WSTĘP.
k 9,282,060 mil kwadratowych powierzchni globu ziemskiego, większą połowę obejmuje woda. Trze- baż wam zatem młodzi czytelnicy, poznawać się potrosze z bogactwem i mieszkańcami morza. W rodzinnym kraju naszym, widziemy wiele rzek, strumieni, pomniejszych jezior, i t. p. jednakże one niemogą dać dostatecznego wyobrażenia oceanu,
o którym opowiadania, niewątpię że z ciekawością słuchacie. Znajomość i badanie cudów natury, najwięcej przyczyniają się do wykształcenia ducha, do poznania w całym majestacie potęgi Boga. Podaję Wam zatem w przekładzie ciekawe i nauczające dziełko pani Leneveux; znajdziecie w niem ujętą
Remigiusz. — Przybycie paro-pływn.— Wały posługacz. — Pełna oberża. — Gościnność. Mały nurek i Anglik.
w jednym z dni czerwcowych 1820 r., miasto Hawr przedstawiało widok niezwyczajnie ożywiony; piękny statek parowy nazwiskiem Paryżanka, zawinąwszy do portu, wysadził na ląd około ośmiu set podróżnych. Tłum rozbiegaj ąc się po wszystkich sąsiednich ulicach, zdążał z pośpiechem do zajezdnych domów, które już bez wyjątku, zapełnione były od piwnic do poddaszów. Ciekawym też był widok owego mnóztwa podróżnych, niby stada przelotnych ptaków; owych cudzoziemców wszystkich narodowości, wszystkich krajów. Wszakże Anglicy i Ame-"
*
rykanie, stanowili większą, połowę tego zgromadzenia.
Mężczyzna mogący mićć około lat czterdziestu, z cerą ogorzałą, gęstym wąsem, wyniosłą postacią,— na którego twarzy uwydatniało się piętno surowości, właściwej ludziom przywykłym do rozkazywania, wszedł powolnym krokiem w szeroką ulicę Paryzką, a jego powaga i spokojność, dziwnie odbijały od pośpiesznego, prawie gorączkowego uwijania się całego tłumu.
O kilka kroków za nim, szedł biedny, obdarty chłopczyna, niosąc, albo raczej wlokąc za sobą podręczną walizkę i kilka innych, koniecznych w podróży przyborów.
— Tutaj!—rzekł krótko, zatrzymując się, ów jegomość z ogorzałą twarzą, w którym przypatrzywszy się bliżśj, łatwo było poznać kapitana okrętu.
— Dobrze mój kapitanie! odpowiedział chłopiec, wchodząc za nim do jednego z piękniejszych gościnnych domów.
— Dzień dobry matko Tomaszowo! zawołał kapitan do niemłodćj kobiety, zakrawającej na właścicielkę hotelu, która w tej właśnie chwili, zda
wała się być raocnó zajętą ■wydobywaniem stołowćj bielizny z wielkićj dębowćj szafy.
Na te słowa, niemłoda jejmość npnściła stoś serwet na ziemię.
— A! mój dobry Boże! to pan, panie kapitanie! jakto? to naprawdę pan?
— Widzicie przecież matko Tomaszowo że nie kto inny! cóż w tem nadzwyczajnego? wszakże miałem tu przybyć niezadługo; przyśpieszyłem podróż o kilka dni, aby być obecnym przy wyścigach morskich, lubię widzieć regatę, ot i cała rzecz! Ale zaprowadźcie mię żywo do mojego pokoju.
— Do pańskiego pokoju! do pańskiego pokoju.... otóż w tem bieda panie kapitanie.... bo.... bo.... na dzisiajszą noc, niespodziewąjąc się pańskiego przybycia, wynajęłam go komu innemu.... Ludzie tak są natrętni.... tak' nalegali.... tak namawiali.... że doprawdy, mimowolnie wzruszyły mię ich prośby...
— Albo raczej ich pieniądze!, — nieprawda szanowna właścicielko ?... Do kroćset masztów! tęgoś mnie pani wykierowała!.... Może się znajdzie przynajmniej jaki taki zakątek gdziebym mógł noc przepędzić.... cóż?....
. — Gdzie zaś panie kapitanie! niema miejsca choćby na łebek od szpilki.... nawet własnego łóżka musiałam ustąpić.... tak prosili.... tak zaklinali bardzo mi przykro.... ale tym razem, chyba
gdzieindziśj pan przenocuje.... doprawdy, bardzo mi przykro....
Kapitan przygryzł tylko wierzchnią wargę pokrytą gęstym wąsem, i powtórzywszy swoje energiczne „/croć set masztowi“ — wyszedł.
Chłopczyna zabrał znowu walizkę i chodził za podróżnym od hotelu do hotelu; ale wszędzie otrzymywali jednakową odpowiedź: „już niema w całem mieście ani kawałeczka stancyi do wynajęcia;“ — albo: — „czyż panu niewiadomo, że wszystko zostało wcześnie zamówione na regatę, która jutro
po raz pierwszy odbędzie się w naszem mieście!“ ' oisiir ■
Tak tedy kapitan widząc że wszelkie nalegania na nic się nie przydadzą uderzył się ręką po czole, i zrobił poruszenie okazujące wcale niepo-
.. , .y —.fi]! i
cieszny humor. ^ ^
f~)i Gdyby mój kapitan chciał, — odezwał się chłopaczek dźwigający bagaże, — zamiast spać na ulicy, poszedłby do nas i spałby sobie w izljie;
moja matka wyszykowałaby mu łóżko i wiem że usłużyłaby gościowi z całego serca.
— A gdzież ty mieszkasz? — zapytał marynarz, pierwszy raz wpatrując się uważniej w dziecię, któremu powierzył swój pakunek.
— Tam dalśj, dalej... odrzekł mały posługacz; mieszkamy w ubogim, lichym domku.... ale truduo, kiedy niema w czem wybierać!....
— A czemże się zajmuje twój ojciec?
— Mój ojciec!... poszedł do Pana Boga, umarł, a moja bićdna matka co dzień go opłakuje; jest nas dwoje dzieci, kosztujemy ją niemało, to też ja w czem tylko mogę, staram się jej być pomocnym; biegam na posyłki, usługuję podróżnym, oprowadzam ich; jednak jest wiele dni w których niemam żadnego zatrudnienia... a jeść trzeba co dzień... z głodem nie żarty.... a moja matka zakazuje mi.... tu biśdny chłopczyna przerwał nagle.... potem mówił dalej:— aj! panie kapitanie! gdybym to ja był większym i silniejszym, zarazbym został chłopcem okrętowym i cały zarobek odsyłałbym matce, aby miała za co wychować mojego młodszego brata! ale cóż? jestem za mały i za szczupły, riiechcą mnie przyjąć.
— Zaprowadź mię do twojej matki,—powiedział kapitan, którego głos, przybrał w tej chwili dźwięk daleko łagodniejszy.
Na te słowa, usłużny chłopczyna poszedł naprzód, przez co podróżny mógł mu się jeszcze lepiej przypatrzyć— zauważył on, że dziecie miało może od dwunastu do trzynastu lat, ale tak było szczupłe i delikatne, że niełatwoby przyszło oznaczyć wiek jego prawdziwy; ubiór malca składał się z grubej koszuli i grubszych jeszcze płóciennych spodni; biedaczysko, niemiał ani pończoch 'ani trzewików, szedł boso i z gołą głową. Po twarzy wystawionej na palące promienie słońca, spływał kro- plisty pot; ciężar który dźwigał, przewyższał jego siły.
Chłopczyna szedł blisko dziesięć minut, poczerń zatrzymał się w ubocznej, odludnej uliczce, niedaleko fortecy—i wszedł do ubogiego domku aż na ostatnie piętro.
— To ty Remigiuszu! — zawołała młoda jeszcze kobieta, którćj odzież świadczyła o największej niedoli; — jakżeś się spóźnił!.... byłam niespokojną.... potem wstrzymała się nagle, ujrzawszy kogoś obcego, wchodzącego niespodzianie do przy
tułku jej zbyt wyraźnej nędzy... — przebacz pan,— rzekła zakłopotana, niewiedziałam, że Remigiusz nie sam powraca; — i biedna wdowa, podała gościowi jedyne krzesło jakie było w mięszkaniu, gdzie jednak wszystko odznaczało się jak największą czystością.
— Remigiuszu!—mówiła dalej do syna, tonem łagodnego wyrzutu; jak mogłeś przyprowadzić tutaj pana... czyż nie wiesz?... bo nareszcie w czem możemy mu być użyteczni?....
Dziecię zarumieniło się w- chwilowej obawie rozgniewania, lub zasmucenia matki.
— Przebacz, pani,—rzekł wówczas kapitan,— widzę żem trochę lekkomyślnie przyjął uprzejmą ofiarę dziecka, którego dobre serce chciało mi dać w waszym, domu schronienie. Ale całe miasto przepełnione Cudzoziemcami, niema ani jednej stancyjki do najęcia.
— Co pan mówi?—zawołała wdowa; -byłże- byś bez schronienia!—Oh! jeżeli tak, to wcale co innego,—jestem wdzięczną Remigiuszowi, że przyprowadził pana. Mój pokoik i łóżko są na pańskie rozkazy; proszę się rozgościć; ja zaś razem z dziećmi, przenocuję dziś u naszćj dobrej sąsiadki Ma
gdaleny. Pan wie, że między biśdakami, zawsze jedni drugim spieszą chętnie z wzajemną posługą; gdyby nie to, niepodobna by im było wyżyć na świecie!
,1,* To mówiąc, matka Remigiusza starannie porządkowała w izdebce; potem ustawiła na stole walizkę i zabrała się do posłania łóżka, na przyjęcie nowego gościa.
-om — Doprawdy, łaskawa pani, jestem zmartwiony mojem natręctwem,—powiedział kapitan widząc ją krzątającą się żywo: — przyczyniłem pani kłopotu!.... może przezemnie, po całodziennej pracy przepędzisz noc niekoniecznie wygodną!....
.In. — Nic nie szkodzi panie kapitanie!.... czy w mojem łóżku, czy gdzieindziej, już od dawnego czasu niemogę sypiać spokojnie; od śmierci mojego poczciwego męża, wszystko skończyło się dla mnie; proszę tylko Boga jeszcze o kilka lat życia, abym' mogła wychować te dwoje dzieci.
<• I biódna kobiśta, otarła ukradkiem łzę, która potoczyła się po jćj twarzy.
Jak dawno zostałaś pani wdową? 1,1
— Będzie dwa lata na przyszły Święty Marcin. Mój biśdny Remigiusz, jako starszy syn, czyni
co może, a nawet czasem więcej niż może, aby mi ulżyć; ale każda robota zanadto go męczy, wyczerpuje ; on delikatny, słaby jak był jego ojciec, i doprawdy strach mię ogarnia, kiedy pomyślę, że choroba piersiowa na którą umarł mój mąż, bywa często dziedziczną. W trzy lata po naszym ślubie, Michał mocno zachorował; doktór oświadczył w tajemnicy, że pierś jego nadwerężona, ale że przy wielkiem oszczędzaniu się, unikaniu cięższej pracy, mógłby jeszcze dość długo pożyć. Przy unikaniu pracy! a jakże jej unikać, kiedy kto ma do wyży-' wienia żonę i dwoje dzieci, które wołają chleba! To też Michał pracował ciągle, pracował nad siły, i ja musiałam patrzść jak zbliżał się do grobu, jak widocznie umierał. Wzrok jego sposępniał; nieraz widziałam jak płakał pieszcząc się z dziećmi. Biś- dny człowieczysko! zabił się dla nas. Mój Boże! nie jeden okręt nieujrzałby świata bez niego; tu właśnie, w naszej pięknej fabryce okrętów, pracował ostatnie cztśry lata nad Wezuwiuszem. Ale też trzeba było widzieć tram *) tego pięknego statku,
*) Tram, główna belka, ogromna sztuka drzewa id^ca na spodzie, wzdłui całego okrętu.
a jakie belkowanie z przodu, jakie od strony ru- dla *)! W wilję śmierci jeszcze nieporzucał ciesielskiego topora.—„Cóż chcesz moja kochana,—mó- . wił do mnie na kilka dni przed ostatniem rozstaniem,—biedny musi umierać pracując, jeżeli niechce umrzść z głodu.“ — Miał słuszność... nieprawdaż panie?— Oh! mój biedny Michał! mój biśdny Michał!
— Widzę, moja dobra pani, że odświeżyłem twą boleść, powiedział kapitan,—ale cóż chcecie?., my, marynarze, nie bardzo często znajdujemy się w towarzystwie kobiśt, czasem mimowolnie je zasmucamy, — ale to mimowolnie, proszę mi wierzyć i przebaczyć w imie uczciwej chęci, szczerego uczucia, które i nam przecież nie są obce.
I kapitan, którego opowiadanie bićdniej wdowy głęboko wzruszyło, zbliżywszy się ze smutkiem, uścisnął jśj rękę, jak gdyby chciał prosić o przebaczenie.
Skoro bolesna chwila przeminęła, wdowa chciała usługiwać kapitanowi. Dziękuję moja zacna pani,
') Rudd, ster, główne wiosło kierujące całym okrętem.
dziękuję! proszę się nie trudzić; pokój i łóżko, oto wszystko czego potrzebowałem. Teraz wyjdę na miasto dla załatwienia niektórych czynności, i nie- wrócę aż na noc.
— Ah!... zapomniałem... wyszykuj tu pani jakie takie posłanie dla Remigiusza, będzie mi bardzo przyjemnie mieć go przy sobie; jutro o wschodzie słońca zabiorę go z sobą, powierzę mu niektóre sprawunki; to pojętny chłopczyna, a co więcśj, widzę że ma serce.
— Oh! co w tern panie kapitanie, Remigiusz wdał się zupełnie w ojca! pracowity, usłużny, pełen odwagi; to też bardzo często drżę o jego zdrowie, bo żeby się nięwiem jak utrudził, nigdy mi tego nie powie. Jednakże dzięki Niebu, dotąd ani razu choroba nie położyła go w łóżko; pomimo wątłśj postaci, nie lęka się żadnśj roboty.
— Może kilka podróży morskich, pokrzepią jego siły... ale pomówiemy o tem jutro....
To powiedziawszy, kapitan wziął czapkę i jakoś zamyślony, wyszedł z mięszkania wdowy na miasto, gdzie w różnych stronach miał pozałatwiać swoje czynności.
Tymczasem Remigiusz opowiadał matce, jakim trafem spotkał kapitana, i co się dowiedział w mieście o rozmaitych przygotowaniach do wielkich wyścigów wodnych, zwanych regaty.
— Ah! moja droga matko! mówiło rozradowane dziecię,—to będzie śliczny, wspaniały widok; będą się ścigać na morzu, zręczniejsi będą wytrącać niedołęgom wiosła, będą ich spychać w wodę, a żaden nie utonie, boć wszyscy pływać umieją! widziałem mnóstwo szalup *) angielskich i amerykańskich.
— Aby tylko niezwyciężyły naszych marynarzy! zawołała w uczuciu patriotycznem wdowa.
— Wie mama?—powiadają że nasi francuzcy żeglarze nie należą do najzdolniejszych i że jutro będą mieli twardy orzech do zgryzienia, zwłaszcza z Anglikami.
— Niepowtarzaj tego nigdy kochane dziecie! to tylko ich pochlebcy rozsiewają takie niedorzeczne wieści. Są ludzie, których największą uciechą
\
Uf
~ ^ f(
*) Szalupa, mały statek, czyli większego rozmiaru łódź, zdatna do małej przeprawy i do kommunikacyi między sobą.
jest to, co niepochodzi z ich kraju, którzy w rodzinnej ziemi nic dobrego, nic pięknego znaleźć nie mogą, a raczej niechcą. Brzydkie to charaktery, pozbawione świętej miłości ku temu, co każdemu z nas najdroższem być powinno! Jestem kobietą tylko, jednak założyłabym się, że tryumf zostanie przy Francuzach. A teraz mój biedny Remigiuszu, powiedz, czy przyniosłeś trochę pieniędzy? yi
— Nie inaczej moja matko! oto pięćdziesiąt centymów; śliczna, nowiuteńka sztuka dziesięcio- susowa! /i
— Jakżeś ją zarobił? spytała matka, wpatrując się bacznie w oczy chłopięcia. . •;«
Remigiusz zarumienił się po uszy. »i/»ow
— Ależ nieszczęśliwe dziecko! czy chcesz koniecznie podwoić moją boleść, chcesz abym i nad twoim grobem płakała?! Zabroniłam ci najsurowiej dawać nurka, a tyś ciągle nieposłuszny!
— O! moja matko, nie gniewaj się, to ostatni raz; ale parowiec jeszcze nie nadszedł, a ja stroskany że niemam co przynieść na wieczerzę, siedziałem sobie nad morzem, kiedy niespodzianie, stanął przedemną Karolek:—ah! to ty Remigiuszu, cóżeś tak zamyślony? — Ba! jakże mam być weso-
łym? niemogę znaleźć roboty, paki za ciężkie, tra- gów niemam, nawet naszelników!....
— Eh! pleciesz trzy po trzy! ja na twojem miejscu nie dźwigałbym pakunków; co mi z ciebie za tragarz? mały jak szczur, mocny jak mysz! Dzisiaj przybyło do Hawru mnóstwo cudzoziemców, otóż gdybym był tobą, bawiłbym ich dając nurka którego tak dzielnie dawać potrafisz! — Kiedy mi matka zakazuje. — Dobryś! alboż ona dowie się
0 tćm? Ręczę że nikt niepożałuje dziesięciu su, byle cię widzie skaczącego w wodę jak kiełbik,
1 wydobywającego z głębiny, wrzucony poprzednio pieniądz. Ty doprawdy jesteś stworzeniem ziemno- wodnem, żyjesz tak dobrze w wodzie jak na lądzie. Czekajno trochę, zobaczysz.... To powiedziawszy, Karolek zwrócił się do jakiegoś porządnie ubranego jegomości, który patrząc w stronę miasta Rouen, zdawał się niecierpliwie oczekiwać przybycia parostatku; — panie! — zawołał śmiało, — założę się żeś nic podobnego dotąd niewidział. Spojrzyj pan na tego malca, prawda? nie większy od chrabąszcza, a jeżeli pan chesz, ten zuch rzuci się w morze i najmnićj pięć minut pozostanie pod wodą!
Jegomość spojrzał na mnie, ale skrzywiwszy się nieco, potrząsnął głową, wzruszył ramionami
i znowu patrzył w swoją stronę. ^
— I cóż?—dodał Karolek, — pan myśli że ja żartuję; proszę tylko rzucić w morze sztukę dzie- sięció-susową, a zobaczymy przy kim prawda!
Jegomość raz jeszcze spojrzał na mnie, potem wydobył pogardliwie z kieszeni pieniądz dziesięcio- susowy, naznaczył go i rzucił w wodę.
Wtedy droga matko, zapomniałem o wszy- stkiem, zapomniałem i o twoim zakazie i o mojem przyrzeczeniu. Pozatykałem jak zwykle uszy i wstrzymując oddech spuściłem się na dno; wkrótce dojrzałem wyraźnie połyskujący piasek morskiego wybrzeża, a na nim jeszcze jaśniejszy srebrny piś- niądz; podniosłem go, włożyłem w zęby i wypłynąłem na wierzch dla nabrania oddechu; byłem około pięciu minut pod wodą, ów jegomość myślał niezawodnie żem już utonął, bo kiedym się pokazał, uczynił poruszenie zdziwienia: pokazałem mu pieniądz, obejrzał go uważnie, a przekonawszy się że ten sam, oddał mi go niemówiąc ani słóweczka, odwrócił się powolnie i znowu patrzył w swoją * stronę. Karolek powiedział mi że to Anglik.
*
• »
Otóż w ten sposób droga mamo, byłem ci nieposłuszny.
— Ależ zapowiadam że to ostatni raz, pamiętaj Remigiuszu! rzekła z mocą strwożona matka. Ja przez ciebie tylko, dla uniknięcia nieszczęścia, gotowa jestem opuścić Hawr. Tyś taki nierozsądny, nieobawiasz się niczego; możesz zachorować jeszcze! dawanie nurka, wstrzymywanie tchu, zabije cię!
— Oh! niech się mama nie lęka! będąc mniejszym byłem przecież daleko słabszym, a dzisiaj czuję że morze dodaje mi siły.
— Remigiuszu! przyprowadzasz mnie do rozpaczy!.... zobaczysz, że kiedykolwiek staniesz się pastwą rekina, albo niemogąc dość długo zatrzymać oddechu, znikniesz pod wodą na zawsze.
Remigiusz zbliżył się do matki z tkliwością * i ucałował jej ręce na znak pokory, a jego pojętne
oczy zdawały się mówić: — „bądź spokojną droga matko, będę posłusznym.“ — Dobra wdowa popatrzywszy na niego z wyrazem serdecznej radości, wzniosła oczy ku niebu, jak gdyby dziękując Stwórcy, że ją obdarzył takiem ęzozęściem; bo
• poczciwe, uległe dziecię, zawsze jest szczęściem rodziców.
Pierwsze Regaty w Hawrze.—Remigiusz.—Sto franków. — Odpłynięcie Przezornego.
Za nadejściem wieczora, kapitan rozgościł się w pokoiku wdowy jak we własnym domu: tym razem niedostatek będący tam powszednim chlebem, musiał ustąpić przed zabiegami poczciwśj gościnności; - biedna Małgorzata (było to imię matki Remigiusza) * w kilku chwilach znalazła sposób zaradzenia wszystkiemu, już to korzystając z uczynności sąsiadów, już też wynajmując od obcych potrzebne przedmioty. Kapitan dziękował jej serdecznie i winszował sobie, że go tam zbieg okoliczności poprowadził.
Zauważył on po nad głowami łóżka sporą piankową fajkę i sękaty kij, starannie na ceratowej podkładce zawieszone na ścianie; było to jedyne dziedzictwo które mąż wdowy zostawił swoim dzieciom; to też nie uwierzycie może, w jak wielkiem poszanowaniu były te przedmioty.
Mały Remigiusz, po odmówieniu wieczornej modlitwy, padł przed temi pamiątkami na kolana i mówił:
— „Mój Boże! opiekuj się życiem i zdrowiem naszej biednej matki!
— Mój ojcze! módl się do Wszechmocnego Stwórcy, aby nieopuszczał sierot twoich!“
Kapitan odwrócił głowę, czuł że łzy cisną mu się do oczów.
•' Remigiusz przepędził noc przy kapitanie. Zbudziwszy się równo ze wschodem słońca, zastał już zacnego marynarza przy pracy: siedział on przed kartą jeograficzną, badając uważnie wybrzeża niektórych wysp i robiąc notatki w osobnej książce.
>— Remigiuszu,—odezwał się kapitan, ujrzawszy przebudzonego już chłopca, — chcesz ty popłynąć z nami do Maluinów? (wyspy Falklandzkie) — chociaż nie jesteś mocny, zabiorę cię z sobą. ir
— Czy naprawdę mój kapitanie?
— Niezawodnie. Ja także jestem dziecięciem ludu, i również jak ty, byłem wychowany przez moją, matkę, wdowę po biśdnym marynarzu. Widzisz więc że przy dobrem prowadzeniu się i odwadze, można wyjść na człowieka. Boisz się morza?
— Oh! bynajmniej mój kapitanie, daję nurka jak ryba!
— Nie lękałbyś się wejść na drabinę masztową?
— Nie kapitanie.
— Czy umiesz zbierać oczka, to jest skracać żagle za pomocą małych kawałków płótna zwanych oczkami? '
— Oh! bagatela! nie umiem, ale Się wkrótce nauczę.
— Ile masz lat?
— Skończę trzynaście na Wielkanoc.
— Chcesz popłynąć ze mną na połów wieloryba? Będziesz moim chłopcem okrętowym, dam ci dziesięć franków na miesiąc, a przy końcu wyprawy, będziesz miał twoje oszczędności.
— - Odeślę je mojćj matce, kapitanie.
— Jak zechcesz.
— A jakąż summę wyniosą te oszczędności?
— Kroć set masztów! około dwustu fanków, nie licząc udziału w korzyściach, jeżeli połów się uda i jeżeli dasz dowód dobrych chęci.
— Dobrze, dobrze mój zacny kapitanie, dam dowód jak najlepszych chęci! — oh! moja biedna matko, będziesz bogatą!
— Słuchaj Remigiuszu, jesteś dobrym chłopcem i dobym synem; idź do twojej matki i oddaj jśj tę małą kwotę, która będzie zadatkiem twego zaciągnięcia się do służby okrętowej.
^ Remigiusz zrobił wielkie oczy na widok swo- jćj ręki napełnionśj piśniędzmi.
‘ Jakto kapitanie! czy to wszystko dla nas?
— Nie inaczej moje dziecko.
Remigiusz ubrał się naprędce; niewiele czasu potrzebował, bo wiadomo nam, żę ubiór jego składał się z grubej koszuli i nie cieńszych majtek.
| r •
— Do widzenia kapitanie!... dziękuję! dziękuję ci mój dowódzco! biegnię do matki, znajdę ją u sąsiadki Magdaleny.... ah! i sąsiadka Magdalena ucieszy się widząc nas tak bogatych!
I Remigiusz jak błyskawica przeleciał schody, otworzył drzwi mieszkania Magdaleny, pod któremi nocowała jego matka — i zawołał wchodząc:
— Matko. matko! oto dla ciebie! i rzucił na fartuch wdowy pieniądze otrzymane od kapitana; matka je policzyła, — było sto franków.
— Jakim sposobem dostałeś tyle pieniędzy?...
— Ależ.... bełkotało dziecię, które teraz dopiero zrozumiało że musi rozedrzść serce nieszczęśliwej matki.—ależ... to kapitan który tam.... u nas na górze nocował.... który....
— Za co ci dał te pieniądze?.... bledniejąc zapytała Małgorzata.
— Ponieważ... widzi mama... ponieważ zabiera mię z sobą na okręt przeznaczony do połowu wieloryba.... na piękny statek nazwiskiem Przezorny, ponieważ... odjeżdżam... I Remigiusz z głośnym płaczem rzucił się w objęcia matki.
— Odjeżdżasz? oh! nie! nigdy! ty miałbyś mię opuścić? tak młody!... Mógłżebyś znieść trudy podobnej podróży, narażać się na tysiące niebezpieczeństw? Masz, odnieś co prędzej te pieniądze; powiedz panu kapitanowi, że ja niechcę abyś odjechał.
