Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu 3

background image

ANDRZEJ PEREPECZKO

DZIKA MRÓWKA I JEZIORO

ZŁOTEGO LODU

background image

WSTĘP,

DZIĘKI KTÓREMU CZYTELNIK MOŻE POZNAĆ

DOTYCHCZASOWE PRZYGODY DZIKIEJ MRÓWKI, OPISANE

ZRESZTĄ DOKŁADNIE W KSIĄŻKACH: „DZIKA MRÓWKA I TAM -

TAMY”, „DZIKA MRÓWKA POD ŻAGLAMI” ORAZ „PODWODNY

Ś

WIAT DZIKIEJ MRÓWKI”

Marek, zwany przez rodzinę i kolegów Dziką Mrówką z racji niewielkiego wzrostu i

niezwykłych pomysłów, które się bez przerwy rodziły w jego wybujałej fantazji i wyobraźni,

mieszkał w dzielnicy Gdańska zwanej Oliwą. Razem z bratem Jarkiem, bliźniakiem zresztą,

ale zupełnie do Marka niepodobnym, chodzili do jednej klasy i razem też grali w hokeja, tyle

tylko, że w różnych drużynach. W jednej Dzika Mrówka był napastnikiem, w drugiej Jego

Brat (tak nazywano Jarka) - bramkarzem.

Tata obu chłopców bliźniaków był ochmistrzem na statku, Mama uwielbiała język

angielski i starała się, z niecałkowitym jednakże powodzeniem, wpoić w swych synów

zamiłowanie do tego języka.

Pewnego dnia, gdy Tata wrócił z rejsu, obaj chłopcy tak dokuczyli Mamie swymi

pomysłami i zachowaniem się (choć - po prawdzie - wszystkie pomysły były autorstwa

Dzikiej Mrówki, a Jego Brat był tylko wiernym, choć nieco powolnym ich wykonawcą), że

stwierdziła płacząc, iż ma wszystkiego dosyć i że nie może sobie z nieznośnymi chłopakami

poradzić.

Na takie dictum Tata zdecydował się osobiście zająć synami bliźniakami, a że pływał

na statku i akurat nie za bardzo mógł zejść na urlop, postanowił zabrać chłopców w rejs, żeby

ich „mieć na oku”.

Popłynęli tedy statkiem we trójkę: Tata, Dzika Mrówka i Jego Brat. Przed samym

odjazdem Mama, którą chłopcy i Tata nazywali Micią, wcale nie była taka pewna, czy tak

naprawdę „miała wszystkiego dosyć” i czy pomysł zabrania chłopców na statek był

najlepszym z życiowych pomysłów Taty.

Statek w swym rejsie odwiedził kolejno Londyn, Sewillę w Hiszpanii, Safi w Maroko

i port Kaolack w Senegalu. Londyn zwiedzili chłopcy dość dokładnie. A więc zabytki, Tower

Castle, paradę gwardii królewskiej, muzeum techniki; to ostatnie najbardziej im się podobało,

więc też wracali tam wielokrotnie. W Sewilli byli na walce byków, która jednak nie za bardzo

background image

im do gustu przypadła. W tejże samej Sewilli zauważyli podejrzany, ich zdaniem, statek o

nazwie „Torro” i Dzika Mrówka postanowił na własną rękę śledzić członków jego załogi,

która ani chybi trudniła się jakimiś mocno podejrzanymi sprawami.

Na morzu w czasie przelotu z Sewilli do Safi Dzika Mrówka i Jego Brat wdrapali się

na maszt i dojrzeli stamtąd samotną łódź, która jak się potem okazało, była uszkodzona, a w

niej był wyczerpany zupełnie stary rybak Arab i jego ranny syn, którym udzielono pomocy.

Dzięki temu obaj bracia stali się sławni na statku i udało się im nawet uniknąć kary za

samowolne wdrapanie się na maszt.

Po południu tegoż dnia dogonili na morzu tajemniczy stateczek „Torro”.

W Safi bracia mieli nieprzyjemną przygodę w meczecie, do którego - jak się okazało -

wstęp dla „niewiernych” był surowo zabroniony.

Po kilku dalszych dniach podróży dopłynęli wreszcie do Kaolack w Senegalu, skąd w

czasie wojny uciekły po upadku Francji dwa polskie statki: „Cieszyn” i „Śląsk”. A że właśnie

na statku znajdował się bosman, który jako młody chłopak był członkiem załogi „Cieszyna”

w 1940 roku, dwaj bracia usłyszeli opowieść naocznego świadka o tej pełnej emocji sławnej

ucieczce.

W Kaolacku znajdował się już tajemniczy „Torro”, Dzika Mrówka zatem i Jego Brat

przystąpili do śledzenia załogi. Niewiele brakowało, żeby się to bardzo smutnie dla nich

skończyło. Na szczęście z groźnych opałów uratowała ich senegalska policja, która odstawiła

obu domorosłych detektywów na statek w ręce na dobre już zaniepokojonego Taty.

Powrotną drogę do kraju obaj chłopcy spędzili pracując - jeden w dziale

maszynowym, drugi na pokładzie statku - w Tacie bowiem obudził się nagle pedagogiczny

talent i postanowił swych synów wychowywać przez pracę. Wtedy obaj bracia poznali, że

praca na statku wcale nie należy do łatwych i że marynarze nie tylko pływają, opalają się i

zwiedzają cały świat.

W Gdańsku czekała na swych chłopców stęskniona Mama, która już dawno

zapomniała, że miała „zupełnie dosyć”, i obaj bracia bliźniacy doszli, tym razem zgodnie o

dziwo, do wniosku, że

WSZĘDZIE DOBRZE, ALE W DOMU NAJLEPIEJ!

Po powrocie z rejsu obaj chłopcy spóźnili się o parę dni na rozpoczęcie roku

szkolnego. Dzika Mrówka postanowił wykorzystać tę okoliczność i w tym dniu „wszystkie

lekcje wziąć na siebie”, jak oświadczył swym koleżankom i kolegom.

Przemyślnie ułożony plan udał się tylko po części, bowiem Pan od Przyrody

zdemaskował Marka, gdy go zbyt poniosła bujna fantazja i gdy mocno przeholował w

background image

opowiadaniu niestworzonych przygód, które miały rzekomo wydarzyć się w ciągu rejsu. Cała

klasa śmiała się z Dzikiej Mrówki, a w obronę wzięła go tylko jedna z koleżanek o imieniu

Ulka.

W okresie Świąt Bożego Narodzenia, które Tata spędził razem z całą rodziną na

lądzie, ojciec zabrał Dziką Mrówkę na doroczne spotkanie Klubu Kaphornowców, do którego

mogą należeć tylko ci z żeglarzy, którzy na żaglach opłynęli przylądek Horn, jeden z

najbardziej burzliwych przylądków świata. Pod wpływem tego spotkania Marek

zainteresował się żeglarstwem, zaczął czytać książki na ten temat, poznawać tajniki

astronomii i w konsekwencji rzucił swą dawną pasję, czyli hokej, i zapisał się do klubu

ż

eglarskiego.

W klubie zaczęło się szkolenie teoretyczne i pierwsze prace przy jachtach na

przystani. Początki były trudne i mało efektowne, trzeba było bowiem jachty czyścić, skrobać

i malować, a pływanie pod białymi żaglami wydawało się bardzo odległe. Mimo trudności

Dzika Mrówka zawsze pełen był najrozmaitszych planów swych przyszłych wielkich i

sławnych rejsów, kreślił na mapach ich trasy. Wreszcie nadszedł dzień, w którym Marek

wypłynął w swój pierwszy rejs. Niedaleki co prawda, bo tylko po wodach basenu jachtowego,

ale chłopiec po raz pierwszy spostrzegł, że łódź posłuszna jest każdemu ruchowi jego ręki, że

to on kieruje, ze po raz pierwszy naprawdę ŻEGLUJE!

Po pewnym czasie Dzika Mrówka został wyróżniony - wyznaczono go na zawodnika

w regatach jednoosobowych łodzi żaglowych. Regaty miały dramatyczny przebieg, w

momencie bowiem kiedy Marek już, już miał szansę wyjścia na samo czoło wyścigu, łódź

jego wywróciła się wskutek nieuwagi chłopca.

Mimo tego niepowodzenia Marek brał udział i w innych kolejnych wyścigach, a po

pewnym czasie został w nagrodę wyznaczony do załogi pełnomorskiego jachtu w rejsie

bałtyckim. W czasie podróży Dzika Mrówka próbuje po raz pierwszy niezwykle trudnej, jak

się okazało, sztuki kucharzowania na jachcie.

W swym rejsie jacht o wdzięcznej nazwie „Stella Polaris” odwiedził Rygę i

Leningrad. W drodze powrotnej żeglarzy złapał sztorm, który zagnał jacht aż pod brzegi

szwedzkie. Tam w nocy i w sztormie Dzika Mrówka zauważył czerwony błysk rakiety.

„Stella Polaris” ruszyła na ratunek i nad ranem odnaleziono przewrócony jacht, a przy nim

trzymających się resztkami sił młodych rozbitków. W czasie akcji ratunkowej szczególnie

wyróżnił się Marek, który nie bacząc na niebezpieczeństwo wskoczył do wody i uratował

kilkunastoletnią dziewczynę, Szwedkę o imieniu Ulla.

Polski jacht z uratowaną załogą wpłynął do portu w Sztokholmie, gdzie rodzice

background image

rozbitków przyjęli polskich żeglarzy bardzo gościnnie i serdecznie. W czasie zwiedzania

zabytków tego pięknego portu, „Wenecji Północy”, Dzika Mrówka został tak zafascynowany

widokiem żaglowca „Vasa” sprzed przeszło 300 lat, wydobytego w całości z dna morskiego,

ż

e stwierdził:

Pływanie pod żaglami to jest na pewno bardzo fajna sprawa,

ale

PODWODNE POSZUKIWANIA ARCHEOLOGICZNE TO JEST WŁAŚNIE TO!!!

Gdy jacht „Stella Polaris” powrócił do macierzystego portu z pełnego przygód

bałtyckiego rejsu, żeglarzy czekało uroczyste powitanie, a dowódca jachtu, czyli Kapitan

Filip, oraz Dzika Mrówka otrzymali medale za ratowanie życia. Na naszego bohatera czekała

na przystani Mama z Jarkiem i klasową koleżanką obu - Ulką.

Opowiadając o rejsie Dzika Mrówka bardzo dużo miejsca poświęcił sprawom

różnorodnych prac podwodnych - od poszukiwań zatopionych statków począwszy, a kończąc

na kontrolach podmorskich urządzeń.

Jak było do przewidzenia, płetwonurkowanie stało się kolejną pasją Marka i już w

kilka tygodni potem chłopak zapisał się do odpowiedniego klubu na kurs, na którym miano go

nauczyć właśnie swobodnego nurkowania.

Zajęcia w klubie prowadził Pan Wojtek, w „cywilu” inżynier elektronik i starszy

asystent w gdyńskiej Szkole Morskiej, a jedną z klubowych koleżanek na tym samym kursie

okazała się - ku zaskoczeniu Marka - jego koleżanka Ulka.

Gdy Marek i Ulka ukończyli kurs płetwonurkowy, w czasie którego przekonali się, że

swobodne nurkowanie wcale nie jest takie łatwe, na jakie wygląda, cała klasa obu braci

bliźniaków wyjechała na wycieczkę krajoznawczą do Gniewa, Kwidzyna, Chełmna, Torunia i

Płocka. I właśnie w Płocku, w siedzibie tamtejszego Towarzystwa Naukowego, Dzika

Mrówka wraz ze swymi koleżankami i kolegami usłyszał historię przypadkowego odkrycia

bardzo starego dokumentu, zawierającego wzmiankę o starodawnym grodzisku zatopionym

wraz z wyspą na jakimś jeziorze.

Marek i Ulka zapalają się do poszukiwań Zatopionej Wyspy i wczesnosłowiańskiego

grodziska i razem z Panem Wojtkiem oraz Jarkiem poszukują w rozmaitych bibliotekach i

archiwach klasztornych śladów tego grodu.

Następnego lata Pan Wojtek zorganizował obóz płetwonurkowy nad jeziorem, co do

którego istniało dość uzasadnione przypuszczenie, że właśnie tam mogło się kryć tajemnicze

background image

grodzisko, i rozpoczęto systematyczne poszukiwania podwodne.

W czasie trwania obozu jego uczestnicy, wśród których znaleźli się oczywiście

również nasi bohaterowie, czyli Dzika Mrówka i Ulka, pomogli przy żniwach ubogiej

kaszubskiej starszej parze małżeńskiej oraz wzięli udział w akcji przeciwpowodziowej

podczas gwałtownej nocnej burzy. W obu wypadkach młodzi poszukiwacze zatopionej wyspy

napotkali pewne ślady świadczące, że istotnie gdzieś w pobliżu mogło znajdować się

przedhistoryczne grodzisko.

Intensywne poszukiwania trwały w dalszym ciągu, nie przynosiły jednak początkowo

ż

adnych pozytywnych rezultatów; wody jeziora pilnie strzegły swej tajemnicy. Nic też

dziwnego, że młodzi płetwonurkowie byli już trochę zniechęceni do żmudnej i mało ciekawej

pracy.

Pewnego dnia Ulka oddaliwszy się ze swego rejonu w pogoni za olbrzymim

węgorzem, którego w myślach nazwała Węgorzem Wspaniałym Władcą Jeziora, natrafiła pod

wodą na szczątki drewnianych budowli z dębowych potężnych bali. Tym samym Ulka stała

się bohaterką podwodnych poszukiwań, a zatopione grodzisko zaliczono do głównych

sensacji archeologicznych roku.

W nagrodę za swe odkrycie Ulka znalazła się w czasie najbliższych wakacji wraz z

Dziką Mrówką, kilkoma innymi klubowymi kolegami i Panem Wojtkiem w składzie załogi

jachtu „Swantewid”, który przez cały sezon żeglarski znajdował się w Jugosławii, a załogi

wymieniały się w kilkutygodniowych turnusach. Podczas pobytu na wodach Adriatyku

młodzi żeglarze oprócz wakacyjnego odpoczynku przeprowadzali trening płetwonurkowy w

tamtejszych ciepłych przejrzystych wodach.

Jacht pod komendą Kapitana Filipa czekał na kolejną zmianę załogi w uroczym porcie

Dubrowniku. Od tego też miasta zaczęli młodzi żeglarze - płetwonurkowie zwiedzanie

dalmatyńskiego wybrzeża, poznając niezwykle ciekawe zabytki i równie interesującą historię

tego miasta - państwa - Republiki Dubrownickiej.

Dalszym etapem adriatyckich wakacji była malownicza i ciekawa Boka Kotorska,

jedyny w tym rejonie Europy rodzaj fiordu, głęboko wciętego w górzysty ląd. W głębi leży

Kotor, stary i niemal tak samo sławny swą historią jak Dubrownik.

W Rotorze czekał na załogę „Swantewida” przyjaciel Pana Wojtka i Kapitana Filipa -

wesoły olbrzym Stanko Milević, czyli inaczej „Stanko od Kotora”. On to pokazał młodym

Polakom piękno Czarnogóry, zawiózł ich do dawnej stolicy Cetynii i do pięknych

nadmorskich miasteczek - Świętego Stefana i Budwy, on też obwoził ich po najrozmaitszych

zakamarkach Zatoki Kotorskiej, łącznie z posępną fortecą austriacką na skalistej wysepce

background image

Mamula i uroczą nadmorską grotą.

Beztroski odpoczynek załogi „Swantewida” został brutalnie przerwany silnym i

bardzo tragicznym w skutkach trzęsieniem ziemi, które na oczach przerażonej załogi jachtu

zniszczyło i odcięło zupełnie od świata maleńką rybacką wioskę, przycupniętą tuż przy

brzegu u zbocza stromej skalistej góry.

Polscy żeglarze ruszyli natychmiast z pomocą rannym i poszkodowanym

mieszkańcom wioski, a przez następnych parę dni pomagali od wczesnego ranka do późnej

nocy Stankowi w ratowaniu zabytków Kotoru. Nic też dziwnego, że za swą postawę i pomoc

otrzymali podziękowanie od lokalnych władz.

Czas jednak pobytu nad Adriatykiem kończył się i trzeba było wracać do Dubrownika.

Po drodze „Swantewid” zatrzymał się na miejscu swego ostatniego kotwiczenia, gdzie

pozostawała na dnie kotwica jachtu, której po trzęsieniu ziemi nie można było wyciągnąć na

powierzchnię i trzeba było odciąć łańcuch kotwiczny. W celu uwolnienia kotwicy jachtu z

pułapki zeszli pod wodę Pan Wojtek razem z Dziką Mrówką. I oto nagle w zielonkawym

ś

wietle podwodnego świata Dzika Mrówka dojrzał wrak bardzo starego statku, który przed

wiekami zatonął na wodach Zatoki Kotorskiej.

O znalezisku dano znać natychmiast Stankowi od Kotora, a ten przyrzekł młodym

ż

eglarzom, że jak tylko zakończy pracę nad odbudową zniszczonego trzęsieniem miasta,

zaraz zajmie się badaniem starego wraka, którego wnętrze - być może - kryje wiele tajemnic i

historycznych ciekawostek.

Gdy samolot z młodymi płetwonurkami na pokładzie przelatywał nad Zatoką

Kotorska w drodze powrotnej z Dubrownika do Polski, Ulka i Dzika Mrówka pomyśleli

niemal równocześnie:

ILE TO JESZCZE ROZMAITYCH TAJEMNIC KRYJĄ W SOBIE

WODY OCEANÓW, MÓRZ I JEZIOR!

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY,

W KTÓRYM PŁETWONURKOWIE - WĘDROWCY SPOTYKAJĄ SIĘ

PO RAZ PIERWSZY Z NIE ODKRYTYMI DOTYCHCZAS TAJNIKAMI

BARDZO DZIWNEGO PISMA

Słońce miało się już dobrze ku zachodowi i odległe granic Tatr ostro rysowały się na

tle różowiejących chmur, gdy wesoła gromadka młodzieży obciążona sporymi plecakami

weszła między pierwsze chaty Kluszkowców.

- Daleko jeszcze do tego Czorsztyna? - głos Ulki nie brzmiał ani zbyt rześko, ani zbyt

entuzjastycznie.

- Zależy... - odparł ze śmiechem Pan Wojtek.

- Jak to? Od czego zależy? - zdziwiła się Ulka.

- Po prostu. Zależy od stopnia zmęczenia tego, który pyta - roześmiał się Pan Wojtek,

a za nim też inni, a więc serdeczne koleżanki Ulki - Magda, Jadwiga i Halina oraz Dzika

Mrówka, Baleron, Szufla, Drzazga i jeszcze kilku innych. Wszyscy razem stanowili grupę

„wędrownych nurków płetwowych”, jak się jednogłośnie przezwali, a w rzeczywistości był to

po prostu jeden z kondycyjnych obozów wędrownych, który zorganizował i prowadził

niestrudzony Pan Wojtek. Razem z płetwonurkami wędrował też na zasadzie „wolnego

strzelca” Jego Brat, czyli Jarek - brat bliźniak Dzikiej Mrówki, ponieważ Mama - Micia

wyjechała na dwutygodniowe wczasy sanatoryjne do Krynicy, Tata był - jak zwykle - w rejsie

i Mama wolała, żeby obaj jej synowie byli pod Pana Wojtkową opieką przez ten czas. Co

prawda Jarek usiłował przekonać Mamę - Micię, że doskonale da sobie radę będąc sam w

domu, miał bowiem spory zapas historycznych książek do czytania, ale widać użył za słabych

argumentów, Micia bowiem bezapelacyjnie załatwiła z Panem Wojtkiem nadliczbowe

uczestnictwo drugiego syna w letniej wędrówce. Nawiasem mówiąc Pan Wojtek bardzo

chętnie widział Jarka w swym młodocianym zespole, gdyż lubił Jego Brata i cenił go za dość

poważne jak na jego wiek - historyczne zainteresowania, a nawet liczył się z jego zdaniem,

jak to było w czasie wstępnej fazy poszukiwań zatopionej Wyspy.

Ulka, jak to Ulka, po chóralnym wybuchu śmiechu swych współwędrowników nic nie

powiedziała i zaciąwszy usta przyspieszyła gwałtownie kroku, a po chwili wyprzedziła nawet

Pana Wojtka, który szedł na czele gromadki.

- Ho, ho, ale honorowa! - mruknął ni to z podziwem, ni to z krytyką Dzika Mrówka i

też chciał przyśpieszyć kroku, ale po chwili zrezygnował z ambitnego zamiaru, jako że był

background image

już solidnie zmęczony i czuł bardzo dotkliwie w nogach ostatnie kilkadziesiąt kilometrów.

Wędrowali tak już parę dni. Start nastąpił w uroczo położonej Rabce. Pierwszy dzień

był dniem aklimatyzacji i poświecono go w całości na zwiedzanie najbliższych okolic.

Tak prawdę mówiąc większość uczestników wędrownego obozu ograniczyła

zwiedzanie Rabki do niewielkiego uroczego drewnianego kościółka z początków XVII wieku

i do równie niewielkiego lokalnego muzeum, resztę tego dnia dzieląc sprawiedliwie między

moczenie się w basenie kąpielowym i wystawanie w sporej kolejce do małego drewnianego

kiosku, wewnątrz którego produkowano niesamowite wprost ilości ogromnie smakowitych

lodów.

W efekcie takiego „zwiedzania” gwałtownie stopniały wycieczkowe rezerwy

finansowe młodocianych wędrowców, a potem rozbolały gardła lodowych łakomczuchów i

wieczorem Pan Wojtek zapowiedział:

- Od jutra obowiązuje bezwzględny rygor wędrownego obozu i wszelkie zarządzenia

jednoosobowego kierownictwa, a pierwsze zarządzenie: STOP Z LODAMI!

- Ale pan okrutny, Panie Wojtku! - zachrypiała Jadwiga. - Takich lodów nie ma u nas

na Wybrzeżu i nigdy nie było...

- Ale za to takiej chrypki też nigdy nie miałaś - zauważył Pan Wojtek.

Na drugi dzień już wczesnym rankiem pomaszerowali na jeden z pobliskich szczytów

o nazwie Luboń Wielki, który górował nad rozłożoną w dolinie Rabką.

- Właściwie to ten Luboń nie jest znowuż tak bardzo wielki - zauważył Dzika

Mrówka, gdy przeczytał na mapie, że wysokość Lubonia wynosi „zaledwie” 1022 metry nad

poziom morza.

- Porozmawiamy na ten temat na szczycie - uśmiechnął się Pan Wojtek, na co Dzika

Mrówka nic nie odpowiedział, w duchu jednak pomyślał sobie, że chyba Pan Wojtek nieco

przesadza.

Droga na Luboń była dość stroma, ale dla młodych i wysportowanych przecież

płetwonurków raczej nie stanowiła zbyt poważnego problemu. Szli tedy dość szparko i raz po

raz wyprzedzali pnące się z trudem grupy rozmaitych wczasowiczów, zapewne z domów

wypoczynkowych, na których twarzach widać było wyraźny wysiłek.

Dzika Mrówka pomrukiwał sobie pod nosem (ale bardzo cichutko), że nie takie góry

się pokonywało w życiu, głośniej jednak swoich opinii nie wyrażał, został bowiem przy

pierwszej takiej próbie skarcony zarówno przez Ulkę, jak i przez Jego Brata.

- Pan Wojtek wie wszystko najlepiej - stwierdziła z wielkim przekonaniem Ulka, a

Jego Brat, jak to miał w zwyczaju, przytaknął natychmiast:

background image

- Fakt!

O ile jakiekolwiek odezwanie się brata bliźniaka budziło natychmiast w Marku ducha

przekory, o tyle ze zdaniem Ulki liczył się ostatnio coraz bardziej, bo - co tu ukrywać -

dziewczyna zaczęła mu imponować, choć sam przed sobą nie chciał się nawet do tego

przyznać. I tym razem również nie odezwał się głośno, a co sobie pomyślał, o tym nikt nie

wiedział.

Z wierzchołka Lubonia rozciągał się rozległy widok. Bliżej, wydawało się, że

zaledwie na dobre wyciągnięcie ręki, ciemniał ciągnący się daleko w kierunku wschodnim

pas Gorców, z wypiętrzonymi dwoma wierzchołkami.

- Ten bliżej to Turbacz - objaśniał Pan Wojtek - ze schroniskiem, gdzie będziemy jutro

nocować, a tamten dalszy to Lubań, przez który wieść będzie nasza droga do Czorsztyna.

- Lubań? - zdziwił się Dzika Mrówka. - Przecież właśnie ta góra, gdzie teraz stoimy,

to też tak samo się nazywa.

- Po pierwsze jesteśmy na Luboniu i to w dodatku na Wielkim - wyjaśnił Pan Wojtek -

a tamten szczyt nazywa się Lubań. A po drugie, w najbliższej okolicy spotyka się sporo

podobnych nazw. Ot, na przykład tam na zachód od nas leży szczyt Luboń Mały, a za tą górą

znajduje się wieś o nazwie Lubień. Tam, blisko Turbacza, widać górę o nazwie Kiczora.

Identyczną nazwę ma nieco mniejszy szczyt koło miasteczka Kamienica, a jeszcze jedna

Kiczora wznosi się nad Mszaną dolną. Podobnie jeden Runek jest w Gorcach, a drugi w

Beskidzie Sądeckim, jedną Sokolicę znajdziemy tuż koło Babiej Góry w Beskidzie

Ż

ywieckim, a drugą w Pieninach.

- Ojej - jęknęła Ula - to jak się w tym wszystkim połapać? A nie można by było

ponazywać te wszystkie góry jakoś inaczej?

- Najlepiej by było ponumerować - dorzucił Drzazga.

- A może już zostawmy tak jak jest - roześmiał się Pan Wojtek. - Jakoś przez tyle lat

ludziom się nie pomyliły te góry, to i my sobie damy radę. A zresztą z górami jest podobnie

jak z ludźmi. Czy to jedna dziewczyna ma na imię Ulka, ale przecież można odróżnić jedną

od drugiej, nieprawdaż?

- Prawdaż! - przytaknął Dzika Mrówka, a wszyscy spojrzeli na Ulkę, która swoim

bardzo już starym i prawie zapomnianym zwyczajem, zarumieniła się aż po same włosy.

- Zostawmy Ulkę w spokoju i spójrzmy lepiej na tę wspaniałą panoramę - Panu

Wojtkowi żal zrobiło się zmieszanej dziewczynki. - Tam dalej to przecież nasze piękne Tatry.

Istotnie, daleko na południu ciemniał ostro rysujący się na błękitnym

rozsłonecznionym niebie poszarpany grzbiet górski. Tatry!

background image

- A te białe plamy to co? - zapytała któraś z dziewcząt.

- A jak myślisz? - pytaniem na pytanie odpowiedział Pan Wojtek.

- Chyba przecież nie śnieg... - zaczęła Halina - teraz taki upał...

Rzeczywiście, dzień był wyjątkowo upalny i nawet tu, na samym wierzchołku

Lubonia słońce prażyło mocno.

- Upał, upał - powtórzył Pan Wojtek - ale tu jest Beskid Wyspowy, a tam Tatry.

Przeszło dwa razy wyższe. A to już różnica. W niektórych żlebach śnieg leży aż do lipca, a

niekiedy i przez cały rok. Szczególnie, jak zimą go dużo napada i nawieje, to potem ani rusz

nie chce się do końca roztopić.

- Ojejej! - odezwała się któraś z dziewczynek.

- Nasze Tatry to jeszcze nic pod tym względem - kontynuował Pan Woitek. - Na

innych, wyższych górach śnieg leży przez cały okrągły rok. I powiem wam jeszcze, że dla

mnie osobiście jest to jeden z najbardziej przyjemnych widoków. Bardzo lubię, gdy tak

dookoła gorąco i upał, a w zasięgu wzroku wysokie góry pokryte są białymi lodowo -

ś

nieżnymi czapami.

- A czy pan takie góry widział? - spytał Szufla.

- Nie raz - Pan Wojtek zamyślił się, jakby coś sobie przypominał. Parę razy. Choćby i

w Libanie. Albo na statku...

- Jak to na statku? - zdziwiła się Jadwiga.

- No, po prostu, kiedy płynęliśmy wzdłuż gór pokrytych wiecznym śniegiem.

- No, ale statek płynie po morzu, a góry... - zaczęła znowu Jadwiga.

- A góry to są daleko od morza? - wtrącił się Dzika Mrówka. - Prawda?

- No, pewno że tak...

- Oj, ty Jadźka, Jadźka - skrzywił się Dzika Mrówka. - To tylko tak u nas, że od morza

do gór musisz smarować przez cały kraj. Gdzie indziej jest zupełnie inaczej. Choćby w

Jugosławii, no nie? - zwrócił się do tych płetwonurków, którzy razem z nim przeżyli

niezapomniane przygody w Zatoce Kotorskiej.

- Pewno - przytaknęła Ulka. - Ale tam śniegu na nadmorskich górach nie było.

- Tam nie było, ale na wyższych to może być.

- Fakt! - przytwierdził automatycznie Jego Brat.

- Ja bym to chciała zobaczyć - rozmarzyła się nagle Ulka. - Ośnieżone góry nad

ciepłym morzem.

- Rano na narty, a po południu wykąpać się w morzu - to by było dopiero - roześmiał

się Marek.

background image

- Eeee... - przesadzasz, jak zwykle - skrzywił się Drzazga.

- A wcale że nie - zaperzył się Dzika Mrówka - spytaj Pana Wojtka, jak nie wierzysz.

- Co ja tam będę wam opowiadał - uśmiechnął się Pan Wojtek. - Macie sporo czasu

przed sobą, to może sami zobaczycie.

- No to załatwione - zapalił się Dzika Mrówka - zabieramy narty i sprzęt do

nurkowania i jedziemy szukać odpowiednich miejsc na świecie!

- Widzicie go, wielkiego podróżnika - roześmiały się Jadwiga i Halina - a weź nas ze

sobą. I nie zapomnij przedtem nauczyć się jeździć na nartach.

- Na nartach to ja już sobie dam radę, spokojna wasza głowa - odciął się Marek - a was

mogę zabrać pod warunkiem, że będziecie przez całą drogę gotowały - dokończył.

- Ho, ho, jaki wygodny - oburzyła się Jadwiga. - A samemu to nie łaska?

- I zmywały codziennie. Po każdym posiłku - dorzucił Dzika Mrówka. - I talerze, i

garnki - dodał jeszcze po chwili.

- A ty co będziesz robił w tej wyprawie? - zapytała z przekąsem Halina.

- Ja? - Marek spojrzał z góry na koleżankę - ja będę rano jeździł na nartach, a po

południu kąpał się i nurkował w ciepłym morzu. A w ogóle to będę kierował całą wyprawą! -

dokończył.

- No, dobra, dobra - wtrącił się Pan Wojtek - ale zanim wyruszycie na tamtą wielką

wyprawę, musimy kontynuować naszą skromniejszą, ale też ładną trasę, choć może nie aż tak

atrakcyjną, jak ta wasza planowana.

W wesołych nastrojach płetwonurkowa gromadka zeszła z Lubonia Wielkiego z

powrotem do Rabki, a Dzika Mrówka, gdy wrócili już do petetekowskiego schroniska, nie

wytrzymał i powiedział cicho do Jego Brata:

- Nie taki diabeł straszny, jak go Pan Wojtek maluje - po tym małym spacerku na ten

Wielki Luboń i z powrotem nawet mnie nogi nie bolą. Wcale a wcale.

- Fakt - przyznał Jego Brat. - Ale jeszcze nie koniec naszej wycieczki - dodał po

chwili.

- Phi - prychnął Dzika Mrówka. - No to co? - wzruszył ramionami, kładąc się do łóżka

i obracając wedle swego zwyczaju na lewy bok, bo tak mu się zawsze najlepiej zasypiało.

Następnym rankiem jednakże okazało się, że racja była po stronie Pana Wojtka, gdy

bowiem Dzika Mrówka obudził się, bolały go wszystkie możliwe miejsca całego ciała, a już

najbardziej nogi i gdy Pan Wojtek zagonił całą grupę do obowiązkowej porannej gimnastyki,

najmniejszy nawet ruch przychodził mu z trudem.

- No, płetwowe nurki - zawołał Pan Wojtek po gimnastyce, w czasie której udawał, że

background image

wcale nie domyśla się, że większość wędrownego obozu chodzi jak połamana - szybko zjeść

ś

niadanie, spakować plecaki i za godzinę ruszamy na Turbacz.

- Ojejej! - jęknęły Jadźka z Haliną.

- Ojej! - zawtórował im mimowolnie Dzika Mrówka i zarumienił się w tej chwili,

przypomniał bowiem sobie, jak to wczoraj zgrywał wielkiego zucha i lekceważył Pana

Wojtkowe uwagi.

- Stało się coś? - zapytał Pan Wojtek spoglądając bacznie na Marka. Sam był rześki

jak skowronek, a wszelkie gimnastyczne ćwiczenia przychodziły mu jak zwykle z niebywałą

wprost łatwością.

- Nic, nic - jęknął wyraźnie zbolałym głosem Dzika Mrówka i chciał ruszyć raźnym

biegiem na śniadanie, ale mu to jednak wyszło dość koślawo, tak że wzbudził ogólny śmiech.

- Ja to ledwo ruszam nogami - wyznała szczerze Jadwiga, a Halina przytaknęła jej

bezzwłocznie.

- Czy my damy dziś radę wleźć na ten Turbacz? - zapytała jękliwym głosem.

- Damy, damy, trzeba się tylko rozchodzić. Rozruszać zastałe kości - roześmiał się

Pan Wojtek. - To zawsze tak po pierwszym dniu - dodał po chwili. - A mówiłem tyle razy,

ż

eby w domu codziennie uprawiać solidną gimnastykę.

- Kiedy rano zawsze jest tak mało czasu - wyznał Drzazga. - Że też szkoła musi się

zaczynać skoro świt. O ósmej. Człowiek nigdy się nawet porządnie wyspać nie może i nic nie

zdąży.

- Gdyby zaczynała się o dziesiątej, to byś pewno spał do dziewiątej czterdzieści pięć. I

też byś nic nie zdążył - zauważył Pan Wojtek.

- A spałbym, spałbym - Drzazga przytaknął tak skwapliwie Panu Wojtkowi i z tak

błogim wyrazem na rzeczywiście nieco zaspanym obliczu, że wszystkie płetwowe nurki

roześmiały się chórem.

- No, kochani, szkoda czasu. I tak, i tak nikt za nas tej drogi nie zrobi, a musimy wleźć

na Turbacz chcąc nie chcąc, bo tam na nas czeka dzisiejszy nocleg. I nie łamać się, nie

ś

limaczyć, bo nie taki diabeł straszny jak go malują!

W tym momencie Dzikiej Mrówce wydało się, że Pan Wojtek mrugnął

porozumiewawczo okiem właśnie do niego.

Skąd Pan Wojtek wie, że właśnie tak samo powiedziałem wczoraj wieczorem? -

przemknęło mu przez myśl. - Przecież Jarek na pewno mu nie powiedział, a zresztą

powiedziałem to tak cichuteńko, że sam ledwo słyszałem. Nic innego, tylko Pan Wojtek musi

umieć czytać w myślach...

background image

I z tym głębokim przekonaniem ruszył na śniadanie.

Jak się okazało, Pan Wojtek znowu miał rację. Gdy ruszyli gromadą poprzez Rabkę i

gdy zanurzyli się w las porastający zbocza nadrabczańskich gór, jakoś zupełnie zapomnieli o

porannym zmęczeniu i o bólu wszystkich możliwych i niemożliwych stawów, mięśni i kości.

A potem było coraz lepiej - nocleg w przytulnym, choć obszernym schronisku na

Turbaczu, skąd rozpościerała się niczym nie zasłonięta panorama Tatr, wieczorne ognisko i

gawędy Pana Wojtkowe, który posiadał ich spory zapas, nazbieranych przeważnie w rejsach

na polskich statkach, pełen kolorów zachód słońca i rozgwieżdżone niebo, nie zasnute

dymami fabrycznych kominów i samochodowych spalin.

Drugi etap wędrówki był znacznie dłuższy od pierwszego i wiódł granią Gorców od

Turbacza przez Kiczorę i Runek na Lubań, a potem u dół przez Kluszkowce do Czorsztyna,

gdzie dopiero czekał ich nocleg.

Zapowiadała się wielogodzinna piesza wędrówka i dlatego Pan Wojtek zaproponował,

gdy stanęli dla odpoczynku na Przełęczy Knurowskiej, aby ci, którzy ewentualnie nie czują

się na siłach, zeszli wygodna ścieżką w dół do Dębna nad Dunajcem i aby stamtąd, po

zwiedzeniu bardzo starego i bardzo pięknego kościółka z XV wieku, przejechali autobusem

do Czorsztyna. Nikt jednak z całej grupy nie zdecydował się na proponowaną łatwiznę, choć

teraz, późnym już popołudniem, prawie wszyscy czuli solidnie w nogach wielogodzinną

górską wędrówkę.

Na szczęście do Czorsztyna było już rzeczywiście niedaleko i wkrótce można się było

rozgościć w niewielkich domkach kempingowych rozłożonych nie opodal rwącego z szumem

Dunajca.

A po kolacji, gdy całą gromadką zasiedli przy obowiązkowym ognisku, okazało się, że

na tym samym kempingu zatrzymała się grupa studentów z krakowskiego uniwersytetu.

- Jesteśmy właściwie na wakacyjnej praktyce - wyjaśnił jeden ze studentów w

odpowiedzi na pytanie, które zadał oczywiście ciekawski jak zwykle Dzika Mrówka.

- I co praktykujecie? - zapytała może trochę ni w pięć, ni w dziewięć Halinka.

- Jakby to wam tak najprościej wyjaśnić? Zacznijmy od tego, że wszyscy jesteśmy

studentami historii sztuki i w związku z tym prowadzimy generalną inwentaryzację

wszystkiego, co można zaliczyć do dóbr kulturalnych całego województwa. Nasza grupa na

przykład przegląda i spisuje rozmaite ciekawostki w naddunajcowych wsiach. No i jak coś

znajdujemy, to się przede wszystkim opisuje, a jak są możliwości, to się też chociaż z grubsza

konserwuje i zabezpiecza.

- A znaleźliście coś ciekawego? Ale tak naprawdę coś bardzo ciekawego - zapytał z

background image

wyraźnym zainteresowaniem Jego Brat, w którym oczywiście natychmiast obudziły się

historyczne zamiłowania i który pamiętał dobrze ciekawe znalezisko w okładce bardzo starej

księgi w Płocku.

- Czy znaleźliśmy? Też dobre pytanie! - żachnął się student. - Po prostu brak czasu i

ludzi na opisanie, skatalogowanie i konserwację tego wszystkiego, co tu się dookoła kryje.

Nie mówię nawet teraz o starych kościółkach, gdzie niekiedy znajdują się prawdziwe skarby,

jakich nie powstydziłoby się niejedno renomowane muzeum, ale nie macie pojęcia, ile

ciekawych różności kryją w sobie choćby strychy i inne zakamarki wiejskich domów. A to

obrazy sprzed kilku nieraz wieków, a to rozmaite sprzęty domowego i gospodarskiego

użytku, jakich używano przed wieloma laty, a to schowane głęboko w rodzinnych ozdobnych

skrzyniach, które już same w sobie są zabytkami i dziełami sztuki, rozmaite dokumenty i

nadania, niekiedy nawet oznaczone królewskimi pieczęciami i podpisami.

- Królewskimi? - zdziwił się Dzika Mrówka.

- Bywa, że i królewskimi - stwierdził z należną powagą przyszły historyk sztuki - a co,

myślałeś może, że dawni nasi królowie nie umieli się podpisać? - zażartował.

- Ojejej, Marek, nie przerywaj ciągle - zdenerwowała się Ulka.

- Wcale nie ciągle, ja dopiero pierwszy raz... - bronił się Marek i może coś by tam

jeszcze na swoją obronę wymyślił, ale inni płetwonurkowie uciszyli go gwałtownym i

niecierpliwym sykaniem.

- A co to za dokumenty w tych starych góralskich skrzyniach? - dopytywał się Jarek -

Jego Brat z coraz większym zainteresowaniem.

- Rozmaite. A to nadania własnościowe na lasy, pola, góry...

- Góry??? - przerwał znowu Dzika Mrówka, ale umilkł natychmiast skarcony

szturchańcem przez Ulkę.

- Góry też - przytwierdził student - bo góry kiedyś należały po prostu do górali. I tu w

Pieninach, i w Gorcach, a i w Tatrach też.

- W Tatrach? - tym razem wyrwała się Ulka z wyraźnie widocznym niedowierzaniem

w głosie.

- Tam też, choć nie wiem, czy całe Tatry, ale na przykład Giewont do jakiegoś gazdy

należy - wtrącił się Pan Wojtek.

- I co mu z takiej kupy kamieni? - zdziwił się Dzika Mrówka.

- Bo ja wiem - zastanowił się Pan Wojtek.

- A ja wiem - wyrwał się Drzazga. - Dwa lata temu byłem z rodzicami w Zakopanem,

to kiedyś poszliśmy na Giewont, to tam stała taka starsza gaździna i ona sprzedawała

background image

ś

mietanę albo herbatę, to ta gaździna mówiła mojej mamie, że cały Giewont to właśnie do

niej należy i dlatego tylko ona ma prawo sprzedawać pod Giewontem śmietanę albo herbatę

turystom, a innym gospodyniom to nie wolno i ona nie pozwala, bo to jest jej góra, a mama

się spytała, jak długo ona już tak tę śmietanę albo herbatę sprzedaje pod Giewontem i

gaździna powiedziała, że chodziła już ze swoją babcią jeszcze przed pierwszą wojną

ś

wiatową, a wtedy tata spytał, jak długo ten Giewont jest własnością ich rodziny, a gaździna

odpowiedziała, że bardzo długo, że to król Jan Kazimierz im dał...

Kto wie jak długo jeszcze ciągnąłby Drzazga swoje mocno przydługie zdanie, gdyby

mu po pierwsze nie zabrakło tchu, a po drugie gdyby mu nie przerwali równocześnie Jarek i

Pan Wojtek.

- Król Jan Kazimierz? - zapytał Jarek z niedowierzaniem.

- Daj wreszcie skończyć naszemu młodemu historykowi sztuki opowieść o ciekawych

znaleziskach, bo w ten sposób to nigdy niczego się nie dowiemy - dorzucił Pan Wojtek.

- Kiedy to naprawdę nie ja zacząłem - usprawiedliwiał się Drzazga, ale Pan Wojtek

machnął ręką i powiedział:

- Mniejsza o to. A pan - tu zwrócił się do opowiadającego studenta - niech się nie

gniewa na moich płetwowych nurków, bo to strasznie gadatliwe plemię.

- Nic nie szkodzi - roześmiał się przyszły historyk sztuki i jej, jak widać, zapalony

wielbiciel. - Ja się mogę tylko cieszyć, że temat wzbudza takie zainteresowanie wśród moich

młodszych kolegów. A może ktoś z was zachęci się do studiowania tej wspaniałej gałęzi

wiedzy? Są chętni?

- Może i będą - stwierdził z powagą Jarek, czyli Jego Brat.

- Fakt! - wtrącił Dzika Mrówka i już, już chciał dodać, że Jaro i tak i tak do niczego

więcej się nie nadaje, ale na szczęście zorientował się, że nie byłoby to wcale grzeczne w

stosunku do pana studenta i w porę ugryzł się w język.

- No to wracamy do naszych znalezisk - zaczął znów swą opowieść student. - Otóż

chciałem wam powiedzieć, ale nie zdążyłem na razie, że zupełnie oryginalne i można rzec,

niezwykłe znalezisko odkryliśmy w olbrzymiej bardzo starej skrzyni na strychu maleńkiego

dworku, który jest chyba jeszcze starszy niż ta skrzynia. Gdy dotarliśmy do tego dworku,

przedstawiliśmy się, powiedzieliśmy o co nam chodzi i w końcu zapytaliśmy, czy

właścicielka nie ma czegoś takiego, co by nas interesowało. Staruszka mieszkająca już

zupełnie sama w całym dworku, powiedziała nam:

- A coś tam może i gdzieś jest, ale ja już za stara jestem, żeby wdrapywać się na

stryszek, to może państwo sami pójdziecie i poszukacie. Tylko że tam może być trochę kurzu,

background image

bo ja dawno na strychu nie byłam i nikt porządków tam nie robił.

- Kiedy pani tam była? - zapytała któraś z koleżanek.

- Oj, panieneczko, jeszcze za pierwszej Polski - odparła staruszka, a nam się trochę

zachciało śmiać, po pierwsze z tego powiedzonka staruszki, że to niby między wojnami była

pierwsza Polska, a teraz jest kolejna, czyli druga, a po drugie, że właścicielka dworku nie była

na swoim stryszku już co najmniej dobre czterdzieści lat.

No więc wleźliśmy na stryszek po mocno nadwerężonych schodach. Tam

rzeczywiście wyglądało jak na filmie o duchach i wampirach. Kurzu było wszędzie tyle, że

dosłownie nasze nogi w nim grzęzły. Pełno było też pajęczyn zwisających w fantastycznych

frędzlach jak jakieś niesamowite firanki. A pod tym kurzem istna mieszanina. I jakieś stare

kawałki potłuczonych glinianych garnków, i resztki zegarów, które przestały chodzić może

jeszcze za czasów Kościuszki, i jakieś szpargały, zetlałe ze starości gazety, książki, i

przewiązane zbutwiałymi wstążeczkami listy. A gdy się cokolwiek ruszyło, to w powietrze

wzbijały się istne tumany kurzu, a w nosie wierciło tak straszliwie, że nie można było się w

ż

aden sposób powstrzymać od kichnięcia. No, ale jak się kichnęło, to wzbijały się nowe

tumany kurzu i tak w kółko Macieju. Już myśleliśmy, że nie damy rady i kilku z nas chciało

się nawet wycofać z tego niesamowitego stryszku, gdy jeden z grupy, bardziej od innych

wytrwały - tu opowiadający student zmienił nieco tonację głosu - natknął się w samym kącie

na olbrzymią skrzynię zamykaną na takie potężne zamki, że mogły one śmiało służyć do

zamykania sporej stodoły.

Ponieważ skrzynia była zamknięta na głucho, poszliśmy do właścicielki dworku z

zapytaniem o klucz.

- Klucz? - spytała babcia. - Klucze to tu są. Pełno rozmaitych.

I wyciągnęła zza komody drewnianą całkiem sporą szkatułkę, ozdobioną po góralsku,

w której środku znajdowała się co najmniej ze setka rozmaitych kluczy, kluczyków i

kluczysk.

Zabraliśmy się do roboty. Drogą kolejnych eliminacji zostało w końcu pięć czy sześć

takich kluczy, które ewentualnie mogły pasować do skrzyni, ale żaden z nich nie chciał w

zamku się obrócić. Męczyliśmy się dobre dwie godziny i już chcieliśmy dać za wygraną, gdy

zauważyliśmy, że obok dziurki od klucza ochronionej metalową ozdobą znajduje się jakby

mały kwiatek wykuty z żelaza, który obraca się na swej niby to łodyżce.

I wyobraźcie sobie, że gdy obróciło się ten kwiatek o trzy obroty w prawo, klucz w

głównym zamku dał się z łatwością przekręcić, choć co prawda z piskiem i zgrzytem, mimo

ż

e kapnęliśmy do środka parę kropel oliwy.

background image

- To taki starożytny sekretny zamek jak w kasach pancernych! - zawołał zasłuchany w

niezwykłą opowieść Dzika Mrówka. - Ale heca!

- A żebyś wiedział - przytaknął student. - Jak już mówiłem, sama skrzynia i tym

bardziej ten jej sekretny zamek warte były grzebania na strychu, ale dopiero gdyśmy tę

skrzynię otworzyli z niesamowitym zgrzytem od wieków chyba nie naoliwianych zawiasów...

- Co tam było w środku? - nie wytrzymał Jego Brat.

- Łatwiej byłoby wyliczyć, czego tam nie było. Otóż skrzynia kryła prawdziwe

skarby...

- Skarby?? - płetwonurkowie odezwali się chórem bez żadnego umawiania się i bez

ż

adnego sygnału.

- No, nie dosłownie, jak zapewne myślicie - roześmiał się student, ale nie martwcie się

- dodał widząc zawiedzione mocno miny. - W skrzyni był i staropolski, nawet dość dobrze

zachowany, szlachecki kontusz, i czapka konfederatka z końca XVIII wieku i pięknie

haftowany strój damski i ryngraf z Matką Boską, Orłem i Pogonią oraz doskonale zachowana

szabla polska, najprawdopodobniej z okresu konfederacji barskiej, nie licząc innych równie

ciekawych rzeczy.

- Ale mieliście szczęście! - powiedział z podziwem Pan Wojtek. - Takie znalezisko na

starym strychu...

- To jeszcze nic. Najciekawsza, przynajmniej dla mnie, rzecz leżała na samym dnie

skrzyni w zalakowanej skórzanej kopercie. Już sama koperta z tłoczonej skóry to nie byle co,

a gdyśmy ostrożnie podważyli pieczęć tak, żeby jej - broń Boże - nie uszkodzić, okazało się...

- w tym momencie student przerwał swoją opowieść i powiódł wzrokiem po siedzących

wokół przy ognisku.

- Co się okazało? - nie wytrzymał Dzika Mrówka.

- Okazało się, że jest tam obszerny, własnoręcznie pisany pod koniec XVIII wieku

pamiętnik byłego konfederata barskiego, który po upadku powstania zbrojnego musiał

uchodzić z Polski i po wielu peregrynacjach, juk to się wtedy nazywało, trafił aż do Ameryki

Południowej.

- Do Ameryki Południowej? - zdziwili się wszyscy.

- Tak. Do Południowej. A ściślej mówiąc do hiszpańskiego wicekrólestwa Peru. I tam

ów dawny przodek obecnej właścicielki starego dworku przeżył całą masę niewiarygodnych

wręcz przygód. Nie spamiętałem ich wszystkich, bo tych kart pamiętnika było dobre kilkaset,

ręcznie wykaligrafowanych, ale jedna utkwiła mi szczególnie w pamięci. No bo tak już od

setek lat bywało, że gdzie się ktokolwiek o swoją wolność dobijał, tam na pewno nie zabrakło

background image

Polaków. Tak też i nasz konfederat brał w Peru udział w walkach wyzwoleńczych, bo akurat

nadarzyła się po temu doskonała okazja. Mianowicie w tej kolonii hiszpańskiej wybuchło

masowe powstanie tamtejszych Indian pod wodzą ich króla, niejakiego - jak nawet

zapamiętałem - Tupak Amaru II. I ten barski konfederat walczył oczywiście w tym powstaniu

i naturalnie - jako prawy Polak - po stronie uciśnionych, a przeciwko obcym najeźdźcom i

ciemiężycielom, tak samo zresztą jak w rodzinnym kraju czynił przedtem, nim okoliczności

zmusiły go do ucieczki.

Z powstania z trudem wielkim udało mu się wynieść cało głowę, potem poniewierał

się jakiś czas w hiszpańskich więzieniach, a potem w czasie transportu statkiem do Europy

wpadł w ręce Anglików, którzy z kolei wysłali go do Ameryki Północnej. I wreszcie - po

wielu latach tułaczki - poprzez napoleońską Francję wrócił ów żołnierz - tułacz do rodzinnych

stron.

Widać, że w czasie wieloletnich peregrynacji po dalekich krajach majętność jego

mocno podupadła, na końcu bowiem pamiętnika jest coś jakby testament. I właśnie

najciekawszy i najbardziej niespodziewany jest ten testament - tu opowiadający zatrzymał się

na chwilę i dorzucił parę gałęzi do płonącego ogniska.

- A co ten konfederat zapisał w swoim testamencie? - zapytał Jego Brat.

- Właśnie - podjął znowu student historii sztuki - w tym miejscu zaczyna się

tajemnica.

- Tajemnica? - zdziwili się płetwonurkowie.

- A tak. Tajemnica, i to w dodatku przez same duże litery. Po prostu TAJEMNICA!

- A jakaż to tajemnica? - zaciekawił się Pan Wojtek.

- Ba! - żeby to ktokolwiek wiedział. Ale na kipu nie ma mądrych.

- Na co nie ma mądrych? - zapytał Dzika Mrówka.

- Na KIPU.

- A co to takiego kipu? - zapytał znów Marek.

