ZYGMUNT ZEYDLER-ZBOROWSKI
ALMIRITIS PIJĄ SŁONĄ WODĘ
CZĘŚĆ PIERWSZA - KRETA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Obudził się wcześnie. Może z głębokiego snu wyrwały go podniesione głosy dolatujące z sąsied-
nich balkonów, a może smugi jaskrawego światła, wdzierające się do hotelowego pokoju przez ni-
eszczelne okiennice. Nie miał siły podnieść ciężkich, zmęczonych powiek.
Leniwym ruchem wyciągnął rękę i rozstawionymi szeroko palcami począł wodzić po stojącym
obok łóżku. Prześcieradło było jeszcze ciepłe. Otworzył oczy. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że
w łazience szumi woda. "Już wstała - pomyślał. - Zerwała się o świcie. Dzielna dziewczyna". Przez
chwilę leżał na wznak, wpatrując się w ciemne plamy zdobiące sufit. Hotel "Marina" zaliczał się do
bardzo tanich hoteli.
- Nie śpisz?
Na widok jej nagiego ciała, pokrytego błyszczącymi kroplami wody, poczuł nowy przypływ na-
miętności. Wyciągnął do niej ramiona.
- Chodź.
Z uśmiechem potrząsnęła głową.
- Dosyć. Jesteś niemożliwy. - Mówiła dobrze po angielsku, z zabawnym, trochę śpiewnym ak-
centem.
- Podobasz mi się - powiedział. - Bardzo mi się podobasz.
Nie przestawała się uśmiechać.
- To się bardzo dobrze składa. Ty także mi się podobasz. Chyba nie spędziłabym z tobą nocy,
gdyby było inaczej. Jak ci się zdaje?
Rozczesała gęste ciemnokasztanowe włosy i zaczęła się ubierać.
- Jak to się właściwie stało? - spytał po chwili. - Żałujesz?
- Oszalałaś?! - Zerwał się, podbiegł i chwycił ją na ręce.
- Marco, przestań, puść mnie! - broniła się zdecydowanie.
- Kocham cię - mówił stłumionym głosem. - Kocham cię. Słyszysz? Jesteś najwspanialszą dzi-
ewczyną, jaką w życiu spotkałem. To wszystko jest cudowne. Kocham cię.
Wreszcie uwolniła się z jego objęć.
- Jesteś nieznośny, insupportable, insupportable - powtórzyła parokrotnie, przechodząc nagle na
francuski - insupportable garçon. - Roześmiała się, przesunęła dłonią po jego jasnej, zmierzwionej
czuprynie i kończyła się ubierać.
Pobiegł do łazienki, pośpiesznie się ogolił, wziął prysznic. Kiedy wrócił, zastał ją zajętą staran-
nym robieniem makijażu.
- Nie będziesz już spał?
- Jeżeli ty wstałaś…
- Ja to co innego. Mam dużo spraw do załatwienia, ale ty mógłbyś jeszcze trochę pospać.
- Nie mam ochoty.
- A co będziesz robił? Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Pójdę się dowiedzieć, kiedy odpływa fairy-boat na Kretę, a potem…
- Wybierasz się na Kretę?
- Wspominałem ci przecież o tej idiotycznej historii z paszportem.
- Mówiłeś coś, ale nie zwróciłam uwagi… Chyba nie masz się czym przejmować.
Pójdziesz do ambasady…
Skrzywił się niechętnie i potrząsnął głową.
- To nie takie proste. Na pewno miałbym duże przykrości. Obawiam się, że przez jakiś czas nie
mógłbym wyjeżdżać za granicę. Ambasada to ostateczność. Najprzód wolę poszukać… Może jed-
nak znajdę. Mała nadzieja, ale muszę spróbować.
- Jedziesz na Kretę szukać paszportu?
- Oczywiście. Mówiłem ci chyba o tym Amerykaninie.
- Nie mówiłeś.
- Prosta sprawa. Pojechałem z wycieczką do Delf. Zwiedzaliśmy ruiny świątyni Apollina.
Było cudownie. Ale jakiś diabeł mnie podkusił, żeby pójść na sam szczyt i obejrzeć stadion.
Zasiedziałem się tam. Kiedy wróciłem, autokaru już nie było. Nie wiedziałem, co robić. Żadnej
komunikacji, a do Aten to kawał drogi. I nagle zjawił się ten Amerykanin. Zabrał mnie do swojego
wozu, był bardzo uprzejmy.
- I sądzisz, że w wozie tego Amerykanina…
- Właśnie. Jak wrzucałem plecak, paszport mógł wypaść.
- Z zamkniętego plecaka?
- Nic nie rozumiesz - zdenerwował się. - Paszport wsunąłem do kieszeni plecaka, której nie mog-
łem zapiąć.
- Któż tak się obchodzi z paszportem?
- Oczywiście, że to idiotyczne, ale teraz nie warto o tym mówić.
- I myślisz, że znajdziesz tego Amerykanina na Krecie?
- Po powrocie z Delf miał odpłynąć swoim jachtem z Pireusu na Kretę.
Przestała lakierować paznokcie i spojrzała na niego uważniej.
- Swoim jachtem? Na Kretę?
- Tak powiedział.
- A wiesz, jak ten Amerykanin się nazywa?
- Wiem. Dał mi swój bilet wizytowy. William Hawkins.
Nagły błysk pojawił się w brązowych oczach.
- Znasz go może?
Ze zdwojonym zapałem wróciła do lakierowania paznokci.
- Znasz go? - powtórzył pytanie. Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. To nazwisko wydaje mi się znajome. Tylu ludzi się spotyka. Więc chcesz dzisiaj pły-
nąć na Kretę?
- Tak. Im wcześniej, tym lepiej. W tej sytuacji nie mogę tracić czasu. Może jednak uda mi się od-
zyskać paszport.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
- Nie rozumiem.
- To przecież proste. Gdybyś nie zgubił paszportu, nie bylibyśmy się spotkali.
Roześmiał się. Miał białe, zdrowe zęby.
- Zupełnie słusznie. Jestem zachwycony, że zgubiłem paszport. Żeby ciebie spotkać, gotów jes-
tem zgubić dziesięć paszportów, dwadzieścia, sto…
- Mówiłeś, że miałeś go w kieszeni plecaka.
- Tak.
- I w Delfach nie zostawiłeś plecaka w autokarze?