Ale w tśj chwili kapitan zapukał do mieszkania Magdaleny — i rozsądną mową, zmienił postanowienie wdowy. Dał on jej poznać, że w tem rozstaniu jakkolwiek bolesnem, spoczywa cała przyszłość jej syna; wreszcie z taką szczerością i otwartością przyrzekł zastąpić mu miejsce ojca, że uspokojona Małgorzata otarłszy łzy, zezwoliła na odjazd Remigiusza.
— Okręt którego jestem kapitanem, rozwija żagle za pietnaście dni, masz pani zatem dość czasu do napieszczenia się z synem i oswojenia się z przyszłym jego losem,-—dodał szlachetny żeglarz, który pojmował dobrze ile boleści przyczyni Młago- rzacie to rozłączenie.
Jednakże dzień, który był świadkiem łez bić- dnśj matki, zmuszonej koniecznością do rozstania się z ukochanem dziecięciem, był dniem radosnej uroczystości dla wszystkich; powszechna wesołość krążyła po całem mieście. Niebo jaśniało najpiękniejszą pogodą, ani jedna chmureczka nieprzyćmiła błękitu jego sklepienia; od samego rana, tysiące lekkich łodzi przesuwało się po morzu w rozmaitych kierunkach; Anglicy, Francuzi, Amerykanie, każdy pod swoją chorągwią, każdy pod swemi narodowemi ko
lorami; majtkowie francuzcy mający udział w walce, przybrani z całą świetnością, pływali już po morzu; oczekiwali niecierpliwie chwili sprobowania swojćj zręczności i odwagi przeciw straszliwym sąsiadom, tak słynnym po całym świecie ze swoich umiejętnych obrotów żeglarskich. Słońce rzuca tysiące ognistych promieni, morze połyskuje niby brylantowemi falami; na brzegach, gdzie już zebrały się tłumy ludu, wystawiono kilka amfiteatrów, a kąpiele zwane Fraskaty, zamieniono w trybunę dla sędziów, bogate purpurowe obicia, mieszają swój blask z przepychem ubiorów pięknych dam, oczekujących z ciekawością widowiska, znanego już w Ameryce i Anglji, lecz które we Francji po raz pierwszy w tym dniu podziwiać miano.
Dziesiąta rano wybiła na zegarze wieżowym Hawru; z ostatniem uderzeniem, Francuz, piękny okręt zalotnie przystrojony, stojący w pewnej odległości na morzu jako wyścigowa meta, dał znak silnym armatnim wystrzałem.
Natychmiast szalupy zaczynają się we wszystkich kierunkach krzyżować, jedne prześcigają drugie, jedne drugim przecinają drogę, spotykają się, potrącają, uderzają na siebie; nie jeden zręczny żeglarz czuje wymykające mu się wiosło, szczęśliwy
jeżeli zdoła oprzeć się wstrząśnieniu, jeżeli uderzenie łodzi przeciwnika, nie wyrzuci go z własnśj, jeżeli nie zniknie w głębinach morza. Lecz zuchwały rycerz fal, wskakuje lekko w barkę, ożywiony chęcią zatarcia w oczach widzów chwilowego niepowodzenia, upatruje zdała swojego przeciwnika, ściga, zagraża, zahacza łódź jego, drażni, niepokoi, przeszkadza mu w pędzie, i wkrótce za doznany wstyd, pokonywa go, wśród okrzyków i oklasków zadowolonego tłumu.
Już mnóstwo walczących musiało ustąpić z placu, już wielu zapastników odznaczyło się w walce; tryumf uroczystości zdaje się dzielić równo między trzy współubiegające się narody. Jeszcze tylko pozostają zapasy wyścigowe; więcej niż sto łodzi wyrusza z jednego punktu, to jest od brzegu — i wszystkie pędzą ku Francuzowi; tam jest meta, tam pierwszy przybywający, otrzyma nagrodę i wieniec. Temu najszczęśliwszemu i jego łodzi, zostanie przyznany tryumf uroczystego dnia, sława reprezentacji żeglarstwa narodu; dwadzieścia dzienników rozgłoszą światu przegranę Francji, jeżeli barka spóźni się o pięć minut! To też wszystkie serca pośpieszniój biją, wszystkie oczy zwracają się na łodzie z trójkolorową flagą. ,r,
Kapitan Przezornego, jako doświadczony marynarz, został uproszonym aby objął dowództwo nad jedną barką. Z początku długo się wzbraniał, lecz wreszcie musiał uledz licznym i ponawianym prośbom.
Czy to przez jego zręczne kierownictwo, czy też prostym trafem, zauważano, że ta właśnie barka odnosiła ciągłe zwycięztwa.
Co do Remigiusza, — dzieci umieją wszędzie znaleść sobie miejsce; — był on o kilka kroków od kapitana w ubożuchnej łódce rybackiej, zachęcając walczących głosem i gestem, a w duchu modląc się
o powodzenie marynarki francuzkićj.
W miarę jak szybsze statki prześcigały współzawodników, przerzedzało się pole walki; więcej niż połowa szalup zrzekła się dotarcia do mety i zawróciła ku brzegowi. Trzy tylko łodzie z równem powodzeniem i przezornością, ubiegały się o pierwszeństwo. Łódź z flagą francuzką, była właśnie dowodzoną przez znajomego nam kapitana.
Jeszcze chwila, a jedna z trzech dosięgnie mety; szalupa angielska zdaje się wyprzedzać inne; narodowe kolory Francyi zagrożone przegraną; żywe wzruszenie przebiega wszystkich obecnych, wszystkie
oczy zwrócone na wioślarzy, nie jedno serce już uderza obawą, lub utratą, nadziei.
Nagle, krzyk dał się słyszeć w przystani; był to krzyk kobiety. Ludzie oglądają się z zadziwieniem, gdyż nikt niezgadywał przyczyny tego przestrachu.
Ale to był krzyk matki, — matki Remigiusza; oparta o parapet, ona tylko jedna ścigała oczyma łódź unoszącą jej syna, ona tylko jedna widziała swoje dziecie rzucające się w morze...
— Angielska flaga odniesie pierwszeństwo, — szeptano ze wszystkich stron.—Byłbym się oto założył,— mówił jakiś dandy w żółtych rękawiczkach, — Anglicy o wiele nas prewyższają. - A ja panu powiadam, że Francuz bierze górę, odezwał się stary marynarz z szpakowateini wąsami, spoglądając z niechęcią na wyperfumowanego eleganta.
— Mylisz się przyjacielu, Amerykanin wyprzedza, — dodał jakiś obywatel z ogorzałą twarzą, kierując na morze swoją bogatą lorynetę ze złotą rękojeścią....
Lecz w tym momencie, flaga angielska sunąca przed dwiema innemi, zdawała sio. zwolnić nagle, a Francuz, korzystając z opóźnienia, uderzył w wiosła z podwójną siłą i nabrawszy nowej otuchy, przy-
/
bił pierwszy do mety, wśród tysiąckrotnie powtarzanych okrzyków: „niech żyje Francja! niech żyje marynarka francuzka!“
Publiczność znajdująca się na trybunach witała zwycięzcę pokłonem, damy powiewały chustkami, mężczyzni rozwinęli małe sztandary z narodowemi kolorami; tymczasem żeglarze francuzcy, odbićrali nagrodę swojej zręczności, wśród działowej salwy.
W tej ogólnej radości, nieszczęsna wdowa, na wpół zemdlona, była oddana jednej tylko myśli, jedno ją przenikało uczucie, to jest ocalenie ukochanego dziecka. Biedna matka! nikt ani pomyślał o jej łzach,
o jej boleści, tak dalece potężnem jest zajęcie i ciekawość panująca nad tłumem. Nareszcie Małgorzata przyszła powoli do siebie, a odzyskawszy zmysły, wydała drugi krzyk, kryk radości, na widok Remigiusza uśmiechającego się w swojśj łódce; ponieważ w chwili przestrachu, wdowa niemogła pomiarkować kiedy wypłynął, kiedy wrócił na swoje miejsce i jak długo zostawał pod wodą.
Uroczystość kończy się wesoło, świetnie; francuzcy marynarze zwyciężyli, a ich trumf ma w oczach dwóch współubiegających się narodów coś poważniejszego, coś wyższego nad pospolitą uciechę; cały
Hawr zajaśniał rzęsistą ¡Iluminacją, wszędzie rozlega się serdeczny okrzyk: „niech żyje marynarka fran- cuzka! niech żyje Francja!“
A jednak, komuż była winna ów moment tryumfu i chwały ta wynoszona pod Niebo Francja? oto biednemu, nieznanemu dziecku, na które nikt niezwa- żał. o które nikt się nietroszczył; dziecku, co naraziwszy dla niej życie, nieodbiśrało powinszowali odwagi, niemiało udziału w tryumfie.
Remigiusz, który o kilka kroków w rybackiej łodzi płynął oboli barki kapitana, dojrzał z przestrachem utrudzenie malujące się na licach marynarzy fzancuzkich, dowodzonych przez jego przyszłego zwierzchnika; — aj! — pomyślał, — maszże tu tobie! jedna chwila, jedna sekunda więcej, a Anglik zdobędzie wieniec!
Na myśl przegranej, dziecie uczuło gwałtowne bicie serca; bez zastanowienia, bez pamięci na przyrzeczenie jeszcze tego ranka uczynione matce, bez obawy niebezpieczeństwa, chłopczyna ogląda się dokoła, widzi że niezwracają na niego uwagi, rzuca się w morze, znika pod wodą, gdzie zręcznym obrotem, opóźnia na kilka chwil poruszenia szalupy współzawodniczącśj — i tym sposobem, daje czas
fladze francuzkiej; jedna sekunda wystarczyła, zwy- cięztwo naszego kapitana zostało zapewnione. Wtedy dopiero, mały Remigiusz dostaje się napowrót do łodzi za pomocą rybaków, którzy niedomyślając się przyczyny co go skłoniła do dania nurka, wy- łajali biedaka za nieroztropność i niedorzeczną chęć udawania zucha; ale Remigiusz uszczęśliwiony, Remigiusz widzi francuzką flagę przybijającą do mety, a dowódzcę Przezornego, otrzymującego powinszowania przynależne zwycięzcy.
Matka Remigiusza wróciwszy do domu, więcej niż dwadzieścia razy biegła do okna, wyglądając powrotu ukochanego syna, lecz za każdym razem zawiodła ją nadzieja. Dopiero ku wieczorowi ujrzała zdaleka kapitana; wprawdzie jakiś chłopczyk szedł przy nim, ale to nie Remigiusz, bo jak na niego, był za pięknie ubrany; mały towarzysz kapitana, miał na sobie nowiuteńki ubiorek marynarski z cienkiego sukna, wybornie przystający do jego kształtnej postaci; zgrabny lakierowany kapelusik, przystrojony niebieskiemi wstęgami, ocieniał jego twarz, tak że pani Małgorzata niemogła jćj widziść; ale to dziecie zdawało się mićć wzrost jśj syna. * Patrząc na nie, biśdna wdowa niemogła powstrzymać
westchnienia; — „mój Boże! — mówiła do siebie,— jak to dziecko pięknie ubrane, jakie to zręczne, składne, szczęśliwa jego matka!“ — Przebaczmy tę zazdrość pani Małgorzacie, bo to zazdrość nieprzy- nosząca wstydu!
Kapitan wszedł pierwszy, a Remigiusz, gdyż tn on jemu towarzyszył, — dzielny mały Remigiusz, rzucił się na szyję swojej dobrej matki i długo tulił ją w objęciach.
Kochane dziecko nieposiadało się z radości!
— Jakiś ty duży w tym stroju mój drogi Remigiuszu! jakiś ty piękny! oh! niech jeszcze popatrzę na ciebie! Obróć że się, przejdź przez pokój, tak! tak! ślicznie! cudownie! A jak ty umiesz swobodnie chodzić w tem wszystkiem! możnaby myśleć żeś się urodził w tym stroju! A trzewiki? czy aby nie za ciasne?
— Nie, moja kochana mamo! bardzo wygodne; szczęśliwy jestem, że już nie czuję pod nogami ostrych kamieni!
— Dziękuję, dziękuję ci zacny, łaskawy panie,— mówiła Małgorzata, biorąc za rękę kapitana i ocierając łzy wdzięczności. Oh! Bóg miłosierny nagro
dzi panu szczęście, jakiem w tej chwili mnie obdarzasz !
— Będziesz pani daleko szczęśliwszą gdy ci go odwiozę.... Remigiusz jest dzielnym chłopcem, w jego drobnej i na pozór bezsilnćj postaci, mieszka duch bohaterski; mogłem to łatwo dostrzedz, kiedy dziś....
— Cicho! cicho kapitanie!... zawołał chłopiec kładąc palec na swoich ustach; przyrzekłeś milczenie....
— I dotrzymam, choć mię to wiele kosztuje... ale wierzaj mi kochana pani Małgorzato, że Remigiusz będzie chlubą twojej rodziny; jest to chłopiec odważny i pełen poświęcenia....
Dobra matka, spojrzeniem wdzięczności podziękowała kapitanowi i nienalegała o wyjawienie tajemnicy; czuła że musiał to być jakiś dobry nczynek i podwójnie była szczęśliwą.
W piętnaście dni potem, zaledwie jutrzenka ukazała się na niebie, Remigiusz i jego matka już się pilnie krzątali. Biedna wdowa szykowała w milczeniu szczupły tłomoczek z bielizną, obok której pomieściła nieco zapasów żywności; ale jej twarz była bledszą niż zwykle, a oczy jeszcze nabrzininłę
*
i zaczerwienione od płaczu. Remigiusz nieśmiał otworzyć ust, bo czuł że mu łzy niepozwolą mówić i lękał się przyczyniać smutku swojśj dobrej matce. Nareszcie niemógł wytrzymać i zwróciwszy się ku niśj nagle, padł w jój objęcia; łkania matki i syna połączyły się na długo zanim Remigiusz zdołał wymówić: — „Matko! muszę cię pożegnać... Niech Bóg opiekuje się tobą,—bądź zdrowa; ja powrócę, Niebo czuwać będzie nademną... kochaj zawsze twojego Remigiusza, on dla ciebie odjeżdża... rozmawiaj
o mnie często z moim braciszkiem.... żegnam cię droga, kochana matko! żegnam!1-
I zanim pani Małgorzata wybrała się aby go odprowadzić do portu, Remigiusz był już na ulicy! łzy płynęły po jego twarzy, biśdne dziecię! czuł. że mu serce pęka, lecz trzeba było odpłynąć. Przybył do portu zadyszany z zaczerwienionemi, jeszcze1 wilgotnemi oczyma. '
' ,f' Kapitan spostrzegł to natychmiast i dał znak aby się zbliżył do niego: przez kilka chwil patrzał na chłopczynę w milczeniu; dwie łzy, łzy rozrzewnienia, stoczyły się z powiek starego marynarza; pogłaskał Remigiusza po twarzy, potem uderzył go lekko, mówiąc: — „Jesteś zuchem, staniesz się go-
dnym twojej matki; bądź zawsze dobrym, uczciwym
jak jasteś, zostań marynarzem, a będę się tobą «
opiekował.“
Około dziesiątej, okręt rozwinął żagle i majestatycznie wypłynął z portu, wśród oklasków i okrzyków tłumu, życzącego mu szczęśliwój podróży i pomyślnego połowu. Przebywając wzdłuż parapetu przystani, Remigiusz wzniósł oczy w nadziei ujrzenia jeszcze raz swojej drogiej matki... nie zawiodło go serce.... jedną ręką zdjął kapelusz i powiewał nim w górze, a drugą przesłał jej od ust ostatnie pocałowanie.
- •
i,., V ' Rffo nor-r omiim
f •: r i hi, .iTTTiu^i rnisb «. 1 woflrod
•|f . 7YI<1 '.WV1\OT
-•« ;-i < «-ifMih m{iios-.v»nqo <• ffojsyisboi
1W "i,'i WIMs 10i£llo<f /tfilli .iiJBII ,j»ł
,1 i V'*q iillboj oi‘1 IjSiPHM .uflOWRS
l;f| ■ /, JrUt H -l ¡/S-łfl • (V;i<loł) Xł?W§
Rłiiii.N */}£(! lubiła lustłioą
niywolr/i/lo in!J.‘KjoM‘> ■imoniini ci nwb ; (oSifd §i« iói^8'jrorr '»iilśjil? w Hfiw&tf-ONoę. jsmwfib suj '{sióiłl
Ocean. — Chłopcy okrętowi. — Nikus. — Kuzyn Żelazna-pigść. — Syreny. — Kobieta morska Koń morski.
i^mutno upłynął dzień dla Remigiusza; nieuależał on bowiem do tych dzieci, które przy pierwszej lepszej rozrywce, przy lada nowości, zapominają o swoich rodzicach, o opuszczonym zakątku domowym. Zresztą, nasz mały bohater zaraz na- wstępie nowego zawodu, musiał znieść nie jedną przykrość. Remigiusz dobry, kochający, przyjacielski, wszedłszy na pokład Przezornego, chciał natychmiast zaznajomić się bliżej z dwoma innnemi chłopcami okrętowemi, którzy już dawniej pozostawali w służbie morskiej;
lecz ci, przyjęli go grubijańskiemi wybuchami śmiechu i szyderczemi doweipkami.
— Patrzaj no! — zawołał jeden z nich,—czy widzisz tę skórę i kości! doprawdy, więlki biały potfisz *), niebędzie miał tęgiego śniadania z tego wymóc,zim! Jak ty się nazywasz? pająk w suchotach? ślimak? niedołęga? szczur z mąki?....—»Oho! mój robaczku,—odezwał się drugi,—dobrześ trafił, powinszuj sobie, będzie ci tu ciepło! — nie prawda stary wilku morski?—dodał z hałaśliwym śmiechem, zwróciwszy się do jednego z najstarszych majtków, którego szpakowate wąsy, miały najmniej po pięć cali długości. — Przypatrz mu się tylko... oh! jakiż on śmieszny!
Biedny Remigiusz, chociaż miał dość odwagi, nicodpo wiedział nic na to wcale nie braterskie przyjęcie, i więcej niż kiedykolwiek uczuł swoje serce przepełnione żalem; westchnął tylko, a myśl jego pobiegła do ukochanej matki.
Jednakże kapitan, który zajęty był gdzieindziej wydawaniem rozkazów, zszedł niespodzianie chłop-
*) Gatunek wieloryba
cćw okrętowych i majtków, właśnie w chwili, gdy na swój sposób zabierali się wyprawić naszemu malcowi przyjęcie, niekonieczne zabawne i przyjemne dla biednego nowicjusza. Twarz dowódzcy nagle przybrała wyraz tak surowy, że Remigiusz niemógł w nim poznać pełnego serdeczności człowieka który przed godziną zaledwie, pocieszał go z ojcowską wyrozumiałością. , ;
j.Tyj- Zabraniam wam w jaki bądź sposób prześladować tego chłopca, — rzekł groźnym tonem,— uważam go jak syna, rozumiecie? Trzeba go obeznać z okrętowemi obrotami, ale łagoenie i o tyle tylko, p ile siły jego dozwolą. "Ty, stary wilku morski, odpowiesz mi za niego własnemi wąsami, i ktokolwiek mu da najmniejszy powód skargi, ty zostaniesz ukaranym.
0jf( Podniesiono kotwicę, okręt opuściwszy port wypłynął na pełne morze. Remigiusz znał się z niem dobrze ponieważ dość długo mieszkał w Hawrze, ale jakaż różnica między tą szczupłą i zamkniętą cząstką wody, a niezmierzonym oceanem, wśród którego najprzenikliwszy wzrok, daremnie szuka brzegów! Potężny ten obszar wód, zalewający powierzchnię globu od północy na południe, od wscho-
du na zachód, tak, że okręt postępując ciągle naprzód, okrążając napotykane przeszkody, wrócić może na punkt z którego wypłynął,—piśrwszy raz w całej wspaniałości ukazał się oczom dziecięcia, i stał się dla niego przedmiotem podziwienia i nauki. Remigiusz z łatwością nauczył się okrętowych obrotów; niezadługo obeznał się dokładnie z ro- zmaitemi nazwami i szczególnym językiem majtków; umiał się jak kot wdzierać na maszty i również zręcznie biegać wśród tysiąca różnej objętości lin, wielkich i małych beczek, rozmaitych zapasów, już to schylając się, już przeskakując, stosownie do potrzeby; słowem po piętnasta dniach, nasz zuch nielękał się już ani złośliwych psot, ani szyderczych przycinków swoich wspótłowarzyszów. *
— Wiesz co, mości Nygus? mówił starszy z chłopców okrętowych, do swojego towarzysza, który nazywał się Nikus, ale którego nazwę służba okrętowa uznała za rzecz właściwą przekształcić na Nygusa, — wiesz ty co? nasz mały Wymoczek nie żartuje! daję słowo, anibym pomyślał że to taka cicha woda... zdaje mi się że on odważniejszy od nas wszystkich—i chociaż bardzo podobny do wy-
V/ Kurt W ' .;(!// ,rtoi* fib- '»t
gniecionej szlafmycy, mówią, że daje nurka jak ryba.
— Słyszałem coś o tem, — odrzekł Nikus, — ■ to zupełnie tak jak mój kuzyn Żelazna pięść, kiedy jeszcze był chłopcem okrętowym kapitana Duraont- d’Urville. Odbył on podróż "nie lada! opłynął cały świat aż do ostatnich krańców północnego morza, gdzie Bóg łaskaw, że niezamarznął razem z towarzyszami! ale czego też 011 się nie napatrzył! A właśnie w owym czasie kuzyn Żelazna pięść, był tak mały jak Wymoczek. Oj! widział ci 011 cuda. widział! nauczył się nawet obłaskawiać rekiny i delfiny, które potem grały sobie w szpilki z białym wielorybem i kobietą morską!
— Oichobyś był Nygusie! i ty wierzysz temu wszystkiemu? nie widzisz że twój kuzyn drwił sobie z ciebie; co do mnie, uwierzę jak zobaczę.
>— Drwił sobie ze mnie? oho! niechby tylko spróbował! — Może powiesz, że niełowił żółwi na wyspach Indyi Zaehodnich? co?... nawet chował sobie jednego, który się nazywa żółwiem podróżnym, bo zwykł oddalać się od brzegu z jakie siedmset, lub ośni6et mil, i którego złapał żywcem, a chociaż ten żółw był młody, ważył przeszło tysiąc funtów!
Powiada iż po wydobyciu na ląd, żółw tak mocno wrzasnął, że go było słychać o pół mili. Może to wszystko nieprawda? co ?
— No, no, nie gniewaj się panie Nygus! może to i prawda, wszakże stary wilk morski widział Syreny!
— Syreny! aj! chciałbym je widzieć; mówią że te zwierzęta mają głowę i połowę ciała kobiecą, a drugą połowę rybią; podobno prócz tego prześlicznie śpiewają aby zwabić podróżnych, a potem wyprawić sobie z nich ucztę.
— Widzisz bratku że wierzysz w lada baśnie; gdybym chciał mógłbym cię niewiem jak wyprowadzić w pole!—Oh! ja nie taki głupi! kiedy mi kto opowiada coś nadzwyczajnego, coś niepodobnego do wiary, zadaję tyle pytań, wtrącam tyle jak i dla czego, że jegomość pan kłamca mimowolnie , straci przytomność i musi wyznać prawdę.
— Patrzaj! to ty nie napróżno masz na inne Tomasz.
— Ani słowa, w tym względzie jestem niedowiarkiem; dla tego też ja wiem co są syreny.
i, — Doprawdy?! aj Tomaszu, mój Tomeczku! powiedz mi co to za stworzenia! — nalegał niby naiwnie Nikus.
— A więc, Syrena nie jest czeui innera, jak tylko foką, czyli cielęciem morskiem.
— Foką?
— Nieinaczćj, fok^,, zwierzęciem ziennio-wo- dnem.
— Co to znaczy zwierzę ziemno-wodne?
— Nie wiesz tego?... no mości Nygusie, dobrze cię przezwano!—Ziemno-wodncm. nazywa się zwierze mogące żyć w wodzie i na lądzie, ale które niemoże oddychać pod wodą, tylko na powietrzu— i dla tego dawszy nurka, wypływa zawsze na powierzchnię. Otóż foka czyli morskie ciele, jest zie- mno-wodnem; zwierze to, znajduje się najczęściej, na morzu Północnem; tam przebywając większą część życia w wodzie, najbardziej lubi igrać i pluskać się w czasie burzy; foka żywi się rybami, skorupiakami, płazami muszlowemi, małżami, które łowi nadzwyczaj zręcznie; na ląd wyłazi czołgając się, tylko dla nakarmienia małych, które pozostawia na brzegu dopóki nie nabiorą siły, aby mogły towarzyszyć matce w morzu.
— Ale niemówisz mi, jakim sposobem foka i syrena, jest jednem i tem samem zwierzęciem, — przerwał Nikus.
— Chwilę cierpliwości!... zanadtoś skory... nie- pędź tak, bo padniesz i kark skręcisz!...
Po tej niby żartobliwej odpowiedzi, Tomasz przybrał znowu minę uczonego i mówił dalej:
— Najpierw trzeba ci wiedzieć, że foka ma jakby twarz zupełnie podobną do kobiecej—z pię- knemi, dużemi, łagodnemi oczami; głowę okrągłą, pokrytą jedwabistą sierścią, połyskującą zupełnie jak włosy, zwłaszcza gdy są zmoczone. Jej ramiona są pięknie zaokrąglone; przednie nogi szerokie, ale tylne jakby zrośnięte z ogonem, co właśnie nadaje wcięty kształt ogona rybiego. Pływając wznosi głowę po nad wodą i spogląda wzrokiem pełnym słodyczy. Samica, wybiera niedaleko od brzegu dogodne miejsce pokryte mchem morskim, tam przychodzą na świat małe, które matka wykarmia swo- jem mlekiem; już to wszystkie ziemno-wodne zwierzęta rodzą się na lądzie. Śmiesznem jest, że te istoty lubią nadzwyczaj nieład i zamieszanie. Wśród najstraszniejszej burzy, gdy błyskawice olśniewają wybrzeża, gdy tysiączne echa powtarzają huk grzmo
tów, bicie piorunów, foki porzucają swoje kryjówki i zebrane w gromadki bawią się i pluskają w morzu. Żadne zwierze niemiało tyle rozmaitych nazwisk stosownych do miejsca i okoliczności, o ża- dnem stworzeniu żyjącem nienaopowiadano się tylu dziwacznych baśni, ile o fokach. Jedni utrzymywali że to kobieta morska, która umie prząść ale nic nie mówi; inni, że to mnich morski w biskupiej czapeczce ze złożonemi rękan1’, który gdy go złowią, daje znaki aby mu pozwolono wrócić do morza, płacząc i jęcząc tak, że mógłby najokrutniejszych rozczulić; inni znów, że to koń morski, i t. p. A wszystko to dla tego, że jest wiele gatunków fok, które, lubo po większej części podobne są do człowieka, jednakże między sobą różnią się bardzo. Kiedy niebo jest pogodne, te szczególne zwierzęte zdają się być stworzonemi tylko do spania; w takim stanie można je często zabijać lancą. Zawsze jednak stary samiec odbywa straż, aby w razie niebezpieczeństwa przebudzić inne.
