CUDA OCEANU POWIASTKI DLA DZIECI

CUDA OCEANU



WSTĘP.

k 9,282,060 mil kwadratowych powierzchni globu ziemskiego, większą połowę obejmuje woda. Trze- baż wam zatem młodzi czytelnicy, poznawać się potrosze z bogactwem i mieszkańcami morza. W ro­dzinnym kraju naszym, widziemy wiele rzek, stru­mieni, pomniejszych jezior, i t. p. jednakże one niemogą dać dostatecznego wyobrażenia oceanu,

o którym opowiadania, niewątpię że z ciekawością słuchacie. Znajomość i badanie cudów natury, naj­więcej przyczyniają się do wykształcenia ducha, do poznania w całym majestacie potęgi Boga. Podaję Wam zatem w przekładzie ciekawe i nauczające dziełko pani Leneveux; znajdziecie w niem ujętą

Remigiusz. — Przybycie paro-pływn.— Wały posługacz. — Pełna oberża. — Gościnność. Mały nurek i Anglik.

w jednym z dni czerwcowych 1820 r., miasto Hawr przedstawiało widok niezwyczajnie ożywiony; piękny statek parowy nazwiskiem Paryżanka, zawinąwszy do portu, wysadził na ląd około ośmiu set podróż­nych. Tłum rozbiegaj ąc się po wszystkich sąsie­dnich ulicach, zdążał z pośpiechem do zajezdnych domów, które już bez wyjątku, zapełnione były od piwnic do poddaszów. Ciekawym też był widok owego mnóztwa podróżnych, niby stada przelotnych ptaków; owych cudzoziemców wszystkich narodowo­ści, wszystkich krajów. Wszakże Anglicy i Ame-"

*

rykanie, stanowili większą, połowę tego zgroma­dzenia.

Mężczyzna mogący mićć około lat czterdzie­stu, z cerą ogorzałą, gęstym wąsem, wyniosłą po­stacią,— na którego twarzy uwydatniało się piętno surowości, właściwej ludziom przywykłym do roz­kazywania, wszedł powolnym krokiem w szeroką ulicę Paryzką, a jego powaga i spokojność, dzi­wnie odbijały od pośpiesznego, prawie gorączkowego uwijania się całego tłumu.

O kilka kroków za nim, szedł biedny, obdarty chłopczyna, niosąc, albo raczej wlokąc za sobą podręczną walizkę i kilka innych, koniecznych w po­dróży przyborów.

Tutaj!—rzekł krótko, zatrzymując się, ów jegomość z ogorzałą twarzą, w którym przypatrzyw­szy się bliżśj, łatwo było poznać kapitana okrętu.

Dobrze mój kapitanie! odpowiedział chło­piec, wchodząc za nim do jednego z piękniejszych gościnnych domów.

Dzień dobry matko Tomaszowo! zawołał kapitan do niemłodćj kobiety, zakrawającej na wła­ścicielkę hotelu, która w tej właśnie chwili, zda­

wała się być raocnó zajętą ■wydobywaniem stołowćj bielizny z wielkićj dębowćj szafy.

Na te słowa, niemłoda jejmość npnściła stoś serwet na ziemię.

A! mój dobry Boże! to pan, panie kapi­tanie! jakto? to naprawdę pan?

Widzicie przecież matko Tomaszowo że nie kto inny! cóż w tem nadzwyczajnego? wszakże miałem tu przybyć niezadługo; przyśpieszyłem po­dróż o kilka dni, aby być obecnym przy wyścigach morskich, lubię widzieć regatę, ot i cała rzecz! Ale zaprowadźcie mię żywo do mojego pokoju.

Do pańskiego pokoju! do pańskiego poko­ju.... otóż w tem bieda panie kapitanie.... bo.... bo.... na dzisiajszą noc, niespodziewąjąc się pańskiego przybycia, wynajęłam go komu innemu.... Ludzie tak są natrętni.... tak' nalegali.... tak namawiali.... że doprawdy, mimowolnie wzruszyły mię ich prośby...

Albo raczej ich pieniądze!, — nieprawda szanowna właścicielko ?... Do kroćset masztów! tęgoś mnie pani wykierowała!.... Może się znajdzie przy­najmniej jaki taki zakątek gdziebym mógł noc przepędzić.... cóż?....

. — Gdzie zaś panie kapitanie! niema miejsca choćby na łebek od szpilki.... nawet własnego łóżka musiałam ustąpić.... tak prosili.... tak zakli­nali bardzo mi przykro.... ale tym razem, chyba

gdzieindziśj pan przenocuje.... doprawdy, bardzo mi przykro....

Kapitan przygryzł tylko wierzchnią wargę po­krytą gęstym wąsem, i powtórzywszy swoje ener­giczne „/croć set masztowi“ — wyszedł.

Chłopczyna zabrał znowu walizkę i chodził za podróżnym od hotelu do hotelu; ale wszędzie otrzy­mywali jednakową odpowiedź: „już niema w całem mieście ani kawałeczka stancyi do wynajęcia;“ — albo: — „czyż panu niewiadomo, że wszystko zo­stało wcześnie zamówione na regatę, która jutro

po raz pierwszy odbędzie się w naszem mieście!“ ' oisiir ■

Tak tedy kapitan widząc że wszelkie nalega­nia na nic się nie przydadzą uderzył się ręką po czole, i zrobił poruszenie okazujące wcale niepo-

.. , .y —.fi]! i

cieszny humor. ^ ^

f~)i Gdyby j kapitan chciał, — odezwał się chłopaczek dźwigający bagaże, — zamiast spać na ulicy, poszedłby do nas i spałby sobie w izljie;

moja matka wyszykowałaby mu łóżko i wiem że usłużyłaby gościowi z całego serca.

A gdzież ty mieszkasz? — zapytał marynarz, pierwszy raz wpatrując się uważniej w dziecię, któremu powierzył swój pakunek.

Tam dalśj, dalej... odrzekł mały posługacz; mieszkamy w ubogim, lichym domku.... ale truduo, kiedy niema w czem wybierać!....

A czemże się zajmuje twój ojciec?

Mój ojciec!... poszedł do Pana Boga, umarł, a moja bićdna matka co dzień go opłakuje; jest nas dwoje dzieci, kosztujemy ją niemało, to też ja w czem tylko mogę, staram się jej być pomocnym; biegam na posyłki, usługuję podróżnym, oprowadzam ich; jednak jest wiele dni w których niemam żadnego zatrudnienia... a jeść trzeba co dzień... z głodem nie żarty.... a moja matka zakazuje mi.... tu biśdny chłopczyna przerwał nagle.... potem mówił dalej:— aj! panie kapitanie! gdybym to ja był większym i silniejszym, zarazbym został chłopcem okrętowym i cały zarobek odsyłałbym matce, aby miała za co wychować mojego młodszego brata! ale cóż? jestem za mały i za szczupły, riiechcą mnie przyjąć.

Zaprowadź mię do twojej matki,—powie­dział kapitan, którego głos, przybrał w tej chwili dźwięk daleko łagodniejszy.

Na te słowa, usłużny chłopczyna poszedł na­przód, przez co podróżny mógł mu się jeszcze le­piej przypatrzyć— zauważył on, że dziecie miało może od dwunastu do trzynastu lat, ale tak było szczupłe i delikatne, że niełatwoby przyszło ozna­czyć wiek jego prawdziwy; ubiór malca składał się z grubej koszuli i grubszych jeszcze płóciennych spodni; biedaczysko, niemiał ani pończoch 'ani trze­wików, szedł boso i z gołą głową. Po twarzy wy­stawionej na palące promienie słońca, spływał kro- plisty pot; ciężar który dźwigał, przewyższał jego siły.

Chłopczyna szedł blisko dziesięć minut, po­czerń zatrzymał się w ubocznej, odludnej uliczce, niedaleko fortecy—i wszedł do ubogiego domku aż na ostatnie piętro.

To ty Remigiuszu! — zawołała młoda je­szcze kobieta, którćj odzież świadczyła o najwię­kszej niedoli; — jakżeś się spóźnił!.... byłam nie­spokojną.... potem wstrzymała się nagle, ujrzawszy kogoś obcego, wchodzącego niespodzianie do przy­

tułku jej zbyt wyraźnej nędzy... — przebacz pan,— rzekła zakłopotana, niewiedziałam, że Remigiusz nie sam powraca; — i biedna wdowa, podała go­ściowi jedyne krzesło jakie było w mięszkaniu, gdzie jednak wszystko odznaczało się jak najwię­kszą czystością.

Remigiuszu!—mówiła dalej do syna, tonem łagodnego wyrzutu; jak mogłeś przyprowadzić tutaj pana... czyż nie wiesz?... bo nareszcie w czem mo­żemy mu być użyteczni?....

Dziecię zarumieniło się w- chwilowej obawie rozgniewania, lub zasmucenia matki.

Przebacz, pani,—rzekł wówczas kapitan,— widzę żem trochę lekkomyślnie przyjął uprzejmą ofiarę dziecka, którego dobre serce chciało mi dać w waszym, domu schronienie. Ale całe miasto prze­pełnione Cudzoziemcami, niema ani jednej stancyjki do najęcia.

Co pan mówi?—zawołała wdowa; -byłże- byś bez schronienia!—Oh! jeżeli tak, to wcale co innego,—jestem wdzięczną Remigiuszowi, że przy­prowadził pana. Mój pokoik i łóżko są na pańskie rozkazy; proszę się rozgościć; ja zaś razem z dzie­ćmi, przenocuję dziś u naszćj dobrej sąsiadki Ma­

gdaleny. Pan wie, że między biśdakami, zawsze jedni drugim spieszą chętnie z wzajemną posługą; gdyby nie to, niepodobna by im było wyżyć na świecie!

,1,* To mówiąc, matka Remigiusza starannie po­rządkowała w izdebce; potem ustawiła na stole walizkę i zabrała się do posłania łóżka, na przy­jęcie nowego gościa.

-om — Doprawdy, łaskawa pani, jestem zmartwio­ny mojem natręctwem,—powiedział kapitan widząc ją krzątającą się żywo: — przyczyniłem pani kło­potu!.... może przezemnie, po całodziennej pracy przepędzisz noc niekoniecznie wygodną!....

.In. — Nic nie szkodzi panie kapitanie!.... czy w mojem łóżku, czy gdzieindziej, już od dawnego czasu niemogę sypiać spokojnie; od śmierci mojego poczciwego męża, wszystko skończyło się dla mnie; proszę tylko Boga jeszcze o kilka lat życia, abym' mogła wychować te dwoje dzieci.

<• I biódna kobiśta, otarła ukradkiem łzę, która potoczyła się po jćj twarzy.

Jak dawno zostałaś pani wdową? 1,1

Będzie dwa lata na przyszły Święty Mar­cin. Mój biśdny Remigiusz, jako starszy syn, czyni

co może, a nawet czasem więcej niż może, aby mi ulżyć; ale każda robota zanadto go męczy, wyczer­puje ; on delikatny, słaby jak był jego ojciec, i doprawdy strach mię ogarnia, kiedy pomyślę, że choroba piersiowa na którą umarł mój mąż, bywa często dziedziczną. W trzy lata po naszym ślubie, Michał mocno zachorował; doktór oświadczył w ta­jemnicy, że pierś jego nadwerężona, ale że przy wielkiem oszczędzaniu się, unikaniu cięższej pracy, mógłby jeszcze dość długo pożyć. Przy unikaniu pracy! a jakże jej unikać, kiedy kto ma do wyży-' wienia żonę i dwoje dzieci, które wołają chleba! To też Michał pracował ciągle, pracował nad siły, i ja musiałam patrzść jak zbliżał się do grobu, jak widocznie umierał. Wzrok jego sposępniał; nieraz widziałam jak płakał pieszcząc się z dziećmi. Biś- dny człowieczysko! zabił się dla nas. Mój Boże! nie jeden okręt nieujrzałby świata bez niego; tu właśnie, w naszej pięknej fabryce okrętów, pracował ostatnie cztśry lata nad Wezuwiuszem. Ale też trzeba było widzieć tram *) tego pięknego statku,

*) Tram, główna belka, ogromna sztuka drzewa id^ca na spo­dzie, wzdłui całego okrętu.

a jakie belkowanie z przodu, jakie od strony ru- dla *)! W wilję śmierci jeszcze nieporzucał ciesiel­skiego topora.—„Cóż chcesz moja kochana,—mó- . wił do mnie na kilka dni przed ostatniem rozsta­niem,—biedny musi umierać pracując, jeżeli niechce umrzść z głodu.“ — Miał słuszność... nieprawdaż panie?— Oh! mój biedny Michał! mój biśdny Michał!

Widzę, moja dobra pani, że odświeżyłem twą boleść, powiedział kapitan,—ale cóż chcecie?., my, marynarze, nie bardzo często znajdujemy się w towarzystwie kobiśt, czasem mimowolnie je za­smucamy, — ale to mimowolnie, proszę mi wierzyć i przebaczyć w imie uczciwej chęci, szczerego uczucia, które i nam przecież nie są obce.

I kapitan, którego opowiadanie bićdniej wdowy głęboko wzruszyło, zbliżywszy się ze smutkiem, uścisnął jśj rękę, jak gdyby chciał prosić o prze­baczenie.

Skoro bolesna chwila przeminęła, wdowa chcia­ła usługiwać kapitanowi. Dziękuję moja zacna pani,

') Rudd, ster, główne wiosło kierujące całym okrętem.

dziękuję! proszę się nie trudzić; pokój i łóżko, oto wszystko czego potrzebowałem. Teraz wyjdę na miasto dla załatwienia niektórych czynności, i nie- wrócę aż na noc.

Ah!... zapomniałem... wyszykuj tu pani ja­kie takie posłanie dla Remigiusza, będzie mi bardzo przyjemnie mieć go przy sobie; jutro o wschodzie słońca zabiorę go z sobą, powierzę mu niektóre sprawunki; to pojętny chłopczyna, a co więcśj, widzę że ma serce.

Oh! co w tern panie kapitanie, Remigiusz wdał się zupełnie w ojca! pracowity, usłużny, pe­łen odwagi; to też bardzo często drżę o jego zdrowie, bo żeby się nięwiem jak utrudził, nigdy mi tego nie powie. Jednakże dzięki Niebu, dotąd ani razu choroba nie położyła go w łóżko; pomimo wątłśj postaci, nie lęka się żadnśj roboty.

Może kilka podróży morskich, pokrzepią jego siły... ale pomówiemy o tem jutro....

To powiedziawszy, kapitan wziął czapkę i ja­koś zamyślony, wyszedł z mięszkania wdowy na miasto, gdzie w różnych stronach miał pozałatwiać swoje czynności.

Tymczasem Remigiusz opowiadał matce, jakim trafem spotkał kapitana, i co się dowiedział w mie­ście o rozmaitych przygotowaniach do wielkich wy­ścigów wodnych, zwanych regaty.

Ah! moja droga matko! mówiło rozrado­wane dziecię,—to będzie śliczny, wspaniały widok; będą się ścigać na morzu, zręczniejsi będą wytrą­cać niedołęgom wiosła, będą ich spychać w wodę, a żaden nie utonie, boć wszyscy pływać umieją! widziałem mnóstwo szalup *) angielskich i amery­kańskich.

Aby tylko niezwyciężyły naszych maryna­rzy! zawołała w uczuciu patriotycznem wdowa.

Wie mama?—powiadają że nasi francuzcy żeglarze nie należą do najzdolniejszych i że jutro będą mieli twardy orzech do zgryzienia, zwłaszcza z Anglikami.

Niepowtarzaj tego nigdy kochane dziecie! to tylko ich pochlebcy rozsiewają takie niedorze­czne wieści. Są ludzie, których największą uciechą

\

Uf

~ ^ f(

*) Szalupa, mały statek, czyli większego rozmiaru łódź, zda­tna do małej przeprawy i do kommunikacyi między sobą.

jest to, co niepochodzi z ich kraju, którzy w ro­dzinnej ziemi nic dobrego, nic pięknego znaleźć nie mogą, a raczej niechcą. Brzydkie to charaktery, pozbawione świętej miłości ku temu, co każdemu z nas najdroższem być powinno! Jestem kobietą tylko, jednak założyłabym się, że tryumf zostanie przy Francuzach. A teraz mój biedny Remigiuszu, powiedz, czy przyniosłeś trochę pieniędzy? yi

Nie inaczej moja matko! oto pięćdziesiąt centymów; śliczna, nowiuteńka sztuka dziesięcio- susowa! /i

Jakżeś ją zarobił? spytała matka, wpatru­jąc się bacznie w oczy chłopięcia. . •;«

Remigiusz zarumienił się po uszy. »i/»ow

Ależ nieszczęśliwe dziecko! czy chcesz ko­niecznie podwoić moją boleść, chcesz abym i nad twoim grobem płakała?! Zabroniłam ci najsurowiej dawać nurka, a tyś ciągle nieposłuszny!

O! moja matko, nie gniewaj się, to ostatni raz; ale parowiec jeszcze nie nadszedł, a ja stro­skany że niemam co przynieść na wieczerzę, sie­działem sobie nad morzem, kiedy niespodzianie, stanął przedemną Karolek:—ah! to ty Remigiuszu, cóżeś tak zamyślony? — Ba! jakże mam być weso-

2

łym? niemogę znaleźć roboty, paki za ciężkie, tra- gów niemam, nawet naszelników!....

Eh! pleciesz trzy po trzy! ja na twojem miejscu nie dźwigałbym pakunków; co mi z ciebie za tragarz? mały jak szczur, mocny jak mysz! Dzisiaj przybyło do Hawru mnóstwo cudzoziemców, otóż gdybym był tobą, bawiłbym ich dając nurka którego tak dzielnie dawać potrafisz! — Kiedy mi matka zakazuje. — Dobryś! alboż ona dowie się

0 tćm? Ręczę że nikt niepożałuje dziesięciu su, byle cię widzie skaczącego w wodę jak kiełbik,

1 wydobywającego z głębiny, wrzucony poprzednio pieniądz. Ty doprawdy jesteś stworzeniem ziemno- wodnem, żyjesz tak dobrze w wodzie jak na lądzie. Czekajno trochę, zobaczysz.... To powiedziawszy, Karolek zwrócił się do jakiegoś porządnie ubranego jegomości, który patrząc w stronę miasta Rouen, zdawał się niecierpliwie oczekiwać przybycia paro­statku; — panie! — zawołał śmiało, — założę się żeś nic podobnego dotąd niewidział. Spojrzyj pan na tego malca, prawda? nie większy od chrabąszcza, a jeżeli pan chesz, ten zuch rzuci się w morze i najmnićj pięć minut pozostanie pod wodą!

Jegomość spojrzał na mnie, ale skrzywiwszy się nieco, potrząsnął głową, wzruszył ramionami

i znowu patrzył w swoją stronę. ^

I cóż?—dodał Karolek, — pan myśli że ja żartuję; proszę tylko rzucić w morze sztukę dzie- sięció-susową, a zobaczymy przy kim prawda!

Jegomość raz jeszcze spojrzał na mnie, potem wydobył pogardliwie z kieszeni pieniądz dziesięcio- susowy, naznaczył go i rzucił w wodę.

Wtedy droga matko, zapomniałem o wszy- stkiem, zapomniałem i o twoim zakazie i o mojem przyrzeczeniu. Pozatykałem jak zwykle uszy i wstrzy­mując oddech spuściłem się na dno; wkrótce doj­rzałem wyraźnie połyskujący piasek morskiego wy­brzeża, a na nim jeszcze jaśniejszy srebrny piś- niądz; podniosłem go, włożyłem w zęby i wypły­nąłem na wierzch dla nabrania oddechu; byłem około pięciu minut pod wodą, ów jegomość myślał niezawodnie żem już utonął, bo kiedym się pokazał, uczynił poruszenie zdziwienia: pokazałem mu pie­niądz, obejrzał go uważnie, a przekonawszy się że ten sam, oddał mi go niemówiąc ani słóweczka, odwrócił się powolnie i znowu patrzył w swoją * stronę. Karolek powiedział mi że to Anglik.

*

»

Otóż w ten sposób droga mamo, byłem ci nieposłuszny.

Ależ zapowiadam że to ostatni raz, pamię­taj Remigiuszu! rzekła z mocą strwożona matka. Ja przez ciebie tylko, dla uniknięcia nieszczęścia, gotowa jestem opuścić Hawr. Tyś taki nierozsądny, nieobawiasz się niczego; możesz zachorować jesz­cze! dawanie nurka, wstrzymywanie tchu, zabije cię!

Oh! niech się mama nie lęka! będąc mniej­szym byłem przecież daleko słabszym, a dzisiaj czuję że morze dodaje mi siły.

Remigiuszu! przyprowadzasz mnie do roz­paczy!.... zobaczysz, że kiedykolwiek staniesz się pastwą rekina, albo niemogąc dość długo zatrzymać oddechu, znikniesz pod wodą na zawsze.

Remigiusz zbliżył się do matki z tkliwością * i ucałował jej ręce na znak pokory, a jego pojętne

oczy zdawały się mówić: — „bądź spokojną droga matko, będę posłusznym.“ — Dobra wdowa popa­trzywszy na niego z wyrazem serdecznej radości, wzniosła oczy ku niebu, jak gdyby dziękując Stwórcy, że ją obdarzył takiem ęzozęściem; bo

poczciwe, uległe dziecię, zawsze jest szczęściem rodziców.

Pierwsze Regaty w Hawrze.—Remigiusz.—Sto franków. — Odpłynięcie Przezornego.

Za nadejściem wieczora, kapitan rozgościł się w po­koiku wdowy jak we własnym domu: tym razem niedostatek będący tam powszednim chlebem, mu­siał ustąpić przed zabiegami poczciwśj gościnności; - biedna Małgorzata (było to imię matki Remigiusza) * w kilku chwilach znalazła sposób zaradzenia wszyst­kiemu, już to korzystając z uczynności sąsiadów, już też wynajmując od obcych potrzebne przed­mioty. Kapitan dziękował jej serdecznie i winszo­wał sobie, że go tam zbieg okoliczności popro­wadził.

Zauważył on po nad głowami łóżka sporą piankową fajkę i sękaty kij, starannie na ceratowej podkładce zawieszone na ścianie; było to jedyne dziedzictwo które mąż wdowy zostawił swoim dzie­ciom; to też nie uwierzycie może, w jak wielkiem poszanowaniu były te przedmioty.

Mały Remigiusz, po odmówieniu wieczornej modlitwy, padł przed temi pamiątkami na kolana i mówił:

„Mój Boże! opiekuj się życiem i zdrowiem naszej biednej matki!

Mój ojcze! módl się do Wszechmocnego Stwórcy, aby nieopuszczał sierot twoich!“

Kapitan odwrócił głowę, czuł że łzy cisną mu się do oczów.

' Remigiusz przepędził noc przy kapitanie. Zbu­dziwszy się równo ze wschodem słońca, zastał już zacnego marynarza przy pracy: siedział on przed kartą jeograficzną, badając uważnie wybrzeża nie­których wysp i robiąc notatki w osobnej książce.

>— Remigiuszu,—odezwał się kapitan, ujrzaw­szy przebudzonego już chłopca, — chcesz ty popły­nąć z nami do Maluinów? (wyspy Falklandzkie) — chociaż nie jesteś mocny, zabiorę cię z sobą. ir

Czy naprawdę mój kapitanie?

Niezawodnie. Ja także jestem dziecięciem ludu, i również jak ty, byłem wychowany przez moją, matkę, wdowę po biśdnym marynarzu. Wi­dzisz więc że przy dobrem prowadzeniu się i od­wadze, można wyjść na człowieka. Boisz się morza?

Oh! bynajmniej mój kapitanie, daję nurka jak ryba!

Nie lękałbyś się wejść na drabinę ma­sztową?

Nie kapitanie.

Czy umiesz zbierać oczka, to jest skracać żagle za pomocą małych kawałków płótna zwanych oczkami? '

Oh! bagatela! nie umiem, ale Się wkrótce nauczę.

Ile masz lat?

Skończę trzynaście na Wielkanoc.

Chcesz popłynąć ze mną na połów wielo­ryba? Będziesz moim chłopcem okrętowym, dam ci dziesięć franków na miesiąc, a przy końcu wypra­wy, będziesz miał twoje oszczędności.

- Odeślę je mojćj matce, kapitanie.

Jak zechcesz.

A jakąż summę wyniosą te oszczędności?

Kroć set masztów! około dwustu fanków, nie licząc udziału w korzyściach, jeżeli połów się uda i jeżeli dasz dowód dobrych chęci.

Dobrze, dobrze mój zacny kapitanie, dam dowód jak najlepszych chęci! — oh! moja biedna matko, będziesz bogatą!

Słuchaj Remigiuszu, jesteś dobrym chłop­cem i dobym synem; idź do twojej matki i oddaj jśj tę małą kwotę, która będzie zadatkiem twego zaciągnięcia się do służby okrętowej.

^ Remigiusz zrobił wielkie oczy na widok swo- jćj ręki napełnionśj piśniędzmi.

Jakto kapitanie! czy to wszystko dla nas?

Nie inaczej moje dziecko.

Remigiusz ubrał się naprędce; niewiele czasu potrzebował, bo wiadomo nam, żę ubiór jego skła­dał się z grubej koszuli i nie cieńszych majtek.

| r •

Do widzenia kapitanie!... dziękuję! dziękuję ci mój dowódzco! biegnię do matki, znajdę ją u sąsiadki Magdaleny.... ah! i sąsiadka Magdalena ucieszy się widząc nas tak bogatych!

I Remigiusz jak błyskawica przeleciał schody, otworzył drzwi mieszkania Magdaleny, pod któremi nocowała jego matka — i zawołał wchodząc:

Matko. matko! oto dla ciebie! i rzucił na fartuch wdowy pieniądze otrzymane od kapitana; matka je policzyła, — było sto franków.

Jakim sposobem dostałeś tyle pieniędzy?...

Ależ.... bełkotało dziecię, które teraz do­piero zrozumiało że musi rozedrzść serce nieszczę­śliwej matki.—ależ... to kapitan który tam.... u nas na górze nocował.... który....

Za co ci dał te pieniądze?.... bledniejąc zapytała Małgorzata.

Ponieważ... widzi mama... ponieważ zabiera mię z sobą na okręt przeznaczony do połowu wie­loryba.... na piękny statek nazwiskiem Przezorny, ponieważ... odjeżdżam... I Remigiusz z głośnym pła­czem rzucił się w objęcia matki.

Odjeżdżasz? oh! nie! nigdy! ty miałbyś mię opuścić? tak młody!... Mógłżebyś znieść trudy po­dobnej podróży, narażać się na tysiące niebezpie­czeństw? Masz, odnieś co prędzej te pieniądze; powiedz panu kapitanowi, że ja niechcę abyś od­jechał.

