Perepeczko Andrzej 4 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu

ANDRZEJ PEREPECZKO





DZIKA MRÓWKA I JEZIORO ZŁOTEGO LODU














Wydawnictwo Morskie

1986


WSTĘP,

dzięki któremu Czytelnik może poznać dotychczasowe przygody Dzikiej Mrówki, opisane zresztą dokładnie w książkach: „Dzika Mrówka i tam-tamy”, „Dzika Mrówka pod żaglami” oraz „Podwodny świat Dzikiej Mrówki”



Marek, zwany przez rodzinę i kolegów Dziką Mrówką z racji niewiel­kiego wzrostu i niezwykłych pomysłów, które się bez przerwy rodziły w jego wybujałej fantazji i wyobraźni, mieszkał w dzielnicy Gdańska zwanej Oliwą. Razem z bratem Jarkiem, bliźniakiem zresztą, ale zupełnie do Marka niepodobnym, chodzili do jednej klasy i razem też grali w hokeja, tyle tylko, że w różnych drużynach. W jednej Dzika Mrówka był napast­nikiem, w drugiej Jego Brat (tak nazywano Jarka) - bramkarzem.

Tata obu chłopców bliźniaków był ochmistrzem na statku, Mama uwielbiała język angielski i starała się, z niecałkowitym jednakże powo­dzeniem, wpoić w swych synów zamiłowanie do tego języka.

Pewnego dnia, gdy Tata wrócił z rejsu, obaj chłopcy tak dokuczyli Mamie swymi pomysłami i zachowaniem się (choć - po prawdzie - wszystkie pomysły były autorstwa Dzikiej Mrówki, a Jego Brat był tylko wiernym, choć nieco powolnym ich wykonawcą), że stwierdziła płacząc, iż ma wszystkiego dosyć i że nie może sobie z nieznośnymi chłopakami poradzić.

Na takie dictum Tata zdecydował się osobiście zająć synami bliźniaka­mi, a że pływał na statku i akurat nie za bardzo mógł zejść na urlop, postanowił zabrać chłopców w rejs, żeby ich „mieć na oku”.

Popłynęli tedy statkiem we trójkę: Tata, Dzika Mrówka i Jego Brat. Przed samym odjazdem Mama, którą chłopcy i Tata nazywali Micią, wcale nie była taka pewna, czy tak naprawdę „miała wszystkiego dosyć” i czy pomysł zabrania chłopców na statek był najlepszym z życiowych pomysłów Taty.

Statek w swym rejsie odwiedził kolejno Londyn, Sewillę w Hiszpanii, Safi w Maroko i port Kaolack w Senegalu. Londyn zwiedzili chłopcy dość dokładnie. A więc zabytki, Tower Castle, paradę gwardii królewskiej, muzeum techniki; to ostatnie najbardziej im się podobało, więc też wra­cali tam wielokrotnie. W Sewilli byli na walce byków, która jednak nie za bardzo im do gustu przypadła. W tejże samej Sewilli zauważyli podejrza­ny, ich zdaniem, statek o nazwie „Torro” i Dzika Mrówka postanowił na własną rękę śledzić członków jego załogi, która ani chybi trudniła się jakimiś mocno podejrzanymi sprawami.

Na morzu w czasie przelotu z Sewilli do Safi Dzika Mrówka i Jego Brat wdrapali się na maszt i dojrzeli stamtąd samotną łódź, która jak się potem okazało, była uszkodzona, a w niej był wyczerpany zupełnie stary rybak Arab i jego ranny syn, którym udzielono pomocy. Dzięki temu obaj bra­cia stali się sławni na statku i udało się im nawet uniknąć kary za samowolne wdrapanie się na maszt.

Po południu tegoż dnia dogonili na morzu tajemniczy stateczek „Torro”.

W Safi bracia mieli nieprzyjemną przygodę w meczecie, do którego - jak się okazało - wstęp dla „niewiernych” był surowo zabroniony.

Po kilku dalszych dniach podróży dopłynęli wreszcie do Kaolack w Senegalu, skąd w czasie wojny uciekły po upadku Francji dwa polskie statki: „Cieszyn” i „Śląsk”. A że właśnie na statku znajdował się bosman, który jako młody chłopak był członkiem załogi „Cieszyna” w 1940 roku, dwaj bracia usłyszeli opowieść naocznego świadka o tej pełnej emocji sławnej ucieczce.

W Kaolacku znajdował się już tajemniczy „Torro”, Dzika Mrówka zatem i Jego Brat przystąpili do śledzenia załogi. Niewiele brakowało, żeby się to bardzo smutnie dla nich skończyło. Na szczęście z groźnych opałów uratowała ich senegalska policja, która odstawiła obu domoro­słych detektywów na statek w ręce na dobre już zaniepokojonego Taty.

Powrotną drogę do kraju obaj chłopcy spędzili pracując - jeden w dziale maszynowym, drugi na pokładzie statku - w Tacie bowiem obudził się nagle pedagogiczny talent i postanowił swych synów wychowywać przez pracę. Wtedy obaj bracia poznali, że praca na statku wcale nie należy do łatwych i że marynarze nie tylko pływają, opalają się i zwiedzają cały świat.

W Gdańsku czekała na swych chłopców stęskniona Mama, która już dawno zapomniała, że miała „zupełnie dosyć”, i obaj bracia bliźniacy doszli, tym razem zgodnie o dziwo, do wniosku, że

WSZĘDZIE DOBRZE, ALE W DOMU NAJLEPIEJ!

Po powrocie z rejsu obaj chłopcy spóźnili się o parę dni na rozpoczęcie roku szkolnego. Dzika Mrówka postanowił wykorzystać tę okoliczność i w tym dniu „wszystkie lekcje wziąć na siebie”, jak oświadczył swym koleżankom i kolegom.

Przemyślnie ułożony plan udał się tylko po części, bowiem Pan od Przyrody zdemaskował Marka, gdy go zbyt poniosła bujna fantazja i gdy mocno przeholował w opowiadaniu niestworzonych przygód, które miały rzekomo wydarzyć się w ciągu rejsu. Cała klasa śmiała się z Dzikiej Mrówki, a w obronę wzięła go tylko jedna z koleżanek o imieniu Ulka.

W okresie Świąt Bożego Narodzenia, które Tata spędził razem z całą rodziną na lądzie, ojciec zabrał Dziką Mrówkę na doroczne spotkanie Klubu Kaphornowców, do którego mogą należeć tylko ci z żeglarzy, którzy na żaglach opłynęli przylądek Horn, jeden z najbardziej burzliwych przylądków świata. Pod wpływem tego spotkania Marek zainteresował się żeglarstwem, zaczął czytać książki na ten temat, poznawać tajniki astronomii i w konsekwencji rzucił swą dawną pasję, czyli hokej, i zapisał się do klubu żeglarskiego.

W klubie zaczęło się szkolenie teoretyczne i pierwsze prace przy jach­tach na przystani. Początki były trudne i mało efektowne, trzeba było bowiem jachty czyścić, skrobać i malować, a pływanie pod białymi żag­lami wydawało się bardzo odległe. Mimo trudności Dzika Mrówka za­wsze pełen był najrozmaitszych planów swych przyszłych wielkich i sławnych rejsów, kreślił na mapach ich trasy. Wreszcie nadszedł dzień, w którym Marek wypłynął w swój pierwszy rejs. Niedaleki co prawda, bo tylko po wodach basenu jachtowego, ale chłopiec po raz pierwszy spo­strzegł, że łódź posłuszna jest każdemu ruchowi jego ręki, że to on kieruje, ze po raz pierwszy naprawdę ŻEGLUJE!

Po pewnym czasie Dzika Mrówka został wyróżniony - wyznaczono go na zawodnika w regatach jednoosobowych łodzi żaglowych. Regaty miały dramatyczny przebieg, w momencie bowiem kiedy Marek już, już miał szansę wyjścia na samo czoło wyścigu, łódź jego wywróciła się wskutek nieuwagi chłopca.

Mimo tego niepowodzenia Marek brał udział i w innych kolejnych wyścigach, a po pewnym czasie został w nagrodę wyznaczony do załogi pełnomorskiego jachtu w rejsie bałtyckim. W czasie podróży Dzika Mrówka próbuje po raz pierwszy niezwykle trudnej, jak się okazało, sztuki kucharzowania na jachcie.

W swym rejsie jacht o wdzięcznej nazwie „Stella Polaris” odwiedził Rygę i Leningrad. W drodze powrotnej żeglarzy złapał sztorm, który zag­nał jacht aż pod brzegi szwedzkie. Tam w nocy i w sztormie Dzika Mrówka zauważył czerwony błysk rakiety. „Stella Polaris” ruszyła na ratunek i nad ranem odnaleziono przewrócony jacht, a przy nim trzyma­jących się resztkami sił młodych rozbitków. W czasie akcji ratunkowej szczególnie wyróżnił się Marek, który nie bacząc na niebezpieczeństwo wskoczył do wody i uratował kilkunastoletnią dziewczynę, Szwedkę o imieniu Ulla.

Polski jacht z uratowaną załogą wpłynął do portu w Sztokholmie, gdzie rodzice rozbitków przyjęli polskich żeglarzy bardzo gościnnie i serdecz­nie. W czasie zwiedzania zabytków tego pięknego portu, „Wenecji Pół­nocy”, Dzika Mrówka został tak zafascynowany widokiem żaglowca „Vasa” sprzed przeszło 300 lat, wydobytego w całości z dna morskiego, że stwierdził:

Pływanie pod żaglami to jest na pewno bardzo fajna sprawa,

ale

PODWODNE POSZUKIWANIA ARCHEOLOGICZNE TO JEST WŁAŚNIE TO!!!


Gdy jacht „Stella Polaris” powrócił do macierzystego portu z pełnego przygód bałtyckiego rejsu, żeglarzy czekało uroczyste powitanie, a do­wódca jachtu, czyli Kapitan Filip, oraz Dzika Mrówka otrzymali medale za ratowanie życia. Na naszego bohatera czekała na przystani Mama z Jarkiem i klasową koleżanką obu - Ulką.

Opowiadając o rejsie Dzika Mrówka bardzo dużo miejsca poświęcił sprawom różnorodnych prac podwodnych - od poszukiwań zatopionych statków począwszy, a kończąc na kontrolach podmorskich urządzeń.

Jak było do przewidzenia, płetwonurkowanie stało się kolejną pasją Marka i już w kilka tygodni potem chłopak zapisał się do odpowiedniego klubu na kurs, na którym miano go nauczyć właśnie swobodnego nurko­wania.

Zajęcia w klubie prowadził Pan Wojtek, w „cywilu” inżynier elektronik i starszy asystent w gdyńskiej Szkole Morskiej, a jedną z klubowych koleżanek na tym samym kursie okazała się - ku zaskoczeniu Marka - jego koleżanka Ulka.

Gdy Marek i Ulka ukończyli kurs płetwonurkowy, w czasie którego przekonali się, że swobodne nurkowanie wcale nie jest takie łatwe, na jakie wygląda, cała klasa obu braci bliźniaków wyjechała na wycieczkę krajoznawczą do Gniewa, Kwidzyna, Chełmna, Torunia i Płocka. I właś­nie w Płocku, w siedzibie tamtejszego Towarzystwa Naukowego, Dzika Mrówka wraz ze swymi koleżankami i kolegami usłyszał historię przy­padkowego odkrycia bardzo starego dokumentu, zawierającego wzmia­nkę o starodawnym grodzisku zatopionym wraz z wyspą na jakimś jezio­rze.

Marek i Ulka zapalają się do poszukiwań Zatopionej Wyspy i wczes­nosłowiańskiego grodziska i razem z Panem Wojtkiem oraz Jarkiem poszukują w rozmaitych bibliotekach i archiwach klasztornych śladów tego grodu.

Następnego lata Pan Wojtek zorganizował obóz płetwonurkowy nad jeziorem, co do którego istniało dość uzasadnione przypuszczenie, że właśnie tam mogło się kryć tajemnicze grodzisko, i rozpoczęto systematyczne poszukiwania podwodne.

W czasie trwania obozu jego uczestnicy, wśród których znaleźli się oczywiście również nasi bohaterowie, czyli Dzika Mrówka i Ulka, po­mogli przy żniwach ubogiej kaszubskiej starszej parze małżeńskiej oraz wzięli udział w akcji przeciwpowodziowej podczas gwałtownej nocnej burzy. W obu wypadkach młodzi poszukiwacze zatopionej wyspy napo­tkali pewne ślady świadczące, że istotnie gdzieś w pobliżu mogło znajdo­wać się przedhistoryczne grodzisko.

Intensywne poszukiwania trwały w dalszym ciągu, nie przynosiły jed­nak początkowo żadnych pozytywnych rezultatów; wody jeziora pilnie strzegły swej tajemnicy. Nic też dziwnego, że młodzi płetwonurkowie byli już trochę zniechęceni do żmudnej i mało ciekawej pracy.

Pewnego dnia Ulka oddaliwszy się ze swego rejonu w pogoni za olbrzy­mim węgorzem, którego w myślach nazwała Węgorzem Wspaniałym Władcą Jeziora, natrafiła pod wodą na szczątki drewnianych budowli z dębowych potężnych bali. Tym samym Ulka stała się bohaterką podwodnych poszukiwań, a zatopione grodzisko zaliczono do głównych sensacji archeologicznych roku.

W nagrodę za swe odkrycie Ulka znalazła się w czasie najbliższych wakacji wraz z Dziką Mrówką, kilkoma innymi klubowymi kolegami i Panem Wojtkiem w składzie załogi jachtu „Swantewid”, który przez cały sezon żeglarski znajdował się w Jugosławii, a załogi wymieniały się w kilkutygodniowych turnusach. Podczas pobytu na wodach Adriatyku młodzi żeglarze oprócz wakacyjnego odpoczynku przeprowadzali trening płetwonurkowy w tamtejszych ciepłych przejrzystych wodach.

Jacht pod komendą Kapitana Filipa czekał na kolejną zmianę załogi w uroczym porcie Dubrowniku. Od tego też miasta zaczęli młodzi żeglarze-płetwonurkowie zwiedzanie dalmatyńskiego wybrzeża, poznając nie­zwykle ciekawe zabytki i równie interesującą historię tego miasta-państwa - Republiki Dubrownickiej.

Dalszym etapem adriatyckich wakacji była malownicza i ciekawa Boka Kotorska, jedyny w tym rejonie Europy rodzaj fiordu, głęboko wciętego w górzysty ląd. W głębi leży Kotor, stary i niemal tak samo sławny swą historią jak Dubrownik.

W Rotorze czekał na załogę „Swantewida” przyjaciel Pana Wojtka i Kapitana Filipa - wesoły olbrzym Stanko Milević, czyli inaczej „Stanko od Kotora”. On to pokazał młodym Polakom piękno Czarnogóry, za­wiózł ich do dawnej stolicy Cetynii i do pięknych nadmorskich miaste­czek - Świętego Stefana i Budwy, on też obwoził ich po najrozmaitszych zakamarkach Zatoki Kotorskiej, łącznie z posępną fortecą austriacką na skalistej wysepce Mamula i uroczą nadmorską grotą.

Beztroski odpoczynek załogi „Swantewida” został brutalnie przerwany silnym i bardzo tragicznym w skutkach trzęsieniem ziemi, które na oczach przerażonej załogi jachtu zniszczyło i odcięło zupełnie od świata maleńką rybacką wioskę, przycupniętą tuż przy brzegu u zbocza stromej skalistej góry.

Polscy żeglarze ruszyli natychmiast z pomocą rannym i poszkodowa­nym mieszkańcom wioski, a przez następnych parę dni pomagali od wczesnego ranka do późnej nocy Stankowi w ratowaniu zabytków Kotoru. Nic też dziwnego, że za swą postawę i pomoc otrzymali podziękowa­nie od lokalnych władz.

Czas jednak pobytu nad Adriatykiem kończył się i trzeba było wracać do Dubrownika. Po drodze „Swantewid” zatrzymał się na miejscu swego ostatniego kotwiczenia, gdzie pozostawała na dnie kotwica jachtu, której po trzęsieniu ziemi nie można było wyciągnąć na powierzchnię i trzeba było odciąć łańcuch kotwiczny. W celu uwolnienia kotwicy jachtu z pułapki zeszli pod wodę Pan Wojtek razem z Dziką Mrówką. I oto nagle w zielonkawym świetle podwodnego świata Dzika Mrówka dojrzał wrak bardzo starego statku, który przed wiekami zatonął na wodach Zatoki Kotorskiej.

O znalezisku dano znać natychmiast Stankowi od Kotora, a ten przy­rzekł młodym żeglarzom, że jak tylko zakończy pracę nad odbudową zniszczonego trzęsieniem miasta, zaraz zajmie się badaniem starego wra­ka, którego wnętrze - być może - kryje wiele tajemnic i historycznych ciekawostek.

Gdy samolot z młodymi płetwonurkami na pokładzie przelatywał nad Zatoką Kotorska w drodze powrotnej z Dubrownika do Polski, Ulka i Dzika Mrówka pomyśleli niemal równocześnie:

ILE TO JESZCZE ROZMAITYCH TAJEMNIC KRYJĄ W SOBIE

WODY OCEANÓW, MÓRZ I JEZIOR!


ROZDZIAŁ PIERWSZY,

w którym płetwonurkowie-wędrowcy spotykają się po raz pierwszy z nie odkrytymi dotychczas tajnikami bardzo dziwnego pisma



Słońce miało się już dobrze ku zachodowi i odległe granic Tatr ostro rysowały się na tle różowiejących chmur, gdy wesoła gromadka młodzieży obciążona sporymi plecakami weszła między pierwsze chaty Kluszkowców.

- Daleko jeszcze do tego Czorsztyna? - głos Ulki nie brzmiał ani zbyt rześko, ani zbyt entuzjastycznie.

- Zależy... - odparł ze śmiechem Pan Wojtek.

- Jak to? Od czego zależy? - zdziwiła się Ulka.

- Po prostu. Zależy od stopnia zmęczenia tego, który pyta - roześmiał się Pan Wojtek, a za nim też inni, a więc serdeczne koleżanki Ulki - Magda, Jadwiga i Halina oraz Dzika Mrówka, Baleron, Szufla, Drzazga i jeszcze kilku innych. Wszyscy razem stanowili grupę „wędrownych nur­ków płetwowych”, jak się jednogłośnie przezwali, a w rzeczywistości był to po prostu jeden z kondycyjnych obozów wędrownych, który zorgani­zował i prowadził niestrudzony Pan Wojtek. Razem z płetwonurkami wędrował też na zasadzie „wolnego strzelca” Jego Brat, czyli Jarek - brat bliźniak Dzikiej Mrówki, ponieważ Mama-Micia wyjechała na dwuty­godniowe wczasy sanatoryjne do Krynicy, Tata był - jak zwykle - w rejsie i Mama wolała, żeby obaj jej synowie byli pod Pana Wojtkową opieką przez ten czas. Co prawda Jarek usiłował przekonać Mamę-Micię, że doskonale da sobie radę będąc sam w domu, miał bowiem spory zapas historycznych książek do czytania, ale widać użył za słabych argumen­tów, Micia bowiem bezapelacyjnie załatwiła z Panem Wojtkiem nadlicz­bowe uczestnictwo drugiego syna w letniej wędrówce. Nawiasem mówiąc Pan Wojtek bardzo chętnie widział Jarka w swym młodocianym zespole, gdyż lubił Jego Brata i cenił go za dość poważne jak na jego wiek - historyczne zainteresowania, a nawet liczył się z jego zdaniem, jak to było w czasie wstępnej fazy poszukiwań zatopionej Wyspy.

Ulka, jak to Ulka, po chóralnym wybuchu śmiechu swych współwędrowników nic nie powiedziała i zaciąwszy usta przyspieszyła gwałtownie kroku, a po chwili wyprzedziła nawet Pana Wojtka, który szedł na czele gromadki.

- Ho, ho, ale honorowa! - mruknął ni to z podziwem, ni to z krytyką Dzika Mrówka i też chciał przyśpieszyć kroku, ale po chwili zrezygnował z ambitnego zamiaru, jako że był już solidnie zmęczony i czuł bardzo dotkliwie w nogach ostatnie kilkadziesiąt kilometrów.

Wędrowali tak już parę dni. Start nastąpił w uroczo położonej Rabce. Pierwszy dzień był dniem aklimatyzacji i poświecono go w całości na zwiedzanie najbliższych okolic.

Tak prawdę mówiąc większość uczestników wędrownego obozu ograniczyła zwiedzanie Rabki do niewielkiego uroczego drewnianego koś­ciółka z początków XVII wieku i do równie niewielkiego lokalnego mu­zeum, resztę tego dnia dzieląc sprawiedliwie między moczenie się w base­nie kąpielowym i wystawanie w sporej kolejce do małego drewnianego kiosku, wewnątrz którego produkowano niesamowite wprost ilości ogromnie smakowitych lodów.

W efekcie takiego „zwiedzania” gwałtownie stopniały wycieczkowe rezerwy finansowe młodocianych wędrowców, a potem rozbolały gardła lodowych łakomczuchów i wieczorem Pan Wojtek zapowiedział:

- Od jutra obowiązuje bezwzględny rygor wędrownego obozu i wszelkie zarządzenia jednoosobowego kierownictwa, a pierwsze zarządzenie: STOP Z LODAMI!

- Ale pan okrutny, Panie Wojtku! - zachrypiała Jadwiga. - Takich lodów nie ma u nas na Wybrzeżu i nigdy nie było...

- Ale za to takiej chrypki też nigdy nie miałaś - zauważył Pan Woj­tek.

Na drugi dzień już wczesnym rankiem pomaszerowali na jeden z pobli­skich szczytów o nazwie Luboń Wielki, który górował nad rozłożoną w dolinie Rabką.

- Właściwie to ten Luboń nie jest znowuż tak bardzo wielki - zauważył Dzika Mrówka, gdy przeczytał na mapie, że wysokość Lubonia wynosi „zaledwie” 1022 metry nad poziom morza.

- Porozmawiamy na ten temat na szczycie - uśmiechnął się Pan Woj­tek, na co Dzika Mrówka nic nie odpowiedział, w duchu jednak pomyślał sobie, że chyba Pan Wojtek nieco przesadza.

Droga na Luboń była dość stroma, ale dla młodych i wysportowanych przecież płetwonurków raczej nie stanowiła zbyt poważnego problemu. Szli tedy dość szparko i raz po raz wyprzedzali pnące się z trudem grupy rozmaitych wczasowiczów, zapewne z domów wypoczynkowych, na któ­rych twarzach widać było wyraźny wysiłek.

Dzika Mrówka pomrukiwał sobie pod nosem (ale bardzo cichutko), że nie takie góry się pokonywało w życiu, głośniej jednak swoich opinii nie wyrażał, został bowiem przy pierwszej takiej próbie skarcony zarówno przez Ulkę, jak i przez Jego Brata.

- Pan Wojtek wie wszystko najlepiej - stwierdziła z wielkim przekona­niem Ulka, a Jego Brat, jak to miał w zwyczaju, przytaknął natych­miast:

- Fakt!

O ile jakiekolwiek odezwanie się brata bliźniaka budziło natychmiast w Marku ducha przekory, o tyle ze zdaniem Ulki liczył się ostatnio coraz bardziej, bo - co tu ukrywać - dziewczyna zaczęła mu imponować, choć sam przed sobą nie chciał się nawet do tego przyznać. I tym razem rów­nież nie odezwał się głośno, a co sobie pomyślał, o tym nikt nie wie­dział.

Z wierzchołka Lubonia rozciągał się rozległy widok. Bliżej, wydawało się, że zaledwie na dobre wyciągnięcie ręki, ciemniał ciągnący się daleko w kierunku wschodnim pas Gorców, z wypiętrzonymi dwoma wierzchoł­kami.

- Ten bliżej to Turbacz - objaśniał Pan Wojtek - ze schroniskiem, gdzie będziemy jutro nocować, a tamten dalszy to Lubań, przez który wieść będzie nasza droga do Czorsztyna.

- Lubań? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Przecież właśnie ta góra, gdzie teraz stoimy, to też tak samo się nazywa.

- Po pierwsze jesteśmy na Luboniu i to w dodatku na Wielkim - wyjaś­nił Pan Wojtek - a tamten szczyt nazywa się Lubań. A po drugie, w naj­bliższej okolicy spotyka się sporo podobnych nazw. Ot, na przykład tam na zachód od nas leży szczyt Luboń Mały, a za tą górą znajduje się wieś o nazwie Lubień. Tam, blisko Turbacza, widać górę o nazwie Kiczora. Identyczną nazwę ma nieco mniejszy szczyt koło miasteczka Kamienica, a jeszcze jedna Kiczora wznosi się nad Mszaną dolną. Podobnie jeden Runek jest w Gorcach, a drugi w Beskidzie Sądeckim, jedną Sokolicę znajdziemy tuż koło Babiej Góry w Beskidzie Żywieckim, a drugą w Pie­ninach.

- Ojej - jęknęła Ula - to jak się w tym wszystkim połapać? A nie można by było ponazywać te wszystkie góry jakoś inaczej?

- Najlepiej by było ponumerować - dorzucił Drzazga.

- A może już zostawmy tak jak jest - roześmiał się Pan Wojtek. - Jakoś przez tyle lat ludziom się nie pomyliły te góry, to i my sobie damy radę. A zresztą z górami jest podobnie jak z ludźmi. Czy to jedna dziewczyna ma na imię Ulka, ale przecież można odróżnić jedną od drugiej, nieprawdaż?

- Prawdaż! - przytaknął Dzika Mrówka, a wszyscy spojrzeli na Ulkę, która swoim bardzo już starym i prawie zapomnianym zwyczajem, zaru­mieniła się aż po same włosy.

- Zostawmy Ulkę w spokoju i spójrzmy lepiej na tę wspaniałą pano­ramę - Panu Wojtkowi żal zrobiło się zmieszanej dziewczynki. - Tam dalej to przecież nasze piękne Tatry.

Istotnie, daleko na południu ciemniał ostro rysujący się na błękitnym rozsłonecznionym niebie poszarpany grzbiet górski. Tatry!

- A te białe plamy to co? - zapytała któraś z dziewcząt.

- A jak myślisz? - pytaniem na pytanie odpowiedział Pan Wojtek.

- Chyba przecież nie śnieg... - zaczęła Halina - teraz taki upał...

Rzeczywiście, dzień był wyjątkowo upalny i nawet tu, na samym wierz­chołku Lubonia słońce prażyło mocno.

- Upał, upał - powtórzył Pan Wojtek - ale tu jest Beskid Wyspowy, a tam Tatry. Przeszło dwa razy wyższe. A to już różnica. W niektórych żlebach śnieg leży aż do lipca, a niekiedy i przez cały rok. Szczególnie, jak zimą go dużo napada i nawieje, to potem ani rusz nie chce się do końca roztopić.

- Ojejej! - odezwała się któraś z dziewczynek.

- Nasze Tatry to jeszcze nic pod tym względem - kontynuował Pan Woitek. - Na innych, wyższych górach śnieg leży przez cały okrągły rok. I powiem wam jeszcze, że dla mnie osobiście jest to jeden z najbardziej przyjemnych widoków. Bardzo lubię, gdy tak dookoła gorąco i upał, a w zasięgu wzroku wysokie góry pokryte są białymi lodowo-śnieżnymi cza­pami.

- A czy pan takie góry widział? - spytał Szufla.

- Nie raz - Pan Wojtek zamyślił się, jakby coś sobie przypominał. Parę razy. Choćby i w Libanie. Albo na statku...

- Jak to na statku? - zdziwiła się Jadwiga.

- No, po prostu, kiedy płynęliśmy wzdłuż gór pokrytych wiecznym śniegiem.

- No, ale statek płynie po morzu, a góry... - zaczęła znowu Jadwiga.

- A góry to są daleko od morza? - wtrącił się Dzika Mrówka. - Praw­da?

- No, pewno że tak...

- Oj, ty Jadźka, Jadźka - skrzywił się Dzika Mrówka. - To tylko tak u nas, że od morza do gór musisz smarować przez cały kraj. Gdzie indziej jest zupełnie inaczej. Choćby w Jugosławii, no nie? - zwrócił się do tych płetwonurków, którzy razem z nim przeżyli niezapomniane przygody w Zatoce Kotorskiej.

- Pewno - przytaknęła Ulka. - Ale tam śniegu na nadmorskich górach nie było.

- Tam nie było, ale na wyższych to może być.

- Fakt! - przytwierdził automatycznie Jego Brat.

- Ja bym to chciała zobaczyć - rozmarzyła się nagle Ulka. - Ośnieżone góry nad ciepłym morzem.

- Rano na narty, a po południu wykąpać się w morzu - to by było dopiero - roześmiał się Marek.

- Eeee... - przesadzasz, jak zwykle - skrzywił się Drzazga.

- A wcale że nie - zaperzył się Dzika Mrówka - spytaj Pana Wojtka, jak nie wierzysz.

- Co ja tam będę wam opowiadał - uśmiechnął się Pan Wojtek. - Macie sporo czasu przed sobą, to może sami zobaczycie.

- No to załatwione - zapalił się Dzika Mrówka - zabieramy narty i sprzęt do nurkowania i jedziemy szukać odpowiednich miejsc na świe­cie!

- Widzicie go, wielkiego podróżnika - roześmiały się Jadwiga i Halina - a weź nas ze sobą. I nie zapomnij przedtem nauczyć się jeździć na nar­tach.

- Na nartach to ja już sobie dam radę, spokojna wasza głowa - odciął się Marek - a was mogę zabrać pod warunkiem, że będziecie przez całą drogę gotowały - dokończył.

- Ho, ho, jaki wygodny - oburzyła się Jadwiga. - A samemu to nie łaska?

- I zmywały codziennie. Po każdym posiłku - dorzucił Dzika Mrówka. - I talerze, i garnki - dodał jeszcze po chwili.

- A ty co będziesz robił w tej wyprawie? - zapytała z przekąsem Hali­na.

- Ja? - Marek spojrzał z góry na koleżankę - ja będę rano jeździł na nartach, a po południu kąpał się i nurkował w ciepłym morzu. A w ogóle to będę kierował całą wyprawą! - dokończył.

- No, dobra, dobra - wtrącił się Pan Wojtek - ale zanim wyruszycie na tamtą wielką wyprawę, musimy kontynuować naszą skromniejszą, ale też ładną trasę, choć może nie aż tak atrakcyjną, jak ta wasza planowana.

W wesołych nastrojach płetwonurkowa gromadka zeszła z Lubonia Wielkiego z powrotem do Rabki, a Dzika Mrówka, gdy wrócili już do petetekowskiego schroniska, nie wytrzymał i powiedział cicho do Jego Brata:

- Nie taki diabeł straszny, jak go Pan Wojtek maluje - po tym małym spacerku na ten Wielki Luboń i z powrotem nawet mnie nogi nie bolą. Wcale a wcale.

- Fakt - przyznał Jego Brat. - Ale jeszcze nie koniec naszej wycieczki - dodał po chwili.

- Phi - prychnął Dzika Mrówka. - No to co? - wzruszył ramionami, kładąc się do łóżka i obracając wedle swego zwyczaju na lewy bok, bo tak mu się zawsze najlepiej zasypiało.

Następnym rankiem jednakże okazało się, że racja była po stronie Pana Wojtka, gdy bowiem Dzika Mrówka obudził się, bolały go wszystkie możliwe miejsca całego ciała, a już najbardziej nogi i gdy Pan Wojtek zagonił całą grupę do obowiązkowej porannej gimnastyki, najmniejszy nawet ruch przychodził mu z trudem.

- No, płetwowe nurki - zawołał Pan Wojtek po gimnastyce, w czasie której udawał, że wcale nie domyśla się, że większość wędrownego obozu chodzi jak połamana - szybko zjeść śniadanie, spakować plecaki i za godzinę ruszamy na Turbacz.

- Ojejej! - jęknęły Jadźka z Haliną.

- Ojej! - zawtórował im mimowolnie Dzika Mrówka i zarumienił się w tej chwili, przypomniał bowiem sobie, jak to wczoraj zgrywał wielkiego zucha i lekceważył Pana Wojtkowe uwagi.

- Stało się coś? - zapytał Pan Wojtek spoglądając bacznie na Marka. Sam był rześki jak skowronek, a wszelkie gimnastyczne ćwiczenia przy­chodziły mu jak zwykle z niebywałą wprost łatwością.

- Nic, nic - jęknął wyraźnie zbolałym głosem Dzika Mrówka i chciał ruszyć raźnym biegiem na śniadanie, ale mu to jednak wyszło dość koś­lawo, tak że wzbudził ogólny śmiech.

- Ja to ledwo ruszam nogami - wyznała szczerze Jadwiga, a Halina przytaknęła jej bezzwłocznie.

- Czy my damy dziś radę wleźć na ten Turbacz? - zapytała jękliwym głosem.

- Damy, damy, trzeba się tylko rozchodzić. Rozruszać zastałe kości - roześmiał się Pan Wojtek. - To zawsze tak po pierwszym dniu - dodał po chwili. - A mówiłem tyle razy, żeby w domu codziennie uprawiać solidną gimnastykę.

- Kiedy rano zawsze jest tak mało czasu - wyznał Drzazga. - Że też szkoła musi się zaczynać skoro świt. O ósmej. Człowiek nigdy się nawet porządnie wyspać nie może i nic nie zdąży.

- Gdyby zaczynała się o dziesiątej, to byś pewno spał do dziewiątej czterdzieści pięć. I też byś nic nie zdążył - zauważył Pan Wojtek.

- A spałbym, spałbym - Drzazga przytaknął tak skwapliwie Panu Wojt­kowi i z tak błogim wyrazem na rzeczywiście nieco zaspanym obliczu, że wszystkie płetwowe nurki roześmiały się chórem.

- No, kochani, szkoda czasu. I tak, i tak nikt za nas tej drogi nie zrobi, a musimy wleźć na Turbacz chcąc nie chcąc, bo tam na nas czeka dzisiejszy nocleg. I nie łamać się, nie ślimaczyć, bo nie taki diabeł straszny jak go malują!

W tym momencie Dzikiej Mrówce wydało się, że Pan Wojtek mrugnął porozumiewawczo okiem właśnie do niego.

Skąd Pan Wojtek wie, że właśnie tak samo powiedziałem wczoraj wie­czorem? - przemknęło mu przez myśl. - Przecież Jarek na pewno mu nie powiedział, a zresztą powiedziałem to tak cichuteńko, że sam ledwo słyszałem. Nic innego, tylko Pan Wojtek musi umieć czytać w myślach...

I z tym głębokim przekonaniem ruszył na śniadanie.

Jak się okazało, Pan Wojtek znowu miał rację. Gdy ruszyli gromadą poprzez Rabkę i gdy zanurzyli się w las porastający zbocza nadrabczańskich gór, jakoś zupełnie zapomnieli o porannym zmęczeniu i o bólu wszystkich możliwych i niemożliwych stawów, mięśni i kości.

A potem było coraz lepiej - nocleg w przytulnym, choć obszernym schronisku na Turbaczu, skąd rozpościerała się niczym nie zasłonięta panorama Tatr, wieczorne ognisko i gawędy Pana Wojtkowe, który posiadał ich spory zapas, nazbieranych przeważnie w rejsach na polskich stat­kach, pełen kolorów zachód słońca i rozgwieżdżone niebo, nie zasnute dymami fabrycznych kominów i samochodowych spalin

Drugi etap wędrówki był znacznie dłuższy od pierwszego i wiódł granią Gorców od Turbacza przez Kiczorę i Runek na Lubań, a potem u dół przez Kluszkowce do Czorsztyna, gdzie dopiero czekał ich nocleg.

Zapowiadała się wielogodzinna piesza wędrówka i dlatego Pan Wojtek zaproponował, gdy stanęli dla odpoczynku na Przełęczy Knurowskiej, aby ci, którzy ewentualnie nie czują się na siłach, zeszli wygodna ścieżką w dół do Dębna nad Dunajcem i aby stamtąd, po zwiedzeniu bardzo starego i bardzo pięknego kościółka z XV wieku, przejechali autobusem do Czorsztyna. Nikt jednak z całej grupy nie zdecydował się na propono­waną łatwiznę, choć teraz, późnym już popołudniem, prawie wszyscy czuli solidnie w nogach wielogodzinną górską wędrówkę.

Na szczęście do Czorsztyna było już rzeczywiście niedaleko i wkrótce można się było rozgościć w niewielkich domkach kempingowych rozło­żonych nie opodal rwącego z szumem Dunajca.

A po kolacji, gdy całą gromadką zasiedli przy obowiązkowym ognisku, okazało się, że na tym samym kempingu zatrzymała się grupa studentów z krakowskiego uniwersytetu.

- Jesteśmy właściwie na wakacyjnej praktyce - wyjaśnił jeden ze stu­dentów w odpowiedzi na pytanie, które zadał oczywiście ciekawski jak zwykle Dzika Mrówka.

- I co praktykujecie? - zapytała może trochę ni w pięć, ni w dziewięć Halinka.

- Jakby to wam tak najprościej wyjaśnić? Zacznijmy od tego, że wszyscy jesteśmy studentami historii sztuki i w związku z tym prowadzimy generalną inwentaryzację wszystkiego, co można zaliczyć do dóbr kultura­lnych całego województwa. Nasza grupa na przykład przegląda i spisuje rozmaite ciekawostki w naddunajcowych wsiach. No i jak coś znajduje­my, to się przede wszystkim opisuje, a jak są możliwości, to się też chociaż z grubsza konserwuje i zabezpiecza.

- A znaleźliście coś ciekawego? Ale tak naprawdę coś bardzo ciekawego - zapytał z wyraźnym zainteresowaniem Jego Brat, w którym oczywiście natychmiast obudziły się historyczne zamiłowania i który pamiętał do­brze ciekawe znalezisko w okładce bardzo starej księgi w Płocku.

- Czy znaleźliśmy? Też dobre pytanie! - żachnął się student. - Po pro­stu brak czasu i ludzi na opisanie, skatalogowanie i konserwację tego wszystkiego, co tu się dookoła kryje. Nie mówię nawet teraz o starych kościółkach, gdzie niekiedy znajdują się prawdziwe skarby, jakich nie powstydziłoby się niejedno renomowane muzeum, ale nie macie pojęcia, ile ciekawych różności kryją w sobie choćby strychy i inne zakamarki wiejskich domów. A to obrazy sprzed kilku nieraz wieków, a to rozmaite sprzęty domowego i gospodarskiego użytku, jakich używano przed wie­loma laty, a to schowane głęboko w rodzinnych ozdobnych skrzyniach, które już same w sobie są zabytkami i dziełami sztuki, rozmaite doku­menty i nadania, niekiedy nawet oznaczone królewskimi pieczęciami i podpisami.

- Królewskimi? - zdziwił się Dzika Mrówka.

- Bywa, że i królewskimi - stwierdził z należną powagą przyszły histo­ryk sztuki - a co, myślałeś może, że dawni nasi królowie nie umieli się podpisać? - zażartował.

- Ojejej, Marek, nie przerywaj ciągle - zdenerwowała się Ulka.

- Wcale nie ciągle, ja dopiero pierwszy raz... - bronił się Marek i może coś by tam jeszcze na swoją obronę wymyślił, ale inni płetwonurkowie uciszyli go gwałtownym i niecierpliwym sykaniem.

- A co to za dokumenty w tych starych góralskich skrzyniach? - dopy­tywał się Jarek-Jego Brat z coraz większym zainteresowaniem.

- Rozmaite. A to nadania własnościowe na lasy, pola, góry...

- Góry??? - przerwał znowu Dzika Mrówka, ale umilkł natychmiast skarcony szturchańcem przez Ulkę.

- Góry też - przytwierdził student - bo góry kiedyś należały po prostu do górali. I tu w Pieninach, i w Gorcach, a i w Tatrach też.

- W Tatrach? - tym razem wyrwała się Ulka z wyraźnie widocznym niedowierzaniem w głosie.

- Tam też, choć nie wiem, czy całe Tatry, ale na przykład Giewont do jakiegoś gazdy należy - wtrącił się Pan Wojtek.

- I co mu z takiej kupy kamieni? - zdziwił się Dzika Mrówka.

- Bo ja wiem - zastanowił się Pan Wojtek.

- A ja wiem - wyrwał się Drzazga. - Dwa lata temu byłem z rodzicami w Zakopanem, to kiedyś poszliśmy na Giewont, to tam stała taka starsza gaździna i ona sprzedawała śmietanę albo herbatę, to ta gaździna mówiła mojej mamie, że cały Giewont to właśnie do niej należy i dlatego tylko ona ma prawo sprzedawać pod Giewontem śmietanę albo herbatę tury­stom, a innym gospodyniom to nie wolno i ona nie pozwala, bo to jest jej góra, a mama się spytała, jak długo ona już tak tę śmietanę albo herbatę sprzedaje pod Giewontem i gaździna powiedziała, że chodziła już ze swoją babcią jeszcze przed pierwszą wojną światową, a wtedy tata spytał, jak długo ten Giewont jest własnością ich rodziny, a gaździna odpowie­działa, że bardzo długo, że to król Jan Kazimierz im dał...

Kto wie jak długo jeszcze ciągnąłby Drzazga swoje mocno przydługie zdanie, gdyby mu po pierwsze nie zabrakło tchu, a po drugie gdyby mu nie przerwali równocześnie Jarek i Pan Wojtek.

- Król Jan Kazimierz? - zapytał Jarek z niedowierzaniem.

- Daj wreszcie skończyć naszemu młodemu historykowi sztuki opo­wieść o ciekawych znaleziskach, bo w ten sposób to nigdy niczego się nie dowiemy - dorzucił Pan Wojtek.

- Kiedy to naprawdę nie ja zacząłem - usprawiedliwiał się Drzazga, ale Pan Wojtek machnął ręką i powiedział:

- Mniejsza o to. A pan - tu zwrócił się do opowiadającego studenta - niech się nie gniewa na moich płetwowych nurków, bo to strasznie gadat­liwe plemię.

- Nic nie szkodzi - roześmiał się przyszły historyk sztuki i jej, jak widać, zapalony wielbiciel. - Ja się mogę tylko cieszyć, że temat wzbudza takie zainteresowanie wśród moich młodszych kolegów. A może ktoś z was zachęci się do studiowania tej wspaniałej gałęzi wiedzy? Są chętni?

- Może i będą - stwierdził z powagą Jarek, czyli Jego Brat.

- Fakt! - wtrącił Dzika Mrówka i już, już chciał dodać, że Jaro i tak i tak do niczego więcej się nie nadaje, ale na szczęście zorientował się, że nie byłoby to wcale grzeczne w stosunku do pana studenta i w porę ugryzł się w język.

- No to wracamy do naszych znalezisk - zaczął znów swą opowieść student. - Otóż chciałem wam powiedzieć, ale nie zdążyłem na razie, że zupełnie oryginalne i można rzec, niezwykłe znalezisko odkryliśmy w olbrzymiej bardzo starej skrzyni na strychu maleńkiego dworku, który jest chyba jeszcze starszy niż ta skrzynia. Gdy dotarliśmy do tego dworku, przedstawiliśmy się, powiedzieliśmy o co nam chodzi i w końcu zapyta­liśmy, czy właścicielka nie ma czegoś takiego, co by nas interesowało. Staruszka mieszkająca już zupełnie sama w całym dworku, powiedziała nam:

- A coś tam może i gdzieś jest, ale ja już za stara jestem, żeby wdrapy­wać się na stryszek, to może państwo sami pójdziecie i poszukacie. Tylko że tam może być trochę kurzu, bo ja dawno na strychu nie byłam i nikt porządków tam nie robił.

- Kiedy pani tam była? - zapytała któraś z koleżanek.

- Oj, panieneczko, jeszcze za pierwszej Polski - odparła staruszka, a nam się trochę zachciało śmiać, po pierwsze z tego powiedzonka starusz­ki, że to niby między wojnami była pierwsza Polska, a teraz jest kolejna, czyli druga, a po drugie, że właścicielka dworku nie była na swoim stryszku już co najmniej dobre czterdzieści lat.

No więc wleźliśmy na stryszek po mocno nadwerężonych schodach. Tam rzeczywiście wyglądało jak na filmie o duchach i wampirach. Kurzu było wszędzie tyle, że dosłownie nasze nogi w nim grzęzły. Pełno było też pajęczyn zwisających w fantastycznych frędzlach jak jakieś niesamowite firanki. A pod tym kurzem istna mieszanina. I jakieś stare kawałki potłuczonych glinianych garnków, i resztki zegarów, które przestały chodzić może jeszcze za czasów Kościuszki, i jakieś szpargały, zetlałe ze starości gazety, książki, i przewiązane zbutwiałymi wstążeczkami listy. A gdy się cokolwiek ruszyło, to w powietrze wzbijały się istne tumany kurzu, a w nosie wierciło tak straszliwie, że nie można było się w żaden sposób pow­strzymać od kichnięcia. No, ale jak się kichnęło, to wzbijały się nowe tumany kurzu i tak w kółko Macieju. Już myśleliśmy, że nie damy rady i kilku z nas chciało się nawet wycofać z tego niesamowitego stryszku, gdy jeden z grupy, bardziej od innych wytrwały - tu opowiadający student zmienił nieco tonację głosu - natknął się w samym kącie na olbrzymią skrzynię zamykaną na takie potężne zamki, że mogły one śmiało służyć do zamykania sporej stodoły.

Ponieważ skrzynia była zamknięta na głucho, poszliśmy do właścicielki dworku z zapytaniem o klucz.

- Klucz? - spytała babcia. - Klucze to tu są. Pełno rozmaitych.

I wyciągnęła zza komody drewnianą całkiem sporą szkatułkę, ozdobioną po góralsku, w której środku znajdowała się co najmniej ze setka rozmaitych kluczy, kluczyków i kluczysk.

Zabraliśmy się do roboty. Drogą kolejnych eliminacji zostało w końcu pięć czy sześć takich kluczy, które ewentualnie mogły pasować do skrzyni, ale żaden z nich nie chciał w zamku się obrócić. Męczyliśmy się dobre dwie godziny i już chcieliśmy dać za wygraną, gdy zauważyliśmy, że obok dziurki od klucza ochronionej metalową ozdobą znajduje się jakby mały kwiatek wykuty z żelaza, który obraca się na swej niby to łodyżce.

I wyobraźcie sobie, że gdy obróciło się ten kwiatek o trzy obroty w prawo, klucz w głównym zamku dał się z łatwością przekręcić, choć co prawda z piskiem i zgrzytem, mimo że kapnęliśmy do środka parę kropel oliwy.

- To taki starożytny sekretny zamek jak w kasach pancernych! - zawo­łał zasłuchany w niezwykłą opowieść Dzika Mrówka. - Ale heca!

- A żebyś wiedział - przytaknął student. - Jak już mówiłem, sama skrzynia i tym bardziej ten jej sekretny zamek warte były grzebania na strychu, ale dopiero gdyśmy tę skrzynię otworzyli z niesamowitym zgrzy­tem od wieków chyba nie naoliwianych zawiasów...

- Co tam było w środku? - nie wytrzymał Jego Brat.

- Łatwiej byłoby wyliczyć, czego tam nie było. Otóż skrzynia kryła prawdziwe skarby...

- Skarby?? - płetwonurkowie odezwali się chórem bez żadnego uma­wiania się i bez żadnego sygnału.

- No, nie dosłownie, jak zapewne myślicie - roześmiał się student, ale nie martwcie się - dodał widząc zawiedzione mocno miny. - W skrzyni był i staropolski, nawet dość dobrze zachowany, szlachecki kontusz, i czapka konfederatka z końca XVIII wieku i pięknie haftowany strój dam­ski i ryngraf z Matką Boską, Orłem i Pogonią oraz doskonale zachowana szabla polska, najprawdopodobniej z okresu konfederacji barskiej, nie licząc innych równie ciekawych rzeczy.

- Ale mieliście szczęście! - powiedział z podziwem Pan Wojtek. - Takie znalezisko na starym strychu...

- To jeszcze nic. Najciekawsza, przynajmniej dla mnie, rzecz leżała na samym dnie skrzyni w zalakowanej skórzanej kopercie. Już sama koperta z tłoczonej skóry to nie byle co, a gdyśmy ostrożnie podważyli pieczęć tak, żeby jej - broń Boże - nie uszkodzić, okazało się... - w tym momencie student przerwał swoją opowieść i powiódł wzrokiem po siedzących wokół przy ognisku.

- Co się okazało? - nie wytrzymał Dzika Mrówka.

- Okazało się, że jest tam obszerny, własnoręcznie pisany pod koniec XVIII wieku pamiętnik byłego konfederata barskiego, który po upadku powstania zbrojnego musiał uchodzić z Polski i po wielu peregrynacjach, juk to się wtedy nazywało, trafił aż do Ameryki Południowej.

- Do Ameryki Południowej? - zdziwili się wszyscy.

- Tak. Do Południowej. A ściślej mówiąc do hiszpańskiego wicekrólestwa Peru. I tam ów dawny przodek obecnej właścicielki starego dworku przeżył całą masę niewiarygodnych wręcz przygód. Nie spamiętałem ich wszystkich, bo tych kart pamiętnika było dobre kilkaset, ręcznie wykali­grafowanych, ale jedna utkwiła mi szczególnie w pamięci. No bo tak już od setek lat bywało, że gdzie się ktokolwiek o swoją wolność dobijał, tam na pewno nie zabrakło Polaków. Tak też i nasz konfederat brał w Peru udział w walkach wyzwoleńczych, bo akurat nadarzyła się po temu dos­konała okazja. Mianowicie w tej kolonii hiszpańskiej wybuchło masowe powstanie tamtejszych Indian pod wodzą ich króla, niejakiego - jak nawet zapamiętałem - Tupak Amaru II. I ten barski konfederat walczył oczy­wiście w tym powstaniu i naturalnie - jako prawy Polak - po stronie uciśnionych, a przeciwko obcym najeźdźcom i ciemiężycielom, tak samo zresztą jak w rodzinnym kraju czynił przedtem, nim okoliczności zmusiły go do ucieczki.

Z powstania z trudem wielkim udało mu się wynieść cało głowę, potem poniewierał się jakiś czas w hiszpańskich więzieniach, a potem w czasie transportu statkiem do Europy wpadł w ręce Anglików, którzy z kolei wysłali go do Ameryki Północnej. I wreszcie - po wielu latach tułaczki - poprzez napoleońską Francję wrócił ów żołnierz-tułacz do rodzinnych stron.

Widać, że w czasie wieloletnich peregrynacji po dalekich krajach majętność jego mocno podupadła, na końcu bowiem pamiętnika jest coś jakby testament. I właśnie najciekawszy i najbardziej niespodziewany jest ten testament - tu opowiadający zatrzymał się na chwilę i dorzucił parę gałęzi do płonącego ogniska.

- A co ten konfederat zapisał w swoim testamencie? - zapytał Jego Brat.

- Właśnie - podjął znowu student historii sztuki - w tym miejscu zaczyna się tajemnica.

- Tajemnica? - zdziwili się płetwonurkowie.

- A tak. Tajemnica, i to w dodatku przez same duże litery. Po prostu TAJEMNICA!

- A jakaż to tajemnica? - zaciekawił się Pan Wojtek.

- Ba! - żeby to ktokolwiek wiedział. Ale na kipu nie ma mądrych,

- Na co nie ma mądrych? - zapytał Dzika Mrówka.

- Na KIPU.

- A co to takiego kipu? - zapytał znów Marek.

- Nie wiesz? - Jego Brat wzruszył ramionami - „kipu” to staroindiańskie pismo węzełkowe. - Jarek powiedział to z miną mówiącą: „Także coś, nie wiedzieć o czymś tak prostym i pospolitym jak kipu.”

