Zeydler Zborowski Zygmunt Almiritis piją słoną wodę

ZYGMUNT ZEYDLER-ZBOROWSKI

ALMIRITIS PIJĄ SŁONĄ WODĘ


CZĘŚĆ PIERWSZA - KRETA


ROZDZIAŁ PIERWSZY

    

    Obudził się wcześnie. Mo­że z głę­bo­ki­ego snu wyrwały go pod­ni­esi­one głosy do­la­tu­j­ące z są­si­ed­nich bal­ko­nów, a mo­że smu­gi jask­ra­we­go świ­at­ła, wdzi­era­j­ące się do ho­te­lo­we­go po­ko­ju przez ni­eszc­zel­ne oki­en­ni­ce. Nie mi­ał siły pod­nieść ci­ęż­kich, zmęc­zonych po­wi­ek.

    Leniwym ruc­hem wyci­ąg­nął rę­kę i rozs­ta­wi­ony­mi sze­ro­ko pal­ca­mi poc­zął wod­zić po sto­j­ącym obok łóż­ku. Prześci­erad­ło było jeszc­ze ci­ep­łe. Ot­worzył oczy. Do­pi­ero wtedy uświ­ado­mił so­bie, że w ła­zi­en­ce szu­mi wo­da. "Już wsta­ła - pomyślał. - Zer­wa­ła się o świ­cie. Dzi­el­na dzi­ewczy­na". Przez chwi­lę le­żał na wznak, wpat­ru­j­ąc się w ci­em­ne plamy zdo­bi­ące su­fit. Ho­tel "Ma­ri­na" za­lic­zał się do bard­zo ta­nich ho­te­li.

    - Nie śpisz?

    Na wi­dok jej na­gi­ego ci­ała, pokry­te­go błyszczący­mi krop­la­mi wody, poc­zuł nowy przypływ na­mi­ęt­ności. Wyci­ąg­nął do ni­ej ra­mi­ona.

    - Chodź.

    Z uśmi­ec­hem potr­ząs­nę­ła gło­wą.

    - Dosyć. Jes­teś ni­emoż­liwy. - Mó­wi­ła dobr­ze po an­gi­els­ku, z za­bawnym, troc­hę śpi­ewnym ak­cen­tem.

    - Podobasz mi się - po­wi­ed­zi­ał. - Bard­zo mi się po­do­basz.

    Nie przes­ta­wa­ła się uśmi­ec­hać.

    - To się bard­zo dobr­ze skła­da. Ty tak­że mi się po­do­basz. Chyba nie spęd­zi­łabym z to­bą nocy, gdyby było inac­zej. Jak ci się zda­je?

    Rozczesała gęs­te ci­em­no­kasz­ta­no­we włosy i zac­zę­ła się ubi­erać.

    - Jak to się właści­wie sta­ło? - spytał po chwi­li. - Ża­łu­j­esz?

    - Oszalałaś?! - Zer­wał się, pod­bi­egł i chwycił ją na rę­ce.

    - Marco, przes­tań, puść mnie! - bro­ni­ła się zdecy­do­wa­nie.

    - Kocham cię - mó­wił stłu­mi­onym gło­sem. - Koc­ham cię. Słyszysz? Jes­teś na­jws­pa­ni­als­zą dzi­ewczy­ną, jaką w życiu spot­ka­łem. To wszystko jest cu­dow­ne. Koc­ham cię.

    Wreszcie uwol­ni­ła się z jego obj­ęć.

    - Jesteś ni­ez­nośny, in­sup­por­tab­le, in­sup­por­tab­le - pow­tórzy­ła pa­rok­rot­nie, przec­hod­ząc nag­le na fran­cus­ki - in­sup­por­tab­le garçon. - Ro­ześmi­ała się, prze­su­nę­ła dło­nią po jego jas­nej, zmi­erz­wi­onej czupry­nie i kończy­ła się ubi­erać.

    Pobiegł do ła­zi­en­ki, pośpi­esz­nie się ogo­lił, wzi­ął prysznic. Ki­edy wró­cił, zas­tał ją za­j­ętą sta­ran­nym ro­bi­eni­em ma­ki­j­ażu.

    - Nie będ­zi­esz już spał?

    - Jeżeli ty wsta­łaś…

    - Ja to co in­ne­go. Mam du­żo spraw do za­łat­wi­enia, ale ty mógłbyś jeszc­ze troc­hę pos­pać.

    - Nie mam oc­hoty.

    - A co będ­zi­esz ro­bił? Wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Nie wi­em. Pó­jdę się do­wi­ed­zi­eć, ki­edy odpły­wa fa­iry-bo­at na Kre­tę, a po­tem…

    - Wybierasz się na Kre­tę?

    - Wspominałem ci prze­ci­eż o tej idi­otycz­nej his­to­rii z pasz­por­tem.

    - Mówiłeś coś, ale nie zwró­ci­łam uwa­gi… Chyba nie masz się czym prze­jmo­wać.

    Pójdziesz do am­ba­sady…

    Skrzywił się ni­ec­hęt­nie i potr­ząs­nął gło­wą.

    - To nie ta­kie pros­te. Na pew­no mi­ałbym du­że przykrości. Oba­wi­am się, że przez jakiś czas nie mógłbym wyj­eżd­żać za gra­ni­cę. Am­ba­sa­da to os­ta­tecz­ność. Na­jpr­zód wo­lę pos­zu­kać… Mo­że jed­nak zna­jdę. Ma­ła nad­zi­e­ja, ale mus­zę spró­bo­wać.

    - Jedziesz na Kre­tę szu­kać pasz­por­tu?

    - Oczywiście. Mó­wi­łem ci chyba o tym Amery­ka­ni­nie.

    - Nie mó­wi­łeś.

    - Prosta spra­wa. Po­j­ec­ha­łem z wyci­ecz­ką do Delf. Zwi­ed­za­liśmy ru­iny świ­ąty­ni Apol­li­na.

    Było cu­dow­nie. Ale jakiś di­abeł mnie pod­ku­sił, żeby pójść na sam szczyt i obe­jr­zeć sta­di­on.

    Zasiedziałem się tam. Ki­edy wró­ci­łem, auto­ka­ru już nie było. Nie wi­ed­zi­ałem, co ro­bić. Żad­nej ko­mu­ni­ka­cji, a do Aten to ka­wał dro­gi. I nag­le zj­awił się ten Amery­ka­nin. Zab­rał mnie do swo­j­ego wo­zu, był bard­zo upr­ze­jmy.

    - I sąd­zisz, że w wo­zie te­go Amery­ka­ni­na…

    - Właśnie. Jak wrzu­ca­łem ple­cak, pasz­port mógł wypaść.

    - Z zamk­ni­ęte­go ple­ca­ka?

    - Nic nie ro­zu­mi­esz - zde­ner­wo­wał się. - Pasz­port wsu­ną­łem do ki­es­ze­ni ple­ca­ka, któ­rej nie mog­łem za­pi­ąć.

    - Któż tak się obc­hod­zi z pasz­por­tem?

    - Oczywiście, że to idi­otycz­ne, ale te­raz nie war­to o tym mó­wić.

    - I myślisz, że zna­jd­zi­esz te­go Amery­ka­ni­na na Kre­cie?

    - Po pow­ro­cie z Delf mi­ał odpły­nąć swo­im jach­tem z Pi­re­usu na Kre­tę.

    Przestała la­ki­ero­wać paz­nok­cie i spo­jr­za­ła na ni­ego uważ­ni­ej.

    - Swoim jach­tem? Na Kre­tę?

    - Tak po­wi­ed­zi­ał.

    - A wi­esz, jak ten Amery­ka­nin się nazy­wa?

    - Wiem. Dał mi swój bi­let wizy­towy. Wil­li­am Haw­kins.

    Nagły błysk po­j­awił się w brą­zowych oc­zach.

    - Znasz go mo­że?

    Ze zdwo­j­onym za­pa­łem wró­ci­ła do la­ki­ero­wa­nia paz­nok­ci.

    - Znasz go? - pow­tórzył pyta­nie. Wzruszy­ła ra­mi­ona­mi.

    - Nie wi­em. To naz­wis­ko wyda­je mi się zna­j­ome. Tylu lud­zi się spoty­ka. Wi­ęc chcesz dzi­si­aj płynąć na Kre­tę?

    - Tak. Im wcześni­ej, tym le­pi­ej. W tej sytu­acji nie mo­gę tra­cić cza­su. Mo­że jed­nak uda mi się odzys­kać pasz­port.

    - Nie ma te­go złe­go, co by na dob­re nie wyszło.

    - Nie ro­zu­mi­em.

    - To prze­ci­eż pros­te. Gdybyś nie zgu­bił pasz­por­tu, nie bylibyśmy się spot­ka­li.

    Roześmiał się. Mi­ał bi­ałe, zdro­we zęby.

    - Zupełnie słusz­nie. Jes­tem zachwy­cony, że zgu­bi­łem pasz­port. Żeby ci­ebie spot­kać, go­tów jes­tem zgu­bić dzi­esi­ęć pasz­por­tów, dwad­zieścia, sto…

    - Mówiłeś, że mi­ałeś go w ki­es­ze­ni ple­ca­ka.

    - Tak.

    - I w Del­fach nie zos­ta­wi­łeś ple­ca­ka w auto­kar­ze?

    - Nie, zaws­ze nos­zę go ze so­bą. To mały ple­cak. Ba­łem się zos­ta­wić w auto­kar­ze, żeby mi ktoś nie wyci­ąg­nął pasz­por­tu czy pi­eni­ędzy. I właśnie…

    - Ale pi­eni­ędzy nie zgu­bi­łeś?

    - Na szczęście nie. Były w dru­gi­ej ki­es­ze­ni.

    - Dlaczego te­go wszystki­ego nie no­sisz przy so­bie?

    - Wiesz chyba, jakie są dżinsy. Ma­ją ta­kie płytkie ki­es­ze­nie, że nic się w nich nie mieści.

    Skończyła la­ki­ero­wać paz­nok­cie.

    - Muszę już iść. Żeg­nam cię. Adi­eu.

    Spojrzał na nią spłos­zony.

    - Więc jak będ­zie?

    - Z czym?

    - No… z na­mi. Prze­ci­eż nie mo­żemy się tak rozs­tać.

    - Dlaczego nie mo­żemy?

    - Bo nie… bo… bo mus­zę cię jeszc­ze zo­baczyć. Nie po to zgu­bi­łem pasz­port, żebyś natych­mi­ast znik­nę­ła z mo­j­ego życia.

    Podeszła do ni­ego i dotk­nę­ła jego wło­sów.

    - Lubię cię, Mar­co, bard­zo cię lu­bię. Ale czy nie sąd­zisz, że to była przygo­da, któ­rą już na­leży za­kończyć?

    - Nie, to ni­ep­raw­da! - oburzył się. - To nie przygo­da, któ­rą trze­ba jak na­jszyb­ci­ej skończyć. To mi­łość.

    Położyła mu pal­ce na war­gach.

    - Ciiicho… Nie uży­waj wi­el­kich słów. Prze­ci­eż wie pra­wie się nie znamy.

    - To co z te­go? Moż­na ko­goś po­koc­hać od ra­zu, bez dłu­gi­ej zna­j­omości.

    - Wierzysz w mi­łość od pi­erws­ze­go we­jr­ze­nia?

    - Dawniej nie wi­erzy­łem. Te­raz wi­er­zę. Daw­ni­ej w ogó­le nie wi­erzy­łem w mi­łość. Nie mo­żesz tak odejść.

    - Cóż ty wi­esz o mnie, o mo­im życiu?

    - Nic mnie to wszystko nie obc­hod­zi. Wi­em tylko tyle, że cię koc­ham i że chcę być z to­bą.

    Spoważniała i zac­zę­ła og­lą­dać z uwa­gą swo­je świ­eżo po­la­ki­ero­wa­ne paz­nok­cie.

    - Widzę, że zaczy­na­ją się komp­li­ka­cje. Nie lu­bię komp­li­ka­cji.

    - Czy mi­łość nazy­wasz komp­li­ka­cj­ami?

    - Oczywiście. Tak zwa­na mi­łość zaws­ze lud­zi­om bard­zo komp­li­ku­je życie.

    - Czy masz ta­kie smut­ne doświ­adc­ze­nia?

    - Może. W każdym ra­zie jes­tem troc­hę zas­koc­zo­na. Nie trak­to­wa­łam nas­ze­go spot­ka­nia aż tak po­waż­nie.

    - Widocznie częs­to mi­ewasz ta­kie spot­ka­nia - po­wi­ed­zi­ał ze złością.

    Uśmiechnęła się.

    - Nie pró­buj mnie ob­ra­żać. To nie jest w stylu ro­mantycz­ne­go koc­han­ka.

    - Kto ci po­wi­ed­zi­ał, że jes­tem ro­mantycznym koc­han­ki­em?

    - Ty sam. Mi­łość od pi­erws­ze­go we­jr­ze­nia. Cze­góż wi­ęcej trze­ba? W naszych cza­sach rzad­ko się spoty­ka ko­goś, kto wi­erzy w ta­kie rzeczy. Wi­esz co? Mam pe­wi­en pomysł. Mi­ałam jut­ro le­ci­eć sa­mo­lo­tem na Kre­tę. Żeby nas­ze spot­ka­nie nie było tak gwał­tow­ne, za­mi­enię sa­mo­lot na fa­iry-bo­at i popły­nę z to­bą. Wprawd­zie to dłu­ga ca­ło­noc­na pod­róż, ale cze­góż się nie ro­bi dla mi­łe­go to­warzyst­wa.

    - Doskonale - uci­eszył się. - Nie wi­ed­zi­ałem, że ty tak­że wybi­erasz się na Kre­tę. Za­raz po­bi­eg­nę ku­pić bi­lety. Mam nad­zi­e­ję, że dos­ta­nę jeszc­ze jakąś ka­bi­nę.

    - Nie wyob­ra­żaj so­bie, mon che­ri, że ulo­ku­j­emy się w jed­nej ka­bi­nie.

    - A to dlac­ze­go? Pog­ład­zi­ła go po dło­ni.

    - Nie de­ner­wuj się. Wspól­na ka­bi­na nie wchod­zi w rac­hu­bę. Zda­j­esz so­bie chyba spra­wę z te­go, że nie chci­ałabym, żeby nas ktoś zo­baczył. Mam tu­taj du­żo zna­j­omych. Ni­et­rud­no o ni­epo­żą­da­ne spot­ka­nie.

    - Myślałem, że ca­łą noc spęd­zimy ra­zem na stat­ku - po­wi­ed­zi­ał nach­mur­zony.

    - Oczywiście, że ca­łą noc spęd­zimy ra­zem na stat­ku, ale wyłącz­nie na roz­mo­wie.

    - Szkoda.

    Uderzyła go po ra­mi­eniu.

    - Nie bądź ni­ez­nośnym chło­pa­ki­em, Mar­co. Chyba roz­mo­wa ze mną tak­że spra­wia ci przyj­em­ność.

    - Oczywiście, ale…

    - Zresztą zo­baczymy, jak to wszystko się ułoży. Ja za­łat­wię bi­lety.

    Sięgnął po port­fel le­żący na nocnym sto­li­ku.

    - Zaraz dam ci pi­eni­ąd­ze. Ile to mo­że kosz­to­wać?

    Powstrzymała go ener­gicznym ruc­hem rę­ki.

    - Daj spo­kój. Po­wi­ed­zi­ałam, że ja to za­łat­wię.

    - Nie mam za­mi­aru być na two­im utrzy­ma­niu. Ro­ześmi­ała się we­so­ło.

    - Dajże spo­kój. A zresz­tą, jeże­li to tak ra­ni two­ją męs­ką am­bi­cję, to późni­ej się po­liczymy, mon chéri. Bądź grzecznym chłop­cem. - Za­uważył, że chęt­nie do an­gi­els­ki­ego wtrą­ca­ła jakieś fran­cus­kie sło­wo… To go troc­hę draż­ni­ło, a troc­hę intry­go­wa­ło. Od pi­erws­ze­go mo­men­tu zro­bi­ła na nim wra­że­nie dzi­ewczyny na ta­kim po­zi­omie, że trud­no ją było po­de­jr­ze­wać o głu­pi sno­bizm. Po pros­tu mo­że język fran­cus­ki był jej bliższy i swo­bod­ni­ej się nim pos­łu­gi­wa­ła ani­że­li an­gi­els­kim.

    - Może zj­emy ra­zem obi­ad? - zap­ro­po­no­wał.

    Skinęła gło­wą.

    - To jest myśl. Spot­ka­jmy się o czwar­tej.

    - Gdzie?

    - Tam, gdzieśmy się poz­na­li.

    - W tej piz­ze­rii ni­eda­le­ko pla­cu Omo­nia?

    - Tak. Jeże­li masz oc­ho­tę.

    - Będę punk­tu­al­nie o czwar­tej.

    - Adio.

    Delikatnie po­ca­ło­wa­ła go w us­ta, jakby w oba­wie, żeby nie zetr­zeć szmin­ki z warg, i wybi­eg­ła z po­ko­ju.

    Przez chwi­lę stał bez ruc­hu, patr­ząc na drzwi, za który­mi znik­nę­ła. To, co os­tat­nio przeżył, było czymś tak ni­ere­alnym, tak przed­ziw­nie fan­tastycznym, że ci­ąg­le jeszc­ze nie mógł uwi­erzyć, że to wszystko zdarzy­ło się nap­raw­dę.

    Włożył kra­ci­as­tą ko­lo­ro­wą kos­zu­lę, na­ci­ąg­nął efek­tow­nie po­ła­ta­ne dżinsy i przez pe­wi­en czas szczot­ko­wał pra­co­wi­cie ni­es­for­ną czupry­nę. Nas­tęp­nie wyszedł i nie cze­ka­j­ąc na win­dę zbi­egł scho­da­mi na dół.

    Portier z kwaśną mi­ną od­po­wi­ed­zi­ał na jego "go­od mor­ning".

- Czy pan zna­lazł swój pasz­port, mis­ter Sos­nows­ki? - spytał zag­lą­da­j­ąc do ksi­ąż­ki mel­dun­ko­wej.

    - Jeszcze nie.

    - Bardzo mi przykro, ale nie będ­zie pan mógł u nas mi­esz­kać bez pasz­por­tu. Ta le­gity­ma­cja, któ­rą mi pan przeds­ta­wił, nie wystarc­za. Sorry.

    - Dzisiaj po po­łud­niu zwal­ni­am po­kój - po­wi­ed­zi­ał z uśmi­ec­hem Ma­rek. - Nie bę­dę pa­nu spra­wi­ał kłopo­tu. Pros­zę przygo­to­wać rac­hu­nek.

    - To ode mnie nie za­leży, mis­ter Sos­nows­ki - zac­zął tłu­maczyć się por­ti­er. - Nie chcemy mi­eć przykrości ze strony po­li­cji. Pan ro­zu­mie?

    - Ależ dos­ko­na­le ro­zu­mi­em. Bard­zo dzi­ęku­ję, że mog­łem u was prze­no­co­wać.

Śni­ada­nie w ho­te­lu "Ma­ri­na" nie na­le­ża­ło do na­js­macz­ni­e­jszych, dwie og­rom­ne, słod­kie maśla­ne buł­ki, ka­wa­łek mas­ła, dżem i bard­zo ki­eps­ka ka­wa.

    Marek jed­nak tak był za­j­ęty swo­imi myśla­mi, że nie bard­zo wi­ed­zi­ał, co je. Wychod­ząc z ho­te­lu, spo­jr­zał we­so­ło na por­ti­era, który odw­za­j­em­nił się życzliwym uśmi­ec­hem.

    Najwyraźniej ci­ężar spadł mu z ser­ca, ki­edy nab­rał pew­ności, że gość bez pasz­por­tu nie usi­łu­je zatrzy­mać po­ko­ju na dłu­żej.

    Dzień był jak zwykle sło­neczny, pe­łen zło­ta i błę­ki­tu płyną­ce­go z bezch­mur­ne­go ni­eba.

    Kontrast z mrocznym ho­te­lowym ho­lem, oświ­et­lonym słaby­mi ża­rów­ka­mi, był tak wi­el­ki, że Ma­rek, ośle­pi­ony nagłym blas­ki­em, zmrużył oczy. Ża­ło­wał, że nie wzi­ął ci­emnych oku­la­rów, ale już mu się nie chci­ało wra­cać na gó­rę.

    Miał du­żo cza­su, z którym nie wi­ed­zi­ał, co ro­bić. Krążył bez ce­lu po uli­cach, przysta­j­ąc przed wysta­wa­mi i og­lą­da­j­ąc fo­tosy fil­mo­we, umi­eszc­zo­ne w gab­lo­tach przed wejści­ami do kin. Nie chci­ał zbytnio od­da­lać się od cent­rum, oba­wi­a­j­ąc się zab­łąd­zić. Ateny znał bard­zo sła­bo. Wo­lał wi­ęc po­rus­zać się na tra­sie po­mi­ędzy pla­cem Omo­nia a pla­cem Syntag­ma, gdzie czuł się pew­nie i nie mu­si­ał ni­ko­go pytać o dro­gę.

    Wskazówki ze­gar­ka po­rus­zały się ni­esłyc­ha­nie wol­no. Poc­zuł zmęc­ze­nie. Wstą­pił wi­ęc do jaki­ejś ka­wi­aren­ki na Ve­ni­ze­lon i pop­ro­sił o Co­ca-Co­lę. Sąc­ząc bru­natny płyn przez plasty­ko­wą rur­kę, myślał o Ane­cie. To była nap­raw­dę wspa­ni­ała dzi­ewczy­na. Przypo­mi­na­j­ąc so­bie noc, spęd­zo­ną w jej ra­mi­onach, przymknął oczy.

    Z roz­kosz­ne­go roz­mar­ze­nia wyrwał go nag­le czyjś ener­giczny głos.

    - Cześć, Ma­rek. A ty co tu jeszc­ze ro­bisz?

    Kudłaty młody czło­wi­ek, któ­re­go twarz zdo­bi­ła gęs­ta, daw­no nie przystrzyga­na bro­da, szczerzył zęby w po­wi­talnym uśmi­ec­hu.

    - Kazik! Jak się masz.

    Uścisnęli so­bie dło­nie i bro­dacz przysi­adł się do sto­li­ka.

    - Myślałem, żeś już daw­no od­le­ci­ał do Wars­zawy.

    - Miałem ta­ki za­mi­ar - skrzywił się Ma­rek - ale troc­hę mi się skomp­li­ko­wa­ło.

    - Co się sta­ło? Zgu­bi­łeś bi­let?

    Marek ni­ec­hęt­nie opo­wi­ed­zi­ał his­to­rię o pasz­por­cie, Zda­wał so­bie spra­wę z te­go, że nie ma się czym chwa­lić.

    - I masz za­mi­ar jec­hać na Kre­tę?

    - A co mam ro­bić? To jedy­na szan­sa. Jeże­li pasz­port wysu­nął mi się w wo­zie te­go Amery­ka­ni­na, to prze­ci­eż mi go od­da.

    Kazik pok­rę­cił gło­wą z po­wąt­pi­ewa­ni­em.

    - Mało praw­do­po­dob­ne, ale oczy­wiście spró­bo­wać trze­ba. W os­ta­tecz­ności pó­jd­zi­esz do nas­zej am­ba­sady. Mus­zą ci po­móc.

    - Wolałbym te­go unik­nąć.

    - Wierzę ci, stary - uśmi­ech­nął się Ka­zik. - Ale jak na Kre­cie nie zna­jd­zi­esz pasz­por­tu, to klops. Będ­zi­esz mu­si­ał iść do am­ba­sady. Cze­kaj… cze­kaj… coś mi w tej chwi­li przyszło do głowy. Chyba ci mó­wi­łem, że na Kre­cie si­ed­zi służ­bo­wo mój stryj. Bu­du­j­emy tam ole­j­ar­nię dla Gre­ków ra­zem z Jugos­ło­wi­ana­mi.

    - Nie bard­zo ro­zu­mi­em, co ja mam z tym wspól­ne­go - po­wi­ed­zi­ał Ma­rek.

    - Jak to co? - Ka­zik szarp­nął ni­eci­erp­li­wie skoł­tu­ni­oną bro­dę. - Jeże­li jed­zi­esz na Kre­tę, to prze­ci­eż war­to tam mi­eć ko­goś życzli­we­go. No nie? Na­pis­zę pa­rę słów do stryj­asz­ka, pros­ząc, żeby się to­bą za­opi­eko­wał. Zro­bił się już z ni­ego stary Kre­teńczyk. Na­wet po grec­ku zaczy­na so­bie wca­le nieźle rad­zić.

    - Byłeś u ni­ego?

    - Jasne. Si­ed­zi­ałem tam pra­wie dwa tygod­nie. Przyznam ci się szczer­ze, że chęt­nie bym na sta­łe za­mi­esz­kał na Kre­cie. Żyć nie umi­erać. Mo­tory­za­cja sła­bo roz­wi­ni­ęta, żad­ne­go przemys­łu, po­wi­etr­ze wspa­ni­ałe, spo­kój, kli­mat fan­tastyczny, lud­zie mi­li, uczyn­ni, kul­tu­ral­ni.

    Tylko ten ich język. Trud­no się do­ga­dać. Jeże­li masz kart­kę pa­pi­eru i dłu­go­pis, to za­raz zre­da­gu­j­emy od­po­wi­ed­nie pis­mo i za­mel­du­j­esz się w Irak­li­onie u stryj­cia. Bard­zo fa­jny fa­cet. Przekonasz się.

    Marek wyj­ął z ki­es­ze­ni spod­ni no­tes i ołó­wek.

    - Niestety, nie mam dłu­go­pi­su.

    - Nieważne - uśmi­ech­nął się Ka­zik, wyrwał kart­kę i zab­rał się do pi­sa­nia.

    - A ty dłu­go zos­ta­j­esz w Ate­nach?

    - Jutro od­la­tu­ję. Po­si­ed­zi­ałbym jeszc­ze troc­hę, ale nie mo­gę. Szko­da. Nie wyob­ra­żasz so­bie, jaką dzi­ewczy­nę po­der­wa­łem w Pi­re­usie. Bom­ba.

    Gawędzili jeszc­ze chwi­lę, wypi­li Co­ca-Co­lę, a nas­tęp­nie zac­zę­li włóczyć się po uli­cach.

    Obaj mi­eli du­żo cza­su.

    - Ciuchy tu bom­bo­we - mó­wił Ka­zik, ki­edy zatrzymy­wa­li się przed wysta­wa­mi. - Ale drożyz­na. Trze­ba by mi­eć spo­ro tych cho­lernych do­la­rów, żeby ku­pić co ni­eco. Spo­jrz­yj, jaka sza­ło­wa kos­zu­la. Trzysta osi­emd­zi­esi­ąt drachm, przesz­ło dzi­esi­ęć do­la­rów.

    Marek wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Nie lu­bię og­lą­dać wystaw, jak nie mam forsy. Co to tak li­zać przez szybę?

    - Przyjemnie cho­ci­aż po­patr­zeć - zaśmi­ał się Ka­zik. - Będ­zie o czym opo­wi­adać w Wars­za­wie. Byłeś na jakimś świńs­kim fil­mie?

    - Nie byłem. - Ża­łuj. Ja byłem trzy razy. Szko­da mi było forsy, ale raz się żyje. Po­wi­adam ci, ubaw po pachy. Na­jbard­zi­ej świńs­kie to grec­kie i ni­emi­ec­kie. Z jed­ne­go to mi na­wet dzi­ewczy­na uci­ek­ła. Mu­si­ałem ją go­nić.

    - Poszedłeś na ta­kie coś z dzi­ewczyny?

    - Chciałem ją troc­hę roz­ra­jco­wać, ale nie wypa­li­ło. Nie rad­zę ci ro­bić ta­kich rzeczy. Za moc­ne. A ty? Przygruc­ha­łeś tu so­bie jakąś?

    - Mniej wi­ęcej - od­parł wymi­j­a­j­ąco Ma­rek. Nie mi­ał oc­hoty zwi­er­zać się ze swej zna­j­omości z Ane­tą.

    Kazik spo­jr­zał spod oka na ko­le­gę i zmi­enił te­mat.

    - Widziałeś, jakie oni tu ma­ją zło­te wyroby?

    - Widziałem. Bard­zo ład­ne.

    - Co to ład­ne, pi­ęk­ne. Zo­baczysz w Irak­li­onie. Sklep ko­ło skle­pu za­wa­lony zło­tem.

    Prawdziwe dzi­eła Oni się w tym koc­ha­ją. Ża­łu­ję, że nie mi­ałem tych cho­lernych drachm.

    Kupiłbym coś Han­ce.

    - Mogłeś nie chod­zić na świńs­kie filmy i za­oszc­zęd­zić.

    - Gadasz głupst­wa - ob­ruszył się Ka­zik. - Chyba ori­en­tu­j­esz, ile kosz­tu­je ki­no, a ile zło­ta bran­so­le­ta, po­rów­na­nie? A zresz­tą fund­nę Han­ce coś fa­jne­go w Warsza­wie w jakimś ko­mi­sie. Nie mu­si być ko­ni­ecz­nie

- Wid­zę, że cię zaczy­na­ją dręczyć wyrzuty su­mi­enia. Nie oka­za­łeś się, jak mi się zda­je, ta­kim bard­zo wi­ernym nar­zec­zonym.

    Kazik mach­nął rę­ką.

    - Daj spo­kój. O wi­er­ności bę­dę myślał po ślu­bie i wca­le nie jes­tem pe­wi­en, co wynik­nie z tych mo­ich rozmyślań.

    Marek poc­zuł ogar­ni­a­j­ące go zmęc­ze­nie. Mi­ał dosyć tej głu­pi­ej roz­mowy, chci­ało mu się spać.

    - Wrócę do ho­te­lu - po­wi­ed­zi­ał. - Jes­tem cho­ler­nie sko­nany. Chyba się troc­hę prześpię.

    Kazik skwap­li­wie wyci­ąg­nął rę­kę na po­żeg­na­nie. Wi­docz­nie i on mi­ał dosyć spa­ce­ru po nagr­zanych słońcem uli­cach.

    - No to cześć. Trzymaj się. A jak będ­zi­esz w Irak­li­onie, pozd­rów ode mnie stryj­asz­ka.

   

 W ho­te­lu por­ti­er po­wi­ed­zi­ał:

    - Przygotowałem dla pa­na rac­hu­nek.

    - Dziękuję - uśmi­ech­nął się upr­ze­jmie Ma­rek. - Te­raz chci­ałbym jeszc­ze z god­zin­kę od­poc­ząć, a po­tem ure­gu­lu­ję i zwol­nię po­kój.

    Portier nie wyglą­dał na zachwy­co­ne­go pers­pekty­wą te­go "odpoczyn­ku", ale nie pro­tes­to­wał. Skrzywił się tylko ni­ez­nacz­nie. Chci­ał się jak na­jp­ręd­zej pozbyć ni­ewy­god­ne­go gościa.

    Marek po­j­ec­hał win­dą na dru­gie pi­ęt­ro. W po­ko­ju było o wi­ele chłod­ni­ej ani­że­li na dwor­ze. Odetch­nął głę­bo­ko i dotk­nął pal­ca­mi mok­rej od po­tu kos­zu­li. Ro­zeb­rał się, wzi­ął prysznic,' up­rał kos­zu­lę, po­wi­esił ją na bal­ko­nowych drzwi­ach i rzu­cił się na łóż­ko. Pra­wie natych­mi­ast zas­nął.

    Obudził się pa­rę mi­nut po trze­ci­ej. Zer­wał się i zac­zął się pośpi­esz­nie ubi­erać. Bał się spóźnić.

    Koszula była jeszc­ze wil­got­na. Wyj­ął wi­ęc dru­gą z ple­ca­ka, a tę zwi­nął i za­pa­ko­wał w pa­pi­er. "Wyschnie na stat­ku" - po­ci­es­zał się.

    Zbiegł na dół i ure­gu­lo­wał rac­hu­nek. Por­ti­er, odetch­nąwszy z wi­docz­ną ul­gą, żeg­nał go życzliwym uśmi­ec­hem.

- Szczęśli­wej pod­róży, mis­ter Sos­nows­ki.

Żar płynący z ni­eba zda­wał się na­si­lać w god­zi­nach po­łud­ni­owych. Ma­rek czuł, że ta dru­ga kos­zu­la tak­że zaczy­na wil­got­ni­eć od po­tu, spo­jr­zał na ze­ga­rek i dos­zedł do wni­os­ku, że nie mu­si się tak bard­zo spi­eszyć. Do pla­cu Omo­nia było ni­eda­le­ko. Nie po raz pi­erwszy dzi­wił się, że tak blis­ko cent­rum mi­as­ta zaczy­na­ją się pery­fe­rie. Ho­tel "Ma­ri­na" był prze­ci­eż bez wąt­pi­enia pery­fer­yjnym ho­te­lem, tak zresz­tą jak ca­ła dzi­el­ni­ca, w któ­rej się zna­jdo­wał.

    W piz­ze­rii o tej por­ze nie było du­że­go ruc­hu. Kel­ner w bi­ałej płó­ci­en­nej mary­nar­ce si­ed­zi­ał ko­ło jed­ne­go ze sto­li­ków i sennym spo­jr­ze­ni­em wod­ził po za­la­nej słoń­cem ulicy. Robił wra­że­nie czło­wi­eka, który nie marzy o niczym innym, jak tylko o wygodnym ha­ma­ku za­wi­es­zonym w ci­eniu roz­łożystych drzew.

    Marek poc­ząt­ko­wo mi­ał za­mi­ar ulo­ko­wać się na zwanym "świ­eżym po­wi­etr­zu", ale zrezyg­no­wał z te­go. Dos­zedł do wni­os­ku, że wew­nątrz będ­zie chłod­ni­ej i dyskret­ni­ej. Ane­ta da­ła mu ni­ed­wuz­nacz­nie do zro­zu­mi­enia, iż nie ma oc­hoty, żeby ją jacyś zna­j­omi spot­ka­li w to­warzyst­wie mło­de­go czło­wi­eka.

    W wąs­ki­ej, dłu­gi­ej sal­ce pa­no­wał nast­ro­j­owy półm­rok. Było tu rzeczy­wiście o wi­ele chłod­ni­ej niż na ulicy. Wybrał sto­lik pod ści­aną i ni­ez­decy­do­wany spo­jr­zał na kel­ne­ra, który do ni­ego pods­zedł.

    - Na ra­zie pros­zę o Co­ca-Co­lę.

    - A po­tem? - spytał kel­ner, przyglą­da­j­ąc się bez en­tu­zj­az­mu mło­de­mu turyście w po­ła­tanych dżin­sach.

    Kelner chrząk­nął, mruk­nął coś ni­ez­ro­zu­mi­ałe­go i ods­zedł le­niwym, lek­ko kołys­zącym się kro­ki­em.

    Przyszła do­pi­ero oko­ło wpół do pi­ątej. Mi­ała na so­bie ko­lo­ro­wą su­ki­en­kę w du­że styli­zo­wa­ne kwi­aty. Była wypoc­zę­ta, wyświ­eżo­na i tak sta­ran­nie uc­ze­sa­na, jakby przed chwi­lą wyszła od fryzj­era.

    - Długo cze­kasz?

    - Umówiliśmy się o czwar­tej, a ja zazwyc­zaj jes­tem punk­tu­alny - po­wi­ed­zi­ał z wyrzu­tem. Ni­ec­hęt­ne spo­jr­ze­nia, który­mi ob­dar­zał go kel­ner przez te pół god­ziny, rozd­raż­niły go. Zwi­erzył się z te­go Ane­cie.

    Roześmiała się.

    - Nie mo­żesz się dzi­wić, dar­ling. Te ta­buny za­rośni­ętych i częs­to nie domytych młod­zi­eń­ców, którzy w se­zo­nie turystycznym prze­wa­la­ją się przez nasz kraj, nie zachwy­ca­ją mo­ich ro­da­ków. Przyznam ci się szczer­ze, że ja tak­że sła­bo znos­zę tę in­wa­zję dziwnych turys­tów, napły­wa­j­ących do nas od kil­ku lat z ca­łe­go świ­ata.

    - Ja rac­zej się myję - po­wi­ed­zi­ał Ma­rek.

    Spojrzała na ni­ego z we­sołym błyski­em w oc­zach.

    - Wiem. Mo­gę ci w ra­zie potr­zeby wysta­wić od­po­wi­ed­nie zaświ­adc­ze­nie. Co zj­emy? - spyta­ła, spostr­zegłszy zbli­ża­j­ące­go się kel­ne­ra.

    - Chyba tradyc­yj­nie ne­apo­li­tańs­ką piz­zę.

    - I do te­go oczy­wiście wi­no. Na­uczy­łeś się już pić nas­zą rycynę?

    - Tak. Na­wet po­lu­bi­łem. Poc­ząt­ko­wo nie mog­łem się przyzwycza­ić do te­go żywicz­ne­go sma­ku, ale te­raz chęt­nie pi­ję. To dob­re wi­no i ma tę wi­el­ką za­le­tę, że nie po­wo­du­je oci­ęża­łości.

    Aneta za­mi­eni­ła pa­rę słów po grec­ku z kel­ne­rem i zwró­ci­ła ra­dos­ną twarz ku Mar­ko­wi.

    - Tak się ci­es­zę - po­wi­ed­zi­ała, doty­ka­j­ąc jego dło­ni.

    - Z cze­go się tak ci­eszysz?

    - No z te­go, że popły­ni­emy ra­zem do Irak­li­onu. Ku­pi­łam bi­lety. Ni­es­tety, nie dos­ta­łam już mi­e­jsc na "Kan­tię". Popły­ni­emy "Mi­no­sem".

    - Czy to nie wszystko jed­no?

    - "Kantia" jest bard­zi­ej no­woc­zes­na, bard­zi­ej luk­su­so­wa i szybsza. Późni­ej wychod­zi z Pi­re­usu, a wcześni­ej przypływa do Irak­li­onu.

    - Wobec te­go ci­es­zę się, że popły­ni­emy "Mi­no­sem" - po­wi­ed­zi­ał z prze­ko­na­ni­em Ma­rek. - Dłu­żej będ­zi­emy ra­zem.

    - Chciałabym, żebyśmy się na pok­ład­zie spot­ka­li niby przypad­ki­em. Wszyscy ci, którzy nas bę­dą ewen­tu­al­nie ob­ser­wo­wać, po­win­ni od­nieść wra­że­nie, że to jest zu­peł­nie przypad­ko­wa, pok­ła­do­wa zna­j­omość. Przep­ras­zam, Mar­co, jeże­li zro­bi­łam ci' przykrość - do­da­ła pośpi­esz­nie, wid­ząc jego nach­mur­zo­ną twarz. - Gni­ewasz się?

    - Nie gni­ewam się, ale mi troc­hę przykro. Mo­że masz ra­cję, że się mnie wstydzisz. Rzeczywiście nie jes­tem zbyt wytwornym dżen­tel­me­nem.

    Pieszczotliwie uderzy­ła go po dło­ni.

    - Dzieciaku, nie bądź ni­emądry. Dlac­ze­góż mi­ałabym się ci­ebie wstydzić? Po pros­tu chod­zi mi o mo­ją opi­nię. To wszystko. Po­wi­ni­eneś zdać so­bie spra­wę z te­go, że prze­ci­eż nic o mnie nie wi­esz.

    - To praw­da. Nic o to­bie nie wi­em - przyznał.

    - No wi­ęc właśnie. Nie mo­żesz też wi­ed­zi­eć, jakie są po­wody, któ­re zmus­za­ją mnie do zac­ho­wa­nia pewnych po­zo­rów. Mó­wi­łam ci już, że mam tu du­żo zna­j­omych, którzy mog­liby na­ro­bić ni­ewy­godnych dla mnie plo­tek.

    - Czy jes­teś mę­żat­ką? - zaryzy­ko­wał pyta­nie.

    - Tak. Jes­tem mę­żat­ką - od­par­ła, patr­ząc mu w oczy z wyra­zem jakby ni­eme­go wyzwa­nia.

    W tej chwi­li kel­ner pos­ta­wił przed ni­mi piz­zę, bu­tel­kę wi­na i ki­elisz­ki.

    Zaczekał, aż zno­wu bę­dą sa­mi.

    - Dlaczego mi nie po­wi­ed­zi­ałaś? Po­ruszy­ła lek­ko ra­mi­ona­mi.

    - Po pi­erws­ze, nie pyta­łeś mnie, a po dru­gie to ci­ebie nie dotyczy. To są mo­je prywat­ne sprawy.

    - Nie sąd­zę, żeby to były wyłącz­nie two­je prywat­ne sprawy. W tej sytu­acji…

    - Co w tej sytu­acji? - po­dj­ęła patr­ząc na ni­ego uważ­nie.

    - W tej sytu­acji będ­zi­esz mu­si­ała wzi­ąć roz­wód.

    - Oszalałeś?!

    - A jak ty so­bie to wyob­ra­żasz? Jeże­li się koc­hamy…

    Jej spo­jr­ze­nie nab­ra­ło wyra­zu og­rom­nej czu­łości. Uśmi­ech­nę­ła się le­ci­ut­ko, ser­decz­nie.

    - Jesteś du­że dzi­ec­ko.

    Zmarszczył brwi.

    - Czy dla­te­go nazy­wasz mnie dzi­ec­ki­em, że chcę tę ca­łą spra­wę za­łat­wić ucz­ci­wie? - po­wi­ed­zi­ał ura­żony.

    Nalała wi­no do ki­elisz­ków.

    - Jedz, bo ci piz­za wystygnie.

    - Zabiorę cię ze so­bą do Pols­ki. Zos­ta­ni­esz mo­j­ą żo­ną.

    - Jedz, bo ci wystygnie - pow­tórzy­ła. Pod­ni­os­ła ki­elis­zek i po­wi­ed­zi­ała z uśmi­ec­hem - is'idżi­ja. Two­je zdro­wie, Mar­co. Pros­zę cię, nie psuj mi nast­ro­ju ta­ki­mi po­ważny­mi roz­mo­wa­mi. Będ­zi­emy mi­eli na to czas na stat­ku.

    Przez chwi­lę si­ed­zi­ał nach­mur­zony, ale w koń­cu dos­zedł do wni­os­ku, że nie ma sen­su uda­wać ob­ra­żo­ne­go, i pos­ta­no­wił roz­ła­do­wać ci­ęż­ką at­mos­fe­rę. Ane­ta do­po­mog­ła mu w tym z og­romnym za­pa­łem.

    Rozmawiali wi­ęc na te­maty obo­j­ęt­ne, o sztu­ce, o te­atr­ze, o fil­mie, o pod­ró­żach, o Gre­cji, o życiu w sta­rożytnym świ­ecie. Za­uważy­ła, że jej młody przyj­aci­el dobr­ze ori­en­tu­je się w epo­ce Peryk­le­sa.

    - Kim ty właści­wie jes­teś z za­wo­du? - spyta­ła.

    - Skończyłem arc­he­olo­gię. W tym ro­ku zro­bi­łem dyplom.

    Klasnęła w dło­nie.

    - Co za zbi­eg oko­licz­ności! Wyob­raź so­bie, że ja tak­że kończy­łam arc­he­olo­gię w Pary­żu?

    - Studiowałaś w Pary­żu?

    - Tak. Mo­ja mat­ka była Fran­cuz­ką. Wyszła za mąż za Gre­ka. Jak wi­ęc wid­zisz, jes­tem tylko półkr­wi Greczyn­ką.

    - Muszę stwi­erd­zić, że cock­ta­il ni­ezwyk­le udany.

    - Mam wra­że­nie, że troc­hę uderzył ci do głowy.

    - Nie "troc­hę", a bard­zo - po­wi­ed­zi­ał z prze­ko­na­ni­em.

    Roześmieli się. Wró­cił dobry nast­rój. Ma­rek mi­ał us­po­so­bi­enie po­god­ne i nie umi­ał się niczym dłu­go mart­wić ani się sprzec­zać. W każ­dej sytu­acji był głę­bo­ko prze­ko­nany, że jakoś to będ­zie. Nie ro­zu­mi­ał lud­zi, którzy mart­wią się na za­pas i którzy wid­zą przyszłość w czarnych bar­wach. Ten opty­mistyczny sto­su­nek do życia i otac­za­j­ące­go go świ­ata poz­wa­lał mu ni­e­j­ed­nok­rot­nie wygrze­bać się z po­ważnych ta­ra­pa­tów.

    Skończyli jeść i pop­ro­si­li kel­ne­ra o rac­hu­nek. Ane­ta chci­ała pła­cić, ale Ma­rek sprze­ci­wił się sta­nowc­zo.

    - Pozwól, żebym zap­ła­ci­ła za si­ebie - po­wi­ed­zi­ała.

    - Wykluczone. Stać mnie jeszc­ze na to, żeby ci za­fun­do­wać piz­zę i ki­elis­zek rycyny. U nas w Pols­ce nie ma zwycza­ju, żeby ko­bi­eta pła­ci­ła, bę­dąc w to­warzyst­wie mężczyzny.

    - Chciałabym zo­baczyć Pols­kę. Już bard­zo daw­no rozmyśla­łam o ta­ki­ej wyci­ecz­ce.

    - Bądź pew­na, że zo­baczysz Pols­kę. Mo­ja w tym gło­wa.

Wyszli. Mi­as­to ci­ąg­le jeszc­ze było peł­ne upal­ne­go dnia. Ruch te­raz zwi­ększył się. Lud­zie powyc­hod­zi­li z do­mów po po­obi­ed­ni­ej sjeście.

    Aneta włoży­ła prze­ciws­ło­necz­ne oku­lary.

    - Możemy już jec­hać do por­tu - po­wi­ed­zi­ała, spog­lą­da­j­ąc na ze­ga­rek. - "Mi­nos" odpły­wa za god­zi­nę.

    - Jakim auto­bu­sem mu­simy jec­hać do Pi­re­usu? - spytał.

    - Niepotrzebny nam auto­bus. Tu­taj za ro­gi­em za­par­ko­wa­łam wóz.

    Marek os­łu­pi­ał na wi­dok na­jnows­ze­go mo­de­lu ca­dil­la­ka. Jak­żeż śmi­esznym wydał mu się jego "sze­ro­ki gest" z piz­zą wo­bec te­go luk­su­so­we­go wo­zu.

    - To twój? - spytał?

    Skinęła gło­wą i ot­worzy­ła drzwicz­ki.

    - Tak. Dos­ta­łam go od Jor­go­sa na urod­ziny.

    - Kto to jest Jor­gos?

    - Mój mąż.

    Usiadła za ki­erow­ni­cą i wsu­nę­ła kluczyk do stac­yj­ki. Usa­do­wił się ko­ło ni­ej. Stra­cił hu­mor. "Ja jej co na­jwy­żej mo­gę za­fun­do­wać piz­zę - myślał po­nu­ro. - A w Wars­za­wie…?  A w Wars­za­wie zap­ro­wad­zę ją do ki­na i do Hor­te­xu."

- Coś się tak zamyślił?

    - Nic. Tak so­bie…

    - Zmęczony?

    - Nie.

    - Więc o co chod­zi?

    - O nic. Gdzie w Pi­re­usie zos­ta­wisz wóz?

    - Zabiorę go na "Mi­no­sa".

    - Można za­ła­do­wać?

Ro­ześmi­ała się.

    - Oczywiście. Nie ta­kie wozy ła­du­ją na fa­iry-bo­at.

    Ruch był w mieście duży, ale Ane­ta rad­zi­ła so­bie zna­ko­mi­cie. Pro­wad­zi­ła pew­nie, z wpra­wą doświ­adc­zo­ne­go ki­erowcy. Od cza­su do cza­su rzu­ci­ła jakieś sło­wo swo­j­emu to­warzys­zo­wi, od cza­su do cza­su uśmi­ech­nę­ła się do ni­ego. Była po­god­na, we­so­ła, peł­na młod­zi­eńc­zej werwy.

    Pireus. Jed­no-, dwu­pi­ęt­ro­we domy z za­puszc­zony­mi ża­lu­zj­ami. Ko­lo­ro­we szyldy nad skle­pa­mi. Po­wi­etr­ze przesy­co­ne nagr­zanym słoń­cem, kur­zem i spa­li­na­mi.

    I wresz­cie port. Ane­ta wska­za­ła og­romny fa­iry-bo­at, sto­j­ący przy mo­lo. Jask­ra­wa bi­el stat­ku błyszcza­ła na tle po­god­ne­go ni­eba.

    - To właśnie "Kan­tia", o któ­rej ci wspo­mi­na­łam. Ża­łu­ję, że już nie dos­ta­łam bi­le­tów. Trzeba to było wczo­raj za­łat­wić.

    - Wczoraj nie myśle­liśmy o wyjeździe z Aten - po­wi­ed­zi­ał Ma­rek.

    "Minos" był chyba jeszc­ze wi­ększy. Ma­rek patrzył ze zdu­mi­eni­em, jak w jego kad­łu­bie zni­kały og­rom­ne, na­peł­ni­one to­wa­rem ci­ęża­rów­ki z przycze­pa­mi. Pi­erwszy raz był świ­ad­ki­em ta­ki­ego za­ła­dun­ku.

    - Czy to wszystko nie pó­jd­zie na dno? - spytał.

    Roześmiała się.

    - Bądź zu­peł­nie spo­ko­jny. Ca­li i zdro­wi dopły­ni­emy do Irak­li­onu. Oni tu zaws­ze za­bi­era­ją ta­ki ła­du­nek. To ich na­jwi­ększy doc­hód.

    Po tra­pie wesz­li na pi­erwszy pok­ład. Tu­taj za kon­tu­arem si­ed­zi­ało trzech re­cep­cj­onis­tów, a przed kon­tu­arem us­ta­wi­li się sze­re­gi­em młod­zi lud­zie w bi­ałych blu­zach. Od­bi­era­li od re­cep­cj­onis­tów pa­sa­że­rów i odp­ro­wad­za­li ich do ka­bin.

    Marek zos­tał ulo­ko­wany wraz z jakimś starszym, siwym Gre­ki­em, który nie znał żad­ne­go ob­ce­go języ­ka i tylko uśmi­ec­hał się po­ro­zu­mi­ewawc­zo do swe­go to­warzys­za pod­róży. Ane­ta dzi­eli­ła ka­bi­nę z so­lid­nie odży­wi­oną Szwa­jcar­ką, któ­ra ni­e­us­tan­nie ni­epo­ko­iła się o swo­je ba­ga­że i co chwi­lę liczy­ła wa­liz­ki, wa­li­zecz­ki, ne­se­sery oraz róż­nej wi­el­kości pa­kun­ki.

    W pewnym mo­men­cie po­tężny kad­łub "Mi­no­sa" drgnął, maszyny roz­poc­zęły swą rytmicz­ną pra­cę i fa­iry-bo­at ruszył w ki­erun­ku mor­za.

    Spotkali się na pok­ład­zie. Usi­ed­li na drew­ni­anej ław­ce z wygi­ętym opar­ci­em i patrzy­li na błyszczą­ce w wi­ec­zornym słoń­cu Ateny.

    - Piękne mi­as­to - po­wi­ed­zi­ał Ma­rek.

    - Podoba ci się?

    - Szalenie. Jes­tem cał­ko­wi­cie pod uro­ki­em Aten. Przesz­ło god­zi­nę, si­ed­zi­ałem na Ak­ro­po­lu i wpatry­wa­łem się w pa­no­ra­mę te­go ni­ezwyk­łe­go, bi­ałe­go mi­as­ta.

    - Nigdy mi na myśl nie przyszło, że Ateny są bi­ałe.

    - Na mnie ta­kie zro­biły wra­że­nie. Błyszczą­ca bi­el, popr­ze­ci­na­na sza­rości­ami.

    - Mówisz jak ma­larz. Uśmi­ech­nął się.

    - Kolory zaws­ze bard­zo sil­nie do mnie prze­ma­wi­ały, od wczes­ne­go dzi­ecińst­wa.

    Pamiętam, że nigdy nie lu­bi­łem łączyć ze so­bą za­ba­wek, których ko­lory "gryzły się". Ale co się sta­ło z two­im wo­zem? - spytał nag­le za­ni­epo­ko­j­ony.

    - Załadowali go. Płynie ra­zem z na­mi.

    - Nie za­uważy­łem, żebyś z kimś roz­ma­wi­ała w tej spra­wie.

    - Och, oni mnie tu zna­ją. Nie potr­ze­bu­ję roz­ma­wi­ać. Za­raz bę­dą po­da­wać ko­la­cję. Masz oc­ho­tę coś zjeść?

    Potrząsnął gło­wą.

    - Nie jes­tem głodny. Na­to­mi­ast mam og­rom­ną oc­ho­tę ca­ło­wać cię.

    Uderzyła go po dło­ni.

    - Obawiam się, że nic z te­go nie będ­zie.

    - A mo­że by ulo­ko­wać mo­j­ego Gre­ka z two­ją Szwa­jcar­ką? Mi­elibyśmy ca­łą ka­bi­nę do dyspozy­cji.

    Roześmiała się.

    - Masz zna­ko­mi­te pomysły, ale ni­ezbyt re­al­ne. Si­edź spo­ko­jnie i zachwy­caj się pi­ęk­nem przyrody. Mor­ze o zac­hod­zie słoń­ca ma spe­cj­alny urok.

    Zapadł szybki, pośpi­eszny zmrok. Os­tat­nie blas­ki dnia ześliz­nęły się po fa­lach i zgasły.

    Morze po­ci­em­ni­ało.

    Markowi wyda­ło się, że wraz z za­pad­ni­ęci­em nocy pok­ład "Mi­no­sa" zac­zął in­tensyw­ni­ej wib­ro­wać, tak jakby pra­ca maszyn na­si­li­ła się w ci­em­ności­ach. Si­ed­zi­ał w milc­ze­niu, da­rem­nie szu­ka­j­ąc słów, któ­re chci­ałby po­wi­ed­zi­eć swej to­warzysz­ce. Ci­eszył się na tę wspól­ną noc, a te­raz… Ogar­nę­ło go nag­łe uc­zu­cie zni­ec­hę­ce­nia, apa­tii, bezw­ła­du. Patrzył tę­po na pi­eni­ącą się czar­ną wo­dę, w któ­rą wory­wał się "Mi­nos".

    - O czym tak du­masz? - spyta­ła.

    Zwrócił ku ni­ej smut­ną twarz i uśmi­ech­nął się z wysił­ki­em.

    - Właściwie o niczym.

    Dotknęła jego dło­ni.

    - Zmęczony?

    - Nie, chyba nie.

    - Więc co ci jest? Co się sta­ło? Dlac­ze­go stra­ci­łeś hu­mor?

    Wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Sam nie wi­em. Ta­ki nagły przypływ me­lanc­ho­lii. To mi za­raz prze­jd­zie.

    - Nie lu­bię, jak jes­teś smutny. Lu­bię, ki­edy się śmi­e­j­esz.

    - Nie zaws­ze moż­na się śmi­ać.

    - Coś cię gnę­bi?

    - Tak. Sąd­zi­łem, że… Sąd­zi­łem, że po­waż­nie pot­rak­tu­j­esz tę spra­wę.

    - Jaką spra­wę?

    - Nasze spot­ka­nie. Nas­zą mi­łość. Te­raz wid­zę, że dla ci­ebie to była tylko prze­lot­na przygo­da.

    - Strasznie jes­teś dzi­ecin­ny, dar­ling.

    - Możliwe, że ci się wyda­ję dzi­ecin­ny, ale wid­zisz, ja po raz pi­erwszy przeży­wam te­go rod­za­ju uc­zu­cie. Nigdy jeszc­ze dotychc­zas…

    - Mówisz po­waż­nie?

    - Zupełnie po­waż­nie.

- Ża­łu­ję, że to wszystko tak wyszło - po­wi­ed­zi­ała, patr­ząc na ni­ego ze smut­ki­em. - Gdybym mog­ła prze­wid­zi­eć, że ty nas­zą przypad­ko­wą zna­j­omość pot­rak­tu­j­esz tak se­rio, nigdy bym te­go nie zro­bi­ła.

    - Ale chyba spot­kamy się jeszc­ze? - spytał ni­es­po­ko­jnie. - Spot­kamy się na Kre­cie.

    Szczelniej okry­ła się płaszc­zem.

    - Chłodno się ro­bi. Mi­ałabym oc­ho­tę cze­goś się na­pić. Chodźmy.

    Obszerna sa­la res­ta­urac­yj­na była o tej por­ze pra­wie pus­ta. Pa­sa­że­ro­wie zj­ed­li ko­la­cję i ro­zesz­li się po swo­ich ka­bi­nach. Za­mó­wi­li ko­ni­ak, sło­ne pa­lusz­ki, oliw­ki i fe­tę.

    Ale na­wet al­ko­hol nie pop­ra­wił hu­mo­rów. Obo­je byli jacyś zgas­ze­ni, me­lanc­ho­li­jni.

    Rozmowa nie kle­iła się i wszystkie próby pow­tór­ne­go na­wi­ąza­nia ser­decz­ne­go, blis­ki­ego kon­tak­tu spa­liły na pa­new­ce. Wresz­cie Ane­ta po­wi­ed­zi­ała:

    - Jestem zmęc­zo­na. Idę się po­łożyć. Dob­ra­noc.

    Odprowadził ją do ka­biny, a nas­tęp­nie pos­tał jeszc­ze chwi­lę na pok­ład­zie i pos­zedł do swo­j­ego sta­re­go Gre­ka, który już chra­pał w na­jleps­ze.

    Długo nie mógł zas­nąć. W ka­bi­nie, mi­mo ot­war­te­go bu­la­ja, było pi­eki­el­nie dusz­no, a po­za tym roz­bi­ega­ne, nat­ręt­ne myśli nie da­wały mu spo­ko­ju. Nigdy nie przypuszc­zał, że zu­peł­nie przypad­ko­wa, prze­lot­na zna­j­omość mo­że wywrzeć na nim ta­kie wra­że­nie. Zas­nął do­pi­ero nad ra­nem, ni­es­po­ko­jnym, ci­ęż­kim snem, który nie przyno­si wypoczyn­ku.

    

Zbudziły go krzyki i ruch na stat­ku. Zer­wał się i wyjr­zał przez bu­laj. "Mi­nos" stał już w por­cie. - Cho­ler­nie zas­pa­łem - mruk­nął i zac­zął się pośpi­esz­nie ubi­erać. Sta­re­go Gre­ka nie było w ka­bi­nie.

    Marek z pewnym wysił­ki­em prze­cis­nął się przez tłum zmi­er­za­j­ący w ki­erun­ku tra­pu i po­bi­egł do ka­biny, w któ­rej ulo­ko­wa­no Ane­tę. Ni­ko­go. Jakiś tłusty mężczyz­na w bi­ałej, wymi­ętej blu­zie zde­jmo­wał pości­el z koi.

    - Gdzie miss? Gdzie sig­no­ri­na? Gdzie ma­de­mo­isel­le?

    Grubas spo­jr­zał ni­ec­hęt­nie na mło­de­go czło­wi­eka, wzruszył ra­mi­ona­mi i po­wi­ed­zi­ał coś po grec­ku. Nie zdrad­zał na­jm­ni­e­js­zej oc­hoty do na­wi­ąza­nia roz­mowy w żadnym obcym języ­ku.

    Marek bi­egał po pok­ła­dach, zag­lą­dał do ła­zi­enek, do ka­bin, do res­ta­ura­cji. Bez skut­ku.

    Aneta znik­nę­ła.

    A pa­sa­że­ro­wie ni­epr­zer­wanym stru­mi­eni­em schod­zi­li w dół po tra­pie.

    Jeden z re­cep­cj­onis­tów, w bi­ałym mun­dur­ze z ofi­cers­ki­mi dystynkcj­ami, wi­docz­nie za­uważył zde­ner­wo­wa­ne­go pa­sa­że­ra, bo pods­zedł do Mar­ka i po­wi­ed­zi­ał pop­raw­ną an­gi­elszczyz­ną:

    - Czy pan ko­goś szu­ka?

    - Tak. Szu­kam pa­ni, któ­ra płynę­ła tym stat­ki­em.

    - Jak naz­wis­ko tej pa­ni?

    Marek zmi­es­zał się. Do­pi­ero w tej chwi­li uświ­ado­mił so­bie, że nie wie, jak się nazy­wa Ane­ta.

    - Nie pa­mi­ętam - bąk­nął.

    - A czy mo­że mi pan po­dać swo­je naz­wis­ko?

    - Sosnowski.

    - Mam list do pa­na, mis­ter Sos­nows­ki. - Bru­net w bi­ałym mun­dur­ze si­ęg­nął do ki­es­ze­ni i wyj­ął ró­żo­wą ko­per­tę.

    "Kochany. Sąd­zę, że le­pi­ej będ­zie unik­nąć ro­mantycz­nej sceny po­żeg­na­nia. Jes­teś bard­zo miłym chłop­cem. Lu­bię cię. Nie bi­erz życia zbyt po­waż­nie. Chyba się już nie zo­baczymy. Żeg­naj…"

Ma­rek nie doczy­tał do koń­ca. Czuł, że łzy napły­wa­ją mu do oc­zu. Zmi­ął list i wrzu­cił go do kos­za na śmi­ecie.

    

ROZDZIAŁ DRUGI

    

    Siedział na ta­ra­sie i zmru­żony­mi oc­za­mi patr­zał na od­leg­łą pa­no­ra­mę por­tu. Bi­ałe kad­łuby og­romnych pa­sa­żers­kich stat­ków błyszczały w po­łud­ni­owym słoń­cu na tle mor­za, bi­eg­ną­ce­go ku hory­zon­to­wi gra­na­to­wą taf­lą. Drob­ne kształty jach­tów, mo­to­rowych łod­zi i kut­rów rybac­kich uroz­ma­icały kra­j­ob­raz ko­lo­rowy­mi pla­ma­mi. W do­le szu­mi­ała uli­ca.

    Odetchnął głę­bo­ko. Czuł, jak ca­łod­zi­en­ne zmęc­ze­nie wypa­ro­wu­je z ni­ego niby wo­da wyla­na na spę­ka­ną upa­łem zi­emię. Du­żo mi­ał dzi­si­aj ro­boty, aż za du­żo. God­ziny spęd­zo­ne w ba­ra­ku, ata­ko­wanym ze wszystkich stron przez słoń­ce, lic­zą się pod­wó­jnie.