- Nie, zawsze noszę go ze sobą. To mały plecak. Bałem się zostawić w autokarze, żeby mi ktoś
nie wyciągnął paszportu czy pieniędzy. I właśnie…
- Ale pieniędzy nie zgubiłeś?
- Na szczęście nie. Były w drugiej kieszeni.
- Dlaczego tego wszystkiego nie nosisz przy sobie?
- Wiesz chyba, jakie są dżinsy. Mają takie płytkie kieszenie, że nic się w nich nie mieści.
Skończyła lakierować paznokcie.
- Muszę już iść. Żegnam cię. Adieu.
Spojrzał na nią spłoszony.
- Więc jak będzie?
- Z czym?
- No… z nami. Przecież nie możemy się tak rozstać.
- Dlaczego nie możemy?
- Bo nie… bo… bo muszę cię jeszcze zobaczyć. Nie po to zgubiłem paszport, żebyś natychmiast
zniknęła z mojego życia.
Podeszła do niego i dotknęła jego włosów.
- Lubię cię, Marco, bardzo cię lubię. Ale czy nie sądzisz, że to była przygoda, którą już należy
zakończyć?
- Nie, to nieprawda! - oburzył się. - To nie przygoda, którą trzeba jak najszybciej skończyć. To
miłość.
Położyła mu palce na wargach.
- Ciiicho… Nie używaj wielkich słów. Przecież wie prawie się nie znamy.
- To co z tego? Można kogoś pokochać od razu, bez długiej znajomości.
- Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
- Dawniej nie wierzyłem. Teraz wierzę. Dawniej w ogóle nie wierzyłem w miłość. Nie możesz
tak odejść.
- Cóż ty wiesz o mnie, o moim życiu?
- Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Wiem tylko tyle, że cię kocham i że chcę być z tobą.
Spoważniała i zaczęła oglądać z uwagą swoje świeżo polakierowane paznokcie.
- Widzę, że zaczynają się komplikacje. Nie lubię komplikacji.
- Czy miłość nazywasz komplikacjami?
- Oczywiście. Tak zwana miłość zawsze ludziom bardzo komplikuje życie.
- Czy masz takie smutne doświadczenia?
- Może. W każdym razie jestem trochę zaskoczona. Nie traktowałam naszego spotkania aż tak
poważnie.
- Widocznie często miewasz takie spotkania - powiedział ze złością.
Uśmiechnęła się.
- Nie próbuj mnie obrażać. To nie jest w stylu romantycznego kochanka.
- Kto ci powiedział, że jestem romantycznym kochankiem?
- Ty sam. Miłość od pierwszego wejrzenia. Czegóż więcej trzeba? W naszych czasach rzadko się
spotyka kogoś, kto wierzy w takie rzeczy. Wiesz co? Mam pewien pomysł. Miałam jutro lecieć sa-
molotem na Kretę. Żeby nasze spotkanie nie było tak gwałtowne, zamienię samolot na fairy-boat i
popłynę z tobą. Wprawdzie to długa całonocna podróż, ale czegóż się nie robi dla miłego to-
warzystwa.
- Doskonale - ucieszył się. - Nie wiedziałem, że ty także wybierasz się na Kretę. Zaraz pobiegnę
kupić bilety. Mam nadzieję, że dostanę jeszcze jakąś kabinę.
- Nie wyobrażaj sobie, mon cheri, że ulokujemy się w jednej kabinie.
- A to dlaczego? Pogładziła go po dłoni.
- Nie denerwuj się. Wspólna kabina nie wchodzi w rachubę. Zdajesz sobie chyba sprawę z tego,
że nie chciałabym, żeby nas ktoś zobaczył. Mam tutaj dużo znajomych. Nietrudno o niepożądane
spotkanie.
- Myślałem, że całą noc spędzimy razem na statku - powiedział nachmurzony.
- Oczywiście, że całą noc spędzimy razem na statku, ale wyłącznie na rozmowie.
- Szkoda.
Uderzyła go po ramieniu.
- Nie bądź nieznośnym chłopakiem, Marco. Chyba rozmowa ze mną także sprawia ci przyjem-
ność.
- Oczywiście, ale…
- Zresztą zobaczymy, jak to wszystko się ułoży. Ja załatwię bilety.
Sięgnął po portfel leżący na nocnym stoliku.
- Zaraz dam ci pieniądze. Ile to może kosztować?
Powstrzymała go energicznym ruchem ręki.
- Daj spokój. Powiedziałam, że ja to załatwię.
- Nie mam zamiaru być na twoim utrzymaniu. Roześmiała się wesoło.
- Dajże spokój. A zresztą, jeżeli to tak rani twoją męską ambicję, to później się policzymy, mon
chéri. Bądź grzecznym chłopcem. - Zauważył, że chętnie do angielskiego wtrącała jakieś francuskie
słowo… To go trochę drażniło, a trochę intrygowało. Od pierwszego momentu zrobiła na nim wra-
żenie dziewczyny na takim poziomie, że trudno ją było podejrzewać o głupi snobizm. Po prostu
może język francuski był jej bliższy i swobodniej się nim posługiwała aniżeli angielskim.
- Może zjemy razem obiad? - zaproponował.
Skinęła głową.
- To jest myśl. Spotkajmy się o czwartej.
- Gdzie?
- Tam, gdzieśmy się poznali.
- W tej pizzerii niedaleko placu Omonia?
- Tak. Jeżeli masz ochotę.
- Będę punktualnie o czwartej.
- Adio.
Delikatnie pocałowała go w usta, jakby w obawie, żeby nie zetrzeć szminki z warg, i wybiegła z
pokoju.
Przez chwilę stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła. To, co ostatnio przeżył, było
czymś tak nierealnym, tak przedziwnie fantastycznym, że ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że to
wszystko zdarzyło się naprawdę.
Włożył kraciastą kolorową koszulę, naciągnął efektownie połatane dżinsy i przez pewien czas
szczotkował pracowicie niesforną czuprynę. Następnie wyszedł i nie czekając na windę zbiegł
schodami na dół.
Portier z kwaśną miną odpowiedział na jego "good morning".
- Czy pan znalazł swój paszport, mister Sosnowski? - spytał zaglądając do książki meldunkowej.
- Jeszcze nie.
- Bardzo mi przykro, ale nie będzie pan mógł u nas mieszkać bez paszportu. Ta legitymacja, którą
mi pan przedstawił, nie wystarcza. Sorry.
- Dzisiaj po południu zwalniam pokój - powiedział z uśmiechem Marek. - Nie będę panu sprawi-
ał kłopotu. Proszę przygotować rachunek.