- Nie wiesz? - Jego Brat wzruszył ramionami - „kipu” to staroindiańskie pismo

węzełkowe. - Jarek powiedział to z miną mówiącą: „Także coś, nie wiedzieć o czymś tak

prostym i pospolitym jak kipu.”

- Pismo węzełkowe? - Dzika Mrówka spojrzał najpierw bacznie na Jego Brata, aby

sprawdzić, czy nie wpędza go w maliny, a potem pytający wzrok zwrócił w stronę studenta.

- Brawo, chłopcze - powiedział student. - A skąd o tym wiesz?

- Interesowały mnie kiedyś rozmaite pisma. I w ogóle historia - odparł Jego Brat.

- Fakt - przytwierdził tym razem Dzika Mrówka - oczywista sprawa to kipu.

background image

- No, no, nie mądrz się teraz. Nie wiedziałeś tak samo jak i my, co to to całe kipu -

roześmiał się Szufla.

- Ja? Nie wiedziałem? - zaczął Dzika Mrówka, ale umilkł nagle dojrzawszy wzrok

Ulki.

- Stop, chłopcy - włączył się Pan Wojtek. - Niech pan nam lepiej powie, co w końcu

ma kipu wspólnego z testamentem starego barskiego konfederata i inkaskiego powstańca.

- Właśnie. W testamencie nasz podróżnik pisze do swych spadkobierców w nieco

archaicznej polszczyźnie, że choć nic zostawia im prawie żadnych włości, jednakże w

załączonym kipu kryje się tajemnica Wielkiego Skarbu.

- WIELKIEGO SKARBU??? - zapytali wszyscy chórem.

- Tak - potwierdził student. - I teraz to już dosłownie. Skarbu złożonego ze złota i

drogich kamieni. A tajemnica tego, gdzie ten skarb schowano, kryje się właśnie w owym

tajemniczym inkaskim kipu.

- O - student wyjął z kieszeni kartkę papieru - przepisałem parę zdań z pamiętnika

dotyczących właśnie owego tajemniczego kipu. Posłuchajcie:

„Tak tedy na koniec mego utrudzonego i rozlicznymi przeciwnościami trapionego

ż

ywota nie dorobiwszy się żadnej fortuny a jeszcze utraciwszy większość majętności mojej,

przekazuję potomnym tajemnicę wiodącą do bogactw wielkich, o których dowiedziałem się w

niebezpiecznych bardzo okolicznościach.

Gdy otoczeni przez wojska wicekróla, nadzieję na salwowanie życia swego utraciłem,

a także towarzyszów moich z królewskiego rodu Inków, którzy przez wieki na tejże ziemi

górzystej panowali, od jednego znacznego w ich rodzie, któremum był życie uratował w

poprzedniej potyczce, a teraz na rękach moich ducha oddawał, otrzymałem tajemne pismo z

węzłów całe złożone, które w ich linguam nazywane było „kipu”, a którego odczytaniu

dopuszczeni byli tylko pisma owego strażnicy. Tak tedy gdy ów Indianin szlachetny ostatnie

tchnienie wydawał, wyciągnął zawieszone na szyi pod szatą owo „kipu” i stygnącymi usty w

te słowa do mnie przemówił:

Jako żeś przybył z dalekiej krainy za wielką wodą, iżby ludu naszego wolności bronić

a życie mi ratowałeś, tak teraz w ostatniej mej ziemskiej godzinie nie mam komu mojej

tajemnicy przekazać, więc tedy daruję ją tobie, byś skarb wielki, którego tajemnica w świę-

tych węzłach jest zamknięta, odnalazł i byś ludowi memu go przekazał, co uczyniwszy, dla

ciebie i twoich potomnych piąta część należna będzie.

- Jakże ja mam skarbów onych szukać? - zapytałem umierającego.

- W węzłach jest miejsce wskazane.

background image

- Kiedy ja pisma tego nie pojmuję - rzekłem.

- Bo ono tylko dla wybranych przez Boga Słońce. A ja byłem ostatni, co tajemne znał

znaki i nikt już ich po mnie nie odczyta. Tedy pilnie zapamiętaj sobie, co w węzłach

zamknięto. A święte kipu tak mówi:

UCIEKAJĄC CORAZ DALEJ...

I tyle mi zdołał powiedzieć ów Inka uczony, bo w tym momencie wpadli zbrojni

Hiszpanie, umierającego na mych rękach życia pozbawili jednym pchnięciem rapiera, a mnie

- opór stawiającego - stłukli potężnie i rany mi wielkie zadawszy do niewoli pojmali.

I nie dowiedziałem się tedy więcej, jak jeno owe trzy pierwsze słowa, co znaczą w

rzeczonym „kipu”, które przez wszystkie późniejsze lata ze sobą bez przerwy miałem i do

późnej starości przetrzymawszy, wam, spadkobiercy moi, przekazuję i nakazuję w

testamencie odszukać skarb on i wolę mego kompaniona wykonać ściśle.”

Student przeczytał testament barskiego konfederata i cisza zaległa wokół

naddunajcowego ogniska, tylko gałęzie w ogniu trzaskały i szumiał nie opodal wartki

Dunajec.

- No to trzeba odczytać to całe kipu i odnaleźć skarb Inków - odezwał się Dzika

Mrówka.

- Ba - bąknął przyszły historyk sztuki - ale jak? Bo na razie kipu jeszcze nikt nie

odczytał. To pismo jest znacznie trudniejsze nawet od egipskich hieroglifów.

- Ale może by ktoś spróbował - nie dawał za wygraną Dzika Mrówka.

- Próbowało już wielu - mruknął student - ale nie udało się nikomu.

- A może by nasza pani od polskiego spróbowała - powiedział powoli i poważnie Jego

Brat.

- Nasza pani od polskiego? - zdziwił się Dzika Mrówka. - A dlaczego właśnie ona?

- No bo jeżeli Pani odczytuje twoje hieroglify, jakie stawiasz w swoim zeszycie, to

może by i odczytała pismo węzełkowe. Oba mniej więcej są do siebie podobne. Fakt!

Chóralny śmiech zagłuszył odpowiedź Dzikiej Mrówki.

- No, płetwowe nurki wędrowne! - zawołał Pan Wojtek. - Pięknie panu dziękujemy za

ciekawą opowieść, ale skarby Inków skarbami, kipu - kipem, a nas jutro czeka przemarsz

przez Pieniny, a więc przed drogą trzeba się dobrze wyspać. A tu już północ blisko i czasu

wiele nie zostało. Dobranoc!

- Dobranoc, Panie Wojtku! - huknęły płetwonurki, a gromkie echo odbiło się od

nocnych skał nad duanjcowym nurtem.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI,

W KTÓRYM DZIKIEJ MRÓWCE WPADA DO GŁOWY GENIALNY

POMYSŁ, A W SPRAWĘ KIPU ZOSTAJE WCIĄGNIĘTY CHŁOPAK Z

ELBLĄGA

Dzika Mrówka przewracał się bezsennie z boku na bok na twardym, nawet bardzo

twardym, legowisku w domku kempingowym w petetekowskiej stanicy w Czorsztynie nad

Dunajcem. Za każdym przewróceniem madejowe łoże skrzypiało niemiłosiernie, a skrzyp ten

słychać było zapewne aż po drugiej stronie szumiącego Dunajca, jednakże - o dziwo - wcale

nie przeszkadzało to śpiącemu obok Jarkowi. Co prawda nie można się było dziwić temu za

bardzo. Jego Brat po pierwsze zawsze odznaczał się niezwykle twardym i mocnym snem, a

po drugie głośne skrzypienie łoża było skutecznie zagłuszane przez jeszcze głośniejsze

chrapanie śpiącego chłopca.

Jak on może spać? - zżymał się Dzika Mrówka. - W takiej sytuacji??? - W głowie

Marka panował bowiem w tym momencie istny mętlik i wypełniona była (owa głowa)

tysiącami najprzeróżniejszych myśli, które goniły się nawzajem, zagłuszały i tłumiły, a w

ostatecznym efekcie Dzika Mrówka wcale, ale to wcale nie mógł zasnąć.

Rojowisko Markowych myśli kręciło się w zasadzie wokół jednego tylko słowa, a

słowem tym było:

KIPU

To niebywała sprawa - rozmyślał Dzika Mrówka już od momentu, gdy odeszli od

ogniska - skarb królewski Inków... Przecież w Peru złota było wszędzie pełno. Niektóre

ś

wiątynie miały nawet dachy kryte złotymi blachami. Olbrzymie koła, całe ze złota,

wyobrażały Boga - Słońce. Ozdoby, pierścienie, łańcuchy i rozmaite naczynia też były ze

złota.

- Jarek, którego to króla indiańskiego mieli wykupić za złoto z hiszpańskiej niewoli? -

szarpnął leżącego obok brata.

- Co? Co się stało? - Jego Brat usiadł na skrzypiącym łożu i półprzytomnie rozglądał

się wokół.

- Nic się nie stało - mruknął Dzika Mrówka - a dlaczego niby miało się coś stać?

- To po co mnie budzisz, jeżeli nic się nie stało? - ziewnął Jego Brat.

- Chciałem się zapytać...

- O co? Teraz? W nocy? - zdziwił się Jarek.

background image

- To co, że w nocy, kiedy akurat mi jedna myśl przyszła do głowy.

- Jaka znowu mysz? - zdziwił się Jarek, Dzika Mrówka bowiem mówił szeptem.

- Nie mysz, tylko myśl mi przyszła do głowy.

- Tobie? - zdziwił się Jarek zupełnie szczerze. - Myśl?

- Żebym cię nie musiał... - zdenerwował się Dzika Mrówka.

- To po co mnie w końcu budzisz?

- Chciałem cię zapytać, jakiego to króla Inków wykupić mieli za złoto z rąk

Hiszpanów.

- Króla Inków? - ziewnął Jego Brat. - Oczywiście, że Atahualpę - mruknął znudzonym

tonem, w którym czuć było wyraźne zdziwienie, że nie wie się czegoś tak bardzo prostego, i

odwrócił się ze skrzypem łoża do ściany, zasypiając natychmiast.

- Atahualpa - przypomniało się teraz Dzikiej Mrówce, że kiedyś czytał książkę na ten

temat. Książka miała bardzo ładny tytuł, chyba „Królestwo złotych łez”, i była w niej opisana

historia podboju Peru przez hiszpańskich najeźdźców pod wodzą Francisca Pizarro. On to

właśnie schwytał do niewoli podstępem króla Inków, owego Atahualpę, a potem zebrał zań

okup w postaci złotych przedmiotów wypełniających salę, w której więziono króla, aż do

wysokości, do jakiej sięgał więzień wyciągając rękę nad głową.

Przypuśćmy, że król był wysoki - myślał sobie teraz Dzika Mrówka. - No, na przykład

taki jak mój tata, który mierzy przeszło jeden metr i osiemdziesiąt centymetrów, to

wyciągniętą ręką w górę można sięgnąć przeszło dwa metry. Ho, ho!

A może nawet dwa i pół metra - rozmyślał w dalszym ciągu Marek - jeżeli ten cały

Atahualpa miał długie ręce. I gdy mu Hiszpanie - kazali stanąć na palcach.

Dwa i pół metra! Ho, ho, ho! Toż to olbrzymia ilość złota - podniecał się Dzika

Mrówka.

Ale, ale - zreflektował się po chwili i przewrócił niecierpliwie na łóżku, które jęknęło

pod nim nieomal ludzkim głosem - jak duża była ta sala? Jaki tam był wtedy metraż, w tym

inkaskim Peru?

Chyba nielichy - rozmyślał nadal. Pewno w królewskim zamku w stolicy Inków były

pokoje większe niż w naszym M3 lub M4 - przypomniał sobie niezbyt duży pokój w ich

rodzinnym mieszkaniu zajmowany razem z Jego Bratem.

- Jarek, hej Jaro!! - zawołał półgłosem szarpiąc brata za ramię.

- Hę! hę? Co się stało? - Jarek chrapnął przeraźliwie i poderwał się gwałtownie na

petetekowskim wyrku aż huknął głową w nisko wiszący dach kempingowego domku.

- O rany! - jęknął Jarek, który w tym momencie dojrzał wszystkie gwiazdy. I te, które

background image

akurat świeciły na ciemnogranatowym nocnym niebie i tysiące innych, znacznie większych i

jaśniejszych.

- Co się stało? - powtórzył rozcierając bolącą głowę.

- Jaro, jakie były wymiary tamtego pokoju?

- Jakiego znów pokoju?

- No tego, w którym Hiszpanie trzymali Atahualpę.

- Atahualpę? Tak w przybliżeniu pięć na siedem metrów - mruknął Jarek i padłszy na

skrzypiące łoże zasnął natychmiast.

- O, rany! - jęknął tym razem Dzika Mrówka ze zdziwienia - tyle złota!

Jeżeli Atahualpa mógł aż tyle złota dać za swój okup - rozmyślał dalej Dzika Mrówka

- to ile musieli Inkowie schować przed najeźdźcami? Pewno ze dwa, no może trzy razy tyle.

A niechby było choćby i drugie tyle i o w tamtej królewskiej izbie.

Ho, ho, ho! - Marek otworzył szeroko oczy jakby usiłował w ciemnościach dojrzeć tę

ogromną masę złotych przedmiotów, ale nie starczyło mu wyobraźni i poczuł, że zakręciło

mu się w głowie.

Powoli, powoli - uspokoił sam siebie - pomyślmy po kolei i nie dajmy się zwariować -

przemawiał cichutkim szeptem.

Postanowił w myślach odtworzyć opisane w owym tajemniczym kipu wydarzenia

sprzed wieluset lat. Oto przez piaszczyste pustynie, przez tropikalne lasy, przez wysokie

pokryte wiecznym śniegiem niedostępne góry ciągnie olbrzymi tłum Indian. Idą całymi

rodzinami, razem z kobietami i dziećmi, niosą cały swój dobytek, naczynia, namioty, jakieś

koce do przykrywania się. Prowadzą domowe zwierzęta, jednym słowem prawdziwa

wędrówka ludów. Długi, bardzo długi wąż złożony z dziesiątków tysięcy ludzi ucieka przed

okrutnymi białymi najeźdźcami w niedostępne, odludne części tropikalnego Peru.

A między nimi uchodzi też jakiś wódz, a może nawet to jakiś król albo chociaż

członek królewskiego rodu, co poznać można po wspaniałym wielobarwnym ubiorze, po

złotych ozdobach i przede wszystkim po szacunku i uwielbieniu jego poddanych, którzy za

każdym razem, gdy zbliżają się do przywódcy, padają na ziemią i biją pokłony jak jakiemuś

bóstwu.

A za lektyką, w której wędruje król, idą oddziały uzbrojonych wojowników, a wśród

nich setki tragarzy i setki jucznych zwierząt uginających się pod wielkimi pakami i workami.

A w pakach i worach złote naczynia, drogie kamienie, złote i srebrne figury rozmaitych

dziwacznych bożków, pierścienie i bransolety.

Dzika Mrówka znowu otworzył oczy. Szeroko, bardzo szeroko, jakby chciał dostrzec

background image

wszystkie unoszone skarby. Tymczasem dojrzał przez szpary kempingowego domku

błyszczące na niebie gwiazdy.

Jak inkaskie diamenty! - przyszło mu do głowy porównanie. - I pewno tych

diamentów gdzieś tam tyle, ile tu gwiazd na niebie!

No i pomyśleć, że tajemnicę takich skarbów kryje w sobie parę zwykłych

sznureczków z jeszcze zwyklejszymi węzełkami! - mruknął półgłosem. - Jakby tu odczytać to

dziwaczne, do żadnego niepodobne pismo?

Leżał tak przez chwilę z otwartymi szeroko oczyma zupełnie spokojnie, co już samo

przez się było dowodem nadzwyczajnego skupienia, normalnie bowiem Dzika Mrówka nie

mógł ani chwili usiedzieć na miejscu, a Tata nieodmiennie twierdził, że syn musiał w swej

wczesnej młodości najwidoczniej połknąć jakąś sprężynę od zepsutego zegarka i teraz mu

przez przerwy to się sama nakręca, to znów się jeszcze szybciej rozkręca.

- Zaraz, zaraz! - krzyknął nagle nieomal na cały głos i poderwał się zapomniawszy, że

dach domku jest tuż, tuż nad skrzypiącym wyrkiem. Huknął się tedy potężnie w głowę, ale

prawdę mówiąc wcale na to nie zwrócił uwagi i nawet nie zauważył dodatkowych tabunów

gwiazd, jakie ukazały mu się w oczach.

- Co?? Hę... - mruknął przez sen Jarek i nawet na kilka sekund przerwał rozgłośne i

regularne chrapanie.

Marek jednak nie zwrócił w tym momencie nawet najmniejszej uwagi na swego brata

bliźniaka, do głowy bowiem wpadła mu genialna myśl. - Przecież niedawno czytałem w

„Dzienniku Bałtyckim” artykuł o jakimś chłopcu, uczniu jednej z elbląskich szkół, który - ku

zdumieniu i podziwowi poważnych uczonych z wielu krajów świata - odczytał jakieś bardzo

stare, bardzo dziwne i niezwykle trudne pismo. Więc może by i kipu?...

- Jaro! Heej!!! Jaro!!! - wrzasnął Dzika Mrówka, przytrzymując jednocześnie głowę

swego brata bliźniaka, aby go ponownie nie narazić na uderzenie tejże o dach. Ile było w tym

geście braterskich uczuć, a ile obawy o całość kempingowego domku, nie wiadomo, dość że

tym razem Jarek został obudzony po raz już trzeci w ciągu ostatnich nocnych godzin.

- Co znowu? - mruknął zupełnie przytomnym głosem i wcale nie wydawał się

zdziwiony kolejnym wybrykiem swego niepoprawnego brata.

- Pamiętasz tego chłopaka z Elbląga, który odczytał jakieś tam pismo? - zapytał

podekscytowany Dzika Mrówka.

- Nie jakieś tam pismo, a pismo z Wyspy Wielkanocnej - sprostował Jarek, jak zwykle

dokładny i flegmatyczny.

- Mniejsza o to, ale czy pamiętasz jego imię i nazwisko? - denerwował się Marek.

background image

- A dlaczego miałbym nie pamiętać? - zdziwił się Jarek i wyrecytował nic tylko imię i

nazwisko, ale też i nazwę szkoły w Elblągu, do której młodociany badacz Wyspy

Wielkanocnej uczęszczał. - Tylko nie wiem, po co ci to potrzebne - dorzucił.

- Jak to, po co? Przecież on może odczytać nasze kipu!

- Nasze? - powtórzył Jarek.

- No... mniejsza o to, czy nasze - zreflektował się Marek - ale może mógłby

odczytać...

- Może i mógłby. Fakt! - zgodził się Jarek.

- No to trzeba zaraz uruchomić odpowiednią akcję. - Dzika Mrówka poderwał się ze

swego niemiłosiernie skrzypiącego łóżka.

- Teraz? - zaprotestował Jarek. Spojrzał na fosforyzujące w ciemności wskazówki

zegarka. - Nie sądzisz, że druga w nocy to mało odpowiednia pora na cokolwiek poza snem? -

zapytał wyraźnie sennym głosem.

- O rany! - odezwał się Dzika Mrówka, a w tym słowie zawarty był podziw i dla

encyklopedycznych wręcz wiadomości Jego Brata, i dla jego niczym niezmąconego spokoju, i

oburzenie, że się wcale nie przejmuje tak emocjonującą sytuacją, i zdumienie, że można tak

natychmiast zasypiać, z sąsiedniego bowiem łóżka dobiegło już równomierne pochrapywanie.

- Fakt! - mruknął ostatecznie Dzika Mrówka, który w końcu przyznał rację śpiącemu

bliźniakowi, że jednak z rozwinięciem akcji należy mimo wszystko poczekać do ranka.

Co też tam może być w tym kipu? - zaczął znowu rozmyślać Marek i tak rozmyślając

nawet sam nie wiedział kiedy usnął młodzieńczym, twardym jak kamień snem.

Ranek wstał rześki, słoneczny i kolejny dzień wędrówki zapowiadał się pięknie, co

było niezwykle ważne, jako że właśnie dziś płetwonurkowa grupa wędrowna miała

zaplanowany spływ tratwami z Czorsztyna do Szczawnicy przez przełom Dunajca.

Dzika Mrówka, dobudzony z trudem przez Pana Wojtka, poderwał się wszakże

błyskawicznie i pomijając nieskomplikowany zabieg porannego, zresztą wielce pobieżnego,

mycia, pobiegł do domków zajmowanych przez grupę praktykantów studenckich.

Odnalazł narratora z wczorajszego ogniska i natychmiast powiedział mu wszystko, co

wymyślił w czasie bezsennych godzin nocnych.

- Mówisz, że w Elblągu mieszka takie „cudowne dziecko” archeologii? - w głosie

Studenta słychać było wyraźnie ton powątpiewania.

- Może nie „cudowne dziecko”, ale to, co opowiadam, to najprawdziwsza prawda -

zaperzył się Dzika Mrówka. - Zresztą może pan spytać Jara.

- A kto to taki? - zainteresował się student.

background image

- Jak to kto? Oczywiście mój młodszy brat. Zresztą bliźniak - wyjaśnił Dzika Mrówka.

- No więc ostatecznie jak? - roześmiał się przyszły historyk sztuki - albo bliźniak albo

młodszy. Zresztą mniejsza z tym, wróćmy do naszego chłopca z Elbląga - zastanowił się -

jeżeli jest tak, jak mówisz, to może warto by spróbować. Choć, prawdę mówiąc, nie rokuję

wielkich nadziei, ale...

- No właśnie - podtrzymał Marek.

- Tak czy inaczej, trzeba się spytać mojego Profesora, który jest szefem naszej

poszukiwawczej grupy. Pogadamy i zobaczymy, co się da zrobić.

Pogadali i okazało się, że Profesor przychylił się jak najbardziej do projektu Dzikiej

Mrówki.

- W nauce - powiedział Profesor, starszy już mocno, ale bardzo jeszcze rześki i

wysportowany mężczyzna, o wspaniałej brodzie, która w zupełności kompensowała

kompletny brak włosów na łysej jak kolano profesorskiej głowie - w poszukiwaniu

odpowiedzi na wciąż stawiane przez samego siebie pytania nie wolno pomijać żadnej

możliwości jej odnalezienia. Uczeń z Elbląga - powiadasz, chłopcze - Profesor popatrzył

badawczo na Dziką Mrówkę. - Słyszałem o tym podobno utalentowanym młodym człowieku

i wiem, że nawet go gdzieś zapraszano za granicę. Na zjazd, konferencję czy coś takiego. A

sam pomysł jest dobry. Szczególnie, że muszę się przyznać, iż ja osobiście nie mam

wielkiego pojęcia o tajemniczym kipu. Nigdy zresztą się w swoim życiu tym nie

zajmowałem, choć wiem, że sprawa jest niezwykle, trudna.

- Im trudniejsza, tym ciekawsza, panie profesorze - nie wytrzymał w tym momencie

Dzika Mrówka.

- A tak, tak - przytaknął Profesor - w tym wypadku masz, drogi chłopcze, całkowitą

rację. Mnie przez całe życie interesowały rzeczy tylko naprawdę trudne. Bo tylko pokonanie

czegoś trudnego daje prawdziwą i pełną satysfakcję - zakończył sentencjonalnie.

Ostatecznie stanęło na tym, że grupa studentów przygotuje do wieczora dokładne

fotografie znalezionego w starej skrzyni kipu, a fotografie te wraz z odpowiednim listem

wyśle Dzika Mrówka wraz z Jego Bratem do chłopca z Elbląga na adres jego szkoły.

Studenci zajęli się zatem przygotowaniem odpowiedniej dokumentacji, a płetwonurki

wędrowne tymczasem ruszyły tratwami w gardziel przełomu Dunajca. Tak się przy tym

złożyło, że poza Panem Wojtkiem nikt jeszcze z całej grupy nie był w tych okolicach i nikt

nie płynął tratwami Dunajcem. Zresztą Pan Wojtek też tratwą nie płynął, znał jednak Przełom

Dunajca z międzynarodowych spływów kajakowych, w których co roku niemal od wielu już

lat brał czynny udział.

background image

Ruszyli tedy wszyscy wesołą gromadą, a że trafili na bardzo utalentowanego

gawędziarza w osobie jednego z flisaków, który całą drogę umilał im opowiadaniem starych

ciekawych legend góralskich związanych z Przełomem Dunajca, usłyszeli wiele historii o

słynnym Janosiku, zbójniku, który w tych właśnie okolicach dokonywał swoich walecznych

czynów, o walkach górali z wrogami w czasach szwedzkiego potopu i podczas konfederacji

barskiej i wiele, wiele innych.

Płynęli tak zasłuchani w góralskie gadki starego flisaka i szum wartko rwącej rzeki,

zapatrzeni w mijane malownicze i zmieniające się co chwila brzegi i zachwyceni pięknem

polskiej ziemi, aż za którymś tam z kolei gwałtownym zakrętem, gdy Dunajec wrzynał się w

jeszcze piękniejszą niż poprzednie skalistą gardziel, Dzika Mrówka stwierdził:

- Tego się nie da opisać, TO TRZEBA SAMEMU ZOBACZYĆ!

- A ja stawiam wniosek, że spływ Dunajcem musi być w każdej szkole w Polsce

zaliczony do LEKTUR OBOWIĄZKOWYCH! - dorzuciła Ulka.

- FAKT! - zgodził się Jego Brat.

- Fakt! - potwierdził w duchu autor tej książki piszący te słowa i zdecydował, żeby

zamiast opisu Przełomu Dunajca zachęcić wszystkich młodych Czytelników do pojechania i

do zobaczenia WŁASNYMI OCZYMA, co też niniejszym czyni.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI,

W KTÓRYM KIPU ZACZYNA PRZEMAWIAĆ LUDZKIM, CHOĆ

ZAGADKOWYM JĘZYKIEM

Gdy płetwonurkowie z obozu wędrownego dotarli wieczorem do Czorsztyna, po

przepłynięciu bowiem tratwami przełomu Dunajca dalszy plan przewidywał przemarsz

powrotny poprzez Sokolicę i Trzy Korony, okazało się, że materiały dla Chłopca z Elbląga

nie są jeszcze gotowe. Wprawdzie schły już fotografie kipu, jednakże po ich obejrzeniu

Profesor uznał, że płaskie zdjęcie całości nie jest dostatecznie czytelne. Po prawdzie Dzika

Mrówka pomyślał w tym momencie, że - jak na razie - to chyba o jakiejkolwiek czytelności

nie może nawet być mowy, nic jednak nie powiedział, onieśmielał go bowiem zarówno wiek

Profesora, jak też jego potężna siwa broda oraz nie mniej potężna łysina.

Profesor zatem zdecydował, że zostaną wykonane fotografie oddzielnych sznurków z

węzłami i to każdego z dwóch, a nawet może z czterech stron, aby otrzymać jak najbardziej

plastyczne odwzorowanie oryginału.

Te wszystkie decyzje opóźniły znacznie przygotowanie odpowiedniego materiału dla

przyszłych badań Chłopca z Elbląga. Ostatecznie ustalono, ze Profesor prześle go na ręce

Pana Wojtka, który też zapalił się do pomysłu Dzikiej Mrówki, a dalszym ekspediowaniem

zajmie się płetwonurkowa młodzież.

Młodzi wędrowcy ruszyli więc dalej górskimi ścieżkami, przez lasy i łąki, wzdłuż

koryt rzek i potoków przez Pieniny, Szczawnicę i Rytro aż do Krynicy, a po powrocie do

domowych pieleszy Pan Wojtek zastał już czekającą nań fotograficzną przesyłkę.

- No, to róbcie dalej, co do was należy. - Pan Wojtek wręczył pakiet fotografii Dzikiej

Mrówce na normalnym treningu na basenie w Szkole Morskiej.

Następnego dnia w domu Dzikiej Mrówki i Jego Brata zebrała się grupka

płetwonurków, aby wspólnie spłodzić odpowiedni list do Chłopca z Elbląga, którego przecież

nikt z zebranych osobiście dotychczas nie znał.

- Najważniejszy jest początek - powiedziała Ulka, która też uczestniczyła w zespole

redakcyjnym BARDZO WAŻNEGO LISTU.

- No to jak zaczniemy? - zastanowił się Jarek.

- Może po prostu „Szanowny Kolego” - zaproponowała Ula.

- Eee, to zbyt normalnie - skrzywił się Dzika Mrówka - za prosto na taką WAŻNĄ

SPRAWĘ - stwierdził.

background image

- A gdybyś ty miał zacząć, to co byś napisał? - zapytała Ula.

- Ja to bym zaczął poważniej. Na przykład MISTRZU albo jeszcze lepiej UCZONY

MISTRZU.

- Przesadzasz... - roześmiała się Ulka.

- Nic nie przesadzam - zaperzył się Marek. - Jego zaprosili nawet za granicę. I to kto?

Jacyś bardzo poważni uczeni różnych narodowości. Jak mu napiszemy „Szanowny Kolego”,

to może się obrazić. Przecież tak to może do niego piszą Profesorowie. Z siwymi brodami na

przykład...

- I z łysiną - dorzuciła Jadźka i roześmiała się właściwie nie wiadomo dlaczego, jak to

Jadźka.

- No więc ostatecznie jak? - zastanawiała się Ulka.

- Żeby wilk był syty i owca cała to może napisać: „Szanowny Uczony Kolego” -

odezwał się milczący Jarek. - I proponuję, żebyśmy w końcu zaczęli pisać, bo inaczej to nam

czasu do jutra nie starczy. Fakt!

Ostatecznie po wielu poprawkach i skreśleniach spłodzono wspólnie list do Chłopca z

Elbląga, który w ostatecznej swej wersji brzmiał tak:

Szanowny Uczony Kolego!

My, grupa płetwonurków, zwracamy się do Szanownego Uczonego Kolegi z

następującą prośbą. Otóż w czasie letniej wędrówki po górach napotkaliśmy obóz studencki

poszukujący rozmaitych zabytków polskiej kultury i sztuki. I ci studenci odkryli w jednym z

dworków bardzo starą skrzynię, a w skrzyni znaleźli pamiętnik konfederata barskiego, który

zawędrował w swym życiu aż do Peru. Po wielu przygodach i po powrocie do kraju ów

konfederat opisał swoje życie, a swym potomkom przekazał bardzo tajemniczy testament,

którego wierny odpis przesyłamy w tym liście, jak też i zdjęcia znalezionego w starej skrzyni

inkaskiego kipu.

Ponieważ Szanowny Uczony Kolega wsławił się już odczytaniem bardzo trudnego

pisma z Wyspy Wielkanocnej, o czym z wielką radością czytaliśmy w naszej gazecie, mamy

wielką prośbę, aby Szanowny Uczony Kolega zechciał odczytać i nasze kipu i wierzymy, że

Szanownemu Uczonemu Koledze to się na pewno uda.

Przesyłamy serdeczne pozdrowienia

i czekamy na odpowiedź

MŁODZI PŁETWONURKOWIE

background image

Pod listem podpisali się wszyscy obecni, a więc Marek, Jego Brat, czyli Jarek, dalej

Ulka i Jadźka oraz Baleron, Drzazga, Szufla, Halina i inni.

List wraz z załącznikami, czyli odpisem odpowiedniego fragmentu pamiętnika

barskiego konfederata i wszystkimi odbitkami zdjęć kipu zapakowano do dużej szarej

koperty, na której napisano imię i nazwisko Chłopca z Elbląga oraz adres jego szkoły i

wysłano jako list wartościowy.

Gdy Marek nadawał nazajutrz ten list na poczcie wraz ze swym bratem bliźniakiem,

Pani Urzędniczka zza okienka spytała Dziką Mrówkę:

- A jaka jest wartość tej przesyłki?

- Ho, ho - odrzekł Dzika Mrówka.

- Nie rozumiem - powiedziała Pani Urzędniczka.

- Powiedziałem, że może być bardzo duża - Marek pospieszył z wyjaśnieniem.

- Jak to? Co to znaczy może być? - zdziwiła się Pani Urzędniczka. - Mnie nie

interesuje, jaka może być, dla mnie jest ważne, jaka jest.

- Kiedy tak jest naprawdę - upierał się Marek - niech Pani spyta mego młodszego

brata, zresztą bliźniaka.

- Fakt!! - potwierdził Jarek i właściwie nie było wiadomo, czy potwierdza on wartość

przesyłki, czy że zgadza się, że jest młodszym bratem bliźniakiem.

- Nie zawracajcie mi głowy, chłopcy - zdenerwowała się Pani Urzędniczka - inni

klienci czekają.

- No to niech będzie sto złotych - zdecydował Marek - ale lepiej może dwieście -

dodał szybko po chwili.

- Wiesz co, Jaro - powiedział do brata Marek, gdy już wyszli z poczty - a może lepiej

było zamiast zdjęć, zrobić samemu dokładną kopię kipu i wysłać teraz do Elbląga.

- Eee - skrzywił się Jego Brat - kto by tam potrafił.

- Można było spróbować - zaczął Marek.

- No to dlaczego nie spróbowałeś - zapytał Jarek.

- Bo mi to dopiero teraz przyszło do głowy - zmartwił się Dzika Mrówka. - A jeżeli

Chłopak z Elbląga nie da rady odczytać z fotografii, to co wtedy?

- Na razie to zmartwienie Chłopca z Elbląga - stwierdził spokojnie Jarek. -

Zobaczymy, co mu się uda. Teraz musimy zaczekać.

- Fakt! - tym razem przytaknął Dzika Mrówka.

Istotnie. I Dzikiej Mrówce, i Jego Bratu, i innym członkom wędrownego obozu

płetwonurków wraz z Panem Wojtkiem na czele nie pozostawało obecnie nic innego jak

background image

spokojne czekanie. Miął jednak jeden tydzień i drugi, wreszcie przeszedł cały miesiąc, a z

Elbląga nie nadchodziła żadna wiadomość.

- Miciu! - wołał codziennie Dzika Mrówka, wpadali jak burza do domu ze szkoły -

Nie było do nas listu z Elbląga?

- Ani z Elbląga, ani z żadnego innego miasta - odpowiadała niezmiennie Mama, która

oczywiście była wtajemniczona w całą sprawę, ale nie wyrażała wiele nadziei na pozytywne

zakończenie elbląskiej ekspertyzy.

- To ma być pismo? - zdziwiła się, gdy ujrzała po raz pierwszy fotografie

tajemniczego kipu. - Przecież toto zupełnie przypomina robótkę na drutach albo na szydełku.

Niedawno widziałam na wystawie nowoczesnego gobelinu w Sopocie kropka w kropkę

podobną makatkę.

- Eee - skrzywił się z niedowierzaniem Dzika Mrówka. - Kropka w kropkę?

- No, może nie kropka w kropkę, ale węzełek w węzełek - roześmiała się Mama -

Micia - bo makatka właśnie była taka sznurkowo - węzełkowa. Zresztą idźcie sami zobaczyć.

Zawsze mówiłam, że za mało interesujecie się sztukami pięknymi. Zwłaszcza ty, Marku, bo

Jarek to co innego, przynajmniej dużo czyta.

- Ojejej, mamo, że też mama zawsze musi coś przeciwko mnie. A ja to niby nie

czytam? Sama mama mówiła, że za dużo, kiedy czytałem książki żeglarskie albo

płetwonurkowe.

- No, niby racja - przyznała Mama - ale nie masz żadnej wytrwałości ani

systematyczności. Najpierw czytasz bez opamiętania, a potem długie miesiące zupełnie nic.

Nie to co Jarek.

- A co, mamo, to moja wina, że ciągle coś innego mnie interesuje? A teraz tylko

czekam, co Chłopak z Elbląga odcyfruje. Wtedy mama zobaczy, że zacznę znowu czytać.

- Żeby tylko odcyfrował, bo mnie się wydaje to zupełnie niemożliwe. Takie supełki -

Mama z wyraźnym powątpiewaniem pokiwała głową.

- Kiedy Chłopak z Elbląga jest bardzo zdolny i nie takie rzeczy potrafi - zaperzył się

Marek. - A Mama niech lepiej nie zapesza.

- Może on i jest bardzo zdolny - zgodziła się Mama - ale takie węzełki - supełki...

Prawdę mówiąc Dzika Mrówka wcale nie był jednak tak bardzo pewny, czy Chłopak z

Elbląga poradzi sobie z pismem, którego przecież nie mogli odczytać nie byle jacy uczeni, i

po miesiącu daremnego oczekiwania postanowił wysłać do Chłopca z Elbląga drugi list z

zapytaniem.

- Bo może ten pierwszy przepadł - zwierzył się któregoś dnia Ulce.

background image

- Eee, dlaczego by miał przepaść. Przecież był polecony.

- To może jeszcze nie doszedł?

- Do Elbląga? Przecież to zupełnie blisko.

- To nic nie znaczy, że blisko. Dla poczty nic ma trudnej sprawy. W jakiejś gazecie

czytałem, że na przykład w Anglii list szedł z jednej dzielnicy Londynu do drugiej przez

dwadzieścia cztery lata!

- No, ale w końcu doszedł - roześmiała się Ula.

- Ba - Marek chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w końcu też się roześmiał i po chwili

dodał - Fakt!

Niemniej jednak następnego dnia wysłał - w tajemnicy nawet przed Jarkiem - list z

uprzejmym zapytaniem, czy Chłopiec z Elbląga otrzymał zdjęcia kipu i jak mu idzie praca

nad odczytywaniem tajemniczej treści.

W trzy dni później Micię, pogrążoną w studiowaniu zupełnie nowego przepisu

wspaniałego ciasta, wyrwał z zamyślenia dzwonek u drzwi.

- Kto może być o tej porze? - zdziwiła się spojrzawszy na ścienny zegar z wahadłem.

Dzwonił listonosz, stary zresztą Mamy znajomy, który nigdy nie omieszkał u niej

odpocząć, parę słów zamienić, a często i herbatę wypić pojadając czymś słodkim.

- Co dziś tak wcześnie, panie Ignacy? - zdziwiła się Mama - Micia.

- A bo dziś zastępuję roznosiciela telegramów, proszę łaskawej pani. - Listonosz

podkręcił siwego wąsa i sięgnął do niewielkiej podręcznej skórzanej torby.

- Jezus Maria - cofnęła się Mama. - Telegram???

- Ano, telegram - potwierdził listonosz. - Ale nic złego - dodał szybko widząc, że

Mama dziwnie zbladła - bo na poczcie jak telegram, no wie pani, to mówią od razu. żeby

odpowiednio wręczyć.

Treść telegramu brzmiała niezwykle zagadkowo:

KIPU

WRESZCIE

ZACZYNA

MÓWIĆ

STOP

CIERPLIWOŚCI

STOP

POZDROWIENIA STOP

TUPAK AMARU

Mama poprosiła machinalnie pana listonosza do kuchni na herbatę. Pan Ignacy

podkręcił sumiaste wąsy i zasiadł za stołem.

- Chwileczkę czasu mam, bo to był ostatni telegram - powiedział - ale niedługo, bo

muszę wracać na pocztę po nową porcję, która może tymczasem nadeszła. A wiadomość

dobra, łaskawa pani? - zapytał z zainteresowaniem, mieszając łyżeczką cukier w szklance

herbaty.

background image

Mama - Micia przeczytała ponownie telegram na głos.

- Dziwny jaki - stwierdził pan Ignacy. - Ja bardzo przepraszam łaskawą panią, ale skąd

takie niezwykłe imię i u dziecka, i u tego nadawcy.

- Jakie imię? - zdziwiła się Mama.

- No, tego dziecka, które wreszcie zaczyna mówić. Kipu. Teraz, to za przeproszeniem

łaskawej pani, ludzie dają swoim dzieciom najdziwaczniejsze imiona. Na przykład znajomi

dali dziewczynce Olimpiada, ale oni oboje to tacy zapaleni sportowi kibice, że nie daj Boże.

A jednemu chłopcu, proszę łaskawej pani, to dali jeszcze gorsze imię... Ale żeby Kipu, to

czegoś takiego naprawdę nie słyszałem.

- Kiedy to wcale nie imię - zdołała wtrącić Mama.

- Hę, łaskawa pani? - pan Ignacy odstawił szklankę z niedopitą herbatą i pogłaskał

siwe wąsy. - Powiada pani, że nie imię? To może i ten jakiś Tupak Amaru to też ani imię, ani

nazwisko?

- Tak prawdę mówiąc to sama nie wiem, co ma znaczyć ten podpis - roześmiała się

mama.

- Hę, że niby jak? - zdumiał się szczerze pan Ignacy - to znaczy, że łaskawa pani

otrzymuje telegram i nie wie od kogo?

- Trochę wiem. Bo jeżeli chodzi o kipu, to jest to takie specjalne indiańskie pismo.

Węzełkowe - poczęła wyjaśniać Mama.

- Węzełkowe, powiada łaskawa pani? Niby to kipu? A niby dlaczego ono ma zacząć

mówić? Hę?

- O, to bardzo długa i wielce skomplikowana historia, sięgająca od Czorsztyna przez

Elbląg aż do Peru.

- Od Czorsztyna, powiada łaskawa pani, aż do Peru? - pan Ignacy patrzył na Mamę

coraz bardziej zdziwionym wzrokiem, w którym malować się poczęło pewne, nieuchwytne na

razie podejrzenie. Nagle, jakby podjął jakąś ważną decyzję, wstał od stołu, sięgnął po swą

służbową czapkę, nałożył ją na mocno już szpakowatą głowę, zasalutował i wycofując się

tyłem z kuchni powiedział:

- To ja już pójdę, łaskawa pani. I dziękuję za kipu, tfu, chciałem powiedzieć, za

herbatę, łaskawa pani.

W przeciwieństwie do pana Ignacego Dzika Mrówka wcale nic był zaskoczony

tajemniczym telegramem, a wprost przeciwnie, uradował go on do tego stopnia, że odtańczył

wokół Mamy - Mici wraz ze swym bratem bliźniakiem taniec RADOSNEGO PTAKA

DZIWAKA, co oznaczało w przytulnym mieszkaniu w Oliwie, podleśnej dzielnicy Gdańska,

background image

wydarzenie doniosłej i wielce radosnej wagi *. [Dokładny opis rytualnego w rodzinie Dzikiej

Mrówki tańca Radosnego Ptaka Dziwaka znajduje się w rozdziale drugim książki tego

samego autora pt. „Dzika Mrówka i tam - tamy”.]

- NIECH ŻYJE CHŁOPAK Z ELBLĄGA!!! - Dzika Mrówka wrzeszczał tak głośno,

ż

e zdołał zbudzić nawet największego śpiocha ze wszystkich znanych psów, jakim był

Bombel, podrzutek litościwie przygarnięty przez Mamę - Micię w czasie wakacyjnej

samotności. Pies był wielorasowy z przewagą z przodu foksteriera, z tyłu zaś jamnika, miał

usposobienie wybitnie filozoficzne i nie był zbyt kłopotliwym sublokatorem w niewielkim

mieszkaniu, oddawał się bowiem przez cały boży dzień głównie dwóm zajęciom, a

mianowicie albo jadł, albo spał. Co do jedzenia nie był zresztą na szczęście wybredny i jadał

byle co, byle dużo, ze spaniem natomiast była zupełnie inna sprawa. Uwielbiał spać na

specjalnej poduszce w przytulnym kąciku między szafą a kaloryferem i trudno go było

dobudzić. Zresztą i bardzo dobrze, obudzony bowiem nie w porę jedzenia miał dość

oryginalny sposób wyrażania swego oburzenia, siadał bowiem na środku pokoju swą

jamnikopodobną połową, przednią zaś foksterierowatą część unosił ku górze i wył głośno i

fałszywie.

I obecnie wszczął się w mieszkaniu tak potworny harmider, że szyby drżały, ludzie

przechodzący akurat pod oknami przyśpieszali kroku i oglądali się wokół bojaźliwie, a Mama

- Micia wsadziła sobie do obu uszu specjalnie na taką okoliczność przygotowane plastykowe

zatyczki, a na to jeszcze specjalne słuchawki przeciwhałasowe, które kiedyś w tym właśnie

celu Tata przyniósł ze statku, gdzie były używane przez mechaników zmuszonych do

przebywania w piekielnie głośnej maszynowni.

Tak uzbrojona, wyglądająca trochę jak pilot kosmonauta z pomarańczowo - zielonymi

słuchawkami na włosach, siadła spokojnie do czytania zaległego czasopisma, wiedziała

bowiem z wielorazowego doświadczenia, że teraz nie pomogą żadne interwencje i że

zaistniała sytuacja ulegnie złagodzeniu dopiero po upływie pewnego czasu.

Znowu minął jeden tydzień i drugi i Dzika Mrówka ponownie poczuł zaniepokojenie,

a nawet nachodziły go niezbyt wesołe myśli, że otrzymany telegram był po prostu figlem

spłatanym być może przez jakichś złośliwych kolegów Chłopca z Elbląga. I znowu - jak

poprzednio - każdego dnia po powrocie ze szkoły pierwszym pytaniem było:

- Czy był list z Elbląga?

Listu na razie jednak jak nie było, tak nie było.

Aż nagle któregoś dnia Mama - Micia otwierając synowi drzwi w odpowiedzi na

niecierpliwy - jak zwykle - podwójny, a nawet potrójny dzwonek (tak jakby żaden z nich nie

background image

miał przy sobie klucza, a mieli przecież obaj!) oznajmiła swym chłopakom uprzedzając

pytanie Dzikiej Mrówki:

- Jest LIST!

Ż

aden z nich nie zapytał nawet ani jaki to list, ani skąd, ani od kogo, wiadomo

bowiem było z góry, że jeżeli LIST, to tylko LIST OD CHŁOPCA Z ELBLĄGA.

- Ale gruby! - wykrzyknął Marek, widząc solidnie wypchaną dużą kopertę w ręku

Mici.

- Fakt! - zgodliwie przytaknął Jego Brat i jął starannie a powoli oglądać znaczki i

stemple na kopercie.

- O rany! - nie wytrzymał Dzika Mrówka i wyrwał niecierpliwym gestem wypchaną

kopertę z rąk brata bliźniaka. Jednym równie niecierpliwym ruchem rozerwał szarą kopertę, z

której wyleciały zdjęcia kipu, kartka papieru i spory, złożony na pół arkusz brystolu z

poopalanymi brzegami, imitujący stary, nadgryziony zębem czasu pergamin.

- O rany!!! - zawołał ponownie zdziwiony nieco otrzymaną przesyłką Dzika Mrówka.

- A to co takiego?

Tymczasem Jego Brat wyłowił zawieruszoną między zdjęciami kartkę papieru, na

której Chłopak z Elbląga napisał:

Czołem koleżanki i koledzy

płetwonurkowie wędrujący!

Bardzo wam serdeczne dzięki ślę za dostarczenie mi ciekawej rozrywki na parę

deszczowych tygodni. Sprawa była jednak trudniejsza niż początkowo myślałem, bo okazało

się, że ze zdjęć trochę trudniej się czyta niż bezpośrednio ze sznurków. To tak mniej więcej,

jak odgadywanie krzyżówki w pamięci bez zapisywania znaczenia słów albo granie w szachy

z zawiązanymi oczyma. Bardzo pomocne były dla mnie pierwsze trzy słowa kipu

zapamiętane przez konfederata i bez tego chyba bym wcale nie dał rady, szczególnie że ten,

co przed wiekami wiązał supełki, nie był chyba bardzo wprawnym pisarzem i parę znaków

poprzekręcał. No ale ostatecznie odczytałem całość i przepisałem ją wam na oddzielnej

karcie.

Serdecznie pozdrawiam i życzę powodzenia

w dalszych poszukiwaniach

ZŁOTEGO LODU.

Tupak Amaru

background image

- O jakim ZŁOTYM LODZIE on pisze? - zastanawiał się Dzika Mrówka.

- Nie mam pojęcia, fakt - Jego Brat rozkładał tymczasem nadpalony i podczarowany

„na starocie” arkusz papieru, na którym Chłopak z Elbląga starannie wykaligrafował

stylizowanym również „na starocie” pismem:

„Uciekając coraz dalej przed białymi najeźdźcami na olbrzymich smokach z metalu,

wielki wódz i król wszystkich ludów mieszkających między morzem i górami przenosił się

razem ze swymi poddanymi w głąb gór, w krainę lodów i śniegów. Nieśli ze sobą wszystkie

skarby narodu i żeby nie dostały się w ręce chciwych wrogów zatopili złoty lód w jeziorze, w

którym przez cały rok z ognistej góry przegląda się BÓG - SŁOŃCE razem ze swoją

MAŁŻONKĄ”.

- Ot i masz babo placek! - Dzika Mrówka rozłożył ręce w bezradnym geście, gdy Jego

Brat zakończył czytanie tłumaczenia inkaskiego kipu. - Nic z tego nie rozumiem.

- A coś ty myślał - Jarek wzruszył lekceważąco ramionami - że w kipu jakiś inkaski

urzędnik skarbowy napisze ot tak sobie po prostu:

„..zakopano skarb złożony ze stu sztab czystego złota, tysiąca diamentów i dziesięciu

tysięcy rubinów i szmaragdów pod trzecim drzewem w ogrodzie domu takiego to i takiego...”

a dalej poda miasto, ulicę, numer tego domu i kod pocztowy jeszcze na dodatek. Co?

- No nie - przyznał Marek - ale co może znaczyć jakiś ZŁOTY LÓD? Co to za

olbrzymie smoki z metalu? Co to znaczy ognista góra, z której w dodatku przegląda się jakiś

Bóg - Słońce przez cały rok i to jeszcze razem ze swoją Małżonką? Dlaczego akurat z

Małżonką i dlaczego ten Bóg - Słońce nic innego nie robi tylko się przegląda, a może

przygląda, a jeżeli przygląda, to czemu się przygląda i dlaczego? Co to w ogóle ma wszystko

znaczyć i najważniejsze:

GDZIE SĄ INKASKIE SKARBY???!!!

W tym momencie Dzika Mrówka poczuł, że wizje złotych naczyń i złotych posągów

wypełniających po same brzegi jakieś odludne górskie pieczary odsuwają się coraz dalej i

dalej, a śnione po nocach sny pełne przygód w egzotycznych krajach zacierają się gdzieś i

rozpływają we mgle.

- Gdzie są inkaskie skarby? - powtórzył Jarek. - To jest właśnie pytanie, na które

postaramy się znaleźć odpowiedź.

- Ba - bąknął Dzika Mrówka wciąż zapatrzony w niknące we mgle swoje sny i

marzenia. - Ale jak i kto?

- Jak, to jeszcze na razie nie wiem - odparł Jarek. - Ale kto, to już ci mogę powiedzieć.

My!

background image

- Jak to, MY?

- No, my wszyscy - Jarek cedził wolniuteńko słowa, patrząc w głębokim zamyśleniu

na ozdobne tłumaczenie kipu nadesłane przez Chłopca z Elbląga. - I ty, i Ula, no i naturalnie

Pan Wojtek i ja też się będę starał.

- Eee, nie damy rady - skrzywił się Dzika Mrówka - przecież ta cała kipowa pisanina,

a właściwie plątanina nic ma najmniejszego sensu. Złoty lód! Jaki ZŁOTY LÓD? Przecież

każdy doskonale wie, że lód jest po prostu biały i wcale nie jest złoty. No, najwyżej

srebrzysty albo może trochę niebieskawy.

- Niby fakt! - przytaknął Jarek.

- Jak to „niby”? - zaperzył się Marek.

- To jest w ogóle bardzo fajna sprawa - zaczął Jarek - już ja to czuję przez skórę. No

bo widzisz, sam najpierw powiedziałeś, że lód jest biały, a potem zacząłeś się łamać, że może

być srebrzysty albo nawet niebieskawy. Zaczyna mnie to coraz bardziej interesować i

przypomina mi się książka Kornela Makuszyńskiego pod tytułem „Szatan z siódmej klasy”.

Pamiętasz?

- Pamiętam, co nie mam pamiętać. Czytałem ją ze trzy razy. Ale co ma Kornel

Makuszyński i „Szatan z siódmej klasy” wspólnego z kipu?

- Jeszcze nie wiem - zgodził się Jarek. Ale tam też na początku było bardzo dziwne

pismo. Co prawda nie inkaskie, tylko francuskie i nie węzełkowe ze sznurków, tylko pisane

na drzwiach. Ale po nitce zawsze można trafić do kłębka. Przypomnij sobie choćby stare

grodzisko na Zatopionej Wyspie*. [O przygodach poszukiwania Zatopionej Wyspy i o nitce,

która tam prowadziła do kłębka, można przeczytać w książce tego samego autora pt.