    Leniwym ruc­hem za­mi­es­zał lód w wyso­ki­ej szklan­ce. Drobny­mi łyka­mi pił sok po­ma­rańc­zowy z od­ro­bi­ną gi­nu. To był jego ulu­bi­ony ape­ri­tif. "Nie na­pi­sa­ła - myślał roz­goryc­zony. - Na­wet kart­ki nie przysła­ła. Na­wet pa­ru słów…" Cod­zi­en­nie, wra­ca­j­ąc z bi­ura, wstę­po­wał na pocz­tę z nad­zi­e­ją, że zas­ta­nie tam list od ni­ej. Za każdym ra­zem nie bez pew­ne­go wzrus­ze­nia ot­wi­erał swo­ją skrytkę pocz­to­wą. Wstydził się. "Chyba zwa­ri­owa­łem - pró­bo­wał dop­ro­wad­zić się do rów­no­wa­gi. - Żeby ta­ki stary chłop jak ja… Idi­otyzm, komp­letny idi­otyzm," Wszystkie te jed­nak obelży­we sło­wa, wypo­wi­ada­ne pod własnym ad­re­sem, nie od­no­siły żad­ne­go skut­ku. Po pros­tu tęsk­nił i na to nie było rady. Jako czło­wi­ek doświ­adc­zony, wi­ed­zi­ał dos­ko­na­le, że na­jlepszym an­ti­do­tum na te­go rod­za­ju nast­ro­je jest zna­leźć so­bie nowy obi­ekt za­in­te­re­so­wa­nia. Jed­nak­że cały fe­ler tkwił w tym, że żad­na dzi­ewczy­na nie po­do­ba­ła mu się.

    "Bo to zaws­ze jest na­jg­łups­ze, ki­edy się ktoś przy czymś upr­ze" - mruk­nął ze złością. Już wi­ele razy obi­ecy­wał so­bie, że skończy z tym, że zer­wie, że już nigdy… Wszystkie te obi­et­ni­ce, przyrzec­ze­nia, przysi­ęgi, jak do­tąd, na nic się nie zdały. Wystarczył jeden te­le­fon, jed­no spo­jr­ze­nie, jeden uśmi­ech i cały gmach bu­do­wany mo­zol­nie z pos­ta­no­wi­eń wa­lił się w gruzy.

    W drzwi­ach ta­ra­su sta­nę­ła Ma­ria. Jas­nok­re­mo­wa su­ki­en­ka z gof­ro­wa­nej ba­wełny podk­reśla­ła jej opa­le­niz­nę. Zaś chłodny blask ci­emnych, troc­hę skośnych oc­zu su­ge­ro­wał sil­ną wo­lę, us­po­so­bi­enie spo­ko­jne, opa­no­wa­ne.

    - Henryku, czy mo­gę cię pro­sić na obi­ad?

    Wstał, pos­zedł do ła­zi­en­ki, umył rę­ce, odświ­eżył się wo­dą ko­lońs­ką, przycze­sał włosy.

    Przez chwi­lę patrzył w lust­ro. Lu­bił swo­ją twarz, po­do­ba­ła mu się. Wyso­ko skle­pi­one czo­ło, re­gu­lar­ne rysy, sza­re wyra­zis­te oczy, ener­gicz­nie zary­so­wany podb­ró­dek. Si­wiz­na, któ­ra szczodr­ze przyprószy­ła czupry­nę, do­da­wa­ła mu uro­ku. Był nap­raw­dę bard­zo przysto­jnym mężczyz­ną.

    Jadali w ho­lu, gdzie było troc­hę chłod­ni­ej. Tylko wi­ec­zo­ro­we przyj­ęcia or­ga­ni­zo­wa­li na ta­ra­sie. Po zac­hod­zie słoń­ca przyj­emny po­wi­ew szedł od mor­za.

    Maria z wrod­zo­ną so­bie pe­dan­te­rią nakry­wa­ła do obi­adu. Zaws­ze bard­zo dba­ła o es­tetyczny wygląd sto­łu. Ob­rus mu­si­ał być ni­es­ka­zi­tel­nie czysty, wykroch­ma­lony, wypra­so­wany na­wet z prze­sad­ną sta­ran­nością, ta­ler­ze i sztuć­ce od­po­wi­ed­nio dob­ra­ne, uło­żo­ne dok­ład­nie na swo­im mi­e­js­cu.

    - Napijesz się wi­na?

    - Odrobinkę.

    Poszedł do kuch­ni, wyj­ął z lo­dów­ki bu­tel­kę "rycyny" i na­peł­nił ki­elisz­ki. Przez chwi­lę jed­li w milc­ze­niu soc­ze­wi­cę.

    - Gniewasz się? - spyta­ła Ma­ria. Spo­jr­zał na nią zdzi­wi­ony.

    - Dlaczegóż mi­ałbym się gni­ewać?

- Że spóźni­łam się z obi­adem.

    - Ależ to drob­nost­ka. Jes­teś przew­raż­li­wi­ona.

    - Bo wid­zisz… Spot­ka­łam Jor­go­sa. Zap­ro­sił mnie na ka­wę. Nie wypa­da­ło od­mó­wić - zac­zę­ła się tłu­maczyć. Bard­zo uwa­ża­ła na to, żeby obi­ad był go­towy na god­zi­nę czwar­tą, ki­edy Henryk wra­cał z pracy. Przez cały rok nie spóźni­ła się ani ra­zu. Dzi­si­aj zdarzy­ło się to po raz pi­erwszy. - Nie wypa­da­ło od­mó­wić - pow­tórzy­ła. - Bi­edny Jor­gos czu­je się ta­ki sa­motny.

    - Aneta jeszc­ze nie wró­ci­ła? - spytał z ost­roż­ną obo­j­ęt­nością.

    - Nie. Mi­ała wró­cić wczo­raj, ale coś tam się skomp­li­ko­wa­ło i te­le­fo­no­wa­ła, że wra­ca do­pi­ero za pa­rę dni. Zj­esz jeszc­ze troc­hę soc­ze­wicy?

    Potrząsnął gło­wą.

    - Dziękuję.

    - Na dru­gie us­maży­łam sardyn­ki. Lu­bisz, praw­da?

    - Mnie wszystko sma­ku­je, co ty przyrząd­zisz. Prze­ci­eż wi­esz.

    Uśmiechnęła się. I nag­le nie wi­ado­mo dlac­ze­go właśnie w tym mo­men­cie uświ­ado­mił so­bie, że nie lu­bi, ki­edy się Ma­ria uśmi­ec­ha. Wyda­ło mu się, że uśmi­ech jakoś nie bard­zo pa­su­je do tej po­waż­nej, ni­e­omal su­ro­wej twarzy.

    Pochwyciła jego spo­jr­ze­nie i coś jakby błysk ni­epo­ko­ju po­j­awi­ło się w jej oc­zach.

    Uśmiech zgasł. Po­wi­ed­zi­ała:

    - Jesteś ide­alnym mę­żem. Zaws­ze ci wszystko sma­ku­je. Nigdy nie gryma­sisz, na­wet jeże­li mi się coś nie uda.

    - Nie pa­mi­ętam ta­ki­ego zdar­ze­nia.

    - A pa­mi­ętasz ten ma­j­onez?

    - Och, nie był wca­le zły. Mi­ał po pros­tu troc­hę ory­gi­nalny smak.

    Poszła do kuch­ni i po chwi­li wró­ci­ła, ni­osąc pół­mi­sek ze sma­żony­mi sardyn­ka­mi. Po­tem jed­li owo­ce i tradyc­yjny grec­ki jogurt, który swą konsys­ten­cją przypo­mi­na gęsty śmi­eta­nowy krem.

    - Napijesz się kawy?

    - Dziękuję. Pi­łem już dzi­si­aj trzy kawy. Wystarczy.

Przyjr­za­ła mu się uważ­nie.

    - Jesteś dzi­si­aj mi­zerny, Henry­ku - po­wi­ed­zi­ała z tros­ką w gło­sie. Nigdy nie zdrab­ni­ała jego imi­enia, nigdy nie mó­wi­ła He­niu, He­ni­usiu czy Henrycz­ku. Dla ni­ej zaws­ze, w każ­dej sytu­acji, był Henry­ki­em. - Źle się czu­j­esz, koc­hany?

    Nieznacznie po­ruszył ra­mi­ona­mi.

    - Może jes­tem troc­hę zmęc­zony. Mi­ałem du­żo ro­boty.

    - Połóż się, a ja tymcza­sem pozmy­wam.

    Poszedł do swo­j­ego po­ko­ju, sta­ran­nie zamk­nął drzwi, a nas­tęp­nie zdj­ął ub­ra­nie, włożył pi­ża­mę i wyci­ąg­nął się na tapc­za­nie. Si­ęg­nął po "Pa­ris Match", le­żący na nocnym sto­li­ku.

    Przerzucił pa­rę kar­tek, ale nie mógł czytać. Przymknął oczy, usi­łu­j­ąc od­pęd­zić na­tarczy­wą myśl. Dlac­ze­go nie na­pi­sa­ła? Prze­ci­eż mog­ła choćby pa­rę słów. Wi­ed­zi­ała, że tylko on ma kluczyk do skrytki pocz­to­wej i że Ma­ria nigdy… Ni­edob­ra dzi­ewczy­na. Jeże­li już nie chci­ało jej się pi­sać, to mog­ła za­te­le­fo­no­wać do bi­ura. Z Aten ni­et­rud­no otrzy­mać po­łąc­ze­nie. To kwes­tia dos­łow­nie pa­ru mi­nut. Te­le­fon stoi na jego bi­ur­ku. Żad­ne­go ryzyka. Ryzyko. Czy rzeczy­wiście boi się tak bard­zo, żeby ta spra­wa się nie wyda­ła? Oczy­wiście, że tak. Po pi­erws­ze, nie chci­ałby Ma­rii zro­bić przykrości, a po dru­gie, zaprz­yjaźnił się z Jor­go­sem.

    Właściwie to wszystko dosyć głu­pio się ułoży­ło. Osi­ąg­nął już ten wi­ek, ki­edy mężczyz­na nie lu­bi, a na­wet boi się komp­li­ka­cji. Nie chci­ał się do te­go przyznać sam przed so­bą, że za­in­te­re­so­wa­nie, jakie mu okazy­wa­ła Ane­ta, og­rom­nie schle­bi­ało jego męs­ki­ej am­bi­cji. Peł­na za­borc­zości na­mi­ęt­ność mło­dej dzi­ewczyny zas­zu­mi­ała mu w gło­wie, os­zo­ło­mi­ła, poz­ba­wi­ła zdol­ności trzeźwe­go ro­zu­mo­wa­nia, roz­sąd­ne­go spo­jr­ze­nia na spra­wę. Ab­so­lut­nie nie był w sta­nie zrezyg­no­wać z tych przeżyć. Prze­ci­eż mo­że to os­tat­nia jego przygo­da mi­łos­na, mo­że os­tat­nia szan­sa, żeby poc­zuć się zno­wu młodym, pełnym uro­ku i tem­pe­ra­men­tu mężczyz­ną. Z me­lanc­ho­li­jnym westch­ni­eni­em dotk­nął swo­ich siwych wło­sów.

    "Dobrze, że nie wyłysi­ałem" - pomyślał, po­ci­es­za­j­ąc się. Si­wiz­na do­da­je mężczyźnie w pewnym wi­eku uro­ku, ale łysi­na… Ane­ta… Wspa­ni­ała dzi­ewczy­na. Już przy pi­erwszym spot­ka­niu poc­zuł elektryczny prąd, idący od ni­ej ku ni­emu. Ale mo­że nie zdecy­do­wałby się na ten ro­mans, gdyby ona nie wyka­za­ła tyle ini­cj­atywy. Tak po­ki­ero­wa­ła ca­łą spra­wą, że właści­wie to było czymś ni­e­uch­ron­nym, mu­si­ało do te­go dojść. A te­raz? Te­raz tęsk­ni jak młod­zi­eni­as­zek, jak sztu­bak. Stary, głu­pi chłop. Do di­ab­ła!

    Co da­lej? Jak dłu­go zdo­ła­ją utrzy­mać ca­łą tę his­to­rię w ta­j­em­nicy? Co będ­zie, jeże­li Jor­gos zacz­nie się cze­goś domyślać? Wprawd­zie Ane­ta jest dos­ko­na­łą ak­tor­ką, ale nigdy nie wi­ado­mo, co mo­że w ta­ki­ej sytu­acji zdarzyć się ni­es­pod­zi­ewa­ne­go, jakie oko­licz­ności mo­gą się złożyć na to, że ta­j­em­ni­ca przes­ta­nie być ta­j­em­ni­cą. Prze­ci­eż mus­zą się gdzieś spoty­kać, a Irak­lion to ma­ła, pro­win­cj­onal­na dzi­ura. Łat­wo się mo­że zdarzyć, że ktoś gdzieś ich zo­baczy ra­zem, zacz­ną się plot­ki, po­de­jr­ze­nia, jeszc­ze bard­zi­ej dwuz­nacz­ne sytu­acje. A Ma­ria? Już pa­rok­rot­nie pochwy­cił jej ba­dawc­ze, ni­e­uf­ne spo­jr­ze­nie. Czyżby się cze­goś domyśla­ła?

    Trudno zgad­nąć. Bo na­wet gdyby wi­ed­zi­ała wszystko, nigdy by się z tym nie zdrad­zi­ła. Była zbyt dum­na, żeby mu ro­bić sceny zazd­rości, żeby dać do zro­zu­mi­enia, że ją zra­nił, skrzywdził. Czy rzeczy­wiście krzywdzi Ma­rię? Właści­wie już od sze­re­gu lat ich mał­żeńst­wo było rac­zej for­malnym zwi­ąz­ki­em, za­wi­era­j­ącym ele­menty pew­ne­go przywi­ąza­nia, przyzwycza­j­enia, mo­że przyjaźni. Ma­ria nigdy nie po­ci­ąga­ła go fizycz­nie. Dlac­ze­go się z nią oże­nił? Dotychc­zas się nad tym nie zas­ta­na­wi­ał. To było tak daw­no, tyle lat upły­nę­ło. Ma­ją do­ros­łe dzi­eci. Czy war­to się zas­ta­na­wi­ać te­raz nad ta­ki­mi spra­wa­mi? Praw­dę mó­wi­ąc to ref­lek­sje troc­hę po­ni­ewc­za­sie. Ale rzeczy­wiście dlac­ze­go? Dlac­ze­go właśnie tę ko­bi­etę ob­rał so­bie za to­warzysz­kę życia? Czy dla­te­go, że poc­hod­zi z arys­tok­ratycz­nej rod­ziny? Chyba nie.

    To praw­da, że był troc­hę sno­bem, ale nie do te­go stop­nia, żeby wi­ązać się na ca­łe życie z hra­bi­an­ką Groc­hóls­ką tylko ze wzglę­du na jej tytuł. Już jeże­li, to Rad­zi­wił­łów­na, Sa­pi­eżan­ka, Lu­bo­mirs­ka, Po­toc­ka, Za­moys­ka, ale Groc­hóls­ką… Nie, nie… to na pew­no nie było decy­du­j­ącym po­wo­dem mał­żeńst­wa z Ma­rią. Wi­ęc co? Prze­ci­eż w tamtych cza­sach ni­e­j­ed­na bard­zo pi­ęk­na i bo­ga­ta pan­na przyj­ęłaby z zachwy­tem jego oświ­adczyny. Ma­ria nie była ani pi­ęk­na, ani bo­ga­ta. Ows­zem, mi­ała styl, była rep­re­zen­tac­yj­na, ele­ganc­ka, ale na­wet we wczes­nej mło­dości nie moż­na jej było naz­wać pi­ęk­ną. Cec­ho­wa­ła ją pew­na osch­ła wyni­os­łość i mog­ło się zda­wać, że niczym nie pot­ra­fi się ani zbytnio ci­eszyć, ani mart­wić. Była chłod­na, bez­na­mi­ęt­na, ni­ez­mi­en­nie ta­ka sa­ma. Zaws­ze wi­ed­zi­ał, cze­go się po ni­ej moż­na spod­zi­ewać, jak pos­tą­pi, jak się zac­ho­wa w da­nej sytu­acji. To było oczy­wiście dosyć nud­ne, ale gwa­ran­to­wa­ło spo­kój i cał­ko­wi­tą sta­bi­li­za­cję. Mo­że właśnie dla­te­go się z nią oże­nił? Nie chci­ał do­puścić do swo­j­ej świ­ado­mości, że to prze­ci­eż ona dop­ro­wad­zi­ła z kon­sek­wentnym upo­rem do ich mał­żeńst­wa, a nas­tęp­nie ki­ero­wa­ła całym ich życi­em. W grun­cie rzeczy był czło­wi­eki­em słabym i ki­erow­nic­za ro­la żony od­po­wi­ada­ła mu. Oczy­wiście oburzyłby się strasz­li­wie, gdyby mu to ktoś wprost po­wi­ed­zi­ał. Prag­nął uc­hod­zić we własnych oc­zach za stup­ro­cen­to­we­go, moc­ne­go mężczyz­nę, prawd­zi­we­go pa­na do­mu i ojca rod­ziny. Ma­ria umi­ała po­lity­ko­wać i przez cały czas ich mał­żeńst­wa stwar­za­ła po­zory, iż życie jej upły­wa w ci­eniu wspa­ni­ałe­go mę­ża.

    Przewrócił się na dru­gi bok i zno­wu si­ęg­nął po "Pa­ris Match". Myśl jed­nak o tym, jak by się zac­ho­wa­ła Ma­ria, gdyby do­wi­ed­zi­ała się prawdy, nie da­wa­ła mu spo­ko­ju. Nie za­lic­zał się oczy­wiście do stup­ro­cen­to­wo wi­ernych mę­żów i Ma­ria praw­do­po­dob­nie zda­wa­ła so­bie z te­go spra­wę, ale wszystkie te prze­lot­ne przygody były krót­kotr­wa­łe, bez żad­ne­go znac­ze­nia. Nigdy nie mi­ał koc­han­ki, któ­ra by go ab­sor­bo­wa­ła przez dłuższy czas. A po­za tym tu­taj, na Kre­cie, oko­licz­ności były zu­peł­nie spe­cj­al­ne. Cud­zo­zi­emi­ec, eks­po­no­wa­ne sta­no­wis­ko, przyj­aci­el Jor­go­sa, po­ważny, starszy pan, so­lidny. Ma­ria ni­ewątp­li­wie bard­zo ci­ęż­ko przeży­łaby ta­ki skan­dal. Pot­rak­to­wa­łaby to jako oso­bis­tą zni­ewa­gę, ci­er­pi­ałaby jej zra­ni­ona du­ma. Sam fakt zdrady czysto fizycz­nej nie był dla ni­ej tak is­totny, jak wszystkie kon­sek­wen­cje to­warzys­kie, wyni­ka­j­ące z ni­ego. Zac­ho­wa­nie po­zo­rów sta­no­wi­ło dla ni­ej pods­ta­wowy wa­ru­nek tak­tu i dob­re­go wycho­wa­nia. Wed­ług ni­ej czło­wi­ek na pewnym po­zi­omie nie ma pra­wa afis­zo­wać się ze swo­imi uc­zu­ci­ami, ods­ła­ni­ać swo­ich sła­bos­tek.

    Miał dosyć tych wszystkich ni­es­po­ko­jnych myśli. Był zły na si­ebie, że zaczy­na wpa­dać w pa­ni­kę, a jed­noc­ześnie nie mógł się doc­ze­kać tej chwi­li, ki­edy zno­wu zo­baczy Ane­tę. Wstał, ub­rał się i wyszedł ze swo­j­ego po­ko­ju.

    Maria si­ed­zi­ała na ta­ra­sie i czyta­ła jakąś fran­cus­ką po­wieść. Z rod­zin­ne­go do­mu wyni­os­ła tę trady­cję, że czyta­nie ksi­ążek w języ­ku Wik­to­ra Hu­go jest w dobrym to­nie. Pod­ni­os­ła gło­wę i spo­jr­za­ła na mę­ża.

    - Wypocząłeś, Henry­ku?

    - Trochę.

    - Przespałeś się?

    - Nie mog­łem zas­nąć.

    - To źle. Wyda­je mi się, że os­tat­nio masz za ma­ło snu. Si­adaj. Dos­ta­ni­esz owo­ców.

    - Nie faty­guj się. Sam so­bie wez­mę.

    - Ależ nie. Si­adaj. Za­raz przyni­osę. Zj­esz wi­nog­ron czy mo­że wo­lisz brzosk­wi­nie?

    Uśmiechnął się z pewnym przymu­sem.

    - Wszystko jed­no. Mo­gą być wi­nog­ro­na czy brzosk­wi­nie, al­bo i jed­no, i dru­gie.

    Maria z pe­dantycz­ną sta­ran­nością włoży­ła zak­ład­kę do ksi­ąż­ki i wyszła.

    Usiadł. Zno­wu patrzył na port. Nag­le zdał so­bie spra­wę z te­go, że od dwud­zi­es­tu kil­ku lat ani ra­zu się nie pok­łó­ci­li, a ich roz­mowy ma­ją zaws­ze cha­rak­ter upr­ze­jme­go di­alo­gu, bard­zo pop­raw­ne­go pod wzglę­dem języ­kowym. Tylko z bi­egi­em cza­su ich uśmi­echy stały się co­raz bard­zi­ej kon­wen­cj­onal­ne, ich sło­wa co­raz bard­zi­ej be­zo­so­bo­we. "Roz­mów­ki z pod­ręcz­ni­ka" - pomyślał. Ta właśnie zu­peł­na in­ność tam­tej dzi­ewczyny zachwy­ca­ła go, pory­wa­ła. Ane­ta klę­ła soczyście po fran­cus­ku, po grec­ku i po an­gi­els­ku. Tar­ga­ła go za włosy, szturc­ha­ła, raz na­wet w przystę­pie dzi­ki­ej pa­sji uderzy­ła go w twarz. Lu­bi­ła jeść pal­ca­mi sma­żo­ne ryby i kurc­zę­ta, a ki­edy któ­re­goś dnia uda­ło im się we dwo­je wyj­ec­hać na wyci­ecz­kę, roz­łoży­ła za­pasy żywności na ka­wał­ku sta­rej ga­zety i zat­łuszc­zo­ne pal­ce wyci­era­ła w dżinsy.

    Wróciła Ma­ria, ni­osąc pa­te­rę z owo­ca­mi, ta­lerzy­ki, no­że, wi­del­ce i ko­lo­rowy lni­any ob­rus, który wyglą­dał tak, jakby do­pi­ero co zos­tał odeb­rany z pral­ni.

    Pomógł jej nakryć mały ok­rągły sto­lik.

    Usiadła ko­ło ni­ego i no­żem i wi­del­cem zac­zę­ła zgrab­nie obi­erać grusz­kę.

    - Zapomniałam ci po­wi­ed­zi­eć, że Jor­gos wybi­era się do nas dzi­si­aj wi­ec­zo­rem.

    Skrzywił się.

    - Czy nie za częs­te te wizyty?

    Spojrzała na ni­ego zdzi­wi­ona.

    - Nie ro­zu­mi­em. Prze­ci­eż go lu­bisz.

    - No tak… Oczy­wiście… ale… Na­wet jeże­li się ko­goś bard­zo lu­bi, to nie moż­na go widy­wać cod­zi­en­nie. Cza­sa­mi czło­wi­ek chci­ałby być sam. Z żo­ną - do­dał pośpi­esz­nie.

    - Ja go nie zap­ras­za­łam. Sam się zap­ro­sił. Nie wypa­da­ło po­wi­ed­zi­eć, że nie.

    - Oczywiście.

    - Niedługo wró­ci Ane­ta, to się nim za­opi­eku­je. Wi­ęks­zość mężczyzn potr­ze­bu­je ko­bi­ecej opi­eki.

    Wydało mu się, że w gło­sie Ma­rii posłys­zał jakiś spe­cj­alny ak­cent. Nie spo­jr­zał na nią.

    Sięgnął po brzosk­wi­nię. Po chwi­li spytał:

    - O któ­rej ma przyj­ec­hać?

    - Tak jak zwykle. Oko­ło ós­mej.

    - Pewnie zno­wu będ­zie nas chci­ał za­wieźć do jaki­ej ta­werny.

    - Sądzę, że tak. Wi­esz, jak on lu­bi te wi­ec­zo­ro­we wypady.

    - Ja bym wo­lał por­ząd­nie się wyspać. Sa­ma po­wi­ed­zi­ałaś, że brak mi snu.

    - Czasami trze­ba się poświ­ęcić dla przyj­aci­ół. Obi­eca­liśmy Ane­cie, że podc­zas jej ni­e­obec­ności za­opi­eku­j­emy się Jor­go­sem.

    Skończył jeść brzosk­wi­nię i pod­ni­ósł się z westch­ni­eni­em. Te wspól­ne wyprawy z przyj­aci­elem, któ­re­mu uwi­ódł żo­nę, zaczy­nały mu co­raz bard­zi­ej ci­ążyć. Od pew­ne­go cza­su zac­zął go dręczyć do­dat­kowy ni­epo­kój. To już nie wyrzuty su­mi­enia. To oba­wa o włas­ną skó­rę. Trud­no było prze­wid­zi­eć, jak zac­ho­wa się Jor­gos w wypad­ku, gdy się do­wie, że jego żo­na i jego przyj­aci­el… Czy w ta­ki­ej sytu­acji ten jowi­alny, we­so­ło uśmi­ech­ni­ęty Grek nie si­ęg­nie po nóż al­bo po pis­to­let? Gre­cja to jed­nak po­łud­nie, a lud­zie z po­łud­nia…

    - Pójdę się przeb­rać - po­wi­ed­zi­ał. - Doc­hod­zi si­ód­ma. Ma­ria sa­ma zos­ta­ła na ta­ra­sie i w za­du­mie jad­ła wi­nog­ro­na. Os­tat­nio mart­wi­ła się Henry­ki­em. Niby nic konk­ret­ne­go się nie sta­ło, ale był jakiś dziwny, jakiś inny. Wyczu­ła in­tu­ic­yj­nie, że coś przeży­wa, że z czymś się kryje, że nie jest z nią zu­peł­nie szczery. A czy on w ogó­le ki­edy­kol­wi­ek był w sto­sun­ku do ni­ej zu­peł­nie szczery? Co­raz części­ej dręczy­ła ją ta wątp­li­wość. Właści­wie do­pi­ero tu­taj, na Kre­cie, zda­ła so­bie spra­wę z pewnych rzeczy. W Wars­za­wie nie było cza­su na te­go rod­za­ju roz­wa­ża­nia. Obo­je tak byli za­j­ęci swo­imi spra­wa­mi. Te­raz żyli jakby bli­żej si­ebie, od­se­pa­ro­wa­ni od zna­j­omych, od przyj­aci­ół, od rod­ziny. Czyż to moż­li­we, że ona przez te wszystkie la­ta nie zdo­ła­ła go poz­nać, że nie wie, jaki on jest nap­raw­dę?

    Zadźwięczał dzwo­nek.

    Spojrzała na ze­ga­rek. To nie mógł być Jor­gos, za wcześnie. Był bard­zo punk­tu­alny. Posz­ła ot­worzyć.

    W drzwi­ach stał smukły, młody czło­wi­ek, o bu­jnej, kęd­zi­er­za­wej czupry­nie i opa­lo­nej twarzy.

    - Bardzo przep­ras­zam - po­wi­ed­zi­ał po pols­ku. - Czy zas­ta­łem pa­na inży­ni­era Ko­so­wic­za?

    - Mąż się w tej chwi­li prze­bi­era. A pan z bu­dowy?

    Potrząsnął gło­wą.

    - Nie. Pa­ni poz­wo­li, że się przeds­ta­wię. Nazy­wam się Ma­rek Sos­nows­ki. Jes­tem ko­le­gą Ka­zia Ko­so­wic­za i właśnie…

    Podała mu rę­kę w spo­sób ni­eco pro­tek­cj­onalny. Nie lu­bi­ła młodych lud­zi, nos­zących po­ła­ta­ne dżinsy, dłu­gie włosy, brody i wąsy. Za­rośni­ęte­go bra­tan­ka mę­ża mu­si­ała to­le­ro­wać, ale jego ko­le­gów…

    Z są­si­ed­ni­ego po­ko­ju do­bi­egł głos Henry­ka:

    - Mario, kto to dzwo­nił?

    - Przyszedł ko­le­ga Ka­zia - od­po­wi­ed­zi­ała bez en­tu­zj­az­mu. - Chce się z to­bą wid­zi­eć.

    Prawie natych­mi­ast Henryk ot­worzył drzwi. Mi­ał na so­bie spor­to­wą brą­zo­wą kos­zu­lę, be­żo­we spod­nie i zams­zo­we pan­tof­le. Był sta­ran­nie uc­ze­sany, pach­ni­ał wo­dą ko­lońs­ką.

    Marek zer­wał się, po­wi­ed­zi­ał swo­je naz­wis­ko i wyj­ął z port­fe­la kart­kę, któ­rą otrzy­mał od Ka­zia.

    Henryk prze­bi­egł oc­za­mi bazg­roły swe­go bra­tan­ka i uśmi­ech­nął się życzli­wie.

    - Ma pan jakieś kło­poty z pasz­por­tem.

    - O właśnie - podchwy­cił oc­hoc­zo Ma­rek. - Fa­tal­na przygo­da, pa­nie inży­ni­er­ze. Nie wi­em, co ro­bić. - Pośpi­esz­nie, troc­hę bez­ład­nie opo­wi­ed­zi­ał o pec­ho­wej wyci­ecz­ce do Delf i o tym, co mu się przytra­fi­ło.

    Henryk słuc­hał uważ­nie, ki­wa­j­ąc gło­wą.

    - To rzeczy­wiście dosyć przykra spra­wa. Nie bard­zo wi­em, w czym mógłbym być pa­nu po­mocny.

    Marek ni­es­po­ko­jnie po­ruszył się na krześle.

    - Prawdę mó­wi­ąc, ja tak­że nie bard­zo wi­em. Mus­zę od­na­leźć jacht te­go Amery­ka­ni­na. Mam nad­zi­e­ję, że jeszc­ze nie odpły­nął. Zresz­tą z te­go, co mó­wił, wyni­ka­ło, że w Irak­li­onie zatrzy­ma się jakiś czas.

    - Hm… - Henryk wi­erzc­hem dło­ni prze­su­nął po gład­ko wygo­lonym po­licz­ku. - Był pan w por­cie?

    - Byłem, ale nie mog­łem się z ni­kim do­ga­dać. Wszyscy ci, z który­mi pró­bo­wa­łem na­wi­ązać roz­mo­wę, nie zna­li an­gi­els­ki­ego, a ja po grec­ku oczy­wiście ani w ząb.

    Henryk dyskret­nie spo­jr­zał na ze­ga­rek. Doc­hod­zi­ła ós­ma.

    - No cóż. Pos­ta­ram się jakoś pa­nu po­móc. Ni­ech pan zadz­wo­ni do mnie jut­ro do bi­ura. A pro­pos. Czy ma pan gdzie no­co­wać?

    - Jeszcze nie zna­laz­łem żad­nej kwa­tery. Dzi­si­aj przypłyną­łem z Aten.

    - Dlaczego do­pi­ero te­raz skon­tak­to­wał się pan ze mną? Prze­ci­eż fa­iry-bo­at przypływa do Irak­li­onu z ra­na.

    Marek zac­zer­wi­enił się. Nie mógł się przyznać, że cały dzi­eń stra­cił na pos­zu­ki­wa­niu Anety.

    - Sądziłem, że jakoś sam so­bie po­rad­zę - bąk­nął. - Oczy­wiście zadz­wo­nię do pa­na, pa­nie inży­ni­er­ze. Bard­zo dzi­ęku­ję i przep­ras­zam za najście.

    - Przenocuje pan u nas - za­decy­do­wał nag­le Henryk. - Ni­ep­raw­daż, Ma­rio?

    Skinęła gło­wą w spo­sób nazbyt ma­j­es­tatyczny.

    - Tak.

    - Ależ nie chci­ałbym państ­wu spra­wi­ać ta­ki­ego kło­po­tu - pró­bo­wał bro­nić się Ma­rek.

    - Przecież…

    Henryk przer­wał mu ruc­hem rę­ki.

    - To nie ża­den kło­pot. Prze­no­cu­je pan na ta­ra­sie. No­ce są jeszc­ze bard­zo ci­ep­łe.

    - Rzeczywiście - przytak­nął Ma­rek. - Wrze­si­eń tu­taj to jak na­jpi­ęk­ni­e­jszy li­pi­ec u nas.

    Zaczęli roz­ma­wi­ać o Gre­cji, o Gre­kach i o bu­do­wie ole­j­ar­ni. Tymcza­sem Ma­ria przygo­to­wa­ła pośpi­esz­nie ka­nap­ki z fe­tą i z suc­hą ki­eł­ba­są i za­parzy­ła her­ba­tę. Nas­tęp­nie us­ta­wi­ła to wszystko na sto­licz­ku.

    - Musi pan coś zjeść - po­wi­ed­zi­ała autory­tatyw­nie.

    Marek był bard­zo zak­ło­po­tany.

    - Ależ.. ni­epotr­zeb­nie się pa­ni faty­gu­je. Tyle kło­po­tu…

    - Musi pan coś zjeść - pow­tórzy­ła. Nie była zachwy­co­na tym ni­es­pod­zi­ewanym gości­em, ale nie mog­ła poz­wo­lić na to, żeby chło­pak głodny pos­zedł spać.

    - W ta­kim ra­zie bard­zo dzi­ęku­ję. Czy państ­wo poz­wo­lą, że um­yję rę­ce?

    Henryk zap­ro­wad­ził go do ła­zi­en­ki. Zadz­wo­nił te­le­fon. Ma­ria pod­bi­eg­ła do apa­ra­tu. Od ra­zu poz­na­ła nis­ki, troc­hę gard­łowy głos Jor­go­sa.

    - Kirija Ma­ria?

    - Tak. Jes­tem. - Po­ro­zu­mi­ewa­ła się z nim części­owo po grec­ku, części­owo po an­gi­els­ku, którym wła­da­ła bard­zo sła­bo. - Słuc­ham?

    - Przepraszam, ale nie bę­dę mógł do was dzi­si­aj przyj­ec­hać - mó­wił Jor­gos. - Ni­es­pod­zi­ewa­nie wró­ci­ła Ane­ta. Jest zmęc­zo­na. Od ra­na nie byłem w do­mu i dla­te­go, jak się z pa­nią spot­ka­łem, to jeszc­ze nie wi­ed­zi­ałem, że Ane­ta wró­ci­ła. Zo­baczymy się chyba do­pi­ero w so­bo­tę u Ni­ko­sów.

    

ROZDZIAŁ TRZECI

    

    Nikos Brit­zo­la­kis był ni­ety­powym czło­wi­eki­em in­te­re­su. Poc­hod­ził ze skrom­nej, ni­eza­moż­nej rod­ziny i wszystko, co osi­ąg­nął, zawd­zi­ęc­zał swo­j­ej pracy, ni­ez­łom­ne­mu upo­ro­wi, z jakim dążył do wytkni­ęte­go ce­lu. Bard­zo wcześnie zdał so­bie spra­wę z te­go, że jedy­nie pi­eni­ądz mo­że mu dać cał­ko­wi­tą ni­eza­leż­ność, swo­bo­dę, a co za tym id­zie, peł­nię życia. Przez wi­ele lat właśnie pi­eni­ądz stał się jego głównym ce­lem, który wresz­cie z ni­emałym tru­dem osi­ąg­nął. Obec­nie był jednym z na­jbo­gatszych lud­zi w Irak­li­onie, a mo­że i na ca­łej Kre­cie. Jak wszyscy mi­esz­kańcy Krety, szczycił się swym poc­hod­ze­ni­em i przy każ­dej oka­zji podk­reślał swą przyna­leż­ność do lu­du kre­teńs­ki­ego, który od wi­eków wywyższał się nad tamtych Gre­ków z konty­nen­tu. Uwa­ża­li się za spad­ko­bi­er­ców na­js­tars­zej kul­tury euro­pe­js­ki­ej i byli z te­go dum­ni.

    Kilka dos­ko­na­le za­opatr­zonych skle­pów z arty­ku­ła­mi me­ta­lowy­mi przyno­si­ło du­że doc­hody. Mi­mo og­rom­nej for­tuny Ni­kos Brit­zo­la­kis nie za­ni­edby­wał in­te­re­sów, oso­biście dog­lą­dał wszystki­ego i żad­ne na­wet na­jm­ni­e­js­ze uchy­bi­enie per­so­ne­lu nie usz­ło jego uwa­gi.

    Umiał do­bi­erać so­bie ucz­ciwych, za­ufanych lud­zi, którym mógł bez obawy po­wi­erzyć pro­wad­ze­nie skle­pów, i z bi­egi­em lat tak wszystko zdo­łał zor­ga­ni­zo­wać, żeby wi­ęcej cza­su mógł poświ­ęcić tym spra­wom, któ­re go rzeczy­wiście pa­sj­ono­wały. A pa­sj­ono­wa­ła go prze­de wszystkim muzy­ka. Wspa­ni­ale ur­ząd­zony duży sa­lon był zra­di­ofo­ni­zo­wany wed­ług na­jnowszych wymo­gów tech­ni­ki, a spe­cj­al­nie spro­wad­ze­ni arc­hi­tek­ci, spe­cj­aliści od akusty­ki, zad­ba­li o to, żeby w owym sa­lo­nie kon­cert Mo­zar­ta, Vi­val­di­ego czy Be­et­ho­ve­na brzmi­ał ide­al­nie, bez mi­ni­mal­ne­go na­wet zde­for­mo­wa­nia dźwi­ęku. Og­rom­na ma­ho­ni­owa sza­fa wypeł­ni­ona była po brze­gi na­jlepszy­mi nag­ra­ni­ami, spro­wad­zany­mi za og­rom­ne sumy ze wszystkich stron świ­ata. Nie ko­ni­ec na tym. "Opel-com­bi", na­jnowszy mo­del, wypo­sa­żony zos­tał w zna­ko­mi­tą apa­ra­tu­rę ste­re­ofo­nicz­ną, co poz­wa­la­ło słuc­hać dos­ko­na­łej muzy­ki podc­zas wi­elo­god­zin­nych wyci­ec­zek po ser­penty­nach za­wi­es­zonych nad oliw­kowy­mi ga­j­ami.

    Jego za­in­te­re­so­wa­nia artystycz­ne nie og­ra­nic­zały się do muzy­ki. Z nie mni­e­jszym za­pa­łem poświ­ęcał każ­dą wol­ną chwi­lę ma­larst­wu, sta­rożyt­nej rzeźbie, wyko­pa­lis­kom arc­he­olo­gicznym. Po­si­adał z te­go zak­re­su du­żą wi­ed­zę, a jego bo­ga­to za­opatr­zo­na bib­li­ote­ka była peł­na na­jcen­ni­e­jszych wydaw­nictw z zak­re­su his­to­rii sztu­ki, spro­wad­zanych z Fran­cji, Ang­lii, Ni­emi­ec i ze Sta­nów Zj­ed­noc­zonych. Tak, Ni­cos Brit­zo­la­kis był rzeczy­wiście ni­ety­powym czło­wi­eki­em in­te­re­su. Łączył w so­bie dus­zę wraż­li­we­go artysty z wszystki­mi cec­ha­mi twar­de­go, bezwzg­lęd­ne­go bu­si­nes­sma­na. Pot­ra­fił w jed­nej chwi­li prze­no­sić się z jed­ne­go wci­ele­nia do dru­gi­ego.

    Jego mał­żeńst­wo było wyni­ki­em rac­zej trzeźwej, ku­pi­ec­ki­ej kal­ku­la­cji ani­że­li ro­mantycz­nej mi­łości. Po swo­j­emu koc­hał żo­nę i był do ni­ej bard­zo przywi­ązany. Jej gos­po­dar­ność, oszc­zęd­ność, umi­e­j­ęt­ność w pro­wad­ze­niu do­mu na­pa­wa­ła go du­mą i zachwy­tem. Nigdy też nie omi­j­ał oka­zji, żeby się poch­wa­lić swo­ją Ali­ką. Doc­ho­wa­li się dwóch synów, którzy stu­di­owa­li w Ang­lii. Moż­na ich było śmi­ało naz­wać wzo­rowym mał­żeńst­wem, a drob­ne sprzecz­ki wyni­kały od cza­su do cza­su, spo­wo­do­wa­ne pe­dantycznym us­po­so­bi­eni­em Ali­ki. Żad­na gos­po­sia nie pot­ra­fi­ła jej do­god­zić i zaws­ze mu­si­ała sa­ma do­dat­ko­wo sprzą­tać mi­esz­ka­nie, uwa­ża­j­ąc, że nikt tak jak ona te­go zro­bić nie pot­ra­fi.

    Drażniło to oczy­wiście Ni­ko­sa, który uwa­żał, że jego żo­na po­win­na og­ra­niczyć się do ki­ero­wa­nia służ­bą, a nie oso­biście za­bi­erać się do ści­er­ki i od­kur­zac­za. To były jed­nak nic nie znac­zą­ce krót­kie spi­ęcia i na ogół ich wspól­ne życie upły­wa­ło w ide­al­nej zgod­zie i har­mo­nii.

    Kolorowe lam­pi­ony rzu­cały smu­gi przyćmi­one­go świ­at­ła na ta­ras. Obs­zerny hol na­to­mi­ast to­nął w jask­rawym blas­ku, płynącym z og­rom­ne­go, kryszta­ło­we­go żyran­do­la. Mar­mu­ro­wa po­sadz­ka błyszcza­ła jak lo­do­wis­ko.

    Nikos, gład­ko wygo­lony, w dos­ko­na­le skro­j­onym bi­ałym smo­kin­gu, wi­tał gości. Osób było ni­ewi­ele, gro­no na­jb­liższych przyj­aci­ół i si­ostr­ze­ni­ec pa­na do­mu, młody arc­hi­tekt z żo­ną.

    Kosowiczowie zos­ta­li przyj­ęci ze spe­cj­al­ną aten­cją. Ni­kos przez dłużs­zą chwi­lę potr­zą­sał dłoń­mi Henry­ka, zaś gos­pody­ni ob­darzy­ła Ma­rię ser­decznym po­ca­łun­ki­em, który tej os­tat­ni­ej nie na­peł­nił en­tu­zj­az­mem. Nie da­ła oczy­wiście te­go poz­nać po so­bie.

    - Wybaczcie, że przypro­wad­zamy wam nie pros­zo­ne­go gościa - po­wi­ed­zi­ał Henryk, wska­zu­j­ąc Mar­ka - ale tak się złoży­ło, że za­wi­tał do nas ni­es­pod­zi­ewa­nie ro­dak.

    - Ależ bard­zo nam mi­ło - wykrzyknę­li ni­emal jed­noc­ześnie Ni­kos i Ali­ka. - Pro­simy, bard­zo pro­simy.

    Marek bąk­nął coś ni­ewy­raźnie, za­że­no­wany za­rów­no wytwornym otoc­ze­ni­em, jak i swym ni­ew­łaściwym stro­j­em, i ca­łe to­warzyst­wo prze­ni­os­ło się z ho­lu do owe­go sław­ne­go sa­lo­nu, wypo­sa­żo­ne­go w ste­re­ofo­nicz­ne głośni­ki. Na ra­zie jed­nak nikt nie zdrad­zał za­in­te­re­so­wa­nia muzy­ką. Goście za­j­ęli się drin­ka­mi, któ­re zos­tały przygo­to­wa­ne przez pa­nią do­mu na małych sto­licz­kach. Roz­mo­wa po­toczy­ła się żwa­wi­ej. Mó­wi­ono o po­god­zie, o na­jnowszych zdar­ze­ni­ach po­litycznych, o por­wa­niu jaki­egoś tam sa­mo­lo­tu.

    Do Henry­ka, który w milc­ze­niu po­pi­j­ał ana­na­sowy cock­ta­il, zbliżył się Ni­kos i po­ufa­le pok­le­pał go po ra­mi­eniu.

    - No i co tam u pa­na słychać, ki­ri­os En­ri­co? - spytał.

    Henryk uśmi­ech­nął się z kon­wen­cj­onal­ną upr­ze­jmością.

    Nawet w sto­sun­kach z przyj­aci­ół­mi zac­howy­wał się zaws­ze z pew­ną re­zer­wą, powści­ąg­li­wie.

    - Jakoś się żyje. Pra­ca, du­żo pracy.

    - Praca nie da­je szczęścia - po­ki­wał gło­wą Ni­kos. - Chyba pośred­nio.

    - Pośrednio?

    - Tak. Bo dzi­ęki pracy mo­żemy zdobyć, cho­ci­aż nie zaws­ze, pi­eni­ąd­ze, a pi­eni­ąd­ze stwar­za­ją nam moż­li­wości ni­eza­leż­nej egzys­ten­cji. Czy pan lu­bi Be­et­ho­ve­na? - spytał zmi­eni­a­j­ąc nag­le te­mat roz­mowy.

    - Bardzo.

    - To świ­et­nie. Chci­ałbym, żeby moi goście pos­łuc­ha­li dzi­si­aj dzi­ewi­ątej symfo­nii. Wczoraj otrzy­ma­łem ze Sta­nów Zj­ed­noc­zonych wspa­ni­ałe nag­ra­nie. Or­ki­est­ra fi­la­del­fi­js­ka. Piękna rzecz. Wszyscy już są w komp­le­cie. Cze­kamy tylko na Jor­go­sów. Jakoś się spóźni­a­ją. A pro­pos. Jak się uk­ła­da­ją pańs­kie sto­sun­ki z Jor­go­sa­mi?

    Henryk zesztyw­ni­ał.

    - Doskonale. Dlac­ze­go pan pyta?

    Nikos wzi­ął przyj­aci­ela pod rę­kę i odp­ro­wad­ził w dru­gi kąt sa­lo­nu. Usi­ed­li na ma­łej ka­nap­ce w stylu bi­eder­me­i­erows­kim.

    - Ja pa­nu dobr­ze życzę, mis­ter Ko­so­wicz.

    - Nie wąt­pię - uśmi­ech­nął się ni­epew­nie Henryk. Nie mi­ał po­j­ęcia, do cze­go zmi­er­za ten dziwny wstęp, i zac­zął ogar­ni­ać go ni­epo­kój. "Czyżby się cze­goś domyślał?" - zas­tu­ka­ło mu w gło­wie.

    - Ja pa­nu dobr­ze życzę - pow­tórzył Ni­kos. Ro­ze­jr­zał się szybko, a wid­ząc, że ni­ko­go nie ma w pob­li­żu, mó­wił da­lej przycis­zonym gło­sem: - Jor­gos to bard­zo miły, kul­tu­ralny czło­wi­ek i nie chci­ałbym, żeby mnie pan źle zro­zu­mi­ał… Ja tak tylko przez życzli­wość… On się z pa­nem przyjaźni, praw­da?

    - Tak. Po­zos­ta­j­emy w przyj­aci­els­kich sto­sun­kach - przyznał Henryk. - Tak jak i z pa­nem - do­dał po chwi­li.

    - To nie jest zu­peł­nie to sa­mo.

    Henryk nie pozbył się przykre­go uc­zu­cia ni­epo­ko­ju.

    - Jak mam to ro­zu­mi­eć?

    - Ja jes­tem pańs­kim szczerym, ser­decznym, be­zin­te­re­sownym przyj­aci­elem - po­wi­ed­zi­ał z prze­ko­na­ni­em Ni­kos.

    - Czy uwa­ża pan, że Jor­gos jest ni­eszc­zery i in­te­re­sowny?

    Nikos zdj­ął oku­lary, prze­tarł je bi­ałą chus­tecz­ką i przez chwi­lę patrzył na swe­go roz­mów­cę zmru­żony­mi oc­za­mi krót­ko­wid­za. - Nie chci­ałbym, ki­ri­os En­ri­co, żeby pan mnie po­de­jr­ze­wał o jakieś za­wiści za­wo­do­we. Zresz­tą my so­bie z Jor­go­sem w dro­gę nie wchod­zimy. On wam dos­tarc­za arty­kuły elekt­ro­tech­nicz­ne, a ja me­ta­lo­we. In­na bran­ża.

    - Więc o co właści­wie chod­zi? - spytał ni­eco już zni­eci­erp­li­wi­ony Henryk. Myśl, że Ni­kos domyśla się cze­goś, nie da­wa­ła mu spo­ko­ju.

    - Widzi pan…

    W tej chwi­li po­desz­ła do nich Ali­ka.

    - Przyszli Jor­go­so­wie - po­wi­ed­zi­ała.

    Nikos wstał.

    - Muszę przywi­tać gości - uśmi­ech­nął się przep­ras­za­j­ąco. - Do­kończymy tę roz­mo­wę innym ra­zem.

    Henryk pos­zedł za ni­mi, czuł, że ser­ce uder­za mu przyśpi­es­zonym rytmem. Kosz­to­wa­ło go du­żo wysił­ku, żeby jego twarz nie wyra­ża­ła żadnych uc­zuć po­za kon­wen­cj­onal­ną upr­ze­jmością.

    Aneta wyglą­da­ła ślicz­nie. Mi­ała na so­bie ob­cis­łą suk­nię ko­lo­ru czer­wo­ne­go wi­na, któ­ra bard­zo efek­tow­nie podk­reśla­ła jej kształty. Gęs­te, jed­wa­bis­te włosy spa­dały na ra­mi­ona swo­bodny­mi fa­la­mi. W dużych ci­emnych oc­zach po­j­awi­ały się co chwi­la we­so­łe, troc­hę szel­mows­kie błyski.

    Zachowywała się z og­rom­ną swo­bo­dą, zna­mi­onu­j­ącą du­że oby­cie to­warzys­kie. Dla każ­de­go mi­ała w za­nadr­zu jakieś mi­łe sło­wo, uroczy uśmi­ech, ser­deczny uścisk dło­ni.

    Z Henry­ki­em przywi­ta­ła się z upr­ze­jmą obo­j­ęt­nością.

    - Witam pa­na, pa­nie inży­ni­er­ze. Bard­zo daw­no pa­na nie wid­zi­ałam. Co słychać? Doskonale pan wyglą­da. Mam nad­zi­e­ję, że przy na­jb­liżs­zej oka­zji zno­wu zor­ga­ni­zu­j­emy jakąś wspól­ną wyci­ecz­kę.

    Nim Henryk zdążył coś od­po­wi­ed­zi­eć, poszy­bo­wa­ła w głąb sa­lo­nu, we­so­ła, pro­mi­en­na, peł­na ra­dości życia i mło­dości. Mog­ło się zda­wać, że to jakaś łas­ka­wa ksi­ęż­nicz­ka zesz­ła do swych pod­danych, rozd­zi­ela­j­ąc szczodr­ze uśmi­echy, spo­jr­ze­nia, upr­ze­jme sło­wa.

    Zatrzymała się przed Mar­ki­em. Ni­kos pośpi­eszył przeds­ta­wić mło­de­go czło­wi­eka.

    - To nasz nowy pols­ki przyj­aci­el - po­wi­ed­zi­ał we­so­ło. - Mis­ter Mar­co Sos­nows­ki.

    Marek poc­zuł, że krew go­rą­cą fa­lą uder­za mu do głowy. Skło­nił się ni­ezg­rab­nie i uścis­nął wyci­ąg­ni­ętą ku so­bie dłoń.

- Bard­zo mi mi­ło - bąk­nął.

    Tymczasem Jor­gos za­ba­wi­ał roz­mo­wą Ma­rię. Był to wyso­ki, szczupły mężczyz­na o po­ci­ąg­łej, śni­adej twarzy, któ­rej as­cetyczny cha­rak­ter ko­li­do­wał ze zbyt ha­łaśliwym, kor­di­alnym śmi­ec­hem. Ro­bi­ło to ta­kie wra­że­nie, jakby właści­ci­el tej twarzy ko­ni­ecz­nie chci­ał uc­hod­zić za czło­wi­eka jowi­al­ne­go i dob­ro­dusz­ne­go.

    - Trzeba przyznać, że Ane­ta wyglą­da dzi­si­aj bard­zo efek­tow­nie - po­wi­ed­zi­ał z za­do­wo­le­ni­em. Mó­wił nieźle po fran­cus­ku z ni­eco prze­sadnym, afek­to­wanym ak­cen­tem.

    - Prześliczna - przytak­nę­ła upr­ze­jmie Ma­ria.

    - Taka żo­na to prawd­ziwy skarb. Ni­ech so­bie pa­ni wyob­ra­zi, że ona każdy in­te­res hand­lowy pot­ra­fi za­łat­wić nie gor­zej od doświ­adc­zo­ne­go mężczyzny. Nap­raw­dę mam z ni­ej po­ci­ec­hę pod każdym wzglę­dem. Skarb, prawd­ziwy skarb. Tylko ta róż­ni­ca wi­eku…

    - To nie ma wi­ęks­ze­go znac­ze­nia - po­wi­ed­zi­ała us­po­ka­j­a­j­ąco Ma­ria.

    - Niestety, to ma znac­ze­nie - westch­nął Jor­gos i za­raz ro­ześmi­ał się troc­hę bez sen­su. - Przyzna­ję, że Ane­ta jest dzi­ewczy­ną po­waż­nie myślą­cą, ale jed­nak mło­dość ma swo­je pra­wa. Na to nie ma rady. A Ane­ta po­do­ba się mężczyz­nom. Za­uważy­łem, że na­wet pa­ni mał­żo­nek patrzy na nią z pewnym upo­do­ba­ni­em.

    Maria rzu­ci­ła szybkie, ba­dawc­ze spo­jr­ze­nie.

    - Lubi ją, tak sa­mo jak lu­bi pa­na, mon­si­e­ur Jor­gos.

Zno­wu się ro­ześmi­ał.

    - To troc­hę co in­ne­go, to troc­hę co in­ne­go, che­re ma­da­me. Przyj­aci­ele naszych przyj­aci­ół są naszy­mi przyj­aci­ół­mi, a żony naszych przyj­aci­ół… Och, co za głupst­wa plo1 Co moż­na pa­ni po­dać, ma­da­me? Ko­ni­ak? Cock­ta­il? Whisky?

    - Najchętniej na­pi­łabym się Co­ca-Co­li.

Pod­bi­egł do ma­łe­go sto­licz­ka i po chwi­li wró­cił, ni­osąc wyso­ką szklan­kę, na­peł­ni­oną bru­natnym, mu­su­j­ąc płynem.

    - Czy państ­wo jeszc­ze dłu­go przeby­wać bę­dą na Kre­cie? - spytał.

    Potrząsnęła gło­wą.

    - Nie umi­em pa­nu na to od­po­wi­ed­zi­eć. To będ­zie za­le­ża­ło od tem­pa bu­dowy ole­j­ar­ni. Przecież pan się ori­en­tu­je, że mój mąż jest ki­erow­ni­ki­em bu­dowy.

    - Oczywiście, oczy­wiście - Jor­gos po­ci­ąg­nął spo­ro ko­ni­aku. - Smut­no nam tu będ­zie bez państ­wa, ba smut­no. Tak żeśmy się zżyli.

    - Mam nad­zi­e­ję, że spot­kamy się w Wars­za­wie.

    - Ogromnie jes­teśmy pa­ni wdzi­ęcz­ni za zap­rosze­nie. Bard­zo chęt­nie skorzys­tamy. Ani ja, ani Ane­ta nigdy nie byliśmy w Pols­ce. To będ­zie dla nas ni­ezwyk­le in­te­re­su­j­ąca wyci­ecz­ka.

    Wasz kraj od daw­na mnie pa­sj­onu­je. Wspa­ni­ały kraj, wspa­ni­ali lud­zie.

    Maria nie za­re­ago­wa­ła. Co­raz części­ej draż­ni­ła ją ta sztucz­na eg­zal­ta­cja Jor­go­sa. Bywały mo­menty, że zaczy­na­ła wąt­pić w szcze­rą przyjaźń te­go czło­wi­eka.

    

Marek tak był os­zo­ło­mi­ony ni­es­pod­zi­ewanym po­j­awi­eni­em się Anety, że zu­peł­nie stra­cił gło­wę. Nie bard­zo wi­ed­zi­ał, gdzie jest i co się z nim dzi­e­je. Wod­ził za nią pełnym zachwy­tu spo­jr­ze­ni­em, nie mo­gąc odzys­kać rów­no­wa­gi duc­ha. Z te­go ni­e­omal eks­tatycz­ne­go sta­nu wyrwał go głos Ko­so­wic­za:

    - Panie Mar­ku… Drgnął gwał­tow­nie.

    - Słucham, pa­nie inży­ni­er­ze.

    - Chciałbym pa­na poz­nać z naszym ro­da­ki­em, pa­nem Das­ze­wic­zem.

    Marek ni­ezbyt wyraźnie po­wi­ed­zi­ał swo­je naz­wis­ko i uścis­nął wyci­ąg­ni­ętą ku so­bie dłoń.

    - Pan Das­ze­wicz jest his­tory­ki­em sztu­ki - mó­wił da­lej Henryk, który ro­bił wszystko, co w ludz­ki­ej mocy, żeby odw­ró­cić swo­ją uwa­gę od Anety. Nie mógł opr­zeć się wra­że­niu, że wszyscy go ob­ser­wu­ją i dostr­ze­ga­ją jego za­in­te­re­so­wa­nie tą dzi­ewczy­ną. - Nie wąt­pię, że zna­ją pa­no­wie du­żo ci­ekawych te­ma­tów do roz­mowy. - Zos­ta­wił młodych lud­zi ich włas­ne­mu lo­so­wi i, śliz­ga­j­ąc się po wypo­le­ro­wa­nej mar­mu­ro­wej po­sadz­ce, ruszył w ki­erun­ku swo­j­ej żony, jakby u ni­ej chci­ał zna­leźć schro­ni­enie przed grzeszny­mi myśla­mi.

    - Słyszałem, że pan stu­di­u­je arc­he­olo­gię - po­wi­ed­zi­ał Das­ze­wicz.

    - W tym ro­ku zro­bi­łem dyplom.

    - Gratuluję.

    Marek zdo­łał się wresz­cie otr­ząs­nąć ze sta­nu os­zo­ło­mi­enia i spo­jr­zał przytom­ni­ej. Do­pi­ero te­raz mógł przyjr­zeć się uważ­ni­ej swe­mu roz­mówcy. Das­ze­wicz był trzydzi­es­to­pa­ro­let­nim mężczyz­ną, wyso­ki, dobr­ze zbu­do­wany, o sylwet­ce spor­tow­ca. Włosy mi­ał gęs­te, ci­em­nob­lond, i bard­zo jas­ne ni­ebi­es­kie oczy, jakby wypło­wi­ałe od po­łud­ni­owe­go słoń­ca.

    Mówił wyraźnie, z dykcją za­wo­do­we­go ak­to­ra, i chęt­nie na­da­wał swo­j­emu gło­so­wi ni­eco pro­tek­cj­onalny ton. Od pi­erws­ze­go we­jr­ze­nia wyczu­wa­ło się w nim czło­wi­eka moc­ne­go, bezwzg­lęd­ne­go, zmi­er­za­j­ące­go c ob­ra­ne­go ce­lu ze sta­nowczym upo­rem.

    - Pan daw­no w Gre­cji? - spytał Ma­rek, żeby coś po­wi­ed­zi­eć.

    - Już dru­gi rok - pad­ła nons­za­lanc­ka od­po­wi­edź. - A pan?

    - Ja jes­tem tu do­pi­ero pa­rę tygod­ni i cho­ler­nie wpad­łem.

    - Co się sta­ło?

    Marek wyrecy­to­wał opo­wieść o zgu­bi­onym pasz­por­cie, o wyci­ecz­ce do Delf i o uczynnym Amery­ka­ni­nie, jak dobr­ze wyuc­zo­ną lek­cję.

    - Jak się nazy­wa ten Amery­ka­nin? - spytał Das­ze­wicz.

    - William Haw­kins. Mo­że go pan przypad­ki­em zna?

    - Znam - od­parł obo­j­ęt­nie Das­ze­wicz. - O ile so­bie przypo­mi­nam, to poz­na­łem go chyba na jakimś przyj­ęciu. To bard­zo za­możny czło­wi­ek. Jest właści­ci­elem pi­ęk­ne­go jach­tu mo­to­ro­we­go. No i co? Roz­ma­wi­ał pan już z nim w spra­wie te­go pasz­por­tu?

    Marek potr­ząs­nął gło­wą.

    - Jeszcze nie. Od­na­laz­łem wprawd­zie jego jacht, ale mis­ter Haw­kins gdzieś wyj­ec­hał na pa­rę dni i będ­zie do­pi­ero w po­ni­ed­zi­ałek. Nikt nie pot­ra­fi ud­zi­elić żadnych in­for­ma­cji. Mus­zę zac­ze­kać do po­ni­ed­zi­ał­ku.

    - Gdzie pan się zatrzy­mał?

    - Na ra­zie mi­esz­kam u inży­ni­era Ko­so­wic­za. To stryj mo­j­ego ko­le­gi.  Sympatyczny czło­wi­ek - podchwy­cił Ma­rek. - A jaki uczynny, ser­deczny…

    - A co pan sąd­zi o pa­ni Ko­so­wic­zo­wej?

    Marka speszy­ło to bez­pośred­nie pyta­nie.

    - No cóż… Uwa­żam, że…

- Śmi­ało, śmi­ało - zac­hę­cił go z uśmi­ec­hem Das­ze­wicz.- Niech się pan nie krę­pu­je, ko­le­go.

    Markowi nie po­do­bał się ten na poły iro­niczny, na poły wzgard­liwy ton. Po­wi­ed­zi­ał og­lęd­nie:

    - Za ma­ło znam pa­nią Ko­so­wic­zo­wą, żebym mógł się po­ku­sić o nak­reśle­nie jej cha­rak­terysty­ki. Ro­bi wra­że­nie bard­zo po­waż­nej i so­lid­nej osoby.

    - Aż za so­lid­na - prychnął roz­we­se­lony Das­ze­wicz. - Nie życzyłbym ni­ko­mu ta­ki­ej żony. Na śmi­erć mo­że za­nud­zić. A Ni­ko­sa pan daw­no zna?

    - Poznałem go do­pi­ero dzi­si­aj.

    - Nieszkodliwy ma­ni­ak.

    - Nie bard­zo ro­zu­mi­em.