Ale w tśj chwili kapitan zapukał do mieszka­nia Magdaleny — i rozsądną mową, zmienił posta­nowienie wdowy. Dał on jej poznać, że w tem rozstaniu jakkolwiek bolesnem, spoczywa cała przy­szłość jej syna; wreszcie z taką szczerością i otwar­tością przyrzekł zastąpić mu miejsce ojca, że uspo­kojona Małgorzata otarłszy łzy, zezwoliła na od­jazd Remigiusza.

Okręt którego jestem kapitanem, rozwija żagle za pietnaście dni, masz pani zatem dość cza­su do napieszczenia się z synem i oswojenia się z przyszłym jego losem,-—dodał szlachetny żeglarz, który pojmował dobrze ile boleści przyczyni Młago- rzacie to rozłączenie.

Jednakże dzień, który był świadkiem łez bić- dnśj matki, zmuszonej koniecznością do rozstania się z ukochanem dziecięciem, był dniem radosnej uroczystości dla wszystkich; powszechna wesołość krążyła po całem mieście. Niebo jaśniało najpiękniej­szą pogodą, ani jedna chmureczka nieprzyćmiła błę­kitu jego sklepienia; od samego rana, tysiące lekkich łodzi przesuwało się po morzu w rozmaitych kierun­kach; Anglicy, Francuzi, Amerykanie, każdy pod swoją chorągwią, każdy pod swemi narodowemi ko­

lorami; majtkowie francuzcy mający udział w walce, przybrani z całą świetnością, pływali już po morzu; oczekiwali niecierpliwie chwili sprobowania swojćj zręczności i odwagi przeciw straszliwym sąsiadom, tak słynnym po całym świecie ze swoich umiejętnych obrotów żeglarskich. Słońce rzuca tysiące ognistych promieni, morze połyskuje niby brylantowemi falami; na brzegach, gdzie już zebrały się tłumy ludu, wysta­wiono kilka amfiteatrów, a kąpiele zwane Fraskaty, zamieniono w trybunę dla sędziów, bogate purpurowe obicia, mieszają swój blask z przepychem ubiorów pięknych dam, oczekujących z ciekawością widowiska, znanego już w Ameryce i Anglji, lecz które we Fran­cji po raz pierwszy w tym dniu podziwiać miano.

Dziesiąta rano wybiła na zegarze wieżowym Hawru; z ostatniem uderzeniem, Francuz, piękny okręt zalotnie przystrojony, stojący w pewnej odle­głości na morzu jako wyścigowa meta, dał znak sil­nym armatnim wystrzałem.

Natychmiast szalupy zaczynają się we wszy­stkich kierunkach krzyżować, jedne prześcigają dru­gie, jedne drugim przecinają drogę, spotykają się, potrącają, uderzają na siebie; nie jeden zręczny że­glarz czuje wymykające mu się wiosło, szczęśliwy

jeżeli zdoła oprzeć się wstrząśnieniu, jeżeli uderzenie łodzi przeciwnika, nie wyrzuci go z własnśj, jeżeli nie zniknie w głębinach morza. Lecz zuchwały rycerz fal, wskakuje lekko w barkę, ożywiony chęcią zatar­cia w oczach widzów chwilowego niepowodzenia, upatruje zdała swojego przeciwnika, ściga, zagraża, zahacza łódź jego, drażni, niepokoi, przeszkadza mu w pędzie, i wkrótce za doznany wstyd, pokonywa go, wśród okrzyków i oklasków zadowolonego tłumu.

Już mnóstwo walczących musiało ustąpić z pla­cu, już wielu zapastników odznaczyło się w walce; tryumf uroczystości zdaje się dzielić równo między trzy współubiegające się narody. Jeszcze tylko pozo­stają zapasy wyścigowe; więcej niż sto łodzi wyrusza z jednego punktu, to jest od brzegu — i wszystkie pędzą ku Francuzowi; tam jest meta, tam pierwszy przybywający, otrzyma nagrodę i wieniec. Temu naj­szczęśliwszemu i jego łodzi, zostanie przyznany try­umf uroczystego dnia, sława reprezentacji żeglarstwa narodu; dwadzieścia dzienników rozgłoszą światu przegranę Francji, jeżeli barka spóźni się o pięć minut! To też wszystkie serca pośpieszniój biją, wszystkie oczy zwracają się na łodzie z trójkolorową flagą. ,r,

Kapitan Przezornego, jako doświadczony ma­rynarz, został uproszonym aby objął dowództwo nad jedną barką. Z początku długo się wzbraniał, lecz wreszcie musiał uledz licznym i ponawianym proś­bom.

Czy to przez jego zręczne kierownictwo, czy też prostym trafem, zauważano, że ta właśnie barka odnosiła ciągłe zwycięztwa.

Co do Remigiusza, — dzieci umieją wszędzie znaleść sobie miejsce; — był on o kilka kroków od kapitana w ubożuchnej łódce rybackiej, zachęcając walczących głosem i gestem, a w duchu modląc się

o powodzenie marynarki francuzkićj.

W miarę jak szybsze statki prześcigały współ­zawodników, przerzedzało się pole walki; więcej niż połowa szalup zrzekła się dotarcia do mety i zawró­ciła ku brzegowi. Trzy tylko łodzie z równem powo­dzeniem i przezornością, ubiegały się o pierwszeń­stwo. Łódź z flagą francuzką, była właśnie dowodzo­ną przez znajomego nam kapitana.

Jeszcze chwila, a jedna z trzech dosięgnie mety; szalupa angielska zdaje się wyprzedzać inne; narodo­we kolory Francyi zagrożone przegraną; żywe wzru­szenie przebiega wszystkich obecnych, wszystkie

oczy zwrócone na wioślarzy, nie jedno serce już uderza obawą, lub utratą, nadziei.

Nagle, krzyk dał się słyszeć w przystani; był to krzyk kobiety. Ludzie oglądają się z zadziwieniem, gdyż nikt niezgadywał przyczyny tego przestrachu.

Ale to był krzyk matki, — matki Remigiusza; oparta o parapet, ona tylko jedna ścigała oczyma łódź unoszącą jej syna, ona tylko jedna widziała swoje dziecie rzucające się w morze...

Angielska flaga odniesie pierwszeństwo, — szeptano ze wszystkich stron.—Byłbym się oto zało­żył,— mówił jakiś dandy w żółtych rękawiczkach, — Anglicy o wiele nas prewyższają. - A ja panu powia­dam, że Francuz bierze górę, odezwał się stary ma­rynarz z szpakowateini wąsami, spoglądając z niechę­cią na wyperfumowanego eleganta.

Mylisz się przyjacielu, Amerykanin wyprze­dza, — dodał jakiś obywatel z ogorzałą twarzą, kierując na morze swoją bogatą lorynetę ze złotą rękojeścią....

Lecz w tym momencie, flaga angielska sunąca przed dwiema innemi, zdawała sio. zwolnić nagle, a Francuz, korzystając z opóźnienia, uderzył w wio­sła z podwójną siłą i nabrawszy nowej otuchy, przy-

/

bił pierwszy do mety, wśród tysiąckrotnie powtarza­nych okrzyków: „niech żyje Francja! niech żyje ma­rynarka francuzka!“

Publiczność znajdująca się na trybunach witała zwycięzcę pokłonem, damy powiewały chustkami, mężczyzni rozwinęli małe sztandary z narodowemi kolorami; tymczasem żeglarze francuzcy, odbićrali nagrodę swojej zręczności, wśród działowej salwy.

W tej ogólnej radości, nieszczęsna wdowa, na wpół zemdlona, była oddana jednej tylko myśli, jedno ją przenikało uczucie, to jest ocalenie ukochanego dziecka. Biedna matka! nikt ani pomyślał o jej łzach,

o jej boleści, tak dalece potężnem jest zajęcie i cie­kawość panująca nad tłumem. Nareszcie Małgorzata przyszła powoli do siebie, a odzyskawszy zmysły, wydała drugi krzyk, kryk radości, na widok Remi­giusza uśmiechającego się w swojśj łódce; ponieważ w chwili przestrachu, wdowa niemogła pomiarkować kiedy wypłynął, kiedy wrócił na swoje miejsce i jak długo zostawał pod wodą.

Uroczystość kończy się wesoło, świetnie; fran­cuzcy marynarze zwyciężyli, a ich trumf ma w oczach dwóch współubiegających się narodów coś poważniej­szego, coś wyższego nad pospolitą uciechę; cały

Hawr zajaśniał rzęsistą ¡Iluminacją, wszędzie rozlega się serdeczny okrzyk: „niech żyje marynarka fran- cuzka! niech żyje Francja!“

A jednak, komuż była winna ów moment try­umfu i chwały ta wynoszona pod Niebo Francja? oto biednemu, nieznanemu dziecku, na które nikt niezwa- żał. o które nikt się nietroszczył; dziecku, co nara­ziwszy dla niej życie, nieodbiśrało powinszowali od­wagi, niemiało udziału w tryumfie.

Remigiusz, który o kilka kroków w rybackiej łodzi płynął oboli barki kapitana, dojrzał z przestra­chem utrudzenie malujące się na licach marynarzy fzancuzkich, dowodzonych przez jego przyszłego zwierzchnika; — aj! — pomyślał, — maszże tu tobie! jedna chwila, jedna sekunda więcej, a Anglik zdobę­dzie wieniec!

Na myśl przegranej, dziecie uczuło gwałtowne bicie serca; bez zastanowienia, bez pamięci na przyrzeczenie jeszcze tego ranka uczynione matce, bez obawy niebezpieczeństwa, chłopczyna ogląda się dokoła, widzi że niezwracają na niego uwagi, rzuca się w morze, znika pod wodą, gdzie zręcznym obro­tem, opóźnia na kilka chwil poruszenia szalupy współzawodniczącśj — i tym sposobem, daje czas

fladze francuzkiej; jedna sekunda wystarczyła, zwy- cięztwo naszego kapitana zostało zapewnione. Wte­dy dopiero, mały Remigiusz dostaje się napowrót do łodzi za pomocą rybaków, którzy niedomyślając się przyczyny co go skłoniła do dania nurka, wy- łajali biedaka za nieroztropność i niedorzeczną chęć udawania zucha; ale Remigiusz uszczęśliwiony, Re­migiusz widzi francuzką flagę przybijającą do mety, a dowódzcę Przezornego, otrzymującego powinszo­wania przynależne zwycięzcy.

Matka Remigiusza wróciwszy do domu, więcej niż dwadzieścia razy biegła do okna, wyglądając powrotu ukochanego syna, lecz za każdym razem zawiodła ją nadzieja. Dopiero ku wieczorowi ujrzała zdaleka kapitana; wprawdzie jakiś chłopczyk szedł przy nim, ale to nie Remigiusz, bo jak na niego, był za pięknie ubrany; mały towarzysz kapitana, miał na sobie nowiuteńki ubiorek marynarski z cien­kiego sukna, wybornie przystający do jego kształ­tnej postaci; zgrabny lakierowany kapelusik, przy­strojony niebieskiemi wstęgami, ocieniał jego twarz, tak że pani Małgorzata niemogła jćj widziść; ale to dziecie zdawało się mićć wzrost jśj syna. * Pa­trząc na nie, biśdna wdowa niemogła powstrzymać

3

westchnienia; — „mój Boże! — mówiła do siebie,— jak to dziecko pięknie ubrane, jakie to zręczne, składne, szczęśliwa jego matka!“ — Przebaczmy tę zazdrość pani Małgorzacie, bo to zazdrość nieprzy- nosząca wstydu!

Kapitan wszedł pierwszy, a Remigiusz, gdyż tn on jemu towarzyszył, — dzielny mały Remigiusz, rzucił się na szyję swojej dobrej matki i długo tulił ją w objęciach.

Kochane dziecko nieposiadało się z radości!

Jakiś ty duży w tym stroju mój drogi Remigiuszu! jakiś ty piękny! oh! niech jeszcze po­patrzę na ciebie! Obróć że się, przejdź przez po­kój, tak! tak! ślicznie! cudownie! A jak ty umiesz swobodnie chodzić w tem wszystkiem! możnaby myśleć żeś się urodził w tym stroju! A trzewiki? czy aby nie za ciasne?

Nie, moja kochana mamo! bardzo wygodne; szczęśliwy jestem, że już nie czuję pod nogami ostrych kamieni!

Dziękuję, dziękuję ci zacny, łaskawy panie,— mówiła Małgorzata, biorąc za rękę kapitana i ocie­rając łzy wdzięczności. Oh! Bóg miłosierny nagro­

dzi panu szczęście, jakiem w tej chwili mnie obda­rzasz !

Będziesz pani daleko szczęśliwszą gdy ci go odwiozę.... Remigiusz jest dzielnym chłopcem, w jego drobnej i na pozór bezsilnćj postaci, mieszka duch bohaterski; mogłem to łatwo dostrzedz, kiedy dziś....

Cicho! cicho kapitanie!... zawołał chłopiec kładąc palec na swoich ustach; przyrzekłeś mil­czenie....

I dotrzymam, choć mię to wiele kosztuje... ale wierzaj mi kochana pani Małgorzato, że Remi­giusz będzie chlubą twojej rodziny; jest to chłopiec odważny i pełen poświęcenia....

Dobra matka, spojrzeniem wdzięczności podzię­kowała kapitanowi i nienalegała o wyjawienie taje­mnicy; czuła że musiał to być jakiś dobry nczynek i podwójnie była szczęśliwą.

W piętnaście dni potem, zaledwie jutrzenka ukazała się na niebie, Remigiusz i jego matka już się pilnie krzątali. Biedna wdowa szykowała w mil­czeniu szczupły tłomoczek z bielizną, obok której pomieściła nieco zapasów żywności; ale jej twarz była bledszą niż zwykle, a oczy jeszcze nabrzininłę

*

i zaczerwienione od płaczu. Remigiusz nieśmiał otworzyć ust, bo czuł że mu łzy niepozwolą mówić i lękał się przyczyniać smutku swojśj dobrej matce. Nareszcie niemógł wytrzymać i zwróciwszy się ku niśj nagle, padł w jój objęcia; łkania matki i syna połączyły się na długo zanim Remigiusz zdołał wymówić: — „Matko! muszę cię pożegnać... Niech Bóg opiekuje się tobą,—bądź zdrowa; ja powrócę, Niebo czuwać będzie nademną... kochaj zawsze two­jego Remigiusza, on dla ciebie odjeżdża... rozmawiaj

o mnie często z moim braciszkiem.... żegnam cię droga, kochana matko! żegnam!1-

I zanim pani Małgorzata wybrała się aby go odprowadzić do portu, Remigiusz był już na ulicy! łzy płynęły po jego twarzy, biśdne dziecię! czuł. że mu serce pęka, lecz trzeba było odpłynąć. Przy­był do portu zadyszany z zaczerwienionemi, jeszcze1 wilgotnemi oczyma. '

' ,f' Kapitan spostrzegł to natychmiast i dał znak aby się zbliżył do niego: przez kilka chwil patrzał na chłopczynę w milczeniu; dwie łzy, łzy rozrze­wnienia, stoczyły się z powiek starego marynarza; pogłaskał Remigiusza po twarzy, potem uderzył go lekko, mówiąc: — „Jesteś zuchem, staniesz się go-

dnym twojej matki; bądź zawsze dobrym, uczciwym

jak jasteś, zostań marynarzem, a będę się tobą «

opiekował.“

Około dziesiątej, okręt rozwinął żagle i maje­statycznie wypłynął z portu, wśród oklasków i okrzy­ków tłumu, życzącego mu szczęśliwój podróży i po­myślnego połowu. Przebywając wzdłuż parapetu przystani, Remigiusz wzniósł oczy w nadziei ujrze­nia jeszcze raz swojej drogiej matki... nie zawiodło go serce.... jedną ręką zdjął kapelusz i powiewał nim w górze, a drugą przesłał jej od ust ostatnie pocałowanie.

- •

i,., V ' Rffo nor-r omiim

f •: r i hi, .iTTTiu^i rnisb «. 1 woflrod

|f . 7YI<1 '.WV1\OT

-•« ;-i < «-ifMih m{iios-.v»nqo <• ffojsyisboi

1W "i,'i WIMs 10i£llo<f /tfilli .iiJBII ,j»ł

,1 i V'*q iillboj oi‘1 IjSiPHM .uflOWRS

l;f| ■ /, JrUt H -l ¡/S-łfl • (V;i<loł) Xł?W§

Rłiiii.N */}£(! lubiła lustłioą

niywolr/i/lo in!J.‘KjoM‘> ■imoniini ci nwb ; (oSifd §i« iói^8'jrorr '»iilśjil? w Hfiw&tf-ONoę. jsmwfib suj '{sióiłl

ra.

Ocean. — Chłopcy okrętowi. — Nikus. — Kuzyn Żelazna-pigść. — Syreny. — Kobieta morska Koń morski.

i^mutno upłynął dzień dla Remigiusza; nieuależał on bowiem do tych dzieci, które przy pierwszej lepszej rozrywce, przy lada nowości, zapominają o swoich rodzicach, o opuszczonym zakątku domowym. Zresz­tą, nasz mały bohater zaraz na- wstępie nowego zawodu, musiał znieść nie jedną przykrość. Remi­giusz dobry, kochający, przyjacielski, wszedłszy na pokład Przezornego, chciał natychmiast zaznajomić się bliżej z dwoma innnemi chłopcami okrętowemi, którzy już dawniej pozostawali w służbie morskiej;

lecz ci, przyjęli go grubijańskiemi wybuchami śmie­chu i szyderczemi doweipkami.

Patrzaj no! — zawołał jeden z nich,—czy widzisz tę skórę i kości! doprawdy, więlki biały potfisz *), niebędzie miał tęgiego śniadania z tego wymóc,zim! Jak ty się nazywasz? pająk w sucho­tach? ślimak? niedołęga? szczur z mąki?....—»Oho! mój robaczku,—odezwał się drugi,—dobrześ trafił, powinszuj sobie, będzie ci tu ciepło! — nie prawda stary wilku morski?—dodał z hałaśliwym śmiechem, zwróciwszy się do jednego z najstarszych majtków, którego szpakowate wąsy, miały najmniej po pięć cali długości. — Przypatrz mu się tylko... oh! jakiż on śmieszny!

Biedny Remigiusz, chociaż miał dość odwagi, nicodpo wiedział nic na to wcale nie braterskie przyjęcie, i więcej niż kiedykolwiek uczuł swoje serce przepełnione żalem; westchnął tylko, a myśl jego pobiegła do ukochanej matki.

Jednakże kapitan, który zajęty był gdzieindziej wydawaniem rozkazów, zszedł niespodzianie chłop-

*) Gatunek wieloryba

cćw okrętowych i majtków, właśnie w chwili, gdy na swój sposób zabierali się wyprawić naszemu malcowi przyjęcie, niekonieczne zabawne i przyje­mne dla biednego nowicjusza. Twarz dowódzcy nagle przybrała wyraz tak surowy, że Remigiusz niemógł w nim poznać pełnego serdeczności czło­wieka który przed godziną zaledwie, pocieszał go z ojcowską wyrozumiałością. , ;

j.Tyj- Zabraniam wam w jaki bądź sposób prze­śladować tego chłopca, — rzekł groźnym tonem,— uważam go jak syna, rozumiecie? Trzeba go obe­znać z okrętowemi obrotami, ale łagoenie i o tyle tylko, p ile siły jego dozwolą. "Ty, stary wilku morski, odpowiesz mi za niego własnemi wąsami, i ktokolwiek mu da najmniejszy powód skargi, ty zostaniesz ukaranym.

0jf( Podniesiono kotwicę, okręt opuściwszy port wypłynął na pełne morze. Remigiusz znał się z niem dobrze ponieważ dość długo mieszkał w Hawrze, ale jakaż różnica między tą szczupłą i zamkniętą cząstką wody, a niezmierzonym oceanem, wśród którego najprzenikliwszy wzrok, daremnie szuka brzegów! Potężny ten obszar wód, zalewający po­wierzchnię globu od północy na południe, od wscho-

du na zachód, tak, że okręt postępując ciągle na­przód, okrążając napotykane przeszkody, wrócić może na punkt z którego wypłynął,—piśrwszy raz w całej wspaniałości ukazał się oczom dziecięcia, i stał się dla niego przedmiotem podziwienia i na­uki. Remigiusz z łatwością nauczył się okrętowych obrotów; niezadługo obeznał się dokładnie z ro- zmaitemi nazwami i szczególnym językiem majtków; umiał się jak kot wdzierać na maszty i również zręcznie biegać wśród tysiąca różnej objętości lin, wielkich i małych beczek, rozmaitych zapasów, już to schylając się, już przeskakując, stosownie do potrzeby; słowem po piętnasta dniach, nasz zuch nielękał się już ani złośliwych psot, ani szyderczych przycinków swoich wspótłowarzyszów. *

Wiesz co, mości Nygus? mówił starszy z chłopców okrętowych, do swojego towarzysza, który nazywał się Nikus, ale którego nazwę służba okrętowa uznała za rzecz właściwą przekształcić na Nygusa, — wiesz ty co? nasz mały Wymoczek nie żartuje! daję słowo, anibym pomyślał że to taka cicha woda... zdaje mi się że on odważniejszy od nas wszystkich—i chociaż bardzo podobny do wy-

V/ Kurt W ' .;(!// ,rtoi* fib- '»t

gniecionej szlafmycy, mówią, że daje nurka jak ryba.

Słyszałem coś o tem, — odrzekł Nikus, — ■ to zupełnie tak jak mój kuzyn Żelazna pięść, kiedy jeszcze był chłopcem okrętowym kapitana Duraont- d’Urville. Odbył on podróż "nie lada! opłynął cały świat aż do ostatnich krańców północnego morza, gdzie Bóg łaskaw, że niezamarznął razem z towa­rzyszami! ale czego też 011 się nie napatrzył! A właśnie w owym czasie kuzyn Żelazna pięść, był tak mały jak Wymoczek. Oj! widział ci 011 cuda. widział! nauczył się nawet obłaskawiać rekiny i del­finy, które potem grały sobie w szpilki z białym wielorybem i kobietą morską!

Oichobyś był Nygusie! i ty wierzysz temu wszystkiemu? nie widzisz że twój kuzyn drwił sobie z ciebie; co do mnie, uwierzę jak zobaczę.

>— Drwił sobie ze mnie? oho! niechby tylko spróbował! — Może powiesz, że niełowił żółwi na wyspach Indyi Zaehodnich? co?... nawet chował so­bie jednego, który się nazywa żółwiem podróżnym, bo zwykł oddalać się od brzegu z jakie siedmset, lub ośni6et mil, i którego złapał żywcem, a chociaż ten żółw był młody, ważył przeszło tysiąc funtów!

Powiada iż po wydobyciu na ląd, żółw tak mocno wrzasnął, że go było słychać o pół mili. Może to wszystko nieprawda? co ?

No, no, nie gniewaj się panie Nygus! mo­że to i prawda, wszakże stary wilk morski widział Syreny!

Syreny! aj! chciałbym je widzieć; mówią że te zwierzęta mają głowę i połowę ciała kobiecą, a drugą połowę rybią; podobno prócz tego prze­ślicznie śpiewają aby zwabić podróżnych, a potem wyprawić sobie z nich ucztę.

Widzisz bratku że wierzysz w lada baśnie; gdybym chciał mógłbym cię niewiem jak wyprowa­dzić w pole!—Oh! ja nie taki głupi! kiedy mi kto opowiada coś nadzwyczajnego, coś niepodobnego do wiary, zadaję tyle pytań, wtrącam tyle jak i dla czego, że jegomość pan kłamca mimowolnie , straci przytomność i musi wyznać prawdę.

Patrzaj! to ty nie napróżno masz na inne Tomasz.

Ani słowa, w tym względzie jestem niedo­wiarkiem; dla tego też ja wiem co są syreny.

i, — Doprawdy?! aj Tomaszu, mój Tomeczku! powiedz mi co to za stworzenia! — nalegał niby naiwnie Nikus.

A więc, Syrena nie jest czeui innera, jak tylko foką, czyli cielęciem morskiem.

Foką?

Nieinaczćj, fok^,, zwierzęciem ziennio-wo- dnem.

Co to znaczy zwierzę ziemno-wodne?

Nie wiesz tego?... no mości Nygusie, dobrze cię przezwano!—Ziemno-wodncm. nazywa się zwie­rze mogące żyć w wodzie i na lądzie, ale które niemoże oddychać pod wodą, tylko na powietrzu— i dla tego dawszy nurka, wypływa zawsze na po­wierzchnię. Otóż foka czyli morskie ciele, jest zie- mno-wodnem; zwierze to, znajduje się najczęściej, na morzu Północnem; tam przebywając większą część życia w wodzie, najbardziej lubi igrać i plu­skać się w czasie burzy; foka żywi się rybami, skorupiakami, płazami muszlowemi, małżami, które łowi nadzwyczaj zręcznie; na ląd wyłazi czołgając się, tylko dla nakarmienia małych, które pozostawia na brzegu dopóki nie nabiorą siły, aby mogły to­warzyszyć matce w morzu.

Ale niemówisz mi, jakim sposobem foka i syrena, jest jednem i tem samem zwierzęciem, — przerwał Nikus.

Chwilę cierpliwości!... zanadtoś skory... nie- pędź tak, bo padniesz i kark skręcisz!...

Po tej niby żartobliwej odpowiedzi, Tomasz przybrał znowu minę uczonego i mówił dalej:

Najpierw trzeba ci wiedzieć, że foka ma jakby twarz zupełnie podobną do kobiecej—z pię- knemi, dużemi, łagodnemi oczami; głowę okrągłą, pokrytą jedwabistą sierścią, połyskującą zupełnie jak włosy, zwłaszcza gdy są zmoczone. Jej ramiona są pięknie zaokrąglone; przednie nogi szerokie, ale tylne jakby zrośnięte z ogonem, co właśnie nadaje wcięty kształt ogona rybiego. Pływając wznosi głowę po nad wodą i spogląda wzrokiem pełnym słodyczy. Samica, wybiera niedaleko od brzegu do­godne miejsce pokryte mchem morskim, tam przy­chodzą na świat małe, które matka wykarmia swo- jem mlekiem; już to wszystkie ziemno-wodne zwie­rzęta rodzą się na lądzie. Śmiesznem jest, że te istoty lubią nadzwyczaj nieład i zamieszanie. Wśród najstraszniejszej burzy, gdy błyskawice olśniewają wybrzeża, gdy tysiączne echa powtarzają huk grzmo­

tów, bicie piorunów, foki porzucają swoje kryjówki i zebrane w gromadki bawią się i pluskają w mo­rzu. Żadne zwierze niemiało tyle rozmaitych na­zwisk stosownych do miejsca i okoliczności, o ża- dnem stworzeniu żyjącem nienaopowiadano się tylu dziwacznych baśni, ile o fokach. Jedni utrzymywali że to kobieta morska, która umie prząść ale nic nie mówi; inni, że to mnich morski w biskupiej czapeczce ze złożonemi rękan1’, który gdy go zło­wią, daje znaki aby mu pozwolono wrócić do morza, płacząc i jęcząc tak, że mógłby najokrutniejszych rozczulić; inni znów, że to koń morski, i t. p. A wszystko to dla tego, że jest wiele gatunków fok, które, lubo po większej części podobne są do czło­wieka, jednakże między sobą różnią się bardzo. Kie­dy niebo jest pogodne, te szczególne zwierzęte zdają się być stworzonemi tylko do spania; w takim stanie można je często zabijać lancą. Zawsze jednak stary samiec odbywa straż, aby w razie niebezpieczeństwa przebudzić inne.

