Perepeczko Andrzej Z OBU STRON

Andrzej Perepeczko

z obu stron...

Poważne, majestatyczne dźwięki marsza żałobnego nie pasowały do otoczenia. Odbijały się od pokrytych świeżymi liśćmi drzew, głuszyły radosny, wiosenny śpiew ptaków. W słońcu błyskał mosiądz trąb orkiestry Zarządu Portu.

Orkiestra i wieńce. Kolorowe kwiaty. Czerwień, biel. I zieleń. Ciemna, soczystą zieleń świerkowych gałęzi. Gdy poleżą na grobie tydzień, dwa, miesiąc, kiedy wy­suszą je promienie teraz wiosennego, a potem letniego słońca, zżółknie zieleń igieł. Nim wiatr rozniesie świer­kowe szpilki po cmentarnych alejkach, żyją na razie sokami, które napędziła w nie wiosna.

Ram-ta-taram-tam-tarararara ram...

Orkiestra zaczyna od nowa. Znów te same dźwięki, ten sam powolny, uroczysty takt. Ileż razy już tak członkowie orkiestry odprowadzali tą drogą swych ko­legów, zasłużonych działaczy. Starych i młodych.

Ram-ta-taram tam...

Długa ta aleja. Ładna, ale długa. Daleko od bramy. Ciężkiej, kutej bramy, skrzypiącej dawno nie smarowa­nymi zawiasami. Daleko, a przy tym powolnym, żałob­nym kroku wydaje się jeszcze dalej.

Kant trumny uwiera ramię przez cienki wiosenny płaszcz.

Żeby choć wszyscy byli jednego wzrostu — myśli Ja­nek. Z tych czterech niosących on jest najwyższy i chyba dlatego tak mu ciężko. — Tamci trzej nie niosą tyle co ja. Na pewno im lżej.

Nie pomaga podłożona na ramieniu chustka. Nawet złożona we czworo nie łagodzi ostrego ciężaru.

Lepiej chyba byłoby w sześciu — myśli rozpaczliwie Janek — ale może za mało miejsca. Niewygodnie iść. Niewygodnie, za to lżej — patrzy kątem oka na boki. Może ich ktoś zmieni, może znajdzie się jeszcze jedna czwórka kolegów

.


Dyskretnie ogląda się do tyłu. W skróconej przez da­szek czapki perspektywie widać jednak same obce twa­rze. Właściwie nawet znajome, choć nie wiadomo skąd; nic dziwnego, przez tyle już statków się przeszło, nie sposób spamiętać wszystkich. Ale kolegów, tych naj­bliższych, z tego samego roku ze Szkoły nie widać.

Ilu nas było — stara się sobie przypomnieć. — Zaraz, zaraz. W naszej klasie dwudziestu sześciu, nie, chyba dwudziestu ośmiu, bo dwóch doszło na ostatnim roku, “Spadochroniarze”, jak ich nazywaliśmy. Jeden był na samodzielnej praktyce i spóźnił się na rozpoczęcie roku szkolnego. Statek wysłali zamiast do kraju — już byli tuż-tuż, w przedpokoju niemal, w Hamburgu — z po­wrotem w morze, do Casablanki po fosfaty dla Ant­werpii. Chyba to tak było. A drugi? Chorował i miał wskutek tego zezwolenie na powtarzanie roku.

A więc u nich, w klasie trzeciej A dwudziestu ośmiu, a w B równo trzydziestu. Do egzaminów dopuszczono pięćdziesięciu pięciu. Trzech nie zaliczyło roku.

To już tyle lat. A jeszcze tak dokładnie wszystko sobie przypominam — dziwi się Janek — pamiętam nawet listę obecności. Adamczyk, Alberski, Barański... który to z wykładowców zawsze mylił się i mówił Bara­nowski? Chyba z silników spalinowych. Co z tym wy­kładowcą? Ktoś mówił, że nie żyje. Szkoda starego. Fajny był facet.

Jak tam dalej? Baranowski... pomyliło mi się jak tamtemu. Zacznę jeszcze raz, to dojadę z rozpędu co najmniej do połowy listy. Przynajmniej do siebie. By­łem czternasty. Dobra pozycja. W samym środeczku. Czy ktoś brał od początku, czy od końca, ja zawsze bezpieczny. Zanim do mnie dojechał, każdy stracił ener­gię i już mnie nigdy nie maglował.

No to: Adamczyk, Alberski, Barański, Bolanowski, Capek, Cereś, Cześkiewicz...

Antek Cześkiewicz... Wołaliśmy go “Czesiek”. Czasami nawet wychodziły z tego pomyłki. Bo jak któryś z nas “Czesiek!” to odwracało się dwóch. I Cześkiewicz, i Ga­wroński, któremu było Czesław. Ale na tego Cześka to znowu “Gawron”. A jak na mnie? Chyba normalnie, po imieniu, Janek. Albo już nie pamiętam. To jednak kupa lat. Ładna kupa lat.


Ile już minęło od skończenia Szkoły? Dziesięć? Nie, już więcej, przecież w tamtym roku latem upłynęło jedenaście. A teraz za dwa miesiące byłoby dwanaście. Szmat czasu. Tyle różnych statków, tyle ludzi. Kolegów ze starszych i młodszych roczników.

Z tego samego, z tych pięćdziesięciu pięciu — zdali wtedy wszyscy dopuszczeni — coraz rzadziej spotykali się na jednym statku... Tylko na samym początku, kiedy byli motorzystami, smarownikami albo asystentami, po­tem już nie. No bo w końcu nie ma jak. Taki czwarty, trzeci czy drugi mechanik jest tylko jeden na statku, nie ma dwóch drugich w maszynie.

A oni tak mniej więcej równo awansowali. Jeden Barański wyskoczył szybko w górę. On i w szkole był najlepszy, a w dodatku miał szczęście. Chociaż to trud­no tak mówić. Szczęście... Drugi majster na statku, na którym Barański był zaledwie miesiąc asystentem, do­stał zawału serca i musieli awansować w morzu trzecie­go na drugiego, czwartego na trzeciego, a Barański wskoczył na czwartego. O półtora, dwa lata wcześniej niż reszta. Pierwszy też został starszym mechanikiem.

Tak to jest. Jeden odchodzi, a już jego miejsce zaj­muje ktoś inny. Dla jednego tragedia, dla drugiego uciecha i okazja do oblania awansu.

Rzadko można spotkać kolesia z tego samego roku w kraju. Już prędzej za granicą. Wtedy odwiedzają się nawzajem, a w kraju to każdą wolną chwilę człowiek chciałby spędzić w domu.

Ot, choćby teraz. Zebrało się ich tylko czterech. Dwóch stoi akurat w porcie, ten z prawej strony, naj­niższy, psiakość, i trumna się przez to przekrzywia, i Wiktor, z przodu, z lewej. A ich dwóch, Zenek i on, Janek — drugi mechanik — po urlopie i wolnych dniach — akurat tak urlop fatalnie wypadł na wczesne przedwiośnie, ani to gdzie wyjechać, ani w domu sie­dzieć — pierwsze dni na dejmance. I właśnie w Inspe­ktoracie ta cholerna wiadomość.

Spotkał Zenka na korytarzu. A ten od razu: “Cześć, Janek, wiesz, Czesiek nie żyje”. W pierwszej chwili nie zrozumiał, o kogo chodzi. “Jaki Czesiek?” “Jak to jaki — Zenek na to — nasz Czesiek”. Jeszcze nie za­skoczył, zapomniał zresztą. Tyle lat... “Nasz? Gawron?”


Żaden Gawron, przecież mówię, że Czesiek. Cześkie­wicz.”

Cześkiewicz! — Janek aż wzdrygnął się na to wspom­nienie.

Uważaj, nie szarp — usłyszał z prawej — i tak cała trumna na mnie leci.

To ten najmniejszy z klasy. Chyba nawet z całego rocznika.

Cześkiewicz. Antek Cześkiewicz. Nie żyje! — Janek uczuł, jakby nagle coś kolnęło go pod serce (holender, źle, jak już człowiek czuje własne serce, trzeba się zacząć oszczędzać. To przez ten diabelski tropik. Cztery lata tropiku nie żarty). Czesiek nie żyje, a jeszcze w ostatnim rejsie spotkał go w Antwerpii, nie, nie w Ant­werpii, to chyba było w Amsterdamie, tak, na pewno w Amsterdamie, — Janek widzi jak w barwnym foto- plastikonie przytulne wnętrze kafejki, schludne stoliki, tekturowe krążki pod piwo. Na każdym Oranieboom — pomarańczowe drzewko. Co ci Holendrzy mają z po­marańczami, skąd u nich drzewo pomarańczowe, czyżby to Wilhelm Orański, mniejsza z Wilhelmem, dlaczego Oranieboom, przecież Czesiek nie żyje. Nie żyje, a jesz­cze w tamtym rejsie razem piwo na tekturowych krąż­kach z Oranieboom...

Uważaj, jak niesiesz — syknął znowu ten z pra­wej.

Czterech ich tylko przyszło na ten pogrzeb. Czterech z rocznika Cześka. Właściwie Antka. Na tabliczce czarno na białym, no tak, dosłownie czarnymi literami na bia­łym lakierze (dlaczego takie brzydkie są te pogrzebowe tabliczki, nie mogli Cześkowi lepszej, ktoś tak odwala te tabliczki na akord):

ANTONI CZEŚKIEWICZ

Ten z prawej — Gawron — jest jednak za niski dla mnie —- myśli znów Janek — Czesiek był wyższy. Lepiej by się z nim niosło, Ale Czesiek nie poniesie już z nikim. Z nikim i nikogo. Był tego samego chyba wzrostu co ja — przypomina sobie Janek. Jak było: “W dwuszeregu zbiórka!” — to stawał prawie zawszę koło niego. I potem w jednej czwórce.

Tak to wszystko niedawno. Wydaje się niedawno, ale


przecie od tego czasu minęło już tyle lat, Tyle rejsów, obcych portów. Tyle załóg. Sztormy, urlopy, pożegna­nia, oczekiwania na listy.

Ech, żeby tak można jeszcze raz cofnąć tę taśmę. Cofnąć życie wstecz. Spróbować od nowa. Raz jeszcze. Czy by to coś zmieniło? Czy by człowiek postąpił inaczej? A jeżeli inaczej, to czy na pewno lepiej? Może właśnie najlepiej tak jak było, tak jak się stało, tak jak mijało?

I tak jąk minęło. Dla Cześka już minęło.

Ciekawe, czy by Czesiek w minionym żałował czegoś.

Co ja wiem o Cześkiewiczu? — trumna znowu swym niewygodnym kształtem spycha czapkę na bok. Cmen­tarz nie cmentarz służbowo to i w czapce na głowie.

Czy to wszystko ma sens? Mundur, czapka, paski na rękawach, oznaczenia... Zewnętrzny blichtr, pokaz. A co w środku, co człowiek naprawdę czuje i myśli?

Jaki był Czesiek? Chyba nie taki służbista...

Cholerny świat, koleś, nie? Tak marnie skończyć. A młody był ten wasz drugi majster?

Młody. Skończył szkołę trzy lata przede mną. To chyba miał teraz... Czekaj... jak ja dwadzieścia osiem, to on ze trzydzieści jeden, dwa. Najwyżej trzydzieści trzy.

Można zobaczyć na tabliczce. Na trumnie.

Co za różnica. Rok czy dwa. Tak czy tak młody.

Długo był u was drugim?

Jak przyszedłem miesiąc temu, to już był. Po­dobno poprzednie dwa rejsy. Ten miał być ostatni. Chciał zejść na urlop.

Mustrowałeś miesiąc temu? I już zrobiliście rejs? To szybkościowo.

Jak to mówią: “emergency”, niby awaryjnie. Nie było ładunku dla nas na linię, mieliśmy czekać sześć tygodni, to nas pchnęli pusto po fosfat do Safi. A teraz mieliśmy już lecieć normalnie. Już był prawie koniec załadunku. I gdyby nie ta cholerna historia...

Mieliście diabelnego pecha. Rzeczywiście. A teraz co?

Bo ja wiem? Zdjęli nas, rzecz jasna, wszystkich. Zdaje się, że tylko starego dla formalności zostawili na


statku. A my, jak to mówią, w dyspozycji. Ąni w te, ąni wę wte.

Szli obaj na końcu konduktu pęgrzebowego. Gdzieś Z daleka, od przodu, dobiegały dźwięki orkiestry prze­plecione z echem odbitym od zwartej ściany drzew, błyskały wyczyszczone mosiądze trąb. Nad głowami gó­rowały ciężkie kształty trumien. Kołysały się w takt powabnych akordów, przesuwały — zda się — bez u- działu niewidocznych stąd niosących je ludzi.

Ciągają was? — pytał dalej niski rudy.

Jasne, że ciągają. W takim wypadku to zawsze. Wzywali już ze trzy rązy. Alę ną szczęście nie było mnie wtedy na statku.

A ty tam za trzeciego w maszynie?

Za trzeciego.

Wolne miałeś?

Nie. Wyobraź sobie, że akurat tego dnia wypadła mi służba.

Służba? No to jak? Przecież mówiłeś, że ciebie nie było wtedy na statku.

Bo i nie było. Widzisz, drugi, to znaczy Cześkie- wicz — kiwnął głową w kierunku ciemniejących na tle zieleni trumien — był tego dnia też na statku. On nie pełnił służb w porcie polskim, jest u nas dwóch czwartych: normalny wachtowy i “zimny” — chłodni­czy, ale drugi tak czy tak zjawiał się codziennie na statku, n.a dej mańkę. Właściwie to niby na zmianę ze starszym mechanikiem. Dwa dni jeden i dwa dni dru­gi. Żeby wybrać dni wolne w czasię postoju.

Nq?

Przyszedłem więc rano na służbę, pokręciłem się trochę. Widzę, że Stocznia coś remontuje. Coś przera­bia. Zaczęli poprzedniego dnia na służbie czwartego i teraz kończyli. Kręciło się ich sporo w maszynie. Spa­wacze, malarce, zresztą vyiesz, jak to wygląda.

Wiem, zawsze przed wyjściem w długi rejs bała­gan na statku jak wielkie nieszczęście. Człowiek już w końcu chce się urwać od tego ęąłęgo bur...

Tss...

Co się stało?

Daj spokój. Cmentarz.

Np dobra, dobra... I co dalej?


Widzisz, kręciłem się po maszynie, wyskoczyłem potem na pokład, a tu pogoda jak wymarzona na space­rek, jakąś randkę, ale na pewno nie do roboty. Pierw­szy dzień ciepły i słoneczny po całym tygodniu pluchy i wiatru. Zaczęło mnie korcić, żeby coś zakojarzyć. Sko­czyłem do telefonu ^ mieliśmy na burcie — zadzwoni­łem do takiej jednej, co ją poznałem parę tygodni temu, jeszcze w karnawale, na prywatce. Dała mi swój tele­fon do pracy. Byłem z nią raz na kawie, klawa kobita...

Tss...

Co jest?

Tu cmentarz.

Daj spokój. No to co że cmentarz. A czy ja co złego?

Nic, nic, ja tak na wszelki wypadek. Żebyś się nie zagalopował.

Nie przerywaj. Chciałeś wiedzieć, to słuchaj.

Słucham.

Więę widzisz, dzwonię do EH, ropwię, co i jak, a ona, że mogłaby wyjść, bo jej szef wyjechał na dele­gację. Więc ja jej, żeby zaczekała dziesięć minut, to za­dzwonię, bo może też będę mógł wyskoczyć.

A służba?

Właśnie. Poszedłem do drugiego, mówię, że mam ważną sprawę w Urzędzie Finansowym, że mnie cią­gają za te rzeczy, co moja żona sprzedała w komisie i skupię, że za dwie, trzy godziny będę z powrotem, żeby mnie zastąpił przez ten czas. A drugi, Cześkiewicz, na to, w porządku, trzeci, możesz iść, ale pod jednym warunkiem. Pod jąkijn, pytam, a on wtedy, że jeśli mu powiem, jak ten urząd finansowy ma na imię i jaki ma kolor włosów.

Jak to?

Drugi od razu skapował, o co chodzi. Poznał mnie trochę albo tak strzelił w ciemno i trafił. Więc myślę, co będę kręcił, i walę, drugi, masz rację, na imię jej Ela, a włosy to miała blond, jak ją ostatni raz widzia­łem, a jakie ma teraz, to zobaczę. Roześmiał się tylko i powiedział, że mam być przed podwieczorkiem, bo on chce wyjść wcześniej.

Ali right, mówię, skoczyłem do telefonu, żeby Elżbie­ta się szykowała, a sam się przebrałem i chodu. Chło­


pie, taka pogoda i taka babka. A w dodatku alibi przed żoną murowane,

To drugi cię zwolnił, tak bez gadania, ze służby?

A co? W porządku był facet. Życiowy. Czwarty mówił, że za granicą, w poprzednim rejsie w czasie krótkiego postoju, kiedy to, wiesz zresztą sam, trzeba zakupy zrobić, a tu czasu mało, sklepy zamykają, drugi potrafił puścić prawie całą załogę na ląd, przynajmniej wszystkich oficerów z maszyny, a sam wziął się za młot i klucz. Ja i tak i tak, powiedział podobno, muszę sam dopilnować, nie mogę więc wyjść do miasta, a wy obróćcie raz dwa. Dla mnie też tam kupcie co nieco, żeby człowiek do kraju nie wracał z pustymi rękami. Rodacy nasi kochani, tysiącletni, czekają na to, co przy­wieziesz, nie można ich zawieść. Takie miał powiedzon­ko milenijne.

No i co, poszedłeś?

Ano właśnie. Podskoczyłem taksą. Elżbieta już czekała. Wszystko było na jak najlepszej drodze. Kapu­jesz. Babkę się teraz ugada, z rejsu parę błyszczących karteczek. Od marynarzyka z dalekich mórz. Po powro­cie coś tam się odpali i rybka może chwyci. Metoda...

Tss...

Dobra, dobra. Wiem, wiem. Cmentarz. Cmentarz dla umarłych, a życie dla żywych...

Tak, ale gdybyś ty nie urwał się do tej całej Eli...

Chcesz powiedzieć, że wtedy drugi by żył, a ja tam — kiwnął głową do przodu. — Kiedy wróciłem przed podwieczorkiem, jak obiecywałem drugiemu, to było już po wszystkim, a mnie od razu na przesłucha­nie. Ale w końcu przetłumaczyłem sam sobie, że prze­cież nie chciałem nic złego, że gdybym wiedział...

Co, gdybyś wiedział? Nie chcesz chyba powie­dzieć, że gdybyś wiedział, że tak się stanie, jak się sta­ło, tobyś wolał być tam, na przodzie, na miejscu wa­szego drugiego.

No nie... To przecież nonsens. Ale w końcu co komu przeznaczone... Na mnie widocznie jeszcze tym razem nie czas.

Jednym słowem, kismet. Allach jest wielki...

Nie żartuj, ale w końcu chyba coś w tym jest. Przecież rzeczywiście niewiele brakowało, żebym ja


tam, na przodzie, za orkiestrą i kwiatami — wstrząsnął się — a ty tu teraz z kim innym o mnie, tak jak ja z tobą

o naszym drugim. Cholerny świat, szkoda chłopa, bo równy był, jak rzadko. Jeszcze nie miałem takiego dru­giego mechanika. I chyba nieprędko trafię na podobne­go. Zresztą trochę mi zbrzydło pływanie. Widziałem, jak ich transportowali po tym wszystkim. Taka paskudna śmierć...

Szkoda chłopa. Młody jeszcze. Miał czas.

Cholerny świat. Szkoda chłopa.

Kondukt żałobny zbliżał się już do końca szerokiej alei. Orkiestra skręciła w lewo, w cień drzew. Zgasły słoneczne błyski w trąbach, umilkły dźwięki marsza. Zmienili się niosący trumny. Musieli teraz iść ostrożnie, bo ścieżka wspinała się dość stromo ku górze, a wio­senne deszcze wymyły w żwirze głębokie wyrwy.

Jaskrawo żółcił się piasek wyrzucony na zieleń tra­wy wzdłuż sześciu podłużnych głębokich dołów.

To sześciu ich zginęło?

Prasa podała siedmiu, ale jednego rodzina uparła się pochować gdzieś w swoim grobowcu.

A mówili, że ofiar było więcej...

Orkiestra ustawiała się półkolem za żółtymi kopczy­kami piasku.

Mówili... Nie wiesz pan, jak to ludzie — poprawił owiniętą dokoła szyi trąbę. Był tęgi, czerwony na twa-, rzy. Otarł wierzchem dłoni ustnik, z hałasem wytarł nos kraciastą chustką. — Zawsze mówią byle co. A jak już w gazecie coś napiszą, to zaraz znajdzie się ktoś, co bę­dzie twierdził, że jest inaczej. Siedmiu ich wyciągnęli nieżywych. Mam szwagra w Straży Pożarnej. Był tam, służbę miał akurat, gdy to się stało.

Mówili, że dwudziestu. Dobrze, że mniej ofiar, choć siedmiu to też dużo.

Łatwo się mówi “mniej ofiar”. Tylko siedmiu. A dla rodziny, dla każdej żony i dzieci to i jedna ofia­ra za dużo. Inaczej to wygląda, kiedy się czyta w gaze­cie lub słyszy w tramwaju, a inaczej, jak się pan ze­tknie z takim nieszczęściem oko w oko, gdy wlezie do pańskiego domu?

2 — Z obu stron... v


Odpukaj pan takie słowa. O, w tę ławkę.

A co, przesądny pan?

Przesądny, nieprzesądny, ale wolę losu nie wy­zywać.

t— Dobrze, mogę odpukać. W nie malowane drzewo. Ale pan to nie ma się czego obawiać. Pracuje pan w magazynie, jak u Pana Boga za piecem, to co panu może grozić.

Nigdy nie wiadomo.

Ano pewno. Nie wiadomo. Weź pan na przykład jednego z tych, co tam niosą za nami. Był na tym pe­chowym statku drugim mechanikiem.

Znał go pan?

Znałem. Tyle już lat człowiek pracuje w porcie, na tym dźwigu siedzi jak bocian w gnieździe i z góry se patrzy na ludzi tam na dole. Na statkach i na kei. A te­go drugiego to znałem też z tego, że niedaleko mnie mieszkał. Na tej samej ulicy. Moja żona kiedyś chciała kupić dla starszej córki jakieś nowomodne pończochy, to nawet prosiłem drugiego, wtedy był jeszcze trzecim, żeby mi przywiózł. Zagadałem go w drodze do portu. Znał mnie też z widzenia, bo ja u nas w Komitecie Blo­kowym coś niecoś działam. I mamy wspólnego znajo­mego.

Żonę miął?

Kto? Niby ten odrugi? A nie, nie. Nie miał. Na­wet kiedyś mówiłem ze swoją żoną, że gdyby trochę młodszy, to pasowałby do naszej starszej, choć ja to bym nie chciał za zięcia marynarza. Niby do domu parę groszy, ale co to za życie dla kobiety. Stale sama i sa­ma.

Pewno że tak, ale chętnych jest cała masa.

Iii, różnie tam bywa. Jak to z kobietami. Jedna leci, bo pieniądz czuje, drugiej pasuje, żeby chłopa nie było w domu, trzecia znowu nie wie, czym pachnie takie życie marynarskiej żony.

Dobrze choć, że ten drugi był kawalerem.

Ano, widzisz pan. Wtedy, kiedy go zaczepiłem o pończochy dla córki, zaprosił mnie do kabiny, piwo po­stawił, amerykanami poczęstował i pogadaliśmy sobie. Odtąd już byliśmy znajomymi. A niedawno, będzie chyba dzień przed wypadkiem, miałem akurat drugą


zmianę na dźwigu koło ich statku, drugi prosił mnie, żeby wrzucić na pokład parę skrzyń, co mu podesłali z Zaopatrzenia. Wyzywał jeszcze, że nie zamawiał tego, co mu przysłali, że już nie ma ludzi na statku.

Panie Józefie — zawołał do mnie do góry z pokła­du, bo zawsze tak do mnie mówił, dzień dobry, panie Józefie, do widzenia, panie Józefie, na zdrowie, panie Józefie — panie Józefie — zawołał, może mi pan po­może.” “A co? — pytam się. — Co się stało?” “Widzi pan te skrzynie?” — mówi. “Widzę” — ja na to i już domyślam się, o co chodzi. “Mógłby pan jakoś zaczaro­wać, żeby one nie były na kei, tylko tu, na pokładzie.” “A do maszyny by nie pasowało?” — mówię, bo wiem, że magazyny mają tam oni w maszynie. “Pasowałoby, panie Józefie, tylko nie chcę pana fatygować.” Grzecz­ny był facet. I wesoły. A ja na to, że jak się da, to się zrobi i że będzie go to drogo kosztować. A on na to, że zbywa mu parę paczek papierosów. “Amerykany?” — pytam. “Amerykany” — on do mnie z dołu. Na to ja, że trzeba było tak od razu i żeby przysłał kogoś z ma­szyny do zamocowania tych skrzyń i żeby kazał otwo­rzyć świetlik, to wrzucę do środka.

Wrzuciłem raz dwa, a że nie ładowali, bo wagony z ładunkiem gdzieś ugrzęzły, to zszedłem z dźwigu i pogadałem z drugim. Wtedy zaczął narzekać, że przed samym odjazdem dają mu jakieś nie zamówione części zapasowe do silnika, że go obciążają kosztami majątku, powiedział, ruchomego, czy jakoś podobnie, bo taka jedna część kosztuje trzydzieści tysięcy złotych, a jemu dają ich dziesięć, czyli przeszło ćwierć miliona ma za­blokowane. I odpowiada za to, choć nie potrzebuje.

A ja wtedy zażartowałem, że jak to takie drogie, ale jemu niepotrzebne, to może opchnąć za pół ceny i bę­dzie miał na wóz.

Drugi roześmiał się tylko — wesoły był facet — i po­wiedział: “Panie Józefie, jak pan tak radzi, to może mi pan znajdzie kupca na te rzeczy. Ale wątpię, czy bę­dzie chętny. Chociaż różności już ludzie kupowali. Jak kiedyś odstawiali statek, chłodnicowiec, na złom, to zjawił się podobno w Dyrekcji góral, prawdziwy góral, w okrągłym kapelusiku z muszelkami, i chciał kupić statek na magazyn jabłek. Płacił dolarami. Coś pięć­


dziesiąt tysięcy. Mówił, że gotówką wyłoży, niech mu tylko sprzedadzą. To może i pan, panie Józefie, poszuka kupca na części zapasowe do silnika okrętowego. A jak pan znajdzie, to się podzielimy”.

Uśmieli my się obaj, poszli do niego do kabiny, wy­pili po “żywieckim”, pogadali o tym i o owym. A na drugi dzień po chłopie. Jak przyszedłem na zmiany, było po wszystkim. Ale już wcześniej wiedziałem, że coś się w porcie złego stało. Najpierw leciała Straż Po­żarna. Miejska i z okolic. Na syrenach. Potem Pogoto­wie i Milicja. Też na sygnale. Niedaleko mego domu przelatywali. W ogródku kopałem, bo pogoda taka ładna, trzeba wykorzystać, myślę. Wyskoczyłem na uli­cę zobaczyć, co się dzieje, pytam ludzi, ale nie wiedzą. Jedni mówią, że w Stoczni wybuch jakiś, drudzy, że na “kolei. Dopiero żona przyszła z miasta, w sklepie była. Józek, mówi, w porcie statek się pali. Dym z daleka widać.

Wszedłem na dach, bo z mojego dachu widać port jak na dłoni. Zobaczyłem od razu. Dym walił ciemny, gę­sty. Zbiornik jakiś, myślę sobie, albo cysterna może na torach, bo po dymie było widać, że ropa się pali.

Tak, tak, dym był gęsty — przytwierdził sąsiad z orkiestry. — U mnie w kantorku w magazynie mu­sieliśmy zamknąć okna, bo nie było jak oddychać. Taki tłusty dym w gardle drapał i w oczy gryzł.

To u was w magazynie, a co dopiero na statku.

Właśnie. Ale uwaga, znowu będziemy grać. Po­suń się, pan, trochę dalej, bo tu ten świeży piach. Na­sypał mi się do butów.

Jako pierwszy przemawiał Kapitan. Ci z Dyrekcji chcieli, żeby kolejność była inna. Najpierw Delegat Mi­nisterstwa, a jednocześnie Przewodniczący Komisji, któ­ra badała — niezależnie od Prokuratury i Milicji — przyczyny wypadku, potem ktoś z Dyrekcji Przedsię­biorstwa albo ktoś z Komitetu i dopiero Kapitan. Ale Kapitan się uparł, że on będzie pierwszy, że to jego prawo i święty obowiązek, że w końcu on za tych wszystkich ludzi w jakiś sposób jest odpowiedzialny. Nie tylko na morzu, w czasie rejsu, ale i w porcie.

Wszystko, co się dzieje na statku, na moim statku,


dotyczy przede wszystkim mnie i ja jestem pierwszym zainteresowanym.

Wszystko?—zapytał wtedy podchwytliwie Delegat.

Wszystko — raz jeszcze podkreślił Kapitan. — Ro­zumiem, do czego pan pije. Ale bez względu na wynik śledztwa powtarzam, że wszystko. I złe, i dobre.

Piękne stanowisko — powiedział Delegat ni to poważnie, ni to ironicznie.

A jak pan sobie wyobraża inaczej stanowisko ka­pitana? — podchwycił nie zrażony Kapitan. — Jeżeli mówię: wszedłem do portu, zabieram ładunek, to teraz muszę też konsekwentnie powiedzieć, że spalił mi się statek.

No to jeszcze różnica — wtrącił Delegat.

Jaka różnica?

Między powiedzeniem “wchodzę do portu” a “spa­lił mi się statek”. Bo w pierwszym wypadku mówi pan, kapitanie, w swoim imieniu, w pierwszej osobie, a w drugim jakoś bezosobowo.

A co, może pan oczekuje ode mnie, że powiem: “spaliłem statek”? Na to pan czeka — uniósł się Kapi­tan.

Uspokójcie się, panowie — zażegnywał Dyrektor Przedsiębiorstwa. — Będzie śledztwo, dojdzie się, z czy­jej winy. Teraz musimy załatwić pogrzeb. Ludzie nie żyją, trzeba oddać im, jak to się mówi, ostatnia posługę

To wreszcie kto ma pierwszy przemawiać? — Ka­pitan wrócił do początku rozmowy.

Jak pan tak się upiera... — zaczął Delegat.

Nie upieram się, ale uważam, że mi się należy.

Jak panu na tym zależy — ciągnął dalej Dele­gat — to proszę, kapitanie, niech pan mówi pierwszy. A rodziny pan zawiadomił?

Nie zawiadamiałem, bo Milicja dała wcześniej znać. Zresztą Cześkiewicz był samotny. Miał tylko siostrę, ale ona niedawno wyjechała z kraju. Wyemi­growała do rodziny męża, do Stanów. A żonę asystenta odwiedziłem i złożyłem kondolencje w swoim imieniu i Dyrekcji Przedsiębiorstwa.

Dobrze, to niech pan przemawia pierwszy. Ja zresztą nie mam zamiaru długo mówić, odczytam tylko akt pośmiertnego odznaczenia obu.


I teraz Kapitan szykował się do przemówienia. U je­go stóp stały obok siebie dwie trumny. Obie przykryte biało-czerwonymi banderami.

Drugi mechanik i asystent maszynowy z jego statku. Jego drugi majster i jego asystent maszynowy. Kapitan stał i czekał, aż pracownicy cmentarza założą liny pod trumny. I pod te dwie u jego nóg, i pod cztery dalsze, stojące wyrównanym szeregiem.

Kapitan był w nowym czarnym mundurze. Aż nie­bieskawa w swej białości koszula obciskała mu szyję. Na rękawach lśniły cztery złote paski zwieńczone hafto­waną kotwicą. Mieniła się tęcza baretek orderowych na dostojnej czerni munduru, na daszku czapki, płaskim, osłaniającym twarz, połyskiwały liście dębowe. Co zro­bić z tą czapką? Kapitan nie bardzo wiedział, jak ma postąpić. Na statku w czasie pogrzebu morskiego wszy­stko wiadomo. Tam on, kapitan, jest panem u siebie. Oczywiście na statku czapka na głowie. Obowiązuje pełna gala, tak samo jak na mostku na manewrach w czasie wejścia do portu.

Może na cmentarzu trzeba inaczej? Wobec krzyży i grobów, wobec tych trumien stojących u stóp...

Kapitan zdjął czapkę, wyciągnął z kieszeni chustkę, otarł wilgotną skórzaną wkładkę. Denerwował się tro­chę, jak zawsze przed publicznym wystąpieniem. Prze­mawiał przy wielu rozmaitych okazjach i zawsze od­czuwał ten sam lekki niepokój, tę tremę, która na szczęście pryskała zazwyczaj wraz z pierwszymi słowa­mi. Co prawda nie zawsze. Raz zdarzyło się inaczej. Zu­pełnie inaczej, Kapitan jednak nie lubił nawet o tym przypominać. Wtedy trema zwiększała się i narastała wraz z każdym kolejno wypowiadanym wyrazem.

Grabarze kończyli już swoje przygotowania. Usta­wiali trumny na wprost głębokich prostokątów. Dalej gromadził się gęsty tłum rzedniejący ku tyłowi. Na środku, w centralnym punkcie, stał Delegat i Dyrektor. Obok delegacje z wieńcami, koledzy i rodziny z wią­zankami białych kwiatów. Gęsto zawoalowane wdowy, garstka płaczących dzieci.

Kapitan obracał w rękach przeszkadzającą mu czapkę. Co z nią zrobić, u licha? Nałożyć czy trzymać dalej w


rękach? A jeżeli trzymać, to jak? Czy wnętrzem do tłumu, czy daszkiem?

Trema rosła coraz bardziej. Kapitan czuł, jak coś nie­uchwytnego ściska go za gardło.

Wszystko przez tę czapkę — pomyślał Zdetermino­wanym ruchem nałożył ją na głowę, mocno osadził,' wyprostował daszek nad czołem.

Tak, teraz inaczej.

Wystąpił krok naprzód. Czubkami lśniących butów nieomal dotykał drewna trumien. Spod daszka czapki spojrzał prosto w oczy ludziom stojącym szerokiem łu- kiem. Milkły ostatnie przytłumione rozmowy i szepty.

Kapitan odchrząknął.

Straciłem statek — rozpoczął. W tym samym momen­cie jednak uświadomił sobie, że mówi za cicho, że głos jego niknie w tej otwartej, zielonej przestrzeni. Zatrzy­mał się na moment, zaczerpnął powietrza. — Straciłem statek — powtórzył już znacznie głośniej — dobry, bar­dzo dobry statek, Byłem przez ostatnie dwa lata jego kapitanem i dobrze nam było razem. Służyłem statkowi wraz z całą załogą, a on służył nam i całemu społe­czeństwu. I teraz straciłem go. Może nie na zawsze, ale w każdym razie na długo, bardzo długo. A statek dla nas, marynarzy, jest domem, a nawet czymś więcej niż domem, bo i miejscem naszej codziennej pracy dla dobra kraju i społeczeństwa, bo i cząstką naszej Ojczyz­ny na dalekich morzach i w obcych, często nam mało przyjaznych portach. Strata taka powinna być dla ka­pitana największą, najbardziej dotkliwą stratą. Ale w tym tragicznym wypadku ból i rozpacz po stracie statku zostały przytłumione, zagłuszone jeszcze większym bó­lem i jeszcze większą rozpaczą z powodu straty ludzi Ludzi z załogi tego statku.

I oto leżą tu przede mną, w towarzystwie równie tragicznie zmarłych pracowników stoczni remontowej, dwaj członkowie mojej załogi. Drugi mechanik i asy­stent maszynowy.

Drugiego mechanika znalem od szeregu lat. Tragicz­na igraszka losu spr/wodowdla, że pierwsze kroki na mo­rzu stawiał on na statku, na którym ja byłem kapita­nem. Pierwsze moje dowództwo, a jego pierwszy statek w życiu.


Byli wtedy na drugim roku Szkoły. Już dwa lata chodzili w marynarskich mundurach, czarowali dziew­częta błękitem pracowicie spieranych (żeby wyblakły i straciły świeżość zdradzającą nowicjuszy) kołnierzy, bielą pokrowców na czapkach zsuniętych na bakier. Już dwa lata, a jeszcze nie byli na morzu. Nawigatorzy co innego. Pod koniec pierwszego roku nauki otwierała się przed nimi szeroko Przygoda, ucieleśniona w skrzydlatą zjawę “Daru”. A mechanicy musieli czekać. Pełne dwa lata.

Wreszcie jednak i dla nich nadchodził upragniony moment.

Będziemy mustrować. Teraz nasza kolejka — Cze­siek pamięta wyraźnie, że kiedy wpadł z tą wiadomoś­cią do sypialni, Antek leżał na łóżku i jak zwykle czy­tał.

Trzymali się razem na drugim roku. Złączył ich tro­chę przypadek. No bo gdy ktoś zawołał na korytarzu, w stołówce, w klasie: Czesiek! to odwracało się ich dwóch. I on, naprawdę Czesław, i ten Antek-Czesiek, Cześkiewicz. Od tego wspólnego odwracania się zaprzy­jaźnili się, przylgnęli do siebie nawzajem.

Czesiek stoi teraz naprzeciw trumny przykrytej bia- ło-czerwoną banderą. Mustrowali razem tyle lat temu w pierwszy, praktykancki rejs. Załadował wówczas każdy swój worek żeglarski do granic pojemności, że z wielkim trudem donieśli je od autobusu do statku. Gniotły ich niemiłosiernie, ale zejmański fason nie po­zwalał zdjąć z ramienia niewygodnego ciężaru.

To żelazko wtedy mnie tak gniotło — wspomina teraz Czesiek. — Zapakowałem je nie wiadomo po co, bo po pierwsze, na statku było jedno załogowe, a po drugie, nie używałem go ani razu w ciągu całego rejsu. Przez prawie trzy miesiące. Zaprasowane jeszcze w kraju ,.na cukier” spodnie mundurowe trzymały kant aż na da­lekim kontynencie po drugiej stronie Atlantyku.

Ja miałem żelazko, a Antka gniotły książki. Nabrał ich w rejs też niepotrzebnie, bo nie miał czasu czytać: po ośmiu godzinach ciężkiej pracy musieli jeszcze pisać sprawozdania z praktyki, co zajmowało im wszelkie wolne od służby i snu chwile.

A od żelazka w żeglarskim worku ukuli nawet we


dwójkę z Antkiem-Cześkiem takie niby to filozoficzne powiedzonko. Chyba brzmiało jakoś tak: “Każdy ma ja­kieś żelazko, co go gniecie”.

Podobało nam się to wtedy — myśli Czesiek i słu­cha przemówienia Kapitana — ale żaden z nas na pew­no nie domyślał się nawet, ile gorzkiej prawdy jest w tym powiedzonku. Przecież rzeczywiście każdy ma swo­je żelazko, co go gniecie. Gniecie, a czasami przygniata. Różne to może być żelazko. Dla jednego objawia się ono złym szefem w maszynie, kolegą, na którego nie można patrzeć bez niechęci, inny znowu ma kłopoty ro­dzinne. Żona, dzieci, zwykłe codzienne sprawy.

A jak wyglądało żelazko Antka? — myśli teraz Cze­siek. — Właśnie. Jak wyglądało? Jakie było jego dal­sze życie?

Wtedy, w czasie pierwszego rejsu, wszystko było proste i jasne. Słońce — wspaniałe, wiatr — silny, o- cean — groźny albo spokojny. Nie było żadnych niedo­mówień, żadnych chyba poważniejszych problemów. Pracowali ciężko, ale nie narzekali, bo ekwiwalentem za tę pracę była możność oglądania, zwiedzania, bo praca była ich paszportem, była ich kluczem do poznawania świata.

Statek na pewno nie stanowił ostatniego krzyku tech­niki, ale dla nich był nieomal czarodziejskim dywanem. Kapitan — ten sam który teraz przemawia, tylko że

o kilkanaście lat młodszy — nie miał wtedy jeszcze tych mocno już siwiejących włosów i tak pobrużdżonej zmarszczkami twarzy i był dla nich uosobieniem wszel­kich cnót marynarskich. Patrzyli na niego z cholernie odległej perspektywy, z samego dołu niebotycznej dra­biny morskiej hierarchii służbowej.

Pierwsze moje dowództwo, a jego pierwszy starek w życiu — powtórzył raz jeszcze Kapitan i zamilkł na chwilę. Spojrzał ku górze, w wiosenną zieleń ożywioną słońcem, jakby tam szukał natchnienia. Nie było mu już ono potrzebne. Znikła trenaa, zelżał dławiący gardło ucisk. — A teraz — ciągnął — znowu pod moim do­wództwem ostatni statek w życiu tego samego człowie­ka. Ostatni statek w jego marynarskiej karierze.

Żeby nie był to też ostatni statek w mojej karie­


rze — nagła myśl przerwała Kapitanowi wątek. — Że­by nie ostatni...

Spojrzał na twarz stojącego naprzeciw niego Delega­ta. Nic ¡nie mówiące oblicze, twarz, jakich wiele można spotkać na każdej ulicy, w każdym tramwaju, w biurze, w sklepie. Przeciętna twarz przeciętnego obywatela. Ale właściciel tej twarzy dużo może. Jest Delegatem, prze­wodniczy Komisji, która stoi o tyle, tyle wyżej nad nim, kapitanem.

Oddzielała ich trumna drugiego mechanika. Oddzie­lała biel i czerwień bandery, oddzielała cała drabina urzędniczych podległości. Kapitanowi nagłe ciasno i duszno zrobiło się na obszernym, pokrytym świeżą zielenią cmentarzu. Zatęsknił za taflą morza, za burtą, za wodą, która unosi statek, otacza go i oddziela jedno­cześnie od wszystkiego, co zostało na lądzie.

Tam Kapitan czuł się naprawdę “pierwszym po Bo­gu”, tam cały statek był zdany na jego wolę. Tam nie­raz musiał podejmować decyzje, od których zależał los i ludzi, i ładunku. Ale tu...

Kapitan zaczerpnął łapczywie powietrza, przejechał palcem pod cisnącym go kołnierzykiem. Starał się gwałtownie uporządkować myśli, złapać uciekający wą­tek przemówienia.

Delegat Ministerstwa zauważył nagłe zmieszanie Ka­pitana, zauważył wzrok szukający ratunku w zielonych koronach drzew, zauważył nerwowy ruch ręki.

Starzeje się — pomyślał. — Trzeba przejrzeć do­kładnie jego ostatnie opinie służbowe. Ostatnie świa­dectwo zdrowia. Nadaje się już chyba tylko na powol­niejsze, starsze jednostki.

Drugiego mechanika obserwowałem z dużą uwagą już w czasie pierwszego jego rejsu. Rozmawiałem z nim, polecałem opiece mechaników, interesowałem się pro­cesem kształtowania się nowego pracownika morza.

Czyste schody z kokosowym czerwonym chodnikiem, tak różne od schodów i korytarzy w pomieszczeniach załogowych na samej rufie, tuż nad trzęsącą wszystkim śrubą. Mieszkaliśmy — przypomina Czesław — z Antkiem w malutkiej, ciasnej kabince, dokładnie nad


maszynką sterową. Stało tam piętrowe metalowe łóżko

o prętach malowanych szarą bojową farbą (pewno jesz­cze z czasów wojny — przypuszczali z Antkiem, bo wiedzieli, że statek brał udział w konwojach, że prze­orał cały Północny Atlantyk i niósł biało-czerwoną aż na daleki Pacyfik, że zachodził do zapadłych afrykań­skich portów schowanych w oszałamiającej zieleni tro­pikalnych dżungli), szafka z blachy, imitująca stolik. Światło z trudem przedzierało się przez dwa malutkie krążki świetlikowych szyb i nie opuszczał tej kabiny zatęchły smród wilgotnej wciąż pościeli i przeciekającej przez nieszczelne zawory pary z ogrzewania.

Ale już to wszystko za nimi. Zaduch i ciasnotę kabi­ny wymazało z pamięci piękno Corcovado, zgiełk Cor­rientes, szerokie, wabliwe rozkołysy kobiecych bioder na Copacabana. Minął okres pasowania na giermka w marynarskim rzemiośle. Już mają pierwszy rejs za so­bą. Pierwszy rejs, pierwszy sztorm, pierwszy strach, pierwsze wachty, których potem było tyle, niezliczone setki.

W kabinach starannie popakowane pamiątki z Po­łudnia. Niezdarne, w drzewie rzezane figurki, maski jakichś pokracznych wodzów czy czarowników, koloro­we, o błyszczących skrzydłach motyle. I chyba najwięk­sza, najpiękniejsza, najwartościowsza pamiątka: świa­dectwo chrztu równikowego.

Z tymi świadectwami to cała historia. Kiedy byli już w morzu i zaczęli się przygotowywać do tradycyjnego chrztu równikowego, okazało się, że nie ma gotowych formularzy — drukowanych — na tę uroczystość. Jakiś statkowy artysta, chyba cieśla, zaczął sam malować, ale Antek zobaczywszy próbkę, zdecydował, że to boho­maz i przynosiłby wstyd takiemu statkowi jak ich. Cieśla się obraził i powiedział:

Taki mądry cwaniak, a jeszcze dobrze chodzić po statku nie umie, jeszcze solidnie nie porzygał sobie na­wet. Krytyk się znalazł. Znawcą sztuki! Jakeś taki do wybrzydzania skory — powiedział już wprost do Ant­ka, bo przedtem to gadał ot tak, w przestrzeń — to sam maluj, a ja mam gdzieś i nie będę.

I Antek wziął się do malowania. Farby skombinował


z maszyny, z magazynku. Nie było porządnego papieru, to na drugiej stronie starych, wycofanych map.

Zupełnie dobrze wyszły te dyplomy równikowe — wspomina teraz Czesław — a za każdy leciałp po pięć paczek amerykanów. Obłowił się Antek. A mnie to na­malował rozbitka na maleńkiej wysepce. Takiej maleń­kiej, że jak siedział na niej ten rozbitek, to ją prawie całą zajmował, i bose nogi, wyzierające z obdartych portek, musiał moczyć w wodzie. Nagą syrenę, co z mo­rza wyszła, ten marynarz (w marynarskiej pasiastej ko­szulce, jakiej właściwie nikt prawie nie nosi, ale mimo to tak bardzo pasującej do marynarza) musiał trzymać na kolanach. Pod spodem na błękitnym tle oceanu widniał sporządzony czarnymi literami polsko-łaciński pseudośredniowieczny napis.

Z perspektywy kilkunastu tygodni wesołe i śmieszne wydawały się wymyślne tortury, jakim byli poddawani na chrzcie równikowym.

Po rejsie dopiero szli po raz pierwszy do kapitana. Szli służbowo. Wyelegantowani, w błyszczących butach. Kapitan miał po prostu podpisać zmustrowanie panów praktykantów w książeczkach żeglarskich.

Po nieśmiałym pukaniu do ciemnowiśniowych drzwi i głośnym zaproszeniu: — Wejść! — weszli. Stanęli przy samych drzwiach. Trzasnęli niemal jednocześnie obcasami.

Panie kapitanie — zaczął Antek (był śmielszy z nas dwóch — myśli teraz Czesław) — chcieliśmy prosić

0 potwierdzenie zmustrowania.

Weil — Kapitan podniósł na nich wzrok. Patrzył chwilę w taki sposób, jakby ich zobaczył po raz pierw­szy. A przecież byli tu już cały rejs. — Weil. No, chłop­cy, jak wam się pływało na moim statku? — pytał

1 składał zamaszyste podpisy w odpowiedniej rubryce.

Jak on wtedy mocno podkreślił “moim” — do­piero teraz Czesław skojarzył to podkreślenie z tym, co usłyszał tu, po tylu latach, na cmentarzu, że pierw­szy ich statek to także pierwsze dowództwo Kapi­tana.

Bardzo dobrge, panie kapitanie! — odpowiedzieli jednocześnie. Może odrobinę nawet za głośno, jak na wyłożoną ciemnym fornierem kabinę, i może trochę za


równocześnie, jakby się umówili, co mają mówić. Ale oni po prostu powiedzieli szczerze, co czuli.

Stali dalej nieruchomo, w postawie zasadniczej, obaj w granatowych mundurach, z czapkami wciśniętymi pod pachę gestem podpatrzonym na angielskim filmie z czasów minionej dopiero co wojny na morzu.

Weil — Kapitan podawał im książeczki.

Trzasnęli jeszcze raz obcasami, odwrócili się, wyszli.

Taka była ich wizyta u Kapitana. Jedyna wizyta i jedyną rozmowa, Antek od tego czasu, gdy wrócili do Szkoły na trzeci, ostatni już rok nauki, zwykł był przy lada okazji wyrzucać z wydętych nieco warg krótkie, warkliwe, ale jakże jego zdaniem morskie: “well”. Prze­szło mu to dopiero w wojsku, w czasie rocznej prawie służby, gdy szkolili ich na oficerów rezerwy Marynarki Wojennej.

Już wtedy Antoni Cześkiewicz wykazywał wszystkie cechy pozwalające sądzić, że wyrośnie z niego doskona­ły marynarz, dobry kolega, dzielny człowiek, solidny, ze wszech miar uczciwy.

Panie bosmanie, pamięta pan, jak załatwił nasz drugi tego złodzieja? W poprzednim rejsie.

Jakiego, panie Franku? — Bosman, ciężkie, zwa­liste chłopisko, odwrócił się do mówiącego, niższego o całą chyba głowę, okrągłego jak piłka motorzysty.