    - Ma fi­oła na punk­cie muzy­ki. Mu­si być pan przygo­to­wany na to, że będ­zie mu­si­ał wysłuc­hać jaki­egoś bez­nad­zi­e­jne­go kon­cer­tu. Zra­di­ofo­ni­zo­wał so­bie mi­esz­ka­nie za ci­ęż­kie pi­eni­ąd­ze i te­raz częs­tu­je swo­ich ni­eszc­zęsnych gości na­jnowszy­mi nag­ra­ni­ami Bac­ha, Mo­zar­ta czy Be­et­ho­ve­na.

    W tej chwi­li pods­zedł do nich Ni­kos.

    - Prosimy przeds­ta­wi­ci­eli na­uki na skrom­ną prze­kąs­kę - po­wi­ed­zi­ał z uśmi­ec­hem.

    Wszyscy przesz­li do są­si­ed­ni­ego po­ko­ju, gdzie stoły us­ta­wi­one w pod­ko­wę ugi­nały się pod pół­mis­ka­mi pełny­mi na­jroz­ma­itszych mi­ęsiw, sa­ła­tek, pi­ec­zonych kurc­ząt oraz ryb.

    - Zimny bu­fet - szep­nął Das­ze­wicz na uc­ho Mar­ko­wi. - Ki­edyż wresz­cie moż­na będ­zie za­siąść do przyzwo­ite­go scha­boszc­za­ka. Przyznam się pa­nu, że mam już dosyć tych grec­kich "przysma­ków".

    - Chyba nic nie stoi na przesz­kod­zie, żeby pan wró­cił do kra­ju - po­wi­ed­zi­ał Ma­rek, któ­re­go his­toryk sztu­ki zaczy­nał de­ner­wo­wać.

    Daszewicz skrzywił się.

    - Niestety. Mus­zę skończyć pra­cę.

    - Pracę?

    - Tak. Otrzy­ma­łem spe­cj­al­ne stypen­di­um na na­pi­sa­ni ela­bo­ra­tu na te­mat kul­tury śród­zi­em­no­mors­ki­ej. Za­bi­erze mi to jeszc­ze troc­hę cza­su w Gre­cji, a nas­tęp­nie prze­ni­osę się do sło­necz­nej Ita­lii.

    Cocktaile, ko­ni­ak, whisky i mi­e­js­co­wa cyku­dia wywarł po­żą­dany wpływ na gości.

    Rozmowy, któ­re poc­ząt­ków wyraźnie ku­lały, po­toczyły się żwa­wi­ej, gwar po­doc­ho­conych gło­sów wypeł­nił po­kój. Dysku­sje na te­maty po­litycz­ne krzyżo­wały się z krytycznymi uwa­ga­mi, dotyc­zących os­tat­nich mec­zów pił­ki noż­nej. Kil­ku pa­nów zbitych w ci­as­ną gro­mad­kę opo­wi­ada­ło so­bie ni­eprzyz­wo­ite dow­cipy, wybuc­ha­j­ąc co chwi­lę ra­dosnym śmi­ec­hem. Ich żony, po­si­la­j­ąc się dyskret­nie, z ni­ezwykłym za­pa­łem ob­gady­wały bliźnich.

    Aneta og­ra­niczy­ła się do wypi­cia dwóch ko­ni­aków. Oczy jej błyszczały, na po­licz­kach po­j­awiły się ru­mi­eń­ce, od cza­su do cza­su koń­cem języ­ka doty­ka­ła pełnych warg. Co chwi­la na­wi­ązy­wa­ła z kimś roz­mo­wę, śmi­ała się, żar­to­wa­ła, da­wa­ła ci­ęte, błyskot­li­we od­po­wi­ed­zi, sło­wem, te­go wi­ec­zo­ra była w dos­ko­na­łej for­mie. Ba­wi­ła ją ta ni­ecod­zi­en­na, troc­hę ryzykow­na sytu­acja. Zazd­rosny mąż i dwóch koc­han­ków. Zda­wa­ła so­bie dos­ko­na­le spra­wę z te­go, że gra, któ­rą pro­wad­zi, sta­je się co­raz bard­zi­ej ni­ebez­pi­ecz­na i mo­że za­kończyć się dra­matycznym fi­na­łem. Nie pot­ra­fi­ła jed­nak zrezyg­no­wać z tej gry. Tak sytu­acje ekscy­to­wały ją w spo­sób ni­ezwykły, du­żo bard­zi­ej niż konk­retny, fizyczny kon­takt z mężczyz­ną. Do ni­edaw­na o Po­la­kach mi­ała jakieś mglis­te wi­ado­mości, jako o na­rod­zie żyj­ącym gdzieś na da­le­ki­ej pół­nocy, jeżd­żący kon­no i po­lu­j­ącym na bi­zony. Tak się złoży­ło, że w czas poby­tu w Pary­żu jej kon­takty z przeds­ta­wi­ci­ela­mi tej eg­zotycz­ne­go na­ro­du były bard­zo rzad­kie i zu­peł­nie prze­lot­ne. Do­pi­ero te­raz prze­ko­na­ła się, że Po­lacy to nie tylko lud­zie wykształ­ce­ni, kul­tu­ral­ni, dobrzy fac­howcy, ale tak­że bard­zo in­te­re­su­j­ący jako mężczyźni. Z Ko­so­wic­zem na­wi­ąza­ła ro­mans troc­hę przez ci­eka­wość, a troc­hę dla­te­go, że był pod rę­ką. Nie za­wi­od­ła się.

    Enrico oka­zał się koc­han­ki­em czułym, de­li­katnym, a jed­noc­ześnie pełnym tem­pe­ra­men­tu.

    Posiadał du­że doświ­adc­ze­nie w tych spra­wach i pot­ra­fił dać ko­bi­ecie peł­nię za­do­wo­le­nia.

    Marek to był nic nie znac­zący epi­zod, kaprys. Po pros­tu spo­do­bał jej się młody, silny, pe­łen życia chło­pak. Była prze­ko­na­na, że ca­ła ta his­to­ria og­ra­niczy się do jed­nej nocy i, praw­dę mó­wi­ąc, troc­hę się za­ni­epo­ko­iła, spoty­ka­j­ąc go na przyj­ęciu u Ni­ko­sów. Nie chci­ała konty­nu­ować tej zna­j­omości, któ­ra mog­ła się oka­zać bard­zo ni­ewy­god­na, a na­wet ni­ebez­pi­ecz­na. Nie prze­wid­zi­ała te­go, że młody pols­ki arc­he­olog za­koc­ha się w ni­ej w błyska­wicznym tem­pie i że nie zech­ce tak łat­wo zrezyg­no­wać ze swych praw zdobytych w ho­te­lu "Ma­ri­na". Zu­peł­nie nie mi­ała oc­hoty na jakieś no­we komp­li­ka­cje. I tak dosyć już kło­po­tów przyspar­zał jej Das­ze­wicz, który z każdym ni­e­omal dni­em sta­wał się co­raz bard­zi­ej na­tarczywy. Nie zno­si­ła te­go czło­wi­eka, a na­wet ba­ła się go. Wprawd­zie mi­ał w so­bie coś fascy­nu­j­ące­go, ale była to fascy­na­cja zdecy­do­wa­nie ne­gatyw­na, wywo­łu­j­ąca dreszcz ni­epo­ko­ju. Zdar­za się, że czło­wi­ek nie mo­że oder­wać oc­zu od cze­goś wstręt­ne­go, prze­ra­ża­j­ące­go, mi­mo że to coś spra­wia mu wyraźną przykrość. Rod­zaj sta­nu hip­notycz­ne­go.

    Właśnie w tym mo­men­cie Das­ze­wicz zbliżył się do ni­ej.

    - Jak się pa­ni ba­wi? - spytał ze swym iro­nicznym uśmi­esz­ki­em.

    - Znakomicie. U Ni­ko­sów zaws­ze jest przyj­em­na at­mos­fe­ra.

    - Dopóki nie zacz­ną się kon­certy.

    - Ja lu­bię muzy­kę.

    - A ja wo­lę patr­zeć na pa­nią niż słuc­hać Bac­ha czy in­ne­go Mo­zar­ta.

    - Niech pan da spo­kój.

    - Czyż nigdy nie zdo­łam pozys­kać pa­ni sympa­tii?

    - Już wi­ele razy roz­ma­wi­aliśmy na ten te­mat. Nie sąd­zi pan, że to wystarczy?

    - Jestem bard­zo uparty.

    - Ja tak­że.

    - Potrafię z ca­łą bezwzg­lęd­nością dążyć do raz ob­ra­ne­go ce­lu.

    - Nie wąt­pię.

    - I jeże­li za­jd­zie te­go potr­ze­ba, nie prze­bi­eram w środ­kach.

    - Gotowa jes­tem w to uwi­erzyć. Nie rad­zi­łabym jed­nak pa­nu an­ga­żo­wać się w te­go rod­za­ju grę. Mo­gę pa­na za­pew­nić, że ja tak­że pot­ra­fię sto­so­wać drastycz­ne środ­ki, jeże­li mnie ktoś do te­go zmu­si.

    Podszedł do nich Ni­kos.

    - No i cóż tak plot­ku­j­ecie? - po­wi­ed­zi­ał we­so­ło. - Kończ­cie się po­si­lać, bo ni­eba­wem cze­ka was ucz­ta duc­ho­wa. - Ro­ześmi­ał się, rad ze swo­j­ego, jak mu się zda­wa­ło, bard­zo zręcz­ne­go po­wi­ed­ze­nia i po­żeg­lo­wał da­lej zac­hę­cać gości do jed­ze­nia i pi­cia. Był za­do­wo­lony z si­ebie, ze swo­j­ego mi­esz­ka­nia, ze swo­j­ej żony, ze swo­j­ego ste­re­ofo­nicz­ne­go sa­lo­nu.

    - Bach - po­wi­ed­zi­ał za odc­hod­zącym Das­ze­wic­zem. - Prze­ko­na się pa­ni, że to będ­zie Bach.

    Nie zgadł. Ki­edy syci jad­ła i na­pit­ków goście prze­nieśli się do zra­di­ofo­ni­zo­wa­ne­go sa­lo­nu, z głośni­ków popły­nęły tony dzi­ewi­ątej symfo­nii Be­et­ho­ve­na.

    Nikos si­ed­zi­ał zas­łuc­hany, rzu­ca­j­ąc od cza­su do cza­su po­ro­zu­mi­ewawc­ze spo­jr­ze­nie w ki­erun­ku Ko­so­wic­za, w którym ce­nił za­mi­ło­wa­nie do muzy­ki i któ­re­go uwa­żał za brat­nią dus­zę.

    Dopiero te­raz Ma­rek zna­lazł się blis­ko Anety. Tak la­wi­ro­wał, żeby usiąść przy ni­ej.

    Wykorzystał or­ki­est­ro­we for­te i szep­nął:

    - Kocham cię. I lo­ve you.

    Nie za­re­ago­wa­ła.

    - I lo­ve you - pow­tórzył.

    - Przestań.

    - Kiedy się zo­baczymy.

    - Zadzwonię do ci­ebie. Bądź ci­erp­liwy.

    - To bard­zo trud­ne.

    - Proszę cię, przes­tań ze mną roz­ma­wi­ać.

    Umilkł. W milc­ze­niu słuc­ha­li muzy­ki, któ­ra ni­ep­raw­do­po­dob­nie wzma­ga­ła jego po­żą­da­nie. Mu­si­ał opa­nowy­wać się ca­łą si­łą wo­li, żeby nie dotk­nąć war­ga­mi jej wło­sów.

    Momentami zda­wa­ło mu się, że przes­ta­je nad so­bą pa­no­wać i że tu­taj, za­raz, przy wszystkich pochwy­ci ją w ra­mi­ona i zacz­nie ca­ło­wać.

    Najwidoczniej wyczu­ła jego nast­rój, bo od­su­nę­ła się dyskret­nie.

    Po dzi­ewi­ątej symfo­nii Be­et­ho­ve­na przyszła ko­lej na dru­gi kon­cert Rach­ma­ni­no­wa. Na za­końc­ze­nie zaś, na prośbę Ma­rii, wysłuc­ha­no wi­ązan­ki me­lo­dii grec­kich. Po­tem roz­legły się bra­wa, chwa­lo­no zna­ko­mi­tą apa­ra­tu­rę, wspa­ni­ałe nag­ra­nia oraz dos­ko­na­łą akusty­kę sa­lo­nu.

    Nikos pro­mi­eni­ał. Pok­lepy­wał przyj­aci­ół po ło­pat­kach, wta­j­em­nic­zał w ta­jni­ki ste­re­ofo­nii, pre­zen­to­wał na­jnows­ze nag­ra­nia, któ­re uda­ło mu się spro­wad­zić z różnych stron świ­ata.

    Maria nachy­li­ła się do Henry­ka.

    - Aneta ślicz­nie dzi­si­aj wyglą­da.

    - Owszem - przytak­nął, si­ląc się na obo­j­ętny ton. Nie uda­ło mu się za­mi­enić z nią ani sło­wa i był zły.

    - Podoba ci się?

    - Kto?

    - No… Ane­ta.

    Wzruszył ra­mi­ona­mi.

- Ład­na dzi­ewczy­na.

    - W two­im guście?

    Spojrzał na nią ost­ro.

    - Czego ty chcesz ode mnie?

Pods­zedł do nich Jor­gos.

    - Czy moż­na przesz­kod­zić mał­żeńst­wu w czułym te­te-a-te­te - po­wi­ed­zi­ał z uśmi­ec­hem.

    Henryk przysu­nął mu fo­te­lik.

    - Proszę. Ni­ech­żeż pan z na­mi usi­ąd­zie.

    Jorgos pod­zi­ęko­wał, usi­adł i za­pa­lił pa­pi­ero­sa.

    - Czy ten młody czło­wi­ek to krewny państ­wa?

    - To ko­le­ga mo­j­ego bra­tan­ka - wyjaśnił Hernyk. - Zgu­bił bi­edak pasz­port i ma te­raz kło­poty.

    - To przykre. Po­wi­ni­en zwró­cić się do am­ba­sady.

    - Zapewne się na tym skończy. Ci­ąg­le jeszc­ze ma nad­zi­e­ję, że uda mu się odzys­kać pasz­port. Cze­ka na pow­rót do Irak­li­onu pew­ne­go Amery­ka­ni­na.

    - Amerykanina?

    - Tak. Ni­e­j­aki mis­ter Haw­kins pod­wi­ózł go swo­im wo­zem i być mo­że, że właśnie w tym wo­zie Ma­rek zgu­bił pasz­port.

    Jorgos słuc­hał uważ­nie.

    - Hawkins?

    - Tak. To jakiś bo­gaty Amery­ka­nin. Po­dob­no jest właści­ci­elem wspa­ni­ałe­go jach­tu.

    - Amerykanie to bo­ga­ci lud­zie - po­ki­wał gło­wą Jor­gos.

    

Po pół­nocy goście zac­zę­li się po­wo­li rozc­hod­zić. Ni­kos wraz z żo­ną ser­decz­nie żeg­na­li przyj­aci­ół, obi­ecu­j­ąc w na­jb­liżs­zej przyszłości no­wą por­cję kon­cer­tów. Ki­edy zos­ta­li sa­mi, Ni­kos obj­ął ra­mi­eni­em Ali­kę i po­wi­ed­zi­ał:

    - Jestem szczęśliwy. Dobr­ze mi z to­bą.

    Pocałowała go.

    - I mnie z to­bą tak­że dobr­ze. Jes­teś mo­im koc­hanym ni­edźwi­ad­ki­em.

    Roześmieli się.

    

ROZDZIAŁ CZWARTY

    

    - Jesteś prze­męc­zony - po­wi­ed­zi­ała cic­ho i si­ęg­nę­ła po pa­pi­erosy, le­żą­ce na nocnym sto­li­ku. - Za du­żo pra­cu­j­esz. W milc­ze­niu prze­żu­wał swo­ją po­raż­kę. Jej głos brzmi­ał spo­ko­jnie, z iście spra­woz­dawc­zą obo­j­ęt­nością, strasz­li­wie dzi­ałał mu na nerwy. Stok­roć by wo­lał, żeby była wzbur­zo­na, ag­resyw­na, na­wet bru­tal­na.

    - Nie jes­tem jeszc­ze ta­ki stary.

    - Oczywiście, że nie. Jes­teś mężczyz­ną w si­le wi­eku.

    - Więc dlac­ze­go?! Dlac­ze­go?! - wybuch­nął nag­le z ni­es­pod­zi­ewa­ną ener­gią. - Prze­ci­eż cię koc­ham! Sza­le­ję za to­bą! Prag­nę cię! Śnisz mi się po no­cach.

    Taksującym spo­jr­ze­ni­em obr­zu­ci­ła jego kościs­te, opa­lo­ne na ci­emny brąz ci­ało.

    - Powinieneś od­poc­ząć. Już daw­no nie mi­ałeś ur­lo­pu. Jes­teś prze­męc­zony. Nie sąd­zisz?

    Nie od­po­wi­ed­zi­ał. Za­pa­lił pa­pi­ero­sa i przez chwi­lę wydmuc­hi­wał kół­ka z dymu, któ­re ob­ser­wo­wał z prze­sad­ną uwa­gą. Za ok­nem było upal­ne po­po­łud­nie i pro­mi­enie słoń­ca ata­ko­wały gwał­tow­nie zi­elo­ną ża­lu­zję. Sen­na cis­za pa­no­wa­ła nad mi­as­tem. Nic nie przery­wa­ło po­obi­ed­ni­ej sj­esty.

    Nagle zer­wał się, odr­zu­cił pa­pi­ero­sa i chwycił ją za ra­mię.

    - Słuchaj! Ja nie poz­wo­lę, żebyś mnie zdrad­zi­ła! Nie poz­wo­lę! Ro­zu­mi­esz? Nie mo­gę o tym myśleć! Os­za­le­ję! - Oczy mu pło­nęły, war­gi drżały, szczę­ki mi­ał za­ciśni­ęte.

    Była zas­koc­zo­na tym wybuc­hem.

    - Jorgos, co się z to­bą dzi­e­je? Us­po­kój się. Puść. To bo­li.

    Zwolnił uścisk swych mus­ku­larnych pal­ców.

    - Przepraszam - po­wi­ed­zi­ał cic­ho. - Nie gni­ewaj się, ale…

    Wstała, nar­zu­ci­ła szlaf­rok, usi­ad­ła przed to­ale­tą i zac­zę­ła rozc­zesy­wać włosy. Czu­ła na­ras­ta­j­ące zde­ner­wo­wa­nie. Od jaki­egoś cza­su dręczy­ła ją ni­epew­ność. "A jeże­li Jor­gos coś po­de­jr­ze­wa - myśla­ła ni­es­po­ko­jnie - jeże­li ka­że ją śled­zić? Co wtedy? Do cze­go to wszystko mo­że dop­ro­wad­zić?" To nie był typ czło­wi­eka, który byłby skłonny po­god­zić się z tym, że żo­na go zdrad­za. Trud­no było prze­wid­zi­eć, jak pos­tą­pi, jak się zac­ho­wa w wypad­ku odkry­cia prawdy. Nie mi­ała złud­zeń, że mógł na­wet po­su­nąć się do mor­derst­wa.

    - Aneta…

    Drgnęła gwał­tow­nie i odw­ró­ci­ła się.

    - Słucham?

    Zbliżył się i po­łożył dło­nie na jej ra­mi­onach. Dotyk tych dłu­gich, mocnych pal­ców pod­zi­ałał na nią jak prąd elektryczny. Pomyśla­ła, że z ra­mi­on do szyi dro­ga jest ni­ezbyt da­le­ka.

    - Może masz ra­cję - po­wi­ed­zi­ał spo­ko­jni­e­jszym gło­sem. - Mo­że rzeczy­wiście os­tat­nio jes­tem troc­hę prze­męc­zony, przep­ra­co­wany. Ale to wszystko dla ci­ebie, tylko dla ci­ebie. Przecież wi­esz.

    Uśmiechnęła się do jego od­bi­cia w lustr­ze.

    - Wiem, koc­hany, wi­em.

    - Bo wid­zisz… - mó­wił da­lej Jor­gos - jeże­li ta tran­sak­cja do­jd­zie do skut­ku, to będ­zi­emy bo­ga­ci, bard­zo bo­ga­ci. Wtedy bę­dę ci mógł dać wszystko, ab­so­lut­nie wszystko, zło­to, brylanty, pod­ró­że, luk­su­so­we ho­te­le. Świ­at sta­nie przed na­mi ot­wo­rem. Wszystko się ułoży. Zo­baczysz. Od­pocz­nę. Oczy­wiście, że mus­zę od­poc­ząć. Zresz­tą po­rad­zę się le­kar­za. To są stany przejści­owe. Mu­sisz zro­zu­mi­eć. Mu­sisz być ci­erp­li­wa.

    - Ależ ja jes­tem ci­erp­li­wa - po­wi­ed­zi­ała ła­god­nie. - To ty się zu­peł­nie ni­epotr­zeb­nie de­ner­wu­j­esz.

    - Taka sytu­acja dla każ­de­go mężczyzny jest bard­zo de­ner­wu­j­ąca.

    - Daj spo­kój.

    Poszedł do ła­zi­en­ki i wzi­ął prysznic. Mocny prąd zim­nej wody wychłos­tał ci­ało. To mu dos­ko­na­le zro­bi­ło. Poc­zuł się o wi­ele le­pi­ej. Ner­wo­we pod­ni­ece­nie znik­nę­ło. Zno­wu był opa­no­wany, zrów­no­wa­żony, ta­ki jak zwykle.

    Kiedy wró­cił, zas­tał Ane­tę ub­ra­ną.

    - Wychodzisz?

    - Tak. Mam pa­rę spraw do za­łat­wi­enia na mieście. Mi­ał oc­ho­tę zapy­tać, jakie to sprawy, ale zrezyg­no­wał.

    Nie chci­ał uc­hod­zić w jej oc­zach za zazd­ros­ne­go, po­de­jrz­li­we­go mę­ża, szcze­gól­nie w obec­nej sytu­acji.

    - Będziesz u Ni­ko­sów?

    - Nie. Z Ali­ką umó­wi­łam się na jut­ro. Te­raz ku­pię tylko coś na ko­la­cję, wpad­nę do kraw­co­wej i za­raz wra­cam. A ty…?

    - Muszę zo­baczyć się z Ro­ber­tem. Trze­ba wresz­cie omó­wić szcze­góły.

    Skrzywiła się.

    - Bądź ost­rożny. Te­mu czło­wi­eko­wi nie moż­na ufać.

    - Wiem o tym.

    - Czy mu­sisz ko­ni­ecz­nie z nim?

    Wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - A jak ty so­bie to wyob­ra­żasz? Prze­ci­eż nie mo­gę go po­mi­nąć. W koń­cu to on wszystko zmon­to­wał.

    Pokiwała gło­wą.

    - Masz ra­cję, oczy­wiście. Ale swo­ją dro­gą wo­la­łabym, żebyś z kim innym…

    - Ja też bym wo­lał. Nie martw się. Nie dam so­bie krzywdy zro­bić. Mo­że on jest bard­zo sprytnym czło­wi­eki­em, ale ja też już w swo­im życiu wid­zi­ałem wi­elu sprytnych lud­zi.

    Potrafię się za­bez­pi­eczyć.

    Pocałowała go w czo­ło.

    - Wiem, że jes­teś bard­zo dzi­elny. Adio.

    Wyszła sprężystym, ener­gicznym kro­ki­em.

    Słońce prze­su­nę­ło się ku zac­ho­do­wi. W po­ko­ju po­ci­em­ni­ało. Jor­gos pods­zedł do ok­na i pchnął oki­en­ni­cę. Ogar­nę­ła go fa­la ci­ep­łe­go, ła­god­ne­go po­wi­etr­za. Ten barwny pe­jzaż, ob­ra­mo­wany ra­mą oki­en­ną, na­pa­wał go zazwyc­zaj og­romnym spo­ko­j­em, przyno­sił odp­rę­że­nie. Dzi­si­aj było inac­zej. Dzi­si­aj wszystko go draż­ni­ło, na­wet błę­kit ni­eba, na­wet zło­te pro­mi­enie słoń­ca, ześliz­gu­j­ące się po ga­łę­zi­ach drzew. Był w fa­talnym nast­ro­ju.

    Od pew­ne­go cza­su walczył bezs­ku­tecz­nie z dręc­zą­cą myślą, któ­ra pow­ra­ca­ła z ob­ses­yjnym upo­rem - "Czy Ane­ta go zdrad­za?" Właści­wie nie mi­ał żadnych konk­retnych po­wo­dów do po­de­jr­zeń, ale… Że­ni­ąc się z dzi­ewczy­ną o dwad­zieścia pi­ęć lat młods­zą zda­wał so­bie spra­wę z ryzyka. Wtedy był przygo­to­wany na to, że w pewnym mo­men­cie będ­zie mu­si­ał na róż­ne rzeczy patr­zeć przez pal­ce, jeże­li zech­ce utrzy­mać swo­je mał­żeńst­wo. Ta­ka wyro­zu­mo­wa­na te­oria nie wytrzyma­ła jed­nak życi­owej próby. Z bi­egi­em lat co­raz bard­zi­ej an­ga­żo­wał się uc­zu­ci­owo i ab­so­lut­nie nie było mowy o tym, żeby mógł "patr­zeć przez pal­ce" na ro­mantycz­ne przygody Anety. Wprost prze­ciw­nie, sta­wał się co­raz bard­zi­ej zazd­rosny i co­raz trud­ni­ej było mu się zdobyć na ten og­romny wysi­łek, żeby się z tym nie zdrad­zić. Zazd­rości ni­ena­wid­ził i wstydził się jej. Ni­e­j­ed­nok­rot­nie wyra­żał się z po­gar­dą o zazd­rosnych mę­żach i koc­han­kach. A te­raz… Sytu­acja nie była łat­wa. Wi­elok­rot­nie szu­kał ar­gu­men­tów, któ­re poz­wo­liłyby mu na stwi­erd­ze­nie, iż nie jest śmi­esznym, zazd­rosnym mę­żem z mo­li­erows­ki­ej ko­me­dii. Ale jak dłu­go moż­na os­zu­ki­wać sa­me­go si­ebie? A te­raz jeszc­ze te do­dat­ko­we komp­li­ka­cje…

    Zaczął się wol­no ubi­erać. Wi­ążąc kra­wat, przyjr­zał się uważ­ni­ej swe­mu od­bi­ciu w lustr­ze.

    Czubkami pal­ców dotk­nął zmarszc­zek, wąt­ro­bi­anych wor­ków pod oc­za­mi. To nie był zachwy­ca­j­ący wi­dok. "Są mężczyźni w mo­im wi­eku, którzy się gor­zej trzyma­ją" - pomyślał. "To praw­da. Ale są to mężczyźni" - szep­nął mu do uc­ha złośliwy choch­lik.

    Zaklął i o mały włos nie cis­nął po­pi­el­nicz­ką w lust­ro.

    "To chwi­lo­we, to oczy­wiście chwi­lo­we - zac­zął się skwap­li­wie po­ci­es­zać. - Ane­ta ma ra­cję." Jest prze­męc­zony. Mu­si od­poc­ząć. Żeby tylko jak na­jp­ręd­zej sfi­na­li­zo­wać tę tran­sak­cję. Po­tem wyj­adą gdzieś z Ane­tą na dłu­gi, prawd­ziwy ur­lop. Wszystko będ­zie dobr­ze, wszystko się ułoży.

    Usiłował przes­tać myśleć o tej spra­wie, ale na próż­no. Wspom­ni­enie po­obi­ed­ni­ej sj­esty wra­ca­ło z nat­ręt­ną, uporczy­wą na­past­li­wością. "A mo­że jed­nak pójść do le­kar­za? Ale do któ­re­go?" Znał wi­elu le­karzy, z ni­ek­tóry­mi na­wet się przyjaźnił. To była bard­zo de­li­kat­na spra­wa, a któż mógł mu za­ręczyć, że le­karz, któ­re­mu zwi­erzy się ze swo­ich kło­po­tów, nie wyga­da się, gdy za­si­ąd­zie w gro­nie ko­le­gów przy bu­tel­ce ra­kii? Zacz­ną się plot­ki, żar­ci­ki…

    Nie, nie, nad tym na­le­ża­ło się bard­zo po­waż­nie zas­ta­no­wić. Jeże­li po­moc le­kar­za oka­że się ko­ni­ecz­na, to le­pi­ej po­j­ec­hać do Aten, gdzie nikt go nie zna, gdzie nie jest oso­bis­tością tak po­pu­lar­ną. A mo­że to w ogó­le będ­zie ni­epotr­zeb­ne. Mo­że ten zły ok­res ni­eba­wem mi­nie. W ta­kich wypad­kach nie wol­no ule­gać pa­ni­ce, nie wol­no się su­ge­ro­wać. Za wszel­ką ce­nę trze­ba odzys­kać pew­ność si­ebie.

    Spojrzał na ze­ga­rek. Nie lu­bił się spóźni­ać. Jeszc­ze tylko os­tat­ni rzut oka w lust­ro, od­ro­bi­na wody ko­lońs­ki­ej i był go­towy do wyjścia.

    Wyprowadził z ga­ra­żu ca­dil­la­ka. Był to ten sam wóz, którym Ane­ta za­wi­oz­ła Mar­ka do Pi­re­usu.

    Chyba nigdy jeszc­ze z ta­kim roz­targ­ni­eni­em nie ma­new­ro­wał ki­erow­ni­cą i gdyby na swo­j­ej drod­ze na­pot­kał po­li­cj­an­ta nast­ro­j­one­go służ­biście, byłby ni­ewątp­li­wie zap­ła­cił man­dat za ni­e­ost­roż­ną, ni­ep­ra­wid­ło­wą jaz­dę.

   

 Daszewicz si­ed­zi­ał już przy sto­li­ku i pił pi­wo. Był jak zwykle bard­zo sta­ran­nie ogo­lony i ub­rany z ni­eco prze­sad­ną ele­gan­cją. Mi­ał na so­bie dos­ko­na­le skro­j­ony gar­ni­tur z jas­nok­re­mo­we­go tro­pi­ku, który efek­tow­nie podk­reślał opa­le­niz­nę. Brą­zo­wa kos­zu­la, lek­kie zams­zo­we pan­tof­le, sze­ro­ki kra­wat w ru­do - be­żo­wą kra­tę.

    Przywitali się z wylew­ną ser­decz­nością, któ­ra w bard­zi­ej doświ­adc­zonym ob­ser­wa­tor­ze mog­ła wzbud­zić pew­ne wątp­li­wości. Obaj byli dobry­mi ak­to­ra­mi i dość zręcz­nie umi­eli mas­ko­wać wza­j­em­ną ni­ec­hęć. Das­ze­wicz nie prze­pa­dał za tym do­rob­ki­ewic­zem, który ku­pił so­bie ślicz­ną dzi­ewczy­nę, Jor­gos zaś wyczu­wał w tym młodym Po­la­ku czło­wi­eka pods­tęp­ne­go, nie prze­bi­era­j­ące­go w środ­kach, go­to­we­go z bezwzg­lęd­ną kon­sek­wen­cją zniszczyć każ­de­go, kto usi­ło­wałby sta­nąć na jego drod­ze. W da­nej chwi­li jed­nak Jor­gos potr­ze­bo­wał Das­ze­wic­za, a Das­ze­wicz Jor­go­sa i każdy z nich przy la­da oka­zji usi­ło­wał ma­ni­fes­to­wać przyj­aci­els­kie uc­zu­cia.

    - Napijesz się cze­goś? - spytał Das­ze­wicz.

    Jorgos za­mó­wił ka­wę i si­ęg­nął po pa­pi­erosy.

    - Co no­we­go, Ro­ber­to? - spytał z uśmi­ec­hem.

    Daszewicz odw­za­j­em­nił uśmi­ech.

    - Niewiele się zmi­eni­ło od nas­ze­go os­tat­ni­ego spot­ka­nia. Wszystko w por­ząd­ku.

    - Kiedy masz za­mi­ar fi­na­li­zo­wać?

    Daszewicz wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Nie mo­gę po­wi­ed­zi­eć nic pew­ne­go, ale chyba ni­ed­łu­go. Mu­simy dok­ład­nie omó­wić szcze­góły tech­nicz­ne.

    - Tak - Jor­gos po­ki­wał gło­wą. - Chci­ałbym oczy­wiście jak na­jp­ręd­zej to za­łat­wić, ale zda­ję so­bie spra­wę, że nie wol­no nam się spi­eszyć. Pośpi­ech zaws­ze mo­że wzbud­zić ni­e­uf­ność. Po­wi­edz mi, kto to jest ten młody czło­wi­ek, twój ro­dak, któ­re­go spot­ka­liśmy u Ni­ko­sów.

    - To ko­le­ga bra­tan­ka inży­ni­era Ko­so­wic­za. Zgu­bił pasz­port i tak się tu­taj pę­ta.

    Przypuszcza, że zos­ta­wił pasz­port w wo­zie Haw­kin­sa.

    - O! A cóż Haw­kins ma z nim wspól­ne­go?

    - Podobno pod­wi­ózł go z Delf do Aten.

    Jorgos do­pił ka­wę i za­pa­lił pa­pi­ero­sa.

    - Czy sąd­zisz, że mógłby się nam przydać?

    - Nie wi­em. Mo­że. Myśla­łem już o tym.

    - Chłopakowi za­pew­ne potr­zeb­ne są pi­eni­ąd­ze.

    - I pasz­port.

    - Nie wyda­je mi się jed­nak, żeby moż­na mu było za­ufać - po­wi­ed­zi­ał po chwi­li Jor­gos.

    - Bałbym się ryzyko­wać.

    - Chyba masz ra­cję - przytak­nął Das­ze­wicz. - Na tu­te­jszym te­re­nie to rac­zej… Ale wi­esz, co mi w tej chwi­li przychod­zi do głowy? Mog­libyśmy wykorzys­tać go w Pols­ce.

    - W Pols­ce?

    - Tak. Wspo­mi­nał mi Ko­so­wicz, że zap­ro­sił cię do si­ebie, do Wars­zawy.

    - To praw­da.

    - Mam nad­zi­e­ję, że skorzys­tasz z te­go in­te­re­su­j­ące­go zap­ros­ze­nia.

    Jorgos spo­jr­zał pyta­j­ąco na Das­ze­wic­za.

    - Sądzisz, że…

    - Sądzę, że moż­na by coś ci­eka­we­go zor­ga­ni­zo­wać. O ile się ori­en­tu­ję, to nie byłoby ta­kie skomp­li­ko­wa­ne.

    Jorgos pok­rę­cił gło­wą z po­wąt­pi­ewa­ni­em.

    - Nie znam te­re­nu.

    - Ale ja znam. To zu­peł­nie wystarc­za. Dla ci­ebie obmyśli się jakąś ci­eka­wą ro­lę. To są jed­nak dals­ze plany. Na ra­zie skończmy z naszym Wil­li­amem.

    - O, właśnie - podchwy­cił z oży­wi­eni­em Jor­gos. - Czy nie mo­żesz te­go troc­hę przyspi­eszyć?

    - Muszę zac­ze­kać na pow­rót Haw­kin­sa.

    - Nie wi­esz, gdzie po­j­ec­hał?

    - Nie mam po­j­ęcia.

    - Wszystko wska­zu­je na to, że jest na Kre­cie. Jacht stoi w por­cie.

    Daszewicz uśmi­ech­nął się.

    - Nie znasz fa­ce­ta. Jacht mo­że stać w por­cie, a on kut­rem rybac­kim obj­eżd­ża tymcza­sem wyspy.

    - Czy przypuszc­zasz, że mo­że się z kimś skon­tak­to­wać po­za naszy­mi ple­ca­mi? - spytał Jor­gos.

    - A dlac­ze­góż by nie? - Das­ze­wicz nie przes­ta­wał się uśmi­ec­hać. - I z ta­ką ewen­tu­al­nością mu­simy się bard­zo po­waż­nie liczyć.

    - Ależ to byłoby skońc­zo­ne świńst­wo! - wybuch­nął Jor­gos. - To prze­ci­eż twój kli­ent. Ty go tu­taj spro­wad­zi­łeś.

    - Klient… Kli­ent. Prze­ci­eż nie mo­gę mu nic ka­zać ani nic­ze­go zab­ro­nić.

    - To byłoby świńst­wo - pow­tórzył Jor­gos.

Das­ze­wicz skrzywił się. Zaczy­na­ła go nud­zić ta roz­mo­wa. Kiw­nął na kel­ne­ra i za­mó­wił jeszc­ze jed­no pi­wo.

    - Nie bawmy się w zbyt drastycz­ne ok­reśle­nia - po­wi­ed­zi­ał po chwi­li. - I nie usi­łu­jmy klasy­fi­ko­wać w spo­sób autory­tatywny ludz­kich czynów. To ryzykow­ne. Nie sąd­zisz?

    Jorgos ener­gicznym ruc­hem zgni­ótł w po­pi­el­nicz­ce pa­pi­ero­sa.

    - No dobr­ze, ale…

    Daszewicz us­po­ka­j­a­j­ąco pok­le­pał go po ra­mi­eniu.

    - Nie de­ner­wuj się. Nie na­leży prze­jmo­wać się spra­wa­mi, na któ­re nie mamy żad­ne­go wpływu. Nas­za ofer­ta wyda­je mi się tak in­te­re­su­j­ąca, że nie po­win­no być żadnych ni­es­pod­zi­anek.

    Porozmawiali jeszc­ze z pół god­ziny, oma­wi­a­j­ąc szcze­góły ewen­tu­al­nej tran­sak­cji.

    Wreszcie Jor­gos spo­jr­zał na ze­ga­rek.

    - Jeżeli nie masz nic prze­ciw­ko te­mu, to cię po­żeg­nam. Mam jeszc­ze coś do za­łat­wi­enia.

    - Wyjął port­fel i ure­gu­lo­wał rac­hu­nek.

    Daszewicz patr­zał w ślad za odc­hod­zącym. Drwi­na błysnę­ła w jego ni­ebi­es­kich oc­zach.

    "Stary du­reń" - pomyślał i pod­ni­ósł do ust szklan­kę z pi­wem. Od pew­ne­go cza­su wspól­nik zaczy­nał go de­ner­wo­wać. Ni­ena­wid­ził lud­zi mi­ęk­kich, ule­ga­j­ących nast­ro­j­om, łat­wo po­pa­da­j­ących w pa­ni­kę, w stany dep­res­yj­ne. Jego ide­ałem mężczyzny był czło­wi­ek mocny, bezwzg­lędny, opa­no­wany, od­porny na wszel­kie prze­ciw­ności lo­su. Od sze­re­gu lat usi­ło­wał osi­ąg­nąć ten ide­ał, co uda­wa­ło mu się ze zmi­en­nym szczęści­em. Z na­tury nie był typem "moc­ne­go czło­wi­eka" i, jak częs­to się zdar­za w po­dobnych wypad­kach, ni­eraz przes­zar­żowy­wał w odgry­wa­niu tej ro­li. Po­si­adał du­żo wrod­zo­ne­go sprytu, dos­ko­na­le umi­ał wykorzys­tać sprzyj­a­j­ącą ko­ni­unk­tu­rę, pot­ra­fił zdobyć so­bie sympa­tię, a na­wet przyjaźń lud­zi, których potr­ze­bo­wał. Jego oce­na, dotyc­zą­ca na­jb­liżs­ze­go otoc­ze­nia, była zazwyc­zaj traf­na.

    Wyrósł w at­mos­fer­ze cwa­ni­act­wa i pod tym wzglę­dem był ni­e­od­rodnym synem swo­j­ej epo­ki.

    Nie uz­na­wał żadnych norm etycznych, a tak zwa­ną "uczci­wość" uwa­żał za przeży­tek, który w dzi­si­e­jszym świ­ecie nie ma praktycz­ne­go zas­to­so­wa­nia i jedy­nie ut­rud­nia czło­wi­eko­wi życie.

    Ukończył his­to­rię sztu­ki na Uni­wersy­te­cie Wars­zaws­kim i jeszc­ze w cza­sie stu­di­ów pos­ta­no­wił zro­bić "ka­ri­erę" za wszel­ką ce­nę. Był zdolny, ale pra­ca ściśle na­uko­wa nie nę­ci­ła go. Mi­ał w so­bie zbyt du­żo żywot­ności, żeby ślęc­zeć nad ksi­ąż­ka­mi, wer­to­wać sta­re dru­ki, drep­tać po cudzych śla­dach. Po­ci­ągał go sze­ro­ki świ­at, przygo­da, łatwy za­ro­bek.

    Teraz, si­ed­ząc nad pus­tą szklan­ką, rozmyślał nad tym, w jaki spo­sób, po sfi­na­li­zo­wa­niu tran­sak­cji, pozbyć się ni­epotr­zeb­ne­go wspól­ni­ka, a przyna­jm­ni­ej jak jeszc­ze bard­zi­ej uza­leż­nić go od si­ebie. Wi­ed­zi­ał, że Jor­gos jest za­koc­hany w swo­j­ej żo­nie i że ufa jej śle­po.

    Od sa­me­go poc­ząt­ku ich zna­j­omości prag­nął pozys­kać względy Anety, aby przy jej po­mocy cał­ko­wi­cie pa­no­wać nad sytu­acją. Był bard­zo przysto­jnym, at­rakc­yjnym mężczyz­ną i w sto­sun­kach z ko­bi­eta­mi odz­nac­zał się og­rom­ną pew­nością si­ebie. W danym wypad­ku jed­nak jego sztu­ka uwod­zi­ci­els­ka za­wi­od­ła cał­ko­wi­cie. Ane­ta ni­ed­wuz­nacz­nie da­wa­ła mu do zro­zu­mi­enia, że o jakim­kol­wi­ek zbli­że­niu nie ma mowy, a na­wet nie do­puszc­za­ła do zu­peł­nie ni­ewin­nych po­ufa­łości. Po raz pie­rwszy jego męs­ka am­bi­cja zos­ta­ła dotk­li­wie zra­ni­ona.

    Pojawiło się prag­ni­enie od­we­tu. Nie wi­erzył w mał­żeńs­ką wi­er­ność Anety. Mi­ał og­rom­ną oc­ho­tę zdobyć konk­ret­ne do­wody jej zdrady. Wtedy mógłby dykto­wać wa­run­ki. Mi­ałby ją w rę­ku. Skończyłyby się wresz­cie te dąsy, dum­ne spo­jr­ze­nia, chłod­ne, sta­nowc­ze sło­wa… Na sa­mą myśl o moż­li­wości ta­ki­ej zmi­any uśmi­ech­nął się z za­do­wo­le­ni­em i koń­cem języ­ka dotk­nął warg, jakby chci­ał le­pi­ej poz­nać smak władzy.

    Od pew­ne­go cza­su zac­zął po­de­jr­ze­wać Ane­tę i Ko­so­wic­za. Wprawd­zie nigdy ich nigd­zie nie spot­kał we dwo­je i nie mi­ał konk­retnych danych do te­go rod­za­ju przypuszc­zeń, ale po­si­adał w tych spra­wach du­że doświ­adc­ze­nie i na­tu­ra ob­darzy­ła go dobr­ze roz­wi­ni­ętym zmysłem ob­ser­wa­cji. Bywał zap­ras­zany na przyj­ęcia, na których spoty­kał Ane­tę i Ko­so­wic­za.

    Niby nic, niby wszystko w na­jlepszym por­ząd­ku, ale… Jakieś prze­lot­ne spo­jr­ze­nie, jakiś led­wie dostr­ze­galny ruch gło­wą. Nie mi­ał żad­nej pew­ności i wszystkie te po­de­jr­ze­nia mogły się zrod­zić w jego wyob­raźni. Zdar­za się prze­ci­eż, że czło­wi­ek wytwory włas­nej fan­ta­zji utoż­sa­mia z rzeczy­wis­tością. Na­le­ża­ło to na zim­no i z moż­li­wie jak na­jwi­ększym obi­ekty­wiz­mem sprawd­zić. A gdyby się oka­za­ło, że to praw­da, to nie tylko Ane­tę, ale i Ko­so­wic­za mi­ałby w rę­ku. Moc­na rzecz.

    

ROZDZIAŁ PIĄTY

    

    Pozornie cis­za była zu­peł­na. Tylko led­wie dostr­ze­gal­ne zmarszcz­ki na po­wi­erzch­ni zi­elon­ka­wej wody świ­adczyły o ła­godnym ruc­hu po­wi­etr­za. Na­wet trud­no było zro­zu­mi­eć, jak to się dzi­e­je, że żag­le były peł­ne wi­at­ru. Maszyny nie pra­co­wały i jacht śliz­gał się cic­ho po mi­ni­atu­rowych fa­lach, przechy­la­j­ąc się lek­ko przy zwro­tach.

    Z mor­za wyras­tały sza­rob­ru­nat­ne góry, których grzbi­ety przypo­mi­nały sfał­do­wa­ną skó­rę gi­gantycznych sło­ni czy no­so­roż­ców. W tym pełnym dzi­ki­ego uro­ku kra­j­ob­ra­zie kryło się coś ni­epo­ko­j­ące­go, jakaś baśni­owa ta­j­em­nic­zość. I nie byłoby rzec­zą ni­ezwyk­łą, gdyby się oka­za­ło, że na któ­rejś z tych wysp ma swo­ją kryj­ów­kę pi­ęk­na cza­rod­zi­e­jka, za­mi­eni­a­j­ąca lud­zi w wi­epr­ze, al­bo strasz­liwy jed­no­oki pot­wór.

    "Tak właśnie Odys wra­cał spod Troi do rod­zin­nej Ita­ki" - pomyślał Ma­rek, ur­zec­zony otac­za­j­ącym go pi­ęk­nem. Czułby się za­pew­ne cał­ko­wi­cie szczęśliwy, gdyby… Pi­eki­elny ból głowy w spo­sób bru­talny przesz­kad­zał w kon­temp­la­cji cu­dów przyrody. Wspom­ni­enie tej idi­otycz­nej pi­j­aty­ki, nazy­wa­nej szum­nie "ba­lem ka­pi­tańs­kim", było czymś ohydnym. Złe sa­mo­poc­zu­cie pog­łę­bi­ał jeszc­ze fakt, że właści­wie żad­ne­go "wspom­ni­enia" nie było. Pa­mi­ętał tylko tyle, że pa­li­li, śpi­ewa­li, a po­tem… No cóż… każ­de­mu mo­że się zdarzyć, że film się ur­wie. Tylko co się dzi­ało podc­zas tej kretyńs­ki­ej lu­ki? Mi­ał nad­zi­e­ję, że nie zro­bił ani nie po­wi­ed­zi­ał nic ta­ki­ego, cze­go mu­si­ałby ża­ło­wać. Pasz­port… Prze­ci­eż właśnie pasz­port…

    Szybkim ruc­hem si­ęg­nął do tylnej ki­es­ze­ni spod­ni. Odetch­nął z ul­gą. W por­ząd­ku.

    Paszport był na swo­im mi­e­js­cu. To na­jważ­ni­e­js­ze. Wyj­ął go ost­roż­nie, ot­worzył i nag­le… Z wra­że­nia krew uderzy­ła mu do głowy. W pasz­por­cie, w jego pasz­por­cie, tkwił plik stu­do­la­rowych bank­no­tów. Prze­tarł oczy. Na próż­no. Do­lary nie zni­kały.

    Przez chwi­lę patr­zał og­łu­pi­ały na pasz­port i na zi­elo­ne pa­pi­er­ki. Skąd się to wzi­ęło w jego ki­es­ze­ni? Nie mi­ał po­j­ęcia. Nie pa­mi­ętał. Posłys­zał czyjeś kro­ki. Pos­pi­esz­nie scho­wał pasz­port i do­lary.

    - Widzę, że pod­zi­wi­asz kra­j­ob­raz - głos Das­ze­wic­za, jak zwykle, za­bar­wi­ony był drwi­ną. Ta ma­ni­era draż­ni­ła Mar­ka. Bard­zo nie lu­bił, ki­edy ktoś uży­wał w sto­sun­ku do ni­ego - ta­ki­ego pro­tek­cj­onal­no uszczyp­li­we­go to­nu.

    - Zgadłeś. Pod­zi­wi­am kra­j­ob­raz.

    Daszewicz za­pa­lił pa­pi­ero­sa.

    - Nie dzi­wię ci się. Każdy, kto tu pi­erwszy raz przyj­ed­zie, pod­da­je się uro­kom grec­ki­ej przyrody. Ale wczo­raj po­pi­liśmy nie na­jgor­zej.

    - Aż za du­żo te­go było - przyznał Ma­rek. - Nie jes­tem przyzwycza­j­ony. Po­wi­edz, jak ja się za­chowy­wa­łem?

    - Normalnie. Mo­że troc­hę za głośno śpi­ewa­łeś "sto lat", ale…

Ma­rek mi­ał oc­ho­tę spytać o te do­lary. W os­tat­ni­ej jed­nak chwi­li ugryzł się w język. Nie wi­ed­zi­ał prze­ci­eż, czy nie da­ła mu ich na przec­ho­wa­nie Ane­ta.

    Daszewicz wyrzu­cił za bur­tę nie do­pa­lo­ne­go pa­pi­ero­sa.

    - Jakie masz plany? - spytał.

    Marek spo­jr­zał na ni­ego zdzi­wi­ony.

    - Nie ro­zu­mi­em.

    - Miałem na myśli pow­rót do kra­ju.

    - Wracam, oczy­wiście. A bo co?

    - Wspominałeś coś o po­sad­zie.

    - Och. Na to jeszc­ze mam czas. To ak­tu­al­ne do­pi­ero od grud­nia al­bo od no­we­go ro­ku.

    - To rzeczy­wiście nie masz się do cze­go tak bard­zo spi­eszyć. Szcze­gól­nie te­raz, ki­edy dos­ta­łeś pożycz­kę…

    - Pożyczkę?

    Daszewicz uśmi­ech­nął się.

    - Nie uda­waj, że nie wi­esz, o co chod­zi. Dwa tysi­ące do­la­rów…

    Marek zac­zer­wi­enił się gwał­tow­nie.

    - Słuchaj… Ja… ja rzeczy­wiście… No, po pros­tu za du­żo było te­go pi­cia… Ur­wa­ło mi się.

    - Mówisz po­waż­nie?

    - Najzupełniej. Zna­laz­łem w ki­es­ze­ni tę for­sę ra­zem z pasz­por­tem. Nie mam po­j­ęcia skąd, od ko­go.

    - Nie wyglą­da­łeś na ta­ki­ego pi­j­ane­go - pok­rę­cił gło­wą Das­ze­wicz. - No… prze­ci­eż Wil­li­am zap­ro­po­no­wał ci pożycz­kę, a ty przyj­ąłeś z en­tu­zj­az­mem.

    - Hawkins?

    - A któż by inny. To bard­zo sympatyczny i uczynny fa­cet.

    Marek odw­ró­cił się gwał­tow­nie i spo­jr­zał w oczy mó­wi­ące­mu. Przez chwi­lę stał zas­koc­zony, zmi­es­zany, nie wi­ed­ząc, jak ma pos­tą­pić. Wresz­cie po­wi­ed­zi­ał zdecy­do­wanym to­nem:

    - Muszę z nim po­mó­wić. Ja nie mo­gę…

    - Właśnie masz dos­ko­na­łą oka­zję - uśmi­ech­nął się Das­ze­wicz, wska­zu­j­ąc ruc­hem głowy nadc­hod­zą­ce­go Amery­ka­ni­na.

    Mister Haw­kins z po­wod­ze­ni­em mógł wystę­po­wać w klasycznych wes­ter­nach. Wyso­ki, dobr­ze zbu­do­wany, o sze­ro­kich, mus­ku­larnych ra­mi­onach. Kwad­ra­to­wa, opa­lo­na twarz za­końc­zo­na była moc­no zary­so­wa­ną dol­ną szczę­ką, zna­mi­onu­j­ącą upór i go­to­wość do wal­ki z prze­ciw­ności­ami lo­su. Wąs­kie, pod­łuż­ne oczy ko­lo­ru mors­ki­ej wody błyszczały ener­gią i chę­cią życia i uży­cia. Po­rus­zał się z le­ni­wą nons­za­lan­cją, ale bez tru­du moż­na się było domyślić, że te mięśnie są zdol­ne do szybki­ej ak­cji. Bra­ko­wa­ło mu tylko ka­pe­lus­za z sze­ro­kim ron­dem i pa­sa z groźnymi col­ta­mi.

    - O czym tak so­bie gwar­zą przyj­aci­ele? - spytał we­so­ło.

    Marek był bard­zo spes­zony.

    - Tak so­bie ga­węd­zimy - bąk­nął ni­epew­nie. - Mus­zę z pa­nem po­mó­wić - do­dał ze wzras­ta­j­ącą ener­gią.

    Amerykanin nie zwró­cił uwa­gi na sło­wa mło­de­go czło­wi­eka czy też nie był w nast­ro­ju do pro­wad­ze­nia za­sad­nic­zej roz­mowy. Po­wi­ódł spo­jr­ze­ni­em wzdłuż li­nii hory­zon­tu i odetch­nął głę­bo­ko.

    - Splendid! Won­der­ful! Cu­downy kraj. Wspa­ni­ałe wi­do­ki. Co za sle­idy. Dobr­ze, żeśmy się wczo­raj ba­wi­li. Ba­łem się tylko, żeby Ro­bert nie wypadł za bur­tę. Ta jego sam­ba… Ale swo­ją dro­gą nie - wi­ed­zi­ałem, że nasz młody przyj­aci­el ma ta­ki wspa­ni­ały głos. Wystraszył chyba wszystkie re­kiny w Mor­zu Ege­js­kim - ro­ześmi­ał się głośno z włas­ne­go dow­ci­pu i kor­di­al­nie pok­le­pał Mar­ka po ple­cach. - Fa­in fel­low. Pi­erws­zor­zędny chło­pak. Od ra­zu mi przypadł do ser­ca. Chodźcie do mesy. Ka­za­łem wyj­ąć z lo­dów­ki pi­wo. Troc­hę mnie suszy po wczo­ra­jszym "ba­lu ka­pi­tańs­kim". Was pew­nie tak­że.

    W tej sytu­acji nie wypa­da­ło Mar­ko­wi zaczy­nać roz­mowy o do­la­rach. Pos­łusz­nie pos­zedł za Haw­kin­sem i Das­ze­wic­zem.

    Steward o cze­ko­la­do­wej twarzy krę­cił się służ­biście ko­ło sto­łu. Z upr­ze­jmym uk­ło­nem na­peł­nił wyso­kie szklan­ki mu­su­j­ącym płynem.

    - A mo­że wo­li­cie ka­wę? - spytał Haw­kins i, nie cze­ka­j­ąc na od­po­wi­edź, za­nurzył war­gi w chłodnym na­pit­ku. Ki­edy op­róż­nił szklan­kę, ski­nął na ste­war­da i spytał: - Emil, czy pa­ni już wsta­ła?

    - Pani bi­er­ze prysznic, jak sąd­zę - od­parł us­łuż­nie Emil. Każdy jego gest i każ­de sło­wo świ­adczyły o tym, że bard­zo mu za­leży na tej po­sad­zie.

    Amerykanin spo­jr­zał na ni­ego po­de­jrz­li­wie.

    - Dlaczegóż to sąd­zisz, że pa­ni bi­er­ze prysznic?

    - Woda szu­mi­ała w ła­zi­en­ce.

    - Masz bard­zo dobry słuch.

    - O tak. Ja mam bard­zo dobry słuch. Ja mam wyj­ąt­ko­wo dobry słuch.

    - Służba nie po­win­na być ob­dar­zo­na wyj­ąt­ko­wo dobrym słuc­hem - za­uważył Das­ze­wicz.

    Steward spo­jr­zał za­ni­epo­ko­j­ony.

    - Czy coś nie w por­ząd­ku, sir?

    - Nie, nie, wszystko w na­jlepszym por­ząd­ku - ro­ześmi­ał się ha­łaśli­wie Haw­kins. - Mo­żesz iść do swo­j­ej ro­boty. Nie jes­teś już nam potr­zebny.

    W tej chwi­li do mesy wesz­ła Ane­ta. Mi­ała na so­bie sze­ro­kie spod­nie z żag­lo­we­go płót­na oraz gra­na­to­wą, mary­nars­ką blu­zę z dużym koł­ni­er­zem, oz­do­bi­onym me­ta­lo­wą kot­wi­cą.

    Wyglądała ład­nie, świ­eżo i bard­zo mło­do. Noc­na li­ba­cja nie po­zos­ta­wi­ła na ni­ej na­jm­ni­e­js­ze­go śla­du.

    - Widzę, że pa­no­wie w komp­le­cie.

    - Brakowało nam tylko pa­ni - po­wi­ed­zi­ał z ga­lan­te­rią Haw­kins. - Czy moż­na pa­nią czymś poc­zęs­to­wać?

    - Dziękuję. Właśnie przed chwi­lą wypi­łam sok z gre­jpf­ru­ta. Na ra­zie wystarczy.

    Zapanowało milc­ze­nie. Das­ze­wicz, który wczo­ra­js­ze­go wi­ec­zo­ru znów spot­kał się ze zdecy­do­wa­ną odp­ra­wą, prze­żu­wał swe mści­we myśli, Ma­rek sta­rał się nie patr­zeć na swą koc­han­kę, bo­j­ąc się zdrad­zić jakimś zbyt wymownym spo­jr­ze­ni­em, a Haw­kins ze śmi­er­tel­ną po­wa­gą na­bi­j­ał tyto­ni­em fa­jkę. Jego ni­edaw­na we­so­łość znik­nę­ła. Ro­bił wra­że­nie czło­wi­eka za­ab­sor­bo­wa­ne­go jaki­miś ni­esłyc­ha­nie skomp­li­ko­wany­mi prob­le­ma­mi.

    Aneta roz­ba­wi­onym spo­jr­ze­ni­em wod­zi­ła po twar­zach trzech mężczyzn. Ekscy­to­wa­ła ją świ­ado­mość, że każdy z nich, nie wyłąc­za­j­ąc ste­war­da, któ­re­go mi­nę­ła w kory­tar­zu, myśli o ni­ej, po­żą­da…

    - Dlaczego si­ed­zimy w tym dusznym po­mi­eszc­ze­niu - po­wi­ed­zi­ała po chwi­li. - Chodźcie na pok­ład. Trze­ba się troc­hę ut­le­nić.

    Wyszli. De­li­kat­na bryza zmi­eni­ła się na bard­zi­ej ener­giczny po­łud­ni­owo - zac­hod­ni wi­atr, który moc­ni­ej sfał­do­wał po­wi­erzch­nię mor­za. Jacht na­bi­erał szybkości.

    - Dokąd płyni­emy? - spytał Ma­rek. Otu­ma­ni­enie os­tat­ni­mi przeży­ci­ami us­tę­po­wa­ło po­wo­li. Zaczy­nał co­raz trzeźwi­ej patr­zeć na to, co się z nim dzi­ało.

    Hawkins ro­ześmi­ał się. Lu­bił śmi­ać się głośno i dłu­go. Trud­no było od­gad­nąć, czy ten jego śmi­ech jest wyra­zem prawd­zi­wej, szcze­rej we­so­łości czy też wystu­di­owa­nej pozy. Bard­zi­ej jed­nak doświ­adc­zony i wnik­liwy ob­ser­wa­tor bez tru­du mógł spostr­zec, że właści­ci­el luk­su­so­we­go jach­tu prag­nie uc­hod­zić za czło­wi­eka dob­ro­dusz­ne­go, jowi­al­ne­go, trak­tu­j­ące­go swych bliźnich z dzi­eci­ęcą ni­e­omal na­iw­nością. Na­jwy­raźni­ej od­po­wi­ada­ła mu ro­la pocz­ci­we­go "wu­j­asz­ka Sa­ma". Wprawd­zie jego wygląd dość jask­ra­wo ko­li­do­wał z ta­ką cha­rak­terysty­ką, ale jak­żeż częs­to po­zory mylą.

    - Płyniemy przed si­ebie, bez ce­lu, do­kąd nas oczy po­ni­osą - po­wi­ed­zi­ał z em­fa­zą. A opi­era­j­ąc mus­ku­lar­ną dłoń na ra­mi­eniu mło­de­go czło­wi­eka do­dał: - Czy ci tu z na­mi źle, przyj­aci­elu? Czy nie jest cu­dow­nie? - Sze­ro­kim ges­tem po­wi­ódł po mors­ki­ej pa­no­ra­mie.

    - Wspaniała wyci­ecz­ka. Dop­rawdy jes­tem pa­nu bard­zo wdzi­ęczny.

    - Więc o cóż chod­zi? Ci­eszmy się życi­em, któ­re trwa tak krót­ko. Pod­zi­wi­a­jmy cu­da przyrody. Korzys­ta­jmy z każ­dej chwi­li, mo­gą­cej dać nam ra­dość. Nie trze­ba pytać "Do­kąd?", "Po co?", "Dlac­ze­go?". Czyż nie mam ra­cji, Ma­da­me? - zwró­cił się do Anety.

    Skinęła gło­wą z uśmi­ec­hem.

    - Sądzę, że to jest słusz­na pos­ta­wa wo­bec życia. Chyba nie war­to te­go wszystki­ego zgłę­bi­ać zbyt grun­tow­nie i zbyt po­waż­nie us­to­sun­kowy­wać się do nas­zej tu egzys­ten­cji. Moim zda­ni­em jedy­nie słusz­ną fi­lo­zo­fią jest: car­pe di­em qu­am mi­ni­mum cre­du­la pos­te­ro.

    Hawkins rzu­cił jej szybkie, ni­epew­ne spo­jr­ze­nie. Nie zro­zu­mi­ał, ale wo­lał się do te­go nie przyzna­wać. Zmi­enił te­mat roz­mowy.

    - Spójrzcie - po­wi­ed­zi­ał wyci­ąga­j­ąc rę­kę. - Pod­zi­wi­a­jcie te­go pot­wo­ra.

    Rzeczywiście wyła­ni­a­j­ąca się na hory­zon­cie z fal mors­kich wyspa do złud­ze­nia przypo­mi­na­ła swym kształ­tem gi­gantycz­ne­go, przed­po­to­po­we­go ga­da, łeb, części­owo za­nur­zony w wod­zie, po­fał­do­wany grzbi­et i dłu­gi jaszc­zur - czy ogon.

