Andrzej Michalczyk
Kajakiem przez jeziora i rzeki Polski
Wspomnienia
Część I NA MAZURSKICH SZLAKACH
Solidarność
Stanica Wodna PTTK w Sorkwitach przyjęła gościnnie kolejnych uczestników „wędrownych wczasów kajakowych” na szlaku jezior mazurskich i rzeki Krutyni, lokując ich w malutkich, dwuosobowych domkach, zwanych wówczas „psimi budkami”.
Tym razem grupa nasza rekrutowała się z mieszkańców Trójmiasta. Można by domniemywać, Iż będą to sami swoi. Ale już w czasie wieczorku zapoznawczego, kiedy się przedstawiamy, żona jednego dodała niezwłocznie: „Mój mąż jest magistrem inżynierem”.
Wywołało to ogólną konsternację, a biedny, ogłoszony tak stanowczo pan inżynier był wyraźnie zażenowany. Notabene, wśród uczestników spływu było jeszcze dwóch innych inżynierów i lekarze. Ideą przedstawiania się było poznanie imion, aby ułatwić zwracanie się do siebie.
Ten mały incydent nie zdołał jednak zakłócić wieczorku zapoznawczego. Wspomniałem go jednak, gdyż odegra on w tym opowiadaniu jeszcze pewną rolę. Jak się później okazało, biedny Jurek był całkowicie zdominowany przez swą małżonkę. Nie mógł samodzielnie oddalić się od swej wymagającej żonki nawet o krok. W tym samym bowiem momencie dawało się słyszeć zdecydowane, nie znoszące sprzeciwu: „Jurek dokąd? Chodź tu!”
Biedaczysko natychmiast zawracał i potulnie szedł do swego „słoneczka”, choć widać było, że wolał pogawędzić z kolegami. Współczuliśmy mu serdecznie.
Przez cały czas spływu dopisywała pogoda. Kolejne etapy pokonywaliśmy bez trudu i specjalnych wydarzeń. W tych czasach spływ trwał czternaście dni. Zaczynał się w Sorkwitach, kończył w Brzozolasku koło Pisza. Płynęliśmy właśnie uroczym jeziorem Wiartel, kiedy w połowie trasy z przeciwnej strony nadpłynęli kajakarze rozpoczynający spływ – tak zwany „tramwaj”. Płynęli z Brzozolasku do Sorkwit. Kajakowym zwyczajem pozdrowiliśmy się wzajemnie – przez podniesienie oburącz wioseł. Wówczas przewodnik tamtej grupy zapytał: „Kto jest przewodnikiem tego spływu?” Byłem nim ja. Wtedy zwrócił się do mnie z taką oto sprawą. Na przeprawie – mówił – stoi wozak chętny do przewiezienia kajaków na Brzozolasek, ale w tym roku zażyczył sobie zamiast dziesięciu, piętnaście złotych od kajaka. Wydało się nam to niczym nie uzasadnione, więc przenieśliśmy nasze kajaki na pasach i wiosłach” tu muszę wyjaśnić, iż do brzegu jeziora Wiartel do brzegu jeziora Brzozolasek było ponad sześćset metrów. „W imię solidarności turystów kajakarzy -
kontynuował dalej przewodnik – apelujemy do was, abyście uczynili to samo. Trzeba mu dać nauczkę i nie poddawać się jego zachciankom. Zrobicie tak?” Zapewniłem go, że tak.
Dopłynęliśmy do brzegu. Wyciągaliśmy właśnie kajaki, kiedy wozak sam zapytał: „No to wieziem kajaki na Brzozolasek?”, „Oczywiście – odrzekłem i dodałem szybko – Jak zawsze po dziesięć złotych od kajaka, tak?” „O nie – odparł – w tym roku po piętnaście”. Wówczas zwróciłem się do naszych spływowiczów z propozycją przeniesienia kajaków. Trochę się początkowo wahano, ale aby dotrzymać danego tamtej grupie słowa i nie dać się wykorzystać chłopu, podjęliśmy tę trudną jakby nie było, decyzję. Tylko pani „inżynierowa” oświadczyła głośno: „Jurek, ty jesteś magistrem inżynierem i stać cię na piętnaście złotych. Nie będziesz targał cudzych kajaków”. Jurek próbował nieśmiało oponować, Ze to robi cała grupa, że trzeba solidarnie, ale jak się łatwo domyśleć, decyzja należała do żony, biedaczek nic nie wskórał.
Nie oglądając się na nic, wzięliśmy pierwsze kajaki na pasy i wiosła i ruszyliśmy leśnym duktem w kierunku Brzozolasku. A tam, nad jeziorem sześćdziesięcioosobowa grupa studentów z Łodzi oczekiwała na pojawienie się wozaka – chcieli przeprawić się na jezioro Wiartel. Jakież było ich zdziwienie i zaskoczenie, kiedy zamiast owego oczekiwanego wozaka ujrzeli nas niosących kilka kajaków na pasach i wiosłach. Wyłożyliśmy im całą sprawę, w wyniku czego podjęli solidarną z naszą decyzję, wyjęli swoje sześć par pasów – z naszymi było to już dziesięć par, co pozwalało na jednoczesne przeniesienie dziesięciu kajaków.
Resztę kajaków przenieśliśmy na wiosłach – wszystko za jednym zamachem. Po drodze spotkaliśmy wozaka, wiozącego na furce jeden kajak – za piętnaście złotych. Gdyby nie jego pazerność, mógł zarobić pięćset złotych. Kilogram kiełbasy zwyczajnej kosztował wówczas osiemnaście złotych!!! Trzeba było widzieć jego minę, gdy ujrzał tyle niesionych kajaków.
Kiedy przenieśliśmy resztę kajaków nad Brzozolasek, furman stał jeszcze na furze jak zaklęty, czekając Bóg wie na co. Podszedłem do niego i rzekłem: „No widzisz chłopie, chytrusie, zamiast zarobić pięćset złotych – gdybyś wziął uczciwie po dziesiątce – masz tylko piętnaście w garści. Policz sobie, ileś stracił, to może ci rozum do głowy wróci, choć poniewczasie. A jak wrócisz do domu, to ci stara dopiero nagada!”. Woźnica patrzał jeszcze chwilkę na mnie jak zahipnotyzowany, potem zaciął batem Bogu ducha winnego konia i zły ruszył w las.
A po państwu inżynierostwu nie było już nawet śladu. Nie czekając na nas, popłynęli do stanicy, zdali kajak i poszli do Pisza na pociąg, choć mogli jeszcze razem z nami nocować.
Wieczorek pożegnalny był bardzo udany, a atmosfera doskonała. Mieliśmy przecież powody do zadowolenia.
Nie ma to jak grupowa solidarność!!!
Na tropach Smętka po raz wtóry część I
Działo się to w 1956 roku. Był to mój drugi spływ na Mazurach w ramach „wędrownych wczasów kajakowych” na szlaku Sorkwity-Jabłoń. Z Babięt – Babięcką Strugą – płynęliśmy do wsi Zgon. Był ciepły, ale pochmurny dzień. Deszcz wisiał w powietrzu. Właśnie wpływaliśmy na jezioro Zyzdrój Wielki, kiedy lunął rzęsisty deszcz. Całkiem niedaleko od naszej moknącej okrutnie grupki, na lewym brzegu jeziora, na niewysokim pagórku stała samotna, murowana wiejska chata – jedno z zabudowań leżącej nieco dalej wsi Nowy Zyzdrój. Była to dla nas jakaś szansa na schronienie się przed ulewą.
Wiosłowaliśmy ze wszystkich sił, aby jak najprędzej znaleźć się pod zbawczym dachem tego, jakby czekającego tylko na nas domu. Wylądowaliśmy na brzegu, pośpiesznie zapięliśmy na kokpitach fartuchy i szybko pobiegliśmy do owego czerwonego domku. O dziwo, wszystkie okna w nim – mimo padającego deszczu – były na oścież pootwierane.
Drzwi domu także stały otworem, jakby specjalnie dla nas, aby łatwiej nam było skryć się przed deszczem. Wszystko się wyjaśniło, kiedy znaleźliśmy się w środku. Domostwo było opuszczone. W izbach bałagan. Jakieś stare rupiecie i resztki umeblowania walały się po podłodze, tu i ówdzie zwisały pozrywane tapety. Rozmieściliśmy się w chałupie, szczęśliwi, że już nam na głowy nie pada. Pozdejmowaliśmy przemoczoną odzież, rozwieszając gdzie się da, i zaczęliśmy rozglądać się po pustych pomieszczeniach. W oknach były wszystkie szyby, drzwi całe – z klamkami i zamkami. Jednym słowem, gdyby tylko posprzątać, można by się zaraz wprowadzać.
Zanosiło się na dłuższe padanie, toteż porozsiadaliśmy się, gdzie kto mógł. Ja przysiadłem na podłodze z pomalowanych na ciemny brąz desek. Uwagę moją zwróciły leżące obok mnie pozrywane tapety. Była kiedyś taka metoda tapetowania, iż najpierw ściany wyklejano starymi gazetami – dla wyrównania powierzchni – a dopiero na nie naklejano tapety. Tak było i w tym przypadku. Wziąłem do ręki kawałek takiej tapety z gazetą pod spodem i kiedy się przyjrzałem, okazało się, że była to polska gazeta, wydawana na Warmii i Mazurach przed wojną. Mogła to być „Gazeta Olsztyńska” Z zaciekawieniem zacząłem czytać poszczególne kolumny, które ostały się w całości. Cóż za ciekawe problemy były tam poruszane. O polskiej mowie i jej pielęgnowaniu w rodzinie, o polskim szkolnictwie, o plebiscycie na Warmii i Mazurach. Jakieś fragmenty poezji, może Kajki? Odpowiedzi na listy czytelników.
Zwróciłem na to uwagę mych współtowarzyszy. Wszyscy zaczęli czytać i co chwila ktoś znajdował coś bardzo ciekawego. Odkrywaliśmy małe fragmenty nieznanej nam wcale historii Polski, tej części polskiego narodu, która w wyniku plebiscytu nie znalazła się niestety, w granicach wolnej ojczyzny. Było to fascynujące znalezisko.
Byłem nawet wdzięczny matce naturze, iż zesłała na nas ten deszcz i skierowała do owego jakże ciekawego domostwa, w którym dokonaliśmy takiego interesującego odkrycia.
Kto w tym domu mieszkał? Mazur, Niemiec? Nie wiadomo. Dlaczego opuścił swe rodzinne strony? Pozostanie to wielką niewiadomą. Stwierdziliśmy tylko ponad wszelką wątpliwość, iż musiało to nastąpić bardzo niedawno. Dom nie był zdewastowany, w przydomowym ogródku rosły kwiaty i warzywa. To tak, jakby przedwczoraj jeszcze tu ktoś mieszkał.
Gdybym wówczas miał ten rozum i tę wiedzę o Mazurach, co dzisiaj, pewnie załadowałbym z pół kajaka tych „tapetogazet”.
Ulewa powoli ustawała. Siąpił jeszcze tylko „kapuśniaczek”. Rozcinane promieniami słońca chmury rozstępowały się. Mogliśmy wracać do swoich „łajb” i płynąć dalej na szlak.
Opuszczaliśmy pięknie położone nad jeziorem Zyzdrój Wielki gościnne domostwo z wdzięcznością, ale i w wielkiej zadumie nad losami człowieka.
Na tropach smętka po raz wtóry część II
W Zgonie biwakowaliśmy nad jeziorem Mokre, w stanicy urządzonej w byłej restauracji, ze spaniem na łóżkach polowych na strychu tegoż budynku. W stanicy strawę przygotowywała legendarna, bardzo popularna i lubiana przez turystów Mazurka, nazywana „wujenką”, pani Łazarzowa. Była zawsze uśmiechnięta, miła troskliwa jak rodzona matka, a gotowała wyśmienicie. Toteż w księdze pamiątkowej stanicy zapisane były same zachwyty i pochwały dla jej kucharskiego kunsztu, a także jej przemiłej osobowości.
Zaraz po przypłynięciu wszyscy śpiesznie udali się do stołówki wujenki Łazarzowej na wyżerkę. A jaką piękną gwarą mazurską mówiła. Wieczorem przy ognisku towarzyszyło nam wielu tubylców, w tym sporo mazurskiej młodzieży. Wszyscy mówili pięknie po polsku.
Nazywali polski ich językiem, czyli mazurskim. W rozmowach z Mazurami nieraz można było usłyszeć takie stwierdzenie: „Nie wiedzielim, że waszo mowa je tak podobno do mazurskiej”
Następnego dnia czekał nas etap do Krutyni. Najpierw jednak trzeba było Pokonać około osiem kilometrów rozległego jeziora Mokre, aby dostać się na rzekę Krutynię. W tym dniu, mimo ładnej pogody, wiał dość silny, przeciwny do kierunku płynięcia wiatr, tworzący na tym szerokim jeziorze sporą falę. Przyznam, iż mieliśmy wówczas małego „pietra”, ale nasz przewodnik zapewniał, że wszystko będzie dobrze, jeśli będziemy się trzymali blisko niego i płynęli tak jak on. Pierwszy kilometr dał nam się nieźle we znaki. Byliśmy dalej z lekka wystraszeni, choć nikt do tego się na wodzie nie przyznał. Niektórzy nawet udawali zuchów, wykrzykując coś w rodzaju: „Ale klawo buja” lub „to jest dopiero pływanie”. Byli to pewnie ci najbardziej się bojący.
Przewodnik zgodnie z zapowiedzią bezpiecznie przeprawił nas przez wzburzone Mokre, a kiedy wpłynęliśmy na spokojne, kameralne jeziorko za mostkiem drogowym, udzielił nam pochwały za dzielność i zdyscyplinowanie. Na biwaku w miejscowości Krutyń dopłynęliśmy już bez żadnych emocji. Przy stanicy w rzece zauważyłem mnóstwo raków. Nałapałem ich tyle, że wieczorem mieliśmy prawdziwą ucztę rakową.
Następnego dnia popłynęliśmy piękną, ale meandrującą Krutynią do Ukty. Po drodze, niedaleko wsi Wojnowo zwiedzaliśmy, leżący nad małym jeziorem Duś, żeński klasztor staroobrzędowców Filiponów i ładną drewnianą cerkiewkę. Przywędrowali oni tu aż spod Archangielska w latach 1828-1832, uciekając przed carskim prześladowaniem – jako odszczepieńcy religijni. Założyli kilka wsi, zbudowali klasztor i cerkiew. W pełni zachowali rosyjski język i rosyjskie obyczaje.
Do stanicy PTTK w Ukcie przybyliśmy stosunkowo późno. Po rozlokowaniu się i posiłku wydelegowaliśmy do wioski – sklep był już zamknięty – dwie osoby z naszego turnusu z poleceniem zakupu mleka i jajek, czyli świeżych wiejskich smakołyków. Po czterdziestu minutach nasza „handlowa” delegacja wróciła z niczym. Oświadczyli nam, iż byli w kilku chałupach, ale nikt nie rozumiał po polsku, a na zadawane mieszkańcom pytania, czy mają do sprzedania mleko i jajka – tamci tylko kręcili przecząco głowami.
Mając jeszcze świeżo w pamięci pobyt w Zgonie i pięknie mówiących po polsku Mazurów, wydało mi się to prawie niemożliwe. Wziąłem więc bańkę na mleko, siatkę i środki płatnicze i udałem się do wsi sam. Na przyzbie pierwszego domostwa siedziało dwoje starszych ludzi. Podszedłem, pozdrowiłem ich po niemiecku. Odpowiedzieli w tymże języku.
Zapytałem wówczas – także po niemiecku – o mleko i jajka. Oczywiście nalali mi pełną bańkę mleka, a w siatce znalazły się dwadzieścia dwa jajka, tyle ich tylko mieli. Zapłaciłem, pięknie podziękowałem, konsekwentnie po niemiecku. Chciałem już odchodzić, kiedy gospodarz zainteresował się skąd przybywam. Wyjaśniłem, że płyniemy kajakami i biwakujemy tu niedaleko. Nieśmiało zapytałem o ich godność. W odpowiedzi usłyszałem całkowicie polskie nazwisko. Wykrzyknąłem – już po polsku: „No to jesteście przecież Polakami! Mówicie pewnie po polsku?” „Myśmy są Mazury” – usłyszałem Znowu po polsku.
Zapytałem wtedy: „Czegoś tu, panie, nie rozumiem. Przede mną byli tu nasi koledzy i chcieli kupić mleko i jajka i nie rozmawialiście z nimi, nic im nie sprzedaliście. Jak to właściwie jest?” „No Jo! Byli tu, mówili po polsku”. „no to czemu im nic nie sprzedaliście, ani nawet nie odpowiadaliście na pytania”. „Panie – rzekł Mazur – my tu czekali na Polska, o polskość walczyli, Niemcy nas prześladowały. Polska mowa była przec zakazano! A kiedy za ruskimi sołdatami, które nas gnębili, rabowali, baby nam gwałcili, przyszła polska władza, zaczeni nas od szwabów i hitlerowców wyzywać, także z domów wyganiać, znikąd nie było pomocy, ratunku! Nie na taka Polska my czekali! Nie za taką my cierpieli niedolę. Nie takich Polaków my oczekiwali! No to Jak nas już tak na siłę szwabami obzywają, to czego wy oczekujecie od nos?! Chcą z nas na siła Niemców zrobić – to zrobili”.
Nie muszę wyjaśniać, jak się czułem, jak mi było wstyd. Najgorzej, że nie mogłem im w tym momencie nic sensownego odpowiedzieć. Sumitowałem się wielce tłumacząc, że za wojskiem idą różne ciemne elementy, szabrownicy itp.. Ale nędzne to były „argumenty”.
Podziękowawszy pięknie za wszystko, nieśmiało zaprosiłem ich na wieczór na ognisko i dodałem: „Może poznacie wtedy innych Polaków”.
W gorzkiej zadumie wracałem do obozowiska. Dokładnie wszystko opowiedziałem.
Atmosfera zrobiła się przykra i bardzo smutna. Wielkie więc było nasze zdziwienie, ba, zaskoczenie nawet, kiedy przy ognisku zauważyliśmy tych dwoje i jeszcze całą grupkę Mazurów. Ognisko było bardzo sympatyczne i przebiegało w bardzo miłej atmosferze. Kiedy się rozchodziliśmy, znajomy Mazur podszedł do nas i rzekł: „Żeby takie Polaki do nas przyszli, to by było inaczej”.
Po paru latach dowiedziałem się, iż wspaniała „wujenka”, pani Łazarzowa i pewnie wszyscy mieszkańcy Zgonu wyjechali do Niemiec, a za nimi większość prześladowanych o polskość Mazur. Pomyślałem wtedy o tym, jakiż straszliwy „smętek” tę piękną krainę opanował. Ileż nieodwracalnych szkód na tej pięknej ziemi poczynił. Jak wielkie rozczarowanie musieli przeżyć Warmiacy i Mazurzy, którzy tyle przecierpieli, aby ratować mowę i obyczaje ojców swoich – i to wszystko daremnie.
Wracali jak niepyszni do swych byłych prześladowców – zostawiając ziemię ojczystą i cały dobytek. Tam zaś ich przyjęto – o ironio losu – jak swoich.
To, czego przez wieki całe nie udało się dokonać hakacie, Prusakom i hitlerowcom, nawet prześladowaniami, udało się, po „odzyskaniu” Mazur, władzom Polski Ludowej zaledwie w parę lat – wynarodowić Warmiaków i Mazurów – zrobić z nich Niemców!!!
Byłem na „tropach Smętka” na Mazurach, kiedy prawowici włodarze tej ziemi jeszcze tam byli.
„Hrabianki”
Był to dzień przyjazdu na kolejny turnus „wędrownych wczasów Kajakowych” na szlaku Krutyni. Siedziałem przed swoim domkiem w Stanicy Wodnej PTTK w Sorkwitach, oczekując pierwszych spływowiczów. Było piękne lipcowe przedpołudnie. Kogo mi też los tym razem ześle – myślałem sobie jako przewodnik tego turnusu – fajne towarzystwo, czy też jakieś „ciemięgi” nie do życia. Wszystko się miało wnet wyjaśnić, bowiem pociąg z Olsztyna właśnie wjechał na stancję w Sorkwitach. Była to tylko kwestia dojścia ze stacji kolejowej do Stanicy. Zaczęli się pokazywać pierwsi wczasowicze. Na oko trudno powiedzieć, ale pierwsza dość pokaźna grupka, to dwanaście na dziewiętnaście oczekiwanych osób, wydawała się sympatyczna.
Zwróciłem uwagę na dwie wysokie, z „pańska się noszące” kobiety. Jedna z nich miała bardzo interesującą urodę. Podeszły do mnie i zapytały, do kogo trzeba się zgłosić na turnus kajakowy. Dowiedziały się, że właśnie do mnie. Przyjęły to z widoczną ulgą i poprosiły o wspólny domek. „Wedle życzenia szanownych pań” – odrzekłem – wręczając jednej z nich klucz. Jak się potem okazało, były to panie Maria i Teresa. Potem zakwaterowałem sympatyczne małżeństwo z Gdańska – Renę i Władka – na i po kolei dalsze osoby.
Niebawem na teren stanicy wkroczył średniego wzrostu mężczyzna, skromnej raczej postury, z bardzo wysokim, myślącym czołem. Uśmiechniętą, dość sympatyczną twarz przysłaniały dużych rozmiarów okulary. Ubrany był w zieloną, skafandrową bluzę, na plecach dźwigał mocno wypchany plecak, na jego szyi wisiał aparat fotograficzny, zaś na nogach miał popularne wówczas „pionierki”. Na imię miał Stasio i był chemikiem z wykształcenia, co z lubością podkreślał. Mimo jego ujmującego uśmiechu i uprzejmej prośby nie mogłem spełnić jego życzenia, aby mógł mieszkać sam. Nie miałem tylu domków do dyspozycji. Zaproponowałem mu więc swoje towarzystwo. Chrząkał, bąkał, uśmiechał się, spuszczał oczy w dół jak dziewica. Zapytał w końcu: „No, ale czy pan kierownik będzie zadowolony z mego towarzystwa?” Odpowiedziałem: „Nawet gdybym nie był, nie dam tego po sobie poznać”. W taki oto sposób znalazłem się ze Stasiem na czternaście dni pod wspólnym dachem.
Jak wynikało z listy meldunkowej, którą miałem obowiązek osobiście sporządzić, z wyjątkiem dwóch wysportowanych młodzieńców z Lublina, pozostali uczestnicy spływu wywodzili się z Trójmiasta. Bardzo szybko okazało się, że „towarzycho” było równe.
Trochę ubawu i drobnych „pierepałek” mieliśmy ze wspomnianymi, „wyniośle się noszącymi” Marysią i Teresą, które nie wymawiały litery r, przez co tak jakoś skojarzyły mi się z „hrabiankami”. Przydomek ten przystał już do nich na czas turnusu.
Od czasu do czasu dało się odczuć dość specyficzne poczucie humoru Stasia. Tu muszę koniecznie wspomnieć o jednym epizodzie, którego bohaterem był Stasio. Gdy dobieraliśmy załogi, zauważyłem, że Stasio jest pod wyraźnym urokiem „hrabianki” Marysi, i czułby się niezmiernie usatysfakcjonowany, gdyby mógł zostać jej kapitanem – to znaczy płynąć z nią w kajaku. Kiedy więc zaproponowałem, aby dobierały się załogi raczej mieszane, Stasio natychmiast, jako pierwszy – pewnie w obawie, aby go ktoś nie ubiegł – zwrócił się do „hrabianki”
Marysi: „Pani Marysiu, czy mógłbym pani zaproponować wspólne pływanie?” Posłał jej jednocześnie zalotne wręcz spojrzenie oraz uroczy uśmiech i, aby rozwiać wszelkie obawy, szybko dodał: „A z panią Tereską popłynie pan kierownik”. Tak więc zadecydował za mnie i czekał tylko na potwierdzenie swej, jak mu się pewnie wydawało, ponętnej propozycji.
Trzeba tu zaznaczyć, iż Stasio sięgał zgrabnej i wysokiej „hrabiance” akurat do podbródka!
Odpowiedź jednak była krótka i zgoła nie taka, jakiej biedaczysko oczekiwał. Marysia odrzekła uprzejmie, lecz stanowczo: „Nie, dziękuję, my z Teresą chcemy płynąć we dwójkę”.
Ale nade wszystko pamiętać będę Renę – felczerkę z wykształcenia. Cóż to była za dziewczyna! Można było z nią „konie kraść”! Do tańca i do różańca. Do tego ładna, zgrabna, wesoła, miła i chętna na każde wspólne szaleństwo. Niestety, była z mężem, To ona poczęstowała mnie na pierwszym biwaku w Bieńkach spirytusem i nauczyła, jak go wypić, aby się nie „poparzyć”, i po tym jeszcze zagwizdać!
Na biwaku byliśmy sami. Po śpiewach przy kameralnym ognisku, już po północy, poszliśmy tanecznym krokiem, przy wygwieżdżonym niebie, w bladym świetle „srebrnego globu” na dłuższy spacer. Śpiewaliśmy piosenki i wyczynialiśmy przeróżne psikusy. Pękły wtedy wszelkie lody ewentualne obawy natury towarzyskiej. Do Stanicy wróciliśmy już jako jedna, lubiąca się i gotowa na wszystko „rodzinka”. Prym oczywiście wiodła Rena.
Następnego dnia płynęliśmy już Babięcką Strugą. Było parno, w powietrzu czuło się deszcz. Do stanicy w Babiętach dopłynęliśmy bez problemu. Prowadziła ją miejscowa Mazurka, pięknie mówiąca tamtejszą gwarą. Kiedy się tylko rozlokowaliśmy w domkach, zaczęły padać pierwsze duże krople ciepłego, letniego deszczu. Po chwili w drzwiach swego domku pojawiła się „hrabianka” Maria i zawołała: „Kto chciałby zaghać w bhydża, potrzebny czwahty do bhydża”. Tak jakby od niechcenia i bez specjalnego entuzjazmu zgłosił się Włodek, oświadczając uczciwie: „Ale ja gram słabo” Jego pobyt w domku „hrabianek” trwał jednak bardzo krótko w pewnym momencie wyszedł z niego, i jakby nigdy nic, nie zwracając absolutnie uwagi na padający już rzęsisty deszcz, spokojnym krokiem udał się w kierunku swego „lokalu”. Prawie natychmiast w drzwiach domku ukazały się amatorki gry w brydża, blade ze złości i zdającym się łatwo zauważyć wielkim oburzeniem jednocześnie prawie wyrzuciły z siebie tylko jedno, ale jakże znaczące słowo – c h o l e h a!!!, a po małej chwili:
„To jest świństwo, tak się nie hobi” I zniknęły za zamkniętymi z hukiem drzwiami.
Zainteresowany widocznym zdenerwowaniem „hrabianek” poszedłem do Włodka i zapytałem o powód zdenerwowania naszych koleżanek. Włodek, który należał do ludzi o raczej spokojnym usposobieniu, wyjaśnił: „A mówiłem babom, że gram słabo. One na to – to nic, to nic Włodeczku, przecież kahty umiesz trzymać i licytować też – niephawdaż? A poza tym na dworze pada deszcz! No to siadłem. Rozdano karty. Poukładałem je i czekam. Rozdający rzekł pas, Marysia pas, Teresa pas, no i ja pas. Po następnym rozdaniu rozdający znowu pas, Teresa z którą grałem, dwa kiery, Marysia pas, a ja patrzę na moje karty, patrzę i nie wiedząc, co mam z tym fantem począć, położyłem karty na stół i powiedziałem – a, nie chce mi się liczyć tych cholernych punktów – po czym wyszedłem sobie – to wszystko” No tak, nic dziwnego, że nasze „bchydżystki” mogły się zdenerwować.
Tymczasem – jak w znanej piosence: „po deszczu jest słońce” – tak i u nas deszcz przestał padać. Zaświeciło znowu słoneczko. Z domków wysypali się moi spływowicze i pytają, czy mam jakiś pomysł na spędzenie reszty dnia. Otóż miałem. Zaproponowałem więc: „Może byśmy tak zafundowali sobie dwie młode gąski, oskubali i udusili na wiejskim masełku w dużym garze na stanicy – co?!” Absolutną ciszę, która zapadła po mojej nieoczekiwanej propozycji, przerwała brutalnie Marysia tymi mniej więcej słowy: „Co za bzduhny pomysł, cóż to, gęś wam dziwna?, nigdy ich nie jedliście? Kto je będzie obhabiał? My się na to absolutnie nie piszemy”. No, klęska na całego – pomyślałem sobie. Klapa z pomysłu.
Ale tu w sukurs przyszła mi nieoceniona Rena, która zatarła to negatywne wrażenie pozostałe po kategorycznej odmowie „hrabianek” oświadczając: „Nikogo nie zmuszamy do roboty, damy sobie jakoś radę. No to kto za gąskami z warzywami i młodymi ziemniaczkami uduszonymi na wiejskim masełku? „Przy aplauzie pozostałych uczestników młodziaki z Lublina oświadczyli: „My się na gąskach nie znamy, ale już walimy do wsi po „jabcoka” i zagrzejemy go z goździkami. Stoi?” Oczywiście stało!
„Hrabianki” wzruszając z dezaprobatą ramionami, z grymasem wyraźnej pogardy dla tak przyziemnych uciech, zniknęły w swoim domku.
Na poszukiwanie gęsi udaliśmy się we czwórkę – Rena z mężem Władkiem, Włodek -
elektronik, i ja. Mimo usilnych starań zakupu nie mogliśmy nigdzie zrealizować. Wszędzie tłumaczono się, że niby te gęsi są zakontraktowane. Prawie załamani weszliśmy na dziedziniec kolejnego gospodarstwa, gdzie za ogrodzeniem, na przylegającej łączce pasło się spore stadko dorodnych, bielusieńkich gąsek. Młodzi gospodarze także z początku odmówili.
Na nasze dalsze, błagalne wprost prośby, trochę już „przyłamani”, znaleźli jednak nową trudność, zdawałoby się nie do pokonania. Gospodyni powiedziała: „Może byśmy nawet i sprzedali, jak tak pięknie nas upraszacie, ale szkoda nam pierza, które sprzedajemy w punkcie skupu”. Jeszcze nie zdążyłem się dobrze zmartwić, gdy Rena odpaliła na to: „Daj no miskę na pierze, a pokażę ci, jak się gęsi skubie, tylko już ubite”. Gospodyni nie kapitulowała: „No, pierze to jeszcze pół biedy, ale puch?, ten najważniejszy” Wyglądało, że ostatecznie przegraliśmy tę batalię. Jednak nie, to nie z naszą złotą Reną, Która jakby była przygotowana na ten cios, bo odparła niespeszona: „Milutka, poproszę oddzielne naczynie na puch, a zrobię to w try miga i dokładnie”.
Gospodyni, wystrzelawszy swoją całą ostrą amunicję, poddała się wreszcie. Gąski nam sprzedano, dodając półtora kilograma świeżutkiego masełka własnej produkcji. Pozwolono nam też wyrwać z ogródka potrzebne warzywa.
Teraz nastąpił fantastyczny popis sprawności rączek naszej złotej Reny. Jedną gęś do skubania dostaliśmy my trzej. Drugą Rena wzięła za nogi i całymi garściami rwąc pióra od ogona ku szyi obrobiła ją dokładnie i szybko, składając pierze do podstawionej miski. W tym czasie nasza męska brygada męczyła się okrutnie, czyniąc byle jakie postępy. Rena zaś z atencją, jaka widać puchowi winna być oddana, starannie – miejsce koło miejsca – dokonała kompletnego i dokładnego „striptizu” biednej gąski. Następnie zabrała nam naszą gąskę i sprawiła się z nią równie szybko, jak z pierwszą.
Trzeba było widzieć wytrzeszczone oczy gospodarzy, gdy dzieło dobiegło końca. Stojącą na ziemi miednicę wypełniło pierze, zaś w kartonie obok znalazł się bielusieńki miękki puch.
Z gospodarzami rozstawaliśmy się w milczeniu – my zadowoleni – oni pewnie zaskoczeni widowiskiem, którego byli niespodziewanymi świadkami.
Prawie tanecznym krokiem, z nieukrywanym zadowoleniem wkraczaliśmy na biwak, niosąc oskubane już gąski i naręcze warzyw. „Hrabianki” patrzyły na to z widocznym zaciekawieniem. Wszystkie pozostałe panie dziarsko zabrały się do ostatecznego wyskubywania resztek piórek. Panowie czyścili warzywa.
Tymczasem „lubliniacy” przytaszczyli siedem flaszek „jabcoka” i goździki. Uczta zaczynała nabierać realnych kształtów. Dało to naszym „hrabiankom” wiele do myślenia, gdyż krążąc zrazu dookoła skubiących gęsi koleżanek, w końcu zbliżyły się i zapytały, czy mogłyby się do czegoś przydać. Zostały oczywiście przyjęte, choć były nieco jeszcze nadąsane, że zmuszone zostały niejako do tak niewdzięcznej roboty. Może one tego nigdy w życiu nie robiły?
Kto wie? Kiedy panie zawiadomiły o gotowości gęsi do porcjowania, w ogromnym garze na kuchni dusiły się już na masełku pod przykryciem pokrajane warzywa i miękły w oczach. Na warzywa położyliśmy kawałki przyprawionej gęsi i dusiliśmy godzinkę. Gdy gąska już „dochodziła”, wsypaliśmy pokrajane w kostkę młode ziemniaczki, dodaliśmy resztę masła, nakryliśmy przykrywką i czekaliśmy, łykając ślinkę na konto tego, czego mieliśmy niebawem zakosztować.
W drugim garze grzał się już „jabcok” z goździkami i cukrem. Już sama mieszanka – a raczej – cały bukiet wydobywających się spod pokryw mógł przyprawić o skurcz żołądka z niecierpliwości, że to coś nie leży jeszcze na naszych talerzach, że nie można się na to „rzucić” z lubością.
Wszelka uczciwa praca i cierpliwość zostają jednak nagrodzone. Tak więc i nasza zgodna gromadka doczekała się wreszcie – koło północy – wymarzonej uczty. Myślę, iż żaden mistrz pióra nie oddałby wiernie tego, co się przy otwarciu garów działo!
Odurzeni bukietem przepysznych zapachów duszonych gąsek i podgrzanego wina z goździkami, wdzierających się przez nasze i tak już nieźle podrażnione nozdrza do wnętrza skurczonych, pustych i podekscytowanych żołądków, zasiedliśmy wreszcie do biesiadnego stołu.
Porcje na talerze nakładała oczywiście Rena – przy mojej pomocy. Nie podejmuję się opisywać tego, czego według mnie opisać się nie da. Cóż to była za uczta, „wyżerka”! Trudno powiedzieć, co było smaczniejsze: kawałki mięciusieńkiej, odchodzącej wprost od kostek, nasyconej masełkiem i sokami warzywnymi gąski, czy warzywa, a może uduszone w tym niebiańskim koktajlu młode ziemniaczki?
Zajadaliśmy się niesamowicie, do woli, do syta. Pomagał nam w tym bardzo zwykły, zdawałoby się rodzimy, „jabcok” podgrzany z goździkami i odrobiną cukru. Mlaskaniom, cmokaniom i zachwytom nie było końca.. Jeszcze w trakcie uczty „młodziaki” z Lublina krzyknęli: „Zastrzegamy sobie prawo wylizania garnka po gąskach z umyciem włącznie”.
Najedzeni, zadowoleni, usatysfakcjonowani setnie, oblizując z lubością palce zostaliśmy zaskoczeni przez Marysię i Teresę. Tym razem bardzo mile – zwłaszcza ja. „Hrabianki”
podeszły do mnie i mówiąc te słowa: „Jędhuś, przephaszamy sehdecznie, pomysł był wyśmienity, w życiu nie jadłyśmy czegoś tak pysznego, niepowtarzalnego w smaku, w tak wspaniałej atmosferze – chwała ci za to”. W tym momencie obydwa moje policzki dostąpiły nie lada zaszczytu – „hrabianki” złożyły na nich – niekłamane myślę – pocałunki wdzięczności i podziękowania.
Nie będę ukrywał, było mi miło, co więcej, sprawiło mi to przyjemność, w duchu zaś pomyślałem sobie, że i z „hrabiankami” da się żyć.
Szarża
Gorący lipcowy dzień chylił się ku końcowi Grupa piętnastu kandydatów na „studenckich”
Przodowników Turystyki Kajakowej z trudem pokonywała wąziutką, ale wartką, co raz to poprzegradzaną zwałami pni drzew rzeczkę prowadzącą z jeziora Ełk na jezioro Woszczele.
Przenieśliśmy właśnie przez dość wysoki jaz nasze załadowane po same burty „Syrenki” -
drewniane kajaki – i dziarsko ruszyliśmy ku celowi naszego, na ten dzień przewidzianego, etapu. Wkrótce jednak przekonaliśmy się, iż tego wieczoru nie uda się nam tak szybko zabiwakować.
Prąd rzeczki, zrazu wartki, zaczął spowalniać, kiedy zaś zbliżyliśmy się do zagradzających szuwarów, ustał zupełnie. Na dodatek dna naszych „opasłych” kajaków zaczęły szorować muliste dno rzeczki, Aby wreszcie całkowicie na nim osiąść. No to koniec – pomyślałem. A przecież z mapy wynikało jasno, iż rzeczka ta wpływa do jeziora Woszczele. Po całym dniu wiosłowania spragnieni już byliśmy odpoczynku, kawałka suchego lądu pod stopami, posiłku a nade wszystko przytulnego namiotowego chłodu. Stanęliśmy w kajakach z nadzieją ujrzenia za szuwarami tafli zbawczego jeziora lub cieku, którym można by się przebić na nie. Rzeczka najwyraźniej nie była wcale wykorzystywana.