„Podwodny świat Dzikiej Mrówki”.]

- Fakt! - przytaknął Dzika Mrówka, dziwiąc się w duchu, że Jego Brat, zawsze

przecież tak bardzo małomówny, tak się nagle rozgadał, co było jednak niezbitym dowodem,

ż

e Jarek jest czymś naprawdę zainteresowany. - Ale co z tym fantem dalej robić? - stuknął

ręką w rozłożone na stole ozdobnie wykaligrafowane tłumaczenie kipu.

- Przede wszystkim trzeba przeanalizować słowo po słowie to kipu, potem rozpatrzeć

się dokładnie w mapie Peru, no i poczytać coś niecoś o historii tego kraju, a zwłaszcza o

historii jego podboju przez Hiszpanów.

Gdy po południu wpadła do obu braci bliźniaków Ulka i przeczytała LIST Z

ELBLĄGA, powiedziała:

- Przede wszystkim, moim zdaniem, trzeba powiedzieć o tym wszystkim Panu

Wojtkowi. No i trzeba koniecznie napisać do Profesora Uniwersytetu.

background image

- Fakt - zgodził się bez zastrzeżeń Jego Brat, który od momentu swej tak bardzo

nietypowej długiej wypowiedzi zapadł w głębokie zamyślenie i tylko od czasu do czasu

mruczał sam do siebie coś bardzo niewyraźnie pod nosem.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY,

W KTÓRYM POSZUKIWACZE SKARBU NAWIĄZUJĄ KONIECZNE

ZNAJOMOŚCI I KONTAKTY

- Kiedy, Panie Wojtku, to jest najprawdziwsza prawda - zaklinał się Dzika Mrówka,

który właśnie przed chwilą zdał w miarę dokładne sprawozdanie na temat elbląskiej rewelacji.

- Ten chłopak z Elbląga naprawdę odczytał tajemnicze kipu, pod słowem. Zresztą niech pan

zapyta Jarka albo Ulki, jak pan mnie nie chce uwierzyć - Marek poczuł się urażony brakiem

dostatecznej wiary ze strony Pana Wojtka. Obaj stali nad basenem pływackim w Szkole

Morskiej, za chwilę bowiem miał się rozpocząć kolejny trening płetwonurkowy.

- Nie masz się o co dąsać, Dziki - Pan Wojtek poklepał Dziką Mrówkę po ramieniu -

ale po pierwsze dość szeroko jest znana twoja nieposkromiona fantazja, po drugie to może ten

wasz elbląski kolega po prostu z was zażartował, a po trzecie to przecież wcale nie jest

powiedziane, że on to dobrze odczytał. No bo sam powiedz, co to wszystko może oznaczać? -

stuknął palcami w starannie wykaligrafowane pismo z tłumaczeniem indiańskiego kipu.

- Tego to tak dokładnie jeszcze nie wiem - przyznał Dzika Mrówka - ale jak się

uważnie wczytać w kipu, to może by i można nieco się zorientować.

- Bo ja wiem - skrzywił się z wyraźnym niedowierzaniem Pan Wojtek.

- No więc te olbrzymie smoki z metalu to chyba po prostu konie Hiszpanów okryte

zbrojami - zaczął Marek.

- Powiedzmy, że masz rację - zgodził się łaskawie Pan Wojtek.

- A Inkowie uciekali przed Hiszpanami jadącymi na koniach, a Inków prowadził jakiś

wielki wódz czy król.

- No, to też jasne. Indianie uciekali przed konkwistadorami, bo nie znali ani koni, ani

broni palnej - przyznał Pan Wojtek.

- Widzi pan, wszystko gra... - zapalał się Dzika Mrówka.

- No, no. Na początku to i owszem, ale pod koniec indiańskie pismo już nie jest tak

jasne.

- Zaraz, zaraz - gorączkował się Dzika Mrówka - ci Indianie uciekali razem ze swoim

królem i wszystko ze sobą zabierali, i coraz dalej odchodzili od brzegów oceanu w głąb lądu,

i ja już sprawdziłem na mapie, i się wszystko zgadza, i tam jest równina, a potem są góry i to

bardzo wysokie, i w tych górach są jeziora, i w jednym jeziorze zatopili swoje skarby i my

tam będziemy nurkować i znajdziemy te skarby, i...

background image

- Stop, stop, przyhamuj trochę, Mrówa, bo ci powietrza zabraknie na nurkowanie -

roześmiał się Pan Wojtek. - Trochę to u ciebie za szybko i za łatwo. Jakeś taki mądry, to

powiedz, w jakimże to jeziorze ci starodawni Inkowie zatopili i co zatopili? Bo z tego

węzełkowego kipu w tłumaczeniu WASZEGO UCZONEGO KOLEGI to wynika, że oni tam

zatopili jakiś dziwny ZŁOTY LÓD. A ja osobiście nie słyszałem jeszcze nigdy o żadnej

archeologiczno - płetwonurkowej wyprawie, która by po pierwsze szukała LODU, choćby nie

wiem jakiego koloru, po drugie trochę to dziwne topić lód w jeziorze, przecież wiadomo, że

każdy lód pływa, a po trzecie to wydaje mi się, że do tego jeziora i do tego ZATOPIONEGO

ZŁOTEGO LODU jest spory kawałek drogi. Zaraz, zaraz, a gdzież to według ciebie w ogóle

jest?

- Oczywiście w Peru - odparł bez namysłu Dzika Mrówka. - Ja to już sprawdziłem i

Jarek też, a on to historię hiszpańskich podbojów w Południowej Ameryce zna prawie na

pamięć. On to nawet wie, jak się nazywał ostatni król Inków, za którego Hiszpanie wzięli

olbrzymi okup i wie nawet, jak duża była komnata, którą Inkowie zapełnili całą złotem, żeby

złożyć okup.

- Jeżeli Jarek badał sprawę, to całość wygląda znacznie poważniej - uśmiechnął się

Pan Wojtek. - A więc mówisz, że to w Peru?

- Właśnie - przytaknął Dzika Mrówka z nieukrywanym zapałem i jeszcze mniej

ukrywaną nadzieją. - W Peru i w Andach peruwiańskich.

- Bagatela! - gwizdnął Pan Wojtek. - I na pewno chcesz od razu zorganizować

płetwonurkową wyprawę do Peru?

- Jasne.

- A nie dowiedziałeś się przypadkiem, ile kosztuje bilet na samolot z Gdańska do tego

twojego Peru?

- Nie, jeszcze nie - odparł Dzika Mrówka i dopiero w tym momencie zorientował się,

ż

e - jak to się mówi - Pan Wojtek „wpuszcza go w maliny”. - Eee, Panie Wojtku, pan ze mnie

ż

artuje, a ja naprawdę... Zresztą po co samolotem, kiedy do Peru pływają polskie statki. Mój

Tata też tam był. Dwa lata temu. Pływali do różnych portów na zachodnim wybrzeżu

Ameryki Południowej. Przez Kanał Panamski, do Kolumbii, Ekwadoru, Peru i Chile.

- Polskie statki, mówisz - zastanowił się Pan Wojtek. - No wiesz - dodał po chwili - to

już brzmi troszeczkę realniej.

- A widzi pan, Panie Wojtku - ucieszył się Dzika Mrówka - mówiłem Jarkowi i Ulce,

ż

e pan na pewno coś wymyśli, a jak pan wymyśli, to i sprawa załatwiona!

- To jak, Mrówa, według ciebie to JA wymyśliłem to Peru i ten polski statek, i to

background image

jezioro z zatopionym ZŁOTYM LODEM? - roześmiał się Pan Wojtek.

- No... prawie - zaczął Marek, ale spojrzawszy na twarz Pana Wojtka też się roześmiał.

- Dobra, dobra, chłopcze. My tu gadu, gadu, a czas ucieka i trzeba pomyśleć o

treningu. Wciągaj kombinezon i skacz do basenu, a zanim znajdziesz ZŁOTY LÓD, potrenuj

zdejmowanie i wkładanie maski pod wodą. Oczywiście na czas.

- Już się robi, Panie Wojtku! I maskę zmienię pod wodą, i ZŁOTY LÓD też

znajdziemy. Na pewno!

Ostatniego słowa Dzikiej Mrówki już nie było słychać, Marek bowiem odbił się od

brzegu basenu i wywracając w powietrzu dość efektowne salto wpadł z wielkim pluskiem do

wody.

- Złoty lód? - mruknął pod nosem Pan Wojtek. Co to może u diabła znaczyć ten

tajemniczy

ZŁOTY LÓD

Od nadejścia listu z Elbląga oraz od rozmowy Dzikiej Mrówki z Panem Wojtkiem na

basenie pływackim minęło kilka tygodni, a losy „OPERACJI ZŁOTY LÓD”, jak

jednogłośnie nazwali sprawę tajemniczego inkaskiego kipu płetwonurkowie, a ściślej Ulka,

Dzika Mrówka i Jego Brat, wcale nie posunęły się do przodu.

Co prawda napisali natychmiast wspólnymi siłami list do Profesora oraz do Studenta

Archeologii i nawet przyszły odpowiedzi, od Studenta pełna entuzjazmu, a od Profesora pełna

podziwu dla chłopca z Elbląga, jednakże żaden z tych listów nie popchnął sprawy

„OPERACJI ZŁOTY LÓD” ani na milimetr do przodu. Student z miejsca deklarował swój

udział w Operacji i natychmiastowy wyjazd do Peru, a Profesor skontaktował Chłopca z

Elbląga z odpowiednią komórką Polskiej Akademii Nauk, zajmującą się odczytywaniem

rozmaitych nieznanych pism w dawno zamarłych językach, ale ani jeden, ani drugi nie mieli

pojęcia, w jaki cudowny sposób grupa polskich płetwonurkowych domorosłych archeologów

mogłaby się przedostać na drugą półkulę. Ba, samo dotarcie do Peru to byłaby pierwsza,

początkowo - wstępna faza całej wyprawy, na miejscu bowiem trzeba by było przekopać

starannie najrozmaitsze stare archiwa i biblioteki, poszukując historycznych śladów wielkiej

ucieczki Inków, potem zorganizować wyprawę gdzieś w góry i dopiero potem rozpocząć

ewentualne poszukiwania.

- Nie da rady. ABSOLUTNIE NIEMOŻLIWE - stwierdził z wyraźnym smutkiem w

głosie Pan Wojtek, gdy zebrał się u niego w domu trójosobowy „Sztab Operacji Złoty Lód”,

czyli Ulka, Dzika Mrówka i Jego Brat.

- Niby fakt! - potwierdził ze smutkiem Jarek, Dzika Mrówka rozłożył ręce w geście

background image

pełnym rezygnacji, a Ulka ciężko westchnęła.

Niewesołą atmosferę starała się bez skutku rozładować Babcia Pana Wojtka, staruszka

pełna humoru i niespożytej energii, która w tym momencie podała na stół aromatyczną

herbatę z jeszcze bardziej aromatycznymi konfiturami.

- Dlaczego wszyscy macie takie miny jakbyście byli na własnym pogrzebie? -

zapytała wyciągając z przepaścistego kredensu srebrną cukiernicę, z której brało się kostki

cukru srebrnymi zgrabnymi szczypczykami.

- A bo mamy kłopot, proszę Babci - odezwał się Dzika Mrówka, jako że Babcia Pana

Wojtka zażyczyła sobie, aby wszyscy płetwonurkowie mówili do niej „Babcia”.

- A cóż to za kłopoty mogą mieć tacy młodzieńcy jak ty i takie młode panienki jak

Ula? - zdziwiła się Babcia. - Wstyd tak się martwić w tym wieku. Ja przez całe życie, jak

miałam duży kłopot, to się martwiłam dziesięć minut, a jak mniejszy, to odpowiednio krócej -

roześmiała się Babcia, siadając do stołu.

- Ale o co szczegółowo chodzi? - zapytała.

Pan Wojtek wyjaśnił swojej babci, na czym rzecz polegała i opowiedział całą historię

związaną z testamentem barskiego konfederata i z tajemniczym indiańskim pismem kipu.

- Aha, to takie buty - powiedziała babcia. - I z tego powodu martwicie się, że nie

wiecie, jak dojechać do tego, jak mu tam, Peru? Nie wstyd to wam? Popatrzcie na mnie. W

czasie pierwszej wojny światowej przewędrowałam z Warszawy przez całą ówczesną Rosję,

poprzez Syberię aż do Chin i stamtąd przez Ocean Spokojny i Amerykę wróciłam do Polski. I

myślicie, że miałam pieniądze na taką olbrzymią podróż? A niby skąd je miałam wziąć?

Miałam małe dzieci, staruszkę matkę, a twoją Wojtku prababcię, mąż walczył nie wiadomo

gdzie i nie wiadomo w jakim wojsku. I jakoś zawsze wtedy, kiedy już, już myślałam, że

zbliża się nasz koniec, trafił się ktoś życzliwy lub jakiś szczęśliwy przypadek pomógł nam się

wydostać z biedy.

No, głowa do góry, dzieci - Babcia nałożyła każdemu drugą porcję smakowitych

konfitur - nigdy nie jest tak, żeby jakoś nie było.

- Ale z Pani Babci to jest optymistka - powiedziała z podziwem Ula. Z podziwem i

jakby z odrobiną nadziei w głosie.

- A pewno że tak, dziecinko - roześmiała się Babcia - i właśnie dlatego żyję już

przeszło dziewięćdziesiąt lat na tym świecie, choć podobno jak mnie moja mama urodziła,

byłam taka malutka i taka licha, że milutkie sąsiadki powiedziały do mojej mamy:

„Kochaniutka, to twoje maleńkie biedactwo i tygodnia nawet nie przeżyje”.

Ulka, Dzika Mrówka i Jego Brat wyszli od Pana Wojtka pokrzepieni zarówno na ciele

background image

- głównie naprawdę wspaniałymi konfiturami i herbatą zaparzoną ze znanej tylko Babci

specjalnej mieszanki najrozmaitszych gatunków, jak i na duchu niezwykłym tejże Babci

optymizmem.

- Jakoś to będzie - powiedział w pewnym momencie Dzika Mrówka.

- Uhmmm - przytaknęła Ula.

- Fakt! - dodał Jego Brat bez wyraźniejszego jednakże entuzjazmu, myślał bowiem

akurat o tym, ile mil morskich dzieli Polskę od Peru, ile kilometrów stolicę Peru od szczytów

Andów i na ile metrów nad poziomem oceanu wznoszą się wysokogórskie płaskowyże, na

których już poodnajdywał na mapach rozmaite jeziora.

A tak prawdę mówiąc nawet niestrudzony optymizm Babci Pana Wojtka nie posunął

spraw OPERACJI ZŁOTY LÓD ani na milimetr do przodu.

Okazało się jednak, że Babcia Pana Wojtka miała w ostateczności rację! Jak zwykle

przez ostatnie dziewięćdziesiąt lat - jak często powtarzała. Bo oto zupełnie niespodziewanie

sprawy związane z realizacją „Operacji Złoty Lód” zaczęły się naraz toczyć z niewiarygodną

wprost prędkością i to toczyć WE WŁAŚCIWYM KIERUNKU!!!

Pomocny - oczywiście - okazał się przypadek.

Ale po kolei!

Pan Wojtek, jak wiadomo, był pracownikiem gdyńskiej Wyższej Szkoły Morskiej, a z

kolei Szkoła ta, co też powszechnie jest wiadome, kształciła polskich oficerów marynarki

handlowej już bardzo wiele lat. Na samym początku, jeszcze grubo przed wojną, od 1920

roku w nadwiślańskim Tczewie, który choć dość daleko od morza położony, stał się pierwszą

kolebką polskich nawigatorów i okrętowych mechaników, a następnie, już w latach

trzydziestych, w Gdyni, kiedy to z nadmorskich piasków powstał polski nowoczesny port z

prawdziwego zdarzenia. I otóż zbliżała się właśnie dość okrągła rocznica istnienia Szkoły

Morskiej i z tej okazji postanowiono zwołać ogólnoświatowy zlot jej przedwojennych

absolwentów. A ogólnoświatowy dlatego, że wojenne losy rozrzuciły tczewskich i gdyńskich

absolwentów po całym ziemskim globie po uprzednim patriotycznym i nieraz bohaterskim

udziale w tejże wojnie na wszystkich morzach i oceanach świata na pokładach statków

handlowych i okrętów wojennych, nie tylko biało - czerwonej bandery.

Tak tedy późną wiosną odbył się w Gdyni zlot starych marynarzy, a jednym z

organizatorów i bardzo aktywnym członkiem Komitetu Zjazdowego był właśnie Pan Wojtek.

Były więc rozmaite uroczyste posiedzenia i referaty, były bankiety i przyjęcia, a to na

pokładzie szkolnego żaglowca „Dar Pomorza”, na którym pływali przed wielu laty starzy już

obecnie i posiwiali kapitanowie, a to w lokalach Gdyni i Tczewa, i były przede wszystkim

background image

spotkania dawnych kolegów, którzy nieraz od kilkudziesięciu lat się nie widzieli, a którzy

teraz wspominali swe młodzieńcze czasy i opowiadali o swych wojennych i obecnych losach.

Wśród gości ze wszystkich kontynentów krążył wciąż niezmordowany Pan Wojtek -

witał, rozwoził po hotelach, oprowadzał, objaśniał, służył pomocą i czynił wraz z innymi

pracownikami Szkoły honory gospodarza.

W trakcie trwania Zjazdu nagle zadźwięczał telefon w mieszkaniu Dzikiej Mrówki.

- Mrówa - odezwał się Pan Wojtek - moja babcia miała rację.

- Że niby jak? - zdziwił się nieco Dzika Mrówka.

- Że niby tak, że ładuj się zaraz z bratem i ewentualnie Ulką i przyjeżdżajcie

natychmiast do mnie.

- To niby dokąd?

- Jasne, że na „Dar Pomorza”. Czekam na was, sprawa BARDZO WAŻNA!!! I

BARDZO PILNA!!!

Marek wiedział już z doświadczenia, że jeżeli Pan Wojtek mówi, że SPRAWA jest

BARDZO WAŻNA, a tym bardziej BARDZO PILNA, to tak na pewno jest i o nic więcej nie

pytał, choć ciekaw był strasznie, o co właściwie chodzi. Zmobilizował też natychmiast Jarka i

Ulkę, dorabiając na poczekaniu własną teorię do telefonu Pana Wojtka.

- Ogłaszam alert! - zakomunikował Jarkowi, a potem Uli. - Stan ostrego pogotowia

numer JEDEN. Rozpoczynamy odliczanie!

- Jaki znowu alert? - zdziwił się Jego Brat. - Jakie odliczanie?

- Jak to jaki? Wiadomo, że jeżeli alert, to dotyczyć może wyłącznie ZŁOTEGO

LODU - wypalił Dzika Mrówka. - A odliczanie normalne, jak przed startem rakiety w

kosmos. Że też tobie wszystko należy tłumaczyć jak dziecku. Zresztą nie ma teraz czasu.

Musimy zaraz jechać.

- Jechać? A dokąd? - dopytywał się Jarek.

- Jak to dokąd? - zniecierpliwił się Dzika Mrówka. - Ty to byś tylko pytał i pytał bez

końca. Jasne, że na Białą Fregatę.

- Na Białą Fregatę? - zdziwił się Jego Brat.

- Co się tak dziwisz? Nie wiesz, że tak się nazywa „Dar Pomorza”?

- Fakt - potwierdził Jarek i chciał jednak jeszcze o coś zapytać, ale już nie było

nikogo, bo Marek był już na schodach.

Na „Dar Pomorza” wpadli zdyszaną trójką. Na przedzie pędził Dzika Mrówka, a za

nim Ulka i Jego Brat, którym Marek z tajemniczą miną odpowiedział po drodze na

natarczywe pytania, o co właściwie chodzi, że wszystkiego dowiedzą się w swoim czasie i we

background image

właściwym miejscu.

- No, dobrze, że jesteście - Pan Wojtek stał przy trapie udekorowanego odświętnie

„Daru Pomorza” razem z dość już mocno szpakowatym ogorzałym krępym mężczyzną.

- To są czołowe płetwowe nurki, Ulka, Dzika Mrówka i Jego Brat - przedstawił całą

trójkę Pan Wojtek. - A to jest pan inżynier Kamiński z Brazylii.

O rany, to z daleka! - chciał się odezwać Dzika Mrówka, ale w ostatniej chwili ugryzł

się w język.

- Bardzo nam miło - Ulka dygnęła grzecznie.

- I mnie też - dodał Dzika Mrówka.

- Fakt - potwierdził Jarek.

- Cieszę się, że mogę was poznać, bo tyle o was słyszałem od Pana Wojtka. I muszę

przyznać, że dużo ludzi znam na świecie i słyszałem tysiące rozmaitych przezwisk, ale tak

fajnego jak Dzika Mrówka to mi się nie zdarzyło.

- Pan inżynier jest przedwojennym absolwentem naszej Szkoły - wyjaśnił Pan Wojtek.

- Całą wojnę przepływał jako mechanik na polskich statkach, a gdy wojna się skończyła,

poznał w Buenos Aires młodą i piękną dziewczynę, ożenił się tam i został na stale w Ameryce

Południowej, bo teraz mieszka w Brazylii i jest właścicielem dużej firmy transportowej w Rio

de Janeiro.

- Ho, ho, ho, aż w Rio de Janeiro - tym razem nie wytrzymał Dzika Mrówka i spojrzał

uważnie na pana inżyniera, jakby chciał dokładnie się przyjrzeć, jak wygląda człowiek, który

mieszka w Rio de Janeiro.

- Wyobraź sobie - roześmiał się pan Kamiński, widząc badawcze spojrzenie chłopca -

ż

e można mieszkać w Rio i do tego w de Janeiro.

- Fakt! - odezwał się Jarek, a Ulka nic nie powiedziała, tylko rzuciła karcące

spojrzenie na Marka.

- Nie przeszkadzaj, Mrówka - zniecierpliwił się wyraźnie Pan Wojtek - tylko uważnie

słuchaj. Otóż pan inżynier Kamiński jest z zawodu inżynierem mechanikiem i prowadzi firmę

transportową, ale z zamiłowania jest płetwonurkiem.

- PŁETWONURKIEM??? - Ulka, Dzika Mrówka i Jego Brat powiedzieli to

jednocześnie.

- Tak, właśnie płetwonurkiem - potwierdził Pan Wojtek - a do tego należy do Klubu

Poszukiwaczy Zatopionych Skarbów.

- KLUBU

POSZUKIWACZY

background image

ZATOPIONYCH SKARBÓW!!!

- powtórzył z wyraźnym zachwytem Dzika Mrówka.

- Fakt! - powiedział pan inżynier Kamiński i wszyscy się roześmieli jak na komendę.

- Pan Wojtek opowiadał mi o waszym tajemniczym kipu i o Chłopcu z Elbląga i

powiem wam szczerze: tak mnie ta sprawa zainteresowała, że postanowiłem zorganizować

wyprawę w celu odnalezienia tego tajemniczego ZŁOTEGO LODU!

Po tych słowach pana inżyniera zapadła cisza. Dzika Mrówka spojrzał najpierw na

Pana Wojtka, potem na Ulkę, a wreszcie na Jego Brata i przez ten czas okrągła piegowata

buźka chłopaka czerwieniała coraz bardziej i bardziej aż wreszcie Marek nie wytrzymał i

wrzasnął na całe gardło:

- HURRRA! NIECH ŻYJE PAN INŻYNIER!!!

- Niech żyje! - Ulka zawtórowała chłopcu cienkim, ale donośnym głosikiem.

- Fakt! - Jarkowi dopiero teraz udało się złapać oddech.

Wszyscy goście stojący grupkami na pokładzie Białej Fregaty przerwali rozmowy i

spojrzeli na naszych bohaterów, a trzy mewy, które przysiadły na grotarei, zerwały się

przerażone do lotu i poszybowały nad wodą Zatoki Gdańskiej.

Dzika Mrówka zaczerwienił się jeszcze bardziej i spojrzał wielce skonfundowany na

Pana Wojtka, ale widząc jego roześmianą twarz machnął z determinacją ręką, podskoczył do

pana Inżyniera i uścisnąwszy jego wyciągniętą dłoń powiedział z głębokim przekonaniem w

głosie:

- PAN JEST WIELKI! WIELKI JAK SŁOŃ!

- No, no, nie przesadzaj, chłopcze - roześmiał się Pan Kamiński - ważę tylko

siedemdziesiąt kilogramów.

- Proszę się na niego nie gniewać - wtrąciła Ulka - bo on tak zawsze przesadza.

- Nic się nie martw, piękna panienko - roześmiał się znowu pan Kamiński - ja się

wcale nie mam zamiaru gniewać na twojego miłego kolegę. A dodatkowo bardzo mi się

podoba to jego powiedzonko i od dzisiaj kupuję je od niego, bo tak się chyba u was mówi w

takiej sytuacji. OK? - zwrócił się do Dzikiej Mrówki i wyciągnął do chłopca opaloną silną

dłoń.

- OK, panie inżynierze - Marek wyciągnął swoją rękę do pana Kamińskiego i drobna

dłoń chłopca zniknęła w dłoni inżyniera, który choć sam był wzrostu niezbyt imponującego,

dłonie miał jak nie przymierzając spore bochenki dobrze wypieczonego chleba.

W dalszej rozmowie przeprowadzonej na tarasie gdyńskiej kawiarni „Panorama”, skąd

rozciągał się piękny widok na port i nowoczesne miasto, przy obfitych porcjach lodów, które

background image

zafundował pan Kamiński całemu płetwonurkowemu towarzystwu, ustalono plan działania na

najbliższe miesiące. A więc Pan Wojtek miał rozpocząć odpowiednie starania w dyrekcji

Polskich Linii Oceanicznych, których statki odwiedzały wszystkie kontynenty, a w tym

również i porty zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej, licząc na to, że może jakoś uda

się załatwić, jeżeli nie bezpłatny, to chociaż ulgowy przejazd na trasie Gdynia - Callao w

Peru, młodzi płetwonurkowie mieli rozpocząć gromadzenie, przegląd i konserwację

koniecznego sprzętu i wyposażenia, a pan Kamiński obiecał, że wpadnie do Peru ze swoją

córką, i może jakimś jeszcze kolegą z Klubu Poszukiwaczy Skarbów, i przetrząśnie z grubsza

rozmaite stare hiszpańskie archiwa w licznych muzeach i klasztorach Limy i innych

peruwiańskich miast i miasteczek, i postara się nieco dokładniej zlokalizować obszar

ewentualnych przyszłych poszukiwań.

I na tym na razie stanęło.

Pan Kamiński pojechał na uroczystą koleżeńską kolację do Grand Hotelu w Sopocie,

Pan Wojtek musiał jeszcze wracać na „Dar Pomorza”, a młodzi płetwonurkowie powędrowali

do swych domów niezwykle podnieceni. Nie trzeba chyba dodawać, że przez całą drogę w

kolejce elektrycznej jedynym tematem rozmów Ulki, Dzikiej Mrówki i Jego Brata była

przyszła

WIELKA WYPRAWA

NA

DRUGĄ PÓŁKULĘ

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY,

W KTÓRYM CZŁONKOWIE WIELKIEJ WYPRAWY PŁYNĄ NA

PIRACKIE WODY

- Uff! - odsapnął ze szczerą ulgą Dzika Mrówka, kiedy nareszcie zostały rzucone

ostatnie cumy łączące statek z nabrzeżem i dwa sapiące holowniki zaczęły pracowicie

odciągać stalowy kadłub na środek portowego basenu.

- Fakt! - dorzucił z głęboką aprobatą Jego Brat.

- Nareszcie płyniemy - roześmiał się Pan Wojtek oparty obok chłopców o barierki

relingu - a już, już wydawało mi się, że utoniemy grubo przed startem.

Na nabrzeżu malały z wolna figurki żegnających. A więc była tam oczywiście Mama -

Micia, był też Tata, któremu wyjątkowo wypadł urlop ze statku w letniej porze, byli też

rodzice Uli, która stała obok Pana Wojtka i wcale się nie wstydziła łez szklących się w jej

dużych oczach i która machała żółtym szalikiem do równie zapłakanej swojej Mamy.

- Nie płacz Ulka - odezwał się po chwili Dzika Mrówka - przecież w końcu wszystko

zostało załatwione i płyniemy.

- Ja nie dlatego płaczę - zaszlochała dziewczyna - mnie po prostu smutno odjeżdżać.

Tak daleko i na tak długo.

- Z dziewczynami to nigdy nic nie wiadomo - Dzika Mrówka wzruszył ramionami -

same nie wiedzą, czego chcą - dokończył, ale w tym samym momencie uczuł coś jakby

maleńkie ukłucie w sercu i przez krótki moment oczy mu się dziwnie zapociły.

Jeden holownik ryknął w tym momencie parę razy swoją syreną, na co statek

odpowiedział głębokim basem aż echo poszło po całym gdyńskim porcie, drugi holownik też

odezwał się głośnym sygnałem i po chwili do wody plusnęły końce lin łączących dotychczas

wypływający statek z holownikami. Z głębi maszynowni dobiegł dźwięczny odgłos dzwonka

telegrafu maszynowego, a po chwili wraz z głośnym sykiem powietrza buchnęły z komina

kłęby spalin i woda za rufą zaczęła się nagle kłębić i kotłować.

Oparty o barierkę Pan Wojtek wrócił myślą do ostatnich, naprawdę zupełnie

zwariowanych tygodni.

No bo od pamiętnej rozmowy z inżynierem Kamińskim z Brazylii cała sprawa

OPERACJI ZŁOTY LÓD nabrała gwałtownego przyśpieszenia. Pan Kamiński, gdy tylko

wrócił do swojego Rio de Janeiro, natychmiast zmobilizował kogoś ze swych kolegów

płetwonurków z Klubu Poszukiwaczy Skarbów i w kilka dni później odleciał do Peru, gdzie

background image

rozpoczął żmudne, lecz pasjonujące poszukiwania w bibliotekach i archiwach starych

klasztorów w stolicy Peru Limie i innych miejscowościach. Po pewnym czasie zaczęły

nadchodzić na adres Pana Wojtka, Uli i Dzikiej Mrówki oraz Jego Brata bardzo kolorowe

kartki z równie kolorowymi znaczkami z różnych egzotycznych miejscowości. Na kartkach

tych pan inżynier Kamiński donosił w lakoniczny i dowcipny sposób o wynikach swoich

poszukiwań. Wiadomości te brzmiały dość zagadkowo, ale dla wtajemniczonych członków

OPERACJI ZŁOTY LÓD były jasne i zrozumiałe.

Bo oto na przykład pan Kamiński donosił:

„W Museo National spotkałem Tupaka Amaru -

pozdrowienia

Kamiński”

i od razu wszyscy płetwonurkowie z Panem Wojtkiem na czele wiedzieli, że pan

Kamiński znalazł w archiwach czy w bibliotece Muzeum Narodowego w Limie jakieś

dokumenty dotyczące dziejów inkaskiego króla - niekoniecznie zresztą owego Tupaka Amaru

- z którym w jakiś sposób związana być może tajemnica ZŁOTEGO LODU.

A w kilka dni później nadeszła wiadomość, że:

„Złoty Lód odpłynął na South - East

serdeczności

J.M.K.”

co oznaczało oczywiście, że w odnalezionych dokumentach czy księgach znalazła się

informacja, że skarb indiański unoszono przed najeźdźcami w kierunku południowo -

wschodnim od Limy, a więc w stronę niedostępnych rejonów górnych partii Andów.

Po otrzymaniu tej ostatniej wiadomości zarówno Dzika Mrówka, jak i Jego Brat

natychmiast zaczęli wertować wszystkie możliwe atlasy geograficzne i okazało się, że na

południowy wschód od Limy rozciąga się obszar działalności wulkanicznej.

- Czekaj, czekaj! - zawołał w tym momencie Dzika Mrówka. - Jak to tam było

napisane w naszym kipu?

- „...zatopili złoty lód w jeziorze, w którym przez cały rok z ognistej góry przegląda

się Bóg - Słońce razem ze swą Małżonką” - wyrecytował natychmiast Jego Brat, który całe

kipu dokładnie znał na pamięć.

- No właśnie! - podchwycił Marek - OGNISTA GÓRA, czyli po prostu wulkan! Już

go mamy!!!

background image

- Niby fakt - zgodził się łaskawym tonem Jarek - ale po pierwsze, jaki to wulkan, bo

tam wulkanów sporo, a po drugie to musiał być czynny wulkan. No nie?

- Fakt! - tym razem potwierdził Marek. - Wobec tego trzeba sprawdzić po kolei

wszystkie czynne wulkany i ich okolice, i po krzyku.

- No, no, nie tak zaraz. Ten wulkan musiał być czynny, ale wtedy, kiedy nasi Inkowie

uciekali ze swoimi skarbami, a teraz to on może być już dawno wygasły. Przecież to wszystko

działo się przeszło czterysta lat temu. To po pierwsze. A po drugie to tych wulkanów w Peru

jest cała masa, a jezior dookoła wulkanów jeszcze więcej.

- No to co teraz? - zmartwił się Dzika Mrówka.

- Trzeba się zastanowić - zdecydował Jego Brat.

- To się szybko zastanawiaj - zniecierpliwił się Marek.

- Szybko, szybko - Jarek wzruszył ramionami - co nagle to po diable, jak mówi nasza

babcia.

- A co nasza babcia ma do tego?...

- Niby nic, fakt - zgodził się Jarek - ale nigdy nic nie wiadomo.

I tym razem - jak się wkrótce okazało - Jarek miał w pewnym sensie rację z tą babcią,

z którą „nigdy nic nie wiadomo”, ale o tym będzie mowa w odpowiednim czasie, na razie

bowiem równolegle niejako do kartek nadchodzących dość regularnie z Peru, Pan Wojtek

rozpoczął intensywne działania zmierzające do zapewnienia Poszukiwaczom Złotego Lodu

transportu nie tylko za ocean, ale i dodatkowo na drugą półkulę. Rozpoczęło się zatem pisanie

listów i rozmaitych memoriałów, jeżdżenie od Szczecina przez Gdynię do Warszawy po

rozmaitych urzędach i armatorach, to jest wszędzie tam, gdzie istniał choć cień szansy na

pozytywne załatwienie transportu kilku młodych ludzi z odpowiednim sprzętem.

Najprościej byłoby polecieć samolotem, bo to i najszybciej, i - jeżeli weźmie się pod

uwagę, że Pan Wojtek liczył na jakieś darmowe bilety - byłoby stosunkowo niedrogo. Już już

błyskał cień nadziei, bo jeden z polskich armatorów zmieniał załogi właśnie w tym

peruwiańskim porcie Callao i wyczarterował samolot (jest takie mądre słowo oznaczające po

prostu wynajęcie całego samolotu lub statku), jednakże ostatecznie okazało się, że nie ma

miejsc, bo oprócz marynarzy „musiało” polecieć tam i z powrotem kilku urzędników, kilku

przedstawicieli, opiekun grupy i paru dziennikarzy. A więc jeden problem odpadł, ale zanim

odpadł, Pan Wojtek zmitrężył dobre parę tygodni cennego czasu. Potem rozpoczęły się

rozmowy i wymiana korespondencji z innym Armatorem, którego statki pływały właśnie w te

rejony, ale i tu Pan Wojtek napotykał mnóstwo raf i rozmaitych podwodnych skał

urzędniczych. Listy i odpowiednie papierki wędrowały niespiesznie z jednego biurka na

background image

drugie, a tymczasem czas płynął nieubłaganie i w końcu zostało go bardzo niewiele.

I wtedy właśnie pisemko Pana Wojtka utknęło na dobre na jednym BARDZO

WAŻNYM BIURKU, a ten kto za tym biurkiem siedział, jakoś długo nie mógł podjąć żadnej

decyzji. Ani w te, ani we wte.

No i nagle okazało się, że akurat w tym momencie babcia chłopców nieoczekiwanie

spowodowała doprowadzenie sprawy do pomyślnego końca, zaś sama sprawa stała się

niezwykłe prosta, kiedy babcia dowiedziała się przypadkowo, że ten KTOŚ siedzący za

BARDZO WAŻNYM BIURKIEM to po prostu „Stasinek”, syn babcinej najlepszej

przyjaciółki z jej lat dziecinnych. Tenże „Stasinek” teraz błyskawicznie załatwił leżące już

długo na biurku pisemko i oto Pan Wojtek i płetwonurkowie - amatorzy odkryć podwodnych

stali się posiadaczami sześciu zupełnie darmowych biletów na trasie Gdynia - Callao i z

powrotem. Co prawda za wyżywienie na statku w czasie przejazdu trzeba było zapłacić, ale

najważniejsze, że były

BILETY NA DRUGĄ PÓŁKULĘ.

Od tego momentu wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Ponieważ biletów było

sześć, więc weszło pierwszych sześciu z dawna już ustalonej drogą wielu dyskusji i

dodatkowo losowań listy uczestników Operacji Złoty Lód. Znajdowali się na niej kolejno:

1. Profesor

2. Pan Wojtek

3. Student historii sztuki o imieniu Andrzej

4. Ulka

5. Jego Brat

6. Baleron

7. Dzika Mrówka

8. Halina

9. Magda

10. Drzazga

11. Szufla

12. Jadwiga

Ponieważ Dzika Mrówka znajdował się na siódmej pozycji, więc po otrzymaniu

wiadomości, że biletów jest tylko sześć, wpadł w prawdziwą rozpacz, która na jego szczęście

nie trwała długo. Następnego dnia już bowiem nadeszły z Krakowa dwie depesze od

zawiadomionych telegraficznie o przyznaniu biletów Studenta, właściwego odkrywcy całej

historii Złotego Lodu, i od Profesora.

background image

Student napisał krótko:

„HURRA STOP ROZPOCZYNAM PAKOWANIE

ANDRZEJ”

Profesor zaś zawiadamiał:

„DZIĘKUJE ZA ZAPROSZENIE ALE NIESTETY NIE MOGĘ SOBIE POZWOLIĆ

NA TAK DŁUGI URLOP ZE WZGLĘDU NA MIĘDZYNARODOWE KONFERENCJE I

SPOTKANIA STOP ŻYCZĘ POWODZENIA

PROFESOR”

W ten właśnie sposób na listę członków Wielkiej Wyprawy dostał się Dzika Mrówka.

Teraz jeszcze tylko bieganie od biura paszportowego do odpowiednich konsulatów po

konieczne wizy, ostateczny przegląd bagaży, które - co tu ukrywać - już od dawna były

kompletnie zapakowane, i wreszcie po trzech zaledwie tygodniach od podjęcia biletowej

decyzji przez ,,Stasinka” zza BARDZO WAŻNEGO BIURKA cała szóstka znalazła się na

pokładzie polskiego statku płynącego z Gdyni przez porty zachodniej Europy, Atlantyk,

Kanał Panamski do portów Kolumbii, Peru i Wenezueli.

Minęło już kilkanaście dni rejsu na drugą półkulę. Z tyłu, za rufą i we wspomnieniach

zostały takie porty europejskie, jak Hamburg, Rotterdam, Antwerpia i teraz statek zbliżał się -

po przepłynięciu Atlantyku - w rejon Morza Karaibskiego.

Sześcioosobowa ekipa Poszukiwaczy Złotego Lodu zadomowiła się już całkowicie na

pięknym polskim statku, noszącym imię jednego z pierwszych, ale bardzo sławnego

polskiego króla. Oczywiście zarówno Dzika Mrówka, jak i Jego Brat czuli się na statku

bardzo dobrze już od pierwszego dnia i z miną starych, doświadczonych marynarzy

spoglądali nieco z góry nie tylko na Ulkę i Balerona, ale nawet na Studenta, którzy to

wszyscy znaleźli się po raz pierwszy na pokładzie pełnomorskiego statku. Prawdziwym

marynarzem był Pan Wojtek, który przecież na niejednym już polskim statku pływał i który

natychmiast po odbiciu od gdyńskiego nabrzeża skumał się z okrętowym elektrykiem i na

cale dni przepadał w elektrycznym warsztacie coś tam lutując, czyszcząc i susząc jakieś

zamoczone silniki, przewijając i izolując. Jednym słowem Pan Wojtek stał się jakby

dodatkowym, nadliczbowym członkiem załogi.

Oprócz naszych Poszukiwaczy Złotego Lodu na statku płynęło jeszcze sześcioro

pasażerów. Dwóch smutnawych panów, identycznie ubranych i raczej małomównych,

trzymających się z dala od innych pasażerów, płynęło „na placówkę” do bliżej na razie nie

określonego południowoamerykańskiego kraju, mocno już starsza babuleńka z dość zapadłej

wsi białostockiej udawała się do swego syna, mieszkającego od wielu lat w Peru, młoda

background image

panienka zdążała do narzeczonego, który przebywał w Boliwii, a który poznał swą wybrankę

studiując na Uniwersytecie Warszawskim, wreszcie dość oryginalne małżeństwo wędrowało

dla celów wyłącznie przyjemnościowych.

To ostatnie małżeństwo zresztą zwracało swym wyglądem ogólną uwagę i szczere

zainteresowanie. Ona była tuszy znacznie większej niż przeciętna, a na palcach obu rąk miała

więcej pierścionków niż palców, dodatkowo nosiła w pokaźnych uszach jeszcze bardziej

pokaźne złote kolczyki, na szyi miała złoty łańcuch z dużą, również złotą kulą ziemską, a na

przegubach obu rąk pobrzękiwały liczne bransolety. Głos miała donośny i praktycznie nie

uznawała żadnych sprzeciwów. On był zupełnym przeciwieństwem swej żony. Szczuplutki,

drobniutki, ubrany zawsze bardzo skromnie, miał zupełnie rzadkie włosięta na małej główce,

a głos tak cichy, że pewno nie bardzo sam siebie słyszał. Odzywał się zresztą bardzo rzadko, a

i to zazwyczaj potakując swojej gadatliwej małżonce.

Student, czyli pan Andrzej, Ula i Baleron płynęli po raz pierwszy na pełnomorskim

statku, wszystko więc było dla nich zupełnie nowe i każde z nich na swój sposób przeżywało

zarówno jasne, jak też i ciemne strony rejsu. Do jasnych należał przede wszystkim sam statek,

jako że po pierwsze cały był pomalowany na jasno, miał jasnoszare (podobno taki kolor ktoś

nazwał kiedyś bardzo romantycznie i miło kolorem gołębim) burty, zupełnie białe

nadbudówki, jasnozielone pokłady, a na jasnożółtym kominie rozpierał się dumnie znak

armatorski z morskim trójzębem Neptuna. Oprócz tego do jasnych stron należał na pewno

Pan Kapitan tego statku, który pochodził z bardzo morskiej rodziny, a którego Ojciec -

obecnie już niestety nieżyjący - należał do najbardziej znanych kapitanów w Polskiej

Marynarce Handlowej. Sam Pan Kapitan był bardzo miły i wcale nie wyglądał na wilka

morskiego, jakim był niewątpliwie. Przynajmniej tak określiła go kiedyś Ula w rozmowie z

Dziką Mrówką.

- A jak według ciebie ma wyglądać „prawdziwy wilk morski”? - zapytał wtedy Dzika

Mrówka.

- No, przecież to wszystkim wiadomo.

- Dobrze, dobrze - Marek nie dawał za wygraną - nie kręć, tylko powiedz dokładnie.

Jak twoim zdaniem musi wyglądać PRAWDZIWY WILK MORSKI?

- Przede wszystkim musi mieć brodę. I to dużą brodę, poza tym musi palić fajkę, musi

być bardzo duży i bardzo silny, no i... chodzić w granatowym mundurze z błyszczącymi

złotymi guzikami i w białej czapce z czymś złotym na daszku.

- A nie zapomniałaś o czymś? - zapytał Dzika Mrówka z wyraźnie wyczuwalną ironią

w głosie.

background image

- O czym?

- O tym, że prawdziwy wilk morski to jest jeszcze cały wytatuowany w rozmaite

smoki, węże i takie tam rzeczy.

- No, tak - przyznała Ula - rzeczywiście zapomniałam.

- Oj, Ulka, Ulka - roześmiał się Dzika Mrówka - skąd ci się to wszystko wzięło?

- Jak to skąd? - zdziwiła się dziewczyna. - Przecież nieraz czytałam i widziałam chyba

na jakimś filmie czy obrazku, no i... w ogóle tak wszyscy mówią.

- No właśnie, „tak wszyscy mówią” - przedrzeźniał Dzika Mrówka - bo też w naszym

kraju to mało kto wie cokolwiek prawdziwego o morzu. Bo to niby „marynarz w noc się

bawi, we dnie w hamaku śpi tralala” i takie różne rzeczy i wszyscy w to wierzą. A jak

naprawdę jest na statku, to mało kto wie.

- Ojej, coś tak się oburzył? A ty może wiesz?

- A pewno, że wiem.

- A niby skąd jesteś taki mądry?

- A stąd, że mój tata pływa na statkach już prawie dwadzieścia lat i wcale nie ma

brody i nie jest tatuowany.

- Ale jest duży i chyba silny...

- No bo taki jest i już, ale nie dlatego że akurat jest marynarzem.

- Ale twój tata przecież nie jest marynarzem.

- Jak to nie? Co ci przyszło do głowy?

- Sam mówił, że jest ochmistrzem.

- No jest. Ale czy ochmistrz to nie marynarz?

- A jest?

- No pewno. Każdy kto pracuje na statku, to jest marynarz. A ty myślałaś pewno, że

tylko kapitan?

- Kapitan to na pewno, ale też i panowie oficerowie na mostku, no i ci panowie, co

stoją przy kole sterowym też.

- A kucharz to nie?

- Kucharz to chyba nie... chociaż może kucharz to tak... - zawahała się - tak, kucharz

to tak, bo on ma wytatuowane na obu rękach takie kolorowe węże czy smoki.

- Oj, Ulka, Ulka, dziad swoje, a baba swoje...

- No, no, no, tylko sobie zanadto nie pozwalaj.

- Ja sobie nie pozwalam, ale jeżeli ty, która jesteś i płetwonurkiem, i pływałaś przecież

na jachcie, takie masz o marynarzach mniemanie, to co mówić o reszcie rodaków, którzy

background image

morza nawet nic widzieli. Ojej, trzeba będzie chyba coś zacząć robić, żeby to nasze

społeczeństwo odpowiednio uświadomić na morskie tematy.

- No to zaczynaj. I to już, i tutaj - roześmiała się Ula.

- Niby jak mam tutaj zaczynać?

- Właśnie tutaj. Jakżeś taki wielki marynarz i znawca, to uświadom mnie, typowego

lądowego szczura.

- Chyba lądową mysz - roześmiał się Marek, ale od tego dnia rzeczywiście wziął

sprawę zupełnie na serio do serca i jak umiał, tak wprowadzał Ule, a przy okazji i Balerona w

tajniki statkowego życia i marynarskich obyczajów.

Co do tych ostatnich, to w dalszym rejsie czekała na Poszukiwaczy Złotego Lodu

jeszcze spora porcja wrażeń, ale to dopiero miało nastąpić na drugim Oceanie, po drugiej

stronie Kanału Panamskiego, a na razie statek o królewskim imieniu wpływał dopiero w rejon

Morza Karaibskiego.

Wracając do rejsu, do jego jasnych stron należało niewątpliwie również wspaniałe

rzeczywiście jedzonko, które od rana do wieczora dzień w dzień, świątek czy piątek,

szykował statkowy kucharz cały ubrany na biało, w białej wysokiej czapie, białych

pantoflach, białych spodniach i białej koszuli. Spod zawiniętych rękawów koszuli wyzierały

ż

ółto - czarno - czerwono - zielone smoki ze złotymi zębami i pazurami, wytatuowane - jak

opowiadał szef kuchni - w chińskiej zadymionej marynarskiej spelunce w Hongkongu.

Do ciemnych stron - jak na razie - Ula, Dzika Mrówka i inni pasażerowie zaliczyć

mogli silny sztorm, który dał się dobrze wszystkim we znaki jeszcze na samym niemal

początku podróży, na wodach kanału La Manche. Co prawda Pan Wojtek, podobnie jak ongiś

Tata obu braci bliźniaków, uważał że „pogoda wcale nie jest najgorsza”, mimo że na pokład

statku raz po raz wpadały olbrzymie wodne grzywacze aż cały okręt trząsł się od stępki po

wierzchołki masztów i od steru na rufie po dzwon zawieszony na samym dziobie. Inni

jednakże Poszukiwacze Złotego Lodu, włączając w to również „wielkich marynarzy” - Dziką

Mrówkę i Jego Brata - dość gwałtownie odczuwali dolegliwości zwane w języku szczurów

lądowych MORSKĄ CHOROBĄ. Jak wiadomo, głównym i prawie jedynym objawem tej

choroby jest fakt, że apetyt znika prawie całkowicie, natomiast wędrówka każdego spożytego

posiłku „w odwrotnym kierunku” odbywa się o wiele szybciej niż jego konsumpcja.

Każdy sztorm jednakże mija, jak twierdzą nie bez racji STARZY MARYNARZE, i

przez cały Atlantyk towarzyszyło naszym Poszukiwaczom Złotego Lodu słońce. Początkowo

było to „kochane słoneczko” przedzierające się przez deszczowe chmury gnane sztormowym

wiatrem, potem „słonko”, a następnie - w miarę jak statek zbliżał się coraz bardziej w

background image

południowe rejony globusa - „słońce” i dalej SILNE SŁOŃCE, by wreszcie stać się

NIEMOŻLIWYM WPROST DO

ZNIESIENIA

SŁOŃCEM!!!

Jak się już zapewne wszyscy domyślili, to początkowe „kochane słoneczko”

przygrzewało coraz bardziej i bardziej, i temperatura rosła nie tylko z dnia na dzień, ale

dosłownie z godziny na godzinę i w końcu od samego świtu aż do zmierzchu panował

WSZECHWŁADNY UPAŁ!

Statek wpływał akurat na wody Morza Karaibskiego. Po lewej burcie mijał wyspę

Haiti, po prawej znajdowała się Kuba, a przed dziobem niebawem miały się odkryć brzegi

Jamajki. Po śniadaniu Dzika Mrówka razem z Ulką i Jego Bratem poszli - jak zwykli to robić

niemal każdego dnia rejsu - na skrzydło pomostu nawigacyjnego. W tym czasie wachtę na

mostku pełnił najmłodszy z nawigatorów, trzeci oficer Jacek, który niedawno dopiero

skończył Szkołę Morską w Gdyni i który dopiero pierwszy rejs pełnił samodzielne obowiązki.

Pływał już jednak przeszło dwa lata, początkowo jako marynarz, a potem przez pół roku był

asystentem, poznając w ten sposób marynarski zawód od „samego spodu”, jak kiedyś

stwierdził w rozmowie z Panem Wojtkiem, który go zresztą uczył czegoś tam jeszcze w

czasach szkolnych.

Mimo młodego wieku Jacek wyglądał jak „prawdziwy wilk morski” - według słów

Ulki. Był to chłop rosły, wysportowany i bardzo silny, po wachcie bowiem ćwiczył na rufie

podnoszenie ciężarów i miał specjalną sztangę, na którą co kilka dni dokładał nowy ciężar.

- Panie Jacku - śmiał się magazynier maszynowy, gdy trzeci oficer znowu przyszedł

do jego magazynku, schowanego głęboko w maszynowni, aby sprokurować następne dwa

ciężarki - niedługo zabraknie blachy na statku. Wszystkie co grubsze kawałki zużyję na

pańską sztangę. A nie może pan zamiast tak dokładać co kilka dni po parę kilogramów zebrać

się w sobie raz, ale tak solidnie i podnieść zapasową kotwicę, która leży bezużytecznie na

dziobie, a jak tego mało, to mamy jeszcze zapasową śrubę na rufie. Co się pan tak rozdrabnia?

- Przyjdzie czas i na kotwicę, i na śrubę. Spokojna pańska głowa, panie majster - śmiał

się Jacek i dokładał kolejne krążki na swoją sztangę.

Poza sztangą trzeci oficer Jacek miał „prawdziwie marynarską”, do tego pięknie rudą

brodę, interesował się bardzo wieloma sprawami, a już szczególnie jego wielkim hobby były

rozmaite morskie historie i przygody. Woził też ze sobą sporą bibliotekę, z której książki

czytał po parę razy i dość niechętnie pożyczał, starannie zresztą wypisując za każdym razem

rewers, na którym pożyczający kwitował fakt wypożyczenia takiej to a takiej książki,

background image

ozdobionej ekslibrisem trzeciego oficera. Nawiasem mówiąc trzeci oficer Jacek sam sobie

zrobił ten ekslibris, ponieważ miał dość duże zdolności rysunkowo - graficzno - malarskie.