- To ode mnie nie zależy, mister Sosnowski - zaczął tłumaczyć się portier. - Nie chcemy mieć
przykrości ze strony policji. Pan rozumie?
- Ależ doskonale rozumiem. Bardzo dziękuję, że mogłem u was przenocować.
Śniadanie w hotelu "Marina" nie należało do najsmaczniejszych, dwie ogromne, słodkie maślane
bułki, kawałek masła, dżem i bardzo kiepska kawa.
Marek jednak tak był zajęty swoimi myślami, że nie bardzo wiedział, co je. Wychodząc z hotelu,
spojrzał wesoło na portiera, który odwzajemnił się życzliwym uśmiechem.
Najwyraźniej ciężar spadł mu z serca, kiedy nabrał pewności, że gość bez paszportu nie usiłuje
zatrzymać pokoju na dłużej.
Dzień był jak zwykle słoneczny, pełen złota i błękitu płynącego z bezchmurnego nieba.
Kontrast z mrocznym hotelowym holem, oświetlonym słabymi żarówkami, był tak wielki, że
Marek, oślepiony nagłym blaskiem, zmrużył oczy. Żałował, że nie wziął ciemnych okularów, ale
już mu się nie chciało wracać na górę.
Miał dużo czasu, z którym nie wiedział, co robić. Krążył bez celu po ulicach, przystając przed
wystawami i oglądając fotosy filmowe, umieszczone w gablotach przed wejściami do kin. Nie chci-
ał zbytnio oddalać się od centrum, obawiając się zabłądzić. Ateny znał bardzo słabo. Wolał więc po-
ruszać się na trasie pomiędzy placem Omonia a placem Syntagma, gdzie czuł się pewnie i nie musi-
ał nikogo pytać o drogę.
Wskazówki zegarka poruszały się niesłychanie wolno. Poczuł zmęczenie. Wstąpił więc do jakiejś
kawiarenki na Venizelon i poprosił o Coca-Colę. Sącząc brunatny płyn przez plastykową rurkę, my-
ślał o Anecie. To była naprawdę wspaniała dziewczyna. Przypominając sobie noc, spędzoną w jej
ramionach, przymknął oczy.
Z rozkosznego rozmarzenia wyrwał go nagle czyjś energiczny głos.
- Cześć, Marek. A ty co tu jeszcze robisz?
Kudłaty młody człowiek, którego twarz zdobiła gęsta, dawno nie przystrzygana broda, szczerzył
zęby w powitalnym uśmiechu.
- Kazik! Jak się masz.
Uścisnęli sobie dłonie i brodacz przysiadł się do stolika.
- Myślałem, żeś już dawno odleciał do Warszawy.
- Miałem taki zamiar - skrzywił się Marek - ale trochę mi się skomplikowało.
- Co się stało? Zgubiłeś bilet?
Marek niechętnie opowiedział historię o paszporcie, Zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma się
czym chwalić.
- I masz zamiar jechać na Kretę?
- A co mam robić? To jedyna szansa. Jeżeli paszport wysunął mi się w wozie tego Amerykanina,
to przecież mi go odda.
Kazik pokręcił głową z powątpiewaniem.
- Mało prawdopodobne, ale oczywiście spróbować trzeba. W ostateczności pójdziesz do naszej
ambasady. Muszą ci pomóc.
- Wolałbym tego uniknąć.
- Wierzę ci, stary - uśmiechnął się Kazik. - Ale jak na Krecie nie znajdziesz paszportu, to klops.
Będziesz musiał iść do ambasady. Czekaj… czekaj… coś mi w tej chwili przyszło do głowy. Chyba
ci mówiłem, że na Krecie siedzi służbowo mój stryj. Budujemy tam olejarnię dla Greków razem z
Jugosłowianami.
- Nie bardzo rozumiem, co ja mam z tym wspólnego - powiedział Marek.
- Jak to co? - Kazik szarpnął niecierpliwie skołtunioną brodę. - Jeżeli jedziesz na Kretę, to przeci-
eż warto tam mieć kogoś życzliwego. No nie? Napiszę parę słów do stryjaszka, prosząc, żeby się
tobą zaopiekował. Zrobił się już z niego stary Kreteńczyk. Nawet po grecku zaczyna sobie wcale
nieźle radzić.
- Byłeś u niego?
- Jasne. Siedziałem tam prawie dwa tygodnie. Przyznam ci się szczerze, że chętnie bym na stałe
zamieszkał na Krecie. Żyć nie umierać. Motoryzacja słabo rozwinięta, żadnego przemysłu, powietr-
ze wspaniałe, spokój, klimat fantastyczny, ludzie mili, uczynni, kulturalni.
Tylko ten ich język. Trudno się dogadać. Jeżeli masz kartkę papieru i długopis, to zaraz zredaguj-
emy odpowiednie pismo i zameldujesz się w Iraklionie u stryjcia. Bardzo fajny facet. Przekonasz
się.
Marek wyjął z kieszeni spodni notes i ołówek.
- Niestety, nie mam długopisu.
- Nieważne - uśmiechnął się Kazik, wyrwał kartkę i zabrał się do pisania.
- A ty długo zostajesz w Atenach?
- Jutro odlatuję. Posiedziałbym jeszcze trochę, ale nie mogę. Szkoda. Nie wyobrażasz sobie, jaką
dziewczynę poderwałem w Pireusie. Bomba.
Gawędzili jeszcze chwilę, wypili Coca-Colę, a następnie zaczęli włóczyć się po ulicach.
Obaj mieli dużo czasu.
- Ciuchy tu bombowe - mówił Kazik, kiedy zatrzymywali się przed wystawami. - Ale drożyzna.
Trzeba by mieć sporo tych cholernych dolarów, żeby kupić co nieco. Spojrzyj, jaka szałowa koszu-
la. Trzysta osiemdziesiąt drachm, przeszło dziesięć dolarów.
Marek wzruszył ramionami.
- Nie lubię oglądać wystaw, jak nie mam forsy. Co to tak lizać przez szybę?
- Przyjemnie chociaż popatrzeć - zaśmiał się Kazik. - Będzie o czym opowiadać w Warszawie.
Byłeś na jakimś świńskim filmie?
- Nie byłem. - Żałuj. Ja byłem trzy razy. Szkoda mi było forsy, ale raz się żyje. Powiadam ci,
ubaw po pachy. Najbardziej świńskie to greckie i niemieckie. Z jednego to mi nawet dziewczyna
uciekła. Musiałem ją gonić.