- Pismo węzełkowe? - Dzika Mrówka spojrzał najpierw bacznie na Jego Brata, aby sprawdzić, czy nie wpędza go w maliny, a potem pytający wzrok zwrócił w stronę studenta.

- Brawo, chłopcze - powiedział student. - A skąd o tym wiesz?

- Interesowały mnie kiedyś rozmaite pisma. I w ogóle historia - odparł Jego Brat.

- Fakt - przytwierdził tym razem Dzika Mrówka - oczywista sprawa to kipu.

- No, no, nie mądrz się teraz. Nie wiedziałeś tak samo jak i my, co to to całe kipu - roześmiał się Szufla.

- Ja? Nie wiedziałem? - zaczął Dzika Mrówka, ale umilkł nagle doj­rzawszy wzrok Ulki.

- Stop, chłopcy - włączył się Pan Wojtek. - Niech pan nam lepiej powie, co w końcu ma kipu wspólnego z testamentem starego barskiego konfederata i inkaskiego powstańca.

- Właśnie. W testamencie nasz podróżnik pisze do swych spadkobier­ców w nieco archaicznej polszczyźnie, że choć nic zostawia im prawie żadnych włości, jednakże w załączonym kipu kryje się tajemnica Wielkiego Skarbu.

- WIELKIEGO SKARBU??? - zapytali wszyscy chórem.

- Tak - potwierdził student. - I teraz to już dosłownie. Skarbu złożo­nego ze złota i drogich kamieni. A tajemnica tego, gdzie ten skarb schowano, kryje się właśnie w owym tajemniczym inkaskim kipu.

- O - student wyjął z kieszeni kartkę papieru - przepisałem parę zdań z pamiętnika dotyczących właśnie owego tajemniczego kipu. Posłuchajcie:

Tak tedy na koniec mego utrudzonego i rozlicznymi przeciwnościami trapionego żywota nie dorobiwszy się żadnej fortuny a jeszcze utraciwszy większość majętności mojej, przekazuję potomnym ta­jemnicę wiodącą do bogactw wielkich, o których dowiedziałem się w niebezpiecznych bardzo okolicznościach.

Gdy otoczeni przez wojska wicekróla, nadzieję na salwowanie życia swego utraciłem, a także towarzyszów moich z królewskiego rodu Inków, którzy przez wieki na tejże ziemi górzystej panowali, od jednego znacznego w ich rodzie, któremum był życie uratował w poprzedniej potyczce, a teraz na rękach moich ducha oddawał, otrzymałem tajemne pismo z węzłów całe złożone, które w ich linguam nazywane było „kipu”, a którego odczytaniu dopuszczeni byli tylko pisma owego strażnicy. Tak tedy gdy ów Indianin szlachetny ostatnie tchnienie wydawał, wyciągnął zawieszone na szyi pod szatą owo „kipu” i stygnącymi usty w te słowa do mnie przemówił:

Jako żeś przybył z dalekiej krainy za wielką wodą, iżby ludu naszego wolności bronić a życie mi ratowałeś, tak teraz w ostatniej mej ziemskiej godzinie nie mam komu mojej tajemnicy przekazać, więc tedy daruję ją tobie, byś skarb wielki, którego tajemnica w świę­tych węzłach jest zamknięta, odnalazł i byś ludowi memu go prze­kazał, co uczyniwszy, dla ciebie i twoich potomnych piąta część należna będzie.

- Jakże ja mam skarbów onych szukać? - zapytałem umierające­go.

- W węzłach jest miejsce wskazane.

- Kiedy ja pisma tego nie pojmuję - rzekłem.

- Bo ono tylko dla wybranych przez Boga Słońce. A ja byłem ostatni, co tajemne znał znaki i nikt już ich po mnie nie odczyta. Tedy pilnie zapamiętaj sobie, co w węzłach zamknięto. A święte kipu tak mówi:

UCIEKAJĄC CORAZ DALEJ...

I tyle mi zdołał powiedzieć ów Inka uczony, bo w tym momencie wpadli zbrojni Hiszpanie, umierającego na mych rękach życia po­zbawili jednym pchnięciem rapiera, a mnie - opór stawiającego - stłukli potężnie i rany mi wielkie zadawszy do niewoli pojmali.

I nie dowiedziałem się tedy więcej, jak jeno owe trzy pierwsze słowa, co znaczą w rzeczonym „kipu”, które przez wszystkie póź­niejsze lata ze sobą bez przerwy miałem i do późnej starości prze­trzymawszy, wam, spadkobiercy moi, przekazuję i nakazuję w testamencie odszukać skarb on i wolę mego kompaniona wykonać ściś­le.”


Student przeczytał testament barskiego konfederata i cisza zaległa wo­kół naddunajcowego ogniska, tylko gałęzie w ogniu trzaskały i szumiał nie opodal wartki Dunajec.

- No to trzeba odczytać to całe kipu i odnaleźć skarb Inków - odezwał się Dzika Mrówka.

- Ba - bąknął przyszły historyk sztuki - ale jak? Bo na razie kipu jeszcze nikt nie odczytał. To pismo jest znacznie trudniejsze nawet od egipskich hieroglifów.

- Ale może by ktoś spróbował - nie dawał za wygraną Dzika Mrów­ka.

- Próbowało już wielu - mruknął student - ale nie udało się nikomu.

- A może by nasza pani od polskiego spróbowała - powiedział powoli i poważnie Jego Brat.

- Nasza pani od polskiego? - zdziwił się Dzika Mrówka. - A dlaczego właśnie ona?

- No bo jeżeli Pani odczytuje twoje hieroglify, jakie stawiasz w swoim zeszycie, to może by i odczytała pismo węzełkowe. Oba mniej więcej są do siebie podobne. Fakt!

Chóralny śmiech zagłuszył odpowiedź Dzikiej Mrówki.

- No, płetwowe nurki wędrowne! - zawołał Pan Wojtek. - Pięknie panu dziękujemy za ciekawą opowieść, ale skarby Inków skarbami, kipu - kipem, a nas jutro czeka przemarsz przez Pieniny, a więc przed drogą trzeba się dobrze wyspać. A tu już północ blisko i czasu wiele nie zostało. Dobranoc!

- Dobranoc, Panie Wojtku! - huknęły płetwonurki, a gromkie echo odbiło się od nocnych skał nad duanjcowym nurtem.


ROZDZIAŁ DRUGI,

w którym Dzikiej Mrówce wpada do głowy genialny po­mysł, a w sprawę kipu zostaje wciągnięty Chłopak z El­bląga



Dzika Mrówka przewracał się bezsennie z boku na bok na twardym, nawet bardzo twardym, legowisku w domku kempingowym w petetekowskiej stanicy w Czorsztynie nad Dunajcem. Za każdym przewróceniem madejowe łoże skrzypiało niemiłosiernie, a skrzyp ten słychać było za­pewne aż po drugiej stronie szumiącego Dunajca, jednakże - o dziwo - wcale nie przeszkadzało to śpiącemu obok Jarkowi. Co prawda nie można się było dziwić temu za bardzo. Jego Brat po pierwsze zawsze odznaczał się niezwykle twardym i mocnym snem, a po drugie głośne skrzypienie łoża było skutecznie zagłuszane przez jeszcze głośniejsze chrapanie śpią­cego chłopca.

Jak on może spać? - zżymał się Dzika Mrówka. - W takiej sytuacji??? - W głowie Marka panował bowiem w tym momencie istny mętlik i wypeł­niona była (owa głowa) tysiącami najprzeróżniejszych myśli, które goniły się nawzajem, zagłuszały i tłumiły, a w ostatecznym efekcie Dzika Mrówka wcale, ale to wcale nie mógł zasnąć.

Rojowisko Markowych myśli kręciło się w zasadzie wokół jednego tylko słowa, a słowem tym było:

KIPU

To niebywała sprawa - rozmyślał Dzika Mrówka już od momentu, gdy odeszli od ogniska - skarb królewski Inków... Przecież w Peru złota było wszędzie pełno. Niektóre świątynie miały nawet dachy kryte złotymi bla­chami. Olbrzymie koła, całe ze złota, wyobrażały Boga-Słońce. Ozdoby, pierścienie, łańcuchy i rozmaite naczynia też były ze złota.

- Jarek, którego to króla indiańskiego mieli wykupić za złoto z hisz­pańskiej niewoli? - szarpnął leżącego obok brata.

- Co? Co się stało? - Jego Brat usiadł na skrzypiącym łożu i półprzytomnie rozglądał się wokół.

- Nic się nie stało - mruknął Dzika Mrówka - a dlaczego niby miało się coś stać?

- To po co mnie budzisz, jeżeli nic się nie stało? - ziewnął Jego Brat.

- Chciałem się zapytać...

- O co? Teraz? W nocy? - zdziwił się Jarek.

- To co, że w nocy, kiedy akurat mi jedna myśl przyszła do głowy.

- Jaka znowu mysz? - zdziwił się Jarek, Dzika Mrówka bowiem mówił szeptem.

- Nie mysz, tylko myśl mi przyszła do głowy.

- Tobie? - zdziwił się Jarek zupełnie szczerze. - Myśl?

- Żebym cię nie musiał... - zdenerwował się Dzika Mrówka.

- To po co mnie w końcu budzisz?

- Chciałem cię zapytać, jakiego to króla Inków wykupić mieli za złoto z rąk Hiszpanów.

- Króla Inków? - ziewnął Jego Brat. - Oczywiście, że Atahualpę - mruknął znudzonym tonem, w którym czuć było wyraźne zdziwienie, że nie wie się czegoś tak bardzo prostego, i odwrócił się ze skrzypem łoża do ściany, zasypiając natychmiast.

- Atahualpa - przypomniało się teraz Dzikiej Mrówce, że kiedyś czytał książkę na ten temat. Książka miała bardzo ładny tytuł, chyba „Króles­two złotych łez”, i była w niej opisana historia podboju Peru przez hisz­pańskich najeźdźców pod wodzą Francisca Pizarro. On to właśnie schwy­tał do niewoli podstępem króla Inków, owego Atahualpę, a potem zebrał zań okup w postaci złotych przedmiotów wypełniających salę, w której więziono króla, aż do wysokości, do jakiej sięgał więzień wyciągając rękę nad głową.

Przypuśćmy, że król był wysoki - myślał sobie teraz Dzika Mrówka. - No, na przykład taki jak mój tata, który mierzy przeszło jeden metr i osiemdziesiąt centymetrów, to wyciągniętą ręką w górę można sięgnąć przeszło dwa metry. Ho, ho!

A może nawet dwa i pół metra - rozmyślał w dalszym ciągu Marek - jeżeli ten cały Atahualpa miał długie ręce. I gdy mu Hiszpanie - kazali stanąć na palcach.

Dwa i pół metra! Ho, ho, ho! Toż to olbrzymia ilość złota - podniecał się Dzika Mrówka.

Ale, ale - zreflektował się po chwili i przewrócił niecierpliwie na łóżku, które jęknęło pod nim nieomal ludzkim głosem - jak duża była ta sala? Jaki tam był wtedy metraż, w tym inkaskim Peru?

Chyba nielichy - rozmyślał nadal. Pewno w królewskim zamku w sto­licy Inków były pokoje większe niż w naszym M3 lub M4 - przypomniał sobie niezbyt duży pokój w ich rodzinnym mieszkaniu zajmowany razem z Jego Bratem.

- Jarek, hej Jaro!! - zawołał półgłosem szarpiąc brata za ramię.

- Hę! hę? Co się stało? - Jarek chrapnął przeraźliwie i poderwał się gwałtownie na petetekowskim wyrku aż huknął głową w nisko wiszący dach kempingowego domku.

- O rany! - jęknął Jarek, który w tym momencie dojrzał wszystkie gwiazdy. I te, które akurat świeciły na ciemnogranatowym nocnym niebie i tysiące innych, znacznie większych i jaśniejszych.

- Co się stało? - powtórzył rozcierając bolącą głowę.

- Jaro, jakie były wymiary tamtego pokoju?

- Jakiego znów pokoju?

- No tego, w którym Hiszpanie trzymali Atahualpę.

- Atahualpę? Tak w przybliżeniu pięć na siedem metrów - mruknął Jarek i padłszy na skrzypiące łoże zasnął natychmiast.

- O, rany! - jęknął tym razem Dzika Mrówka ze zdziwienia - tyle złota!

Jeżeli Atahualpa mógł aż tyle złota dać za swój okup - rozmyślał dalej Dzika Mrówka - to ile musieli Inkowie schować przed najeźdźcami? Pewno ze dwa, no może trzy razy tyle. A niechby było choćby i drugie tyle i o w tamtej królewskiej izbie.

Ho, ho, ho! - Marek otworzył szeroko oczy jakby usiłował w ciemnościach dojrzeć tę ogromną masę złotych przedmiotów, ale nie starczyło mu wyobraźni i poczuł, że zakręciło mu się w głowie.

Powoli, powoli - uspokoił sam siebie - pomyślmy po kolei i nie dajmy się zwariować - przemawiał cichutkim szeptem.

Postanowił w myślach odtworzyć opisane w owym tajemniczym kipu wydarzenia sprzed wieluset lat. Oto przez piaszczyste pustynie, przez tro­pikalne lasy, przez wysokie pokryte wiecznym śniegiem niedostępne góry ciągnie olbrzymi tłum Indian. Idą całymi rodzinami, razem z kobietami i dziećmi, niosą cały swój dobytek, naczynia, namioty, jakieś koce do przy­krywania się. Prowadzą domowe zwierzęta, jednym słowem prawdziwa wędrówka ludów. Długi, bardzo długi wąż złożony z dziesiątków tysięcy ludzi ucieka przed okrutnymi białymi najeźdźcami w niedostępne, od­ludne części tropikalnego Peru.

A między nimi uchodzi też jakiś wódz, a może nawet to jakiś król albo chociaż członek królewskiego rodu, co poznać można po wspaniałym wielobarwnym ubiorze, po złotych ozdobach i przede wszystkim po sza­cunku i uwielbieniu jego poddanych, którzy za każdym razem, gdy zbli­żają się do przywódcy, padają na ziemią i biją pokłony jak jakiemuś bós­twu.

A za lektyką, w której wędruje król, idą oddziały uzbrojonych wojow­ników, a wśród nich setki tragarzy i setki jucznych zwierząt uginających się pod wielkimi pakami i workami. A w pakach i worach złote naczynia, drogie kamienie, złote i srebrne figury rozmaitych dziwacznych bożków, pierścienie i bransolety.

Dzika Mrówka znowu otworzył oczy. Szeroko, bardzo szeroko, jakby chciał dostrzec wszystkie unoszone skarby. Tymczasem dojrzał przez szpary kempingowego domku błyszczące na niebie gwiazdy.

Jak inkaskie diamenty! - przyszło mu do głowy porównanie. - I pewno tych diamentów gdzieś tam tyle, ile tu gwiazd na niebie!

No i pomyśleć, że tajemnicę takich skarbów kryje w sobie parę zwy­kłych sznureczków z jeszcze zwyklejszymi węzełkami! - mruknął półgło­sem. - Jakby tu odczytać to dziwaczne, do żadnego niepodobne pismo?

Leżał tak przez chwilę z otwartymi szeroko oczyma zupełnie spokojnie, co już samo przez się było dowodem nadzwyczajnego skupienia, normal­nie bowiem Dzika Mrówka nie mógł ani chwili usiedzieć na miejscu, a Tata nieodmiennie twierdził, że syn musiał w swej wczesnej młodości najwidoczniej połknąć jakąś sprężynę od zepsutego zegarka i teraz mu przez przerwy to się sama nakręca, to znów się jeszcze szybciej rozkrę­ca.

- Zaraz, zaraz! - krzyknął nagle nieomal na cały głos i poderwał się zapomniawszy, że dach domku jest tuż, tuż nad skrzypiącym wyrkiem. Huknął się tedy potężnie w głowę, ale prawdę mówiąc wcale na to nie zwrócił uwagi i nawet nie zauważył dodatkowych tabunów gwiazd, jakie ukazały mu się w oczach.

- Co?? Hę... - mruknął przez sen Jarek i nawet na kilka sekund przerwał rozgłośne i regularne chrapanie.

Marek jednak nie zwrócił w tym momencie nawet najmniejszej uwagi na swego brata bliźniaka, do głowy bowiem wpadła mu genialna myśl. - Przecież niedawno czytałem w „Dzienniku Bałtyckim” artykuł o jakimś chłopcu, uczniu jednej z elbląskich szkół, który - ku zdumieniu i podzi­wowi poważnych uczonych z wielu krajów świata - odczytał jakieś bardzo stare, bardzo dziwne i niezwykle trudne pismo. Więc może by i kipu?...

- Jaro! Heej!!! Jaro!!! - wrzasnął Dzika Mrówka, przytrzymując jednocześnie głowę swego brata bliźniaka, aby go ponownie nie narazić na uderzenie tejże o dach. Ile było w tym geście braterskich uczuć, a ile obawy o całość kempingowego domku, nie wiadomo, dość że tym razem Jarek został obudzony po raz już trzeci w ciągu ostatnich nocnych godzin.

- Co znowu? - mruknął zupełnie przytomnym głosem i wcale nie wydawał się zdziwiony kolejnym wybrykiem swego niepoprawnego brata.

- Pamiętasz tego chłopaka z Elbląga, który odczytał jakieś tam pismo? - zapytał podekscytowany Dzika Mrówka.

- Nie jakieś tam pismo, a pismo z Wyspy Wielkanocnej - sprostował Jarek, jak zwykle dokładny i flegmatyczny.

- Mniejsza o to, ale czy pamiętasz jego imię i nazwisko? - denerwował się Marek.

- A dlaczego miałbym nie pamiętać? - zdziwił się Jarek i wyrecytował nic tylko imię i nazwisko, ale też i nazwę szkoły w Elblągu, do której młodociany badacz Wyspy Wielkanocnej uczęszczał. - Tylko nie wiem, po co ci to potrzebne - dorzucił.

- Jak to, po co? Przecież on może odczytać nasze kipu!

- Nasze? - powtórzył Jarek.

- No... mniejsza o to, czy nasze - zreflektował się Marek - ale może mógłby odczytać...

- Może i mógłby. Fakt! - zgodził się Jarek.

- No to trzeba zaraz uruchomić odpowiednią akcję. - Dzika Mrówka poderwał się ze swego niemiłosiernie skrzypiącego łóżka.

- Teraz? - zaprotestował Jarek. Spojrzał na fosforyzujące w ciemności wskazówki zegarka. - Nie sądzisz, że druga w nocy to mało odpowiednia pora na cokolwiek poza snem? - zapytał wyraźnie sennym głosem.

- O rany! - odezwał się Dzika Mrówka, a w tym słowie zawarty był podziw i dla encyklopedycznych wręcz wiadomości Jego Brata, i dla jego niczym niezmąconego spokoju, i oburzenie, że się wcale nie przejmuje tak emocjonującą sytuacją, i zdumienie, że można tak natychmiast zasypiać, z sąsiedniego bowiem łóżka dobiegło już równomierne pochrapywanie.

- Fakt! - mruknął ostatecznie Dzika Mrówka, który w końcu przyznał rację śpiącemu bliźniakowi, że jednak z rozwinięciem akcji należy mimo wszystko poczekać do ranka.

Co też tam może być w tym kipu? - zaczął znowu rozmyślać Marek i tak rozmyślając nawet sam nie wiedział kiedy usnął młodzieńczym, twar­dym jak kamień snem.

Ranek wstał rześki, słoneczny i kolejny dzień wędrówki zapowiadał się pięknie, co było niezwykle ważne, jako że właśnie dziś płetwonurkowa grupa wędrowna miała zaplanowany spływ tratwami z Czorsztyna do Szczawnicy przez przełom Dunajca.

Dzika Mrówka, dobudzony z trudem przez Pana Wojtka, poderwał się wszakże błyskawicznie i pomijając nieskomplikowany zabieg porannego, zresztą wielce pobieżnego, mycia, pobiegł do domków zajmowanych przez grupę praktykantów studenckich.

Odnalazł narratora z wczorajszego ogniska i natychmiast powiedział mu wszystko, co wymyślił w czasie bezsennych godzin nocnych.

- Mówisz, że w Elblągu mieszka takie „cudowne dziecko” archeologii? - w głosie Studenta słychać było wyraźnie ton powątpiewania.

- Może nie „cudowne dziecko”, ale to, co opowiadam, to najprawdzi­wsza prawda - zaperzył się Dzika Mrówka. - Zresztą może pan spytać Jara.

- A kto to taki? - zainteresował się student.

- Jak to kto? Oczywiście mój młodszy brat. Zresztą bliźniak - wyjaśnił Dzika Mrówka.

- No więc ostatecznie jak? - roześmiał się przyszły historyk sztuki - albo bliźniak albo młodszy. Zresztą mniejsza z tym, wróćmy do naszego chłopca z Elbląga - zastanowił się -jeżeli jest tak, jak mówisz, to może warto by spróbować. Choć, prawdę mówiąc, nie rokuję wielkich nadziei, ale...

- No właśnie - podtrzymał Marek.

- Tak czy inaczej, trzeba się spytać mojego Profesora, który jest szefem naszej poszukiwawczej grupy. Pogadamy i zobaczymy, co się da zro­bić.

Pogadali i okazało się, że Profesor przychylił się jak najbardziej do projektu Dzikiej Mrówki.

- W nauce - powiedział Profesor, starszy już mocno, ale bardzo jeszcze rześki i wysportowany mężczyzna, o wspaniałej brodzie, która w zupeł­ności kompensowała kompletny brak włosów na łysej jak kolano profe­sorskiej głowie - w poszukiwaniu odpowiedzi na wciąż stawiane przez samego siebie pytania nie wolno pomijać żadnej możliwości jej odnalezienia. Uczeń z Elbląga - powiadasz, chłopcze - Profesor popatrzył badawczo na Dziką Mrówkę. - Słyszałem o tym podobno utalentowanym młodym człowieku i wiem, że nawet go gdzieś zapraszano za granicę. Na zjazd, konferencję czy coś takiego. A sam pomysł jest dobry. Szczególnie, że muszę się przyznać, iż ja osobiście nie mam wielkiego pojęcia o tajem­niczym kipu. Nigdy zresztą się w swoim życiu tym nie zajmowałem, choć wiem, że sprawa jest niezwykle, trudna.

- Im trudniejsza, tym ciekawsza, panie profesorze - nie wytrzymał w tym momencie Dzika Mrówka.

- A tak, tak - przytaknął Profesor - w tym wypadku masz, drogi chłop­cze, całkowitą rację. Mnie przez całe życie interesowały rzeczy tylko naprawdę trudne. Bo tylko pokonanie czegoś trudnego daje prawdziwą i pełną satysfakcję - zakończył sentencjonalnie.

Ostatecznie stanęło na tym, że grupa studentów przygotuje do wieczora dokładne fotografie znalezionego w starej skrzyni kipu, a fotografie te wraz z odpowiednim listem wyśle Dzika Mrówka wraz z Jego Bratem do chłopca z Elbląga na adres jego szkoły.

Studenci zajęli się zatem przygotowaniem odpowiedniej dokumentacji, a płetwonurki wędrowne tymczasem ruszyły tratwami w gardziel prze­łomu Dunajca. Tak się przy tym złożyło, że poza Panem Wojtkiem nikt jeszcze z całej grupy nie był w tych okolicach i nikt nie płynął tratwami Dunajcem. Zresztą Pan Wojtek też tratwą nie płynął, znał jednak Przełom Dunajca z międzynarodowych spływów kajakowych, w których co roku niemal od wielu już lat brał czynny udział.

Ruszyli tedy wszyscy wesołą gromadą, a że trafili na bardzo utalento­wanego gawędziarza w osobie jednego z flisaków, który całą drogę umilał im opowiadaniem starych ciekawych legend góralskich związanych z Przełomem Dunajca, usłyszeli wiele historii o słynnym Janosiku, zbójni­ku, który w tych właśnie okolicach dokonywał swoich walecznych czy­nów, o walkach górali z wrogami w czasach szwedzkiego potopu i podczas konfederacji barskiej i wiele, wiele innych.

Płynęli tak zasłuchani w góralskie gadki starego flisaka i szum wartko rwącej rzeki, zapatrzeni w mijane malownicze i zmieniające się co chwila brzegi i zachwyceni pięknem polskiej ziemi, aż za którymś tam z kolei gwałtownym zakrętem, gdy Dunajec wrzynał się w jeszcze piękniejszą niż poprzednie skalistą gardziel, Dzika Mrówka stwierdził:

- Tego się nie da opisać, TO TRZEBA SAMEMU ZOBACZYĆ!

- A ja stawiam wniosek, że spływ Dunajcem musi być w każdej szkole w Polsce zaliczony do LEKTUR OBOWIĄZKOWYCH! - dorzuciła Ulka.

- FAKT! - zgodził się Jego Brat.

- Fakt! - potwierdził w duchu autor tej książki piszący te słowa i zdecydował, żeby zamiast opisu Przełomu Dunajca zachęcić wszystkich młodych Czytelników do pojechania i do zobaczenia WŁASNYMI OCZYMA, co też niniejszym czyni.


ROZDZIAŁ TRZECI,

w którym kipu zaczyna przemawiać ludzkim, choć zagadkowym językiem



Gdy płetwonurkowie z obozu wędrownego dotarli wieczorem do Czorsztyna, po przepłynięciu bowiem tratwami przełomu Dunajca dalszy plan przewidywał przemarsz powrotny poprzez Sokolicę i Trzy Korony, oka­zało się, że materiały dla Chłopca z Elbląga nie są jeszcze gotowe. Wpraw­dzie schły już fotografie kipu, jednakże po ich obejrzeniu Profesor uznał, że płaskie zdjęcie całości nie jest dostatecznie czytelne. Po prawdzie Dzika Mrówka pomyślał w tym momencie, że - jak na razie - to chyba o jakiejkolwiek czytelności nie może nawet być mowy, nic jednak nie powiedział, onieśmielał go bowiem zarówno wiek Profesora, jak też jego potężna siwa broda oraz nie mniej potężna łysina.

Profesor zatem zdecydował, że zostaną wykonane fotografie oddziel­nych sznurków z węzłami i to każdego z dwóch, a nawet może z czterech stron, aby otrzymać jak najbardziej plastyczne odwzorowanie orygina­łu.

Te wszystkie decyzje opóźniły znacznie przygotowanie odpowiedniego materiału dla przyszłych badań Chłopca z Elbląga. Ostatecznie ustalono, ze Profesor prześle go na ręce Pana Wojtka, który też zapalił się do pomy­słu Dzikiej Mrówki, a dalszym ekspediowaniem zajmie się płetwonurkowa młodzież.

Młodzi wędrowcy ruszyli więc dalej górskimi ścieżkami, przez lasy i łąki, wzdłuż koryt rzek i potoków przez Pieniny, Szczawnicę i Rytro aż do Krynicy, a po powrocie do domowych pieleszy Pan Wojtek zastał już czekającą nań fotograficzną przesyłkę.

- No, to róbcie dalej, co do was należy. - Pan Wojtek wręczył pakiet fotografii Dzikiej Mrówce na normalnym treningu na basenie w Szkole Morskiej.

Następnego dnia w domu Dzikiej Mrówki i Jego Brata zebrała się grupka płetwonurków, aby wspólnie spłodzić odpowiedni list do Chłopca z Elbląga, którego przecież nikt z zebranych osobiście dotychczas nie znał.

- Najważniejszy jest początek - powiedziała Ulka, która też uczestni­czyła w zespole redakcyjnym BARDZO WAŻNEGO LISTU.

- No to jak zaczniemy? - zastanowił się Jarek.

- Może po prostu „Szanowny Kolego” - zaproponowała Ula.

- Eee, to zbyt normalnie - skrzywił się Dzika Mrówka - za prosto na taką WAŻNĄ SPRAWĘ - stwierdził.

- A gdybyś ty miał zacząć, to co byś napisał? - zapytała Ula.

- Ja to bym zaczął poważniej. Na przykład MISTRZU albo jeszcze lepiej UCZONY MISTRZU.

- Przesadzasz... - roześmiała się Ulka.

- Nic nie przesadzam - zaperzył się Marek. - Jego zaprosili nawet za granicę. I to kto? Jacyś bardzo poważni uczeni różnych narodowości. Jak mu napiszemy „Szanowny Kolego”, to może się obrazić. Przecież tak to może do niego piszą Profesorowie. Z siwymi brodami na przykład...

- I z łysiną - dorzuciła Jadźka i roześmiała się właściwie nie wiadomo dlaczego, jak to Jadźka.

- No więc ostatecznie jak? - zastanawiała się Ulka.

- Żeby wilk był syty i owca cała to może napisać: „Szanowny Uczony Kolego” - odezwał się milczący Jarek. - I proponuję, żebyśmy w końcu zaczęli pisać, bo inaczej to nam czasu do jutra nie starczy. Fakt!

Ostatecznie po wielu poprawkach i skreśleniach spłodzono wspólnie list do Chłopca z Elbląga, który w ostatecznej swej wersji brzmiał tak:


Szanowny Uczony Kolego!

My, grupa płetwonurków, zwracamy się do Szanownego Uczo­nego Kolegi z następującą prośbą. Otóż w czasie letniej wędrówki po górach napotkaliśmy obóz studencki poszukujący rozmaitych zabyt­ków polskiej kultury i sztuki. I ci studenci odkryli w jednym z dwor­ków bardzo starą skrzynię, a w skrzyni znaleźli pamiętnik konfede­rata barskiego, który zawędrował w swym życiu aż do Peru. Po wielu przygodach i po powrocie do kraju ów konfederat opisał swoje życie, a swym potomkom przekazał bardzo tajemniczy testament, którego wierny odpis przesyłamy w tym liście, jak też i zdjęcia znalezionego w starej skrzyni inkaskiego kipu.

Ponieważ Szanowny Uczony Kolega wsławił się już odczytaniem bardzo trudnego pisma z Wyspy Wielkanocnej, o czym z wielką radością czytaliśmy w naszej gazecie, mamy wielką prośbę, aby Sza­nowny Uczony Kolega zechciał odczytać i nasze kipu i wierzymy, że Szanownemu Uczonemu Koledze to się na pewno uda.

Przesyłamy serdeczne pozdrowienia

i czekamy na odpowiedź

MŁODZI PŁETWONURKOWIE


Pod listem podpisali się wszyscy obecni, a więc Marek, Jego Brat, czyli Jarek, dalej Ulka i Jadźka oraz Baleron, Drzazga, Szufla, Halina i inni.

List wraz z załącznikami, czyli odpisem odpowiedniego fragmentu pamiętnika barskiego konfederata i wszystkimi odbitkami zdjęć kipu zapakowano do dużej szarej koperty, na której napisano imię i nazwisko Chłopca z Elbląga oraz adres jego szkoły i wysłano jako list wartościo­wy.

Gdy Marek nadawał nazajutrz ten list na poczcie wraz ze swym bratem bliźniakiem, Pani Urzędniczka zza okienka spytała Dziką Mrówkę:

- A jaka jest wartość tej przesyłki?

- Ho, ho - odrzekł Dzika Mrówka.

- Nie rozumiem - powiedziała Pani Urzędniczka.

- Powiedziałem, że może być bardzo duża - Marek pospieszył z wyjaś­nieniem.

- Jak to? Co to znaczy może być? - zdziwiła się Pani Urzędniczka. - Mnie nie interesuje, jaka może być, dla mnie jest ważne, jaka jest.

- Kiedy tak jest naprawdę - upierał się Marek - niech Pani spyta mego młodszego brata, zresztą bliźniaka.

- Fakt!! - potwierdził Jarek i właściwie nie było wiadomo, czy potwier­dza on wartość przesyłki, czy że zgadza się, że jest młodszym bratem bliźniakiem.

- Nie zawracajcie mi głowy, chłopcy - zdenerwowała się Pani Urzęd­niczka - inni klienci czekają.

- No to niech będzie sto złotych - zdecydował Marek - ale lepiej może dwieście - dodał szybko po chwili.

- Wiesz co, Jaro - powiedział do brata Marek, gdy już wyszli z poczty - a może lepiej było zamiast zdjęć, zrobić samemu dokładną kopię kipu i wysłać teraz do Elbląga.

- Eee - skrzywił się Jego Brat - kto by tam potrafił.

- Można było spróbować - zaczął Marek.

- No to dlaczego nie spróbowałeś - zapytał Jarek.

- Bo mi to dopiero teraz przyszło do głowy - zmartwił się Dzika Mrów­ka. - A jeżeli Chłopak z Elbląga nie da rady odczytać z fotografii, to co wtedy?

- Na razie to zmartwienie Chłopca z Elbląga - stwierdził spokojnie Jarek. -Zobaczymy, co mu się uda. Teraz musimy zaczekać.

- Fakt! - tym razem przytaknął Dzika Mrówka.

Istotnie. I Dzikiej Mrówce, i Jego Bratu, i innym członkom wędrow­nego obozu płetwonurków wraz z Panem Wojtkiem na czele nie pozostawało obecnie nic innego jak spokojne czekanie. Miął jednak jeden tydzień i drugi, wreszcie przeszedł cały miesiąc, a z Elbląga nie nadcho­dziła żadna wiadomość.

- Miciu! - wołał codziennie Dzika Mrówka, wpadali jak burza do domu ze szkoły - Nie było do nas listu z Elbląga?

- Ani z Elbląga, ani z żadnego innego miasta - odpowiadała niezmiennie Mama, która oczywiście była wtajemniczona w całą sprawę, ale nie wyrażała wiele nadziei na pozytywne zakończenie elbląskiej eksperty­zy.

- To ma być pismo? - zdziwiła się, gdy ujrzała po raz pierwszy foto­grafie tajemniczego kipu. - Przecież toto zupełnie przypomina robótkę na drutach albo na szydełku. Niedawno widziałam na wystawie nowoczes­nego gobelinu w Sopocie kropka w kropkę podobną makatkę.

- Eee - skrzywił się z niedowierzaniem Dzika Mrówka. - Kropka w kropkę?

- No, może nie kropka w kropkę, ale węzełek w węzełek - roześmiała się Mama-Micia - bo makatka właśnie była taka sznurkowo-węzełkowa. Zresztą idźcie sami zobaczyć. Zawsze mówiłam, że za mało interesujecie się sztukami pięknymi. Zwłaszcza ty, Marku, bo Jarek to co innego, przy­najmniej dużo czyta.

- Ojejej, mamo, że też mama zawsze musi coś przeciwko mnie. A ja to niby nie czytam? Sama mama mówiła, że za dużo, kiedy czytałem książki żeglarskie albo płetwonurkowe.

- No, niby racja - przyznała Mama - ale nie masz żadnej wytrwałości ani systematyczności. Najpierw czytasz bez opamiętania, a potem długie miesiące zupełnie nic. Nie to co Jarek.

- A co, mamo, to moja wina, że ciągle coś innego mnie interesuje? A teraz tylko czekam, co Chłopak z Elbląga odcyfruje. Wtedy mama zoba­czy, że zacznę znowu czytać.

- Żeby tylko odcyfrował, bo mnie się wydaje to zupełnie niemożliwe. Takie supełki - Mama z wyraźnym powątpiewaniem pokiwała głową.

- Kiedy Chłopak z Elbląga jest bardzo zdolny i nie takie rzeczy potrafi - zaperzył się Marek. - A Mama niech lepiej nie zapesza.

- Może on i jest bardzo zdolny - zgodziła się Mama - ale takie węzełki-supełki...

Prawdę mówiąc Dzika Mrówka wcale nie był jednak tak bardzo pewny, czy Chłopak z Elbląga poradzi sobie z pismem, którego przecież nie mogli odczytać nie byle jacy uczeni, i po miesiącu daremnego oczekiwania postanowił wysłać do Chłopca z Elbląga drugi list z zapytaniem.

- Bo może ten pierwszy przepadł - zwierzył się któregoś dnia Ulce.

- Eee, dlaczego by miał przepaść. Przecież był polecony.

- To może jeszcze nie doszedł?

- Do Elbląga? Przecież to zupełnie blisko.

- To nic nie znaczy, że blisko. Dla poczty nic ma trudnej sprawy. W jakiejś gazecie czytałem, że na przykład w Anglii list szedł z jednej dziel­nicy Londynu do drugiej przez dwadzieścia cztery lata!

- No, ale w końcu doszedł - roześmiała się Ula.

- Ba - Marek chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w końcu też się roze­śmiał i po chwili dodał - Fakt!

Niemniej jednak następnego dnia wysłał - w tajemnicy nawet przed Jarkiem - list z uprzejmym zapytaniem, czy Chłopiec z Elbląga otrzymał zdjęcia kipu i jak mu idzie praca nad odczytywaniem tajemniczej treś­ci.

W trzy dni później Micię, pogrążoną w studiowaniu zupełnie nowego przepisu wspaniałego ciasta, wyrwał z zamyślenia dzwonek u drzwi.

- Kto może być o tej porze? - zdziwiła się spojrzawszy na ścienny zegar z wahadłem.

Dzwonił listonosz, stary zresztą Mamy znajomy, który nigdy nie omie­szkał u niej odpocząć, parę słów zamienić, a często i herbatę wypić poja­dając czymś słodkim.

- Co dziś tak wcześnie, panie Ignacy? - zdziwiła się Mama-Micia.

- A bo dziś zastępuję roznosiciela telegramów, proszę łaskawej pani. - Listonosz podkręcił siwego wąsa i sięgnął do niewielkiej podręcznej skó­rzanej torby.

- Jezus Maria - cofnęła się Mama. - Telegram???

- Ano, telegram - potwierdził listonosz. - Ale nic złego - dodał szybko widząc, że Mama dziwnie zbladła - bo na poczcie jak telegram, no wie pani, to mówią od razu. żeby odpowiednio wręczyć.

Treść telegramu brzmiała niezwykle zagadkowo:

KIPU WRESZCIE ZACZYNA MÓWIĆ STOP CIERPLIWOŚCI STOP POZDROWIENIA STOP

TUPAK AMARU

Mama poprosiła machinalnie pana listonosza do kuchni na herbatę. Pan Ignacy podkręcił sumiaste wąsy i zasiadł za stołem.

- Chwileczkę czasu mam, bo to był ostatni telegram - powiedział - ale niedługo, bo muszę wracać na pocztę po nową porcję, która może tym­czasem nadeszła. A wiadomość dobra, łaskawa pani? - zapytał z zainte­resowaniem, mieszając łyżeczką cukier w szklance herbaty.

Mama-Micia przeczytała ponownie telegram na głos.

- Dziwny jaki - stwierdził pan Ignacy. - Ja bardzo przepraszam łaskawą panią, ale skąd takie niezwykłe imię i u dziecka, i u tego nadawcy.

- Jakie imię? - zdziwiła się Mama.

- No, tego dziecka, które wreszcie zaczyna mówić. Kipu. Teraz, to za przeproszeniem łaskawej pani, ludzie dają swoim dzieciom najdziwacz­niejsze imiona. Na przykład znajomi dali dziewczynce Olimpiada, ale oni oboje to tacy zapaleni sportowi kibice, że nie daj Boże. A jednemu chłop­cu, proszę łaskawej pani, to dali jeszcze gorsze imię... Ale żeby Kipu, to czegoś takiego naprawdę nie słyszałem.

- Kiedy to wcale nie imię - zdołała wtrącić Mama.

- Hę, łaskawa pani? - pan Ignacy odstawił szklankę z niedopitą herbatą i pogłaskał siwe wąsy. - Powiada pani, że nie imię? To może i ten jakiś Tupak Amaru to też ani imię, ani nazwisko?

- Tak prawdę mówiąc to sama nie wiem, co ma znaczyć ten podpis - roześmiała się mama.

- Hę, że niby jak? - zdumiał się szczerze pan Ignacy - to znaczy, że łaskawa pani otrzymuje telegram i nie wie od kogo?

- Trochę wiem. Bo jeżeli chodzi o kipu, to jest to takie specjalne indiańskie pismo. Węzełkowe - poczęła wyjaśniać Mama.

- Węzełkowe, powiada łaskawa pani? Niby to kipu? A niby dlaczego ono ma zacząć mówić? Hę?

- O, to bardzo długa i wielce skomplikowana historia, sięgająca od Czorsztyna przez Elbląg aż do Peru.

- Od Czorsztyna, powiada łaskawa pani, aż do Peru? - pan Ignacy patrzył na Mamę coraz bardziej zdziwionym wzrokiem, w którym malo­wać się poczęło pewne, nieuchwytne na razie podejrzenie. Nagle, jakby podjął jakąś ważną decyzję, wstał od stołu, sięgnął po swą służbową czap­kę, nałożył ją na mocno już szpakowatą głowę, zasalutował i wycofując się tyłem z kuchni powiedział:

- To ja już pójdę, łaskawa pani. I dziękuję za kipu, tfu, chciałem powie­dzieć, za herbatę, łaskawa pani.


W przeciwieństwie do pana Ignacego Dzika Mrówka wcale nic był zaskoczony tajemniczym telegramem, a wprost przeciwnie, uradował go on do tego stopnia, że odtańczył wokół Mamy-Mici wraz ze swym bratem bliźniakiem taniec RADOSNEGO PTAKA DZIWAKA, co oznaczało w przytulnym mieszkaniu w Oliwie, podleśnej dzielnicy Gdańska, wydarze­nie doniosłej i wielce radosnej wagi *. [Dokładny opis rytualnego w rodzinie Dzikiej Mrówki tańca Radosnego Ptaka Dziwaka znajduje się w rozdziale drugim książki tego samego autora pt. „Dzika Mrówka i tam-tamy”.]

- NIECH ŻYJE CHŁOPAK Z ELBLĄGA!!! - Dzika Mrówka wrzesz­czał tak głośno, że zdołał zbudzić nawet największego śpiocha ze wszys­tkich znanych psów, jakim był Bombel, podrzutek litościwie przygarnięty przez Mamę-Micię w czasie wakacyjnej samotności. Pies był wielorasowy z przewagą z przodu foksteriera, z tyłu zaś jamnika, miał usposobienie wybitnie filozoficzne i nie był zbyt kłopotliwym sublokatorem w niewiel­kim mieszkaniu, oddawał się bowiem przez cały boży dzień głównie dwóm zajęciom, a mianowicie albo jadł, albo spał. Co do jedzenia nie był zresztą na szczęście wybredny i jadał byle co, byle dużo, ze spaniem natomiast była zupełnie inna sprawa. Uwielbiał spać na specjalnej po­duszce w przytulnym kąciku między szafą a kaloryferem i trudno go było dobudzić. Zresztą i bardzo dobrze, obudzony bowiem nie w porę jedzenia miał dość oryginalny sposób wyrażania swego oburzenia, siadał bowiem na środku pokoju swą jamnikopodobną połową, przednią zaś foksterierowatą część unosił ku górze i wył głośno i fałszywie.

I obecnie wszczął się w mieszkaniu tak potworny harmider, że szyby drżały, ludzie przechodzący akurat pod oknami przyśpieszali kroku i oglądali się wokół bojaźliwie, a Mama-Micia wsadziła sobie do obu uszu specjalnie na taką okoliczność przygotowane plastykowe zatyczki, a na to jeszcze specjalne słuchawki przeciwhałasowe, które kiedyś w tym właśnie celu Tata przyniósł ze statku, gdzie były używane przez mechaników zmuszonych do przebywania w piekielnie głośnej maszynowni.

Tak uzbrojona, wyglądająca trochę jak pilot kosmonauta z pomarańczowo-zielonymi słuchawkami na włosach, siadła spokojnie do czytania zaległego czasopisma, wiedziała bowiem z wielorazowego doświadczenia, że teraz nie pomogą żadne interwencje i że zaistniała sytuacja ulegnie złagodzeniu dopiero po upływie pewnego czasu.


Znowu minął jeden tydzień i drugi i Dzika Mrówka ponownie poczuł zaniepokojenie, a nawet nachodziły go niezbyt wesołe myśli, że otrzy­many telegram był po prostu figlem spłatanym być może przez jakichś złośliwych kolegów Chłopca z Elbląga. I znowu - jak poprzednio - każ­dego dnia po powrocie ze szkoły pierwszym pytaniem było:

- Czy był list z Elbląga?

Listu na razie jednak jak nie było, tak nie było.

Aż nagle któregoś dnia Mama-Micia otwierając synowi drzwi w odpo­wiedzi na niecierpliwy - jak zwykle - podwójny, a nawet potrójny dzwo­nek (tak jakby żaden z nich nie miał przy sobie klucza, a mieli przecież obaj!) oznajmiła swym chłopakom uprzedzając pytanie Dzikiej Mrów­ki:

- Jest LIST!

Żaden z nich nie zapytał nawet ani jaki to list, ani skąd, ani od kogo, wiadomo bowiem było z góry, że jeżeli LIST, to tylko LIST OD CHŁOPCA Z ELBLĄGA.

- Ale gruby! - wykrzyknął Marek, widząc solidnie wypchaną dużą kopertę w ręku Mici.

- Fakt! - zgodliwie przytaknął Jego Brat i jął starannie a powoli oglądać znaczki i stemple na kopercie.

- O rany! - nie wytrzymał Dzika Mrówka i wyrwał niecierpliwym gestem wypchaną kopertę z rąk brata bliźniaka. Jednym równie niecierp­liwym ruchem rozerwał szarą kopertę, z której wyleciały zdjęcia kipu, kartka papieru i spory, złożony na pół arkusz brystolu z poopalanymi brzegami, imitujący stary, nadgryziony zębem czasu pergamin.

- O rany!!! - zawołał ponownie zdziwiony nieco otrzymaną przesyłką Dzika Mrówka. - A to co takiego?

Tymczasem Jego Brat wyłowił zawieruszoną między zdjęciami kartkę papieru, na której Chłopak z Elbląga napisał:


Czołem koleżanki i koledzy

płetwonurkowie wędrujący!


Bardzo wam serdeczne dzięki ślę za dostarczenie mi ciekawej roz­rywki na parę deszczowych tygodni. Sprawa była jednak trudniejsza niż początkowo myślałem, bo okazało się, że ze zdjęć trochę trudniej się czyta niż bezpośrednio ze sznurków. To tak mniej więcej, jak odgadywanie krzyżówki w pamięci bez zapisywania znaczenia słów albo granie w szachy z zawiązanymi oczyma. Bardzo pomocne były dla mnie pierwsze trzy słowa kipu zapamiętane przez konfederata i bez tego chyba bym wcale nie dał rady, szczególnie że ten, co przed wiekami wiązał supełki, nie był chyba bardzo wprawnym pisarzem i parę znaków poprzekręcał. No ale ostatecznie odczytałem całość i przepisałem ją wam na oddzielnej karcie.

Serdecznie pozdrawiam i życzę powodzenia

w dalszych poszukiwaniach

ZŁOTEGO LODU.

Tupak Amaru

- O jakim ZŁOTYM LODZIE on pisze? - zastanawiał się Dzika Mrówka.

- Nie mam pojęcia, fakt - Jego Brat rozkładał tymczasem nadpalony i podczarowany „na starocie” arkusz papieru, na którym Chłopak z El­bląga starannie wykaligrafował stylizowanym również „na starocie” pi­smem:


Uciekając coraz dalej przed białymi najeźdzcami na olbrzymich smokach z metalu, wielki wódz i król wszystkich ludów mieszkających między morzem i górami przenosił się razem ze swymi poddanymi w głąb gór, w krainę lodów i śniegów. Nieśli ze sobą wszystkie skarby narodu i żeby nie dostały się w ręce chciwych wrogów zatopili złoty lód w jeziorze, w którym przez cały rok z ognistej góry prze­gląda się BÓG-SŁOŃCE razem ze swoją MAŁŻONKĄ”.


- Ot i masz babo placek! - Dzika Mrówka rozłożył ręce w bezradnym geście, gdy Jego Brat zakończył czytanie tłumaczenia inkaskiego kipu. - Nic z tego nie rozumiem.

- A coś ty myślał - Jarek wzruszył lekceważąco ramionami - że w kipu jakiś inkaski urzędnik skarbowy napisze ot tak sobie po prostu:

..zakopano skarb złożony ze stu sztab czystego złota, tysiąca diamen­tów i dziesięciu tysięcy rubinów i szmaragdów pod trzecim drzewem w ogrodzie domu takiego to i takiego...”

a dalej poda miasto, ulicę, numer tego domu i kod pocztowy jeszcze na dodatek. Co?

- No nie - przyznał Marek - ale co może znaczyć jakiś ZŁOTY LÓD? Co to za olbrzymie smoki z metalu? Co to znaczy ognista góra, z której w dodatku przegląda się jakiś Bóg-Słońce przez cały rok i to jeszcze razem ze swoją Małżonką? Dlaczego akurat z Małżonką i dlaczego ten Bóg-Słońce nic innego nie robi tylko się przegląda, a może przygląda, a jeżeli przy­gląda, to czemu się przygląda i dlaczego? Co to w ogóle ma wszystko znaczyć i najważniejsze:

GDZIE SĄ INKASKIE SKARBY???!!!

W tym momencie Dzika Mrówka poczuł, że wizje złotych naczyń i złotych posągów wypełniających po same brzegi jakieś odludne górskie pieczary odsuwają się coraz dalej i dalej, a śnione po nocach sny pełne przygód w egzotycznych krajach zacierają się gdzieś i rozpływają we mgle.

- Gdzie są inkaskie skarby? - powtórzył Jarek. - To jest właśnie pyta­nie, na które postaramy się znaleźć odpowiedź.

- Ba - bąknął Dzika Mrówka wciąż zapatrzony w niknące we mgle swoje sny i marzenia. - Ale jak i kto?

- Jak, to jeszcze na razie nie wiem - odparł Jarek. - Ale kto, to już ci mogę powiedzieć. My!

- Jak to, MY?

- No, my wszyscy - Jarek cedził wolniuteńko słowa, patrząc w głębo­kim zamyśleniu na ozdobne tłumaczenie kipu nadesłane przez Chłopca z Elbląga. - I ty, i Ula, no i naturalnie Pan Wojtek i ja też się będę sta­rał.

- Eee, nie damy rady - skrzywił się Dzika Mrówka - przecież ta cała kipowa pisanina, a właściwie plątanina nic ma najmniejszego sensu. Złoty lód! Jaki ZŁOTY LÓD? Przecież każdy doskonale wie, że lód jest po prostu biały i wcale nie jest złoty. No, najwyżej srebrzysty albo może trochę niebieskawy.

- Niby fakt! - przytaknął Jarek.

- Jak to „niby”? - zaperzył się Marek.

- To jest w ogóle bardzo fajna sprawa - zaczął Jarek - już ja to czuję przez skórę. No bo widzisz, sam najpierw powiedziałeś, że lód jest biały, a potem zacząłeś się łamać, że może być srebrzysty albo nawet niebieskawy. Zaczyna mnie to coraz bardziej interesować i przypomina mi się książka Kornela Makuszyńskiego pod tytułem „Szatan z siódmej klasy”. Pamię­tasz?

- Pamiętam, co nie mam pamiętać. Czytałem ją ze trzy razy. Ale co ma Kornel Makuszyński i „Szatan z siódmej klasy” wspólnego z kipu?

- Jeszcze nie wiem - zgodził się Jarek. Ale tam też na początku było bardzo dziwne pismo. Co prawda nie inkaskie, tylko francuskie i nie węzełkowe ze sznurków, tylko pisane na drzwiach. Ale po nitce zawsze można trafić do kłębka. Przypomnij sobie choćby stare grodzisko na Zatopionej Wyspie*. [O przygodach poszukiwania Zatopionej Wyspy i o nitce, która tam prowadziła do kłębka, można przeczytać w książce tego samego autora pt. „Podwodny świat Dzikiej Mrów­ki”.]