Jest wiele gatunków fok; niektóre mają dość gęste futra; północne ludy robią z nich odzież. Tran z fok, jest również dobry jak wielorybi. Niewiedziałeś

o tem mości Nygusie, ho nieudawałeś się nigdy na

połów. Z icli skór, Kamczadale budują bajdaki, ro­dzaj pirog *). Z tłustości wyrabiają świeco, a przy- tem jedzą ją jako ulubiony przysmak.

Ale co jest szczególnem, to to, żc foka schwy­tana młodo, przyzwyczaja się i przywiązuje do swego pana jak pies; jest mu posłuszną, pieści go. poznaje glos jego i z łatwością uczy się rozmaitych sztuk, na jakie tylko pozwala jej niezwyczajna budowa. Nasz stary wilk morski, przez długi czas chował obłaska­wioną fokę; była ona pojętną, łagodną i cierpliwą zupełnie jak pies. Stary wilk, wyuczył ją różnych figlów, które na jego rozkaz chętnie i zręcznie wy­konywała.

Hola! hola Tomeczku! teraz ty mnie chcesz złapać! — zawołał nagle Nikus, przygryzając sobie usta.

Przysięgam że to prawda, — odrzekł z po­ważną miną Tomasz.

Powiadasz żc to prawda?... dodał z niedo­wierzaniem Nikus.

Naturalnie żc prawda; najpierw wiesz, że nic lubię kłamać,- powtóre, musiałeś słyszeć, że nie-

*) Piroga lekkie czóJik,,

dawno w Paryżu pokazywano obłaskawioną i wyu­czoną fokę *). Nietrzeba jednak dokuczać temu zwie­rzęciu, bo wtedy wpada w rozpacz i staje się gro- źnem. Chcąc chować fokę w dobrem zdrowiu, trzeba ją wpuszczać na dzień w wielkie naczynie napełnione wodą, a na noc kłaść na słomie; lecz jeśli dawno opuściła matkę, jeśli niezostała dość młodo schwyta­ną, przyzwyczaja się do człowieka z trudnością, staje się ponura, smutek ją ogarnia, dąsa się, niechce jeść i umiera.

Ali! dąsa się na swój żołądek.... głupia!.... mówisz że umiera... mógłbyś powiedzieć zdycha, bo przecież to zwierze, zwierze zie.... zie.... jak to tam było?

Ziemno-wodne.

.— Właśnie, ziemno-wodne — będę pamiętał.

Teraz już rozumiesz przyjacielu Nygusie. Widzisz, dawniej żeglarze a zwłaszcza majtkowie, nie koniecznie byli uczeni; nieumieli nic, nawet ani czytać ani pisnć; to też dostrzegłszy na wodzie

H 7 ,~

*) Przed kilkoma laty, pokazywano w Warszawie na Nalew­kach toż gamo zwierze, i o ile pamiętamy, było dość posłuszne roz­kazom swojego pana.

zwierzęta podobne z postaci i krzyku do kobiśt, sądzili, że to jakiś naród zamieszkujący fale oceanu

i zaraz ponazywali je nimfami, trytonami, kobieta­mi morskiemi, bóstwami morskiemi, syrenami. Do­póki ludzie żyli w niewiadomości, dopóty wierzyli temu wszystkiemu, ale dziś mój Nygusie, dziś już wcale inaczćj; dziś nawet prostaczkowie garną się do nauki. Historja naturalna zna syreny jak ciebie

i mnie; wszyscy już wiedzą, że owe piękne śpie­waczki na fantastycznych obrazach lub w dowci­pnych bajkach, owe pół-kobiety pół-ryby, nie są czem innem, jak tylko fokami upiększonemi przez wyobraźnię podróżnych, którzy je widzieli na po­wierzchni morza i to często z bardzo wielkićj odległości.

j

\

Stary wilk morski. — Ryby latające. — Kraba etiopejska. — Krybor. — Potworna ostryga. Ocean. — Wulkany w głębi morza. — Nowe wyspy. — Rośliny morskie. — Palmy morskie.

Muszle. — Migczaki.

w tym momencie, stary wilk morski uderzył lek­ko po ramieniu opowiadającego, który odwróciwszy się żywo spostrzegł że wąsaty marynarz słuchał go pilnie; ujrzał także o parę kroków Remigiusza, który obawiając się przerwać rozmowę, przyszedł na palcach i po cichuteńku usadowił się za beczką okowity. Zaciekawiony chłopczyna, z otwartemi ustami i wlepionemi w Tomasza oczyma, nie stracił ani słóweczka z jego zajmującego opowiadania.

*

Dobrze i»iój przyjacielu! wcale nie źle! — rzekł stary wilk do chłopca okrętowego, odejmując od ust pękatą krótką fajkę, z którą nie rozstawał się nigdy;—gawędzisz nie od parady! masz nienaj­gorszą mózgownicę; widzę że nie należysz do owych

* podróżnych, co to patrzą na wszystko a nic nie wi­dzą, nad niczem się nie zastanawiają. Widzisz, nie zawsze potrzeba książek aby się nauczyć rozumu; trzeba tylko umieć czytać w wielkiej księdze Wszech­mocnego Boga. Czy myślisz że od trzydziestu lat, odkąd przebywam wszystkie morza, nie stałem się tak mądrym jak te piękne książki w bibljotece ka­pitana? He! mój braciszku, widziałem ja na oceanie więcej cudów niżeli ich tam opisano!

Tu stary żeglarz wyprostował się dumnie

i z upodobaniem pomuskiwał swoje długie, szpako­wate wąsy.

Wiesz co mój zuchu? — odezwał się To­masz, — powinienbyś to wszystko nam opowiedzieć. Od chwili naszego odjazdu, morze ciągle spokojne, służba nie wymaga zbytecznej pracy, masz dość wolnego czasu... zatem jako człowiek doświadczony, wartoby było abyś tego doświadczenia udzielił po trochu nam młodym, którzy nic nie umiemy,

*

btary wilk morski uśmiechnął się; Tomasz jak kulą w płot trafił w jego słabą stronę... w stro­nę prożności! to też odpowiedział niby dobrodusz­nie:—„no, no... zobaczymy... zobaczymy... może się coś i opowie...“

Oj to, to, to!—zawołali razem małyNikus' ł

i Remigiusz; — a przedewszystkiem powiedz, czyś widział morskie węże, które powstają przed okrę­tami jak maszty, albo smoki skrzydlate, co to biorą podróżnych na grzbiet i lecą z niemi Bóg wie gdzie; albo ogromne białe potfisze, przed któremi najliczr niejsze załogi zawracają okręt i zmykają jak opa­rzone?

Nie, mój chłopcze, tego wszystkiego nie- widziałem, choć w starych księgach piszą rozmaicie

o takich dziwolągach; można także widzieć skrzy­dlate smoki na starożytnych obrazach, ale na morzu nie spotkasz ich bratku, również jak twoich syren.

Te pisma były chyba gadaniną łatwowiernych, co nieprzyjrzawszy się temu o czem mieli pisać, ba­zgrali to, co od kogoś słyszeli, — albo też pa­nowie pisarze niemiłosiernie kłamali; bądź co bądź, to tylko jest prawdą, że dziś nikt takich różności nie spotyka. W samej rzaczy, można widziść dzi-

wnego kształtu ryby, które mają, błony mogące uchodzić za skrzydła i które istotnie przelatują małe odległości, ale te nie zgadzają się wcale z opisami starożytnych; przynajmniej ja nic podo­bnego nie widziałem. Jest i tak dosyć rzeczywistych cudów w naturze, nie ma potrzeby szukać ich w ba­śniach. Ja naprzykład, widziałem Krabę etiopejską,— otóż to sztuczka olbrzymia!... ta na prawdę pożera ludzi!... Wyobraźcie sobie dzieci, że ten potwór jest większy od człowieka, i że ludzkie mięso jest naj- ulubieńszym jego przysmakiem; to też nieustannie poluje na nie, a jeśli chcecie powiem w jaki spo­sób. Najpierw, trzeba wam wiedzieć, że pospolicie czatuje na wybrzeżach, gdzie cała zakopuje się w piasku, tak, że tylko widać jej głowę; ponieważ zaś ta głowa jest szaro-zielona, trudno ją zatem rozróżnić od koloru skał w bliskości których kra­ba zaczajać się zwykła. Tam pozostaje nieruchomą, oczekując jakiego nieszczęsnego przechodnia. Skoro go tylko dostrzeże, strząsa pokrywający ją piasek

i puszcza się w pogoń, a po kilku powłóczystych stąpnięciach, dopędza ofiarę, chwyta w kleszcze

i trzymając w górze, ucieka jak może najszybciej. Wtedy to, szuka jakiej niedostępnej kryjówki, aby

tam zakopać człowieka, który często już w drodze bywa zaduszony silnym naciskiem kleszczy strasz­nego skorupiaka.

Jeżeli nieszczęśliwy jeszcze żyje, jedna tylko okoliczność może go uratować od śmierci, to jest przybycie Krjrbora, śmiertelnego wroga Kraby, który znów na nią czatuje, pilnując chwili jej wyjścia z jamy, aby ją ścigać i pokonać dla siebie. Krybor, jest prawie tej samej wielkości co etiopejska Kraba, ale się różni budową; jego połyskliwa tarantowata skóra, jest tak śliską i tłustawą, że niepodobna go schwytać. To też Kraba niema obrony przeciw nie­przyjacielowi, do którego jej zwinne łapy uczepić się nie mogą. Zdaje się że Krybor chwyta krabę za ogon, który lubo opatrzony jest tak twardym jak na grzbiecie pancerzem, przecież daje się zgnieść w niektórych miejscach. Dwa potwory ścigają się aż do morza; nie raz można widzićć Krabę uno­szącą człowieka i chroniącą się ze swoją zdobyczą na dno oceanu, jeżeli szybkie przybycie Krybora przeszkodziło zakopaniu.

Niekiedy aby uciekać prędzej, Kraba swój łup porzuca; jeżeli więc nieszczęśliwy nie jest jeszcze zgniecionym lub zaduszonym, może się chronić przed

Kryboreni, który zajęty ściganiem Kraby, nie zwra­ca na niego uwagi, gardząc zdobyczą łatwiejszą.— Otóż moje dzieci, powiadam wam. że ja to wszy­stko na własne oczy widziałem.

A widziałeś olbrzymią Ostrygę, co połyka okręt jak my kawałek solonego mięsa?

Okręt? przerwał Nikus,—mój kuzyn Że- lazna-pięść, widział taką Ostrygę, była to sztuczka nie lada!

Co do mnie, — mówił dalej wilk morski,— czytałem kiedyś w pięknie oprawionej z wyzłacane- mi brzegami i tytułami książce, że jakiś okręt wpły­nął sobie z podniesionemi masztami w Ostrygę któ­ra się potem zamknęła i okręt z całą osadą za­trzymała w więzieniu; ale czytać a widzieć to ró­żnica! nie wierzę temu. Co prawda, widziałem ja ogromne tego rodzaju muszle w których człowiek mógłby się dość wygodnie pomieścić, ale co się tyczy okrętu, to wyraźne.niepodobieństwo.

A widzisz panie Nygusie!—zawołał Tomasz, skrobiąc palec palcem niby nożem marchewkę, — cóżem ci mówił przed chwilą?!

Ba! —odrzekł mały Nikus,—cóżem ja wi­nien że mój kuzyn Żela/na-pięść widział to, czeipu

wilk morski nie chce wierzyć, jak gdyby sam mówił tylko prawdę!

Co ty tam paplesz mały rekinie? zapytał wąsacz zmarszczywszy brwi.

Nic — odpowiedział Nikus, bo spojrzawszy na twarz starego wilka, stracił ochotę do sprzecza­nia się z nim, i tylko po cichu, ale to zupełnie po cichu mamrotał: — „zaręczam że ten niedźwiedź zazdrości mojemu kuzynowi, bo Żelazna-pięść da­leko mędrszy od niego.“

Od dnia w którym kapitan surowo polecił Re­migiusza staremu żeglarzowi, widzimy że wszystko szło jak najlepiej, dzięki nieustannej troskliwości morskiego wilka.

Nikus młodszy o rok od Remigiusza, pierwszy raz dopiśro odbywał większą podróż po oceanie, był przytem naiwny i łatwowierny. Tomasz starszy

i silniejszy, używał z upodobaniem prawa starszeń­stwa względem dwóch swoich towarzyszów, którzy nie raz byliby ofiarami jego psot, gdyby nie ciągła baczność wąsatego marynarza.

Co zaś do Remigiusza, piętnaście dni podróży nie zmieniły go wcale, był zawsze dobry, uprzejmy dla swoich kolegów i odważny w razie potrzeby.

W chwilach wolnych, najulubieńszą jego zabawą było czytanie nauczających książek, które mu po­życzał kapitan; bo trzeba wiedzióć, że nasz mały bohater umiał wcale nie źle czytać, a nawet pisał już trochę; prawda że stawiał nie zbyt zgrabne litery i że ortografia jego nie koniecznie była po­prawną; ale bądź co bądź, sam siebie umiał prze­czytać, więc kapitan dla wprawy, kazał mu niby to w listach do matki, zapisywać codzienne czynności

i myśli, czego Remigiusz nie pominął żadnego wieczora.

Przebywał także całemi godzinami w kajucie swojego dobroczyńcy; ta łaska wzbudzała często w Tomaszu żywą zazdrość, ale rad nie rad, musiał ją starannie ukrywać, bo czuł że najmniejsza zło­śliwość względem dziecięcia, byłaby surowo uka­raną.

I cóż mój chłopcze, — mówił z dobrocią kapitan do Remigiusza, w chwili gdy się z nim znajdował sam na sam; — podziwiasz, uwielbiasz powierzchnię oceanu; otóż trzeba ci wiedzićć że dopiśro w łonie jego, Bóg zawarł niezmierzony świat prawdziwych a nieznanych ci dotąd cudów! Dno morskie, tak samo nierówne jak powierzchnia

lądów, przedstawia wielkie łańcuchy gór, wśród których znajdują się i wulkany. Tam to przebywa cały świat fantastycznych stworzeń, których wielkość przeraża nas, lub których maluczkość wymyka się naszym oczom. Ten świat,, równie jak nasz, posiada bogate doliny, urodzajne pola i jałowe pustynie; ma on swoje lasy, swoje zwierzęta i swoje osobne niebo. Są tam potężne wulkany, których kratery ni­by wiecznie rozpłomienione paszcze, wyrzucają od czasu do czasu potoki wrzącej lawy i rozpalonych skał; te ostatnie gromadząc się coraz wyżej, silnie spojone płynnemi massami, wychylają swoje czoła po nad powierzchnię morza i tworzą wyspy nowe. Antylle, Maldwiny i wiele innych wysp, tym właśnie sposobem zostały utworzone. Często także zdała od wszystkich lądów, podróżni napotykają ogromne źródła słodkiej wody, która przedziera się z potę­żnym szumem przez warwsty wód słonych, wcale nie łącząc się z niemi. W zatoce Xaqua, o dwie lub trzy mile od lądu, źródła wody słodkiej wytry- skują z taką siłą, że żadna łódź zbliżyć się do nich niemoże. Dno oceanu, ulegając tym samym co i po­wierzchnia ziemi wzburzeniom, doznaje także trzę­sienia, w czasie którego albo tworzy nowe wyspy,

albo pochłania dawne. Gdyby ludzie mogli swobo­dnie chodzić po dnie morza, ileż to cudownych dzieł Bożej ręki odkryliby jeszcze! Spacerowalibyśmy so­bie po równinach pokrytych perło-rodnemi muszla­mi, czerwonemi koralami, tworzącemi różnokształt- ne, bezlistne krzewy, podobne niekiedy do powią­zanych pęków ciernia. Tu widzielibyśmy wspaniałe łąki, tam obszerne lasy, dalej znów kolosalne góry, których boki ugąjone morskiemi roślinami. Z tych jedne lubując się w miejscach cichych, rozpinają swoje gałęzie w łonie wody spokojnej, nieruchomej, którćj żaden zewnętrzny powiew wzburzyć nie może; inne znów wzrastają w szumiących prądach, ich ga­łęzie niby z upodobaniem kołyszą się na ożywionej fali; niektóre także, nie wiele oddalają się od brze­gów, a ich łodygi i kwiaty, tworzą na powierzchni morza prześliczne oazy, gdzie morskie ptastwo bu­duje sobie gniazda. Delikatne, urozmaicone najpię- kniejszcmi kolorami mchy, tworzą wspaniałe kobier­ce; do tych należą: anseryna, której łodygi podo­bne do jedwabnych plecionek; purpurowa alga, która w miejscach gdzie wyrasta obficie, nadaje morzu jak gdyby krwawą barwę, i wiele innych.

W morzach równikowych, spotykamy piękną familję kwiatów, z których mianowicie żółto i ró­żowo ubarwione, wyrzucają daleko, małe torebki czyli bańki z hałasem pękające. Olbrzymi Fucus jest królem morza, jak Cedr królem naszych gór. Fucus wznosi się nad powierzchnię oceanu, z głę­bokości trzechset stóp; olbrzymie snopy jego gałę­zi, tworzą prawdziwe pływające wyspy, na których sypiają foki i mewy. Zdarza się często, że okręty uwikłane w tym wodnym lesie, muszą nastawić ża­gle tak, aby połowa ich działania popychała statek, a druga go cofała, i niekiedy cały miesiąc oczeki­wać, aż silniejszy wiatr oswobodzi je z tej niewoli.

Wszystko cokolwiek zadziwiającego i fantasty­cznego mogli wymyślić poeci, zdaje się być urze­czywistnione w głębiach oceanu. Znajdują się tam skorupiaki opatrzone twardszemi od kamienia pan­cerzami, jak naprzykład kraby, raki morskie i t. p.— to znów mięczaki tak przejrzyste że trudno je doj­rzeć, trudniej pochwycić; są także istoty żyjące, które nieświadomy wziąłby za minerały lub rośliny; do tych ostatnich należą palmy morskie, rzeczywi­ste zwierzęta, nazwane palmami dla wielkiego po­dobieństwa do liściowych koron tego drzewa. A gdy­

byś wiedział jakie tam piękne muszle, strojne ty­siącem tęczowych odcieni, połyskujące niby metale, począwszy od olbrzymiej ostrygi, aż do muszli da­jącej nam perły i perłową massę. Wierzaj mi dzie­cko, Ocean jest nieprzebranym skarbem bogactw, piękności i cudów.

Y

Polipy. — Koral. — Nauka Remigiusza.

Są tam jeszcze i gwiazdy morskie, zwierzęta mie­niące się, polipy dziwnych kształtów, które się tak prędko przed oczyma zmieniają, że w głębi prze­zroczystej wody, można by je wziąść za owe ró­żnobarwne gwiazdki, jakie w coraz nowśj postaci widzimy w obracanym kaleidoskopie. Znajdują się także zwierzątka zupełnie podobne do owoców; zwierzo-krzewy pąsowe i puszyste jak brzoskwinie, to znowu kolczate jak kasztany, albo pokryte bro­dawkami jak tykwy. Wszędzie pełno muszli lśnią­cych niby drogie kamienie, wdzięczących się żywemi kolorami i delikatnemi arabeskami; najpiękniejsze przyczepiają się do skał. Ale niekiedy, zamiast tych

ozdobnych i szacownych muszli, oko zatrzymuje się ze drżeniem na potwornych olbrzymich mięczakach, strasznych zwierzętach, których ramiona uzbrojone tysiącami niby maleńkich pyszczków, jak tysiące pijawek przyczepiają się do żywego drgającego ko­naniem łupu; biedna oiiara nie może się im obro­nić; te prawdziwe upiory, wysyssają krew z nie­słychaną szybkością, a nawet zwalniają lub wstrzy­mują bieg okrętu; dalej, dostrzeżesz polipy, hydry z podłużnem ciałem, zielonawe, galaretowate; me­duzy, które można pokrajać na kawałeczki i wi­dzieć jak natychmiast każdy kawałek utworzy cał­kowite zwierzątko, zwolna pływające po wodzie; ry­by szczególnych kształtów, których pływanie podobne do ptasiego lotu; jedne z nich opatrzone są pewnym rodzajem skrzydeł, dozwalających im wzlatywać nie­co po nad wodę, inne zuów podobne do strzał, do je­żów, do jednorożców; wreszcie drętwiki, ryby z ro­dzaju rai, które za dotknięciem, dadzą ci uczuć wstrząśnienie elektryczne. - Wszystkie te zwierzęta podróżując z jednej półkuli na drugą, ścigają się, wiodą pomiędzy sobą śmiertelne bójki, a wszędzie większe i silniejsze, połykają mniejsze. Olbrzymi po- tfisz wzrostem dorównywa wielorybowi i nie różni

się od niego, gdyż oba należą do jednćj familii. Piśrwszy, jest w naszych morzach pospolitszym niż drugi, którego ciągłe połowy wytępiły. Potfisz oprócz różnicy w podniebieniu, które u wieloryba wyłożone jest szczapami rogu czyli fiszbinu, ma zresztą prawie te same własności; wydaje tłuszcz niemnićj obficie, a nadto, w głowie jego znajduje się mnóstwo jam napełnionych mleczno-białawym ole­jem, w powietrzu krzepnącym, zwanym olbrot (sper- macetij z którego robią świece, pomady, maście i mydła. Wnętrzności jego pokrywa szara ambra, pięknie pachnąca—i ta służy za kadzidło.

Nakoniec, wszystko jest cudem w oceanie, po­cząwszy od oderwanego prądem ułomka skały, który przerzucany ruchem fal, zaokrągla się jak najkształt­niej z powodu ciągłego tarcia o inne kamienie, aż do drobniuteńkiego polipa, którego zadziwiająca praca, buduje całkowite wyspy. Polipy, są to maleńkie zwierzątka, które połączone w wielkiśj liczbie wspól­ną błoną, nie mogą opuszczać swoich kamiennych domków. Nigdy nie żyją w odosobnieniu, budują so­bie trwałe mieszkania w których każdy ma swoją ja­mę, mniej więcśj podobną do pszczolich komórek, ja­kie widzimy w miodowych plastrach. Jednak polipy

kommunikują się między sobą, tak, że z pożywienia jednych mogą korzystać drugie, i że rana jednego, może być dla wszystkich śmiertelną. Nie wiele wie­my o szczegółach życia tych zwierzątek, które na- turaliści długi czas uważali za rośliny. Jest wiele gatunków polipów czyli madreporów; wszystkie są godne uwagi z powodu symetrji panującej w ich mieszkaniach; najdawniej znanym rodzajem, są po­lipy wydające koral, poznać je można łatwo po pięknym purpurowym kolorze, albo po kształcie podobnym do drzewa bez liści. Wybrzeża Perskiej zatoki i większa część Czerwonego morza, tak da­lece obfitują w korale, że zbiorowiska tych polipów tworzą tam niby obszerne lasy ; ich konary, na- kształt gałęzi miljona krzewów, rozrastają się we wszystkich kierunkach, tak, że nie raz żegluga w tych okolicach zostaje bardzo utrudnioną. Te podmorskie gaje, rozmaitej bywają postaci: niekiedy jak powiedziałem wyżej, rośliny koralowe podobne są do bezlistnych drzew, w innych miejscach rozta­czają się niby wachlarze, lub przybierają pobobień- stwo do powiązanych pęków chróstu; gdzieindziej znowu, przedstawiają się zdziwionemu oku, niby ro­śliny pełne liści i kwiatów, lub rozrastają się w po­

staci jelenich rogów. Rafy, szkopuły podwodne tak groźne dla okrętów, są często utworzone z madre- porów albo korali, których grube pokłady wznoszą się na podobieństwo skał w głębi morza. W Mar- Bylii, Korsyce, Katalonii, odbywają połów korali; przemysł ten jest bardzo korzystnym. Okolicami morza Śródziemnego z których się głównie wyzy­skuje ta gałęź handlu, są wybrzeża Sardynii przy wejściu do Adryjatyku. Przemysłowcy dostawiają koral do Malty i Sycylji, gdzie wyrabiają się z nie­go różnej wielkości paciorki, które pospolicie zo- wiemy koralami lub koralikami, — i inne ozdoby. Duże, pięknie rzeźbione korale, nabywają wielkiej wartości. Najokazalszym dotąd i najpiękniejszym wyrobem tego rodzaju, jest szachownica ze wszyst- kiemi pionkami, znajdująca się w pałacu Tuileries w Paryżu.

Sposób łowienia korali jest bardzo prosty. Do dwóch drewnianych żerdzi złożonych na krzyż, przywiązują konopne sieci z dużemi okami, które się w wodzie Tozwijają i rozszerzają. Od środka krzyża, idzie trzecia siëé, przeznaczona do chwyta­nia kawałków korala, jakie się często dwom pierw­szym wymykają.

Taki przyrząd zowią engin Przywiązują doń kamień dość ciężki, aby się engin mógł po spadku skał zanurzyć do pożądanej głębokości. Wtedy po­ławiacz płynąc zwolna w swej łodzi, zamiata, że tak powiem, boki skał; jeżeli trafi na koral, konary polipa wikłają 6ię w sieć, którą poławiacze,, bez żadnych sztucznych przyrządów, lecz tylko za po­mocą rąk, wyciągają równo i ostrożnie. Jeżeli nie bardzo zawikłana koralowa gałęź odpadnie od siś- ci, poławiacze czynią co mogą aby wydostać ją z głębi morza, ale nie zawsze im się to udaje.. Taki połów tylko w czasie pogody może mieć miejsce. f| >{, i Jsiw r

Zauważano, że koral w jakirabądź wieku i wiel­kości, dopóki jest okryty zwierzątkami żywemi. składa się z dwóch substancji;, wewnętrznej fwar- dej, dającej się szlifować — i ¡^nętrznej, czyli kory, miękkiej, nie bardzo ścisłśj. W tej to korze znajdują się nieprzeliczone komórki, białych, miękr kich, umieszczonych w błonowycji rurkąch polipów^ . Po śmierci, polipy nie ulegają korrupcyi czyli zepsuciu; przeciwnie, schną, -kostnieją, twardnieją i z swojem pokoleniem, nie odłączają się od gałęzi na której się zrodziły, ażeby potem razem z nią,

*

utworzyć całość jednśj i tćjże samćj natury. Z uśnię- tego polipa, zostaje tylko substancja kamienna, z każdym dniem bardzićj twardniejąca.