    - Pełno jest tu­taj ta­kich pot­wo­rów - uśmi­ech­nął się Das­ze­wicz. - Ca­łe szczęście, że się nie po­rus­za­ją.

    - Czasami moż­na nat­ra­fić i na po­rus­za­j­ące się pot­wory - za­uważy­ła Ane­ta.

    Daszewicz spo­jr­zał na nią pyta­j­ąco.

    - Co pa­ni chce przez to po­wi­ed­zi­eć?

    Wzruszyła ra­mi­ona­mi.

    - Nic. Tak so­bie po­wi­ed­zi­ałam, bez żad­nej ar­ri­ere-pensée. Pan jest zbyt po­de­jrz­liwy, pa­nie Ro­ber­cie.

    - Zdobyłem pew­ne doświ­adc­ze­nie życi­owe. To nie ma nic wspól­ne­go z po­de­jrz­li­wością.  Obawiam się, że pa­ni jest skłon­na mylić po­j­ęcia. Spostr­ze­gawc­zość nie jest rów­noz­nacz­na z po­de­jrz­li­wością.

    - O czym wy właści­wie mó­wi­cie? - spytał Haw­kins. Od dłużs­zej chwi­li przyglą­dał im się z za­ci­eka­wi­eni­em.

    Aneta uśmi­ech­nę­ła się.

    - O niczym. Ta­ka wymi­ana zdań bez wi­ęks­ze­go znac­ze­nia.

    - Dzieci - mruk­nął usi­łu­j­ąc za­pa­lić fa­jkę.

    Marek si­ed­zi­ał za ni­mi w pew­nej od­leg­łości na małym, skła­danym fo­te­li­ku. Mog­ło się zda­wać, że zu­peł­nie o nim za­pom­ni­eli. Ni­e­omal z każ­dą chwi­lą sta­wał się co­raz bard­zi­ej ni­es­po­ko­jny. Po odzys­ka­niu pasz­por­tu po­wi­ni­en był natych­mi­ast wra­cać do kra­ju, a tymcza­sem… Nie umi­ał so­bie z tym wszystkim po­rad­zić. Nie mi­ał sił rozs­tać się z Ane­tą.

    Jego na­mi­ęt­ność nie tylko nie wygas­ła, ale wzmog­ła się tak, że z na­jwi­ększym wysił­ki­em pa­no­wał nad so­bą. Ta mi­łość zu­peł­nie go zam­roczy­ła. Nigdy jeszc­ze nie przeży­wał te­go rod­za­ju uc­zuć.

    Ona spog­lą­da­ła na ni­ego życzli­wie. Była ser­decz­na, mi­ła, przyj­aci­els­ka, ale ani jednym sło­wem nie na­wi­ązy­wa­ła do spęd­zo­nej wspól­nie nocy w Ate­nach i sta­ra­ła się tak la­wi­ro­wać, żeby nie zos­ta­wa­li sa­mi. Każ­dą zaś jego alu­zję zbywa­ła jakimś nic nie znac­zącym sło­wem i błyska­wicz­nie zmi­eni­ała te­mat roz­mowy. Nie chci­ał do­puścić do swej świ­ado­mości, że tam­ta noc była tylko prze­lotnym kapry­sem. Chwi­la­mi czuł się bard­zo ni­eszc­zęśliwy, ale za­raz po­tem jed­no jej spo­jr­ze­nie, jeden uśmi­ech na­peł­ni­ał go no­wą nad­zi­e­ją. Za­gu­bił się w tym da­le­kim, pełnym ta­j­em­niczych, ni­ezwykłych flu­idów kra­ju.

    A te­raz zno­wu to prawd­zi­wie baśni­owe żeg­lo­wa­nie wśród grec­kich wysp. Trud­no mu było uwi­erzyć w re­al­ność te­go, co się z nim dzi­ało. Ane­ta, luk­su­sowy jacht, amery­kańs­ki mi­li­oner, mor­ze, po którym błąd­zi­li hel­leńscy bo­ha­te­ro­wie, prześla­do­wa­ni gni­ewem bo­gów. Zda­wa­ło mu się, że og­lą­da jakiś kic­zo­waty film w tech­ni­co­lor­ze al­bo że czyta po­wieść w ta­nim wyda­niu.

    Przypadkowo dotk­nął ki­es­ze­ni, w któ­rej tkwił pasz­port. Przypom­ni­ały mu się do­lary. Co to znaczy? Dlac­ze­go Haw­kins pożyczył mu ta­ką su­mę? Nic nie pa­mi­ętał, ab­so­lut­nie nic. Trze­ba jak na­jp­ręd­zej wyjaśnić…

    Zdołał to zre­ali­zo­wać do­pi­ero wi­ec­zo­rem, ki­edy Haw­kins po­żeg­nał to­warzyst­wo mó­wi­ąc, że uda­je się na spoczy­nek. Zas­tu­kał do jego ka­j­uty.

    Amerykanin si­ed­zi­ał przy nis­kim sto­li­ku i z uwa­gą og­lą­dał jakieś po­wi­ęks­zo­ne fo­tog­ra­fie i rysun­ki. Na wi­dok mło­de­go czło­wi­eka scho­wał to wszystko pośpi­esz­nie do szuf­lady.

    - Proszę, pros­zę, dro­gi przyj­aci­elu. Na­pi­je się pan cze­goś? Ni­ech­że pan si­ada. To mi­ło, że mnie pan od­wi­ed­ził. - Mi­ał nie na­jleps­zą dykcję, mó­wił szybko, z typo­wo amery­kańs­kim ak­cen­tem. Ma­rek, mi­mo że dobr­ze znał an­gi­els­ki, mu­si­ał wytę­żać uwa­gę, żeby zro­zu­mi­eć.

    - Przepraszam, że przesz­kad­zam o tej por­ze. Od ra­na chci­ałem z pa­nem po­roz­ma­wi­ać, ale jakoś nie było oka­zji.

    - Ależ to drob­nost­ka - za­opo­no­wał z oży­wi­eni­em Haw­kins. Pod po­zo­rem przyj­aci­els­ki­ej we­so­łości kryła się czu­jność, któ­ra od cza­su do cza­su po­j­awi­ała się w jego spo­jr­ze­niu. - Wca­le mi pan nie przesz­kad­za. Wprost prze­ciw­nie. Właśnie w tej chwi­li poc­zu­łem się troc­hę sa­motny. Ni­ech­żeż pan si­ada. Czym moż­na pa­na poc­zęs­to­wać?

    Marek potr­ząs­nął gło­wą.

    - Dziękuję. Na ra­zie nie mam na nic oc­hoty. Przyszed­łem, żeby z pa­nem po­roz­ma­wi­ać.

    - Czy na jakiś konk­retny te­mat?

    - Tak. Chod­zi o te dwa tysi­ące do­la­rów. Wczo­raj nie byłem zu­peł­nie przytomny. Za du­żo wypi­łem. Nie jes­tem przyzwycza­j­ony do mi­es­za­nia trun­ków. Nie bard­zo wi­ed­zi­ałem, co się ze mną dzi­e­je, a dzi­si­aj ra­no zna­laz­łem w ki­es­ze­ni dwa tysi­ące do­la­rów. Das­ze­wicz po­wi­ed­zi­ał, że to pan pożyczył mi te pi­eni­ąd­ze.

    Hawkins ro­ześmi­ał się i mach­nął rę­ką.

    - Drobnostka.

    - Ale ja nie mo­gę przyj­ąć tej pożycz­ki - mó­wił da­lej Ma­rek, wyj­mu­j­ąc z ki­es­ze­ni bank­noty. - To dla mnie og­rom­na su­ma. Nie mi­ałbym z cze­go od­dać.

    Hawkins pochy­lił się i pok­le­pał mło­de­go czło­wi­eka po ra­mi­eniu.

    - Niechżeż pan nie będ­zie dzi­ecin­ny. Domyśla się pan chyba, że dla mnie to żad­na su­ma. Sprawi mi pan prawd­zi­wą przyj­em­ność, przyj­mu­j­ąc te pa­rę do­la­rów. Ta­ki młod­zi­eni­ec jak pan mu­si mi­eć troc­hę swo­body w wyda­wa­niu pi­eni­ędzy. Trze­ba uży­wać życia, a Gre­cja jest bard­zo pi­ęknym kra­j­em. Moż­na się tu za­ba­wić, moż­na róż­ne rzeczy przeżyć… Mam za­mi­ar w ni­ed­łu­gim cza­sie od­wi­ed­zić Pols­kę. Wtedy się po­liczymy. Będ­zie pan mo­im prze­wod­ni­ki­em. Słysza­łem, że stu­di­ował pan arc­he­olo­gię.

    - Tak. Właśnie w tym ro­ku otrzy­ma­łem dyplom.

    - Zachwycają mnie wyko­pa­lis­ka arc­he­olo­gicz­ne! - wykrzyknął ze sztucz­ną em­fa­zą Haw­kins. - To pa­sj­onu­j­ące. Mam nad­zi­e­ję, że po­ka­że mi pan du­żo ci­ekawych rzeczy w swo­im kra­ju.

    - Postaram się.

    - Czy pan ma już na wi­do­ku jakąś pra­cę?

    - Tak. Bę­dę pra­co­wał w mu­ze­um.

    - Interesujące, bard­zo in­te­re­su­j­ące. A w ogó­le już od daw­na chci­ałem poz­nać wasz wspa­ni­ały kraj. Ci­ąg­le brak cza­su. Tyle by czło­wi­ek chci­ał zwi­ed­zić jeszc­ze na tym świ­ecie. Życie za krót­kie. A co się tyczy tych głu­pich do­la­rów, to pros­zę nie ro­bić przykrości przyj­aci­elo­wi. To nap­raw­dę dla mnie du­ża ra­dość, że mo­gę pa­nu cho­ci­aż w mi­ni­malnym stop­niu do­po­móc.

    Marek pomyślał, że za te pi­eni­ąd­ze będ­zie mógł zor­ga­ni­zo­wać jakąś wyci­ecz­kę z Ane­tą.  Choćby na któ­rąś z tych wysp. Oci­ąga­j­ąc się, scho­wał bank­noty do ki­es­ze­ni.

- Dzi­ęku­ję - po­wi­ed­zi­ał cic­ho.

    - O, to mi się po­do­ba! - zachwy­cił się Haw­kins. - Tak pos­tę­pu­ją prawd­zi­wi przyj­aci­ele. Bard­zo się ci­es­zę. Wszyscy Po­lacy, których w życiu spot­ka­łem, to peł­ni uro­ku lud­zie. - Os­tat­nie zda­nie nie zabrz­mi­ało mo­że zbyć prze­kony­wa­j­ąco, ale Ma­rek wo­lał te­go nie ana­li­zo­wać. Nie chci­ał, żeby co­kol­wi­ek przes­ła­ni­ało mu cu­downy ob­raz pod­róży z Ane­tą w ni­ez­na­ne.

   

 Wrócił do swo­j­ej ka­biny w dos­ko­nałym nast­ro­ju. Wprawd­zie głę­bo­ko ukryty głos wew­nętrzny pró­bo­wał opo­no­wać prze­ciw­ko tym do­la­rom, prag­ni­enie jed­nak przeży­cia cze­goś, jak mu się wyda­wa­ło, wspa­ni­ałe­go, było zbyt sil­ne, aby głę­bi­ej zas­ta­na­wi­ać się nad tą spra­wą. Po­si­ada­nie ta­ki­ej sumy da­wa­ło mu ni­eza­leż­ność. Mógł zap­ro­po­no­wać Ane­cie spęd­ze­nie pa­ru tygod­ni. Mąż? Zu­peł­nie nie brał go pod uwa­gę. To nie była żad­na przesz­ko­da.

    Najważniejsze, żeby ona się zgod­zi­ła.

    Było już dobr­ze po pół­nocy, gdy nag­le ktoś de­li­kat­nie zas­tu­kał do drzwi. Ma­rek zer­wał się ze swo­j­ej koi. "Mo­że Ane­ta?" Krew go­rą­cą fa­lą uderzy­ła mu do głowy.

    Wszedł Das­ze­wicz.

    - Coś ty ta­ki pod­ni­econy?

    - Nie… Skąd­że? - od­parł spes­zony Ma­rek. - Zda­je ci się.

    - Zobaczyłem, że u ci­ebie się świ­eci, i dla­te­go zdecy­do­wa­łem się z to­bą chwi­lę po­ga­dać - wyjaśnił Das­ze­wicz. - Czy masz coś prze­ciw­ko te­mu?

    - Absolutnie nic - Ma­rek był już zu­peł­nie opa­no­wany.

    Włożył szlaf­rok. - Nie chce mi się spać. Nie wi­em dlac­ze­go.

    - Trochę tu dusz­no - stwi­erd­ził Das­ze­wicz. - Na pok­ład­zie spa­łoby się pew­nie le­pi­ej.

    Przez jakiś czas roz­ma­wi­ali o Gre­cji, o wspólnych zna­j­omych, o arc­he­olo­gicznych wyko­pa­lis­kach. Wresz­cie Das­ze­wicz dos­zedł do wni­os­ku, że mo­że po­ruszyć spra­wę, któ­ra go w da­nej chwi­li na­jbard­zi­ej in­te­re­so­wa­ła.

    - Ty ci­ąg­le mi­esz­kasz u te­go Ko­so­wic­za - po­wi­ed­zi­ał, nie kła­dąc na­jm­ni­e­js­ze­go na­cis­ku na te sło­wa.

    Marek spo­jr­zał na ni­ego zdzi­wi­ony.

    - Tak. Dlac­ze­go cię to in­te­re­su­je?

    - Co to za fa­cet?

    - Kosowicz? Bard­zo sympatyczny, in­te­li­gentny, uczynny, po­dob­no świ­etny fac­ho­wi­ec.

    - Słyszałem, że in­te­re­su­je się ko­bi­eta­mi.

    - Nie wi­em. Nic mnie to nie obc­hod­zi.

    Daszewicz ro­ze­jr­zał się, jakby chci­ał sprawd­zić, czy nikt nie pods­łuc­hu­je, i po­wi­ed­zi­ał zni­ża­j­ąc głos:

    - Mam do ci­ebie ta­ką po­uf­ną spra­wę. Sąd­zę, że mo­gę cię trak­to­wać jak przyj­aci­ela.

    - Myślę, że tak - od­parł ost­roż­nie Ma­rek.

    - Więc właśnie dla­te­go zdecy­do­wa­łem się z to­bą po­roz­ma­wi­ać na ten te­mat. Bard­zo de­li­kat­na spra­wa. Chci­ałbym cię pro­sić o cał­ko­wi­tą dyskre­cję.

    - Możesz na mnie po­le­gać. Nie mam zwycza­ju opo­wi­adać o cudzych sek­re­tach.

    - To świ­et­nie. Bo wid­zisz… w grę wchod­zi ko­bi­eta, żo­na mo­j­ego ser­decz­ne­go przyj­aci­ela, i dla­te­go…

    Marek słuc­hał ze wzras­ta­j­ącym za­in­te­re­so­wa­ni­em. Przywykł do te­go, że Das­ze­wicz zaws­ze mó­wił krót­ko, zwięźle, bez żadnych dwuz­nacznych ni­e­j­as­ności. To dziw­ne la­wi­ro­wa­nie zaczy­na­ło go intry­go­wać.

    - O czym… a właści­wie o kim ty mó­wisz?

    - O Ane­cie.

    - O Ane­cie?!

    - Tak. Jor­gos, jak wi­esz, jest mo­im przyj­aci­elem, bard­zo du­żo mu zawd­zi­ęc­zam, a po­ni­eważ Ane­ta…

    Marek z na­jwi­ększym wysił­ki­em pa­no­wał nad wzbur­ze­ni­em.

    - O co ci chod­zi?

    Daszewicz przyjr­zał mu się uważ­nie.

    - Na poc­ząt­ku nas­zej roz­mowy zaz­naczy­łem, że jest to spra­wa ni­ez­mi­er­nie de­li­kat­na. Powiem wprost: - po­de­jr­ze­wam, że Ko­so­wicz i Ane­ta…

    Marek po­der­wał się.

    - Oszalałeś?!

    - Nie sąd­zę. Mam pew­ne da­ne po te­mu, aby przypuszc­zać, że tych dwo­je…

    Marek mi­ał sza­lo­ną oc­ho­tę wal­nąć pięścią w ten uśmi­ech­ni­ęty iro­nicz­nie pysk. Opa­no­wał się w os­tat­ni­ej chwi­li,

    - Po jaki­ego di­ab­ła mi to mó­wisz? - spytał z po­zornym spo­ko­j­em.

    Daszewicz za­pa­lił pa­pi­ero­sa i za­ci­ąg­nął się dymem. Wzbur­ze­nie te­go chło­pa­ka da­wa­ło mu du­żo do myśle­nia.

    - Widzisz… - po­wi­ed­zi­ał wol­no, z dobr­ze wystu­di­owa­ną nons­za­lan­cją. - Chci­ałbym cię pro­sić o pew­ną przysłu­gę. Mi­esz­kasz u Ko­so­wic­zów i przypuszc­zam, że bez tru­du mógłbyś się zo­ri­en­to­wać, jak te sprawy wyglą­da­ją. Byłbym ci bard­zo wdzi­ęczny. Przykro mi pomyśleć, że żo­na mo­j­ego ser­decz­ne­go przyj­aci­ela…

    Marek żach­nął się.

    - Poszukaj so­bie ko­go in­ne­go. Zna­jdź so­bie de­tekty­wa. Ja się do ta­kich rzeczy nie na­da­ję.   I w ogó­le bard­zo ci się dzi­wię…

    Daszewicz wzruszył ra­mi­ona­mi i zga­sił w me­ta­lo­wej po­pi­el­nicz­ce nie do­pa­lo­ne­go pa­pi­ero­sa.

    - Jak nie, to nie. Nie mam za­mi­aru cię na­ma­wi­ać. Sąd­zi­łem, że będ­zi­emy so­bie wza­j­em­nie po­ma­gać. Dob­ra­noc.

    Marek po­zos­tał sam. Tak go pod­ni­eci­ła ta roz­mo­wa, że o spa­niu nie było mowy. Przez pe­wi­en czas krążył po ci­as­nej ka­j­ucie, prze­żu­wa­j­ąc to, co posłys­zał od Das­ze­wic­za. Było mu dusz­no. Ub­rał się i wyszedł na pok­ład.

    Wiatr, który przed wi­ec­zo­rem przybrał na si­le, zno­wu te­raz przycichł. Po­wi­etr­ze było ła­god­ne, przesy­co­ne za­pac­hem plank­to­nu i sło­nej wody. Po­wi­erzch­nia mor­za ci­em­na i gład­ka jak taf­la czar­ne­go mar­mu­ru. W gór­ze gwi­azdy, a w od­da­li na hory­zon­cie zarysy ku­listych kształ­tów grec­kich gór.

    Marek nie był jed­nak w nast­ro­ju do pod­zi­wi­ania pi­ęk­na przyrody. Sło­wa Das­ze­wic­za odeb­rały mu spo­kój. Wprawd­zie nie wi­erzył, a właści­wie nie chci­ał wi­erzyć, ale… Ane­ta?

    Nie, nie, to ni­emoż­li­we! "Dlac­ze­go ni­emoż­li­we?" - pró­bo­wał dojść do gło­su zdrowy roz­są­dek. "Jeże­li mog­ła z nim pójść do ho­te­lu za­raz, te­go sa­me­go dnia, w pa­rę god­zin po ich pi­erwszym spot­ka­niu… To co in­ne­go, to zu­peł­nie co in­ne­go" - pró­bo­wał ar­gu­men­to­wać, ale ar­gu­menty te nie opi­erały się na żadnych ra­cj­onalnych przes­łan­kach. Po pros­tu nie chci­ał, żeby tak było, nie mógł znieść tej myśli. "Mąż? To nie to sa­mo. To ab­so­lut­nie in­ne za­gad­ni­enie." Ma­rek ule­gał si­le tej dziw­nej trady­cji, że le­galny ślubny mał­żo­nek nie liczy się jako mężczyz­na i że nie ma sen­su być o ni­ego zazd­rosnym. To­też nie był zazd­rosny o Jor­go­sa, ale Ko­so­wicz… Myśl, że ten "stary ra­mol" mógłby się za­le­cać do Anety, była mu tak ni­ez­nośna, że był go­tów zejść na dół, obud­zić Das­ze­wic­za i po­ła­mać mu gnaty. Nie wi­ed­zi­ał, dlac­ze­go właści­wie mi­ałby bić Das­ze­wic­za, ale roz­sad­za­ła go chęć wal­ki.

    Z wol­na zac­zął się us­po­ka­j­ać. Ód wscho­du po­wi­ał chłod­ni­e­jszy wi­atr i troc­hę os­tud­ził wzbur­zo­ną wyob­raźnię. "Trze­ba pa­no­wać nad so­bą - usi­ło­wał się stro­fo­wać. - Nie wol­no pod­da­wać mi się ta­kim nast­ro­j­om. Dop­ro­wad­zę do jaki­ejś idi­otycz­nej awan­tury, zbłaźnię się i bę­dę skońc­zony w jej oc­zach. To nie ma na­jm­ni­e­js­ze­go sen­su." W mi­arę jak cis­za nocy ła­god­zi­ła ni­edaw­ne pod­ni­ece­nie, po­j­awi­ła się trzeźwa ref­lek­sja: "A mo­że po­de­jr­ze­nia Das­ze­wic­za nie są ta­kie zu­peł­nie bez­pods­taw­ne? Mo­że jed­nak Ko­so­wicz…?" Do­pi­ero te­raz Ma­rek zac­zął ana­li­zo­wać pew­ne fakty, na któ­re wtedy podc­zas przyj­ęcia u Ni­ko­sów nie zwró­cił uwa­gi, do których nie przywi­ązy­wał wi­ęks­ze­go znac­ze­nia.

    W mi­arę jak re­konst­ru­ował so­bie wszystko to, co się wtedy dzi­ało, ni­ek­tó­re szcze­góły na­bi­erały spe­cj­al­nej wymowy w świ­et­le po­de­jr­zeń Das­ze­wic­za. Ko­so­wicz rzeczy­wiście w jakiś spe­cj­alny spo­sób patr­zał na Ane­tę, a ona zno­wu mo­że zbyt os­ten­tac­yj­nie ig­no­ro­wa­ła jego obec­ność, uni­ka­j­ąc roz­mowy sam na sam. Zazd­rość pod­su­wa­ła co­raz no­we ob­razy, co­raz no­we ar­gu­menty. Pos­ta­no­wił bacz­ni­ej ob­ser­wo­wać Ko­so­wic­za i do­wi­ed­zi­eć się prawdy. "A mo­że roz­mó­wić się szczer­ze z Ane­tą?" - przemk­nę­ło mu przez myśl, ale natych­mi­ast odr­zu­cił ta­ką ewen­tu­al­ność. To nie mi­ało sen­su. Wyśmi­ałaby go. Jeże­li te wszystkie po­de­jr­ze­nia są bez­pods­taw­ne, to ob­ra­zi­łaby się śmi­er­tel­nie, a jeże­li coś ją rzeczy­wiście łączy z Ko­so­wic­zem, to się do te­go nie przyzna i tak­że się ob­ra­zi.

    Przechodząc ko­ło ot­war­te­go bu­la­ja zo­baczył świ­at­ło i posłys­zał głos Anety:

-…W każ­dej chwi­li mo­żemy fi­na­li­zo­wać. To za­leży od pa­na.

    - Ryzyko? - spytał Haw­kins. - Żad­ne­go ryzyka. Wszystko op­ra­co­wa­ne w na­jd­rob­ni­e­jszych szcze­gó­łach. Ki­edy pan pro­po­nu­je?

    - W tym tygod­niu.

    - Im pręd­zej, tym le­pi­ej - wtrą­cił się do roz­mowy Das­ze­wicz. - Ten pańs­ki jacht wzbud­za du­żą sen­sa­cję.

    - Dużo jach­tów stoi w Irak­li­onie - po­wi­ed­zi­ał Haw­kins.

    - Ale nie ta­kich luk­su­sowych.

I zno­wu głos Anety:

    - Robert ma ra­cję. Le­pi­ej to wszystko szybko za­kończyć.

    - All right - zgod­ził się Haw­kins. - Szybko za­kończymy. A co z tym chło­pa­ki­em?

    - Pozbędziemy się go w Irak­li­onie - po­wi­ed­zi­ał Das­ze­wicz. - Ża­den prob­lem.

    - Czy sąd­zisz, że mo­że nam się przydać?

    - Na pew­no. To bard­zo dobry naby­tek.

Haw­kins zi­ew­nął.

    - Idziemy spać. Zmęc­zony jes­tem.

    Marek pos­pi­esz­nie po­bi­egł do swo­j­ej ka­j­uty. Na szczęście po drod­ze nie spot­kał ni­ko­go.

    

ROZDZIAŁ SZÓSTY

    

    Była zmęc­zo­na. Przes­ta­ło ją to ba­wić. Nie przypuszc­za­ła, że mężczyźni, których wci­ąg­nę­ła w tę grę, tak się za­an­ga­żu­ją uc­zu­ci­owo. To było kło­pot­li­we, nu­żą­ce, a na­wet mog­ło stać się ni­ebez­pi­ecz­ne. Poc­ząt­ko­wo przysło­wi­owe "igra­nie z og­ni­em" wyda­wa­ło jej się czymś bard­zo at­rakc­yjnym, pod­ni­eca­j­ącym, te­raz jed­nak mi­ała już te­go dosyć. Życie w ci­ągłym zag­ro­że­niu sta­je Się na dals­zą me­tę trud­ne do zni­esi­enia. Bywały chwi­le, że prag­nę­ła uci­ec, pos­zu­kać schro­ni­enia na jakimś od­lud­ziu, zaszyć się w za­pad­łej wi­os­ce, gdzie by jej nikt nie znał, gdzie by nikt o nic nie pytał. Przes­tać wresz­cie grać ko­me­dię, przes­tać la­wi­ro­wać, kła­mać… Te sceny zazd­rości, po­de­jr­ze­nia, wymów­ki, awan­tury, bła­gal­ne sło­wa. Nud­ne, strasz­li­wie nud­ne.

    Nie mog­ła zro­zu­mi­eć, dlac­ze­go mężczyźni tak po­waż­nie trak­tu­ją te sprawy. Zap­rag­nę­ła być zno­wu wol­na, ni­eza­leż­na tak jak ki­edyś. Żad­ne­go z nich nie koc­ha­ła. Jor­go­sa poślu­bi­ła po pros­tu dla­te­go, żeby wyjść za mąż i za­pew­nić so­bie dos­tat­nie i spo­ko­jne życie. W prakty­ce oka­za­ło się jed­nak, że życie z tym czło­wi­eki­em wca­le nie było ani ta­kie dos­tat­nie, ani ta­kie spo­ko­jne. Fir­ma hand­lu­j­ąca arty­ku­ła­mi elekt­ro­tech­niczny­mi zna­jdo­wa­ła się w po­ważnych kło­po­tach fi­nan­sowych i zbli­ża­ła się ku ni­e­uch­ron­ne­mu bank­ruct­wu. Jedynym ra­tun­ki­em mógł być po­waż­ni­e­jszy zastrzyk go­tów­ki. Wszystkie jed­nak moż­li­wości kredy­to­we zos­tały już daw­no wyczer­pa­ne.

    Nie moż­na było na­wet marzyć o zdoby­ciu ni­ez­będ­ne­go ka­pi­ta­łu.

    Interesy, któ­re obec­nie pro­wad­ził Jor­gos i któ­re mi­ały raz na zaws­ze przek­reślić jego kło­poty fi­nan­so­we, były zwykłą afe­rą krymi­nal­ną. Ane­ta dos­ko­na­le zda­wa­ła so­bie z te­go spra­wę i wi­ed­zi­ała, czym to gro­zi. Mi­eli prze­ciw­ko so­bie nie tylko mi­e­js­co­wą po­li­cję, ale i cały In­ter­pol. To była bard­zo ni­ebez­pi­ecz­na gra.

    Lubiła ryzyko. Była od­waż­na i zaws­ze wi­erzy­ła w wygra­ną, a dreszcz ni­epo­ko­ju na­da­wał jej życiu moc­ni­e­js­zej, in­tensyw­ni­e­js­zej barwy. Skru­puły na­tury etycz­nej uwa­ża­ła za mu­ze­al­ne przeżyt­ki dawnych epok. Tym się w ogó­le nie in­te­re­so­wa­ła i te­go rod­za­ju ha­mul­ce dla ni­ej nie ist­ni­ały. Im­po­no­wa­li jej lud­zie moc­ni, sprytni, bezwzg­lęd­ni Uwa­ża­ła, że is­toty sła­be, obarc­zo­ne jaki­miś tam za­sa­da­mi ska­za­ne są ni­e­uch­ron­nie al­bo na cał­ko­wi­tą zag­ła­dę, al­bo na nędz­ną we­ge­ta­cję. Mi­mo jed­nak te­go cyniz­mu było w ni­ej coś z ma­łej, ro­mantycz­nej dzi­ewczyn­ki. Przeży­wa­ła wi­el­ką, ni­ebez­pi­ecz­ną przygo­dę. Jak­żeż częs­to czu­ła się bo­ha­ter­ką sen­sac­yj­nej ksi­ąż­ki czy krymi­nal­ne­go fil­mu. Ta­j­em­nic­ze wyprawy, sek­ret­ne na­rady, amery­kańs­ki mi­li­oner, luk­su­sowy jacht, wszystko to mi­ało w so­bie tyle z po­wieści­owej fan­ta­zji, że chwi­la­mi trud­no jej było uwi­erzyć w re­al­ność te­go, co się dzi­e­je. Z bi­egi­em cza­su jed­nak ca­ła ta afe­ra zaczy­na­ła na­bi­erać co­raz konk­ret­ni­e­jszych kształ­tów i ob­raz ce­li wi­ęzi­en­nej sta­wał się co­raz wyraźni­e­jszy. Tran­sak­cja z Haw­kin­sem la­da dzi­eń mi­ała zos­tać sfi­na­li­zo­wa­na, a to oz­nac­za­ło przybli­że­nie krytyczne­go mo­men­tu. Trud­no było prze­wid­zi­eć, ki­edy i z któ­rej strony mo­że po­j­awić się ni­ebez­pi­ec­zeńst­wo. W tej sytu­acji wszystkie te ro­mantycz­ne komp­li­ka­cje sta­wały się uci­ąż­li­we, zbyt ab­sor­bu­j­ące.

    Kosowicz od pi­erws­zej chwi­li za­intry­go­wał ją. Ten starszy, szpa­ko­waty pan róż­nił się tak bard­zo od mężczyzn, których dotychc­zas na­poty­ka­ła. Nie umi­ała so­bie wytłu­maczyć, jak to się sta­ło, że tak od ra­zu zna­laz­ła się pod jego uro­ki­em. Ma­ni­ery prawd­zi­we­go dżen­tel­me­na?

    Nieprzeciętna in­te­li­gen­cja? Zna­ko­mi­ta sylwet­ka? In­te­re­su­j­ąca twarz? Nie, nie, to jeszc­ze nie to. To było coś wi­ęcej. Bard­zo trud­no jej było to "coś" sprecy­zo­wać. "Chyba po pros­tu czło­wi­ek z in­nej epo­ki" - myśla­ła. - In­nej klasy niż ci wszyscy lud­zie, którzy ją otac­za­li.

    Jakoś inac­zej się po­rus­zał, inac­zej mó­wił, inac­zej myślał. Jednym sło­wem nie był ste­re­oty­pem, do któ­re­go przywykła. I to ją fascy­no­wa­ło. Te­raz na­wet nie bard­zo już pa­mi­ęta­ła, jak to się sta­ło, że dosz­ło do ich zbli­że­nia. Tak się to jakoś ułoży­ło. Było jej z nim bard­zo dobr­ze. W pewnym mo­men­cie przypuszc­za­ła na­wet, że jest po raz pi­erwszy w życiu nap­raw­dę za­koc­ha­na. I mo­że rzeczy­wiście roz­wi­nę­łaby się w ni­ej ta mi­łość, gdyby nie nad­mi­ar jego uc­zu­cia. In­na ko­bi­eta byłaby za­pew­ne zachwy­co­na ta­kim bezg­ra­nicznym od­da­ni­em, do­wo­da­mi og­rom­nej na­mi­ęt­ności, młod­zi­eńc­zą tęsk­no­tą, ki­edy wyj­eżd­ża­ła, i tym wszystkim, co tylko za­koc­hany prawd­zi­wie mężczyz­na mo­że ofi­aro­wać. Ją to jed­nak spłoszy­ło. Przest­raszy­ła się. Była nas­ta­wi­ona na prze­lot­ną przygo­dę, na se­zo­nowy ro­mans, ale nie na coś aż tak po­waż­ne­go. Pro­j­ekt wyj­az­du do Pols­ki komp­li­ko­wał jeszc­ze bard­zi­ej spra­wę.

    

Spotkali się w Agi­ja Pe­la­gi­ja.

    Cicha osa­da rybac­ka, do któ­rej rzad­ko tra­fi­a­ją turyści. Nad samym brze­gi­em mor­za ni­epo­zor­na, ma­ła ta­wer­na, a przed nią w ci­eniu drzew kil­ka sto­li­ków z ni­ed­ba­le heb­lo­wanych de­sek. Tuż obok du­że ka­mi­enie szli­fo­wa­ne ci­erp­li­wie przez ła­god­ne fa­le.

    Długo milc­ze­li, chło­nąc ni­ez­mi­erny spo­kój idący od mor­za i od otac­za­j­ących za­to­kę gór.

    Oprócz nich nie było ni­ko­go. Tylko dwóch starych ryba­ków si­ed­zi­ało me­lanc­ho­li­jnie nad ma­leń­ki­mi ki­elis­zecz­ka­mi cyku­dii. Ide­al­ne mi­e­js­ce na po­uf­ną roz­mo­wę.

    - Co po­wi­ed­zi­ałaś Jor­go­so­wi? - spytał Ko­so­wicz, odry­wa­j­ąc spo­jr­ze­nie od kra­j­ob­ra­zu.

    - Jorgos po­j­ec­hał do Aten. Ma tam coś do za­łat­wi­enia. Jut­ro wra­ca.

    Podeszła do nich le­niwym kro­ki­em mło­da, ład­na dzi­ewczy­na, na któ­rą starzy rybacy wo­ła­li: - Pe­ne­lo­pi. - Ko­so­wicz de­li­kat­nie dotk­nął dło­ni Anety.

    - Chciałabyś coś zjeść?

    Potrząsnęła gło­wą.

    - Nie jes­tem głod­na. Chęt­nie na­pi­ję się wi­na.

    Dziewczyna cze­ka­ła ci­erp­li­wie. Była zamyślo­na. Nie spi­eszy­ła się.

    - Czy ma­cie wi­no z Trap­sa­no? - spytał Ko­so­wicz, który już na tyle opa­no­wał grec­ki, że mógł się po­ro­zu­mi­eć w ni­ezbyt skomp­li­ko­wanych spra­wach.

    - Mamy - od­par­ła apatycz­nie Pe­ne­lo­pi. Ni­et­rud­no było od­gad­nąć, że obs­łu­gi­wa­nie gości to nie jej hobby.

    Kosowicz pop­ro­sił o wi­no, oliw­ki i fe­tę. Ane­ta uśmi­ech­nę­ła się.

    - Widzę, że jes­teś dobr­ze zo­ri­en­to­wany w tu­te­jszych trun­kach - po­wi­ed­zi­ała we­so­ło.

    - Byliśmy tu ki­edyś z Ni­ko­sa­mi i wtedy to wi­no z Trap­sa­no bard­zo mi sma­ko­wa­ło.

    - Lubisz Ni­ko­sów?

    - Bardzo. To ni­ezwyk­le sympatycz­ni lud­zie. Nie uwa­żasz?

    Wzruszyła ra­mi­ona­mi.

    - Bo ja wi­em. Sa­mi właści­wie zu­peł­nie obo­j­ęt­ni. Zna­j­omi, jakich wi­elu.

    Kosowicz przyjr­zał jej się uważ­nie. Przypom­ni­ała mu się owa dziw­na roz­mo­wa z Ni­ko­sem podc­zas przyj­ęcia.

    - Chyba nie spot­ka­liśmy się po to, żeby roz­ma­wi­ać o Ni­ko­sie i jego żo­nie.

    Skinęła gło­wą.

    - Masz ra­cję. Po­win­niśmy chyba po­roz­ma­wi­ać o nas.

    - Cóż to za rzec­zowy ton? - pró­bo­wał za­żar­to­wać.

    - Bo chci­ałabym, żeby nas­za roz­mo­wa była rzec­zo­wa.

    - Czy to ko­ni­ecz­ne?

    - Myślę, że ko­ni­ecz­ne. Przychod­zi ta­ka chwi­la, że trze­ba po­waż­nie się roz­mó­wić.

    - Nie bard­zo ro­zu­mi­em.

    - Chyba uda­j­esz, że nie ro­zu­mi­esz.

    Z tru­dem pa­no­wał nad ogar­ni­a­j­ącym go zni­eci­erp­li­wi­eni­em.

    - O co ci właści­wie chod­zi? Tyle cza­su nie wid­zi­eliśmy się…

    - Myślę, że w ogó­le nie po­win­niśmy się spoty­kać - po­wi­ed­zi­ała wol­no, ak­cen­tu­j­ąc wyraźnie każ­de sło­wo.

    Nadeszła Pe­ne­lo­pi, ni­osąc na tacy wi­no, oliw­ki, ser oraz og­rom­ne ka­wały pyszne­go pi­eczy­wa. Bez pośpi­ec­hu us­ta­wi­ła to wszystko na sto­li­ku i od­da­li­ła się tym samym apatycznym kro­ki­em.

    Kosowicz na­peł­nił szklan­ki.

    - Jesteś dzi­si­aj w złym nast­ro­ju - po­wi­ed­zi­ał ła­god­nie. - Dlac­ze­go? Co się sta­ło, koc­ha­nie?

    Potrząsnęła gło­wą.

    - Nic się nie sta­ło. Po pros­tu dosz­łam do wni­os­ku, że pew­ne sprawy na­leży kończyć w od­po­wi­ed­nim mo­men­cie.

    - Co to znaczy "w od­po­wi­ed­nim mo­men­cie"?

    - To znaczy, że nie po­win­no się do­puszc­zać do drastycznych sytu­acji.

    - O jakich sytu­acj­ach mó­wisz?

    Niecierpliwym ruc­hem od­gar­nę­ła spa­da­j­ące jej na czo­ło włosy.

    - Nie uda­waj ma­łe­go chłopczy­ka. Czy sąd­zisz, że ta­kie sprawy dłu­go moż­na utrzy­mać w ta­j­em­nicy i do te­go w ta­ki­ej dzi­ur­ze jak Irak­li­on? Czy nie wid­zisz spo­jr­zeń Ni­ko­sa, Ali­ki, two­j­ej żony? Czy jes­teś pe­wi­en, że nikt się nic­ze­go nie domyśla?

    - Nic mnie to nie obc­hod­zi - mruk­nął gni­ew­nie.

    - To się tylko tak mó­wi. Nie za­po­mi­naj, że jes­tem mę­żat­ką, a ty masz żo­nę, i że jes­teśmy na Kre­cie, a nie w Pary­żu. Tu patrzy się ni­eco inac­zej na mał­żeńs­ką zdra­dę. Ja nie chcę skan­da­lu. Uwa­żam, że na­jwyższy czas, żebyśmy się rozs­ta­li.

    - Masz dosyć? Zna­laz­łaś so­bie in­ne­go? Skrzywi­ła się.

    - To ni­eważ­ne, czy mam dosyć, czy nie mam dosyć. Uc­zu­ci­em moż­na się w życiu ki­ero­wać wyłącz­nie do gra­nic roz­sąd­ku. I uwa­żam, że właśnie osi­ąg­nę­liśmy tę gra­ni­cę. Chyba le­pi­ej będ­zie, jeże­li się rozs­ta­ni­emy, za­nim pows­ta­ną jakieś drastycz­ne sytu­acje.

    Spojrzał jej w oczy i pod­ni­ósł szklan­kę z wi­nem.

    - Twoje zdro­wie, Ane­to. Prześlicz­nie dziś wyglą­dasz.

    Była zas­koc­zo­na.

    - Zdaje się, że nie zro­zu­mi­ałeś, co po­wi­ed­zi­ałam.

    - A ty zda­je się nie ro­zu­mi­esz, że ja cię bard­zo koc­ham. Właśnie dzi­si­aj, tu­taj, w tej ma­łej rybac­ki­ej ta­wer­nie pos­ta­no­wi­łem pop­ro­sić cię o two­ją rę­kę.

    - Co ta­ki­ego?

    - Tak. Nie przery­waj. Pos­ta­no­wi­łem oże­nić się z to­bą.

    - Ależ, ja mam mę­ża, a ty żo­nę…

    - Czy nigdy nie słysza­łaś o roz­wo­dach?

    - To nie ta­kie pros­te.

    Delikatnie dotk­nął jej dło­ni.

    - Posłuchaj, Ane­to… To jest mo­ja wi­el­ka i za­pew­ne os­tat­nia mi­łość. Nie zrezyg­nu­ję. Będę walczył. Jes­tem go­tów roz­wieść się z żo­ną, przep­ro­wad­zić twój roz­wód z Jor­go­sem. Nie zrezyg­nu­ję. Chyba… chyba, że mi po­wi­esz, że jes­tem ci zu­peł­nie obo­j­ętny, że nie chcesz być ze mną. Ale prze­ci­eż… To, co nas łączy­ło… Nie mi­ałaś żad­ne­go po­wo­du, żeby grać ko­me­dię, żeby uda­wać, kła­mać. Nic nie zyski­wa­łaś na nas­zej mi­łości op­rócz mi­łości. Tylko mi­łość mog­ła być mo­to­rem two­j­ego dzi­ała­nia.

    - Zaskoczyłeś mnie - po­wi­ed­zi­ała cic­ho.

    - Powiedz tylko, że zgad­zasz się zos­tać mo­ją żo­ną, a ja wszystko za­łat­wię. Po­wi­edz.

    Odwróciła gło­wę i w milc­ze­niu patrzy­ła na mały rybac­ki ku­ter, który właśnie przybi­j­ał do przysta­ni. Dwóch ci­em­nos­kórych mężczyzn w rozc­hełs­tanych, brudnych kos­zu­lach i w bard­zo sfaty­go­wanych spod­ni­ach z pod­wi­ni­ęty­mi do ko­lan no­gaw­ka­mi wyskoczy­ło na brzeg.

    Obaj byli młod­zi, mi­eli rysy tro­j­ańs­kich wo­j­ow­ni­ków, po­rus­za­li się lek­ko i zwin­nie. Bez pośpi­ec­hu po­desz­li do si­ed­zących przy sto­li­ku starych ryba­ków i zac­zę­li z ni­mi roz­ma­wi­ać.

    Tamci odzy­wa­li się z rzad­ka, doty­ka­j­ąc od cza­su do cza­su gór­ną war­gą wód­ki, któ­rej pra­wie zu­peł­nie nie uby­wa­ło z ma­leń­kich ki­elisz­ków. To nie było pi­cie al­ko­ho­lu. To był mi­e­js­cowy rytu­ał.

    - Czy chcesz zos­tać mo­ją żo­ną?

    Przez chwi­lę milc­za­ła, przyglą­da­j­ąc mu się uważ­nie.

    - Posłuchaj, En­ri­co - głos jej brzmi­ał ła­god­nie, spo­ko­jnie. - Te­go rod­za­ju decy­zji nie wol­no po­de­jmo­wać bez zas­ta­no­wi­enia, pod wpływem chwi­lo­we­go nast­ro­ju. To są rzeczy bard­zo po­waż­ne, skomp­li­ko­wa­ne. Nie mo­gę tak od ra­zu… Mu­si­ałabym to przemyśleć, prze­ana­li­zo­wać.

    - Kochasz mnie? - spytał wprost.

    W jej oc­zach zabłys­ło zni­eci­erp­li­wi­enie.

    - Wiesz dobr­ze, że to nie chod­zi o sprawy uc­zu­ci­owe. Pro­po­nu­j­esz mi zor­ga­ni­zo­wa­nie so­bie no­we­go życia, w nowym, nie znanym mi kra­ju. Mu­sisz zro­zu­mi­eć, że ni­ełat­wo jest mi się zdecy­do­wać tak bez zas­ta­no­wi­enia. Jes­teś na tyle doświ­adc­zonym czło­wi­eki­em, że chyba zda­j­esz so­bie z te­go spra­wę.

    - Uważasz, że jes­tem dla ci­ebie za stary. Żach­nę­ła się.

    - Daj spo­kój.

    Sięgnął po ka­raf­kę z wi­nem i pow­tór­nie na­peł­nił szklan­ki.

    - Dobrze. Nie mówmy już o tym. Mam nad­zi­e­ję, że za­wi­ado­misz mnie o swo­j­ej decy­zji.

    - Oczywiście. Zadz­wo­nię do ci­ebie.

    - Za nas­zą przyszłość - po­wi­ed­zi­ał, pod­nos­ząc szklan­kę.

    Uśmiechnęła się i umoczy­ła war­gi w wi­nie.

    - Masz dzi­si­aj przed­ziw­ne ink­li­na­cje w ki­erun­ku fu­tu­ro­lo­gii. Bez przerwy mó­wisz o przyszłości. Czy nie sąd­zisz, że te­raźni­e­js­zość tak­że po­si­ada pew­ne uro­ki?

    - Co chcesz przez to po­wi­ed­zi­eć? Nie przes­ta­wa­ła się uśmi­ec­hać.

    - Chcę przez to po­wi­ed­zi­eć, że tu­taj na pi­ęter­ku są gościn­ne po­ko­je, w których za­pew­ne jest za­cisz­ni­ej. Zer­wał się wi­atr i zro­bi­ło się chłod­no. - Wi­ed­zi­ała, że nie po­win­na te­go mó­wić. Zor­ga­ni­zo­wa­ła prze­ci­eż to spot­ka­nie z mocnym pos­ta­no­wi­eni­em zer­wa­nia.

    Kosowicz pod­ni­ósł się. Uni­kał jej spo­jr­ze­nia. Nie chci­ał, żeby zo­baczy­ła, jak bard­zo te­go prag­nie.

    Trzymając się za rę­ce posz­li w ki­erun­ku za­ma­za­ne­go mro­ki­em do­mu.

   

- Do wid­ze­nia. I bard­zo cię pros­zę, nie dzwoń do mnie.

    Energicznym ruc­hem od­łoży­ła słuc­haw­kę. "Głu­pi smar­kacz - myśla­ła zni­eci­erp­li­wi­ona. - Co on so­bie właści­wie wyob­ra­ża?" Ża­ło­wa­ła te­raz, że na­wi­ąza­ła tę ni­epotr­zeb­ną i uci­ąż­li­wą zna­j­omość. Nie przypuszc­za­ła jed­nak, że chło­pak pot­rak­tu­je ich przypad­ko­we spot­ka­nie tak po­waż­nie. Jego nat­rętny upór sta­wał się co­raz bard­zi­ej kło­pot­liwy. I on tak­że pro­po­no­wał jej mał­żeńst­wo, za­pew­nia­j­ąc o swej wi­el­ki­ej mi­łości. To mog­łoby być za­baw­ne, gdyby nie było ta­kie ab­sor­bu­j­ące. Te­le­fo­no­wał do ni­ej pra­wie cod­zi­en­nie, a ona nie mi­ała ani cza­su, ani oc­hoty na konty­nu­owa­nie te­go flir­tu.

    Kosowiczowi nie da­ła jeszc­ze decy­du­j­ącej od­po­wi­ed­zi. Tak la­wi­ro­wa­ła, żeby zyskać na cza­sie. Właści­wie sa­ma nie wi­ed­zi­ała, jak ma pos­tą­pić. Odejść od Jor­go­sa? Wyjść za mąż za Ko­so­wic­za? Wyj­ec­hać do ko­mu­nistycz­ne­go kra­ju? Zna­leźć się nag­le w zu­peł­nie obcym, mo­że wro­gim śro­do­wis­ku, bez zna­j­omości języ­ka, obyc­za­j­ów, sto­sun­ków. To nie było ta­kie pros­te. Z dru­gi­ej strony zda­wa­ła so­bie dos­ko­na­le spra­wę z te­go, że Jor­gos to bard­zo ni­epew­na pozy­cja. Te kom­bi­na­cje z mi­ędzy­na­ro­dowy­mi aferzys­ta­mi mogły się w każ­dej chwi­li skończyć ka­tast­ro­fą. Na pew­no byłoby roz­sąd­ni­ej wyco­fać się w po­rę. A Haw­kins?

    Niedwuznacznie da­wał do zro­zu­mi­enia, że jest nią za­in­te­re­so­wany i byna­jm­ni­ej nie wykluc­zał ewen­tu­al­ne­go mał­żeńst­wa. Amery­kańs­ki mi­li­oner. To brzmi pi­ęk­nie. Ale patr­ząc re­al­nie… Gangs­ter, aferzys­ta na du­żą ska­lę, mi­ędzy­na­ro­dowy kom­bi­na­tor. W tej chwi­li dyspo­nu­je og­romny­mi ka­pi­ta­ła­mi, luk­su­sowym jach­tem, sa­moc­ho­da­mi. Ale co będ­zie za mi­esi­ąc, za dwa, za trzy? Czyż moż­na wi­ązać się z ta­kim czło­wi­eki­em? A na­wet gdyby In­ter­pol nie dob­rał się do ni­ego, to czy moż­na mu za­ufać? Za­wi­ezie ją do Sta­nów Zj­ed­noc­zonych i po pewnym cza­sie po­wie, że ma dosyć. Jeże­li to się sta­nie po ślu­bie, to będ­zie mu­si­ał pła­cić ali­menty, ale jeże­li ta­ka sytu­acja za­ist­ni­e­je przed ślu­bem? Co wtedy?

    Decyzja nie była łat­wa. Z tych wszystkich mężczyzn jedy­nie Ko­so­wicz gwa­ran­to­wał spo­ko­jne, us­ta­bi­li­zo­wa­ne życie. Był dos­ko­nałym fac­how­cem i mu­si­ał mi­eć moc­ną pozy­cję w swo­im kra­ju, jeże­li wysyła­no go na ta­kie od­po­wi­ed­zi­al­ne sta­no­wis­ka. Dosz­ła do wni­os­ku, że na­jroz­sąd­ni­ej będ­zie po­j­ec­hać do Pols­ki na zap­ros­ze­nie Ko­so­wic­zów, ro­ze­jr­zeć się, zo­ri­en­to­wać i do­pi­ero wtedy pow­zi­ąć decy­zję. Na ra­zie na­le­ża­ło grać na zwło­kę, nic nie obi­ecy­wać, uni­kać roz­mów na konk­ret­ne te­maty.

    Wszedł Jor­gos.

    - O czym tak du­ma mo­ja na­j­ukoc­hańs­za żo­na? - spytał.

    - O na­j­ukoc­hańszym mę­żu oczy­wiście - od­par­ła z cza­ru­j­ącym uśmi­ec­hem.

    

ROZDZIAŁ SIÓDMY

    

    Po po­obi­ed­ni­ej drzem­ce si­ed­zi­ał na ta­ra­sie i, jak zwykle, patrzył na mor­ze i pa­no­ra­mę por­tu. To wpra­wi­ało go w pe­łen za­dumy nast­rój, us­po­ka­j­ało nerwy. Bard­zo mu było te­go potr­ze­ba. Od pew­ne­go cza­su źle sypi­ał, stra­cił apetyt, stał się nad­mi­er­nie po­bud­liwy, na­jm­ni­e­js­ze głupst­wo wypro­wad­za­ło go z rów­no­wa­gi. Zuży­wał du­żo ener­gii, żeby pa­no­wać nad so­bą i nie ur­ząd­zać idi­otycznych awan­tur za­rów­no w bi­ur­ze, jak i w do­mu. Wprawd­zie Ma­ria była ni­ez­mi­en­nie powści­ąg­li­wa, spo­ko­jna, ide­al­nie zgod­na, ale właśnie ta jej peł­na tak­tu, po­zor­nie bez­na­mi­ęt­na upr­ze­jmość dop­ro­wad­za­ła go chwi­la­mi do wści­ek­łości. Wo­lałby, żeby krzycza­ła, ro­bi­ła mu awan­tury, tłuk­ła ta­ler­ze, ła­ma­ła meb­le. Ale ona zaws­ze była ta­ka sa­ma, cic­ha, ła­god­na, dobr­ze wycho­wa­na. Mó­wi­ła ni­ewi­ele, bard­zo rzec­zo­wo, nigdy nie pod­no­si­ła gło­su. Tylko cza­sa­mi w jej sło­wach moż­na było dosłys­zeć nu­tę smut­ku. Wtedy, chcąc mo­że zatr­zeć to wra­że­nie, uśmi­ec­ha­ła się, a przyna­jm­ni­ej usi­ło­wa­ła się uśmi­ec­hać.

    Nie wi­erzył, żeby się nie domyśla­ła. Była na to zbyt in­te­li­gent­ną, zbyt doświ­adc­zo­ną ko­bi­etą. A zresz­tą przeży­li ze so­bą tyle lat, poz­na­li się naw­za­j­em tak dobr­ze… Ani jednym sło­wem nie da­ła poz­nać po so­bie, że coś wie o nim i o Ane­cie. Wyczu­wał w ni­ej jed­nak oc­ze­ki­wa­nie. Chci­ała, żeby on pi­erwszy zac­zął o tym mó­wić. Chwi­la­mi chwytał jej pyta­j­ące spo­jr­ze­nie.

    Nie chci­ał przep­ro­wad­zać decy­du­j­ącej roz­mowy, za­nim nie otrzy­ma od­po­wi­ed­zi od Anety.

    Mimo og­rom­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia uc­zu­ci­owe­go po­zos­ta­ło mu jed­nak tyle zdro­we­go roz­sąd­ku, iż zda­wał so­bie spra­wę, że jeże­li ona nie zech­ce po­j­ec­hać z nim do Pols­ki, to on w Gre­cji zos­tać nie mo­że. W kra­ju ma pozy­cję, sta­no­wis­ko, przyj­aci­ół, ko­le­gów, rod­zi­nę. Jest w sta­nie za­pew­nić mło­dej żo­nie zu­peł­nie znośną egzys­ten­cję. A tu­taj? Natych­mi­ast, od pi­erws­ze­go dnia stałby się pa­ri­asem, pos­zu­ku­j­ącym jaki­e­jkol­wi­ek pracy. Ni­eraz już wid­zi­ał ta­kich, którym zda­wa­ło się, nie wi­ado­mo dlac­ze­go, że na Zac­hod­zie cze­ka­ją ich mi­li­ony i ka­ri­ery Roc­ke­fel­le­rów. Kończyły się owe ka­ri­ery na zmywa­niu ta­lerzy w dru­gor­zędnych kna­jpach.

    Zresztą o ewen­tu­alnym roz­poc­zę­ciu no­we­go życia na obczyźnie mo­że myśleć czło­wi­ek bard­zo młody.

    Ciągle mi­ał nad­zi­e­ję, że Ane­ta zgod­zi się. Podc­zas os­tat­ni­ej ich roz­mowy po­wi­ed­zi­ała wyraźnie, że zdecy­du­je się do­pi­ero wtedy, gdy poz­na kraj, w którym mi­ałaby za­mi­esz­kać. Nie mógł nie przyznać jej ra­cji. Rozmyślał te­raz nad tym, jak ją skło­nić do por­zu­ce­nia Jor­go­sa, jakich użyć ar­gu­men­tów? Pos­ta­no­wił zo­baczyć się z Ni­ko­sem i na­wi­ązać do owej ta­j­em­nic­zej roz­mowy.

    Weszła Ma­ria. Zgod­nie z us­ta­lonym rytu­ałem po po­obi­ed­ni­ej sjeście przyno­si­ła zaws­ze na ta­ras pa­te­rę z owo­ca­mi.

    - Masz oc­ho­tę na po­ma­rańc­zę czy mo­że wo­lisz brzosk­wi­nię? - Trosk­li­wość brzmi­ąca w jej gło­sie była trud­na do wytrzyma­nia.

    - Zjem troc­hę wi­nog­ron - od­parł, wybi­era­j­ąc trze­cią ewen­tu­al­ność.

    Postawiła pa­te­rę na sto­li­ku, usi­ad­ła i zab­ra­ła się do obi­era­nia po­ma­rańczy. Ruchy mi­ała bard­zo precyz­yj­ne. Wszystko ro­bi­ła z pe­dantycz­ną dok­ład­nością. Przez chwi­lę ob­ser­wo­wał jej chu­de, zwin­ne pal­ce. Nag­le zro­bi­ło mu się wstyd. Gni­ewnym ruc­hem wyci­ąg­nął rę­kę po wi­nog­ro­na.

    - Mniej wi­ęcej za dwa mi­esi­ące będ­zi­emy już w Wars­za­wie - po­wi­ed­zi­ała Ma­ria.

    W milc­ze­niu ski­nął gło­wą.

    - Cieszysz się?

    - Bo ja wi­em… Przyzwycza­iłem się troc­hę i do Krety, i do te­go mi­esz­ka­nia.

    - I do grec­kich przyj­aci­ół - do­da­ła dzi­eląc po­ma­rańc­zę na cząst­ki.

    Rzucił jej szybkie, ba­dawc­ze spo­jr­ze­nie.

    - Nikosowie są bard­zo mi­li - mó­wi­ła da­lej Ma­ria, jed­ząc po­ma­rańc­zę. - Du­żo im zawd­zi­ęc­zamy. Po­ka­za­li nam Kre­tę. Cho­ci­aż i Jor­go­sów lu­bię. On mo­że troc­hę nudny, ma­ło ko­mu­ni­katywny, ale Ane­ta jest uroc­za, ma ma­sę wdzi­ęku. Nie uwa­żasz?

    - Owszem - mruk­nął obo­j­ęt­nie i, prag­nąc zmi­enić te­mat roz­mowy, po­wi­ed­zi­ał: - Ci­es­zę się, że na­resz­cie już ten smar­kacz wyj­ec­hał.

    - Marek? Nie lu­bi­łeś go?

    - Nie o to chod­zi. Mamy tak ni­ewi­el­kie mi­esz­ka­nie, że na dals­zą me­tę to było bard­zo krę­pu­j­ące. Właści­wie za­raz po od­na­le­zi­eniu pasz­por­tu po­wi­ni­en był wra­cać. Si­ed­zi­ał tu nie wi­ado­mo po co.

    - Może chci­ał zwi­ed­zić Kre­tę, a mo­że spo­do­ba­ła mu się jakaś Greczyn­ka. Ta­ki młody chło­pi­ec…

    Kosowicz mi­mo wo­li przygryzł war­gę. Pa­rok­rot­nie za­uważył, że Ma­rek tęsknym spo­jr­ze­ni­em wod­ził za Ane­tą. Któ­re­goś dnia na­wet o ma­ło nie dosz­ło mi­ędzy ni­mi do awan­tury. Zdarzy­ło się to u Ni­ko­sów. Obaj wyszli do og­ro­du i wtedy… Na szczęście młody czło­wi­ek oka­zał wi­ęcej tak­tu i pośpi­esz­nie wró­cił do to­warzyst­wa. To było bard­zo ni­emi­łe wspom­ni­enie.

    - Czy Jor­go­so­wie ma­ją za­mi­ar skorzys­tać z nas­ze­go zap­ros­ze­nia? - spyta­ła Ma­ria.

    Skinął gło­wą.

    - Tak. Oczy­wiście. Pa­rę dni te­mu roz­ma­wi­ałem z Jor­go­sem na ten te­mat.

    - Czy nie sąd­zisz, że to będ­zie dla nas bard­zo kło­pot­li­we?

    - Na pew­no, ale… W tej chwi­li nie wypa­da nam się z te­go wyco­fać.

    - Może by zna­leźć jakiś pre­tekst?

    - Nie, nie, to ni­emoż­li­we - zap­ro­tes­to­wał ener­gicz­nie Ko­so­wicz. - Co ty masz w ogó­le za pomysły? Jak by to wyglą­da­ło? Na­jpr­zód zap­ras­zamy, późni­ej szu­kamy jakichś wykrę­tów…

    Spojrzała na ni­ego z wyraźną de­zap­ro­ba­tą.

    - Zupełnie nie ro­zu­mi­em, dlac­ze­go się uno­sisz. Tak so­bie po­wi­ed­zi­ałam. Zda­ję so­bie prze­ci­eż spra­wę z te­go, jakie będ­zie to dla nas uci­ąż­li­we i skomp­li­ko­wa­ne.

    - Skomplikowane?

    - Oczywiście. Ty nie pro­wad­zisz do­mu i nie ori­en­tu­j­esz się, jakie są trud­ności z za­opatr­ze­ni­em. Jeże­li bę­dą u nas mi­esz­kać, to mus­zę im coś dać jeść.

    Machnął rę­ką ni­eci­erp­li­wie.

    - Daj spo­kój. Jakoś się to za­łat­wi. W na­jgorszym ra­zie za­bi­er­zemy ich do res­ta­ura­cji.

    - Codziennie do Grand Ho­te­lu na obi­ad - uśmi­ech­nę­ła się. - Cztery osoby. Troc­hę wód­ki, troc­hę wi­na. Oko­ło tysi­ąca złotych. Trzydzieści tysi­ęcy złotych mi­esi­ęcz­nie sa­me obi­ady. Jak ci się to po­do­ba?

    - Przestań. Nie de­ner­wuj mnie. Zap­ro­si­liśmy Jor­go­sów i przyj­adą, a co da­lej, to zo­baczymy. Będ­zi­emy so­bie rad­zić. Nie mam te­raz oc­hoty zas­ta­na­wi­ać się nad tym.

    - Ja mam zwyczaj każ­dą rzecz dok­ład­nie przemyśleć - po­wi­ed­zi­ała z na­cis­ki­em Ma­ria.

    Kosowicz wstał i przes­zedł się po ta­ra­sie.

    - Wiem, wi­em, jes­teś ide­ałem ko­bi­ety, prze­wi­du­j­ąca, za­po­bi­eg­li­wa, oszc­zęd­na, umi­e­j­ąca wszystko zna­ko­mi­cie zor­ga­ni­zo­wać…

    Skończyła jeść po­ma­rańc­zę i de­li­kat­nie wyplu­ła na ta­lerzyk os­tat­nią pest­kę.