Przyjaźnili się na_ zasadzie całkowitego kontrastu i przyciągania przeciwieństw. Bosman był potężny, choć nie można było powiedzieć o nim tęgi — sąme kości i mięśnie, jak stwierdzał każdy, kto poznał Bosmana. (Ani grama tłuszczu — powtarzał o nim Ochmistrz, były trener piłkarski i bokserski, ą jeszcze bardziej by­ły czynny zawodnik — doskonały materiał na zawo­dowca. Tylko już teraz za stary — dodawał za każdym razem z wyraźnym żąłem — za stary i może trochę za powolny). A jak tu nie być zą starym, jeżeli się ma za sobą trzydzieści lat pływania, i jak nie być powolnym i flegmatycznym, kiedy się ma taką sakramencką siłę.

Motorzysta Franek to zupełnie, ale to zupełnie co


innego. Ma mniej lat życia niż Bosman pływania, nie­wielki, rumiany (ani grama mięśni i kości — mówił o nim Ochmistrz, który tylko w ten sposób klasyfikował ludzi — sam tłuszcz), ruchliwy jak fryga, aż dziw brał, jak można być tak szybkim i zwinnym przy takiej tu­szy, gadatliwy aż do utraty tchu i cierpliwości słucha­czy. Ci dwaj ludzie jednak przypadli sobie do gustu. Śmiesznie było patrzeć, jak tak szli obaj przez obcy port. Zawsze razem, tylko we dwójkę, na przekór za­dawnionym antagonizmom marynarskim między “po­kładem” a “maszyną”. Franek szybko drobił pulchnymi nóżkami w spodniach opinających je aż do granic wy­trzymałości, choć gdy nie było w nich Franka, mogły, jak ktoś powiedział, uchodzić za pokrowiec na windę kotwiczną, a nie za spodnie; wymachiwał rękoma, ge­stykulował, terkotał bez przerwy, podskakiwał prawie do ucha Bosmanowi, a ten kroczył wolno na swych bo­cianich nogach, stawiał z rozmysłem stopy obute w ja­kieś gigantycznego rozmiaru buty i od czasu do czasu rzucał oszczędne, basowym głosem wypowiadane słowa.

Jak to jakiego? — Franek aż podskoczył na gru­bych nóżkach. — Nic pan nie pamięta? Tego w Dżi­buti.

Aha. — Bosman chciał chyba coś więcej powie­dzieć. Franek jednak był w swoim żywiole. Przestał go interesować pogrzeb, przemówienie Kapitana.

No, pamięta pan — ucieszył się. — Bo właśnie szedłem korytarzem, tym górnym korytarzem, od trze­ciego mechanika. Podawałem stan paliwa w dziobo­wych tankach. Tych obiboków trzeba pilnować, jak dają bunkier na statek. Potrafią zmienić nagle szybkość tankowania i co wtedy? Pamięta pan, jak nam raz zalali cały pokład przed forszotem i burtę popaskudzili. Co to jeszcze była kłótnia o to, kto ma tę plamę ścierać z burty. My z maszyny czy wy, pokładowcy.

No to idę od trzeciego, aż tu nagle z kabiny chiefa wyskakuje drugi mechanik. “Kto tu wychodził przed chwilą?” — pyta mnie. A ja wtedy, że nikogo nie wi­działem, że dopiero co wyszedłem z kabiny trzeciego. Nie słuchał mnie dalej, tylko prysk na pokład koło czwartej ładowni. Ja za nim, bo czuję, że będzie draka. I co widzę, panie bos?


Bosman zdążył tylko otworzyć usta w krótkiej chwi­li milczenia po pytaniu zadanym przez Franka. Pytanie to jednak należało zapewne do retorycznych i Franek nie oczekiwał na nie wcale odpowiedzi, bo po zaczer­pnięciu tchu wystartował natychmiast do dalszego ciągu.

I co ja widzę? To już świtało, a wiesz, pan, że tam świta gdzieś koło szóstej rano. Było prawie jasno i ja widzę, jak nasz drugi wypadł na pokład i woła do jed­nego tamtejszego. Takiego o tam, bylejakiego, w zawo- ju na głowie, ciemnego. Woła więc: “Stop, you taki owaki”. Jak ten bylejaki to usłyszał, poderwał się do biegu na swoich chudych krzywych nogach. Ale drugi był szybszy. Dopadł go jeszcze przed windą, złapał za koszulę. Potrząsał wrzeszczącym łobuzem, a ja widzę, jak na pokład zza pazuchy lecą dwa kartony amery­kanów.

Drugi zobaczył te kartony na pokładzie i jak nie przyłoży złodziejowi z jednej strony, jak nie doda z drugiej. Bylejaki zasłania się, coś tam krzyczy, ale co tu gadać. Na pokładzie leży dowód rzeczowy — te ame­rykańskie fajki. Na koniec drugi dofasował mu takie­go kopniaka, że facet znalazł się z miejsca na dolnym pokładzie. Poderwał się i chodu dalej, nawet nie szu­kał trapu, tylko z burty prosto na keję, aż dziw, że nóg nie połamał — takie oni tam w tym Dżibuti mają nogi chude jak patyczki, że aż strach patrzyć, czy utrzyma­ją ciężar ciała — motorzysta z wyraźną aprobatą rzucił okiem na swoje. — Skoczył facet z burty, ale tam się nadział. Trafił na policjanta, który spacerował pod stat­kiem. Spacerował i wymachiwał długą drewnianą pałą malowaną na biało i co jakiś czas wycyganiał piwo od załogi. Widać już długo miał służbę, bo nogi mu się plątały. Ale ręce to nawet po pijanemu mu dobrze cho­dziły, bo jak tylko zobaczył bylejakiego skaczącego z burty, nie zastanawiał się wiele i pomacał go pałą, aż się chłop zwinął. Nie pytał o nic. tylko lu lagą. Oni najpierw leją, a potem się zastanawiają, o co chodzi.

A ja wtedy do drugiego i pytam, co i jak. Drugi wziął te kartony i mówi, że był z chiefem w biurze ma­szynowym, obok salonu, sprawdzali dokumenty bun­krowe, aż tu drugi słyszy, że ktoś chyba kręci się


w chiefowskim salonie. Pyta: “Kto tam?” Nic, cisza, tylko drzwi skrzypnęły, dobrze, że nie posmarowane, bo tak by nie było słychać. Wtedy drugi do salonu, a tu drzwi otwarte i ze stołu znikły dwa kartony reprezen­tacyjnych papierosów naszego inżyniera.

Wtedy biegiem na korytarz, no i dalej to już widzia­łem.

No to ja, że się dziwię, że drugiemu tak się chce wa­lać rękę dla byle gałganiarza, a drugi, że nie może wy­trzymać, że go ponosi, jak widzi takie skurwysyństwo, mówi, że na dwie rzeczy zalewa go nagła krew: na do- nosicielstwo i na złodziejstwo. Że za te dwie rzeczy to by od razu lał, i to tak, żeby facet popamiętał, żeby mu się na przyszłość odechciało powtarzać. Mówi, że za pierwsze powinni wyrywaę język, a za drugie odcinać rękę. Jak kiedyś w Szwecji. Że to by nareszcie ludzi oduczyło.

Że nasz drugi jest cięty na złodziejstwo, to już dawniej wiedziałem. Przecież to przez drugiego wyle­ciał ten facet z floty, młodszy marynarz, co wtedy w Kobe ukradł trzy porcelanowe filiżanki z tych re­klamowych, które przyniósł stary Japończyk na burtę i które zostawił, żeby można było wybrać odpowiedni wzór. A ten sukinsyn ukrądł, Po co mu to było, dur­niowi, każda przecież inna, no a w ogóle wstyd dla całego statku. Złodziej w załodze. Starego wtedy ruszy­ło, a nasz drugi był głównym inicjatorem rewizji po kabinach. No i doszłaby do skutku ogólna rewizja, żeby nie praktykant, który powiedział staremu, że wie, kto ukradł. Wtedy stary nagle zaczął dryfować przed re­wizją tylko w tej jednej kąbinie, bo się okazało, że zło-' dziej miał na lądzie jakieś plecy i chody. A nasz drugi twardo: “Idziemy, panie kapitanie. Złodzieja trzebą na­piętnować. Wypalić tę zarazę ze społeczeństwa. Bo u nas i tak za dużo pobłażania w kraju dla różnych kombinatorów i złodziei7’. I stary się złamał. Poszli — cała komisja — znaleźli trzy filiżanki, jeszcze nie zdą­żył schować głębiej, a za burtę było mu żal wyrzucić. Nie pomogły chody ani plecy. Drugi tak rozrobił w Dy­rekcji, że musieli faceta wyrzucić z floty. Odwoływał się potem ten marynarz, szukał haka na drugiego, ale chyba nie wygrał.


W czasie tego długiego monologu Bosman tylko ki­wał potakująco głową. Znał całą historię równie dobrze jak Franek, a może nawet lepiej, bo był wtedy delega­tem załogowym i sekretarzem w komisji szukającej na statku złodzieja, ale Frankowej tyrady nie sposób było przerwać.

Każdy ma swoje wady — motorzysta Franek roz­łożył dłonie zakończone grubymi kiełbaskami palców — ale co do uczciwości naszego biednego drugiego to tam nie dam powiedzieć ani słowa.

A tyś był w czasie pożaru w maszynie? — zdołał wtrącić zdanie Bosman.

No widzisz... — Franek zająknął się — jak by ci tu powiedzieć. I tak, i nie.

Jak to? — Bosman oderwał pytający wzrok od przemawiającego Kapitana.

No bo widzisz... taka sprawa... — Franek jakby stracił nagle całą swoją elokwencję. — Poprzedniego dnia, przed tym całym wypadkiem, wypadły imieniny mojego teścia. A wiesz, to facet trunkowy, normalnie, jak to murarz. Wypiło się to i owo na tych teściowych imieninach, więc na drugi dzień sto tysięcy diabełków harcu je rano po głowie w te i nazad i pić wołają. A na statku nie ma nawet butelki piwa. Tak mnie przypar­ło, że myślałem, że z pragnienia język mi już ucieknie do gardła. Idę do drugiego i mówię: “Panie secońd, wyskoczę na dziesięć minut z maszyny”. “Jak za­wór?” — on pyta, bo mi kazał dotrzeć. “W porządku — mówię — zrobiłem.” A tak między nami, to jeszcze nie skończyłem, bo mi się jakoś robota nie kleiła. Przez ręce wszystko leciało z tego sakramenckiego pragnie­nia, ale se myślę, że wyskoczę do najbliższego kiosku z piwem, wypiję ze dwie butelki, to mi dobrze zrobi i skończę potem raz, dwa.

No to mówię: “W porządku, panie second”. Na to on pyta dokąd. Co tam będę kręcił, walę co i jak. Uśmiech­nął się tylko i mówi: “Dobrze, panie Franku, tylko na jednej nodze, bo w maszynie robią stoczniowcy i tro­chę trzeba mieć oko”. A ja, że w porządku, że migiem, a zresztą jest na dole wachtowy motorzysta i dwóch asystentów, to dadzą sobie radę z robotnikami. I po­myślałem, że im na pewno tak jak mnie diabełki po

3 — Z obu stron..,


głowie nie skaczą. Świat się nie zawali, jak ci ze Stocz­ni zaczekają. Jak sobie papierosa odpalą, jeśli czegoś tam nie będą mogli znaleźć. Czego by właściwie mogli szukać? Swoją robotę powinni chyba znać. Fachowcy, jak ich wysyłają na statki.

Gra, panie second, szafa gra. A może i dla pana pod­rzucić butelkę piwa, bo na statku pod tym względem pustynia.” Roześmiał się jeszcze, cholera, pewno wtedy ostatni raz w życiu. “Nie, panie Franku, butelkę piwa? To już lepiej dwie butelki.” Taki był z naszego drugie­go zgrywus.

O.K., panie second” — i już mnie nie było. A jak wracałem z czterema butelkami piwa, dwiema dla mnie i dwiema dla drugiego, to już było za późno. Już chy­ba drugi na to piwo nie czekał, cholerny świat, bo dym walił z maszynowni przez świetlik jak z parowca po podsypce. Syrena wyła na alarm przeciwpożarowy.

Taki to zakichany los. Tu z facetem rozmawiasz, po piwo mu lecisz, a za chwilę gość już zrobiony na amen. Ale ja też byłem o krok od Kostuchy. Żebym nie spo­tkał kumpla przy kiosku — w porcie pracuje, a by­liśmy razem w Marwoju — żebym nie pogadał z nim pięć minut, to może byś pan, panie bos, teraz słuchał, jak tak nad moją trumną... Bo koło asystenta robiłem,

o tego, co tam leży razem z drugim.

Co komu pisane, panie bos — Franek zamyślił się nagle — co komu pisane. Człowiek, cholerny świat, tak mało wie. Ale coś w tym jest. Cholerny świat, panie bos.

Późniejsza praca zawodowa, jej przebieg, opinie, ja­kie mieli o Antonim Cześkiewiczu jego kolejni przeło­żeni, potwierdziły w zupełności moje pierwsze obserwa­cje i spostrzeżenia. Zmieniały się statki, nadchodziły kolejne awanse, a on na każdym stanowisku spełniał sumiennie swoje obowiązki, dbał o stalą gotowość po­wierzonych jego opiece maszyn i urządzeń.

Kapitan znowu nabrał pewności siebie. Zdania pły­nęły gładko, potrzebne słowa same przychodziły do gło­wy. Znajdował je w wyniku skojarzeń, wspomnień z różnych posiedzeń, narad, zebrań, akademii.


Człowiek, którego przyszło mi odprowadzać na miej­sce wiecznego spoczynku, marynarz, który tu zakończył swój ostatni rejs, był nie tylko doskonałym mechani­kiem i przykładnym oficerem. Dużo czasu poświęcał też pracy społecznej, był czynnym działaczem partyj­nym i związkowym.

Obok Delegata z Ministerstwa i Dyrektora Przedsię­biorstwa stał Przedstawiciel Związku Zawodowego. Z urzędu uczestniczył w szeregu rozmaitych uroczystoś­ci. Od czterech lat, odkąd zszedł ze statku, wybrany do Zarządu, zdołał się już przyzwyczaić, zdołał wpaść w pewną rutynę.

Tym Fazem jednak uczestniczył w sposób bardziej żywy, z uwagą słuchał przemówienia Kapitana, kon­frontując je jednocześnie z własnymi wspomnieniami, z własnymi spostrzeżeniami o człowieku, którego grze­bano.

Znał Cześkiewicza. Jeszcze z bardzo, bardzo dawnych czasów przypominał sobie młodego chłopca w nowo wy- fasowanym mundurze szkolnym, przemawiającego jako przedstawiciel kołą ZMP z pierwszego rocznika. Oni — wtedy już na trzecim, ostatnim — z wyżyn swej dwu­letniej przewagi nad nowicjuszami prawie nie zauwa­żali granatowego, jednakowego tłumu młodszych o dwa kursy kolegów. Ale Przedstawiciel wyraźnie pamiętał Cześkiewicza. Mówił z taką pasją, bez karteczki, chy­ba bez przygotowania, że nie mógł nie zwrócić na sie­bie uwagi nawet takich starych wilków morskich, za jakich się sami wtedy uważali z racji jednego odbyte­go rejsu, jakże mizernego z perspektywy tylu później­szych, dłuższych, cięższych, nieraz prawdziwie drama­tycznych.

Minęły lata. Przedstawiciel, też mechanik jak Cześ- kiewicz, pływał na jednych statkach, tamten na innych. Nie spotkali się nigdy, choć może mijali się nieraz na morzu, choć może prawie ocierali się o siebie. I dopie­ro gdy Przedstawiciel pracował już na lądzie, “w apara­cie”, jak się to zwykło mówić, dopiero wtedy spotkał znów Cześkiewicza.

Był członkiem załogi statku, który otrzymał zespoło­


we odznaczenie za zdobycie pierwszego miejsca w swo­jej grupie. Przedstawiciel wręczał dyplomy, proporce, przypinał odznaki. Wygłosił typowe okolicznościowe przemówienie, odpowiednie do rodzaju uroczystości. A potem po podziękowaniach ich Kapitana wystąpił zno­wu Cześkiewicz. Mimo upływu lat Przedstawiciela ude­rzyła ta sama zapamiętana ze szkolnej auli pasja, widać było, że ten człowiek mówi to, co czuje, to, co myśli, że nie musi przygotowywać sobie kartkowych dyspo­zycji. Nie dobierał wyświechtanych, zdewaluowanych po wielokroć zwrotów, mówił bardzo prosto, od siebie. Prosto, a jednocześnie przekonywająco.

Przedstawiciel zainteresował ;się wtedy Cześkiewiczem, Okazało się, że zorganizował na statku cykl wykładów z zakresu kursu samochodowego na prawo jazdy, że prowadził ciekawe pogadanki na temat nowości w bu­dowie silników i mechanizmów okrętowych, że wresz­cie prowadził szkolenie partyjne. Zgłosił się sam w po­przednim rejsie, wtedy jeszcze bezpartyjny.

Wiecie, towarzyszu — opowiadał Przedstawicie­lowi Sekretarz statkowej organizacji — mniej więcej w połowie rejsu przyszedł do mnie Cześkiewicz i mówi, że ma do mnie sprawę. “O co chodzi?” — pytam. “Mam pretensje” — mówi na to Cześkiewicz. Był wtedy u nas czwartym. Dopiero teraz, w ostatnim rejsie awansował na trzeciego. “Jakie pretensje?” — pytam dalej, ale myślę sobie: Już tam coś znowu w maszynie nie gra, bo chief był facetem dość ciężkim w pożyciu, a i do kieliszka za często zaglądał. Znowu trzeba będzie go­dzić. “Do was pretensje.” “Do mnie? Jak będzie moż­na, to was połączę z Gdynią.” Myślałem, że chodzi mu

o to, bo chciał parę dni temu dzwonić do kraju, a nie było dobrej słyszalności. “Nie o to chodzi — on na to. — Ja mam pretensje o szkolenie.” “Partyjne?” “Tak.” “No trudno — ja wtedy już ostrzej — trudno, panie czwar­ty, takie jest zarządzenie Dyrekcji, wszyscy muszą cho­dzić, wszyscy wolni od wacht. Nie mogę dla jednego robić wyjątków. Jak wam to nie odpowiada...” “I... nie

o to chodzi. Zaczekaj, pan. Jak powiedziałem, że do was, to nie o zarządzenie, tylko o samo szkolenie. I nie do pana, tylko dó was, do całej egzekutywy/’ “No...” — zacząłem, ale mi przerwał. “Bo widzi pan, panie radio.


jeżeli już jestem na tym szkoleniu, to nie widzę powo­du, żebym się na nim nudził.” “Jak to?... — nie rozu­miałem. Zaczynało mnie to już złościć. — Przyjdzie ta­ki mądrala z maszyny i wydziwia. To mu się nie podo­ba, tamto. Krytykować najłatwiej, ale samemu.,.” “Właśnie — znowu mi przerwał — o tym chciałem mó­wić. Bo jak mam siedzieć i słuchać, to niech przynaj­mniej to, czego mam słuchać, będzie na odpowiednim poziomie.” “Tematy mamy narzucone z góry.” “E, tam, nie mówię o tematach. Z tego samego mięsa można zrobić przysmak albo takie byle co, że nikt nie weźmie do ust. Nie chodzi o to co, tylko jak. Nawet najciekaw­szy temat można zadusić. Stanie taki prelegent i będzie dukał, co gdzieś przepisał z broszury. Poklecone to byle jak, źle odczytane, wszyscy drzemią, palą papierosy i każdy tylko myśli o tym, żeby jak najszybciej skoń­czył. Gdyby nawet czytał co drugie, trzecie zdanie, to i tak nie sądzę, żeby ktokolwiek się zorientował. Takie szkolenie to wroga robota, kontrpropaganda, a nie szko­lenie.” “A co pan proponuje?” — Prawdę mówiąc, zdzi­wiła mnie jego pasja. “Co? Ano dajcie temat, to ja opracuję.” “Pan? Bezpartyjny?” “A nie można? Jeżeli jestem dość dobry na to, żeby słuchać, to chyba mogę i mówić. Nie? Jak się nie uda, skrytykujecie. Co wam szkodzi zaryzykować?”

Rzeczywiście — pomyślałem sobie — co szkodzi. Przedyskutowaliśmy na egzekutywie, zgodziliśmy się wszyscy i już na następne szkolenie wystąpił Cześkie- wicz. I co powiecie, towarzyszu przedstawicielu, sukces. Pełny sukces. Jak skończył, to mu cała załoga zaczęła bić brawo. Jak jakiemuś aktorowi na scenie. Dyskusji przez to bicie brawa nie było.

Tak się podobało? — zapytał Przedstawiciel.

Ja myślę. Przecież brawa nie bije się, jak się nie podoba.

No to bierzcie przykład. Żeby i wam bili brawa.

Kiedy nie zawsze tak wychodzi. Nie każdy umie. Nie każdy potrafi, choćby nie wiem jak chciał.

A Cześkiewicz umie?

Ano umie.

I jakie wnioski, towarzyszu?

Dp końca rejsu szkolenie partyjne prowadził on.


A potem daliśmy mu pochwałę za pracę społeczną i de­klarację. Wstąpił do partii.

I teraz prowadzi szkolenia?

Czasem. Ale kiedyś odmówił. Powiedział, że mu się nie chce, że niech ktoś inny.

No i racja. Trzeba aktywizować kolektyw, towa­rzyszu.

Robimy, co możemy.

Po tym spotkaniu Przedstawiciel nieraz jeszcze wi­dział Cześkiewicza. Przypinał mu odznakę Zasłużonego Pracownika Morza, uczestniczył w dekoracji Srebrnym Krzyżem Zasługi. Potem stracił go z oczu na dość dłu­gi okres czasu i dopiero ujrzał znowu na zebraniu wy­borczym Związku, na które Cześkiewicz był jednym z delegatów.

Wtedy też wystąpił, jak się mówi w sprawozdaniach prasowych, “z płomiennym przemówieniem”. Ale trze­ba przyznać, że rzeczywiście umiał porwać i zaintere­sować zebranych.

Znowu krytykował, ale widać było, że z myślą o po­prawieniu istniejącego stanu rzeczy. Krytykował po­litykę kadrową Przedsiębiorstwa, szczególnie na bliskim mu odcinku, na odcinku działu maszynowego. Przyta­czał liczby i fakty (skąd je wziął, kto mu udostępnił do­kumenty?) wskazujące na karygodne wprost posunię­cia, w których wyniku zachodziły jednoczesne zmiany prawie wszystkich oficerów mechaników. Na statku nowy skład mustrowano dosłownie na parę godzin przed wyjściem w wielomiesięczny rejs.

Uważał, że jeśli jest to jeszcze dopuszczalne w wy­padku działu pokładowego, choć też na pewno niezbyt korzystne dla statku, to zupełnie absurdalne w odnie­sieniu do maszyny. Przecież nie ma jednolitych siłow­ni, na naszych statkach zainstalowane są rozmaite sil­niki.

Efekty takiej polityki? Wystarczy zapoznać się z pro­tokołami awaryjnymi. Rzucił na razie przypuszczenie, bo jeszcze nie udało mu się dokładnie sprawdzić, że znaczna część awarii związana jest z nie przemyślaną polityką kadrową w dziale maszynowym.

Nie posądzał nikogo o działanie umyślne, o działanie na szkodę, bo taki fakt wymagałby przekazania spra­


wy do prokuratury, ale bezmyślność czy lenistwo uwa­żał także za godne napiętnowania i oczekiwał od no­wych władz związkowych poczynienia konkretnych wy­siłków w celu uzdrowienia istniejącej sytuacji.

Znowu otrzymał rzęsiste oklaski — przypomniał so­bie Przedstawiciel. — Jak wtedy na szkoleniu partyj­nym, o którym mówił sekretarz statkowej organizacji.

Na tym samym zebraniu wypłynęła jego — obecne­go Przedstawiciela — kandydatura do władz Głównego Zarządu, a innego kolegi, też mechanika, do organu związkowego na niższym, choć równie ważnym szczeb­lu.

Gdy ogłoszono wyniki głosowania, Cześkiewicz był jednym z pierwszych, który im obu gratulował wyboru.

Nareszcie mechanicy dochodzą do głosu — cieszył się — ale, pamiętajcie, nie zagrzebać się w papierkach i dokumentach. Przede wszystkim statki.

A ludzie?

Jak będziecie dbali o statki, to automatycznie przecież musicie dbać i o ludzi. Bo tylko zadowolony człowiek, tylko taki może dobrze pracować, może jak należy dbać o maszyny, o statek. W przeciwnym wy­padku może zapomnieć, że jedzie na tym samym wóz­ku, i złość do świata i ludzi odbije właśnie na statku. A efekty? Lepiej nie mówić.

Czy Cześkiewicz mówił tylko tak, ot, aby mówić — zastanawiał się teraz na cmentarzu Przedstawiciel — czy to było na pokaz, czy naprawdę tak czuł? Chyba jednak to drugie — zdecydował, patrząc na białą tab­liczkę z czarnymi literami napisu. — Szkoda chłopa. Gdybyśmy go wciągnęli do prac Związku na lądzie, to­by na pewno żył. Ale nie chciał. Na moją propozycję odpowiedział:

Zostawcie mnie na statku. Ktoś- przecież musi pły­wać. A zresztą ja nie nadaję się do pracy bądź co bądź urzędniczej.

Dlaczego?

Cześkiewicz nachylił się konspiracyjnie do Przedsta­wiciela. Osłonił dłonią usta.

Nie znoszę wszelkiego rodzaju zebrań — uśmiech­nął się, ukazując białe zęby, wspaniale kontrastujące


z opalenizną twarzy. — Po prostu chronicznie nie zno­szę. Mam przeciwwskazania.

Nie żartujcie, kolego. Obserwuję was już od kil­ku lat i zawsze tak czynnie występujecie na każdym spotkaniu.

To co innego — znowu się uśmiechnął —. już wo­lę sam zabierać głos aniżeli słuchać, jak inni ględzą. Jak plotą nieraz trzy po trzy, jak mielą w ustach wy­świechtane slogany, jak przyklaskują każdemu przeło­żonemu tylko dlatego, że to przełożony. Mdło się robi słuchając tego. Już wolę sam ęoś powiedzieć.

To takie złe są przemówienia innych?

Być może się mylę, ale w większości tak mi się wydaje. Niestety, bo chciałbym, żeby było inaczej. Że­by mniej gadano, a więcej robiono. Jeżeli już się mó­wi, to trzeba wiedzieć, o czym. Poza tym nie znoszę, jak ktoś mówi źle po polsku. Jak nieporadnie kleci ze słów niby zdania. Ale to zupełnie inna historia...

A więc nie chcecie pracować na lądzie?

Na razie, dopóki zdrowie dopisuje i dopóki jestem kawalerem, nie. Dziękuję za propozycję, ale nie.

Zebrani na tej smutnej uroczystości żegnamy dobre­go kolegę, dzielnego marynarza i prawego człowieka — Kapitan kończył przemówienie. — Nie ma go już mię­dzy nami i nie popłynie już nigdy w żaden rejs, ale wspomnienie o nim długo pozostanie wśród nas żywe. Cześć jego pamięci!

Szkoda naszego harcerzyka — niski, szczupły mężczyzna z cienkim, czarnym, starannie wypielęgno­wanym wąsikiem nachylił się do stojącej obok niego zapłakanej kobiety.

Dlaczego harcerzyka? — nie zrozumiała. Wycią­gnęła z torebki chusteczkę, wytarła oczy.

A tak żeśmy go nazywali w maszynie. Harcerzyk. Pewno kiedyś i był harcerzem. Podobno jeszcze w cza­sie wojny albo tuż-tuż po niej. Był w moim wieku. Ale to nie od tego poszło — wyjaśniał. — Po prostu w na­


szym maszynowym zeszycie do zapisywania poleceń drugiego albo chiefa dla mechaników lub motorzystów służbowych nasz drugi wpisał kiedyś taką uwagę: “Wy­pompować zbiornik balastowy nr 3. O 22.00 przełączyć zbiornik paliwowy. Dalej wirować oliwę” czy jakoś podobnie, a pod spodem dużymi drukowanymi litera­mi było: CZUWAJ!!! I trzy wykrzykniki. Od tego “czu­waj” poszło “harcerzyk” i tak zostało.

A zresztą ubierał się też tak jakoś po harcersku. W tropiku chodził w krótkich spodniach — zgrabny był facet — w długich zielonkawych skarpetach i staran­nie zawsze wyczyszczonych brązowych ciężkich pół­butach. A na parcianym szerokim pasie miał harcer­ską klamrę. Z krzyżem. Wyglądał na wysportowanego, choć nie wiem, czy kiedykolwiek ćwiczył. No, pływał dobrze, chodziliśmy nawet razem czy to na basen, czy na plażę. Dobrze pływał i dobrze skakał do wody z trampoliny. Opowiadał, że kiedyś, chyba jeszcze w Szkole Morskiej lub w wojsku, startował w jakichś zawodach.

A teraz już nie popłynie. Szkoda go... Ale nie płacz. Nie ma sensu. I tak to nic nie pomoże. Nie wskrzesi go. A niewiele brakowało, żebyś na moim pogrzebie, żebyś nad moją trumną...

Zbyszek, jak możesz tak mówić? — kobieta roz­płakała się jeszcze więcej. — Nawet mi nic nie powie­działeś, jak to z tobą było. Ledwo się dowiedziałam, że wasz statek się spalił, wsiadłam w pociąg i przyjecha­łam tu, do ciebie, a ty mnie zaraz prosto na cmentarz. Nic nie zdążyłeś powiedzieć.

I... co tam wiele mówić. Było, przeszło, minęło. Miałem szczęście i tyle. A inni nie mieli.

Zbyszek — kobieta przytuliła się mocniej do męż­czyzny — powiedz... groziło ci coś?

No pewno. Przecież byłem akurat w maszynie, na dole, na wachcie, kiedy zgasło światło. A wtedy od ra­zu stało się ciemno.

Jak to? — nie zrozumiała. — Mówiłeś mi, że ten okropny wypadek zdarzył się przed południem.

Rzeczywiście. Tak mówiłem. I teraz też nie mó­wię inaczej. Była chyba godzina dziesiąta. Albo parę minut po dziesiątej.


No dobrze, ale dlaczego zrobiło się ciemno? I dla­czego rano paliło się światło?

Oj, widać od razu, że nie byłaś nigdy w maszy­nowni. Ale jak zostaniesz moją żoną, to cię kiedyś za­prowadzę. Musisz zobaczyć, gdzie pracuje twój mąż. No więc przyjmij na razie na wiarę, że w maszynowni na­wet w dzień jest prawie zupełnie ciemno. Szczególnie na samym dole, gdzie byłem ja i jeszcze kilku ludzi. Dejmani.

Kto taki?

No, jak by ci to wytłumaczyć.., Dejman to takj, marynarz, który czekając na swoją kolejkę do zaokrę­towania, chodzi do roboty na różne statki stojące aku­rat w porcie.

Czeka ina swój statek?

Na swój? Co to znaczy “na swój?” Po prostu cze­ka na statek, na którym będzie miejsce dla niego. Na przykład gdy ktoś zejdzie na urlop, zachoruje lub do­stanie awans, wtedy dejman mustruje na statek.

A ja myślałam, że każdy statek ma swoją załogę.

Oj, kobito, kobito, widzę, że jeszcze dużo będę cię musiał nauczyć. Jak się ma narzeczonego marynarza, to trochę powinno się interesować tymi rzeczami. Ale bę­dzie jeszcze czas na naukę — ścisnął porozumiewawczo jej dłoń.

A więc jak zatrzymał się agregat, czyli silnik, który napędza prądnicę, to światło prawie z miejsca wysiad­ło. Byłem właśnie w drugim końcu maszynowni, mie­liśmy rozpocząć z asystentem pompowanie paliwa i przygotowywaliśmy pompy do ruchu, kiedy usłysza­łem, że silnik pomocniczy staje. Bo widzisz, jak czło­wiek jest już dłuższy czas na statku, to dopóki wszyst­ko gra, dopóki wszystkie mechanizmy chodzą jak na­leży, nawet największy hałas nie przeszkadza. Jakby go w ogóle nie było. Przyzwyczajenie. Ale niech coś zacz­nie nawalać, coś przyśpieszać lub zwalniać, zaraz ucho to wyłapie z całego hałasu.

Więc jak tylko silnik pomocniczy zaczął zwalniać, po­wiedziałem do asystenta, który był obok mnie: “Panie as, dwójka nawala” — bo akurat pracował drugi agre­gat. Powiedziałem: “Panie as, dwójka nawala” i z miej­sca popędziłem do silnika, żeby zobaczyć, co się stało.


Byłem na wachcie i do mnie należała opieka nad me­chanizmami. Trzeci mechanik, który miał służbę, za­dzwonił przedtem do mnie z kabiny, że wychodzi na godzinkę i że drugi za niego trzyma służbę, więc w ra­zie czego żeby dzwonić do drugiego.

Jak biegłem do silnika, który wyraźnie ustawał, to światła we wszystkich lampach przygasały, a gdy się już znalazłem koło agregatu, zaległa zupełna ciemność.

Nic nie widziałem, macałem po ciemku. Co mogłem zrobić bez latarki? Alę wiedziałem, że w pulpicie me­chanika leży wachtowa latarka. Tam ją chowaliśmy. Łakoma rzecz dla robotników. Akurat kręcili się jacyś ze stoczni remontowej. Mieli wymieniać odcinek ruro­ciągu. Dobrze nie wiedziałem, co tam robili. To spra­wa mechaników. Za to biorą forsę.

No to ja do tego pulpitu po latarkę, ale zanim ją od­nalazłem, z drugiej strony nadbiegł asystent. Z latar­ką.

Co się stało” — pyta. “Może się zapowietrzył” — wołam i szukam tej latarki wachtowej.

Asystent skoczył tymczasem do agregatu. Sprawdził pewno przewody paliwowe i za chwilę woła do mnie: “Nie ma w ogóle paliwa.” “Jak to?” — pytam. “Ano nie ma. Albo skończyło się w zbiorniku, albo jakiś du­reń zamknął zawór po drodze.” “Skończyć się nie mo­gło, bo trzeci rano przełączył na pełny zbiornik” — mó­wię do asystenta i próbuję zaświecić wachtową latar­kę. A ta tymczasem nie działa. Żarówka była przepa­lona czy baterie się skończyły. Na to as mówi: “Zacze­kaj pan tu na dole, a ja skoczę na górę i otworzę za­wór. Z którego zbiornika bierzemy?” “Z lewego.” “O.K. z lewego!” — krzyknął jeszcze i pobiegł na gó­rę.

Zostałem na dole i dalej męczę się z tą cholerną la­tarką. Odkręcam ją, a tam brakuje jednej baterii. Są dwie, a trzeciej nie ma.

Pewno ktoś potrzebował, to wyjął — myślę zły, bo sterczę tak po ciemku. Siadam na zaworze i czekam. Wyciągnąłem papierosa. Palić w maszynowni niby nie wolno, ale kto tam na to zwraca uwagę. Między na­mi w maszynie ustalone było, że można koło stanowiska manewrowego, gdzie wisiała puszka z wodą do gasze­


nia niedopałków. Drugi mechanik kazał ją tam powie­sić. Sam palący, to rozumiał, że cztery godziny wach­ty, a w porcie nawet osiem, jeśli jeszcze w nocy, trud­no wytrzymać bez papierosa. Jak człowiek zapali, czas szybciej zleci.

Siadłem, wyciągnąłem papierosa i szukam zapałek, ale jak to zwykle bywa z palaczami, zapałek nie mia­łem przy sobie. Czekam więc na asystenta i myślę, co się mogło stać. Pewno ktoś zamknął zawór. Przez po­myłkę albo dla kawału. Motorzysta z poprzedniej wach­ty mówił mi dwa dni temu, że ktoś dla hecy pociągnął za rączkę zaworu odcinającego paliwo do agregatu i też mu światło zgasło. Robotnicy robią czasami ta­kie kawały. Z głupoty.

Może teraz też tak samo. Siedzę dalej w ciemnoś­ciach, ale oczy powoli przyzwyczajają się do mroku. Na ścianie widać odblask światła. Myślę, że to od palnika tego spawacza, który miał wymieniać rurociąg.

Spawają bez żadnego zabezpieczenia — przeleciało mi przez głowę. — To tak zawsze przed wyjściem stat­ku w morze. Pośpiech, wieczny pośpiech. Żeby tylko jakiegoś nieszczęścia nie było.

I w tej samej chwili, jakbym pomyślał w złą godzi­nę, jak nie buchnie z góry od zbiorników strumień ognia!

Ogień? — kobieta wzdrygnęła się.

Ogień! Prosto na dół, na drzwi wodoszczelne od tunelu. Z miejsca, gdzie siedziałem, widać było wyraź­nie, jak ogień spadał z góry.

Spadał?

No tak. Lało się toto bez pamięci. W sekundę wszystko płonęło. Ściana, podłoga. Wszędzie pełno dy­mu.

W pierwszej chwili dosłownie straciłem głowę. Nie wiedziałem, co zrobić. Siedziałem jak skamieniały. A tu już ktoś krzyczy na cały głos: “Pali się! Pali się! Pa­li!!!”

Dopiero jak oprzytomniałem, zorientowałem się, że słyszę swój własny głos, że to ja tak krzyczę na całe gardło.

Poderwałem się i pędzę na górę, ale jeszcze na pierw­szych schodach zderzyłem się z asystentem. Paliło się


na nim ubranie. Biegł na dół i krzyczał coś, czego nie zrozumiałem. Może po prostu ze strachu lub z bólu, bo chyba już był poparzony. Chciałem biec dalej w górę, ale na wysokości głowic sam ogień i dym.

Którędy uciekać? — czułem, że tracę orientację. Nie wiedziałem już nawet, gdzie dziób i gdzie rufa statku, gdzie najbliższe wyjście z maszynowni. Wiedziałem tyl­ko, że dalej nie mogę biec, bo drogę zasłania ściana ognia i dymu. Czułem, że się dławię, że jeszcze chwi­la, a nie będę miał czym oddychać.

Z dymu wyskoczył jakiś człowiek. Też się palił. I krzyczał tak przeraźliwie, jakby go ktoś żywcem ob­dzierał ze skóry. Za nim biegł jeszcze jeden. Młody chłopak. Złapał mnie i zaczął krzyczeć:

Panie! panie! Którędy uciekać? Co robić? Którędy uciekać? Ja tu nic nie znam! Ja nic nie wiem!” — Trzymał mnie kurczowo, jak tonący. I wołał bez przer­wy: “Którędy uciekać?” — ale ja nie mogłem wy­krztusić ani słowa. Jakby mnie zamurowało. A zresztą nie wiedziałem, tak samo jak ten młody chłopak — pewno stoczniowiec — którędy można uciec z maszy­nowni.

I wtedy z tego dymu wyskoczył nagle drugi mecha­nik. Usta zasłaniał dłonią. Włosy na głowie miał opa­lone.

Dawaj koc” — krzyknął do mnie. “Jaki koc?” “Az­bestowy. Z pomieszczenia wirówek.”

Odepchnąłem chłopaka i wpadłem do małego po­mieszczenia, gdzie stały wirówki. Po omacku zerwałem pudło ze ściany, wyszarpałem koc. Drugi tymczasem wołał coś młodemu chłopakowi do ucha i pokazywał ręką w dół.

Leć pan na dół — krzyknął do mnie, kiedy mu po­dałem koc. — Pokaż ludziom wyjście do tunelu.”

Dopiero wtedy uprzytomniłem sobie, że przecież jest awaryjne wyjście z maszynowni. Przez tunel. Ale jed­nocześnie zdałem sobie sprawę, że widziałem w tym miejscu, gdzie są drzwi do tunelu, płonącą ścianę og­nia.

Tam ogień, panie drugi!” — krzyknąłem. “To trud­no. Górą nie da rady. Udusisz się, zanim dojdziesz do drzwi. Tylko dołem. Trzeba skakać przez ogień. Głowę


owinąć byle czym, choćby kurtką czy jakąś szmatą, i przez ogień. Rozumiesz? A potem już tunelem i wyj­ściem awaryjnym na pokład.”

Rozumiałem. Złapałem tego chłopaka, co znowu mnie się czepiał. Już wiedziałem, co mam robić.

A pan, drugi?” “Spróbuję zamknąć ten zawór na zbiorniku.” “Przecież tam ogień!” “Ktoś musi spróbo­wać. Inaczej spalimy się tu wszyscy. Leć na dół i wo­łaj ludzi do awaryjnego wyjścia. Tam są stoczniowcy. W zbiornikach też ktoś jest. Czyścili. Cała brygada. Ra­tuj ludzi.”

I co dalej? — kobieta kurczowo ściskała mokrą chusteczkę.

Wiesz że nawet nie bardzo pamiętam, jak było dalej. Tylko tyle, że dławiłem się, dusiłem dymem, wo­łałem na cały głos: “Do tunelu, za mną!” Ciągnąłem za sobą płaczącego chłopaka. Biegli z tyłu jacyś ludzie. Ktoś pędził w drugą stronę i krzyczał: “Zginiemy, zgi­niemy, na rany boskie!”

A potem zdjąłem kurtkę, owinąłem głowę i skoczy­łem w ogień.

W ogień?!

-Tak jak kazał drugi. To był jedyny ratunek. Ca­łe szczęście, trafiłem dobrze. Prawie prosto w otwór. Otarłem tylko ramię o krawędź drzwi. Ale jakoś prze­leciałem na drugą stronę ognia. I od razu było lepiej. Ani dymu, ani płomieni. A potem prosto tunelem i drabiną w górę. Do świeżego powietrza. * Za mną ten chłopak i jeszcze kilku stoczniowców. Zatoczyłem się jak pijany i zacząłem wymiotować. Myślałem, że mi się cały żołądek wywróci na drugą stronę. Wymioto­wałem żółcią i krwią i czort wie jeszcze czym. Jakoś jednak mi to przeszło i doszedłem do siebie.

Czekałem przy wyjściu z tunelu na drugiego. A mój chłopak czekał na swego majstra. Ale żaden z nich nie wyszedł. Chciałem nawet iść z powrotem...

Po co?

Jak to po co? Po kolegów.

- Przecież mogłeś zginąć.

Nie myślałem wtedy o tym. Chciałem iść, ale mnie nie puścili.

Kto cię nie puścił?


Strażacy. Z portowej Straży Pożarnej. Przyjecha­li w parę minut.

A co się stało z drugim mechanikiem? I z tym asystentem?

A ot, masz ich tam — wskazał ruchem głowy na przykryte biało-czerwonymi banderami trumny.

Boże! — wzdrygnęła się. — Boże drogi — załkała.

Nie płacz — próbował ją uspokoić — przecież nic mi się nie stało. Tylko skóra zdarta na ramieniu i opa­lone rzęsy i brwi. Odrosną.

Nic ci się nie stało — myślała wstrząsana płaczem — nic się nie stało, ale tak niewiele brakowało, żebyś le­żał tam, obok nich, w jeszcze jednej trumnie, przy­kryty jeszcze jedną banderą. Tak niewiele brakowało. Gdyby nie spotkał tego wspaniałego drugiego mechani­ka, gdyby tamten nie powiedział jej kochanemu chłop­cu, jej przyszłemu mężowi, którędy ma uciekać z tej okropnej, palącej się maszynowni...

No, nie płacz, nie płacz — gładził niezręcznie jej szczupłe plecy.

Nie puszczę go już nigdy na morze — postanowiła sobie — nie puszczę go na żaden statek. Nie chcę bez przerwy drżeć, nie chcę czekać ze strachem na każdy dzwonek do drzwi, na każdy telefon. A na grób drugie­go mechanika — czyniła sobie przyrzeczenie — będę stale, do końca życia przynosiła kwiaty. I będę się modliła za jego duszę. Wspaniały, bohaterski...

Nie płacz...

Pływałem z Cześkiewiczem na jednej wachcie w czasie ostatniego rejsu. Byłem u niego asystentem — młody człowiek z szeroką rudą brodą zwrócił się do stojącego obok.

Jaki był?

W porządku. Nie podskakiwał. Lubił z każdym porozmawiać. Towarzyski. Na wachcie to nieraz prze­gadał godzinę albo i więcej. Opowiadał różne rzeczy. Dużo widział, to i miał co mówić. Zjeździł kawał świa­ta. I oczytany był. Zawsze miał w kabinie jakieś książ­ki. Polskie, angielskie, francuskie.


Angielskie i francuskie? — zdziwił się kolega ru­dobrodego.

A tak — przytaknął Asystent. — Znał oba te ję­zyki. Miał do tego talent. Francuski to podobno jesz­cze z dzieciństwa, angielski ze szkoły i potem z pływa­nia. Ale i z hiszpańskim też dawał sobie radę. I po włosku nie pozwoliłby się sprzedać.

Ho ho ho,..

A żebyś wiedział. Zresztą nie przechwalał się. Sam go słyszałem w akcji.

Jak to?

Po prostu przyszedł do nas za granicą inspektor Lloyda na kontrolę. Drugi go oprowadzał po maszynie, pokazywał mu wszystko, tłumaczył co i jak. A potem wziął go do siebie do kabiny na drinka. Ja tam też wpadłem na moment, drugi nie był taki, żeby nie po­częstował swojego asystenta, to słyszałem, jak spikowa- li obaj. Jeden przez drugiego. I nasz drugi wcale nie ustępował Anglikowi. Obaj mówili tak szybko i tak niewyraźnie, że prawie nic nie zrozumiałem. Wiesz zresztą, jaka jest moja angielszczyzna. W szkole prze­brnąłem z trudem przez egzaminy. Więcej wyprosiłem tę mizerną trójczynę, niż umiałem nawet na tyle.

Anglik był zachwycony naszym drugim. Po trzech kolejkach rozkleił się zupełnie, klepał drugiego po ple­cach i wołał “wonderful”, “very nice” i podobnie. Wi­docznie coś mu się z tej gadaniny drugiego bardzo po­dobało. Poszedł zresztą ze statku schlany jak wielka Świnia. I jeszcze jak go wpychaliśmy z drugim do służ­bowego wozu z Hindusem w zawoju przy kierownicy i z taką fajną brodą, prawie jak moja, tylko że czarną, to bez przerwy powtarzał swoje “very nice” i “won­derful”. A nasz drugi jakby nic w ustach nie miał. Moc­ny łeb.

Tego dnia od samego rana nam nie szło. Brygadzi­sta wysłał nas najpierw na jeden ze statków, co stał w stoczni przy nabrzeżu. Szykowała się nawet dobra robota, bo to zagraniczny statek, a tam trochę lepsze normy nasi kalkulatorzy stosują. Ale nie zdążyliśmy nawet wyjść z warsztatu, kiedy brygadzista zawołał, że-


by zaczekać, bo co innego ma dla nas, to znaczy dla mojego spawacza i dla mnie. Robiłem z nim dopiero drugi tydzień i nie najgorzej nam się razem pracowało. Z brygadzistą żył dobrze, to i robotę zawsze dostał do­brą, zarobić można było parę groszy i rąk sobie z ręka­wów nie trzeba było wyrywać, jak mówił mój spawacz. Mogłem się też czegoś przy nim nauczyć, bo fachowiec był z niego dosyć sobie. Trochę tylko nerwowy. Jak się zezłościł, zaraz krzyczał i awanturował się. Czasem

o byle co. Ale też i raz dwa się uspokajał.

Wtedy, jak brygadzista powiedział, żeby zaczekać, to mój spawacz zaczął wykrzykiwać, że ma dosyć, że chro- moli taką pracę, niech mu wystawią kartę postojową, bo on nie myśli dokładać do pensji, że na sól nie zaro­bi, jak tak dalej pójdzie. On nie po to po nocach ha­ruje, żeby potem w czasie dnia czekać na robotę.

Jak to po nocach? — spytał jeden ze słuchających tego, co opowiadał młody Stoczniowiec.

Stali na skłonie wzgórza górującego nad przygotowa­nymi dołami mogił. Widać stąd było dokładnie usta­wione szeregiem trumny. Dwie przykryte biało-czerwo­nymi flagami. To marynarzy. Nawet dziwili się i mieli pretensję, dlaczego trumny ich kolegów-stoczniowców są bez flag, ale ktoś powiedział, że to taki stary mary­narski zwyczaj i dali spokój. Jak zwyczaj, to co innego.

Po nocach w tym sensie, że nadgodziny — wy­jaśnił opowiadający. — Rzeczywiście poprzedniego dnia pracowaliśmy do dwunastej w nocy. Trzeba było wy­kończyć remont statku. Rano miał odejść ze stoczni pod załadunek, a jeszcze kupa robót nie była zrobiona.

Jak zwykle u nas. W ostatniej chwili...

Właśnie — ciągnął dalej chłopak, dumny, że sta­rzy stoczniowcy rozmawiają z nim jak z równym so­bie. Mało, czekają na to, co on im powie. — Właśnie — przytaknął raz jeszcze z miną, jakby już nie wiadomo ile razy zetknął się z oddawaniem statku po remoncie do eksploatacji. — Robiliśmy do dwunastej. Potem ja poszedłem się przespać parę godzin. Do hotelu robot­niczego. Blisko stoczni. A spawacz został. “Co po nocy jechać do domu — powiedział — mam za daleko. Za­nim bym dostał się do chałupy — mówił — zanim bym się umył i położył, już by trzeba było wstawać i iść do

4 — Z obu stron...


pracy. Lepiej tu zostanę na noc. Prześpię się gdzie bądź. Na ławce albo na statek jakiś pójdę, na kanapkę do mesy. I czasu zaoszczędzę, i dodatkowo parę nadgodzin przeleci.”