Na wydobytśj żywcem z głębi morza koralo­wej gałęzi, możemy widzićć korę obciążoną okrą- głemi bąbelkami, powleczonemi białawą, lepką ma- terją, która zdaje się spływać z wierzchołka gałęzi.

Najpiękniejszym jest pospolicie koral najstar­szy, najtwardszy, który przy wydobyciu z wody, oblepiony był mułem. Skoro już koral nie ma ży­wych polipów, gałęzie jego przestają się powię­kszać, ale za to nabiera wartości twardniejąc i właśnie taki jest dla poławiaczy najszacowniej­szym. Korale są albo czerwone, albo koloru suro­wego mięsa, zatem blado czerwone, albo nareszcie zupełnie białe. Do najpiękniejszych wyrobów, koral czerwony jest najpożądańszym.

Gąbka jest także substancją zwierzęcą; znaj­duje się w głębi morza Śródziemnego. Odrywają ją od skał w głębokości około trydziestu stóp. Połowem gąbki, trudnią się pospolitie nurkowie, których częsta wyprawa czyni bardzo zręcznymi.

f

Przezorny zostaje wstrzymanym przez podwo­dne rośliny. — Rafa.

co przyrzekł matce Remigiusza. Podobnemi do po­wyższej pogadankami, wprowadzał on światło do młodej główki,—i musimy wyznać na pochwałę na­szego bohatera, że nigdy, żaden z uczniów nie ro­kował swemu nauczycielowi więcej od niego na­dziei. 1

Kapitan przestał mówić, a Remigiusz słuchał jeszcze; z czołem opartem na dłoni rozmyślał

o owych cudach przyrody, które pierwszy raz uka­zały się jego pojętnej wyobraźni. .jii

że dzielny kapitan dotrzymał wszystkiego

A więc,—powtarzał z zapałem, — więc te polipy, te madrepory, tworzą, zawiązek większej części owych wysp, które się tak uroczo przed­stawiają oczom żeglarza!

Wszystko co pływa na wodzie, wszystko co­kolwiek morze pochłania, plącze się w tę niezmie­rzoną sieć kamieni, i przetrawiając się, tworzy pierwsze pokłady roślinnej ziemi; na nią to ze flszech stron wiatr przywiewa nasionka mchów, paproci, rozmaitćj trawy; ptaki upuszczą w prze­locie kilka owoców, fale przyniosą kilka orzechów kokosowych, które może o sto mil ztaintąd bawiące się dzieci rzuciły w wodę z skalistego wybrzeża.... i otóż w pośrodku oceanu zjawia się nowa wyspa, na której morskie ptaki budują sobie gniazda, i którćj kiedyś, człowiek nada nazwisko. »

Od dwóch już miesięcy okręt płynął bez przerwy, a ponieważ celenl jego podróży był tylko połów, załoga zostawała bezczynną aż do przybycia do Maluinów.

»«rb Morze tak było spokojne, że dozwalało widzieć gromady delfinów towarzyszących okrętowi, jak na obrazach Rnbensa, trytony towarzyszą Maryi de Medicis.

Prostopadłe skoki pewnego rodzaju delfinów, mają w sobie coś fantastycznego; rzucają się one po nad wodę jak wrzeciona, i spadają w morze z hałaśliwym pluskiem.

Statek płynął ze wszystkiemi masztami podnie- sionemi, poddając lekkiemu powiewowi wszystkie swoje żagle.

Jednej nocy, gdy niebo zupełnie było czyste, gdy miljoiiy gwiazd przeglądały się w morzu, nagle majtkowie uczuli że okręt zwalnia swój bieg, a za chwilę przekonali się że został znpełnie wstrzymany. Wszyscy pośpieszyli na pokład, gdzie kapitan oświad­czył, że okręt, wpłynął między podwodne wyspy, zkąd tylko silny i przyjazny wiatr zdoła go wy­swobodzić. Za pomocą sondy przekonano się, że tama wstrzymująca ich w drodze, nie była czem innem jak potężnemi krzewami korali i innych ma- dreporów. Najrozumniejszym środkiem przeciw złe­mu, było czekać cierpliwie, na co zgodzili się wszy­scy. Lecz na nieszczęście, wiatr był tak lekki a morze tak spokojne, że doświadczeni żeglarze wiedzieli dokładnie, iż chyba nagła zmiana, która mogła tylko nastąpić po burzy, zdoła skrócić to zbyt długie oczekiwanie.

Odkrycie wysp nieznanych na mappie. — Wy­cieczka. — Rozbicie. — Remigiusz na wyspie. Złodzieje nadmorscy. — Straszna noc.

Wdnin pogodnym, po opadnięciu mgły, można już było dojrzeć przy pomocy dalekowidza, starą Sto­licę Brezylii, Rio-Janeiro, a nieco dalej wyspę Trinidad. Na niezmierzonej przestrzeni, mirjady ma­łych i (wnosząc z rzadkiśj jeszcze roślinności) nie­dawno przez wstrząśnienia podwodne utworzonych wysp, składały się w długi łańcuch, jak gdyby prowadzący do jednej wielkiej wyspy, ozdobionej rodzajem zatoki, a uroczą zielenią i bujną roślin­nością, pociągającej ku sobie zachwyconego po­

dróżnika. Kapitan wniósł, że ta wyspa, wcale nie­oznaczona na mappie, musi miść przystęp od stro­ny stałego lądu.

Nazajutrz, postanowił wyjaśnić swoje domnie­manie i korzystając z przymuszonej bezczynności Przezornego, sam zwiedzić wyspę. Rozkazał zatem spuścić na morze jednę z łodzi przymocowanych do boku okrętu, wziął z sobą dwóch najlepszych wio­ślarzy, nieco żywności if wybierał się w drogę. Remigiusz, dziecie rozpieszczone przez całą załogę, prosił i otrzymał pozwolenie towarzyszenia tej wy­prawie.

Łódź zmuszona była długi czas lawirować *) pomiędzy przeszkodami; bieg jej co chwilę utru­dzały olbrzymie rośliny; po niezmordowanych usi­łowaniach, dopićro za nadejściem nocy, podróżni zbliżyli się do owśj wyspy, tak, że za parę godzin mieli nadzieję wylądowania.

Niebo było pochmurne, księżyc właśnie w pierw­szej kwadrze, wcale nierozjaśniał horyzontu. Mor­skie ptastwo, za zbliżaniem się łodzi uciekało wy­

*) Lawirować, płynąć kręteui drogami, płynąć zygzakiem. ■

dając dzikie, przeraźliwe krzyki; majtkowie zape­wniali. że te krzyki były niedobrą przepowiednią. Kapitan niemówił nic; w głębi duszy już zaczynał żałować że się zapędził w te nieznane strony, gdy niespodzianie dostrzegł na wyspie błyskające pun­kciki. podobne do pochodni zapalonych na brzegu. Bez żednśj wątpliwości, wyspa była zamieszkaną, a te ognie wskazywały w jakim kierunku płynąć należy, chąc z łatwością przybyć do jej przystani.

Zdwoiwszy ruch wioseł, żeglarze nasi płynęli szybko i śmiało ku wskazanemu punktowi, lecz pra­wie w chwili dotarcia do brzegu, wątła łódź, ude­rzywszy gwałtownie o podwodną opokę, pękła na dwoje.

n Krzyk rozpaczy, krzyk ..na pomoc!“1—wydarł się jednocześnie ze wszystkich piersi; lecz niestety! wrzask nocnego ptastwa, był nań jedną odpowie­dzią. Wszystko zniknęło w głębokościach otchłani. Nastało przerażające milczenie; słychać było tylko plusk fali, obryzgującej białą pianą boki ostrej skały.

W parę chwil potem, trzej mężczyźni i ko­bieta, błądzili po odludnem wybrzeżu; każde z nich, trzymało pochodnię połyskującą niebieskawym pło­

mieniem. Głuchy szelest ich stąpania, chrzęścił na piasku. Ochrzypłe głosy prowadziły jakąś rozmowę. Dwa} z mężczyzn nieśli bosaki, trzeci rybackie sićci. -

id: _ Zobaczmy. - mówił jeden z nich,—czy mo­rze uczyniło dziś dla nas co może i czy połów będzie obfity? - - ■ ~

Lękam się abyśmy zamiast ryb, nienałowili dziś ludzi, — odpowiedziała śmiejąc się złowrogo, stara kobieta z zawiędłą, pomarszczoną twarzą, nieco przygarbiona, która podpiśrając się żelaznym haczykiem, postępowała za drugiemi.

v — Co tobie jest Wyrwi-dębie? — odezwał się drugi mężczyzna, uderzając mocno po ramieniu wy­sokiego barczystego młodzieńca, który niósł także pod pachą topór i pęk sznurów, — jesteś smutny i ponury jak sowa!

-*-1 Byłożby to coś podobnego do wyrzutów sumienia? dodała jeszcze stara;—jeżeli tak, powiem ci żeś głupi.... alboż to morze nie powinno oddawać nam swoich plonów ? — morze, to nasza urodzajna niwa, nasze łąki. nasza winnice! s*- ^

*h{ — Jedni znajdują w niem korale, inni'perły, a my poławiamy szczątki rozbitych.... ,ir

Szczątki! szczątki!... gdybyć to na nich się kończyło...—odpowiedział ów młodzieniec ze smutną miną; — ale my wszystko zagarniamy; paki, towary, odzież, żywność, nie licząc tego, że dla zapewnienia sobie grabieży, umiemy narazić każdą łódź na rozbi­cie!... nie wiele brakuje abyśmy będąc złodziejami rozbitków, zostali ich zabójcami.

Niewiem co się z tobą dzieje mój Wyrwi­dębie; od jakiegoś czasu dzielisz z niechęcią nasze rzemiosło, krzywisz się, wzdychasz... ot! szkoda tylko krwi którą sobie psujesz, nikt niedosłyszy twoich jęków... zresztą jakaż ich przyczyna?

Ta, żeście mnie oszukali! gdybym był wie­dział o waszem niegodziwem rzemiośle....

Dla czego niegodziwem? wszakże sam Bóg kieruje losem ludzi; a jeżeli skazuje niektórych na nieszczęście, trzeba się poddać Jego woli; nie może­my przecież zabronić Mu tego! Wszakże bądź co bądź, my ich nie zabijamy; dozwalamy im tylko gi­nąć.... ot i cała rzecz!

Oh! zamilczcie! zamilczcie! odpowiedział z mocą Wyrwi-dąb:—biedni ludziska oszukani świa­tłem waszych pochodni, giną tu jak motyle w pło­mieniu świecy; a kiedy przed tygodniem jakaś łódź

rozbiła się o tę samą podwodną rafę, widziałem na własne oczy jak ty, Kruszyskało, jednego z nieszczę­śliwych dopływającego już do brzegu, uderzeniem bosaka w głowę, wróciłeś na dno, zkąd już niewyj- rzał więcej.

Wyborny jesteś!—zawołała stara z szatań­ską miną, — czyż nie lepiej zabić licho, niżby licho nas zabić miało?... Ten twój nieszczęliwy pewno by nas wydał, bo widział wszystko!

Popełniłeś zabójstwo dla niczego, lub pra­wie dla niczego; — mówił dalej Wyrwi-dąb; Bóg nas skarze; zaręczam że łódź co się teraz rozbiła, należy do jakiego biednego rybaka i nieprzyniesie wam wielkiej korzyści.

Cierpliwości, cierpliwości!—odrzekłKruszy- skała,—połów jeszcze nieskończony; skoro nadejdzie fala, zobaczymy!.... Prawda, że niezawsze udaje się nam jak wówczas, kiedy trzy-masztowy okręt osiadł na mieliźnie niedaleko ztąd... był to kęsek nie lada jaki! Co moment przypływała od niego łódź nałado­wana rozmaitemi towarami, baryłkami araku, wódki, likworów...

A ty jednę po drugiej zatapiałeś, — dodał Wyrwi-dąb.

m — Niema co mówić! nasz przyjaciel i wspólnik, stary kontrabandzista. odbył wtedy niemało podróży od naszej wyspy do stałego lądu — mówił Kruszy- skała;—Co się zaś tyczy dzisiejszej łodzi, podzielam twoje zdanie Wyrwi-dębie; pewno jacyś rybacy zbłą­dziwszy zawitali w te strony... Ha! cóż robić, choćby­śmy wyłowili same deski z rozbitego statku, to jeszcze robota się opłaci!... . ,,

Kruszy-skała, zakończył ten ostatni wniosek głośnym wybuchem śmiechu.

Zaprzedać duszę za taką rnamostkę!... zawo­łał Wyrwi dąb, — doprawdy, to litość bierze!... Zgu­bić czterech ludzi za kilka nędznych desek... oh! jesteście nikczemnikami! Bóg ciężko was ukarze! H

On jest bardzo naiwny!... odezwała się zno- fiL , wu stara, — ktoż może przewidzieć co się znajduje

w głębi łodzi ? któż zgadnie czy łup będzie obfity lub

nie? wiesz co mój Wyrwi-dębie, nie jesteś godny

twego nazwiska! m "tl

, . ItOt f '

j wszyscy troje oddalili się wzruszając ramiona­mi i szydząc niemiłosiernie. .. ,,

J v OKO.jlii

tni> Wyrwi-dąb, położył się na ziemi pod krzakiem janowca, jak gdyby postanowił nie iść za niemi. ^

Strzeż się Wyrwi-dębie! — rzekł najstarszy wracając do młodzieńca i rzucając nań spojrzenie dzikiego zwierza; ■— zostań tu jeżeli ci się podoba, ale schowaj w kieszeń twoje wyrzuty sumienia, bo mogą się stać niebezpiecznemi dla ciebie.... A teraz przyjacielu, baczność na szalupę i na ratujących się pływaków... rozumiesz? Topór w zęby, bosak w rę­kę, bo nadpływająca fala może ęrzynieść robotę.....

Jakoż w istocie, wybrzeże zostało wkrótce zalane; przypływ postępował z szybkością i złodzie­je rozbitków, mieli już wodę po kolana. Ale nad­chodząca fala, wyrzuciła tylko parę desek i nieco zapasów żywności, a mianowicie butelkę rumu i bu­telkę wódki. -u

Wiemy że łódź kapitana była bardzo skromnie zaopatrzoną, bo nie wybićrał się na długo; więc i tym razem, złodzieje bezkorzystnie uskutecznili niegodziwy plan i wypalali swoje pochodnie.

Od chwili jak łódź pękła trafiwszy na skałę, . Remigiusz nic nie widział, nic nie czuł, a gdy otworzył oczy, ujrzał obok siebie kapitana, który spoglądał na niego z ojcowską niespokojiiością. Twarz zacnego żeglarza była znużona i blada, ca­la postać świadczyła p świeżo przebytem cierpieniu

moralnem i fizycznem. Po trudnych do uwierzenia, a daremnych usiłowaniach aby dopłynąć do lądu, musiał się oddać na wolę bałwanów; tym sposobem, miotany w różnych kierunkach, przerzucany,, poka­leczony o podwodne skały, został nareszcie wyrzu­cony na brzeg, gdzie szczęśliwym a niespodzianym trafem, już fala przyniosła omdlałego chłopczynę. Kapitan, pierwszą myśl zwrócił do Boga, który zachował Remigiusza matce. Przytulał go do piersi, całował ze łzami w oczach, aż gdy dziecię wróciło do przytomności, padli oba na kolana, serdecznie dziękując Niebu. Remigiusz myślał o swojej matce i o boleści jakąby jśj sprawiła śmierć jego; to też modlitwa chłopczyny była najgorętszą, radość naj­żywszą. Potem spoglądali obaj daleko, spodziewając się przy blasku gwiazd, dostrzedz szczątki rozbitćj łodzi; ale nic nie dostrzegli. Napróżno kapitam wo­łał po imieniu dwóch majtków, towarzyszów nie­szczęścia; grobowe milczenie panowało dokoła. Je­dnak natężając wzrok, kapitan zdołał zmiarkować, • że się znajdowali najdalej o milę *) od miejsca

) Mila francuzka, jakich na stopień jeogr. idrie 24.

rozbicia; to go cokolwiek pocieszyło, bo sobie po­myślał, że biedni majtkowie, może szczęśliwiśj do- ^ płynęli do punktu który im sam wskazał, a od którego został tak nagle odtrącony uderzeniem

o skałę.

Noc była zimna, odzież kapitana i Remigiusza nasiąknąwszy wodą, ciężyła nieznośnie. Co więcej, lubo jeden i drugi byli bardzo lekko poranieni, jednakże gwałtowne wstrząśnienia i potłuczenie, co­raz mocniej czuć im się dawały.

Najpierw cofnijmy się,—rzekł kapitan do małego towarzysza, — bo przypływ morza prędko postępuje i najdalej za godzinę, całe wybrzeże będzie zalane wodą; potem postarajmy się o trochę suchszych gałęzi, trzeba rozpalić ogień, ażeby lu­dzie których wyśle załoga Przezornego niepokojona naszą za długą nieobecnością, mogli mieć jaką taką wskazówkę.

Remigiusz wziął się natychmiast do dzieła, ale owocem całego poszukiwania, było zaledwie kilka gałęzi janowca i chróstu; jednakże, udało im się rozpalić nieco ognia, przy którym mogli przynaj- mniśj osuszyć swoją odzież.

Nagle, zdawało im się przy połysku gwiazd, dostrzegać w niejakiśj odległości białawy dym, uno­szący się ku niebu. Na ten widok zerwali się oba z krzykiem rodości, a w parę sekund, niepomnąc utrudzenia, niemyśląc już o dolegliwym bólu, dążyli pośpiesznym krokiem ku miejscu zkąd pochodził ów dym. Niezawodnie,—mówili sobie,—dwaj majtkowie zabłąkani na wyspie, schronili się do jakiego gaiku i zapalili ogień, aby przy nim przepędzić noc; bie­dni! zapewne teraz opłakują śmierć kapitana i Re­migiusza!

To też chłopczyna biegł wytrwale obok swo­jego dobroczyńcy, obaj czuli potrzebę spiesznego przybycia i uściśnięcia ręki towarzyszów niedoli!

Ale szli bardzo długo; biały dym będący ich przewodnikiem, często zdawał się znikać, wtedy błądzili na traf; potem dojrzeli go bardzo wyraźnie i nadzieja znowu odżyła w ich sercu.

Nareszcie, po dwóch blizko godzinach nużącej drogi spostrzegli dość dużą chatę, zbudowaną, w kształcie namiotu, i prawie ze wszystkich stron ukrytą między gęstemi konarami rozmaitego gatunku drzew i krzewów.

Obaj spojrzeli na siebie zdziwieni; kapitan się omylił, Remigiusz także posmutniał; bezwątpienia dwaj majtkowie ulegli gwałtowności fal... stracona nadzieja!... Ale czyjaż to chata? zapewne koczu­jących rybaków, którzy się w niej chronią w porze najobfitszego w tych stronach połowu. Kilka sieci, mnóztwo rybackich przyborów rozrzuconych przed chatą, zapewniło ich w tym względzie. Postąpili więc ku drzwiom z po za których, kilka pomiesza­nych, ochrypłych głosów, od czasu do czasu do­latywało aż do nich.

Zbliżając się, ich chód zaszeleścił na wilgotnym zwirze, i natychmiast głuche milczenie opanowało chatę. Jednakże nasi podróżni nie odstąpili zamiaru, kapitan zapukał mocno do drzwi. ,,

Hola przyjaciele! — zawołał — otwórzcie! jesteśmy biednemi rozbitkami, potrzebujemy waszej pomocy! t

Jednakże nikt zaraz nie odpowiedział, szelest kroków rozlegający się we wszystkich kierunkach wewnątrz chaty, dowodził jasno, że jej mieszkańcy zostali nieprzyjemnie zaskoczeni przybyciem obcych, i może postanowili nie odzywać się wcale. Kapitan raz jeszcze zapukał, poczem zaledwie w jakie dzie-

*

sięć minut, stara kobićta ukazała się w progu. Jejmość ta, zdawała się być zbudzoną z głębokiego snu, co wielce zdziwiło kapitana i Remigiusza, któ­rzy przed chwilą,, wyraźnie słyszeli w chacie bar­dzo głośną rozmowę.

Kapitan wszedł, Remigiusz za nim.

Kto tam? zapytał poziewając jakiś czło­wiek z miną złowrogą, i zwolna zaczął podnosić się z rogoży rozpostartej na ziemi.

Nie fatyguj się Kruszy-skało, — odrzekła stara,—mamy gości...—zdaje mi się że to zabłąkani rybacy... dodała, mierząc przybyłych niespokojnym i badawczym wzrokiem.

Nie mylisz się moja dobra kobieto, — od­powiedział kapitan; Przezorny, którego jestem do­wódcą, musiał zatrzymać się w pewnej ztąd odle­głości; chcąc poznać tę wyspę, puściłem się na morze z dwoma najdzielniejszymi z moich żeglarzy, ale łódź nasza rozbiła się o podwodną skałę... nie daleko ztąd. Lecz jakim sposobem niedosłyszeliście naszego krzyku o pomoc?... kroćstet masztów!... to dziwna rzecz!... jednakże zdawało mi się żem wi­dział zapalone pochodnie, prawie nad samym brze­giem morza.

Byliśmy zajęci naszem rzemiosłem na je­dnej z tych wysp, najbardziej oddalonej; tam połów daleko obfitszy niż tutaj; najlepszy gatunek ryb daje się łowić przy pochodniach. W tych okolicach trafiają się także dość często i delfiny. Ale panom tu nie wygodnie, — dodała rozpalając kilka kawał­ków poczerniałych, wilgotnych desek, z których zrobiło się więcej dymu niż ognia.

Czy nie bylibyście łaskawi, — mówił kapi­tan,—udzielić nam na tę noc gościnności? — nieza­wodnie jutro rano, Przezorny wyśle łódź na nasze spotkanie, a wtedy hojnie was wynagrodziemy.

Jak najchętniej, — odpowiedział jeden z trzech mężczyzn leżących na rogoży; — czekajcie matko Doroto, pomogę wam.

To powiedziawszy, wysoki i barczysty mło­dzieniec, którego spojrzenie miało w sobie coś po­nurego, wskazał gościom jakiś rodzaj niby tapczana, okrytego starym, poszarpanym dywanem, przybliżył go do ognia, potem wziąwszy butelkę i szklanki, przysunął stół i nalał po trochu rumu.

Cokolwiek ognia i ten orzeźwiający płyn, wkrótce pokrzepią wasze siły, — powiedział tonem nieodstępnego smutku.

k

Słuchąjno Wyrwi-dębie! — zawołali po­dnosząc się żwawo dwaj inni, którzy dotąd leżeli w milczeniu, - czy myślisz że matka Dorota i my, nie trącimy się także z naszym gościem?

, — Jak chcecie,— odrzekł młodzieniec, i nalał rumu w trzy jeszcze szklanki.

Kapitan zażądał chleba, oprócz którego poda­no nieco ryb; ten lekki posiłek przybył tak w porę strudzonemu Remigiuszowi i towarzyszowi jego, że obaj, zabezpieczeni od zimna, zapomnieli na chwilę i o swojem przykrem położeniu i o przebytych niebezpieczeństwach.

,, i — Jak ci się zdaje Kruszy-skało,—rzekła po wieczerzy stara, — może nie byłoby od rzeczy za­prowadzić pana kapitana na facjatkę? hę?.... wpra­wdzie to mój pokój, ale noc już blizko w połowie, spałam ze dwie godzin, to i dosyć, dla mnie nie trzeba więcej; — starzy nie mogą sypiać długo, a kapitan z malcem, wypoczną sobie należycie.

Kapitanowi będzie dobrze i tutaj, przy ogniu, — odpowiedział Wyrwi-dąb, rzucając na Do­rotę podejrzliwe spojrzenie; — dołożę drzewa, pło­mień będzie większy, pogawędziemy o uaszem ry­bołówstwie... .mliniflg og9U(;

' — Odkądże to młodzi nie idą za zdaniem starszych? zapytał Kruszy-skała w którego głosie pomimowoli gniew się przebijał.

No, no, no!... tylko bez żółci — powiedział kapitan, — uczynię jak chcecie; ale przedewszy- stkiem, ponieważ matka Dorota ustępuje mi swego pokoju na facjacie, powinieniem z wdzięcznością przyjąć jej ofiarę.

Wyrwi-dąb przygryzł sobie usta.

Otóż to się dopiero nazywa mówić!... —- zawołała stara, którą szklanka rumu zdawała się pobudzać do ludzkości;—no panie kapitanie, jeszcze szklaneczkę za zdrowie uczciwych rybaków; a mam tu przewybomy araczek! ^

To powiedziawszy, otworzyła kuferek stojący obok komina, wydobyła butelkę i napełniła szklan­kę kapitana. jdotowe

Kapitan niósł już napój do ust, kiedy zdawało mu się dostrzedz jakiś znak porozumienia między Kruszy-skałą a Dorotą; jednocześnie uczuł lekkie udepnięcie w nogę, a wzniósłszy oczy, spotkał wy­mowny wzrok Wyrwi-dąba; twarz młodzieńca po­kryła się trupią bladością. w

Nie rozumiejąc dokładnie, o ile mogło być ważnem ostrzeżenie udzielone przez Wyrwi-dęba, kapitan ani sekundę nie wątpił że mu zagraża ja­kieś niebezpieczeństwo i odtąd miał się na ostro­żności; przedewszystkiem więc, korzystając z chwili w którćj rybacy między sobą rozmawiali, wylał na ziemię arak ze swojej szklanki, poczem powstawszy, oświadczył że chce natychmiast pójść na spoczynek, dając za powód mocne znużenie. Remigiusz zaś, jak tylko pokrzepił siły, natychmiast zasnął; kapi­tan nie mało użył kłopotu, zanim go zdołał obu­dzić i namówić aby z nim poszedł na górę.

Stara, wziąwszy drewniany lichtarz, poprzedziła gości prowadząc ich po niewygodnych schodach na facjatkę, potem z najprzyjemniejszym na jaki zdo­być się mogła uśmiechem, życzyła im dobrśj nocy, nareszcie zamknąwsy drzwi na klucz, zeszła do swoich.