- Dzień dobry, panie Trzeci - powiedziała Ula, gdy weszli na skrzydło pomostu, na

którym akurat trzeci oficer brał namiar na jakąś majaczącą w oddali górę.

- Cześć, płetwonurkowie poszukiwacze złotego lodu! - odkrzyknął Trzeci, na statku

bowiem już od pierwszego dnia rejsu wszyscy doskonale wiedzieli dokąd i w jakim celu

płyną niecodzienni pasażerowie.

- Chwileczkę - dorzucił po chwili - tylko naniosę pozycję na mapę, to pogadamy.

- A można zobaczyć? - zapytał Dzika Mrówka.

- Co zobaczyć?

- Jak pan nanosi pozycję.

- Dlaczego nie. Proszę bardzo.

Trzeci wszedł do sterówki i stanął przed szerokim stołem nawigacyjnym, na którym

leżała rozpostarta dokładna mapa mijanych okolic. Wziął dwie ekierki i starannie zaostrzony

ołówek. Odnalazł na mapie dwa górskie szczyty, na które się przed chwilą namierzał, i

narysował dwie linie pod odpowiednimi kątami, które przed chwilą odczytał z namiernika

stojącego na skrzydle pomostu. W miejscu przecięcia obu linii narysował małe kółeczko i

obok napisał dokładną godzinę. Kółeczko wypadło dokładnie na ołówkowej kresce

oznaczającej trasę statku.

- Jak na razie wszystko się zgadza - powiedział Jacek.

- Panie Trzeci - odezwał się Jego Brat - a dlaczego pan robi te namiary na skrzydle,

jeżeli mamy na statku aż dwa radary i radionamiernik.

- Widzisz chłopcze - roześmiał się Trzeci - na morzu obowiązuje taka zasada, że nigdy

nie jest za dużo ostrożności i dokładności. Radar radarem, radionamiernik i sztuczne satelity z

całą nawigacją satelitarną i komputerami swoją drogą, a nigdy nie zaszkodzi sprawdzić tych

wszystkich wspaniałych urządzeń metodami najstarszymi, najprostszymi, a przez to

najlepszymi. Dlatego na każdym statku są zwykłe namierniki i dlatego codziennie, gdy tylko

jest to możliwe, bierze się pozycję ze słońca i z gwiazd. Starymi, pewnymi metodami, jakich

pewnie używał Największy Żeglarz, sam Krzysztof Kolumb. I cała masa innych.

Tu trzeci oficer zamyślił się nieco i popatrzył w stronę odległego lądu.

- Widzicie, kochani, tak mnie uczyli na „Darze Pomorza”, tak mnie uczyli w Szkole i

tak mnie uczy na tym statku mój obecny kapitan, który - jak wiecie - pochodzi z bardzo

dobrej marynarskiej rodziny.

Jeszcze raz spojrzał na widniejące w oddali kontury wyspy i dorzucił:

background image

- A wiecie wy, kochani, że oto wpływamy na najbardziej burzliwe wody w historii

ś

wiata. I to nie ze względu na pogodę, choć i tu nieraz hulają huragany, ale ze względu na to,

co się działo na tych wodach od momentu, gdy z pokładów statków Krzysztofa Kolumba po

raz pierwszy dojrzano ziemię.

To było niedaleko stąd. A potem się zaczęło na dobre. Najpierw odkrywcy, potem

korsarze, piraci, flibustierzy. Bracia z Wybrzeża i w ogóle każdy, komu było ciasno w

Europie i komu coś groziło w Starym Świecie uciekał w te rejony, gdzie panowały tylko

prawa siły, miecza i muszkietu.

- A ja czytałem książki o piratach - wyrwał się Dzika Mrówka.

- Jakie książki? - zainteresował się Trzeci.

- A na przykład „Wyspę Skarbów” albo „Złoto z Porto Bello”. I jeszcze taką jedną o

angielskim korsarzu, tylko zapomniałem, jak się on nazywał.

- Sir Francis Drake, oczywiście - wtrącił w tym momencie niezawodny, jak zwykle,

Jego Brat.

- No i bardzo dobrze - skwitował Trzeci. - Na tematy piracko - korsarskie jest cała

masa książek. A Francis Drake rzeczywiście grasował w tych okolicach. Zresztą nie tylko on.

Był też taki sławny angielski pirat Morgan, byli Francuzi, Hiszpanie, Holendrzy. Jednym ze

sławniejszych był też niejaki kapitan Edward Teach, znany na całych Karaibach pod

przezwiskiem „CZARNA BRODA”.

W tym momencie Trzeci przerwał swoje wyliczanie i znaczącym gestem pogłaskał

swoją wspaniałą brodę.

- A z pana, panie Trzeci; to byłby też wspaniały pirat. Tyle że nie czarnobrody, a... -

zaczęła Ula, ale nagle przerwała zawstydzona.

- Rudobrody - chciałaś powiedzieć - roześmiał się Trzeci. - Taki też był w historii

piractwa, tyle tylko że na zupełnie innym morzu, bo Śródziemnym. I tamten nazywał się

BARBAROSSA, co właśnie znaczy „czerwonobrody”, choć niektórzy tłumaczą to nieco

poetyczniej jako „miedzianobrody”. Ale, ale, panno Ulu - Trzeci jakby coś sobie przypomniał

- w historii piractwa spotykamy też... kobiety.

- Kobiety? - z niedowierzaniem powtórzyła wciąż jeszcze zawstydzona Ula.

- A tak. Na Karaibach były dwie takie. Jedna nazywała się Anna Bonney, a druga

Mary Read. A inną - bardzo zresztą sławną piratką, a nawet szefową olbrzymiego pirackiego

gangu, była Chinka, niejaka pani Czing. Tak, że widzisz, nic straconego, Ula, wszystko przed

tobą.

- Jack Barbarossa i Ulla Blanca - mruknął Jego Brat, który znał po parę słów z kilku

background image

języków, co oznaczało w mieszance angielsko - hiszpańskiej i szwedzko - włoskiej „JACEK

RUDOBRODY i BIAŁA ULA”, jako że Ulka miała zdecydowanie jasne włosy.

- To by nawet nieźle brzmiało - roześmiał się Trzeci, a Ulka zaczerwieniła się nie

wiadomo dlaczego aż po bujne, jasnoblond włosy splecione w dwa grube warkocze.

- A wracając do naszych piratów i korsarzy Morza Karaibskiego, to po pierwsze

płyniemy akurat niedaleko Jamajki. A stolicę Jamajki, czyli Port Royal, nazwano kiedyś

„pirackim Babilonem”. Po drugie jutro wchodzimy do portu Cartagena, który nie raz i nie

dwa zdobywali rozmaici piraci i korsarze. Po trzecie będziemy z Cartageny do Kanału

Panamskiego płynęli koło słynnego Porto Bello. Po czwarte pożyczę wam z moich

PRYWATNYCH ZBIORÓW parę ciekawych książek. Po piąte wreszcie koniec na razie ze

wszystkimi nawet najsłynniejszymi piratami, korsarzami, bukanierami i flibustierami całego

Morza Karaibskiego i jego bliższych i dalszych okolic, ponieważ JACK BARBAROSSA

idzie zaraz z sekstantem brać pozycję ze słońca, bo zbliża się KULMINACJA.

Nazajutrz rano statek wchodził do kolumbijskiego portu Cartagena. Po długim

przelocie przez Atlantyk wszyscy na statku, a szczególnie Poszukiwacze Złotego Lodu, byli

mocno stęsknieni za stałym lądem, nic więc dziwnego, że wylegli wszyscy na pokład.

Statek wchodził wąskim wodnym przejściem między lądem a niewielką wyspą.

- Płyniemy teraz przez Boka Chica - oznajmił w pewnym momencie Dzika Mrówka. -

Boka Chica oznacza Małe Wejście, a tam dalej jest Boka Grande, czyli Wielkie Wejście. W

dawnych czasach Hiszpanie zamykali Boka Chica na łańcuch i na kłódkę, a nad Boka Grande

zbudowali fort z silną artylerią.

- Na łańcuch? - zdziwił się Student.

- Pewno. Myśmy już takie widzieli, no nie, Jaro?

- Fakt! - zgodził się Jego Brat. - W Sewilli choćby. Ale znane są też i inne porty

zamykane na łańcuch. Na przykład Krzywy Róg w Stambule, a właściwie w Konstantynopolu

albo...

- Daj spokój, Jaro, wystarczy, nie musisz od razu chwalić się swoimi wiadomościami -

przerwał mu Dzika Mrówka niezadowolony, że brat bliźniak odwrócił uwagę obecnych od

niego. Lepiej przyjrzałbyś się tym trzem fortom: Chica Boca o tutaj, a tam dalej Chica Grande

i jeszcze dalej Tierra Bomba. A oprócz tego mamy jeszcze potężną fortecę San Felipe, czyli

inaczej Castillo del Felipe. I to wszystko Hiszpanie zbudowali w obawie przed piratami.

- A skąd ty to wszystko wiesz? - zdziwił się znowu Student.

- Ma się swoje sposoby - mruknął niezbyt skromnie Dzika Mrówka i spojrzał na brata

bliźniaka, ale ten nic nie powiedział, choć przecież widział, jak Dzika Mrówka przez całą

background image

niemal noc studiował pilnie pożyczone wczoraj od Trzeciego książki o wyczynach piratów i

korsarzy na Morzu Karaibskim.

W porcie Cartagena statek stał krótko, ale pasażerowie zdążyli zwiedzić nawet dość

dokładnie miasto, a zwłaszcza rzeczywiście potężną jak na dawne czasy twierdzę Castillo del

Felipe i mury obronne dawnego starego miasta.

- Ale te mury są potężne - zachwycała się Ula.

- Potężne, potężne - Dzika Mrówka wzruszył ramionami - ale taki na przykład admirał

Drake i tak i tak zdobył miasto i wziął kilkaset tysięcy złotych dukatów okupu.

Gdy tak chodzili po zakamarkach hiszpańskiej twierdzy, gdy przeciskali się przez

wąskie korytarze, wilgotne mimo upału, ponure i mroczne mimo jaskrawo świecącego na

zewnątrz słońca, Dzika Mrówka oczyma wyobraźni widział walczących w tych kamiennych

zaułkach brodatych piratów i strojnych rycerzy hiszpańskich. I widział siebie razem ze swym

bratem bliźniakiem walczących to po jednej, to znów po drugiej stronie. Bo piraci i korsarze

byli tacy odważni i śmiali, ale jednak zabijali, żeby rabować złoto i klejnoty, i nawet sam

wielki i sławny Drake skazywał bez mrugnięcia oka jeńców na śmierć, ażeby wydusić jak

największy okup z biednych mieszkańców, nie wahał się palić całe dzielnice i plądrować i

łupić nie tylko prywatne domy i państwowe urzędy, ale również kościoły. A znowu Hiszpanie

byli pełni dumy i wielce rycerskich manier, ale nie mniej okrutni dla podbitych Indian niż

piraci dla nich.

I tak źle, i tak nie za bardzo dobrze - wahał się w swych marzeniach Dzika Mrówka i

za nic nie mógł się zdecydować, po której stronie stanąć, ale na jego szczęście statek po

krótkim postoju w Cartagenie ruszył w kierunku Kanału Panamskiego. Upał wciąż był

niesamowity, a na domiar wszystkiego zepsuła się statkowa klimatyzacja i stało się na całym

statku tak przeraźliwie gorąco, że Dzika Mrówka stwierdził:

- Mózg mi zupełnie wysechł i wszystkie myśli zeschły mi się na wióry.

- Dużo to tam tych wiórów nie ma. Może tyle, co z dwóch zapałek - mruknął Jego

Brat. - No, góra z trzech - dorzucił po chwili, ocierając spocone ciało ręcznikiem, zresztą

zupełnie mokrym od potu.

Upał był tak potworny, że Dzikiej Mrówce nie chciało się nawet odciąć się swemu

bratu bliźniakowi. I to był dowód, że było NAPRAWDĘ BARDZO GORĄCO.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY,

W KTÓRYM PRZEZ UPAŁ DZIKA MRÓWKA TRACI BARDZO DUŻO

CIEKAWYCH WIDOKÓW, ALE WSZYSTKO KOŃCZY SIĘ

SZCZĘŚLIWIE

Upał w dalszym ciągu niezmordowanie lał się z zupełnie bezchmurnego nieba, gdy

polski statek wiozący szóstkę naszych bohaterów rzucił kotwicę na obszernym kotwicowisku

w Limon Bay.

- Do kanału wchodzimy jutro przed południem - oznajmił Kapitan - a dziś jeszcze

będziemy brali paliwo, panie inżynierze - zwrócił się do Starszego Mechanika.

- Tak, wiem, w porządku, panie kapitanie. I jak pan wie, czekamy na pilną przesyłkę z

częściami zamiennymi do urządzeń klimatyzacyjnych. Bez tego ani rusz nie ujedziemy.

- Ojej - jęknął Dzika Mrówka - to będzie dalej tak gorąco?

- Trudno - Starszy Mechanik wzruszył ramionami - na razie nic na to nie poradzę. A

tyle razy pisałem, telefonowałem jeszcze w Gdyni, a potem z morza wysyłałem telegramy, ale

niestety nic nam nie dostarczyli. Przewidywałem, że tak się stanie.

- Wiem, wiem, panie inżynierze - zgodził się Kapitan - ale muszę pana zmartwić.

Rozmawiałem przez krótkofalówkę z agentem i jeszcze nie nadeszła oczekiwana przesyłka.

Może zdąży do Panamy zanim przejdziemy Kanał.

- Ojejej - jęknął znowu Dzika Mrówka, choć Jego Brat już za poprzednim

odezwaniem szturchnął go dość mocno i znacząco łokciem.

- Co tak narzekasz, synu - Starszy Mechanik powoli kończył deser, ocierając raz po

raz rzęsisty pot z dość obszernego czoła, które - po prawdzie - sięgało mu dość daleko poza

czubek głowy. - Dawniej na statkach wcale nie było klimatyzacji i marynarze też pływali. I

jacy to byli marynarze, ho, ho! - znowu otarł dużą kraciastą chustą czoło aż do karku.

- Prawda, panie kapitanie?

- Prawda, prawda, sam doskonale pamiętam takie statki, ale nie miałbym nic

przeciwko temu, żeby klimatyzacja działała. Ale a propos dawnych czasów, to kiedy tak

wchodziliśmy na kotwicowisko, widziałem jeden z naszych statków wychodzących z kanału.

Szli do Wenezueli. A agent mówił, że razem z nami będzie szedł polski trawler - przetwórnia.

Idą na łowiska peruwiańskie albo nawet na kanadyjskie. Hen, pod Alaskę. I wtedy mi się

przypomniało, co mi mój ojciec opowiadał o pierwszym rejsie statku pod biało - czerwoną

banderą przez Kanał Panamski. To był „Dar Pomorza” w 1934 roku, w swojej słynnej

background image

podróży dookoła świata.

- To pana ojciec, panie kapitanie, płynął na „Darze Pomorza” dookoła świata? -

zapytał Jego Brat.

- A jakże. Zresztą nie tylko dookoła świata. W innych rejsach Białej Fregaty też brał

udział. Od samego początku, kiedy ją kupowano we Francji. Ale wracając do pierwszego

polskiego przejścia przez Kanał Panamski to wtedy, w 1934 roku, było to nie lada wyczynem.

Wtedy polskie statki pływały co najwyżej na Morze Śródziemne, ale praktycznie - z

wyjątkiem kilku statków pasażerskich - polskie rejsy ograniczały się do portów Europy

Zachodniej. Bałtyk, Morze Północne i kanał la Manche i niewiele więcej. Nie to co dziś.

- To „Dar Pomorza” był pierwszy w Kanale Panamskim?

- Tak, pierwszy, choć - prawdę mówiąc - tak się dziwnie wtedy złożyło, że przez

Kanał Panamski po raz pierwszy w jego historii przeszły od razu dwie jednostki pod biało -

czerwoną banderą.

- A kto był tą drugą?

- Nie zgadlibyście, chłopcy, uśmiechnął się Kapitan - tą drugą jednostką był mały

prywatny jacht „Zjawa II” z załogą, którą stanowił właściciel, czyli armator, i kapitan w

jednej osobie gdyńskiego harcerza Władysława Wagnera.

- Jacht? Wtedy i tak daleko? - zdziwił się Dzika Mrówka, który co prawda dużo czytał

na temat polskiego jachtingu, ale były to głównie powojenne rejsy polskich jachtów, a i to

niewiele z nich - jak na razie - przez Kanał Panamski przepłynęło.

- Ano, tak daleko - potwierdził Kapitan - bo widzisz, chłopcze, najważniejsze jest w

ż

yciu czegoś bardzo chcieć i być bardzo upartym i wytrwałym. Takimi właśnie byli w

polskim jachtingu przede wszystkim Władysław Wagner, a w wiele lat później

nieodżałowany Leonid Teliga. Ale wracając do „Daru Pomorza” i „Zjawy II” to mam w

kabinie książkę opowiadającą o historii Białej Fregaty. Tam jest - między innymi - dokładna

data pierwszego przejścia przez Kanał Panamski pod polską banderą.

Po chwili Kapitan wrócił z egzemplarzem książki pt. „Biała Fregata”. Na okładce

widniała kopia obrazu przedstawiającego „Dar Pomorza” pod pełnymi żaglami. Przewrócił

parę kartek i przeczytał:

„W sobotę, 1 grudnia 1934 roku „Dar Pomorza” jako pierwszy w historii statek pod

polską banderą przeszedł przez Kanał Panamski, holując przy swej burcie harcerską „Zjawę

II”. Tego samego dnia o godzinie 16.00 został dla biało - czerwonej flagi odkryty Pacyfik”.

Po obiedzie Kapitan poszedł do swojej kabiny na obowiązkową „kapitańską

drzemkę”, Starszy Mechanik, choć zapewne miałby też na taką samą drzemkę ochotę, musiał

background image

udać się do maszynowni, tam bowiem w jeszcze większym niż na pokładzie i w kabinach

upale pracowano bez przerwy. Tak to już bowiem jest na statkach, że załoga maszynowa ma

zazwyczaj najwięcej roboty w czasie wszelkich postojów statku. Wtedy silniki nie pracują i

można je konserwować czy remontować.

Poszukiwacze Skarbów udali się na pokład, by choć przez lornetkę spojrzeć na

nieodległy brzeg, na panamski przesmyk zwany przez Hiszpanów przed wiekami ZŁOTĄ

DROGĄ.

- To tędy po raz pierwszy przedarł się na południe Vasco Nunez de Balboa i jako

pierwszy Europejczyk zobaczył wody Pacyfiku - Jarek przed wyjazdem do Ameryki

Południowej jak zwykle poszperał trochę w rozmaitych książkach, a że pamięć miał świetną,

więc też pamiętał nawet trudne do zapamiętania szczegóły, choćby taki jak pełne brzmienie

nazwiska i imienia odkrywcy Pacyfiku - a działo się to 25 września 1513 roku - dokończył

Jarek.

- To właśnie tędy później karawany koni, mułów i osłów wiozły przez panamski

przesmyk olbrzymie ilości złota, srebra i drogich kamieni zdobytych, zrabowanych i

wykopanych w krainach Ameryki Południowej wzdłuż wybrzeża Pacyfiku - dorzucił Pan

Wojtek. - W Porto Bello i w innych portach Morza Karaibskiego ładowano te skarby na

statki, które z kolei wiozły je do Europy. Historycy obliczają, że aż około sześćset statków z

tych „złotych” i „srebrnych” flot nie dopłynęło do portów przeznaczenia. Część z nich

zdobyli i zrabowali piraci, a część po prostu zatonęła po drodze...

- ... i teraz pan Kamiński i jego różni przyjaciele mają co szukać na morskim dnie -

dokończył Student, który oczywiście dokładnie poznał wszystkie najdrobniejsze nawet

szczegóły związane z historią OPERACJI ZŁOTY LÓD.

- Fakt! - przyznał Pan Wojtek - bardzo to wszystko ciekawe, ale gdy tak spojrzeć na

historię podbojów hiszpańskich z innej strony, od strony Indian, to wszystko zupełnie inaczej

wygląda. Przecież konkwistadorzy to byli w końcu bezwzględni łupieżcy, którzy przecież

wyrywali nawet wmurowane w rozmaite świątynie srebrne lub złote ozdoby. Wywozili z

podbitych krajów wszystko, co się tylko wywieźć dało.

- Miejmy nadzieję, że nie wszystko - wtrącił Student. - Nie należy zapominać, że nie

udało im się wywieźć ZŁOTEGO LODU.

Wszyscy roześmieli się, a Ula westchnęła głęboko i powiedziała tylko:

- Mam nadzieję.

Tak więc Kapitan drzemał, Starszy Mechanik walczył w pocie czoła w maszynowni,

Poszukiwacze Skarbów snuli leniwe rozważania na historyczne tematy, a tymczasem Dzika

background image

Mrówka zaraz po obiedzie poszedł... do kuchni.

Od dwóch dni, odkąd na statku przestała działać klimatyzacja, w Marku nagle

rozbudziły się niespodziewanie kuchenne zainteresowania. Większą część wolnego czasu, a

tego w końcu miał dość sporo, zaczął spędzać w kuchni i w przylegających do kuchni

pomieszczeniach. Pomagał kucharzowi, a to obierać kartofle i jarzyny, a to przestawiał

rozmaite garnki z jednego kąta obszernej okrętowej kuchni w drugi, a to przesiewał mąkę, z

której miał być upieczony chleb lub rozmaite słodkości, ale najchętniej pomagał drugiemu

kucharzowi albo młodemu pomocnikowi kucharza w robieniu porządków w jarzyniarni lub w

innych pomieszczeniach, gdzie przechowywano statkowe zapasy żywnościowe.

Dokładnie nie wiadomo, co u Dzikiej Mrówki mogło spowodować nagłe

zainteresowanie się kuchnią i kuchennymi sprawami, ktoś jednak bystry mógłby połączyć

parę faktów w jedną logiczną całość. Pierwszym faktem było zepsucie się urządzeń

klimatyzacyjnych, drugim - upał panujący we wszystkich pomieszczeniach statku z

wyjątkiem... i tu jest miejsce dla trzeciego faktu, a mianowicie, że wszystkie żywnościowe

statkowe zapasy były przechowywane... w olbrzymiej chłodni.

Chłodnia ta składała się z paru oddzielonych od siebie pomieszczeń. W jednym, gdzie

chowano zamrożone mięso, panowała iście podbiegunowa temperatura, podobnie zresztą jak

w komorze rybnej. W innych, gdzie składowano warzywa, owoce, mleko, sery i tym podobne

wiktuały, temperatury były znacznie wyższe i wynosiły po kilka stopni powyżej zera, co w

porównaniu z upałem panującym na zewnątrz stanowiło jednak kapitalną różnicę.

Następnego dnia zaraz po śniadaniu na pokład statku wszedł pilot kanałowy z

krótkofalówką. Przy trapie przywitał go Trzeci Oficer ubrany w biały tropikalny mundur, a na

mostku czekał Kapitan, również ubrany na biało od butów aż po biały pokrowiec na

mundurowej czapce. Na tle nieskazitelnej wręcz bieli wspaniale złociły się tylko guziki z

kotwiczkami, również złoty wieniec z liści dębowych na daszku czapki i złote cztery paski i

kotwiczka na każdym z granatowych pagonów na ramionach. Czarny krawat dodawał całości

dyskretnej elegancji.

Pilot był ubrany znacznie mniej oficjalnie, miał bowiem na sobie długie spodnie,

mundurową koszulę bez krawata i marynarską czapkę, a wszystko w kolorze piaskowym,

czyli tak zwanym khaki.

Ulka była - co prawda - nieco zawiedziona, ponieważ pod wpływem korsarskich

opowieści, które wczorajszego dnia ciągnęły się na pokładzie aż do późnego wieczora,

wyobrażała sobie, że pilot w Kanale Panamskim przyjdzie ubrany jakoś bardzo barwnie i

kolorowo. Luźna koszula w kwiaty lub kolorowe papugi, postrzępione bawełniane spodnie, za

background image

pasem co najmniej kordelas w skórzanej, nabijanej mosiężnymi ćwiekami pochwie, a na

głowie obowiązkowy szerokoskrzydły panamski kapelusz pleciony z bardzo jasnej słomki. Na

szczęście załoga motorówki pilotowej nosiła właśnie takie szerokoskrzydłe kapelusze i jeden

z nich mocno czekoladowoskóry ujrzawszy wysoko na burcie statku wychyloną nad barierką

Ulkę, zdjął słomkowy kapelusz z głowy i zamachał nim przyjaźnie do dziewczyny, wołając

przy tym głośno:

- Buenos dias, blanca seńorita! Buenos dias!

Na co Ula najpierw się nieco zapłoniła, ale po małej chwilce odkrzyknęła w dół:

- Buenos dias, seńor!

Czym wzbudziła zapewne zachwyt wśród załogi motorówki pilotowej, bo natychmiast

zamachało z dołu pięć panamskich kapeluszy, tylu bowiem było widocznie na pilotówce

członków załogi.

Tymczasem pilot dotarł na mostek, przywitał się z Kapitanem i po chwili od strony

dziobu dał się słyszeć zgrzyt wyciąganego z wody przez kluzę łańcucha kotwicznego. To

działali pierwszy oficer z cieślą i dwoma marynarzami. Jeszcze chwila i z głębi maszynowni

dobiegł odgłos dzwonka telegrafu, a potem z komina buchnęło kilka kłębów ciemnawego

dymu i zakotłowała się woda za rufą.

Statek ruszył i skierował się dziobem w stronę nieodległej śluzy. Gdy ustawił się już

cały na swoim miejscu, zamknięto za rufą olbrzymie wrota i po chwili zabulgotało wewnątrz

służy.

- O rany! - zdziwił się Baleron. - Przecież my zasuwamy w górę jak windą.

Rzeczywiście. Cały olbrzymi statek, razem z nadbudówkami i masztami, razem z

silnikiem i rozmaitymi mechanizmami, razem z wieloma tysiącami ton ładunku w pięciu

ładowniach i wreszcie z Kapitanem, panamskim pilotem, całą załogą i Poszukiwaczami

Złotego Lodu unosić się począł szybko ku górze razem z równie szybko wznoszącym się w

ś

luzie poziomem wody. Już po kilku minutach za rufą widać było leżące znacznie niżej

rozległe kotwicowisko Limon Bay ze stojącymi tam statkami.

A potem otwarły się wrota przed dziobem statku i śmieszne, małe, ale widocznie

bardzo silne lokomotywki, poruszające się na szynach po obu stronach, przeciągnęły statek do

następnej komory śluzowej. Tu operacja powtórzyła się identycznie i w równie szybkim

tempie zamknęły się za rufą statku szerokie i mocne wrota, śluza błyskawicznie napełniła się

wodą, wynosząc statek znowu o dobre kilka metrów w górę. I potem zabrały się do pracy

dzielne lokomotywki, znowu przeciągnęły statek do trzeciej śluzy i po raz trzeci statek został

wywindowany w górę.

background image

- O rany, ale winda - dziwił się nieustannie Baleron - i to taka bardziej

pojemnościowa. Aleśmy się wysoko wdrapali. Ciekawe też ile to metrów w górę nas

wyniosło?

- Jezioro Gatun, na którego wody teraz wpływamy, znajduje się o prawie dwadzieścia

sześć metrów nad poziomem Morza Karaibskiego - wyjaśnił wiedzący jak zwykle wszystko

doskonale i niezwykle dokładnie Jego Brat.

- To będzie mniej więcej tyle, ile ma dziesięciopiętrowy wieżowiec, w którym

mieszkam - Baleron próbował przymierzyć się do znanych sobie z codziennego dnia

wielkości.

- No, może troszeczkę mniej, ale mniej więcej tyle - zgodził się nieco łaskawym i

odrobinę protekcjonalnym tonem Jarek.

Po przejściu potrójnych śluz statek wpłynął na wody rozległego jeziora Gatun, gęsto

usianego malowniczymi wysepkami. Wszędzie, zarówno na brzegach jeziora, jak i jego

wysepkach pieniła się bujna tropikalna roślinność.

- Uroczo tu - powiedziała w pewnym momencie Ula. - Czuję się zupełnie jak w jakiejś

cudownej krainie, jak w jakimś zaczarowanym ogrodzie botanicznym. Aż wierzyć mi się nie

chce, że wszystkie te cuda oglądam na własne oczy. Boję się, że mi się to tylko śni i że za

chwilę otworzę oczy, i się zbudzę, i wtedy to wszystko zniknie.

- To najlepiej się uszczypnąć - doradził jej z niewinną miną Baleron.

- Uszczypnąć? A niby po co?

- Żeby sprawdzić, że to nie sen. Jak zaboli, to znaczy, że to jawa, a jak nie zaboli -

znaczy sen.

- Daj spokój! - krzyknęła Ula, którą w tym momencie kolega faktycznie uszczypnął,

choć przyznać trzeba, że zrobił to bardzo delikatnie.

- No widzisz - roześmiał się stojący obok Pan Wojtek - masz teraz najlepszy dowód,

ż

e to jawa.

- Ale, ale - Pan Wojtek rozglądnął się wzdłuż burty, przy której stali prawie wszyscy

Poszukiwacze Złotego Lodu. - Gdzie jest Marek? Już od dawna mi czegoś brakowało, ale nie

wiedziałem czego. A teraz już wiem. Było za spokojnie i dopiero Baleron ze swoim

szczypaniem naprowadził mnie na odpowiednią myśl. No, więc, gdzie jest Dzika Mrówka?

- Na śniadaniu był - powiedziała Ula.

- Był - potwierdził Baleron - przecież zjadł dwie porcje jajecznicy z cebulką i jeszcze

na domiar na takich olbrzymich płatach szynki. On teraz ma chody u szefa kuchni, to obżera

się do niepamięci.

background image

- Tobie też nie brakuje apetytu - Pan Wojtek zaczął się rozglądać po pokładzie.

- Właśnie - dodała Ula - ty też zjadłeś dwie porcje jajecznicy, nie wymawiając. Gdyby

takich pasażerów było więcej, to Armator by już zupełnie zbankrutował.

- Niby dwie porcje - powtórzył z westchnieniem żalu Baleron - ale na pewno nie z

taką szynką jak Mrówa, ot co!

- Dobra, dobra, ale w końcu, gdzież jest Mrówa? Kto z was go ostatni widział?

- Zaraz po śniadaniu chyba poszedł do kuchni - odezwała się Ula.

- Do kuchni? - zastanowił się Pan Wojtek. - Jarek, skocz no i zobacz, czy go tam nie

ma.

Jarek ruszył do schodów prowadzących na pokład, na którym znajdowała się kuchnia,

a jego flegmatyczny krok wcale nie pasował do wydanego przez Pana Wojtka polecenia.

Wrócił też dopiero po dobrych paru minutach.

- No i co?

- Szef kuchni mówi, że widział go zaraz po śniadaniu, że owszem, przyszedł i że zjadł

jeszcze jedną porcję jajecznicy na szynce...

- TRZECIĄ JAJECZNICĘ. I do tego NA SZYNCE! - jęknął boleśnie Baleron i z

wielkiego żalu aż się oblizał.

- Nie przeszkadzaj - Jego Brat spojrzał na Balerona z wyraźną dezaprobatą - a więc

szef kuchni go widział zaraz po śniadaniu, ale potem to już nie.

- Potem już nie? No to gdzież on może być? - zaniepokoił się Pan Wojtek. - Trzeba

było zobaczyć na pokładzie obok kuchni.

- Zobaczyłem - odparł Jarek.

- I co?

- I nie było go tam. Ani go tam nikt nie widział, bo pytałem stewarda, który tam już

dłuższy czas stał. Od pierwszej śluzy, jak powiedział.

- To może w kabinie...

- Byłem i w kabinie. Fakt. I też go nie ma...

- No to może na mostku?

- Na mostku sprawdzałem. Jest tam tylko Kapitan, pilot i normalna wachta. A na obu

skrzydłach też pusto.

- O Boże! - jęknęła Ulka i zbladła - a może mu się coś stało?

- Może wysiadł na śluzie? - odezwał się Baleron.

- Eeee, chyba niemożliwe.

- Dla Dzikiej Mrówki nie ma rzeczy niemożliwych - stwierdził z przekonaniem w

background image

głosie Baleron.

- Fakt! - przytaknął Jego Brat z jeszcze głębszym przekonaniem w głosie.

- Ta co teraz robić? - zawołała Ulka.

- Zawrócić po niego chyba będzie dość trudno - zauważył Baleron spoglądając na

skrzydło mostka, gdzie stali w tej chwili Kapitan z pilotem.

W tym momencie Ula wyobraziła sobie, co by to był za rwetes, gdyby NAPRAWDĘ

Dzika Mrówka został na śluzie i gdyby TERAZ TRZEBA BYŁO WRACAĆ PO NIEGO!

- Ojejej - jęknęła cichutko i nic nie powiedziała.

- Zawrócić się nie da, to prawda, ale gdyby tak naprawdę został w śluzie, to go raz

dwa policja odstawi do Panamy, na drugi koniec Kanału.

- A czy zdążą? - Ula uczepiła się tej myśli, choć nieco zdrętwiała na sam dźwięk

słowa policja.

- O wa! - Baleron wydął wargi - wielka mi znowu sztuka! Zdążą na pewno. Choćby

helikopterem.

Jakby na zawołanie w tym samym momencie po lewej burcie płynącego prosto na

południe statku rozległ się głośny warkot i po chwili oczom naszej gromadki ukazał się na

pomarańczowo pomalowany HELIKOPTER!

- O właśnie! - powiedział Student.

- Może go już wiozą - dodał Baleron, a w jego głosie można było wyczuć i trochę

radości, i trochę zazdrości. Radości z tego powodu, że Dzika Mrówka wpadnie w nie lada

tarapaty, Baleron bowiem wciąż nie mógł koledze darować TRZECIEJ porcji śniadaniowej i

do tego jeszcze szynki, a zazdrości - znów z tego powodu, że taki lot nad Kanałem

Panamskim HELIKOPTEREM i do tego POLICYJNYM to jest jednak DOSKONAŁA

HISTORIA DO OPOWIADANIA.

Helikopter tymczasem zbliżył się do płynącego statku.

- O, pokiwał skrzydłami! - zawołał w pewnym momencie Baleron.

- Przecież helikopter nie ma skrzydeł - skorygował go Student, a Jego Brat dorzucił

swoje „Fakt”

- No to pokiwał czym innym - upierał się przy swoim Baleron. - Pewno chce nam coś

dać znać - zastanowił się.

A Ulka nic nie mówiła, ale przez cały czas bez przerwy była wpatrzona w

pomarańczowy helikopter i w myślach pytała sama siebie, czy to jest możliwe, żeby Dzika

Mrówka naprawdę tam był?

Tymczasem tajemniczy helikopter zakołysał się istotnie parokrotnie, ale po chwili z

background image

głośnym warkotem przeleciawszy wzdłuż burty polskiego statku pomknął dalej, do innych

statków konwoju płynącego przez wody jeziora Gatun.

- Słuchajcie płetwonurki - odezwał się Pan Wojtek - czy Marek jest w tym

helikopterze czy nie - nieważne. Trzeba KONIECZNIE przeszukać cały statek, a jak go nie

znajdziemy... - tu Pan Wojtek przerwał.

- To co wtedy? - odezwała się prawie płaczącym głosem Ulka.

- To wtedy musimy dać znać panu kapitanowi - dokończył Pan Wojtek.

- No to szukajmy! - pierwszy ruszył Student.

Rozbiegli się wszyscy po całym statku. Wszyscy to znaczy pięcioro naszych

Poszukiwaczy Złotego Lodu, babuleńka - pasażerka spod Białegostoku, panna młoda jadąca

do swego boliwijskiego oblubieńca i małżeństwo turystyczne, a nawet dwóch smutnych

panów, jak zwykle trzymających się nieco na uboczu, zawahało się jakby już, już mieli też

ruszyć na poszukiwanie, ale pierwszy spojrzał na drugiego, a w tym samym czasie drugi

spojrzał na pierwszego i widocznie w jednym i tym samym momencie pomyśleli to samo i

zostali bez ruchu oparci o barierki i udawali, że zachwycają się mijanymi wysepkami.

- Trzeba szukać rejonami i starannie - zdecydował Pan Wojtek. Sam z Baleronem

poszedł do maszynowni, Ula ze Studentem i Jarkiem miała za zadanie obejść wszystkie

pokłady z łodziami ratunkowymi łącznie, tudzież mostkiem i kabiną nawigacyjną, panna

młoda i turystyczne małżeństwo mieli przejść dokładnie wszystkie kabiny na statku, a

babuleńce - pasażerce - ze względu na jej podeszły wiek - Pan Wojtek wyznaczył

sprawdzenie statkowej świetlicy z telewizorem. Po zakończeniu poszukiwań mieli się

wszyscy spotkać właśnie w tejże świetlicy.

Minęło kilkanaście minut i wszyscy zebrali się w owej świetlicy. Nastrój od razu stał

się poważny i napięty, z żadną bowiem z grup nie było Dzikiej Mrówki. Ulka miała oczy

pełne łez, a nawet flegmatyczny i spokojny zazwyczaj Jego Brat był też wyraźnie poruszony.

Pani Zosia, bo tak miała na imię żona z turystycznego małżeństwa, podzwaniała z przejęcia

wszystkimi bransoletkami, wisiorkami i kolczykami, pan Zbyszek - jej małżonek - coś tam

cichutko szemrał niedosłyszalnym szeptem, panna młoda miała wypieki na urodziwych

policzkach, a babuleńka spod Białegostoku odmawiała już nowennę do Świętego Antoniego,

który - jak ogólnie wiadomo - jest w niebie Głównym Specjalistą od wszelkich rzeczy

zagubionych.

- Sprawdzaliście wszędzie? - spytał Pan Wojtek, który oczywiście przejął

przewodnictwo poszukiwań jako szef grupy.

- Wszędzie - odpowiedziała Ulka, pociągając już zupełnie otwarcie nosem -

background image

zaglądałam nawet do każdej szalupy. Osobiście.

- A my przeglądnęliśmy dokładnie WSZYSTKIE kabiny. Nawet KAPITAŃSKĄ, bo

była akurat otwarta, a Pan Kapitan był na mostku w tym czasie - dorzuciła Pani Zosia z

brzękiem bransolet, bo Pani Zosia miała we zwyczaju zawsze przy rozmowie nadmiernie

gestykulować. - I sprawdzaliśmy w kabinach załogi. Także w tych, w których akurat

marynarze spali po wachcie. I nigdzie nie było naszego miłego chłopca.

- W maszynowni też go nie znaleźliśmy ani w pomieszczeniu maszynki sterowej, a

Baleron to nawet razem z motorzystą zaglądał w zęzy świecąc latarką.

- A w radiostacji? - przypomniał sobie Pan Wojtek.

- Tam też go nie ma. Sprawdzałem - odrzekł Student.

- W łazienkach?

- Wszystkie przeglądnięte.

- Tu go też nie ma - odezwała się w tym momencie babuleńka spod Białegostoku,

która w tym czasie skończyła już jedną nowennę. - Jedyna nadzieja została w Świętym

Antonim...

- Zaraz! Zaraz!!! ANTONI!!! - krzyknęła nagle Pani Zosia i mimo swych obfitych

kształtów ruszyła dokądś biegiem wśród brzęku złotych ozdób i wisiorków. Za nią ruszył

drobnym truchtem cichuteńko Pan Zbyszek.

- Co znowu za Antoni? - zdziwił się Pan Wojtek, ale Pani Zosia już dudniła i brzęczała

biegnąc po schodach w dół, na niższy pokład, na którym mieściła się kuchnia, w której

SZEFEM był właśnie PAN ANTONI.

Po chwili Pani Zosia w całej swej okazałości wtargnęła do przestronnej kuchni, w

której królował - jak zwykle - szef ubrany w białe spodnie, białą koszulą, biały fartuch i białą

czapkę. Na kuchni parowały smakowicie olbrzymie gary, gdyż zbliżała się akurat pora

obiadowa i za parę minut zasiadała do stołów pierwsza tura, to znaczy ci, którzy o dwunastej

w południe zaczynali wachtę.

Wpadłszy do kuchni Pani Zosia nieomal wypełniła ją całą swą obfitością i złotym

Brzękiem ozdób.

- PANIE ANTONI! - krzyknęła gromkim głosem, potrząsając groźnie rękami - gdzie

jest chłopak?

- Jaki chłopak? - szef kuchni patrzył z niekłamanym przestrachem na obfite zjawisko,

które wtargnęło do kuchennego sanktuarium.

- Oczywiście Marek, czyli DZIKA MRÓWKA!

- Już mówiłem, że kręcił się zaraz po śniadaniu, ale potem gdzieś znikł - zaczął

background image

tłumaczyć szef.

- A GDZIE ZNIKŁ?

- A skąd mogę wiedzieć, łaskawa pani - zaczął szef kuchni.

- Niech pan mi się NIE SPRZECIWIA, panie Antoni! - krzyknęła Pani Zosia. - Jak to

pan nie wie? Czy pan wszędzie sprawdził?

- Sprawdzałem, łaskawa pani. Wszędzie. W kuchni i obok w podręcznym magazynku.

A zresztą gdzieby tu się mógł schować? Chyba żeby wlazł do garnka.

- Wszędzie pan sprawdzał, panie Antoni?

- No... wszędzie, łaskawa...

- A W CHŁODNI???

- W chłooodni? - powtórzył przeciągając sylaby szef kuchni, Pan Antoni.

- WŁAŚNIE!!!

- W chłodni to nie... ale tam... zamknięte przez cały czas... ale tam... mróz... O

RANY!! - wrzasnął nagle Pan Antoni i pomknął w stronę chłodni, a za nim pomknęła Pani

Zosia z nieodłącznym Panem Zbyszkiem tuż za obfitymi plecami.

Szef kuchni szarpnął za klamkę, otworzył ją, odciągnął grube na kilkadziesiąt

centymetrów drzwi i wpadł do przedsionka chłodni, z którego prowadziło troje drzwi do

trzech komór.

W przedsionku nie było nikogo. Szef kuchni dopadł do pierwszych drzwi na lewo i

otworzył je jednym szarpnięciem. W środku stały skrzynki z owocami i jarzynami. Szef

zajrzał do środka i cofnął się.

- Tu nie ma nikogo! - stwierdził.

Otworzył teraz drugie równie grube drzwi. Wewnątrz były sery, jajka i stały kartony

piwa i wody sodowej.

- Tu też nikogo! Jeszcze tylko w mięsnej - powiedział. - Ale tam MRÓZ!! MINUS

SIEDEMNAŚCIE STOPNI!!!

Szarpnął trzecie drzwi, pociągnął za klamkę. Drzwi powoli uchyliły się i oczom

przerażonego Szefa Kuchni i równie przerażonych Pani Zofii i Pana Zbyszka ukazała się

drobna figurka chłopca w krótkich spodenkach i koszulce z krótkimi rękawami. Figurka była

całkowicie sino - biała. Z tyłu za chłopcem wisiały na hakach zamarznięte na kość olbrzymie

połcie mięsa, połówki cielęce i wieprzowe i całe tusze baranie. Z wnętrza komory buchało do

przedsionka lodowate zimno.

- Marek! - krzyknęła Pani Zofia, wpadła do komory i chciała otulić chłopca swym

obfitym ciałem, ale natychmiast odskoczyła z krzykiem, wydało jej się bowiem, że dotknęła

background image

sopla lodu.

- Żyjesz??? - krzyknął przerażony Szef Kuchni, złapał sztywnego z zimna chłopca i

wyniósł go do przedsionka.

- Ży...ży...ży... - zaczął szczękać Dzika Mrówka, ale w żaden sposób nie mógł słowa

dokończyć.

Rwetes, jaki teraz nastąpił na statku, da się porównać jedynie do normalnej przerwy w

każdej normalnej szkole, kiedy to młodzi ludzie zgnębieni koniecznością siedzenia we

względnym spokoju przez całą lekcyjną godzinę wyrwą się nagle po dzwonku na szkolne

korytarze czy też szkolne boisko. Krzyk tedy powstał wielki i okrutny, a najgłośniejsza

oczywiście była Pani Zosia, która - jak się teraz okazało - coś tam kiedyś wspólnego miała z

medycyną i obecnie we własne pulchne, ale zgrabne ręce wzięła całą akcję ratunkową.

Później na statku nazywano tę akcję z angielska „defreezing action”, co miało oznaczać

AKCJA ODMRAŻANIA.

Daleka od prawdy ta nazwa nie była, Dzika Mrówka bowiem przypominał bardziej

dobrze zamrożony filet dorszowy niż „chłopca w tropiku”. Na szczęście energiczna akcja

Pani Zofii polegająca na ostrożnym nacieraniu, rozcieraniu, wcieraniu, wlewaniu i tym

podobnych czynnościach doprowadziła po prawie dwóch godzinach do tego, że zęby Dzikiej

Mrówki przestały szczękać niby hiszpańskie kastaniety i z rozmarzającego widocznie gardła

poczęły się wydobywać zbliżone do ludzkiej mowy dźwięki.

Pani Zofia nachyliła się nad przybierającym już prawie normalny koloryt ciałem

chłopca, starając się usłyszeć, co też Dzika Mrówka chce powiedzieć.

- Ale fajna historia, proszę pani - wymamrotało wracające do życia stworzenie.

- Jaka znowu historia? - zdumiała się Pani Zofia patrząc podejrzliwie na chłopca,

ponieważ zbudziło się w niej uzasadnione podejrzenie, że w chłodni zamarzł chłopaczynie

rozum ze szczętem.

- Ano taka, proszę pani - zamamrotało coś znowu - że w tropiku o mało co nie

zamarzłem na śmierć. Ale czy mi koledzy uwierzą, jak im opowiem? - zmartwił się po chwili

Marek.

Pani Zofia spojrzała wymownie na obecnego przy „defreezing action” Pana Wojtka,

chcąc się z nim widocznie podzielić swymi podejrzeniami co do skutków działania niskich

temperatur na chłopięcy rozum, ale Pan Wojtek uśmiechnął się i powiedział.

- No i chwała Bogu, przychodzi do siebie.

- Jak to? - zdziwiła się Pani Zofia. - Przecież biedaczek coś bredzi bez sensu.

- To właśnie najlepszy dowód, że Marek dochodzi do normalnego stanu.

background image

- No, no - pokiwała głową Pani Zofia i spojrzała dość podejrzliwie na głowę Pana

Wojtka, jakby się przez moment zastanawiała, czy i on nie był zatrzaśnięty w chłodni przez

czas jakiś, ale widocznie doszła do wniosku, że „z chłopami to w żaden sposób się nie można

dogadać” i machnęła tylko ręką, zwracając się do babuleńki spod Białegostoku.

- Gdyby pani nie przypomniała o Antonim, to by może chłopaczyna zamarzł nam na

amen.

- Nie Antoni, kochaniutka, nie Antoni, ale Święty Antoni. Bo na zgubione rzeczy to

on jest najpewniejszy.

Gdy Marek przyszedł już na dobre do siebie, wydało się, że po prostu było mu za

gorąco i chciał się troszeczkę ochłodzić, no to wszedł do chłodni, ale w tym momencie był

zwrot i statek się przechylił, i drzwi się zatrzasnęły, no i siedział tak i czekał na zlitowanie, i

stukał, ale drzwi były za grube i nikt nie słyszał, a w środku nie ma żadnej klamki i najgorsze,

ż

e nie miał niczego do okrycia się.

- A dlaczego nie dzwoniłeś? - zapytał Pan Wojtek. - Przecież w każdej komorze jest

na taką okoliczność przewidziany dzwonek alarmowy.

- O tym to ja nie wiedziałem - wyznał Marek.

- Widzisz, chłopcze, na statku trzeba bardzo dużo rzeczy wiedzieć i wciąż o nich

pamiętać. Prawda?

- Ano prawda - zgodził się Marek. - Fakt!

- I żebyś mi więcej nie „chłodził się” w chłodni - dorzucił Pan Wojtek ostrzejszym

nieco głosem.

- Nigdy - z wielkim zapałem przyrzekł Dzika Mrówka. - Nigdy w życiu nie wejdę już

do chłodni.

- Ani nawet nie zajrzę do lodówki - dodał.

- Ani nie będę jadł LODÓW - dorzucił po chwili.

- Ejże??? - niedowierzająco zapytał Pan Wojtek.

- No... nie wiem... co do lodów, to może się jeszcze zastanowię.

- To musisz się szybko zastanowić - roześmiał się Pan Wojtek - bo właśnie dziś są

lody na podwieczorek.

- O - wzdrygnął się Marek - dzisiaj to jeszcze nie.

- No to ja zjem twoją porcję, dobrze? - podchwycił natychmiast Baleron.

- Ty? - Marek spojrzał na łakome oblicze kolegi - ty miałbyś zjeść moje lody? Nigdy

w życiu. Są inne osoby bardziej godne takiego wspaniałomyślnego gestu z mojej strony - tu

Dzika Mrówka spojrzał wymownie w stronę ledwie jeszcze żywej ze strachu o niego Uli.

background image

Podczas trwania „defreezing action” statek przepłynął przez rozległe jezioro Gatun,

przecisnął się przez wykuty w skalnym płaskowyżu malowniczy Przełom Gaillarda, śluzował

przez śluzę Pedro Miguel, gdzie opadł już o kilka metrów w dół, a potem przez sztuczne

jezioro Miraflores dotarł do podwójnych śluz tej samej nazwy, które w dalszym ciągu

prowadziły w dół do nieodległego już Oceanu Spokojnego, czyli do Pacyfiku.

Dzika Mrówka, osłabiony przeżyciami i „akcją odmrażania”, wyszedł na pokład

dopiero w momencie końcowym, gdy statek przepływał pod wspaniałym, wysoko nad

wodami kanału zawieszonym mostem, wchodzącym w skład słynnej drogi panamerykańskiej,

łączącej poprzez dwa kontynenty mroźną Alaskę daleko na północy z równie mroźną

dalekopołudniową Ziemią Ognistą.

- To sławny „Puente de las Americas”, czyli Most Ameryk - poinformował Trzeci

Oficer, który przechodził obok Poszukiwaczy Złotego Lodu idąc na mostek, gdyż niedługo

miały się rozpocząć manewry rzucenia kotwicy na redzie portu Balboa już na wodach

Pacyfiku.

W ten sposób Dzika Mrówka, Ula, Jego Brat, Baleron i Student odkryli na swój

prywatny użytek kolejny Ocean:

PACYFIK

Pan Wojtek był już na tym Oceanie, tyle tylko że z zupełnie przeciwnej strony, pływał

bowiem ongiś na statku, który zawędrował aż na Filipiny.

Kanał Panamski został z tyłu za rufą statku razem ze wspomnieniami wspaniałych

widoków. Co prawda, jeśli idzie o ten odcinek rejsu, to wspomnienia Dzikiej Mrówki

ograniczały się prawie wyłącznie do uczucia potwornego zimna i do widoku zamarzniętych

na kość połci mięsa.

BRRRRRRR...

Ale swoją drogą nie każdego stać na taki numer, żeby prawie zamarznąć w samym

sercu tropikalnego klimatu i to niedaleko

RÓWNIKA!!!

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY,

W KTÓRYM POSZUKIWACZE ZŁOTEGO LODU OTRZYMUJĄ

UROCZYŚCIE NOWE IMIONA

Statek po opuszczeniu redy portu Balboa, gdzie na szczęście dostarczono brakujące

części do urządzeń klimatyzacyjnych i odtąd znowu we wszystkich pomieszczeniach

zapanowała zupełnie znośna i nawet przyjemna temperatura, ruszył dalej na południe. A tam,

w niewielkiej już stosunkowo odległości znajdowała się

GRANICA

między PÓŁNOCNĄ

i

POŁUDNIOWĄ

półkulą

Trzeci oficer, który okazał się nie tylko zapalonym entuzjastą rozmaitych piracko -

korsarskich historii, ale też i całkiem utalentowanym rysownikiem, od kilku już dni cały czas

wolny od wacht i służb spędzał na rysowaniu i malowaniu. Spod jego zdolnej ręki uzbrojonej

a to w ołówek, a to w piórko, a to w pędzel umaczany w farbie wychodziły jeden po drugim

DYPLOMY CHRZTU MORSKIEGO

Zbliżał się bowiem tradycyjny Chrzest Równikowy, który zgodnie z morskim

ceremoniałem odbywał się na statkach całego świata przy przekraczaniu magicznej linii

dzielącej świat na połowy, na dwie półkule - północną i południową.