No i został, a ja poszedłem. To i nie dziwota, że rano był taki zły. Że od razu z krzykiem do brygadzisty, fiie wyspał się chłop, to i zły.

A na to brygadzista mówi: “Nie denerwuj się, nie narzekaj. Będziesz miał dobrą robotę”. “Jaką?” — py­tamy go obaj. “Pojedziecie na statek do portu” — on na to.

No to mój szef od razu przestał się denerwować. Na statki lubiliśmy chodzić, na takie, co stoją w porcie. Daleko od własnego zakładu, dostanie się czas na do­jazd tam i z powrotem, a na statku to i obiad podleci, i podwieczorek, a nawet kolacja, jak się zmarudzi do piątej. A mój szef potrafił się jeszcze koło kucharza za­kręcić: “A czy szefowi nie przyspawać czego? Coś mo­że poprawimy, coś zamocujemy” — czarował. Zawsze się tam jakaś mała fucha znalazła i wszyscy byli zado­woleni. My, bo od razu leciała dodatkowa ekstraporcja, a kucharz ze statku, bo miał solidnie zrobioną robotę bez proszenia i bez czekania.

No to jedziemy” — mówi spawacz.

Załadowaliśmy na samochód butle, potrzebny mate­riał, rury i zawory, narzędzia, siedliśmy i jazda do portu.

Na statku byliśmy wcześnie. W sam raz. Dopiero kończyło się śniadanie. Szef mój z miejsca poleciał do kuchni i za chwilę woła mnie: “Masz — mówi — trzy­maj” — i daje dwa talerze jajecznicy.

Niezły — myślę sobie — taki początek pracy...

Ale zaraz się okazało, że zapeszyłem. Znowu jnój szef się zdenerwował, bo nie było naszego budownicze­go, co przyjął dodatkowe roboty na ten statek. Poszedł do stoczni, minęliśmy się chyba po drodze. I nie wia­domo co robić. Trzeba było czekać.

Spawacz klął na czym świat stoi, bo robotny był chłop i nie lubił przestojów i obijania. Teraz pojadł so­bie solidnie, odpoczął przez drogę, to chciał szybko ro­bić, co trzeba, żeby przed fajrantem zdążyć z powro­


tem na Stocznię, zdać butle i narzędzia i o normalnej godzinie wrócić do domu.

Żeby wiedział, co go czeka, toby tak się nie śpie­szył — rzucił ktoś stojący z boku.

Ba, żeby wiedział, toby w ogóle do pracy nie przyszedł. Ale nikt nie wie, co go czeka. A na razie to my czekaliśmy na robotę. Poszedł mój spawacz do me­chanika służbowego, ale ten nie wiedział, o co cho­dzi — oni tam na statku tylko dobrze wiedzą, gdzie co kupić i za ile sprzedać — i odesłał nas do drugiego me­chanika.

Dopiero ten dał nam robotę.

Uzgodniłem już to — mówił — z waszym budowni­czym. Dostał ode mnie na kartce szkic. Wziął go chy­ba z sobą.55

No tak — na to mój spawacz — on go wziął do Stoczni — a my tu czekamy jak głupki.55

To chodźcie, panowie, do maszyny, pokażę, co i jak.55

Poszli we dwójkę, a ja tymczasem miałem przynieść sprzęt i narzędzia. Jak się z tym uporałem, woła mnie spawacz.

Chodź no tu — powiada — odkręcamy rurę.5’ “Któ­rą?55 — pytam. “Tę55 — pokazał ręką. “Tę — mówię — czy tamtą55 — bo tak jakoś mi niewyraźnie pokazał. Na to spawacz jakby się zawahał, popatrzył tu i tam, podrapał się w głowę i mówi: “Chyba tę55. “A może by jeszcze zawołać drugiego?55 — spytałem. “Iii, co tam będziemy pytali — rozzłościł się na to. — Jak ci mó­wię, że ta rura, to ta. Nie jestem pierwszy raz na stat­ku. Nie pierwsza to moja robota. Ale na razie zostaw tę rurę, zrobimy najpierw barierkę i ten schodek.55

Zaczęliśmy odkręcać, a jak już było gotowe do spa­wania, szef mówi do mnie: “Skocz no na dół i poszu­kaj magazyniera. Powiedz mu, żeby podłożyli brezent pod greting, bo będziemy spawać55.

Tak też zrobiłem. Szef był bardzo uważny co do og­nia. Mnie zawsze uczył i przestrzegał. “Z ogniem —■ mówił — trzeba uważać, bo ani się spostrzeżesz, jak buchnie i po krzyku. Wtedy za późno na narzekanie.55

Zrobiliśmy te barierki, usiedli, zapalili papierosa.

No to dalej do roboty — szef popatrzył na zega­rek. — Gotowiśmy nie zdążyć. Już dziesiąta. Rozkręcaj


tę rurę” — mówi. “A nie poleje się coś?” — pytam. “Podstaw wiadro i poluzuj tylko śruby. A ja zamknę zawór na górze.”

Zrobiłem, jak kazał. Poluzowałem nakrętki, podsta­wiłem wiadro, odsunąłem trochę kołnierz. Polała się ro­pa. Ale niedużo. Najwyżej pół wiaderka. Potem wró­cił szef, rozkręciliśmy dalej wszystko aż do zaworu, od­łożyli rurę na greting. Szef odmierzył calówką, nary­sował kredą znak i mówi do mnie: “Zapal palnik”.

I właśnie wtedy zgasło światło. Ciemno się zrobiło, choć byliśmy dosyć wysoko w maszynowni, ale wzrok nie przyzwyczajony.

Zapalać?” — pytam szefa. “Jak ęi mówiłem zapa­lać, to zapalać” — rozzłościł się ^znowu. No to ja wy­ciągam zapałki i szykuję palnik. Zapaliłem go, a tu ktoś z dołu biegnie i woła: “Co do diabła z tą ropą?” Jąkby mnie coś tknęło. Patrzę na szefa, ale nic nie mówię, bo widzę, że znowu ,zły, a wtedy lepiej mu w drogę nie wchodzić. Zmiesza z błotem, oklnie w ży­wy kamień, suchej nitki nie zostawi. Nic nie gadam więc i daję mu ten palnik. Wziął go do ręki i klęknął nad tym kawałkiem rury, cośmy go wymontowali. A w tym momencie jak nie buchnie tuż koło niego ol­brzymi płomień!

Jasno się zrpbiło jak w dzień, a za chwilę ogień po­leciał w dół, do maszynowni. Patrzę ja i kroku nie mo­gę zrobić, a mój szef cały w ogniu. Rzucił palnik i tłu­cze rękami po ubraniu. Zajęło się od razu, całe prze­tłuszczone.

Dopiero wtedy oprzytomniałem i dawaj uciekać. Ale dokąd! Biegnę w lewo, a tam ogień. Biegnę w prawo, a tam drzwi zamknięte. Pędzę z powrotem, a mój szef leci jak pochodnia. Już włosy się palą na nim. Pędzi i krzyczy. To ja za nim. Aż tu ktoś biegnie z dołu. Ja do niego i pytam, którędy droga. A on nieprzytomny ze strachu nic nie mówi, tylko wrzeszczy coś niezro­zumiale. ,

To ja znowu do niego, którędy droga z maszynowni. I wtedy dopadł nas te# drugi mechanik. Skąd on wy­skoczył tak nagle, nie wiem. Wyglądało, jakby prosto z ognia. Dopiero wtedy oprzytomniał trochę ten ma­rynarz, co go pytałem o drogę. A drugi mechanik wi­


dzi, że tamten przerażony, to do mnie mówi, żeby uęie^ kaę przez tunel i wołaę ludzi, co na dole pracują, że­by też uciekali.

Złapałem tego z załogi statku za rękę i ciągnę za so­bą do tunelu, a on jak nieprzytomny. Na dole ciemno, ale jakoś trafiłem. Tylko że wejście całe było w ogniu. No to ja głowę owinąłem jakąś szmatą, żeby mi się włosy nie zapaliły i głową naprzód w ten ogień. Trafi­łem szczęśliwie w otwór, ale ten z załogi, co uciekał obok mnie, mało co a by został. Uderzył o krawęcJŹ i potłukł się. Całkiem stracił głowę. Gdyby nie ja...

No, no, takiś bohater. Teraz. Ale jak wylazłeś z tunelu...

Każdy by się bał — bronił się chłopak. — Ale co innego bać się, a co innego stracić głowę. Zresztą za­pytajcie tego z załogi. To motorzysta, jak się potem okazało.

>—- A jak to się .stało, że teri twój spawacz zginął?

Nie mam pojęcia. Biegł przecież na początku prze­de mną. Może na dole zmylił drogę i poleciał w innym kierunku?

To drugi was uratował?

Ano tak było. On jeden wołał, żeby iść przez tunel.

A $am żeś nie wiedział?

Nie znałem statku...

Przecież na wszystkich ^tatkach jęst wyjście awa­ryjne przez tunel.

Teraz to każdy mądry. Tutaj na otwartej prze­strzeni, jak nikomu nic nie grozi. Ale jakby was tak zamknąć w takim pudle i podpalić, wtedy by się oka­zało...

Ale że drugi sam się nie uratował...

Cofnął się. W ogień. Chciał zamykać jakiś zawór.

Równy widać był z niego chłop.

Dwa razy go tylko widziałem. Raz, jak tłumaczył mojemu szefowi, co i jak ma zrobić, a drugi raz wtedy, gdy wyskoczył z tego ognia. Wyglądał na bardzo fajne­go. Że też musiał zginąć...

Ano widzisz, chłopcze. Okazuje się, że pływanie na statku to nie tylko dolary i zagraniczne ciuchy.

E, pan to zawsze po stronie marynarzy. Od razu widać, że sam pan pływał.


Pływałem i wcale się tego nie wstydzę. A mówię dlatego tak o marynarzach, bo wszystkim się wydaje, że to taka lekka praca. Żona jednego, jak ją pytali, gdzie mąż pracuje, sprostowała: “Mój mąż nie pracuje, mój mąż pływa”. Ot, głupia, kazałbym ja jej tak nie pra­cować. Dla niejednej takiej dobre chłopy się męczą całe lata na morzu, zarabiają, a jej wciąż mało i mało...

To wszystko przez ten sakramencki bałagan — mówił Magazynier statkowy do Brygadzisty ze Stoczni. Pracowali kiedyś razem, a jeszcze przed wojną, jako młodzi chłopcy, wspólnie budowali port w Gdyni i wspól­nie mieszkali w nędznych klitkach barakowej dzielnicy rosnącego miasta.

Właśnie — przytaknął Brygadzista. — Wszędzie ten bałagan. Każdy aby tylko o swoim grzbiecie myśli...

O, na przykład choćby i u nas, w Przedsiębior­stwie. Jak nasz drugi zamustrował na statek, na po­przedni, to przez cały rejs miał w morzu urwanie gło­wy. Szykowaliśmy się wtedy na krótki remont do Stoczni i trzeba było przygotować te wszystkie papierki, dokumenty i takie rzeczy.

Właściwie dawno to powinno być napisane, jeszcze przez tego drugiego, co był przedtem, ale on nie dbał

o nic, Asekurant. Był cały rok na statku i niczego nie dotknął, nic nie pozwolił robić. Święte życie — przez cały rejs nie robiliśmy żadnego remontu, żadnego prze­glądu w myśl zasady: dopóki się kręci, lepiej nie zaglą­dać, bo można zepsuć. Nie obciążał silnika, “żeby się nie męczył”, i tak jechaliśmy powolutku, jak to mówią, “aby Polska nie zginęła”. W maszynie wypucowaliśmy tylko trochę płyty, obmyliśmy silniki, położyło się dla picu przed krajem kokosowe chodniki, żeby było dobre wrażenie, jak jakiś inspektor przyjdzie, ot i wszystko.

A maszyna cała zapuszczona, pożal się, Boże. Doku­mentacja też.

A co starszy mechanik?

Starszy? Ten to czekał już tylko na emeryturę. Dwa lata mu brakowało. Wszystko spychał na drugiego. “Napływałem się dość — mówił — niedługo będzie czterdzieści lat.” Nie miał jeszcze dwudziestu, jak po­


szedł na morze. A zresztą wydaje mi się, że on się już nawet nie wyznawał w tych wszystkich papierkach, które kazali mu wypełniać w Przedsiębiorstwie i w In­spektoracie. Od niego to tam już nic nie można było wymagać. Dobry był, bo się nie wtrącał. Jak przyszedł nowy drugi, ten tu, to za głowę się złapał. Tyle roboty nie zrobionej, a czasu mało, bo rejs krótki i Stocznia blisko.

Nie dałby rady chłop, żeby nie wpadł na pomysł. Zawołał mnie kiedyś i mówi: “Panie Maks, niech pan mi zrobi z rur taki stojak” — i pokazuje rysunek.

Zrobiłem zaraz tego samego dnia i pytam, co dalej, a ten każe mi znieść stojak na dół, postawić koło stano­wiska manewrowego, sam zaś położył na to dużą deskę kreślarską, przykręcił śrubami, ściągnął na dół fotel obracany i założył biuro w maszynie.

Biuro?

No właśnie. Schodził normalnie na wachtę, siadał do tego swojego biurka w maszynowni, rozkładał pa­piery i przygotowywał całą specyfikację remontową. Tylko w ten sposób mógł zdążyć na czas. Na maszynę uważał, bo wystarczyło podnieść głowę i wszystkie ma­nometry były przed nosem, a zresztą miał wtedy bardzo dobrego asystenta. Z dyplomem chłopak i mógł już samodzielnie radzić sobie na wachcie.

Na Stocznię przyszliśmy przygotowani na cacy, nie było żadnych reklamacji z powodu dokumentacji, a i u nas w czasie kolejnego rejsu nic nie nawalało. Potem zeszliśmy razem z drugim na urlop i ściągnął mnie na ten statek. A tu taka historia. Też przez bała­gan. Przed samym wyjściem w morze ładowali nam części zapasowe. Drugi do mnie z krzykiem, czy zama­wiałem, bo czasami ja sam pisałem zapotrzebowania, a chief tylko podpisywał, na przykład na materiały czy narzędzia, ale tym razem ja o niczym nie wiedziałem. Okazało się, że oni tam, w Zaopatrzeniu, czyścili swoje magazyny, robili remanenty czy inwentaryzację i uty­kali, co się dało i nie dało, po statkach.

I tak wszystko na raz. Tu statek na wyjściu w morze, tu idzie ładunek, prowiant, tu jeszcze robi Stocznia, a tu pakują nie zamówione części zamienne i materiały. Myślałem, że z drugim oszalejemy. Ganialiśmy jak psy


z wywieszonymi językami, bo przecież ludziom też trzeba przed wyjazdem dać trochę wolnego. Każdy musi uporządkować swoje sprawy przed wyjściem w morze. Każdy ma w końcu jakiś dom, rodzinę. Ale tych z lądu, z Przedsiębiorstwa, nic to nie obchodzi. Dla nich ważny tylko plan, tonomile. Pamiętam, jak parę lat temu na­waliła nam maszynka sterowa. W nocy to było, a rano mieliśmy wychodzić w morze. Więc przyjechał ktoś z Inspektoratu. Radzili, ale co można uradzić, kiedy nie ma tej części, która się zepsuła. Radzili, a czas mijał. Aż ktoś wpadł na pomysł, żeby wziąć, co nam trzeba, ze statku stojącego obok. Nasz mechanik z facetem z Inspektoratu pojechali tam, kazali otworzyć pomie­szczenie maszynki sterowej, wykręcili to, o co chodziło,

i wrócili. Ranośmy wypłynęli, ale wyobrażam sobie minę drugiego z tamtego statku, jak przyszedł i zoba­czył, co się stało.

A mechanik wachtowy z tamtego statku nic na to?

Co go obchodziło? Nie z załogi, dejman. Przyje­chał facet z Inspektoratu, kazał dać, no to dał. Zapisał tylko do dziennika, że było tak i tak. Na pierwszym miejscu plan. Najważniejszy ten na dziś, albo nawet na wczoraj. Za wszelką cenę ratuje się go, nie zważając, że za parę dni może być podobna sytuacja z drugim statkiem. Potem takie efekty — Magazynier wyciągnął rękę w kierunku miejsca, gdzie stał Kapitan, kończąc właśnie swoje przemówienie, i gdzie szykował się Dele­gat Ministerstwa.

Drodzy towarzysze i obywatele! Przypadł mi w udzia­le smutny obowiązek pożegnania ludzi, którzy jeszcze przed paroma dniami byli wśród nas, którzy wspólnie z nami wszystkimi nie szczędzili wysiłku i trudu, aby tworzyć nowe wartości, aby wspólnie z całym społe­czeństwem pomnażać nasz majątek narodowy.

Teraz nie pomogą żadne przemówienia, żadne piękne zdania — stojący obok Magazyniera Brygadzista wzruszył ramionami. — Jak to ¡się ładnie mówi: “nie szczędzili wysiłku”, “nie szczędzili trudu”. Teraz tak,


a gdyby parę dni temu powiedzieć takiemu panu, że nie oddamy na czas statku do eksploatacji, bo ludzi mamy za mało, bo ci, co są, pracują dzień i noc, świątek

i piątek, to byś widział, co by odpowiedział.

Plan na pierwszym miejscu! — krzyczałby taki jeden z drugim. I pięścią by może walił po biurku jak nasz kierownik na odprawach. — Rzecz najważniejsza: wykonać plan, a ludzie muszą dać z siebie wszystko, co mogą.”

A jak nie mogą?” — odważyłem się kiedyś spytać. — Mówię ci, tak na mnie wskoczył przy wszystkich. Przy mistrzach i brygadzistach. Jak gówniarza mnie wyzwał.

Co znaczy nie mogą? Ja nie znam takiego słowa! — Cały był czerwony na twarzy jak burak, myślałem, że mu krew tryśnie albo że go trafi apopleksja. — Nie znam — krzyczał — i nie chcę znać. Ja znam tylko słowo »muszę«. I na górze, w Dyrekcji, nikt mnie nie pyta, czy mogę, czy nie mogę. Plan musi być wykona­ny! Terminy dotrzymane! Za wszelką cenę!”

Ot i mają tę cenę.

Ą mają, mają. Chociaż tego nikt nie chciał, pewno. Ale można było przewidzieć. Bo zawsze taka robota na łapu, capu, szybko, ¡szybko, byle zepchnąć, kto by się tam martwił o bezpieczeństwo pracy. To dobre na szko­leniu, w podsumowaniu na zebraniu Rady Zakładowej, ale w praktyce? Nie ma czasu, trzeba robić, trzeba gonić, łatać jakoś, sztukować, kombinować.

Ot, choćby na ten przykład spawanie. Niby jest prze­pis, że przy każdym spawaniu na statku w eksploatacji musi być strażak. A skąd ja tych strażaków mam wziąć? Gdzie ich szukać? Toż bym musiał mieć drugą ich bry­gadę, co by tylko chodziła za moimi spawaczami. Roz­mawiałem nawet kiedyś na ten temat z oficerem zmia­nowym z naszej Straży Pożarnej. Mówi, że etaty im obcięli, a zresztą i tak ludzie się nie garną, bo mało płacą. Jak gdzieś każdy z nich dodatkowo nie zarobi, to i wyżyć trudno z tego, co dostanie za miesiąc. Mówi­łem na naradzie kierownikowi o tych strażakach, mó­wiłem, że będę musiał wstrzymać roboty, jak ich nie dostanę, a kierownik na to: “spróbuj tylko!” i tak po­patrzył, że czułem, jak mi premia koło nosa przefru- nęła.


A przy tym spawaniu był strażak?

Jak mógł być, kiedy to spawanie na wyjezdnym. Trzeba by z portowej Straży, bo naszego stoczniowego nie dadzą w takim wypadku. On musi być na miejscu, na Stoczni, żeby w razie czego... W porcie to przecież inny rejon. Zresztą spawacz był doświadczony, nie po­trzebował strażaka. Sam powinien uważać. A w końcu czy ja mogę pamiętać o wszystkim. Spieszyłem się. Na naradę do kierownika, a on nie cierpi, jak się spóźnia. Taki punktualny, że gotów za minutę opóźnienia po­trącić połowę premii. To i leciałem na tę naradę, jak­by się paliło. Tylko w biegu powiedziałem spawaczowi co i jak. Też w ostatniej chwili zgłosił budowniczy ro­botę. Jakby nie mógł wcześniej. Wszystko na raz. I na­rada, i o robocie dla brygady pamiętaj, i o kartach roboczych, i z kalkulatorem załatwiaj, żeby ludzie nie narzekali na zarobki, bo jak będą marne, to mi poucie­kają i wtedy dadzą nowych, z którymi nie ujedziesz. Wszystko na raz. Wszystko pilne. Jak do pożaru.

No, wtedy to rzeczywiście do pożaru...

Ba, żeby to człowiek wiedział. Wolałbym całą pre­mię stracić. I trzynastą pensję. Jak tylko się dowiedzia­łem, że w porcie pożar, zaraz coś mnie tknęło. Polecę — myślę sobie — do portu, zobaczę, który to, bo coś mi mówiło, że to ten, na którym miałem ludzi. Ale zanim zdążyłem wyjść z hali, już był telefon od kierownika, żebym zaraz się zgłosił do niego.

Tylko wszedłem, a już mnie pyta, kto pracuje poza Stocznią i na jakim statku. Mówię, ten i ten na takim

i takim.

Karta pracy jest? — kierownik na to. — Zlecenie?” “Wszystko w porządku” — odpowiedziałem — a sam w coraz większym strachu, bo jak tak mnie pyta, to chyba o moich ludzi chodzi. O moją brygadę. “Który statek się pali?” — pytam prosto z mostu. “A skąd wiecie — kierownika aż poderwało — że się pali?” “Ludzie mówili — powiadam — zresztą dym widać. Tylko nie z tego okna. Z drugiego. Od sekretarki.” “Zaczekajcie tu” — krzyknął i poleciał. Myślałem, że tylko do okna, popatrzeć, a on do telefonu. I zaraz już było dwóch panów w jednakowych płaszczach. Do wie­czora mnie przesłuchiwali, zanim puścili. Dopiero wtedy


się dowiedziałem, że z mojej brygady zginął spawacz, a z malarskiej aż trzech ludzi. Kończyli pracę w zbior­nikach.

To razem czterech ze Stoczni?

Czterech. No i tych dwóch z załogi statku i jeden z jakiejś spółdzielni czy od radarów.

A czego on szukał w maszynie?

Poszedł coś tam zrobić w statkowym warsztacie. A w czasie pożaru pewno stracił głowę, nie znalazł wyjścia i zaczadział. Ale nie chowają go tu razem. Ro­dzina podobno zabrała ciało.

Tragiczny wypadek sprawił, że zginęli młodzi ludzie w pełni sił, dobrzy obywatele i ofiarni pracownicy — Delegat mówił sucho, urzędowo. Jak przystało na wy­sokiego urzędnika, dla którego ludzie to tylko cząstka Sprawy.

Powiedział “tragiczny wypadek” — myśli Kapitan — to znaczy, że Komisja Resortowa dla sprawdzenia przy­czyn pożaru, której przewodniczy, uznała to za przy­padek losowy...

Specjalna Komisja, powołana przez Kierownictwo Re­sortu — mówił dalej tym samym tonem Delegat — jest w trakcie badania przyczyn wypadku. Zostały jedno­cześnie podjęte energiczne kroki, aby wykluczyć na przyszłość powstanie podobnych do tych przyczyn, jakie stały się powodem śmierci ludzi, których tu dziś że­gnamy.

A więc jednak nie — myśli Kapitana stawały się coraz bardziej chaotyczne — “komisja jest w trakcie badania”... Delegat nie chce stawiać kropki nad i. Chce zostawić furtkę, nie odsłania kart, jakimi ma zamiar grać. A może po prostu chce go wykończyć. Chce go zniszczyć nerwową niepewnością, chce załamać, żeby sam się usunął.

Tak, to możliwe — zadręczał się niespokojną myślą. — Na rękę im będzie, jak się sam usunę. Nie znajdą ofi­cjalnie winnego, ale moje usunięcie się będzie dla nich jednoznaczne. Powiedzą, nie chcemy krzywdzić człowie­


ka po tylu latach nienagannej pracy, przed emeryturą (przecież to tylko parę lat, jak ten czas leci) i dlatego nie wskazujemy winnego, ale sami rozumiecie... To wygodne, niby nie wskazać na nikogo, ale jednak...

Może oni tak właśnie chcą. Ale ja się nie dam, nie wolno mi się załamać, nie wolno pozwolić, żeby oni byli górą...

Kierownictwo Resortu — głos Delegata stał się bar­dziej uroczysty (namaszczony — pomyślał w tym mo­mencie Dziennikarz stojący w pierwszym szeregu obok dwóch trumien pod biało-czerwonymi banderami) — podjęło decyzję nadania wysokich odznaczeń państwo- wych. I tak drugiemu mechanikowi, Antoniemu Cześ- kiewiczowi, za odwagę i bohaterską postawę w czasie pożaru statku, za chęć ratowania ludzi i majątku naro­dowego nadany został pośmiertnie Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Delegat z rąk stojącego obok urzędnika wziął małe czerwone pudełko. Otworzył je, wyjął błyszczący w słońcu order, podniósł nieco ku górze, jakby go poka­zywał zebranym na cmentarzu ludziom.

Poważnym krokiem podszedł ku pierwszej trumnie, pochylił się i przypiął wstążkę krzyża do szorstkiej ba­wełnianej bandery, tuż pod tarczą z białym orłem.

Wyprostował się, zastygł na moment nieruchomo. Umilkły szepty i ciche rozmowy najbliżej zgromadzo­nych.

Przedstawiciel Związku ujrzał w tej chwili uśmiech­niętą twarz Cześkiewicza, twarz, jaką zapamiętał z ostat­niej dekoracji w palarni oficerskiej na statku. Wtedy też padły prawie te same słowa: “Kierownictwo Re­sortu nadało odznaczenia państwowe następującym członkom załogi statku”. Tak samo na pierwszym miej­scu wymieniono: “Antoniemu Cześkiewieżowi”. Z jed­ną zasadniczą różnicą — wtedy nie było słowa: “po­śmiertnie”. Słowa decydującego, ostatecznego.

Co mu z tego krzyża? — mruknął ktoś z dalszych rzędów. — Już mu tam wszystko jedno. Teraz to mu tylko jeden potrzebny. Dębowy. Order to łatwo nadać.


Sztanca wystuka w ciągu godziny całe setki. Lepiej by zajęli się tym cholernym bałaganem, żeby człowiek miał w pracy wszystko, czego mu potrzeba. Wszystko w dobrym gatunku i na czas. Żeby mógł spokojnie pra­cować, a nie denerwować się, że tego nie ma, że tam­tego brak. Żeby nie szarpał sobie zdrowia i nerwów, żeby nie martwił się, ile zarobi.

Delegat tymczasem wy czy ty wał kolejno nazwiska dekorowanych pośmiertnie. Po każdym przerywał, brał z rąk urzędnika kolejne pudełko, podchodził do trumny, kładł odznaczenie na jej wieku i chwilę stał w milcze­niu.

Po Delegacie wystąpił Dyrektor Przedsiębiorstwa. Przeczyścił chusteczką szkła okularów, włożył je. Z kie­szeni wyciągnął zmiętą karteczkę pokrytą maszynowym pismem.

Towarzysze i koledzy! — zaczął donośnym, dźwięcz­nym głosem.

Ile jeszcze tych przemówień? — niecierpliwił się Trzeci Oficer z załogi spalonego statku. Był nie wy­spany, bo wczoraj przetrzymano go do późna w nocy na przesłuchaniu w Prokuraturze. A i potem, już po powrocie do domu, długo nie mógł zasnąć. Myślał nie­przerwanie, w kółko tylko o tym, czy dobrze wszystko sformułował, czy na wszystkie pytania prowadzącego śledztwo odpowiedział właściwie, czy nie powiedział nic takiego, co mogłoby być użyte przeciwko niemu.

Przyszedł na pogrzeb, bo uważał za swój obowiązek odprowadzić kolegów na miejsce wiecznego spoczynku, a poza tym Kapitan wydał polecenie, żeby wszyscy byli. Razem z Radio nieśli wieniec od załogi statku. Specjalnie na ich zamówienie robiony wieniec. Ze sre- brzystozielonych gałęzi świerkowych, przetykanych bia­łymi kwiatami. W środku koło ratunkowe z nazwą stat­ku i macierzystym portem. Naokoło napis: TYM, KTÓ­RZY ZGINĘLI — CI, KTÓRZY ZOSTALI. Kapitan sam ułożył ten tekst.

Ładny wieniec, prawdziwie marynarski. Oparli go teraz o ziemię, czekali, żeby złożyć później między dwo­ma mogiłami kolegów.


Jak długo! — Trzeci Oficer z nudów zaczął się przy­słuchiwać czytanym z kartki zdaniom.

Drugi mechanik Antoni Cześkiewicz, od wielu lat zatrudniony w naszym Przedsiębiorstwie, wielokrotnie nagrodzony, wyróżniony i odznaczony, w chwili nie­bezpieczeństwa nie zawahał się przed podjęciem de­cyzji. Bez namysłu, bez chwili zastanowienia skoczył do wnętrza płonącej maszynowni. Wiedział, że może zginąć, wiedział, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeń­stwo, jednakże nad obawy, nad zrozumiały ludzki strach silniejsze było poczucie koleżeństwa, silniejsze było tak ważne w życiu, a szczególnie ważne na morzu, poczu­cie solidarności między ludźmi. Wy, marynarze, wiecie doskonale, że pierwszym i najświętszym waszym obo­wiązkiem jest śpieszenie z pomocą potrzebującym ra­tunku. W takim momencie na bok idą wszelkie inne sprawy, wszystko staje się nieważne, istnieje tylko jeden największy obowiązek.

I drugi mechanik swoim życiem, najwyższą ceną, udokumentował raz jeszcze, że każdy prawdziwy ma­rynarz, każdy prawdziwy człowiek morza musi być temu prawu posłuszny.

Chwiejący się na wybojach autobus podskakuje na małych mostkach przerzuconych nad licznymi kanała­mi nawodniającymi pola ryżowe. Jadą roześmianą, we­sołą gromadą. Kilku śpiewa stare, partyzanckie, żołnier­skie lub harcerskie piosenki. O sercu w plecaku, o wierz­bach, które trudno skojarzyć z mokrymi polami ryżu

i szpiczastymi, zadartymi w górę dachami budynków krytych dachówką, z daleka błyszczącą kolorową po­lewą.

Za autobusem zostały puste wzgórza, zwietrzałe głazy pokryte dostojną szarzyzną mchów i z rzadka rozrzuco­nymi mizernymi drzewkami. Przez wzgórza, jak daleko okiem sięgnąć, w lewo i prawo ciągnie się powyginane gigantyczne cielsko Wielkiego Muru. Wzniesiony na tym pustkowiu przed setkami lat przebiega tysiące kilo­metrów przez pola, góry i pustynie. Nieme świadectwo marności i znikomości ludzkiego istnienia.

Ci w autobusie na marginesie tego, co widzą, nie


snują żadnych rozważań. Przypłynęli tu przez trzy oceany i wiele mórz i teraz chcą jak najprzyjemniej spędzić dzień wolny od pracy, od statku.

Wycieczka pod Wielki Mur. Pamiątkowe zdjęcia na Murze, pamiątkowe zdjęcia pod Murem, unaoczniające jego potęgę, jego wymiary. Wypad nad morze, do chiń­skiego Sopotu, do Beidaihe czy Pentajho, jak wymawia przewodnik. Potem w przydrożnej gospodzie palone orzeszki ziemne i ryżowa wódka “handża”.

Jadą rozśpiewaną gromadą przez kręte wąskie drogi. Teraz okres suszy i koła trochę rozklekotanego autobusu wzbijają obłoki kurzu, ale podobno kiedy spadną de­szcze, nie sposób tu przebrnąć inaczej niż piechotą. Nawet bawoły zapadają się po brzuchy, tak więc od wsi do wsi trzeba nieść ładunek na bambusowym drą­gu — mówi przewodnik łamaną angielszczyzną. Twier­dzi, że pływał kiedyś na statku, gdzie oficerami byli Anglicy, ale wymawia angielskie słowa śmiesznym, wcale nie pasującym do tego języka akcentem i wtrąca co jakiś czas niezupełnie sensownie pojedyncze rosyj­skie wyrazy. Uważa pewnie, że to pomoże w rozumieniu go. Zresztą wspiera swe opowiadania żywą gestykulacją.

Cześkiewicz siedzi na samym przodzie autobusu. Za­raz za nim Trzeci Oficer, wtedy jeszcze Młodszy Ma­rynarz. Cześkiewicz jest czwartym mechanikiem, a jed­nocześnie delegatem załogowym. On załatwił tę wy­cieczkę, on jest pomostem między nimi a przewodni­kiem.

Cześkiewicz już po raz trzeci zaczyna “Płonie ognisko

i szumią knieje”. Chińczyk słucha uważnie nastrojowej melodii. Może myśli, że to nasz hymn państwowy — za­stanawia się Młodszy Marynarz. Przypomniał sobie, co mu opowiadał kiedyś znajomy marynarz z czasów swe­go pływania w konwojach. Anglicy podobno stawali w knajpie na baczność, podczas gdy załoga polskiego statku śpiewała na głosy “Góralu, czy ci nie żal...”

Autobus jeszcze kilkanaście razy wybił szybki wer­bel po mostkach pokrytych okrąglakami, wpadł w głę­boki jar i począł pracowicie wspinać się pod górę wąs­ką, krętą dróżką.

Dobrze, że taki słaby ruch — myśli Młodszy Mary­


narz — bo dwa samochody w żadnym wypadku by się tu nie minęły.

Silnik chrapie z wysiłku, kierowca z wyszczerzonymi w szerokim uśmiechu zębami beztrosko naciska gaz

i trąbi bez przerwy, zgrzytają zębate koła mordowanej gwałtownymi zrywami przekładni, autobus zatacza się na ostrych zakrętach, wyłazi jak olbrzymi żółty żuk coraz wyżej, nad pracowicie nawodnione prostokąciki pól ryżowych, które stąd wyglądają jak bagniste grząd­ki poprzedzielane prostymi ścieżkami kanałów i kana­lików. Pracowicie obracają się skrzypiące koła, przele­wając wodę z dolnych poletek na położone wyżej.

Jeszcze kilkaset metrów i autobus wpada w soczyście zielone gaje.

Pomarańcze, mandarynki, egzotyczne drzewa — myśli Młodszy Marynarz. — Wszystko tu takie odmienne. Te małe domki schowane w ogrodach, wysoko w górę wy­pięte łuki mostków przerzuconych nad miniaturami ka­nałów, porcelanowe zielone smoki szczerzące groźne kły przy wejściach.

To domki dawnych bogaczy, kapitalistów — tłu­maczy przewodnik. — Przedtem należały do jednego człowieka, do jednej rodziny, teraz należą do całego na­rodu.

Autobus staje na małym placyku. Sklepik z pamiąt­kami. Kolorowe pocztówki, figurki z kości słoniowej, wycięte misternie z cieniutkich płatków korka krajobra- ziki jak z bajki o słowiku, co śpiewał specjalnie dla chińskiego cesarza.

A potem stromy jar ścieżki spadającej w dół — nad morze. Wysoka, pionowa skarpa urwiska, jak nad dale­kim, aż nierealnym z tej odległości, Bałtykiem, gdzieś koło Jastrzębiej Góry, szeroka łacha drobniutkiego żół­tego piasku i łagodnie sfalowane zielonkawoszmaragdo- we morze, przelewające się między olbrzymimi, ster­czącymi tu i ówdzie głazami.

Ci kapitaliści chińscy wiedzieli, gdzie budować swoje wille — tak czwarty mechanik Cześkiewicz wy­raża swój podziw dla piękna Beidaihe. — Umieli, krwio­pijcy paskudni, korzystać z życia — patrzy na małe stąd, z dołu, jakby poprzyklejane do stromizny brzegu, lekkie letnie domki.


Na plaży prawie pusto. Oprócz nich tylko parę osób. Grupa żołnierzy chińskich kończy właśnie kąpiel. Na­kładają drelichowe, zapinane pod szyję mundury. Płó­cienne trampki, okrągłe czapki z pomiętymi daszkami, takie jakie nosi na portretach przewodniczący Mao. Sformowali kolumnę i dwójkami odmaszerowują z plaży.

Teraz zostali tylko oni, załoga polskiego statku, i jesz­cze kilku młodych, najwyżej kilkunastoletnich chłopców chińskich i jedna para, Europejczycy. On nie pierwszej już młodości, z dobrze zapowiadającym się brzuszkiem,

i ona, hoża, pulchna, o wiele od swego partnera młod­sza blondynka. Wyraźnie są niezadowoleni z obecności marynarskiej wycieczki.

Ciekawe, co za jedni? — pyta ktoś z załogi.

Czesi — Cześkiewicz słyszał, rozmowę tej pary. — Wystarczy spojrzeć na nią.

Leżą na gorącym piasku. Udanie obojętnym wzrokiem taksują idącą do wody kobietę. Pierwszą białą kobietę po tylu dniach, tylu tygodniach. Płynęli z kraju bez zawijania po drodze, z nie liczącym się postojem na re­dzie w Singapurze.

Ech —> przeciągnął się któryś lubieżnie.

Nic nie mówi, ale wszyscy i tak wiedzą, co chciał powiedzieć. Wszyscy myślą o tym samym.

Taka ładna plaża — mówi Cześkiewicz — ale pusta. Zmieściłoby się tu tyle ludzi, tyle kobiet — przy­myka oczy w zamyślonym rozmarzeniu.

Nagle rozmowę przerwały głośne krzyki na wodzie. Poderwali się, patrzą. Daleko od brzegu pławi się Czech z blondynką. Kołyszą się spokojnie, przytuleni do siebie, wewnątrz dużego kręgu samochodowej dętki.

To nie oni — zorientowali się w jednym momen­cie — to nie % tego kierunku.

Kilkadziesiąt metrów od brzegu, daleko od Czecha, raz po raz znika pod wodą czarna kulka. To stamtąd niesie się ten krzyk. Na brzegu biega kilku chińskich chłopaków, brodzą w przyboju, wymachują rękoma.

Ktoś tonie! — już biegli w kierunku wołającego. Cześkiewicz tak jak stał, w kąpielówkach i koszuli — opalił się poprzedniego dnia za mocno, i nie chciał teraz wystawiać pleców na słońce — z zegarkiem na ręku.

5 — Z obu stron..,


Wskoczył bez namysłu do wody, wyrwał się przed innych, płynął szybkim, stylowym kraulem.

Tonący był daleko od brzegu, za przykrywanymi raz po raz falą przy boju głazami, ale Cześkiewicz zagarniał wodę energicznymi wyrzutami ramion, nurkował pod nadbiegające wały wodne i szybko zbliżał się do toną­cego.

Dwóch jeszcze skoczyło za czwartym mechanikiem do wody, ale wkrótce zostali z tyłu. Trzymali się razem. Widać było, że brak im odwagi lub sił.

Reszta stała na brzegu. Czech z blondynką zauważyli też, że coś się dzieje i płynęli w tę stronę ze swoim kołem. Pchali je wiosłując rękoma, ale wiatr i fala spychała ich w przeciwnym kierunku.

Lepiej, żeby się nie zbliżali do tych skał —r zau­ważył któryś ze stojących na brzegu. — Rzuci ich na krawędzie, dętka pęknie, a nie wiadomo jak ta blondyn­ka pływa. — Oni sami też chyba doszli do takiego wniosku, bo zmienili kierunek. Płynęli teraz do brzegu.

Tymczasem Cześkiewicz był już koło niknącej raz po raz ciemnej głowy tonącego. Nadbiegająca fala przy­kryła ich obu. — Rany boskie! — wyrwało się Młod­szemu Marynarzowi. Został na brzegu. Pływał za słabo. Tylko tyle, ile wymagano w Szkole. Ci dwaj, którzy popłynęli za czwartym, byli na razie jeszcze daleko od niego. Spychało ich zresztą gdzieś w lewo. Wyraźnie znosiło z kursu.

Pewno jakiś przybrzeżny prąd — domyślił się Młod­szy Marynarz.

Z pienistej fali wynurzyła się tylko jedna głowa. Gło­wa o jasnych blond włosach. Cześkiewicz.

Zgubił tamtego — zmartwili się na brzegu.

Nurkuje, nurkuje — krzyknął któryś.

Cześkiewicz nurkował. Raz, drugi, trzeci. Widocznie

szukał będącego już pod wodą topielca.

Ma go, holuje. Płynie do brzegu. — Od strony grupy maruderów-wycieczkowiczów ze statku, która teraz dopiero nadeszła na plażę, poderwało się jeszcze trzech. Rozbierali się szybko na brzegu, skakali do wo­dy, płynęli do walczącego z falą czwartego mechanika. Ci dwaj, którzy wskoczyli za Cześkiewiczem, zawracali do brzegu.


Złapał mnie kurcz w nogę — tłumaczył się potem jeden z nich. — Nie mogłem płynąć dalej.

Nie mogłem zostawić samego kolegi, zawróciłem — usprawiedliwiał się drugi.

Cześkiewicz tymczasem zbliżał się powoli do brzegu. Gdy podpłynęli do niego trzej z drugiej grupy, był tak osłabiony, że nie mógł słowa przemówić. Oddał im ko­lorowego chłopca, a sam z trudem dotarł do brzegu. Zgruntowai, wynurzył się, zrobił kilka kroków i ze­mdlał. Upadł na mokry piasek, z nogami jeszcze w wo­dzie. Skoczyli do niego, wynieśli na suche miejsce, zaczęli cucić. Tymczasem obok inni ratowali wyciągnię­tego chłopaka. Wylali z niego wodę, zginali ręce w sztucznym oddychaniu.

Cześkiewicz otworzył oczy.

Co z Chińczykiem? — wyszeptał zbielałymi war­gami.

Młodszy Marynarz podbiegł do grupy ratującej chło­paka.

Żyje — wrócił z wiadomością.

To dobrze — próbował uśmiechnąć się czwarty i zemdlał powtórnie.

Dziękowali mu potem uroczyście. Przyjechali na sta­tek rodzice chłopaka, lokalne władze przysłały delega­cję z jakimś dokumentem, listem dziękczynnym i hafto­wanym proporczykiem na pamiątkę. A kiedy któryś z kolegów na statku powiedział czwartemu: ,,Antek, mało brakowało, a sam byś się wykończył. C^y warto było skakać po Chińczyka? Oni nie przywiązują takiej wagi do życia jak my” — czwarty oburzył się: “Jak możesz tak... — nawymyślał temu, kto to powiedział, — Zresztą nie zastanawiałem się, jak skakałem do wody. Przecież to człowiek. Żółty, biały, czarny. Co za róż­nica? Po prostu człowiek”.

Trzeci Oficer wyraźnie pamięta ówczesny podziw dla Cześkiewicza. I jednoczesny wstyd, i pretensję do sie­bie, że nie potrafił tak jak tamten wtedy bez zastano­wienia... .

I teraz, kiedy znowu czyjeś życie zostało zagrożone, kiedy ten sam człowiek stanął oko w oko z niebezpie­czeństwem, oko w oko z żywiołem, postąpił tak samo jak przed laty. Bez namysłu, bez chwili zastanowienia.


Pogrzebowa ceremonia miała się ku końcowi. Prze­mawiali przełożeni stoczniowców, Przedstawiciel Za­rządu Głównego Związku, Wiceprzewodniczący Prezy­dium Miejskiej Rady Narodowej, Sekretarz Komitetu.

Starszy Mechanik trzymał w ręku wiązankę biało- czerwonych kwiatów.. Choć bezpośredni przełożony Cześkiewicza, stał na uboczu, nie pchał się do pierwsze­go szeregu widzów, nie chciał przemawiać, zresztą nie umiał, nigdy mu nie wychodziło. Gdy był młody, nie miał okazji, słuchał więcej, niż mówił, wolał milczeć, bo o pracę nie było łatwo, a armatorzy nie lubili takich, co za dużo pyskowali, Potem była wojna. Siedział akurat “na biczu”, bez pracy, dojadał skromne oszczęd­ności, jakie porobił w czasie ostatnich rejsów na nie­wielkim, ale intratnym handelku spirytusem, przemy­canym z Gdyni i Gdańska do krajów skandynawskich. Koledzy pływali w konwojach, wielu z nich nie wróciło, część została na dnie mórz i oceanów, część rozleciała się po świecie, a on przejeździł pięć lat wojny na paro­wozie. Początkowo jako pomocnik maszynisty, potem jako maszynista.

Po wojnie wrócił na statki i dopiero teraz zaczął awansować. Nowa flpta potrzebowała mechaników. Do­chrapał się aż chiefowskiego stołka, o którym przedtem nawet nie śmiał marzyć. Miał już teraz dużo wolnego czasu, mógł odpocząć. Nie wyszło mu to jednak na dobre. Papierkowej, biurowej roboty nie lubił i nie znał się na niej. Robili ją za niego kolejni drudzy mechanicy.

Zaczął pić. Trochę z nudów, a trochę dlatego, że alkohol nagle stał się łatwo dostępny. Nie trzeba go było kupować, nie trzeba było wydawać z trudem zaro­bionych pieniędzy. Po prostu, wchodził w ramy chie- fowskiej reprezentacji.

Rozchodziła się nawet opinia, że pije za dużo. Nie przejmował się tym jednak.

Niech mówią, co chcą — myślał czasami, gdy od- korkowywał nową butelkę wódki czy otwierał nowy karton piwa. — Niech mówią, co chcą. Niedługo tego ich mówienia. Jeszcze dwa lata do emerytury. Tylko dwa lata. Przesiedzę na żyletkach — postanawiał sobie i coraz mniej wtrącał się do spraw maszynowych. Zo­


stawiał prawie zupełnie swobodną rękę mechanikom, a zwłaszcza drugiemu.

Wszystko szło tak dobrze, tak spokojnie — myślał teraz na cmentarzu, ściskając w dłoni owinięte w celo­fan kwiaty. Cześkiewicz prowadził mu prawie całą biu­rową robotę, on tylko ograniczał się do podpisywania dziennika.

Uczy się — tłumaczył się nieraz przed samym sobą Starszy Mechanik, gdy przychodziło mu na myśl, że może za dużo zrzuca na barki drugiego. — Przecież niedługo będzie pierwszym, niech wie, co go czeka. A do emerytury ma za daleko, żeby tak kombinował jak ja, kiedy zostanie chiefem.

Tak dobrze wszystko szło — rozważał z żalem — i statek dobry, i załoga w porządku. Spokojnie, bez kłopotów. Linia daleka, zarobki niezłe, liczą się do eme­rytury. A tu masz, taki wypadek. Jak już się miało stać, jak się stało, to dlaczego ten pożar nie wybuchł na pokładzie — pomyślał z nagłą pretensją — a u mnie, w maszynie. Bo za maszynę w końcu odpowiadam ja, starszy mechanik, a nie kapitan. Ten będzie chciał się wykręcić. Też czeka na emeryturę jak ja, też pewno kombinuje tak samo. Dobrze, że mnie akurat nie było na statku w czasie tego pożaru. Mieliby pretensje pano­wie z Komisji Resortowej. A tak mam alibi.

Był na wolnych dniach, należały mu się, wypływał te wolne dni w rejsie. A zresztą nie odpoczywał w cza­sie wolnym od pracy. Załatwiał świadectwo zdrowia. Właściwie należała mu się płatna przepustka na ten cel, ale on nie skorzystał z przywileju i poszedł w czasie wolnym od pracy. Powinni to też wziąć pod uwagę — pomyślał pod adresem członków Komisji Resortowej.— To przecież jakiś dowód mojej lojalności w stosunku do Armatora.

Ale może by było lepiej, gdybym był na statku? — zastanowił się nagle — może by do tego wszystkiego nie doszło? Może by wtedy drugi mógł przypilnować tego stoczniowca, co spawał, może by nie było tego po­żaru?

Eee — stłumił w sobie wyrzuty sumienia — gdybym był, to i tak nie wtrącałbym się do drugiego — przy­znał w chwili samokrytycznej szczerości. — Nigdy prze­


cież tego nie robiłem. Zresztą drugi by nawet miał chyba pretensję do mnie, gdybym chciał mu coś w ma­szynie po swojemu... Przyzwyczaił się już do samo­dzielności.

Nie mam co się przejmować za dużo — mruknął sam do siebie.

Słucham, panie chief — stojący obok Elektryk na­chylił się do Starszego Mechanika.

Nic, nic, ja do siebie — zmieszał się. Był zły, że mu się tak wyrwało. A może myślałem głośno już od kilku minut? — przestraszył się nagle.

Spojrzał badawczo na Elektryka. Ten stał spokojnie, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma.

*■ Nic nie słyszał — uspokoił się Starszy Mechanik. — Nie mam co się przejmować, bo i tak bym nic lepiej nie zrobił. Drugi był bardzo zdolnym i dobrym mecha­nikiem, miał oko na wszystko. Staranny, sumienny. Nie, nie zmieniłoby to nic. Nic by nie pomogło, a tylko każdy by się mnie czepiał, a ja chcę spokojnie do eme­rytury. Jeszcze niecałe dwa lata. Chyba dadzą mi prędko jakiś inny statek?

Do maszyny żeś nię zaglądał, wszystko zwaliłeś na drugiego, to teraz gryzie cię sumienie i stąd te kwiat­ki — myślał Elektryk. Skrzyżował ręce, przestępował wolno z nogi na nogę. Zły był nawet trochę na drugiego, bo mu nie dał w czasie ostatniego postoju wolnych dni, a były mu bardzo potrzebne, teraz jednak w obliczu śmierci nie pamiętał o żadnej urazie, zapomniał nawet

0 skreślonych przez drugiego nadgodzinach, zresztą musiał przyznać w duchu, że nigdy sobie nie żałował

1 dosyć szczodrze je sobie zapisywał.