Jest wiele gatunków fok; niektóre mają dość gęste futra; północne ludy robią z nich odzież. Tran z fok, jest również dobry jak wielorybi. Niewiedziałeś
o tem mości Nygusie, ho nieudawałeś się nigdy na
połów. Z icli skór, Kamczadale budują bajdaki, rodzaj pirog *). Z tłustości wyrabiają świeco, a przy- tem jedzą ją jako ulubiony przysmak.
Ale co jest szczególnem, to to, żc foka schwytana młodo, przyzwyczaja się i przywiązuje do swego pana jak pies; jest mu posłuszną, pieści go. poznaje glos jego i z łatwością uczy się rozmaitych sztuk, na jakie tylko pozwala jej niezwyczajna budowa. Nasz stary wilk morski, przez długi czas chował obłaskawioną fokę; była ona pojętną, łagodną i cierpliwą zupełnie jak pies. Stary wilk, wyuczył ją różnych figlów, które na jego rozkaz chętnie i zręcznie wykonywała.
— Hola! hola Tomeczku! teraz ty mnie chcesz złapać! — zawołał nagle Nikus, przygryzając sobie usta.
— Przysięgam że to prawda, — odrzekł z poważną miną Tomasz.
Powiadasz żc to prawda?... dodał z niedowierzaniem Nikus.
— Naturalnie żc prawda; najpierw wiesz, że nic lubię kłamać,- powtóre, musiałeś słyszeć, że nie-
*) Piroga lekkie czóJik,,
dawno w Paryżu pokazywano obłaskawioną i wyuczoną fokę *). Nietrzeba jednak dokuczać temu zwierzęciu, bo wtedy wpada w rozpacz i staje się gro- źnem. Chcąc chować fokę w dobrem zdrowiu, trzeba ją wpuszczać na dzień w wielkie naczynie napełnione wodą, a na noc kłaść na słomie; lecz jeśli dawno opuściła matkę, jeśli niezostała dość młodo schwytaną, przyzwyczaja się do człowieka z trudnością, staje się ponura, smutek ją ogarnia, dąsa się, niechce jeść i umiera.
— Ali! dąsa się na swój żołądek.... głupia!.... mówisz że umiera... mógłbyś powiedzieć zdycha, bo przecież to zwierze, zwierze zie.... zie.... jak to tam było?
— Ziemno-wodne.
.— Właśnie, ziemno-wodne — będę pamiętał.
— Teraz już rozumiesz przyjacielu Nygusie. Widzisz, dawniej żeglarze a zwłaszcza majtkowie, nie koniecznie byli uczeni; nieumieli nic, nawet ani czytać ani pisnć; to też dostrzegłszy na wodzie
H 7 ,~
*) Przed kilkoma laty, pokazywano w Warszawie na Nalewkach toż gamo zwierze, i o ile pamiętamy, było dość posłuszne rozkazom swojego pana.
zwierzęta podobne z postaci i krzyku do kobiśt, sądzili, że to jakiś naród zamieszkujący fale oceanu
i zaraz ponazywali je nimfami, trytonami, kobietami morskiemi, bóstwami morskiemi, syrenami. Dopóki ludzie żyli w niewiadomości, dopóty wierzyli temu wszystkiemu, ale dziś mój Nygusie, dziś już wcale inaczćj; dziś nawet prostaczkowie garną się do nauki. Historja naturalna zna syreny jak ciebie
i mnie; wszyscy już wiedzą, że owe piękne śpiewaczki na fantastycznych obrazach lub w dowcipnych bajkach, owe pół-kobiety pół-ryby, nie są czem innem, jak tylko fokami upiększonemi przez wyobraźnię podróżnych, którzy je widzieli na powierzchni morza i to często z bardzo wielkićj odległości.
j
\
Stary wilk morski. — Ryby latające. — Kraba etiopejska. — Krybor. — Potworna ostryga. Ocean. — Wulkany w głębi morza. — Nowe wyspy. — Rośliny morskie. — Palmy morskie.
Muszle. — Migczaki.
w tym momencie, stary wilk morski uderzył lekko po ramieniu opowiadającego, który odwróciwszy się żywo spostrzegł że wąsaty marynarz słuchał go pilnie; ujrzał także o parę kroków Remigiusza, który obawiając się przerwać rozmowę, przyszedł na palcach i po cichuteńku usadowił się za beczką okowity. Zaciekawiony chłopczyna, z otwartemi ustami i wlepionemi w Tomasza oczyma, nie stracił ani słóweczka z jego zajmującego opowiadania.
*
— Dobrze i»iój przyjacielu! wcale nie źle! — rzekł stary wilk do chłopca okrętowego, odejmując od ust pękatą krótką fajkę, z którą nie rozstawał się nigdy;—gawędzisz nie od parady! masz nienajgorszą mózgownicę; widzę że nie należysz do owych
* podróżnych, co to patrzą na wszystko a nic nie widzą, nad niczem się nie zastanawiają. Widzisz, nie zawsze potrzeba książek aby się nauczyć rozumu; trzeba tylko umieć czytać w wielkiej księdze Wszechmocnego Boga. Czy myślisz że od trzydziestu lat, odkąd przebywam wszystkie morza, nie stałem się tak mądrym jak te piękne książki w bibljotece kapitana? He! mój braciszku, widziałem ja na oceanie więcej cudów niżeli ich tam opisano!
Tu stary żeglarz wyprostował się dumnie
i z upodobaniem pomuskiwał swoje długie, szpakowate wąsy.
— Wiesz co mój zuchu? — odezwał się Tomasz, — powinienbyś to wszystko nam opowiedzieć. Od chwili naszego odjazdu, morze ciągle spokojne, służba nie wymaga zbytecznej pracy, masz dość wolnego czasu... zatem jako człowiek doświadczony, wartoby było abyś tego doświadczenia udzielił po trochu nam młodym, którzy nic nie umiemy,
*
btary wilk morski uśmiechnął się; Tomasz jak kulą w płot trafił w jego słabą stronę... w stronę prożności! to też odpowiedział niby dobrodusznie:—„no, no... zobaczymy... zobaczymy... może się coś i opowie...“
— Oj to, to, to!—zawołali razem małyNikus' ł
i Remigiusz; — a przedewszystkiem powiedz, czyś widział morskie węże, które powstają przed okrętami jak maszty, albo smoki skrzydlate, co to biorą podróżnych na grzbiet i lecą z niemi Bóg wie gdzie; albo ogromne białe potfisze, przed któremi najliczr niejsze załogi zawracają okręt i zmykają jak oparzone?
— Nie, mój chłopcze, tego wszystkiego nie- widziałem, choć w starych księgach piszą rozmaicie
o takich dziwolągach; można także widzieć skrzydlate smoki na starożytnych obrazach, ale na morzu nie spotkasz ich bratku, również jak twoich syren.
Te pisma były chyba gadaniną łatwowiernych, co nieprzyjrzawszy się temu o czem mieli pisać, bazgrali to, co od kogoś słyszeli, — albo też panowie pisarze niemiłosiernie kłamali; bądź co bądź, to tylko jest prawdą, że dziś nikt takich różności nie spotyka. W samej rzaczy, można widziść dzi-
wnego kształtu ryby, które mają, błony mogące uchodzić za skrzydła i które istotnie przelatują małe odległości, ale te nie zgadzają się wcale z opisami starożytnych; przynajmniej ja nic podobnego nie widziałem. Jest i tak dosyć rzeczywistych cudów w naturze, nie ma potrzeby szukać ich w baśniach. Ja naprzykład, widziałem Krabę etiopejską,— otóż to sztuczka olbrzymia!... ta na prawdę pożera ludzi!... Wyobraźcie sobie dzieci, że ten potwór jest większy od człowieka, i że ludzkie mięso jest naj- ulubieńszym jego przysmakiem; to też nieustannie poluje na nie, a jeśli chcecie powiem w jaki sposób. Najpierw, trzeba wam wiedzieć, że pospolicie czatuje na wybrzeżach, gdzie cała zakopuje się w piasku, tak, że tylko widać jej głowę; ponieważ zaś ta głowa jest szaro-zielona, trudno ją zatem rozróżnić od koloru skał w bliskości których kraba zaczajać się zwykła. Tam pozostaje nieruchomą, oczekując jakiego nieszczęsnego przechodnia. Skoro go tylko dostrzeże, strząsa pokrywający ją piasek
i puszcza się w pogoń, a po kilku powłóczystych stąpnięciach, dopędza ofiarę, chwyta w kleszcze
i trzymając w górze, ucieka jak może najszybciej. Wtedy to, szuka jakiej niedostępnej kryjówki, aby
tam zakopać człowieka, który często już w drodze bywa zaduszony silnym naciskiem kleszczy strasznego skorupiaka.
Jeżeli nieszczęśliwy jeszcze żyje, jedna tylko okoliczność może go uratować od śmierci, to jest przybycie Krjrbora, śmiertelnego wroga Kraby, który znów na nią czatuje, pilnując chwili jej wyjścia z jamy, aby ją ścigać i pokonać dla siebie. Krybor, jest prawie tej samej wielkości co etiopejska Kraba, ale się różni budową; jego połyskliwa tarantowata skóra, jest tak śliską i tłustawą, że niepodobna go schwytać. To też Kraba niema obrony przeciw nieprzyjacielowi, do którego jej zwinne łapy uczepić się nie mogą. Zdaje się że Krybor chwyta krabę za ogon, który lubo opatrzony jest tak twardym jak na grzbiecie pancerzem, przecież daje się zgnieść w niektórych miejscach. Dwa potwory ścigają się aż do morza; nie raz można widzićć Krabę unoszącą człowieka i chroniącą się ze swoją zdobyczą na dno oceanu, jeżeli szybkie przybycie Krybora przeszkodziło zakopaniu.
Niekiedy aby uciekać prędzej, Kraba swój łup porzuca; jeżeli więc nieszczęśliwy nie jest jeszcze zgniecionym lub zaduszonym, może się chronić przed
Kryboreni, który zajęty ściganiem Kraby, nie zwraca na niego uwagi, gardząc zdobyczą łatwiejszą.— Otóż moje dzieci, powiadam wam. że ja to wszystko na własne oczy widziałem.
— A widziałeś olbrzymią Ostrygę, co połyka okręt jak my kawałek solonego mięsa?
— Okręt? przerwał Nikus,—mój kuzyn Że- lazna-pięść, widział taką Ostrygę, była to sztuczka nie lada!
— Co do mnie, — mówił dalej wilk morski,— czytałem kiedyś w pięknie oprawionej z wyzłacane- mi brzegami i tytułami książce, że jakiś okręt wpłynął sobie z podniesionemi masztami w Ostrygę która się potem zamknęła i okręt z całą osadą zatrzymała w więzieniu; ale czytać a widzieć to różnica! nie wierzę temu. Co prawda, widziałem ja ogromne tego rodzaju muszle w których człowiek mógłby się dość wygodnie pomieścić, ale co się tyczy okrętu, to wyraźne.niepodobieństwo.
— A widzisz panie Nygusie!—zawołał Tomasz, skrobiąc palec palcem niby nożem marchewkę, — cóżem ci mówił przed chwilą?!
— Ba! —odrzekł mały Nikus,—cóżem ja winien że mój kuzyn Żela/na-pięść widział to, czeipu
wilk morski nie chce wierzyć, jak gdyby sam mówił tylko prawdę!
— Co ty tam paplesz mały rekinie? zapytał wąsacz zmarszczywszy brwi.
— Nic — odpowiedział Nikus, bo spojrzawszy na twarz starego wilka, stracił ochotę do sprzeczania się z nim, i tylko po cichu, ale to zupełnie po cichu mamrotał: — „zaręczam że ten niedźwiedź zazdrości mojemu kuzynowi, bo Żelazna-pięść daleko mędrszy od niego.“
Od dnia w którym kapitan surowo polecił Remigiusza staremu żeglarzowi, widzimy że wszystko szło jak najlepiej, dzięki nieustannej troskliwości morskiego wilka.
Nikus młodszy o rok od Remigiusza, pierwszy raz dopiśro odbywał większą podróż po oceanie, był przytem naiwny i łatwowierny. Tomasz starszy
i silniejszy, używał z upodobaniem prawa starszeństwa względem dwóch swoich towarzyszów, którzy nie raz byliby ofiarami jego psot, gdyby nie ciągła baczność wąsatego marynarza.
Co zaś do Remigiusza, piętnaście dni podróży nie zmieniły go wcale, był zawsze dobry, uprzejmy dla swoich kolegów i odważny w razie potrzeby.
W chwilach wolnych, najulubieńszą jego zabawą było czytanie nauczających książek, które mu pożyczał kapitan; bo trzeba wiedzióć, że nasz mały bohater umiał wcale nie źle czytać, a nawet pisał już trochę; prawda że stawiał nie zbyt zgrabne litery i że ortografia jego nie koniecznie była poprawną; ale bądź co bądź, sam siebie umiał przeczytać, więc kapitan dla wprawy, kazał mu niby to w listach do matki, zapisywać codzienne czynności
i myśli, czego Remigiusz nie pominął żadnego wieczora.
Przebywał także całemi godzinami w kajucie swojego dobroczyńcy; ta łaska wzbudzała często w Tomaszu żywą zazdrość, ale rad nie rad, musiał ją starannie ukrywać, bo czuł że najmniejsza złośliwość względem dziecięcia, byłaby surowo ukaraną.
— I cóż mój chłopcze, — mówił z dobrocią kapitan do Remigiusza, w chwili gdy się z nim znajdował sam na sam; — podziwiasz, uwielbiasz powierzchnię oceanu; otóż trzeba ci wiedzićć że dopiśro w łonie jego, Bóg zawarł niezmierzony świat prawdziwych a nieznanych ci dotąd cudów! Dno morskie, tak samo nierówne jak powierzchnia
lądów, przedstawia wielkie łańcuchy gór, wśród których znajdują się i wulkany. Tam to przebywa cały świat fantastycznych stworzeń, których wielkość przeraża nas, lub których maluczkość wymyka się naszym oczom. Ten świat,, równie jak nasz, posiada bogate doliny, urodzajne pola i jałowe pustynie; ma on swoje lasy, swoje zwierzęta i swoje osobne niebo. Są tam potężne wulkany, których kratery niby wiecznie rozpłomienione paszcze, wyrzucają od czasu do czasu potoki wrzącej lawy i rozpalonych skał; te ostatnie gromadząc się coraz wyżej, silnie spojone płynnemi massami, wychylają swoje czoła po nad powierzchnię morza i tworzą wyspy nowe. Antylle, Maldwiny i wiele innych wysp, tym właśnie sposobem zostały utworzone. Często także zdała od wszystkich lądów, podróżni napotykają ogromne źródła słodkiej wody, która przedziera się z potężnym szumem przez warwsty wód słonych, wcale nie łącząc się z niemi. W zatoce Xaqua, o dwie lub trzy mile od lądu, źródła wody słodkiej wytry- skują z taką siłą, że żadna łódź zbliżyć się do nich niemoże. Dno oceanu, ulegając tym samym co i powierzchnia ziemi wzburzeniom, doznaje także trzęsienia, w czasie którego albo tworzy nowe wyspy,
albo pochłania dawne. Gdyby ludzie mogli swobodnie chodzić po dnie morza, ileż to cudownych dzieł Bożej ręki odkryliby jeszcze! Spacerowalibyśmy sobie po równinach pokrytych perło-rodnemi muszlami, czerwonemi koralami, tworzącemi różnokształt- ne, bezlistne krzewy, podobne niekiedy do powiązanych pęków ciernia. Tu widzielibyśmy wspaniałe łąki, tam obszerne lasy, dalej znów kolosalne góry, których boki ugąjone morskiemi roślinami. Z tych jedne lubując się w miejscach cichych, rozpinają swoje gałęzie w łonie wody spokojnej, nieruchomej, którćj żaden zewnętrzny powiew wzburzyć nie może; inne znów wzrastają w szumiących prądach, ich gałęzie niby z upodobaniem kołyszą się na ożywionej fali; niektóre także, nie wiele oddalają się od brzegów, a ich łodygi i kwiaty, tworzą na powierzchni morza prześliczne oazy, gdzie morskie ptastwo buduje sobie gniazda. Delikatne, urozmaicone najpię- kniejszcmi kolorami mchy, tworzą wspaniałe kobierce; do tych należą: anseryna, której łodygi podobne do jedwabnych plecionek; purpurowa alga, która w miejscach gdzie wyrasta obficie, nadaje morzu jak gdyby krwawą barwę, i wiele innych.
W morzach równikowych, spotykamy piękną familję kwiatów, z których mianowicie żółto i różowo ubarwione, wyrzucają daleko, małe torebki czyli bańki z hałasem pękające. Olbrzymi Fucus jest królem morza, jak Cedr królem naszych gór. Fucus wznosi się nad powierzchnię oceanu, z głębokości trzechset stóp; olbrzymie snopy jego gałęzi, tworzą prawdziwe pływające wyspy, na których sypiają foki i mewy. Zdarza się często, że okręty uwikłane w tym wodnym lesie, muszą nastawić żagle tak, aby połowa ich działania popychała statek, a druga go cofała, i niekiedy cały miesiąc oczekiwać, aż silniejszy wiatr oswobodzi je z tej niewoli.
Wszystko cokolwiek zadziwiającego i fantastycznego mogli wymyślić poeci, zdaje się być urzeczywistnione w głębiach oceanu. Znajdują się tam skorupiaki opatrzone twardszemi od kamienia pancerzami, jak naprzykład kraby, raki morskie i t. p.— to znów mięczaki tak przejrzyste że trudno je dojrzeć, trudniej pochwycić; są także istoty żyjące, które nieświadomy wziąłby za minerały lub rośliny; do tych ostatnich należą palmy morskie, rzeczywiste zwierzęta, nazwane palmami dla wielkiego podobieństwa do liściowych koron tego drzewa. A gdy
byś wiedział jakie tam piękne muszle, strojne tysiącem tęczowych odcieni, połyskujące niby metale, począwszy od olbrzymiej ostrygi, aż do muszli dającej nam perły i perłową massę. Wierzaj mi dziecko, Ocean jest nieprzebranym skarbem bogactw, piękności i cudów.
Y
Polipy. — Koral. — Nauka Remigiusza.
Są tam jeszcze i gwiazdy morskie, zwierzęta mieniące się, polipy dziwnych kształtów, które się tak prędko przed oczyma zmieniają, że w głębi przezroczystej wody, można by je wziąść za owe różnobarwne gwiazdki, jakie w coraz nowśj postaci widzimy w obracanym kaleidoskopie. Znajdują się także zwierzątka zupełnie podobne do owoców; zwierzo-krzewy pąsowe i puszyste jak brzoskwinie, to znowu kolczate jak kasztany, albo pokryte brodawkami jak tykwy. Wszędzie pełno muszli lśniących niby drogie kamienie, wdzięczących się żywemi kolorami i delikatnemi arabeskami; najpiękniejsze przyczepiają się do skał. Ale niekiedy, zamiast tych
ozdobnych i szacownych muszli, oko zatrzymuje się ze drżeniem na potwornych olbrzymich mięczakach, strasznych zwierzętach, których ramiona uzbrojone tysiącami niby maleńkich pyszczków, jak tysiące pijawek przyczepiają się do żywego drgającego konaniem łupu; biedna oiiara nie może się im obronić; te prawdziwe upiory, wysyssają krew z niesłychaną szybkością, a nawet zwalniają lub wstrzymują bieg okrętu; dalej, dostrzeżesz polipy, hydry z podłużnem ciałem, zielonawe, galaretowate; meduzy, które można pokrajać na kawałeczki i widzieć jak natychmiast każdy kawałek utworzy całkowite zwierzątko, zwolna pływające po wodzie; ryby szczególnych kształtów, których pływanie podobne do ptasiego lotu; jedne z nich opatrzone są pewnym rodzajem skrzydeł, dozwalających im wzlatywać nieco po nad wodę, inne zuów podobne do strzał, do jeżów, do jednorożców; wreszcie drętwiki, ryby z rodzaju rai, które za dotknięciem, dadzą ci uczuć wstrząśnienie elektryczne. - Wszystkie te zwierzęta podróżując z jednej półkuli na drugą, ścigają się, wiodą pomiędzy sobą śmiertelne bójki, a wszędzie większe i silniejsze, połykają mniejsze. Olbrzymi po- tfisz wzrostem dorównywa wielorybowi i nie różni
się od niego, gdyż oba należą do jednćj familii. Piśrwszy, jest w naszych morzach pospolitszym niż drugi, którego ciągłe połowy wytępiły. Potfisz oprócz różnicy w podniebieniu, które u wieloryba wyłożone jest szczapami rogu czyli fiszbinu, ma zresztą prawie te same własności; wydaje tłuszcz niemnićj obficie, a nadto, w głowie jego znajduje się mnóstwo jam napełnionych mleczno-białawym olejem, w powietrzu krzepnącym, zwanym olbrot (sper- macetij z którego robią świece, pomady, maście i mydła. Wnętrzności jego pokrywa szara ambra, pięknie pachnąca—i ta służy za kadzidło.
Nakoniec, wszystko jest cudem w oceanie, począwszy od oderwanego prądem ułomka skały, który przerzucany ruchem fal, zaokrągla się jak najkształtniej z powodu ciągłego tarcia o inne kamienie, aż do drobniuteńkiego polipa, którego zadziwiająca praca, buduje całkowite wyspy. Polipy, są to maleńkie zwierzątka, które połączone w wielkiśj liczbie wspólną błoną, nie mogą opuszczać swoich kamiennych domków. Nigdy nie żyją w odosobnieniu, budują sobie trwałe mieszkania w których każdy ma swoją jamę, mniej więcśj podobną do pszczolich komórek, jakie widzimy w miodowych plastrach. Jednak polipy
kommunikują się między sobą, tak, że z pożywienia jednych mogą korzystać drugie, i że rana jednego, może być dla wszystkich śmiertelną. Nie wiele wiemy o szczegółach życia tych zwierzątek, które na- turaliści długi czas uważali za rośliny. Jest wiele gatunków polipów czyli madreporów; wszystkie są godne uwagi z powodu symetrji panującej w ich mieszkaniach; najdawniej znanym rodzajem, są polipy wydające koral, poznać je można łatwo po pięknym purpurowym kolorze, albo po kształcie podobnym do drzewa bez liści. Wybrzeża Perskiej zatoki i większa część Czerwonego morza, tak dalece obfitują w korale, że zbiorowiska tych polipów tworzą tam niby obszerne lasy ; ich konary, na- kształt gałęzi miljona krzewów, rozrastają się we wszystkich kierunkach, tak, że nie raz żegluga w tych okolicach zostaje bardzo utrudnioną. Te podmorskie gaje, rozmaitej bywają postaci: niekiedy jak powiedziałem wyżej, rośliny koralowe podobne są do bezlistnych drzew, w innych miejscach roztaczają się niby wachlarze, lub przybierają pobobień- stwo do powiązanych pęków chróstu; gdzieindziej znowu, przedstawiają się zdziwionemu oku, niby rośliny pełne liści i kwiatów, lub rozrastają się w po
staci jelenich rogów. Rafy, szkopuły podwodne tak groźne dla okrętów, są często utworzone z madre- porów albo korali, których grube pokłady wznoszą się na podobieństwo skał w głębi morza. W Mar- Bylii, Korsyce, Katalonii, odbywają połów korali; przemysł ten jest bardzo korzystnym. Okolicami morza Śródziemnego z których się głównie wyzyskuje ta gałęź handlu, są wybrzeża Sardynii przy wejściu do Adryjatyku. Przemysłowcy dostawiają koral do Malty i Sycylji, gdzie wyrabiają się z niego różnej wielkości paciorki, które pospolicie zo- wiemy koralami lub koralikami, — i inne ozdoby. Duże, pięknie rzeźbione korale, nabywają wielkiej wartości. Najokazalszym dotąd i najpiękniejszym wyrobem tego rodzaju, jest szachownica ze wszyst- kiemi pionkami, znajdująca się w pałacu Tuileries w Paryżu.
Sposób łowienia korali jest bardzo prosty. Do dwóch drewnianych żerdzi złożonych na krzyż, przywiązują konopne sieci z dużemi okami, które się w wodzie Tozwijają i rozszerzają. Od środka krzyża, idzie trzecia siëé, przeznaczona do chwytania kawałków korala, jakie się często dwom pierwszym wymykają.
■ Taki przyrząd zowią engin Przywiązują doń kamień dość ciężki, aby się engin mógł po spadku skał zanurzyć do pożądanej głębokości. Wtedy poławiacz płynąc zwolna w swej łodzi, zamiata, że tak powiem, boki skał; jeżeli trafi na koral, konary polipa wikłają 6ię w sieć, którą poławiacze,, bez żadnych sztucznych przyrządów, lecz tylko za pomocą rąk, wyciągają równo i ostrożnie. Jeżeli nie bardzo zawikłana koralowa gałęź odpadnie od siś- ci, poławiacze czynią co mogą aby wydostać ją z głębi morza, ale nie zawsze im się to udaje.. Taki połów tylko w czasie pogody może mieć miejsce. f| >{, i Jsiw r
Zauważano, że koral w jakirabądź wieku i wielkości, dopóki jest okryty zwierzątkami żywemi. składa się z dwóch substancji;, wewnętrznej fwar- dej, dającej się szlifować — i ¡^nętrznej, czyli kory, miękkiej, nie bardzo ścisłśj. W tej to korze znajdują się nieprzeliczone komórki, białych, miękr kich, umieszczonych w błonowycji rurkąch polipów^ . Po śmierci, polipy nie ulegają korrupcyi czyli zepsuciu; przeciwnie, schną, -kostnieją, twardnieją i z swojem pokoleniem, nie odłączają się od gałęzi na której się zrodziły, ażeby potem razem z nią,
*
utworzyć całość jednśj i tćjże samćj natury. Z uśnię- tego polipa, zostaje tylko substancja kamienna, z każdym dniem bardzićj twardniejąca.