- Fakt! - przytaknął Dzika Mrówka, dziwiąc się w duchu, że Jego Brat, zawsze przecież tak bardzo małomówny, tak się nagle rozgadał, co było jednak niezbitym dowodem, że Jarek jest czymś naprawdę zainteresowa­ny. - Ale co z tym fantem dalej robić? - stuknął ręką w rozłożone na stole ozdobnie wykaligrafowane tłumaczenie kipu.

- Przede wszystkim trzeba przeanalizować słowo po słowie to kipu, potem rozpatrzeć się dokładnie w mapie Peru, no i poczytać coś niecoś o historii tego kraju, a zwłaszcza o historii jego podboju przez Hiszpa­nów.

Gdy po południu wpadła do obu braci bliźniaków Ulka i przeczytała LIST Z ELBLĄGA, powiedziała:

- Przede wszystkim, moim zdaniem, trzeba powiedzieć o tym wszyst­kim Panu Wojtkowi. No i trzeba koniecznie napisać do Profesora Uniwersytetu.

- Fakt - zgodził się bez zastrzeżeń Jego Brat, który od momentu swej tak bardzo nietypowej długiej wypowiedzi zapadł w głębokie zamyślenie i tylko od czasu do czasu mruczał sam do siebie coś bardzo niewyraźnie pod nosem.


ROZDZIAŁ CZWARTY,

w którym poszukiwacze skarbu nawiązują konieczne znajo­mości i kontakty



- Kiedy, Panie Wojtku, to jest najprawdziwsza prawda - zaklinał się Dzika Mrówka, który właśnie przed chwilą zdał w miarę dokładne spra­wozdanie na temat elbląskiej rewelacji. - Ten chłopak z Elbląga naprawdę odczytał tajemnicze kipu, pod słowem. Zresztą niech pan zapyta Jarka albo Ulki, jak pan mnie nie chce uwierzyć - Marek poczuł się urażony brakiem dostatecznej wiary ze strony Pana Wojtka. Obaj stali nad base­nem pływackim w Szkole Morskiej, za chwilę bowiem miał się rozpocząć kolejny trening płetwonurkowy.

- Nie masz się o co dąsać, Dziki - Pan Wojtek poklepał Dziką Mrówkę po ramieniu - ale po pierwsze dość szeroko jest znana twoja nieposkro­miona fantazja, po drugie to może ten wasz elbląski kolega po prostu z was zażartował, a po trzecie to przecież wcale nie jest powiedziane, że on to dobrze odczytał. No bo sam powiedz, co to wszystko może oznaczać? -stuknął palcami w starannie wykaligrafowane pismo z tłumaczeniem indiańskiego kipu.

- Tego to tak dokładnie jeszcze nie wiem - przyznał Dzika Mrówka - ale jak się uważnie wczytać w kipu, to może by i można nieco się zorien­tować.

- Bo ja wiem - skrzywił się z wyraźnym niedowierzaniem Pan Woj­tek.

- No więc te olbrzymie smoki z metalu to chyba po prostu konie Hisz­panów okryte zbrojami - zaczął Marek.

- Powiedzmy, że masz rację - zgodził się łaskawie Pan Wojtek.

- A Inkowie uciekali przed Hiszpanami jadącymi na koniach, a Inków prowadził jakiś wielki wódz czy król.

- No, to też jasne. Indianie uciekali przed konkwistadorami, bo nie znali ani koni, ani broni palnej - przyznał Pan Wojtek.

- Widzi pan, wszystko gra... - zapalał się Dzika Mrówka.

- No, no. Na początku to i owszem, ale pod koniec indiańskie pismo już nie jest tak jasne.

- Zaraz, zaraz - gorączkował się Dzika Mrówka - ci Indianie uciekali razem ze swoim królem i wszystko ze sobą zabierali, i coraz dalej odcho­dzili od brzegów oceanu w głąb lądu, i ja już sprawdziłem na mapie, i się wszystko zgadza, i tam jest równina, a potem są góry i to bardzo wysokie, i w tych górach są jeziora, i w jednym jeziorze zatopili swoje skarby i my tam będziemy nurkować i znajdziemy te skarby, i...

- Stop, stop, przyhamuj trochę, Mrówa, bo ci powietrza zabraknie na nurkowanie - roześmiał się Pan Wojtek. - Trochę to u ciebie za szybko i za łatwo. Jakeś taki mądry, to powiedz, w jakimże to jeziorze ci staro­dawni Inkowie zatopili i co zatopili? Bo z tego węzełkowego kipu w tłumaczeniu WASZEGO UCZONEGO KOLEGI to wynika, że oni tam zatopili jakiś dziwny ZŁOTY LÓD. A ja osobiście nie słyszałem jeszcze nigdy o żadnej archeologiczno-płetwonurkowej wyprawie, która by po pierwsze szukała LODU, choćby nie wiem jakiego koloru, po drugie tro­chę to dziwne topić lód w jeziorze, przecież wiadomo, że każdy lód pływa, a po trzecie to wydaje mi się, że do tego jeziora i do tego ZATOPIONEGO ZŁOTEGO LODU jest spory kawałek drogi. Zaraz, zaraz, a gdzież to według ciebie w ogóle jest?

- Oczywiście w Peru - odparł bez namysłu Dzika Mrówka. - Ja to już sprawdziłem i Jarek też, a on to historię hiszpańskich podbojów w Połud­niowej Ameryce zna prawie na pamięć. On to nawet wie, jak się nazywał ostatni król Inków, za którego Hiszpanie wzięli olbrzymi okup i wie nawet, jak duża była komnata, którą Inkowie zapełnili całą złotem, żeby złożyć okup.

- Jeżeli Jarek badał sprawę, to całość wygląda znacznie poważniej - uśmiechnął się Pan Wojtek. - A więc mówisz, że to w Peru?

- Właśnie - przytaknął Dzika Mrówka z nieukrywanym zapałem i jeszcze mniej ukrywaną nadzieją. - W Peru i w Andach peruwiań­skich.

- Bagatela! - gwizdnął Pan Wojtek. - I na pewno chcesz od razu zor­ganizować płetwonurkową wyprawę do Peru?

- Jasne.

- A nie dowiedziałeś się przypadkiem, ile kosztuje bilet na samolot z Gdańska do tego twojego Peru?

- Nie, jeszcze nie - odparł Dzika Mrówka i dopiero w tym momencie zorientował się, że - jak to się mówi - Pan Wojtek „wpuszcza go w mali­ny”. - Eee, Panie Wojtku, pan ze mnie żartuje, a ja naprawdę... Zresztą po co samolotem, kiedy do Peru pływają polskie statki. Mój Tata też tam był. Dwa lata temu. Pływali do różnych portów na zachodnim wybrzeżu Ameryki Południowej. Przez Kanał Panamski, do Kolumbii, Ekwadoru, Peru i Chile.

- Polskie statki, mówisz - zastanowił się Pan Wojtek. - No wiesz - dodał po chwili - to już brzmi troszeczkę realniej.

- A widzi pan, Panie Wojtku - ucieszył się Dzika Mrówka - mówiłem Jarkowi i Ulce, że pan na pewno coś wymyśli, a jak pan wymyśli, to i sprawa załatwiona!

- To jak, Mrówa, według ciebie to JA wymyśliłem to Peru i ten polski statek, i to jezioro z zatopionym ZŁOTYM LODEM? - roześmiał się Pan Wojtek.

- No... prawie - zaczął Marek, ale spojrzawszy na twarz Pana Wojtka też się roześmiał.

- Dobra, dobra, chłopcze. My tu gadu, gadu, a czas ucieka i trzeba pomyśleć o treningu. Wciągaj kombinezon i skacz do basenu, a zanim znajdziesz ZŁOTY LÓD, potrenuj zdejmowanie i wkładanie maski pod wodą. Oczywiście na czas.

- Już się robi, Panie Wojtku! I maskę zmienię pod wodą, i ZŁOTY LÓD też znajdziemy. Na pewno!

Ostatniego słowa Dzikiej Mrówki już nie było słychać, Marek bowiem odbił się od brzegu basenu i wywracając w powietrzu dość efektowne salto wpadł z wielkim pluskiem do wody.

- Złoty lód? - mruknął pod nosem Pan Wojtek. Co to może u diabła znaczyć ten tajemniczy

ZŁOTY LÓD


Od nadejścia listu z Elbląga oraz od rozmowy Dzikiej Mrówki z Panem Wojtkiem na basenie pływackim minęło kilka tygodni, a losy „OPERA­CJI ZŁOTY LÓD”, jak jednogłośnie nazwali sprawę tajemniczego inkaskiego kipu płetwonurkowie, a ściślej Ulka, Dzika Mrówka i Jego Brat, wcale nie posunęły się do przodu.

Co prawda napisali natychmiast wspólnymi siłami list do Profesora oraz do Studenta Archeologii i nawet przyszły odpowiedzi, od Studenta pełna entuzjazmu, a od Profesora pełna podziwu dla chłopca z Elbląga, jednakże żaden z tych listów nie popchnął sprawy „OPERACJI ZŁOTY LÓD” ani na milimetr do przodu. Student z miejsca deklarował swój udział w Operacji i natychmiastowy wyjazd do Peru, a Profesor skontak­tował Chłopca z Elbląga z odpowiednią komórką Polskiej Akademii Nauk, zajmującą się odczytywaniem rozmaitych nieznanych pism w dawno zamarłych językach, ale ani jeden, ani drugi nie mieli pojęcia, w jaki cudowny sposób grupa polskich płetwonurkowych domorosłych ar­cheologów mogłaby się przedostać na drugą półkulę. Ba, samo dotarcie do Peru to byłaby pierwsza, początkowo-wstępna faza całej wyprawy, na miejscu bowiem trzeba by było przekopać starannie najrozmaitsze stare archiwa i biblioteki, poszukując historycznych śladów wielkiej ucieczki Inków, potem zorganizować wyprawę gdzieś w góry i dopiero potem roz­począć ewentualne poszukiwania.

- Nie da rady. ABSOLUTNIE NIEMOŻLIWE - stwierdził z wyraźnym smutkiem w głosie Pan Wojtek, gdy zebrał się u niego w domu trójosobowy „Sztab Operacji Złoty Lód”, czyli Ulka, Dzika Mrówka i Jego Brat.

- Niby fakt! - potwierdził ze smutkiem Jarek, Dzika Mrówka rozłożył ręce w geście pełnym rezygnacji, a Ulka ciężko westchnęła.

Niewesołą atmosferę starała się bez skutku rozładować Babcia Pana Wojtka, staruszka pełna humoru i niespożytej energii, która w tym mo­mencie podała na stół aromatyczną herbatę z jeszcze bardziej aromatycz­nymi konfiturami.

- Dlaczego wszyscy macie takie miny jakbyście byli na własnym po­grzebie? - zapytała wyciągając z przepaścistego kredensu srebrną cukier­nicę, z której brało się kostki cukru srebrnymi zgrabnymi szczypczykami.

- A bo mamy kłopot, proszę Babci - odezwał się Dzika Mrówka, jako że Babcia Pana Wojtka zażyczyła sobie, aby wszyscy płetwonurkowie mó­wili do niej „Babcia”.

- A cóż to za kłopoty mogą mieć tacy młodzieńcy jak ty i takie młode panienki jak Ula? - zdziwiła się Babcia. - Wstyd tak się martwić w tym wieku. Ja przez całe życie, jak miałam duży kłopot, to się martwiłam dziesięć minut, a jak mniejszy, to odpowiednio krócej - roześmiała się Babcia, siadając do stołu.

- Ale o co szczegółowo chodzi? - zapytała.

Pan Wojtek wyjaśnił swojej babci, na czym rzecz polegała i opowiedział całą historię związaną z testamentem barskiego konfederata i z tajemni­czym indiańskim pismem kipu.

- Aha, to takie buty - powiedziała babcia. - I z tego powodu martwicie się, że nie wiecie, jak dojechać do tego, jak mu tam, Peru? Nie wstyd to wam? Popatrzcie na mnie. W czasie pierwszej wojny światowej przewęd­rowałam z Warszawy przez całą ówczesną Rosję, poprzez Syberię aż do Chin i stamtąd przez Ocean Spokojny i Amerykę wróciłam do Polski. I myślicie, że miałam pieniądze na taką olbrzymią podróż? A niby skąd je miałam wziąć? Miałam małe dzieci, staruszkę matkę, a twoją Wojtku prababcię, mąż walczył nie wiadomo gdzie i nie wiadomo w jakim woj­sku. I jakoś zawsze wtedy, kiedy już, już myślałam, że zbliża się nasz koniec, trafił się ktoś życzliwy lub jakiś szczęśliwy przypadek pomógł nam się wydostać z biedy.

No, głowa do góry, dzieci - Babcia nałożyła każdemu drugą porcję smakowitych konfitur - nigdy nie jest tak, żeby jakoś nie było.

- Ale z Pani Babci to jest optymistka - powiedziała z podziwem Ula. Z podziwem i jakby z odrobiną nadziei w głosie.

- A pewno że tak, dziecinko - roześmiała się Babcia - i właśnie dlatego żyję już przeszło dziewięćdziesiąt lat na tym świecie, choć podobno jak mnie moja mama urodziła, byłam taka malutka i taka licha, że milutkie sąsiadki powiedziały do mojej mamy: „Kochaniutka, to twoje maleńkie biedactwo i tygodnia nawet nie przeżyje”.

Ulka, Dzika Mrówka i Jego Brat wyszli od Pana Wojtka pokrzepieni zarówno na ciele - głównie naprawdę wspaniałymi konfiturami i herbatą zaparzoną ze znanej tylko Babci specjalnej mieszanki najrozmaitszych gatunków, jak i na duchu niezwykłym tejże Babci optymizmem.

- Jakoś to będzie - powiedział w pewnym momencie Dzika Mrów­ka.

- Uhmmm - przytaknęła Ula.

- Fakt! - dodał Jego Brat bez wyraźniejszego jednakże entuzjazmu, myślał bowiem akurat o tym, ile mil morskich dzieli Polskę od Peru, ile kilometrów stolicę Peru od szczytów Andów i na ile metrów nad pozio­mem oceanu wznoszą się wysokogórskie płaskowyże, na których już poodnajdywał na mapach rozmaite jeziora.

A tak prawdę mówiąc nawet niestrudzony optymizm Babci Pana Wojtka nie posunął spraw OPERACJI ZŁOTY LÓD ani na milimetr do przodu.


Okazało się jednak, że Babcia Pana Wojtka miała w ostateczności rację! Jak zwykle przez ostatnie dziewięćdziesiąt lat - jak często powtarzała. Bo oto zupełnie niespodziewanie sprawy związane z realizacją „Operacji Złoty Lód” zaczęły się naraz toczyć z niewiarygodną wprost prędkością i to toczyć WE WŁAŚCIWYM KIERUNKU!!!

Pomocny - oczywiście - okazał się przypadek.

Ale po kolei!

Pan Wojtek, jak wiadomo, był pracownikiem gdyńskiej Wyższej Szkoły Morskiej, a z kolei Szkoła ta, co też powszechnie jest wiadome, kształciła polskich oficerów marynarki handlowej już bardzo wiele lat. Na samym początku, jeszcze grubo przed wojną, od 1920 roku w nadwiślańskim Tczewie, który choć dość daleko od morza położony, stał się pierwszą kolebką polskich nawigatorów i okrętowych mechaników, a następnie, już w latach trzydziestych, w Gdyni, kiedy to z nadmorskich piasków powstał polski nowoczesny port z prawdziwego zdarzenia. I otóż zbliżała się właśnie dość okrągła rocznica istnienia Szkoły Morskiej i z tej okazji postanowiono zwołać ogólnoświatowy zlot jej przedwojennych absolwen­tów. A ogólnoświatowy dlatego, że wojenne losy rozrzuciły tczewskich i gdyńskich absolwentów po całym ziemskim globie po uprzednim patrio­tycznym i nieraz bohaterskim udziale w tejże wojnie na wszystkich mo­rzach i oceanach świata na pokładach statków handlowych i okrętów wojennych, nie tylko biało-czerwonej bandery.

Tak tedy późną wiosną odbył się w Gdyni zlot starych marynarzy, a jednym z organizatorów i bardzo aktywnym członkiem Komitetu Zjaz­dowego był właśnie Pan Wojtek. Były więc rozmaite uroczyste posiedze­nia i referaty, były bankiety i przyjęcia, a to na pokładzie szkolnego żag­lowca „Dar Pomorza”, na którym pływali przed wielu laty starzy już obecnie i posiwiali kapitanowie, a to w lokalach Gdyni i Tczewa, i były przede wszystkim spotkania dawnych kolegów, którzy nieraz od kilkudziesięciu lat się nie widzieli, a którzy teraz wspominali swe młodzieńcze czasy i opowiadali o swych wojennych i obecnych losach.

Wśród gości ze wszystkich kontynentów krążył wciąż niezmordowany Pan Wojtek - witał, rozwoził po hotelach, oprowadzał, objaśniał, służył pomocą i czynił wraz z innymi pracownikami Szkoły honory gospoda­rza.

W trakcie trwania Zjazdu nagle zadźwięczał telefon w mieszkaniu Dzi­kiej Mrówki.

- Mrówa - odezwał się Pan Wojtek - moja babcia miała rację.

- Że niby jak? - zdziwił się nieco Dzika Mrówka.

- Że niby tak, że ładuj się zaraz z bratem i ewentualnie Ulką i przyjeż­dżajcie natychmiast do mnie.

- To niby dokąd?

- Jasne, że na „Dar Pomorza”. Czekam na was, sprawa BARDZO WAŻNA!!! I BARDZO PILNA!!!

Marek wiedział już z doświadczenia, że jeżeli Pan Wojtek mówi, że SPRAWA jest BARDZO WAŻNA, a tym bardziej BARDZO PILNA, to tak na pewno jest i o nic więcej nie pytał, choć ciekaw był strasznie, o co właściwie chodzi. Zmobilizował też natychmiast Jarka i Ulkę, dorabiając na poczekaniu własną teorię do telefonu Pana Wojtka.

- Ogłaszam alert! - zakomunikował Jarkowi, a potem Uli. - Stan ostrego pogotowia numer JEDEN. Rozpoczynamy odliczanie!

- Jaki znowu alert? - zdziwił się Jego Brat. - Jakie odliczanie?

- Jak to jaki? Wiadomo, że jeżeli alert, to dotyczyć może wyłącznie ZŁOTEGO LODU - wypalił Dzika Mrówka. - A odliczanie normalne, jak przed startem rakiety w kosmos. Że też tobie wszystko należy tłuma­czyć jak dziecku. Zresztą nie ma teraz czasu. Musimy zaraz jechać.

- Jechać? A dokąd? - dopytywał się Jarek.

- Jak to dokąd? - zniecierpliwił się Dzika Mrówka. - Ty to byś tylko pytał i pytał bez końca. Jasne, że na Białą Fregatę.

- Na Białą Fregatę? - zdziwił się Jego Brat.

- Co się tak dziwisz? Nie wiesz, że tak się nazywa „Dar Pomorza”?

- Fakt - potwierdził Jarek i chciał jednak jeszcze o coś zapytać, ale już nie było nikogo, bo Marek był już na schodach.

Na „Dar Pomorza” wpadli zdyszaną trójką. Na przedzie pędził Dzika Mrówka, a za nim Ulka i Jego Brat, którym Marek z tajemniczą miną odpowiedział po drodze na natarczywe pytania, o co właściwie chodzi, że wszystkiego dowiedzą się w swoim czasie i we właściwym miejscu.

- No, dobrze, że jesteście - Pan Wojtek stał przy trapie udekorowanego odświętnie „Daru Pomorza” razem z dość już mocno szpakowatym ogo­rzałym krępym mężczyzną.

- To są czołowe płetwowe nurki, Ulka, Dzika Mrówka i Jego Brat - przedstawił całą trójkę Pan Wojtek. - A to jest pan inżynier Kamiński z Brazylii.

O rany, to z daleka! - chciał się odezwać Dzika Mrówka, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.

- Bardzo nam miło - Ulka dygnęła grzecznie.

- I mnie też - dodał Dzika Mrówka.

- Fakt - potwierdził Jarek.

- Cieszę się, że mogę was poznać, bo tyle o was słyszałem od Pana Wojtka. I muszę przyznać, że dużo ludzi znam na świecie i słyszałem tysiące rozmaitych przezwisk, ale tak fajnego jak Dzika Mrówka to mi się nie zdarzyło.

- Pan inżynier jest przedwojennym absolwentem naszej Szkoły - wyjaś­nił Pan Wojtek. - Całą wojnę przepływał jako mechanik na polskich statkach, a gdy wojna się skończyła, poznał w Buenos Aires młodą i piękną dziewczynę, ożenił się tam i został na stale w Ameryce Południo­wej, bo teraz mieszka w Brazylii i jest właścicielem dużej firmy transpor­towej w Rio de Janeiro.

- Ho, ho, ho, aż w Rio de Janeiro - tym razem nie wytrzymał Dzika Mrówka i spojrzał uważnie na pana inżyniera, jakby chciał dokładnie się przyjrzeć, jak wygląda człowiek, który mieszka w Rio de Janeiro.

- Wyobraź sobie - roześmiał się pan Kamiński, widząc badawcze spoj­rzenie chłopca - że można mieszkać w Rio i do tego w de Janeiro.

- Fakt! - odezwał się Jarek, a Ulka nic nie powiedziała, tylko rzuciła karcące spojrzenie na Marka.

- Nie przeszkadzaj, Mrówka - zniecierpliwił się wyraźnie Pan Wojtek - tylko uważnie słuchaj. Otóż pan inżynier Kamiński jest z zawodu inży­nierem mechanikiem i prowadzi firmę transportową, ale z zamiłowania jest płetwonurkiem.

- PŁETWONURKIEM??? - Ulka, Dzika Mrówka i Jego Brat powie­dzieli to jednocześnie.

- Tak, właśnie płetwonurkiem - potwierdził Pan Wojtek - a do tego należy do Klubu Poszukiwaczy Zatopionych Skarbów.

- KLUBU

POSZUKIWACZY

ZATOPIONYCH SKARBÓW!!!

- powtórzył z wyraźnym zachwytem Dzika Mrówka.

- Fakt! - powiedział pan inżynier Kamiński i wszyscy się roześmieli jak na komendę.

- Pan Wojtek opowiadał mi o waszym tajemniczym kipu i o Chłopcu z Elbląga i powiem wam szczerze: tak mnie ta sprawa zainteresowała, że postanowiłem zorganizować wyprawę w celu odnalezienia tego tajemni­czego ZŁOTEGO LODU!

Po tych słowach pana inżyniera zapadła cisza. Dzika Mrówka spojrzał najpierw na Pana Wojtka, potem na Ulkę, a wreszcie na Jego Brata i przez ten czas okrągła piegowata buźka chłopaka czerwieniała coraz bardziej i bardziej aż wreszcie Marek nie wytrzymał i wrzasnął na całe gardło:

- HURRRA! NIECH ŻYJE PAN INŻYNIER!!!

- Niech żyje! - Ulka zawtórowała chłopcu cienkim, ale donośnym gło­sikiem.

- Fakt! - Jarkowi dopiero teraz udało się złapać oddech.

Wszyscy goście stojący grupkami na pokładzie Białej Fregaty przerwali rozmowy i spojrzeli na naszych bohaterów, a trzy mewy, które przysiadły na grotarei, zerwały się przerażone do lotu i poszybowały nad wodą Zatoki Gdańskiej.

Dzika Mrówka zaczerwienił się jeszcze bardziej i spojrzał wielce skon­fundowany na Pana Wojtka, ale widząc jego roześmianą twarz machnął z determinacją ręką, podskoczył do pana Inżyniera i uścisnąwszy jego wyciągniętą dłoń powiedział z głębokim przekonaniem w głosie:

- PAN JEST WIELKI! WIELKI JAK SŁOŃ!

- No, no, nie przesadzaj, chłopcze - roześmiał się Pan Kamiński - ważę tylko siedemdziesiąt kilogramów.

- Proszę się na niego nie gniewać - wtrąciła Ulka - bo on tak zawsze przesadza.

- Nic się nie martw, piękna panienko - roześmiał się znowu pan Kamiński - ja się wcale nie mam zamiaru gniewać na twojego miłego kolegę. A dodatkowo bardzo mi się podoba to jego powiedzonko i od dzisiaj kupuję je od niego, bo tak się chyba u was mówi w takiej sytuacji. OK? - zwrócił się do Dzikiej Mrówki i wyciągnął do chłopca opaloną silną dłoń.

- OK, panie inżynierze - Marek wyciągnął swoją rękę do pana Kamińskiego i drobna dłoń chłopca zniknęła w dłoni inżyniera, który choć sam był wzrostu niezbyt imponującego, dłonie miał jak nie przymierzając spore bochenki dobrze wypieczonego chleba.

W dalszej rozmowie przeprowadzonej na tarasie gdyńskiej kawiarni „Panorama”, skąd rozciągał się piękny widok na port i nowoczesne mia­sto, przy obfitych porcjach lodów, które zafundował pan Kamiński ca­łemu płetwonurkowemu towarzystwu, ustalono plan działania na najbliż­sze miesiące. A więc Pan Wojtek miał rozpocząć odpowiednie starania w dyrekcji Polskich Linii Oceanicznych, których statki odwiedzały wszys­tkie kontynenty, a w tym również i porty zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej, licząc na to, że może jakoś uda się załatwić, jeżeli nie bez­płatny, to chociaż ulgowy przejazd na trasie Gdynia - Callao w Peru, młodzi płetwonurkowie mieli rozpocząć gromadzenie, przegląd i konse­rwację koniecznego sprzętu i wyposażenia, a pan Kamiński obiecał, że wpadnie do Peru ze swoją córką, i może jakimś jeszcze kolegą z Klubu Poszukiwaczy Skarbów, i przetrząśnie z grubsza rozmaite stare hiszpań­skie archiwa w licznych muzeach i klasztorach Limy i innych peruwiań­skich miast i miasteczek, i postara się nieco dokładniej zlokalizować obszar ewentualnych przyszłych poszukiwań.

I na tym na razie stanęło.

Pan Kamiński pojechał na uroczystą koleżeńską kolację do Grand Hotelu w Sopocie, Pan Wojtek musiał jeszcze wracać na „Dar Pomorza”, a młodzi płetwonurkowie powędrowali do swych domów niezwykle pod­nieceni. Nie trzeba chyba dodawać, że przez całą drogę w kolejce elek­trycznej jedynym tematem rozmów Ulki, Dzikiej Mrówki i Jego Brata była przyszła

WIELKA WYPRAWA

NA

DRUGĄ PÓŁKULĘ


ROZDZIAŁ PIĄTY,

w którym członkowie wielkiej wyprawy płyną na pirackie wody



- Uff! - odsapnął ze szczerą ulgą Dzika Mrówka, kiedy nareszcie zostały rzucone ostatnie cumy łączące statek z nabrzeżem i dwa sapiące holow­niki zaczęły pracowicie odciągać stalowy kadłub na środek portowego basenu.

- Fakt! - dorzucił z głęboką aprobatą Jego Brat.

- Nareszcie płyniemy - roześmiał się Pan Wojtek oparty obok chłop­ców o barierki relingu - a już, już wydawało mi się, że utoniemy grubo przed startem.

Na nabrzeżu malały z wolna figurki żegnających. A więc była tam oczywiście Mama-Micia, był też Tata, któremu wyjątkowo wypadł urlop ze statku w letniej porze, byli też rodzice Uli, która stała obok Pana Wojtka i wcale się nie wstydziła łez szklących się w jej dużych oczach i która machała żółtym szalikiem do równie zapłakanej swojej Mamy.

- Nie płacz Ulka - odezwał się po chwili Dzika Mrówka - przecież w końcu wszystko zostało załatwione i płyniemy.

- Ja nie dlatego płaczę - zaszlochała dziewczyna - mnie po prostu smutno odjeżdżać. Tak daleko i na tak długo.

- Z dziewczynami to nigdy nic nie wiadomo - Dzika Mrówka wzruszył ramionami - same nie wiedzą, czego chcą - dokończył, ale w tym samym momencie uczuł coś jakby maleńkie ukłucie w sercu i przez krótki moment oczy mu się dziwnie zapociły.

Jeden holownik ryknął w tym momencie parę razy swoją syreną, na co statek odpowiedział głębokim basem aż echo poszło po całym gdyńskim porcie, drugi holownik też odezwał się głośnym sygnałem i po chwili do wody plusnęły końce lin łączących dotychczas wypływający statek z holownikami. Z głębi maszynowni dobiegł dźwięczny odgłos dzwonka telegrafu maszynowego, a po chwili wraz z głośnym sykiem powietrza buchnęły z komina kłęby spalin i woda za rufą zaczęła się nagle kłębić i kotłować.

Oparty o barierkę Pan Wojtek wrócił myślą do ostatnich, naprawdę zupełnie zwariowanych tygodni.

No bo od pamiętnej rozmowy z inżynierem Kamińskim z Brazylii cała sprawa OPERACJI ZŁOTY LÓD nabrała gwałtownego przyśpieszenia. Pan Kamiński, gdy tylko wrócił do swojego Rio de Janeiro, natychmiast zmobilizował kogoś ze swych kolegów płetwonurków z Klubu Poszuki­waczy Skarbów i w kilka dni później odleciał do Peru, gdzie rozpoczął żmudne, lecz pasjonujące poszukiwania w bibliotekach i archiwach sta­rych klasztorów w stolicy Peru Limie i innych miejscowościach. Po pew­nym czasie zaczęły nadchodzić na adres Pana Wojtka, Uli i Dzikiej Mrówki oraz Jego Brata bardzo kolorowe kartki z równie kolorowymi znaczkami z różnych egzotycznych miejscowości. Na kartkach tych pan inżynier Kamiński donosił w lakoniczny i dowcipny sposób o wynikach swoich poszukiwań. Wiadomości te brzmiały dość zagadkowo, ale dla wtajemniczonych członków OPERACJI ZŁOTY LÓD były jasne i zro­zumiałe.

Bo oto na przykład pan Kamiński donosił:


W Museo National spotkałem Tupaka Amaru-

pozdrowienia

Kamiński”

i od razu wszyscy płetwonurkowie z Panem Wojtkiem na czele wiedzieli, że pan Kamiński znalazł w archiwach czy w bibliotece Muzeum Naro­dowego w Limie jakieś dokumenty dotyczące dziejów inkaskiego króla - niekoniecznie zresztą owego Tupaka Amaru - z którym w jakiś sposób związana być może tajemnica ZŁOTEGO LODU.

A w kilka dni później nadeszła wiadomość, że:


Złoty Lód odpłynął na South-East

serdeczności

J.M.K.”

co oznaczało oczywiście, że w odnalezionych dokumentach czy księgach znalazła się informacja, że skarb indiański unoszono przed najeźdźcami w kierunku południowo-wschodnim od Limy, a więc w stronę niedostęp­nych rejonów górnych partii Andów.

Po otrzymaniu tej ostatniej wiadomości zarówno Dzika Mrówka, jak i Jego Brat natychmiast zaczęli wertować wszystkie możliwe atlasy geogra­ficzne i okazało się, że na południowy wschód od Limy rozciąga się obszar działalności wulkanicznej.

- Czekaj, czekaj! - zawołał w tym momencie Dzika Mrówka. - Jak to tam było napisane w naszym kipu?

- „...zatopili złoty lód w jeziorze, w którym przez cały rok z ognistej góry przegląda się Bóg-Słońce razem ze swą Małżonką” - wyrecytował natychmiast Jego Brat, który całe kipu dokładnie znał na pamięć.

- No właśnie! - podchwycił Marek - OGNISTA GÓRA, czyli po pro­stu wulkan! Już go mamy!!!

- Niby fakt - zgodził się łaskawym tonem Jarek - ale po pierwsze, jaki to wulkan, bo tam wulkanów sporo, a po drugie to musiał być czynny wulkan. No nie?

- Fakt! - tym razem potwierdził Marek. - Wobec tego trzeba sprawdzić po kolei wszystkie czynne wulkany i ich okolice, i po krzyku.

- No, no, nie tak zaraz. Ten wulkan musiał być czynny, ale wtedy, kiedy nasi Inkowie uciekali ze swoimi skarbami, a teraz to on może być już dawno wygasły. Przecież to wszystko działo się przeszło czterysta lat temu. To po pierwsze. A po drugie to tych wulkanów w Peru jest cała masa, a jezior dookoła wulkanów jeszcze więcej.

- No to co teraz? - zmartwił się Dzika Mrówka.

- Trzeba się zastanowić - zdecydował Jego Brat.

- To się szybko zastanawiaj - zniecierpliwił się Marek.

- Szybko, szybko - Jarek wzruszył ramionami - co nagle to po diable, jak mówi nasza babcia.

- A co nasza babcia ma do tego?...

- Niby nic, fakt - zgodził się Jarek - ale nigdy nic nie wiadomo.

I tym razem - jak się wkrótce okazało - Jarek miał w pewnym sensie rację z tą babcią, z którą „nigdy nic nie wiadomo”, ale o tym będzie mowa w odpowiednim czasie, na razie bowiem równolegle niejako do kartek nadchodzących dość regularnie z Peru, Pan Wojtek rozpoczął intensywne działania zmierzające do zapewnienia Poszukiwaczom Złotego Lodu transportu nie tylko za ocean, ale i dodatkowo na drugą półkulę. Rozpoczęło się zatem pisanie listów i rozmaitych memoriałów, jeżdżenie od Szczecina przez Gdynię do Warszawy po rozmaitych urzędach i armato­rach, to jest wszędzie tam, gdzie istniał choć cień szansy na pozytywne załatwienie transportu kilku młodych ludzi z odpowiednim sprzętem.

Najprościej byłoby polecieć samolotem, bo to i najszybciej, i - jeżeli weźmie się pod uwagę, że Pan Wojtek liczył na jakieś darmowe bilety - byłoby stosunkowo niedrogo. Już już błyskał cień nadziei, bo jeden z polskich armatorów zmieniał załogi właśnie w tym peruwiańskim porcie Callao i wyczarterował samolot (jest takie mądre słowo oznaczające po prostu wynajęcie całego samolotu lub statku), jednakże ostatecznie oka­zało się, że nie ma miejsc, bo oprócz marynarzy „musiało” polecieć tam i z powrotem kilku urzędników, kilku przedstawicieli, opiekun grupy i paru dziennikarzy. A więc jeden problem odpadł, ale zanim odpadł, Pan Wojtek zmitrężył dobre parę tygodni cennego czasu. Potem rozpoczęły się rozmowy i wymiana korespondencji z innym Armatorem, którego statki pływały właśnie w te rejony, ale i tu Pan Wojtek napotykał mnós­two raf i rozmaitych podwodnych skał urzędniczych. Listy i odpowiednie papierki wędrowały niespiesznie z jednego biurka na drugie, a tymczasem czas płynął nieubłaganie i w końcu zostało go bardzo niewiele.

I wtedy właśnie pisemko Pana Wojtka utknęło na dobre na jednym BARDZO WAŻNYM BIURKU, a ten kto za tym biurkiem siedział, jakoś długo nie mógł podjąć żadnej decyzji. Ani w te, ani we wte.

No i nagle okazało się, że akurat w tym momencie babcia chłopców nieoczekiwanie spowodowała doprowadzenie sprawy do pomyślnego końca, zaś sama sprawa stała się niezwykłe prosta, kiedy babcia dowie­działa się przypadkowo, że ten KTOŚ siedzący za BARDZO WAŻNYM BIURKIEM to po prostu „Stasinek”, syn babcinej najlepszej przyjaciółki z jej lat dziecinnych. Tenże „Stasinek” teraz błyskawicznie załatwił leżące już długo na biurku pisemko i oto Pan Wojtek i płetwonurkowie-amatorzy odkryć podwodnych stali się posiadaczami sześciu zupełnie darmo­wych biletów na trasie Gdynia - Callao i z powrotem. Co prawda za wyżywienie na statku w czasie przejazdu trzeba było zapłacić, ale najważ­niejsze, że były

BILETY NA DRUGĄ PÓŁKULĘ.

Od tego momentu wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Ponieważ biletów było sześć, więc weszło pierwszych sześciu z dawna już ustalonej drogą wielu dyskusji i dodatkowo losowań listy uczestników Operacji Złoty Lód. Znajdowali się na niej kolejno:

1. Profesor

2. Pan Wojtek

3. Student historii sztuki o imieniu Andrzej

4. Ulka

5. Jego Brat

6. Baleron

7. Dzika Mrówka

8. Halina

9. Magda

10. Drzazga

11. Szufla

12. Jadwiga

Ponieważ Dzika Mrówka znajdował się na siódmej pozycji, więc po otrzymaniu wiadomości, że biletów jest tylko sześć, wpadł w prawdziwą rozpacz, która na jego szczęście nie trwała długo. Następnego dnia już bowiem nadeszły z Krakowa dwie depesze od zawiadomionych telegra­ficznie o przyznaniu biletów Studenta, właściwego odkrywcy całej historii Złotego Lodu, i od Profesora.

Student napisał krótko:

HURRA STOP ROZPOCZYNAM PAKOWANIE

ANDRZEJ”

Profesor zaś zawiadamiał:

DZIĘKUJE ZA ZAPROSZENIE ALE NIESTETY NIE MOGĘ SOBIE POZWOLIĆ NA TAK DŁUGI URLOP ZE WZGLĘDU NA MIĘDZYNARODOWE KONFERENCJE I SPOTKANIA STOP ŻYCZĘ POWODZENIA

PROFESOR”

W ten właśnie sposób na listę członków Wielkiej Wyprawy dostał się Dzika Mrówka.

Teraz jeszcze tylko bieganie od biura paszportowego do odpowiednich konsulatów po konieczne wizy, ostateczny przegląd bagaży, które - co tu ukrywać - już od dawna były kompletnie zapakowane, i wreszcie po trzech zaledwie tygodniach od podjęcia biletowej decyzji przez ,,Stasinka” zza BARDZO WAŻNEGO BIURKA cała szóstka znalazła się na pokładzie polskiego statku płynącego z Gdyni przez porty zachodniej Europy, Atlantyk, Kanał Panamski do portów Kolumbii, Peru i Wene­zueli.


Minęło już kilkanaście dni rejsu na drugą półkulę. Z tyłu, za rufą i we wspomnieniach zostały takie porty europejskie, jak Hamburg, Rotterdam, Antwerpia i teraz statek zbliżał się - po przepłynięciu Atlantyku - w rejon Morza Karaibskiego.

Sześcioosobowa ekipa Poszukiwaczy Złotego Lodu zadomowiła się już całkowicie na pięknym polskim statku, noszącym imię jednego z pier­wszych, ale bardzo sławnego polskiego króla. Oczywiście zarówno Dzika Mrówka, jak i Jego Brat czuli się na statku bardzo dobrze już od pier­wszego dnia i z miną starych, doświadczonych marynarzy spoglądali nieco z góry nie tylko na Ulkę i Balerona, ale nawet na Studenta, którzy to wszyscy znaleźli się po raz pierwszy na pokładzie pełnomorskiego statku. Prawdziwym marynarzem był Pan Wojtek, który przecież na niejednym już polskim statku pływał i który natychmiast po odbiciu od gdyńskiego nabrzeża skumał się z okrętowym elektrykiem i na cale dni przepadał w elektrycznym warsztacie coś tam lutując, czyszcząc i susząc jakieś zamo­czone silniki, przewijając i izolując. Jednym słowem Pan Wojtek stał się jakby dodatkowym, nadliczbowym członkiem załogi.

Oprócz naszych Poszukiwaczy Złotego Lodu na statku płynęło jeszcze sześcioro pasażerów. Dwóch smutnawych panów, identycznie ubranych i raczej małomównych, trzymających się z dala od innych pasażerów, pły­nęło „na placówkę” do bliżej na razie nie określonego południowoame­rykańskiego kraju, mocno już starsza babuleńka z dość zapadłej wsi bia­łostockiej udawała się do swego syna, mieszkającego od wielu lat w Peru, młoda panienka zdążała do narzeczonego, który przebywał w Boliwii, a który poznał swą wybrankę studiując na Uniwersytecie Warszawskim, wreszcie dość oryginalne małżeństwo wędrowało dla celów wyłącznie przyjemnościowych.

To ostatnie małżeństwo zresztą zwracało swym wyglądem ogólną uwagę i szczere zainteresowanie. Ona była tuszy znacznie większej niż przeciętna, a na palcach obu rąk miała więcej pierścionków niż palców, dodatkowo nosiła w pokaźnych uszach jeszcze bardziej pokaźne złote kolczyki, na szyi miała złoty łańcuch z dużą, również złotą kulą ziemską, a na przegubach obu rąk pobrzękiwały liczne bransolety. Głos miała donośny i praktycznie nie uznawała żadnych sprzeciwów. On był zupeł­nym przeciwieństwem swej żony. Szczuplutki, drobniutki, ubrany zawsze bardzo skromnie, miał zupełnie rzadkie włosięta na małej główce, a głos tak cichy, że pewno nie bardzo sam siebie słyszał. Odzywał się zresztą bardzo rzadko, a i to zazwyczaj potakując swojej gadatliwej małżonce.

Student, czyli pan Andrzej, Ula i Baleron płynęli po raz pierwszy na pełnomorskim statku, wszystko więc było dla nich zupełnie nowe i każde z nich na swój sposób przeżywało zarówno jasne, jak też i ciemne strony rejsu. Do jasnych należał przede wszystkim sam statek, jako że po pier­wsze cały był pomalowany na jasno, miał jasnoszare (podobno taki kolor ktoś nazwał kiedyś bardzo romantycznie i miło kolorem gołębim) burty, zupełnie białe nadbudówki, jasnozielone pokłady, a na jasnożółtym ko­minie rozpierał się dumnie znak armatorski z morskim trójzębem Nep­tuna. Oprócz tego do jasnych stron należał na pewno Pan Kapitan tego statku, który pochodził z bardzo morskiej rodziny, a którego Ojciec -obecnie już niestety nieżyjący - należał do najbardziej znanych kapitanów w Polskiej Marynarce Handlowej. Sam Pan Kapitan był bardzo miły i wcale nie wyglądał na wilka morskiego, jakim był niewątpliwie. Przynaj­mniej tak określiła go kiedyś Ula w rozmowie z Dziką Mrówką.

- A jak według ciebie ma wyglądać „prawdziwy wilk morski”? - zapytał wtedy Dzika Mrówka.

- No, przecież to wszystkim wiadomo.

- Dobrze, dobrze - Marek nie dawał za wygraną - nie kręć, tylko powiedz dokładnie. Jak twoim zdaniem musi wyglądać PRAWDZIWY WILK MORSKI?

- Przede wszystkim musi mieć brodę. I to dużą brodę, poza tym musi palić fajkę, musi być bardzo duży i bardzo silny, no i... chodzić w grana­towym mundurze z błyszczącymi złotymi guzikami i w białej czapce z czymś złotym na daszku.

- A nie zapomniałaś o czymś? - zapytał Dzika Mrówka z wyraźnie wyczuwalną ironią w głosie.

- O czym?

- O tym, że prawdziwy wilk morski to jest jeszcze cały wytatuo­wany w rozmaite smoki, węże i takie tam rzeczy.

- No, tak - przyznała Ula - rzeczywiście zapomniałam.

- Oj, Ulka, Ulka - roześmiał się Dzika Mrówka - skąd ci się to wszystko wzięło?

- Jak to skąd? - zdziwiła się dziewczyna. - Przecież nieraz czytałam i widziałam chyba na jakimś filmie czy obrazku, no i... w ogóle tak wszyscy mówią.

- No właśnie, „tak wszyscy mówią” - przedrzeźniał Dzika Mrówka - bo też w naszym kraju to mało kto wie cokolwiek prawdziwego o morzu. Bo to niby „marynarz w noc się bawi, we dnie w hamaku śpi tralala” i takie różne rzeczy i wszyscy w to wierzą. A jak naprawdę jest na statku, to mało kto wie.

- Ojej, coś tak się oburzył? A ty może wiesz?

- A pewno, że wiem.

- A niby skąd jesteś taki mądry?

- A stąd, że mój tata pływa na statkach już prawie dwadzieścia lat i wcale nie ma brody i nie jest tatuowany.

- Ale jest duży i chyba silny...

- No bo taki jest i już, ale nie dlatego że akurat jest marynarzem.

- Ale twój tata przecież nie jest marynarzem.

- Jak to nie? Co ci przyszło do głowy?

- Sam mówił, że jest ochmistrzem.

- No jest. Ale czy ochmistrz to nie marynarz?

- A jest?

- No pewno. Każdy kto pracuje na statku, to jest marynarz. A ty myś­lałaś pewno, że tylko kapitan?

- Kapitan to na pewno, ale też i panowie oficerowie na mostku, no i ci panowie, co stoją przy kole sterowym też.

- A kucharz to nie?

- Kucharz to chyba nie... chociaż może kucharz to tak... - zawahała się - tak, kucharz to tak, bo on ma wytatuowane na obu rękach takie kolo­rowe węże czy smoki.

- Oj, Ulka, Ulka, dziad swoje, a baba swoje...

- No, no, no, tylko sobie zanadto nie pozwalaj.

- Ja sobie nie pozwalam, ale jeżeli ty, która jesteś i płetwonurkiem, i pływałaś przecież na jachcie, takie masz o marynarzach mniemanie, to co mówić o reszcie rodaków, którzy morza nawet nic widzieli. Ojej, trzeba będzie chyba coś zacząć robić, żeby to nasze społeczeństwo odpowiednio uświadomić na morskie tematy.

- No to zaczynaj. I to już, i tutaj - roześmiała się Ula.

- Niby jak mam tutaj zaczynać?

- Właśnie tutaj. Jakżeś taki wielki marynarz i znawca, to uświadom mnie, typowego lądowego szczura.

- Chyba lądową mysz - roześmiał się Marek, ale od tego dnia rzeczy­wiście wziął sprawę zupełnie na serio do serca i jak umiał, tak wprowadzał Ule, a przy okazji i Balerona w tajniki statkowego życia i marynarskich obyczajów.

Co do tych ostatnich, to w dalszym rejsie czekała na Poszukiwaczy Złotego Lodu jeszcze spora porcja wrażeń, ale to dopiero miało nastąpić na drugim Oceanie, po drugiej stronie Kanału Panamskiego, a na razie statek o królewskim imieniu wpływał dopiero w rejon Morza Karaibskie­go.

Wracając do rejsu, do jego jasnych stron należało niewątpliwie również wspaniałe rzeczywiście jedzonko, które od rana do wieczora dzień w dzień, świątek czy piątek, szykował statkowy kucharz cały ubrany na biało, w białej wysokiej czapie, białych pantoflach, białych spodniach i białej koszuli. Spod zawiniętych rękawów koszuli wyzierały żółto-czarno-czerwono-zielone smoki ze złotymi zębami i pazurami, wytatuowane - jak opowiadał szef kuchni - w chińskiej zadymionej marynarskiej spe­lunce w Hongkongu.

Do ciemnych stron - jak na razie - Ula, Dzika Mrówka i inni pasaże­rowie zaliczyć mogli silny sztorm, który dał się dobrze wszystkim we znaki jeszcze na samym niemal początku podróży, na wodach kanału La Manche. Co prawda Pan Wojtek, podobnie jak ongiś Tata obu braci bliźniaków, uważał że „pogoda wcale nie jest najgorsza”, mimo że na pokład statku raz po raz wpadały olbrzymie wodne grzywacze aż cały okręt trząsł się od stępki po wierzchołki masztów i od steru na rufie po dzwon zawieszony na samym dziobie. Inni jednakże Poszukiwacze Zło­tego Lodu, włączając w to również „wielkich marynarzy” - Dziką Mrówkę i Jego Brata - dość gwałtownie odczuwali dolegliwości zwane w języku szczurów lądowych MORSKĄ CHOROBĄ. Jak wiadomo, głów­nym i prawie jedynym objawem tej choroby jest fakt, że apetyt znika prawie całkowicie, natomiast wędrówka każdego spożytego posiłku „w odwrotnym kierunku” odbywa się o wiele szybciej niż jego konsum­pcja.

Każdy sztorm jednakże mija, jak twierdzą nie bez racji STARZY MARYNARZE, i przez cały Atlantyk towarzyszyło naszym Poszukiwa­czom Złotego Lodu słońce. Początkowo było to „kochane słoneczko” przedzierające się przez deszczowe chmury gnane sztormowym wiatrem, potem „słonko”, a następnie - w miarę jak statek zbliżał się coraz bardziej w południowe rejony globusa - „słońce” i dalej SILNE SŁOŃCE, by wreszcie stać się

NIEMOŻLIWYM WPROST DO

ZNIESIENIA

SŁOŃCEM!!!

Jak się już zapewne wszyscy do­myślili, to początkowe „kochane słoneczko” przygrzewało coraz bardziej i bardziej, i temperatura rosła nie tylko z dnia na dzień, ale dosłownie z godziny na godzinę i w końcu od samego świtu aż do zmierzchu pano­wał


WSZECHWŁADNY UPAŁ!


Statek wpływał akurat na wody Morza Karaibskiego. Po lewej burcie mijał wyspę Haiti, po prawej znajdowała się Kuba, a przed dziobem nie­bawem miały się odkryć brzegi Jamajki. Po śniadaniu Dzika Mrówka razem z Ulką i Jego Bratem poszli - jak zwykli to robić niemal każdego dnia rejsu - na skrzydło pomostu nawigacyjnego. W tym czasie wachtę na mostku pełnił najmłodszy z nawigatorów, trzeci oficer Jacek, który nie­dawno dopiero skończył Szkołę Morską w Gdyni i który dopiero pierwszy rejs pełnił samodzielne obowiązki. Pływał już jednak przeszło dwa lata, początkowo jako marynarz, a potem przez pół roku był asystentem, poznając w ten sposób marynarski zawód od „samego spodu”, jak kiedyś stwierdził w rozmowie z Panem Wojtkiem, który go zresztą uczył czegoś tam jeszcze w czasach szkolnych.

Mimo młodego wieku Jacek wyglądał jak „prawdziwy wilk morski” - według słów Ulki. Był to chłop rosły, wysportowany i bardzo silny, po wachcie bowiem ćwiczył na rufie podnoszenie ciężarów i miał specjalną sztangę, na którą co kilka dni dokładał nowy ciężar.

- Panie Jacku - śmiał się magazynier maszynowy, gdy trzeci oficer znowu przyszedł do jego magazynku, schowanego głęboko w maszynow­ni, aby sprokurować następne dwa ciężarki - niedługo zabraknie blachy na statku. Wszystkie co grubsze kawałki zużyję na pańską sztangę. A nie może pan zamiast tak dokładać co kilka dni po parę kilogramów zebrać się w sobie raz, ale tak solidnie i podnieść zapasową kotwicę, która leży bezużytecznie na dziobie, a jak tego mało, to mamy jeszcze zapasową śrubę na rufie. Co się pan tak rozdrabnia?

- Przyjdzie czas i na kotwicę, i na śrubę. Spokojna pańska głowa, panie majster - śmiał się Jacek i dokładał kolejne krążki na swoją sztangę.

Poza sztangą trzeci oficer Jacek miał „prawdziwie marynarską”, do tego pięknie rudą brodę, interesował się bardzo wieloma sprawami, a już szczególnie jego wielkim hobby były rozmaite morskie historie i przygo­dy. Woził też ze sobą sporą bibliotekę, z której książki czytał po parę razy i dość niechętnie pożyczał, starannie zresztą wypisując za każdym razem rewers, na którym pożyczający kwitował fakt wypożyczenia takiej to a takiej książki, ozdobionej ekslibrisem trzeciego oficera. Nawiasem mó­wiąc trzeci oficer Jacek sam sobie zrobił ten ekslibris, ponieważ miał dość duże zdolności rysunkowo-graficzno-malarskie.