Stał teraz trochę bezmyślnie na cmentarzu. Był w czasie wybuchu pożaru na statku, ale na szczęście na pokładzie. Przeglądał rozrusznik windy ładunkowej. Kiedy usłyszał krzyki: “Pożar! Pali się!” pobiegł w stro­nę maszynowni. Otworzył nawet drzwi, ale cofnął się. Tam nie było po co wchodzić. Jedno morze ognia i dy­mu. Po co ten drugi pchał się do środka? Chyba po własną śmierć!

Chief, ten ma szczęście. Cały rejs nic nie robił, w maszynie go nikt nie widział, albo u ochmistrza po­pijał piwo z lodówki, albo spacerował po pokładzie,


a teraz, kiedy statek się spalił, nie było go na burcie. Wykręci się, że nie jego wina, że nic nie mógł poradzić, że był przecież drugi na statku. Lepiej mieć jedno szczęście niż pięć rozumów. Taki, jak kot, zawsze spad­nie na cztery łapy.

Grabarze z zawodową obojętnością (tym większą, że pogrzeb na koszt państwa, nikt nie da nawet na byle jakie piwo, nie mówiąc o ćwiartce) opuścili trumny w przygotowane doły. Jedna po drugiej. Uwalane zie­mią liny szorowały o deski dna przy wyciąganiu. Raz, dwa — i tak stracili za dużo czasu przy tych przemó­wieniach. Ze stoczniowcami poszło szybko, zmarudzili za to przy dwóch marynarskich. W pierwszej chwili nie wiedzieli, co zrobić z banderami. Jeden z grabarzy podszedł do Kapitana.

A co z temi flagami? Zostają?

Nie, nie. Trzeba zdjąć — Kapitan stał już na uboczu. Myślami był daleko, bardzo daleko od cmen­tarza. Podszedł do dwóch ostatnich trumien. Schylił się, żeby podnieść banderę. Szło mu to jakoś niezręcznie. Odpiął order z kolorową wstążką.

Co z nim zrobić? —- w jednej ręce trzymał order, drugą nieporadnie starał się uporać z nieposłuszną, wy­mykającą mu się z rąk płachtą bandery.

Panie trzeci — przywołał oficera — pomóż pan.

We dwójkę złożyli jedną banderę, potem drugą. Ka­pitan oddał ją Trzeciemu.

Zwróć je pan na statek. Są w inwentarzu — przy­pomniał. Kabina nawigacyjna nie spłonęła. Zanim ogień zawędrował tak wysoko, była już cała masa straży po­żarnych. Portowa, stoczniowa i parę miejskich. Na wodzie stał kuter pożarniczy i silnym strumieniem wo­dy z działka pokrywał górne kondygnacje.

Został mu w ręku order. Bielejący na dłoni krzyż odbijał od czerwieni wstążki.

Co z nim zrobić? — zastanawiał się. Nie znał rodziny Cześkiewicza, zresztą nigdy o żadnej nie słyszał. Teraz na pogrzebie było kilka rodzin w żałobie, ale która z nich jest rodziną drugiego? Której z płaczących kobiet oddać ten właściwie już niepotrzebny kawałek metalu?


Na trumny padają pierwsze grudy. Głuche echo ude­rzeń. Do dołów sypią się kwiaty, natychmiast przykry­wane piaskiem. Już nie widać desek trumien. Szybko unosi się w górę żółte dno grobu. Rosną pryzmy na po­wierzchni, równane fachowymi uderzeniami łopat.

Wieńce, wiązanki kwiatów, szarfy, złote litery na­pisów. Groby nikną w zieleni. Na grobie drugiego mechanika, na czołowym miejscu, u stóp, wieniec z ko­łem ratunkowym w środku.

Tłurp. rzednieje. Najpierw odchodzą ci z dalszych sze­regów, skaczą przez cudze nagrobki, depczą trawę, wy­sypują się bezładnym tłumem na szeroką, wysypaną żwirem aleję. Słońce grzeje teraz idących w plecy, ptaki — przygłuszone orkiestrą — zaczynają na nowo swoje wiosenne pieśni. Potem idą ci, którzy bezpośred­nio znali pochowanych przed chwilą, przełożeni, koledzy z pracy. Błyska odbitym w mosiądzu słońcem odchodzą­ca cicho orkiestra.

Przy świeżych grobach zostają tylko zapłakane rodzi­ny. Kobiety, dzieci. Każdy kopczyk świeżej zieleni i kwiatów gromadzi grupkę ludzi. Tylko przy grobie Antoniego Cześkiewicza prawie pusto. Płacze jedna ko­bieta. Nie w żałobie, więc chyba nikt z rodziny.

Kilka kroków z boku stoi Trzeci Oficer ze spalonego statku. Trzyma w rękach zwinięte biało-czerwone ban­dery.

Wszyscy go chwalą, wszyscy teraz mówią o nim do­brze. A kto go znał? — Grażyna stoi nad świeżym gro­bem. Patrzy nie widzącymi oczyma na czarną tablicz­kę, — “Antoni Cześkiewicz”. Antoni... Antek... Tosiek... Kto go znał? Kto naprawdę wiedział, jaki był?

Czy rok to dużo, czy mało? Właściwie nawet nie­cały rok, chyba dziesięć, jedenaście miesięcy. Czy ona go znała? Tamta jedna długa rozmowa, listy upstrzone tęczą znaczków. Listy z daleka. Listy z morza. Listy, na które nie zawsze umiała, nie zawsze mogła odpisać. Po prostu nie było nieraz czasu w natłoku szarych spraw szarego, codziennego życia. Niekiedy była naprawdę zmęczona. Praca, zakupy, obiad, praca... Gdzie jej tam


do niego? On — to przecież świat otwarty, egzotyczne porty...

Podobał się jej. Powiedziała mu przed odjazdem w poprzedni rejs, gdy zapytał, kiedy ma zadzwonić po powrocie, że obojętnie kiedy, że będzie zawsze czekała. Ale czy można od niej wymagać, żeby czekała bez przerwy sześć miesięcy, dzień w dzień, wieczór w wie­czór. Jak mógł mieć do niej pretensję, że kiedy nagle pojawił się w kraju, jak meteor, że kiedy zadzwonił po dziesiątej wieczorem, jej nie było. Dlaczego od razu takie wymówki? Dlaczego prawie awantura? Czyż nie mogła, nie miała prawa pójść do teatru?

Dlaczego nie dał znać, że wraca? Dlaczego nie wysłał telegramu, nie zatelefonował z morza? Chciał ją zasko­czyć? Złapać? Sprawdzić?...

Nadrabiał potem swoje niezręczności, swoją początko­wą szorstkość. Tłumaczył się, przepraszał, ale wrażenie zostało.

Taki był nierówny. Taki niezrównoważony. Potrafił ukłuć do żywego jakimś jednym złośliwym zdaniem, jakimś słowem, nawet jakimś gestem. Potem przepra­szał, padał do nóg, całował, obiecywał, ale nigdy nie pamiętał o obietnicach i znowu jakiś gest, jakieś słowo, jakieś spojrzenie pełne dezaprobaty lub szyderstwa psuły wszystko, pozostawiając w środku trwały ślad, trwałą zadrę. Raz był czuły, a raz znów okrutny. Tyle już przez niego łez... A jednak...

Jednak go kochała. Chyba kochała, choć wciąż od­czuwała wahania. Raziła ją jego pewność siebie, zbytnia pewność. Co z tego, że mu się w życiu zawsze wszystko udawało, że wszystko potrafił zrobić lepiej od innych, że tyle wiedział.,. Na każdy prawie temat...

Złościła się nawet, że mu tak gładko wszystko w ży­ciu idzie. Dowiedziała się o kilku jego romansach. Łat­wych romansach. Zakończonych już co prawda, ale po­szkodowaną w nich stroną była kobieta. On zostawiał, wychodził z przygody bez szwanku. Każda kolejna “ona” płaciła za to jakąś cenę. Szybko zapominał i za­czynał od nowa.

Teraz Grażyna była “na tapecie”. Co by było, gdyby... Jak by się zakończyło tym razem?...

Który obraz Antka jest prawdziwy? Czy ten z prze­


mówień i wspomnień, czy ten jej, prywatny? A może wobec niej był inny, a na zewnątrz, w pracy inny? Czy znał go ktoś naprawdę?

Przepraszam pana — do Trzeciego Oficera pod­szedł młody jeszcze, krótko ostrzyżony mężczyzna w sportowej ortalionowej kurtce. — Czy pan jest człon­kiem załogi tego statku? — wskazał ręką świeże mogiły.

Owszem — Trzeci Oficer przełożył trzymane ban­dery do drugiej ręki. — O co chodzi?

Pan pozwoli, że się przedstawię. Jestem z prasy stołecznej. O, tutaj moja legitymacja — otworzył ją przed oczyma Trzeciego. — Przyjechałem z Warszawy specjalnie na ten pogrzeb. Interesuje mnie sprawa wy­padku. Mam zamiar napisać na ten temat reportaż.

Po zakończeniu prac Komisji Resortowej ukaże się oficjalny komunikat. Na razie nic nie wiadomo...

Pan mnie źle zrozumiał — przerwał Dzienni­karz. — Mnie nie chodzi o przyczyny, mnie interesują ludzie i ich postawy wobec żywiołu, wobec niebezpie­czeństwa. Znał pan drugiego mechanika? — zmienił te­mat.

Cześkiewicza? Znałem. Byliśmy przecież na jed­nym statku.

To wiem. Nie pytam o powierzchowną znajomość. Pan chyba zdaje sobie z tego sprawę.

Więc znałem. I o co panu chodzi?

Pan był z drugim w momencie wybuchu pożaru?

Jak pan wszystko wie, to po co te pytania?

Właśnie że nic nie wiem. Proszę się nie gniewać i nie unosić, ale zależy mi na tym, żeby pan opowie­dział mi, jak było. Co pan robił, kiedy wybuchł ten tragiczny pożar?

Dobra. Ale zastrzegam, że jest to moja prywatna, najzupełniej prywatna rozmowa z panem. I to, co po­wiem, to są tylko moje własne opinie i moje sądy,

Naturalnie, zrozumiałe samo przez się. Moja etyka zawodowa...

W porządku. Jeżeli już się zdecydowałem, to nie potrzebne mi są pańskie zapewnienia. Rano tego fatal­nego dnia miałem służbę. W ostatnie dni przed wyj­


ściem w morze w długi rejs zawsze jest na statku cho­lerny bałagan. Tyle się o tym mówi i pisze, ale jeszcze nie widziałem, jak długo pływam, żeby wyjście z portu nie było połączone z szarpaniem nerwów i lataniną. Zawsze w ostatniej chwili coś jeszcze wylezie, zawsze jeszcze się okaże, że coś trzeba załatwić.

Mieliśmy brać ładunek pokładowy. W ostatniej chwili przyszła wiadomość co do tego. Jakieś beciki z czymś łatwopalnym w środku. Nawet nie bardzo wiedziałem, co to takiego. Tyle tylko że nie wolno tego świństwa pakować do ładowni. Nie, to nie. Pytam starszego ofi­cera, gdzie mają iść te beczki, a on że koło piątej ła­downi.

Dobra. Mówię do cieśli, żeby wziął ze dwóch mary­narzy i przygotował miejsce. A ten za chwilę wraca i mówi:

,,Panie trzeci, koło piątej ładowni stoją beczki.” “Jakie beczki? —- pytam — przecież jeszcze nie za­częli ładować.”

To beczki nie z ładunku — cieśla na to — maszyno­we. Po oleju, co to zlewali.”

Wyrzucić puste beczki gdzie indziej.”

Kiedy nie wszystkie puste, panie trzeci.”

Poszedłem zobączyć, co i jak. Rzeczywiście stało tam ze dwadzieścia parę beczek. Część pustych, ale nie wszystkie. I akurat w tym miejscu, gdzie nasz ęhief kazał wstawiać ładunek.

Co tu zrobić — myślę. — Wywalić byle gdzie nie można, bo są i pełne. Ładne parę dolarów kosztuje taka jedna. A zresztą potrzebne w maszynie. Z drugiej stro­ny jak beczki maszynowe, to dlaczego my, z pokładu, mamy je uprzątać czy przenosię gdzie indziej.

Pójdę do drugiego mechanika — zdecydowałem. Cieśli kazałem zaczekać na pokładzie. — Może coś wy­kombinuję” — uspokoiłem go,

Idę do Cześkiewicza. Pukam.

Entrée” — słyszę. Miał zwyczaj w ten sposób za­praszać do wejścia.

W kabinie u drugiego bałagan, jak przed odjazdem. Na biurku pełno papierów.

Co robisz?” — pytam, bo byliśmy na ty z Antkiem. “Cholerny świat — on na to — tyle roboty przed


wyjściem, a tu jeszcze muszę uzupełnić książeczki dni wolnych dla tych, co dziś schodzą ze statku. Że też zawsze przemustrowania są w ostatniej chwili. Jak­by nie można było wcześniej tego wszystkiego załat­wić.”

Albo to pierwszy raz tak u nas? Jeszcześ się nie zdążył przyzwyczaić?”

Do czego mam się przyzwyczajać? Do bałaganu?”

No dobra, ale przecież książeczki dni wolnych to chyba nie twoja robota, tylko waszego chiefa.”

Niby tak, ale wiesz, jaki ten nasz pierwszy. A zresz­tą nie ma go na burcie, a książeczki muszą zaraz byćr gotowe. Ludzie czekają.”

Chciałem właśnie zacząć o tych beczkach koło piątej ładowni, kiedy nagle światełko, co świeciło się u dru­giego w kabinie nad umywalką, zaczęło siadać, to zna­czy powoli gasnąć.

Co to? Światło gaśnie?” — zdziwiłem się.

Jak to: gaśnie?” — drugi poderwał się od biurka. Siedział tyłem do tego światła nad umywalką, na wprost okien, to początkowo nie zauważył. Dopiero jak powie­działem.

Wtedy już się nie świeciło.

Drugi podbiegł do kontaktu. Pstryknął raz i drugi. Nic. Nie świeci. Ani górne światło w kabinie, ani nad koją. Wentylator, co dmuchał powietrze do kabiny, też przestał pracować.

Dlaczego wyłączyli światło?” — drugi już wyskaki­wał z kabiny.

Na korytarzu ciemno, choć w pysk lej. Ani jedna lampa nie świeci.

A gdzie światła awaryjne?” — pamiętam, że zapy­tałem drugiego, bo muszę wyjaśnić, że na statku jest takie urządzenie, które sprawia, że gdy wyłącza się prądnica w maszynowni, zapalają się samoczynnie tak zwane światła awaryjne. W maszynowni, w koryta­rzach, na pokładach... Teraz jednak nie paliło się żadne i było cholernie ciemno.

Awaryjne? Rzeczywiście — drugi już biegł do ma­szynowni, ale wrócił jeszcze do kabiny. — Gdzie jest ta cholerna latarka? — z trzaskiem otwierał szuflady. —» Zawsze jak człowiek czegoś szuka, nie ma tego pod


ręką. O, nareszcie!” — Spróbował, czy świeci. Rzucała długi, jasny snop światła w ciemnym korytarzu.

Nagle z maszynowni dobiegł jakiś hałas. Jakieś wo­łania, krzyki. Wydało mi się, że słyszę: “Pożali” Drugi już szarpał się z zasuwą drzwi prowadzących do maszy­nowni.

Psiakrew! Zamknięte!”

Przypomniałem sobie, jak drugi narzekał, że mu ro­botnicy portowi włażą w nocy do maszynowni, żeby się ogrzać, i brudzą świeżo pomalowane szoty i gretingi.

Za okrągłą szybką stalowych drzwi widać; teraz byłp wyraźnie kłęby dymu.

Pożar! Pożar w maszynowni! Pożar na statku! —do­tarło do mojej świadomości.

Pobiegliśmy w dół przez ciemne korytarze, przez nie oświetlone schody. Ja wyskoczyłem, na pokład. Przy trapie był telefon.

Trzeba zaalarmować portową Straż Pożarną — myś­lałem tylko o tym jednym. — Jak najszybciej zaalar­mować Straż.

A drugi mechanik? — Dziennikarz przestał na chwilę notować w czarnym notesie.

Drugi? — powtórzył Trzeci Oficer. — Drugi zbiegł chyba jeszcze niżej, żeby przez prawy rękaw dostać się do maszyny. W każdym razie pobiegł tam. Ostatni raz widziałem go, jak zbiegał schodami w dół, na korytarz, skąd było wejście do prawego rękawa. Wszędzie już czuć było dymem. Pełno dymu. I zaraz potem, kiedy dobiegłem do telefonu, pierwszy wybuch. Takie głuche, nawet niegłośne stęknięcie. Jak od bomby głębinowej — słyszał pan kiedyś, jak wybucha bomba głębinowa? — zwrócił się do Dziennikarza.

Nie słyszałem. Tylko na filmie. Ale sobie wyobra­żam.

No właśnie. Więc kiedy był ten pierwszy wybuch, to drugi mechanik musiał już być tam, w środku.

A potem?

Pptem? Potem przyjechała Straż. Jedna, druga, trzecia, cała masa straży. My ze swej strony też pró­bowaliśmy własnymi środkami, ale nie było wody na pokładzie, bo maszyna się paliła, a dwutlenkiem wę­gla...


Co z dwutlenkiem węgla? Dlaczego pan się za­trzymał?

Bo widzi pan, z dwutlenkiem węgla to znowu cał­kiem inna historia. Jest u nas na statku instalacja ga­szenia pożarów za pomocą dwutlenku węgla. Otwiera się zawory na butlach i puszcza gaz do płonącego pomiesz­czenia, które uszczelnia się w miarę dokładnie, żeby nie było dopływu świeżego powietrza. I teoretycznie ogień gaśnie po pewnym czasie, po iluś taięn godzinach. Ale dwutlenkiem węgla można gasić tylko te pomieszcze­nia, które opuścili ludzie. W przeciwnym razie można ich podusić. W tym wypadku więc...

Byli ludzie w płonącej maszynowni — dokończył Dziennikarz.

Właśnie. I ja jako oficer wachtowy miałem zde­cydować. Puścić gaz czy nie puścić do maszynowni. Przecież wiedziałem, że tam byli ludzie. Wachta, stocz­niowcy, ktoś z załogi maszynowej oprócz wachtowego, drugi mechanik... Inna rzecz, że pożar zagrażał całemu statkowi i wiedziałem, że jeżeli go się nie zlokalizuje, nie zdławi w zarodku, to nie wiadomo, jak się wszyst­ko skończy. Rozbiłem nawet skrzynkę z kluczęm do stacji butli z dwutlenkiem węgla, otworzyłem zawory prowadzące do maszynowni, ale nie mogłem się zdecy­dować na otwarcie butli i na puszczenie gazu.

Może uda się inaczej ugasić pożar? Bez użycia ga­zu? — myślałem wtedy, kiedy tak stałem sam w cias­nym pomieszczeniu wypełnionym czerwono malowany­mi butlami. — Jeden ruch ręką, zerwać dźwignię, któ­ra uruchamia cały aparat otwierania baterii, złożonej z kilkunastu butli. Jedno szarpnięcie i do płonącej ma­szynowni popłynie rurociągami gaz. Dojdzie do maszy­ny i zacznie wypływać przez stożkowe lejki rozmiesz­czone po burtach. Ciężki gaz będzie opadał coraz niżej i niżej, a może ktoś tam żyje, może tam walczą od­cięci w maszynowni ludzie o swoje życie. Może próbują się uratować, ale wpół skoku zabraknie im powietrza...

Nie, nie mogłem się na to zdobyć. Nie miałem pew­ności, nie miałem gwarancji, że nie stanę się zabójcą swoich kolegów. I wtedy pomyślałem — nie, niech pan tego nie notuje — że lepiej jest poświęcić cały statek,


razem z ładunkiem, razem ze wszystkim, niż życie choćby jednego człowieka.

Uciekłem w końcu z pomieszczenia butli. Nie mogłem wytrzymać tego napięcia nerwowego. Czułem, że jesz­cze chwila, a załamię się kompletnie, a nie będę już zdolny do niczego. Zawsze myślałem, że jestem twardy, że jestem nieczuły na wzruszenia, że życie już wystar­czająco mnie zahartowało. Tymczasem było inaczej.

Pobiegłem na rufę, do wyjścia, awaryjnego wyjścia z maszynowni. Wyciągali właśnie tamtędy osmalonych, poparzonych, na pół żywych ze strachu i zaczadzenia ludzi. Wyłazili stoczniowcy, poznałem motorzystę. “Gdzie reszta?*1 —** krzyczałem do niego.

Popatrzył na mnie nie widzącym wzrokiem. Nic nie odpowiedział.

Zacząłęm go szarpać za ramię, krzyczeć, wołać: “Gdzie inni? Gdzie drugi mechanik? Czy został ktoś w maszynowni?”

Tam... — wykrztusił wreszcie z wysiłkiem — tam... pożar... pali się...”

W tym momencie chwyciły go torsje. Oczy wyszły mu na wierzch, rzygał różową pianą.

Dopadłem innego z wychodzących na pokład.

Czy został ktoś w maszynowni?”

Nie wiem, nic nie wiem. Może zostali. Słyszałem ja­kieś krzyki. Nie wiem, skąd mogę wiedzieć? Tam ciem­no. Dym...”

Ciemno? A ogień? Przecież pali się,”

Pali się na górze, a na dole dym.”

A ludzie?” — nie dawałem za wygraną.

Nie wiem. Może są. Krzyczeli. Wołali. Słyszałem ja­kieś głosy, ale nie wiem. Może są. Ale pewno już nie

żyją.”

Drugiego wyciągnęli dopiero po ugaszeniu całego po­żaru. Jako jednego z ostatnich. Ratownicy w aparatach tlenowych znaleźli go na dole koło agregatu. Leżał na płytach twarzą w kierunku zapasowych butli z dwu­tlenkiem węgla, które stały przy dziobowej grodzi do gaszenia lokalnego pożaru. W ręku miał latarkę z roz­bitym szkłem. Jeszcze się świeciła. Dobre baterie, ja­pońskie. Przetrwały dłużej niż człowiek. Niech to szlag trafi. Niech to jasny szlag...


Trzeci Oficer wbił ręce głęboko w kieszenie granato­wego płaszcza. Odwrócił się od Dziennikarza. Zgarbił się i taki zgarbiony zaczął oddalać się szybkim krokiem.

Dziennikarz nie próbował go zatrzymywać. Nie miał do niego żalu, że tak odszedł bez pożegnania. Sam za­wrócił do świeżego grobu drugiego mechanika.

Została przy nim samotna kobieta. Stała bez ruchu. Obok, przy innych mogiłach, krzątały się jeszcze ro­dziny. Kobiety w żałobie jakoś tak bardzo po gospo- darsku porządkowały kwiaty, przekładały je z miejsca na miejsce. Prostowały przygniecione szaęfy z napisa­mi, podgarniały rozsypany wokół piasek.

Przy grobie Cześkiewicza nikt się nie krzątał. Wśród kwiatów pysznił się marynarski wieniec, bielała tablicz­ka.

Dziennikarz zrobił zdjęcia grobu. Może się przyda­dzą — pomyślał.

Idąc do bramy układał już sobie w głowie plan re­portażu. Miał być zadzierzysty. Z pazurem. Taki, żeby wstrząsnął, żeby było o nim głośno. Chciał w nim po­ruszyć parę zagadnień może trochę luźno związanych z wypadkiem i ze śmiercią siedmiu ludzi. Od dwóch dni zbierał materiały, chodził, przeglądał niektóre do­kumenty. Rozmawiał z ludźmi, wysłuchiwał ich żalów i opinii.

W tej chwili miał już w głowie prawie cały przebieg wypadku. Od początku do końca. Brakowało mu tylko jeszcze do pełnego obrazu ostatnich chwil drugiego. Od momentu, kiedy wbiegł do maszynowni.

Tego mi już nikt nie powie -i— myślał — Nikt. Nigdy.


1 po dpuqiej


K

IX iedy wszedł po raz pierwszy do tej sali, kiedy właściwie go doprowadzono, po przeszło trzech miesią­cach, w czasie których tyle było czasu na rozmyślania, zaskoczył go jej wygląd. Była nie taka, jaką sobie wy­obrażał, nie taka, jaka mu się śniła w czasie niejednej nocy ostatnich dni, tygodni, miesięcy oczekiwania.

Przede wszystkim zaskoczyły go okna. Duże, czyste okna zwrócone na południe (nie oduczył się jeszcze nie­omal machinalnego, gdziekolwiek by był, orientowania stron świata). Wpuszczały do sali słoneczne światło przefiltrowane przez zieleń drzew stojących “tam”. “Tam” było życie, pełne niespodzianek, przypadków. “Tam” mogło być wszystko, “tam” mogło się wszy­stko wydarzyć. “Tam” ludzie żyli. “Tutaj” nie mogło zajść nic nie przewidzianego, wszystko było uregulo­wane drobiazgowymi, szczegółowymi przepisami, a ca­ły sens życia wyrażał się w czekaniu. Dnie i noce upływały na czekaniu. Czekanie przytłaczało wszy­stko.

Cały czas czekał na ten moment, kiedy wejdzie tutaj, do tej sali, przewidywał, jak tu będzie, co zobaczy. Tymczasem...

Tymczasem było zupełnie inaczej, niż myślał. Oszo­łomiło go światło, jeszcze bardziej rozświetlające i tak już jasne ściany. Zdziwiły ustawione wśród tych jas­nych ścian jasne meble. Znowu przeniósł wzrok na ok­na, za którymi pyszniła się zieleń drzew.

Czuł nieomal zawód, że nie jest tak, jak przewidywał, że nie jest ciemno, ponuro, że szyby w oknach nie są małe i brudne, że za nimi horyzontem nie jest ściana stojącego naprzeciw domu, ograniczającego wąską, bez- słoneczną studnię podwórka.

Odwykłe oko raził soczysty kolor bluzki młodej


dziewczyny po drugiej stronie. “Tam”. Uśmiechała się. Chyba nie do niego, bo wydaje mu się, że widzi ją po raz pierwszy w życiu. A może już kiedyś...

Siadajcie — szorstki, służbowy głos i lekkie pchnięcie sprowadziło go z zamyślenia na ziemię.

Usiadł. Z tyłu, za plecami usłyszał odgłos siadających również.

Równocześnie, jak na mustrze, przesunęli nogi, zaszu- rali skórą podeszew o podłogę.

Teraz obaj poprawiają paski na brodach — złapał się na myśli. Jakby w tej chwili najważniejsze było aku­rat to, co robili ci dwaj z tyłu. Poczuł nagle nieprze­partą pokusę odwrócenia się i sprawdzenia, czy ma ra­cję, czy zgadł.

Jeżeli zgadnę... — bał się dokończyć swej myśli. Już tylekroć stawiał sobie warunki, wróżył, z tysięcy drob­nych, otaczających go wokoło nieważnych szczegółów codziennego czekania chciał wyłowić obraz tego, co jest przed nim. Obraz swojej przyszłości.

Ileż to razy liczył do stu, czekając z drżeniem ser­ca, z zasychającym z wrażenia gardłem na odgłos kro­ków strażnika, które miały się odezwać właśnie w trakcie tego liczenia, coraz wolniejszego, rozpacz­liwszego, a które miały oznaczać... Co miały ozna­czać? Nieistotne. Rzecz najważniejsza, że miały pod­trzymać jego słabnącą nadzieję, miały wyznaczyć kres jego czekania, miały Losowi podpowiedzieć przy­szłość.

Jeżeli zgadnę... — chciał odwrócić się i sprawdzić, czy rzeczywiście ci dwaj za jego plecami poprawiają równocześnie pod brodą paski służbowych czapek. — Jeżeli tak, to wszystko zakończy się pomyślnie. Bał się wyrazić słowem, bał się określić, co oznaczać miała ta pomyślność, żeby nie spłoszyć Nieznanego, które kry­ło się jeszcze w tej sali. Gdzie? Może za plecami tej kolorowej panienki, może za pustym w tej chwili fo­telem prezydialnym...

Obejrzał się gwałtownie do tyłu. Dwie jednakowe, jakby odbite spod jednej sztancy twarze z paskami pod brodą. Już poprawili paski — szybka spłoszona myśl — nie zdążyłem!

Tamten był taki sam jak ci tutaj za plecami. Zoba-


czył go przez szpary w zapuchniętych, posklejanych ro­pą i opalonymi rzęsami powiekach, kiedy obudził się z omdlenia.

Czy może odpowiadać na pytania? — (to tamten w mundurze).

Nie. W tym stanie absolutnie nie wskazane. A nawet niemożliwe — (to ten drugi, cały w bieli. Skąd on się tu wziął? Gdzie ja jestem? Jak się tu dostałem?).

Tylko parę pytań — (to znowu tamten w mun­durze).

Niestety. Dziś na pewno nie można. Zresztą prze­byty szok... — (O kim mówi człowiek w białym fartu­chu?) — Stan pourazowy...

A więc kiedy? — (głos osobnika w mundurze jest wyraźnie zniecierpliwiony).

Może jutro, pojutrze. Damy znać. Zatelefonujemy.

Czekamy. Sprawę należy traktować jako ważną, panie doktorze. — (Aha, ten biały to doktor... ale dla­czego tu, w tym pokoju?) — Do widzenia.

Do widzenia, panie kapitanie — (Kapitanie? Prze­cież kapitan powinien być na mostku, a nie w tym po­koju. Kiedy manewry? Czy już wychodzą w morze? Trzeba do maszyny... przygotować...).

Spokojnie, proszę leżeć spokojnie — (chłodna dłoń na czole i inny głos. Zupełnie inny. Delikatny i taki jakiś puszysty).

Duża sala zapełnia się. Przez otwarte drzwi po “tam­tej” stronie wchodzą wciąż nowi ludzie. Teraz idą zna­jomi. Patrzy na nich, poznaje, tak dawno ich nie wi­dział. Kiedy ostatni raz? Wtedy, tamtego dnia, tamte­go cholernego dnia, którego nie może zapomnieć, któ­rego nie może wymazać.

Jest kapitan. Idzie z trzecim oficerem. Zatrzymał się, odwrócił, rozmawia z kimś o twarzy kojarzącej się z jakąś uroczystością, chyba z jakimiś obchodami... Ka­pitan nie patrzy w jego stronę. Może nie widzi. Za da­leko. Choć nie, przed chwilą przesunął wzrokiem po tej stronie i jakby na bardzo krótki moment zatrzymał na jego twarzy. Zaraz potem oczy kapitańskie uciekły


gdzieś w bok, przeleciały w stronę okien i zielonych liści drzew za nimi.

Zestarzał się kapitan. Zestarzał w czasie tych kilku miesięcy, jakie minęły od chwili,,, Ma jakby o wiele więcej siwych włosów. I twarz jakąś szarą, zmiętą. Mo­że to zresztą kwestia oświetlenia, stoi przecież tyłem do okna.

Okno. Wzrok co chwila biegnie do okna, przekracza je, wyrywa się na drugą stronę. “Tam”.

O czym oni rozmawiają?

Kapitan nachylił się znów prawie do ucha trzeciego oficera. Coś mu klaruje z wyraźnym przejęciem, gesty­kuluje. Wylicza na palcach. Po pierwsze.,, po drugie... po trzecie. Zgarnia rozczapierzone palce lewej ręki koś­cistym wskazującym prawej.

Denerwuje się.

Teraz kapitan poprawia kołnierzyk białej munduro­wej koszuli. Jakby dusił go, jakby był za ciasny. Wystą­pił w całej “bandergali”, ze świeżymi, kolorowymi ba­retkami odznaczeń na czerni marynarskiego munduru. Dużo ich, tych baretek. I dawniejsze, jeszcze z czasów wojny, za udział w jakichś niebezpiecznych eskapadach konwojowych, i późniejsze, za przekraczanie zadań produkcyjnych, za nienaganną wieloletnią pracę, za za­dowolenie Armatora, za uczestnictwa i wypowiedzi.

Zmienił się kapitan od czasu, kiedy widział go po raz pierwszy na statku. Wtedy był o te kilkanaście lat młodszy, wyprostowany, sprężysty, prawie bez siwego włosa. Ale tak samo zawsze nienagannie ubrany w cza­sie coniedzielnych kapitańskich kontroli statku.

Obchodził statek naprawdę dokładnie. Wszystkie po­mieszczenia. Od mostku, gdzie zresztą bywał codzien­nie, przez kabiny pasażerskie i załogowe aż do maga­zynków maszynowych i prowiantowych ciągnął za sobą starszego oficera, starszego mechanika, ochmistrza i delegata załogowego, aż do własnych apartamentów, które też przeglądał skrupulatnie, jakby nie spędzał tu większości każdej doby. Tam też, przy stole pokrytym ciemnym mahoniowym fornierem kończył przegląd otwarciem tradycyjnej butelki eksportowego wyrobu Państwowego Monopolu Spirytusowego.

Zawsze był dokładny i skrupulatny, w ciągu całego


mego z nim pływania: i na pierwszym, gdy byłem tam praktykantem, i potem na dwóch chyba statkach, i wreszcie na ostatnim... Jaki okaże się teraz? Co po­wie, jeżeli go zapytają? I czy zapytają?

W głębi, poprzez otwarte drzwi widać w korytarzu także znajome twarze. Starszy mechanik, trzeci z ma­szyny, motorzysta Franek, gruby, pulchny jak pączek w maśle. Stoją razem dość daleko od kapitana i trze­ciego oficera, podkreślając tą odległością swoją odręb­ność, wieloletni podział na “tych z pokładu” i “tych z maszyny”.

No, ci nie zawiodą. Będą wiedzieli, co mówić. Fa­chowcy. Dobrzy koledzy. Jak spojrzą w moją stronę, trzeba się uśmiechnąć, żeby wiedzieli, że na razie wszystko w porządku i że liczę na nich...

W drugim rzędzie ławek dla publiczności elegan­cka młoda kobieta. Nieznajoma, na pewno nie wi­dział jej nigdy w życiu. Dlaczego tu przyszła? Po co? Co ją tu ściągnęło? Ale dobrze, że przyszła. Jest taka świeża, kobieca. Rany boskie... — poczuł nagle, jak mu zasycha w gardle, a w uszach gwałtownie zaczyna ło­motać krew.

Kobieta przyglądała mu się uważnie Czuł na sobie jej czujny wzrok. Czujny, ale równocześnie niechętny. Wrogi nieomal.

Takie ładne oczy — pomyślał z żalem. Z żalem do tej wyczuwalnej nawet na odległość niechęci. A może się mylił? Może po prostu zapomniał, jak patrzą ko­biety. Jak wygląda zainteresowanie w ich oczach.

Opanuj się, chłopie — uspokajał sam siebie. — Uspo­kój się, przecież za chwilę... przecież właśnie teraz twój los...

Nie można odrzucić nagłych wspomnień. Grażyna... Poznali się przez kogoś na przyjęciu. Właściwie pod sam koniec przyjęcia, kiedy już wszyscy mieli mocno w czubie i całe towarzystwo rozbiło się na małe grup­ki. On ugrzązł w zacisznym kącie właśnie z Grażyną, która nie chciała tańczyć. Była zmęczona czy źle się czuła, nie wiadomo, a może po prostu podobał jej się i chciała być z nim te parę godzin, które dzieliło ich jeszcze od zakończenia zabawy.

Rozmawiali. Najpierw ona. Opowiadała o swoim sza­


rym i niełatwym życiu. Niełatwym i niewesołym, ale nie skarżyła się. Traktowała swoje kłopoty z uśmie­chem, jakoś inaczej niż kobiety, które dotychczas znał, które go zajmowały. A potem mówił on. Rozgadał się jak nigdy, nie spostrzegł się, jak zaczął też mówić o so­bie, o rejsach, o spostrzeżeniach robionych na prywat­ny, czysto “wewnętrzny” — jak mówił — użytek.

Słuchała go z zainteresowaniem. Wyglądała wtedy bardzo ładnie, choć właściwie nie było w niej nic nad­zwyczajnego. Bo Grażyna była cała szara. I włosy, i oczy miała w tym samym kolorze, tylko czasem poja­wiały się w nich zapalone słońcem złotawe błyski. I ubierała się w same szarocie, ale były one jakieś ciepłe, przytulne i dobrze w nich było Grażynie.

Zaraz potem był rejs, w który pojechał ze wspom­nieniem jej pocałunków i obietnicą, że spotkają się w czasie następnego postoju.

Kiedy wrócisz, będę czekała.

Wrócił, zadzwonił i okazało się, że jej jeszcze nie ma w domu, choć było już późno. Nawet bardzo późno, do­chodziła prawie jedenasta wieczorem. Co prawda była sobota i potem się dowiedział, że przyczyną jej nie­obecności był teatr, ale odczuł to w pierwszej chwili jak zawód. Powiedziała “kiedy wrócisz, będę czekała”, a tymczasem...

Odczuł zawód i jeszcze jakiś nieuchwytny, nienazwa­ny sygnał, po którym poznał, że Grażyna jest mu blis­ka, bardziej bliska, niż chciał się do tego przyznać.

Spotykali się potem przez cały postój. Prawie co­dziennie. Chodzili razem, bywała u niego w domu. Na­zywał ją w myślach narzeczoną, choć na razie nie było

o tym jeszcze mowy między nimi.

I potem ten cios, potem to wszystko, co przekreśliło marzenia, co przekreśliło plany, jakie robił.

Wie, że teraz nie ma jej tutaj. Napisała mu, że nie mogłaby, że nie wytrzymałaby tego napięcia nerwowe­go, że musi ją zrozumieć, ale to ponad jej siły. Że wie­rzy, że wszystko będzie jak najlepiej, że gotowa jest zrobić wszystko, aby mu pomóc, ale nie może tu przyjść. I żeby się na nią nie gniewał o to, żeby ją zrozumiał.


Zrobiło się poruszenie po jednej i po drugiej stronie. Wchodził zespół sędziowski ubrany w czarne togi.

Prokurator — poznał po wypustkach. Idzie rozma­wiając z obrońcą, którego jowialną, zawsze starannie wygoloną twarz dobrze zapamiętał w czasie kilkunastu długich posiedzeń.

Rozmawiają ze sobą — myśli — jak koledzy. Jak przyjaciele — i za tą myślą nagły skurcz strachu: je­żeli obrońca i prokurator tak blisko ze sobą, to co ze mną?...

Już przestali rozmawiać. Obaj siadają teraz daleko od siebie. Po obu stronach. Obrońca wyciąga jakieś pa­piery ze skórzanej teczki, szeleści nimi w zapadającej ciszy, nakłada okulary.

Otwierają się drzwi. Wszyscy jak na komendę wsta­ją*

Ten z łańcuchem i orłem na piersi to sędzia. — Nagle odczuł zupełnie niedorzeczną pretensję do tego, że nie usłyszał namaszczonego głosu woźnego, oznajmiające­go: “Proszę wstać, Sąd idzie”. Czekał na to “Proszę wstać, Sąd idzie” i znowu kolejne rozczarowanie, bo wyobrażał sobie, że obwieści to basowy, dudniący głos woźnego.

Następne zaskoczenie. Dlaczego ten sędzia taki mło­dy? Chyba młodszy ode mnie, nie ma pewno nawet trzydziestki. Przynajmniej tak wygląda. Jakiś niepo­ważny.

Uważnie przygląda się zajmującemu środkowe miejs­ce na fotelu z wysokim oparciem, tuż pod biało-czer­wonym godłem na ścianie. 1

Co zdecyduje?... Werdykt jest nieunikniony, zapad­nie obłożony majestatem paragrafów, Ale tak samo jak chory, co nie chce myśleć o śmierci, w końcu przecież nieuniknionej, i on zmusza się, żeby zagłuszyć najgor­sze myśli, oderwać się od tego, co się tu dzieje...

Złoty piasek parzył w stopy, gdy biegli codziennie po pracy przez rozległą plażę na wybrzeżu Atlantyku. Zostawiali za sobą statek z jego gorącą, duszną maszy­nownią, z wiecznie narzekającym drugim mechanikiem, który bez litości gonił ich, praktykantów, do najgor­


szej pracy. Poznali przez niego dokładnie wszystkie zę­zy śmierdzące ściekami z całej maszynowni, poznali pokryte sadzą wnętrza pięciu olbrzymich, brzuchatych kotłów, które czyścili po kolei, mając na dodatek poza upałem tropików ciasną duchotę płomienie i komór zwrotnych.

Nie tak wyobrażali sobie pływanie, nie tak jawiło im się ono, gdy ruszali w ten rejs na drugą półkulę.

Po sześciu godzinach pracy, przysługujących w stre­fach tropikalnych, zbiegali ze statku we dwójkę, on i Czesiek. Mijali zakurzone magazyny portowe, zawsze śmierdzącą rybami przystań rybacką, skąd wychodziły na morze łodzie o żaglach rozczapierzonych jak nieto­perze skrzydła, mijali nędzne zabudowania portowego przedmieścia i gnali na plażę. Rozłożyła się tu ona wielokilometrowym szerokim pasem aż po kraj hory­zontu. Wzdłuż niej stały rzędem palmy pochylone wia­trem wiejącym wciąż z tego samego kierunku. Pal­my — nieodłączny atrybut Południa.

Długa oceaniczna fala wdziera się na piaszczysty brzeg, tutaj łamie się jej siła, nabyta na szerokich prze­strzeniach, schowanych za półkolistą czaszą horyzontu. Jak przyjemnie przebijać głową nadlatujący wał wod­ny, dać się porywać kolejnej fali, szturmującej wybrze­że, i dać się nieść na wysokie piaszczyste diuny. Obłą­kany, radosny kołowrotek — morze, dno, ląd, morze, dno... Szorują plecami po ostrym piasku, skóra czerwo­na od tego szorowania, dokoła szumiąca piana, a w niej przewrót i jeszcze, i jeszcze...

Potem, wieczorem, gdy nad Cabedelo zapadał gwał­townie tropikalny zmierzch, szli odświeżeni przez wąs­kie, biedne uliczki, zaglądali do małych, ciasnych knaj­pek, gdzie przy kieliszku palącej “kaszaszy” spotykali się robotnicy portowi i rybacy, gdzie rozlegały się go­rące rytmy brazylijskich melodii, gdzie raz po raz po­rywały się do tańca brunatne pary, wirując coraz szyb­ciej, szybciej, wpadając w trans, w zwalające z nóg upojenie.

Wstańcie, sędzia przecież zwraca się do was — usłyszał za plecami ponaglenie.


Wracał teraz w popłochu_z dalęka, z bardzo daleka na salę rozpraw.

Imię i nazwisko oskarżonego? — Sędzia zdziwio­ny brakiem odpowiedzi podniósł pytająco wzrok.

Antoni Cześkiewicz — Antek usłyszał swój włas­ny głos. Ale jakiś obcy, jakby mówił ktoś inny, jakby to nie on sam, tylko o nim.

Gdzie i kiedy urodzony?

Pierwszy drugi trzydziesty czwarty.

Proszę powtórzyć dokładniej.

Nie rozumiem, co znaczy dokładniej.

Mówi się, proszę Wysokiego Sądu — dobiegłp go z tyłu ciche upomnienie.

Proszę Wysokiego Sądu — dodał po chwili.

Chodzi o datę urodzenia. Dzień, miesiąc, rok i miejsce.

Pierwszego lutego tysiąc dziewięćset trzydzieste­go czwartego w Warszawie. — Skrupulant — prze­mknęło mu przez myśl — skrupulant z tego sędziego.

Jeszcze parę pytań i odpowiedzi. Zwykłe ankietowe pytania. Już słyszał je tyle razy. I teraz jeszcze tutaj...

Tyle razy to samo. Zapisywała wszystko siedząca z boku protokolantka. Czasami miaja maszynę i wtedy jej szybki stuk towarzyszył każdej jego odpowiedzi.

Urzędowy druk: “Protokół przesłuchania świadka”. Już wtedy, kiedy lekarze uznali, że może odpowiadać. Czułby się właściwie zupełnie dobrze, gdyby nie częste bóle głowy, gdyby nie te niespokojne, przerywane sny ciągle o tym samym, ciągle o wypadku...

Proszę siadać — nakaz potwierdzony gestem umundurowanej ręki.

Zwykłe urzędnicze biurko. Z boku niski stolik z ma­szyną do pisania. Świeży, nie zapisany jeszcze arkusz urzędowego druku.

Protokół przesłuchania świadka. Miejscowość, dnia... 19... godzina 10.30.

Jest wczesna wiosna. Przez: uchylone okno wpada słońce, odbija się w szkle leżącym na biurku.

Ja porucznik Stanisław Wasilewski z Komendy Wo­jewódzkiej Hi O w... działając na mocy polecenia wice­prokuratora Konstantego Lubickiego z Prokuratury Wo­jewódzkiej z dnia... 19... roku nr 41 wydanego na pod­


stawie art. 232 § 2, 235, 241 KPK, zachowując formal­ności wymienione w art. 216, 219, 221—226 przy udzia­le protokolanta sierżanta Jadwigi Konarskiej (to tej dziewczynie Jadwiga?) przesłuchałem w charakterze świadka niżej wymienionego:

Urzędowy, napuszony trochę styl. Byłby może nawet śmieszny, gdyby nie dotyczył jego, gdyby nie to dalej: Nazwisko i imię: Cześkiewicz Antoni Data urodzenia: 1 II 1934 Miejsce urodzenia: Warszawa

Imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki: Jan

i Leokadia z domu Paraś

Obywatelstwo: polskie

Narodowość: polska

Wykształcenie: średnie techniczne

Zawód: mechanik okrętowy

Obecne miejsce pracy i funkcja: Linie Żeglugowe, drugi mechanik.

Jeszcze cały szereg rubryk, jak w podaniu o pracę, jak w staraniach o książkę żeglarską, jak wtedy, kiedy wyrabiał paszport, żeby jechać na budowę statku za granicą.

Wreszcie koniec wstępnych formalności. Słońce teraz przesunęło się w bok, zeszło z płyty biurka, grzeje przyjemnie jego ręce złożone na kolanach. Nie wiado­mo co z tymi rękoma zrobić. Położyć na biurku? Może nie wypada. Oprzeć o kolana? Niewygodnie. Najchęt­niej wstałby i włożył je do kieszeni, tak jak to robił w czasie niezliczonych wacht. Tam, u siebie na dole... Wtedy czułby się o wiele lepiej, o wiele mniej skrępo­wany, nie tak jak teraz, na tym trochę chwiejącym się krześle, po drugiej stronie biurka, za którym...

Świadek, który został uprzedzony o odpowiedzialnoś­ci karnej za nieprawdziwe zeznania z artykułu 140 § 1 KK...

O, tu proszę podpisać — umundurowana ręka podsuwa mu arkusz na drugą stronę biurka.

Jeszcze raz czyta już zanotowane.

Czy mogę się zapoznać z artykułem 140 § 1 KK?

Po co? Przecież chyba nie macie, obywatelu, za­miaru składać fałszywych zeznań?

Nie, ale jeżeli podpisuję...


Dobra. Panno Jadziu, proszę kodeks.

Pannie Jaętó jegt zgrabnie w milicyjnym mundurze, ale teraz Antek widzi tylko małą grubą księgę, w któ­rej zawarte są wszelkie możliwe do popełnienia prze­stępstwa.

Sucha, prawnicza jest treść paragrafu 1 w artyku­le 140.

Dziękuję, obywatelu poruczniku. Teraz mogę pod­pisać.

Pióro nie chce pisać. Stalówka wykrzywiona w in­nym kięrunku niż układ ręki. Pierwsze litery trochę koślawe, w otoczce drobnych kropli rozpryśniętego atramentu.

...uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składa­ne nieprawdziwych zeznąń z artykułu 140 § 1 KK.

l/U>^

zeznał, co następuje:

Co wam, obywatelu, wiadomo o okolicznościach pożaru na statku... w dniu 30 marca bieżącego roku?

Jak trudno odtworzyć wrażenia sprzed kilku przecież zaledwie dni. Jak niełatwo jest wszystko uporządkować. Niby wie się dokładnie, minuta po minucie, gest po geście, co się działo, bo było się w pełni świadomości, ale teraz się okazuje, że wszystko się miesza. Że nie można czasem odpowiedzieć na najprostsze pytania, czy to było najpierw, a tamto potem, czy też odwrotnie.

Już cała strona zeznań zapisana. Z pytań i odpowie­dzi wyłania się obraz tego, co było tak niedawno, co było w tym feralnym dniu.

Drugi arkusz urzędowego formularza.

U samej góry napis: (d.c. protokołu przesłuchania oskarżonego

świadka z dnia .... godz. . . . ).

nazwisko i imię Przy słowach “oskarżonego świadka” odnośnik z gwiazd­ką — niepotrzebne skreślić. Antoni Cześkiewicz patrzy, jak ręka porucznika prowadzącego przesłuchanie prze­kreśla energiczną kreską słowo “oskarżonego”. Wpisu­


je nazwisko i imię: Antoniego Cześkiewicza z dnia 10 kwietnia (to dziś dziesiątego — dziwi się Antek — już jedenaście dni od wypadku? No tak, przecież podobno cztery dni był nieprzytomny, a potem też niewiele wie­dział, co się dokoła niego dzieje. Nie odróżniał dnia od nocy. Spał dużo. Budził się o różnych porach), godzi­na 12.40.

Jak to! Już 12.40! Przeszło dwie godziny? Zaczęli przecież o 10.30. A jeszcze nie doszedł nawet do po­łowy.