- Poszedłeś na takie coś z dziewczyny?
- Chciałem ją trochę rozrajcować, ale nie wypaliło. Nie radzę ci robić takich rzeczy. Za mocne. A
ty? Przygruchałeś tu sobie jakąś?
- Mniej więcej - odparł wymijająco Marek. Nie miał ochoty zwierzać się ze swej znajomości z
Anetą.
Kazik spojrzał spod oka na kolegę i zmienił temat.
- Widziałeś, jakie oni tu mają złote wyroby?
- Widziałem. Bardzo ładne.
- Co to ładne, piękne. Zobaczysz w Iraklionie. Sklep koło sklepu zawalony złotem.
Prawdziwe dzieła Oni się w tym kochają. Żałuję, że nie miałem tych cholernych drachm.
Kupiłbym coś Hance.
- Mogłeś nie chodzić na świńskie filmy i zaoszczędzić.
- Gadasz głupstwa - obruszył się Kazik. - Chyba orientujesz, ile kosztuje kino, a ile złota branso-
leta, porównanie? A zresztą fundnę Hance coś fajnego w Warszawie w jakimś komisie. Nie musi
być koniecznie
- Widzę, że cię zaczynają dręczyć wyrzuty sumienia. Nie okazałeś się, jak mi się zdaje, takim
bardzo wiernym narzeczonym.
Kazik machnął ręką.
- Daj spokój. O wierności będę myślał po ślubie i wcale nie jestem pewien, co wyniknie z tych
moich rozmyślań.
Marek poczuł ogarniające go zmęczenie. Miał dosyć tej głupiej rozmowy, chciało mu się spać.
- Wrócę do hotelu - powiedział. - Jestem cholernie skonany. Chyba się trochę prześpię.
Kazik skwapliwie wyciągnął rękę na pożegnanie. Widocznie i on miał dosyć spaceru po nagr-
zanych słońcem ulicach.
- No to cześć. Trzymaj się. A jak będziesz w Iraklionie, pozdrów ode mnie stryjaszka.
W hotelu portier powiedział:
- Przygotowałem dla pana rachunek.
- Dziękuję - uśmiechnął się uprzejmie Marek. - Teraz chciałbym jeszcze z godzinkę odpocząć, a
potem ureguluję i zwolnię pokój.
Portier nie wyglądał na zachwyconego perspektywą tego "odpoczynku", ale nie protestował.
Skrzywił się tylko nieznacznie. Chciał się jak najprędzej pozbyć niewygodnego gościa.
Marek pojechał windą na drugie piętro. W pokoju było o wiele chłodniej aniżeli na dworze. Ode-
tchnął głęboko i dotknął palcami mokrej od potu koszuli. Rozebrał się, wziął prysznic,' uprał koszu-
lę, powiesił ją na balkonowych drzwiach i rzucił się na łóżko. Prawie natychmiast zasnął.
Obudził się parę minut po trzeciej. Zerwał się i zaczął się pośpiesznie ubierać. Bał się spóźnić.
Koszula była jeszcze wilgotna. Wyjął więc drugą z plecaka, a tę zwinął i zapakował w papier.
"Wyschnie na statku" - pocieszał się.
Zbiegł na dół i uregulował rachunek. Portier, odetchnąwszy z widoczną ulgą, żegnał go życzli-
wym uśmiechem.
- Szczęśliwej podróży, mister Sosnowski.
Żar płynący z nieba zdawał się nasilać w godzinach południowych. Marek czuł, że ta druga kos-
zula także zaczyna wilgotnieć od potu, spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że nie musi się tak
bardzo spieszyć. Do placu Omonia było niedaleko. Nie po raz pierwszy dziwił się, że tak blisko
centrum miasta zaczynają się peryferie. Hotel "Marina" był przecież bez wątpienia peryferyjnym
hotelem, tak zresztą jak cała dzielnica, w której się znajdował.
W pizzerii o tej porze nie było dużego ruchu. Kelner w białej płóciennej marynarce siedział koło
jednego ze stolików i sennym spojrzeniem wodził po zalanej słońcem ulicy. Robił wrażenie człowi-
eka, który nie marzy o niczym innym, jak tylko o wygodnym hamaku zawieszonym w cieniu roz-
łożystych drzew.
Marek początkowo miał zamiar ulokować się na zwanym "świeżym powietrzu", ale zrezygnował
z tego. Doszedł do wniosku, że wewnątrz będzie chłodniej i dyskretniej. Aneta dała mu niedwuz-
nacznie do zrozumienia, iż nie ma ochoty, żeby ją jacyś znajomi spotkali w towarzystwie młodego
człowieka.
W wąskiej, długiej salce panował nastrojowy półmrok. Było tu rzeczywiście o wiele chłodniej
niż na ulicy. Wybrał stolik pod ścianą i niezdecydowany spojrzał na kelnera, który do niego pods-
zedł.
- Na razie proszę o Coca-Colę.
- A potem? - spytał kelner, przyglądając się bez entuzjazmu młodemu turyście w połatanych
dżinsach.
Kelner chrząknął, mruknął coś niezrozumiałego i odszedł leniwym, lekko kołyszącym się kroki-
em.
Przyszła dopiero około wpół do piątej. Miała na sobie kolorową sukienkę w duże stylizowane
kwiaty. Była wypoczęta, wyświeżona i tak starannie uczesana, jakby przed chwilą wyszła od fryzj-
era.
- Długo czekasz?
- Umówiliśmy się o czwartej, a ja zazwyczaj jestem punktualny - powiedział z wyrzutem. Niec-
hętne spojrzenia, którymi obdarzał go kelner przez te pół godziny, rozdrażniły go. Zwierzył się z te-
go Anecie.
Roześmiała się.
- Nie możesz się dziwić, darling. Te tabuny zarośniętych i często nie domytych młodzieńców,
którzy w sezonie turystycznym przewalają się przez nasz kraj, nie zachwycają moich rodaków.
Przyznam ci się szczerze, że ja także słabo znoszę tę inwazję dziwnych turystów, napływających do
nas od kilku lat z całego świata.
- Ja raczej się myję - powiedział Marek.
Spojrzała na niego z wesołym błyskiem w oczach.
- Wiem. Mogę ci w razie potrzeby wystawić odpowiednie zaświadczenie. Co zjemy? - spytała,
spostrzegłszy zbliżającego się kelnera.