- Dzień dobry, panie Trzeci - powiedziała Ula, gdy weszli na skrzydło pomostu, na którym akurat trzeci oficer brał namiar na jakąś majaczącą w oddali górę.

- Cześć, płetwonurkowie poszukiwacze złotego lodu! - odkrzyknął Trzeci, na statku bowiem już od pierwszego dnia rejsu wszyscy doskonale wiedzieli dokąd i w jakim celu płyną niecodzienni pasażerowie.

- Chwileczkę - dorzucił po chwili - tylko naniosę pozycję na mapę, to pogadamy.

- A można zobaczyć? - zapytał Dzika Mrówka.

- Co zobaczyć?

- Jak pan nanosi pozycję.

- Dlaczego nie. Proszę bardzo.

Trzeci wszedł do sterówki i stanął przed szerokim stołem nawigacyj­nym, na którym leżała rozpostarta dokładna mapa mijanych okolic. Wziął dwie ekierki i starannie zaostrzony ołówek. Odnalazł na mapie dwa górskie szczyty, na które się przed chwilą namierzał, i narysował dwie linie pod odpowiednimi kątami, które przed chwilą odczytał z namiernika stojącego na skrzydle pomostu. W miejscu przecięcia obu linii nary­sował małe kółeczko i obok napisał dokładną godzinę. Kółeczko wypadło dokładnie na ołówkowej kresce oznaczającej trasę statku.

- Jak na razie wszystko się zgadza - powiedział Jacek.

- Panie Trzeci - odezwał się Jego Brat - a dlaczego pan robi te namiary na skrzydle, jeżeli mamy na statku aż dwa radary i radionamiernik.

- Widzisz chłopcze - roześmiał się Trzeci - na morzu obowiązuje taka zasada, że nigdy nie jest za dużo ostrożności i dokładności. Radar rada­rem, radionamiernik i sztuczne satelity z całą nawigacją satelitarną i kom­puterami swoją drogą, a nigdy nie zaszkodzi sprawdzić tych wszystkich wspaniałych urządzeń metodami najstarszymi, najprostszymi, a przez to najlepszymi. Dlatego na każdym statku są zwykłe namierniki i dlatego codziennie, gdy tylko jest to możliwe, bierze się pozycję ze słońca i z gwiazd. Starymi, pewnymi metodami, jakich pewnie używał Największy Żeglarz, sam Krzysztof Kolumb. I cała masa innych.

Tu trzeci oficer zamyślił się nieco i popatrzył w stronę odległego lądu.

- Widzicie, kochani, tak mnie uczyli na „Darze Pomorza”, tak mnie uczyli w Szkole i tak mnie uczy na tym statku mój obecny kapitan, który - jak wiecie - pochodzi z bardzo dobrej marynarskiej rodziny.

Jeszcze raz spojrzał na widniejące w oddali kontury wyspy i dorzu­cił:

- A wiecie wy, kochani, że oto wpływamy na najbardziej burzliwe wody w historii świata. I to nie ze względu na pogodę, choć i tu nieraz hulają huragany, ale ze względu na to, co się działo na tych wodach od momentu, gdy z pokładów statków Krzysztofa Kolumba po raz pierwszy dojrzano ziemię.

To było niedaleko stąd. A potem się zaczęło na dobre. Najpierw odkrywcy, potem korsarze, piraci, flibustierzy. Bracia z Wybrzeża i w ogóle każdy, komu było ciasno w Europie i komu coś groziło w Starym Świecie uciekał w te rejony, gdzie panowały tylko prawa siły, miecza i muszkietu.

- A ja czytałem książki o piratach - wyrwał się Dzika Mrówka.

- Jakie książki? - zainteresował się Trzeci.

- A na przykład „Wyspę Skarbów” albo „Złoto z Porto Bello”. I jeszcze taką jedną o angielskim korsarzu, tylko zapomniałem, jak się on nazy­wał.

- Sir Francis Drake, oczywiście - wtrącił w tym momencie niezawodny, jak zwykle, Jego Brat.

- No i bardzo dobrze - skwitował Trzeci. - Na tematy piracko-korsarskie jest cała masa książek. A Francis Drake rzeczywiście grasował w tych okolicach. Zresztą nie tylko on. Był też taki sławny angielski pirat Morgan, byli Francuzi, Hiszpanie, Holendrzy. Jednym ze sławniejszych był też niejaki kapitan Edward Teach, znany na całych Karaibach pod przezwiskiem „CZARNA BRODA”.

W tym momencie Trzeci przerwał swoje wyliczanie i znaczącym ge­stem pogłaskał swoją wspaniałą brodę.

- A z pana, panie Trzeci; to byłby też wspaniały pirat. Tyle że nie czarnobrody, a... - zaczęła Ula, ale nagle przerwała zawstydzona.

- Rudobrody - chciałaś powiedzieć - roześmiał się Trzeci. - Taki też był w historii piractwa, tyle tylko że na zupełnie innym morzu, bo Śró­dziemnym. I tamten nazywał się BARBAROSSA, co właśnie znaczy „czerwonobrody”, choć niektórzy tłumaczą to nieco poetyczniej jako „miedzianobrody”. Ale, ale, panno Ulu - Trzeci jakby coś sobie przy­pomniał - w historii piractwa spotykamy też... kobiety.

- Kobiety? - z niedowierzaniem powtórzyła wciąż jeszcze zawstydzona Ula.

- A tak. Na Karaibach były dwie takie. Jedna nazywała się Anna Bonney, a druga Mary Read. A inną - bardzo zresztą sławną piratką, a nawet szefową olbrzymiego pirackiego gangu, była Chinka, niejaka pani Czing. Tak, że widzisz, nic straconego, Ula, wszystko przed tobą.

- Jack Barbarossa i Ulla Blanca - mruknął Jego Brat, który znał po parę słów z kilku języków, co oznaczało w mieszance angielsko-hiszpańskiej i szwedzko-włoskiej „JACEK RUDOBRODY i BIAŁA ULA”, jako że Ulka miała zdecydowanie jasne włosy.

- To by nawet nieźle brzmiało - roześmiał się Trzeci, a Ulka zaczer­wieniła się nie wiadomo dlaczego aż po bujne, jasnoblond włosy splecione w dwa grube warkocze.

- A wracając do naszych piratów i korsarzy Morza Karaibskiego, to po pierwsze płyniemy akurat niedaleko Jamajki. A stolicę Jamajki, czyli Port Royal, nazwano kiedyś „pirackim Babilonem”. Po drugie jutro wcho­dzimy do portu Cartagena, który nie raz i nie dwa zdobywali rozmaici piraci i korsarze. Po trzecie będziemy z Cartageny do Kanału Panamskiego płynęli koło słynnego Porto Bello. Po czwarte pożyczę wam z moich PRYWATNYCH ZBIORÓW parę ciekawych książek. Po piąte wreszcie koniec na razie ze wszystkimi nawet najsłynniejszymi piratami, korsarzami, bukanierami i flibustierami całego Morza Karaibskiego i jego bliższych i dalszych okolic, ponieważ JACK BARBAROSSA idzie zaraz z sekstantem brać pozycję ze słońca, bo zbliża się KULMINACJA.


Nazajutrz rano statek wchodził do kolumbijskiego portu Cartagena. Po długim przelocie przez Atlantyk wszyscy na statku, a szczególnie Poszu­kiwacze Złotego Lodu, byli mocno stęsknieni za stałym lądem, nic więc dziwnego, że wylegli wszyscy na pokład.

Statek wchodził wąskim wodnym przejściem między lądem a niewielką wyspą.

- Płyniemy teraz przez Boka Chica - oznajmił w pewnym momencie Dzika Mrówka. - Boka Chica oznacza Małe Wejście, a tam dalej jest Boka Grande, czyli Wielkie Wejście. W dawnych czasach Hiszpanie zamykali Boka Chica na łańcuch i na kłódkę, a nad Boka Grande zbudowali fort z silną artylerią.

- Na łańcuch? - zdziwił się Student.

- Pewno. Myśmy już takie widzieli, no nie, Jaro?

- Fakt! - zgodził się Jego Brat. - W Sewilli choćby. Ale znane są też i inne porty zamykane na łańcuch. Na przykład Krzywy Róg w Stambule, a właściwie w Konstantynopolu albo...

- Daj spokój, Jaro, wystarczy, nie musisz od razu chwalić się swoimi wiadomościami - przerwał mu Dzika Mrówka niezadowolony, że brat bliźniak odwrócił uwagę obecnych od niego. Lepiej przyjrzałbyś się tym trzem fortom: Chica Boca o tutaj, a tam dalej Chica Grande i jeszcze dalej Tierra Bomba. A oprócz tego mamy jeszcze potężną fortecę San Felipe, czyli inaczej Castillo del Felipe. I to wszystko Hiszpanie zbudowali w obawie przed piratami.

- A skąd ty to wszystko wiesz? - zdziwił się znowu Student.

- Ma się swoje sposoby - mruknął niezbyt skromnie Dzika Mrówka i spojrzał na brata bliźniaka, ale ten nic nie powiedział, choć przecież widział, jak Dzika Mrówka przez całą niemal noc studiował pilnie poży­czone wczoraj od Trzeciego książki o wyczynach piratów i korsarzy na Morzu Karaibskim.

W porcie Cartagena statek stał krótko, ale pasażerowie zdążyli zwiedzić nawet dość dokładnie miasto, a zwłaszcza rzeczywiście potężną jak na dawne czasy twierdzę Castillo del Felipe i mury obronne dawnego starego miasta.

- Ale te mury są potężne - zachwycała się Ula.

- Potężne, potężne - Dzika Mrówka wzruszył ramionami - ale taki na przykład admirał Drake i tak i tak zdobył miasto i wziął kilkaset tysięcy złotych dukatów okupu.

Gdy tak chodzili po zakamarkach hiszpańskiej twierdzy, gdy przeci­skali się przez wąskie korytarze, wilgotne mimo upału, ponure i mroczne mimo jaskrawo świecącego na zewnątrz słońca, Dzika Mrówka oczyma wyobraźni widział walczących w tych kamiennych zaułkach brodatych piratów i strojnych rycerzy hiszpańskich. I widział siebie razem ze swym bratem bliźniakiem walczących to po jednej, to znów po drugiej stronie. Bo piraci i korsarze byli tacy odważni i śmiali, ale jednak zabijali, żeby rabować złoto i klejnoty, i nawet sam wielki i sławny Drake skazywał bez mrugnięcia oka jeńców na śmierć, ażeby wydusić jak największy okup z biednych mieszkańców, nie wahał się palić całe dzielnice i plądrować i łupić nie tylko prywatne domy i państwowe urzędy, ale również kościoły. A znowu Hiszpanie byli pełni dumy i wielce rycerskich manier, ale nie mniej okrutni dla podbitych Indian niż piraci dla nich.

I tak źle, i tak nie za bardzo dobrze - wahał się w swych marzeniach Dzika Mrówka i za nic nie mógł się zdecydować, po której stronie stanąć, ale na jego szczęście statek po krótkim postoju w Cartagenie ruszył w kierunku Kanału Panamskiego. Upał wciąż był niesamowity, a na domiar wszystkiego zepsuła się statkowa klimatyzacja i stało się na całym statku tak przeraźliwie gorąco, że Dzika Mrówka stwierdził:

- Mózg mi zupełnie wysechł i wszystkie myśli zeschły mi się na wió­ry.

- Dużo to tam tych wiórów nie ma. Może tyle, co z dwóch zapałek - mruknął Jego Brat. - No, góra z trzech - dorzucił po chwili, ocierając spocone ciało ręcznikiem, zresztą zupełnie mokrym od potu.

Upał był tak potworny, że Dzikiej Mrówce nie chciało się nawet odciąć się swemu bratu bliźniakowi. I to był dowód, że było NAPRAWDĘ BARDZO GORĄCO.


ROZDZIAŁ SZÓSTY,

w którym przez upał Dzika Mrówka traci bardzo dużo cie­kawych widoków, ale wszystko kończy się szczęśliwie



Upał w dalszym ciągu niezmordowanie lał się z zupełnie bezchmurnego nieba, gdy polski statek wiozący szóstkę naszych bohaterów rzucił ko­twicę na obszernym kotwicowisku w Limon Bay.

- Do kanału wchodzimy jutro przed południem - oznajmił Kapitan - a dziś jeszcze będziemy brali paliwo, panie inżynierze - zwrócił się do Star­szego Mechanika.

- Tak, wiem, w porządku, panie kapitanie. I jak pan wie, czekamy na pilną przesyłkę z częściami zamiennymi do urządzeń klimatyzacyjnych. Bez tego ani rusz nie ujedziemy.

- Ojej - jęknął Dzika Mrówka - to będzie dalej tak gorąco?

- Trudno - Starszy Mechanik wzruszył ramionami - na razie nic na to nie poradzę. A tyle razy pisałem, telefonowałem jeszcze w Gdyni, a potem z morza wysyłałem telegramy, ale niestety nic nam nie dostarczyli. Prze­widywałem, że tak się stanie.

- Wiem, wiem, panie inżynierze - zgodził się Kapitan - ale muszę pana zmartwić. Rozmawiałem przez krótkofalówkę z agentem i jeszcze nie nadeszła oczekiwana przesyłka. Może zdąży do Panamy zanim przej­dziemy Kanał.

- Ojejej - jęknął znowu Dzika Mrówka, choć Jego Brat już za poprzed­nim odezwaniem szturchnął go dość mocno i znacząco łokciem.

- Co tak narzekasz, synu - Starszy Mechanik powoli kończył deser, ocierając raz po raz rzęsisty pot z dość obszernego czoła, które - po prawdzie - sięgało mu dość daleko poza czubek głowy. - Dawniej na statkach wcale nie było klimatyzacji i marynarze też pływali. I jacy to byli marynarze, ho, ho! - znowu otarł dużą kraciastą chustą czoło aż do karku.

- Prawda, panie kapitanie?

- Prawda, prawda, sam doskonale pamiętam takie statki, ale nie miał­bym nic przeciwko temu, żeby klimatyzacja działała. Ale a propos daw­nych czasów, to kiedy tak wchodziliśmy na kotwicowisko, widziałem jeden z naszych statków wychodzących z kanału. Szli do Wenezueli. A agent mówił, że razem z nami będzie szedł polski trawler-przetwórnia. Idą na łowiska peruwiańskie albo nawet na kanadyjskie. Hen, pod Alaskę. I wtedy mi się przypomniało, co mi mój ojciec opowiadał o pierwszym rejsie statku pod biało-czerwoną banderą przez Kanał Panamski. To był „Dar Pomorza” w 1934 roku, w swojej słynnej podróży dookoła świa­ta.

- To pana ojciec, panie kapitanie, płynął na „Darze Pomorza” dookoła świata? - zapytał Jego Brat.

- A jakże. Zresztą nie tylko dookoła świata. W innych rejsach Białej Fregaty też brał udział. Od samego początku, kiedy ją kupowano we Francji. Ale wracając do pierwszego polskiego przejścia przez Kanał Panamski to wtedy, w 1934 roku, było to nie lada wyczynem. Wtedy polskie statki pływały co najwyżej na Morze Śródziemne, ale praktycznie - z wyjątkiem kilku statków pasażerskich - polskie rejsy ograniczały się do portów Europy Zachodniej. Bałtyk, Morze Północne i kanał la Man­che i niewiele więcej. Nie to co dziś.

- To „Dar Pomorza” był pierwszy w Kanale Panamskim?

- Tak, pierwszy, choć - prawdę mówiąc - tak się dziwnie wtedy złożyło, że przez Kanał Panamski po raz pierwszy w jego historii przeszły od razu dwie jednostki pod biało-czerwoną banderą.

- A kto był tą drugą?

- Nie zgadlibyście, chłopcy, uśmiechnął się Kapitan - tą drugą jed­nostką był mały prywatny jacht „Zjawa II” z załogą, którą stanowił właś­ciciel, czyli armator, i kapitan w jednej osobie gdyńskiego harcerza Wła­dysława Wagnera.

- Jacht? Wtedy i tak daleko? - zdziwił się Dzika Mrówka, który co prawda dużo czytał na temat polskiego jachtingu, ale były to głównie powojenne rejsy polskich jachtów, a i to niewiele z nich - jak na razie - przez Kanał Panamski przepłynęło.

- Ano, tak daleko - potwierdził Kapitan - bo widzisz, chłopcze, naj­ważniejsze jest w życiu czegoś bardzo chcieć i być bardzo upartym i wytrwałym. Takimi właśnie byli w polskim jachtingu przede wszystkim Władysław Wagner, a w wiele lat później nieodżałowany Leonid Teliga. Ale wracając do „Daru Pomorza” i „Zjawy II” to mam w kabinie książkę opowiadającą o historii Białej Fregaty. Tam jest - między innymi - dokładna data pierwszego przejścia przez Kanał Panamski pod polską banderą.

Po chwili Kapitan wrócił z egzemplarzem książki pt. „Biała Fregata”. Na okładce widniała kopia obrazu przedstawiającego „Dar Pomorza” pod pełnymi żaglami. Przewrócił parę kartek i przeczytał:

W sobotę, 1 grudnia 1934 roku „Dar Pomorza” jako pierwszy w historii statek pod polską banderą przeszedł przez Kanał Panamski, holując przy swej burcie harcerską „Zjawę II”. Tego samego dnia o godzinie 16.00 został dla biało-czerwonej flagi odkryty Pacyfik”.

Po obiedzie Kapitan poszedł do swojej kabiny na obowiązkową „kapi­tańską drzemkę”, Starszy Mechanik, choć zapewne miałby też na taką samą drzemkę ochotę, musiał udać się do maszynowni, tam bowiem w jeszcze większym niż na pokładzie i w kabinach upale pracowano bez przerwy. Tak to już bowiem jest na statkach, że załoga maszynowa ma zazwyczaj najwięcej roboty w czasie wszelkich postojów statku. Wtedy silniki nie pracują i można je konserwować czy remontować.

Poszukiwacze Skarbów udali się na pokład, by choć przez lornetkę spojrzeć na nieodległy brzeg, na panamski przesmyk zwany przez Hisz­panów przed wiekami ZŁOTĄ DROGĄ.

- To tędy po raz pierwszy przedarł się na południe Vasco Nunez de Balboa i jako pierwszy Europejczyk zobaczył wody Pacyfiku - Jarek przed wyjazdem do Ameryki Południowej jak zwykle poszperał trochę w rozmaitych książkach, a że pamięć miał świetną, więc też pamiętał nawet trudne do zapamiętania szczegóły, choćby taki jak pełne brzmienie na­zwiska i imienia odkrywcy Pacyfiku - a działo się to 25 września 1513 roku - dokończył Jarek.

- To właśnie tędy później karawany koni, mułów i osłów wiozły przez panamski przesmyk olbrzymie ilości złota, srebra i drogich kamieni zdo­bytych, zrabowanych i wykopanych w krainach Ameryki Południowej wzdłuż wybrzeża Pacyfiku - dorzucił Pan Wojtek. - W Porto Bello i w innych portach Morza Karaibskiego ładowano te skarby na statki, które z kolei wiozły je do Europy. Historycy obliczają, że aż około sześćset stat­ków z tych „złotych” i „srebrnych” flot nie dopłynęło do portów przeznaczenia. Część z nich zdobyli i zrabowali piraci, a część po prostu zatonęła po drodze...

- ... i teraz pan Kamiński i jego różni przyjaciele mają co szukać na morskim dnie - dokończył Student, który oczywiście dokładnie poznał wszystkie najdrobniejsze nawet szczegóły związane z historią OPERACJI ZŁOTY LÓD.

- Fakt! - przyznał Pan Wojtek - bardzo to wszystko ciekawe, ale gdy tak spojrzeć na historię podbojów hiszpańskich z innej strony, od strony Indian, to wszystko zupełnie inaczej wygląda. Przecież konkwistadorzy to byli w końcu bezwzględni łupieżcy, którzy przecież wyrywali nawet wmurowane w rozmaite świątynie srebrne lub złote ozdoby. Wywozili z podbitych krajów wszystko, co się tylko wywieźć dało.

- Miejmy nadzieję, że nie wszystko - wtrącił Student. - Nie należy zapominać, że nie udało im się wywieźć ZŁOTEGO LODU.

Wszyscy roześmieli się, a Ula westchnęła głęboko i powiedziała tyl­ko:

- Mam nadzieję.

Tak więc Kapitan drzemał, Starszy Mechanik walczył w pocie czoła w maszynowni, Poszukiwacze Skarbów snuli leniwe rozważania na histo­ryczne tematy, a tymczasem Dzika Mrówka zaraz po obiedzie poszedł... do kuchni.

Od dwóch dni, odkąd na statku przestała działać klimatyzacja, w Marku nagle rozbudziły się niespodziewanie kuchenne zainteresowania. Większą część wolnego czasu, a tego w końcu miał dość sporo, zaczął spędzać w kuchni i w przylegających do kuchni pomieszczeniach. Poma­gał kucharzowi, a to obierać kartofle i jarzyny, a to przestawiał rozmaite garnki z jednego kąta obszernej okrętowej kuchni w drugi, a to przesiewał mąkę, z której miał być upieczony chleb lub rozmaite słodkości, ale naj­chętniej pomagał drugiemu kucharzowi albo młodemu pomocnikowi kucharza w robieniu porządków w jarzyniarni lub w innych pomieszcze­niach, gdzie przechowywano statkowe zapasy żywnościowe.

Dokładnie nie wiadomo, co u Dzikiej Mrówki mogło spowodować nagłe zainteresowanie się kuchnią i kuchennymi sprawami, ktoś jednak bystry mógłby połączyć parę faktów w jedną logiczną całość. Pierwszym faktem było zepsucie się urządzeń klimatyzacyjnych, drugim - upał panu­jący we wszystkich pomieszczeniach statku z wyjątkiem... i tu jest miejsce dla trzeciego faktu, a mianowicie, że wszystkie żywnościowe statkowe zapasy były przechowywane... w olbrzymiej chłodni.

Chłodnia ta składała się z paru oddzielonych od siebie pomieszczeń. W jednym, gdzie chowano zamrożone mięso, panowała iście podbiegunowa temperatura, podobnie zresztą jak w komorze rybnej. W innych, gdzie składowano warzywa, owoce, mleko, sery i tym podobne wiktuały, tem­peratury były znacznie wyższe i wynosiły po kilka stopni powyżej zera, co w porównaniu z upałem panującym na zewnątrz stanowiło jednak kapi­talną różnicę.


Następnego dnia zaraz po śniadaniu na pokład statku wszedł pilot kanałowy z krótkofalówką. Przy trapie przywitał go Trzeci Oficer ubrany w biały tropikalny mundur, a na mostku czekał Kapitan, również ubrany na biało od butów aż po biały pokrowiec na mundurowej czapce. Na tle nieskazitelnej wręcz bieli wspaniale złociły się tylko guziki z kotwiczka­mi, również złoty wieniec z liści dębowych na daszku czapki i złote cztery paski i kotwiczka na każdym z granatowych pagonów na ramionach. Czarny krawat dodawał całości dyskretnej elegancji.

Pilot był ubrany znacznie mniej oficjalnie, miał bowiem na sobie długie spodnie, mundurową koszulę bez krawata i marynarską czapkę, a wszystko w kolorze piaskowym, czyli tak zwanym khaki.

Ulka była - co prawda - nieco zawiedziona, ponieważ pod wpływem korsarskich opowieści, które wczorajszego dnia ciągnęły się na pokładzie aż do późnego wieczora, wyobrażała sobie, że pilot w Kanale Panamskim przyjdzie ubrany jakoś bardzo barwnie i kolorowo. Luźna koszula w kwiaty lub kolorowe papugi, postrzępione bawełniane spodnie, za pasem co najmniej kordelas w skórzanej, nabijanej mosiężnymi ćwiekami po­chwie, a na głowie obowiązkowy szerokoskrzydły panamski kapelusz ple­ciony z bardzo jasnej słomki. Na szczęście załoga motorówki pilotowej nosiła właśnie takie szerokoskrzydłe kapelusze i jeden z nich mocno czekoladowoskóry ujrzawszy wysoko na burcie statku wychyloną nad ba­rierką Ulkę, zdjął słomkowy kapelusz z głowy i zamachał nim przyjaźnie do dziewczyny, wołając przy tym głośno:

- Buenos dias, blanca seńorita! Buenos dias!

Na co Ula najpierw się nieco zapłoniła, ale po małej chwilce odkrzyk­nęła w dół:

- Buenos dias, seńor!

Czym wzbudziła zapewne zachwyt wśród załogi motorówki pilotowej, bo natychmiast zamachało z dołu pięć panamskich kapeluszy, tylu bowiem było widocznie na pilotówce członków załogi.

Tymczasem pilot dotarł na mostek, przywitał się z Kapitanem i po chwili od strony dziobu dał się słyszeć zgrzyt wyciąganego z wody przez kluzę łańcucha kotwicznego. To działali pierwszy oficer z cieślą i dwoma marynarzami. Jeszcze chwila i z głębi maszynowni dobiegł odgłos dzwonka telegrafu, a potem z komina buchnęło kilka kłębów ciemnawego dymu i zakotłowała się woda za rufą.

Statek ruszył i skierował się dziobem w stronę nieodległej śluzy. Gdy ustawił się już cały na swoim miejscu, zamknięto za rufą olbrzymie wrota i po chwili zabulgotało wewnątrz służy.

- O rany! - zdziwił się Baleron. - Przecież my zasuwamy w górę jak windą.

Rzeczywiście. Cały olbrzymi statek, razem z nadbudówkami i maszta­mi, razem z silnikiem i rozmaitymi mechanizmami, razem z wieloma tysiącami ton ładunku w pięciu ładowniach i wreszcie z Kapitanem, panamskim pilotem, całą załogą i Poszukiwaczami Złotego Lodu unosić się począł szybko ku górze razem z równie szybko wznoszącym się w śluzie poziomem wody. Już po kilku minutach za rufą widać było leżące znacznie niżej rozległe kotwicowisko Limon Bay ze stojącymi tam stat­kami.

A potem otwarły się wrota przed dziobem statku i śmieszne, małe, ale widocznie bardzo silne lokomotywki, poruszające się na szynach po obu stronach, przeciągnęły statek do następnej komory śluzowej. Tu operacja powtórzyła się identycznie i w równie szybkim tempie zamknęły się za rufą statku szerokie i mocne wrota, śluza błyskawicznie napełniła się wodą, wynosząc statek znowu o dobre kilka metrów w górę. I potem zabrały się do pracy dzielne lokomotywki, znowu przeciągnęły statek do trzeciej śluzy i po raz trzeci statek został wywindowany w górę.

- O rany, ale winda - dziwił się nieustannie Baleron - i to taka bardziej pojemnościowa. Aleśmy się wysoko wdrapali. Ciekawe też ile to metrów w górę nas wyniosło?

- Jezioro Gatun, na którego wody teraz wpływamy, znajduje się o pra­wie dwadzieścia sześć metrów nad poziomem Morza Karaibskiego - wyjaśnił wiedzący jak zwykle wszystko doskonale i niezwykle dokładnie Jego Brat.

- To będzie mniej więcej tyle, ile ma dziesięciopiętrowy wieżowiec, w którym mieszkam - Baleron próbował przymierzyć się do znanych sobie z codziennego dnia wielkości.

- No, może troszeczkę mniej, ale mniej więcej tyle - zgodził się nieco łaskawym i odrobinę protekcjonalnym tonem Jarek.

Po przejściu potrójnych śluz statek wpłynął na wody rozległego jeziora Gatun, gęsto usianego malowniczymi wysepkami. Wszędzie, zarówno na brzegach jeziora, jak i jego wysepkach pieniła się bujna tropikalna roślin­ność.

- Uroczo tu - powiedziała w pewnym momencie Ula. - Czuję się zupełnie jak w jakiejś cudownej krainie, jak w jakimś zaczarowanym ogrodzie botanicznym. Aż wierzyć mi się nie chce, że wszystkie te cuda oglądam na własne oczy. Boję się, że mi się to tylko śni i że za chwilę otworzę oczy, i się zbudzę, i wtedy to wszystko zniknie.

- To najlepiej się uszczypnąć - doradził jej z niewinną miną Bale­ron.

- Uszczypnąć? A niby po co?

- Żeby sprawdzić, że to nie sen. Jak zaboli, to znaczy, że to jawa, a jak nie zaboli - znaczy sen.

- Daj spokój! - krzyknęła Ula, którą w tym momencie kolega faktycznie uszczypnął, choć przyznać trzeba, że zrobił to bardzo delikatnie.

- No widzisz - roześmiał się stojący obok Pan Wojtek - masz teraz najlepszy dowód, że to jawa.

- Ale, ale - Pan Wojtek rozglądnął się wzdłuż burty, przy której stali prawie wszyscy Poszukiwacze Złotego Lodu. - Gdzie jest Marek? Już od dawna mi czegoś brakowało, ale nie wiedziałem czego. A teraz już wiem. Było za spokojnie i dopiero Baleron ze swoim szczypaniem naprowadził mnie na odpowiednią myśl. No, więc, gdzie jest Dzika Mrówka?

- Na śniadaniu był - powiedziała Ula.

- Był - potwierdził Baleron - przecież zjadł dwie porcje jajecznicy z cebulką i jeszcze na domiar na takich olbrzymich płatach szynki. On teraz ma chody u szefa kuchni, to obżera się do niepamięci.

- Tobie też nie brakuje apetytu - Pan Wojtek zaczął się rozglądać po pokładzie.

- Właśnie - dodała Ula - ty też zjadłeś dwie porcje jajecznicy, nie wymawiając. Gdyby takich pasażerów było więcej, to Armator by już zupełnie zbankrutował.

- Niby dwie porcje - powtórzył z westchnieniem żalu Baleron - ale na pewno nie z taką szynką jak Mrówa, ot co!

- Dobra, dobra, ale w końcu, gdzież jest Mrówa? Kto z was go ostatni widział?

- Zaraz po śniadaniu chyba poszedł do kuchni - odezwała się Ula.

- Do kuchni? - zastanowił się Pan Wojtek. - Jarek, skocz no i zobacz, czy go tam nie ma.

Jarek ruszył do schodów prowadzących na pokład, na którym znajdo­wała się kuchnia, a jego flegmatyczny krok wcale nie pasował do wyda­nego przez Pana Wojtka polecenia.

Wrócił też dopiero po dobrych paru minutach.

- No i co?

- Szef kuchni mówi, że widział go zaraz po śniadaniu, że owszem, przyszedł i że zjadł jeszcze jedną porcję jajecznicy na szynce...

- TRZECIĄ JAJECZNICĘ. I do tego NA SZYNCE! - jęknął boleśnie Baleron i z wielkiego żalu aż się oblizał.

- Nie przeszkadzaj - Jego Brat spojrzał na Balerona z wyraźną deza­probatą - a więc szef kuchni go widział zaraz po śniadaniu, ale potem to już nie.

- Potem już nie? No to gdzież on może być? - zaniepokoił się Pan Wojtek. - Trzeba było zobaczyć na pokładzie obok kuchni.

- Zobaczyłem - odparł Jarek.

- I co?

- I nie było go tam. Ani go tam nikt nie widział, bo pytałem stewarda, który tam już dłuższy czas stał. Od pierwszej śluzy, jak powiedział.

- To może w kabinie...

- Byłem i w kabinie. Fakt. I też go nie ma...

- No to może na mostku?

- Na mostku sprawdzałem. Jest tam tylko Kapitan, pilot i normalna wachta. A na obu skrzydłach też pusto.

- O Boże! - jęknęła Ulka i zbladła - a może mu się coś stało?

- Może wysiadł na śluzie? - odezwał się Baleron.

- Eeee, chyba niemożliwe.

- Dla Dzikiej Mrówki nie ma rzeczy niemożliwych - stwierdził z prze­konaniem w głosie Baleron.

- Fakt! - przytaknął Jego Brat z jeszcze głębszym przekonaniem w gło­sie.

- Ta co teraz robić? - zawołała Ulka.

- Zawrócić po niego chyba będzie dość trudno - zauważył Baleron spoglądając na skrzydło mostka, gdzie stali w tej chwili Kapitan z pilo­tem.

W tym momencie Ula wyobraziła sobie, co by to był za rwetes, gdyby NAPRAWDĘ Dzika Mrówka został na śluzie i gdyby TERAZ TRZEBA BYŁO WRACAĆ PO NIEGO!

- Ojejej - jęknęła cichutko i nic nie powiedziała.

- Zawrócić się nie da, to prawda, ale gdyby tak naprawdę został w śluzie, to go raz dwa policja odstawi do Panamy, na drugi koniec Kana­łu.

- A czy zdążą? - Ula uczepiła się tej myśli, choć nieco zdrętwiała na sam dźwięk słowa policja.

- O wa! - Baleron wydął wargi - wielka mi znowu sztuka! Zdążą na pewno. Choćby helikopterem.

Jakby na zawołanie w tym samym momencie po lewej burcie płynącego prosto na południe statku rozległ się głośny warkot i po chwili oczom naszej gromadki ukazał się na pomarańczowo pomalowany HELIKOP­TER!

- O właśnie! - powiedział Student.

- Może go już wiozą - dodał Baleron, a w jego głosie można było wyczuć i trochę radości, i trochę zazdrości. Radości z tego powodu, że Dzika Mrówka wpadnie w nie lada tarapaty, Baleron bowiem wciąż nie mógł koledze darować TRZECIEJ porcji śniadaniowej i do tego jeszcze szynki, a zazdrości - znów z tego powodu, że taki lot nad Kanałem Panamskim HELIKOPTEREM i do tego POLICYJNYM to jest jednak DOSKONAŁA HISTORIA DO OPOWIADANIA.

Helikopter tymczasem zbliżył się do płynącego statku.

- O, pokiwał skrzydłami! - zawołał w pewnym momencie Baleron.

- Przecież helikopter nie ma skrzydeł - skorygował go Student, a Jego Brat dorzucił swoje „Fakt”

- No to pokiwał czym innym - upierał się przy swoim Baleron. - Pewno chce nam coś dać znać - zastanowił się.

A Ulka nic nie mówiła, ale przez cały czas bez przerwy była wpatrzona w pomarańczowy helikopter i w myślach pytała sama siebie, czy to jest możliwe, żeby Dzika Mrówka naprawdę tam był?

Tymczasem tajemniczy helikopter zakołysał się istotnie parokrotnie, ale po chwili z głośnym warkotem przeleciawszy wzdłuż burty polskiego statku pomknął dalej, do innych statków konwoju płynącego przez wody jeziora Gatun.

- Słuchajcie płetwonurki - odezwał się Pan Wojtek - czy Marek jest w tym helikopterze czy nie - nieważne. Trzeba KONIECZNIE przeszukać cały statek, a jak go nie znajdziemy... - tu Pan Wojtek przerwał.

- To co wtedy? - odezwała się prawie płaczącym głosem Ulka.

- To wtedy musimy dać znać panu kapitanowi - dokończył Pan Woj­tek.

- No to szukajmy! - pierwszy ruszył Student.

Rozbiegli się wszyscy po całym statku. Wszyscy to znaczy pięcioro naszych Poszukiwaczy Złotego Lodu, babuleńka-pasażerka spod Białego­stoku, panna młoda jadąca do swego boliwijskiego oblubieńca i małżeńs­two turystyczne, a nawet dwóch smutnych panów, jak zwykle trzymają­cych się nieco na uboczu, zawahało się jakby już, już mieli też ruszyć na poszukiwanie, ale pierwszy spojrzał na drugiego, a w tym samym czasie drugi spojrzał na pierwszego i widocznie w jednym i tym samym momen­cie pomyśleli to samo i zostali bez ruchu oparci o barierki i udawali, że zachwycają się mijanymi wysepkami.

- Trzeba szukać rejonami i starannie - zdecydował Pan Wojtek. Sam z Baleronem poszedł do maszynowni, Ula ze Studentem i Jarkiem miała za zadanie obejść wszystkie pokłady z łodziami ratunkowymi łącznie, tu­dzież mostkiem i kabiną nawigacyjną, panna młoda i turystyczne mał­żeństwo mieli przejść dokładnie wszystkie kabiny na statku, a babuleńce-pasażerce - ze względu na jej podeszły wiek - Pan Wojtek wyznaczył sprawdzenie statkowej świetlicy z telewizorem. Po zakończeniu poszuki­wań mieli się wszyscy spotkać właśnie w tejże świetlicy.

Minęło kilkanaście minut i wszyscy zebrali się w owej świetlicy. Nastrój od razu stał się poważny i napięty, z żadną bowiem z grup nie było Dzikiej Mrówki. Ulka miała oczy pełne łez, a nawet flegmatyczny i spokojny zazwyczaj Jego Brat był też wyraźnie poruszony. Pani Zosia, bo tak miała na imię żona z turystycznego małżeństwa, podzwaniała z przejęcia wszystkimi bransoletkami, wisiorkami i kolczykami, pan Zbyszek - jej małżonek - coś tam cichutko szemrał niedosłyszalnym szeptem, panna młoda miała wypieki na urodziwych policzkach, a babuleńka spod Bia­łegostoku odmawiała już nowennę do Świętego Antoniego, który - jak ogólnie wiadomo - jest w niebie Głównym Specjalistą od wszelkich rzeczy zagubionych.

- Sprawdzaliście wszędzie? - spytał Pan Wojtek, który oczywiście prze­jął przewodnictwo poszukiwań jako szef grupy.

- Wszędzie - odpowiedziała Ulka, pociągając już zupełnie otwarcie nosem - zaglądałam nawet do każdej szalupy. Osobiście.

- A my przeglądnęliśmy dokładnie WSZYSTKIE kabiny. Nawet KA­PITAŃSKĄ, bo była akurat otwarta, a Pan Kapitan był na mostku w tym czasie - dorzuciła Pani Zosia z brzękiem bransolet, bo Pani Zosia miała we zwyczaju zawsze przy rozmowie nadmiernie gestykulować. - I spraw­dzaliśmy w kabinach załogi. Także w tych, w których akurat marynarze spali po wachcie. I nigdzie nie było naszego miłego chłopca.

- W maszynowni też go nie znaleźliśmy ani w pomieszczeniu maszynki sterowej, a Baleron to nawet razem z motorzystą zaglądał w zęzy świecąc latarką.

- A w radiostacji? - przypomniał sobie Pan Wojtek.

- Tam też go nie ma. Sprawdzałem - odrzekł Student.

- W łazienkach?

- Wszystkie przeglądnięte.

- Tu go też nie ma - odezwała się w tym momencie babuleńka spod Białegostoku, która w tym czasie skończyła już jedną nowennę. - Jedyna nadzieja została w Świętym Antonim...

- Zaraz! Zaraz!!! ANTONI!!! - krzyknęła nagle Pani Zosia i mimo swych obfitych kształtów ruszyła dokądś biegiem wśród brzęku złotych ozdób i wisiorków. Za nią ruszył drobnym truchtem cichuteńko Pan Zby­szek.

- Co znowu za Antoni? - zdziwił się Pan Wojtek, ale Pani Zosia już dudniła i brzęczała biegnąc po schodach w dół, na niższy pokład, na którym mieściła się kuchnia, w której SZEFEM był właśnie PAN ANTO­NI.

Po chwili Pani Zosia w całej swej okazałości wtargnęła do przestronnej kuchni, w której królował - jak zwykle - szef ubrany w białe spodnie, białą koszulą, biały fartuch i białą czapkę. Na kuchni parowały smako­wicie olbrzymie gary, gdyż zbliżała się akurat pora obiadowa i za parę minut zasiadała do stołów pierwsza tura, to znaczy ci, którzy o dwunastej w południe zaczynali wachtę.

Wpadłszy do kuchni Pani Zosia nieomal wypełniła ją całą swą obfitoś­cią i złotym Brzękiem ozdób.

- PANIE ANTONI! - krzyknęła gromkim głosem, potrząsając groźnie rękami - gdzie jest chłopak?

- Jaki chłopak? - szef kuchni patrzył z niekłamanym przestrachem na obfite zjawisko, które wtargnęło do kuchennego sanktuarium.

- Oczywiście Marek, czyli DZIKA MRÓWKA!

- Już mówiłem, że kręcił się zaraz po śniadaniu, ale potem gdzieś znikł - zaczął tłumaczyć szef.

- A GDZIE ZNIKŁ?

- A skąd mogę wiedzieć, łaskawa pani - zaczął szef kuchni.

- Niech pan mi się NIE SPRZECIWIA, panie Antoni! - krzyknęła Pani Zosia. - Jak to pan nie wie? Czy pan wszędzie sprawdził?

- Sprawdzałem, łaskawa pani. Wszędzie. W kuchni i obok w podręcz­nym magazynku. A zresztą gdzieby tu się mógł schować? Chyba żeby wlazł do garnka.

- Wszędzie pan sprawdzał, panie Antoni?

- No... wszędzie, łaskawa...

- A W CHŁODNI???

- W chłooodni? - powtórzył przeciągając sylaby szef kuchni, Pan Antoni.

- WŁAŚNIE!!!

- W chłodni to nie... ale tam... zamknięte przez cały czas... ale tam... mróz... O RANY!! - wrzasnął nagle Pan Antoni i pomknął w stronę chłodni, a za nim pomknęła Pani Zosia z nieodłącznym Panem Zby­szkiem tuż za obfitymi plecami.

Szef kuchni szarpnął za klamkę, otworzył ją, odciągnął grube na kilka­dziesiąt centymetrów drzwi i wpadł do przedsionka chłodni, z którego prowadziło troje drzwi do trzech komór.

W przedsionku nie było nikogo. Szef kuchni dopadł do pierwszych drzwi na lewo i otworzył je jednym szarpnięciem. W środku stały skrzynki z owocami i jarzynami. Szef zajrzał do środka i cofnął się.

- Tu nie ma nikogo! - stwierdził.

Otworzył teraz drugie równie grube drzwi. Wewnątrz były sery, jajka i stały kartony piwa i wody sodowej.

- Tu też nikogo! Jeszcze tylko w mięsnej - powiedział. - Ale tam MRÓZ!! MINUS SIEDEMNAŚCIE STOPNI!!!

Szarpnął trzecie drzwi, pociągnął za klamkę. Drzwi powoli uchyliły się i oczom przerażonego Szefa Kuchni i równie przerażonych Pani Zofii i Pana Zbyszka ukazała się drobna figurka chłopca w krótkich spodenkach i koszulce z krótkimi rękawami. Figurka była całkowicie sino-biała. Z tyłu za chłopcem wisiały na hakach zamarznięte na kość olbrzymie połcie mięsa, połówki cielęce i wieprzowe i całe tusze baranie. Z wnętrza komory buchało do przedsionka lodowate zimno.

- Marek! - krzyknęła Pani Zofia, wpadła do komory i chciała otulić chłopca swym obfitym ciałem, ale natychmiast odskoczyła z krzykiem, wydało jej się bowiem, że dotknęła sopla lodu.

- Żyjesz??? - krzyknął przerażony Szef Kuchni, złapał sztywnego z zimna chłopca i wyniósł go do przedsionka.

- Ży...ży...ży... - zaczął szczękać Dzika Mrówka, ale w żaden sposób nie mógł słowa dokończyć.

Rwetes, jaki teraz nastąpił na statku, da się porównać jedynie do nor­malnej przerwy w każdej normalnej szkole, kiedy to młodzi ludzie zgnę­bieni koniecznością siedzenia we względnym spokoju przez całą lekcyjną godzinę wyrwą się nagle po dzwonku na szkolne korytarze czy też szkolne boisko. Krzyk tedy powstał wielki i okrutny, a najgłośniejsza oczywiście była Pani Zosia, która - jak się teraz okazało - coś tam kiedyś wspólnego miała z medycyną i obecnie we własne pulchne, ale zgrabne ręce wzięła całą akcję ratunkową. Później na statku nazywano tę akcję z angielska „defreezing action”, co miało oznaczać AKCJA ODMRAŻANIA.

Daleka od prawdy ta nazwa nie była, Dzika Mrówka bowiem przypo­minał bardziej dobrze zamrożony filet dorszowy niż „chłopca w tropiku”. Na szczęście energiczna akcja Pani Zofii polegająca na ostrożnym nacie­raniu, rozcieraniu, wcieraniu, wlewaniu i tym podobnych czynnościach doprowadziła po prawie dwóch godzinach do tego, że zęby Dzikiej Mrówki przestały szczękać niby hiszpańskie kastaniety i z rozmarzają­cego widocznie gardła poczęły się wydobywać zbliżone do ludzkiej mowy dźwięki.

Pani Zofia nachyliła się nad przybierającym już prawie normalny koloryt ciałem chłopca, starając się usłyszeć, co też Dzika Mrówka chce powiedzieć.

- Ale fajna historia, proszę pani - wymamrotało wracające do życia stworzenie.

- Jaka znowu historia? - zdumiała się Pani Zofia patrząc podejrzliwie na chłopca, ponieważ zbudziło się w niej uzasadnione podejrzenie, że w chłodni zamarzł chłopaczynie rozum ze szczętem.

- Ano taka, proszę pani - zamamrotało coś znowu - że w tropiku o mało co nie zamarzłem na śmierć. Ale czy mi koledzy uwierzą, jak im opowiem? - zmartwił się po chwili Marek.

Pani Zofia spojrzała wymownie na obecnego przy „defreezing action” Pana Wojtka, chcąc się z nim widocznie podzielić swymi podejrzeniami co do skutków działania niskich temperatur na chłopięcy rozum, ale Pan Wojtek uśmiechnął się i powiedział.

- No i chwała Bogu, przychodzi do siebie.

- Jak to? - zdziwiła się Pani Zofia. - Przecież biedaczek coś bredzi bez sensu.

- To właśnie najlepszy dowód, że Marek dochodzi do normalnego sta­nu.

- No, no - pokiwała głową Pani Zofia i spojrzała dość podejrzliwie na głowę Pana Wojtka, jakby się przez moment zastanawiała, czy i on nie był zatrzaśnięty w chłodni przez czas jakiś, ale widocznie doszła do wniosku, że „z chłopami to w żaden sposób się nie można dogadać” i machnęła tylko ręką, zwracając się do babuleńki spod Białegostoku.

- Gdyby pani nie przypomniała o Antonim, to by może chłopaczyna zamarzł nam na amen.

- Nie Antoni, kochaniutka, nie Antoni, ale Święty Antoni. Bo na zgu­bione rzeczy to on jest najpewniejszy.

Gdy Marek przyszedł już na dobre do siebie, wydało się, że po prostu było mu za gorąco i chciał się troszeczkę ochłodzić, no to wszedł do chłodni, ale w tym momencie był zwrot i statek się przechylił, i drzwi się zatrzasnęły, no i siedział tak i czekał na zlitowanie, i stukał, ale drzwi były za grube i nikt nie słyszał, a w środku nie ma żadnej klamki i najgorsze, że nie miał niczego do okrycia się.

- A dlaczego nie dzwoniłeś? - zapytał Pan Wojtek. - Przecież w każdej komorze jest na taką okoliczność przewidziany dzwonek alarmowy.

- O tym to ja nie wiedziałem - wyznał Marek.

- Widzisz, chłopcze, na statku trzeba bardzo dużo rzeczy wiedzieć i wciąż o nich pamiętać. Prawda?

- Ano prawda - zgodził się Marek. - Fakt!

- I żebyś mi więcej nie „chłodził się” w chłodni - dorzucił Pan Wojtek ostrzejszym nieco głosem.

- Nigdy - z wielkim zapałem przyrzekł Dzika Mrówka. - Nigdy w życiu nie wejdę już do chłodni.

- Ani nawet nie zajrzę do lodówki - dodał.

- Ani nie będę jadł LODÓW - dorzucił po chwili.

- Ejże??? - niedowierzająco zapytał Pan Wojtek.

- No... nie wiem... co do lodów, to może się jeszcze zastanowię.

- To musisz się szybko zastanowić - roześmiał się Pan Wojtek - bo właśnie dziś są lody na podwieczorek.

- O - wzdrygnął się Marek - dzisiaj to jeszcze nie.

- No to ja zjem twoją porcję, dobrze? - podchwycił natychmiast Bale­ron.

- Ty? - Marek spojrzał na łakome oblicze kolegi - ty miałbyś zjeść moje lody? Nigdy w życiu. Są inne osoby bardziej godne takiego wspaniało­myślnego gestu z mojej strony - tu Dzika Mrówka spojrzał wymownie w stronę ledwie jeszcze żywej ze strachu o niego Uli.


Podczas trwania „defreezing action” statek przepłynął przez rozległe jezioro Gatun, przecisnął się przez wykuty w skalnym płaskowyżu ma­lowniczy Przełom Gaillarda, śluzował przez śluzę Pedro Miguel, gdzie opadł już o kilka metrów w dół, a potem przez sztuczne jezioro Miraflores dotarł do podwójnych śluz tej samej nazwy, które w dalszym ciągu prowadziły w dół do nieodległego już Oceanu Spokojnego, czyli do Pacyfi­ku.

Dzika Mrówka, osłabiony przeżyciami i „akcją odmrażania”, wyszedł na pokład dopiero w momencie końcowym, gdy statek przepływał pod wspaniałym, wysoko nad wodami kanału zawieszonym mostem, wcho­dzącym w skład słynnej drogi panamerykańskiej, łączącej poprzez dwa kontynenty mroźną Alaskę daleko na północy z równie mroźną dalekopołudniową Ziemią Ognistą.

- To sławny „Puente de las Americas”, czyli Most Ameryk - poinfor­mował Trzeci Oficer, który przechodził obok Poszukiwaczy Złotego Lodu idąc na mostek, gdyż niedługo miały się rozpocząć manewry rzu­cenia kotwicy na redzie portu Balboa już na wodach Pacyfiku.

W ten sposób Dzika Mrówka, Ula, Jego Brat, Baleron i Student odkryli na swój prywatny użytek kolejny Ocean:

PACYFIK

Pan Wojtek był już na tym Oceanie, tyle tylko że z zupełnie przeciwnej strony, pływał bowiem ongiś na statku, który zawędrował aż na Filipi­ny.

Kanał Panamski został z tyłu za rufą statku razem ze wspomnieniami wspaniałych widoków. Co prawda, jeśli idzie o ten odcinek rejsu, to wspomnienia Dzikiej Mrówki ograniczały się prawie wyłącznie do uczu­cia potwornego zimna i do widoku zamarzniętych na kość połci mięsa.

BRRRRRRR...

Ale swoją drogą nie każdego stać na taki numer, żeby prawie zamarznąć w samym sercu tropikalnego klimatu i to niedaleko

RÓWNIKA!!!



ROZDZIAŁ SIÓDMY,

w którym Poszukiwacze Złotego Lodu otrzymują uroczyś­cie nowe imiona



Statek po opuszczeniu redy portu Balboa, gdzie na szczęście dostar­czono brakujące części do urządzeń klimatyzacyjnych i odtąd znowu we wszystkich pomieszczeniach zapanowała zupełnie znośna i nawet przy­jemna temperatura, ruszył dalej na południe. A tam, w niewielkiej już stosunkowo odległości znajdowała się

GRANICA

między PÓŁNOCNĄ

i

POŁUDNIOWĄ

półkulą

Trzeci oficer, który okazał się nie tylko zapalonym entuzjastą rozmai­tych piracko-korsarskich historii, ale też i całkiem utalentowanym rysow­nikiem, od kilku już dni cały czas wolny od wacht i służb spędzał na rysowaniu i malowaniu. Spod jego zdolnej ręki uzbrojonej a to w ołówek, a to w piórko, a to w pędzel umaczany w farbie wychodziły jeden po drugim

DYPLOMY CHRZTU MORSKIEGO

Zbliżał się bowiem tradycyjny Chrzest Równikowy, który zgodnie z morskim ceremoniałem odbywał się na statkach całego świata przy prze­kraczaniu magicznej linii dzielącej świat na połowy, na dwie półkule - północną i południową.