Na wydobytśj żywcem z głębi morza koralowej gałęzi, możemy widzićć korę obciążoną okrą- głemi bąbelkami, powleczonemi białawą, lepką ma- terją, która zdaje się spływać z wierzchołka gałęzi.
Najpiękniejszym jest pospolicie koral najstarszy, najtwardszy, który przy wydobyciu z wody, oblepiony był mułem. Skoro już koral nie ma żywych polipów, gałęzie jego przestają się powiększać, ale za to nabiera wartości twardniejąc i właśnie taki jest dla poławiaczy najszacowniejszym. Korale są albo czerwone, albo koloru surowego mięsa, zatem blado czerwone, albo nareszcie zupełnie białe. Do najpiękniejszych wyrobów, koral czerwony jest najpożądańszym.
Gąbka jest także substancją zwierzęcą; znajduje się w głębi morza Śródziemnego. Odrywają ją od skał w głębokości około trydziestu stóp. Połowem gąbki, trudnią się pospolitie nurkowie, których częsta wyprawa czyni bardzo zręcznymi.
f
Przezorny zostaje wstrzymanym przez podwodne rośliny. — Rafa.
co przyrzekł matce Remigiusza. Podobnemi do powyższej pogadankami, wprowadzał on światło do młodej główki,—i musimy wyznać na pochwałę naszego bohatera, że nigdy, żaden z uczniów nie rokował swemu nauczycielowi więcej od niego nadziei. 1
Kapitan przestał mówić, a Remigiusz słuchał jeszcze; z czołem opartem na dłoni rozmyślał
o owych cudach przyrody, które pierwszy raz ukazały się jego pojętnej wyobraźni. .jii
że dzielny kapitan dotrzymał wszystkiego
— A więc,—powtarzał z zapałem, — więc te polipy, te madrepory, tworzą, zawiązek większej części owych wysp, które się tak uroczo przedstawiają oczom żeglarza!
Wszystko co pływa na wodzie, wszystko cokolwiek morze pochłania, plącze się w tę niezmierzoną sieć kamieni, i przetrawiając się, tworzy pierwsze pokłady roślinnej ziemi; na nią to ze flszech stron wiatr przywiewa nasionka mchów, paproci, rozmaitćj trawy; ptaki upuszczą w przelocie kilka owoców, fale przyniosą kilka orzechów kokosowych, które może o sto mil ztaintąd bawiące się dzieci rzuciły w wodę z skalistego wybrzeża.... i otóż w pośrodku oceanu zjawia się nowa wyspa, na której morskie ptaki budują sobie gniazda, i którćj kiedyś, człowiek nada nazwisko. »
Od dwóch już miesięcy okręt płynął bez przerwy, a ponieważ celenl jego podróży był tylko połów, załoga zostawała bezczynną aż do przybycia do Maluinów.
»«rb Morze tak było spokojne, że dozwalało widzieć gromady delfinów towarzyszących okrętowi, jak na obrazach Rnbensa, trytony towarzyszą Maryi de Medicis.
Prostopadłe skoki pewnego rodzaju delfinów, mają w sobie coś fantastycznego; rzucają się one po nad wodę jak wrzeciona, i spadają w morze z hałaśliwym pluskiem.
Statek płynął ze wszystkiemi masztami podnie- sionemi, poddając lekkiemu powiewowi wszystkie swoje żagle.
Jednej nocy, gdy niebo zupełnie było czyste, gdy miljoiiy gwiazd przeglądały się w morzu, nagle majtkowie uczuli że okręt zwalnia swój bieg, a za chwilę przekonali się że został znpełnie wstrzymany. Wszyscy pośpieszyli na pokład, gdzie kapitan oświadczył, że okręt, wpłynął między podwodne wyspy, zkąd tylko silny i przyjazny wiatr zdoła go wyswobodzić. Za pomocą sondy przekonano się, że tama wstrzymująca ich w drodze, nie była czem innem jak potężnemi krzewami korali i innych ma- dreporów. Najrozumniejszym środkiem przeciw złemu, było czekać cierpliwie, na co zgodzili się wszyscy. Lecz na nieszczęście, wiatr był tak lekki a morze tak spokojne, że doświadczeni żeglarze wiedzieli dokładnie, iż chyba nagła zmiana, która mogła tylko nastąpić po burzy, zdoła skrócić to zbyt długie oczekiwanie.
Odkrycie wysp nieznanych na mappie. — Wycieczka. — Rozbicie. — Remigiusz na wyspie. Złodzieje nadmorscy. — Straszna noc.
Wdnin pogodnym, po opadnięciu mgły, można już było dojrzeć przy pomocy dalekowidza, starą Stolicę Brezylii, Rio-Janeiro, a nieco dalej wyspę Trinidad. Na niezmierzonej przestrzeni, mirjady małych i (wnosząc z rzadkiśj jeszcze roślinności) niedawno przez wstrząśnienia podwodne utworzonych wysp, składały się w długi łańcuch, jak gdyby prowadzący do jednej wielkiej wyspy, ozdobionej rodzajem zatoki, a uroczą zielenią i bujną roślinnością, pociągającej ku sobie zachwyconego po
dróżnika. Kapitan wniósł, że ta wyspa, wcale nieoznaczona na mappie, musi miść przystęp od strony stałego lądu.
Nazajutrz, postanowił wyjaśnić swoje domniemanie i korzystając z przymuszonej bezczynności Przezornego, sam zwiedzić wyspę. Rozkazał zatem spuścić na morze jednę z łodzi przymocowanych do boku okrętu, wziął z sobą dwóch najlepszych wioślarzy, nieco żywności if wybierał się w drogę. Remigiusz, dziecie rozpieszczone przez całą załogę, prosił i otrzymał pozwolenie towarzyszenia tej wyprawie.
Łódź zmuszona była długi czas lawirować *) pomiędzy przeszkodami; bieg jej co chwilę utrudzały olbrzymie rośliny; po niezmordowanych usiłowaniach, dopićro za nadejściem nocy, podróżni zbliżyli się do owśj wyspy, tak, że za parę godzin mieli nadzieję wylądowania.
Niebo było pochmurne, księżyc właśnie w pierwszej kwadrze, wcale nierozjaśniał horyzontu. Morskie ptastwo, za zbliżaniem się łodzi uciekało wy
*) Lawirować, płynąć kręteui drogami, płynąć zygzakiem. ■
dając dzikie, przeraźliwe krzyki; majtkowie zapewniali. że te krzyki były niedobrą przepowiednią. Kapitan niemówił nic; w głębi duszy już zaczynał żałować że się zapędził w te nieznane strony, gdy niespodzianie dostrzegł na wyspie błyskające punkciki. podobne do pochodni zapalonych na brzegu. Bez żednśj wątpliwości, wyspa była zamieszkaną, a te ognie wskazywały w jakim kierunku płynąć należy, chąc z łatwością przybyć do jej przystani.
Zdwoiwszy ruch wioseł, żeglarze nasi płynęli szybko i śmiało ku wskazanemu punktowi, lecz prawie w chwili dotarcia do brzegu, wątła łódź, uderzywszy gwałtownie o podwodną opokę, pękła na dwoje.
n Krzyk rozpaczy, krzyk ..na pomoc!“1—wydarł się jednocześnie ze wszystkich piersi; lecz niestety! wrzask nocnego ptastwa, był nań jedną odpowiedzią. Wszystko zniknęło w głębokościach otchłani. Nastało przerażające milczenie; słychać było tylko plusk fali, obryzgującej białą pianą boki ostrej skały.
W parę chwil potem, trzej mężczyźni i kobieta, błądzili po odludnem wybrzeżu; każde z nich, trzymało pochodnię połyskującą niebieskawym pło
mieniem. Głuchy szelest ich stąpania, chrzęścił na piasku. Ochrzypłe głosy prowadziły jakąś rozmowę. Dwa} z mężczyzn nieśli bosaki, trzeci rybackie sićci. - ,ł
id: _ Zobaczmy. - mówił jeden z nich,—czy morze uczyniło dziś dla nas co może i czy połów będzie obfity? - - ■ ~
— Lękam się abyśmy zamiast ryb, nienałowili dziś ludzi, — odpowiedziała śmiejąc się złowrogo, stara kobieta z zawiędłą, pomarszczoną twarzą, nieco przygarbiona, która podpiśrając się żelaznym haczykiem, postępowała za drugiemi.
v — Co tobie jest Wyrwi-dębie? — odezwał się drugi mężczyzna, uderzając mocno po ramieniu wysokiego barczystego młodzieńca, który niósł także pod pachą topór i pęk sznurów, — jesteś smutny i ponury jak sowa!
-*-1 Byłożby to coś podobnego do wyrzutów sumienia? dodała jeszcze stara;—jeżeli tak, powiem ci żeś głupi.... alboż to morze nie powinno oddawać nam swoich plonów ? — morze, to nasza urodzajna niwa, nasze łąki. nasza winnice! s*- ^
*h{ — Jedni znajdują w niem korale, inni'perły, a my poławiamy szczątki rozbitych.... ,ir
— Szczątki! szczątki!... gdybyć to na nich się kończyło...—odpowiedział ów młodzieniec ze smutną miną; — ale my wszystko zagarniamy; paki, towary, odzież, żywność, nie licząc tego, że dla zapewnienia sobie grabieży, umiemy narazić każdą łódź na rozbicie!... nie wiele brakuje abyśmy będąc złodziejami rozbitków, zostali ich zabójcami.
— Niewiem co się z tobą dzieje mój Wyrwidębie; od jakiegoś czasu dzielisz z niechęcią nasze rzemiosło, krzywisz się, wzdychasz... ot! szkoda tylko krwi którą sobie psujesz, nikt niedosłyszy twoich jęków... zresztą jakaż ich przyczyna?
— Ta, żeście mnie oszukali! gdybym był wiedział o waszem niegodziwem rzemiośle....
— Dla czego niegodziwem? wszakże sam Bóg kieruje losem ludzi; a jeżeli skazuje niektórych na nieszczęście, trzeba się poddać Jego woli; nie możemy przecież zabronić Mu tego! Wszakże bądź co bądź, my ich nie zabijamy; dozwalamy im tylko ginąć.... ot i cała rzecz!
— Oh! zamilczcie! zamilczcie! odpowiedział z mocą Wyrwi-dąb:—biedni ludziska oszukani światłem waszych pochodni, giną tu jak motyle w płomieniu świecy; a kiedy przed tygodniem jakaś łódź
rozbiła się o tę samą podwodną rafę, widziałem na własne oczy jak ty, Kruszyskało, jednego z nieszczęśliwych dopływającego już do brzegu, uderzeniem bosaka w głowę, wróciłeś na dno, zkąd już niewyj- rzał więcej.
— Wyborny jesteś!—zawołała stara z szatańską miną, — czyż nie lepiej zabić licho, niżby licho nas zabić miało?... Ten twój nieszczęliwy pewno by nas wydał, bo widział wszystko!
— Popełniłeś zabójstwo dla niczego, lub prawie dla niczego; — mówił dalej Wyrwi-dąb; Bóg nas skarze; zaręczam że łódź co się teraz rozbiła, należy do jakiego biednego rybaka i nieprzyniesie wam wielkiej korzyści.
— Cierpliwości, cierpliwości!—odrzekłKruszy- skała,—połów jeszcze nieskończony; skoro nadejdzie fala, zobaczymy!.... Prawda, że niezawsze udaje się nam jak wówczas, kiedy trzy-masztowy okręt osiadł na mieliźnie niedaleko ztąd... był to kęsek nie lada jaki! Co moment przypływała od niego łódź naładowana rozmaitemi towarami, baryłkami araku, wódki, likworów...
— A ty jednę po drugiej zatapiałeś, — dodał Wyrwi-dąb.
m — Niema co mówić! nasz przyjaciel i wspólnik, stary kontrabandzista. odbył wtedy niemało podróży od naszej wyspy do stałego lądu — mówił Kruszy- skała;—Co się zaś tyczy dzisiejszej łodzi, podzielam twoje zdanie Wyrwi-dębie; pewno jacyś rybacy zbłądziwszy zawitali w te strony... Ha! cóż robić, choćbyśmy wyłowili same deski z rozbitego statku, to jeszcze robota się opłaci!... . ,,
Kruszy-skała, zakończył ten ostatni wniosek głośnym wybuchem śmiechu.
— Zaprzedać duszę za taką rnamostkę!... zawołał Wyrwi dąb, — doprawdy, to litość bierze!... Zgubić czterech ludzi za kilka nędznych desek... oh! jesteście nikczemnikami! Bóg ciężko was ukarze! H
On jest bardzo naiwny!... odezwała się zno- fiL , wu stara, — ktoż może przewidzieć co się znajduje
w głębi łodzi ? któż zgadnie czy łup będzie obfity lub
nie? wiesz co mój Wyrwi-dębie, nie jesteś godny
twego nazwiska! m "tl
, . ItOt f '
j wszyscy troje oddalili się wzruszając ramionami i szydząc niemiłosiernie. .. ,,
J v OKO.jlii
tni> Wyrwi-dąb, położył się na ziemi pod krzakiem janowca, jak gdyby postanowił nie iść za niemi. ^
— Strzeż się Wyrwi-dębie! — rzekł najstarszy wracając do młodzieńca i rzucając nań spojrzenie dzikiego zwierza; ■— zostań tu jeżeli ci się podoba, ale schowaj w kieszeń twoje wyrzuty sumienia, bo mogą się stać niebezpiecznemi dla ciebie.... A teraz przyjacielu, baczność na szalupę i na ratujących się pływaków... rozumiesz? Topór w zęby, bosak w rękę, bo nadpływająca fala może ęrzynieść robotę.....
Jakoż w istocie, wybrzeże zostało wkrótce zalane; przypływ postępował z szybkością i złodzieje rozbitków, mieli już wodę po kolana. Ale nadchodząca fala, wyrzuciła tylko parę desek i nieco zapasów żywności, a mianowicie butelkę rumu i butelkę wódki. -u
Wiemy że łódź kapitana była bardzo skromnie zaopatrzoną, bo nie wybićrał się na długo; więc i tym razem, złodzieje bezkorzystnie uskutecznili niegodziwy plan i wypalali swoje pochodnie.
Od chwili jak łódź pękła trafiwszy na skałę, . Remigiusz nic nie widział, nic nie czuł, a gdy otworzył oczy, ujrzał obok siebie kapitana, który spoglądał na niego z ojcowską niespokojiiością. Twarz zacnego żeglarza była znużona i blada, cala postać świadczyła p świeżo przebytem cierpieniu
moralnem i fizycznem. Po trudnych do uwierzenia, a daremnych usiłowaniach aby dopłynąć do lądu, musiał się oddać na wolę bałwanów; tym sposobem, miotany w różnych kierunkach, przerzucany,, pokaleczony o podwodne skały, został nareszcie wyrzucony na brzeg, gdzie szczęśliwym a niespodzianym trafem, już fala przyniosła omdlałego chłopczynę. Kapitan, pierwszą myśl zwrócił do Boga, który zachował Remigiusza matce. Przytulał go do piersi, całował ze łzami w oczach, aż gdy dziecię wróciło do przytomności, padli oba na kolana, serdecznie dziękując Niebu. Remigiusz myślał o swojej matce i o boleści jakąby jśj sprawiła śmierć jego; to też modlitwa chłopczyny była najgorętszą, radość najżywszą. Potem spoglądali obaj daleko, spodziewając się przy blasku gwiazd, dostrzedz szczątki rozbitćj łodzi; ale nic nie dostrzegli. Napróżno kapitam wołał po imieniu dwóch majtków, towarzyszów nieszczęścia; grobowe milczenie panowało dokoła. Jednak natężając wzrok, kapitan zdołał zmiarkować, • że się znajdowali najdalej o milę *) od miejsca
’) Mila francuzka, jakich na stopień jeogr. idrie 24.
rozbicia; to go cokolwiek pocieszyło, bo sobie pomyślał, że biedni majtkowie, może szczęśliwiśj do- ^ płynęli do punktu który im sam wskazał, a od którego został tak nagle odtrącony uderzeniem
o skałę.
Noc była zimna, odzież kapitana i Remigiusza nasiąknąwszy wodą, ciężyła nieznośnie. Co więcej, lubo jeden i drugi byli bardzo lekko poranieni, jednakże gwałtowne wstrząśnienia i potłuczenie, coraz mocniej czuć im się dawały.
— Najpierw cofnijmy się,—rzekł kapitan do małego towarzysza, — bo przypływ morza prędko postępuje i najdalej za godzinę, całe wybrzeże będzie zalane wodą; potem postarajmy się o trochę suchszych gałęzi, trzeba rozpalić ogień, ażeby ludzie których wyśle załoga Przezornego niepokojona naszą za długą nieobecnością, mogli mieć jaką taką wskazówkę.
Remigiusz wziął się natychmiast do dzieła, ale owocem całego poszukiwania, było zaledwie kilka gałęzi janowca i chróstu; jednakże, udało im się rozpalić nieco ognia, przy którym mogli przynaj- mniśj osuszyć swoją odzież.
Nagle, zdawało im się przy połysku gwiazd, dostrzegać w niejakiśj odległości białawy dym, unoszący się ku niebu. Na ten widok zerwali się oba z krzykiem rodości, a w parę sekund, niepomnąc utrudzenia, niemyśląc już o dolegliwym bólu, dążyli pośpiesznym krokiem ku miejscu zkąd pochodził ów dym. Niezawodnie,—mówili sobie,—dwaj majtkowie zabłąkani na wyspie, schronili się do jakiego gaiku i zapalili ogień, aby przy nim przepędzić noc; biedni! zapewne teraz opłakują śmierć kapitana i Remigiusza!
To też chłopczyna biegł wytrwale obok swojego dobroczyńcy, obaj czuli potrzebę spiesznego przybycia i uściśnięcia ręki towarzyszów niedoli!
Ale szli bardzo długo; biały dym będący ich przewodnikiem, często zdawał się znikać, wtedy błądzili na traf; potem dojrzeli go bardzo wyraźnie i nadzieja znowu odżyła w ich sercu.
Nareszcie, po dwóch blizko godzinach nużącej drogi spostrzegli dość dużą chatę, zbudowaną, w kształcie namiotu, i prawie ze wszystkich stron ukrytą między gęstemi konarami rozmaitego gatunku drzew i krzewów.
Obaj spojrzeli na siebie zdziwieni; kapitan się omylił, Remigiusz także posmutniał; bezwątpienia dwaj majtkowie ulegli gwałtowności fal... stracona nadzieja!... Ale czyjaż to chata? zapewne koczujących rybaków, którzy się w niej chronią w porze najobfitszego w tych stronach połowu. Kilka sieci, mnóztwo rybackich przyborów rozrzuconych przed chatą, zapewniło ich w tym względzie. Postąpili więc ku drzwiom z po za których, kilka pomieszanych, ochrypłych głosów, od czasu do czasu dolatywało aż do nich.
Zbliżając się, ich chód zaszeleścił na wilgotnym zwirze, i natychmiast głuche milczenie opanowało chatę. Jednakże nasi podróżni nie odstąpili zamiaru, kapitan zapukał mocno do drzwi. ,,
— Hola przyjaciele! — zawołał — otwórzcie! jesteśmy biednemi rozbitkami, potrzebujemy waszej pomocy! t
Jednakże nikt zaraz nie odpowiedział, szelest kroków rozlegający się we wszystkich kierunkach wewnątrz chaty, dowodził jasno, że jej mieszkańcy zostali nieprzyjemnie zaskoczeni przybyciem obcych, i może postanowili nie odzywać się wcale. Kapitan raz jeszcze zapukał, poczem zaledwie w jakie dzie-
*
sięć minut, stara kobićta ukazała się w progu. Jejmość ta, zdawała się być zbudzoną z głębokiego snu, co wielce zdziwiło kapitana i Remigiusza, którzy przed chwilą,, wyraźnie słyszeli w chacie bardzo głośną rozmowę.
Kapitan wszedł, Remigiusz za nim.
— Kto tam? zapytał poziewając jakiś człowiek z miną złowrogą, i zwolna zaczął podnosić się z rogoży rozpostartej na ziemi.
— Nie fatyguj się Kruszy-skało, — odrzekła stara,—mamy gości...—zdaje mi się że to zabłąkani rybacy... dodała, mierząc przybyłych niespokojnym i badawczym wzrokiem.
— Nie mylisz się moja dobra kobieto, — odpowiedział kapitan; Przezorny, którego jestem dowódcą, musiał zatrzymać się w pewnej ztąd odległości; chcąc poznać tę wyspę, puściłem się na morze z dwoma najdzielniejszymi z moich żeglarzy, ale łódź nasza rozbiła się o podwodną skałę... nie daleko ztąd. Lecz jakim sposobem niedosłyszeliście naszego krzyku o pomoc?... kroćstet masztów!... to dziwna rzecz!... jednakże zdawało mi się żem widział zapalone pochodnie, prawie nad samym brzegiem morza.
— Byliśmy zajęci naszem rzemiosłem na jednej z tych wysp, najbardziej oddalonej; tam połów daleko obfitszy niż tutaj; najlepszy gatunek ryb daje się łowić przy pochodniach. W tych okolicach trafiają się także dość często i delfiny. Ale panom tu nie wygodnie, — dodała rozpalając kilka kawałków poczerniałych, wilgotnych desek, z których zrobiło się więcej dymu niż ognia.
— Czy nie bylibyście łaskawi, — mówił kapitan,—udzielić nam na tę noc gościnności? — niezawodnie jutro rano, Przezorny wyśle łódź na nasze spotkanie, a wtedy hojnie was wynagrodziemy.
— Jak najchętniej, — odpowiedział jeden z trzech mężczyzn leżących na rogoży; — czekajcie matko Doroto, pomogę wam.
To powiedziawszy, wysoki i barczysty młodzieniec, którego spojrzenie miało w sobie coś ponurego, wskazał gościom jakiś rodzaj niby tapczana, okrytego starym, poszarpanym dywanem, przybliżył go do ognia, potem wziąwszy butelkę i szklanki, przysunął stół i nalał po trochu rumu.
— Cokolwiek ognia i ten orzeźwiający płyn, wkrótce pokrzepią wasze siły, — powiedział tonem nieodstępnego smutku.
k
— Słuchąjno Wyrwi-dębie! — zawołali podnosząc się żwawo dwaj inni, którzy dotąd leżeli w milczeniu, - czy myślisz że matka Dorota i my, nie trącimy się także z naszym gościem?
, — Jak chcecie,— odrzekł młodzieniec, i nalał rumu w trzy jeszcze szklanki.
Kapitan zażądał chleba, oprócz którego podano nieco ryb; ten lekki posiłek przybył tak w porę strudzonemu Remigiuszowi i towarzyszowi jego, że obaj, zabezpieczeni od zimna, zapomnieli na chwilę i o swojem przykrem położeniu i o przebytych niebezpieczeństwach.
,, i — Jak ci się zdaje Kruszy-skało,—rzekła po wieczerzy stara, — może nie byłoby od rzeczy zaprowadzić pana kapitana na facjatkę? hę?.... wprawdzie to mój pokój, ale noc już blizko w połowie, spałam ze dwie godzin, to i dosyć, dla mnie nie trzeba więcej; — starzy nie mogą sypiać długo, a kapitan z malcem, wypoczną sobie należycie.
— Kapitanowi będzie dobrze i tutaj, przy ogniu, — odpowiedział Wyrwi-dąb, rzucając na Dorotę podejrzliwe spojrzenie; — dołożę drzewa, płomień będzie większy, pogawędziemy o uaszem rybołówstwie... .mliniflg og9U(;
' — Odkądże to młodzi nie idą za zdaniem starszych? zapytał Kruszy-skała w którego głosie pomimowoli gniew się przebijał.
— No, no, no!... tylko bez żółci — powiedział kapitan, — uczynię jak chcecie; ale przedewszy- stkiem, ponieważ matka Dorota ustępuje mi swego pokoju na facjacie, powinieniem z wdzięcznością przyjąć jej ofiarę.
Wyrwi-dąb przygryzł sobie usta.
— Otóż to się dopiero nazywa mówić!... —- zawołała stara, którą szklanka rumu zdawała się pobudzać do ludzkości;—no panie kapitanie, jeszcze szklaneczkę za zdrowie uczciwych rybaków; a mam tu przewybomy araczek! ^
To powiedziawszy, otworzyła kuferek stojący obok komina, wydobyła butelkę i napełniła szklankę kapitana. jdotowe
Kapitan niósł już napój do ust, kiedy zdawało mu się dostrzedz jakiś znak porozumienia między Kruszy-skałą a Dorotą; jednocześnie uczuł lekkie udepnięcie w nogę, a wzniósłszy oczy, spotkał wymowny wzrok Wyrwi-dąba; twarz młodzieńca pokryła się trupią bladością. w
Nie rozumiejąc dokładnie, o ile mogło być ważnem ostrzeżenie udzielone przez Wyrwi-dęba, kapitan ani sekundę nie wątpił że mu zagraża jakieś niebezpieczeństwo i odtąd miał się na ostrożności; przedewszystkiem więc, korzystając z chwili w którćj rybacy między sobą rozmawiali, wylał na ziemię arak ze swojej szklanki, poczem powstawszy, oświadczył że chce natychmiast pójść na spoczynek, dając za powód mocne znużenie. Remigiusz zaś, jak tylko pokrzepił siły, natychmiast zasnął; kapitan nie mało użył kłopotu, zanim go zdołał obudzić i namówić aby z nim poszedł na górę.