Ponieważ, jako się rzekło, Trzeci Oficer posiadał nieco malarskiego talentu, toteż i

wykonywane przez niego dyplomy były małymi arcydziełami. Już same napisy wykonane

tuszem, z literami starannie udającymi jakieś stare pismo sprzed kilku wieków, były wzorem

dokładności i precyzji. A do tego dochodził ozdobny ornament biegnący wokół karty brystolu

i wreszcie same obrazki.

Na wszystkich z nich widniało błękitne morze stapiające się gdzieś hen z

rozsłonecznionym horyzontem. Na morzu znajdowała się maleńka piaszczysta wysepka, a na

piasku leżały piękne w kształcie muszle i rozgwiazdy. Na samym środku wysepki, na

niewielkim piaszczystym pagórku siedziała odpowiednia postać. I tak na jednym dyplomie

widniała bardzo powabna syrena z twarzą Uli i długimi, jak u Uli, jasnymi warkoczami

okrywającymi górną połowę syreniego ciała. Na drugim znów szczerzyła zęby w uśmiechu

całą gębą duża MRÓWKA z ludzką jednakże twarzą, i to twarzą oczywiście niezwykle do

background image

Markowej twarzy podobną. Na trzecim dla odmiany zajmowała prawie całą powierzchnię

małej wysepki niezwykle pulchna postać niewieścia, której twarz co prawda skryta była za

przeciwsłoneczną parasolką, za to na wszystkich tłustych paluszkach połyskiwały jak żywe

dokładnie odtworzone wszystkie pierścionki Pani Zofii, podobnie jak bransolety na

przegubach rąk, wisiorki na szyi, kolczyk widoczny na jednym odsłoniętym przez parasolkę

uchu, a nawet złoty łańcuszek z misternym zapięciem owijający kostkę jednej z bosych nóg

zanurzonych częściowo w błękitnym morzu.

Inne dyplomy przygotowane przez Trzeciego Oficera w tajemnicy - szczególnie przed

przyszłymi delikwentami - były równie starannie wykonane i równie podobne były postacie

siedzące na piaszczystych wysepkach.

A „delikwentów” było sporo. Bo według starego, kilkaset już dobrych chyba lat

liczącego, morskiego obyczaju, równikowy chrzest morski mieli przejść wszyscy członkowie

załogi i pasażerowie płynący na statku, którzy po raz pierwszy w swym życiu przekraczali.

MAGICZNĄ LINIĘ RÓWNIKA

A więc na naszym statku należeli do delikwentów przede wszystkim Poszukiwacze

Złotego Lodu, z wyjątkiem Pana Wojtka, który już równikowy chrzest miał za sobą i to

gdzieś w okolicach Indonezji, wszyscy pasażerowie i czterech członków załogi, w tym drugi

kucharz, jeden młodszy marynarz z pokładu, młodszy motorzysta z siłowni i wreszcie steward

z oficerskiej mesy.

Oprócz Trzeciego Oficera do obrzędu Morskiego Chrztu Równikowego szykowali się

też inni członkowie załogi statku. A więc szykował się na przykład solidnie zbudowany

cieśla, który na tym statku już tradycyjnie występował jako sam Neptun, jeden ze starszych

marynarzy o tuszy potężnej i twarzy wyjątkowo mało urodziwej koniecznie chciał zagrać

neptunową małżonkę, niejaką Prozerpinę, radiotelegrafista doskonale czuł się w roli Lekarza,

a dodatkowo kilku innych członków załogi sądziło, że są wystarczająco przygotowani do roli

diabłów - pomocników Lekarza i, co tu dużo ukrywać, głównych oprawców chrzczonych

neofitów morskich.

Dzień przed datą przekroczenia równika, w porze podwieczorkowej pojawiła się nagle

na rufowym pokładzie postać w kompletnym płetwonurkowym stroju i nawet z butlą na

plecach oraz w obowiązkowych płetwach na nogach. Oczy owo indywiduum płetwonurkowe

miało dokładnie zasłonięte maską, a na domiar złego szyba maski została w znacznej mierze

zamalowana nieprzeźroczystą białą farbą i jedynie przez niewielkie otworki owo wodno -

lądowe stworzenie mogło oglądać świat. Dolną część twarzy kryły szczelnie potężne wąsiska

i takaż broda, zmoczone całkowicie i z wplątanymi między włosy rozmaitymi wodorostami i

background image

muszlami. Do pasa ów osobnik miał przytroczony duży róg jakiegoś zwierza zakończony

błyszczącym ustnikiem.

Krocząc od rufy po pokładzie owo ziemno - wodne zjawisko pozostawiało duże

mokre ślady, a jednocześnie dęło w róg wydając głośne i przeraźliwe a fałszywe dźwięki.

Na ten słyszalny chyba na całym statku zew ruszył się, kto żyw i po chwili na ostatniej

ładowni zebrał się spory tłumek złożony ze wszystkich pasażerów, jak też i wolnej od wacht

załogi. Znalazł się tam też i Kapitan.

Płetwonurek zatrzymał się przed Kapitanem i zadął trzykrotnie w róg.

- Przybywam z głębin Oceanu - oznajmił chrapliwym głosem, który jednak dość

mocno przypominał głos Pana Wojtka - jako wysłannik i herold Króla i Władcy Podwodnych

Krain, panującego nam miłościwie NEPTUNA, który przesyła pozdrowienia dla kapitana

korabia płynącego pod biało - czerwoną banderą.

- Witam na pokładzie mego korabia i przesyłam również pozdrowienia dla Jego

Królewskiej Mości i ukłony dla Jego Uroczej Małżonki - odparł Kapitan.

- Pozdrowienia i ukłony przekażę po powrocie do zamku pana mego, Jego

Królewskiej Mości Neptuna, a teraz zapytuję pana, panie kapitanie, czy na pokładzie jego

korabia nie znajdują się przypadkowo osobnicy, którzy dotychczas jeszcze nie zdali

odpowiednich egzaminów i nie posiadają ani morskich imion, ani też odpowiednich

dokumentów z królewską pieczęcią.

- A są, są tacy. I owszem - odrzekł Kapitan.

- I iluż ich jest?

- O, sporo, bo aż piętnaścioro.

- Ho, ho, panie kapitanie, to z tego wnioskuję, że roboty jutro będzie dużo. I z

egzaminami, i z uroczystością związaną z imion nadawaniem oraz z wręczeniem dyplomów i

odpowiednich świadectw.

- Ano, tak należy przewidywać - zgodził się Kapitan.

- Tedy Jego Królewska Mość Neptun ustami moimi prosi pana, kapitanie, aby po

przekroczeniu Equatoru przez korab dać znać o tym syreną okrętową wszem i wobec, a na ów

sygnał stawi się Jego Królewska Mość Neptun z Małżonką swoją Prozerpiną i całym swoim

dworem przybocznym dla dopełnienia na waszym korabiu obowiązków tradycją nakazanych.

- Będzie tak, jak Jego Królewska Mość sobie życzy.

- I jeszcze jedno, panie kapitanie. Ze względu na sporą liczbę delikwentów do

uroczystości Równikowego Chrztu dopuszczonych Jego Królewska Mość przewiduje, że

zarówno On sam, jak i Jego Małżonka oraz dwór cały będzie utrudzon wielce, a zatem aby

background image

nadwątlone pracą siły poratować, należy przygotować odpowiednie ilości jadła i napojów, o

te ostatnie mając szczególne staranie.

- Czym chata bogata, tym rada - powiedział śmiejąc się Kapitan.

- Tak tedy dziękując za zaproszenie żegnam do jutra, panie kapitanie. A tym, którzy w

dniu jutrzejszym przed Neptunowe oblicze staną, radzę spędzić noc na rozmyślaniach oraz

ć

wiczeniach ducha i ciała. Ahoj!

- Ahoj! - odkrzyknęli zgodnym chórem Poszukiwacze Złotego Lodu, a za nimi podjęło

okrzyk parę jeszcze osób, wśród których nagłośniej zabrzmiał głos Pani Zofii. Dwaj smutni

panowie spojrzeli porozumiewawczo na siebie. Pierwszy na drugiego, a drugi na pierwszego.

A w oczach ich błysnęło mocne postanowienie i zawziętość wielka.

Wysłannik Neptuna po tym okrzyku dmuchnął po trzykroć w róg wydając donośne a

fałszywe dźwięki i poczłapał ku rufie statku, stawiając niezgrabne kroki, bo mu przeszkadzały

przypięte do stóp szerokie płetwy.

- No to przechodzimy jutro równik! - powiedział Kapitan, gdy znikł już wysłannik

Neptuna. - A wiecie, moi drodzy, że po raz pierwszy pod polską banderą chrzest równikowy

odbył się na pokładzie szkolnego statku „Lwów” w 1923 roku i że na pokładzie tego

ż

aglowca w drodze do Brazylii płynął mój ojciec, który był wówczas uczniem Szkoły

Morskiej w Tczewie. A pierwszy chrzest równikowy na Pacyfiku pod polską banderą odbył

się też na polskim żaglowcu, na „Darze Pomorza” w podróży dookoła świata w 1934 roku. I

też mój ojciec był obecny przy tej uroczystości, tyle tylko że już go nie chrzczono powtórnie i

już był starszym oficerem na Białej Fregacie.

Dawne dzieje, dawne czasy - zamyślił się Kapitan - wtedy to było wydarzenie, a dziś...

dziś co parę dni jakiś polski statek gdzieś tam na jakimś oceanie przekracza równik.

Następnego dnia tuż po obiedzie zebrała się na ostatniej ładowni grupa pasażerów i

czterej członkowie załogi, którzy mieli być poddani ceremonialnemu obrządkowi

Równikowego Chrztu. Obok na specjalnym fotelu zasiadł Kapitan statku w nieskazitelnie

białym mundurze. Za Kapitanem stanął Szef Kuchni pan Antoni, również cały na biało, a za

Szefem Kuchni na stoliku leżały rozłożone poszczególne elementy przygotowanego

poczęstunku. Część dla neofitów, a część znaczniejsza - dla oczekiwanych gości.

Pierwszy na scenę wystąpił Astrolog, ubrany w wysoką spiczastą czapę pokrytą

znakami zodiaku i okryty wzorzystą kapą. Astrolog, którym był Trzeci Oficer, trzymał w

jednym ręku długą składaną lunetę, w drugim zaś sekstant i olbrzymi drewniany cyrkiel.

Stanął w rozkroku na deskach pokładu, przyłożył do oka lunetę i najpierw omiótł nią

dokładnie cały horyzont dookoła, a potem skierował prosto ku świecącemu niemal

background image

prostopadle słońcu. Chwilę stał jakby namyślając się głęboko i mruczał przy tym pod nosem

zaklęcia w zupełnie niezrozumiałym języku. Brzmiało to mniej więcej tak:

„Hokus - pokus, abrakadabra, bamba carramba samba, aldebaran alfa centauri beta

omega figo - fago kawa marago, hulla gulla stella polaris equatorialis!”

Po dłuższej chwili Astrolog odłożył lunetę, podrapał się w głowę i po obfitej brodzie,

wziął w rękę sekstant i podniósł go ku górze. Przez moment kręcił coś przy sekstancie

zerkając co chwila na duży kieszonkowy zegarek aż nagle wykrzyknął głośno:

STOP!!!

Teraz odłożył szybko sekstant, wyciągnął z kieszeni kredę i przy pomocy kredy i

cyrkla zaczął odmierzać skomplikowane figury na pokładzie, dodawał coś, mnożył i dzielił,

potem sprawdził na wyciągniętym z drugiej kieszeni małym kalkulatorku elektronicznym,

jeszcze raz sprawdził na stojącej obok ręcznej maszynce do liczenia i wreszcie na dużych

drewnianych liczydłach.

Teraz znowu podrapał się z wyraźnym zakłopotaniem w głowę i po nosie, wziął w

rękę lunetę i przez dobrą minutę przyglądał się badawczo powierzchni morza za burtą.

- EQUATOR!!! - wrzasnął nagle odkrywczym głosem i skłonił się przed Kapitanem.

W tym momencie zahuczała statkowa syrena trzema krótkimi i jednym długim

sygnałem. Na głos syreny z wyrzuconego za burtę statkowego trapu poczęły się ukazywać i

wchodzić na pokład jedna postać po drugiej.

Jako pierwszy ukazał się wczorajszy wysłannik Neptuna płetwonurek - Tryton

zawodzący głośno i fałszywie na rogu. Za nim wpadły na pokład dwa wymalowane na czarno

prawie nagie Diabły z potężnymi czerwonymi rogami na czarnych perukach i długimi,

również jaskrawoczerwonymi ogonami. W rękach obu połyskiwały błyszczące trójzęby i

pobrzękiwały zwoje łańcuchów.

Za Diabłami szedł Lekarz ze swym Pomocnikiem niosącym rozmaite groźne

narzędzia. Dopiero za Lekarzem pojawiła się obfita w kształtach, ubrana w niby - hawajską

spódnicę i kolorowy stanik małżonka królewska Prozerpina. Wymalowana na wszystkie

kolory pyzata twarz lśniła dodatkowo tłuszczem, a słomianego koloru dwa wiechcie z

zawiązanymi na końcach wielkimi kokardami imitować miały wdzięczne warkocze.

Prozerpina stąpała po pokładzie z gracją młodego hipopotama, wdzięcząc się i krygując, i

rozsyłała tłustą dłonią ozdobioną brzęczącymi bransoletami, wykonanymi z grubego

mosiężnego drutu, równie tłuste całusy na lewo i prawo. Całości dopełniało zgrabne kółko

złotego koloru zawieszone w nosie Prozerpiny.

Za swą małżonką kroczył Neptun ubrany w złocistą koronę i bardzo kolorowy

background image

szlafrok kąpielowy, nie dopinający się na obszernym brzuchu. Pod szlafrokiem Neptun

ubrany był w obcisłe białe męskie długie kalesony, które zapewne miały udawać spodnie,

jakie nosili ongiś napoleońscy oficerowie. Na nogach Neptun miał jadowicie zielone

skarpetki i japońskie gumowe sandały na bardzo grubej zelówce. W ręku dzierżył

obowiązkowy trójząb olbrzymich rozmiarów.

Cały orszak dotarł do rufowej ładowni przy wtórze oklasków, radosnych okrzyków,

pobekiwania rogu i łomotu dwóch olbrzymich pokryw od garnków. Tam już czekały na

królewską parę dwa fotele obok kapitańskiego siedziska. Nie opodal znajdowała się zbita z

belek i nieheblowanych desek spora klatka.

Diabły z przeraźliwymi okrzykami rzuciły się na grupkę strwożonych delikwentów i

zaczęły jednego po drugim wpędzać do drewnianej klatki, nie szczędząc przy tym batogów z

plecionych cienkich linek i poszturchując gęsto trzonkami widlastych trójzębów.

Prawie wszyscy neofici dali się bez zbędnych oporów zagnać do klatki, traktując rzecz

całą jako początek dobrej zabawy. Prawie wszyscy, dwaj bowiem smutni panowie, stojący jak

zwykle nieco na uboczu, spojrzeli jednocześnie na siebie, pierwszy na drugiego i drugi na

pierwszego, a w chwilę potem obaj równocześnie odezwali się oficjalnymi głosami:

- Ręce przy sobie!!!

- Ho, ho, ho!!! - wrzasnął jeden z diabłów do drugiego. - Czy mnie się zdaje, czy może

ONI coś powiedzieli?

- Nic nie słyszałem!!! - odwrzasnął drugi z diabłów radosnym tonem, popychając

trzonkiem trójzęba obu smutnych panów. - Za duży hałas!

- Powiedziałem „ręce przy sobie!” Pan nie wie, kto ja jestem! - odezwał się ostrym

tonem, nawykłym widać do rozkazywania, jeden ze smutnych panów.

- Ha, ha, ha! On nie wie, kim jest! - wrzasnął uradowany drugi z diabłów - Ha, ha, ha!

- Jak nie wie, to się zaraz dowie. My mu wytłumaczymy! - odwrzasnął pierwszy z

oprawców.

- Panie kapitanie! - drugi ze smutnych panów zwrócił się do Kapitana. - Niech pan coś

zrobi!

- Teraz władzę na statku ma Neptun - odrzekł Kapitan i pogrążył się w rozmowie z

wciąż wdzięczącą się Prozerpiną.

- BRAĆ ICH!!! - zdecydował Neptun i uderzył trójzębem o pokład.

Diabłom nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazu. Rzuciły się z okrutnym

wrzaskiem na obu smutnych panów i wepchnęły ich raz dwa do przepełnionej klatki, po czym

zatrzasnęły drzwi i zamknęły na olbrzymich rozmiarów kłódkę.

background image

- Rozpocząć egzamin pierwszego nowicjusza! - rozkazał Jego Królewska Mość

Neptun.

Na pierwszy ogień wzięto Dziką Mrówkę.

- Jak się nazywasz? - zapytał Astrolog, który teraz zasiadł przy stoliku, założył na nos

olbrzymich rozmiarów okulary i wielkim piórem zaczął skrobać coś na nieoheblowanej desce.

- Marek - odpowiedział Dzika Mrówka.

- Czy chcesz poddać się próbie, która zrobi z ciebie innego człowieka?

- Ch... chcę - Marek powiedział to niezbyt pewnym głosem.

- Przygotować delikwenta do egzaminu! - rozkazał Neptun i stuknął swym trójzębem

o pokład.

Na to hasło do Marka podskoczyli dwaj diabli i przywiedli go przed Lekarza. Ten

stuknął chłopca gumowym młotkiem wypożyczonym na tę okoliczność z magazynku

maszynowego. Najpierw Lekarz uderzył chłopca dość mocno w kolano, a potem - znacznie

lżej - w głowę. Podczas uderzenia w głowę odezwało się głuche puknięcie. To Pomocnik

Lekarza w tym momencie uderzył innym młotkiem w pustą beczkę po oleju.

Wśród widzów a również i wśród czekających swojej kolejki neofitów w klatce

rozległ się głośny śmiech.

- Głowa pusta! - zawyrokował Lekarz. - Dolać oleju!

Na ten rozkaz diabli przytrzymali Dziką Mrówkę, a Pomocnik przyłożył do obfitej

czupryny chłopca duży lejek i z konewki wlał do lejka dobre parę litrów zużytego, czarnego

nieomal oleju maszynowego, który oczywiście rozlał się ciemną brudzącą strugą po głowie

Marka, po jego plecach, po kąpielówkach, w które jedynie był ubrany, i spłynął czarną plamą

na pokład.

- Wystarczy! - zdecydował w pewnym momencie Lekarz. - A teraz sprawdzimy efekt

zabiegu.

Znowu lekko uderzył gumowym młotkiem w głowę Marka, a że tym razem Pomocnik

Lekarza nie stuknął młotkiem w pustą beczkę, to i odgłosu nie było żadnego.

- Pomogło! - triumfalnie obwieścił Lekarz zebranym - ale, ale, coś mi mizernie

wyglądasz, chłopczyno - zatroskał się wyraźnie - czy nie jesteś przypadkiem głodny?

- Nie, skądże? - zaprotestował Marek.

- Nie krępuj się. Podjedz sobie - powiedział Lekarz, a Pomocnik wcisnął chłopcu do

ręki apetyczną kanapkę, złożoną z kawałka chleba obłożonego solidnie solonym śledziem,

posypaną obficie cukrem, papryką i pieprzem, ozdobioną musztardą i niezwykle mocnym

chrzanem i polaną wreszcie... piekącym sosem chili.

background image

Broniącemu się chłopcu wciśnięto kanapkę w usta, a gdy ją przełknął i gdy otworzył

szeroko buzię i łzy mu się w oczach pokazały, Lekarz zawołał udając współczucie.

- Pić mu się chce! Dajcie mu zatem pić! A na taką okoliczność nie masz jak szklanka

wody z oceanu, prawda, Wasza Królewska Mość?

- Najlepsza - potwierdził Neptun.

Potem było mycie delikwenta i golenie tępą drewnianą brzytwą, potem było kąpanie w

wodzie morskiej i suszenie wysoko na maszcie, dokąd podciągnięto Marka w specjalnych

szelkach ratunkowych.

A później była „próba sprawności” przy przeczołgiwaniu się przez długą brezentową

rurę, wysmarowaną od środka resztkami ropy i zużytego oleju maszynowego, przy czym

jeden diabeł „pomagał” od tyłu Markowi popychając go strumieniem morskiej wody z

hydrantu, a z przodu jego kolega „cucił” delikwenta równie silnym strumieniem wody

morskiej z innego hydrantu. W efekcie Marek cały czarny i lepki od smaru o mało co nie

utopił się wewnątrz brezentowej rury, wobec czego zrobiono mu „sztuczne oddychanie”,

podczas którego niewiele brakowało, a wyrwano by chłopcu ręce ze stawów.

Następnie trzeba było jeszcze odpowiedzieć na parę zupełnie idiotycznych pytań,

pocałować Prozerpinę w zdecydowanie nie umyte stopy i wreszcie sponiewierany, brudny do

niemożliwości i wyglądający jak nieboskie stworzenie chłopak uklęknął przed tronem

Neptuna.

- Astrologu, czy kandydat zdał egzamin? - zapytał jego Królewska Mość.

- Zdał! - oznajmił uroczyście Astrolog.

- To dobrze! - ucieszył się Neptun. - To bardzo dobrze. Astrologu, a może znasz jakąś

piosenkę na taką okoliczność?

- Znam, Wasza Królewska Mość.

- No to ją zaśpiewaj!

Astrolog wziął w ręce podaną mu usłużnie przez jednego z diabłów gitarę i zaczął

ś

piewać silnym głosem w rytm południowo - amerykańskiej rumby:

Wszyscy szukają,

się rozglądają,

gdzie się podziała Mrówka Dzika?

Może w kabinie,

może w kominie?

A może do jakiegoś wlazł zbiornika?

Może na maszcie,

background image

może w balaście,

może się wcisnął w jakąś rurę?

Może na mostku,

może po prostu

Mrówka się schował w mysią dziurę?

Wszyscy szukają,

się rozglądają,

statek tymczasem przez Kanał płynął.

A U łka płacze:

„Czy go zobaczę

i gdzież ten Dziki Mrówek zginął?”

Jeszcze chwileczkę,

czasu troszeczkę

lub więcej mrozu miałaby lodówka

a o figielek

w lodu sopelek

zamarzłaby nam nasza Dzika Mrówka!

Gromkie brawa i głośny śmiech wszystkich widzów, zarówno tych na otwartym

pokładzie, jak i tych, którzy jeszcze czekali na swoją kolejkę w drewnianej klatce (z

wyjątkiem oczywiście dwóch smutnych panów, którzy nie klaskali) były nagrodą dla autora i

wykonawcy piosenki w jednej osobie.

- No a teraz - powiedział Astrolog, gdy umilkły już brawa i śmiech -

NAJWAŻNIEJSZY MOMENT! Wstań, młody człowieku i zbliż się do tronu jego

Królewskiej Mości Neptuna, Pana Wszelkich Mórz i Oceanów.

A gdy sponiewierany Marek stanął przed Neptunem, ten ostatni uderzył go lekko

trzonkiem trójzęba po ramieniu i powiedział zerknąwszy uprzednio do małej karteczki:

- Nadaję ci morskie imię:

FORMICA TRANSOCEANICA!

co znaczy „Mrówka Transoceaniczna”, i dostajesz ten oto DYPLOM opatrzony

wielkimi pieczęciami i odpowiednimi podpisami.

Astrolog na podręcznym stoliku rozłożył odpowiedni dyplom, przybił uroczyście dwie

pieczęcie, jedną z nazwą statku, a drugą z trójzębem i napisem „NEPTUN REX” i dał do

podpisu najpierw Jego Królewskiej Mości, a potem Kapitanowi.

Pierwszy delikwent został ochrzczony! Potem wyciągano po kolei następnych z

background image

drewnianej klatki. Jednych dręczono więcej, innych mniej, ale - co tu ukrywać - każdy dostał

swoje. I każdemu Astrolog odśpiewał stosowną piosenkę. Na przykład Uli, która otrzymała

morskie imię „Ulla - Ulla”, zaśpiewano tak:

Na panamskiej pilotówce

przez dzień każdy od poranka

każdy pyta: „Gdzie jest teraz

piękna SENORITA BLANCA?”

Odpłynęła na Pacyfik

tam, gdzie wiatr swobodnie hulla.

Kto to taki? - zapytacie.

Blond - syrenka: ULLA - ULLA.

na co Ula starym swym zwyczajem spłoniła się cała tak, że widać to było, mimo że

była umorusana rozmaitymi smarami równie dokładnie jak przedtem Dzika Mrówka.

Jego Brat otrzymał imię „FORMICA GEMINA”, co miało oznaczać „mrówka

bliźniacza”, Baleron - „Baleronus Pacificus”, czego chyba tłumaczyć nie trzeba, a Student

został po prostu „Studentem”. Inni pasażerowie też dostali odpowiednie morskie nazwy i też

przeszli swoje, choć trzeba przyznać, że Pani Zofia zachowywała się bardzo dzielnie i po

bohatersku zniosła wszelkie okrutne próby; natomiast obaj diabli, Lekarz i jego Pomocnik

bardzo się wyżyli na każdym ze smutnych panów, których zresztą zostawiono na sam koniec,

„na deser”.

A gdy pod wieczór Poszukiwacze Złotego Lodu szorowali się nawzajem z wielkim

trudem na pokładzie, Dzika Mrówka powiedział do Jego Brata:

- Mnie to dali popić, no nie? A ja nic, ani okiem nie mrugnąłem, prawda?

- Tobie to frajer, ja to miałem przeprawę, co się zowie. Twoja przy mojej wysiada.

Fakt! - odrzekł Jego Brat.

- Ojejej, a co ja mam powiedzieć - zajęczał Baleron, który - co trzeba przyznać - po

zakończeniu ceremonii chrzestnej naprawdę ledwo zipał.

- Ale w sumie było bardzo fajnie? - stwierdziła Ulla - Ulla, która już po raz szósty

próbowała bezskutecznie umyć i uczesać skołtunione i pozlepiane jakimś wstrętnym

ś

wiństwem włosy.

- Bardzo fajnie! - zgodził się Formica Transoceanica, wydłubując sobie z ucha jakąś

ciemną cuchnącą maź.

- Fakt! - przytwierdził Formica Gemina, smarując po raz nie wiadomo który masłem

oczy, co podobno miało pomóc w zmyciu plam po resztkach zużytego oleju zmieszanego w

background image

odpowiednich proporcjach z sadzą ze spalonego ciężkiego paliwa silnikowego.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY,

W KTÓRYM TAJEMNICZE KIPU PROWADZI WYPRAWĘ W GŁĄB

AMERYKAŃSKIEGO KONTYNENTU

Gdy statek dobijał wreszcie po dość długiej podróży, po przejściu przez Kanał

Panamski i po przekroczeniu Równika, do najdalszego portu przeznaczenia, którym było

Callao koło Limy, już z daleka Dzika Mrówka, Pan Wojtek, Ula, Baleron, Jego Brat i Student

dostrzegli na kamiennym nabrzeżu najpierw powiewającą dużą biało - czerwoną chorągiew, a

potem dwie postacie. Jedna z nich krępa i ogorzała, w kapeluszu z dużym rondem, to był

znany im wszystkim pan inżynier Kamiński z Rio de Janeiro, obok zaś stała znacznie

drobniejsza figurka dziewczęca, która na kruczo czarnych włosach miała nałożony podobny

kapelusz z dużym rondem, które ochraniało twarz przed palącymi promieniami

peruwiańskiego słońca.

- Poznajcie się - powiedział pan Kamiński po pierwszych niezwykle serdecznych

powitaniach - to moja córka o imionach Maria Irena, ale my na nią wołamy tutejszym

obyczajem Mariena, a to - tu zwrócił się do córki - są moi przyjaciele z Polski, Wędrujące

Płetwonurki, którzy aż tu dotarli, żeby razem z nami udać się na Wielkie Poszukiwanie.

Mariena, czarnowłosa i niebieskooka zgrabna panienka, ubrana w jasną, kremową

sukienkę z dużym niby - marynarskim kołnierzem dygnęła w powitalnym geście i

powiedziała piękną polszczyzną z ledwo wyczuwalnym obcym akcentem:

- WITAJCIE W POŁUDNIOWEJ AMERYCE!

A potem przywitała się ze wszystkimi, serdecznie całując po kolei, tak jak i jej ojciec,

Pana Wojtka, Studenta, Ule, Dziką Mrówkę, Balerona i na końcu Jego Brata. Ten ostatni, gdy

tylko zobaczył Marienę, nie spuszczał z niej wzroku, najwyraźniej oczarowany widokiem

naprawdę powabnej dziewczyny. I gdy Mariena pocałowała go na powitanie w oba policzki,

Jego Brat zaczerwienił się z wielkiego wrażenia i zamiast przedstawić się - jak to robili

wszyscy witający się z Mariena Poszukiwacze Złotego Lodu - zamrugał kilkakrotnie oczyma

i zdołał tylko wyjąkać:

- Fakt!

- Nigdy jeszcze nie słyszałam takiego imienia - roześmiała się zdziwiona nieco

Mariena - ale brzmi bardzo ładnie i oryginalnie.

Oczywiście wszyscy obecni roześmieli się na cały głos, a Jego Brat, który chciał za

wszelką cenę naprawić swoje niezbyt fortunne wystąpienie, zaczerwienił się jeszcze bardziej

background image

i... powtórzył:

- FAKT!

- Cieszę się, że jesteśmy nareszcie wszyscy razem, bo już tu z córką nie możemy

doczekać się waszego przyjazdu. Ja i moja nieodrodna córka lubimy, jak coś się dzieje, a w

Peru jesteśmy już dość długo i przekopaliśmy razem całe tomy starych książek w jeszcze

starszych bibliotekach i klasztornych archiwach. Mamy już dosyć tego szperania i chcemy jak

najszybciej znaleźć się w górach, gdzie czekają na nas - mam nadzieję - inkaskie skarby.

- A co żeście odkryli w starych szpargałach? - zapytał Pan Wojtek.

- O, dużo, bardzo dużo ciekawych rzeczy - odparła Mariena - ale o tym potem. Teraz

zabieramy was wszystkich do Limy, żeby trochę odpocząć po długiej podróży i przygotować

się do właściwej wyprawy.

- Kiedy my jesteśmy wypoczęci - wtrącił Dzika Mrówka. - I możemy od razu jechać

dalej.

- Aż takiego pośpiechu to nie ma - uśmiechnął się pan Kamiński. - Jeżeli skarby

inkaskie leżą gdzieś przez kilkaset lat, to jeszcze dwa, trzy dni poczekają na nas. A myślę, że

Limę warto przy okazji zobaczyć.

- Fakt! - włączył się w tym momencie Jego Brat, który tymczasem doszedł już nieco

do siebie, a Mariena spojrzała nieco zdziwiona na wszystkich, gdy znowu rozległ się chóralny

ś

miech.

- Bo widzisz, Mariena, on wcale nie nazywa się fakt - pośpieszyła z wyjaśnieniem

Ula. - On ma na imię Jarek albo inaczej Jego Brat, a „fakt” to tylko takie jego powiedzonko.

- Fakt! - potwierdził znów Jarek.

- Szkoda - odezwała się Mariena - bo mnie się akurat spodobało takie imię „Fakt”.

- To możesz tak do mnie mówić - Jarek, o dziwo, odezwał się nagle całym zdaniem.

I tak już zostało.

Tymczasem ze statku wyładowano cały dość obfity bagaż Poszukiwaczy Złotego

Lodu, w którym były przecież i namioty, i śpiwory, odzież na różną pogodę, i przede

wszystkim kompletny sprzęt płetwonurkowy. Cały ten majdan załadowano na terenową

półciężarówkę, którą prowadził kierowca w wyraźnie indiańskim typie, mający na głowie

mimo panującego upału wełnianą wielokolorową spiczastą czapeczkę z dwoma

nibynausznikami zakończonymi wełnianymi pęcełkami.

- To takie tutejsze indiańskie nakrycie głowy - pośpieszyła z wyjaśnieniem Mariena. -

Dalej w głębi kraju wszyscy je noszą, czasami wkładają pod kapelusz. A nasz kierowca Pablo

pochodzi z gór, spod miasta Cuzco.

background image

- Wynająłem dwa samochody na wyprawę - oznajmił pan Kamiński, gdy już

załadowano bagaż na półciężarówkę. - Ten tutaj i drugi dla nas landrover. Terenowy -

dorzucił - bo koło Limy drogi są dobre, ale w interiorze, czyli w głębi kraju, dokąd

pojedziemy, to z drogami jest różnie i raczej bardzo licho. Kto wie, czy tam nawet nasze

terenowe samochody dadzą sobie radę.

- Eee, terenowe to chyba sobie dadzą wszędzie... - wyraził przekonanie Marek.

- No, no, chłopcze, nie znasz tutejszych okolic, a przede wszystkim nie znasz

tutejszych gór. Nie ma im równych co do dzikości i niedostępności w całym prawie świecie, z

wyjątkiem może Himalajów. Andy to prawdziwa potęga!

Z portu pojechali najpierw do niewielkiego przytulnego hoteliku, w którym

zapobiegliwy i obrotny pan Kamiński zarezerwował pokoje dla całej gromadki na czas pobytu

w Limie. Nawiasem mówiąc w hoteliku tym czuli się niemal zupełnie jak w odległej

ojczyźnie, właścicielem bowiem okazał się Polak, który przed wielu laty pływał nawet jako

marynarz na polskich statkach.

- Rodaków można spotkać na całym świecie, w najbardziej nawet zapadłym kącie -

stwierdził Pan Wojtek, który mimo młodego wieku z niejednego już pieca chleb jadał. Pływał

przecież na polskich statkach po rozmaitych morzach i oceanach, odwiedzał dalekie kraje, a

przez pewien czas pracował nawet jako płetwonurek w nadpacyficznych rejonach Meksyku i

brał udział w poszukiwaniach ropy naftowej pod dnem Zatoki Meksykańskiej. I wszędzie

natykał się na rodaków, rozrzuconych przez najrozmaitsze losy na wszystkie strony świata i

nieodmiennie tęskniących do dalekiej ojczyzny, choćby tu, gdzie teraz mieszkali, opływali we

wszystko.

Po krótkim odpoczynku i obfitym obiedzie Mariena zabrała całą gromadkę na

zwiedzanie Limy, stolicy Peru, leżącej w niewielkiej odległości od głównego peruwiańskiego

portu Callao. Zwiedzali więc zabytkowe kościoły i muzea, przejeżdżali przez nowoczesne

dzielnice zabudowane wysokimi budynkami ze szkła i betonu lub wędrowali handlowymi

uliczkami starego miasta. Podziwiali wysmukłe królewskie palmy z pióropuszami liści

wyrastającymi na olbrzymich wysokościach z gładkich jak latarniane słupy pni, które

ozdabiały reprezentacyjną ulicę Limy - szeroką Avenida Arequipa, a potem zwiedzali ruiny

starej twierdzy, położonej wysoko w górach na przedmieściach stolicy.

Wreszcie trafili na zmianę gwardii przed pałacem prezydenckim na reprezentacyjnym

placu miasta. Ciemnoskórzy gwardziści w wysokich do kolan lakierowanych butach z

brzęczącymi srebrnymi ostrogami, w czerwonych spodniach, czarnych kurtkach bogato

zdobionych czerwonymi akselbantami i sznurami, wyglądali bardzo malowniczo i

background image

egzotycznie, zdecydowanie bardziej egzotycznie niż królewscy gwardziści w Londynie, co

zgodnie stwierdzili Dzika Mrówka i Jego Brat, zwłaszcza że zamiast futrzanej czapy

peruwiańscy gwardziści nosili na głowach błyszczące srebrzyście hełmy ze złotymi ozdobami

i ze wspaniałym pióropuszem z czerwonych i białych piór na szczycie.

Obaj chłopcy zrobili sobie obowiązkowe zdjęcie z takim gwardzistą.

- To już trzecia gwardia, którą zaliczymy - powiedział Dzika Mrówka, kiedy Pan

Wojtek pstryknął zdjęcie.

- Trzecia? - zapytała Ula.

- No tak. Pierwsza to w Londynie przed Pałacem Królewskim, druga to w

Sztokholmie, też przed królewską siedzibą króla, i trzecia teraz, w Limie.

- No to ci jeszcze sporo zostało na świecie - roześmiał się Pan Wojtek. - Na przykład

francuska w Paryżu, może trochę podobna do peruwiańskiej, potem też ciekawa gwardia

papieska w Watykanie, grecka w białych, plisowanych spódniczkach...

- W spódniczkach? - zainteresowała się Ula.

- A żebyś wiedziała. W spódniczkach i długich białych skarpetach z pomponami.

- To śmiesznie musi wyglądać.

- Może i śmiesznie, ale już taka tradycja.

Oczywiście w Limie nie mogło przy zwiedzaniu zabraknąć i jakichś polskich

pamiątek. Jedną z nich jest ozdobny pomnik wzniesiony ku czci Polaka, profesora Edwarda

Habicha, który pod koniec XIX wieku założył w Peru pierwszą politechnikę: „Escuela

Nacional de Ingenieros del Peru”.

Mariena okazała się doskonałym przewodnikiem, a przede wszystkim niezawodnym

tłumaczem, znała bowiem płynnie kilka języków.

- W domu rozmawiamy po hiszpańsku i po polsku - wyjaśniła Ulce, która w pewnym

momencie wyraziła swój podziw dla pięknej, bezbłędnej polszczyzny dziewczyny, która

przecież nigdy jeszcze w Polsce nie była ani też do polskiej szkoły nie chodziła. - Mama jest

Argentynką, więc stąd hiszpański, ale tata nie pozwala mi zapomnieć polskiego, zresztą

mama też mówi po polsku, ale może trochę gorzej niż ja - roześmiała się. - Teraz od paru lat

mieszkamy w Rio de Janeiro, a w Brazylii, jak wiadomo, mówi się po portugalsku.

W szkole lekcje prowadzone są po francusku, bo to jest pensja głównie dla

cudzoziemskich dziewcząt i prowadzą ją siostry zakonne właśnie z Francji. A oprócz tego

musimy się uczyć jakiegoś jeszcze języka i ja wybrałam angielski. That’s all! - roześmiała się.

- I tobie się to wszystko nie pokręci? - zdumiał się szczerze Dzika Mrówka, który

nawet jeżeli miał jakieś lingwistyczne zdolności, to starannie je ukrywał, a już organicznie nie

background image

znosił nauki jakiejkolwiek gramatyki.

- Czasami może trochę - uśmiechnęła się Mariena - a już najbardziej, gdy rozmawiam

z mamą i tatą. Bo raz mówię do taty po polsku, a znowu kiedy indziej nagle po hiszpańsku, a

do mamy odwrotnie, przeważnie po hiszpańsku, a znowu czasem ni stąd, ni zowąd zaczynam

po polsku.

- A liczysz na przykład po jakiemu? - zainteresował się Jego Brat.

- Po jakiemu liczę? - zastanowiła się Mariena. Zaraz, zaraz, chwileczkę... Nigdy się

nad tym nie zastanawiałam, ale chyba... no tak, oczywiście, liczę po francusku. Zresztą siostry

inaczej nie pozwalają. Ale dlaczego pytasz?

- Bo nam tata opowiadał, że jego babcia, która była z urodzenia Czeszką i wyszła za

mąż za Polaka, a przedtem wychowywała się w Wiedniu, to mówiła pacierz po czesku, liczyła

po niemiecku, a na co dzień to mówiła po polsku.

- Jak na razie to ja jeszcze niczyją babcią nie jestem - roześmiała się Mariena - ale

może kiedyś też mój wnuk będzie tak o mnie opowiadał, jak twój tata o swojej babci.

Do hoteliku wrócili wszyscy solidnie zmęczeni, ale pełni wrażeń i „pod urokiem

Południowej Ameryki” - jak stwierdził z głębokim przekonaniem Dzika Mrówka. Tymczasem

pan Kamiński naradzał się z Panem Wojtkiem nad problemami Wielkiej Wyprawy po Złoty

Lód.

Gdy po kolacji zasiedli na odkrytym tarasie pod rozgwieżdżonym parasolem

podzwrotnikowego nieba, na którym pierwszą wielkością błyszczał wspaniały KRZYŻ

POŁUDNIA i inne piękne konstelacje południowej półkuli, pan inżynier Kamiński,

zapaliwszy wonną fajkę, powiedział:

- Czas zdać krótkie sprawozdanie z tego, cośmy tu na początku z Marieną wygrzebali

w zakurzonych zakamarkach i co uradziliśmy z Panem Wojtkiem.

Jak wiecie, przyjechałem tu już dość dawno i natychmiast rozpocząłem z jednej strony

odpowiednie poszukiwania, z drugiej zaś przygotowywałem wyprawę od strony technicznej.

Wiedziałem jedno, że jeżeli Inkowie uciekali przed hiszpańskimi najeźdźcami, to możliwy

był tylko jeden kierunek, a mianowicie w góry. Bo Inkowie zawsze przed wrogami uciekali w

góry, a tu jest gdzie uciekać, gdyż - jak pewno wiecie - Andy są i rozległe, i niedostępne.

Na moje szczęście razem z konkwistadorami wędrowali też bracia zakonni, którzy

mieli nawracać Inków na wiarę chrześcijańską, ale którzy oprócz tego prowadzili dość

dokładne kroniki z rozmaitych wypraw. Dzięki temu po różnych klasztornych zakamarkach

dość sporo materiału się zachowało.

I tak powolutku, krok po kroku, przy pomocy wielu ludzi z biblioteki i uniwersytetu,

background image

udało się nam z Marieną, która mi przez cały czas dzielnie pomagała, ustalić z dużym

przybliżeniem dwa rejony, w których ewentualnie może znajdować się inkaski skarb. A teraz

ustaliliśmy z Panem Wojtkiem, że ostateczną decyzję, gdzie rozpocząć poszukiwania,

podejmiemy dopiero w Cuzco, dokąd i tak musimy jechać.

Oczywiście mówię: „z dużym przybliżeniem” i „ewentualnie”, bo po pierwsze nikt nie

może zaręczyć, że Inkowie rzeczywiście coś tam gdzieś schowali, po drugie jeżeli nawet

schowali, to nie wiadomo, czy później ktoś tych skarbów nie odnalazł i nie wywiózł, po

trzecie wreszcie Andy są tak olbrzymie, że można by tam schować bez śladu nie tylko złote

skarby, ale dobrych parę miast, a po czwarte to zupełnie nie wiadomo, czy ten wasz Chłopak

z Elbląga zdołał indiańskie kipu odczytać prawidłowo.

- W Chłopca z Elbląga to ja wierzę - wtrącił w tym miejscu Dzika Mrówka - to bardzo

uczony chłopak.

- I najbardziej uczonym i wielkim zdarzały się omyłki i to nie raz, i nie dwa, no ale my

musimy na razie przyjąć, że ten wasz Chłopiec z Elbląga ma rację, bo inaczej cała nasza

wyprawa nie miałaby najmniejszego sensu.

- A propos sensu - dorzucił po małej chwilce pan Kamiński, pyknąwszy kilkakrotnie

fajkę - to musimy od razu z góry tak się nastawić, że nawet jeżeli niczego nie znajdziemy, to i

tak czeka nas fajna przygoda, prawda?

- Pewno - powiedziała Ula - przecież ja nigdy w życiu nie marzyłam nawet o tym, że

kiedyś się znajdę w Ameryce Południowej. A otóż już jestem.

- I ja też - dorzucił Baleron.

- A ja muszę się przyznać, że marzyć to marzyłem - zwierzył się Student - nawet nie

raz i nie dwa, bo od małego chłopca, gdy jeszcze czytałem o rozmaitych przygodach Tomka,

co to je opisał pan Szklarski, ale nigdy nie przypuszczałem, że takie chłopięce marzenia mogą

się kiedykolwiek ziścić. I to dzięki panu.

- No, no niezupełnie. Pana w tym też jest duża zasługa - roześmiał się inżynier

Kamiński - bo gdyby pan nie znalazł starego kipu...

- ... i gdyby Dzikiej Mrówce nie wpadł do głowy pomysł z Chłopcem z Elbląga -

dodał Pan Wojtek.

- ... i gdyby nasz Armator nie zgodził się zabrać nas statkiem aż do Peru - wtrącił

Baleron.

- ... no to ja nie miałbym ani po co, ani z kim jechać w Andy - zakończył ze śmiechem

pan Kamiński. - A wracając do naszego tematu, to mogę wam zaręczyć, że warto jest

zobaczyć Andy choć raz w życiu. To są naprawdę piękne góry!

background image

- Na pewno, fakt, ale byłoby jeszcze piękniej, gdyby tak przy okazji znaleźć Skarb

Złotego Lodu - marzącym głosem podsumował dyskusję.

Dzika Mrówka i oczywiście wszyscy się roześmieli, a Ulka zgorszona spojrzała na

Marka i stwierdziła z wymówką w głosie:

- Tobie to naprawdę zawsze wszystkiego za mało!

- Kiedy to byłoby cudownie tak coś ciekawego znaleźć - Mariena poparła Marka, ale

teraz już nikt się nie roześmiał, bo każdy na pewno w głębi ducha pomyślał sobie to samo.

Następny dzień cały poświęcono na dokładne pakowanie wszystkiego, co się mogło

przydać w dalekiej wyprawie i potem w obozowisku w wysokich górach. Jak ustalił pan

Kamiński z Panem Wojtkiem, pierwszy etap wyprawy prowadził ze słonecznej Limy do

dawnej stolicy inkaskiej Cuzco, gdzie podobno w jednym z klasztorów miała się znajdować

stara księga, w której Pan Kamiński spodziewał się znaleźć jeszcze kilka, być może

interesujących, szczegółów.

W Cuzco zaplanowano kilkudniowy odpoczynek i tam też miano podjąć ostateczne

decyzje co do rejonu poszukiwań.

Na obszernym, zacienionym patio hoteliku, gdzie zatrzymała się nasza gromadka

Poszukiwaczy Złotego Lodu, stały trzy samochody mające zawieźć wyprawę wraz z licznymi

bagażami tak daleko i tak wysoko, jak tylko to będzie możliwe. Była więc tam półciężarówka

prowadzona przez ciemnoskórego Indianina Pablo i dwa landrovery, samochody wybitnie

terenowe z napędem na wszystkie koła. Jeden z nich prowadził zupełnie czarnoskóry Matheo,

rozgadany i wciąż szeroko roześmiany. Właściwie nawet się nie zauważało, że Matheo jest

czarnoskóry, ponieważ twarz jego rozjaśniały niemal bez przerwy olśniewająco białe duże

zęby, które ukazywał w ciągłym uśmiechu od ucha do ucha.

O ile Pablo był raczej milczący i poważny, a po jego prawie zawsze nieruchomej

twarzy nie można było absolutnie poznać, co w danej chwili Indianin myśli lub czuje, o tyle

Matheo był zawsze rozgadany, wszędzie go było pełno i wszędzie go było słychać. Mimo tej

odmienności obaj byli równie pracowici i obaj byli doskonałymi kierowcami, choć każdy z

nich zupełnie inaczej zachowywał się za kierownicą.

- Wyjeżdżamy jutro wczesnym rankiem - oznajmił po południu pan Kamiński - bo

czeka nas trudna przeprawa przez Kordylierę Zachodnią, najwyższy tutejszy łańcuch górski,

którego szczyty przekraczają sześć tysięcy metrów. I pogoda w górach też jest zmienna. A

więc teraz szybko spać, żeby jutro być wypoczętymi!

Inna rzecz, że Dzika Mrówka wcale nie mógł tak od razu zasnąć, musiał bowiem

przetrawić w sobie wrażenia ostatnich kilku dni, a poza tym kłębiły mu się po głowie myśli o

background image

tym, co też ich jeszcze czeka. Nic więc dziwnego, że przewracał się na wygodnym łóżku

dobrych parę godzin z boku na bok, a sen jak nie przychodził, tak nie przychodził.

Co dziwniejsze, leżący obok na drugim łóżku Jego Brat też nie mógł zasnąć. On, który

zazwyczaj przecież zasypiał z miejsca i spał jak kamień. A teraz nie mógł i myślał o

oczekujących ich przygodach, o drodze, mającej ich zawieść do miejsca, w którym, być

może, rozwikła się Tajemnica Złotego Lodu, a we wszystkich jego myślach na pierwszy plan

wysuwała się postać czarnowłosej i błękitnookiej Marieny.

Dzień wstał pogodny i rankiem było w Limie dość rześko, choć pogoda zapowiadała

się słoneczna i upalna. Kawalkada trzech samochodów ruszyła sprzed hotelu żegnana przez

właściciela Polaka staropolskim: SZCZĘŚLIWEJ PODRÓŻY!

Pierwszy jechał landrover prowadzony przez inżyniera Kamińskiego, obok którego

siedziała Mariena, a z tyłu Baleron i Jarek. W drugim samochodzie przy czarnoskórym i

uśmiechniętym szeroko kierowcy siedział Pan Wojtek, a z tyłu Ula i Dzika Mrówka. Student

Andrzej zajmował miejsce przy milczącym Pablo w ciężko załadowanej półciężarówce.

Na błotnikach pierwszego samochodu wymalowane były dwie flagi: jedna biało -

czerwona, a druga zielona z żółtym rombem w środku i niebieskim kołem obrazującym

rozgwieżdżone niebo. Była to flaga brazylijska, zarówno bowiem pan Kamiński, jak i jego

córka Mariena posiadali od dawna obywatelstwo tego właśnie kraju. Oprócz tego wzdłuż

burty landroveru z jednej strony biegł nieco pompatyczny napis w języku angielskim

„GOLDEN ICE EXPEDITION”, a z drugiej było to samo napisane po hiszpańsku.

Przez ulice Limy mała kawalkada przejechała dość gładko, godzina bowiem była

jeszcze wczesna. Zaraz za miastem samochody wjechały na szeroką szosę, nad którą widniał

napis: „La Oroya”.

- La Oroya leży już po drugiej stronie Kordyliery Zachodniej - objaśnił Pan Wojtek,

który miał przed sobą samochodową mapę Peru - czyli już po wschodniej stronie Cordillera

Occidental - przeczytał z mapy.

- Si, si, seńor, Cordillera Occidental - Matheo roześmiał się wielce uradowany, gdy

usłyszał znajome słowa i prowadząc jedną ręką, drugą zatoczył szerokie koło.

- Esto todos es Cordillera de los Andes!

Przed pędzącymi na razie szeroką szosą samochodami wznosił się na horyzoncie

postrzępiony zarys potężnych gór. Widoczność była dobra, choć nad szczytami widniały

pojedyncze chmury.

- Pogoda w górach potrafi zmieniać się radykalnie nieraz w ciągu kilkunastu minut.

Najpierw świeci upalne słońce i nie widać ani jednej chmurki jak okiem sięgnąć, a potem

background image

nagle nadchodzi mgła gęsta jak mleko albo ulewa z gradem czy śniegiem. To są Andy -

opowiadał tymczasem pan Kamiński swoim pasażerom - tu nigdy nie można niczego być

pewnym.

- Na razie jest piękna pogoda - zauważył Baleron.

- Na razie - powtórzył pan Kamiński.

Droga wiodła wzdłuż rzeki Rimac, stopniowo wznosząc się coraz wyżej i wyżej. Nie

opodal szosy wiła się raz wyżej, to znów niżej nitka linii kolejowej.

- Oto macie jedną z najwyżej wspinających się w góry dróg kolei żelaznej na świecie -

odezwał się po chwili milczenia pan Kamiński. - Prowadzi z Limy do La Oroya i jej

najwyższy punkt znajduje się na wysokości aż przeszło 4700 metrów nad poziomem

Pacyfiku.

- O rany! To przeszło dwa razy tyle co najwyższy szczyt w Tatrach - zdziwił się

Baleron.

- A naturalnie - uśmiechnął się pan Kamiński - nie ubliżając w niczym naszym górom,

całe Tatry można by zmieścić nieomal w jednej tylko solidnej górze choćby tej Kordyliery

Zachodniej.

- I na taką wysokość wspina się pociąg? - zdziwił się Jego Brat.

- Wyobraź sobie, zresztą i my też będziemy niewiele niżej jechali. Tu w Peru znaczna

część kraju leży na wysokości większej niż poczciwy Kasprowy Wierch. Ot, choćby i Cuzco,

do którego jedziemy, położone jest na wysokości 3400 metrów, a takie Cerro de Pasco - aż na

4300 metrów nad poziomem morza.

