Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 02 Dzika Mrówka pod żaglami

background image

ANDRZEJ PEREPECZKO

DZIKA MRÓWKA POD ŻAGLAMI

Cypniew

1996

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

O TYM, JAK DZIKA MRÓWKA WSPINA SIĘ NIEOMAL NA SAM

WIERZCHOŁEK SZKOLNEJ SŁAWY, SKĄD ŚCIĄGA GO W

NIESPODZIEWANY SPOSÓB PAN OD PRZYRODY

- Chłopcy! Wstawać! Już siódma! - głos mamy wdarł się brutalnie w senne marzenia

obu braci - bliźniaków, a szczególnie Dzikiej Mrówki, który zawsze twierdził, że ma

najwspanialsze sny zawsze tuż, tuż przed obudzeniem i że właśnie wtedy „wchodzą one

dopiero w kolor” co miało oznaczać, że ma sny kolorowe.

Tym razem śniło mu się, że jest kapitanem dużego żaglowca, który po wielu, bardzo

wielu dniach i tygodniach pływania dotarł wreszcie do jakiegoś nieznanego lądu i właśnie w

tej chwili on, dowódca odkrywczej wyprawy, ma wylądować na piaszczystej plaży rozłożonej

u stóp gęstego palmowego lasu. A wszystko we wspaniałych kolorach! Piasek plaży był

jasnozielonkawy, woda w morzu żółtoróżowawa, palmy za to miały liście

jaskrawopomarańczowe, a nad wszystkim wisiało olbrzymie błękitne słońce zawieszone na

jasnozłotym niebie.

- Ale fajnie! - dzielny kapitan Dzika Mrówka spoglądał na nieodległy brzeg przez

szkło długiej prawdziwie morskiej lunety i już miał wydać rozkaz do opuszczenia łodzi, na

różową wodę, gdy wtem usłyszał dobiegający go z dala, spośród pomarańczowych liści

palmowych, tubalny głos:

CHŁOPCY! WSTAWAĆ!!

JUŻ SIÓDMA!!!

Dzika Mrówka otworzył oczy. Z przyzwyczajenia spojrzał w prawo, tam, gdzie przez

ostatnie dwa miesiące widział okrągły iluminator okrętowej kabiny, w której odbywał wraz z

bratem bliźniakiem podróż „do serca czarnej Afryki” - jak w myślach nazywał swój rejs na

statku.

Okrągły iluminator jednak, zwany na statku „bulajem”, znikł gdzieś, a na jego miejscu

znalazł się pęknięty kij hokejowy z wypisanym czarnym tuszem wynikiem jakiegoś sławnego

meczu i datą tego epokowego wydarzenia.

- Ojej... - wyrwało się na pół śpiącemu Markowi.

- Skończyły się wakacje - jęknął z niekłamanym żalem. - Tak było fajnie, a teraz...

Prawda, Jarek?

Jego Brat nie potwierdził jednak smutnych rozważań Dzikiej Mrówki, spał bowiem

background image

smacznie dalej, a jedynym widomym efektem maminego budzenia było szczelne przykrycie

głowy kołdrą.

- Dlaczego nie wstajecie? Przecież idziecie obaj do szkoły. - Mama spojrzała znowu

na chłopców. Włączyła radio i z głośnika doleciał głos jednego z braci Damięckich

śpiewającego na raźną melodię: „Żeby do szkoły nareszcie można było iść, żeby do szkoły...”

- Mamo - jęknął Dzika Mrówka nurkując pod kołdrę - miej litość. Od samego rana tak

nas torturować... A może by jeszcze dzisiaj nie iść do szkoły? Przypłynęliśmy dopiero

wczoraj, to chyba należy się nam choć z jeden dzień na rozpakowanie rzeczy.

- Jakie znów rozpakowanie? - zdziwiła się mama. - Przecież wczoraj sama

rozpakowałam wasze rzeczy. I już namoczyłam, bo wszystko takie brudne i zapuszczone. Czy

na statku w ogóle nie prali bielizny?

- Praliśmy. Sami - z dumą odezwał się Dzika Mrówka.

- Widać, że sami... Teraz nie wiem, czy dopiorę. Wstawajcie, bo i tak spóźniliście się

przez ten rejs na rozpoczęcie roku szkolnego. Prawie cały tydzień.

- Eee... To tym bardziej. Dzień mniej, dzień więcej... A chyba należy nam się, mamo,

choć jeden dzień na aklimatyzację.

- Niby dlaczego?

- Bo zmiana klimatu, zmiana otoczenia. I wszystko inne. O, na przykład: ja całą noc

nie mogłem spać, bo nie kiwało.

- Nie udawaj, spałeś jak suseł, a Jarek jeszcze śpi, że nie mogę go obudzić...

- Jaro zawsze był bardziej prymitywny ode mnie...

Dzika Mrówka nie dokończył tego zdania, gdyż nagle śpiący dotąd głęboko, ukryty

całkowicie pod kołdrą, Jego Brat poderwał się, złapał stojący przy tapczaniku drewniak i

cisnął nim w brata - bliźniaka. Marek w ostatniej chwili wykazał refleks godny hokeisty i

uchylił się przed nadlatującym pociskiem, który wyrżnął w ścianę z taką mocą, aż spadł

zawieszony na niej obrazek.

- O, widzi mama, że Jarek jest bardziej prymitywny. Ma mama najlepszy dowód! -

krzyknął Dzika Mrówka, chwytając za poduszkę z zamiarem ciśnięcia jej w brata - bliźniaka.

Mama jednakże nie dosłyszała zapewne tych słów, uznała bowiem, że obaj synowie nareszcie

się obudzili i wycofała się czym prędzej do już, już mającego wykipieć mleka.

W przytulnym trzypokojowym mieszkaniu na pierwszym piętrze zapanował

zwyczajny, coporanny harmider. Najpierw bracia - bliźniacy kłócili się w pokoju, podczas

ubierania się, po chwili kłótnia przeniosła się do łazienki, z której oczywiście obaj chcieli

jednocześnie korzystać. Mama miotała się między kipiącym mlekiem a mającą się przypalić

background image

jajecznicą dla synów, tata zaś, który tego dnia miał dzień wolny i udawał że śpi czekając, aż

chłopcy wyjdą z domu, aby wreszcie w spokoju zjeść wraz z żoną śniadanie osłodzone

resztkami wspaniałej wczorajszej szarlotki, słysząc synowskie krzyki z łazienki mruczał pod

nosem: „trzeba chyba dobudować drugą łazienkę z części kuchni”.

Postanowienie takie robił tata zawsze, gdy zdarzyło mu się być rankiem w domu,

jednak kończyło się to wyłącznie na pobożnych zamiarach, głównie wskutek wrodzonej

niechęci taty do wszelkich prac domowych, a po części i dlatego, że w trakcie synowskich

łazienkowych kłótni tata zwykł być zapadać w ponowną, krótką co prawda, ale jakże słodką

drzemkę.

Wreszcie synowie, połknąwszy naprędce śniadanie, wypadli jeden przez drugiego z

domu, zostawiając - jak zwykle - otwarte na roścież wejściowe drzwi. W domu zapanowała

błoga cisza...

- Mrówka - powiedział Jego Brat do Marka, biegnącego tuż obok, gdyż - też jak

zwykle - wypadli z domu na ostatnią chwilę i bardzo już niewiele czasu zostało im na drogę

do szkoły.

- No?

- Myśmy rzeczywiście spóźnili się na rozpoczęcie roku.

- W rzeczy samej - przytwierdził lekko zdyszany Marek. - I co z tego?

- Może oni coś już przerobili. I teraz trzeba będzie nadgonić.

- Martwisz się? Daliśmy sobie radę z przemytnikami?

- No, niby tak, ale... - zaczął Jarek.

- Nie ma żadnego „ale” - przerwał Dzika Mrówka. - Pomogliśmy policji złapać szajkę

groźnych przestępców?

- No, właściwie...

- A widzisz. Uratowaliśmy pełnomorską jednostkę?

- Niby tak. Ale to była tylko łódź rybacka...

- Rybacka - prychnął Marek - ale łowiła na pełnym morzu?

- Fakt.

- Widzisz. Więc uratowaliśmy pełnomorską jednostkę pełną rozbitków?

- Było ich tam tylko dwóch...

- A ilu mogło być na takiej małej łodzi? Stu?

- No, tyle to nie...

- A widzisz. Więc jak myślisz, nie damy sobie rady w szkole?

- No, niby fakt.

background image

Przez chwilę biegli obaj w milczeniu.

- Jaro - odezwał się znowu Dzika Mrówka.

- O co chodzi?

- Dzisiaj powinien być „nasz dzień” w szkole.

- Fakt...

- I ja już mam plan...

- Jaki plan?

- Plan działania na dzisiaj w szkole...

- Niby czego?

- Eee, nie mam czasu ci tłumaczyć. Już za późno. Tylko pamiętaj, żebyś mi nie

przeszkadzał. Twoje zadanie to tylko potakiwać.

- Potakiwać? Ale jak ty zmyślasz...

- Zmyślasz, zmyślasz... Co za gadanie. Najwyżej czasami trochę uzupełniam

rzeczywistość. A to nic złego przecież. Na świecie wszystko trzeba upiększać, no nie, mama

zawsze to powtarza, kiedy każe nam czyścić buty albo sprzątać stale w pokoju, albo jak

kupuje kwiaty do wazonu...

- Fakt. Ale to chyba nie to samo.

Tak pogadując i podbiegając dopadli do szkoły niemal tuż, tuż przed dzwonkiem.

Wbiegli obaj równocześnie do swojej klasy, gdzie powitał ich zgodny, chóralny okrzyk:

- Aaaaaaaaaaaaaa!!! - wrzasnęło naraz ze czterdziestu młodych przedstawicieli

żeńskiej i męskiej części rodzaju ludzkiego.

Jarek zatrzymał się, nieco zaskoczony, w drzwiach klasy, Dzika Mrówka natomiast

nie stracił ani na moment animuszu. Rzucił w kąt stary chlebak ojca, w którym Markowi

najlepiej nosiło się książki, i zeszyty, i drugie śniadanie, i pantofle gimnastyczne, i całą masę

jeszcze innych najdziwniejszych rzeczy, i wskoczył z rozpędu na jeden ze stolików.

- BWANA KUBWA!!! - wrzasnął, takie bowiem słowa udało mu się zapamiętać z „W

pustyni i w puszczy”.

Po tym okrzyku w klasie zapanował jeszcze większy tumult i wrzask.

- CIIIISZAAA! - głos Dzikiej Mrówki zapanował przez sekundę nad wrzeszczącą

klasą.

Gdy hałas doszedł do normalnego poziomu, to znaczy - szyby przestały już brzęczeć

w oknach, a przerażone ptaki za oknami nie uciekały już w popłochu do pobliskiego lasu -

Dzika Mrówka, podrygując na stoliku i bębniąc dłońmi po uniesionym do góry krześle,

zawołał:

background image

- Dzika Mrówka i Jego Brat witają klasę po odkryciu Czarnego Lądu!

- AAAAAA! - zawyła znów klasa.

- Nie AAAAAA - odkrzyknął z dezaprobatą Marek. - Od teraz klasa będzie wołała

inaczej: HOO - HO! W takt tamtamu - zabębnił dłońmi w krzesło.

- HOO - HO! - posłusznie odwrzasnęła klasa.

- Teraz lepiej - zawyrokował Dzika Mrówka.

- A więc, na konto naszego powrotu, ogłaszam w klasie Wielki Dzień!

- HOO - HOO!

- W czasie podróży wykryliśmy statek prawdziwych piratów!

- HOOO - HO!

- Potem uratowaliśmy tonący okręt na pełnym morzu!

- HOOO - HO! - zawyła radośnie klasa, ale Dzika Mrówka dostrzegł, że Jego Brat

patrzy na niego z wyraźną dezaprobatą, więc czym prędzej zabębnił jeszcze energiczniej w

krzesło i odwrócił się w drugą stronę.

- Na pełnym morzu i pełny rozbitków!

- HOOO - HO!

- Pełny rozbitków ledwo żywych!

- HOOO - HO!

- Ujęliśmy bandę niebezpiecznych portowych opryszków!

- HOOO - HO! - okrzyk klasy zabrzmiał nieco ciszej, a część młodych słuchaczy

spojrzała jakby z lekkim niedowierzaniem na wciąż podrygującego na stoliku w tanecznym

rytmie Marka. Ten odwrócił się i spojrzał ostro na swego brata, a Jarek jakby pod

hipnotycznym wpływem owego ostrego spojrzenia kiwnął potakująco głową i mruknął:

- Fakt!

- HOOO - HO! - krzyknęła teraz zgodnym chórem klasa.

- Dalsze szczegóły naszej wielkiej wyprawy na dużej przerwie - oznajmił Dzika

Mrówka. - Tymczasem ogłaszam założenie Klubu!

- HOOO - HO!

- Będzie to Klub Podróżników i Odkrywców!

- HOOO - HO!

- Taki jak Klub Sześciu Kontynentów w telewizji!

- HOOO - HO!

- Co tam sześciu - zadecydował momentalnie Dzika Mrówka. - My założymy Klub

Siedmiu Kontynentów!

background image

- HOOO - HO! - wrzasnęła połowa klasy.

- Ale kiedy kontynentów jest tylko sześć - odezwało się kilkoro co światlejszych z

drugiej połowy.

- To nic - odkrzyknął Dzika Mrówka w zapale - odkryjemy siódmy!

- HOOO - HO! - zabrzmiało entuzjastycznie.

Dźwięk dzwonka ledwo przedarł się przez tumult i hałas panujący w klasie.

- Ojejej - odezwał się głos w kącie - dziś mieli już pytać. Zapowiedzieli powtórkę

materiału z poprzedniego roku.

Dzika Mrówka spojrzał w tym kierunku z wyraźną pogardą we wzroku.

- Dziś nie będą pytać! - ogłosił złażąc ze stolika i podnosząc z kąta rzucony niedbale

stary chlebak.

- Skąd wiesz? - odezwał się ten z kąta z niedowierzaniem, ale jednocześnie z nadzieją

w głosie.

- Bez strachu. Dzisiejsze lekcje biorę na siebie - w głosie Dzikiej Mrówki zabrzmiała

taka pewność, że ten z kąta odłożył nawet na bok książkę, do której miał właśnie zajrzeć.

W tym momencie otworzyły się drzwi i do klasy weszła Pani Od Polskiego. Była to

dość korpulentna osoba w średnim wieku, o której jej koleżanki i koledzy z pokoju

nauczycielskiego mówili, że składa się w dziewięćdziesięciu procentach z serca, a pozostałe

dziesięć procent zajmują oczy. Pani Od Polskiego miała opinię najlepszej w całej szkole, do

niej też udawali się ci wszyscy, którzy mieli jakiekolwiek kłopoty z jakiegokolwiek powodu i

Pani zawsze znajdowała jakąś życzliwą i pomocną radę, a oczy rzeczywiście miała ogromne.

Bardzo duże i bardzo niebieskie.

Pani Od Polskiego była wychowawczynią klasy, do której chodzili Dzika Mrówka i

Jego Brat.

Przy sprawdzaniu obecności, czytając nazwiska Marka i Jarka, Pani Od Polskiego

zauważyła z uśmiechem.

- O, wróciliście już chłopcy. I jak tam było?

- Proszę pani, oni uratowali rozbitków! - odezwała się Jola, która siedziała w

pierwszej ławce, tuż koło stolika pani.

- Proszę pani, a oni byli w Afryce! - Zosia spod okna nie chciała być gorsza od swej

koleżanki.

- I oni widzieli prawdziwą corridę - wyrwał się Zenek, którego w czasie sprawdzania

obecności zdołał już powiadomić o tym fakcie Marek.

- Zaraz, zaraz - powiedziała Pani podnosząc swe bardzo duże oczy znad dziennika -

background image

nie wszyscy od razu, bo nic nie rozumiem. Najlepiej niech chłopcy sami powiedzą coś o

sobie.

Obaj bracia - bliźniacy wstali.

- Gdzieście byli, chłopcy? - zapytała Pani, ale zanim Jarek zdążył otworzyć usta,

Dzika Mrówka wystartowała jak karabin maszynowy.

- Bo my, proszę pani, najpierw odpłynęliśmy z Gdańska, a potem, jak się Bałtyk

skończył to był Kanał Kiloński, a za Kanałem to już Morze Północne, ale tam był sztorm. I w

Londynie widzieliśmy pałac królewski i zmianę gwardii królewskiej, a ja nawet brałem

czynny udział w tej paradzie, i potem zwiedzaliśmy Muzeum Techniki, i tam poznaliśmy

takiego pana, Anglika, który nam pozwolił wszystkim kręcić. I jeszcze gabinet figur

woskowych, gdzie są kosmonauci i aktorzy filmowi, i w ogóle wszyscy...

- Dobrze, dobrze, Marku - roześmiała się Pani - nie tak szybko, bo nic nie

zrozumiemy. A poza tym nie powinieneś zaczynać swego opowiadania od „bo my”, przecież

wiesz, że tak się nie powinno ani pisać, ani mówić. Tyle razy wam powtarzałam.

Dzika Mrówka przytaknął i zaczął jeszcze raz, pilnie tym razem bacząc, aby nie

zacząć zdania ani od „bo my”, ani od „więc”, ani w inny sposób, o którym Pani Od Polskiego

mówiła, że jest niepoprawny. Zwolnił też nieco tempo opowiadania.

Gdy doszedł do Morza Północnego i gdy stwierdził, że „wtedy właśnie zerwał się taki

sztorm, że nie można było ani stać, ani siedzieć, ani leżeć, a ze stołu wszystko spadało”, Pani

spytała z wyraźnym niepokojem w głosie.

- A jak wyście się czuli w takim sztormie?

Dzika Mrówka machnął lekceważąco ręką.

- My to bezproblemowo, ale pasażerowie... - tu zrobił znaczącą przerwę. - I proszę

Pani, ja mam pomysł na kiwanie na statku.

- Pomysł? - zdziwiła się Pani Od Polskiego. - Na kiwanie?

- No właśnie - przytaknął Dzika Mrówka z dumą.

- A jaki to pomysł?

- To trzeba narysować - stwierdził Marek. - Czy mogę?

Nie czekając na zezwolenie podszedł do czarnej tablicy i białą kredą narysował na niej

taki obrazek.

background image

- To jest wzburzone morze - objaśnił. - Fale się robią wtedy, gdy nad wodą wieje

wiatr.

Pani i cała klasa patrzyła na Dziką Mrówkę stojącego przy tablicy. On tymczasem

narysował drugi rysunek.

- Tutaj nie ma fal, bo na wodzie jest lód - stwierdził.

- No, dobrze - powiedziała Pani - ale gdzież ten twój sposób na kiwanie?

- A właśnie - podchwycił z dumą w głosie Marek - zaraz to wyjaśnię. I narysował

trzeci rysunek.

- Na Grenlandii przez cały rok jest mróz. I wystarczy tam ustawić duże wentylatory,

które by przez specjalne kanały dmuchały mroźne powietrze na morze. A kiedy zamarznie

taki pas wody, żeby się na nim zmieścił statek, to nie będzie tam kiwać, bo nie będzie fali, no

nie? Lód nie musi być gruby, żeby statek mógł spokojnie po nim pływać i wtedy wszystko

będzie O.K.

- No, no - roześmiała się Pani Od Polskiego - obawiam się, że nikt nie zatwierdzi ci

patentu ani nie zrealizuje twego pomysłu.

- Z Edisona też się śmieli na początku - mruknął Dzika Mrówka pod nosem.

W tym momencie zabrzmiał dzwonek.

- Ojej, już koniec lekcji - zawołała Pani Od Polskiego. - A miałam wam zrobić

powtórkę z poprzedniego roku. Musimy to odłożyć na jutro.

background image

Odchodząc od tablicy Dzika Mrówka mrugnął porozumiewawczo do klasy i zrobił

minę na temat: „widzicie, nie mówiłem!”

Następną lekcją była matematyka. I na tej lekcji Dzika Mrówka był bohaterem dnia.

Okazało się, że Pitagoras - jak Pana Od Matematyki nazywały od niepamięci kolejne

uczniowskie pokolenia - jest przeciwnikiem walki byków.

- Ależ oczywiście, panie profesorze - zgodził się natychmiast Dzika Mrówka. -

Myśmy z bratem też uważali, że taki byk nie ma żadnych szans. On jeden, a przeciwko niemu

tylu ludzi z rozmaitymi ostrymi narzędziami.

Na namiętnej dyskusji o walce byków, która wkrótce przemieniła się w monolog

Pitagorasa z rzadka jedynie przerywany potakiwaniem Dzikiej Mrówki, minęła

niepostrzeżenie druga lekcyjna godzina. I tym razem obeszło się bez pytań z powtórki

materiału.

Dzika Mrówka i Jego Brat pławili się w promieniach coraz większej sławy, która

błyskawicznie przeniknęła ściany klasy i poczęła się rozszerzać na całą szkołę. Ich przygody,

przenoszone pantoflową pocztą znaną metodą „usta - uszy”, olbrzymiały coraz bardziej i

nabierały coraz większej atrakcyjności w miarę upływu czasu i oddalenia od macierzystej

klasy.

Gdy rozpoczynała się trzecia lekcja, nawet Jarek począł wierzyć prawie we wszystko,

o czym z niezmordowanym zapałem opowiadał Dzika Mrówka. Na trzeciej lekcji była tego

dnia przyroda. Przedmiotu tego uczył młody pan, który zaledwie parę lat temu był jeszcze

studentem Uniwersytetu Warszawskiego.

- O, jesteście chłopcy - zauważył pan od przyrody przy sprawdzaniu obecności.

Dzika Mrówka, rozzuchwalony dotychczasowym powodzeniem, podniósł się

natychmiast i mrugnął porozumiewawczo do klasy, co miało oznaczać: „patrzcie na swego

kolegę w akcji, trzecią lekcję też macie z głowy”. I zaczął opowiadać o podróży. Jednakże

gdy dotarł w swej opowieści zaledwie do Londynu, zorientował się, że jego koleżanki i

koledzy słuchają tego samego już po raz trzeci.

Może ich to znudzić - pomyślał - trzeba dodać coś nowego.

Myśl tę błyskawicznie wcielił w czyn. Zresztą na zastanawianie się nie była absolutnie

czasu, bowiem pan od przyrody począł wykazywać pewne zniecierpliwienie i Dzika Mrówka

zdał sobie sprawę, że nie może ani na sekundę przerwać swojej opowieści.

Zatem podczas wyjścia z Londynu dodał mgłę, w czasie której o mały włos nie doszło

do tragicznego zderzenia z dużym statkiem pasażerskim płynącym w górę Tamizy, na Zatoce

Biskajskiej uzupełnił podróż gwałtownym sztormem, w czasie którego radiotelegrafista

background image

odebrał kilka wezwań o ratunek, wreszcie po Sewilii zdecydował, że wypada uzupełnić

odwiedzane porty o Casablankę.

- Casablanca? - Pan Od Przyrody przerwał Dzikiej Mrówce z wyraźnym

zainteresowaniem. - A więc byliście w Casablance?

- Oczywiście - Dzika Mrówka trochę się zmieszał i spojrzał na brata, jakby szukając u

niego pomocy w trudnej sytuacji, Jarek jednak uparcie patrzył cały czas w okno, dostrzegając

widać coś niezmiernie ciekawego w widocznym z jego miejsca wierzchołku drzewa.

- No i jak, podobała się wam? - pytał dalej Pan Od Przyrody.

- Bardzo nam się podobała. Takie arabskie miasto... Ale potem popłynęliśmy do Safi -

Dzika Mrówka poczuł nagle gwałtowną potrzebę przeskoczenia w swym opowiadaniu do

następnego portu, ucieczki z Casablanki, w której przecież ani on, ani Jego Brat nigdy w

życiu nie byli.

- Zaraz, zaraz - Pan był nieubłagany. - Zostańmy jeszcze przez chwilę w Casablance.

Mówiłeś, że zwiedzaliście wszędzie muzea?

- No właśnie - podchwycił Marek. - I w Londynie w Muzeum Techniki...

- A w Casablance byliście w muzeum?

- W Casablance... w muzeum... to... właściwie... bardzo przelotnie - Dzika Mrówka

zaczął się nagle podejrzanie jąkać, zacinać i zupełnie wypadł z dotychczasowego rytmu.

- A wielki meczet oglądaliście?

- Wielki meczet?

- A pałac królewski?

- Pałac... - powtórzył niepewnie Marek coraz bardziej zmieszany i cały czerwony. -

Pałacu tośmy nie widzieli...

- To może pamiętasz jak wyglądała droga z portu do miasta?

- No właściwie... - zaczął Dzika Mrówka. Spojrzał raz jeszcze na swego brata, ale ten

uparcie gapił się w okno, chciał więc rozejrzeć się w rozpaczliwej próbie szukania pomocy po

klasie. Był przyzwyczajony, ze w takich sytuacjach podbramkowych, gdy nie było wiadomo

jaką dać odpowiedź, zawsze w klasie znalazła się jakaś pomocna dusza i zawsze ktoś coś tam

podpowiedział. Ale teraz - o zgrozo - Dzika Mrówka usłyszał tu i ówdzie najwyraźniej

ironicznie śmieszki swych koleżanek i kolegów i uświadomił sobie w tej chwili, że w całej

klasie nikt przecież nie był w Casablance i że nikt mu pomóc - choćby nawet chciał - nie

może.

Muszę ratować się sam - pomyślał i poczuł nagle pot za kołnierzem.

- Droga z portu... - zaczął - no, jak droga - przypomniał sobie nagle drogę z portu do

background image

miasta w Safi. - Chyba w Casablance będzie podobnie - pomyślał i wypalił.

- No, droga to taka ulica wzdłuż portowego muru z jednej strony a z drugiej to były

bazary.

- I nic więcej? Żadnej zieleni? Żadnych drzew?

Pan Od Przyrody najwyraźniej się zdziwił.

- Nie, tam w ogóle prawie nic nie rośnie. Piach i pustynia - Dzika Mrówka miał wciąż

przed oczyma arabskie, marokańskie miasteczko Safi.

- Ejże - powiedział Pan. - A ty naprawdę byłeś w Casablance?

Dzika Mrówka zamilkł i stał ze spuszczonymi oczyma. Śmieszki w klasie rozlegały

się coraz głośniejsze.

- A ty, Jarku, co powiesz na ten temat? - Pan Od Przyrody podszedł do stolika, przy

którym siedzieli Dzika Mrówka i Jego Brat. - Byliście w Casablance czy nie?

Jarek wstał i patrząc wciąż w okno powiedział.

- W Casablance tośmy wcale nie byli - i głośno odetchnął. A po chwili dodał jeszcze

jedno słowo. - Fakt! - i usiadł z rozmachem na krześle, wciąż nie odrywając oczu od okna.

- No to jak, mój panie? - Pan Od przyrody zwrócił się teraz znów do Dzikiej Mrówki.

- Miałeś pecha, bo akurat ja w Casablance byłem. Jeszcze jako student Uniwersytetu

wyjechałem na praktykę do Maroka. Byłem w Casablance i w Rabacie, i w Marakeszu, i w

Safi.

- W Safi tośmy byli naprawdę - wyrwał się Marek.

- Safi już nieważne, Marku - powiedział Pan - znacznie ważniejsze jest to, że,

delikatnie mówiąc, minąłeś się z prawdą.

Dzika Mrówka stał w dalszym ciągu bez ruchu ze spuszczoną głową cały czerwony i

żadne rozsądne słowo nie przychodziło mu do głowy, co zdarzało się - jak dotychczas -

niezwykle rzadko.

- Przepraszam - zdołał jedynie bąknąć pod nosem.

- Nie masz co przepraszać, bo ja się nie gniewam - uśmiechnął się Pan Od Przyrody -

ale po co to zrobiłeś?

- On ma taką bujną fantazję - odezwała się Ulka, siedząca pod oknem razem z Zosią.

Była to drobna dziewczynka o dwóch grubych jasnych warkoczach, które zawsze nosiła

przerzucone do przodu, bowiem gdy nosiła je z tyłu, chłopcy z całej klasy znajdowali jakąś

nadzwyczajną przyjemność w ciągłym ich pociąganiu. W tej męczącej Ule zabawie celował w

poprzedniej klasie, zwłaszcza przez kilka zimowych miesięcy, właśnie Dzika Mrówka.

Ula była drobniutka i zazwyczaj bardzo nieśmiała. Odzywała się bardzo rzadko i

background image

przeważnie tylko wtedy, gdy ją ktoś o coś zapytał. Od dokuczających jej chłopców opędzała

się bez większej energii i parę razy zdarzyło się, że gdy nie dawali jej spokoju, zaczynała

cichutko płakać.

A teraz nagle odezwała się. Nie pytana i w dodatku w mocno napiętej sytuacji

klasowej, gdy ulubieniec wszystkich, Dzika Mrówka, bohater hokejowych rozgrywek

międzyszkolnych i pomysłodawca wszystkich udanych klasowych kawałów, stał ze

spuszczoną głową, zakłopotany i zawstydzony. Fakt ten był tak niesłychany i

niespodziewany, że w klasie umilkły wszelkie chichoty i szepty, a wszyscy - jak na komendę

- odwrócili się w kierunku Uli. Nawet Dzika Mrówka na moment zapomniał o swoim

kłopotliwym położeniu i gapił się z niezbyt mądrze otwartą buzią na cichutką i zawsze

milczącą Ulę. Spojrzał też ze zdziwieniem i Pan Od Przyrody, zaraz jednak uśmiechnął się do

Uli.

A Ula, przerażona widocznie nadzwyczajnie swoją odwagą, siedziała czerwona na

buzi jak piwonia i czuła, że jeszcze chwila, a rozpłacze się nagle żałośnie. I wtedy dopiero

będzie wstyd! A w klasie zapanowała na moment pełna prawdziwego zdumienia cisza, którą

przerwał nagle poważny, spokojny głos Jego Brata.

- Fakt!

Wszyscy ryknęli na cały głos śmiechem. Roześmiał się nawet Pan od Przyrody. Nie

śmiał się tylko Dzika Mrówka ani Jego Brat.

- To bardzo ładnie, że próbujesz go tłumaczyć - powiedział w końcu, gdy w klasie

ucichło co nieco. Pan do Uli - ale co innego bujna fantazja, a co innego... no mniejsza o to,

wiecie wszyscy doskonale, o co mi chodzi.

- A ty Marku, chyba też wyciągniesz jakieś wnioski z tego pechowego dla ciebie

zdarzenia. Bo ja osobiście uważam, że najlepiej jest trzymać się prawdy. No, ale dosyć tych

dalekich podróży do Londynu i Casablanki - Pan spojrzał z uśmiechem na stojącego wciąż

Marka. - Siadaj. A my wróćmy do rzeczywistości. Na dzisiaj zapowiadałem powtórkę.

Zostało nam jeszcze sporo czasu. Więc może ktoś na ochotnika. Co? Nie ma chętnych?

Wobec tego będę musiał sam zdecydować, kto ma odpowiadać, trudno.

Na innych lekcjach Marek już nie próbował „brać na siebie” całej godziny. A na dużej

przerwie podszedł do Uli, która stała w grupie dziewczynek w rogu szerokiego korytarza i

powiedział przy wszystkich.

- Dziękuję ci, Ulka. I przepraszam, że ci dokuczałem ostatniej zimy. Nie wiedziałem,

że jesteś taką fajną dziewczyną. Ale za mało się odzywałaś.

- Za to ty zbyt dużo - roześmiała się Wirginia, na którą wszyscy wołali Winia. Była to

background image

najodważniejsza ze wszystkich dziewczyn i zawsze powtarzała, że na pewno miała być

chłopcem, ale coś tam musiało się pomylić. Albo bocianowi, albo jej rodzicom. Ale ona i tak

na swoim postawi, mówiła, i wybierze jakiś naprawdę męski zawód. Albo marynarza, albo

lotnika, albo jeszcze nie wiadomo co, ale na pewno coś bardzo ciekawego i takiego, że

wszystkim naokoło odbierze oddech ze zdumienia. - Gdybyś nie gadał za dużo - mówiła dalej

Winia - to by może dotarło dc ciebie, że Ulka odzywa się. Rzadko, bo rzadko, to prawda, ale

jak coś powie, to ho, ho!

- Fakt! - wtrącił na to Jego Brat.

I wszyscy znowu roześmieli się tak głośno, że aż Pani Woźna spojrzała w ich kierunku

bardzo podejrzliwie i mruknęła pod nosem:

- Oho, już wrócił ten piegowaty obwieś ze swoim bratem. Tylko patrzeć, a znów

zaczną się jakieś kłopoty.

Gdy obaj bracia wracali do domu, Dzika Mrówka początkowo nie odzywał się ani

słowem. Dopiero gdy wbiegli na drewniane schody wiodące na pierwsze piętro ich domu,

Marek zatrzymał się nagle i powiedział do brata:

- Jaro, ale to wszystko wyszło niefajnie.

- Fakt - potwierdził Jego Brat.

- Mamie to lepiej nic nie mówić, bo się zmartwi, co?

- Fakt - znowu przytaknął zgodnie Jarek.

Oczywiście pierwszym pytaniem mamy, gdy otworzyła drzwi swym synom, było:

- No i jak tam, chłopcy, w szkole?

- Eee, w szkole jak w szkole. Nic ciekawego - mruknął Dzika Mrówka. - Prawda Jaro?

- spojrzał na brata.

- Fakt - Jarek skrzywił usta i kiwnął potakująco głową.

- Chłopcy, umyjcie ręce i siadajcie do stołu. Obiad gotowy.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

W KTÓRYM PRZED DZIKĄ MRÓWKĄ ODKRYWAJĄ SIĘ NAGLE

NICZYM NIE OGRANICZONE HORYZONTY

Tegoroczne święta Bożego Narodzenia były dla marynarskiej rodziny Dzikiej Mrówki

i Jego Brata świętami szczególnymi, bo po raz pierwszy od kilku lat tata spędzał okres

świąteczno - noworoczny w domu, w rodzinnym gronie. Tak się bowiem układały dotychczas

rejsy taty, że wieczerzę wigilijną spożywał na kolejnych statkach i mama Marka i Jarka

zapraszała na Wigilię swoją samotnie mieszkającą przyjaciółkę, po pierwsze dlatego, żeby nie

spędzała ona świąt samotnie, a po drugie, żeby przy wigilijnym stole zasiadała, jak jakiś tam

zwyczaj każe, koniecznie parzysta liczba biesiadników.

Przyjaciółkę mamy obaj bracia bliźniacy nazywali ciocią Irenką, mimo że

pokrewieństwa między obu paniami nie było żadnego. Bardzo ją lubili. Nie tylko dlatego, że

przychodząc zawsze przynosiła im jakieś bardzo fajne i pomysłowe upominki, ale przede

wszystkim dlatego, że była bardzo wesoła. Lubili też jeździć do cioci Irenki, która była

profesorką bardzo oryginalnego i rzadko spotykanego przedmiotu. Uczyła mianowicie

kwiaciarstwa w podgdańskim Technikum Ogrodniczym i obaj chłopcy przepadali za

buszowaniem w cieplarniach i szklarniach przyszkolnego gospodarstwa kwiatowego, w

których było zawsze bardzo ciepło i wilgotnie i gdzie można było sobie wyobrażać z dużą

dozą prawdopodobieństwa, że jest się w podzwrotnikowej dżungli intensywnie pachnącej

najrozmaitszymi egzotycznymi kwiatami. Poza tym ciocia Irenką grała zawsze kolędy na

pianinie i była głównym filarem wigilijnego kwartetu. Teraz jednak był w domu tata, co

automatycznie zapewniało parzystą liczbę wigilijnych biesiadników i chłopcy nie wiedzieli

czy bardziej cieszyć się z obecności taty na Wigilii, czy bardziej smucić z nieobecności cioci

Irenki.

- Fatalna sprawa - powiedział nawet kiedyś Dzika Mrówka do Jego Brata - jeżeli cioci

Ireny nie będzie na Wigilii, to i kolęd nie będzie i w ogóle tak jakoś inaczej, a i bilans

prezentowy wypadnie raczej minusowo.

- Jak to? - zdziwił się Jarek. - Za to będzie tata.

- Oj, ty frajerze - obruszył się Dzika Mrówka - od taty i tak zawsze prezenty leżały

pod choinką. Od taty, od mamy, od jednej babci i od drugiej, a osobno od cioci Irenki. A jak

ciocia Irenka nie przyjdzie, coroczny bilans nie będzie się zgadzał.

- Fakt - przytaknął z wyraźnym smutkiem Jego Brat.

background image

- A widzisz! Skomplikowana sytuacja.

Jak się okazało, mama też była w pewnej rozterce, bo z jednej strony tradycja - rzecz

święta, z drugiej zaś żal jej było samotnej przyjaciółki. Na szczęście sprawa nadzwyczaj się

uprościła. Tuż, tuż przed samymi świętami doszły bowiem do mamy bardzo pomyśle wieści,

że ciocia Irenka poznała nadzwyczaj miłego pana w średnim wieku, który wyrażał

niedwuznaczną chęć zostania w najbliższym czasie przyszywanym wujkiem obu bliźniaków.

Tak więc był i wilk syty i owca cała. Na Wigilii mogła być ciocia Irenka i ilość biesiadników

pozostawała parzysta.

Tego co się zaczęło dziać w domu Marka i Jarka w ciągu ostatnich kilku dni przed

świętami - nie da się opisać. Mama wpadła w istny szał przygotowań i poczęła spędzać całe

dnie i większość nocy w kuchni. Ucierała, dodawała, mieszała, ubijała, przepuszczała przez

maszynkę, siekała, kroiła, soliła, słodziła, rozpaczała, że nie urośnie, biadała, że wykipi,

piekła, smażyła, dusiła, przypalała, a cały dom był postawiony do góry nogami. Chłopcy

chodzili na palcach i starali się jak najdłużej przebywać na rozmaitych treningach i meczach

sparingowych, tata zaś został całkowicie wprzęgnięty w kołowrotek przedświątecznych

przygotowań.

Skrobał, obierał, utłukiwał w starym moździerzu, ukręcał drewnianą pałką w glinianej

misie, którą mama wniosła do wspólnego gospodarstwa w ramach skromnego wiana, a ileś

tam lat temu ta sama gliniana misa wchodziła z kolei w skład znacznie większego posagu

mamy mamy, czyli babci Basi. I - o dziwo! - tata wcale, ale to wcale, nie narzekał. Wydawał

się nawet zupełnie szczęśliwy z tej racji, że może nareszcie okres Świąt Bożego Narodzenia

spędzić w zaciszu domowego ogniska. Chociaż w rzeczywistości może i było troszkę

inaczej... Dzika Mrówka usłyszał bowiem raz, jak tata powiedział do słuchawki w czasie

rozmowy telefonicznej te swym kolegą, też marynarzem.

- Wiesz stary, zastanawiam się czy urlop w zimie to najlepszy pomysł. Pogoda nie za

bardzo, zimno, deszcz, a na Morzu Śródziemnym tymczasem słońce świeci, stary. Albo w

takim Rio de Janeiro.

Chłopcom, jak zwykle, zostało przydzielone zrobienie dokładnych porządków w

całym domu, a jako nagroda wylizanie glinianej miski o bogatej rodzinnej tradycji.

Największy jednak bałagan i galimatias ma, na szczęście, swój koniec. I chociaż

wydawało się to zupełnie niemożliwe, jednak w wigilijne popołudnie znikły z kuchni garnki,

misy i brytfanny, z całego mieszkania intensywny zapach gotowanych, pieczonych i

smażonych potraw, a reprezentacyjny róg w głównym pokoju niewielkiego mieszkania zajęła

wysoka choinka ustrojona w ręcznie robione przed wielu laty zabawki, bibułkowe łańcuchy,

background image

złocone orzechy i malutkie czerwoniutkie rajskie jabłuszka. Mama bowiem miała nad wyraz

tradycyjne obyczaje i gusty i uważała, że choinkę właśnie w ten sposób należy ubierać. Żadne

tam bombki, żadne migające japońskie lampki, żadne sztuczne szklane sople.

A gdy wreszcie na niebie zabłysła pierwsza gwiazdka, wszyscy zasiedli przy

rozsuniętym na tę okazję stole zasłanym bielutkim obrusem, pod którym chrzęściło tu i

ówdzie siano. Zasiedli mama i tata, ciocia Irenka z prawie że wujkiem, i wreszcie Dzika

Mrówka z Jego Bratem. Obaj chłopcy zajęli taktycznie miejsca tuż koło choinki, pod którą

piętrzyły się przygotowane paczki, ale do nich za wcześnie zaglądać nie było można.

Na Wigilię mama przygotowała przepisane tradycją dwadzieścia cztery potrawy. A

więc obowiązkowy barszcz z przepysznymi grzybowymi uszkami, a więc karp, a więc kluski

z makiem, a więc słodka kutia i tyle jeszcze innych wspaniałych potraw.

Gdy po przełamaniu się opłatkiem i złożeniu życzeń, podczas których mama

obowiązkowo się popłakała, jako że oczy miała umieszczone w wybitnie mokrym miejscu (co

wielokrotnie podkreślał tata), zasiedli wreszcie do pierwszego dania, do barszczu z uszkami,

Dzika Mrówka zapytał mamy:

- Mamo, a dlaczego nigdy nie robisz takiego wspaniałego barszczu jak na Wigilię? Ja

to bym jadł taki codziennie.

- Gdybyś miał taki codziennie - odpowiedziała na to mama - to by nie wydawał ci się

taki smaczny.

Przy następnych daniach Dzika Mrówka już nie zadawał takich pytań, tylko jadł, aż

mu się uszy trzęsły.

Po którymś tam daniu tata, bawiąc się kryształowym kieliszkiem o rubinowym

zabarwieniu, któremu intensywności dodawało jeszcze czerwone wytrawne wino, odezwał

się:

- A wiesz, Miciu (bo tata mówił - podobnie jak i czasem obaj chłopcy - do mamy

„Miciu”), że to jest najwspanialsza wieczerza wigilijna, jaką jadłem od wielu lat - i ucałował

rękę mamy.

Mama w odpowiedzi tylko uśmiechnęła się, odgarniając rudy kosmyk włosów, który

uparcie spadał jej na czoło i pocałowała tatę w policzek.

- Przesadzasz - powiedziała po chwili - przecież na statkach macie doskonałych

kucharzy.

- No, Miciu, nastrój wigilijny zależy nie tylko od kucharzy i od najlepszych potraw.

To raz. A po drugie, nie każdy okrętowy kucharz umie gotować „po domowemu”. Zresztą

warunki na statku zupełnie inne. - Tu tata odchylił się w krześle, rozpiął dyskretnie kamizelkę

background image

opinającą jego, jak mawiał, „pierś marynarza” (choć mama była zdania, że ta „pierś” jest

stanowczo za nisko) i w dalszym ciągu okręcał w palcach kieliszek wina. - Ot, weźmy

chociażby Wigilię sprzed dwóch lat - zaczął. - Pływałem wtedy na „Stefanie Batorym”. To

była taka świąteczna podróż z Gdyni do Nowego Jorku i z powrotem. Z Polski wyszliśmy

dzień przed Wigilią, pora wieczerzy wypadła zatem na Morzu Północnym. A tego dnia akurat

Północne nie było w nadzwyczajnym humorze. Zresztą, co tu ukrywać, wiało nielicho i

statkiem - mimo stabilizatorów - kołysało wcale nieźle.

Wigilię kucharze przygotowali dla wszystkich jednakową. I dla pasażerów i dla całej

załogi, choć na co dzień menu jest zdecydowanie odmienne. Czego tam nie było? Samych ryb

na zimno ze sześć rodzajów. Pstrągi, faszerowane szczupaki i karp po żydowsku, łosoś i

węgorze. Barszcz z uszkami też był oczywiście, ale uszka z paczki. To chyba zrozumiałe, bo

gdyby dla półtora tysiąca ludzi chcieli tak się bawić i tak celebrować te uszka jak ty, Miciu -

tu znowu pocałował mamę w rękę - to Wigilia byłaby tak całkowicie gotowa na Wielkanoc. A

i tak musieli uwijać się przez cały dzień i chyba poprzednią noc też, żeby wszystko

przygotować na czas; nic więc dziwnego, że żadna z potraw nie była taka dopieszczona jak te

tutaj, Miciu.

A że - jak mówiłem - akurat Morze Północne nie żartowało, więc z pasażerów bardzo

tylko niewielu było obecnych na wieczerzy i prawie wszystko z pasażerskich jadalni poszło

do mesy oficerskiej i załogowej. W efekcie Wigilię jedliśmy przez trzy dni, od śniadania

przez obiad do kolacji. I wiecie co, chłopcy, obrzydł mi wtedy barszczyk z grzybowymi

uszkami, obrzydły łososie, kurczaki w galarecie z pomarańczami i inne równie wytworne

dania. Była to chyba najdłuższa Wigilia w moim życiu.

Tato upił łyk wina, zjadł - niby przez pomyłkę - kolejny kawałek olbrzymiego sernika

i dalej snuł wigilijno - marynarskie wspomnienia.

- W czasie ostatniej Wigilii znowu dla odmiany staliśmy w jednym z

zachodnioafrykańskich portów. Akurat po przeszło trzytygodniowym oczekiwaniu na redzie

podeszliśmy nareszcie poprzedniego dnia do nabrzeża. Na dworze upał. Lepki, wilgotny,

tropikalny upał. Nawet w nocy temperatura nie spadała chyba poniżej trzydziestu stopni. A

przy tym ta przerażająca wilgotność. Zdawało się, że człowiek oddycha samą wodą, że w

ogóle zabrakło powietrza.

Niebo czarne jak smoła, a gwiazdy na nim jakby kto ponabijał złotych gwoździ jeden

koło drugiego. Tam daleko na południu, chociaż jeszcze przed równikiem, jeszcze na

północnej półkuli, jak zresztą pamiętacie chłopcy - zwrócił się do synów, którzy jednocześnie

przytaknęli ochoczo - widać już całkiem inne konstelacje. Nasza Wielka Niedźwiedzica wisi

background image

nad samym horyzontem, a z drugiej strony wyłazi już wspaniały Krzyż Południa. Gdy

wyjrzysz przez bulaj, to zamiast pokrytych śniegiem świerków, jak przystało na uczciwe

Boże Narodzenie... - tu tata przerwał na chwilę, wspomniał widocznie swoje dziecinne czasy,

gdy mieszkał w podgórskiej, daleko na południu Polski położonej miejscowości, gdzie na

Boże Narodzenie był i przyzwoity śnieg, i mróz, i gdzie za oknami rosły świerki, a nie było

takiej deszczowo - brzydkiej pogody, jak zimą na Wybrzeżu... - to zamiast ośnieżonych

świerków - dokończył tata po chwili - widzisz same palmy. I gdzie tu może być mowa o

bożonarodzeniowym nastroju!

Wigilia niby była taka, jak należy. I barszcz, i ryba, i inne potrawy, ale my wszyscy w

białych koszulach z krótkimi rękawami. Nie pasowało to do Wigilii ani trochę. W mesie

zrobiło się gorąco mimo klimatyzacji, bo jak tylu chłopa na raz przez dłuższy czas posiedzi w

zamkniętym pomieszczeniu, to i klimatyzacja nie pomaga.

A po wieczerzy, gdy wyszedłem na pokład, to zamiast kolęd od portu niosło

tamtamami. Nie powiem, nawet lubię tam - tamy - tu tata uśmiechnął się porozumiewawczo

do obu synów, którzy jęk na komendę opuścili oczy i zaczerwienili się obaj jednocześnie - ale

na Wigilię i od tam - tamów wolałbym kolędy. Ale kto tam miał kolędować, ja się pytam.

Miejscowe chłopaki najwyżej mogliby występować w jasełkach w charakterze diabłów. Nie

potrzebowaliśmy smarować twarzy na czarno.

I powiem wam, że wtedy wcale mi się nie wydawało, że dopiero co wstałem od

Wigilii. Choć, powtarzam, niby wszystko było jak należy. Bo i potrawy, i choinka w kącie

mesy z bombkami i takimi mrugającymi lampeczkami... Ale zupełnie nie ten nastrój, co

trzeba.

Albo dla odmiany - powiedział tata po chwili, odstawiwszy kryształowy kieliszek o

rubinowym zabarwieniu i nabijając fajkę tytoniem - Wigilia parę lat temu na Północnym

Atlantyku. Sztormowaliśmy wtedy już trzeci dzień bez przerwy, ładunek przesunął się dość

niebezpiecznie w ładowni, fale poniosły nam za burtę jedną z szalup. Po prostu zerwało ją z

żurawików i zniknęła w nocnych ciemnościach. Nawet nie bardzo było wiadomo, kiedy to się

stało. Radio łapał raz po raz wołania o ratunek, ale nikomu nie mogliśmy pomóc; sami ledwo

telepaliśmy się po oceanie.

O wieczerzy wigilijnej nikt nawet nie myślał, a przyznam się wam teraz, tylko kilku z

nas pamiętało, że to właśnie tego dnia jest akurat 24 grudnia. Przez cały czas, od wczesnego

ranka, wszyscy pracowaliśmy w ładowni, żeby jakoś przesunąć ładunek z powrotem na swoje

miejsce. Kilku pasażerów, których wieźliśmy, leżało na pół przytomnych w swoich kabinach i

żegnało się z życiem albo przysięgało, że już nikt nigdy więcej nie namówi ich na morską

background image

podróż.

I kiedy wreszcie wyleźliśmy pod wieczór z ładowni, brudni i nieludzko zmordowani, i

kiedy dowlekliśmy się resztami sił do mesy, przyszedł kucharz, mocno już starszy człowiek,

tuż, tuż przed emeryturą, który całe życie spędził na statkach, a ściślej mówiąc przy garnkach

w statkowych kambuzach. I ten starszy marynarz przyniósł w bańce, takiej w jakich się wozi

mleko, wspaniały, gorący, aromatyczny barszcz z uszkami. Z prawdziwymi, wigilijnymi

uszkami z grzybami. I rozlewał ten barszcz do kubków, bo w talerzu nic by się nie utrzymało,

tak nami wtedy jeszcze rzucało, mimo, że sztorm już skręcał kark. W jaki sposób zdołał on te

uszka zrobić, jak udało mu się w takiej chwiejbie ugotować taki wspaniały barszcz, on sam

tylko wiedział. A gdy na domiar stary kucharz wyciągnął z kieszeni swego białego fartucha

(bo muszę wam powiedzieć, że kucharz objawił się nam wtedy w czyściutkim, białym,

odświętnym - rzec można - fartuchu i w olbrzymiej ukrochmalonej, kucharskiej czapie, co

wspaniale kontrastowało z naszymi brudnymi ciuchami), a więc kiedy kucharz wyciągnął z

kieszeni paczkę kruchych opłatków i podzielił się z nami wszystkimi, kapitan kazał mi wydać

z magazynu na swój rachunek parę butelek whisky dla całej załogi, a jedną, największą, dla

kucharza. I powiedział wtedy tak ładnie i ciepło, że z takimi marynarzami jak kucharz można

pływać w najgorszą pogodę i na najbardziej sakramenckim oceanie.

Tata skończył i zapadła cisza w pokoju przy świątecznie zastawionym stole, pod

pięknie ubraną choinką, ale obu chłopcom zdawało się, że wyraźnie słyszą głuchy grzmot

rozbijającej się o pokład sztormowej fali i zawodzące, ponure i groźne wycie sztormowego

wiatru.

- Eech, Miciu, prawdę mówi przysłowie, że w domu najlepiej - powiedział wreszcie

tata.

A potem - po tym wspaniałym monologu - było niecierpliwe otwieranie paczek z

podchoinkowymi prezentami, a jeszcze potem ciocia Irenka siadła do pianina i zaczęła grać

kolędy.

Tata - teraz już całkiem otwarcie rozpiąwszy przyciasną nagle kamizelkę - rozsiadł się

wygodnie w głębokim fotelu, zapalił aromatycznie pachnącą fajkę i zamyślił się głęboko,

machinalnie nucąc kolędy. Może wspominał inne swoje Wigilie, i te na morzu, i te w czasie

wojny jeszcze, a może myślał o tych wszystkich marynarzach, co w ten wieczór, najbardziej

rodzinny ze wszystkich wieczorów w roku, płynęli daleko przez morza i oceany całego

świata...

Przez cały świąteczny okres, przez Sylwestra i Nowy Rok, jak również przez cały

styczeń tata był w domu. Początkowo na urlopie, a potem na tak zwanych „dniach wolnych”,

background image

które mu - jako pływającemu marynarzowi - należały się w zamian za niedziele i rozmaite

święta spędzone w rejsach.

Trochę z tego powodu było nawet nieporozumień w domu. Tata bowiem uważał - nie

bez pewnej słuszności - że owe „dni wolne” są dla niego dniami świątecznymi. Chciał więc te

dni spędzać jak na święto przystało. Wstawał z łóżka trochę później niż na przykład w zwykły

dzień urlopowy, dłużej nieco golił się w łazience i bardziej skrapiał wodą kolońską, ubierał

się staranniej i był najwyraźniej mocno zdziwiony faktem, że obaj synowie poszli w ten

„świąteczny” dzień do szkoły, i że żona musi coś tam znowu w sklepie kupić, że musi iść do

krawcowej i że w ogóle cała rodzina nie jest odpowiednio ubrana i w odświętnym,

uroczystym nastroju.

Obaj bracia - bliźniacy podchwycili nawet punkt widzenia taty i poczęli sobie

skrzętnie przypominać, które to niedziele i świąteczne dni spędzili na statku w morzu, aby

sobie udzielić „dni wolnych” w tych dniach tygodnia, kiedy rozkład lekcji był wyjątkowo

nieprzychylny, jednakże mama stanowczo sprzeciwiła się takim nowatorskim pomysłom. W

tym stanowisku utwierdził mamę tata, po dłuższej bowiem z mamą dyskusji prowadzonej

przyciszonymi głosami za zamkniętymi drzwiami kuchni, wyraził swoje wątpliwości, czy

Jarkowo - Markowe władze szkolne będą respektować obyczaje i przepisy panujące w

marynarce handlowej.

- Żeby to była chociaż Szkoła Morska - powiedział na koniec tata i tym stwierdzeniem

zakończył dyskusję, burząc nadzieje obu swoich synów.

Gdzieś tam na przełomie stycznia i lutego, siedząc przy kolacji tata powiedział do

mamy:

- Miciu, dostałem zaproszenie na dwie osoby na sobotę. Nie poszłabyś ze mną?

- Zaproszenie? - zapytała mama. - Dokąd?

- Na takie żeglarskie spotkanie.

- Żeglarskie? - zdziwiła się mama. - A co ty masz wspólnego z żeglarstwem?

- Tata przecież pływa - wtrącił się Jarek.

- No, pływa - przytaknęła mama - oczywiście, że pływa, ale przecież tata jest

marynarzem, a nie żeglarzem.

- Teraz to rzeczywiście nie jestem - westchnął jakby z ukrytym żalem tata - ale kiedyś

byłem, w HOMIE w Gdyni.

- W czym? - Dzika Mrówka przeniósł swe aktualne zainteresowania z telewizora na

to, co mówił tata.

- W HOMIE - powtórzył tata - w Harcerskim Ośrodku Morskim. Było nas tam

background image

kilkudziesięciu zapaleńców. I żeglarstwa i harcerstwa. Wydobywaliśmy zatopione w czasie

wojny jachty, łataliśmy je jak i czym się dało, remontowaliśmy. Sami pletliśmy liny i

samiśmy szyli żagle. Co prawda na pływanie pod tymi żaglami to już nie za wiele czasu

zostało, ale mimo to frajdy i uciechy mieliśmy co niemiara. Stare czasy, dawne dzieje - tata

znowu westchnął z dość żałosną nutą w głosie.

- Co tak ciężko wzdychasz? - zapytała mama, sprzątając ze stołu po kolacji.

- A bo to były piękne czasy. Żagle na maszcie, szum rozcinanej dziobem wody, słone

bryzgi fal... Coś pięknego.

- No wiesz - mama wzruszyła ramionami - teraz też masz szum rozcinanej dziobem

wody, a bryzgów słonych fal też nie brakuje. Więc za czym tu tęsknić?

Tata zamyślił się, jakby coś sobie przypominając.