Zaledwie kapitan pozostał sam na sam z Re­migiuszem, wszystkie wypadki zeszłego wieczora ukazały mu się w prawdziwem świetle; zważywszy całe położenie rzeczy nabrał przekonania, że po­padł w ręce okradaczy rozbitków, owych kryjących się po wybrzeżach morza poławiaczy cudzej wła-

sności, których przemysł zależy na ofiarach burzy lub skał podwodnych, na okropnej śmierci nieszczę­śliwych żeglarzy. Teraz dopiero zrozumiał ostrzeże­nie Wyrwi-dęba, który zaraz od początku zdawał się niebyć w zgodzie z drugiemi i z wyraźną nie­chęcią posłyszał, że kapitan przyjął ustąpiony przez starą pokój. Nasi podróżni zostali schwytani w oczy­wistą zasadzkę.

Jednak nie było najmniejszego podobieństwa wydobycia się z tej niegodziwej matni.

Remigiuszu! rzekł po cichu kapitan, — obudź się, jesteśmy w niebezpieczeństwie.—Zaledwie chłopczjua dosłyszał te wyrazy, oczy jego otworzy­ły się a sen uleciał z powiek daleko.

Co trzeba czynić kapitanie? — zapytał pe­łen odwagi i gotów na wszystko.

Najpierw, obmyślić drogę ucieczki.

To nie łatwo kapitanie; niśma żadnego . wyjścia... ale cicho... słuchajmy!

W tej chwili, doszły aż do nich ciche, pomie­szane głosy. Remigiusz przyłożył ucho do źle spo­jonych desek podłogi.

Już zasnęli, — mówiła kobieta,—doza była dostateczną, kapitan chrapie jak zabity; co się zaś

tyczy malca, jestem o niego spokojna; dzieci nie budzą się tak prędko.

Tak! odpowiedział Kruszy-skała, ale kto wie czy jutro nie dowie się kim jesteśmy!... gdyby zawiadomił pobrzeżną straż, bylibyśmy zgubieni. Zaręczam że jutro skoro świt, Przezorny wyśle łódź po kapitana, to też jeżeli go czemprędzśj z malcem nie sprzątniemy, jutro będzie nam ciepło!

^ — Znowu bezkorzystna zbrodnia, odezwał się Wyrwi-dąb, wodząc niedbałym wzrokiem za kłę­bami dymu, który ze swojej fajki puszczał ku su­fitowi — ani ten człowiek, ani jego mały towarzysz, nic nie widzieli, nic nie słyszeli; jesteśmy dla nich rybakami; nic podejrzanego nie mogło zwrócić ich uwagi; mojem więc zdaniem....

«

Mojem zdaniem, — przerwał Kruszy-skała, jest użyć sposobu najpewniejszego; zrzucić obydwóch

* z nadbrzeżnej skały w sam środek wiru i po wszy- stkiem; w tem miejscu najtęższa łódź nie oparłaby się szalonemu prądowi, a cóż dopiero człowiek? — Uczyńmy jak radzę, żaden z nich nie wypłynie, a nazajutrz niech sobie szukają, niech wypytują, my o niczem nie wiemy, nie widzieliśmy nikogo!

Tak!- a jeżeli kapitan się przebudzi, jeśli spróbuje się bronić?...—wtrąciła Dorota,—nawarzy­libyśmy sobie nie mało kłopotu!.... zastanówmy się dobrze; dzieciak będzie wrzeszczał... Kto wie? mo­że w tym razie Wyrwi-dąb ma trochę słnszności....

Dobrze, ale czy Wyrwi-dąb zaręczy wła­sną głową za złe następstwa, jeżeli nie pozbędzie­my się gości?... — zapytał surowym tonem stary Kruszy-skała.

I owszem, — odrzekł młodzieniec, — biorę odpowiedzialność na siebie.

Po tej rozmowie nastąpiło głębokie milczenie; tylko brzęk szklanek świadczył o obecności żyjących osób w chacie.

Remigiusz słowo w słowo powtórzył kapitano­wi to co usłyszał, a ponieważ żaden głos więcej nie zwracał ich uwagi, domyślili się że niegodziwi poszli za zdaniem najmłodszego; to ich cokolwiek uspokoiło. Remigiusz rzucił się na łóżko i prawie bezwładny, mimowolnie zasnął. Kapitan przeciwnie, całą noc nie mógł przymrużyć powiek; oczekiwał poranku z- największą niecierpliwością.

Zaledwie pierwsze światełka dziennego brzasku zaczęły się ukazywać, gdy lekki szmer dobiegł do

izdebki poddasza, gdzie kapitan czuwał nad Remi­giuszem. Drewniane na wpół zbutwiałe schody głu­cho zatrzeszczały, klucz obrócił się w zamku i drzwi skrzypnęły na zardzewiałych zawiasach. Jakiś czło­wiek starannie otulony płaszczem, ukazał się na progu; pomimo dużego kapelusza zakrywającego mu większą część twarzy, kapitan poznał natychmiast Wyrwi-dęba.

Młodzieniec przyłożył do ust palec na znak milczenia, potem rzekł cichym głosem:—Wstawajcie i uciekajmy! chwile są policzone, moi nieznośni wspólnicy nieobecni. Wprawdzie postanowili pozwo­lić wam odpłynąć na spodziewanej łodzi, ale mogą zmienić postanowienie, a wtedy...

Kapitan pojął natychmiast że to był zbawca, którego niebo mu przysłało.

Gdzież oni są? — zapytał.

Udali się na połów węgorzy morskich, ażeby złudzić was, że rybołówstwo jest. jedynym ich sposo­bem do życia. Ja także miałem wyruszyć z niemi, lecz gdy mnie chcieli przebudzić, udałem ■ że głęboko zasypiam... a teraz powiedz kapitanie, czy raczysz mnie przyjąć na pokład Przezornego ? rt

Kapitau podał mu rękę. — „Niebiosa radują się zawsze,—rzekł wzruszonym głosem, — ilekroć grze­szna dusza zwraca się na drogę pokuty i poprawy.“

Oh! przysięgam, że nigdy krew ludzka rąk mo­ich nie splamiła, — zawołał Wyrwi-dąb z zapałem, zostałem wspólnikiem tych rabusiów, mimo wiedzy; nie domyślałem się ich ohydnego rzemiosła; długi czas brakowało mi sposobności abym mógł iin uciec, teraz dopiero Bóg zlitował się nademną. Moja ryba­cka łódź czeka przy drugim końcu wyspy. Znam wszystkie żeglowne miejsca tych wybrzeży, nie lękaj­cie się żadnego niebezpieczeństwa; jeżeli będziemy działać' z pośpiechem, za kilka godzin dopłyniemy do okrętu, potem należę do was! —Jestem dokładnie obeznany z rybołówstwem, nie będziecie skarżyć się na mnie.

Wierzę ci młodzieńcze, w twoich oczach dostrzegam wiele dobrego, przyjmę cię do służby okrętowej, a prowadzenie się twoje najlepiej dowie­dzie szczerości twych przyrzeczeń.

W tej chwili twarz Wyrwi-dęba pozbyła się ca­łej swśj dzikiej ponurości, i zajaśniała pogodą czystej nadziei.

Oh! dziękuję, dziękuję ci kapitanie; nie zdradzę twego zaufania; będę ci winien tysiąc razy więcej niż życie... bo honor i spokojność sumienia.

W kilka chwil potem, łódź kołysała się na mo­rzu; Wyrwi-dąb chwycił za wiosło; był on silnym i wprawnym marynarzem. Niezadługo minęli ową nie­bezpieczną skałę podwodną i zaledwie odpłynęli

0 parę mil od brzegu, kiedy spotkali barkę, którą niespokojna załoga Przezornego wysłała celem po­szukiwania ukochanego dowódcy.

Ale jakież było zdziwienie i radość kapitana, skoro w dwóch ludziach kierujących tą barką, poznał dwóch majlków, których wczoraj zabrał ze sobą

1 których stratę już w głębi duszy opłakiwał.

Dwaj rozbitki, opowiedzieli jakim sposobem, w chwili gdy porwał ich silny prąd, zdołali dostać się na jednę z owych licznych wysepek, prawie połączo­nych w jedno długie pasmo; jak przy odwadze i zręczności, przechodząc lub przepływając z wyspy na wyspę, zbliżyli się do Przezornego o tyle przynaj­mniej, żc nareszcie ich znaki zostały z pokładu do­strzeżone. Okręt natychmiast wysłał po nich kilku towarzyszów, a dowiedziawszy się za ich powrotem

o rozbiciu łodzi kapitana, czemprędzej spuścił na

morze daleko większą barkę, aby dopóki pora, rato­wać nieszczęśliwego dowódcę.

Vv godzinę później, dwie łodzie zbliżyły się spokojnie do boku Przezornego; kapitan ściskał za ręce zgromadzoną w około niego służbę, a Remigiusz, uszczęśliwiony że zobaczył swoich kolegów, mówił im niby z poważną minką: — „teraz ja wam naopo­wiadam się prawdziwych historji*!... żadna z nich pewno nie będzie bajką!-

Być może, — odpowiedział Nikus skrzywiwszy się niemiłosiernie; —. ale przypadki mojego kuzyna Żclaznej-pięści są daleko ciekawsze!

Z kąd wiesz że ciekawsze, kiedy Remigiusz jeszcze ani ust nie otworzył? — zapytał Tomasz — i zniecierpliwiony, już wyciągnął rękę po nad głowę Nikusa. aby mu przylepić tak zwaną w języku uliczni­ków szlafmycę; ale Remigiusz w imie szczęśliwego powrotu kapitana i swojego, zaklął Tomasza, aby na inną chwilę odłożył wszelkie wymówki, połajania i bolesne dodatki.

Połów wieloryba. — Przypłw i odpłw morza. Wioski pochłonięte przez Ocean. — Historya rybołówstwa.

0

W

W yrwi-dąb został przyjęty do służby okrętowej ja­ko doświadczony marynarz i jako oswobodziciel ka­pitana, który natychmiast napisał skargę na złodziei nadmorskich, aby przy pierwszej sposobności złożyć ją w Rio-Janeiro. Wyrwi-dąb, majtkowie i Remigiusz podpisali tę ważną dla bezpieczeństwa żeglarzy de­klarację.

Wkrótce przyjazny wiatr wyswobodził Przezor­nego ; okręt po dość długiej niewoli, odzyskał swo­bodny, szybki bieg, wśród okrzyków radości całćj załogi.

Jakkolwiek stary wilk morski, dawał pilne ba­czenie aby niektórzy z zazdrosnych majtków nie dręczyli Remigiusza, zdarzało się jednak że od czasu do czasu, brała ich chętka dokuczyć mu ukradkiem.

Jednego dnia, Tomasz, najstarszy z chłopców okrętowych, został za jakąś psotę skazany na prze­pędzenie dwudziestu czterech godzin o chlebie i wo-. dzic, na bocianiem gnieździe. Trzeba wam wiedzieć młodzi czytelnicy, że na okrętach, bocianiemi gnia­zdami nazywają kosze, czyli maleńkie galeryjki, przytwierdzone wysoko na około masztów, zkąd majtkowie odbywający straż, mogą widzieć daleko, i dać znać o zbliżających się statkach, uprzedzić

o niebezpieczeństwie, lub wreszcie ułatwiać niektóre obroty okrętowe.

Po obiedzie, kapitan dostrzegł Remigiusza, jak z koszyczkiem w ręku, wymknął się cichaczem z pod pokładu i z szybkością kota wdarłszy się na maszt, siadł na bocianiem gnieździe, obok pokutu­jącego Tomasza.

Tomciu, — rzekł chłopczyna łagodnie, pod­nosząc koszyczek, — wiem że nie lubisz suchego chleba, a ja wcale dziś niejestem przy apetycie...

7

jakoś mi przykro... patrz, oto mój obiad; pić mi się także nie chce, wyręcz mnie, oto moje wino.

Dziękuję,—odpowiedział niechętnie Tomasz; nie lubię fałszywców, pieszczochów, pochlebców; nie chcę twego obiadu, zanieś go takim jak ty lizusom!

Niechcesz przyjąć? jesteś niesprawiedliwy... gdybyś się zastanowił, nieprzemawiałbyś do mnie w tak przykry sposób... Czy też ja kiedy skarży­łem się na ciebie? — czy kiedybądź zostałeś prze- zemnie ukarany? No Tomku! podaj mi rękę i bądź­my przyjaciółmi.

To mówiąc, Remigiusz tak dumny, tak odwa­żny w razie potrzeby, uczuł dwie duże łzy spły­wające po twarzy.

Prawda, jesteś dzielnym, poczciwym chło­pakiem, zawołał Tomasz podając mu rękę. Do stu rekinów! na całym okręcie niema równego tobie!... choćby kto był najniesprawiedliwszym, niemógłby gniewać się na ciebie; to wszystko prawda, ale widzisz mój kochany, jesteś ulubieńcem kapitana który na ląd ani ruszy bez ciebie, który oszczędza cię od służby... cóż tedy panicz porabia na okręcie?

T

ba! panicz czyta, panicz rysuje, panicz będzie uczo­nym; a my? zostaniemy na wieki wieków osłami?

Co też ty mówisz Tomku! każdy przy do­brej chęci może się czegoś nauczyć... prócz tego, ty niemasz jak ja biednej matki, której jestem je- dynem wsparciem; nie masz małego braciszka, któ­rego trzeba wychować, przyodziać i wyżywić...

Oh! słusznie! słusznie! jestem głupcem razem z moją zazdrością! bywają chwile że mię wstyd bierze... że sam sobie dałbym ze sto kuła­ków!... no, Remigiuszu, uściskajmy się i zapomnij

o wszystkiem!

Z całego serca!... A teraz pozwolisz abym ci zostawił koszyczek?

Do stu. rekinów! to się rozumie!

Przewybornie! — do widzenia bracia To­maszu !

A ty zkąd?—zapytał kapitan Remigiusza, widząc go schodzącego z masztu.

Chłopak zarumienił się jak burak.

Gdzieżeś to bywał bez mojego pozwolenia?

Byłem... byłem... pocieszyć trochę Tomasza...

Jestes niepoprawnym!.... ale twoje niepo­słuszeństwo pochodzi z szlachetności serca, za którą

*

gniewać się niepodobna.... jednak na przyszłość, proszę mi być posłusznym... tu trzeba posłuszeń­stwa... zły przykład ośmiela drugich...

Remigiusz posmutniał trochę, a zacny kapitan dodał po cichu sam do siebie: „wyborny chłopiec! im lepiej go poznaję, tem bardziej kochać go muszę!“

Pewnego rana, majtek odbywający straż za­wołał nagle: „Wieloryb od północy, wieloryb!“

W kilka chwil, wszyscy już byli na pokładzie, i w rzeczy samej, spostrzegli z północnej strony,, najdelej o pół mili od okrętu, ogromnego, sto mniej więcej stóp długości wieloryba, który śpiąc na po­wierzchni oceanu, wyrzucał nozdrzami, czyli pry- sfcawkami, dwa potężne słupy wody.

Przezorny skierował wprost ku niemu.

Skoro się znalazł w stosownej odległości, spuszczono na morze dwie lekkie, wysmukłe łodzie, umyślnie do połowu wieloryba budowane, które po powierzchni fal prześlizgują się z szybkością strza­ły. W każdą z nich, wszedł jeden majtek dowo­dzący, jeden harpunjer i czterech silnych wioślarzy; w obie złożono po dwadzieścia harpunów i lanc, po kilka szpadlów zaostrzonych jak noże, i po

ogromnym pęku cienkich lin, które się uwiązują do harpunów, tak ażeby zahaczony wieloryb mógł płynąć dalćj, niewymykając się z rąk harpunjerów. Harpun, jest to rodzaj bardzo ostrego dzirytu trój­kątnego, niekiedy zaopatrzonego zębami, który silną wyrzucony dłonią, więźnie w potwornem cielsku wieloryba i nie łatwo się wydobywa.

Remigiusz więcśj niż kiedybądź ukochany przez kapitana, otrzymał jako wielką łaskę, pozwolenie przyjęcia udziału w wyprawie. Troskliwy opiekun mocno go zalecił przywódzcy jednśj łodzi, poczem wszyscy mszyli ku wielorybowi.

Warto widzieć z jakim zapałem poławiacze puszczają się w ślad tego olbrzyma oceanu; przy­wódzcy stoją przy rudlu; harpunjerowie na przodzie łodzi szykują swoje pociski; wioślarze starają się jak najmniśj robić szelestu, bo wieloryb śpi. Która łódź dopędzi piśrwsza, z tej pierwszy harpun wy­padnie; jest to zaszczyt podwajający zapał walczą­cych; każdy z nich radby się okazać najgorliwszym, najodważniejszym.

Łódź w której płynął Remigiusz, wyprzedziła współzawodniczkę. Na samą myśl krwawego dra­matu jaki się miał rozwinąć przed jego oczyma,

serce małego zucha żywiej i silniej uderzyło. Za danym znakiem przywódzcy, harpmijer wstrząsnął po nad głową harpunem, wymierzył, i dzielny rzu­tem ugodził w bok potwornego zwierza. Pocisk utkwił głęboko; wieloryb uczuł ranę, przebudził się i wściekłem szamotaniem zapienił wodę; biada tym którychby zdołał dosięgnąć; jego najpotężniej­szą bronią jest ogon, którego każde uderzenie gru- choczc wszystko jak piorun. Jedna z dwóch łodzi zbliżywszy się nierozważnie, w mgnieniu oka zosta­ła zdruzgotaną, szczęściem żaden z ludzi nie zgi­nął, towarzysze przyjęli ich do siebie, tylko harpu­ny, lance i inne przybory, poszły na dno oceanu. Po kilko-chwilowej walce, wieloryb chciał się ra­tować ucieczką; z utkwionem w boku żelazem znikł poławiaczom z oczów, ale długość liny przywiąza­nej do harpuna, była aż nadto wystarczającą; Re-

- migiusz uspokoił się, widząc, że ślad nie zupełnie stracony.

Od tśj chwili, połów staje się coraz bardziej zajmującym. Łódź pędzi z wzrastającą szybkością; wioślarze głosem i przykładem zachęcają się wza­jemnie, jedni drugim dodają odwagi; potwór zniknął w głębokościach morza, nieustraszeni poławiacze

z biciem serca oczekują ukazania się groźnego przeciwnika. Po kilku minutach, widać zdaleka jak fale zaczynają się zarumieniać krwią zranionego; ślad odzyskany staje się co raz wyraźniejszym, bo przybiera podobieństwo długiej i szerokiśj purpu­rowej wstęgi. Nareszcie siły opuszczają olbrzyma; wypływa na powierzchnię, znowu się nurza i znowu wypływa; kilka razy powtarza to samo, aż osłabio­ny do reszty, chcąc nic chcąc ulega przemocy. Wtedy przywódzca łodzi śmiało podpływa ku nie­mu, podnosi rękę uzbrojoną zaostrzonym do koła rydlem, który zatapia w piersiach, sięgając aż do płuc wieloryba. Krew broczy się strumieniem, zwy­ciężony potwór, dwie blizko godziny miota się w konwulsjach okropnego konania.

Przywódzca łodzi i liarpunjer, nowe zadają mu rany. Nieustraszoność poławiaczy ośmiela Remigiu­sza, który schwyciwszy ostry szpadel, wymierza cios i niespodziewanej« szczęściem, przecina jeden z pniów arteryi niosących życie do ogona, tak, że nie mogąc nim władać, wieloryb przestaje być groź­nym. Przezorny wysyła kilka łodzi, prawie wszy­scy majtkowie przybywają aby zagarnąć zdobycz. Zwierze kilka razy rzuciło się jeszcze, a jedno

z tych ostatnich drgnień, strąciło Remigiusza w mo­rze. Ale bądźcie spokojni czytelnicy! młody, dzielny marynarz, nie przestraszył się upadkiem; na chwilę zniknął w otchłani, poczem płynąwszy nurkiem, ukazał się tuż obok łodzi przywódzcy, który wraz z innemi żeglarzami pośpieszył mu na pomoc i przy­jął na swój statek, poklaskując jego zręczności i odwadze.

Ostatnie drgnienie pokonanego wieloryba, przy­jęto kilkakroć ponawianym okrzykiem- zwycięztwa.

Najpierw, jak zwykle w takim razie, odcięto mu ogromnym nożem ogon, aby ten nie przeszka­dzał płynąć szalupie; potem, ośm łodzi przywiązało doń liny i zwolna przyciągnęło do okrętu, do któ­rego prawego boku, olbrzymi zwierz został przy­mocowany. Wszystko to kosztowało niemało czasu

i pracy.

Teraz dopiero, kapitan daje znak zwinięcia żagli i cała osada przystępuje do rozebrania, czyli porozrzynania na sztuki wieloryba, którego tłustość odejmują długiemi połciami. Jedni majtkowie w bu­tach podkutych ostremi ćwiekami, włażą wprost n<L niego, inni w łodziach opatrzonych w stosowne narzędzia krają i rozrąbują, opływając go do koła.

Wśród rozbieraczy krząta się nasz Remigiusz; on także darmo nie chce jeść chleba, toż jak na swój wiek pracuje z energją i wytrwałością. Nie zadłu- go zwierze jest już poćwiertowane, tłuszcz wcią­gnięty na pokład; po tej czynności odejmują mu głowę dla wydobycia z niej szczap fiszbinu, tak pożytecznego w różnych gałęziach przemysłu. Wie­loryb niema zębów i właśnie te szczapy rogu, czyli fiszbinu, któremi wyłożone jest jego podniebienie, służą mu do miażdżenia małych mięczaków i muszli, stanowiących główną część jego pożywienia. Resztę rozebranego w ten sposób zwierza, pozostawiają morskiemu ptastwu, które w czasie całej czynności zuchwale krąży po nad głowami pracujących, chwy­tając od chwili do chwili ogromne kawały mięsa. Wkrótce tśż i żarłoczne Rekiny nadpływają chma­rami, aby ubiegać się z ptastwem o część upra­gnionej zdobyczy.

Pozostaje jedna jeszcze robota, zarówno wa­żna i nie mniśj niebezpieczna, to jest przetopienie tłuszczu. Odbywa się ono u stóp przedniego masztu w ogromnych kotłach, pod któremi ogień podsyca­ją, wrzucając do pieców trudne do zupełnego wy­topienia szczątki tłustości.

Napełniono tranem sześć dużych beczek i usta­wiono je na dnie okrętu, ale połów nie prędko się skończy, bo trzeba takich trzydzieści; więc nasi zuchwali poławiacze ruszyli za nową, zdobyczą w kierunku wysp Maluińskich, miejsca ich prze­znaczenia.

Jednakże ile razy Przezorny znajdował się blizko brzegów, a kapitan miarkował że może za­bawić parę dni na lądzie, nigdy nie omijał sposo­bności; brał z sobą kilku majtków kolejno i jedne­go lub dwóch chłopców okrętowych. Remigiuszowi zaś, którego kapitan przybrał za syna, służył przy­wilej ukochauego dziecięcia; wolno mu było zawsze towarzyszyć opiekunowi.

Pewnego dnia, gdy przechadzali się oba po wyspie Świętego Sebastjana, jednej z głównych wysp Brezylii, i kiedy podziwiali prześliczne ptastwo w które ten kraj tak obfituje, nagle usłyszeli krzyk trwogi i boleści. Pozostawili oni daleko po za sobą marynarza Wyrwi-dęba, zatem krzyk niezawodnie pochodził od niego. Ale cóż mu się mogło przytra­fić w tak krótkim czasie?

Remigiusz z właściwą swemu wiekowi szybko­ścią pobiegł ku niemu; nic dziwnego że prześcignął

kapitana, a skoro przybył na miejsce gdzie zosta­wili Wyrwi-dęba, znalazł go przewróconego na zie­mię, z błędnemi oczyma i najeżonemi włosami. Ogromny wąż około dwudziestu stóp długi, otoczył jego silne ciało i coraz bardziej ściskając swoje pierścienie, prawie już zatamował oddech nieszczę­śliwemu człowiekowi.

Mały bohater na widok niebezpieczeństwa nie namyślał się długo; pochwycił mały toporek, któ­ry przyjaznym trafem zabrał ze sobą i w chwi­li kiedy wąż zniżył ku ziemi uzbrojoną potężnem żądłem paszczę, zuch wymierzywszy dobrze w jego szkaradną głowę, zgniótł ją odważnie. Ranione śmiertelnie zwierzę drgnęło z boleści, a tracąc stopniowo siły i możność szkodzenia, rozwinęło po­woli kręgi otaczające Wyrwi-dęba, który tym spo­sobem ocalał.

Przeciągłe syknięcie uleciało z ostatniem tchnie­niem potwora. — Dobrze moje dziecię! rzekł kapi­tan kładąc rękę na ramieniu Remigiusza, — bardzo dobrze! ot to mi się nazywa odwaga.

Remigiuszu! na życie i śmierć! — zawołał Wyrwi-dąb podając mu rękę;—uchroniłeś mnie od straszliwego skonu, należę do ciebie. Niechno teraz

kto spróbuje źle mówić o tobie, dokuczać ci, albo choć spojrzeć krzywo na ciebie!...

Maluiny, zwane także wyspami Falklandzkiemi, składają się z archipelagu czyli gromady wysp, z których dwie najznaczniejsze, to jest: East-Fal- kland i West-Falkland. Leżą one wśród Oceanu Atlantyckiego, na południe Ameryki południowej, naprzeciw cieśniny Magellańskićj. W roku 1594 odkrył je Ryszard Hawkins, należą do posiadłości Angielskich.

Remigiusz dał tyle dowodów odwagi i roztro­pności że pozyskał sobie szacunek i przyjaźń całćj załogi; przytomność umysłu, jaką szczególniej oka­zał w nieszczęśliwśj wycieczce na nieznane wyspy z kapitanem, wywarła bardzo korzystny dla niego wpływ, na usposobienie dwóch młodych towarzy­szów.

Szczęśliwy jesteś,—mówił Nikus do Remi­giusza,— widziałeś rozbójników, i do tego udało ci się wymknąć panom rekinom, którzy już sobie ostrzyli ząbki aby cię schwytać na kolację!... ja bo nic nie widziałem, nawet najmniejszej burzy, najlich­szego rozbicia!... Ale to wszystko jedno, mój kuzyn Żełazna-pięść naopowiadał mi do woli tych okro-

T~

pności... Otóż mamy! znowu się śmiejecie.... głupia rzecz!... ile razy zacznę o nim mówić, zawsze na­pada was jakaś chętka do śmiechu... a jednak, gdy­bym wam opowiedział wszystko co mu się przytra­fiło, pootwieralibyście gęby z zadziwienia, ale cóż? wy nie chcecie niczemu dać wiary! tacyście prze­mądrzali!