Tymczasem zarówno koryto rzeki, jak i linia kolejowa poczęły się piąć coraz wyżej i

wyżej. Na rzece raz po raz widniały skaliste porohy i pieniste kaskady wodospadów, szosa

poczęła się wić wykutymi w skale serpentynami, a linia kolejowa to przenosiła się z jednej

strony rzeki na drugą na łukach wysokich mostów, to znowu niknęła w ciemnych otworach

tuneli.

- Z Limy do La Oroya trzeba było zbudować aż trzydzieści rozmaitych mostów i

przeszło sześćdziesiąt dłuższych i krótszych tuneli - odezwał się znowu pan Kamiński,

pokonując jednocześnie jeden ostry zakręt po drugim.

- Ho, ho, ho! - zdziwił się szczerze Baleron.

- Właśnie - pan Kamiński pyknął z fajki, którą mu usłużnie nabiła Mariena i pomogła

zapalić trzymając sztormową zapaloną zapałkę - i wyobraźcie sobie, że ta podniebna kolej

została zbudowana prawie sto lat temu i w dodatku przez naszego rodaka.

- Rodaka? Tutaj?

background image

- Owszem. Budowali ją Polacy - inżynierowie Ernest Malinowski i Władysław

Folkierski, których losy rzuciły aż tak daleko od Polski.

Tymczasem nagle i niespodziewanie na rozsłonecznioną górską drogę spadła gęsta jak

mleko mgła. Samochody i tak już wolno, na pierwszym lub drugim biegu, ciągnące pod górę

zwolniły jeszcze bardziej i zapaliły się światła reflektorów, lecz ich blask ginął w lepkich,

wilgotnych tumanach okrywających wszystko. Tymczasem szosa wiła się dalej ostrymi

zakrętami, a po jednej stronie górskiej drogi wspinały się skaliste zbocza, po przeciwnej zaś w

obłokach mgły kryły się strome przepaście. Zrobiło się zimno, ponuro i - co tu ukrywać -

całkiem nieprzyjemnie, a nawet wręcz straszno.

We wszystkich samochodach jak nożem ucięte umilkły rozmowy, choć prawdę

mówiąc Pablo nie odezwał się jak dotąd ani jednym słowem do siedzącego obok Studenta, i

kierowcom dosłownie wychodziły oczy z orbit podczas daremnych prób dojrzenia

czegokolwiek we wszechogarniającym białym całunie okrywającym wszystko dokoła. Jeden

Matheo nucił przez cały czas jakąś murzyńską melodię i szczerzył białe zęby.

W tej sytuacji pan Kamiński postanowił zjechać na pobocze przy pierwszej

nadarzającej się okazji, od czasu do czasu bowiem budowniczowie podniebnego szlaku

przewidzieli specjalne parkingi ogrodzone kamiennymi barierami.

- Przeczekamy jakiś czas - powiedział pan Kamiński - może nadleci wiatr i rozegna

mgłę.

Pochłodniało znacznie i teraz dopiero okazało się, że grube swetry i peruwiańskie

wełniane czapki z nausznikami przydają się doskonale, choć jeszcze godzinę temu było

prawie upalnie.

- Silnik mi się grzeje, seńor - odezwał się milczący dotychczas Pablo, który siedział

zawinięty w wełnianą indiańską opończę i żuł zielone liście, spluwając od czasu do czasu na

asfalt parkingu.

Pan Kamiński podszedł do ciężarówki i razem z Pablem podnieśli maskę samochodu.

Przez czas jakiś grzebali coś razem we wnętrzu silnika.

- Do licha - zaklął po chwili pan Kamiński - nie mogę powiedzieć, żeby mi się to

podobało. Samochód przeładowany, to jedno, pogoda fatalna, to drugie, droga stroma i kręta,

to trzecie, a do najbliższego postoju wcale nie tak blisko, to czwarte. No ale musimy jakoś

jechać do przodu, to piąte i ostatnie! - zakończył.

- Jak tylko pogoda się poprawi, pojedziemy powolutku dalej - zdecydował. - Ty teraz

pojedziesz na przedzie - zwrócił się do Pabla - i jak będziesz widział, że temperatura wody

rośnie, zjedziesz na najbliższe pobocze, gdzie będziesz mógł się zatrzymać, otworzymy

background image

maskę i poczekamy aż temperatura spadnie, a potem pojedziemy dalej. Innej rady praktycznie

nie widzę.

Pan Kamiński miał rację, kiedy twierdził, że pogoda w Kordylierach jest niezwykle

zmienna, mgła bowiem ustąpiła równie nagle jak nadeszła i po niecałej pół godzinie górski

parking, na którym stali, szosa wijąca się serpentynami w górę i w ogóle cała dolina rwącej

rzeki tonęły w jaskrawym słońcu.

Ruszono dalej. Tym razem Pablo ze Studentem jechali jako pierwsi, za nimi prowadził

swój samochód Matheo, a małą karawanę zamykał pan Kamiński swoim landroverem. Droga

była coraz trudniejsza i coraz bardziej kręta i stroma, zbliżano się bowiem do najwyższej

przełęczy. Nic więc dziwnego, że po kilku zaledwie kilometrach Pablo zjechał czym prędzej

na kolejny parking, zatrzymał samochód, szybko wyskoczył z szoferki i podniósł maskę

silnika.

- Carramba! - zaklął pod nosem.

Dwa pozostałe samochody też zjechały na pobocze, choć silne terenowe landrovery

spisywały się, jak dotąd, doskonale.

Po kilkunastu minutach postoju ruszono dalej. Gdy na jednym z licznych zakrętów

Dzika Mrówka obejrzał się do tyłu, oczom jego ukazała się rozległa panorama, kolorowa

plastyczna mapa okolic, które minęli. Hen, daleko na zachodzie snuły się mgły i dymy

wielkiego miasta - Limy i pobliskiego portu Callao, a za nimi niebieszczyła się tafla oceanu.

Gdy chłopak odwrócił głowę, przed oczyma napotkał dzikie i strome skalne szczyty, na tej

wysokości porośnięte już tylko z rzadka jakimiś mizernymi mchami. A nad szczytami

błękitniało bezchmurne niebo jak drugi niezmierzony ocean.

Na tych wysokościach było pusto, jeżeli nie liczyć samochodów czy to pnących się

pracowicie pod górę, czy też ostrożnie zjeżdżających w dół, pusto i niegościnnie. Nigdzie nie

było widać ani drzewa, ani żadnego domostwa, ani zwierzęcia. Tylko gdzieś wysoko, nad

otaczającymi drogę szczytami kołowały z daleka widoczne olbrzymie ptaszyska.

- Kondory! - poznał Dzika Mrówka.

Po kilkunastu kilometrach względnie prostej drogi wiodącej półką jakby przyklejoną

do skał szosa znowu zaczęła się piąć stromo ku górze. Ciężarówka Pabla z najwyższym

trudem pokonywała wzniesienia i mała karawana posuwała się teraz bardzo wolno.

- W ten sposób to i do jutra nie dojedziemy do przełęczy - marudził Marek, kręcąc się

niecierpliwie na swym siedzeniu. - Że też Pablo nie może jechać trochę szybciej.

- Widocznie nie może - powiedziała Ula. - Gdyby mógł, to by na pewno jechał

szybciej.

background image

- A ty to byś każdego tylko broniła. Gdyby przy tamtej kierownicy siedział nasz

Matheo, to na pewno by jechał lepiej. Prawda Matheo? - zwrócił się do kierowcy oczywiście

po polsku, na co Matheo wyszczerzył wszystkie swoje olbrzymie białe zęby w najszerszym,

na jaki go było stać uśmiechu i choć chyba nie rozumiał ani słowa, powiedział:

- Si, Muchacho, Bueno!* [Tak, chłopcze, w porządku (hiszp.).]

- A widzisz - zatriumfował Dzika Mrówka - Matheo też ma takie samo zdanie jak ja.

A ten Pablo tak wolno jedzie, że tylko czekać aż coś się stanie. Albo znowu mgła przyjdzie,

albo deszcz, albo gradobicie, albo jeszcze coś gorszego.

- Nie wywołuj wilka z lasu - zawołała przestraszonym głosem Ula i w tym momencie,

jakby na zawołanie, spod maski ciężarówki Pabla buchnęła w górę biała chmura, a samochód

nagle się zatrzymał akurat na zewnętrznej krawędzi szosy na najciaśniejszym łuku ostrego i

stromego zakrętu.

- Masz babo placek! - krzyknęła Ula. - A nie mówiłam? - Zwróciła się do Marka: - To

wszystko przez ciebie.

Marek nie zdążył jej nawet nic odpowiedzieć, bo po pierwsze sam się mocno

przestraszył, a po drugie Matheo gwałtownie zatrzymał samochód, zaciągnął mocno ręczny

hamulec, wyskoczył z wozu i wcisnął pod tylne koła kilkoma silnymi kopnięciami dwa spore

odłamy skalne. A potem popędził do wozu Pabla. Z tyłu biegł już pan Kamiński.

- Tego się bałem! - wołał. - Chłodnica poszła! - jak nic, poszła chłodnica!

Tymczasem z ciężarówki wyskoczył Pablo, a w tym samym momencie jego samochód

zaczął się... wolniutko ZSUWAĆ W DÓŁ!!!

PROSTO W KILKUSETMETROWĄ PRZEPAŚĆ!!!

- PABLO!!! - krzyknął ostrzegawczo pan Kamiński.

Indianinowi nie był jednak potrzebny ten okrzyk. Pablo bowiem, taki zawsze

spokojny, małomówny i zdawałoby się powolny, poderwał się jak błyskawica, wskoczył do

szoferki i nacisnął z całej siły nożny hamulec. Samochód zadrżał leciutko i przestał się

zsuwać!

- KAMIENIE!!! - krzyknął znowu pan Kamiński. - Szybko wbić kamienie pod

wszystkie koła. Panie Andrzeju! - zawołał do siedzącego wciąż w szoferce ciężarówki

Studenta - wyskakuj pan na szosę!

- Pablo! - krzyknął po hiszpańsku - jak tylko poczujesz, że samochód się cofa,

wyskakuj z szoferki i na nic nie czekaj. Pal diabli wóz i cały bagaż.

Kto żyw rzucił się teraz do roboty. Matheo i pan Kamiński wbijali odłamy skalne pod

wszystkie opony ciężarówki, a wszyscy pozostali naparli z całej siły na skrzynię wozu,

background image

pchając ją ku górze.

- OK! - zakomenderował pan Kamiński. - Popuśćcie. Zobaczymy, czy teraz się nie

cofa.

Zwolnili nacisk rąk na skrzynię. Samochód stał w miejscu.

- Pablo! Na wszelki wypadek nie puszczaj nożnego hamulca, a ja tymczasem zobaczę,

co się stało.

Pan Kamiński podniósł maskę wozu i zajrzał do środka.

- No, chwała Bogu - odetchnął - pękł tylko gumowy wąż i cała woda chłodząca się

wylała. Już myślałem, że poszła chłodnica.

- Pablo!

- Si, seńor!

- Masz jakiś zapasowy wąż od chłodnicy?

- Obawiam się że nie, seńor, ale mam mocną taśmę z gumowanego płótna. Jeżeli by

mocno owinąć tę pękniętą rurę, a potem dodatkowo wzmocnić drutem, to może dojadę do

przełęczy. To już niedaleko.

- Dobrze, Pablo, trzymaj hamulec, a ja z Matheo założę odpowiedni opatrunek.

- Si, seńor! - Matheo wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Tymczasem Mariena i któryś z chłopców niech skoczą po wodę. Weźcie ten pusty

kanister po winie z mojego wozu.

- Dobrze, tato - Mariena już biegła z plastykową bańką, a za nią spieszył - o dziwo!

spieszył - Jego Brat.

Oboje wdrapali się na strome usypisko skalne nad szosą. Kilkanaście metrów wyżej

widać było wyraźnie spadający ze skały maleńki strumyczek wody, która płynęła później

poboczem szosy. Mariena z Jarkiem podstawili bańkę pod nikłą strugę.

- Dobrze, że tak blisko jest woda - powiedziała dziewczyna - ale gdyby nie było, to

założę się, że wiem, co by tata zrobił.

- Co takiego? - zapytał Jego Brat.

- Wlałby do chłodnicy to wino, które jest w drugim kanistrze - roześmiała się Mariena.

- Eee, poważnie? - zdziwił się Jarek.

- Poważnie. Mój tata to ma zawsze jakieś zupełnie nadzwyczajne pomysły. A moja

mama mówi, że różnie jej życie biegnie, ale że z tatą to się nigdy nie miała czasu nudzić -

roześmiała się Mariena.

- To ty się całkiem wdałaś w ojca - powiedział Jarek.

- Ja? - zdziwiła się Mariena. - A niby dlaczego?

background image

- Bo z tobą to też nie można się nudzić - odparł Jarek i nagle, jakby onieśmielony

swoją odwagą, zaczerwienił się po uszy.

- Eee, przesadzasz chyba - Mariena spojrzała na Jarka i widząc, że on się tak

zarumienił, chciała coś jeszcze dodać, ale nagle zaczerwieniła się sama.

- Uważaj! - odezwała się po chwili, oboje bowiem na moment zupełnie zapomnieli o

wodzie, o bańce i o pustej chłodnicy w samochodzie i zapatrzyli się jedno w drugie, a

tymczasem wątły strumyczek wody zamiast do bańki ściekał w dół na kamienne zbocze.

Tymczasem Matheo z ojcem Marieny sporządzili solidny „bandaż”, nalano zimnej

wody do chłodnicy, Pablo zapalił silnik i gdy już chwilę popracował, Matheo i pan Kamiński

wybili kamienie spod przednich kół i Pablo ruszył pod górę.

- Pan na wszelki wypadek pojedzie w naszym samochodzie - zwrócił się pan

Kamiński do Studenta i mała samochodowa karawana ruszyła ku pobliskiej przełęczy, skąd

już droga prowadziła w dół, do miasta La Oroya.

Gdy samochody przekraczały przełęcz, Jego Brat dostrzegł po prawej stronie drogi

kilkaset metrów niżej błyszczące tafle kilku niewielkich jeziorek, w których odbijał się

nieodległy pokryty wiecznym śniegiem górski szczyt o charakterystycznym stożkowym

kształcie, tak typowym dla wulkanów.

- A może Jezioro Złotego Lodu to właśnie jedno z tych, które widać? - powiedział. -

Bo jest ognista góra, na której może mieszkać Bóg - Słońce, i są jeziorka, w których może się

przeglądać razem ze swoją Małżonką.

- Może - roześmiał się pan Kamiński - a na pocieszenie mogę ci powiedzieć, że

miejsc, które by pasowały do opisu z naszego kipu, to w Andach można by naliczyć dobrych

parę setek. Jeżeli nie parę tysięcy!

- Ba! - zmartwił się Jego Brat.

- Masz rację, chłopcze - roześmiał się pan Kamiński - ale trzeba wierzyć, że nam się

uda. A tak poważnie, to te jeziorka odpadają. Po pierwsze to za blisko Limy, a poza tym

istnieje cała masa powodów, dla których należy się spodziewać, że jeżeli kipu mówi prawdę,

to Złotego Lodu należy szukać zdecydowanie gdzie indziej.

Dalsza droga odbyła się już bez większych kłopotów i na nocleg zatrzymano się w

miejscowości Jauja nad Rio Mantaro. Pablo zdołał na miejscu wymienić pęknięty wąż

gumowy, a po bliższych badaniach okazało się, że ślizgał się zachlapany olejem pasek

napędzający wentylatorek chłodnicy i dlatego woda się zagrzała. Naprawiono więc

uszkodzenie i na drugi dzień samochód Pabla był gotowy do dalszej drogi.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY,

W KTÓRYM POSZUKIWACZE ZŁOTEGO LODU WĘDRUJĄ CORAZ

DALEJ I WYŻEJ W GŁĄB PERUWIAŃSKICH ANDÓW

- Wstawać chłopcy, pobudka! - obu braci obudził donośny głos Pana Wojtka.

- Ojejej, tak się dobrze spało, która godzina? - Dzika Mrówka spał tej nocy jak suseł i

nawet mu się nic nie śniło. Jego Brat też nie mógł narzekać na bezsenność.

- Pół do siódmej. A spało się dobrze, bo jesteśmy już na sporej wysokości i klimat tu

zupełnie inny niż w Limie nad Pacyfikiem.

- A to nie za wcześnie na wstawanie?

- Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie. Dziś mamy spory kawał drogi przed sobą, bo

według planu mamy dojechać aż do Cuzco. A sami przekonaliście się wczoraj, że w drodze

może być różnie.

Pogoda tego ranka na peruwiańskim płaskowyżu była piękna. Słońce oświetlało

odległe szczyty gdzieniegdzie pokryte białymi czapami śniegu i lodu. Niżej rozpościerały się

zielone lasy i zarośla, a jeszcze niżej ciągnęły się pola uprawne, ogrody i sady, pełne

owocowych drzew, krzewów i kwiatów. Środkiem doliny rwała bystra górska rzeka Mantaro.

- Jak tu uroczo - zachwycała się Ula, gdy po pożywnym śniadaniu ładowali się do

samochodów.

- Istotnie - zgodził się pan Kamiński - to naprawdę uroczy zakątek. Już to zauważyli

europejscy zdobywcy, gdy pierwszy raz ujrzeli tę dolinę. Zdobywca Peru Francisco Pizarro

postanowił już w 1533 roku założyć tu hiszpańskie miasto, właśnie Jauja. Działo się to w

czasie pierwszej jego wyprawy w celu zdobycia inkaskiej stolicy Cuzco.

- To my idziemy śladami wielkiego Pizarra? - zapytał Dzika Mrówka.

- Tak mniej więcej. Bo i my wędrujemy do Cuzco, tyle tylko że nie mamy zamiaru

zdobywać stolicy.

- Ale my też szukamy inkaskich skarbów podobnie jak Pizarro - wtrącił zamyślony

Jego Brat.

- No, niby racja, ale po pierwsze my mamy zamiar szukać, a nie zdobywać, a po

drugie jeżeli coś znajdziemy, to nie będziemy zabierać ze sobą, bo tego nam nie wolno, tylko

oddamy do tutejszych muzeów.

- Jeżeli znajdziemy - powtórzyła Ula.

- No to jak mamy znaleźć, to ruszajmy.

background image

Droga do Cuzco przebiegła bez większych przygód, a jedynymi emocjami było

odkrywanie przez Poszukiwaczy Złotego Lodu za każdym ze setek zakrętów nowych

uroczych widoków. Wszystkie samochody rozwijały sporą prędkość, a tempo dyktował

milczący jak zwykle, a jadący teraz na czele peruwiański Indianin Pablo.

- No to pierwszy etap mamy za sobą - stwierdził pan Kamiński, kiedy już rozładowali

bagaże na noc i kiedy zasiedli na tarasie restauracji na centralnym placu Cuzco.

Zbliżał się zachód słońca i ostatnie jego promienie przed zniknięciem za ostrymi

grzbietami nieodległych gór oświetlały pokryte spatynowaną blachą duże wieże kościoła

jezuickiego, zbudowanego w pierwszym okresie hiszpańskiego panowania, i ceglaste

dachówki domów z podcieniami otaczających brukowany rynek.

Na placu panował spokój i tylko jakiś pasterz z gór przeganiał małe stadko lam

drobiących rozdwojonymi kopytkami po kamiennym bruku i dumnie niosących kształtne

głowy na długich, prawie wielbłądzich szyjach.

- Jutro muszę jeszcze zapoznać się dokładnie z jednym starym dokumentem, który -

jak się dowiedziałem w Limie - ma się znajdować w tutejszej bibliotece uniwersyteckiej.

Mam nadzieję, że znajdę tam jeszcze jakieś wskazówki mogące nam być pomocne w

ostatecznym wybraniu terenu naszych poszukiwań.

- A jeżeli nie? - zapytała Ula.

- Jeżeli nie znajdę, to poprzestaniemy na tym, co nam się z Marieną udało odnaleźć i

zaryzykujemy, a wybór terenu... wylosujemy z dwóch możliwych. W każdym poszukiwaniu

jest trochę ryzyka jak w hazardowej grze w karty. A kiedyś, bardzo już dawno temu grałem w

karty i to z całym zapałem.

- Oj, tato, wcale nie wiedziałam o takich twoich złych skłonnościach - oburzyła się

Mariena.

- Bo też ci nigdy o tym nie opowiadałem, córeczko. A na moje usprawiedliwienie

mogę tylko tyle powiedzieć, że choć graliśmy wtedy na pieniądze, i to na grube pieniądze, to

wcale nie wygrana była celem.

- No to po co grać w takim razie w karty? - zdziwił się praktyczny jak zwykle Marek.

- Po co? - zamyślił się Pan Kamiński - ano po to, żeby zapomnieć.

- Zapomnieć? - Mariena spojrzała ze zdumieniem na ojca. - O czym?

- O strachu, córeczko, graliśmy bowiem namiętnie w karty na pieniądze, aby

zapomnieć o strachu. Bo to było na statku w czasie wojennych konwojów, kiedy w każdej

minucie, w każdym najdrobniejszym ułamku sekundy mogła się za burtą statku czaić śmierć.

Od torpedy niemieckiej łodzi podwodnej, od bomby lotniczej, od miny, od pocisku

background image

hitlerowskiego rajdera, korsarskiego okrętu grasującego prawie bezkarnie po przestworzach

oceanów.

I nam, marynarzom tamtych czasów, tamtych konwojowych lat, zostawał na co dzień,

na każdą noc, na okrągłą dobę strach. I żeby o tym strachu wciąż nie myśleć, to ja na przykład

grałem namiętnie w karty.

- Ale teraz nie grasz, tato.

- Teraz nie gram, bo nie muszę, teraz nie mam się czego bać - roześmiał się pan

Kamiński i pocałował Marienę w policzek.

- A wracając do ryzyka, to ja lubię takie właśnie uczucie. Zaczynam coś, szukam

czegoś i nie wiem, co mnie czeka. Może nic, a może właśnie TO! Co prawda czasami się

zdarza, że szukam jednego, a znajduję coś zupełnie innego. O, kiedyś na przykład, pamiętam,

było to na jednej z urokliwych wysepek Morza Karaibskiego przy brzegu meksykańskim.

Szukaliśmy tam zatopionej hiszpańskiej karaki, która podobno gdzieś tam zatonęła cala

wyładowana srebrem. Szukaliśmy już trzeci sezon i stale na próżno. Tym razem miała to być

ostatnia próba. Straciliśmy tam cały nieomal miesiąc i w końcu zamiast hiszpańskiej karaki o

mało co nie znaleźliśmy niemieckiego U - boota, czyli hitlerowskiego okrętu podwodnego.

- Okręt podwodny? I co?

- I nic. Po prostu kiedyś nam stary rybak z tej wioski, gdzie założyliśmy

płetwonurkową bazę, opowiadał, że przed laty, już po zakończeniu wojny, znaleźli na piasku

brodatego mężczyznę ubranego w resztki marynarskiego munduru. Ten człowiek był ranny i

tracił co chwila przytomność. Zanieśli go więc do wioski i próbowali ratować, ale nie udało

się i po dwóch dniach rozbitek zmarł. Gdy odzyskiwał przytomność, coś chciał powiedzieć,

ale nie znał hiszpańskiego, a rybacy z kolei nie znali żadnego innego języka. Rozbitek coś

uparcie tłumaczył, wreszcie narysował na piasku duży okręt podwodny, jak przynajmniej

twierdził w kilkanaście lat później rybak, dużą rybę - chyba rekina i jakieś paczki czy

skrzynie. A cały czas póki jeszcze żył, uparcie pokazywał na morze i tłumaczył na migi, że

ten okręt zatonął i żeby nurkować i coś tam wyciągać, jakby spod wody albo może z tego

zatopionego okrętu.

Nawet wtedy któryś z kolegów rzucił pomysł, żeby może poszukać tego zatopionego

najpewniej okrętu podwodnego, że to może być jakiś niemiecki U - boot i że to wszystko

może być bardzo ciekawe, aleśmy go w końcu przegłosowali, bo jak mówię, po pierwsze

szukaliśmy czegoś innego, po drugie nie mieliśmy już za dużo czasu, a po trzecie to po co

szukać zatopionej niemieckiej łodzi podwodnej, gdy tyle innych ciekawych rzeczy jest pod

wodą, ot, choćby nasz SKARB ZŁOTEGO LODU.

background image

Tymczasem zaszło słońce. Na Cuzco, starożytną stolicę państwa Inków spełzł z gór

mrok i zapłonęły liczne latarnie, oświetlając cały rynek i pięknie wyłuskując z mroku wieże i

ozdobne fragmenty architektury starego kościoła.

Późnym wieczorem, przy blasku reflektorów i różnokolorowych rakiet oraz przy

dźwiękach głośnej egzotycznej muzyki granej na staroindiańskich instrumentach na tymże

placu, na oczach Poszukiwaczy Złotego Lodu odbył się pokaz staroinkaskich tańców.

Tańczyli młodzi chłopcy i dziewczęta w starych, ludowych strojach, zapewne w takich

samych, jakie mieli na sobie ich przodkowie przed kilkuset laty uciekający z tego samego

miasta przed groźnymi najeźdźcami z innego kontynentu. Rozległy się śpiewy w języku

kiczua, którym porozumiewano się przed setkami lat, a którym jeszcze do dziś mówi

większość mieszkańców górskich okolic Peru. Całe to widowisko rozgrywało się w ramach

odbywającego się akurat w tych dniach festiwalu folklorystycznego w Cuzco i przedziwny

przypadek sprawił, że nasza gromadka idąca śladami wiodącymi przez wieki i przez historię

trafiła do Cuzco akurat na ten dzień, ale wszyscy pomyśleli sobie jedno, a Dzika Mrówka, jak

zwykle, powiedział to na głos:

- To chyba dobry omen dla naszej wyprawy.

- Oby - westchnęły równocześnie Ula i Mariena.

A Dzika Mrówka nagle zobaczył w swej bujnej wyobraźni ognisko płonące w

niedostępnej kotlinie górskiej, wokoło inkaskich wojowników tańczących jakieś tajemnicze,

rytualne tańce. Nie opodal ogniska połyskiwała nieruchoma toń jakiegoś jeziora, a hen

daleko, na tle rozgwieżdżonego nieba rysowały się oświetlone srebrnym blaskiem księżyca

pokryte wiecznymi śniegami i lodem wyniosłe stożki wulkanicznych wierzchołków.

Następny dzień był dniem odpoczynku. Pan Kamiński z Panem Wojtkiem i Studentem

udali się zaraz po śniadaniu do uniwersyteckiej biblioteki, a młodsza generacja Poszukiwaczy

wędrowała po zabytkowym mieście Cuzco.

Wszyscy byli tu po raz pierwszy, Mariena bowiem, mimo że dość dużo wędrowała po

południowoamerykańskim kontynencie, też nigdy w Cuzco nie była. Tym razem

przewodnikiem był milczący dotychczas Pablo, który z tych właśnie okolic pochodził i Cuzco

znał doskonale. Kochał też to miasto i dumny był z niego, co uwidoczniło się w tym

chociażby, że zawsze milczący i raczej odludek, teraz wszystko tłumaczył Marienie bez

przerwy i opowiadał rozmaite historie, a ta z kolei tłumaczyła z hiszpańskiego na polski

pozostałej gromadce.

- Zanim tu przyszli Hiszpanie - mówił Pablo - Cuzco było wspaniałą stolicą Inków.

Było to piękne miasto otoczone murami, a Świątynia Słońca Coricancha miała ściany obite

background image

złotą blachą. Nie opodal miasta znajdowała się wielka twierdza Sacsahuaman, a pałac króla

Inków nie miał równego sobie jak Andy długie i wysokie. A teraz z tego wszystkiego zostały

tylko resztki ruin, na miejscu Świątyni Słońca zbudowano kościół Santo Domingo. Nic nie

zostało z dawnej świetności, tylko jeszcze w indiańskich wioskach z pokolenia na pokolenie

przechodzą legendarne opowieści o starodawnych czasach, kiedy my, Inkowie, byliśmy

panami tej ziemi.

Dzika Mrówka, Ula, Baleron i Jego Brat patrzyli ze zdumieniem na Pabla. Wyglądał

teraz zupełnie inaczej niż za kierownicą ciężarówki. Oczy mu błyszczały, a twarz nabrała

nagle jakby jakiejś godności i dumy, i nawet wcale nie raziły liczne ślady po przebytej ospie.

Teraz już wiem, jak wyglądali wojownicy inkascy, którzy walczyli z najeźdźcami, a

potem musieli przed nimi uciekać w Andy - pomyślał Marek.

Poszukiwania starych dokumentów w bibliotece uniwersyteckiej w Cuzco nie dały

niestety pozytywnych rezultatów i pan Kamiński nie uzyskał żadnych dodatkowych

informacji, które pomogłyby jemu i pozostałym członkom Ekspedycji Złoty Lód podjąć

decyzję.

- Mimo to trzeba zdecydować - wszyscy Poszukiwacze Złotego Lodu stali nad

dokładnymi mapami niegościnnych i trudno dostępnych rejonów Cordillera de Vilcanota i

Cordillera de Carabaya, wchodzących w skład rozległego pasma Cordillera Oriental, czyli

Kordyliery Wschodniej.

Na obu mapach czerwonym grubym flamastrem zakreślone były dwa obszary, które -

według zgodnej opinii zarówno pana Kamińskiego jak i Pana Wojtka oraz Studenta -

najbardziej odpowiadały okolicy, której opis odcyfrowany został w inkaskim kipu. I tu, i tam

znajdowały się wyniosłe szczyty wulkaniczne, co prawda nieczynne już od setek lat, i tu, i

tam na mapie widniały małe oczka jeziorek rozsiane w górskich pustkowiach.

- Które z nich wybrać? - zastanawiali się teraz wszyscy, bo jedno było pewne, że jutro

rankiem trzeba ruszyć i że na spenetrowanie obu rejonów czasu nie wystarczy.

- A może losować? - rzuciła myśl Ula.

- To jest jakiś pomysł - zgodził się głęboko zamyślony pan Kamiński, pykając

nieodłączną fajkę. - Chyba rzeczywiście nie ma innej rady - zdecydował.

- Chyba nie ma - potwierdzili Pan Wojtek, Student i pozostali uczestnicy narady.

Pan Kamiński wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek, otworzył je i wyjął dwie zapałki.

Jednej ułamał łebek i schował obie w dłoni, a dłoń wsunął za plecy.

- No, Ula, ciągnij - powiedział - zapałka bez łebka to obszar „NUMER JEDEN”, a

cała - obszar „NUMER DWA” - zgoda?

background image

- Ale dlaczego ja? - Ula zawahała się przed bądź co bądź taką odpowiedzialnością - a

jak wyciągnę złą zapałkę?

- Nie wiadomo, która jest zła, a która dobra - roześmiał się pan Kamiński. - A dlatego

ty, bo to był TWÓJ pomysł.

- Trudno, niech będzie na mnie - uśmiechnęła się Ula i wyciągnęła rękę do zapałek.

Już, już miała wyciągnąć jedną z nich, a wszyscy patrzyli na rękę Uli w wielkim

napięciu, gdy w zapadłej w pokoju ciszy mgle ni stąd, ni zowąd odezwał się Dzika Mrówka:

- A ja bym spróbował drugą zapałkę!

I Ulka w tym momencie zmieniła decyzję i wyciągnęła właśnie DRUGĄ zapałkę.

Wcale nie tę, po którą sięgała. Zapałka była bez łebka!

- No to będziemy szukać TU - pan Kamiński nakrył dłonią zakreślone flamastrem koło

z dużą cyfrą „1”. Właściwie dobrze się stało, bo do „Jedynki” jest bliżej, a i dojazd - jak

wynika z mapy - może będzie trochę łatwiejszy.

- Jeżeli do JEDYNKI łatwiej dotrzeć, to może jednak Inkowie schowali swe skarby w

DWÓJCE, tam gdzie trudniej dotrzeć i trudniej znaleźć - odezwał się Jego Brat.

- Trudno, już za późno. Ula wylosowała JEDYNKĘ, to jedziemy do JEDYNKI -

zdecydował pan Kamiński, a Ula w tym momencie spojrzała z wyraźnym wyrzutem na Dziką

Mrówkę i pomyślała, że przecież chciała wyciągnąć inną zapałkę, a Marek jej wszystko

pokręcił. Jak to zwykle Dzika Mrówka, który nigdy nie może utrzymać języka za zębami i

zawsze z czymś nagle wyskoczy jak przysłowiowy Filip z konopi.

Nazajutrz ruszyli wczesnym rankiem, co spotkało się z nieśmiałym sprzeciwem

prawie wszystkich uczestników wyprawy, na tej bowiem wysokości, na której leży Cuzco, a

wynoszącej - bagatela - aż 3400 metrów nad poziomem morza, spało się wszystkim

„doskonale, ale za krótko”.

Pan Kamiński i Pan Wojtek byli jednakże nieubłagani, droga bowiem, jaka ich

czekała, pełna była niewiadomych.

Ranek wstał słoneczny, powietrze było świeże i rześkie, mimo że temperatura wcale

nie była wysoka i nie można było powiedzieć, że jest ciepło.

- Ładny dzień - stwierdziła Ula - akurat na jazdę.

- No, no, no - pan Kamiński ładował ostatnie pakunki do swego samochodu - jest takie

polskie przysłowie, które mówi, aby nigdy nie chwalić dnia rankiem. To przysłowie jest

szczególnie aktualne w każdych górach, a już tym bardziej w Andach. Teraz świeci słońce, a

za chwilę może być zupełnie inna pogoda. Pamiętacie chyba, co się działo na drodze z Limy

przez przełęcz.

background image

Dzika Mrówka jechał dziś w szoferce ciężarówki razem z milczącym znów „Pablo.

Kierowca - po wczorajszym ożywieniu przy zwiedzaniu Cuzco, kiedy to wyszła z Indianina

jego prawdziwa natura, znowu był milczący i miał kamienną twarz, którą ożywiało jedynie

monotonne żucie zielonych liści coca.

- Buenos dias, Pablo - powiedział grzecznie Dzika Mrówka sadowiąc się w obszernej

szoferce.

- Buenos dias, Marco - odparł Pablo, na krótki tylko moment przerywając żucie liści.

Ruszyli. Tym razem pierwszy jechał landrover Matheo, potem samochód pana

Kamińskiego, a na końcu ciężarówka z Pablem i Dziką Mrówką. Po kilkunastu kilometrach

dojechali do brzegów górskiej rzeki, wzdłuż której po jednej stronie wiła się szosa, po drugiej

zaś tor kolejowy.

- W tych Andach drogi i linie kolejowe prowadzą tylko wzdłuż rzek - powiedział

głośno Dzika Mrówka, ale że powiedział to po polsku, Pablo nie odrywając wzroku od krętej

szosy odparł krótko objaśniającym tonem:

- RIO URUBAMBA!

A Dzika Mrówka spojrzał w pierwszej chwili nieco zdziwiony na Pabla, ale szybko

zorientował się, że kierowca pomyślał, że on go pytał o nazwę rzeki, a zatem odpowiedział.

- Gracias, Pablo, muchas gracias!

Rio Urubamba! - pomyślał - jaka śmieszna nazwa ta Urubamba. Nikt mi w szkole nie

uwierzy, jak będę opowiadał, że tak może się nazywać duża rzeka. To jest akurat nazwa na

przykład na zespół muzyczny albo coś podobnego. Ale rzeka?

Droga kręciła się wzdłuż Urubamby, płynącej środkiem doliny ściśniętej stromymi

górami, które pokryte były w niższych partiach bujną zielenią, a wyżej były nagie i skaliste.

Dolinę aż do podnóża gór po obu stronach rzeki wypełniały pola uprawne, a od czasu do

czasu mijano niewielkie skupiska domów zbudowanych z kamienia, z dachami krytymi

strzechą z trzciny.

Załamanie pogody nadeszło gwałtownie! Jeszcze przed kwadransem dolina pławiła się

w promieniach tropikalnego słońca, a w kilkanaście minut później ponad wierzchołkami gór

przetoczyły się ołowianociemne chmury i niespodziewanie lunął deszcz. Kierowcy malej

karawany włączyli światła i wycieraczki i zwolnili prędkość, a tymczasem z bezchmurnego

jeszcze niedawno nieba lały się na ziemię istne potoki wody.

- Może lepiej stanąć i przeczekać tę nawałnicę - zauważył Pan Wojtek, który dziś

jechał w jednym samochodzie z panem Kamińskim.

- Wolałbym na razie nie zatrzymywać się. W odległości paru kilometrów przed nami

background image

musimy przejechać przez most na niewielkim dopływie Urubamby. A po takiej ulewie... boję

się. żeby nie zalało szosy. Po drugiej stronie będziemy mogli się zatrzymać. Tam droga idzie

wyżej, nie nad samą rzeką - wyjaśnił pan Kamiński, który teraz wysunął się swym

samochodem na czoło i dyktował tempo jazdy.

Jechali zatem dalej. Trzy samochody wolno posuwały się w strugach zalewających

ś

wiat, a wycieraczki nie mogły nadążyć z usuwaniem wody. Dzika Mrówka przytknął twarz

do przedniej szyby i starał się wzrokiem przebić strumienie wody. W niewielkiej odległości

przed nimi słabo majaczyły kontury samochodu Matheo i błyskały czerwono jego tylne

ś

wiatła pozycyjne. Pablo mocno trzymał kierownicę w silnych rękach, twarz miał jak zawsze

prawie nieruchomą i tylko szczęki poruszały się miarowo, bo kierowca - jak zwykle - żuł

zielone liście.

Wolno mijały minuty, a deszcz wcale nie ustawał i z chmur lały się wciąż gęste

strumienie. Jakby ktoś wylewał bez przerwy wodę wiadrami - pomyślał Dzika Mrówka, który

jeszcze nigdy w życiu nie widział takiej ulewy.

W pewnym momencie rozmazany kontur jadącego przed nimi samochodu rozbłysnął

dodatkowym czerwonym silnym światłem.

Hamuje - pomyślał Dzika Mrówka.

Samochód Matheo stanął. Pablo też zatrzymał swoją ciężarówkę. W lejącym deszczu

ukazał się nagle obok pan Kamiński przemoczony do ostatniej nitki. Powiedział coś po

hiszpańsku do Pabla, a ten skinął potakująco głową.

- Si seńor - powiedział.

- Przed nami niewielka rzeczka, która już wylała. Część szosy i most jest pod wodą -

wyjaśnił Markowi pan Kamiński. - Musimy się spieszyć, jeżeli chcemy przejechać, bo za parę

minut może to już być niemożliwe. Ja przejeżdżam pierwszy, Matheo za mną, a wy na końcu.

Powiedziałem Pablowi, żeby uważał, bo nie wiadomo, jak wygląda szosa pod wodą.

Landrover pana Kamińskiego ruszył pierwszy i znikł po chwili za wodną kurtyną. Po

nim ruszył Matheo, a w odległości jakichś dwudziestu metrów z tyłu Pablo.

Dzika Mrówka zobaczył w pewnym momencie, jak wóz Matheo wjeżdża w rwący

brunatny potok wody, sięgający mniej więcej do osi i płynący w poprzek szosy. Landrover

ciągnął nieprzerwanie do przodu na niskim biegu, a woda rozstępowała się na boki. W

odległości kilkudziesięciu metrów widać było betonową konstrukcję niewielkiego mostu, po

którego jezdni przelewała się teraz woda.

Matheo dojeżdżał już do mostu, gdy ruszył Pablo. Prowadził wóz powoli i ostrożnie,

jakby macając dno wartkiego brunatnego potoku wszystkimi kołami swojej ciężarówki. Z

background image

góry z doliny wciętej głęboko w skalne ściany waliły wciąż nowe masy wody, spychając

toczącą się wolno ciężarówkę coraz bardziej w prawo w stronę rowu towarzyszącego drodze.

Matheo tymczasem znalazł się już na moście i ruszył szybciej wzbijając spod kół

fontanny wody. Pablo widząc to dodał gazu i skręcił kierownicą tak, aby wrócić na środek

drogi, ale daremnie. Przez szosę płynęła już teraz rwąca ciemnobrunatna rzeka. W pewnym

momencie tył ciężarówki osunął się w dół, a samochód przechylił się na prawą stronę.

- Carramba! - zaklął Pablo i nie gasząc silnika wyskoczył z szoferki na szosę, prosto

w rwący potok. Rozkazujący gest ręki Indianina wygonił też Dziką Mrówkę. Chłopak

otworzył drzwiczki i w tym momencie potoki wody wlały się do wnętrza, przemaczając

wszystko dokumentnie.

Marek wyskoczył z samochodu i z chlupotem wpadł do wody, która o mało co nie

zbiła go z nóg. Utrzymał się jednak jakoś i przywołany przez Pabla przedarł się do niego, a

ten tymczasem odwijał spod maski samochodu stalową linkę zakończoną hakiem, która

nawinięta była na bęben.

- Dżyka Mrufka!!! - krzykną Pablo i dodał coś szybko po hiszpańsku.

Marek słów nie zrozumiał, ale gesty Indianina były tak wymowne, że złapał za linkę i

zaczął się przedzierać przed siebie brnąc z trudem w szalejącej w poprzek szosy wodzie.

Gdzie zaczepić tę linkę? - Marek rozglądał się poprzez ulewę. W pewnej odległości

przed samochodem dojrzał sterczący w wodzie betonowy słupek, jeden z wielu, jakie spotkać

można na poboczach szos.

Obejrzał się na Pabla. Ten skinął potakująco głową, jednocześnie ręką wskazując na

słup. Marek owinął linkę dokoła słupa i zaczepił hak. Podniósł rękę do góry na znak, że

gotowe. Pablo siedzący już za kierownicą włączył silnik, potem włączył napęd bębna i linka

powoli nawijając się na bęben poczęła się zwolna naprężać.

Marek stał po kolana w wodzie obok słupka w strugach lejącego deszczu i

obserwował linkę.

Jeszcze trochę! Jeszcze kawałeczek! JUŻ!

Naprężona linka wyraźnie drgnęła. Ciągnie - pomyślał Marek z radością, ale w tym

samym momencie spostrzegł z przerażeniem, że SŁUPEK SIĘ PRZECHYLA!!!

Gwałtownie zamachał rękoma do Pabla, ale po pierwsze było już za późno, bo słupek

przechylił się i skrył w rwącym strumieniu, a po drugie Pablo też zobaczył, co się stało i sam

zatrzymał bęben z linką.

Dzika Mrówka przerażony nie na żarty i zmoknięty jak nieboskie stworzenie rozglądał

się dokoła. Matheo przejechał już przez most i znikł za deszczową kurtyną, a oni stali tu z

background image

przechyloną ciężarówką we wzbierającym wciąż potoku groźnej wody.

Co teraz? - pomyślał z przestrachem Marek.

Pablo tymczasem wyskoczył z ciężarówki, niosąc w ręku inną stalową linkę

zakończoną z obu stron splecionymi oczkami. Przedarł się do Marka i krzyknął coś po

hiszpańsku.

- Nie rozumiem! - odkrzyknął Marek - No comprendo, Pablo!

Pablo machnął z wyraźną rezygnacją ręką i szybko zagadał coś w zupełnie innym

języku, wskazując przy tym ręką na solidne drzewo rosnące po przeciwnej stronie szosy. Na

migi pokazał, że Marek ma założyć tę linkę za drzewo i połączyć obie razem. Przez cały czas

Pablo pokrzykiwał coś w jakimś języku, którego Marek też nie rozumiał, ale który na pewno

językiem hiszpańskim nie był.

Dzika Mrówka złapał obie linki i przedarł się na drugą stronę szosy pod rwący prąd

potoku. Owinął jedną z nich pień drzewa, przełożył koniec liny przez oczko.

Ż

eby tylko wystarczyło! - pomyślał, ciągnąc jednocześnie drugą linkę z hakiem, której

koniec nawinięty był na bęben w samochodzie.

Jeszcze trochę, jeszcze choć pół metra, jeszcze kilkanaście centymetrów! - Marek

naciągnął linkę z całej siły.

Udało się! Już hak zaczepiony za swobodne oczko linki obłożonej wokół pnia

drzewnego.

Machnął ręką do Pabla, który siedział w szoferce.

Po chwili naprężona linka drgnęła!

Ż

eby tylko drzewo wytrzymało - pomyślał Marek, ale w tym momencie zauważył, że

linka zaczęła drgać coraz szybciej.

Chyba nie pęknie! - przeraził się chłopak, ale jednocześnie przez szum ulewy i

rwącego potoku usłyszał odgłos klaksonu ciężarówki. Spojrzał w tym kierunku. Samochód

Pabla wyprostowywał się i powoli skręcał na środek zalanej szosy. Jeszcze pół metra, jeszcze

kawałek...

JUŻ!!!!

Ciężarówka stoi wyprostowana na środku szosy. Pablo daje ręką niecierpliwy znak,

ż

eby odczepić linkę owiniętą wokół drzewa.

Marek błyskawicznie zluzował hak i zajął się odwijaniem linki, ale usłyszał ponowny

klakson i ostrzegawczy krzyk Pabla, który teraz przyzywał go gwałtownymi gestami do

samochodu. Zostawił więc linkę i przedarł się z powrotem do wozu. Poszło mu to szybko, bo

teraz prąd sam spychał go w stronę wozu.

background image

Pablo już ruszył. Marek złapał ręką drzwiczki sunącego wolno samochodu i wskoczył

na stopień od strony kierowcy.

- JEDZIEMY!!! - skonstatował z radością.

Ciężarówka toczyła się coraz szybciej po zalanej szosie rozpierając brunatną wodę i

po chwili znalazła się na również zalanej jezdni mostu.

Teraz już poszło gładko. Pablo nacisnął pedał gazu i po chwili byli już po drugiej

stronie fatalnego miejsca. Tu już nie było brunatnej wody, a błotnista nawierzchnia zlewana

potokami wciąż lejącego deszczu wydała się przemokniętemu Markowi uczepionemu

drzwiczek ciężarówki prawdziwą ZIEMIĄ OBIECANĄ!

Do ciężarówki biegli od stojących nie opodal samochodów pan Kamiński, Pan

Wojtek, Matheo.

Udało się!

Pablo trzykrotnie zatrąbił i coś na kształt uśmiechu ozdobiło jego kamienne oblicze.

- Gracias, Dżyka Mrufka - powiedział. - Bravo, muchacho Polacco!

Deszcz skończył się tak samo nagle, jak się zaczął, i po kilkunastu minutach znowu

nad dolinę Rio Urubamba wróciło słońce.

Trzy samochody „Ekspedycji Złoty Lód” dotarły po godzinie do małego miasteczka,

gdzie pan Kamiński zarządził nocleg. W wielkiej kuchni przydrożnego zajazdu, w którym

zatrzymali się na noc, długo w noc schły przemoczone doszczętnie ubrania, a Dzikiej Mrówce

zaaplikował Pan Wojtek porcję aspiryny i gorącą herbatę.

Gdy wstał następny dzień, wydawało się, że cała powodziowa przygoda była tylko

złym snem. Tak to przynajmniej określił Dzika Mrówka przy śniadaniu.

- Sen? - roześmiał się pan Kamiński - a pozostawiona na drzewie stalowa lina to też

sen?

- Kiedy Pablo wołał coś do mnie po indiańsku i już ruszał samochodem - bronił się

Marek.

- I bardzo dobrzeście zrobili. I Pablo, i ty. Pal licho linkę. Niewiele brakowało, a by

cały samochód z ekwipunkiem przepadł. I nie daj Boże i wam się mogło coś wydarzyć. A

swoją drogą na przyszłość lepiej może, żeby z Pablem jechał ktoś ze starszych. Albo Wojtek,

albo Student. Dobrze?

Wkrótce po rannym wyjeździe trójsamochodowa karawana skręciła w bok od koryta

górskiej rzeki Urubamba, która wpływała daleko, daleko stąd do słynnej rzeki Ucayali, o

której pisał wielki polski podróżnik i pisarz Arkady Fiedler w pięknej książce „Ryby śpiewają

w Ucayali”.

background image

Od tego momentu droga pogorszyła się znacznie i - jak stwierdził nie bez słuszności

Baleron - miejscami nadawała się tylko dla lam, i do tego wyłącznie dla bardzo odważnych.

- I nie cierpiących na lęk przestrzeni - dodała Ula, która nieraz na specjalnie ostrych

zakrętach, gdy samochód przeciskał się dosłownie obok skał tuż, tuż nad przepaścią,

zamykała ze strachu oczy.

Mimo to samochody jakoś dawały sobie radę, tyle tylko, że tempo posuwania się

karawany gwałtownie zmalało. Coraz częściej też zza zakrętu ukazywało się stado lam

pędzonych przez pasterzy ubranych w różnokolorowe wełniane poncha, takież wełniane

czapki, a na to, ni stąd, ni zowąd filcowe kapelusze lub zgoła dziwnie nie pasujące do

górskiego otoczenia sztywne... meloniki.

- To jeszcze nic - śmiał się pan Kamiński, gdy Ula wyrażała swoje zdziwienie na

temat tej nieco dziwnej mody - w Boliwii na przykład wszystkie Indianki obowiązkowo noszą

albo czarne, albo beżowe meloniki lub też białe wysokie kapelusze przypominające zupełnie

europejskie cylindry. Zresztą tu też chyba spotkaliście podobne kobiety.

- Prawda - przypomniała sobie Ulka. - Widziałam takie stroje w Cuzco na rynku.

Tymczasem samochody pięły się uparcie w górę, mimo że droga coraz częściej nie

zasługiwała na taką nazwę. Jej szerokość niekiedy stawała się niewiele większa niż rozstaw

samochodowych kół. W takich miejscach ktoś musiał wysiadać i idąc tyłem przekazywać

odpowiednie znaki kierowcy.

Po kilku kilometrach przed Poszukiwaczami Złotego Lodu pojawił się most wiodący

na drugi brzeg wąskiego strumienia, wijącego się jednakże dobre kilkadziesiąt metrów w

dole.

- Ale dziwny most - zauważył Dzika Mrówka.

- Nie dziwny, tylko wiszący. Tu, w wysokich Andach pełno takich - pan Kamiński

zatrzymał swój samochód. - Wiele z nich istnieje w takich górach niemal od inkaskich

czasów.

- A czy taki most wytrzyma ciężar naszych samochodów?

- Wszystkich jednocześnie to na pewno nie, ale każdego z osobna chyba tak -

powiedział pan Kamiński i skinął na Pabla.

- Dowiedz się, czy możemy przejechać.

Nie opodal mostu stały dwie indiańskie chaty z ciosanego kamienia kryte trzcinową

strzechą. Pablo podszedł do starego Indianina otulonego w poncho, który siedział na

kamiennym progu jednej z chat. Przez chwilę rozmawiali w języku kiczua, którym

posługiwali się tutejsi mieszkańcy.

background image

- W porządku, możemy jechać, tylko po kolei - wyjaśnił.

- Na wszelki wypadek wyładujemy ciężarówkę i przeniesiemy bagaż na drugą stronę -

zdecydował pan Kamiński.

Gdy Dzika Mrówka objuczony jednym z licznych pakunków ruszył mostem na drugą

stronę przepaści, już po kilku pierwszych krokach poczuł się dość niepewnie. Otóż bowiem

cały ten wiszący na dwóch zaledwie linach most najwyraźniej

CHWIAŁ SIĘ!

O rany - pomyślał chłopak z lekka przestraszony - jeżeli on się teraz chwieje, kiedy

jestem sam na całym moście, to co dopiero będzie, gdy spróbują przejechać samochody, a

szczególnie kiedy w napowietrzną drogę ruszy ciężarówka Pabla?

Dodatkowej atrakcji dostarczał fakt, że w szparach między dość luźno zamocowanymi

deskami tworzącymi jezdnię widać było głęboko w dole pieniący się na głazach górski

strumień. Prawdę mówiąc Dzika Mrówka wolał nie patrzeć w dół, od samego widoku bowiem

mogło się zakręcić w głowie.

Rzeczy w ciężarówce wcale nie było mało i przenoszenie ich zabrało w sumie prawie

dwie godziny czasu. Kiedy już cały bagaż piętrzył się bezładną kupą po drugiej stronie mostu,

powoli i ostrożnie ruszyły samochody. Najpierw pojechał pan Kamiński. Prowadził swój

landrover wolno i ostrożnie, bo most wcale nie był za szeroki i kołysał się lekko na obie

strony, akurat bowiem zerwał się silny wiatr. Gdy dotarł szczęśliwie i bez przygód na drugi

brzeg, ruszył Matheo jak zwykle uśmiechnięty od ucha do ucha i wyglądający tak, jakby się w

ogóle niczym nie przejmował.