- Chyba tradycyjnie neapolitańską pizzę.
- I do tego oczywiście wino. Nauczyłeś się już pić naszą rycynę?
- Tak. Nawet polubiłem. Początkowo nie mogłem się przyzwyczaić do tego żywicznego smaku,
ale teraz chętnie piję. To dobre wino i ma tę wielką zaletę, że nie powoduje ociężałości.
Aneta zamieniła parę słów po grecku z kelnerem i zwróciła radosną twarz ku Markowi.
- Tak się cieszę - powiedziała, dotykając jego dłoni.
- Z czego się tak cieszysz?
- No z tego, że popłyniemy razem do Iraklionu. Kupiłam bilety. Niestety, nie dostałam już miejsc
na "Kantię". Popłyniemy "Minosem".
- Czy to nie wszystko jedno?
- "Kantia" jest bardziej nowoczesna, bardziej luksusowa i szybsza. Później wychodzi z Pireusu, a
wcześniej przypływa do Iraklionu.
- Wobec tego cieszę się, że popłyniemy "Minosem" - powiedział z przekonaniem Marek. - Dłużej
będziemy razem.
- Chciałabym, żebyśmy się na pokładzie spotkali niby przypadkiem. Wszyscy ci, którzy nas będą
ewentualnie obserwować, powinni odnieść wrażenie, że to jest zupełnie przypadkowa, pokładowa
znajomość. Przepraszam, Marco, jeżeli zrobiłam ci' przykrość - dodała pośpiesznie, widząc jego na-
chmurzoną twarz. - Gniewasz się?
- Nie gniewam się, ale mi trochę przykro. Może masz rację, że się mnie wstydzisz. Rzeczywiście
nie jestem zbyt wytwornym dżentelmenem.
Pieszczotliwie uderzyła go po dłoni.
- Dzieciaku, nie bądź niemądry. Dlaczegóż miałabym się ciebie wstydzić? Po prostu chodzi mi o
moją opinię. To wszystko. Powinieneś zdać sobie sprawę z tego, że przecież nic o mnie nie wiesz.
- To prawda. Nic o tobie nie wiem - przyznał.
- No więc właśnie. Nie możesz też wiedzieć, jakie są powody, które zmuszają mnie do zachowa-
nia pewnych pozorów. Mówiłam ci już, że mam tu dużo znajomych, którzy mogliby narobić niewy-
godnych dla mnie plotek.
- Czy jesteś mężatką? - zaryzykował pytanie.
- Tak. Jestem mężatką - odparła, patrząc mu w oczy z wyrazem jakby niemego wyzwania.
W tej chwili kelner postawił przed nimi pizzę, butelkę wina i kieliszki.
Zaczekał, aż znowu będą sami.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? Poruszyła lekko ramionami.
- Po pierwsze, nie pytałeś mnie, a po drugie to ciebie nie dotyczy. To są moje prywatne sprawy.
- Nie sądzę, żeby to były wyłącznie twoje prywatne sprawy. W tej sytuacji…
- Co w tej sytuacji? - podjęła patrząc na niego uważnie.
- W tej sytuacji będziesz musiała wziąć rozwód.
- Oszalałeś?!
- A jak ty sobie to wyobrażasz? Jeżeli się kochamy…
Jej spojrzenie nabrało wyrazu ogromnej czułości. Uśmiechnęła się leciutko, serdecznie.
- Jesteś duże dziecko.
Zmarszczył brwi.
- Czy dlatego nazywasz mnie dzieckiem, że chcę tę całą sprawę załatwić uczciwie? - powiedział
urażony.
Nalała wino do kieliszków.
- Jedz, bo ci pizza wystygnie.
- Zabiorę cię ze sobą do Polski. Zostaniesz moją żoną.
- Jedz, bo ci wystygnie - powtórzyła. Podniosła kieliszek i powiedziała z uśmiechem - is'idżija.
Twoje zdrowie, Marco. Proszę cię, nie psuj mi nastroju takimi poważnymi rozmowami. Będziemy
mieli na to czas na statku.
Przez chwilę siedział nachmurzony, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie ma sensu udawać
obrażonego, i postanowił rozładować ciężką atmosferę. Aneta dopomogła mu w tym z ogromnym
zapałem.
Rozmawiali więc na tematy obojętne, o sztuce, o teatrze, o filmie, o podróżach, o Grecji, o życiu
w starożytnym świecie. Zauważyła, że jej młody przyjaciel dobrze orientuje się w epoce Peryklesa.
- Kim ty właściwie jesteś z zawodu? - spytała.
- Skończyłem archeologię. W tym roku zrobiłem dyplom.
Klasnęła w dłonie.
- Co za zbieg okoliczności! Wyobraź sobie, że ja także kończyłam archeologię w Paryżu?
- Studiowałaś w Paryżu?
- Tak. Moja matka była Francuzką. Wyszła za mąż za Greka. Jak więc widzisz, jestem tylko pół-
krwi Greczynką.
- Muszę stwierdzić, że cocktail niezwykle udany.
- Mam wrażenie, że trochę uderzył ci do głowy.
- Nie "trochę", a bardzo - powiedział z przekonaniem.
Roześmieli się. Wrócił dobry nastrój. Marek miał usposobienie pogodne i nie umiał się niczym
długo martwić ani się sprzeczać. W każdej sytuacji był głęboko przekonany, że jakoś to będzie. Nie
rozumiał ludzi, którzy martwią się na zapas i którzy widzą przyszłość w czarnych barwach. Ten
optymistyczny stosunek do życia i otaczającego go świata pozwalał mu niejednokrotnie wygrzebać
się z poważnych tarapatów.
Skończyli jeść i poprosili kelnera o rachunek. Aneta chciała płacić, ale Marek sprzeciwił się sta-
nowczo.
- Pozwól, żebym zapłaciła za siebie - powiedziała.
- Wykluczone. Stać mnie jeszcze na to, żeby ci zafundować pizzę i kieliszek rycyny. U nas w
Polsce nie ma zwyczaju, żeby kobieta płaciła, będąc w towarzystwie mężczyzny.
- Chciałabym zobaczyć Polskę. Już bardzo dawno rozmyślałam o takiej wycieczce.
- Bądź pewna, że zobaczysz Polskę. Moja w tym głowa.
Wyszli. Miasto ciągle jeszcze było pełne upalnego dnia. Ruch teraz zwiększył się. Ludzie powyc-
hodzili z domów po poobiedniej sjeście.