Wzrok przykuwa ciemna krecha. (Przekreślił “oskar­żony” — dopiero teraz dotarło to do Cześkiewicza — przekreślił “oskarżony”). Uspokoił się nagle, nawet le­ciutko uśmiechnął, odetchnął głęboko, zaczerpnął po­wietrza jak przed skokiem w chłodną wodę.

Słucham was dalej, obywatelu — ponaglił uprzej­mym, spokojnym, urzędowym tonem przesłuchujący porucznik.

To było dawno, na samym początku, kiedy na pro­tokołach ręka oficera przekreślała słowo “oskarżony”. Ale potem...

A teraz znowu pytania. Jeszcze raz. Nie wiadomo który. Jakby nie było tego samego tam, w tych po­spinanych różowych teczkach z napisem: AKTA SPRA­WY nr...

Po co ten ceremoniał — myśli Antek. Chciałby, że­by to raz się już rozstrzygnęło, żeby albo wóz, albo przewóz. Żeby nie oczekiwać tak bez końca. Już dosyć.

Sprawdzanie obecności. Świadkowie. Znów długi ce­remoniał z personaliami. Są wszyscy. Prawie same zna­jome nazwiska. W większości koledzy ze statku. Kapi­tan nie wygląda na swój wiek (dopiero teraz dowie­działem się, ile ma lat). Starszy mechanik... (już tylko dwa lata do emerytury). Oficerowie, motorzyści, stocz­niowcy.

Jest też dwóch biegłych. Ich nazwiska poprzedzają długie naukowe tytuły.

Tak poważnie potraktowali tę sprawę — myśli An­tek. — Żeby aż profesorów... — dziwi się.

Na ręce sądu wpłynął wniosek ze strony obrońcy oskarżonego o dopuszczenie biegłych z zakresu socjo­logii, psychologii i fizjologii pracy w celu stwierdzenia,


czy w stosunku do oskarżonego nie zachodzą przesłan­ki określone artykułem 17 bądź 18 KK, wskutek zbyt­niego przeciążenia pracą.

To o mnie — myśli Antek. Przypomina sobie roz­mowę z obrońcą, ruchliwym niskim człowiekiem

o wiecznie rozbieganych niespokojnych rękach.

Kiedy pan się zgłosił do pracy krytycznego dnia?” “Jak zwykle. Rano przed ósmą.”

Czy nocował pan na statku?”

Nie, nie mam tego zwyczaju. Mam dosyć spania na statku w czasie rejsu i postojów w obcych portach. W kraju zawsze nocuję w domu. We własnym miesz­kaniu.”

A więc o której pan był na statku?”

Pół do ósmej. Musiałem się przebrać i zjeść śnia­danie...”

Przyjechał pan samochodem?”

Zgadza się.”

Ile trwa droga do portu?”

Samochodem?”

Tak. Samochodem. Z pańskiego domu pod statek.” “Około pół godziny.”

Więc żeby zdążyć na pół do ósmą, musiał pan wstać przed siódmą, powiedzmy o pół do siódmiej.”

Dokładnie o szóstej dwadzieścia. Miałem nastawio­ny budzik.”

A o której położył się pan spać?”

Późno.”

O której?”

Koło trzeciej w nocy.”

Dlaczego tak późno?”

Wróciłem ze statku dopiero koło drugiej.”

Co było tego powodem?”

Stoczniowcy kończyli remont trzeciego układu. Po­winienem, jako drugi mechanik, dopilnować roboty. Przecież ja idę w rejs, nie oni. Jak oni spartolą, a po­tem coś nawali, to kto będzie miał największy kłopot? Przede wszystkim ja.”

Więc na statku był pan do godziny drugiej w no­cy?” ^

Coś koło tego. Dokładnie nie pamiętam. Można sprawdzić w dzienniku maszynowym. Tam będzie za­


pis, kiedy stoczniowcy skończyli pracę. Wtedy dopiero poszedłem do domu.”

Dobrze” — Adwokat notował coś szybko złotym pió­rem (dobra marka — jak zdążył zauważyć Antek — nie byle jaka, Sheffers) w grubym, oprawionym w czarną skórę notesie o kartkach ze złoconymi brze­gami. Zegarek też miał złoty.

Jeszcze jedno pytanie — to było wtedy, w czasie ostatniej chyba wizyty obrońcy. — Czy doglądanie prac remontowych przez stoczniowców należy do pańskich obowiązków służbowych?”

Za wszystko, co się dzieje w maszynowni, gdzie ja jestem drugim mechanikiem, odpowiadam ja i wobec tego... sam pan chyba rozumie, panie mecenasie. Co prawda żaden przepis nie precyzuje dokładnie, kiedy może mnie nie być, ale w końcu nie ma przepisów, które ujmowałyby wszystkie możliwe wypadki.”

Zrozumiałe, zrozumiałe” — Adwokat zakręcał już złote pióro. Znak, że wizyta dobiega końca.

I teraz echo tamtej rozmowy.

Obrona przedstawia wniosek o dopuszczenie biegłych z zakresu socjologii, psychologii i fizjologii pracy w ce­lu stwierdzenia

Jakże to wszystko brzmi mądrze i uczenie. Ale czy biegły, choćby nie wiem jak podparty tytułami nauko­wymi, może stwierdzić, w jakim stanie znajdował się oskarżony wtedy, w krytycznym momencie, kiedy naglę doszło do niego wołanie: “Pożar! Pali się!” — kiedy zgasło światło i kiedy biegł przez ciemne korytarze do maszynowni.

Sprzeciwiam się uwzględnieniu wniosku obrony — to prokurator. — Sprzeciwiam się ze względu na oczy­wisty w świetle materiału dowodowego, zebranego w śledztwie, brak związku między ustalonym stanem faktycznym sprawy a wnioskiem.

Antek słyszy szelest gwałtownie przewracanych kar­tek. Obrońca chce widocznie wyszukać w swojej teczce jakiś dokument, który by wzmacniał, uzasadniał przed­stawiony Przewodniczącemu wniosek.

Sędzia nachyla się do siedzących obok ławników. Coś im mówi szeptem. Z tej odległości nie słychać słów.


Ławnik z prawej kiwa potakująco głową. Sędzia pod­nosi się.

Zarządzam przerwę w obradach. Sąd uda się na naradę w celu ustosunkowania się do wniosku obrony w sprawie dopuszczenia dodatkowych biegłych.

Wszyscy wstają. Antkowi znowu brakuje tego: “Pro­szę wstać, Sąd udaje się na naradę”. Wstaje i on.

Wyprowadzicie mnie? — pyta milicjantów.

Nie, zaczekamy. To nie potrwa długo — Milicjant rozsiada się wygodniej. Czuje się teraz zwolniony ze służbowej powagi. Przynajmniej na czas przerwy. Te­raz może swobodnie wyciągnąć nogi, może zsunąć z brody uwierający go nieznośnie pasek.

Po tamtej stronie też ruch. Blondynka z drugiego rzę­du wychodzi. Uśmiecha się. Staje koło kogoś w otwar­tych drzwiach.

To przecież motorzysta z naszego statku — poznaje Antek. — Kim może być dla niego ta kobieta? — sta­ra się domyślić. — Żona? Raczej nie, bo on chyba nie żonaty. Narzeczona? - r Antek łapie się w tym mo­mencie na tym, że właściwie nic prawie nie wie o pry­watnym życiu swoich podwładnych. Odkąd został dru­gim mechanikiem, jakby stracił bezpośredni kontakt z ludźmi. Dawniej...

Pływał na wachcie drugiego. Ten cały rejs i poprzed­ni. W poprzednim jako motorzysta, całe sześć miesię­cy rejsu, kiedy początkowo lecieli na Południową, a po­tem przyszedł telegram, żeby iść dokoła Przylądka Do­brej Nadziei do Indii. Szlakiem Vasco da Gamy, tak jakby w ogóle nie było Kanału Sueskiego. Długi, ale ciekawy rejs. Wtedy jeszcze ciągnęła go egzotyka. Był pod wrażeniem książek o odkrywcach, wielkich pod­różnikach, sam nawet czuł się po trosze jednym z nich. Odkrywał na własny użytek nowe lądy, pokonywał da­lekie morza, wydawało mu się, że jest szczęśliwy. Duże słowo, szczególnie z perspektywy lat, wielu lat, w cią­gu których stawał się, chcąc nie chcąc, coraz bardziej cyniczny, ale chyba wtedy naprawdę czuł się szczęśli­wy. Właściwie nieważne dla niego było, że na statku zajmował jakże w końcu skromną i jak mało znaczącą

7 — Z obu stron..,


w statkowej hierarchii pozycję motorzysty, że nie miał żadnego wpływu na kierunek rejsu, na port, do któ­rego szli. Potrafił sobie wmówić, zresztą nie potrzebo­wał wmawiać, po prostu wiedział, że to on decyduje, gdzie statek zdąża, że to on wybiera odwiedzane por­ty, że to jego wola decyduje.

Poznał doskonale ówczesnego drugiego mechanika w czasie tych sześciu miesięcy codziennych ośmiogo­dzinnych kontaktów. Doskonale rozeznawał stan jego humoru choćby po sposobie schodzenia w dół do ma­szyny, po nerwowych ruchach. Wiedział, kiedy może liczyć na pobłażliwość, a kiedy należy raczej unikać spotkania i kryć się przez całą wachtę po zakamarkach maszynowni, udając nadzwyczajne zajęcie przy obsłu­dze kulawej pompy zęzowej.

Lubili się chyba, choć dziwna to była przyjaźń, bo różnili się pod każdym względem. Drugi był o wiele, wiele lat od niego starszy, mógłby być śmiało jego oj­cem, on zaś był wtedy bardzo jeszcze młody, nie opie­rzony żółtodziób. Drugi był nerwowy, a on jeszcze wtedy spokojny, drugi całkowicie przesiąknięty du­chem służby wojskowej (nie darmo spędził w Mary­narce Wojennej najpiękniejsze piętnaście lat swego ży­cia), a on nie cierpiał wojska, które zresztą wisiało nad nim mieczem perspektywy trzech lat “w kamaszach” w momencie, kiedy zaczął właśnie żyć? zaczął zwiedzać, poznawać świat.

Kłócili się też z drugim nieraz zajadle, ale tylko w takich momentach, kiedy Antek wiedział, że można sobie na to pozwolić, kiedy był pewien, że drugi da­ruje mu wszelki wyskok, choć zaperzy się i taki zape­rzony będzie krzyczał na całą maszynownię, ale nie­szkodliwie. Gdyby ktokolwiek podejrzał ich w takiej chwili, powiedziałby: “dwóch ludzi, którzy się choler­nie muszą nienawidzić”, a tymczasem było całkiem ina­czej, tymczasem drugi wystąpił z wnioskiem o awans Antka na asystenta i wziął go na swoją, najlepszą i najważniejszą przecież w maszynie wachtę.

Antek za to, kiedy drugi był “niedysponowany”, kie­dy (zdarzało się to rzadko) jakaś gwałtowna chandra kazała mu wypić do lustra, w samotności kabiny, spro­wadzał drugiego na dół do stanowiska, tam nieomal


podpierał przy pulpicie, a sam ze zdwojoną pilnością pełnił służbę w huczącej maszynowni.

Wiedział też Antek; o drugim chyba wszystko, a dru­gi o Antku też. Zresztą cała załoga, nie tylko maszy­nowa, zgrana była jak jedna wielka rodzina. A Antek, wesoły zawsze, roześmiany, chętny do tasiemcowej “gadki”, czuł się na statku jak w domu.

Jeżeli trzeba było pomóc któremuś, zastąpić na wach­cie, coś załatwić, pożyczyć, to zawsze na pewno znalazł się ktoś uczynny. Znali nawzajem swoje rodziny, i An­tek mógł śmiało wyliczyć, na jakie choroby chorowały dzieci drugiego mechanika, jakie stopnie ma w szkole córka bosmana, jak miała na imię dziewczyna, która dała kosza młodszemu kucharzowi.

Potem to się zmieniło. Jakoś niepostrzeżenie. Kiedy do eksploatacji zaczęły wchodzić coraz nowocześniejsze statki, kiedy do floty przybywali nowi ludzie, których na morze gnała tylko chęć szybkiego i łatwego zarobku. I kiedy on rósł, kiedy awansował kolejno, kiedy powo­li, ale stale szedł w górę.

Może to była wina ich, tych przypadkowych, któ­rzy wnieśli na statek posiew niepokoju i brak wzajem­nego zaufania. A może wina jego. Może to on tak się zmienił, tak odgrodził, choć na pozór pozostał taki sam jak dawniej, wesoły, życzliwy... W każdym razie coraz rzadziej mówił mu ktokolwiek o domowych kłopotach,

o stopniach córki w szkole, o temperamencie żony, o ty­siącach drobnych spraw składających się na życie.

Znowu rumor wstających. Sąd wraca z narady. Je­den z ławników kicha nagle rozgłośnie. Przerywa urzę­dową powagę chwili. Słychać jakiś tłumiony chichot w tylnych rzędach dla publiczności, gdy Ławnik wy­ciąga dużą kraciastą chustkę.

Już zajmują miejsca. Sędzia poprawia na piersiach przekrzywiony łańcuch z godłem.

Po naradzie sąd postanowił — odczytuje z trzymanej w ręku kartki — odrzucić wniosek obrońcy o dopusz­czenie dowodu z opinii biegłych z. zakresu socjologii, psychologii i fizjologii pracy. Aczkolwiek bowiem na­tężenie prac przed planowanym wyjściem statku w mo~


rze mogło spowodować u oskarżonego zmęczenie fizycz­ne lub psychiczne, to jednak posiadany materiał dowo­dowy nie wskazuje na to, aby oskarżony Antoni Cześ- kiewicz dnia 30 marca bieżącego roku znajdował się w takim stanie, który uzasadniałby dopuszczenie bieg­łych z wyżej wymienionych zakresów już w obecnym stadium postępowania. — Proszę zaprotokołować — padło polecenie do młodej dziewczyny w kolorowej bluzce.

Ciepły, słoneczny dzień. Antek leży z zamkniętymi oczyma. Pod plecami szorstki dotyk plażowego płótna Y7 czerwono-żółte pasy, do uszu dobiega jednostajny szum morza. Antek wie, że jeżeli wyjmie rękę spod głowy, że jeżeli wyciągnie ją w bok, to trafi na roz­grzane słońcem plecy kobiety. Zgrabnej kobiety.

Poznał ją zaledwie cztery dni temu. Wczasowiczka. Przyjechała tu z małego przemysłowego miasteczka w Lubelskiem. Sam już jest po urlopie, w czasie któ­rego wędrował po Bieszczadach z plecakiem na ramio­nach. Tak szybko zleciał ten mieniąc, ale na szczęście są w zapasie wolne dni, zapracowane niedzielami spę­dzanymi w morzu. Za każdą taką niedzielę jeden dzień wolny w kraju. Zdobycz nowej ustawy żeglarskiej, któ­ra dba o (jak to się nazywa?) “właściwą regenerację sił witalnych pracownika”.

Nazbierało się z ostatnich dwóch rejsów tych dni dużo. Aż dwadzieścia cztery, czyli dodatkowo prawie cały miesiąc ekstraurlopu. A Hanka ma jeszcze osiem dni do końca pobytu. Szkoda, że tylko tyle, bo fajna babka.

Letnia przygoda — myśli Antka płyną leniwie. Tak samo leniwie jak obłoki nad głową. Zobaczyłby je, gdy­by mu się chciało otworzyć oczy. Ale nie chce. To tak przyjemnie nie chcieć nawet otworzyć oczu. Mało n\e chcieć. Móc nie otwierać. I móc tak leżeć z rękoma pod głową, z pełną świadomością, że gdyby tylko chciał, to mógłby spojrzeć na spokojną Zatokę popstrzo- ną białymi trójkątami żagli, na widoczne zaledwie z od­ległości kilometra ciemne pod słońce kontury mola,


z pełną świadomością, że gdyby chciał, mógłby poło­żyć rękę na rozgrzanych plecach Hanki.

Jestem głodna — słyszy jej głos — chodźmy coś

zjeść.

On też już czuje głód. Nie mają dziś nic ze sobą. Umówili się, że jednego dnia ona coś przygotuje, a dru­giego on. I dziś jest jego dzień. Jasne, że zapomniał. Nigdy nic takiego nie szykował, kawaler stołujący się to tu, to tam, a najczęściej jadający w dobrze obsłużonej mesie statkowej.

Psiakość — z poczuciem winy przypomina starannie dobrane drugie śniadanie. To było wczoraj. Pomidory, sól nawet w osobnym maleńkim naczyńku (kto by tam bawił się solą, można przecież i bez soli), jajka na półtwardo (ona tak lubiła), a do tego łyżeczki (dwie, pamiętała o nim). — Psiakość, przydałaby się taka Hanka na co dzień. — Podnosi leniwie głowę, patrzy na brązowe, opalone plecy dziewczyny.

Ożenić się? — zastanawia się, jakby chodziło o pójś­cie do kina, — E, za mało się znamy. Trzeba się cie­szyć tym, co jest pod ręką. Jeszcze osiem dni przed nami. Zobaczymy.

Chodźmy — decyduję.

Diabeł go podkusił, żeby wpaść do domu. Odnieść rzeczy. Mieszkał blisko plaży i do jakiejś uczciwej re­stauracji, a choćby i do ulicznego rożna, gdzie piekły się smakowite kurczaki, było po drodze koło jego miesz­kania.

I wtedy właśnie w domu telefon. Żeby nie odbierał, ale tak jakoś zbaraniał.

Czy pan Antoni Cześkiewicz? — rozległ się ko­biecy głos w słuchawce.

Słucham, przy telefonie.

Dzwonię z działu Kadr Przedsiębiorstwa.

Cholera! Jasna cholera! — klął w myślach fatalny

pech, ale niestety już było za późno. Już nie miał jak się wykręcić.

Proszę natychmiast stawić się w Przedsiębior­stwie — brzęczało w słuchawce. Do mustrowania.

Dopadli mnie — klął zdenerwowany. — Nie popły­nę — postanowił. Nie popłynę wcześniej niż za osiem dni — ppmyślał o Hance, która czesała się w łazience.


Popłynął jednak. Już następnego dnia. Po kłótni z Hanką, która absolutnie nie rozumiała, nie chciała zrozumieć, że on nienaumyślnie, że nie kłamał mówiąc, że te osiem dni mogą spędzić razem. Mogli, na pewno mogli i spędziliby, gdyby on był trochę bardziej prze­biegły i gdyby nie podnosił wtedy tej fatalnej słu chawki.

Mustrował wściekły jak wielkie nieszczęście. Nie wyspany po poprzedniej nocy (orkiestra tak dobrze gra­ła w tym lokalu), a całą prawie następną spędził na przejmowaniu statkowego gospodarstwa. Butelka “Joh­ny Walkera”, którą otworzył schodzący ze statku me­chanik, nie poprawiła humoru i nie dodała energii, a rano trzeba było wychodzić w morze akurat na jego wachcie.

Zmęczenie psychiczne”. Co ten skrupulatny sędzia może wiedzieć o tym, co się dzieje w duszy ruszające­go nagle w rejs lub wracającego z bardzo długiego. Co może wiedzieć on, którego najdalszymi podróżami są sesje wyjazdowe sądu, który codziennie o tej samej go­dzinie wstaje do pracy, którego każdy dzień jest pew­no regularny i ustabilizowany jak paragrafy w tym ca­łym bezlitosnym Kodeksie. Czy on może wiedzieć, co oznacza naprawdę zmęczenie? Fizyczne i psychiczne. Czy mogą wiedzieć prokurator i ławnicy, jak choler­nie czuje się człowiek, gdy minie już setka dni w ka­lendarzu, a do powrotu wciąż jeszcze diabelnie daleko, jak się czuje człowiek, gdy od szeregu dni nie może zasnąć, bo go na Północnym Atlantyku raz po raz wy­rzuca z koi, bo budzi się przy każdym gwałtownym przechyle statku, przy każdym mocniejszym uderze­niu fali.

Co może wiedzieć ten zagrzebany po uszy w papier­kach i paragrafach urzędnik o tym, jak wygląda praw­dziwe, męskie życie?

...nie wskazuje na to, aby oskarżony Antoni Cześ- kiewicz dnia 30 marca znajdował się w takim stąnie, który...”

Obrpńca zaszeleścił znów papierami. Antek zauważył, że mecenas jakby się chciał podnieść, otworzył już na­


wet usta, po chwili jednak machnął nieznacznie ręką, odwrócił jeszcze jedną kartkę, poślinił palce i zaczął gorliwie wertować notes o złoconych brzegach.

Machnął ręką — pomyślał z rozgoryczeniem Antek — dla mecenasa to jeszcze jedno machnięcie ręką, a dla mnie stracona jakaś część szansy.

Czy oskarżony otrzymał odpis aktu oskarżenia?

Otrzymałem, proszę Wysokiego Sądu — Antek już wiedział, że musi teraz wstać, że musi powiedzieć sa­kramentalną formułkę.

Czy oskarżony zapoznał się z aktem oskarżenia?

Owszem, zapoznałem się, proszę Wysokiego Sądu.

Akt oskarżenia przeciwko Antoniemu Czeskiewiczo-

wi — rozpoczął czytanie Sędzia. — Oskarżam — pod­niósł głos przy pierwszym słowie, podkreślił je. Za­brzmiało ostro i jakby zawisło w jasnej, rozsłonecznio- nej światłem sali rozpraw — Antoniego Cześkiewicza, syna Jana i Leokadii z domu Paras, urodzonego w dniu 1 lutego tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego ro­ku w Warszawie, zamieszkałego...

Głos Sędziego zmatowiał, stał się monotonny, nużą­cy? usypiający. Na salę padały teraz słowa znane już, słowa po tylekroć powtarzane.

I wreszcie znowu Sędzia zaakcentował mocniej:

...o to że: W dniu 30 marca... roku jako drugi mecha­nik na statku ... sprowadził niebezpieczeństwo pożaru na tymże statku przez to, że nie sprawdził dokładnie charakteru robót wykonywanych przez pracowników Stoczni Remontowej w siłowni tegoż statku i nie za­troszczył się w dostateczny sposób o zabezpieczenie po­żarowe tych robót...

Zawsze przed odjazdem taki cholerny bałagan na statku. Już tyle lat pływam, na tylu rozmaitych stat­kach i za każdym razem tak samo. Choćby nie wiem jak długi postój w porcie, choćby nie wiem ile pisemek przedtem... Zawsze to samo. Zmiana załogi, jakieś uzu­pełnienia w ostatniej chwili. Dostawy. Ot, choćby wte­dy. Przecież tych części zapasowych, do diabła, nikt nie zamawiał. Po jakie licho mi ten cały kram? Co po­trzebowałem, o co monitowałem, tego nie dali, a przy­słali całą skrzynię rzeczy, które im zawalają magazyny.


Wszystko naraz. I olej, i bunkier, i jeszcze na doda­tek jakieś cholerne zestawienia. Siedzą tam urzędasy i wymyślają sterty formularzy. Dla jednego nieważny rejs, nieważne tonomile, nieważni ludzie. On mierzy tylko ilość zużytych szmat. Albo szarego mydła. I pod tym kątem ocenia pracę statku. Wysyła okólniki po statkach, ile czego, kiedy. Szmaty... szmaty, których cała tona kosztuje grosze. A drugi znowu przysyła nie zamówione części zapasowe na setki tysięcy złotych i dobrze. I nikt za te setki tysięcy złotych nie odpo­wiada.

A jakby jeszcze mało było tego, zawsze przed samym odjazdem jakaś kontrola. Przepisowo w porze obiado­wej. Ani przedtem, ani potem. Punkt o dwunastej. A tu na nabrzeżu skrzynia z cholernymi częściami zapaso­wymi. Nie można jej tak zostawić, bo to w końcu setki tysięcy złotych. Niepotrzebne, ale człowiek jest za nie odpowiedzialny. Dobrze, że chociaż wtedy napatoczył się ten znajomy dźwigowy...

...w wyniku czego wskutek powstałego pożaru 6 osób poniosło śmierć, a Skarb Państwa poniósł straty w wy­sokości 32 milionów złotych, to jest o przestępstwo określone...

Sędzia zamilkł na chwilę. Podniósł wzrok znad trzy­manego w ręku papieru. Patrzył r>a salę, jakby chciał sprawdzić efekt swych słów. Na sali było cicho, tylko przez otwarte okno wpadał gwar ptaków i odgłosy życia dużego miasta, przytłumione drzewami parku rozcią­gniętego przed gmachem sądu.

Uzasadnienie aktu oskarżenia — rozpoczął Sędzia po małej, trochę aktorskiej przerwie. — Z chwilą zgaśnię­cia światła wskutek ustania pracy agregatu...

Ile to lat temu? Trudno już teraz dokładnie policzyć. Przeszło dziesięć w każdym razie. Jeden z jego pier­wszych statków, kiedy pływał jeszcze jako palacz. Jako prawdziwy palacz, to znaczy na stątku opalanym węg­lem, w odróżnieniu od “niby palacza” ze statków na ropę. Dobrze mu tam było, na tym statku. Lubili go chyba wszyscy, był zresztą najmłodszy z całej załogi


maszynowej. Naładowany wiadomościami ze Szkoły, garnął się do roboty i po kilku miesiącach zostawiali go w portach na dole samego, chpć były to obowiązki smarownika, a nie palacza.

I właśnie kiedyś (stali akurat w Hull) usłyszał nagle coraz głośniejsze stuki. Dobiegały od miejsca, gdzie pra­cowała prądnica. Ostatnia prądnica główna, bo druga rozleciała się dwa tygodnie temu i wymontowali do remontu na stocznię i tak pływali tylko z jedną napę­dzaną maszynką parową, jeżeli nie liczyć awaryjnego niewielkiego agregaciku spalinowego. Poderwały go te nagłe, coraz głośniejsze stuki.

Dynamo! — przypomniał sobie, z jakim hałasem na­waliło poprzednie. Też były coraz szybsze stuki. Zanim ktoś dobiegł, huk, lampy zgasły i tylko syczała ucho­dząca gwałtownie para z pękniętej pokrywy i rozwalo­nej dławicy. A teraz tak samo. Też stuka, a on sam w maszynowni. Smarownik, mechanicy i w ogóle cała załoga na górze, na podwieczorku.

Moment wahania.

Co robić? Telefonować? Do kogo, kiedy wszyscy na posiłku? Zresztą czy zdąży?

Biegł już do klekocącej coraz głośniej maszynki.

Wyłączyć prądnicę na tablicy —■ przemknęło mu przez głowę wspomnienie instrukcji: “Najpierw wyłą­czyć prądnicę z tablicy, potem zatrzymywać maszynkę...” Ale już nie zdąży, maszynka, mała szybkobieżna jedno- cylindrowa maszynka klekoce coraz szybciej, coraz gwałtowniej.

Nie zdąży! Trzeba zrobić coś natychmiast! — dopadł do zaworu. Gwałtowne obroty kółka. Klekocący rytm spada. Coraz wolniej... Światło przygasa. Z głośnym trzaskiem wyskakuje na tablicy bezpiecznik zanikowy. Ciemno w maszynie, rozbłyska tylko żarzące się świat­ło awaryjne. Z akumulatorów, I jasny krążek światła z latarki Antka dygocącego jeszcze z wrażenia i emocji.

Teraz biegiem na górę, do mechanika.

Spotkali się na trapie. Biegli z góry. I chief, i drugi mechanik, i trzeci, który miał służbę, i smarownik z wypchanymi jedzeniem ustami. Oni na dół, do ma­szynowni, a on na górę, do ludzi. Zderzyli się.

Czy pan sam zamknął, panie Antku, czy?... —


Drugi mechanik był blady jak płótno. Mięli przecież tylko tę jedną prądnicę, bo tamta przed dwoma tygod­niami w podobnych okolicznościach... Gdyby i ta jesz­cze, od razu podejrzenie o sabotaż. Za mniejsze sprawy można było w tamtych czasach otrzymać parę lat... A tu nieodparte fakty: ostatnia prądnica, unieruchomiony statek, straty dewizowe... — Czy pan?...

Mógł tylko kiwnąć głową. Że tak, że on sam, że nie rozwaliło się na razie. Pokręcił rękoma, imitując za­mykanie zaworu.

Odkręcili potem pokrywę. Okazało się, że zatrzymał w ostatniej chwili. Jeszcze trochę, a zluzowana nakręt­ka rozbiłaby pokrywę. Wtedy... Lepiej nie myśleć!

Siedzieli z drugim i trzecim, we trójkę, do późna w nocy nad tym dynamem. Sprawdzali wszystkie śruby, próbowali wszystkie nakrętki.

Udało się! — Drugi postawił wtedy po dobrym kielichu, kiedy znowu rozbłysły światła, kiedy w ma­szynowni rozległ się równy, szybki stukot pracującej maszynki.

A owego fatalnego dnia nie zauważył nawet, kiedy to światło zgasło. Był odwrócony tyłem do żarówki, któ­ra świeciła nad umywalką w jego kabinie. I gdyby nie trzeci oficer, który akurat był u niego, nie zwróciłby nawet uwagi. Jego kabina daleko od maszynowni, to nawet nie dolatuje hałas agregatu. Co innego silnik główny, ten słychać i czuć na całym statku.

...mimo to oskarżony Antoni Cześkiewicz zaniechał prób natychmiastowego zamknięcia zaworu, dopuszcza­jąc tym samym do dalszego zasilania rozszerzającego się ognia.

Płomienia właściwie nawet nie było dobrze widać w tym gęstym, czarnym dymie. Walił kłębami i jedynie co parę sekund rozrywały go szerokie łopaty ognia. Gdyby miał aparat tlenowy, gdyby mógł się przedrzeć przez ten dym... Gdyby ogień szalał niżej, o kilka choć metrów w dole, a nie tu, pod samym zaworem... Gdyby płomienie i dym nie odcięły mu drogi z powrotem na korytarz, do miejsca, skąd można było zdalnie odciąć zawory paliwowe. Tyle rozmaitych “gdyby”...


Brak zarówno ze strony załogi statku, jak i Stoczni Remontowej w czasie wykonywania prac w maszynowa ni statku bezpośrednio przed wybuchem pożaru kogo­kolwiek z nadzoru technicznego, znającego dokładnie rozmieszczenie wyjść awaryjnych i mogącego od po­czątku kierować akcją ratowniczą, stworzył sytuacją, której ostateczną konsekwensją stała się tragiczna śmierć sześciu ludzi.

Jak można być w kilku miejscach naraz? Przecież człowiek się nie rozerwie, do diabła. A Stocznia jeżeli kogoś przysyła na statek do pracy, powinien to być fachowiec, który zna nie tylko robotę, ale dokład­nie i statek, na którym ma pracować. Nie mogę prze­cież pilnować każdego robotnika, nie mogę stać nad każdym z osobna. Gdybym miał tak robić, po kiego licha w ogóle dawać zlecenie na Stocznię. I przecież nie można mnie obarczać śmiercią tych ludzi... Przecież ja sam o mało co... Ja sam ledwo z życiem...

Dodatkowe niebezpieczeństwo potęgował fakt, że na statku w momencie wybuchu pożaru znajdowało się 280 ton paliwa w pozostałych zbiornikach, co grozić mogło w każdej chwili wybuchem.

Dwieście osiemdziesiąt ton! — dopiero teraz dotarła do świadomości Antka ta masa. — Dwieście osiemdzie­siąt ton! A przecież spaliło się, jak wykazali eksperci, zaledwie około półtorej tony. I takie skutki, takie tra­giczne skutki. Tyle ognia, taka potworna masa trujące­go dymu. A gdyby te dwieście osiemdziesiąt ton! Pra­wie dwieście razy więcej. Nie, nie można sobie tego wyobrazić.

Ale wtedy nie myślałem o tych dwustu osiemdzie­sięciu tonach — chce sam przed sobą wykazać swą bez­interesowność — nie myślałem o żadnym niebezpieczeń­stwie, kiedy wpadłem do maszynowni. W ogień. Prosto w ogień i dym. Wiedziałem tylko, że tam są ludzie i że pali się moja maszynownia, maszynownia, w której ja byłem gospodarzem.

Ale gdyby tak dwieście osiemdziesiąt ton!


Przed oczyma obraz zasnutego dymem całego portu. Przenikliwe, jęczące sygnały syren wozów strażackich i karetek pogotowia, które nie mogą dojrzeć drogi mię­dzy magazynami wśród kłębów gęstego, czarnego, tłu­stego, dławiącego dymu. A przy nabrzeżu statek, ich statek. Morze ognia i dymu. Gigantyczne ognisko za- sycane dwustu osiemdziesięcioma tonami paliwa.

Lepiej nie myśleć. Po co mnożyć okropności. Wy­starczy. W zupełności wystarczy taki pożar, jaki był...

Sędzia skończył czytanie. Akt oskarżenia i jego uza­sadnienie były długie, bardzo długie i pewno sędziemu zaschło w gardle, bo sięgnął po szklankę stojącą na stoliczku obok stołu sędziowskiego. Z syfonu poleciała z głośnym szumem woda.

Cześkiewicz poczuł, jak i jemu też zasycha w gardle. Wiedział, że teraz jego kolej, że teraz zwrócą się do niego, że będzie musiał jeszcze raz opowiadać, wyjaś­niać, tłumaczyć.

Oskarżony Cześkiewicz — usłyszał głos sędziego.

Wstał.

Czy oskarżony przyznaje się do zarzucanego mu czynu? — padło sakramentalne pytanie.

Nie, nie przyznaję się. — Przez chwilę czuł poku­sę, gwałtowną pokusę, żeby powiedzieć inaczej. Całkiem inaczej. Żeby na to pytanie odpowiedzieć: “Tak, przy­znaję się” i tym jednym krótkim zdaniem zakończyć wszystko, zakończyć kilkumiesięczny już przecież okres denerwującego czekania. Przez krótki moment pokusa, żeby przestać czekać, żeby już raz się stało to, co ma się stać, żeby już wreszcie zakończyć tę sprawę. — Nie przyznaję się — powtórzył raz jeszcze, jakby tym po­wtórzeniem chciał odepchnąć od siebie niedorzeczną, nierozsądną chęć.

Przecież nie poczuwam się do winy — przebiegają szybkie myśli. — Gdyby... to byłbym wtedy sam odpo­wiedzialny za wszystko, co się stało, i za śmierć tam­tych ludzi...

Wzdrygnął się.

Dlaczego oficer śledczy pokazał mu protokoły sekcji zwłok? Czy to należało do rytuału, czy to było koniecz­ne, czy był to tylko taki chwyt psychologiczny, żetyy go złamać, żeby dobić, żeby powiedział całą prawdę. Ale


przecież on i tak tylko prawdę, od samego początku... Protokoły sekcji zwłok... Urzędowe papierki, bezduszne formularze. I suchy, naukowy opis. Opis tego, co jesz­cze tak niedawno było człowiekiem, a teraz stało się wyłącznie obiektem sekcji zwłok. A najgorsze: fotogra­fie, pośmiertne fotografie tych, którzy zginęli.

Jeszcze teraz, po długim już przecież czasie, nie może zapomnieć okropnego wrażenia, jakiego doznał ogląda­jąc zdjęcia i materiały sekcji. Uderzyła go przy tym jedna rzecz, wstrząsnęła, gdy dotarła do świadomości. Rachunek. Zwykły rachunek, wystawiony komuś, już nie pamięta, czy Prokuraturze, czy komu innemu, za wykonanie sekcji zwłok na zlecenie... Tyle i tyle złotych razy tyle...

Nie, nie pamiętać o tym! Oddalić od siebie to wspom­nienie! Na próżno by tłumaczył, że to w końcu zrozu­miałe, zgodne z prawem, z przepisami, że ci ludzie, le­karze, stracili swój czas, przekazali swoją wiedzę, że to naturalne i takie jest właśnie życie...

Rachunek... Jak paragon w sklepie. Rachunek. Za gaz, za światło, za podzelowanie obuwia, za samochód, cze­mu nie: za sekcję zwłok...

Wobec tego niech oskarżony wyjaśni sądowi wszy­stko, co mu wiadomo w sprawie pożaru, jaki miał miejisce w dniu 30 marca bieżącego roku na statku.

Na statek przybyłem, jak zwykle w porcie, około godziny siódmej trzydzieści. Po zjedzeniu śniadania udałem się do swojej kabiny, a następnie po przebraniu się do biura maszynowego, gdzie spotkałem trzeciego mechanika, który właśnie obejmował służbę na statku.

Do znudzenia te same fakty, te same niemal słowa. Nauczył się ich już prawie na pamięć, powtarzając w samotności długich dni oczekiwania; analizował każde zdanie, odtwarzał tamte nieszczęsne chwile, które oby nigdy...

Odświeżały mu się one w pamięci w ciągu łańcucha kolejnych przesłuchań, a każde przesłuchanie było już osobną historią, osobną porcją przeżyć i wrażeń. Po tamtym najdawniejszym, jeszcze w szpitalu, kiedy jego


odpowiedzi spisywano na arkuszu z nadrukiem: “Proto- koł przesłuchania świadka”, przyszły inne. Wtedy do­piero nauczył się uważnie czytać każde słowo papierka, pod którym składał swój podpis, i wychwytywać drob­ne, ale istotne proceduralne różnice.

Minęły dwa dni. Miał opuścić szpital i cieszył się, że niedługo pójdzie, zdrowy, między zieleniejące drzewa do parku na spacer. Nie poszedł. Zawołano go po raz drugi do tego samego pokoju. Z tą samą protokolantką, którą nawet witał uśmiechem, jak dobrą znajomą. Była młoda i niebrzydka.

Pewno jakieś dodatkowe wyjaśnienia — myślał idąc na wezwanie. — Co może być im jeszcze potrzebne? — dziwił się. — Przecież powiedziałem wszystko, co mi było wiadomo. Ot, ciągają człowieka tam i z powrotem, bo im każą. Pewno takie przepisy — zgodził się z łas­kawą wyższością, z nutą pobłażliwej ironii, jaką zawsze odczuwał on, marynarz, przedstawiciel prawdziwie “męskiego” zawodu, do wszelakiego autoramentu urzęd­ników.

Proszę siadać — oficjalny ton oficera śledczego zaniepokoił trochę Antka i zdetonował.

O co chodzi?

Zaraz się dowiecie. — Porucznik wyciągnął z jas­nej skórzanej teczki zapisany arkusz maszynopisu.

Postanowienie o przedstawieniu zarzutów — zaczął.

Jakich zarzutów? Z jakiej racji? — poderwał się z krzesła. Krew uderzyła mu do głowy, a przed oczyma zawirowały czerwone płatki.

Siadajcie, obywatelu. Spokojnie...

Głos porucznika dobiegał Antka jakby z bardzo da­leka.

...o przedstawieniu zarzutów. Dnia... prokurator... po zapoznaniu się z materiałami zebranymi w sprawie...

i ze względu na to, że materiały te zawierają dostatecz­ne podstawy do przedstawienia zarzutów w myśl art. 237 KPK, postanowił: Przedstawić Antoniemu Cześkie- wieżowi zarzut, że w dniu 30 marca... jako drugi mecha­nik...

Co oni ode mnie chcą? Przecież to niemożliwe, to jakaś pomyłka. Ale to się wyjaśni. Musi wyjaśnić. Prze­cież on nie jest winien. Przecież nie mógł nic innego.


Ledwo sam z życiem... — krótkie wyrwane myśli po­ganiały jedna drugą, spiętrzały się, kotłowały.

...przez co poniosło śmierć 6 osób, spłonął częściowo statek, a Skarb Państwa poniósł wielomilionowe straty, przez co dopuścił się czynu przewidzianego w art. 215 § 1 KK.

Proszę podpisać przyjęcie do wiadomości powyż­szego postanowienia.

Kiedy ja... Ja się nie zgadzam. Nie jestem winny... Nie mogę podpisać. — Antek czuł, jak głos więźnie mu w krtani.

Podpisujecie tylko przyjęcie do wiadomości posta­nowienia. Nic poza tym. Wszystko, co macie do powie­dzenia w tej sprawie, zgłosicie do protokołu przesłucha­nia.

Kiedy ja już byłem przesłuchiwany — zaprote­stował. — Ja już powiedziałem wszystko, co wiedzia­łem.

W tamtym przesłuchaniu wystąpiliście w charakte­rze świadka — ostatnie słowo porucznik podkreślił.

A teraz?...

Teraz przesłucham was w charakterze podejrza­nego — znowu podkreślił ostatnie słowo.

I położył nowy formularz na biurku. “Protokół prze­słuchania podejrzanego”.

Podejrzanego! Podejrzanego — docierało do świadomości Cześkiewicza. — Podejrzany, po­de j...

Imię i nazwisko.

Przecież już podawałem. — Antek nie może otrzą­snąć się z oszałamiającego wrażenia. Wszystko przyszło tak nagle. I biel szpitalnych fartuchów, i szary błękit mundurów, i przeskok od przyjaznej, miekkiej dłoni pielęgniarki do oschłego, urzędowego tonu śledztwa. Antek czuje, jak krew pulsuje coraz mocniej, jak wy­wiera coraz większy nacisk na tył głowy, na podstawę czaszki. Jakby ktoś tępym dłutem podważał kolejne płaty mózgu.

Proszę podać podejrzanemu szklankę wody. — Po­rucznik widzi, że Antek nie udaje. — Uspokójcie się.

Już nie jest Antkiem, nie jest Cześkiewiczem, nie jest “panem drugim”, jest podejrzanym!


Woda jest niesmaczna, letnia. Widocznie stała na słońcu. Wywołuje jednak błysk wspomnienia. Stoi na­chylony nad spływającym z góry strumykiem, od któ­rego bucha lodowate zimno i wargi drętwieją. Kiedy to było?...

Lepiej się czujecie?

Lepiej — ucisk w tyle głowy powoli zanikał.

No to jedziemy dalej — porucznikowi wyraźnie się śpieszy. — Imię i nazwisko.

Znowu?

Tłumaczyłem, że to przesłuchanie co innego, a tamto co innego.

Antoni Cześkiewicz.

Tym razem rubryk o wiele więcej. O wiele dokład­niejsze, o wiele bardziej wnikliwe. Wykształcenie, miej­sce pracy, stanowisko, uposażenie brutto, dodatki do pensji (nigdy mnie to nie interesowało, jakie dodatki

i ile — myśli Antek — a przecież są, i eksploatacyjny w zależności od linii, i dewizowy — jak podać, w dola­rach czy w przeliczeniu na złote. A jeżeli na złote, to w jakiej relacji?), premia... (chyba za oszczędność pali­wa, ale może nie o to chodzi), stan zdrowia, ordery

i odznaczenia (są, dostał nie tak dawno),poprzednia ka­ralność (nie karany).

Nie przyznaję się do przedstawionego mi w dniu dzisiejszym zarzutu zawartego w postanowieniu o przed­stawieniu zarzutów. Do sprawy pragnę wyjaśnić, co na­stępuje (Co ja mogę jeszcze wyjaśnić, przecież już wszystko... Mogę najwyżej powtórzyć to, co mówiłem jak było. Tamtego dnia...)...

Po ustaleniu z mechanikiem służbowym prac w maszynowni na dzień bieżący udałem się do swojej kabiny, gdzie zapoznałem się ze specyfikacją dostarczo­nych na statek ubiegłego dnia części zapasowych w ce­lu wciągnięcia ich do książki inwentarzowej. W ma­szynowni było kilku pracowników, w tym paru człon­ków załogi i paru tak zwanych “dejmanów” oraz bry­gada malarzy ze spółdzielni usługowej, którzy czyścili zbiorniki denne.

Po pewnym czasie, dokładnie nie przypominam go­dziny, przyszedł do mnie trzeci mechanik i prosił


0 zwolnienie na kilka godzin ze służby, motywując to wezwaniem do Urzędu Finansowego. Udzieliłem mu te­go zwolnienia z zastrzeżeniem żeby wracał jak najszyb­ciej, najpóźniej do podwieczorku, ponieważ chciałem jeszcze tego dnia udać się do biur Przedsiębiorstwa.

Przed wyjściem trzeciego mechanika ze statku zgło­sił się do mnie monter ze Stoczni Remontowej, który miał dokonać wstawienia zaworu na jednym z ruro­ciągów. Wniosek na tę pracę został wysłany jeszcze w czasie rejsu razem z innymi robotami.

Ponieważ nie posiadałem szkicu planowanej roboty, gdyż zabrał ją jakiś pracownik £e Stoczni Remontowej, sam więc udałem się do maszynowni, gdzie pokazałem pracownikowi Stoczni, na czym ma polegać jego praca. Poleciłem mu jednocześnie powiadomienie o wykony­wanej pracy trzeciego mechanika lub asystenta, który znajdował się na dole w maszynowni i który pilnował w moim imieniu prac wykonywanych na statku zarów­no przez dejmanów, jak i stoczniowców. W tej chwili odwołano mnie z maszynowni dla zmustrowania ze statku dwóch członków załogi maszynowej, asystenta

1 młodszego motorzysty, i musiałem udać się z nimi do biura maszynowego w celu wydania tak zwanych ksią­żeczek dni wolnych. Nie mogłem tego zrobić od razu, książeczki bowiem nie były wypełnione, udałem się więc do kabiny, gdzie miałem zanotowany wykaz udzielonych dni wolnych za niedziele w morzu.

W czasie tej pracy wszedł do mojej kabiny trzeci oficer, który w pewnym momencie zauważył zgaśnięcie światła palącego się nad umywalką w mojej kabinie. Wybiegliśmy na korytarz, gdzie usłyszałem okrzyk: “Pali się! Pożar!” Wbiegłem do maszynowni, skąd wy­dostawały się już płomienie i dym i bezskutecznie usiłowałem ugasić pożar.

To wszystko? — Sędzia podparł obiema rękami brodę. Patrzył uważnie na Cześkiewicza.

O czym on teraz myśli? Czy o tym, co mówiłem przed chwilą, ęzy może o jakichś swoich sprawach, oddalo­nych o kilometry od sądowej sali?

Wszystko, proszę Wysokiego Sądu.

Oskarżony zeznał, że w krytycznym dniu służbę w maszynowni pełnił trzeci mechanik?

8 — Z obu stron...


Tak.

Jak długo trwa taka służba?

Na naszym statku trwała dwadzieścia cztery go­dziny.

Dlaczego oskarżony powiedział: “na naszym stat­ku”?

Bo na innych może być inaczej, proszę Wysokiego Sądu.

Przyjmujemy to wyjaśnienie jako zgodne z praw­dą. A więc służba mechanika trwała u was dwadzieścia cztery godziny. W jaki sposób je liczono?

Od ósmej rano do ósmej rano następnego dnia.

Iw czasie tych dwudziestu czterech godzin me­chanik służbowy musi być przez cały czas obecny w maszynowni?

Niezupełnie.

Proszę to dokładniej wyjaśnić.

Mechanik służbowy ma prawo opuszczania w cią­gu dnia maszynowni zarówno w celu udania się na po­siłki, jak również na pokład, na przykład dla dopatrze­nia pracujących wind ładunkowych, do pomieszczenia maszynki sterowej, do biura maszynowego i tak dalej: W nocy natomiast mechanik może spać w swojej kabi­nie, powinien być jednak ubrany, tak aby w każdej chwili mógł udać się do maszynowni, gdzie w zasadzie bez przerwy powinien znajdować się motorzysta wach­towy, który pełni wachtę portową ośmio- lub dwuna- stogodzinną.

Czy drugi mechanik może zwolnić ze statku me­chanika służbowego?

Sądzę, że tak, ponieważ sam te służby ustala.

Proszę określić to precyzyjniej. Tak czy nie?

Tak, proszę Wysokiego Sądu.

Czy tym samym przejmuje on na siebie, w wy­padku jeżeli nie wyznaczy zastępcy, obowiązki mecha­nika służbowego?

W pewnym sensie...

Co znaczy określenie: “w pewnym sensie?”

Rozumiem przez to, że na drugim mechaniku cią­żą wówczas jakby podwójne obowiązki. Zarówno te, które wynikają z racji pełnienia służby, jak i normalnie wchodzące w zakres kompetencji drugiego.


Mnie chodzi o ustalenie, czy w określonym wy­padku, jaki miał miejsce w dniu 30 marca na statku, gdzie oskarżony był drugim mechanikiem, zachodziła okoliczność przejęcia przez oskarżonego obowiązków mechanika służbowego.

Owszem.

Chwila przerwy w pracy Sądu. Po stronie przezna­czonej dla publiczności słychać przytłumione szepty. Cześkiewicz zrobił taki ruch, jakby chciał usiąść.

Jeszcze nie zakończyłem pytań dla oskarżonego — głos Sędziego kazał Cześkiewiczowi zrezygnować z za­miaru.

Czy oskarżony przypomina sobie moment wejścia do płonącej maszynowni?

Nie wchodziłem do maszynowni, proszę Wysokie­go Sądu.

Jak to? Przecież oskarżony zeznał przed chwilą...

Tak jest, proszę Wysokiego Sądu, ale...

Proszę nie przerywać.

Przepraszam, proszę Wysokiego Sądu.

A więc oskarżony nie wchodził do płonącej ma­szynowni?

Nie wchodziłem, tylko wbiegłem.

Dobrze, niech będzie, zgódźmy się na takie sfor­mułowanie. Wobec tego ponawiam pytanie, czy oskar­żony przypomina moment wbiegnięcia do maszynowni?

Tak, przypominam.

Czy oskarżony mógł swobodnie wejść w tamtym momencie do maszynowni?

Nie bardzo rozumiem pytanie, proszę Wysokiego Sądu.

Spróbuję określić to precyzyjniej. Czy wejście do maszynowni było zasłonięte dymem lub ogniem?