    - Czy masz mi za złe, że jes­tem prze­wi­du­j­ąca? - spyta­ła z tak dziw­ną in­to­na­cją, że spo­jr­zał na nią za­ni­epo­ko­j­ony.

    - Niczego nie mam ci za złe - od­parł ła­god­ni­e­jszym to­nem. - A w ogó­le zos­tawmy tę roz­mo­wę. Jor­go­sów zap­ro­si­liśmy i przyj­adą. Nie chcę już nic słyszeć na ten te­mat.

    - Jak so­bie życzysz. Nie będ­zi­esz już jadł wi­nog­ron?

    - Nie bę­dę. - Zno­wu zaczy­na­ła go ogar­ni­ać złość na nią, na si­ebie, na wszystko.

    Wstała, wzi­ęła pa­te­rę z owo­ca­mi i wyni­os­ła ją z ta­ra­su.

    

Zanim do­j­ec­ha­li, Ko­so­wicz mu­si­ał wysłuc­hać dru­gi­ego kon­cer­tu Rach­ma­ni­no­wa oraz frag­men­tu kon­cer­tu Mo­zar­ta. Nie mógł jed­nak ani pod­dać się nast­ro­j­owi muzy­ki, ani kon­temp­lo­wa­niu kra­j­ob­ra­zu. Znał dobr­ze dro­gę do Agi­os Ni­có­la­os, a w danym mo­men­cie był cał­ko­wi­cie za­ab­sor­bo­wany roz­mo­wą, któ­rą mi­ał przep­ro­wad­zić.

    Teraz si­ed­zi­eli w res­ta­ura­cji ho­te­lu Dolp­hin i po­pi­j­ali zim­ne pi­wo.

    - Czy wi­esz, że te drze­wa, któ­re tu­taj ros­ną, nad mor­zem, żywią się sło­ną wo­dą? - po­wi­ed­zi­ał Ni­kos, ki­edy milc­ze­nie zaczy­na­ło się nazbyt przed­łu­żać.

    - Wiem, wi­em - od­parł z roz­targ­ni­eni­em Ko­so­wicz. - Mó­wi­łeś mi już ki­edyś.

    - Nazywają się al­mi­ri­tis - obs­ta­wał przy swo­im te­ma­cie Ni­kos. - Bard­zo dziw­ne drze­wa. Ci­ekaw jes­tem, czy rosłyby w waszym kra­ju. Two­ja żo­na, ki­ri­ja Ma­ria, tak lu­bi kwi­aty, rośliny. Mo­że spró­bo­wa­łaby za­sad­zić w Pols­ce al­mi­ri­tis. Mus­zę dać jej pa­rę ga­łą­zek przed waszym wyj­az­dem. Ale ty za­pew­ne chci­ałeś ze mną po­roz­ma­wi­ać na inny te­mat.

    - Zgadłeś - przytak­nął Ko­so­wicz. - Za­gad­ni­enia z dzi­ed­ziny bo­ta­ni­ki w tej chwi­li rzeczy­wiście ni­ezbyt mnie pa­sj­onu­ją.

    Nikos pił pi­wo mały­mi łyka­mi.

    - Czy masz do mnie jakiś konk­retny in­te­res, En­ri­co? - spytał wyj­mu­j­ąc z ki­es­ze­ni pa­pi­erosy.

    Kosowicz ski­nął gło­wą.

    - Tak. Chci­ałbym na­wi­ązać do tam­tej roz­mowy, któ­rą zac­zą­łeś, jak byliśmy ki­edyś u was. Ostr­ze­ga­łeś mnie wtedy przed Jor­go­sem.

    Nikos skrzywił się ni­ec­hęt­nie.

    - Czy war­to o tym mó­wić? To było tak daw­no.

    - Przecież to ty zac­zą­łeś tę roz­mo­wę.

    - Tak, tak, oczy­wiście, ale… Wtedy byłem świ­eżo pod wra­że­ni­em pewnych plo­tek…

    Potem te wszystko przemyśla­łem…

    - Wiesz chyba, że zap­ro­si­łem do nas do Wars­zawy Jor­go­sów, tak zresz­tą jak i was. Tylko oni przyj­adą na wi­os­nę, a wy na jesi­eni przyszłe­go ro­ku.

    Nikos skończył pić pi­wo i za­pa­lił pa­pi­ero­sa.

    - Tak, wi­em. Oba­wi­am się, że to będ­zie dla was duży kło­pot. - Ża­den kło­pot. Og­rom­na przyj­em­ność - zap­ro­tes­to­wał z oży­wi­eni­em Ko­so­wicz. - Wi­esz prze­ci­eż, jak­żeśmy was po­lu­bi­li. Za­lic­zam cię do mo­ich na­jlepszych przyj­aci­ół.

    - Dziękuję. Ni­ez­mi­er­nie mnie to ci­eszy - uśmi­ech­nął się Ni­kos. Był mni­ej swo­bodny niż zazwyc­zaj, jakby troc­hę skrę­po­wany. Na­jwy­raźni­ej wo­lał roz­ma­wi­ać o drze­wach, żywi­ących się sło­ną wo­dą.

    - Więc chyba swo­j­emu przyj­aci­elo­wi mo­żesz po­wi­ed­zi­eć, dlac­ze­go wtedy usi­ło­wa­łeś mnie ostr­zec przed Jor­go­sem - nas­ta­wał Ko­so­wicz.

    - Tak… Tylko wid­zisz… Nie chci­ałbym ro­bić ni­epotr­zebnych plo­tek. Lud­zi­om nie moż­na ufać. Tyle jest wo­kół nas za­wiści, złości, ni­eżycz­li­wości. Myślę, że mnie ro­zu­mi­esz?

    - Oczywiście. Tym ni­em­ni­ej bard­zo cię pros­zę, żebyś mi szczer­ze po­wi­ed­zi­ał, dlac­ze­go nam się strzec Jor­go­sa.

    - Czy mo­gę uwa­żać nas­zą roz­mo­wę za ściśle po­uf­ną? - spytał z wa­ha­ni­em Ni­kos.

    - To chyba zu­peł­nie zro­zu­mi­ałe. Mo­żesz liczyć na mo­ją cał­ko­wi­tą dyskre­cję.

    Nikos odchr­ząk­nął.

    - No cóż… Praw­dę mó­wi­ąc, masz du­żo ra­cji. Sko­ro zac­zą­łem wtedy mó­wić z to­bą na ten te­mat… Wid­zisz… Bę­dę mó­wił wprost. Jor­go­sa po­de­jr­ze­wa­ją o jakieś ni­ewy­raźne tran­sak­cje, przep­ro­wad­za­ne na du­żą ska­lę.

    - Narkotyki?

    - Nie. Zda­je się, że han­del dzi­eła­mi sztu­ki. Po­dob­no ma po­wi­ąza­nia z sycyli­js­ką ma­fią i z amery­kańs­ki­mi gan­ga­mi.

    - Czy znasz jakieś konk­ret­ne fakty? - spytał Ko­so­wicz.

    Nikos potr­ząs­nął gło­wą.

    - W te­go rod­za­ju sytu­acj­ach trud­no mó­wić o konk­retnych fak­tach. Konk­ret­ne fakty są rów­noz­nacz­ne z ce­lą wi­ęzi­en­ną.

    - Czyli że to wszystko mo­gą być tylko zwykłe plot­ki.

    - Oczywiście. Tym ni­em­ni­ej rad­ziłbym ci zac­ho­wać pew­ną ost­roż­ność. Osoby, z który­mi roz­ma­wi­ałem na ten te­mat, rac­zej nie rzu­ca­ją słów lek­komyślnie.

    - Z kim roz­ma­wi­ałeś? Ni­kos uśmi­ech­nął się.

    - Wybacz, ale te­go po­wi­ed­zi­eć ci nie mo­gę. Chyba ro­zu­mi­esz. Chci­ałbym na­to­mi­ast, żebyś wzi­ął dość po­waż­nie pod uwa­gę mo­je ostr­ze­że­nie. Mo­że byłoby le­pi­ej, żeby Jor­go­so­wie nie przyj­eżd­ża­li do was do Wars­zawy. Czy nie mógłbyś jakoś zręcz­nie od­wo­łać te­go zap­ros­ze­nia?

    - To wykluc­zo­ne - od­parł sta­nowc­zo Ko­so­wicz.

    Nikos zac­zął się ba­wić po­pi­el­nicz­ką. Wi­dać było, że jest zak­ło­po­tany.

    - Posłuchaj mnie, En­ri­co - po­wi­ed­zi­ał po chwi­li, uni­ka­j­ąc wzro­ku przyj­aci­ela. - Chci­ałbym z to­bą po­ruszyć pew­ną bard­zo de­li­kat­ną spra­wę. Bo­ję się tylko, żebyś się nie ob­ra­ził…

    - Co za pomysł? - ro­ześmi­ał się troc­hę sztucz­nie Ko­so­wicz. - Dlac­ze­góż mi­ałbym się na ci­ebie ob­ra­żać?

    Nikos mi­ał co­raz bard­zi­ej ni­ewy­raźną mi­nę.

    - Bo wid­zisz… to są ta­kie oso­bis­te sprawy…

    - Mów, mów - zac­hę­cił go Ko­so­wicz. - Na pew­no się nie ob­ra­żę.

    - Chodzi o Ane­tę - po­wi­ed­zi­ał zni­ża­j­ąc głos Ni­kos.

    - O Ane­tę? Nie ro­zu­mi­em.

Ni­kos westch­nął.

    - Musisz wzi­ąć pod uwa­gę, że Irak­li­on to ma­łe, bard­zo ma­łe mi­as­to, a czło­wi­ek na two­im sta­no­wis­ku jest oso­bą ni­ez­mi­er­nie eks­po­no­wa­ną. Czy sąd­zisz, że twój ro­mans z Ane­tą mógł po­zos­tać ta­j­em­ni­cą? Mo­gę cię za­pew­nić, że du­żo lud­zi o tym wie, op­rócz Jor­go­sa oczy­wiście. Mąż tradyc­yj­nie o ta­kich rzec­zach do­wi­adu­je się os­tat­ni. Nie mam za­mi­aru pra­wić ci mo­ra­łów, ale, jako przyj­aci­el, prag­nę ci ud­zi­elić pew­nej rady. Za pa­rę mi­esi­ęcy wra­casz do kra­ju. Nie prze­noś te­go, En­ri­co, na te­ren Wars­zawy. Wi­er­zaj mi, że tak będ­zie le­pi­ej. Wró­cisz do swo­j­ego daw­ne­go życia. Za­pom­nisz o Kre­cie, o nas. Ni­ech Jor­go­sowie nie jadą do Pols­ki. My tak­że nie przyj­ed­zi­emy. Mo­że jeszc­ze kie­dyś spot­kamy się w Irak­li­onie al­bo w Ate­nach. Któż to wie. Tak będ­zie le­pi­ej, En­ri­co, le­pi­ej dla ciebie, dla two­j­ej żony. Wybacz, że tak szczer­ze mó­wię o tych spra­wach, ale sta­łeś mi się kimś bard­zo blis­kim. Nie chci­ałbym, żeby twój pobyt na Kre­cie za­ci­ążył na two­im życiu.

    Kosowicz si­ed­zi­ał ni­eruc­ho­mo. Brwi mi­ał ści­ąg­ni­ęte, war­gi moc­no za­cis­nął. Milc­zał.

    - Nic mi nie po­wi­esz? - spytał Ni­kos.

    - Nie chcę roz­ma­wi­ać na ten te­mat i bard­zo cię pros­zę, żebyś nas­ze dzi­si­e­js­ze spot­ka­nie uwa­żał za ni­eby­łe.

    - Jak so­bie życzysz - Ni­kos ski­nął na kel­ne­ra i ure­gu­lo­wał rac­hu­nek.

    

ROZDZIAŁ ÓSMY

    

    Daszewicz nie ukry­wał zdzi­wi­enia, zo­baczywszy nędzny rybac­ki ku­ter.

    - Tym chcesz to wieźć? Haw­kins uśmi­ech­nął się.

    - A coś ty myślał, że ja bę­dę ta­ki to­war ła­do­wał na swój jacht?

    - Przecież ta ła­jba roz­le­ci się na pełnym mor­zu. Led­wie się to kupy trzyma.

    Hawkins nie przes­ta­wał się uśmi­ec­hać.

    - To ci się tak tylko zda­je. Czy nigdy nie słysza­łeś o cha­rak­tery­za­cji ak­to­rów? Otóż ten ku­ter jest od­po­wi­ed­nio do swo­j­ej ro­li uc­ha­rak­tery­zo­wany. To bard­zo mocny i dobry sta­tek.

    Zaopatrzyłem go w ta­kie maszyny, że żad­na łódź pat­ro­lo­wa go nie do­go­ni. Nie martw się.

    Wszystko będ­zie okey.

    Załadunek odby­wał się szybko i spraw­nie. Haw­kins wyda­wał krót­kie, ener­gicz­ne roz­kazy.

    Jego lud­zie po­rus­za­li się jak dobr­ze wyćwic­ze­ni żoł­ni­er­ze.

    - Wsiadaj - po­wi­ed­zi­ał Haw­kins. Z jego twarzy znik­nął dob­ro­duszny, jowi­alny uśmi­es­zek.

    Daszewicz spo­jr­zał na ni­ego zas­koc­zony.

    - Dlaczego? Nie mam za­mi­aru z wa­mi jec­hać. Haw­kins pchnął go w ki­erun­ku kut­ra.

    - Ale ja chcę, żebyś nam dotrzy­mał to­warzyst­wa, i sąd­zę, że mi nie od­mó­wisz.

    Daszewicz ką­tem oka do­jr­zał dwóch krzep­kich dra­bów, którzy zdecy­do­wanym kro­ki­em zbliży­li się do ni­ego. Dos­zedł do wni­os­ku, że szko­da cza­su na jało­wą dysku­sję. - Chęt­nie skorzys­tam z two­j­ego zap­ros­ze­nia - po­wi­ed­zi­ał z upr­ze­jmym uśmi­ec­hem.

    Po tra­pie, który był troc­hę zbyt ele­ganc­ki jak na ta­ki zwykły rybac­ki ku­ter, wesz­li na pok­ład. Za­raz po­tem odez­wały się maszyny. Od­bi­li od brze­gu, na­bi­era­j­ąc z każ­dą chwi­lą szybkości.

    Daszewicz za­pa­lił pa­pi­ero­sa i patrzył na od­da­la­j­ący się Irak­li­on. Ni­epo­kój rósł i sta­wał się co­raz bard­zi­ej na­tarczywy. "Gdzie on mnie wi­ezie? - myślał, usi­łu­j­ąc po­rus­zać się z peł­ną obo­j­ęt­ności nons­za­lan­cją. - Co on chce ze mną zro­bić?" Ma­j­ąc do czyni­enia z ta­kim czło­wi­eki­em jak Haw­kins trze­ba było być przygo­to­wanym ab­so­lut­nie na wszystko.

    Amerykanin zbliżył się i po­łożył mu rę­kę na ra­mi­eniu.

    - No i jak sa­mo­poc­zu­cie, ca­ris­si­mo ami­co? - po­wi­ed­zi­ał po włos­ku. W przystę­pie dob­re­go hu­mo­ru lu­bił pos­łu­gi­wać się tym języ­ki­em. - Czyżbyś był ni­eco za­ni­epo­ko­j­ony?

    - Zaniepokojony? Ja? - udał zdzi­wi­enie Das­ze­wicz. - A dlac­ze­góż mi­ałbym być za­ni­epo­ko­j­ony?

    - Może przypuszc­zasz, że mam za­mi­ar wyrzu­cić cię za bur­tę?

    Daszewicz ro­ześmi­ał się ni­ezbyt szczer­ze.

    - Widzę, że jes­teś w dos­ko­nałym hu­mor­ze.

    - W ni­ezłym - przyznał Haw­kins.

    - Po co mnie ze so­bą zab­ra­łeś? - spytał Das­ze­wicz.

    - Lubię się za­bez­pi­eczyć - od­parł Haw­kins.

    - Nie ro­zu­mi­em.

    - W ra­zie jaki­ejś ni­es­pod­zi­an­ki strze­lę ci w łeb. Te­raz ro­zu­mi­esz?

    - Masz za­mi­ar wieźć mnie ze so­bą do Amery­ki?

    - Nie. Po­za ob­rę­bem grec­kich wód tery­to­ri­alnych prze­ła­du­j­emy to­war na mój jacht, a ty wró­cisz do Irak­li­onu tym kut­rem, cho­ci­aż…

    - Chociaż…? - po­dj­ął ni­es­po­ko­jnie Das­ze­wicz.

    Hawkins w zamyśle­niu po­tarł czo­ło.

    - Musisz przyznać, że dla mnie byłoby rzec­zą bard­zo wygod­ną, gdybym wyrzu­cił cię za bur­tę. Nas­tęp­nie zlik­wi­do­wałbym tamtych dwóch Gre­ków i w ten spo­sób pozbyłbym się wszystkich świ­ad­ków tran­sak­cji.

    Daszewicz poc­zuł ni­emiły chłód w oko­licy krę­gos­łu­pa. Wi­ed­zi­ał, że ten czło­wi­ek jest zdolny do ta­ki­ego dzi­ała­nia. Na­le­ża­ło zac­ho­wać zim­ną krew. Po­gard­li­wie wydął war­gi.

    - Bardzo ki­eps­ki pomysł, Willy. Po pi­erws­ze, za­po­mi­nasz o Ane­cie, a po dru­gie, nie lik­wi­du­je się wspól­ni­ków, z który­mi moż­na za­łat­wić jeszc­ze sze­reg korzystnych tran­sak­cji. Czyżbyś już za­pom­ni­ał o naszych pla­nach? Mni­ej wi­ęcej za mi­esi­ąc od­la­tu­ję do Wars­zawy, gdzie przygo­tu­ję te­ren.

    - Sądzisz, że w Pols­ce rzeczy­wiście moż­na zna­leźć coś ci­eka­we­go?

    Daszewicz ski­nął gło­wą i za­pa­lił no­we­go pa­pi­ero­sa. Odetch­nął z ul­gą, za­ci­ąga­j­ąc się dymem.

    - Nie sąd­zę, a jes­tem pe­wi­en. Mo­że słysza­łeś przypad­ki­em o pro­fe­sor­ze Mic­ha­łows­kim?

    - Egiptolog.

    - Jesteś dobr­ze po­in­for­mo­wany. Ale wchod­zą w grę nie tylko wyko­pa­lis­ka zna­le­zi­one na te­re­nie Egip­tu. Syria i in­ne kra­je Blis­ki­ego Wscho­du.

    Hawkins w zamyśle­niu po­ki­wał gło­wą.

    - All right. Nie wyrzu­cę cię za bur­tę. Przyna­jm­ni­ej na ra­zie.

    - Jestem ci ni­ez­mi­er­nie wdzi­ęczny za ten do­wód życzli­wości - uśmi­ech­nął się Das­ze­wicz. - Very kind of you.

    Umilkli. Ku­ter mu­si­ał być rzeczy­wiście wypo­sa­żony w po­tęż­ne maszyny, gdyż po­su­wał się z og­rom­ną szybkością. Po­zos­ta­wi­ali za so­bą dłu­gą smu­gę spi­eni­onej wody, błyszczą­cą srebrzyście na tle ci­em­ne­go mor­za. Noc była bezk­si­ęży­co­wa, ale świ­at­ło płyną­ce od gwi­azd sta­wa­ło się z każ­dą chwi­lą bard­zi­ej in­tensyw­ne.

    - Rozliczyłeś się z Jor­go­sem? - spytał Haw­kins.

    - Jeszcze nie. Dlac­ze­go to cię in­te­re­su­je?

    - Pieniądze są u ni­ego czy u ci­ebie?

    - U mnie.

    - Ma za­ufa­nie.

    - Dlaczego mi­ałby nie mi­eć?

    - Bo bard­zo łat­wo mógłby tej forsy nie zo­baczyć.

    Daszewicz wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Ja ta­kich głu­pich kan­tów nie ro­bię. To jest krót­kowz­rocz­na po­lity­ka.

    - Jak się dzi­eli­cie?

    - Ja bi­orę trzydzieści pro­cent. On si­edemd­zi­esi­ąt.

    - Krzywdzi cię.

    - Nie sąd­zę. On dał to­war.

    - Ale ty da­łeś mu kli­en­ta. Na two­im mi­e­js­cu żą­dałbym fifty fifty. A w ogó­le mógłbyś zab­rać ca­łość. Bez ryzyka.

    - W jaki spo­sób? - za­in­te­re­so­wał się Das­ze­wicz, któ­re­mu ta­ka myśl już od daw­na chod­zi­ła po gło­wie.

    Hawkins uśmi­ech­nął się.

    - Dam ci pa­ru za­ufanych lud­zi. Zor­ga­ni­zu­ją na­pad na ci­ebie i na Jor­go­sa. Od­bi­orą ca­łą for­sę, dos­ta­ną coś tam za faty­gę, a tymi si­edemd­zi­esi­ęci­oma pro­cen­ta­mi pod­zi­elimy się. Co ty na to? Mu­si­ałbyś oczy­wiście zasyg­na­li­zo­wać mo­im lud­zi­om, gdzie i ki­edy do­ko­na­cie pod­zi­ału. To jest spo­ra su­ma. War­to się zas­ta­no­wić.

    Daszewiczowi dosyć się po­do­ba­ła ta­ka kon­cep­cja. Nie mi­ał jed­nak za­ufa­nia do owych "za­ufanych lud­zi", jak rów­ni­eż do sa­me­go Haw­kin­sa. Oba­wi­ał się, że mo­gą nie opr­zeć się po­ku­sie i zlik­wi­du­ją jego i Jor­go­sa, za­bi­era­j­ąc ca­łą for­sę. Za­uważył też, że Haw­kins z za­ło­gą kut­ra po­ro­zu­mi­ewał się w języ­ku włos­kim, co rów­ni­eż po­tę­go­wa­ło jego wątp­li­wości.

    - Chcesz mnie wypró­bo­wać - uśmi­ech­nął się.

    Hawkins wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Nic po­dob­ne­go. Zwycza­jna hand­lo­wa pro­pozy­cja.

"Hand­lo­wa pro­pozy­cja - pomyślał Das­ze­wicz. - Krop­ną mnie, krop­ną Jor­go­sa, za­bi­orą do­lary i popły­ną spo­ko­jnie na Sycylię. Niech so­bie pos­zu­ka­ją in­ne­go fra­j­era". Zdecy­do­wanym ruc­hem potr­ząs­nął gło­wą. - Nie gni­ewaj się, Willy, ale ja z two­j­ej pro­pozy­cji nie skorzys­tam. Do­pó­ki jes­teśmy wspól­ni­ka­mi, Jor­go­sa nie bę­dę ro­bił w ko­nia.

Haw­kins pok­le­pał go po ple­cach.

    - All right, all right. Nie mówmy już o tym.

    Umilkli. Haw­kins zac­zął przec­had­zać się po pok­ład­zie.

    Daszewicz usi­adł na le­ża­ku i za­pa­lił pa­pi­ero­sa. Bard­zo dłuży­ła mu się ta pod­róż. Mi­mo wszystko ci­ąg­le nie był pe­wi­en, jakie plany ma jego amery­kańs­ki kont­ra­hent w zwi­ąz­ku z jego oso­bą.

    Wreszcie w od­da­li za­ma­j­aczy­ła ci­em­na sylwet­ka jach­tu. Tym ra­zem wszystkie żag­le były zwi­ni­ęte.

    - Dobrze, że mor­ze spo­ko­jne - po­wi­ed­zi­ał Haw­kins. - To nam ułat­wi prze­ła­du­nek.

   

 Jorgos pos­łod­ził ka­wę i zamyślony wpatry­wał się w sto­j­ącą przed nim fi­li­żan­kę. Odez­wał się do­pi­ero po dłużs­zej chwi­li.

    - Jakie masz plany?

    - Wracam do kra­ju - od­parł Das­ze­wicz, si­ęga­j­ąc po cu­ki­er­ni­cę. - A ty?

    Jorgos prze­ci­ąg­nął dło­nią po łysej czasz­ce.

    - Jak na­jp­ręd­zej lik­wi­du­ję wszystkie in­te­resy i wyj­eżd­żam z Krety.

    - Boisz się?

    - Tak. Bo­ję się - od­parł szczer­ze Jor­gos. - Zro­bi­łem głupst­wo. Zu­peł­nie ni­epotr­zeb­nie da­łem tę dru­gą par­tię to­wa­ru. Chci­wość. Nie mog­łem się opr­zeć.

    - Sądzisz, że mo­że się zo­ri­en­to­wać?

    - W Sta­nach są bard­zo dobrzy eks­per­ci. Za byle co nie pła­cą tam se­tek tysi­ęcy do­la­rów.

    - Miał swo­j­ego eks­per­ta.

    - To ża­den fac­ho­wi­ec. Żeby się zo­ri­en­to­wać w tym to­war­ze, trze­ba du­żo leps­ze­go spe­cj­alisty. Jeże­li Haw­kins się zo­ri­en­tu­je, mo­że tu wró­cić, a wtedy…

    - W ra­zie cze­go po­wi­esz, że sam zos­ta­łeś os­zu­kany.

    - Wolę nie ryzyko­wać. Do wi­osny prze­si­ed­zimy z Ane­tą na Pe­lo­po­ne­zie al­bo na Ro­dos, al­bo na któ­rejś z wysp. Po­tem wybi­eramy się do Pols­ki na zap­ros­ze­nie Ko­so­wic­za. Mam do ci­ebie pew­ną prośbę, Ro­ber­to.

    - Słucham?

    - Widzisz… Bo­ję się za­bi­erać tyle pi­eni­ędzy ze so­bą. Mo­gą mnie tu­taj re­wi­do­wać. Chciałbym, żebyś ty troc­hę do­la­rów prze­wi­ózł do Pols­ki. Jes­teś skromnym stypendys­tą, cud­zo­zi­em­cem. Nikt cię nie będ­zie po­de­jr­ze­wał. Do Pols­ki moż­na wwo­zić do­lary?

    - Bez og­ra­nic­zeń. To jest na­wet mi­le wid­zi­ane.

    - No wi­ęc właśnie - ci­ąg­nął da­lej Jor­gos. - Ja za­bi­orę troc­hę, ty za­bi­er­zesz resz­tę. Może jeszc­ze ko­goś pop­ros­zę. W Pols­ce chci­ałbym wybu­do­wać so­bie jacht. To jest chyba moż­li­we?

    - Za do­lary wszystko jest moż­li­we - po­wi­ed­zi­ał z prze­ko­na­ni­em Das­ze­wicz. - Oczy­wiście, że mo­żesz so­bie wybu­do­wać jacht. Po­tem wyruszysz w pod­róż do­oko­ła świ­ata.

    - Otóż to - za­pa­lił się Jor­gos. - Za­bi­orę Ane­tę i po­j­ed­zi­emy w pod­róż do­oko­ła świ­ata. Będzie cu­dow­nie.

    - Może być bard­zo mi­ło - przytak­nął Das­ze­wicz. - Pod wa­run­ki­em, że nie spot­ka­cie gdzieś po drod­ze jach­tu Haw­kin­sa.

    Jorgos wzdrygnął się.

    - Nie kracz. To byłby prawd­ziwy pech. Le­pi­ej na­wet nie myśleć o ta­kich przykrych rzec­zach.

    - Kiedy chcesz wyj­ec­hać z Krety? - spytał Das­ze­wicz.

    - Jak na­jp­ręd­zej. Pos­ta­ram się to wszystko błyska­wicz­nie zlik­wi­do­wać. Bard­zo cię tylko pros­zę, żebyś nic ni­ko­mu nie mó­wił o mo­ich pla­nach.

    - Dyskrecja za­pew­ni­ona - uśmi­ech­nął się Das­ze­wicz. - Na­wet le­pi­ej, żeby nas ra­zem zbyt częs­to nie widy­wa­no. Spot­kamy się w Wars­za­wie. Ci­ekaw jes­tem, jak ci się spo­do­ba nas­za sto­li­ca.

    - Interesują mnie prze­de wszystkim was­ze porty i stocz­nie. Chci­ałbym oso­biście przypil­no­wać bu­dowy jach­tu. Jak myślisz, ile cza­su to mo­że potr­wać?

    Daszewicz wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Nie mam po­j­ęcia. Nigdy nie bu­do­wa­łem jach­tu.

Jor­gos stra­cił oc­ho­tę do dals­zej roz­mowy. Po­si­ed­zi­ał jeszc­ze chwi­lę pog­rą­żony w ni­ezbyt we­sołych myślach, a nas­tęp­nie zap­ła­cił za ka­wę, po­żeg­nał swo­je wspól­ni­ka i po­j­ec­hał do do­mu.

    Anety nie zas­tał. Na bi­ur­ku zna­lazł na­to­mi­ast kart­kę: "Idę na spot­ka­nie z przyj­aci­ół­ka­mi.  Wrócę za­pew­ne troc­hę późni­ej. Nie cze­kaj na mnie z ko­la­cją". Skrzywił się ni­eza­do­wo­lony.

    Ostatnio co­raz części­ej pow­tar­zały się te spot­ka­nia z przyj­aci­ół­ka­mi. Nie chci­ał do­puścić do swo­j­ej świ­ado­mości, że Ane­ta go zdrad­za. Pró­bo­wał się us­po­ka­j­ać. Wyj­adą, zer­wą raz na zaws­ze z tym życi­em, skońc­zą się te wszystkie spot­ka­nia. Ane­ta będ­zie zaws­ze z nim, tylko z nim. Zwi­ed­zą no­we kra­je, bę­dą żeg­lo­wać po ni­ez­nanych mor­zach. Ci­ąg­le ra­zem. Nie puści jej od si­ebie ani na krok Wszystkie do­leg­li­wości mi­ną. Będ­zie im zno­wu dobr­ze ra­zem. Bę­dą szczęśli­wi.

    Aneta wró­ci­ła oko­ło jede­nas­tej. Była w dos­ko­nałym hu­mor­ze.

    - Jestem pi­eki­el­nie głod­na - po­wi­ed­zi­ała.

    

CZĘŚĆ DRUGA - WARSZAWA

    

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

    

    Po raz pi­erwszy od śmi­er­ci ojca zo­baczył w oc­zach mat­ki łzy.

    - Mamo! Co się sta­ło? Dlac­ze­go ma­ma płac­ze?

    - Nie, nie, ja nie płac­zę - po­wi­ed­zi­ała pos­pi­esz­nie. - Coś mi wpad­ło do oka. Ten kurz z ulicy… - Z ki­es­ze­ni szlaf­ro­ka wyj­ęła chus­tecz­kę i sta­ran­nie wytar­ła wil­got­ne ślady.

    - Ale prze­ci­eż wid­zę, że ma­ma płac­ze - na­le­gał z pewnym zni­eci­erp­li­wi­eni­em. - O co chod­zi?

    Była już zu­peł­nie opa­no­wa­na.

    - Proszę cię, usi­ądź tu ko­ło mnie. Chci­ałabym z to­bą po­waż­nie po­roz­ma­wi­ać.

    Niechętnie przysu­nął so­bie fo­tel. Nie zno­sił ta­kich "po­ważnych roz­mów".

    - Słucham, ma­mo?

    Pani Zo­fia przez chwi­lę wpatry­wa­ła się w twarz syna, jakby prag­nę­ła wyczytać z ni­ej wszystko to, co od dłużs­ze­go cza­su nie da­wa­ło jej spo­ko­ju.

    - Niepokoję się o ci­ebie.

    - Dlaczego ma­ma się o mnie ni­epo­koi?

    - Jesteś jakiś dziwny.

    - Dziwny?

    - Tak. Od pow­ro­tu z Gre­cji zmi­eni­łeś się. Czu­ję, że coś cię gnę­bi. Po­wi­edz. Chci­ałabym ci po­móc. Prze­ci­eż mam tylko ci­ebie…

    Marek odw­ró­cił gło­wę. Nie chci­ał patr­zeć na pros­zą­ce oczy mat­ki.

    - Zdaje się ma­mie - bąk­nął.

Wi­ed­zi­ał, że zabrz­mi­ało to bard­zo ni­epr­ze­ko­nu­j­ąco, i był wści­ekły na si­ebie. Nie umi­ał kła­mać. Od na­jm­łodszych lat nie mógł opa­no­wać tej poży­tecz­nej sztu­ki. Mo­że dla­te­go jego życie było trud­ni­e­js­ze niż innych chłop­ców, którzy zna­ko­mi­cie ści­ąga­li na kla­sów­kach, pot­ra­fi­li "za­ga­dać" na­uczy­ci­ela, os­zu­kać rod­zi­ców, a po­tem na wyższych stu­di­ach jak­że częs­to uda­wa­ło im się zda­wać eg­za­miny zgrab­nie bluf­fu­j­ąc. On te­go nie pot­ra­fił. Mu­si­ał zaws­ze do wszystki­ego doc­hod­zić ci­ęż­ką, żmud­ną pra­cą. Nie umi­ał na­leży­cie wykorzys­tać tych wi­ado­mości, któ­re po­si­adał. Nie wi­ado­mo dlac­ze­go zaws­ze wyda­wa­ło mu się, że za ma­ło się uczył.

    Do mat­ki był bard­zo przywi­ązany. Pot­ra­fi­ła zdobyć so­bie jego cał­ko­wi­te za­ufa­nie i od wczes­ne­go dzi­ecińst­wa zwi­er­zał jej się ze wszystki­ego, szu­kał u ni­ej rady, po­mocy. Nigdy nie kła­mał, nie krę­cił, nie uda­wał, nie grał ko­me­dii. I te­raz było mu bard­zo ci­ęż­ko. Nie mógł po­wi­ed­zi­eć, że za­koc­hał się do ni­eprzy­tom­ności i że nie mo­że so­bie po­rad­zić z tym uc­zu­ci­em.

    Wstydził się.

    W jej oc­zach był wi­el­ki smu­tek.

    - Przecież zaws­ze byliśmy ze so­bą bard­zo szczerzy. Czy nic nie masz do po­wi­ed­ze­nia?

    Niecierpliwie potr­ząs­nął gło­wą.

    - Mama zda­je się za­po­mi­na, że ja już nie jes­tem dzi­ec­ki­em.

    Uśmiechnęła się ła­god­nie.

    - Czy uwa­żasz, że tylko dzi­ec­ko mo­że mi­eć za­ufa­nie do mat­ki?

    - Nie wi­em. - Zabrz­mi­ało to tak szorst­ko, że zro­bi­ło mu się przykro. - Przep­ras­zam - szep­nął.

    - Coś się sta­ło w tej Gre­cji - po­wi­ed­zi­ała wol­no pa­ni Zo­fia - ale nie wi­em co. Nie mo­żesz się dzi­wić, że się o ci­ebie ni­epo­ko­ję. Jeże­li jed­nak nie chcesz ze mną roz­ma­wi­ać na ten te­mat, to oczy­wiście nie bę­dę na­le­ga­ła. Przykro mi, że stra­ci­łam two­je za­ufa­nie. Być mo­że, to się jeszc­ze zmi­eni. Mam nad­zi­e­ję, że nie zro­bi­łeś nic ta­ki­ego, co mog­łoby nam przysporzyć wstydu.

    - Błagam. Ni­ech mnie ma­ma nie męczy. Ni­ko­go nie za­mor­do­wa­łem i ni­ko­go nie ok­rad­łem.

    - Pocieszyłeś mnie. - Sta­ra­ła się, żeby jej głos zabrz­mi­ał swo­bod­nie, żar­tob­li­wie. - W każdym ra­zie obi­ecaj mi, Ma­recz­ku, że jeże­li będ­zi­esz mi­ał jakieś po­waż­ni­e­js­ze prob­lemy, w których mog­łabym ci po­móc, to po­roz­ma­wi­asz ze mną.

    - Obiecuję! - Pod­ni­ósł się z fo­te­la i po­ca­ło­wał mat­kę w rę­kę. Pog­ład­zi­ła go po gło­wie.

    - Tak bym chci­ała, synku, żebyś był ro­zumnym, mądrym czło­wi­eki­em.

    Roześmiał się.

    - O to na­jt­rud­ni­ej.

    Zamierzał wyjść z po­ko­ju, ale zatrzy­ma­ła go ruc­hem rę­ki.

    - Zaczekaj jeszc­ze chwi­lę. Jes­tem ci­eka­wa, jak ci się uk­ła­da w pracy? Od­po­wi­ada ci ta ro­bo­ta?

    - Raczej tak. Kul­tu­ral­ne otoc­ze­nie. Prze­waż­nie lud­zie z mo­j­ej branży. Być mo­że, że po­tem bę­dę chci­ał so­bie pos­zu­kać cze­goś bard­zi­ej at­rakc­yj­ne­go. Mar­zę o tym, żeby wzi­ąć ud­zi­ał w jaki­ejś wypra­wie arc­he­olo­gicz­nej. Zda­ję so­bie jed­nak spra­wę, że trze­ba troc­hę ci­erp­li­wości. Na ra­zie ni­ech będ­zie mu­ze­um. W każdym ra­zie na pew­no du­żo skorzys­tam. Właściwie po raz pi­erwszy zetk­ną­łem się tak nap­raw­dę ze sta­ro­egips­ki­mi wyko­pa­lis­ka­mi. Wszystko to trze­ba zak­wa­li­fi­ko­wać, wci­ąg­nąć do ka­ta­lo­gów. Ci­eka­wa ro­bo­ta.

    - To mnie ci­eszy, Mar­ku - po­wi­ed­zi­ała pa­ni Zo­fia, któ­ra po­zor­nie wyglą­da­ła na zu­peł­nie spo­ko­jną. Ni­edaw­ne zde­ner­wo­wa­nie znik­nę­ło. - Nie chcę pow­tar­zać tru­iz­mów, ale na­jważ­ni­e­js­zą rzec­zą w życiu jest na pew­no to, żeby pra­co­wać w dzi­ed­zi­nie, któ­ra czło­wi­eka in­te­re­su­je, pa­sj­onu­je.

    - Na pew­no - przytak­nął z roz­targ­ni­eni­em. - Przep­ras­zam, ma­mu­siu, ale umó­wi­łem się z kimś na mieście. Nie chci­ałbym się spóźnić.

    - Idź, idź, pos­ta­raj się zdążyć na ko­la­cję.

    - Będę punk­tu­al­nie o ós­mej.

    Do spot­ka­nia z Das­ze­wic­zem mi­ał jeszc­ze du­żo cza­su, ale chci­ał jak na­jp­ręd­zej za­kończyć roz­mo­wę z mat­ką. Bał się no­wej por­cji kło­pot­liwych pytań.

    Szedł wol­no Nowym Świ­atem, zatrzy­mu­j­ąc się przed wysta­wa­mi. Ko­ło skle­pu "Desy" posłys­zał nag­le swo­je imię.

    - Panie Mar­ku…

    Odwrócił się. Pa­ni Ko­so­wic­zo­wa z ra­dosnym uśmi­ec­hem wyci­ąg­nę­ła ku ni­emu rę­kę.

    - Co za mi­łe spot­ka­nie. Jak­żeż się ci­es­zę, że pa­na wid­zę. Zu­peł­nie pan o nas za­pom­ni­ał.  Dlaczegóż nigdy pan się do nas nie odez­wie? Zna pan prze­ci­eż nasz te­le­fon.

    Marka szczer­ze zdzi­wi­ło to en­tu­zj­astycz­ne po­wi­ta­nie. Podc­zas poby­tu w Irak­li­onie pa­ni Ma­ria nie darzy­ła go spe­cj­al­ną sympa­tią. W każdym ra­zie w na­jm­ni­e­jszym stop­niu te­go nie wyczu­wał. Dla­te­go też nie kwa­pił się z na­wi­ązy­wa­ni­em kon­tak­tu z Ko­so­wic­za­mi na te­re­nie Wars­zawy.

    - Naprawdę bard­zo się ci­es­zę, żeśmy się spot­ka­li - mó­wi­ła da­lej pa­ni Ma­ria, nie zwra­ca­j­ąc uwa­gi na pew­ne zmi­es­za­nie mło­de­go czło­wi­eka. - Co za dziwny przypa­dek, że aku­rat tu­taj, na Nowym Świ­ecie. Świ­et­nie pan wyglą­da. Dop­rawdy zna­ko­mi­cie. Ni­ech pan so­bie wyob­ra­zi, że przed pa­ro­ma dni­ami przyj­ec­ha­li Jor­go­so­wie.

    Marek drgnął.

    - Jorgosowie?

    - Tak. Mu­si pan nas ko­ni­ecz­nie od­wi­ed­zić. Ane­ta na pew­no bard­zo się uci­eszy. Mam wra­że­nie, że pa­na lu­bi. Pros­zę za­te­le­fo­no­wać.

    Podała mu na po­żeg­na­nie rę­kę, któ­rą on po­ca­ło­wał z roz­targ­ni­eni­em.

    - Dobrze… Tak… Oczy­wiście… Dzi­ęku­ję.

    - Ale mu­si się pan ko­ni­ecz­nie umó­wić z na­mi te­le­fo­nicz­nie, bo Jor­go­so­wie u nas nie mi­esz­ka­ją. Ulo­ko­wa­liśmy ich w wil­li naszych przyj­aci­ół, którzy wyj­ec­ha­li na pla­ców­kę. Akurat tak się dobr­ze złoży­ło… Żeg­nam pa­na, pa­nie Mar­ku. Cze­kam na pańs­ki te­le­fon.

    Odeszła szybkim, sprężystym kro­ki­em.

    Stał przez chwi­lę i patrzył w ślad za nią. W gło­wie mi­ał za­męt. Czuł pul­su­j­ącą gwał­tow­nie w skro­ni­ach krew. Ane­ta… Wi­ęc jed­nak przyj­ec­ha­li. Wi­ed­zi­ał wprawd­zie o pro­j­ek­cie tej wyci­ecz­ki do Pols­ki, ale nie wi­erzył, żeby to dosz­ło do skut­ku. Tyle rzeczy prze­ci­eż lud­zie mó­wią ot tak so­bie, aby mó­wić.

    Otrząsnął się z pi­erws­ze­go wra­że­nia i zac­zął spo­ko­jni­ej myśleć o spot­ka­niu z Ane­tą. Nigdy przed­tem nie wyob­ra­żał so­bie, że moż­na być tak za­koc­hanym. Te­go rod­za­ju mi­łość wyda­wa­ła mu się zaws­ze wytwo­rem fan­ta­zji dzi­ewi­ęt­nas­to­wi­ecznych po­wieści­opi­sarzy, po­etów. Nie wi­erzył, żeby ta­ka rzecz mog­ła się zdarzyć nap­raw­dę, a już w żadnym wypad­ku nie brał pod uwa­gę ta­ki­ej ewen­tu­al­ności, żeby on sam ki­edyś… Prze­ci­eż z kon­sek­wentnym upo­rem pra­co­wał nad tym, żeby być czło­wi­eki­em trzeźwym, nie pod­da­j­ącym się żadnym emo­cj­onalnym nast­ro­j­om.

    Zastanawiając się nad spot­ka­ni­em z pa­nią Ko­so­wic­zo­wą i nad jej ni­es­pod­zi­ewa­ną ser­decz­nością, przypom­ni­ał so­bie ową roz­mo­wę z Das­ze­wic­zem na jach­cie. Czyżby Das­ze­wicz mi­ał ra­cję? Czyżby rzeczy­wiście Ko­so­wicz i Ane­ta… Nie, nie, to ni­ep­raw­do­po­dob­ne, to ni­emoż­li­we, ale z dru­gi­ej strony właśnie to mog­łoby tłu­maczyć zac­ho­wa­nie się pa­ni Ma­rii.

    Pospiesznie spo­jr­zał na ze­ga­rek. Zu­peł­nie za­pom­ni­ał o spot­ka­niu. Przyspi­eszył kro­ku.

   

 Daszewicz si­ed­zi­ał nad pus­tą fi­li­żan­ką i czytał ga­ze­tę. Był, jak zwykle, bard­zo sta­ran­nie ub­rany i wyglą­dał, jakby go ktoś przed chwi­lą wyci­ąg­nął z żur­na­la mód.

    - Zdaje się, że się troc­hę spóźni­amy - po­wi­ed­zi­ał z na­ga­ną w gło­sie i dotk­nął pal­cem ze­gar­ka. - Si­adaj. Na­pi­j­esz się cze­goś?

    - Najchętniej her­baty z cytryną. Przep­ras­zam cię za spóźni­enie. Spot­ka­łem po drod­ze zna­j­omych, którzy mnie zatrzy­ma­li. - Ma­rek nie uwa­żał za wska­za­ne in­for­mo­wać Das­ze­wic­za o przyjeździe Jor­go­sa i Anety. "Za­pew­ne do­wie się o tym, ale nie ode mnie".

    - No i co? - spytał Das­ze­wicz, ki­edy za­mó­wi­li her­ba­tę.

    Marek wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Nic spe­cj­al­ne­go. Jakoś się żyje. Dzwo­ni­łeś do mnie. Od­ni­os­łem wra­że­nie, że masz jakiś in­te­res.

    - Może i mam - Das­ze­wicz wyj­ął z ki­es­ze­ni pacz­kę pa­pi­ero­sów i zac­zął ją ob­ra­cać w pal­cach. - Jak ci id­zie w tym mu­ze­um?

    - Dobrze. Dlac­ze­go pytasz?

    - Bo mnie to in­te­re­su­je.

    Marek spo­jr­zał uważ­ni­ej.

    - Interesuje cię mo­ja pra­ca w mu­ze­um?

    - Oczywiście.

    - Nie bard­zo ro­zu­mi­em. - Ściślej mó­wi­ąc - ci­ąg­nął da­lej Das­ze­wicz - nie tyle two­ja pra­ca mnie in­te­re­su­je, co te wyko­pa­lis­ka, któ­re zna­jdu­ją się w piw­ni­cach mu­ze­um.

    - O czym ty właści­wie mó­wisz?

    Na wąs­kich war­gach Das­ze­wic­za po­j­awił się drwi­ący uśmi­ech.

    - Nie uda­waj głu­pi­ego.

    - W dalszym ci­ągu nic nie ro­zu­mi­em - upi­erał się Ma­rek, który nag­le poc­zuł ni­epo­kój.

    - Może mi to wyjaśnisz.

    - Bardzo chęt­nie - zgod­ził się Das­ze­wicz. - Zda­j­esz so­bie chyba spra­wę z te­go, że mo­żemy na­wi­ązać owoc­ną współp­ra­cę. Te dro­bi­az­gi, do których ty masz bez­pośred­ni dos­tęp, są war­te du­żo do­la­rów.

    Marek drgnął gwał­tow­nie.

    - Nie sąd­zisz chyba, że ja…

    - Owszem, sąd­zę - Das­ze­wicz nie przes­ta­wał się uśmi­ec­hać. - Sąd­zę, że jes­teś roz­sądnym chło­pa­ki­em. Mo­żemy bard­zo dobr­ze za­ro­bić.

    - Nigdy na ta­ką rzecz nie pó­jdę. Nie licz na mnie. Do wid­ze­nia.

    Marek chci­ał wstać, ale Das­ze­wicz przytrzymał go moc­no za rę­kę.

    - Chwileczkę. Nie bądź ta­ki w go­rą­cej wod­zie ką­pany. Zda­je się, że za­pom­ni­ałeś o pewnych spra­wach.

    - O czym za­pom­ni­ałem?

    - Chociażby o tym, że dos­ta­łeś od Haw­kin­sa pi­ęć tysi­ęcy do­la­rów.

    - Pięć tysi­ęcy do­la­rów?! Os­za­la­łeś?!

    - Nie sąd­zę - od­parł spo­ko­jnie Das­ze­wicz. - Haw­kins jest w po­si­ada­niu two­j­ego pok­wi­to­wa­nia na­pi­sa­ne­go i pod­pi­sa­ne­go włas­no­ręcz­nie.

    Markowi krew uderzy­ła do głowy.

    - Byłem wtedy pi­j­any. Dał mi dwa tysi­ące do­la­rów, a nie pi­ęć, to znaczy nie dał, a pożyczył. Po­za tym nie pi­sa­łem żad­ne­go pok­wi­to­wa­nia.

    Daszewicz skrzywił się.

    - Coś ci się pomy­li­ło, mój dro­gi. Rzeczy­wiście wtedy spo­ro żeśmy wypi­li. Nie ule­ga wątp­li­wości, że Haw­kins ma two­je pok­wi­to­wa­nie na pi­ęć tysi­ęcy do­la­rów. A żeby się co do te­go upew­nić, mo­że obe­jrzysz so­bie tę fo­to­ko­pię. - Si­ęg­nął do ki­es­ze­ni i wyj­ął sta­ran­nie zło­żo­ną kart­kę pa­pi­eru.

    Marek prze­bi­egł wzro­ki­em fo­to­ko­pię i zbladł. Tak, to był jego cha­rak­ter pis­ma.

    Pokwitowanie zos­ta­ło zre­da­go­wa­ne w języ­ku an­gi­els­kim i za­wi­era­ło w so­bie dość dwuz­naczny sens. Szcze­gól­nie ni­epo­ko­j­ące było zda­nie: "…i zo­bo­wi­ązu­ję się po pow­ro­cie do Pols­ki dos­tarczyć pa­nu Haw­kin­so­wi pewnych ma­te­ri­ałów i do­ku­men­tów, o których roz­ma­wi­aliśmy na jego jach­cie. Wyżej wymi­eni­one pi­ęć tysi­ęcy do­la­rów trak­tu­ję oczy­wiście jako za­licz­kę".

    Daszewicz uważ­nie ob­ser­wo­wał twarz mło­de­go czło­wi­eka.

    - No i co ty o tym sąd­zisz?

    - Bydlę! - rzu­cił przez zęby Ma­rek. - Skońc­zo­ne bydlę!

    - Właściwie po­wi­ni­enem trzas­nąć cię w szczę­kę - po­wi­ed­zi­ał spo­ko­jnie Das­ze­wicz. - Ale chyba nie będ­zi­emy or­ga­ni­zo­wa­li spot­ka­nia bok­sers­ki­ego w ka­wi­ar­ni. A żeby cię cał­ko­wi­cie zo­ri­en­to­wać w sytu­acji, prag­nę ci po­wi­ed­zi­eć, że Haw­kins op­rócz te­go do­ku­men­tu jest w po­si­ada­niu taśmy fil­mo­wej, na któ­rej zos­tał za­re­j­est­ro­wany mo­ment wręc­za­nia ci przez Haw­kin­sa tych do­la­rów. Wid­zisz wi­ęc, że do­ku­men­ta­cja jest komp­let­na.

    Marek milc­zał. Był bard­zo blady.

    - Proponuję ci - mó­wił po krót­ki­ej przer­wie Das­ze­wicz - żebyś zrezyg­no­wał z ro­li rycer­za bez skazy i żebyśmy w ra­mach roz­sąd­ku dosz­li do po­ro­zu­mi­enia. Przyznam ci w się, że nie przypuszc­za­łem, że z Haw­kin­sa ta­ki ka­wał dra­nia.

    - Nie uda­waj ni­ewi­ni­ąt­ka - wark­nął Ma­rek. - Nie pró­buj mnie prze­kony­wać, że nie mac­za­łeś pal­ców w tej ohyd­nej afer­ze, w tym ha­ni­ebnym szan­ta­żu.

    Daszewicz wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Wolno ci oczy­wiście tak myśleć. To jed­nak w niczym nie zmi­enia sytu­acji. Prag­nę ci po­móc.

    - Pomóc? Ty? - Ma­rek parsk­nął śmi­ec­hem. - Two­ja bezc­zel­ność nie ma gra­nic.

    - W ten spo­sób do nic­ze­go nie do­jd­zi­emy - po­wi­ed­zi­ał znud­zonym gło­sem Das­ze­wicz.

    - Może przes­tałbyś się wresz­cie cis­kać jak głu­pi szcze­ni­ak i mo­że spo­ko­jnie wysłuc­hałbyś mo­j­ej pro­pozy­cji. Nie za­leży ci chyba na tym, żeby te wszystkie ma­te­ri­ały dos­tały się do rąk naszych władz bez­pi­ec­zeńst­wa. Zda­j­esz so­bie spra­wę, że nikt nie uwi­erzy, że te pa­rę tysi­ęcy - do­la­rów wzi­ąłeś po pi­j­ane­mu i że nic nie pa­mi­ętasz. Cze­kaj, cze­kaj. Nie przery­waj. W ma­gazy­nach mu­ze­um zna­jdu­ją się bard­zo cen­ne wyko­pa­lis­ka z Egip­tu, z Syrii… Chod­zi oczy­wiście o ma­łe sztu­ki. Prze­de wszystkim mam na myśli fi­gur­ki. Otóż po­ro­bisz dyskret­nie zdj­ęcia, któ­re mi prze­ka­żesz, a ja ci dos­tarc­zę zgrab­ne falsy­fi­katy. Gwa­ran­tu­ję, że nikt się nie zo­ri­en­tu­je. Nie żą­dam oczy­wiście, ażebyś to­war wywo­ził z mu­ze­um ci­ęża­rów­ką. Po­ma­lut­ku. Mamy czas. Dos­tarczysz mi te dro­bi­az­gi, ja prześlę je Haw­kin­so­wi, za­ro­bimy wspól­nie ku­pę forsy i będ­zi­esz mógł na­wet na sta­łe osi­ed­lić się za gra­ni­cą. Myślę, że Gre­cja by ci od­po­wi­ada­ła. Przemyśl so­bie to wszystko dok­ład­nie. Zadz­wo­nię do ci­ebie za dwa, trzy dni. Cześć. Trzymaj się.

    Daszewicz po­łożył pi­eni­ąd­ze na sto­li­ku i szybkim kro­ki­em wyszedł z ka­wi­ar­ni.

    Marek ukrył twarz w dło­ni­ach. Czuł się tak, jakby jakaś og­rom­na ska­ła zwa­li­ła mu się na gło­wę.

    - Czy pa­nu sła­bo? - spyta­ła trosk­li­wie kel­ner­ka.

    - Nie, nie, nic mi nie jest. Dzi­ęku­ję pa­ni.

    

Na Nowym Świ­ecie os­zo­ło­mił go do reszty war­kot sa­moc­ho­dów i gwar ludz­kich gło­sów.

    Posuwał się wzdłuż ulicy jak auto­mat, nie zda­j­ąc so­bie sprawy z te­go, do­kąd id­zie. "Co ro­bić?

    Co ro­bić?" - dźwi­ęc­za­ło mu w us­zach. W pi­erwszym od­ruc­hu chci­ał pójść do ko­mendy mi­li­cji i opo­wi­ed­zi­eć wszystko. Po namyśle zrezyg­no­wał jed­nak z te­go. Prze­ciw­nik mi­ał zbyt po­tężny ma­te­ri­ał do­wo­dowy prze­ciw­ko ni­emu. Spra­wa była pas­kud­na, śmi­erd­zi­ała szpi­egost­wem. Młody czło­wi­ek bi­er­ze od po­de­jr­za­ne­go Amery­ka­ni­na pi­ęć tysi­ęcy do­la­rów i zo­bo­wi­ązu­je się za to dos­tarczyć jakichś do­ku­men­tów. Das­ze­wicz mi­ał ra­cję. Kto uwi­erzy, że to wszystko sta­ło się po pi­j­ane­mu? Sytu­acja ab­so­lut­nie bez­nad­zi­e­jna. Wi­ęc co? Wi­ęc zgod­zić się na tę ohyd­ną pro­pozy­cję? Wykra­dać z mu­ze­um? Roz­pacz.

    Gdyby nie mat­ka, to rzu­ciłby się pod pi­erwszy lepszy prze­j­eżd­ża­j­ący auto­bus i mi­ałby z głowy to wszystko. Ale nie mógł jej te­go zro­bić, w ża­den spo­sób nie mógł. Ane­ta… Tak bard­zo chci­ał ją zo­baczyć, tak bard­zo te­go prag­nął. Ale te­raz, w tej sytu­acji… A mo­że właśnie ona jest jego oca­le­ni­em? Mo­że ona mog­łaby poświ­adczyć, że to wszystko sta­ło się po pi­j­ane­mu? Non­sens. Na pew­no nie ma o tym po­j­ęcia, że on wzi­ął od Haw­kin­sa te do­lary.

    Jeżeli oni tak to wszystko ukar­to­wa­li, to na pew­no zad­ba­li o to, żeby nie było świ­ad­ków. Nie, nie, nie mo­że zwra­cać się do ni­ej w tej spra­wie.

    Bezładnie stłoc­zo­ne myśli wi­ro­wały mu w gło­wie. Nie był typem czło­wi­eka, który pod­da­je się lo­so­wi bez wal­ki. Roz­pacz­li­wie szu­kał jaki­egoś wyjścia z tej ma­kabrycz­nej sytu­acji.

    Wszystkie jed­nak pomysły nie wytrzymywały krytyki. "A mo­że się ześwi­nić? Uk­raść, wzi­ąć te do­lary i po­j­ec­hać do Gre­cji, do Anety?" Ta­ka kon­cep­cja ab­so­lut­nie mu jed­nak nie od­po­wi­ada­ła. Wo­lał być po­de­jr­zany o na­wi­ąza­nie kon­tak­tu z obcym wywi­adem., Zu­peł­nie nie wi­ed­zi­ał, ki­edy zna­lazł się na Bel­we­ders­ki­ej. Do­pi­ero te­raz zaczy­nał odzys­ki­wać zdol­ność lo­gicz­ne­go ro­zu­mo­wa­nia ,,Za­raz, za­raz, chwi­lecz­kę. Jeże­li an­ga­żu­je się ko­goś do ro­boty szpi­egows­ki­ej, to rac­zej nie i bi­er­ze się od ni­ego pok­wi­to­wa­nia. Ta­kie sprawy za­łat­wia się w cztery oczy bez po­zos­ta­wi­ania śla­dów. No tak… ale z dru­gi­ej strony moż­na przyj­ąć ta­ką wer­sję, że ewen­tu­al­ni mo­co­dawcy chci­eli trzymać swe­go po­do­pi­ecz­ne­go w szac­hu i dla­te­go wymu­si­li na nim pok­wi­to­wa­nie pi­ęciu tysi­ęcy do­la­rów, choćby na­wet pod groźbą pis­to­le­tu.

    Taką moż­li­wość tak­że trze­ba brać pod uwa­gę i ni­ewątp­li­wie fac­howcy od po­dobnych spraw nie omi­esz­ka­liby te­go zro­bić. Do v wszystkich di­ab­łów! I tak źle, i tak nie dobr­ze. Błęd­ne ko­ło.

   

 Do do­mu wró­cił po dzi­ewi­ątej. Nie mi­ał wątp­li­wości, że mat­ka zacz­nie go zno­wu wypytywać. I rzeczy­wiście. Pa­ni Zo­fia przest­raszy­ła się spo­jr­zawszy na syna.

    - Marek! Co się sta­ło?

    - A co się mi­ało stać? Spóźni­łem się na ko­la­cję. Przep­ras­zam.

    - Nie chod­zi o spóźni­enie. Jak ty wyglą­dasz? Co się z to­bą dzi­e­je?

    - Więc jeże­li ma­ma chce ko­ni­ecz­nie wid­zi­eć, to po­wi­em - wybuch­nął Ma­rek. - Za­koc­ha­łem się. Za­koc­ha­łem się w Greczyn­ce i wyj­eżd­żam na sta­łe do Gre­cji! Tak! Ni­ech ma­ma nie ro­bi ta­ki­ej zdzi­wi­onej miny. Wyj­eżd­żam na sta­łe do Gre­cji. Już nigdy tu nie wró­cę. Nigdy!

    - Jezus Ma­ria! Ma­rek! Co ty wyga­du­j­esz? Chcesz wyj­ec­hać do Gre­cji? Na sta­łe?

    - Chcę - po­wi­ed­zi­ał ła­god­ni­ej.

Zawstyd­ził się. Był wści­ekły na si­ebie, że nie zdo­łał utrzy­mać ner­wów na wodzy. Ni­ena­wid­ził ta­kich his­terycznych wybryków.

    Pani Zo­fia uważ­nie przyjr­za­ła się syno­wi. Pos­ta­no­wi­li zmi­enić takty­kę.

    - Na ko­la­cję są pa­rów­ki z chrza­nem - po­wi­ed­zi­ała spo­ko­jnie. - Za­raz ci przygrze­ję. Zrobiłam tak­że bard­zo smacz­ną sa­łat­kę z se­le­ra.

    - Dziękuję, ale nie jes­tem głodny - burk­nął Ma­rek.

    - O nie - pa­ni Zo­fia pod­ni­os­ła głos. - Na to się ab­so­lut­nie nie zgad­zam. Nie po to wysta­łam się w ko­le­jce, żebyś ty mi tu­taj wydzi­wi­ał. Nie bę­dę wyrzu­ca­ła jed­ze­nia do śmi­eci. Chcesz jec­hać do Gre­cji, to jedź z Bo­gi­em, ale pa­rów­ki mu­sisz zjeść. Um­yj rę­ce i si­adaj do sto­łu. Pos­pi­esz się.

    Posłusznie pos­zedł do ła­zi­en­ki. Spo­jr­zał w lust­ro i przest­raszył się. "Nic dziw­ne­go, że ma­ma krzyknę­ła na mój wi­dok - pomyślał. - Wyglą­dam tak, jakbym wymor­do­wał ca­łą rod­zi­nę."

Do­pi­ero na dru­gi dzi­eń ra­no pa­ni Zo­fia po­dj­ęła przer­wa­ną roz­mo­wę.

    - Więc twi­erd­zisz, że tak się za­koc­ha­łeś w Greczyn­ce?

    - Niech mi ma­ma da spo­kój.

    - Czy mog­łabym cię pro­sić o bard­zi­ej upr­ze­jmy ton?

    - Przepraszam, ale nap­raw­dę nie mam oc­hoty roz­ma­wi­ać na ten te­mat.

    Pani Zo­fia ener­gicz­nie potr­ząs­nę­ła gło­wą.

    - Chciałabym, żebyś so­bie zdał spra­wę z te­go, że jes­tem two­ją mat­ką, któ­ra cię wycho­wa­ła i któ­ra ma pra­wo chyba wi­ed­zi­eć, ko­go so­bie wybra­łeś za żo­nę.