Aneta włożyła przeciwsłoneczne okulary.
- Możemy już jechać do portu - powiedziała, spoglądając na zegarek. - "Minos" odpływa za god-
zinę.
- Jakim autobusem musimy jechać do Pireusu? - spytał.
- Niepotrzebny nam autobus. Tutaj za rogiem zaparkowałam wóz.
Marek osłupiał na widok najnowszego modelu cadillaka. Jakżeż śmiesznym wydał mu się jego
"szeroki gest" z pizzą wobec tego luksusowego wozu.
- To twój? - spytał?
Skinęła głową i otworzyła drzwiczki.
- Tak. Dostałam go od Jorgosa na urodziny.
- Kto to jest Jorgos?
- Mój mąż.
Usiadła za kierownicą i wsunęła kluczyk do stacyjki. Usadowił się koło niej. Stracił humor. "Ja
jej co najwyżej mogę zafundować pizzę - myślał ponuro. - A w Warszawie…? A w Warszawie zap-
rowadzę ją do kina i do Hortexu."
- Coś się tak zamyślił?
- Nic. Tak sobie…
- Zmęczony?
- Nie.
- Więc o co chodzi?
- O nic. Gdzie w Pireusie zostawisz wóz?
- Zabiorę go na "Minosa".
- Można załadować?
Roześmiała się.
- Oczywiście. Nie takie wozy ładują na fairy-boat.
Ruch był w mieście duży, ale Aneta radziła sobie znakomicie. Prowadziła pewnie, z wprawą do-
świadczonego kierowcy. Od czasu do czasu rzuciła jakieś słowo swojemu towarzyszowi, od czasu
do czasu uśmiechnęła się do niego. Była pogodna, wesoła, pełna młodzieńczej werwy.
Pireus. Jedno-, dwupiętrowe domy z zapuszczonymi żaluzjami. Kolorowe szyldy nad sklepami.
Powietrze przesycone nagrzanym słońcem, kurzem i spalinami.
I wreszcie port. Aneta wskazała ogromny fairy-boat, stojący przy molo. Jaskrawa biel statku
błyszczała na tle pogodnego nieba.
- To właśnie "Kantia", o której ci wspominałam. Żałuję, że już nie dostałam biletów. Trzeba to
było wczoraj załatwić.
- Wczoraj nie myśleliśmy o wyjeździe z Aten - powiedział Marek.
"Minos" był chyba jeszcze większy. Marek patrzył ze zdumieniem, jak w jego kadłubie znikały
ogromne, napełnione towarem ciężarówki z przyczepami. Pierwszy raz był świadkiem takiego zała-
dunku.
- Czy to wszystko nie pójdzie na dno? - spytał.
Roześmiała się.
- Bądź zupełnie spokojny. Cali i zdrowi dopłyniemy do Iraklionu. Oni tu zawsze zabierają taki ła-
dunek. To ich największy dochód.
Po trapie weszli na pierwszy pokład. Tutaj za kontuarem siedziało trzech recepcjonistów, a przed
kontuarem ustawili się szeregiem młodzi ludzie w białych bluzach. Odbierali od recepcjonistów pa-
sażerów i odprowadzali ich do kabin.
Marek został ulokowany wraz z jakimś starszym, siwym Grekiem, który nie znał żadnego obcego
języka i tylko uśmiechał się porozumiewawczo do swego towarzysza podróży. Aneta dzieliła kabinę
z solidnie odżywioną Szwajcarką, która nieustannie niepokoiła się o swoje bagaże i co chwilę liczy-
ła walizki, walizeczki, nesesery oraz różnej wielkości pakunki.
W pewnym momencie potężny kadłub "Minosa" drgnął, maszyny rozpoczęły swą rytmiczną pra-
cę i fairy-boat ruszył w kierunku morza.
Spotkali się na pokładzie. Usiedli na drewnianej ławce z wygiętym oparciem i patrzyli na błysz-
czące w wieczornym słońcu Ateny.
- Piękne miasto - powiedział Marek.
- Podoba ci się?
- Szalenie. Jestem całkowicie pod urokiem Aten. Przeszło godzinę, siedziałem na Akropolu i
wpatrywałem się w panoramę tego niezwykłego, białego miasta.
- Nigdy mi na myśl nie przyszło, że Ateny są białe.
- Na mnie takie zrobiły wrażenie. Błyszcząca biel, poprzecinana szarościami.
- Mówisz jak malarz. Uśmiechnął się.
- Kolory zawsze bardzo silnie do mnie przemawiały, od wczesnego dzieciństwa.
Pamiętam, że nigdy nie lubiłem łączyć ze sobą zabawek, których kolory "gryzły się". Ale co się
stało z twoim wozem? - spytał nagle zaniepokojony.
- Załadowali go. Płynie razem z nami.
- Nie zauważyłem, żebyś z kimś rozmawiała w tej sprawie.
- Och, oni mnie tu znają. Nie potrzebuję rozmawiać. Zaraz będą podawać kolację. Masz ochotę
coś zjeść?
Potrząsnął głową.
- Nie jestem głodny. Natomiast mam ogromną ochotę całować cię.
Uderzyła go po dłoni.
- Obawiam się, że nic z tego nie będzie.
- A może by ulokować mojego Greka z twoją Szwajcarką? Mielibyśmy całą kabinę do dyspozy-
cji.
Roześmiała się.
- Masz znakomite pomysły, ale niezbyt realne. Siedź spokojnie i zachwycaj się pięknem przyro-
dy. Morze o zachodzie słońca ma specjalny urok.
Zapadł szybki, pośpieszny zmrok. Ostatnie blaski dnia ześliznęły się po falach i zgasły.
Morze pociemniało.
Markowi wydało się, że wraz z zapadnięciem nocy pokład "Minosa" zaczął intensywniej wibro-
wać, tak jakby praca maszyn nasiliła się w ciemnościach. Siedział w milczeniu, daremnie szukając
słów, które chciałby powiedzieć swej towarzyszce. Cieszył się na tę wspólną noc, a teraz… Ogarnę-
ło go nagłe uczucie zniechęcenia, apatii, bezwładu. Patrzył tępo na pieniącą się czarną wodę, w któ-
rą worywał się "Minos".
- O czym tak dumasz? - spytała.
Zwrócił ku niej smutną twarz i uśmiechnął się z wysiłkiem.
- Właściwie o niczym.
Dotknęła jego dłoni.
- Zmęczony?