Czas naglił, toteż wszyscy zaczęliśmy bacznie obserwować cieniutką warstewkę wody między „lasem” szuwarów, wypatrując choćby najmniejszych oznak płynięcia wody. Po dłuższych obserwacjach udało się nam wreszcie wyśledzić ten „ruch” wody. Z wielkim trudem staraliśmy się skierować tam nasze kajaki. Grząski muł nie pozwalał na wysiadanie.
Na tak zwany „pych” też szło opornie – pióra wioseł zapadały się głęboko. Na dodatek podrażnione zapachem naszych spoconych ciał, komary rzuciły się na nas, używając sobie do woli. Mój kajak – płynąłem sam – jako lżejszy, centymetr po centymetrze zaczął przesuwać się do przodu, pozostawiając kształtem swego dna niewielką rynnę, w którą zaczęła wpadać woda, dając szansę przesuwania się także moim strudzonym kursantom i kursantkom.
Wszelki uczciwy trud bywa jednak nagrodzony. W końcu dziób mego kajaka rozchylił ostatnie łodygi trzcin i poczułem trochę więcej wody, a oczom moim ukazało się, zaczarowane wydawałoby się jezioro. Z mojej piersi wydobył się radosny okrzyk: „Jest to cholerne jeziorko!!!”
Po kilkunastu minutach byliśmy wreszcie przed linią szuwarów. Pod kilem mieliśmy już nieco więcej wody. Wykorzystując to, iż opuściliśmy nareszcie niegościnne szuwary i natrętne bezlitosne komary, zaczęliśmy czym prędzej obmywać nasze nieźle skłute ciała. Potem ruszyliśmy na poszukiwanie miejsca na biwak. Tu jednak spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka..
Staliśmy na liczącej sobie dobre sto pięćdziesiąt metrów płyciźnie. Każdy ruch wiosłem dawał w efekcie jakiś nikły ruch do przodu, ale poruszane wiosłami bagniste dno wydawało nader niesympatyczny zapach, co ja mówię, raczej odrażający odór. Z jakąż radością powitaliśmy miejsce, w którym nasze, „łajby” osiągnęły wreszcie prawdziwą toń jeziora i zaczęły normalnie płynąć.
Jezioro było niewielkie, ale posiadało bardzo ładną, dość dużą, pagórkowatą wyspę. Ku niej skierowaliśmy nasze kajaki. Po wylądowaniu wszyscy rzucili się dziarsko do stawiania namiotów. Służba kwatermistrzowska zajęła się przygotowaniem strawy...
Jeszcze płynąc ku wyspie, zauważyliśmy na niej stadko pasących się dorodnych krów.
Zajęci jednak stawianiem namiotów nie zauważyliśmy nawet, iż z pobliskiego pagórka, z zawadiacko zadartymi do góry ogonami czyhało na nasze kolorowe namioty rozpędzone stadko krówek. W pierwszej chwili ogarnęło nas przerażenie. Pomyśleliśmy, że pewnie pasły się nie krowy, lecz same byki. Jeden z namiotów był ceglastego koloru, może więc rozjuszył stadko, powodując iście hiszpańską szarżę domniemanych byków. Porwaliśmy wiosła i biegiem na brzeg do kajaków. Oczami naszej bujnej wyobraźni widzieliśmy już, jak rozjuszone „byki” tratują i rwą nasze domki. Stojąc przy kajakach z wiosłami gotowymi do odparcia ewentualnego ataku widzimy, że rozpędzone przed chwilą stadko, raptem, tuż przed samymi namiotami zahamowało gwałtownie, opuszczając jednocześnie zadarte „chwosty”, i sapiąc z emocji zaczęło spokojniutko obchodzić nasze obejście, obwąchując wszystko dokładnie. Wtedy spostrzegliśmy, że było to jednak stadko krów. Był wprawdzie pośród nich jeden młody byczek, ale jeszcze chyba niegroźny.
Pozwoliliśmy krówkom zapoznać się z obozem, a kiedy już ochłonęliśmy z wrażenia, powolutku, za pomocą wioseł odpędziliśmy je nieco dalej. Postały jeszcze trochę w pobliżu, poobserwowały nas, a napatrzywszy się do woli – oceniwszy pewnie, że nie stanowimy dla nich konkurencji, ani zagrożenia – majestatycznie oddaliły się na swoje wzgórze. Doszliśmy wówczas do wniosku, iż była to wizyta zapoznawcza – no może tylko złożona w sposób nieco energiczny – ale pewnie w krowich sferach tak właśnie okazuje się radość z przybycia gości.
Nawet tych niezapowiadanych i nieproszonych.
Kolacja smakowała znakomicie. Trudy mijającego dnia i spowodowane nimi zmęczenie sprawiły, że tego wieczoru – bez tradycyjnych śpiewów – legliśmy w przytulne śpiwory i spaliśmy snem sprawiedliwego do... bardzo, ale to bardzo wczesnego ranka. A dlaczego? No właśnie. Śpię sobie w najlepsze, w gościnnych objęciach Morfeusza, gdy jakby przez sen słyszę jakieś potężne sapanie. Może byka, może żubra, lub coś w tym rodzaju. Sapanie zbliża się coraz bardziej i natężenie jego wyraźnie rośnie. Z wrażenia budzę się nagle i wtedy sapanie staje się rzeczywistością. A ha, wczoraj były tu krowy. Może to one złożyły nam tę wczesną wizytę. Ostrożnie rozpinam namiot, potem tropik i oczom mym ukazuje się następująca scenka. Wszędzie urzędują krowy, a jedna z nich stara się właśnie zeżreć nylonową siatkę, w której przed chwilą jeszcze było sześć kilogramów ziemniaków przeznaczonych na obiad dla nas, nie dla krów. Podniosłem larum. Zaspani kursanci zaczęli wyczołgiwać się z namiotów. Zrozpaczony kwatermistrz Piotr zobaczywszy, że krowa, która pożarła ziemniaki, międli teraz w pysku tę nieszczęsną siatkę, podskoczył i usiłował ją wyrwać z krowiego pyska. Nie ma ziemniaków, Niech pozostanie choć siatka. W końcu udało się ją odzyskać, choć była w opłakanym stanie.
Prawdę mówiąc, to przed snem mówiłem Piotrowi, aby siatkę z ziemniakami schował do namiotu z zamykanym tropikiem, ale on tego nie zrobił. Może ze zmęczenia, kto wie?
Taka była cena pięknego biwaku na wyspie szarżujących krów.
Żywioł
W moim ponad czterdziestoletnim kajakowaniu byłem świadkiem wielu interesujących zdarzeń. Spotkałem wielu wspaniałych i ciekawych ludzi, choć zdarzali się także i nieciekawi.
Bywałem w różnych, czasem bardzo trudnych sytuacjach, ale tego, czego doświadczyłem na Jeziorze Nidzkim w okolicy Zamordei w 1968 roku, nie zapomnę nigdy. Przeżyłem wówczas prawdziwe chwile grozy. A było to tak.
Prowadziłem wówczas tak zwaną „szkółkę kajakową” w stanicy PTTK nad uroczym jeziorem Brzozolasek koło Pisza. Przyjechało na nią z różnych miast i okolic polski ponad sześćdziesiąt osób. Byli wśród nich bardzo młodzi ludzie, ale też i cała rodzinka składająca się z małżeństwa i dwojga małych (cztero – i sześcioletnich) dzieci oraz babci. Oczywiście wykupili oni skierowania nie po to, aby uczyć się kajakowania, ale aby spędzić dwa tygodnie nad jeziorem w wygodnym domku – z wyżywieniem i to za tanie pieniądze!
Z tej jakże zróżnicowanej socjalnie i wiekowo gromady udało mi się wybrać i zachęcić do brania w zajęciach około trzydzieści osób. Uczyłem ich podstaw kajakowania, pływania. Tu muszę się trochę pochwalić, bowiem jedna młoda dziewczyna z tej grupy nie tylko nauczyła się pływać, ale na zakończenie „szkółki” na oczach wszystkich kursantów zdała egzamin na Powszechną Kartę Pływacką.
W ramach programu szkolenia był także temat – nauka prawidłowego biwakowania. Aby z tego zadania wywiązać jak najlepiej, zorganizowałem trzydniowy spływ na Jezioro Nidzkie.
Zgłosiło się dwadzieścia osób, chętnych na tę eskapadę. Pobraliśmy sprzęt biwakowy -
namioty, materace, koce i kochery, a także „suchy prowiant” na trzy dni.
Tak wyposażeni przepłynęliśmy Brzozolasek – do konnej przeprawy. Do następnego jeziora Wiartel trzeba było przewieźć kajaki furką około sześćset metrów. Z Wiartla płynęliśmy płyciutką i bardzo mulistą rzeczką, leniwie toczącą swe ubożuchne wody wśród błotnistych i mocno zarośniętych wodną roślinnością mokradeł. Była to niezła szkoła życia dla początkujących adeptów sztuki kajakowania. Każde zanurzenie pióra wiosła w płytkiej warstwie wody powodowało nieuniknione zagarnięcie porcji leżącego pod nią czarnego szlamu – bagna. Przyczyniało się to wprawdzie do powolnego przesuwania się naszych kajaków do przodu, ale też wyzwalało z poruszonego błota pęcherzyki gazu, które w zetknięciu z powietrzem wydawały okropny fetor.. Nasze biedne nosy przechodziły okropne katusze, zmuszone do wdychania tego „soir de bagno” przez dobre dwa kilometry, aż do ujścia rzeczki do Jeziora Nidzkiego.
Pogoda była nijaka. Ciepło, ale niebo równo zasłonięte sinoniebieską pokrywą wysoko wiszących, nieruchomych chmur. Nic nie zapowiadało deszczu. Nie było również wiatru.
Jezioro gładkie jak lustro.
Do pomocy miałem jednego „przyszywanego instruktora” – uczestnika poprzedniego turnusu.
Zastąpił prawdziwego instruktora, który z jakichś powodów nie dojechał. Wysforował się on przede mnie z kilkoma kajakami o jakieś sto pięćdziesiąt metrów, płynąc środkiem jeziora. Posłałem jedną załogę, aby go zatrzymała. Zwróciłem mu uwagę, aby trzymał się grupy i raczej bliżej brzegu. Po kilkunastu minutach znowu oddalił się, ale już nie tak daleko i bliżej brzegu – na szczęście...
Kilka kajaków – z moim pomocnikiem – minęło właśnie wysunięty w jezioro cypel. Ja byłem na jego wysokości, reszta grupy w zatoczce, osłonięta tym cyplem, kiedy zauważyłem, iż na horyzoncie zza ściany lasu od Rucianego wytacza się jakiś ogromny siwo-biały walec i z ogromną szybkością spada na spokojną taflę jeziora, burząc gwałtownie jego powierzchnię.
Zdążyłem jedynie krzyknąć do siedzącej z przodu koleżanki, aby wiosłowała mocno tylko prawym wiosłem. Kiedy porwała nas fala, zalała ściana wody, a gnający z wielką siłą wiatr z niebywałym impetem wyrzucił nasz kajak dobre parę metrów na piaszczysty brzeg cypla.
Kajak był oczywiście do połowy zalany wodą. Walące od jeziora wysokie fale to popychały nasz kajak dalej, to znów wlewały się częściowo do kokpitu. Moja ogromnie wystraszona załogantka z krzykiem wyskoczyła na piasek i pobiegła w pobliskie krzaki, szukając tam ratunku. Ja, mając twardą ziemię pod nogami, oceniwszy sytuację, starałem się odwrócić kajak do góry dnem, ale z taką ilością wody nie było to łatwe zadanie. Zawołałem Ankę i wspólnie udało się nam tego dokonać. Zrobiło się dość chłodno. Może z tego powodu, a może z emocji zaczęliśmy trząść się jak w febrze. Wtedy pociągnąłem Anię do jeziora i zanurzyliśmy się w płytkiej, ciepłej wodzie. Obmywani napływającymi falami. Gwałtowny jeszcze przed chwilą wiatr pognał gdzieś przed siebie. Jezioro falowało jeszcze trochę jak zdyszany, uciekający zbieg. Lał rzęsisty, grubokroplisty deszcz, skutecznie przyklepując i zmniejszając wysokość fal, które dosłownie w oczach kurczyły się, zmieniając się w delikatne zmarszczki na tafli jeziora, aby za chwilę całkiem zniknąć...
To niebywałe, niezrozumiałe i gwałtowne zjawisko atmosferyczne odeszło tak samo szybko, jak na nas spadło. Jeszcze w czasie ulewnego deszczu opanowało mnie przerażenie.
Gdzie są powierzeni mej opiece kursanci. Co się z nimi stało. Po naszej stronie cypla nikogo więcej nie było. Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem na przeciwny brzeg w poszukiwaniu płynących za nami kajakarzy. Już biegnąc tam usłyszałem odgłosy nawoływań.
Prawie na brzegu spotkałem dwie biegnące do lasu, nakryte kocami dziewczyny. Zapytałem o pozostałych. „Część na brzegu, część w tych krzakach w szałasie” – usłyszałem w odpowiedzi. Na brzegu zobaczyłem sześć kajaków i kręcących się koło nich kajakarzy.
Dowiedziałem się, że w tej grupie wszyscy są cali i zdrowi, tyle że przemoknięci i wystraszeni. Ulżyło mi trochę. Brakowało jednak jeszcze sześciu osób. Pobiegłem do owego szałasu, obok którego jedna para usiłowała za wszelką cenę postawić namiot, kompletnie przemoczony. Odwiodłem ich od tego bezsensownego zamiaru i poradziłem rozgrzać się raczej w ciepłej wodzie jeziora.
Poleciałem szukać dalej brakujących towarzyszy niedoli. Zatoka po mojej stronie cypla ginęła w padającym deszczu i rozpylonej mgle wodnej. Nic nie było widać ani słychać. Ogarnęły mnie wielki strach i obawa o ich los. Przychodziły mi do głowy różne – w tym i najstraszniejsze scenariusze. Nic, tylko ten straszny wiatr powywracał kajaki, reszty dokonały fale i potopili się!!! Trząsłem się jak osika, modląc jednocześnie żarliwie do Boga, aby to nie była prawda. Pewnie modlitwa moja była szczera i łaskawy Pan Bóg wysłuchał jej, bowiem w opadającej mgle wodnej zauważyłem najpierw w trzcinie – jakieś sto pięćdziesiąt metrów przede mną – dwa sterczące pióra wioseł, a za chwilę do mych uszu dotarły jakieś trudne do rozpoznania strzępki rozmowy. Była to dla mnie najpiękniejsza melodia świata. Nie jest jednak tak źle, jak to sobie przed chwilą przedstawiałem, ale czy są tam wszyscy? Jak rączy jeleń sadziłem teraz wielkimi susami brzegiem zatoki do szuwarów, pełen jeszcze niepewności i obaw. Dotarłszy do tego miejsca zobaczyłem na brzegu trzy przerażone jeszcze i trzęsące się z emocji dziewczyny. Z wysokich trzcin dochodziły jednak odgłosy rozmawiających mężczyzn:
„Trzeba najpierw powynosić rzeczy, wtedy podciągniemy je bliżej brzegu i wylejemy wodę”. Wskoczyłem szybko w trzciny i policzyłem najpierw chłopaków. Byli wszyscy. Cali i zdrowi. Ufff! Wielki kamień spadł mi z serca. Teraz dopiero mogłem się nimi zająć. W głębi duszy jednak dzięki składałem Stwórcy naszemu za uratowanie nas, pomoc i wielką wspaniałomyślność.
We czterech szybko uporaliśmy się z kajakami. Wylaliśmy z nich część wody.
Popłynęliśmy potem przy trzcinach spokojnym już całkiem jeziorem i dobiliśmy do miejsca, gdzie odpoczywali po trudach mój „okręcik” i uspokojona już Ania.
Deszcz przestał padać. Wiejący jeszcze przed chwilą silny wiatr rozgonił szare chmury i zaświeciło słońce. Wtedy już spokojnie wybraliśmy odpowiednie miejsce na biwak, rozstawiliśmy namioty, porozkładaliśmy mokre rzeczy do suszenia. Humory zaczęły się powolutku poprawiać, toteż zabraliśmy się do przygotowywania jakieś strawy.
Po wspólnej kolacji wziąłem na bok mego pożal się Boże „pomocnika” i sprawiłem mu niezłą reprymendę za nieposłuszeństwo i lekkomyślność, która mogła się bardzo tragicznie zakończyć.
Gdybyśmy płynęli środkiem jeziora, to wątpię, czy ktokolwiek z nas wyszedłby z tego cało. Tak, z wodą nie ma żartów. Nonszalancja i nikomu niepotrzebne szarżowanie może prowadzić nawet do tragedii – o tym radzę pamiętać wszystkim kajakarzom, tym doświadczonym także!
Część II NA SZLAKU SUWALSKO-AUGUSTOWSKIM
Sputnik
Gawrychruda. Cicha oddalona od wioski o takiej samej nazwie stanica wodna PTTK nad południową zatoką jeziora Wigry. Po przeciwnej stronie wzrok przyciąga wysoka binduga wcinająca się mocno w ciemną ścianę starego sosnowego lasu, mieniąca się w słońcu złocistym, pokrywającym jej znaczną pochyłość piaskiem.
Już z jeziora rzuca się w oczy stylowa, drewniana chałupa z podcieniem, przyjemnie harmonizująca z otaczającym terenem. Za nią, pod niewielką skarpą, jakby chatki z bajki, przycupnęło dziesięć pokrytych trzcinową strzechą domków, ukrywających przytulne wnętrza – oazy spokoju i wypoczynku przypływających ze szlaku kajakarzy. Z kolejnego etapu wędrownych wczasów kajakowych PTTK-CRZZ na Suwalszczyźnie.
Nasza zgrana „trójmiejska” rodzinka spożyła właśnie jednodaniowy obiad – pajdę wiejskiego chleba i zupę, w której łyżka staje – przygotowany przez gospodynię stanicy.
Zadowoleni z ciekawego i udanego etapu, w cieniu, jaki tworzyła weranda stanicy, chłonęliśmy piękno krajobrazu – zmarszczoną taflę jeziora, jego daleką perspektywę i sięgające aż po horyzont lasy. Z tej błogiej sjesty wyrwała nas gospodyni. Właśnie posprzątała po obiedzie i, wręczając nam klucze, pożegnała do jutra. Zostaliśmy absolutnie sami. Ktoś rzucił pytanie: „No i co robimy dalej?” Do kolacji, którą musieliśmy sobie sami przygotować z otrzymanego wcześniej „suchego prowiantu” (w kuchni na piecu stał tylko ogromny gar ugotowanej kawy zbożowej) było jeszcze bardzo dużo czasu.
Moja propozycja opłynięcia głęboko wrzynającej się aż pod wieś zatoki, a potem wspólnej kąpieli na złotej plaży pod bindugą, spotkała się z ogólną aprobatą. Pogoda wyśmienita, lekki orzeźwiający zefirek, drobna, przyjemna fala sprawiły, iż płynęło się bardzo przyjemnie.
Miejsce do pływania pod bindugą mogło zadowolić nawet najbardziej wybrednych. Po cudownej kąpieli wdrapaliśmy się na bindugę. Cóż za wspaniałe widoki ukazały się, naszym oczom. Oglądany dotąd z poziomu kajaka, płaski wydawałoby się, krajobraz ukazał nam się nagle w jakże odmiennej konfiguracji. Leżące naprzeciw wsi Bryzgiel pagórkowate, lesiste wyspy wpisywały się w jezioro, jakby płynące po tym wielkim akwenie bogato ożaglowane statki. Dopiero z tej wysokości widoczne było całe bogactwo towarzyszącej jezioru przyrody.
Jak okiem sięgnąć, wokół rozprzestrzeniało się „morze” lesistych pagórków, cudownie kontrastujących swą intensywną zielenią z opalizującą w promieniach zachodzącego słońca rozległą, pomarańczową, gładką taflą Wigier.
Żal było opuszczać to wspaniałe miejsce widokowe. Trzeba było jednak przygotować posiłek więc musieliśmy wracać do stanicy. Z kolacją uporaliśmy się szybko, a że przygotowaliśmy ją wspólnie, smakowała wyśmienicie.
Zapowiadał się cudowny wieczór. Ogarną nas radosny, wręcz entuzjastyczny nastrój. Zaproponowałem nocną wyprawę na trzy, niedaleko Gawrychrudy leżące, piękne boczne jeziorka – Okrągłe, Długie i Muliste. Sprzeciwu nie było. Toteż z nastaniem zmroku, Odziani w cieplutkie dresy (co przezorniejsi zabrali termosy z gorącą kawą zbożową), wziąwszy ze sobą – obowiązkowo – białe smukłe świece, a Jurek – nasz spływowy bard – nieodłączną gitarę, wyruszyliśmy w nocne nieznane.
Wiatr ustał. Cisza absolutna, aż do bólu. Tylko nieskoordynowany plusk wioseł uświadamiał nam, iż przesuwamy się w czasie i przestrzeni. Kiedy wpływaliśmy na jeziorko Okrągłe, niebo migotało już milionami gwiazd. Zaczęły się popisy znajomości astrologii, odnajdywanie Wielkiej i Małej niedźwiedzicy, Gwiazdy polarnej i innych gwiazdozbiorów.
Kiedy pokonywaliśmy – w absolutnych ciemnościach – kręty i dość wąski strumyk wiodący nas ku jeziorku Długie, przyszło nam zapłacić niezłe „myto” ostro atakującym nas watahom komarów. Za to pośrodku Jeziora Mulistego poczuliśmy się jak w baśniach „tysiąca i jednej nocy”. Kajaki ustawiliśmy dziobami do środka, tworząc jakby wieloramienną gwiazdę. Linką związaliśmy dzioby, na których umocowaliśmy i zapaliliśmy świece. Płonęły równiutkimi, strzelistymi, jasnymi płomieniami, tworząc z rozpościerającym się nad naszymi głowami baldachimem rozgwieżdżonego nieba niepowtarzalny, urzekający widok. Objęła nas głęboka, miękka ciemność i błoga, niczym niezakłócona cisza. Trwaliśmy w niej czas jakiś, nie mówiąc ani słowa w obawie, aby jej broń Boże nie przerwać. W zadumie nad pięknem naszego świata obserwowaliśmy nieprawdopodobne bogactwo gwiazd, ich układów, mgławic, tak bliskich, a jednocześnie tak odległych.
Z zadumy tej „obudziły” nas – dodając jeszcze większego uroku tej cudownej chwili -
delikatne uderzenia palców Jurka w struny gitary. W nocnej ciszy popłynęła w dal zaśpiewana unisono, najpierw przez muzyka, potem i nas wszystkich pieśń Płonie ognisko w lesie... Przecież nikt z nas nie umawiał się wcześniej, a wszyscy jakby pod batutą wspaniałego dyrygenta wyczuli jego intencję, śpiewając za nim, jak można tylko najdelikatniej, tę ulubioną i tradycyjną pieśń turystów polskich. Wszyscy byli pod wielkim urokiem tej popularnej piosenki. Chyba już nigdy nie udało mi się przeżyć tak wspaniałego „ogniska” w tak niespotykanej scenerii. Potem Halinka, nasza spływowa solistka, równie delikatnie zaśpiewała, przy akompaniamencie gitary, bardzo popularną wówczas, piękną kowbojską balladę – o starym kowboju. Jeszcze dziś przyjemne ciarki przelatują mi po plecach, kiedy sobie przypomnę, jak razem z nią nuciliśmy refren – „co mi tam wiatr, co mi tam chłód...”
Echo naszego spływowego chóru niosło się delikatnie po wodzie aż do brzegu lasu, a odbiwszy się od niego leciało gdzieś do gwiazd, do Stwórcy, jako nasze skromne Jemu podziękowanie za ten cudowny świat, za przeżycia, jakich doznajemy, i za ten równie cudowny wieczór.
Nacieszywszy się do woli tym niebiańskim spokojem i nieprawdo-podobnymi widokami, w skupieniu, gęsiego, kierując się tylko cieniami poprzedników udaliśmy się w drogę powrotną. Pewne emocje przeżyliśmy szukając w ciemnościach strumyka, którym się tu dostaliśmy, ale jakoś się nam to udało.
Wydostaliśmy się na Wigry, które powitały nas przepięknym, niepowtarzalnym widokiem.
Złota tarcza księżyca znajdującego się akurat nad naszą bindugą rozwijała ku nam świetlistą ścieżkę, mieniącą się w ciemnej toni jeziora złocistą poświatą, wskazując nam bezbłędnie drogę powrotu.
Tego wieczoru los był dla nas bardzo łaskawy. Dane nam było przeżyć jeszcze jedno, absolutnie nieoczekiwane wydarzenie. Płynęliśmy do stanicy, gdy w pewnej chwili ktoś zawołał:
„Popatrzcie na niebo, jakaś dziwna gwiazda, zamiast spadać, leci do góry i nie gaśnie!”
Zaczęliśmy ją obserwować. Faktycznie, na naszych oczach przemierzała niebo po łuku z lewej strony na prawą, świecąc wyraźnie, a po chwili po prostu zniknęła. Zastanawialiśmy się, cóż to mogło takiego być, kiedy Zbyszek z radością w głosie zawołał: „Ludzie! To był na pewno pierwszy wysłany przez człowieka w kosmos sputnik! Tak, to był rzeczywiście sputnik, wystrzelony został w międzygwiezdną przestrzeń w październiku w 1957 roku przez Rosjan.
W stanicy byliśmy około drugiej w nocy, ale doznane przeżycia nie nastrajały do snu.
Maciek rzucił hasło, aby pójść na pomost i odtańczyć taniec „Śmierć bladej twarzy”.
Trzymając się za ręce, postępując drobnym kroczkiem, tańczyliśmy jak w transie. Nie wiem, czy komuś się noga powinęła, czy też zrobił to rozmyślnie dowcipniś Maciek, ale w pewnym momencie zaczęliśmy po kolei wpadać do wody z wąskiego dosyć pomostu. Śmiechu było co niemiara. Wszyscy byli kompletnie przemoczeni i trzeba było suszyć się przy ognisku, przy którym do białego dnia rozpamiętywaliśmy tę cudowną noc.
Powitalno-pożegnalne ognisko
Na szlaku kajakowym Czarnej Hańczy i Kanału Augustowskiego znajduje się bardzo ładne, podługowate Jezioro Studzieniczne. Dla płynących z Augustowa będzie ono zakończeniem pierwszego etapu, a dla płynących Kanałem Augustowskim od strony Płaskiej ostatnim biwakiem przed Augustowem. W odległości kilometra od śluzy w Swobodzie, na lewym brzegu jeziora leży uroczo usytuowana pod ścianą lasu stanica PTTK. Spotykają się w niej zawsze dwa turnusy wędrownych wczasów kajakowych, tych co kończą spływ i tych co tu właśnie mają swój pierwszy biwak.
Byłem uczestnikiem grupy, która kończyła swój jakże udany pod każdym względem spływ. Pod każdym względem bowiem, mimo iż stanowiliśmy grupę przypadkowo dobranych osób, z różnych miast Polski, to od pierwszego już dnia stanowiliśmy bardzo zgraną, przyjazną i gotową na wszelkie ciekawe inicjatywy paczkę. Trafiliśmy na bardzo miłego i sympatycznego przewodnika, kajaki nam się dostały nie najgorsze, a przez cały czas trwania spływu towarzyszyła nam fantastyczna wprost pogoda. Czy trzeba było do szczęścia czegoś więcej? Chyba nie.
Jeszcze w Augustowie, na wieczorku zapoznawczym, na rzuconą przez kogoś propozycję zakupu paru metrów perkaliku i wykonanie z niego dla całego turnusu „pirackich chust na głowę, zgodziliśmy się jednomyślnie. Zasadniczym ich przeznaczeniem była jednak ochrona naszych cennych głów przed promieniami słońca. Następnego dnia zakupiono parę metrów kwiecistego materiału, a zręczne rączki naszych spływowych koleżanek szybciutko wyczarowały z niego dwadzieścia twarzowych, trójkątnych chust. Wnet nastąpiły przymiarki i fantazyjne ich wiązanie na głowach. Muszę powiedzieć, iż bardzo dobrze się w nich prezentowaliśmy, rzekłbym, że nawet zawadiacko, toteż zgodnie przyjęliśmy dla naszego turnusu nazwę „Korsarze”.
Do Swobody przypłynęliśmy zahartowani, mocni fizycznie. Mieliśmy za sobą sto czterdzieści kilometrów przebytych jeziorami, Czarną Hańczą i Kanałem Augustowskim.
Byliśmy pięknie opaleni, nie mówiąc o szampańskich humorach i wspaniałym samopoczuciu.
Po południu nasi złowili kilka dorodnych szczupaków, zaś reszta była na poziomkach, których tutaj było mnóstwo. Wieczór zatem zapowiadał się interesująco.
Przy kameralnym ognisku piekliśmy akurat owe szczupaki, a koleżanki nakładały właśnie w kocherki intensywnie czerwone, aromatyczne poziomki, suto polewając śmietaną i posypując cukrem, kiedy do ogniska zbliżyło się trzech mężczyzn. Pozdrowili nas grzecznie i zapytali, czy mogą się przysiąść do ogniska. Oczywiście przyjęliśmy ich z ochotą. Okazali się ekipą filmową Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Łodzi. Był wśród nich słynny – jak się potem okazało – reżyser filmów dokumentalnych – pan Sprudin – imienia niestety nie pamiętam.
Przyjechali tu kręcić film o turystyce wodnej. Nawiązała się ciekawa dla obu stron rozmowa. Oni zdradzali nam tajniki kręcenia filmów i dzielili się już dokonanymi sukcesami filmowymi, my opowiadaliśmy im o turystyce kajakowej, o jej walorach poznawczych i rekreacyjnych.
Nastał kolejny piękny wieczór. Słońce skryło się już za ścianę lasu po drugiej stronie jeziora. W powietrzu panował absolutny bezruch. Ciemna sylwetka zapóźnionego, płynącego ku stanicy, samotnego kajakarza, widoczna na tle ciemnoczerwonego nieboskłonu, tworzyła ciekawy i niecodzienny obraz. Nie mogło to oczywiście ujść uwadze wrażliwych na piękno i niecodzienność oczu pana Sprudina. Zerwał się nagle, bąknął coś niewyraźnie w kierunku kolegów i razem już pobiegli do swego domku, po kamerę oczywiście. Towarzyszyliśmy im potem przy filmowaniu tej pięknej, jakby specjalnie dla nich wyreżyserowanej sytuacji.
„Aleśmy podłapali scenkę” – rzekł wyraźnie zadowolony reżyser. Wszyscy wracali do ogniska bardzo ukontentowani.
Płonące w ognisku czerwonożółtymi płomykami gałązki to trzaskały delikatnie, to znów połyskiwały, jakby chciały uskarżyć się na swój smętny los. Usmażone porcje szczupaka czekały na spożycie a niebiańsko pachnący poziomkowy koktajl lubieżnie łaskotał nasze nozdrza, powodując nerwowe nieco skurcze zniecierpliwionych żołądków biesiadników.
Pochrupując smakowitego szczupaczka, delektując się potem poziomkowym koktajlem prowadziliśmy ożywione rozmowy. To poważne, to znów przeplatane dowcipami. Niektóre były wyborne, wywoływały salwy śmiechu...
Koło północy już chyba pan reżyser zapytał z niejakim niedowierzaniem w głosie:
„Kochani, tak nam się tu z wami mile bawi, mam pytanie, a może raczej propozycję. Czy nie zechcielibyście popozować nam trochę do filmu, tu przy ognisku, a jutro pokręcić się trochę kajakami po jeziorze?” Oczywiście z przyjemnością przyjęliśmy tę propozycję. Wtedy też zrodził się nowy pomysł. Zaproponowaliśmy Sprudinowi, iż gwoździem programu będzie odtańczenie przez nas murzyńskiego tańca „śmierć bladej twarzy”. Pomysł został zaakceptowany, choć nie zdradziliśmy szczegółów.
Następnego dnia mężczyźni nacięli trzciny i sitowia, z których nasze zdolne panie uplotły osiem kompletów murzyńskich spódnic, nadgarstków, podkolanników i wianuszków na szyję.
MY przygotowaliśmy sporo węgla drzewnego z ogniska i czekaliśmy z tym do wieczora Sprudin oczywiście wychodził ze skóry, żeby się czegoś dowiedzieć o tym tańcu. Jako reżyserowi musieliśmy więc powiedzieć, jak to się wszystko odbędzie. Wspólnie ustaliliśmy scenariusz wydarzeń na wieczór. Przedpołudnie zajęło nam pływanie według wskazówek reżysera, pieczołowicie rejestrowane kamerą na taśmie filmowej.
W godzinach popołudniowych przypłynęły „blade twarze”. Tak, bo w porównaniu z nami, opalonymi na brąz, wyglądali raczej jak terminatorzy od piekarza. Poznawszy ich przewodnika zaprosiliśmy na powitalno-pożegnalne ognisko. Zaproszenie przyjęte zostało z zadowoleniem. Wieczorem wspólnie zbudowaliśmy stos na ognisko i umówiliśmy się, iż spotykamy się wszyscy o dwudziestej pierwszej. Licząc obydwa turnusy, ekipę filmową oraz personel stanicy, było nas prawie pięćdziesiąt osób!
Witając gości przedstawiamy ekipę filmową i siebie, a po uroczystym zapaleniu ognia zaintonowaliśmy tradycyjnie Płonie ognisko... W międzyczasie nasza murzyńska ósemka, rozebrana do slipek poddawana była fachowej obróbce wspaniałych, jak się potem okazało, charakteryzatorów. Tak więc wysmarowaliśmy się grubo sproszkowanym wcześniej węglem drzewnym od stóp do głów. Dziewczyny wymalowały nas mocno szminkami, zwłaszcza usta, wydatnie je powiększając i deformując znacznie. Pastą do zębów wysmarowaliśmy na naszych czarno-czerwonych, i tak już strasznych gębach, różne esy-floresy! Tymczasem pan Reżyser ze swoją ekipą przygotował się do zdjęć i udał się na ognisko, które bardzo sympatycznie się rozwijało.
Gdzieś koło dwudziestej trzeciej, kiedy już było całkiem ciemno, a siedzące wokół ogniska liczne postaci tworzyły w poświacie płomieni jakby zaklęty krąg skamieniałych krasnali, wyskoczyliśmy nagle zza zabudowania stanicy z wielkim krzykiem: „Śmierć bladej twarzy!”
Czterech z nas wymachiwało płonącymi pochodniami, a pozostali zapamiętale walili łyżkami w kocherowe naczynia. Musieliśmy wyglądać naprawdę dziko. Tak nagłe pojawienie się czarnych straszydeł, otaczających w dzikich podskokach zgromadzone przy ognisku towarzystwo i złowrogi, śpiew: śmierć bladej twarzy am, niam, niam, niam, niam -
zaowocowały przeraźliwym piskiem przedstawicielek płochej płci pięknej. Na dodatek co jakiś czas któryś z „Murzynów” podskakiwał bliżej dziewcząt, szczerząc złowrogo zębiska i wydymając przesadnie wielkie i czerwone wargi. Charakteryzacja nasza musiała być chyba niezła, skoro wywołała takie efekty.
Powoli ustępowało napięcie wynikłe z naszego nagłego pojawienia się i dzikiego wyglądu, a może i chwilowego przestrachu co płochliwszych pań. Co śmielsze z nich wciągaliśmy potem do wspólnych pląsów, aby już po małej chwili krąg tańczących objął wszystkich obecnych. My, to znaczy „Murzyni”, nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności i mocno przytulaliśmy wybrane panie, obcałowując je, ile się dało. Można sobie wyobrazić, jak po tych karesach wyglądały buzie naszych tancerek. Piskom, śmiechom i ogólnej wesołości nie było końca. Potem przez gładź Jeziora Studzienicznego niosła się echem w dal i ginęła gdzieś w czerni leśnej ściany za jeziorem wspólnie już śpiewana murzyńska pieśń: Śmierć bladej twarzy am niam, niam, niam, niam, niech się usmaży am, niam, niam, niam, niech się smaży powolutku, w własnym tłuszczu, w własnym smutku, śmierć bladej twarzy am, niam, niam, niam, niam!
Podczas gdy w całkowitym zapamiętaniu oddawaliśmy się rytualnemu tańcowi, pan Sprudin dokonywał cudów techniki filmowania. Raz siedział na ramionach swego kolegi, potem zaś klęczał, by za chwilę leżąc w dziwnej pozycji na trasie kręcić to wszystko z perspektywy żaby.
Kiedy wreszcie zasiedliśmy wokół ogniska zasapani, rozbawieni i zadowoleni, nasze „blade twarze” zaczęły bić brawo i zachwycać się pomysłem, ale i naszą, jak to określili „wspaniałą charakteryzacją i fantastycznymi strojami”. Pan reżyser Sprudin zaś skwitował to krótko: „To był dopiero numer! Już dla tego tylko wieczoru warto było tu przyjechać”.
Po kilku latach, siedząc w kinie, po kronice, przed właściwym filmem pokazano krótkometrażówkę Sprudina, chyba pod tytułem Na Augustowskim szlaku. Wówczas dopiero mogłem zobaczyć siebie w tym czartowskim wcieleniu i ocenić prawdziwe mistrzostwo reżysera.