- Dlaczego mam się bać? - Matheo roześmiał się jeszcze szerzej. - Jeżeli seńor

przejechał, to i ja dam sobie radę.

Wystartował ostro i dodał sobie animuszu klaksonem, który rozgłośnym echem odbił

się od stromych prawie pionowo spiętrzonych skał. Przed samym mostem gwałtownie

przyhamował i na chybocące się deski mostu wjechał już znacznie wolniej. Gdy jego

samochód znowu złapał kołami trwały grunt, Matheo nacisnął trzykrotnie klakson na znak

zwycięstwa.

Teraz Pablo najcięższym wozem. Pustą co prawda, ale przecież ciężarówką. Indianin

jak zwykle z kamienną, nieruchomą twarzą ruszył bardzo wolniuteńko. Koła jego samochodu

obracały się ledwo widocznym ruchem i wydawało się, że samochód Pabla nie toczy się, lecz

pełznie jak gąsienica. Nie zmieniając ani na odrobinę tempa jazdy, trzymając z wielkim

wyczuciem nogę na pedale gazu Pablo wprowadził ciężarówkę na most i wciąż tym samym

ż

ółwim tempem przepełzł na drugą stronę, choć most się chwiał na boki, i nieraz trzeszczał

background image

niepokojąco.

- No to jeden wiszący most mamy szczęśliwie za sobą - pan Kamiński zatarł ręce z

zadowoleniem i dopiero teraz spostrzegł, że podczas przejazdu Pabla trzymał je mocno

splecione i kurczowo zaciśnięte.

- Jeden? - zapytał z niepokojem w głosie Dzika Mrówka - to będzie ich więcej?

Wiszących?

- A coś ty myślał? Tu, w peruwiańskich Andach od niepamiętnych czasów istniały

wyłącznie wiszące mosty, a jest ich sporo, bo też i ukształtowanie terenu niezbyt sprzyja

prowadzeniu dróg.

Rzeczywiście. Okolica, przez którą teraz przedzierała się niewielka karawana, stawała

się coraz dziksza, coraz bardziej niedostępna i surowa, a przez to coraz piękniejsza.

Przynajmniej tak odczuwał to Dzika Mrówka i Ula, i Jego Brat, a nawet Baleron, który na

pozór był zawsze „dość odporny” na piękno i myślał głównie o jedzeniu, wydawał się być

pod wrażeniem tego, co widział i co go zewsząd otaczało.

- Ile rozmaitych kolorów może mieć zwyczajna skała! - dziwiła się zachwycona Ulka.

- Bo też skała skale nie równa - wyjaśnił pan Kamiński i wdał się w dość długą

opowieść na tematy geologiczne. Przy okazji opowiedział, jak to w jakichś niedostępnych i

bardzo egzotycznych górach pracował przez kilka miesięcy jako poszukiwacz bardziej i mniej

szlachetnych kamieni. Bez większego powodzenia zresztą, a za to z przygodami, które same

w sobie stanowić by mogły bogate tło do atrakcyjnego filmu.

Poszukiwacze Złotego Lodu wkroczyli w świat prostopadłych skalnych ścian,

głębokich przepaści, olbrzymich bloków, uczepionych nie wiadomo w jaki sposób stromych

zboczy, mchów jakichś i krzaków rosnących w skalnych szczelinach i załomach. Wydawało

się nieraz, że trwa tutaj nieprzerwana walka żywych roślin ze skalną martwotą, że

jaskrawopomarańczowe lub ciemnoczerwone kwiaty kwitną na przekór skałom i górom, na

przekór nieurodzajnym piargom i kamieniom, na przekór lodowatym wichrom wiejącym na

tych wysokościach.

Nieraz ścieżka, po której z trudem najwyższym toczyły się samochody, przeciskała się

przez wąską, pionowo wyciętą w skałach szczelinę, która wyglądała jakby przed milionami

lat jakiś Tytan o nadludzkiej sile wyrąbał ją kilkoma monstrualnymi ciosami gigantycznej

siekiery. Po obu stronach pięły się w górę ciemne bloki skalnych ścian, tworząc konstrukcje

nasuwające myśli, że nie są dziełem przypadku, lecz wynikiem działania jakichś rozumnych

istot. Ciemno było w takiej szczelinie, mroczno i straszno, i wiały potężne przeciągi.

Gdzie indziej znów kamienista droga wiła się po olbrzymim, rozległym płaskowyżu

background image

otoczonym niebotycznymi murami górskich grzbietów, pokrytych łatami olśniewająco

białego śniegu i wiecznego lodu, spływającego w dolinę szerokimi jęzorami lodowców.

Niebo nad białymi szczytami było ciemnoniebieskie i miało kolor zdecydowanie inny niż

wszystkie „dotychczasowe nieba” - jak określił może niezbyt poetycznie, ale za to dość

dokładnie Dzika Mrówka.

- To z powodu dużej wysokości, na jakiej się znajdujemy, i niezwykłej przejrzystości

czystego powietrza - wyjaśnił Pan Wojtek.

Tak wędrowali powoli przez krajobraz jakby księżycowy i tylko z rzadka napotykano

na drodze ślady ludzkiego życia. A to szła karawana jucznych lam, obwieszonych wełnianymi

lub skórzanymi sakwami i torbami, a to znów mijali stadko pasących się lam, które w tym

niegościnnym pustkowiu znajdowały jakimś cudem dla siebie pożywienie, a to znów

zatrzymywali się w malutkich wioskach indiańskich. Niewielkie domki, sklecone bądź z

kamienia, bądź też z niezbyt kształtnych cegieł, przykryte były przeważnie dachami z trzciny.

Dachy te porosły rozmaitymi mchami i górskimi trawami i kwitły żółtymi maleńkimi

kwiatkami. Takie same kwiatki okrywały soczyście zielone krzewy wypełniające zakamarki

między stłoczonymi ciasno domami.

- Kwitnące dachy - powiedziała kiedyś Ula przy takiej okazji i zamyśliła się głęboko.

To byłby bardzo ładny tytuł dla wiersza. Albo dla obrazu - pomyślała po chwili i

nawet przyszło jej do głowy, że można by taki wiersz napisać albo taki obrazek spróbować

namalować, ale nic nie powiedziała, bo obawiała się, żeby jej nie wyśmiano. I pomyślała

jeszcze, że piękno natury otwiera w jej duszy jakieś dotąd głęboko schowane, zamknięte na

cztery spusty zakamarki, o których istnieniu wcale a wcale nie wiedziała, ani się nawet ich nie

spodziewała.

Obok takich wiosek widniały maleńkie skrawki pól uprawnych rozłożonych tarasami

na łagodnych górskich poboczach. Na poletkach tych pracowali mieszkańcy wiosek w

nieodłącznych kolorowych wełnianych czapeczkach i barwnych, wzorzystych poncho z

otworem na głowę, okrywających górną część ciała.

„Ekspedycja Złoty Lód” posuwała się wolno, ale uparcie w wytyczonym kierunku i

codziennie wieczorem Pan Wojtek, który prowadził „nawigację” wyprawy, nanosił na

dokładną mapę wysokogórskiej okolicy przebytą trasę i kółkiem zaznaczał miejsce noclegu.

Kolejne kółeczka zbliżały się coraz bardziej do okręgu zakreślonego uprzednio czerwonym

mazakiem, oznaczającego

OBSZAR POSZUKIWAŃ

Słoneczny poranek kolejnego dnia nie zapowiadał nic nadzwyczajnego i trzy

background image

samochody ruszyły jak zwykle po wczesnym śniadaniu w dalszą drogę. Powietrze było

rześkie i tak świeże, że aż pachniało - jak poetycznie określiła Ula, a wszyscy zgodzili się z

dziewczyną.

Członkowie wyprawy już się zaaklimatyzowali i przyzwyczaili się do panujących

warunków, wędrowali bowiem teraz na prawie nie spotykanej w Europie wysokości przeszło

czterech tysięcy metrów nad poziomem morza i tylko silniki samochodowe odczuwały

różnicę ciśnienia i wynikające z wysokości rozrzedzenie powietrza. Oczywiście najlepiej czuł

się Pablo, który przez większą część swego życia oddychał wysokogórskim powietrzem, ale i

inni członkowie „Ekspedycji Złoty Lód” też się czuli wyśmienicie. Apetyty również

wszystkim dopisywały, a Baleron i Dzika Mrówka dawali raz po raz pokazowe występy w tej

wąskiej specjalności.

W odległości kilku kilometrów od górskiej wioski, w której zatrzymano się na ostatni

nocleg, droga skręciła pod ostrym kątem omijając wyniosły szczyt skalny wypiętrzający się

prostopadłymi ścianami o przeszło tysiąc metrów w górę nad rozległy płaskowyż,

zasłaniający dotychczas widok na dalsze partie gór. Teraz przed oczyma Poszukiwaczy

Złotego Lodu odkryła się w całej okazałości rozległa panorama najwyższych szczytów w tej

części Andów.

- Otóż i nasz wulkan! - oznajmił z radością w głosie pan Kamiński wskazując na

samotnie sterczący w oddali stożek o prawie regularnych kształtach. Większość jego zboczy

pokryta była białymi plamami wiecznego śniegu, a ścięty wierzchołek ukazywał się jedynie

od czasu do czasu z kłębów białych pierzastych obłoków płynących z wiatrem na tej

wysokości.

- Jaki piękny! - wyszeptała z nabożnym niemal zachwytem Ula.

- I pełen majestatu! - dorzuciła Mariena.

- W takim razie już niedaleko! - ucieszył się Dzika Mrówka.

- No, no, no, bez zbytniego entuzjazmu - pan Kamiński ostudził radość chłopca. - To

się tylko tak wydaje. Do naszego wulkanu jeszcze prawie pięćdziesiąt kilometrów. I to w

dodatku w linii prostej, a drogami i dróżkami górskimi będzie co najmniej ze trzy razy tyle,

jeśli nie więcej.

- Poważnie? - w głosie Dzikiej Mrówki słychać było zawód i niedowierzanie.

- Niestety, zupełnie na serio - zapewnił pan Kamiński. - W górach bardzo łatwo o

złudzenie, jeżeli chodzi o ocenę odległości, szczególnie w tak czystym powietrzu jak tutaj.

Po krótkim postoju, podczas którego wszyscy napawali oczy wspaniałym widokiem,

no i oczywiście została zrobiona kolejna porcja kolorowych slajdów i zdjęć, samochody

background image

ruszyły dalej kamienistym wysokogórskim traktem, by po dalszych kilku kilometrach dotrzeć

do niewielkiej samotnej hacjendy. W środku sporego podwórza wznosił się obszerny budynek

z piętrową nadbudówką nad wejściowymi wrotami. Z tyłu widoczne były równie obszerne

zabudowania gospodarcze. Zarówno dom mieszkalny, jak i pozostałe budynki zbudowane

były z obrobionych z grubsza odłamów skalnych i pokryte trzcinowymi dachami. Całe

podwórze otaczał wysoki na jakieś trzy metry mur z rozmieszczonymi w regularnych

odstępach wąskimi okienkami kojarzącymi się nieodparcie z otworami strzelniczymi w

murach obronnych starych zamków rycerskich.

Teraz mur był mocno tu i ówdzie nadkruszony, w otworze bramnym nie widać było

nawet śladu solidnej zapewne dawniej bramy, ale przed laty hacjenda mogła się na pewno

dość długo bronić przed niepożądanymi gośćmi.

Przed murem hacjendy pasły się młode lamy i biegały małe indiańskie dzieci, ubrane

w ciepłe wełniane czapeczki i grube swetry, ale... zupełnie bose, mimo że temperatura wcale

nie była za wysoka. Na widok nadjeżdżających samochodów dzieci rozpierzchły się jak

stadko spłoszonych wróbli, wpadły za rozwalający się mur i tylko z wąskich okienek -

strzelnic wyglądały ciekawe ciemne oczy maluchów.

Przy bramie siedział w kucki stary Indianin o pomarszczonej jak suszona śliwka

twarzy, pykający miarowo długą fajkę i patrzący nieruchomym wzrokiem na bielejący wciąż

na horyzoncie szczyt wulkanu. Obok hacjendy kamienisty i wyboisty górski trakt skręcał

wprost na kolejny wiszący most, zawieszony - jak wiele innych uprzednio - nad głęboką

szczeliną skalną.

Samochody zatrzymały się, a pan Kamiński z Pablem podeszli do siedzącego wciąż

bez ruchu Indianina.

- Kto jest dozorcą tego mostu? - zapytał Pablo w narzeczu kiczua.

- Ja byłem przez wiele lat, a teraz jest mój syn - odrzekł po długiej chwili stary,

pyknąwszy flegmatycznie kilka razy fajkę.

- A gdzie jest syn? - spytał z kolei Pablo.

- W górach. Z lamami. A po co wam mój syn?

- Chcieliśmy go zapytać, czy ten most jest mocny?

- Most jest mocny - stary znów pyknął fajkę.

- A czy te liny wytrzymają ciężar samochodu? Oczywiście bez ładunku.

Stary zamyślił się, popatrzył na samochód ciężarowy i na dwa landrovery, pyknął

fajkę i jeszcze raz popatrzył, jakby coś obliczał w myślach i kalkulował.

- Liny wytrzymają - odrzekł po długiej chwili z głębokim przekonaniem w głosie.

background image

- Na pewno? - upewniał się pan Kamiński, gdy Pablo przetłumaczył mu odpowiedź

starego Indianina.

- Stary twierdzi, że na pewno i mówi, że on sam te liny splatał z najlepszych włókien

specjalnej agawy i że przez ten most śmiało można przepędzić stado lam.

- No, jeżeli stado lam... - roześmiał się pan Kamiński.

Przez chwilę pan Kamiński stał patrząc w zamyśleniu na most wiszący na splecionych

z włókien linach, potem wszedł na pierwsze deski mostu, podskoczył kilka razy, dotknął ręką

lin i wreszcie zdecydował:

- Rozładować ciężarówkę. Rzeczy zostawimy po tej stronie. Na razie oczywiście.

Pablo pojedzie pierwszy, a potem dwa pozostałe wozy i na końcu przeniesie się bagaże.

Zaczynamy!

Poszukiwacze Złotego Lodu byli już wprawieni w operacjach za - i wyładunkowych i

po kilkunastu minutach ciężarówka Pabla była już pusta.

Pan Kamiński wszedł na most. Obrócił się i idąc ostrożnie tyłem po chybocących się

deskach obserwował toczący się wolno samochód Pabla. Most chwiał się, liny drgały

niepokojąco, ale nic groźnego się nie działo i samochód przepełzał wolniutko, centymetr po

centymetrze, metr po metrze i był coraz bliżej środka zawieszonego nad przepaścią mostu.

Katastrofa nadeszła błyskawicznie! Potem nikt z obecnych, pilnie obserwujących

przeprawę ciężarówki, nie umiał dokładnie opowiedzieć, jak to się właściwie stało!

W pewnym momencie pan Kamiński usłyszał głośniejszy trzask deski pękającej pod

naciskiem koła wozu Pabla. Pablo też usłyszał ten trzask poprzez szum pracy silnika i dodał

gazu usiłując wyrwać wóz z napowietrznej pułapki.

Nadaremnie!

Drugi, jeszcze głośniejszy trzask oznajmił, że pękła druga z kolei deska i ciężarówka

gwałtownie przechyliła się na prawą stronę.

- PABLO!

- krzyknął jak mógł najgłośniej przerażony pan Kamiński, a sam uchwycił oburącz

jedną z lin podtrzymujących most.

Pablo przez otwarte już uprzednio drzwiczki kabiny wyskoczył jednym olbrzymim

susem i uczepił się lin, a tymczasem jego samochód przechylał się coraz bardziej w prawo. To

przechylanie się było początkowo niezwykle powolne jak w zwolnionym filmie, ale w

pewnym momencie rozległ się trzeci, jeszcze głośniejszy niż dwa poprzednie trzask i

samochód runął na boczne liny wiszącej konstrukcji, zerwał kilka z nich i RUNĄŁ W DÓŁ

- TATO!!! - rozpaczliwy krzyk Marieny odbił się przeraźliwym echem od skał.

background image

- NIC MI SIĘ NIE STAŁO, CÓRECZKO!!! - odkrzyknął pan Kamiński uczepiony

rozkołysanych lin na drgającym jeszcze po upadku samochodu moście, w środku którego

widniała wyrwa po kilku pękniętych deskach. Kilka bocznych lin, zerwanych spadającą

ciężarówką powiewało swobodnie nad przepaścią, ale... most wisiał w dalszym ciągu!

Most wisiał, a nad wyrwą, na ocalałych głównych linach nośnych uczepił się Pablo,

wisząc jak pająk bezpośrednio nad przerażającą przepaścią. A tam, na dnie szczeliny, w którą

runęła ciężarówka, wystrzelił w tej chwili w górę olbrzymi

SŁUP OGNIA!!!

To wybuchnęła benzyna z baku rozbitego samochodu!

Gdy Pablo i pan Kamiński przedostali się po resztkach wiszącego mostu na brzeg i

gdy Mariena skończyła szlochać w ramionach ojca, pan Kamiński zwrócił się przez Pabla do

starego Indianina, który wciąż nieporuszony siedział w kucki przy murze hacjendy i

spokojnie, miarowo pykał fajkę.

- Dlaczego nas wprowadziłeś w błąd?

- Ja powiedziałem prawdę - odparł Indianin.

- Jak to? Przecież most się zerwał i straciliśmy samochód, a mówiłeś, że most

wytrzyma.

- Seńor pytał, czy liny wytrzymają, a liny wytrzymały. To tylko deski pękły.

- TYLKO deski pękły... - powtórzył z wolna pan Kamiński, gdy Pablo przetłumaczył

mu odpowiedź starego Indianina - ... no... niby stary ma rację. Liny właściwie wytrzymały...

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY,

W KTÓRYM DZIKA MRÓWKA STWIERDZA, ŻE SZUKANIE IGŁY W

STOGU SIANA JEST DZIECINNIE PROSTE W PORÓWNANIU Z

ZADANIAMI WYPRAWY „ZŁOTY LÓD”

Po wypadku z ciężarówką Pabla pan Kamiński bardzo szybko otrząsnął się z

przygnębiającego wrażenia, które ogarnęło wszystkich członków Operacji Złoty Lód.

- Kiedy pływałem - stwierdził pan Kamiński stojąc przy stercie wszelakiego

ekwipunku zwalonego na kupę - w czasie wojny w konwojach brytyjskich, jeden z moich

ówczesnych szefów, starszy mechanik, z pochodzenia zresztą Szkot, a z prawdziwego

powołania marynarz, powiedział mi kiedyś bardzo rozsądnie na temat rozmaitych kłopotów i

zmartwień, a mianowicie:

„Gdy się ma jakieś kłopoty, to nie należy się martwić w dwóch wypadkach. Po

pierwsze wtedy, kiedy na ten kłopot możemy coś poradzić, bo wtedy trzeba działać, a nie

tracić czas i siły na martwienie się. I po drugie, kiedy ma się kłopot, na który nic nie można

poradzić, bo wtedy nie ma to najmniejszego sensu, jako że i tak niczego się nie zmieni” -

koniec cytatu.

Wobec tego w stosunku do straconego samochodu przyjmujemy wariant drugi, a w

stosunku do dalszego działania - wersję pierwszą.

A w ogóle, wydaje mi się, że wypadek zakończył się najszczęśliwiej, jak można sobie

wyobrazić, bo nic się nie stało ani Pablowi, ani mnie. Prawda?

- Święta prawda, tatko - uśmiechnęła się Mariena i choć był to uśmiech przez

niedawne łzy wzruszenia i przeżytego przerażenia, zawsze to był już UŚMIECH!

- Fakt! - poświadczył Jego Brat zapatrzony z wyraźnym zachwytem w Marienę, która

rzeczywiście wyglądała teraz szczególnie ładnie.

- A samochód - kontynuował pan Kamiński - samochód rzecz nabyta. Zresztą tak czy

tak był ubezpieczony, a po drugie dalsza droga już właściwie nie nadawała się do jazdy.

- A więc? - zapytał Pan Wojtek.

- Po pierwsze trzeba naprawić most, żeby można było przejść na drugą stronę, po

drugie trzeba wynająć kilkanaście lam, żeby cały sprzęt, który nam ocalał, jakoś

przetransportować w górę, a po trzecie należy rozlokować się gdzieś w najbliższej okolicy, bo

sądzę, że naprawa mostu trochę potrwa.

Zatrzymano się tedy na nocleg w obszernym domostwie starej hacjendy, której

background image

właścicielami okazała się para samotnych staruszków, a Pablo ruszył na poszukiwanie lam i

poganiaczy. Po południu wrócił z gór syn starego Indianina i po sprawdzeniu mostu zabrał się

wraz z kilkoma ludźmi do naprawy.

- Kiedy most będzie gotowy? - zapytał pan Kamiński.

- Jutro pod wieczór, seńor - odparł Indianin.

- Wobec tego ruszamy pojutrze rankiem w dalszą drogę - zdecydował pan Kamiński.

- A dużo nam jeszcze tej drogi pozostało? - zapytał Dzika Mrówka.

- Niedużo, nie martw się chłopcze - roześmiał się pan Kamiński - trochę więcej niż sto

kilometrów.

- Sto kilometrów? - powtórzył bardzo wolno Marek.

- Tak - przytaknął pan Kamiński - sądzę, że w pięć dni damy sobie radę.

- Oczywiście - przytaknął Dzika Mrówka, ale w jego głosie dość trudno było doszukać

się entuzjazmu.

- No, płetwowe nurki - wtrącił się Pan Wojtek - już zapomnieliście, jak w Beskidach

robiliśmy dziennie i większe porcje?

- Faktycznie - przytaknął Jego Brat i w tym momencie wszyscy młodzi

płetwonurkowie zamyślili się głęboko.

Jakże to było niedawno, tamta wędrówka od Rabki do Krynicy, a ile w tym czasie się

wydarzyło. Ile tysięcy kilometrów dzieli ich teraz od przełomu Dunajca, od Trzech Koron i

Sokolicy, od łagodnych zboczy pokrytych bujną trawą i porosłych gęstymi świerkowymi

lasami. Dzika Mrówka spojrzał na rozłożone wokół skaliste szczyty pokryte czapami

wiecznych śniegów, na lodowe jęzory spływające w doliny i mruknął pod nosem cicho, ale

tak że słyszeli go najbliżej stojący:

- Niby fakt, ale coś mi się zdaje, że ta Kordyliera jakby trochę wyższa od Beskidu, a

ten wulkan to robi nieco silniejsze wrażenie niż Trzy Korony. Ale może się mylę...

- Nie mylisz się - roześmiał się Pan Wojtek - ale nie ma co się łamać przed startem.

- A kto tu w ogóle mówi o jakimkolwiek łamaniu się? - Marek z wyraźnym

oburzeniem w glosie rozejrzał się dookoła jakby szukał tego, który odważyłby się łamać.

- No to dobrze - zabrał głos pan Kamiński - cieszę się, że uzgodniliście stanowisko. A

jutrzejszy dzień odpoczynku przyda nam się wszystkim, bo może Kordyliera to nie to co

Beskid, ale z górami nigdy nic nie wiadomo i żartów nie ma, jak wiecie. Wobec tego

nabierajcie sił do dalszej drogi.

Jednak okazało się, że z tym odpoczynkiem to wyszło nie za bardzo. Rankiem

następnego dnia bowiem Pablo sprowadził dwadzieścia pięć lam i trzeba było najpierw

background image

rozdzielić bagaż na tyle właśnie porcji, a potem każdą z nich zapakować do wełnianych sakw,

które miały nieść lamy.

Młodzi Poszukiwacze Złotego Lodu, mimo że już nieraz spotykali lamy w swej

wędrówce przez Peru, dopiero teraz mieli okazję przyjrzeć się z bliska tym egzotycznym dla

nich zwierzętom.

- Popatrz, jakie mają ładne duże oczy - zachwycała się Ula.

- Ale smutne - zauważyła Mariena.

- Może i smutne - przyznała Ula.

- A z czego mają się cieszyć? - wtrącił się Marek, który nadszedł dźwigając

napełnioną już kolejną sakwę - przecież widzi, co ją czeka. - Zrzucił z wyraźną ulgą ciężką

sakwę na stertę już leżących. - Jakby ci na szyi powiesili takie dwie sakwy, a choćby nawet i

jedną tylko, to zobaczylibyśmy, czy byś nie miała też smutnych oczu.

- Ojej, ty to nigdy nie potrafisz się w nic wczuć. Za grosz nie ma w tobie żadnej

poezji.

- A niby co za poezja może być w takiej lamie? - zdziwił się Marek.

- We wszystkim może być poezja. Popatrz choćby na miękką długą wełnę, na piękną

szyję, w ogóle na całość. I taka zupełnie inna od wszystkich zwierząt, które znam. Coś jakby

połączenie naszej owcy z afrykańskim wielbłądem. Nie widzisz tego?

- Myślisz? - Dzika Mrówka zastanowił się przez moment. - Owca z wielbłądem,

powiadasz? Mnie to tam raczej przypomina krzyżówkę kozy z żyrafą na przykład.

- Czy on zawsze taki? - zapytała Mariena, gdy Marek poszedł po następną sakwę.

- Jaki? - spytała Ula.

- No... taki niewrażliwy na piękno i w ogóle...

- Nie, wcale nie. Tylko tak zawsze mówi na przekór, żeby się nie wydało i żeby ktoś

nie pomyślał, że z niego taka... „baba” - zaprzeczyła żywo Ulka - bo w gruncie rzeczy to

bardzo dobry chłopak.

- Marek i Jarek to niby bliźniacy, a tacy są do siebie niepodobni. Tacy są zupełnie

różni. Dzika Mrówka roztrzepany, rozgadany, wiercipięta, a Jego Brat poważny. I tyle rzeczy

wie. Jak mu się to wszystko mieści w głowie?

- Tego to nie wiem - odparła Ula - ale wiem, że Marek wcale nie jest gorszy od Jarka.

Tyle że inny. I to właśnie dobrze, bo co by to było, jakby wszyscy byli jednakowi? Choćby

tacy jak Jarek.

- Albo tacy jak Dzika Mrówka. Strach pomyśleć.

Obie dziewczyny spojrzały nagle na siebie i obie jednocześnie się roześmiały.

background image

- Z czego się śmiejecie? - zapytał Dzika Mrówka, dźwigający z trudem nową sakwę.

- Nie z czego, tylko z kogo - odparły obie panienki równocześnie.

- Pewno z ciebie, fakt - Jarek przytargał równie ciężką sakwę.

- A dlaczego niby nie z ciebie? - zaperzył się Marek. - Coś taki znów pewny?

- A może z was obu - odezwała się Mariena.

- Właśnie - skinęła głową Ula.

- Jaro, chodźmy stąd, bo coś mi się wydaje, że ktoś nas tu chce zrobić w konia - Dzika

Mrówka wzruszył ramionami.

- Dlaczego w konia? - zdziwiła się Ula. - Koń, tutaj? Na tej wysokości? Chyba w

lamę?

- Fakt - roześmiała się Mariena, patrząc jednak na Jarka bez żadnej złośliwości. A

nawet wprost przeciwnie.

Ostatni wieczór przed dalszą drogą spędzili wszyscy razem na hacjendzie przy

wspólnej kolacji ze wszystkimi mieszkańcami - zarówno hacjendy, jak i maleńkiej indiańskiej

wioski, złożonej z kilku mizernych kamiennych chatek. Korzystając z okazji Mariena

zapytała obecnych, czy przypadkiem nie znają jakiejś starej historii, w której byłaby mowa o

Złotym Lodzie.

- O czym? - zdziwił się stary Indianin, ten sam, który zapewniał, że liny wiszącego

mostu wytrzymają.

- O Złotym Lodzie - powtórzyła Mariena po hiszpańsku, a Pablo dokładnie

przetłumaczył na język kiczua.

- Przecież lód nie jest złoty - stwierdził nie bez słuszności stary, patrząc trochę

podejrzliwie na młodą obcą dziewczynę, która o takie dziwne rzeczy pyta.

- A jakie historie znacie? Jakie legendy? - Mariena nie dawała za wygraną. - Na

przykład o walkach Inków z Hiszpanami?

- O walkach to znam - ożywił się stary. - I o tych bardzo dawnych, i o jeszcze

wcześniejszych, i o nieszczęśliwym królu Atahualpie, o dzielnym Manco Kapaku i o

powstaniu, kiedy to walczył ostatni król i wódz wszystkich Inków Tupak Amaru II.

- A o skarbach dawnych Inków?

- O skarbach też. Wspaniałe były skarby i nieprzebrane. Olbrzymie świątynie pokryte

były dachami ze szczerego złota, a Inkowie jadali na złotych naczyniach. Ale wszystko

zabrali Hiszpanie, wszystko zagrabili najeźdźcy i teraz Inkowie nic już nie mają. Tylko lamy

nam zostały i legendy o dawnych czasach, i dawne stroje, i nasz święty język kiczua.

- A pismo węzełkowe - kipu? - zapytała Mariena.

background image

- Kipu już teraz nikt nie zna i nie umie odczytać - odparł z głębokim smutkiem

Indianin. - A i dawniej, za panowania Inków, tylko nieliczni wybrani znali boską tajemnicę

ś

więtego kipu.

- To o Złotym Lodzie nic nie słyszeliście? - Mariena znowu wróciła do pierwszego

pytania. - Żadnej historii, żadnej legendy, żadnej pieśni?

- O Złotym Lodzie to nigdy nie słyszałem - odrzekł z przekonaniem stary. - Jak długo

ż

yję, a żyję już bardzo, bardzo długo. I pamiętam mego pradziadka, który mi mówił, że jako

młody chłopiec znał starców, którzy pamiętali wojowników Tupaka Amaru II. Ale nigdy nic

nie słyszałem o żadnym lodzie, seńorita. Ani o srebrnym nawet, ani tym bardziej o złotym.

- To szkoda - zmartwiła się Mariena, która już od wyjazdu z Limy na każdym postoju

pytała napotkanych starych ludzi, czy przypadkiem nie słyszeli czegoś o Złotym Lodzie.

Tych, którzy znali hiszpański, pytała sama, a tych którzy mówili wyłącznie językiem kiczua,

przez Pabla. I wciąż miała w głębi serca cichą nadzieję, że ktoś gdzieś słyszał jakąś legendę o

Złotym Lodzie, legendę, która pozwoli trafić im na ślad inkaskiego skarbu. Ale jak na razie

wszelkie jej nadzieje okazały się płonne.

Na temat Złotego Lodu nikt nic nie wiedział. I coraz mniej wydawało się

prawdopodobne, że w ogóle istniał kiedykolwiek jakiś Złoty Lód.

- A może ten Złoty Lód to zupełnie coś innego? - zastanawiano się wspólnie po raz nie

wiadomo który. - Może to jakiś tajemniczy szyfr? A może to jakieś imię? A może wreszcie po

prostu Chłopiec z Elbląga się pomylił?

- Co do Chłopaka z Elbląga to jestem pewien - upierał się z głębokim przekonaniem

Dzika Mrówka.

A Jego Brat, zawsze tak bardzo realistycznie i dość sceptycznie nastawiony do

wszystkiego, czego nie można było obliczyć lub sprawdzić, od pewnego czasu powtarzał

niezmiennie przy każdej takiej okazji swoje nieśmiertelne „FAKT”.

Ruszyli zgodnie z planem pana Kamińskiego następnego dnia wczesnym rankiem..

Mała karawana wydłużyła się teraz znacznie. Oprócz ośmiorga Poszukiwaczy Złotego Lodu

szedł teraz także Pablo, Matheo zaś został razem z dwoma landroverami na hacjendzie i miał

tam oczekiwać na powrót wyprawy. Wreszcie szło długim rzędem dwadzieścia pięć lam i

czterech Indian z najbliższych stron, którzy okoliczne góry znali jak własną kieszeń i dla

których nie miały one prawie żadnych tajemnic.

Lamy szły szparko i wydawało się, że wcale nie odczuwają obciążenia, a każde ze

zwierząt dźwigało po dwie bądź co bądź ciężkie sakwy. Najpierw zwinnie przeszły przez

naprawiony już most postukując na chybocących się deskach swymi rozdwojonymi

background image

raciczkami, a potem zaczęły się wspinać na stromo prowadzącą w górę ścieżkę. Za nimi

zdążali sprężystym krokiem poganiacze i Poszukiwacze Złotego Lodu dobrze musieli

wyciągać nogi, żeby nie zostawać w tyle.

Szli teraz na skróty, jak się bowiem okazało, jeden z poganiaczy był doskonałym i

wieloletnim przewodnikiem i prowadził przed kilku laty jakąś wyprawę wysokogórską akurat

w okolice, do których teraz zdążali Poszukiwacze Złotego Lodu.

- Si, si, seńor - przewodnik kiwał potakująco głową, gdy mu pan Kamiński pokazywał

na mapie miejsce, do którego chcieli dotrzeć - znam ścieżki górskie, które skracają drogę o

przeszło połowę.

- Ale czy lamy tamtędy przejdą? - zatroskała się Mariena.

- Seńorita - uśmiechnął się przewodnik - lama przejdzie nawet z ciężkim ładunkiem

tam, gdzie człowiek w ogóle nie da rady.

Poszli tedy na skróty, wspinali się ledwo widocznymi ścieżkami na strome przełęcze,

gdzie już zalegały nieraz śniegi, mijali niewielkie trawiaste polanki zdobne w wątłe, ale

intensywnie kolorowe kwiatki, przekraczali w bród niewielkie górskie potoki, lecące w dół

kryształowymi, zimnymi jak lód kaskadami.

- I pomyśleć - powiedział kiedyś zamyślony Jego Brat - że każda z tych kropli wody,

która tu płynie, dotrze za jakiś czas aż do odległego o tyle kilometrów Oceanu Atlantyckiego.

- Jak to? - zdziwiła się Ula - aż do Atlantyku? Przecież do Pacyfiku znacznie bliżej.

- Jarek ma rację - potwierdził pan Kamiński. - I ty masz też rację, że do Pacyfiku

bliżej, ale Natura tak dziwnie ukształtowała ten kontynent, że od zachodu wybudowała

nieprzebyty mur Andów, a na wschodzie rozłożyła olbrzymie równiny. Na północy - bliżej

równika - pokryte są te równiny tropikalnymi dżunglami, którym nie ma równych nigdzie na

ś

wiecie, a na południu rozciągają się stepy, czyli argentyńska pampa. I dlatego prawie

wszystkie rzeki, które rodzą się tutaj wysoko w górach, spływają nie na zachód, ale właśnie

na wschód. I dlatego w Ameryce Południowej mamy największe rzeki świata, do których

należy przede wszystkim najpotężniejsza Amazonka czy też olbrzymia, choć znacznie

krótsza, La Plata.

A kiedy żeglarze hiszpańscy i portugalscy docierali przed kilkuset laty od strony

Atlantyku do ujść tych rzek, byli przekonani, że są to cieśniny morskie i daremnie szukali

wodnego przejścia na zachodnią stronę olbrzymiego wtedy jeszcze nie zbadanego kontynentu.

Tak więc Jarek ma rację, że każda kropla wody stąd ma szansę dotarcia do Atlantyku.

- A potem razem z prądami morskimi taka kropla wody może przepłynąć cały

Atlantyk i wtedy znajdzie się w Europie - powiedział Jego Brat.

background image

- W Europie - westchnęła Ulka, która nagle bardzo zatęskniła za swymi rodzicami, za

swoim domem, za miastem i za krajem, który przecież leży w środku tej jak bardzo teraz

odległej Europy!

Minął jeden dzień, drugi i trzeci. Poszukiwacze Złotego Lodu na noc rozbijali obozy

na osłoniętych od wiatru górskich łąkach, a wciąż widoczny ośnieżony szczyt

majestatycznego wulkanu był coraz bliżej i bliżej. I coraz bliżej byli koła zakreślonego

czerwonym mazakiem na mapie pana Kamińskiego.

- Jutro będziemy na miejscu! - oznajmił tego dnia wieczorem pan inżynier, kiedy

rozbijali kolejne obozowisko.

- Nareszcie - westchnął Dzika Mrówka, który już mocno czuł w nogach trudy

kilkudniowej wyprawy. - Te lamy są niemożliwie wytrzymałe - pomyślał spoglądając z

mieszaniną zazdrości i odrobiny niechęci na zwierzęta, które stały spokojnie z podniesionymi

dumnie głowami. Ich poczciwe pyski były teraz w ciągłym ruchu, przeżuwały bowiem z

widocznym namaszczeniem swoją codzienną porcję pokarmu.

Przy wieczornym ognisku zebrali się wszyscy na naradę. Pan Kamiński rozłożył na

ś

rodku mapę.

- Mamy do dyspozycji w tej okolicy dwanaście rozmaitych jezior mniejszych i

większych. Sęk w tym, które z nich wybrać.

- Najlepiej przeszukać wszystkie - zaproponował niewyraźnie Baleron, chłopak

bowiem - widocznie zapatrzywszy się na poczciwe lamy - bez przerwy ruszał buzią pojadając

coś co chwila.

- Po pierwsze nie mówi się z pełnymi ustami - skarcił go żartobliwie Pan Wojtek.

- To w takim wypadku Baleron w ogóle nie mógłby się odezwać ani słowem - wtrącił

Dzika Mrówka.

- Ty wcale nie jesz mniej, ale połykasz bez gryzienia, a to niezdrowo, jak mówiła

moja babcia - odgryzł się Baleron sięgając po następną porcję jedzenia.

- No, no, nie kłóćcie się, chłopcy, bo - jak z kolei mówiła moja babcia - jesteście obaj

„po jednych pieniądzach” - roześmiał się Pan Wojtek. - A wracając do sprawy, to chyba nie

zdążymy wszystkich jeziorek przeszukać, bo czas ucieka i trzeba się na coś zdecydować. Ale

mam pomysł.

- Jaki? - zapytała Mariena.

- A taki, żeby wrócić do naszego nieocenionego kipu - odrzekł Pan Wojtek.

- Niby jak? - zdziwił się Dzika Mrówka.

- To jasne jak słońce - wtrącił się milczący jak zazwyczaj Jego Brat - i proste jak

background image

obręcz. Przecież w kipu jest wyraźna wskazówka.

- Wskazówka?

- Fakt - skinął głową Jarek - według kipu przecież Inkowie „...zatopili złoty lód w

jeziorze, w którym przez cały rok z ognistej góry przegląda się BÓG - SŁOŃCE razem ze

swoją MAŁŻONKĄ...”

Stąd taki wniosek, że jeżeli z ognistej góry, czyli z wulkanu, może się Bóg - Słońce

przeglądać w jeziorze, to to jezioro musi być widoczne z wierzchołka.

- Brawo, Jarek, to samo dokładnie myślałem - pochwalił Pan Wojtek.

- Ba - Dzika Mrówka spojrzał na jaśniejący w zachodzącym słońcu różowawy teraz

wierzchołek wulkanu - ale jak to sprawdzić? Wleźć na szczyt i zobaczyć? To będzie dosyć

trudne...

- Nawet bardzo trudne - zgodził się pan Kamiński - i w ogóle zupełnie niemożliwe.

Taka wysokość...

- No więc, co teraz - zmartwiła się Mariena przerywając ojcu.

- Sprawa jest prosta - znowu zabrał głos Jego Brat. - Jeżeli z góry widać jezioro, to

odwrotnie - z jeziora widać wierzchołek.

- Jasne! - wykrzyknął Dzika Mrówka, a Baleron potakująco skinął głową, buzię miał

bowiem całkowicie wypełnioną kolejną pajdą chleba z kiełbasą.

- Brawo, Jarek - tym razem chłopca pochwalił pan Kamiński - sprawa oczywista, ale

jak wszystkie oczywiste prawdy najtrudniejsza do odgadnięcia. Bo ludzie niestety przeważnie

szukają skomplikowanych dróg nawet tam, gdzie do celu wiedzie droga prosta jak strzelił.

Obejdziemy sobie pierwszego dnia jeziorka i skreślimy te, z których nie widać wierzchołka

wulkanu. A na pewno takie się znajdą, bo tu rozmaitych gór pełno dokoła i niektóre zasłaniają

widok na wulkan.

- Brawo - zawołali Poszukiwacze patrząc z podziwem na swego kolegę, a z

największym podziwem patrzyła na Jego Brata Mariena.

- Ba - bąknął Jarek, w dalszym ciągu głęboko zamyślony i jakby nieobecny przy

płonącym ognisku.

- O co chodzi, Jarek? - zapytał Pan Wojtek, znający już doskonale chłopca i wiedzący,

ż

e kiedy Jarek jest taki zamyślony i kiedy na dodatek mówi „Ba” i to takim akurat tonem, to

na pewno dręczą go jakieś wątpliwości.

- Dalej są dla mnie niezrozumiałe dwie sprawy. Po pierwsze - oczywiście, co to ten

Złoty Lód, a po drugie, dlaczego Bóg - Słońce razem ze swoją Małżonką przegląda się z

ognistej góry przez cały rok?

background image

- To może po prostu taki poetycki opis - podpowiedziała Ula.

- Wątpię - Jarek wydął wargi w głębokim zamyśleniu - ten, kto układał kipu, na

pewno chciał jak najdokładniej oznaczyć miejsce zatopienia skarbów.

- Chyba masz rację - przytaknęli jednocześnie pan Kamiński, Pan Wojtek i Student.

- Ale co wobec tego może oznaczać: „przez cały rok”? - martwił się Jarek - na razie

nic mi mądrego do głowy nie przychodzi.

- To może przyjdzie później - wtrąciła się Mariena z nadzieją w głosie.

- Może... Trzeba będzie pomyśleć.

- No więc, kochani - odezwał się pan Kamiński - póki co, proponuję teraz iść spać, bo

jutro czeka nas ostatni etap, rozbicie obozowiska na dłuższy czas i rozpoczęcie poszukiwań

według dotychczasowych planów. A Jarek niech tymczasem łamie sobie głowę. Zresztą nie

tylko Jarek. Będziemy myśleli wszyscy.

Obóz „GOLD ICE EXPEDITION”, jak głosiła tablica, rozbity został nazajutrz w

małej kotlince otoczonej z trzech stron stromymi skałami, które osłaniały namioty od

wiatrów. Z czwartej strony rozpościerało się niewielkie jeziorko o granatowej wodzie, a za

nim błyszczał jaskrawym, oślepiającym blaskiem odbitego słońca majestatyczny wierzchołek

wulkanu.

Przed namiotami ustawiono trzy drągi, na których powiewały trzy flagi: polska biało -

czerwona, brazylijska zielono - żółto - niebieska z Krzyżem Południa i peruwiańska złożona z

trzech pionowych pasów czerwono - biało - czerwona, z ozdobnym herbem na białym polu, w

którym to herbie widniała lama obok innych emblematów.

Po zagospodarowaniu się i odpoczynku ruszono na penetrację najbliższej okolicy,

obchodząc wokół brzegów kolejne jeziorka, których - jako się rzekło - w okolicy było

kilkanaście. Na szczęście aż sześć z nich ukrytych było za skalistymi zboczami tak, że w

ż

aden sposób nie można było z ich brzegów dostrzec wulkanicznego wierzchołka.

Z pozostałych sześciu jedno znajdowało się tuż przed obozowiskiem, dwa leżały nie

opodal, dwa inne wypełniały zagłębienia na szerokim płaskowyżu rozciągającym się koło

trzystu metrów powyżej obozowiska, a ostatnie - szóste leżało najwyżej, bo aż poza granicą

wiecznego śniegu.

Do tego najwyższego Poszukiwacze dotarli dopiero na trzeci dzień penetracji. Dziwne

to było jeziorko. Wokół leżał wieczny śnieg skrzący się milionami diamentowych błysków w

promieniach niczym nie zasłoniętego słońca, temperatura na termometrze wykazywała minus

pięć stopni, a na granatowozielonkawej powierzchni niewielkiego jeziorka nie było widać ani

skraweczka lodu!

background image

Gdy Pan Wojtek zanurzył termometr w wodzie tego jeziorka, rtęć nie drgnęła ani na

milimetr.

- MINUS PIĘĆ! - stwierdził ze zdumieniem Dzika Mrówka - a mnie uczono przez tyle

lat w szkole, że woda zamarza przy temperaturze zero stopni. Oj, ta cała nauka!

- Faktycznie - uśmiechnął się pan Kamiński - ale z nauką to jest tak, że najczęściej

okazuje się, że właśnie ONA ma rację.

Podszedł do brzegu i zaczerpnął dłonią wodę, podniósł dłoń do ust i skosztował. Po

chwili wypluł zawartość na śnieg i skrzywił się.

- Co się stało? - zapytała Mariena.

- Ta woda dlatego nie zamarza, bo rozpuszczone są w niej jakieś sole mineralne.

Gorzka jak piołun i lepiej nie próbować, bo nie wiadomo, czy nie jest szkodliwa dla zdrowia -

wyjaśnił pan Kamiński, widząc że Dzika Mrówka chce pójść w jego ślady. - Dlatego nie

zamarza nawet w temperaturze minus pięć stopni, UCZONY PANIE KOLEGO - roześmiał

się.

- A więc jak tak, to czy bierzemy w rachubę to jeziorko? - zapytał szybko Dzika

Mrówka, żeby odwrócić od siebie uwagę i dodał szybko: - Właściwie to nie ma co tu szukać,

bo jeżeli to jeziorko nie zamarza, to nie ma mowy o żadnym lodzie, a co dopiero o ZŁOTYM.

- Niby racja - zgodzili się Pan Wojtek, Student i pan Kamiński i spojrzeli jednocześnie

na Jarka, ale ten nic nie powiedział oprócz swojego zamyślonego:

- Ba!

A gdy zasiedli wszyscy do kolejnej narady, gdy wykreślili z mapy sześć jeziorek i

siódme, to dziwne nie zamarzające też, i gdy okazało się, że pozostałe pięć jezior, to i tak, i

tak dość spora powierzchnia do dokładnego przeszukania, Jarek powiedział zamyślony:

- Jaką mamy gwarancję, że dobrze rozumujemy i że słusznie odrzuciliśmy te jeziorka?

- Niewielką - przyznał pan Kamiński - ale i tak, i tak - jak wiecie - na przeszukanie

wszystkich nie starczy nam czasu, więc trzeba było coś postanowić. A poza tym

zapomnieliście chyba, że jeszcze istnieje jeden prawdopodobny obszar. I to w zupełnie innej

części Andów. Jaką mamy pewność, że ZŁOTY LÓD nie jest właśnie TAM. Tym bardziej, że

w tutejszych okolicach, jak to stwierdziła nasza nieoceniona badaczka inkaskiego folkloru

Mariena, nawet najstarsi ludzie nie słyszeli nic o Złotym Lodzie. A może coś słyszeli w

tamtej okolicy?

- Ba - bąknął Jarek, a Marek, zamyślony głęboko, stwierdził:

- Szukanie igły w stogu siana, i to bardzo małej igły w bardzo dużym stogu, to małe

piwo w porównaniu do zadań wyprawy „ZŁOTY LÓD”.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY,

W KTÓRYM SZANSE MALEJĄ CORAZ BARDZIEJ, ALE NA

SZCZĘŚCIE BARDZO STARY INDIANIN OPOWIADA JESZCZE

STARSZE LEGENDY

Pesymistyczne stwierdzenie Dzikiej Mrówki na temat szans powodzenia poszukiwań

mitycznego Złotego Lodu było niezwykle realistyczne. Po pierwsze bowiem nie bardzo

wiadomo było GDZIE należało szukać, po drugie niezbyt było pewne, JAK szukać, a zupełną

NIEWIADOMĄ stanowił dość przecież istotny w każdych poszukiwaniach fakt, CZEGO

właściwie szukać. Mimo to Pan Wojtek wraz z panem Kamińskim zorganizowali imprezę z

właściwą sobie energią i zapałem, a przede wszystkim z właściwą im obu

SYSTEMATYCZNOŚCIĄ.

Tak tedy od następnego zaraz dnia po wstępnej lokalizacji „NPNWO” czyli

NAJBARDZIEJ PRAWDOPODOBNYCH NIEZIDENTYFIKOWANYCH WODNYCH

OBSZARÓW, rozpoczęto żmudne „wymiatanie” najbliższego jeziora. Było ono zresztą i

najbliższe, i największe z pięciu wybranych i zostało ochrzczone - niezależnie od jego

geograficznej nazwy w języku kiczua - jako „NPNWO nr 1”.

Według starej metody wypróbowanej już przy poszukiwaniach Zatopionej Wyspy Pan

Wojtek podzielił Poszukiwaczy na dwie grupy. Do jednej zakwalifikowano Studenta, Marienę

i Jego Brata, do drugiej należeli wszyscy płetwonurkowie, a więc pan Kamiński, który mimo

dojrzałego już mocno wieku doskonale czuł się pod wodą w pełnym płetwonurkowym

rynsztunku, Pan Wojtek, posiadający najwyższe płetwonurkowe kwalifikacje i wieloletni staż

w tej dziedzinie, dalej Ula - bohaterka operacji „ZATOPIONA WYSPA”, Dzika Mrówka i

Baleron. Milczący Pablo został mianowany GŁÓWNYM INTENDENTEM OPERACJI

ZŁOTY LÓD i na jego głowie spoczywało staranie o obozowisko, o opał na wieczorne

ognisko, o zapasy żywności oraz nadzór nad poganiaczami i wreszcie nad stadem dwudziestu

pięciu lam, które postanowiono zatrzymać na czas trwania poszukiwań.

Część lam została wyznaczona do „Oddziału Bliskiego Transportu”, czyli służyła do

codziennego przenoszenia koniecznego sprzętu płetwonurkowego w odpowiednie miejsce

nad brzegiem sporego „NPNWO Nr 1”, a następnie nad brzegi nieco odległych „NPNWO Nr

2”, „NPNWO Nr 3”, „NPNWO Nr 4” oraz „NPNWO Nr 5” - jeżeli zajdzie tego potrzeba.

A więc tak jak przy poprzednich poszukiwaniach podwodnych naniesiono na

dokładną mapę jeziora siatkę poszukiwań.

background image

Linie przecinające w poprzek jeziorko oznaczały nylonowe kolorowe linki

przywiązane do kotwic, które Pan Wojtek z panem Kamińskim umieścili na dnie jeziorka.

Dno na szczęście nie znajdowało się głęboko, jak wynikało bowiem ze wstępnych sondowań

nigdzie nie schodziło poniżej 10 metrów. Dzięki niezwykłej wprost czystości wody w

jeziorze, linka zaczepiona na wysokości około jednego metra nad dnem była doskonale

widoczna. Odległość między linkami była tak ustalona, aby można było swobodnie

penetrować wzrokiem obszar do połowy odległości między linkami. Wzdłuż linek mieli

przesuwać się płetwonurkowie pilnie obserwując dno pod sobą. Na powierzchni przez cały

czas miał pływać ponton z załogą złożoną ze Studenta, Marieny i Jego Brata. W pontonie

znajdowały się termosy z gorącą herbatą oraz czekolada i odżywcze witaminy, woda bowiem

w jeziorze była bardzo zimna i zarówno pan Kamiński, jak i Pan Wojtek liczyli się z

koniecznością stosowania częstych przerw w poszukiwaniach na rozgrzewkę i dla

wzmocnienia sił.

Rankiem pierwszego dnia poszukiwań pan Kamiński i Pan Wojtek zeszli pod wodę w

celu wstępnego sprawdzenia warunków oraz w celu umieszczenia kotwiczek z bójkami i

linek. Poszukiwania rozpoczęto od zachodniego brzegu jeziorka, a kolejność poszukiwań była

następująca: pierwszy z brzegu miał nurkować Pan Wojtek, dalej Dzika Mrówka, potem w

ś

rodku Ula, następnie Baleron i na prawym skraju pan Kamiński.

Gdy linki zostały już założone, młodzi płetwonurkowie przygotowali się do

pierwszego zejścia pod wodę.

- Ubierać się grubo - ostrzegł Pan Wojtek po wyjściu z wody - bo woda nie

najcieplejsza.

Istotnie, włożony do jeziora termometr wskazywał zaledwie plus dwa stopnie! Trzeba

było zatem wciągnąć na siebie ciepłą wełnianą bieliznę i dopiero na to wodoszczelny

skafander. Rękawy na przegubach rąk zostały dociśnięte, tak żeby do środka nie dostała się

lodowata woda, głowę szczelnie osłaniała wełniana pilotka i gumowany czepek, tak że

praktycznie nie osłonięte pozostały tylko dłonie i twarz.