Opowiadaj, opowiadaj, kochany Nygusie,— zawołał Tomasz uderzając go po ramieniu, — goto­wiśmy uwierzyć twoim baśniom; ale chociażby były najokropniejsze, śmiać się nam nie zabronisz.

Tak! nie inaczej! — mówił Nikus z ener- gicznem poruszeniem rąk, w którem pomimo wro­dzonej mu dobroci, przebijało się cokolwiek gnie­wu, — nie inaczej! opowiem wszystko, a najpierw dowiedzcie się, że pewnego razu mój kuzyn Żela- zna-pięść, siedział dzień i noc całą w paszczy wieloryba.

Co ty gadasz! — zawołał Remigiusz wybu­chając śmiechem.

Ot to mu dopiero było tam ciepło! — do­dał Tomasz śmiejąc się jeszcze głośniej.

Śmiejcie się, śmiejcie jak chcecie; ale ja wiem że to co mówię jest prawdą, wiem że mój

kuzyn o mało nie zamarł w tem więzieniu, i gdyby nie jego nadzwyczajna przytomność, biedaczysko nie byłby się nigdy z tamtąd wydobył. Tylko prze­stańcie się śmiać i posłuchajcie.

Słuchamy!... słuchamy!...

Wyobraźcie sobie, pewnego razu poławiano potwornego wieloryba; miał on z jakie sto kilkadzie­siąt stóp długości; mój kuzyn Żelazna-pięść, czło­wiek niesłychanie odważny, chciał koniecznie pozy­skać chwałę pierwszego rzutu harpuna; tymczasem jak wieloryb machnął ogonem, wszystko poszło w powietrze! Łódź rozprysła się w kawałki, a majt­kowie co do jednego powpadali w morze. Mój kuzyn, który nie znał nawet co to jest trwoga, i który by­najmniej nie lękał się wody, powiedział sobie: „mniejsza o to!“ — i ruszył wpław jak stynka. Ale właśnie w chwili gdy dopływał do drugiej łodzi, spo­strzegł ogromnego rekina, który już rozdziawiał paszczę aby go pozrzeć; oczy potwora błyszczały chciwością na taki apetyczny kęsek, i mój kuzyn pierwszy raz w życiu poczuł coś podobnego do lek­kiej dreszczu obawy... coś niby ciarki przebiegły go od stóp do głów... Jednakże nie traci przytomności ani czasu, daje kilka cugów tak dzielnych, że w parę

sekund żarłoczny rekin daremnie wytrzeszczał oczy, jego spodziewana zakąska przepadła w pienistej fali... ale cóż ?... gdy mój kuzyn Żelazna-pięść uniknął je­dnego niebezpieczeństwa, wpadł niespodzianie w dru­gie; silny prąd mimo najdzielniejszego oporu, we­pchnął go w głąb jakiejś ogromnej jamy, jakiejś prze­rażająco-ciemnej jaskini; mój kuzyn uczuł że dalej płynąć niemoże, fale zniknęły, wody ani kropelki! — Zdziwiony, rozpatruje się dokoła i spostrzega że się znajduje niby w ogromniej izbie, podpartej dwiema grubeini belkami; u góry były dwa niewielkie otwory, jakby umyślnie urządzone dla odświeżania powietrza pod pokładem, bo mój kuzyn był pewny że go fala wrzuciła do jakiegoś okrętu; czuł kołysanie, słyszał szum bałwanów rozbijających się o boki tego statku. Ciemność nie pozwalała mu dobrze widzieć, jednakże w jaki kwadrans, jego oczy zaczęły się przyzwyczajać’ po trosze do panującego tam zmroku, to też mój kuzyn Żelazna-pięść, nie troszcząc się bynajmnej ja­kim sposobem wróci do swoich towarzyszów, czuł że mu wcale wygodnie w tem nowem schronieniu. Chciał się nawet położyć i byłby najsmaczniej zasnął, bo jak mówiłem, mój kuzyn był niesłychanie odważny, ale

kiedy już zabierał się do spoczynku, nagle spostrzegł wpadającego do izby... zgadnijcie kogo?

Którego z majtków?

Kapitana?

Ale! gdzie zaś!... oto rekina moi kochani, rekina, i to jeszcze tego samego, który przed godziną ostrzył na niego zęby!'Mój kuzyn poznał go od razu, choć niegodziwy żarłok był zmieniony do niepozna- nia; miał w boku głęboką ranę i stracił całą swoją zuchwałość; wpadł ze spuszczoną głową z pokorną minką jak zwyciężony jeniec... Czy uwierzycie? poka­zało się że okręt nie był czem innem, jak tylko ko­losalną paszczą wieloryba!

W tem miejscu opowiadania Tomasz i Remi­giusz, parsknęli trudnym do powstrzymania śmiechem.

Kto inny na miejscu mojego kuzyna, byłby umarł ze strachu, ale on powiedział sobie: „nie ja pierwszy, nie ostatni“ — i postanowił użyć wszelkich sposobów ocalenia. Najpierw' usadowił się w najcie­mniejszym kątku i niepostrzeżony widział miljony ryb dużych i małych, z których król oceanu bez naj­mniejszego skrupułu wyprawiał sobie obfite i bardzo częste biesiady. Po kilku godzinach, kuzyn Żelazna- pięść wygłodniał należycie; świeże, prześliczne ryby,

które przelatywały mu pod nosem pędząc do wielo­rybiego żołądka, zostrzyły w dwójnasób jego ape­tyt, a trzeba wiedzieć że pan wieloryb nie żałował sobie ani łososi ani płaszczy! Tedy mój kuzyn, zaczął przemyślać jakimby tu sposobem zdobyć w przelocie parę smaczniejszych rybek... a ponieważ nigdy *nie zbywało mu na dowcipie, wydobył chu­stkę od nosa, zrobił z niej sieć i w kilka minut zaopatrzył się w przewybomą żywność; szło tylko

o usmażenie wieczerzy... w tern, dowcipny mój ku- zyneczek, przypomniał sobie że właśnie ma w kie­szeni krzesiwko i hupkę...

W tym punkcie, rozmowa chłopców okręto­wych została przerwaną niespodzianem zjawieniem się kapitana, który niepostrzeżony, słuchał ich od kilku minut.

Nikus zamilkł natychmiast i zaczerwienił się po uszy.

Cóżeście tu robili? — zapytał kapitan.

Nikus,—odrzekł Tomasz, — opowiadał nam przygody swojego kuzyna Żelaznej-pięści, połknię­tego przez wieloryba.

Kapitan uśmiechnął się i wzruszył lekko ra­mionami.

Moje dzieci,—odezwał się wreszcie,—nie myślę ja wcale tamować waszśj zabawki, ale po co ubiegać się za powiastkami bez celu, za baśniami dobremi do usypiania dzieci, kiedy jest tyle rzeczy zajmujących i pożytecznych, o których dobrze by było coś się dowiedzióć? Usłuchajcie rady starsze­go, używajcie korzystniej chwil wolnych od cedzien- nśj pracy; czyliż naprzykład hystorja rybołówstwa na oceanie, nie dostarczy wam tylu ciekawych cu­dów i wypadków? czyliż rozmaite gatunki ryb, po­cząwszy od wędrownego śledzia, aż do szlachetnego łososia, lub królewskiego jesiotra, nie zasługują na bliższą uwagę? Czyż wszystko na tym świecie nie jest prawdziwym cudem? począwszy od postępowe­go i wstecznego ruchu morza, czyli przypływu

i odpływu, odbywającego się dwa razy dziennie, a spowodowanego wpływem księżyca i zmieniającego się podług faz tego planety, aż do zadziwiających wulkanów które wybuchają w głębi morza, aż do trzęsienia wzruszającego dno oceanu i wznoszącego po nad morze materje ukryte w jego przepaściach?

W roku 1831, ujrzano niespodzianie jakąś wyspę przy pobrzeżach Sycylji. Odznaczała się ona wysokością i dziwacznemi załomami z pomiędzy

których wydobywały się kłęby dymu i pary. Był to prawdopodobnie krater wulkanu, utworzonego przez podziemne ognie. Po kilkunastu miesiącach, wyspa ta zapadła się powoli i dziś tworzy tylko skałę o kilka stóp pod powierzchnią wody. Wiele krajów dziś zamieszkanych pozyskano w obrębie oceanu; do takich należy ziemia Holandji, którą morze zalałoby zupełnie, gdyby nie groble i tamy, trzymające je we właściwych granicach. Wylewy są najstraszniejszemi klęskami natury; pochłaniają one całe prowincje; wioski, miasta mniejsze i więk­sze, zniknęły tym sposobem, ukazując nad po­wierzchnią rozhukanych wód, wierzchołki dachów

i wieżyczki dzwonnic kościelnych, jak gdyby na świadectwo swojego nieszczęścia. W XI wieku, po­siadłości hrabiego Godwin w ziemi Kent, zostały całkiem zalane. W roku 1546, fale pochłonęły oko­ło stu tysięcy osób w territorium Dordreclit, a da­leko znaczniejszą liczbę w okolicy Dullast. Nieda- wneroi czasy w Fryzji i Zelandji, czternaście wio­sek od jednego razu uległo temuż losowi; w dni pogodne, można było widzieć jeszcze ich ruiny w głębi morza.

*

Widzicie moje dzieci, takie histoije są nie mniej zadziwiające, jak przygody kuzyna Żelaznej- pięści, a w dodatku mają tę jeszcze zasługę, że są prawdziwemi i że w waszej młodśj pamięci pozo­stawią ziarnko wiadomości, które późniśj wyda pię­kne owoce. Wierzajcie mi, korzystajcie z doświad­czenia wszystkich; stary wilk morski naprzykład, którego całe życie przebiegło na dalekich podró­żach, może was wiele nauczyć; nie wahajcie się wierzyć jego słowom; jest to jedyny żeglarz z ca- łśj naszej osady, który nie pozwala sobie mącić niedorzecznemi baśniami młodociane główki, i któ­rego możecie zapytywać o wiele rzeczy, bez obawy abyście nie zostali w błąd wprowadzeni; pomimo swojej szorstkości, jest on człowiekiem rozumnym

i dzielnym, dla tego też kocham go i szanuję. Wielkie rybołówstwo morskie, od dawna jest jego rzemiosłem; poświęcał mu się na pobrzeżach przy­lądka Horn, Nowej-Ziemi i Islandji; poproście go aby wam opowiedział ową starą historję rybołów­stwa; starą jak świat którego było jednym z pierw­szych przemysłów, jednym z głównych sposobów zarobkowania. Jak dzisiaj, tak i w pierwszych epo­kach, rybołówstwo odbywało się za pomocą wędek,

sieci i harpunów. Starożytni znali daleko lepiśj od nas wszelkie ułatwiające środki, jakie doświadczony umysł może nastręczyć tej sztuce. W świetnych czasach Grecyi, przemysł ten był najzyskowniej- .* szym; obfitość ryb, zjednała portowi Bizantyjskiemu nazwę Złotego Rogu. Rzymianie poszli śladem Greków; oni to ustanowili uroczystość rybaków, którą obchodzono z niezwykłą wspaniałością trze- ifiego Czerwca. Lukullus, bogaty i rozrzutny Rzy­mianin, kazał przekopać górę w okolicach Neapolu, aby przez utworzony tym sposobem kanał, wpro­wadzić morze wraz z rybami aż do swoich ogro­dów. Każdy chciał się odznaczyć dziwactwem; za­miłowanie ryb stało się modą dochodzącą do sza­łu; szczególniej ubiegano się za murenami. Mówca Hortensjusz, opłakiwał śmierć mureny, którą karmił własną dłonią; córka Druzusa, przystrajała swoje ryby złotemi pierścieniami i kosztownemi kamieńmi. Przyswajano mnóstwo gatunków ryb, które przy­pływały do brzegu na głos swojego pana.

Budowano wspaniałe sadzawki napełniane mor­ską wodą; tam zdobywcy świata przybywali bawić się rybołówstwem. Hircjusz dał Cezarowi ucztę, na

któréj zastawiono sześć tysięcy murenów z jego własnych sadzawek.

Do téj niedorzecznej, szalonej rozrzutności, łączyło się nie raz ohydne okrucieństwo. Pollion kazał wrzucać do sadzawek niewolników swoich, aby się ryby tuczyły ich ciałami.

Wreszcie, nie cofając się już w odległe wieki, dzisiejsze rybołówstwo również jest zajmujące; mor­skie szczególniej, nabyło niemałego znaczenia od odkrycia Nowéj-Ziemi. W roku 1497, Jan Cabot, Wenecjanin, wysłany z Anglji przez Henryka YII dla szukania przejścia do Chin od strony północno- wschodniej, odkrył wyspę, któréj z początku dał nazwę Prima-Vista, a którą później nazwano No- wą-Ziemią. Corte-Real, pierwszy zwrócił uwagę Europejczyków na obfity napływ Dorszów (Sztokfi- szów) ku pobrzeżom Nowéj-Ziemi. W dzisiejszych czasach połów tych ryb. jest po połowie wieloryba najzyskowniejszym i najważniejszym dla handlu.

Kapitan miał do załatwienia kilka interesów handlowych w Fernambuk; podróż odbywała się szczęśliwie, bo oprócz połowu wielorybów, korzy­stano z każdej sposobności zakupywania lub za­miany towarów. Remigiusz który we wszystkich

zdarzeniach dawał dowody rozsądku i przezorności, stawał się coraz użyteczniejszym swojemu opieku­nowi; a ponieważ ten nie był niewdzięcznym, wy­nagradzał go zawsze wspaniale; to też prócz oszczędności jakie zacny kapitan chował dla niego, nasz młody marynarz miał zawsze niezgorzśj za­opatrzoną kieszeń; zresztą nie marnował on swoich pieniędzy na byle co, ale używał ich bądź na jał­mużnę dla wdów po biednych żeglarzach, bądź też na wsparcie uboższych od siebie kolegów.

Jednego ranku, Remigiusz przechadzając się po targowym placu w Fernambuk, zdziwił się nie­mało, ujrzawszy mnóstwo murzynów wystawionych na sprzedaż; kilku kupców oglądało tych nieszczę­śliwych, każąc im chodzić, obracać się, pokazywać zęby, słowem, postępując tak samo, jak się zwykle postępuje przy nabywaniu koni, psów i t. p. Kupcy oglądali ich uważnie i zawsze kończyli niemiłosier­ną naganą, aby tym sposobem jak najbardziej zni­żyć ich cenę.

Pomiędzy temi niewolnikami, Remigiusz spo­strzegł biednego chłopczynę od siedmiu do ośmiu lat; łzy płynęły po jego czarnej jak heban twarzy; z wyrazem najżywszej boleści, wyciągał błagalnie

ręce bu swojemu barbarzyńskiemu właścicielowi. Niestety! człowiek który go przed chwilą targował,

i który miał niezadługo wrócić, znany był ze swo­jej nieugiętości i okrucieństwa.

Panie! panie! — wołało biedne dziecko,— zachowaj mnie przy sobie, będę ci służył wiernie jak pies, będę pracował dniem i nocą!

Ale głos jego rzewnych próźb, nikł w powie­trzu bez echa; kupiec odwrócony od niego, zachwa­lał przechodniom starszych, użyteczniejszych nie­wolników.

Więc to takim sposobem,—rzekł do siebie Remigiusz,—sprzedają tutaj zarówno biedne dzieci, jak i nieszczęśliwych ludzi, za kilka sztuk pienię­dzy; oh! to szkaradnie! to niegodziwie!

I wzruszony Remigiusz, znowu przechadzał się po rynku, a za każdym razem kiedy się zbliżył do biednego murzynka i słyszał jego łkanie, serce pę­kało mu z żalu. Nagle uderzył się ręką w czoło,

i zszedłszy na bok, wydobył po jednemu wszystkie pieniądze jakie miał w swojej kieszeni;—było pię­tnaście franków.

Remigiusz rozpromieniony radością przybiegł do kupca.

, (fiA

Ile pan żądasz za tego małego murzynka?

Prawie nie, — odpowiedział właściciciel, — nie chciałbym go brać z powrotem do Villa-Rica, a jest tak młody, że nie łatwo znajdę na niego kupca; jakiś jegomość targował malca, ale widać że po namyśle odstąpił od zamiaru.... oddałbym go za sześć skudów, to prawie nic, ale nie cierpię łez, a ten murzynek lubo dość pracowity, jest wielkim płaksą!

Remigiusz zamyślił się; miał tylko piętnaście franków, a tu trzeba było ośmnastu.

Czybyś go pan nie oddał za piętnaście franków?... rzekł zarumieniony, mam tylko tyle...

Niech i tak będzie! — daj pan piętnaście franków i zabierz go sobie; tracę trzy franki, ale przynajmniej nie będę patrzał na tę żałosną minę.

Targ został przybity, i niezawodnie mały nie­wolnik odgadł serce Remigiusza, bo widząc co się dzieje, natychmiast przestał płakać.

Remigiusz wziął go za rękę; — no, mój mały przyjacielu, nie obawiaj się i pójdź ze mną.

Kapitan, spostrzegłszy swojego wychowańca z małym murzynkiem, nie pojmował co to miało znaczyć; a gdy Remigiusz zaczął opowiadać całą

przygodę, twarz opiekuna przybrała wyraz tak su­rowej powagi, że biedny, zmieszany chłopczyna, nie wiedział co mówić, nawet mimowoli zaczął wątpić

0 pobłażliwości kapitana.

Oh! mój ukochany dobroczyńco!—zawołał wreszcie rzucając się do nóg jego,—gdybyś widział jak ja, płacz tej nieszczęśliwćj istoty!

Dziecię! — rzekł kapitan podnosząc Remi­giusza,— nie gniewam się, bo cię aż nadto dobrze rozumiem; ale na drugi raz, trzeba zasięgnąć mo­jej rady; twoje dobre serce może cię w błąd wprowadzić.

Dziękuję ci kapitanie! dziękuję! — więc przyjmiesz go za chłopca okrętowego?

I owszem, ale ty sam wyuczysz go służby.

Oh! jak najchętniej!

W kilka dni potem, mały murzynek imieniem Tobjasz, zaczął już pełnić swoje obowiązki, a Prze­zorny mógł liczyć na jednego chłopca okrętowego więcej.

Kapitanie! jesteśmy blisko lądu; — rzekł nadchodząc jeden z marynarzy.

01 > W tej chwili stary wilk morski ukazał się na pokładzie* woq<, V jujg"‘

Otóż to sławny poławiacz sztokfisza,—rzekł kapitan z uśmiechem; — zbliżno się stary wilku!... alboż nie prawda żeś poławiał dorsze na wybrze­żach przylądka Horn i na ławach Nowśj-Ziemi?

Opowiedz no cokolwiek, — dodał siadając, — na słuchaniu ciekawych rzeczy milćj nam czas upłynie.

To czysta prawda, mój szanowny kapitanie, znam każdy rodzaj rybołówstwa, trudniłem się tym przemysłem w różnych częściach świata; a jednak mówiąc szczerze, jestem bićdny jak byłem; — ba! jużcić moja w tem wina, zarabiałem ci ja dużo piśniędzy.... ale cóż?.... zawsze mię jakieś licho pę­dziło abym stracił na drugiem brzegu to, co na piśrwszym zarobiłem! Oh! nałowiłem ja nie mało sztokfiszów; na wielkiej ławicy Nowej-Ziemi, łapa­łem do dwóchset sztuk dziennie, a trzeba na to być wprawnym i silnym nie lada! mniej wyćwiczeni poławiacze, chwytają najwięcśj po sto piędziesiąt. To też co wieczór byłem jak zbity, ledwie ruszać się mogłem; bo też i węda na którą trzeba je ła­pać, jest potężnie gruba i długa! dziesięć linii ob­wodu, a ośmdziesiąt sążni długości! dodajmy do tego ciężar samej ryby.... ale mogę śmiało powie­

dzieć, żem umiał z wielką łatwością wyciągać wę­dę, skoro poczułem że ryba hak połknęła; czasem trafił się sztokfisz tak wielki, że chcąc go wycią­gnąć na brzeg, musiałem wzuwać pomocy drugiego rybaka.

To bagatela! — odezwał się Nikus wiodąc oczyma za oddalającym się z pokładu kapitanem; — to bagatela! podług mnie przygody mojego kuzyna Żelaznej-pięści. daleko są ciekawsze.

Co ty trajkoczesz?—zapytał stary żeglarz wyjmując fajkę z ust i spoglądając znacząco na Nikusa.

Nikus zamilkł natychmiast; zrozumiał on, że znowu wyrwał się z niedorzecznością, za którą nieraz już pokutował; dla tego też zaniechał dal­szych uwag, porównań i przechwałek.

Nygusie! niemasz głosu!.... zawołał z ko­miczną powagą Tomasz.

On zawsze ma .język trochę przydługi! — dodał Remigiusz uśmiechając się i ściskając po przyjacielsku rękę naiwnego towarzysza.

Połów Sztokfisza. — Wędrowne Śledzie. Wspomnienia wilka morskiego. Starość ryb. — Delfiny.

T

-•-o niedołęga! — odezwał się nareszcie wilk mor­ski,—ten mazgaj lubi tylko baśnie od których mo­żna zasnąć stojący, to też on nie będzie nawet wiedział jak się łowią kiełbie w Sekwanie. Wy co innego, wy lubicie słuchać, uczyć się, z was będą ludzie!... ale z niego... figa! Jemu by ani do głowy nieprzyszło zwrócić uwagę na pochód wędrownych ryb, na owe makrele, śledzie, które co rok w lecie i na jesieni, przybywają niezliczonemi chmarami ku zachodnim brzegom Europy. Niekiedy, napływają

one w takiej ilości do kanału La Manche, że zda­ją się być falami wzburzonego morza; my, starzy rybacy, nazywamy to łożyskami lub bałwanami śle­dzi. Sieć natrafiwszy na taki bałwan, najczęściej pęka i tonie. Te ryby przybywają do nas z półno­cy, dzieląc się na kolumny, które się rozpraszają po wszystkich stronach.’

Jednakże śledzie nie zdają się dążyć za przy- jaźniejszyin dla siebie klimatem; ich wędrówkę przy­pisują pożywieniu którego szukać muszą i za którem u -aniają się wytrwale. Zauważano, że wzdłuż po- brzeży kanału La Manche, wylęga się co lato nie­przeliczone mnóstwo pewnych robaków i maleńkich rybek, które służą śledziom za pokarm. Ten to ro­dzaj manny przywabia je z taką punktualnością, a gdy spożyją wszystko, co zwykle następuje przy końcu jesieni, płyną ku południowi gdzie je przyzy­wa nowe pożywienie. Jeżeli zdarzy się że robaków zabraknie, płyną dalćj, ich wędrówka staje się po- śpieszniejszą, a nasz połów daleko gorszy. Otóż taka jest przypuszczalna przyczyna wędrówki niektórych gatunków ryb.

I , Wszystkie nadmorskie narody Europy, trudnią się połowem śledzi. Rozpoczynają go przy -końcu

Czerwca. Zarzucają, siść tylko w nocy. Sieci do poło­wu śledzi, są długie od tysiąca do tysiąca dwustu kroków i wyrobione z szczególnego gatunku perskie­go jedwabiu, nadzwyczaj grubego. i Wieloryby ścigają czasem za temi chmarami śle­dzi, połykają ich dziennie miljony, jednakże pomimo takiego ubytku, kolumny licznych wędrowców wcale nie zdają się przerzedzać. Makrele podróżują także wielkiemi gromadami, jak również niemała część rozmaitych gatunków ryb. Tuńczyki, jako niprzyja- ciele makreli, ścigają je i pożerają. — Aj! do kroć stu-sążniowycli potfiszów! dobre to były czasy, kiedy przez moje ręce przechodziły najpiękniejsze ryby! były to błogosławione C'.asy młodości! Wtedy, ile razy wracałem do portu w Trouville, widziałem zda- leka wesołą twarz, uśmiechają się do mnie!... widzia­łem dwoje rąk wyciągniętych ku mojćj łodzi i łzy radości jaśniejące na przyjaznem obliczu!... Moja droga, moja poczciwa żona!.... Ale pewnego dnia, wróciwszy z dwuletniej podróży, niezobaczyłem w por­cie nikogo... serce mi się ścisnęło... coś zimnego prze­biegło mnie od stóp do głów... przeczułem bolesną prawdę... Biedna, ukochana Magdalena nie żyła! Nie- mogła przetrwać tych wszystkich wzruszeń; oh! bo

wy nie wiecie moi chłopcy, co to jest żona maryna­rza! Samotna, zamyślona, smutna, idzie co wieczór nad brzeg oceanu — i kiedy wicher uderzy gwałto­wniej, kiedy bałwany się piętrzą, kiedy rzucają się z wściekłością ku wybrzeżom, spienione białą pianą jak rozszalałe rumaki, — nieszczęśliwa kobieta drży, pada na kolana, wyciąga błagalnie ręce ku niebu, modli się... bo te fale unoszą połowę jćj duszy, — ta burza sprowadzi rozbicie, a rozbicie zdruzgocze jej nadzieję, jćj los, jej utęsknione serce!

Tym to spostibem Magdalena umarła! Biedna, droga istota! zanadto była tkliwą, zanadto łagodną dla takiego jak ja cyklopa!

Masz-że tobie i teraz i ja rozmazgaiłem się.... no! do kroć set połamanych masztów!... precz z roz­rzewnieniami ! nie tobie być beksą stary wilku mor­ski!... Cóż to Remigiuszu... ty także płaczesz?... Zało­żę się że myślisz o twojej matce!... Płacz, płacz mój chłopaku, to ci przyniesie ulgę... niema w tem nic znowu tak złego...

I stary marynarz nałożył fajkę dla nadania so­bie powagi, spojrzał ukosem na Remigiusza i mru­knął pocichu: „kroć set pogruchotanych tramów! ten bęben ma dzielne serce.

Otóż jak wam mówiłem — ciągnął dalśj, uspokoiwszy się nieco,—poławiałem tuńczyki w Ka- dyksie, na małych statkach, które lekko przesuwają się po morzu w czasie nocy. Jeden z rybaków trzy­ma na przodzie barki zapaloną pochodnię, a dwaj inni, jeden przy prawym, drugi przy lewym boku, uzbrojeni są ością czyli ostremi widłami, niekiedy szpadą, którą nadziewają tuńczyki zwabione świa­tłem pochodni.

Trzeba wam jeszcze wiedzieć że ryby nadzwy­czaj długo żyją; niektóre dochodzą kilku wieków. W 1497 roku, złowiono blisko Manheim rybę dzie­więtnaście stóp długą, która ważyła trzysta pięćdzie- sięt funtów. Uczeni i ciekawi, nie mały czas przy­patrywali się jej szkieletowi. Miała na szyi obrącz­kę z miedzi złoconej, rozciągającą się za pomocą urządzonych w niej sprężyn. Tę obrączkę włożono jćj z rozkazu cesarza Fryderyka Barbarossy przed dwustu sześćdziesięciu laty. Tak tedy, owa potwo­rna ryba żyła blisko trzy wieki.