Ponieważ, jako się rzekło, Trzeci Oficer posiadał nieco malarskiego talentu, toteż i wykonywane przez niego dyplomy były małymi arcydzie­łami. Już same napisy wykonane tuszem, z literami starannie udającymi jakieś stare pismo sprzed kilku wieków, były wzorem dokładności i pre­cyzji. A do tego dochodził ozdobny ornament biegnący wokół karty brystolu i wreszcie same obrazki.

Na wszystkich z nich widniało błękitne morze stapiające się gdzieś hen z rozsłonecznionym horyzontem. Na morzu znajdowała się maleńka piaszczysta wysepka, a na piasku leżały piękne w kształcie muszle i roz­gwiazdy. Na samym środku wysepki, na niewielkim piaszczystym pa­górku siedziała odpowiednia postać. I tak na jednym dyplomie widniała bardzo powabna syrena z twarzą Uli i długimi, jak u Uli, jasnymi warko­czami okrywającymi górną połowę syreniego ciała. Na drugim znów szczerzyła zęby w uśmiechu całą gębą duża MRÓWKA z ludzką jednakże twarzą, i to twarzą oczywiście niezwykle do Markowej twarzy podobną. Na trzecim dla odmiany zajmowała prawie całą powierzchnię małej wysepki niezwykle pulchna postać niewieścia, której twarz co prawda skryta była za przeciwsłoneczną parasolką, za to na wszystkich tłustych paluszkach połyskiwały jak żywe dokładnie odtworzone wszystkie pierś­cionki Pani Zofii, podobnie jak bransolety na przegubach rąk, wisiorki na szyi, kolczyk widoczny na jednym odsłoniętym przez parasolkę uchu, a nawet złoty łańcuszek z misternym zapięciem owijający kostkę jednej z bosych nóg zanurzonych częściowo w błękitnym morzu.

Inne dyplomy przygotowane przez Trzeciego Oficera w tajemnicy - szczególnie przed przyszłymi delikwentami - były równie starannie wy­konane i równie podobne były postacie siedzące na piaszczystych wysep­kach.

A „delikwentów” było sporo. Bo według starego, kilkaset już dobrych chyba lat liczącego, morskiego obyczaju, równikowy chrzest morski mieli przejść wszyscy członkowie załogi i pasażerowie płynący na statku, którzy po raz pierwszy w swym życiu przekraczali.

MAGICZNĄ LINIĘ RÓWNIKA

A więc na naszym statku należeli do delikwentów przede wszystkim Poszukiwacze Złotego Lodu, z wyjątkiem Pana Wojtka, który już równi­kowy chrzest miał za sobą i to gdzieś w okolicach Indonezji, wszyscy pasażerowie i czterech członków załogi, w tym drugi kucharz, jeden młodszy marynarz z pokładu, młodszy motorzysta z siłowni i wreszcie steward z oficerskiej mesy.

Oprócz Trzeciego Oficera do obrzędu Morskiego Chrztu Równikowego szykowali się też inni członkowie załogi statku. A więc szykował się na przykład solidnie zbudowany cieśla, który na tym statku już tradycyjnie występował jako sam Neptun, jeden ze starszych marynarzy o tuszy potężnej i twarzy wyjątkowo mało urodziwej koniecznie chciał zagrać neptunową małżonkę, niejaką Prozerpinę, radiotelegrafista doskonale czuł się w roli Lekarza, a dodatkowo kilku innych członków załogi sądzi­ło, że są wystarczająco przygotowani do roli diabłów - pomocników Lekarza i, co tu dużo ukrywać, głównych oprawców chrzczonych neofi­tów morskich.

Dzień przed datą przekroczenia równika, w porze podwieczorkowej pojawiła się nagle na rufowym pokładzie postać w kompletnym płetwonurkowym stroju i nawet z butlą na plecach oraz w obowiązkowych płe­twach na nogach. Oczy owo indywiduum płetwonurkowe miało dokład­nie zasłonięte maską, a na domiar złego szyba maski została w znacznej mierze zamalowana nieprzeźroczystą białą farbą i jedynie przez niewiel­kie otworki owo wodno-lądowe stworzenie mogło oglądać świat. Dolną część twarzy kryły szczelnie potężne wąsiska i takaż broda, zmoczone całkowicie i z wplątanymi między włosy rozmaitymi wodorostami i muszlami. Do pasa ów osobnik miał przytroczony duży róg jakiegoś zwierza zakończony błyszczącym ustnikiem.

Krocząc od rufy po pokładzie owo ziemno-wodne zjawisko pozosta­wiało duże mokre ślady, a jednocześnie dęło w róg wydając głośne i prze­raźliwe a fałszywe dźwięki.

Na ten słyszalny chyba na całym statku zew ruszył się, kto żyw i po chwili na ostatniej ładowni zebrał się spory tłumek złożony ze wszystkich pasażerów, jak też i wolnej od wacht załogi. Znalazł się tam też i Kapi­tan.

Płetwonurek zatrzymał się przed Kapitanem i zadął trzykrotnie w róg.

- Przybywam z głębin Oceanu - oznajmił chrapliwym głosem, który jednak dość mocno przypominał głos Pana Wojtka - jako wysłannik i herold Króla i Władcy Podwodnych Krain, panującego nam miłościwie NEPTUNA, który przesyła pozdrowienia dla kapitana korabia płynącego pod biało-czerwoną banderą.

- Witam na pokładzie mego korabia i przesyłam również pozdrowienia dla Jego Królewskiej Mości i ukłony dla Jego Uroczej Małżonki - odparł Kapitan.

- Pozdrowienia i ukłony przekażę po powrocie do zamku pana mego, Jego Królewskiej Mości Neptuna, a teraz zapytuję pana, panie kapitanie, czy na pokładzie jego korabia nie znajdują się przypadkowo osobnicy, którzy dotychczas jeszcze nie zdali odpowiednich egzaminów i nie posia­dają ani morskich imion, ani też odpowiednich dokumentów z królewską pieczęcią.

- A są, są tacy. I owszem - odrzekł Kapitan.

- I iluż ich jest?

- O, sporo, bo aż piętnaścioro.

- Ho, ho, panie kapitanie, to z tego wnioskuję, że roboty jutro będzie dużo. I z egzaminami, i z uroczystością związaną z imion nadawaniem oraz z wręczeniem dyplomów i odpowiednich świadectw.

- Ano, tak należy przewidywać - zgodził się Kapitan.

- Tedy Jego Królewska Mość Neptun ustami moimi prosi pana, kapi­tanie, aby po przekroczeniu Equatoru przez korab dać znać o tym syreną okrętową wszem i wobec, a na ów sygnał stawi się Jego Królewska Mość Neptun z Małżonką swoją Prozerpiną i całym swoim dworem przybocznym dla dopełnienia na waszym korabiu obowiązków tradycją nakaza­nych.

- Będzie tak, jak Jego Królewska Mość sobie życzy.

- I jeszcze jedno, panie kapitanie. Ze względu na sporą liczbę delikwen­tów do uroczystości Równikowego Chrztu dopuszczonych Jego Króle­wska Mość przewiduje, że zarówno On sam, jak i Jego Małżonka oraz dwór cały będzie utrudzon wielce, a zatem aby nadwątlone pracą siły poratować, należy przygotować odpowiednie ilości jadła i napojów, o te ostatnie mając szczególne staranie.

- Czym chata bogata, tym rada - powiedział śmiejąc się Kapitan

- Tak tedy dziękując za zaproszenie żegnam do jutra, panie kapitanie. A tym, którzy w dniu jutrzejszym przed Neptunowe oblicze staną, radzę spędzić noc na rozmyślaniach oraz ćwiczeniach ducha i ciała. Ahoj!

- Ahoj! - odkrzyknęli zgodnym chórem Poszukiwacze Złotego Lodu, a za nimi podjęło okrzyk parę jeszcze osób, wśród których nagłośniej zabrz­miał głos Pani Zofii. Dwaj smutni panowie spojrzeli porozumiewawczo na siebie. Pierwszy na drugiego, a drugi na pierwszego. A w oczach ich błysnęło mocne postanowienie i zawziętość wielka.

Wysłannik Neptuna po tym okrzyku dmuchnął po trzykroć w róg wydając donośne a fałszywe dźwięki i poczłapał ku rufie statku, stawiając niezgrabne kroki, bo mu przeszkadzały przypięte do stóp szerokie płe­twy.

- No to przechodzimy jutro równik! - powiedział Kapitan, gdy znikł już wysłannik Neptuna. - A wiecie, moi drodzy, że po raz pierwszy pod polską banderą chrzest równikowy odbył się na pokładzie szkolnego statku „Lwów” w 1923 roku i że na pokładzie tego żaglowca w drodze do Brazylii płynął mój ojciec, który był wówczas uczniem Szkoły Morskiej w Tczewie. A pierwszy chrzest równikowy na Pacyfiku pod polską banderą odbył się też na polskim żaglowcu, na „Darze Pomorza” w podróży doo­koła świata w 1934 roku. I też mój ojciec był obecny przy tej uroczystości, tyle tylko że już go nie chrzczono powtórnie i już był starszym oficerem na Białej Fregacie.

Dawne dzieje, dawne czasy - zamyślił się Kapitan - wtedy to było wydarzenie, a dziś... dziś co parę dni jakiś polski statek gdzieś tam na jakimś oceanie przekracza równik.

Następnego dnia tuż po obiedzie zebrała się na ostatniej ładowni grupa pasażerów i czterej członkowie załogi, którzy mieli być poddani ceremo­nialnemu obrządkowi Równikowego Chrztu. Obok na specjalnym fotelu zasiadł Kapitan statku w nieskazitelnie białym mundurze. Za Kapitanem stanął Szef Kuchni pan Antoni, również cały na biało, a za Szefem Kuchni na stoliku leżały rozłożone poszczególne elementy przygotowa­nego poczęstunku. Część dla neofitów, a część znaczniejsza - dla oczeki­wanych gości.

Pierwszy na scenę wystąpił Astrolog, ubrany w wysoką spiczastą czapę pokrytą znakami zodiaku i okryty wzorzystą kapą. Astrolog, którym był Trzeci Oficer, trzymał w jednym ręku długą składaną lunetę, w drugim zaś sekstant i olbrzymi drewniany cyrkiel.

Stanął w rozkroku na deskach pokładu, przyłożył do oka lunetę i naj­pierw omiótł nią dokładnie cały horyzont dookoła, a potem skierował prosto ku świecącemu niemal prostopadle słońcu. Chwilę stał jakby namyślając się głęboko i mruczał przy tym pod nosem zaklęcia w zupełnie niezrozumiałym języku. Brzmiało to mniej więcej tak:

Hokus-pokus, abrakadabra, bamba carramba samba, aldebaran alfa centauri beta omega figo-fago kawa marago, hulla gulla stella polaris equatorialis!”

Po dłuższej chwili Astrolog odłożył lunetę, podrapał się w głowę i po obfitej brodzie, wziął w rękę sekstant i podniósł go ku górze. Przez moment kręcił coś przy sekstancie zerkając co chwila na duży kieszon­kowy zegarek aż nagle wykrzyknął głośno:

STOP!!!

Teraz odłożył szybko sekstant, wyciągnął z kieszeni kredę i przy po­mocy kredy i cyrkla zaczął odmierzać skomplikowane figury na pokła­dzie, dodawał coś, mnożył i dzielił, potem sprawdził na wyciągniętym z drugiej kieszeni małym kalkulatorku elektronicznym, jeszcze raz spraw­dził na stojącej obok ręcznej maszynce do liczenia i wreszcie na dużych drewnianych liczydłach.

Teraz znowu podrapał się z wyraźnym zakłopotaniem w głowę i po nosie, wziął w rękę lunetę i przez dobrą minutę przyglądał się badawczo powierzchni morza za burtą.

- EQUATOR!!! - wrzasnął nagle odkrywczym głosem i skłonił się przed Kapitanem.

W tym momencie zahuczała statkowa syrena trzema krótkimi i jednym długim sygnałem. Na głos syreny z wyrzuconego za burtę statkowego trapu poczęły się ukazywać i wchodzić na pokład jedna postać po dru­giej.

Jako pierwszy ukazał się wczorajszy wysłannik Neptuna płetwonurek - Tryton zawodzący głośno i fałszywie na rogu. Za nim wpadły na pokład dwa wymalowane na czarno prawie nagie Diabły z potężnymi czerwo­nymi rogami na czarnych perukach i długimi, również jaskrawoczerwonymi ogonami. W rękach obu połyskiwały błyszczące trójzęby i pobrzę­kiwały zwoje łańcuchów.

Za Diabłami szedł Lekarz ze swym Pomocnikiem niosącym rozmaite groźne narzędzia. Dopiero za Lekarzem pojawiła się obfita w kształtach, ubrana w niby-hawajską spódnicę i kolorowy stanik małżonka królewska Prozerpina. Wymalowana na wszystkie kolory pyzata twarz lśniła dodat­kowo tłuszczem, a słomianego koloru dwa wiechcie z zawiązanymi na końcach wielkimi kokardami imitować miały wdzięczne warkocze. Prozerpina stąpała po pokładzie z gracją młodego hipopotama, wdzięcząc się i krygując, i rozsyłała tłustą dłonią ozdobioną brzęczącymi bransoletami, wykonanymi z grubego mosiężnego drutu, równie tłuste całusy na lewo i prawo. Całości dopełniało zgrabne kółko złotego koloru zawieszone w nosie Prozerpiny.

Za swą małżonką kroczył Neptun ubrany w złocistą koronę i bardzo kolorowy szlafrok kąpielowy, nie dopinający się na obszernym brzuchu. Pod szlafrokiem Neptun ubrany był w obcisłe białe męskie długie kale­sony, które zapewne miały udawać spodnie, jakie nosili ongiś napo­leońscy oficerowie. Na nogach Neptun miał jadowicie zielone skarpetki i japońskie gumowe sandały na bardzo grubej zelówce. W ręku dzierżył obowiązkowy trójząb olbrzymich rozmiarów.

Cały orszak dotarł do rufowej ładowni przy wtórze oklasków, rados­nych okrzyków, pobekiwania rogu i łomotu dwóch olbrzymich pokryw od garnków. Tam już czekały na królewską parę dwa fotele obok kapi­tańskiego siedziska. Nie opodal znajdowała się zbita z belek i nieheblowanych desek spora klatka.

Diabły z przeraźliwymi okrzykami rzuciły się na grupkę strwożonych delikwentów i zaczęły jednego po drugim wpędzać do drewnianej klatki, nie szczędząc przy tym batogów z plecionych cienkich linek i posztur­chując gęsto trzonkami widlastych trójzębów.

Prawie wszyscy neofici dali się bez zbędnych oporów zagnać do klatki, traktując rzecz całą jako początek dobrej zabawy. Prawie wszyscy, dwaj bowiem smutni panowie, stojący jak zwykle nieco na uboczu, spojrzeli jednocześnie na siebie, pierwszy na drugiego i drugi na pierwszego, a w chwilę potem obaj równocześnie odezwali się oficjalnymi głosami:

- Ręce przy sobie!!!

- Ho, ho, ho!!! - wrzasnął jeden z diabłów do drugiego. - Czy mnie się zdaje, czy może ONI coś powiedzieli?

- Nic nie słyszałem!!! - odwrzasnął drugi z diabłów radosnym tonem, popychając trzonkiem trójzęba obu smutnych panów. - Za duży hałas!

- Powiedziałem „ręce przy sobie!” Pan nie wie, kto ja jestem! - odezwał się ostrym tonem, nawykłym widać do rozkazywania, jeden ze smutnych panów.

- Ha, ha, ha! On nie wie, kim jest! - wrzasnął uradowany drugi z dia­błów - Ha, ha, ha!

- Jak nie wie, to się zaraz dowie. My mu wytłumaczymy! - odwrzasnął pierwszy z oprawców.

- Panie kapitanie! - drugi ze smutnych panów zwrócił się do Kapitana. - Niech pan coś zrobi!

- Teraz władzę na statku ma Neptun - odrzekł Kapitan i pogrążył się w rozmowie z wciąż wdzięczącą się Prozerpiną.

- BRAĆ ICH!!! - zdecydował Neptun i uderzył trójzębem o pokład.

Diabłom nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazu. Rzuciły się z okrutnym wrzaskiem na obu smutnych panów i wepchnęły ich raz dwa do przepełnionej klatki, po czym zatrzasnęły drzwi i zamknęły na olbrzy­mich rozmiarów kłódkę.

- Rozpocząć egzamin pierwszego nowicjusza! - rozkazał Jego Króle­wska Mość Neptun.

Na pierwszy ogień wzięto Dziką Mrówkę.

- Jak się nazywasz? - zapytał Astrolog, który teraz zasiadł przy stoliku, założył na nos olbrzymich rozmiarów okulary i wielkim piórem zaczął skrobać coś na nieoheblowanej desce.

- Marek - odpowiedział Dzika Mrówka.

- Czy chcesz poddać się próbie, która zrobi z ciebie innego człowie­ka?

- Ch... chcę - Marek powiedział to niezbyt pewnym głosem.

- Przygotować delikwenta do egzaminu! - rozkazał Neptun i stuknął swym trójzębem o pokład.

Na to hasło do Marka podskoczyli dwaj diabli i przywiedli go przed Lekarza. Ten stuknął chłopca gumowym młotkiem wypożyczonym na tę okoliczność z magazynku maszynowego. Najpierw Lekarz uderzył chłopca dość mocno w kolano, a potem - znacznie lżej - w głowę. Podczas uderzenia w głowę odezwało się głuche puknięcie. To Pomocnik Lekarza w tym momencie uderzył innym młotkiem w pustą beczkę po oleju.

Wśród widzów a również i wśród czekających swojej kolejki neofitów w klatce rozległ się głośny śmiech.

- Głowa pusta! - zawyrokował Lekarz. - Dolać oleju!

Na ten rozkaz diabli przytrzymali Dziką Mrówkę, a Pomocnik przyło­żył do obfitej czupryny chłopca duży lejek i z konewki wlał do lejka dobre parę litrów zużytego, czarnego nieomal oleju maszynowego, który oczy­wiście rozlał się ciemną brudzącą strugą po głowie Marka, po jego ple­cach, po kąpielówkach, w które jedynie był ubrany, i spłynął czarną plamą na pokład.

- Wystarczy! - zdecydował w pewnym momencie Lekarz. - A teraz sprawdzimy efekt zabiegu.

Znowu lekko uderzył gumowym młotkiem w głowę Marka, a że tym razem Pomocnik Lekarza nie stuknął młotkiem w pustą beczkę, to i odgłosu nie było żadnego.

- Pomogło! - triumfalnie obwieścił Lekarz zebranym - ale, ale, coś mi mizernie wyglądasz, chłopczyno - zatroskał się wyraźnie - czy nie jesteś przypadkiem głodny?

- Nie, skądże? - zaprotestował Marek.

- Nie krępuj się. Podjedz sobie - powiedział Lekarz, a Pomocnik wcis­nął chłopcu do ręki apetyczną kanapkę, złożoną z kawałka chleba obło­żonego solidnie solonym śledziem, posypaną obficie cukrem, papryką i pieprzem, ozdobioną musztardą i niezwykle mocnym chrzanem i polaną wreszcie... piekącym sosem chili.

Broniącemu się chłopcu wciśnięto kanapkę w usta, a gdy ją przełknął i gdy otworzył szeroko buzię i łzy mu się w oczach pokazały, Lekarz zawo­łał udając współczucie.

- Pić mu się chce! Dajcie mu zatem pić! A na taką okoliczność nie masz jak szklanka wody z oceanu, prawda, Wasza Królewska Mość?

- Najlepsza - potwierdził Neptun.

Potem było mycie delikwenta i golenie tępą drewnianą brzytwą, potem było kąpanie w wodzie morskiej i suszenie wysoko na maszcie, dokąd podciągnięto Marka w specjalnych szelkach ratunkowych.

A później była „próba sprawności” przy przeczołgiwaniu się przez długą brezentową rurę, wysmarowaną od środka resztkami ropy i zuży­tego oleju maszynowego, przy czym jeden diabeł „pomagał” od tyłu Mar­kowi popychając go strumieniem morskiej wody z hydrantu, a z przodu jego kolega „cucił” delikwenta równie silnym strumieniem wody morskiej z innego hydrantu. W efekcie Marek cały czarny i lepki od smaru o mało co nie utopił się wewnątrz brezentowej rury, wobec czego zrobiono mu „sztuczne oddychanie”, podczas którego niewiele brakowało, a wy­rwano by chłopcu ręce ze stawów.

Następnie trzeba było jeszcze odpowiedzieć na parę zupełnie idiotycz­nych pytań, pocałować Prozerpinę w zdecydowanie nie umyte stopy i wreszcie sponiewierany, brudny do niemożliwości i wyglądający jak nieboskie stworzenie chłopak uklęknął przed tronem Neptuna.

- Astrologu, czy kandydat zdał egzamin? - zapytał jego Królewska Mość.

- Zdał! - oznajmił uroczyście Astrolog.

- To dobrze! - ucieszył się Neptun. - To bardzo dobrze. Astrologu, a może znasz jakąś piosenkę na taką okoliczność?

- Znam, Wasza Królewska Mość.

- No to ją zaśpiewaj!

Astrolog wziął w ręce podaną mu usłużnie przez jednego z diabłów gitarę i zaczął śpiewać silnym głosem w rytm południowo-amerykańskiej rumby:

Wszyscy szukają,

się rozglądają,

gdzie się podziała Mrówka Dzika?

Może w kabinie,

może w kominie?

A może do jakiegoś wlazł zbiornika?

Może na maszcie,

może w balaście,

może się wcisnął w jakąś rurę?

Może na mostku,

może po prostu

Mrówka się schował w mysią dziurę?

Wszyscy szukają,

się rozglądają,

statek tymczasem przez Kanał płynął.

A U łka płacze:

Czy go zobaczę

i gdzież ten Dziki Mrówek zginął?”

Jeszcze chwileczkę,

czasu troszeczkę

lub więcej mrozu miałaby lodówka

a o figielek

w lodu sopelek

zamarzłaby nam nasza Dzika Mrówka!

Gromkie brawa i głośny śmiech wszystkich widzów, zarówno tych na otwartym pokładzie, jak i tych, którzy jeszcze czekali na swoją kolejkę w drewnianej klatce (z wyjątkiem oczywiście dwóch smutnych panów, któ­rzy nie klaskali) były nagrodą dla autora i wykonawcy piosenki w jednej osobie.

- No a teraz - powiedział Astrolog, gdy umilkły już brawa i śmiech -NAJWAŻNIEJSZY MOMENT! Wstań, młody człowieku i zbliż się do tronu jego Królewskiej Mości Neptuna, Pana Wszelkich Mórz i Ocea­nów.

A gdy sponiewierany Marek stanął przed Neptunem, ten ostatni ude­rzył go lekko trzonkiem trójzęba po ramieniu i powiedział zerknąwszy uprzednio do małej karteczki:

- Nadaję ci morskie imię:

FORMICA TRANSOCEANICA!

co znaczy „Mrówka Transoceaniczna”, i dostajesz ten oto DYPLOM opatrzony wielkimi pieczęciami i odpowiednimi podpisami.

Astrolog na podręcznym stoliku rozłożył odpowiedni dyplom, przybił uroczyście dwie pieczęcie, jedną z nazwą statku, a drugą z trójzębem i napisem „NEPTUN REX” i dał do podpisu najpierw Jego Królewskiej Mości, a potem Kapitanowi.

Pierwszy delikwent został ochrzczony! Potem wyciągano po kolei na­stępnych z drewnianej klatki. Jednych dręczono więcej, innych mniej, ale - co tu ukrywać - każdy dostał swoje. I każdemu Astrolog odśpiewał stosowną piosenkę. Na przykład Uli, która otrzymała morskie imię „Ulla-Ulla”, zaśpiewano tak:

Na panamskiej pilotówce

przez dzień każdy od poranka

każdy pyta: „Gdzie jest teraz

piękna SENORITA BLANCA?”

Odpłynęła na Pacyfik

tam, gdzie wiatr swobodnie hulla.

Kto to taki? - zapytacie.

Blond-syrenka: ULLA-ULLA.

na co Ula starym swym zwyczajem spłoniła się cała tak, że widać to było, mimo że była umorusana rozmaitymi smarami równie dokładnie jak przedtem Dzika Mrówka.

Jego Brat otrzymał imię „FORMICA GEMINA”, co miało oznaczać „mrówka bliźniacza”, Baleron - „Baleronus Pacificus”, czego chyba tłu­maczyć nie trzeba, a Student został po prostu „Studentem”. Inni pasaże­rowie też dostali odpowiednie morskie nazwy i też przeszli swoje, choć trzeba przyznać, że Pani Zofia zachowywała się bardzo dzielnie i po bohatersku zniosła wszelkie okrutne próby; natomiast obaj diabli, Lekarz i jego Pomocnik bardzo się wyżyli na każdym ze smutnych panów, któ­rych zresztą zostawiono na sam koniec, „na deser”.


A gdy pod wieczór Poszukiwacze Złotego Lodu szorowali się nawzajem z wielkim trudem na pokładzie, Dzika Mrówka powiedział do Jego Bra­ta:

- Mnie to dali popić, no nie? A ja nic, ani okiem nie mrugnąłem, prawda?

- Tobie to frajer, ja to miałem przeprawę, co się zowie. Twoja przy mojej wysiada. Fakt! - odrzekł Jego Brat.

- Ojejej, a co ja mam powiedzieć - zajęczał Baleron, który - co trzeba przyznać - po zakończeniu ceremonii chrzestnej naprawdę ledwo zi­pał.

- Ale w sumie było bardzo fajnie? - stwierdziła Ulla-Ulla, która już po raz szósty próbowała bezskutecznie umyć i uczesać skołtunione i pozlepiane jakimś wstrętnym świństwem włosy.

- Bardzo fajnie! - zgodził się Formica Transoceanica, wydłubując sobie z ucha jakąś ciemną cuchnącą maź.

- Fakt! - przytwierdził Formica Gemina, smarując po raz nie wiadomo który masłem oczy, co podobno miało pomóc w zmyciu plam po reszt­kach zużytego oleju zmieszanego w odpowiednich proporcjach z sadzą ze spalonego ciężkiego paliwa silnikowego.


ROZDZIAŁ ÓSMY,

w którym tajemnicze kipu prowadzi wyprawę w głąb amerykańskiego kontynentu



Gdy statek dobijał wreszcie po dość długiej podróży, po przejściu przez Kanał Panamski i po przekroczeniu Równika, do najdalszego portu prze­znaczenia, którym było Callao koło Limy, już z daleka Dzika Mrówka, Pan Wojtek, Ula, Baleron, Jego Brat i Student dostrzegli na kamiennym nabrzeżu najpierw powiewającą dużą biało-czerwoną chorągiew, a potem dwie postacie. Jedna z nich krępa i ogorzała, w kapeluszu z dużym ron­dem, to był znany im wszystkim pan inżynier Kamiński z Rio de Janeiro, obok zaś stała znacznie drobniejsza figurka dziewczęca, która na kruczo czarnych włosach miała nałożony podobny kapelusz z dużym rondem, które ochraniało twarz przed palącymi promieniami peruwiańskiego słońca.

- Poznajcie się - powiedział pan Kamiński po pierwszych niezwykle serdecznych powitaniach - to moja córka o imionach Maria Irena, ale my na nią wołamy tutejszym obyczajem Mariena, a to - tu zwrócił się do córki - są moi przyjaciele z Polski, Wędrujące Płetwonurki, którzy aż tu dotarli, żeby razem z nami udać się na Wielkie Poszukiwanie.

Mariena, czarnowłosa i niebieskooka zgrabna panienka, ubrana w jas­ną, kremową sukienkę z dużym niby-marynarskim kołnierzem dygnęła w powitalnym geście i powiedziała piękną polszczyzną z ledwo wyczuwa­lnym obcym akcentem:

- WITAJCIE W POŁUDNIOWEJ AMERYCE!

A potem przywitała się ze wszystkimi, serdecznie całując po kolei, tak jak i jej ojciec, Pana Wojtka, Studenta, Ule, Dziką Mrówkę, Balerona i na końcu Jego Brata. Ten ostatni, gdy tylko zobaczył Marienę, nie spuszczał z niej wzroku, najwyraźniej oczarowany widokiem naprawdę powabnej dziewczyny. I gdy Mariena pocałowała go na powitanie w oba policzki, Jego Brat zaczerwienił się z wielkiego wrażenia i zamiast przedstawić się - jak to robili wszyscy witający się z Mariena Poszukiwacze Złotego Lodu - zamrugał kilkakrotnie oczyma i zdołał tylko wyjąkać:

- Fakt!

- Nigdy jeszcze nie słyszałam takiego imienia - roześmiała się zdzi­wiona nieco Mariena - ale brzmi bardzo ładnie i oryginalnie.

Oczywiście wszyscy obecni roześmieli się na cały głos, a Jego Brat, który chciał za wszelką cenę naprawić swoje niezbyt fortunne wystąpie­nie, zaczerwienił się jeszcze bardziej i... powtórzył:

- FAKT!

- Cieszę się, że jesteśmy nareszcie wszyscy razem, bo już tu z córką nie możemy doczekać się waszego przyjazdu. Ja i moja nieodrodna córka lubimy, jak coś się dzieje, a w Peru jesteśmy już dość długo i przekopa­liśmy razem całe tomy starych książek w jeszcze starszych bibliotekach i klasztornych archiwach. Mamy już dosyć tego szperania i chcemy jak najszybciej znaleźć się w górach, gdzie czekają na nas - mam nadzieję - inkaskie skarby.

- A co żeście odkryli w starych szpargałach? - zapytał Pan Wojtek.

- O, dużo, bardzo dużo ciekawych rzeczy - odparła Mariena - ale o tym potem. Teraz zabieramy was wszystkich do Limy, żeby trochę odpo­cząć po długiej podróży i przygotować się do właściwej wyprawy.

- Kiedy my jesteśmy wypoczęci - wtrącił Dzika Mrówka. - I możemy od razu jechać dalej.

- Aż takiego pośpiechu to nie ma - uśmiechnął się pan Kamiński. - Jeżeli skarby inkaskie leżą gdzieś przez kilkaset lat, to jeszcze dwa, trzy dni poczekają na nas. A myślę, że Limę warto przy okazji zobaczyć.

- Fakt! - włączył się w tym momencie Jego Brat, który tymczasem doszedł już nieco do siebie, a Mariena spojrzała nieco zdziwiona na wszystkich, gdy znowu rozległ się chóralny śmiech.

- Bo widzisz, Mariena, on wcale nie nazywa się fakt - pośpieszyła z wyjaśnieniem Ula. - On ma na imię Jarek albo inaczej Jego Brat, a „fakt” to tylko takie jego powiedzonko.

- Fakt! - potwierdził znów Jarek.

- Szkoda - odezwała się Mariena - bo mnie się akurat spodobało takie imię „Fakt”.

- To możesz tak do mnie mówić - Jarek, o dziwo, odezwał się nagle całym zdaniem.

I tak już zostało.

Tymczasem ze statku wyładowano cały dość obfity bagaż Poszukiwa­czy Złotego Lodu, w którym były przecież i namioty, i śpiwory, odzież na różną pogodę, i przede wszystkim kompletny sprzęt płetwonurkowy. Cały ten majdan załadowano na terenową półciężarówkę, którą prowa­dził kierowca w wyraźnie indiańskim typie, mający na głowie mimo panującego upału wełnianą wielokolorową spiczastą czapeczkę z dwoma nibynausznikami zakończonymi wełnianymi pęcełkami.

- To takie tutejsze indiańskie nakrycie głowy - pośpieszyła z wyjaśnie­niem Mariena. - Dalej w głębi kraju wszyscy je noszą, czasami wkładają pod kapelusz. A nasz kierowca Pablo pochodzi z gór, spod miasta Cuzco.

- Wynająłem dwa samochody na wyprawę - oznajmił pan Kamiński, gdy już załadowano bagaż na półciężarówkę. - Ten tutaj i drugi dla nas landrover. Terenowy - dorzucił - bo koło Limy drogi są dobre, ale w interiorze, czyli w głębi kraju, dokąd pojedziemy, to z drogami jest różnie i raczej bardzo licho. Kto wie, czy tam nawet nasze terenowe samochody dadzą sobie radę.

- Eee, terenowe to chyba sobie dadzą wszędzie... - wyraził przekonanie Marek.

- No, no, chłopcze, nie znasz tutejszych okolic, a przede wszystkim nie znasz tutejszych gór. Nie ma im równych co do dzikości i niedostępności w całym prawie świecie, z wyjątkiem może Himalajów. Andy to praw­dziwa potęga!

Z portu pojechali najpierw do niewielkiego przytulnego hoteliku, w którym zapobiegliwy i obrotny pan Kamiński zarezerwował pokoje dla całej gromadki na czas pobytu w Limie. Nawiasem mówiąc w hoteliku tym czuli się niemal zupełnie jak w odległej ojczyźnie, właścicielem bowiem okazał się Polak, który przed wielu laty pływał nawet jako mary­narz na polskich statkach.

- Rodaków można spotkać na całym świecie, w najbardziej nawet zapadłym kącie - stwierdził Pan Wojtek, który mimo młodego wieku z niejednego już pieca chleb jadał. Pływał przecież na polskich statkach po rozmaitych morzach i oceanach, odwiedzał dalekie kraje, a przez pewien czas pracował nawet jako płetwonurek w nadpacyficznych rejonach Meksyku i brał udział w poszukiwaniach ropy naftowej pod dnem Zatoki Meksykańskiej. I wszędzie natykał się na rodaków, rozrzuconych przez najrozmaitsze losy na wszystkie strony świata i nieodmiennie tęskniących do dalekiej ojczyzny, choćby tu, gdzie teraz mieszkali, opływali we wszystko.

Po krótkim odpoczynku i obfitym obiedzie Mariena zabrała całą gro­madkę na zwiedzanie Limy, stolicy Peru, leżącej w niewielkiej odległości od głównego peruwiańskiego portu Callao. Zwiedzali więc zabytkowe kościoły i muzea, przejeżdżali przez nowoczesne dzielnice zabudowane wysokimi budynkami ze szkła i betonu lub wędrowali handlowymi ulicz­kami starego miasta. Podziwiali wysmukłe królewskie palmy z pióropu­szami liści wyrastającymi na olbrzymich wysokościach z gładkich jak latarniane słupy pni, które ozdabiały reprezentacyjną ulicę Limy - sze­roką Avenida Arequipa, a potem zwiedzali ruiny starej twierdzy, położo­nej wysoko w górach na przedmieściach stolicy.

Wreszcie trafili na zmianę gwardii przed pałacem prezydenckim na reprezentacyjnym placu miasta. Ciemnoskórzy gwardziści w wysokich do kolan lakierowanych butach z brzęczącymi srebrnymi ostrogami, w czer­wonych spodniach, czarnych kurtkach bogato zdobionych czerwonymi akselbantami i sznurami, wyglądali bardzo malowniczo i egzotycznie, zdecydowanie bardziej egzotycznie niż królewscy gwardziści w Londynie, co zgodnie stwierdzili Dzika Mrówka i Jego Brat, zwłaszcza że zamiast futrzanej czapy peruwiańscy gwardziści nosili na głowach błyszczące sre­brzyście hełmy ze złotymi ozdobami i ze wspaniałym pióropuszem z czerwonych i białych piór na szczycie.

Obaj chłopcy zrobili sobie obowiązkowe zdjęcie z takim gwardzistą.

- To już trzecia gwardia, którą zaliczymy - powiedział Dzika Mrówka, kiedy Pan Wojtek pstryknął zdjęcie.

- Trzecia? - zapytała Ula.

- No tak. Pierwsza to w Londynie przed Pałacem Królewskim, druga to w Sztokholmie, też przed królewską siedzibą króla, i trzecia teraz, w Limie.

- No to ci jeszcze sporo zostało na świecie - roześmiał się Pan Wojtek. - Na przykład francuska w Paryżu, może trochę podobna do peruwiańskiej, potem też ciekawa gwardia papieska w Watykanie, grecka w białych, pli­sowanych spódniczkach...

- W spódniczkach? - zainteresowała się Ula.

- A żebyś wiedziała. W spódniczkach i długich białych skarpetach z pomponami.

- To śmiesznie musi wyglądać.

- Może i śmiesznie, ale już taka tradycja.

Oczywiście w Limie nie mogło przy zwiedzaniu zabraknąć i jakichś polskich pamiątek. Jedną z nich jest ozdobny pomnik wzniesiony ku czci Polaka, profesora Edwarda Habicha, który pod koniec XIX wieku założył w Peru pierwszą politechnikę: „Escuela Nacional de Ingenieros del Peru”.

Mariena okazała się doskonałym przewodnikiem, a przede wszystkim niezawodnym tłumaczem, znała bowiem płynnie kilka języków.

- W domu rozmawiamy po hiszpańsku i po polsku - wyjaśniła Ulce, która w pewnym momencie wyraziła swój podziw dla pięknej, bezbłędnej polszczyzny dziewczyny, która przecież nigdy jeszcze w Polsce nie była ani też do polskiej szkoły nie chodziła. - Mama jest Argentynką, więc stąd hiszpański, ale tata nie pozwala mi zapomnieć polskiego, zresztą mama też mówi po polsku, ale może trochę gorzej niż ja - roześmiała się. - Teraz od paru lat mieszkamy w Rio de Janeiro, a w Brazylii, jak wiadomo, mówi się po portugalsku.

W szkole lekcje prowadzone są po francusku, bo to jest pensja głównie dla cudzoziemskich dziewcząt i prowadzą ją siostry zakonne właśnie z Francji. A oprócz tego musimy się uczyć jakiegoś jeszcze języka i ja wybrałam angielski. That’s all! - roześmiała się.

- I tobie się to wszystko nie pokręci? - zdumiał się szczerze Dzika Mrówka, który nawet jeżeli miał jakieś lingwistyczne zdolności, to sta­rannie je ukrywał, a już organicznie nie znosił nauki jakiejkolwiek gra­matyki.

- Czasami może trochę - uśmiechnęła się Mariena - a już najbardziej, gdy rozmawiam z mamą i tatą. Bo raz mówię do taty po polsku, a znowu kiedy indziej nagle po hiszpańsku, a do mamy odwrotnie, przeważnie po hiszpańsku, a znowu czasem ni stąd, ni zowąd zaczynam po polsku.

- A liczysz na przykład po jakiemu? - zainteresował się Jego Brat.

- Po jakiemu liczę? - zastanowiła się Mariena. Zaraz, zaraz, chwilecz­kę... Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale chyba... no tak, oczywiście, liczę po francusku. Zresztą siostry inaczej nie pozwalają. Ale dlaczego pytasz?

- Bo nam tata opowiadał, że jego babcia, która była z urodzenia Czeszką i wyszła za mąż za Polaka, a przedtem wychowywała się w Wiedniu, to mówiła pacierz po czesku, liczyła po niemiecku, a na co dzień to mówiła po polsku.

- Jak na razie to ja jeszcze niczyją babcią nie jestem - roześmiała się Mariena - ale może kiedyś też mój wnuk będzie tak o mnie opowiadał, jak twój tata o swojej babci.

Do hoteliku wrócili wszyscy solidnie zmęczeni, ale pełni wrażeń i „pod urokiem Południowej Ameryki” - jak stwierdził z głębokim przekona­niem Dzika Mrówka. Tymczasem pan Kamiński naradzał się z Panem Wojtkiem nad problemami Wielkiej Wyprawy po Złoty Lód.

Gdy po kolacji zasiedli na odkrytym tarasie pod rozgwieżdżonym para­solem podzwrotnikowego nieba, na którym pierwszą wielkością błyszczał wspaniały KRZYŻ POŁUDNIA i inne piękne konstelacje południowej półkuli, pan inżynier Kamiński, zapaliwszy wonną fajkę, powiedział:

- Czas zdać krótkie sprawozdanie z tego, cośmy tu na początku z Marieną wygrzebali w zakurzonych zakamarkach i co uradziliśmy z Panem Wojtkiem.

Jak wiecie, przyjechałem tu już dość dawno i natychmiast rozpocząłem z jednej strony odpowiednie poszukiwania, z drugiej zaś przygotowywa­łem wyprawę od strony technicznej. Wiedziałem jedno, że jeżeli Inkowie uciekali przed hiszpańskimi najeźdźcami, to możliwy był tylko jeden kie­runek, a mianowicie w góry. Bo Inkowie zawsze przed wrogami uciekali w góry, a tu jest gdzie uciekać, gdyż - jak pewno wiecie - Andy są i rozległe, i niedostępne.

Na moje szczęście razem z konkwistadorami wędrowali też bracia zakonni, którzy mieli nawracać Inków na wiarę chrześcijańską, ale którzy oprócz tego prowadzili dość dokładne kroniki z rozmaitych wypraw. Dzięki temu po różnych klasztornych zakamarkach dość sporo materiału się zachowało.

I tak powolutku, krok po kroku, przy pomocy wielu ludzi z biblioteki i uniwersytetu, udało się nam z Marieną, która mi przez cały czas dzielnie pomagała, ustalić z dużym przybliżeniem dwa rejony, w których ewen­tualnie może znajdować się inkaski skarb. A teraz ustaliliśmy z Panem Wojtkiem, że ostateczną decyzję, gdzie rozpocząć poszukiwania, podejmiemy dopiero w Cuzco, dokąd i tak musimy jechać.

Oczywiście mówię: „z dużym przybliżeniem” i „ewentualnie”, bo po pierwsze nikt nie może zaręczyć, że Inkowie rzeczywiście coś tam gdzieś schowali, po drugie jeżeli nawet schowali, to nie wiadomo, czy później ktoś tych skarbów nie odnalazł i nie wywiózł, po trzecie wreszcie Andy są tak olbrzymie, że można by tam schować bez śladu nie tylko złote skarby, ale dobrych parę miast, a po czwarte to zupełnie nie wiadomo, czy ten wasz Chłopak z Elbląga zdołał indiańskie kipu odczytać prawidłowo.

- W Chłopca z Elbląga to ja wierzę - wtrącił w tym miejscu Dzika Mrówka - to bardzo uczony chłopak.

- I najbardziej uczonym i wielkim zdarzały się omyłki i to nie raz, i nie dwa, no ale my musimy na razie przyjąć, że ten wasz Chłopiec z Elbląga ma rację, bo inaczej cała nasza wyprawa nie miałaby najmniejszego sen­su.

- A propos sensu - dorzucił po małej chwilce pan Kamiński, pyknąwszy kilkakrotnie fajkę - to musimy od razu z góry tak się nastawić, że nawet jeżeli niczego nie znajdziemy, to i tak czeka nas fajna przygoda, praw­da?

- Pewno - powiedziała Ula - przecież ja nigdy w życiu nie marzyłam nawet o tym, że kiedyś się znajdę w Ameryce Południowej. A otóż już jestem.

- I ja też - dorzucił Baleron.

- A ja muszę się przyznać, że marzyć to marzyłem - zwierzył się Stu­dent - nawet nie raz i nie dwa, bo od małego chłopca, gdy jeszcze czytałem o rozmaitych przygodach Tomka, co to je opisał pan Szklarski, ale nigdy nie przypuszczałem, że takie chłopięce marzenia mogą się kiedykolwiek ziścić. I to dzięki panu.

- No, no niezupełnie. Pana w tym też jest duża zasługa - roześmiał się inżynier Kamiński - bo gdyby pan nie znalazł starego kipu...

- ... i gdyby Dzikiej Mrówce nie wpadł do głowy pomysł z Chłopcem z Elbląga - dodał Pan Wojtek.

- ... i gdyby nasz Armator nie zgodził się zabrać nas statkiem aż do Peru - wtrącił Baleron.

- ... no to ja nie miałbym ani po co, ani z kim jechać w Andy - zakoń­czył ze śmiechem pan Kamiński. - A wracając do naszego tematu, to mogę wam zaręczyć, że warto jest zobaczyć Andy choć raz w życiu. To są naprawdę piękne góry!

- Na pewno, fakt, ale byłoby jeszcze piękniej, gdyby tak przy okazji znaleźć Skarb Złotego Lodu - marzącym głosem podsumował dyskusję

Dzika Mrówka i oczywiście wszyscy się roześmieli, a Ulka zgorszona spojrzała na Marka i stwierdziła z wymówką w głosie:

- Tobie to naprawdę zawsze wszystkiego za mało!

- Kiedy to byłoby cudownie tak coś ciekawego znaleźć - Mariena poparła Marka, ale teraz już nikt się nie roześmiał, bo każdy na pewno w głębi ducha pomyślał sobie to samo.


Następny dzień cały poświęcono na dokładne pakowanie wszystkiego, co się mogło przydać w dalekiej wyprawie i potem w obozowisku w wysokich górach. Jak ustalił pan Kamiński z Panem Wojtkiem, pierwszy etap wyprawy prowadził ze słonecznej Limy do dawnej stolicy inkaskiej Cuzco, gdzie podobno w jednym z klasztorów miała się znajdować stara księga, w której Pan Kamiński spodziewał się znaleźć jeszcze kilka, być może interesujących, szczegółów.

W Cuzco zaplanowano kilkudniowy odpoczynek i tam też miano pod­jąć ostateczne decyzje co do rejonu poszukiwań.

Na obszernym, zacienionym patio hoteliku, gdzie zatrzymała się nasza gromadka Poszukiwaczy Złotego Lodu, stały trzy samochody mające zawieźć wyprawę wraz z licznymi bagażami tak daleko i tak wysoko, jak tylko to będzie możliwe. Była więc tam półciężarówka prowadzona przez ciemnoskórego Indianina Pablo i dwa landrovery, samochody wybitnie terenowe z napędem na wszystkie koła. Jeden z nich prowadził zupełnie czarnoskóry Matheo, rozgadany i wciąż szeroko roześmiany. Właściwie nawet się nie zauważało, że Matheo jest czarnoskóry, ponieważ twarz jego rozjaśniały niemal bez przerwy olśniewająco białe duże zęby, które uka­zywał w ciągłym uśmiechu od ucha do ucha.

O ile Pablo był raczej milczący i poważny, a po jego prawie zawsze nieruchomej twarzy nie można było absolutnie poznać, co w danej chwili Indianin myśli lub czuje, o tyle Matheo był zawsze rozgadany, wszędzie go było pełno i wszędzie go było słychać. Mimo tej odmienności obaj byli równie pracowici i obaj byli doskonałymi kierowcami, choć każdy z nich zupełnie inaczej zachowywał się za kierownicą.

- Wyjeżdżamy jutro wczesnym rankiem - oznajmił po południu pan Kamiński - bo czeka nas trudna przeprawa przez Kordylierę Zachodnią, najwyższy tutejszy łańcuch górski, którego szczyty przekraczają sześć tysięcy metrów. I pogoda w górach też jest zmienna. A więc teraz szybko spać, żeby jutro być wypoczętymi!

Inna rzecz, że Dzika Mrówka wcale nie mógł tak od razu zasnąć, musiał bowiem przetrawić w sobie wrażenia ostatnich kilku dni, a poza tym kłębiły mu się po głowie myśli o tym, co też ich jeszcze czeka. Nic więc dziwnego, że przewracał się na wygodnym łóżku dobrych parę godzin z boku na bok, a sen jak nie przychodził, tak nie przychodził.

Co dziwniejsze, leżący obok na drugim łóżku Jego Brat też nie mógł zasnąć. On, który zazwyczaj przecież zasypiał z miejsca i spał jak kamień. A teraz nie mógł i myślał o oczekujących ich przygodach, o drodze, mającej ich zawieść do miejsca, w którym, być może, rozwikła się Tajem­nica Złotego Lodu, a we wszystkich jego myślach na pierwszy plan wysu­wała się postać czarnowłosej i błękitnookiej Marieny.


Dzień wstał pogodny i rankiem było w Limie dość rześko, choć pogoda zapowiadała się słoneczna i upalna. Kawalkada trzech samochodów ru­szyła sprzed hotelu żegnana przez właściciela Polaka staropolskim: SZCZĘŚLIWEJ PODRÓŻY!

Pierwszy jechał landrover prowadzony przez inżyniera Kamińskiego, obok którego siedziała Mariena, a z tyłu Baleron i Jarek. W drugim samo­chodzie przy czarnoskórym i uśmiechniętym szeroko kierowcy siedział Pan Wojtek, a z tyłu Ula i Dzika Mrówka. Student Andrzej zajmował miejsce przy milczącym Pablo w ciężko załadowanej półciężarówce.

Na błotnikach pierwszego samochodu wymalowane były dwie flagi: jedna biało-czerwona, a druga zielona z żółtym rombem w środku i nie­bieskim kołem obrazującym rozgwieżdżone niebo. Była to flaga brazylij­ska, zarówno bowiem pan Kamiński, jak i jego córka Mariena posiadali od dawna obywatelstwo tego właśnie kraju. Oprócz tego wzdłuż burty landroveru z jednej strony biegł nieco pompatyczny napis w języku angielskim „GOLDEN ICE EXPEDITION”, a z drugiej było to samo napisane po hiszpańsku.

Przez ulice Limy mała kawalkada przejechała dość gładko, godzina bowiem była jeszcze wczesna. Zaraz za miastem samochody wjechały na szeroką szosę, nad którą widniał napis: „La Oroya”.

- La Oroya leży już po drugiej stronie Kordyliery Zachodniej - objaśnił

Pan Wojtek, który miał przed sobą samochodową mapę Peru - czyli już po wschodniej stronie Cordillera Occidental - przeczytał z mapy.

- Si, si, seńor, Cordillera Occidental - Matheo roześmiał się wielce uradowany, gdy usłyszał znajome słowa i prowadząc jedną ręką, drugą zatoczył szerokie koło.

- Esto todos es Cordillera de los Andes!

Przed pędzącymi na razie szeroką szosą samochodami wznosił się na horyzoncie postrzępiony zarys potężnych gór. Widoczność była dobra, choć nad szczytami widniały pojedyncze chmury.

- Pogoda w górach potrafi zmieniać się radykalnie nieraz w ciągu kil­kunastu minut. Najpierw świeci upalne słońce i nie widać ani jednej chmurki jak okiem sięgnąć, a potem nagle nadchodzi mgła gęsta jak mleko albo ulewa z gradem czy śniegiem. To są Andy - opowiadał tym­czasem pan Kamiński swoim pasażerom - tu nigdy nie można niczego być pewnym.

- Na razie jest piękna pogoda - zauważył Baleron.

- Na razie - powtórzył pan Kamiński.

Droga wiodła wzdłuż rzeki Rimac, stopniowo wznosząc się coraz wyżej i wyżej. Nie opodal szosy wiła się raz wyżej, to znów niżej nitka linii kolejowej.

- Oto macie jedną z najwyżej wspinających się w góry dróg kolei żelaz­nej na świecie - odezwał się po chwili milczenia pan Kamiński. - Prowa­dzi z Limy do La Oroya i jej najwyższy punkt znajduje się na wysokości aż przeszło 4700 metrów nad poziomem Pacyfiku.

- O rany! To przeszło dwa razy tyle co najwyższy szczyt w Tatrach - zdziwił się Baleron.

- A naturalnie - uśmiechnął się pan Kamiński - nie ubliżając w niczym naszym górom, całe Tatry można by zmieścić nieomal w jednej tylko solidnej górze choćby tej Kordyliery Zachodniej.

- I na taką wysokość wspina się pociąg? - zdziwił się Jego Brat.

- Wyobraź sobie, zresztą i my też będziemy niewiele niżej jechali. Tu w Peru znaczna część kraju leży na wysokości większej niż poczciwy Kas­prowy Wierch. Ot, choćby i Cuzco, do którego jedziemy, położone jest na wysokości 3400 metrów, a takie Cerro de Pasco - aż na 4300 metrów nad poziomem morza.