- Oj, Miciu, Miciu - powiedział wreszcie po dobrej chwili milczenia - może ja ci tego

nie umiem wytłumaczyć, ale pływanie na statku i pływanie pod żaglami to dwie zupełnie

różne sprawy. Najzupełniej różne. I musisz mi uwierzyć na słowo, że jest naprawdę tak, jak

mówię.

- Ale co z tym zaproszeniem? - przypomniała sobie mama. - Co to za okazja i

dlaczego ciebie akurat zaprosili?

- A właśnie, właśnie. Widzisz, starzy koledzy sobie o mnie przypomnieli. Właściwie

to spotkałem przedwczoraj jednego. A okazja jest specjalna, bo nie będzie to zwyczajne

żeglarskie czy klubowe zebranie, narada czy nawet żeglarski sejmik. To doroczne spotkanie

polskich kaphornowców.

- Kogo? - zapytali równocześnie i mama, i Dzika Mrówka, i Jego Brat.

- Kaphornowców - powtórzył tata - czyli inaczej mówiąc zebranie żeglarskiego

bractwa, do którego może należeć tylko taki żeglarz, który opłynął Przylądek Horn pod

żaglami.

- A dlaczego akurat ten Przylądek, a nie inny? - zaciekawił się Dzika Mrówka.

- Ba... - powiedział tata i wyciągnął fajkę z jednej kieszeni, a skórzany kapciuch z

tytoniem z drugiej, co było sygnałem, że zaraz rozpocznie się jeden z dłuższych tatowych

monologów.

- Widzicie - rozpoczął tata, gdy uporał się już z fajką, tytoniem i zapałkami i gdy

osłonił się mgiełką aromatycznego dymu - Przylądek Horn, jak zapewne wiecie, jest to

najbardziej na południe wysunięty skrawek kontynentu amerykańskiego. Leży on zresztą na

wysepce, a nie na stałym lądzie, ale to nie ma większego znaczenia, bo droga morska z

Oceanu Atlantyckiego na Pacyfik i odwrotnie prowadziła w dawnych latach, przed

background image

zbudowaniem Kanału Panamskiego, właśnie wokół Przylądka Horn. Leży on poniżej 55°

szerokości południowej, czyli, żeby tam dopłynąć, trzeba najpierw pokonać ryczące

czterdziestki i wyjące pięćdziesiątki.

- Co trzeba pokonać? - Dzika Mrówka przerwał ojcu. - Co to takiego te „ryczące” i

„wyjące”?

- Wzdłuż czterdziestego stopnia szerokości południowej rozciągają się wokół naszej

ziemi niemal nieprzerwanie olbrzymie przestrzenie wodne. Mówię „niemal nieprzerwanie”,

bo gdybyście spojrzeli na globus i przejechali palcem wzdłuż tegoż właśnie czterdziestego

stopnia, to na drodze napotkalibyście jedynie stosunkowo wąski pas lądu w Południowej

Ameryce no i jeszcze Nową Zelandię. A poza tym wokół całej kuli ziemskiej nic tylko woda i

woda. Same oceany: Atlantycki, Indyjski i olbrzymi Pacyfik. I właśnie na tych szerokościach

przez okrągły niemal rok wieją niezwykle silne zachodnie wiatry sztormowe, a rozhuśtane

wichrem fale są tam najdłuższe i najwyższe.

Po wodach tych - mimo sztormów - żeglowały od dawna statki. Oczywiście były to

żaglowce, pływające na przykład z Europy do Australii po wełnę, do Azji po herbatę i tak

dalej. Angielscy marynarze, którym nieraz przyszło pokonywać te burzliwe obszary, nazwali

je „Roaring Forties”, co po polsku znaczy właśnie „ryczące czterdziestki”.

Później ochrzczono jeszcze bardziej burzliwe obszary wzdłuż pięćdziesiątego stopnia

szerokości południowej nazwą „wyjące pięćdziesiątki”.

- A tata tam pływał? - Dzika Mrówka znowu przerwał ojcu.

- Owszem - powiedział tata.

- Ojej - Marek zdołał tylko jęknąć z wyraźnym podziwem, ale i zazdrością w głosie.

- No, no - roześmiał się tata - ja pływałem na dużym statku i to samym skrajem

ryczących czterdziestek. W rejsie do Australii, w czasach, gdy Kanał Sueski był

zablokowany. Owszem, było burzliwie i sztormowe, ale to nic w porównaniu z tym, co

musieli przeżywać żeglarze. Myśmy mieli do dyspozycji kilka lub kilkanaście tysięcy koni

mechanicznych, oni tylko płótno żagli i własne ręce.

- To musi być straszne - westchnęła mama, która zdążyła już posprzątać ze stołu i

siadła w głębokim fotelu z włóczkową robótką w pracowitych rękach.

- Straszne i bardzo fajne jednocześnie - powiedział tata w nagłej zadumie. - A

wracając do Hornu, to starzy znajomi spod żagli nazywali te wody: „kocioł szatana”.

- Ho, ho - wtrącił z podziwem Dzika Mrówka, któremu bardzo spodobała się ta

oryginalna nazwa.

- Ponieważ wokół Hornu wieją przeważnie silne sztormowe wiatry zachodnie - mówił

background image

dalej tata - więc droga statku żaglowego ze wschodu na zachód była niezwykle uciążliwa.

Ciągłe zwroty, ciągłe halsowanie pod wiatr...

- Halsowanie? - znowu przerwał Marek. - A co to znaczy?

Tata spojrzał na syna z lekkim zniecierpliwieniem i zdziwieniem, że można nie

wiedzieć co to halsowanie, ale po chwili wyjaśnił.

- Halsowanie to jest prowadzenie żaglowego statku pod wiatr według zmienianych

kursów. Ale już mi tak ciągle nie przerywaj, bo nigdy nie dopłyniemy do tego Przylądka

Horn.

Otóż w dawnych latach, gdy po morzach pływały tylko żaglowce i gdy nie było

jeszcze Kanału Panamskiego, kapitanowie tych statków nigdy nie wiedzieli, ile czasu zabierze

im pokonanie Hornu ze wschodu na zachód. Czasem trwało to kilka dni, ale na przykład

fregata „Suzanne” w 1909 roku walczyła z wiatrem i falami koło Przylądka Horn aż

dziewięćdziesiąt dziewięć dni, czyli przeszło trzy miesiące!

- Ojej, aż trzy miesiące - zdziwił się Jarek - to dłużej niż nasz afrykański rejs.

- Znacznie dłużej - przytwierdził tata. - A było i tak, że kapitan po kilkunastu dniach

nieudanych prób przejścia wokół Hornu pod wiatr zawracał i gnał z wiatrem wokół kuli

ziemskiej, żeby z drugiej strony podejść do zachodnich wybrzeży Południowej czy Północnej

Ameryki.

- Naokoło świata? - zdziwili się obaj chłopcy, nawet mama podniosła głowę znad

robótki.

- Zdarzało się - mruknął tata i wypuścił kłąb dymu z fajki. - I właśnie dlatego, że na

tych wodach jest aż tak trudno pływać, marynarze postanowili założyć związek

kaphornowców. Najpierw - jeszcze przed wojną w 1937 roku we Francji - utworzono

„Związek żeglarzy Cape Hornu”. Do klubu tego należeli początkowo marynarze z żaglowych

statków towarowych, którzy pod żaglami przeszli Horn. Kapitanów tamtych statków

nazywano „albatrosami Hornu”, a oficerów i marynarzy „malamokami”.

Ale mijały lata. Po wykopaniu Kanału Panamskiego statki opuściły trudny szlak

dookoła Hornu, a i żaglowych statków handlowych zabrakło na świecie. Tych, co na żaglach

opłynęli Horn, było coraz mniej i dopiero kiedy szlakiem tym zaczęli pływać żeglarze na

jachtach, można było myśleć o kontynuowaniu stowarzyszeń zrzeszających ludzi, którzy pod

żaglami pokonali Przylądek Horn.

- A Polacy też tam pływali?

- Owszem. Już przed wojną, w 1937 roku, opłynął Horn „DAR MORZA”. Oczywiście

pod żaglami. A na jachcie pod polską banderą po raz pierwszy Krzysztof Baranowski. W

background image

1973 roku na jachcie „POLONEZ”, w drodze z zachodu na wschód. Po nim opłynęli Horn

inni. Jacht „EUROS”, „KONSTANTY MACIEJEWICZ”, „OTAGO”, „COPERNICUS”.

- To dużo! - wtrącił Dzika Mrówka z błyszczącymi oczyma.

- Ano, dużo - przytaknął tata pykając fajkę - szczególnie, jeżeli weźmie się pod uwagę

fakt, że z Polski jest na Przylądek Horn bardzo, ale to bardzo daleko. No i dlatego

zdecydowano się założyć i w Polsce Bractwo Kaphornowców, na którego doroczne spotkania

- jako dawny żeglarz - dostałem zaproszenie w charakterze gościa.

- No więc jak, Miciu - tata zwrócił się do mamy - pójdziesz ze mną w sobotę?

- Bo ja wiem - zastanawiała się mama, licząc jednocześnie bardzo uważnie oczka w

robótce - nie bardzo mam się w co ubrać...

- Eee, Miciu - odezwał się tata.

- Dla ciebie to nieważne - oburzyła się mama - tobie się pewnie wydaje, że to takie

moje widzimisię. A poza tym ja się na żeglarstwie nie znam i zresztą., w domu tyle roboty.

Idź lepiej sam.

- Tato - zawołał Dzika Mrówka - to może ja pójdę z tobą.

- Możesz iść - przystał tata - ale może by Jarek chciał iść - zwrócił się do swego

drugiego syna.

- Eee - wtrącił Dzika Mrówka - on się nie interesuje żeglarstwem.

- A ty się interesujesz? - tata zdziwiony spojrzał na Dziką Mrówkę.

- Oczywiście, że tak - przytwierdził chłopak z zapałem.

- Od kiedy?

- Od dzisiaj, tato - w głosie Marka brzmiało tak silne przekonanie, że tata nawet się

nie roześmiał, choć miał na to bardzo wielką ochotę.

- No to jak z wami, chłopcy - zapytał po chwili - który idzie ze mną w sobotę?

- To już niech Piksówa idzie - wspaniałomyślnie zgodził się Jego Brat.

- To bardzo ładnie z twojej strony - mama pochwaliła Jarka, a zwracając się do Marka

dorzuciła. - A ty mógłbyś podziękować bratu.

Dzika Mrówka już miał lekceważąco machnąć ręką, ale przerwał w połowie ten gest i

wyciągnął dłoń do brata - bliźniaka.

- Dziękuję - mruknął.

- Nic wielkiego - odparł Jego Brat. - Mam ciekawą książkę do czytania. Fakt.

Wnętrze stylowej kawiarni powoli wypełniało się schodzącymi się gośćmi. Połowa

sali zastawiona była ciężkimi ławami i stołami z ciemnego drzewa. Pod gotycko sklepionym

niskim sufitem wisiały różnokolorowe flagi marynarskiego kodu sygnałowego, a na jednej ze

background image

ścian postrzępiona biało - czerwona bandera z białym orłem. W głębokich wnękach wysokich

okien ustawiono modele sławnych jachtów. Był tu „Polonez”, był „Euros”, były też i inne.

Goście z wolna zajmowali miejsca. Tata wraz z Markiem siedli na ławie pod ścianą.

- Tato - szepnął przejęty Dzika Mrówka - a dlaczego przy tym dużym stole nikt nie

siada?

- To jest miejsce dla kaphornowców. Ale oni wejdą wszyscy razem z Grotmasztem.

- Z kim, tato?

- No, z przewodniczącym Bractwa, wybieranym raz na trzy lata spośród kapitanów

jachtów, które opłynęły Przylądek Horn. Nosi on właśnie tytuł Grotmaszta, co symbolizuje

główny maszt na statku żaglowym.

- A kto jest teraz tym Grotmasztem?

- Krzysztof Baranowski. Już ci mówiłem, że on pierwszy opłynął Przylądek Horn na

polskim jachcie i do tego w samotnej żegludze, co - moim zdaniem - liczyć się powinno

podwójnie.

- A ci dwaj panowie, tato? - szepnął znów Marek wskazując na dwóch zaaferowanych

mężczyzn, kręcących się koło głównego stołu. Jeden z nich drobny, szczupły i niezwykle

ruchliwy, nosił granatową żeglarską marynarkę z błyszczącymi guzikami, drugi, wysoki i

raczej tęgawy z długimi sumiastymi wąsami i niewielką bródką, miał na sobie ciemny

marynarski mundur ze złotymi dystynkcjami na rękawach.

- Ci dwaj? - powtórzył tata. - Jeden z nich jest sekretarzem redakcji „Głosu

Wybrzeża”, pod którego protektoratem i opieką to całe zebranie się odbywa. Zresztą to też

zawołany żeglarz.

- Opłynął Przylądek Horn? - pytał dalej chłopak.

- Nie, Hornu nie opłynął, ale nie tylko Horn się liczy w żeglarskich wyczynach. Taki

Teliga nie opłynął Hornu, a był przecież znakomitym żeglarzem. Albo taki Jaworski czy

Remiszewska. Na przykład ten pan opłynął na maleńkim jachcie całą Islandię. To też był

nielada wyczyn żeglarski.

- A ten drugi to też żeglarz?

- Ten drugi to tak zwany Mistrz Ceremonii. O ile wiem, teraz już nie jest żeglarzem.

Kiedyś, dawno temu, byliśmy razem w harcerskiej morskiej drużynie, ale on poszedł potem

do Szkoły Morskiej. Pływał przez ileś tam lat, a teraz jest wykładowcą w tej samej szkole,

którą ukończył i pisze książki o morzu, a raz na rok pomaga prowadzić zebranie Bractwa

Kaphornwców.

- A dlaczego właśnie on, jeżeli to nie żeglarz?

background image

- Tego to już nie wiem. Nie zawracaj głowy, gdybym wiedział, że będziesz tak

marudził, to bym cię nie zabrał ze sobą.

Nagle od wejścia dał się słyszeć przenikliwy, długi, jednostajny świst. Wszyscy

obecni odwrócili głowy. Przy drzwiach ustawił się szpaler żeglarzy z żółtymi chustami

zawiązanymi na lewym ramieniu, a środkiem wszedł młody wysoki mężczyzna. Trzech

pierwszych żeglarzy gwizdało przeciągle na cienkich długich gwizdkach.

- Tato - Dzika Mrówka pociągnął ojca za rękaw.

- Ten wchodzący to właśnie Grotmaszt - szepnął ojciec. - Ci z żółtymi chustami to

kaphornowcy, którzy świstem bosmańskim i honorowym szpalerem witają swego

Grotmaszta.

Grotmaszt i bracia kaphornowcy weszli do kawiarnianej sali i przy oklaskach

zebranych gości zajęli miejsca przy honorowym stole.

Grotmaszt w kilku słowach powitał przybyłych na spotkanie braci z Kaphornowego

Bractwa Żeglarskiego oraz zaproszonych gości.

- To o mnie - pomyślał w tym momencie z wewnętrzną dumą Dzika Mrówka.

- A teraz przypomnimy wspólnie kaphornowską rotę ślubowania.

Wszyscy obecni na sali wstali. Wąsaty Mistrz Ceremonii zaczął czytać silnym głosem

tekst roty, a po nim zebrani kaphornowcy powtarzali głośnym chórem.

„Członkowie Bractwa Kaphornowców, przywołując pamięć wszystkich żeglarzy,

którzy kiedykolwiek opłynęli Przylądek Horn i wszystkich żeglarzy, którzy ulegli przemocy

jego groźnych wód, przywołując pamięć wszystkich zwycięskich jachtów i pamięć jachtów,

które znalazły grób w głębinach Cieśniny Drake’a, zrzeszają się dobrowolnie, przyjmują za

obowiązujący Regulamin Bractwa Kaphornowców i oświadczają, ze będą czujnie strzec

honoru polskiego żeglarza, wiernie strzec sławy biało - czerwonej bandery, służyć pomocą,

radą i doświadczeniem wszystkim żeglarzom, którzy jej kiedykolwiek i gdziekolwiek będą

potrzebowali”.

A potem do przewodniczącego podszedł starszy, całkiem siwy mężczyzna, Grotmaszt

osobiście zawiązał mu na lewym ramieniu żółtą chustę i założył ciężki, odlany w metalu,

medal na szyję. Następnie Mistrz Ceremonii odczytał treść dużego dyplomu, który wręczył

nowo przyjętemu bratu.

Uroczystości dopełniło wypicie toastu dużym, ciężkim, ozdobnym kuflem pełnym

piwa.

- Tato, tato - szepnął znów Dzika Mrówka do ojca cichutko, żeby nie przeszkadzać w

uroczystej ceremonii.

background image

- O co chodzi? - tata nachylił się do syna.

- A ten starszy pan to też żeglarz? - zapytał Marek.

- I tak i nie. To sławny marynarz, Alojzy Kwiatkowski. Był radiotelegrafistą na

polskich szkolnych statkach. Jeszcze na starym „Lwowie” i potem wiele lat na „Darze

Pomorza”. To on przepłynął po raz pierwszy równik na statku pod polską banderą, a było to

w roku 1923, on też był radiooficerem na „Darze Pomorza”, kiedy ten piękny statek opłynął

Przylądek Horn. I właśnie dlatego dziś go przyjęto do Bractwa Kaphornowców jako

honorowego członka.

- Aha - szepnął Marek patrząc z podziwem na człowieka, który tyle lat spędził na

morzu.

Potem były przemówienia i śpiewy żeglarskie, potem jedzono gorące parówki i pito

obowiązkowy marynarski rum w glinianych kieliszkach. Na koniec Mistrz Ceremonii

oznajmił, że mistrz ludwisarski z dalekiego Przemyśla, jeden z ostatnich już specjalistów w

tej zanikającej dziedzinie, ofiarował Bractwu Kaphornowców piękny okrętowy dzwon, który

uroczyście zawieszono nad biesiadującymi braćmi i na którym Grotmaszt wydzwonił

pierwsze cztery podwójne uderzenia zwane po żeglarsku „szklankami”.

A potem - po części oficjalnej - zebrani goście i bracia kaphornowcy toczyli długo w

noc rozmowy. Były to wspominki dalekich rejsów, były też plany przyszłych, coraz

śmielszych i trudniejszych, morskich, żeglarskich podróży.

A Dzika Mrówka chłonął wszystko szeroko otwartymi uszami i jeszcze szerzej

otwartymi oczyma. Kręcił się koło taty, który - jak się okazało - znał tu prawie wszystkich, a

w każdym bądź razie wszystkich najważniejszych.

- Tato, tato, a ta pani to Remiszewska?

- Tak, synku, chodź, to cię z nią zapoznam.

- A dlaczego na tamtego pana wszyscy wołają „Kuba”?

- To, widzisz synku, takie przezwisko. I wszyscy go znają jako „Kubę”, a jest to nasz

doskonały żeglarz, specjalista regatowiec, Kazimierz Jaworski.

- To każdy wielki żeglarz musi mieć jakieś przezwisko? - zainteresował się nagle

Marek.

- No, musieć to nie każdy musi. Ale wielu je posiada. Ot, na przykład taki „Kuba”

Jaworski, „Zyga” Perlicki i jeszcze wielu innych. Apana Kwiatkowskiego z „Daru Pomorza”

wszyscy marynarze przezywają „Dziadzia”. I od razu każdy wie, o kogo chodzi.

- Aha! - mruknął Dzika Mrówka wyraźnie zadowolony. Bo ja też mam przezwisko -

pomyślał z dumą. - Jak wielcy żeglarze i sławni marynarze.

background image

Pod koniec interesującego spotkania uwagę chłopca zwrócił młody jeszcze człowiek z

dużą brodą zdobiącą pełną, bez przerwy uśmiechniętą twarz. Mówił on po polsku, jednak z

wyraźnie obcym akcentem.

Okazało się, że jest to sławny żeglarz czechosłowacki Richard Konkolski, który

opłynął samotnie świat na maleńkim jachcie „NIKE”.

Do domu wracał Dzika Mrówka z tatą bardzo zamyślony. Tata natomiast był

niezwykle ożywiony i gadatliwy i przez całą drogę opowiadał synowi o swych dawnych już

przygodach pod białymi żaglami.

- Tato - Markowi w pewnym momencie udało się przerwać potok ojcowskiej

wymowy - a dlaczego członek Bractwa ma prawo spluwania na nawietrzną i gwizdania na

pokładzie?

- Skąd ci to przyszło do głowy? - szczerze zdziwił się tata.

- Przeczytałem w Regulaminie, który był wydrukowany na ostatniej stronie

zaproszenia - wyjaśnił Dzika Mrówka.

- Ach, tak. Nawet o tym nie wiedziałem - uśmiechnął się tata. - Otóż widzisz, po

pierwsze każdy klub chce mieć jakieś przywileje, a więc kaphornowcy też. A po drugie wiedz

o tym, że na jachcie nie wolno pod żadnym pozorem gwizdać ani pluć na nawietrzną. I stąd

takie wyróżnienie dla tych, co pokonali Horn na żaglach.

- Ale dlaczego nie wolno, tato?

- Dowiesz się, jak może kiedyś zostaniesz żeglarzem. A zresztą - dodał tata po chwili -

spróbuj splunąć pod wiatr. Szczególnie pod silny wiatr. Wtedy sam się przekonasz, dlaczego

nie można - tata roześmiał się głośno, widocznie do własnych wspomnień.

Trzeba będzie spróbować - postanowił w myślach Dzika Mrówka. I przyszło mu też

nagle na myśl, że ocean jest znacznie, ale to bardzo znacznie większy od hokejowego

lodowiska...

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

W KTÓRYM DZIKA MRÓWKA PODEJMUJE NIEZWYKLE WAŻNĄ

DECYZJĘ ZMIANY HOKEJOWEGO KIJA NA RUMPEL STEROWY, A

SZTUCZNEGO LODOWISKA NA SZEROKIE WODY MÓRZ I

OCEANÓW I STAWIA PO RAZ PIERWSZY BIAŁY ŻAGIEL

Już w najbliższy poniedziałek po pamiętnym spotkaniu Bractwa Kaphornowców

Dzika Mrówka wybrał się zaraz po szkole do pobliskiej czytelni.

- Poproszę jakąś książkę o żeglarstwie - powiedział miłej pani bibliotekarce.

- O żeglarstwie mamy bardzo dużo książek - roześmiała się pani - ale o co ci

konkretnie chodzi?

- Dużo? - zdziwił się Marek. - No to będę czytał po kolei.

- Według alfabetu? - znowu roześmiała się. - A może jednak lepiej powiesz mi, co cię

głównie interesuje.

- Chciałbym poznać duże wyprawy żeglarskie.

- Polskie?

- Polskie i w ogóle. Takie wie pani - zaczął tłumaczyć Marek - co i dookoła świata, i

przez ryczące czterdziestki.

- Przez co? - pani bibliotekarka zapytała zdziwiona.

- No, wie pani, wyprawy żeglarskie wzdłuż czterdziestego stopnia szerokości

południowej. Tam są bardzo burzliwe wody i dlatego angielscy marynarze nazwali je

„Roaring Forties” - wyjaśnił z wcale nie ukrywaną dumą Dzika Mrówka.

- Oho, ho, to widzę, że doskonale się orientujesz - zdziwiła się pani - a skąd ty to

wiesz?

- Bo ja, proszę pani, znam kilku naszych żeglarzy. I pana Baranowskiego znam, i

panią Remiszewską znam, i pana „Kubę” Jaworskiego też...

- Znasz ich? - zainteresowała się pani bibliotekarka - naprawdę? A dobrze ich znasz?

Bo może byś kogoś z nich w moim imieniu poprosił do nas do biblioteki na spotkanie z

młodzieżą. Sporo moich czytelników interesuje się żeglarstwem.

- No, tak za dobrze to ja ich nie znam... - Dzika Mrówka zająknął się i zaczerwienił. -

To raczej mój tata - dodał po chwili.

- Tak też i myślałam - roześmiała się pani bibliotekarka. - Ale wróćmy do książek.

background image

Widzę, że liznąłeś co nieco z żeglarskich wyrażeń, ale trzeba by tę twoją wiedzę jakoś

uporządkować. Trzeba zatem zacząć chyba od początku.

- No, właśnie i ja tak bym chciał - podchwycił Dzika Mrówka szczęśliwy, że pani

bibliotekarka zmieniła temat rozmowy na mniej kłopotliwy - ale tak prawdę mówiąc zupełnie

nie wiem, gdzie jest ten początek.

- Trzeba było od razu tak mówić - pani bibliotekarka odwróciła się, wzięła jakąś

książkę z półki i podała ją Markowi.

- Masz tutaj książkę, która najlepiej wprowadzi cię w żeglarski temat. Zresztą tytuł

mówi sam za siebie. Napisał ją znany żeglarz, może też twój „znajomy” - uśmiechnęła się

pani bibliotekarka - pan Włodzimierz Głowacki, a zatytułował pięknie: Wspaniały świat

żeglarstwa.

- Dziękuję pani - powiedział Marek udając, że nie dosłyszał uwagi pani bibliotekarki.

- A jak przeczytasz tę książkę, dam ci inne. Pisane przez rozmaitych sławnych

żeglarzy o ich równie sławnych rejsach. Ot, choćby książki twojego znajomego - pani

bibliotekarka zmrużyła figlarnie jedno oko - Krzysztofa Baranowskiego: Kapitan Kuk i

Droga na Horn. Albo też twojej znajomej, pani Teresy Remiszewskiej, pod pięknym tytułem:

Z goryczy soli moja radość. I jeszcze Leonida Teligi: Samotny rejs Opty i Dariusza

Boguckiego: Islandzki rejs i Do brzegów Grenlandii, i cały szereg innych. A na tamtej półce

masz książki obcych żeglarzy: Anglików, Francuzów, Włochów i innych.

- Ojejej - zatroskał się Dzika Mrówka - to ja mam czytania na cały miesiąc.

- Chyba przez miesiąc nie dasz rady - powiedziała pani bibliotekarka - przecież musisz

się uczyć.

Dzika Mrówka machnął tylko ręką, co miało oznaczać, że teraz NAJWAŻNIEJSZE są

sprawy żeglarskie i zasiadł przy stole nad Wspaniałym światem żeglarstwa.

Czytał aż do zamknięcia czytelni, a wychodząc uprosił panią bibliotekarkę, żeby mu

wypożyczyła książkę do domu.

Następnego dnia wypadał - jak zwykle we wtorek - trening hokejowy i mama była już

przyzwyczajona, że obaj jej synowie natychmiast po zjedzeniu obiadu znikali z domu. W

każdym bądź razie nigdy nie trzeba ich było ani poganiać, ani nawet przypominać, co

częstokroć okazywało się konieczne w przypadku innych - zarówno pozaszkolnych jak i

nawet szkolnych obowiązków.

Tym razem jednak Marek, zamiast szykować się do treningu, zaraz po obiedzie

położył się na swym tapczaniku z książką w ręku i pogrążył w lekturze.

Zdziwiona tym mama zajrzała raz i drugi do pokoju synów i wreszcie, zerknąwszy na

background image

zegar wiszący w kuchni na ścianie, nie wytrzymała.

- Chłopcy, macie dziś trening? - zapytała.

- Oczywiście, zaraz wychodzę - odezwał się Jarek, Marek natomiast wydawało się, że

zupełnie nie usłyszał pytania; w dalszym bowiem ciągu leżał nieporuszony na swym

tapczaniku i był cały pochłonięty treścią czytanej książki.

- Marku - mama zwróciła się do drugiego z synów. Chłopak znowu nic nie

odpowiedział.

- Marku - powtórzyła mama nieco już głośniej.

- O co chodzi, mamo? - Dzika Mrówka oderwał wreszcie wzrok od stronic książki.

- Masz dzisiaj trening - przypomniała mama.

- Ojej - skrzywił się Dzika Mrówka - no to co z tego? Czy ja muszę chodzić na

wszystkie treningi? - I znów wrócił do czytania książki.

Mamę aż zamurowało ze zdziwienia. Jej syn, taki entuzjasta hokeja, czołowy

napastnik drużyny, który nawet w afrykański rejs chciał brać hokejowe wyposażenie, żeby -

jak mówił - „nie wyjść z wprawy”, który wybił w domu niejedną szybę hokejowym krążkiem

w czasie swoich słynnych „suchych zapraw”, nagle nie chce iść na trening.

- Co ci się stało? - zapytała.

- A co mi się miało stać? - Marek podniósł głowę znad książki. - Po prostu nie mam

ochoty.

- Czyś ty nie chory? - zaniepokoiła się mama i przytknęła dłoń do czoła chłopca.

- Ojej, mama to od razu ze wszystkim przesadza. Nic mi nie jest.

- A co ty tam tak pilnie studiujesz? - mama zwróciła uwagę na czytaną przez Marka

książkę.

- No, widzi mama - ożywił się Dzika Mrówka - taki Vito Dumas opłynął samotnie

cały świat na jachcie w czasie wojny, a Zaruski, gdy pierwszy raz wypłynął jachtem na

morze, miał już 59 lat.

- O czym ty mówisz? - zdziwiła się mama.

- O żeglarstwie - odparł syn. - Bo niech mama weźmie pod uwagę taki fakt. - Dzika

Mrówka usiadł na swym tapczaniku. - Ile metrów ma boisko hokejowe? No ile?

- Nie wiem. - Mama była wyraźnie zaskoczona niespodziewanym pytaniem syna. - I

po co mi to wiedzieć?

- To ja mamie powiem. Lodowisko ma 30 metrów szerokości i 61 metrów długości.

To dużo?

- No, dużo - mama nie bardzo wiedziała, o co synowi chodzi.

background image

- Wcale że nie dużo! - zaperzył się syn.

- A co - wtrącił się Jego Brat - chciałbyś powiększyć?

- Ty to jak rąbniesz - oburzył się Dzika Mrówka - a po co powiększać?

- Nie kłóćcie się, chłopcy - mama patrzyła z niepokojem na Marka. - A ty powiedz, o

co ci chodzi.

- O to, że takie hokejowe lodowisko jest małe, a morze bardzo duże - wypalił Marek.

- Ale wymyślił - roześmiał się Jego Brat lekceważąco. - Ruszyło ciele ogonem i udaje

filozofa.

- Ty nic nie rozumiesz - Marek był tak zaaferowany, że nawet nie zareagował na

braterską wyraźną obelgę. - No bo zrozum. Na łyżwach jak się trochę tylko na lodowisku

rozpędzisz, to musisz od razu skręcać albo hamować, żeby nie wlecieć na bandę.

- Fakt - przytwierdził Jego Brat.

- Zresztą co ty tam wiesz. Zapomniałem, że przez cały mecz sterczysz w bramce, jak

kołek w płocie, i nigdzie się nie rozpędzasz.

- No, no, nie pozwalaj sobie. Myślisz, że to łatwo wyłapać taki mały krążek?

- Chłopcy, nie kłóćcie się - mama znowu uznała za konieczne interweniować w

rozmowę synów, bo wyraźnie już pachniało awanturą. - Spóźnicie się na trening.

Marek wstał ze swego tapczanika i zaczął się ubierać, nie przestając jednocześnie

mówić.

- A bo widzi mama, przyszło mi tak do głowy, że na lodowisku człowiek jest za

bardzo ograniczony, a za to żeglarz jest zupełnie nie ograniczony. Jakby tak wypłynąć

jachtem na przykład z Gdańska, to można by przepłynąć cały Bałtyk, a potem przez Kattegat i

Skagerrak na Morze Północne. A stąd już tylko kawałek na Ocean Atlantycki. Przez Kanał La

Manche i Zatokę Biskajską, no nie? I wtedy prosto na dół. Albo do Kanału Panamskiego, albo

jeszcze niżej, aż na koniec Ameryki Południowej. A dalej już Pacyfik i jeszcze dalej Ocean

Indyjski... I tak można wciąż dalej i dalej, i nie ma nigdzie żadnej bandy, przed którą trzeba

by było zawracać.

- O czym ty mówisz, synku? - mama patrzyła na Dziką Mrówkę z coraz wyraźniejszą

troską.

- Jak to o czym? - oburzył się Marek, podsuwając mannie czytaną przed chwilą

książkę. - O żeglarstwie. Niech mama przeczyta tytuł: Wspaniały świat żeglarstwa.

- Dzisiaj jeszcze pójdę na hokejowy trening, ale chyba zrezygnuję z tego sportu i

przerzucę się na żeglarstwo. To dopiero jest frajda! No, nie? - zwrócił się do swego brata.

- Fakt - Jarek przytaknął machinalnie, ale po sekundzie zorientował się i zreflektował.

background image

- Coś ty? - powiedział zdziwiony. - Rzucić hokej?

- A co wielkiego? Są już nowi, to niech oni biegają w kółko po maleńkim lodowisku.

A my - wypiął dumnie pierś - na szerokie wody!

Jarek miał wyraźnie niezdecydowaną minę, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć,

odezwała się mama.

- Żeglarstwo? Bój się Boga, synku, to niebezpieczne. Tyle wody dookoła!

- A tata przecież pływał na jachtach i nic mu się nie stało.

- Wtedy, kiedy pływał na jachtach, jeszcze go nie znałam. Na pewno bym mu nie

pozwoliła - broniła się mama.

- A teraz mu pozwalasz pływać - triumfował Marek.

- Teraz to tata pływa na dużych statkach, a nie na takich łupinach.

- Ale statki też toną... - zaczął Marek, ale mama przerwała mu gwałtownie.

- Żebyś w złą godzinę nie powiedział. I ani mi się waż myśleć o żeglarstwie. Zająłeś

się hokejem i wystarczy. To bardzo ładny sport, wyrabiający energię i spostrzegawczość. No i

bezpieczny.

- Oj, mamo, mamo. A zapomniała mama, co dawniej wciąż mówiła, że na lodowisku

można zostać kaleką. Nie pamięta mama?

- Może i tak mówiłam - wykręcała się mama - ale co hokej to nie żeglarstwo. Tam się

można łatwo utopić.

- A w hokeju można dostać krążkiem w głowę. Wie mama, z jaką szybkością leci taki

twardy krążek. Rumplem sterowym w głowę trudniej dostać niż kijem hokejowym, no nie?

Poza tym na lodzie można złamać nogę albo rękę. Mało to było wypadków na rozmaitych

meczach albo i na treningach nawet. Prawda, Jaro? - zwrócił się do brata.

- Fakt - mruknął Jarek. - Co fakt to fakt - przytwierdził.

- Nic mi nigdy o tym nie mówiliście - mama patrzyła z niepokojem to na jednego, to

na drugiego syna. - Gdybym wiedziała... No, to może rzeczywiście nie idźcie dziś na ten

trening - dorzuciła z niepokojem w głosie.

- Niech się mama tak znowu nie przejmuje - zawołał Marek już z przedpokoju - nasz

trener przez tyle lat grał w hokeja. W ligowej drużynie, a nawet w reprezentacji Polski. I nic

mu się nigdy nie stało. Zdrów jak rydz. Nawet nogi sobie nigdy nie skręcił. To i nam nic nie

będzie. No, ale czas na nas. Lecimy, Jaro - zawołał do brata - już późno. Będziemy musieli

biec przez całą drogę, bo się spóźnimy, a wiesz jak trener tego nie lubi.

- Fakt - Jarek mocował się z oporną kurtką.

- Nie guzdraj się - poganiał go Marek. - Zawsze muszę czekać na ciebie.

background image

- Ale toś ty czytał, a nie ja - odciął się Jarek.

- Czytałem, czytałem. Za to teraz nie czytam, tylko czekam na ciebie. Fakt? -

przedrzeźniał brata - bliźniaka.

- No niby fakt - zgodził się Jego Brat.

Obaj wypadli z hałasem na schody. Ledwo mama zdążyła ta nimi zawołać „a

uważajcie na siebie”, gdy bracia - bliźniacy wybiegli na ulicę, zapewne wcale nie słysząc

maminego ostrzeżenia.

- Tego jeszcze brakowało - powiedziała mama do siebie zamykając wejściowe drzwi

za synami. - Żeglarstwo! Także coś - wzruszyła ramionami.

Weszła do pokoju chłopców, aby - jak zwykle - pochować do szaf rozrzucone

elementy garderoby obu, a szczególnie Marka, który cały pokój, ba, całe mieszkanie uważał

za jedną wielką szafę. W trakcie sprzątania spostrzegła leżącą na tapczaniku Dzikiej Mrówki

otwartą książkę. Przeczytała tytuł rozdziału. - „Rozkwitające żagle” - powiedziała do siebie. -

Piękny tytuł. Naprawdę piękny.

Obaj bracia długo czekali pod drzwiami swego mieszkania.

- Zadzwoń jeszcze raz - powiedział Jarek. - Może mama wyszła?

- Eee, mówiła, że będzie przez cały czas - Dzika Mrówka nacisnął raz jeszcze

dzwonek.

Drzwi się otworzyły i stanęła w nich mama w okularach na nosie. W ręku trzymała

otwartą książkę.

- Ach, to wy? - spojrzała jakby półprzytomnie na synów. - Dlaczego tak wcześnie? Już

po treningu?

- Treningu nie było - odezwał się Jarek.

- Nie było? Dlaczego?

- Bo pan trener ma pękniętą kość w lewej nodze - oznajmił Dzika Mrówka. W jego

głosie zabrzmiał jakiś dziwny ton.

- Trener? Pękniętą kość? A co się stało? - zawołała mama.

- Na łyżwach. Upadł tak nieszczęśliwie - wyjaśnił Jarek.

- A widzisz, mówiłeś, że tyle lat gra w hokeja ten wasz trener i nic. - Mama miała

wyraźną pretensję do Marka.

- Oj, mówiłem, mówiłem. Bo tyle lat grał i rzeczywiście nic mu nie było. Widocznie

powiedziałem w złą godzinę. No i widzi mama, że hokej wcale nie jest taki bezpieczny...

- Ale żeglarstwo też nie. Właśnie czytałam o rozmaitych katastrofach jachtów. -

Mama potrząsnęła trzymaną w ręku książką - Jachty potonęły i ludzie też.

background image

- No, zdarza się - mruknął Dzika Mrówka - ale niechby mama policzyła, ile jachtów

utonęło, a ile przepłynęło szczęśliwie. I morza, i oceany różne, i dookoła świata nawet.

Po kilku dniach przed południem mama odebrała telefon ze szkoły, do której

uczęszczali obaj synowie. Dzwoniła wychowawczyni klasy.

- Jeżeli pani ma czas, to prosiłabym bardzo o przyjście do szkoły - powiedziała pani

wychowawczyni.

- Co się stało? - zapytała mama bardzo przestraszona.

- Nic takiego - uspokoiła ją pani - naprawdę nic groźnego. Po prostu chciałam z panią

porozmawiać.

- Proszę pani - usłyszała mama w pokoju nauczycielskim od pani wychowawczyni -

pani syn...

- Który? - spytała mama.

- Młodszy - powiedziała pani - to jest, przepraszam, chciałam powiedzieć mniejszy.

- Marek - westchnęła Mama. - Co on znowu przeskrobał?

- Może i nic takiego poważnego - uśmiechnęła się pani - ale ostatnio pani syn wcale

nie uważa na lekcjach. Ciągle zajmuje się czymś innym. Sama przyłapałam go już trzykrotnie

na czytaniu książek. Odebrałam mu je nawet, ale po lekcjach oddałam, bo były z biblioteki.

To samo mówią mi koleżanki i koledzy.

- A jakie to były książki? - zapytała mama.

Pani wychowawczyni spojrzała na mamę z wyraźnym zdziwieniem w oczach

osłoniętych grubymi szkłami okularów.

- Jakie książki? - powtórzyła pytanie. - A czy to takie istotne?

- Wie pani - mama zmieszała się trochę - wydaje mi się... - przerwała.

- Dokładnie tytułów nie pamiętam - powiedziała po chwili pani wychowawczyni - ale

wydaje mi się, że były to książki o jakichś rejsach, jachtach...

- Ach, tak - westchnęła mama - obawiałam się tego...

- Czego się pani obawiała? - zdziwiła się pani.

- Miałam ostatnio dość długą dyskusję z synem. Właśnie na temat żeglarstwa. I

oczywiście mieliśmy z synem zdecydowanie różne zdania. Myślałam, że udało mi się go

przekonać, bo przestał w domu czytać książki żeglarskie, ale widzę, że on...

- To pani mu odradzała? - Wychowawczyni jakby się zdziwiła i popatrzyła trochę

niedowierzająco na mamę.

- Oczywiście - zaczęła mama, ale jakoś niezbyt pewnie.

- Mniejsza o to. Ostatecznie zainteresowania pani syna są wysoce pozytywne, bo

background image

przecież żeglarstwo jest chyba bardzo odpowiednie dla młodych ludzi. Oni przecież muszą się

jakoś wyżyć.

- Ale ja wolałabym, żeby nie akurat w ten sposób - przerwała gwałtownie mama.

- To już sprawa między panią a pani synem. Ja ze swej strony wolałabym na przykład,

żeby Marek czytał raczej w domu.

- Oczywiście, oczywiście, bardzo panią przepraszam za mojego syna. Powiem mu,

oczywiście - mama wstała i szykowała się już do wyjścia.

- Jeszcze chwileczkę - pani wychowawczyni wstała i podeszła do szafki stojącej w

rogu nauczycielskiego pokoju. Wyjęła stamtąd małe zawiniątko i odwróciła się do mamy.

- To pani? - zapytała rozwijając duże, białe... prześcieradło.

- Jak to? - mama patrzyła całkowicie zaskoczona. - Dlaczego pani o to pyta? Nie

rozumiem...

- Ja też nie bardzo, ale zaręczam pani, że to nie mój pomysł Więc... - wychowawczyni

położyła prześcieradło na stole - czy to pani?

Mama podeszła do białego płótna. W jego rogu zauważyła wyhaftowany

pomarańczową nitką ozdobny monogram M. K.

- Tak - powiedziała z niewymownym zdziwieniem - tak, to moje. Sama haftowałam

ten monogram dla Marka. Bo widzi pani - wyjaśniła - ja mam na wszystkim wyhaftowane

monogramy. Taki już rodzinny obyczaj. Moja mama też haftowała. Ale skąd się wzięło tu, w

szkole?

- Ba, o to niech pani już spyta swego syna. Tego mniejszego. Marka.

- Znowu on - westchnęła mama - co ja mam z tym chłopakiem...

- No, wcale nie jest tak źle, może on trochę zbyt żywy, ale to dobry chłopak. I nie

uczy się źle...

- Ja to wiem - mama spojrzała z wdzięcznością na panią - to bardzo dobry chłopak.

Tylko te zwariowane pomysły...

- Może mu to przejdzie z wiekiem - powiedziała na pożegnanie pani wychowawczyni.

- Wątpię - cichutko szepnęła mama, ale było to powiedziane bardziej do siebie niż do

pani.

W domu, po powrocie chłopców ze szkoły, odbyła się wielce burzliwa rozmowa.

- Co to jest? - zapytała mama Marka, pokazując mu przyniesione ze szkoły

prześcieradło.

- Jak to co - Dzika Mrówka doskonale udał zdziwienie. - Chyba prześcieradło.

- Nie pajacuj - rozgniewała się mama - po co zabrałeś je do szkoły? I co to wszystko

background image

ma znaczyć? To czytanie książek na lekcjach, to prześcieradło... Że też ja nigdy nie mam ani

chwil spokojnej. Ciągle się boję, że ty znowu coś wymyślisz.

- Ojej - zajęczał Marek - zaraz to mamie wszystko dokładnie wytłumaczę. Bo to było

tak. Ja założyłem w naszej klasie KŻK.

- A to co znowu?

- No, Klub Żeglarskich Kibiców. I ja zostałem Prezesem albo inaczej GKBŻNM.

- Czym?! Co to znaczy?

- Główny Kibic Białych Żagli Na Maszcie - wyjaśnił z dumą Dzika Mrówka. - I ja im

wszystkim przynosiłem materiały, no, niby książki. Ale pani mi zabrała i był problem, bo

zabrakło podstaw teoretycznych dla KŻK. Potem przyszły bardzo ładne słoneczne dni i przy

oknie trudno było wysiedzieć. Bo i kaloryfery i słońce...

- A co to ma wspólnego z prześcieradłem? - przerwała mama.

- Zaraz, zaraz, po kolei. No i wtedy ja przyniosłem prześcieradło, żeby zasłonić się od

słońca. Ale ktoś otworzył lufcik, aby przewietrzyć klasę i wtedy prześcieradło... no, wydęło

się. Zupełnie jak żagiel. Przywiązałem wtedy dwa szoty na dolnych rogach...

- Coś przywiązał?

- Szoty. To takie linki do naciągania żagli. Wtedy można było regulować, żeby

prześcieradło nie wydymało się za bardzo. I się z tego zrobił żagiel i było bardzo fajnie. Ale

pani wychowawczyni to się nie podobało, no i zabrała i spytała czyje jest to prześcieradło.

Wtedy ja powiedziałem, że moje, a pani, że porozmawia z rodzicami. Na to ja, że najlepiej z

mamą, a nie z rodzicami.

- A dlaczego ze mną?

- Bo ja powiedziałem pani wychowawczyni... ale niech się mama nie złości...

- Coś takiego powiedział?

- Ojej, mamo, no zrozum, sytuacja była dramatyczna, można powiedzieć

podbramkowa, musiałem się ratować - Dzika Mrówka mówił coraz szybciej.

- Ale coś w końcu o mnie powiedział, na litość boską - mama przerwała chaotyczny

potok synowskiej wymowy.

- No powiedziałem, że mama nie będzie się gniewać o prześcieradło, jeżeli się dowie,

że to w dobrej sprawie...

- Niby w jakiej dobrej sprawie? - mama wciąż nie rozumiała.

- Jak to w jakiej? Wiadomo, że w żeglarskiej. Bo ja powiedziałem, ze mama też jest

entuzjastką żeglarstwa.

- Ja? - zdumiała się mama. - Jak mogłeś?

background image

- A kto się zaczytywał we Wspaniałym świecie żeglarstwa? No kto? Przez dwa dni

obiadu nie było na czas przez tę książkę. Ale tata nic nie mówił i wcale nie narzekał, jak się

dowiedział, że to przez TĘ książkę. Więc jeżeli tata się nie złościł, to pomyślałem sobie, że i

mama też się na mnie nie będzie gniewać. Prawda? - tu Dzika Mrówka popatrzył przymilnie

na mamę.

- I co ja mam z tobą zrobić, mój ty urwipołciu zwariowany, mój ty żeglarzu -

roześmiała się mama.

- No i bardzo dobrze - podsumował Dzika Mrówka.

- Fakt - odezwał się milczący dotąd Jego Brat. - Ale ja ci mówiłem w szkole... - zaczął

znowu po chwili.

- A tam, mówiłeś, mówiłeś - Dzika Mrówka niecierpliwie machnął ręką -

najważniejsze, że się wszystko dobrze skończyło. I że postawiliśmy już pierwszy żagiel -

dodał z dumą.

- Ale prześcieradła to mi zostaw w spokoju - zaznaczyła z nutką groźby w głosie

mama, zabierając się do zmywania naczyń po obiedzie.

- Ojej, mama to musi zawsze tak spłycić zagadnienie - jęknął z żalem Dzika Mrówka -

my tu o białych żaglach na maszcie, a mama o przyziemnych prześcieradłach...

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

TU KTÓRYM OKAZUJE SIĘ, ŻE ŻADNA PRZYJEMNOŚĆ NIE

PRZYCHODZI ŁATWO

- A wiesz, kochana Bożenko, że Marek ma jednak bardzo dobre serce. Od czasu tej

szkolnej afery żaglowo - prześcieradłowej, no wiesz, mówiłam ci przecież, nawet do szkoły

mnie wzywali, dobrze, że męża nie ma w domu, bo znowu by się zdenerwował... A więc od

tego czasu Marek jest jakby przemieniony, zupełnie inny. Wynosi mi śmieci za każdym

razem, kiedy go tylko o to poproszę, bez żadnego gadania, bez żadnego „a dlaczego akurat

ja”, nawet z Jarkiem jakby trochę mniej się kłócił i bił. No, jednym słowem wyraźna poprawa.

W szkole też się na niego nie skarżą, a na wywiadówce wychowawczyni nawet go

pochwaliła. Że się udziela na lekcjach. I zapisał się do kółka geograficznego...

Mama już od kilkunastu minut blokowała kabel telefoniczny na linii Oliwa -

Wrzeszcz, gdzie mieszkała jej dawna, serdeczna przyjaciółka, z którą co najmniej trzy razy

tygodniowo, nie licząc niedziel, przeprowadzała telefoniczne konferencje. Głównym tematem

tych rozmów były - oprócz zagadnień podstawowych, jakimi są wzory i fasony sukienek oraz

aktualne wymagania i tendencja światowej mody damskiej - sprawy związane z

wychowaniem dzieci. Przyjaciółka mamy, pani Bożenka, też zresztą żona marynarza, była

także matką dwóch chłopców, tyle tylko, że nie bliźniaków. Starszy miał nawet na imię Jarek

i wybierał się nieodmiennie, od wielu już lat, do Szkoły Morskiej, młodszy zaś, Wiesiek,

mniej więcej w wieku Dzikiej Mrówki i Jego Brata, grał nawet w tej samej co Marek drużynie

hokejowej, na razie jednak nie zdradzając żadnych dodatkowych konkretnych zainteresowań.

.... tak, tak, do geograficznego - potwierdziła mama do słuchawki - ja też się trochę

zdziwiłam. Nie tym, że akurat do geograficznego, ale że w ogóle gdzieś się chciał zapisać. Bo

dotychczas to tylko hokej i hokej.

...

- Właśnie, właśnie, zupełnie jak twój Wiesiek. Ale teraz chyba już mu trochę przeszło.

W domu już dawno nic nie potłukł odprawiając te swoje suche treningi. Na lodowisko chodzi

bez zapału i coraz bardziej narzeka na hokej. Nawet zaczęłam się martwić. Że niebezpieczny,

że wypadki na lodowisku i takie różne rzeczy.

...

- No, w sumie to chyba jednak lepiej. Więcej siedzi w domu. A jak nie w domu, to w

czytelni czy bibliotece. Wciąż czyta jakieś książki. Dużo geograficznych i żeglarskich.

background image

...

- Skąd wiem? Przyznam ci się, że jak wieczorem Marek zasypia, to mu podbieram

książkę i nieraz czytam do późna w nocy. Bardzo ciekawe sprawy. Ale potem muszę rano

dosypiać, kiedy już chłopcy pójdą do szkoły. Wracając do Marka, to mam nadzieję, że po

prostu nareszcie zmądrzał.

...

- Poważnie tak myślisz? Eeee... Chyba nie masz racji. Znam przecież Marka

doskonale i nie wydaje mi się, żeby mógł coś knuć albo, jak ty to, Bożenko, mówisz, żeby się

„przyczaił”.... O, Boże, gadam tu z tobą i gadam, a tymczasem już późno. Muszę na gwałt

szykować obiad, bo chłopcy niedługo przyjdą ze szkoły, a oni zawsze głodni jak wilki. Już

nastarczyć nie mogę z tym wiecznym szykowaniem jedzenia. Ręce mi dosłownie opadają. No

to, pa, pa, moja kochana.

...

- Ja też żałuję, że tak krótko. Zadzwoń do mnie jutro, to sobie pogadamy. Pa, pa...

Mama odłożyła słuchawkę telefonu i westchnąwszy ciężko pobiegła do kuchni

nastawić zupę i obierać kartofle na obiad.

Po drodze rzuciła okiem do pokoju chłopców i - jak zwykle - skrzywiła się na widok

leżących na środku pokoju pantofli domowych obu braci. Już, już miała podnieść je i

postawić na miejsce, w ostatniej jednak chwili przypomniała sobie niedawną rozmowę z

mężem o środkach wychowawczych, jakie należało stosować w stosunku do dorastających

synów.

- Miciu - powiedział tata niezwykle stanowczo i zdecydowanym tonem, którego

dotychczas używał w domu nader rzadko - proszę cię o jedno. Od dziś nie ma żadnego

wyręczania chłopców w ich codziennych domowych obowiązkach. Żadnego sprzątania za

nich, żadnego ścielenia łóżek, żadnego chowania do szaf pozostawionych na krzesłach

rzeczy. Nie zdążyli rano, muszą zrobić porządek, kiedy wrócą ze szkoły. Inaczej nie będzie

obiadu. Na statku - mówił dalej tata - nikt za nich nic nie robił i dawali sobie doskonale radę...

- Aż za bardzo - w tym miejscu mama nie wytrzymała i musiała się wtrącić,

przypomniały się jej bowiem wszystkie przygody chłopców w rejsie z tatą do Afryki, które

opłaciła kilku co najmniej nieprzespanymi nocami po ich powrocie, gdy uświadomiła sobie,

jakie to niebezpieczeństwa czyhały na jej synów wypuszczonych lekkomyślnie spod skrzydeł

matczynej, najlepszej opieki.

Tata jednak nie zwrócił wcale - o dziwo! - uwagi na maminą wstawkę i wygłaszał

dalej swoje poglądy na temat metod wychowawczych, które - jak zdecydowanie podkreślił -

background image

należy zacząć stosować od razu w stosunku do obu synów, a w szczególności do Marka, czyli

Dzikiej Mrówki, on to bowiem przysparza swymi pomysłami szczególnie dużo kłopotów.

- Przestańmy ich wreszcie, Miciu, traktować jak maleńkie, niezaradne dzieci -

powiedział tata na koniec.

Mama chciała w tym miejscu zaoponować, mając w zanadrzu setki gotowych

argumentów potwierdzających jej racje, jednakże dalszy ciąg tamtej pamiętnej rodzicielskiej

dyskusji został przerwany wpadnięciem do mieszkania obu braci, sprzeczających się zajadle

na tematy żeglarsko - hokejowe. Dzika Mrówka - jak to się zdarzało ostatnio coraz częściej -

wychwalał „błękitny sport” (jak zaczął nazywać żeglarstwo) i coraz też częściej krytykował

„biały sport”, czyli hokej. Jego Brat, czyli Jarek, bronił natomiast ze zwykłym mu spokojem i

flegmą hokejowego lodowiska i czaru czarnego krążka.

Pokój obu braci począł też stopniowo zmieniać swój wystrój. O ile dawniej

dominowały w nim symbole „białego sportu”, a więc afisze z hokejowych rozgrywek,

złamany kij, pięć czarnych krążków złożonych w olimpijski symbol i tym podobne motywy

dekoracyjne, o tyle teraz w części pokoju zajmowanej przez Dziką Mrówkę zaczęły

stopniowo pojawiać się jakieś na pół zardzewiałe szekle, kausze, wytrawione wodą morską

drewniane bloki do lin, a nawet jakaś stara, postrzępiona i brudna biało - czerwona banderka.

Gdy mama zaproponowała kiedyś swemu synowi, że ją upierze, poceruje i podszyje, Dzika

Mrówka spojrzał z nie ukrywanym oburzeniem.

- No wie mama - zawołał - tego to ja się po mamie nie spodziewałem.

- O co ci chodzi, synku? - spytała mama, nie rozumiejąc powodu oburzenia.

- Przecież właśnie taka banderka ma wartość.

- Ale jakby ją uprać i podcerować... Przecież brudna i cała postrzępiona.

- A mama wie, gdzie ona się ubrudziła i co ją postrzępiło? - Dzika Mrówka powiedział

to takim tonem, jak by to najmniej banderka powróciła tylko co z kosmosu albo nawet z

samego księżyca.

- Nie wiem - przyznała szczerze mama. - A ty wiesz?

- No... właściwie... - zaczął niepewnie Marek, po chwili jednak dodał.

- Ale na pewno ubrudziła się na jachcie, prawdziwym, morskim jachcie. A wystrzępił

ją prawdziwy, najprawdziwszy morski wiatr. Bo dostałem ją od jednego takiego, który należy

do klubu.

- To mówisz, że morski wiatr - zastanowiła się mama - a niby czym to się taki morski

wiatr różni od innych wiatrów? Tyle razy byłam na plaży, gdy wiał wiatr od morza. No i wiatr

jak wiatr. Dmuchał i tyle. Wszystko jedno z której strony. Taki sam na morzu, jak i na lądzie.

background image

- Oj, mamo, mamo - zajęczał Marek. - Jak mama może mówić takie herezje! Morski

wiatr to zupełnie coś innego. Widzi mama - Marek szukał odpowiedniego przykładu przez

moment - to tak, jakby mama porównała marynarza i górala. Niby i to człowiek i to człowiek,

a jednak coś innego, prawda? - zawołał uradowany, że znalazł tak proste wyjaśnienie.