Takiego wspaniałego ogniska już nigdy nie udało mi się przeżyć!
Wysoki Most
Każdy miłośnik przyrody, wędrówek, który zawita na szlak Czarnej Hańczy, na zawsze już zostanie pod jej urokiem, a co wrażliwsi będą na nią wracali wielokrotnie. Zwłaszcza jeśli był tam w końcu lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych.
Rzeka, oprócz swej naturalnej dzikości, krystalicznie czystej wody, dostojnych otulających ją na całej długości sosnowych lasów, cudownie czystego, przesyconego żywicznym zapachem powietrza, pozwalała nam na przebycie jej prawie sam na sam. Ona i nasza dwudziestoosobowa kajakowa rodzinka. Towarzyszyły nam tylko przyjemny plusk nurtu, łagodne powiewy orzeźwiającego lipcowego zefirku, a mijane na zakolach rzeki kwieciste łąki darzyły nas bukietem najwspanialszych, miodowych zapachów.
Nasz turnus „wędrownych wczasów kajakowych” opuścił właśnie nieprzytulną i bardzo głośną stanicę wodną w Starym Folwarku. Wypłynęliśmy na małe jeziorko Postaw, z którego wypływa Czarna Hańcza, kiedy ktoś z naszych rzucił – jakby na próbę – hasło: „Tu jest gospodarstwo rybackie, może byśmy u nich kupili jakieś porządne ryby? Nasi wędkarze coś nie mają fartu, a zjadłoby się kawał jakiegoś szczupaka!” Aluzję zrozumiałem i bez słowa z dwoma kolegami popłynęliśmy do rybackiego PGR-u, gdzie nabyliśmy dwa dorodne szczupaki, ważące w sumie około siedmiu kilogramów. Ze względu na panujący upał rybak wypatroszył je na miejscu i wypchał ich puste brzuchy świeżo zerwanymi pokrzywami. Miało to zapobiec ich zepsuciu. Był to wypróbowany rybacki sposób. Metoda ta sprawdziła się w pełni. Płynęliśmy przecież kilka godzin w słońcu, przy temperaturze około 280C, w nagrzanych, drewnianych kajakach, a naszym szczupakom nic złego się nie stało. Człowiek całe życie się uczy i zawsze czegoś nowego się dowie.
Dzisiaj celem naszym była bardzo sympatyczna, pięknie położona tuż nad rzeką, opodal lasu, Stanica Wodna PTTK w Wysokim Moście. Rzeka na tym odcinku dość ostro meandrowała, na jej prostszych odcinkach nurtu był dość silnie zarośnięty różnymi wodorostami. Przy podmokłych brzegach, znad niewysokiej, soczystozielonej trzciny rzucały się w oczy urokliwe, jakby z mięciutkiego aksamitu przez „matkę naturę” stworzone ciemnobrązowe pałki wąskolistne. Natomiast w samym nurcie, gęsto rosnące długie gałązki rdestnicy pływającej falowały z gracją. Opadały ku dnu, to znów unosiły się ku powierzchni, aby za chwilę całą kolonią skłonić się miękko ku prawemu, a za moment ku lewemu brzegowi rzeki. Było to cudowne widowisko. Ich elastyczne, pełne wdzięku ruchy przypominały jakiś dziwny, czarodziejski taniec – wspaniały balet wodny. Płynęliśmy z prądem, prawie nie wiosłując, z lubością obserwując to piękne zjawisko natury.
Dopłynęliśmy do Wysokiego Mostu. Zaraz po rozlokowaniu się w domku zabrałem się do skrobania i filetowania szczupaków. Obejrzałem je najpierw dokładnie, obwąchałem, czy aby im ta gorąca podróż nie zaszkodziła, ale metoda pokrzyw okazała się wyśmienita. Ryby były w bardzo dobrej kondycji. Kiedy na pomoście filetowałem pierwszego szczupaka, przybiegło kilka koleżanek. Nie mogły nadziwić się sprawności, z jaką udało mi się sprawiać ryby. Któraś z pań wyraziła jednak zdziwienie, że zdejmuję całe filety, a nie kroję ryb po prostu na dzwonka. Po zdjęciu filetów z pierwszego szczupaka pozostał tylko duży łeb, kręgosłup i ogon. W rozdziawiony maksymalnie pysk rybi wetknąłem patyk, co wzmogło jeszcze wrażenie wielkości tego osobnika, i zawiesiłem na wystającą nad wodę żerdź płotu stanicy.
Nagle usłyszałem za sobą charakterystyczny plusk wioseł. Obejrzałem się i zobaczyłem dwa składane kajaki. Ostentacyjnie wziąłem za pysk drugiego, jeszcze nieoprawionego szczupaka i zacząłem nurzać w rzece – co chwila wyjmując i ukazując go w całej krasie i wielkości – niby płucząc go. Nadpływający kajakarze – dwie pary – aż przycupnęli przy drugim brzegu rzeki, zauważyli bowiem także wiszący na żerdzi okazały szkielet z wielkim, rozdziawionym pyskiem. Wtedy dały się słyszeć przytłumione nieco, wypowiedziane prawie jednocześnie przez obie załogantki słowa: „Popatrzcie, jakie wielkie ryby złowili, a wy co?”
Tak boleśnie ugodzeni, i to publicznie, panowie zapytali nieśmiało: – „Przepraszamy kolego, te szczupaki to złapane tu, na Hańczy?” „Ależ oczywiście – odrzekłem bez zająknienia dodając: Jakieś półtora kilometra w górę rzeki od tego miejsca musieliście mijać takie dwa duże zakola z ciemną, głęboką wodą, to tam właśnie po paru dosłownie rzutach wyciągnąłem te dwie dorodne sztuki. Musi ich tam być sporo”.
Kłamałem jak z nut. Brnąc dalej w tej nieeleganckiej, co tu kryć grze, dodałem:
„Gdybyście tam spróbowali, teraz wieczorną porą, to i wam by się pewnie powiodło” Na składakach nastąpiła przyciszona rozmowa, w której prym wiodły panie, a już po chwili kajaki zawróciły pod prąd, napędzane całą siłą męskich mięśni.
Towarzyszący mi na pomoście już prawie wszyscy turnusowicze rzekli: „A niech cię, Jędrek, dunder świśnie, aleś ich zażył z mańki, i to z całą premedytacją!”
Kiedy kajaki znikły za zakrętem, odfiletowałem drugie rybsko, podzieliłem filety na dorodne, czyściuteńkie, bez ości dzwonka, a pozostały szkielet powiesiłem na żerdzi obok tego pierwszego, dla podniety przepływających wędkarzy oczywiście. Zabraliśmy się do przyprawiania – solenia, pieprzenia itd., a zebrała się tego pełna duża misa. Zanieśliśmy ją potem do jednego z domków. Panowie poszli po chrust do lasu, zaś panie poszukiwały mąki i oleju. Mąka się znalazła, ale oleju nie było ani kropli. Mówi się, że „rybka lubi pływać”, a nasze źródła w tym względzie też były suche. Pal diabli alkohol, ale na czym usmażyć tę furę zachęcająco wyglądających filetów?
Jakby na zawołanie zawitał na biwak sympatyczny rowerzysta. Wdał się z nami w rozmowę i okazało się, iż jest to pan sołtys z odległej od nas o dwa kilometry wioski.
Dowiedziawszy się o naszych kłopotach, mimo soboty i godziny osiemnastej zaoferował swą pomoc, mówiąc: „Wprawdzie jest już bardzo późno i sklep zamknięty, ale mnie zawsze otworzą i co trzeba sprzedadzą”, i zapytał: „To czego wam brakuje?” Zamówiliśmy litr oleju i literek gorzałki. Na to sołtys: A ćwiarteczka dla mnie – za drogę – będzie?” Odpowiedź była oczywista – jasne, że będzie. Zaopatrzony w gotówkę, szybko odjechał na rowerze w kierunku wioski. Po czterdziestu pięciu minutach byliśmy posiadaczami tych jakże niezbędnych produktów i mogliśmy zabrać się do smażenia szczupaczych filetów.
Towarzystwo było do tego stopnia podniecone, iż zaczęli mnie popędzać: „No, Jędrek, dawaj te filety! Na co czekasz? Tyleś naopowiadał, jak to ty je na złoty kolorek, z chrupiącą skóreczką usmażysz, że aż ślinka cieknie” Zbudowaliśmy z polnych kamieni specjalne palenisko i na wielkiej – pożyczonej ze stanicy – patelni zaczęło się oczekiwane smażenie.
Nalałem do patelni pół litra oleju, postawiłem ją na ogień. Nasze panie w tym czasie otaczały filety w mące, a gdy olej zaczął skwierczeć – prawie się gotować – widelcem, delikatnie wpuszczałem gotowe dzwonka w tę gorącą kąpiel. W ten sposób na kawałkach szczupaczego mięska tworzyła się od razu skorupka, która na naszych oczach nabierała złocistego koloru, a co ważniejsze – szczelnie otulała filety, zapobiegając ich wysuszeniu, utracie wilgotności i naturalnych soków. Uprażony na złoty kolor filet, po przecięciu lub przegryzieniu był pulchny, aromatyczny i smakował wyśmienicie.
Oczywiście wszyscy naraz chcieli dostać ten pierwszy usmażony kawałek: „Nic z tego moi drodzy, będziemy je jedli, jak z patelni zdejmę całą porcję” – rzekłem stanowczo. Zaczęto jednak, naciskać bym nie czekał, tylko już je wyjmował. Nie dałem się jednak złamać i oświadczyłem, że najpierw ja skosztuję, co spłodziłem, żeby sobie ze mnie potem nie drwili, jakby coś nie tak wyszło. Potem poczęstujemy starostę turnusu, nasze szanowne panie, a potem dopiero dostaną panowie. Panie, rzecz jasna, chwaliły mnie za dżentelmeństwo, zaś panowie ganili, „że babom pochlebiam”. „No, a wódeczka?” krzyknął któryś z kolegów i pobiegł szybko po nią do Hańczy, w której się od dobrej godziny chłodziła.
W międzyczasie rozpaliliśmy ognisko. Zaczęły się śpiewy i degustacja pierwszych, gotowych kawałków złocistych filecików. Nie będę ukrywał, iż było mi przyjemnie, kiedy już po pierwszych kęsach dało się słyszeć, jak ten czy ów, mlaskając ze smakiem, z błogim spojrzeniem słał w mym kierunku pochwały w rodzaju: „Jędrek, bomba! Stary to jest cymes po prostu! Pycha, niebo w pysku!”, a jedna z pań powiedziała: „Nigdy nie przepadałam za rybami, ale to jest wprost wyśmienite, co za smak, wprost delikates!”, itd., itp. Jakie męki musieli cierpieć ci, którzy nie załapali się w pierwszym rzucie i co wygadywali, nie podejmuję się opisywać, ale łatwo się chyba domyśleć. Dopiero kiedy już wszyscy się nasmakowali do woli i ja załapałem się w końcu na dwa dzwonka, zapanowała chwila ciszy i błogi nastrój. Muszę przyznać, że udały mi się te dzwonka. Były rzeczywiście wyśmienite.
Dlatego też stanica w Wysokim Moście zawsze będzie mi się kojarzyć ze szczupaczymi złotymi filetami.
Rozmowa na tratwach
Jeszcze wieczorem postanowiłem, że jutro raniutko udam się na tratwy – może się znowu powiedzie – skoro ten filet ze szczupaka zrobił taką furorę.
Wstałem o piątej rano, zabrałem spinning, pudełko z błystkami, podbierak i popłynąłem na tratwy. Wciągnąłem kajak, zmontowałem sprzęt i zacząłem się rozglądać, od czego by tu zacząć. Na tratwach możliwości jest wiele. Można rzucać wzdłuż, można rzucać błystkę na toń i ściągnąć ją do tratew, a tam pod kłodami, z których jest ona zbudowana, lubi czatować czasem na swe ofiary rozbójnik szczupak. Natomiast w wolnych przestrzeniach między pospinanymi tratwami lubi grasowć okoń – też bardzo smaczna ryba.
Próbowałem różnych sposobów, zmieniałem błystki, ale jakoś nic nie udawało się złowić -
nawet okonia. Nagle zobaczyłem, iż od strony śluzy płynie na łodzi pychowej zawodowy rybak z żakami. Kiedy podpłynął bliżej, pozdrowiłem go i zaprosiłem na papieroska. Nie odmówił.
Dopłynął, uwiązał łódź i usiadł wygodnie na ławeczce. Poczęstował się zaoferowanym mu giewontem i zwrócił się do mnie z zapytaniem – śpiewnie z wileńska: „Sam musi co na tych kajakach przyjechał katać sia, co tu so w PTTK-u, a?” Usłyszawszy moje potwierdzenie pytał dalej: „Powiedzieć a od jakich stron son tu do nas przyjechawszy? Od morza, z Gdańska – odpowiedziałem, co zaowocowało kolejnym pytaniem: „Powiedzieć, panie, ci ta morza, znaczy sień, bardzo wielka” i dalej: „Mówion, co woda w nim, znaczy, dla tego jakaści gorżka, ci jakaści slona – a?” Odpowiedziałem dziadkowi – był to bowiem mężczyzna około siedemdziesiątki – trochę o morzu i sam zadałem pytanie: „Proszę mi powiedzieć, a jak tu jest właściwie z rybą?” Na to rybak, kręcąc „skręta” z jakiegoś bardzo czarnego tytoniu, zaczerpniętego wprost z kieszeni roboczej bluzy odrzekł: „Jak tu znaczy samemu powiedzieć?
Znaczy sień przed wojnom ryby tu było wszelakiej, panie, ile chconc i w jeziorach i na kanale i w rzekach dla tegu. Z tej danej ryby, panie, można było wyżyć i rodzina wykarmić! Ale przyszla wojna, balaganu takiegu znaczy narobilo sień! Nie wiedzieć co było czyje!? Kużden jeden, żeb od śmierci ratować sień, taszczy z wody ryba. To jeszcze, panie, nic. Dopieru jak stanol front niemiecko-ruski na Kanale Augustowskim, to oni znaczy sień ciongle armatami do siebie wali znaczy. A te dane szrapnelki i granatki różne padali wtedy do jezior i kanału niszczonc w ta pora masa ryby. Aż obojętnie było patrzeć, panie, jak tyle tej ryby do góry brzuchem pod wierzchiem wody walalo sień! Nu, a kiedy Ruskie Niemców pognali znyczy, to wie co robili? Nad kanal przyszedszy grantami w jegu walili i innymi wybuchowemi swinstwami, gluszonc i mordujonc wszystko co w tej wodzie, panie, tylko i ruszalo sień! Potem kasiorami oni, panie, wybierali i „lazikami” gdzieści ich wywozili. A na jeziorach wysadzali jakieści cienżkie amunicii bo po wybuchach masa ryby pod wierzch wyplywala, a oni rabusie, panie, cholera na nich sieciami jon wtedy do brzegu zagraniali, tu walili w beczki, zakrywali ich, na cienżarówki i musi co do Sojuza, panie, wieźli. Oj! Bieda, panie, dla tego wtenczas była dla nas tu, oj była! A na skarga tak i nie było gdzie, panie, zwrócić sień! Kto kolek odważył sień im powiedzieć, że gospodarka nam niszczon i pożywienia ustatnia nam wybierajon, to rugali sień w ta pora okrutnie i krzyczali – «idi k czortu durnyj Poliak, my tiebia oswabadili, poszol wont... twaju mać!» Ileż oni tej ryby, panie, wywieźli, póki nie wycofali sień, to w glowie i nie mieści sień!”
„No, a teraz jak stoimy?” – pytałem dalej. „Teraz, panie, troszku polepszywszy sień znaczy, ale żeby z ryby wyżyć można to nie”. „A jak ze szczupakiem, bywają duże sztuki?” -
pytałem. Tu rybak wskazał dłonią na rozlewisko od strony śluzy i zaczął opowiadać:
„Widzi, tam po lewo ta plycizna? Ona znaczy sień jest plytka i zarosszy zielskiem różnym, to tam dla tegu ryby różnej trzyma sień wiele. I drobna, panie, i agrejsza. To tam, panie, my stawiami siatki. Nu i kiedyś, panie, bendzie ze dwa lata temu nazat, cości nam stale sieci rwalo! Czort jeden wie kto, abo co to było? Nu to my, panie, chconc ratować sia przed straton siatek, dyżury ustanowili, znaczy. Ot, tam pod lasem – jak oni, te mysliwi nazywajon, «anbona» jest żeb ź niej, znaczy, źwierza wszelakiegu obserwować. Tak my w ta pora z onej – kużdy dzień kto inkszy – patrzali na ta plycizna, co tam bendzi robić sień. I co okazui sień.
Jednegu dnia, tak pod wieczór musi co, jak przylecial nasz Wincuk i drze sień – ludzi tam na «mieli» we wodzie czort chiba jakiś sień! Trzeba gu albu teraz, albu nigdy! To my dlatego, panie, skrzknęli sień na dwie łodzi. Sześć chlopa z wioslami, siatkami i bosakami usadowilo sień i plyniem tam, znaczy sień, w ta pora. Nu i prawda okazala sień. Jak na plycizna zaplywali, już widno było, że to sztuka, panie, wielgachne. Musi co za rybon zagoniwszy sień w mule ugrząsszy i wybrać sień nazad nie moży. Dlatego i rzuca sień i woda chwostem mieli.
To my, panie, jej droga zagradzami, dwie siatki stawiajonc i podpływami do tego czorta. On musi co jak nas uwidzial, jak nie rzuci się, panie, na siatka, prześliznąwszy sień przez nion jakoś, jak nie da sień, panie, w ta druga. Ale tut on, panie, dla tegu zaplontal sień w nion, a my gu, znaczy, bosakami w ta pora i zalatwili!
Szczupak, panie, to był ugromny dla tegu! Półtora metry mierzyl, a waga jego była – nie klamionc – dwadzieścia pienc kilogramy!!! – wie? Ten «rabuś», panie, wielka szkoda w rybie i sprzencie nam czynil. Nu, ale i na niegu przyszla kryska. Cala wioska zbiegla sień żeb tego czorta uwidzieć. Ot, jakby, panie, w ta pora kto kolek u nas aparat do zdjęciów posiadal by, to i samemu, i inkszy pukazać można by. A tak tylko opowiedzieć możno”.
„No, ale jak takie wielkie rybsko znalazło się na tej płyciźnie” – zapytałem z powątpiewaniem w głosie. Mój rozmówca na to: „Widzi, sam mlodziutki jeszcze i na rybich zwyczajach nie bardzo zna sień. Macha, znaczy, tum kijaszkiem gdzie kolek, gdzie popadni i krenci, znaczy, ta katuszka i krenci. A wie, że szczupak to ryba leniwa i za drugon rybon on nie bardzo lubi ganiać sień? On panie, dla tego lubi na plytkich wodach ustanowić sień, w szuwarkach znaczy i inkszych zaroślach. Stoi i kikuji, aż mu pod paszcz samo coś podejdzie.
Wtedy on, panie, jak nie da sień do przodu z otwarton paszczenkon i już po wysilku! Teraz on na swoja miejsca wraca sień i żreć ta zdobycz zaczyna. I takim sposobem, panie, nie napracuji sień za bardzo. Pożre do woli i tuczy sień, panie, jak parsiuk, znaczy sień, jakiś O! Ci myśli sobi może, że ja swoich żaków na glęboka woda stawia!? Otóż i nie, panie. Popatrzeć tylko za plecy na ta plycizna, tam widno moje żaki sterczonce cokolek na wierzchu. Ja ich tam stawia, bo na mieli najwiencej różnej ryby krenci sień dla tegu.
Oj, panok! My tut tak zagadali sień, a tut trzeba będzi żaki podebrać i na nowo postawić. A samemu cokolek zlapalo sień na ta blacha, a?” Nie miałem się niestety jeszcze czym pochwalić, na co mój sympatyczny „wykładowca ichtiologii” rzekł: „Poczekać troszka, jak podejmna żaki, a cokolek do nich zalazlo dam samemu jaka ryba, żeb do swoich z pusto renkon by nie wracal sień – wsytdno by było musi co – nie? My rybaki musim w kupie trzymać sień!”
Za niecałą godzinę wracał już i sam do mnie podpłynął. W sadzu, w łodzi miał trochę różnych ryb, ładnego lina, parę dorodnych węgorzy, kilka dużych okoni, sporo płotek i trzy szczupaki. Jeden z nich mógł ważyć z pięć lub sześć kilogramów, pozostałe, gdzieś po półtora do dwóch. Pokazał mi połów i rzekł: „Nu niech weźmi sobie co zechce” i dodał „Musi co szczupaka, bo na blacha inna ryba nie idzi, a?” Sumitowałem się, że nie trzeba, że wczoraj miałem udany połów, ale gościnny rybak nalegał bardzo, więc wziąłem dwa okonie. On dołożył mi jeszcze jednego szczupaka, mówiąc: „Nu i powiedzieć, ci możno z tego żyć? Ot tak, aby, panie, tylku trzymać sień”.
Wypaliliśmy jeszcze po „cygaretce”, jak to nazwał, po czym on popłynął do wioski, a ja do swoich.
Tę ciekawą i pouczającą rozmowę z rybakiem – tubylcem zaliczam do jednego z wielu uroków, jakie daje wędrówka kajakowa po ojczystych akwenach.
Frącki
Szlak jezior augustowskich, Czarnej Hańczy i Kanału Augustowskiego, którymi miałem wielką przyjemność po raz pierwszy płynąć w 1957 roku, całkiem mnie zauroczył.
Nieskażona i nie zaśmiecona jeszcze, otaczająca szlak bogata przyroda z przycupniętymi tu i ówdzie nad Hańczą, Kanałem lub jeziorami pojedynczymi, gontem lub trzciną jeszcze krytymi wiejskimi zabudowaniami, czy też całe wioski o prostej, sympatycznej drewnianej architekturze, pięknie usytuowane na trasie spływu stanice PTTK, niewielka liczba spotkanych turystów, cisza i spokój sprawiły, iż nad Czarną Hańczę wracałem wielokrotnie.
W pamięci mej, oprócz niezaprzeczalnych jej uroków, pozostało wiele wspomnień i ciekawych wydarzeń, spotkań z interesującymi ludźmi – nie tylko turystami – a także doznań estetycznych i poznawczych.
Wspomniałem już o pięknie usytuowanych na szlaku stanicach wodnych. Każda z nich miała – mimo jednakowych architektonicznie domków krytych trzciną, i budynków gospodarczych – swój własny, niepowtarzalny charakter, bądź to przez samo ich położenie, bądź sposób usytuowania tych dziesięciu dwuosobowych domków nad jeziorem, rzeką lub Kanałem. Prawie z każdą z nich wiążę inne przeżycia, wrażenia i wspomnienia.
Jedną z bardzo lubianych, ciekawie położonych stanic – na dużym zakolu Hańczy, o wysokim piaszczystym brzegu, z rzędem stojących pod ścianą lasu domków – były Frącki. Tu nasze „wędrowne wczasy kajakowe” miały dwudniowy postój. Ciepła, lipcowa pogoda, piaszczysty brzeg, czysty nurt, bez wodorostów, które na Hańczy towarzyszą nam w wielkiej obfitości – a niejednokrotnie bardzo utrudniają płynięcie – zachęcały wprost do orzeźwiającej kąpieli. Podleśna, szeroka łąka dawała poczucie wielkiej swobody i pozwalała na prowadzenie gier i zabaw ruchowych.
Ale nade wszystko Frącki pamięta się dzięki wspaniałej gospodyni prowadzącej tę stanicę i gotowanymi przez nią, słynnymi na szlaku Czarnej Hańczy, pierogom z jagodami.
Gospodynią była mieszkanka wsi lat około sześćdziesięciu, schludna, utrzymująca stanicę we wzorowym porządku i czystości. Przyjaciel turystów – „panów” – jak nas tu nazywano.
Autentycznie cieszyła się z każdego gościa, który tam przywędrował. Wszystkich mile witała, interesowało ją, z jakich okolic przybywają. Ciekawa była ludzi, lubiła z nimi porozmawiać i zawsze pytała, co ich tu sprowadza, czy im się tak bardzo tu podoba? Odpowiedzi twierdzące, pochwały piękna tej ziemi i uroków przyrody sprawiały jej wyraźną satysfakcję.
Podsumowaniem tych dociekań było wypowiadane przez nią zdanie: „A ci przyjadon oni tut jeszcze i na druga lata?”
Członkom turnusu kajakowego – w ramach wniesionych opłat – przysługiwał w stanicy obiad, na który we Frąckach podawano zawsze wspaniałe pierogi z jagodami, śmietaną i cukrem.
Miały one jednak fatalną wadę – było ich na talerzu tylko sześć sztuk! No, bo proszę pomyśleć, po szesnastu kilometrach wiosłowania na cudownie świeżym powietrzu dopływa do stanicy dwudziestu wygłodniałych kajakarzy, a tu proponuje się im po sześć „sztuczek”
pysznych, domowym sposobem sporządzonych pierożków z czarnymi, leśnymi jagodami, zbieranymi pewnie jeszcze tego ranka, suto polanych prawdziwą, gęstą wiejską śmietaną i posypanych cukrem! Oczywiście bractwo rzuca się na te pyszności łapczywie, „wtrzącha” je, wylizuje do sucha talerze i z wielkim rozczarowaniem dowiaduje się od „babci” – bo tak ją nazywaliśmy – że: „Wiencej nei bendzie kochanienkie, bo pienionżków znaczy sień dajon tylko, tylko i dla tegu wychodzi po sześć stuczek na glowa. Ale musi co jeszcze cokolek swojego przegryzon – może konserwa jaka – i glodne nie zostanon sień” – oświadczyła „babcia”, ku ogromnemu rozczarowaniu całej grupy. Jedni z niedowierzaniem patrzyli na „babcię”, że to nie może być prawda – inni nie tracąc jeszcze nadziei próbowali „babcię” ugadywać chwaląc i podnosząc zalety smakowe pierogów w nadziei, że może „babcia” pod lawiną tych pochlebstw „złamie” się i dorobi choć po parę sztuk. Ktoś rzucił pytanie: „A może by się dało zrobić jeszcze po jednej porcyjce za pieniążki?” Ale gospodyni ucięła dyskusję, grzebiąc wszelkie nadzieje: – „Za jakie pieniondzy? Ja tut nie handluja, mnie tut postawili, żeb ja wam tych pierogów znaczy sień na obiad zgotowała, potem posprzątała i do domu iść musza trzy kilometry, ot co!” I jakby chcąc nieco załagodzić tę stanowczą odpowiedź, dodała: „Niech poczekajon do jutra, oni te pierogi bendon i jutro na obiad, to ich sobie znowu pojedzon, a?”
Załamani, nienasyceni, zrezygnowani zaczęli powoli wstawać od stołów i oglądając się co jakiś czas, udawali się w kierunku swych domków. Mimo niedosytu, zaostrzonych apetytów, nie widziałem nikogo, kto chciałby lub otwierał jakąś „konserwinę”. Nie chcieli zepsuć wspaniałego, pozostałego jeszcze w ustach smaku „babcinych” pierogów.
Jedynym, który się jednak nie poddał, nie skapitulował, byłem ja. Odczekawszy, aż moi kompani znikną w progach swych domków, udałem się do pomieszczenia kuchennego i zacząłem sondować sytuację, zwracając się do gospodyni w te słowa: „Kochanieńka pani gospodyni wie, w życiu ja takich dobrutkich znaczy sień pierożków i nie jadł. Toż to sama nieba w gębie! Jakież u niej czarodziejskie ronczki muszon być, żeb z prostaj monki i troszku leśnych jagodek takich pyszności zgotowić! Nu i mistrzyni znaczy sień wielka z samej”. Tu zbliżyłem się do „babci”, chwyciłem za dłonie i całując je ciągnąłem dalej: „Pozwoli, że tych talantliwych ronczek ucaluja dziekując za tych pyszności!”. „Babcia”, lekko skonfundowana z rumieńcem wyraźnego zadowolenia na twarzy, szybko wycofała swe dłonie i jakby nieco zawstydzona rzekła: „Cóż robi, nie trzeba wiejska baba po rencach calować, ja zgotowalam ich jak umia i jak ich w domie gotowia”.
Zaraz też zapytała: „A sam widza naszej mowy gdzieści nauczl sień, a?” Zacząłem „babci”
wyjaśniać, że swojak zza miedzy – Wilniuk, znaczy się, jestem. Zostałem wtedy zasypany masą pytań: o rodzinę, o Wilno, a gdzie teraz mieszkam itd., itp.
Uznałem, iż zaskarbiłem już sobie u „babci” zaufanie, a może i odrobinę sympatii do przyszywanego „ziemlaka” i nieśmiało zapytałem: „Kochanieńka, a może zaglądnie do garnka, zamiesza lyżkon woda, a nóż na dnie jegu son opadwszy ze dwa, nu może choć jeden zabłąkany pierożek, a? Ot zjadło by sień go jeszcze tak żeb smaku nie zapomnieć by?”
„Babcia” popatrzyła na mnie chwilkę, jakby zastanawiając się nad czymś, a potem rzekła:
„No wie co? Jak już jemu te moje pierogi tak podchdzon, to ja jemu wtedy swoja porcja odstąpia, bo ja zawsze dla siebie gotuja już jak moje goście najedzon sień. Ja ich zwyczajna, a on taki sympatyczny i ziemlak prawie, to niech usiondzi tut w kuchni, a ja ich wraz i zgotuja”.
W trakcie gotowania zabawiałem gospodynię rozmową – ma się rozumieć jak tylko potrafiłem – obiecując, że na pewno przyjadę tu za rok. Niedługo pierożki, suto polane gęstą, pyszną śmietaną i posypane cukrem stanęły przede mną na stole, błogo drażniąc moje i tak już podniecone powonienie i wywołując ślinkę apetytu smakosza, a może i łakomczucha.
Zabrałem się do nich, powiedziałbym, w sposób „naukowy”. Każdy pierożek dzieliłem łyżką na dwie części, a wtedy ze zgniecionych jagódek wydostawał się ciemny soczek i mieszając się ze śmietaną i cukrem, tworzył na talerzu wspaniały, pachnący błogo, barwny koktajl. Jadłem powolutku, delektując się każdym kęsem, co sprawiało obserwującej mnie bacznie „babci” wyraźną satysfakcję. Nasmakowawszy się do woli pierogów, z lubością, a może i z łakomstwem precyzyjnie wylizałem z talerza ten wspaniały jagodowo-śmietanowy koktajl, w wyniku czego talerzyk pozostał bielutki i prawie suchy.
Trzeba było widzieć, jak moja dobrodziejka zanosiła się od śmiechu, kiedy wylizywałem talerz, a potem – z lekkim jeszcze uśmiechem – powiedziała: „Widno co on ich znaczy sień bardzo lubi, nu żeb aż tak do czysta talerz lizać to nie trzeba, ja jegu i tak myć benda!”
Dziękując szczerze, i jak tylko potrafiłem pięknie za te specjały, chciałem raz jeszcze dobrodziejce mojej rączki ucałować, ale tym razem nie dała, mówiąc: „Ot i nie trzeba po rencach całować, ja dała z dobrego serca, na zdrowia jemu żeb poszlo, na zdrowia”.
Na drugi dzień po zaserwowaniu turnusowiczom należnych im pierogów, „babcia”
zaprosiła mnie na zaplecze i stawiając przede mną dodatkową porcję, rzekła: „Ja dla niegu znaczy sień zgotowała spiecjalnie jewdna porcja wiencej, żeb do przyszłegu lata ich smaku nie zapomniał by”.
Kiedy rok później zjawiłem się w stanicy i witałem się z nią serdecznie – oczywiście po wileńsku – poznała mnie natychmiast i z wyraźną radością, a może i odrobiną dumy powiedziała: „Musi co podobi sień jemu tut trocha, ale musi przyjechal też żeb znowu tych pierożków moich nasmakować sień, a?”
No cóż – mogłem tylko potwierdzić.
Jałowy Róg
Etap z Frącek do Jałowego Rogu można podzielić na dwie, całkiem różniące się od siebie części. Pierwsza z nich wymaga dużej cierpliwości przy mozolnym pokonywaniu totalnie zarośniętej, płynącej tu przez podmokłe, rozległe łąki, wpadającej z meandru w meander rzeki. Czasem te wymyślne, nie wiedzieć czemu i w jaki sposób powstałe zakrętasy i zakola tak się wiją, że gdybyśmy chcieli przeciągnąć kajaki na odległość około sto metrów na wprost przez podmokłe łąki, trafilibyśmy na Hańczę omijając ze trzydzieści bardzo wymyślnych, zarośniętych meandrów, zaoszczędzając sobie wielu trudu.
Dodatkowa uciążliwość tego odcinka rzeki – w upalne dni wyciskająca z wiosłujących siódme poty – to ataki wszelkiego latającego robactwa, od zwyczajnych much do wściekle i boleśnie gryzących gzów. Do średniego rodzaju przyjemności trzeba by zaliczyć też płynięcie tym odcinkiem rzeki w czasie ciągłych opadów deszczu.
Za to po pokonaniu tego uciążliwego toru przeszkód, kiedy za mostem wpływamy w leśny odcinek Hańczy, wszelkie nasze dotychczasowe trudy i mozoły idą w zapomnienie. Rzeka tutaj wije się już o wiele łagodniej i jakby logiczniej, przy prawie czystej, nie porośniętej toni, a barwa wody rzeczywiście przypomina czerń, w pełni uzasadniając nazwę – Czarna Hańcza.
Cały czas, aż do Jałowego Rogu, płyniemy wśród starych, wysoko-piennych, sosnowoświerkowych lasów, które to się oddalają od rzeki, wznosząc się na wzgórza, to znów przybliżają się do niej, jakby schodząc ze wzgórz, tylko już z drugiej strony. Woda niesie nas sama, więc przestajemy wiosłować. Chłoniemy piękno otaczającej nas przyrody, wdzięczni Stwórcy, temu najwspanialszemu architektowi, za to unikatowe piękno, za rozmaitość form i kształtów flory i fauny, za obłe, pogodowe cumulusy, dające chwile błogiego cienia od piekącego słońca, i wreszcie za to, że danym nam było to wszystko oglądać, być tu i wszystko to przeżywać.
Uformowaliśmy z kajaków kilka tratw i dając się swobodnie nieść prądowi, od czasu do czasu odpychaliśmy się tylko wiosłami, to od prawego, to od lewego brzegu, w zależności od tego, z której strony było ostre zakole rzeki. Po jakimś czasie gdynianka Ania, zupełnie nieoczekiwanie, wyjęła z podręcznej torby książkę Tylko dla panów Magdaleny Samozwaniec, i zaczęła nam czytać kolejno wspaniałe, dowcipne, a i pikantne, jak na Samozwaniec przystało opowiadanka.
Wokół panowała absolutna cisza, podkreślana od czasu do czasu trelem jakichś ptaszków i zdawało się, że w tej pięknej scenerii nawet natura wsłuchiwała się z przyjemnością w głos Ani, przekazującej nam z dużym talentem lektorskim wspaniałe teksty Magdaleny. Ten błogi nastrój czasem tylko przerywany był gwałtownie ostrym kwakaniem spłoszonej -
zaskoczonej nagłym pojawieniem się zza zakrętu naszych tratw – podrywającej się do ucieczki dzikiej kaczki. Dla odmiany i dania chwili odpoczynku Ani ja wyciągnąłem Wiecha i zacząłem czytać na głos jego wspaniałe przedwojenne felietony, pisane gwarą warszawską.
W taki oto sposób, bez wysiłku, odbijając sobie trudy łąkowego odcinka dopłynęliśmy do pięknie położonej na wysokiej skarpie, u podnóża strzelistych, potężnych sosen – Stanicy Wodnej PTTK w Jałowym Rogu.
Z wyciągniętych na łąkę kajaków zabraliśmy swoje „bambetle” i po stromych, drewnianych schodkach weszliśmy na kwiecistą polanę, na której wokół drewnianej podcienionej stanicy jak borowiki stało dziesięć – tylko dla nas przeznaczonych w tym dniu -
domków. Po spiekocie, która towarzyszyła nam w czasie płynięcia, z ogromną przyjemnością skryliśmy się w błogim cieniu werandy stanicy i z wielkim apetytem zjedliśmy smakowitą, gęstą zupę z pajdą pysznego, wiejskiego chleba, przygotowaną przez gospodynię na nasz przyjazd.
Nagrzani słońcem, rozleniwieni spożytym posiłkiem udaliśmy się na odpoczynek i już po chwili z niektórych domków dało się słyszeć wpierw delikatne, zaś potem dość donośne chrapanie. Po drzemce poszliśmy w parę osób na poziomki. Była ich tu nieprzebrana ilość, a jakie dorodne, wielkie, intensywnie czerwone i cudownie aromatyczne. Zebranie kilku kocherków zajęło nam bardzo niewiele czasu. Gdy wszyscy już odpoczęli i wyszli przed domki, spożyliśmy je z wielką rozkoszą.
Jak było do przewidzenia po tym upalnym dniu, wieczorem nawiedziła nas burza z piorunami i rzęsistym ciepłym deszczem, w którego strugach zażywaliśmy rozkosznej i ożywczej kąpieli. Burza, jak to burza – szybko przyszła i równie szybko przeszła -
zostawiając jednak tak na wszelki wypadek padający drobny deszczyk.
Wtedy to dwaj najmłodsi spływowicze zaproponowali kupno paru butelek „jabcoka”, bardzo popularnego wówczas, najtańszego wina z jabłek, i zagrzania z cukrem i goździkami.