Stara, wziąwszy drewniany lichtarz, poprzedziła gości prowadząc ich po niewygodnych schodach na facjatkę, potem z najprzyjemniejszym na jaki zdobyć się mogła uśmiechem, życzyła im dobrśj nocy, nareszcie zamknąwsy drzwi na klucz, zeszła do swoich.
Zaledwie kapitan pozostał sam na sam z Remigiuszem, wszystkie wypadki zeszłego wieczora ukazały mu się w prawdziwem świetle; zważywszy całe położenie rzeczy nabrał przekonania, że popadł w ręce okradaczy rozbitków, owych kryjących się po wybrzeżach morza poławiaczy cudzej wła-
sności, których przemysł zależy na ofiarach burzy lub skał podwodnych, na okropnej śmierci nieszczęśliwych żeglarzy. Teraz dopiero zrozumiał ostrzeżenie Wyrwi-dęba, który zaraz od początku zdawał się niebyć w zgodzie z drugiemi i z wyraźną niechęcią posłyszał, że kapitan przyjął ustąpiony przez starą pokój. Nasi podróżni zostali schwytani w oczywistą zasadzkę.
Jednak nie było najmniejszego podobieństwa wydobycia się z tej niegodziwej matni.
— Remigiuszu! rzekł po cichu kapitan, — obudź się, jesteśmy w niebezpieczeństwie.—Zaledwie chłopczjua dosłyszał te wyrazy, oczy jego otworzyły się a sen uleciał z powiek daleko.
— Co trzeba czynić kapitanie? — zapytał pełen odwagi i gotów na wszystko.
— Najpierw, obmyślić drogę ucieczki.
— To nie łatwo kapitanie; niśma żadnego . wyjścia... ale cicho... słuchajmy!
W tej chwili, doszły aż do nich ciche, pomieszane głosy. Remigiusz przyłożył ucho do źle spojonych desek podłogi.
— Już zasnęli, — mówiła kobieta,—doza była dostateczną, kapitan chrapie jak zabity; co się zaś
tyczy malca, jestem o niego spokojna; dzieci nie budzą się tak prędko.
— Tak! odpowiedział Kruszy-skała, ale kto wie czy jutro nie dowie się kim jesteśmy!... gdyby zawiadomił pobrzeżną straż, bylibyśmy zgubieni. Zaręczam że jutro skoro świt, Przezorny wyśle łódź po kapitana, to też jeżeli go czemprędzśj z malcem nie sprzątniemy, jutro będzie nam ciepło!
^ — Znowu bezkorzystna zbrodnia, odezwał się Wyrwi-dąb, wodząc niedbałym wzrokiem za kłębami dymu, który ze swojej fajki puszczał ku sufitowi — ani ten człowiek, ani jego mały towarzysz, nic nie widzieli, nic nie słyszeli; jesteśmy dla nich rybakami; nic podejrzanego nie mogło zwrócić ich uwagi; mojem więc zdaniem....
«
— Mojem zdaniem, — przerwał Kruszy-skała, jest użyć sposobu najpewniejszego; zrzucić obydwóch
* z nadbrzeżnej skały w sam środek wiru i po wszy- stkiem; w tem miejscu najtęższa łódź nie oparłaby się szalonemu prądowi, a cóż dopiero człowiek? — Uczyńmy jak radzę, żaden z nich nie wypłynie, a nazajutrz niech sobie szukają, niech wypytują, my o niczem nie wiemy, nie widzieliśmy nikogo!
— Tak!- a jeżeli kapitan się przebudzi, jeśli spróbuje się bronić?...—wtrąciła Dorota,—nawarzylibyśmy sobie nie mało kłopotu!.... zastanówmy się dobrze; dzieciak będzie wrzeszczał... Kto wie? może w tym razie Wyrwi-dąb ma trochę słnszności....
— Dobrze, ale czy Wyrwi-dąb zaręczy własną głową za złe następstwa, jeżeli nie pozbędziemy się gości?... — zapytał surowym tonem stary Kruszy-skała.
— I owszem, — odrzekł młodzieniec, — biorę odpowiedzialność na siebie.
Po tej rozmowie nastąpiło głębokie milczenie; tylko brzęk szklanek świadczył o obecności żyjących osób w chacie.
Remigiusz słowo w słowo powtórzył kapitanowi to co usłyszał, a ponieważ żaden głos więcej nie zwracał ich uwagi, domyślili się że niegodziwi poszli za zdaniem najmłodszego; to ich cokolwiek uspokoiło. Remigiusz rzucił się na łóżko i prawie bezwładny, mimowolnie zasnął. Kapitan przeciwnie, całą noc nie mógł przymrużyć powiek; oczekiwał poranku z- największą niecierpliwością.
Zaledwie pierwsze światełka dziennego brzasku zaczęły się ukazywać, gdy lekki szmer dobiegł do
izdebki poddasza, gdzie kapitan czuwał nad Remigiuszem. Drewniane na wpół zbutwiałe schody głucho zatrzeszczały, klucz obrócił się w zamku i drzwi skrzypnęły na zardzewiałych zawiasach. Jakiś człowiek starannie otulony płaszczem, ukazał się na progu; pomimo dużego kapelusza zakrywającego mu większą część twarzy, kapitan poznał natychmiast Wyrwi-dęba.
Młodzieniec przyłożył do ust palec na znak milczenia, potem rzekł cichym głosem:—Wstawajcie i uciekajmy! chwile są policzone, moi nieznośni wspólnicy nieobecni. Wprawdzie postanowili pozwolić wam odpłynąć na spodziewanej łodzi, ale mogą zmienić postanowienie, a wtedy...
Kapitan pojął natychmiast że to był zbawca, którego niebo mu przysłało.
— Gdzież oni są? — zapytał.
— Udali się na połów węgorzy morskich, ażeby złudzić was, że rybołówstwo jest. jedynym ich sposobem do życia. Ja także miałem wyruszyć z niemi, lecz gdy mnie chcieli przebudzić, udałem ■ że głęboko zasypiam... a teraz powiedz kapitanie, czy raczysz mnie przyjąć na pokład Przezornego ? rt
Kapitau podał mu rękę. — „Niebiosa radują się zawsze,—rzekł wzruszonym głosem, — ilekroć grzeszna dusza zwraca się na drogę pokuty i poprawy.“
Oh! przysięgam, że nigdy krew ludzka rąk moich nie splamiła, — zawołał Wyrwi-dąb z zapałem, zostałem wspólnikiem tych rabusiów, mimo wiedzy; nie domyślałem się ich ohydnego rzemiosła; długi czas brakowało mi sposobności abym mógł iin uciec, teraz dopiero Bóg zlitował się nademną. Moja rybacka łódź czeka przy drugim końcu wyspy. Znam wszystkie żeglowne miejsca tych wybrzeży, nie lękajcie się żadnego niebezpieczeństwa; jeżeli będziemy działać' z pośpiechem, za kilka godzin dopłyniemy do okrętu, potem należę do was! —Jestem dokładnie obeznany z rybołówstwem, nie będziecie skarżyć się na mnie.
— Wierzę ci młodzieńcze, w twoich oczach dostrzegam wiele dobrego, przyjmę cię do służby okrętowej, a prowadzenie się twoje najlepiej dowiedzie szczerości twych przyrzeczeń.
W tej chwili twarz Wyrwi-dęba pozbyła się całej swśj dzikiej ponurości, i zajaśniała pogodą czystej nadziei.
— Oh! dziękuję, dziękuję ci kapitanie; nie zdradzę twego zaufania; będę ci winien tysiąc razy więcej niż życie... bo honor i spokojność sumienia.
W kilka chwil potem, łódź kołysała się na morzu; Wyrwi-dąb chwycił za wiosło; był on silnym i wprawnym marynarzem. Niezadługo minęli ową niebezpieczną skałę podwodną i zaledwie odpłynęli
0 parę mil od brzegu, kiedy spotkali barkę, którą niespokojna załoga Przezornego wysłała celem poszukiwania ukochanego dowódcy.
Ale jakież było zdziwienie i radość kapitana, skoro w dwóch ludziach kierujących tą barką, poznał dwóch majlków, których wczoraj zabrał ze sobą
1 których stratę już w głębi duszy opłakiwał.
Dwaj rozbitki, opowiedzieli jakim sposobem, w chwili gdy porwał ich silny prąd, zdołali dostać się na jednę z owych licznych wysepek, prawie połączonych w jedno długie pasmo; jak przy odwadze i zręczności, przechodząc lub przepływając z wyspy na wyspę, zbliżyli się do Przezornego o tyle przynajmniej, żc nareszcie ich znaki zostały z pokładu dostrzeżone. Okręt natychmiast wysłał po nich kilku towarzyszów, a dowiedziawszy się za ich powrotem
o rozbiciu łodzi kapitana, czemprędzej spuścił na
morze daleko większą barkę, aby dopóki pora, ratować nieszczęśliwego dowódcę.
Vv godzinę później, dwie łodzie zbliżyły się spokojnie do boku Przezornego; kapitan ściskał za ręce zgromadzoną w około niego służbę, a Remigiusz, uszczęśliwiony że zobaczył swoich kolegów, mówił im niby z poważną minką: — „teraz ja wam naopowiadam się prawdziwych historji*!... żadna z nich pewno nie będzie bajką!-‘
Być może, — odpowiedział Nikus skrzywiwszy się niemiłosiernie; —. ale przypadki mojego kuzyna Żclaznej-pięści są daleko ciekawsze!
— Z kąd wiesz że ciekawsze, kiedy Remigiusz jeszcze ani ust nie otworzył? — zapytał Tomasz — i zniecierpliwiony, już wyciągnął rękę po nad głowę Nikusa. aby mu przylepić tak zwaną w języku uliczników szlafmycę; ale Remigiusz w imie szczęśliwego powrotu kapitana i swojego, zaklął Tomasza, aby na inną chwilę odłożył wszelkie wymówki, połajania i bolesne dodatki.
Połów wieloryba. — Przypłw i odpłw morza. Wioski pochłonięte przez Ocean. — Historya rybołówstwa.
0
W
W yrwi-dąb został przyjęty do służby okrętowej jako doświadczony marynarz i jako oswobodziciel kapitana, który natychmiast napisał skargę na złodziei nadmorskich, aby przy pierwszej sposobności złożyć ją w Rio-Janeiro. Wyrwi-dąb, majtkowie i Remigiusz podpisali tę ważną dla bezpieczeństwa żeglarzy deklarację.
Wkrótce przyjazny wiatr wyswobodził Przezornego ; okręt po dość długiej niewoli, odzyskał swobodny, szybki bieg, wśród okrzyków radości całćj załogi.
Jakkolwiek stary wilk morski, dawał pilne baczenie aby niektórzy z zazdrosnych majtków nie dręczyli Remigiusza, zdarzało się jednak że od czasu do czasu, brała ich chętka dokuczyć mu ukradkiem.
Jednego dnia, Tomasz, najstarszy z chłopców okrętowych, został za jakąś psotę skazany na przepędzenie dwudziestu czterech godzin o chlebie i wo-. dzic, na bocianiem gnieździe. Trzeba wam wiedzieć młodzi czytelnicy, że na okrętach, bocianiemi gniazdami nazywają kosze, czyli maleńkie galeryjki, przytwierdzone wysoko na około masztów, zkąd majtkowie odbywający straż, mogą widzieć daleko, i dać znać o zbliżających się statkach, uprzedzić
o niebezpieczeństwie, lub wreszcie ułatwiać niektóre obroty okrętowe.
Po obiedzie, kapitan dostrzegł Remigiusza, jak z koszyczkiem w ręku, wymknął się cichaczem z pod pokładu i z szybkością kota wdarłszy się na maszt, siadł na bocianiem gnieździe, obok pokutującego Tomasza.
— Tomciu, — rzekł chłopczyna łagodnie, podnosząc koszyczek, — wiem że nie lubisz suchego chleba, a ja wcale dziś niejestem przy apetycie...
7
jakoś mi przykro... patrz, oto mój obiad; pić mi się także nie chce, wyręcz mnie, oto moje wino.
— Dziękuję,—odpowiedział niechętnie Tomasz; nie lubię fałszywców, pieszczochów, pochlebców; nie chcę twego obiadu, zanieś go takim jak ty lizusom!
— Niechcesz przyjąć? jesteś niesprawiedliwy... gdybyś się zastanowił, nieprzemawiałbyś do mnie w tak przykry sposób... Czy też ja kiedy skarżyłem się na ciebie? — czy kiedybądź zostałeś prze- zemnie ukarany? No Tomku! podaj mi rękę i bądźmy przyjaciółmi.
To mówiąc, Remigiusz tak dumny, tak odważny w razie potrzeby, uczuł dwie duże łzy spływające po twarzy.
— Prawda, jesteś dzielnym, poczciwym chłopakiem, zawołał Tomasz podając mu rękę. Do stu rekinów! na całym okręcie niema równego tobie!... choćby kto był najniesprawiedliwszym, niemógłby gniewać się na ciebie; to wszystko prawda, ale widzisz mój kochany, jesteś ulubieńcem kapitana który na ląd ani ruszy bez ciebie, który oszczędza cię od służby... cóż tedy panicz porabia na okręcie?
T
ba! panicz czyta, panicz rysuje, panicz będzie uczonym; a my? zostaniemy na wieki wieków osłami?
— Co też ty mówisz Tomku! każdy przy dobrej chęci może się czegoś nauczyć... prócz tego, ty niemasz jak ja biednej matki, której jestem je- dynem wsparciem; nie masz małego braciszka, którego trzeba wychować, przyodziać i wyżywić...
— Oh! słusznie! słusznie! jestem głupcem razem z moją zazdrością! bywają chwile że mię wstyd bierze... że sam sobie dałbym ze sto kułaków!... no, Remigiuszu, uściskajmy się i zapomnij
o wszystkiem!
— Z całego serca!... A teraz pozwolisz abym ci zostawił koszyczek?
— Do stu. rekinów! to się rozumie!
— Przewybornie! — do widzenia bracia Tomaszu !
— A ty zkąd?—zapytał kapitan Remigiusza, widząc go schodzącego z masztu.
Chłopak zarumienił się jak burak.
— Gdzieżeś to bywał bez mojego pozwolenia?
— Byłem... byłem... pocieszyć trochę Tomasza...
— Jestes niepoprawnym!.... ale twoje nieposłuszeństwo pochodzi z szlachetności serca, za którą
*
gniewać się niepodobna.... jednak na przyszłość, proszę mi być posłusznym... tu trzeba posłuszeństwa... zły przykład ośmiela drugich...
Remigiusz posmutniał trochę, a zacny kapitan dodał po cichu sam do siebie: „wyborny chłopiec! im lepiej go poznaję, tem bardziej kochać go muszę!“
Pewnego rana, majtek odbywający straż zawołał nagle: „Wieloryb od północy, wieloryb!“
W kilka chwil, wszyscy już byli na pokładzie, i w rzeczy samej, spostrzegli z północnej strony,, najdelej o pół mili od okrętu, ogromnego, sto mniej więcej stóp długości wieloryba, który śpiąc na powierzchni oceanu, wyrzucał nozdrzami, czyli pry- sfcawkami, dwa potężne słupy wody.
Przezorny skierował wprost ku niemu.
Skoro się znalazł w stosownej odległości, spuszczono na morze dwie lekkie, wysmukłe łodzie, umyślnie do połowu wieloryba budowane, które po powierzchni fal prześlizgują się z szybkością strzały. W każdą z nich, wszedł jeden majtek dowodzący, jeden harpunjer i czterech silnych wioślarzy; w obie złożono po dwadzieścia harpunów i lanc, po kilka szpadlów zaostrzonych jak noże, i po
ogromnym pęku cienkich lin, które się uwiązują do harpunów, tak ażeby zahaczony wieloryb mógł płynąć dalćj, niewymykając się z rąk harpunjerów. Harpun, jest to rodzaj bardzo ostrego dzirytu trójkątnego, niekiedy zaopatrzonego zębami, który silną wyrzucony dłonią, więźnie w potwornem cielsku wieloryba i nie łatwo się wydobywa.
Remigiusz więcśj niż kiedybądź ukochany przez kapitana, otrzymał jako wielką łaskę, pozwolenie przyjęcia udziału w wyprawie. Troskliwy opiekun mocno go zalecił przywódzcy jednśj łodzi, poczem wszyscy mszyli ku wielorybowi.
Warto widzieć z jakim zapałem poławiacze puszczają się w ślad tego olbrzyma oceanu; przywódzcy stoją przy rudlu; harpunjerowie na przodzie łodzi szykują swoje pociski; wioślarze starają się jak najmniśj robić szelestu, bo wieloryb śpi. Która łódź dopędzi piśrwsza, z tej pierwszy harpun wypadnie; jest to zaszczyt podwajający zapał walczących; każdy z nich radby się okazać najgorliwszym, najodważniejszym.
Łódź w której płynął Remigiusz, wyprzedziła współzawodniczkę. Na samą myśl krwawego dramatu jaki się miał rozwinąć przed jego oczyma,
serce małego zucha żywiej i silniej uderzyło. Za danym znakiem przywódzcy, harpmijer wstrząsnął po nad głową harpunem, wymierzył, i dzielny rzutem ugodził w bok potwornego zwierza. Pocisk utkwił głęboko; wieloryb uczuł ranę, przebudził się i wściekłem szamotaniem zapienił wodę; biada tym którychby zdołał dosięgnąć; jego najpotężniejszą bronią jest ogon, którego każde uderzenie gru- choczc wszystko jak piorun. Jedna z dwóch łodzi zbliżywszy się nierozważnie, w mgnieniu oka została zdruzgotaną, szczęściem żaden z ludzi nie zginął, towarzysze przyjęli ich do siebie, tylko harpuny, lance i inne przybory, poszły na dno oceanu. Po kilko-chwilowej walce, wieloryb chciał się ratować ucieczką; z utkwionem w boku żelazem znikł poławiaczom z oczów, ale długość liny przywiązanej do harpuna, była aż nadto wystarczającą; Re-
- migiusz uspokoił się, widząc, że ślad nie zupełnie stracony.
Od tśj chwili, połów staje się coraz bardziej zajmującym. Łódź pędzi z wzrastającą szybkością; wioślarze głosem i przykładem zachęcają się wzajemnie, jedni drugim dodają odwagi; potwór zniknął w głębokościach morza, nieustraszeni poławiacze
z biciem serca oczekują ukazania się groźnego przeciwnika. Po kilku minutach, widać zdaleka jak fale zaczynają się zarumieniać krwią zranionego; ślad odzyskany staje się co raz wyraźniejszym, bo przybiera podobieństwo długiej i szerokiśj purpurowej wstęgi. Nareszcie siły opuszczają olbrzyma; wypływa na powierzchnię, znowu się nurza i znowu wypływa; kilka razy powtarza to samo, aż osłabiony do reszty, chcąc nic chcąc ulega przemocy. Wtedy przywódzca łodzi śmiało podpływa ku niemu, podnosi rękę uzbrojoną zaostrzonym do koła rydlem, który zatapia w piersiach, sięgając aż do płuc wieloryba. Krew broczy się strumieniem, zwyciężony potwór, dwie blizko godziny miota się w konwulsjach okropnego konania.
Przywódzca łodzi i liarpunjer, nowe zadają mu rany. Nieustraszoność poławiaczy ośmiela Remigiusza, który schwyciwszy ostry szpadel, wymierza cios i niespodziewanej« szczęściem, przecina jeden z pniów arteryi niosących życie do ogona, tak, że nie mogąc nim władać, wieloryb przestaje być groźnym. Przezorny wysyła kilka łodzi, prawie wszyscy majtkowie przybywają aby zagarnąć zdobycz. Zwierze kilka razy rzuciło się jeszcze, a jedno
z tych ostatnich drgnień, strąciło Remigiusza w morze. Ale bądźcie spokojni czytelnicy! młody, dzielny marynarz, nie przestraszył się upadkiem; na chwilę zniknął w otchłani, poczem płynąwszy nurkiem, ukazał się tuż obok łodzi przywódzcy, który wraz z innemi żeglarzami pośpieszył mu na pomoc i przyjął na swój statek, poklaskując jego zręczności i odwadze.
Ostatnie drgnienie pokonanego wieloryba, przyjęto kilkakroć ponawianym okrzykiem- zwycięztwa.
Najpierw, jak zwykle w takim razie, odcięto mu ogromnym nożem ogon, aby ten nie przeszkadzał płynąć szalupie; potem, ośm łodzi przywiązało doń liny i zwolna przyciągnęło do okrętu, do którego prawego boku, olbrzymi zwierz został przymocowany. Wszystko to kosztowało niemało czasu
i pracy.
Teraz dopiero, kapitan daje znak zwinięcia żagli i cała osada przystępuje do rozebrania, czyli porozrzynania na sztuki wieloryba, którego tłustość odejmują długiemi połciami. Jedni majtkowie w butach podkutych ostremi ćwiekami, włażą wprost n<L niego, inni w łodziach opatrzonych w stosowne narzędzia krają i rozrąbują, opływając go do koła.
Wśród rozbieraczy krząta się nasz Remigiusz; on także darmo nie chce jeść chleba, toż jak na swój wiek pracuje z energją i wytrwałością. Nie zadłu- go zwierze jest już poćwiertowane, tłuszcz wciągnięty na pokład; po tej czynności odejmują mu głowę dla wydobycia z niej szczap fiszbinu, tak pożytecznego w różnych gałęziach przemysłu. Wieloryb niema zębów i właśnie te szczapy rogu, czyli fiszbinu, któremi wyłożone jest jego podniebienie, służą mu do miażdżenia małych mięczaków i muszli, stanowiących główną część jego pożywienia. Resztę rozebranego w ten sposób zwierza, pozostawiają morskiemu ptastwu, które w czasie całej czynności zuchwale krąży po nad głowami pracujących, chwytając od chwili do chwili ogromne kawały mięsa. Wkrótce tśż i żarłoczne Rekiny nadpływają chmarami, aby ubiegać się z ptastwem o część upragnionej zdobyczy.
Pozostaje jedna jeszcze robota, zarówno ważna i nie mniśj niebezpieczna, to jest przetopienie tłuszczu. Odbywa się ono u stóp przedniego masztu w ogromnych kotłach, pod któremi ogień podsycają, wrzucając do pieców trudne do zupełnego wytopienia szczątki tłustości.
Napełniono tranem sześć dużych beczek i ustawiono je na dnie okrętu, ale połów nie prędko się skończy, bo trzeba takich trzydzieści; więc nasi zuchwali poławiacze ruszyli za nową, zdobyczą w kierunku wysp Maluińskich, miejsca ich przeznaczenia.
Jednakże ile razy Przezorny znajdował się blizko brzegów, a kapitan miarkował że może zabawić parę dni na lądzie, nigdy nie omijał sposobności; brał z sobą kilku majtków kolejno i jednego lub dwóch chłopców okrętowych. Remigiuszowi zaś, którego kapitan przybrał za syna, służył przywilej ukochauego dziecięcia; wolno mu było zawsze towarzyszyć opiekunowi.
Pewnego dnia, gdy przechadzali się oba po wyspie Świętego Sebastjana, jednej z głównych wysp Brezylii, i kiedy podziwiali prześliczne ptastwo w które ten kraj tak obfituje, nagle usłyszeli krzyk trwogi i boleści. Pozostawili oni daleko po za sobą marynarza Wyrwi-dęba, zatem krzyk niezawodnie pochodził od niego. Ale cóż mu się mogło przytrafić w tak krótkim czasie?
Remigiusz z właściwą swemu wiekowi szybkością pobiegł ku niemu; nic dziwnego że prześcignął
kapitana, a skoro przybył na miejsce gdzie zostawili Wyrwi-dęba, znalazł go przewróconego na ziemię, z błędnemi oczyma i najeżonemi włosami. Ogromny wąż około dwudziestu stóp długi, otoczył jego silne ciało i coraz bardziej ściskając swoje pierścienie, prawie już zatamował oddech nieszczęśliwemu człowiekowi.
Mały bohater na widok niebezpieczeństwa nie namyślał się długo; pochwycił mały toporek, który przyjaznym trafem zabrał ze sobą i w chwili kiedy wąż zniżył ku ziemi uzbrojoną potężnem żądłem paszczę, zuch wymierzywszy dobrze w jego szkaradną głowę, zgniótł ją odważnie. Ranione śmiertelnie zwierzę drgnęło z boleści, a tracąc stopniowo siły i możność szkodzenia, rozwinęło powoli kręgi otaczające Wyrwi-dęba, który tym sposobem ocalał.
Przeciągłe syknięcie uleciało z ostatniem tchnieniem potwora. — Dobrze moje dziecię! rzekł kapitan kładąc rękę na ramieniu Remigiusza, — bardzo dobrze! ot to mi się nazywa odwaga.
— Remigiuszu! na życie i śmierć! — zawołał Wyrwi-dąb podając mu rękę;—uchroniłeś mnie od straszliwego skonu, należę do ciebie. Niechno teraz
kto spróbuje źle mówić o tobie, dokuczać ci, albo choć spojrzeć krzywo na ciebie!...
Maluiny, zwane także wyspami Falklandzkiemi, składają się z archipelagu czyli gromady wysp, z których dwie najznaczniejsze, to jest: East-Fal- kland i West-Falkland. Leżą one wśród Oceanu Atlantyckiego, na południe Ameryki południowej, naprzeciw cieśniny Magellańskićj. W roku 1594 odkrył je Ryszard Hawkins, należą do posiadłości Angielskich.
Remigiusz dał tyle dowodów odwagi i roztropności że pozyskał sobie szacunek i przyjaźń całćj załogi; przytomność umysłu, jaką szczególniej okazał w nieszczęśliwśj wycieczce na nieznane wyspy z kapitanem, wywarła bardzo korzystny dla niego wpływ, na usposobienie dwóch młodych towarzyszów.
— Szczęśliwy jesteś,—mówił Nikus do Remigiusza,— widziałeś rozbójników, i do tego udało ci się wymknąć panom rekinom, którzy już sobie ostrzyli ząbki aby cię schwytać na kolację!... ja bo nic nie widziałem, nawet najmniejszej burzy, najlichszego rozbicia!... Ale to wszystko jedno, mój kuzyn Żełazna-pięść naopowiadał mi do woli tych okro-
T~
pności... Otóż mamy! znowu się śmiejecie.... głupia rzecz!... ile razy zacznę o nim mówić, zawsze napada was jakaś chętka do śmiechu... a jednak, gdybym wam opowiedział wszystko co mu się przytrafiło, pootwieralibyście gęby z zadziwienia, ale cóż? wy nie chcecie niczemu dać wiary! tacyście przemądrzali!