- No, niby prawda... - zaczęła mama, ale Marek nie dał jej dokończyć.

- Niech mama zaczeka - zawołał. Podbiegł do biblioteki, wyciągnął opasły tom

encyklopedii na litery „Frang - Im” i zaczął wertować kartki.

- O, jest - ucieszył się - niech mama słucha. „Halny wiatr - polska nazwa wiatru typu

fen; występuje w Karpatach i Sudetach, po ich stronie zawietrznej, przy przechodzeniu mas

powietrza przez grzbiety górskie; wieje od szczytów ku dolinom, silny, porywisty, powoduje

ocieplenie i spadek wilgotności względnej”. A więc widzi mama - triumfował Marek - jest

„górski wiatr”?

- Pewno, że jest - mama wzruszyła lekko ramionami - każdy o tym wie, nie trzeba aż

szukać w encyklopedii. Ale ty mówiłeś o morskim wietrze.

- Niech mama zaczeka - Dzika Mrówka wyciągnął inny tom, tym razem na litery „Bli

- Deo”.

- „Bryza” - zaczął czytać, ale po chwili zamilkł mamrocząc jedynie cicho pod nosem.

- Jest... - ucieszył się znów. - Jest. „Najsilniej rozwinięte są bryzy mórz i oceanów. Bryzy

morskie wieją w dzień z morza na ląd, począwszy od godzin przedpołudniowych do zachodu

słońca”... Albo „sztorm” - Dzika Mrówka wyciągnął już następną książkę - „Bardzo silny,

porywisty wiatr o prędkości 90 - 102 kilometrów na godzinę i więcej, wiejący nad obszarami

mórz i oceanów”.

- No widzi mama - triumfował Marek - że są morskie wiatry.

- Widzę, widzę - roześmiała się mama - ale w dalszym ciągu wydaje mi się, że jak

zwał, tak zwał, ale w końcu i tak, i tak, na jedno wychodzi. Wiatr to wiatr, wszystko jedno

jaki. Czy lądowy, czy morski. A mnie zawsze jednakowo głowa boli, jak wiatr wieje. I jak tu

odróżnić jeden od drugiego?

- Mama to jest jednak uparta - skrzywił się Marek. Żeby prawidłowo odróżniać wiatry,

trzeba być prawdziwym żeglarzem - tu Marek wypiął lekko pierś i podniósł nieco swą drobną

twarzyczkę do góry.

- To niby o sobie mówisz? - włączył się Jego Brat, który wszedł do pokoju pod koniec

dyskusji. - Taki z ciebie żeglarz, jak, nie przymierzając, z naszego Pitagorasa baletnica.

Dzika Mrówka już, już miał się obrazić na brata wątpiącego w jego żeglarskie talenty,

gdy jednak usłyszał porównanie, roześmiał się nagle na cały głos. Pitagoras bowiem, czyli

background image

inaczej Profesor Od Matematyki, był - przy doskonałej znajomości swego przedmiotu -

człowiekiem, którego nawet przy bardzo wybujałej wyobraźni niemożliwe było porównać do

baletnicy. Przy niewielkim wzroście ważył chyba ze 120 kilogramów i wyglądał, jak

chodzący wzór na objętość kuli V = 4/3

Π

R

3

. Dzika Mrówka wyobraził sobie Pitagorasa z

gracją wbiegającego na scenę w takt melodii na swych króciutkich, grubiutkich nóżkach,

ubranego w krótką, sztywno sterczącą baletową spódniczkę.

Mama, która znała dobrze Pana Od Matematyki, też nie mogła powstrzymać się od

śmiechu, mimo że zdawała sobie sprawę, iż jest to wybitnie niepedagogiczny śmiech... I tak

zakończyła się dyskusja na temat morskich wiatrów, a mama zapomniała nawet przypomnieć

Markowi, żeby schował do biblioteki wyciągnięte książki. W efekcie biało - czerwona

banderka wisiała nadal nad łóżkiem Dzikiej Mrówki taka, jak była: brudna i mocno

wystrzępiona.

Znowu minęło parę tygodni, tata powrócił z kolejnego rejsu do rodzinnego domu w

Gdańsku - Oliwie, a mama - jak zwykle w takim wypadku - wpadła w trans ekstra porządków

i Wielkiego Pieczenia Ciast i SERNIKA na cześć POWRACAJĄCEGO Z MORZA. Pod

koniec uroczystego powitalnego obiadu, gdy na stole pojawiła się kawa dla mamy i taty, a dla

obu braci ulubiony przez nich koktajl złożony w połowie z soku pomarańczowego a w

połowie z grejpfrutowego, Dzika Mrówka z pełną buzią smakowitego ciasta powiedział:

- Ja mam taki problem...

- Kiedy masz pełną buzię, to nie mów - zwróciła uwagę mama.

Marek z trudem przełknął olbrzymi kęs sernika, aż mu oczy wyszły na wierzch i cały

poczerwieniał na twarzy. Mama już, już chciała uderzyć syna dłonią w plecy metodą

wypróbowaną przez wiele pokoleń mam, jako najbardziej skuteczną przy wszelkich

dławieniach się, ale Marek wypił parę łyków wspaniałego koktajlu, otarł łzy, które napłynęły

mu do oczu, zaczerpnął głęboko powietrza i powtórzył:

- Ja mam taki problem...

- Jaki znowu problem? - zapytał tata, a mama spojrzała z wyraźnym niepokojem na

swego syna, Dzika Mrówka bowiem powiedział te słowa nader poważnym tonem.

- Coś ty znowu nabroił? - zapytała wyraźnie przestraszona.

- Niech się mama nie boi - pośpieszył z wyjaśnieniem Dzika Mrówka - absolutnie nic

z tych rzeczy...

- Fakt - przytwierdził Jarek pochłaniający powoli, ale z niezwykłą systematycznością,

już trzeci kawałek sernika.

- Jak wiedziałeś, to dlaczego nic nie mówiłeś - zwróciła się mama do Jarka z

background image

wymówką.

- Kiedy ja nic nie wiem.

- To dlaczego mówisz „fakt”? - indagowała uparcie mama.

- Dlatego, że Mrówka nic nie zbroił. Ani w szkole, ani na treningu, ani nigdzie. I

dlatego powiedziałem: „fakt”.

Mama odetchnęła głęboko i z roztargnienia wzięła drugi kawałek sernika mimo

niezwykle sumiennego i konsekwentnego dbania o linię, jak to określała, a „głodzenia się”,

jak określali to obaj jej synowie.

- Mamo, czy mama da mi dojść do głosu? - jęknął zrozpaczony Dzika Mrówka.

- Mów, mów, synku, nikt ci przecież nie przeszkadza - powiedziała mama, a Marek

tylko spojrzał na tatę, jakby w nim szukał współczucia i zrozumienia, tata jednakże zajęty był

niezwykle pilnym mieszaniem cukru w filiżance aromatycznej kawy.

- No więc mam taki problem, że chcę się zapisać do klubu żeglarskiego - wypalił

Dzika Mrówka.

- Bój się Boga! - wykrzyknęła mama.

- No i bardzo dobrze! - powiedział tata.

Oboje rodzice powiedzieli to jednocześnie, jednocześnie też spojrzeli na siebie. A na

oboje patrzył z niepokojem Marek.

- Hm, hm - mruknął po chwili tata - a do jakiego klubu?

Zanim jednak chłopak zdążył odpowiedzieć, znowu włączyła się mama.

- Przecież masz tyle zajęć z hokejem. I treningi i mecze. I suche zaprawy - zaczęła

wyliczać.

- Z hokejem koniec! - oznajmił Dzika Mrówka stanowczo.

Po tym oświadczeniu tata spojrzał na Micie, a Micia na tatę, oboje jednak nic nie

powiedzieli. Odezwał się za to Jarek.

- Poważnie? - zapytał.

- Jak najpoważniej - przyświadczył Dzika Mrówka.

- Frajerze - powiedział flegmatycznie Jarek.

- Dlaczego zaraz „frajerze” - zaperzył się Marek: - I co ciebie to w ogóle obchodzi? I

tak grasz przecież w innej drużynie.

- Fakt - stwierdził Jego Brat. - Ale jak ty zrezygnujesz, to kto mi będzie strzelał na

bramkę? Zanudzę się na meczu, zamarznę na kość, jak nie będę miał ruchu...

- No... są przecież inni strzelcy - powiedział Dzika Mrówka, ale tak jakoś bez

przekonania. Wyraźnie było widać, że tych innych strzelców nie bierze bardzo poważnie.

background image

- Eee... inni - Jego Brat wydął lekceważąco wargi - inni tylko próbują, a ty Mrówa

strzelasz. Zawsze, kiedy ty jesteś na boisku, mam najwięcej roboty w bramce. Fakt.

- Poważnie, Jaro? - Dzika Mrówka był najwyraźniej zdziwiony pochwalnymi opiniami

Jego Brata.

- Jak mówię, to mówię. Fakt - potwierdził raz jeszcze Jego Brat.

Dzika Mrówka nic na to nie odrzekł, nie omieszkał jednakże spojrzeć na tatę i mamę z

miną na temat: „widzicie sami, jakiego macie syna”. Przez moment zapadła cisza przy stole,

Dzika Mrówka bowiem pod wpływem niespodziewanych braterskich pochwał zapomniał o

czym zaczął mówić, a nawet wyglądał tak, jakby w ogóle zapomniał języka w buzi.

- No więc jak? - tata przerwał wreszcie przedłużającą się ciszę. - Czy w takiej sytuacji

zrezygnujesz z hokeja?

- No... - zaczął niezbyt pewnie Dzika Mrówka, po chwili jednak dodał - jednak chyba

żeglarstwo lepsze. Ja już mamie mówiłem, że na lodowisku to tylko tam i z powrotem, a na

morzu, ho, ho, na morzu to można wszędzie...

- Ano, masz rację synu - powiedział tata i zapalił fajkę. Mama spojrzała na tatę, w jej

spojrzeniu wyraźnie było widać dezaprobatę, ale nic nie powiedziała i zaczęła sprzątać ze

stołu.

- Widzisz, synu - tata wstał od stołu i rozsiadł się wygodnie w obitym skórą fotelu,

puszczając od czasu do czasu kłęby aromatycznego dymu z fajki - ja też sobie tak

pomyślałem, gdy miałem mniej więcej tyle lat, ile ty teraz.

Jak wam już mówiłem, byłem wtedy harcerzem. Wodnym harcerzem, jak się wtedy

mówiło. W harcerskiej drużynie żeglarskiej. Na początku, na samym początku, tuż po wojnie,

było znacznie więcej dobrych chęci niż możliwości. Nie było ani na czym pływać, ani gdzie.

Prawie wszystko, co nadawało się do pływania w portach Gdańska i Gdyni, leżało zatopione

na dnie basenów i wód przybrzeżnych. W ostatnich tygodniach i dniach przed wyzwoleniem

Wybrzeża, gdy hitlerowcom robiło się coraz ciaśniej, pozostała jedyna droga ucieczki dla

tych wszystkich, którzy jak ognia bali się spotkania z żołnierzami nacierających armii. Tą

drogą było morze. Niemcy, a szczególnie ci, którzy specjalnie „zasłużyli się” w czasie wojny

na Wybrzeżu, teraz opuszczali w pośpiechu nadmorskie miasta. Ładowali się całymi

tysiącami na statki stojące w Gdyni. Razem z rodzinami i całym swoim mieniem. Statki

wychodziły potwornie przeładowane i starały się uciec na zachód, na tereny, do których

jeszcze nie dotarły wojska zwycięskiej ofensywy.

Początkowo uciekano na dużych statkach pasażerskich i transportowcach. Nie

wszystkim udało się przedrzeć przez Bałtyk. Wiele z tych statków zostało zatopionych wraz z

background image

uciekinierami. Potem było coraz trudniej. Pod koniec, gdy zabrakło już statków w portach

Wybrzeża, niektórzy Niemcy próbowali uciekać na jachtach. Większość tych jachtów została

zatopiona w morzu i zginęła bezpowrotnie dla żeglarstwa. Ale i te, które pozostały aż do

zdobycia Gdańska i Gdyni w portach, nie nadawały się do użytku. Hitlerowcy topili je,

wrzucając do wnętrza kadłubów granaty i ładunki wybuchowe, drewniane jachty palili.

Zniszczyli też baseny jachtowe. Na przykład w Gdyni cały falochron basenu, w którym przed

wojną stały polskie jachty, był całkowicie zniszczony.

Naprawdę zupełnie nie wiadomo, po co Niemcy tak dokładnie to wszystko zniszczyli.

Przecież basen jachtowy nie przedstawiał żadnej wartości jako obiekt wojskowy. Tak samo

jachty. Ale niszczono wszystko niezwykle starannie, żeby nic, co wpadnie w nasze ręce, nie

nadawało się do użytku.

Dlatego my musieliśmy zaczynać zupełnie od początku. A nawet jeszcze gorzej niż od

początku, bo żeby w ogóle cokolwiek zacząć, trzeba było oczyścić ten olbrzymi śmietnik. A

w śmietniku - oprócz zniszczonych jachtów, hangarów i wyciągów - były też miny.

Rozbrajali je saperzy. Dopiero potem my mogliśmy tam wejść.

Chłopcy, co to była za radość, kiedy udało nam się podnieść pierwszy drewniany jacht

z wody! Załataliśmy go jako tako klepkami, wymyliśmy, wyszorowali dokładnie,

skombinowaliśmy gdzieś cudem trochę białej farby i pomalowali go, wreszcie z kilku

ocalałych na pół sparciałych żagli zszyliśmy jeden lichy komplet. Ożaglowanie było gaflowe i

jacht nosił dwa tylko żagle: grota i foka. Biedniusieńkie to było, bloczki zacinały się raz po

raz, szoty i fały pękały ustawicznie i co chwila trzeba było stawać w dryfie i szplajsować je

czyli splatać. Gdy po raz pierwszy udało nam się wypłynąć za poszczerbiony w czasie wojny

falochron, dumni byliśmy na pewno bardziej niż teraz ktokolwiek ze sławnych żeglarzy po

opłynięciu dokoła świata czy po pokonaniu Przylądka Horn.

Daleko to wtedy nie pływaliśmy. Dużo jeszcze było obszarów zaminowanych i

niebezpiecznie było wypuszczać się „w nieznane”, a ponadto Wojsko Ochrony Pogranicza nie

pozwalało absolutnie przebywać na morzu po zapadnięciu zmroku. Takie wtedy były jeszcze

niespokojne czasy. Ale dobre było i to, co było.

Pamiętam też swój kurs żeglarski latem 46 roku w Postominie, tak bowiem wtedy

nazywała się Ustka. I zgadnijcie, kto był jednym z moich ówczesnych instruktorów -

wykładowców, kto mnie w Postominie uczył żeglarstwa? Nigdy byście nie zgadli. A to wasz

dobry znajomy.

- Znajomy? - zdziwili się chłopcy.

- No, można go tak nazwać. Co prawda on was nie zna, ale za to wy znacie go bardzo

background image

dobrze. I spotykacie się z nim nawet bardzo często. Chyba co tydzień.

- On nas nie zna, a my się z nim spotykamy? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Tata nas

puszcza w maliny. Przecież to niemożliwe.

- A właśnie, że możliwe. Bo wtedy, w 46 roku, w Postominie jednym z instruktorów

był pan Michał Sumiński.

- Pan Sumiński! - krzyknęli chłopcy. - Ten ze Zwierzyńca? Ten z wąsami?

- Ten samiuteńki - roześmiał się tata - ale wtedy, o ile sobie przypominam, chyba nie

miał wąsów, no a o Zwierzyńcu ani w ogóle o telewizji nikt nawet i nie myślał.

Wracając do naszej historii, przypłynął potem ze Szwecji zamówiony jeszcze przed

wojną duży jacht, który nazwano „Generał Zaruski”. Właśnie na nim przez kilka lat

kapitanował Michał Sumiński. Wyciągano też z wody coraz więcej jachtów, zaczęto szyć

nowe żagle i pleść nowe liny. I tak to się wszystko zaczęło...

- A tata długo żeglował? - zapytał zasłuchany w ojcowską opowieść Dzika Mrówka.

- Zaledwie parę lat, bo potem była matura i zacząłem pracować na statkach. Wtedy już

nie miałem ani czasu, ani możliwości.

- A w regatach tata brał udział?

- Brałem. Chyba w 48 roku. Start i meta były obok zakończenia mola w Sopocie.

- No i co? Wygraliście?

- Nie za bardzo. Prawdę mówiąc musieliśmy przerwać wyścig i wycofać się z regat.

- Dlaczego?

- Długo by mówić. Tak pokrótce sprawa wyglądała w ten sposób: w czasie drugiego

okrążenia (okrążeń było trzy) przy boi, gdzie musieliśmy wykonać zwrot, wpakował nam się

przed dziób taki duży, piękny jacht. Jak się potem okazało, na jego pokładzie był Ktoś Bardzo

Ważny i tego Kogoś nasz kapitan zobaczył w ostatniej chwili. Miał dwie możliwości do

wyboru: albo wpakować się prosto na tamten jacht i zniszczyć (a przynajmniej uszkodzić)

oba, albo zrobić gwałtowny zwrot przez rufę na silnym wietrze i zderzyć się z boją. My

mieliśmy absolutnie prawo pierwszeństwa, ale co z tego. Po pierwsze szkoda byłoby takiego

pięknego jachtu, a po drugie nie wiadomo, jak by to było z naszym prawem drogi ze względu

na tego Kogoś Bardzo Ważnego. Dlatego nasz kapitan, zresztą mój kolega - obecnie jest

kapitanem na jednym z polskich statków i to on właśnie spotkał przypadkowo na pełnym

morzu Leonida Teligę wtedy, kiedy już wszyscy w Polsce martwili się brakiem wiadomości o

Wielkim Samotniku - otóż nasz kapitan zdecydował się na ryzykowny przy takiej pogodzie

zwrot. Przy zwrocie porwał się nam grot, wpadliśmy na boję, a potem, tylko na foku,

podchodziliśmy chyba z pięć razy do mola w Sopocie, zanim nam się to udało.

background image

Potem zresztą przestaliśmy przy molo prawie dwa dni i dwie noce, bo sztorm się taki

rozhulał, że nie można było ryzykować sztormowania do Gdyni, gdzie był nasz port. Narwało

wtedy żagli co nie miara, a jeden z jachtów, chyba „Janek”, został nawet wyrzucony na plażę.

Ratowaliśmy wtedy tamtą załogę, zimno było diabelnie, a oni przemoczeni do suchej nitki i

osłabieni tak, że zębem na ząb nie trafiali.

My też mieliśmy już dość, bo spaliśmy na jachcie, a że molo nie dawało żadnej osłony

od wiatru, szarpało nami w dół i w górę przez cały ten czas.

Pamiętam, że tuż przy molo zatonął wtedy taki mały stateczek przybrzeżnej żeglugi.

Wiatr wepchnął go pod pomost, przyszła fala, zalała całego i poszedł na dno, ledwo

konduktor zdążył z niego wyskoczyć z torbą z biletami i pieniędzmi.

- Konduktor? - zdziwili się chłopcy patrząc z niedowierzaniem na tatę.

- A tak, konduktor, bo ten stateczek należał bodajże do Miejskich Zakładów

Komunikacyjnych. Tak jak tramwaje, autobusy i trolejbusy. Dokładnie pamiętam, że ten facet

miał tramwajarską czapkę na głowie.

- A mówiłam, że to całe żeglarstwo jest niebezpieczne - wtrąciła mama, która

pozmywała już naczynia po obiedzie i wróciła do pokoju.

- Oj, Miciu - żachnął się tata - tamten stateczek zupełnie niepotrzebnie stał po

nawietrznej sopockiego mola. My staliśmy po zawietrznej, więc nic nam się nie stało.

- Po zawietrznej czy po nawietrznej, wszystko jedno. Najważniejsze, że zatonął -

stwierdziła mama, wyraźnie dążąc do zakończenia żeglarskiej dyskusji.

- No, Mrówa - powiedział tata wstając z fotela i ponownie nabijając wygasłą już fajkę

- skończymy wieczorem naszą rozmowę o twoim klubie. A teraz, chłopcy, do lekcji.

- Oj, tato - zawołali obaj chłopcy chórem - tak fajno tata opowiadał. Lekcji nie mamy

prawie wcale. Zrobimy raz, dwa.

- Jak zrobicie to „prawie wcale”, to pogadamy - uciął krótko tata, a chłopcy wiedzieli,

że kiedy tata powie coś takim właśnie tonem, nie ma co liczyć na odwołanie.

Efekt wieczornej rozmowy byt taki, że Dzika Mrówka zapisał się do klubu

żeglarskiego składając jednocześnie rezygnację w klubie hokejowym. Trener Marka, pan

Staszek, był niepocieszony.

- Same nieszczęścia na mnie spadają tego roku - narzekał. Tyle lat jeżdżę na łyżwach i

musiałem złamać nogę w taki głupi sposób. Ledwo mi się zrosła, teraz znów ty zwalniasz się

z klubu ni z tego, ni z owego. Rozbija mi to koncepcję szkolenia ataku, Cały rok roboty na

nic.

Dzika Mrówka już, już miał się zapytać pana trenera, jaki jest - w przeciwieństwie do

background image

głupiego - mądry sposób łamania nóg na łyżwach, zrezygnował jednakże, czuł bowiem

podświadomie, że pytaniem tym nie wprowadzi pana Staszka w lepszy humor zmilczał więc i

postanowił to zagadnienie przemyśleć samodzielnie.

Mimo że pan Staszek przytoczył wiele argumentów przemawiających za pozostaniem

Marka w drużynie. Dzika Mrówka był twardy w swoim postanowieniu i nie chciał zostać w

klubie nawet do zakończenia sezonu. Już za niecałe dwa tygodnie rozpoczynał się bowiem

KURS ŻEGLARSKI.

Szykując się do tego KURSU widział już oczyma wyobraźni białe łopoczące żagle na

wysokich masztach, przed dziobem bezkres błękitnej rozjaśnionej słońcem wody, a przy

rumplu sterowym siebie. Dziką Mrówkę, kapitana morskiej żeglugi jachtowej.

Tymczasem... ale nie ubiegajmy faktów.

Kurs żeglarski w klubie, do którego zapisał się Marek - Dzika Mrówka, rozpoczął się

bardzo wczesną wiosną. Już na kilka dni przedtem chłopak chodził niezwykle

podekscytowany, a nawet zaczął szykować „komplet wyposażenia żeglarskiego”, jak określił

przygotowywany zestaw.

Przede wszystkim rozpoczął od dokładnej penetracji miejskiego targowiska, które w

środy i soboty wypełniał różnoraki tłum handlujących. Oprócz sprzedawczyń serów, jajek,

grzybów, marchwi i innych jarzyn czy owoców, w rogu targawiska zgromadzili się ludzie

sprzedający najrozmaitsze, często niezwykle dziwaczne, przedmioty. Można tam było znaleźć

stare monety, dawno wycofane z obiegu banknoty, które niegdyś przedstawiały poważną

wartość, a dziś warte były niewiele więcej niż zadrukowany papier; można było zobaczyć

fragmenty jakichś mechanizmów niewiadomego przeznaczenia, dalej - posegregowane

według wielkości - znajdowały się klamki najrozmaitszych typów, zardzewiałe klucze o

dziwnych kształtach, zamki do drzwi, krany, resztki starych zegarów i tym podobnych

rupieci, zdolnych zafascynować niejednego młodego człowieka o nawet średnio rozwiniętej

wyobraźni, a co dopiero Dziką Mrówkę, którego wyobraźnia pracowała - jak twierdzili

niektórzy z kolegów - na najwyższych obrotach. Tam też, po kilkudniowych poszukiwaniach,

Marek odnalazł, ukryty wśród innych rupieci, a następnie kupił - po długim i pełnym napięcia

targu - wspaniały, choć z wyraźnymi śladami wieloletniego używania, prawdziwy nóż

żeglarski. Krótki, gruby, pękaty, oprócz solidnego ostrza z doskonałej stali posiadał

prawdziwy marspikiel, bez którego - co już Markowi było wiadome - nie można było sobie

wyobrazić żadnych poważnych żeglarskich robót linowych.

Tam też znalazł małą zgrabną szeklę, która po wielogodzinnym odczyszczaniu z rdzy i

słonych nalotów okazała się doskonała do zawieszenia właśnie owego żeglarskiego noża na

background image

pasku.

Udało mu się także przehandlować z byłym kolegą z hokejowej drużyny zupełnie

jeszcze dobry kask z ochroną na podbródek na sztormową kurteczkę z kapturem o wspaniale

krzykliwym, jaskrawożółtym kolorze. Trochę żal było Dzikiej Mrówce pozbywać się

pamiątkowego dlań hokejowego kasku, z drugiej jednak strony kurteczka była naprawdę

wspaniała. Powiedział sobie tedy, Marek „nic to” i zdecydował, że dla żeglarstwa warto

ponosić największe choćby ofiary, no i dokonał zamiany.

Gdy mama zobaczyła ten ostatni nabytek syna, załamała się i krzyknęła.

- A gdzieżeś ty znalazł takie paskudztwo?

- Co też mama mówi - oburzył się Dzika Mrówka - żadne paskudztwo, tylko

prawdziwa, żeglarska, pełnomorska sztormanka. Niech mama obejrzy dokładnie.

Mama obejrzała, a nawet przymierzyła i stanęła przed lustrem. Sztormanka pasowała

na nią jak ulał, może była tylko ciut, ciut przyciasna tu i ówdzie.

- No wiesz, może rzeczywiście nie jest to aż takie paskudztwo - powiedziała po chwili

do syna, okręcając się przy tym przed lustrem i bezskutecznie usiłując zobaczyć, jak też leży z

tyłu. - Żeby nie ten przeraźliwy kolor.

- Kolor jest klasa. Z daleka widać go będzie na wodzie. Aż w oczy kłuje - dowodził

Marek.

- Na wodzie? - podchwyciła mama. - A niby dlaczego na wodzie?

- No, jak na przykład wypadnie się za burtę - powiedział Marek, ale już w tym samym

momencie pożałował tego, mama bowiem zbladła gwałtownie i szybko zdjęła z siebie

jajecznicowatą kurteczkę.

- Coś ty powiedział? - popatrzyła na syna, a oczy jej wyraźnie się przy tym zapociły. -

Że jak wypadnie się za burtę? Dobrze wiedziałam, dlaczego nie chciałam zgodzić się na ten

twój klub żeglarski. Jak ty masz zamiar na morzu WYPADAĆ ZA BURTĘ...

- Ale nie mam zamiaru, mamo - jął zapewniać Marek - tak mi się tylko głupio

powiedziało. Zresztą gdyby nawet, to jeszcze nie tragedia, przecież każdy na jachcie ma

kapok.

- Co ma? - zapytała mama.

- Kapok - powtórzył Marek - no taki pas ratunkowy - wyjaśnił.

W dniu kiedy Dzika Mrówka po raz pierwszy poszedł po południu na kurs żeglarski

starannie zapakowawszy do torby jajecznicowatą szturmankę, a do pasa przytroczywszy na

szekli żeglarski nóż, pogoda była zupełnie nijaka. Ot, takie sobie zwykłe wczesnowiosenne,

niezdecydowane, szare popołudnie. Ani słońce, ani deszcz i Marek miał nawet o to do natury

background image

pretensję. Bo w taki dzień, kiedy ON rozpoczynał KURS ŻEGLARSKI, powinno albo

świecić słońce „na cały regulator”, takie od ucha do ucha, od którego wszystkim dokoła

byłoby i radośniej i uroczyściej, albo - co też nie byłoby najgorsze - w TAKI dzień powinien

być prawdziwy, silny, sztormowy wiatr, który by niósł ostry, zacinający deszcz. Wtedy Dzika

Mrówka mógłby ubrać się w swój jaskrawożółty sztormiak, wtedy mógłby przedzierać się

przez sztorm i deszcz, wtedy musiałby pokonać na swej DRODZE NA MORZE pierwsze

duże trudności.

Kiedy Marek wrócił do domu, dawno zapadł wieczór i Jarek był już po kolacji. Mama

jednak czekała cierpliwie na swego drugiego syna, odgrzewając raz po raz jedną z jego

ulubionych potraw: leniwe pierożki. Inna rzecz, że Dzika Mrówka miał dość tych

„ulubionych potraw” i zawsze powtarzał zasłyszane gdzieś powiedzonko, że „jedzenie może

być dobre, byleby go było dużo”.

Teraz było i dobre, i dużo, Marek jednak siadł do kolacji bez zwykłego entuzjazmu.

- Jak było? - zapytał Jego Brat, tkwiący już w fotelu przed telewizorem, bo właśnie

leciał jakiś western, w dodatku z Jamesem Stewartem w roli głównej.

- Zwyczajnie - mruknął Dzika Mrówka i udał, że jest bardzo zajęty jedzeniem.

Jego Brat więcej nie pytał, szczególnie że akurat James Stewart wpadł był w jakieś

bardzo groźne tarapaty, z których właściwie nie było już żadnego wyjścia.

W kuchni była jednak mama i od razu wyczuła z zachowania Dzikiej Mrówki, że coś

było nie tak, jak jej syn się spodziewał.

- Nie masz żadnych kłopotów? - spytała wreszcie bezpośrednio, nic jej bowiem

lepszego nie przychodziło do głowy, żaden obojętny temat, od którego można by było

zgrabnie przejść do tego właśnie pytania.

- Nie, dlaczego? - Dzika Mrówka podniósł głowę znad na pół już opróżnionego talerza

leniwych pierogów.

- Tak sobie pomyślałam - powiedziała mama i udała, że pilnie zmywa jakieś garnki.

- A jak ci poszło na kursie? - zapytała znowu po chwili.

- Dobrze - odparł chłopak z wyraźną niechęcią.

- Interesujący ten kurs? - mama nie dawała za wygraną. Marek nic nie odpowiedział,

co zresztą nie wynikało ze złego wychowania, tylko z tego, że miał usta całkowicie wypchane

pierożkami.

Dopiero gdy zjadł pierożki, gdy przełknął już ostatniego i popił gorącą herbatą,

powiedział nagle:

- Bo wie mama, co ja mamie pawiem? - i nie czekając odpowiedzi na to retoryczne

background image

niby - pytanie, kontynuował: - Z tym kursem to lepsza lipa. Ja myślałem, że kurs żeglarski to

kurs żeglarski. Że zaczniemy pływać na jachtach, że będą nas uczyli, jak stawiać żagle, jak

splatać liny, jak sterować, jak robić zwroty i takie tam różne inne rzeczy. A tymczasem...

- Co tymczasem? - podchwyciła mama.

- Tymczasem to taka sama szkoła jak w szkole, tyle że jeszcze gorsza, bo po południu

i ciasno tam i nawet nie ma porządnej tablicy. Ten pan maluje wciąż kredą na tej małej tablicy

i dyktuje. Jakieś wektory, jakieś rozkłady sił, jakieś kąty natarcia i same takie rzeczy.

Jak bym chciał się uczyć matematyki, to bym się zgłosił do Pitagorasa, do kółka

matematycznego, a nie na kurs żeglarski. Tam każą wciąż tylko pisać, rysować, notować. I

jeszcze każą nam się tego nauczyć na drugi wykład, bo pan powiedział, że będzie pytał.

Jeszcze tylko brakuje klasówki albo i dziennika ze stopniami! Chociaż dziennik to nawet i

jest. Sprawdzają obecność na każdej godzinie. Zupełnie jak w szkole - powtórzył Dzika

Mrówka i skrzywił się z niesmakiem.

- A to źle czy dobrze? - rozległ się nagle głos taty, który tymczasem przyszedł do

domu i od dłuższej chwili stał, nie zauważony przez mamę i Marka, w drzwiach wiodących z

korytarza do kuchni i słyszał całą synowską wypowiedź.

- Pewno, że źle - stwierdził chłopak.

- To ty byś chciał od razu na jachty, pod żagle, pływać w dalekie rejsy?

- Pewno, że tak. Każdy by chciał...

- No tak, rozumiem. To jasne. Ale widzisz, na świecie już tak jest, że po pierwsze, nie

od razu Kraków zbudowano i trzeba wszystko powolutku, krok po kroku, a po drugie... Po

drugie każda przyjemność kosztuje i za wszystko trzeba płacić. Pieczone gołąbki nie lecą

same do gąbki - zakończył tata sentencjonalnie i pogłaskał syna po głowie.

- Ale nie martw się - dodał. - Wszystkie początki zawsze są trudne, za to potem

przyjemność będzie tym większa, im trudniej przyszło ją zdobyć.

Mama spojrzała w tym momencie na tatę z wyraźnym podziwem i widocznym na

pierwszy rzut oka zdziwieniem, a nawet wydawało się przez moment, że chciała coś

powiedzieć, ale ostatecznie zabrała się z wielką energią do wycierania pomytych talerzy.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

W KTÓRYM PEŁNO JEST SKROBAKÓW, SZCZOTEK, PĘDZLI,

PUSZEK Z FARBĄ I BĄBLI NA RĘKACH ORAZ POWSTAJĄ

WIELKIE PLANY, A DZIKĄ MRÓWKĘ PRZEŚLADUJĄ ROZMAITE

PRZECIWNOŚCI LOSU

Po kolejnej szkolnej wywiadówce, na której okazało się, że Marek uczy się zupełnie

nieźle i na której mama uspokoiła się trochę co do przyszłych losów jednego ze swych synów

- bliźniaków, Dzika Mrówka uzyskał cichą akceptację swoich żeglarskich namiętności. A że i

na kursie teoretycznym sytuacja jakoś się zaczęła klarować, wykłady stały się znacznie

bardziej zrozumiałe i jaśniejsze, żeglarsko - astronomiczno - meteorologiczne

zainteresowania Marka nie tylko nie słabły, ale nawet rozwijały się coraz bujniej.

Jakoś tak wraz z nadejściem pierwszych cieplejszych dni rozpoczęły się pierwsze

„zajęcia praktyczne”, jak poinformowano na kursie adeptów żeglarskiej sztuki i przyszłych

„jachtowych wilków morskich żeglugi wspaniałej” (tak dobrotliwo - złośliwie nazywał

młodych kursantów szef szkoleniowy klubu, stary żeglarski doświadczony wyjadacz, który z

niejednego morza wodę pijał).

Przystań klubowa leżała oczywiście nad wodą. Co prawda - ku pewnemu

rozczarowaniu Marka - nie bezpośrednio nad brzegiem morza, tylko nad jedną z wiślanych

odnóg przecinających Gdańsk. Sytuację - w opinii Dzikiej Mrówki - ratował nieco fakt, że

tuż, tuż obok klubowej przystani znajdowały się miejsca o wspaniale brzmiących nazwach,

jak na przykład: „Nabrzeże Szyprów”, „Nabrzeże Retmanów”, a dalej, za mostem, „Nabrzeże

Flisaków” i dzielnica Sienna Grobla czy wreszcie Polski Hak, tak bardzo z historią Gdańska i

morską historią Polski związany. A jeszcze dalej, wraz z biegiem Martwej Wisły do morza,

rozciągał się wspaniały, długi na wiele kilometrów gdański port, błyskała ognikami

spawanych konstrukcji Stocznia Gdańska i Remontowa, gdzie szykowały się do kolejnych,

bardzo dalekich rejsów, najróżniejsze statki. I tą Martwą Wisłą można było wypłynąć - obok

pięknego pomnika Bohaterów Westerplatte - na szerokie wody Gdańskiej Zatoki.

Mogłoby być lepiej - myślał Marek, dochodząc wraz z nowymi kolegami do klubowej

przystani jachtowej - przystań mogłaby leżeć bezpośrednio nad pełnym morzem, żeby od razu

za falochronem widać było szeroko i daleko, tak jak na przykład w Gdyni, w basenie

jachtowym; ale i tak też nie jest źle. W końcu co port, to port. I do tego bardzo stary, z

background image

historią jak należy. Prawdziwie pełnomorski.

Dzika Mrówka z kolegami dotarł wreszcie do przystani. Na dużym placu tkwiły na

specjalnych drewnianych stojakach jachty powyciągane z wody na zimowy sen. Przykryte

brezentami, pozbawione smukłych masztów, nie wyglądały ani zgrabnie, ani elegancko.

Trudno było przypuścić, że właśnie te oto - mniej lub bardziej bezkształtne - bryły w

połatanych pokrowcach, z zaciekami brudu i rdzy na burtach, z odłupanymi płatami lakieru,

potrafią zgrabnie lawirować po nie ograniczonych niczym wodach mórz i oceanów, że

potrafią rozcinać dziobami atakujące fale, że w ogóle potrafią pływać.

Zimujących jachtów było sporo, jako że klub, do którego wstąpił Marek, był klubem

zamożnym i z wieloletnią już tradycją.

Chłopcy weszli na teren przystani i stanęli między jachtami rozglądając się ciekawie.

- Mieliśmy się zgłosić do klubowego bosmana - Dzika Mrówka przypomniał kolegom.

- Ale gdzie on? I jak wygląda? - zapytał Janek, zwany dla swej niepośledniej tuszy

Baleronem.

- Trzeba poszukać - zdecydował Marek i ruszył w kierunku drewnianego baraku.

- A cóż to, ROBASZKOWIE ŚWIĘTOJAŃSCY!!?? - tubalny głos doleciał nagle od

strony jednego z jachtowych kadłubów, z którego ściągnięto już szary brezentowy kokon.

Dzika Mrówka drgnął gwałtownie. Zaskoczyła go nie tyle tubalność i nagłość

okrzyku, ile słowa, dość oryginalnie sformułowane.

„Robaszkowie świętojańscy!” - powtórzył w myśli i nagle stanął mu w pamięci, jak

żywy, pan Wacek, magazynier ze statku, na którym wraz ze swym bratem - bliźniakiem odbył

- pod opieką taty - wspaniałą wyprawę do afrykańskich brzegów. On też mówił podobnie:

„Robaczek świętojański”.

I przypomniały się Markowi od razu i brudne talerze z wirówki, i jeszcze brudniejsze

filtry, i gorący zaduch okrętowej maszynowni, w której przepracował tyle godzin w

powrotnym rejsie z afrykańskiego Kaolacku do polskiego Gdańska.

Wszyscy chłopcy, jak jeden, spojrzeli w kierunku, skąd dochodził tubalny głos,

dudniący echem jak w głębi cembrowanej studni, nikogo jednak w pobliżu jachtu nie

zauważyli.

- No i co tak stoicie, robaszkowie? Nie słyszycie, że do was mówię? Co was tak

zamurowało, że wyglądacie jak sople lodowe na sopockim molo w czasie najgorszej zimy

stulecia, robaszkowie świętojańscy? HĘ? - zahuczało znów od strony jachtu.

- Kiedy nie widzimy, kto nas woła! - jako pierwszy odważył się odezwać Dzika

Mrówka.

background image

- Nie widzicie, HE, HE! - zadudniło znów głębokim basem. - Bo nie umiecie patrzeć,

robaszkowie mili!

Nad pokład odsłoniętego spod brezentowej powłoki jachtu wypłynęła najpierw

olbrzymia, zmierzwiona, jasno - blond grzywa włosów, potem szeroka, mocno ogorzała

twarz, ozdobiona rozwichrzoną brodą i sumiastymi wąsami. Dalej ukazały się dwie ogromne,

jak bochenki, dłonie, z paluchami jak wcale niemałe kiełbaski - parówki, szeroka i okrągła,

jak pokrywa od dużej beczki, pierś, okryta poplamionymi farbami starym swetrem.

- Dzień dobry panu! - Dzika Mrówka powiedział grzecznie do olbrzyma na jachcie. -

Czy pan jest klubowym bosmanem?

- A co, robaszkowie świętojańscy, czy wyglądam na kogoś innego? Może

pomyśleliście, że jestem baletnicą albo sekretarką pana dyrektora?

Dzika Mrówka i jego koledzy wyobrazili sobie olbrzyma na pokładzie jachtu w

charakterze baletnicy i wybuchnęli zgodnym śmiechem.

- No, no - zahuczał znów olbrzym - tylko bez zbytniej poufałości, robaszkowie

świętojańscy! Otóż wiedzcie, że JA tu jestem BOSMANEM. I nikt inny nie ma tu nic do

rządzenia. ZROZUMIALE ROBASZKOWIE ŚWIĘTOJAŃSCY?

- Zrozumiałe! - odkrzyknęli chłopcy chórem.

- Mówi się: zrozumiałe, panie bos - pouczył ich Bosman - ale na pierwszy raz

wybaczam.

Wynurzył się już teraz całkowicie z wnętrza jachtu, wylazł na pokład w całej

okazałości swej pokaźnej tuszy, ukazując chłopcom równie poplamione jak sweter stare

dżinsowe spodnie, z trudem opinające obfite bosmanowe kształty, po czym zeskoczył z

pokaźnej wysokości tkwiącego na stojaku jachtu z wdziękiem i lekkością prawie dorosłego

hipopotama.

Chłopcom wydało się, że są świadkami lekkiego trzęsienia ziemi, a Dzika Mrówka

gotów był nawet przysiąc, że wyraźnie usłyszał głębokie westchnienie ulgi, jakie wydał

uwolniony od nadmiernego ciężaru jacht.

- Wy - tu, chłopcy, do roboty - ni to zapytał, ni to stwierdził Bosman.

- My na kursie... żeglarskim kursie - powiedział dość nieśmiało Baleron.

- Na kursie! - zahuczał Bosman. - To zrozumiałe, że na kursie, bo inaczej by was tu

nie było. Ale co innego wykłady na kursie, a co innego tu, w moim królestwie. Zrozumiałe,

robaszkowie?

- Zrozumiałe - powtórzył ten i ów.

- Nie bardzo dosłyszałem - Bosman osłonił potężne ucho, z którego wyłaziły kępki

background image

włosów, jeszcze bardziej potężną dłonią. - Zrozumiałe czy nie, hę?

- Zrozumiałe - odkrzyknęli chłopcy chórem.

- No, to już lepiej - mruknął basem Bosman - ale, o ile sobie przypominam, zostaliście

już poinstruowani, jak macie odpowiadać mili robaszkowie świętojańscy, hę?

- Zrozumiałe, panie bos! - wrzasnęli wszyscy, a najgłośniej wrzasnął oczywiście

Dzika Mrówka.

- No, prawie zupełnie dobrze - Bosman zmrużył porozumiewawczo jedno oko. -

Chyba będą z was żeglarze, robaszkowie. Teraz przydzielimy robotę. Widzicie tę krypę? -

wskazał grubym paluchem na odsłonięty spod brezentu odrapany jacht.

- Widzimy! - wrzasnęli chłopcy, a widząc oczekiwanie malujące się wyraźnie na

bosmanowej twarzy, dodali pośpiesznie - panie bos!

- Teraz dobrze, robaszkowie - twarz Bosmana rozciągnęła się w uśmiechu. - To będzie

wasz jacht. Ty, ty, ty, i ty - wskazał paluchem na Dziką Mrówkę, Balerona, Chudego Mańka i

Ryżego, którego tak nazywali, choć wcale nie był ani rudy, ani piegowaty. - W tamtej szopie

dostaniecie narzędzia od magazyniera, a ty - wskazał na Marka - będziesz brygadzistą,

robaszku, i zgłosisz się do mnie po szczegółowe instrukcje. Jak się nazywasz, robaszku?

- Dzika Mrówka - podpowiedział Baleron, zanim Marek zdążył otworzyć usta.

- Niby jak robaszku, hę! - zdziwił się Bosman. - Dzika co?

- Dzika Mrówka - powtórzył Baleron.

- Które imię, a które nazwisko, hę, robaszku? - zapytał Bosman Marka, który stał teraz

cały czerwony i zły na Balerona, jak wszyscy diabli.

- Ja się nazywam Marek - powiedział, ale Bosman mu przerwał.

- Dla mnie możesz być Mrówką. Też przyjemne zwierzę, robaszku świętojański. Ale u

mnie będziesz nie „Dzika Mrówka”, tylko „Dziki Mrówka” albo jeszcze lepiej „Dziki

Mrówek”, bo nie jesteś dziewczyną, robaszku, tylko chłopakiem jak się patrzy. Na razie

trochę za mało masz ciała, robaszku świętojański - tu poklepał się po potężnym brzuchu - ale

z wiekiem przybierzesz nieco na wadze i będziesz wyglądał jak prawdziwy mężczyzna.

Marek spojrzał na bosmański brzuch i spróbował w wyobraźni przyczepić go do

swojej niepokaźnej postaci, ale w żaden sposób mu się to nie udawało. Albo ten brzuch był za

wielki, albo on zdecydowanie za mały, albo wreszcie wyobraźnia za słaba.

- A skrótowo, żeby języka nie męczyć, będę na ciebie wołał Dziki. O.K.? Zrozumiałe?

- Zrozumiałe, panie bos - odrzekł Marek, w jego głosie jednak daremnie było szukać

entuzjazmu.

- No to O.K., robaszku - ucieszył się hałaśliwie Bosman. - A wy - zwrócił się do

background image

pozostałych - zdejmijcie brezent z tamtej łajby. To będzie wasz statek. Są jakieś pytania,

robaszkowie świętojańscy?

- Panie bos - odważył się Marek.

- Hę? - obrócił głowę bos. - O co chodzi, Dziki?

- Ja chciałem się zapytać, panie bos - powiedział Marek żałujący już swojej śmiałości

- czy pan kiedyś pływał na statkach?

- HĘ? - zdziwił się Bosman - że jak, robaszku? Czy pływałem na statkach? A

dlaczego, robaszku, pytasz nagle o to?

- Bo ja, panie bos, poznałem marynarza, który mówił tak jak pan, panie bos.

- Niby jak mówił, hę?

- Tamten marynarz mówił też „robaszku świętojański” panie bos. On mówił

„robaczku” a nie „robaszku”, ale...

- Tak mówił, robaszku, HĘ? - zahuczał Bosman - a gdzieś ty go poznał, Dziki?

- Na statku, panie bos. W czasie rejsu do Afryki Zachodniej.

- To ty, robaszku, znasz Wacka? - ryknął uradowany Bosman. - To mój brat, robaszku.

Rodzony brat!

- Ale on niepodobny do pana, panie bos - wyrwało się Markowi, który pamiętał

doskonale Magazyniera ze statku, chudego, choć żylastego człowieka.

- Niepodobny, robaszku - roześmiał się Bosman. - Pewno, że niepodobny. On waży ze

trzy razy mniej ode mnie. I zawsze tak było. Jeszcze w domu nasza mama mówiła, że gdyby

nas dwóch dodać i podzielić na pół, to by miała dopiero dwóch chłopaków o przyzwoitej

wadze. Wackowi to trzeba było do kieszeni wkładać różne ciężary, odważniki, ciężkie śruby,

klucze, łożyska kulkowe, żeby go nie porwał wiatr. Teraz trochę się poprawił, ale jeszcze jak

szyjemy ubranie u krawca, to bierzemy razem sześć metrów, jak na dwa normalne garnitury, i

krawiec z tego szyje dwa eleganckie ubranka, jedno dla mnie z czterech i pół metra, a drugie

dla Wacka z półtora. Ale, ale, coś ty robił na tym statku, Dziki?

- Pracowałem z panem Wackiem, panie bos - odparł Marek.

- Pracowałeś, robaszku świętojański? - zdziwił się Bosman.

- Tak, bo nam tata kazał. To znaczy mnie i mojemu bratu. Ale on pracował na

pokładzie, a ja w maszynie.

- Ho, ho, Dziki, to widzę, że z ciebie też marynarz. A ja pływałem. Dosyć długo,

pływałem, robaszku, ale teraz, robaszku świętojański, już nie pływam - Bosman powiedział to

jakoś mało radośnie i przez chwilę było cicho.

- No, dosyć gadania, robaszkowie - Bosman jakby strzepnął z szerokich barków

background image

niewidzialny ciężar i krzyknął tak tubalnym głosem, aż wygrzewający się na stercie desek

czarny kot wyskoczył wysoko w górę ze zjeżoną groźnie sierścią.

Magazynier wydał grupie Marka druciane szczotki i stalowe skrobaczki.

- Myśmy mieli dostać narzędzia - powiedział Dzika Mrówka.

- Narzędzia? - powtórzył magazynier i popatrzył na chłopca znad okularów, które miał

opuszczone nisko na wydatny nos.

- Pan bosman powiedział, że mamy dostać narzędzia...

- To i dostaliście - Magazynier wzruszył ramionami i wrócił do swojej roboty.

- To są narzędzia? - Dzika Mrówka popatrzył na prawie zużyte, mocno zdarte

druciane szczotki i zardzewiałe nieco skrobaczki. Potem popatrzył na swych kolegów i

dostrzegł w ich oczach pytanie.

- Brać narzędzia i idziemy na jacht - zakomenderował.

Mógł bosman nazwać ten szmelc narzędziami, mogę i ja - pomyślał. Chłopcy - o

dziwo - posłuchali Marka bez słowa sprzeciwu i powędrowali czteroosobową grupką do

odrapanego jachtu.

Przed kozłem stał Bosman w całej krasie swej potężnej postaci.

- Co mamy robić, panie bos? - zapytał Dzika Mrówka.

- Sprawa prosta jak drut, robaszku, i jasna jak słońce - zahuczał bosmański bas. -

Widzicie, robaszki, że ta łajba ma drewniane poszycie, no nie?

Chłopcy przytaknęli zgodnie.

- Na drewnianej łajbie trzeba, robaszkowie świętojańscy - Bosman zaczął mentorskim

tonem - przed każdym sezonem zedrzeć starą farbę do żywego, potem oskrobać, wygładzić,

sprawdzić, utkać, udychtować, zaszpachlować, zeszlifować, pociągnąć podkładem raz, drugi,

trzeci, potem parę razy lakier... I święto lasu, robaszki świętojańskie, z zewnętrzną

konserwacją kadłuba i można rzucać na wodę. Potem tylko to samo od środka, potem osadzi

się maszt, splecie nowe olinowanie, założy kausze i szakle, naciągnie sztagi i wanty...

Bosman przerwał na moment wyliczankę i spojrzał na Marka.

- Cóżeś to. Dziki, tak pomarkotniał?

- Czy to już wszystkie prace, panie bos, przed sezonem? - zapytał Marek nieśmiało.

- Ano prawie że, robaszku - roześmiał się Bosman - tylko jeszcze trzeba obszyć żagle,

uszyć parę nowych, sprawdzić ruchomy takielunek i można łapać wiatr, robaszki

świętojańskie. Zrozumiałe, hę?

- Zrozumiałe, panie bos - w głosach chłopców nie było ani śladu pierwotnego zapału.

- No to i bardzo dobrze - huknął Bosman. - A teraz do ROBOTY!!

background image

W pierwszej godzinie praca szła jeszcze jako tako i trochę tylko wierciło w nosie od

drobnych odprysków starej farby i zeskrobywanego lakieru. Najgorzej szło skrobanie tych

miejsc kadłuba, w których trzeba było pracować rękoma wyciągniętymi nad głową. Ręce

mdlały niezwykle szybko w mało wygodnej pozycji, resztki farby i rozmaite śmiecie wpadały

do oczu, a gdy się je zamykało lub opuszczało głowę, nie było widać co się czyści czy skrobie

i zostawały głębokie ślady od skrobaczki na żywym drewnie. W drugiej godzinie na dłoniach

wyskoczyły pierwsze bąble i coraz trudniej było utrzymać „narzędzia” w obolałych rękach.

Chłopcy pracowali w coraz głębszym milczeniu. Chyba jednak myśli mieli bardzo

podobne do siebie, gdy bowiem pod koniec drugiej godziny Baleron odezwał się mało

radosnym głosem, że nie myślał, iż pływanie pod żaglami jest takie męczące nikt się nie

roześmiał i nikt nie zaprzeczył.

Dzika Mrówka też był już bardzo zmęczony. I na jego dłoniach wyskoczyły bąble, a

jeden nawet pękł i ze środka wylał się przeźroczysty płyn, ale poczuł się nagle

odpowiedzialny za swoich kolegów. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wyznaczono go na

szefa tego małego zespołu.

- Nie jest tak źle - mruknął bez specjalnego co prawda przekonania. Odpowiedziała

mu cisza i słychać było tylko nieprzyjemny, drażniący zgrzyt skrobaczek po drewnie.

- Oskrobiemy kadłub, pomaluje się, postawi jacht, a potem już przez całe lato będzie

pływanie, chłopaki - powiedział znowu Dzika Mrówka trąc prawe oko, w które wpadł mu

okruch oskrobanej dopiero co farby.

- To my na tym jachcie? - zapytał po długiej chwili Baleron.

- Ja myślę - przytaknął Marek. - I wiecie co? Jacht nie jest, co prawda nowy, ale

popatrzcie jakie to zdrowe drewno. I kształty też w porządku. Musi mieć dobrą szybkość na

silnym wietrze...

- Myślisz? - z powątpiewaniem odezwał się Ryży.

- Jestem pewny - Dzika Mrówka zaczął się coraz bardziej zapalać - sam zresztą

zobacz. Tam, od środka, gdzie ty skrobiesz, tego nie widać, ale chodź tutaj...

Ryży oderwał się z wyraźną ulgą od roboty i podszedł ciężko do rufy jachtu, gdzie

pracował Marek. Spojrzał i podrapał się w głowę.

- No i jak? - zapytał Dzika Mrówka.

- Bo ja wiem... - zawahał się Ryży.

- Eee, nie znasz się na tym - osądził Marek.

- A ty może się znasz...

- No jak tam, robaszkowie - zahuczało w pobliżu. - Macie już klar z kadłubem?

background image

- Jeszcze nie całkiem - odpowiedział Dzika Mrówka, skrobiąc zawzięcie nad głową

mocno wygięty kształt rufy.

- Eee - zahuczało znowu - coś wam to słabo idzie, robaszkowie świętojańscy. Jeszcze

połowy jednej burty nie oskrobaliście. I to byle jak. Kto to ma po was poprawiać,

robaszkowie?

- Myśleliśmy... - zaczął Dzika Mrówka.

- Tu nie trzeba myśleć, robaszku, tu trzeba pracować.

Bosman wziął z rąk Marka skrobaczkę, spojrzał na nią krytycznie. - I ty, robaszku,

chcesz taką skrobaczką coś zrobić?

- Takie narzędzia dostaliśmy...

- Takie dostaliśmy, takie dostaliśmy - w głosie Bosmana zabrzmiała nuta ironii. - I co

z tego, robaszkowie. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, robaszku, nieprawdaż? Tak samo z

narzędziami. Jak sobie przygotujesz, tak popracujesz. I co z tego, że dostaliście skrobaczki

tępe jak - nie przymierzając - żółtodziobi żeglarze. Trzeba je było sobie naostrzyć. Ot tak... -

robaszkowie świętojańscy.

W tym momencie Bosman wyciągnął zza cholewy skórzanego kozaczka swoją własną

skrobaczkę, przesunął z lubością palcem po ostrzu, podszedł do jachtu i przejechał zgrabnym

ruchem wzdłuż burty. Pod bosmańską ręką pozostał szeroki równy ślad czystego drewna.

- Ot, tak robaszkowie - powtórzył Bosman i spojrzał spod oka na swoje dzieło.

- Panie bos - odezwał się Marek.

- O co chodzi. Dziki?

- Chciałem się zapytać...

- HĘ? - Bosman mruknął prawie zachęcającym tonem.

- Chciałem się zapytać, czy my - zrobił ręką gest obejmujący siebie i swych kolegów -

będziemy załogą tego jachtu, co go skrobiemy?

- HĘ? - powtórzył Bosman, ale tym razem w jego tonie nie było ani śladu zachęty. -

Niby wy, robaszkowie świętojańscy, załogą TEGO jachtu?

I Bosman roześmiał się na cały głos, aż czarny kot, który ułożył się do snu na stercie

desek, skoczył znów na cztery nogi ze zjeżonym ze strachu włosem.

- A skąd ci to przyszło do głowy, Dziki? Przecież wy jeszcze nic nie umiecie, nawet

chodzić po pokładzie nie potraficie, a to jacht regatowy. Regatowy - powtórzył z naciskiem. -

Za parę lat to może i owszem, ale teraz, od razu...