Jak się łatwo domyśleć, oponentów nie było. Mimo padającego dalej deszczu nasi mili projektodawcy udali się do oddalonej jakieś dwa kilometry od biwaku wioski w poszukiwaniu cennych produktów. Wrócili nie bardzo nawet zmoknięci, gdyż byli na bosaka i tylko w szortach. Przytargali siedem butelek „jabcoka” i goździki – cukier mieliśmy ze sobą.
Po spożytej – wspólnie przygotowanej kolacji – dostaliśmy od gospodyni ogromny emaliowany gar i w nim podgrzewaliśmy wino z goździkami i cukrem. Czegoś tak wybornie smakującego dotychczas jeszcze nie piłem, pewnie nie tylko ja.
Chyba to grzane wino sprawiło, że wytworzyła się fantastyczna atmosfera wesołości, żartów i psikusów różnych. Jurek przyniósł gitarę, ja kieszonkowy, plastikowy saksofonik, ktoś łyżki z kuchni i przy tak doborowej kapeli zaczął się niezapomniany wieczór pieśni i tańców, a także występów artystycznych. Zabawa była szampańska. Zaczęliśmy oczywiście od turystycznego walczyka Labado, wywołującego lawiny śmiechu obserwujących i zadowolenie wykonawców. Było też Zasiali górale, z obowiązkowym wymachiwaniem kończyn dolnych i wiele, wiele innych entuzjastycznie wykonanych tańców.
Nawet nie spostrzegliśmy, kiedy zaczęło się ściemniać. Trzeba było zapalić „świece”„.
Zabawa sięgnęła zenitu przy granej przeze mnie na minisaksiku, przy delikatnym akompaniamencie Jurkowej gitary, popularnej wtedy melodii Wszyscy święci do nieba. W pewnej chwili spojrzałem w kierunku zamkniętego zawsze o tej porze okienka od kuchni i ujrzałem w nim z dziesięć, a może i więcej głów dziewcząt i chłopców z pobliskiej wioski.
Przyszli popatrzeć, jak się „pany” bawią.
Ogromne zaciekawienie budził mój kieszonkowy saksik. Zaprosiliśmy ich oczywiście do wspólnej zabawy. Nie bez oporów, pojedynczo przyłączali się do nas, a po chwili tworzyliśmy już jedną, rozbawioną, roztańczoną gromadę przyjaciół. Szkoda tylko, że wyśmienity, grzany „jabcok” dawno się skończył i nie było czym ich poczęstować. Na ich życzenie i z ich udziałem powtórzyliśmy – ku obopólnemu zadowoleniu – walczyka Labado.
Ta niezapomniana wspólna zabawa i tańce trwały do brzasku następnego dnia.
Do kolejnego etapu wyruszyliśmy – jak się łatwo domyśleć – dość późno... Trzeba było odespać te hulanki.
Z sentymentem i żalem żegnaliśmy piękną i gościnną stanicę w Jałowym Rogu.
Tratwy
Był lipiec 1961 roku. Po pokonaniu dwukomorowej śluzy Pniewo – osiem metrów różnicy poziomu kajaki nasze wpłynęły na otulone szczelnie wysokopiennym sosnowym lasem rozlewisko przed Kanałem Augustowskim w Płaskiej. Tu nasz turnus „wędrownych wczasów kajakowych” miał dwudniowy postój. Oddano nam na ten czas we władanie dziesięć wygodnych domków kempingowych, pięknie rozmieszczonych pod ścianą dostojnych, strzelistych, wiekowych, liczących sobie niejednokrotnie ponad sto lat, sosen.
Po „psich budkach” ze szlaku Krutyni, domki znad Hańczy można było śmiało uważać za luksusowe. Tamte ciasne, ze spaniem na słomianych siennikach, tu zaś z wygodnym dość przestronnym wnętrzem, z dwoma normalnymi łóżkami, materacami i pościelą, stolikiem pod sporym oknem oraz małą, gościnną werandką przed wejściem. Tworzyła ją przedłużona konstrukcja krytego trzciną, dwuspadowego, sięgającego gruntu dachu. Muszę dodać, że architektura domków była tak pomyślana, iż całkowicie harmonizowała z otaczającą przyrodą, wtapiając się w nią i tworząc pięknie współgrającą całość. Innym walorem tej prostej, a zarazem genialnej konstrukcji było to, że domek dawał miły chłodek w dni upalne, a kiedy padał deszcz oraz wieczorami można było zasiadać na przyzbie, na owych werandkach i dalej prowadzić życie towarzyskie. Toteż chętnie w nich zamieszkiwaliśmy i przebywaliśmy.
Na kanale stało sporo tratew przygotowanych do odholowania to tartaku. Po tej stronie kanału, Gdzie stały nasze domki, za kilkoma rzędami tratew było spore, płytkie, dość intensywnie zarośnięte trzciną, tatarakiem i inną roślinnością wodną rozlewisko.
Zapoznawszy się z tym pięknym i ciekawym otoczeniem postanowiłem zapolować na szczupaka. Wybrałem się więc kajakiem na kanał do wspomnianych tratew i zacząłem przy nich – jak to się mówi w wędkarskiej gwarze – „młócić wodę”. W całkiem niedługim czasie miałem już dwa dorodne szczupaki, które po moim powrocie do obozu wywołały okrzyki podziwu i radość kajakowej kompanii. Mieliśmy zapewnioną niezłą wyżerkę na wieczór.
Muszę przyznać, że lubię nie tylko łowić, ale także sprawiać i przyrządzać rybę, jednym słowem „pichcić”. Na oczach zaciekawionych kibiców szybko szczupaki sprawiłem, oddzielając mięso od kręgosłupa tak, że powstały cztery duże, czyste filety. Te z kolei podzieliłem na dzwonka, odpowiednio przyprawiłem i odstawiłem, żeby sobie poleżały do wieczora.
Tymczasem nasze sympatyczne panie zakrzątnęły się koło nakrycia pięknego, z sosnowych sękatych desek wykonanego stołu, stojącego na werandzie stanicy. Uczta bowiem zapowiadała się przednia.
Gorący olej skwierczał już na dużej, blaszanej, czarnej patelni, opartej na trzech polnych kamieniach, między którymi wesoło buzował sobie mały ogieniek, umiejętnie podsycany przez „ogniomistrza” Mietka drobnymi, suchymi sosnowymi gałązkami szyszkami. Otoczone w mące porcyjki szczupaka tonęły w gorącej kąpieli olejowej, dzięki czemu prawie natychmiast tworzyła się wokół nich „otulinka” zabezpieczająca filety przed wysuszeniem, odparowaniem ich naturalnej wilgoci, i co najważniejsze – aromatu przygotowywanej ryby. Na naszych oczach szczupakowe delicje nabierały złocistego kolorku, a siedząca wokół „smażalni”
kajakarska rodzinka łykała już ślinkę akonto tego, co jeszcze znajduje się na patelni, a już smakuje. Nic też dziwnego, iż od czasu do czasu z kręgu oczekujących dały się słyszeć niecierpliwe zawołania: „One już chyba mają dosyć”, lub: „Mówiłeś, że muszą złapać złotą skorupkę, no to ona już się utworzyła”, i dalej; „No zlituj się, nie męcz nas, Dajże wreszcie po kawałeczku” itd. Dla jeszcze większego podniecenia, zaostrzenia apetytów tych niecierpliwców, droczyłem się z nimi co nieco mówiąc: „Nic nie dam, żadnych kawałków, uczta musi być przy wspólnym stole!” Filetów nazbierała się cała micha, bowiem szczupaki były dorodne.
Perspektywy użycia sobie stawały się coraz bardziej realne i bliskie. Trzeba było widzieć te rozlatane spojrzenia i wytrzeszczone oczy nieźle podnieconej już kompanii, kiedy wykładałem na przygotowane naczynie pierwsze dziesięć gotowych złocistych porcyjek szczupaka.
Towarzystwo było tak niesamowicie rozochocone, że wprost nie mogło usiedzieć na miejscu.
Ich ręce wykonywały jakieś dziwne, nieokreślone ruchy, oczy wychodziły z orbit i prawie wszyscy oblizywali nerwowo swe gotowe do „ataku” usta.
Kiedy wkładałem na patelnię następną porcję, na moment zapanowała absolutna cisza.
Poczułem nagle wlepione we mnie pytające, niecierpliwe spojrzenia dziewięciu par oczu mych współbiesiadników. To była ta niepewność – da teraz po kawałku, czy nie da? Kto dostanie pierwszy? Nas było dwadzieścioro. Gotowych kawałków tylko dziesięć!
Uprzedzając ich zapytania i wątpliwości powiedziałem: „Zapraszam na degustację nasze szanowne panie – było ich osiem – jeden kawałek dla starosty turnusu i tu chwila wyczekiwania – jeden dla mnie, żeby przekonać się, czy mi dobrze wyszły” Dał się wtedy słyszeć szmerek zadowolenia jednych i lekkiego zawodu drugich, zaś po chwili lubieżne mlaskanie, cmokanie, ochanie i achanie konsumujących – ale bomba, pycha, delikates!
Jędrek! Mistrzu! Czegoś takiego jeszcze nigdy nie miałem w gębie itp., itd., przy wzdychaniach i nerwowym oblizywaniu ust. Pozostałej, nie konsumującej jeszcze ferajny.
Wnet gotowe były następne porcje, co pozwoliło zaspokoić apetyty reszty, zdało się całkowicie już wyczerpanych oczekiwaniem dziesięciu biesiadników.
Pięknie przygotowany stół przydał się już po wszystkim, tylko do picia kawy i herbaty! A to dlatego, że zaczęto mnie przekonywać: „Andrzej, coś ty, jaki stół? Po co stół. Tam nad patelnią, przy tym ogienku najlepiej smakuje! Jak będziemy czekali, aż się wszystkie usmażą, to część z nich wystygnie – no nie?! A my chcemy takie prosto z patelni, jeszcze parzące”.
Poddałem się, smażyłem, a oni wisieli nade mną jak sępy i rwali po prostu gotowe, gorące kawałki, dopóki nie nasycili się trochę. I mnie się w końcu udało zjeść ze dwa kawałki. Były rzeczywiście smakowite. Rad byłem, że udało mi się sprawić taką frajdę mej miłej kajakowej kompanii. Radość moją potęgował fakt, iż do rybnych dań jedną zagorzałą przeciwniczkę, która mówiła: „Nie jadam ryb, bo w nich jest dużo ości”. Moje jadła ze smakiem. Pewnie w nich nie było tych ości, bowiem po uczcie oświadczyła sama, nie pytana: „No wiecie co?
Nigdy bym nie pomyślała, że ryba to takie smaczne i wspaniałe danie”.
Kot pazera
Wiele jest na Suwalszczyźnie pięknych jezior, aleja za jedno z najpiękniejszych uważam jezioro Serwy z jego wieloma lesistymi wyspami. Na jednej z nich znajduje się stanica PTTK, gdzie zatrzymują się „wędrowne turnusy kajakowe”.
Następnego dnia mieliśmy przewieźć nasze kajaki do Bryzgla. Wczesnym rankiem obudził mnie bardzo głośny, a przy tym piękny, poranny ptasi koncert. Pomyślałem sobie – „kto rano wstaje...” – ten idzie na ryby Zabrałem spinning i szybko udałem się do kajaków.
Zwodowałem jeden z nich, włożyłem zmontowany uprzednio spinning i ruszyłem na jezioro.
Zacząłem młócić wodę spinningiem, na żyłce którego zamocowałem wirową błystkę -
złotego koloru karbowaną blaszkę, pomarańczowy ciężarek i czerwony, zgrabny „chwościk”
przed zdradliwą kotwiczką. Czego też ci ludzie nie wymyślą, aby nałapać ryb?
Podpłynąłem w pobliże oddalonej nieco od zwartej ściany brzegowych szuwarów małej kępki i rzuciłem błysk w jej kierunku. Nastąpiło natychmiastowe podbicie. Lekkie podcięcie i już wyciągam sympatycznego „grubaska” – piętnastocentymetrowego okonka Trafiłem chyba na jakąś zgłodniałą srodze watahę, bowiem prawie za każdym rzutem wyciągałem identycznej wielkości okonie. Nie minęła godzina, a w mojej wędkarskiej siatce miałem już ze dwadzieścia pięć sztuk. Wracając na biwak wyobrażałem sobie, jak oczy bieleją moim towarzyszom. Po powrocie nie zdążyłem jednak oprawić złapanych ryb. Trzeba było przepływać na suchy ląd i ładować kajaki na furę. Potem czekała nas długa, leśna przeprawa do jeziora Wigry.
Na umówioną godzinę podjechała, dość skromnie się prezentująca, furka zaprzęgnięta w jednego konia, którą powoził woźnica lat około trzydziestu pięciu, w podniszczonej mocno marynarce, zielonych bryczesach, ale za to na bosaka. W ręku dzierżył atrybut woźnicy -
urządzenie do zdalnego kierowania końmi, czyli bat. Początkowo mieliśmy duże wątpliwości, czy na tę małą furkę zmieści się aż dziesięć kajaków. Rozwiał je wkrótce sympatyczny jej właściciel mówiąc: „Niech się nie bidujon, oni znaczy wszystkie muszon tut zaleść, same obaczon za chwilka” Tak też było. Miał na to swój sposób. Trzy kajaki ustawione bokiem zmieściły się akurat między bocznymi skrzydłami furki. Na nich kładł dwie poprzeczne żerdki, na które – w pozycji leżącej – dziobami w kierunku końskiego zadu, załadował trzy kajaki, a na nie z kolei następne dwa i na nich ten dziewiąty. Wszystko skrępował mocno linami i długa, polnymi i leśnymi drogami, jazda przeszła bezawaryjnie.
Jak wspomniałem, droga była długa. Jedni po drodze zbierali poziomki, dwie panie po paru kilometrach wsiadły na i tak już nieźle obciążoną furę, a ja w towarzystwie dwóch kolegów szedłem obok trzymającego lejce woźnicy, prowadząc z nim ciekawą rozmowę. Zapytałem go: „Proszę pana, czemuż to idzie pan boso?” W odpowiedzi usłyszałem: „Nu, bo widzi panie, bieda tu, panie, dlatego. W domie żonka i trzy dzieciuki, chalupa biednińka, prawie że wali sia. Ziemi u nas mały kawałek i to widzi panie sam piasek. Ledwie kartofla wyrośnie na niej. Krowa jedynaczka ostatniej jesieni wilcy zagryźli – na brzegu lasa była paswszy sia -
tak, że i pożywić sień nion nie dalo sia. A tu jeszcze, panie, gajowy mnie obskarżył – choć za renka nie schwycil mnie – że z lasa drzewa kradna. Nu powiedzieć samemu, jak nie wywozić, panie, w lesie samym żyjonc, gdy chalupa wali sień?, a dudków, panie, na życia niema! Du sondu, panie, zataszczli i na trzy lata zasondzili w ta pora”. „To co, odsiedział już pan” – zapytałem.
„Smieszno, panie, i mówić, ale czekam już jedn rok w kulejce do taj ciurmy, bo oni mówion, że póki co miejsca niema. Póki ja nie sidza, to w domie dzieciukom żonce jest cokolek do genby wlożyć. Za to jak pójda siedzieć to strach pomyśleć, co oni te moje biednińskie zrobion!? Jak i z czego żyć bendon? Powiedzieć panie, ci to jest sprawiedliwość na tym świecie?”
Zaiste, sytuacja tego biedaka była nie do pozazdroszczenia. Trzeba było widzieć, z jakim zniecierpliwieniem, ale i radością w oczach liczył należną mu za przewóz sumę pieniędzy.
Radość tę uzewnętrznił słowami: „Niech Bóg da państwu zdrowia i żeb im wszystko udało sień i spodobalo, bo wtenczas musi co tut do nas jeszcze wrócon sia kiedy” W głosie jego dało się odczuć i radość i nadzieję, że jak te „pany” będą przyjeżdżać, to choć latem będzie co do garnka włożyć. Tylko ta straszna perspektywa „odsiadki”.
Z Bryzgla do Gawrychrudy dopłynęliśmy szybko. Obawiałem się o stan moich okoni, ale były w dobrej kondycji. Po zakwaterowaniu się powiesiłem wypchaną rybami siatkę w cieniu werandy na kwadratowej, grubej belce w konstrukcji dachu – półtora metra nad ziemią – i pobiegłem do pomostu. Zauważyłem bowiem, kiedy dopływaliśmy do brzegu, że intensywnie żeruje duży okoń. Na podrywkę złapałem z piętnaście kiełpików i płoteczek i szybko wypłynąłem na jezioro. Zabawa była wyśmienita. Co rzut, to spławik ginął natychmiast pod wodą. Energicznie zacinałem, a napięta żyłka cięła taflę jeziora z najprzyjemniejszym dla wędkarza świstem. Końcówka wędki wyginała się w pałąk, ręce drżały z lekka – z emocji, od ciężaru, ale też walki z będącą jeszcze w wodzie silną rybą. Pięć żywczyków pożarły mi okonie za darmo, ale na pozostałe wyholowałem dziesięć trzydziestocentymetrowych zielonopasiastych garbusów. „Co za dzień – pomyślałem – a jaka frajda i «wyżerka» będzie dla wszystkich”.
Lecę z tymi okoniami do stołówki na obiad, który wszyscy już dawno zjedli, ale zostawili i dla mnie, i rzuciłem im pod nogi mój ułów. Sensacja była ogromna. Maciek nieomal że wrzasnął: „Jędrek, czyś ty się dzisiaj z głupim witał, czy może wlazłeś w coś? Rano taka siata i teraz do tego te giganty! Ale będzie wyżera!”
Jakież było moje zaskoczenie, kiedy przyszedłem do domku, a na belce nie było ani siatki, ani ryb. Pomyślałem sobie, że zrobili mi kawał i schowali, a może oskrobali? Ale tak nie było. Co za licho? Do wioski dobre trzy kilometry. Biały dzień, wszyscy na miejscu, w stanicy. Zły jak jeden piorun wchodzę do domku, otwieram okno i co widzę? Za domkiem, na lekkim zboczu, leży kocisko z brzuchem wypchanym do granic możliwości. Przed nim leży moja rozdarta od dołu siatka, w niej jeden – ostatni – okonik, a w pysku tkwią resztki przedostatniego. Wybiegłem za domek ze złym zamiarem. Kiedy się zbliżyłem do kota, ten zawył przeraźliwie i boleśnie. Chciał uciekać, ale było to zupełnie niemożliwe. Wprawdzie przednie łapy chciały iść, lecz zwisające, a właściwie to leżące na ziemi wypchane kocie brzuszysko nie pozwalało na ten manerw. Kocisko wyło dalej – chyba z bólu, a może i ze strachu. Żal mi się go zrobiło i wszelka złość przeszła. Zawołałem resztę bractwa i pokazałem fenomen łakomstwa i pazerności kociej na ryby. Widzieli na własne oczy, a nie chciało im się wierzyć, że to jest możliwe.
Przebaczyliśmy mu to złodziejstwo, bo mieliśmy przecież dziesięć świeżo złowionych garbusów. I tak było co skrobać i oblizywać. Że uczta była wspaniała, nie muszę chyba zapewniać.
Z walizką w kajaku
Było to przed trzydziestu laty. W piękny lipcowy wieczór siedziałem przed domkiem na przystani wodnej PTTK w Augustowie. Przygotowywałem się do jutrzejszego wypłynięcia na trasę „wędrownych wczasów kajakowych”. Na popularny „kajakowy tramwaj” zjechała grupa wczasowiczów z kilku miast Polski. Byłem przewodnikiem tego wczasowego spływu.
Według posiadanych informacji powinienem mieć w grupie siedemnastu uczestników. W domkach miałem ich szesnastu. Brakowało mi tylko jednej osoby. „Zjawił się pewnie jeszcze w nocy lub jutro rano przed wypłynięciem” – myślałem. Do rana jednak nikt już nie dojechał.
Zatem po śniadaniu, starannie załadowawszy kajaki – popularne „Syrenki”, wypłynęliśmy na trasę I etapu.
Poprzedniego dnia, po pobraniu kajaków, dobraniu się załóg wypłynęliśmy kawałek na jezioro Necko, gdzie moi podopieczni ustawili kajaki w półkole, dziobami do mnie. Wyjąłem metalowy kieliszek i zaczerpnąwszy wody z jeziora, rzekłem: – „Na imię mi Andrzej – po czym wychyliłem „jeziorówkę” i zwracając się do pierwszego członka załogi lewego skrajnego kajaka zapytałem: „A ty jak masz na imię?” przekazując mu jednocześnie kieliszek.
W ten oto prosty a sympatyczny sposób każdy załogant wychylił kieliszek „jeziorówki”, wszyscy już znaliśmy się po imieniu, skończyło się „panowanie”, a i z jeziorem Necko byliśmy za pan brat”.
Toteż płynąc następnego dnia w zgodnej kompanii – kajak koło kajaka – wiedliśmy ze sobą ciekawe rozmowy. Widać zadziałał wczorajszy „jeziorny” brudzio. Piękna, ciepła lipcowa pogoda, maleńka fala, lekko z ukosa wiejący zefirek i pyszna sceneria kolejno pokonywanych jezior i śluz sprawiły, iż nie zauważyliśmy, jak przed nami wyrosła PTTKowska stanica w Swobodzie nad Jeziorem Studzienicznym. Pamiętam, jakie miłe wrażenie wywarły wówczas na uczestnikach turnusu kryte trzciną domki z małymi werandkami, schludnymi przestronnymi wnętrzami.
Po rozlokowaniu się w domkach, spożyciu gęstej smacznej zupy serwowanej z wielkiego gara, i pajdy smakowitego chleba, legliśmy wszyscy na trawie przed jednym z domków.
Przed nami z jednej strony uroczy widok na Jezioro Studzieniczne, z drugiej zaś na drogę wiodącą w las. Kiedy cieszyłem się ładną pogodą, udanym etapem i sympatycznym towarzystwem, wzrok mój przyciągnęła wyłaniająca się z leśnej drogi dziwna postać, wyraźnie zdążająca w naszym kierunku. Dziwna, bo ten słusznego wzrostu i postawy, mocno łysawy mężczyzna, z walizką w jednej, a pękatą, skórzaną teczką w drugiej ręce, w paltociku przypominającym jesioneczkę kontrastował całkowicie z ciepłą, lipcową porą. Ani przez moment nie przychodziło mi do głowy, iżby to miał być ten ostatni, brakujący uczestnik spływu, na którego liczyłem jeszcze w Augustowie. Skłonny byłem raczej przypuszczać, że pewnie to jakiś pracownik stanicy lub zaopatrzeniowiec z towarem dla niej. Ale nie, ten gość nie skręca wcale do niej, lecz wali prosto na nas z wyraźnie radosną miną. Zbliżywszy się do nas z miłym uśmiechem, z nadzieją w głosie rzucił pytanie: „Przepraszam państwa, czy państwo są może z IV turnusu wczasów kajakowych?” Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć z wrażenia, kiedy współtowarzysze prawie jednocześnie potwierdzili wskazując na mnie jako na „szefa”. Do dziś pamiętam ten niekłamany, radosny uśmiech i wyraz wielkiej ulgi na jego mocno spoconej twarzy.
Wtedy dopiero postawił na ziemi walizkę i ogromnie wypchaną teczkę, dość nerwowo zdjął szykowny paltocik, pod którym ukazał się normalny garniturek – starannie wyprasowane spodnie i wcale elegancka marynareczka! Otarł chusteczką porządnie spoconą łysinę i twarz, sięgnął do kieszeni w marynarce i wyjął z niej skierowanie na „wędrowne wczasy kajakowe PTTK CRTT Nr na Turnus IV”, i z wielką ulgą wręczył go mnie! Kątem oka spostrzegłem na twarzach mych kajakarzy lekko ironiczne uśmieszki. No, ale mnie na moment zamurowało! Na kajak z walizką? Taką tekturową, z metalowymi okuciami narożników, skórzaną teką, w garniturku i paltociku? Nie, to nie może być prawda! Już chciałem go zapytać, czy nie pomylił się czasem i zamiast do Krynicy Morskiej na wczasy pobytowe przyjechał tu, ale w porę się wstrzymałem. Fakty były oczywiste. Przede mną stał prawdziwy – jak – się potem okazało, cholernie sympatyczny – łysol, a ja trzymałem w ręku dokument, z którego wynikało jasno, że tu żadnych pomyłek nie ma – ON naprawdę jest tym brakującym spływowiczem.
Moje zaskoczenie musiało jednak trwać jakąś chwilę. Wyzwolił mnie z niego właściciel rasowej łysiny i niemniej „rasowych” utensyliów, z rozbrajającą szczerością pytając: „No to co, dobrze trafiłem?” Potwierdziłem oczywiście, ale nie mogąc się mimo wszystko pogodzić z tym przypadkiem zapytałem: „Proszę pana, ale na spływ kajakowy z walizką?!, przecież w skierowaniu jest napisane wyraźnie – «na spływ nie należy zabierać walizek». Absolutnie nie zbity z „pantałyku” zapytał: „A ma to jakieś znaczenie?” „Proszę pana odrzekłem – a jak pan ten cały dobytek chce zmieścić do kajaka?” Zamyślił się na chwilę, po czym rzekł ze swym nie opuszczającym go ani na chwilę optymizmem i jeszcze milszym uśmiechem: „A mógłby mi pan kierownik pokazać ten kajak, przecież musimy coś wymyśleć. Ja tam, panie, tego skierowania poza datą spływu i adresem, gdzie mam jechać, nie czytałem. To wszystko stało się tak nagle”. Co było robić? Poddałem się i zakwaterowałem go w pojedynkę w domku, Który wywarł na nim najwyraźniej duże wrażenie. Potwierdzeniem tego było jego zdawkowe:
„Fajna ta chałupka, to ja tu będę sam w niej mieszkał?” „Nie, z pana walizką i teczką” -
odrzekłem, siląc się na dowcip i uśmiech”. „To bardzo fajno” – usłyszałem w odpowiedzi.
Potem zdjął marynarkę, zawinął jak należy rękaw koszuli na łokcie, zatarł dłonie z zadowoleniem, wydobył z prawej kieszeni wypchanej teki „calówkę” i rzucił w moim kierunku: „No to idziem teraz do tego kajaka!” Poszliśmy nad jezioro, gdzie leżały nasze „okręciki”.
Idąc do kajaków, zastanawiałem się, jak on się tutaj dostał. Nie było to przecież takie proste, bo od szosy musiał iść ładnych parę kilometrów z taki skwar i to jeszcze tak ubrany, z nieporęcznym, ciężkim bagażem. O tym wszystkim nam opowiedział przy naszym pierwszym, kameralnym, rodzinnym ognisku – byliśmy w stanicy absolutnie sami. Teraz jednak był problem – jak go ulokować w naszej armadzie? Przecież ten cały „majdan” za nic do kajaka nie wejdzie. Załogi podobierane. Na szczęście, może nawet podświadomie, a może trochę z przezorności tak rozlokowałem załogi, że w dwóch kajakach płynęły pojedyncze osoby. Józek – bo tak miał właśnie na imię – z „calówką” w dłoni ochoczo zabrał się do pomiarów, w trakcie których dały się słyszeć utyskiwania na kiepską konstrukcję kajaka, do którego nie chce wejść nawet „mała” walizeczka. Zdecydowałem więc, że będę płynął razem z tym kolegą, który na pierwszym etapie płynął sam, a Józikowi dałem we władanie cały kajak. Wówczas on na to: „No widzisz, kierowniczku, jak się głową pokręci, to zawsze się jakieś wyjście znajdzie! A zna pan przecież przysłowie – «nie ma się co pieścić, to się musi zmieścić», co?” No i rzeczywiście zmieściło się!
Wieczorem, gdy zaproponowaliśmy mu „pertyka” i opowiedzieliśmy nasz rytuał jego spełniania, z radością wyraził zgodę. Natychmiast poderwał się z miejsca i pobiegł do domku, wracając do ogniska ze swą przepastną teką. Najpierw wyjął z niej emaliowany półlitrowy kubek, potem poleciał do jeziora, a stawiwszy się przed nami z wypełnionym „jeziorówką”
rzekł: „Razem z karniakiem za moje spóźnienie i z wielkim dla was uważaniem wypijam ten kubek jeziornej wody za naszą przyjaźń i braterstwo – Józek mi na imię”. Strzepnął ostatnie krople wody z kubka na trawkę, po czym sięgnął po raz drygi do bardzo pojemnej teczki, wyjął nieskazitelnie czystą i wyprasowaną lnianą ściereczkę, rozpostarł ją elegancko na trawie, wygładził i zaczął wyciągać z teczki półlitrówkę, mówiąc: „Kochani moi, woda z jeziora była bardzo smaczna, nie powiem, ale żeby «brudzio» się nie obraził, żeśmy go wodą spełnili, musimy koniecznie poprawić go, wypijając choć po łuczku śliwóweczki mojej produkcji – zgoda?”
Oponentów nie widziałem. Następnie na ten elegancki „stół” trafiło pokaźne pęto pysznej, jak się okazało, też domowej roboty – kiełbasy, pół bochna wyśmienitego w smaku wiejskiego chleba, własnego wypieku (Mamusia mu na drogę upiekła!) i zawinęła w ściereczkę i liść łopianu osełka masła, również własnej produkcji, którego walorów smakowych nie podejmuję się opisywać. Czy muszę opowiadać, co było dalej? Chyba nie. Powiem tylko, że było wręcz wspaniale. Takie spotkania i wieczory bywają tylko raz w życiu. I to był właśnie ten jedyny.
Myślę, że naraziłbym się czytającym to opowiadanie, gdybym nie wyjaśnił co, do diabła nosił Józio w tej teczce, oprócz wspomnianych już wiktuałów. No, bo w walizce to normalka, to samo, co my w plecakach i jeszcze więcej. Ale w teczce? No, właśnie. Tu mała uwaga, która może nam co nieco wyjaśni. Nasz wspaniały współtowarzysz Józek był kawalerem, lat około czterdziestu. Pochodził z małego miasteczka w Poznańskiem, był tak zwanym chłoporobotnikiem, z zawodu ślusarzem, ale przede wszystkim bardzo ciekawym świata, kochającym ludzi i przyrodę człowiekiem.
We wspomnianej teczce, w oddzielnych jej przedziałach, zapakowane starannie w różne woreczki, pudełeczka znajdowały się: śruby, nakrętki, nity, wszelakich rozmiarów i grubości gwoździe, kawałki jakiś drutów, drucików, młotek, obcęgi, dłutko, pilniki, mała uniwersalna piłka do drewna i metali, klej i diabli wiedzą, co tam jeszcze.
Stałe miejsce w teczce miała dość pokaźna, aluminiowa bańka na mleko. Bardzo lubił mleko na śniadanie. W nie to właśnie, owinięta starannie w ściereczkę, tkwiła omawiana już buteleczka śliwóweczki. Kiedyśmy pytali go: „Józiu, po co ty to wszystko targałeś aż tu, na kajaki?” odpowiedź był jasna i prosta: „Lepiej nosić niż się prosić”, i dalej: „A bo ja to wiem, co mi dadzą za krypę do pływania? A może będzie koło niej trzeba to i owo zrobić? A może oni tam gwoździa i młotka nie mają?” Oj, miał Józef niestety dużo racji w swych przewidywaniach i sceptycyzmie. Podczas spływu ciągle dłubał przy naszych „Syrenkach”, aż wyremontował wszystkie należycie. W każdym razie do bazy w Augustowie przypłynęły one w o wiele lepszym stanie, niż je z niej pobieraliśmy. Miały z nich na pewno dobry pożytek przez cały sezon następne turnusy.
Józio, który nie lubił długo spać, wstawał wcześnie, brał bańkę i udawał się do wiosek -
choćby leżały daleko_ i przynosił świeżo dojone mleko, gotował i częstował chętnych kubeczkiem przed śniadaniem. Uczynny i ogromnie lubiany, Józio był naszym szefem transportu. Woził na swoim kajaku całe nasze zaopatrzenie.
W tamtych latach na tych trasach co kilka dni zaopatrywano spływowiczów w tak zwany „suchy prowiant”: bochny chleba, konserwy, cukier w kostkach, smalec, marmoladę itp.
Józek to wszystko brał na kajak bez żadnych oporów. Elegancko to upychał, rezerwując na przednim siedzeniu miejsce dla swojej walizki.
Nigdy nie zapomnę tego wspaniałego, koleżeńskiego, stale uśmiechniętego, ze wszystkiego zadowolonego, gotowego na każde wezwanie, hasło i inicjatywę Józka.
Jak tam gdzieś jesteś, to bywaj, Józiu, miły druhu z kajaka.
Nie wyprzedzać przewodnika
Poznali się jeszcze w pociągu na trasie Ełk – Augustów. Jurek pochodził z Rybnika i miał jakieś dwadzieścia cztery lata, Zenek – około czterdziestki – z Bytomia. Okazało się, że jadą na ten sam turnus „wędrownych wczasów kajakowych” do Augustowa, na szlak Czarnej Hańczy. Postanowili już wtedy, że będą płynęli razem. Kiedy wieczorem w Stanicy PTTK w Augustowie zaproponowałem Zebranym w komplecie uczestnikom spływu dobór załóg tak, aby możliwie były mieszana – męska siła i damski wdzięk – miałem bowiem na turnusie akurat dwie sympatyczne wolne panie, ci dwaj zdecydowanym tonem oświadczyli, iż oni będą płynęli razem. Taka była ich wola i nic nie mogłem poradzić. Na dziesięć kajaków miałem jedną damską i jedną męską załogę, resztę mieszaną.
Nazajutrz rano, kiedy już wszystkie załogi siedziały w kajakach, wyraźnym i donośnym głosem ogłosiłem, Iż w czasie płynięcia, zwłaszcza na jeziorach, nie należy wyprzedzać przewodnika. Wyjaśniłem, że podyktowane to jest względami bezpieczeństwa. Wtedy mogę w każdej chwili, jeśli zajdzie taka potrzeba, udzielić pomocy, zwłaszcza przy niekorzystnych warunkach pogodowych, gdy wiatr i fala na jeziorze. Wydawało się, iż mój apel i przedstawione argumenty zostały przyjęte przez grupę ze zrozumieniem.
Rzeczywistość okazała się jednak nieco inna. Zaledwie bowiem dopłynęliśmy do Jeziora Białego, a już Ślązacy dali przysłowiowego „dyla” do przodu i tyleśmy ich widzieli aż do śluzy w kanale do Jeziora Studzienicznego. Tam im przypomniałem o niewyprzedzaniu przewodnika, co poskutkowało tylko do momentu prześluzowania. Kiedy tylko wypłynęliśmy na Jezioro Studzieniczne, już po kilku minutach widać było daleko w przedzie ich energicznie wiosłujące sylwetki. No, braciszkowie mili – pomyślałem sobie – trzeba będzie z wami poważnie pogadać. Przecież nie mogę gnać z całą grupą na złamanie wioseł, bo to nie ma sensu. Przyjechaliśmy tu nacieszyć się otaczającą nas przyrodą, a nie po to, aby się ścigać.
Poza tym jako przewodnik byłem za nich odpowiedzialny. Po przypłynięciu do stanicy w Swobodzie, kiedy już zasiedliśmy do zaserwowanej nam gęstej i smakowitej zupy, zapytałem ich przy wszystkich, czy nie zrozumieli tego co ja mówiłem. Ależ skąd, oczywiście zrozumieli. To co was tak do diabła gna do przodu? W odpowiedzi usłyszeliśmy: „Bo my są z zadymionego śląska, Przyjechaliśmy tutko na świeży luft i «pioruna» chcemy się napływoć, a napływoć – rozumicie”. Wobec tego zaproponowałem: „Gdy my będziemy sobie płynąc wolno jeziorami, róbcie sobie wokół nas rundki. Zrobicie wówczas dwa lub trzy razy tyle kilometrów co my, no i napływacie się pieruny siarczste, do woli” „To by się «pierunie» dało zrobić, co Jurek?” – zapytał Zenek z niepewnością i oczekiwaniem. „No jo, pewnie jo” -
padła krótka odpowiedź. Zadowolony, że wpadłem na tak genialny – wydałoby się – pomysł, spokojny już o jutrzejszy etap, w miłym nastroju spędziłem resztę dnia i wieczór przy wspólnym ognisku.
Przed wyruszeniem na etap Kanału Augustowskiego, uroczej Suchej Rzeczki i przepięknego jeziora Serwy zapoznałem uczestników z trasą tego etapu, zachwalając jego unikatowe piękno, czystą wodę w Suchej Rzeczce i śliczne wyspy na Serwach. Rano następnego dnia tak na wszelki wypadek przypomniałem mój apel. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po wypłynięciu na Kanał Augustowski nasze „pierony” mocnym szpurtem poszli do przodu. Moja propozycja widać nie przypadła im do gustu. Czekali na nas przy ujściu Suchej Rzeczki do Kanału, Bo nie byli pewni, co dalej, ale po przeniesieniu kajaków na Serwy sytuacja się powtórzyła.
I tak było każdego dnia. Ja przypominałem przed wypłynięciem o niewyprzedzaniu, oni gnali do przodu, nie oglądając się na nas. Ale, jak to mówią – „dopóty dzban wodę nosi...” Po pokonaniu wielkich Wigier, gdzie „pieronki” czekali na nas tylko na zakolach, kiedy nie wiedzieli gdzie dalej płynąć, czekał nas już szlak Czarnej Hańczy. W stanicy w Starym Folwarku przed wyruszeniem na trasę po raz pierwszy nie wygłosiłem swego apelu.