- Nie, chyba nie.
- Więc co ci jest? Co się stało? Dlaczego straciłeś humor?
Wzruszył ramionami.
- Sam nie wiem. Taki nagły przypływ melancholii. To mi zaraz przejdzie.
- Nie lubię, jak jesteś smutny. Lubię, kiedy się śmiejesz.
- Nie zawsze można się śmiać.
- Coś cię gnębi?
- Tak. Sądziłem, że… Sądziłem, że poważnie potraktujesz tę sprawę.
- Jaką sprawę?
- Nasze spotkanie. Naszą miłość. Teraz widzę, że dla ciebie to była tylko przelotna przygoda.
- Strasznie jesteś dziecinny, darling.
- Możliwe, że ci się wydaję dziecinny, ale widzisz, ja po raz pierwszy przeżywam tego rodzaju
uczucie. Nigdy jeszcze dotychczas…
- Mówisz poważnie?
- Zupełnie poważnie.
- Żałuję, że to wszystko tak wyszło - powiedziała, patrząc na niego ze smutkiem. - Gdybym mog-
ła przewidzieć, że ty naszą przypadkową znajomość potraktujesz tak serio, nigdy bym tego nie zro-
biła.
- Ale chyba spotkamy się jeszcze? - spytał niespokojnie. - Spotkamy się na Krecie.
Szczelniej okryła się płaszczem.
- Chłodno się robi. Miałabym ochotę czegoś się napić. Chodźmy.
Obszerna sala restauracyjna była o tej porze prawie pusta. Pasażerowie zjedli kolację i rozeszli
się po swoich kabinach. Zamówili koniak, słone paluszki, oliwki i fetę.
Ale nawet alkohol nie poprawił humorów. Oboje byli jacyś zgaszeni, melancholijni.
Rozmowa nie kleiła się i wszystkie próby powtórnego nawiązania serdecznego, bliskiego kontak-
tu spaliły na panewce. Wreszcie Aneta powiedziała:
- Jestem zmęczona. Idę się położyć. Dobranoc.
Odprowadził ją do kabiny, a następnie postał jeszcze chwilę na pokładzie i poszedł do swojego
starego Greka, który już chrapał w najlepsze.
Długo nie mógł zasnąć. W kabinie, mimo otwartego bulaja, było piekielnie duszno, a poza tym
rozbiegane, natrętne myśli nie dawały mu spokoju. Nigdy nie przypuszczał, że zupełnie przypadko-
wa, przelotna znajomość może wywrzeć na nim takie wrażenie. Zasnął dopiero nad ranem, niespo-
kojnym, ciężkim snem, który nie przynosi wypoczynku.
Zbudziły go krzyki i ruch na statku. Zerwał się i wyjrzał przez bulaj. "Minos" stał już w porcie. -
Cholernie zaspałem - mruknął i zaczął się pośpiesznie ubierać. Starego Greka nie było w kabinie.
Marek z pewnym wysiłkiem przecisnął się przez tłum zmierzający w kierunku trapu i pobiegł do
kabiny, w której ulokowano Anetę. Nikogo. Jakiś tłusty mężczyzna w białej, wymiętej bluzie zde-
jmował pościel z koi.
- Gdzie miss? Gdzie signorina? Gdzie mademoiselle?
Grubas spojrzał niechętnie na młodego człowieka, wzruszył ramionami i powiedział coś po grec-
ku. Nie zdradzał najmniejszej ochoty do nawiązania rozmowy w żadnym obcym języku.
Marek biegał po pokładach, zaglądał do łazienek, do kabin, do restauracji. Bez skutku.
Aneta zniknęła.
A pasażerowie nieprzerwanym strumieniem schodzili w dół po trapie.
Jeden z recepcjonistów, w białym mundurze z oficerskimi dystynkcjami, widocznie zauważył
zdenerwowanego pasażera, bo podszedł do Marka i powiedział poprawną angielszczyzną:
- Czy pan kogoś szuka?
- Tak. Szukam pani, która płynęła tym statkiem.
- Jak nazwisko tej pani?
Marek zmieszał się. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że nie wie, jak się nazywa Aneta.
- Nie pamiętam - bąknął.
- A czy może mi pan podać swoje nazwisko?
- Sosnowski.
- Mam list do pana, mister Sosnowski. - Brunet w białym mundurze sięgnął do kieszeni i wyjął
różową kopertę.
"Kochany. Sądzę, że lepiej będzie uniknąć romantycznej sceny pożegnania. Jesteś bardzo miłym
chłopcem. Lubię cię. Nie bierz życia zbyt poważnie. Chyba się już nie zobaczymy. Żegnaj…"
Marek nie doczytał do końca. Czuł, że łzy napływają mu do oczu. Zmiął list i wrzucił go do kos-
za na śmiecie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Siedział na tarasie i zmrużonymi oczami patrzał na odległą panoramę portu. Białe kadłuby og-
romnych pasażerskich statków błyszczały w południowym słońcu na tle morza, biegnącego ku ho-
ryzontowi granatową taflą. Drobne kształty jachtów, motorowych łodzi i kutrów rybackich urozma-
icały krajobraz kolorowymi plamami. W dole szumiała ulica.
Odetchnął głęboko. Czuł, jak całodzienne zmęczenie wyparowuje z niego niby woda wylana na
spękaną upałem ziemię. Dużo miał dzisiaj roboty, aż za dużo. Godziny spędzone w baraku, atako-
wanym ze wszystkich stron przez słońce, liczą się podwójnie.
Leniwym ruchem zamieszał lód w wysokiej szklance. Drobnymi łykami pił sok pomarańczowy z
odrobiną ginu. To był jego ulubiony aperitif. "Nie napisała - myślał rozgoryczony. - Nawet kartki
nie przysłała. Nawet paru słów…" Codziennie, wracając z biura, wstępował na pocztę z nadzieją, że
zastanie tam list od niej. Za każdym razem nie bez pewnego wzruszenia otwierał swoją skrytkę
pocztową. Wstydził się. "Chyba zwariowałem - próbował doprowadzić się do równowagi. - Żeby
taki stary chłop jak ja… Idiotyzm, kompletny idiotyzm," Wszystkie te jednak obelżywe słowa, wy-
powiadane pod własnym adresem, nie odnosiły żadnego skutku. Po prostu tęsknił i na to nie było
rady. Jako człowiek doświadczony, wiedział doskonale, że najlepszym antidotum na tego rodzaju
nastroje jest znaleźć sobie nowy obiekt zainteresowania. Jednakże cały feler tkwił w tym, że żadna
dziewczyna nie podobała mu się.