- A na czyim my będziemy pływać, panie bos?

- Wy, robaszkowie? Jak wam dobrze pójdą egzaminy teoretyczne i praktyka tu, u

background image

mnie, to spróbujecie swych sił najpierw na „Optymistach”, a potem może na „Cadetach”.

- Które to, panie bos?

- Na razie leżą w hangarze... - bosman niedbałym i wyraźnie lekceważącym ruchem

ręki ukazał kierunek.

- A to my je będziemy skrobać potem? - zapytał domyślnie Dzika Mrówka bez

specjalnego entuzjazmu zresztą.

- Skrobać, eee, tamtych nie trzeba, tamte plastikowe - Bosman machnął ręką co

najwyraźniej oznaczało, że plastik to coś znacznie, ale to znacznie gorszego niż prawdziwe

drewno.

Po naostrzeniu skrobaczek praca rzeczywiście poszła znacznie lepiej i ostatecznie

czterej chłopcy uporali się jakoś z opornym kadłubem. Wyglądał teraz znacznie lepiej niż na

początku, choć bez pokrycia farbą był jakiś taki trochę „goły” - jak słusznie zauważył

Baleron.

Eeech, popłynąć na takim - myślał Dzika Mrówka wracając tramwajem do domu... I

już w jego myślach poczęła się budzić wizja dalekiego, ciekawego, samotnego rejsu.

To by było zupełnie coś ekstra - Marek puścił wodze swej bujnej fantazji. - Taki jacht,

jak ten cośmy skrobali. Zdrowe drewno, piękne kształty. I wewnątrz dużo miejsca. Akurat w

sam raz na zapasy. Bo trzeba wziąć sporo. Wodę przede wszystkim i konserwy, i zapasowe

żagle, i liny. I jakieś dobre radio, żeby można było wszędzie złapać muzykę. Tylko którędy i

dokąd płynąć, żeby było naprawdę fajnie i żeby zadziwić innych? - zastanawiał się Marek

biegnąc od tramwaju do domu.

Wpadł, nie zrzucił nawet kurtki ani nie zmienił butów, czego zawsze wymagała Micia

i o co wiecznie były między mamą i synami regularne utarczki i wpadł do swego pokoju.

Wyciągnął duży Atlas Świata i na kawałku papieru zaczął szkicować trasę przyszłej samotnej

żeglugi.

Najlepiej będzie od razu nanieść trasę na mapę - pomyślał Dzika Mrówka, a że u

niego od pomysłu do czynu droga była bardzo krótka, wyciągnął spod sterty książek,

zeszytów i sportowych czasopism kawałek kalki i szybko naszkicował na niej kontury lądów i

oceanów.

Tu mamy RÓWNIK - narysował kreskę rozcinającą mapę świata na północną i

południową półkulę. Tu niżej RYCZĄCE CZTERDZIESTKI, a obok WYJĄCE

PIĘĆDZIESIĄTKI - znowu dwie kreski odcięły dolne obszary ziemskiego globu.

- No to możemy startować - powiedział głośno i wyjechał mazakiem z kółka, koło

którego było napisane „Gdańsk”.

background image

- Przez Bałtyk, Morze Północne i Kanał La Manche, a dalej przez Atlantyk do

Nowego Jorku. Tam oczywiście odpowiednie powitania, no i zresztą nic dziwnego, po raz

pierwszy taki młody żeglarz przepłynął samotnie Atlantyk. Z Nowego Jorku duży skok aż do

Przylądka Dobrej Nadziei w Afryce, potem ostry zwrot aż pod Przylądek Horn w Ameryce

Południowej i stamtąd skosem przez Atlantyk do Europy i do Gdyni czy Gdańska.

Podniósł głowę znad mapy.

- Wcale to nieźle wygląda - powiedział. - Już nawet wiem, jak nazwać taki rejs.

WIELKIE „X” PO ATLANTYKU albo ATLANTYCKIE WIELKIE „X”.

- Doskonała nazwa - ucieszył się i podpisał pierwszą mapkę.

- Ale w ten sposób za mato będzie zwiedzania - zreflektował się po chwili. - Dwa,

góra trzy porty. Może lepiej wykombinować inny rejs. Na przykład: WOKÓŁ TRZECH

OCEANÓW.

Marek naszkicował szybko drugą mapkę. Kropkami zaznaczył na niej kolejną samotną

trasę.

Objeżdżamy wokoło cały Atlantyk. Grenlandia, Kanada; Stany Zjednoczone, do

Zatoki Meksykańskiej, na Kubę, wokół Południowej Ameryki, brzegami Brazylii i

Argentyny, potem wzdłuż Chile i Kalifornii aż po Alaskę. Dalej wzdłuż Kamczatki i brzegów

Chin do Australii. I to byłby drugi Ocean. Pozostaje już tylko Indyjski. Przy brzegach

Indonezji, Birmy, Bangladeszu, Indii, Cejlonu i znów Indii i Pakistanu aż po Morze

Czerwone, naokoło Afryki no i do Europy.

background image

W ten sposób zaliczam wszystkie kontynenty. I oczywiście porty. Można by ułożyć

trasę tak, żeby tych portów była równa liczba. Na przykład pięćdziesiąt albo jeszcze lepiej sto.

I wtedy znowu gotowy piękny tytuł na reportaże z podróży: „Sto portów i trzy

oceany.”

Dzika Mrówka wysunął z przejęciem język i zapatrzył się na narysowane przed chwilą

mapki.

- Nie, to chyba nie TO. W żeglarstwie turystyka nie jest najważniejszą sprawą -

zdecydował.

I narysował trzecią mapkę.

SOLO DOOKOŁA ŚWIATA - napisał i zamyślił się głęboko.

- Właściwie to już było - mruknął pod nosem. - Nic nowego. Bo i Teliga i Baranowski

i tylu innych. Nie, to nie jest BOMBA.

SOLO NON STOP DOOKOŁA ŚWIATA - napisał drugi tytuł.

- To już wygląda znacznie lepiej. - Przekrzywił głowę i skreślił słowo „świata”.

- Przecież jak się płynie „dookoła”, to wiadomo od razu dookoła czego - stwierdził.

Szybko rzucił trasę na mapkę. Zdecydowana gruba linia wiodła wokół Przylądka Horn

i Przylądka Dobrej Nadziei. Cały prawie czas wzdłuż wyjących pięćdziesiątek.

- Trasa zupełnie niezła - Dzika Mrów podrapał się w głowę. Teraz tylko pomyśleć, w

którą stronę; czy ze wschodu na zachód, czy odwrotnie? - Baranowski płynął z zachodu na

wschód, to ja przeciwnie - zdecydował i odważnie postawił odpowiednie strzałki.

background image

- Marek! Obiad na stole! - usłyszał głos Mici. Poderwał się, bo przypomniał sobie

nagle, że jest bardzo, ale to bardzo głodny, gdy wtem przyszła mu do głowy genialna myśl i

powstrzymała wpół ruchu.

Przecież dookoła świata non stop i samotnie płynęło już dwóch żeglarzy, a teraz

szykuje się trzeci. Ale ja wytnę nielichy numer!

Machnął szybko jeszcze jedną mapkę. Obleciał grubą kreską wokół świata przez trzy

oceany, podciągnął ją aż pod Nowy Jork i nagle zawrócił ostrą pętlą z powrotem na Atlantyk.

- Ale się zdziwią dziennikarze - cieszył się. - Taki młody żeglarz wraca z olbrzymiego

rejsu samotnie non stop dookoła świata, wszyscy szykują się na entuzjastyczne powitania, ja

tymczasem robię zwrot i jakby nigdy nic odchodzę na ocean!

- Marku! - dobiegło z kuchni.

- Ojej, Miciu, zaraz przyjdę. Teraz wpadł mi nagle genialny pomysł do głowy.

- Pomysł pomysłem, a zupa stygnie.

- Ojej, Miciu...

- A więc ja robię zwrot, dziennikarze pytają mnie przez radio co się stało, a ja niby nic

mówię:

- ZAWRACAM I LECĘ JESZCZE RAZ DOOKOŁA NON STOP!

- Ale bomba! I jeszcze podaję im tytuł na pierwsze strony dzienników!

- DUBLET SOLO NON STOP!

- W tej drodze podchodzę tylko pod większe porty jak Melbourne, Buenos Aires, Rio

de Janerio, potem okrążam Wielką Brytanię i lecę prosto do Gdańska.

background image

- Marku! Przychodź w tej chwili! Nie dość, że czekam na ciebie z obiadem,

odgrzewam raz po raz, to jeszcze teraz się grzebiesz i grzebiesz.

Marek spojrzał pełnym entuzjazmu wzrokiem na ostatnią mapkę i pobiegł do kuchni.

- Miciu, TO JEST TO! - krzyknął uradowany.

- Marku, bój się Boga! - w oczach widać było wyraźne przerażenie.

- Co się stało?

- Ręce - wyjąkała mama - popatrz na swoje ręce.

Marek spojrzał i wzruszył ramionami.

- Ręce jak ręce - mruknął - no to już umyję... Niech mama nie narzeka.

- Nie, o to chodzi - jęknęła mama takim zbolałym głosem, że aż Marek się zatrzymał

w drodze do łazienki.

- No to o co, mamo?

- Jakie ty masz ręce, synku... - Mama miała łzy w oczach. Podeszła, wzięła rękę syna i

odwróciła dłonią do góry.

Ręka Dzikiej Mrówki rzeczywiście nie wyglądała zbyt pięknie. Cała pokryta

świeżymi, podeszłymi płynem bąblami, zadrapaniami, jakimiś brunatno - czarnymi

wżerkami... Wszystkie paznokcie były połamane, a na kciuku widniało świeże rozcięcie.

- Coś ty robił, synku? - jęknęła mama.

- No... - zaczął Marek - przygotowywaliśmy jacht do sezonu.

- Jacht... - powtórzyła mama - do sezonu... Daj, zajodynuję ci, zabandażuję, żeby nie

było infekcji.

background image

- Ale co też mama - żachnął się Marek - nie trzeba.

Wyszarpnął rękę z matczynej dłoni, poszedł do łazienki i zaczął szorować obie ręce

mydłem i szczotką. Szorował długo i zajadle, choć bolało go wściekle, aż musiał zęby

zaciskać. Przecież jeżeli ma być żeglarzem...

Z prawie domytymi rękoma zasiadł do stołu i pochłonął w błyskawicznym tempie

niewiarygodne masy jedzenia, bo po prawie całodziennej pracy głodny był naprawdę solidnie.

- Mamo, ile potrzeba jedzenia na jednego człowieka na jeden rok? - zapytał

pochłaniając drugi kotlet i trzecią porcję smakowitych frytek.

- Zależy dla jakiego człowieka - odparła zaskoczona Mama.

- No... - Dzika Mrówka nagarnął na talerz czwartą porcję frytek - na przykład dla

takiego człowieka, jak ja.

- Dla takiego jak ty - roześmiała się mama - to trzeba bardzo dużo jedzenia. Pojęcia

nawet nie mam ile. Ale co ci nagle do głowy przyszło?

- Nic, nic, mamo, spytać się nawet nie można? - Dzika Mrówka wrócił do jedzenia z

nowym zapałem.

To musi być duży jacht - myślał. - Nawet bardzo duży, żeby pomieścić wszystkie

zapasy. I wody dużo. I mąkę, i cukier; i konserwy, i dużo innych rzeczy. Ale z wodą to można

chyba inaczej - zastanowił się przez chwilę. - Przecież na statku, jak byliśmy z tatą w rejsie,

to w maszynowni produkowali wodę słodką z wody słonej, z morskiej wody. A tej to przecież

na pewno nie zabraknie.

Tak rozmyślając nad poważnymi problemami Dzika Mrówka zjadł machinalnie trzeci

kotlet, cztery kawałki babki i popił dwiema salaterkami kompotu.

Mama przez cały czas obiadu patrzyła ze współczuciem na Markowe ręce, ale nic już

nie mówiła i nie zaproponowała synowi ani jodyny, ani białych bandaży. Zdała sobie nagle

sprawę, że Marek to już nie jest taka sama Dzika Mrówka, jej ukochany mały urwipołeć.

Wydał jej się nagle znacznie większy niż był w rzeczywistości i jakby jednocześnie znacznie

starszy.

Następne zajęcia praktyczne w jachtowej przystani pod niezwykle czujnym okiem

klubowego Bosmana nie były już tak bardzo męczące, jak pierwsze zetknięcie Dzikiej

Mrówki ze skrobaniem, drucianą szczotką i oporną farbą. Już chłopcy nauczyli się właściwie

przygotowywać narzędzia, już ręce ich stwardniały nieco, a po pierwszych bolesnych bąblach

pozostały tylko twarde zgrubienia na dłoniach.

Roboty jednak było bardzo dużo i wydawało się, że nigdy jej nie zabraknie. Po

czyszczeniu i konserwacji kadłuba przyszła kolej na przegląd i uzupełnienie takielunku,

background image

potem „na warsztat” weszły żagle i Dzika Mrówka, który dotychczas raczej niewiele miał do

czynienia z igłą i nitką, innym nieco okiem spojrzał na rozmaite mamine dłubaniny w celu

doprowadzenia do stanu używalności poszczególnych części garderoby obu synów.

Najrozmaitsze prace przeciągały się w godziny i dnie, a końca wcale nie było widać.

Nic też dziwnego, że Dzika Mrówka zaczął się coraz poważniej zastanawiać, czy pomysł

samotnego „rejsu nie wiadomo dokąd” (jak określił to krótko i dobitnie, choć bez należytego

szacunku, Jego Brat czyli Jarek, gdy Marek zapoznał go z naniesionymi na mapki trasami)

był najszczęśliwszym z pomysłów.

Do licha - myślał patrząc na jacht, co prawda już pięknie wygładzony i pokryty

wielokrotnie odpowiednimi warstwami zabezpieczających farb, ale jeszcze wcale nie gotowy

do najkrótszego choćby rejsu, a co dopiero do dalekich podróży - przecież gdy będę pływał

sam, to i sam będę musiał to wszystko zrobić. Sam będę musiał przygotować jacht do rejsu. A

jeżeli nawet zrobiliby to moi klubowi koledzy, nawet gdyby mi pomogli, to i tak trzeba się

liczyć z tym, że w drodze może to i owo nawalić.

Weźmy choćby taki takielunek ruchomy. Przecież wszyscy żeglarze w swoich

pamiętnikach z dalekich rejsów piszą o tym, że coś pękło, coś nawaliło, coś się rozerwało. I

Remiszewska, i Baranowski, i Teliga, i wszyscy Wielcy Samotnicy.

- No i wtedy co? - zapytał głośno Marek sam siebie, aż przechodzący właśnie obok

Bosman spojrzał nieco zdziwiony na chłopca.

- Mówiłeś coś, Dziki? - zahuczał swoim basem, który jednak brzmiał teraz już

znacznie łagodniej niż pierwszego dnia, a nawet wydawało się, że dźwięczą w nim wyraźne

nutki sympatii.

- Nie, panie bos, ja tylko tak głośno myślałem - powiedział speszony nieco chłopak.

- HO, HO? - roześmiał się hukliwie Bosman - ostro zaczynasz. Będzie z ciebie

doskonały materiał na samotnego żeglarza.

- Na samotnego żeglarza? - powtórzył Dzika Mrówka wielce zdziwiony, że Bosman

tak dobrze czyta w jego myślach. Zdziwił się i zaczerwienił jednocześnie, bo mu się nagle

zrobiło jakoś wstyd tych bardzo osobistych przecież marzeń.

- No pewno, Dziki. Widziałem paru takich po powrocie z długiego rejsu. Mówili sami

do siebie na głos. Zostało im to z rejsu, kiedy rozmawiali ze sobą, żeby nie zapomnieć

gadania i ludzkiego głosu. Ale ty jesteś lepszy. Oni gadali ze sobą po rejsie - Bosman znowu

roześmiał się na całe gardło.

- Pan ze mnie żartuje, panie bos - Marek był zły na siebie, że to akurat Bosman był

tego świadkiem i teraz będzie wiedziała już cała przystań, że Dzika Mrówka gada sam ze

background image

sobą.

- Żarty, żartami, Dziki, a nigdy nic nie wiadomo - Bosman powiedział to już wcale

bez śmiechu, serio, i zabrał się do swojej roboty.

Mimo jednak tak nieoczekiwanej zmiany stanowiska Bosmana, Dzika Mrówka zaczął

się zastanawiać, czyby nie zmienić swych planów.

No bo samemu to jednak nie za fajnie - rozmyślał. - Na taką dużą podróż jacht musi

być niemały. Zapasy jedzenia, wody, żagli, lin i innych rzeczy. Samemu trzeba będzie jacht

oskrobać, samemu zaszpachlować po parę razy. Sam będę musiał spleść wszystkie sploty i

zakonserwować. Samemu trzeba będzie gotować, samemu podawać do stołu i samemu

sprzątać i zmywać naczynia. Brrr.... Nie ma komu wydać polecenia, nie ma komu

rozkazywać. I co to za kapitan, kiedy nie ma załogi i nie ma komu kapitanować? Eee, to już

chyba lepiej być kapitanem jachtu z załogą. Wtedy przynajmniej można wydać rozkaz, a

potem przypilnować, żeby robota była dobrze wykonana.

Wezmę brata na załoganta - postanowił w końcu. Dwóch braci i w dodatku

bliźniaków, to też nie brzmi źle - myślał wracając do domu. Prawie tak samo jak SOLO. I

można by nazwać rejs GEMINI, co - jak wiadomo - oznacza konstelację Bliźniąt. Zresztą

jacht też można by nazwać GEMINI.

Jego Brat jednakże odniósł się do entuzjastycznego projektu Dzikiej Mrówki znacznie

bardziej sceptycznie. Zaczytany akurat w jakiejś pasjonującej go książce udał, że słucha

projektów Marka, na pytanie jednak, czy się zgadza, odmruknął mało grzecznie.

- Daj mi święty spokój, Mrówa. I nie zawracaj mi głowy.

- Jaro - zdenerwował się Marek - czyś ty słyszał co ci mówiłem? - Nabrał podejrzenia,

że Jego Brat wcale nie uważał.

- A co takiego mówiłeś? - Jarek podniósł wreszcie głowę znad książki.

- O rany, Jaro, ja już z tobą tracę cierpliwość - krzyknął Dzika Mrówka.

- Eee - skrzywił się Jarek. - Powtarzasz po Mici. Mógłbyś sam coś wymyślić. Fakt!

- Kiedy właśnie wymyśliłem - Marek podniósł jeszcze bardziej głos. Złapał kartki z

mapkami rejsu i podsunął je Jarkowi pod oczy.

- A coś ty takiego wymyślił? I dlaczego aż tak krzyczysz? - do pokoju wszedł tata,

który właśnie przed dwoma dniami wrócił z rejsu, a że statek poszedł do stoczni na okresowy

remont, miał w perspektywie kilka tygodni pobytu w domowych pieleszach.

- Nic takiego - Marek usiłował wsunąć mapki pod książkę.

- Pokaż coś tam wymalował? - tata wziął mapki do ręki.

- Atlantyckie Wielkie X, Wokół Trzech Oceanów, Solo non stop dookoła. Dublet solo

background image

non stop! - przeczytał głośno. - Co to za rejsy? Przyznam się, że o takich nie słyszałem.

Skądeś to wygrzebał?

- Kiedy to ja... - zaczął Marek i nie bardzo wiedział, jak skończyć.

- No mów, przecież nic złego chyba się nie stało - zachęcał tata.

- Pewno, że nie. Ja te trasy wymyśliłem - wypalił chłopak nagle i zaczerwienił się.

- Wymyśliłeś? - zdziwił się tata. - A po co?

- A bo bym chciał popłynąć!

- Sam? - zapytał tata patrząc na mapki.

- Właściwie to chciałem sam. Ale chyba będzie lepiej z Jarkiem. We dwóch. Mam już

nawet nazwę. „GEMINI DUBLET NON STOP”.

- No, no - tata pokiwał głową - a kiedy ty byś chciał płynąć?

- Choćby na drugi rok. Póki jesteśmy młodzi.

- Oj, Mrówka, chyba nieco przesadzasz. Boję się, że jesteście raczej za młodzi. No i

widzisz, taki rejs to nie przelewki. Chyba za wcześnie na takie wielkie plany. Jeszcze nawet

nie przepłynąłeś jednej mili pod żaglem, a już roją ci się rejsy dokoła świata.

- Kiedyś trzeba zacząć - Dzika Mrówka z żalem patrzył na swoje tak pięknie

zaplanowane i tak ładnie wyrysowane trasy.

- Pewno, że tak. Ja w twoim wieku też wędrowałem palcem po mapie. No i część z

tych moich podróży się sprawdziła. Ale minęło sporo, sporo lat. Nic nie przychodzi tak od

razu. Na wszystko przyjdzie czas, ale też na wszystko trzeba sobie zapracować.

- Ja już zapracowuję - powiedział Marek i wyciągnął do taty swoje mocno spracowane

dłonie.

Tata wziął je do ręki, pomacał palcem zgrubienia wyrosłe na miejscu dawnych bąbli i

pogłaskał nagle syna po głowie.

- Bardzo dobrze, Mrówka, bardzo dobrze - powiedział.

- Nie przesadzaj - wtrąciła się mama, która akurat w tym momencie weszła do pokoju

chłopców. - Żebyś ty widział jego ręce pierwszego dnia! Jedna rana. I nawet nie dał sobie

opatrzyć. Dobrze, że żadne zakażenie się nie wdało.

- Ależ, Miciu - tata uśmiechnął się do syna porozumiewawczo - każdy początek jest

trudny. A chłopakowi nic się nie stanie, jak trochę popracuje.

Marek przypomniał sobie w tej chwili o nodze skaleczonej właśnie dzisiaj starym

gwoździem, który przebił złośliwie gumową zelówkę w prawym trampku i utkwił jeszcze

bardziej złośliwie w stopie. Oczywiście nie powiedział nic Bosmanowi, a tylko wytarł stopę

chusteczką o mocno podejrzanym stopniu czystości.

background image

Może by teraz zajodynować... - pomyślał, ale zrezygnował z tego zamiaru. Na pewno

mama zaczęłaby od razu rozpaczać i lamentować, a tak to się zagoi same.

Niestety, stopa nie chciała się sama zagoić, a wprost przeciwnie, już następnego dnia

rano zaczęła pobolewać. Widocznie albo gwóźdź był za bardzo zardzewiały, albo też

chusteczka nie miała własności dezynfekcyjnych, na co zapewne liczył Dzika Mrówka.

Po południu chłopak już zaczął kuleć, a noga bolała coraz bardziej.

- Co ci jest? - Micia oczywiście dojrzała, że syn utyka. Co ci się stało w nogę?

- Eee, nic takiego mamo - Marek w dalszym ciągu starał się zbagatelizować sprawę i

nawet przez godzinę udało mu się przy mamie nie kuleć, dłużej jednak nie mógł wytrzymać.

Gdy zdjął but i skarpetkę okazało się, że prawa stopa jest zaczerwieniona i spuchnięta.

Mama zaczęła lamentować i biadolić, umyła dokładnie Markowi nogę, kazała w

czymś wymoczyć i przyłożyła kompres, zawinęła bandażem i kazała się położyć, przez cały

czas narzekając, że z tego żeglarstwa nic dobrego nie wyjdzie. Na nic bowiem nie zdały się

początkowe wykręty Dzikiej Mrówki, że nogę skaleczył ot, tak sobie, w szkole czy w domu.

Mama przyparła go do muru i w ogniu krzyżowych pytań wszystko się wydało. I to, że stało

się to wczoraj rano i to, że na przystani, i nawet to, że gwóźdź był zardzewiały. Prawdziwym

jednak „gwoździem do trumny” był moment, gdy mama na własne oczy ujrzała synowską

chusteczkę do nosa, którą tenże „zdezynfekował” ranę od gwoździa.

- No tak - mama pokiwała głową - wiedziałam, że z tego nic dobrego nie wyniknie.

Już lepszy był hokej.

- Ale instruktor złamał nogę - wtrącił Marek - a krążkiem można nawet zabić...

- Teraz to mówisz. A jak grałeś w hokeja to twierdziłeś, że hokej jest

najbezpieczniejszym sportem.

- Ależ mamo...

- Nie ma żadnych ależ. Marsz do łóżka. I co dwie godziny zmiana kompresu i

moczenie nogi. Może to pomoże.

Niestety nie pomogło. Na drugi ranek stopa była czerwonosina i spuchnięta tak, że o

włożeniu buta nie było nawet mowy.

Lekarz, do którego mama zawiozła Marka po obiedzie, popatrzył tylko, pomacał

ostrożnie nogę, ucisnął tu i tam i powiedział:

- To trzeba przeciąć. Koniecznie. Ale ja tu nie mam warunków na taki zabieg. Dam

pani skierowanie do szpitala. Na ostry dyżur.

- NA OSTRY DYŻUR??? - twarz mamy wydłużyła się gwałtownie, a Dzika Mrówka

poczuł nagle, że coś go bardzo mocno ścisnęło w okolicach serca albo żołądka.

background image

- Tak, proszę pani, do szpitala - doktor powiedział to zupełnie obojętnym tonem, jakby

wcale nic się nie stało. - O której godzinie syn jadł ostatnio?

- O trzeciej... nie, chyba koło pół do czwartej. Ale dlaczego pan pyta? - mama patrzyła

wyraźnie zdziwiona na lekarza.

- Bo znieczulenie całkowite można aplikować dopiero po sześciu godzinach od

ostatniego posiłku i po pięciu od ostatniego napoju. Wobec tego pani zgłosi się z synem około

dziesiątej wieczorem.

- Znieczulenie całkowite? - mama wyraźnie nie rozumiała lekarza.

- No - doktor zawahał się - znieczulenie całkowite albo inaczej uśpienie.

Teraz mama już nic nie powiedziała, Dzika Mrówka zaś poczuł jak to coś, co ściskało

go za serce i żołądek, ścisnęło jeszcze mocniej.

Mama machinalnie wzięła skierowanie i pomogła synowi naciągnąć na spuchniętą

nogę skarpetkę i domowy pantofel taty.

- Panie doktorze - odezwała się mama wychodząc - a nie można by poczekać z tym do

jutra rana, bo to zawsze lepiej w dzień...

- Osobiście nie radziłbym czekać - doktor powiedział to takim tonem, że mama o nic

już nie pytała.

W domu nastąpiła drobna namiastka sądnego dnia.

Po pierwsze mama zażyła dość dużą porcję uspokajających kropli, po drugie

zmobilizowała tatę z samochodem do „całkowitej dyspozycji” - jak powiedziała, po trzecie

napuściła do wanny ciepłej wody i wyszorowała dokładnie całego syna z wyjątkiem nogi

wysuniętej w górę, ponad brzeg wanny.

- Żebyś mi wstydu nie przyniósł, jak cię rozbiorą do zabiegu - powiedziała.

Po czwarte zaś przygotowała dla syna małą wyprawkę złożoną z czystej piżamy, kilku

chustek do nosa, dwóch książek do czytania, czterech pomarańczy i tabliczki czekolady.

- To na wypadek, jeżeli cię zostawią w szpitalu po zabiegu - wyjaśniła.

Kilka minut po godzinie dziewiątej tata, mama i kulejący Dzika Mrówka wsiedli do

samochodu i tata pojechał do Akademii Medycznej, która akurat tego dnia pełniła ostry dyżur

chirurgiczny.

Do izby przyjęć dokuśtykał mocno przejęty zaistniałą sytuacją Marek, wsparty na

ramieniu chyba jeszcze bardziej przejętej mamy. Tata zajął taktycznie - wyczekujące miejsce

w samochodzie, „żeby być na wszelki wypadek w pogotowiu, Miciu” - jak powiedział.

O jakiego rodzaju pogotowie chodziło, nikt nie miał pojęcia, a już chyba najmniej sam

tata, który uważał, że jego wrodzona niechęć do lekarzy, szpitala, krwi i wszelkiego rodzaju

background image

chorób jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla przyjętego stanowiska.

Mama trzęsącą się z wrażenia ręką podała siostrze po drugiej stronie okienka

skierowanie i nie omieszkała przy tym opowiedzieć całej historii związanej ze skaleczeniem

nogi, ze szczególnym uwzględnieniem zgubnego - jej zdaniem - wpływu prac żeglarskich na

stan zdrowia dolnych kończyn syna.

Po chwili zjawił się młody lekarz, spojrzał na skierowanie i zapytał mamę.

- A gdzie ten pacjent?

- Tutaj - mama wskazała na syna siedzącego potulnie na krzesełku w poczekalni.

- Niech wejdzie - zarządził lekarz.

Marek pokuśtykał do drzwi wiodących do ambulatorium, a mama oczywiście za nim.

- Pani będzie uprzejma poczekać - powiedział grzecznie, ale stanowczo lekarz.

- Kiedy ja z dzieckiem zaczęła mama, ale lekarz przerwał jej może odrobinę mniej

grzecznie, za to odrobinę bardziej stanowczo.

- Dziecko? Chyba nieco wyższe od pani... Chłopak sam sobie da radę. Niech pani z

syna nie robi niedorajdy.

- Siadaj no, synu - zwrócił się do Dzikiej Mrówki - i pokaż nogę.

Marek, zaciskając nieco zęby z bólu, ściągnął skarpetkę z opuchniętej

fioletowawosinej stopy. Lekarz spojrzał tylko i nawet nie schylił się ani nie pofatygował

dotknąć.

- W porządku - zatarł ręce, jakby nagle bardzo się ucieszył. - Typowa, klasyczna

ropowica śródstopia nogi prawej, pani Zosiu - zwrócił się do pielęgniarki, która zapisała to w

jakiejś książce.

- Kiedy jadłeś, synu? - lekarz zapytał Marka...

- Około trzeciej po południu.

- A nie piłeś nic potem?

- Nie, nic nie piłem od obiadu..

- W porządeczku - lekarz ponownie zatarł ręce. - Zaczekamy parę minut na

anestezjologa i załatwimy to raz, dwa.

Marek, mimo że był dosyć przestraszony, nie mógł powstrzymać ciekawości i zapytał.

- A kto to ten anestezjo... jakoś tam, panie doktorze?

- To taki pan od usypiania pacjentów, synu.

- Od usypiania? Gazem?

- Nie, skąd, dostaniesz tylko zastrzyk. Niczego nie poczujesz. Tylko drobniutkie

ukłucie... Nie ma się czego bać.

background image

- Ja się nie boję, panie doktorze...

- No to i dobrze, bo już myślałem, że to ze strachu tak zbladłeś. Ale jeżeli nie, nie ma

o czym mówić.

Po paru minutach pielęgniarka wyszła z pokoju zabiegowego i zawołała Marka.

- Połóż się - pokazała mu coś niby rozkładany fotel, coś niby wysoki stół na kółkach

przykryty białym prześcieradłem. W pokoju ostro pachniało lekarstwami i specyficzną wonią

szpitala. Było chłodno, a ściany wykładane błękitnymi kafelkami wcale nie były przytulne ani

miłe.

- Mam się rozebrać? - zapytał Marek przyzwyczajony do tego, że u lekarza zawsze

trzeba się rozebrać co najmniej do pasa.

- Nie, po co? - odparła pielęgniarka. - Wystarczy tylko podwinąć prawą nogawkę.

Marek położył się i w tym momencie do pokoju wszedł lekarz w towarzystwie

mężczyzny i kobiety. Oboje - w przeciwieństwie do lekarza, który miał na sobie biały fartuch

- ubrani byli w jaskrawozielone fartuchy i takież same czepki na włosach oraz maseczki na

twarzach.

- Dlaczego zielone? - pomyślał Dzika Mrówka i jakoś mu się to dziwnie skojarzyło z

„zielonymi stworami z niezidentyfikowanych latających obiektów”.

Zielona kobieta wzięła w ręce jego lewą rękę i podwinęła rękaw koszuli.

- To nie będzie bolało, poczujesz tylko lekkie ukłucie.

Jednocześnie odezwał się lekarz.

- Teraz będę ci myć nogę spirytusem. Jeszcze ci nic nie robię. Poczujesz tylko zimno.

- A jak będę zasypiał, to mi pani powie? - zapytał Dzika Mrówka.

- Powiem ci, powiem - pielęgniarka uśmiechnęła się do Marka.

Chłopak uspokojony popatrzył prosto w sufit, gdzie świeciła się duża i jasna, ale nie

rażąca oczu lampa. Poczuł lekkie ukłucie w rękę i przyjemne ciepło rozchodzące się od dłoni

w stronę łokcia.

Powiedzą mi, kiedy będę zasypiał - pomyślał jeszcze - to na pewno jakaś próba.

Zwidziały mu się nagle bardzo kolorowe wyspy koralowe. Jasnobłękitny ocean, białe

piany przybojowej fali rozbijające się o niewidoczną rafę, a dalej jaskrawozłocisty piasek

niewysokiego atolu i zielone pióropusze wspaniałych palm. I on na pokładzie jachtu

zdążającego z szumem rozcinanej wody prosto w wąski kanał, wiodący do okrągłego atolu.

Wtem usłyszał jakiś kobiecy głos.

- Marku! Marku!

- Too doo mnieee? - chciał zapytać, ale poczuł, że język odmawia mu posłuszeństwa.

background image

Zasypiam, pewno zasypiam - pomyślał - i wołają mnie, żeby sprawdzić czy już śpię.

Nagle poczuł, że ktoś z lekka puka go w czoło.

- Kto mnie puuuka? - wybełkotał z trudem. I nagle przyszła mu do głowy przerażająca

myśl, że nie zasnął i że zaraz go będą krajali na żywca!

Otworzył czym prędzej zamknięte oczy i pierwszą rzeczą, na którą natrafił jego

wzrok, była uniesiona nieco w górę jego prawa noga. Pielęgniarka właśnie kończyła ją

bandażować.

- To już po wszystkim? - zdziwił się Marek.

- Ano po wszystkim - uśmiechnęła się siostra. - Doktor wyskrobał ci wszystko

dokumentnie. A był już najwyższy czas. Dłużej nie można było czekać.

- To ja spałem?

- Spałeś. Oczywiście. - A jak długo? - Trzy minuty!

- Trzy minuty? Niemożliwe.

- No, to może trzy i pół. Ale nie więcej. Na pewno.

- A mówiłem coś przez sen? - zapytał Marek po chwili.

- Nie, nic. Dlaczego pytasz? Śniło ci się coś?

- Tak - Marek przypomniał sobie jaskrawozłocisty atol na błękitno - białym oceanie.

- A co takiego? - zainteresował się lekarz, który nie opodal mył ręce.

- Wyspy Południowego Pacyfiku - odpowiedział bez namysłu Marek.

- Ho, ho, ho - zdziwił się lekarz. - Wyspy, powiadasz, Południowego Pacyfiku?

Dlaczego?

- Bo ja tam popłynę!

- Popłyniesz? To ty będziesz marynarzem?

- Marynarzem to jeszcze nie wiem, ale będę żeglarzem!

- Ho, ho - powiedział znów lekarz - nawet nie wiedziałem, że miałem na stole może

przyszłego Baranowskiego. No dobra, synu. Teraz tylko usztywniający bandaż gipsowy i za

dwa dni do kontroli do chirurga.

Po powrocie ze szpitala Dzika Mrówka był przez kilka najbliższych dni, w czasie

których zresztą chora noga zaczęła się bardzo szybko goić, bohaterem w oczach licznie

odwiedzających go kolegów i koleżanek ze szkoły. Wszystkim bowiem po trosze imponował

kolega z klasy, który był „całkowicie znieczulony”, którego „uśpili na ostrym dyżurze” i

któremu podczas uśpienia śniły się w kolorze, jak żywe, Wyspy Południowego Pacyfiku!

Jednego popołudnia, gdy Marek leżał jeszcze w łóżku z gipsowym opatrunkiem na

nodze i - co tu ukrywać - nudził się trochę bo na telewizję było nieco za wcześnie, a

background image

czytaniem książek już się zmęczył, zadźwięczał dzwonek i mama, która poszła otworzyć

drzwi, powiedziała:

- Ależ proszę bardzo... Marek na pewno się ucieszy. - I po chwili, stanąwszy w

drzwiach pokoju chłopców, oznajmiła: - Marku, masz bardzo miłego gościa.

Za mamą wsunęła się do pokoju Ulka. W ręku trzymała kwiatek, do którego

przywiązana była mała laleczka - maskotka.

- To dla ciebie z życzeniami, żebyś szybko wyzdrowiał - powiedziała i zaczerwieniła

się przy tym aż po czubki jasnych włosów splecionych jak zwykle, w gruby warkocz.

- Dziękuję... - Marek, niezwykle zaskoczony i zmieszany, zapomniał, jak się to mówi,

języka w buzi.

Laleczka - maskotka ubrana była w mundur marynarski i białą marynarską czapkę.

Gęsta siwa broda okalała twarz, której marynarskiego uroku dodawała obowiązkowa fajka.

- Bardzo ładna maskotka - mama w tym momencie zdecydowała się przerwać

panującą w pokoju nieco niezręczną ciszę - wstawię kwiatek do wody - dodała i wyszła do

kuchni.

- Co w szkole? - zapytał niezbyt oryginalnie Marek.

- Po staremu - odrzekła Ulka i znowu zapadła cisza.

- A wiesz - powiedziała po chwili Ulka - zaczęłam chodzić na kurs...

- Na żeglarski?... - podchwycił żywo Dzika Mrówka. - Nie...

- No to na jaki? - spytał zawiedziony, a w jego głosie można było dodatkowo wyczuć

zdziwienie, że może istnieć na świecie jeszcze jakikolwiek inny rodzaj kursów poza

żeglarskimi.

- Na basen pływacki - wyjaśniła Ulka. - Uczę się pływać...

- To fajnie - ucieszył się jednak Marek, oceniając błyskawicznie, że pływanie ma w

końcu coś wspólnego z żeglarstwem. - Ale co ci nagle przyszło do głowy?

- A bo chciałam się zapisać do żeglarskiego klubu, tak jak ty i inni chłopcy. Ale mi

powiedzieli, że muszę mieć obowiązkowo kartę pływacką...

- Wiadomo... - wtrącił Marek.

- No i dlatego zapisałam się na naukę pływania. I już trochę umiem, ale jeszcze jakoś

mi nie wychodzi skakanie na głowę. A instruktor mówi, że bez tego nie da rady...

- No pewno...

- Jeżeli się nauczę, to na drugi rok może się zapiszę do klubu żeglarskiego...

- Fajno. Może ja cię będę instruował - powiedział Marek. - I może cię wezmę do

swojej załogi - dorzucił po chwili protekcjonalnie, bo przyszło mu nagle do głowy, że gdyby

background image

miał takiego załoganta w planowanych rejsach, to jemu samemu, jako KAPITANOWI, już na

pewno odpadłoby gotowanie i (co ważniejsze!) zmywanie. Szczególnie rozmaitych garów,

tych najbardziej tłustych, bo ostatecznie z talerzami to jeszcze, jeszcze...

Mama w ciągu tych kilku dni Markowej rekonwalescencji bez przerwy powracała do

tematu, którego myślą przewodnią było stwierdzenie, że „z tego twojego żeglarstwa to

naprawdę nic dobrego nie wyjdzie” i ubolewanie nad przypadkiem, jaki wydarzył się jej

synowi. Jednak mamine biadolenia zlikwidował dość zdecydowanie tata, który stwierdził ze

stoickim spokojem i pewnością siebie :

- Nie narzekaj, Miciu. Zawsze gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

I tym zakończył wszelkie domowe dyskusje na temat kolejnej przygody Dzikiej

Mrówki i kolejnej przeszkody na drodze do żeglarskich rejsów, przygód i laurów.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W KTÓRYM SŁOŃCE ZNAJDUJE SIĘ PO NIEWŁAŚCIWEJ

STRONIE, ALE MIMO TO DZIKA MRÓWKA WYRUSZA W SWÓJ

PIERWSZY, SAMODZIELNY REJS

Nieszczęsna noga, która Dzikiej Mrówce sprawiła tyle bólu, a mamie mnóstwo

niepokoju i obaw, na szczęście bardzo szybko się zagoiła i po kilku dniach chłopcu pozostały

tylko kolorowe wspomnienia Wysp Południowego Pacyfiku, a na stopie lekko fioletowa

blizna. Pogoda też była coraz lepsza i coraz wyraźniej rozwijała się wiosna. A że w dodatku

przygotowanie regatowego jachtu do żeglarskiego sezonu zostało szczęśliwie zakończone

podczas operacji i okresu rekonwalescencji Marka, cały świat przedstawiał mu się w coraz

bardziej pociągających różowych barwach.

Jedyną ciemniejszą chmurką na błękitnym niebie najbliższej przyszłości był egzamin

z teoretycznej wiedzy żeglarskiej, który miał być ukoronowaniem kończącego się kursu.

Dzika Mrówka spędzał więc całe popołudnia między sztagami, halsami, kilwaterami, grotami,

bezanami, kliwrami i całą masą innych równie tajemniczo i egzotycznie brzmiących nazw.

- Żebyś ty choć połowę tego czasu, który poświęcasz na naukę żeglarstwa,

przeznaczył na wiadomości konieczne w szkole, to by chyba zabrakło dla ciebie piątek u

profesorów - zauważył kiedyś może odrobinę ironicznie tata, gdy dostrzegł syna siedzącego

ni mniej, ni więcej, tylko nad podręcznikiem astronawigacji przeznaczonym dla studentów

wyższych szkół morskich. - Czyżby na waszym kursie był aż tak wysoki poziom? - tata

przerzucił kilkoma ruchami studiowaną przez syna książkę.

- Nie całkiem - odrzekł chłopak.

- Jak to nie całkiem? Co znaczy nie całkiem? - tata był wyraźnie zaskoczony.

- Nasz wykładowca powiedział, że jeżeli będzie się znało coś nadobowiązkowo, to

będzie zapisane na plus - wyjaśnił niezbyt chętnie Marek.

- Ale kujon! - odezwał się z kąta pokoju Jego Brat.

- Ho, ho, ho, toś ty taki pilny? - tata najwyraźniej zdziwił się nadzwyczajną pilnością

swego syna. - A dlaczego akurat wybrałeś astronawigację?

- Bo mi się to bardzo podoba, tato - wyznał Dzika Mrówka. - Tam bardzo daleko, o

miliony kilometrów, gwiazdy, a my tu, na ziemi, mierzymy ich położenie i już wiemy, gdzie

jesteśmy na morzu. I nie trzeba żadnych drogowskazów ani tabliczek takich, jak z nazwami

ulic czy nazwami miast na stacjach. Wystarczą tylko gwiazdy i hokus, pokus, raz, dwa i

background image

mamy dokładną pozycję.

- No, no, no. Nie tak raz dwa, nie tak hokus pokus - roześmiał się tata.

- Tata nie wierzy we własnego syna - zaperzył się Marek. - Możemy zrobić próbę!

- Próbę? Jaką znów próbę?

- Ano taką, że ja zdejmę pozycję. Ze słońca i z gwiazd.

- A czego pozycję chcesz niby zdjąć? - zapytał rozbawiony tata.

- No, na przykład naszego domu. Zgoda, tato?

- Zgoda. Ale może zagramy. Jeżeli zrobisz dobrą pozycję, to wygrywasz, jeżeli

pomylisz się w granicach większych niż, powiedzmy - dajmy sporą tolerancję - dziesięć mil,

wtedy przegrywasz. No to jak? Teraz zgoda?

- Zgoda, ale jaka stawka, tato?

- Stawka? - zastanowił się tato. - Jeżeli wygrasz, przez trzy dni zapraszam cię na duże

lody.

- Brawo, tato, już czuję ich niebiański smak.

- Stop, stop, nie tak prędko. Nie mów hop, dopóki nie przeskoczysz - tata poklepał

syna protekcjonalnie po ramieniu - ale jeżeli przegrasz... - tu tata zawiesił głos - jeżeli

przegrasz, to będziesz mi przez dziesięć dni czyścił codziennie buty.

- Eee, to niesprawiedliwe - skrzywił się Dzika Mrówka. - Z jednej strony trzy porcje

lodów, a z drugiej dziesięć dni czyszczenia butów.

- Nie dziesięć dni tylko dziesięć razy, przecież wystarczy czyścić raz dziennie -

sprostował tata.

- Na jedno wychodzi - nie darował Marek - może być najwyżej łeb za łeb. Sztuka za

sztukę.

- Wtedy czyszczenie butów za drogo by mnie kosztowało - roześmiał się tata. - O ile

znam ciebie; to dwie kulki lodów cię nie zaspokoją.

- Ależ tato, przecież jak przegram, to JA będę ci musiał czyścić buty. ZA DARMO. A

tata mówi, że to za drogo!

- A rzeczywiście - roześmiał się tata - przekonałeś mnie. To niech już będzie pięć do

pięciu. O.K.?

- O.K. - zgodził się Dzika Mrówka z entuzjazmem, jako że bardzo lubił lody. A już

szczególnie waniliowe z bakaliami, jakie sprzedawali u „Eskimosa” w starym Gdańsku, nie

opodal przystani na Motławie. - Ale u „Eskimosa” - zastrzegł więc sobie.

- Niech będzie u „Eskimosa” - zgodził się tata.

Za dwa dni wypadała niedziela i Marek wraz ze swym bratem już wczesnym rankiem

background image

ruszyli w niedaleką podróż. Ponieważ chłopak chciał zrobić jedną z linii pozycji ze słońca

podczas kulminacji, potrzebny był mu pomiar wysokości jego położenia nad horyzontem w

ściśle określonym momencie. Niestety jednak słońce znajdowało się w stronie południowej, a

morze i linia horyzontu po stronie wprost przeciwnej od ich domu, czyli na północ.

Jedyną więc radą było udać się na Hel, gdzie sytuacja była zdecydowanie korzystna.

Dzika Mrówka wziął pożyczony z klubu sekstant do chlebaka, w którym znajdowało

się już obfite drugie śniadanie przygotowane troskliwymi rękoma Mici.

- Niech mama da mi jakąś plastikową torebkę - marudził Marek - bo mi jeszcze ten

tłuszcz z kanapek zapaskudzi lustra i szkła w sekstancie.

- Nic ci nie może zapaskudzić. Dałam ci samą chudziutką szyneczkę - odrzekła mama,

zapakowała jednakże synowskie kanapki najpierw w serwetkę, potem w pergamin i w końcu

włożyła wszystko do plastikowej torebki, do której dołożyła jeszcze dwa jajka na twardo i po

wczesnym pomidorze dla każdego.

- Ojej mamo - bronił się Marek - tyle mam nosić? Przecież na obiad wrócimy do

domu.

- Po pierwsze znam wasze apetyty - mama uparcie obstawała przy swoim - po drugie

na morzu nigdy nic nie wiadomo. Zapytajcie ojca.

Ten prawdziwie marynarski argument przeważył ostatecznie sprawę i chłopcy wyszli

z mocno wyładowanym dużym chlebakiem, w którym normalnie mieściły się przecież

wszystkie książki i zeszyty Dzikiej Mrówki wraz z wcale pokaźnym drugim śniadaniem,

zabieranym normalnie do szkoły.

- Jaro - powiedział Dzika Mrówka do Brata, skoro tylko zniknęli za zakrętem, z pola

maminego widzenia - coś mi się wydaje, że najlepiej będzie cały ten „suchy prowiant” zjeść

zaraz. Znacznie łatwiej nosić w brzuchu, niż w plecaku.

Jarek początkowo oponował pamiętając mamine przykazania, żeby zjedli jak już będą

na miejscu, na Helu, ale ostatecznie uległ bratu. Doszedł bowiem do słusznego wniosku, że

Dzika Mrówka nie będzie się zbyt długo wahał i zdecyduje się na całkiem samodzielne

zlikwidowanie zbędnego ładunku w chlebaku.

Pokaźna zawartość plastikowego worka znikła w oka mgnieniu, a nieliczni

przechodnie niedzielni spoglądali z jawnym zdumieniem na dwóch młodych chłopaków,

wcale nie wyglądających na niedożywionych, pożerających z wilczym apetytem ogromne

pajdy chleba. Wszelkie ślady zostały natychmiast zatarte przez wrzucenie łupek od jaj do

ulicznego kosza, torebka plastikowa natomiast została starannie zwinięta i schowana do

chlebaka, Micia bowiem zawsze nakazywała obu synom przynoszenie torebek ze szkoły.

background image

Ponieważ do początku turystycznego sezonu na Wybrzeżu było jeszcze ładnych parę

tygodni, na przystani w Sopocie nie było tłoku i po niedługim czasie wodolot „Poświst” niósł

obu braci ponad wodami Gdańskiej Zatoki na Hel.

Warunki do obserwacji na Helu były doskonałe i w momencie, gdy słońce znalazło się

w kulminacji, wielce przejęty Marek odczytał na sekstancie jego wysokość nad linią

horyzontu.

Tak się mu to podobało i tak się zapalił do „łapania słońca”, że w czasie drogi

powrotnej, którą odbywał z bratem już nie na wodolocie, a na małym starym stateczku

przybrzeżnej żeglugi, postanowił wypróbować swoje zdolności „na pełnym morzu” - jak

oznajmił Bratu.

Kiedy więc mały biały stateczek opuścił helski porcik i wyszedł na lekko sfalowaną

wodę Gdańskiej Zatoki, Dzika Mrówka wyszedł wraz z Bratem na górny pokład. Pasażerów

było niewielu, a ci nieliczni, którzy wybrali się na wiosenną morską wycieczkę, chronili się

przed chłodnym wiatrem do osłoniętych pomieszczeń.

Dzika Mrówka wyciągnął ze sfatygowanego chlebaka sekstant i wycelował na

horyzont, w kierunku, gdzie świeciło jaskrawe słońce.

- Uważasz - mówił do Jarka - teraz, jak będę obracał alidadą...

- Czym? - wtrącił Jego Brat.

- No przecież wyraźnie mówię, alidadą - zniecierpliwił się Marek - i nie przeszkadzaj,

bo muszę złapać słońce.

- Ale jak chcesz złapać słońce, jeżeli patrzysz na morze? - zdziwił się Jarek.

- Po pierwsze nie na morze, a na linię horyzontu, a po drugie chcę złapać odbicie

słońca w tym tutaj lusterku, które jest przymocowane do alidady i wtedy odczytam na

limbusie kąt.

- Na jakim znowu limbusie?

- Gdybyś chodził na kurs, to byś się tak głupio nie pytał - burknął zaaferowany

pomiarami Marek.

Jarek już, już miał odpowiedzieć swemu bliźniaczemu bratu w sposób, na jaki

zasługiwało jego niegrzeczne zachowanie, gdy wtem dojrzał tuż za plecami Marka pilnie

obserwującego horyzont i usilnie manipulującego małą śrubką przy tym, jak mu tam,

limbusie, masywnego mężczyznę w marynarskiej czapce i takimże mundurze.

- I coś tam zobaczył, chłopcze? - odezwał się Marynarz.

Marek odwrócił się gwałtownie, zmieszał, zaczerwienił i bąknął niepewnie, bez

specjalnego związku z pytaniem.

background image

- Ja... proszę pana... właśnie... sekstant...

- To, że sekstant, sam widzę - roześmiał się Marynarz. - W końcu coś niecoś na ten

temat wiem. Bo tak się akurat składa - zwrócił się do obu braci - że jestem kapitanem na tej

jednostce.

- My przepraszamy, panie kapitanie! - Jego Brat uważał, że w tym momencie właśnie

tak trzeba było powiedzieć.

- Nie ma za co - roześmiał się znów Pan Kapitan. - Wcale się nie gniewam. A skąd

masz ten sekstant?

- Z klubu. Z żeglarskiego klubu - ośmielił się Dzika Mrówka. - I chciałem

poćwiczyć... chciałem złapać wysokość słońca w czasie kulminacji, a z naszego domu w

Oliwie nie widać horyzontu, bo słońce jest nie z tej strony co potrzeba.

- Słońce nie z tej strony! - Pan Kapitan roześmiał się jeszcze głośniej. - Ha, ha, ha, to

jest dobrze powiedziane, chłopcze. Słońce nie z tej strony co potrzeba! Trzeba było je

przesunąć. Nic prostszego, chłopcze. O Koperniku mówią, że „wstrzymał słońce, ruszył

ziemię”, a teraz ty przesunąłbyś słońce na tę stronę co potrzeba i o tobie też mówiliby, jak o

Koperniku. A tobie jak na imię?

- Marek - odparł Dzika Mrówka, który nie bardzo wiedział czy Pan Kapitan z niego

kpi, czy tylko żartuje.

- Bardzo ładnie. Mój syn też ma na imię Marek. Mniej więcej w twoim wieku. Pewno

wtedy była moda na to imię. A twój kolega jak ma na imię?

- To brat - powiedział Dzika Mrówka - a na imię ma Jarek.

- Też ładnie - pochwalił Pan Kapitan. - Pewno rok czy dwa lata wcześniej, w tym

roku, w którym on się urodził, inne imiona były modne.

- Kiedy on się urodził w tym samym roku co ja i ja jestem starszy - zawołał Marek, dla

którego sprawa starszeństwa była zawsze bardzo ważnym problemem.

- Jak to w tym samym roku? - nie rozumiał Pan Kapitan.

- My jesteśmy bliźniakami.

- Bliźniacy? - zdziwił się Pan Kapitan - zupełnie nie jesteście podobni.

- Tak też bywa - stwierdził z całą powagą Dzika Mrówka.

- Ale jak jesteście bliźniakami, to dlaczego ty jesteś starszy?

- Bo mama mi tak mówiła - powiedział Marek.

- Nieprawda, mama mówiła tak o mnie. Fakt - wtrącił Jarek.

- Może wasza mama sama dobrze nie wie? - Pan Kapitan roześmiał się znowu. -

Podobacie mi się chłopaki - powiedział. - A może byście tak zaczęli u mnie pracować? Na

background image

statku. Przydałby mi się na pokładzie taki jeden fachowiec z sekstantem do oznaczania

pozycji. Szczególnie w sezonie.

- Z sekstantem? - zdziwił się Marek, który wziął na poważnie słowa Pana Kapitana. -

Do oznaczania pozycji? Tu, na Zatoce?

- Ha, ha, ha - roześmiał się Pan Kapitan. - Jasne, że nie potrzeba. Przecież ja Zatokę

znam jak własny pokój. A na dodatek mam radar i zawsze jesteśmy w zasięgu brzegu. Ale

pomyślcie, chłopaki, jaka to by była uciecha dla wczasowiczów z głębi kraju. Rejs statkiem

na Hel, a tu taki młody marynarz łapie słońce sekstantem. Ha, ha, ha. Miałbym najlepsze

wycieczki zapewnione na cały sezon.

Tak rozmawiając i żartując ani się chłopcy spostrzegli, jak zbliżyli się do wejścia do

gdańskiego portu.

- No, chłopaki, ja teraz już muszę do sterówki. Szerokie morze się skończyło, trzeba

uważać. No to cześć! A pamiętajcie, jak będziecie latem na przystani, to was zabiorę bez

biletu. Obu Tylko przywieźcie koniecznie sekstant! - mrugnął do braci okiem

porozumiewawczo, trochę po łobuzersku.

- Fajny jest ten kapitan - powiedział Dzika Mrówka, gdy Pan Kapitan zniknął w

sterówce. Wydawało się wprost nieprawdopodobieństwem, że taki olbrzymi mężczyzna

zmieścić się może w takiej małej i ciasnej sterówce...

- Fakt - przytwierdził Jego Brat.

Statek wchodził już do portu.

Obaj bracia prawie zdążyli na obiad. „Prawie”, bo właściwie zwykła godzina

obiadowa dawno już minęła, ale mama tak przeciągała w tym dniu gotowanie, smażenie i

odsmażanie, że gdy chłopcy wpadli zziajani do domu, mama akurat wnosiła do pokoju wazę z

dymiącą zupą. Tata coś tam podjadał w kuchni, „małe Conieco” - jak zwykł był mówić, a

konkretnie śledziki marynowane osobiście przez Micię. Oczywiście tata jadł nie dlatego, że

był już bardzo głodny i że nie mógł doczekać się na spóźniający się obiad. O, nie. Podkurek,

czyli owo „małe Conieco” służyć miało - jak twierdził uparcie tata - jedynie w celu

zaostrzenia apetytu.