    - Wcale nie po­wi­ed­zi­ałem, że się że­nię. Ona jest mę­żat­ką.

    - Ach tak. Wi­ęc wybi­erasz się do Gre­cji w cha­rak­ter­ze przyj­aci­ela do­mu? Czy zas­ta­no­wi­łeś się nad tym, jaką ro­lę masz za­mi­ar odeg­rać?

    - Błagam, ni­ech mnie ma­ma nie męczy.

    - Czy ta pa­ni jest obec­nie w Wars­za­wie?

    - Tak.

    - Z mę­żem?

    - Tak.

    - Czy mo­żesz mi po­wi­ed­zi­eć, kto to ta­ki?

    - Prosiłem, żeby ma­ma zos­ta­wi­ła mnie w spo­ko­ju. Już i tak za du­żo po­wi­ed­zi­ałem.

    - Trudno mi się z to­bą po­ro­zu­mi­eć, synku - westch­nę­ła pa­ni Zo­fia. - Ale ja się do­wi­em bez two­j­ej po­mocy.

    - Od ko­góż to ma­ma chce się do­wi­ed­zi­eć?

    - Przypuszczam, że pan Das­ze­wicz ud­zi­eli mi potr­zebnych in­for­ma­cji.

    Marek zer­wał się z krzes­ła.

    - Daszewicz? Ni­ech ma­ma nie za­da­je się z tym ła­jda­ki­em.

    Pani Zo­fia z wyra­zem og­rom­ne­go zdzi­wi­enia pod­ni­os­ła brwi.

    - O! Dlac­ze­góż to tak ni­eprz­yj­em­nie wyra­żasz się o pa­nu Das­ze­wic­zu? To bard­zo miły, kul­tu­ralny, dobr­ze wycho­wany czło­wi­ek.

    - Skąd ma­ma w ogó­le zna te­go bydla­ka?

    - Wspominałam ci chyba, że pan Das­ze­wicz zas­zedł tu ki­edyś do nas. Chci­ał się z to­bą wid­zi­eć. Przy oka­zji po­roz­ma­wi­aliśmy chwi­lę o Gre­cji, o to­bie, o sztu­ce… To nap­raw­dę bard­zo sympatyczny młody czło­wi­ek. Zu­peł­nie nie ro­zu­mi­em, dlac­ze­go jes­teś do ni­ego tak ne­gatyw­nie us­po­so­bi­ony.

    Marek mach­nął rę­kę, jakby się oga­ni­ał od uprzykr­zo­nej muchy.

    - Mieliśmy ze so­bą pew­ną scysję. Ni­eważ­ne. Nie mówmy już na ten te­mat.

    Pani Zo­fia wzi­ęła syna za rę­kę i po­sad­zi­ła go ko­ło si­ebie na tapc­za­nie.

    - Mareczku… Co się właści­wie sta­ło? Co się z to­bą dzi­e­je? To nie mo­że być tylko spra­wa tej Greczyn­ki. Wyczu­wam, że coś wi­ęcej kryje się za tym wszystkim. Pros­zę cię, po­wi­edz. Byliśmy ze so­bą zaws­ze zu­peł­nie szczerzy. Darzy­łeś mnie cał­ko­witym za­ufa­ni­em. Dlaczego nag­le mi­ałoby się to zmi­enić?

    Markowi żal było mat­ki, ale wid­zi­ał, że nie mo­że jej po­wi­ed­zi­eć o roz­mo­wie z Das­ze­wic­zem.

    - Już ma­mie po­wi­ed­zi­ałem, że się za­koc­ha­łem. Nic in­ne­go się nie sta­ło.

    - Na wyj­azd do Gre­cji potr­zeb­ne są pi­eni­ąd­ze, de­wizy, du­żo do­la­rów.

    - Będę mi­ał do­lary.

    - A to niby skąd?

    - To mo­ja spra­wa.

    - Nie masz za­mi­aru chyba zos­tać utrzy­man­ki­em tej pa­ni?

    - Nie. Mo­że ma­ma być zu­peł­nie spo­ko­jna. Po­j­adę do Gre­cji, roz­wi­odę ją z mę­żem i oże­nię się.

    Po raz pi­erwszy w cza­sie ca­łej tej roz­mowy w oc­zach pa­ni Zo­fii zabłys­nął gni­ew.

    - A ja na to nie poz­wo­lę. Ro­zu­mi­esz? Nie poz­wo­lę.

    - To się oka­że - rzu­cił ener­gicz­nie Ma­rek i wyszedł z po­ko­ju.

    

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

    

    Downar przyklęk­nął na jed­no ko­la­no i przez chwi­lę patrzył w milc­ze­niu w ni­eruc­ho­mą twarz.

- Bard­zo pi­ęk­na - po­wi­ed­zi­ał cic­ho. Zro­bi­ło mu się żal. Os­tat­nio co­raz części­ej się "rozk­le­j­ał". Tyle prze­ci­eż w swej wi­elo­let­ni­ej prakty­ce wid­zi­ał ofi­ar zbrod­ni, że po­wi­ni­en był się już do te­go przyzwycza­ić, a jed­nak… Dlac­ze­go właści­wie zro­bił się nag­le ta­ki wraż­liwy?

    Nie ro­zu­mi­ał. "Na­jwi­docz­ni­ej się star­ze­ję - pomyślał me­lanc­ho­li­jnie. - Czas na emery­tu­rę." Pod­ni­ósł się, otr­ze­pał spod­nie i spo­jr­zał na le­kar­za.

    - Cyjanek oczy­wiście.

    - Tak. Cyj­anek po­ta­su - pad­ła la­ko­nicz­na od­po­wi­edź. - Praw­do­po­dob­nie du­ża daw­ka.

    - Czas zgo­nu?

    - Jakieś dwie, trzy god­ziny. Stę­że­nie zwłok ni­ekomp­let­ne.

    - Dziękuję, dok­tor­ze. Ni­eci­erp­li­wie cze­kam na wynik sek­cji. Czy nie sąd­zi pan, że ten cyj­anek to mog­ła być symu­la­cja?

    Lekarz spo­jr­zał zdzi­wi­ony.

    - Symulacja? Nie ro­zu­mi­em.

    - Widzi pan - ci­ąg­nął da­lej Dow­nar - zazwyc­zaj przy cyj­an­ku mamy do czyni­enia z dość gwał­townym skurc­zem przedśmi­ertnym. A de­nat­ka wyglą­da tak, jakby spo­ko­jnie spa­ła. Chodzi mi o stwi­erd­ze­nie, czy ta ko­bi­eta nie zos­ta­ła za­bi­ta na przykład przy po­mocy zastrzy­ku ze stę­żo­nej mor­finy czy ni­kotyny i czy mor­der­ca już po jej śmi­er­ci nie wlał jej w us­ta cyj­an­ku po­ta­su. Chci­ałbym wykluczyć ta­ką ewen­tu­al­ność.

    Lekarz ni­ez­nacz­nie wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Przyznaję, że nie bard­zo ro­zu­mi­em, w jakim ce­lu mor­der­ca mi­ałby symu­lo­wać ot­ru­cie cyj­an­ki­em.

    - Cel ta­ki­ego dzi­ała­nia mo­że być różny, pa­nie dok­tor­ze. Na przykład jeże­li mor­der­ca chci­ał rzu­cić po­de­jr­ze­nie na ko­goś, kto ma łatwy dos­tęp do cyj­an­ku.

    Lekarz ski­nął gło­wą.

    - Rozumiem. Sprawd­zimy. Myślę, że moż­na zab­rać zwło­ki.

    - Tak. Zda­je się, że fo­tog­raf już skończył.

    Downar wzi­ął Ols­zews­ki­ego pod rę­kę i odp­ro­wad­ził w głąb po­ko­ju. Usi­ed­li na ma­łej, ni­ezbyt wygod­nej, ale za to stylo­wej ka­nap­ce.

    - Rozmawiałeś z tymi z po­go­to­wia?

    - Oczywiście.

    - Kto ich za­wi­ado­mił?

    - Telefonował jakiś mężczyz­na. Nie po­dał naz­wis­ka.

    - Jak przyj­ec­ha­liście, to ni­ko­go nie było w do­mu?

    - Nikogo. Drzwi ot­war­te.

    - Psiakrew - zak­lął Dow­nar. - Nie lu­bię tych his­to­rii z cud­zo­zi­em­ca­mi.

    Olszewski po­ki­wał gło­wą.

    - A kto lu­bi? Spra­wa jest zaws­ze prosts­za, jak wykońc­zą ro­da­ka.

    Downar wstał.

    - No… za­bi­eramy się do ro­boty. Trze­ba przes­zu­kać mi­esz­ka­nie, i to bard­zo sta­ran­nie.

    

Downar nie znał an­gi­els­ki­ego. Na szczęście Jor­gos Pa­pa­do­po­ulos mó­wił bi­eg­le po ni­emi­ec­ku, co og­rom­nie ułat­wi­ło spra­wę. W ta­kich sytu­acj­ach roz­mo­wa za pośred­nict­wem tłu­mac­za jest zaws­ze bard­zo kło­pot­li­wa i ni­ewy­god­na.

    Wstępne przes­łuc­ha­nie ni­ewi­ele da­ło. Dow­nar do­wi­ed­zi­ał się, że Herr Pa­pa­do­po­ulos przyj­ec­hał do Wars­zawy wraz z żo­ną na zap­ros­ze­nie inży­ni­era Ko­so­wic­za, któ­re­go poz­na­li na Kre­cie i z którym się ser­decz­nie zaprz­yjaźni­li. Inży­ni­er Ko­so­wicz poc­ząt­ko­wo chci­ał, żeby za­mi­esz­ka­li u ni­ego, ale po namyśle ulo­ko­wał ich w wil­li swo­ich przyj­aci­ół czy krewnych, którzy aku­rat wyj­eżd­ża­li na pla­ców­kę za gra­ni­cę.

    Downar słuc­hał uważ­nie, nie przery­wa­j­ąc i nie za­da­j­ąc żadnych pytań. Z dużym za­in­te­re­so­wa­ni­em ob­ser­wo­wał swo­j­ego roz­mów­cę. W głę­bi duszy pod­zi­wi­ał te­go czło­wi­eka, który zac­howy­wał się z ta­kim spo­ko­j­em. Jor­gos rzeczy­wiście był ni­ezwyk­le opa­no­wany.

    Jedynie drże­nie le­we­go po­licz­ka świ­adczy­ło o tym, że jego nerwy nie są w na­jlepszym sta­nie.

    - Czy pan pro­wad­zi wóz?

    - Tak, oczy­wiście. Wyna­j­ąłem tu­taj w Wars­za­wie fi­ata.

    - Fiata 125p - upew­nił się Dow­nar.

    - Tak. W ko­lor­ze czer­wonym.

    - Czy mógłby mi pan po­wi­ed­zi­eć, ki­edy po raz os­tat­ni wid­zi­ał pan swo­ją żo­nę?

    - Dzisiaj ra­no.

    - A obi­ad?

    - Obiad zj­ed­liśmy ra­zem u państ­wa Ko­so­wic­zów. Zu­peł­nie o tym za­pom­ni­ałem.

    - A co państ­wo ro­bi­li po obi­ed­zie?

    - Aneta, to znaczy mo­ja żo­na, zos­ta­ła jeszc­ze u państ­wa Ko­so­wic­zów, a ja po­j­ec­ha­łem na mi­as­to wo­zem.

    - Chciał pan troc­hę zwi­ed­zić nas­zą sto­li­cę?

    - Właśnie. Wprawd­zie inży­ni­er Ko­so­wicz ob­wo­ził nas już pa­rok­rot­nie po Wars­za­wie, ale sa­me­mu to jakoś inac­zej od­bi­era się nowy, nie znany te­ren.

    - Wstępował pan do jaki­ejś ka­wi­ar­ni?

    - Tak. Wypi­łem ka­wę w Grand Ho­te­lu.

    - Czy mo­że spot­kał pan ko­goś zna­j­ome­go w tej ka­wi­ar­ni?

    Chwila wa­ha­nia trwa­j­ąca uła­mek se­kundy. Nie usz­ło to jed­nak uwa­gi Dow­na­ra.

    - Nikogo nie spot­ka­łem. Ja prze­ci­eż jes­tem po raz pi­erwszy w Wars­za­wie. Nie mam tu żadnych zna­j­omych po­za inży­ni­erem Ko­so­wic­zem i jego żo­ną.

Dow­nar ze zro­zu­mi­eni­em po­ki­wał gło­wą.

    - Tak. Oczy­wiście. Pros­zę mi po­wi­ed­zi­eć, czy z mi­as­ta te­le­fo­no­wał pan do żony?

    - Nie.

    - Tyle god­zin jeździł pan po Wars­za­wie i nie mi­ał pan oc­hoty zadz­wo­nić do żony, choćby z ka­wi­ar­ni?

    - Jakoś nie pomyśla­łem o tym - lewy po­lic­zek Jor­go­sa zac­zął drgać sil­ni­ej niż dotychc­zas.

    Downar nie po­rus­zał na ra­zie za­sad­niczych te­ma­tów. Rzu­cał pyta­nia lek­ko, jakby od ni­ech­ce­nia, usi­łu­j­ąc stworzyć at­mos­fe­rę moż­li­wie swo­bod­nej roz­mowy. Do­pi­ero po pewnym cza­sie zac­zął mó­wić o spra­wach bard­zi­ej konk­retnych.

    - Niech mi pan po­wie, Herr Pa­pa­do­po­ulos, czy po­de­jr­ze­wa pan ko­goś o po­peł­ni­enie tej zbrod­ni?

    - Absolutnie ni­ko­go nie po­de­jr­ze­wam - od­parł ener­gicz­nie Jor­gos.

    - Chyba wykluc­za pan sa­mo­bó­jst­wo?

    - Stanowczo wykluc­zam. Mo­ja żo­na była peł­na ra­dości życia.

    - Komu mog­ło za­le­żeć na jej śmi­er­ci?

    - Nie wi­em. To było dla mnie prze­ra­ża­j­ące zas­koc­ze­nie.

    - Czy pańs­ka żo­na op­rócz państ­wa Ko­so­wic­zów poz­na­ła jeszc­ze na Kre­cie jakichś Po­la­ków?

    Znowu chwi­la wa­ha­nia.

    - Tak… To znaczy… poz­na­liśmy mło­de­go czło­wi­eka, który mi­esz­kał przez pe­wi­en czas u inży­ni­era Ko­so­wic­za.

    - Jak ten młody czło­wi­ek się nazy­wa?

    - Nie przypo­mi­nam so­bie. Pols­kie naz­wis­ka są dla nas dosyć trud­ne do za­pa­mi­ęta­nia i do wymó­wi­enia.

    - A zno­wu dla nas grec­kie naz­wis­ka są troc­hę skomp­li­ko­wa­ne - po­wi­ed­zi­ał Dow­nar. - I tylko te­go mło­de­go Po­la­ka poz­na­li państ­wo na Kre­cie?

    - Tak.

    - Proszę mi po­wi­ed­zi­eć, czy wyłącz­nie w ce­lach turystycznych przyj­ec­hał pan z żo­ną do Pols­ki?

    Spojrzenie ci­emnych oc­zu było czu­jne.

    - Oczywiście, że przyj­ec­ha­liśmy wyłącz­nie w ce­lach turystycznych. Zap­ro­sił nas inży­ni­er Ko­so­wicz…

    - Wiem, wi­em - przer­wał Dow­nar. - Chod­zi mi o to, czy mi­ał pan in­te­resy hand­lo­we do za­łat­wi­enia w Pols­ce? Mo­że chci­ał pan na­wi­ązać kon­takt z któ­rąś z naszych cent­ral eks­por­towych?

    Jorgos potr­ząs­nął gło­wą.

    - Nie. Nie mam w Pols­ce żadnych spraw hand­lowych. Przyj­ec­ha­liśmy wyłącz­nie w ce­lach turystycznych. Od daw­na in­te­re­so­wa­liśmy się Pols­ką.

    - Jaka jest pańs­ka opi­nia o inży­ni­er­ze Ko­so­wic­zu?

    - To bard­zo miły, kul­tu­ralny czło­wi­ek. Z te­go, co słysza­łem, świ­etny fac­ho­wi­ec.  Zaprzyjaźniliśmy się ser­decz­nie.

    - A żo­na inży­ni­era Ko­so­wic­za?

    - Frau Ma­ria? No cóż… tak­że og­rom­nie mi­ła, kul­tu­ral­na, zna­ko­mi­cie wycho­wa­na. Pa­ni z wyższych sfer to­warzys­kich. Mo­że troc­hę bard­zi­ej powści­ąg­li­wa w okazy­wa­niu swych uc­zuć, ale…

    Downar wypił szklan­kę wody i za­j­ął się tem­pe­ro­wa­ni­em ołów­ka.

    - Niech pa­na nie zdzi­wi mo­je pyta­nie, ale chci­ałbym się do­wi­ed­zi­eć, czy uwa­ża pan Ko­so­wic­zów za dob­re mał­żeńst­wo.

    Jorgos był wyraźnie zas­koc­zony.

    - Pytanie rzeczy­wiście bard­zo dziw­ne. Dop­rawdy trud­no mi na nie od­po­wi­ed­zi­eć.

    Wydaje mi się, że w każdym mał­żeńst­wie po wi­elu la­tach poży­cia nas­tę­pu­je pew­ne och­łod­ze­nie uc­zuć. To jest ni­e­unik­ni­one. Nie bard­zo ro­zu­mi­em, dlac­ze­go pan mnie wypytu­je o ta­kie rzeczy.

    Downar mach­nął rę­ką, jakby chci­ał zba­ga­te­li­zo­wać spra­wę.

    - Tak so­bie zapy­ta­łem. To nic waż­ne­go. Chci­ałbym jeszc­ze się do­wi­ed­zi­eć, na jak dłu­go pan przyj­ec­hał do Pols­ki?

    - Mieliśmy być kil­ka tygod­ni. Ale w tej sytu­acji… Mus­zę do­peł­nić for­mal­ności i jak na­jszyb­ci­ej wra­cam do Gre­cji, za­bi­era­j­ąc oczy­wiście ci­ało mej bi­ed­nej żony.

    - Nie sąd­zę, żeby pan mógł szybko wyj­ec­hać z Pols­ki - po­wi­ed­zi­ał Dow­nar.

    - Dlaczego? Nie ro­zu­mi­em.

    - Załatwianie tych for­mal­ności, o których pan wspom­ni­ał, mo­że potr­wać pe­wi­en czas. Poza tym pańs­ki wyj­azd będ­zie uza­leż­ni­ony od decy­zji pro­ku­ra­to­ra.

    Twarz Jor­go­sa na­bi­eg­ła krwią.

    - Jak to? Chce­cie mnie si­łą zatrzy­mać? Nie ma­cie pra­wa!

    - Mogę pa­na za­pew­nić, że wszystko od­będ­zie się zgod­nie z obo­wi­ązu­j­ącym pra­wo­dawst­wem w naszym kra­ju - po­wi­ed­zi­ał spo­ko­jnie Dow­nar. - Pros­zę się nie de­ner­wo­wać do­dat­ko­wo. Zro­bimy wszystko, żeby pa­nu pójść na rę­kę. Dos­ko­na­le ro­zu­mi­em, że po tym, co pan przeżył, chce pan jak na­jszyb­ci­ej zna­leźć się u si­ebie. Pros­zę przyj­ąć ode mnie wyrazy szcze­re­go współc­zu­cia. Do­ło­żę wszel­kich sta­rań, żeby jeszc­ze przed pańs­kim wyj­az­dem zna­leźć mor­der­cę pańs­ki­ej żony.

    - To już nic­ze­go nie zmi­eni - potr­ząs­nął gło­wą Jor­gos. - Nie za­leży mi na zna­le­zi­eniu mor­dercy.

    - Słyszałem, że za­mi­esz­kał pan w ho­te­lu.

    - Tak. Po tym, co się sta­ło, nie mi­ałem oc­hoty zos­ta­wać w tamtym mi­esz­ka­niu.

    - No cóż… - westch­nął Dow­nar. - Nie bę­dę już pa­na dłu­żej męczył. Jeszc­ze tylko jed­no pyta­nie: Jaki­mi języ­ka­mi wła­da­ła pańs­ka żo­na?

    - Mówiła bi­eg­le po an­gi­els­ku i po fran­cus­ku. Zna­ła troc­hę ni­emi­ec­ki, ale sła­bi­ej.

    - Dziękuję pa­nu. Przypuszc­zam, że ni­ed­łu­go się zo­baczymy. Dzi­si­e­js­za nas­za roz­mo­wa mi­ała cha­rak­ter wstępny. Do wid­ze­nia.

    

Nazajutrz z sa­me­go ra­na Dow­nar spot­kał się w ko­mend­zie z po­rucz­ni­ki­em Ols­zews­kim.

    - No i jak ci posz­ło z tym Gre­ki­em?

    - Tak so­bie - od­parł ni­ezbyt en­tu­zj­astycz­nie Dow­nar. - Nie chci­ałem go zbyt moc­no na­cis­kać. To do­pi­ero poc­zą­tek. Na ra­zie nie ule­ga­ją wątp­li­wości nas­tę­pu­j­ące rzeczy: po pi­erws­ze fa­cet nie ma ali­bi, po dru­gie spot­kał się z kimś w Grand Ho­te­lu i nie ma oc­hoty mó­wić o tym spot­ka­niu, i po trze­cie nie chce się przyznać do zna­j­omości z naszy­mi ro­da­ka­mi, którzy przeby­wa­li al­bo jeszc­ze przeby­wa­ją na Kre­cie.

    - Podejrzewasz, że to on zlik­wi­do­wał swą mał­żon­kę?

    Downar wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Takiej ewen­tu­al­ności nie mo­żemy oczy­wiście wykluczyć. Fa­cet nie ro­bi wra­że­nia, żeby się zbytnio prze­j­ął.

    - Może bard­zo opa­no­wany - za­uważył Ols­zews­ki.

    - Może. Jed­no jest w każdym ra­zie pew­ne - nie ma oc­hoty wta­j­em­nic­zać nas zbytnio, w jakim ce­lu przyj­ec­hał do Pols­ki.

    - Sądziłem, że turysty­ka.

Dow­nar potr­ząs­nął gło­wą.

    - Chyba ni­ezu­peł­nie. Wyda­je mi się, że coś się tam jeszc­ze kryje za tą ,,turysty­ką''. To zaws­ze bard­zo wygodny pre­tekst. Ale mni­e­js­za z tym. Czy zas­ta­no­wi­łeś się nad tymi wszystki­mi szpar­ga­ła­mi, któ­re zna­leźliśmy u nich w mi­esz­ka­niu?

    - Tak. Właśnie chci­ałem z to­bą o tym po­ga­dać.

Zadz­wo­nił te­le­fon. Dow­nar pod­ni­ósł słuc­haw­kę, po­wi­ed­zi­ał: - Tak, tak, właśnie na ni­ego cze­kam. Pop­roście go do mnie. - Nas­tęp­nie zwró­cił się do Ols­zews­ki­ego. - Przyszedł Ko­so­wicz. Wo­la­łem po­roz­ma­wi­ać z nim w ko­mend­zie. Obec­ność jego żony mog­łaby nam obu być nie na rę­kę. Bądź tak dobry i zos­taw nas samych.

    Olszewski wyszedł. W pa­rę mi­nut po­tem w drzwi­ach sta­nął Ko­so­wicz.

    Downar przywi­tał swe­go gościa bard­zo upr­ze­jmie, ni­e­omal ser­decz­nie.

    - Proszę mi wybaczyć, pa­nie inży­ni­er­ze, że pa­na faty­go­wa­łem, ale w tej sytu­acji…

    Kosowicz nic nie po­wi­ed­zi­ał. Usi­adł i tępym wzro­ki­em wpatry­wał się w te­go ni­ez­na­j­ome­go czło­wi­eka, który w da­nej chwi­li wydał mu się kimś bard­zo ni­esym­patycznym.

    - Rozmawiałem wczo­raj z pa­nem Jor­go­sem Pa­pa­do­po­ulo­sem - zac­zął Dow­nar.

    Kosowicz w dalszym ci­ągu milc­zał. Nie mi­ał na­jm­ni­e­js­ze­go za­mi­aru ułat­wi­ać sytu­acji te­mu "głu­pi­emu mi­li­cj­an­to­wi".

    Downar uda­wał, że nie dostr­ze­ga ni­ec­hę­ci swe­go roz­mówcy.

    - To bard­zo przykra spra­wa.

    - Tak - zgod­ził się Ko­so­wicz.

    - Z te­go, co usłys­za­łem od pa­na Pa­pa­do­po­ulo­sa, wyni­ka, że zos­tał on zap­ros­zony wraz z żo­ną przez pa­na.

    - Tak.

    - Poznał pan ich na Kre­cie?

    - Tak.

    - Pan za­pew­ne zna śro­do­wis­ko pa­na Pa­pa­do­po­ulo­sa.

    - W pewnym sen­sie…

    - Czy mógłby mi pan po­wi­ed­zi­eć, pa­nie inży­ni­er­ze, z jaki­mi Po­la­ka­mi stykał się na Kre­cie pan Pa­pa­do­po­ulos?

    Kosowicz ni­ez­nacz­nie wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Trudno mi od­po­wi­ed­zi­eć na to pyta­nie. Wi­em, że utrzymy­wał sto­sun­ki to­warzys­kie z na­mi, po­za tym poz­nał u nas ko­le­gę mo­j­ego bra­tan­ka, Mar­ka Sos­nows­ki­ego. I chyba był na tym przyj­ęciu, na którym zetk­nął się z pa­nem Das­ze­wic­zem.

    - Kto to jest pan Das­ze­wicz?

    - O ile się ori­en­tu­ję, to his­toryk sztu­ki, pra­cow­nik na­ukowy. Bli­żej go nie znam.

    - I przeby­wał na Kre­cie.

    - Tak. Przez dłuższy czas.

    - Czy wró­cił już do Pols­ki?

    - Wydaje mi się, że tak, ale nie jes­tem pe­wi­en.

    - Ta Greczyn­ka była bard­zo pi­ęk­ną ko­bi­etą - po­wi­ed­zi­ał w zamyśle­niu Dow­nar.

    Kosowicz nie za­re­ago­wał.

    Przez chwi­lę si­ed­zi­eli napr­ze­ciw­ko si­ebie w milc­ze­niu. Dow­nar przeg­lą­dał swo­je no­tat­ki, Ko­so­wicz patrzył w ok­no. Ro­bi­ło to ta­kie wra­że­nie, jakby roz­mo­wa do­bi­eg­ła koń­ca. Wresz­cie jed­nak Dow­nar zwró­cił spo­jr­ze­nie ku swe­mu ma­ło­mów­ne­mu roz­mówcy.

    - Proszę mi wybaczyć, pa­nie inży­ni­er­ze, ale mo­ja pra­ca wyma­ga cza­sem sta­wi­ania ni­edysk­retnych pytań.

    - Niech wi­ęc pan pyta.

    - To ni­ezwyk­le de­li­kat­na spra­wa - Dow­nar zna­ko­mi­cie uda­wał zak­ło­po­ta­nie. - Mo­gę pa­nu przyrzec cał­ko­wi­tą dyskre­cję. Chci­ałbym się do­wi­ed­zi­eć, co pa­na łączy­ło z pa­nią Ane­tą Pa­pa­do­po­ulos?

    Kosowiczowi krew gwał­tow­nie napły­nę­ła do twarzy.

    - Bardzo się dzi­wię, że pan w ogó­le ośmi­ela się sta­wi­ać te­go rod­za­ju pyta­nia.

    - Dziękuję - uśmi­ech­nął się upr­ze­jmie Dow­nar. - Spra­wa zos­ta­ła wyjaśni­ona.

    - Wyjaśniona?! Ja nic nie po­wi­ed­zi­ałem.

    - Ale pańs­kie zac­ho­wa­nie, pa­nie inży­ni­er­ze, na­jzu­peł­ni­ej mi wystarczy­ło.

    - Skąd w ogó­le ta­kie przypuszc­ze­nie? - Ko­so­wic­zo­wi rę­ce drżały, gdy za­pa­lał pa­pi­ero­sa.

    Downar wyj­ął z szuf­lady fo­tog­ra­fię.

    - Przeszukaliśmy to mi­esz­ka­nie, w którym ulo­ko­wał pan swo­ich przyj­aci­ół. Mi­ędzy in­nymi zna­leźliśmy pańs­kie zdj­ęcie, opatr­zo­ne dedy­ka­cją: "Ane­cie na pa­mi­ąt­kę Henryk". Pan ma na imię Henryk, praw­da?

    - Tak. Ale chyba zda­je pan so­bie spra­wę z te­go, że ta­kich fo­tog­ra­fii roz­da­wać moż­na bard­zo wie­le różnym zna­j­omym i przyj­aci­ołom. To jeszc­ze o niczym nie świ­adczy.

    - Oczywiście - przytak­nął zgod­nie Dow­nar. - Pro­wad­ząc wstęp­ne doc­hod­ze­nie zaws­ze mu­simy ob­ra­cać się w krę­gu przypuszc­zeń, po­de­jr­zeń, hi­po­tez. Praw­dę mó­wi­ąc, zu­peł­nie bym się nie dzi­wił, gdyby pa­nu spo­do­ba­ła się ta Greczyn­ka. To była rzeczy­wiście ni­ezwyk­le at­rakc­yj­na ko­bi­eta.

    Kosowicz milc­zał. Zno­wu ski­ero­wał spo­jr­ze­nie ku ok­nu.

    - Czy nie ma pan jaki­ejś włas­nej kon­cep­cji w spra­wie tej zbrod­ni? - spytał Dow­nar. - Czy nie po­de­jr­ze­wa pan ko­goś o po­peł­ni­enie te­go mor­derst­wa?

    - Absolutnie ni­ko­go nie po­de­jr­ze­wam.

    - Musi pan przyznać, że to jed­nak bard­zo dziw­na his­to­ria. Przyj­eżd­ża­ją po raz pi­erwszy do Wars­zawy, ni­ko­go tu nie zna­ją, nie ma­ją ab­so­lut­nie żadnych po­wi­ązań. I nag­le ona zos­ta­je ot­ru­ta cyj­an­ki­em po­ta­su. Ko­mu mog­ło za­le­żeć na zlik­wi­do­wa­niu tej ko­bi­ety w zu­peł­nie obcym mieście?

    Kosowicz potr­ząs­nął gło­wą.

    - Nie mam po­j­ęcia. To dla mnie jest zu­peł­nie coś ni­epo­j­ęte­go.

    - No i motyw zbrod­ni - Dow­nar zamyślił się. - Dzi­ęku­ję pa­nu, pa­nie inży­ni­er­ze. Na ra­zie skończymy tę roz­mo­wę. Przykro mi, ale bę­dę mu­si­ał jeszc­ze pa­na ni­epo­ko­ić. Zatelefonuję.

    

Z Ko­so­wic­zo­wą Dow­nar pos­ta­no­wił po­roz­ma­wi­ać u ni­ej w mi­esz­ka­niu przed po­łud­ni­em, w cza­sie ki­edy Ko­so­wicz ur­zę­do­wał w swo­im bi­ur­ze. Przyszedł bez za­po­wi­ed­ze­nia, bez te­le­fo­no­wa­nia.

    Już po wymi­anie pi­erwszych kil­ku zdań zo­ri­en­to­wał się, ze z pa­nią inży­ni­ero­wą spra­wa będ­zie o wi­ele bard­zi­ej skomp­li­ko­wa­na ani­że­li z jej mę­żem. Sta­rał się być ni­ezwyk­le sympatyczny, cza­ru­ją­cy, na­wet uwod­zi­ci­els­ki. Wszystko to jed­nak nie wywar­ło wi­ęks­ze­go wra­że­nia. Pa­ni Ma­ria była chłod­na, obo­j­ęt­na, bard­zo ofi­cj­al­na. Na pyta­nia od­po­wi­ada­ła krot­ko, rzec­zo­wo, a w jej sło­wach nie spo­sób było dos­zu­kać się jaki­egoś pod­teks­tu czy za­bar­wi­enia emo­cj­onal­ne­go. Wyda­wa­ło się, że jest to ko­bi­eta, na któ­rej ab­so­lut­nie nic nie jest w sta­nie zro­bić wra­że­nia.

    Downar pos­ta­no­wił za­ata­ko­wać ener­gicz­ni­ej.

    - Przepraszam za ni­edysk­ret­ne pyta­nie ale chci­ałbym się do­wi­ed­zi­eć, jak os­tat­nio uk­ła­da­ło się pa­ni poży­cie z mę­żem?

    Nie zro­bi­ła wra­że­nia zas­koc­zo­nej czy zdzi­wi­onej.

    - Dobrze - od­po­wi­ed­zi­ała spo­ko­jnie.

    - Czy pa­ni Ane­ta Pa­pa­do­po­ulos po­do­ba­ła się pa­ni mę­żo­wi?

    - Ona się wszystkim mężczyz­nom po­do­ba­ła. To był ta­ki typ ko­bi­ety.

    - To znaczy, że pa­nu inży­ni­ero­wi tak­że się po­do­ba­ła.

    - Nie wi­em. Być mo­że. Ja z mę­żem nie roz­ma­wi­am na ta­kie te­maty. Troc­hę się dzi­wię, że z pa­nem roz­ma­wi­am.

    Downar zmarszczył brwi i spo­jr­zał jej po­waż­nie w oczy.

    - Chyba pa­ni zda­je so­bie spra­wę, ze po­peł­ni­ono zbrod­nię. Ja pro­wad­zę doc­hod­ze­nie i ni­es­tety mus­zę za­da­wać ni­ezbyt przyj­em­ne pyta­nia. Pros­zę wi­ęc nie mi­eć mi te­go za złe. Doskonale ori­en­tu­ję się w tym, że są to sprawy bard­zo intym­ne, ale jeże­li nie stwor­zę jaki­egoś tła te­go mor­derst­wa, to nie mo­gę liczyć na po­wod­ze­nie w śledzt­wie i na zna­le­zi­enie mor­dercy.

    - A liczy pan na to? - z cał­ko­wi­tą obo­j­ęt­nością spyta­ła pa­ni Ma­ria.

    Downar rzad­ko się dzi­wił ale jed­nak w tym wypad­ku był troc­hę zas­koc­zony.

    - Gdybym nie wi­erzył w po­wod­ze­nie śledzt­wa, nie pro­wad­ziłbym go.

    - Tyle spraw nie wykrytych id­zie ad ac­ta.

    - Mogę pa­nią za­pew­nić, że ta spra­wa nie pó­jd­zie ad ac­ta.

   -  Jest pan bard­zo pewny si­ebie, pa­nie ma­j­or­ze.

Dow­nar zig­no­ro­wał to stwi­erd­ze­nie. Był już troc­hę zni­eci­erp­li­wi­ony. Ta ko­bi­eta przez cały czas mi­ała nad nim zdecy­do­wa­ną prze­wa­gę. To go draż­ni­ło.

    - Ciągle się nad tym zas­ta­na­wi­am jaki mógł być motyw zbrod­ni.

- Ża­łu­ję, ale nie pot­ra­fię pa­nu po­moc w roz­wik­ła­niu tej za­gad­ki.

    Mimo ca­łej powści­ąg­li­wości, z jaką zac­howy­wa­ła się pa­ni Ko­so­wic­zo­wa, Dow­nar wyczu­wał instynk­tow­nie, że ta ko­bi­eta wie o wi­ele wi­ęcej ani­że­li chce po­wi­ed­zi­eć.

    - W Irak­li­ome przez jakiś czas mi­esz­kał u państ­wa pe­wi­en młody czło­wi­ek.

    - Tak. Ko­le­ga bra­tan­ka mo­j­ego mę­ża. Mi­ał kło­poty z pasz­por­tem.

    - Kłopoty z pasz­por­tem? - za­in­te­re­so­wał się Dow­nar.

    - Tak. Zgu­bił pasz­port. Szu­kał po­tem jaki­egoś Amery­ka­ni­na.

    - Nie bard­zo ro­zu­mi­em. Co mi­ał wspól­ne­go Amery­ka­nin z pasz­por­tem te­go mło­de­go czło­wi­eka?

    - Podobno pod­wo­ził go z Delf do Aten i Ma­rek zos­ta­wił pasz­port w jego sa­moc­hod­zie.

    - Dlaczego pa­ni po­wi­ed­zi­ała "po­dob­no"?

   -  Po pros­tu dla­te­go, ze ja dosyć sceptycz­nie us­to­sun­ko­wu­ją się do te­go rod­za­ju ni­ezwykłych opo­wieści.

    - Nit wi­erzy pa­ni, ze tak było?

    - Właściwie trud­no mi po­wi­ed­zi­eć, że nie wi­er­zę. W każdym ra­zie wyda­je mi się, ze te­mu chłop­cu za­le­ża­ło na tym, żeby po­si­ed­zi­eć na Kre­cie. Os­ta­tecz­nie każdy pre­tekst jest dobry.

    - Czy ten młody czło­wi­ek znał pa­nią Pa­pa­do­po­ulos?

    - Tak. Oczy­wiście. - Sło­wa te zos­tały wypo­wi­ed­zi­ane z ta­kim prze­ko­na­ni­em, że Dow­na­ra to zas­ta­no­wi­ło.

    - Czy przypuszc­za pa­ni, że oni ze so­bą troc­hę flir­to­wa­li?

    - Trudno mi od­po­wi­ed­zi­eć na to pyta­nie. Nie wi­em na ten te­mat nic pew­ne­go. W każdym ra­zie wyda­je mi się, że ten chło­pak był bard­zo za­in­te­re­so­wany Ane­tą.

    - A mo­że dla ni­ej przyj­ec­hał na Kre­tę?

    - Może.

    Downar za­uważył, że pa­ni Ko­so­wic­zo­wa, któ­ra dotychc­zas była og­rom­nie powści­ąg­li­wa, bard­zo chęt­nie mó­wi na te­mat ewen­tu­al­ne­go flir­tu Sos­nows­ki­ego z pi­ęk­ną Greczyn­ką.

    - Czy wresz­cie zna­lazł się ten pasz­port?

    - Tak. Ma­rek po­wi­ed­zi­ał, że rzeczy­wiście zgu­bił pasz­port w wo­zie Amery­ka­ni­na. Późni­ej na­wet popły­nę­li ra­zem na wyci­ecz­kę jach­tem.

    - Jachtem Amery­ka­ni­na?

    - Oczywiście. To po­dob­no jakiś mi­li­oner.

    - No… jeże­li po­si­ada własny jacht. Czy pa­ni poz­na­ła go oso­biście?

    - Właściciela jach­tu? Skąd­że.

    - A mo­że pa­ni wie, jak on się nazy­wa?

    - Nie wi­em. Nie in­te­re­so­wa­łam się tym pa­nem.

    - Czy pa­ni mog­łaby mi coś po­wi­ed­zi­eć na te­mat poży­cia państ­wa Pa­pa­do­po­ulo­sów?

    - Nigdy się nie in­te­re­so­wa­łam i w dalszym ci­ągu nie in­te­re­su­ję spra­wa­mi mał­żeńs­ki­mi mo­ich zna­j­omych.

    - Czy pan Pa­pa­do­po­ulos zna te­go Amery­ka­ni­na z jach­tem?

    - Tak, chyba tak. O ile so­bie przypo­mi­nam, to właśnie on zap­ro­po­no­wał tę wyci­ecz­kę po mor­zu. A mo­że się mylę, mo­że to Ane­ta… Przyznam się pa­nu, że nie pa­mi­ętam. Nie przywi­ązy­wa­łam do tej sprawy żad­nej wa­gi.

    - Jeszcze tylko jed­no pyta­nie i za­raz pa­nią uwol­nię od mo­j­ego to­warzyst­wa - uśmi­ech­nął się przep­ras­za­j­ąco Dow­nar. - Chci­ałbym się do­wi­ed­zi­eć, czy państ­wo podc­zas poby­tu na Kre­cie utrzymy­wa­li kon­takty z in­nymi rod­zi­na­mi grec­ki­mi?

    - Tak, przyjaźni­liśmy się z Ni­ko­sem Brit­zo­la­ki­sem i jego żo­ną.

    - I bywa­li państ­wo u nich za­pew­ne na przyj­ęci­ach.

    - Oczywiście.

    - Czy na tych przyj­ęci­ach spoty­ka­li państ­wo rów­ni­eż innych Po­la­ków?

    Pani Ko­so­wic­zo­wa zmarszczy­ła brwi.

    - Zaraz, za­raz, mus­zę so­bie przypom­ni­eć. Tak, ki­edyś zetk­nę­liśmy się u Ni­ko­sów z pewnym młodym his­tory­ki­em sztu­ki. Zda­je się, że nazy­wa się Das­ze­wicz.

    Downar nie zdrad­ził się z tym, jak bard­zo za­in­te­re­so­wa­ła go ta wi­ado­mość. Z roz­targ­ni­eni­em przyglą­dał się dużym do­nicz­kom sto­j­ącym pod ok­nem na pod­łod­ze. Ga­łąz­ki jaki­ejś rośliny usyc­hały. Liście skurczyły się, po­żółkły.

    - Nic z te­go nie będ­zie - po­wi­ed­zi­ała ze smutnym uśmi­ec­hem Ko­so­wic­zo­wa, pochwy­ciwszy spo­jr­ze­nie swe­go gościa. - Nie odż­yją.

    - A co pa­ni po­sad­zi­ła w tych do­nicz­kach?

    - Almiritis. To ta­kie dziw­ne drze­wa, któ­re ros­ną na Kre­cie. Żywią się sło­ną wo­dą. Przywiozłam na­wet w bu­tel­kach mors­ką wo­dę. Nie uda­ło się. Umarły. Nie pos­łuży­ła im zmi­ana kli­ma­tu.

    - Czasami nie tylko rośli­nom nie służy zmi­ana kli­ma­tu - po­wi­ed­zi­ał Dow­nar. Wstał. - Przep­ras­zam, że zab­ra­łem tyle cza­su, ale mu­si­ałem przep­ro­wad­zić tę roz­mo­wę. Bard­zo mi pa­ni po­mog­ła.

    - Czyżby? - zdzi­wi­ła się pa­ni Ma­ria.

    

- No i jak? - spytał po­rucz­nik Ols­zews­ki. - Do­wi­ed­zi­ałeś się cze­goś?

    Downar ski­nął gło­wą.

    - Ustaliłem i pot­wi­erd­zi­łem sze­reg in­te­re­su­j­ących fak­tów. Spra­wa jest skomp­li­ko­wa­na i za­tac­za co­raz szers­ze krę­gi o cha­rak­ter­ze mi­ędzy­na­ro­dowym.

    - O!

    - Tak. Wyob­raź so­bie, że do te­go wszystki­ego mamy jeszc­ze mi­li­one­ra amery­kańs­ki­ego.

    Podróżuje własnym jach­tem i za­bi­era na mors­kie wyci­ecz­ki młodych Po­la­ków, którzy gu­bią pasz­porty.

    - Niewiele z te­go ro­zu­mi­em - przyznał Ols­zews­ki. Dow­nar w kil­ku zda­ni­ach streścił roz­mo­wę z Ko­so­wic­zo­wą. - Nie mam wątp­li­wości co do te­go - po­wi­ed­zi­ał na za­końc­ze­nie - że pa­ni inży­ni­ero­wa jest bard­zo zazd­ros­na o swo­j­ego mę­ża i że z pew­ną ul­gą przyj­ęła wi­ado­mość o śmi­er­ci pi­ęk­nej Greczyn­ki, jeże­li oczy­wiście…

    - Jeżeli sa­ma nie ma coś wspól­ne­go z tą śmi­er­cią - podchwy­cił Ols­zews­ki.

    - Myślę, że i ta­ką ewen­tu­al­ność mu­simy brać pod uwa­gę - po­wi­ed­zi­ał Dow­nar. - Mamy w tej chwi­li dwie konk­ret­ne posz­la­ki, jeże­li chod­zi o motyw zbrod­ni.

    - Sądzisz, że za­bó­jst­wo na tle zazd­rości?

    - Niewykluczone. Z te­go, co zdo­ła­łem się zo­ri­en­to­wać, wyni­ka, że pi­ęk­na Greczyn­ka mi­ała du­że po­wod­ze­nie u mężczyzn i życzliwym oki­em spog­lą­da­ła na naszych ro­da­ków.

    - Inżynier Ko­so­wicz?

    - Nie tylko. Tak­że pe­wi­en młody czło­wi­ek, który przez jakiś czas mi­esz­kał na Kre­cie u Ko­so­wic­zów. A wi­ęc zazd­rosny mąż Greczyn­ki oraz zazd­ros­na żo­na pa­na inży­ni­era.

    - Nie bi­er­zesz pod uwa­gę odt­rą­conych koc­han­ków?

    - Oczywiście, że bi­orę pod uwa­gę. Tylko że odt­rą­cony koc­ha­nek rac­zej nie pos­łu­gu­je się tru­ciz­ną. Bard­zi­ej praw­do­po­dob­ne byłoby udus­ze­nie w afek­cie al­bo uder­ze­nie czymś ci­ęż­kim w gło­wę podc­zas decy­du­j­ącej roz­mowy.

    - Więc uwa­żasz, że do mę­ża pa­su­je cyj­anek po­ta­su, a do koc­han­ka nie - uśmi­ech­nął się Ols­zews­ki.

    - Widzisz - po­wi­ed­zi­ał po chwi­li Dow­nar. - Uc­zu­cie zazd­rości u zdrad­za­ne­go mę­ża mo­że po­wo­li na­ras­tać przez dłuższy ok­res cza­su, przeksz­tał­ca­j­ąc się w rod­zaj ob­se­sji. Dla­te­go łat­wi­e­js­za jest do przyj­ęcia pre­medy­ta­cja. A po­za tym ten Grek mógł zlik­wi­do­wać żo­nę zu­peł­nie z in­ne­go po­wo­du. Mo­że na przykład szan­ta­żo­wa­ła go al­bo mo­że mi­ał in­ną na oku i chci­ał zaw­ład­nąć jej ma­j­ąt­ki­em. Ta­kie rzeczy prze­ci­eż tak­że się zdar­za­ją.

    - Ale dlac­ze­go mi­ałby przyj­eżd­żać aż do Pols­ki, żeby zlik­wi­do­wać żo­nę?

    - Na to pyta­nie chyba ni­et­rud­no od­po­wi­ed­zi­eć. Na własnym te­re­nie to jest bard­zi­ej ryzykow­ne. Po­za tym ta kon­cep­cja mog­ła mu przyjść do głowy już po przyjeździe tu­taj. Ale mni­e­js­za z tym. Po­wi­edz mi, coś ty zdzi­ałał.

    - Niewiele - skrzywił się Ols­zews­ki. - Na ra­zie zdo­ła­łem tylko us­ta­lić, że mis­ter Pa­pa­do­po­ulos spot­kał się w ka­wi­ar­ni Ho­te­lu Euro­pe­js­ki­ego z jakimś Włoc­hem, który nazy­wa się Ma­rio Cas­tel­lo­ni i mi­esz­ka w Bris­to­lu.

    - Po co przyj­ec­hał? Tak­że turysty­ka?

    - Nie. Po­dob­no in­te­resy hand­lo­we. Na­wi­ązał jakoby kon­takty z naszy­mi cent­ra­la­mi.

    - Skąd masz te wi­ado­mości?

    - Od por­ti­era.

    - Hm - mruk­nął Dow­nar. - To znaczy, że fa­cet chce, żeby go uwa­żać za hand­low­ca. W prze­ciwnym ra­zie nie zwi­er­załby się por­ti­ero­wi. Szko­da, że nie wi­emy, o czym roz­ma­wi­ał Grek z Wło­chem.

    - To mog­łoby być in­te­re­su­j­ące - przyznał Ols­zews­ki. - Jaki pro­po­nu­j­esz plan dzi­ała­nia?

    - Przede wszystkim rzućmy jeszc­ze oki­em na to, cośmy zna­leźli podc­zas przes­zu­ka­nia.

    Olszewski ot­worzył tecz­kę z ak­ta­mi.

    - Niewiele te­go jest. Fo­tog­ra­fię z dedy­ka­cją zab­ra­łeś.

    - Tak. Na­wet ją już wykorzys­ta­łem w roz­mo­wie z Ko­so­wic­zem. Co da­lej?

    - List mi­łosny pod­pi­sany przez jaki­egoś Mar­ka.

    - Najprawdopodobniej to ten chło­pak, który mi­esz­kał u Ko­so­wic­zów.

    - Niby list mi­łosny, ale pod ko­ni­ec utrzy­many w to­nie dość ag­resywnym - po­wi­ed­zi­ał Ols­zews­ki.

    Downar wzi­ął do rę­ki zmi­ętą kart­kę pa­pi­eru i prze­bi­egł ją wzro­ki­em.

    - Masz ra­cję. Są na­wet i groźby, któ­re fac­ho­wo mog­libyśmy ok­reślić jako groźby ka­ral­ne. Chło­pak był po­waż­nie za­koc­hany. To się dzi­si­aj dosyć rzad­ko zdar­za.

    Olszewski w dalszym ci­ągu wer­to­wał ak­ta.

    - Zapisała nu­mery te­le­fo­nów Mar­ka i jaki­egoś Ro­ber­ta. Po­za tym ten frag­ment zac­zę­te­go lis­tu.

    - Pokaż.

    - Widziałeś prze­ci­eż.

    - Tak. Ale chcę jeszc­ze na to spo­jr­zeć.

    Papier był ró­żowy, lek­ko pach­nący. "Ro­ber­cie, bard­zo cię pros­zę, ażebyś za­ni­ec­hał te­go szan­ta­żu. Jeże­li w dalszym ci­ągu będ­zi­esz się przy tym upi­erał, ostr­ze­gam cię, że nie cof­nę się przed niczym. Wi­esz dobr­ze, że mo­gę ci zasz­kod­zić. Nie rad­zę wi­ęc…" Dow­nar po­łożył na bi­ur­ku nie do­końc­zony list.

    - Kto tak pi­ęk­nie przet­łu­maczył ten tekst? - spytał Dow­nar.

    - Ja - poch­wa­lił się Ols­zews­ki.

    - Nie wi­ed­zi­ałem, że znasz an­gi­els­ki. Mi­ałem wra­że­nie, że wła­dasz tylko fran­cus­kim.

    Porucznik uśmi­ech­nął się.

    - Dokształcam się. Po­dob­no zro­bi­łem os­tat­nio pew­ne pos­tępy.

    - Czy jes­teś pe­wi­en, że tekst przet­łu­maczy­łeś pra­wid­ło­wo?

    - Raczej tak. W tych pa­ru zda­ni­ach nie ma nic spe­cj­al­nie skomp­li­ko­wa­ne­go. Ale jeże­li nie masz do mnie za­ufa­nia, daj jeszc­ze ko­muś do sprawd­ze­nia.

    - Mam do ci­ebie za­ufa­nie - oświ­adczył uroczyście Dow­nar. - Gdzie zna­laz­łeś ten list?

    - Zapomniałeś? Po pros­tu w kos­zu na śmi­eci.

    Downar zaf­ra­so­wany pod­ra­pał się za uc­hem.

    - Więc mamy jeszc­ze jakiś szan­taż na rozk­ład­zie. Ale z te­go teks­tu wyni­ka­łoby, że ten szan­taż nie dotyczył jej. Sprawd­zi­łeś cha­rak­ter pis­ma?

    - Oczywiście. Nie ule­ga wątp­li­wości, że to ona pi­sa­ła. Co ro­bimy z tym Gre­ki­em?

    Downar wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Cóż mo­żemy zro­bić? Na ra­zie nic. W dalszym ci­ągu mu­simy go mi­eć pod ścis­łą ob­ser­wa­cją. Nie na­leży się su­ge­ro­wać, że mógł wykończyć żo­nę po­wo­do­wany wyłącz­nie uc­zu­ci­em zazd­rości. Ten jakiś ta­j­em­niczy szan­taż i ta po­ga­węd­ka w ka­wi­ar­ni Gre­ka z Włoc­hem komp­li­ku­ją nam spra­wę. Bę­dę mu­si­ał chyba po­roz­ma­wi­ać z tym Włoc­hem, jeże­li oczy­wiście mó­wi po ni­emi­ec­ku.

    - Pod jakim pre­teks­tem będ­zi­esz z nim roz­ma­wi­ał? To, że się fa­cet spot­kał ze zna­j­omym w ka­wi­ar­ni, nie wyma­ga in­ter­wen­cji mi­li­cji.

    - Trzeba coś wykom­bi­no­wać - westch­nął Dow­nar. - Wi­em, że to nie ta­kie pros­te, ale nie mo­żemy te­go tak zos­ta­wić.

    Downar pos­ta­no­wił na­jpr­zód po­roz­ma­wi­ać z mat­ką, a późni­ej z synem. Ta­ka ko­le­jność wyda­ła mu się pod wzglę­dem takty­ki stra­te­gicz­nej właściws­za.

    

Pani Zo­fia była wyraźnie zas­koc­zo­na wizy­tą ofi­ce­ra mi­li­cji.

    - Proszę, ni­ech pan we­jd­zie, pa­nie ma­j­or­ze. Pan za­pew­ne chci­ał po­roz­ma­wi­ać z mo­im synem w spra­wie te­go pasz­por­tu. Mar­ka nie ma w do­mu. Szko­da, że pan nie za­te­le­fo­no­wał.

    Downar uśmi­ech­nął się upr­ze­jmie.

    - Niech pa­ni so­bie wyob­ra­zi, że chci­ałbym po­roz­ma­wi­ać z pa­nią. Obi­ecu­ję, że nie za­bi­orę zbyt du­żo cza­su.

    Zaprowadziła go do ni­ewi­el­ki­ego po­ko­ju, w którym stał wąs­ki tapc­zan, bi­ur­ko, mały owalny sto­lic­zek i dwa zgrab­ne fo­te­li­ki. Na ści­anie pół­ki z ksi­ąż­ka­mi, a na prze­ciw­leg­łej ści­anie dob­ra rep­ro­duk­cja ob­ra­zu van Gog­ha. Na pod­łod­ze gład­ki dywan ko­lo­ru czer­wo­ne­go wi­na. Ok­no przes­ło­ni­ęte fi­ran­ka­mi, przez któ­re wi­dać było kwit­ną­ce pe­lar­go­nie.

    Downar jednym szybkim spo­jr­ze­ni­em zlust­ro­wał wnętr­ze Mi­ał zwyczaj wyra­bi­ać so­bie wstęp­ną opi­nię o lud­zi­ach na pods­ta­wie ur­ząd­ze­nia ich mi­esz­ka­nia.

    - Proszę, ni­ech pan si­ada. Czy moż­na pa­na czymś poc­zęs­to­wać? Mo­że fi­li­ża­necz­ka kawy?

    Downar pod­zi­ęko­wał, tłu­mac­ząc się tym, że właśnie przed chwi­lą pił ka­wę w bar­ze ka­wowym.

    Pani Zo­fia bacz­nie przyglą­da­ła się swo­j­emu ni­es­pod­zi­ewa­ne­mu gości­owi. Dow­nar wyczu­wał w tym spo­jr­ze­niu dobr­ze mas­ko­wany ni­epo­kój.

    - Dlaczego pa­ni przypuszc­za­ła, że ja przyszed­łem w spra­wie pasz­por­tu pa­ni syna? Nic nie wi­em o tym pasz­por­cie.

    Zmieszała się.

    - Marek był na wyci­ecz­ce w Gre­cji, zgu­bił pasz­port, mi­ał kło­poty. Myśla­łam, że w zwi­ąz­ku z tym…

    - Ale wró­cił do kra­ju?

    - Wrócił.

    - To znaczy, że pasz­port się zna­lazł.

    - Tak, oczy­wiście, zna­lazł się. W sa­moc­hod­zie jaki­egoś Amery­ka­ni­na, który pod­wi­ózł Mar­ka.

    Downar ce­lo­wo pro­wad­ził ten ni­epotr­zebny di­alog. Te­raz już nie mi­ał wątp­li­wości, że pa­ni Sos­nows­ka jest bard­zo na­pi­ęta ner­wo­wo i że chci­ałaby się jak na­jp­ręd­zej do­wi­ed­zi­eć, cze­go chce od niej mi­li­cja. Nie spi­eszył się wi­ęc z przystą­pi­eni­em do sed­na sprawy i jeszc­ze przez chwi­lę roz­ma­wi­ał na te­maty ogól­ne. Wresz­cie po­wi­ed­zi­ał:

    - Prowadzę doc­hod­ze­nie w spra­wie mor­derst­wa, po­peł­ni­one­go na oso­bie grec­ki­ej turyst­ki, ni­e­j­aki­ej Ane­cie Pa­pa­do­po­ulos.

    Pani Sos­nows­ka zesztyw­ni­ała.

    - Cóż ja mo­gę pa­nu po­móc? Ja nic nie wi­em.

    - Widzi pa­ni - Dow­nar mó­wił spo­ko­jnym, mi­ęk­kim gło­sem, w którym dźwi­ęc­za­ła nu­ta ła­god­nej pers­wa­zji. - Zna­jdu­ję się w bard­zo trud­nej sytu­acji. Ta ko­bi­eta przyj­ec­ha­ła z ob­ce­go kra­ju. Nie mi­ała tu żadnych zna­j­omych, krewnych, przyj­aci­ół czy też ni­eprz­yj­aci­ół. Nie mo­gę się opr­zeć w tej spra­wie o żad­ne śro­do­wis­ko. Do­wi­ed­zi­ałem się zu­peł­nie przypad­ko­wo, że pa­ni syn był w ni­ej za­koc­hany. Czy wspo­mi­nał coś na ten te­mat?

    Uciekła spo­jr­ze­ni­em w bok.

    - Tak - od­par­ła ni­epew­nie. - Był w ni­ej za­koc­hany. Chci­ał się że­nić, chci­ał jec­hać za nią do Gre­cji.

    - I pa­ni była oczy­wiście te­mu prze­ciw­na.

    - Nigdy bym do te­go nie do­puści­ła - po­wi­ed­zi­ała z ni­es­pod­zi­ewa­ną ener­gią. - Nigdy - pow­tórzy­ła.

    - Czy syn opo­wi­adał pa­ni o tej ko­bi­ecie?

    - Nie. Po­wi­ed­zi­ał tylko tyle, że to Greczyn­ka i że chce za nią jec­hać do Gre­cji.

    - Od syna do­wi­ed­zi­ała się pa­ni o jej śmi­er­ci?

    - Nie. Od pa­na Das­ze­wic­za.

    - W jakich oko­licz­ności­ach roz­ma­wi­ała pa­ni na ten te­mat z pa­nem Das­ze­wic­zem?

    - Telefonowałam do ni­ego. Ni­epo­ko­iłam się o Mar­ka. Myśla­łam, że mo­że jest u ni­ego.

    - Dlaczego pa­ni ni­epo­ko­iła się o Mar­ka?

    - Bo dwa dni nie było go w do­mu.

    - A gdzie się pod­zi­ewał?

    - Nie wi­em. Nie chce ze mną roz­ma­wi­ać. Wró­cił do­pi­ero dzi­si­aj ra­no. W ok­ropnym sta­nie.

    - Czy pa­ni syn przyjaźni się z pa­nem Das­ze­wic­zem?

    - Nie, na pew­no nie. Bard­zo źle się o nim wyra­żał.

    - Dlaczego?

    - Nie wi­em. Pan Das­ze­wicz to bard­zo miły, kul­tu­ralny czło­wi­ek. Ma­rek cza­sem się tak do ko­goś upr­zed­zi.

    - Czy syn pa­ni gdzieś pra­cu­je?

    - Oczywiście. Pra­cu­je w mu­ze­um. Skończył arc­he­olo­gię.

    - A pan Das­ze­wicz czym się za­jmu­je?

    - Jest his­tory­ki­em sztu­ki. Pra­cu­je na­uko­wo.

    - Gdzie syn pa­ni poz­nał pa­na Das­ze­wic­za?

    - W Gre­cji. Zda­je się, że na Kre­cie.

    Downar dos­zedł do wni­os­ku, że nic­ze­go się już wi­ęcej nie do­wie. Wstał i pod­zi­ęko­wał za roz­mo­wę.

    - Chciałbym jeszc­ze zapy­tać, gdzie pa­ni pra­cu­je?

    - W Insty­tu­cie Bi­olo­gii Doświ­adc­zal­nej. Jes­tem la­bo­rant­ką.

    Downar bard­zo zamyślony opuścił mi­esz­ka­nie pa­ni Sos­nows­ki­ej.

    

Marek rzeczy­wiście wyglą­dał, jakby wyszedł ze szpi­ta­la po ci­ęż­ki­ej cho­ro­bie. Twarz po­żółk­ła, za­pad­ni­ęta, oczy przekr­wi­one. Daw­no nie go­lony za­rost po­tę­go­wał jeszc­ze wra­że­nie komp­let­ne­go wyczer­pa­nia fizycz­ne­go i psychicz­ne­go.

    Downar na­peł­nił szklan­kę moc­ną, go­rą­cą ka­wą i po­su­nął ją po bla­cie bi­ur­ka.

    - Proszę, ni­ech się pan na­pi­je. To pa­nu dobr­ze zro­bi.

    Chłopak za­wa­hał się, ale zrezyg­no­wał z opo­ru. Na­jwi­docz­ni­ej uz­nał, że pew­ne pop­ra­wi­enie kondy­cji przy po­mocy spo­rej daw­ki ko­fe­iny mo­że mu się przydać przed tą roz­mo­wą. Pod­ni­ósł wi­ęc szklan­kę, dmuch­nął i si­orb­nął spory łyk.

    - Pan się za­pew­ne domyśla, w jaki­ej spra­wie zap­ro­si­liśmy pa­na do ko­mendy - zac­zął ost­roż­nie Dow­nar.

    - Ja jej nie za­bi­łem.

    - Nikt pa­na o to nie po­de­jr­ze­wa. Przyna­jm­ni­ej na ra­zie.

    - Ja jej nie za­bi­łem.

    Downar ni­eci­erp­li­wie mach­nął rę­ką.

    - Niechżeż pan przes­ta­nie. Mó­wię prze­ci­eż wyraźnie, że nie spro­wad­zi­łem pa­na tu­taj dla­te­go, że po­de­jr­ze­wam pa­na o po­peł­ni­enie tej zbrod­ni.