Nie, w tym momencie, kiedy wchodziłem, to jest kiedy wbiegałem, wejście było jeszcze nie objęte ogniem czy dymem.

Gdzie oskarżony widział wówczas ogień?

W dolnej części maszynowni, jak zdołałem się zorientować.

Co oskarżony zrobił, gdy znalazł się wewnątrz maszynowni?

Pobiegłem do schodów prowadzących w dół.


Dlaczego?

Bo zobaczyłem tam ludzi i chciałem zlokalizować miejsce pożaru. A wydawało mi się, że pali się coś na samym dole.

Dlaczego oskarżony odniósł takie wrażenie?

Ogień był widoczny w dole, a miejsce właściwego pożaru zasłaniał dym.

Kiedy oskarżony zorientował się, że płonie ropa wyciekająca ze zbiornika?

W chwilę potem, będąc w połowie drogi na dół.

Co było później?

Zorientowałem się, że pali się ropa i chciałem zamknąć zawór na zbiorniku, ale już nie mogłem do nie­go się dostać. Wobec tego chciałem wybiec na zewnątrz, żeby odciąć dopływ ropy zaworem zdalnie kierowanym, ale wyjście z maszynowni było uniemożliwione przez dym i płomienie. Zawróciłem i natknąłem się na moto­rzystę, któremu kazałem przynieść koc azbestowy.

W jakim celu?

Myślałem, że mi się uda dotrzeć w ten sposób do zaworu.

A dlaczego oskarżony nie wykonał tego zamiaru?

W tym momencie nie było to już możliwe. Wszę­dzie był dym i ogień. Dławiłem się, a płomienie... Wszę­dzie już były płomienie... Same płomienie, proszę Wy­sokiego...

Niech oskarżony się uspokoi. Ja na razie zakoń­czyłem pytania. Zarządzam postępowanie dowodowe. Pouczam oskarżonego, że ma prawo zadawać pytania każdemu ze świadków i biegłych przesłuchiwanych przez sąd, a co do każdego przeprowadzonego dowo­du — czynić uwagi i składać wyjaśnienia. Czy kto­kolwiek ma jakieś pytania? Proszę, panie prokuratorze.

Oskarżony pełnił na statku funkcję drugiego me­chanika?

Już to stwierdziłem przed chwilą, panie prokura­torze.

Niech oskarżony odpowiada ściśle na pytania

i niech oskarżony zwraca się do Wysokiego Sądu, a nie do mnie.

Przepraszam. Tak jest. Pełniłem funkcję drugiego mechanika.


Czy drugi mechanik jest najwyższym przełożonym załogi maszynowej?

Nie.. Jest przecież na statku pierwszy, albo inaczej starszy mechanik.

Więc dlaczego oskarżony zeznał, że sam ustalał służby?

Bo takie jest zwyczajowe prawo, że drugi mecha­nik jest, jak by tu powiedzieć, szefem załogi maszyno­wej i jemu podlegają drobniejsze sprawy personalne.

Czy ustalenie służb mechaników to “drobniejsza sprawa”?

No cóż, są ważniejsze sprawy, a służby to rzecz w czasie postoju w porcie codzienna.

Nie pytałem o to oskarżonego, czy codzienna, czy odświętna, tylko czy to ważną sprawa.

Protestuję. — Cześkiewicz usłyszał za sobą głos Obrońcy. — Wno^ę o uchylenie pytania.

W związku z wnioskiem obrony proszę o wyjaś­nienie ze strony prokuratora, jaki związek mają pytania ze sprawą.

Chodzi mi, proszę Wysokiego Sądu, o ustalenie stosunku oskarżonego do służb oficerów mechaników na statku.

Protestuję — odezwał się ponownie Obrońca.

Sędzia nachylił się do ławników.

Sąd przychyla się do wniosku obrony i uchyla pytanie.

Prokurator skłonił się w milczeniu Sędziemu i ław­nikom.

Czy w krytycznym dniu oskarżony zwolnił trze­ciego mechanika ze służby pa określony czas?

Nie zastanawiałem się nad tym. Liczyłem, że zdą­ży załatwić swoje sprawy w ciągu, powiedzmy, dwóch, trzech godzin.

Czy oskarżony wyznaczał jakiś termin powrotu trzeciego mechanika?

Nie mogłem, ponieważ nie wiedziałem, jak długo będzie załatwiał swoje sprawy.

Odpowiadając uprzednio na pytanie Wysokiego Sądu oskarżony wspomniał, że udzielił trzeciemu me­chanikowi zwolnienia z zastrzeżeniem, żeby wrócił naj­później przed podwieczorkiem.


Być może, nie przypominam sobie dokładnie.

Oskarżony tak zeznał.

Jeżeli zeznałem, to znaczy, że tak było.

Czy mogę prosić o odczytanie odpowiedniego zda­nia z protokołu.

Proszę odczytać — Sędzia przerzucał akta sprawy.

Po pewnym czasie, dokładnie nie przypominam go­dziny — zaczęła czytać Protokolantka — przyszedł do mnie trzeci mechanik i prosił o zwolnienie na kilka godzin ze służby, motywując to wezwaniem do Urzędu Finansowego. Udzieliłem mu tego zwolnienia z zastrze­żeniem, żeby wracał jak najszybciej, najpóźniej do pod­wieczorku, ponieważ chciałem jeszcze tego dnia udać się do biur Przedsiębiorstwa.

Dziękujemy, wystarczy — Prokurator uśmiechnął się do czytającej dziewczyny.

Czy oskarżony podtrzymuje swoje oświadczenie?

Tak, zgadza się.

O której godzinie jest na statku podwieczorek?

O piętnastej.

A o której trzeci mechanik zwrócił się z prośbą

o zwolnienie?

Nie pamiętam dokładnie.

Chodzi o określenie z grubsza, z dokładnością do pół godziny.

Około dziesiątej.

A więc oskarżony dopuszczał możliwość przeby­wania trzeciego mechanika w ciągu sześciu godzin poza statkiem?

W urzędach załatwia się czasem bardzo ęiługo...

Proszę nie wydawać swoich ocen o pracy urzędów, proszę odpowiadać na pytania.

Ale to nie ma nic wspólnego z wypadkiem.

Sąd zwraca uwagę oskarżonemu, żeby odpowiadał ściśle na pytania prokuratora.

Tak jest, proszę Wysokiego Sądu.

A więc oskarżony dopuszczał możliwość przeby­wania trzeciego mechanika w ciągu sześciu godzin poza statkiem?

Wnoszę o uchylenie pytania jako nie bęcjącego w związku przyczynowym ze sprawą.


Uchylam wniosek obrony. Niech oskarżony odpo­wie na pytanie prokuratora.

Owszem, dopuszczałem taką możliwość.

Ile wynosi obowiązkowy dzień pracy na statku?

Osiem godzin, zgodnie z konstytucją, w naszym klimacie. W tropikalnym — sześć,

A więc sześć godzin to więcej niż pół dnia robo­czego.

Owszem.

Czy wobec tego oskarżony zanotował w książce dni wolnych trzeciego mechanika dzień wolny od pracy lub przynajmniej pół dnia.

To jest co innego...

A czy oskarżony odnotował fakt opuszczenia stat­ku przez mechanika służbowego w dzienniku maszyno­wym?

Protestuję. — Obrońca poderwał się z miejsca. Zrzucił przy tym kilka papierków na podłogę.

Chciałem tylko zwrócić uwagę Wysokiego Sądu na stosunek oskarżonego do obowiązujących go prze­pisów służbowych. Oskarżenie dysponuje wyciągiem z dziennika maszynowego w krytycznym dniu. Brak w nim jakiejkolwiek wzmianki o zwolnieniu trzeciego mechanika ze statku.

Nie zdążyłem...

Oskarżony nie ma teraz głosu.

Uchylam ostatnie pytanie prokuratora. Czy to są wszystkie pytania?

Nie, proszę Wysokiego Sądu, mam jeszcze parę.

Proszę kontynuować,

Czy oskarżony, wbiegając, jak podkreślił, do ma­szynowni zdawał sobie sprawę z tego, jakiego rodzaju wypadek zaszedł?

Wiedziałem tylko, że się pali.

Skąd? Na podstawie czego?

Słyszałem wołanie: “Pożar! Pali się!” a potem ujrzałem płomienie i dym w maszynowni.

Czy gdyby oskarżony nie wbiegł do maszynowni, mógłby zamknąć z zewnątrz zayrór paliwody na zbior­niku?

Właściwie... tak.


Czy w tym wypadku łatwiej byłoby ugasić po­żar?

To trudno przewidzieć. Sądzę...

Czy byłaby szansa na to, że łatwiej?

Chyba... tak.

Dlaczego więc oskarżony nie uczynił tego przed wejściem, przepraszam, przed wbiegnięciem do maszy­nowni?

Nie zastanawiałem się...

Czy oskarżony stwierdza, że wbiegł bez zastano­wienia?

Właśnie tak. W takim momencie... po prostu pod wpływem impulsu...

Jak długo oskarżony pracuje na statkach?

Od momentu skończenia Szkoły, to jest prawie dwanaście lat.

I po dwunastu latach pracy oskarżony, będąc już drugim mechanikiem, będąc, jak to sarr^ stwierdził i jak podkreślił, szefem załogi maszynowej, postępuje w cza­sie wypadku, w czasie pożaru bez zastanowienia?

Kiedy właściwie...

Dziękuję, na razie nie mam więcej pytań do oskarżonego.

Obrona ma głos — Sędzia rysował coś na kawałku papieru.

Konferencyjne michałki — pomyślał Cześkiewicz.

Czy oskarżony może nam dokładnie wyjaśnić, dla­czego pobiegł do maszynowni?

Przecież zgasło światło, U mnie w kabinie i potem, gdy wybiegłem na korytarz, też było ciemno, więc pierwszą moją myślą było biec do maszynowni, spraw­dzić, co się dzieje z agregatem. Dlaczego się zatrzymał.

Czyli fakt zgaśnięcia światła skojarzył sobie oskar­żony z awarią agregatu?

Sprzeciwiam się — tym razem Prokurator pod­niósł rękę.

Sąd zwraca uwagę obronie, aby nie zadawała py­tań w formie jednoznacznie sugerującej odpowiedz.

Wycofuję ostatnie pytanie jako zrozumiałe samo przez się i oczywiste w odpowiedzi, proszę Wysokiego Sądu. A teraz do oskarżonego. Kiedy oskarżony usły­szał wołanie: “Pożar! Pali się!”?


Gdy wybiegłem na korytarz.

Kto wydawał te okrzyki?

Nie umiem powiedzieć, Było ciemno, a głos do­chodził skądś z daleka.

Skąd?

Trudno mi to określić. Ogólnie rzecz biorąc, z ru­fowej części nadbudówki, w której znajdują się pomie­szczenia załogowe.

Czy ten ktoś, kto wołał, że pali się, wołał też, gdzie się pali?

Nie. Tylko “Pali się! Pożar!”

Czy oskarżony pod wpływem tego okrzyku zdecy­dował się biec do maszynowni?

Nie, zamiar ten miałem już wcześniej.

W którym momencie oskarżony się zorientował, że pali się w maszynowni?

Dopiero kiedy wbiegłem do środka.

Może oskarżony określi to dokładniej Wysokiemu Sądowi. Chodzi mi konkretnie o to, czy fakt ten miał miejsce przed wbiegnięciem, czy po.

Wnoszę o uchylenie tego pytania — Prokurator znowu podniósł się ze swego miejsca.

Proszę Wysokiego Sądu, odpowiedź na ostatnie moje pytanie jest ważna zę względu na możliwość usta­lenia stopnia odpowiedzialności mpjego klienta i ma istotne znaczenie dla sprawy.

Uchylam protest oskarżenia. Proszę pytać dalej.

A więc przed wbiegnięciem do maszynowni czy po wbiegnięciu już wewnątrz?

To było tak szybko, a ja biegłem, że właściwie dopiero kiedy byłem już wewnątrz... W pierwszyra mo­mencie, jak zobaczyłem dym i ogień, sądziłem, że za­paliły się jakieś pakuły lub smary w zęzach.

Czy oskarżony zna podobny wypadek?

Nie bardzo rozumiem pytanie.

Oskarżony wspomniał o zapaleniu się pakuł w zęzach. Czy oskarżony słyszał o takim wypadku? Na jakiej podstawie oskarżony powziął takie przypuszcze­nie?

Ach, rozumiem. Na poprzednim statku w czasie czyszczenia zęz zapaliło się zaoliwione czyściwo od roz­


grzanej kablówki, którą świecili sobie robotnicy czy­szczący zęzy.

Czy w takim wypadku również należałoby odciąć dopływ paliwa ze zbiornika rozchodowego?

Nie, wprost przeciwnie.

Jak należy rozumieć słowa “wprost przeciwnie”?

Nie mógłbym odciąć paliwa, bo w takim wypadku unieruchomiłbym wszystkie pompy maszynowni, a wte­dy nie miałbym możliwości gaszenia pożaru.

* Dziękuję. Mam nadzieję, że wystarczą te wyjaś­nienia. A teraz jeszcze jedna rzecz. Czy w momencie kiedy oskarżony zorientował się, że pali się paliwo u wylotu z rurociągu, czy wtedy znajdując się we­wnątrz maszynowni była, zdaniem oskarżonego, szansa na zamknięcie zawpru paliwęwego?

Moim zdaniem, takiej możliwości nie było.

Czy oskarżony może podać Wysokiemu Sądowi podstawy swej opinii?

W chwili gdy się zorientowałem co do przyczyny powstania pożaru dym był tak gęsty, że nie można było dotrzeć do zaworu.

Rozumiem. Jak wobec tego należy tłumaczyć fakt, że oskarżony jednak próbował dotrzeć do zaworu?

Trzeba próbować, nawet jak coś wydaje się nie­możliwe do wykonania...

Dziękuję. To na razie wszystko.

Dziękuję obronie. Czy ktoś ma jeszcze jakieś pyta­nia do oskarżonego? Pan, panie prokuratorze? Proszę bardzo.

Oskarżony stwierdził, że dym w maszynowni był bardzo gęsty. Jak więc oskarżony mógł zobaczyć pło­mienie otaczające zawór? A może jednak była jakaś możliwość jego zamknięcia?

Jak mogłem zobaczyć? Po prostu... nie wiem, nie mogę teraz tego wszystkiego odtworzyć tak dokładnie. Wiem tylko, że płomienie otaczały już zawór. Może...

Co “może”? Proszę dokończyć.

Nie, nie pamiętam dokładnie, jak było. Chciałem powiedzieć, że może był jakiś wybuch, jakiś podmuch, który rozpędził dym i wtedy zobaczyłem płomienie, ale teraz naprawdę nie jestem pewien...


Więc oskarżony nie może stwierdzić z całą pew­nością, że płomienie otaczały zawór?

Nie mam jak udowodnić, ale otaczały. Na pewno otaczały.

To oświadczenie już Wysoki Sąd słyszał. Dziękuję, nie mam na razie więcej pytań dla oskarżonego.

Czy odpowiedź jest już zaprotokołowana? A teraz proszę biegłego o udzielenie kilku wyjaśnień.

Z miejsc dla biegłych podniósł się tęgi mężczyzna w mundurze starszego mechanika. Cztery złote paski

i również złota śruba okrętowa odbijały od czerni mun^ duru.

Proszę powtarzać za mną słowa przyrzeczenia: Świadomy wagi mych słów.,.

Świadomy wagi mych słów.

... i odpowiedzialności przed prawem,..

I odpowiedzialności przed prawem.

... przyrzekam uroczyście, że powierzone mi obo­wiązki biegłego wykonam z pałą sumiennęścią i bez­stronnością.

Przyrzekam uroczyście...

Dziękuję biegłemu. Czy biegły potwierdza zezna­nia oskarżonego dotyczące obowiązków mechaników służbowych na statkach i uprawnień drugiego mecha­nika?

Owszem, proszę Wysokiego Sądu. Jest dokładnie tak, jak zeznawał oskarżony.

Dziękuję biegłemu. Proszę teraz drugiego z panów biegłych.

Znów ta sama procedura.

Może biegły wyjaśni sądowi, w jaki sposób odby­wał się proces powstawania pożaru i czy była możliwość dotarcia do zaworu w momencie, kiedy w maszynowni znalazł się oskarżony.

Służę uprzejmie. Podtrzymując w pełni złożone na piśmie oświadczenie na podstawie przeprowadzonej analizy materiału dowodowego, dokonanej wizji lokal­nej oraz odbytych prób laboratoryjnych stwierdzam, że pożar wybuchł w chwilę po otwarciu zaworu przez nie wykrytego sprawcę, jak należy przypuszczać, przez nie­żyjącego już członka załogi maszynowej. Po zapaleniu ropa płynąca w dół maszynowni rozbryzgiwała się na


rurociągach i ażurowych płytach poszczególnych pięter, rozprzestrzeniając się dość szeroko na podłodze, zasła­niając jednocześnie wyjście awaryjne przez tunel wa­łowy...

Jak to wszystko brzmi układnie, uczenie. Jak mogą takie słowa oddać obraz tego, co zobaczyłem, kiedy wpadłem do płonącego wnętrza. Czy w ogóle są takie słowa? Ciemno, wygaszone wszystkie światła na statku (dodatkowo cholerny pech, że akurat zabrał ktoś do na­ładowania akumulatory świateł awaryjnych), krzyki. Ktoś woła na cały głos: “Pali się! Pożaę!” W jaki spo­sób oddać przerażenie brzmiące w tym krzyku, jakie uczone terminy przekażą siedzącym w jasnej sali, peł­nej słońca, zapachu lata i świergotu ptaków w drze­wach zaglądających przez okna, dławiący smród płoną­cej ropy, w jaki sposób opisać ryk płomieni, ich parali­żujące gorąco. I strach, który obezwładnia, który każe się cofać, który powstrzymuje przed zrobieniem choćby kroku w kierunku przeklętego zaworu zgubionego w czarnym tumanie dymu, otulonego ciemnopomarańczo- wymi błyskami płomieni. I świadomość, że odcięta dro­ga na zewnątrz, droga do powietrza, do otwartej prze­strzeni, do ludzi, którzy pozostali tam, podczas gdy ty tutaj. Sam z szalejącym żywiołem. Zdany tylko na włas­ne siły. Bo w takiej chwili nikt ci nie pomoże. Żadne przepisy, żadne cholerne okólniki zakichanych urzęd­ników układających je w zaciszach przytulnych biur. Nic ci nie pomoże, żaden paragraf, żaden kodeks. Jesteś sam i sam musisz postanowić, sam zdecydować, w jed­nym ułamku sekundy sam musisz ułożyć przepisy, wy­myślić okólniki, sam musisz ustalić prawa. Za chwilę będzie za późno, bo ogień jest coraz silniejszy...

...Należy przypuszczać, że w pierwszym okresie po zapaleniu się ropy główne źródło ognia znajdowało się znacznie poniżej zbiornika, a więc i interesującego Wysoki Sąd zaworu i dopiero w drugiej fazie pożaru, kiedy zaczęły płonąć pary płynącej w dół i ogrzewanej płomieniami i pożaru ropy, ogień ogarnął na tyle zawór,


że stało się praktycznie niemożliwe dotarcie do zbior­nika i odcięcie dopływu ropy.

Sąd dziękuje za wyjaśnienie. Czy są pytania do biegłego?

Prokurator uniósł się ze swego miejsca.

Czy zdaniem biegłego oskarżony znalazł się w ma­szynowni w pierwszej, czy w drugiej fazie pożaru?

Na podstawie przeprowadzonej wizji lokalnej i po odtworzeniu wypadków na wraku wypalonego statku Komisja doszła do wniosku, że oskarżony wbiegł do maszynowni tuż po zapaleniu się ropy, a więc w pierw­szej fazie pożaru.

Czy istniała wówczas możliwość zamknięcia za­woru, a więc tym samym znacznego ograniczenia skut­ków pożaru? Naturalnie rozumiem: zamknięcia od stro­ny maszynowni.

Szansa taka teoretycznie istniała.

Ale wraz z upływem czasu szanse się zmniejszały?

Nie tylko zmniejszały się, ale w ogóle przestawały istnieć. W drugiej fazie pożaru, kiedy płonęły już opary ropy, dojście do zaworu było niemożliwe.

A więc biegły może stwierdzić, że opóźnienie spo­wodowane w działaniu przez oskarżonego niweczyło szanse ratunku dla ludzi znajdujących się w płonącej maszynowni?

No... tak dokładnie...

Proszę Wysoki Sąd o uchylenie tego pytania — Obrońca aż poczerwieniał na twarzy z emocji. — Pan prokurator zbyt wyraźnie sugeruje biegłemu odpowiedź, która prowadzi sprawę w niewłaściwym kierunku. Poza tym wyciąganie wniosków z wypowiedzi, jakie słyszy­my tu, na sali, należy do Wysokiego Sądu.

Sąd przychyla się do wniosku obrony. Czy pan prokurator ma jeszcze jakieś pytanie do biegłego?

Nie. Nie mam więcej.

Ja natomiast mam — Obrońca podniósł rękę.

Proszę.

Czy biegły był kiedykolwiek w czasie pożaru w maszynowni pełnomorskiego statku?

Nie, na moje szczęście nigdy to mi się nie zdarzy­ło.

Po stronie dla publiczności rozległy się głośne szepty.


Protestuję — poderwał się Prokurator. — Pytanie mojego szanownego przeciwnika usiłuje podważyć i o- śmieszyć naukowy autorytet biegłego.

Sąd nie podziela zdania prokuratora. Czy obrońca ma jeszcze jakieś pytania dla biegłego?

Dziękuję. Ta jedna odpowiedź w zupełności mi wystarczy.

Sędzia zagłębił się w czytaniu jakichś dokumentów w teczce rozłożonej na stole.

Po przesłuchaniu oskarżonego i wysłuchaniu opi­nii biegłych sąd ogłasza przerwę w rozprawie. Wzno­wienie rozprawy wyznacza się na jutro na godzinę dziewiątą rano. Obecność biegłych i wszystkich świad­ków obowiązkowa.

Obywatel pozwoli z nami — milicjanci poprawili paski pod brodą.

Obywatel pozwoli z nami”. Grzecznie, ale stanowczo. Jak to się mówi: “w całym majestacie prawa”. Cześkie- wicz zdążył się już przyzwyczaić do zachodzących ko­lejno różnic w traktowaniu.

Najpierw swobodna rozmowa. Papierosy, czarna kawa dla oficera śledczego, który nawet rozpięciem kołnie­rzyka munduru jakby podkreślał prawie nieoficjalność prowadzonej rozmowy pod tytułem “Przesłuchanie świadka”.

Kiedy przyszedł następny etap, sygnalizowany kartką papieru z nagłówkiem: “Postanowienie o postawieniu zarzutów”, ulotnił się gdzieś nastrój swobodnej rozmo­wy. Teraz ważne było każde słowo i trzeba je było sta­rannie odmierzać, bo trafiały do “Protokołu przesłu­chania podejrzanego”, a z nim wiązała się świadomość prawnej odpowiedzialności najeżonej paragrafami.

Jakież długie i męczące było to posiedzenie. Godziny wlokły się tak wolno, że Antkowi nasuwało się porów­nanie do wyciekania z beczki zimnego, prawie zamarz­niętego oleju smarnego. Odczuwał podobne zniecierpli­wienie i bezsiłę jak wtedy, kiedy nic nie mógł poradzić, by rozrzedzić powoli cieknącą zawartość. Nie miał też wpływu na wskazówki zegara.

Wreszcie koniec protokołu. Koniec przesłuchania. Ale


nie przynosi to ulgi. Bo oto następny papierek, następ­ny groźny dokument:

POSTANOWIENIE O TYMCZASOWYM ARESZTO­WANIU

Dnia prokurator w

postanowił zastosować wobec Antoniego Cześkiewicza (jeszcze tylko nie było jednego przypadku: wołacza.

O Antoni Cześkiewiczu! O biedny, nieszczęśliwy Anto­ni Cześkiewiczu!), syna urodzonego ęlnia 1 lu­tego tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego w War­szawie jako środek zapobiegający areszt tymczasowy.

Areszt tymczasowy! To znaczy, że już zaraz, z tego pokoju nie do domu, nie na ulicę, tylko... Jak to możli­we? Dlaczego? Jakim prawem?

Zastosowanie aresztu jest uzasadnione przepisem art. 152 § 1 lit. a i d KPK, gdyż zachodzi uzasadniona oba­wa matactwa oraz wysoki stopień społecznego niebez­pieczeństwa czynu.

Co oznaczają te artykuły, te paragrafy, te litery? Co one kryją? Co za jakaś “obawa matactwa”? Nie wierzą mu... Nie wierzą temu, co tutaj zeznał... Przecież tak właśnie było, nie inaczej, przecież on minuta po minu­cie, dokładnie, po kolei...

Na postanowienie powyższe służy zażalenie w każdym stadium postępowania do Generalnej Prokuratury...

Zażalenie do Generalnej Prokuratury”. Jasne, że będzie pisał. Natychmiast, jak najszybciej. Kiedy może najwcześniej nadejść odpowiedź? A tymczasem... Gdzie tymczasem? Areszt tymczasowy. To znaczy, że... To znaczy dokąd? To znaczy, jak długo?

Ob. Naczelnik Więzienia

w

Nakaz przyjęcia Nazwisko i imię: Antoni Cześkiewicz

Imiona rodziców:

Data urodzenia:

Jakby dotyczyło zawartości paczki. Gotowy formu­larz zapełnił się treścią odnoszącą się do jego osoby.

...winien być osadzony w więzieniu jako tymczaso­wo aresztowany na mocy postanowienia prokuratora... w... z dnia... Podejrzany o przestępstwo z art. ...

Tymczasowo aresztowany”. A więc jeszcze jest szan­


sa, jest nadzieja. “Tymczasowo” to znaczy bardzo krót­ko, może tylko parę dni, może nawet jeden. Bo może już jutro nadejdzie z Generalnej Prokuratury odpo­wiedź na odwołanie.

Pozwólcie, obywatelu, z nami — wtedy też tak było.

Świadek był w dniu 30 marca kapitanem statku, na którym wybuchł pożar?

Owszem.

Jak długo świadek pracuje w zawodzie?

Od przeszło trzydziestu lat, proszę Wysokiego Są­du.

Od jak dawna pełni świadek funkcję kapitana statku?

Jedenaście... nie, przepraszam, trzynaście lat.

A na tym statku?

Dwa lata. Miałem zamiar zrobić jeszcze ten jeden rejs i zejść na urlop. Właściwie ną dwa 'urlopy. Za­ległe, proszę Wysokiego Sądu.

Drugi dzień procesu rozpoczęto od przesłuchiwania świadków.

Kapitan wbity w czerń nowego, prawie nie używane­go munduru nie czuł się najlepiej. Nie mógł spać w nocy, bez przerwy prawie myślał o czekającym go dniu.

Do diaska, że też nie mogli przesłuchać go jeszcze wczoraj. Ten sędzia tak się grzebie. Te ws;zystkię pa­pierki, protokoły, urzędnicze duperelki. To samo, co dobija kapitana na statku. Papiery, sterty papierów, spod których “nie widać pokładu ani horyzontu”, jak zawsze mówił.

Wszystko na jego, kapitańskiej głowie. A przecież, u licha, już dosyć się napływał, dosyć nastał na wach­tach, zanim się dochrapał czterech pasków i galonu na daszku czapki. Zanim wskrobał się na Olimp marynar­skiego rzemiosła. Olimp. Tak mu się przynajmniej u- przednio zdawało, kiedy wędrował kilometrami po skrzydle mostku na oficerskich wachtach. Ile to mil zrobił na piechotę? Za asystenta, trzeciego, drugiego, pierwszego oficera. Ile godzin marzł na wietrze, ile się naprażył na słońcu, zanim dotarł tam, gdzie — jak mu


się wydawało ~ będzie mógł nareszcie odpocząć, gdzie będzie mógł rozwinąć w pełni swoją samodzielność.

Samodzielność. Cholerny świat z taką samodzielnoś­cią. Kroku nie można zrobić samemu, żeby się nie potknąć o przepis, o paragraf. Nawet w morzu. Diabli wynaleźli radio. Nie lepiej to było dawniej, w epoce kiedy jedyne wiadomości dostawały się na drugą stronę oceanu w ładowni statku, który je wiózł. Kiedy kapi­tana nie mogły dosięgnąć w czasie rejsu żadne arma­torskie dyspozycje, żadne nagłe zmiany kursu, żadne dodatkowe ładunki zamówione telegraficznie.

Wtedy kapitan był naprawdę kapitanem, ale teraz...

A już w tej paskudnej sytuacji, w jakiej on się zna­lazł obecnie. Kiedy musi odpowiadać na najrozmaitsze pytania. Kiedy nie on pyta, ale pytają jego... Kiedy to spalił się jego statek. Kiedy to jemu spalono statek.

Jak świadek może ocenić stan wyszkolenia i przy­gotowania zawodowego załogi statku?

Bardzo pozytywnie. Poziom wyszkolenia zależy w dużej mierze od kierownictwa statku.

No tak. Oczywiście. To zrozumiałe. Czy świadek dobrze zna podwładnych sobie oficerów na statku?

Jestem kapitanem, proszę Wysokiego Sądu.

Doskonale. Rozumiem. Zatem jaką opinię może świadek wystawić drugiemu mechanikowi Antoniemu Cześkiewiczowi ?

Posiadał dyplom drugiej klasy, uprawniający go do zajmowania stanowiska drugiego mechanika na statkach wszelkiej kategorii.

Rozumiem. Oczywiście rozumiem, ale sąd chciał­by obecnie usłyszeć od świadka jakąś bardziej osobistą ocenę, jakąś opinię, w której uwzględniono by pewne cechy charakteru oskarżonego. Na przykład jego obo­wiązkowość, stosunek do załogi i tym podobne rzeczy.

Proszę Wysokiego Sądu, zbyt krótko pływałem z drugim mechanikiem, aby wydawać w takiej okolicz­ności i w tym miejscu jakieś bardziej wiążące opinie. Stwierdzić mogę jedynie, że nie miałem żadnych skarg ze strony starszego mechanika jak również w czasie, kiedy drugi mechanik był na statku, nie zanotowałem żadnych poważniejszych awarii w maszynowni, a to świadczy pozytywnie o umiejętnościach zawodowych

9 — Z obu stron...


Antoniego Cześkiewicza oraz całej załogi maszynowej. Nie chcę ryzykować bardziej szczegółowych opinii, po­nieważ spotkałem drugiego mechanika po raz pierwszy w życiu. Sądzę, że w Dziale Personalnym Przedsię­biorstwa znajdują się jego opinie służbowe. I dawniej­sze, i aktualne.

Sąd zapoznał się już z tymi dokumentami. Brak tam jest jedynie opinii za ostatni okres, kiedy oskarżo­ny był zamustrowany na statku, na którym świadek był kapitanem. No ale wobęc takiego stanowiska świadka sąd dziękuje świadkowi. Czy są jakieś pytania?

Czy świadek przypomina sobie wypadek — zabrał głos Prokurator —kiedy oskarżony zwolnił samowolnie z pracy na statku wszystkich mechaników w celu ich wyjścia do miasta w obcym porcie, mimo że była pilna praca w maszynowni?

Owszem, wypadek taki zdarzył się w czasie ostat­niego postoju statku w Hongkongu.

Czy wydarzenie takie, zdaniem świadka, może rzu­cać odpowiednie światło na stosunek ówczesnego dru­giego mechanika do obowiązującej dyscypliny statkowej i do zadań, jakie są na statek nałożone?

Wnoszę o uchylenie, proszę Wysokiego Sądu... — sprzeciwił się Obrońca.

Uchylam ostatnie pytanie prokuratora.

Dobrze. Czy świadek może poinformować Wysoki Sąd, kto jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo prze­ciwpożarowe statku?

Sprzętem przeciwpożarowym opiekuje się ogólnie trzeci oficer, ale w zasadzie jedynie w sensie jego kon­serwacji i aktualizacji. Za bezpieczeństwo przeciwpo­żarowe statku odpowiedzialny jest, panie prokuratorze...

Niech świadek zwraca się do Wysokiego Sądu...

...za bezpieczeństwo statku odpowiedzialny jest, proszę Wysokiego Sądu, każdy członek załogi, a w szczególności oficerowie wachtowi w morzu i służbowi w portach.

Kto był w dniu 30 marca oficerem służbowym?

Trzeci oficer.

Czy trzeciemu oficerowi podlega również maszy­nownia w sensie ochrony przeciwpożarowej?

Z racji lepszej znajomości przedziału maszynowe­


go zagadnieniem ochrony przeciwpożarowej w tym dzia­le zajmuje się bezpośrednio drugi mechanik, a w razie jego nieobecności każdy z pełniących służbę mechani­ków.

Czyli że za bezpieczeństwo siłowni odpowiada drugi lub służbowy mechanik i że akcją ratowniczą w razie ewentualnego pożaru w dziale maszynowym powinien właśnie on kierować do momentu przybycia odpowiedniej straży pożarnej?

Tak właśnie sprawa się przedstawia, proszę Wy­sokiego Sądu.

Dziękuję świadkowi. Na razie nie mam więcej py­tań.

Proszę, pytania obrony.

Czy świadek stwierdził osobiście fakt zwolnienia przez drugiego mechanika Antoniego Cześkiewicza wszystkich mechaników na ląd w czasie postoju w Hongkongu?

Nie...

A w jaki sposób świadek dowiedział się o tym fakcie?

Powiedział mi starszy mechanik.

Kiedy to nastąpiło?

Po moim powrocie z lądu na statek.

Czy świadek był sam na lądzie?

Nie.

Kto świadkowi towarzyszył?

Starszy mechanik i lekarz.

Więc starszego mechanika też nie było na statku, mimo że, jak świadek uprzednio stwierdził, była ważna robota w maszynowni?

Uchylam to pytanie obrony.

To nie pytanie, to stwierdzenie, proszę Wysokiego Sądu.

Proszę z takimi wystąpieniami zaczekać do mowy obrończej.

Dobrze, proszę Wysokiego Sądu. Mam jeszcze dal­sze pytania do świadka.

Proszę je zadawać.

Czy po wypadku zwolnienia na ląd wszystkich mechaników statek wyszedł z opóźnieniem z portu Hongkong?


Nie, dlaczego?

Czy po wyjściu z Hongkongu w ciągu najbliższych kilku godzin lub dni nastąpiła jakaś poważniejsza awa­ria, która by wstrzymała statek lub opóźniła jego za­dania planowe?

Nie, moje statki chodzą jak zegarki, proszę Wyso­kiego Sądu. Można zasięgnąć w tym względzie opinii w Kierownictwie linii w Przedsiębiorstwie.

A więc stwierdza pan tym samym, kapitanie, że nieobecność mechaników na statku, których zwolnił ów­czesny drugi mechanik na ląd, nie wpłynęła ujemnie na zadania eksploatacyjne postawione przed kapitanem i załogą?

No, właściwie... jeżeli patrzymy na to w ten spo­sób, to... można też tak interpretować.

Dziękuję. Rozumiem. Świadek stwierdził, że nie może wydać dokładnej opinii o oskarżonym z powodu zbyt krótkiego okresu wspólnego pływania.

Owszem.

Świadek stwierdził również, że uprzednio nie pły­wał nigdy na jednym statku z oskarżonym.

Istotnie.

Z zeznań oskarżonego jak również z dołączonego wyciągu jego pływania wynika, że był on między in­nymi zamustrowany przez okres prawie półroczny na statku, gdzie świadek był kapitanem.

Nie przypominam sobie.

Dla ułatwienia podam, że był to statek, na któ­rym świadek otrzymał swoje pierwsze dowództwo.

To tyle lat temu... A w jakim charakterze miał tam oskarżony rzekomo pływać?

W charakterze praktykanta. Praktykanta maszy­nowego.

Och, proszę Wysokiego Sądu, trudno ode mnie wy­magać, żebym pamiętał wszystkich praktykantów, któ­rzy przewinęli się przez moje statki — Kapitan pod­kreślił słowo “moje”. — A szczególnie praktykantów maszynowych. Mogło się zdarzyć, że nawet nie widzia­łem go na oczy.

Więc świadek nie przypomina sobie okresu, kiedy oskarżony był uprzednio zamustrowany na jego statku?

Statek przypominam, to zrozumiałe, ten okres też,


przecież to było moje pierwsze dowództwo, ale oskar­żonego niestety nie, proszę Wysokiego Sądu. Tylu ich było. I wtedy, i potem, na tylu statkach,

Dziękuję świadkowi. Nie mam więcej pytań.

Weil — kapitan z wyrazem ulgi przejechał wska­zującym palcem pod kołnierzykiem koszuli.

Jakie stanowisko służbowe świadek pełnił na stat­ku w dniu 30 marca?

Pierwszego... to jest starszego mechanika.

Więc ostatecznie jakie?

Starszego mechanika.

Dlaczego świadek się wahał?

Bo, proszę Wysokiego Sądu, ta sprawa nie jest do­tychczas uregulowana. Na pieczątce służbowej mam “starszy mechanik”, a na liście płacy i na liście anga­żującym inaczej.

A co to za różnica?

O, istotna, proszę Wysokiego Sądu. Bo jeżeli pierwszy mechanik, to odpowiadałby pierwszemu ofi­cerowi, a tak przecież nie jest. Starszy mechanik to coś więcej niż pierwszy oficer.

Dziękuję świadkowi za szczegółowe wyjaśnienie, ale sąd nie interesują w tej chwili spory nomenklaturo- wo-kompetencyjne na statkach żeglugi morskiej. Te za­gadnienia należą, jak przypuszczam, do odpowiednich komórek i tam powinny być rozpatrywane.

Kiedy jeszcze dotychczas...

Sąd zdaje sobie sprawę z dużego osobistego zaan­gażowania świadka poruszonym tematem, ale jedno­cześnie zwraca uwagę świadkowi, że została zakończona dyskusja na ten temat, jako nie mająca bezpośredniego związku z rozpatrywaną sprawą. Wracając do właści­wego tematu sąd uznaje, że świadek był na statku kie­rownikiem działu maszynowego i bezpośrednim przeło­żonym oskarżonego. Czy świadek zgadza się z takim sformułowaniem ?

Tak, proszę Wysokiego Sądu.

No to doszliśmy do porozumienia — Sędzia u- śmiechnął się. — Wobec tego co świadek może nam po­wiedzieć o przebiegu wypadku?


Właściwie niewiele, punieważ nie byłem obecny na statku w dniu 30 marca.

Czy świadek miał dzień wolny od pracy w ramach zwolnienia lekarskiego lub tak zwanych “dni wolnych” ?

' — Nie.

Więc?

Załatwiałem sprawę związaną z uzyskaniem świi^ dectwa lekarskiego.

~ — Jakiego?

Świadectwa, które uprawnia marynarza do pracy na statku na określonym stanowisku.

Dlaczego świadek akurat w tym dniu musiał za­łatwiać te rzeczy? Czy otrzymał na ten dzień jakieś wezwanie?

Nie. Bo to, proszę Wysokiego Sądu, sprawa wyglą­da tak. Świadectwo wystawione jest w zasadzie na dwa lata lub na rok, w zależności od stanu zdrowia i oceny lekarza. A kiedy mija termin ważności, należy wyrobić sobie drugie.

I świadkowi minął termin ważności?

Nie. Dopiero za trzy tygodnie.

Więc po co świadek wyrabiał sobie następne?

Ponieważ mieliśmy wypłynąć w rejs, który miał trwać co najmniej cztery miesiące, i władze sanitarne sprzeciwiły się wypuszczeniu mnie w ten rejs. Może gdybym był młodszy...

A 29 marca świadek był na statku?

Też nie. Właśnie załatwiałem świadectwo zdrowia.

Ile czasu potrzeba na jego wystawienie?

To zależy. Wypisać to raz dwa, ale do tego trzeba prześwietlenia, badania wzroku, słuchu i różnych rze­czy. I właśnie 29 marca załatwiłem prawie wszystko, tylko brakowało tego prześwietlenia. Kazali mi przyjść następnego dnia, bo akurat coś tam nawaliło. To i przy­szedłem.

Więc ostatecznie świadek nie był krytycznego dnia na statku?

Nie, przyjechałem, jak już Straż ugasiła pożar. Jeszcze w ośrodku dowiedziałem się, że jest pożar w porcie. Zaraz zatelefonowałem do kapitanatu, który to statek. Mówią, że nasz, wypadłem więc, złapałem tak-


-sówkę i do portu. A tam już Straż Pożarna i Milicja. Nawet mnie nie puścili dalej. Dopiero potem.

Czy świadek, jako kierownik działu maszynowego, wiedział, jakie prace mogą być wykonywane na statku w czasie postoju w porcie?

Naturalnie. Sam podpisywałem wszystkie zapo­trzebowania.

A kto zgłaszał potrzebę ich wykonywania?

Głównie drugi mechanik.

Czy świadek był przekonany o konieczności ich wykonania?

No... tak.

Czy nie można było zrezygnować z niektórych?

Proszę Wysokiego Sądu, ta sprawa wygląda w ten sposób, że najczęściej co innego uważa załoga statku, a co innego władze Przedsiębiorstwa. My płyniemy na tym statku, to chcielibyśmy, żeby wszystko, jak to się mówi, “grało”, żeby nie było awarii i żeby jak najwię­cej roboty zrobili w Stoczni, bo to i specjaliści, i narzę­dzia mają lepsze, i możliwości. A potem w morzu, jak co nawali, to trudno niekiedy poradzić. I pogoda nie zawsze odpowiednia do remontu. Więc my chcemy, żeby jak najwięcej i jak najlepiej. A znowu Przedsiębior­stwo trochę inaczej.

Czy świadek chce przez to powiedzieć, że władzom Przedsiębiorstwa jest obojętny stan techniczny statków?

No nie, skądże, ja przecież tak nie chciałem... Ale dla Przedsiębiorstwa najważniejsze limity, plany, pa­pierki. I żeby jak naprędzej wypchnąć statek z portu. Bo wtedy załoga musi już sama poradzić, a zresztą jak coś nawali w podróży, to już z innego funduszu. Z awaryjnego, a nie z remontowego. Wtedy jakoś ła­twiej wydać te pieniądze. Chociaż z tej samej, pań­stwowej kasy i chociaż najczęściej trzeba wtedy płacić w dewizach.

Czy świadek uważa, że prace spawalnicze były prowadzone w maszynowni pod właściwym nadzorem?

Sądzę, że tak. Ostatecznie nie byłem obecny. Nie mogłem sam wszystkiego dopatrzyć. Zresztą zabezpie­czenie prac należało cło mechanika służbowego i do dru­giego mechanika, który nie miał przecież służb w ma­


szynie i który właśnie był do spraw remontowych i in­nych. Gdybym ja był na statku...

Proszę, niech świadek kończy rozpoczęte zdanie.

Nic takiego, proszę Wysokiego Sądu. Chciałem tylko podkreślić, że pływam już bardzo długo, tylko dwa lata brakuje mi do emerytury, opinię miałem za­wsze bardzo dobrą, wszystkie obowiązki, jakie do mnie należały... i nigdy mi się nie zdarzył pożar w maszy­nowni...

Dziękuję świadkowi.

Mam pytania do świadka — Prokurator podniósł się z miejsca.

Jakie środki ostrożności zastosowałby świadek w czasie prac spawalniczych na statku, a ściślej w jego maszynowni, gdyby był mechanikiem służbowym?

Nie zezwoliłbym na spawanie bez asysty strażaka oraz bez dodatkowego zabezpieczenia.

Jak wygląda takie dodatkowe zabezpieczenie?

Podwieszenie pod spawaczem płachty ochronnej.

Czy to wszystko?

Jeszcze starałbym się być sam obecny w czasie takiej pracy. Niezależnie od strażaka.

Czy mechanicy byli poinstruowani o sposobie po­stępowania w czasie prac spawalniczych?

Wszyscy mają odpowiednie dyplomy morskie, któ­re gwarantują posiadanie odpowiednich wiadomości. Nie ma obowiązku dodatkowego każdorazowego instru­owania i przypominania.

Czy świadek stwierdza, że tak właśnie postąpiłby, gdyby był obecny na statku?

Oczywiście. Zawsze wykonywałem ściśle wszyst­kie swoje obowiązki.

Czy w czasie prac na statku w dniu 30 marca były zachowane takie środki ostrożności, o których wspomi­na świadek.

Jak mi wiadomo, na podstawie protokołu Komi­sji, nie.

To wszystko. Na razie nie mam więcej pytań dlp świadka.

Dziękuję.

Niech świadek jeszcze nie odchodzi. Są pytania obrony.


W świetle zeznań oskarżonego i materiału dowo­dowego oskarżony, drugi mechanik, nie był obecny w maszynowni, ponieważ musiał załatwić formalności związane ze zmustrowaniem dwóch członków załogi maszynowej. Czy świadek wie, jakiego rodzaju to były formalności?

Nie bardzo.

Więc przypomnę świadkowi. Oskarżony zeznał, że musiał uzupełnić tak zwane książeczki dni wolnych ludzi schodzących ze statku.

Być może.

Wobec tego należy przyjąć, że książeczki takie nie były należycie wypełnione, w czasie gdy zaszła koniecz­ność zmustrowania.

Możliwe.

Do kogo należy dokonywanie wpisów w książeczki dni wolnych?

Na naszym statku książeczkami tymi zajmował się drugi mechanik.

Zwracam uwagę świadka, że pytanie było sformu­łowane nieco inaczej. Powtarzam je zatem: Do kogo na­leży na statku dokonywanie wpisów w książeczki dni wolnych dla załogi maszynowej ?

Teoretycznie do starszego mechanika, ale...

Dlaczego więc na tym statku było inaczej?

Protestuję przeciwko zadawaniu tego rodzaju py­tań nie mających nic wspólnego ze sprawą. Proszę Wy­soki Sąd o uchylenie tych pytań.

Za pozwoleniem, proszę Wysokiego Sądu. Pytania moje mają na celu podważenie prawdziwości zeznań ostatniego świadka oraz udowodnienie, że mój klient opuścił maszynownię w krytycznym momencie z racji zaniedbań, jakich dopuścił się jego bezpośredni przeło­żony, i tym samym wnoszę o rozłożenie odpowiedzial­ności za zaistniały wypadek na więcej osób.

Oddalam wniosek prokuratora. Proszę, niech obro­na pyta w dalszym ciągu.

- Dziękuję. Powtarzam pytanie dla świadka. Dla­czego na statku, gdzie świadek był pierwszym czy też starszym mechanikiem, wypełnianiem książeczek dni wolnych zajmował się drugi mechanik?

Drugi był już dość długo na tym stanowisku i na-


leżąło się spodziewać, że wkrótce otrzyma awans. I dla­tego...

Dlatego świadek przekazał mu część swych obo­wiązków?

Tak, właśnie z tego powodu. Dla jego dobra. Żeby kiedy zostanie starszym mechanikiem...

Czy świadek zlecił drugiemu mechanikowi jeszcze jakieś inne czynności nie wchodzące w zakres obowiąz­ków służbowych drugiego?

W zasadzie nic nie zlecałem. On sam je wykony­wał. Bez dodatkowych poleceń z mojej strony.

Jeżeli świadek stwarzał taką sytuację, że robota była nie wykonana...

Protestuję.

Wycofuję ostatnie stwierdzenie, proszę Wysokie­go Sądu.

W porządku.

, — Czy wyprowadzenie rozchodu paliwTa należy do obowiązków starszego mechanika?

Tak.

To dlaczego wszystkie raporty z ubiegłej podróży są wykonane ręką drugiego mechanika?

Drugiego?

Czyżby świadek żądał ekspertyzy grafologa?

No, mogło się zdarzyć, że od czasu do czasu...

Obrona przejrzała dziennik maszynowy z ostatniej podróży i jest w posiadaniu dowodów, że zdarzenia te występowały nagminnie. Obrona nie znalazła w dzien­niku maszynowym śladów pisma świadka, z wyjątkiem podpisów. Podobnie rzecz się ma z innymi dokumen­tami statkowymi.

Proszę Wysokiego Sądu, pan obrońca usiłuje mi wmówić, że ja nic nie robiłem na statku. A przecież są opinie zawodowe. Tyle lat nienagannej pracy, jeszcze tylko dwa lata do emerytury...

Sąd .zwraca uwagę obrony, ażeby trzymała się bardziej tematu i meritum rozpatrywanej sprawy.

Pozostały mi dwa pytania, proszę Wysokiego Sa­du.

Dobrze.

Czy świadek zdawał sobie sprawę, że nadmierne obarczanie dodatkowymi funkcjami drugiego mechani­


ka wpływa ujemnie na możność wykonywania przez niego jego własnych i tak już dość rozlicznych obo­wiązków?

- Nie mogę na takie pytania odpowiadać.

Nie potrzeba. Ostatnie pytanie. Czy świadek się zainteresował, o której godzinie oskarżony opuścił sta­tek w dniu 29 marca, czyli w dniu poprzedzającym tragiczny wypadek?

No, nie wiem... nie było mnie przecież na statku. Powinien wyjść po piątej, to znaczy po siedemnastej...

Ale świadek nie wie, o której ?

Mówiłem już, że nie byłem obecny tego dnia na statku. Wyrabiałem świadectwo lekarskie. A w moim wieku...

Sąd zwraca obronie uwagę, że miały być tylko dwa pytania.

Już skończyłem — Obrońca zdjął okulary z nosa, z kieszeni wyciągnął irchową szmatkę i zaczął starannie wycierać szkła. Rozparł się wygodnie na swym krześle, wyraźnie zadowolony. Szeroki uśmiech pojawił się na jego pełnym, zaczerwienionym obliczu.

—■ Sąd ogłasza przerwę w rozprawie. Wznowienie obrad o godzinie czternastej.