- W celu zaostrzenia czego? - dziwiła się w takich momentach mama. - Apetytu?

Przecież nie można ostrzyć czegoś już tak ostrego, jak twój apetyt. Co jak co, ale na brak

apetytu i na bezsenność to już narzekać nie możesz.

- Ależ Miciu - zwykł był mawiać w takich razach tata i, korzystając z zamieszania

wywołanego dyskusją, dokładał sobie drugą porcję doskonałych, aromatycznych,

marynowanych śledzi na talerz.

background image

- I jak się udała wyprawa po słońce! - zapytał tata przy deserze.

- W dechę, tato - zaczął Jarek, ale Marek (jak zwykle!) nie dał skończyć bratu i

włączył się natychmiast.

- Złapało się słońce... obojętnie - powiedział z wysoce nonszalancką miną. - I na

lądzie, to znaczy na Helu, i na morzu. Parę razy nawet. W czasie powrotnego rejsu do

Gdańska.

- Ho, ho, - skwitował tata.

- I pan kapitan... - znów zaczął Jarek, ale tym razem przerwała mu mama.

- Kapitan, jaki kapitan? - zapytała.

- Normalny, na tym statku, którym wracaliśmy - włączył się Dzika Mrówka. - Bardzo

fajny. Chciał mnie zamustrować. Na pomocnika.

- Nie ciebie, tylko nas - zawołał Jarek. - Nie przesadzaj. Mówił, żebyśmy razem

przyszli w sezonie.

- Niby i mówił - lekceważąco skrzywił się Marek - bo nie chciał tobie zrobić

przykrości. Dobrze wychowany. Ale przecież wiadomo, że głównie chodziło o sekstant i o

mnie. Może nie?

- Niby fakt - przytaknął zgodny Jarek - ale mówił o nas obu.

- Nie kłóćcie się, chłopaki - przerwał tata - po pierwsze do lata daleko, po drugie

trzeba znać się na żartach. A marynarze lubią żartować. Sam pamiętam, jak mojego kolegę,

było to w czasie jednego z pierwszych naszych rejsów, posłali z maszyny na mostek z

olbrzymim kluczem i młotem. Do podregulowania kompasu, jak mu powiedzieli, bo kapitan

pilnie wzywa kogoś z marynarzy z narzędziami. I polazł mój kolega usmarowany jak wielkie

nieszczęście, bo pracował akurat w kotłowni i był czarny jak diabeł, polazł do góry na

czyściuteńki mostek, z olbrzymim kluczem i jeszcze większym młotem do regulacji

delikatnego kompasu. A jak go Stary zobaczył na mostku, a Stary był pedant i wielki

zwolennik czystości, wpadł nieomal w szał. Zadzwonił do pierwszego mechanika, żeby

przysłał ludzi do szorowania czarnych śladów na drewnianej bielutkiej podłodze na mostku i

na skrzydle. Cała awantura była z tego i oba działy nieomal pobiły się ze sobą w morzu.

Pewno tak samo wyglądała sprawa z waszym mustrowaniem i z waszym kapitanem.

- Kapitan był naprawdę - zaperzyli się obaj bracia, tym razem (o dziwo!) zgodnie i

jednogłośnie.

- Wielki mi tam kapitan - tata wzruszył trochę lekceważąco ramionami. - Raz bierze

namiar na komin swego domu w Brzeźnie, a drugi raz na trzecie drzewo na lewo od starej

chałupy na Helu czy na budkę ratownika na plaży w Sopocie. Ot i cała nawigacja.

background image

- Ale byle kto nie może być kapitanem, choćby i na takim stateczku - powiedziała

mama. - W końcu trzeba coś umieć. W każdej pracy i na każdym stanowisku.

- No niby racja, Miciu - zreflektował się tata i pocałował mamę w rękę, za co mama

natychmiast odwdzięczyła mu się promiennym uśmiechem i dodatkowym kawałkiem

szarlotki, z wyjątkowo dużą porcją bitej śmietany na wierzchu.

- Ale, ale - przypomniał sobie tata - a jakie są wyniki owych słonecznych pomiarów?

- Jeszcze nie zdążyłem policzyć. Wziąłem tylko pomiar wysokości słońca podczas

kulminacji.

- No to policz i zobaczymy. Czy lody, czy czyszczenie butów.

- Z samej kulminacji nie da rady - bronił się Dzika Mrówka. - Jeszcze wieczorem,

przed zmierzchem, złapię gwiazdy. Wtedy dopiero...

- Dobrze - zgodził się tata - zaczekamy zatem do kolacji.

Prawie całe popołudnie Dzika Mrówka zajęty był jakimiś żmudnymi obliczeniami.

Wertował liczne, i grube książki, mierzył coś na mapie, dodawał, odejmował, dzielił, mnożył.

Minę przy tym miał coraz mniej wyraźną.

- Co ci tam wyszło? - zapytał tata, gdy zbudził się z popołudniowego przeglądania

tygodników i wszedł do pokoju chłopców.

- Jeszcze właściwie... - zaczął niepewnym głosem Marek. - Chyba coś... - starał się

przykryć ręką zapisaną kartkę.

- Pokaż, pokaż - roześmiał się tata.

- To niby ma być szerokość geograficzna? - zapytał popatrzywszy na starannie

podkreślone literki i cyfry.

- Bo widzi tata... - bąknął czerwony jak burak Marek.

- Właśnie widzę - tata otworzył atlas leżący obok. - Ta szerokość wyszła ci jakoś nie

za bardzo. 41°05’ szerokości północnej - przeczytał z kartki. - To znaczy, że my jesteśmy

mniej więcej gdzieś między Neapolem i Rzymem.

- Ale tato - Dzika Mrówka starał się odebrać ojcu kompromitującą jego nawigacyjne

umiejętności kartkę.

- To mi przypomina słyszaną kiedyś anegdotę - roześmiał się tata. - Mianowicie syn

któregoś tam króla angielskiego, czyli następca tronu, służył angielskim zwyczajem w

marynarce wojennej. I kiedyś miał obliczyć pozycję okrętu. Mierzył tak jak i ty, liczył,

rachował i wreszcie przyniósł wyniki oficerowi wachtowemu, który miał je sprawdzić. A ten

oficer, starszy już człowiek, całe życie pływał po morzach i choć nie dochrapał się wysokiego

stopnia, zawód swój znał doskonale. Ale też czuł przed członkiem rodziny królewskiej, a tym

background image

bardziej następcą tronu, należyty respekt. Spojrzał więc na wyniki księcia, stanął na baczność

i zdjął czapkę z głowy.

- Dlaczego pan to robi, sir? - zdziwił się młody następca tronu.

- Bo, Wasza Książęca Mość - odpowiedział oficer - według obliczonej przez Waszą

Książęcą Mość pozycji znajdujemy się teraz dokładnie w środku Katedry Westminsterskiej w

Londynie.

- Ale, tato - Dzika Mrówka rzucił zabójcze spojrzenie w stronę śmiejącego się Jego

Brata - ja jeszcze sprawdzę. Złapię gwiazdy i policzę dokładnie...

- Chcesz sprawdzić, czy nasz dom nie stoi w okolicach Neapolu - roześmiał się tata. -

Oho, Miciu, czuję, że przez najbliższy czas będę miał naprawdę czyste buty!

- Tata mówił, że poczeka do kolacji - bronił się Marek.

- Mówiłem, to i zaczekam - zgodził się tata.

Przed zmierzchem Marek i Jarek wybrali się razem na dach. Pokłócili się przy tym

oczywiście i o mało co nie wypuścili z rąk wypożyczonego z wielkim trudem z klubu

sekstantu. Precyzyjnemu, wyposażonemu w liczne szkiełka i lusterka przyrządowi

nawigacyjnemu na pewno nie wyszedłby na zdrowie upadek z niewysokiego co prawda, ale

bądź co bądź trzypiętrowego domu...

Ostatecznie jednak doczekali się pięknych gwiazd na niebie. Dzika Mrówka rozpoznał

je i określił, a następnie zmierzyli wysokość nad widocznym z dachu morskim horyzontem.

A potem, do samej kolacji, Dzika Mrówka prowadził żmudne obliczenia, aby znaleźć

trzy linie pozycyjne, które - zgodnie z teoretycznymi wiadomościami, przeczytanymi przez

chłopca w niezwykle mądrych podręcznikach - powinny się były przeciąć w jednym punkcie.

No, może nie tak bardzo dokładnie w jednym - myślał chłopak, rysując na mapie pierwszą

linię wynikającą z obliczeń pracowicie spisanych na całym stosie kartek.

Dzika Mrówka długo przykładał do mapy nawigacyjne ekierki, które też pożyczył w

klubie. Starannie odmierzył kąt. Wreszcie pociągnął ołówkiem. Podniósł głowę i uważnie

spojrzał na efekt swojej pracy. Skrzywił się. Pociągnięta bowiem ołówkiem linia przebiegała

dość daleko od punktu na mapie, w którym umiejscowił bez zbytnich trudności ich dom.

Może z drugą będzie lepiej - pocieszał się Marek w myślach i energicznie zabrał się

do dalszych obliczeń.

Druga jednak linia pozycyjna jeszcze bardziej odsunęła się od punktu w którym

według wszelkich danych powinien znajdować się ich rodzinny dom.

Cała nadzieja w trzeciej - łudził się jeszcze Marek, choć początkowy optymizm uleciał

już, jak powietrze z przekłutego balonika.

background image

Trzecia linia pozycyjna zachowała się podobnie jak dwie poprzednie i ostatecznie na

mapie wszystkie trzy stworzyły dość duży trójkąt, obejmujący nie tylko Oliwę, dzielnicę

Gdańska, gdzie mieszkał Dzika Mrówka z Jego Bratem i Rodzicami, ale sięgający jednym

wierzchołkiem pod Elbląg, drugim poza Wejherowo, trzecim zaś wyskakujący głęboko w

Morze Bałtyckie.

Na nic - pomyślał ze wstydem Dzika Mrówka. Chciałbym w tej chwili, żeby mapa z

kompromitującym jego astronawigacyjne umiejętności trójkątem zapadła się głęboko pod

ziemię albo spłonęła i znikła bez śladu. A w każdym razie, żeby nie wpadła w ręce taty.

Niestety, w tym właśnie momencie rozległo się wołanie Mici, że kolacja na stole, o

czym zresztą donosiły już od kilkunastu minut smakowite zapachy dochodzące z kuchni i tata

wszedł do pokoju chłopców.

- No i jak tam, Mrówa? - zapytał spoglądając na mapę. - O ile znam się na nawigacji,

to ten trójkącik jakby trochę za duży - roześmiał się, ale spojrzawszy na wyraźnie zmartwioną

twarz syna dorzucił. - Ostatecznie, jak na pierwszy raz, nie jest wcale tak źle - pogładził

chłopca po włosach. - W końcu nasz dom znajduje się WEWNĄTRZ trójkąta.

Dzika Mrówka spojrzał na tatę i nie bardzo wiedział, czy tata żartuje, czy mówi

poważnie, z miny ojca bowiem nie można było niczego wywnioskować. W każdym bądź

razie Jarek też nie roześmiał się, choć miał na to jeszcze przed chwilką dużą ochotę. Bo

rzeczywiście, ich dom był WEWNĄTRZ trójkąta utworzonego przez trzy linie pozycyjne, a

że trójkąt liczył sobie rozpiętość kilkudziesięciu mil? No, trudno...

W stosunku do powierzchni oceanu kilkadziesiąt mil to nie jest tak wiele - pocieszył

się w myślach Dzika Mrówka i był naprawdę wdzięczny tacie, który w tym momencie

powiedział, jak gdyby nic zupełnie się nie stało.

- Chłopcy, czas na kolację. Micia już nas wołała. A czuję, że warto się pośpieszyć -

dodał, wciągając nosem smakowite i podniecające apetyt zapachy.

Tylko przy kolacji tata, na pozór bez żadnego związku z gwiezdnymi pomiarami,

opowiedział Mici i chłopcom historyjkę o Pierwszym Oficerze na jakimś statku Ten Oficer

bez przerwy kłócił się z Kapitanem i wciąż mu robił jakieś kawały. A że Kapitan był

wyjątkowo czuły na temat swych nawigacyjnych umiejętności, ów Pierwszy Oficer zapytał

pewnego razu przez tubę podpływającego pod burtę statku pilota, kiedy stali już na redzie

Bombaju: „Czy to naprawdę Bombaj?” A że spytał na cały głos, tak że było słychać i na

innych statkach, a w dodatku ubrał się w galowy mundur z dystynkcjami Pierwszego Oficera,

więc wściekłość kapitana po takiej odżywce swego zastępcy, jako też niepomierne zdziwienie

Pilota na motorówce były zupełnie zrozumiałe. Co kapitan powiedział wtedy swemu

background image

Pierwszemu Oficerowi, kroniki na szczęście nie zanotowały.

Mimo niezbyt precyzyjnych wyników pomiarów gwiazd i słońca, egzamin Dzikiej

Mrówki na kursie żeglarskim wypadł pomyślnie. Nawet bardzo dobrze. Niewątpliwie na

wynik wpłynął fakt, że w zakres wymaganej na stopień żeglarza wiedzy nie wchodziły

wiadomości z zakresu astronawigacji.

A w kilka dni później, już po egzaminie, Dzika Mrówka, ubrany w

jaskrawopomarańczowy, widoczny już z daleka kapok, zajął miejsce w dwuosobowej

pomalowanej na czerwono łodzi żaglowej typu „Cadet”, zwanej „żeglarską szkółką

podstawową”. Chłopak był niezwykle przejęty, choć starał się usilnie robić minę na temat:

„co mi tam, w końcu to nic wielkiego”.

Wraz z Dziką Mrówką wsiadł do łodzi instruktor, pan Janek.

- No to zaczynamy, Dziki! - zawołał wesoło, gdyż i on przejął od Bosmana Klubu

sposób zwracania się do Marka.

Dzika Mrówka zaczynał oto swoje żeglowanie, tego dnia miał po raz pierwszy - co

prawda pod czujnym okiem instruktora - ująć własną ręką rumpel sterowy.

- Stawiać grot! - zakomenderował Pan Janek.

Marek szybko zaczął wybierać odpowiednią linkę. Wiedział już doskonale, że linka ta

nazywa się fałgrota i że podnosi ona duży biały żagiel na maszcie. Tak samo jak - znał na

pamięć nazwy wszystkich lin i linek na tej łodzi i na wielu innych typach łodzi i jachtów.

Podobnie jak nazwy żagli, od najprostszych: grota i foka maleńkich jednostek, aż go

niezwykle fachowo brzmiące marsle dolne i górne, bramy i bombramy. Ale co innego znać

wszystko na pamięć i umieć pokazać na obrazku, a zupełnie co innego samemu stawiać żagle.

Choćby na tak maleńkiej jednostce, jak czerwony „Cadet”.

Nad głową Dzikiej Mrówki począł wspinać się biały płat grota, łopocąc na lekkim

wietrze. Jeszcze kilka ruchów, jeszcze sprawne obłożenie liny na knadze i JUŻ!!

BIAŁE ŻAGLE NA MASZCIE! - zdołał pomyśleć z dumą Dzika Mrówka, ale Pan

Janek wydawał już kolejny rozkaz i nie było czasu na zachwyty.

Rozkazy goniły jedne za drugim. Dzika Mrówka zwijał się jak w ukropie, jedne liny

wybierał, drugie luzował, a „Cadet” tymczasem odsunął się od nabrzeża, białe żagle nad

głowami Pana Janka i Marka naprężyły się, złapały wiatr, i łódź poczęła nabierać prędkości.

- A ster - przypomniał Pan Janek - łap się za rumpel, Dziki. Steruj na tamtą bojkę i

wybierz mocniej grota, bo łopocze. Nie słyszysz?

Dzika Mrówka rzeczywiście niewiele słyszał. I niewiele też widział z wrażenia: Bo

oto jego łódź płynie!

background image

PŁYNIE! Posłuszna każdemu drgnięciu ręki jego, Dzikiej Mrówki, zaciśniętej

kurczowo na drzewcu rumpla. A żagiel łapie wiatr, łapie też coś nieuchwytnego, coś, czego

przecież, nie można zobaczyć przez najsilniejszą nawet i najdoskonalszą lornetkę, ale co

JEST, co wypełnia białe płótno grota z czarną literą „C” w górnym rogu i numerem naszytym

poniżej, co wypełnia trójkątny niewielki fok. I co pcha łódź coraz szybciej, coraz szybciej

prosto na główny nurt wodny.

Nad głową „białe żagle na maszcie”, pełne świeżego wiatru, przy sterze DZIKA

MRÓWKA, na niebie słońce, a przed dziobem otwierająca się szeroko, coraz szerzej

przestrzeń wodna.

Droga na Bałtyk. NA ATLANTYK.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

KTÓRY MIAŁ ZAKOŃCZYĆ SIĘ WSPANIAŁYM ZWYCIĘSTWEM

REGATOWYM, ALE OKAZAŁO SIĘ, ŻE ŚRODEK CIĘŻKOŚCI

ZAŁOGI ZNAJDUJE SIĘ STANOWCZO ZA WYSOKO

Od symbolicznego dla Dzikiej Mrówki momentu podniesienia po raz pierwszy żagla

na maszcie i pierwszego, w miarę samodzielnego, wyjścia na niezbyt na razie szerokie wody,

upłynęło sporo czasu. Marek spędzał w tym okresie każdą nieomal wolną chwilę pod żaglami.

Pływał na łodziach klasy „Cadet” - początkowo, z instruktorem, a po kilku, coraz bardziej

udanych próbach, już tylko z kolegą, takim samym jak Dzika Mrówka nowicjuszem. Potem

upodobał sobie przez pewien czas maleńkie, zwrotne, jednoosobowe „Optymisty” o

śmiesznym trochę kształcie dziobu i charakterystycznym, nie spotykanym na żadnym innym

typie łodzi, trapezowym kształcie jednego żagla.

Na tychże żaglowych łodziach, zwanych popularnie „żeglarskim przedszkolem”,

nabierał coraz większej sprawności i biegłości w manewrowaniu, ku zadowoleniu, a nawet

pewnemu zdziwieniu żeglarskiego instruktora klubu, który nieraz z nabrzeża obserwował

postępy i żeglarskie wyczyny Dzikiej Mrówki. W miarę upływu czasu miał on coraz mniej

krytycznych uwag, wykrzykiwanych przez trzymany w ręku przenośny głośnik wzmacniający

wielokrotnie głos tak, że instruktorskie słowa niosło głośnym echem nad całym akwenem

przeznaczonym na żeglarską szkółkę dla początkujących zdobywców oceanów.

- Brawo, brawo, Dziki - powiedział wreszcie kiedyś do Marka, a pochwała w ustach

instruktora miała podwójną wartość; był to bowiem człowiek nader skąpy w ich udzielaniu.

Po egzaminie praktycznym Marek mógł już zupełnie samodzielnie pływać na

maleńkim żaglowym stateczku, choć jeszcze na bardzo ograniczonym obszarze. Któregoś

dnia instruktor, zawoławszy Marka do swej maleńkiej komóreczki, ciasnego pokoiku w

klubowym baraczku, zapytał:

- Chciałbyś startować w regatach?

Dzika Mrówka, który nie należał przecież do zbyt małomównych, zaniemówił na

moment.

- Co to, mowę ci odjęło? - zaśmiał się instruktor.

- Ja... w regatach? - wyjąkał wreszcie Marek.

- Wyobraź sobie, że ty. W regatach „Optymistów”.

- Ale przecież słyszałem, że tam startują sami starsi. Ci co w tym sezonie skończyli

background image

kurs.

- No to co? Nie dasz rady? Myślałem, że już dobrze wyczuwasz łódź. Zwroty masz

opanowane wcale, wcale... No to jak?

- Ja bardzo chętnie - Dzika Mrówka odzyskał swoją zwyczajną śmiałość. Poczuł, że

duma i zadowolenie zaczyna go rozpierać. - Ja oczywiście...

- Tak też myślałem. A więc musimy się przygotować. Bo, chłopie, regaty to nie

przelewki. W regatach trzeba czuć wiatr, jego siłę, kierunek i każdziutką, najlżejszą choćby

zmianę. W regatach wszystko się liczy, Dziki. Najważniejsze, żeby dokładnie przewidzieć, co

zrobi twój konkurent, a nawet co dopiero MA ZAMIAR zrobić. I uprzedzić go. Zrobić to

samo o ułamek sekundy wcześniej albo zrobić zupełnie coś innego, co będzie lepsze od tego,

co on ma zamiar zrobić. Kapujesz?

- Kapuję, panie instruktorze! - odpowiedział Dzika Mrówka z takim zapałem, że

instruktor roześmiał się na cały głos.

- No dobra, dobra, na razie to chyba kapujesz niewiele - instruktor wyciągnął z

szuflady kawałek papieru.

- Uważaj - powiedział. - Jesteś w punkcie A i chcesz jak najszybciej dostać się do

punktu B, w którym jest zakotwiczona boja - narysował sytuację na kartce. - A wiatr wieje tak

jak ta strzałka. Kapujesz?

- Kapuję - powiedział Marek patrząc na rysunek. - To znaczy, że mam płynąć prosto

pod wiatr.

- Oczywiście - potwierdził instruktor.

- No to trzeba halsować - Dzika Mrówka już wyobrażał sobie siebie na łodzi i czuł

niemal wiatr wiejący prosto w dziób.

- Bardzo dobrze - pochwalił instruktor - ale to też oczywiste. Teraz pytam, jak

halsować? Spróbuj narysować.

Marek wziął flamaster, narysował dwie linie łączące jacht z bójką i oznaczył kąt

między kursem jachtu i linią wiatru.

background image

- A pod jakim kątem będziesz halsował? - zapytał instruktor.

- Jak najostrzej do wiatru - odparł Marek - bo wtedy będziemy mieli najkrótszą drogę -

dodał dumny troszeczkę, że może wykazać swe wiadomości.

- Droga najkrótsza, zgoda, ale w ten sposób nie wygrasz, bo przy kursie bardzo ostro

na wiatr będziesz miał najmniejszą prędkość. Kapujesz?

Marek nic nie odpowiedział, ale w tej chwili pożałował, że był przez moment z siebie

dumny.

- Nic się nie martw - pocieszył go instruktor - do regat jeszcze dość daleko. Jest trochę

czasu na naukę. No, kombinuj dalej.

Marek pomyślał chwilę, popatrzył na rysunek i wyrysował drugi kurs łączący punkty

A i B. Tym razem kąty były znacznie większe.

Instruktor popatrzył na rysunek i powiedział.

- Teraz to przesadziłeś w drugą stronę.

- Ale prędkość... zaczął Marek.

- Owszem, szybkość będziesz miał dużą, ale zysk na szybkości nie wyrówna ci,

chłopie, straty na długości drogi. W tym wypadku prawda leży - jak zresztą najczęściej bywa

- pośrodku. O w ten sposób:

background image

I szybkość będzie dość dobra i droga nie za długa.

- Rzeczywiście - mruknął Dzika Mrówka wyraźnie zmartwiony. Oczyma wyobraźni

widział już inne łodzie przechodzące przed nim linię bojki.

- Ale to trudno tak wyznaczyć najlepszy kąt - zauważył. - W czasie regat...

- A pewnie, że trudno. I nikt go też nie wyznacza.

Marek spojrzał na instruktora nie bardzo rozumiejąc o co chodzi. Przecież przed

chwilą rysowali kursy i oznaczali kąty, a teraz instruktor mówi, że kątów nikt nie wyznacza.

Więc jak?

- Gdybyś chciał, Dziki, rysować kąty albo je obliczać, to na pewno wszystkie łodzie

byłyby już dawno na mecie, a ty malowałbyś i malował te swoje obrazki przed linią startu. To

muszą być odruchy. Ty musisz CZUĆ, jaki kąt NAJLEPSZY w danym momencie; przy

danym kursie i przy takim akurat wietrze i fali, to wszystko trzeba brać pod uwagę. I to, że

inna łódź może ci zabrać wiatr i to, że po zwrocie za boją możesz znaleźć się w niewygodnej

pozycji i nic ci z tego nie przyjdzie, że minąłeś ją jako pierwszy. Trzeba umieć atakować,

trzeba też umieć odpierać ataki.

- Ojej - jęknął Dzika Mrówka.

- A właśnie - podchwycił instruktor. - Nic za darmo. Najpierw będziesz się musiał

jeszcze sporo poduczyć teoretycznie, żeby rozważyć poszczególne możliwości, a potem

przerabiać je praktycznie. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. BEZ TRENINGÓW NIE

MA WYNIKÓW - podkreślił głosem i spojrzał na Dziką Mrówkę.

- No to jak? Zaczynamy? - zapytał.

- Zaczynamy - zdecydował Marek.

- Tak też i myślałem - ucieszył się instruktor. - Daj rękę. Na przypieczętowanie

umowy.

Podali sobie dłonie. Dzikiej Mrówki była mała, a instruktora duża, mocna, opalona.

background image

Jeszcze tego samego popołudnia po rozmowie z instruktorem Dzika Mrówka z

wielkim zapałem zabrał się do studiowania problemów związanych z olbrzymią dziedziną

żeglarskiej wiedzy, jaką okazała się teoria regat.

- Coś tam znowu przytargał? - spytał Marka Jego Brat, gdy Dzika Mrówka wrócił z

torbą pełną książek, które natychmiast zaczął niezwykle pilnie studiować.

- Grunt to naukowe podejście do zagadnienia - stwierdził tonem wyższości Marek.

- A jakie to znowu zagadnienie? - zapytała mama, zaniepokojona poważnie faktem, że

jej syn po powrocie z żeglarskiego treningu nie rzucił się, jak zazwyczaj, na jedzenie; tylko

poszedł do swego pokoju i nawet nie zaczął się kłócić ze swym bratem - bliźniakiem.

- Drobiazg, mamo - Marek dość przekonywająco udawał lekceważący stosunek do

poruszanego tematu - mam startować w regatach, więc trzeba trochę na ten temat poczytać -

tu niedbałym ruchem ręki wskazał na leżące książki o wymownych tytułach: Żeglarstwo

regatowe, Regaty, Żeglarstwo regatowe prawie bez tajemnic.

- W regatach? - powtórzyła zdziwiona mama. - W jakich znowu regatach?

- Po pierwsze nie „znowu”, a po drugie w klasie „Optymist” - zakomunikował dumnie

Marek i wyciągnął czystą kartkę.

- Miciu - powiedział - niech tylko mama spojrzy...

- Ale kolacja... - mama była wyraźnie zaniepokojona tym, co się w kuchni mogło

przypalić, wykipieć czy zesmażyć na węgiel.

- Dobrze, dobrze - Dzika Mrówka machnął lekceważąco ręką, że niby kolacja

nieważna, co mama skwitowała jedynie uniesieniem brwi - kolacja nie zając, nie ucieknie.

Lepiej niech mama zapozna się z taką sytuacją.

Chłopak kilkoma szybkimi ruchami nakreślił parę kresek na kartce papieru.

- Tu mama widzi pięć jachtów. Wszystkie płyną na kursie wolnym, w tym wypadku

fordewindem. Kapuje mama?

background image

- Jak proszę? - zapytała machinalnie mama.

- Przepraszam, Miciu - zreflektował się Marek. - Chciałem spytać, czy mama rozumie

sytuację.

- No... - powiedziała mama dość niepewnie - a właściwie co to znaczy fordewind, bo

właśnie zapomniałam.

- Oj, mamo, mamo - jęknął Dzika Mrówka - tyle razy mówiłem. Fordewing to po

prostu pełny wiatr.

- Aha - mruknęła mama, ale nie za bardzo pewnym głosem.

- No, wiatr wiejący prosto z tyłu jachtu - dorzucił Marek.

- Teraz to jasne - ucieszyła się mama.

- No więc widzi mama - Marek wrócił do rysunku. - Cztery jachty A, B, C i D są w

przedzie i idą „łeb w łeb”. A ja tymczasem - tu Marek wskazał na jacht narysowany grubą,

czerwoną krechą z napisem „Dzika Mrówka” - z tyłu, za prowadzącymi jachtami i najdalej od

boi, przy której trzeba zrobić zwrot w lewo. I co ja mam teraz zrobić??

- Przede wszystkim umyć ręce, a potem zjeść kolację, bo już gotowa - zdecydowanym

głosem oznajmiła mama.

- Ojej, mama stale o jednym. W tej sytuacji to ja, mamo, prowadzę takie zagranie

taktyczne: zwalniam szybkość - to raz. Jachty A, B, C i D zejdą się do kupy i w czasie zwrotu

będą przeszkadzały jeden drugiemu. A wtedy między jachtami i znakiem kursowym

wytworzy się luka i ja pcham się prosto w te lukę. Wychodzę zaraz po zwrocie na pierwszą,

no może na drugą pozycję.

Marek triumfalnie przeciągnął na rysunku grubą czerwoną krechę przecinającą kursy

konkurencyjnych jachtów.

- Teraz wystarczy tylko wykorzystać pozycję nawietrzną, złapać jachty A, B, C i D w

background image

„stożek”, wykorzystać właściwie halsowanie, potem ustawić się tak, żeby jacht A znalazł się

w sytuacji beznadziejnie nawietrznej, dojść do mety, w ostatniej chwili rzucić się na taśmę i

wygrać wyścig. I co mama na to?

- Ja na to, mój ty mały komputerku, mój ty zwycięzco regatowy, że ołówkiem na

papierze bardzo łatwo wszystko narysować i wyliczyć. Ja też każdego pierwszego, gdy

dostaję pensję taty, robię plany wydatków na cały miesiąc. I wszystko niby się zgadza, a jak

minie dwa; trzy tygodnie okazuje się, że jest zupełnie inaczej - mama odgarnęła włosy

spadające na oczy, machnęła ręką z rezygnacją i pobiegła do kuchni, skąd dotarł do pokoju

przykry raczej zapach przypalonego mleka.

- Z mamą to w żaden sposób nie można porozmawiać na poważne tematy - mruknął

Dzika Mrówka do Jarka, ale Jarek nawet nie podniósł głowy znad książki, opisującej kolejne

przygody Pana Samochodzika.

- Z tobą też nie można. Człowiek może liczyć tylko na WŁASNE SIŁY - Dzika

Mrówka westchnął głęboko z wyraźnym żalem i pretensją do całego otaczającego go,

obojętnego świata.

Dni wypełnione w przeważającej części żeglarskimi treningami i taktycznymi

rozważaniami teoretycznej natury, a w znacznie mniejszym stopniu szkołą i odrabianiem

lekcji, mijały bardzo szybko i ani się Dzika Mrówka obejrzał, gdy nadszedł DZIEŃ REGAT.

Marek od samego ranka był niezwykle podekscytowany i z niecierpliwością czekał na

moment startu. Po raz nie wiadomo który przeglądał swą łódź, na której miał wystąpić

pierwszy raz w wyścigach. Badał wszystkie linki i śrubki, oglądał żagiel.

- Cześć, Marku - usłyszał nagle dziewczęcy głos, gdy pochylony w łodzi sprawdzał,

czy ster chodzi wystarczająco lekko.

Zdziwiony podniósł głowę. Nad nim, na nabrzeżu, stała Ulka ubrana w jasnoczerwoną

sukienkę w duże białe grochy.

- Cześć! Wyglądasz jak biedronka - powiedział i uradowany, i zmieszany

jednocześnie.

- Biedronka? - zdziwiła się Ulka - przecież biedronka ma czarne kropki. A moje są

białe.

- Rzeczywiście - mruknął nieco skonfundowany Dzika Mrówka - ale ty możesz być

taka inna, SPECJALNA BIEDRONKA. Po prostu lepszego gatunku. Bardzo zresztą

rzadkiego - dorzucił.

- Niech będzie - zgodziła się śmiejąc dziewczynka. - Jak się czujesz?

- Po japońsku - odrzekł Marek.

background image

- Po japońsku? - zdziwiła się. - To niby JAK?

- JAKÓ - TAKO? - roześmiał się Dzika Mrówka. Roześmiała się znowu.

- Przyszłam, żeby popatrzeć - dodała.

- Aha - przytaknął.

Na dłuższą rozmowę nie było jednak czasu, bo trzeba było odbijać od nabrzeża.

Dzika Mrówka sprawnie podniósł żagiel i ruszył na wody basenu. Uważnie lustrował

przeciwników, którzy w olbrzymiej większości byli znacznie od niego starsi, zarówno

wiekiem jak i żeglarskim stażem. Dla wielu zawodników nie były to już pierwsze regaty, a

kilku z nich miało już za sobą zwycięstwa odniesione na różnych akwenach i przy rozmaitych

pogodach.

- No, zobaczymy co ONI pokażą - myślał w duchu i na zapas już przeżywał w

wyobraźni wszystkie możliwe i niemożliwe warianty rozpoczynającego się wyścigu.

Na dziesięć minut przed godziną startu, gdy podano już pierwszy sygnał zwany

sygnałem ostrzeżenia, tuż przed metą zgromadziło się kilkadziesiąt łodzi z postawionymi

żaglami. Zrobił się niesamowity tłok i ścisk, każdy bowiem z zawodników chciał

wystartować z jak najlepszej pozycji. Ale o tę NAJLEPSZĄ pozycję było niezmiernie trudno.

Pogoda była słoneczna i w miarę wietrzna. Akurat taka w sam raz na małe regaty - jak

powiedział instruktor żeglarski, który wchodził w skład sędziowskiego kompletu.

Po pięciu minutach padł drugi strzał z rakietnicy, tak zwany sygnał przygotowania, i

od tego momentu zaczęły obowiązywać przepisy regatowe. Nie wolno już było pomagać

sobie wiosłem; wszystko teraz zależało od wiatru i żagli, a właściwie od żeglarskich

umiejętności zawodników.

Dzika Mrówka, napięty i podekscytowany, z wielkim trudem ustawił swą łódź blisko

prawej boi, ograniczającej linię startu. Co prawda większość pozostałych zawodników

zgromadziła się przy lewej boi, gdzie były nieco lepsze warunki, Marek jednak nie

przejmował się tym zbytnio.

Jest ich tam więcej - myślał starając się tak ustawić swoją łódź w stosunku do wiatru,

aby w momencie startu posiadać dużą szybkość i był niedaleko linii startowej - w takim tłoku

trudniej zyskać przewagę. Jeden drugiemu będzie przeszkadzać, jeden drugiemu zabierze

wiatr, może ktoś się z kimś zderzyć i w rezultacie dwie, trzy łodzie wyskoczą do przodu, a

reszta zostanie z tyłu. Ja będę miał dłuższą drogę, ale za to pewniejsze szansę.

Łódź Dzikiej Mrówki nabierała szybkości. Linia mety była coraz bliżej. Teraz ważne

było, żeby nie przejść przez nią przed sygnałem startu, żeby nie popełnić falstartu, bo wtedy

szanse na dobre miejsce spadają do zera.

background image

Oj, chyba za szybko - przestraszył się Dzika Mrówka, patrząc na wskazówki

sekundnika na swoim zegarku i jednocześnie wzrokiem mierząc odległość, jaka mu pozostała

do linii startu - trzeba trochę zwolnić.

Wyostrzył bieg łodzi bardziej na wiatr. Łódź zwolniła wyraźnie; teraz z kolei młody

sternik zaczął się obawiać, że nie zdąży punktualnie na linię startu.

Na szczęście w tym momencie rozległ się sygnał startowy: ponowny strzał z

rakietnicy. Jednocześnie flagi na maszcie sygnałowym na przystani zostały ściągnięte w dół.

Rozpoczęły się REGATY.

Dzika Mrówka pchnął nieco rumpel sterowy, aby nabrać prędkości, balastując

jednocześnie swoim ciałem. Łódź była tuż tuż przed linią startu. Po obu stronach

kilkudziesięciu młodych chłopców starało się teraz nabrać szybkości, starało się wyskoczyć

do przodu, starało się zająć dogodne pozycje w stosunku do wiejącego wiatru.

Na białym żaglu łodzi Dzikiej Mrówki widniały naszyte litery OPP i numer 101. Z

przodu płynęła łódź z numerem 402, a tuż za rufą znajdował się numer 18.

Marek zmierzył wzrokiem odległość dzielącą go od numeru 402. Wynosiła ona około

5 - 6 metrów.

Dużo! - zmartwił się.

Jednak tamta łódź, mimo wyraźnych wysiłków jej sternika, nie przyśpieszała tak

znacznie jak „ 101” Dzikiej Mrówki.

Widocznie musiał zbytnio wyhamować przed linia startu, żeby nie zrobić falstartu -

ocenił Marek czując jednocześnie, że jego łódź nabiera coraz większego pędu.

Wszystkie trzy łodzie szły prawym halsem.

Po kilkunastu sekundach odległość od 402 zmalała do 2 - 3 metrów.

Teraz zwrot - zdecydował Dzika Mrówka.

Błyskawicznie zmienił położenie steru, wybierając jednocześnie szoty żagla. Łódź

skręciła ostro, żagiel przez moment załopotał i już OPP 101 pochylał się na przeciwnym

halsie nabierając szybkości. W chwilę potem taki sam zwrot zrobił „402”. Szli teraz obaj

lewym halsem z tym, że łódź Dzikiej Mrówki wysforowała się nieco do przodu, lecz była

znacznie niżej od boi, przy której należało dokonać zwrotu.

Ten hals jest mniej korzystny - zorientował się Dzika Mrówka już po kilkudziesięciu

sekundach i postanowił wrócić na poprzedni, prawy hals.

Znowu szybkie, zgrane ruchy steru i wybranie linek szotowych. Gwałtowny zwrot tuż,

tuż przed dziobem idącego nie opodal „402”.

Jako zawietrzny mam prawo drogi - Dzika Mrówka usprawiedliwiał sam siebie, bo

background image

zwrot był nieco ryzykowny.

Teraz wyraźnie odbił od „402”, który jeszcze przez kilkanaście co najmniej metrów

szedł lewym, niekorzystnym halsem.

Jednego mam z głowy - pomyślał Marek i spojrzał w lewo, gdzie znajdowała się

większa część zawodników, którzy ruszyli do wyścigu bliżej lewego ograniczającego linię

startu znaku.

Z zamętu startowego na czoło wydostały się trzy jachty i wszystkie były teraz w nieco

lepszej pozycji niż „101” Dzikiej Mrówki.

Nie jest źle - pomyślał Marek z dumą. - Jestem już CZWARTY.

Zbliżali się do znaku kursowego. „101” Dzikiej Mrówki szedł prawym halsem, trzy

pozostałe łodzie lewym.

Tamtym dwóm nie dam rady - ocenił Marek swoje szansę - ale spróbuję z tym

trzecim.

Trzecia łódź nosiła numer „100” i zbliżała się coraz bardziej do miejsca, w którym

sternik musiał zdecydować się na zwrot, jeżeli chciał przed Dziką Mrówką minąć lewą burtą

znak kursowy.

Marek wyostrzył nagle kurs swej „101” tak, że dziób łodzi patrzył teraz PONIŻEJ

znaku i wydawało się, że płynąc tym kursem Dzika Mrówka nie zdoła ominąć znaku

kursowego lewą burtą, a tym samym będzie musiał wykonać rozmaite skomplikowane

manewry.

W tej sytuacji sternik nadpływającej „Setki” nie zaryzykował zwrotu na prawy hals,

nie mógłby bowiem zmieścić się w żaden sposób między znakiem a łodzią Dzikiej Mrówki.

Nie pozostawało mu nic innego, jak odpaść od wiatru, przejść za rufę „101” i dopiero potem

zmienić hals.

Marek na to tylko czekał. Natychmiast wyostrzył, jak mógł najbardziej, swój kurs na

wiatr i choć stracił przy tym nieco na szybkości, udało mu się minąć znak kursowy lewą

burtą, nie dotykając go na szczęście, bo równałoby się to dyskwalifikacji. Zawiedziony i

zdezorientowany nieco sternik „100” dopiero teraz wykonywał zwrot za rufą łodzi Dzikiej

Mrówki.

Załatwiłem jeszcze jednego. Teraz jestem już TRZECI! - triumfował Marek.

Miał przed sobą tylko dwie łodzie. Z tej odległości widział wyraźnie ich numery. Na

czele szedł numer „12”, a kilka metrów za nim „64”. Wszyscy trzej płynęli teraz kursem

wolnym, mając wiatr z prawej burty, czyli inaczej mówiąc płynęli prawym baksztagiem.

Przez dłuższy czas nic się nie zmieniało i trzy łodzie płynęły z różnymi zresztą

background image

szybkościami.

Trzeba zaatakować - pomyślał Dzika Mrówka widząc, że zbliżają się do drugiego

znaku kursowego.

Zmienił dość nagle kurs, tak że swym żaglem zasłonił wiatr „64”, a gdy tamten

wyraźnie zwolnił, Marek gwałtownie odpadł od wiatru i idąc prawie pełnym wiatrem nabrał

szybkości. Tym sposobem przeszedł tuż za rufą „64” na korzystną przed zwrotem pozycję

wewnętrzną.

- Zaraz go będę miał - powiedział głośno sam do siebie, wciskając się swoją łodzią

między „64” i znak kursowy, wokół którego właśnie w tym momencie prowadząca „12”

dokonywała zwrotu. Za znakiem Dzika Mrówka i jego „OPP 101” znaleźli się już na drugiej

pozycji.

- Jestem DRUGI! - nieomal krzyknął Marek radośnie. - Został jeszcze tylko JEDEN!

Dobrze, że Ulka przyszła - pomyślał. - Niech zobaczy, jak się ATAKUJE! jak się

WYGRYWA!!!

Postanowił atakować przy następnym zwrocie. Dochodząc do znaku ostro pchnął

sterem i jednocześnie podniósł się nieco, ponieważ żagiel zasłonił mu widoczność i Marek

stracił z oczu zarówno prowadzącą „12”, jak i znak kursowy. Wychylił się zatem w bok.

Nagle poczuł silne uderzenie w ramię. Zachwiał się i chwycił instynktownie przelatującego na

drugą stronę bomu. W tym momencie stracił grunt pod nogami.

Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że właściwie Marek nigdy potem nie mógł

odtworzyć tych ułamków sekund, które definitywnie odebrały mu wspaniałe regatowe

ZWYCIĘSTWO. A było ono - zdawało się - w zasięgu wyciągniętej ręki! Wtedy poczuł

jedynie przenikliwy chłód wody, która nagle otoczyła go ze wszystkich stron, a gdy bijąc na

oślep rękoma wydostawał się na powierzchnię, uderzył głową o coś miękkiego i mokrego,

coś, co mu nie pozwalało zaczerpnąć powietrza w płuca.

Żagiel - pomyślał i resztką rozsądku zmusił się do zanurkowania pod wodę.

Odepchnął się silnie nogami oblepionymi dresem i obciążonymi gumowymi tenisówkami,

machnął parę razy rękoma i ponownie spróbował wysadzić głowę nad powierzchnię wody.

Tym razem - na szczęście - udało mu się to. Szeroko otwartymi ustami zaczerpnął

łapczywie powietrza. Rozejrzał się dokoła i pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był przyklejony

do wody biały mokry żagiel z czarnymi literami OPP i liczbą „101”.

Nie opodal bieliły się żagle innych łodzi. Miejsce niefortunnej wywrotki mijał właśnie

numer „64”, a tuż za nim płynął numer „100” doganiany przez „402”. A na nieodległym

nabrzeżu, wśród tłumu kibiców, z daleka widoczna była czerwona sukienka w duże białe

background image

grochy.

Gdy już całkowicie wysuszony Marek zjawił się w swym rodzinnym domu, mama i

tata od razu poznali po minie swego syna, że regaty, do których się dość długo i niezwykle

starannie przygotowywał, nie zakończyły się nadzwyczajnym sukcesem.

Dzika Mrówka nic jednak nie mówił i rodzice początkowo o nic nie pytali. Dopiero

przy kolacji tata zagadnął.

- No i jak tam regaty?

Dzika Mrówka tylko machnął ręką z wyraźną niechęcią.

- Szkoda gadać - mruknął.

- Co się stało? - zainteresowała się mama.

- Nic wielkiego - powiedział Marek spuszczając twarz nad talerzem. - Miałem

wywrotkę.

- Co takiego??? - zawołała przerażona Micia.

- Nic wielkiego - powtórzył Marek. - Wywrotka.

- Przecież mogłeś się utopić - krzyknęła mama.

- Ilii tam, mama zawsze panikuje. Przecież miałem kapok. Tyll... tylko że woda trochę

chłodna, no i regaty... A byłem już DRUGI. Tylko jeszcze jeden zwrot, jeden atak, rzut na

taśmę i miałbym jak nic PIERWSZE MIEJSCE.

Tata roześmiał się i powiedział.

- Miałeś wywrotkę? A co się stało?

- Eee... szkoda gadać. Środek ciężkości załoganta okazał się być za wysoko, no i łódź

majtnęła do góry nogami.

- Środek ciężkości? - zapytał tata.

- Uhmm - przytaknął Marek zajęty pilnie jedzeniem.

- Załoganta? - pytał dalej tata już nieco bardziej podejrzliwie.

- Uhmm - mruknął znowu Marek.

- A na czym startowałeś?

- Jak to na czym. Oczywiście, że na „Optymiście” - odrzekł chłopak.

- Na „Optymiście” - powtórzył tata. - A ja myślałem, że „Optymist” to jednoosobowa

łódź.

- Tata dobrze myślał - przyświadczył niewyraźnie Dzika Mrówka.

- No to kto w takim razie był tym twoim załogantem? - zdziwiła się mama.

- Jak to kto? - Marek spojrzał na mamę z niemym wyrzutem w oczach. - Oczywiście

że JA.

background image

Mama, tata i Jego Brat roześmieli się jak na komendę. Po chwili roześmiał się też i

Dzika Mrówka.

- Tak to rozumiem, synu - powiedział nagle całkiem poważnie i już bez śmiechu tata. -

PRZEGRYWAĆ też trzeba umieć. A najlepiej na wesoło. I powiem ci, że to chyba jeszcze

większa sztuka niż wygrywanie. Zapamiętajcie to sobie, chłopcy. Obaj i na całe życie.

Chwilę trwało milczenie. A potem tata powiedział już innym głosem.

- Stawiam nagrodę pocieszenia dla Mrówy, chłopaki. Idziemy jutro do kina na

wojenny film, a przedtem na BARDZO DUŻĄ PORCJĘ LODÓW.

- Niech żyje tata! - wrzasnęli obaj chłopcy. O dziwo, tym razem zupełnie zgodnie. I

odtańczyli - także zgodnie - dawno już nie tańczony w marynarskiej rodzinie taniec

Radosnego Ptaka Dziwaka; był on zarezerwowany na bardzo radosne rodzinne okazje.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

W KTÓRYM DECYDUJĄ SIĘ LOSY BAŁTYCKIEGO REJSU DZIKIEJ

MRÓWKI

Dni bardzo szybko układały się w tygodnie, tygodnie tworzyły miesiące, a przez cały

ten okres Dzika Mrówka spędzał większość czasu pod żaglami i na wodzie. Opalił się - bo

rzecz dziwna, ale okazało się, że nie trzeba nawet dużego słońca; wystarczy wiatr do opalania

(Micia mówiła, że go „wiatr osmagał”; tym tłumaczyła zmianę koloru twarzy syna), zmężniał,

a przede wszystkim nabierał coraz więcej żeglarskiego doświadczenia.

O swym niepowodzeniu w pierwszych regatach Marek już zapomniał, ale - co

ważniejsze - zapomnieli też o tym i jego klubowi koledzy, i instruktorzy, i kapitanowie

poszczególnych klubowych jachtów.

Przezwisko „Dziki” zaczęło już nabierać pochlebnego znaczenia. Dzika Mrówka dał

się bowiem poznać wszystkim jako najbardziej obiecujący z najmłodszych żeglarzy. Wygrał

dwa kolejne wyścigi na „Optymistach”, wchodził w skład załogi dwuosobowego „Cadeta”,

który zajął drugie miejsce w międzyokręgowych regatach i władze klubu zaczęły się

poważnie zastanawiać, czy nie wziąć pod uwagę jego kandydatury na zbliżające się regaty

juniorów na „Cadetach” w międzynarodowej obsadzie.

Ostatecznie - po przeprowadzeniu jeszcze kilku eliminacji - kierownictwo klubu z

czterech ewentualnych kandydatów do reprezentacji wybrało Dziką Mrówkę i jego kolegę, a

jednocześnie rywala w wielu wyścigach, Staszka, bardziej znanego pod przezwiskiem

„Baleron” z racji swych wcale pokaźnych jak na swój wiek rozmiarów, a szczególnie obwodu

w pasie.

W eliminacjach odpadli Chudy Maniek i Ryży, ale taka już jest kolej rzeczy w

sporcie, że wygrywają albo lepsi, albo - co zdarza się równie często - ci, którzy mają odrobinę

więcej szczęścia.

W międzynarodowych regatach „Cadetów” ani Dzika Mrówka, ani Baleron nie

osiągnęli co prawda znacznych sukcesów, uplasowali się bowiem obaj w trzeciej dziesiątce na

trzydzieści dwie startujące jednostki, obaj jednak pocieszali się wzajemnie, że „nie wynik się

liczy, ale sam fakt startu w kadrze”.

Widocznie kierownictwo klubu również nie miało do obu chłopców zbytnich

pretensji, bowiem pewnego popołudnia, gdy obaj skrobali zgodnie burtę dużego

pełnomorskiego jachtu wyciągniętego na brzeg, w pobliżu zahuczał znajomy bas.

background image

- A chodźcie no, robaszkowie świętojańscy, do Prezesa.

- Obaj? - zapytali równocześnie Dzika Mrówka i Baleron.

- Jak mówię „robaszkowie”, to chyba obaj - zagrzmiało w odpowiedzi.

- To my może trochę... - zaczął Marek, patrząc niepewnym wzrokiem na ongiś

błękitne dżinsy przyprószone rudym nalotem rdzy i popstrzone mozaiką kolorowych plam

farb i lakierów - tak nie wypada do Prezesa.

- Iii tam, robaszkowie świętojańscy... - powiedział Bosman - nasz Prezes to przecież

także żeglarz, a nie żaden urzędas. Wystarczy aby trochę umyć ręce i to wszystko.

Tak też obaj zrobili i po chwili stanęli przed obliczem prezesa, który rzeczywiście nie

był urzędasem tylko żeglarzem i to w dodatku zawołanym i bardzo znanym. Któregoś roku

dostał nawet z rąk ówczesnego Ministra Żeglugi Srebrny Sekstant za żeglarski wyczyn.

- Już są, robaszkowie świętojańscy - zahuczał od progu Bosman.

- Chłopaki - powiedział Prezes - obserwuję was już dość długo i podobacie mi się. Jak

tak dalej pójdzie, będą z was dobrzy żeglarze. A wiecie przecież, że być DOBRYM

żeglarzem to trochę więcej, niż być dobrym człowiekiem; choćby z tego powodu, że nie

każdy dobry człowiek może być DOBRYM ŻEGLARZEM. Otóż to...

W tym momencie Prezes zawiesił głos i spojrzał na obu chłopców; zarówno Dzika

Mrówka jak i Baleron wstrzymali oddech i pokraśnieli obaj na twarzy z zadowolenia i

ciekawości, co też Prezes chce im jeszcze powiedzieć, bo że to nie koniec prezesowej

wypowiedzi było dla wszystkich obecnych oczywiste.

- A jak tam u was z nauką w szkole, chłopaki? - zapytał po chwili Prezes.

Dzika Mrówka spojrzał na Balerona, Baleron na Dziką Mrówkę.

- Z nauką - powtórzył Dzika Mrówka - z nauką, panie Prezesie, to u nas w porządku.

Baleron tylko przytaknął ruchem głowy, wysuwając koniuszek języka z ust.

- A stopnie? - pytał dalej Prezes.

- No... różne - Dzika Mrówka powiedział to już znacznie mniej pewnym głosem. - I

lepsze i gorsze, jak to w życiu - zakończył filozoficznie. A Baleron znowu tylko przytaknął

koledze.

- Państwowe? - badał Prezes.

- I państwowe - odrzekł Marek - i lepsze też się trafiają.

- Zresztą sprawdzimy, chłopcy - zakończył niezbyt przyjemny temat Prezes. - Sprawa

jest taka. Otóż, jak wiecie, co roku nasze większe jachty wychodzą na szkoleń owe rejsy

pełnomorskie. I zdecydowaliśmy, że w najbliższym rejsie „Stella Polaris” możecie wziąć

udział wy obaj. W charakterze załogi.

background image

Dzika Mrówka spojrzał najpierw na Balerona, a potem na Prezesa i poczuł nagle

przemożną chęć odtańczenia tańca Radosnego Ptaka Dziwaka, przypominającego bojowe

tańce plemion indiańsko - murzyńskich. Powstrzymał się w ostatniej chwili. Po pierwsze

zorientował się, że Baleron nie zna tego tańca, a taniec Radosnego Ptaka Dziwaka tańczyło

się we dwóch, po drugie zaś wyobraził sobie zdziwienie na twarzy Prezesa, gdyby zaczął

nagle przytupywać i wydawać bojowo radosne okrzyki. I w tym momencie żal mu się zrobiło,

że obok niego nie stoi - zamiast Balerona Jego Brat, Jarek. Baleron fajny kolega - pomyślał z

nutką żalu - ale co Brat, to Brat.

- Dziękujemy, panie Prezesie - zawołali obaj chłopcy równocześnie.

- O.K. chłopaki. Ale pamiętajcie, pod warunkiem, że nie będzie ani jednego gola w

szkole - uśmiechnął się Prezes.

- A kto będzie kapitanem? - zapytał po chwili Dzika Mrówka.

- Tego na razie nie mogę wam z całą pewnością powiedzieć, chłopaki - Prezes

uśmiechnął się ponownie - bo to zależy od kilku rzeczy.

- Ale ktoś fajny, panie Prezesie? - dopytywał się Baleron który nagle odnalazł język w

buzi i przestał ograniczać się do potakiwania koledze.

- No... - roześmiał się Prezes - chyba fajny, chłopaki.

- A znamy go? - zapytali chłopcy.

- Znacie, znacie, ale nie ciągnijcie mnie za język, chłopaki.

- A dokąd „Stella” popłynie?

- To rejs szkoleniowy, nie turystyczny. W planie jest północno - wschodni Bałtyk z

zajściem do Rygi i Petersburga, obejście Wysp Alandzkich i, być może, odwiedzenie któregoś

z fińskich portów.

- Hurra! - Dzika Mrówka i Baleron, mimo że nie umawiali się, krzyknęli razem i

równie głośno.

- No, dobrze, chłopaki - Prezes podniósł rękę w uspokajającym geście - na razie

weźcie się do pracy. I pamiętajcie, że wasz wyjazd zależy od wyników w szkole.

- Będziemy pamiętać - powiedział Dzika Mrówka, a Baleron widocznie zmęczył się

nadmierną gadatliwością, bo ograniczył się znowu do przytaknięcia.

Gdy obaj chłopcy wyszli od Prezesa, spojrzeli jeden na drugiego, i Dzika Mrówka z

całych sił klepnął w plecy Balerona; tym samym odpłacił się Baleron Dzikiej Mrówce.

- Ale bomba! - zawołał Marek.

- Najbardziej bombowa bomba! - przytaknął jego kolega.

- „Stella Polaris”... Chłopie, to jest łajba! - stwierdził Marek.

background image

- Najlepsza w naszym klubie - dorzucił Baleron.

- A jakie ma kształty. Prawie regatowa - zachwycał się Dzika Mrówka.

- I sławna. Przecież to za rejs na niej Prezes dostał Srebrny Sekstant.

- I zawsze miała fart. We wszystkich rejsach.

- I ostro chodzi na wiatr.

- I koje są wygodne.

- I w ogóle łódka jak należy.

Obaj koledzy stali na klubowym podwórku między baraczkiem zarządu, hangarem

małych łodzi i magazynem, a każdemu kolejnemu zdaniu na temat jachtu i rejsu towarzyszyło

rozgłośne klepnięcie otwartą dłonią w plecy kolegi. I nie wiadomo, jak długo trwałyby

zachwyty nad walorami „Stella Polaris” i wzajemne poklepywanie, od którego już na pewno

zaczerwieniły się plecy i Dzikiej Mrówki i Balerona, gdyby nie zahuczało za nimi znajomym

basem:

- ROBASZKOWIE ŚWIĘTOJAŃSCY!! A KTO oskrobie do końca tamtą łajbę?