A delfiny?.... te także nabyły nie lada jakiśj sławy!... nawet najsłynniejsi malarze umieszczali je w obrazach, a starożytni poeci w swoich fantastycz­nych utworach, uczynili je symbolem przyjaźni.

9

W tych malowidłach lub pismach, często delfiny dozwalają, podróżnym siadać na swój grzbiet i wspa­niale przeprawiają ich przez morze; to znowu to­warzyszą okrętowi, jak gdyby dla zachowania go od nieszczęścia i burzy; ich wdzięczne igraszki wśród fal, ich zwinne skoki, mile zajmują wzrok żeglarza, szczęśliwego że te istoty przerywają je- dnostajność przedmiotów, jaka zwykle nasuwa się oczom podróżującego na okręcie.

Jest w tein wiele słuszności, bo w samej rze­czy niema nic przyjemniejszego nad widok gromady igrających delfinów. Delfin szabfogrzhieł jest ró­wnież jak właściwy, policzony do oddziału wielory­bich; oba gatunki podobne z kształtu, ale ostatni ma być żarłoczniejszym. Są jeszcze delfiny zwane świniami morskiemi, i tych skład prawie jednako­wy; wszystkie żywią się śledziami i inncmi drobne- mi rybami. Delfiny przebywają najpospoliciej w oce­anie Atlantyckim i Północnym, zdarzają się także w morzu Baltyckiem i często nal pobrzcżach Anglii. Głównego nieprzyjaciela mają w potfiszu który je często ściga i połyka. Delfiny szablogrzbiety, dla tego tak się nazywają, żc na ich grzbiecie znajdu­je się ostra płetwa, która ma służyć za broń tym

e

zwierzętom. Szablogrzbiety są, najodważniejsze; ze­brane w gromadę, napadają na Wieloryba właści­wego i dopóty go ścigają, aż otworzy paszczę; wtedy mają się rzucać z wściekłością i pożerać mu język. Ludy północne jedzą mięso delfinów, ale nie zazdroszczę im tego specjału!.... ma ono smak tra- nisty i jest prawie czarne.

*■ w

*4jpT .i'i'*j *. w. ' n

wr-i i

I UJ ‘ ul

>•* iwfi

' *1 * *

. .iw! '„llMt

.1 i

.. . I Mr1 i ęłi'

ł1 *1

j »V-11 r - » • * *

.li 1‘ii‘ł

'f

*

Kwiaty nie będące Kwiatami. — Trąba Morska. — Jednorożec. •

w tej chwili Remigiusz, który wsparty o parapet okrętu uważnie wpatrywał się w morze, wydał krzyk uwielbienia i podziwu. Oh! jakież cudne kwiaty wi­dzę na dnie, na piasku! jakie piękne zawilce! co za wspaniałe kolory! wiizę i różowe i niebieskie i białe i zielone!

Stary marynarz uśmiechnął się tylko.

Patrz dłużśj, — dodał, a nie spuszczaj z nich oka.

Remigiusz wkrótce wydał drugi okryk podzi- wienia.

Dostrzegł jak jeden z tych niewinnych kwia­tów, pożarł małą rybkę! śliczne pręciki uwieńcza­jących je koron, były po prostu ostremi kleszcza­mi do zadawania śmierci.

Remigiusz niewierzył własnym oczom; morze było tak spokojne i przezroczyste, że mógł dokła­dnie widzićć dno pokryte różno-kolorowemi rośli­nami, które się poruszały, zmieniały kształt i bar- wę, pływały, połykały wzajemnie, słowem, dawały wszelkie oznaki zwierzęcego życia.

Co to jest? — zawołał raz jeszcze.,,

Są to szczególnego rodzaju polipy, — od­powiedział stary wilk morski, — które pod ułudną, niewinną powierzchownością, ukrywają żarłoczne okrucieństwo; każdy z tych kwiatów zmienia się sto razy lub więcej w mgnieniu oka. Gdybyśmy wydobyli który z nich i pokrajali w drobne kawa­łeczki, widziałbyś każdą cząstkę, tworzącą natych­miast całkowite zwierzątko, pływające swobodnie, zajadające z apetym, jak gdyby nigdy nic mu się złego nie stało. Co więcśj, weź tę galaretowatą i przezroczystą massę, wywróć ją- na drugą stronę jak rękawiczkę, a niedojrzysz najmniejszego cier-

134

O’!» »

pienia łub szkody w organizmie ty ety dziwnych zwierząt.

A co? rzekł Tomasz uderzając Nikusa po ramieniu, podobno ta historyjka nie gorsza od dzi­wolągów dowcipnej mózgownicy, twego kuzyn# Że- laznej-pięści! jak ci się też wydaje?

'— Prawda, prawda! dziwne rzeczy! odpowie­dział prawie przekonany Nikus.

Jednego wieczora, po dniu gorącym i wilgo­tnym, zerwał się potężny wicher zdający się być posłańcem bliskiej burzy, kiedy nagle, wszyscy majtkowie jak gdyby jednym zawołali głosem: — „Trąba! trąba morska!!“

W samej rzeczy, dojrzano ukazujący się zda- leka jak gdyby obłok, u góry biały, a u spodu zupełnie ciemny.

Z tego obłoku spadała niby kolumna albo tuba, zwężająca się u podstawy. Cały ten ostro- kręg, kręcił się wirowym ruchem, wydając szum podobny do szelestu wodnego młyna.—„Do broni! do broni! albo jesteśmy zgubieni! wołano ze wszy­stkich stron, — trąba pędzi wprost ku okrętowi!“ g«o Natychmiast sto wystrzałów danych jednocze­śnie, przecięło obłok i zmusiło go do oddalenia się,

a ponieważ Remigiusz prawie oniemiał z podziwie- nia a może i z obawy, kapitan rzekł z dobrocią:

Niebezpieczeństwo minęło, ale było wiel­kie. Gdyby ta trąba morska nie została w samą porę rozbitą i oddaloną, byłaby potężną ilością wirującej wody zatopiła nasz okręt. To się zwykle przytrafia kiedy jej wcześnie nie dostrzegą.

Morze,, nie zawsze jest tak spokojne i piękne jak obecnie; widziałem nie raz fale tak wysokie, i tak głębokie przepaście, że najodważniejsi tracili męztwo; widziałem żagle porwane, maszty i statki pogruchotane, byłem w nieszczęściach z których Bóg cudem chyba wyrywał naszą załogę. Nie raz padaliśmy na kolana wzywając Najświętszej Matki, i widzicie chłopcy, że Matka Zbawiciela dotąd opiekuje się nami!

Ho! ho! — odezwał się stary wilk morski pokręcając wąsa, kto długi czas podróżuje po oce­anie, ten śmiało powiedzieć może że wszystkiego widział potrosze. Są w pewnych miejscach zamęty, które nazywamy wirem; tam to dopiero niebezpie­czeństwo!. Widziałem sławny wir przy pobrzeżach Norwegii, a doświadczeni utrzymują że ten najstra­szniejszy, ze wszystkich; gdyby niektórzy z n^

jako starzy marynarze, niebyli z podobnem niebez­pieczeństwem oswojeni, cała osada byłaby przepa­dła bez śladu; wir o którym mówię, nazywa się Maelstrom. Wyobraźcie sobie massę wody, tworzą­cą okręg więcśj niż trzynasto-milowego obwodu. W środku sterczy skała o którą fale w czasie od­pływu, rozbijają się z najokropniejszą wściekłością. Cokolwiek tam w owej chwili popadnie, drzewa, krzaki, belki, okręty, wszystko musi iść do dna! biada statkowi który zapóźno się spostrzeże w swo­im zapędzie; wir porwawszy go, zakreśla nim co raz szczuplejsze koła aż wreszcie zgruchotawszy

o skałę wciąga w otchłań. Mniej więcej w sześć godzin po rozbiciu, okręt ukazuje się niekiedy, wy­rzucony przypływem z równą zatopieniu gwałtowno­ścią. Największe ryby, najśmielsze tamtych okolic zwierzęta, wydają przerażające krzyki, czując się porwanemi szalonym pędem wiru.

Takie to wydarzenia i nauczające rozmowy, upamiętniły pierwszą morską podróż, naszego ma­łego bohatera. Przybywszy do Maluinów w czteiy miesiące po opuszczeniu Hawru, Przezorny dopełnił ściśle włożonego nań obowiązku, a jeżeli wielorybów przerzedzonych częstemi połowami, spotkano w tam­

tych stronach niewielu, potfisze wynagradzały ten brak sowicie. Potfisz, godny współzawodnik króla oceanu, zarówno wielki lecz daleko zwinniejszy, jest także o wiele niebezpieczniejszm w czasie połowu. Jego poruszenia są, tak żywe, jak pluskanie się najmniejszej rybki, a gdy ściga nieprzyjeciela, umie zwyciężać wszystkie przeszkody z niesłychaną, zręcz­nością; pędzi jak strzała, walczy jak lew, rycząc niby dziki mieszkaniec lasów i sycząc jak wąż, aby tym sposobem przywołać na pomoc innych swego rodzaju współtowarzyszów. Napełniający trwogą mieszkańców morza, jak tygrys gazelle, potfisz dziś jest prawdziwym panem oceanu.

Zwierz ten, ściga najżarłoczniejsze ryby, rekiny, nawet pewien gatunek wieloryba, który za zbliże­niem się groźnego przeciwnika, nieprobując obrony, woli uciekać z placu. Potfisz nielęka się nawet naj­straszniejszej z ryb, jednorożca morskiego, który ma dwanaście stóp pospolitej długości, i którego głowa uzbrojoną jest rogiem prostym, mającym połowę długości ciała. Róg ten, zakończony ostro do tego stopnia jest mocny, że często jednorożec zatapia go całkowicie w boku okrętowym.

Utrzymują, że to zwierze biorąc spód okrętu za brzuch wieloryba, uderza nań z wściekłością. W chwili podobnego napadu, wstrząśnienie bywa tak silne, że majtkowie znajdujący się na pokładzie, mniemają nieraz, iż okręt uderzył o podwodną skałę.

W walce z jednorożcem, potfisz nurza najpierw głowę, chcąc przeciwnikowi zadać potężny cios ogonem. Jeżeli to mu się powiedzie,, jednorożec opuszcza plac boju, ale najczęściej umie uniknąć uderzenia. W takim razie opływa szybko potfisza, i zatapia swoją straszną broń w jego boku. Jeżeli rana nie jest śmiertelną, zadaje drugą, trzecią, i tak dalej, dopóki nie odniesie zwycięztwa.

S

¡.ii ■ *- p, 'f< ■.

'

i i. b .-ł ■ • <.»ii i>< • *1 • ir>

XI.

Nauka Remigiusza. — Muszle podróżujące. Argonauta. — Nautulius Pompilios. Korabie. — Obyczaje mięczaków.

#

Przezorny odbywał dalszą podróż bardzo szczęśli­wie; a Remigiuszowi nie brakło sposobności odzna­czenia się, jego zręczność w dawaniu nurka i ła­twość wstrzymywania oddechu, nie raz przynosiła wiele korzyści w czasie wyprawy, słowem, dał tyle dowodów roztropności i odwagi, że nikt już z ca­łej osady nieśmiał żartować z niego.

Oprócz znacznego zapasu tranu, wytopionego z dwudziestu potfiszów i kilku wielorybów, poławia­cze nasi zdobyli mnóstwo skór z, fok, bardzo ce­

nionych w handlu, które właśnie zamierzali wymie­nić na inne produkta, wracając do Buenos-Ayres. Tran ustawiono w ogromnych beczkach na spodzie okrętu.

Mimo spóźnionej pory, powrót był również pomyślny; żaden smutny wypadek nie zagrażał okrętowi. Winniśmy nadmienić, że Wyrwi-dąb, był jednym z najlepszych poławiaczów i najodważniej­szych marynarzy. To też kapitan z każdym dniem był z niego więcśj zadowolony.

Zacny ten dowódzca, z większą niż kiedykol­wiek starannością czuwał nad nauką i postępami Remigiusza, bo codzień odkrywał w nim nowe przy­mioty, co dzień dumniejszym był ze swego ucznia.— „Będzie z niego człowiek! — mawiał do siebie. — Matka niepożałuje swojej tęsknoty, niepowstydzi się za niego!“

Co wieczór, młody żeglarz zbiegał do kajuty opiekuna, wzbogacać umysł zajmującą lekcją. Kapi­tan zasiadał z nim przed kartą geograficzną i ob- znajmiał ze wszystkiemi częściami świata, uczył go najpotrzebniejszych żeglarzowi języków, albo pro­wadził na pokład i tłómaczył istnienie mnóstwa żyjątek morskich; ta ostatnia część nauki, była

najprzyjemniejszą dla Remigiusza.—Spojrzyj, mówił nauczyciel, — czy widzisz te śliczne muszle wabiące oko kształtem i kolorami, niebieskie jak niebo, ró­żnobarwne jak tęcza, albo różowe jalf jutrzenka?— otóż te zachwycające muszle są mięszkaniem zwie­rzątek galaretowatych, o tyle brzydkich o ile pię­kną jest. ich powłoka. Naturaliści zowią je mięcza­kami. Jedne z nich, opatrzone długiemi mackami w kształcie wiosełek, przebywają blisko wybrzeży; inne pod swoją twardą skorupą, czołgają się po skalistym gruncie podwodnych raf, i silnie przycze­piają się do kamieni; do tych należą ostrygi przy­czepione do gruntu jak rośliny, przepędzając całe swoje istnienie, niby przykute do miejsca gdzie przyszły na świat. Ostrygi w pewnych godzinach otwierają swoją twardą powłokę, aby chwytać w przepływie jakieś niedojrzane cząsteczki poży-j wienia. j

Mówią, że widok muszli zwanej argonautą, (żeglarka) nasunął człowiekowi pierwszą myśl że­glugi. Szczególne żyjątko zamieszkujące taką muszlę.,., zdaje się niebyć z nią spojone; argonauta, posuwa się za pomocą długich ramion; kiedy jest w głębi mo­rza, dźwiga na sobie swój okręcik. W czasie pogo-

dy wypływa na powierzcnnię; tam wypręża awa ramiona opatrzone owalnemi błonkami, które mu służą za żagle; inne w liczbie sześciu, spadając po bokach muszli,* zastępują wiosła i ster. Skoro ten mięczak dostrzeże najmniejsze niebezpieczeństwo; zwija przyrządy żeglarskie, przewraca swoją skorupę i czemprędzśj zagłębia się pod fale.

Naułilius pompilius (łodziarz perłowiec) pływa jak argonauta, ale jest opatrzony większą liczbą ramion; znajduje się pospolicie w morzach Indyj­skich. Sprowadzają go do Europy z powodu prze­ślicznej konchy białawśj z brunatnemi płomieńmi lufc poprzecznemi pręgami i wewnątrz perłowo po- łyskownej; jubilerowie i fabrykanci kosztownych toa­letowych sprzęcików, robią z niej nie mały użytek.

Mnóstwo gatunków muszli zwanych korabiami prześlizguje się po wodzie; są one podobne do lek­kich przezroczystych łódek, a odpływają o pareset mil Ód brzegów; korabie zamięszkują morza stref ciepłych, ich żywe kolory miłe są dla oka, zwłasz­cza, kiledy drzemiąc na słońcu w swojej leciuchnej pówłote, pozwalają się pędzić najłagodniejszemu wietrzykowi, niby czując bezpieczeństwo, jakie im daje wspaniały Ocean.

A zuchwały passożyi, zwany Bernardem pu­stelnikiem, który ni ztąd ni zowąd, odbiera mię­czakowi konchę, sadowi się w niej prawem zdo­byczy, i mięszka dopóki drugi jegomość z tego sa­mego gatunku, nieprzyjdzie mu ją odebrać przy stra­szliwej walce, która się zwykle kończy śmiercią je­dnego z przeciwników!

Jednakże w ogóle, obyczaje mięczaków iiiebar- dzo są zajmujące; spać na piasku, pływać w nad­brzeżnych kałużach, przesuwać się pod arkadami i kolorowemi gałęźmi madreporów, kołysać się na liściu algi, chować się przed nieprzyjaciółmi w głąb swojej skorupy, albo jak czernica, wypuszczać z sie­bie brunatny płyn, aby zamącić nim wodę i tym spo­sobem umknąć pogoni, — oto mniej więcej cała czyn­ność ich istnienia.

Prawie wszystkie te zwierzątka są drapieżne, żarłoczne i potężnie brzydkie. Naturaliści liczą ich mnóstwo gatunków. Zbiór całkowity pięknych muszli, dla badaczy i amatorów ma niepospolitą wartość. Znaczna część tych żyjątek przynosi nam rzeczywisty pożytek; morze wyrzuca ich codziennie niezliczoną ilość; ubodzy zbierają z łatwością i po większej czę- śei żywią się niemi. Ostrygi, czarne jadalne ślimaki,

są pospolitemi w nadmorskich miastach potrawami. Z płynu zawartego w torebkach czernicy, czyli sepii, wyrabia się sepja i tusz chiński, dwa bardzo użytecz­ne w malarstwie kolory. W niektórych krajach, robią z pewnego gatunku muszli wapno. Z powłoki perło­wej, błyszczącej i metalicznej niektórych muszli, wy­rabiają mnóztwo prześlicznych przedmiotów i wyrze- źbiają kosztowne kamee. Naostatek i drogocennych białych pereł, dostarcza pewien gatunek ostrygi czyli ślimaka, poławiany w głębi zatoki Perskiej lub około wyspy Cejlan.

Ufll

XII.

Poławianie ryb konno. — Łosoś. Szczęśliwa matka.

Później, nadchodził stary wilk morski, a dumny z pozwolenia jakie mu udzielił kapitan, rozpowia­dał o swoich rybackich przygodach. — „Tak mój zuchu,—mówił nakładając fajeczkę,—onego czasu, poławiałem ja i łososie... do tysiąc tramów! to pra­wdziwie królewskie lybołówstwo! wyprawialiśmy się na nie pieszo i konno!.... aha! śmiejecie się, — nie wierzycie staremu, bierzecie to za żart, a jednak nic prawdziwszego. Korzystając z odpływu morza, rybacy siadają na koń i zagradzają łososiom uciecz­kę do wody, przebijając je dzidą lub szpadą; wie-

10

rząjcie rai, że tym sposobem ubijałem do pięćdzie­sięciu sztuk dziennie.

Ta ryba nie jest znaną w Środziemnem i po­łudniowych morzach, ale w znacznej liczbie przeby­wa w morzu Północnem i w rzekach Anglii, gdzie w pewnej porze napływa chmarami. Aby tam do­trzeć, łosoś musi walczyć z wichrami i prądami, które przebywa z szybkością, strzały, rzucając się w skoki od dziesięciu do dwunastu stóp nad po­wierzchnię wody. —

Często się zdarza, że gdy łosoś chce rzucić się wyżej, pada ze zbytecznego utrudzenia, i gwał­towność prądu zabija go zanim odzyska siły. Na rzece Liffey w Irlandyi jest katarakta; otóż w po­rze napływu łososi, mięszkańcy lubią się przypa­trywać jak te ryby przeskakują prąd. Katarak+a

o której mówię, ma dziewiętnaście stóp wysokości. Łosoś chcąc ją przeskoczyć, najpierw bada niespo­kojni« trudność jaką ma pokonać, przybliża się. rozpatruje z uwagą, potem się cofa i wypoczywa dla nabrania sił, wreszcie jak gdyby z mocnem po­stanowieniem, rzuca się naprzód; często jednak spa­da niemogąc przebyć zapory. Koszyki poprzednio przygotowane, czatują na takie niepowodzenie; ło-

,soś zamiast w wodę, dostaje się w moc rybaków, którzy tym sposobem mają połów nie trudny i ob­fity. W Europie poławiają łososie w wielkich rze­kach, lub na wybrzeżach morskich przy ujściu rzek, zwłaszcza w Anglii, Szkocyi i Irlandyi. Tyn, Trent i Severn, są głównemi rzekami dostarczającemi w Anglii tej ryby. Wyrachowano, że w samej rzece Tweed w Szkocyi, poławiają rocznie przeszło do dwóch kroć sto tysięcy łososi.

Remigiusz zyskał także niemało i pod wzglę­dem fizycznym. Jego twarz, którą morskie upały zciemniły, przybrała cechę siły i dobrego zdrowia, a wątła budowa która przed opuszczeniem Hawru, czyniła go podobnym do dziesięcio-letniego dziecka, teraz się rozwinęła tak, że nikt co do wieku na­szego zucha niemógłby się pomylić.

\

Zrobiono obrachunek; po odtrąceniu korzyści okrętowych, wypadło na część Remigiusza . 260 franków.

Okrągłe dziesięć miesięcy ubiegło od chwili jak Przezorny wypłynął z portu w Hawr.

I znowu w tem mieście panował ruch niezwy­kły. Mnóstwo ludzi rozmaitych klas, starych mary-

*

narzy, rękodzielników, kobiet i dzieci, cisnęło się nad brzeg, zwracając oczy na pełne morze.

Mój syn,—mówiła do starego żeglarza bie­dna kobieta, prowadząca za rączkę maleńkiego chłopczynkę, mój syn znajduje się na pokładzie Przezornego, 'którego powrót od ośmiu dni zapo­wiedziano. Co ranek przychodzę tu i płaczę!.... I teraz, burza nadchodzi, fale się piętrzą.... Boże! zachowaj nas od nieszczęścia!

Aha! patrzcieno matko! wywieszają sygnał na wieży! ,

Gdyby to był Przezorny! zawołała kobie­ta i otarłszy łzę, cała drżąca, silniej tuliła do sie­bie maleńkiego chłopczyka.

To nie Przezorny!—powiedział głośno ja­kiś niedowarzony żartowniś.

.— To może1 Semillatita, której się także spo- jdziewają, — dodał drugi.

- A mój Boże!.... szeptała matka, — więc to nie on! i zachwiała się biedna, i przycisnęła rekę do serca.

To on! to Przezorny! zawołał stary że­glarz zwracając się do cierpiącej kobiety, szczęśliwy że pierwszy może ją pocieszyć dobrą nowiną.

*

Oh! dziękuję Ci wszechmocny Boże!... ale czy to prawda, czy pana wzrok niezawodzi?

Jestem jaknajpewniejszy, mam jeszcze do­bre oczy; na pokładzie naszego okrętu, zwano mię ostrowidzem.... a trzeba pani wiedzieć....

Ale w tej chwili, poczciwe człowieczysko ani się spostrzegł że prawi sam do siebie; łódź odpły­nąwszy od boku przybyłego okrętu, szybkim bie­giem sunęła ku brzegowi. Z wytężonym wzrokiem, z bijącem sercem, bićdna matka co moment prze­cierała powieki; zdawało jej się że gęsta,mgła niedozwala dojrzeć ukochanego syna. ( B

Nagle wydała'krzyk, oparła, się o parapet ota­czający przystań. Oh! tym razem, to on, to nie kto inny; marynarski kapelusik zatknięty na wiosło, powiewając wysoko, zdaje się przemawiać:

Nie płacz matko! to ja! to twój Remigiusz!“

I dobra matka biegnie naprzeciw, zapomina

o małym Franusiu, zapomina o całym świecie!

Jej szczęście niepodobne do opisania, bo któż’ opisze radość matki, tulącej do serca długo nie­widziane dziecię?! a

Oh! jakżeś ty wyrósł mój ukochany, — jakżeś ty zmężniał! wyglądasz najmniej na szesna­stoletniego młodzieńca!

Nieprawda matko?—mówił Remigiusz pro­stując się obok niej,—spojrzyj, moje ramie prawie na równi z twojem!

Prawda, prawda!... a jaki silny, jaki czer­stwy, mimo opalenizny wygląda jak malina!

A mówiłem ci nie raz droga matko, że Ocean to moje życie! Oh! gdybyś wiedziała ile pięknych rzeczy nauczył mię nasz dzielny kapitan! a jaki dobiy był dla mnie!

Ale gdzież on jest, ten zacny, ten szla­chetny opiekun i dobroczyńca? jakże mu podziękuję za ciebie?

O matko! on nieżąda podziękowań; ta wzniosła dusza, w dobrych uczynkach czerpie jedyne zadowolenie; on jest ze mnie kontent, pokochał mię, odczuł wzajemne przywiązanie, i to mu 'wy­starcza. W tej chwili zanadto zajęty aby się mógł oddalić; na usilną prośbę pozwolił mi odpłynąć od okrętu, abym choć przez godzinkę mógł się nacie­szyć z tobą droga, ukochana matko.

1 cóż Franeczku?.... niepoznajesz Remigiusza,

twego starszego brata? uściskajże mnie!... - ot!

tak! obiema rączkami!... Jakże on urósł, a jaki ładny!... Przywiozłem ci dużo prześlicznych rzeczy! pamiętałem o tobie mały krzykaczu!

«

Dobry syn.

Po takich powitanich, Remigiusz wziął na ręce braciszka, a Małgorzata niosąc nieduże zawiniątko, postępowała obok niego; jej oczy niemogły się oderwać od małego marynarza; trudno tu powta­rzać tysiączne zapytania i odpowiedzi, obojętne dla obcych, a pełne uroku i zajęcia dla dwojga serc tak ścisłym połączonych węzłem; to tylko pewno, że najmożniejszy z bogaczów świata całego, widząc tę tkliwą matkę i kochającego syna, mógłby w tej chwili pozazdrościć im szczęścia.

Magdalena, spostrzegłszy sąsiadkę wracającą z Remigiuszem, wybiegła naprzeciw nim, i znowu nastąpiły powitania, zapytania i odpowiedzi, znowu

podziwiano korzystną, zmianę w postaci naszego bohatera, a poczciwa matka słuchała pochwał uśmiechając się z dumą i niewymowną radością.

Zaledwie zostali sami, Remigiusz wydobył skó­rzany woreczek i kładąc go na kolanach Małgo­rzaty, rzekł: „Matko, to dla ciebie, to moje całe oszczędności, niebrak ani jednego su!“ '

340 franków! ależ to ogromna summa, moje drogie dziecko! chcąc ją zebrać, chyba od­mawiałeś sobie wszystkiego!

Remigiusz, uściskał znowu matkę i brata. . //

Oh! wasze szczęście jest mojem! dzięki Niebu nie zbywa mi na niczem, i wam niczego nie zbraknie podczas mojej nieobecności, która nigdy dłużej nad rok nie potrwa. Dzięki połowowi odby­temu z powodzeniem, będziecie mogli oczekiwać spokojnie mojego powrotu. Widzisz matko że Niebo mi pobłogosławiło, że Bóg zlitował się nad nami!