Przyniesiony z więzienia obiad nie smakował Cześkie- wiczowi. Nawet ciepły nie stanowiłby krzyku kulinar­nego kunsztu, a co dopiero prawie zupełnie zimny. Dobrze, że zezwolono mu na zamówienie porcji bigosu i gorącej herbaty z sądowego bufetu.

Do diabła z taką robotą, panie chief — Antek wpadł do kabiny starszego mechanika prosto z maszy­ny. Nie zmienił nawet butów roboczych na inne, tak zwane “czyste”.

O co chodzi, panie drugi?

Nic na tym cholernym statku nie jest wyprowa­dzone, jak należy. Szukam części zapasowych do agre­gatu. Według spisu zgodnie z książką inwentarzową powinny być, a w magazynie nie ma.

A co na to magazynier?

Mówi, że zostały zużyte w poprzednim rejsie!


Jak tak mówi, to co się pan denerwuje?

Przecież trzeba było zamówić!

To dlaczego pan nie zamówił?

No bo według pozycji były jeszcze na statku.

Iii, pan tak zawsze wierzy temu, co napisane?...

Panie chief, ja cholernie nie mam teraz ochoty na żarty.

Trzeba było sprawdzić w magazynie i zamówić, jak potrzeba.

To ja mam wszystko robić? I dziennik, i dni wol­ne, i specyfikację remontową, i paliwo. A pan?...

Co?

A pan, panie chief, co robi?

A co to pana, panie drugi, obchodzi?

Bo ja mam już dość tego! Do diabła!

Tylko bez krzyków. Niech pan nie zapomina, da kogo pan mówi. Mógłbym być pańskim ojcem...

Całe szczęście, że tak nie jest...

Schowaj pan swoje uwagi na kiedy indziej. I niech pan posłucha, panie drugi. Ja mam już więcej lat pły­wania niż pan życia. I daję panu słowo, że nie mam za­miaru przez te ostatnie dwa lata, co mi zostały do eme­rytury, zasuwać, jak przez całe życie. Już dosyć się napracowałem.

Jeżeli pan bierze pieniądze...

Nie pańska zakichana sprawa.

I tak już do maszyny pan prawie nie zagląda. Od wielkiego dzwonu.

Swoje odpękałem, a zresztą nie mam zamiaru przed panem się usprawiedliwiać. Nie chcę, to nie ro­bię. Pan jest moim zastępcą, pan jest drugim, to niech pan pilnuje, żeby w maszynie wszystko grało. A jak się panu nie podoba, to... wolna droga.

Nie pan mnie tu przyjmował...

Nie ja, ale ja wydaję opinię, a pan chyba chce awansować na pierwszego. Już pan długo, dość długo drugim...

No to co z tego?

To z tego, że niech się pan uczy, niech się pan wciąga do przyszłej pracy. Potem jak znalazł.

Co innego wciągać, a co innego robić wszystko za kogoś.


Wznawiam rozprawę i zarządzam dalszy ciąg po­stępowania dowodowego. Proszę wezwać świadka Kozłowskiego.

Nazwisko i imię świadka.

Zbigniew Kozłowski.

Stanowisko na statku w dniu 30 marca bieżącego roku?

Motorzysta.

Proszę nam opowiedzieć przebieg wypadku.

Dobrze, proszę Wysokiego Sądu. Więc byłem tego d[nia na wachcie w maszynowni. Jako motorzysta. Służ­bę mechanika miał trzeci, ale koło dziewiątej zadzwo­nił do mnie z góry, pewno z kabiny, że wyskakuje na dwie, trzy godziny do miasta, że go drugi zwolnił i że sam przejmuje służbę. “Uważaj tam, Zbyszek, żeby wszystko grało” — tak powiedział, a ja na to: “O.K. panie trzeci, zrozumiałe”, bo pływałem z trzecim na wachcie i znaliśmy się już dobrze.

Więc zostałem na dole w maszynie. Myślę sobie, mo­że zazdwonić do drugiego, powiedzieć co i jak, ale zre­zygnowałem. Co mu będę głowę zawracał, sam wie, co robić. Lepiej ode mnie. Zresztą robotny był chłop, w maszynie kazał sobie wstawić biurko i nawet na wach­cie nie marnował czasu. Więc łażę dalej na dole, uwa­żam co i jak.

I nagle światło zaczęło przygasać, a silnik zwalniał coraz bardziej. Zanim dobiegłem, zrobiło się ciemno na amen. Ja bez latarki, a tu choć oko wykol. Więc ja do pulpitu, gdzie była służbowa latarka, ale też nic z tego, bo nie świeciła. Tymczasem nadbiegł asystent, co był na dniówce, i sprawdził, że nie ma paliwa w silniku po­mocniczym. To mówi do mnie, że pójdzie na górę sprawdzić, co ze zbiornikiem. A ja na to: “Dobrze, pa­nie as” i usiadłem na zaworze, i czekam. Wyciągnąłem papierosa, ale nie miałem przy sobie zapałek, więc cze­kam na asystenta. A od góry szedł jakiś odblask. Jak to przy spawaniu. Czekałem może minutę, nie więcej, aż tu nagle buchnął strumień ognia. I od razu cała ma­szynownia pełna płomieni i dymu.

Poderwałem się i pobiegłem na górę. Zderzyłem się jeszcze z asystentem. Paliło się na nim ubranie i krzy­czał, że tam dym i ogień. Na to wpadł drugi i kazał mi


przynieść koc azbestowy, a potem kazał odprowadzić montera stoczniowego, co się zabłąkał, do wyjścia awa­ryjnego.

Tak też zrobiłem. Wyprowadziłem tego człowieka tu­nelem, sam skoczyłem za nim. A asystenta już nie zo­baczyłem po drodze, widocznie albo zabłądził po ciem­ku, albo go poparzyło i nie miał sił dalej biec. Nie wiem.

Czy drugi mechanik zjawił się w maszynie w cza­sie między telefonem, jaki świadek otrzymał od trze­ciego mechanika, a momentem wybuchu pożaru?

Ja tam nie wiem dokładnie. Może i był. W każ­dym bądź razie ze mną nie rozmawiał. To znaczy na dół nie schodził, bo zauważyłbym go na pewno. Do­piero jak się paliło.

Czy świadek się orientował, jakie roboty wykony­wano w maszynowni?

Właściwie to nie bardzo. Zresztą to nie należało do moich obowiązków. To panowie mechanicy. Oni się orientują co i jak. A ja mam swoje, czego mi każą pil­nować, to pilnuję.

Więc świadka nie zainteresował fakt zauważenia odblasku spawania w górnych partiach maszynowni?

Albo to pierwszy raz spawają w maszynie? Jeżeli spawają, to znaczy uzgodnione z mechanikiem. Albo z drugim, albo z chiefem, albo ze służbowym mecha­nikiem. Gdzie mnie tam do tych spraw?

I co świadek zrobił po opuszczeniu maszynowni?

Kiedy wyszedłem przez wyjście awaryjne, byli tam już pozostali członkowie załogi. Widziałem oficera służbowego, bosmana chyba i innych. Zaraz potem przyjechała straż, a ja udałem się do ambulatorium, bo byłem cały zaczadzony.

Teraz pańska kolej, panie prokuratorze.

Świadek wspomniał, że kiedy czekał na asysten­ta, to wyciągnął papierosa.

Tak.

Czy świadek go zapalił?

Nie, nie zapaliłem, bo nie miałem zapałek. Wy­soki Sąd wie, jak to bywa z palaczami. Najtrudniej

o zapałki.

Zwracam uwagę świadkowi, żeby nie rozwlekał


zbytnio swych odpowiedni. A więc gdyby świadek miał zapałki, toby zapalił papierosa?

No tak.

Czy w maszynowni statku dozwolone jest palenie?

Właściwie...

Czy na drzwiach prowadzących do maszynowni znajduje się jakiś napis?

Tak.

Jaki?

“Palenie wzbronione.” I jeszcze to samo po an­gielsku.

Wobec tego dlaczego świadek zdecydował się za­palić papierosa?

To było przyjęte.

Co było przyjęte?

Palenie papierosów.

W maszynowni?

Tak. Ale tylko w jednym miejscu. Przy stano­wisku manewrowym. Tam wisiała nawet specjalna puszka po konserwach. Z wodą. Do gaszenia niedopał­ków.

Czy drugi mechanik mógł wiedzieć o zwyczaju pa­lenia papierosów w maszynowni?

Jasne. Sam przecież palił i on to właśnie kazał za­wiesić tę puszkę z wodą koło stanowiska manewrowego.

Czy w momencie, kiedy świadek biegł na górę i kiedy spotkał drugiego mechanika, opuszczenie ma­szynowni przez normalne, górne wyjście nie było moż­liwe?

Nie, tam był dym i ogień.

Czy świadek próbował tamtędy wydostać się z maszynowni?

Nie, nie próbowałem.

Na jaką odległość od wyjścia z maszynowni zbli­żył się świadek w czasie próby ucieczki?

To było na niższym poziomie. Poniżej głowic sil­nika.

Czy z tego miejsca widział świadek wyjście?

Nie, nie widziałem.

To na jakiej podstawie świadek twierdzi, że wyj­ście tą drogą było niemożliwe, że było odcięte?

Drugi mi powiedział.


To przez ciebie, to wszystko przez ciebie — kobieta siedząca w drugim rzędzie miejsc dla publiczności pa­trzyła teraz na oskarżonego z nieukrywaną nienawiś­cią. W oczach jej szkliły się łzy. Łzy zdenerwowania.

Ten drugi, te niezrozumiałe słowa, ta jakaś ¿rożna, płonąca i zasnuta dymem maszynownia, która mogła pochłonąć jej Zbyszka. Jej zaledwie od paru tygodni męża. Wtedy jeszcze narzeczonego. Zamierzali się po­brać dopiero po rejsie, ale przez ten pożar rejs się nie odbył, zdecydowali więc, że nie ma co ęzekać.

Przyjaciółki zazdrościły jej, że wychudzi za maryna­rza. Za “pływającego”, jak to można przeczytać w ogło­szeniach w gazecie.

I właśnie ona, ona jedna ze wszystkich szkolnych ko­leżanek, ma Zbyszka. Ma i nie puści. Nie pozwoli, że­by wypłynął. Bo tak niewiele brakowało, a nie byłoby Zbyszka.

Wyciągnęła chusteczkę z torebki.

I to wszystko przez tego drugiego. Nawet niczego so­bie. Nigdy by nie przypuszczała, ¿e może tyle złego na­robić, że może tyle nieszczęścia sprowadzić...

Spojrzała na zeznającego świadka. Na swego Zbyszka.

Taki przystojny. Tak mu do twarzy w tym krawacie, który mu sama wybrała.

Poczuła znowu przypływ nienawiści do oskarżonego, który mógł odebrać jej całą radość ostatnich tygodni, który mógł to wszystko zniweczyć. Znała przebieg wy­padku z opowiadań męża, ale przyszła tu gnana ludz­ką, kobiecą ciekawością.

Jak się będzie zachowywał Cześkiewicz, przez któ­rego to wszystko się stało?

Drugi mechanik? — Prokurator spytał przesłuchi­wanego w dalszym ciągu motorzysty.

Tak.

Czy w momencie, kiedy nastąpiło spotkanie z dru­gim mechanikiem, płomienie sięgały do zaworu na zbiorniku rozchodowym?

Nie wiem. Nic nie było widać. A zresztą nie pa­trzyłem w tamtym kierunku.

Pozostaje jelcze jedna kwestia, którą chciałbym, żeby świadek naświetlił. Mianowicie chodzi mi o to, że


w złożonych w śledztwie zeznaniach świadek użył w stosunku do oskarżonego następującego określenia. Cytuję: “Nasz drugi mechanik to był taki więcej har- cerzyk. Tak nawet nazywaliśmy go między sobą”. Ko­niec cytatu. Czy świadek potrafi mi szczegółowiej wy­jaśnić przyczyny takiego określenia?

Proszę Wysoki Sąd o uchylenie tego pytania, ja­ko przeciągającego przebieg rozprawy.

Sąd nie widzi powodu do uchylenia, panie obroń­co. Niech świadek odpowiada na pytania prokuratora.

No więc... rzeczywiście nazywaliśmy naszego dru­giego: “harcerzyk”. Wszystko poszło od tego, żę w ze- szyęie poleceń służbowych napisał drugi mechanik do trzeciego, żeby wirował oliwę, czy coś takiego, a pod spodem dużymi literami CZUWAJ. Z trzema wykrzyk­nikami. Od tęgo poszło “harcerzyk” i tak już zostało.

Dziękuję świadkowi. Wnoszę, Wysoki Sądzie,

o dołączenie zeszytu poleceń służbowych do akt sprawy.

Czy zeszyt ten został uratowany w czasie pożaru?

Tak, Wysoki Sądzie, ponieważ w krytycznym mo­mencie znajdował się w biurze maszynowym, gdzie go zabezpieczono wraz z innymi ocalałymi dokumentami statkowymi.

Wnoszę sprzeciw przeciw włączaniu zeszytu do akt.

Czym obrona motywuje swój sprzeciw?

Zapis dokonąny w zeszycie nie ma nic wspólnego z rozpatrywaną sprawą i nie zachodzi bezpośredni zwią­zek między omawianym zapisem a powstałym pożarem.

Co na to prokurator?

W dalszym ciągu podtrzymuję wniosek o włącze­nie zeszytu do akt sprawy, ponieważ omawiany zapis pozwala dokładniej określić sylwetkę oskarżonego i rzu­ca światło na jego sposób podejścia do zadań eksploata­cyjnych statku.

Sąd ma pytanie do biegłego.

Słucham, proszę Wysokiego Sądu.

Czy zeszyt poleceń służbowych może być uważa­ny za dokument?

W pewnym sensie tak, ponieważ zapisane są w nim polecenia starszego lub drugiego mechanika w stosunku do mechaników służbowych lub motorzy-

10 — Z obu stron...


stów czy asystentów, którzy na podstawie poczynionych zapisów wykonują w maszynowni pewne czynności i dopiero po ich wykonaniu następuje wpis do dzien­nika maszynowego.

Sąd przychyla się do wniosku oskarżenia. Czy pan prokurator nie ma więcej pytań do świadka?

Wystarczą mi na razie te, które zadałem, proszę Wysokiego Sądu.

Jako obrońca oskarżonego chciałem zadać świad­kowi parę pytań.

Proszę.

Świadek wspomniał, że uciekając z maszynowni ku górze spotkał palącego się asystenta biegnącego w dół.

Tak, właśnie gdzieś w okolicy magazynku...

Dlaczego świadek nie próbował ratować kolegi ani nie zawrócił, tylko biegł w dalszym ciągu w górę?

Po prostu... nie wiem dlaczego, proszę Wysokiego Sądu. To wszystko było takie przerażające, ten dym, płomienie... Wszystko razem. Ja naprawdę nie wiem, co się ze mną dokładnie działo...

Czy świadek potwierdza zatem, że znajdował się w stanie szoku w pierwszych momentach po wybuchu pożaru?

Chyba to tak można określić.

Rozumiem. A czy świadek dobrze pamięta, jakie polecenia i rady otrzymał od drugiego mechanika?

Kazał mi przynieść koc.

- Jaki koc?

Azbestowy.

Czy świadek zdawał sobie sprawę, w jakim celu drugi mechanik wydał świadkowi to polecenie?

Chyba chciał okryć się tym kocem i spróbować zamknąć zawór. Tak... przypominam sobie, że nawet go spytałem o to.

O jaki zawór chodziło?

Myślę, że zawór odcinający dopływ ropy. Bo prze­cież paliła się ropa wyciekająca zq zbiornika.

Czy świadek w momencie wybuchu pożaru wie­dział od razu, podkreślam słowo od razu, co i gdzie się pali?

Nie, nie wiedziałem.


Czy drugi mechanik wydał w tamtym momencie świadkowi jeszcze jakieś polecenie?

No tak, kazał mi zawrócić i uciekać przez wyjście awaryjne, przez tunel. I kazał wołać ludzi.

Czy świadek to uczynił?

Tak.

I świadek wydostał się z maszynowni przez tu­nel?

Tak.

Czy świadek znał przedtem możliwość wyjścia z maszynowni przez tunel?

Oczywiście.

A dlaczego świadek nie pobiegł od razu w tamtą stronę?

Mówiłem już, że byłem zaszokowany i straciłem głowę.

Czy świadek może tym samym stwierdzić, że dru­gi mechanik pomógł mu wydostać się z maszynowni. I świadkowi, i jeszcze innym ludziom?

No, sądzę, że to mi pomogło.

Rozumiem. Dziękuję. Mam jeszcze jedno pytanie do świadka. Ostatnie. Czy świadek uważa za szkodli­wą działalność Związku Harcerstwa Polskiego?

Nie, dlaczego?

Protestuję przeciwko takiemu podchwytliwemu sformułowaniu pytania — Prokurator aż zerwał się z miejsca,

Nie mam więcej pytań dla świadka — Obrońca skłonił głowę w przesadnym geście podziękowania.

Świadek jest wolny. Proszę zawołać następnego.

Jakie jest wasze zdanie, towarzyszu, na temat procesu? — Przedstawiciel Związku Zawodowego sie­dział po stronie dla publiczności obok Członka Rady Zakładowej Przedsiębiorstwa.

O co wam chodzi?

O ustalenie winnego za ten wypadek.

Czy ja wiem? To jest niezwykle skomplikowane zagadnienie. Wszystko jednak wskazuje na to, że dru­gi dopuścił się poważnych zaniedbań.

Co to za człowiek? — Przedstawiciel Związku nie


chciał odkrywać przed Członkiem Rady wszystkich kart. Nie chciał okazać, że zna dobrze, no, dość dobrze, oskarżonego. Że pamięta go z licznych spotkań, z któ­rych pierwsze sięga jeszcze czasów szkolnych.

Jak by tu powiedzieć — zastanawiał się Członek Rady. — Dosyć znany ze swych wystąpień. Nawet można powiedzieć: dość efektywnych wystąpień. Ale czy nie wynikało to z chęci, jak by tu określić, rozra­biactwa?

O, istotnie? — zdziwił się może trochę nieszcze­rze Przedstawiciel.

Chyba tak. To było jeszcze przed moją kadencją, więc nie znam szczegółów. Ale doszły mnie pewne od­głosy, nawet mieliśmy rozpatrywać tę sprawę, potem jednak umilkło. Ktoś zrezygnował ze skargi, czy coś takiego.

A o co chodziło? i

Nie przypominam dokładnie, ale wydaje mi się, że ten oskarżony posądził kogoś ze statku o zwykłą kra­dzież. Poszło o rzekome przywłaszczenie jakichś tam filiżanek czy czegoś w tym rodzaju. Zupełnie niepo­ważnie to wyglądało.

Filiżanki? — Przedstawiciel był naprawdę zacie­kawiony.

Wyobraźcie sobie. Takie głupstwo, a cały kram. Pisma, telefony. Rozumiecie. Ten rzekomy złodziej miał tu gdzieś jakichś swoich protektorów, a tymczasem sprawa stanęła podobno w ten sposób, że faceta zdjęto ze statku. A nawet grożono mu, że zabronią pływania.

No i jak się to zakończyło?

A wiecie, że nawet nie wiem dokładnie. Ktoś in­ny tym się zajmował. To nie mój resort, jeżeli można tak powiedzieć.

Ciekawe,

Iii tam, towarzyszu. Nic ciekawego. Po każdym rejsie, szczególnie po dłuższym, mamy całe kopy roz­maitych raportów, meldunków, donosów, anonimów. Ludzie wtedy mają siebie naprawdę dość. I doprawdy, czasami zupełnie nie wiedzą, jak mają sobie nawzajem zatruć życie. Ale rzecz charakterystyczna: jeżeli się po­rozmawia z tymi ludźmi tuż po przyjeździe, kiedy jesz­cze nie zeszli na ląd, to powiedzą mniej więcej to sa-


mo, co napisali, po kilku dniach natomiast, jak się ich wezwie na przykład do Rady, to w dziewięćdziesięciu procentach powiedzą: “E, co było, a nie jest, nieważne, przeszło, minęło. Dajmy temu spokój”. A jak tu dać spokój, kiedy zostały papierki, dokumenty. To może tak samo i ten drugi...

Nie wydaje mi się — mruknął Przedstawiciel. Zbyt dobrze pamiętał wystąpienia, wielokrotne wy­stąpienia Cześkiewicza, żeby go mógł posądzać o płyt­kie rozrabiactwo. Albo o jakąś jaskrawą niesolidność w pracy.

Tak uważacie? — Członek Rady spojrzał uważniej na Przedstawiciela Związku. Jeżeli sam Przedstawiciel... z Głównego Zarządu... już mówi “Nie wydaje mi się”, to na pewno nie bez podstaw.

Ja nie twierdzę, że to było rozrabiactwo. Bo opi­nia... — przerwał, jakby wyczekiwał jakiegoś słowa ze strony Przedstawiciela. Jakiegoś sygnału, drogowskazu, według którego mógłby jechać dalej. Zresztą nie bardzo wiedział, co powiedzieć, bo w rzeczywistości nie miał pojęcia o opinii służbowej Cześkiewicza. Sam go nie znał osobiście, zresztą był z zupełnie innego działu. Co innego stewardzi, kucharze, ochmistrz. Tych znał do­brze. Ale mechanicy... Dopiero teraz się zorientował, że Przedstawiciel też mechanik. Może pływał gdzieś razem z oskarżonym?

Niedobrze. Po co się wyrwałem — pomyślał, patrząc z niepokojem na siedzącego obok Przedstawiciela.

Przedstawiciel milczał. Wydawało się, że myślami jest bardzo daleko od tej sali, że nie słyszy tego, co się na niej dzieje.

Tymczasem zeznawał kolejny świadek. Też członek załogi maszynowej. Motorzysta. Okrągły jak piłka, wy­rzucał z siebie szybkie słowa, pomagał sobie gestykula­cją krótkich, pulchnych rączek.

Bo to, proszę Wysokiego Sądu, ja od razu mówi­łem, że nie można wszystko tak na łapu capu, ale kto mnie tam posłucha, A teraz ot, mają..,

Przepraszam, niech świadek nie mówi tak chao­tycznie. Niech świadek mówi dokładniej. I wolniej, że­by można było wszystko zrozumieć.


Jasna rzecz, proszę Wysokiego Sądu, ja zawsze mówię, że najważniejsza rzecz to dokładność.,*

Może świadek wyjaśni sądowi, komu mówił, że “nie można wszystko tak na łapu capu” i co ma świa­dek na myśli pod tym bardzo ogólnym powiedzeniem?

No mówiłem, że to spawanie tak się zakończy.,.

Jakie spawanie?

No, stoczniowe. Bo ten majster to mi się widział od razu taki nie za bardzo...

Po kolei, proszę świadka, po kolei. Może świadek zacznie jeszcze raz od początku. Kiedy świadek przy­szedł na statek w dniu 30 marca?

Normalnie, na ósmą. Ja tam się nigdy nie spóź­niam, zawsze przychodzę na czas. ł

Czy świadek pracował w krytycznym dniu w ma­szynowni statku?

Tak, proszę Wysokiego Sądu, docierałem zawory. Bo to, proszę Wysokiego Sądu, mechanicy, gdziekol­wiek pływałem, wiedzą, że jak ja się wełnię do pracy, to zawsze wykonam na medal. I dlatego mnie chętnie mustrują. Poprzedni starszy mechanik...

Proszę wrócić do dnia 30 naarca. Komu świadek mówił o złym zabezpieczeniu spawania?

Dlaczego o złym zabezpieczeniu?

Przecież świadek przed ęhwilą zeznał, że mówił komuś, że to “nie można takk wszystko na łapu capu”.

To nie o złym zabezpieczeniu spawania.

A jakie było zabezpieczenie w tym konkretnym wypadku?

Ja nie wiedziałem dokładnie, bo widzi Wysoki Sąd...

Gdzie świadek znajdował się w chwili wybuchu pożaru?

W chwili wybuchu pożaru?

Dlaczego świadek pyta? Proszę odpowiadać na py­tania.

Bo... kiedy wybuchł pożar, to ja właśnie wyszed­łem...

Świadek wyszedł z maszynowni?

Ja wyszedłem ze statku.

Dokąd?

Niedaleko. Do kiosku.


W jakim celu?

Jak by tu powiedzieć?... Po piwo, proszę Wyso­kiego Sądu.

Po piwo?

No właśnie. Ja też się dziwiłem, że na statku już nie było piwa. I drugi mechanik mówi do mnie: “Pa­nie Franku, niech pan przyniesie butelkę piwa, bo pić się chce”. A ja na to: “Butelkę, panie second?” To wte­dy drugi, czyli oskarżony, proszę Wysokiego Sądu, w te słowa: “Nie, może nie”. Wtedy ja się zdziwiłem i mówię: “To nie przynosić?” A drugi że nie o to cho­dzi, że jak najbardziej, ale żeby przynieść dwie bu­telki. Bo drugi, niby oskarżony, proszę Wysokiego Są­du, lubił zawsze pożartować.

A więc drugi mechanik wysłał świadka po piwo do kiosku?

No właśnie. Wtedy ja się nawet nie przebrałem i tak jak byłem, na roboczo, w brudnych dunkrach i ko­szuli wyskoczyłem do kiosku, Niedaleko to było, może pięć minut drogi.

Kiedy świadek wrócił?

O, niedługo. Co mogło upłynąć? Pięć w te, pięć we wte, no i przy kiosku nie więcej jak kwadransik.

T Było tyle ludzi?

Nie, ale spotkałem kolegę. Więc myślę, co będę dla siebie nosić piwo, lepiej je tu wypiję. Pogadałem trochę, to i zeszło. A jak wracałem, to już ze statku dymiło się na wszystkie strony.

A ile świadek wypił tego piwa?

Iii, co tam... Wspominać nawet nie warto. Po dwie butelki.

Jak to po dwie?

No, po dwie na każdą nogę, że£>y była równowa­ga.

Zwracam świadkowi uwagę, że tu nie miejsce na żarty.

Przepraszam, proszę Wysokiego Sądu, ale ja jak mówię, to już szczerą prawdę.

Dziękuję. Czy strony mają jakieś pytania dla świadka?

Wysłał mnie po piwo. Drugi mechanik wysłał mnie po piwo” — myśli Antka biegły teraz chaotycznie.


Chciał poderwać się, zaprotestować, że przecież odwrot­nie.

Pouczam oskarżonego, że ma prawo zadawać pyta­nia każdemu ze świadków...” — głos Sędziego jeszcze dźwięczał w uszach Antka. — Może skorzystać z tego prawa?

To na nic — zdał sobie sprawę. — Ośmieszę się tyl­ko, nic więcej. Nie warto. Przecież ostatecznie miał i dla mnie to piwo...

Nie ma pytań? Wobec tego świadek jest wolny. — Sędzia nachylił się do Ławnika siedzącego z prawej strony. — Jak będzie jeszcze kilku tak przeraźliwie elo- kwentnych i tak n^ało wnoszących do sprawy świad­ków, to będziemy zimować tu w sądzie i jeszcze nie dojdziemy do końca.

Ale ich zagadałem. Widziałeś? — gruby motorzy­sta szarpał za rękaw wysokiego, barczystego Bosmana ze statku.

Uhm...

No bo pan Franek w każdym wypadku bez zarzu­tu. Sąd, nie sąd, ja tam z nikogo sobie nic nie robię i wolę prosto z mostu. Ale wygarnąłem, nie? Mówiłem, że wygarnę, co myślę o tych porządkach, to i wygar­nąłem.

Wygarnąłeś?... — Bosman ze zdziwieniem uniósł w górę brwi.

Nie słyszałeś? Jak mówiłem o tym, że nie można tak wszystkiego na łapu capu, że do diabła z takim burdelem, że co nagle, to po diable i w ogóle. W po­rządku było wystąpienie, nie?

Ty, słuchaj...

Mówiłem, że im wypalę całą prawdę, to i wypa­liłem. Jak Franek cqś obieca, to nie popuści.

Ty, słuchaj, a nasz drugi to naprawdę sam cię wysłał po to piwo?

No, niosłem mu przecież dwie butelki na statek. I dwie dla siebie, bo mi we łbie takie młoteczki. Od sa­mego rana. Ale jakżem zobaczył ten dym, to mi prze­szło. Tylko że tak się zdenerwowałem, bo tam na bur­cie moje rzeczy, a tu nie puszczają. Dobrze, że miałem


to piwo. Bo ja jak się zdenerwuję, to nie ma lepszego lekarstwa niż piwo. Jedno, drugie i jak ręką odjął. Od razu jestem spokojny jak dziecko.

Toś tego piwa drugiemu nie doniósł?

No nie, kto by tam w takiej chwili o piwie, jak cały statek idzie z dymem. Alem co wygarnął, to wy­garnął. I sędziemu, i prokuratorowi. A na sali, uważasz, z Dyrekcji Przedsiębiorstwa, z Rady Zakładowej... I przedstawiciel ze Związku. A ja nic, nie złamałem się. Niech tam usłyszą, niech wiedzą, jak jest.

Uhm... — mruknął Bosman.

Głupia rzecz. Dwie butelki piwa. Tylko dwie butel­ki, a teraz wygląda na to, że ja specjalnie motorzystę od pracy odrywam, żeby dla mnie po piwo do kiosku...

Ładny ze mnie drugi majster, co ludzi od pracy od­rywa i wysyła po piwo. I nie ma jak się tłumaczyć. No bo co? Powiedzieć, że motorzysta sam zaproponował? Motorzysta drugiemu mechanikowi? To jaki z ciebie drugi, powiedzą, jak motorzysty słuchasz? Cholerne pi­wo! I na domiar złego nie doniósł. Nie zdążył, psia­krew! Pewno się znowu z kimś zagadał. Jak to Franek.

Znowu minął dzień. Kolejny dzień procesu. Trzeci i czwarty. Rozciągało się to wszystko w czasie. W po­wtarzających się zeznaniach, w protokolarnych koro­wodach gubił się nastrój tamtych chwil, kiedy cała ma­szynownia wypełniona była ogniem i dymem. Roz­trząsano tu każdą nieomal literkę zapisu w dzienniku, każde słowo powiedziane przez tego czy owego. Toczy­ły się uczone spory między biegłymi, ustalającymi tem­peraturę płonącej ropy w pierwszej, drugiej, piątej mi­nucie pożaru. Padały paragrafy, artykuły, zarządzenia, niejednokrotnie sprzeczne ze sobą.

Antoni Cześkiewicz stawał się coraz bardziej spokoj­ny. A właściwie coraz bardziej obojętny. Jakby to, co się działo na tej sali, dotyczyło zupełnie kogoś innego, jakby to nie o nim.

Prywykniesz — pomyślał, kiedy przyłapał siebie sam na tej obojętności. — Prywykniesz — tak powtarzał


jego pierwszy w życiu drugi mechanik, kiedy Antek ru­szał w swoją pierwszą podróż, w swój pierwszy rejs “na Wielką Wodę” — nu, a kak nie prywykniesz, pa- dochniesz.

Wnoszę o uzupełnienie zeznań oskarżonego na okoliczność przekazania przez oskarżonego polecenia dokonania przeróbki w siłowni przybyłemu ze Stoczni Remontowej spawaczowi.

Sąd zezwala na przesłuchanie.

Czy oskarżony przypomina sobie dokładnie roz­mowę ze spawaczem przybyłym ze Stoczni Remonto­wej w celu dokonania przeróbki? — Prokurator prze­rzucał prawą ręką zapisane kartki. Lewą wystukiwał szybki rytm jia pulpicie.

Przypominam. Moje zeznania na ten temat powin­ny znajdować się w aktach sprawy.

Wysoki Sąd orientuje się, co jest w aktach. Niech oskarżony ogranicza się tylko do odpowiedzi na zadane pytąnia,

Słucham.

Od kogo oskarżony dowiedział się o przybyciu na statek spawacza ze Stoczni?

Jeśli sobie przypominam, to sam przyszedł do mnie.

Kto go skierował do oskarżonego?

Powiedział, że służbowy, to jest trzeci mechanik, ale może sana trafił dq mnie. Nie pierwszy raz praco­wał na statku, to wiedział, że w sprawach maszyno­wych najbardziej kompetentny powinien być drugi me­chanik.

Jak to jest, do diabła, panie mechaniku?

Antek podniósł głowę znad jakichś cholernych zesta­wień. Spać mu się ęhciąło, bo poprzedniego dnia sie­dział tu do późna w nocy, a teraz ten od razu z takim krzykiem.

O co panu chodzi? Nie krzycz pan, tylko po kolei i możliwie cicho.

A o tę dodatkową robotę, co to wczoraj podobno przyjął budowniczy ze Stoczni Remontowej. Przyszed­łem tu ze sprzętem, a nikt mi nic nie umie powiedzieć.


Jak tak robota będzie szła, to co ja żonie przyniosę po wypłacie?

Co pan chce ode mnie? Dałem waszemu człowie­kowi ze Stoczni rysunek i opis roboty. Przyjął, zabrał papierki, a moja sprawa czekać na zakończenie pracy.

Papierki, rysunki... Mnie tam nic nie obchodzi, ja prosty robotnik. Pokaż pan co i jak, machnę raz dwa, bo czasu szkoda.

Kiedy ja też mam tu robotę. Jest mechanik służ­bowy.

Właśnie on przysłał mnie do pana. Nie mogę tak chodzić od Annasza do Kajfasza. Jak po kolędzie.

Cholera z tym trzecim. Przecież on sam zgłaszał prze­róbkę, to dlaczego nie poinformował teraz spawacza? Wszystko, psiakrew, na mój łeb.

No dobra, to chodź pan do maszyny, pokażę co i jak.

W jakiej formie przekazał oskarżony polecenie ro­bocze?

Nie rozumiem pytania.

Czy polecenie było na piśmie, z wyjaśniającym rysunkiem, czy ustne?

Ustne.

Czy, zdaniem oskarżonego, forma taka jest dosta­tecznie zrozumiała dla spawacza ze Stoczni?

Wystarczająca dla dobrego, doświadczonego pra­cownika.

Czy oskarżony znał spawacza osobiście?

Nie, widziałem go po raz pierwszy w życiu.

Więc na jakiej podstawie mógł oskarżony stwier­dzić, że jego rozmówca jest dobrym i doświadczonym robotnikiem?

Wyglądał na takiego.

Hm... A jaka była reakcja robotnika po wyjaśnie­niach oskarżonego?

Powiedział: “Zrobi się, panie drugi, raz, dwa. Naj­dalej za godzinę będzie gotowe. Jak skończymy, zajdę do pana, żeby pan sprawdził, a może przy okazji jakieś piwko się u pana znajdzie”. Czy jakoś podobnie, w tym sensie.


Jak wobec tego oskarżony ocenia fakt wypowiedzi ostatniego świadka, pomocnika spawacza, który zeznał, że spawacz nie był całkowicie pewien, jaką robotę ma wykonać?

Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Robota pro­sta i nie trzeba było wielkiej filozofii, żeby zrozumieć,

o co chodzi.

Dlaczego oskarżony nie uważał za stosowne oso­biście dopatrzyć wykonywanej pracy?

Nie było takiego zwyczaju. Robota naprawdę nie wymagała żadnego specjalnego nadzoru, a zresztą jak już podawałem, miałem swoją pracę. Był poza tym służ­bowy mechanik.

Czy oskarżony powiadomił trzeciego mechanika

o rodzaju wykonywanej pracy?

Trzeci mechanik został powiadomiony...

Gdzie w tym momencie znajdował się trzeci me­chanik?

Nie wiem dokładnie. W maszynowni go nie wi­działem, ale mógł być w magazynku, w warsztacie czy jeszcze gdzieś indziej...

Zatem oskarżony nie odnalazł go i nie powiado­mił osobiście?

Nie.

A w jaki sposób? Telefonicznie?

Też nie...

Więc?

Poleciłem go zawiadomić...

Komu?

No, spawaczowi ze Stoczni Remontowej. Kazałem jeszcze zawiadomić trzeciego, żeby przełączył zbiorniki.

Spawaczowi?

' Tak.

Czy oskarżony mógł wydawać polecenia pracow­nikowi innej instytucji, zupełnie innego przedsiębior­stwa? I w dodatku takie ważne polecenie. Czy spawacz był zobowiązany do wykonywania rozkazów oskarżo­nego?

Spawacz nie oponował. Zresztą nie zastanawiałem się nad tym kiedy wydawałem polecenie.

Ach, oskarżony nie zastanowił się. A czy oskarżony zwrócił uwagę na brak właściwego zabezpie-


czenia przeciwpożarowego przy spawaniu w maszy­nowni, na której drzwiach widnieje przecież napis: PA­LENIE WZBRONIONE?

Mówiłem spawaczowi...

Co oskarżony mówił?

Żeby uważał przy spawaniu, bo w zbiornikach ma­my paliwo, i żeby przed spawaniem porozumiał się z mechanikiem służbowym i z asystentem dejmanem, który pracował w maszynowni.

Ze służbowym, to znaczy z trzecim mechanikiem?

Tak. On wtedy był na służbie.

Czy jest ktoś, kto może poświadczyć, że oskarżo­ny istotnie wydał spawaczowi takie polecenie?

No, spawacz niestety nie żyje...

Ano właśnie... I teraz można mówić, co tylko uwa­ża się za stosowne i za wygodne.

Wnoszę sprzeciw przeciwko takiemu naświetlaniu wypowiedzi mojego klienta — wtrącił Obrońca.

Więc nie ma nikogo, kto by poświadczył zeznania oskarżonego?

Kiedy ja naprawdę... Ale moje słowa powinien słyszeć również pomocnik spawacza.

Pomocnik twierdzi w swoich zeznaniach, że nie przypomina sobie, aby oskarżony rozmawiał ze spawa­czem na temat zabezpieczeń przed pożarem.

Może nie słyszał. Stał o parę kroków od nas, ale w maszynowni zawsze jest hałas.

Ach, może nie słyszał... Więc oskarżony twierdzi, że polecił spawaczowi, aby ten porozumiał się przed przystąpieniem do pracy z mechanikiem służbowym?

Tak, przypominam to sobie dokładnie.

A czy oskarżony sprawdził wykonanie tego pole­cenia, a w szczególności przełączenia zbiorników, kie­dy oskarżony zwalniał ze statku trzeciego mechanika?

Nie... nie pamiętam. Raczej chyba tak.

Czy raczej, czy chyba, czy tak?

Trudno mi teraz od razu,.,

Mam nadzieję, że oskarżony miał wystarczająco dużo cząsu na odtworzenie w swojej pamięci wszystkich zdarzeń, jakie miały miejsce w dniu 30 marca.

No tak, ale...

Słucham oskarżonego.


Nic takiego. Już nic.

Obrona ma głos — odezwał się Sędzia.

Czy oskarżony przypomina sobie, co powiedział spawacz przychodząc po wyjaśnienia co do roboty, któ­rą miał wykonać?

Dokładnie?

Możliwie dokładnie, ponieważ jest to dość istotne dla obrazu sprawy.

A więc powiedział tak: “Jak to jest, do diaska, pa­nie mechaniku?”

Co oskarżony odpowiedział na to dość obcesowe pytanie?

Zdziwiłem się w pierwszej chwili, dlaczego gość tak od razu do mnie z krzykiem, ale potem zapytałem,

0 co mu chodzi. Wtedy usłyszałem, że przyszedł ze Stoczni i że nie wie dokładnie, co ma robić, bo budow­niczy gdzieś się zapodział, i żeby mu wyjaśnić, co i jak. Wtedy ja, że dałem rysunek i wyjaśnienia budownicze­mu, że teraz mam pilną robotę i żeby się zgłosił do mechanika służbowego.

I co na to spawacz?

Że właśnie był u trzeciego i że to on go do mnie przysłał.

Czy oskarżony przypomina sobie dokładnie te słowa?

Tak, zupełnie dokładnie, bo jeszcze pomyślałem, że wszyscy na tym statku zwalają robotę na mnie.

1 starszy mechanik, i teraz trzeci.

Dziękuję, to wszystko. Na razie nie mam więcej pytań. Stawiam wniosek, aby dodatkowo został przesłu­chany przez sąd w charakterze świadka budowniczy ze Stoczni, który otrzymał od oskarżonego rysunek planów przeróbki, znajdujący się obecnie w aktach sprawy.

Zarządzam dziesięciominutową przerwę rozprawy w celu przeprowadzenia narady sądu nad wnioskiem obrońcy.

Dziesięć minut upłynęło bardzo szybko. Aż za szybko. Cześkiewicz nie zdołał nawet skupić myśli. A chciał się zastanowić, czy wezwanie nowego świadka w osobie budowniczego ze Stoczni pomoże mu, czy też...

Wznawiam rozprawę — słowa Sędziego padały w wyciszoną już po rozgwarze przerwy salę — i ogła-

*


szarn postanowienie sądu w kwestii wniosku obrony

o powołanie nowego świadka. Sąd postanowił przychy­lić się do wniosku obrony i zarządza wezwanie świadka, inżyniera Jana Pawłowskiego, na dzień jutrzejszy.

Drugi mechanik miał szerokie kontakty z cudzo­ziemcami. W każdym porcie. — Na miejscu dla świad­ków stał teraz młody człowiek o imponującej rudej bro­dzie.

Czy świadek może dokładniej określić charakter tych kontaktów? — Prokurator robił szybkie notatki.

No, na przykład kiedy na statek przyszedł w Sin­gapurze inspektor Lloyda. Po przeglądzie w maszynow­ni drugi mechanik zaprosił go do siebie do kabiny i po­częstował wódką. Wydawało się, że się znają od dawna. Rozmowa była bardzo ożywiona i na temat jakichś wy­buchów czy pożarów...

Wybuchów, pożarów?

Tak, była mowa o bombach, pożarach i o takich rzeczach.

Czy świadek był obecny przy tej rozmowie?

Bezpośrednio nie.

Co to znaczy?

Po prostu siedziałem w biurze maszynowym i wypeł­niałem książkę inwentarzową z polecenia drugiego me­chanika. A że drzwi były otwarte, słyszałem dokładnie całą rozmowę...

Ho, ho! Coraz więcej rzeczy wyłazi na wierzch — siedzący w trzecim rzędzie ławek dla publiczności widz

o małej, jakby ptasiej twarzy, o rozbieganych oczkach, ozdobionej cieniutkim czarnym wąsikiem, zbyt czar­nym przy szpakowatych włosach, domyślnie pokiwał głową. Starannie ubrany, z tą jednak krzykliwą i zwra­cającą na siebie uwagę elegancją. Obserwował uważ­nie przebieg procesu, coś sobie od czasu do czasu noto­wał i prawie bez przerwy obracał na palcu lewej ręki ciężki złoty pierścień z dużym krwawym rubinem. Na­chylił się teraz do swego sąsiada i mówił do niego szep­tem, dziwnie przy tym otwierając usta, a właściwie


tylko połowę ust. Stwarzało to pozory przekazywania jakichś bardzo doniosłych tajemnic. — Coraz więcej rzeczy — zatarł dłonie, obrócił parokrotnie pierścień na palcu. — Ten drugi, jak się okazuje, wcale nie tąki ca­cy, cacy... Wcale nie taki dobry i nie taki mocny. Na zebraniach to on umie gadać, krytykuje wszystkich

i wszystko, świat chce uzdrawiać. Reformator się zna­lazł. A teraz siedzi cicho, pary z gęby nie puści.

Coś taki na niego zawzięty?

A bo to mało mi krwi napsuł? Nie podobało mu się, jak prowadziłem szkolenie na statku. C^ego chciał? Było tak, jak trzeba. Zgodnie z przepisami, zgodnie z materiałami. Na maszynie przepisane jak należy, W dwóch egzemplarzach. Uważał, że nudne i nie na po- zipmie. Krytykant. Bezpartyjny krytykant. Że mu szko­da czasu na słuchanie i takie pretensje. A nasz sekre­tarz dał się złamać, Zamiast go ochrzanić z miejsca, że­by się nie wtrącał w nie swoje sprawy, to zawołał mnie

i mówi, że nieciekawie, że nudne ujęcie tematu. Przed­tem to nic nie mówił, tylko: “Dobrze, towarzyszu, w po­rządku, dziękujemy, towarzyszu”. A teraz nagle go dru­gi oświecił. Pyskacz, psiakrew, i rozrabiacz. Namęczy­łem się, pisałem i na brudno, i na maszynie, a nawet pochwały za to nie dostałem. Tylko on — kiwnął gło­wą w kierunku oskarżonego — zamiast mnie. Pochwa­ła, psiakrew, chociaż bezpartyjny. Dlatego że ma gada- ne. A ja, widzisz, do kolesia to umiem gadać, ale jak przyjdzie przed ludźmi, jakoś nie wychodzi. I zapomi­nam języka w gębie.

A on?

On rna widocznie lepszą pamięć. Po Szkole to ła­twiej mu spamiętać. Ważniak, cholera jasna, innych podrabiać umie, a teraz, patrz, co wyłazi.

O czym mówisz?

Nie kapujesz? Kontakty z tym Anglikiem to, myś­lisz, taka mowa, trawa? Bomby, pożar... J14Ż prokura­tor sklei to do kupy, nie bój się, aż wyjdzie maleńki sabotażyk na usługach obcego wywiadu.

E... przesadzasz...

Przesadzam, przesadzam. A co? Tacy jak ten dru­gi to najgorsi. Niby to, kapujesz, dobro wspólne i takie rzeczy. Innych krytykuje, a sam w tym czasie kombi-^


nacyjki rozmaite. Jakby tak dokładnie pogrzebać, toby się może i więcej rzeczy znalazło.

Co mówisz?

A co to “pan wie, a ja rozumiem”... Uważaj, co ci powiem. Jak wraca się z długiej podróży do kraju, to co się wiezie? No? Stary marynarz jesteś, to mów.

Zależy skąd się wraca...

Powiedzmy, że był Hongkong, Japonia, Singapur, Europa zachodnia.

No to jasne. Parę kurtek, bluzki polo, trochę skar­petek.

Widzisz. Bezbłędnie odpowiadasz. Taki “konwen­cjonalny” byznes. A nasz drugi, jak myślisz, co wiózł?

Skąd mogę wiedzieć?

Ale ja wiem. Podpatrzyłem go, jak odprawiał. Płyty, magnetofon, aparat filmowy. Same drogie rze­czy i nic na byznes. W tym też coś jest. Nie uważasz?

Dlaczego? Może facet ma takie hobby?

Już ja wiem, co mówię. O, i widzisz. Zaczyna te­raz wszystko wyłazić na wierzch. Zresztą ten drugi wydawał mi się od dawna taki jakiś “lewy”.

Co to znaczy?

No choćby jak się ubiera.

Ubiera?

Ano. W tropiku to zawsze podrabia angielskiego kolonizatora. Krótkie spodnie, skarpety do kolan, błysz­czące półbuty.

To jeszcze niczego nie dowodzi...

T- Nie? To uważaj. Sam ^vic}ziałem, jak w Dżibuti kopał takiego jednego Mahmuda.

Kopał?

—■ Jak tu stoję. Ten biedny czarny wypadł z nadbu­dówki^ jakby go kto gonił, a za nim nasz drugi. Do­padł go koło windy na pokładzie, złapał, tarmosi, krzy­czy. Czarny też wrzeszczy, prosi o coś, macha rękami. Widziałem to, bom właśnie podciągał cumy na rufie. Miałem służbę na trapie. Na koniec jak mu nie przyło­ży kopniaka, to tamten aż zleciał na keję, a tam ichny policjant clofasował na dodatek czarnemu pałą przez grzbiet. I tylko zaśmiał się do drugiego, cholerny słu­gus kolonialnego imperializmu.

A co drugi?

11 — Z obu stron..,


Otrzepał ręce i wrócił do kabiny jakby nigdy nic.

Mówiłeś komuś o tym?

Komu? Sekretarzowi miałem powiedzieć, jak byłem u niego podpadnięty, bo zapomniałem ci powie­dzieć, że jak mi skrytykował to moje szkolenie, to nie wytrzymałem. I tak od słowa do słowa pokłóciliśmy się z sekretarzem. Radio był sekretarzem i potem aż do kraju nie połączył mnie ani razu z domem. Że niby za każdym razem zła słyszalność. Więcem nic nie powie­dział, tylko sobie zapamiętałem. Ale mam jeszcze inne rzeczy.

Też o drugim?

A jak myślisz. Poprzedniego dnia przed tym ca­łym pożarem to widziałem, jak dźwigowy najpierw wrzucił na pokład dla drugiego jakieś skrzynki, a po­tem zlazł z dźwigu i poszedł do jego kabiny. Przecho­dziłem pod buła jem, to wiem, że mu drugi dawał pa­pierosy. Amerykany. A za co, jak myślisz?

Cholera!

No, sameś się zdziwił. To tak niby cacy cacy po wierzchu, a jak poskubać dokładniej, tu sabotażyk, tam przemycik, jeszcze gdzieś kolonialny stosunek do tubyl­czej ludności. Oliwa sprawiedliwa, zawsze na wierzch wypływa. Z tym całym pożarem to taka niejasna spra­wa. I ten Anglik... O czym oni mogli tak gadać wtedy?