Może poprosić Prezesa?

Chłopcy oprzytomnieli i błyskawicznie wrócili z dalekich portów i wód północno -

wschodniego Bałtyku do skrobaczki i prozaicznej rzeczywistości.

Na razie prozaicznej - pomyśleli obaj równocześnie - ale za to co będzie POTEM!!!

Od momentu gdy Prezes oznajmił Dzikiej Mrówce i Baleronowi, że mają szansę na

wzięcie udziału w bałtyckim rejsie, Marek nie myślał o niczym innym. Wszystkie pozostałe

sprawy poszły w kąt, w którym już dawno znalazły się i kij hokejowy, i cały strój z

ochronnym kaskiem, nakolannikami, bodiczkami i tym wszystkim, z czego jeszcze niedawno

był tak dumny. Zapomniał już, jak planował fantastyczne rejsy palcem po mapie. Tamto to

były rojenia i marzenia, a ten rejs JEST NAPRAWDĘ!

Prezes - jak się okazało - dotrzymał słowa. Po pierwsze sprawdził jak obaj chłopcy

uczą się w szkole, a że widocznie szkolna inspekcja wypadła pomyślnie, ponownie zawezwał

Dziką Mrówkę i Balerona i oznajmił im, żeby przygotowywali się do szkoleniowego rejsu.

- Pytaliście mnie o kapitana - dorzucił na koniec. - Otóż pewne sprawy już się

wyjaśniły, a mianowicie dostałem urlop w odpowiednim terminie i ja popłynę jako kapitan.

- Pan, panie Prezesie? - zapytał Dzika Mrówka.

- A ja. No i co, jak myślisz, fajny będzie kapitan czy nie?

- Bardzo fajny! - krzyknął porywczo Marek, ale w tym samym momencie zorientował

się, że chyba palnął gafę i zaczerwienił się aż po korzonki jak zwykle nie uczesanych,

zmierzwionych włosów.

background image

- No, no, nie przesadzaj - roześmiał się Prezes i poklepał Dziką Mrówkę po ramieniu.

- Ale powiedz no, chłopcze, dlaczego ciebie nazywają Dziką Mrówką?

- A... bo to, proszę pana... - zaczął Marek - to tak jeszcze w domu... to mój tata... Ale

ja chciałbym... bo ja mam na imię Marek.

- W porządku, Marku - Prezes znowu się roześmiał - jeżeli chcesz, to mogę cię tak

nazywać. Ale powiem ci zupełnie szczerze, że mnie osobiście bardzo podoba się Dzika

Mrówka. To jest bardzo fajne przezwisko i nie masz się czego wstydzić. A w żeglarskim,

małym, ale zgranym światku tylko najlepsi, najfajniejsi, mają swoje przezwiska.

- Ja wiem, proszę pana. Bo jest i „Kuba” Jaworski i „Zyga” Perlicki - wtrącił Dzika

Mrówka.

- No, sam widzisz. I może być Marek - Dzika Mrówka. Prawda?

- Prawda - przytwierdził Marek i spojrzał na kolegę. - A on, proszę pana, nazywa się

Baleron.

- Też pięknie - roześmiał się Prezes, podczas gdy Baleron rzucił mordercze spojrzenie

na Marka - i bardzo smakowicie - dodał Prezes. - A wiecie, jak mnie przezywają? - zapytał

chłopców?

- Nie wiemy, panie Prezesie.

- No, właśnie. Teraz to „prezes”, a kiedyś „Filip” - powiedział Prezes.

- Kiedy pan ma inaczej na imię - zauważył Marek.

- Masz rację, ale tak mnie kiedyś nazwali i zostało. Choć prawdę mówiąc, wolałbym

Dzika Mrówka albo chociaż Baleron bo Filip kojarzy się z tym z konopi. No, ale my tu gadu,

gadu, a i ja, i wy mamy jeszcze kupę roboty przed wyjazdem. Do was należy przede

wszystkim uzyskanie zezwolenia od rodziców.

- Od rodziców? - twarz Dzikiej Mrówki wydłużyła się i błyskawicznie znikł z niej

wyraz radości.

- Oczywiście. Przecież obaj jesteście niepełnoletni.

- Kiedy, proszę pana, mój tata jest w rejsie.

- A to tata pływa? Jest marynarzem?

- Tak, proszę pana. Ochmistrzem na statku. Teraz płynie do Południowej Ameryki.

- No - powiedział Prezes - w takim razie wystarczy tylko oświadczenie twojej mamy.

- Ba - mruknął Dzika Mrówka.

- Coś powiedział? - nie dosłyszał Prezes.

- Powiedziałem „ba”, panie Prezesie - Marek opuścił głowę.

- Coś tak posmutniał? Są jakieś problemy? - zainteresował się Prezes.

background image

- Na razie jeszcze nie - odparł chłopak. - Ale chyba będą...

Przeczucia nie omyliły Dzikiej Mrówki. Przez całe popołudnie Marek, chodził

nieswój i nie mógł się na niczym skupić.

- Coś taki zamyślony? - zapytała wreszcie mama przy kolacji.

- Dlaczego? - oburzył się Marek.

- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie - powiedziała mama i spojrzała jeszcze

bardziej badawczo na syna.

- Może coś znowu w szkole? - zapytała po chwili.

- Dlaczego znowu? - Dzika Mrówka podniósł głowę znad talerza.

- Już raz ci mówiłam... - zaczęła mama, ale przerwała i machnęła ręką.

- A więc masz jakieś kłopoty w szkole, synku?

- Nie mam żadnych kłopotów w szkole, Miciu - wolno i wyraźnie odpowiedział

Marek.

- Dlaczego mówisz takim tonem?

- Oj, Miciu, Miciu, mamie to zawsze źle. Albo że nie odpowiada się pytaniem na

pytanie, albo że nie tym tonem - Marek odsunął talerz z nie dojedzoną kolacją.

- Dlaczego nie jesz? - zdziwiła się mama.

- Bo nie mam apetytu - odparł chłopak.

Teraz mama spojrzała na syna z wyraźnym niepokojem. Bo o ile mogła jeszcze

przejść do porządku dziennego nad nieco dziwnym zachowaniem Dzikiej Mrówki, o tyle brak

apetytu był tak niezwykły, że natychmiast w umyśle mamy zapaliły się lampki alarmowe.

- A możeś ty chory? - przestraszyła się i położyła rękę na czole Marka. Był to

niezawodny sposób rozpoznawania wszelkich synowskich dolegliwości, od bólu zęba

począwszy, a na niedomaganiach żołądkowych kończąc. Mamina ręka wyczuwała to

wszystko bezbłędnie i pomagała stawiać nieomylną diagnozę.

Ale tym razem dłoń położona na czole syna nic mamie nie podpowiedziała, co

zaniepokoiło ją jeszcze bardziej:

Sprzątnęła ze stołu talerze razem z nie dojedzoną przez Dziką Mrówkę kolacją, a gdy

już pozmywała naczynia, a Marek udał, że się umył, weszła do pokoju chłopców i siadła przy

łóżku syna. Byli sami w pokoju, bo Jarek akurat szorował się zawzięcie w łazience.

- No i co masz mi do powiedzenia, Marku? - zapytała łagodnym głosem.

- Bo widzi mama, ja mam do mamy sprawę... - zaczął Marek.

- Jaką sprawę?

- A bo Prezes powiedział, że mama musi podpisać zgodę.

background image

- Jaką zgodę? - w głosie mamy można było wyłowić pierwsze oznaki lekkiego na

razie przestrachu.

- Normalną zgodę. Rodzice Balerona już się zgodzili...

- Jakiego Balerona? - zdziwiła się mama. - I na co się zgodzili? O czym ty w ogóle

mówisz? - mama raz jeszcze dotknęła ręką synowskiego czoła.

- Zwykłego Balerona. Z klubu żeglarskiego - wyjaśnił Marek. - No to ja już mamie

wszystko powiem... - zadecydował.

- Właśnie o to mi tylko chodzi, synku - powiedziała mama i pogłaskała Marka po

włosach.

- Bo widzi mama, ja mam płynąć na jachcie w rejs i Prezes powiedział, że mama musi

podpisać zgodę - wypalił jednym tchem Dzika Mrówka.

- W jaki rejs? - przestraszyła się mama.

- W normalny, szkoleniowy. Niedaleko, tylko na Bałtyk...

- Bagatela. Tylko na Bałtyk. Przecież to morze.

- No jasne, że morze... - wtrącił Dzika Mrówka.

- Głębokie... - dorzuciła mama.

- A co to za różnica czy trzy metry, czy trzysta, mamo? - zdziwił się Marek.

- No... zawsze to różnica - powiedziała niepewnie mama.

- I jak? podpisze mama?

- Sama nie wiem. Jesteś jeszcze taki młody.

- Ale już pływałem. I daleko. Aż do Afryki...

- To było co innego. Tam byłeś z tatą. I nie na takiej małej łupince, a na dużym

statku...

- Wcale nie taki duży - przerwał porywczo Dzika Mrówka - w Londynie staliśmy

obok takiego dużego, że naszego statku w ogóle nie było widać...

- Ale tam był tata...

- A tu kapitanem będzie sam Prezes, mamo...

- Jaki znów Prezes?

- No Prezes, „Filip”... Mama go nie zna?...

- Nie znam.

- To bardzo sławny żeglarz. I on ma Srebrny Sekstant i w ogóle jest bardzo fajny. A

jak mnie mama nie puści, to będzie plama.

- Co będzie?

- Plama, normalna plama. I co powiedzą koledzy w klubie? I w szkole... I Ulka też... I

background image

ja już nigdzie nie będę się mógł pokazać ze wstydu. Mama tego nie zrobi...

- No wiesz - mamie żal się zrobiło syna i przez moment walczył w niej ten żal z

obawą o to, że jej syn ma wypłynąć daleko na morze. Wreszcie przyszło jej na myśl genialne,

jej zdaniem, rozwiązanie. - Ale ja sama nie mogę decydować. Jak tata wróci, porozmawiamy.

- Mamo, tata dopiero płynie do Rio de Janeiro. Wrócą za dwa miesiące, a ja muszę

mieć zgodę najpóźniej za tydzień.

- Za tydzień - powtórzyła mama - no to w takim razie zatelefonujemy do taty. Na

statek.

I na tym stanęło tego dnia. A Dzika Mrówka śnił przez całą noc o białych żaglach na

masztach.

Na telefoniczne połączenie ze statkiem, na którym aktualnie pływał tata do portów

południowoamerykańskich, czekała mama z Dziką Mrówką przez prawie dwa dni. A to

słyszalność była słabła, a to za dużo statków czekało w swojej kolejce na połączenie z lądem,

a to znowu jakieś wyładowania atmosferyczne czy coś takiego. Mama siedziała kamieniem w

domu i nie mogła nawet wyjść do sklepu po bułki czy owoce, stąd też całe zaopatrzenie

spadło na obu synów, którzy dopiero teraz przekonali się, ile rzeczy trzeba przynieść do

domu.

- To by się musiało dać jakoś uprościć - powiedział Dzika Mrówka do Jego Brata, gdy

obaj czekali w kolejce w sklepie spożywczym. Jeden przed stoiskiem nabiałowym, drugi

przed jarzynowym.

- Fakt - przyświadczył wyjątkowo zgodnie Jego Brat. - Ale jak?

- Bardzo prosto - powiedział Marek - po prostu w klatkach schodowych by były takie

skrzynki jak na listy. I jednego dnia by się wrzuciło kartkę z zamówieniem a drugiego dnia

rano wrzucono by, co potrzeba. I bułki, i masło, i ziemniak, i co tam jeszcze trzeba.

- A jak by się płaciło? - zaciekawił się Jego Brat.

- O tym to jeszcze nie pomyślałem. Ale jakiś sposób chyba musi być. Dalszy ciąg

twórczej dyskusji został jednak przerwany brutalnie przez ekspedientkę, która spytała: „co

kawaler sobie życzy?”

Wreszcie drugiego dnia wieczorem zadzwonił telefon i odezwała się Gdynia - Radio:

- Zamówiona rozmowa ze statkiem. Tylko proszę mówić wyraźnie i głośno, bo trochę

słaba słyszalność.

- HALLO, HALLO! - zawołała mama, a Dzika Mrówka przycupnął tuż, tuż koło

mamy i przytknął ucho do słuchawki.

W słuchawce coś zabrzęczało, coś zaszumiało, rozległy się jakieś piski i trzaski.

background image

- HALLO, HALLO! - znowu zawołała mama - jak mnie słyszysz?

Znowu zachrobotało coś, zaskrzeczało i nagle z tych trzasków wydobyło się jedno

słowo:

- Miciu!

- Tata! - zawołała mama do Marka, a potem znowu do słuchawki: Hallo, hallo jak

mnie słyszysz?

Tym razem przez odległe trzaski i gwizdy dobiegło wyraźniejsze zdanie.

Słyszę cię dobrze, Miciu, słyszę cię dobrze. Co u was? Jak się czujecie? Jak chłopcy?

Odbiór...

- Czuję się dobrze, wszyscy zdrowi, chłopcy dobrze się uczą, ale Marek.

- Co z Markiem, Miciu, co z Markiem? Odbiór - w głosie taty było wyraźnie słychać

zdenerwowanie.

- Wszystko w porządku. Marek zdrowy. Tylko że chce wypłynąć na jachcie na morze.

- Na jakim jachcie, Miciu? - dobiegło do słuchawki.

- A czy to nie wszystko jedno na jakim jachcie? Zresztą nie wiem, na jakim.

W tym momencie Dzika Mrówka podpowiedział mamie głośnym szeptem nazwę

jachtu.

- „Stella Polaris”, mamo, „Stella Polaris”.

- Ten jacht się nazywa „Stella Polaris” - popłynęło w eter. - „STELLA POLARIS”.

- To bardzo dobry jacht, Miciu - zatrzeszczało w słuchawce - bardzo dobry. Mocnej

budowy. Dzielny jacht, Miciu i sławny. Odbiór..

- Ale cóż to ma do rzeczy? - zaoponowała gwałtownie mama. - Ja uważam, że Marek

jest za mały na taką podróż.

- A kto ma być kapitanem, Miciu? - znowu zapytał tata.

- Wszystko jedno kto. Tu chodzi o naszego syna.

- Właśnie dlatego, Miciu, właśnie dlatego. Odbiór...

- Niech mama powie, że „Filip” - podpowiedział Marek.

- HALLO, HALLO, jak mnie słyszysz? - zawołała mama do słuchawki, w której

brzmiały znowu tylko jakieś trzaski i szumy; dopiero po dobrej chwili dobiegło dalekie i słabe

„Miciu”.

- Marek mówi, że Filip. Jakiś Filip. Czy coś rozumiesz z tego?

- Rozumiem, Miciu. Filip. To bardzo dobrze. Znam go. Wspaniały żeglarz.

- Ależ zrozum, że Marek jest jeszcze dzieckiem i nie może przecież sam...

- Po pierwsze, Miciu, nie będzie sam, po drugie, będzie pod opieką Filipa, po trzecie,

background image

Miciu, będzie na „Stella Polaris”, a po czwarte, Miciu, kiedy ja miałem tyle lat, co teraz

Marek, to zgubiłem się mojej mamie w warszawskim powstaniu i potem cały rok musiałem

żyć na własną rękę i na własny rachunek. A możesz mi wierzyć, że wtedy czasy były

znacznie trudniejsze niż dzisiejsze, Miciu.

- Wiem, wiem, nie musisz mi mówić, sama dobrze pamiętam.

- Niemożliwe, Miciu - zabrzmiało ze słuchawki - zupełnie niemożliwe. W tamtych

czasach nie było cię chyba jeszcze przecież na świecie.

- Jesteś bardzo miły - powiedziała mama, ale jednocześnie zaczerwieniła się aż po

czubki włosów, które stały się jeszcze bardziej rude niż zazwyczaj i spojrzała ukradkiem na

nadsłuchującego z drugiej strony słuchawki Marka - ale co z Markiem?

- Jak to co? - głos taty był wyraźnie zdziwiony. - Niech płynie. Daj mi go do

słuchawki.

- No wiesz... - zdołała powiedzieć jeszcze mama i oddała słuchawkę synowi.

- Cześć, tata - zaczął Dzika Mrówka.

- Cześć, synku. Cieszę się, że u ciebie wszystko O.K. I cieszę się, że popłyniesz z

Filipem. To mój kolega z bardzo dawnych czasów.

- Nic mi o tym nie mówiłeś, tato.

- Bo i po co. Pozdrów go ode mnie. Odbiór...

- Pozdrowię, tato. Na pewno. A jak się czujesz?

- Ja? Doskonale. Tylko tęsknię za wami. No to pomyślnych wiatrów, synku.

- Dziękuję tato, że przekonałeś mamę - powiedział Dzika Mrówka i oddał mamie

słuchawkę.

- Kto kogo przekonał - powiedziała mama do słuchawki. - Przecież mówiłam od razu,

że jak płynie Filip i jak „Stella Polaris”, to sprawa jest zupełnie jasna.

- Ależ Miciu! - dobiegł zdziwiony głos ze słuchawki.

- Nie żadne „ależ Miciu, ależ Miciu”. Kończymy tę rozmowę, bo i tak majątek płacę

co miesiąc za telefony. Całujemy cię mocno wszyscy. Bądź zdrów. List czeka na ciebie w Rio

i potem w Buenos Aires. Pa, do widzenia.

- Pa, Miciu, do widzenia. Ucałuj chłopaków. Over.

Po decydującej telefonicznej rozmowie „dalekomorskiej”, Dzika Mrówka rozpoczął

przygotowania do bałtyckiego rejsu. A trzeba było przygotować bardzo dużo. Po pierwsze

Filip kazał wyciągnąć jacht na brzeg i dokładnie, centymetr po centymetrze, obejrzał cały

drewniany kadłub.

- Jeszcze zupełnie w porządku - stwierdził z zadowoleniem, gdy tylko w paru

background image

miejscach wykrył drobne i łatwe do usunięcia uszkodzenia.

- Jasna sprawa, robaszku... - zaczął Bosman, ale połapał się, że nie mówi do

chłopaków i zamilkł wpół słowa.

Potem przyszła kolej na całe olinowanie. Zarówno stałe, jak i ruchome. Obejrzeli

wspólnie, cała przyszła załoga z kapitanem na czele, wszystkie linki, szakle i kausze. Na

koniec przyszła kolej na żagle, w których sprawdzono niemal każdą nitkę szwu, a wszystkie

miejsca wyglądające niezbyt pewnie przeszyto ponownie, połatano, uzupełniono.

- Pamiętajcie, chłopaki, że na morzu nie ma żartów. I wszystko jest BARDZO

WAŻNE. Każda śrubka i każdy nit. Nigdy nie wolno powiedzieć: „jakoś tam będzie”. Morza

nie trzeba się bać, ale trzeba je szanować, traktować poważnie i liczyć się z nim. Pamiętajcie,

chłopaki - powtórzył z naciskiem - bo potem może być za późno na poprawki.

Trzeba było jeszcze przygotować zapasy na drogę. Żywność w puszkach

nasmarowanych tłuszczem, żeby je rdza nie chwyciła, wodę w zbiornikach, zapasowe żagle,

liny, narzędzia. Także koce, pościel, sztormiaki, wreszcie pasy ratunkowe i nadmuchiwaną

gumową tratwę ratunkową i mały, również nadmuchiwany pontonik z wiosłami. Na koniec

mapy, dokumenty jachtu i załogi, przyrządy nawigacyjne, lornetki, sekstanty, cyrkle i ołówki,

roczniki astronomiczne i locję Bałtyku, czyli opis dokładny morza, brzegów i portów,

rakietnice z zapasem rakiet, koła ratunkowe z wymalowaną pięknie nazwą jachtu i portem

macierzystym i doczepioną doń małą awaryjną lampką.

Wreszcie przyszła załoga z żeglarskimi workami na ramionach, które kryły zapasowe

zmiany bielizny, swetry i kto tam co ze sobą zabrał.

Dzika Mrówka musiał właśnie w związku z żeglarskim workiem stoczyć całą batalię z

mamą. Ta bowiem przygotowała mu tyle rozmaitych rzeczy na drogę, że gdyby chciał

wszystko zabrać, nie starczyłoby nawet pięciu takich worków.

- Mamo, po co mi trzy swetry?

- Nigdy nic nie wiadomo - powiedziała mama - przecież zawsze jeden może ci

zamoknąć.

- Ojej, no to będę miał drugi.

- A jeżeli i drugi zamoknie?

- Oj, mamo, mamo, przecież ja tego wszystkiego nie mogę wziąć. I trzy swetry, i

szaliki, i ciepłe rękawice, i skarpety. Przecież nie płyniemy na Biegun Północny.

- Ale sam mówiłeś, że Północ - oponowała mama.

- Mamo, ale teraz lato. I jeden sweter mi wystarczy. Na pewno. Dwa swetry wróciły

do szafy syna.

background image

- Mamo, po co mi tyle koszul?

- Przecież musisz je zmieniać. A sam mówiłeś, że na jachcie nie ma pralni.

- To nie będę prał. Wystarczą mi te dwie dżinsowe koszule.

- Ależ synku. Dwie koszule na prawie cały miesiąc? Przecież zarośniesz brudem.

- Ja tam jestem odporny na mycie, mamo.

- Oj, tak, tak - przytaknęła tym razem skwapliwie mama.

Podobne dyskusje toczyły się i przy innych częściach Markowego wyposażenia,

chłopiec bowiem nie godził się zabrać ani pantofli domowych, ani czterech ręczników do rąk

i takiejże samej ilości do mniej szlachetnych części ciała, ani wreszcie dwóch wcale nawet

apetycznie wyglądających babek, świeżo i specjalnie na konto wyjazdu upieczonych przez

mamę, ani też pęta podsuszonej kiełbasy i czterech tabliczek czekolady.

- Przecież na jachcie mamy pełno prowiantu!

- I czekoladę też? - zapytała mama z troską w głosie.

- I czekoladę też - potwierdził Marek, choć, prawdę mówiąc, wcale nie był pewien,

czy w jachtowych zapasach znajduje się również czekolada.

Kiedy wreszcie mama wraz z Jarkiem odprowadzali go do przystani jachtowej, worek

żeglarski co prawda z trudem dał się zasznurować, ale koniec końców był tylko jeden.

Gdy Dzika Mrówka z Bratem i mamą wysiedli z samochodu i wyładowali z bagażnika

pokaźny worek żeglarski, minął ich kolega Marka - Baleron. I on również dźwigał na

ramieniu podróżny worek z białego żaglowego płótna, a oprócz tego niósł w drugim ręku

dużą wiśniową torbę.

- Nie zmieściło ci się wszystko w worku? - zapytał Dzika Mrówka.

- Eee... nie. To nie to - odrzekł Baleron, ale powiedział to jakoś niezbyt wyraźnie i bez

specjalnego entuzjazmu.

- Więc co tam niesiesz? - zainteresował się Jarek.

- Nic takiego - Baleron wyraźnie nie chciał kontynuować tego tematu i maszerował

dalej dość szybkim krokiem.

Dzika Mrówka i Jego Brat dostrzegli w wiśniowej torbie jakieś tekturowe pudełko

związane dość grubą linką. Pudełko było podziurawione i miało dodatkowo wycięte parę

małych okrągłych otworów.

Co też takiego Baleron może nieść na jacht? - zastanawiał się Dzika Mrówka. - I

dlaczego tak starannie ukrywa przed nami zawartość swojej torby?

W tej chwili od strony wychodzącego w morze jachtu nadszedł wolnym, spacerowym

krokiem urzędnik celny w ciemnozielonym mundurze. Spojrzał znudzonym do ostateczności

background image

wzrokiem na spieszącego w stronę przystani Balerona, przesunął wzrokiem po żeglarskim

worku i po wiśniowej wypchanej torbie.

W tym momencie Dzika Mrówka zauważył, że Baleron wyraźnie przyspieszył kroku.

- Widziałeś? - mruknął kątem ust do stojącego obok Jarka.

- Widziałem. Fakt - przytwierdził tamten.

I na raz obu przypomniał się rejs z tatą do brzegów Afryki, tajemniczy statek „Torro”,

podejrzany typ i Biuro Detektywów. Spojrzeli równocześnie jeden na drugiego i uśmiechnęli

się porozumiewawczo.

Czyżby? - przez moment przemknęła Dzikiej Mrówce przez głowę zupełnie

fantastyczna i nieprawdopodobna myśl. - Nie, to zupełnie niemożliwe - uspokoił sam siebie. -

No, ale w końcu nic nigdy nie wiadomo - gdzieś w głębi Markowej duszy odezwał się głos

przekornego chochlika.

Na przystaniowym pomoście czekała Ulka. Była znowu ubrana w czerwoną sukienkę

z białymi grochami.

- To na drogę - powiedziała dając Markowi plastikową torebkę pełną małych

lukrowanych rożków - ciasteczek. Torebka była zapięta metalową klamerką ozdobioną

stylizowaną kotwiczką. - Sama upiekłam - dorzuciła, jakby się usprawiedliwiając.

- Sama? - ucieszyła się mama, właściwie zupełnie nie wiadomo dlaczego, jak świat

bowiem światem wiadomo było, że pieczenie małych lukrowanych ciasteczek jest prawie

wyłączną domeną młodych panienek w wieku Ulki. - Podziękuj, synku - zwróciła się do

Marka.

- Dziękuję - burknął zaczerwieniony Dzika Mrówka. Przez ten czas Baleron wszedł

już na jacht, ostrożnie unosząc w górę tajemniczą torbę na wąskim trapie „Stella Polaris”.

Kiedy we czwórkę już teraz podeszli bliżej i mama naocznie stwierdziła, że „Stella

Polaris” jest jednak znacznie mniejsza od „Stefana Batorego”, a nawet od tego statku, na

którym obaj chłopcy popłynęli do Afryki, zatroskała się mocno i zaczęła się zastanawiać, czy

jednak nie dała się zbyt pochopnie przekonać mężowi co do zezwolenia na rejs.

- Ojej, synku - powiedziała zatroskanym głosem - ten twój jacht taki maleńki. Toż to

łupina od orzecha.

- Ale bardzo twardego i bardzo zdrowego orzecha - odpowiedział buńczucznie Dzika

Mrówka, Choć, prawdę mówiąc, i jemu nagle jacht wydał się niezbyt wielki, szczególnie że

za falochronem gdyńskiego basenu jachtowego, w którym stała „Stella Polaris”, widać było

morze aż po bardzo odległy horyzont. A przecież na tym horyzoncie morze się nie kończy.

Nie zdradzając się jednak, jakie myśli przychodzą mu do głowy, dokończył pouczająco: -

background image

Miciu, na niewiele większym statku Kolumb odkrył Amerykę, a Magellan opłynął świat.

- Przecież Magellan nie opłynął świata - oburzyła się na to mama, która czytała

nocami wszystkie książki przynoszone przez Marka do domu.

- Magellan nie opłynął, ale jego statek opłynął - powiedział Marek może odrobinę już

mniej pewnym głosem. - A Kolumb popłynął, i odkrył Amerykę, i wrócił.

- Fakt - przyświadczył małomówny Jego Brat.

- Mój ty kochany Kolumbie - powiedziała mama przez łzy i mocno przytuliła swego

niesfornego bliźniaka do piersi.

- Niech się mama trzyma - Marek chciał powiedzieć te słowa absolutnie takim samym

tonem, jakim mówił tata do Mici, ale w tym momencie poczuł, że coś mu zatyka gardło i że

oczy stają się dziwnie wilgotne.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

KTÓRYM KURS PROWADZI DOKŁADNIE NA NORD, NA JACHT

PRZYBYWA JESZCZE JEDEN CZŁONEK ZAŁOGI, A DZIKA

MRÓWKA WALCZY ZE ZŁOŚLIWOŚCIAMI MORZA I LOSU W

JACHTOWYM KAMBUZIE

- Kurs dokładnie Nord! - powiedział Kapitan Filip do Dzikiej Mrówki. - Pilnuj żagli i

kursu, a ja tymczasem wypełnię dziennik.

- Aye, aye, sir, kurs dokładnie NORD - głos chłopca był wyraźnie przejęty. A

powiedział „Aye, aye, sir”, bo tuż przed wyjazdem oglądał w kinie morski wojenny film

angielski. Na tym filmie marynarz przy sterze zawsze powtarzał rozkazy oficera z dodatkiem

tego właśnie „aye, aye, sir”, co Markowi wydało się bardzo „morskie” i dlatego spodobało.

Kapitan Filip roześmiał się, słysząc tę bardzo morską odpowiedź, rozejrzał się raz

jeszcze wokół i znikł w kabinie nawigacyjnej, do której wejście umieszczone było tuż za

tylnym masztem, zwanym bezanmasztem.

Dzika Mrówka został sam na pokładzie jachtu. Spojrzał w górę na napięte lekkim

wiatrem żagle. Postawiono wszystkie, a więc na przednim maszcie (czyli na grotmaszcie)

bielały: grotżagiel, trójkątny kliwer i podobny fokżagiel, zaś na tylnym maszcie bezan.

Cała masa płótna - pomyślał z dumą Dzika Mrówka - 144 metry kwadratowe żagli.

Spojrzał na kompas umieszczony na kolumience sterowej.

- Kurs dokładnie NORD - stwierdził.

Ruszył lekko szprychami niewielkiego koła sterowego. Jacht posłuszny jego dłoniom

odpadł o parę stopni w prawo. Mały ruch ręki w odwrotną stronę i jacht natychmiast wrócił na

dokładnie północny kurs.

Obie odchyłki były bardzo nieznaczne i zdaniem Dzikiej Mrówki zupełnie

niezauważalne, a jednak z zejściówki do kabiny nawigacyjnej wyjrzała głowa Kapitana, który

zapytał:

- Czy coś się stało, Marku? Dlaczego zmieniłeś kurs?

- Nie, nic kapitanie - Dzika Mrówka zmieszał się, a jednocześnie poczuł podziw dla

kapitana - ja tylko sprawdzałem ster.

- W porządku - mruknął Kapitan i jego twarz, ozdobiona świeżo zapuszczaną brodą,

zniknęła znowu w głębi kabiny nawigacyjnej.

background image

Płyniemy dokładnie na PÓŁNOC - rozmyślał Dzika Mrówka wpatrzony w kompas -

tak jak wielcy żeglarze, jak choćby nasz Bogucki, jak Nansen na „Framie”, jak tylu innych.

No, może trochę inaczej - skorygował się w myślach przypomniawszy sobie, że przecież ich

jacht miał pływać tylko po Bałtyku - ale na początek i to wystarczy.

W każdym bądź razie w tej chwili ON, Dzika Mrówka we własnej osobie, prowadzi

SAMODZIELNIE duży pełnomorski jacht. No, niezupełnie samodzielnie, bo przecież płynie

na jednej wachcie z Kapitanem Filipem i jeszcze jednym żeglarzem, który ma go za godzinę

zmienić przy sterze, a tymczasem robi porządek w forpiku. Ale stoi na najbardziej

odpowiedzialnym stanowisku. Przecież od NIEGO tyle teraz zależy!

Przed oczyma chłopca przesunął się barwny film ostatnich kilku godzin. Kiedy

wreszcie zakończyły się przygotowania do bałtyckiego rejsu i nadeszła chwila wyjścia w

morze, wszyscy, cała załoga „Stella Polaris”, byli już tak bardzo znużeni, że chcieli się jak

najprędzej znaleźć na morzu.

Odejście od nabrzeża odbyło się bardzo sprawnie, ale też i bardzo prozaicznie. Młody

oficer Wojsk Ochrony Pogranicza postawił odpowiednie pieczątki na odpowiednich

papierach, celnik podobnie i kapitan Filip rzucił pierwsze komendy.

Zrzucono cumy z pachołków, ktoś z załogi odepchnął bosakiem jacht od drewnianego

pomostu, kadłub obrócił się łagodnie w kierunku wyjścia z basenu.

- Fok staw! - rozkazał kapitan.

Biały trójkątny żagiel wspiął się po sztagu w górę, załopotał po chwili złapał wiatr,

wydął się i pociągnął jacht. Za burtą zaszemrała woda basenu, omywając łagodnie kadłub

jachtu.

Wbrew cichym nadziejom Dzikiej Mrówki nikt nie żegnał odpływających żeglarzy. W

skrytości ducha oczekiwał on jakiejś efektownej uroczystości towarzyszącej wyjściu w

morze. Jego PIERWSZEMU WYJŚCIU W PEŁNOMORSKI REJS POD ŻAGLAMI!

Niestety, rzeczywistość była całkiem inna. Mama i Ulka nawet chciały czekać na

odejście jachtu, ale kapitan Filip powiedział, że nie wiadomo kredy odpłyną i że w ogóle

szkoda maminego czasu na czekanie.

- A zresztą syn pani ma tu jeszcze dość roboty razem z nami wszystkimi - dodał - i nie

mógłby poświęcić paniom wystarczająco dużo czasu.

Na kapitańskie „paniom” mama się uśmiechnęła, a Ulka poczerwieniała jak piwonia.

Marek nie dał po sobie poznać, że wolałby, aby mama - Micia została razem z Ulką

jeszcze trochę na nabrzeżu, ale pomyślał jednak, że PRAWDZIWEMU ŻEGLARZOWI nie

przystoją takie zupełnie dziecinne ciągoty. Zatem zabrał się do roboty i spisywał się bardzo

background image

dzielnie, przygotowując jacht do wyjścia w morze.

Kapitan Filip podzielił całą załogę na trzy wachty i każdej z nich przydzielił

odpowiednie zadania. Dziesiąty członek załogi miał pełnić obowiązki kuka, czyli

pokładowego kucharza. Dyżury w kambuzie wypadały na zmianę i trwały przez cały dzień.

Ponieważ od kuchennych dyżurów zwolnieni byli kapitan i dwóch oficerów wachtowych,

przeto na pozostałych członków załogi wypadały one co siedem dni.

Zaraz za falochronem, na redzie portu, załoga sprawnie postawiła wszystkie żagle.

Jacht przechylił się lekko na burtę pod wpływem świeżego wiatru wiejącego od pełnego

morza i ruszył przed siebie, z każdą chwilą nabierając prędkości.

Rozpoczął się REJS!

„Stella Polaris” płynęła dostojnie pod wszystkimi żaglami przez wody Gdańskiej

Zatoki. Przed Gdynią i nieodległym Gdańskiem stało na kotwicy kilkanaście dużych statków,

czekających na wejście do portów. Mieniły się kolorami bander całego świata na rufach

nazwy macierzystych portów układały się w obrazy dalekich lądów, a między nimi płynęła

pod biało - czerwoną banderą „Stella Polaris”. Płynęła po swoją PRZYGODĘ z Kapitanem

Filipem i dziewięcioma członkami załogi.

Dziewięcioma?

STOP! Bo oto z pomieszczeń załogowych wychynęła brodata twarz Drugiego Oficera,

który powiedział do kapitana.

- Kapitanie, mamy BLINDĘ na pokładzie!

- BLINDĘ? - zdziwił się nie na żarty Kapitan Filip. Spojrzał na nieodległy jeszcze

port, spojrzał na ciągnące równo żagle i najwyraźniej żal mu się zrobiło konieczności

przerwania tak dobrze zaczętego rejsu, boć przecie trzeba było zawrócić, zdać ślepego

pasażera odpowiednim władzom. A ile przy tym kłopotów, ile pisania protokołów, ile

tłumaczenia się!

- A kogo tam diabeł podkusił? - zapytał wreszcie z wyraźną złością w głosie.

- A tego oto pasażera - Drugi Oficer podniósł do góry rękę, którą dotychczas chował

za plecami. W oficerskiej dłoni wisiał wyraźnie przerażony, z szeroko otwartymi oczyma i

otwartym różowym pyszczkiem... mały rudy kotek.

- KOT??? - zdziwił się Kapitan, a wraz z nim zdziwili się wszyscy, którzy byli akurat

na pokładzie jachtu i robili morski porządek czyli tak zwany „zejklar”.

Prawie wszyscy, bo jeden z młodych żeglarzy spurpurowiał nagle na twarzy i opuścił

nisko głowę, udając całkowicie pochłoniętego pasjonującą pracą przy układaniu niesfornej

linki w zgrabne „słoneczko” na mokrym pokładzie.

background image

- Czyj to kot? - zapytał po chwili Kapitan i spojrzał po obecnych. A że byli prawie

wszyscy, nietrudno więc Kapitanowi było wyłowić z załogi czerwonego na twarzy Balerona.

- To twój - raczej stwierdził niż zapytał Kapitan.

Na nic by się zdało zaprzeczenie, bo kociak wypuszczony z potężnej łapy Drugiego

Oficera podturlał się do nóg Balerona i zaczął się do niego łasić postawiwszy swój ogonek jak

rudy wykrzyknik.

Baleron z wielce niewyraźną miną skinął tylko głową. No bo faktycznie, co można

było powiedzieć w takiej sytuacji?

- Chodźmy do kabiny - zdecydował Kapitan.

Zeszli na dół. Kapitan, Drugi Oficer i Baleron z małym rudzielcem, sprawcą całego

zamieszania. Za nimi wsunął się Dzika Mrówka, który dopiero za pół godziny miał objąć

wachtę na sterze.

- No i co zrobimy z tym fantem? - Kapitan spojrzał na Balerona i na Dziką Mrówkę,

który pod wpływem kapitańskiego spojrzenia poczuł się nagle współwinnym zamelinowania

kota na statku. I w niczym nie zmieniał sytuacji fakt, że przecież chłopak nic o tym

dotychczas nie wiedział.

To ten rudzielec był w wiśniowej torbie! - olśniło nagle Dziką Mrówkę, ale to

olśnienie nie miało żadnego wpływu na napiętą sytuację w mesie.

- Co zrobimy z tym fantem? - zapytał ponownie Kapitan, tymczasem rudy fant ruszył

nieśmiało w zakamarek półki, na której ktoś rozsypał trochę cukru i nie posprzątał po sobie.

- Zawrócić do portu nie zawrócimy - odezwał się znów Kapitan - utopić nie utopimy -

tu mrugnął porozumiewawczo do Dzikiej Mrówki, ale tak, aby Baleron tego nie widział. - No

więc co nam pozostaje, chłopaki?

Baleron podniósł głowę i oczy błysnęły mu radosną nadzieją.

- Tylko jak on się nazywa, bo muszę go wciągnąć oficjalnie na listę załogi -

uśmiechnął się Kapitan Filip.

- Mruczuś - wymamrotał niezbyt wyraźnie Baleron.

- Eee - skrzywił się Kapitan - jakoś mi to brzmi za mało żeglarsko, za bardzo po

domowemu. A to ma być przecież jachtowy kot. Kot morski! Pełnomorski! Moi znajomi

nazwali swego kota Punt. Też był taki rudy, jak ten mały tutaj. To przynajmniej żeglarskie

imię.

- Może by go nazwać Salceson - wtrącił nagle Dzika Mrówka - bo taki tłuściutki i

Baleron go przyniósł na jacht.

Wszyscy się roześmieli. Nawet i Baleron, choć wcale tak bardzo mu do śmiechu nie

background image

było.

- No to niech będzie Salceson Punt - zdecydował Kapitan Filip. - Niech ma imię, i

nazwisko. Może wyrośnie z niego KOT MORSKI CAŁĄ GĘBĄ, to jest - poprawił się -

chciałem powiedzieć całym pyszczkiem.

W tym momencie świeżo ochrzczony Salceson Punt, jakby nie zdając sobie sprawy z

ważności chwili, zamachnął się małą łapką i przydusił karalucha, który niebacznie wylazł z

jakiejś szpary i skradał się do rozsypanego cukru. Salceson Punt przytrzymywał go przez

chwilę, potem puścił, a gdy karaluch zaczął uciekać, błyskawicznie przydusił go drugą łapką,

zagarnął do siebie i... schrupał w mgnieniu oka. A potem oblizał się smakowicie, jak po

najlepszym z deserów.

- No to widzę, że dla Salcesona Punta znajdzie się dużo roboty na jachcie - roześmiał

się Kapitan Filip i w ten sposób na „Stella Polaris” znalazł się dziesiąty załogant:

ŻEGLARSKI PRAKTYKANT - SALCESON PUNT jak zapisał Kapitan na liście

załogi. A potem dorysował jeszcze obrazek.

- Zamiast fotografii - wyjaśnił - dla Władz Granicznych.

Gdy jacht znalazł się na trawersie morskiej latarni na Helu wachtę przejął Kapitan

Filip, a wraz z nim Dzika Mrówka, na którego wypadała kolejna zmiana przy sterze.

I wtedy to właśnie kapitan powiedział do przejętego swoją rolą i odpowiedzialnością

chłopca:

- Kurs dokładnie NORD!

Przed dziobem jachtu rozpościerała się szeroka przestrzeń Morza Bałtyckiego.

Kapitan postanowił bowiem odejść początkowo głęboko w morze i dopiero w okolicach

szwedzkiej wyspy Gotlarid skręcić na wschód, na wody Zatoki Ryskiej.

Pierwsza noc na jachcie w bałtyckim rejsie minęła spokojnie. Pogoda była dobra,

morze spokojne, a łagodny lecz stały wiatr wydymał białe żagle i pędził „Stellę” z

umiarkowaną prędkością taką „w sam raz”, jak stwierdził Dzika Mrówka do Balerona w

czasie zmiany wacht.

W ogóle obaj chłopcy byli niezwykle podekscytowani i mocno przeżywali swój

pierwszy prawdziwy żeglarski rejs pełnomorski. Bo co innego pływanie - nawet regatowe - na

„Optymistach” czy „Kadetach”, a zupełnie co innego udział w takim rejsie, jaki się teraz

zaczynał. Co innego być pełnoprawnym członkiem załogi razem z doświadczonymi

żeglarzami, których moczyły już bryzgi z niejednego morza i którzy na niejednym jachcie

czerstwy chleb jedli. A do tego jeszcze pod takim kapitanem, jakim był Kapitan Filip -

Prezes!

background image

I obu chłopcom wydawało się - gdy tak siedzieli obok siebie na pokładzie „Stella

Polaris” i patrzyli na srebrzystą poświatę księżyca kładącą się na morzu - że nie może być nic

piękniejszego i przyjemniejszego na świecie.

- Ale fajnie! - powiedział Baleron do Dzikiej Mrówki.

- Fajnie - potwierdził Marek. - Jeszcze nigdy tak fajnie nie było.

- Chociaż przecież ty już byłeś w rejsie - odezwał się po chwili milczenia Baleron -

dla ciebie to nie nowina.

- Eee, wiesz, tamto to było zupełnie co innego. Tam byłem po prostu pasażerem jak

inni. Tam płynąłem dokąd mnie wieźli, a tutaj... tutaj to zupełnie co innego. Tutaj... no co ci

będę klarował. Sam widzisz, no nie? Kojarzysz?

- Jasne jak księżyc. Kojarzę.

Obaj chłopcy zamilkli i bez słowa spoglądali na srebrną drogę księżycowej poświaty,

prowadzącej od lekko kołyszącego się jachtu aż hen, daleko, po skraj widnokręgu, gdzie

czerń wody zlewała się z granatowym niebem ozdobionym złotymi cekinami gwiazd.

Następny dzień też zapowiadał się spokojnie. Była słoneczna, bezchmurna pogoda, a

kurs jachtu prowadził bez przerwy na północ. Z każdą godziną oddalali się od kraju, od

ojczystych brzegów, które już dawno znikły za rufą. Szli teraz nieuczęszczanym przez statki

szlakiem i dookoła nich było widać tylko morze i morze. Jak okiem sięgnąć widnokręgu nie

mąciła sylwetka żadnego innego statku, kutra czy jachtu. Wydawało się, że są zupełnie sami

wśród bezmiaru wód.

Ten błogi spokój zakłócił jednak Salceson Punt. Bowiem tak gdzieś koło południa,

gdy czas już było wstawać na obiad wachcie Drugiego Oficera, z kabiny dobiegły nagle

głośne krzyki i przekleństwa.

Na rozsłoneczniony pokład wyskoczył jak rudy ognik Punt, a za nim czerwony ze

złości Drugi Oficer.

- Utopię drania! - krzyczał rozwścieczony brodacz. - Wyrzucę za burtę świntucha!

- Co się stało? - Kapitan wyjrzał z nawigacyjnej - co się tak pieklisz na małego kotka?

- Na małego kotka - powtórzył z przekąsem Drugi - na maleńkiego koteczka... Ty byś

się też wściekł, gdyby ci nasikał do buta...

Tu Drugi Oficer potrząsnął swym lewym butem, z którego istotnie wylało się na

pokład parę kropel. Gromki śmiech buchnął na pokładzie.

- Masz i tak szczęście, że po pierwsze Salceson miał akurat cienką potrzebę -

stwierdził ze śmiechem Kapitan Filip - a po drugie, że na jacht nie zablindowała się krowa.

Drugiego aż zatkało z oburzenia.

background image

- Wtedy byś mógł w ogóle butów się nie dogrzebać - dorzucił jeden z żeglarzy,

serdeczny zresztą kolega Drugiego Oficera.

Drugi dał w końcu spokój Salcesonowi, którego Baleron schował za pazuchę, ale

wieczorem przy kolacji mruczał pod nosem niby bez żadnego związku z rudzielcem - że na

reumatyczne bóle krzyża najlepsza jest kocia skórka.

- A mnie właśnie boli krzyż - dorzucił po chwili, patrząc niby to przypadkiem na

siedzącego naprzeciw Balerona.

Wieczorem pogoda zaczęła się psuć. Pojawiły się skądeś chmurki, które - z początku

nieliczne i niegroźne - zaczęły się łączyć w skłębione szare zwały i wkrótce zasłoniły znaczną

część nieboskłonu.

Słońce - dotychczas wesołe, złote i roześmiane - zmieniło też swój kolor i wieczorem

na zachodniej stronie nieba rozpaliły się niepokojące, ostre, czerwone łuny zachodu.

Idzie wiatr - stwierdził obserwujący barometr Kapitan i kazał przejrzeć ponownie cały

takielunek. I stały i ruchomy. Sprawdził też żagle, a wolnym od wachty polecił zamocować w

kabinie i poutykać w rozmaite kąty wszystkie luźne przedmioty.

Idzie wiatr - rozmyślał Dzika Mrówka kładąc się w wąziutkiej koi po wachcie. Jacht

już ostrzej kołysał się na bałtyckiej fali, choć jeszcze nie było to męczące ani nieprzyjemne.

Chłopak obrócił się na lewy bok, twarzą do burty i naciągnął koc po samą szyję, bo pod

wieczór znacznie pochłodniało. Starał się zasnąć, ale sen nie przychodził. Za burtą tuż, tuż, w

odległości zaledwie kilku centymetrów od twarzy leżącego w żeglarskiej koi Marka,

chlupotało morze, odbijało się klaśnięciami od burty jachtu, chlapało bryzgami na pokład tuż

nad głową.

To nie to, co na statku z tatą - myślał. Tam woda była gdzieś bardzo daleko od

szerokiej koi w kabinie pasażerskiej, którą zajmowali wspólnie z bratem, tam nie byli tak

blisko morza, tam nie było słychać klaskania fal o burtę. No i tam przede wszystkim był tata,

przy którym obaj bracia - bliźniacy czuli się bezpiecznie i pewnie.

Skulonemu pod kocem Markowi, wsłuchującemu się w rosnący wciąż łomot wody o

burty, przypomniały się własne słowa powiedziane nie tak dawno do mamy: „Miciu, na

niewiele większym statku Kolumb odkrył Amerykę, a Magellan opłynął świat”. Tak

powiedział wtedy, ale teraz, w ciemnościach, pomyślał sobie, że jednak i Kolumb i Magellan

to byli naprawdę wielcy żeglarze i niezwykle odważni ludzie. Bo przecież oni nie wiedzieli w

ogóle ani dokąd płyną, ani jak długo będą w podróży, ani co ich czeka. Płynęli prawie

zupełnie w ciemno, bez map, bez sekstantów, bez radia, bez konserw w puszkach. I

rzeczywiście płynęli na bardzo małych stateczkach. Bo przecież najmniejszy statek Kolumba,

background image

karawela „Nina”, był krótszy od naszego jachtu, tyle że trochę szerszy, a wytrzymał

wszystkie trzy podróże przez Atlantyk. Załoga liczyła zaś podobno aż czterdzieści osób. Tam

to dopiero musiało być ciasno...

Tak rozmyślając Dzika Mrówka usnął w końcu kołysany coraz silniejszymi

przechyłami zapowiadającymi zbliżającą się sztormową pogodę.

Rankiem wachtowy zbudził Dziką Mrówkę wcześniej niż zazwyczaj.

- Wstawaj - usłyszał chłopak - dziś twój dyżur w kambuzie!

Rzeczywiście. Dziś wypadała kolejka jego kucharzowania. Pierwszego samodzielnego

kucharzowania w tym rejsie, pierwszego kucharzowania na jachcie i pierwszego

kucharzowania również w życiu.

Marek wyczołgał się z trudem z ciasnego pomieszczenia, w którym mieściła się jego

wąziutka koja.

Czuł się rozbity i niewyspany, w nocy budził się co chwila w momentach, gdy

gwałtowniejsze przechyły jachtu obracały go nagle z boku na bok.

Jachtem kiwało w dalszym ciągu silnie. Gdy Dzika Mrówka wysunął rozczochraną

głowę i spojrzał zaspanymi jeszcze oczami na otaczające ich morze, zobaczył białe grzebienie

fal gnanych silnym wiatrem. Szare, groźne, nieprzyjemne chmury wisiały nisko nad

wzburzoną powierzchnią wody. Wiatr przejmująco zawodził na stalowych linkach takielunku.

Wodny pył mknął raz po raz z wiatrem, było zimno, mokro, nieprzyjemnie.

- Brrr - wzdrygnął się Dzika Mrówka.

- Marku, nie przeciągaj się, tylko szykuj śniadanie. Niedługo budzimy następną

wachtę razem z kapitanem - przypomniał mu wachtowy oficer.

Prawda. Trzeba było zabrać się do roboty. Marek ochlapał twarz bryzgiem słonej

wody zza burty, co go nieco rozbudziło i wsunął się do ciasnego pomieszczenia kambuza.

Po pierwsze trzeba było uruchomić maszynkę, czyli tak zwany prymus opalany naftą.

Działała ona nawet wcale nieźle pod warunkiem, że się dobrze rozgrzała, co z kolei wcale nie

było takie proste, jak się na pozór wydawało...

Był na to jeden sposób: mianowicie trzeba było rozgrzać na początku maszynkę

denaturatem. I od tego też zaczął Dzika Mrówka. Ba, ale łatwo powiedzieć, a trudniej to

wykonać. Jachtem kiwało i rzucało na wszystkie strony i w tej sytuacji denaturat absolutnie

nie chciał trafiać tam, gdzie chciał Dzika Mrówka. Po chwili w kambuzie śmierdziało

denaturatem i na ten smród niewiele pomogło wytarcie szmatą stołu pokrytego blachą i

podłogi. Teraz po prostu śmierdziała szmata.

W końcu udało się Dzikiej Mrówce nalać odrobinę spirytusu tam gdzie trzeba, ale

background image

wtedy okazało się, że zapałki nieco zwilgotniały i kolejne próby zapalenia kończyły się

fiaskiem. Dopiero potarcie sześciu zapałek naraz, w pęczku, udało się chłopcu, ale jedna z

zapałek pękła i już płonąc odskoczyła w bok.

Oczywiście, zgodnie z zasadą złośliwości przedmiotów martwych, płonąca zapałka

upadła na nasyconą denaturatem szmatę, która buchnęła od razu błękitnawym płomieniem. W

kambuzie zrobiło się jasno, a Dzikiej Mrówce stanęły na głowie dęba wszystkie jego

rozczochrane włosy.

O RANY! - krzyknął w duchu, pamiętając mimo dramatycznej sytuacji, żeby nie

obudzić za wcześnie Kapitana i reszty załogi - pali się !

Oczyma wyobraźni ujrzał na wzburzonym morzu olbrzymią płonącą pochodnię pod

tytułem „Stella Polaris”, a ich samych skaczących prosto w zimne, nieprzyjazne fale. Rzucił

się błyskawicznie na palącą się szmatę i zaczął po niej deptać zapominając, że na nogach ma

tylko skarpetki. Kątem oka dostrzegł leżący obok swój własny pomarańczowy ręcznik z

wyhaftowanym starannie przez Micie monogramem, złapał go więc i nakrył płonącą szmatę.

Zdusił ogień na moment, chwycił szmatę przez ręcznik, otworzył błyskawicznie właz z

kambuza na pokład i wyrzucił płonącą znów żagiew na zewnątrz. Spadła za burtę z sykiem

gaszonych płomieni i dopaliła się na wodzie.

- Coś ty, zwariowałeś? - zawołał wachtowy od steru. Chcesz podpalić naszą łajbę?

- Ciii... - Marek położył oparzony palec na ustach błagalnym gestem - nie mówcie nic

kapitanowi - i znikł w czeluściach kambuza.

Dobrze, że tak się skończyło - pomyślał, ale chyba w złą godzinę. Bowiem w tej samej

chwili maszynka prychnęła, buchnęła i zaczęła potężnie kopcić, rozsiewając płatki tłustej

lepkiej sadzy po całym kambuzie.

Dzika Mrówka rozkaszlał się gwałtownie, oczy zaczęły go piec od dymu. Rzucił się

do świetlika, aby go otworzyć i wypuścić dym z kambuza. Na szczęście w ostatniej chwili

silniejsza fala chlapnęła na świetlik i Marek cofnął się. Gdyby otworzył świetlik, woda

wdarłaby się do wnętrza!

O rany, już tak późno - Dzika Mrówka spojrzał na zegarek. Od chwili gdy wszedł

zaspany do ciasnego kambuza, minęło już przeszło dwadzieścia minut, a do śniadania nic

jeszcze nie było nawet przygotowane.

Nastawił czajnik z wodą na wciąż prychający i kopcący prymus. W garnku rozrobił

zimną wodą mleko w proszku, bo Kapitan Filip uznawał rano obowiązkowo mleczną zupę.

Na dziś menu przewidywało na śniadanie owsiankę, kawę i jajecznicę na boczku.

„Do gorącego mleka nasypać płatków i gotować mieszając” - powtarzał sobie Marek

background image

w myślach przeczytany przed chwilą nieskomplikowany przepis.

Nasypał parę łyżek płatków do garnka z mlekiem.

Eee... chyba będzie za mało - skonstatował i dodał jeszcze dwie łyżki.

Teraz pokrajał cebulę i rzucił ją na patelnię z rozgrzanym uprzednio tłuszczem. Zajęty

szykowaniem jajecznicy zapomniał o zupie, która nagle wykipiała, a jednocześnie w kabinie

rozszedł się charakterystyczny zapach spalenizny.

Dzika Mrówka zostawił więc smażącą się cebulkę i zaczął gwałtownie mieszać płatki

owsiane. Zupa jednak nie chciała w żaden sposób pozbyć się przykrego zapachu, a przy tym

gęstniała coraz bardziej tak, że zawartość garnka zaczęła przypominać kaszę na gęsto. Nie

była ani trochę podobna do zupy, którą mama czasami robiła w domu na śniadanie dla taty.

To wcale nie jest takie proste - pomyślał Dzika Mrówka w popłochu, wspominając

doskonałe wytwory maminej kuchni. Nie mógł sobie natomiast przypomnieć, aby u nich w

kuchni, kiedy mama gospodarzyła, mleko kiedykolwiek się przypaliło; chyba że do gotowania

zabierał się uroczyście tata...

Widocznie MĘŻCZYZNOM zawsze się mleko przypala - skonstatował w końcu z

nikłą odrobiną pewnej satysfakcji.

W tym momencie do rzeczywistości przywołał go widok spalonych na czarne

węgielki kawałków cebuli.

Chciał je wyrzucić i pokrajać nowe, aby przyrumienić na śliczny złocisty kolor, tak

jak to bez żadnego trudu robiła zazwyczaj Micia, gdy do kambuza wsunął głowę sam Kapitan

Filip.

- No, Dziki, jak tam ze śniadaniem? - zapytał i pociągnął nosem z wyraźną

dezaprobatą.