Tymczasem zarówno koryto rzeki, jak i linia kolejowa poczęły się piąć coraz wyżej i wyżej. Na rzece raz po raz widniały skaliste porohy i pieniste kaskady wodospadów, szosa poczęła się wić wykutymi w skale serpenty­nami, a linia kolejowa to przenosiła się z jednej strony rzeki na drugą na łukach wysokich mostów, to znowu niknęła w ciemnych otworach tune­li.

- Z Limy do La Oroya trzeba było zbudować aż trzydzieści rozmaitych mostów i przeszło sześćdziesiąt dłuższych i krótszych tuneli - odezwał się znowu pan Kamiński, pokonując jednocześnie jeden ostry zakręt po dru­gim.

- Ho, ho, ho! - zdziwił się szczerze Baleron.

- Właśnie - pan Kamiński pyknął z fajki, którą mu usłużnie nabiła Mariena i pomogła zapalić trzymając sztormową zapaloną zapałkę - i wyobraźcie sobie, że ta podniebna kolej została zbudowana prawie sto lat temu i w dodatku przez naszego rodaka.

- Rodaka? Tutaj?

- Owszem. Budowali ją Polacy - inżynierowie Ernest Malinowski i Władysław Folkierski, których losy rzuciły aż tak daleko od Polski.

Tymczasem nagle i niespodziewanie na rozsłonecznioną górską drogę spadła gęsta jak mleko mgła. Samochody i tak już wolno, na pierwszym lub drugim biegu, ciągnące pod górę zwolniły jeszcze bardziej i zapaliły się światła reflektorów, lecz ich blask ginął w lepkich, wilgotnych tuma­nach okrywających wszystko. Tymczasem szosa wiła się dalej ostrymi zakrętami, a po jednej stronie górskiej drogi wspinały się skaliste zbocza, po przeciwnej zaś w obłokach mgły kryły się strome przepaście. Zrobiło się zimno, ponuro i - co tu ukrywać - całkiem nieprzyjemnie, a nawet wręcz straszno.

We wszystkich samochodach jak nożem ucięte umilkły rozmowy, choć prawdę mówiąc Pablo nie odezwał się jak dotąd ani jednym słowem do siedzącego obok Studenta, i kierowcom dosłownie wychodziły oczy z orbit podczas daremnych prób dojrzenia czegokolwiek we wszechogar­niającym białym całunie okrywającym wszystko dokoła. Jeden Matheo nucił przez cały czas jakąś murzyńską melodię i szczerzył białe zęby.

W tej sytuacji pan Kamiński postanowił zjechać na pobocze przy pier­wszej nadarzającej się okazji, od czasu do czasu bowiem budowniczowie podniebnego szlaku przewidzieli specjalne parkingi ogrodzone kamien­nymi barierami.

- Przeczekamy jakiś czas - powiedział pan Kamiński - może nadleci wiatr i rozegna mgłę.

Pochłodniało znacznie i teraz dopiero okazało się, że grube swetry i peruwiańskie wełniane czapki z nausznikami przydają się doskonale, choć jeszcze godzinę temu było prawie upalnie.

- Silnik mi się grzeje, seńor - odezwał się milczący dotychczas Pablo, który siedział zawinięty w wełnianą indiańską opończę i żuł zielone liście, spluwając od czasu do czasu na asfalt parkingu.

Pan Kamiński podszedł do ciężarówki i razem z Pablem podnieśli maskę samochodu. Przez czas jakiś grzebali coś razem we wnętrzu silni­ka.

- Do licha - zaklął po chwili pan Kamiński - nie mogę powiedzieć, żeby mi się to podobało. Samochód przeładowany, to jedno, pogoda fatal­na, to drugie, droga stroma i kręta, to trzecie, a do najbliższego postoju wcale nie tak blisko, to czwarte. No ale musimy jakoś jechać do przodu, to piąte i ostatnie! - zakończył.

- Jak tylko pogoda się poprawi, pojedziemy powolutku dalej - zdecy­dował. - Ty teraz pojedziesz na przedzie - zwrócił się do Pabla - i jak będziesz widział, że temperatura wody rośnie, zjedziesz na najbliższe pobocze, gdzie będziesz mógł się zatrzymać, otworzymy maskę i pocze­kamy aż temperatura spadnie, a potem pojedziemy dalej. Innej rady prak­tycznie nie widzę.

Pan Kamiński miał rację, kiedy twierdził, że pogoda w Kordylierach jest niezwykle zmienna, mgła bowiem ustąpiła równie nagle jak nadeszła i po niecałej pół godzinie górski parking, na którym stali, szosa wijąca się serpentynami w górę i w ogóle cała dolina rwącej rzeki tonęły w jaskra­wym słońcu.

Ruszono dalej. Tym razem Pablo ze Studentem jechali jako pierwsi, za nimi prowadził swój samochód Matheo, a małą karawanę zamykał pan Kamiński swoim landroverem. Droga była coraz trudniejsza i coraz bar­dziej kręta i stroma, zbliżano się bowiem do najwyższej przełęczy. Nic więc dziwnego, że po kilku zaledwie kilometrach Pablo zjechał czym prędzej na kolejny parking, zatrzymał samochód, szybko wyskoczył z szoferki i podniósł maskę silnika.

- Carramba! - zaklął pod nosem.

Dwa pozostałe samochody też zjechały na pobocze, choć silne tere­nowe landrovery spisywały się, jak dotąd, doskonale.

Po kilkunastu minutach postoju ruszono dalej. Gdy na jednym z licz­nych zakrętów Dzika Mrówka obejrzał się do tyłu, oczom jego ukazała się rozległa panorama, kolorowa plastyczna mapa okolic, które minęli. Hen, daleko na zachodzie snuły się mgły i dymy wielkiego miasta - Limy i pobliskiego portu Callao, a za nimi niebieszczyła się tafla oceanu. Gdy chłopak odwrócił głowę, przed oczyma napotkał dzikie i strome skalne szczyty, na tej wysokości porośnięte już tylko z rzadka jakimiś mizernymi mchami. A nad szczytami błękitniało bezchmurne niebo jak drugi nie­zmierzony ocean.

Na tych wysokościach było pusto, jeżeli nie liczyć samochodów czy to pnących się pracowicie pod górę, czy też ostrożnie zjeżdżających w dół, pusto i niegościnnie. Nigdzie nie było widać ani drzewa, ani żadnego domostwa, ani zwierzęcia. Tylko gdzieś wysoko, nad otaczającymi drogę szczytami kołowały z daleka widoczne olbrzymie ptaszyska.

- Kondory! - poznał Dzika Mrówka.

Po kilkunastu kilometrach względnie prostej drogi wiodącej półką jakby przyklejoną do skał szosa znowu zaczęła się piąć stromo ku górze. Ciężarówka Pabla z najwyższym trudem pokonywała wzniesienia i mała karawana posuwała się teraz bardzo wolno.

- W ten sposób to i do jutra nie dojedziemy do przełęczy - marudził Marek, kręcąc się niecierpliwie na swym siedzeniu. - Że też Pablo nie może jechać trochę szybciej.

- Widocznie nie może - powiedziała Ula. - Gdyby mógł, to by na pewno jechał szybciej.

- A ty to byś każdego tylko broniła. Gdyby przy tamtej kierownicy siedział nasz Matheo, to na pewno by jechał lepiej. Prawda Matheo? - zwrócił się do kierowcy oczywiście po polsku, na co Matheo wyszczerzył wszystkie swoje olbrzymie białe zęby w najszerszym, na jaki go było stać uśmiechu i choć chyba nie rozumiał ani słowa, powiedział:

- Si, Muchacho, Bueno!* [Tak, chłopcze, w porządku (hiszp.).]

- A widzisz - zatriumfował Dzika Mrówka - Matheo też ma takie samo zdanie jak ja. A ten Pablo tak wolno jedzie, że tylko czekać aż coś się stanie. Albo znowu mgła przyjdzie, albo deszcz, albo gradobicie, albo jeszcze coś gorszego.

- Nie wywołuj wilka z lasu - zawołała przestraszonym głosem Ula i w tym momencie, jakby na zawołanie, spod maski ciężarówki Pabla buchnęła w górę biała chmura, a samochód nagle się zatrzymał akurat na zewnętrznej krawędzi szosy na najciaśniejszym łuku ostrego i stromego zakrętu.

- Masz babo placek! - krzyknęła Ula. - A nie mówiłam? - Zwróciła się do Marka: - To wszystko przez ciebie.

Marek nie zdążył jej nawet nic odpowiedzieć, bo po pierwsze sam się mocno przestraszył, a po drugie Matheo gwałtownie zatrzymał samo­chód, zaciągnął mocno ręczny hamulec, wyskoczył z wozu i wcisnął pod tylne koła kilkoma silnymi kopnięciami dwa spore odłamy skalne. A potem popędził do wozu Pabla. Z tyłu biegł już pan Kamiński.

- Tego się bałem! - wołał. - Chłodnica poszła! - jak nic, poszła chłod­nica!

Tymczasem z ciężarówki wyskoczył Pablo, a w tym samym momencie jego samochód zaczął się... wolniutko ZSUWAĆ W DÓŁ!!!

PROSTO W KILKUSETMETROWĄ PRZEPAŚĆ!!!

- PABLO!!! - krzyknął ostrzegawczo pan Kamiński.

Indianinowi nie był jednak potrzebny ten okrzyk. Pablo bowiem, taki zawsze spokojny, małomówny i zdawałoby się powolny, poderwał się jak błyskawica, wskoczył do szoferki i nacisnął z całej siły nożny hamulec. Samochód zadrżał leciutko i przestał się zsuwać!

- KAMIENIE!!! - krzyknął znowu pan Kamiński. - Szybko wbić kamienie pod wszystkie koła. Panie Andrzeju! - zawołał do siedzącego wciąż w szoferce ciężarówki Studenta - wyskakuj pan na szosę!

- Pablo! - krzyknął po hiszpańsku - jak tylko poczujesz, że samochód się cofa, wyskakuj z szoferki i na nic nie czekaj. Pal diabli wóz i cały bagaż.

Kto żyw rzucił się teraz do roboty. Matheo i pan Kamiński wbijali odłamy skalne pod wszystkie opony ciężarówki, a wszyscy pozostali naparli z całej siły na skrzynię wozu, pchając ją ku górze.

- OK! - zakomenderował pan Kamiński. - Popuśćcie. Zobaczymy, czy teraz się nie cofa.

Zwolnili nacisk rąk na skrzynię. Samochód stał w miejscu.

- Pablo! Na wszelki wypadek nie puszczaj nożnego hamulca, a ja tym­czasem zobaczę, co się stało.

Pan Kamiński podniósł maskę wozu i zajrzał do środka.

- No, chwała Bogu - odetchnął - pękł tylko gumowy wąż i cała woda chłodząca się wylała. Już myślałem, że poszła chłodnica.

- Pablo!

- Si, seńor!

- Masz jakiś zapasowy wąż od chłodnicy?

- Obawiam się że nie, seńor, ale mam mocną taśmę z gumowanego płótna. Jeżeli by mocno owinąć tę pękniętą rurę, a potem dodatkowo wzmocnić drutem, to może dojadę do przełęczy. To już niedaleko.

- Dobrze, Pablo, trzymaj hamulec, a ja z Matheo założę odpowiedni opatrunek.

- Si, seńor! - Matheo wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Tymczasem Mariena i któryś z chłopców niech skoczą po wodę. Weźcie ten pusty kanister po winie z mojego wozu.

- Dobrze, tato - Mariena już biegła z plastykową bańką, a za nią spie­szył - o dziwo! spieszył - Jego Brat.

Oboje wdrapali się na strome usypisko skalne nad szosą. Kilkanaście metrów wyżej widać było wyraźnie spadający ze skały maleńki strumy­czek wody, która płynęła później poboczem szosy. Mariena z Jarkiem podstawili bańkę pod nikłą strugę,

- Dobrze, że tak blisko jest woda - powiedziała dziewczyna - ale gdyby nie było, to założę się, że wiem, co by tata zrobił.

- Co takiego? - zapytał Jego Brat.

- Wlałby do chłodnicy to wino, które jest w drugim kanistrze - roze­śmiała się Mariena.

- Eee, poważnie? - zdziwił się Jarek.

- Poważnie. Mój tata to ma zawsze jakieś zupełnie nadzwyczajne pomysły. A moja mama mówi, że różnie jej życie biegnie, ale że z tatą to się nigdy nie miała czasu nudzić - roześmiała się Mariena.

- To ty się całkiem wdałaś w ojca - powiedział Jarek.

- Ja? - zdziwiła się Mariena. - A niby dlaczego?

- Bo z tobą to też nie można się nudzić - odparł Jarek i nagle, jakby onieśmielony swoją odwagą, zaczerwienił się po uszy.

- Eee, przesadzasz chyba - Mariena spojrzała na Jarka i widząc, że on się tak zarumienił, chciała coś jeszcze dodać, ale nagle zaczerwieniła się sama.

- Uważaj! - odezwała się po chwili, oboje bowiem na moment zupełnie zapomnieli o wodzie, o bańce i o pustej chłodnicy w samochodzie i zapa­trzyli się jedno w drugie, a tymczasem wątły strumyczek wody zamiast do bańki ściekał w dół na kamienne zbocze.

Tymczasem Matheo z ojcem Marieny sporządzili solidny „bandaż”, nalano zimnej wody do chłodnicy, Pablo zapalił silnik i gdy już chwilę popracował, Matheo i pan Kamiński wybili kamienie spod przednich kół i Pablo ruszył pod górę.

- Pan na wszelki wypadek pojedzie w naszym samochodzie - zwrócił się pan Kamiński do Studenta i mała samochodowa karawana ruszyła ku pobliskiej przełęczy, skąd już droga prowadziła w dół, do miasta La Oroya.

Gdy samochody przekraczały przełęcz, Jego Brat dostrzegł po prawej stronie drogi kilkaset metrów niżej błyszczące tafle kilku niewielkich jeziorek, w których odbijał się nieodległy pokryty wiecznym śniegiem górski szczyt o charakterystycznym stożkowym kształcie, tak typowym dla wulkanów.

- A może Jezioro Złotego Lodu to właśnie jedno z tych, które widać? - powiedział. - Bo jest ognista góra, na której może mieszkać Bóg-Słońce, i są jeziorka, w których może się przeglądać razem ze swoją Małżonką.

- Może - roześmiał się pan Kamiński - a na pocieszenie mogę ci powiedzieć, że miejsc, które by pasowały do opisu z naszego kipu, to w Andach można by naliczyć dobrych parę setek. Jeżeli nie parę tysięcy!

- Ba! - zmartwił się Jego Brat.

- Masz rację, chłopcze - roześmiał się pan Kamiński - ale trzeba wie­rzyć, że nam się uda. A tak poważnie, to te jeziorka odpadają. Po pierwsze to za blisko Limy, a poza tym istnieje cała masa powodów, dla których należy się spodziewać, że jeżeli kipu mówi prawdę, to Złotego Lodu należy szukać zdecydowanie gdzie indziej.

Dalsza droga odbyła się już bez większych kłopotów i na nocleg zatrzy­mano się w miejscowości Jauja nad Rio Mantaro. Pablo zdołał na miejscu wymienić pęknięty wąż gumowy, a po bliższych badaniach okazało się, że ślizgał się zachlapany olejem pasek napędzający wentylatorek chłodnicy i dlatego woda się zagrzała. Naprawiono więc uszkodzenie i na drugi dzień samochód Pabla był gotowy do dalszej drogi.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY,

w którym Poszukiwacze Złotego Lodu wędrują coraz dalej i wyżej w głąb peruwiańskich Andów



- Wstawać chłopcy, pobudka! - obu braci obudził donośny głos Pana Wojtka.

- Ojejej, tak się dobrze spało, która godzina? - Dzika Mrówka spał tej nocy jak suseł i nawet mu się nic nie śniło. Jego Brat też nie mógł narzekać na bezsenność.

- Pół do siódmej. A spało się dobrze, bo jesteśmy już na sporej wyso­kości i klimat tu zupełnie inny niż w Limie nad Pacyfikiem.

- A to nie za wcześnie na wstawanie?

- Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie. Dziś mamy spory kawał drogi przed sobą, bo według planu mamy dojechać aż do Cuzco. A sami prze­konaliście się wczoraj, że w drodze może być różnie.

Pogoda tego ranka na peruwiańskim płaskowyżu była piękna. Słońce oświetlało odległe szczyty gdzieniegdzie pokryte białymi czapami śniegu i lodu. Niżej rozpościerały się zielone lasy i zarośla, a jeszcze niżej ciągnęły się pola uprawne, ogrody i sady, pełne owocowych drzew, krzewów i kwiatów. Środkiem doliny rwała bystra górska rzeka Mantaro.

- Jak tu uroczo - zachwycała się Ula, gdy po pożywnym śniadaniu ładowali się do samochodów.

- Istotnie - zgodził się pan Kamiński - to naprawdę uroczy zakątek. Już to zauważyli europejscy zdobywcy, gdy pierwszy raz ujrzeli tę dolinę. Zdobywca Peru Francisco Pizarro postanowił już w 1533 roku założyć tu hiszpańskie miasto, właśnie Jauja. Działo się to w czasie pierwszej jego wyprawy w celu zdobycia inkaskiej stolicy Cuzco.

- To my idziemy śladami wielkiego Pizarra? - zapytał Dzika Mrów­ka.

- Tak mniej więcej. Bo i my wędrujemy do Cuzco, tyle tylko że nie mamy zamiaru zdobywać stolicy.

- Ale my też szukamy inkaskich skarbów podobnie jak Pizarro - wtrącił zamyślony Jego Brat.

- No, niby racja, ale po pierwsze my mamy zamiar szukać, a nie zdo­bywać, a po drugie jeżeli coś znajdziemy, to nie będziemy zabierać ze sobą, bo tego nam nie wolno, tylko oddamy do tutejszych muzeów.

- Jeżeli znajdziemy - powtórzyła Ula.

- No to jak mamy znaleźć, to ruszajmy.

Droga do Cuzco przebiegła bez większych przygód, a jedynymi emo­cjami było odkrywanie przez Poszukiwaczy Złotego Lodu za każdym ze setek zakrętów nowych uroczych widoków. Wszystkie samochody rozwi­jały sporą prędkość, a tempo dyktował milczący jak zwykle, a jadący teraz na czele peruwiański Indianin Pablo.

- No to pierwszy etap mamy za sobą - stwierdził pan Kamiński, kiedy już rozładowali bagaże na noc i kiedy zasiedli na tarasie restauracji na centralnym placu Cuzco.

Zbliżał się zachód słońca i ostatnie jego promienie przed zniknięciem za ostrymi grzbietami nieodległych gór oświetlały pokryte spatynowaną blachą duże wieże kościoła jezuickiego, zbudowanego w pierwszym okre­sie hiszpańskiego panowania, i ceglaste dachówki domów z podcieniami otaczających brukowany rynek.

Na placu panował spokój i tylko jakiś pasterz z gór przeganiał małe stadko lam drobiących rozdwojonymi kopytkami po kamiennym bruku i dumnie niosących kształtne głowy na długich, prawie wielbłądzich szy­jach.

- Jutro muszę jeszcze zapoznać się dokładnie z jednym starym doku­mentem, który - jak się dowiedziałem w Limie - ma się znajdować w tutejszej bibliotece uniwersyteckiej. Mam nadzieję, że znajdę tam jeszcze jakieś wskazówki mogące nam być pomocne w ostatecznym wybraniu terenu naszych poszukiwań.

- A jeżeli nie? - zapytała Ula.

- Jeżeli nie znajdę, to poprzestaniemy na tym, co nam się z Marieną udało odnaleźć i zaryzykujemy, a wybór terenu... wylosujemy z dwóch możliwych. W każdym poszukiwaniu jest trochę ryzyka jak w hazardowej grze w karty. A kiedyś, bardzo już dawno temu grałem w karty i to z całym zapałem.

- Oj, tato, wcale nie wiedziałam o takich twoich złych skłonnościach - oburzyła się Mariena.

- Bo też ci nigdy o tym nie opowiadałem, córeczko. A na moje uspra­wiedliwienie mogę tylko tyle powiedzieć, że choć graliśmy wtedy na pie­niądze, i to na grube pieniądze, to wcale nie wygrana była celem.

- No to po co grać w takim razie w karty? - zdziwił się praktyczny jak zwykle Marek.

- Po co? - zamyślił się Pan Kamiński - ano po to, żeby zapomnieć.

- Zapomnieć? - Mariena spojrzała ze zdumieniem na ojca. - O czym?

- O strachu, córeczko, graliśmy bowiem namiętnie w karty na pienią­dze, aby zapomnieć o strachu. Bo to było na statku w czasie wojennych konwojów, kiedy w każdej minucie, w każdym najdrobniejszym ułamku sekundy mogła się za burtą statku czaić śmierć. Od torpedy niemieckiej łodzi podwodnej, od bomby lotniczej, od miny, od pocisku hitlerowskiego rajdera, korsarskiego okrętu grasującego prawie bezkarnie po przestwo­rzach oceanów.

I nam, marynarzom tamtych czasów, tamtych konwojowych lat, zosta­wał na co dzień, na każdą noc, na okrągłą dobę strach. I żeby o tym strachu wciąż nie myśleć, to ja na przykład grałem namiętnie w karty.

- Ale teraz nie grasz, tato.

- Teraz nie gram, bo nie muszę, teraz nie mam się czego bać - roześmiał się pan Kamiński i pocałował Marienę w policzek.

- A wracając do ryzyka, to ja lubię takie właśnie uczucie. Zaczynam coś, szukam czegoś i nie wiem, co mnie czeka. Może nic, a może właśnie TO! Co prawda czasami się zdarza, że szukam jednego, a znajduję coś zupełnie innego. O, kiedyś na przykład, pamiętam, było to na jednej z urokliwych wysepek Morza Karaibskiego przy brzegu meksykańskim. Szukaliśmy tam zatopionej hiszpańskiej karaki, która podobno gdzieś tam zatonęła cala wyładowana srebrem. Szukaliśmy już trzeci sezon i stale na próżno. Tym razem miała to być ostatnia próba. Straciliśmy tam cały nieomal miesiąc i w końcu zamiast hiszpańskiej karaki o mało co nie znaleźliśmy niemieckiego U-boota, czyli hitlerowskiego okrętu podwod­nego.

- Okręt podwodny? I co?

- I nic. Po prostu kiedyś nam stary rybak z tej wioski, gdzie założyliśmy płetwonurkową bazę, opowiadał, że przed laty, już po zakończeniu wojny, znaleźli na piasku brodatego mężczyznę ubranego w resztki marynar­skiego munduru. Ten człowiek był ranny i tracił co chwila przytomność. Zanieśli go więc do wioski i próbowali ratować, ale nie udało się i po dwóch dniach rozbitek zmarł. Gdy odzyskiwał przytomność, coś chciał powiedzieć, ale nie znał hiszpańskiego, a rybacy z kolei nie znali żadnego innego języka. Rozbitek coś uparcie tłumaczył, wreszcie narysował na piasku duży okręt podwodny, jak przynajmniej twierdził w kilkanaście lat później rybak, dużą rybę - chyba rekina i jakieś paczki czy skrzynie. A cały czas póki jeszcze żył, uparcie pokazywał na morze i tłumaczył na migi, że ten okręt zatonął i żeby nurkować i coś tam wyciągać, jakby spod wody albo może z tego zatopionego okrętu.

Nawet wtedy któryś z kolegów rzucił pomysł, żeby może poszukać tego zatopionego najpewniej okrętu podwodnego, że to może być jakiś niemie­cki U-boot i że to wszystko może być bardzo ciekawe, aleśmy go w końcu przegłosowali, bo jak mówię, po pierwsze szukaliśmy czegoś innego, po drugie nie mieliśmy już za dużo czasu, a po trzecie to po co szukać zato­pionej niemieckiej łodzi podwodnej, gdy tyle innych ciekawych rzeczy jest pod wodą, ot, choćby nasz SKARB ZŁOTEGO LODU.

Tymczasem zaszło słońce. Na Cuzco, starożytną stolicę państwa Inków spełzł z gór mrok i zapłonęły liczne latarnie, oświetlając cały rynek i pięknie wyłuskując z mroku wieże i ozdobne fragmenty architektury sta­rego kościoła.

Późnym wieczorem, przy blasku reflektorów i różnokolorowych rakiet oraz przy dźwiękach głośnej egzotycznej muzyki granej na staroindiańskich instrumentach na tymże placu, na oczach Poszukiwaczy Złotego Lodu odbył się pokaz staroinkaskich tańców.

Tańczyli młodzi chłopcy i dziewczęta w starych, ludowych strojach, zapewne w takich samych, jakie mieli na sobie ich przodkowie przed kilkuset laty uciekający z tego samego miasta przed groźnymi najeźdź­cami z innego kontynentu. Rozległy się śpiewy w języku kiczua, którym porozumiewano się przed setkami lat, a którym jeszcze do dziś mówi większość mieszkańców górskich okolic Peru. Całe to widowisko rozgry­wało się w ramach odbywającego się akurat w tych dniach festiwalu folk­lorystycznego w Cuzco i przedziwny przypadek sprawił, że nasza gro­madka idąca śladami wiodącymi przez wieki i przez historię trafiła do Cuzco akurat na ten dzień, ale wszyscy pomyśleli sobie jedno, a Dzika Mrówka, jak zwykle, powiedział to na głos:

- To chyba dobry omen dla naszej wyprawy.

- Oby - westchnęły równocześnie Ula i Mariena.

A Dzika Mrówka nagle zobaczył w swej bujnej wyobraźni ognisko pło­nące w niedostępnej kotlinie górskiej, wokoło inkaskich wojowników tań­czących jakieś tajemnicze, rytualne tańce. Nie opodal ogniska połyski­wała nieruchoma toń jakiegoś jeziora, a hen daleko, na tle rozgwieżdżo­nego nieba rysowały się oświetlone srebrnym blaskiem księżyca pokryte wiecznymi śniegami i lodem wyniosłe stożki wulkanicznych wierzchoł­ków.


Następny dzień był dniem odpoczynku. Pan Kamiński z Panem Woj­tkiem i Studentem udali się zaraz po śniadaniu do uniwersyteckiej biblio­teki, a młodsza generacja Poszukiwaczy wędrowała po zabytkowym mieś­cie Cuzco.

Wszyscy byli tu po raz pierwszy, Mariena bowiem, mimo że dość dużo wędrowała po południowoamerykańskim kontynencie, też nigdy w Cuzco nie była. Tym razem przewodnikiem był milczący dotychczas Pablo, który z tych właśnie okolic pochodził i Cuzco znał doskonale. Kochał też to miasto i dumny był z niego, co uwidoczniło się w tym chociażby, że zawsze milczący i raczej odludek, teraz wszystko tłumaczył Marienie bez przerwy i opowiadał rozmaite historie, a ta z kolei tłuma­czyła z hiszpańskiego na polski pozostałej gromadce.

- Zanim tu przyszli Hiszpanie - mówił Pablo - Cuzco było wspaniałą stolicą Inków. Było to piękne miasto otoczone murami, a Świątynia Słońca Coricancha miała ściany obite złotą blachą. Nie opodal miasta znajdowała się wielka twierdza Sacsahuaman, a pałac króla Inków nie miał równego sobie jak Andy długie i wysokie. A teraz z tego wszystkiego zostały tylko resztki ruin, na miejscu Świątyni Słońca zbudowano kościół Santo Domingo. Nic nie zostało z dawnej świetności, tylko jeszcze w indiańskich wioskach z pokolenia na pokolenie przechodzą legendarne opowieści o starodawnych czasach, kiedy my, Inkowie, byliśmy panami tej ziemi.

Dzika Mrówka, Ula, Baleron i Jego Brat patrzyli ze zdumieniem na Pabla. Wyglądał teraz zupełnie inaczej niż za kierownicą ciężarówki. Oczy mu błyszczały, a twarz nabrała nagle jakby jakiejś godności i dumy, i nawet wcale nie raziły liczne ślady po przebytej ospie.

Teraz już wiem, jak wyglądali wojownicy inkascy, którzy walczyli z najeźdźcami, a potem musieli przed nimi uciekać w Andy - pomyślał Marek.


Poszukiwania starych dokumentów w bibliotece uniwersyteckiej w Cuzco nie dały niestety pozytywnych rezultatów i pan Kamiński nie uzy­skał żadnych dodatkowych informacji, które pomogłyby jemu i pozosta­łym członkom Ekspedycji Złoty Lód podjąć decyzję.

- Mimo to trzeba zdecydować - wszyscy Poszukiwacze Złotego Lodu stali nad dokładnymi mapami niegościnnych i trudno dostępnych rejo­nów Cordillera de Vilcanota i Cordillera de Carabaya, wchodzących w skład rozległego pasma Cordillera Oriental, czyli Kordyliery Wschod­niej.

Na obu mapach czerwonym grubym flamastrem zakreślone były dwa obszary, które - według zgodnej opinii zarówno pana Kamińskiego jak i Pana Wojtka oraz Studenta - najbardziej odpowiadały okolicy, której opis odcyfrowany został w inkaskim kipu. I tu, i tam znajdowały się wyniosłe szczyty wulkaniczne, co prawda nieczynne już od setek lat, i tu, i tam na mapie widniały małe oczka jeziorek rozsiane w górskich pustko­wiach.

- Które z nich wybrać? - zastanawiali się teraz wszyscy, bo jedno było pewne, że jutro rankiem trzeba ruszyć i że na spenetrowanie obu rejonów czasu nie wystarczy.

- A może losować? - rzuciła myśl Ula.

- To jest jakiś pomysł - zgodził się głęboko zamyślony pan Kamiński, pykając nieodłączną fajkę. - Chyba rzeczywiście nie ma innej rady - zde­cydował.

- Chyba nie ma - potwierdzili Pan Wojtek, Student i pozostali uczest­nicy narady.

Pan Kamiński wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek, otworzył je i wyjął dwie zapałki. Jednej ułamał łebek i schował obie w dłoni, a dłoń wsunął za plecy.

- No, Ula, ciągnij - powiedział - zapałka bez łebka to obszar „NUMER JEDEN”, a cała - obszar „NUMER DWA” - zgoda?

- Ale dlaczego ja? - Ula zawahała się przed bądź co bądź taką odpo­wiedzialnością - a jak wyciągnę złą zapałkę?

- Nie wiadomo, która jest zła, a która dobra - roześmiał się pan Kamiński. - A dlatego ty, bo to był TWÓJ pomysł.

- Trudno, niech będzie na mnie - uśmiechnęła się Ula i wyciągnęła rękę do zapałek.

Już, już miała wyciągnąć jedną z nich, a wszyscy patrzyli na rękę Uli w wielkim napięciu, gdy w zapadłej w pokoju ciszy mgle ni stąd, ni zowąd odezwał się Dzika Mrówka:

- A ja bym spróbował drugą zapałkę!

I Ulka w tym momencie zmieniła decyzję i wyciągnęła właśnie DRUGĄ zapałkę. Wcale nie tę, po którą sięgała. Zapałka była bez łebka!

- No to będziemy szukać TU - pan Kamiński nakrył dłonią zakreślone flamastrem koło z dużą cyfrą „1”. Właściwie dobrze się stało, bo do „Je­dynki” jest bliżej, a i dojazd - jak wynika z mapy - może będzie trochę łatwiejszy.

- Jeżeli do JEDYNKI łatwiej dotrzeć, to może jednak Inkowie schowali swe skarby w DWÓJCE, tam gdzie trudniej dotrzeć i trudniej znaleźć - odezwał się Jego Brat.

- Trudno, już za późno. Ula wylosowała JEDYNKĘ, to jedziemy do JEDYNKI - zdecydował pan Kamiński, a Ula w tym momencie spojrzała z wyraźnym wyrzutem na Dziką Mrówkę i pomyślała, że przecież chciała wyciągnąć inną zapałkę, a Marek jej wszystko pokręcił. Jak to zwykle Dzika Mrówka, który nigdy nie może utrzymać języka za zębami i zawsze z czymś nagle wyskoczy jak przysłowiowy Filip z konopi.


Nazajutrz ruszyli wczesnym rankiem, co spotkało się z nieśmiałym sprzeciwem prawie wszystkich uczestników wyprawy, na tej bowiem wysokości, na której leży Cuzco, a wynoszącej - bagatela - aż 3400 metrów nad poziomem morza, spało się wszystkim „doskonale, ale za krótko”.

Pan Kamiński i Pan Wojtek byli jednakże nieubłagani, droga bowiem, jaka ich czekała, pełna była niewiadomych.

Ranek wstał słoneczny, powietrze było świeże i rześkie, mimo że tem­peratura wcale nie była wysoka i nie można było powiedzieć, że jest cie­pło.

- Ładny dzień - stwierdziła Ula - akurat na jazdę.

- No, no, no - pan Kamiński ładował ostatnie pakunki do swego samo­chodu - jest takie polskie przysłowie, które mówi, aby nigdy nie chwalić dnia rankiem. To przysłowie jest szczególnie aktualne w każdych górach, a już tym bardziej w Andach. Teraz świeci słońce, a za chwilę może być zupełnie inna pogoda. Pamiętacie chyba, co się działo na drodze z Limy przez przełęcz.

Dzika Mrówka jechał dziś w szoferce ciężarówki razem z milczącym znów „Pablo. Kierowca - po wczorajszym ożywieniu przy zwiedzaniu Cuzco, kiedy to wyszła z Indianina jego prawdziwa natura, znowu był milczący i miał kamienną twarz, którą ożywiało jedynie monotonne żucie zielonych liści coca.

- Buenos dias, Pablo - powiedział grzecznie Dzika Mrówka sadowiąc się w obszernej szoferce.

- Buenos dias, Marco - odparł Pablo, na krótki tylko moment przery­wając żucie liści.

Ruszyli. Tym razem pierwszy jechał landrover Matheo, potem samo­chód pana Kamińskiego, a na końcu ciężarówka z Pablem i Dziką Mrów­ką. Po kilkunastu kilometrach dojechali do brzegów górskiej rzeki, wzdłuż której po jednej stronie wiła się szosa, po drugiej zaś tor kolejo­wy.

- W tych Andach drogi i linie kolejowe prowadzą tylko wzdłuż rzek - powiedział głośno Dzika Mrówka, ale że powiedział to po polsku, Pablo nie odrywając wzroku od krętej szosy odparł krótko objaśniającym to­nem:

- RIO URUBAMBA!

A Dzika Mrówka spojrzał w pierwszej chwili nieco zdziwiony na Pabla, ale szybko zorientował się, że kierowca pomyślał, że on go pytał o nazwę rzeki, a zatem odpowiedział.

- Gracias, Pablo, muchas gracias!

Rio Urubamba! - pomyślał - jaka śmieszna nazwa ta Urubamba. Nikt mi w szkole nie uwierzy, jak będę opowiadał, że tak może się nazywać duża rzeka. To jest akurat nazwa na przykład na zespół muzyczny albo coś podobnego. Ale rzeka?

Droga kręciła się wzdłuż Urubamby, płynącej środkiem doliny ściśnię­tej stromymi górami, które pokryte były w niższych partiach bujną ziele­nią, a wyżej były nagie i skaliste. Dolinę aż do podnóża gór po obu stro­nach rzeki wypełniały pola uprawne, a od czasu do czasu mijano niewielkie skupiska domów zbudowanych z kamienia, z dachami krytymi strzechą z trzciny.

Załamanie pogody nadeszło gwałtownie! Jeszcze przed kwadransem dolina pławiła się w promieniach tropikalnego słońca, a w kilkanaście minut później ponad wierzchołkami gór przetoczyły się ołowianociemne chmury i niespodziewanie lunął deszcz. Kierowcy malej karawany włą­czyli światła i wycieraczki i zwolnili prędkość, a tymczasem z bezchmur­nego jeszcze niedawno nieba lały się na ziemię istne potoki wody.

- Może lepiej stanąć i przeczekać tę nawałnicę - zauważył Pan Wojtek, który dziś jechał w jednym samochodzie z panem Kamińskim.

- Wolałbym na razie nie zatrzymywać się. W odległości paru kilome­trów przed nami musimy przejechać przez most na niewielkim dopływie Urubamby. A po takiej ulewie... boję się. żeby nie zalało szosy. Po drugiej stronie będziemy mogli się zatrzymać. Tam droga idzie wyżej, nie nad samą rzeką - wyjaśnił pan Kamiński, który teraz wysunął się swym samochodem na czoło i dyktował tempo jazdy.

Jechali zatem dalej. Trzy samochody wolno posuwały się w strugach zalewających świat, a wycieraczki nie mogły nadążyć z usuwaniem wody. Dzika Mrówka przytknął twarz do przedniej szyby i starał się wzrokiem przebić strumienie wody. W niewielkiej odległości przed nimi słabo maja­czyły kontury samochodu Matheo i błyskały czerwono jego tylne światła pozycyjne. Pablo mocno trzymał kierownicę w silnych rękach, twarz miał jak zawsze prawie nieruchomą i tylko szczęki poruszały się miarowo, bo kierowca - jak zwykle - żuł zielone liście.

Wolno mijały minuty, a deszcz wcale nie ustawał i z chmur lały się wciąż gęste strumienie. Jakby ktoś wylewał bez przerwy wodę wiadrami - pomyślał Dzika Mrówka, który jeszcze nigdy w życiu nie widział takiej ulewy.

W pewnym momencie rozmazany kontur jadącego przed nimi samo­chodu rozbłysnął dodatkowym czerwonym silnym światłem.

Hamuje - pomyślał Dzika Mrówka.

Samochód Matheo stanął. Pablo też zatrzymał swoją ciężarówkę. W lejącym deszczu ukazał się nagle obok pan Kamiński przemoczony do ostatniej nitki. Powiedział coś po hiszpańsku do Pabla, a ten skinął pota­kująco głową.

- Si seńor - powiedział.

- Przed nami niewielka rzeczka, która już wylała. Część szosy i most jest pod wodą - wyjaśnił Markowi pan Kamiński. - Musimy się spieszyć, jeżeli chcemy przejechać, bo za parę minut może to już być niemożliwe. Ja przejeżdżam pierwszy, Matheo za mną, a wy na końcu. Powiedziałem Pablowi, żeby uważał, bo nie wiadomo, jak wygląda szosa pod wodą.

Landrover pana Kamińskiego ruszył pierwszy i znikł po chwili za wodną kurtyną. Po nim ruszył Matheo, a w odległości jakichś dwudziestu metrów z tyłu Pablo.

Dzika Mrówka zobaczył w pewnym momencie, jak wóz Matheo wjeż­dża w rwący brunatny potok wody, sięgający mniej więcej do osi i płynący w poprzek szosy. Landrover ciągnął nieprzerwanie do przodu na niskim biegu, a woda rozstępowała się na boki. W odległości kilkudziesięciu metrów widać było betonową konstrukcję niewielkiego mostu, po którego jezdni przelewała się teraz woda.

Matheo dojeżdżał już do mostu, gdy ruszył Pablo. Prowadził wóz powoli i ostrożnie, jakby macając dno wartkiego brunatnego potoku wszystkimi kołami swojej ciężarówki. Z góry z doliny wciętej głęboko w skalne ściany waliły wciąż nowe masy wody, spychając toczącą się wolno ciężarówkę coraz bardziej w prawo w stronę rowu towarzyszącego dro­dze.

Matheo tymczasem znalazł się już na moście i ruszył szybciej wzbijając spod kół fontanny wody. Pablo widząc to dodał gazu i skręcił kierownicą tak, aby wrócić na środek drogi, ale daremnie. Przez szosę płynęła już teraz rwąca ciemnobrunatna rzeka. W pewnym momencie tył ciężarówki osunął się w dół, a samochód przechylił się na prawą stronę.

- Carramba! - zaklął Pablo i nie gasząc silnika wyskoczył z szoferki na szosę, prosto w rwący potok. Rozkazujący gest ręki Indianina wygonił też Dziką Mrówkę. Chłopak otworzył drzwiczki i w tym momencie potoki wody wlały się do wnętrza, przemaczając wszystko dokumentnie.

Marek wyskoczył z samochodu i z chlupotem wpadł do wody, która o mało co nie zbiła go z nóg. Utrzymał się jednak jakoś i przywołany przez Pabla przedarł się do niego, a ten tymczasem odwijał spod maski samo­chodu stalową linkę zakończoną hakiem, która nawinięta była na bę­ben.

- Dżyka Mrufka!!! - krzykną Pablo i dodał coś szybko po hiszpań­sku.

Marek słów nie zrozumiał, ale gesty Indianina były tak wymowne, że złapał za linkę i zaczął się przedzierać przed siebie brnąc z trudem w szalejącej w poprzek szosy wodzie.

Gdzie zaczepić tę linkę? - Marek rozglądał się poprzez ulewę. W pew­nej odległości przed samochodem dojrzał sterczący w wodzie betonowy słupek, jeden z wielu, jakie spotkać można na poboczach szos.

Obejrzał się na Pabla. Ten skinął potakująco głową, jednocześnie ręką wskazując na słup. Marek owinął linkę dokoła słupa i zaczepił hak. Pod­niósł rękę do góry na znak, że gotowe. Pablo siedzący już za kierownicą włączył silnik, potem włączył napęd bębna i linka powoli nawijając się na bęben poczęła się zwolna naprężać.

Marek stał po kolana w wodzie obok słupka w strugach lejącego desz­czu i obserwował linkę.

Jeszcze trochę! Jeszcze kawałeczek! JUŻ!

Naprężona linka wyraźnie drgnęła. Ciągnie - pomyślał Marek z radoś­cią, ale w tym samym momencie spostrzegł z przerażeniem, że SŁUPEK SIĘ PRZECHYLA!!!

Gwałtownie zamachał rękoma do Pabla, ale po pierwsze było już za późno, bo słupek przechylił się i skrył w rwącym strumieniu, a po drugie Pablo też zobaczył, co się stało i sam zatrzymał bęben z linką.

Dzika Mrówka przerażony nie na żarty i zmoknięty jak nieboskie stwo­rzenie rozglądał się dokoła. Matheo przejechał już przez most i znikł za deszczową kurtyną, a oni stali tu z przechyloną ciężarówką we wzbiera­jącym wciąż potoku groźnej wody.

Co teraz? - pomyślał z przestrachem Marek.

Pablo tymczasem wyskoczył z ciężarówki, niosąc w ręku inną stalową linkę zakończoną z obu stron splecionymi oczkami. Przedarł się do Marka i krzyknął coś po hiszpańsku.

- Nie rozumiem! - odkrzyknął Marek - No comprendo, Pablo!

Pablo machnął z wyraźną rezygnacją ręką i szybko zagadał coś w zupeł­nie innym języku, wskazując przy tym ręką na solidne drzewo rosnące po przeciwnej stronie szosy. Na migi pokazał, że Marek ma założyć tę linkę za drzewo i połączyć obie razem. Przez cały czas Pablo pokrzykiwał coś w jakimś języku, którego Marek też nie rozumiał, ale który na pewno języ­kiem hiszpańskim nie był.

Dzika Mrówka złapał obie linki i przedarł się na drugą stronę szosy pod rwący prąd potoku. Owinął jedną z nich pień drzewa, przełożył koniec liny przez oczko.

Żeby tylko wystarczyło! - pomyślał, ciągnąc jednocześnie drugą linkę z hakiem, której koniec nawinięty był na bęben w samochodzie.

Jeszcze trochę, jeszcze choć pół metra, jeszcze kilkanaście centyme­trów! - Marek naciągnął linkę z całej siły.

Udało się! Już hak zaczepiony za swobodne oczko linki obłożonej wokół pnia drzewnego.

Machnął ręką do Pabla, który siedział w szoferce.

Po chwili naprężona linka drgnęła!

Żeby tylko drzewo wytrzymało - pomyślał Marek, ale w tym momencie zauważył, że linka zaczęła drgać coraz szybciej.

Chyba nie pęknie! - przeraził się chłopak, ale jednocześnie przez szum ulewy i rwącego potoku usłyszał odgłos klaksonu ciężarówki. Spojrzał w tym kierunku. Samochód Pabla wyprostowywał się i powoli skręcał na środek zalanej szosy. Jeszcze pół metra, jeszcze kawałek...

JUŻ!!!!

Ciężarówka stoi wyprostowana na środku szosy. Pablo daje ręką nie­cierpliwy znak, żeby odczepić linkę owiniętą wokół drzewa.

Marek błyskawicznie zluzował hak i zajął się odwijaniem linki, ale usłyszał ponowny klakson i ostrzegawczy krzyk Pabla, który teraz przy­zywał go gwałtownymi gestami do samochodu. Zostawił więc linkę i prze­darł się z powrotem do wozu. Poszło mu to szybko, bo teraz prąd sam spychał go w stronę wozu.

Pablo już ruszył. Marek złapał ręką drzwiczki sunącego wolno samo­chodu i wskoczył na stopień od strony kierowcy.

- JEDZIEMY!!! - skonstatował z radością.

Ciężarówka toczyła się coraz szybciej po zalanej szosie rozpierając bru­natną wodę i po chwili znalazła się na również zalanej jezdni mostu.

Teraz już poszło gładko. Pablo nacisnął pedał gazu i po chwili byli już po drugiej stronie fatalnego miejsca. Tu już nie było brunatnej wody, a błotnista nawierzchnia zlewana potokami wciąż lejącego deszczu wydała się przemokniętemu Markowi uczepionemu drzwiczek ciężarówki praw­dziwą ZIEMIĄ OBIECANĄ!

Do ciężarówki biegli od stojących nie opodal samochodów pan Kamiński, Pan Wojtek, Matheo.

Udało się!

Pablo trzykrotnie zatrąbił i coś na kształt uśmiechu ozdobiło jego kamienne oblicze.

- Gracias, Dżyka Mrufka - powiedział. - Bravo, muchacho Polacco!


Deszcz skończył się tak samo nagle, jak się zaczął, i po kilkunastu minutach znowu nad dolinę Rio Urubamba wróciło słońce.

Trzy samochody „Ekspedycji Złoty Lód” dotarły po godzinie do ma­łego miasteczka, gdzie pan Kamiński zarządził nocleg. W wielkiej kuchni przydrożnego zajazdu, w którym zatrzymali się na noc, długo w noc schły przemoczone doszczętnie ubrania, a Dzikiej Mrówce zaaplikował Pan Wojtek porcję aspiryny i gorącą herbatę.


Gdy wstał następny dzień, wydawało się, że cała powodziowa przygoda była tylko złym snem. Tak to przynajmniej określił Dzika Mrówka przy śniadaniu.

- Sen? - roześmiał się pan Kamiński - a pozostawiona na drzewie sta­lowa lina to też sen?

- Kiedy Pablo wołał coś do mnie po indiańsku i już ruszał samochodem - bronił się Marek.

- I bardzo dobrzeście zrobili. I Pablo, i ty. Pal licho linkę. Niewiele brakowało, a by cały samochód z ekwipunkiem przepadł. I nie daj Boże i wam się mogło coś wydarzyć. A swoją drogą na przyszłość lepiej może, żeby z Pablem jechał ktoś ze starszych. Albo Wojtek, albo Student. Dobrze?

Wkrótce po rannym wyjeździe trójsamochodowa karawana skręciła w bok od koryta górskiej rzeki Urubamba, która wpływała daleko, daleko stąd do słynnej rzeki Ucayali, o której pisał wielki polski podróżnik i pisarz Arkady Fiedler w pięknej książce „Ryby śpiewają w Ucayali”.

Od tego momentu droga pogorszyła się znacznie i - jak stwierdził nie bez słuszności Baleron - miejscami nadawała się tylko dla lam, i do tego wyłącznie dla bardzo odważnych.

- I nie cierpiących na lęk przestrzeni - dodała Ula, która nieraz na specjalnie ostrych zakrętach, gdy samochód przeciskał się dosłownie obok skał tuż, tuż nad przepaścią, zamykała ze strachu oczy.

Mimo to samochody jakoś dawały sobie radę, tyle tylko, że tempo posuwania się karawany gwałtownie zmalało. Coraz częściej też zza zakrętu ukazywało się stado lam pędzonych przez pasterzy ubranych w różnokolorowe wełniane poncha, takież wełniane czapki, a na to, ni stąd, ni zowąd filcowe kapelusze lub zgoła dziwnie nie pasujące do górskiego otoczenia sztywne... meloniki.

- To jeszcze nic - śmiał się pan Kamiński, gdy Ula wyrażała swoje zdziwienie na temat tej nieco dziwnej mody - w Boliwii na przykład wszystkie Indianki obowiązkowo noszą albo czarne, albo beżowe melo­niki lub też białe wysokie kapelusze przypominające zupełnie europejskie cylindry. Zresztą tu też chyba spotkaliście podobne kobiety.

- Prawda - przypomniała sobie Ulka. - Widziałam takie stroje w Cuzco na rynku.

Tymczasem samochody pięły się uparcie w górę, mimo że droga coraz częściej nie zasługiwała na taką nazwę. Jej szerokość niekiedy stawała się niewiele większa niż rozstaw samochodowych kół. W takich miejscach ktoś musiał wysiadać i idąc tyłem przekazywać odpowiednie znaki kie­rowcy.

Po kilku kilometrach przed Poszukiwaczami Złotego Lodu pojawił się most wiodący na drugi brzeg wąskiego strumienia, wijącego się jednakże dobre kilkadziesiąt metrów w dole.

- Ale dziwny most - zauważył Dzika Mrówka.

- Nie dziwny, tylko wiszący. Tu, w wysokich Andach pełno takich - pan Kamiński zatrzymał swój samochód. - Wiele z nich istnieje w takich górach niemal od inkaskich czasów.

- A czy taki most wytrzyma ciężar naszych samochodów?

- Wszystkich jednocześnie to na pewno nie, ale każdego z osobna chyba tak - powiedział pan Kamiński i skinął na Pabla.

- Dowiedz się, czy możemy przejechać.

Nie opodal mostu stały dwie indiańskie chaty z ciosanego kamienia kryte trzcinową strzechą. Pablo podszedł do starego Indianina otulonego w poncho, który siedział na kamiennym progu jednej z chat. Przez chwilę rozmawiali w języku kiczua, którym posługiwali się tutejsi mieszkańcy.

- W porządku, możemy jechać, tylko po kolei - wyjaśnił.

- Na wszelki wypadek wyładujemy ciężarówkę i przeniesiemy bagaż na drugą stronę - zdecydował pan Kamiński.

Gdy Dzika Mrówka objuczony jednym z licznych pakunków ruszył mostem na drugą stronę przepaści, już po kilku pierwszych krokach poczuł się dość niepewnie. Otóż bowiem cały ten wiszący na dwóch zaledwie linach most najwyraźniej

CHWIAŁ SIĘ!

O rany - pomyślał chłopak z lekka przestraszony - jeżeli on się teraz chwieje, kiedy jestem sam na całym moście, to co dopiero będzie, gdy spróbują przejechać samochody, a szczególnie kiedy w napowietrzną drogę ruszy ciężarówka Pabla?

Dodatkowej atrakcji dostarczał fakt, że w szparach między dość luźno zamocowanymi deskami tworzącymi jezdnię widać było głęboko w dole pieniący się na głazach górski strumień. Prawdę mówiąc Dzika Mrówka wolał nie patrzeć w dół, od samego widoku bowiem mogło się zakręcić w głowie.

Rzeczy w ciężarówce wcale nie było mało i przenoszenie ich zabrało w sumie prawie dwie godziny czasu. Kiedy już cały bagaż piętrzył się bez­ładną kupą po drugiej stronie mostu, powoli i ostrożnie ruszyły samocho­dy. Najpierw pojechał pan Kamiński. Prowadził swój landrover wolno i ostrożnie, bo most wcale nie był za szeroki i kołysał się lekko na obie strony, akurat bowiem zerwał się silny wiatr. Gdy dotarł szczęśliwie i bez przygód na drugi brzeg, ruszył Matheo jak zwykle uśmiechnięty od ucha do ucha i wyglądający tak, jakby się w ogóle niczym nie przejmował.