— Opowiadaj, opowiadaj, kochany Nygusie,— zawołał Tomasz uderzając go po ramieniu, — gotowiśmy uwierzyć twoim baśniom; ale chociażby były najokropniejsze, śmiać się nam nie zabronisz.
— Tak! nie inaczej! — mówił Nikus z ener- gicznem poruszeniem rąk, w którem pomimo wrodzonej mu dobroci, przebijało się cokolwiek gniewu, — nie inaczej! opowiem wszystko, a najpierw dowiedzcie się, że pewnego razu mój kuzyn Żela- zna-pięść, siedział dzień i noc całą w paszczy wieloryba.
— Co ty gadasz! — zawołał Remigiusz wybuchając śmiechem.
— Ot to mu dopiero było tam ciepło! — dodał Tomasz śmiejąc się jeszcze głośniej.
— Śmiejcie się, śmiejcie jak chcecie; ale ja wiem że to co mówię jest prawdą, wiem że mój
kuzyn o mało nie zamarł w tem więzieniu, i gdyby nie jego nadzwyczajna przytomność, biedaczysko nie byłby się nigdy z tamtąd wydobył. Tylko przestańcie się śmiać i posłuchajcie.
— Słuchamy!... słuchamy!...
— Wyobraźcie sobie, pewnego razu poławiano potwornego wieloryba; miał on z jakie sto kilkadziesiąt stóp długości; mój kuzyn Żelazna-pięść, człowiek niesłychanie odważny, chciał koniecznie pozyskać chwałę pierwszego rzutu harpuna; tymczasem jak wieloryb machnął ogonem, wszystko poszło w powietrze! Łódź rozprysła się w kawałki, a majtkowie co do jednego powpadali w morze. Mój kuzyn, który nie znał nawet co to jest trwoga, i który bynajmniej nie lękał się wody, powiedział sobie: „mniejsza o to!“ — i ruszył wpław jak stynka. Ale właśnie w chwili gdy dopływał do drugiej łodzi, spostrzegł ogromnego rekina, który już rozdziawiał paszczę aby go pozrzeć; oczy potwora błyszczały chciwością na taki apetyczny kęsek, i mój kuzyn pierwszy raz w życiu poczuł coś podobnego do lekkiej dreszczu obawy... coś niby ciarki przebiegły go od stóp do głów... Jednakże nie traci przytomności ani czasu, daje kilka cugów tak dzielnych, że w parę
sekund żarłoczny rekin daremnie wytrzeszczał oczy, jego spodziewana zakąska przepadła w pienistej fali... ale cóż ?... gdy mój kuzyn Żelazna-pięść uniknął jednego niebezpieczeństwa, wpadł niespodzianie w drugie; silny prąd mimo najdzielniejszego oporu, wepchnął go w głąb jakiejś ogromnej jamy, jakiejś przerażająco-ciemnej jaskini; mój kuzyn uczuł że dalej płynąć niemoże, fale zniknęły, wody ani kropelki! — Zdziwiony, rozpatruje się dokoła i spostrzega że się znajduje niby w ogromniej izbie, podpartej dwiema grubeini belkami; u góry były dwa niewielkie otwory, jakby umyślnie urządzone dla odświeżania powietrza pod pokładem, bo mój kuzyn był pewny że go fala wrzuciła do jakiegoś okrętu; czuł kołysanie, słyszał szum bałwanów rozbijających się o boki tego statku. Ciemność nie pozwalała mu dobrze widzieć, jednakże w jaki kwadrans, jego oczy zaczęły się przyzwyczajać’ po trosze do panującego tam zmroku, to też mój kuzyn Żelazna-pięść, nie troszcząc się bynajmnej jakim sposobem wróci do swoich towarzyszów, czuł że mu wcale wygodnie w tem nowem schronieniu. Chciał się nawet położyć i byłby najsmaczniej zasnął, bo jak mówiłem, mój kuzyn był niesłychanie odważny, ale
kiedy już zabierał się do spoczynku, nagle spostrzegł wpadającego do izby... zgadnijcie kogo?
— Którego z majtków?
— Kapitana?
— Ale! gdzie zaś!... oto rekina moi kochani, rekina, i to jeszcze tego samego, który przed godziną ostrzył na niego zęby!'Mój kuzyn poznał go od razu, choć niegodziwy żarłok był zmieniony do niepozna- nia; miał w boku głęboką ranę i stracił całą swoją zuchwałość; wpadł ze spuszczoną głową z pokorną minką jak zwyciężony jeniec... Czy uwierzycie? pokazało się że okręt nie był czem innem, jak tylko kolosalną paszczą wieloryba!
W tem miejscu opowiadania Tomasz i Remigiusz, parsknęli trudnym do powstrzymania śmiechem.
— Kto inny na miejscu mojego kuzyna, byłby umarł ze strachu, ale on powiedział sobie: „nie ja pierwszy, nie ostatni“ — i postanowił użyć wszelkich sposobów ocalenia. Najpierw' usadowił się w najciemniejszym kątku i niepostrzeżony widział miljony ryb dużych i małych, z których król oceanu bez najmniejszego skrupułu wyprawiał sobie obfite i bardzo częste biesiady. Po kilku godzinach, kuzyn Żelazna- pięść wygłodniał należycie; świeże, prześliczne ryby,
które przelatywały mu pod nosem pędząc do wielorybiego żołądka, zostrzyły w dwójnasób jego apetyt, a trzeba wiedzieć że pan wieloryb nie żałował sobie ani łososi ani płaszczy! Tedy mój kuzyn, zaczął przemyślać jakimby tu sposobem zdobyć w przelocie parę smaczniejszych rybek... a ponieważ nigdy *nie zbywało mu na dowcipie, wydobył chustkę od nosa, zrobił z niej sieć i w kilka minut zaopatrzył się w przewybomą żywność; szło tylko
o usmażenie wieczerzy... w tern, dowcipny mój ku- zyneczek, przypomniał sobie że właśnie ma w kieszeni krzesiwko i hupkę...
W tym punkcie, rozmowa chłopców okrętowych została przerwaną niespodzianem zjawieniem się kapitana, który niepostrzeżony, słuchał ich od kilku minut.
Nikus zamilkł natychmiast i zaczerwienił się po uszy.
— Cóżeście tu robili? — zapytał kapitan.
— Nikus,—odrzekł Tomasz, — opowiadał nam przygody swojego kuzyna Żelaznej-pięści, połkniętego przez wieloryba.
Kapitan uśmiechnął się i wzruszył lekko ramionami.
— Moje dzieci,—odezwał się wreszcie,—nie myślę ja wcale tamować waszśj zabawki, ale po co ubiegać się za powiastkami bez celu, za baśniami dobremi do usypiania dzieci, kiedy jest tyle rzeczy zajmujących i pożytecznych, o których dobrze by było coś się dowiedzióć? Usłuchajcie rady starszego, używajcie korzystniej chwil wolnych od cedzien- nśj pracy; czyliż naprzykład hystorja rybołówstwa na oceanie, nie dostarczy wam tylu ciekawych cudów i wypadków? czyliż rozmaite gatunki ryb, począwszy od wędrownego śledzia, aż do szlachetnego łososia, lub królewskiego jesiotra, nie zasługują na bliższą uwagę? Czyż wszystko na tym świecie nie jest prawdziwym cudem? począwszy od postępowego i wstecznego ruchu morza, czyli przypływu
i odpływu, odbywającego się dwa razy dziennie, a spowodowanego wpływem księżyca i zmieniającego się podług faz tego planety, aż do zadziwiających wulkanów które wybuchają w głębi morza, aż do trzęsienia wzruszającego dno oceanu i wznoszącego po nad morze materje ukryte w jego przepaściach?
W roku 1831, ujrzano niespodzianie jakąś wyspę przy pobrzeżach Sycylji. Odznaczała się ona wysokością i dziwacznemi załomami z pomiędzy
których wydobywały się kłęby dymu i pary. Był to prawdopodobnie krater wulkanu, utworzonego przez podziemne ognie. Po kilkunastu miesiącach, wyspa ta zapadła się powoli i dziś tworzy tylko skałę o kilka stóp pod powierzchnią wody. Wiele krajów dziś zamieszkanych pozyskano w obrębie oceanu; do takich należy ziemia Holandji, którą morze zalałoby zupełnie, gdyby nie groble i tamy, trzymające je we właściwych granicach. Wylewy są najstraszniejszemi klęskami natury; pochłaniają one całe prowincje; wioski, miasta mniejsze i większe, zniknęły tym sposobem, ukazując nad powierzchnią rozhukanych wód, wierzchołki dachów
i wieżyczki dzwonnic kościelnych, jak gdyby na świadectwo swojego nieszczęścia. W XI wieku, posiadłości hrabiego Godwin w ziemi Kent, zostały całkiem zalane. W roku 1546, fale pochłonęły około stu tysięcy osób w territorium Dordreclit, a daleko znaczniejszą liczbę w okolicy Dullast. Nieda- wneroi czasy w Fryzji i Zelandji, czternaście wiosek od jednego razu uległo temuż losowi; w dni pogodne, można było widzieć jeszcze ich ruiny w głębi morza.
*
— Widzicie moje dzieci, takie histoije są nie mniej zadziwiające, jak przygody kuzyna Żelaznej- pięści, a w dodatku mają tę jeszcze zasługę, że są prawdziwemi i że w waszej młodśj pamięci pozostawią ziarnko wiadomości, które późniśj wyda piękne owoce. Wierzajcie mi, korzystajcie z doświadczenia wszystkich; stary wilk morski naprzykład, którego całe życie przebiegło na dalekich podróżach, może was wiele nauczyć; nie wahajcie się wierzyć jego słowom; jest to jedyny żeglarz z ca- łśj naszej osady, który nie pozwala sobie mącić niedorzecznemi baśniami młodociane główki, i którego możecie zapytywać o wiele rzeczy, bez obawy abyście nie zostali w błąd wprowadzeni; pomimo swojej szorstkości, jest on człowiekiem rozumnym
i dzielnym, dla tego też kocham go i szanuję. Wielkie rybołówstwo morskie, od dawna jest jego rzemiosłem; poświęcał mu się na pobrzeżach przylądka Horn, Nowej-Ziemi i Islandji; poproście go aby wam opowiedział ową starą historję rybołówstwa; starą jak świat którego było jednym z pierwszych przemysłów, jednym z głównych sposobów zarobkowania. Jak dzisiaj, tak i w pierwszych epokach, rybołówstwo odbywało się za pomocą wędek,
sieci i harpunów. Starożytni znali daleko lepiśj od nas wszelkie ułatwiające środki, jakie doświadczony umysł może nastręczyć tej sztuce. W świetnych czasach Grecyi, przemysł ten był najzyskowniej- .* szym; obfitość ryb, zjednała portowi Bizantyjskiemu nazwę Złotego Rogu. Rzymianie poszli śladem Greków; oni to ustanowili uroczystość rybaków, którą obchodzono z niezwykłą wspaniałością trze- ifiego Czerwca. Lukullus, bogaty i rozrzutny Rzymianin, kazał przekopać górę w okolicach Neapolu, aby przez utworzony tym sposobem kanał, wprowadzić morze wraz z rybami aż do swoich ogrodów. Każdy chciał się odznaczyć dziwactwem; zamiłowanie ryb stało się modą dochodzącą do szału; szczególniej ubiegano się za murenami. Mówca Hortensjusz, opłakiwał śmierć mureny, którą karmił własną dłonią; córka Druzusa, przystrajała swoje ryby złotemi pierścieniami i kosztownemi kamieńmi. Przyswajano mnóstwo gatunków ryb, które przypływały do brzegu na głos swojego pana.
Budowano wspaniałe sadzawki napełniane morską wodą; tam zdobywcy świata przybywali bawić się rybołówstwem. Hircjusz dał Cezarowi ucztę, na
któréj zastawiono sześć tysięcy murenów z jego własnych sadzawek.
Do téj niedorzecznej, szalonej rozrzutności, łączyło się nie raz ohydne okrucieństwo. Pollion kazał wrzucać do sadzawek niewolników swoich, aby się ryby tuczyły ich ciałami.
Wreszcie, nie cofając się już w odległe wieki, dzisiejsze rybołówstwo również jest zajmujące; morskie szczególniej, nabyło niemałego znaczenia od odkrycia Nowéj-Ziemi. W roku 1497, Jan Cabot, Wenecjanin, wysłany z Anglji przez Henryka YII dla szukania przejścia do Chin od strony północno- wschodniej, odkrył wyspę, któréj z początku dał nazwę Prima-Vista, a którą później nazwano No- wą-Ziemią. Corte-Real, pierwszy zwrócił uwagę Europejczyków na obfity napływ Dorszów (Sztokfi- szów) ku pobrzeżom Nowéj-Ziemi. W dzisiejszych czasach połów tych ryb. jest po połowie wieloryba najzyskowniejszym i najważniejszym dla handlu.
Kapitan miał do załatwienia kilka interesów handlowych w Fernambuk; podróż odbywała się szczęśliwie, bo oprócz połowu wielorybów, korzystano z każdej sposobności zakupywania lub zamiany towarów. Remigiusz który we wszystkich
zdarzeniach dawał dowody rozsądku i przezorności, stawał się coraz użyteczniejszym swojemu opiekunowi; a ponieważ ten nie był niewdzięcznym, wynagradzał go zawsze wspaniale; to też prócz oszczędności jakie zacny kapitan chował dla niego, nasz młody marynarz miał zawsze niezgorzśj zaopatrzoną kieszeń; zresztą nie marnował on swoich pieniędzy na byle co, ale używał ich bądź na jałmużnę dla wdów po biednych żeglarzach, bądź też na wsparcie uboższych od siebie kolegów.
Jednego ranku, Remigiusz przechadzając się po targowym placu w Fernambuk, zdziwił się niemało, ujrzawszy mnóstwo murzynów wystawionych na sprzedaż; kilku kupców oglądało tych nieszczęśliwych, każąc im chodzić, obracać się, pokazywać zęby, słowem, postępując tak samo, jak się zwykle postępuje przy nabywaniu koni, psów i t. p. Kupcy oglądali ich uważnie i zawsze kończyli niemiłosierną naganą, aby tym sposobem jak najbardziej zniżyć ich cenę.
Pomiędzy temi niewolnikami, Remigiusz spostrzegł biednego chłopczynę od siedmiu do ośmiu lat; łzy płynęły po jego czarnej jak heban twarzy; z wyrazem najżywszej boleści, wyciągał błagalnie
ręce bu swojemu barbarzyńskiemu właścicielowi. Niestety! człowiek który go przed chwilą targował,
i który miał niezadługo wrócić, znany był ze swojej nieugiętości i okrucieństwa.
— Panie! panie! — wołało biedne dziecko,— zachowaj mnie przy sobie, będę ci służył wiernie jak pies, będę pracował dniem i nocą!
Ale głos jego rzewnych próźb, nikł w powietrzu bez echa; kupiec odwrócony od niego, zachwalał przechodniom starszych, użyteczniejszych niewolników.
— Więc to takim sposobem,—rzekł do siebie Remigiusz,—sprzedają tutaj zarówno biedne dzieci, jak i nieszczęśliwych ludzi, za kilka sztuk pieniędzy; oh! to szkaradnie! to niegodziwie!
I wzruszony Remigiusz, znowu przechadzał się po rynku, a za każdym razem kiedy się zbliżył do biednego murzynka i słyszał jego łkanie, serce pękało mu z żalu. Nagle uderzył się ręką w czoło,
i zszedłszy na bok, wydobył po jednemu wszystkie pieniądze jakie miał w swojej kieszeni;—było piętnaście franków.
Remigiusz rozpromieniony radością przybiegł do kupca.
, (fiA
— Ile pan żądasz za tego małego murzynka?
— Prawie nie, — odpowiedział właściciciel, — nie chciałbym go brać z powrotem do Villa-Rica, a jest tak młody, że nie łatwo znajdę na niego kupca; jakiś jegomość targował malca, ale widać że po namyśle odstąpił od zamiaru.... oddałbym go za sześć skudów, to prawie nic, ale nie cierpię łez, a ten murzynek lubo dość pracowity, jest wielkim płaksą!
Remigiusz zamyślił się; miał tylko piętnaście franków, a tu trzeba było ośmnastu.
— Czybyś go pan nie oddał za piętnaście franków?... rzekł zarumieniony, mam tylko tyle...
— Niech i tak będzie! — daj pan piętnaście franków i zabierz go sobie; tracę trzy franki, ale przynajmniej nie będę patrzał na tę żałosną minę.
Targ został przybity, i niezawodnie mały niewolnik odgadł serce Remigiusza, bo widząc co się dzieje, natychmiast przestał płakać.
Remigiusz wziął go za rękę; — no, mój mały przyjacielu, nie obawiaj się i pójdź ze mną.
Kapitan, spostrzegłszy swojego wychowańca z małym murzynkiem, nie pojmował co to miało znaczyć; a gdy Remigiusz zaczął opowiadać całą
przygodę, twarz opiekuna przybrała wyraz tak surowej powagi, że biedny, zmieszany chłopczyna, nie wiedział co mówić, nawet mimowoli zaczął wątpić
0 pobłażliwości kapitana.
— Oh! mój ukochany dobroczyńco!—zawołał wreszcie rzucając się do nóg jego,—gdybyś widział jak ja, płacz tej nieszczęśliwćj istoty!
— Dziecię! — rzekł kapitan podnosząc Remigiusza,— nie gniewam się, bo cię aż nadto dobrze rozumiem; ale na drugi raz, trzeba zasięgnąć mojej rady; twoje dobre serce może cię w błąd wprowadzić.
— Dziękuję ci kapitanie! dziękuję! — więc przyjmiesz go za chłopca okrętowego?
— I owszem, ale ty sam wyuczysz go służby.
— Oh! jak najchętniej!
W kilka dni potem, mały murzynek imieniem Tobjasz, zaczął już pełnić swoje obowiązki, a Przezorny mógł liczyć na jednego chłopca okrętowego więcej.
— Kapitanie! jesteśmy blisko lądu; — rzekł nadchodząc jeden z marynarzy.
01 > W tej chwili stary wilk morski ukazał się na pokładzie* woq<, V jujg"‘
— Otóż to sławny poławiacz sztokfisza,—rzekł kapitan z uśmiechem; — zbliżno się stary wilku!... alboż nie prawda żeś poławiał dorsze na wybrzeżach przylądka Horn i na ławach Nowśj-Ziemi?
Opowiedz no cokolwiek, — dodał siadając, — na słuchaniu ciekawych rzeczy milćj nam czas upłynie.
— To czysta prawda, mój szanowny kapitanie, znam każdy rodzaj rybołówstwa, trudniłem się tym przemysłem w różnych częściach świata; a jednak mówiąc szczerze, jestem bićdny jak byłem; — ba! jużcić moja w tem wina, zarabiałem ci ja dużo piśniędzy.... ale cóż?.... zawsze mię jakieś licho pędziło abym stracił na drugiem brzegu to, co na piśrwszym zarobiłem! Oh! nałowiłem ja nie mało sztokfiszów; na wielkiej ławicy Nowej-Ziemi, łapałem do dwóchset sztuk dziennie, a trzeba na to być wprawnym i silnym nie lada! mniej wyćwiczeni poławiacze, chwytają najwięcśj po sto piędziesiąt. To też co wieczór byłem jak zbity, ledwie ruszać się mogłem; bo też i węda na którą trzeba je łapać, jest potężnie gruba i długa! dziesięć linii obwodu, a ośmdziesiąt sążni długości! dodajmy do tego ciężar samej ryby.... ale mogę śmiało powie
dzieć, żem umiał z wielką łatwością wyciągać wędę, skoro poczułem że ryba hak połknęła; czasem trafił się sztokfisz tak wielki, że chcąc go wyciągnąć na brzeg, musiałem wzuwać pomocy drugiego rybaka.
— To bagatela! — odezwał się Nikus wiodąc oczyma za oddalającym się z pokładu kapitanem; — to bagatela! podług mnie przygody mojego kuzyna Żelaznej-pięści. daleko są ciekawsze.
— Co ty trajkoczesz?—zapytał stary żeglarz wyjmując fajkę z ust i spoglądając znacząco na Nikusa.
Nikus zamilkł natychmiast; zrozumiał on, że znowu wyrwał się z niedorzecznością, za którą nieraz już pokutował; dla tego też zaniechał dalszych uwag, porównań i przechwałek.
— Nygusie! niemasz głosu!.... zawołał z komiczną powagą Tomasz.
— On zawsze ma .język trochę przydługi! — dodał Remigiusz uśmiechając się i ściskając po przyjacielsku rękę naiwnego towarzysza.
Połów Sztokfisza. — Wędrowne Śledzie. Wspomnienia wilka morskiego. Starość ryb. — Delfiny.
T
-•-o niedołęga! — odezwał się nareszcie wilk morski,—ten mazgaj lubi tylko baśnie od których można zasnąć stojący, to też on nie będzie nawet wiedział jak się łowią kiełbie w Sekwanie. Wy co innego, wy lubicie słuchać, uczyć się, z was będą ludzie!... ale z niego... figa! Jemu by ani do głowy nieprzyszło zwrócić uwagę na pochód wędrownych ryb, na owe makrele, śledzie, które co rok w lecie i na jesieni, przybywają niezliczonemi chmarami ku zachodnim brzegom Europy. Niekiedy, napływają
one w takiej ilości do kanału La Manche, że zdają się być falami wzburzonego morza; my, starzy rybacy, nazywamy to łożyskami lub bałwanami śledzi. Sieć natrafiwszy na taki bałwan, najczęściej pęka i tonie. Te ryby przybywają do nas z północy, dzieląc się na kolumny, które się rozpraszają po wszystkich stronach.’
Jednakże śledzie nie zdają się dążyć za przy- jaźniejszyin dla siebie klimatem; ich wędrówkę przypisują pożywieniu którego szukać muszą i za którem u -aniają się wytrwale. Zauważano, że wzdłuż po- brzeży kanału La Manche, wylęga się co lato nieprzeliczone mnóstwo pewnych robaków i maleńkich rybek, które służą śledziom za pokarm. Ten to rodzaj manny przywabia je z taką punktualnością, a gdy spożyją wszystko, co zwykle następuje przy końcu jesieni, płyną ku południowi gdzie je przyzywa nowe pożywienie. Jeżeli zdarzy się że robaków zabraknie, płyną dalćj, ich wędrówka staje się po- śpieszniejszą, a nasz połów daleko gorszy. Otóż taka jest przypuszczalna przyczyna wędrówki niektórych gatunków ryb.
I , Wszystkie nadmorskie narody Europy, trudnią się połowem śledzi. Rozpoczynają go przy -końcu
Czerwca. Zarzucają, siść tylko w nocy. Sieci do połowu śledzi, są długie od tysiąca do tysiąca dwustu kroków i wyrobione z szczególnego gatunku perskiego jedwabiu, nadzwyczaj grubego. i Wieloryby ścigają czasem za temi chmarami śledzi, połykają ich dziennie miljony, jednakże pomimo takiego ubytku, kolumny licznych wędrowców wcale nie zdają się przerzedzać. Makrele podróżują także wielkiemi gromadami, jak również niemała część rozmaitych gatunków ryb. Tuńczyki, jako niprzyja- ciele makreli, ścigają je i pożerają. — Aj! do kroć stu-sążniowycli potfiszów! dobre to były czasy, kiedy przez moje ręce przechodziły najpiękniejsze ryby! były to błogosławione C'.asy młodości! Wtedy, ile razy wracałem do portu w Trouville, widziałem zda- leka wesołą twarz, uśmiechają się do mnie!... widziałem dwoje rąk wyciągniętych ku mojćj łodzi i łzy radości jaśniejące na przyjaznem obliczu!... Moja droga, moja poczciwa żona!.... Ale pewnego dnia, wróciwszy z dwuletniej podróży, niezobaczyłem w porcie nikogo... serce mi się ścisnęło... coś zimnego przebiegło mnie od stóp do głów... przeczułem bolesną prawdę... Biedna, ukochana Magdalena nie żyła! Nie- mogła przetrwać tych wszystkich wzruszeń; oh! bo
wy nie wiecie moi chłopcy, co to jest żona marynarza! Samotna, zamyślona, smutna, idzie co wieczór nad brzeg oceanu — i kiedy wicher uderzy gwałtowniej, kiedy bałwany się piętrzą, kiedy rzucają się z wściekłością ku wybrzeżom, spienione białą pianą jak rozszalałe rumaki, — nieszczęśliwa kobieta drży, pada na kolana, wyciąga błagalnie ręce ku niebu, modli się... bo te fale unoszą połowę jćj duszy, — ta burza sprowadzi rozbicie, a rozbicie zdruzgocze jej nadzieję, jćj los, jej utęsknione serce!
Tym to spostibem Magdalena umarła! Biedna, droga istota! zanadto była tkliwą, zanadto łagodną dla takiego jak ja cyklopa!
— Masz-że tobie i teraz i ja rozmazgaiłem się.... no! do kroć set połamanych masztów!... precz z rozrzewnieniami ! nie tobie być beksą stary wilku morski!... Cóż to Remigiuszu... ty także płaczesz?... Założę się że myślisz o twojej matce!... Płacz, płacz mój chłopaku, to ci przyniesie ulgę... niema w tem nic znowu tak złego...
I stary marynarz nałożył fajkę dla nadania sobie powagi, spojrzał ukosem na Remigiusza i mruknął pocichu: „kroć set pogruchotanych tramów! ten bęben ma dzielne serce.
— Otóż jak wam mówiłem — ciągnął dalśj, uspokoiwszy się nieco,—poławiałem tuńczyki w Ka- dyksie, na małych statkach, które lekko przesuwają się po morzu w czasie nocy. Jeden z rybaków trzyma na przodzie barki zapaloną pochodnię, a dwaj inni, jeden przy prawym, drugi przy lewym boku, uzbrojeni są ością czyli ostremi widłami, niekiedy szpadą, którą nadziewają tuńczyki zwabione światłem pochodni.