Oczywiście, gdy tylko zająłem miejsce w kajaku, nasi „wyścigowcy” popłynęli do przodu.
Poczekali za mostkiem drogowym, a gdy tylko pokazałem, jak płynąć do Hańczy, poszli w tym kierunku jak burza. Wówczas pozostali uczestnicy spływu otoczyli mój kajak i zapytali:
„Panie szefie, czy ty dzisiaj zapomniałeś o swoim apelu czy zrobiłeś to rozmyślnie, a jeśli tak, to dlaczego?” „Oczywiście, że rozmyślnie” – odpowiedziałem. Na tym odcinku rzeki jest niezła pułapka na takich, jak ci dwaj. W pewnym miejscu rzeka od swego normalnego szeroko płynącego koryta odprowadza z lewej strony dość wąski odpływ, ginący w zaroślach.
Kto popłynie do przodu szerokim korytem, po kilkuset metrach zobaczy, że rzeka zarasta trzciną. Wówczas myśli sobie – przez tę trzcinę trzeba się będzie przebić, bo za nią pewnie jest jezioro. A płynąć trzeba właśnie w lewo, gdzie rzeka jakby specjalnie dla zapartu skręca i trochę węziej toczy swe czyste wody, bardziej wartko tędy płynące. Nasze „pierony” popłyną do przodu, a tam nie ma żadnego jeziora. Jest tylko ślepa, bagnista zarastająca odnoga i dwa centymetry wody pod kilem. Wbić się w to piekielne bagno łatwo, ale wydostać się stamtąd nie jest już sprawą prostą. Przy upalnej pogodzie siódme poty na nich wystąpią. Ślepaki zwabione ludzkim potem z dziką rozkoszą rzucą się na nich jak na łatwy, smakowity kąsek..
Wiadomo, jak bolesne jest ukąszenie ślepaka. Nie dość, że boli, to swędzi jaszcze jak cholera. A tu przyjdzie naszym „pieronom” mocno pokombinować, jak wydostać się z tej bagiennej matni. Brzegu nie ma, bagno na głębokość wiosła, wody pod dnem parę milimetrów, a gzy tną niemiłosiernie...
„Skąd ta pewność, że oni tam właśnie popłyną?” – prawie jednocześnie zapytali mnie spływowicze. „Skłamałbym, jakbym wam powiedział, że wyczytałem to w gazecie – rzekłem – więc powiem wam całą prawdę, tylko sza! Sam to wszystko przeżyłem z kolegą dwa lata temu, kiedy płynęliśmy tu po raz pierwszy. Zresztą, gdy do tego rozwidlenia dopłyniemy, osądzicie sami, jak łatwo się tam pomylić”. Oczywiście, gdybym nie zwrócił uwagi” moi spływowicze popłynęliby właśnie prosto. Wpłynęliśmy więc we właściwe koryto rzeki. Jakieś dwa kilometry od rozwidlenia, na nieco podwyższonym brzegu stała pojedyncza, typowo kresowa, drewniana, trzciną kryta chałupa i obok niej niewielka obórka. Mieszkała w niej przygarbiona staruszka, u której kupowałem zawsze pyszne zsiadłe mleko w glinianym garnku z dwoma uszami. Mleko to można było krajać nożem, a z wierzchu pokrywała je gruba warstwa smakowitej śmietany. Jeśli dodam, że czterolitrowy garnek wyniosłem z piwniczki, to łatwo się domyśleć, jak cudownie chłodne było to mleko. Przy panującej na zewnątrz spiekocie miało to zasadnicze znaczenie, nie mówiąc już o błogości, jakich doznawały nasze usta i żołądki. Podczas gdy my raczyliśmy się pysznym mlekiem i zażywaliśmy kąpieli, w „ślepym zaułku” nasi niesforni Ślązacy usiłowali się pewnie uwolnić z matni. Minęła już godzina, a ich wciąż nie było. Moi kajakarze zaczęli powątpiewać: „E tam, na pewno już popłynęli i są dawno w stanicy, to niemożliwe, żeby tyle czasu” itd. W tej właśnie chwili w dali zaczęły się ukazywać najpierw pióra wioseł, w miarę zaś zbliżania dawały się słyszeć zrazu nie całkiem wyraźne strzępy „mocnych” określeń i przekleństw. To płynęli nasi „wyścigowcy”. Jeszcze nie mogli nas widzieć, ale my już ich wyraźnie słyszeliśmy. Kiedy byli na ostatnim zakolu, usłyszeliśmy:.. a nie mówiłem...wa, że ten Andrzej dzisiok do nos nic o wyprzedzaniu nie godoł, to chcioł nos szpecjalnie zrobić w kunia, ty stary baranie” – żołądkował się wyraźnie Jurek. „... jego wie, wiela jeszcze takich gupich zakryntów bydzie!... go wi, kiej my dzisiok do stanicy dopłyniemy. Jo z tobą, baranie jedyn, już dali nie płyna. Kaj ciebie, pieruna, tak zawsze pcho do przodka?” Przy potoku wylewnych żalów i obaw, kraszonych często popularną „łaciną”, raptem wypłynęli z zakola i zobaczyli nas leżących sobie na łączce i śmiejących się z nich do woli. Baczny obserwator zauważyłby na twarzach obydwu delikwentów uczucie wielkiej ulgi, że wreszcie nas dogonili. Chwilę potem zdenerwowany do granic możliwości i zżarty przez gzy Jureczek, mając dosyć pływania z „wyrypiarzem” Zenkiem, przekonany, że jest już dość blisko brzegu, stanął w kajaku i chciał dużym krokiem opuścić tę przeklętą krypę, aby stanąć wreszcie na stałym lądzie. Zawadził jednak stopą o falszburtę i wpadł do rzeki, wywracając także swego kompana. Sytuacja była tragikomiczna. Wybuchnęliśmy znowu śmiechem, jednocześnie rzuciliśmy się do wody łowić tu i ówdzie pływające ich rzeczy osobiste. Wyciągnęliśmy też kajak na brzeg.
Jurek wyskoczył z wody na brzeg jak przysłowiowy diabeł ze święconej wody i prawie krzycząc, oświadczył: „Jo, pieruna, dali z tym starym baronem nie kca pływoć”, a chwyciwszy w płuca świeży łyk powietrza dodał pośpiesznie: „Powidz mi, jak się mom przesiuść, z którą dziewcyną mom płynąć, a tego pieruna nich ślag trafi”. W tym czasie Zenek stał na brzegu rzeki jak zamurowany, ociekając wodą, trzymając w ręku jakiś mokry swój, a może i nie swój ciuch.
Jurkowi odrzekłem ze stoickim spokojem: „To już nie zależy ode mnie, musicie się dogadać z dziewczynami”. Te jednak od razu odparły: „Teraz to bez łaski, obędzie się”. A więc wszystko się bardzo szybko wyjaśniło. Nieszczęśni „sportowcy” skazani tylko na siebie do końca turnusu, zabrali się do porządkowania porozrzucanych mokrych rzeczy. Wylali z kajaka resztę wody i w milczeniu siedli na trawie, jeden daleko od drugiego. Zapanowała absolutna cisza, którą w pewnej chwili przerwał błagalny szept Jurka: „Jendruś, a nie mocie tam kapełkę cego do picio, jakieś wody abo co?” Nie mieliśmy, niestety, już nic. Po mleku nawet ślad nie został. Nawet garnczka, który po wymyciu oddaliśmy gospodyni. Przyszło im popić wody z rzeki. Na szczęście w tych czasach była jeszcze naprawdę czysta.
Od następnego etapu, już bez moich „przemówień”, „pieronki”, płynęli grzecznie z nami w grupie, czy to na rzece, kanale, czy też na jeziorach.
A nie mówiłem, „pierunie”, nie wyprzedzać przewodnika!
Młodzieńcza fantazja
Jak wynika z zapisu w mojej Książeczce Kajakowej, rzecz działa się w lipcu 1971 roku na szlaku suwalsko-augustowskim. Z ramienia Okręgowej komisji Turystyki Kajakowej w Gdańsku zorganizowaliśmy kurs szkoleniowy na Studenckiego przodownika Turystyki Kajakowej. Kandydaci rekrutowali się z Politechniki Gdańskiej. Było ich szesnaścioro, w tym dwie dziewczyny. Kurs odbywał się w formie wędrownego obozu szkoleniowego. Kończył się egzaminami w ostatnim dniu. Zajęcia teoretyczne i praktyczne prowadzono w trakcie trwania obozu. W ramach programu studenci mieli za zadanie postarać się o sprzęt pływający, biwakowy, a także „garkuchnię”, bowiem żywić się mieliśmy ze wspólnego kotła. Cały sprzęt musieli dostarczyć w określonym terminie na miejsce rozpoczęcia kursu, czyli do Stanicy Wodnej PTTK w Augustowie.
Już na miejscu zapoznaliśmy kursantów z programem szkolenia i ustaliliśmy, iż co parę dni inna grupa studentów będzie pełniła rolę służby kwatermistrzowskiej, zaopatrzeniowej i służby szlaku. W trakcie trwania szkolenia wszyscy mogli się praktycznie zapoznać z tą problematyką Kierownikiem kursu był Maciek Łuczyński – ówczesny przewodniczący Komisji Turystyki Kajakowej w Gdańsku, a instruktorami i wykładowcami Witold Kasprzewski, ówczesny prezes Oddziału Gdańskiego PTTK, i moja skromna osoba.
Po dokonaniu niezbędnych zakupów żywności na pierwsze trzy dni, opracowaniu trasy płynięcia i wyznaczeniu przewidywanych biwaków, przy sprzyjającej pogodzie wyruszyliśmy na szlak pierwszego etapu. Wiódł on jeziorami Białym i Studzienicznym, gdzie w stanicy PTTK przewidziany był nasz pierwszy biwak. Dodpłynąwszy do stanicy, trzykrotnym, gromkiem okrzykiem „cip, cip, tajoj” oznajmiliśmy, że właśnie dotarliśmy do Swobody, bo tak nazywało się miejsce, na terenie którego znajdowała się stanica.
Kwatermistrzowie ustawili namioty w zgrabną podkowę, a kucharze w tym czasie zajęli się przygotowaniem pierwszego obiadu ze wspólnego kotła. Byliśmy bardzo ciekawi, co też nam przyjdzie konsumować, czy da się to zjeść i w ogóle, co też to będzie za posiłek. W wiszącym nad ogniskiem – na aluminiowym trójnogu – kociołku parowała już woda, do której główny kok co chwila coś wrzucał, dosypywał i mieszał drewnianą warząchwią. Jego pomocnicy coś tam krajali, otwierali jakieś puszki. Najwidoczniejszym produktem, który mieliśmy spożywać była niezła piramida kromek chleba, powstała z pięciu dwukilogramowych bochenków. Reszta była wielką niewiadomą. Kiszki grały przysłowiowego marsza, ślinka ciekła, puste brzuchy burczały gniewnie domagając się „swego”, a obiadu ciągle nie było. Część oczekujących kursantów kręciła się nerwowo, w tę i we w tę, poganiając i przygadując gotującym.
Wreszcie „szef kuchni” ogłosił donośnie: „Przygotować naczynia i siadać do stołu” – do tego wyimaginowanego oczywiście. Kiedy już prawie wszyscy zasiedli do owego „stołu”, dzierżąc w dłoniach jakieś blaszane lub plastikowe miski, do kompanii dołączył ostatni biesiadnik – „Mały Kazio”. Był faktycznie niewielkiego wzrostu i zwał się Kazimierz. Miał sympatyczną roześmianą twarz, rozbiegane, wesołe bladoniebieskie oczy i kędzierzawą, z lekka rudawą czuprynę. Idąc do „stołu” trzymał w lewej ręce, wprawdzie niewielkich rozmiarów, ale ni mniej, ni więcej, tylko nocne naczynie – bielutki, zgrabny nocniczek z dwoma uszkami. W prawej miał aluminiową łyżkę do zupy.
Początkowo wszyscy zaniemówili. Potem posypały się w stronę Kazia różne pytania – czy czasem pór dnia nie pomylił biedaczysko, w jakim celu teraz właśnie przy obiedzie potrzebne mu jest takie naczynie. Wreszcie rozbawieni tą scenką parsknęliśmy wszyscy szczerym śmiechem. Kazio wyczekawszy, aż się uspokoimy, ze stoickim spokojem, powagą i zdziwieniem niejakim w głosie rzekł: „Doprawdy nie wiem, co was tak rozbawiło. Skąd ten śmiech. Niczego nie pomyliłem. Świadomie idę na obiad z bardzo uniwersalnym, nietłukącym się, łatwym do mycia i pakowania naczyniem”.
Wówczas jedna z naszych dziewcząt z dużym powątpiewaniem zapytała: „Chyba nie będziesz z tego nocnika jadł obiadu, co Kaziu?” „Ależ oczywiście, że będę!” – stanowczo odpowiedział indagowany, i ciągnął dalej: „Jest to jedyne naczynie, jakie mam ze sobą i oprócz wymienionych już przeze mnie zalet ma jeszcze tę, że po całodziennej służbie ułatwiającej konsumpcję, znakomicie ułatwia mi życie nocne. Podczas gdy wy, kiedy wam wzrośnie ciśnienie, musicie wstawać, wyczołgiwać się z namiotu i bez względu na to, że może akurat lać deszcz, musicie wychodzić w ciemność i obsikiwać trawkę lub krzaczki.
Natomiast ja, jak «lord Koks», siusiam sobie jak należy do nocniczka, wystawiam go przed namiot i spokojny, zadowolony wchodzę ponownie do śpiwora i śpię jak suseł. Rano zawartość nocniczka wylewam jak należy do ubikacji, idę do jeziora, myję go i jest on znowu gotów do całodziennej służby kulinarnej. A jak wygodnie z niego się pije herbatę. Biorę sobie za obydwa uszka i bez obawy, że się poparzę, popijam sobie gorący napój. Wy natomiast męczycie się z tymi aluminiowymi naczyniami i w gruncie rzeczy pijecie nie ciepłą herbatę, lecz wystygłą lurę. Jeśli ktoś z was nie wierzy, to uprzejmie zapraszam, przy kolacji chętnie dam wam napić się z niego.
W czasie tego pouczającego i ciekawego wykłady Kazia „o wyższości nocnika nad naczyniem aluminiowym do celów kulinarnych” dało się słyszeć śmiechy i rożne inne reakcje słuchaczy. Wszyscy byli zdania, że dowcip, jakim nas Kazio uraczył i rozbawił, był wyśmienity.
Mylił się jednak ten, kto myślał, iż Kazio żartował sobie tylko. Kiedy nadeszła jego kolej, podszedł jak gdyby nic do koka i podstawił nocniczek. Ten na moment jakby się zawahał, ale widząc zdecydowanie właściciela naczynia, nalał do niego sporą porcję. Kazio zajął miejsce w kręgu biesiadników i przystąpił do pałaszowania, ku ogromnemu zaskoczeniu całej naszej grupy.
Przez moment przestaliśmy jeść, patrząc na wyczyn Kazia, a on nie tracąc rezonu zapytał:
„No, czemu nie jecie? A, bardzo przepraszam, nie życzyłem wam smacznego. To mówię teraz – smacznego!”
Nie ma to jak młodzieńcza fantazja!
A swoją drogą, przygotowane przez kuchnię jedzenie było bardzo smaczne i pożywne, mimo że spożywaliśmy je w naczyniach tradycyjnych.
Część III NA SZLAKU DRAWY
Pierwsze spotkanie z Drawą
Był lipiec 1965 roku. Miesiąc temu dorobiliśmy się z Maćkiem nowiutkiego, dwuosobowego składanego kajaka „Neptun”, wprost z wytwórni w Niewiadowie. Dawno już o nim marzyliśmy. Wreszcie, wspólnym wysiłkiem, oszczędzając pieniądze przez dłuższy czas, staliśmy się „armatorami” pierwszego w naszym życiu składaka. Wcześniej pływaliśmy tylko na wysłużonych, drewnianych, ciężkich kajakach typu „Syrenka”. Na nich rozpoczynałem moje kajakowanie na szlaku Krutyni i jezior mazurskich. Dlatego do dzisiaj wspominam „Syrenki” z sentymentem i sympatią.
Mając teraz do dyspozycji łatwy do transportu i gotowy w każdej chwili do pływania wygodny składak, chcieliśmy wybrać taki szlak na dziewiczy rejs, aby inauguracja wypadła godnie. Obaj nie byliśmy jeszcze na szlaku Drawy, Choć dużo wcześniej była ona w naszych planach, toteż bez większego zastanowienia zdecydowaliśmy się na tę właśnie rzekę.
Rozpoczęliśmy spływ od jeziora Drawsko, w Czaplinku. W Złocieniu na rynku wyładowaliśmy naszą „łajbę” i resztę ekwipunku i załadowawszy wszystko na własny, też składany, wózeczek do przewożenia kajaka, udaliśmy się nad leżące opodal jezioro.
Pogoda była brzydka. Zimno, spory wiatr gnał wzdłuż jeziora sinoszare, nisko wiszące chmurzyska – zapowiedź rychłego deszczu. Zabraliśmy się dziarsko do montowania naszej wspaniałej łodzi. Szło nam jednak niesporo, robiliśmy to po raz pierwszy. Musieliśmy często korzystać z instrukcji. W końcu udało nam się. Nie została żadna część, ani niczego nie zabrakło. Najwięcej kłopotu sprawił nam fartuch przeciwdeszczowy. Był on tak ciasno dopasowany, że w żaden sposób nie dawał się naciągnąć na falszburtę kokpitu, a tu już pierwsze krople zimnego deszczu dawały znać o sobie. Nadludzkim jakimś wysiłkiem udało się nam tego wreszcie dokonać. Teraz trzeba było „okręt” zwodować i do niego wsiąść. Ale nie było to jednak takie proste. Wzdłuż jeziora w stronę naszego brzegu wiał wiatr, tworząc dość wysoką, przybojową falę. Teraz ten nieoceniony na deszcz i falę fartuch stwarzał spore kłopoty przy wsiadaniu do kajaka. Ja usadowiłem się na miejscu sternika, Maciek zepchnął kajak trochę na wodę. Ja za pomocą wiosła starałem się utrzymać dziób kajaka prostopadle do napływających fal. W tym czasie Maciek wyczyniając przeróżne figury próbował dostać się do podskakującego na falach kajaka. Skończyło się to wreszcie jego wpadnięciem do wody.
Wielkiej krzywdy nie zaznał, bowiem od dołu miał na sobie tylko szorty. Wreszcie siedzieliśmy obaj w kajaku.
Teraz pojawił się nowy problem. Fale i przeciwny wiatr zepchnęły ponownie kajak na ląd.
Wyciskając z siebie wszystkie posiadane moce, unosząc się do góry i odpychając wiosłami, centymetr po centymetrze wgryzaliśmy się w fale tak długo, aż nasza łajba zaczęła unosić się na wodzie. Wtedy kilkoma zamachami wioseł wydostaliśmy się wreszcie z przyboju – cali mokrzy, nie od deszczu czy fal, ale spoceni. Pan Wiech powiedziałby – „ichnia była przegrana” – fal i wiatru oczywiście. Bowiem tak szybko, jak się na nasz kajak wlewały, tak samo szybko z niego spływały po szczelnym i naciągniętym jak struna fartuchu. To była nasza pierwsza radość i satysfakcja z posiadania składanego kajaka.
Pokonawszy przybój, wyszliśmy na jezioro. Tu fale były już łagodniejsze i jakby regularne, ale nasza łajba cała chodziła, uginała się, trzeszczała – tak nam się przynajmniej wydawało – siedzenia jakby gdzieś uciekały. Muszę przyznać, iż początkowo mieliśmy pewne obawy, czy aby to cudo nie złoży się nam czasem w tych warunkach i to na środku jeziora. Ale były to tylko pierwsze wrażenia. Po przepłynięciu stu pięćdziesięciu metrów przekonaliśmy się, iż nasz składaczek, w przeciwieństwie do sztywnych kajaków, nie wychodzi ponad fale i nie wali o nie całym dnem, lecz pięknie i miękko wchodzi, precyzyjnie rozcinając wodę. Cóż to była za przyjemność. Ale to nie był koniec „chrztu”. Z sinego nieba lunęła prawdziwa ulewa.
Rzęsisty deszcz i silne podmuchy wiatru młóciły nas i jezioro niemiłosiernie. Byliśmy jednak dobrze ubrani od góry, a niezawodny fartuch chronił nas świetnie przed zalaniem. Ulewa ma to do siebie, iż nie trwa długo. Kiedy dopływaliśmy do wsi Stare Drawsko, prawie ustała, a na jeziorze Żerdno przestało w ogóle padać. Wiatr przegnał sine chmury i zaświeciło słonko.
Trzeba przyznać, że chrzest kajaka udał się nam na sto dwa.
Po lewej stronie Żołdna, na niewysokim wzniesieniu terenu rósł ładny sosnowy las, w którym usadowił się jakiś ośrodek wypoczynkowy. Biwak rozbiliśmy tuż za lasem, nad samym jeziorem. Kiedy stawialiśmy namiot, zauważyłem trójkę małych dzieci, dwie dziewczynki i chłopca. Jakże straszny przedstawiały widok. Brudne, obszarpane, na nóżkach stare, zniszczone, za duże na nie gumiaki. Zagadnąłem je, jak się nazywają. Żadnej odpowiedzi. „Jesteście z tej wioski” – pytałem dalej. Także nic. „czy rozumiecie, co do was mówię?” Milcząc kiwnęły tylko głowami na tak. Chciałem je trochę ośmielić, ugłaskać.
Przyniosłem z namiotu kilka cukierków i podając je na dłoni próbowałem się do nich trochę zbliżyć. Dzieci szybko cofnęły się parę kroków jak małe dzikie wilczki. Przyklęknąłem na kolano i zachęcałem je do wzięcia cukierków. Stały w miejscu, aż w końcu chłopczyk ostrożnie, po kroczku podchodził do mnie i w momencie, kiedy był na wyciągnięcie ręki od ponętnych cukierków, zgarnął je jednym precyzyjnym ruchem brudnej strasznie rączki i odskoczył do swych sióstr, stojących w pobliżu pasących się dwóch krów. Dziwne zaiste to było zjawisko. Nie mogliśmy sobie tego wytłumaczyć.
Pod wieczór udałem się do wioski w celach zaopatrzeniowych. Przechodziłem obok czegoś, co kiedyś było na pewno dobrze prosperującym młynem, usytuowanym na wpadającej w tym miejscu do jeziora Drawie. Budynek był okropnie zaniedbany, ale zamieszkany. Tylko w połowie jednego okna były szyby, pozostałe niedbale pozabijane deskami. Podobnie wyglądał dach, obraz nędzy i rozpaczy. Poszedłem dalej. Okazało się, iż cała – niewielka wioska – wygląda podobnie jak młyn. Domy waliły się, obejścia były w strasznym stanie, wszędzie brud i nieład. Wszedłem na dziedziniec domostwa, na którym widniała czerwona tabliczka z napisem SOŁTYS. Pół dachu tego sołtysowego domu zawaliło się na jedną stronę – widać ludzie zamieszkiwali w drugiej połowie. Zapukałem do drzwi.
Nikt się nie odezwał, ale słyszałem jakieś odgłosy. Zapukałem raz jeszcze i pchnąłem drzwi.
W sieni ujrzałem piorącą w balii kobietę. Powiedziałem: „dzień dobry”. Obejrzała się, w jej oczach zobaczyłem złość, wściekłość i nienawiść. Przerwała pranie i nie odpowiedziała na pytanie, rzuciła przez plecy: „I czego tu szuka?” Zapytałem o mleko. „Nie ma” – padła szorstka odpowiedź. „A jajka?” „Nie ma i niech idzi stąd precz” Aluzję pojąłem i wróciłem na biwak. Opowiedziałem wszystko koledze – nic z tego nie mogliśmy pojąć.
Udałem się kajakiem na drugą stronę jeziora, do leżącej nad nim wioski. Cóż za diametralna różnica. Czysto, zadbane domostwa, ogródki pełne kwiatów. Już w pierwszej chacie przyjęto mnie uprzejmie i sprzedano mleko i jajka. Zapytałem gospodarzy, cóż to za tak dwa różne świty nad tym samym jeziorem. Uświadomiono mnie, że tam mieszkają ludzie wysiedleni z Bieszczad. Wszystko stało się jasne. Żyli z dnia na dzień – pewnie nie czuli się tam u siebie. Odradzono nam pozostanie na tamtym brzegu. Oczywiście z rady skorzystaliśmy.
Takie było nasze pierwsze spotkanie ze szlakiem Drawy.
W gościnie u rybaka nad jeziorem Drawsko
Bez żalu opuszczaliśmy jezioro Żerdno. Ładując rzeczy na kajak odkryliśmy jeszcze jeden, istotny jego walor – pakowność. Wszystko swobodnie się zmieściło i zostało jeszcze sporo miejsca. Wypłynęliśmy na jezioro Drawsko, duże, ładne, o bardzo mocno rozbudowanej linii brzegowej, ze sporą, na samym prawie środku, zamieszkała wyspą.
Znowu wiał północny, przejmujący, zimny i porywisty wiatr. Jezioro było z lekka rozhuśtane, ale my byliśmy spokojni. Nasz „Neptun” posiadał przecież wewnątrz, po obu stronach burt, na całej długości, nadmuchiwane „kiszki” powietrzne, zapewniające kajakowi niezatapialność. Cóż to za wspaniałe rozwiązanie. Kajak trzyma się na fali jak kaczka. Nie ma mowy o żadnej wywrotce. Jakiż to komfort psychiczny dla załogi, toteż płynęliśmy przez sfalowane jezioro bez żadnych obaw i kompleksów, raczej z uczuciem zadowolenia z lekkich przechyłów kajaka, spowodowanych atakującymi go falami. Dążyliśmy ku znajdującemu się po przeciwległej stronie jeziora ujściu Drawy. Zacinało nieprzyjemnie zimnym deszczem.
Mokre, zgrabiałe, chłostane wiatrem dłonie z trudem utrzymywały wiosła. Pragnęliśmy jak najprędzej dostać się na rzekę, aby tam schronić się przed tym jakże nieprzyjemnym wiatrem.
Kiedy wpłynęliśmy na Drawę i podpłynęliśmy do jej prawego, zarośniętego brzegu, przestaliśmy natychmiast wiosłować. Zaczęliśmy rozcierać zmarznięte ręce. Sięgnąłem po termos z gorącą herbatą z rumem, aby rozgrzać się od środka. Gdy już nieco „odtajaliśmy”, Maciek zmobilizował mnie do posłużenia się posiadanym spinningiem. Uczyniłem to chętnie i już za pierwszym rzutem złapałem niewielkiego szczupaczka. Deszcz padał cały czas. Niebo z szarego nabrało ołowiowego koloru. Zanosiło się na deszczową „trzydniówkę”.
Zaproponowałem Maćkowi poszukanie biwaku nad jeziorem i przeczekanie tej nieprzyjemnej aury – może się wreszcie wypada. Zaraz po wpłynięciu na jezioro, po lewej stronie, za linią szuwarów znalazłem odpowiednie miejsce na biwak. Od strony jeziora od wiatru chroniły nas szuwary i dość gęsta ściana krzaków i olch, a od lądu sosnowy młodniak. Deszcz ustał na chwilę, którą skwapliwie wykorzystaliśmy na rozstawienie namiotu i zagospodarowanie biwaku. Kiedy się już urządziliśmy i w namiocie był pełen „klar”, oczyściłem szczupaczka, podzieliłem na dzwonka i pozostawiłem w przykrytym kocherku pod tropikiem. Maciej został na gospodarstwie, a ja udałem się na dalsze łowy. Na tak zwaną podrywkę złapałem przy ujściu rzeki kilkanaście dorodnych żywczyków – małych płotek – i odpłynąwszy nieco dalej zakotwiczyłem się jakieś piętnaście metrów od brzegu. Zmontowałem żywcówkę i zarzuciłem do wody, na głębokość około ośmiu metrów. Miałem nosa. Zaczęły brać piękne okonie „garbusy”, takie po pół kilo każdy. Miałem dziesięć ploteczek, wyholowałem osiem „garbusów”. Trwało to w sumie może pół godziny. Kiedy wróciłem na biwak, Maciek wprost nie chciał wierzyć: „Dopiero co poszedłeś i już wracasz, i to z taaakimi rybami?” Zabraliśmy się zaraz do ich czyszczenia nad brzegiem jeziora. Wyfiletowałem wszystkie okonie. Łby, grzbiety i ogony poszły do wody, na dokarmianie raków, a my mieliśmy dwa naczynka kocherowe pełne czystych płatów okoniowego mięsa.
Po powrocie na biwak zauważyliśmy opodal namiotu siedzącego oblizującego się lubieżnie kundla, który zamiast nas obszczekać, przyjaźnie merdał puszystym ogonem.
Zabierałem się do przyprawienia filetów, więc sięgnąłem po dzwonka szczupacze, ale kocherek, w którym powinny się znajdować był wywrócony i pusty. Wszystko jasne: i to oblizywanie i to przyjazne merdanie ogonem przez kundelka, amatora dobrze oczyszczonych ryb. Nie żywiliśmy do niego żadnego żalu. Byliśmy raczej lekko zdziwieni, zaskoczeni. No bo pies i ryby?
W stojącej na gazowej kuchence patelni skwierczał już gorący olej. Wpuszczałem właśnie do niego pierwsze przygotowane odpowiednio filety z okonia, kiedy z zagajnika wyszły schludnie odziane dziewczynki – ośmio – i dziesięciolatka – z uzbieranymi w słoikach poziomkami. Kundelek podbiegł do nich natychmiast, podskakując i radośnie merdając ogonem. Teraz wiadomym się stało, skąd on się tu wziął, na tym pustkowiu.
Dziewczynki pozdrowiły nas i zapytały, skąd przybywamy i jak się tu dostaliśmy, bo od strony lądu dostać się tu może tylko wtajemniczony. Nie przypuszczały, iż mogliśmy przypłynąć kajakiem – nie było go bowiem widać ukrytego za krzakami. Przedstawiliśmy się uprzejmi, poinformowaliśmy, jak tu trafiliśmy, wywołując ich wielkie zdziwienie: „W „taką brzydką pogodę kajakiem po tym wielkim jeziorze...?” Podały nam swoje imiona i powiedziały, że są córkami gospodarującego na tym jeziorze rybaka i mieszkają tu niedaleko.
Chcieliśmy od nich kupić jeden słoik poziomek, ale sprezentowały go nam, a pieniędzy nie chciały. Zrobiły to tak spontanicznie i szczerze, iż byliśmy całkowicie zaskoczeni i wręcz rozczuleni. Zrewanżowaliśmy się cukierkami i zaprosiliśmy je do popróbowania filetów, ale one uśmiechnęły się tylko mile i podziękowały grzecznie, mówiąc: „My mamy ryby na co dzień, a panowie są na pewno głodni”. Oświadczyły, iż muszą już wracać, bo pewnie zaraz znowu zacznie padać.
Uczta okoniowa była wyśmienita, a nieoczekiwany deser sprawił, że pomimo „psiej pogody” bardzo poprawił nam się nastrój. Było jeszcze za wcześnie, aby kłaść się spać.
Zastanawialiśmy się właśnie, co by tu zrobić z tak pięknie rozpoczętym popołudniem, kiedy od zagajnika przybiegł najpierw znajomy kundelek, a za nim przyszedł mężczyzna w średnim wieku, tatuś dziewczynek. Przywitał się z nami i zaproponował, abyśmy zwinęli namiot i przenieśli się do rybakówki, zapewniając, że jest dostatecznie duża i pomieścimy się w niej wygodnie wszyscy. „No bo co będą panowie tu marznąć i moknąć, a radiowa prognoza pogody nie zapowiada na najbliższe dni żadnej poprawy”. Sumitowaliśmy się i bronili, że my kajakarze przywykliśmy do takich sytuacji, że nie chcemy robić im kłopotów itd. Ale rybak rzekł: „No to zapraszam panów choć na wieczór do nas, trochę się ogrzać, wypić kawę, spróbować świeżo wędzonej sielawy. Dodam, że córeczki, przy pełnej akceptacji matki zapowiedziały mi, abym bez was nie wracał”. Argumenty były tak przekonywające, miłe, „perspektywiczne” i nam wyjątkowo pasujące, że zaproszenie przyjęliśmy. Wyraziliśmy tyko obawę o pozostawienie bez opieki naszego dobytku. „Ależ panowie – usłyszeliśmy w odpowiedzi – tu jest całkowite odludzie, do wioski ponad trzy kilometry, no i ta pogoda. Nie ma obawy, nic wam na pewno nie zginie”. Rozwiawszy nasze ostatnie wątpliwości udaliśmy się za gospodarzem terenu w gościnę. Wnet natrafiliśmy na dość rozległe mokradło, na przewężeniu którego leżały liczne kłody drewna, z różnych gatunków umożliwiające przedostanie się na drugą stronę. Stąpając po tych kłodach czuliśmy się jak na „Czerwonych Błotach” w Biebrzańskim Parku Narodowym.
Okazało się, że rybakówka usytuowana była na półwyspie, na który od lądu można było się dostać tylko przez te mokradła. Od strony jeziora była całkiem zasłonięta uroczą zatoczką, której wysokie trzciny oddzielały ją od głównej toni. Stojący na lekkim wzniesieniu terenu stary, drewniany, trzciną kryty. Ale dobrze utrzymany dom, jak też całe pozostałe obejście świadczyły, iż jego właściciel jest dobrym gospodarzem. W drzwiach domu stała sympatyczna i uśmiechnięta gospodyni oraz wyraźnie zadowolone dziewczęta.
Zaproszono nas do środka, gdzie za stołem siedział już dość wiekowy mężczyzna. Jego mocno ogorzała twarz poorana była wieloma głębokimi zmarszczkami, ukrywającymi lekko przymrużone siwe oczy. Duże, szerokie – z grubymi, jakby opuchniętymi palcami – dłonie bezwładnie leżące na kolanach świadczyły, iż ich właściciel jest człowiekiem wielkiego trudu i ciężkiej pracy, której mu jego długie życie nie oszczędziło. Był to poprzednik obecnego gospodarza rybakówki. Nie był jednak członkiem rodziny.
Podwieczorek – pewnie po słowińsku lub po kaszubsku – zaczął się od kawy i pysznego, własnego wypieku ciasta drożdżowego. Na chwilę przestał padać deszcz, więc gospodarz oprowadził nas po swych włościach. Wskazując na wędzarenkę, znad której unosił się ku górze lekki błękitny dymek, rzekł: „Jeszcze odrobinę cierpliwości, a sielawka będzie w sam raz”. Muszę powiedzieć, iż raz kiedyś jadłem już wędzoną sielawę na zimno. Była bardzo smaczna. Ale ciepłej, prosto z wędzarni, takiej ociekającej jeszcze tłuszczykiem nigdy przedtem nie jadłem. Nic więc dziwnego, iż na samą myśl o tym z łakomstwa pociekła mi ślinka.
Udając się z wizytą do tej gościnnej rodziny, wzięliśmy do chlebaka cukierki i butelkę żubrówki. Zabrałem także – na wszelki wypadek – aparat fotograficzny. Lubię fotografować, może wpadnie jakiś ciekawy temat? No i wpadł! Jak to dobrze, że nie zostawiłem mojej „Practiki” w namiocie. Kiedy ponownie zasiedliśmy w przytulnej i ciepłej izbie, obdarowaliśmy dziewczynki cukierkami i postawiliśmy na stół żubrówkę, małżonka rybaka zapytała, czy nie zechciałbym zrobić paru zdjęć dziewczynkom na pamiątkę ich dzieciństwa, tu, na tym pustkowiu. Bardzo mnie uradowała ta propozycja, bowiem dawała mi szansę choć częściowego rewanżu za tę bezprzykładną gościnność. „Ależ oczywiście, z przyjemnością to uczynię” – odpowiedziałem z radością. Wypstrykałem cały film. No, bo dzieci osobna, potem razem, potem zdjęcie rodzinne, całe obejście, obydwaj rybacy przy łodzi i suszących się sieciach i co tam jeszcze. Radość była wielka, myślę iż obustronna.
W pewnym momencie, po zrobieniu zdjęć, gospodyni zapytała: „A czy my moglibyśmy zakupić te zdjęcia?” „Droga Pani – rzekłem – nie odkupić, ja państwu te zdjęcia – jeśli się tylko udadzą – przyślę, oczywiście łącznie z negatywem”. „O! To by było cudownie. Ale wie pan, tu u nas kiedyś byli jedni państwo przez parę dni, robili zdjęcia, też obiecali przysłać.
Myśmy się tak bardzo cieszyli, jak dzisiaj – ale nie przysłali”.
Zapewniałem serdecznie, że przyślę na pewno. Wziąłem adres i teraz sam się tylko w duchu modliłem, żeby choć te zdjęcia się udały.
Po tej sesji fotograficznej na stole pojawiły się cieplutkie, złociste, ociekające tłuszczykiem sielawki. Cóż to był za niebiański smak, a jaki aromat – tego się nie da wyrazić najbardziej nawet wyszukanymi słowami. Tego trzeba spróbować!!!
Wieczór upływał nam w cudownej, ciepłej, rodzinnej atmosferze. Dziadek rybak ciekawie opowiadał, jak za Niemca gospodarował na drawskim jeziorze. Jaki bogaty był jego właściciel. Ile ryb w nim było. Do handlu szły tylko dorodne sztuki, a reszta z sieci wracała do jeziora. Mówił starym, ciekawym narzeczem słowińskim – pochodził z okolic Ustki.