    - Ja jej nie za­bi­łem - po­wi­ed­zi­ał po raz trze­ci z upo­rem Ma­rek, jakby do jego świ­ado­mości nie do­ci­erały sło­wa Dow­na­ra. - Już nie żyła, jak przyszed­łem. Wi­em, że zna­leźliście od­cis­ki mo­ich pal­ców, ale ja jej nie za­bi­łem.

    - To pan był w tym mi­esz­ka­niu?

    - Byłem. Już nie żyła. To strasz­ne… strasz­ne. Myśla­łem, że os­za­le­ję.

    - I nie za­wi­ado­mił pan mi­li­cji?

    - Zadzwoniłem po po­go­to­wie.

    - Ach tak. Dla­te­go pan nie zac­ze­kał na przybycie po­go­to­wia, mi­li­cji. To ni­edobr­ze. Chyba zda­je pan so­bie spra­wę, że ta­kie zac­ho­wa­nie się sta­wia pa­na w ni­eco dwuz­nacz­nej sytu­acji.

    - Możecie mnie zamk­nąć al­bo po­wi­esić! Nie za­leży mi - wybuch­nął Ma­rek.

    - Jeżeli pa­nu nie za­leży, to dlac­ze­go uci­ekł pan z mi­e­js­ca zdar­ze­nia? - spytał spo­ko­jnie Dow­nar.

    - Przestraszyłem się… No, po pros­tu przest­raszy­łem się. Ba­łem się, że mnie os­karży­cie o to mor­derst­wo.

    - Więc jed­nak pa­nu za­leży, pa­nie Sos­nows­ki.

    - Nie wi­em, nie wi­em, nic nie wi­em. Ni­ech mnie pan nie męczy!

    Downar odc­ze­kał chwi­lę, przeg­lą­da­j­ąc w milc­ze­niu swo­je no­tat­ki. Do­pi­ero ki­edy uz­nał, ze jego roz­mów­ca już się troc­hę us­po­ko­ił, po­wi­ed­zi­ał:

    - Prawdę mó­wi­ąc, wca­le się nie dzi­wię, że pan zwi­ał z mi­e­js­ca zbrod­ni. To był prze­ci­eż og­romny szok. W ta­kim sta­nie i w ta­ki­ej sytu­acji czło­wi­ek instynk­tow­nie uci­eka. Z punk­tu wid­ze­nia psycho­lo­gii jest to na­jzu­peł­ni­ej wytłu­mac­zal­ne. A te­raz mo­że prze­jd­zi­emy do innych spraw. Żeby oszc­zęd­zić so­bie i pa­nu cza­su, mo­że od ra­zu po­wi­em wszystko, co wi­em na ten te­mat. Chod­zi mi o to, żebyśmy się wza­j­em­nie nie prze­kony­wa­li w spra­wach nie ule­ga­j­ących wątp­li­wości. A wi­ęc tak: wi­em, że pan był w Gre­cji, że przeby­wał pan pe­wi­en czas na Kre­cie, mi­esz­ka­j­ąc u państ­wa Ko­so­wic­zów, ze za­koc­hał się pan w pa­ni Ane­cie Pa­pa­do­po­ulos i ze mi­ał pan za­mi­ar po­j­ec­hać za nią do Gre­cji.

    - Rozmawiał pan z mo­ją mat­ką?

    - Tak Roz­ma­wi­ałem z pańs­ką mat­ką.

    - Niepotrzebnie. Mógł pan od ra­zu ze mną po­mó­wić.

    - Przez pa­rę dni trud­no się było z pa­nem sko­mu­ni­ko­wać - byłem za­ła­many. Nie chci­ałem z ni­kim roz­ma­wi­ać, na­wet z mat­ką. Nie chci­ałem ni­ko­go wid­zi­eć.

    - Gdzie się pan pod­zi­ewał? - Ła­zi­łem po mieście.

    - Gdzie pan no­co­wał?

    - Właściwie nigd­zie. Prze­si­ed­zi­ałem troc­hę na dwor­cu, troc­hę na jakimś skwer­ze. Zresz­tą na­wet nie bard­zo pa­mi­ętam.

    - Dowiedziałem się od pa­ni Ko­so­wic­zo­wej, że podc­zas poby­tu w Gre­cji mi­ał pan kło­poty z pasz­por­tem. Czy mógłby mnie pan bli­żej po­in­for­mo­wać o tej spra­wie?

    Marek opo­wi­ed­zi­ał o zgu­bi­onym pasz­por­cie.

    - I przy tej oka­zji na­wi­ązał pan zna­j­omość z pewnym Amery­ka­ni­nem, właści­ci­elem jach­tu peł­no­mors­ki­ego.

    - Tak - pad­ła ni­ec­hęt­na od­po­wi­edź.

    - Jak się nazy­wa ten Amery­ka­nin?

    - William Haw­kins.

    - Podobno zor­ga­ni­zo­wał on wyci­ecz­kę swo­im jach­tem, w któ­rej i pan wzi­ął ud­zi­ał.

    - Tak.

    - Czy pan się nie ori­en­tu­je, na jakim po­lu dzi­ała mis­ter Haw­kins, kim jest z za­wo­du?

    - Nie ori­en­tu­ję się.

    Downar bez tru­du wyczuł, że chło­pak kła­mie, ale nie na­le­gał. Bard­zi­ej ener­gicz­ne przes­łuc­ha­nie pos­ta­no­wił od­łożyć na późni­ej.

    - Może mi pan te­raz opo­wie, jak pan zna­lazł zwło­ki tej ko­bi­ety.

    - Już po­wi­ed­zi­ałem. Jak przyszed­łem, nie żyła.

    - Czy wi­ed­zi­ała, że pan przyjd­zie? Czy pan się z nią umó­wił?

    - Tak. Umó­wi­łem się te­le­fo­nicz­nie.

    - Czy pan się mo­że ori­en­tu­je, jak się uk­ła­dały jej sto­sun­ki z mę­żem? - Źle się uk­ła­dały. To im­po­tent.

    - O! - zdzi­wił się Dow­nar. - Skąd­żeż pan wie o ta­kich intymnych szcze­gó­łach?

    - Kiedyś Ane­ta da­ła mi do zro­zu­mi­enia…

    - Czy pan przypuszc­za, że pa­nią Ane­tą in­te­re­so­wa­li się jeszc­ze in­ni mężczyźni?

    - Nie wi­em. Moż­li­we.

    - Wróćmy jeszc­ze do tej mors­ki­ej wyci­ecz­ki - Dow­nar nag­le zmi­enił te­mat. - Czy mógłby mi pan po­wi­ed­zi­eć, kto wtedy zna­jdo­wał się na pok­ład­zie jach­tu?

    - Pan Haw­kins, oczy­wiście, Ane­ta, ja i Das­ze­wicz, nie lic­ząc za­ło­gi.

    - Jakie jest pańs­kie zda­nie o pa­nu Das­ze­wic­zu?

    - To szub­ra­wi­ec - po­wi­ed­zi­ał z prze­ko­na­ni­em Ma­rek.

    - Hm. Bard­zo moc­ne ok­reśle­nie. Czy pot­ra­fi pan jakoś uza­sad­nić ta­ką opi­nię?

    - Nie potr­ze­bu­ję uza­sad­ni­ać Uwa­żam go za skońc­zo­ne­go dra­nia.

    - Ale prze­ci­eż nie bez po­wo­du pan tak uwa­ża - na­le­gał Dow­nar.

    Dopiero te­raz Ma­rek zo­ri­en­to­wał się ze zabr­nął zbyt da­le­ko. Po­ni­ósł go tem­pe­ra­ment i te­raz nie wi­ed­zi­ał, co po­wi­ed­zi­eć. Przypom­ni­ał so­bie roz­mo­wę z Das­ze­wic­zem na jach­cie. To było jedy­ne wyjście z sytu­acji.

    Downar wysłuc­hał opo­wieści jak to Das­ze­wicz na­ma­wi­ał Mar­ka do śled­ze­nia Ko­so­wic­za i Anety Wyczu­wał ze za tym wszystkim jeszc­ze coś się kryje, ale udał że uwa­ża ta­ką moty­wa­cję za wystarc­za­j­ącą.

    - Dlaczego Das­ze­wic­zo­wi za­le­ża­ło na tym, żeby się do­wi­ed­zi­eć, czy inży­ni­er Ko­so­wicz i ta Greczyn­ka…

    Marek wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Nie mam po­j­ęcia. Mo­że chci­ał Ko­so­wic­za szan­ta­żo­wać. To ka­na­lia.

    - Przez pe­wi­en czas mi­esz­kał pan na Kre­cie u państ­wa Ko­so­wic­zow?

    - Tak.

    - Co pan mo­że o nich po­wi­ed­zi­eć?

    - No cóż… Ko­so­wicz fa­jny fa­cet, a ona cho­ler­nie zazd­ros­na cho­ci­aż nie da­je te­go poz­nać po so­bie.

    - Czy uwa­ża pan, że inży­ni­er Ko­so­wicz in­te­re­so­wał się pa­nią Ane­tą?

    - Nie wi­em. Moż­li­we.

    - Czy nie ma mi pan nic wi­ęcej do po­wi­ed­ze­nia w tej spra­wie?

    - Chyba nie.

    - Niech pan so­bie to wszystko dobr­ze przemyśli w do­mu i gdyby cos pan so­bie przypom­ni­ał pros­zę do mnie zadz­wo­nić. Chci­ałbym jeszc­ze po­ruszyć spra­wę te­go pańs­ki­ego pro­j­ek­to­wa­ne­go wyj­az­du do Gre­cji. Ta­ka imp­re­za spo­ro kosz­tu­je. Skąd pan mi­ał za­mi­ar wzi­ąć na te de­wizy?

    - Nie zas­ta­na­wi­ałem się nad tym - mruk­nął Ma­rek, uci­eka­j­ąc w bok spo­jr­ze­ni­em.

    Downar scho­wał dłu­go­pis do ki­es­ze­ni.

    - Na dzi­si­aj dosyć. Jeszc­ze wró­cimy do nas­zej roz­mowy. Chci­ałbym, żeby nas­tępnym ra­zem przyszedł pan do ko­mendy ogo­lony.

    

Downar zaczy­nał się de­ner­wo­wać. Ci­ąg­le jeszc­ze nie mi­ał wyro­bi­one­go pog­lą­du na spra­wę. Ni­e­us­tan­nie doc­hod­ziły jakieś no­we ele­menty, mo­gą­ce w spo­sób za­sad­niczy zmi­enić dotychc­za­so­we hi­po­tezy. Ze słów Sos­nows­ki­ego wyni­ka­ło, że Das­ze­wicz mi­ał oc­ho­tę zdobyć ma­te­ri­ał, którym mógłby szan­ta­żo­wać Ko­so­wic­za. W jakim ce­lu? A mo­że to są kom­bi­na­cje zwi­ąza­ne z bu­do­wą tej ole­j­ar­ni na Kre­cie? Mo­że Das­ze­wicz ro­bił jakieś szwind­le i Ko­so­wicz o tym wi­ed­zi­ał?

    Wszedł Ols­zews­ki. Mi­ał kwaśną mi­nę. Usi­adł i za­pa­lił pa­pi­ero­sa. Dow­nar przyglą­dał mu się przez chwi­lę w milc­ze­niu, wresz­cie po­wi­ed­zi­ał.

    - Nie wid­zę, żebyś tryskał ra­dością życia.

    Porucznik spo­jr­zał spo­de łba.

    - Gdyby nie to, że otrzy­ma­łem sta­ran­ne wycho­wa­nie, tobym splu­nął na śro­dek po­ko­ju. Psiakrew! Jeszc­ze nam tu tylko bra­ko­wa­ło Gre­ków w cha­rak­ter­ze ni­eboszczy­ków.

    - Nie chcesz chyba przez to po­wi­ed­zi­eć, że Pa­pa­do­po­ulos rozs­tał się z tym świ­atem? - za­ni­epo­ko­ił się Dow­nar.

    - Na ra­zie nie. Ale kto to mo­że wi­ed­zi­eć. Parszy­wa spra­wa. Ty jes­teś w nast­ro­ju ro­mantycznym i szu­kasz moty­wu te­go za­bó­jst­wa w komp­li­ka­cj­ach mi­łosnych, a ja ci mó­wię, że za tym wszystkim kryje się zu­peł­nie cos in­ne­go, jakaś mi­ędzy­na­ro­do­wa afe­ra, nar­koty­ki, fałs­zo­wa­ne do­lary al­bo mo­że po­litycz­ne rozgryw­ki.

    Downar z po­godnym uśmi­ec­hem patrzył na po­rucz­ni­ka.

    - Widzę ze zaczy­nasz się so­lid­nie wgryzać w za­gad­ni­enie. To, co mó­wisz, nie jest wca­le ta­kie głu­pie. Po­wi­edz mi, co z naszym Gre­ki­em?

    - Bez zmi­an. Egzys­tu­je zu­peł­nie pra­wid­ło­wo. Ob­ser­wu­je go Pa­ku­ła. Jak dotychc­zas nie za­uważył nic ni­ezwyk­łe­go.

    - A ten Ita­li­ani­ec?

    - Castelloni? Tak­że zac­ho­wu­je się pop­raw­nie. Rzeczy­wiście ro­bi wra­że­nie so­lid­ne­go bu­si­nes­sma­na. Wczo­raj za­mó­wił roz­mo­wę z Rzymem z przywo­ła­ni­em ni­e­j­aki­ego Haw­kin­sa.

    Downar aż pods­koczył na krześle.

    - Coś ty po­wi­ed­zi­ał? Z przywo­ła­ni­em do apa­ra­tu Haw­kin­sa?

    - Dlaczegóż cię tak emo­cj­onu­je ta wi­ado­mość? - zdzi­wił się Ols­zews­ki.

    - Człowieku…! Prze­ci­eż to cho­ler­nie waż­ne. Haw­kins ma jakieś po­wi­ąza­nia z nas­zą spra­wą.

    - Nic mi o tym nie wi­ado­mo.

    Downar opo­wi­ed­zi­ał o mi­li­oner­ze amery­kańs­kim, o wyci­ecz­ce jach­tem po Mor­zu Ege­js­kim i o roz­mo­wie z Mar­ki­em Sos­nows­kim.

    Olszewski słuc­hał z błyszczący­mi oc­za­mi.

    - A wid­zisz… A mó­wi­łem, że to jakaś gru­ba afe­ra.

    - Wolnego, wol­ne­go - Dow­nar zac­zął os­tud­zać za­pał po­rucz­ni­ka. - Nie su­ge­ru­jmy się przedwc­ześnie. Nie mamy żadnych pods­taw po te­mu, ażeby przypuszc­zać, że ta Greczyn­ka była zwi­ąza­na z mi­ędzy­na­ro­do­wą sza­jką. Wi­emy na­to­mi­ast z ca­łą pew­nością, że ci­eszy­ła się og­romnym po­wod­ze­ni­em u mężczyzn. Mo­że spró­bu­j­emy upor­ząd­ko­wać to wszystko. A wi­ęc tak: za­koc­hany Ko­so­wicz i zazd­ros­na jego pods­tar­za­ła żo­na, któ­ra jest ko­bi­etą twar­dą, zdol­ną do bard­zo zdecy­do­wanych, ener­gicznych czynów.

    - Po co wo­bec te­go zap­ras­za­ła tych Gre­ków do Wars­zawy?

    - Może to nie ona, mo­że Ko­so­wicz. A jej nie wypa­da­ło tak się ost­ro prze­ciws­ta­wi­ać. Mam wra­że­nie, że to ko­bi­eta ob­dar­zo­na du­żą por­cją am­bi­cji. Nigdy by się nie przyzna­ła do te­go, że jest zazd­ros­ną. Ale jedźmy da­lej. Mamy nas­tęp­nie mło­de­go, łat­wo za­pal­ne­go chło­pa­ka, sza­le­j­ące­go za pi­ęk­ną Greczyn­ką do te­go stop­nia, że pos­ta­no­wił opuścić kraj, mat­kę i po­j­ec­hać na sta­łe do Gre­cji. Mat­ka oczy­wiście wpa­da w roz­pacz. Prag­nie zro­bić wszystko, aby nie stra­cić ukoc­ha­ne­go jedy­na­ka. Jest la­bo­rant­ką w Insty­tu­cie Bi­olo­gii Doświ­adc­zal­nej.  Ma łatwy dos­tęp do cyj­an­ku po­ta­su. To nie jest bez znac­ze­nia.

    - To praw­da - zgod­ził się Ols­zews­ki. - To nie jest bez znac­ze­nia.

    Downar za­mac­hał rę­ka­mi.

    - Nie przery­waj. Daj mi skończyć. Mamy wi­ęc na rozk­ład­zie zazd­ros­ną żo­nę, czyli Ko­so­wic­zo­wą, zazd­ros­ną mat­kę, czyli Sos­nows­ką, i zazd­ros­ne­go mę­ża - im­po­ten­ta.

    - Impotenta? - zdu­mi­ał się Ols­zews­ki.

    - Wyobraź so­bie, że pan Pa­pa­do­po­ulos nie speł­ni­ał na­leży­cie, mi­mo na­jlepszych chę­ci, obo­wi­ąz­ków mał­żeńs­kich. Co ty na to?

    Olszewski pok­rę­cił gło­wą.

    - Mocna rzecz. Ale skąd ty masz ta­kie in­for­ma­cje?

    - Od te­go chło­pa­ka, Mar­ka Sos­nows­ki­ego. Po­dob­no zwi­erzy­ła mu się z tych mał­żeńs­kich kło­po­tów.

    - To znaczy, że to była jed­nak dosyć zaży­ła zna­j­omość.

    - Wszystko na to wska­zu­je.

    Olszewski ze złością zga­sił pa­pi­ero­sa i przes­zedł się po po­ko­ju.

    - Cholera. Nie mog­ła to so­bie jaki­egoś Gre­ka przygruc­hać al­bo Fran­cu­za. Ko­ni­ecz­nie się mu­si­ała przycze­pić do Po­la­ków.

    - Najwidoczniej mamy dob­rą opi­nię u cud­zo­zi­emek - uśmi­ech­nął się Dow­nar. - Zgad­zam się jed­nak z to­bą, że naszych za­in­te­re­so­wań nie mo­żemy og­ra­nic­zać do spraw erotycz­no-ro­mantycznych. Ten nie do­końc­zony list w spra­wie szan­ta­żu jest zas­ta­na­wi­a­j­ący. Daszewicz ma na imię Ro­bert. Sprawd­zi­łem.

    - Myślisz, że chod­zi o szan­ta­żo­wa­nie Ko­so­wic­za?

    - Nie wi­em. Moż­li­we.

    - Rozmawiałeś już z Das­ze­wic­zem? - spytał Ols­zews­ki.

    - Jeszcze nie. Odk­ła­dam tę roz­mo­wę. Chcę zdobyć jak na­jwi­ęcej ma­te­ri­ału. Mi­ałbym oc­ho­tę zas­to­so­wać "moc­ne uder­ze­nie", a do te­go trze­ba się od­po­wi­ed­nio przygo­to­wać.

    - Ten list jest dosyć prze­ko­nu­j­ącym ma­te­ri­ałem.

    Downar pok­rę­cił gło­wą.

    - Nie bard­zo. Fa­cet mo­że po­wi­ed­zi­eć, że to nie o ni­ego chod­zi­ło. Nie jed­ne­mu psu Bu­rek.

    Przypuszczam, że Ro­ber­tów zeb­ra­łaby się w naszym kra­ju spo­ra gro­mad­ka.

    - Zgoda - przytak­nął Ols­zews­ki. - Ale trud­no przypuścić, że nas­za Greczyn­ka, któ­ra po raz pi­erwszy przyj­ec­ha­ła do Pols­ki, zdo­ła­ła na­wi­ązać kon­takt z cały­mi tłu­ma­mi Ro­ber­tów.

    Istnieje wi­ęc dom­ni­ema­nie…

    Downar uśmi­ech­nął się.

    - Oczywiście, że ist­ni­e­je dom­ni­ema­nie. Brak nam na­to­mi­ast konk­retnych do­wo­dów.

    - Są świ­ad­ko­wie, mo­gący stwi­erd­zić, że zna­ła Das­ze­wic­za. Choćby ten młody chło­pak, spe­cj­ali­zu­j­ący się w gu­bi­eniu pasz­por­tów. Ja na two­im mi­e­js­cu przycis­nąłbym moc­no Das­ze­wic­za.

    - Zobaczymy - po­wi­ed­zi­ał w zamyśle­niu Dow­nar. - Wid­zisz… nie chci­ałbym przedwc­ześnie spłoszyć fa­ce­ta. Jeże­li rzeczy­wiście ma z tą spra­wą coś wspól­ne­go, to w tej chwi­li jest dosyć spo­ko­jny, wid­ząc, że nikt się nim nie in­te­re­su­je. Chyba zac­ze­kamy jeszc­ze troc­hę. Ni­ech się zu­peł­nie odp­ręży.

    - Może by go troc­hę po­ob­ser­wo­wać - zap­ro­po­no­wał Ols­zews­ki.

    - To nigdy nie za­wad­zi.

    Po głębszym namyśle Dow­nar pos­ta­no­wił po raz dru­gi przep­ro­wad­zić roz­mo­wę z inży­ni­erem Ko­so­wic­zem oraz z Mar­ki­em Sos­nows­kim. W obu tych roz­mo­wach mi­ał za­mi­ar zas­to­so­wać identycz­ną takty­kę.

    

Kosowicz tym ra­zem był bez po­rów­na­nia spo­ko­jni­e­jszy, bard­zi­ej opa­no­wany. Dow­nar, po wymi­eni­eniu wstępnych upr­ze­jmości, na­le­żących już do trady­cji w jego me­tod­zie pracy, sto­sun­ko­wo szybko przystą­pił do sed­na sprawy.

    - Chciałbym, pa­nie inży­ni­er­ze, żeby pan był upr­ze­jmy troc­hę szer­zej scha­rak­tery­zo­wać Jor­go­sa Pa­pa­do­po­ulo­sa.

    Kosowicz spo­jr­zał pyta­j­ąco.

    - Nie bard­zo ro­zu­mi­em, o co pa­nu chod­zi. Co pa­na in­te­re­su­je?

    - Różne rzeczy - od­parł Dow­nar. - Na przykład to, jakie było jego poży­cie z żo­ną?

    - Nie wi­em. Chyba dob­re.

    - A mnie się wyda­je, że chyba nie na­jleps­ze, sko­ro żo­na go zdrad­za­ła.

    Kosowicz milc­zał.

    - Zdradzała go z pa­nem.

    - Jak pan śmie?!

    Downar pochy­lił się nad bi­ur­ki­em i spo­jr­zał swe­mu roz­mówcy pros­to w oczy.

    - Panie inży­ni­er­ze - po­wi­ed­zi­ał wol­no, wyraźnie ak­cen­tu­j­ąc każ­de sło­wo. - Jest nas tylko dwóch w tym po­ko­ju i mo­gę pa­na za­pew­nić, że ani jed­no sło­wo nie wyjd­zie po­za te cztery ści­any. Pro­po­nu­ję, ażebyśmy zu­peł­nie szczer­ze ze so­bą po­roz­ma­wi­ali. Dla pańs­ki­ego dob­ra.

    - Dla mo­j­ego dob­ra? Chyba mnie pan nie po­de­jr­ze­wa…

    - Pana nie po­de­jr­ze­wam - przer­wał Dow­nar. - Na­to­mi­ast pańs­ka żo­na mo­że być ewen­tu­al­nie po­de­jr­za­na o po­peł­ni­enie te­go za­bó­jst­wa.

    - Pan os­za­lał!

    - Lepiej będ­zie, jeże­li pan się bard­zi­ej opa­nu­je, pa­nie inży­ni­er­ze. Te­go rod­za­ju wybuchy do nic­ze­go nas nie dop­ro­wad­zą. Po­mówmy ze so­bą spo­ko­jnie, roz­sąd­nie i szczer­ze.

    - Co pan chce wi­ed­zi­eć?

    - Przede wszystkim, czy rzeczy­wiście pan po­zos­ta­wał w bliższych sto­sun­kach z tą Greczyn­ką.

    - Tak.

    - Pan oczy­wiście wykluc­za ta­ką ewen­tu­al­ność, że pańs­ka żo­na, po­wo­do­wa­na uc­zu­ci­em zazd­rości, do­puści­ła się tej zbrod­ni.

    - Absolutnie wykluc­zam. To jest zu­pełny non­sens. Dzi­wię się w ogó­le, że pa­nu coś po­dob­ne­go mog­ło przyjść do głowy.

    - A ja się dzi­wię, że pan się dzi­wi - po­wi­ed­zi­ał z le­ci­ut­kim uśmi­ec­hem Dow­nar. - W mo­j­ej dłu­go­let­ni­ej prakty­ce wi­elok­rot­nie mi­ałem do czyni­enia z za­bó­jst­wa­mi po­peł­ni­any­mi na tle zazd­rości. Ni­eraz zdar­za­ło się, że w grę wchod­zi­ła oso­ba po­zor­nie sto­j­ąca po­za wszel­ki­mi po­de­jr­ze­ni­ami. Jeże­li na przykład no­sił się pan z za­mi­arem por­zu­ce­nia żony dla tej Greczyn­ki, to…

    - Przestańmy mó­wić na ten te­mat! - krzyknął Ko­so­wicz.

    - Znowu się pan uno­si. Jest pan słabym grac­zem, pa­nie inży­ni­er­ze. Za­po­mi­na pan o tym, że to te­go rod­za­ju re­ak­cja i pot­wi­erd­za mo­je przypuszc­ze­nia. Ale dobr­ze. Zmi­eńmy te­mat roz­mowy. Stańmy chwi­lo­wo na sta­no­wis­ku, że pańs­ka żo­na po­zos­ta­je po­za wszel­kim po­de­jr­ze­ni­em. Któż inny mo­że być przypuszc­zalnym za­bó­jcą? Zdrad­zany mąż, oczy­wiście. Żeby wi­ęc cał­ko­wi­cie wykluczyć z tej sprawy pańs­ką żo­nę, pro­po­nu­ję, żeby pan dos­tarczył mi troc­hę wi­ęcej ma­te­ri­ału, mo­gą­ce­go mi pos­łużyć do bard­zi­ej wnik­li­wej cha­rak­terysty­ki Jor­go­sa Pa­pa­do­po­ulo­sa. Pan się z nim od dłużs­ze­go cza­su przyjaźni. Mu­si pan prze­ci­eż coś o nim wi­ed­zi­eć.

    Kosowicz pok­rę­cił gło­wą.

    - W dalszym ci­ągu nie bard­zo ro­zu­mi­em, o jakie in­for­ma­cje pa­nu chod­zi.

    - Zacznijmy od ogól­nej cha­rak­terysty­ki.

    - No cóż… - Ko­so­wicz zaczy­nał się us­po­ka­j­ać. - Za­pa­lił pa­pi­ero­sa i głę­bo­ko za­ci­ąg­nął się dymem. - Jor­gos to czło­wi­ek dosyć skryty, sto­sun­ko­wo ma­ło ko­mu­ni­katywny, lu­bi­ący jed­nak po­zor­nie uc­hod­zić za jowi­al­ne­go, to­warzys­ki­ego, za tak zwa­ne­go "swo­j­ego chło­pa", jak to się u nas mó­wi. W rzeczy­wis­tości chyba tak nie jest. To tylko po­za.

    - Czy uwa­ża pan, że był zazd­rosny o żo­nę?

    - Chyba tak. Jeże­li mąż jest du­żo straszy, to zazwyc­zaj bywa zazd­rosny o żo­nę.

    Downar pomyślał, że Ko­so­wicz tak­że nie jest młod­zi­ki­em, ale tę ref­lek­sję zatrzy­mał na własny uży­tek.

    - Może mi pan jeszc­ze po­wie, czym się za­jmu­je, w Gre­cji oczy­wiście, Jor­gos Pa­pa­do­po­ulos?

    - Jest właści­ci­elem firmy, pro­wad­zą­cej arty­kuły elekt­ro­tech­nicz­ne.

    - A czy pan się ori­en­tu­je, jaki jest stan jego in­te­re­sów?

    Kosowicz wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - No wie pan… nie in­te­re­so­wa­łem się jego bi­lan­sem, ale z te­go, co słysza­łem, wyni­ka, że rac­zej bard­zo mar­nie mu się po­wod­zi. Mó­wi się na­wet o bank­ruct­wie.

    - I w tych wa­run­kach poz­wo­lił so­bie na ta­ką dość kosz­tow­ną wyci­ecz­kę? - zdzi­wił się Dow­nar.

    - Podobno os­tat­nio wpłynę­ła mu jakaś wi­ęks­za go­tów­ka.

    - Z jaki­ego źród­ła?

    - Tego nie wi­em. Czy nie za wi­ele pan ode mnie wyma­ga?

    - Rzeczywiście troc­hę prze­sad­zi­łem - przyznał Dow­nar. - Czy za­uważył pan, że ten pańs­ki grec­ki gość sto­sun­ko­wo ni­ezbyt prze­j­ął się śmi­er­cią żony?

    - Owszem, za­uważy­łem. Jor­gos jest bard­zo opa­no­wany i za­pew­ne dla­te­go nie oka­zał te­go, co czu­je.

    - Możliwe. Podc­zas poby­tu na Kre­cie na­wi­ązał pan za­pew­ne kon­takty z in­nymi Gre­ka­mi.

    - Tak. Zaprz­yjaźni­liśmy się z Ni­ko­sem Brit­zo­la­ki­sem i jego żo­ną. Chyba pa­nu o tym wspo­mi­na­łem podc­zas nas­zej pi­erws­zej roz­mowy.

    - Być mo­że. Pros­zę mi łas­ka­wie po­wi­ed­zi­eć, czy roz­ma­wi­ał pan ki­edyś z jaki­miś in­nymi Gre­ka­mi na te­mat Jor­go­sa Pa­pa­do­po­ulo­sa?

    - Mogło się zdarzyć.

    - Niech pan so­bie przypom­ni. To waż­ne.

    Kosowicz dos­ko­na­le pa­mi­ętał roz­mo­wę z Ni­ko­sem w Agi­os Ni­có­la­os, ale nie mi­ał oc­hoty mó­wić na ten te­mat.

    Downar mo­men­tal­nie wyczuł jego wa­ha­nie.

    - Niech pan nie za­po­mi­na, pa­nie inży­ni­er­ze, że tylko ab­so­lut­na szcze­rość mo­że za­oszc­zęd­zić pańs­ki­ej żo­nie bard­zo przykrych przes­łuc­hań. Wypytu­ję pa­na o róż­ne szcze­góły dla­te­go, żeby nie za­wę­żać śledzt­wa. Nie mo­żemy prze­ci­eż mi­eć pew­ności, że za­bó­jst­wo zos­ta­ło po­peł­ni­one na tle komp­li­ka­cji mi­łosnych i że moty­wem zbrod­ni była zazd­rość. Pros­zę wi­ęc nic­ze­go nie ukry­wać i po­wi­ed­zi­eć ab­so­lut­nie wszystko, co pan ki­edy­kol­wi­ek słyszal na te­mat Jor­go­sa Pa­pa­do­po­ulo­sa.

    Kosowicz odchr­ząk­nął. Bard­zo nie lu­bił pow­tar­zać te­go, co mog­ło być tylko plot­ką.

    - No wi­ęc tak… Rzeczy­wiście jeden z mo­ich przyj­aci­ół wspo­mi­nał mi ki­edyś, że Jor­gos wdał się w jakieś ni­ewy­raźne in­te­resy. Oczy­wiście to nic pew­ne­go i mog­ło to być ta­kie so­bie niczym nie uza­sad­ni­one ludz­kie ga­da­nie.

    - O jakie to "ni­ewy­raźne in­te­resy" chod­zi­ło? - spytał Dow­nar.

    - Podobno ni­ele­galny han­del dzi­eła­mi sztu­ki, wyko­pa­lis­ka­mi arc­he­olo­giczny­mi. Podkreślam jed­nak, że mogły to być zwykłe plot­ki.

    Downar po­ki­wał gło­wą.

    - Tak, oczy­wiście. Tym ni­em­ni­ej spra­wa jest in­te­re­su­j­ąca i chyba war­ta bliżs­ze­go zba­da­nia. Bard­zo pa­nu dzi­ęku­ję, pa­nie inży­ni­er­ze, za te wszystkie in­for­ma­cje.

    Wreszcie Dow­nar pos­ta­no­wił przep­ro­wad­zić wstęp­ną, ost­roż­ną roz­mo­wę z Das­ze­wic­zem.

   

 Młody his­toryk sztu­ki nie wykazy­wał na­jm­ni­e­js­ze­go ni­epo­ko­ju czy zde­ner­wo­wa­nia. Był w dos­ko­nałym hu­mor­ze, uśmi­ec­hał się bezt­ros­ko, na­wet żar­to­wał. Sam, z włas­nej ini­cj­atywy, zac­zął roz­mo­wę.

    - Domyślam się, że pan mnie zap­ro­sił do si­ebie, pa­nie ma­j­or­ze, w spra­wie tra­gicz­nej śmi­er­ci Anety, to znaczy pa­ni Pa­pa­do­po­ulos.

    - Tak. Właśnie na ten te­mat chci­ałbym z pa­nem po­roz­ma­wi­ać.

    - Służę upr­ze­jmie.

    - Pan poz­nał tych lud­zi na Kre­cie?

    - Tak.

    - Co pan mógłby po­wi­ed­zi­eć na te­mat pa­na Pa­pa­do­po­ulo­sa?

    - Nie tak wi­ele. Starszy fa­cet, któ­re­mu chyba w życiu nie na­jle­pi­ej się ułoży­ło.

    - Dlaczego pan tak sąd­zi?

    - Małżeństwo z ta­ką mło­dą, troc­hę lek­komyślną dzi­ewczy­ną częs­to bywa ryzykow­ne. Aneta mi­ała bard­zo du­żo wdzi­ęku, była in­te­li­gent­na, wykształ­co­na, ale mó­wi­ąc mi­ędzy na­mi, z tą wi­er­nością mał­żeńs­ką to tam chyba było nie na­jle­pi­ej.

    Downar na­lał do szklan­ki wody mi­ne­ral­nej i spo­jr­zał na Das­ze­wic­za.

    - Napije się pan?

    - Może kro­pel­kę, jeże­li pan ta­ki upr­ze­jmy.

    Druga szklan­ka zos­ta­ła na­peł­ni­ona.

    - Pan jest his­tory­ki­em sztu­ki.

    - Tak. Ukończy­łem his­to­rię sztu­ki na Uni­wersy­te­cie Wars­zaws­kim, a obec­nie przygo­to­wu­ję pra­cę dok­tors­ką. W zwi­ąz­ku z tym właśnie przez pe­wi­en czas przeby­wa­łem w Gre­cji, a te­raz wybi­eram się do Ita­lii.

    - Czy mógłby mi pan coś ta­ki­ego po­wi­ed­zi­eć, co rzu­ci­łoby pew­ne świ­at­ło na tę zbrod­nię?

    Daszewicz ni­ez­nacz­nie wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Chyba nie. Nie wi­em… nie wi­em, co mog­łoby pa­na in­te­re­so­wać.

    Downar mi­ał zaf­ra­so­wa­ną mi­nę.

    - Widzi pan… My tu­taj zna­jdu­j­emy się w bard­zo skomp­li­ko­wa­nej sytu­acji - po­wi­ed­zi­ał, jakby lic­ząc na współc­zu­cie swe­go roz­mówcy. - To nie jest pros­ta spra­wa. Zos­ta­ła za­mor­do­wa­na cud­zo­zi­em­ka, któ­ra tu­taj nie ma właści­wie żadnych po­wi­ązań. Ni­ezwyk­le trud­no jest stworzyć so­bie jakąś roz­sąd­ną kon­cep­cję. Dla­te­go też przep­ro­wad­zam roz­mowy ze wszystki­mi ludźmi, którzy zna­li de­nat­kę. Po­ni­eważ pan tak­że ją znał, wi­ęc…

    Daszewicz ze zro­zu­mi­eni­em po­ki­wał gło­wą.

    - Tak, rzeczy­wiście. To bard­zo skomp­li­ko­wa­na spra­wa. Nie zazd­roszc­zę pa­nu pro­wad­ze­nia te­go śledzt­wa, pa­nie ma­j­or­ze. Czy pan nie bi­er­ze pod uwa­gę, że mog­ło to być za­bó­jst­wo po­peł­ni­one na tle zazd­rości?

    - Ma pan na myśli mę­ża?

    - Oczywiście. Ta­ka kon­cep­cja chyba jest praw­do­po­dob­na.

    - Ale dlac­ze­go ten Grek mi­ałby wieźć żo­nę aż do Pols­ki, żeby ją zlik­wi­do­wać?

    - Po pros­tu mo­że do­pi­ero tu­taj zo­ri­en­to­wał się w sytu­acji - pod­su­nął Das­ze­wicz.

    - A wie pan, że to moż­li­we - oży­wił się Dow­nar. - Pan ro­zu­mu­je pra­wid­ło­wo.

    Przydałby się nam pan w mi­li­cji.

    - Zastanowię się nad tą in­te­re­su­j­ącą pro­pozy­cją - uśmi­ech­nął się Das­ze­wicz.

    - Od ko­go do­wi­ed­zi­ał się pan o za­bó­jst­wie? - spytał Dow­nar.

    - Od Mar­ka Sos­nows­ki­ego. Zna go pan za­pew­ne.

    - Tak, roz­ma­wi­ałem z nim. Miły chło­pak. Czy pan bywał częstym gości­em u państ­wa Pa­pa­do­po­ulo­sów?

    - Na Kre­cie? Tak, dosyć częs­to ich od­wi­ed­za­łem.

    - A tu­taj, w Wars­za­wie, wid­zi­ał się pan z ni­mi?

    - Nie. Poc­ząt­ko­wo nie wi­ed­zi­ałem, że przyj­ec­ha­li. Do­wi­ed­zi­ałem się zu­peł­nie przypad­ko­wo.

    - I nie był pan u nich w tym mi­esz­ka­niu na Sas­ki­ej Kę­pie?

    - Nie, skąd­że. Na ogół nie lu­bię przer­zu­cać zag­ra­nicznych zna­j­omości na te­ren Wars­zawy. Zresz­tą os­tat­nio tak byłem za­ab­sor­bo­wany mo­ją pra­cą…

    - Rozumiem - Dow­nar po­ki­wał gło­wą. - Ni­ech mi pan jeszc­ze po­wie, czy nie po­de­jr­ze­wa pan ko­goś o po­peł­ni­enie tej zbrod­ni?

    - Absolutnie ni­ko­go, pa­nie ma­j­or­ze. To jest coś ni­esłyc­ha­nie ta­j­em­nic­ze­go. Tak jak wspom­ni­ałem, jedynym czło­wi­eki­em po­de­jr­zanym w tej spra­wie mo­że być jej mąż, ale jeże­li jego wykluczymy…

    - Nie wykluc­zam żad­nej ewen­tu­al­ności - po­wi­ed­zi­ał sta­nowc­zo Dow­nar - ab­so­lut­nie żad­nej.

    

Marek tym ra­zem pre­zen­to­wał się bez po­rów­na­nia le­pi­ej. Był ostrzy­żony, gład­ko ogo­lony, włożył bi­ałą kos­zu­lę i sta­ran­nie za­wi­ązał kra­wat. Dow­nar z za­do­wo­le­ni­em stwi­erd­ził, że chło­pak, który przeżył bard­zo silny szok, po­wo­li zaczy­na wra­cać do nor­mal­ne­go sta­nu.

    - Jak się pan czu­je?

    - Dobrze - pad­ła obo­j­ęt­na od­po­wi­edź.

    - No cóż… trze­ba się os­wo­ić z ist­ni­e­j­ącym sta­nem rzeczy. Na to nie ma rady. Na szczęście czas goi na­jbo­leśni­e­js­ze rany. Bez te­go trud­no byłoby nam żyć.

    Milczenie.

    - Zaprosiłem pa­na po­now­nie tu­taj - ci­ąg­nął Dow­nar, nie zra­żony sła­bą ko­mu­ni­katyw­nością swe­go roz­mówcy - po­ni­eważ w tej smut­nej spra­wie wyło­ni­ło się sze­reg ele­men­tów, któ­re wyma­ga­ją do­dat­ko­we­go wyjaśni­enia. Mam nad­zi­e­ję, że zech­ce nam pan do­po­móc.

    - Nie mam nic do wyjaśni­ania. Wszystko już po­wi­ed­zi­ałem.

    Downar pok­rę­cił gło­wą z po­wąt­pi­ewa­ni­em.

    - Nie jes­tem pe­wi­en, czy tak jest w is­to­cie. Mam wra­że­nie, że pan wie bard­zo du­żo in­te­re­su­j­ących szcze­gó­łów, z który­mi mógłby się pan ze mną pod­zi­elić przy od­ro­bi­nie dob­rej wo­li.

    - Nic nie wi­em. Nie ori­en­tu­ję się, o czym pan mó­wi.

    - Panie Mar­ku - po­wi­ed­zi­ał spo­ko­jnie Dow­nar z pers­wa­zją w gło­sie. - Nie traćmy cza­su na prze­ko­mar­za­nie się. To nap­raw­dę nie ma sen­su. Jeże­li ja coś mó­wię, to zaws­ze mam pods­tawy do ta­ki­ego czy in­ne­go twi­erd­ze­nia. Sta­wi­am konk­ret­ne pyta­nie: w co się pan uwik­łał?

    - W nic się nie uwik­ła­łem - zabrz­mi­ało to bard­zo ni­epr­ze­kony­wa­j­ąco.

    - No wi­ęc dobr­ze - Dow­nar ci­ąg­le jeszc­ze nie tra­cił ci­erp­li­wości. - Jeże­li pan nie chce szczer­ze ze mną po­roz­ma­wi­ać, to ja bę­dę szczery z pa­nem. Otóż spra­wa przeds­ta­wia się bard­zo ni­eprz­yj­em­nie. Pańs­ka mat­ka jest po­de­jr­za­na o ot­ru­cie tej ko­bi­ety.

    Marek zer­wał się.

    - Jezus Ma­ria!

    - Niech pan si­ada - po­wi­ed­zi­ał ener­gicz­nie Dow­nar - i ni­ech pan uważ­nie pos­łuc­ha te­go, co po­wi­em. To jest oczy­wiście tylko hi­po­te­za, ale hi­po­te­za nie poz­ba­wi­ona du­że­go praw­do­po­do­bi­eńst­wa. Pan jest jedynym ukoc­hanym synem. Pańs­ka mat­ka nie ma ni­ko­go in­ne­go na świ­ecie. Za wszel­ką ce­nę nie chce do­puścić do te­go, żeby pan na sta­łe wyj­ec­hał do Gre­cji, na­wet za ce­nę zbrod­ni. Po­za tym pańs­ka mat­ka pra­cu­je w Insty­tu­cie Bi­olo­gii. Łatwy dos­tęp do cyj­an­ku po­ta­su. Wid­zi wi­ęc pan, że ta­kie ro­zu­mo­wa­nie nie jest zu­peł­nie bez­sen­sow­ne.

    - To kłamst­wo! To pod­łe kłamst­wo! - wybuch­nął Ma­rek. - Mo­ja mat­ka! Nigdy! - Nie mo­że­cie jej po­de­jr­ze­wać! Nie poz­wo­lę! Nie poz­wo­lę!

    Trwało to jeszc­ze przez pe­wi­en czas. Dow­nar cze­kał ci­erp­li­wie, aż młody czło­wi­ek wyła­du­je się i troc­hę us­po­koi. Wresz­cie po­wi­ed­zi­ał równym, ła­godnym gło­sem.

    - Istnieje tylko jed­na moż­li­wość, żeby nie ni­epo­ko­ić pańs­ki­ej mat­ki - zna­leźć mor­der­cę.  Proponuję wi­ęc pa­nu współp­ra­cę z na­mi.

    - Współpracę? Nie ro­zu­mi­em.

    - Zaraz to pa­nu wyjaśnię. Pańs­ka współp­ra­ca będ­zie po­le­ga­ła wyłącz­nie na tym, że szczer­ze pan ze mną po­roz­ma­wia, ale tak zu­peł­nie szczer­ze, nie ukry­wa­j­ąc żad­ne­go szcze­gó­łu.

    Marek ner­wowym ruc­hem od­gar­nął spa­da­j­ące mu na czo­ło włosy.

    - O czym mi­ałbym z pa­nem roz­ma­wi­ać?

    - O, mamy bard­zo du­żo ci­ekawych te­ma­tów do roz­mowy - uśmi­ech­nął się Dow­nar. - Mo­że zacz­ni­emy od pańs­ki­ej pracy. O ile się ori­en­tu­ję, pan pra­cu­je w mu­ze­um.

    - Tak. Przy opisy­wa­niu i ka­ta­lo­go­wa­niu wyko­pa­lisk.

    - To są bard­zo cen­ne eks­po­naty?

    - Oczywiście.

    - Pan poz­nał pa­na Das­ze­wic­za na Kre­cie, praw­da?

    - Tak.

    - On jest z za­wo­du his­tory­ki­em sztu­ki. Za­pew­ne tak­że in­te­re­su­je się wyko­pa­lis­ka­mi arc­he­olo­giczny­mi.

    Marek uci­ekł spo­jr­ze­ni­em ku ok­nu.

    - Nie wi­em. Być mo­że.

    - Czy roz­ma­wi­ał ki­edyś z pa­nem na te­mat pańs­ki­ej pracy?

    - Nie. My w ogó­le rzad­ko się wi­du­j­emy.

    Downar westch­nął.

    - Jeżeli pan zaczy­na nas­zą roz­mo­wę od kłamstw, to trud­no nam się będ­zie po­ro­zu­mi­eć.  No cóż… bard­zo mi przykro, ale bę­dę mu­si­ał wez­wać pańs­ką mat­kę na przes­łuc­ha­nie w cha­rak­ter­ze po­de­jr­za­nej.

    - Nie! Nie! Ni­ech pan te­go nie ro­bi. Bła­gam.

    Downar po­waż­nie spo­jr­zał mło­de­mu czło­wi­eko­wi w oczy.

    - Zaproponowałem pa­nu, żebyśmy wspólny­mi si­ła­mi spró­bo­wa­li wytypo­wać ko­goś in­ne­go, ko­go mog­libyśmy po­de­jr­ze­wać o po­peł­ni­enie tej zbrod­ni. Pan od­ma­wia swo­j­ej współp­racy. Szko­da. Wo­bec te­go za­kończymy już nas­zą roz­mo­wę.

    - Powiem… Wszystko po­wi­em! - wybuch­nął Ma­rek. - Nie poz­wo­lę, żeby mo­ja mat­ka! - Nie poz­wo­lę! Ni­ech się dzi­e­je, co chce. Po­wi­em!

    - I słusz­nie - uśmi­ech­nął się życzli­wie Dow­nar. - O nic in­ne­go mi nie chod­zi.

    - Co pan chce wi­ed­zi­eć?

    - Wszystko. Jak to tam było na tej Kre­cie, co się dzi­ało podc­zas owej pa­mi­ęt­nej wyci­ecz­ki jach­tem, co pan sąd­zi o Haw­kin­sie, jak pan jest us­to­sun­ko­wany do Das­ze­wic­za, co to za his­to­ria z tym jakimś szan­ta­żem?

    - To pan już wszystko wie? - zdu­mi­ał się Ma­rek.

    Downar roz­we­se­lony pok­rę­cił gło­wą.

    - Nic nie wi­em, przyj­aci­elu, ab­so­lut­nie nic. Ko­j­ar­zę so­bie pew­ne fakty, ale to są przypuszc­ze­nia, tylko przypuszc­ze­nia. Z du­żą ni­eci­erp­li­wością oc­ze­ku­ję, żeby pan mnie ut­wi­erd­ził w tych przypuszc­ze­ni­ach.

    Marek głę­bo­ko zac­zerp­nął po­wi­etr­za w płu­ca, jak czło­wi­ek, który za chwi­lę ma skoczyć do wody. Był już zu­peł­nie zdecy­do­wany.

    - No wi­ęc tak… - I po­toczy­ła się opo­wieść o pi­j­ańst­wie na jach­cie amery­kańs­ki­ego mi­li­one­ra, o pod­pi­sa­niu te­go ni­eszc­zęs­ne­go pok­wi­to­wa­nia na pi­ęć tysi­ęcy do­la­rów, o zro­bi­eniu zdj­ęć ka­me­rą fil­mo­wą, o Das­ze­wic­zu i o szan­ta­żu.

    - Czy to już wszystko? - spytał Dow­nar.

    Marek odetch­nął z ul­gą. Wi­dać było, że og­romny ci­ężar spadł mu z ser­ca.

    - Wszystko.

    - Czy pan roz­ma­wi­ał na te­mat te­go szan­ta­żu z pa­nią Pa­pa­do­po­ulos?

    - Tak. Poc­ząt­ko­wo nie chci­ałem, ale po­tem… Byłem zaszc­zuty, nie wi­ed­zi­ałem, co ro­bić… nie pot­ra­fi­łem so­bie sam po­rad­zić. Pop­ro­si­łem Ane­tę o po­moc, żeby po­wi­ed­zi­ała, że byłem pi­j­any, że jes­tem ni­ewin­ny. Jezus Ma­ria!

    - Co się sta­ło? - za­ni­epo­ko­ił się Dow­nar.

    Chłopak zła­pał się za gło­wę.

    - Rany bos­kie! Prze­ci­eż to prze­ze mnie, to prze­ze mnie! To dla­te­go ona nie żyje, że ja!

    - Sądzi pan, że Das­ze­wicz?

    - A któż by?! Oczy­wiście, że to ten ła­jdak, drań, zbrod­ni­arz! Do­pi­ero w tej chwi­li to so­bie uświ­ado­mi­łem. Nigdy so­bie te­go nie da­ru­ję, nigdy… Co ja zro­bi­łem? Bo­że!

    - Niech się pan us­po­koi - po­wi­ed­zi­ał sta­nowc­zo Dow­nar. - Co się sta­ło, to się już nie ods­ta­nie i nie wol­no his­tery­zo­wać. Oczy­wiście, że le­pi­ej by było, żeby pan do nas się zwró­cił w spra­wie te­go szan­ta­żu, ale w tej chwi­li nie ma sen­su nad tym się zas­ta­na­wi­ać. Pros­zę mi po­wi­ed­zi­eć, czy pa­ni Pa­pa­do­po­ulos obi­eca­ła pa­nu po­móc?

    - Oczywiście. Była obur­zo­na na Das­ze­wic­za. Po­wi­ed­zi­ała, że jeże­li nie przes­ta­nie mnie szan­ta­żo­wać, to go zniszczy, zna ta­kie jego sprawy. Mó­wi­ła na­wet, że nie za­wa­ha się pog­rążyć i Jor­go­sa, jeże­li to będ­zie ko­ni­ecz­ne.

    - A cóż jej mąż mi­ał z tym wspól­ne­go?

    - Nie wi­em. Ale chyba kom­bi­no­wał coś z tym Amery­ka­ni­nem i z Das­ze­wic­zem.  Przypuszczam, że Haw­kins pro­wad­zi ni­ele­galny han­del dzi­eła­mi sztu­ki.

    - To bard­zo praw­do­po­dob­ne - przytak­nął Dow­nar. - Das­ze­wicz za­pew­ne dla ni­ego chci­ał coś wywieźć z nas­ze­go mu­ze­um za pańs­kim pośred­nict­wem.

    - Na pew­no.

    - Czy pan sąd­zi, że pa­ni Pa­pa­do­po­ulos wi­ed­zi­ała o tych spra­wach?

    - Nie wi­em, trud­no mi po­wi­ed­zi­eć… ale z te­go, co mó­wi­ła, wyni­ka, że mu­si­ała być zo­ri­en­to­wa­na, przyna­jm­ni­ej części­owo. Mi­ała prze­ci­eż jakieś ar­gu­menty prze­ciw­ko Das­ze­wic­zo­wi. Czy pan za­raz aresz­tu­je te­go mor­der­cę?

    Downar potr­ząs­nął gło­wą.

    - Może nie tak za­raz, ale ni­ed­łu­go. Jeże­li chod­zi o pa­na, to mi­ałbym pew­ną pro­pozy­cję.

    Dobrze by było, żeby pan mógł wyj­ec­hać na kil­ka dni z Wars­zawy, nie po­da­j­ąc swe­go ad­re­su na­wet mat­ce. Tylko ja bę­dę wi­ed­zi­ał, gdzie pa­na szu­kać. Czy zna­lazłby pan jakąś me­tę, gdzie mógłby się pan za­de­ko­wać?

    - Tak. Mo­gę po­j­ec­hać w Bi­eszc­zady. Mam tam kump­la. Jest leśni­ki­em. Ale co po­wi­em mat­ce?

    - Powie pan, że jest pan bard­zo po tym wszystkim wyczer­pany i że mu­si pan się troc­hę odp­rężyć, odetch­nąć mors­kim po­wi­etr­zem. Ad­re­su na ra­zie pan nie mo­że po­dać, bo rac­zej będ­zie pan się włóczył po różnych mi­e­js­co­wości­ach. Sąd­zę, że mat­ka to zro­zu­mie i nie będ­zie mi­ała nic prze­ciw­ko te­mu. Mu­si pan so­bie tak­że za­łat­wić kil­kud­ni­owy ur­lop w mu­ze­um.

    - O, z tym nie bę­dę mi­ał kło­po­tu. Czy sąd­zi pan, że mo­że mi gro­zić ni­ebez­pi­ec­zeńst­wo?

    - Sądzę, że le­pi­ej przed­si­ęw­zi­ąć pew­ne środ­ki ost­roż­ności - od­parł Dow­nar. - Strze­żo­ne­go Pan Bóg strze­że.

    

- Przesłuchałeś już tę taśmę?

    Olszewski ski­nął gło­wą.

    - Tak. Ro­bo­ta na me­dal. Gra­tu­lu­ję. Roz­pra­co­wa­łeś chło­pa­ka bezb­łęd­nie.

    - To nie było ta­kie trud­ne - po­wi­ed­zi­ał skrom­nie Dow­nar. - Po pi­erws­ze bi­edac­zek zu­peł­nie nie umie kła­mać, a po dru­gie jest bard­zo przywi­ązany do mat­ki. W tej sytu­acji…

    - A pro­pos - przer­wał Ols­zews­ki. - Czy to wypa­da, żebyś się uci­ekał do szan­ta­żu? Nauczyłeś się chyba od Das­ze­wic­za.

    Downar ni­eci­erp­li­wie strzep­nął pal­ca­mi.

    - Wiesz dos­ko­na­le, że nie mi­ałem in­ne­go spo­so­bu, żeby zmu­sić go do mó­wi­enia. A zresz­tą fakt po­zos­ta­je fak­tem, że w pewnym mo­men­cie po­waż­nie bra­liśmy pod uwa­gę jego mat­kę jako ewen­tu­al­ną kandy­dat­kę na mor­derczy­nię. Właści­wie wi­ęc mó­wi­łem ab­so­lut­ną praw­dę. Mni­e­js­za z tym zresz­tą. Po­wi­edz mi, jak z od­cis­ka­mi pal­ców?

    - Zidentyfikowane. Dobr­ze się sta­ło, że pan Das­ze­wicz mi­ał prag­ni­enie i że na­pił się wody mi­ne­ral­nej.

    - To znaczy, że był w mi­esz­ka­niu na Sas­ki­ej Kę­pie.

    - Oczywiście. Wprawd­zie wytarł dość dok­ład­nie szklan­ki i ki­elisz­ki, ale za­pom­ni­ał o bu­tel­ce z ko­ni­aki­em, na któ­rej zos­ta­wił zu­peł­nie czytel­ne swo­je li­nie pa­pi­lar­ne. Sam zresz­tą zo­bacz. - Po­rucz­nik wyj­ął z tecz­ki po­wi­ęks­zo­ne od­bit­ki i po­łożył je na bi­ur­ku.

    Downar przyjr­zał się uważ­nie i po­wi­ed­zi­ał:

    - Nie ma wątp­li­wości.

    - Kiedy chcesz go zdj­ąć? - spytał Ols­zews­ki.

    Downar pomyślał chwi­lę.

    - No cóż… Właści­wie nie mamy na co cze­kać. Mo­żemy po­j­ec­hać po ni­ego choćby za­raz.

    - Przypuszczasz, że mo­że mi­eć broń?

    - Wykluczone. W jakim ce­lu mi­ałby się komp­ro­mi­to­wać po­si­ada­ni­em bro­ni?

    - To znaczy, że mo­gę nie za­bi­erać pis­to­le­tu.

    - Nie ma potr­zeby. Jak ko­ni­ecz­nie chcesz coś ze so­bą zab­rać, to wepch­nij so­bie do ki­es­ze­ni ka­jdan­ki. Ewen­tu­al­nie mo­gą się przydać.

    - Pojedziemy we dwóch? - spytał Ols­zews­ki.

    - Uważasz, że nie damy so­bie rady? No chodź. Szko­da cza­su.

    W wo­zie Dow­nar pog­wizdy­wał bard­zo fałszy­wie jakąś me­lo­dię. Mi­ała to być za­pew­ne aria z "Po­ła­wi­aczy pe­reł". Si­ko­ra wyłączył ra­dio i z uśmi­ec­hem krę­cił gło­wą. Wi­ed­zi­ał, że ta­kie "muzycz­ne" występy świ­adc­zą o dobrym hu­mor­ze ma­j­ora.

    Kiedy do­j­eżd­ża­li do Sa­dów Żo­li­bors­kich, Ols­zews­ki po­wi­ed­zi­ał:

    - Piękna dzi­el­ni­ca. Chci­ałbym tu mi­esz­kać.

    - Ja tak­że chęt­nie bym się tu przep­ro­wad­ził - uśmi­ech­nął się Dow­nar. - Ta Koszy­ko­wa zro­bi­ła się te­raz parszy­wa. Ki­edyś tam był spo­kój, ale po przep­ro­wad­ze­niu Trasy…

    - No to zmi­eń mi­esz­ka­nie. Chyba ci coś dad­zą.

    - Trzeba będ­zie o tym pomyśleć, ale wi­esz, jaki to kło­pot. Zresz­tą ja się przyzwycza­j­am do mi­e­js­ca jak stary kot.

    Sikora zwol­nił i ni­eba­wem na­cis­nął ha­mu­lec.

    - Przyjechaliśmy - oz­na­jmił tri­um­fal­nie.

    Wysiedli z wo­zu i bez pośpi­ec­hu wesz­li na trze­cie pi­ęt­ro. Ols­zews­ki na­cis­nął dzwo­nek. W mi­esz­ka­niu nikt się nie po­ruszył. Po­rucz­nik po­no­wił swój ma­newr. Tym ra­zem dłu­żej trzymał pa­lec na ba­ke­li­towym gu­zi­ku. Żad­nej re­ak­cji.

    - Po pros­tu nie ma go w do­mu - po­wi­ed­zi­ał Dow­nar.

    Olszewski mi­ał kwaśną mi­nę.

    - Dziwne. Stwi­erd­zi­liśmy prze­ci­eż, że fa­cet pro­wad­zi bard­zo ure­gu­lo­wany tryb życia. O tej por­ze odby­wa zazwyc­zaj drzem­kę po­obi­ed­nią.

    - Może zac­zął ci­er­pi­eć na bez­sen­ność - wysu­nął swo­ją hi­po­te­zę Dow­nar i na­cis­nął klam­kę. Drzwi us­tą­piły.

    Weszli do przed­po­ko­ju, w którym pa­li­ło się świ­at­ło. Spo­jr­ze­li na si­ebie w milc­ze­niu i ruszy­li w głąb mi­esz­ka­nia.

    Leżał na wzorzystym dywa­nie. Krwi było du­żo.

    - To nie jest po­obi­ed­nia drzem­ka - po­wi­ed­zi­ał Dow­nar. - Dzwoń do ko­mendy.

   

 I zno­wu wszystko to, co zwykle. Og­lęd­ziny le­kars­kie zwłok, ro­bi­enie zdj­ęć, zde­jmo­wa­nie od­cis­ków pal­ców, przes­zu­ki­wa­nie mi­esz­ka­nia.

    Downar był w fa­talnym hu­mor­ze.

    - Przyczyna zgo­nu? - spytał auto­matycz­nie, cho­ci­aż wi­ed­zi­ał dos­ko­na­le, że to nóż.

    - Przebicie le­wej ko­mory ser­ca ostrym nar­zęd­zi­em - od­parł le­karz. - Praw­do­po­dob­nie sztylet, wąs­ki i dłu­gi. W tej chwi­li nie mo­gę stwi­erd­zić nic z ca­łą pew­nością, ale wyda­je mi się, że to nie był typowy nóż, uży­wany przez naszych dyle­tan­tów.

    - Pchnięcie z przo­du.

    - Tak. Z przo­du, od do­łu. Fac­ho­wa ro­bo­ta.

    Downar zwró­cił się do Ols­zews­ki­ego.

    - Wracaj do ko­mendy. Trze­ba natych­mi­ast za­wi­ado­mić wszystkie punkty gra­nicz­ne, lot­nis­ka, porty. Ro­zes­łać fo­tog­ra­fie. Mi­e­jmy nad­zi­e­ję, że ani ten Grek, ani Włoch nie zdąży­li zwi­ać.

    Olszewski, nie tra­cąc cza­su na roz­mowy, wybi­egł z po­ko­ju. Był bard­zo przygnę­bi­ony tym, co się sta­ło. - To rzeczy­wiście prawd­ziwy pech - mruc­zał wsi­ada­j­ąc do wo­zu.

    Tymczasem Dow­nar za­mi­enił jeszc­ze kil­ka słów z le­kar­zem, a nas­tęp­nie zac­zął rozg­lą­dać się po mi­esz­ka­niu. Dwa po­ko­je, jeden duży, ładny, ur­ząd­zony z dobrym sma­ki­em, dru­gi ma­leń­ki, mo­gący po­mieścić za­led­wie pół­ki z ksi­ąż­ka­mi, fo­tel, mik­ros­ko­pi­jne bi­urecz­ko i sto­j­ącą lam­pę ze zło­cistym aba­żu­rem.