- Aye, aye, sir - krzyknął ochoczo Marek, ale ten jego prawdziwie żeglarski okrzyk

wcale nie zabrzmiał radośnie. Już zresztą sam fakt, że Kapitan powiedział do niego „Dziki” -

tak samo jak mówił Bosman w klubie - świadczył o jego nienadzwyczajnym humorze, po

drugie pociągnięcie nosem też nie oznaczało nic dobrego dla młodego kucharza. Na domiar

złego zupa zgęstniała jeszcze bardziej, tak że łyżka stawała sztorcem w gęstej masie.

Dzika Mrówka z rozpaczą chlusnął nieco wody do zupy, co doraźnie zmniejszyło jej

gęstość, na patelnię z przypaloną cebulką rzucił kilka płatków boczku i rozbił sześć jajek, z

czego jedno wylądowało na i tak już śliskiej i brudnej podłodze kambuza.

Teraz szybko nalać owsiankę do trzech głębokich talerzy i podać na stół do mesy,

gdzie już czekała cała kolejna wachta. Szybko z powrotem do kambuza, zalać wrzątkiem trzy

kubki kawy i jeszcze szybciej zdjąć z ognia jajecznicę z pięciu już tylko jajek, bo szóste

background image

rozlało się przecież po całej podłodze kambuza i Dzika Mrówka tylko z największym trudem

utrzymywał jako tako równowagę w ciasnym, śliskim, śmierdzącym spaloną cebulą i

przypalonym mlekiem kambuzie.

- Kuk, kawy! - dobiegło go z mesy.

- Kuk, a gdzie chleb?

- Kuk, co z cukrem?

- Kuk, masło, sól pieprz!

- Dziki, co u licha stało się z tą owsianką?

Te ostatnie słowa powiedział sam Kapitan Filip; ton wypowiedzi nie wróżył nic

dobrego.

- Przypaliła mi się... - wyjąkał Dzika Mrówka cały czerwony na twarzy.

- Przypaliła? - wycedził kapitan patrząc z dezaprobatą na stojący przed nim talerz. - A

co się przypaliło, kiedy w tej zupie prawie wcale nie czuję mleka. Sama woda.

- A bo... - zaczął znowu Dzika Mrówka - a bo... a bo...

- No, skończże wreszcie - zniecierpliwił się Kapitan.

- A bo zupa była za gęsta, dolałem wody.

- A ta jajecznica?

- Co jajecznica?

- Dlaczego usmażyłeś ją na węgielkach? - tu Kapitan Filip wyciągnął na widelcu

istotnie coś małego i całkiem czarnego.

- To... to jest cebulka - odparł Dzika Mrówka i chciał coś jeszcze dodać, ale przerwał

mu wybuch chóralnego śmiechu.

Sytuację ratowała kawa (choć kapitan stwierdził z przekąsem: „dobrze, ze udało ci się

wody nie przypalić”) oraz chleb - na szczęście jeszcze świeży - masło, żółty ser i dżem

truskawkowy. Bo kapitan Filip lubił na żółty ser nałożyć trochę dżemu. Podobnie jak tata w

domu, czemu zawsze dziwiła się Micia, nie mogąc zrozumieć, jak można jeść taką właśnie

kompozycję.

- Miciu, na wszystkich statkach tak się właśnie jada - tłumaczył cierpliwie tata i z tej

wypowiedzi wynikało, że PRAWDZIWEGO MARYNARZA poznać najłatwiej i bezbłędnie

właśnie po tym, że je chleb z masłem, żółtym serem i dżemem.

Ledwo Kapitan Filip ze swoją wachtą wyszli na pokład, do mesy wtargnęli zmarznięci

i przemoczeni wachtowi, a wśród nich Baleron, który już od progu wołał o śniadanie.

A Dzikiej Mrówce akurat w tym momencie żołądek podszedł do samego gardła i na

samą myśl o jedzeniu zrobiło mu się mdło. Panujący wszechwładnie w kambuzie smród

background image

wciąż kopcącego prymusa, zapach denaturatu, przypalonego mleka i zwęglonej na amen

cebulki stworzyły swoisty koktajl zapachowy trudny do zniesienia nawet w znacznie lepszych

warunkach pogodowych, a tu tymczasem na zewnątrz sztorm wcale nie żartował.

Na szczęście w kambuzie stał kubełek na odpadki i Dzika Mrówka nie musiał

wyskakiwać na pokład przy każdym ataku morskiej choroby; ale sytuacja nie należała do

najprzyjemniejszych...

Żeby można było choć przez chwilę pooddychać świeżym powietrzem - marzył

nadaremno Marek w zaduchu kambuza. Czekająca robota nie pozwalała jednak na

odpoczynek. Ledwo bowiem udało się mu pozmywać po śniadaniu i wyszorować solidnie

zasmolone i okopcone garnki, gdy już trzeba było myśleć o obiedzie.

Na obiad miała być zupa grzybowa oraz makaron z gulaszem wołowym z puszki.

Zupa z paczki prawie by się udała, gdyby nie to, że Marek zupełnie niepotrzebnie ją posolił.

Nie przeczytał bowiem dokładnie przepisu zamieszczonego na opakowaniu. Nic też

dziwnego, że później, w czasie obiadu, Kapitan Filip zapytał z przekąsem, czemu Dziki

zaczerpnął wody na zupę prosto z morza?

Makaron za to udał się nie najgorzej, choć właśnie z makaronem Dzika Mrówka miał

najwięcej kłopotu.

No bo jak tu się zorientować, ile tego makaronu będzie potrzeba? Na dziewięciu ludzi

(Marek siebie nie liczył, bo w dalszym ciągu targały nim od czasu do czasu ataki morskiej

choroby i o jedzeniu nie mogło być ani mowy, ani nawet myśli) trzeba makaronu chyba dużo,

szczególnie, że po kilkugodzinnej wachcie na świeżym morskim powietrzu apetyt wszystkim

dopisywał znakomicie.

Rozmyślając z niejakim obrzydzeniem o apetycie kolegów Marek sypał suchy

makaron do sporego kilkulitrowego garnka z wodą. Sypał i sypał i wciąż mu się wydawało, że

będzie za mało. Dopiero wtedy, gdy nad makaronem pozostała ledwo cieniutka warstewka

wody, uznał że już dosyć.

Jak się jednak wkrótce okazało, kucharski instynkt, w który chłopak wierzył mimo

dotychczasowych niepowodzeń kulinarnych, zawiódł go tym razem zdecydowanie i

całkowicie. Otóż bowiem makaron, w miarę gotowania, ożył nagle i ani rusz nie chciał się w

tym garnku zmieścić. Rósł i rósł, było go w garnku coraz więcej i więcej. Gorzej; wraz z

przechyłami jachtu z garnka zaczęły wypełzać wciąż nowe i nowe masy białych, poplątanych

kłębów. Ożywione jakąś tajemniczą Siłą gasiły i tak prychający i kaszlący płomień prymusa i

rozpełzały się po calutkim kambuzie.

Marek zbaraniał całkowicie. Miotając się i obijając po rozkołysanym kambuzie, starał

background image

się bezskutecznie opanować szalejący biały żywioł.

Wbrew jego wysiłkom po chwili wszędzie było pełno białych śliskich nitek. A

przeklęty makaron rósł i rósł i nie było temu końca.

Jak to jest, u licha? - przelatywało przez skołataną głowę Dzikiej Mrówki,

zmęczonego trwającą wciąż chorobą morską i bezskutecznym zmaganiem się z

niesamowitym makaronem - przecież na początku było w garnku ileś tam wody i ileś tam

tego całego makaronu i nic się wtedy nie wylewało. A teraz nagle tego białego świństwa jest

tyle, że można by nim chyba z pięć takich garnków zapełnić. Cudowne rozmnożenie czy co?

Na domiar złego podczas otwierania puszki z gulaszem wołowym chłopak skaleczył

się w palec. Owinął go brudną szmatką, która po chwili zmieniła dotychczasowy brudnoszary

kolor na znacznie żywszy i zdecydowany jasnoczerwony.

Obiad jednakże został podany na czas. A że Dzika Mrówka zdawał sobie sprawę ze

swych kulinarnych niedoskonałości i niepowodzeń, postarał się choćby deserem wynagrodzić

załodze dotychczasowe swoje nietęgie kucharzowanie. Na deser zdecydował się więc podać

wspaniały - jak zwykle - keks maminego wypieku, który Micia, mimo stanowczego oporu

syna, wpakowała najpierw do tekturowego pudełka, żeby keks się nie pokruszył, a następnie

do żeglarskiego worka Dzikiej Mrówki.

I teraz ten maminy keks miał uratować jego pozycję jako jachtowego kuka. Dzika

Mrówka wyciągnął zatem ze swego worka tekturowe pudełko. Przeżył moment strachu, czy

keks jednak nie pokruszył się na drobne kawałeczki, ale okazało się, że mama przewidziała

wszystko i tak usztywniła swój wypiek, że można było chyba żeglarski worek zrzucić z

samolotu bez spadochronu na ziemię i też nic by się keksowi nie stało.

Ciasto było - jak zwykle - wspaniałe i Dzika Mrówka już z góry cieszył się efektem,

jaki nastąpi po uroczystej degustacji przez załogę takich delicji. Wziął tedy szybko pierwszy z

brzegu nóż, który znalazł się na kambuzowym stole i pokroił keks na kawałki, które następnie

ułożył elegancko na tacce i tackę postawił na stół w mesie.

Chóralne „aaaaa” z wyraźną aprobatą przywitało Markowy deser.

- Komu kawę, komu herbatę? - zapytał Dzika Mrówka z całą elegancją, na jaką było

go stać. A że miał na tę okazję przerzuconą przez lewą rękę prawie czystą białą ściereczkę,

można było - przy dużej co prawda dozie fantazji - wyobrazić sobie, że jest się w eleganckiej

kawiarni, na domiar z grzeczną obsługą.

Więc gdy postawił na stole kawę i herbatę, stanął w ciasnych drzwiczkach wiodących

do kambuza w wyczekującej pozie i czekał już tylko na oklaski.

Jakież zatem było jego zdziwienie i zaskoczenie - niemiłe zaskoczenie! - gdy

background image

zobaczył, jak Kapitan Filip, popróbowawszy maminego keksu, skrzywił się z niesmakiem. Po

chwili podniósł kawałek ciasta do nosa, starannie go obwąchał i ponownie skrzywił się.

- Kto to piekł? - zapytał Marka.

- Moja mama - odparł Dzika Mrówka, zupełnie nie rozumiejąc o co może chodzić

Kapitanowi.

- Twoooja maaaamaaa? - Kapitan dziwnie przeciągał sylaby. W tym samym

momencie Marek zobaczył, że wszyscy odkładają keks na stół. Jeden tylko Drugi Oficer

zajadał dalej ze smakiem.

- Co się stało? - zapytał wreszcie chłopak.

- Co się stało? - powtórzył Kapitan. - Ano, właściwie niby nic. Tylko, że twoja mama

ma zapewne jakiś bardzo dziwny przepis na ten keks.

- Bardzo dziwny przepis? - nie rozumiał w dalszym ciągu Marek.

- Ano - potwierdził Kapitan. - Już trochę żyję na tym świecie i niejedno ciasto

zdarzało mi się jeść, ale po raz pierwszy trafiłem na keks z... czosnkiem.

- Z CZOSNKIEM??? - wyjąkał Dzika Mrówka. Spojrzał przerażony po obecnych i

dłużej zatrzymał wzrok na Drugim Oficerze, w dalszym ciągu konsumującym keks z błogim

wyrazem zadowolenia na twarzy.

- Panie Drugi!!! - wrzasnął Dzika Mrówka. Wpadł do kambuza, porwał nóż, którym

przed chwilą pokrajał keks i przysunął go do nosa. Od noża zaleciał intensywny, drażniący

powonienie zapach czosnku.

Teraz WSZYSTKO STAŁO SIĘ JASNE! Otóż Drugi Oficer wierzył święcie w

uzdrawiające wszelkie choroby działanie czosnku i - co gorsza - wiarę tę konsekwentnie

potwierdzał, pojadając raz po raz smakowicie woniejące ząbki czosnku, które z lubością i

błogim wyrazem twarzy rozsmarowywał nożem na kawałku chleba z masłem.

I to był właśnie AKURAT TEN SAM NÓŻ!

Wyjaśnienie na nic się jednak nie zdało, bo ostatecznie cały obiad i tak zakończył się

klapą. Okazało się bowiem jeszcze na domiar, że walcząc z rosnącym makaronem Dzika

Mrówka całkowicie ZAPOMNIAŁ GO POSOLIĆ.

Mocno nadszarpniętej reputacji nie uratowała względnie udana kolacja, złożona z

kubka herbaty, chleba i puszki sardynek na głowę. Puszkę na wszelki wypadek Dzika

Mrówka dał każdemu nie otwartą, choć z załączonym kluczykiem.

I gdy późnym wieczorem - po przygotowaniu dla nocnej wachty tak zwanej „nocnej

porcji” czyli „podkurka”, na który składało się jajko na twardo i herbata z termosu - Dzika

Mrówka uporał się wreszcie z kambuzowym brudnym i zasmolonym królestwem i siadł, żeby

background image

odetchnąć, w kokpicie koło sternika poczuł się:

zmęczony jak PIES,

poobijany jak dorodna ULĘGAŁKA,

głodny jak WILK, bo przez cały ten dzień nie tknął nawet najmniejszej okruszyny

jedzenia,

wreszcie śpiący jak BORSUK wczesną zimą.

I doszedł do wniosku, że gotowanie wcale nie jest takie proste, jakby to mogło się

wydawać obserwując krzątającą się całymi dniami po kuchni Micię, która mimo to miała

jeszcze czas na to i na owo. A nawet wydawała się być zupełnie zadowolona ze swego losu!

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W KTÓRYM „STELLA POLARIS” ODWIEDZA WRAZ Z ZAŁOGĄ

PORT NAD DAUGAWĄ I MIASTO ZBUDOWANE CAŁKOWICIE NA

PALACH

Na drugi dzień pod wieczór, po zmianie kursu i uporczywym halsowaniu pod

malejący na szczęście wiatr, „Stella Polaris” weszła poprzez cieśninę między stałym lądem i

wyspą o obco brzmiącej nazwie Saaremaa - na całkiem już prawie spokojne wody Zatoki

Ryskiej. Nocą przepłynęli przez zatokę i wachtowi musieli bacznie rozglądać się wokół,

ponieważ jacht płynął teraz bardzo uczęszczanym szlakiem i raz po raz mijały ich idące w

różnych kierunkach statki.

Wczesnym rankiem przed dziobem ukazały się płaskie brzegi łotewskie i wkrótce

trzeba było uruchomić silnik i zrzucić żagle, bo wpłynęli na szeroki co prawda, ale o silnym

prądzie nurt rzeki Daugawy czyli Dźwiny. Jeszcze kilka kilometrów w górę rzeki, nad którą

rozłożył się ruchliwy i pełen życia port handlowy i oczom naszych żeglarzy ukazała się

panorama starego miasta. Nad kryte czerwoną dachówką dachy domów wystrzelały wysoko

w niebo iglice wież starych kościołów, nad którymi górowały pokryte zielonkawą blachą

wieże katedry i najwyższa w mieście wielokondygnacyjna dzwonnica kościoła św. Piotra.

Bliżej rzucał się w oczy masywny czworobok zamku z narożnymi basztami i

wieżycami, a dalej, za domami starego miasta, rosły w górę kształty nowoczesnych

wieżowców.

Postój w tym starym porcie, założonym w 1201 roku (data widnieje na herbie

miejskim, na którym widoczny jest fragment warownych murów nad błękitnym polem

obrazującym Dźwinę oraz dwa skrzyżowane złote klucze i takaż gwiazda) trwał niestety

bardzo krótko. Tyle tylko, że Dzika Mrówka, Baleron i inni członkowie załogi, którzy po raz

pierwszy znaleźli się w łotewskiej stolicy, zdążyli parę razy przejść przez ciasne, urokliwe

uliczki starego miasta o nazwach świadczących o ich przeszłości, takich na przykład jak

Kaleju czyli Kowalska, Mucenijeku czyli Bednarska, Andeju czyli Tkacka czy Mijesnijeku

czyli Rzeźnicza.

Wędrując tak uliczkami starej Rygi, chłopcy natknęli się na ulicy Vesturas na

niewielki dom. Umieszczona na nim tablica głosiła, że właśnie w tym budyneczku szwedzki

król Karol XI założył w 1675 roku szkołę urzędniczą, a car rosyjski, Piotr I, w kilkanaście lat

po zdobyciu miasta ufundował pierwszą szkołę morską i że działo się to w roku

background image

MDCCXXXIII czyli w roku 1733.

- Wcześnie - stwierdził Baleron.

- Faktycznie. Dość dawno - przytaknął Dzika Mrówka. - A my w Polsce parę lat temu

obchodziliśmy pięćdziesiątą rocznicę Szkoły Morskiej.

- To też dawno - powiedział Baleron. - Mojego taty jeszcze wtedy nie było na świecie.

- Niby racja. Ale to prawie dwieście pięćdziesiąt lat, a nie pięćdziesiąt czy

sześćdziesiąt.

- Dobre i to - stwierdził pojednawczo Baleron. - Ktoś tam kiedyś w dawnej Polsce

powiedział, że może Polak nie wiedzieć co morze, gdy pilnie orze.

- Ano, pani od polskiego nam mówiła. Ale chyba ten ktoś nie miał racji.

- Chyba nie miał, bo morze to morze.

I tym niezbyt oryginalnym stwierdzeniem obaj chłopcy zakończyli dyskusję na temat

morskiej przeszłości i dalej zwiedzali piękne i pełne zieleni miasto.

Trochę czasu spędzili obaj w dużym sklepie z rozmaitymi pamiątkami o nazwie

„Sakta”. Kupili tam małe laleczki w malowniczych, biało - czerwonych, łotewskich strojach

ludowych.

- Po co ci taka laleczka? - zapytał Dzika Mrówka kolegę, gdy zmęczeni i pełni wrażeń

wracali na jacht.

- Laleczka? Dla siostry - odpowiedział Baleron, który rzeczywiście miał o parę lat

młodszą od siebie siostrzyczkę. Bardzo ją kochał i zawsze się nią opiekował. - A tobie lalka

po co?

- Też dla siostry - burknął Dzika Mrówka i zaczerwienił się nagle bez żadnego

powodu.

- Dla siostry? - zdziwił się Baleron. - Przecież ty masz brata. I do tego bliźniaka.

- No to co? - obruszył się ni stąd, ni zowąd Dzika Mrówka. - Jak się ma brata -

bliźniaka, to już nie można mieć siostry?

- Mieć to można, ale ty nie masz - nastawał Baleron. - A może to nie dla siostry? -

spojrzał podejrzliwie na jeszcze bardziej czerwonego kolegi; żeglarza.

- Może nie dla siostry - burknął Dzika Mrówka. - A w ogóle guzik cię to obchodzi...

- O, wa, coś taki obraźliwy? - skrzywił się Baleron. - Uderz w stół, a nożyce same się

odezwą. Pewno kupiłeś to dla jakiejś dziewczyny?

Dzika Mrówka nic nie odpowiedział. Zresztą być może w ogóle nie słyszał pytania

Balerona, bo właśnie w tej chwili przypomniała mu się drobna dziewczynka o dwóch

grubych, jasnych warkoczach, które zawsze nosiła przerzucone do przodu. I przypomniała mu

background image

się czerwona sukienka w duże, białe grochy i maskotka, i kwiatek, który zasuszył na jachcie,

jednym słowem: Ulka...

Przez chwilę szli w milczeniu, gdy nagle Baleron palnął się w czoło.

- O rany - zawołał - byłbym zapomniał! - Wyciągnął z wiśniowej torby, tej samej, w

której przyniósł na jacht Salcesona Punta, duży worek z czarnej folii. - Gdzie tu może być

piasek?

- Piasek? - zdziwił się Dzika Mrówka. - A po co ci piasek?

- Mnie to niepotrzebny, ale Puntowi. Bo Drugi naprawdę może obedrzeć go ze skóry. I

trzeba kota nauczyć siusiać do piasku, bo inaczej będzie draka.

Istotnie. Mimo że Drugi wieszał teraz buty pod pokładem, Punt z uporem godnym

lepszej sprawy wdrapał się raz do góry, wlazł do wiszącego buta i w tej niezwykle

niewygodnej pozycji dopełnił znowu fizjologicznej potrzeby. Na całe szczęście Baleron

zajrzał do kabiny akurat w tym momencie, kiedy Punt wyłaził ze swej wiszącej ubikacji i

wylał zawartość buta Drugiego Oficera, który słodko spał po wachcie. Inaczej ruda skórka

Punta nie wiadomo gdzie by się znalazła...

Chłopcy nabrali piasku do worka nad brzegiem Dźwiny. Później, gdy dźwigali

wspólnie ciężką wiśniową torbę, zainteresował się nimi drzemiący na słońcu celnik i kazał

otworzyć torbę. Jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył, że w torbie jest... piasek. Kazał im

nawet wysypać go, wiedząc z wieloletniego doświadczenia, że przemytnicy mają czasem

oryginalne pomysły. Kiedy okazało się, że w czarnym worku z folii jest rzeczywiście tylko

piasek, celnik przepuścił ich, ale jeszcze przez długi czas patrzył za młodymi żeglarzami i

kiwał głową w zadziwieniu.

Postój w Rydze był, jako się rzekło, krótki. Zbyt krótki - jak ocenili obaj chłopcy i

większość załogi; czas jednak naglił.

- W Petersburgu mamy przewidziany nieco dłuższy postój - powiedział Kapitan Filip,

gdy opuszczali zieloną od parków i ogrodów i czerwoną od dachów starego miasta, pełną

kwiatów Rygę.

Przeszli wąskimi cieśninami nad Zatokę Fińską i przy pomyślnym wietrze skręcili na

wschód, prosto w głąb zatoki, gdzie czekał na nich następny port. Petersburg.

- Miasto Petersburg zbudowane zostało na terytorium odebranym Szwedom w 1703

roku, na początku tak zwanej wojny północnej. Car Piotr I postanowił tu, na grzęzawiskach u

ujścia Newy, zbudować twierdzę, port i miasto. Już w kilka lat później, w 1712 roku, został

Petersburg, stolicą Rosji - głos doskonale władającej językiem polskim przewodniczki

dochodził z głośników zradiofonizowanego autokaru turystycznego, którym Dzika Mrówka i

background image

jego koledzy z załogi „Stella Polaris” wybrali się na zwiedzanie miasta nad Newą. Ponieważ

było ich tylko dziewięciu (jeden wachtowy został do pilnowania jachtu i Salcesona Punta),

grupkę polskich żeglarzy dołączono do wycieczki polskich inżynierów architektów.

Autokar ruszył spod głównej siedziby „Inturistu”, z placu, nad którym górował

potężny masyw soboru św. Izaaka, zwieńczony kopułą widoczną ze wszystkich niemal miejsc

w Petersburgu. Minęli gmach Admiralicji ze szpiczastą, złotą, błyszczącą w słońcu iglicą

wieży, objechali wokoło wysoką kolumnę cara Aleksandra, ustawioną na pamiątkę

zwycięstwa nad Napoleonem na placu przed wspaniałym pałacem Ermitaż, a następnie przez

Most Pałacowy dostali się na drugą stronę szerokiej szarej rzeki Newy. Tu zatrzymali się na

moment u stóp granitowych kolumn ozdobionych dziobami starożytnych okrętów i dalej,

wokół twierdzy pietropawłowskiej, dotarli do słynnego krążownika „Aurora”, który zwiedzili

wraz z całą wycieczką. Potem zajechali jeszcze do Instytutu Smolnego, przejechali długi,

wielokilometrowy Newski Prospekt - główną i reprezentacyjną ulicę miasta, składali kwiaty

we wspaniałym mauzoleum - pomniku, poświęconym bohaterskim obrońcom Petersburga w

czasie słynnej blokady.

Tyle wrażeń naraz wtłoczyło się do głowy Dzikiej Mrówki, że czuł w niej zamęt i

chaos. A kiedy jeszcze pani przewodniczka powiedziała, że Petersburg liczy przeszło 4

miliony mieszkańców i zbudowany jest na 101 wyspach u ujścia Newy, że ma tyle to a tyle

mostów, Dzika Mrówka poddał się zupełnie.

- Toż tu gdyby na każdą wyspę poświęcić dwie godziny, trzeba by cały miesiąc

siedzieć i nic nie robić, tylko zwiedzać.

Na koniec objazdu miasta grupa inżynierów - architektów, a wraz z nimi i nasi

żeglarze, weszli do olbrzymiego, przestronnego wnętrza soboru św. Izaaka.

- O rany! - powiedział Dzika Mrówka z podziwem do Balerona.

- O RANY! - powtórzył jak echo Baleron.

Bo było się też czemu dziwować. Olbrzymia kopuła wypiętrzała się nad przestronnym

wnętrzem, cała pokryta wspaniałymi mozaikami. Ze szczytu kopuły zwieszała się w dół kopia

wahadła Foucaulta, przy pomocy której można było w dość prosty i przekonywający sposób

dowieść, że ziemia JEDNAK się kręci.

Inżynierów - architektów z wycieczki zainteresowały techniczne szczegóły budowy

olbrzymiego soboru.

- Fundamentem tej wspaniałej budowli - objaśniała przewodniczka - jest dwadzieścia

cztery tysiące drewnianych pali o długości 6,5 metra, wbitych w niezbyt mocny w tym

miejscu grunt. Na to nawieziono dziesiątki, a może i setki tysięcy granitowych płyt i ułożono

background image

je na wysokość aż 7,5 metra. I dopiero na tej granitowo - drewnianej podstawie zbudowano

sobór. Zresztą - dodała - na podobnych palach stoją tu prawie wszystkie pałace i większe

budowle.

- Na palach? CAŁE MIASTO NA PALACH? - zdziwił się Dzika Mrówka, ale nic nie

powiedział.

- Każda z tych granitowych kolumn, które państwo widzieli na zewnątrz soboru, waży

aż 114 ton. Wszystkie były wyciosane i obrobione ręcznie przez tysiące kamieniarzy i

dowiezione do ówczesnego Petersburga morzem i Newą z Finlandii. Ustawiano je ręcznie za

pomocą prostych maszyn, zwanych kabestanami.

- To taka maszyna jak u nas na jachcie do podnoszenia kotwicy - wyrwał się nagle

Dzika Mrówka, któremu zaimponowały te liczby i te techniczne osiągnięcia dokonane, bądź

co bądź, już dosyć dawno.

Pani przewodniczka przerwała na chwilę swoje wyjaśnienia i spojrzała na Dziką

Mrówkę, a gdy ten nic więcej nie powiedział, tylko zaczerwienił się, kontynuowała.

- Te rzeźbione drzwi dębowe, które państwo widzą, ważą po 10 ton każde...

I tak dalej... i tak dalej...

O solidności budowy przekonali się chłopcy naocznie, gdy wyszli i zobaczyli na

jednej z granitowych kolumn drobne, w porównaniu z ogromem budowli, odpryski. Był to

ślad ciężkiego pocisku niemieckiej artylerii z czasów wojny, a wyglądał jak niewielkie

zadraśnięcie na gładkiej powierzchni kolumny wypolerowanej ręcznie przed wielu laty.

Pani przewodniczka, widząc zainteresowanie chłopców, dodała:

- Kolumny nie są niczym mocowane do fundamentu. Po prostu są tak dokładnie

obrobione w swojej podstawie, że stoją własnym ciężarem.

- Wtedy to budowali! - westchnął nagle Baleron. - A u nas na osiedlu to całą rękę

można włożyć między płyty naszego domu.

Wszyscy się zaśmiali, ale inżynierowie - architekci śmiali się może trochę mniej

szczerze niż żeglarze ze „Stella Polaris” i pani przewodniczka.

Następnego dnia było zwiedzanie muzeum w Ermitażu ze słynną Złotą Komnatą, w

której zebrano całe kilogramy złotych ozdób i wyrobów. A kiedy poszli do galerii obrazów

malarstwa rosyjskiego, a kiedy jeszcze pojechali do dawnych carskich posiadłości, jak

Puszkino, Pietrodworec i Pawłowsk Dzika Mrówka i Baleron postanowili, że muszą wrócić

do tego miasta nad Newą, żeby je lepiej poznać i żeby obejrzeć jeszcze tyle rzeczy, na

których zobaczenie nie starczyło ani czasu, ani sił.

- Nie martwcie się, chłopaki - powiedział im ze śmiechem łamanym rosyjsko -

background image

polskim językiem bosman w jachtowej przystani, gdy dowiedział Mię o ich problemach. - Ja

mieszkam w Petersburgu od urodzenia i jeszcze nie udało mi się w całości go poznać. A za

rok stuknie mi sześćdziesiątka.

- Faktycznie, dużo tu do oglądania - stwierdził filozoficznie Dzika Mrówka.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

CAŁY WYPEŁNIONY BAŁTYCKIM SZTORMEM, PODCZAS

KTÓREGO OKAZUJE SIĘ, ŻE CUDZY STRACH PODNOSI WŁASNĄ

ODWAGĘ

Gdzieś tak w połowie drogi między trawersem Tallinu a Sztokholmem złapał ich

gwałtowny, tężejący z godziny na godzinę sztorm. Początkowo nic na pozór nie zapowiadało

nagłego załamania pogody. Słońce świeciło zupełnie normalnie, jak przystało na tę porę roku,

lekki wiatr napinał białe płótniska żagli, a „Stella Polaris” przechylona z gracją na prawą

burtę rozcinała swym dziobem niewielką falę. Jedynie barometr i Salceson Punt zachowywali

się niecodziennie. Temu pierwszemu zaczęła wskazówka przesuwać się coraz bardziej w

strefę niżu, ten drugi począł się niespokojnie wiercić po pokładzie, stracił zupełnie

zainteresowanie karaluchami, na które dotąd wytrwale polował ku zadowoleniu całej załogi, a

nawet przestały go pociągać buty Drugiego Oficera, do których zazwyczaj czuł nieprzeparty

pociąg mimo ustronnego pudełka wypełnionego piaskiem. Na koniec zaczął szukać jakiejś

kryjówki, próbował się wcisnąć to pod zwinięte żagle, to pod koc Baleronowej koi, to

wreszcie między zwój zapasowych linek.

- Idzie sztorm - zawyrokował Kapitan Filip i kazał wszystko mocować Wyciągnięto

zapasowe sztormowe żagle o znacznie mniejszej powierzchni, z grubszego płótna i mocniej

szyte.

- Najeść się chłopaki dobrze przed wieczorem - polecił Kapitan załodze - i wyspać się

na zapas, bo w nocy chyba nie będzie na to czasu.

Rozglądał się wokół uważnie, jakby chciał z koloru pustej wody i równie pustego

nieba wyczytać prognozę na najbliższą przyszłość.

Otrzymał równocześnie trzy wodne prysznice: uderzyła go podbita kadłubem fala,

zmoczył słony prysznic niesionych wichrem bryzgów i uderzyły boleśnie strugi zanikającego

deszczu.

Krótka stroma fala rosła z minuty na minutę.

Taka właśnie fala jest typowa dla bałtyckich sztormów - Marek przypomniał sobie

nagle jakiś wykład z żeglarskiego kursu. Wtedy wyglądało to jednak znacznie mniej groźnie,

a kolorowe slajdy i film specjalnie nakręcony dla celów szkoleniowych nie oddały całej grozy

sytuacji. Tam, na sali wykładowej, było sucho i zacisznie, usypiająco terkotał aparat

projekcyjny i monotonnie brzmiał głos wykładowcy, a tu jest mokro, zimno, jachtem rzuca i

background image

szarpie, a wokoło jest szaro, groźnie i nieprzyjemnie.

Na domiar złego zbliżał się wieczór. I mimo że płynęli na wysokości Petersburga czy

Helsinek, gdzie o tej porze roku jasno jest przez większą część dnia, a noc trwa bardzo

króciutko, robiło się coraz ciemniej, coraz hardziej szaro i ponuro.

- W dzień w czasie sztormu na morzu jest niewesoło, ale w nocy chyba jeszcze gorzej

- zwierzył się Dzika Mrówka Baleronowi w pewnym momencie, gdy obaj siedzieli skuleni i

zmoknięci obok siebie.

- Uhumm - mruknął Baleron, równie jak Dzika Mrówka blady i osowiały.

Obu gnębiły niezbyt wesołe myśli. Pływanie pod białymi żaglami jakby zszarzało i

straciło w sztormowym wietrze część swego uroku. A Dzika Mrówka znowu przekonał się -

tym razem bardzo namacalnie i dosłownie na własnej raz po raz moczonej dokumentnie

skórze - że pływanie pływaniu nierówne.

Co innego - myślał, bo w tej chwili nic nie mieli na całym jachcie do roboty prócz

myślenia - pływać na dużym statku handlowym, z pokładu którego patrzy się na morze W

DÓŁ, a zupełnie co innego na jachcie, z którego na morze patrzy się DO GÓRY. Tak, właśnie

do góry - w tym momencie Dzika Mrówka dojrzał przez szkło maleńkiego iluminatora

wysoką ścianę wodną, ozdobioną na szczycie białą grzywą piany jak siwą brodą. Siwa broda

wisiała gdzieś ponad pokładem jachtu, jakże teraz maleńkiego nagle, słabego i kruchego

wobec ogromu i potęgi morza.

Nieco później cała załoga - poza sternikiem i wachtowym oficerem - siedziała skulona

w mesie i popijała wieczorną herbatę, którą jakimś cudem udało się zagotować aktualnemu

kucharzowi. Niemrawo gryźli suchary „wzmocnione” kawałkami podwędzonej kiełbasy,

kiedy wszystkich poderwał głośny okrzyk sternika: „Fok poszedł, kapitanie!”

Kapitan Filip poderwał się od stołu, przełknął ostatni łyk herbaty parząc sobie przy

okazji gardło, dopiął mokrą sztormankę i wysunął się na zmywany raz po raz falą pokład

jachtu.

Wysadziwszy głowę na szalejący wiatr i osłaniając twarz przed słoną i słodką wodą,

spojrzał w kierunku dziobu.

- Podwachta na pokład! - rozkazał.

Dzika Mrówka i kolega z tej samej wachty imieniem Staszek poderwali się

natychmiast. Wciągnęli sztormanki i zapięli szerokie pasy. Wyleźli obaj na pokład.

- Ty, Marku, zamocuj się do linki asekuracyjnej, wciągnij na siebie kapok i chodź ze

mną na dziób, a ty, Staszku, wyciągnij z magazynku zapasowy fok sztormowy i przynieś go

na dziób. Będziemy zmieniać żagiel.

background image

Dzika Mrówka spojrzał w stronę dziobu, który raz po raz znikał w masach wody i

białej piany, by po dobrej chwili wynurzyć się wysoko w górze. Tam właśnie, w tej wodnej

kipieli, szamotał się bezładnie trójkątny żagiel z wydartym jednym rogiem, do którego

mocowane były linki, tak zwane halsy. Małe drzewce, czyli bom, zwolniony teraz z

mocujących go zazwyczaj lin, latał jak oszalały z jednej burty na drugą, płótno szamoczącego

się na wichurze żagla strzelało raz po raz z głośnym hukiem. Właśnie tam trzeba było za

chwilę pójść...

- Idziemy - powiedział Kapitan, sprawdziwszy zamocowanie do pasa sztormowej linki

ratowniczej. Gdyby bowiem wypaść tak za burtę przy tej pogodzie i tak słabej widoczności...

to nawet z pasem ratunkowym na sobie szanse na ratunek byłyby bliskie zeru. Brr... aż strach

pomyśleć.

Dzika Mrówka posuwał się ostrożnie za Kapitanem, przez cały czas kurczowo

trzymając się obiema rękoma to masztu, to lin stałego takielunku.

Co to będzie, kiedy trzeba będzie się puścić choćby jedną ręką, kiedy trzeba będzie

ujarzmić szamoczący się żagiel?

Wreszcie dotarli obaj do dziobu, gdzie miotał się uszkodzony fok. Dzika Mrówka

jedną ręką uchwycił się kurczowo liny biegnącej wzdłuż masztu, a drugą usiłował złapać

uszkodzony żagiel. Niestety, mokre, sztywne, szamotane wichrem płótno wyrywało się ze

zmarzniętych, zgrabiałych palców. Jednocześnie trzeba było uważać na przewalający się z

burty na burtę bom, który jakby tylko czekał na to, aby strącić Kapitana Filipa lub Dziką

Mrówkę, a najpewniej ich obu, za burtę, prosto w rozszalałe morze.

Wiatr wył tak przeraźliwie, że Marek nie słyszał żadnego słowa, choć widział, że

Kapitan Filip coś woła do niego. Kapitan przekazał więc rozkaz zdecydowanym gestem;

Dzika Mrówka zrozumiał wtedy, że ma uklęknąć na pokładzie, zaprzeć się jakoś między

barierkami i włazem do pomieszczenia na dziobie, teraz zresztą zamkniętego na głucho, i

starać się przydusić swoim ciałem, rękoma, zresztą czym tam chce, mokre, ciężkie,

trzepocące płótno żagla.

- UDAŁO SIĘ!!! - ryknął w pewnym momencie Dzika Mrówka; przez huk sztormu

ledwo dosłyszał własny głos. W tym samym momencie dziób jachtu zarył w nadbiegającą

falę.

Kapitan Filip, Dzika Mrówka i z takim trudem dopiero częściowo ujarzmiony żagiel

znaleźli się nagle pod wodą. Nie żeby ich oblało czy spryskali i, po prostu fala przykryła ich

całkowicie.

Dzika Mrówka zakrztusił się gorzkosłoną wodą i odruchowo, leżąc na podartym

background image

żaglu, złapał się kurczowo wystającego tuż obok kabestanu kotwicznego. Poczuł jak zimna

woda spływa mu za kołnierz, jak mokry sweter i koszula oblepiają mu całe ciało. Poczuł też

na sobie przytłaczający go ciężar. To zwalił się na niego wcale nielekki Kapitan Filip.

Gdy dziób „Stelli” wynurzył się spod fali i gdy woda gwałtownymi kaskadami

spłynęła za burtę, Dzika Mrówka posłyszał głos Kapitana Filipa, który krzyczał mu wprost do

ucha:

- NIC CI SIĘ NIE STAŁO?!

- NIC! - odwrzasnął co sił w na wpół utopionych płucach Dzika Mrówka - tylko chyba

cały Bałtyk wlał mi się pod sztormankę.

Podnieśli się obaj i pociągnęli rozdarty fok w stronę rufy, zwalili go do kokpitu, a

stamtąd reszta załogi wciągnęła go do kabiny.

Mokre płótnisko zdewastowało natychmiast jako tako dotychczas przytulne wnętrze.

Na pokładzie utworzyła się kałuża z wody cieknącej z żagla i poczęła rozgłośnie chlupotać

przewalając się od burty do burty.

Kapitan Filip z drugim członkiem ich wachty wyruszył raz jeszcze na dziób i tam,

nurzając się raz po raz w wodzie, postawili nowy żagiel, który od razu naprężył się,

zesztywniał na wietrze jak blacha i wyprowadził „Stella Polaris” na korzystniejszy kurs.

Dzika Mrówka ściągnął z siebie mokrą sztormankę, mokry sweter, koszulę i inne

części garderoby. Wytarł do sucha zziębnięte, zsiniałe ciało i wciągnął suchą bieliznę i

względnie suchy sweter. W worku żeglarskim bowiem przewidująca mama schowała - mimo

protestów Marka - dwa swetry „na wszelki wypadek”. Ten „wszelki wypadek” akurat nastał i

w duchu chłopak błogosławił przesadną - jak poprzednio sądził - przezorność Mici.

- No, Marku, przeżyłeś pierwszą poważniejszą żeglarską przygodę, I jak się czujesz? -

zapytał dokumentnie przemoczony Kapitan Filip, gdy wreszcie i on zszedł do kabiny.

- Tak mnie... mniej... mniej więcej - odparł Marek szczękając zębami z zimna.

- Mniej więcej? - zdziwił się Kapitan Filip.

- Mnie... mniej jak czło... człowiek, a wie... więcej jak ryba - wyszczekał Marek,

którego rozgrzał dopiero drugi kubek wrzącej herbaty.

Ugotowanie jaj w tych warunkach świadczyło bardzo dobrze o kucharskim kunszcie

dzisiejszego kuka, ba, o jego cyrkowej nieomal zręczności.

Tymczasem nadeszła noc. Mimo letniej pory i geograficznej szerokości, na jakiej się

obecnie znajdowali, ciężkie chmury spowodowały, że nad sztormowym morzem wcześnie

zapadła ciemność.

Gdy nadeszła pora Markowej wachty, wstał z wilgotnej, przemoczonej do cna koi, na

background image

której udawał, że odpoczywa i udawał, że śpi, a w istocie nie mógł nawet oka zmrużyć. Leżał

skulony, zmarznięty i... ciężko przestraszony. Tak, nie ma co ukrywać, Dzika Mrówka po

prostu się bał! I na nic mu się zdało powtarzanie samemu sobie w kółko, że przecież jest

ŻEGLARZEM, PEŁNOMORSKIM ŻEGLARZEM, a żeglarze wcale nie powinni się bać, bo

gdyby się bali, to przecież nie mogliby w ogóle pływać. I gdy tak kulił się na swej wąziutkiej

koi, ogarniał go coraz większy strach. Przypominały mu się natrętnie wszystkie zasłyszane

opowieści o rozmaitych morskich katastrofach jachtów i statków. Przypominało mu się, co

słyszał od starszych kolegów - żeglarzy o jachtach w sztormach na morzach i oceanach. O

wywrotkach Baranowskiego w czasie jego samotnego rejsu wokół świata, o wywrotkach

Boguckiego na „Gedanu”, o złamanych masztach i o zaginionych jachtach, o wyrzucanych na

skaliste brzegi kołach ratunkowych czy pustych pasach. Bujna wyobraźnia Dzikiej Mrówki

podpowiadała mu coraz groźniejsze obrazy, a wraz z nimi ogarniał go coraz większy

STRACH.

I nagle poczuł, że bardzo, ale to BARDZO chciałby się znaleźć w swoim łóżku, w

niewielkim mieszkaniu przy spokojnej ulicy w Oliwie. I żeby na drugim łóżku w tym samym

pokoju spał Jego Brat, a w drugim pokoju lub w kuchni żeby była Micia.

Tymczasem jednak bardzo daleko było do Mici i do przytulnego mieszkanka w

Oliwie. Wokoło grzmiało nieprzyjazne, groźne, wrogie morze i właśnie trzeba było opuścić

koję i wyjść na zewnątrz, na wiatr, na deszcz i na smagające twarz bryzgi słonej wody. Trzeba

było tak sterować, aby odpierać zdradliwe uderzenia fal, aby utrzymać jacht na właściwym

kursie.

Na pokładzie było znacznie gorzej niż w wilgotnym, ale bądź co bądź odizolowanym

od morza wnętrzu kabiny. W groźnej ciemności huczało morze, wdzierając się raz po raz na

niewielki pokład „Stella Polaris”.

- Jak tam, Marku - powitał chłopca Kapitan Filip, który od chwili zerwania się

sztormu prawie bez przerwy tkwił na pokładzie.

- Nie za bardzo - przyznał się Dzika Mrówka.

- A co? - Kapitan spojrzał badawczo na ledwie bielejącą w mroku twarz Marka - masz

stracha?

Dzika Mrówka zawahał się przez moment, ale ostatecznie wymruczał, że istotnie,

trudno zaprzeczyć...

- No, no, nie masz co się tak załamywać. To żaden wstyd, że się boisz. Każdemu

wolno się bać. Tak, tak - powiedział Kapitan - i nikomu to nie ubliża. Bo być odważnym, to

znaczy bać się i ten swój strach pokonywać. A jeżeli ktoś ci powie, że się nie boi i nigdy nie

background image

bał, to, chłopie, są tylko trzy możliwości: albo ten ktoś nigdy niczego jeszcze w życiu nie

przeżył, albo zupełnie brak mu wyobraźni, albo po prostu najzwyczajniej kłamie.

Kapitan umilkł i zapadła cisza. Słychać było tylko wycie wiatru i szum fal.

- No i jak teraz? - Kapitan ponownie zapytał Marka po chwili.

- Może troszeczkę lepiej - Dzika Mrówka uśmiechnął się bardzo blado - choć boję się

dalej.

- To ci wolno - roześmiał się Kapitan Filip. - Więc stawaj teraz na sterze i pilnie

uważaj, żebyśmy jak najmniej wody brali na pokład. W tej chwili już lepiej i łatwiej sterować,

bo wiatr się ustalił, a i fala jakby równiejsza. Nie tłucze już nami tak, jak przed wieczorem.

Dzika Mrówka machinalnie przytaknął Kapitanowi, ale w głębi ducha wcale nie był

tak bardzo przekonany o słuszności jego ostatnich słów. Według jego osobistej oceny wiatr

był teraz jeszcze silniejszy, fale większe, a w ogóle było znacznie gorzej niż przed

wieczorem. Nic jednak nie powiedział i w milczeniu przejął koło sterowe od poprzednika.

Całą swą uwagę zwrócił teraz na sterowanie. Po kilku uderzeniach fali udało mu się

złapać rytm, wczuć się w reakcję kadłuba na uderzenia i udało mu się parę razy tak ustawić

jacht, że te uderzenia istotnie stały się słabsze.

- W porządku, Marku. Wcale nieźle - posłyszał kapitański głos za sobą. - Będę na

razie stał przy tobie. Będziemy we dwóch. O. K?

- Aye, aye, sir - Dzika Mrówka chciał nadać swemu głosowi niefrasobliwy ton, ale nie

bardzo mu się to udało, bo jego bujna wyobraźnia znowu spłatała mu figla; wydało mu się

nagle, że przy sterze nie stoją teraz we dwóch, a w trzech: Kapitan, on - czyli Dzika Mrówka -

i jako trzeci jego własny STRACH.

Gdy oczy chłopaka przyzwyczaiły się już do otaczających wokół ciemności, odważył

się zajrzeć w głąb czerni, czającej się za burtą. Nic tam jednak nie zauważył, jeżeli nie liczyć

szarzejących nieco jaśniejszych od czerni wody i powietrza, grzyw niesionych na

wierzchołkach fal i piany rozbijanej o kadłub „Stelli” wody.

Powoli mijały dłużące się minuty nocnej wachty na sterze. Po godzinie Marka zmienił

kolega, a Dzika Mrówka na ten czas schował się w kabinie, żeby się chociaż trochę rozgrzać i

odpocząć. Kapitan natomiast tkwił na pokładzie bez przerwy.

Gdy znowu przyszła Markowa godzina na sterze, wiatr jakby istotnie nieco zmalał.

Albo jeżeli nie zmalał, to przynajmniej już się nie wzmagał. Być może było to złudzenie, być

może również, że chłopak po prostu przyzwyczaił się do sztormu.

- Zejdę na moment do kabiny - powiedział w pewnej chwili Kapitan Filip. - Tu na

pokładzie nie mogę w żaden sposób zapalić fajki - dorzucił w formie wyjaśnienia.

background image

- Aye, aye, sir - powiedział Dzika Mrówka.

Został teraz sam na pokładzie. Podniósł głowę do góry i spojrzał dookoła. Noc była

jeszcze ciemna i - jak na razie - nic nie zapowiadało poranka, który powinien przecież już

niebawem nadejść.

Nagle - gdy Marek miał twarz zwróconą dokładnie w kierunku, skąd wiał wiatr - czerń

nory rozdarł czerwony, ostry blask. Wysoko nad wodą zabłysnął na krótką chwilę, mignął

parę razy, by po momencie zostać pochłonięty przez jeszcze bardziej dokładną czerń.

Dzika Mrówka dopiero teraz ocknął się z zaskoczenia.

- Panie kapitanie - wrzasnął - kapitanie!!!

- Co się stało? - głowa Kapitana Filipa wychynęła z zejściówki. Zapachniało dobrym,

aromatycznym dymem z palącej się fajki.

- Rakieta! - wołał przejęty chłopak - czerwona RAKIETA!!!

- Gdzie? - Kapitan jednym susem wyskoczył na chwiejny pokład.

- Tam! Tam! - Dzika Mrówka niezwykle podniecony wskazywał ręką kierunek, gdzie

przed chwilą błysnęło czerwienią.

- Po pierwsze żeglarz nie powinien mówić „tam, tam”, tylko podać kierunek, a po

drugie, czyś widział rakietę na pewno? - powiedział bardzo spokojnie Kapitan, patrząc nieco

podejrzliwie na Dziką Mrówkę.

- Na pewno widziałem! - zaperzył się Marek.

- Jeżeli to rakieta wołająca o ratunek, to chyba strzelą jeszcze raz. Zresztą byłoby

dziwne, żeby wystrzelili tylko jedną. I to akurat w tym momencie, gdy ja chciałem zapalić

fajkę - zżymał się Kapitan, któremu na domiar złego zgasła zapalona z takim trudem fajka i,

zniecierpliwiony, ssał ją tylko.

Wywołał jednak z kabiny drugiego wachtowego i teraz we trójkę wpatrywali się w

ciemność otaczającej nocy, która po wschodniej stronie zaczęła powolutku ustępować

szarości nowego dnia.

- Mówisz, że w tamtym kierunku? - zapytał po chwili zamyślony Kapitan Filip.

- W tamtym - przytaknął z mocą Dzika Mrówka.

- Akurat najmniej dla nas odpowiedni kierunek - zasępił się Kapitan - prosto na wiatr.

Trzeba halsować... - mruczał pod nosem, wciąż patrząc podejrzliwie na skulonego przy sterze

chłopca.

Pod wpływem kapitańskiego wzroku Dzikiej Mrowie zaczęły rodzić się w głowie

rozmaite myśli. „A jeżeli naprawdę mi się tylko przywidziało i nie było żadnej czerwonej

rakiety? Jeżeli na moment, na króciutki moment zasnąłem i miałem kolorowy sen, taki sam

background image

jak wtedy w szpitalu, kiedy mnie uśpili?”

Tu przypomniał sobie wyraźny obraz piaszczystej plaży i zielonych palm kołysanych

wiatrem. Wtedy obraz TEŻ był bardzo wyraźny i zupełnie PRAWDZIWY.

JAK TERAZ !!!

Kapitan Filip wszedł na moment do nawigacyjnej i spojrzał na rozłożoną mapę, na

której oznaczono ostatnią pozycję, jeszcze sprzed nadejścia sztormu. Podrapał się w głowę,

possał fajkę.

- A jeżeli chłopak NAPRAWDĘ widział czerwoną rakietę? - powiedział sam do

siebie. - Jeżeli NAPRAWDĘ ktoś wzywa pomocy?

Zdecydował się. Zbudził pozostałych członków załogi.

- Alarm dla wszystkich! Ubrać sztormanki i być w pogotowiu. Zmieniamy kurs! -

oznajmił załodze.

- Co się stało, Filipie? - zapytał Pierwszy Oficer, który - o dziwo! - potrafił zasnąć na

tej chwiejbie.

- Marek widział czerwoną rakietę. Może ktoś potrzebuje pomocy. Idziemy na ratunek!

IDZIEMY NA RATUNEK!!! - zahuczało w głowie Dzikiej Mrówki, wciąż stojącego

na sterze.

O rany! - pomyślał o czerwonej rakiecie - żeby to była prawda. NAJPRAWDZIWSZA

PRAWDA. Bo inaczej... - Dzika Mrówka zdawał sobie sprawę, że zmiana kursu w czasie

takiej pogody nie jest dla ich jachtu bezpieczna, że Kapitan zanim podjął taką decyzję, musiał

się dobrze zastanowić; w końcu narażał jacht, całą załogę i siebie na niebezpieczeństwo. I to

wszystko przez niego, przez Dziką Mrówkę, najmłodszego członka załogi „Stella Polaris”.

- Przygotować się do zwrotu - rozkazał Kapitan i sam stanął na sterze.

- Zwrot!

Załopotały gwałtownie żagle. Drzewce bomu przeleciało na przeciwną burtę. Żeglarze

szybko wybierali szoty, ściągali niesforne żagle. Jacht pochylił się głęboko na przeciwną niż

dotychczas burtę i zaczął mocniej tłuc kadłubem o nadbiegające teraz z innego kierunku fale.

- Przygotować tratwę pneumatyczną, linki, koła ratunkowe - rozkazywał Kapitan

chłopcom wolnym na razie od wachty. - Marek i Staszek! Wypatrujcie oczy, czy czegoś nie

zobaczycie. I to nie tylko tam, gdzie rzekomo widać było rakietę - Słowo „rzekomo” Kapitan

powiedział ze specjalnym naciskiem, przynajmniej tak wydawało się Dzikiej Mrówce. -

Musicie teraz mieć oczy naokoło głowy.

- Aye, aye, sir - zawołał Marek i natychmiast wytrzeszczył oczy w ciemność, która

coraz wyraźniej ustępowała szarości.

background image

Płynęli czas jakiś w milczeniu, przerywanymi tylko głośnymi uderzeniami kadłuba o

fale, które w dalszym ciągu wściekle atakowały sztormujący jacht.

- Przygotować się do zwrotu!

- Zwrot!

Znowu tupot nóg na zalewanym wodą pokładzie, znowu łomot żagli przerzucanych na

przeciwny ciąg, znowu uderzenie nadbiegającej akurat fali, znowu pochylenie kadłuba na

drugą burtę.

- Przygotować się do zwrotu!

- Zwrot!

- Przygotować się do zwrotu!

- Zwrot!

Nad morzem wstał już szary, brudnomroczny, sztormowy poranek. Od momentu, gdy

Dzika Mrówka zobaczył czerwony blask w ciemności, minęło prawie trzy godziny. Obaj

chłopcy nadaremno wytrzeszczali wzrok, nadaremno lustrowali widoczne już teraz dobrze

morze przez szkła lornetek. Wokoło widać było jedynie szare fale ozdobione białymi

grzywami piań.

Fale i grzywy! A nisko nad nimi ołowiane, ponure chmury. Nic więcej.

- Halsujemy jeszcze jedną godzinę w tym samym kierunku! - powiedział w pewnym

momencie Kapitan do Pierwszego Oficera. - Jeżeli niczego nie znajdziemy, kładziemy się na

poprzedni kurs - zdecydował.

Dzika Mrówka słyszał oczywiście kapitańską decyzję i poczuł, że robi mu się gorąco,

mimo że znowu wszystko na sobie miał przemoczone.

Teraz dopiero zaczną się ze mnie śmiać! - pomyślał. - Już nie będę miał życia w

klubie.

Zdesperowany przyłożył lornetkę do oczu. Machinalnie przesunął ją, śledząc wzdłuż

linii szarego horyzontu.

- Nic - pomyślał - znowu nic! Prawie zrezygnowany przejechał znowu lornetką po

horyzoncie. W szkle okularu widniała tylko monotonnie ołowiana szarość fal i biel pienistych

grzyw.

Lecz co to? Gdy Dzika Mrówka odejmował od oczu ciężką lornetkę, nagle wydało mu

się, że wśród monotonnej szarości błysnęło nagle jakimś innym, żywszym kolorem. Jakaś

żółtopomarańczowa plamka!

Nerwowym ruchem przyłożył na powrót lornetkę do oczu. Uważnie, z bijącym

sercem, zlustrował wycinek horyzontu, gdzie wydawało mu się, że coś zauważył. Teraz

background image

jednak nic, absolutnie nic nie zakłócało jednostajnie szarego tła.

Znowu mam przywidzenia - pomyślał zrozpaczony. - Pewno tak samo było z rakietą. -

Pomny rozkazu Kapitana, nie przestał jednak omiatać lornetką morskiego koliska wzdłuż

prawej burty.

I po paru minutach znowu mignął mu w tym samym miejscu żółtopomarańczowy,

jaskrawy na tle szarzyzny fal, punkcik.

- Kapitanie! - zdecydował się w jednej chwili.

- O co chodzi! - Kapitan od steru starał się przekrzyczeć ryk wiatru.

- Chyba coś widzę!

- Gdzie? - poderwał się Kapitan, oddając koło sterowe w ręce Pierwszego Oficera.

- Dokładnie na trawersie, Kapitanie.