A deszcz znowu siąpił. Czas nam upłynął nie wiadomo kiedy, i to tak ciekawie i przyjemnie, że nie bardzo chciało się wracać – do czego nas zresztą namawiali gospodarze.
Wracaliśmy jednak koło północy, odprowadzani przez gospodarza i kundelka. Drogę oświetlała nam duża latarnia gospodarza.
Kiedy rano – koło ósmej – wystawiłem z namiotu głowę, aby zobaczyć jaka pogoda, pod tropikiem zobaczyłem gliniany garnek z mlekiem, przykryty bochenkiem cudownie pachnącego świeżutkiego, domowego wypieku chleba! Czyż można było marzyć o lepszym śniadanku?
U tej niezapomnianej rodziny spędziliśmy jeszcze półtora dnia. Takich wspaniałych przeżyć i ludzkiej, rzeczywistej przyjaźni nie zapomina się nigdy.
Chciałem dodać, iż Pan Bóg był dla mnie łaskawy. Zdjęcia, mimo kiepskiej pogody, udały się. Słowa dotrzymałem, wysłałem je razem z negatywem na ich adres – listem poleconym.
Nie podałem mego adresu w obawie, aby czasem nie zechcieli przesłać mi pieniędzy. Jestem przekonany, że zdjęcia dotarły. Bywajcie moi mili znad jeziora Drawsko. Nigdy Was nie zapomnę.
Łabędzie jezioro
Ładny był ów biwak nad jeziorem Wilczkowo. Lekko podwyższony, Suchy brzeg, równy teren, dogodne dojście do wody, piękny las zapewniały nam wygodny pobyt. Nie mogliśmy jednak liczyć na dobrą pogodę – ciepło i mniej owadów. Ale cóż zrobić, było to już takie paskudne lato, a szczególnie lipiec.
Zatem, bez większego entuzjazmu udaliśmy się do jeziora na pierwszą toaletę. Woda była tak zimna, iż bohaterstwem z naszej strony było wejście do niej, aby się umyć, tym bardziej, że podwiewał zimny wiatr. Rozebrani do pasa, stojąc – a raczej przestępując z nogi na nogę nacieraliśmy się wodą, parskaliśmy jak przysłowiowe konie w kąpieli, nie z zadowolenia, czy też rozkoszy, lecz z zimna, szczypiącego nasze zanurzone po kolana w wodzie nogi. Nic też dziwnego, że mycie poszło nam wyjątkowo szybko. Wyszedłszy z wody nacieraliśmy się mocno ręcznikami, aby wzmóc krążenie krwi i rozgrzać się czym prędzej. Jednak nasze dolne kończyny – do miejsca zanurzenia w wodzie – dłuższą jeszcze chwilę uporczywie trzymały zimno. Dopiero kiedy ubraliśmy grube, wełniane skarpety i zbawcze, ciepłe dresy, zaczęło w nas wstępować z powrotem ciepło.
Zabraliśmy się dziarsko do przygotowania śniadania. Maciek kroił chleb, ja zająłem się smażeniem jajecznicy. Pokrywka małego czajniczka podskakiwała już raźnie do góry, zmuszana do tego gotującą się wodą. Na drugim palniku, w kocherowym naczyniu skwierczały spyrki z dobrze przerośniętego, wędzonego boczku, łaskocząc mile nasze nozdrza smakowitym zapachem. Dodana do spyrek cebula wzbogaciła jeszcze te zapachy. W naczyniu czekało na wlanie do spyrek i cebuli osiem dobrze wymieszanych jaj. W trakcie tych przygotowań łykaliśmy ślinkę, pragnąc jak najprędzej tej gorącej jajecznicy.
Dopiero po jej spożyciu i wypiciu dużej ilości gorącej herbaty zrobiło się nam naprawdę ciepło.
„Maciek! Zostawiam ciebie na gospodarstwie i płynę kajakiem na drugi koniec jeziora do wioski po mleko, jajka i chleb. Weź moje wędki i popróbuj – może coś ci się uda złowić” -
oświadczyłem stanowczo. Nie zauważyłem, aby moja propozycja przyjęta została przez Maćka z zadowoleniem, ale ktoś musiał zostać. Nie mogliśmy zostawić całego dobytku na łaskę losu.
Z prawej strony naszego biwaku mieliśmy małą sympatyczną zatoczkę, w której pływał dostojnie samotny, śnieżnobiały łabędź – pewnie prawowity jej władca.
Wsiadłem do naszego wspaniałego „Neptuna” i wziąłem kurs na widoczną w oddali wioskę. Kiedy byłem już w połowie jeziora, zauważyłem, na tle wysokiej trzciny po prawej stronie, rodzinę łabędzią. Ona i czworo szarych łabędziątek, kierujących się wyraźnie ku szuwarom, i on – pan mąż zapewne, który starał się odwieść mnie od swej rodziny jak najdalej, płynąc ku mnie z fantazyjnie nastroszonymi skrzydłami, wydając co pewien czas chrapliwe pomruki. Nie miałem zamiaru ich płoszyć, ani też płynąc w ich kierunku.
W pewnej chwili za moimi plecami usłyszałem narastający, charakterystyczny świst mocno pracujących skrzydeł. Za moment przeleciał nade mną i wylądował, całkiem niedaleko od odstraszającego mnie łabędzie, samotnik z naszej zatoczki.
Sytuacja zmieniła się diametralnie. Oddzielający mnie od swej rodzinki samiec, nastroszywszy jeszcze bardziej swe skrzydła, przestał się raptem mną interesować i z dużą szybkością popłynął ku intruzowi. Tamten, równie nastroszony, płynął odważnie na spotkanie swego przeciwnika. Zbliżali się do siebie szybko i, mimo iż zwą ich łabędziami niemymi, wydali chrapliwe i złowrogie, nic dobrego nie wróżące pomruki. Kiedy podpłynęli już na odległość swych długich szyj i mocnych, ogromnych skrzydeł, zaczęła się regularna walka.
Łabędzica w międzyczasie wpłynęła ze swymi małymi, chcąc je ukryć przed intruzem, w zbawcze szuwary. Tymczasem rywale, stojąc prawie na czubkach łap, tłukli się niemiłosiernie rozpostartymi skrzydłami, aż echo rozchodziło się po jeziorze. Ich giętkie i długie szyje prostowały się co chwila energicznie i zadawały dziobami uderzenia, pewnie bolesne, po których w powietrzu unosiły się wyrwane pióra. Woda wokół miejsca walki była wzburzona, to odpychającymi się silnie od jej powierzchni szerokimi łapami, to silnymi uderzeniami skrzydeł.
Przestałem wiosłować, by z zapartym oddechem obserwować to niecodzienne, groźne, ale i piękne widowisko. Walka ta przypominała, jako żywo, scenę baletu na wodzie. Pomyślałem sobie – czyżby ten słynny kompozytor rosyjski – Piotr Czajkowski – przed skomponowaniem muzyki do znanego w świecie baletu pt. „Jezioro łabędzie” był także świadkiem podobnego widowiska. Jakże bowiem balet ten pasował do tego, co miałem szczęście i przyjemność oglądać na jeziorze Wilczkowo. Była to walka na śmierć i życie. Jeden łabędź bronił swej prawowitej rodziny, drugi zaś chciał tę „damę” i dzieci zdobyć dla siebie! Był to więc niejako śmiertelny taniec. Walka dobra ze złem.
Wprawdzie obaj rywale byli śnieżnobiali, ale ja oczami wyobraźni widziałem w tej walce pojedynek czarnego i białego łabędzia ze wspomnianego już baletu Czajkowskiego. Zdało mi się nawet przez chwilę, iż słyszę tę cudowną muzykę.
Walka trwała dość długo. Łabędzie były tak zaabsorbowane sobą, że wcale nie zwracały uwagi na moją obecność. Dzielnie broniący swej rodziny samiec zaczął stopniowo przeważać w walce. Jego silne uderzenia skrzydeł i dziobu musiał intruz nieźle odczuć, bowiem zaczął wyraźnie opadać z sił, cofać się, aż wreszcie odpłynął z pola walki. Próbował potem poderwać się do lotu, ale szło mu to jednak dość opornie, ty bardziej iż przez cały czas odganiany był przez zwycięzcę. Wreszcie, z dużym wysiłkiem, biegnąc zrazu po tafli jeziora, klepiąc po niej łapami o mocno wymachując rozpostartymi do maksimum skrzydłami, poderwał swój piękny, smukły korpus nad wodę, zatoczył spory łuk w powietrzu i jak niepyszny poszybował do swojej zatoki. Zaś zwycięzca, doprowadziwszy się do porządku i wydawszy kilka donośnych, oznajmujących jego chwałę odgłosów, spokojnie popłynął w kierunku trzcin.
Tego wyreżyserowanego przez matkę naturę, jedynego w swoim rodzaju i cudownego widowiska nie zapomnę nigdy.
Nocny spływ
Mój pierwszy spływ Drawą nie udał się. Powodem była okropna pogoda, zimno i ciągłe opady deszczu. Udało mi się wówczas poznać tylko jezioro Żerdno, Drawsko, Wilczkowo i kawałek Drawy do Złocieńca, gdzie spływ przerwaliśmy. Toteż Janusz z naszego Koła PTTK zainicjował spływ tą rzeką w lipcu 1968 roku, zgłosiłem się bez wahania.
Chętnych było osiem osób, akurat tyle, ile mieściło się w naszej biurowej „Nysce”, którą dojechaliśmy do Starego Drawska, gdzie rozpoczęliśmy spływ. Kajaki i namioty jechały „Żukiem”. Oprócz dorosłych mieliśmy dziewczynkę i chłopczyka, sześciolatków, i młodzieńca lat dziesięć – dzieci uczestników spływu.
Pogoda była wyśmienita. Ciepło, pełne słońce. Miejsce biwakowe ładne i wygodne.
Dopisywały humory, przygotowana nad wodą pierwsza spływowa kolacja smakowała wyśmienicie. W dobrym nastroju wyruszyliśmy na szlak Drawy. Kiedy jednak na kolejnym etapie spływu dopływaliśmy do mostu na drodze z Drawna do Kalisza Pomorskiego, gdzie Drawa wypływa z jeziorka Dębno Małe i chcieliśmy płynąć dalej, stojący na moście uzbrojony żołnierz oświadczył: „Dalej płynąć nie wolno, tam jest poligon i ostra strzelanina!”
Janusz pomimo to chciał nadal płynąć, ale kiedy wartownik zdjął z pleców karabin maszynowy, wycofał się. Wysiadłem z kajaka, podszedłem do wartownika i w spokojnej rozmowie dowiedziałem się od niego, że odcinek zakazany liczy sobie około dwudziestu kilometrów, ale jak chcemy, to możemy popłynąć między północą a siódmą rano. Bowiem o dwudziestej czwartej zdejmują wartownika i przywożą nowego dopiero o siódmej. Rzeka w tym czasie jest wolna i bezpieczna. Nie było wyjścia. Musieliśmy czekać do północy.
Rozbiliśmy zatem tylko jeden namiot, dla matek i maluszków, aby go szybko zwinąć przed północą i zajęliśmy się gotowaniem obiadu. Była bowiem godzina szesnasta, do wypłynięcia jeszcze daleko.
Ja uzbroiłem swój spinning i udałem się kajakiem na łowy. Płynąc przy szuwarach, skręcałem właśnie w małą zatoczkę, kiedy wzrok mój zatrzymał się na jakimś dużym, czerwonym przedmiocie. Okazał się nim być wielki, korkowy spławik, używany do połowów na „żywca”.
Łatwo się było domyśleć, iż szczupak musiał zerwać żyłkę i uciec w szuwary ze zdobyczą, żyłką i tym spławikiem. Nie miałem pewności, czy moje domysły się sprawdzą. Przecież to zdarzenie mogło się stać dość dawno i szczupak mógł się oswobodzić, ściągnąć żyłkę ze spławika i odpłynąć. A może wisi tam zdechły? Mimo to podpłynąłem tam i wyjąłem z wody spławik, za którym było jaszcze sporo żyłki. Owinąłem ją parę razy wokół dłoni i zacząłem wyciągać resztę zatopionej w wodzie żyłki. W pewnym momencie poczułem szarpnięcie, a w szuwarach zakotłowało się nieźle. Wówczas zdecydowanym ruchem zacząłem ściągać żyłkę do siebie i po chwili ukazał mi się ładny i dość duży szczupak. Po krótkiej szarpaninie miałem go już w kajaku. Miał osiemdziesiąt centymetrów długości, a wędkarska, sprężynowa waga wskazywała ciężar cztery kilogramy i dwadzieścia dekagramów. Uwolniłem go z dwóch grotów potężnej kotwiczki, spławik i kotwiczkę schowałem do torby, a szczupaka zahaczyłem na kotwicę mego błysku.
Po ochłonięciu z tej nieoczekiwanej przygody powróciłem na biwak, wyszedłem na brzeg z przyczepionym do błysku nieszczęśnikiem, wzbudzając ogólny zachwyt i podziw. Zaczęły się ochy i achy, w rodzaju: „Ale szczupak, jaki wielki, ale piorunem go złowiłeś” itd. „Za drugim rzutem” – powiedziałem bez zająknięcia. Zaczęło się mierzenie, ważenie, dalsze zachwyty a ja w duchu współczułem swemu koledze wędkarzowi, któremu się to przydarzyło, ale też cieszyłem się, że taki ładny okaz mnie się dostał.
Zajęliśmy się oprawianiem ryby, potem smażeniem, no i konsumpcją.
O północy podjechał wojskowy „łazik” i „zdjął” z mostu strażnika. Szybko zwinęliśmy namiot. Ułożyliśmy zaspane dzieciaki w kajakach i w całkowitych ciemnościach opuściliśmy gościnny biwak wypływając, nie bez pewnej obawy, na tajemniczą nocną wyprawę.
Staraliśmy się trzymać blisko siebie, od czasu do czasu snopem światła latarki oświetlaliśmy sobie niewidoczny nurt rzeki. Uchroniło to nas wielokrotnie od niechybnych wywrotek na leżących w rzece dość licznych kłodach, co w nocy nie należałoby raczej do przyjemności. Płynęliśmy w absolutnej ciszy. Towarzyszył nam tylko miarowy chlupot naszych ostrożnie do wody wkładanych wioseł. Nadsłuchiwaliśmy bacznie, a kiedy tylko dał się słyszeć wzmożony szum rzeki, w ruch szły latarki i w ten sposób udało nam się pokonać wiele niewidocznych po ciemku przeszkód. Mimo to nie ustrzegliśmy się od parokrotnego uderzenia dziobem kajaka w brzeg rzeki, która tu właśnie ostro skręcała, lub od ugrzęźnięcia na trudnej do wyczucia nocą mieliźnie. Po pewnym czasie nabraliśmy jednak wprawy i wyczuliliśmy się na każdy, najmniejszy nawet szmer.
Gdzieś koło godziny drugiej trzydzieści ciemności zaczęły powoli blednąć. Można już było rozpoznawać kontury rosnących nad brzegiem rzeki drzew, co pozwalało nam już nieco spokojniej nawigować. Z każdym zamachem wiosła stawało się nieco jaśniej. Następował brzask. Natura zaczęła się budzić do życia. Najpierw usłyszeliśmy pierwsze, nieśmiałe jeszcze trele, ptaszków, a gdy wypłynęliśmy na rozlewisko Drawy, intensywność głosów różnego ptactwa wodnego zaczęła narastać. Na wschodniej części nieboskłon zaczął różowieć od niewidocznego jeszcze, ale już wschodzącego słońca. Na powierzchni wody zaczęły formować się delikatne, rzadkie, wędrujące mgiełki. Oczom naszym ukazał się zupełnie inny świat, w całkiem nieprawdopodobnych kolorach. W pewnej chwili ujrzałem Julka i jego syna wpływających w taką delikatną mgiełkę i ku memu ogromnemu zdumieniu stwierdziłem, iż objęci zostali jakiś cudownym, niespotykanym, delikatnym fioletem.
Chwyciłem swą nieodłączną „Practikę” i z wielką obawą, aby mi to wspaniałe widowisko nie rozwiało się tak szybko, jak się zjawiło, usiłowałem je sfotografować. Bardzo się obawiałem, czy aby wyjdą mu na przeźroczach te delikatne refleksy świetlne. Wyszły.
Wówczas zrozumiałem, że dziwne, czasem nienaturalne dla nas – oglądających odrazy słynnych impresjonistów – barwy istnieją, trzeba je tylko umieć zauważyć. Tak – pomyślałem – oni – artyści malarze, rzeczywiście te kolory widzą. Nam, dzięki tej nocnej wyprawie, dane było też je zobaczyć.
Kiedy opadły, rozpłynęły się gdzieś nasze zwiewne mgiełki i odkryły już nas wszystkich, wysłuchaliśmy najpiękniejszego koncertu symfonicznego na świecie, którego niezrównanym dyrygentem była sama natura. To grał nam i śpiewał budzący się do życia świat przyrody, a zwłaszcza jego fauny. Chlupot wody poruszonej przez polującego szczupaka stanowił niejako akompaniament dla niecierpliwego kwakania głodnych kaczek. Charakterystyczny, solowy głos perkoza wzbogacał akordem miękkich dźwięków szum skrzydeł nisko lecących łabędzi, a odgłosy „rozgadanych” kurek wodnych pięknie uzupełniały ten wspaniały utwór. Wszystko to w przepięknej scenerii brzasku dnia i coraz bardziej czerwieniejącego nieba. Chłonęliśmy z zachwytem ten niepowtarzalny koncert całą duszą.
Tego, co usłyszeliśmy i zobaczyliśmy, nie da się opisać żadnymi, najpiękniejszymi nawet słowami. To trzeba samemu zobaczyć i przeżyć. Chyba nikt z nas nie żałował tej nieprzespanej nocy, chwili grozy i niepewności podczas płynięcia czarną nocą. Wszystko to wynagrodził nam wielokroć ten cudowny spektakl; budzący się do życia nowy, letni poranek.
Leśniczówka
Kolejny dzień na Drawie nie zapowiadał szczególnych atrakcji. Płynęliśmy wolno, podziwiając piękno rzeki, wijącej tu wśród młodych lasów, raz zbliżających się do samych jej brzegów, to znów nieco się od nich oddalających. Po drodze mijaliśmy wiele ładnych, nadających się na biwak miejsc. Na to było jednak jeszcze za wcześnie. Tego dnia chcieliśmy płynąć jak najdłużej, na następny dzień zostawiając najkrótszą trasę. Był to bowiem ostatni dzień spływu, i około godziny piętnastej w miejscu, gdzie Drawa wpada do Noteci, miały już czekać środki transportu.
Było upalni i parno. Deszcz wisiał w powietrzu. Uprzedzał nas lojalnie o swym zbliżaniu, wydając najpierw słabo słyszalne, potem coraz głośniejsze burzowe pomruki. Słońce znikło za chmurami, które stopniowo przybierały ciemnosiny kolor, rozjaśniany od czasu do czasu coraz to silniejszymi rozbłyskami błyskawic. Coraz głośniej i bliżej zaczęły bić pioruny.
Nadciągała prawdziwa i groźnie wyglądająca burza. Zawczasu odzialiśmy się w stroje przeciwdeszczowe i rozglądaliśmy się za dogodnym miejscem na przeczekanie zapowiadającej się ulewy. Rzeka na tym odcinku była stosunkowo wąska, a brzegi jej porośnięte sporą ilością rozłożystych krzaków. Wpłynęliśmy właśnie pod baldachim jednego z gęściejszych, kiedy po pierwszych, rzadkich jeszcze, ale wielkich kroplach deszczu, chlusnęła z czarnego już nieba, przy ogłuszającym akompaniamencie coraz silniej bijących piorunów, gęsta ulewa. Woda na powierzchni rzeki wyglądała tak, jakby właśnie zaczęła się gotować. Z wielką siłą spadające grube krople deszczu dziurawiły gładką toń, tworząc jakby jamki, z których wyskakiwały do góry dość wysokie słupki odbitej wody, aby za moment dosłownie opaść w tworzony przez uderzenie deszczu pierścień wody i w nim zniknąć. Przy ogromnej intensywności i gęstości opadu wyglądało to fantastycznie, rzeczywiście jak gotująca się w ogromnej wannie woda.
Oprócz strojów przeciwdeszczowych naciągnęliśmy na siebie przezroczyste, igielitowe płachty, zabezpieczając w ten sposób kajaki przed dostawaniem się do ich wnętrza deszczowej wody. Spod nich oglądaliśmy to fantastyczne zjawisko, walkę wody deszczowej z woda w rzece. Było to nieprawdopodobnie piękne i niecodzienne widowisko. Jego krasę i fantastykę podkreślały jeszcze błyskawice, a bijące w ziemię gromy toczyły się po wodzie echem złowróżbnego bicia tam-tamów!
Było to doprawdy wspaniałe zjawisko i przeżycie, ale daleki byłbym od prawdy, gdybym powiedział, iż nie mieliśmy stracha. Baliśmy się potwornie.
Burza, jak to burza przyszła, gwałtownie się wyładowała, stłukła wszystko dookoła i poszła sobie gdzieś dalej. Całe wydarzenie trwało może dwadzieścia minut, a nam zdawało się, że trwa i trwa i nigdy się nie skończy. Ale jak mówią słowa jednej z popularnych piosenek – „po deszczu jest słońce...”, tak też było i tutaj. Jeszcze trochę pogrzmiało, popadywał coraz drobniejszy deszczyk, ciemne chmurzyska powędrowały sobie dalej.
Zaczęło się rozjaśniać i wyszło słońce.
Uradowani wypłynęliśmy z ukrycia, szybko pozbyliśmy się przeciwdeszczowych strojów i rozkoszowaliśmy się świeżym, najonizowanym wyładowaniami atmosferycznymi powietrzem. Tymczasem nad powierzchnią rzeki poczęły unosić się opary, tworząc przeróżne dziwne, wprost teatralne figury, jakby nad wodą unosiły się lekko zwiewne baletnice. Było to kolejne piękne, choć krótkotrwałe, zjawisko przyrodnicze, które udało nam się zaobserwować.
Szczęśliwi z powodu przeżytych doznań, w dobrym nastroju ruszyliśmy dziarsko przed siebie. Powoli zbliżał się wieczór. Trzeba więc było rozejrzeć się za jakimś odpowiednim biwakiem, bo i żołądki domagały się swego burcząc okrutnie – jakby miały do swych panów pretensje, że je tak zaniedbują.
Jak na zawołanie, tuż za następnym zakolem rzeki znaleźliśmy niewielkie, ale dogodne miejsce dla kilku namiotów. Na podwyższonym nieco brzegu, otoczona młodym sosnowoświerkowym laskiem, jakby na nas czekała sympatyczna, mała polanka. Szybko rozbiliśmy obozowisko, trochę niżej wyciągnęliśmy na brzeg nasze kajaki i zaczęła się krzątanina koło przygotowywania obiadokolacji. Ja udałem się w nieznane, w poszukiwaniu jakiegoś gospodarstwa, aby dla naszych maluchów dostać mleka, może parę jajeczek i przynieść wody ze studni. Muszę przyznać, że miałem szczęście, tak zwanego „nosa”, bowiem poszedłem w dobrym kierunku. Po dziesięciu może minutach natrafiłem na bardzo zadbaną leśniczówkę.
Po obejściu kręciło się sporo dorodnych kur i kaczek, a przed wejściem do obory stała dobrze odkarmiona, łaciata, czarno-biała krowa. Zaszedłem do środka, gdzie zastałem krzątającą się w kuchni panią leśniczynę. Powitałem ją grzecznie i zapytałem: „Czy nie dostałbym u pani paru jajeczek i litr mleka? Jesteśmy tu, niedaleko nad rzeką w parę osób i mamy ze sobą małe dzieci”. „Tak, oczywiście” – odrzekła i zapytała: „A ile ma być tych jajek? Mam ich dosyć”
W takim razie prosiłbym o dwadzieścia. „Ale na mleko musi pan poczekać trochę -
powiedziała – bo właśnie szykuję się do dojenia.” „Poczekam oczywiście” – odrzekłem.
„Chciałbym też nabrać trochę wody ze studni, czy mogę?” Gospodyni zgodziła się.
W tym momencie nadszedł pan leśniczy. Uprzejmie mnie powitał. Ja przedstawiłem swoją sytuacje, pytając jednocześnie, czy możemy spędzić noc na jego terenie. Zapewnił, że nie tylko jedną, abyśmy tylko nie palili tam ogniska. Był nadzwyczaj miły i uprzejmy. Zapytał, skąd jesteśmy, jak się pływa i czy nam się tu podoba.
Po chwili podeszła jego małżonka z kobiałką dużych, świeżych jaj pytając, w co wezmę jajka i mleko. Powiedziałem, że mam torbę i bańkę na mleko. Kiedy gospodyni wkładała jajka do torby, tak jakby od niechcenia zapytałem, czy jednej kaczuszki nie dałoby się kupić?
„Owszem, tak – rzekła gospodyni – ale, miły panie, w czym i jak w tych warunkach ją upiecze?” Powiedziała to z dużym powątpiewaniem w głosie. Rzeczywiście, o tym nie pomyślałem, ale odparłem ten zarzut mówiąc: „Poćwiartujemy i udusimy w kocherkach”.
Zapytałem jednocześnie, ile za to wszystko jestem winien. Pani leśniczyna wymieniła jakąś sumę za jajka, a za mleko nic nie wzięła, mówiąc: „Ależ skąd, za te trochę mleka dla dzieciaków pieniędzy nie wezmę”. „A za kaczkę to się rozliczymy, drogi panie, jak wam przyniesiemy uduszoną, jak się należy w żeliwniaku, a nie poćwiartowaną w kocherkach” -
stanowczo oznajmił pan leśniczy i zwracając się do żony zapytał: „Prawda Zosiu?” Nie oponowała. Zmartwili się tylko, czy to nie będzie za późno. Bo to jednak musi potrwać.
Zaskoczony absolutnie takim obrotem sprawy, nie zaprzeczałem oczywiście, i jak tylko potrafiłem dziękowałem, zapraszając jednocześnie do wspólnego spędzenia tego wieczoru.
Jak uskrzydlony wracałem do obozowiska z tą zaskakującą wiadomością, ale nikt nie chciał wierzyć w tę historię z kaczką. „Poniosła cię nieco fantazja, Jędruś, z tą kaczką” -
usłyszałem od jednego z kolegów, który jakby chcąc mnie całkiem pognębić dodał: „Pewnie miałeś na nią chętkę i wymyśliłeś dla nas tę całą historyjkę. Chwała ci jednak za mleko, jak i świeżą studzienną wodę. I tak dzielnie się sprawiłeś”.
Muszę tu przyznać, iż trochę mi się zrobiło głupio i nawet zaczęły nachodzić mnie niejakie wątpliwości. A może leśniczy zakpił sobie po prostu i powiedział tak na odczepne. Po co chciałoby im się później wieczorem oprawiać kaczkę, dusić w żeliwniaku i jeszcze nosić nad wodę jakimś tam nieznanym kajakarzom. Ale cóż było robić, pozostało mi tylko czekać, czy to wszystko się sprawdzi. Zjadłem przygotowaną przez mych kompanów smaczną kolacyjkę, wypiłem herbatę i zasiedliśmy do „ogniska”, które tworzyła paląca się małym płomykiem butla gazowa. Dzieci spały już kamiennym snem.
Raptem około godziny dwudziestej drugiej na biwaku zjawił się pies leśniczego.
Przyjaźnie merdając ogonem obszczekał nas z lekka na powitanie. Po chwili pojawili się także – taszcząc pokaźny żeliwniak – sympatyczni państwo leśniczostwo. Tryumfowałem.
Trzeba było widzieć niesamowicie zdziwione miny mych współtowarzyszy. Łatwo można było z nich wyczytać: O rany! Jędrek nie fantazjował, to prawda. Pełne zaskoczenie nastąpiło jednak dopiero, gdy żeliwniak wylądował na trawie i zdjęta została jego pokrywa. Leżała w nim na złoty kolorek uprażona kaczka, obłożona na brązowo przypieczonymi ziemniaczkami i uduszonymi warzywami. Z garnka buchnął w nasze nozdrza zapach tak niebiański i smakowity, że w brzuchach zaczęło nas skręcać, a ślinka się toczyć. Muszę dodać, że kaczka uduszona była na swojskim masełku. Czy możecie sobie wyobrazić, co to była za uczta, wyżerka? Z naszej strony na biesiadny trawnik powędrowała ostatnia półlitrówka żubrówki.
Zabraliśmy się ochoczo do pałaszowania tego niebywałego delikatesu, jakim okazała się kaczka. Jak Pan Bóg przykazał, trzymając w palcach dorodne kawałki kaczuchy, delektowaliśmy się nimi do woli, a pyszny sosik spływał po brodach. Mlaskaniom, zachwytom, pochwałom, ohom i achom nie było końca, co naszym przemiłym gospodarzom sprawiało wyraźną przyjemność. Trudno by mi było stwierdzić, co było smaczniejsze:
kaczka, ziemniaczki czy też warzywa. I tak nie uda mi się słowami opisać tego niebiańskiego smaku. Powiem krótko – to była pycha!!!
Siedzieliśmy z naszymi gośćmi chyba do drugiej w nocy opowiadając, żartując i śpiewając. Bardzo przypadliśmy sobie do gustu. Oczywiście o żadnej zapłacie za kaczkę nie chcieli słyszeć.
Nigdy nie zapomnę ich i tego cudownego i nieoczekiwanego zakończenia dnia w sosnowym lasku nad piękną Drawą.
Część IV TROCHĘ O RYBACH
Bo to się zawsze tak zaczyna
Babięcka Struga, piękna malownicza rzeka wije się pośród mazurskich łąk, między pachnącymi sosnowymi lasami, obejmującymi swą czarująca otuliną jej rozliczne meandry.
Zapatrzeni w piękną toń, której matka natura nie poskąpiła przeróżnego rodzaju wodnego kwiecia, wśród którego majestatem swym i urzekającym wprost pięknem przyciąga oko grzybień biały – nenufar – spływamy swobodnie kajakami, dając się nieść spokojnemu prądowi.
W takiej to ciszy, z rzadka tylko przerywanej charakterystycznymi pluśnięciami wioseł niepostrzeżenie dopływamy do cichej leśnej Stanicy Wodnej PTTK „Babięta”, ukrytej całkowicie z nadbrzeżnym lesie. Małe, czyściutkie domki campingowe z gościnnie otwartymi podwojami zapraszają do swych skromnych wnętrz.
Głos Zbyszka: „Trzeba by zobaczyć czy w tej rzece są ryby – wyrwał mnie z poobiedniej sjesty. Bardziej z ciekawości niż zainteresowania udaję się za nim, obserwuję wszystkie czynności związane z przygotowaniem sprzętu, szukanie pod darniami dżdżownic, zakładanie ich na haczyk i zarzucanie na dość płytki i przejrzysty w tym miejscu nurt. Spławik ustawiwszy się pionowo spływał powoli z prądem, pociągając za sobą wijącego się na haczyku robaka. Z piaszczystego dna do przynęty zbliżała się gromadka dorodnych kiełpików. „O! zaraz będzie branie” – oświadczył Zbyszek. Dzięki płytkiej wodzie, mogłem obserwować cały „proces” łowienia, każdą jego fazę, począwszy od delikatnego dziubania robaka, drgania spławika, jego zatopienia, aż do wyciągnięcia z wody tłustego kiełbika, który miotał się rozpaczliwie na żyłce wędki.
Zabawa trwała aż do kolacji, ale oprócz owych kiełpików nie zanotowałem u Zbyszka żadnych poważniejszych sukcesów.
Letnie, krótkie i pachnące noce spędzane na łonie natury nie nastrajają do długiego spania, zwłaszcza gdy budzi nas z brzaskiem narastającego dnia rozśpiewane ptactwa leśne i wodne, zapraszając do szybkiego opuszczenia pościeli, podziwiania budzącego się do życia otoczenia.
Raz rozbudzony, nie miałem już specjalnej chęci wracać na siennik mego turystycznego leża, tym bardziej że zupełnie przypadkowo wzrok mój zatrzymał się na sąsiednim domku Zbyszków, gdzie oparta o dach stała ładna lekka bambusowa wędka, a na ziemi obok słoik z robakami. Pokusa była zbyt wielka, aby można było się jaj oprzeć. Wnet znalazłem się nad rzeka. Pierwszy rzut i spławik momentalnie zniknął pod wodą, a żyłka dziwnie się naprężyła.
Podekscytowany tak nagłym i nieoczekiwanym zniknięciem spławika, szarpnąłem energicznie wędziskiem i ku memu ogromnemu zdziwieniu i jeszcze większemu zachwytowi, daleko poza moimi plecami, na trawie wylądował dwudziestopięciocentymetrowy kleń. W pierwszej chwili z radości chciało mi się krzyczeć, skakać, śpiewać. Cieszyłem się po prostu jak dzieciak, znajdujący niespodziewanie na chodniku monetę, która da mu wielką radość w postaci porcji lodów. Nie wiedziałem, czy lecieć budzić żonę i chwalić się odniesionym sukcesem, czy budzić Zbyszka. Jednym słowem, na moment zbaraniałem.
Otrząsnąwszy się z tego radosnego przeżycia, szybko przystąpiłem do dalszych łowów.
Wyciągnąłem małego kiełbika, zaczepionego za pyszczek. Nie bardzo wiedziałem, co z nim począć – bowiem wobec „ogromnego”, leżącego na trawie klenia – przedstawiał się raczej mizernie. Spojrzałem na leniwy prąd rzeki i zobaczyłem płynącego wolniutko pod prąd niewielkiego szczupaczka. Nie wiem, skąd mi to wówczas przyszło do głowy, ale mając jeszcze trzepotającego się na haczyku kiełbika zarzuciłem go do wody, jakieś metr przed nadpływającym szczupakiem. Nagle w płytkim nurcie zakotłowało się, spławik gdzieś zniknął, a po chwili zobaczyłem, że mój biedny kiełbik tkwi w dziobatej paszczy drapieżnika, i jak ów rozbójnik spokojnie nakierowywuje go sobie łebkiem do przepastnego przełyku. Tak byłem tym frapującym wydarzeniem pochłonięty, iż zapomniałem zupełnie, że kiełbik w dalszym ciągu znajduje się w mojej mocy jako atrakcyjne – jak się okazało – na zakończeni zestawu łowczego.
Napatrzywszy się do woli całej operacji połykania nieszczęsnego kiełbika, w momencie kiedy już tylko kawałek ogonka wystawał z paszczy napastnika, uświadomiłem sobie nagle, że to przecież ja jestem panem sytuacji w tej chwili. Niewiele się zastanawiając szarpnąłem bambus energicznie do tyłu i za moment na trawę tuż przy brzegu spadł groźny rabuś, wypluwając – jeszcze w locie – podstępnego dla niego kiełbika. Podskakując jednak na sprężystym ogonie, nieuchronnie zbliżał się ku zbawczej wozie. We mnie odezwał się błyskawicznie zmysł myśliwski. W jednej sekundzie ciałem przypadłem do ziemi, dysząc z wrażenia jak zziajana lokomotywa, i złapałem oburącz moją nieoczekiwaną zdobycz.
Odniosłem go potem dalej od wody i ułożywszy obok siebie obydwie prawie jednakowej wielkości ryby klęczałem nad nimi, jak nad największym jakimś skarbem, nie mogąc nasycić swych oczu ich wspaniałym widokiem. Duma ta rozpierała mi pierś, że zapomniałem o bożym świecie. I znów chciało mi się krzyczeć i oznajmiać wszem i wobec, że te „ogromne”
dwa rybiska złapałem właśnie ja! – nie mający, co tu dużo mówić, żadnego doświadczenia -
pst!... kłusownik w dodatku – ale mimo woli.
W tej chwili wydało mi się niezrozumiałe, dlaczego wszyscy jeszcze śpią, dlaczego nikt nie ogląda, nie fotografuje tego wydarzenia. Z tego zapamiętania wyrwał mnie głos mojej „lepszej połowy”: „Andrzejku co ty tu robisz nad wodą z tym kijem tak wcześnie rano?”
Takim postawieniem sprawy poczułem się dotknięty. Byłem bliski świętego oburzenia, że ktoś mi bliski tak rasowy przyrząd, jakim była bambusowa wędka, której zawdzięczałem przecież taki sukces, porównuje do byle jakiego kija. Czułem się przecież mistrzem, ba -
wzbudziłem potem wśród spływowiczów zrozumiały zachwyt. Wprawdzie nie brak było również krytycznych uwag, w rodzaju: „I to mają być ryby? Przecież tu nie ma czego skrobać!” Mimo to cały ten dzień byłem pod wrażeniem cudownego poranka i wiedziałem już na pewno, że po spływie zapiszę się do Polskiego Związku Wędkarskiego, pierwszym zakupem z tak zwanego „zaskórniaka” będzie taka właśnie bambusowa wędka.
Władca głębin
Lipiec 1954 roku był piękny i ciepły. Jeziora mazurskie czyste, brzegi gościnne, nie zabudowane ośrodkami wypoczynkowymi, woda zdatna do picia, a i ryb wszelakich obfitość.
No i błoga cisza.
Spędzaliśmy właśnie urlop na pokładzie naszej zakładowej „Omegi”, zachwycając się pięknem przepływanych jezior, bujnością roślinności i cudownymi, nieprzetrzebionymi jeszcze, wysokopiennymi lasami okalającymi Jezioro Mikołajskie, Bełdany i Nidzkie.