    Pobieżne przes­zu­ka­nie nie da­ło re­zul­ta­tów. Ksi­ąż­ki, no­tat­ki dotyc­zą­ce pracy na­uko­wej, spo­ro cza­so­pism, fo­tog­ra­fie. Żad­nej ko­res­pon­den­cji, ani jed­ne­go lis­tu. W jed­nej z mary­na­rek, wis­zących w sza­fie, ksi­ążecz­ka cze­ko­wa, wysta­wi­ona przez bank szwa­jcars­ki. Z ksi­ążecz­ki tej wyrwany zos­tał tylko jeden czek. To zas­ta­no­wi­ło Dow­na­ra, który nie przery­wał swej dzi­ałal­ności, prag­nąc jed­nak nat­ra­fić jeszc­ze na jakiś ci­ekawy ślad. Sta­ran­nie obe­jr­zał ub­ra­nia, buty, bi­eliz­nę, kra­waty, przybory to­ale­to­we i wresz­cie za­j­ął się stu­di­owa­ni­em ksi­ąż­ki te­le­fo­nicz­nej. Ni­ebi­es­kim dłu­go­pi­sem był podk­reślony ho­tel Bris­tol oraz Grand Ho­tel. Przy Bris­to­lu była no­tat­ka "p.17", przy Grand Ho­te­lu "p. 121".

    

Downar wró­cił do ko­mendy komp­let­nie przybity. Za­mor­do­wa­nie Das­ze­wic­za było dla ni­ego cał­ko­witym zas­koc­ze­ni­em. Ni­ec­hęt­nie spo­jr­zał na Ols­zews­ki­ego.

    - Pokpiliśmy spra­wę. Cho­le­ra jas­na!

    - O co ci chod­zi? - żach­nął się po­rucz­nik.

    - Trzeba to było prze­wid­zi­eć.

    - Co prze­wid­zi­eć? Że ktoś pchnie no­żem te­go szan­tażys­tę? A któż mógł ta­ką rzecz prze­wid­zi­eć? Non­sens.

    - Punkty gra­nicz­ne za­wi­ado­mi­one?

    - Oczywiście. I punkty gra­nicz­ne, i porty, i lot­nis­ka, i och­ro­na pog­ra­nic­za, w ogó­le wszyscy. Jak do­tąd nie mamy wi­ado­mości, żeby któryś z tych fa­ce­tów opuścił nas­zą ojczyz­nę.

    Rozległo się pu­ka­nie do drzwi. Wszedł si­er­żant Pa­ku­ła. Był spo­cony.

    - Obywatelu ma­j­or­ze, Ita­li­ani­ec si­ed­zi w ka­wi­ar­ni i je lody wa­ni­li­owe.

    Olszewski pods­koczył na krześle.

    - Dawajcie go tu!

    - Powoli - zmity­go­wał go Dow­nar. - Co mu po­wi­esz? W jakim cha­rak­ter­ze spro­wad­zisz go do ko­mendy? O czym z nim będ­zi­esz roz­ma­wi­ał?

    Olszewski spo­jr­zał na Pa­ku­łę.

    - Przecież dzwo­ni­liście do mnie, że wyj­ec­hał?

    - Bo faktycz­nie zwol­nił dzi­si­aj ra­no po­kój w ho­te­lu i wyj­ec­hał wo­zem - wyjaśnił ze sto­ic­kim spo­ko­j­em si­er­żant.

    - Dokąd wyj­ec­hał?

    - A czort jego wie. Grunt, że si­ed­zi te­raz w ka­wi­ar­ni i wtra­ja lody. Wa­ni­li­owe.

    - W jaki­ej ka­wi­ar­ni?

    - W Euro­pe­js­kim.

    - Wracajcie do Euro­pe­js­ki­ego i spró­bu­jcie się zo­ri­en­to­wać, gdzie on te­raz mi­esz­ka. Weźcie mo­tor.

    

Jorgos Pa­pa­do­po­ulos znik­nął bez śla­du. W ho­te­lu zos­ta­wił swo­je rzeczy, nie ure­gu­lo­wał rac­hun­ku, nic ni­ko­mu nie po­wi­ed­zi­ał. Nikt nie pot­ra­fił wyjaśnić, co się z nim sta­ło. Nie było też żad­ne­go śla­du, żeby opuścił Pols­kę. Zab­rał wypożyc­zony wóz i znik­nął.

    Downar zadz­wo­nił do Ko­so­wic­zów, ale oni tak­że nic nie wi­ed­zi­eli o swo­im grec­kim przyj­aci­elu. Od daw­na nie odzy­wał się do nich. Pró­bo­wa­li się z nim sko­mu­ni­ko­wać. Bez skut­ku.

    - A mo­że to on za­łat­wił Das­ze­wic­za - po­wi­ed­zi­ał Ols­zews­ki. - Mógł się jakoś do­wi­ed­zi­eć, że Das­ze­wicz ot­ruł jego żo­nę i…

    Downar potr­ząs­nął gło­wą.

    - Gdyby tak było, to prze­ci­eż sta­rałby się jak na­jszyb­ci­ej wyj­ec­hać.

    - Może stra­cił gło­wę, a mo­że domyśla się, że wszystko jest przez nas obs­ta­wi­one.

    - I na co liczy? Jak dłu­go mo­że się krę­cić po Pols­ce tym fi­atem 125p. Prze­ci­eż chyba zda­je so­bie z te­go spra­wę, że pręd­zej czy późni­ej zna­jd­zi­emy go. To nie Dzi­ki Zac­hód.

    - W każdym ra­zie wszystko wska­zu­je na to, że fa­cet dzi­ałał w pa­ni­ce - po­wi­ed­zi­ał Ols­zews­ki.

    Downar skrzywił się.

    - To nie ule­ga wątp­li­wości. Ale ta­kie stwi­erd­ze­nie nic nam nie da­je. Wymyśl coś ci­ekaws­ze­go.

    Drzwi się ot­worzyły i w pro­gu sta­nął Pa­ku­ła. Był zno­wu spo­cony. Os­tat­nio si­er­żant pra­co­wał dos­łow­nie w po­cie czo­ła.

    - Już wi­em, gdzie mi­esz­ka ten Ita­li­ani­ec.

    - Gdzie? - spytał Dow­nar.

    - U jed­nej kurwy.

    - Co ta­ki­ego?

    - Przepraszam, oby­wa­te­lu ma­j­or­ze, ale tak mi się wypsnę­ło. Chci­ałem po­wi­ed­zi­eć, że ten Włoch za­mi­esz­kał u jed­nej pa­ni­en­ki.

    - U jaki­ej pa­ni­en­ki?

    - U ta­ki­ej de­wi­zów­ki. Dzi­ewczy­na pi­erwszy sort. Wyższe wykształ­ce­nie, wła­da języ­ka­mi, pos­taw­na. Bez wa­luty nie podc­hodź. Na­wet bo­na­mi się nie in­te­re­su­je.

    - Jak się nazy­wa?

    - Aldona Ka­zi­emi­ec­ka. Mi­esz­ka w alei Ni­epod­leg­łości. Dwa po­ko­je z kuch­nią. Ładny met­raż, przed­wo­j­en­ny.

    - Skąd to wszystko wi­ecie?

    - Od ci­ecia, oczy­wiście. Sympatyczny fa­cet, tylko straszny och­la­pus. Pół lit­ra to dla ni­ego do­pie­ro poc­zą­tek. Ja już nie mam ta­ki­ego zdro­wia.

    - Dlaczegóż on się do ni­ej przep­ro­wad­ził? - spytał Dow­nar.

    - Diabli go wi­ed­zą. Mo­że mu było po­ręcz­ni­ej.

    - Meldowany?

    - Nie.

    - To dobr­ze.

    - I ja też tak so­bie pomyśla­łem - uśmi­ech­nął się z za­do­wo­le­ni­em si­er­żant. - Jest jakaś za­hacz­ka. Co da­lej ro­bimy, oby­wa­te­lu ma­j­or­ze?

    - Na ra­zie nic. Pil­nu­jcie go.

    Po wyjściu Pa­kuły Ols­zews­ki spytał:

    - Widziałeś już ma­te­ri­ał dakty­los­ko­pi­jny?

    - Tak. Og­lą­da­łem. Nie ule­ga wątp­li­wości, że nasz Grek od­wi­ed­zał Das­ze­wic­za.

    - Podejrzewasz go?

Dow­nar wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Trudno na to od­po­wi­ed­zi­eć. Nie bard­zo mi się wyda­je, żeby ten czło­wi­ek tak fac­ho­wo ope­ro­wał no­żem, a właści­wie sztyle­tem. Po­za tym dlac­ze­go właści­wie mi­ałby po­de­jr­ze­wać Das­ze­wic­za o ot­ru­cie żony? Nie mi­ał żadnych danych, żeby tak sąd­zić.

    Olszewski wstał i przes­zedł się po po­ko­ju.

    - Gdzie on się mógł, do cho­lery, pod­zi­ać? Dlac­ze­go uci­ekł? Gdyby mi­ał coś z tym wspól­ne­go, to, ro­zu­mu­j­ąc lo­gicz­nie, po­wi­ni­en był natych­mi­ast wi­ać do si­ebie na Kre­tę. Bo­ję się, żebyśmy nie mi­eli no­we­go tru­pa.

    Downar aż stęk­nął.

    - Przestań mnie straszyć.

    - Ja cię wca­le nie stras­zę. Ale zas­ta­nów się tak na trzeźwo. Czy fa­cet, który zlik­wi­do­wał Das­ze­wic­za…

    Downar ni­eci­erp­li­wie strzep­nął pal­ca­mi.

    - Dobra, dob­ra. Już się nad tym zas­ta­na­wi­ałem i uwa­żam, że ni­es­tety nie mo­żemy wykluczyć ta­ki­ej ewen­tu­al­ności. Nie chcę o tym myśleć, ale…

    - W tej sytu­acji co pro­po­nu­j­esz? - spytał Ols­zews­ki.

    - No cóż… Pro­po­nu­ję szu­kać w dalszym ci­ągu Gre­ka. Po­za tym dobr­ze by było, żebyś spró­bo­wał przyjr­zeć się te­mu Włoc­ho­wi. Mamy "za­hacz­kę", jak mó­wi Pa­ku­ła. Fa­cet się nie za­mel­do­wał. Gdybyś zdo­łał zdobyć od­cis­ki jego pal­ców…

    Olszewski skrzywił się sceptycz­nie.

    - Z tym chyba będ­zie gor­zej, ale spró­bu­j­emy.

    

Porucznik Ols­zews­ki wid­zi­ał już w swo­im życiu spo­ro ładnych dzi­ewczyn, ale ta zro­bi­ła na nim pi­oru­nu­j­ące wra­że­nie. Była rzeczy­wiście bard­zo pi­ęk­na. W pi­erws­zej chwi­li aż go zat­ka­ło.

    - Czego pan so­bie życzy?

    - Jestem z mi­li­cji - po­wi­ed­zi­ał, patr­ząc w jej og­rom­ne fi­oł­ko­we oczy.

    - Z mi­li­cji? - zdzi­wi­ła się. - O co chod­zi?

    Olszewski wyj­ął le­gity­ma­cję służ­bo­wą. "Ślicz­na" - myślał, ob­ser­wu­j­ąc jej kształty, rysu­j­ące się wspa­ni­ałą li­nią pod ob­cis­łą su­ki­en­ką.

    - Chciałbym z pa­nią za­mi­enić pa­rę słów.

    Spojrzała na ni­ego z ni­e­ukry­wa­ną ni­ec­hę­cią.

    - Proszę, ni­ech pan we­jd­zie.

    Znaleźli się w po­ko­ju, w którym było du­żo po­dus­zek. Po­za tym sze­ro­ki tapc­zan nakryty futr­za­ki­em, pufy, dywan. Na ści­anach lust­ra i rep­ro­duk­cje sło­necznych kra­j­ob­ra­zów, pełnych błę­kit­ne­go ni­eba, ła­god­nie fa­lu­j­ące­go mor­za i ko­lo­rowych kwi­atów.

    Wskazała nis­ki ta­bo­re­cik.

    - Może pan usi­ąd­zie. Nie jest to me­bel od­po­wi­ed­ni dla przeds­ta­wi­ci­ela władzy, ale ni­es­tety w danym mo­men­cie nie dyspo­nu­ję niczym innym.

    - Drobiazg - po­wi­ed­zi­ał po­god­nie Ols­zews­ki, lo­ku­j­ąc się ost­roż­nie na ta­bo­re­ci­ku. - Dos­ko­na­le so­bie po­rad­zę.

    - Więc co pa­na do mnie spro­wad­za, pa­nie po­rucz­ni­ku? - spyta­ła, od­gar­ni­a­j­ąc z czo­ła nie far­bo­wa­ne włosy ko­lo­ru mi­ed­zi.

    - Dowiedzieliśmy się przypad­ko­wo, że pa­ni ma lo­ka­to­ra.

    Uśmiechnęła się.

    - Ach, to o to chod­zi. Ża­den lo­ka­tor. Zag­ra­niczny turys­ta, któ­re­mu na kil­ka dni ods­tą­pi­łam po­kój. Mi­ał dosyć ho­te­lu i… Nie zro­bi­łam chyba nic złe­go.

    - Czy pa­ni za­mel­do­wa­ła te­go zag­ra­nicz­ne­go turys­tę? - spytał Ols­zews­ki.

    - No wie pan… - zro­bi­ła zdu­mi­oną mi­nę. - Na pa­rę dni bę­dę zaw­ra­cać so­bie gło­wę mel­do­wa­ni­em? Prze­ci­eż on za­raz wyj­eżd­ża.

    - Czy pa­ni się nie ori­en­tu­je, że obo­wi­ązu­je u nas mel­do­wa­nie ob­cok­ra­j­ow­ca, choćby on na­wet mi­esz­kał tylko pa­rę dni?

    - Nie sąd­zi­łam, że to ta­kie is­tot­ne, pa­nie po­rucz­ni­ku. Ten pan, zda­je się, wyj­eżd­ża jut­ro czy po­j­utr­ze. Ale jeże­li pan tak na­le­ga, to os­ta­tecz­nie mo­gę go jut­ro za­mel­do­wać.

    W tej chwi­li drzwi się ot­worzyły i sta­nął w nich lo­ka­tor panny Al­dony. Wyso­ki, moc­no zbu­do­wany, twarz śni­ada, po­ci­ąg­ła, włosy błyszczą­ce głę­bo­ką czer­nią.

    - Che ce? - spytał ener­gicz­nie. - Chi e ve­nu­to?

    - Niente, ni­en­te - us­po­ko­iła go dzi­ewczy­na. - Po­li­zia.

    Olszewski pod­ni­ósł się z ni­ewy­god­ne­go ta­bo­re­ci­ka i spytał:

    - Parler-vous français?

    Okazało się, że Włoch mó­wi po fran­cus­ku. Ols­zews­ki zap­ro­po­no­wał krót­ką roz­mo­wę, na co sig­nor Cas­tel­lo­ni zgod­ził się bez en­tu­zj­az­mu. Usi­adł na tapc­za­nie i po­waż­ne spo­jr­ze­nie czarnych, jak przysło­wi­owy wę­gi­el, oc­zu utk­wił w po­rucz­ni­ku.

    "Ten fa­cet nie ma poc­zu­cia hu­mo­ru - pomyślał mi­mo wo­li Ols­zews­ki. - Z nim nie ma co żar­to­wać. Chyba Sycyli­jczyk." Głośno zaś po­wi­ed­zi­ał:.

- Czy pan przyj­ec­hał do Pols­ki w spra­wach hand­lowych, czy wyłącz­nie w ce­lach turystycznych?

    - I jed­no, i dru­gie - pad­ła od­po­wi­edź. - In­te­re­su­ję się waszym przemys­łem che­micz­no - far­ma­ce­utycznym. Od­wi­ed­zi­łem cent­ra­lę CI­ECH, z któ­rą za­war­łem wstęp­ną umo­wę.

    - Dlaczego nic zatrzy­mał się pan w ho­te­lu?

    - Mieszkałem w ho­te­lu. Znud­zi­ło mi się. A sig­no­ri­na była tak upr­ze­jma, że zap­ro­po­no­wa­ła mi po­kój na czas me­go poby­tu w Pols­ce. Czy u was nie wol­no wyna­jmo­wać prywat­nie po­koi?

    - Wolno, tylko trze­ba się za­mel­do­wać.

    Włoch po­ruszył sze­ro­ki­mi ra­mi­ona­mi.

    - Nie wi­ed­zi­ałem. Nie znam waszych zwycza­j­ów, prze­pi­sów. Zresz­tą w na­jb­liższych dni­ach wyj­eżd­żam z Pols­ki.

    - Kiedy?

    - Jeszcze nie jes­tem zdecy­do­wany. Chyba za­raz po ni­ed­zi­eli.

    - Odlatuje pan sa­mo­lo­tem?

    - Nie. Mam wóz.

    - Czy moż­na spytać, gdzie pan mi­esz­ka w Ita­lii?

    - W Pa­ler­mo. Dlac­ze­go to pa­na in­te­re­su­je?

    - Ponieważ w przyszłym ro­ku wybi­eram się na wyci­ecz­kę do Włoch. Chci­ałbym tak­że zo­baczyć Sycylię. Zaws­ze dobr­ze jest mi­eć ko­goś zna­j­ome­go.

    - Będzie pan w Pa­ler­mo?

    - Bardzo bym chci­ał. Jadę wo­zem - uśmi­ech­nął się ni­ewin­nie Ols­zews­ki, rad, że roz­mo­wa zaczy­na na­bi­erać cha­rak­te­ru to­warzys­ki­ego.

    - To ja dam pa­nu ad­res mo­j­ej firmy - po­wi­ed­zi­ał Cas­tel­lo­ni. - Gdyby pan był w Pa­ler­mo… - Si­ęg­nął do tylnej ki­es­ze­ni spod­ni, wyj­ął og­romny port­fel i ods­zu­kał w nim coś w rod­za­ju du­że­go bi­le­tu wizy­to­we­go, ob­wi­ed­zi­one­go dużym szlacz­ki­em.

    - Proszę. Ma pan tu­taj ad­res, te­le­fon, naz­wę firmy. Tut­to. I ni­ech pan nie ro­bi żadnych przykrości sig­no­ri­nie z po­wo­du te­go, że za­pom­ni­ała mnie za­mel­do­wać. Bard­zo pa­na pros­zę. Odwdzięczę się pa­nu w Pa­ler­mo.

    

- No i co? - spytał Dow­nar. - Jak ci posz­ło?

    Olszewski pow­tórzył roz­mo­wę, jaką odbył w alei Ni­epod­leg­łości. Na za­końc­ze­nie po­wi­ed­zi­ał:

    - Facet tak wyglą­da, że dla ni­ego pchnąć no­żem, to jak dla nas zjeść buł­kę z ser­wo­lat­ką.

    Bandzior jak cho­le­ra.

    Jakby żywcem wyj­ęty z włos­ki­ego fil­mu na te­mat wal­ki z ma­fią sycyli­js­ką.

    - Pytałeś o Gre­ka? Ols­zews­ki potr­ząs­nął gło­wą.

    - Nie. Ba­łem się go spłoszyć. Jeże­li ma coś wspól­ne­go z za­bó­jst­wem Das­ze­wic­za, byłoby to ni­ez­ręcz­ne po­su­ni­ęcie.

    - Jeżeli ma z tym coś wspól­ne­go - pow­tórzył Dow­nar, w zamyśle­niu pod­ra­pał się za uc­hem. - Mo­że to wszystko tylko po­zory.

    - Spotkał się z Gre­ki­em w ka­wi­ar­ni.

    - No to co z te­go? Mog­li się gdzieś przypad­ko­wo poz­nać al­bo nie było mi­e­js­ca i przysi­adł się do jego sto­li­ka.

    - Zamówił roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną z Haw­kin­sem - nie da­wał za wygra­ną Ols­zews­ki.

    - To już jest coś - przyznał Dow­nar. - Ale na­wet jeże­li pro­wad­zi jakieś po­de­jr­za­ne in­te­resy z Haw­kin­sem, to jeszc­ze ża­den do­wód, że za­mor­do­wał Das­ze­wic­za. Mó­wi­łeś, że pert­rak­tu­je z naszy­mi cent­ra­la­mi eks­por­towy­mi.

    - Tak. Wspo­mi­nał o CI­EC­HU.

    - I co jeszc­ze? - Ślicz­na dzi­ewczy­na - westch­nął Ols­zews­ki. - Nap­raw­dę ślicz­na.

    Downar mach­nął rę­ką.

    - Ty mi nie o dzi­ewczy­nach opo­wi­adaj. Chci­ałbym się jeszc­ze cze­goś do­wi­ed­zi­eć o tym Włoc­hu.

    - Mam wra­że­nie, że mań­kut.

    - Po czym tak sąd­zisz?

    - Chętnie pos­łu­gu­je się le­wą rę­ką. Nie jes­tem na sto pro­cent pe­wi­en, ale tak mi się wyda­je. Le­wą rę­ką grze­bał w port­fe­lu, le­wą rę­ką da­wał mi ten bi­let z wydru­ko­wanym ad­re­sem jego firmy.

    - Odciski pal­ców? - spytał Dow­nar, który zaws­ze był wi­erny dakty­los­ko­pii.

    - Dałem do sprawd­ze­nia, ale wąt­pię, żeby coś z te­go było.

    - Jaki pa­pi­er?

    - Kredowy błyszczący.

    - To mog­ło się tam coś od­bić.

    - Mogło, ale nie mu­si­ało. Dosyć ost­roż­nie ma­ni­pu­lo­wał. Mi­ałem wra­że­nie, że nie ma oc­hoty zos­ta­wić śla­dów swo­ich li­nii pa­pi­larnych i że chęt­nie włożyłby rę­ka­wicz­ki. - Żadnych wi­ado­mości o Gre­ku?

    - Absolutnie żadnych. Dzwo­ni­łem dzi­si­aj do Ko­so­wic­zów. Tak­że nic nie wi­ed­zą.

    - Jeżeli i jego zna­jd­zi­emy w cha­rak­ter­ze ni­eboszczy­ka, to ja idę na emery­tu­rę i wyj­eżd­żam - po­wi­ed­zi­ał po­nu­ro Dow­nar.

    - Dokąd wyj­eżd­żasz? Do Gre­cji?

    - Nie. Nad jezi­ora augus­tows­kie, na ryby. Mam dosyć tru­pów i mor­derstw. Wi­erzysz mi?

    Olszewski nic nie od­po­wi­ed­zi­ał. I jego tak­że ta spra­wa wypro­wad­za­ła z rów­no­wa­gi. Zab­rał się do par­ze­nia kawy.

    - Czy myślisz, że te troc­hę ko­fe­iny po­mo­że nam zna­leźć Jor­go­sa Pa­pa­do­po­ulo­sa? - mruk­nął Dow­nar.

    

ROZDZIAŁ JEDENASTY

    

    Wszystkie wysił­ki mi­li­cji, zmi­er­za­j­ące do od­na­le­zi­enia grec­ki­ego turysty żywe­go lub umar­łe­go, nie da­wały re­zul­ta­tu. Jor­gos Pa­pa­do­po­ulos znik­nął bez śla­du. Nikt go nigd­zie nie wid­zi­ał, nikt o nim nie słyszał. Zda­wa­ło się, że w ca­łej Pols­ce nie ma ani jed­ne­go czło­wi­eka, który mógłby o nim ud­zi­elić jakich­kol­wi­ek in­for­ma­cji.

    Downar był wyczer­pany ner­wo­wo. Zmo­bi­li­zo­wał na­jlepszych, na­jbard­zi­ej doświ­adc­zonych lud­zi, którzy dos­łow­nie dzi­eń i noc pro­wad­zi­li pos­zu­ki­wa­nia. Na próż­no.

    Sytuacja sta­wa­ła się tym bard­zi­ej drastycz­na, że zaczy­na­ła in­ter­we­ni­ować grec­ka am­ba­sa­da, do­po­mi­na­j­ąc się o swo­j­ego oby­wa­te­la. Aż pew­ne­go dnia…

    Wczesnym ran­ki­em Dow­nar si­ed­zi­ał za swo­im służ­bowym bi­ur­ki­em i z obrzyd­ze­ni­em patrzył na Ols­zews­ki­ego, który zno­wu parzył ka­wę.

    Zadzwonił te­le­fon. W słuc­haw­ce odez­wał się bez­na­mi­ętny głos sek­re­tar­ki:

    - Przyszedł ni­e­j­aki Pa­pa­do­po­ulos. Chce się wid­zi­eć z ma­j­orem. Bi­uro prze­pus­tek zapy­tu­je…

    Downar, jakby wyrzu­cony z ka­ta­pulty, po­der­wał się na rów­ne no­gi i wrzas­nął do słuc­haw­ki:

    - Dawajcie go tu! Natych­mi­ast!

    Olszewski wyka­zał wi­ęks­ze opa­no­wa­nie. Nie dał poz­nać po so­bie, jakie wra­że­nie zro­bi­ła na nim ta wi­ado­mość, zac­ho­wał iście sto­ic­ki spo­kój i w dalszym ci­ągu za­jmo­wał się ka­wą.

    Po chwi­li do po­ko­ju wpro­wad­zo­no Jor­go­sa Pa­pa­do­po­ulo­sa. W jak­żeż op­ła­kanym zna­jdo­wał się sta­nie. Z ele­ganc­ki­ego stars­ze­go pa­na, dba­j­ące­go ni­esłyc­ha­nie o swój wygląd, nie zos­ta­ło nic. Ub­ra­nie wymi­ęte i pop­la­mi­one, brud­na kos­zu­la, brak kra­wa­ta, za­kur­zo­ne, zniszc­zo­ne buty. Daw­no nie ogo­lo­na twarz była nabrz­mi­ała, a przekr­wi­one oczy pło­nęły go­rącz­kowym blas­ki­em.

    - Ratujcie mnie! Pa­no­wie! Ra­tu­jcie mnie! Bła­gam! - wykrztu­sił schrypni­ętym gło­sem.

    Downar przysu­nął krzes­ło i usa­do­wił na nim Gre­ka, zna­jdu­j­ące­go się na­jwy­raźni­ej na gra­nicy skra­jne­go wyczer­pa­nia ner­wo­we­go.

    - Niech pan si­ada, Herr Pa­pa­do­po­ulos - po­wi­ed­zi­ał ła­god­nie. - Mo­że na­pi­je się pan z na­mi kawy?

    Olszewski, który sła­bo znał ni­emi­ec­ki, zro­zu­mi­ał jed­nak wzmi­an­kę na te­mat kawy. Pospiesznie na­peł­nił szklan­ki i jed­ną z nich pos­ta­wił przed ni­es­pod­zi­ewanym gości­em.

    - Ile cuk­ru? - spytał trosk­li­wie Dow­nar.

    - Zwei, bit­te.

    Zapanowało milc­ze­nie. Grek pił łyżecz­ką. Rę­ka mu drża­ła. Roz­le­wał ka­wę na spod­nie.

    Downar tak­że za­j­ął się swo­ją szklan­ką. O nic nie pytał. Cze­kał.

    - Nie mo­gę, już dłu­żej nie mo­gę - jęk­nął Jor­gos. - Mu­si­ałem przyjść. Ra­tu­jcie mnie.  Nie chcę umi­erać. Ra­tu­jcie.

    - Niepokoiliśmy się o pa­na - po­wi­ed­zi­ał spo­ko­jnie Dow­nar. - Tak pan ni­es­pod­zi­ewa­nie znik­nął z Wars­zawy…

    - Uciekłem. Ba­łem się… Uci­ek­łem…

    - Czego czy też ko­go pan się bał?

    - Tego mor­dercy. Chce mnie za­bić. Jak zo­baczy­łem Das­ze­wic­za, uci­ek­łem. Wi­ed­zi­ałem, że i mnie…

    - To pan był w mi­esz­ka­niu Das­ze­wic­za?

    - Umówiliśmy się. Przyszed­łem. Już nie żył. Le­żał na pod­łod­ze. Było peł­no krwi. No­żem go za­bił. No­żem. Uci­ek­łem.

    Downar zda­wał so­bie dos­ko­na­le spra­wę, że mu­si tę roz­mo­wę pro­wad­zić ni­esłyc­ha­nie de­li­kat­nie. O nic nie wypytywał, nie ni­eci­erp­li­wił się. Przyj­ął wycze­ku­j­ącą pos­ta­wę.

    - Pomóżcie mi! Ra­tu­jcie! - zac­zął zno­wu Jor­gos.

    - Oczywiście, że pa­nu po­mo­żemy - za­pew­nił go ser­decz­nie Dow­nar. - Ni­ech się pan us­po­koi. Nie poz­wo­limy zro­bić pa­nu żad­nej krzywdy. Chci­ałbym tylko wi­ed­zi­eć, co pa­nu zag­ra­ża, kto pa­na prześla­du­je?

    - Ten przek­lęty Sycyli­jczyk. Cas­tel­lo­ni. To on za­bił Das­ze­wic­za.

    - Jest pan te­go pe­wi­en?

    - A któż by inny mógł to zro­bić? Nigdy nie przypuszc­za­łem, że po­su­nie się do te­go. Gdybym nie uci­ekł…

    - Dlaczegóż Cas­tel­lo­ni mi­ałby pa­na za­bić? - spytał ost­roż­nie Dow­nar.

    - To gangs­ter. To czło­wi­ek Haw­kin­sa…

    Downar spo­jr­zał z za­in­te­re­so­wa­ni­em na mó­wi­ące­go. Wyda­ło mu się, że Grek już się troc­hę us­po­ko­ił.

    - Przyznaję, że ci­ąg­le jeszc­ze nie bard­zo ro­zu­mi­em, dlac­ze­go ten Włoch mi­ałby nas­ta­wać na pańs­kie życie.

    Jorgos skończył pić ka­wę i ods­ta­wił szklan­kę na bi­ur­ko.

    - Powiem, wszystko po­wi­em. Wi­em, że mus­zę po­wi­ed­zi­eć. Mus­zę. Nie mam in­ne­go wyjścia.

    - Istotnie - przytak­nął Dow­nar. - Tylko w tym wypad­ku mo­żemy za­pew­nić bez­pi­ec­zeńst­wo. Ro­zu­mie pan chyba, że mu­simy ori­en­to­wać się w sytu­acji.

    - Oczywiście. Po­wi­em, wszystko po­wi­em. Skomp­ro­mi­tu­ję się, ale po­wi­em. Chcę żyć.

    Downar dyskret­nie sprawd­ził, czy mag­ne­to­fon funk­cj­onu­je pra­wid­ło­wo.

    - Słucham pa­na uważ­nie.

    Jorgos głę­bo­ko zac­zerp­nął po­wi­etr­za. Wi­dać było, że ta decy­zja du­żo go kosz­tu­je.

    - Jestem os­zus­tem. Tak. Ni­ech się pan nie dzi­wi. Jes­tem zwykłym, ordy­narnym os­zus­tem. Gro­zi­ło mi cał­ko­wi­te bank­ruct­wo, nęd­za. Chci­ałem szybko zdobyć du­żo pi­eni­ędzy.

    I co? I do cze­go dop­ro­wad­zi­łem? Mo­ja żo­na ot­ru­ta, a ja uci­ekam przed mor­der­cą. Ale chcę żyć! Chcę żyć! Ro­zu­mie pan?

    Downar ski­nął gło­wą.

    - Doskonale pa­na ro­zu­mi­em. Ja tak­że chcę jeszc­ze troc­hę pożyć. Czy mógłby mi pan wyjaśnić, na czym po­le­ga to pańs­kie os­zust­wo?

    - Wdałem się z jednym Syryjczy­ki­em, który pro­du­ku­je na Kre­cie zna­ko­mi­te falsy­fi­katy.  To są prawd­zi­we arcyd­zi­eła. Jeszc­ze mi się nie zdarzy­ło, żeby ktoś poz­nał…

    - Jakiego to rod­za­ju falsy­fi­katy?

    - Wykopaliska arc­he­olo­gicz­ne, dzi­eła sztu­ki, rzeźby, mo­za­iki i wi­ele innych rzeczy.

    - I sprze­dał pan Haw­kin­so­wi, tak?

    - To amery­kańs­ki gangs­ter. Po­de­jr­ze­wam, że poc­hod­zi z Sycylii i że zmi­enił naz­wis­ko.  Sprzedałem mu część autenty­ków, a część falsy­fi­ka­tów.

    - Skąd pan brał te autentycz­ne eks­po­naty?

    - Kradłem. Mi­ałem za­ufanych lud­zi w mu­ze­ach. Wid­zi pan, że jes­tem z pa­nem zu­peł­nie szczery. Wi­em, że gro­zi mi wi­ęzi­enie, ale mi­mo to chcę żyć. Dla­te­go tu przyszed­łem i dla­te­go to wszystko mó­wię.

    - Przecież Haw­kins mu­si­ał mi­eć opi­nię rzec­zoz­naw­ców, za­nim zdecy­do­wał się na ta­ką du­żą tran­sak­cję.

    - Byli rzec­zoz­nawcy. Dos­ta­li ode mnie pro­wi­zję. Za do­lary wszystko moż­na za­łat­wić.

    - A co z ca­łą tą spra­wą mi­ał wspól­ne­go Das­ze­wicz? - spytał Dow­nar.

    - Był pośred­ni­ki­em. Znał Haw­kin­sa. To był jego kli­ent. On mnie z nim zetk­nął.

    - I otrzy­mał pro­wi­zję za­rów­no od pa­na, jak i od Haw­kin­sa.

    - Oczywiście.

    - Czy wi­ed­zi­ał, że to była os­zu­kańc­za tran­sak­cja?

    - Wiedział.

    Downar po­ki­wał gło­wą.

    - No tak… Nas­tęp­nie Haw­kins chci­ał da­lej sprze­dać to­war. Zna­leźli się rzec­zoz­nawcy, którzy go uświ­ado­mi­li co do war­tości tych "bez­cen­nych skar­bów" i wtedy Haw­kins przysłał swo­j­ego czło­wi­eka, żeby za­łat­wić spra­wę z pa­nem i z Das­ze­wic­zem.

    Jorgosowi zno­wu zac­zęły drżeć rę­ce.

    - Ratujcie mnie!

    - Mam pew­ną pro­pozy­cję - po­wi­ed­zi­ał D,ownąr. - Jak by się pan za­patry­wał na to, żeby za­te­le­fo­no­wać do te­go Sycyli­jczy­ka i umó­wić się z nim na ka­wę.

    - Ależ to sza­leńst­wo! On mnie za­mor­du­je!

    - Nie sąd­zę. Gdzie pan ma te pi­eni­ąd­ze, któ­re za­in­ka­so­wał pan od Haw­kin­sa?

    - W ban­ku, oczy­wiście, części­owo w Ate­nach, części­owo w Zu­ric­hu.

    - Ile te­go jest mni­ej wi­ęcej?

    - Około stu tysi­ęcy do­la­rów.

    - A ksi­ążecz­ki cze­ko­we?

    - Zostawiłem w Irak­li­onie.

    - Czy pan sąd­zi, że Haw­kins zrezyg­nu­je z ta­ki­ej sumy? Bard­zo wąt­pię. Jes­tem prze­ko­nany, że nic pan nie ryzyku­je, spoty­ka­j­ąc się z tym Włoc­hem.

    - Ale w jakim ce­lu?

    - Powie mu pan, że po namyśle zdecy­do­wał się pan zwró­cić te pi­eni­ąd­ze. Mu­si pan jed­nak dos­tać się do Irak­li­onu, bo tam są ksi­ążecz­ki cze­ko­we. Ten fa­cet przyj­ec­hał na­jnowszym mo­de­lem For­da. Chcąc mi­eć pew­ność, że pan mu nie zwi­e­je, za­bi­er­ze pa­na do swo­j­ego wo­zu i po­j­ed­zi­ecie ra­zem.

    - Nie zro­bię te­go! Nigdy! - wybuch­nął Jor­gos. - Prze­ci­eż z chwi­lą, ki­edy zna­jd­zi­emy się w Gre­cji…

    Downar potr­ząs­nął gło­wą.

    - Nie zna­jd­zi­ecie się w Gre­cji. Nie wyj­ed­zi­ecie z Pols­ki. Zos­ta­ni­ecie zatrzy­ma­ni na gra­nicy.

    - Nie ro­zu­mi­em.

    - Na gra­nicy za­aresz­tu­j­emy Sycyli­jczy­ka. Jak on się nazy­wa?

    - Castelloni. Ma­rio.

    - Otóż to. Pan Cas­tel­lo­ni zos­ta­nie zatrzy­many na punk­cie gra­nicznym ra­zem z pa­nem oczy­wiście.

    - Po co to wszystko? Prze­ci­eż… prze­ci­eż mo­że­cie go za­raz za­aresz­to­wać za za­bó­jst­wo Das­ze­wic­za.

    Downar uśmi­ech­nął się.

    - To nie ta­kie pros­te. Nie mamy żadnych do­wo­dów. Pańs­kie sło­wa i pańs­kie przypuszc­ze­nia są ni­ewys­tarc­za­j­ącym ar­gu­men­tem w tej spra­wie. Nie mo­żemy ni z te­go, ni z owe­go aresz­to­wać włos­ki­ego hand­low­ca wyłącz­nie na pods­ta­wie pańs­kich po­de­jr­zeń.

    - A na gra­nicy będ­zi­ecie mi­eli do­wody?

    Downar nie przes­ta­wał się uśmi­ec­hać. Hu­mor wyraźnie mu się pop­ra­wił.

    - Postaramy się. Otrzy­ma pan od nas w pre­zen­cie pi­ęk­ną wa­liz­kę włos­ki­ej pro­duk­cji.  Niech pan będ­zie dob­rej myśli, Herr Pa­pa­do­po­ulos. Ni­ech pan spo­ko­jnie wra­ca do ho­te­lu i zadz­wo­ni do te­go Sycyli­jczy­ka. Ci­ąg­le za­po­mi­nam, jak on się nazy­wa.

    - Castelloni.

    - O właśnie. Pros­zę do ni­ego jak na­jp­ręd­zej za­te­le­fo­no­wać. Ni­ech pan po­wie, że ur­ząd­ził pan so­bie ma­leń­ką wyci­ecz­kę po Pols­ce i że właśnie pan wró­cił. Czy od­po­wi­ada pa­nu mo­ja pro­pozy­cja?

    - Wolałbym, żebyście go za­raz za­aresz­to­wa­li, ale jeże­li nie moż­na inac­zej…

    - Nie moż­na inac­zej.

    

Downar traf­nie prze­wid­zi­ał, że Sycyli­jczyk nie zrezyg­nu­je ze stu tysi­ęcy do­la­rów.

    Zadowalać się sa­mą zems­tą było rzec­zą mo­że efek­tow­ną, ale ma­ło op­ła­cal­ną. Zresz­tą jed­na spra­wa nie wykluc­za­ła dru­gi­ej. Moż­na było prze­ci­eż na­jpr­zód odeb­rać do­lary, a nas­tęp­nie zlik­wi­do­wać ni­e­ucz­ci­we­go kont­ra­hen­ta.

    Signor Cas­tel­lo­ni na­jwi­docz­ni­ej tak sa­mo ro­zu­mo­wał, gdyż po upły­wie dwóch dni Jor­gos Pa­pa­do­po­ulos za­te­le­fo­no­wał do ko­mendy, in­for­mu­j­ąc, że wyj­eżd­ża­ją na­za­j­utrz wczesnym ran­ki­em.

    Downar za­ci­erał rę­ce z za­do­wo­le­ni­em.

    - No… zda­je się, że do­bi­j­amy do koń­ca tej cho­ler­nej sprawy. Dos­tarczy­łeś wa­liz­kę?

    - Oczywiście. Już daw­no - od­parł Ols­zews­ki. - Nie bo­isz się, że fa­cet w os­tat­ni­ej chwi­li coś zwęszy i od­le­ci sa­mo­lo­tem zos­ta­wi­a­j­ąc wóz i Gre­ka?

    - Nie bo­ję się. Zresz­tą wszystkie lot­nis­ka obs­ta­wi­one i porty tak­że. Nie od­le­ci ani nie odpły­nie.

    - Czy jes­teś pe­wi­en, że to rzeczy­wiście on za­łat­wił Das­ze­wic­za?

    Downar wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Stuprocentowej pew­ności oczy­wiście nie mam, ale wszystko na to wska­zu­je.

    - Może trze­ba było go przes­łuc­hać?

    - Spłoszyłby się. A nie mamy żadnych pods­taw, żeby go zatrzy­mać. Te­raz będ­zi­emy mi­eli.

    Olszewski ci­ąg­le jeszc­ze nie był prze­ko­nany.

    - A to że prześla­du­je te­go Gre­ka, to ni­edos­ta­tecz­na pods­ta­wa?

    Downar skrzywił się.

    - Chyba żar­tu­j­esz. Zapr­zeczyłby wszystki­emu. Po­wi­ed­zi­ałby, że fa­cet ma szmerg­la, że po­padł w jakieś ob­ses­yj­ne stany po tra­gicz­nej śmi­er­ci żony. I co da­lej? Nic. Wsi­adłby do sa­moc­ho­du i cześć.

    - Może masz ra­cję - przyznał Ols­zews­ki.

    - Czyś jeszc­ze nie zdo­łał po­j­ąć tej ni­ewątp­li­wej prawdy, że ja zaws­ze mam ra­cję? - ro­ześmi­ał się Dow­nar.

    

Na punk­cie gra­nicznym ruch był sto­sun­ko­wo duży. Se­zon turystyczny w peł­ni. Dłu­gi sznur sa­moc­ho­dów w oc­ze­ki­wa­niu na kont­ro­lę cel­ną i pasz­por­to­wą.

    Wreszcie przyszła ko­lej na for­da - mus­tan­ga w ko­lor­ze zi­elonym, symbo­li­zu­j­ącym, jak wi­ado­mo, nad­zi­e­ję.

    Urzędnik celny uśmi­ec­hał się z za­wo­do­wą upr­ze­jmością. Mó­wił po ni­emi­ec­ku, po fran­cus­ku, znał na­wet troc­hę włos­ki.

    - Czy ma pan coś do za­dek­la­ro­wa­nia, sig­no­re?

    Sycylijczyk ener­gicz­nie potr­ząs­nął gło­wą.

    - Nie.

    - A pan?

    Jorgos rów­ni­eż oświ­adczył, że nie ma nic do za­dek­la­ro­wa­nia. Ur­zęd­nik jed­nak nie rezyg­no­wał.

    - Panowie poz­wo­lą, że za­jrzymy do ich wa­li­zek.

    Cestelloni był wyraźnie zni­eci­erp­li­wi­ony. Nie mógł jed­nak opo­no­wać. Wysi­adł z wo­zu, ot­worzył ba­gaż­nik i wyj­ął wa­liz­ki.

    Sprawdzanie trwa­ło dość dłu­go. Wresz­cie ur­zęd­nik celny po­wi­ed­zi­ał:

    - Panowie poz­wo­lą z na­mi.

    Znaleźli się w po­ko­ju służ­bowym, gdzie jeszc­ze raz pod­da­no szcze­gó­łowym og­lęd­zi­nom ich ba­ga­że.

    Castelloni był wści­ekły. Klął pod no­sem w di­alek­cie sycyli­js­kim, ci­ąg­le jed­nak nie po­de­jr­ze­wał pods­tę­pu.

    W wyni­ku tych wszystkich ma­ni­pu­la­cji oka­za­ło się, że wa­liz­ka pa­na Pa­pa­do­po­ulo­sa po­si­ada pod­wó­jne dno i za­wi­era spo­rą ilość bi­ałe­go prosz­ku.

    - Heroina - po­wi­ed­zi­ał cel­nik.

    Wtedy roz­pę­ta­ła się prawd­zi­wa bur­za. Cas­tel­lo­ni ryczał, wymac­hi­wał rę­ka­mi, popr­zew­ra­cał meb­le, rzu­cił się na Jor­go­sa i byłby go na­jp­raw­do­po­dob­ni­ej za­bił, gdyby go nie obezw­ład­ni­ono.

    - To nie mo­ja wa­liz­ka! To nie mo­ja wa­liz­ka! - wykrzyki­wał we wszystkich znanych mu języ­kach.

    Downar zbliżył się i po­łożył mu rę­kę na ra­mi­eniu.

    - Proszę się us­po­ko­ić. Pa­no­wie obaj zatrzy­ma­ni są do dyspozy­cji pro­ku­ra­to­ra - po­wi­ed­zi­ał po ni­emi­ec­ku.

    - Ja nie mam nic wspól­ne­go z tą spra­wą - pró­bo­wał bro­nić się Sycyli­jczyk. - To ten przek­lęty Grek. To jego wa­liz­ka. Jego aresz­tu­jcie. Ja nie hand­lu­ję nar­koty­ka­mi.

    - Panowie pod­ró­żu­ją ra­zem.

    - Zabrałem go przez upr­ze­jmość. Łotr, szub­ra­wi­ec, bandy­ta. Za­pew­ni­am pa­nów, że się ta­ki­mi spra­wa­mi nie za­jmu­ję. Ja jes­tem ucz­ciwym hand­low­cem. Ja mam fir­mę w Pa­ler­mo. Ja za­war­łem umo­wę z was­zą cent­ra­lą. Za­bi­erz­cie jego, a mnie poz­wól­cie jec­hać.

Dow­nar potr­ząs­nął gło­wą.

    - Przykro mi, Herr Cas­tel­lo­ni, ale to ni­emoż­li­we. Wyjaśnimy wszystko w śledzt­wie. Na ra­zie, ni­es­tety, mus­zą pa­no­wie wra­cać do Wars­zawy.

    - Nie ma­cie pra­wa mnie zatrzymy­wać.

    - Doskonale pan wie, że nie tylko mamy pra­wo, ale na­wet obo­wi­ązek pa­na zatrzy­mać.  Może skończymy już tę dysku­sję.

    Castelloni za­cis­nął pięści.

    - Porca mi­se­ria.

    

Na poc­ząt­ku przes­łuc­ha­nia Cas­tel­lo­ni zac­howy­wał się z du­żą pew­nością si­ebie. Chwi­la­mi sta­wał się na­wet ag­resywny. Po­woły­wał się na pra­wo mi­ędzy­na­ro­do­we, gro­ził, że zwró­ci się ze skar­gą do na­jwyższych pols­kich władz państ­wowych, żą­dał skon­tak­to­wa­nia go z włos­ką am­ba­sa­dą, po­woły­wał się na swo­je ko­nek­sje w Ita­lii itd. itd.

    Downar z iście sto­ic­kim spo­ko­j­em zno­sił to wszystko. Dos­ko­na­le znał te­go rod­za­ju takty­kę i wi­ed­zi­ał, że wyma­ga ona ze strony pro­wad­zą­ce­go śledzt­wo ani­els­ki­ej ci­erp­li­wości. Ki­wał wi­ęc gło­wą, uśmi­ec­hał się wyro­zu­mi­ale, od cza­su do cza­su wtrą­cał jakieś sło­wo, a na­wet ca­łe zda­nie, ma­j­ące na ce­lu zła­god­ze­nie ni­eco burz­li­wej at­mos­fery. Wresz­cie, gdy Sycyli­jczyk troc­hę się zmęczył i wyczer­pał pi­erws­zą por­cję swych ar­gu­men­tów, po­wi­ed­zi­ał:

    - Od jak daw­na zna pan pa­na Jor­go­sa Pa­pa­do­po­ulo­sa?

    - Poznałem go zu­peł­nie przypad­ko­wo tu­taj, w Wars­za­wie, w ka­wi­ar­ni.

    - I ta­ki­ego przypad­ko­wo poz­na­ne­go czło­wi­eka zab­rał pan do swo­j­ego wo­zu?

    - Chciałem mu wyświ­adczyć przysłu­gę. A po­za tym lu­bię mi­eć to­warzyst­wo w pod­róży.

    - A do Pols­ki przyj­ec­hał pan w spra­wach turystycznych, praw­da?

    - Nie tylko. Chci­ałem poz­nać wasz kraj, a jed­noc­ześnie na­wi­ązać kon­takty hand­lo­we.  Jestem właści­ci­elem firmy hand­lo­wej w Pa­ler­mo. Arty­kuły che­micz­ne i far­ma­ce­utycz­ne. Podpisałem już wstęp­ną umo­wę eks­por­to­wą z was­zą cent­ra­lą CI­ECH.

    - Czy pan Haw­kins to pańs­ki przyj­aci­el, czy wspól­nik?

Po raz pi­erwszy w ci­emnych oc­zach Sycyli­jczy­ka za­mi­go­tał ni­epo­kój.

    - Hawkins?

    - Tak - ski­nął gło­wą Dow­nar. - Pytam o pa­na Wil­li­ama Haw­kin­sa, do któ­re­go te­le­fo­no­wał pan z ho­te­lu do Rzymu. Przypo­mi­na pan so­bie za­pew­ne.

    - To mój przyj­aci­el - pad­ła burk­li­wa od­po­wi­edź.

    Downar westch­nął i zro­bił bard­zo stra­pi­oną mi­nę.

    - Wobec te­go ni­ez­mi­er­nie mi przykro, ale mam dla pa­na ni­ezbyt mi­łą wi­ado­mość. Pan Wil­li­am Haw­kins, oby­wa­tel amery­kańs­ki, zos­tał w Rzymie zatrzy­many przez In­ter­pol.

    - Non e pos­si­bi­le! Das is unmöglich!

    - Niestety to fakt. Przed pa­ro­ma god­zi­na­mi otrzy­ma­łem tę wi­ado­mość. Wil­li­am Haw­kins jest os­kar­żony o han­del krad­zi­ony­mi dzi­eła­mi sztu­ki oraz wyko­pa­lis­ka­mi arc­he­olo­giczny­mi.

Śni­ada twarz Sycyli­jczy­ka wyglą­da­ła tak, jakby ją ktoś posy­pał po­pi­ołem.

    - Non e pos­si­bi­le… Non e pos­si­bi­le… - pow­tar­zał.

    - Obawiam się - ci­ąg­nął da­lej Dow­nar - że In­ter­pol zech­ce się za­in­te­re­so­wać rów­ni­eż i pańs­ką oso­bą.

    - Ja nie mam z tym nic wspól­ne­go.

    - Sądzę, że wszystko będ­zie za­le­ża­ło od zez­nań pa­na Haw­kin­sa. Z te­go, co mó­wi pan Jor­gos Pa­pa­do­po­ulos, wyni­ka, że pan ma z tym coś wspól­ne­go.

    - Mascalzone.

    - Chciałbym pa­na po­in­for­mo­wać, że ja nie znam włos­ki­ego - po­wi­ed­zi­ał Dow­nar. - Mo­że wi­ęc na­dal będ­zi­emy roz­ma­wi­ali po ni­emi­ec­ku. Zech­ce mi pan te­raz po­wi­ed­zi­eć, czy zna pan ni­e­j­aki­ego Ro­ber­ta Das­ze­wic­za, a rac­zej czy pan go znał.

    - Nie zna­łem i nie znam ni­ko­go ta­ki­ego. Pi­erwszy raz słyszę to naz­wis­ko.

    - To dosyć dziw­na spra­wa - zak­ło­po­tał się Dow­nar. - Twi­erd­zi pan, że pan nigdy nie znał Ro­ber­ta Das­ze­wic­za, a tymcza­sem pod pods­zew­ką jed­nej z pańs­kich mary­na­rek zna­leźliśmy to - wyj­ął z akt bi­ałą ko­per­tę i wytrząs­nął z ni­ej na bi­ur­ko ka­wa­łek pa­pi­eru. - To jest czek na dwad­zieścia pi­ęć tysi­ęcy do­la­rów, wysta­wi­ony właśnie przez Ro­ber­ta Das­ze­wic­za. Trud­no wprost uwi­erzyć, żeby zu­peł­nie ni­ez­na­j­omy czło­wi­ek ofi­aro­wał pa­nu ta­ki pre­zent.

    Downar przez chwi­lę mi­ał wra­że­nie, że Sycyli­jczyk rzu­ci się na ni­ego. Ost­roż­nie wysu­nął szuf­la­dę, w któ­rej le­żał pis­to­let. Wprawd­zie znał boks, judo i ka­ra­te, ale jego roz­mów­ca wyglą­dał na ni­epr­ze­ci­ęt­ne­go osił­ka.

    - No i co pan na to, Herr Cas­tel­lo­ni?

    Milczenie.

    - Przykra spra­wa z tym cze­ki­em - mart­wił się da­lej Dow­nar. - Ale to jeszc­ze nie wszystko. Ni­ech pan so­bie wyob­ra­zi, że w pańs­kim wo­zie, w głę­bi ba­gaż­ni­ka, zna­leźliśmy strasz­nie zmi­ętą, brud­ną kos­zu­lę. Lewy man­ki­et zos­tał po­wa­lany krwią. Dziwnym zbi­egi­em oko­licz­ności ta krew po­si­ada ta­ką sa­mą gru­pę, co krew Das­ze­wic­za, któ­re­go za­mor­do­wa­no no­żem al­bo rac­zej sztyle­tem. Zda­je się, że na Sycylii mężczyźni chęt­nie uży­wa­ją sztyle­tów. Czy to praw­da, Herr Cas­tel­lo­ni? No wi­ęc jak? - głos Dow­na­ra stał się nag­le twardszy, bard­zi­ej ur­zę­dowy. - Przyzna­je się pan do za­bi­cia Ro­ber­ta Das­ze­wic­za?

    Niespodziewanie na war­gach Sycyli­jczy­ka po­j­awił się drwi­ący uśmi­ech.

    - Powinniście być mi wdzi­ęcz­ni.

    Downar nie ukry­wał zdzi­wi­enia.

    - Wdzięczni?

    - Oczywiście. Za­oszc­zęd­zi­łem wam kło­po­tów i kosz­tów pro­ce­su. Te­go rod­za­ju sprawy są­do­we bywa­ją dłu­gotr­wa­łe i skomp­li­ko­wa­ne.

    - Co pan ma na myśli?

    Castelloni nie przes­ta­wał się uśmi­ec­hać.

    - W tej chwi­li już nie potr­ze­bu­j­emy grać ko­me­dii. Wie pan prze­ci­eż dos­ko­na­le, że Das­ze­wicz zlik­wi­do­wał tę Greczyn­kę.

    - Skąd ta pew­ność?

    - Sam mi to po­wi­ed­zi­ał. Chod­zi­ło mu o włas­ną skó­rę… Pró­bo­wał we mnie wmó­wić, że ot­ruł Ane­tę na po­le­ce­nie Haw­kin­sa. Oczy­wiście nie da­łem się na to nab­rać.

    - I po­wi­ed­zi­ał, że ot­ruł Ane­tę?

    - Tak, cyj­an­ki­em po­ta­su. Dosy­pał do kawy. Po­kazy­wał mi na­wet, ile mu jeszc­ze te­go prosz­ku zos­ta­ło.

    - Więc przyzna­je się pan do za­mor­do­wa­nia Ro­ber­ta Das­ze­wic­za - pow­tórzył swe pyta­nie Dow­nar.

    Sycylijczyk wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Chyba dosyć wyraźnie da­łem to do zro­zu­mi­enia.

    Przesłuchanie było skońc­zo­ne.

    

Pułkownik Leśni­ews­ki w grun­cie rzeczy był za­do­wo­lony z ro­boty swo­ich współp­ra­cow­ni­ków. Os­ta­tecz­nie dwa za­bó­jst­wa zos­tały wyjaśni­one, a po­za tym za­wi­ado­mi­ony w po­rę In­ter­pol zatrzy­mał w Rzymie Amery­ka­ni­na, hand­lu­j­ące­go od daw­na krad­zi­ony­mi dzi­eła­mi sztu­ki. To był ni­ewątp­liwy suk­ces. Mi­mo to przyj­ął Dow­na­ra z twar­zą chmur­ną.

    - Coś tu nie gra, Ste­fan. Zaczy­nasz sto­so­wać pas­kud­ne chwyty.

    - O co chod­zi? - zdzi­wił się Dow­nar, który spod­zi­ewał się hymnów poch­walnych.

    - Chodzi o to, że z tą he­ro­iną to była ordy­nar­na pro­wo­ka­cja. To nie są doz­wo­lo­ne po­su­ni­ęcia.

    - A coś ty chci­ał? - żach­nął się Dow­nar. - Mi­ałem mo­że wypuścić z rąk te­go oprysz­ka, te­go mor­der­cę, te­go gangs­te­ra? Jak ty to so­bie wyob­ra­żasz?

    - Trzeba było w jakiś inny spo­sób zna­leźć do­wody jego winy.

    - Nie bądź śmi­eszny. Przep­ras­zam cię, sze­fie, ale zaczy­nasz mnie de­ner­wo­wać. Nie mi­ałem ab­so­lut­nie żadnych do­wo­dów prze­ciw­ko ni­emu, ab­so­lut­nie żadnych.

    - A od­cis­ki pal­ców w mi­esz­ka­niu Das­ze­wic­za?

    - Nie zna­leźliśmy od­cis­ków pal­ców. To fac­ho­wi­ec. Mu­si­ałem go zatrzy­mać. Ro­zu­mi­esz? Musiałem. Prze­ci­eż nie mog­łem tak ni z te­go, ni z owe­go zac­ząć mu rozp­ru­wać mary­nar­ki i szu­kać te­go cho­ler­ne­go cze­ku. A po­za tym, jeże­li chod­zi o ścis­łość, to nie była jego wa­liz­ka, tylko te­go Gre­ka. I to nie była żad­na he­ro­ina, tylko odżyw­ka dla ni­emow­ląt, le­ci­ut­ko zap­ra­wi­ona dla za­pac­hu.

    Leśniewski nie mógł powstrzy­mać uśmi­ec­hu.

    - I jeszc­ze coś ci po­wi­em - mó­wił da­lej Dow­nar. - Dla zde­mas­ko­wa­nia zbrod­ni­ar­za, mor­dercy, wszystkie chwyty są dob­re. Ro­zu­mi­esz? Wszystkie! Dosyć już tej za­bawy w rę­ka­wicz­kach, tej tak zwa­nej fa­ir play. Zo­bacz, co się dzi­e­je na świ­ecie. Por­wa­nia, mordy, gwałty, na­jst­rasz­ni­e­js­ze zbrod­nie. Po zni­esi­eniu kary śmi­er­ci we Włos­zech i w Ang­lii nie mo­gą so­bie dać rady. Przez świ­at id­zie co­raz szers­zą fa­lą bez­kar­na zbrod­nia. Bandy­ci, gangs­terzy tri­um­fu­ją, a po­li­cja, sęd­zi­owie, pro­ku­ra­torzy ba­wią się w jakieś bez­sen­sow­ne hu­ma­ni­tar­ne te­orie, trak­tu­ją na­j­ohyd­ni­e­jszych zbrod­ni­arzy jak ni­egr­zecz­ne dzi­eci. Jeże­li ca­ła ludz­kość nie zmo­bi­li­zu­je się prze­ciw­ko tej gang­re­nie, jeże­li nie zacz­ni­emy sto­so­wać środ­ków rów­nie bezwzg­lędnych jak oni, to ko­ni­ec, zgi­ni­emy. Nie będ­zie mi­e­js­ca dla lud­zi ucz­ciwych, poży­tecznych spo­łecz­nie.

    - Widzę, że jes­teś w bo­j­owym nast­ro­ju - po­wi­ed­zi­ał z uśmi­ec­hem Leśni­ews­ki i wyci­ąg­nął rę­kę do przyj­aci­ela. - Jest w tym du­żo ra­cji, co mó­wisz, ale mu­si­ałem wyj­ec­hać z ur­zę­do­wą repry­men­dą. Nie bi­erz so­bie te­go tak bard­zo do ser­ca. A te­raz idź, od­pocz­nij.

    Odwaliłeś ka­wał so­lid­nej ro­boty. Mu­sisz być sko­nany.

    W swo­im po­ko­ju Dow­nar zas­tał Ols­zews­ki­ego.

    - No i co tam, stary? - spytał ci­eka­wie po­rucz­nik.

    - Obsztorcował mnie.

    - Za co? Za tę tak zwa­ną "he­ro­inę"?

    - Właśnie. Że pro­wo­ka­cja, że to, że tam­to.

    - Chyba nie mó­wił te­go se­rio.

    - Pół żar­tem, pół se­rio.

    - Przejmujesz się?

    Downar wzruszył ra­mi­ona­mi.

    - Przestałem się już czymkol­wi­ek prze­jmo­wać. Ale troc­hę ra­cji mi­ał. Co­raz części­ej myślę o emery­tur­ze.

    - Co będ­zi­esz ro­bił, jak pó­jd­zi­esz na emery­tu­rę?

    - Bo ja wi­em. Nie mam jeszc­ze sprecy­zo­wanych pla­nów. Mo­że bę­dę chod­ził na ryby, a mo­że za­jmę się og­ród­ki­em dzi­ał­kowym. Ale al­mi­ri­tis sad­zić nie bę­dę.

    - Almiritis? A cóż to ta­ki­ego?

    - To ta­kie grec­kie drzew­ka, któ­re pi­ją sło­ną wo­dę.

    - De gus­ti­bus non est dis­pu­tan­dum - po­wi­ed­zi­ał ze śmi­er­tel­ną po­wa­gą Ols­zews­ki. - Ja tam wo­lę pi­wo.

    Racot, maj 1976.   

    


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zeydler Zborowski Zygmunt Almiritis piją słoną wodę
Almiritis piją słoną wodę
Zeydler Zborowski Zygmunt Człowiek o cętkowanej twarzy
Zeydler Zborowski Zygmunt Sukces doktora Gordona
Zeydler Zborowski Zygmunt Bardzo dobry fachowiec
Zeydler Zborowski Zygmunt Czarny mercedes
Zeydler Zborowski Zygmunt Człowiek o cętkowanej twarzy
Zeydler Zborowski Zygmunt Brat Mikołaja
Pieczeń sarnia Zeydler Zborowski Zygmunt
Zeydler Zborowski Zygmunt Czarny mercedes
Zeydler Zborowski Zygmunt Goryl z Wołomina
Ewa wzywa 07 092 Zeydler Zborowski Zygmunt Kardynalny błąd
Zeydler Zborowski Zygmunt Za dużo kobiet
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę
Zeydler Zborowski Zygmunt Laska dyrektora Osieckiego
Zeydler Zborowski Zygmunt Detektyw z Mediolanu
Zeydler Zborowski Zygmunt Zbrodnia w mieszkaniu chirurga (CzP)
Zeydler Zborowski Zygmunt Za dużo kobiet
Ewa wzywa 07 100 Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar zastawia pułapkę

więcej podobnych podstron