Trzeba wam jeszcze wiedzieć że ryby nadzwyczaj długo żyją; niektóre dochodzą kilku wieków. W 1497 roku, złowiono blisko Manheim rybę dziewiętnaście stóp długą, która ważyła trzysta pięćdzie- sięt funtów. Uczeni i ciekawi, nie mały czas przypatrywali się jej szkieletowi. Miała na szyi obrączkę z miedzi złoconej, rozciągającą się za pomocą urządzonych w niej sprężyn. Tę obrączkę włożono jćj z rozkazu cesarza Fryderyka Barbarossy przed dwustu sześćdziesięciu laty. Tak tedy, owa potworna ryba żyła blisko trzy wieki.
A delfiny?.... te także nabyły nie lada jakiśj sławy!... nawet najsłynniejsi malarze umieszczali je w obrazach, a starożytni poeci w swoich fantastycznych utworach, uczynili je symbolem przyjaźni.
9
W tych malowidłach lub pismach, często delfiny dozwalają, podróżnym siadać na swój grzbiet i wspaniale przeprawiają ich przez morze; to znowu towarzyszą okrętowi, jak gdyby dla zachowania go od nieszczęścia i burzy; ich wdzięczne igraszki wśród fal, ich zwinne skoki, mile zajmują wzrok żeglarza, szczęśliwego że te istoty przerywają je- dnostajność przedmiotów, jaka zwykle nasuwa się oczom podróżującego na okręcie.
Jest w tein wiele słuszności, bo w samej rzeczy niema nic przyjemniejszego nad widok gromady igrających delfinów. Delfin szabfogrzhieł jest również jak właściwy, policzony do oddziału wielorybich; oba gatunki podobne z kształtu, ale ostatni ma być żarłoczniejszym. Są jeszcze delfiny zwane świniami morskiemi, i tych skład prawie jednakowy; wszystkie żywią się śledziami i inncmi drobne- mi rybami. Delfiny przebywają najpospoliciej w oceanie Atlantyckim i Północnym, zdarzają się także w morzu Baltyckiem i często nal pobrzcżach Anglii. Głównego nieprzyjaciela mają w potfiszu który je często ściga i połyka. Delfiny szablogrzbiety, dla tego tak się nazywają, żc na ich grzbiecie znajduje się ostra płetwa, która ma służyć za broń tym
e
zwierzętom. Szablogrzbiety są, najodważniejsze; zebrane w gromadę, napadają na Wieloryba właściwego i dopóty go ścigają, aż otworzy paszczę; wtedy mają się rzucać z wściekłością i pożerać mu język. Ludy północne jedzą mięso delfinów, ale nie zazdroszczę im tego specjału!.... ma ono smak tra- nisty i jest prawie czarne.
*■ w
wr-i i
I UJ ‘ ul
>•* iwfi
' *1 * *
. .iw! '„llMt
.1 i
.. . I Mr1 i ęłi'
■ł1 *1
j »V-1 • 1 r - » • * *
.li 1‘ii‘ł
'f
*
Kwiaty nie będące Kwiatami. — Trąba Morska. — Jednorożec. •
w tej chwili Remigiusz, który wsparty o parapet okrętu uważnie wpatrywał się w morze, wydał krzyk uwielbienia i podziwu. Oh! jakież cudne kwiaty widzę na dnie, na piasku! jakie piękne zawilce! co za wspaniałe kolory! wiizę i różowe i niebieskie i białe i zielone!
Stary marynarz uśmiechnął się tylko.
— Patrz dłużśj, — dodał, a nie spuszczaj z nich oka.
Remigiusz wkrótce wydał drugi okryk podzi- wienia.
Dostrzegł jak jeden z tych niewinnych kwiatów, pożarł małą rybkę! śliczne pręciki uwieńczających je koron, były po prostu ostremi kleszczami do zadawania śmierci.
Remigiusz niewierzył własnym oczom; morze było tak spokojne i przezroczyste, że mógł dokładnie widzićć dno pokryte różno-kolorowemi roślinami, które się poruszały, zmieniały kształt i bar- wę, pływały, połykały wzajemnie, słowem, dawały wszelkie oznaki zwierzęcego życia.
— Co to jest? — zawołał raz jeszcze.,,
— Są to szczególnego rodzaju polipy, — odpowiedział stary wilk morski, — które pod ułudną, niewinną powierzchownością, ukrywają żarłoczne okrucieństwo; każdy z tych kwiatów zmienia się sto razy lub więcej w mgnieniu oka. Gdybyśmy wydobyli który z nich i pokrajali w drobne kawałeczki, widziałbyś każdą cząstkę, tworzącą natychmiast całkowite zwierzątko, pływające swobodnie, zajadające z apetym, jak gdyby nigdy nic mu się złego nie stało. Co więcśj, weź tę galaretowatą i przezroczystą massę, wywróć ją- na drugą stronę jak rękawiczkę, a niedojrzysz najmniejszego cier-
134
O’!» »
pienia łub szkody w organizmie ty ety dziwnych zwierząt.
— A co? rzekł Tomasz uderzając Nikusa po ramieniu, podobno ta historyjka nie gorsza od dziwolągów dowcipnej mózgownicy, twego kuzyn# Że- laznej-pięści! jak ci się też wydaje?
'— Prawda, prawda! dziwne rzeczy! odpowiedział prawie przekonany Nikus.
Jednego wieczora, po dniu gorącym i wilgotnym, zerwał się potężny wicher zdający się być posłańcem bliskiej burzy, kiedy nagle, wszyscy majtkowie jak gdyby jednym zawołali głosem: — „Trąba! trąba morska!!“
W samej rzeczy, dojrzano ukazujący się zda- leka jak gdyby obłok, u góry biały, a u spodu zupełnie ciemny.
Z tego obłoku spadała niby kolumna albo tuba, zwężająca się u podstawy. Cały ten ostro- kręg, kręcił się wirowym ruchem, wydając szum podobny do szelestu wodnego młyna.—„Do broni! do broni! albo jesteśmy zgubieni! wołano ze wszystkich stron, — trąba pędzi wprost ku okrętowi!“ g«o Natychmiast sto wystrzałów danych jednocześnie, przecięło obłok i zmusiło go do oddalenia się,
a ponieważ Remigiusz prawie oniemiał z podziwie- nia a może i z obawy, kapitan rzekł z dobrocią:
— Niebezpieczeństwo minęło, ale było wielkie. Gdyby ta trąba morska nie została w samą porę rozbitą i oddaloną, byłaby potężną ilością wirującej wody zatopiła nasz okręt. To się zwykle przytrafia kiedy jej wcześnie nie dostrzegą.
Morze,, nie zawsze jest tak spokojne i piękne jak obecnie; widziałem nie raz fale tak wysokie, i tak głębokie przepaście, że najodważniejsi tracili męztwo; widziałem żagle porwane, maszty i statki pogruchotane, byłem w nieszczęściach z których Bóg cudem chyba wyrywał naszą załogę. Nie raz padaliśmy na kolana wzywając Najświętszej Matki, i widzicie chłopcy, że Matka Zbawiciela dotąd opiekuje się nami!
— Ho! ho! — odezwał się stary wilk morski pokręcając wąsa, kto długi czas podróżuje po oceanie, ten śmiało powiedzieć może że wszystkiego widział potrosze. Są w pewnych miejscach zamęty, które nazywamy wirem; tam to dopiero niebezpieczeństwo!. Widziałem sławny wir przy pobrzeżach Norwegii, a doświadczeni utrzymują że ten najstraszniejszy, ze wszystkich; gdyby niektórzy z n^
jako starzy marynarze, niebyli z podobnem niebezpieczeństwem oswojeni, cała osada byłaby przepadła bez śladu; wir o którym mówię, nazywa się Maelstrom. Wyobraźcie sobie massę wody, tworzącą okręg więcśj niż trzynasto-milowego obwodu. W środku sterczy skała o którą fale w czasie odpływu, rozbijają się z najokropniejszą wściekłością. Cokolwiek tam w owej chwili popadnie, drzewa, krzaki, belki, okręty, wszystko musi iść do dna! biada statkowi który zapóźno się spostrzeże w swoim zapędzie; wir porwawszy go, zakreśla nim co raz szczuplejsze koła aż wreszcie zgruchotawszy
o skałę wciąga w otchłań. Mniej więcej w sześć godzin po rozbiciu, okręt ukazuje się niekiedy, wyrzucony przypływem z równą zatopieniu gwałtownością. Największe ryby, najśmielsze tamtych okolic zwierzęta, wydają przerażające krzyki, czując się porwanemi szalonym pędem wiru.
Takie to wydarzenia i nauczające rozmowy, upamiętniły pierwszą morską podróż, naszego małego bohatera. Przybywszy do Maluinów w czteiy miesiące po opuszczeniu Hawru, Przezorny dopełnił ściśle włożonego nań obowiązku, a jeżeli wielorybów przerzedzonych częstemi połowami, spotkano w tam
tych stronach niewielu, potfisze wynagradzały ten brak sowicie. Potfisz, godny współzawodnik króla oceanu, zarówno wielki lecz daleko zwinniejszy, jest także o wiele niebezpieczniejszm w czasie połowu. Jego poruszenia są, tak żywe, jak pluskanie się najmniejszej rybki, a gdy ściga nieprzyjeciela, umie zwyciężać wszystkie przeszkody z niesłychaną, zręcznością; pędzi jak strzała, walczy jak lew, rycząc niby dziki mieszkaniec lasów i sycząc jak wąż, aby tym sposobem przywołać na pomoc innych swego rodzaju współtowarzyszów. Napełniający trwogą mieszkańców morza, jak tygrys gazelle, potfisz dziś jest prawdziwym panem oceanu.
Zwierz ten, ściga najżarłoczniejsze ryby, rekiny, nawet pewien gatunek wieloryba, który za zbliżeniem się groźnego przeciwnika, nieprobując obrony, woli uciekać z placu. Potfisz nielęka się nawet najstraszniejszej z ryb, jednorożca morskiego, który ma dwanaście stóp pospolitej długości, i którego głowa uzbrojoną jest rogiem prostym, mającym połowę długości ciała. Róg ten, zakończony ostro do tego stopnia jest mocny, że często jednorożec zatapia go całkowicie w boku okrętowym.
Utrzymują, że to zwierze biorąc spód okrętu za brzuch wieloryba, uderza nań z wściekłością. W chwili podobnego napadu, wstrząśnienie bywa tak silne, że majtkowie znajdujący się na pokładzie, mniemają nieraz, iż okręt uderzył o podwodną skałę.
W walce z jednorożcem, potfisz nurza najpierw głowę, chcąc przeciwnikowi zadać potężny cios ogonem. Jeżeli to mu się powiedzie,, jednorożec opuszcza plac boju, ale najczęściej umie uniknąć uderzenia. W takim razie opływa szybko potfisza, i zatapia swoją straszną broń w jego boku. Jeżeli rana nie jest śmiertelną, zadaje drugą, trzecią, i tak dalej, dopóki nie odniesie zwycięztwa.
S
¡.ii ■ *- p, 'f< ■.
'
i i. b .-ł ■ • <.»ii i>< • *1 • ir>
XI.
Nauka Remigiusza. — Muszle podróżujące. Argonauta. — Nautulius Pompilios. Korabie. — Obyczaje mięczaków.
#
Przezorny odbywał dalszą podróż bardzo szczęśliwie; a Remigiuszowi nie brakło sposobności odznaczenia się, jego zręczność w dawaniu nurka i łatwość wstrzymywania oddechu, nie raz przynosiła wiele korzyści w czasie wyprawy, słowem, dał tyle dowodów roztropności i odwagi, że nikt już z całej osady nieśmiał żartować z niego.
Oprócz znacznego zapasu tranu, wytopionego z dwudziestu potfiszów i kilku wielorybów, poławiacze nasi zdobyli mnóstwo skór z, fok, bardzo ce
nionych w handlu, które właśnie zamierzali wymienić na inne produkta, wracając do Buenos-Ayres. Tran ustawiono w ogromnych beczkach na spodzie okrętu.
Mimo spóźnionej pory, powrót był również pomyślny; żaden smutny wypadek nie zagrażał okrętowi. Winniśmy nadmienić, że Wyrwi-dąb, był jednym z najlepszych poławiaczów i najodważniejszych marynarzy. To też kapitan z każdym dniem był z niego więcśj zadowolony.
Zacny ten dowódzca, z większą niż kiedykolwiek starannością czuwał nad nauką i postępami Remigiusza, bo codzień odkrywał w nim nowe przymioty, co dzień dumniejszym był ze swego ucznia.— „Będzie z niego człowiek! — mawiał do siebie. — Matka niepożałuje swojej tęsknoty, niepowstydzi się za niego!“
Co wieczór, młody żeglarz zbiegał do kajuty opiekuna, wzbogacać umysł zajmującą lekcją. Kapitan zasiadał z nim przed kartą geograficzną i ob- znajmiał ze wszystkiemi częściami świata, uczył go najpotrzebniejszych żeglarzowi języków, albo prowadził na pokład i tłómaczył istnienie mnóstwa żyjątek morskich; ta ostatnia część nauki, była
najprzyjemniejszą dla Remigiusza.—Spojrzyj, mówił nauczyciel, — czy widzisz te śliczne muszle wabiące oko kształtem i kolorami, niebieskie jak niebo, różnobarwne jak tęcza, albo różowe jalf jutrzenka?— otóż te zachwycające muszle są mięszkaniem zwierzątek galaretowatych, o tyle brzydkich o ile piękną jest. ich powłoka. Naturaliści zowią je mięczakami. Jedne z nich, opatrzone długiemi mackami w kształcie wiosełek, przebywają blisko wybrzeży; inne pod swoją twardą skorupą, czołgają się po skalistym gruncie podwodnych raf, i silnie przyczepiają się do kamieni; do tych należą ostrygi przyczepione do gruntu jak rośliny, przepędzając całe swoje istnienie, niby przykute do miejsca gdzie przyszły na świat. Ostrygi w pewnych godzinach otwierają swoją twardą powłokę, aby chwytać w przepływie jakieś niedojrzane cząsteczki poży-j wienia. j
Mówią, że widok muszli zwanej argonautą, (żeglarka) nasunął człowiekowi pierwszą myśl żeglugi. Szczególne żyjątko zamieszkujące taką muszlę.,., zdaje się niebyć z nią spojone; argonauta, posuwa się za pomocą długich ramion; kiedy jest w głębi morza, dźwiga na sobie swój okręcik. W czasie pogo-
dy wypływa na powierzcnnię; tam wypręża awa ramiona opatrzone owalnemi błonkami, które mu służą za żagle; inne w liczbie sześciu, spadając po bokach muszli,* zastępują wiosła i ster. Skoro ten mięczak dostrzeże najmniejsze niebezpieczeństwo; zwija przyrządy żeglarskie, przewraca swoją skorupę i czemprędzśj zagłębia się pod fale.
Naułilius pompilius (łodziarz perłowiec) pływa jak argonauta, ale jest opatrzony większą liczbą ramion; znajduje się pospolicie w morzach Indyjskich. Sprowadzają go do Europy z powodu prześlicznej konchy białawśj z brunatnemi płomieńmi lufc poprzecznemi pręgami i wewnątrz perłowo po- łyskownej; jubilerowie i fabrykanci kosztownych toaletowych sprzęcików, robią z niej nie mały użytek.
Mnóstwo gatunków muszli zwanych korabiami prześlizguje się po wodzie; są one podobne do lekkich przezroczystych łódek, a odpływają o pareset mil Ód brzegów; korabie zamięszkują morza stref ciepłych, ich żywe kolory miłe są dla oka, zwłaszcza, kiledy drzemiąc na słońcu w swojej leciuchnej pówłote, pozwalają się pędzić najłagodniejszemu wietrzykowi, niby czując bezpieczeństwo, jakie im daje wspaniały Ocean.
A zuchwały passożyi, zwany Bernardem pustelnikiem, który ni ztąd ni zowąd, odbiera mięczakowi konchę, sadowi się w niej prawem zdobyczy, i mięszka dopóki drugi jegomość z tego samego gatunku, nieprzyjdzie mu ją odebrać przy straszliwej walce, która się zwykle kończy śmiercią jednego z przeciwników!
Jednakże w ogóle, obyczaje mięczaków iiiebar- dzo są zajmujące; spać na piasku, pływać w nadbrzeżnych kałużach, przesuwać się pod arkadami i kolorowemi gałęźmi madreporów, kołysać się na liściu algi, chować się przed nieprzyjaciółmi w głąb swojej skorupy, albo jak czernica, wypuszczać z siebie brunatny płyn, aby zamącić nim wodę i tym sposobem umknąć pogoni, — oto mniej więcej cała czynność ich istnienia.
Prawie wszystkie te zwierzątka są drapieżne, żarłoczne i potężnie brzydkie. Naturaliści liczą ich mnóstwo gatunków. Zbiór całkowity pięknych muszli, dla badaczy i amatorów ma niepospolitą wartość. Znaczna część tych żyjątek przynosi nam rzeczywisty pożytek; morze wyrzuca ich codziennie niezliczoną ilość; ubodzy zbierają z łatwością i po większej czę- śei żywią się niemi. Ostrygi, czarne jadalne ślimaki,
są pospolitemi w nadmorskich miastach potrawami. Z płynu zawartego w torebkach czernicy, czyli sepii, wyrabia się sepja i tusz chiński, dwa bardzo użyteczne w malarstwie kolory. W niektórych krajach, robią z pewnego gatunku muszli wapno. Z powłoki perłowej, błyszczącej i metalicznej niektórych muszli, wyrabiają mnóztwo prześlicznych przedmiotów i wyrze- źbiają kosztowne kamee. Naostatek i drogocennych białych pereł, dostarcza pewien gatunek ostrygi czyli ślimaka, poławiany w głębi zatoki Perskiej lub około wyspy Cejlan.
Ufll
XII.
Poławianie ryb konno. — Łosoś. Szczęśliwa matka.
Później, nadchodził stary wilk morski, a dumny z pozwolenia jakie mu udzielił kapitan, rozpowiadał o swoich rybackich przygodach. — „Tak mój zuchu,—mówił nakładając fajeczkę,—onego czasu, poławiałem ja i łososie... do tysiąc tramów! to prawdziwie królewskie lybołówstwo! wyprawialiśmy się na nie pieszo i konno!.... aha! śmiejecie się, — nie wierzycie staremu, bierzecie to za żart, a jednak nic prawdziwszego. Korzystając z odpływu morza, rybacy siadają na koń i zagradzają łososiom ucieczkę do wody, przebijając je dzidą lub szpadą; wie-
10
rząjcie rai, że tym sposobem ubijałem do pięćdziesięciu sztuk dziennie.
Ta ryba nie jest znaną w Środziemnem i południowych morzach, ale w znacznej liczbie przebywa w morzu Północnem i w rzekach Anglii, gdzie w pewnej porze napływa chmarami. Aby tam dotrzeć, łosoś musi walczyć z wichrami i prądami, które przebywa z szybkością, strzały, rzucając się w skoki od dziesięciu do dwunastu stóp nad powierzchnię wody. —
Często się zdarza, że gdy łosoś chce rzucić się wyżej, pada ze zbytecznego utrudzenia, i gwałtowność prądu zabija go zanim odzyska siły. Na rzece Liffey w Irlandyi jest katarakta; otóż w porze napływu łososi, mięszkańcy lubią się przypatrywać jak te ryby przeskakują prąd. Katarak+a
o której mówię, ma dziewiętnaście stóp wysokości. Łosoś chcąc ją przeskoczyć, najpierw bada niespokojni« trudność jaką ma pokonać, przybliża się. rozpatruje z uwagą, potem się cofa i wypoczywa dla nabrania sił, wreszcie jak gdyby z mocnem postanowieniem, rzuca się naprzód; często jednak spada niemogąc przebyć zapory. Koszyki poprzednio przygotowane, czatują na takie niepowodzenie; ło-
,soś zamiast w wodę, dostaje się w moc rybaków, którzy tym sposobem mają połów nie trudny i obfity. W Europie poławiają łososie w wielkich rzekach, lub na wybrzeżach morskich przy ujściu rzek, zwłaszcza w Anglii, Szkocyi i Irlandyi. Tyn, Trent i Severn, są głównemi rzekami dostarczającemi w Anglii tej ryby. Wyrachowano, że w samej rzece Tweed w Szkocyi, poławiają rocznie przeszło do dwóch kroć sto tysięcy łososi.
Remigiusz zyskał także niemało i pod względem fizycznym. Jego twarz, którą morskie upały zciemniły, przybrała cechę siły i dobrego zdrowia, a wątła budowa która przed opuszczeniem Hawru, czyniła go podobnym do dziesięcio-letniego dziecka, teraz się rozwinęła tak, że nikt co do wieku naszego zucha niemógłby się pomylić.
\
Zrobiono obrachunek; po odtrąceniu korzyści okrętowych, wypadło na część Remigiusza . 260 franków.
Okrągłe dziesięć miesięcy ubiegło od chwili jak Przezorny wypłynął z portu w Hawr.
I znowu w tem mieście panował ruch niezwykły. Mnóstwo ludzi rozmaitych klas, starych mary-
*
narzy, rękodzielników, kobiet i dzieci, cisnęło się nad brzeg, zwracając oczy na pełne morze.
— Mój syn,—mówiła do starego żeglarza biedna kobieta, prowadząca za rączkę maleńkiego chłopczynkę, mój syn znajduje się na pokładzie Przezornego, 'którego powrót od ośmiu dni zapowiedziano. Co ranek przychodzę tu i płaczę!.... I teraz, burza nadchodzi, fale się piętrzą.... Boże! zachowaj nas od nieszczęścia!
— Aha! patrzcieno matko! wywieszają sygnał na wieży! ,
— Gdyby to był Przezorny! zawołała kobieta i otarłszy łzę, cała drżąca, silniej tuliła do siebie maleńkiego chłopczyka.
— To nie Przezorny!—powiedział głośno jakiś niedowarzony żartowniś.
.— To może1 Semillatita, której się także spo- jdziewają, — dodał drugi.
—- A mój Boże!.... szeptała matka, — więc to nie on! i zachwiała się biedna, i przycisnęła rekę do serca.
— To on! to Przezorny! zawołał stary żeglarz zwracając się do cierpiącej kobiety, szczęśliwy że pierwszy może ją pocieszyć dobrą nowiną.
*
— Oh! dziękuję Ci wszechmocny Boże!... ale czy to prawda, czy pana wzrok niezawodzi?
— Jestem jaknajpewniejszy, mam jeszcze dobre oczy; na pokładzie naszego okrętu, zwano mię ostrowidzem.... a trzeba pani wiedzieć....
Ale w tej chwili, poczciwe człowieczysko ani się spostrzegł że prawi sam do siebie; łódź odpłynąwszy od boku przybyłego okrętu, szybkim biegiem sunęła ku brzegowi. Z wytężonym wzrokiem, z bijącem sercem, bićdna matka co moment przecierała powieki; zdawało jej się że gęsta,mgła niedozwala dojrzeć ukochanego syna. ( B
Nagle wydała'krzyk, oparła, się o parapet otaczający przystań. Oh! tym razem, to on, to nie kto inny; marynarski kapelusik zatknięty na wiosło, powiewając wysoko, zdaje się przemawiać:
„Nie płacz matko! to ja! to twój Remigiusz!“
I dobra matka biegnie naprzeciw, zapomina
o małym Franusiu, zapomina o całym świecie!
Jej szczęście niepodobne do opisania, bo któż’ opisze radość matki, tulącej do serca długo niewidziane dziecię?! a
— Oh! jakżeś ty wyrósł mój ukochany, — jakżeś ty zmężniał! wyglądasz najmniej na szesnastoletniego młodzieńca!
— Nieprawda matko?—mówił Remigiusz prostując się obok niej,—spojrzyj, moje ramie prawie na równi z twojem!
— Prawda, prawda!... a jaki silny, jaki czerstwy, mimo opalenizny wygląda jak malina!
— A mówiłem ci nie raz droga matko, że Ocean to moje życie! Oh! gdybyś wiedziała ile pięknych rzeczy nauczył mię nasz dzielny kapitan! a jaki dobiy był dla mnie!
— Ale gdzież on jest, ten zacny, ten szlachetny opiekun i dobroczyńca? jakże mu podziękuję za ciebie?
— O matko! on nieżąda podziękowań; ta wzniosła dusza, w dobrych uczynkach czerpie jedyne zadowolenie; on jest ze mnie kontent, pokochał mię, odczuł wzajemne przywiązanie, i to mu 'wystarcza. W tej chwili zanadto zajęty aby się mógł oddalić; na usilną prośbę pozwolił mi odpłynąć od okrętu, abym choć przez godzinkę mógł się nacieszyć z tobą droga, ukochana matko.
1 cóż Franeczku?.... niepoznajesz Remigiusza,
twego starszego brata? uściskajże mnie!... - ot!
tak! obiema rączkami!... Jakże on urósł, a jaki ładny!... Przywiozłem ci dużo prześlicznych rzeczy! pamiętałem o tobie mały krzykaczu!
«
Po takich powitanich, Remigiusz wziął na ręce braciszka, a Małgorzata niosąc nieduże zawiniątko, postępowała obok niego; jej oczy niemogły się oderwać od małego marynarza; trudno tu powtarzać tysiączne zapytania i odpowiedzi, obojętne dla obcych, a pełne uroku i zajęcia dla dwojga serc tak ścisłym połączonych węzłem; to tylko pewno, że najmożniejszy z bogaczów świata całego, widząc tę tkliwą matkę i kochającego syna, mógłby w tej chwili pozazdrościć im szczęścia.
Magdalena, spostrzegłszy sąsiadkę wracającą z Remigiuszem, wybiegła naprzeciw nim, i znowu nastąpiły powitania, zapytania i odpowiedzi, znowu
podziwiano korzystną, zmianę w postaci naszego bohatera, a poczciwa matka słuchała pochwał uśmiechając się z dumą i niewymowną radością.
Zaledwie zostali sami, Remigiusz wydobył skórzany woreczek i kładąc go na kolanach Małgorzaty, rzekł: „Matko, to dla ciebie, to moje całe oszczędności, niebrak ani jednego su!“ '
— 340 franków! ależ to ogromna summa, moje drogie dziecko! chcąc ją zebrać, chyba odmawiałeś sobie wszystkiego!