Kapitan, mimo podekscytowania, spojrzał na Dziką Mrówkę i wyraźnie powiedział:

- NA TRAWERSIE, mówisz. A nie: „tam, tam”. Będą jeszcze z ciebie LUDZIE -

uśmiechnął się, wziął z rąk Dzikiej Mrówki lornetkę i przyłożył ją do oczu. Po chwili wszedł

na dach nadbudówki, a następnie wdrapał się na bom głównego żagla, trzymając się jedną

ręką olinowania.

- Zwrot! - krzyknął po chwili i zeskoczył zgrabnie na pokład.

- Chłopcy. Tam coś jest!!! Jeszcze nie wiem dokładnie co, jeszcze za wcześnie, ale

jest tam NAPRAWDĘ!

Wyraźne podniecenie Kapitana udzieliło się całej załodze. Dzika Mrówki i Staszek w

dalszym ciągu obserwowali horyzont, reszta szykowała ponton, koła ratunkowe, linki, zwijała

rzutkę.

- Jest, jest! - krzyknął w pewnej chwili Staszek. - Chyba przewrócony jacht z

pomarańczowym żaglem!

- Zwrot! - rozkazał znowu Kapitan. - Alarm „człowiek za burtą” dla całej załogi.

Baleron niech stara się zagotować wodę na awaryjnym palniku. Może być potrzebna gorąca

woda. Drugi oficer przygotuje apteczkę.

Na jachcie zaczął się ruch. Po kilku jeszcze zwrotach już zupełnie wyraźnie, gołym

okiem, można było dostrzec leżący na wodzie, przewalający się bezwładnie między falami

jacht. Pomarańczowożółty żagiel, przyklejony do wody, to znikał w dolinie, to znów

ukazywał się na grzbiecie kolejnej fali.

- Czy widać ludzi? - zapytał Kapitan, który znów wrócił do steru.

- Na razie nie, Kapitanie! - odkrzyknął Dzika Mrówka. Przyłożył znów lornetkę do

oczu i nagle - w momencie gdy „Stella Polaris” znalazła się na grzbiecie kolejnej fali -

background image

wydało mu się, że nad burtą wywróconego jachtu mignęła mu niewyraźnie czyjaś blada

twarz. W tym samym momencie bryzgi słonej wody zasłoniły mu całkowicie widoczność.

- Do licha! - mruknął Dzika Mrówka, przetarł szkła lornetki i oczekiwał z biciem serca

na taką chwilę, kiedy znowu oba jachty, i „Stella Polaris”, i tamten wywrócony, znajdą się

równocześnie na grzbietach fal. Tymczasem odległość między obu jednostkami wciąż malała.

- Jest - w szkłach lornetki znowu mignęła mu twarz. Tym razem dojrzał wyraźnie

ognistorudy kolor długich włosów, kredowobiałą twarz i ręce kurczowo zaciśnięte na relingu.

- Kapitanie? - zawołał. - Kapitanie! Widzę jednego rozbitka przyczepionego do jachtu.

A właściwie jedną rozbitkę - poprawił się po chwili, bo wydało mu się, że blada twarz i długie

rude włosy należą jednak do dziewczyny.

- Podchodzimy do wywróconego jachtu! - rozkazał Kapitan Filip. - Cała załoga na

pokład! Przygotować odbijacze i bosaki! Koła ratunkowe i rzutki!

- Uwaga! ZWROT!

- Kapitanie! - krzyknął tym razem Staszek. - Widzę jeszcze dwóch innych rozbitków.

Wszyscy trzymają się jachtu.

- I bardzo dobrze! - odkrzyknął Kapitan. - Od razu widać, że dobrzy żeglarze. Bo

dopóki jacht nie tonie, trzeba się go trzymać!

Kapitan nawet w takiej sytuacji nie tracił równowagi ducha i nie ominął okazji do

przekazania szkolnej załodze pedagogicznej uwagi. Bo trzeba wiedzieć, że Kapitan Filip,

czyli Prezes, był „w cywilu” profesorem jednego z wybrzeżowych liceów. A uczył - kto by to

pomyślał - fizyki!

Podchodzili teraz ostrożnie do wywróconego jachtu. Kapitan stał przy sterze i

wydawał komendy, a wszyscy na pokładzie zwijali się jak w ukropie. „Stella Polaris” jakby

też zrozumiała powagę sytuacji i posłusznie wykonywała wszystkie zwroty, by zająć

najdogodniejszą pozycję.

Wywrócony jacht był już teraz zupełnie blisko. Wyraźnie widać było malowany na

biało kadłub oraz dwa kolorowe żagle: mniejszy żółty fok i większy jaskrawopomarańczowy

grotżagiel. Widać też było maszt złamany tuż nad pokładem, pływający teraz w plątaninie

linek i tłukący raz po raz o kadłub jachtu. I - nawet gołym okiem - widać było rozbitków,

kurczowo trzymających się relingu i zalewanych raz po raz przez fale. Było ich troje, dwóch

chłopców i jedna dziewczyna. Wszyscy mieli na sobie pasy ratunkowe, a dziewczyna była

nawet cienką linką przymocowana do leżącego jachtu. Wszyscy wyglądali na bardzo

zmarzniętych, bardzo wyczerpanych i bardzo przestraszonych.

Gdy tylko dostrzegli zbliżający się jacht, obaj chłopcy zaczęli coś wołać i machać

background image

rękoma, a jeden - jak można było wnioskować z jego gestów - miał zamiar rzucić się nawet

do wody, by wpław dopłynąć do „Stelli”.

- Zostań na miejscu! - krzyknął po angielsku przez tubę Kapitan Filip - trzymaj się

łodzi!

Powtórzył raz jeszcze swój rozkaz, a chłopak kiwnął głową na znak, że zrozumiał i

uczepił się mocniej relingu.

- Rzuć im koła ratunkowe na mocnej lince - rozkazał teraz Kapitan.

Ponieważ „Stella” znajdowała się po nawietrznej wywróconego jachtu, koło

ratunkowe, rzucone silną ręką Drugiego Oficera, spadło niedaleko rozbitków i szybko do nich

zdryfowało.

Obaj chłopcy uczepili się koła i chcieli zaczepić jeszcze dziewczynę.

- Wystarczy was dwóch! - krzyknął im Kapitan, obawiając się o wytrzymałość linki.

Jednocześnie rzucono drugie koło, które dryfowało wprost na dziewczynę.

- WYBIERAĆ! ! ! - rozkazał gromkim głosem Kapitan. Zaparli się nogami o pokład,

ciągnęli za linkę z kołem ratunkowym i uczepionymi na nim obu rozbitkami.

Tymczasem drugie koło dopłynęło do dziewczyny, ale ta nie chwytała się go i w

dalszym ciągu kurczowo zaciskała sine z zimna ręce na relingu jachtu.

- ZŁAP KOŁO! ! ! - krzyknął znowu przez tubę Kapitan Filip, lecz dziewczyna

zupełnie nie reagowała.

- Albo nie rozumie, albo nie słyszy, albo nie ma sił - powiedział Kapitan do Drugiego

Oficera. „Stella” tymczasem odsunęła się nieco od wywróconego jachtu, a Pierwszy Oficer

wraz z trzema żeglarzami wciągnął już na pokład obu przemarzniętych, wyczerpanych do cna

rozbitków.

- Zwrot! - rozkazał Kapitan, aby zbliżyć się ponownie do jachtu i do dziewczyny.

- Ona jest bardzo słaba - powiedział w tym momencie jeden z wyciągniętych na

pokład chłopców - to jest moja siostra - dodał i... zemdlał.

Drugi Oficer ściągnął go na dół do kabiny i zabrał się do ratowania, a tymczasem

„Stella” zaczęła po raz drugi podchodzić do wywróconego jachtu.

- Nic z tego nie będzie - odezwał się Staszek, trzymający w pogotowiu koło ratunkowe

na lince - ona jest za słaba albo za bardzo się boi. Nie puści się jachtu. A ty co? Zwariowałeś?

Te ostatnie słowa skierowane były do Dzikiej Mrówki, który nagle jednym ruchem,

zrzucił z siebie sztormankę, ściągnął przez głowę sweter, a z nóg gumiaki. I tak jak stał, na

pół ubrany, chwycił koło ratunkowe z rąk Staszka i skoczył za burtę.

- Marek! - krzyknął Kapitan Filip - Wracaj natychmiast! - Ani się waż!

background image

Kapitan zrzucił też sztormankę i już zaczął ściągać sweter, gdy tymczasem Dzika

Mrówka, jakby nie słyszał kapitańskiego wołania, silnymi wyrzutami ramion płynął do

wywróconego jachtu, holując za sobą koło ratunkowe z napisem „Stella Polaris”.

Kapitan Filip zorientował się, że chłopak doskonale daje sobie radę w wodzie, przestał

więc rozbierać się i wrócił do steru, który przed chwilą przekazał Pierwszemu Oficerowi.

Ustawił jacht w dryfie.

Tymczasem Dzika Mrówka dopłynął do przewróconego jachtu i złapał się relingu tuż

obok kurczowo uczepionej doń dziewczyny.

- Nie bój się! - krzyknął po polsku, ale w tym samym momencie zorientował się, że

przecież dziewczyna na pewno nie rozumie ani słowa w tym języku.

- Don’t be afraid. All is O.K.! - zawołał. - I will help you - dorzucił po chwili, bo tyle

zdołał sobie przypomnieć ze swojej niezbyt mocnej angielszczyzny.

Podciągnął się na relingu, jedną ręką podniósł do góry koło ratunkowe i przełożył

przez oblepioną ognistorudymi włosami głowę dziewczyny. Na migi pokazał, żeby

dziewczyna przełożyła ręce przez koło, ale ta nie zareagowała. Nie słyszała? A może nie

rozumiała? Patrzyła na Dziką Mrówkę dużymi, zielonymi, ale nic nie widzącymi oczyma, z

których wyzierał strach. Potworny, zwierzęcy niemal strach. Obie ręce w dalszym ciągu

kurczowo zaciskała na relingu.

Dzika Mrówka puścił się na moment zbawczego relingu i złapał obiema swymi

rękami prawą rękę dziewczyny. Siłą odgiął jej zaciśnięte palce i przełożył rękę przez koło

ratunkowe.

Dziewczyna jakby nagle przebudzona z letargu, złapała się prawą dłonią linki

otaczającej koło ratunkowe. Z drugą ręką poszło już łatwo. W tym momencie Dzika Mrówka

zauważył, że dziewczyna jest przywiązana linką do słupka relingu. Węzeł, który miał być

możliwy do rozwiązania za jednym pociągnięciem, zaciągnął się niestety tak silnie, że nie

pomagały żadne wysiłki chłopca.

- Do licha - mruknął przez zaciśnięte zęby chłopak - przecież gdyby jacht zatonął,

pociągnąłby dziewczynę za sobą. Ale co tu zrobić? - zastanowił się. - Żeby jakiś nóż, choćby

kawałek czegoś ostrego!

Ale niczego takiego nie było. Rozglądał się wokół zrozpaczony, gdy nagle przyszła

mu do głowy pewna myśl. Dzika Mrówka zdecydował się błyskawicznie. Złapał linkę w zęby

i zaczął ją przegryzać. Linka była mocna, nylonowa, ale Dzika Mrówka miał zdrowe i silne

zęby i linka w końcu ustąpiła.

- Ciągnąć! - krzyknął ile miał sił w płucach, jednak jego głos nie przebił szumu fal i

background image

wycia wichru. Machnął więc ręką w kierunku „Stelli”.

Tamci zaczęli ciągnąć. Dziewczyna znów patrzyła wokoło niewidzącym wzrokiem,

lecz teraz dłonie miała już zaciśnięte na kole ratunkowym. Dzika Mrówka, zmęczony walką z

żywiołem i dziewczyną, też złapał się koła. I tak ciągnięto ich razem przez kilkanaście

metrów wzburzonej wody rozdzielającej oba jachty.

Już byli pod burtą „Stelli”. Już złapały ich mocne ramiona załogi. Teraz błyskawicznie

znaleźli się oboje na pokładzie. Dziewczyna leżała bez ruchu z szeroko otwartymi,

niewidzącymi oczyma, Dzika Mrówka trząsł się z zimna w samej tylko, zupełnie mokrej

bieliźnie. Wiatr przenikał go na wylot.

- Dziewczynę na dół, do kabiny! - krzyknął Kapitan do Drugiego. - A ty zwrócił się do

Marka - też marsz na dół. Przebierz się w coś suchego, a potem pogadamy.

Marek zsunął się do wilgotnego, lecz jakże przytulnego w porównaniu do otwartego

pokładu, wnętrza. Na obu bocznych kojach leżeli już poprzykrywani wieloma kocami dwaj

chłopcy. Dziewczynę nacierano teraz spirytusem i pojono gorącą herbatą. Ale ona w dalszym

ciągu nic i nikogo nie widziała.

Tymczasem gdzieś z jakiegoś zakamarka wylazł zupełnie niespodziewanie Salceson

Punt. Z nastroszoną rudą sierścią wyglądał jak ognista kuleczka. Szedł ostrożnie, na

sztywnych nieco łapkach. Wskoczył na koję na której leżała teraz dziewczyna i zbliżył się do

jej bladej twarzy. Kolor jej włosów był akurat taki sam, jak sierść Salcesona Punta. Nagle

Salceson Punt miauknął głośno, wysunął różowy języczek z rudej mordki i przejechał tym

języczkiem po bladej twarzy dziewczyny.

I stała się rzecz dziwna. Dziewczyna uśmiechnęła się do małego rudzielca, wyciągnęła

rękę, przygarnęła miękką futrzaną kulkę do policzka i w ciągu dosłownie sekundy zamknęła

oczy i... zasnęła.

- Śpi - szepnął Drugi Oficer cicho, choć wokół szalał Bałtyk, fale z przerażającym

rykiem waliły o burty jachtu.

- Śpi - powtórzył Dzika Mrówka, który zapomniał, że stał w zupełnie mokrej bieliźnie

i że u jego nóg utworzyła się, już spora kałuża.

I gdy tak stał i patrzył na dziewczynę, przypomniały mu się jej jeszcze przed chwilą

pełne strachu oczy. I zorientował się nagle, że sam zupełnie PRZESTAŁ SIĘ BAĆ. Że w

ogóle nie myślał o własnym strachu, gdy skakał do zimnej, wzburzonej wody, gdy płynął do

przewróconego jachtu, gdy ratował dziewczynę. Że zapomniał o swoim strachu, widząc ten

dziewczęcy CUDZY strach, który wyzwolił jego WŁASNĄ odwagę.

Dziewczyna spała kamiennym snem z przytulonym do policzka rudym, ciepłym

background image

kłębuszkiem. A Salceson Punt mruczał wielce zadowolony, tak jakby był zupełnie

zwyczajnym małym kociakiem, a nie prawdziwym żeglarskim kotem, który posiadał imię i

nazwisko. I to nie byle jakie, bo też i na niebylejakim jachcie przyszło mu pływać.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY I OSTATNI

POŚWIĘCONY ZWIEDZANIU WENECJI PÓŁNOCY, W KTÓRYM

HISTORIA WYŁANIA SIĘ Z MORSKICH GŁĘBIN, A W DZIKIEJ

MRÓWCE KIEŁKUJĄ NOWE ZAINTERESOWANIA

Gdy rozbitkowie doszli trochę do siebie, okazało się, że ich troje stanowiło całą załogę

wywróconego jachtu. Byli to młodzi Szwedzi, rodzeństwo, i kolega chłopaka. Wszyscy byli

ze Sztokholmu i poprzedniego dnia rankiem wybrali się na małą przejażdżkę po szkierach, ale

po południu zachciało im się wyjść nieco dalej w morze, ponieważ pogoda była bardzo dobra.

Tymczasem - gdy byli już dość daleko od brzegu i mieli zamiar wracać - zupełnie

niespodziewanie nadleciał gwałtowny szkwał, pod którego uderzeniem złamał się maszt,

przewrócił jacht i wszyscy znaleźli się w wodzie. Na szczęście nic się nikomu w czasie

wywrotki nie stało i na szczęście wszyscy mieli na sobie kapoki, no i dodatkowo wszyscy

nieźle pływali, zatem wody też za bardzo się nie bali. Trzymali się więc wciąż pływającego,

choć przewróconego jachtu i czekali na pomoc. Po pewnym czasie jednemu z chłopców udało

się znaleźć w na pół zalanym wnętrzu kadłuba parę rakiet. Wystrzelali je co pół godziny, ale

niestety żadnej nikt nie zauważył. W końcu została im już tylko jedna. OSTATNIA.

Przeczekali całą godzinę, zanim zdecydowali się wystrzelić tę ostatnią - tę właśnie, którą

zobaczył Dzika Mrówka.

Rodzeństwo nazywało się Sven i Ulla, kolega chłopca miał na imię Karol.

- Jak daleko wypłynęliście z portu? - zapytał Svena Kapitan Filip.

- Niedaleko - odparł młody Szwed - najwyżej dwadzieścia, może trzydzieści mil.

- No to ładnie was zdryfowało przez noc, bo teraz do Sztokholmu mamy przeszło

pięćdziesiąt.

- Niemożliwe - zdziwił się chłopak.

- Wiatr był bardzo silny, ale na szczęście już sztorm się kończy - powiedział Kapitan i

rozkazał załodze stawiać normalne żagle. - Idziemy do Sztokholmu! - zdecydował. - Trzeba

jak najszybciej odstawić rozbitków na ląd, a dziewczynę chyba do szpitala.

Rzeczywiście. O ile chłopcy czuli się już względnie dobrze i nawet chcieli pomagać

przy manewrach, o tyle stan zdrowia Ulli budził poważne obawy Drugiego Oficera, który

pełnił na jachcie obowiązki lekarza. Co prawda jego medyczne umiejętności można było

porównać do kucharskich talentów Dzikiej Mrówki, jako że Drugi Oficer był z zawodu...

plastykiem. Niemniej jednak Ulla rzeczywiście była bardzo słabiutka. Spała nieprzerwanie

background image

mimo gwałtownych przechyłów jachtu na zamierających już co prawda, ale wcale jeszcze

dużych falach, przytulona do rudego, ciepłego kłębuszka. A Salceson Punt wydawał się być

bardzo zadowolony z zaistniałej sytuacji, mruczał bowiem bez przerwy. Tylko od czasu do

czasu otwierał swoje małe ślepka, jakby chciał sprawdzić, czy Ulla jest tuż obok i czy śpi.

Przekonawszy się, że tak - zamykał oczka i oboje spali dalej.

Na jachcie zapanowała RADOŚĆ i PODNIECENIE. RADOŚĆ z powodu uratowania

rozbitków, boć przecie niesienie pomocy na morzu jest pierwszym i najważniejszym

przykazaniem wszystkich marynarzy, rybaków i żeglarzy, wszystkich, którzy po morzu

pływają, którzy na morzu pracują, którzy czują się naprawdę LUDŹMI MORZA. A

PODNIECENIE, bo przecież całą załogę czekał nowy port, nie zaplanowany w tej podróży, a

na pewno bardzo ciekawy i atrakcyjny.

Kapitan Filip, po podjęciu decyzji i wyznaczeniu kursu prosto na Sztokholm, zawołał

do siebie Dziką Mrówkę.

- Marku - powiedział surowym tonem - my chyba mamy coś ze sobą do pogadania.

- O czym, panie Kapitanie - Dzika Mrówka spojrzał tak niewinnym wzrokiem na

Kapitana, że ten uśmiechnął się mimo woli.

- Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi. Muszę ci udzielić surowej nagany.

- Nagany? - zdziwił się szczerze Dzika Mrówa.

- A tak. Nagany. Skoczyłeś do wody bez rozkazu, bez pozwolenia, bez MOJEJ

wiedzy. Zapomniałeś, że jesteś członkiem załogi i że za całą załogę, za jacht, ZA

WSZYSTKO jestem JA odpowiedzialny?

- Panie Kapitanie, ależ... - zaczął chłopak, Kapitan jednak nie dał mu dokończyć.

- Nie masz nic do gadania. Znam przecież doskonale wszystkie okoliczności i motywy

twego czynu. I muszę ci powiedzieć, ale to już prywatnie, nie jako kapitan ci to mówię, że ja

sam na twoim miejscu postąpiłbym identycznie. I właśnie dlatego - Kapitan na chwilę

zawiesił głos - udzielam ci pochwały i gratuluję uratowania człowieka.

Nie człowieka, tylko dziewczyny - pomyślał w tym momencie przekornie Dzika

Mrówka, ale nic na szczęście nie powiedział, zdał sobie bowiem sprawę, że chwila jest

wysoce uroczysta i poważna.

- I oznajmiam ci jeszcze - kończył Kapitan - że po powrocie do kraju wystąpię z

wnioskiem o nadanie ci medalu za uratowanie życia ludzkiego.

- Medal? Dla mnie? - wyjąkał szczerze zdziwiony i całkowicie zaskoczony Marek.

- Dla ciebie - odpowiedział Kapitan, śmiejąc się ze zdziwionej miny chłopaka - w

końcu KTO skakał do wody, żeby ratować Ullę? TY czy ja? KTO jej założył koło ratunkowe?

background image

TY czy ja? KTO ją podtrzymywał w czasie holowania na nasz jacht? TY czy ja? No, ale teraz

czas na naszą wachtę. Idziemy na pokład - powiedział Kapitan i na tym zakończyła się dla

Dzikiej Mrówki sprawa równoczesnej nagany i pochwały. Choć właściwie nie całkiem, bo w

końcu okazało się, że Kapitan Filip wpisał to wszystko do dziennika pokładowego. I naganę, i

pochwałę, i wniosek na medal. Wszystko RÓWNOCZEŚNIE.

A dobrowolna kąpiel w sztormowym morzu skończyła się dla Marka na szczęście

tylko katarem, który zresztą szybko minął.

Sztorm tymczasem jak szybko i gwałtownie się zaczął, tak też szybko się skończył.

Jednakże, chociaż wiatr nieco słabł, na morzu martwa posztormowa fala pozostała dość spora.

Kołysała jachtem całkiem mocno.

„Stella Polaris” zbliżała się do Sztokholmu, Marek siedział przy sterze. Kapitan Filip

wyciągnął nową mapę, na której przedstawione było podejście do tego poru i przeglądał locję.

Podane w niej były opisy wszelkich znaków nawigacyjnych i uwagi dla żeglarzy płynących

przez te wody.

„Stella Polaris” weszła wreszcie na spokojne wody przybrzeżne między skalistymi

wysepkami - szkierami. Stąd już zupełnie blisko było do stolicy Szwecji - Sztokholmu, na co

wskazywał także duży ruch na tych wodach. Raz po raz niewielki polski jacht mijały duże,

oceaniczne statki, żaglowe jachty, rybackie czyściutkie kutry i stateczki wycieczkowe. Z tych

ostatnich machali przyjaźnie do polskich żeglarzy, pokrzykiwano coś wesoło na widok biało -

czerwonej bandery, którą kazał wywiesić Kapitan Filip. Zrzucili też żagle i przez kanały

wiodące do portu szli wyłącznie pod silnikiem.

Początkowo Kapitan Filip chciał zatrzymać się przy pierwszej przystani, aby oddać

chłopców na ląd, a Ulli zapewnić jak najszybciej fachową pomoc lekarską. Jednakże

dziewczyna spała tak spokojnie i tak słodko, że, po pierwsze, obawy co do złego stanu jej

zdrowia prawie zupełnie znikły, a po drugie obaj wyratowani chłopcy gorąco zapraszali

załogę „Stella Polaris” do zawinięcia do przystani swego klubu.

Gdy wreszcie przybili do pomostu i zacumowali zmęczony solidnie sztormem jacht,

zjawił się młody Szwed, który okazał się być pracownikiem urzędu imigracyjnego.

- Serdecznie witam na szwedzkiej ziemi - powiedział i przywitał się z Kapitanem

Filipem. - Poproszę paszporty załogi i dokumenty jachtu - dodał po chwili.

- Nie mamy paszportów, bo widzi pan.... - zaczął Kapitan.

- Nie macie paszportów? - twarz młodego urzędnika, tak dotychczas przyjemna i

serdeczna, przybrała znacznie bardziej urzędowy wygląd. - Wobec tego proszę o zezwolenie

na wejście jachtu do portu szwedzkiego - dorzucił już znacznie bardziej oficjalnym tonem.

background image

- Tegoż też nie mamy - powiedział Kapitan. - Ale...

- Tegoż też nie macie - głos szwedzkiego urzędnika stał się zupełnie lodowaty. - Czy

pan sobie zdaje sprawę kapitanie...

- Zdaję - tym razem przerwał Kapitan Filip - ale sytuacja jest dosyć wyjątkowa....

W tym momencie do urzędnika podszedł jeden z młodych Szwedów i powiedział

szybko kilka zdań, oczywiście po szwedzku.

W trakcie rozmowy widać było wyraźnie, jak zmienia się wyraz twarzy szwedzkiego

urzędnika. Wyglądało to tak, jakby nagle na lodowy posąg zaczęło dmuchać ciepłe powietrze.

Po kilku minutach twarz urzędnika odtajała całkowicie i znów wrócił na nią przyjazny i

gościnny uśmiech.

- Dlaczego pan nie mówił od razu, jak wygląda sytuacja - powiedział do Kapitana.

- Sorry, ale pan nie dopuścił mnie do głosu - odparował Kapitan i obaj w tym

momencie roześmiali się.

- Moment. Proszę chwilę zaczekać, a ja skoczę do telefonu. Zadzwonię po pogotowie

dla dziewczyny i do moich władz o zezwolenie na wasz pobyt w Sztokholmie. Serdecznie

zapraszamy! - dorzucił.

Razem z nim pobiegli też Karol i Sven. Ulla w dalszym ciągu spała tak mocno, że w

ogóle nie wiedziała, co się dookoła niej dzieje.

Zanim jeszcze zjawiło się pogotowie ratunkowe, na teren klubu wpadły dwa

samochody. W jednym z nich przybyli rodzice Ulli i Svena, drugi przywiózł matkę Karola,

którego ojciec - jak się później okazało - był marynarzem i w tej chwili znajdował się gdzieś

koło Singapuru.

Z pierwszego samochodu wyskoczyli państwo w średnim wieku i Sven rzucił im się

na szyję.

- Ulla! Co z Ullą? - to były pierwsze słowa matki dziewczyny.

Sven rozłożył ręce w uspokajającym geście.

- Wszystko w porządku, mamo - przyłożył palec do ust - Ulla śpi jak małe dziecko.

Może lepiej jej teraz nie budzić. Była bardzo słaba, kiedy wyciągnął ją z wody ten oto młody

Polak - wskazał ręką na stojącego obok Marka. - On nazywa się bardzo dziwnie: „dzyka

mrówka” - powiedział to po polsku z bardzo obcym akcentem i po chwili przetłumaczył te

słowa na szwedzki.

Mama Ulli nie słuchała chyba jednak synowskich wyjaśnień co do dziwnego imienia

Marka, tylko złapała Dziką Mrówkę w objęcia i ucałowała go serdecznie, mocząc mu policzki

łzami, które lały jej się obficie z oczu.

background image

W tym momencie nadjechała na sygnale karetka pogotowia i z samochodu wybiegli

dwaj pielęgniarze z noszami i lekarka.

Wszyscy razem, a wraz z nimi rodzice Ulli, pobiegli na jacht. Ulla spała dalej

kamiennym snem, ale jej skóra nie była już tak pergaminowa, jak przed kilkoma jeszcze

godzinami. Oddychała równo i nadal przytulał się do jej policzka Salceson Punt.

- Nie budzić dziewczyny - powiedziała lekarka. - Zabieramy ją do szpitala - zwróciła

się do matki Ulli. - A czyj to jest kot? - spytała Kapitana.

- To nasz - odparł Kapitan - statkowy.

- Proszę go zabrać - uśmiechnęła się lekarka, ale w tym samym momencie Ulla przez

sen objęła ręką Salcesona Punta, który nawet nie otworzył oczu, tylko przeciągnął się

rozkosznie przez sen i zaczął jeszcze głośniej mruczeć.

- A zresztą - zawahała się lekarka - jeżeli wam to nie przeszkadza, to zabierzemy i

kota. Na razie - dodała - potem będziecie go mogli odebrać.

- Ale kiedy - spytał Kapitan - my zaraz wychodzimy z powrotem w morze.

- Nie ma nawet o tym mowy - zaoponowała żywo mama Ulli i Svena. - Jesteście tu

naszymi gośćmi. Cała załoga jachtu. Chociaż przez kilka dni. Zapraszamy was wszystkich do

siebie, pokażemy Sztokholm, odpoczniecie...

- Kiedy my nawet nie mamy zezwolenia na wejście jachtu do Sztokholmu. Ani

odpowiednich paszportów - zaczął Kapitan, ale mama Ulli nie pozwoliła mu dokończyć.

- To drobiazg. Mój mąż załatwi wam to wszystko. Znamy tu wystarczająco dużo osób,

a poza tym stanowisko mego męża...

Nie skończyła, widocznie jednak nie potrzebowała kończyć, gdyż obecny przy

rozmowie urzędnik z urzędu imigracyjnego skwapliwie jej przytaknął.

- Sądzę, że nie będzie najmniejszych problemów - powiedział. - A jeśli jeszcze załoga

będzie gośćmi pana dyrektora...

Dzika Mrówka spojrzał na ojca Ulli i Svena. Ten szczupły pan w wytartych dżinsach i

wyblakłej bawełnianej koszuli wcale mu się nie kojarzył z jakimkolwiek dyrektorskim

urzędem.

Mama Ulli i Svena zauważyła widocznie zdziwiony wzrok Dzikiej Mrówki, gdyż

powiedziała po angielsku:

- Mój mąż jest dyrektorem dużego banku w Sztokholmie. A oprócz tego jest

honorowym prezesem tego klubu żeglarskiego, a także posłem do Riksdagu, naszego

parlamentu.

Dzika Mrówka raz jeszcze spojrzał na szczupłego wysportowanego pana w wytartych

background image

dżinsach i wyblakłej koszuli. Dyrektor banku, prezes klubu i poseł do parlamentu! - pomyślał.

- Ale heca!

Tymczasem karetka pogotowia zabrała wciąż śpiącą Ullę razem z Salcesonem

Puntem. Za karetką pojechali rodzice Ulli i Svena. Odjechała też matka Karola zabierając

swego syna.

- Spotkamy się jutro rano - powiedzieli rodzice rodzeństwa i matka Karola na

pożegnanie. - Czekajcie na nas na jachcie.

Ojciec Ulli i Svena rzeczywiście musiał mieć duże znajomości i możliwości, w kilka

godzin bowiem zaledwie po obietnicy mamy rodzeństwa, że mąż wszystko załatwi, przyszedł

na „Stellę” życzliwie uśmiechnięty urzędnik, ten sam, który zażądał od żeglarzy paszportów i

zezwoleń. Okazało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że załoga polskiego

jachtu może pozostać w porcie jak długo sobie tego życzy.

Wobec takiego obrotu spraw Kapitan udał się do polskiej ambasady, aby złożyć tam

odpowiednie oświadczenie, a załoga „Stelli” - po doprowadzeniu jachtu do porządku po

sztormowych perypetiach - miała czas absolutnie wolny. Kilku żeglarzy wybrało się do

miasta, a obaj chłopcy - Dzika Mrówka i Baleron - postanowili najpierw „troszeczkę się

zdrzemnąć”, jako że żaden z nich od trzydziestu kilku godzin nie zmrużył oka. Gdy tylko

przyłożyli się do jeszcze trochę wilgotnych koi i przykryli niezbyt wysuszonymi kocami, obaj

natychmiast zasnęli kamiennym snem i żaden z nich nie słyszał ani kiedy wrócił kapitan, ani

kiedy pozostali członkowie załogi kładli się spać.

Nazajutrz rano - zgodnie z obietnicą - na jachcie pojawili się rodzice Ulli ze Svenem.

Przyjechała też mama Karola z synem.

Tata uratowanego rodzeństwa wystąpił z dłuższą przemową w języku angielskim, z

której wynikało, że wszyscy są im bardzo wdzięczni i to nie tylko rodzice uratowanych

młodych żeglarzy, ale również wszyscy członkowie klubu, któremu właśnie on prezesuje, a

także, jak sądzi, większość czytelników tej właśnie gazety.

Tu tata Ulli i Svena rozłożył trzymaną w ręku gazetę i pokazał artykuł na temat

uratowania załogi szwedzkiego jachtu przez „dzielnych polskich żeglarzy”. W gazecie

widniały zdjęcia „Stelli Polaris”, uratowanych Szwedów z rodzicami, a także Kapitana Filipa

i... Dzikiej Mrówki oraz Balerona, śpiących w swych kojach.

- A skąd te zdjęcia? - zdziwili się obaj chłopcy i zdziwił się też Kapitan Filip, którego

co prawda reporterzy dopadli, gdy wracał na jacht, ale którzy nic mu nie powiedzieli, że byli

przedtem na pokładzie i zrobili zdjęcia obu śpiącym kamiennym snem chłopcom.

- Nasza prasa jest bardzo... operatywna powiedzmy - uśmiechnął się tata Ulli i Svena.

background image

Z dalszej wypowiedzi prezesa szwedzkiego klubu wynikało, że Klub postanowił - w

dowód uznania i wdzięczności - ofiarować jachtowi polskiemu nowiutki komplet żagli, a dla

każdego z członków załogi żółte sztormanki z kapuzami i takiego koloru wysokie buty

gumowe ściągane pod kolanami tasiemką, co zabezpieczało przed wdarciem się wody do ich

wnętrza.

- Poproszę tylko całą załogę o podanie swoich rozmiarów lub o udanie się do

najbliższego magazynu w celu przymierzenia i dopasowania kurtek i butów.

A mama Ulli i Svena dodała od siebie, że ona co prawda dokładnie wie, że życie

ludzkie nie ma żadnej ceny i że nie chce w żaden sposób nikogo urazić, ale chciała bardzo

prosić Dziką Mrówkę, żeby zechciał przyjąć na pamiątkę ten oto drobiazg. W tym momencie

podała zaczerwienionemu po same uszy Markowi małe pudełeczko i ucałowała serdecznie

chłopaka.

- Thank you, madam, thank you very much! - zdołał wyjąkać Dzika Mrówka.

A kiedy odwinął pakuneczek z papieru, ukazało się podłużne czerwone pudełeczko,

wewnątrz którego leżał piękny zegarek marki „Omega Seamaster” - prawdziwy MORSKI

MARYNARSKI zegarek. Na kopercie było wygrawerowane... po polsku:

„SWOJEMU RATOWNIKOWI

WDZIĘCZNA ULLA”

A pod spodem było „Sztokholm” i wczorajsza data.

- Thank you - powtórzył Marek - thank you very much!

Po tej miłej uroczystości rodzice Ulli i Svena, matka Karola i kilku jeszcze innych

przyjaciół klubowych zabrali całą załogę „Stella Polaris” na zwiedzanie miasta. Dzika

Mrówka i Baleron pojechali jednak najpierw z rodzicami Ulli do szpitala, żeby zabrać

dziewczynkę do domu.

Szpital był duży, nowoczesny, cały przeszklony i sterylnie czysty, a gdy na tle białych

błyszczących drzwi ukazała się płomiennoruda drobna dziewczyna z rudym kłębuszkiem na

ręku, wcale, ale to wcale nie była podobna do zmokniętego stworzonka sprzed dwóch dni.

Dzika Mrówka by jej chyba nie poznał, gdyby nie Salceson Punt, który wyglądał na wielce

zadowolonego z tego, że jest na rękach Ulli.

Dziewczynkę rzuciła się w ramiona mamy, taty i brata, a potem podbiegła do Dzikiej

Mrówki i mocno go ucałowała. I powiedziała po angielsku, że jest bardzo wdzięczna, że

bardzo, bardzo dziękuje i że dopiero teraz zdaje sobie sprawę, na jakie niebezpieczeństwo

narażał się bohaterski polski żeglarz, który skoczył do wody, żeby ją uratować.

A bohaterski polski żeglarz, cały czerwony jak piwonia, zapomniał języka w gębie i

background image

nie mógł sobie w tej chwili przypomnieć żadnego sensownego angielskiego słowa, bąkał coś

tylko niewyraźnie pod nosem.

Ulla zwróciła się teraz do stojącego obok Balerona i podała mu kotka.

- Dziękuję ci bardzo za takie miłe stworzonko - powiedziała. - On mnie też trochę

uratował - roześmiała się.

Okazało się jednak, że kot wcale nie ma wielkiej ochoty wracać do swojego

poprzedniego właściciela, wczepił się bowiem pazurkami w sukienkę Ulli i miauknął głośno,

co można było przetłumaczyć z kociego na ludzki język: „Czego wy ode mnie chcecie?

Zostawcie mnie tam, gdzie jest mi dobrze. Czy nie widzicie, że pasujemy do siebie, i że

mamy taki sam kolor włosów?”

Baleron, który najwidoczniej rozumiał kocią mowę, ulokował wciąż trzymającego się

pazurkami sukienki Salcesona Punta w ramionach Ulli i powiedział prawie po angielsku:

- Jak chcesz, to możesz go sobie zostawić na pamiątkę.

- Naprawdę? - roześmiała się Ulla i pocałowała teraz Balerona, który z kolei

zaczerwienił się jak burak.

- A jak on się nazywa? - zapytała Ulla.

- Salceson Punt - odrzekł Baleron.

- Jak, jak? - zdziwiła się Ulla - Szal - se so - punt? Co to znaczy? Przecież na takim

imieniu można sobie całkiem język połamać!

- Co to znaczy? - powtórzył Baleron i spojrzał błagalnie na Dziką Mrówkę, tak daleko

bowiem nie sięgała jego znajomość języka angielskiego.

Niestety, nawet wspólnymi siłami nie zdołali przetłumaczyć imienia i nazwiska

jachtowego kota na angielski i ostatecznie stanęło na tym, że po powrocie do kraju napiszą do

Ulli i przekażą jej dokładne tłumaczenie na język szwedzki.

Ponieważ Ulla czuła się już zupełnie dobrze, wszyscy razem wybrali się na

zwiedzanie Sztokholmu.

Samochód raz po raz przelatywał mostami nad licznymi kanałami i śluzami,

Sztokholm bowiem, jak powiedziała chłopcom Ulla, położony jest na trzynastu wyspach i w

związku z tym bardzo często nazywany „Wenecją Północy”.

Ulla powiedziała też chłopcom, że Sztokholm założony został w 1255 roku przez

możnowładcę Jarla Birgera i że najstarsza część miasta powstała na wyspie Stadsholmen.

- Tam teraz właśnie jedziemy - dodała Ulla i jej tata podjechał na obszerny parking tuż

nad kanałem, naprzeciw wysokiego budynku zbudowanego w kwadrat.

- To zamek królewski - wyjaśniła Ulla.

background image

Obeszli boczne skrzydło zamku i przez wysokie wrota weszli najpierw na obszerny

kwadratowy plac, a następnie - przez drugą bramę - na mniejszy placyk zamknięty łukiem

arkad. Pod ścianami gromadzili się ludzie.

- Co tu będzie? - zapytał Dzika Mrówka Ullę, ale ta tylko uśmiechnęła się tajemniczo i

powiedziała, że za chwilę sam zobaczy.

W momencie, gdy na zegarze wybiła godzina dwunasta, na placyku rozległ się

przeraźliwy krzyk, przypominający bojowe zawołanie najdzikszego z indiańskich plemion.

Dzika Mrówka wzdrygnął się, a Salceson Punt, którego bez przerwy nosiła na rękach Ulla,

miauknął przeraźliwie i wtulił swój różowy pyszczek w fałdy jej sukienki.

Spod arkad wypadli żołnierze królewskiej gwardii, krzycząc przeraźliwie i potrząsając

groźnie karabinami. Ustawili się błyskawicznie w dwuszeregu i stanęli na baczność.

Tymczasem od strony nieodległego mostu Norrbro dobiegły dźwięki wojskowego

marsza i po chwili na dziedziniec zamkowy weszła orkiestra cała w złocie i blaskach

mosiężnych trąb. Za nią defilował w karnych szeregach malowniczo umundurowany oddział

gwardzistów na koniach.

Przed oczyma Dzikiej Mrówki, Balerona, całej rodziny Ulli i licznie zgromadzonych

turystów rozpoczęła się malownicza parada i zmiana gwardii na przedzamkowym placu.

Muzykanci z orkiestry zmieniali szyki, dyrygujący tambur major wywijał olbrzymią buławą

ze zręcznością cyrkowca, konie stały jak posągi wykute z bazaltu, gwardziści wykrzykiwali

chrapliwymi głosami jakieś skomplikowane komendy, szeregi prezentowały broń, tupano

podkutymi butami, machano rozmaitymi sztandarami i proporczykami, jednym słowem, było

na co patrzeć.

Z tłumu turystów dobiegały oklaski i okrzyki, terkotały aparaty fotograficzne,

błyskały flesze, a wśród tego tłumu klaskał też Dzika Mrówka, pokrzykiwał Baleron i

miauczał Salceson Punt.

- Wiesz co - powiedział Marek do Ulli, gdy wreszcie skończyła się kolorowa parada -

wasza zmiana gwardii jest chyba nawet ciekawsza niż zmiana gwardii królewskiej w

Londynie.

- A ty byłeś w Londynie? - spytała Ulla.

Mowa - chciał powiedzieć Dzika Mrówka, ale nie wiedział, jak to będzie po

angielsku, wiec tylko przytaknął „Yes of course” z taką miną, jakby Londyn był mu

doskonale znany i zgoła spowszedniały.

Po obejrzeniu zmiany gwardii Ulla zaprowadziła chłopców do Armemuseum, czyli

muzeum wojska, i do muzeum morskiego czyli Statens Sjohistoriska Museum.

background image

W muzeum wojskowym Dzikiej Mrówce przypomniał się... sienkiewiczowski

„Potop”. Oto bowiem wśród licznych eksponatów dojrzał polską - chorągiew królewską z

1636 roku z napisem „Wladislaus IV Rex Polonice ul Sveciae” z herbami Polski, Litwy,

Szwecji i królewskimi dynastii Wazów. Obok wisiał wyblakły już mocno sztandar z napisem

„Vivat Casimirus Rex Polonice.

Dzika Mrówka spojrzał na idących obok niego przez sale Armemuseum Ullę i Svena,

spojrzał na innych Szwedów stojących przed obrazami dawnych bitew, oglądających starą

broń i wyblakłe sztandary. I nagle wyobraził sobie młodziutkiego Svena z krótką blond

bródką, w stalowym, błyszczącym hełmie na głowie i w rajtarskim mundurze, takim, jakie

widział na filmie, w którym Olbrychski grał Andrzeja Kmicica. A drobną Ullę wyobraził

sobie jako córkę drapieżnego generała szwedzkiego, który kazał zagarnięte w polskich

zamkach i pałacach łupy przewozić galerami Wisłą do Gdańska, a stamtąd statkami przez

Bałtyk do Sztokholmu i innych szwedzkich portów.

Jak bardzo może się naród zmienić przez kilkaset lat - pomyślał, ale nic nie powiedział

tylko mrugnął porozumiewawczo do Balerona, któremu pewno podobne myśli przyszły

akurat w tym samym momencie do głowy.

- A teraz pojedziemy do Wasa Museum - powiedziała niezmordowana Ulla.

Po drodze rodzice Ulli powiedzieli obu chłopcom, że będzie im bardzo miło, gdyby

zechcieli na przykład przyjechać do nich, do Sztokholmu, na drugi rok, na wakacje. Że

chętnie zabraliby ich na dłuższą wycieczkę po Skandynawii, zarówno bowiem tata jak mama

Ulli są zapalonymi turystami i wszelkie urlopy starają się spędzać na wolnym powietrzu, na

łonie natury.

- A świeżego powietrza, jak na razie, w Skandynawii można jeszcze trochę znaleźć -

roześmiał się tata Ulli.

- To by było bardzo fajnie - ucieszyła się Ulla. - Pojedziemy na Nordkap, tato! -

zawołała.

- Dlaczego by nie - odparł tata.

Tak rozmawiając dojechali na wyspę Djurgarden, na której wybudowano Wasa

Museum. Było to chyba jedno z nielicznych na świecie muzeum stworzone i zbudowane

właściwie dla jednego tylko eksponatu.

JEDNEGO, ale za to JAKIEGO!

Spoza pawilonów, kryjących sale z mniejszymi fragmentami tego niezwykłego

eksponatu muzealnego, wystawała wysoka konstrukcja w kształcie mocno przeszklonej hali.

Gdy Dzika Mrówka z Ullą i Baleronem weszli do środka, uderzyła ich specyficzna atmosfera.

background image

Powietrze w budynku było wilgotne i pachniało mokrym drewnem i jakimiś specjalnymi

środkami chemicznymi.

Wewnątrz budynku prawie całą jego objętość zajmował kadłub starego,

siedemnastowiecznego statku. Drewniane burty były bez przerwy spryskiwane jakimiś mocno

pachnącymi płynami. Wkoło, pod ścianami, ciągnęły się piętrami galeryjki pełne

zwiedzających.

- To królewski okręt „Wąsa” - powiedziała z wyraźnym nabożeństwem w głosie Ulla -

największy okręt wojenny w owym czasie w Szwecji. - I jak dotychczas - dodała jeszcze - jest

to JEDYNY na całym świecie statek sprzed przeszło trzystu lat zachowany w całej okazałości

i takim stanie.

- A po co go tak prysznicują? - zdziwił się Dzika Mrówka.

- To jeden ze sposobów konserwacji - wyjaśniła Ulla. - Bo przecież po tylu latach

leżenia w morskiej wodzie i w różnych mułach drewno nieco się postarzało i gdyby teraz tak

sobie nagle wyschło, to mogłoby się zupełnie zniszczyć, rozlecieć na kawałki, czy ja wiem

zresztą w końcu, co by się z tym stało. I dlatego cały statek jest w specjalnym pomieszczeniu,

gdzie musi być specjalna wilgotność, a drewno kadłuba musi być dodatkowo spryskiwane

rozmaitymi środkami chemicznymi.

- Aha - powiedział Dzika Mrówka po polsku, ale Ulla doskonale go zrozumiała.

Marek wziął teraz do ręki mały przenośny magnetofonik z nagranymi informacjami na

temat okrętu „Wasa”, który Ulla wypożyczyła przy wejściu do muzeum. Było tam kilka

rodzajów nagrań w różnych językach, niestety jednak nagrania po polsku nie było, więc Ulla

wzięła to z angielskim tekstem.

Dzika Mrówka włożył do ucha maleńką słuchawkę i włączył magnetofon.

- Dzień dobry - usłyszał w słuchawce miły kobiecy głos - jesteś w muzeum

poświęconym w całości królewskiemu okrętowi „Wasa”. „Wasa” był jednym z największych

okrętów wojennych swojej epoki. Jego wyporność wynosiła około 1300 ton, długość - 57

metrów, wysokość od szczytu nadbudowy rufowej do stępki 17 metrów. Grotmaszt wznosił

się na około 52 metry nad stępką, powierzchnia łączna żagli wynosiła około 1150 metrów

kwadratowych.

Kadłub i pokłady działowe okrętu wykonane zostały z dębu, pozostałe pokłady i

maszty - z sosny, rzeźby ozdobne - z dębu, sosny i lipy. Na uzbrojenie statku - według

zachowanych dokumentów - składało się 48 dział dwudziestoczterofuntowych, osiem

trzyfuntowych, dwa jednofuntowe i 6 moździerzy. Łączna waga uzbrojenia wynosiła około

osiemdziesięciu ton.

background image

Okręt królewski „Wasa” został zbudowany na polecenie króla Gustawa II Adolfa,

który uwikłany w wojnę trzydziestoletnią w Niemczech oraz walczący z Polską na terenach

Prus Książęcych i Inflant musiał rozporządzać silną flotą. O znaczeniu floty wojennej dla

ówczesnej Szwecji świadczą najlepiej własne słowa króla Gustawa II Adolfa, który

powiedział: „Losy Szwecji zależą od Boga, a po Nim - od jej floty.”

Budowę „Wasy” rozpoczęto w 1625 roku. W niespełna trzy lata później, w dniu 10

sierpnia 1628 roku, w niedzielę, gdy nowo zbudowany okręt wyruszył w swą dziewiczą

podróż i opuścił nabrzeże przy pałacu królewskim, okazało się, że posiada on bardzo złą

stateczność.

Pod uderzeniem dość silnego szkwału, na oczach tysięcy ludzi obserwujących wyjście

w morze największego okrętu szwedzkiej floty wojennej, „Wasa” idący pod czterema

żaglami, z powiewającymi na masztach niebieskimi banderami z żółtym krzyżem, przechylił

się gwałtownie na lewą burtę i mimo dramatycznych wysiłków załogi przewrócił się i zatonął.

Dzika Mrówka wyłączył magnetofon. Teraz innymi już zupełnie oczyma spojrzał na

widoczny przed nim, ukryty w oszklonej hali, kadłub statku. Usłyszane przed chwilą

wiadomości pobudziły i tak już bujną wyobraźnię chłopca.

Przymknął oczy.

Na nabrzeżach starego portu w Sztokholmie zbiera się coraz większy tłum. Wszyscy

są odświętnie ubrani, przecież to niedziela, a i nie lada atrakcja, kiedy nowy, największy okręt

królewski wypływa w swoją pierwszą morską podróż. Na wodach kanałów portowych kręcą

się łodzie spacerowe, stoją na kotwicach statki handlowe i liczne okręty wojenne.

„Wasa” powoli sunie wzdłuż wyspy Skepsbron, na której rozłożyło się stare miasto w

Sztokholmie. Wszystkie okna mieszczańskich kamieniczek stojących nad brzegiem

portowego kanału są zapełnione głowami ludzi ciekawych widoku królewskiego okrętu.

A „Wasa” majestatycznie, powoli, jak na paradzie, przesuwa się wzdłuż nabrzeża. Na

pokładzie uwijają się marynarze. Jedni na łodziach wywożą kotwicę daleko przed dziób

okrętu ozdobiony wspaniałym lwem czającym się do skoku, inni na pokładzie kręcą się wokół

kabestanu, nawijając linę kotwiczną i w ten sposób podciągając okręt do miejsca, gdzie

będzie już można postawić żagle.

Wreszcie są u skraju Sodermalm. Przy pomocy kotwicy i liny podanej na ląd duży

okręt obraca się dziobem ku wyjściu. Marynarze wspinają się po sznurowych drabinkach na

maszty, włażą na reje, odwiązują zwinięte dotychczas żagle. Spadają w dół duże płótna, które

powoli wypełnia wiatr.

Okręt z wolna rusza. Po raz pierwszy o własnych siłach, pod własnymi żaglami.

background image

Stopniowo nabiera coraz większej szybkości. Jest już na wysokości małej wysepki

Kastelholmen, na której też - jak i na innych - stoją tłumy wiwatujących ludzi.

Tymczasem zza wzgórz Sodermalmu nadchodzi uderzenie wiatru. Wielki okręt

gwałtownie przechyla się na lewą burtę. Marynarze biegiem wykonują komendy mające na

celu wyprostowanie okrętu. Nadlatuje jednak drugie, znacznie silniejsze, uderzenie wiatru i

„Wasa” przechyla się jeszcze bardziej. Marynarze rzucają się do przeciągania dział

okrętowych na wietrzną burtę. Pokład jest już jednak tak stromo nachylony, że wykonanie

tego rozkazu okazuje się niemożliwe. Działa stojące na burcie nawietrznej, wysoko teraz

wzniesionej w górę, zrywają się ze swych umocnień i spadają na lewą burtę. Przez wybite

otwory wlewa się do wnętrza okrętu woda.

Nic już teraz nie może uratować nowo zbudowanego, największego w szwedzkiej

flocie, królewskiego okrętu o symbolicznej nazwie „Wasa”. Przechyla się coraz bardziej,

kładzie się na wodzie. Z pokładu skaczą do wody marynarze, oficerowie, rozpaczliwie starają

się odpłynąć od tonącego kadłuba.

I tak na oczach tysięcy ludzi, w pogodną sierpniową niedzielę, zatonął okręt wojenny

„Wasa”‘.

Dzika Mrówka ocknął się z zamyślenia. Przed oczyma miał znowu mokry kadłub

wydobytego z dna morskiego po przeszło trzystu latach okrętu. Obok w salach wystawowych

znajdują się części wyposażenia okrętu, leżą wspaniałe działa, które nie oddały ani jednego

strzału, działa z pięknie rzeźbionymi lufami i królewskimi inicjałami G (ustavus) A (dolphus)

R (ex) S (ueciae). Są tam także odnalezione we wraku statku lub tuż koło niego doskonale

zachowane części wyposażenia statku, naczynia, zapasy żywności i napitków, a nawet

fragmenty osobistej odzieży: buty, rękawice, kapelusze skórzane i lniane szyte pończochy. Są

też liczne monety. Marek znowu włączył magnetofon. Głos elektronicznej przewodniczki

informował teraz o kolejnych próbach podnoszenia statku, o wydobyciu uzbrojenia i

wartościowszych części wyposażenia.

Próby takie podejmowano wielokrotnie. Pierwszą już w roku 1628, kiedy to niejaki

John Bulmer usiłował wydobyć leżący na trzydziestometrowej głębokości okręt. Zadanie to

co prawda mu się nie udało, jednakże jego ekipa nurków dokonała niezwykle ważnej rzeczy:

udało im się mianowicie postawić zatopiony okręt na dnie, podparty stępką. Po

kilkudziesięciu latach, w 1664 i 1665 roku, następny ratownik podwodny, niejaki Hans

Albrecht von Treileben, zdołał wydobyć na powierzchnię 53 działa, a w dwadzieścia lat

później podniesiono jeszcze jedno dwudziestoczterofuntowe działo.

Na tym zakończyły się na bardzo długie lata próby ratowania królewskiego okrętu

background image

„Wasa”.

Ostatnią, tym razem udaną, choć niezwykle kosztowną i trudną technicznie próbę

podniesienia wraku siedemnastowiecznego okrętu z morskiego dna podjęto wskutek

inicjatywy inżyniera Andersa Franzena ze szwedzkiej marynarki wojennej, który odnalazł

wrak zatopionego statku i spowodował utworzenie specjalnego Komitetu do spraw „Wasy”.

Prace nad wydobyciem wraka trwały kilka lat i ostatecznie w dniu 24 kwietnia 1961

roku okręt królewski „Wasa” wynurzył się na powierzchnię wody po 333 latach od chwili

zatopienia.

Marek - Dzika Mrówka od kilku już minut nie słuchał tego, o czym informował go

miły głos z magnetofonu. Znowu jego bujna wyobraźnia podpowiadała mu nowe, fascynujące

obrazy. Tym razem widział siebie, Dziką Mrówkę, ubranego w kompletny strój płetwonurka.

Wyraźnie czuje na plecach ciężar butli. Płynie pod wodą, a obok niego migają zwinne ciała

ryb. Z góry dochodzi słabe, zielonkawe światło. I nagle Marek widzi przed sobą, na dnie

morskim, obrośnięty wodorostami, na pół zagrzebany w mule. KADŁUB BARDZO

STAREGO STATKU!!!

- To jest NAPRAWDĘ HISTORIA, która pojawiła się z morskiego dna - powiedział

w pewnym momencie Dzika Mrówka do Ulli.

- Aha - odparła młoda Szwedka po polsku.

A po chwili Dzika Mrówka powiedział głośno ni to do siebie ni to do stojącego obok

Balerona:

- Pływanie pod żaglami to na pewno bardzo fajna sprawa, ale

PODWODNE POSZUKIWANIA ARCHEOLOGICZNE

TO JEST WŁAŚNIE

TO!


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 02 Dzika Mrówka pod żaglami
Perepeczko Andrzej 1 Dzika Mrówka i tam tamy
Perepeczko Andrzej DZIKA MRÓWKA I JEZIORO ZŁOTEGO LODU
Perepeczko Andrzej 4 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 01 Dzika Mrówka i tam tamy
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 03 Podwodny świat Dzikiej Mrówki 2
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu 3
D 06 02 01 PRZEPUSTY POD ZJAZDAMI
2012 02 21 Spór pod Cerro Torre
Pilipiuk Andrzej Jakub Wedrowycz 02 Pogromca pierścienia
Perepeczko Andrzej PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ MRÓWKI
Perepeczko Andrzej PANA JĘDRUSIA WYPRAWA PO ZIELONE RUNO
Perepeczko Andrzej Podwodny swiat dzikiej mrowki
Perepeczko Andrzej Z OBU STRON

więcej podobnych podstron