- Dlaczego mam się bać? - Matheo roześmiał się jeszcze szerzej. - Jeżeli seńor przejechał, to i ja dam sobie radę.

Wystartował ostro i dodał sobie animuszu klaksonem, który rozgłoś­nym echem odbił się od stromych prawie pionowo spiętrzonych skał. Przed samym mostem gwałtownie przyhamował i na chybocące się deski mostu wjechał już znacznie wolniej. Gdy jego samochód znowu złapał kołami trwały grunt, Matheo nacisnął trzykrotnie klakson na znak zwy­cięstwa.

Teraz Pablo najcięższym wozem. Pustą co prawda, ale przecież cięża­rówką. Indianin jak zwykle z kamienną, nieruchomą twarzą ruszył bardzo wolniuteńko. Koła jego samochodu obracały się ledwo widocznym ru­chem i wydawało się, że samochód Pabla nie toczy się, lecz pełznie jak gąsienica. Nie zmieniając ani na odrobinę tempa jazdy, trzymając z wiel­kim wyczuciem nogę na pedale gazu Pablo wprowadził ciężarówkę na most i wciąż tym samym żółwim tempem przepełzł na drugą stronę, choć most się chwiał na boki, i nieraz trzeszczał niepokojąco.

- No to jeden wiszący most mamy szczęśliwie za sobą - pan Kamiński zatarł ręce z zadowoleniem i dopiero teraz spostrzegł, że podczas prze­jazdu Pabla trzymał je mocno splecione i kurczowo zaciśnięte.

- Jeden? - zapytał z niepokojem w głosie Dzika Mrówka - to będzie ich więcej? Wiszących?

- A coś ty myślał? Tu, w peruwiańskich Andach od niepamiętnych czasów istniały wyłącznie wiszące mosty, a jest ich sporo, bo też i ukształ­towanie terenu niezbyt sprzyja prowadzeniu dróg.

Rzeczywiście. Okolica, przez którą teraz przedzierała się niewielka karawana, stawała się coraz dziksza, coraz bardziej niedostępna i surowa, a przez to coraz piękniejsza. Przynajmniej tak odczuwał to Dzika Mrówka i Ula, i Jego Brat, a nawet Baleron, który na pozór był zawsze „dość odporny” na piękno i myślał głównie o jedzeniu, wydawał się być pod wrażeniem tego, co widział i co go zewsząd otaczało.

- Ile rozmaitych kolorów może mieć zwyczajna skała! - dziwiła się zachwycona Ulka.

- Bo też skała skale nie równa - wyjaśnił pan Kamiński i wdał się w dość długą opowieść na tematy geologiczne. Przy okazji opowiedział, jak to w jakichś niedostępnych i bardzo egzotycznych górach pracował przez kilka miesięcy jako poszukiwacz bardziej i mniej szlachetnych kamieni. Bez większego powodzenia zresztą, a za to z przygodami, które same w sobie stanowić by mogły bogate tło do atrakcyjnego filmu.

Poszukiwacze Złotego Lodu wkroczyli w świat prostopadłych skalnych ścian, głębokich przepaści, olbrzymich bloków, uczepionych nie wia­domo w jaki sposób stromych zboczy, mchów jakichś i krzaków rosną­cych w skalnych szczelinach i załomach. Wydawało się nieraz, że trwa tutaj nieprzerwana walka żywych roślin ze skalną martwotą, że jaskrawopomarańczowe lub ciemnoczerwone kwiaty kwitną na przekór skałom i górom, na przekór nieurodzajnym piargom i kamieniom, na przekór lodowatym wichrom wiejącym na tych wysokościach.

Nieraz ścieżka, po której z trudem najwyższym toczyły się samochody, przeciskała się przez wąską, pionowo wyciętą w skałach szczelinę, która wyglądała jakby przed milionami lat jakiś Tytan o nadludzkiej sile wyrą­bał ją kilkoma monstrualnymi ciosami gigantycznej siekiery. Po obu stro­nach pięły się w górę ciemne bloki skalnych ścian, tworząc konstrukcje nasuwające myśli, że nie są dziełem przypadku, lecz wynikiem działania jakichś rozumnych istot. Ciemno było w takiej szczelinie, mroczno i straszno, i wiały potężne przeciągi.

Gdzie indziej znów kamienista droga wiła się po olbrzymim, rozległym płaskowyżu otoczonym niebotycznymi murami górskich grzbietów, po­krytych łatami olśniewająco białego śniegu i wiecznego lodu, spływają­cego w dolinę szerokimi jęzorami lodowców. Niebo nad białymi szczy­tami było ciemnoniebieskie i miało kolor zdecydowanie inny niż wszys­tkie „dotychczasowe nieba” - jak określił może niezbyt poetycznie, ale za to dość dokładnie Dzika Mrówka.

- To z powodu dużej wysokości, na jakiej się znajdujemy, i niezwykłej przejrzystości czystego powietrza - wyjaśnił Pan Wojtek.

Tak wędrowali powoli przez krajobraz jakby księżycowy i tylko z rzadka napotykano na drodze ślady ludzkiego życia. A to szła karawana jucznych lam, obwieszonych wełnianymi lub skórzanymi sakwami i tor­bami, a to znów mijali stadko pasących się lam, które w tym niegościn­nym pustkowiu znajdowały jakimś cudem dla siebie pożywienie, a to znów zatrzymywali się w malutkich wioskach indiańskich. Niewielkie domki, sklecone bądź z kamienia, bądź też z niezbyt kształtnych cegieł, przykryte były przeważnie dachami z trzciny. Dachy te porosły rozmai­tymi mchami i górskimi trawami i kwitły żółtymi maleńkimi kwiatkami. Takie same kwiatki okrywały soczyście zielone krzewy wypełniające zakamarki między stłoczonymi ciasno domami.

- Kwitnące dachy - powiedziała kiedyś Ula przy takiej okazji i zamy­śliła się głęboko.

To byłby bardzo ładny tytuł dla wiersza. Albo dla obrazu - pomyślała po chwili i nawet przyszło jej do głowy, że można by taki wiersz napisać albo taki obrazek spróbować namalować, ale nic nie powiedziała, bo obawiała się, żeby jej nie wyśmiano. I pomyślała jeszcze, że piękno natury otwiera w jej duszy jakieś dotąd głęboko schowane, zamknięte na cztery spusty zakamarki, o których istnieniu wcale a wcale nie wiedziała, ani się nawet ich nie spodziewała.

Obok takich wiosek widniały maleńkie skrawki pól uprawnych rozło­żonych tarasami na łagodnych górskich poboczach. Na poletkach tych pracowali mieszkańcy wiosek w nieodłącznych kolorowych wełnianych czapeczkach i barwnych, wzorzystych poncho z otworem na głowę, okry­wających górną część ciała.

Ekspedycja Złoty Lód” posuwała się wolno, ale uparcie w wytyczo­nym kierunku i codziennie wieczorem Pan Wojtek, który prowadził „na­wigację” wyprawy, nanosił na dokładną mapę wysokogórskiej okolicy przebytą trasę i kółkiem zaznaczał miejsce noclegu. Kolejne kółeczka zbliżały się coraz bardziej do okręgu zakreślonego uprzednio czerwonym mazakiem, oznaczającego

OBSZAR POSZUKIWAŃ


Słoneczny poranek kolejnego dnia nie zapowiadał nic nadzwyczajnego i trzy samochody ruszyły jak zwykle po wczesnym śniadaniu w dalszą drogę. Powietrze było rześkie i tak świeże, że aż pachniało - jak poetycz­nie określiła Ula, a wszyscy zgodzili się z dziewczyną.

Członkowie wyprawy już się zaaklimatyzowali i przyzwyczaili się do panujących warunków, wędrowali bowiem teraz na prawie nie spotykanej w Europie wysokości przeszło czterech tysięcy metrów nad poziomem morza i tylko silniki samochodowe odczuwały różnicę ciśnienia i wyni­kające z wysokości rozrzedzenie powietrza. Oczywiście najlepiej czuł się Pablo, który przez większą część swego życia oddychał wysokogórskim powietrzem, ale i inni członkowie „Ekspedycji Złoty Lód” też się czuli wyśmienicie. Apetyty również wszystkim dopisywały, a Baleron i Dzika Mrówka dawali raz po raz pokazowe występy w tej wąskiej specjalnoś­ci.

W odległości kilku kilometrów od górskiej wioski, w której zatrzymano się na ostatni nocleg, droga skręciła pod ostrym kątem omijając wyniosły szczyt skalny wypiętrzający się prostopadłymi ścianami o przeszło tysiąc metrów w górę nad rozległy płaskowyż, zasłaniający dotychczas widok na dalsze partie gór. Teraz przed oczyma Poszukiwaczy Złotego Lodu od­kryła się w całej okazałości rozległa panorama najwyższych szczytów w tej części Andów.

- Otóż i nasz wulkan! - oznajmił z radością w głosie pan Kamiński wskazując na samotnie sterczący w oddali stożek o prawie regularnych kształtach. Większość jego zboczy pokryta była białymi plamami wiecz­nego śniegu, a ścięty wierzchołek ukazywał się jedynie od czasu do czasu z kłębów białych pierzastych obłoków płynących z wiatrem na tej wysokości.

- Jaki piękny! - wyszeptała z nabożnym niemal zachwytem Ula.

- I pełen majestatu! - dorzuciła Mariena.

- W takim razie już niedaleko! - ucieszył się Dzika Mrówka.

- No, no, no, bez zbytniego entuzjazmu - pan Kamiński ostudził radość chłopca. - To się tylko tak wydaje. Do naszego wulkanu jeszcze prawie pięćdziesiąt kilometrów. I to w dodatku w linii prostej, a drogami i dróż­kami górskimi będzie co najmniej ze trzy razy tyle, jeśli nie więcej.

- Poważnie? - w głosie Dzikiej Mrówki słychać było zawód i niedowie­rzanie.

- Niestety, zupełnie na serio - zapewnił pan Kamiński. - W górach bardzo łatwo o złudzenie, jeżeli chodzi o ocenę odległości, szczególnie w tak czystym powietrzu jak tutaj.

Po krótkim postoju, podczas którego wszyscy napawali oczy wspania­łym widokiem, no i oczywiście została zrobiona kolejna porcja koloro­wych slajdów i zdjęć, samochody ruszyły dalej kamienistym wysokogór­skim traktem, by po dalszych kilku kilometrach dotrzeć do niewielkiej samotnej hacjendy. W środku sporego podwórza wznosił się obszerny budynek z piętrową nadbudówką nad wejściowymi wrotami. Z tyłu wi­doczne były równie obszerne zabudowania gospodarcze. Zarówno dom mieszkalny, jak i pozostałe budynki zbudowane były z obrobionych z grubsza odłamów skalnych i pokryte trzcinowymi dachami. Całe podwó­rze otaczał wysoki na jakieś trzy metry mur z rozmieszczonymi w regu­larnych odstępach wąskimi okienkami kojarzącymi się nieodparcie z otworami strzelniczymi w murach obronnych starych zamków rycer­skich.

Teraz mur był mocno tu i ówdzie nadkruszony, w otworze bramnym nie widać było nawet śladu solidnej zapewne dawniej bramy, ale przed laty hacjenda mogła się na pewno dość długo bronić przed niepożądanymi gośćmi.

Przed murem hacjendy pasły się młode lamy i biegały małe indiańskie dzieci, ubrane w ciepłe wełniane czapeczki i grube swetry, ale... zupełnie bose, mimo że temperatura wcale nie była za wysoka. Na widok nadjeż­dżających samochodów dzieci rozpierzchły się jak stadko spłoszonych wróbli, wpadły za rozwalający się mur i tylko z wąskich okienek-strzelnic wyglądały ciekawe ciemne oczy maluchów.

Przy bramie siedział w kucki stary Indianin o pomarszczonej jak suszona śliwka twarzy, pykający miarowo długą fajkę i patrzący nieru­chomym wzrokiem na bielejący wciąż na horyzoncie szczyt wulkanu. Obok hacjendy kamienisty i wyboisty górski trakt skręcał wprost na kolejny wiszący most, zawieszony - jak wiele innych uprzednio - nad głęboką szczeliną skalną.

Samochody zatrzymały się, a pan Kamiński z Pablem podeszli do sie­dzącego wciąż bez ruchu Indianina.

- Kto jest dozorcą tego mostu? - zapytał Pablo w narzeczu kiczua.

- Ja byłem przez wiele lat, a teraz jest mój syn - odrzekł po długiej chwili stary, pyknąwszy flegmatycznie kilka razy fajkę.

- A gdzie jest syn? - spytał z kolei Pablo.

- W górach. Z lamami. A po co wam mój syn?

- Chcieliśmy go zapytać, czy ten most jest mocny?

- Most jest mocny - stary znów pyknął fajkę.

- A czy te liny wytrzymają ciężar samochodu? Oczywiście bez ładun­ku.

Stary zamyślił się, popatrzył na samochód ciężarowy i na dwa landrovery, pyknął fajkę i jeszcze raz popatrzył, jakby coś obliczał w myślach i kalkulował.

- Liny wytrzymają - odrzekł po długiej chwili z głębokim przekona­niem w głosie.

- Na pewno? - upewniał się pan Kamiński, gdy Pablo przetłumaczył mu odpowiedź starego Indianina.

- Stary twierdzi, że na pewno i mówi, że on sam te liny splatał z naj­lepszych włókien specjalnej agawy i że przez ten most śmiało można przepędzić stado lam.

- No, jeżeli stado lam... - roześmiał się pan Kamiński.

Przez chwilę pan Kamiński stał patrząc w zamyśleniu na most wiszący na splecionych z włókien linach, potem wszedł na pierwsze deski mostu, podskoczył kilka razy, dotknął ręką lin i wreszcie zdecydował:

- Rozładować ciężarówkę. Rzeczy zostawimy po tej stronie. Na razie oczywiście. Pablo pojedzie pierwszy, a potem dwa pozostałe wozy i na końcu przeniesie się bagaże. Zaczynamy!

Poszukiwacze Złotego Lodu byli już wprawieni w operacjach za- i wyładunkowych i po kilkunastu minutach ciężarówka Pabla była już pusta.

Pan Kamiński wszedł na most. Obrócił się i idąc ostrożnie tyłem po chybocących się deskach obserwował toczący się wolno samochód Pabla. Most chwiał się, liny drgały niepokojąco, ale nic groźnego się nie działo i samochód przepełzał wolniutko, centymetr po centymetrze, metr po metrze i był coraz bliżej środka zawieszonego nad przepaścią mostu.

Katastrofa nadeszła błyskawicznie! Potem nikt z obecnych, pilnie obserwujących przeprawę ciężarówki, nie umiał dokładnie opowiedzieć, jak to się właściwie stało!

W pewnym momencie pan Kamiński usłyszał głośniejszy trzask deski pękającej pod naciskiem koła wozu Pabla. Pablo też usłyszał ten trzask poprzez szum pracy silnika i dodał gazu usiłując wyrwać wóz z napowiet­rznej pułapki.

Nadaremnie!

Drugi, jeszcze głośniejszy trzask oznajmił, że pękła druga z kolei deska i ciężarówka gwałtownie przechyliła się na prawą stronę.

- PABLO!

- krzyknął jak mógł najgłośniej przerażony pan Kamiński, a sam uch­wycił oburącz jedną z lin podtrzymujących most.

Pablo przez otwarte już uprzednio drzwiczki kabiny wyskoczył jednym olbrzymim susem i uczepił się lin, a tymczasem jego samochód przechylał się coraz bardziej w prawo. To przechylanie się było początkowo niezwy­kle powolne jak w zwolnionym filmie, ale w pewnym momencie rozległ się trzeci, jeszcze głośniejszy niż dwa poprzednie trzask i samochód runął na boczne liny wiszącej konstrukcji, zerwał kilka z nich i RUNĄŁ W DÓŁ

- TATO!!! - rozpaczliwy krzyk Marieny odbił się przeraźliwym echem od skał.

- NIC MI SIĘ NIE STAŁO, CÓRECZKO!!! - odkrzyknął pan Kamiń­ski uczepiony rozkołysanych lin na drgającym jeszcze po upadku samo­chodu moście, w środku którego widniała wyrwa po kilku pękniętych deskach. Kilka bocznych lin, zerwanych spadającą ciężarówką powie­wało swobodnie nad przepaścią, ale... most wisiał w dalszym ciągu!

Most wisiał, a nad wyrwą, na ocalałych głównych linach nośnych ucze­pił się Pablo, wisząc jak pająk bezpośrednio nad przerażającą przepaścią. A tam, na dnie szczeliny, w którą runęła ciężarówka, wystrzelił w tej chwili w górę olbrzymi

SŁUP OGNIA!!!

To wybuchnęła benzyna z baku rozbitego samochodu!

Gdy Pablo i pan Kamiński przedostali się po resztkach wiszącego mostu na brzeg i gdy Mariena skończyła szlochać w ramionach ojca, pan Kamiński zwrócił się przez Pabla do starego Indianina, który wciąż nieporuszony siedział w kucki przy murze hacjendy i spokojnie, miarowo pykał fajkę.

- Dlaczego nas wprowadziłeś w błąd?

- Ja powiedziałem prawdę - odparł Indianin.

- Jak to? Przecież most się zerwał i straciliśmy samochód, a mówiłeś, że most wytrzyma.

- Seńor pytał, czy liny wytrzymają, a liny wytrzymały. To tylko deski pękły.

- TYLKO deski pękły... - powtórzył z wolna pan Kamiński, gdy Pablo przetłumaczył mu odpowiedź starego Indianina -... no... niby stary ma rację. Liny właściwie wytrzymały...


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY,

w którym Dzika Mrówka stwierdza, że szukanie igły w stogu siana jest dziecinnie proste w porównaniu z zadaniami wy­prawy „Złoty Lód”



Po wypadku z ciężarówką Pabla pan Kamiński bardzo szybko otrząsnął się z przygnębiającego wrażenia, które ogarnęło wszystkich członków Operacji Złoty Lód.

- Kiedy pływałem - stwierdził pan Kamiński stojąc przy stercie wsze­lakiego ekwipunku zwalonego na kupę - w czasie wojny w konwojach brytyjskich, jeden z moich ówczesnych szefów, starszy mechanik, z po­chodzenia zresztą Szkot, a z prawdziwego powołania marynarz, powie­dział mi kiedyś bardzo rozsądnie na temat rozmaitych kłopotów i zmart­wień, a mianowicie:


Gdy się ma jakieś kłopoty, to nie należy się martwić w dwóch wypadkach. Po pierwsze wtedy, kiedy na ten kłopot możemy coś poradzić, bo wtedy trzeba działać, a nie tracić czas i siły na martwie­nie się. I po drugie, kiedy ma się kłopot, na który nic nie można poradzić, bo wtedy nie ma to najmniejszego sensu, jako że i tak niczego się nie zmieni” - koniec cytatu.


Wobec tego w stosunku do straconego samochodu przyjmujemy wa­riant drugi, a w stosunku do dalszego działania - wersję pierwszą.

A w ogóle, wydaje mi się, że wypadek zakończył się najszczęśliwiej, jak można sobie wyobrazić, bo nic się nie stało ani Pablowi, ani mnie. Praw­da?

- Święta prawda, tatko - uśmiechnęła się Mariena i choć był to uśmiech przez niedawne łzy wzruszenia i przeżytego przerażenia, zawsze to był już UŚMIECH!

- Fakt! - poświadczył Jego Brat zapatrzony z wyraźnym zachwytem w Marienę, która rzeczywiście wyglądała teraz szczególnie ładnie.

- A samochód - kontynuował pan Kamiński - samochód rzecz nabyta. Zresztą tak czy tak był ubezpieczony, a po drugie dalsza droga już właś­ciwie nie nadawała się do jazdy.

- A więc? - zapytał Pan Wojtek.

- Po pierwsze trzeba naprawić most, żeby można było przejść na drugą stronę, po drugie trzeba wynająć kilkanaście lam, żeby cały sprzęt, który nam ocalał, jakoś przetransportować w górę, a po trzecie należy rozloko­wać się gdzieś w najbliższej okolicy, bo sądzę, że naprawa mostu trochę potrwa.

Zatrzymano się tedy na nocleg w obszernym domostwie starej hacjendy, której właścicielami okazała się para samotnych staruszków, a Pablo ruszył na poszukiwanie lam i poganiaczy. Po południu wrócił z gór syn starego Indianina i po sprawdzeniu mostu zabrał się wraz z kilkoma ludźmi do naprawy.

- Kiedy most będzie gotowy? - zapytał pan Kamiński.

- Jutro pod wieczór, seńor - odparł Indianin.

- Wobec tego ruszamy pojutrze rankiem w dalszą drogę - zdecydował pan Kamiński.

- A dużo nam jeszcze tej drogi pozostało? - zapytał Dzika Mrówka.

- Niedużo, nie martw się chłopcze - roześmiał się pan Kamiński - trochę więcej niż sto kilometrów.

- Sto kilometrów? - powtórzył bardzo wolno Marek.

- Tak - przytaknął pan Kamiński - sądzę, że w pięć dni damy sobie radę.

- Oczywiście - przytaknął Dzika Mrówka, ale w jego głosie dość trudno było doszukać się entuzjazmu.

- No, płetwowe nurki - wtrącił się Pan Wojtek - już zapomnieliście, jak w Beskidach robiliśmy dziennie i większe porcje?

- Faktycznie - przytaknął Jego Brat i w tym momencie wszyscy młodzi płetwonurkowie zamyślili się głęboko.

Jakże to było niedawno, tamta wędrówka od Rabki do Krynicy, a ile w tym czasie się wydarzyło. Ile tysięcy kilometrów dzieli ich teraz od prze­łomu Dunajca, od Trzech Koron i Sokolicy, od łagodnych zboczy pokry­tych bujną trawą i porosłych gęstymi świerkowymi lasami. Dzika Mrówka spojrzał na rozłożone wokół skaliste szczyty pokryte czapami wiecznych śniegów, na lodowe jęzory spływające w doliny i mruknął pod nosem cicho, ale tak że słyszeli go najbliżej stojący:

- Niby fakt, ale coś mi się zdaje, że ta Kordyliera jakby trochę wyższa od Beskidu, a ten wulkan to robi nieco silniejsze wrażenie niż Trzy Korony. Ale może się mylę...

- Nie mylisz się - roześmiał się Pan Wojtek - ale nie ma co się łamać przed startem.

- A kto tu w ogóle mówi o jakimkolwiek łamaniu się? - Marek z wyraźnym oburzeniem w glosie rozejrzał się dookoła jakby szukał tego, który odważyłby się łamać.

- No to dobrze - zabrał głos pan Kamiński - cieszę się, że uzgodniliście stanowisko. A jutrzejszy dzień odpoczynku przyda nam się wszystkim, bo może Kordyliera to nie to co Beskid, ale z górami nigdy nic nie wiadomo i żartów nie ma, jak wiecie. Wobec tego nabierajcie sił do dalszej drogi.

Jednak okazało się, że z tym odpoczynkiem to wyszło nie za bardzo. Rankiem następnego dnia bowiem Pablo sprowadził dwadzieścia pięć lam i trzeba było najpierw rozdzielić bagaż na tyle właśnie porcji, a potem każdą z nich zapakować do wełnianych sakw, które miały nieść lamy.

Młodzi Poszukiwacze Złotego Lodu, mimo że już nieraz spotykali lamy w swej wędrówce przez Peru, dopiero teraz mieli okazję przyjrzeć się z bliska tym egzotycznym dla nich zwierzętom.

- Popatrz, jakie mają ładne duże oczy - zachwycała się Ula.

- Ale smutne - zauważyła Mariena.

- Może i smutne - przyznała Ula.

- A z czego mają się cieszyć? - wtrącił się Marek, który nadszedł dźwi­gając napełnioną już kolejną sakwę - przecież widzi, co ją czeka. - Zrzucił z wyraźną ulgą ciężką sakwę na stertę już leżących. - Jakby ci na szyi powiesili takie dwie sakwy, a choćby nawet i jedną tylko, to zobaczyliby­śmy, czy byś nie miała też smutnych oczu.

- Ojej, ty to nigdy nie potrafisz się w nic wczuć. Za grosz nie ma w tobie żadnej poezji.

- A niby co za poezja może być w takiej lamie? - zdziwił się Marek.

- We wszystkim może być poezja. Popatrz choćby na miękką długą wełnę, na piękną szyję, w ogóle na całość. I taka zupełnie inna od wszys­tkich zwierząt, które znam. Coś jakby połączenie naszej owcy z afrykań­skim wielbłądem. Nie widzisz tego?

- Myślisz? - Dzika Mrówka zastanowił się przez moment. - Owca z wielbłądem, powiadasz? Mnie to tam raczej przypomina krzyżówkę kozy z żyrafą na przykład.

- Czy on zawsze taki? - zapytała Mariena, gdy Marek poszedł po następną sakwę.

- Jaki? - spytała Ula.

- No... taki niewrażliwy na piękno i w ogóle...

- Nie, wcale nie. Tylko tak zawsze mówi na przekór, żeby się nie wydało i żeby ktoś nie pomyślał, że z niego taka... „baba” - zaprzeczyła żywo Ulka - bo w gruncie rzeczy to bardzo dobry chłopak.

- Marek i Jarek to niby bliźniacy, a tacy są do siebie niepodobni. Tacy są zupełnie różni. Dzika Mrówka roztrzepany, rozgadany, wiercipięta, a Jego Brat poważny. I tyle rzeczy wie. Jak mu się to wszystko mieści w głowie?

- Tego to nie wiem - odparła Ula - ale wiem, że Marek wcale nie jest gorszy od Jarka. Tyle że inny. I to właśnie dobrze, bo co by to było, jakby wszyscy byli jednakowi? Choćby tacy jak Jarek.

- Albo tacy jak Dzika Mrówka. Strach pomyśleć.

Obie dziewczyny spojrzały nagle na siebie i obie jednocześnie się roze­śmiały.

- Z czego się śmiejecie? - zapytał Dzika Mrówka, dźwigający z trudem nową sakwę.

- Nie z czego, tylko z kogo - odparły obie panienki równocześnie.

- Pewno z ciebie, fakt - Jarek przytargał równie ciężką sakwę.

- A dlaczego niby nie z ciebie? - zaperzył się Marek. - Coś taki znów pewny?

- A może z was obu - odezwała się Mariena.

- Właśnie - skinęła głową Ula.

- Jaro, chodźmy stąd, bo coś mi się wydaje, że ktoś nas tu chce zrobić w konia - Dzika Mrówka wzruszył ramionami.

- Dlaczego w konia? - zdziwiła się Ula. - Koń, tutaj? Na tej wysokości? Chyba w lamę?

- Fakt - roześmiała się Mariena, patrząc jednak na Jarka bez żadnej złośliwości. A nawet wprost przeciwnie.


Ostatni wieczór przed dalszą drogą spędzili wszyscy razem na hacjendzie przy wspólnej kolacji ze wszystkimi mieszkańcami - zarówno hacjendy, jak i maleńkiej indiańskiej wioski, złożonej z kilku mizernych ka­miennych chatek. Korzystając z okazji Mariena zapytała obecnych, czy przypadkiem nie znają jakiejś starej historii, w której byłaby mowa o Złotym Lodzie.

- O czym? - zdziwił się stary Indianin, ten sam, który zapewniał, że liny wiszącego mostu wytrzymają.

- O Złotym Lodzie - powtórzyła Mariena po hiszpańsku, a Pablo dokładnie przetłumaczył na język kiczua.

- Przecież lód nie jest złoty - stwierdził nie bez słuszności stary, patrząc trochę podejrzliwie na młodą obcą dziewczynę, która o takie dziwne rze­czy pyta.

- A jakie historie znacie? Jakie legendy? - Mariena nie dawała za wygraną. - Na przykład o walkach Inków z Hiszpanami?

- O walkach to znam - ożywił się stary. - I o tych bardzo dawnych, i o jeszcze wcześniejszych, i o nieszczęśliwym królu Atahualpie, o dzielnym Manco Kapaku i o powstaniu, kiedy to walczył ostatni król i wódz wszys­tkich Inków Tupak Amaru II.

- A o skarbach dawnych Inków?

- O skarbach też. Wspaniałe były skarby i nieprzebrane. Olbrzymie świątynie pokryte były dachami ze szczerego złota, a Inkowie jadali na złotych naczyniach. Ale wszystko zabrali Hiszpanie, wszystko zagrabili najeźdźcy i teraz Inkowie nic już nie mają. Tylko lamy nam zostały i legendy o dawnych czasach, i dawne stroje, i nasz święty język kiczua.

- A pismo węzełkowe - kipu? - zapytała Mariena.

- Kipu już teraz nikt nie zna i nie umie odczytać - odparł z głębokim smutkiem Indianin. - A i dawniej, za panowania Inków, tylko nieliczni wybrani znali boską tajemnicę świętego kipu.

- To o Złotym Lodzie nic nie słyszeliście? - Mariena znowu wróciła do pierwszego pytania. - Żadnej historii, żadnej legendy, żadnej pieśni?

- O Złotym Lodzie to nigdy nie słyszałem - odrzekł z przekonaniem stary. - Jak długo żyję, a żyję już bardzo, bardzo długo. I pamiętam mego pradziadka, który mi mówił, że jako młody chłopiec znał starców, którzy pamiętali wojowników Tupaka Amaru II. Ale nigdy nic nie słyszałem o żadnym lodzie, seńorita. Ani o srebrnym nawet, ani tym bardziej o zło­tym.

- To szkoda - zmartwiła się Mariena, która już od wyjazdu z Limy na każdym postoju pytała napotkanych starych ludzi, czy przypadkiem nie słyszeli czegoś o Złotym Lodzie. Tych, którzy znali hiszpański, pytała sama, a tych którzy mówili wyłącznie językiem kiczua, przez Pabla. I wciąż miała w głębi serca cichą nadzieję, że ktoś gdzieś słyszał jakąś legendę o Złotym Lodzie, legendę, która pozwoli trafić im na ślad inkaskiego skarbu. Ale jak na razie wszelkie jej nadzieje okazały się płonne.

Na temat Złotego Lodu nikt nic nie wiedział. I coraz mniej wydawało się prawdopodobne, że w ogóle istniał kiedykolwiek jakiś Złoty Lód.

- A może ten Złoty Lód to zupełnie coś innego? - zastanawiano się wspólnie po raz nie wiadomo który. - Może to jakiś tajemniczy szyfr? A może to jakieś imię? A może wreszcie po prostu Chłopiec z Elbląga się pomylił?

- Co do Chłopaka z Elbląga to jestem pewien - upierał się z głębokim przekonaniem Dzika Mrówka.

A Jego Brat, zawsze tak bardzo realistycznie i dość sceptycznie nasta­wiony do wszystkiego, czego nie można było obliczyć lub sprawdzić, od pewnego czasu powtarzał niezmiennie przy każdej takiej okazji swoje nieśmiertelne „FAKT”.


Ruszyli zgodnie z planem pana Kamińskiego następnego dnia wczes­nym rankiem.. Mała karawana wydłużyła się teraz znacznie. Oprócz ośmiorga Poszukiwaczy Złotego Lodu szedł teraz także Pablo, Matheo zaś został razem z dwoma landroverami na hacjendzie i miał tam oczekiwać na powrót wyprawy. Wreszcie szło długim rzędem dwadzieścia pięć lam i czterech Indian z najbliższych stron, którzy okoliczne góry znali jak własną kieszeń i dla których nie miały one prawie żadnych tajemnic.

Lamy szły szparko i wydawało się, że wcale nie odczuwają obciążenia, a każde ze zwierząt dźwigało po dwie bądź co bądź ciężkie sakwy. Najpierw zwinnie przeszły przez naprawiony już most postukując na chybocących się deskach swymi rozdwojonymi raciczkami, a potem zaczęły się wspi­nać na stromo prowadzącą w górę ścieżkę. Za nimi zdążali sprężystym krokiem poganiacze i Poszukiwacze Złotego Lodu dobrze musieli wyciągać nogi, żeby nie zostawać w tyle.

Szli teraz na skróty, jak się bowiem okazało, jeden z poganiaczy był doskonałym i wieloletnim przewodnikiem i prowadził przed kilku laty jakąś wyprawę wysokogórską akurat w okolice, do których teraz zdążali Poszukiwacze Złotego Lodu.

- Si, si, seńor - przewodnik kiwał potakująco głową, gdy mu pan Kamiński pokazywał na mapie miejsce, do którego chcieli dotrzeć - znam ścieżki górskie, które skracają drogę o przeszło połowę.

- Ale czy lamy tamtędy przejdą? - zatroskała się Mariena.

- Seńorita - uśmiechnął się przewodnik - lama przejdzie nawet z cięż­kim ładunkiem tam, gdzie człowiek w ogóle nie da rady.

Poszli tedy na skróty, wspinali się ledwo widocznymi ścieżkami na strome przełęcze, gdzie już zalegały nieraz śniegi, mijali niewielkie tra­wiaste polanki zdobne w wątłe, ale intensywnie kolorowe kwiatki, prze­kraczali w bród niewielkie górskie potoki, lecące w dół kryształowymi, zimnymi jak lód kaskadami.

- I pomyśleć - powiedział kiedyś zamyślony Jego Brat - że każda z tych kropli wody, która tu płynie, dotrze za jakiś czas aż do odległego o tyle kilometrów Oceanu Atlantyckiego.

- Jak to? - zdziwiła się Ula - aż do Atlantyku? Przecież do Pacyfiku znacznie bliżej.

- Jarek ma rację - potwierdził pan Kamiński. - I ty masz też rację, że do Pacyfiku bliżej, ale Natura tak dziwnie ukształtowała ten kontynent, że od zachodu wybudowała nieprzebyty mur Andów, a na wschodzie rozłożyła olbrzymie równiny. Na północy - bliżej równika - pokryte są te równiny tropikalnymi dżunglami, którym nie ma równych nigdzie na świecie, a na południu rozciągają się stepy, czyli argentyńska pampa. I dlatego prawie wszystkie rzeki, które rodzą się tutaj wysoko w górach, spływają nie na zachód, ale właśnie na wschód. I dlatego w Ameryce Południowej mamy największe rzeki świata, do których należy przede wszystkim najpotęż­niejsza Amazonka czy też olbrzymia, choć znacznie krótsza, La Plata.

A kiedy żeglarze hiszpańscy i portugalscy docierali przed kilkuset laty od strony Atlantyku do ujść tych rzek, byli przekonani, że są to cieśniny morskie i daremnie szukali wodnego przejścia na zachodnią stronę ol­brzymiego wtedy jeszcze nie zbadanego kontynentu. Tak więc Jarek ma rację, że każda kropla wody stąd ma szansę dotarcia do Atlantyku.

- A potem razem z prądami morskimi taka kropla wody może prze­płynąć cały Atlantyk i wtedy znajdzie się w Europie - powiedział Jego Brat.

- W Europie - westchnęła Ulka, która nagle bardzo zatęskniła za swymi rodzicami, za swoim domem, za miastem i za krajem, który przecież leży w środku tej jak bardzo teraz odległej Europy!

Minął jeden dzień, drugi i trzeci. Poszukiwacze Złotego Lodu na noc rozbijali obozy na osłoniętych od wiatru górskich łąkach, a wciąż wi­doczny ośnieżony szczyt majestatycznego wulkanu był coraz bliżej i bli­żej. I coraz bliżej byli koła zakreślonego czerwonym mazakiem na mapie pana Kamińskiego.

- Jutro będziemy na miejscu! - oznajmił tego dnia wieczorem pan inżynier, kiedy rozbijali kolejne obozowisko.

- Nareszcie - westchnął Dzika Mrówka, który już mocno czuł w nogach trudy kilkudniowej wyprawy. - Te lamy są niemożliwie wytrzymałe - pomyślał spoglądając z mieszaniną zazdrości i odrobiny niechęci na zwie­rzęta, które stały spokojnie z podniesionymi dumnie głowami. Ich po­czciwe pyski były teraz w ciągłym ruchu, przeżuwały bowiem z widocz­nym namaszczeniem swoją codzienną porcję pokarmu.

Przy wieczornym ognisku zebrali się wszyscy na naradę. Pan Kamiński rozłożył na środku mapę.

- Mamy do dyspozycji w tej okolicy dwanaście rozmaitych jezior mniejszych i większych. Sęk w tym, które z nich wybrać.

- Najlepiej przeszukać wszystkie - zaproponował niewyraźnie Baleron, chłopak bowiem - widocznie zapatrzywszy się na poczciwe lamy - bez przerwy ruszał buzią pojadając coś co chwila.

- Po pierwsze nie mówi się z pełnymi ustami - skarcił go żartobliwie Pan Wojtek.

- To w takim wypadku Baleron w ogóle nie mógłby się odezwać ani słowem - wtrącił Dzika Mrówka.

- Ty wcale nie jesz mniej, ale połykasz bez gryzienia, a to niezdrowo, jak mówiła moja babcia - odgryzł się Baleron sięgając po następną porcję jedzenia.

- No, no, nie kłóćcie się, chłopcy, bo - jak z kolei mówiła moja babcia - jesteście obaj „po jednych pieniądzach” - roześmiał się Pan Wojtek. - A wracając do sprawy, to chyba nie zdążymy wszystkich jeziorek przeszu­kać, bo czas ucieka i trzeba się na coś zdecydować. Ale mam pomysł.

- Jaki? - zapytała Mariena.

- A taki, żeby wrócić do naszego nieocenionego kipu - odrzekł Pan Wojtek.

- Niby jak? - zdziwił się Dzika Mrówka.

- To jasne jak słońce - wtrącił się milczący jak zazwyczaj Jego Brat - i proste jak obręcz. Przecież w kipu jest wyraźna wskazówka.

- Wskazówka?

- Fakt - skinął głową Jarek - według kipu przecież Inkowie „...zatopili złoty lód w jeziorze, w którym przez cały rok z ognistej góry przegląda się BÓG-SŁOŃCE razem ze swoją MAŁŻONKĄ...”

Stąd taki wniosek, że jeżeli z ognistej góry, czyli z wulkanu, może się Bóg-Słońce przeglądać w jeziorze, to to jezioro musi być widoczne z wierzchołka.

- Brawo, Jarek, to samo dokładnie myślałem - pochwalił Pan Woj­tek.

- Ba - Dzika Mrówka spojrzał na jaśniejący w zachodzącym słońcu różowawy teraz wierzchołek wulkanu - ale jak to sprawdzić? Wleźć na szczyt i zobaczyć? To będzie dosyć trudne...

- Nawet bardzo trudne - zgodził się pan Kamiński - i w ogóle zupełnie niemożliwe. Taka wysokość...

- No więc, co teraz - zmartwiła się Mariena przerywając ojcu.

- Sprawa jest prosta - znowu zabrał głos Jego Brat. - Jeżeli z góry widać jezioro, to odwrotnie - z jeziora widać wierzchołek.

- Jasne! - wykrzyknął Dzika Mrówka, a Baleron potakująco skinął głową, buzię miał bowiem całkowicie wypełnioną kolejną pajdą chleba z kiełbasą.

- Brawo, Jarek - tym razem chłopca pochwalił pan Kamiński - sprawa oczywista, ale jak wszystkie oczywiste prawdy najtrudniejsza do odgad­nięcia. Bo ludzie niestety przeważnie szukają skomplikowanych dróg nawet tam, gdzie do celu wiedzie droga prosta jak strzelił. Obejdziemy sobie pierwszego dnia jeziorka i skreślimy te, z których nie widać wierzchołka wulkanu. A na pewno takie się znajdą, bo tu rozmai­tych gór pełno dokoła i niektóre zasłaniają widok na wulkan.

- Brawo - zawołali Poszukiwacze patrząc z podziwem na swego kolegę, a z największym podziwem patrzyła na Jego Brata Mariena.

- Ba - bąknął Jarek, w dalszym ciągu głęboko zamyślony i jakby nie­obecny przy płonącym ognisku.

- O co chodzi, Jarek? - zapytał Pan Wojtek, znający już doskonale chłopca i wiedzący, że kiedy Jarek jest taki zamyślony i kiedy na dodatek mówi „Ba” i to takim akurat tonem, to na pewno dręczą go jakieś wątp­liwości.

- Dalej są dla mnie niezrozumiałe dwie sprawy. Po pierwsze - oczy­wiście, co to ten Złoty Lód, a po drugie, dlaczego Bóg-Słońce razem ze swoją Małżonką przegląda się z ognistej góry przez cały rok?

- To może po prostu taki poetycki opis - podpowiedziała Ula.

- Wątpię - Jarek wydął wargi w głębokim zamyśleniu - ten, kto układał kipu, na pewno chciał jak najdokładniej oznaczyć miejsce zatopienia skarbów.

- Chyba masz rację - przytaknęli jednocześnie pan Kamiński, Pan Wojtek i Student.

- Ale co wobec tego może oznaczać: „przez cały rok”? - martwił się Jarek - na razie nic mi mądrego do głowy nie przychodzi.

- To może przyjdzie później - wtrąciła się Mariena z nadzieją w gło­sie.

- Może... Trzeba będzie pomyśleć.

- No więc, kochani - odezwał się pan Kamiński - póki co, proponuję teraz iść spać, bo jutro czeka nas ostatni etap, rozbicie obozowiska na dłuższy czas i rozpoczęcie poszukiwań według dotychczasowych planów. A Jarek niech tymczasem łamie sobie głowę. Zresztą nie tylko Jarek. Będziemy myśleli wszyscy.


Obóz „GOLD ICE EXPEDITION”, jak głosiła tablica, rozbity został nazajutrz w małej kotlince otoczonej z trzech stron stromymi skałami, które osłaniały namioty od wiatrów. Z czwartej strony rozpościerało się niewielkie jeziorko o granatowej wodzie, a za nim błyszczał jaskrawym, oślepiającym blaskiem odbitego słońca majestatyczny wierzchołek wul­kanu.

Przed namiotami ustawiono trzy drągi, na których powiewały trzy flagi: polska biało-czerwona, brazylijska zielono-żółto-niebieska z Krzyżem Południa i peruwiańska złożona z trzech pionowych pasów czerwono-biało-czerwona, z ozdobnym herbem na białym polu, w którym to herbie widniała lama obok innych emblematów.

Po zagospodarowaniu się i odpoczynku ruszono na penetrację najbliż­szej okolicy, obchodząc wokół brzegów kolejne jeziorka, których - jako się rzekło - w okolicy było kilkanaście. Na szczęście aż sześć z nich ukry­tych było za skalistymi zboczami tak, że w żaden sposób nie można było z ich brzegów dostrzec wulkanicznego wierzchołka.

Z pozostałych sześciu jedno znajdowało się tuż przed obozowiskiem, dwa leżały nie opodal, dwa inne wypełniały zagłębienia na szerokim płaskowyżu rozciągającym się koło trzystu metrów powyżej obozowiska, a ostatnie - szóste leżało najwyżej, bo aż poza granicą wiecznego śniegu.

Do tego najwyższego Poszukiwacze dotarli dopiero na trzeci dzień penetracji. Dziwne to było jeziorko. Wokół leżał wieczny śnieg skrzący się milionami diamentowych błysków w promieniach niczym nie zasłonię­tego słońca, temperatura na termometrze wykazywała minus pięć stopni, a na granatowozielonkawej powierzchni niewielkiego jeziorka nie było widać ani skraweczka lodu!

Gdy Pan Wojtek zanurzył termometr w wodzie tego jeziorka, rtęć nie drgnęła ani na milimetr.

- MINUS PIĘĆ! - stwierdził ze zdumieniem Dzika Mrówka - a mnie uczono przez tyle lat w szkole, że woda zamarza przy temperaturze zero stopni. Oj, ta cała nauka!

- Faktycznie - uśmiechnął się pan Kamiński - ale z nauką to jest tak, że najczęściej okazuje się, że właśnie ONA ma rację.

Podszedł do brzegu i zaczerpnął dłonią wodę, podniósł dłoń do ust i skosztował. Po chwili wypluł zawartość na śnieg i skrzywił się.

- Co się stało? - zapytała Mariena.

- Ta woda dlatego nie zamarza, bo rozpuszczone są w niej jakieś sole mineralne. Gorzka jak piołun i lepiej nie próbować, bo nie wiadomo, czy nie jest szkodliwa dla zdrowia - wyjaśnił pan Kamiński, widząc że Dzika Mrówka chce pójść w jego ślady. - Dlatego nie zamarza nawet w tempe­raturze minus pięć stopni, UCZONY PANIE KOLEGO - roześmiał się.

- A więc jak tak, to czy bierzemy w rachubę to jeziorko? - zapytał szybko Dzika Mrówka, żeby odwrócić od siebie uwagę i dodał szybko: - Właściwie to nie ma co tu szukać, bo jeżeli to jeziorko nie zamarza, to nie ma mowy o żadnym lodzie, a co dopiero o ZŁOTYM.

- Niby racja - zgodzili się Pan Wojtek, Student i pan Kamiński i spoj­rzeli jednocześnie na Jarka, ale ten nic nie powiedział oprócz swojego zamyślonego:

- Ba!

A gdy zasiedli wszyscy do kolejnej narady, gdy wykreślili z mapy sześć jeziorek i siódme, to dziwne nie zamarzające też, i gdy okazało się, że pozostałe pięć jezior, to i tak, i tak dość spora powierzchnia do dokład­nego przeszukania, Jarek powiedział zamyślony:

- Jaką mamy gwarancję, że dobrze rozumujemy i że słusznie odrzuci­liśmy te jeziorka?

- Niewielką - przyznał pan Kamiński - ale i tak, i tak - jak wiecie - na przeszukanie wszystkich nie starczy nam czasu, więc trzeba było coś postanowić. A poza tym zapomnieliście chyba, że jeszcze istnieje jeden prawdopodobny obszar. I to w zupełnie innej części Andów. Jaką mamy pewność, że ZŁOTY LÓD nie jest właśnie TAM. Tym bardziej, że w tutejszych okolicach, jak to stwierdziła nasza nieoceniona badaczka inkaskiego folkloru Mariena, nawet najstarsi ludzie nie słyszeli nic o Złotym Lodzie. A może coś słyszeli w tamtej okolicy?

- Ba - bąknął Jarek, a Marek, zamyślony głęboko, stwierdził:

- Szukanie igły w stogu siana, i to bardzo małej igły w bardzo dużym stogu, to małe piwo w porównaniu do zadań wyprawy „ZŁOTY LÓD”.


ROZDZIAŁ JEDENASTY,

w którym szanse maleją coraz bardziej, ale na szczęście bardzo stary Indianin opowiada jeszcze starsze legendy



Pesymistyczne stwierdzenie Dzikiej Mrówki na temat szans powodzenia poszukiwań mitycznego Złotego Lodu było niezwykle realistyczne. Po pierwsze bowiem nie bardzo wiadomo było GDZIE należało szukać, po drugie niezbyt było pewne, JAK szukać, a zupełną NIEWIADOMĄ sta­nowił dość przecież istotny w każdych poszukiwaniach fakt, CZEGO właściwie szukać. Mimo to Pan Wojtek wraz z panem Kamińskim zor­ganizowali imprezę z właściwą sobie energią i zapałem, a przede wszyst­kim z właściwą im obu SYSTEMATYCZNOŚCIĄ.

Tak tedy od następnego zaraz dnia po wstępnej lokalizacji „NPNWO” czyli NAJBARDZIEJ PRAWDOPODOBNYCH NIEZIDENTYFIKOWANYCH WODNYCH OBSZARÓW, rozpoczęto żmudne „wy­miatanie” najbliższego jeziora. Było ono zresztą i najbliższe, i największe z pięciu wybranych i zostało ochrzczone - niezależnie od jego geograficz­nej nazwy w języku kiczua - jako „NPNWO nr 1”.

Według starej metody wypróbowanej już przy poszukiwaniach Zato­pionej Wyspy Pan Wojtek podzielił Poszukiwaczy na dwie grupy. Do jednej zakwalifikowano Studenta, Marienę i Jego Brata, do drugiej nale­żeli wszyscy płetwonurkowie, a więc pan Kamiński, który mimo dojrza­łego już mocno wieku doskonale czuł się pod wodą w pełnym płetwonurkowym rynsztunku, Pan Wojtek, posiadający najwyższe płetwonurkowe kwalifikacje i wieloletni staż w tej dziedzinie, dalej Ula - bohaterka ope­racji „ZATOPIONA WYSPA”, Dzika Mrówka i Baleron. Milczący Pablo został mianowany GŁÓWNYM INTENDENTEM OPERACJI ZŁOTY LÓD i na jego głowie spoczywało staranie o obozowisko, o opał na wieczorne ognisko, o zapasy żywności oraz nadzór nad poganiaczami i wreszcie nad stadem dwudziestu pięciu lam, które postanowiono zatrzy­mać na czas trwania poszukiwań.

Część lam została wyznaczona do „Oddziału Bliskiego Transportu”, czyli służyła do codziennego przenoszenia koniecznego sprzętu płetwonurkowego w odpowiednie miejsce nad brzegiem sporego „NPNWO Nr 1”, a następnie nad brzegi nieco odległych „NPNWO Nr 2”, „NPNWO Nr 3”, „NPNWO Nr 4” oraz „NPNWO Nr 5” - jeżeli zajdzie tego potrzeba.

A więc tak jak przy poprzednich poszukiwaniach podwodnych nanie­siono na dokładną mapę jeziora siatkę poszukiwań.

Linie przecinające w poprzek jeziorko oznaczały nylonowe kolorowe linki przywiązane do kotwic, które Pan Wojtek z panem Kamińskim umieścili na dnie jeziorka. Dno na szczęście nie znajdowało się głęboko, jak wynikało bowiem ze wstępnych sondowań nigdzie nie schodziło poni­żej 10 metrów. Dzięki niezwykłej wprost czystości wody w jeziorze, linka zaczepiona na wysokości około jednego metra nad dnem była doskonale widoczna. Odległość między linkami była tak ustalona, aby można było swobodnie penetrować wzrokiem obszar do połowy odległości między linkami. Wzdłuż linek mieli przesuwać się płetwonurkowie pilnie obse­rwując dno pod sobą. Na powierzchni przez cały czas miał pływać ponton z załogą złożoną ze Studenta, Marieny i Jego Brata. W pontonie znajdo­wały się termosy z gorącą herbatą oraz czekolada i odżywcze witaminy, woda bowiem w jeziorze była bardzo zimna i zarówno pan Kamiński, jak i Pan Wojtek liczyli się z koniecznością stosowania częstych przerw w poszukiwaniach na rozgrzewkę i dla wzmocnienia sił.

Rankiem pierwszego dnia poszukiwań pan Kamiński i Pan Wojtek zeszli pod wodę w celu wstępnego sprawdzenia warunków oraz w celu umieszczenia kotwiczek z bójkami i linek. Poszukiwania rozpoczęto od zachodniego brzegu jeziorka, a kolejność poszukiwań była następująca: pierwszy z brzegu miał nurkować Pan Wojtek, dalej Dzika Mrówka, potem w środku Ula, następnie Baleron i na prawym skraju pan Kamiń­ski.

Gdy linki zostały już założone, młodzi płetwonurkowie przygotowali się do pierwszego zejścia pod wodę.

- Ubierać się grubo - ostrzegł Pan Wojtek po wyjściu z wody - bo woda nie najcieplejsza.

Istotnie, włożony do jeziora termometr wskazywał zaledwie plus dwa stopnie! Trzeba było zatem wciągnąć na siebie ciepłą wełnianą bieliznę i dopiero na to wodoszczelny skafander. Rękawy na przegubach rąk zostały dociśnięte, tak żeby do środka nie dostała się lodowata woda, głowę szczelnie osłaniała wełniana pilotka i gumowany czepek, tak że praktycz­nie nie osłonięte pozostały tylko dłonie i twarz.