Jeżeli twój ojciec z nieba spogląda na nas, musi być bardzo szczęśliwym!

Po przejściu pierwszych wrażeń radości, Re­migiusz pomyślał o swoich obowiązkach, wrócił na pokład Przezornego i pomagał towarzyszom w wy­ładowaniu okrętu.

Kapitan z radością dowiedział się o dobrem zdrowiu rodziny swojego wychowańca i przyrzekł ją w ciągu dnia odwiedzić. Okręt był cokolwiek nadwerężony, naprawa miała potrwać parę miesięcy, co dozwalało dobremu synowi dość długo cieszyć się z matką.

Kapitan dotrzymał słowa, nazajutrz uścisnął rękę Małgorzaty. 4

Nie dziękuj mi moja dobra pani, podziękuj raczej Bogu, który dał twemu synowi serce, od­wagę, pojętność i chęć do pracy; jesteś prawdziwie szczęśliwą matką.

Małgorzata z żywem wzruszeniem odczytywała dziennik pisany dla nićj przez Remigiusza; niebez­pieczeństwo na wyspie morskich złodziei, nie mało ją przeraziło; chciała poznać Wyrwi-dęba, który musiał jej całe zdarzenie jeszcze raz opowiedzieć.

Naprawa okrętu potrwała trzy miesiące; Re­migiusz jakkolwiek niezupełnie wolny od obowiąz­ków chłopca okrętowego, długie godziny spędzał pod rodzinnym dachem.

Przez kilka lat, życie naszego zucha, upływa­ło na ciągłych podróżach, połowach wieloryba, sztokfisza i t. p. za każdym powrotem, składał

matce zapomogę dozwalającą, jej cieszyć się lepszym bytem i wychowywać starannie małego Franusia. Remigiusz od dawna został już majtkiem, a jego dobre prowadzenie się i odwaga, ani na chwilę nie uczyniły zawodu. Korzystał z doświadczonych rad kapitana i niezaniedbywał dalszego kształcenia się w swoim zawodzie. To też Remigiusz prócz naj­piękniejszych przymiotow charakteru, był młodzień­cem pełnym nadziei pomyślniejszej niż dotąd przy­szłości.

Jednego wieczora, kapitan Przezornego pozo­stawszy w Hawrze z powodu osobistych interesów, kazał przywołać do siebie swojego -wychowańca. Remigiusz przybył natychmiast i nie mało się za­smucił zastawszy opiekuna złożonego chorobą.

Zbliż się tu Remigiuszu, — mówił kapitan, przysuwając krzesło do wielkiego fotela na którym spoczywał;—powiedz mi, czy myślałeś kiedy o do­robieniu się majątku?

O dorobieniu się majątku? nie kapitanie, nigdy! ale przyznaję, że chciałbym bardzo zapewnić mojej matce byt spokojny i przyzwoity. *

Jakież masz na to sposoby?

Nie mam innych, prócz podzielania losu Przezornego, a co do przyszłości, polecenia się two­im łaskawym względom, zacny mój dobroczyńco.

Słusznie polegasz na mnie, ale obawiam się, czy dość prędko będę ci mógł być pomocnym. Od czterech lat, żadna niekorzystna zmiana nie pojawiła się na naszym starym trój-maszcie, niemam się czego żalić; ale ty jesteś młody, czynny, pełen odwagi.... posłuchaj zatem: czuję żem się już ze­starzał, dwa ostatnie połowy mocno mię utrudziły i mam zamiar zabawić czas jakiś przy mojej ro­dzinie w Paryżu. Kapitan okrętu Bosfor należy do moich najlepszych przyjaciół; prowadzi on na wiel­ką skalę handel perłami i jest jednym z głównych członków połowu. Za piętnaście dni, wypływa z ca­łą flotyllą do wyspy Manaar, w okolicach której odbywa się w tym roku poławianie.

Jesteś wprawnym nurkiem, posiadasz więc najważniejszy przymiot w tego rodzaju przemyśle. Wielu z poławiaczy pereł dorabia się majątku; jakkolwiek bolesnem będzie dla mnie rozłączenie się z tobą, czuję że byłoby z mojej strony samo- lubstwem, gdybym cię niezachęcił do korzystania z tej sposobności.

Remigiusz uścisnął rękę kapitana, gruba łza stoczyła się po jego twarzy; myśl rozstania się ze swoim dobroczyńcą, wydała mu się potworną nie­wdzięcznością, i tak żwawo powstał przeciw niej, że kapitan zamilkł na chwilę. Jednakże po pierwszem wzruszeniu, stary marynarz przypomniał młodzień­cowi święte obowiązki względem matki i małego bra­ciszka, czem zdołał nareszcie przełamać jego szla­chetny opór.

W trzy miesiące później, w pogodnym dniu i pod przyjaznym wiatrem, Bosfor zarzucił kotwicę w porcie Colombo, a w Cejlan otrzymano wiadomość, że połów już się rozpoczął i że w tym roku towarzy­stwo poławiaczy zamierzyło wyszukiwać perły w za­toce Manaar. i

U

a/

Połów pereł. — Nurkowie. — Pierwsza próba Remigiusza.

Ławy perłorodnych muszli, głównie znajdują się w wielkiej liczbie przy zachodnim brzegu wyspy Cejlan. Co rok rząd wydaje rozporządzenie, określa­jąc wyraźnie które ławy mają być wyzyskiwane, bądź w Manaar, bądź w Condatchy, albo też przy samej Cejlan; prócz tego oznacza ilość statków, jaką sto­warzyszeni mają użyć podczas połowu, trwającego pospolicie dwa miesiące.

Na kilka dni przed rozpoczęciem, wybrzeże nie­dawno puste i bezludne, okrywa się jakby za pomocą, czarów, mnóstwem budek i namiotów; kilkadziesiąt pali przeplecionych bambusową trzciną, pokrytą

kokosowemi liśćmi tak pospolitemi w tej części In- dyi, bywa często schronieniem do stu pięćdziesięciu tysięcy dusz; spekulanci indyjscy i inni, przybywają, tłumnie ze wszystkich krajów świata; niema nic szczególniejszego, nad rozmaitość ubiorów i mowy tćj mięszaniny różnych narodowości.

Ławy znajdują się pospolicie w odległości pię­tnastu mil od lądu; strzał armatni jest sygnałem od­płynięcia, które powtarza się co dobę o samej północy.

Perła jest wynikiem choroby pewnego gatunku muszli, potrzebujących siedmiu lat na rozwinięcie się zupełne. Jeżeli muszla niezostanie w tej epoce złowioną, mięczak zawarty w niej umiera a perły gi­ną. W czasie burzliwym, muszle cierpią i korzyść z nich daleko mniejsza; podobno wówczas otwierają się i gubią swoje perły.

Złowione muszle, układają się w miejscu umy­ślnie ogrodzonem, gdzie powinny zostawać aż ido zu- pęłnego ich rozkładu; poczem odłączają perły jza po­mocą mycia.

Robotnikom którzy się tem zajmują, nie,wolno pod żadnym pozorem przykładać rękę do ust; dozor­cy czuwają pilnie nad nimi i biją w razie nieposłu­

szeństwa. Pomimo tego, zdarza się że robotnik poł­knie drogocenną perłę; jeżeli kradzież zostanie do­strzeżoną, jśj sprawcę przywiązują do słupa, i gwał­townym środkiem medycznym, właściciel odzyskuje stratę. Perła większego rozmiaru, ma pospolicie war­tość stu pięćdzesięciu franków. Taki połów jest dla rządu niemałem źródłem dochodu; bywają lata w których zyskana summa dochodzi stu, a nawet stu pięćdziesięciu tysięcy funtów szterlingów, czyli czte­rech, do sześciu miljonów złotych.

Bosfor płynął na czele prawdziwej flotylli, skła­dającej się z dziesięciu bark, mających po dwudzie­stu ludzi załogi. Z tych dwudziestu, połowa zajmuje się na statku wykonywaniem stosownych obrotów, a druga połowa składa się z samych nurków.

Barki do poławiania pereł, mają odrębny kształt; są one długie i szerokie, mają po jednym maszcie i po jednym żaglu, a wchodzą w wodę nie więcej jak do ośmnastu cali.

Remigiusz został mianowany dowódzcą jednej z bark, wyznaczono mu piątą część połowu, co było niesłychanie dla niego korzystnem, gdyż pospolici nurkowie biorą zwykle dziesiątą, to jest poławiają dziewięć dni dla swego pana, a dziesiąty dla siebie.

Mówiono, że nigdy połów nie był szczęśliwszy; Remigiusz czuł podwajającą się odwagę, myśl doro­bienia się majątku, którą mu kapitan podsunął, pierwszy raz zaczęła naprawdę go zajmować.

Przez kilka dni uważał pilnie w jaki sposób poławiacze biorą się do dzieła — i wkrótce był prawie pewny że zdoła im wyrównać.

Jako nurek, nie lękał się współzawodnictwa, bo mógł pozostawać około pięciu minut pod wodą, co jest bardzo ważną zaletą.

Każdy z nurków, przywiązywał do pasa, lub przytrzymywał nogami kamień,‘ mniej więcej dzie- sięcio funtowy; opatrzony tym ciężarem pociągającym go do głębi, rzucał się w wodę, trzymając w lewej ręce siatkową torbę. Stanąwszy na gruncie, prawą ręką nagarniał w siatkę o ile mógł najwięcej mu­szli. Skoro nurkowi zbraknie powietrza, targa za sznurek idący od jego pasa do barki, zkąd natych­miast wyciągają go nad powierzchnię.

Każdy z majtków będących na statku, czuwa nad jednym z nurków, tak, aby ostatni, niepotrze- bował* powtarzać znaku. Rzemiosło nurka, jest je- dnem z najniebezpieczniejszych; niekiedy poławiacz

rani się lub zabija trafiwszy na skałę; czasem tćż zostaje pożartym przez rekinów.

Kapitan Bosforu zapytał Remigiusza:

I cóż młodzieńcze, namyśliłeś się? |

Jestem gotów — odpowiedział pytany.

Dalej więc, zobaczymy co umiśsz!

Za chwilę, Remigiusz był już rozebrany; przy­wiązał do siebie kamień, wziął w lewą rękę siatkę, zatknął za pas puginał na wypadek walki z reki­nem, i skoczył w morze.

Głębokość dochodziła sześciu sążni; stanąwszy na gruncie, Remigiusz otworzył oczy i ujrzał mnóz- two muszli; napełnił niemi siatkę, szarpnął za sznurek i w parę sekund, wyłożył obfitą zdobycz w obecności kapitana.

Jesteś wprawnym nurkiem; po kilku poło­wach możesz zrobić majątek.

A więc, — rzekł Remigiusz, — ugoda staje na pierwszem słowie; cztery dni pracuję dla pana, piąty dla siebie.

Zgadzam się!

A ja rozpoczynam robotę.

Po kilku dniach, Remigiusz poznał gruntownie wsżelkie tajehinice nowego zawodu, poznał korzy- t

ści i niebezpieczeństwa, ale jego odwaga gardziła ostatniemi. Raz, jeden z najzręczniejszych i naj­śmielszych nurków, rzuciwszy się w morze, natych­miast zaczął targać za sznurek; nieszczęściem czu­wający nad nim majtek, niezwrócił na to uwagi. Nagle inorze się w tem miejscu zagotowało, majtek pociągnął sznur i nareszcie wydobył nurka, ale zbladłego, zmienionego i zbroczonego krwią. Rzecz się tak miała: rekin czatował w pewnej odległości; spostrzegłszy nurka, sunął ku niemu, ale ten za­topił mu nóż w szyi; rozdrażniony raną, potwór rzucił się powtórnie na nieszczęśliwego, kiedy na­gle miecznik zacięty wróg rekina, przypadł do nie­go z boku. Straszliwa bójka rozpoczęła się między dwoma morskiemi potworami, tymczasem nurek wy­dobyty na powierzchnię, uniknął niebezpieczeństwa odniósłszy lekką ranę. Zdaje się że te straszliwe zwierzęta umieją odgadnąć porę połowu, bo przez całe dwa miesiące jej trwania, to jest marzec

i kwiecień, niepodobna wyrazić jak wielka ilość rekinów krąży w tych okolicach.

Teraz, wynaleziono dzwon dla nurków, ale używają go tylko do ocalania rzeczy po rozbiciu okrętu, lub zwiedzania łożyska rzek. Doktór Hal-

*

ley, który się w takim kloszu spuścił w morze ce­lem doświadczeń naukowych, dotarł około pięćdzie­sięciu sążni głębokości. W czasie pogody, mógł tam czytać, pisać i rozróżniać przedmioty w głębi oceanu; ale gdy woda była wzburzona, musiał za­palić świecę. Rzecz godna uwagi, że morze widzia­ne z po nad powierzchni, przedstawia kolor szara­wy, z dołu zaś, czyli od gruntu ku górze, wydaje się ciemno-czerwonem. Zimno powiększa się w mia­rę zapuszczania się w głąb, tak, że w pewnej głębokości staje się prawie niepodobnem do znie­sienia.

Zapuszczaliśmy się tak wolno, mowi Doktór Halley, że niedostrzegliśmy, poruszania dzwonu, aż się zupełnie zanurzył; wtedy, uczuliśmy około uszów

i czoła rodzaj ciśnienia; mój towarzysz cierpiał je do tego stopnia, żeśmy musieli zatrzymać się nieco. Wreszcie ruszyliśmy głębiej, mój towarzysz zbladł, jak gdyby był blizkim zemdlenia. Co do mnie, czu­łem mocne ciśnienie około głowy, dość podobne do nacisku żelaznej obrączki, zresztą byłem zupełnie swobodny. r

r

Jednak, szczególniejszym wpływem, głos mój utracił dźwięczność, i chociaż siliłem się mówić jak najgłośniej, zaledwie sam siebie słyszeć mogłem.“

Apparat o którym mowa, jest odlany z jednej sztuki w kształcie dzwonu; część wyższa, czyli dach, mieści w sobie okrągłe okienka z grubego szkła, hermetycznie zamknięte. Rura od wnętrza dzwonu przechodzi po nad powierzchnię wody.

Tym przewodem, pompa pneumatyczna wtłacza powietrze z góry i odświeża zużyte wewnątrz ma­chiny. Robotnicy, siedzą tam dosyć wygodnie na ławkach. Za pomocą takiego dzwonu, wydobyto nie­zbyt dawno ładunek Tetydy fregaty angielskiej, która się rozbiła na pobrzeżach Brazylii; w pienią­dzach, wynoszących kilkanaście miljonów piastrów, nieponiesiono żadnej straty, ale szczątki okrętu

i większa część towarowego ładunku, wryły się w grunt przeszło na trzydzieści stóp głęboko.

Podobny apparat, oddał nie małe przysługi przy budowie portu w Szerburgu. Przy jego też użyciu, rozsadzono prochem wiele podwodnych skał, tak niebezpiecznych dla żeglugi. -j

Po drugiej wyprawie, Remigiusz stawszy się jednym z najzręczniejszych poławiaczów pereł, mógł

zaoszczędzić przeszło 4,000 franków. Za tę sum­mę, nabył potajemnie na wzniosłości Igouville do- mek nad morzem, należący niegdyś do jego rodzi­ny. Tam zawiózł matkę, a oprowadziwszy ją po wszystkich zakątkach, zacząwszy od piwnicy, aż do małego ogródka, rzekł biegnąc w jej objęcia:

Matko! to twoje; ztąd będziesz mnie mo­gła widzieć, nieschodząc na brzeg rnorza.

Biedna matka mało nie zemdlała z radości.

Do mojego szczęścia, brakuje tylko abym cię mogła ciągle mieć przy sobie!..... dodała z we­stchnieniem.

Jednego ranka, Remigiusz usłyszał pukanie do drzwi, poczem ujrzał przed sobą młodego, chude­go, wysmukłego jak tyczka człowieka, który pomi­mo przyzwoitego obejścia się, miał minę arcy- naiwną.

Czego pan sobie życzy?- -spytał Remigiusz przyglądając się gościowi. ~n y a

Jakto? nie poznajesz mię pan? :,r>'

Doprawdy... ale nie, to chyba nie on....

Co? więc zapomniałeś o małym Nygusie?

Aj! powiedz raczej o wielkim Njgusie, zawołał Remigiusz śmiejąc się i szczerze witając dawnego towarzysza. '

Siadajże stary kolego i powiedz w czem mogę ci być użytecznym?

Powiadają że ty... że pan jesteś na drodze dorabiania się potężnój fortuny.... że poławiając perły... to jest że jesteś... że pan jesteś...

Porzućże raz na zawsze twojego pana; rzekł zniecierpliwiony Remigiusz.

A więc, podobno zebrałeś dużo pićniędzy na poławianiu pereł... otóż i jabym chciał dochra­pać się majątku...

To mówiąc, Nikus obracał w ręku czapkę, spoglądając z pod oka, jakie wrażenie uczyni jego zamiar.

Do stu wielorybów!—odrzekł Remigiusz,—

o ile sobie przypominam, nie grzeszyłeś zbytkiem odwagi, a rekiny nie żartują w tamtych stronach... czy dobrze się zastanowiłeś?

Oh! jak najlepiej!... i choć mój kuzyn Że- lazna-pięść który ma tylko jedną nogę, bo mu dru­gą schrupał jegomość pan rekin, (a J£mu uwierzysz zapewne, jest przecie dowód) otóż, choć mię znie­

chęcał jak mógł, postanowiłem poprobować szczę­ścia... kto wiś, może się powiedzie!

Ha! to i zgoda! — bądźże gotów; pora właśnie nadchodzi, za piętnaście dni odpływamy, przedstawię cię mojemu dowódzcy i jestem pewny że będziesz przyjęty. Zresztą jeżeli nie zdasz się na nurka, zostaniesz majtkiem.

«■'[. "n ii

'i' '.■•!' ,

,f fcmi

i

I u i

Ml i" r>l

mi \

r, k ;ę.v-, . i -I • i uffl) h '*,

,» . l.unt

-.1 r :■» 1 .1 ' .ł>> I. . ;■‘ f* ■■

Jf/ i */. . t i ■. ¡T :i i J . • . I U' iii

,j.; ,, ■ . ' ' fl iTHK>'-f

XV. i

1 i

Najdzielniejszy sternik z Hawrn. — Pensja. Znak honorowy.! " f|W

,Kj Vi’fl

i. ™ ni ii'i«łn i fi?'i

V ’ fi;;\ •■<mw li *" «b j »nos;«

W dziesięć lat później, znajdował się w Ingouvil- le młody jeszcze człowiek, którego wszyscy szanowa­li, o którym każdy mówił dobrze i przed którym młody czy stary, nie przeszedł bez uchylenia ka­pelusza.—„Cóż to za młodzieniec wzbudzający tak serdeczne poszanowanie?“ — pytali cudzoziemcy.— „Jakto? nie znacie go? to sternik Remigiusz, naj­odważniejszy i najlepiej znający naturę naszych wy­brzeży. Spojrzyjcie na jego pierś; widać na niej wstążeczkę honorowego znaku! posłuchajcie jakim go sposobem pozyskał.

Przed dwoma laty, około szóstej z wieczora, piękny dwumasztowy statek Gtriazda, żegnał na długą, podróż nasze poczciwe' miasto Hawr. Jego osada składała się z samych krajowców; z wle- pionem w horyzont spojrzeniem, wpatrywali się oni w znikające dachy rodzinnych domów i szczyt wie­ży w Ingouville.

Statek sunął żwawym pędem wzdłuż brze­gów, przedmioty szybko znikały; wiatr dął gwałto­wnie, szalona burza, gotowała się głucho na dnie Oceanu. Wkrótce, fale piętrzące się pod chmuiy, zaczęły z łoskotem opadać w głąb morza, poru­szonego aż do swoich wnętrzności. Wiatr coraz silnićj wstrząsał masztami, lekki okręt chylił się z boku na bok, fale co moment natarczywsze, za­grażały jego wątłej budowie. Nareszcie niebo za­ciemniło się całkiem, grad z taką gwałtownością chłostał po pomoście, że niepodobna było wykony­wać obrotów; wtedy strzał armatni jako sygnał trwogi, zahuczał złowróżbnym jękiem; wszyscy maj­tkowie z Hawru wybiegli na brzeg; jeden z nich cztery razy usiłował przebyć oddzielającą kh od okrętu przestrzeń, i cztery razy uderzenie fali zwróciło go ku brzegowi. — „Na mnie kolej!“ —

zawołał Remigiusz biegnąc naprzód z zapałem. — „To najdzielniejszy z marynarzy“ — szeptano ze wszech stron—Jeżeli jemu się nie powiedzie, nikt nie ocali osady.“ Ciemność podwoiła się prawie; od chwili do chwili strzały armatnie zapowiadały kona­nie okrętu, widzowie st&li na brzegu przejęci tru­dną do opisania trwogą. Remigiusz chce dać znak, że spieszy z pomocą, kapitan nie dostrzega go, a słowa, które Remigiusz usiłuje posłać mu przez tubę, giną w łoskocie burzy; nareszcie okręt zo­staje rzucony na stos podwodnych kamieni, nie­bezpieczeństwo wzrasta, burza się wzmaga, statek rozbity wkrótce zniknie w otchłani! u

Odważny młodzieniec wyrywa się z objęć matki....

Nie! moi przyjaciele! do kroć-set wielory­bów, wy nie zginiecie!... ^

To mówiąc, opasuje się sznurem, skacze w mo­rze i ze wszystkich sił płynie ku okrętowi. Dwa­dzieścia razy chce się dostać na pomost, dwadzie­ścia razy fala go odpycha, nareszcie nowy bałwan unosi go wysoko, i jakby umyślnie wrzuca na po­kład Gwiazdy.

Natychmiast krzyk trwogi ustaje; dzielny i pra­wy człowiek w największych niebezpieczeństwach budzi zwykle zaufanie.

Remigiusz dodaje nieszczęśliwym odwagi; — „patrzcie—mówi — sznur ocalenia w waszem ręku, chwytajcie go, wasi towarzysze, wasi przyjaciele, przyciągną, was do lądu!"‘ !!/n'

Załoga opuszcza tonący statek, powierza swoje życie sznurowi ocalenia, podanemu im przez Remi­giusza; młodzieniec sam przewodniczy, sam dowo­dzi sposobami ratunku; na szczęście pomimo nacie­rania szalonych fal, nikt nie wypuścił z rąk sznura, wszyscy dostali się na ląd.

3 Remigiusz osłabiony utrudzeniem, pada na brzegu bez zmysłów; biedna matka, sądząc, że skonał, wydaje okrzyk rozpaczy. Serce jej zdaje się pękać, rzuca się na ciało ukochanego syna, okrywa je pocałunkami, rozgrzewa, przywołuje do życia. Bóg ulitował się nad nią, uczuła uderzenia serca drogiego dziecięcia, Remigiusz odzyskał czucie i przy­tomność.

• ■ I

Wszyscy nakłaniali go, aby wrócił do domu, ale jeszcze jeden z osady Gwiazdy był w niebez­pieczeństwie. Widząc to, młody nasz bohater po-

mimo krzyku matki, raz jeszcze rzuca się w mo­rze i ostatnią ocala ofiarę!—„Niech żyje Remigiusz! niech żyje nasz wybawca!“—rozległo się po całem wybrzeżu.’ r

Wtedy dopiero, zadowolony z dobrego uczyn­ku, młody marynarz pozwolił odprowadzić się do domu.

Jednego wieczora wróciwszy z nadbrzeżnej przechadzki, Remigiusz zastał w domu list z dużą pieczęcią, na której były wyrazy: „Minister wojny.“

Dreszcz przebiegł go od stóp do głów, pełen wzruszenia otworzył pismo. ■ i

Matko to chyba pomyłka, otworzyłem list, ale nie śtniem go czytać...

Wszakże do ciebie adresowany. ■[

Prawda... zobaczmy... • u> ‘:

I przeczytał następujące zawiadomienie: n ^ ih „Szlachetny i dzielny żeglarzu!

, „Ocaliłeś całą załogę dwumasztowego statku Gwiazda, przedstawiłem to królowi, który,w na­grodę przysyła ci krzyż i wyznacza 600 franków dożywotnie pensyi!“ — - : ,

List wypadł z rąk Remigiusza, Małgorzata podniosła go i jakby nie wierząc własnym oczom,

dziesięć razy w głos odczytała. Szczęście jej nie miało granic... Krzyż! krzyż! — powtarzała z unie­sieniem — mój 6yn zasłużył na znak honorowy! Boże! bądź pochwalony!

Po przejściu pierwszego wrażenia radości, Mał­gorzata objęła syna za szyję, pr/.yciągnęła go lekko ku sobie i rzekła z uczuciem:

A teraz drogie dziecię, czy zgadujesz wolę Boga?

Co przez to rozumiesz najlepsza matko?

To, że Stwórca już nie chce abyś mię opusz­czał; nie pragnij większego mienia; domck i 600 franków pensyi, są. dla nas królewskiemi skarbami, a jeżeli chcesz' abym pożyła dłużćj, Remigiuszu! oszczędź niespokojności, jakićj mnie każda twoja po­dróż nabawia!

Dobrze droga matko! nigdy nie byłem chci­wy, dla ciebie tylko chciałem majątku. Franus, który już wyrósł na dzielnego chłopaka i jest wcale zręcz­nym nurkiem, zastąpi mnie przy poławianiu pereł. Za kilka dni odpłynie z Nikusem, ja zaś będę czuwał md twoją starością, nie sprzeciwię się woli Boga!

Otóż to dla tego wszyscy uchylają z poszano­waniem kapelusze przed dzielnym i zacnym Remigiu­szem.“

Odtąd, bohater nasz odbywał tylko bardzo krót­kie podróże i to jako sternik. Większą część roku przepędzał przy swojej matce, pomagając jej w zatru­dnieniach około domu i ogródka. Kapitan, często ba­wił u nich po kilka dni. Nikus pomimo niewielkiśj odwagi, był dość szczęśliwym w. poławianiu pereł, jakby na złość kuzynowi Żelaznej-pięści, który odra­dzał mu to rzemiosło.

To też odtąd, przestał wierzyć baśniom swojego kuzyna, przestał wspominać go za każdem słowem, a jeżeli ktoś mówi o człowieku zacnym, uczciwym

i odważnym, Nikus dodaje natychmiast:

„To zupełnie jak nasz sternik Remigiusz!“

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PRZYRODA W PROZIE DLA DZIECI
nauka pisania literek dla dzieci litera y
Żywność dla dzieci wykład 2
literki dla dzieci (13)
andmp proste zagadki dla dzieci
Dla dzieci Magdadoc Siedmiorog

więcej podobnych podstron