Ileż radości i zadowolenia dawało biwakowanie na bezludnych, czyściutkich, dziewiczych prawie wyspach Śniardw czy Mamrów. W tym czasie żeglarzy na jeziorach widywało się niewielu. Od czasu do czasu spotykaliśmy tylko większe lub mniejsze grupki kajakarzy, dzielnie pokonujących na swych malutkich „łupinkach” rozległe akweny Wielkich Jezior Mazurskich. Ileż wówczas spotykało się na szlaku dzikiego ptactwa, wszelakich gatunków kaczek, perkozów, czapli siwych, nurów, a nierzadko kruki i orły. Pamiętam urocze spotkanie z dostojnie brodzącym w płytkiej wodzie cichej zatoczki, pięknie przez matkę naturę upierzonym czarnym bocianem.
Wspomniałem o mnogości ryb w jeziorach. Jako główny „rybak” na „łajbie” miałem za zadanie dostawę świeżych ryb na stół biesiadny naszej pięcioosobowej załogi. Każdy wytrawny wędkarz wie, iż na ryby – tak jak i na grzyby – trzeba ruszać „skoro świt”. Ja robiłem to z ochotą i wielką przyjemnością. Może już nie tak bardzo dla samych ryb, co dla spotkania brzasku – odchodzącej nocy i rodzącego się dnia. Jeszcze nie widać słonka, a ponad tonią unoszą się już zwiewne, ulotne, wędrujące mgiełki. Wokół rozpoczyna się piękny koncert. Tu kaczki kwacząc czule wyprowadzają na poranną naukę pływania swoje stadko maskująco upierzonych, malutkich jak piąstka kaczuszek, tam perkoz swym ostrym, donośnym głosem nawołuje swoje młode na pierwsze w tym dniu śniadanie. Gwałtowny chlupot wody przy szuwarach świadczy o tym, że rozbójnik szczupak przyczaiwszy się, wyskoczył gwałtownie, aby pożreć przepływającą obok nieostrożną płotkę lub uklejkę. W trzcinach ogromny ruch, mnogość odgłosów i śpiewów bąków, wodników, płysek, pliszek, trzciniaków. Zaś w okalającym jezioro lesie poranny koncert – jakby w podzięce Stworzycielowi za przeżycie jeszcze jednej niebezpiecznej nocy – dają leśne ptaki. Wśród tych licznych odgłosów słychać miarowe, mocne uderzenia dziobu dzięcioła, jakby perkusisty tego wspaniałego zespołu muzyków.
Zasłuchany i oczarowany tym niezwykłym koncertem, nie zauważyłem wschodzącego zza ściany lasu życiodajnego słonka. Znad tafli jeziora zniknęły wędrowne mgiełki. Zaczynał się normalny dzień.
Wówczas zdałem sobie sprawę, iż muszę i ja coś złowić na śniadanie dla mych śpiących jeszcze współtowarzyszy. Z połowem kłopotów żadnych nie miałem, więc gdy zaspani kompani zaczęli wychodzić z namiotu, w mojej siatce miałem już sporo dorodnych płoci i okoni.
Na naszym szlaku leżało piękne jezioro Jagodno. Płynąc nim, przy bezchmurnym niebie, piekącym niemiłosiernie słońcu złapaliśmy absolutny „sztil”. Wiaterek, jak to się mówi -
„zdechł”. Nasza „Omega” posuwała się jeszcze przez chwilkę siłą inercji, kiedy Gienek zwrócił się do mnie mówiąc: „Wozisz i wozisz ze sobą ten spinning i nie łowisz szczupaków.
«Śmajtnij» parę razy za burtę, może się coś grubszego zaczepi”. „Tu, na środku jeziora? -
odrzekłem – przecież to nonsens”. Ale Genio nie dawał za wygraną i ciągnął dalej: „No dobra, dobra wiatru ni ma, flauta absolutna, nawet «smugi cienia», to choćby z nudów porzucaj trochę”. Co było robić. Wyciągnąłem mój krótki – parę razy skracany z uwagi na uszkodzenia – spinning i „śmajtnąłem” za rufę, jak się tylko dało najdalej. Potem jeszcze dłonią wysnułem sporo żyłki, żeby błysk, który w tym czasie opadał sobie swobodnie na dno, był jak najdalej od łodzi. Zacząłem powoli nawijać żyłkę na kołowrotek, gdy raptem poczułem bardzo silne szarpnięcie. Ręka, w której trzymałem spinning, podskoczyła do góry.
Na to Gienek: „No dobra, nie będziemy się tu tak zgrywać”. Ale udawania żadnego nie było.
Końcówka spinningu wygięła się niebezpiecznie, a żyłka cięła taflę jeziora jak żyletka.
Starałem się skracać dystans i nawijać żyłkę, lecz co jej trochę nawinąłem, to mój nieznany jeszcze przeciwnik wysnuwał mi ją z powrotem, przy donośnie grającym hamulcu kołowrotka. Wszyscy byliśmy już bardzo podnieceni. Zniecierpliwieni kibice pytali: Gdzie jest ta cholerna ryba? To musi być jakaś ładna sztuka, a może ty jakąś gałąź ciągniesz”. Czas upływał, a ja pracowicie kręciłem korbką kołowrotka. Na końcu żyłki odczuwałem wciąż duży ciężar i poważny opór, ale powolutku to coś było coraz bliżej łodzi. Krzyki radości i zaskoczenia wydobyły się z gardeł mych kumpli, kiedy wreszcie w odległości trzech metrów od burty potężne salto wywinęło, ukazując się w całej okazałości, ogromne cielsko szczupaka. Po prostu zbaraniałem. Nigdy dotąd nie miałem na haku czegoś tak wielkiego, jeszcze na dodatek na środku jeziora i to na żaglówce. Jak go teraz wciągnąć do łodzi o tak wysokiej burcie. Nie miałem pojęcia. Wpadłem wreszcie na pomysł, że sam chwycę dłonią żyłkę, spinning podam stojącemu obok Mietkowi i będę szczupaka podholowywał do burty, a oni chwycą go za łeb i wciągną do łodzi. Tak pomyślawszy krzyknąłem do Mietka: „Trzymaj spinning”. Nie patrząc, jak podaję i czy ktoś go odebrał, puściłem ten przyrząd łowiecki.
Mietek zauroczony zjawiskiem za burtą, odbierał go także nie patrząc. W wyniku tego spinning spadł do łodzi, a mnie żyłka wyślizgnęła się z dłoni. Na to tylko czekał drapieżnik.
Wywinął jakieś salto, pokazał się nam jeszcze raz w swej majestatycznej krasie, dał nura w głębinę i tyleśmy go widzieli.
Na łodzi zapanowała najpierw absolutna cisza, osłupienie, potem posypały się w moim kierunku seryjki wymyślnych przekleństw, aż w końcu okrzyk rozczarowania: „Taką rybę wypuścić!”
Kiedy opadły już pierwsze emocje, stwierdziłem filozoficznie, że wędkarstwo to rodzaj polowania, raz się uda, innym razem nie. Widocznie był to sam władca tego jeziora, a z królem tak łatwo się nie wygrywa. Przegrana z takim dostojnikiem nikomu ujmy nie przynosi. Tym razem on mnie pokonał, i chwała mu za to.
Okonie
A więc zadecydowane. Franek, jego doświadczony wujek i ja wybieramy się motorami aż w okolice Reszla na pierwszą wiosenną eskapadę wędkarską. Zapowiada się niezła pogoda.
Mamy trzy dni wolnego. To już dla zapalonych wędkarzy za wiele, aby pozostawać w domu.
Jak to mówią – „ciągnie wilka do lasu”.
Po dosyć męczącej kilkugodzinnej jeździe poczciwymi WFM-kami dotarliśmy późnym wieczorem do punku przeznaczenia. Po spożyciu posiłku udaliśmy się – z latarkami na rasówki. Nazbieraliśmy ich sporo. Przedtem zamówiliśmy dwie łodzie rybackie. Udaliśmy się więc na zasłużony odpoczynek, nastawiwszy przedtem podróżny budzik na czwartą rano.
Ranek był śliczny. Bezchmurne niebo, tylko nad jeziorem unosiła się lekka mgiełka. Z przygotowanym już sprzętem udaliśmy się w pobliże szuwarów na poszukiwanie przynęty.
Nie było to takie proste. W naszej co pewien czas wyciąganej podrywce nie zawsze srebrzyły się oczekiwane żywczyki. Zmarnowaliśmy na te łowy chyba z godzinę. Dzieliliśmy akurat na załogi cenną zdobycz, kiedy zaledwie kilka metrów od szuwarów spokojne dotychczas lustro wody zawrzało po prostu. Biedne ukleje uciekały przed głodną „watahą” rozpoczynających właśnie żerowanie okoni. W wielkim popłochu aż wyskakiwały na powierzchnię. Wybornie to nam wyjaśniło sytuację, nie musieliśmy zastanawiać się. gdzie umieścić nasze łodzie. O wyborze miejsca zadecydowały same okonie.
Zakotwiczeni na głębokości około dziesięciu metrów, zarzuciliśmy nasze żywcówki na jeziorną toń. Oczekując niecierpliwie na wygłodniałe okonie, zastanawialiśmy się czy to, co przed paru minutami widzieliśmy, było tylko wędrującą ławicą zuchwałych okoni, czy też jest to ich ulubione miejsce żerowania. Okonie nie dawały na siebie długo czekać. Nasze wielkie kolorowe spławiki zaczęły gwałtownie tonąc pod wodą, jakby je ktoś topił specjalnie.
Gwałtowność brania była tak niespodziewana i wielka, że w pierwszej chwili oniemieliśmy z wrażenia, by potem nagle złapać za wędziska, energicznie zacinając. Wtedy na końcu mojej żyłki dał się odczuć mocny opór. Dzierżąc silnie w rękach jedno wędzisko, z wygiętą w pałąk końcówką, stopą przytrzymywałem drugie, którego kołowrotek w tym czasie wygrywał dość szybką, jazgotliwą, przyjemną dla wędkarza melodię. W tym czasie Franek walcząc z jakąś dużą sztuką nie przestawał wydziwiać na głos: „O rany! Coś takiego mi się dawno nie przytrafiło, takie gwałtowne brania na obydwie wędki na raz”. Ja zaś starałem się wydobyć z wody, lub choć podciągnąć pod wierzch to, co mi tak fantastycznie wyginało szczytówkę mego tonkinowego wędziska. Chwilami zdawało mi się, że to już chyba koniec zabawy, że cienka stosunkowo szczytówka trzaśnie zaraz. Jednak nic takiego się nie stało. Cały spocony z wrażenia ujrzałem natomiast tuż pod powierzchnią wody okonia, jakiego dotąd w swojej karierze wędkarskiej nie złowiłem.
Trzymając jedną ręką wędzisko, na końcu którego szalał zacięty okoń, drugą sięgnąłem po podbierak. Z największym wysiłkiem i ogromna bojaźnią o finał mych poczynań udało mi się wreszcie wprowadzić rybę do siatki i za chwilę okazały, kilowy grubas wylądował na dnie łodzi. W tym momencie rozdarł się Franek: „Podbierak, do diabła!” Podałem mu go natychmiast, sam zaś złapałem drugie, nogą przytrzymywane dotychczas wędzisko, bardzo niebezpiecznie już wygięte.
Tu sprawa okazała się o wiele trudniejsza, bowiem wędzisko to nie było przystosowane do połowu grubych ryb. Po uniesieniu szczytówki i zacięciu rozległ się suchy trzask i moja wędka złożyła się jak scyzoryk. W samą porę usłyszałem zbawienną radę doświadczonego wujka: „Łap pan za żyłkę i ciągnij jak wiadro ze studni”. Tymczasem Franio wyholował na swej pierwszej wędce pięknego grubasa o dziwnym, prawie granatowym grzbiecie, z nastroszoną groźnie górną płetwą. Pierwszy kolec był wielkości mojego małego palca.
Rada wujka okazała się wyśmienita, bowiem po krótkiej walce wciągnąłem do łodzi ślicznego, jakby bliźniaczego okonia. Jeszcze nie zdążyłem się nacieszyć tym szybkim i nieoczekiwanym sukcesem, kiedy Franek wyholował drugiego, całkiem ładnego okonia.
Podobnie było na łodzi wujka, który bez większych trudności uporał się z potężnymi, nagłymi braniami i bez trudu wydobył z wody swoje dwa wielkie okonie.
Entuzjazm na łodziach był niebywały. Zaczęliśmy się śmiać, żartować, zakładając jednocześnie na kotwiczki nowe żywczyki. W tak krótkim czasie złowiliśmy bowiem sześć pięknych „garbusów”, które w sumie ważyły ponad sześć kilogramów.
Był to jednak dopiero początek. Dalsze połowy okazały się niespodziewanie obfite. Po niespełna dwóch godzinach wracaliśmy do bazy z pełnymi siatkami dorodnych okoni.
Gospodarz jeziora, który wypożyczył nam łodzie, przyjrzawszy się naszym fantastycznym połowom powiedział: „Żebym wiedział, że na te kije idzie tyle złapać, to bym wam tych łodzi chyba nie dał”. Czy był to żart z jego strony, czy też prawda, trudno nam było dociec.
Ten wymarzony
Jurek, zagorzały wędkarz woził zawsze w bagażniku swojej syrenki sprzęt wędkarski.
Wracając któregoś dnia z podroży, jadąc przez Żuławy, w piękne majowe popołudnie, zatrzymał się nad zachęcająco wyglądającymi, szeroko rozlanymi wodami Linawy.
Wprawnym okiem ogarnął cały przyległy teren. Zauważył tylko po przeciwnej stronie rzeki trzech spokojnie „moczących” w wodzie swe kije wędkarzy.
Nieodparta chęć powędkowania, krótkiego relaksu i rozprostowania zesztywniałych – po dość długim, samotnym prowadzeniu wozu – kości, złożyły się na decyzję wyciągnięcia spinningu i spróbowania szczęścia. A może właśnie tu? W stylowych, sięgających pachwin butach wędkarskich, tak zwanych woderach, w czapce z długim daszkiem i ze spinningiem z włókna szklanego – uzbrojonym w wahadłowy, srebrzysty, dość ciężki błysk – wkroczył Jurek w przybrzeżną płyciznę Kanału Liniawskiego. Na brzegu pozostawił podbierak. Gdyby tylko od wyposażenia zależały rezultaty połowów. Pierwsze Jurkowe rzuty były raczej sprawdzianem sprawności sprzętu i głębokości wody. Natomiast kiedy przy kolejnym, bez zbytniego entuzjazmu wykonanym rzucie – odczekawszy chwilę – usiłował poderwać końcówkę spinningu, napotkał na duży opór. Serce zabiło mu żywiej. Sprężył się cały, jak przyczajony myśliwy, czekający tylko na najmniejszy choćby błąd swojej ofiary. Wyobraził sobie od razu wielkość szczupaka (no bo cóż to mogło być innego) i układ – on, spinning i taka wspaniała woda. Podniecenie jego doszło do zenitu, kiedy po pewnej chwili udało mu się to coś oderwać od dna. Tylko szczytówka, wygiąwszy się mocno, wykonała jakiś dziwny taniec, ostro zmieniając kierunki skłonu.
Po drugiej stronie mostu zrobił się raptem wielki ruch. Spokojnie dotychczas siedzący wędkarze, z lekkim pobłażaniem i nutką ironii obserwujący bezowocne dotąd poczynania Jurka, ożyli nagle. Jeden przez drugiego leci teraz na złamanie karku na drugi brzeg, wykrzykując do zaciekle walczącego Jerzego: „Panie! Trzymaj go pan! Nie puszczaj! Już lecim! Zara pomożem! Popuszczać mu linkę, nie ciągnąć na chama! Mięko, mięko, panie!!!”
A już po przybyciu na miejsce: „Zara się rozbiere i wleze do wody z podbierakiem. No tera spokojniutko, panie, bez nerwów!”
W Jerzego wstąpiła otucha. Mając tylu aktywnych pomocników – na pewno starych wyjadaczy – nie może się stać nic niespodziewanego. Każdy jego ruch był ściśle kontrolowany i nieomalże sterowany. Kątem oka zauważył, jak jeden z doradców rozebrany do połowy z entuzjazmem i wielkim podekscytowaniem trzymając w ręku podbierak, ładuje się do tej zimnej jeszcze bądź co bądź o tej porze roku wody.
W pewnej chwili, wyłączając się jakby z tych zmagań, zaczął sobie Jurek uświadamiać, jakież to go przyjemne chwile czekają. Już widział oczami wyobraźni wędkarza ten ogromny łeb, a za nim długie kłodowate cielsko kilkunastokilogramowego, a może cięższego, szczupaka.
Te zdjęcia z nim nad wodą! Ze świadkami! Miał ze sobą aparat fotograficzny. A w domu jaka radość i sensacja! „O Boże, żeby już wreszcie się ukazał” – niecierpliwił się walczący Jurek.
Jakby podążając za tokiem jego myśli i zniecierpliwienia – a może z uwagi na zimną wodę – rozdarł się golas z wody: Do cholery, ale twardziel, pewnie wielki, ale walczy nich go dunder świśnie” I dalej: „A wyłaź że piorunie, bo na kość zamarznę!” W tym czasie szczytówka spinningu dalej wyczyniała dziwne harce, raz przenosiła się mocno w lewą, raz w prawą stronę. Napięta żyłka wygrywała jakieś diabelskie melodie, tnąc bezlitośnie gładką toń rzeki.
W pewnym momencie coś białego, jakby podbrzusze ryby, ukazało się w ciemnej toni. Z ust kibicujących, a także marznącego golasa, wyrwały się jednocześnie prawie okrzyki zachwytu: „O rany, ale kolos! Wytrzymaj pan! Jeszcze trochę i zaraz go będziem mieć”
Nagle – ku ogromnemu zaskoczeniu i rozczarowaniu wszystkich aktorów tego wydarzenia – na powierzchnię wody wypłynęła z charakterystycznym pluskiem stara polewana miednica, za której dziurawe dno zahaczony był jeden grot dużej kotwiczki ciężkiego błysku.
Z przekleństwem na ustach: „A niech to krew zaleje” – pierwszy wyskoczył z wody rozebrany „pomocnik”, co prędzej wdziewając na przemarznięte ciało przytulne ubranie. Jaką minę musiał mieć Jurek, to tylko owi kibice widzieli. Ja sobie wyobrażam, a wam pozostawiam to do odgadnięcia.
W Jarze Raduni
Któregoś dnia postanowiłem wybrać się na pstrągi do Babiego Dołu w Jarze Raduni.
Miejsce to ma tę zaletę, iż nawet jeśli w ciągu dnia nie da się nic złowić, to już sam pobyt w tym niepowtarzalnej urody jarze jest dla człowieka pełną rekompensatą.
Wczesnym rankiem następnego dnia, wyposażony w niezbędny ekwipunek spinningisty, a także w aparat fotograficzny – przygotowany do robienia kolorowych przeźroczy – dosiadłem swego mechanicznego „rumaka” – SHL-kę 175 i pustymi jeszcze ulicami Gdańska pojechałem w kierunku Kościerzyny. Babi Dół, wioskę leżącą niedaleko Żukowa, przy kościerskiej szosie, dzieli od Gdańska skromny dystans dwudziestu pięciu kilometrów. Nad Radunią znalazłem się więc bardzo szybko.
Był ciepły, lipcowy ranek. Płynące po błękitnym niebie białe, pogodowe cumulusy, o kształtach przypominających rywalizujące ze sobą w gigantycznych regatach żaglowce, sprawiły, że nie odczuwało się wcale dobrze już przygrzewającego słońca. Cienie owych „żaglowców” kładły się na wysokopienny mieszany las i silnie wśród niego meandrującą, bystro toczącą swe krystaliczne czyste wody Radunię, a odbijając się w niej tworzyły cudowne wprost refleksy. Leżące w nurcie przytopione pnie, kłody i gałęzie drzew powalonych wiatrami i siłą rzeki, a także sterczące częściowo z wody, lub całkiem zatopione głazy i kamienie, tworzyły w tej cudownej grze światłocieni niepowtarzalny i niezapomniany obraz, malowany przez najbardziej utalentowanego i wrażliwego na piękno artystę – matkę naturę.
W moim wędkarskim stroju – zielonym w brązowo-szare plamy, w takiejż czapce na głowie i zielonych woderach wtapiałem się w otoczenie, stanowiąc jakby jeden z wielu jej elementów.
Polowanie na pstrąga – bo tak to trzeba nazwać – wymaga od spinningisty, oprócz doświadczenia i nabytych umiejętności odkrywania ewentualnych stanowisk pstrąga, także niezłej kondycji – zwłaszcza w Jarze Raduni. Trzeba bowiem pokonywać wiele przeszkód terenowych: omijać powalone drzewa, skakać z kamienia na kamień, aby dostać się na drugi brzeg rzeki, wspinać się na urwiste, dość często w tym uroczysku Raduni występujące skarpy, spadające gwałtownie ku zakolom rzeki raz z lewej, to znów z prawej strony. Do tego trzeba dodać główną czynność „polującego”, jaką jest nieustanne machanie spinningiem w poszukiwaniu celu wyprawy – pstrąga – oczywiście tego wymarzonego, największego.
Po paru godzinach takiego brodzenia w wodzie, wspinaczki i spinningowania, każdy, znalazłszy ładne i wygodne miejsce, z wielką ulgą i przyjemnością przysiądzie, aby odsapnąć trochę, przegryźć coś i nabrać sił do dalszej wyprawy. Również ja, odkrywszy na jednym z ostrych zakoli Raduni powalony na skos rzeki ogromny świerk z charakterystycznie sterczącymi wokół pnia, pozbawionymi już igliwia gałęziami, postanowiłem na nim właśnie urządzić sobie małą „sjestę”: posilić się trochę, wypić kilka łyków gorącej herbaty z termosu i spokojnie przyjrzeć się temu, jakże urokliwemu fragmentowi dzikiej Raduni. Od strony sterczących wysoko potężnych znacznych rozmiarów zakole, z charakterystyczną dla głębi ciemną wodą. Oddzielała ją od wąskiej, bystrej i płytkiej odnogi niewielka, piaszczysta łacha.
Obydwie odnogi wpadały pod pień świerka, by tuż za nim połączyć swe wody w jedną, głęboką ciemną toń.
Muszę tu dodać, iż zanim postanowiłem odpocząć na owym pniu, dokładnie obejrzałem okolicę, zmieniłem kilka błystek myśląc, że może coś złowię, ale bez rezultatu. Tym spokojniej oddałem się zasłużonemu odpoczynkowi. Raptem do uszu moich dotarł charakterystyczny szelest, jaki wydaje biegnąca po drzewie wiewiórka. Nie ruszając się z miejsca skierowałem tylko wzrok w kierunku, z którego dotarł do mnie ten ostry szmer. Ku memu ogromnemu zdumieniu i zaskoczeniu, na pniu potężnego świerka, rosnącego przy samym brzegu rzeki, ujrzałem rozpłaszczonego, dość pokaźnych rozmiarów rudego zwierzaka z głową skierowaną w kierunku wody, jakiś metr nad jaj lustrem.
Niezidentyfikowane wówczas przeze mnie zwierzę miało dość długi, puszysty ogon, który także ściśle przylegał do pnia drzewa. Bystre oczy zwierzaka bacznie wpatrywały się w ciemną wodę, a nozdrza poruszały się intensywnie, jakby węsząc za czymś bardzo pożądanym i cennym. Zamarłem w bezruchu. W pewnym momencie skupione zwierzę odpadło nagle od pnia i jak torpeda dało potężnego nura do wody, ginąc w niej na chwilę.
Niemalże w tym samym momencie z martwej, wydawało by się toni, „wystrzelił” nad jej powierzchnię okazałych rozmiarów pstrąg, załopotał w powietrzu swym sprężystym ogonem i za sekundę z pluskiem wpadł w ciemną głębię, ale już o wiele dalej, pozostawiając po sobie na powierzchni rozchodzące się promieniście wodne kręgi. Na ich skraju ponownie ukazał się łepek zdezorientowanego napastnika, który przez ułamek sekundy jakby szukał wymykającej się mu zdobyczy, aby za moment dosłownie zanurkować za nią w głębinę. Prawie w tej samej chwili, gdy zawzięty prześladowca nurkował po raz wtóry pod powierzchnię wody, w innym miejscu, niejako po zewnętrznej stronie zacieśniającego się kręgu wyskoczył w całej swej okazałości i krasie goniony pstrąg. Ten przedziwny taniec śmierci – walki o byt – powtarzał się jeszcze parę razy, przy czym krąg, po którym odbywała się ta pogoń i ucieczka jakby zmniejszał swą średnicę i polujący był już bardzo blisko swej ofiary. Goniony pstrąg skokiem ostatniej szansy, najwyższym z dotychczasowych, przeleciał nad piaszczystą łachą, wpadł do płytkiej, ale zbawczej dla niego wąskiej odnogi. Znalazłszy się w niej, dwoma silnymi uderzeniami ogona dał przysłowiowego „dyla” pod pień, na którym w kompletnym bezruchu, z zapartym oddechem siedziałem, obserwując to niesamowite i dramatyczne wydarzenie. Za powalonym pniem była już zbawcza głębina, w której znalazł ratunek, pewnie bardzo już wyczerpany, ale zwycięski pstrąg.
Tymczasem „myśliwy” (jak się później zorientowałem, była to kuna leśna) wyskoczył na łachę, wykonał piękną stójkę na tylnych łapach, prezentując mi się w całej swej okazałości i zgubiwszy ślad, tak zdawałoby się, pewnej już zdobyczy wskoczył do wody i popłynął ku brzegowi, z którego rozpoczynał swój atak. Tam wyskoczył na brzeg, otrząsną z siebie wodę, by za chwilę zniknąć w oczeretach lasu tak szybko, jak się zjawił.
To fantastyczne, nieoczekiwane przecież i niesamowite zdarzenie trwało może minutę, może dwie. Było jednak niebywałe i fascynujące. Miałem szczęście oglądać to, co w przyrodzie zwie się walką o byt.
Mój aparat fotograficzny nie przydał mi się. To wszystko było tak nieoczekiwane i trwało tak krótko, że nie miałbym żadnych szans nawet na wyciągnięcie aparatu, mógłbym tylko wszystko popsuć.
Muszę przyznać, że kiedy już ochłonąłem po tej scenie, byłem bardzo zadowolony, iż ta, okrutna bądź co bądź, walka skończyła się bezkrwawo.
I to, między innymi, stanowi o urokach wędkowania.
Część V WSPOMNIENIA
Ziemia gromadzi prochy
Wczesne lata sześćdziesiąte. Jestem na „wędrownych wczasach kajakowych” na Pojezierzu Suwalsko-Augustowskim i na Czarnej Hańczy. Wczoraj uroczą Suchą Rzeczką, czyściusieńką, wąską, płynącą pod baldachimem gałązek drzew, rosnących po obu brzegach, dostaliśmy się na Serwy. Jest to jedno z piękniejszych w tym rejonie jezior. Bogata linia brzegowa, liczne wyspy, pokryte liściasto-iglastymi lasami, dodają Serwom jeszcze większego uroku.
Na leżącej bliżej brzegu wyspie mieści się stanica PTTK. Stoi na łagodnym pagórku, w towarzystwie rozmieszczonych pod ścianą lasu sympatycznych, stylowych, trzciną krytych dwuosobowych domków campingowych, akurat dla jednego turnusu – dwudziestu osób.
Czysto tu, spokojnie. Tylko my kajakarze, otaczający nas las, okalające wyspę zielonowodne jezioro i gościnni gospodarze stanicy, zwracający się do nas swą śpiewną mową – per „pany”.
W tych latach na Suwalszczyźnie żyło się biednie. Ziemia kiepska, piaszczysta, lasy i jeziora nieźle przetrzebione przez nieproszonych, wschodnich i zachodnich „gości” w czasie ostatniej wojny. Front na linii Kanału Augustowskiego stał dość długo. Strzelanina sowieckoniemiecka zrobiła swoje, a dzieła spustoszenia dopełniła rabunkowa polityka okupanta i wyzwolicieli. Nic też dziwnego, iż ludność okolicznych wiosek i ich domostwa prezentowały się bardzo biednie, a czasem wręcz nędznie.
Po dwóch dniach beztroskiego pobytu na wyspie „szczęścia” musieliśmy się przeprawić – my, nasze drewniane kajaki „Syrenki” i nasz turystyczny dobytek, aż do odległej o szesnaście kilometrów wsi Bryzgiel, nad jeziorem Wigry. Kajaki trzeba było przewieźć zaprzęgniętą w konia furą. Po śniadaniu przepłynęliśmy na drugą stronę jeziora Serwy, w pobliże krytych słomą domostw wioski Serwy. Z niej właśnie przyjechał niewielką, w rachitycznego konika zaprzęgniętą furką gospodarz, którego wiek trudno było określić, ale sześćdziesiątkę to chyba miał. Był dość dziwnie ubrany. Stara, wyświechtana, połatana marynarka, której koloru nie można było w żaden sposób rozpoznać. Pod nią takaż sfatygowana, wypłowiała koszula, a na głowie, ni to cywilna, ni wojskowa czapka. W dolnych partiach swej skromnej postaci odziany był w bryczesy – spodnie do butów z cholewami – kiedyś pewnie koloru zielonego.
Butów takich, ani innych, jednak na nogach nie było. Ten przedziwny strój kończył się gołymi, brudnymi, rozdeptanymi i popękanymi stopami furmana.
Staruszek pięknie się nam pokłonił, a zdejmując czapkę odsłonił, kontrastującą bardzo z resztą mocno ogorzałej twarzy, białą łysinę, zachowaną w tym stanie pewnie z uwagi na nierozstawanie się całymi dniami z czapką. Trzeba powiedzieć, że był to widok niecodzienny i komiczny nieco. Witając nas zapytał: „A pany, znaczy sień, skąd tut do nas przyjechawszy, a?” Zaspokoiwszy swą ciekawość, dodał::Ojojoj, aż od morza ich tut zagnało? Musi co pierwszy raz do nas nad Serwy, a?” I nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej: „To ja. znaczy sia, panów w ta pora do Bryzgla z ichnimi łodkami ci jak im tam, wieźć benda”. Przy czym śpiesznie nas poinformował, z niejaką obawą w głosie: „A ci wiedzon, że do Wigrów trzeba bendzi w ta pora pieszkom szesnaście kilometry przemaszerować sień?... Dadzon rady, a?
Pany to musi co dadzon, ale kobiety, to musi nie!” Zapewniliśmy go, że tak źle nie będzie, że jakoś tam dojdziemy. Dziarsko zabraliśmy się do ładowania kajaków na furkę. Miałem duże wątpliwości, czy uda się załadować na nią tyle kajaków – dziesięć sztuk. Okazało się jednak, iż gospodarz ma swoją metodę ładowania bo wszystkie się zmieściły.
Wehikuł wyglądał dość dziwacznie, a na wyboistej, polnej drodze czasem wyczyniał dziwne figury i wygibasy. Wydawało się, że już, już, wywali się ta piramida, ale zawsze jakoś wychodziła z tych przechyłów i wracała do normalnej swej pozycji. Sprawiały to chyba samochodowe koła furtki – elastyczne, miękkie i szerokie.
Woźnica szedł obok fury, trzymając w ręku lejce i zagadywał od czasu do czasu do swego konia w im tylko zrozumiałej „mowie”. Dołączyłem do woźnicy i po wymianie kilku zdawkowych wzajemnych pytań, wdałem się z nim w dłuższą rozmowę. Chętnie na to przystał. Wiele się wtedy dowiedziałem o trudach życia na wsi i ich pięknej, lecz ubogiej ziemi. Potem zadałem mu pytanie odnośnie jego bosych stóp. Pan Onufry zamyślił się chwilę i takimi słowy wyłożył mi rzecz całą: „Wy pany, tam w mieście to musi co po różnych fabrykach pracuicie wszystkie i każdy miesionc swoja dola w pieniendzach wam dostai sień -
ciż nie tak, panie?” „No tak” – odpowiedziałem, a on na to dalej ciągnął: „A widzi! A my tut, panie, na wiosce same zarobić musim na siebie i żeb rodzina co do genby wzionść miała i w zima i w lato, a krowom, koniom i parsiukom też źreć dać trzeba, ciż nie? No widzi, a tut ziemia, panie, widzi, jaka biedna, sam pioch, woda, las, jeziory i kanał, ale oni, panie, nie nasze, kazionne, państwowe znaczy! A coż myśli, co na tej ziemi możno wyrościć? Żytko na niej, panie, rzadzińkie i malusieńkie, kloski dlatego i malusieńkie, i chudzińkie. Czy z tego można utrzymać rodzina, a? Kartoszka też, panie, na piasku nie chce rodzić, jak zaczniemy jej kopać to ona jak orzechi – no te wloskie znaczy. Do lasa, panie, pójdziem, trocha chrustu na opał poźbierać, to leśne gonion, kara każo placić. Rybka, panie, z jeziora, ci z kanalu podbierzesz, to zaraz klusownikiem obezwon. Nu i jak tu, panie, znaczy wyżyć inaczej, jak?
A żołądek swego domaga sień. No i widzi, na buty w ta pora pieniendzów nie staji!” -
zakonkludował w końcu. „Zaiste trudne tu macie życie, gospodarzu”, rzekłem na to.
Wówczas gospodarz jakoś do wojny nawiązał. Zaczął od tego, jak to 1939 roku weszli Sowieci i zaczęli swoje „porządki” zaprowadzać. Mówił: „Oj, panok, panok, straszne to byli czasy, jak te sowieci tu przyszli. Ludzi gnębili, z ojcowizny wypendzali i gnali na wschód Bóg wie gdzie!? Widzi, panie, ten młody las? W trzydziestym dziewiątym roku we wrześniu to było. Gnał ja znaczy, jako młody parobek, krowy z pastwiska przez las po tej mej drodze, co my teraz idziem, a tu patrza sień – ruskie sołdaty pod sztykami naszych, polskich żołnierzów pendzon znaczy. Z pięćdziesięciu ich musi było, młodzińkie oni wszystkie byli takie, znaczy sień już bez broni. I co, myśli, że ich znaczy do jakichści koszarów pognali abu do miasta? Nie, panie, oni ich tut, o tut, gdzie te młode sosny teraz rosnon, wszystkich i powystrzelali na śmierć i zakopali, panie! I za co panok? Za co to powiedzieć, a? Cóż oni im byli winne te żołnierzyki? Toż nie oni na ruska ziemia napadli zdradziecko, tylko te bolszewiki do nas tut wleźli z Niemcami skumawszy sień! Ciż nie, panie? Oj, dziali sień tut straszne rzeczy, oj dziali. Żeb ta ziemia i te drzewy gadać mogli, panie, to strasznych historii by my tut oba nasłuchali sień w ta pora. Kiedy, panie, tut polska wróciła władza – jeszcze ludowa – gadali, to słowa jednego o tych, znaczy sień mordercach, powiedzieć nie było możno. Początkowo to my chcielim tym żołnierzykom mogilka jaka usypać i kreścik choć jakiści postawić, jak Pan Bóg przykazał, ale nie dali, panie. Jeszcze nakrzyczali, panie, i grozili. Gadali, że my durne chłopy propaganda antyradziecka chcemi uprawiać!! No i dali spokój dla tego. Ale w sercu, panie, to zostanie sień na zawsze. Wiele razy tendy idziem, zawsze im zdrowśkę i wieczne odpoczywanie po cichońku piślemi. Ale ci to tak, panie, we własnym kraju powinno być?? Powiedzieć panie, a?” Cóż mi pozostało, jak zgodzić się z nim w pełni. Obaj byliśmy bezsilni w tym wypadku i nie tylko my.
Konik z wysiłkiem ciągnął dalej furkę, a my obaj zamilkliśmy, aby w cichości ducha Im i tym razem zdrowaśki posłać i westchnąć choć nad ich jakże ciężkim losem.
Tak, okrutna to prawda – ziemia polska wszędzie „gromadzi prochy”.
Nie szata zdobi człowieka
Ciepły, czerwcowy dzień 1974 roku chylił się ku końcowi. Bystry nurt pięknej, acz niełatwej rzeki Wel niósł Zbyszkowego, nowiuteńkiego „składaka” – Pucha RZ 2 – z dużą szybkością. Na sterze siedział Zbyszek, z przodu ja. Wypadamy właśnie z kolejnego zakola rzeki, a przed nami wyrasta nowa przeszkoda w postaci sterczących częściowo na powierzchni wody drewnianych konstrukcji, słupów jakiejś dawnej zastawki młyńskiej. Na dodatek rzeka w tym miejscu zwęża się dość znacznie. Z lewej strony w jej nurt jakby zsuwa się mocno ukorzeniony spory pień dorodnej niegdyś olchy, zmuszając płynącego do przeciśnięcia się kajakiem między nim a złowrogo sterczącymi w wodzie z prawej pozostałościami zastawki. Wszystko to dzieje się przy dużej szybkości. Siedząc na tak zwanym oku od razu oceniam sytuację i krzyczę do „kapitana”, aby trzymał się lewej strony.