Teraz jeszcze przytroczyć butle do pleców, nałożyć pas z ciężarkami, na nodze przymocować pochwę z ostrym nożem z najlepszej stali, na twarz założyć maskę i pięć postaci powędrowało do jeziora niezgrabnym krokiem z powodu płetw na nogach.

Jednocześnie Student z Marieną i z Jego Bratem odbili od brzegu wiosłując w dużym nadmuchiwanym pomarańczowym pontonie, na którego burcie widniał wymalowany czarną farbą napis:

GOLDEN ICE EXPEDITION”

i różnokolorowe trzy herby. Pierwszy z nich to biały orzeł na czerwonej tarczy herbowej, drugi to granatowa okrągła tarcza mapy nieba z konste­lacjami białych gwiazd i wstęgą z napisem: „ORDEM E PROGRESSO”, trzeci wreszcie to na błękitnym polu biała lama.

Herby trzech krajów: Polski, Brazylii i Peru.

Przed zanurzeniem się do wody młodzi płetwonurkowie pokryli twarze grubą warstwą białego kremu, aby ochronić skórę od zimna i teraz wyglą­dali już zupełnie jak przybysze z jakiejś obcej odległej planety.

Poganiacze lam, pilnujący zwierząt pasących się obok i wyskubujących jakieś mizerne resztki roślinności przyczajonej między skalnymi okruchami, patrzyli zaciekawieni na to nieznane im zapewne widowisko. Patrzył też i Pablo, ale z jego kamiennego oblicza nie można było niczego odczy­tać, żadnego wrażenia. Jakby był wykuty z brunatnoczerwonej skały, jakiegoś odłamka odłupanego z jednej z wielu otaczających jezioro gór.

Granatowa powierzchnia górskiego jeziora była gładka jak stół i nawet najdrobniejsza zmarszczka nie mąciła wspaniałego obrazu odbijających się w lustrze wody okolicznych szczytów.

W obrazie tym królował odwrócony do góry nogami majestatyczny stożek wygasłego wulkanu okryty nieskazitelnie białą czapą wiecznego śniegu. Z obu stron wulkanicznego stożka ostro rysowały się niebotyczne, dostępne chyba tylko dla ptaków dzikie, poszarpane w fantastyczne kształty skaliste granie. Jeszcze niżej odbijały się w ciemnogranatowej wodzie kłębki białych obłoków płynących na rozsłonecznionym niebie.

- Brr, ale zimna woda! - wzdrygnęła się Ula, gdy zaczęła się zanurzać w głąb jeziora i gdy lodowata toń ogarnęła jej niczym nie osłonięte ręce i nasmarowaną tłuszczem twarz.

- Po powrocie do kraju zgłaszam się do „Klubu Morsów”, którzy pły­wają zimą w morskich przeręblach! - krzyknął Dzika Mrówka do zanu­rzającej się obok Uli.

- Do Morsów? - zdziwiła się. - A po co?

- Żeby się choć trochę ogrzać po tej kąpieli! - roześmiał się Dzika Mrówka.

- No, ty to się już chyba wyspecjalizowałeś w NISKICH TEMPERA­TURACH!

- Fakt! - zgodził się Marek - ale moją specjalnością są BARDZO NISKIE TEMPERATURY W BARDZO GORĄCYM KLIMACIE!

Na dalszą rozmowę nie było czasu, bo obydwoje zanurzyli się. Zimna jak lód woda była przejrzysta jak kryształ. Pokryte skalnymi głazami dno schodziło dość łagodnie w dół i było doskonale widoczne w świetle pada­jącego z góry słonecznego światła.

W takich warunkach uwiniemy się raz dwa z „wymiataniem” tego jeziora - pomyślała Ula płynąc wzdłuż swojej linki i przypomniała sobie w tej chwili tak bardzo ciemne i wręcz ponure wody w jeziorze, w którym poszukiwano „Zatopionej Wyspy”.

Na dnie nie rosły żadne wodorosty, tylko niektóre głazy pokrywał jakiś niby-mech i ewentualne złote skarby Inków nie miałyby gdzie się schować przed wzrokiem płetwonurków.

Jeżeli w ogóle coś tu jest schowane - przyszło na myśl Dzikiej Mrówce, który dość szybko płynął wzdłuż nylonowej linki z zawiązanymi co kilka metrów kolorowymi szmatkami - to najpewniej to „coś” leży nie przy brzegu jeziora, a bliżej jego środka. Ci starożytni Inkowie na pewno - jeżeli już topili swoje skarby - nie rzucali ich ot tak sobie z brzegu jak kamienie do wody, lecz chyba wywozili łodziami i zatapiali w jakichś skrzyniach lub też workach albo beczkach.

A my tu tymczasem przeszukujemy całe jezioro metr po metrze i od jednego brzegu do drugiego - zżymał się w myślach, jako że Marek już miał niestety taką naturę, że bardzo szybko zapalał się do każdego, naj­bardziej nawet nieprawdopodobnego, pomysłu i czasem jeszcze szybciej zniechęcał się, szczególnie jeśli realizacja tego pomysłu okazywała się monotonna i nużąca. Tak było i tym razem, i być może Dzika Mrówka nawet miał trochę racji w swoim rozumowaniu, Pan Wojtek jednak razem z panem Kamińskim uważali, że każde „podejrzane” jeziorko musi być bardzo dokładnie spenetrowane. Żeby mieć absolutną pewność, że na dnie nikt żadnych skarbów nie schował.

Po zakończeniu pierwszej rundy poszukiwań płetwonurkowie wynu­rzyli się, aby trochę odpocząć i zagrzać się dobrą gorącą herbatą z termosu i mleczną czekoladą z orzechami, a niezmordowany pan Kamiński z Panem Wojtkiem przesunęli linki z kotwiczkami i bójkami w nowe poło­żenie.

I znowu wszyscy zanurzyli się w naprawdę lodowate wody andyjskiego jeziorka.

Żeby tak choć jeden węgorz do pomocy - pomyślała Ula zmarznięta już bardzo i nieco zniechęcona beznadziejnie nudnym „wymiataniem” jeziorowego dna - nie musiałby to nawet być WĘGORZ WSPANIAŁY, jak wtedy, wystarczyłby zwykły węgorz, ba, wystarczyłaby zwyczajna, najzwyczajniejsza rybka.

Niestety jak okiem sięgnąć, w podwodnym wysokogórskim świecie nie pojawił się -jak dotąd - żaden ślad rybiego życia. Nic, ani nawet choćby najmniejszej rybki, ani nawet żadnej żaby czy choćby maleńkiej kijanki, śmiesznej kulki merdającej na wszystkie strony jeszcze śmieszniejszym ogonkiem.

- No i jak, płetwowe nurki? - zapytał wieczorem pierwszego dnia poszukiwań pan Kamiński, gdy jak to już weszło w zwyczaj, siedzieli przy niewielkim ognisku i podziwiali bielejący w oddali szczyt wulkanu na tle ciemnego rozgwieżdżonego złotymi gwiazdami nieba.

- Żeby tak prawdę powiedzieć - odezwał się Dzika Mrówka - to nie­wesoło. A właściwie po prostu zupełnie nieciekawie. Jeszcze gorzej niż w tamtym jeziorze z ZATOPIONĄ WYSPĄ. Tam to przynajmniej z każ­dego „wymiatania” coś się wyciągnęło na powierzchnię.

- Na przykład? - zainteresował się pan Kamiński.

- Na przykład stare wiadro - zaczął wyliczać z wielce poważną miną Dzika Mrówka - albo jeden dziurawy kalosz albo jakiś dziurawy i przer­dzewiały nocnik, albo jeszcze jakiś inny starożytny skarb.

- Takich „skarbów” to rzeczywiście tutaj brakuje - roześmiał się pan Kamiński. - Na razie - dodał po chwili - bo nigdy nie wiadomo, co może być. Ludzie dotrą wszędzie, do najbardziej odludnego zakątka świata, żeby zaśmiecić i zniszczyć ten zakątek.

- Rzeczywiście, daleko nie trzeba szukać - odezwała się w tym momen­cie Ula - i spojrzała wymownie w kierunku Dzikiej Mrówki.

Za Ulką spojrzeli wszyscy obecni i wszyscy też dojrzeli zwinięty w sporą kulkę staniol od zjedzonej przed chwilą czekolady, który błyszczał w świetle ogniska... tuż, tuż koło butów Dzikiej Mrówki.

Chłopak schylił się i podniósł staniolową kulkę z mchu i tak się przy tym zarumienił, że widać to było nawet przy drgającym i słabym blasku niewielkiego ogniska.

- Ja... - zaczął bąkać - to jest... chciałem powiedzieć, że się zamyśli­łem... i tak jakoś...

- Właśnie - przerwał mu pan Kamiński - tak już jakoś to się dziwnie na tym świecie dzieje, że jak odruchowo, jak bezmyślnie, to człowiek śmieci, a jeszcze chyba nigdy się nie zdarzyło, żeby ten sam człowiek odruchowo na przykład posprzątał po sobie...

Roześmieli się prawie wszyscy, bo Dzikiej Mrówce jakoś nie było do śmiechu i tylko mruknął pod nosem:

- No, no, zejdźcie może już ze mnie, bo mi okropnie duszno!


Pierwsze z badanych jezior, czyli „NPNWO Nr 1” było największe z pięciu „podejrzanych”, nic więc dziwnego, że przez pierwsze cztery dni pod rząd nasi Poszukiwacze Złotego Lodu mieli co przy nim robić. Wsta­wali codziennie rano i zaraz po śniadaniu zanurzali się w lodowatej wodzie. Po dwóch godzinach następowała dłuższa przerwa dla rozgrzewki i regeneracji sił, a potem jeszcze dwukrotnie wchodzono do jeziora i prze­pływano je tam i z powrotem.

Tam i z powrotem. Z jednego brzegu na drugi. I tak w kółko minuta po minucie, godzina po godzinie, dzień po dniu.

I - jak dotychczas - NIC.

ŻADNEGO ŚLADU. Żadnego skarbu, nawet najmniejszej okruszyny złota, nie mówiąc już o jakimś mitycznym wciąż niezrozumiałym ZŁO­TYM LODZIE.

Co to za Złoty Lód? - myślał w kółko i niemal bez przerwy Jego Brat, spędzający większość dnia w charakterze członka załogi gumowego pon­tonu - a że najlepiej ostatnio mu się myślało głośno, więc też zarówno Mariena, jak i Student byli nieraz mimowolnymi słuchaczami Jarkowego wewnętrznego monologu.

- Że „Zloty”, to dość zrozumiałe, bo skarby Inków to było głównie złoto. Złoto i szlachetne kamienie, ale przede wszystkim złoto. No więc złoto mamy z głowy. Ale „Lód”? Co może oznaczać „Lód”. Może to oznacza bardzo niską temperaturę? Jeżeli tak, to na pewno temperatura poniżej zera. Ale co to ma wspólnego ze skarbem? A może Inkowie zatapiali swoje skarby w zimie? Kiedy jeziora pokrywał lód? To by było nawet logiczne i jakoś może kojarzy się razem. Złoty skarb i lód, w którym trzeba było rąbać przeręble, żeby utopić skarby.

Albo jeszcze inaczej. Lód może oznaczać na przykład lodowiec, ot choćby taki, który spływa z gór. I jezioro, gdzie zatopili skarby, rodzi się z lodowca? Nie, to żadna informacja, bo tutaj wszystkie jeziorka rodzą się z topniejących lodowców. No więc co?

I dlaczego „zatopili Złoty Lód w jeziorze”? A może to lodowiec scho­dził aż do samego jeziora i jakby się topił w nim? To w takim razie dla­czego „Złoty”?

I na dodatek to przeglądanie się „przez cały rok”. Nie, nic z tego nie rozumiem, ale jestem pewien, że właśnie w tych słowach kryje się cała tajemnica. Na pewno.

Jarek zakończył swój monolog, którego cierpliwie wysłuchali Mariena i Student, ale po jego zakończeniu cała trójka była - prawdę mówiąc - tak samo mądra jak przed rozpoczęciem głośnego rozmyślania. Zresztą ni­kogo to już nie dziwiło, bo mniej więcej takie same „rozmowy samego z sobą” przeprowadzał Jego Brat od dłuższego już czasu i do tego po kilka razy dziennie.


Tymczasem przeszukiwanie pierwszego jeziora powoli dobiegało koń­ca. Jeszcze kilkanaście nawrotów płetwonurków w lodowatej wodzie tuż nad dnem, z jednego brzegu na drugi, jeszcze kilka nawrotów i na dokład­nej mapie „Rejonu Poszukiwań Wyprawy Złoty Lód” pan Kamiński grubą czerwoną kreską przekreślił jezioro oznaczone symbolem „NPNWO Nr 1”.

- No to jesteśmy o jedno jezioro do przodu! - stwierdził Pan Wojtek wieczorem tego dnia.

- Do przodu? - zdziwił się szczerze Dzika Mrówka - a mnie by się raczej wydawało, że jesteśmy z tym jeziorem raczej DO TYŁU!

- Widzisz, Mrówa - roześmiał się Pan Wojtek - wszystko zależy od punktu widzenia. Przypomniało mi się w związku z tym takie wydarzenie z mojego marynarskiego życiorysu. Kiedyś na statku, na którym pływa­łem, tak zwana „czarna brygada” celników zrobiła mi dokładną rewizję całej kabiny. Co oni tam wtedy nie wyprawiali? Zrywali izolację kabiny, zdemontowali wszystkie lampy i szalunek całego sufitu, rozkręcili mi umywalkę, przetrząsnęli dokładnie każdą sztukę czystej i brudnej bieliz­ny, przejrzeli każdą stronę w każdej książce. I na koniec ich szef podsunął mi do podpisania „protokół przeszukania”. Wtedy ja nie chciałem tego protokołu w żaden sposób podpisać. Bo tam było napisane jak byk: „Wy­nik przeszukania - negatywny” z powodu, że nic niedozwolonego nie znaleziono, a ja uważałem, że wynik przeszukania jest pozytywny, ponie­waż nie znaleziono nic niedozwolonego czy podejrzanego.

Tak więc to co dla celników było „negatywne”, dla mnie było „pozy­tywne” - zakończył Pan Wojtek.

- I odwrotnie - dorzucił ze śmiechem pan Kamiński, który przez wiele lat swego życia pływał na statkach i dla którego bardzo bliskie były „bla­ski i cienie” marynarskiego codziennego żywota.

Kolejnego ranka poczciwe lamy przeniosły sprzęt płetwonurkowy nad drugie jeziorko, czyli na brzeg „NPNWO Nr 2”.

Znowu zaczęło się to samo. Kotwiczenie linek, ubieranie się w stroje płetwonurkowe, zanurzanie się... brrr... w lodowatej wodzie i żmudne przeszukiwanie.

- Wynik przeszukania NEGATYWNY! - meldowali odtąd płetwonur­kowie tkwiącemu na pontonie Studentowi, który prowadził całą „buchalterię” poszukiwań.

Takie lakoniczne meldunki powtarzały się za każdym kolejnym wynu­rzeniem i po dwóch tym razem dniach poszukiwań drugi krzyż nazna­czony grubą czerwoną krechą wykluczył „Najbardziej Prawdopodobny Niezidentyfikowany Wodny Obszar Numer 2” z rejestru.

Podobny krzyż przekreślił po dwóch dalszych dniach „NPNWO Nr 3”.

Z kolei lamy wdrapały się na wznoszący się o trzysta metrów wyżej mały płaskowyż, na którego powierzchni ciemniały dwa niewielkie je­ziorka. O kilkadziesiąt metrów wyżej rozpoczynał się obszar pokryty już wiecznym śniegiem, który nigdy nie topniał i który zalegał tu zapewne od bardzo, bardzo wielu lat.

Nastroje płetwonurków pogarszały się - co tu ukrywać - po zakończe­niu poszukiwań każdego jeziorka. Szczególnie odczuwał to Dzika Mrów­ka. On też tracił najwyraźniej humor i - co było najbardziej widomym tego dowodem - odzywał się coraz rzadziej, a jeżeli już, to wypowiedzi chłopca były w nastroju coraz bardziej minorowym.

Ten bardzo duży stóg siana już się kończy, a szpilki jak nie było, tak i nie ma - powiedział do Uli, gdy stanęli nad brzegiem NPNWO Nr 5.

- Nie przejmuj się, Marek - próbowała go pocieszać Ula - a może to właśnie tu. Przecież pamiętasz, jak kiedyś tłumaczyłeś mi rozmaite dziwne prawa.

- Jakie znów prawa? - Dzika Mrówka wzruszył z rezygnacją ramiona­mi.

- A takie różne, jak na przykład „prawo kromki chleba” czy „prawo ostatniej kieszeni” - roześmiała się Ula.

- Prawo kromki chleba oraz ostatniej kieszeni? - zdziwiła się Mariena - nigdy o takich nie słyszałam.

- To takie bardzo skomplikowane prawa - Ula zaczęła tłumaczyć Marienie. - Według jednego na przykład, jeżeli wypadnie ci kiedykolwiek z ręki kromka posmarowana masłem, to zawsze upadnie na ziemię posmarowaną stroną, a nigdy odwrotnie...

- A rzeczywiście - przytaknęła Mariena.

- A jak na przykład leży na ziemi deska z gwoździem, to zawsze gwóźdź sterczy do góry. Nigdy odwrotnie. A co do kieszeni... Gdy czegoś szukasz, to od której byś kieszeni nie zaczęła, zawsze szukana rzecz znaj­duje się w ostatniej kieszeni, do której zaglądniesz.

- Jak to dobrze, że w sukienkach najczęściej nie ma żadnych kieszeni - roześmiała się Mariena.

- A w dżinsach? - wtrącił Jego Brat.

- Dżinsy to mam zawsze takie obcisłe, że w żadnej kieszeni nic się nie zmieści.

- Fakt! - przyznał Jego Brat, spojrzał na Marienę, która akurat była w dżinsach i zupełnie nie wiadomo dlaczego zarumieniła się nagle.


Niestety!

Wbrew optymizmowi Uli w piątym jeziorku nic nie znaleziono. Ani żadnych skarbów, ani żadnego złota, ani nawet choćby „trochę srebra na otarcie łez” - jak skwitował nieudane poszukiwania Pan Wojtek.

- No i co TERAZ? - zapytał Dzika Mrówka, gdy codziennym zwycza­jem zasiedli wieczorem przy niewielkim obozowym ognisku. Ognisko było zupełnie mizerniuteńkie, najbliższe bowiem uczciwe drzewo rosło najprawdopodobniej w odległości dobrych kilku dni drogi od górskiego obozowiska, a główny zaopatrzeniowiec obozu Pablo zdołał zgromadzić tylko jakieś niewielkie gałązeczki małych wysokogórskich krzewów, które czepiały się nagich prawie skał na tych wysokościach.

Przy ognisku oprócz Poszukiwaczy Złotego Lodu i Pabla siedzieli też wszyscy poganiacze lam. Nieruchomi, z kolanami podkurczonymi pod brodą, okryci wełnianymi opończami, w wełnianych czapeczkach na gło­wach, palili w milczeniu fajki.

Po pytaniu Dzikiej Mrówki zapadła przy ognisku głucha cisza. Bo też faktycznie nikt z obecnych nie potrafił na to pytanie dać żadnej odpowie­dzi. Ani pan Kamiński, który był faktycznym kierownikiem i fundatorem nieudanej w końcu wyprawy, ani Pan Wojtek, który do ostatniego dnia wykazywał niezwykłą energię i nie tracił nadziei pomimo wszelkich niepowodzeń czy kłopotów, ani Student, który siedział teraz zamyślony mar­kotnie, ani tym bardziej Mariena, Ula, Baleron czy Jego Brat.

- No cóż - odezwał się po długiej chwili milczenia pan Kamiński - trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Zrobiliśmy, co do nas należało, prze­szukaliśmy wszystkie pięć jeziorek, przeżyliśmy ciekawą przygodę, a że nie udało nam się nic znaleźć? To się zdarza i z tym zresztą należało się liczyć od samego początku.

- Niby prawda, ale jaka to byłaby radość, żeby tak jednak okazało się, że to wszystko, w co wierzyliśmy, to prawda, a nie tylko nasze piękne, ale nie ziszczone marzenia - westchnęła Ula, która umiała zawsze ująć swe myśli w ładne słowa.

- A zatem - odezwał się znowu pan Kamiński - mamy dziś POŻE­GNALNY WIECZÓR.

- To może coś zaśpiewamy! - zaproponowała ni stąd, ni zowąd Ula.

- Zaśpiewamy? - zdziwił się Dzika Mrówka, któremu - jak wszyscy wiedzieli - słoń musiał w młodości na ucho nastąpić i który ze śpiewem zawsze był na bakier.

- A dlaczego by nie! - podchwyciła Mariena - a co zaśpiewamy?

- Jeżeli już jutro stąd odchodzimy, z tych wspaniałych gór, do których już chyba nie powrócimy, to może najlepiej „Góralu, czy ci nie żal”? - zaproponowała Ula.

I zaśpiewali wszyscy razem, bo wszyscy znali tę piosenkę, jak zresztą chyba wszyscy Polacy ją znają. Tęskna melodia odbijała się echem od andyjskich skał i szczytów, ale śpiewający byli bardzo, bardzo daleko myślami stąd, byli teraz hen, gdzieś pod Giewontem i wcale im się nie zdawało, że trzeba by ustawić prawie cztery takie Giewonty jeden na drugim, żeby sięgnąć do szczytu nieodległego wulkanu. Dla nich polski Giewont to dopiero była GÓRA!

A potem Student, który pochodził, jak się okazało z Podhala, zaczął opowiadać piękne góralskie gadki i legendy, i do tego równie piękną góralską gwarą. I tak ciągnęły się długo w noc opowieści z dalekiej ojczyzny aż w końcu jeden z Indian, najstarszy z obecnych, przestał pykać fajkę i zapytał po hiszpańsku, o czym ten młody człowiek tak opowia­da.

Mariena zaczęła tłumaczyć i powiedziała, że właśnie ten młody czło­wiek też pochodzi z gór, które nazywają się Tatry i że opowiada legendy, które słyszał od swego dziadka, a ten z kolei od swojego i tak pokolenie przekazywało pokoleniu wiadomości o tym, co się kiedyś zdarzyło.

- U nas też są takie opowieści - powiedział stary Indianin i zamyślił się głęboko, patrząc na srebrzący się w świetle księżyca stożek wulkanu.

- Dawno, bardzo dawno temu w naszej wiosce żyła piękna dziew­czyna - zaczął nagle mówić stary Indianin. - Oczy miała jak dwie gwiazdy, usta jak czerwone kwiaty opuncji, które rosły wokół jej domu, głowę nosiła dumnie na pięknej długiej szyi jak najbardziej szlachetna lama, nogi miała śmigłe i mocne jak dzika guanako. Ale najpiękniejsze miała włosy. Sięgały jej aż do kolan, gęste były jak najgęstszy las w dolinach i czarne jak najczarniejsza księżycowa noc.

Dziewczyna była wesoła i przez cały dzień słychać było w wiosce jej śpiew i głośny śmiech, a codziennie wczesnym rankiem piękną dziewczynę można było zastać nad jeziorem, jak przeglądała się w jego wodach i czesała swoje piękne włosy.


Stary Indianin mówił śpiewnym tonem przymknąwszy oczy. Co kilka zdań milknął, czekając chwilę aż Mariena przetłumaczy opowieść z hisz­pańskiego na polski.


- W tych bardzo dawnych czasach - zaczął po chwili stary India­nin - na ziemi obok ludzi żyli też bogowie. Bogów było wielu, ale najważniejszym z nich był główny bóg - BÓG-SŁOŃCE. Miał on swoją siedzibę na samym szczycie Góry Ognia - tu stary Indianin wskazał ręką widoczny w księżycowym świetle stożek wulkanu. - Mieszkał w szczerozłotym pałacu, siadywał na tronie ze szczerego złota, a wszystkie sprzęty i wszystkie naczynia w swym pałacu miał też ze złota i ze szlachetnych kamieni.

Gdy Bóg-Słońce siedział na swym tronie, widział wszystko, co się dzieje na całej ziemi, od największych gór, mórz i rzek do najdrobniejszego ziarenka, do najmniejszego robaczka schowanego pod ska­łą.

Bóg-Słońce miał wszystko, czego mógł zapragnąć, ale był wciąż smutny, bo żył zupełnie sam w szczerozłotym pałacu, siadywał na tronie ze szczerego złota zupełnie sam i samotnie również jadał ze szczerozłotych naczyń.

I pewnego dnia zobaczył w maleńkiej inkaskiej górskiej wioseczce piękną dziewczynę, która codziennie wczesnym rankiem wychodziła przed dom rodzinny, przeglądała się w wodach jeziora i czesała swoje piękne, długie, czarne włosy.

I porwał Bóg-Słońce piękną inkaską dziewczynę z naszej wioski i zrobił ją swoją żoną. Posadził obok siebie na szczerozłotym tronie w szczerozłotym pałacu na Górze Ognia. I odtąd Bóg-Słońce już nie był smutny, bo skończyła się jego samotność.

Lecz dla odmiany Boska Małżonka była wciąż smutna, tęskniła bowiem za maleńką ubogą wioską, a włosy jej traciły swe aksamitne blaski, nie miała bowiem gdzie się przeglądać ani gdzie czesać swych włosów, na tych wysokościach bowiem, gdzie mieścił się pałac Boga-Słońca, panował cały okrągły rok wieczny mróz, śnieg i lód.

I ulitował się wspaniały i wielki władca nad smutkiem swej pięknej Boskiej Małżonki, i postanowił, że odtąd jedno jezioro u stóp Góry Ognia nigdy nie będzie zamarzać, aby Boska Małżonka Boga-Słońca mogła przez cały rok codziennie rankiem przeglądać się w jego wodach i czesać wspaniałym złotym grzebieniem wysadzanym naj­piękniejszymi kamieniami swoje długie aksamitnoczarne włosy.”

Gdy Mariena tłumacząca inkaską opowieść dotarła do tego miejsca, gdzie była mowa o jeziorze, w którym przez cały rok przegląda się Bóg-Słońce i Jego Małżonka, wszyscy Poszukiwacze Złotego Lodu poderwali się jak jeden mąż. Wszystkich naraz poraziła jak błyskawica jedna i tą sama myśl.

Dzika Mrówka nie wytrzymał pierwszy. Podskoczył do góry i wrzasnął przeraźliwym głosem:

EUREKA!

aż odpowiedziało mu rozgłośne echo odbite od okolicznych gór:

EUREKA!

a potem złapał Ulkę i Jarka, postawił dziewczynę w środku i obaj z poważnym zazwyczaj bratem bliźniakiem wykonali zapomniany już nieco w rodzinie, a tak częsty w dziecinnych czasach uroczysty

TANIEC PTAKA-DZIWAKA!


ROZDZIAŁ DWUNASTY (I OSTATNI),

w którym nareszcie okazało się, że kipu mówiło najprawdzi­wszą prawdę



Nie trzeba chyba nikomu, kto choć troszeczkę poznał Dziką Mrówkę, wyjaśniać ani tłumaczyć, dlaczego chłopak przez całą najbliższą noc nie zmrużył oka. Zresztą wszyscy Poszukiwacze Złotego Lodu byli niezwykle podnieceni i podekscytowani.

- Że też tobie to wcześniej do głowy nie wpadło! - Dzika Mrówka z wyraźną pretensją w głosie zwrócił się do Jego Brata, gdy już całe towa­rzystwo ochłonęło nieco z wrażenia, jakie zrobiła stara inkaska legenda opowiedziana przez starego Indianina i gdy wszystkich obecnych olśniła jedna i ta sama myśl.

- To może być nasza OSTATNIA SZANSA! - stwierdzili zgodnie pan Kamiński i Pan Wojtek i oczywiście od razu na szczegółowej mapie wypisano obok maleńkiego jeziorka wypełnionego wodą słoną od rozmai­tych mineralnych związków nową jego nazwę, a mianowicie:

JEZIORO OSTATNIEJ SZANSY


Jego Brat nie zwracał jednak zbytniej uwagi na natrętne pytania Dzikiej Mrówki, a nawet na zupełnie przecież niesłuszne pretensje, Jarek bowiem nadal był głęboko zamyślony.

- Nad czym znowu tak myślisz? - niecierpliwił się Marek. - Już wszystko jest zupełnie jasne. No, nie?

- Niby fakt, ale...

- Co za ale? Jakie „ale” może w ogóle być w tak jasnej sytuacji? - Dzika Mrówka przewracał się z boku na bok na swym turystycznym materacu, zamknięty szczelnie po sam czubek nosa w puchowym śpiworze, w któ­rym zresztą, zgodnie z wydrukowanymi na nim informacjami, można było spać na gołej ziemi (a ściślej na gołym śniegu) aż do temperatury -15°.

- Takie „ale”, że dalej nie wiemy, co znaczy ZŁOTY LÓD - zastana­wiał się Jego Brat.

- Ale czy to ważne?

- Wszystko jest ważne. I wszystko COŚ musi znaczyć. Ja ci to mówię. Tylko nie mogę rozgryźć do końca. Brakuje mi drobiazgu, żeby wszystko zrozumieć do samego końca.

- Jakiego drobiazgu?

- Ba, sam bym to chciał właśnie wiedzieć - westchnął Jego Brat i obrócił się na drugi bok, co było niechybnym znakiem błyskawicznego zapadania w sen.

Do Dzikiej Mrówki natomiast sen nie przychodził przez długie nocne godziny. Wciąż kłębiły mu się po głowie jakieś skomplikowane myśli. Bez przerwy wyobrażał sobie jutrzejszy dzień, oczyma wyobraźni przeżywał raz po raz to, co miało się jutro wydarzyć i był bardzo bliski podjęcia decyzji natychmiastowego wykopania się z ciepłego śpiwora, wstania, wyjścia z namiotu i rozpoczęcia zaraz, natychmiast, przy świetle księżyca i jakiegoś podwodnego reflektora przeszukiwania Jeziora Ostatniej Szan­sy.

Jak on może spać w takim momencie? - oburzał się po raz nie wia­domo który na chrapiącego rozgłośnie brata bliźniaka. Bo do Balerona, a nawet do Studenta i Pana Wojtka nie miał zbytnich pretensji. Lubił ich wszystkich, a pana Wojtka nawet szanował, ale ostatecznie co Jego Brat to Jego Brat. Tak jak on wymyśleć coś, tak zapamiętać, tak bezbłędnie sko­jarzyć poszczególne luźne fragmenty w jedną logiczną całość to najle­piej potrafi jednak tylko Jego Brat.

Fakt!

A on śpi!!! Coś okropnego!!!

Jakoś jednak nadszedł ranek i Dzika Mrówka jako jeden z pierwszych był na nogach, poganiając wszystkich dokoła.

- Coś taki w gorącej wodzie kąpany? - zapytał go w pewnym momencie Baleron. - Najważniejsze dobrze zjeść. Jeżeli w Jeziorze Ostatniej Szansy jest COŚ, to chyba nie ucieknie. Jeżeli Inkowie tam zatopili swoje skarby przeszło czterysta lat temu, to jeszcze parę godzin mogą one na nas poczekać - zakończył pracując przy tym bez przerwy szczękami.

- Ale ty jesteś prymitywny! - oburzył się prawie zupełnie szczerze Mrówka, który miał sam do siebie pretensje, że z powodu podniecenia nieomal zupełnie stracił apetyt, czego najlepszym dowodem był fakt, że zjadł jajecznicę zaledwie z czterech jajek na boczku. - Jak można myśleć o jedzeniu, kiedy tam czeka na nas SKARB INKÓW! - Marek wskazał ręką w stronę wierzchołka wulkanu, w tym bowiem kierunku leżało niezamarzające jeziorko, czyli JEZIORO OSTATNIEJ SZAN­SY.

Śniadanie - według Marka - wlokło się niemożliwie, tak samo w śli­maczym tempie odbywał się załadunek płetwonurkowego sprzętu na lamy cierpliwie przeżuwające swój pokarm.

Wreszcie ruszyli. Lamy z łatwością wdrapały się najpierw na niewielki płaskowyż, na którym leżały skreślone już czerwonym krzyżem na mapie NPNWO Nr 4 i 5 i niosły ciężkie juki w jeszcze wyższe rejony, gdzie zalegały wieczne śniegi i gdzie przez okrągły rok panowały mroźne tem­peratury.

Tam, okolone bielą śniegu, zieleniło się szmaragdowe wodne oczko. W jego gładkiej powierzchni odbijał się w całej okazałości regularny, biały od wiecznego śniegu stożek obecnie wygasłego wulkanu.

- Lustro Małżonki Boga-Słońca - wyszeptała Ula zauroczona niezwy­kłym pięknem surowego krajobrazu.

To tutaj każdego ranka przegląda się ona i czesze swe długie czarne aksamitne włosy - myślała.

Nie pora była jednak na zachwyty, bo czas naglił.

Płetwonurkowie przebrali się w skafandry, przytroczyli ostatnie już butle z resztkami tlenu i podeszli do brzegu szmaragdowego jeziorka.

Pan Wojtek zanurzył termometr w wodzie i po chwili oznajmił:

- Pocieplała.

- Ile? - zapytał Dzika Mrówka z nadzieją w głosie.

- CZTERY!!!

- Plus? - dopytywał się Marek.

- Nie, oczywiście, że MINUS!!! - roześmiał się Pan Wojtek.

- Ojejej! - Dzika Mrówka wzdrygnął się cały. Jeszcze nie wszedł do wody, a już mu było zimno! A co dopiero będzie potem?

Pan Kamiński rozstawił płetwonurków wzdłuż brzegu w odległości mniej więcej dziewięciu - dwunastu kroków jeden od drugiego. Z lewej strony Pan Wojtek, dalej Dzika Mrówka, w środku Ula, potem Baleron i pan Kamiński.

- Linek nie zakładamy - oznajmił pan Kamiński - bo jeziorko za małe. Mam nadzieję, że woda jest na tyle przejrzysta, że damy radę spenetrować je w miarę dokładnie za jednym zanurzeniem. Tylko uwaga! Po pierwsze woda jest naprawdę bardzo zimna, a po drugie jej gęstość jest znacznie większa i dlatego każde z was ma dziś dodatkowe obciążenie, bo inaczej to byśmy wszyscy pływali po powierzchni jak korki. I jeszcze jedno! Jeżeli ktoś COKOLWIEK zauważy na dnie, niech się NATYCHMIAST wynurzy i melduje! Zrozumiano?

- Zrozumiano! - odrzekli chórem.

- Są jakieś pytania?

- Nie ma.

- No to START!

Płetwonurkowie poczęli wchodzić do wody jeszcze bardziej lodowatej niż w poprzednich jeziorkach. Przez krótki, króciuteńki moment Ula nachyliła się nad szmaragdową powierzchnią i wydało jej się nagle, że widzi śniadą twarz indiańskiej dziewczyny i długie gęste czarne włosy. W następnej chwili jednak woda zmąciła się i obraz czarnowłosej piękności rozmazał się i znikł.

Dzika Mrówka zanurzył się pod wodę. Tu pod powierzchnią było dziw­nie, zupełnie inaczej niż w tylu już wodach, w tylu jeziorach, rzekach, a nawet morzach, w których Marek się zanurzał. Przede wszystkim było jasnozielone, a gdy spojrzał na swą rękę, wydała mu się też jakaś dziwna. I kolor miała zdecydowanie inny i kształt, a w ogóle Marek patrzył na SWOJĄ rękę jak na jakąś OBCĄ.

Pewno promienie świetlne zupełnie inaczej się w tej wodzie załamują - domyślił się po chwili.

Schodził z dużą trudnością w dół, coraz wyraźniej bowiem dawał się odczuć inny ciężar właściwy otaczającej wody, gęstej i ciężkiej od rozpu­szczonych w niej rozmaitych soli, dzięki czemu też woda ta nigdy nie zamarzała.

Marek schodził coraz niżej i niżej, dno bowiem w tym miejscu opadało dość stromo. Mimo to wokół wciąż było całkiem jasno i kiedy Dzika Mrówka spojrzał w pewnym momencie w bok, zauważył zupełnie wyraź­nie sylwetkę Uli, płynącej również w dół.

Znowu spojrzał przed siebie

i...

... z wielkiego wrażenia...

zamknął szybko oczy

a

.

.

.

potem

JESZCZE SZYBCIEJ JE OTWORZYŁ!


Bo oto nagle w odległości zaledwie kilku metrów przed sobą dostrzegł... nie... to zupełnie niemożliwe... ale jednak... tak... naprawdę... otóż na dnie leżały jedno obok drugiego...

... olbrzymie...

... NACZYNIA!

W szmaragdowym, rozproszonym, nierealnym i jakby księżycowym świetle błyszczały te naczynia nieskazitelnym...

Ojej! - zdołało się pomyśleć Dzikiej Mrówce.

Nie wierząc własnym oczom odbił się mocno płetwami i wyciągnął ręce przed siebie, żeby dotknąć... żeby dotykiem sprawdzić, że jednak to jest jawa, a nie dalszy ciąg marzeń czy też jakiegoś nierealnego snu.

I już, już Dzika Mrówka miał dotknąć złote naczynie, gdy nagle poczuł pod palcami zimną, gładką powierzchnię, w głębi której schowane były złote naczynia.

CO TO? - zdumiał się - DLACZEGO TE NACZYNIA SĄ I JEDNO­CZEŚNIE ICH NIE MA?

Wyciągnął rękę raz jeszcze. I znowu palce natknęły się na śliską, prze­źroczystą, gładką jak szkło powierzchnię, w głębi której wtopiona była wyraźnie widoczna złota misa.

LÓD

- przemknęło błyskawicą przez głowę Dzikiej Mrówki.

ZŁOTY LÓD!!!

- zrozumiał w jednej chwili.

A zatem Inkowie przed zatopieniem swych złotych skarbów wtopili je w jakiś sposób w bryły lodu, a ZŁOTY LÓD zatopili w jeziorku. I lód oczywiście utonął, bo był ciężki od złota w nim wtopionego i nie roztopił się, bo na tej wysokości temperatura jest zawsze poniżej zera, a woda w jeziorku nie zamarza, bo jest bardzo słona!

To wszystko przemknęło w głowie Dzikiej Mrówki, gdy palce jego gła­skały lodową gładź.

A

WIĘC

KIPU

MÓWIŁO

NAJPRAWDZIWSZĄ PRAWDĘ!!!

- pomyślał Marek i odbił się potężnie w górę.

Po chwilce wynurzył się z głośnym pluskiem lodowatej wody na środku słonego jeziorka, wyrwał ustnik z ust i wrzasnął na całe gardło:

ZNALAZŁEM ZŁOTY LÓD!

- Złoty Lód? - nie zrozumiał Jego Brat. - Gdzie?

- Tam na dole. Indianie wtopili złoto w lód i lód zatopili w jeziorze. HURRA!!!

- FAKT! - Jego Brat podniósł rozradowaną twarz do góry, złapał się obiema rękoma za głowę.

- Teraz WSZYSTKO jest jasne! - krzyknął. - Że też nie wpadłem na to. Przecież to oczywiste!

W tym momencie z głębi jeziora wypłynęła Ula. Wyrwała ustnik i krzyknęła:

- Znalazłam skarb! Olbrzymi skarb! Całe dno pokryte jest ZŁO­TEM!

Prawie równocześnie wyprysnął też w górę Baleron z przeraźliwym wrzaskiem:

- HURRA! Wynik przeszukania POZYTYWNY!!! Na dnie pełno TA­LERZY I MISEK!!!

- Temu to zawsze JEDZENIE w oczach! - mruknął płynący już do brzegu Dzika Mrówka, który w tym momencie poczuł, jak bardzo jest GŁODNY!

- A gdzie są pan Kamiński i Pan Wojtek? - zapytał Student.

Rzeczywiście. Brakowało dwóch płetwonurków płynących na dwóch skrajnych, przybrzeżnych torach.

Po chwili ukazali się i oni. Wynurzyli się po przeciwnej stronie jeziorka i obaj niemal równocześnie wyszli na brzeg.

- Trudno! - powiedział pan Kamiński niezbyt wesołym tonem. - Nie udało się. Wynik przeszukania negatywny!

- I ja też nic nie znalazłem - dodał Pan Wojtek, ale w tym momencie obaj dostrzegli wyraźnie uradowane twarze pozostałych Poszukiwaczy Złotego Lodu.

- JEST ZŁOTY LÓD!!! - oznajmił triumfalnym głosem Dzika Mrów­ka.

- Złoty Lód? - pan Kamiński spojrzał z wyraźnym politowaniem na chłopca i pewno pomyślał sobie, że na mózg to może się „rzucić” zarówno zbytni upał, jak też i mróz. - O czym ty mówisz?

- Tato, Dzika Mrówka znalazł na dnie jeziorka zatopione w lodowych blokach złote naczynia, posągi, jednym słowem cały Złoty Skarb Inków znajduje się na dnie Jeziora Ostatniej Szansy! - zawołała uradowana Mariena.

- Fakt - potwierdził Jego Brat. - I Ula widziała, i Baleron też - dodał pośpiesznie, z doświadczenia bowiem wieloletniego wiedział, że ludzie, którzy znali bujną wyobraźnię Marka, wszelkie jego rewelacje zwykli byli kłaść na jej karb.

- Dzika Mrówka, powiadasz? - powiedział wolno niedowierzającym tonem Pan Wojtek. - I Ula, powiadasz, i Baleron?

W tym momencie jakby nagle dotarło do niego to, co NAPRAWDĘ powiedział Jego Brat, spojrzał na stojącego obok skamieniałego jakby z zaskoczenia pana Kamińskiego, pan Kamiński spojrzał równocześnie na Pana Wojtka i obaj jakby rażeni prądem elektrycznym wskoczyli bez zastanowienia raz jeszcze do lodowatej wody i obaj zanurzyli się mniej więcej w środku Jeziora Ostatniej Szansy.

Nie było ich przez kilka najwyżej minut, a potem równocześnie wyprysnęli na szmaragdową powierzchnię.

- NIEPRAWDOPODOBNE! - zdołał wykrztusić z siebie pan Kamiński, człowiek przecież bywały w świecie, który już niejedno w swoim długim i bujnym życiu widział. - ZUPEŁNIE nieprawdopodobne!

- Too good to be true!* [Zbyt dobre, aby było prawdziwe (ang).] - dodał Pan Wojtek, gdy się już nieco „odpo­wietrzył” po doznanym wrażeniu, a sam fakt, że powiedział to po angiel­sku, świadczył o tym, że podwodne znalezisko wstrząsnęło nim do głę­bi.

Obaj popłynęli teraz wolniuteńko do brzegu, obaj równie wolno wygra­molili się z lodowatej wody. Poruszali się tak, jakby nagle poczuli nama­calnie cały ciężar niesamowitego znaleziska, cały olbrzymi ciężar inkaskiego skarbu. Skarbu, którym żyli przez ostatnie parę miesięcy, ale o którego istnieniu tak NAPRAWDĘ nikt chyba nie był przekonany. A już co jak co, ale szansa znalezienia tego legendarnego Skarbu Złotego Lodu wydawała się trzeźwo myślącym panu Kamińskiemu i Panu Wojtkowi równie realna jak główna wygrana w toto-lotka, w którym dla utrudnienia znajduje się nie czterdzieści dziewięć cyfr, ale co najmniej dziesięć ich tysięcy!

I oto NIEPRAWDOPODOBNE stało się FAKTEM!

- Brawo! Duże brawa dla znalazców Złotego Lodu! - zawołał w końcu Pan Wojtek. - I szczególne brawa dla Ulki, która akurat ten obszar poszu­kiwań zechciała wylosować.

W tym momencie Ula zupełnie niespodziewanie dla samej siebie za­czerwieniła się starym swoim zwyczajem i spojrzała na Dziką Mrówkę takim wzrokiem jakby zobaczyła chłopca po raz pierwszy w życiu. I przypomniało jej się losowanie. A Marek tymczasem stał na brzegu roz­kraczony na czarnych dużych płetwach z piegowatą gębą opromienioną od ucha do ucha najpełniejszym i najszczerszym z całego arsenału swoich uśmiechów.

I nagłe Ulka - przezwyciężywszy całą swoją dziewczęcą nieśmiałość, która też nie wiadomo dlaczego przez moment jej powróciła, objęła chłopca i ucałowała w oba policzki.

- Dziękuję ci - powiedziała i po chwileczce dodała: - Ale skąd wiedzia­łeś?

Teraz zaczerwienił się dla odmiany Marek i zmieszał do tego stopnia, że zamiast odpowiedzieć, jak już, już miał na końcu języka: „ba, ma się te swoje sposoby” wybąkał:

- Daj spokój, w ogóle nie wiem, o co ci chodzi.

W tym momencie wszyscy roześmieli się serdecznie, a potem nastał taki hałas i zgiełk nad brzegami szmaragdowego jeziorka, że wreszcie pan Kamiński musiał uciszyć całe płetwonurkowo-poszukiwawcze towarzys­two w słusznej obawie, że ze zboczy wulkanu i okolicznych gór ruszą w dół niespodziewanie ogromne lawiny albo że urwie się potężny jęzor lodowca spływającego najbliższym żlebem od wielu setek, a może i tysięcy lat.


Następnego dnia po odkryciu Złotego Lodu wszyscy zeszli jeszcze raz pod wodę, żeby dokładniej zbadać niezwykłe znalezisko. Okazało się wte­dy, że pojedyncze bloki lodu z wtopionymi skarbami stopiły się w mroź­nej słonej wodzie w jedną lodową caliznę i tylko z największym trudem udało się ostatecznie odłupać kilofem mały kawałek lodu z wtopioną złotą figurką jakiegoś inkaskiego bożka.

- I co dalej? - zapytał Dzika Mrówka.

- Dalej? - orzekł pan Kamiński. - Myśmy już zrobili SWOJE. Teraz trzeba wracać, choćby dlatego, że skończył się nam tlen w butlach, a i czas wciąż nieubłaganie płynie. Z najbliższej poczty zatelefonuję do Muzeo National w Limie i do peruwiańskiego Ministerstwa Kultury, bo skarb jest własnością tego narodu.

Trzeba też pomyśleć o zabezpieczeniu naszego znaleziska choćby do tego czasu, gdy zajmie się tym Muzeum lub Ministerstwo i dlatego w obozowisku zostanie Pablo, o którego uczciwości przekonałem się już wielokrotnie. Zresztą nie będzie on tu długo sam, bo mam wrażenie, że odpowiednie władze niezwłocznie po otrzymaniu tak rewelacyjnej wiadomości nadeślą tu odpowiednią ekipę drogą powietrzną, helikopte­rem.

- Fakt! - przytaknął Jego Brat.

- A co będzie potem, zobaczymy - zakończył pan Kamiński. - Nas na razie czeka dość długa i wcale nie taka znowu łatwa powrotna droga.

- Niełatwa to ona może i jest - mruknął Dzika Mrówka - ale zawszeć to z góry w dół.

- To też racja - roześmiał się pan Kamiński.


Poszukiwacze Złotego Lodu przeżyli teraz wszystko jak w kręcącym się do tyłu filmie. Mijali znane już sobie okolice, przechodzili znowu przez karkołomne mosty wiszące nad głębokimi przepaściami aż dotarli do hacjendy, gdzie czekał Matheo z dwoma pozostałymi im jeszcze samo­chodami.

Cały sprzęt na razie pozostawiono w hacjendzie, a młodzi poszukiwa­cze zajęli miejsca w landroverach.

A potem było Cuzco i jeszcze później Lima, gdzie czekały już bilety lotnicze przez Madryt i Frankfurt do Warszawy, zafundowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Peru dla grupy młodych polskich płe­twonurków. Oczywiście przy tej okazji pełno było rozmaitych wywiadów radiowych, prasowych i telewizyjnych i były też różne oficjalne spotkania z oficjalnymi osobistościami.

Podróż powrotna minęła błyskawicznie i już na drugi dzień wieczorem na warszawskim lotnisku cała gromadka wpadła w kochające i stęsknione ramiona mam i czekających niecierpliwie na powrót swych sławnych dzieci ojców. Tylko na Pana Wojtka czekała jego niezawodna Babcia, pełna wigoru i energii mimo swego już bardzo sędziwego wieku.

- A nie mówiłam? - stwierdziła Babcia i każdy jej skwapliwie przyznał rację.

A potem... potem była podróż na Wybrzeże i nie było końca opowia­daniom przy rodzinnych, obficie zastawionych stołach. A na stole w domu Dzikiej Mrówki i Jego Brata królował SUPERSERNIK i jeszcze dwie wspaniałe szarlotki na dodatek.

- Zupełnie jak na POWRÓT TATY* [Powrót Taty opisany jest w książce tego samego autora pt. „Dzika Mrówka tam-tamy”.] - zauważył Dzika Mrówka.

- Teraz jest jeszcze większe święto - powiedziała wzruszona jak zwykle i do łez Mama-Micia -

ŚWIĘTO POWROTU SYNÓW.


EPILOG



Po kilku miesiącach, które upłynęły od opisywanych przygód w wyso­kich dzikich Andach nad szmaragdowym Jeziorem Ostatniej Szansy, na adresy Dzikiej Mrówki, jego Brata, Uli, Balerona i Pana Wojtka nadeszły z bardzo dalekiej Limy poprzez Muzeum Narodowe w Warszawie prze­syłki zawierające małe staroinkaskie figurki wraz z oficjalnym pismem z Muzeo National i z gorącymi podziękowaniami dla młodych polskich Poszukiwaczy Złotego Lodu.

Razem z figurkami nadszedł obszerny list-sprawozdanie od pana Kamińskiego z akcji wydobywania Złotego Lodu, a także list od Marieny, w którym przesyłała dla wszystkich pozdrowienia. A specjalne pozdrowie­nia były dla Jarka, czyli Jego Brata.

- No, no - powiedziała w tym miejscu Micia i ogarnęła ciepłym, ale też i zaciekawionym spojrzeniem spokojniejszego ze swoich synów, który w tym momencie - właściwie nie wiadomo dlaczego - zaczerwienił się cały, zupełnie jak niegdyś miała to Ula w zwyczaju.

Tym razem obyło się bez złośliwego komentarza Dzikiej Mrówki, był on bowiem tak zajęty osobą Uli, że ani nie słyszał maminego „no, no”, ani też nie spostrzegł Jarkowego rumieńca.

A na rodzinnym stole w przytulnym mieszkaniu w Oliwie stały figurki głęboko zadumanych o bardzo dawnych czasach inkaskich bożków, drobne okruchy

SKARBU ZŁOTEGO LODU



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Perepeczko Andrzej DZIKA MRÓWKA I JEZIORO ZŁOTEGO LODU
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu 3
Perepeczko Andrzej 1 Dzika Mrówka i tam tamy
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 03 Podwodny świat Dzikiej Mrówki
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 02 Dzika Mrówka pod żaglami
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 01 Dzika Mrówka i tam tamy
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 02 Dzika Mrówka pod żaglami
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 03 Podwodny świat Dzikiej Mrówki 2
Andrzej Perepeczko Dzika Mrowka i tam tamy
Michalczyk Andrzej Kajakiem przez jeziora
Perepeczko Andrzej PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ MRÓWKI
Perepeczko Andrzej PANA JĘDRUSIA WYPRAWA PO ZIELONE RUNO
Michalczyk Andrzej Kajakiem przez jeziora Wspomnienia
Perepeczko Andrzej Podwodny swiat dzikiej mrowki
Perepeczko Andrzej Z OBU STRON
andrzej sapkowski okruch lodu

więcej podobnych podstron