Bloody beer on the rock! — Antek potrząsnął wy­sokimi szklankami, w których grzechotały kostki lodu. Chciał zadziwić Anglika poczęstunkiem, a czymże tu zadziwić starego morskiego wyjadacza, który już dwa­dzieścia przeszło lat plącze się w tropiku. Właśnie mu zaczął opowiadać początki swojej kariery. Jeszcze z cza­sów wojny z czterdziestego pierwszego. Ale może nie zna tej piorunującej mieszanki: “Żywiec beer” plus sok wiśniowy i lód. Smaczne to, na pęzór słabe, a do głowy uderza.,

Widzisz, Ant — taki sobie Anglik ukuł skrót po przeczytaniu wizytówki: “Antoni Cześkiewicz” — plą­czę się na tym cholernym Wschodzie już od cholernie długich lat. Już bym chyba nie mógł żyć w cholernej Europie. A wszystko przez przypadek, cholerny przy­


padek, który spowodował, że cholernemu Churchillowi zachciało się wysłać w czterdziestym pierwszym nasz okręt “Repulse” do Singapuru. Byłem tam młodszym oficerem mechanikiem.

Jak tylko cholerne Japy sprawili cholernego łupnia cholernym Jankesom w Pearl Harbor, nasz admirał po­stanowił nadstawić bohatersko swoją pierś. Najpierw na ciosy japońskie, a po pobiciu Japończyków na me­dale za zwycięstwo. Byłem wtedy młody, cholernie mło­dy i cholernie głupi i wydawało mi się, że ruszamy na jakąś cholerną krucjatę przeciwko żółtemu niebezpie­czeństwu. Za Anglię, za króla i za cały cywilizowany świat. Okręt był nowoczesny, szybki, uzbrojenie jak się patrzy, więc co nam mogło zagrażać.

Tak sobie myślałem. Ale ja byłem wtedy podporucz­nikiem mechanikiem i miąłem prawo tak myśleć, a tymczasem tak samo pewno myślał nasz wódz.

Dobre to piwo. I dobrze spreparowane. Nie wiedzia­łem, że Polacy potrafią pić w ten sposób to cholerne piwo. Bo ta wasza... zaraz, zaraz... “vyborova vodka” cholernie mocna, a w tym cholernym klimacie choler­nie szybko idzie do cholernej głowy,

Nasz bohaterski admirał podprowadził nas aż pod Kuantan, a tam dopadły nas cholerne japońskie bom­bowce. Siedziałem całą walkę w kotłowni, to niewiele widziałem, ale koledzy mi potem mówili, że Japońców było całe zatrzęsienie. Spadali ze wszystkich stron, a bomby i torpedy leciały jak grad. Nie pomogły nasze zwroty. Od cholernych manewrów można było dostać kołowrotka tam pod pokładem. Nie pomogła artyle­ria przeciwlotnicza. Walili w nas jak w tarczę, bombą za bombą, aż uszy pękały od eksplozji. Cały okręt po­dziurawiony jak cholerne sito, pożary od dziobu do ru­fy, cholerne turbiny potrzaskane. Jednym słowem, cho­lerne piekło na cholernym morzu.

I tak skończyła się nasza cholerna bohaterska kru­cjata. Wyłowili mnie chłopaki z “Expressa” i odstawili do Singapuru. Tam doczekałem cholernej kapitulacji. Potem obóz jeńców. Cholernemu wrogowi nie życzę takiej niewoli. Budowaliśmy szosę w dżungli, coś jak ci na tym cholernym filmie “Most na rzece Kwai”, ale

o nas żaden cholerny reżyser nic nie nakręcił,


A po wojnie to już tu zostałem. Rzuciłem cholerną Navy. Nie chcę więcej próbować. Chcę żyć spokojnie, choć w tym cholernym kraju wiecznie coś... W dżun­gli partyzantka, pod bokiem, w Indonezji jak na wul­kanie.

Ant, podlej no jeszcze. Zupełnie niezły ten cholerny cocktail. Będę musiał spróbować sam. A gdyby do tego dać szklaneczkę whisky? Może być. Starczy.

Fajny z ciebie chłop, Ant. Mnie na imię Andrew. Mów mi: Andy. Polacy to cholernie porządny naród. Bo widzisz, Ant, ja nie jestem Anglik, ja jestem Szkot. Cholerny Szkot. I zapamiętaj sobie, Ant, że prawdziwy mechanik na cholernym brytyjskim statku to Szkot. Anglicy za głupi na mechaników. Oni potrafią być naj­wyżej cholernymi nawigatorami lub jeszcze bardziej cholernymi admirałami, ale jak trzeba ruszyć cholerną głową, jak trzeba naprawdę popracować, to ich nie ma. Cholerni Anglicy. Dobrze im tak, że teraz wyganiają ich z jednej cholernej kolonii z drugą.

Podlej no jeszcze, bo ty jesteś fajny chłop, ty nie jesteś cholerny Anglik. Ile razy tu będziesz, dzwoń do mnie, Ant. Pamiętaj...

Bomby, pożar... Co za fatalny przypadek — Antek czuje, że traci spokój, że zaczyna się czuć jak człowiek, który widzi, jak zsuwa się ku niemu ze zbocza kamie­nista lawina, której nie może w żaden sposób zatrzy­mać, której nie może uniknąć.

Jak udowodnię, o czym mówili, jak oddalić to podej­rzenie o jakieś “kontakty”, “sabotaż” i tym podobne rzeczy? Prosić na świadka tamtego Anglika z Dalekie­go Wschodu? Kpiny. Wyśmieją takiego świadka. Nie­realne, zupełnie bez sensu. Zresztą gdyby nawet, to

i tak by chyba nie przyjechał. Taki szmat drogi. Na czyj koszt?

Co za pech — Antek patrzy ze zdumieniem na świad­ka. — Przecież to zupełnie jeszcze młody chłopak. To asystent z jego wachty. Dlaczego tak zeznaje? O co ma żal? JNTic mu przecież nie zrobił złego, nawet nie za bar­dzo go gonił, choć tamten miał “obie lewe ręce do ro­boty”. Ot, taki, jak to mówią: “jakiegoś mnie, Panie


Boże, stworzył, takiego mnie masz.,,” O co mu chodzi? Dlaczego kłamie? Czy chce w ten sposób się zasłużyć

i przyspieszyć własny awans? Ró^nę drogi prowadzą do Rzymu.

Jak się z tego wykaraskać?

Antek przypomina sobie, jak dawno temu, w “minio­nym okresie”, jeszcze w Szkole, “wybuchła” sprawą

0 podsłuchiwanie narad pedagogicznych. W sali konfe­rencyjnej kilku chłopaków założyło mikrofon, wzmac­niacz i odbierało wszystko w sali obok. Każde słowo. Ktoś to wykrył, doszło do odpowiednich władz. Jeden z licznych wtedy zastępców dyrektora zrobił z tego sprawę nieomal o szpiegostwo. Nie pomogły prośby, nie pomogły tłumaczenia, że to normalne w szkole, że oni chcieli tylko się dowiedzieć, jakie stopnie,.. Dostali po parę lat. Dopiero potem ich zrehabilitowano, zweryfi­kowano. A zastępca dyrektora? Poszedł pływać. Za kucharza. Antek spotkał go kiedyś na którymś statku

1 nie mógł sobie odmówić przyjemności. Wpadał do kuchni w czasie obiadu z talerzem i za każdym razern wołał głośno: “Dokładka, panie dyrektorze”. Gdy ten obrzucał go wściekłym spojrzeniem, pochylał się (był prawie o głowę wyższy) i konfidencjonalnym szeptem, ale takim, żeby wszyscy w kuchni słyszeli, mówił: “Pa­nie dyrektorze, spokojna głowa, tylko przeczekać, nasze czasy jeszcze wrócą” i mrugał znacząco okiem, że niby tylko oni dwaj wiedzą co i jak.

W tym absurdalnym oskarżeniu wróciło jakby echo tamtych fatalnych czasów. Czy naprawdę nie da się... Czy naprawdę nie można?...

Udzielam głosu obrońcy!

Dziękuję, proszę Wysokiego Sądu. Mam do świad­ka jedno pytanie. Would you please repeat me exactly, what did the Second Engineer speak with his English guest about?

—■ Jak to? — młody człowiek był całkowicie zasko­czony potokiem isłów płynących z ust uśmiechniętego Adwokata. — Nie rozumiem, o co...

Protestuję, proszę Wysokiego Sądu — zawołał Prokurator, zrywając się ze swego miejsca. — Prote­


stuję przeciwko tak ekstrawaganckim metodom obroń­cy.

Sąd zmuszony jest prosić obronę o wyjaśnienie swego postępowania.

Skoro świadek twierdzi, proszę Wysokiego Sądu, że słyszał rozmowę oskarżonego z Anglikiem w porcie na Dalekim Wschodzie, a jednocześnie trudno przypusz­czać, żeby rozmowa ¡toczyła się w języku ■ polskim, chciałbym więc, żeby świadek przytoczył choć jej część w dosłownym brzmieniu. Przypadek sprawia, że po­dejmuję się przetłumaczyć odpowiedź świadka...

Dziękuję obronie — Sędzia z trudem opanował uśmiech. Na sali tu i ówdzie odezwały się stłumione chichoty. — Proszę odpowiedzieć sądowi, czy świadek zna dobrze język angielski?

Trochę... uczyłem się parę lat... w Szkole.

Czy świadek dokładnie zrozumiał pytanie obrony skierowane do świadka?

Niezupełnie.

Proszę odpowiedzieć zdecydowanie. Czy świadek zrozumiał czy nie?

Właściwie to nie.

W związku z powyższym sąd uważa za stosowne przestrzec na przyszłość świadka przed podawaniem sądowi swych domysłów czy przypuszczeń jako faktów.

No i jak ci teraz, koleś? — sąsiad szturchnął w bok eleganta o rozbieganych oczach.

Iii, znowu jakaś intelektualna sztuczka. To pewno ten drugi podpowiedział adwokatowi. On pierwszy do takich siupów. Nieraz było tak na zebraniach. Siedzi, siedzi i słucha, a jak nagle o coś zapyta, tak jak ten tu teraz, to wszyscy w śmiech i facet zrobiony na szaro. Choćby miał rację, nie ujedzie, bo nikt go już nie bę­dzie traktował poważnie.

Widzę, że jesteś w dalszym ciągu nie przekonany.

Przekonany to ja jestem. O tym, że drugi coś tam ma za pazuchą. Rozrabiacz jeden. Kryty kant, inteligen- cik. Poczekaj, ty, do końca. Nie mów hop, póki co. Oli­wa sprawiedliwa, ja ci to mówię.


Miałem załatwić sprawę w Urzędzie Finansowym — w miejscu dla świadków stał teraz Trzeci Mechanik,

Jakiego rodzaju to była sprawa?

Wysoki Sąd zapewne się orientuje, że my, mary­narze, zmuszeni jesteśmy zgłaszać swoje zarobki do Urzędu Finansowego. Bo w razie przekroczenia rocznie pewnej sumy zarobków należy dopłacić podatek wy­równawczy.

Czy świadek otrzymał wezwanie na ten dzień?

Nie, nie otrzymałem, ale ponieważ mieliśmy wyjść w morze, więc chciałem załatwić te sprawy przed wyjazdem, bo potem mogą być kłopoty. Żona nie bar­dzo się orientuje...

W zarobkach świadka?

No właśnie — świadek uśmiechnął się szeroko. Jakby z ulgą.

Spojrzeniem na salę skwitował śmiechy, jakie dały się słyszeć tu i ówdzie po stronie dla publiczności.

Więc świadek zeznaje, że drugi mechanik zwolnił go bez żadnych oporów.

Owszem.

I o nic świadka nie pytał?

Nie.

Czy oskarżony mówił coś o powrocie świadka na statek?

*— Owszem. Wspominał, żebym szybko wracał. Kiedy załatwię.

I o której świadek wracał?

Nie pamiętam dokładnie. Było już w każdym bądź razie po pożarze. Może koło pierwszej w południe.

Czy oskarżony wspominał coś świadkowi o odli­czeniu jednego lub połowy dnia wolnego?

Nie przypominam dokładnie, czy była o tym mo­wa. Ostatecznie odpisanie wolnego nie leży w moim interesie. Ale w razie gdyby drugi mechanik sam mnie

o to zahaczył, naturalnie bym się zgodził. Zresztą drugi mechanik mógł sam, nie informując mnie o tym, odpi­sać mi pół dnia za wyjście ze statku. Na pewno bym nie protestował.

Czy świadek odesłał spawacza ze Stoczni Remon­towej do kabiny drugiego mechanika?

Tak. Dokładnie nie wiedziałem, co ten spawacz


ma robić, a zresztą drugi zawsze wymagał, żeby go po­wiadamiać o wszelkich robotach w maszynowni.

Czy świadek zainteresował się bliżej wykonywaną w maszynowni pracą, zanim opuścił statek?

Nie miałem już na to czasu. A zresztą uważałem to za zbyteczne, ponieważ widziałem, że drugi osobiście schodził ze spawaczem do maszynowni, byłem więc pe­wien, że ¿sprawa została właściwie załatwiona.

Świadek widział, jak drugi ze spawaczem scho­dzili do maszynowni?

Tak, proszę Wysokiego Sądu.

A gdzie w tym czasie znajdował się świadek?

Szedłem korytarzem do łazienki.

Do łazienki?

Musiałem się umyć przed wyjściem do miasta. Robocze ubranie jest takie zaoliwionę, że... Zresztą Wy­soki Sąd chyba rozumie...

Czy to udanie się do łazienki było po, czy przed rozmową z drugim mechanikiem o zwolnienie do Urzę­du Finansowego?

Przed, bo przecież...

Dlaczego więc świadek przebierał się do wyjścia, nie będąc pewien, czy drugi mechanik udzieli mu zwol­nienia?

Liczyłem, że nie będzie stawiał przeszkód.

Czy w poprzednich wypadkach drugi mechanik równie chętnie udzielał zwolnień świadkowi?

W jakich poprzednich?

No, w innych dniach, należy bowiem przypuszczać na podstawie tego, co świadek tu mówi, że wypadki zwalniania z pracy miały miejsce częściej.

Owszem, zdarzało się. Żyliśmy £ drugim mechani­kiem na stopie koleżeńskiej i nie sądziłem, żeby mi od­mówił tym razem.

A czy w czasie rozmowy dotyczącej zwolnienia na ląd byłą mowa o spawaczu, który tymczasem musiał już przecież przystąpić do pracy?

Nie. Oddałem tylko drugiemu dziennik.

Czy w dzienniku była zapisana obecność w maszy­nowni spawacza z pomocnikiem?

Jeszcze nie...

Dlaczego? Przecież praca została rozpoczęta w cza­


sie, kiedy świadek pełnił służbę, a więc wszystkie wyda­rzenia, jak potwierdza biegły obecny na sali sądowej, powinny być 'natychmiast odnotowywane w dzienniku.

Utarł się zwyczaj, że wpisywało się wszystko pod koniec służby. A na bieżąco robiliśmy tylko notatki na brudno.

Czy świadek może przedstawić taką notatkę na okoliczność rozpoczęcia przez spawacza pracy w maszy­nowni?

- Nie. Zresztą byłem przekonany, że drugi mecha­nik sam wpisze.

Czy świadek się upewnił przed wyjściem ze stat­ku, że drugi mechanik jest dobrze zorientowany w stanie prac prowadzonych w maszynowni?

Nie pytałem o to.

Dlaczego?

Drugi nie lubił takich pytań. Uważał, że wszystko sam wie najlepiej. Zawsze sam decydował o wszystkim.

A starszy mechanik?

Ze starszym mechanikiem drugi... chyba zupełnie się nie liczył.

Na jakiej podstawie świadek tak twierdzi?

Z obserwacji. Nigdy się chiefa o nic nie pytał. A jeżeli się z czymś przyszło do pierwszego, zawsze od­syłał do Antka, to jest do drugiego mechanika... czyli do oskarżonego, proszę Wysokiego Sądu.

Obrona ma pytanie do świadka.

Świadek powiedział przed chwilą, że z oskarżo­nym łączyły go stosunki koleżeńskie. Czy świadek to obecnie może potwierdzić?

Tak. Drugiego pamiętam jeszcze ze Szkoły. Był na najstarszym kursie, kiedy zaczynałem.

p Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć.

Proces zbliżał się do końca. Po stronie dla publicz­ności było coraz mniej ludzi. Widocznie poczynało nu­żyć ich roztrząsanie czysto technicznych problemów. Pozostali tylko najwytrwalsi. Rodziny świadków, Przed­stawiciel, delegaci z Przedsiębiorstwa, koledzy, mecha­nicy ze stojących w porcie statków.

Zeznawali stoczniowcy, strażacy, portowcy, nie wno­


sili oni jednak wiele nowego do już ustalonych faktów. W coraz jaśniejszym świetle ukazywała się dla zespołu sędziowskiego sprawa wybuchu pożaru jako skutku ca­łego szeregu nieszczęśliwych okoliczności, splotu przy­padków nakładających się wzajemnie. Coraz też jaśniej, coraz wyraźniej rysowały się na tle odtwarzanych wy­darzeń drobne, niedostrzegalne niemal, jak to mówią: “gołym okiem”, niedopatrzenia, maleńkie nieprawidło­wości, jakich dopuścił się jedyny w tym momencie o- becny mechanik na statku, drugi.

Rany boskie — myślał coraz bardziej zdumiony An­toni Cześkiewicz. — Gdyby człowiek chciał przestrzegać wszystkiego tak skrupulatnie, tak szczegółowo, to nigdy byśmy nie ruszyli z żadnego portu i statek stałby przy nabrzeżu nie wiadomo jak długo.

To nonsens, to niemożliwe — chciał krzyknąć zebra­nym na tej sali. — Spróbujcie ¡sami, czy wam się uda, czy te wszystkie przepisy, te rozporządzenia, te okól­niki są możliwe do dokładnej realizacji? Dobrze wam teraz mówić tu, w jasnej sali rozświetlonej słońcem, nad aktami, paragrafami, przepisami. Chodźmy tam, na statek, do maszyny, na mostek, do ładowni. Poślijcie tam autorów okólników, przepisów, paragrafów, zoba­czylibyśmy, jak by oni dawali sobie radę.

Musiał jednak milczeć. Zdawał sobie sprawę, że takim wystąpieniem mógł jedynie pogorszyć i tak już niewe­sołą swoją sytuację.

Proces toczył się tymczasem dalej. Znużeni już byli świadkowie, znużony Prokurator i Obrońca, znużona publiczność, nie mówiąc o oskarżonym. Jedynie Sędzia wydawał się wciąż jednakowo spokojny, jednakowo świeży.

Facet nie do zdarcia — podziwiał go w duchu Antek.

Zeznawał teraz Trzeci Oficer z pokładu.

W pierwszej chwili, kiedy się zorientowałem, że w maszynowni wybuchł pożar, pobiegłem do stacji butli dwutlenku węgla.

Kiedy świadek zorientował się, że pożar wybuchł w maszynowni?

Trudno mi to teraz dokładnie odtworzyć. Wtedy wszystko tak nagle, tak gwałtownie... Po prostu chyba


zobaczyłem dym walący z maszynowni w górę prgez uchylone świetliki.

Czy świadek od razu zdawał sobie sprawę z tego, co się pali w maszynowni? Jakie jest źródło pożaru?

Prawdę mówiąc, nie bardzo. Dym był ciemny, duszący, więc należało wnioskować, że to albo ropa, albo jakieś oleje. Tyle tego zresztą jest w maszynowni, że nie sposób od razu zgadnąć. W dodatku ja jestem nawigatorem i trudno byłoby mi tak z miejsca się zo­rientować. Jeżeli w pierwszym momencie nawet drugi mechanik nie bardzo wiedział, co jest przyczyną...

Niech świadek dalej opisuje swoje kolejne czyn­ności.

Pobiegłem do stacji dwutlenku węgla. Do rufo­wej, bo miałem bliżej. Otworzyłem wszystkie zawory dolotu gazu do maszynowni. Teraz wystarczyłoby tylko pociągnąć za rączkę od butli pilotowej, a gaz zostałby wypuszczony do płonącej maszynowni. Tylko że,..

Dlaczego świadek przerwał?

Bo, proszę Wysokiego Sądu, przed wpuszczeniem gazu do płonącego pomieszczenia należy je szczelnie zamknąć. Wyjście awaryjne z maszyny przez tunel można zamknąć zdalnie, z góry, spoza maszynowni. No

i świetliki, żeby nie było dopływu świeżego powietrza, które podsycałoby palenie. Gaz można dopiero wtedy puszczać, kiedy jest pewność, że w pomieszczeniu, któ­re się pali, nie ma ludzi. A w maszynowni byli ludzie.

Rozumiem. I co świadek zrobił?

Nic nie mogłem zrobić i nic nie zrobiłem. Byłem na pokładzie sam, sam musiałem zdecydować, a jestem młodszym oficerem. To moje pierwsze oficerskie sta­nowisko. Miałem możność ugaszenia pożaru, nie li­cząc się z obecnością ludzi w płonącej maszynowni, ale nie mogłem podjąć takiej decyzji, choćby cały statek miał się spalić na moich oczach.

Niech świadek się uspokoi. Sąd nie stawia zarzu­tów świadkowi z tego powodu, że nie otworzył dopły­wu gazu do maszynowni w celu ugaszenia pożaru.

A więc zawiadomiłem telefonicznie Straż, ale oni już wiedzieli. Pewno dał znać ktoś z magazynów. Przy­jechali zaras i wspólnie z, komendantem oddziału przy­stąpiliśmy do akcji ratunkowej. Do wnętrza przez wyjś-


cie awaryjne udało się trzech ratowników w aparatach tlenowych. Dwóch ze Straży Pożarnej i starszy mary­narz, zresztą sam były strażak. Jeszcze z czasów oku­pacji w Krakowie. Ekipa ta wyciągnęła ze środka kilku ludzi, niestety, nie wszystkich udało się uratować.

Kiedy świadek rozstał się z oskarżonym?

Biegliśmy razem korytarzem. Drugi mechanik chciał się dostać do maszynowni przez drzwi, ale były zamknięte, więc zbiegł na dół, żeby przez dolne drzwi, które prowadziły przez rozbieralnię załogi maszynowej...

Czy są pytania do świadka. Jeżeli nie, świadek jest wolny. Sąd ma jeszcze pytania do oskarżonego.

Znowu oczy wszystkich zwrócone na niego. Znowu jest ośrodkiem zainteresowania. Peszy go ta świado­mość, choć zawsze był pewny siebie. Ale teraz trzeba się skupić, trzeba uważnie słuchać pytań i jeszcze sta­ranniej formułować odpowiedzi. Trzeba otrząsnąć się z ogarniającej apatii. Nie można się poddawać przed końcem walki.

Czy oskarżony może zrelacjonować swoje zacho­wanie się od momentu, w którym motorzysta dał mu koc azbestowy?

Rozumiem. Postaram się przekazać wszystko moż­liwie dokładnie. Proszę rai tylko darować, że będę mó­wił wolno.

Proszę bardzo. Sąd nie ma żadnych wymagań pod tym względem.

A więc — Antoni Cześkiewicz zatrzymał się, objął rękoma głowę, przymknął oczy. Trzeba to przeżyć jesz-

\ cze raz.

Leć na dół — krzyknął do motorzysty. — Pokaż ludziom drogę do tunelu!

Tam ogień — motorzysta stracił głowę.

Trzeba skakać przez ogień! Głowę owinąć byle czym i przez ogień!

Zrozumiał chyba, bo znikł. Znowu został sam z sza­lejącym coraz szerzej żywiołem. Owinął się prawie cały azbestowym kocem. Znowu skoczył prosto w ogień.

I znowu musiał skapitulować. Znowu musiał się cofnąć.


Trzeba się ratować — przestraszył się nie na żarty. Dopiero teraz.

Na dole było zupełnie ciemno. Snop światła latarki z trudem przebijał kłębiące się smugi dymu. Szedł nie­omal po omacku. W pewnym momencie uderzył o coś latarką. Prysnęło szkło. Na szczęście żarówka nie pękła.

. Przecież tu, w maszynowni, są butle z dwutlenkiem węgla — przypomniał sobie nagle. — Na dziobowej grodzi. Jeżeli je otworzy, może choć na moment przy­gaśnie pożar i wtedy będzie można...

Po omacku prawie skręcił za agregat.

Jeszcze ciepły — stwierdził machinalnie dotykając dłonią kadłuba silnika. — Dlaczego tak ciemno? — zdzi­wił się — lampa przecież świeci. W gardle drapie, dławi nieznośny smród palącej się ropy. Nogi są dziwnie sła­be, uginają się w kolanach. Jakie chłodne są płyty pod­łogi. Jak dobrze przyłożyć do nich oparzony policzek.

Gdzie tę butle? Na Boga! Żeby zdążyć. Otworzyć! Co otworzyć? Dlaczego głowa tak ciąży? Nie można jej oderwać od podłogi.

Więc tak wygląda koniec?

Powietrza! Powietrza... Ciemno... Jak strasznie ciem­no...

Proszę oskarżonemu podać szklankę wody — głos Sędziego dopływał jakby z jakiejś olbrzymiej odległości, jakby przedzierał się przez watę wypełniającą całą gło­wę.

Czy coś mówiłem? — Antoni Cześkiewicz podniósł głowę. Odjął ręce od skroni. — Czy coś mówiłem?

Na sali sądowej panowała cisza.

W jakim charakterze świadek był zamustrowany dnia 30 marca?

Jako starszy marynarz.

Proszę opowiedzieć, co świadek wie na temat wy­padku.

Byłem akurat na rufie, kiedy usłyszałem krzyki, że się pali. Pobiegłem w stronę pomieszczeń i zauważy­łem, że dym walił z maszynowni przez skajlajty.

Przez co?


No, przez skajlajty, czyli świetliki, proszę Wyso­kiego Sądu. Po drodze złapał mnie trzeci oficer i kazał lecieć po aparat tlenowy. To była moją czynność na wy­padek alarmu pożarowego, bo ja przez parę lat służy­łem w straży pożarnej, jeszcze w czasie wojny.

Kiedy przyniosłem aparat, na burcie już była Straż Pożarna, a z wyjścia awaryjnego przez tunel wyłazili ludzie z maszyny. Dejmani, z załogi, ze Stoczni. Prze­straszeni jak wielkie nieszczęście. Pytamy z trzecim jednego takiego, czy w maszynie został ktoś, a ten tylko krzyczy bez sensu i rzyga pianą. Potem dopiero mówi, żę słyszał jakieś krzyki tam w środku.

No to ja nakładam aparat tlenowy, a ze mną jeszcze dwóch strażaków i idziemy do środka. Nic tam nie wi­dać, pełno dymu, trzeba prawie po omacku, a tu czło­wiek nie zna przecież maszynowni na pamięć. Nie moja branża, Wysoki Sąd rozumie, no nie?

Znaleźliśmy paru. A drugiego koło agregatu. Leżał na płytach głową w kierunku zapasowych butli z dwu­tlenkiem węgla, które stały przy dziobowej grodzi. Myśleliśmy, że z nim koniec, bo wyglądał nietęgo i nie oddychał, ale jakoś go doktorzy docucili. Ma chłop twarde zdrowie, to przetrzymał. Asa z maszyny nie dało się uratować. I kilku innych, co się pogubili w tym dymie i w ciemnościach, jak światło zgasło, albo nie znali drogi dp ucieczki.

Ostatni dzień. Już ostatni dzień procesu. Na dziś wy­znaczone są tylko mowy. Prokuratora i Obrońcy. I może jeszcze ostatnie słowo oskarżonego. A jutro WYROK.

Cześkiewicz ma już dosyć. Znowu nie przespana noc. Znowu w głowie szum. Nie może się schylić. Cłiciałby uważać, ale mu się to nię udaje. Docierają do niego tyl­ko pojedyncze, oderwane zdania obu przemówień, Kil­ka słów, jakaś myśl pojawiająca się w głowie, a potem znowu pustka i otępienie.

Praca na morzu, proszę Wysokiego Sądu, jest pra­cą ciężką, trudną i odpowiedzialną i moim zdanien} nie da się jej porównać do żadnej prawie pracy na lądzie, w fabryce, faiurze, zakładach. Tam człowiek zdany jest


w o wiele większej mierze na własne siły, na W asn.e decyzje. Tam muszą być one przemyślane, tam nie ^Xi07r na działać pod wpływem impulsu, bo nie ma czase/*1 m~ kogo, kto mógłby naprawić błąd... ^

To Prokurator. Mówi z ferworem. Gestykuluje ’ , dość spokojnie. Właściwie nie gestykuluje, tylko kreślą gestami rąk niektóre zdania, niektóre słowi**

I dlatego droga do awansu jest na morzu ob\v r wana tyloma przepisami. Wymagane są nienaganni

nie zawodowe i moralne, wymagane są odpowi'^^1.^ długie staże na poszczególnych stanowiskach. Eg" , ny. Władze zwierzchnie, przełożeni, armatorzy, , mieć gwarancję, że ich statkami, naszym wspó, . dobrem opiekują się dobrzy fachowcy, solidni lu ^e” Za dobrze się to wszystko zaczyna. Zaraz chyba

rzy* wiele

... Oskarżony Antoni Cześkiewicz ma za sobą ,

ze do

lat pływania. Doszedł w swojej zawodowej karier .

i. %j w j «j 1P<s7—

przedostatniego szczebla. Jeszcze tylko jeden krok, J . cze tylko egzamin dzielił go od dyplomu najwyż*2 ^ ’ od dyplomu pierwszej klasy i od stanowiska star^z mechanika. Opinie miał dobre, poprzedni przełożeń} rażali się o nim jak najlepiej. Dobre opinie jednak * sokie stanowiska nakładają też pewne obowiązki człowieka wyniesionego w górę przez socjalist^^^ gospodarkę można i należy wymagać wiele. Czło . l, S któremu powierza się wielomilionowej wartości CQ

narodowy nie może działać pochopnie. Tymczase^1 obserwujemy? Jak oskarżony sam zeznał, wbief; . płonącej maszynowni bez zastanowienia. Opinie ? łych, a i samego oskarżonego, są zgodne co do te/ ’ z próba ratunku, szczególnie w pierwszej chwili pc' ^ buchu pożaru, z zewnątrz maszynowni dałaby ^¿Qna rezultaty. Ta jednak szansa została zaprzepasz^, . przez oskarżonego. Zamiast pomyśleć, zamiast star^ ^ w sposób rozsądny opanować sytuację niebezpi^.^

i grożącą zniszczeniem całego statku, oskarżony <^ano pod wpływem impulsu, oskarżony działa bez za^ wienia. ,e sie

Żeby on tam był wtedy, ten prokurator... ^obrT ^ mówi o tym tutaj, opierając się spokojnie o błysz ą ^ fornierem pulpit. Ale tam, wtedy...


Czy jednak jest to możliwe, żeby człowiek cieszą­cy się dobrą opinią zawodową, żeby dobry, długoletni fachowiec stracił nagle do tego stopnia głowę, żeby dzia­łać bez zastanowienia, żeby wpaść w panikę. I to czło­wiek, który/ jak sam oświadczył, miał już kiedyś do czynienia z pożarem w maszynowni, a więc nie można go posądzić o brak otrzaskania z niebezpieczeństwem.

Do czego on zmierza? O co mu chodzi?

Zachowanie takie byłoby dziwne, gdyby wystąpiło nagle, gdyby nie było niczym sygnalizowane. W naszym wypadku jednak tak nie było. -— Prokurator zrobił efektowną pauzę. Przełożył parę kartek na pulpicie, spojrzał na publiczność, na oskarżonego, po czym znowu zaczął: — W naszym wypadku cały szereg zjawisk sy­gnalizował możliwości takiego właśnie, a nie innego, postępowania oskarżonego. Bo oto w ostatnim okresie, w okresie? za który brak opinii Antoniego Cześkiewicza w Dziale Personalnym Przedsiębiorstwa, możemy ob­serwować wyraźną zmianę w postępowaniu oskarżone­go. Rozpoęzyną się coraz wyraźniejsze lekceważenie przez oskarżonego jego obowiązków służbowych.

O czym on mówi?

Tak, proszę Wysokiego Sądu. Przewód sądowy, zeznania świadków i oskarżonego pozwoliły odkryć fakty kolejnego narastania lekceważenia przez oskar­żonego pracy i zadań stojących przed nim jako przed drugim mechanikiem pełnomorskiego statku. Bo o czym może świadczyć wyzyskiwanie czasu przeznaczonego na wachtę w maszynowni na inną robotę, na wypełnianie formularzy, na uzupełnianie dokumentacji? W tym kon­kretnym wypadku zachodzi podwójne, a nawet potrójne lekceważenie, potrójne naruszenie zasad właściwego po­stępowania.

Po pierwsze, ustawienie przez oskarżonego biurjca na dole w maszynowni powodowało tarasowanie przejść

i utrudniało swobodę poruszania się ludzi w czasie pracy mechanizmów, co w razie sztormowej pogody lub jakiegoś wypadku, na przykład pożaru, mogło sprowa­dzić niebezpieczeństwo w stosunku do osób znajdują­cych się w tym momencie na dole.

Po drugie, zajęcie się przez drugiego mechanika pra­cą biurową w czasie pełnienia wachty mechanika w mo-


rzu w maszynowni na pewno zmniejszało jego czujność, a tym sąmym mogło spowodować stan prowadzący do poważnej nawet awarii.

Po trzecie wreszcie, prowadzenie prac biurowych, tak zwanych “prac papierkowych”, wymagających — co każdy chyba z tu obecnych przyzna — ze strony wyko­nywaj ącego pewnego skupienia i zaangażowania, w wa­runkach panujących w maszynowni, gdzie, jak sam oskarżony zeznał, jest zawsze hałas, powtarzam, prowa­dzenie tych prac w takich warunkach nie gwarantuje wykonania roboty dobrze. Może więc prowadzić do o- jnyłek, do niebezpiecznych lub kosztownych omyłek.

Przecież gdyby nie braki, nie konieczne uzupełnienia, gdyby nie to, że ani poprzedni drugi, ani starszy mecha­nik nie robili tego, co do nich należało... — tłukło się po głowie Cześkiewicza.

Inny przykład, proszę Wysokiego Sądu. Oskarżo­ny, drugi mechanik, zwalnia ludzi na ląd, a przypomi­nam, że nie był to odosobniony wypadek, pozwala na opuszczanie statku w trakcie wykonywania prac. Co prawda, sam zostaje na statku, ale tak dalece nie inte­resuje go maszynownia, że nie pyta nawet odchodzące­go trzeciego mechanika o stan zabezpieczenia przeciw­pożarowego... W postępowaniu oskarżonego wyraźnie rysuje się chaotyczność. Proszę przejrzeć choćby tylko jego zeznania. “Nie pomyślałeni”, “nie zastanowiłem się”, “zapomniałem”.

Każde słowo teraz przeciwko mnie. Każde moje sło­wo, każdy mój ruch, każdy krok..,

...Jeżeli dodamy do tego lekceważący stosunek do innych człpnków załogi, chęć ich ośmieszenia na każ­dym kroku, a wywyższenia siebie i swoich, często rze­komych tylko zasług, wówczas, proszę Wysokiego Sądu, całość zaczyna ukłądać się w logiczny ciąg, którego na­turalna konsekwencja: karygodne zaniedbanie obowiąz­ków służbowych i udowodnione niedbalstwo, które ściągnęło na statek niebezpieczeństwo pożaru, nie po­winno być dla nikogo zaskoczeniem.

Wyobraźnia Antka zaczęła mu podsuwać coraz bar­dziej pogmatwane obrazy. Widziany gdzieś kiedyś po­sąg, olbrzymi posąg kobiety z zawiązanymi oczyma. Na podatek z wagą w ręku. W jednym ręku, bo w drugim

12 — Z obu stron..,


miecz. Prymitywny, oklepany symbol. Zawsze wyśmie­wał takie pełne przesady ilustracje, drażniły go rozmai­te pompatyczne posągi, pomniki, alegoryczne postaci. Zżymał się nawet na słynną Marsyliankę na Łuku Triumfalnym, kiedy zbłądził do Paryża w czasie jed­nego z postojów w Hawrze. A teraz nagle tutaj w tak ważnym momencie uczepił się tej kobiety z zawiązany­mi oczyma. Dwie szale olbrzymiej wagi. Na jednej ujrzał siebie. Wyraźnie, najwyraźniej widzi wywinięte brzegi olbrzymiego talerza-szali, a spoza niego, bardzo nisko, salę oświetloną słońcem. Na sali mrowie ludzi­ków. Z wysoka są tacy maleńcy... Siedzą bez ruchu, tyl­ko jeden stoi, tylko jeden wymachuje rączkami, wyła­niającymi się z rękawów czarnej togi z czerwoną wy­pustką, wyglądającej jak płatek ciemnego, żałobnego kwiatu. Na jednej szali on, Antoni Cześkiewicz, uro­dzony dnia pierwszego lutego tysiąc dziewięćset trzy­dziestego czwartego roku w Warszawie... a na drugiej układają się w rosnący stos słowa tego maleńkiego człowieczka. Zanim dosięgną wagi, olbrzymieją i stają się coraz cięższe. A szala się przechyla, przechyla, prze­chyla...

Stop!

... Stwierdzam, że przewód dostarczył wystarcza­jących dowodów braku u oskarżonego poczucia odpo­wiedzialności za własne czyny, lekceważącego stosunku do podwładnych i karygodnego braku przestrzegania obowiązujących przepisów. Biorąc zaś pod uwagę wy­soką szkodliwość społeczną popełnionych i udowodnio­nych czynów oraz bardzo poważne straty materialne, na jakie został narażony Skarb Państwa, i wreszcie tragiczną śmierć sześciu osób, wnoszę o wymierzenie oskarżonemu kary więzienia na okres lat pięciu.

Szala gwałtownie poleciała w dół. Pięciu lat... Okres pięciu lat...

W chwili wybuchu pożaru pierwszym odruchem drugiego mechanika było pobiec do maszynowni. Od­ruch ten, bardzo zrozumiały i jakże znamienny, wyro­biony został przez długie lata pływania. Antoni Cześkie­wicz czuł się nierozerwalnie związany z maszynownią


i każde zauważone niedomaganie w jej pracy, każdy od­mienny rytm pracy silników budził w nim obawę. I jak matka czuła jest na każdy jęk, na każdy głos swego dziecka i śpieszy doń natychmiast, tak drugi mechanik Antoni Cześkiewicz pobiegł do maszynowni, zaalarmo­wany samym faktem zgaśnięcia światła. Nie wiedział jeszcze, że w maszynowni wybuchł pożar, nie mógł o tym wiedzieć, a zatem jego działanie w tym momencie nie można określić jako “działanie bez zastanowienia”.

Praca na morzu, praca w maszynowni dużego statku jest pracą specyficzną i co do tego nie trzeba chyba ni­kogo przekonywać. Wymaga ona, szczególnie w momen­tach zagrożenia, olbrzymiej koncentracji i szybkości działania.

Są takie chwile, w których na zastanawianie się nie ma czasu, myśl łudzjka bowiem jest za powolna. Muszą wtedy działać odruchy. I podobnie jak kierowca sa­mochodu na widok niebezpieczeństwa odruchowo na­ciska pedał hamulca, tak Antoni Cześkiewicz odrucho­wo pobiegł do maszynowni, gdy początkowo stwierdził fąkt jakiejś awarii agregatu prądotwórczego, w dalszej kolejności odkrywając zaistnienie pożaru.

Adwokat umiejętnie cieniował głos, od głośnego wo­łania w odpowiednich momentach do poufnego, ściszo­nego tonu, jak gdyby dzielił się swymi intymnymi myślami i wrażeniami z zebranymi na sali ludźmi. Skła- iiiał się raz w stronę zespołu sądzącego, raz odwracał się w kierunku Prokuratora, raz szerokim gestem wzywał na świadka zgromadzoną publiczność.

Czy oskarżony postąpił słusznie? Czy przez, zda­wałoby się, nieprzemyślane wbiegnięcie do maszynowni nie spowodował większego zagrożenia? Czy przez swoje postępowanie przyczynił się do tragicznej śmierci obec­nych w maszynowni ludzi, przyczynił się do powstania wielomilionowych strat na rzecz Skarbu Państwa?

Nie, nie, po trzykroć nie!

Nieszczęśliwy splot okoliczności spowodował, że po­żar pociągnął za sobą aż tak poważne straty, drugi me­chanik jednak uczynił wszystko, co było w jego mo­cy, uczynił wszystko, co mu dyktowała wieloletnia nie­naganna praca w ciężkim zawodzie morskim, aby opa­nować szalejący żywioł...


... Drugi mechanik próbuje wszelkich możliwości ra­tunku. Nie licząc się z własnym zagrożeniem, a prze­cież mógł po prostu zbiec na dół, do wyjścia awaryjne­go. Oskarżony Antoni Cześkiewicz po ustaleniu istotnej przyczyny pożaru próbuje zamknąć nieszczęsny, ogar­nięty już płomieniem zawór. Nie udaje mu się to. Ży­wioł jest silniejszy od człowieka, ale mój klient nie re­zygnuje. Ponawia próbę, tym razem osłonięty kocem azbestowym. Ponawia próbę, mimo że widzi, iż z każdą sekundą maleją szanse ratunku dla niego samego, a in­nym ludziom każe natychmiast opuścić maszynownię.

W takiej chwili, pełnej dramatycznego napięcia, peł­nej przerażającej grozy, Antoni Cześkiewicz myśląc o statku, o maszynowni, nie zapomina przede wszystkim

0 powierzonych jego opiece ludziach. Jego słowa, jego rady wprowadzają jakiś ład w pełnym przerażenia

1 ludzkiego strachu bałaganie. Jego słowa uspokajają ludzi, wskazują im jedyną już możliwą drogę ratunku. Jego osobista odwaga i spokój powodują, że tragiczne straty są mniejsze.

Przyjrzyjmy się sylwetce oskarżonego. Ma on na swoim koncie wiele lat nienagannego pływania. Otrzy­muje pochwały, nagrody, odznaczenia... Duża sumien­ność i koleżeńskość każe mu wykonywać zarówno obo­wiązki należące do drugiego mechanika, jak i do innych członków załogi, nie tylko przełożonych, ale i pod­władnych. Świadczą o tym zeznania licznych świadków. Właśnie konieczność wykonania nie swoich, lecz nie­zbędnych do zrobienia czynności, spowodowała, że o- skarżony nie mógł całkowicie swej uwagi poświęcić prowadzonym w maszynowni pracom remontowym.

Nasz mecenas zaczyna tokować — pomyślał w tym momencie Sędzia.

Jeżeli odrzucimy nawet teorię o wyjątkowo nie­szczęśliwym zbiegu okoliczności, jako o przyczynie po­wstania pożaru, to czy winnego należy szukać jedynie w osobie oskarżonego. Czy winnym nie staję się bar­dziej szeroki zespół osób, czy winnym nie staje się system zarządzania tą gałęzią naszej gospodarki naro­dowej, w której od wielu lat pracuje mój klient?

Zaczyna strzelać z dużej armaty — szepnął Ław­


nik do Sędziego. Ten skinął potakująco głową z lekkim uśmiechem.

Bo czyż nie należy uznać za współwinnych w tym procesie ludzi odpowiedzialnych za nerwowość towarzy­szącą każdorazowym wyjściom statku w morze w dale­ki rejs, czyż nie są współwinne dziesiątki mniej lub więcej sensownych okólników, krępujących wielokrotnie pozytywną inicjatywę uczciwych, oddanych pracy ludzi, czyż nie można wskazać jako współwinną praktykę mustrowania w ostatniej chwili przed odjazdem statku. Czy wreszcie inie można uznać za jedną z przyczyn wy­padku nagminną “szturmowszczyznę” panoszącą się jeszcze w naszych zakładach produkcyjnych, w naszych stoczniach wszelkiego typu, “szturmowszczyznę” wystę­pującą w szczególnym nasileniu pod koniec miesiąca, pod koniec kwartału, pod koniec roku...

Zgrabne, okrągłe zdania płynące z ust Adwokata za­lewały salę obrad. Sympatia publiczności poczęła się przechylać na stronę oskarżonego, który w dalszym ciągu siedział spokojny. Spokojny i jakby obojętny.

Biorąc pod uwagę wszystkie wyżej wymienione okoliczności, dobrą opinię oskarżonego i jego dotychcza­sową niekaralność oraz pełną poświęcenia postawę w czasie pożaru, wnoszę o uniewinnienie mojego klienta.

Uniewinnienie. Jak to słowo pachnie! Przypłynął skądś aromat skoszonych traw, pomieszany z przesy­conym solą zapachem plaż i krystalicznym tchnieniem gór. Uniewinnienie!

Znowu minęła noc. Noc czekania, noc ostatnia przed decyzją.

Znowu nabita sala. Zajęte wszystkie miejsca. Do ostatniego. Zbliża się to od dawna Oczekiwane. Odczy­tanie wyroku.

Grażyna kryje się za czyimiś plecami. Złamała się. Przyszła, żeby na własne uszy usłyszeć odczytanie wy­roku. Żeby natychmiast, bez żadnej zwłoki wiedzieć

o nim.

Chowa się teraz za plecami widzów. Nie chce, żeby ją zobaczył.


Jest przekonana, nieomal pewna, że wyrok będzie uniewinniający. Nie była na procesie, ale z opowiadań tych, co byli, zna jego przebieg. Uważa, że Antek ze swoim szczęściem wyjdzie i % tej opresji bez szwanku.

Tyle się o nim dowiedziała, przemyślała wszystko w czasie bezsennych nocy. Gdy leżał nieprzytomny po tym strasznym wypadku, a ona dzień w dzień biegała do szpitala, przekupywała salowe, dowiadywała się, wtedy jej któraś powiedziała: “Pani tu tak biega i biega, a on ledwo przyszedł do siebie, już zaczął się dobierać do siostry z nocnęj zmiany”,

Kiedy go aresztowali, a ona wciąż o nim myślała, odwiedzała Adwokata, raz wydało jej się, że spotkała na schodach tę przystojną siostrę ze szpitala...

Przez Obrońcę przysłała mu jeszcze kartkę ze słowa­mi otuchy, bo nie mogła przecież być tak okrutna, kiedy on tam sam, czekający na Niepewne...

Nie chciała tu przyjść, bała się, że zbyt mocno to przeżyje, a on i tak zapomni o niej, jak o innych po­przednio. Teraz jednak przyszła. Teraz się zdecydowała. Denerwuje się, zupełnie niepotrzebnie się denerwuje, bo na pewno wszystko będzie w porządku, ale nie może nad sobą zapanować.

Patrzy z daleka na Antka. Nie widziała go trzy mie­siące. Zmienił się, jest blady, szaroblady. To skutek przebywania z dala od słońca, od świeżego powietrza, od wiatru. Popatrzy na niego, posłucha odczytania wy­roku i pójdzie, żeby się z nim więcej nie spotkać. Za dużo ją kosztował. I nerwów, i nie przespanych nocy,

i łez... Popatrzy tylko jeszcze, a potem już nigdy. Choć­by prosił, choćby przysięgał... Nie i koniec. Nie będzie odpowiadać na telefony, na listy, na dzwonki do drzwi. Tak będzie najlepiej. Pomartwi się, porozpacza, posza­leje dzień, dwa, tydzień, potem zapomni, spotka inną, popłynie... Da sobie radę. Przecież jemu wszystko się w życiu udaje...

Ona jeszcze tylko trochę popatrzy. To pożegnanie...

Ogłaszam sentencję wyroku w sprawie oskarżone­go Antoniego Cześkiewicza.

W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej — głos Sędziego jest wielce uroczysty i pada na salę pogrążoną


w napiętej ciszy — Sąd Wojewódzki w... w Wydziale IV Karnym w składzie następującym... — sypią się nazwi­ska sędziego, ławników, protokolantów, prokuratora... — ... rozpoznawszy w dniach... sprawę Antoniego Czeskie- wicza, urodzonego w dniu... syna... oskarżonego o to,że: w dniu 30 marca jako drugi mechanik orzekł:

Sędzia zaczerpnął tchu.

Tosiek! — nieoczekiwane wołanie zelektryzowało salę zapadłą w ciszę.

Wzrok Antka powędrował w kierunku głosu.

Grażyna? Tylko ona tak do niego... Tak samo jak kiedyś tyle lat temu w domu... Grażyna?

Oczy ich zetknęły się. Uśmiechnęła się do niego.

Nie martw się. Cokolwiek by było, będę z tobą. Bądź dzielny!

Wszyscy obecni na sali patrzyli teraz na Grażynę.

Sędzia przerwał czytanie wyroku. Jeszcze mu się nigdy nie zdarzyło w dość długiej już, bądź co bądź, ka­rierze urzędniczej, żeby w najważniejszym momencie, żeby akurat wtedy, w czasie odczytywania wyroku... Spojrzał z naganą na kobietę. Chciał jej zwrócić uwa­gę, ale dojrzał łzy.

Chrząknął. Podniósł wyżej do oczu pokrytą maszyno­wym pismem kartkę papieru.

Oskarżonego Antoniego Cześkiewicza... — podjął po­nownie urzędowym głosem.

Koniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak napisac wypowiedzene o prace za poruzominiem obu stron
Perepeczko Andrzej 1 Dzika Mrówka i tam tamy
Perepeczko Andrzej DZIKA MRÓWKA I JEZIORO ZŁOTEGO LODU
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 03 Podwodny świat Dzikiej Mrówki
Poradnik zrywania (dla obu stron)
Perepeczko Andrzej 4 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej PODWODNY ŚWIAT DZIKIEJ MRÓWKI
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 02 Dzika Mrówka pod żaglami
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 01 Dzika Mrówka i tam tamy
Perepeczko Andrzej PANA JĘDRUSIA WYPRAWA PO ZIELONE RUNO
Perepeczko Andrzej Podwodny swiat dzikiej mrowki
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 02 Dzika Mrówka pod żaglami
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 03 Podwodny świat Dzikiej Mrówki 2
Pozew o rozwod z winy obu stron
Perepeczko Andrzej Dzika Mrówka 04 Dzika Mrówka i Jezioro Złotego Lodu 3

więcej podobnych podstron