Teraz jeszcze przytroczyć butle do pleców, nałożyć pas z ciężarkami, na nodze

przymocować pochwę z ostrym nożem z najlepszej stali, na twarz założyć maskę i pięć

postaci powędrowało do jeziora niezgrabnym krokiem z powodu płetw na nogach.

Jednocześnie Student z Marieną i z Jego Bratem odbili od brzegu wiosłując w dużym

nadmuchiwanym pomarańczowym pontonie, na którego burcie widniał wymalowany czarną

farbą napis:

„GOLDEN ICE EXPEDITION”

background image

i różnokolorowe trzy herby. Pierwszy z nich to biały orzeł na czerwonej tarczy

herbowej, drugi to granatowa okrągła tarcza mapy nieba z konstelacjami białych gwiazd i

wstęgą z napisem: „ORDEM E PROGRESSO”, trzeci wreszcie to na błękitnym polu biała

lama.

Herby trzech krajów: Polski, Brazylii i Peru.

Przed zanurzeniem się do wody młodzi płetwonurkowie pokryli twarze grubą warstwą

białego kremu, aby ochronić skórę od zimna i teraz wyglądali już zupełnie jak przybysze z

jakiejś obcej odległej planety.

Poganiacze lam, pilnujący zwierząt pasących się obok i wyskubujących jakieś mizerne

resztki roślinności przyczajonej między skalnymi okruchami, patrzyli zaciekawieni na to

nieznane im zapewne widowisko. Patrzył też i Pablo, ale z jego kamiennego oblicza nie

można było niczego odczytać, żadnego wrażenia. Jakby był wykuty z brunatnoczerwonej

skały, jakiegoś odłamka odłupanego z jednej z wielu otaczających jezioro gór.

Granatowa powierzchnia górskiego jeziora była gładka jak stół i nawet najdrobniejsza

zmarszczka nie mąciła wspaniałego obrazu odbijających się w lustrze wody okolicznych

szczytów.

W obrazie tym królował odwrócony do góry nogami majestatyczny stożek wygasłego

wulkanu okryty nieskazitelnie białą czapą wiecznego śniegu. Z obu stron wulkanicznego

stożka ostro rysowały się niebotyczne, dostępne chyba tylko dla ptaków dzikie, poszarpane w

fantastyczne kształty skaliste granie. Jeszcze niżej odbijały się w ciemnogranatowej wodzie

kłębki białych obłoków płynących na rozsłonecznionym niebie.

- Brr, ale zimna woda! - wzdrygnęła się Ula, gdy zaczęła się zanurzać w głąb jeziora i

gdy lodowata toń ogarnęła jej niczym nie osłonięte ręce i nasmarowaną tłuszczem twarz.

- Po powrocie do kraju zgłaszam się do „Klubu Morsów”, którzy pływają zimą w

morskich przeręblach! - krzyknął Dzika Mrówka do zanurzającej się obok Uli.

- Do Morsów? - zdziwiła się. - A po co?

- Żeby się choć trochę ogrzać po tej kąpieli! - roześmiał się Dzika Mrówka.

- No, ty to się już chyba wyspecjalizowałeś w NISKICH TEMPERATURACH!

- Fakt! - zgodził się Marek - ale moją specjalnością są BARDZO NISKIE

TEMPERATURY W BARDZO GORĄCYM KLIMACIE!

Na dalszą rozmowę nie było czasu, bo obydwoje zanurzyli się. Zimna jak lód woda

była przejrzysta jak kryształ. Pokryte skalnymi głazami dno schodziło dość łagodnie w dół i

było doskonale widoczne w świetle padającego z góry słonecznego światła.

W takich warunkach uwiniemy się raz dwa z „wymiataniem” tego jeziora - pomyślała

background image

Ula płynąc wzdłuż swojej linki i przypomniała sobie w tej chwili tak bardzo ciemne i wręcz

ponure wody w jeziorze, w którym poszukiwano „Zatopionej Wyspy”.

Na dnie nie rosły żadne wodorosty, tylko niektóre głazy pokrywał jakiś niby - mech i

ewentualne złote skarby Inków nie miałyby gdzie się schować przed wzrokiem

płetwonurków.

Jeżeli w ogóle coś tu jest schowane - przyszło na myśl Dzikiej Mrówce, który dość

szybko płynął wzdłuż nylonowej linki z zawiązanymi co kilka metrów kolorowymi

szmatkami - to najpewniej to „coś” leży nie przy brzegu jeziora, a bliżej jego środka. Ci

starożytni Inkowie na pewno - jeżeli już topili swoje skarby - nie rzucali ich ot tak sobie z

brzegu jak kamienie do wody, lecz chyba wywozili łodziami i zatapiali w jakichś skrzyniach

lub też workach albo beczkach.

A my tu tymczasem przeszukujemy całe jezioro metr po metrze i od jednego brzegu

do drugiego - zżymał się w myślach, jako że Marek już miał niestety taką naturę, że bardzo

szybko zapalał się do każdego, najbardziej nawet nieprawdopodobnego, pomysłu i czasem

jeszcze szybciej zniechęcał się, szczególnie jeśli realizacja tego pomysłu okazywała się

monotonna i nużąca. Tak było i tym razem, i być może Dzika Mrówka nawet miał trochę racji

w swoim rozumowaniu, Pan Wojtek jednak razem z panem Kamińskim uważali, że każde

„podejrzane” jeziorko musi być bardzo dokładnie spenetrowane. Żeby mieć absolutną

pewność, że na dnie nikt żadnych skarbów nie schował.

Po zakończeniu pierwszej rundy poszukiwań płetwonurkowie wynurzyli się, aby

trochę odpocząć i zagrzać się dobrą gorącą herbatą z termosu i mleczną czekoladą z

orzechami, a niezmordowany pan Kamiński z Panem Wojtkiem przesunęli linki z

kotwiczkami i bójkami w nowe położenie.

I znowu wszyscy zanurzyli się w naprawdę lodowate wody andyjskiego jeziorka.

Ż

eby tak choć jeden węgorz do pomocy - pomyślała Ula zmarznięta już bardzo i nieco

zniechęcona beznadziejnie nudnym „wymiataniem” jeziorowego dna - nie musiałby to nawet

być WĘGORZ WSPANIAŁY, jak wtedy, wystarczyłby zwykły węgorz, ba, wystarczyłaby

zwyczajna, najzwyczajniejsza rybka.

Niestety jak okiem sięgnąć, w podwodnym wysokogórskim świecie nie pojawił się -

jak dotąd - żaden ślad rybiego życia. Nic, ani nawet choćby najmniejszej rybki, ani nawet

ż

adnej żaby czy choćby maleńkiej kijanki, śmiesznej kulki merdającej na wszystkie strony

jeszcze śmieszniejszym ogonkiem.

- No i jak, płetwowe nurki? - zapytał wieczorem pierwszego dnia poszukiwań pan

Kamiński, gdy jak to już weszło w zwyczaj, siedzieli przy niewielkim ognisku i podziwiali

background image

bielejący w oddali szczyt wulkanu na tle ciemnego rozgwieżdżonego złotymi gwiazdami

nieba.

- Żeby tak prawdę powiedzieć - odezwał się Dzika Mrówka - to niewesoło. A

właściwie po prostu zupełnie nieciekawie. Jeszcze gorzej niż w tamtym jeziorze z

ZATOPIONĄ WYSPĄ. Tam to przynajmniej z każdego „wymiatania” coś się wyciągnęło na

powierzchnię.

- Na przykład? - zainteresował się pan Kamiński.

- Na przykład stare wiadro - zaczął wyliczać z wielce poważną miną Dzika Mrówka -

albo jeden dziurawy kalosz albo jakiś dziurawy i przerdzewiały nocnik, albo jeszcze jakiś

inny starożytny skarb.

- Takich „skarbów” to rzeczywiście tutaj brakuje - roześmiał się pan Kamiński. - Na

razie - dodał po chwili - bo nigdy nie wiadomo, co może być. Ludzie dotrą wszędzie, do

najbardziej odludnego zakątka świata, żeby zaśmiecić i zniszczyć ten zakątek.

- Rzeczywiście, daleko nie trzeba szukać - odezwała się w tym momencie Ula - i

spojrzała wymownie w kierunku Dzikiej Mrówki.

Za Ulką spojrzeli wszyscy obecni i wszyscy też dojrzeli zwinięty w sporą kulkę

staniol od zjedzonej przed chwilą czekolady, który błyszczał w świetle ogniska... tuż, tuż koło

butów Dzikiej Mrówki.

Chłopak schylił się i podniósł staniolową kulkę z mchu i tak się przy tym zarumienił,

ż

e widać to było nawet przy drgającym i słabym blasku niewielkiego ogniska.

- Ja... - zaczął bąkać - to jest... chciałem powiedzieć, że się zamyśliłem... i tak jakoś...

- Właśnie - przerwał mu pan Kamiński - tak już jakoś to się dziwnie na tym świecie

dzieje, że jak odruchowo, jak bezmyślnie, to człowiek śmieci, a jeszcze chyba nigdy się nie

zdarzyło, żeby ten sam człowiek odruchowo na przykład posprzątał po sobie...

Roześmieli się prawie wszyscy, bo Dzikiej Mrówce jakoś nie było do śmiechu i tylko

mruknął pod nosem:

- No, no, zejdźcie może już ze mnie, bo mi okropnie duszno!

Pierwsze z badanych jezior, czyli „NPNWO Nr 1” było największe z pięciu

„podejrzanych”, nic więc dziwnego, że przez pierwsze cztery dni pod rząd nasi Poszukiwacze

Złotego Lodu mieli co przy nim robić. Wstawali codziennie rano i zaraz po śniadaniu

zanurzali się w lodowatej wodzie. Po dwóch godzinach następowała dłuższa przerwa dla

rozgrzewki i regeneracji sił, a potem jeszcze dwukrotnie wchodzono do jeziora i przepływano

je tam i z powrotem.

Tam i z powrotem. Z jednego brzegu na drugi. I tak w kółko minuta po minucie,

background image

godzina po godzinie, dzień po dniu.

I - jak dotychczas - NIC.

Ż

ADNEGO ŚLADU. Żadnego skarbu, nawet najmniejszej okruszyny złota, nie

mówiąc już o jakimś mitycznym wciąż niezrozumiałym ZŁOTYM LODZIE.

Co to za Złoty Lód? - myślał w kółko i niemal bez przerwy Jego Brat, spędzający

większość dnia w charakterze członka załogi gumowego pontonu - a że najlepiej ostatnio mu

się myślało głośno, więc też zarówno Mariena, jak i Student byli nieraz mimowolnymi

słuchaczami Jarkowego wewnętrznego monologu.

- Że „Zloty”, to dość zrozumiałe, bo skarby Inków to było głównie złoto. Złoto i

szlachetne kamienie, ale przede wszystkim złoto. No więc złoto mamy z głowy. Ale „Lód”?

Co może oznaczać „Lód”. Może to oznacza bardzo niską temperaturę? Jeżeli tak, to na pewno

temperatura poniżej zera. Ale co to ma wspólnego ze skarbem? A może Inkowie zatapiali

swoje skarby w zimie? Kiedy jeziora pokrywał lód? To by było nawet logiczne i jakoś może

kojarzy się razem. Złoty skarb i lód, w którym trzeba było rąbać przeręble, żeby utopić

skarby.

Albo jeszcze inaczej. Lód może oznaczać na przykład lodowiec, ot choćby taki, który

spływa z gór. I jezioro, gdzie zatopili skarby, rodzi się z lodowca? Nie, to żadna informacja,

bo tutaj wszystkie jeziorka rodzą się z topniejących lodowców. No więc co?

I dlaczego „zatopili Złoty Lód w jeziorze”? A może to lodowiec schodził aż do

samego jeziora i jakby się topił w nim? To w takim razie dlaczego „Złoty”?

I na dodatek to przeglądanie się „przez cały rok”. Nie, nic z tego nie rozumiem, ale

jestem pewien, że właśnie w tych słowach kryje się cała tajemnica. Na pewno.

Jarek zakończył swój monolog, którego cierpliwie wysłuchali Mariena i Student, ale

po jego zakończeniu cała trójka była - prawdę mówiąc - tak samo mądra jak przed

rozpoczęciem głośnego rozmyślania. Zresztą nikogo to już nie dziwiło, bo mniej więcej takie

same „rozmowy samego z sobą” przeprowadzał Jego Brat od dłuższego już czasu i do tego po

kilka razy dziennie.

Tymczasem przeszukiwanie pierwszego jeziora powoli dobiegało końca. Jeszcze

kilkanaście nawrotów płetwonurków w lodowatej wodzie tuż nad dnem, z jednego brzegu na

drugi, jeszcze kilka nawrotów i na dokładnej mapie „Rejonu Poszukiwań Wyprawy Złoty

Lód” pan Kamiński grubą czerwoną kreską przekreślił jezioro oznaczone symbolem

„NPNWO Nr 1”.

- No to jesteśmy o jedno jezioro do przodu! - stwierdził Pan Wojtek wieczorem tego

dnia.

background image

- Do przodu? - zdziwił się szczerze Dzika Mrówka - a mnie by się raczej wydawało,

ż

e jesteśmy z tym jeziorem raczej DO TYŁU!

- Widzisz, Mrówa - roześmiał się Pan Wojtek - wszystko zależy od punktu widzenia.

Przypomniało mi się w związku z tym takie wydarzenie z mojego marynarskiego życiorysu.

Kiedyś na statku, na którym pływałem, tak zwana „czarna brygada” celników zrobiła mi

dokładną rewizję całej kabiny. Co oni tam wtedy nie wyprawiali? Zrywali izolację kabiny,

zdemontowali wszystkie lampy i szalunek całego sufitu, rozkręcili mi umywalkę,

przetrząsnęli dokładnie każdą sztukę czystej i brudnej bielizny, przejrzeli każdą stronę w

każdej książce. I na koniec ich szef podsunął mi do podpisania „protokół przeszukania”.

Wtedy ja nie chciałem tego protokołu w żaden sposób podpisać. Bo tam było napisane jak

byk: „Wynik przeszukania - negatywny” z powodu, że nic niedozwolonego nie znaleziono, a

ja uważałem, że wynik przeszukania jest pozytywny, ponieważ nie znaleziono nic

niedozwolonego czy podejrzanego.

Tak więc to co dla celników było „negatywne”, dla mnie było „pozytywne” -

zakończył Pan Wojtek.

- I odwrotnie - dorzucił ze śmiechem pan Kamiński, który przez wiele lat swego życia

pływał na statkach i dla którego bardzo bliskie były „blaski i cienie” marynarskiego

codziennego żywota.

Kolejnego ranka poczciwe lamy przeniosły sprzęt płetwonurkowy nad drugie jeziorko,

czyli na brzeg „NPNWO Nr 2”.

Znowu zaczęło się to samo. Kotwiczenie linek, ubieranie się w stroje płetwonurkowe,

zanurzanie się... brrr... w lodowatej wodzie i żmudne przeszukiwanie.

- Wynik przeszukania NEGATYWNY! - meldowali odtąd płetwonurkowie tkwiącemu

na pontonie Studentowi, który prowadził całą „buchalterię” poszukiwań.

Takie lakoniczne meldunki powtarzały się za każdym kolejnym wynurzeniem i po

dwóch tym razem dniach poszukiwań drugi krzyż naznaczony grubą czerwoną krechą

wykluczył „Najbardziej Prawdopodobny Niezidentyfikowany Wodny Obszar Numer 2” z

rejestru.

Podobny krzyż przekreślił po dwóch dalszych dniach „NPNWO Nr 3”.

Z kolei lamy wdrapały się na wznoszący się o trzysta metrów wyżej mały płaskowyż,

na którego powierzchni ciemniały dwa niewielkie jeziorka. O kilkadziesiąt metrów wyżej

rozpoczynał się obszar pokryty już wiecznym śniegiem, który nigdy nie topniał i który zalegał

tu zapewne od bardzo, bardzo wielu lat.

Nastroje płetwonurków pogarszały się - co tu ukrywać - po zakończeniu poszukiwań

background image

każdego jeziorka. Szczególnie odczuwał to Dzika Mrówka. On też tracił najwyraźniej humor i

- co było najbardziej widomym tego dowodem - odzywał się coraz rzadziej, a jeżeli już, to

wypowiedzi chłopca były w nastroju coraz bardziej minorowym.

Ten bardzo duży stóg siana już się kończy, a szpilki jak nie było, tak i nie ma -

powiedział do Uli, gdy stanęli nad brzegiem NPNWO Nr 5.

- Nie przejmuj się, Marek - próbowała go pocieszać Ula - a może to właśnie tu.

Przecież pamiętasz, jak kiedyś tłumaczyłeś mi rozmaite dziwne prawa.

- Jakie znów prawa? - Dzika Mrówka wzruszył z rezygnacją ramionami.

- A takie różne, jak na przykład „prawo kromki chleba” czy „prawo ostatniej kieszeni”

- roześmiała się Ula.

- Prawo kromki chleba oraz ostatniej kieszeni? - zdziwiła się Mariena - nigdy o takich

nie słyszałam.

- To takie bardzo skomplikowane prawa - Ula zaczęła tłumaczyć Marienie. - Według

jednego na przykład, jeżeli wypadnie ci kiedykolwiek z ręki kromka posmarowana masłem,

to zawsze upadnie na ziemię posmarowaną stroną, a nigdy odwrotnie...

- A rzeczywiście - przytaknęła Mariena.

- A jak na przykład leży na ziemi deska z gwoździem, to zawsze gwóźdź sterczy do

góry. Nigdy odwrotnie. A co do kieszeni... Gdy czegoś szukasz, to od której byś kieszeni nie

zaczęła, zawsze szukana rzecz znajduje się w ostatniej kieszeni, do której zaglądniesz.

- Jak to dobrze, że w sukienkach najczęściej nie ma żadnych kieszeni - roześmiała się

Mariena.

- A w dżinsach? - wtrącił Jego Brat.

- Dżinsy to mam zawsze takie obcisłe, że w żadnej kieszeni nic się nie zmieści.

- Fakt! - przyznał Jego Brat, spojrzał na Marienę, która akurat była w dżinsach i

zupełnie nie wiadomo dlaczego zarumieniła się nagle.

Niestety!

Wbrew optymizmowi Uli w piątym jeziorku nic nie znaleziono. Ani żadnych skarbów,

ani żadnego złota, ani nawet choćby „trochę srebra na otarcie łez” - jak skwitował nieudane

poszukiwania Pan Wojtek.

- No i co TERAZ? - zapytał Dzika Mrówka, gdy codziennym zwyczajem zasiedli

wieczorem przy niewielkim obozowym ognisku. Ognisko było zupełnie mizerniuteńkie,

najbliższe bowiem uczciwe drzewo rosło najprawdopodobniej w odległości dobrych kilku dni

drogi od górskiego obozowiska, a główny zaopatrzeniowiec obozu Pablo zdołał zgromadzić

tylko jakieś niewielkie gałązeczki małych wysokogórskich krzewów, które czepiały się

background image

nagich prawie skał na tych wysokościach.

Przy ognisku oprócz Poszukiwaczy Złotego Lodu i Pabla siedzieli też wszyscy

poganiacze lam. Nieruchomi, z kolanami podkurczonymi pod brodą, okryci wełnianymi

opończami, w wełnianych czapeczkach na głowach, palili w milczeniu fajki.

Po pytaniu Dzikiej Mrówki zapadła przy ognisku głucha cisza. Bo też faktycznie nikt

z obecnych nie potrafił na to pytanie dać żadnej odpowiedzi. Ani pan Kamiński, który był

faktycznym kierownikiem i fundatorem nieudanej w końcu wyprawy, ani Pan Wojtek, który

do ostatniego dnia wykazywał niezwykłą energię i nie tracił nadziei pomimo wszelkich

niepowodzeń czy kłopotów, ani Student, który siedział teraz zamyślony markotnie, ani tym

bardziej Mariena, Ula, Baleron czy Jego Brat.

- No cóż - odezwał się po długiej chwili milczenia pan Kamiński - trzeba spojrzeć

prawdzie w oczy. Zrobiliśmy, co do nas należało, przeszukaliśmy wszystkie pięć jeziorek,

przeżyliśmy ciekawą przygodę, a że nie udało nam się nic znaleźć? To się zdarza i z tym

zresztą należało się liczyć od samego początku.

- Niby prawda, ale jaka to byłaby radość, żeby tak jednak okazało się, że to wszystko,

w co wierzyliśmy, to prawda, a nie tylko nasze piękne, ale nie ziszczone marzenia -

westchnęła Ula, która umiała zawsze ująć swe myśli w ładne słowa.

- A zatem - odezwał się znowu pan Kamiński - mamy dziś POŻEGNALNY

WIECZÓR.

- To może coś zaśpiewamy! - zaproponowała ni stąd, ni zowąd Ula.

- Zaśpiewamy? - zdziwił się Dzika Mrówka, któremu - jak wszyscy wiedzieli - słoń

musiał w młodości na ucho nastąpić i który ze śpiewem zawsze był na bakier.

- A dlaczego by nie! - podchwyciła Mariena - a co zaśpiewamy?

- Jeżeli już jutro stąd odchodzimy, z tych wspaniałych gór, do których już chyba nie

powrócimy, to może najlepiej „Góralu, czy ci nie żal”? - zaproponowała Ula.

I zaśpiewali wszyscy razem, bo wszyscy znali tę piosenkę, jak zresztą chyba wszyscy

Polacy ją znają. Tęskna melodia odbijała się echem od andyjskich skał i szczytów, ale

ś

piewający byli bardzo, bardzo daleko myślami stąd, byli teraz hen, gdzieś pod Giewontem i

wcale im się nie zdawało, że trzeba by ustawić prawie cztery takie Giewonty jeden na drugim,

ż

eby sięgnąć do szczytu nieodległego wulkanu. Dla nich polski Giewont to dopiero była

GÓRA!

A potem Student, który pochodził, jak się okazało z Podhala, zaczął opowiadać piękne

góralskie gadki i legendy, i do tego równie piękną góralską gwarą. I tak ciągnęły się długo w

noc opowieści z dalekiej ojczyzny aż w końcu jeden z Indian, najstarszy z obecnych, przestał

background image

pykać fajkę i zapytał po hiszpańsku, o czym ten młody człowiek tak opowiada.

Mariena zaczęła tłumaczyć i powiedziała, że właśnie ten młody człowiek też pochodzi

z gór, które nazywają się Tatry i że opowiada legendy, które słyszał od swego dziadka, a ten z

kolei od swojego i tak pokolenie przekazywało pokoleniu wiadomości o tym, co się kiedyś

zdarzyło.

- U nas też są takie opowieści - powiedział stary Indianin i zamyślił się głęboko,

patrząc na srebrzący się w świetle księżyca stożek wulkanu.

- Dawno, bardzo dawno temu w naszej wiosce żyła piękna dziewczyna - zaczął nagle

mówić stary Indianin. - Oczy miała jak dwie gwiazdy, usta jak czerwone kwiaty opuncji,

które rosły wokół jej domu, głowę nosiła dumnie na pięknej długiej szyi jak najbardziej

szlachetna lama, nogi miała śmigłe i mocne jak dzika guanako. Ale najpiękniejsze miała

włosy. Sięgały jej aż do kolan, gęste były jak najgęstszy las w dolinach i czarne jak

najczarniejsza księżycowa noc.

Dziewczyna była wesoła i przez cały dzień słychać było w wiosce jej śpiew i głośny

ś

miech, a codziennie wczesnym rankiem piękną dziewczynę można było zastać nad jeziorem,

jak przeglądała się w jego wodach i czesała swoje piękne włosy.

Stary Indianin mówił śpiewnym tonem przymknąwszy oczy. Co kilka zdań milknął,

czekając chwilę aż Mariena przetłumaczy opowieść z hiszpańskiego na polski.

- W tych bardzo dawnych czasach - zaczął po chwili stary Indianin - na ziemi obok

ludzi żyli też bogowie. Bogów było wielu, ale najważniejszym z nich był główny bóg - BÓG

- SŁOŃCE. Miał on swoją siedzibę na samym szczycie Góry Ognia - tu stary Indianin

wskazał ręką widoczny w księżycowym świetle stożek wulkanu. - Mieszkał w szczerozłotym

pałacu, siadywał na tronie ze szczerego złota, a wszystkie sprzęty i wszystkie naczynia w

swym pałacu miał też ze złota i ze szlachetnych kamieni.

Gdy Bóg - Słońce siedział na swym tronie, widział wszystko, co się dzieje na całej

ziemi, od największych gór, mórz i rzek do najdrobniejszego ziarenka, do najmniejszego

robaczka schowanego pod skałą.

Bóg - Słońce miał wszystko, czego mógł zapragnąć, ale był wciąż smutny, bo żył

zupełnie sam w szczerozłotym pałacu, siadywał na tronie ze szczerego złota zupełnie sam i

samotnie również jadał ze szczerozłotych naczyń.

I pewnego dnia zobaczył w maleńkiej inkaskiej górskiej wioseczce piękną

dziewczynę, która codziennie wczesnym rankiem wychodziła przed dom rodzinny,

przeglądała się w wodach jeziora i czesała swoje piękne, długie, czarne włosy.

I porwał Bóg - Słońce piękną inkaską dziewczynę z naszej wioski i zrobił ją swoją

background image

ż

oną. Posadził obok siebie na szczerozłotym tronie w szczerozłotym pałacu na Górze Ognia. I

odtąd Bóg - Słońce już nie był smutny, bo skończyła się jego samotność.

Lecz dla odmiany Boska Małżonka była wciąż smutna, tęskniła bowiem za maleńką

ubogą wioską, a włosy jej traciły swe aksamitne blaski, nie miała bowiem gdzie się

przeglądać ani gdzie czesać swych włosów, na tych wysokościach bowiem, gdzie mieścił się

pałac Boga - Słońca, panował cały okrągły rok wieczny mróz, śnieg i lód.

I ulitował się wspaniały i wielki władca nad smutkiem swej pięknej Boskiej Małżonki,

i postanowił, że odtąd jedno jezioro u stóp Góry Ognia nigdy nie będzie zamarzać, aby Boska

Małżonka Boga - Słońca mogła przez cały rok codziennie rankiem przeglądać się w jego

wodach i czesać wspaniałym złotym grzebieniem wysadzanym najpiękniejszymi kamieniami

swoje długie aksamitnoczarne włosy.”

Gdy Mariena tłumacząca inkaską opowieść dotarła do tego miejsca, gdzie była mowa

o jeziorze, w którym przez cały rok przegląda się Bóg - Słońce i Jego Małżonka, wszyscy

Poszukiwacze Złotego Lodu poderwali się jak jeden mąż. Wszystkich naraz poraziła jak

błyskawica jedna i tą sama myśl.

Dzika Mrówka nie wytrzymał pierwszy. Podskoczył do góry i wrzasnął przeraźliwym

głosem:

EUREKA!

aż odpowiedziało mu rozgłośne echo odbite od okolicznych gór:

EUREKA!

a potem złapał Ulkę i Jarka, postawił dziewczynę w środku i obaj z poważnym

zazwyczaj bratem bliźniakiem wykonali zapomniany już nieco w rodzinie, a tak częsty w

dziecinnych czasach uroczysty

TANIEC PTAKA - DZIWAKA!

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY (I OSTATNI),

W KTÓRYM NARESZCIE OKAZAŁO SIĘ, ŻE KIPU MÓWIŁO

NAJPRAWDZIWSZĄ PRAWDĘ

Nie trzeba chyba nikomu, kto choć troszeczkę poznał Dziką Mrówkę, wyjaśniać ani

tłumaczyć, dlaczego chłopak przez całą najbliższą noc nie zmrużył oka. Zresztą wszyscy

Poszukiwacze Złotego Lodu byli niezwykle podnieceni i podekscytowani.

- Że też tobie to wcześniej do głowy nie wpadło! - Dzika Mrówka z wyraźną pretensją

w głosie zwrócił się do Jego Brata, gdy już całe towarzystwo ochłonęło nieco z wrażenia,

jakie zrobiła stara inkaska legenda opowiedziana przez starego Indianina i gdy wszystkich

obecnych olśniła jedna i ta sama myśl.

- To może być nasza OSTATNIA SZANSA! - stwierdzili zgodnie pan Kamiński i Pan

Wojtek i oczywiście od razu na szczegółowej mapie wypisano obok maleńkiego jeziorka

wypełnionego wodą słoną od rozmaitych mineralnych związków nową jego nazwę, a

mianowicie:

JEZIORO OSTATNIEJ SZANSY

Jego Brat nie zwracał jednak zbytniej uwagi na natrętne pytania Dzikiej Mrówki, a

nawet na zupełnie przecież niesłuszne pretensje, Jarek bowiem nadal był głęboko zamyślony.

- Nad czym znowu tak myślisz? - niecierpliwił się Marek. - Już wszystko jest zupełnie

jasne. No, nie?

- Niby fakt, ale...

- Co za ale? Jakie „ale” może w ogóle być w tak jasnej sytuacji? - Dzika Mrówka

przewracał się z boku na bok na swym turystycznym materacu, zamknięty szczelnie po sam

czubek nosa w puchowym śpiworze, w którym zresztą, zgodnie z wydrukowanymi na nim

informacjami, można było spać na gołej ziemi (a ściślej na gołym śniegu) aż do temperatury -

15°.

- Takie „ale”, że dalej nie wiemy, co znaczy ZŁOTY LÓD - zastanawiał się Jego Brat.

- Ale czy to ważne?

- Wszystko jest ważne. I wszystko COŚ musi znaczyć. Ja ci to mówię. Tylko nie mogę

rozgryźć do końca. Brakuje mi drobiazgu, żeby wszystko zrozumieć do samego końca.

- Jakiego drobiazgu?

- Ba, sam bym to chciał właśnie wiedzieć - westchnął Jego Brat i obrócił się na drugi

bok, co było niechybnym znakiem błyskawicznego zapadania w sen.

background image

Do Dzikiej Mrówki natomiast sen nie przychodził przez długie nocne godziny. Wciąż

kłębiły mu się po głowie jakieś skomplikowane myśli. Bez przerwy wyobrażał sobie

jutrzejszy dzień, oczyma wyobraźni przeżywał raz po raz to, co miało się jutro wydarzyć i był

bardzo bliski podjęcia decyzji natychmiastowego wykopania się z ciepłego śpiwora, wstania,

wyjścia z namiotu i rozpoczęcia zaraz, natychmiast, przy świetle księżyca i jakiegoś

podwodnego reflektora przeszukiwania Jeziora Ostatniej Szansy.

Jak on może spać w takim momencie? - oburzał się po raz nie wiadomo który na

chrapiącego rozgłośnie brata bliźniaka. Bo do Balerona, a nawet do Studenta i Pana Wojtka

nie miał zbytnich pretensji. Lubił ich wszystkich, a pana Wojtka nawet szanował, ale

ostatecznie co Jego Brat to Jego Brat. Tak jak on wymyśleć coś, tak zapamiętać, tak

bezbłędnie skojarzyć poszczególne luźne fragmenty w jedną logiczną całość to najlepiej

potrafi jednak tylko Jego Brat.

Fakt!

A on śpi!!! Coś okropnego!!!

Jakoś jednak nadszedł ranek i Dzika Mrówka jako jeden z pierwszych był na nogach,

poganiając wszystkich dokoła.

- Coś taki w gorącej wodzie kąpany? - zapytał go w pewnym momencie Baleron. -

Najważniejsze dobrze zjeść. Jeżeli w Jeziorze Ostatniej Szansy jest COŚ, to chyba nie

ucieknie. Jeżeli Inkowie tam zatopili swoje skarby przeszło czterysta lat temu, to jeszcze parę

godzin mogą one na nas poczekać - zakończył pracując przy tym bez przerwy szczękami.

- Ale ty jesteś prymitywny! - oburzył się prawie zupełnie szczerze Mrówka, który miał

sam do siebie pretensje, że z powodu podniecenia nieomal zupełnie stracił apetyt, czego

najlepszym dowodem był fakt, że zjadł jajecznicę zaledwie z czterech jajek na boczku. - Jak

można myśleć o jedzeniu, kiedy tam czeka na nas SKARB INKÓW! - Marek wskazał ręką w

stronę wierzchołka wulkanu, w tym bowiem kierunku leżało niezamarzające jeziorko, czyli

JEZIORO OSTATNIEJ SZANSY.

Ś

niadanie - według Marka - wlokło się niemożliwie, tak samo w ślimaczym tempie

odbywał się załadunek płetwonurkowego sprzętu na lamy cierpliwie przeżuwające swój

pokarm.

Wreszcie ruszyli. Lamy z łatwością wdrapały się najpierw na niewielki płaskowyż, na

którym leżały skreślone już czerwonym krzyżem na mapie NPNWO Nr 4 i 5 i niosły ciężkie

juki w jeszcze wyższe rejony, gdzie zalegały wieczne śniegi i gdzie przez okrągły rok

panowały mroźne temperatury.

Tam, okolone bielą śniegu, zieleniło się szmaragdowe wodne oczko. W jego gładkiej

background image

powierzchni odbijał się w całej okazałości regularny, biały od wiecznego śniegu stożek

obecnie wygasłego wulkanu.

- Lustro Małżonki Boga - Słońca - wyszeptała Ula zauroczona niezwykłym pięknem

surowego krajobrazu.

To tutaj każdego ranka przegląda się ona i czesze swe długie czarne aksamitne włosy -

myślała.

Nie pora była jednak na zachwyty, bo czas naglił.

Płetwonurkowie przebrali się w skafandry, przytroczyli ostatnie już butle z resztkami

tlenu i podeszli do brzegu szmaragdowego jeziorka.

Pan Wojtek zanurzył termometr w wodzie i po chwili oznajmił:

- Pocieplała.

- Ile? - zapytał Dzika Mrówka z nadzieją w głosie.

- CZTERY!!!

- Plus? - dopytywał się Marek.

- Nie, oczywiście, że MINUS!!! - roześmiał się Pan Wojtek.

- Ojejej! - Dzika Mrówka wzdrygnął się cały. Jeszcze nie wszedł do wody, a już mu

było zimno! A co dopiero będzie potem?

Pan Kamiński rozstawił płetwonurków wzdłuż brzegu w odległości mniej więcej

dziewięciu - dwunastu kroków jeden od drugiego. Z lewej strony Pan Wojtek, dalej Dzika

Mrówka, w środku Ula, potem Baleron i pan Kamiński.

- Linek nie zakładamy - oznajmił pan Kamiński - bo jeziorko za małe. Mam nadzieję,

ż

e woda jest na tyle przejrzysta, że damy radę spenetrować je w miarę dokładnie za jednym

zanurzeniem. Tylko uwaga! Po pierwsze woda jest naprawdę bardzo zimna, a po drugie jej

gęstość jest znacznie większa i dlatego każde z was ma dziś dodatkowe obciążenie, bo inaczej

to byśmy wszyscy pływali po powierzchni jak korki. I jeszcze jedno! Jeżeli ktoś

COKOLWIEK zauważy na dnie, niech się NATYCHMIAST wynurzy i melduje!

Zrozumiano?

- Zrozumiano! - odrzekli chórem.

- Są jakieś pytania?

- Nie ma.

- No to START!

Płetwonurkowie poczęli wchodzić do wody jeszcze bardziej lodowatej niż w

poprzednich jeziorkach. Przez krótki, króciuteńki moment Ula nachyliła się nad szmaragdową

powierzchnią i wydało jej się nagle, że widzi śniadą twarz indiańskiej dziewczyny i długie

background image

gęste czarne włosy. W następnej chwili jednak woda zmąciła się i obraz czarnowłosej

piękności rozmazał się i znikł.

Dzika Mrówka zanurzył się pod wodę. Tu pod powierzchnią było dziwnie, zupełnie

inaczej niż w tylu już wodach, w tylu jeziorach, rzekach, a nawet morzach, w których Marek

się zanurzał. Przede wszystkim było jasnozielone, a gdy spojrzał na swą rękę, wydała mu się

też jakaś dziwna. I kolor miała zdecydowanie inny i kształt, a w ogóle Marek patrzył na

SWOJĄ rękę jak na jakąś OBCĄ.

Pewno promienie świetlne zupełnie inaczej się w tej wodzie załamują - domyślił się

po chwili.

Schodził z dużą trudnością w dół, coraz wyraźniej bowiem dawał się odczuć inny

ciężar właściwy otaczającej wody, gęstej i ciężkiej od rozpuszczonych w niej rozmaitych soli,

dzięki czemu też woda ta nigdy nie zamarzała.

Marek schodził coraz niżej i niżej, dno bowiem w tym miejscu opadało dość stromo.

Mimo to wokół wciąż było całkiem jasno i kiedy Dzika Mrówka spojrzał w pewnym

momencie w bok, zauważył zupełnie wyraźnie sylwetkę Uli, płynącej również w dół.

Znowu spojrzał przed siebie

i...

... z wielkiego wrażenia...

zamknął szybko oczy

a

.

.

.

potem

JESZCZE SZYBCIEJ JE OTWORZYŁ!

Bo oto nagle w odległości zaledwie kilku metrów przed sobą dostrzegł... nie... to

zupełnie niemożliwe... ale jednak... tak... naprawdę... otóż na dnie leżały jedno obok

drugiego...

... olbrzymie...

... NACZYNIA!

W szmaragdowym, rozproszonym, nierealnym i jakby księżycowym świetle

błyszczały te naczynia nieskazitelnym...

Ojej! - zdołało się pomyśleć Dzikiej Mrówce.

Nie wierząc własnym oczom odbił się mocno płetwami i wyciągnął ręce przed siebie,

background image

ż

eby dotknąć... żeby dotykiem sprawdzić, że jednak to jest jawa, a nie dalszy ciąg marzeń czy

też jakiegoś nierealnego snu.

I już, już Dzika Mrówka miał dotknąć złote naczynie, gdy nagle poczuł pod palcami

zimną, gładką powierzchnię, w głębi której schowane były złote naczynia.

CO TO? - zdumiał się - DLACZEGO TE NACZYNIA SĄ I JEDNOCZEŚNIE ICH

NIE MA?

Wyciągnął rękę raz jeszcze. I znowu palce natknęły się na śliską, przeźroczystą,

gładką jak szkło powierzchnię, w głębi której wtopiona była wyraźnie widoczna złota misa.

LÓD

- przemknęło błyskawicą przez głowę Dzikiej Mrówki.

ZŁOTY LÓD!!!

- zrozumiał w jednej chwili.

A zatem Inkowie przed zatopieniem swych złotych skarbów wtopili je w jakiś sposób

w bryły lodu, a ZŁOTY LÓD zatopili w jeziorku. I lód oczywiście utonął, bo był ciężki od

złota w nim wtopionego i nie roztopił się, bo na tej wysokości temperatura jest zawsze

poniżej zera, a woda w jeziorku nie zamarza, bo jest bardzo słona!

To wszystko przemknęło w głowie Dzikiej Mrówki, gdy palce jego głaskały lodową

gładź.

A

WIĘC

KIPU

MÓWIŁO

NAJPRAWDZIWSZĄ PRAWDĘ!!!

- pomyślał Marek i odbił się potężnie w górę.

Po chwilce wynurzył się z głośnym pluskiem lodowatej wody na środku słonego

jeziorka, wyrwał ustnik z ust i wrzasnął na całe gardło:

ZNALAZŁEM ZŁOTY LÓD!

- Złoty Lód? - nie zrozumiał Jego Brat. - Gdzie?

- Tam na dole. Indianie wtopili złoto w lód i lód zatopili w jeziorze. HURRA!!!

- FAKT! - Jego Brat podniósł rozradowaną twarz do góry, złapał się obiema rękoma

za głowę.

- Teraz WSZYSTKO jest jasne! - krzyknął. - Że też nie wpadłem na to. Przecież to

oczywiste!

W tym momencie z głębi jeziora wypłynęła Ula. Wyrwała ustnik i krzyknęła:

background image

- Znalazłam skarb! Olbrzymi skarb! Całe dno pokryte jest ZŁOTEM!

Prawie równocześnie wyprysnął też w górę Baleron z przeraźliwym wrzaskiem:

- HURRA! Wynik przeszukania POZYTYWNY!!! Na dnie pełno TALERZY I

MISEK!!!

- Temu to zawsze JEDZENIE w oczach! - mruknął płynący już do brzegu Dzika

Mrówka, który w tym momencie poczuł, jak bardzo jest GŁODNY!

- A gdzie są pan Kamiński i Pan Wojtek? - zapytał Student.

Rzeczywiście. Brakowało dwóch płetwonurków płynących na dwóch skrajnych,

przybrzeżnych torach.

Po chwili ukazali się i oni. Wynurzyli się po przeciwnej stronie jeziorka i obaj niemal

równocześnie wyszli na brzeg.

- Trudno! - powiedział pan Kamiński niezbyt wesołym tonem. - Nie udało się. Wynik

przeszukania negatywny!

- I ja też nic nie znalazłem - dodał Pan Wojtek, ale w tym momencie obaj dostrzegli

wyraźnie uradowane twarze pozostałych Poszukiwaczy Złotego Lodu.

- JEST ZŁOTY LÓD!!! - oznajmił triumfalnym głosem Dzika Mrówka.

- Złoty Lód? - pan Kamiński spojrzał z wyraźnym politowaniem na chłopca i pewno

pomyślał sobie, że na mózg to może się „rzucić” zarówno zbytni upał, jak też i mróz. - O

czym ty mówisz?

- Tato, Dzika Mrówka znalazł na dnie jeziorka zatopione w lodowych blokach złote

naczynia, posągi, jednym słowem cały Złoty Skarb Inków znajduje się na dnie Jeziora

Ostatniej Szansy! - zawołała uradowana Mariena.

- Fakt - potwierdził Jego Brat. - I Ula widziała, i Baleron też - dodał pośpiesznie, z

doświadczenia bowiem wieloletniego wiedział, że ludzie, którzy znali bujną wyobraźnię

Marka, wszelkie jego rewelacje zwykli byli kłaść na jej karb.

- Dzika Mrówka, powiadasz? - powiedział wolno niedowierzającym tonem Pan

Wojtek. - I Ula, powiadasz, i Baleron?

W tym momencie jakby nagle dotarło do niego to, co NAPRAWDĘ powiedział Jego

Brat, spojrzał na stojącego obok skamieniałego jakby z zaskoczenia pana Kamińskiego, pan

Kamiński spojrzał równocześnie na Pana Wojtka i obaj jakby rażeni prądem elektrycznym

wskoczyli bez zastanowienia raz jeszcze do lodowatej wody i obaj zanurzyli się mniej więcej

w środku Jeziora Ostatniej Szansy.

Nie było ich przez kilka najwyżej minut, a potem równocześnie wyprysnęli na

szmaragdową powierzchnię.

background image

- NIEPRAWDOPODOBNE! - zdołał wykrztusić z siebie pan Kamiński, człowiek

przecież bywały w świecie, który już niejedno w swoim długim i bujnym życiu widział. -

ZUPEŁNIE nieprawdopodobne!

- Too good to be true!* [Zbyt dobre, aby było prawdziwe (ang).] - dodał Pan Wojtek,

gdy się już nieco „odpowietrzył” po doznanym wrażeniu, a sam fakt, że powiedział to po

angielsku, świadczył o tym, że podwodne znalezisko wstrząsnęło nim do głębi.

Obaj popłynęli teraz wolniuteńko do brzegu, obaj równie wolno wygramolili się z

lodowatej wody. Poruszali się tak, jakby nagle poczuli namacalnie cały ciężar niesamowitego

znaleziska, cały olbrzymi ciężar inkaskiego skarbu. Skarbu, którym żyli przez ostatnie parę

miesięcy, ale o którego istnieniu tak NAPRAWDĘ nikt chyba nie był przekonany. A już co

jak co, ale szansa znalezienia tego legendarnego Skarbu Złotego Lodu wydawała się trzeźwo

myślącym panu Kamińskiemu i Panu Wojtkowi równie realna jak główna wygrana w toto -

lotka, w którym dla utrudnienia znajduje się nie czterdzieści dziewięć cyfr, ale co najmniej

dziesięć ich tysięcy!

I oto NIEPRAWDOPODOBNE stało się FAKTEM!

- Brawo! Duże brawa dla znalazców Złotego Lodu! - zawołał w końcu Pan Wojtek. - I

szczególne brawa dla Ulki, która akurat ten obszar poszukiwań zechciała wylosować.

W tym momencie Ula zupełnie niespodziewanie dla samej siebie zaczerwieniła się

starym swoim zwyczajem i spojrzała na Dziką Mrówkę takim wzrokiem jakby zobaczyła

chłopca po raz pierwszy w życiu. I przypomniało jej się losowanie. A Marek tymczasem stał

na brzegu rozkraczony na czarnych dużych płetwach z piegowatą gębą opromienioną od ucha

do ucha najpełniejszym i najszczerszym z całego arsenału swoich uśmiechów.

I nagłe Ulka - przezwyciężywszy całą swoją dziewczęcą nieśmiałość, która też nie

wiadomo dlaczego przez moment jej powróciła, objęła chłopca i ucałowała w oba policzki.

- Dziękuję ci - powiedziała i po chwileczce dodała: - Ale skąd wiedziałeś?

Teraz zaczerwienił się dla odmiany Marek i zmieszał do tego stopnia, że zamiast

odpowiedzieć, jak już, już miał na końcu języka: „ba, ma się te swoje sposoby” wybąkał:

- Daj spokój, w ogóle nie wiem, o co ci chodzi.

W tym momencie wszyscy roześmieli się serdecznie, a potem nastał taki hałas i zgiełk

nad brzegami szmaragdowego jeziorka, że wreszcie pan Kamiński musiał uciszyć całe

płetwonurkowo - poszukiwawcze towarzystwo w słusznej obawie, że ze zboczy wulkanu i

okolicznych gór ruszą w dół niespodziewanie ogromne lawiny albo że urwie się potężny jęzor

lodowca spływającego najbliższym żlebem od wielu setek, a może i tysięcy lat.

Następnego dnia po odkryciu Złotego Lodu wszyscy zeszli jeszcze raz pod wodę, żeby

background image

dokładniej zbadać niezwykłe znalezisko. Okazało się wtedy, że pojedyncze bloki lodu z

wtopionymi skarbami stopiły się w mroźnej słonej wodzie w jedną lodową caliznę i tylko z

największym trudem udało się ostatecznie odłupać kilofem mały kawałek lodu z wtopioną

złotą figurką jakiegoś inkaskiego bożka.

- I co dalej? - zapytał Dzika Mrówka.

- Dalej? - orzekł pan Kamiński. - Myśmy już zrobili SWOJE. Teraz trzeba wracać,

choćby dlatego, że skończył się nam tlen w butlach, a i czas wciąż nieubłaganie płynie. Z

najbliższej poczty zatelefonuję do Muzeo National w Limie i do peruwiańskiego Ministerstwa

Kultury, bo skarb jest własnością tego narodu.

Trzeba też pomyśleć o zabezpieczeniu naszego znaleziska choćby do tego czasu, gdy

zajmie się tym Muzeum lub Ministerstwo i dlatego w obozowisku zostanie Pablo, o którego

uczciwości przekonałem się już wielokrotnie. Zresztą nie będzie on tu długo sam, bo mam

wrażenie, że odpowiednie władze niezwłocznie po otrzymaniu tak rewelacyjnej wiadomości

nadeślą tu odpowiednią ekipę drogą powietrzną, helikopterem.

- Fakt! - przytaknął Jego Brat.

- A co będzie potem, zobaczymy - zakończył pan Kamiński. - Nas na razie czeka dość

długa i wcale nie taka znowu łatwa powrotna droga.

- Niełatwa to ona może i jest - mruknął Dzika Mrówka - ale zawszeć to z góry w dół.

- To też racja - roześmiał się pan Kamiński.

Poszukiwacze Złotego Lodu przeżyli teraz wszystko jak w kręcącym się do tyłu

filmie. Mijali znane już sobie okolice, przechodzili znowu przez karkołomne mosty wiszące

nad głębokimi przepaściami aż dotarli do hacjendy, gdzie czekał Matheo z dwoma

pozostałymi im jeszcze samochodami.

Cały sprzęt na razie pozostawiono w hacjendzie, a młodzi poszukiwacze zajęli miejsca

w landroverach.

A potem było Cuzco i jeszcze później Lima, gdzie czekały już bilety lotnicze przez

Madryt i Frankfurt do Warszawy, zafundowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Peru

dla grupy młodych polskich płetwonurków. Oczywiście przy tej okazji pełno było rozmaitych

wywiadów radiowych, prasowych i telewizyjnych i były też różne oficjalne spotkania z

oficjalnymi osobistościami.

Podróż powrotna minęła błyskawicznie i już na drugi dzień wieczorem na

warszawskim lotnisku cała gromadka wpadła w kochające i stęsknione ramiona mam i

czekających niecierpliwie na powrót swych sławnych dzieci ojców. Tylko na Pana Wojtka

czekała jego niezawodna Babcia, pełna wigoru i energii mimo swego już bardzo sędziwego

background image

wieku.

- A nie mówiłam? - stwierdziła Babcia i każdy jej skwapliwie przyznał rację.

A potem... potem była podróż na Wybrzeże i nie było końca opowiadaniom przy

rodzinnych, obficie zastawionych stołach. A na stole w domu Dzikiej Mrówki i Jego Brata

królował SUPERSERNIK i jeszcze dwie wspaniałe szarlotki na dodatek.

- Zupełnie jak na POWRÓT TATY* [Powrót Taty opisany jest w książce tego samego

autora pt. „Dzika Mrówka tam - tamy”.] - zauważył Dzika Mrówka.

- Teraz jest jeszcze większe święto - powiedziała wzruszona jak zwykle i do łez Mama

- Micia -

Ś

WIĘTO POWROTU SYNÓW.

background image

EPILOG

Po kilku miesiącach, które upłynęły od opisywanych przygód w wysokich dzikich

Andach nad szmaragdowym Jeziorem Ostatniej Szansy, na adresy Dzikiej Mrówki, jego

Brata, Uli, Balerona i Pana Wojtka nadeszły z bardzo dalekiej Limy poprzez Muzeum

Narodowe w Warszawie przesyłki zawierające małe staroinkaskie figurki wraz z oficjalnym

pismem z Muzeo National i z gorącymi podziękowaniami dla młodych polskich

Poszukiwaczy Złotego Lodu.

Razem z figurkami nadszedł obszerny list - sprawozdanie od pana Kamińskiego z

akcji wydobywania Złotego Lodu, a także list od Marieny, w którym przesyłała dla

wszystkich pozdrowienia. A specjalne pozdrowienia były dla Jarka, czyli Jego Brata.

- No, no - powiedziała w tym miejscu Micia i ogarnęła ciepłym, ale też i

zaciekawionym spojrzeniem spokojniejszego ze swoich synów, który w tym momencie -

właściwie nie wiadomo dlaczego - zaczerwienił się cały, zupełnie jak niegdyś miała to Ula w

zwyczaju.

Tym razem obyło się bez złośliwego komentarza Dzikiej Mrówki, był on bowiem tak

zajęty osobą Uli, że ani nie słyszał maminego „no, no”, ani też nie spostrzegł Jarkowego

rumieńca.

A na rodzinnym stole w przytulnym mieszkaniu w Oliwie stały figurki głęboko

zadumanych o bardzo dawnych czasach inkaskich bożków, drobne okruchy

SKARBU ZŁOTEGO LODU


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej DZIKA MRÓWKA I JEZIORO ZŁOTEGO LODU
Perepeczko Andrzej 4 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej 1 Dzika Mrówka i tam tamy
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 02 Dzika Mrówka pod żaglami
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 01 Dzika Mrówka i tam tamy
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 02 Dzika Mrówka pod żaglami
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 03 Podwodny świat Dzikiej Mrówki 2
tp6 04 03 zycie w jeziorze test b
tp6 04 03 zycie w jeziorze test a
Perepeczko Andrzej PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ MRÓWKI
tp6 04 03 zycie w jeziorze karta odpowiedzi c
Perepeczko Andrzej PANA JĘDRUSIA WYPRAWA PO ZIELONE RUNO
tp6 04 03 zycie w jeziorze test c
Perepeczko Andrzej Podwodny swiat dzikiej mrowki
Perepeczko Andrzej Z OBU STRON
tp6 04 03 zycie w jeziorze karta odpowiedzi b

więcej podobnych podstron