Zauważyłem bowiem z prawej burty, tuż pod lustrem wody ciemne plamy czyhających zdradliwie „łbów” kilku pali. Sternik obawiając się pewnie, że wlecimy z rozpędem na ów korzeń olchy, choć ja siedząc z przodu łatwo mogłem temu zapobiec, skierował jednak kajak bardziej w prawo i stało się. Najpierw dał się słyszeć nieprzyjemny, bezlitosny trzask pękających kolejno wręgów. Później poczuliśmy na swoich ciałach zimną wodę, wdzierającą się gwałtownie do uszkodzonego kajaka przez nieznanych nam jeszcze rozmiarów dziurę, aby za chwilę przekonać się, iż siedzimy już po pas w wodzie. Szczęśliwie nurt tuż za tym diabelskim zwężeniem uspakajał się, a przed nami z prawej wyrosła, dość pokaźnych rozmiarów, piaszczysta łacha. Błyskawicznie na nią wyskoczyliśmy i w iście sportowym tempie zaczęliśmy wyrzucać rzeczy z kajaka. Wydarzenia następowały tak szybko, aż trudno było uwierzyć, że zdołaliśmy tak prędko opróżnić kajak i wypuścić z niego niepożądaną wodę. Kiedy odwróciliśmy kajak do góry dnem, oczom naszym ukazał się przerażający dla kajakarza widok. Prawa strona poszycia dna kajaka była rozcięta jakby nożem na długości około osiemdziesięciu centymetrów. Zaś wewnątrz, po tej samej stronie, trzy środkowe wręgi potrzaskały jak zapałki. W tym stanie nie mogły już pełnić swej roli, a kajak niezdolny był do płynięcia i dźwigania oprócz nas dwóch jeszcze całego turystycznego ekwipunku. My jeż mieliśmy za swoje, toteż widząc nadpływających kolegów – też na składakach – pomogliśmy im przeprawić się bezpiecznie przez to miejsce. Co ciekawsze, w tym dniu przecież pokonaliśmy bezpiecznie i bezbłędnie wiele trudniejszych przeszkód w przełomie Welu.
Za tym pechowym dla nas miejscem rzeka się rozszerzała, uspakajał jej nurt i dał się zauważyć dogodny, noszący ślady przeprawy pojazdów konnych, bród przez rzekę. Tamtędy przenieśliśmy na stały ląd naszego ciężko rannego „Pucha”. Koledzy pomogli poprzenosić częściowo podmokły ekwipunek i zaczęła się narada – co dalej robić?
Za brodem rzeka rozpoczynała ponownie swe pląsy, meandrując w nieskończoność. Co gorsza zapchana była resztkami konarów, gałęzi, wodorostów. Niestety widać też było ślady naszej ludzkiej bezmyślności, braku kultury i wyobraźni – a więc śmieci i inne odpady.
Po pewnym czasie do uszu naszych dobiegło dziarskie parskanie koni, a zza zarośli wyjechał drabiniasty wóz, ciągnięty przez dwa dorodne kasztanki, najwyraźniej zmierzający ku brodowi. Nawiązaliśmy rozmowę z woźnicą, z której dowiedzieliśmy się, iż Wel na odcinku dalszych trzech kilometrów wyglądała podobnie i odradzał nam przedzieranie się przez nią tak delikatnym sprzętem. Chętnie też zgodził się przewieźć nasze kajaki – za opłatą oczywiście – do miejsca, gdzie dało się już płynąć.
Pierwszą czynnością po przewiezieniu była reperacja kajaka. Zbyszek miał w reperaturce wspaniałą rzecz – szczególny nóż przeznaczony do spawania poszycia dna kajaków.
Wykonany był ze specjalnego metalu. Podgrzany do odpowiedniej temperatury, przyłożony do plastikowej powłoki dna i nakładanej łaty, spajał je doskonale. Dobrze, że Zbyszek posiadał akurat tak długą łatę, którą można było nakryć całą dziurę. Z ogromną precyzją zespawał dno.
W ten sposób poszycie kajaka było szczelne i gotowe do montażu. Gorzej było z wręgami.
Ale i tu wspólnymi siłami poradziliśmy sobie. Na potrzaskane miejsca nałożyliśmy nakładki, owijając całość – bardzo szczelnie – posiadanym na szczęście sznurkiem i złożyliśmy kajak.
Był gotowy do ponownej „służby”. Zabrało to nam oczywiście sporo czasu, ale postanowiliśmy popłynąć jeszcze z godzinkę, oglądając się za jakimś dogodnym miejscem na biwak.
Było już dobrze po dziewiętnastej, gdy upatrzyliśmy takie miejsce. Pasły się na nim dwie krowy. Opodal nich bardzo niepozornie wyglądający mężczyzna, odziany w przydługi, wypłowiały od słońca płaszcz od deszczu i gumiaki oraz stary kapelusz z opuszczonym na czoło rondem. Zapytany przez nas o właściciela tego miejsca odrzekł, że on nim jest. Bardzo uprzejmie pozwolił nam rozbić tam biwak, nie żądając żadnego wynagrodzenia.
W milczeniu przyglądał się rozstawianiu namiotów i dmuchaniu materaców, a po chwili zapytał nieśmiało: „Skąd panowie są?” Gdy się dowiedział, że z Gdańska, zapytał ze zdziwieniem: „To wam znad morza chciało się jechać taki kawał, żeby pływać taką rzeczką?”
Całkiem niezrozumiałym było dla niego przygotowywanie przez nas – „chłopów”, jak nas nazwał – jedzenia. Przecież to „babskie” zajęcie! Zapytał więc w pewnej chwili z całkowitą dezaprobatą w głosie: „Że też wam, chłopom, chce się tak w kucki «pichcić» to żarcie?” Nie wiem, czy przekonały go nasze argumenty, że wędrówka, poznawanie swego kraju, aktywny wypoczynek, itp. Zaprosiliśmy go do spożycia z nami przygotowywanej właśnie, całkiem przyzwoitej i smakowitej, kolacji. Podziękował jednak, gdyż musiał już pędzić krowy do dojenia. Zamówiliśmy u niego dwa litry mleka. Obiecał, że przyniesie. I przyniósł, razem z dorodnym bochenkiem chleba własnego wypieku – pyszności – i nie wziął za to ani grosza.
Usiadł z nami przy ognisku i dał się namówić na kieliszek wódki. Posłuchał najpierw naszych zwierzeń, włączył się również do wspólnych śpiewów. Potem zaczął mówić. Zamieniliśmy się w słuch i z zapartym tchem, pewnie i rozdziawionymi ustami słuchaliśmy tego wspaniałego mówcy do trzeciej nad ranem. Od czasu do czasu rzucaliśmy tylko nowe pytania, prosząc, by mówił dalej. Widząc w nas wiernych i zaciekawionych słuchaczy, nie dawał się długo prosić i mówił, mówił, mówił.
A było czego słuchać. Opowiadał pięknym językiem, z wielkim znawstwem poruszanych tematów. Ten niepozorny, ukryty pod wyświechtanym kapeluszem, w za dużym, wyblakłym deszczowcu pastuch okazał się postacią o jakże ciekawym i bogatym życiorysie.
Losy II wojny światowej rzucały go z jednego krańca ziemi w drugi. Ze swej rodzinnej wioski znad Welu zawędrował na głęboką Syberię, gdzie zapoznał się – mimo woli – z sowieckim „rajem” w słynnych już dzisiaj łagrach. Z Syberii przemaszerował całą niemal Rosję, aż do Kazachstanu, aby dostać się do formowanej tam – przez gen. Andersa – Armii Polskiej. Przemierzył z nią potem cały bojowy szlak, aż do Monte Cassino. Potem Anglia i powrót do ojczyzny.
Płomyki naszego kameralnego ogniska z lubością lizały swymi czerwonopomarańczowymi języczkami podkładane nowe gałązki, które w zetknięciu z ogniem syczały, trzaskały z lekka, jakby broniąc się przed zagładą. W powietrzu panował absolutny bezruch. Noc była pogodna, a niebo rozświetlała niewyobrażalna ilość migocących gwiazd. Tu i ówdzie spokój ten zakłócało bzykanie natrętnych, wszędobylskich komarów. W tej wręcz wymarzonej scenerii słuchaliśmy z wielkim zaciekawieniem wspomnień o plebiscycie na Warmii, Mazurach i Powiślu w 1920 roku. Ważyły się wówczas losy tych krain i ich polskiego ludu – zostaną w granicach Prus Wschodnich, czy też po latach niewoli i walki wrócą do Macierzy? O iluż bezcennych, dotąd nie znanych faktach o tamtych czasach i wydarzeniach dowiedzieliśmy się od naszego gościa. Z jaką swadą i przejęciem opowiadał nam o tym. Mówił też, z nieukrywaną pretensją i żalem w głosie, jak małe zainteresowanie plebiscytem okazywał nasz ówczesny rząd. O polskość tych ziem walczyli Warmiacy i Mazurzy prawie w osamotnieniu.
W tej nierównej i ostrej walce wspomagał ich w głównej mierze Związek Polaków w Niemczech i patriotyczna część społeczeństwa, świadoma ważkości tego zagadnienia, oraz społeczność polska zamieszkująca sąsiadujące z plebiscytem tereny. Natomiast Niemcy, aby zapewnić sobie zwycięstwo, potrafili nawet ściągać, na czas plebiscytu, swych obywateli z głębi Niemiec.
Z wielkim zawodem przyjęli Warmiacy i Mazurzy rezultat plebiscytu, w wyniku którego tylko mała część ich ojcowizny przypadła Polsce, w tym ziemia dziadów i ojców naszego narratora.
Zaczął się w życiu naszego rozmówcy nowy etap, na szczęście już w granicach wytęsknionej ojczyzny. Twórcza praca, wytężona nauka, praca na roli i prowadzenie dalszej walki z germanizacją społeczności polskiej, pozostałej w granicach Prus. Gospodarstwo jego rodziców przylegało dosłownie do granicy polsko-niemieckiej. Cała ich rodzina była bardzo patriotyczna. Chcieli w miarę swych możliwości nieść pomoc swym pobratymcom pozostałym w Prusach. Dom ich stał się bazą przerzutową do Prus polskiej książki, prasy i różnych zakazanych tam wydawnictw. Zwłaszcza dla polskich szkół i gimnazjum polskiego w Kwidzynie – znanej kuźni polskości i patriotyzmu na terenie ówczesnych Prus.
Nic tedy dziwnego, iż kiedy nadciągała nowa wojna z Niemcami, cała ich rodzina musiała w końcu sierpnia 1939 roku opuścić swą ojcowiznę. W innym wypadku staliby się pierwszymi ofiarami osławionego gestapo za swą antygermanizacyjną działalność.
Moglibyśmy tak słuchać chyba bez końca, ale z wolna następował już brzask nowego dnia.
Trzeba było, choć z żalem przerwać ten interesujący monolog i kłaść się spać. Nas czekał kolejny etap płynięcia, jego zaś wzywały gospodarskie obowiązki.
Trudno w tak krótkim opowiadaniu oddać wiernie wszystko, czego dowiedzieliśmy się, nauczyliśmy, doświadczyliśmy podczas tego cudownego, jakże nieoczekiwanego wieczoru, nocy raczej, od naszego wspaniałego narratora, ba – nauczyciela w stroju pastucha.
Nigdy nie zapomnę tego ciekawego spotkania z godnym, choć tak skromnym człowiekiem. A wszystko to dzięki, lub może raczej przez awarię kajaka.
Po tym przypadkowym przecież spotkaniu w stu procentach sprawdziło się porzekadło: nie szata zdobi człowieka.
Jak wywołałem trzecią wojnę światową
Był to Pierwszy Międzynarodowy Niezorganizowany Ogólnopolski Spływ Kajakowy na szlaku rzeki Piława w lipcu 1976 roku. Muszę rozszyfrować tę nieco wymyślną i skomplikowaną, acz prawdziwą nazwę. Określenie – pierwszy – nie wymaga w zasadzie żadnych wyjaśnień. Międzynarodowy – bo w pięcioosobowym składzie (plus piesek Szocik)
były cztery osoby z Polski i jedna z ówczesnego Związku Radzieckiego. Ogólnopolski – bo uczestnicy rekrutowali się z Gdyni, Gdańska i Opola. No i zostałoby do wyjaśnienia słowo – niezorganizowany. Przecież spływ ten odbył się w określonym czasie i na określonej trasie.
Gdzieś się rozpoczynał i gdzieś kończył. Wyjaśnię to niedługo. A tak w ogóle określenie to wydumał pomysłodawca spływu – Waldek. Po prostu dla hecy.
Z Gdyni byli Maryla, Ali i Szocik, z Gdańska Luba i Andrzej – małżeństwo, z Opola Waldek.
Załadowawszy się z trudem do przedziału z całym wyposażeniem – dwa składane kajaki, materace, śpiwory, butle gazowe – ruszyliśmy na trasę Gdynia-Tczew-Chojnice, w tym dwie przesiadki, aby po paru godzinach dotrzeć do stacji Łubowo. Tu oczekiwał już na nas Waldek, który od miesiąca spływał różnymi szlakami. Od stacji kolejowej do Jeziora Lubickiego było dobre trzysta metrów, ale mając do dyspozycji pocztowy, czterokołowy wózek, przewiezienie tej góry „bambetli” poszło nam bardzo sprawnie.
Przy ciepłej, lipcowej pogodzie szybko rozstawiliśmy nasze namioty obok już stojącego Waldkowego. Panie zabrały się za przygotowywanie uroczystej, wspólnej kolacji na świeżym powietrzu, jak przystało na międzynarodowe towarzystwo. Panowie zasiedli nad rozłożonymi na trawie mapami i przewodnikami, aby ustalić trasę spływu. I tutaj rozszyfruję słowo „niezorganizowany”. Organizowanie zaczęło się właśnie tu, nad Jeziorem Lubickim.
Na pierwszy etap wybraliśmy płynięcie naszym jeziorem do jeziora Pile. Następny etap miał wieść już Piławą. Szukając odpowiednich miejsc na biwak, posiłkowaliśmy się przewodnikiem.
Przy opisie jeziora Pile przeczytaliśmy: „Uwaga! Prawy brzeg jeziora i lewy rzeki Piławy niegościnne! Odradza się biwakowanie na nich!” Brzmiało to dosyć zagadkowo, powiedziałbym nawet dziwnie. Czemu brzeg niegościnny i to tylko z jednej strony?
Przeszliśmy jednak nad tym do porządku dziennego i studiowaliśmy dalej trasę spływu.
Właśnie ustaliliśmy zgodnie jego ramy, prawdopodobne etapy i biwaki, kiedy nasze miłe panie zaprosiły nas na kolację.
A „stół” biesiadny przedstawiał się imponująco i zachęcająco. Był bogato zastawiony. Jadła wszelkiego było sporo i prezentowało się pięknie. Nie trzeba było nas dwa razy zapraszać.
Konsumpcję utrudniało nam trochę, pierwsze w tym roku, siedzenie po turecku przy naszym nieco niskim „stole” biesiadnym, który stanowiły rozpostarte na zielonej murawie, bielusieńkie, lniane ręczniczki. Najpierw zapoznaliśmy Marylę i Lubę z naszymi ustaleniami, przewidywaną trasą i ochoczo zabraliśmy się za apetycznie wyglądające kanapki. Aby nam się dobrze pływało, nie opuszczała nas pogoda, no i na powitanie szlaku, z którym wiązaliśmy duże nadzieje, na „stół” postawiliśmy buteleczkę dobrego trunku. Przyczynił on się do swobodnej, koleżeńskiej atmosfery i spowodował, że ze „stołu” szybko znikało przygotowywane jedzenie, a nawet trzeba było dorobić co nieco. Powoli następował wieczór. Zebraliśmy trochę chrustu na kameralne ognisko i zaczęły się nocne rodaków rozmowy.
Waldek dostąpił kiedyś „zaszczytu” darmowego zwiedzenia dalekiej Syberii. Został wywieziony z matką w 1939 roku z Polesia aż nad Lenę. Barwnie i zajmująco opowiadał swoją historię. Jakże ciekawe i trudne zarazem były spędzone tam lata ciężkiej pracy i stałej walki o przetrwanie, wymyślania sposobów na zdobywanie pożywienia. Szczęściem w tym nieszczęściu było, że nie trafili oni do lagru, lecz zesłano ich do jakiegoś „pasiołka”, nad którymś z prawych dopływów syberyjskiej rzeki Leny.
Nasz bohater miał wtedy dziesięć lat. Przez czas jakiś pracował na wielkiej, drewnianej krypie wraz z czterema tubylcami. Mieli dwa konie. Spławiali się z prądem bystrej rzeki do jakiegoś niżej nad nią położonego osiedla – mieściny, do którego dowozili runo leśne, smołę i co tam jeszcze. W górę rzeki zabierali produkty żywnościowe dla swego „pasiołka”. Były to -
chleb, po jednym bochenku na osobę, po kilogramie kaszy i mąki oraz sól. Był to przydział całomiesięczny!
Z biegiem rzeki spływało się szybko, ale trzeba było się ciężko napracować, aby szczęśliwie omijać i bezpiecznie pokonywać częste bystrza, kamieniste zakręty i progi wodne, aby nie rozbić tego drogocennego środka transportu i zaopatrzenia, jakim była krypa. Gorzej było z drogą powrotną. Biedne dwa koniki musiały teraz drogo płacić za bezczynność w czasie spływu. Przyszło im ciągnąć załadowaną krypę brzegiem rzeki, pod jej silny prąd i nie było żadnego sposobu, aby ulżyć ich trudowi i niedoli.
Waldek był bystrym i zmyślnym chłopakiem. Szybko zorientował się, iż rzece jest dużo wysokiej klasy jedzenia w postaci ryb, zwanych tam tajmienie. Tylko jak je z wody wydostać? Chłopiec okazał się bardzo pomysłowy. Splótł z włosia końskich ogonów kilkumetrową linkę, z wyciągniętego z jakiejś deski na krypie gwoździa zmajstrował coś na kształt haczyka i umocował do linki – z wędziskiem nie było najmniejszych kłopotów. W ten oto sposób stał się posiadaczem urządzenia do połowu ryb. Miało ono dostarczyć rybiego mięso na wagę złota!!!
Początkowo tubylcy dość sceptycznie odnieśli się do pomysłu Waldka, a zwłaszcza do jego skuteczności. Jednak już po pierwszym, dorodnym, przez Waldka wyholowanym tajmieniu zmienili zdanie. Zaczęli odnosić się do niego z poważaniem, czego wymownym dowodem były wyrażone przez kapitana krypy słowa: „Nu, malczik, u tebia golowa charaszo rabotaiet. Ty lawi, lawi po bolsze, budet jedna i dengi!”
Tak też i było. Waldek tylko łowił niejako zawodowo. Złowione ryby najpierw suszono, potem wędzono, a po drodze wymieniano na mięso dzikich zwierząt i reniferów oraz wspaniały, naturalny leśny miód. Tak to dzięki szarym komórkom Waldka życie w syberyjskiej tajdze stało się trochę lżejsze. Przynajmniej nie cierpieli z matką głodu.
Słuchaliśmy jego opowieści z zapartym tchem i z zaciekawieniem, tym bardziej, że mówił tak sugestywnie i przekonywająco. Nawet nie spostrzegliśmy, jak minęła północ. Przed nami był spory etap do płynięcia, zatem udaliśmy się do namiotów przespać się trochę.
Po śniadaniu zabraliśmy się do pakowania kajaków. Luba, która była po raz pierwszy na spływie kajakowym, za nic nie chciała wierzyć, iż ta góra różnych „bambetli”, i do tego jeszcze my dwoje, zmieści się do wprawdzie zgrabnego, ale w gruncie rzeczy małego składanego kajaka „Puch” produkcji wschodnioniemieckiej. Była bardzo zaskoczona, że wszystko się zmieściło – nie chwaląc się, pewnie dzięki memu fachowemu pakowaniu – i zostało jeszcze dużo miejsca dla załogi.
Z naszego jeziorka, wąską strugą dostaliśmy się na jezioro Rakowo, a z niego na Komorze, gdzie biwakowaliśmy jeden dzień. Z niego popłynęliśmy przez Rakowo, Kocie na dość duże, o bogatej linii brzegowej jezioro Pile. Wiedząc już o niegościnności jego prawego – o wiele ciekawszego, pokrytego pięknym lasem – brzegu, trzymaliśmy się prawie bezdrzewnego lewego.
Tak dopłynęliśmy do jednej z licznych zatoczek, w której znaleźliśmy dogodne miejsce na założenie biwaku. Postanowiliśmy tu zostać dwa dni. Prawie naprzeciw naszej zatoczki, po drugiej stronie jeziora, na terenach leśnych mieściło się słynne już dzisiaj miasteczko wojsk radzieckich, znane teraz pod nazwą Borne Sulinowo. Wówczas nie było go wcale na mapie Polski, choć w wolnej ponoć Polsce leżało.
Nasza zatoczka była cicha, o czyściutkiej wodzie, łatwo dostępna do kąpieli, a sam biwak zasłonięty wysokimi krzakami od pobliskich pól, zasłanych łanami złocistej pszenicy. Po obiedzie część z nas udała się do leżącej o parę kilometrów od nas wioski Krągi po chleb, jajka, no i może jeszcze po coś.
Początkowo wędrówka wśród falujących, złocistych łanów zbóż sprawiała nam wielką przyjemność, ale w miarę pokonywania dystansu przygrzewające mocno słońce dawało się nam nieźle we znaki. Pot się z nas lał dosłownie, a iść trzeba było. Doszliśmy wreszcie do wioski. Zaraz na jej skraju znajdował się sklep GS-u. Dotarliśmy tam dosłownie na ostatnią chwilę. Pani sklepowa zamierzała go właśnie zamykać! Błogi chłodek panujący w znajdującym się w suterenie sklepie i wypita duszkiem woda sodowa znacznie ulżyła naszym nagrzanym ciałom. Chleba oczywiście już nie było. „Bywa tylko do południa” – oświadczyła sklepowa. Dostaliśmy za to piękny kawałek boczku, olej i jakieś bardzo smaczne cukierki.
Musieliśmy się pogodzić z myślą, że jutro rano trzeba będzie raz jeszcze pokonać tę samą trasę – „dla chleba, panie, dla chleba”.
Droga powrotna wydała się nam jakby krótsza i nie tak bardzo uciążliwa. Może słonko już tak bardzo nie piekło, a może sprawił to wiejący nieco mocniej wiatr, który przywiał dorodne, pękate cumulusy, zasłaniające od czasu do czasu słoneczne promienie, dając nam chwilę wytchnienia.
Wieczór przy małym ognisku upłynął nam na słuchaniu dalszych bogatych przeżyć Waldka na dalekiej Syberii, nad Leną.
Następnego dnia rano ujrzałem na gładkiej tafli wody po drugiej stronie naszej zatoczki wystające zgrubienie, jakby kawałek kory lub grubszej gałązki. Była to tak zwana pupa do połowu węgorzy. Popłynąłem kajakiem, aby sprawdzić, czy nie ma tam jakiegoś węgorza.
Wczoraj jeszcze tej „pupy” w zatoczce nie było. Musiała więc dopłynąć tu w nocy, a zatem można było domniemywać, iż przyciągnął ją węgorz. Moje emocje wzrosły, kiedy zauważyłem, iż na „pupie” cała linka jest rozwinięta. Był to znak, iż tam na jej końcu musi być coś żywego. Krzyknąłem: „Chyba coś mamy, bo cała rozwinięta” – i zacząłem energicznie nawijać ją na kawał kory. W pewnym momencie poczułem silne szarpnięcie ku dnu. Teraz już ciągnąłem „żywą” linkę długimi pociągnięciami, jak wiaro ze studni. Trzeba było słyszeć ten krzyk radości mych kompanów na brzegu, kiedy wyciągnąłem z wody dużego i grubego węgorza. Już na brzegu zmierzyłem i zważyłem go na wędkarskiej sprężynowej wadze. Miał sto pięć centymetrów i kilo dwadzieścia wagi. Nie będę opisywał szczegółów przyprawiania i lubieżnego mlaskania przy jego wieczornym spożywaniu, aby nie podniecać co wrażliwszych smakoszów delikatesowych potraw.
Nasz następny etap przewidywał przepłynięcie całego jeziora Pile do ujścia Piławy i dalej do miejsca, które nam się najbardziej spodoba na biwak. Z każdym pociągnięciem wioseł nasze składaki, miękko wchodząc w niewielkie fale na jeziorze, zbliżały nas do rzeki. Zaraz po wpłynięciu w Piławę napotkaliśmy niewielki, drewniany mostek, na którym – ku naszemu ogromnemu zdziwieniu – stał oparty o balustradę żołnierz wojsk radzieckich, w zawadiacko na tył głowy odchylonej – z wielkim rondem – czapie i z przewieszoną przez ramię „pepeszą”. A to co! Przecież jesteśmy w Polsce!
Zbliżając się do mostku, przyglądaliśmy się sobie uważnie. Oczekiwaliśmy jakichś trudności, legitymowania może, zatrzymania, lub coś w tym rodzaju. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Popłynęliśmy zatem spokojnie dalej.
Rzeka zwolna rozszerzyła się, leniwie tocząc swe wody wśród okalających ją sosnowych lasów, aby wreszcie przeistoczyć się w szerokie rozlewisko z prawie stojącą wodą. Po prawej jego stronie znaleźliśmy bardzo dogodne miejsce na biwak. Było dobrze zagospodarowane, zauważyliśmy okopane i obłożone polnymi kamieniami miejsce na ognisko, a wokół poukładane grube pnie sosnowe – pewnie dla biesiadników. Woda w rzece była krystalicznie czysta, a na brzegu, przy sporym płaskim kamieniu znaleźliśmy mnóstwo dużej łuski rybiej – ślady obfitych połowów. Do tego Waldek odkrył – z wielką fachowością wykonaną w pochyłości terenu – wędzarnię. Był to oczywiście już całkowicie nas przekonywający argument, aby tu zostać, i to nie na jedną noc.
Po zorganizowaniu obozowiska zażyliśmy błogiej, orzeźwiającej kąpieli. Później ja, jako jedyny wśród nas wędkarz, poszedłem ze spinningiem na szczupaki, których tu spodziewałem się mnóstwo. Namachałem się zdrowo, aż mnie ręka w przegubie bolała, ale bez rezultatu.
Nawet jednego brania nie miałem. Nie żałowałem jednak. Miejsce było piękne, jeść mieliśmy co, a zamierzaliśmy przecież zostać tu parę dni. Przy ognisku przesiedzieliśmy do dwudziestej trzeciej, potem poszliśmy spać.
Już, już Morfeusz brał nas w swe ramiona, kiedy usłyszeliśmy, jakieś straszne dudnienie i chrzęst żelaza. Ziemia zaczęła się trząść. Jak oparzeni powyskakiwaliśmy z przytulnych śpiworów i namiotów, aby zobaczyć, co się właściwie dzieje, skąd ten okropny hałas pośrodku nocy. Dochodził z przeciwległej strony wody i narastając, wyraźnie niósł się w naszą stronę. Maksymalnie wytężając wzrok staraliśmy się przebić ciemności i odszyfrować to źródło hałasu. Po chwili wszystko zrozumieliśmy.
Na tamtym brzegu zalewu zobaczyliśmy nadjeżdżające, jeden po drugim, i zakręcające wzdłuż brzegu potężne sowieckie czołgi. Tak, rzeczywiście tamten brzeg był naprawdę niegościnny.
Nie zmrużyliśmy już oka. Czołgi w tym czasie zakończyły swe nocne ćwiczenia. Rano zjedliśmy byle jakie śniadanie, zwinęliśmy obozowisko i opuszczaliśmy w pośpiechu to piękne przecież miejsce, ale niemożliwe do zamieszkiwania.
Płynęliśmy zalewem w kierunku widocznego w oddali, większego tym razem drewnianego mostu. Mijaliśmy radzieckich oficerów, łowiących ryby z nadmuchiwanych pontonów.
Tym razem przestrzeń pod mostem zagrodzona była na krzyż przybitymi deskami. Na moście stało dwóch żołnierzy, polski i rosyjski, w polowych mundurach, uzbrojonych.
Płynąć? Nie płynąć? Co robić dalej? Nie pytając nikogo o nic – na wariata – wpłynęliśmy pod most i przechyliwszy się nieco, swobodnie przepłynęliśmy pod skrzyżowanymi deskami.
Nie nagabywani przez nikogo płyniemy dalej, ale widzimy, iż po obu brzegach wąskiej już w tym miejscu rzeki, w okopach, z gałązkami zieleni zatkniętymi za siatki na hełmach leżą z cekaemami, z lewej żołnierze radzieccy, z prawej polscy.
Kie licho!? Gdzieśmy się wpakowali? Co to wszystko ma znaczyć? Płyniemy jednak dalej w tej dziwnej bojowej scenerii, wywołując po obydwu brzegach takież zdziwienie naszym pojawieniem się. Naraz wyskakuje sowiecki oficer i krzyczy: „A wy kto takiej? Kto was zdieś pustił?” Tu nastąpiło parę tłustych „podkreślników”. Parę metrów dalej na brzeg wyskoczył oficer polski z krzykiem: „Do jasnej cholery! A wy tu co za jedni, skąd! Szybko mi zwiewać, bo będzie tu zaraz bardzo gorąco”. Wyrwaliśmy do przodu ile sił w garściach i z duszami na ramieniu wpłynęliśmy po mocnym i dość długim finiszu na kolejne, zarośnięte nieco, szerokie rozlewisko. Tu z kolei do uszu naszych dochodzić zaczął znajomy chrzęst i łoskot jadących gdzieś po lewej stronie czołgów, ślad których znaczyły tumany unoszącego się nad lasem kurzu.
Jakby tego było mało, raptem znad ściany lasu, z charakterystycznym dla wojskowych odrzutowców hukiem i rykiem ogromnym wypadają uzbrojone samoloty i z lotu koszącego odpalają swe rakiety, które za moment dosłownie, po zetknięciu z ziemią eksplodują, wzmagając jeszcze bardziej poziom i tak już nie do wytrzymania wysokich decybeli, powodując do tego potężny wstrząs ziemi i wód naszego zalewu.
Panie zaczynają piszczeć ze strachu. My też mamy niezłego stracha. Nie wiemy, co robić!
Na wszelki wypadek skierowaliśmy nasze łajby ku brzegowi, zauważyliśmy bowiem, iż zalew raptem kończy się jakimś wysokim nasypem ziemnym. Podpływamy bliżej, a na brzegu stoi w plamistym mundurze jakiś oficer wymachując do nas i klnie jak szewc: „Do cholery jasnej, a was tu skąd przyniosło? Z nieba spadliście? Przecież rzeka na ostatnim moście była zagrodzona, do diabła! Kto was tam przepuścił? Życie wam niemiłe?! Toć tu się odbywają ostre manewry Paktu Warszawskiego Tarcza 76!”
Był to na nasze szczęście major Wojska Polskiego i to z gdańskich Niebieskich Beretów.
Krótko wyjaśniliśmy mu sprawę. Usłyszeliśmy wtedy: „Piorunem do brzegu!” Zawołał potem kilku żołnierzy i kazał im szybko nas przerzucić za znajdujący się za nasypem most na Piławie. Kiedy już byliśmy na wodzie, ponownie rzucił jeszcze w naszym kierunku:
„Zjeżdżajcie mi stąd czym prędzej, bo za chwilę będzie tu bardzo gorąco – odbędzie się regularny bój o tę przeprawę czołgową!” Znowu ze zdwojoną energią nacisnęliśmy na wiosła i gnaliśmy przed siebie, ile tylko się dało.
Wtedy też Waldek wypowiedział głośno takie właśnie zdanie: „Zdaje się, że rozpętałem trzecią wojnę światową”. Na kajakach zapanowała przygnębiająca cisza. Słychać było tylko plusk wioseł, a pozostawiany za rufami kilwater świadczył o szybkości płynięcia. Nie wiedzieliśmy, co nas jeszcze czeka, mieliśmy jednak nadzieję, że z każdym zanurzeniem wiosła oddalamy się od tego „wojennego kotła”. Tym bardziej że po jakimś czasie znad brzegów rzeki zniknęły złowrogo sterczące lufy karabinów maszynowych i różnych armat.
Wydawało się, że znowu jesteśmy sami, tylko my i rzeka, która rozszerzała się ponownie, aby w końcu wtopić się w wody widocznego opodal jeziora.
Nasze nadzieje były jednak przedwczesne. Na lewej, podwyższonej nieco, piaszczystej stronie jeziora zobaczyliśmy szereg dziwnych, ceglanych budowli. Wyglądały na niedokończone i porzucone budynki lub same tylko ściany z oknami. Górowała nad nimi niewysoka wieżyczka. Stali na niej jacyś wojskowi i przez lornety pewnie badali przedpole.
Wtedy też zauważyliśmy kilka okopanych dział, przed którymi sterczał ciężki karabin maszynowy. Obserwatorzy z wieżyczki wyraźnie się nami zainteresowali, czego dowodem były ich wyciągnięte w naszym kierunku ręce – jakby nas wskazujące. Obsługa cekaemu wyraźnie skierowała lufę swego śmiercionośnego narzędzia w naszą stronę. Po plecach przeleciały nam ciarki. Cisnęły się różne myśli – no chyba nie będą strzelali do cywilów!?
Zaraz przy wejściu na jezioro na jego powierzchni pływały jakieś drewniane krzyżaki, połączone grubymi, stalowymi linami. Takież zauważyliśmy w pobliskich szuwarach po prawej stronie jeziora. Pewnie były to elementy obrony kolejnej przeprawy.
Nagle tę męczącą ciszę przerwał donośny krzyk kogoś z obsady cekaemu: „Spływajcie stąd czym prędzej, tędy, przy naszym brzegu i trzymajcie się aż do końca jeziora, ale gazem!”
Natychmiast się temu rozkazowi podporządkowaliśmy i z pluskiem „pruliśmy” przy samych trzcinach, ile tylko było można – aby jak najdalej od tego miejsca.
Po dziesięciu minutach energicznego wiosłowania, za nami – pewnie na owej przeprawie -
zagrzmiała niezła kanonada różnego kalibru broni. Nawet się nie oglądaliśmy, tylko co sił w garści wyrywaliśmy przed siebie, by dopaść końca jeziora jak najprędzej.
Całkowicie wyczerpani fizycznie i podłamani psychicznie dotarliśmy do upragnionego końca jeziora. Tam musieliśmy przenosić kajaki, bowiem jezioro kończyło się jakąś betonową budowlą. Na brzegu siedział nieuzbrojony żołnierz radziecki, w wyjściowym mundurze.
Pomógł nam przenieść kajak. To od niego dowiedzieliśmy się, iż przepłynęliśmy właśnie cały poligon! A tu za tamą jesteśmy już na normalnym, cywilnym terenie i nic nam teraz nie grozi.
Ufffff! Nareszcie wolni!
Opodal widać było szereg wiejskich zabudowań dużej wsi Nadarzyce A więc koniec z tym koszmarem i tą palbą, która teraz dochodziła do nas tylko odległym echem.
Mimo ogromnego zmęczenia nie czekaliśmy ani chwili, tylko popłynęliśmy dalej, byle tylko tego już nie widzieć ani nie słyszeć.
Obóz rozbiliśmy dopiero za wsią Nadarzyce, na pięknym zakolu Piławy. Panie udały się do wsi po zakupy, my zaś rozstawialiśmy namioty i przygotowywaliśmy wszystko do gotowania kolacji. Byliśmy piekielnie głodni. Od słabiutkiego rannego śniadanka cały dzień nie mieliśmy nic w ustach. Zbliżała się już godzina osiemnasta. Ledwie zdołaliśmy pojeść, wypić kawę, a tu, ni stąd, ni zowąd, jak nie huknie gdzieś niedaleko! Aż podskoczyliśmy z wrażenia. Po trzecim takim wybuchu, Waldek, który służył w wojsku i bywał na poligonach, uświadomił nas, iż są to tak zwane wybuchy dla oswojenia żołnierzy. Musieliśmy wytrzymać jeszcze sześć lub osiem takich „oswajających” eksplozji.
Całkowicie wypompowani i totalnie zmęczeni – poprzedniej nocy nie zmrużyliśmy przecież oka – legliśmy wcześniej z cichą nadzieją, iż pośpimy sobie choć do siódmej rano.
Jakże się jednak myliliśmy. Była pewnie piąta nad ranem, kiedy zerwał nas ze snu okropny ryk pikujących odrzutowców, które przeleciały nad nami na wysokości sześciuset, może siedmiuset metrów. Prawie w tym samym momencie zaczęły wybuchać odpalone przez nie rakiety! Ziemia trzęsła się od tych uderzeń i wybuchów, a my z nią. Ataki lotnicze na pobliski poligon następowały falami, jeden po drugim, przez dobre trzydzieści minut.
Łatwo się domyśleć, że długo tam nie pozostaliśmy. Zwijaliśmy obóz szybciutko i bez żalu opuszczaliśmy to, wydawać by się mogło, ustronne miejsce.
Płynąc już rzeką zastanawialiśmy się jak wytrzymują te „atrakcje akustyczne” stali mieszkańcy tych okolic. A zwierzęta domowe. Czy krowy dają mleko. Człowiek w ostatecznym razie może zatkać sobie uszy specjalnymi stoperami – a one?
Następny biwak założyliśmy na wielkiej łące pod lasem dobre dwadzieścia osiem kilometrów od Nadarzyc. W pobliskim lesie miał swe gniazdo dorodny orzeł bielik, który latając koło nas dał nam możność przyjrzenia się jego majestatowi i mistrzowskiemu szybowaniu w powietrzu na swych potężnych rozpostartych, prawie nieruchomych skrzydłach. Ten piękny widok był dla nas jakby nagrodą za poprzednie męki.
Ten „wojenny” spływ zakończyliśmy w Pile, zaś Waldek popłynął dalej.