Remigiusz, uściskał znowu matkę i brata. . //
— Oh! wasze szczęście jest mojem! dzięki Niebu nie zbywa mi na niczem, i wam niczego nie zbraknie podczas mojej nieobecności, która nigdy dłużej nad rok nie potrwa. Dzięki połowowi odbytemu z powodzeniem, będziecie mogli oczekiwać spokojnie mojego powrotu. Widzisz matko że Niebo mi pobłogosławiło, że Bóg zlitował się nad nami!
— Jeżeli twój ojciec z nieba spogląda na nas, musi być bardzo szczęśliwym!
Po przejściu pierwszych wrażeń radości, Remigiusz pomyślał o swoich obowiązkach, wrócił na pokład Przezornego i pomagał towarzyszom w wyładowaniu okrętu.
Kapitan z radością dowiedział się o dobrem zdrowiu rodziny swojego wychowańca i przyrzekł ją w ciągu dnia odwiedzić. Okręt był cokolwiek nadwerężony, naprawa miała potrwać parę miesięcy, co dozwalało dobremu synowi dość długo cieszyć się z matką.
Kapitan dotrzymał słowa, nazajutrz uścisnął rękę Małgorzaty. 4
— Nie dziękuj mi moja dobra pani, podziękuj raczej Bogu, który dał twemu synowi serce, odwagę, pojętność i chęć do pracy; jesteś prawdziwie szczęśliwą matką.
Małgorzata z żywem wzruszeniem odczytywała dziennik pisany dla nićj przez Remigiusza; niebezpieczeństwo na wyspie morskich złodziei, nie mało ją przeraziło; chciała poznać Wyrwi-dęba, który musiał jej całe zdarzenie jeszcze raz opowiedzieć.
Naprawa okrętu potrwała trzy miesiące; Remigiusz jakkolwiek niezupełnie wolny od obowiązków chłopca okrętowego, długie godziny spędzał pod rodzinnym dachem.
Przez kilka lat, życie naszego zucha, upływało na ciągłych podróżach, połowach wieloryba, sztokfisza i t. p. za każdym powrotem, składał
matce zapomogę dozwalającą, jej cieszyć się lepszym bytem i wychowywać starannie małego Franusia. Remigiusz od dawna został już majtkiem, a jego dobre prowadzenie się i odwaga, ani na chwilę nie uczyniły zawodu. Korzystał z doświadczonych rad kapitana i niezaniedbywał dalszego kształcenia się w swoim zawodzie. To też Remigiusz prócz najpiękniejszych przymiotow charakteru, był młodzieńcem pełnym nadziei pomyślniejszej niż dotąd przyszłości.
Jednego wieczora, kapitan Przezornego pozostawszy w Hawrze z powodu osobistych interesów, kazał przywołać do siebie swojego -wychowańca. Remigiusz przybył natychmiast i nie mało się zasmucił zastawszy opiekuna złożonego chorobą.
— Zbliż się tu Remigiuszu, — mówił kapitan, przysuwając krzesło do wielkiego fotela na którym spoczywał;—powiedz mi, czy myślałeś kiedy o dorobieniu się majątku?
— O dorobieniu się majątku? nie kapitanie, nigdy! ale przyznaję, że chciałbym bardzo zapewnić mojej matce byt spokojny i przyzwoity. *
— Jakież masz na to sposoby?
— Nie mam innych, prócz podzielania losu Przezornego, a co do przyszłości, polecenia się twoim łaskawym względom, zacny mój dobroczyńco.
— Słusznie polegasz na mnie, ale obawiam się, czy dość prędko będę ci mógł być pomocnym. Od czterech lat, żadna niekorzystna zmiana nie pojawiła się na naszym starym trój-maszcie, niemam się czego żalić; ale ty jesteś młody, czynny, pełen odwagi.... posłuchaj zatem: czuję żem się już zestarzał, dwa ostatnie połowy mocno mię utrudziły i mam zamiar zabawić czas jakiś przy mojej rodzinie w Paryżu. Kapitan okrętu Bosfor należy do moich najlepszych przyjaciół; prowadzi on na wielką skalę handel perłami i jest jednym z głównych członków połowu. Za piętnaście dni, wypływa z całą flotyllą do wyspy Manaar, w okolicach której odbywa się w tym roku poławianie.
Jesteś wprawnym nurkiem, posiadasz więc najważniejszy przymiot w tego rodzaju przemyśle. Wielu z poławiaczy pereł dorabia się majątku; jakkolwiek bolesnem będzie dla mnie rozłączenie się z tobą, czuję że byłoby z mojej strony samo- lubstwem, gdybym cię niezachęcił do korzystania z tej sposobności.
Remigiusz uścisnął rękę kapitana, gruba łza stoczyła się po jego twarzy; myśl rozstania się ze swoim dobroczyńcą, wydała mu się potworną niewdzięcznością, i tak żwawo powstał przeciw niej, że kapitan zamilkł na chwilę. Jednakże po pierwszem wzruszeniu, stary marynarz przypomniał młodzieńcowi święte obowiązki względem matki i małego braciszka, czem zdołał nareszcie przełamać jego szlachetny opór.
W trzy miesiące później, w pogodnym dniu i pod przyjaznym wiatrem, Bosfor zarzucił kotwicę w porcie Colombo, a w Cejlan otrzymano wiadomość, że połów już się rozpoczął i że w tym roku towarzystwo poławiaczy zamierzyło wyszukiwać perły w zatoce Manaar. i
U
a/
Połów pereł. — Nurkowie. — Pierwsza próba Remigiusza.
Ławy perłorodnych muszli, głównie znajdują się w wielkiej liczbie przy zachodnim brzegu wyspy Cejlan. Co rok rząd wydaje rozporządzenie, określając wyraźnie które ławy mają być wyzyskiwane, bądź w Manaar, bądź w Condatchy, albo też przy samej Cejlan; prócz tego oznacza ilość statków, jaką stowarzyszeni mają użyć podczas połowu, trwającego pospolicie dwa miesiące.
Na kilka dni przed rozpoczęciem, wybrzeże niedawno puste i bezludne, okrywa się jakby za pomocą, czarów, mnóstwem budek i namiotów; kilkadziesiąt pali przeplecionych bambusową trzciną, pokrytą
kokosowemi liśćmi tak pospolitemi w tej części In- dyi, bywa często schronieniem do stu pięćdziesięciu tysięcy dusz; spekulanci indyjscy i inni, przybywają, tłumnie ze wszystkich krajów świata; niema nic szczególniejszego, nad rozmaitość ubiorów i mowy tćj mięszaniny różnych narodowości.
Ławy znajdują się pospolicie w odległości piętnastu mil od lądu; strzał armatni jest sygnałem odpłynięcia, które powtarza się co dobę o samej północy.
Perła jest wynikiem choroby pewnego gatunku muszli, potrzebujących siedmiu lat na rozwinięcie się zupełne. Jeżeli muszla niezostanie w tej epoce złowioną, mięczak zawarty w niej umiera a perły giną. W czasie burzliwym, muszle cierpią i korzyść z nich daleko mniejsza; podobno wówczas otwierają się i gubią swoje perły.
Złowione muszle, układają się w miejscu umyślnie ogrodzonem, gdzie powinny zostawać aż ido zu- pęłnego ich rozkładu; poczem odłączają perły jza pomocą mycia.
Robotnikom którzy się tem zajmują, nie,wolno pod żadnym pozorem przykładać rękę do ust; dozorcy czuwają pilnie nad nimi i biją w razie nieposłu
szeństwa. Pomimo tego, zdarza się że robotnik połknie drogocenną perłę; jeżeli kradzież zostanie dostrzeżoną, jśj sprawcę przywiązują do słupa, i gwałtownym środkiem medycznym, właściciel odzyskuje stratę. Perła większego rozmiaru, ma pospolicie wartość stu pięćdzesięciu franków. Taki połów jest dla rządu niemałem źródłem dochodu; bywają lata w których zyskana summa dochodzi stu, a nawet stu pięćdziesięciu tysięcy funtów szterlingów, czyli czterech, do sześciu miljonów złotych.
Bosfor płynął na czele prawdziwej flotylli, składającej się z dziesięciu bark, mających po dwudziestu ludzi załogi. Z tych dwudziestu, połowa zajmuje się na statku wykonywaniem stosownych obrotów, a druga połowa składa się z samych nurków.
Barki do poławiania pereł, mają odrębny kształt; są one długie i szerokie, mają po jednym maszcie i po jednym żaglu, a wchodzą w wodę nie więcej jak do ośmnastu cali.
Remigiusz został mianowany dowódzcą jednej z bark, wyznaczono mu piątą część połowu, co było niesłychanie dla niego korzystnem, gdyż pospolici nurkowie biorą zwykle dziesiątą, to jest poławiają dziewięć dni dla swego pana, a dziesiąty dla siebie.
Mówiono, że nigdy połów nie był szczęśliwszy; Remigiusz czuł podwajającą się odwagę, myśl dorobienia się majątku, którą mu kapitan podsunął, pierwszy raz zaczęła naprawdę go zajmować.
Przez kilka dni uważał pilnie w jaki sposób poławiacze biorą się do dzieła — i wkrótce był prawie pewny że zdoła im wyrównać.
Jako nurek, nie lękał się współzawodnictwa, bo mógł pozostawać około pięciu minut pod wodą, co jest bardzo ważną zaletą.
Każdy z nurków, przywiązywał do pasa, lub przytrzymywał nogami kamień,‘ mniej więcej dzie- sięcio funtowy; opatrzony tym ciężarem pociągającym go do głębi, rzucał się w wodę, trzymając w lewej ręce siatkową torbę. Stanąwszy na gruncie, prawą ręką nagarniał w siatkę o ile mógł najwięcej muszli. Skoro nurkowi zbraknie powietrza, targa za sznurek idący od jego pasa do barki, zkąd natychmiast wyciągają go nad powierzchnię.
Każdy z majtków będących na statku, czuwa nad jednym z nurków, tak, aby ostatni, niepotrze- bował* powtarzać znaku. Rzemiosło nurka, jest je- dnem z najniebezpieczniejszych; niekiedy poławiacz
rani się lub zabija trafiwszy na skałę; czasem tćż zostaje pożartym przez rekinów.
Kapitan Bosforu zapytał Remigiusza:
— I cóż młodzieńcze, namyśliłeś się? |
— Jestem gotów — odpowiedział pytany.
— Dalej więc, zobaczymy co umiśsz!
Za chwilę, Remigiusz był już rozebrany; przywiązał do siebie kamień, wziął w lewą rękę siatkę, zatknął za pas puginał na wypadek walki z rekinem, i skoczył w morze.
Głębokość dochodziła sześciu sążni; stanąwszy na gruncie, Remigiusz otworzył oczy i ujrzał mnóz- two muszli; napełnił niemi siatkę, szarpnął za sznurek i w parę sekund, wyłożył obfitą zdobycz w obecności kapitana.
— Jesteś wprawnym nurkiem; po kilku połowach możesz zrobić majątek.
— A więc, — rzekł Remigiusz, — ugoda staje na pierwszem słowie; cztery dni pracuję dla pana, piąty dla siebie.
— Zgadzam się!
— A ja rozpoczynam robotę.
Po kilku dniach, Remigiusz poznał gruntownie wsżelkie tajehinice nowego zawodu, poznał korzy- t
ści i niebezpieczeństwa, ale jego odwaga gardziła ostatniemi. Raz, jeden z najzręczniejszych i najśmielszych nurków, rzuciwszy się w morze, natychmiast zaczął targać za sznurek; nieszczęściem czuwający nad nim majtek, niezwrócił na to uwagi. Nagle inorze się w tem miejscu zagotowało, majtek pociągnął sznur i nareszcie wydobył nurka, ale zbladłego, zmienionego i zbroczonego krwią. Rzecz się tak miała: rekin czatował w pewnej odległości; spostrzegłszy nurka, sunął ku niemu, ale ten zatopił mu nóż w szyi; rozdrażniony raną, potwór rzucił się powtórnie na nieszczęśliwego, kiedy nagle miecznik zacięty wróg rekina, przypadł do niego z boku. Straszliwa bójka rozpoczęła się między dwoma morskiemi potworami, tymczasem nurek wydobyty na powierzchnię, uniknął niebezpieczeństwa odniósłszy lekką ranę. Zdaje się że te straszliwe zwierzęta umieją odgadnąć porę połowu, bo przez całe dwa miesiące jej trwania, to jest marzec
i kwiecień, niepodobna wyrazić jak wielka ilość rekinów krąży w tych okolicach.
Teraz, wynaleziono dzwon dla nurków, ale używają go tylko do ocalania rzeczy po rozbiciu okrętu, lub zwiedzania łożyska rzek. Doktór Hal-
*
ley, który się w takim kloszu spuścił w morze celem doświadczeń naukowych, dotarł około pięćdziesięciu sążni głębokości. W czasie pogody, mógł tam czytać, pisać i rozróżniać przedmioty w głębi oceanu; ale gdy woda była wzburzona, musiał zapalić świecę. Rzecz godna uwagi, że morze widziane z po nad powierzchni, przedstawia kolor szarawy, z dołu zaś, czyli od gruntu ku górze, wydaje się ciemno-czerwonem. Zimno powiększa się w miarę zapuszczania się w głąb, tak, że w pewnej głębokości staje się prawie niepodobnem do zniesienia.
„Zapuszczaliśmy się tak wolno, mowi Doktór Halley, że niedostrzegliśmy, poruszania dzwonu, aż się zupełnie zanurzył; wtedy, uczuliśmy około uszów
i czoła rodzaj ciśnienia; mój towarzysz cierpiał je do tego stopnia, żeśmy musieli zatrzymać się nieco. Wreszcie ruszyliśmy głębiej, mój towarzysz zbladł, jak gdyby był blizkim zemdlenia. Co do mnie, czułem mocne ciśnienie około głowy, dość podobne do nacisku żelaznej obrączki, zresztą byłem zupełnie swobodny. r
r
„Jednak, szczególniejszym wpływem, głos mój utracił dźwięczność, i chociaż siliłem się mówić jak najgłośniej, zaledwie sam siebie słyszeć mogłem.“
Apparat o którym mowa, jest odlany z jednej sztuki w kształcie dzwonu; część wyższa, czyli dach, mieści w sobie okrągłe okienka z grubego szkła, hermetycznie zamknięte. Rura od wnętrza dzwonu przechodzi po nad powierzchnię wody.
Tym przewodem, pompa pneumatyczna wtłacza powietrze z góry i odświeża zużyte wewnątrz machiny. Robotnicy, siedzą tam dosyć wygodnie na ławkach. Za pomocą takiego dzwonu, wydobyto niezbyt dawno ładunek Tetydy fregaty angielskiej, która się rozbiła na pobrzeżach Brazylii; w pieniądzach, wynoszących kilkanaście miljonów piastrów, nieponiesiono żadnej straty, ale szczątki okrętu
i większa część towarowego ładunku, wryły się w grunt przeszło na trzydzieści stóp głęboko.
Podobny apparat, oddał nie małe przysługi przy budowie portu w Szerburgu. Przy jego też użyciu, rozsadzono prochem wiele podwodnych skał, tak niebezpiecznych dla żeglugi. -j
Po drugiej wyprawie, Remigiusz stawszy się jednym z najzręczniejszych poławiaczów pereł, mógł
zaoszczędzić przeszło 4,000 franków. Za tę summę, nabył potajemnie na wzniosłości Igouville do- mek nad morzem, należący niegdyś do jego rodziny. Tam zawiózł matkę, a oprowadziwszy ją po wszystkich zakątkach, zacząwszy od piwnicy, aż do małego ogródka, rzekł biegnąc w jej objęcia:
— Matko! to twoje; ztąd będziesz mnie mogła widzieć, nieschodząc na brzeg rnorza.
Biedna matka mało nie zemdlała z radości.
— Do mojego szczęścia, brakuje tylko abym cię mogła ciągle mieć przy sobie!..... dodała z westchnieniem.
Jednego ranka, Remigiusz usłyszał pukanie do drzwi, poczem ujrzał przed sobą młodego, chudego, wysmukłego jak tyczka człowieka, który pomimo przyzwoitego obejścia się, miał minę arcy- naiwną.
— Czego pan sobie życzy?- -spytał Remigiusz przyglądając się gościowi. ~n y a
— Jakto? nie poznajesz mię pan? :,r>'
— Doprawdy... ale nie, to chyba nie on....
— Co? więc zapomniałeś o małym Nygusie?
— Aj! powiedz raczej o wielkim Njgusie, zawołał Remigiusz śmiejąc się i szczerze witając dawnego towarzysza. '
— Siadajże stary kolego i powiedz w czem mogę ci być użytecznym?
— Powiadają że ty... że pan jesteś na drodze dorabiania się potężnój fortuny.... że poławiając perły... to jest że jesteś... że pan jesteś...
— Porzućże raz na zawsze twojego pana; rzekł zniecierpliwiony Remigiusz.
— A więc, podobno zebrałeś dużo pićniędzy na poławianiu pereł... otóż i jabym chciał dochrapać się majątku...
To mówiąc, Nikus obracał w ręku czapkę, spoglądając z pod oka, jakie wrażenie uczyni jego zamiar.
— Do stu wielorybów!—odrzekł Remigiusz,—
o ile sobie przypominam, nie grzeszyłeś zbytkiem odwagi, a rekiny nie żartują w tamtych stronach... czy dobrze się zastanowiłeś?
— Oh! jak najlepiej!... i choć mój kuzyn Że- lazna-pięść który ma tylko jedną nogę, bo mu drugą schrupał jegomość pan rekin, (a J£mu uwierzysz zapewne, jest przecie dowód) otóż, choć mię znie
chęcał jak mógł, postanowiłem poprobować szczęścia... kto wiś, może się powiedzie!
— Ha! to i zgoda! — bądźże gotów; pora właśnie nadchodzi, za piętnaście dni odpływamy, przedstawię cię mojemu dowódzcy i jestem pewny że będziesz przyjęty. Zresztą jeżeli nie zdasz się na nurka, zostaniesz majtkiem.
«■'[. "n ii
'i' '.■•!' ,
,f fcmi
■ i
I u i
Ml i" r>l
■mi \
r, k ;ę.v-, . i -I • i uffl) h '*,
,» . l.unt
-.1 r :■» 1 .1 ' .ł>> I. . ;■‘ f* ■■
Jf/ i */. . t i ■. ¡T :i i J . • . I U' iii
,j.; ,, ■ . ' ' fl iTHK>'-f
XV. i
1 i
Najdzielniejszy sternik z Hawrn. — Pensja. Znak honorowy.! " f|W
,Kj Vi’fl
■ i. ™ ni ii'i«łn i fi?'i
‘V ’ fi;;\ •■<mw li *" «b j »nos;«
W dziesięć lat później, znajdował się w Ingouvil- le młody jeszcze człowiek, którego wszyscy szanowali, o którym każdy mówił dobrze i przed którym młody czy stary, nie przeszedł bez uchylenia kapelusza.—„Cóż to za młodzieniec wzbudzający tak serdeczne poszanowanie?“ — pytali cudzoziemcy.— „Jakto? nie znacie go? to sternik Remigiusz, najodważniejszy i najlepiej znający naturę naszych wybrzeży. Spojrzyjcie na jego pierś; widać na niej wstążeczkę honorowego znaku! posłuchajcie jakim go sposobem pozyskał.
„Przed dwoma laty, około szóstej z wieczora, piękny dwumasztowy statek Gtriazda, żegnał na długą, podróż nasze poczciwe' miasto Hawr. Jego osada składała się z samych krajowców; z wle- pionem w horyzont spojrzeniem, wpatrywali się oni w znikające dachy rodzinnych domów i szczyt wieży w Ingouville.
„Statek sunął żwawym pędem wzdłuż brzegów, przedmioty szybko znikały; wiatr dął gwałtownie, szalona burza, gotowała się głucho na dnie Oceanu. Wkrótce, fale piętrzące się pod chmuiy, zaczęły z łoskotem opadać w głąb morza, poruszonego aż do swoich wnętrzności. Wiatr coraz silnićj wstrząsał masztami, lekki okręt chylił się z boku na bok, fale co moment natarczywsze, zagrażały jego wątłej budowie. Nareszcie niebo zaciemniło się całkiem, grad z taką gwałtownością chłostał po pomoście, że niepodobna było wykonywać obrotów; wtedy strzał armatni jako sygnał trwogi, zahuczał złowróżbnym jękiem; wszyscy majtkowie z Hawru wybiegli na brzeg; jeden z nich cztery razy usiłował przebyć oddzielającą kh od okrętu przestrzeń, i cztery razy uderzenie fali zwróciło go ku brzegowi. — „Na mnie kolej!“ —
zawołał Remigiusz biegnąc naprzód z zapałem. — „To najdzielniejszy z marynarzy“ — szeptano ze wszech stron—Jeżeli jemu się nie powiedzie, nikt nie ocali osady.“ Ciemność podwoiła się prawie; od chwili do chwili strzały armatnie zapowiadały konanie okrętu, widzowie st&li na brzegu przejęci trudną do opisania trwogą. Remigiusz chce dać znak, że spieszy z pomocą, kapitan nie dostrzega go, a słowa, które Remigiusz usiłuje posłać mu przez tubę, giną w łoskocie burzy; nareszcie okręt zostaje rzucony na stos podwodnych kamieni, niebezpieczeństwo wzrasta, burza się wzmaga, statek rozbity wkrótce zniknie w otchłani! u
Odważny młodzieniec wyrywa się z objęć matki....
— Nie! moi przyjaciele! do kroć-set wielorybów, wy nie zginiecie!... ^
To mówiąc, opasuje się sznurem, skacze w morze i ze wszystkich sił płynie ku okrętowi. Dwadzieścia razy chce się dostać na pomost, dwadzieścia razy fala go odpycha, nareszcie nowy bałwan unosi go wysoko, i jakby umyślnie wrzuca na pokład Gwiazdy.
Natychmiast krzyk trwogi ustaje; dzielny i prawy człowiek w największych niebezpieczeństwach budzi zwykle zaufanie.
Remigiusz dodaje nieszczęśliwym odwagi; — „patrzcie—mówi — sznur ocalenia w waszem ręku, chwytajcie go, wasi towarzysze, wasi przyjaciele, przyciągną, was do lądu!"‘ !!/n'
Załoga opuszcza tonący statek, powierza swoje życie sznurowi ocalenia, podanemu im przez Remigiusza; młodzieniec sam przewodniczy, sam dowodzi sposobami ratunku; na szczęście pomimo nacierania szalonych fal, nikt nie wypuścił z rąk sznura, wszyscy dostali się na ląd.
3 Remigiusz osłabiony utrudzeniem, pada na brzegu bez zmysłów; biedna matka, sądząc, że skonał, wydaje okrzyk rozpaczy. Serce jej zdaje się pękać, rzuca się na ciało ukochanego syna, okrywa je pocałunkami, rozgrzewa, przywołuje do życia. Bóg ulitował się nad nią, uczuła uderzenia serca drogiego dziecięcia, Remigiusz odzyskał czucie i przytomność.
• ■ I
Wszyscy nakłaniali go, aby wrócił do domu, ale jeszcze jeden z osady Gwiazdy był w niebezpieczeństwie. Widząc to, młody nasz bohater po-
mimo krzyku matki, raz jeszcze rzuca się w morze i ostatnią ocala ofiarę!—„Niech żyje Remigiusz! niech żyje nasz wybawca!“—rozległo się po całem wybrzeżu.’ r
Wtedy dopiero, zadowolony z dobrego uczynku, młody marynarz pozwolił odprowadzić się do domu.
Jednego wieczora wróciwszy z nadbrzeżnej przechadzki, Remigiusz zastał w domu list z dużą pieczęcią, na której były wyrazy: „Minister wojny.“
Dreszcz przebiegł go od stóp do głów, pełen wzruszenia otworzył pismo. ■ i
— Matko to chyba pomyłka, otworzyłem list, ale nie śtniem go czytać...
— Wszakże do ciebie adresowany. ■[
— Prawda... zobaczmy... • u> ‘:
I przeczytał następujące zawiadomienie: n ^ ih „Szlachetny i dzielny żeglarzu!
, „Ocaliłeś całą załogę dwumasztowego statku Gwiazda, przedstawiłem to królowi, który,w nagrodę przysyła ci krzyż i wyznacza 600 franków dożywotnie pensyi!“ — - : ,
List wypadł z rąk Remigiusza, Małgorzata podniosła go i jakby nie wierząc własnym oczom,
dziesięć razy w głos odczytała. Szczęście jej nie miało granic... Krzyż! krzyż! — powtarzała z uniesieniem — mój 6yn zasłużył na znak honorowy! Boże! bądź pochwalony!
Po przejściu pierwszego wrażenia radości, Małgorzata objęła syna za szyję, pr/.yciągnęła go lekko ku sobie i rzekła z uczuciem:
— A teraz drogie dziecię, czy zgadujesz wolę Boga?
— Co przez to rozumiesz najlepsza matko?
— To, że Stwórca już nie chce abyś mię opuszczał; nie pragnij większego mienia; domck i 600 franków pensyi, są. dla nas królewskiemi skarbami, a jeżeli chcesz' abym pożyła dłużćj, Remigiuszu! oszczędź niespokojności, jakićj mnie każda twoja podróż nabawia!
— Dobrze droga matko! nigdy nie byłem chciwy, dla ciebie tylko chciałem majątku. Franus, który już wyrósł na dzielnego chłopaka i jest wcale zręcznym nurkiem, zastąpi mnie przy poławianiu pereł. Za kilka dni odpłynie z Nikusem, ja zaś będę czuwał md twoją starością, nie sprzeciwię się woli Boga!
Otóż to dla tego wszyscy uchylają z poszanowaniem kapelusze przed dzielnym i zacnym Remigiuszem.“
Odtąd, bohater nasz odbywał tylko bardzo krótkie podróże i to jako sternik. Większą część roku przepędzał przy swojej matce, pomagając jej w zatrudnieniach około domu i ogródka. Kapitan, często bawił u nich po kilka dni. Nikus pomimo niewielkiśj odwagi, był dość szczęśliwym w. poławianiu pereł, jakby na złość kuzynowi Żelaznej-pięści, który odradzał mu to rzemiosło.
To też odtąd, przestał wierzyć baśniom swojego kuzyna, przestał wspominać go za każdem słowem, a jeżeli ktoś mówi o człowieku zacnym, uczciwym
i odważnym, Nikus dodaje natychmiast:
— „To zupełnie jak nasz sternik Remigiusz!“
KONIEC.