"Bo to zawsze jest najgłupsze, kiedy się ktoś przy czymś uprze" - mruknął ze złością. Już wiele
razy obiecywał sobie, że skończy z tym, że zerwie, że już nigdy… Wszystkie te obietnice, przyrzec-
zenia, przysięgi, jak dotąd, na nic się nie zdały. Wystarczył jeden telefon, jedno spojrzenie, jeden
uśmiech i cały gmach budowany mozolnie z postanowień walił się w gruzy.
W drzwiach tarasu stanęła Maria. Jasnokremowa sukienka z gofrowanej bawełny podkreślała jej
opaleniznę. Zaś chłodny blask ciemnych, trochę skośnych oczu sugerował silną wolę, usposobienie
spokojne, opanowane.
- Henryku, czy mogę cię prosić na obiad?
Wstał, poszedł do łazienki, umył ręce, odświeżył się wodą kolońską, przyczesał włosy.
Przez chwilę patrzył w lustro. Lubił swoją twarz, podobała mu się. Wysoko sklepione czoło, re-
gularne rysy, szare wyraziste oczy, energicznie zarysowany podbródek. Siwizna, która szczodrze
przyprószyła czuprynę, dodawała mu uroku. Był naprawdę bardzo przystojnym mężczyzną.
Jadali w holu, gdzie było trochę chłodniej. Tylko wieczorowe przyjęcia organizowali na tarasie.
Po zachodzie słońca przyjemny powiew szedł od morza.
Maria z wrodzoną sobie pedanterią nakrywała do obiadu. Zawsze bardzo dbała o estetyczny wy-
gląd stołu. Obrus musiał być nieskazitelnie czysty, wykrochmalony, wyprasowany nawet z przesad-
ną starannością, talerze i sztućce odpowiednio dobrane, ułożone dokładnie na swoim miejscu.
- Napijesz się wina?
- Odrobinkę.
Poszedł do kuchni, wyjął z lodówki butelkę "rycyny" i napełnił kieliszki. Przez chwilę jedli w
milczeniu soczewicę.
- Gniewasz się? - spytała Maria. Spojrzał na nią zdziwiony.
- Dlaczegóż miałbym się gniewać?
- Że spóźniłam się z obiadem.
- Ależ to drobnostka. Jesteś przewrażliwiona.
- Bo widzisz… Spotkałam Jorgosa. Zaprosił mnie na kawę. Nie wypadało odmówić - zaczęła się
tłumaczyć. Bardzo uważała na to, żeby obiad był gotowy na godzinę czwartą, kiedy Henryk wracał
z pracy. Przez cały rok nie spóźniła się ani razu. Dzisiaj zdarzyło się to po raz pierwszy. - Nie wypa-
dało odmówić - powtórzyła. - Biedny Jorgos czuje się taki samotny.
- Aneta jeszcze nie wróciła? - spytał z ostrożną obojętnością.
- Nie. Miała wrócić wczoraj, ale coś tam się skomplikowało i telefonowała, że wraca dopiero za
parę dni. Zjesz jeszcze trochę soczewicy?
Potrząsnął głową.
- Dziękuję.
- Na drugie usmażyłam sardynki. Lubisz, prawda?
- Mnie wszystko smakuje, co ty przyrządzisz. Przecież wiesz.
Uśmiechnęła się. I nagle nie wiadomo dlaczego właśnie w tym momencie uświadomił sobie, że
nie lubi, kiedy się Maria uśmiecha. Wydało mu się, że uśmiech jakoś nie bardzo pasuje do tej po-
ważnej, nieomal surowej twarzy.
Pochwyciła jego spojrzenie i coś jakby błysk niepokoju pojawiło się w jej oczach.
Uśmiech zgasł. Powiedziała:
- Jesteś idealnym mężem. Zawsze ci wszystko smakuje. Nigdy nie grymasisz, nawet jeżeli mi się
coś nie uda.
- Nie pamiętam takiego zdarzenia.
- A pamiętasz ten majonez?
- Och, nie był wcale zły. Miał po prostu trochę oryginalny smak.
Poszła do kuchni i po chwili wróciła, niosąc półmisek ze smażonymi sardynkami. Potem jedli
owoce i tradycyjny grecki jogurt, który swą konsystencją przypomina gęsty śmietanowy krem.
- Napijesz się kawy?
- Dziękuję. Piłem już dzisiaj trzy kawy. Wystarczy.
Przyjrzała mu się uważnie.
- Jesteś dzisiaj mizerny, Henryku - powiedziała z troską w głosie. Nigdy nie zdrabniała jego imi-
enia, nigdy nie mówiła Heniu, Heniusiu czy Henryczku. Dla niej zawsze, w każdej sytuacji, był
Henrykiem. - Źle się czujesz, kochany?
Nieznacznie poruszył ramionami.
- Może jestem trochę zmęczony. Miałem dużo roboty.
- Połóż się, a ja tymczasem pozmywam.
Poszedł do swojego pokoju, starannie zamknął drzwi, a następnie zdjął ubranie, włożył piżamę i
wyciągnął się na tapczanie. Sięgnął po "Paris Match", leżący na nocnym stoliku.
Przerzucił parę kartek, ale nie mógł czytać. Przymknął oczy, usiłując odpędzić natarczywą myśl.
Dlaczego nie napisała? Przecież mogła choćby parę słów. Wiedziała, że tylko on ma kluczyk do
skrytki pocztowej i że Maria nigdy… Niedobra dziewczyna. Jeżeli już nie chciało jej się pisać, to
mogła zatelefonować do biura. Z Aten nietrudno otrzymać połączenie. To kwestia dosłownie paru
minut. Telefon stoi na jego biurku. Żadnego ryzyka. Ryzyko. Czy rzeczywiście boi się tak bardzo,
żeby ta sprawa się nie wydała? Oczywiście, że tak. Po pierwsze, nie chciałby Marii zrobić przykro-
ści, a po drugie, zaprzyjaźnił się z Jorgosem.
Właściwie to wszystko dosyć głupio się ułożyło. Osiągnął już ten wiek, kiedy mężczyzna nie lu-
bi, a nawet boi się komplikacji. Nie chciał się do tego przyznać sam przed sobą, że zainteresowanie,
jakie mu okazywała Aneta, ogromnie schlebiało jego męskiej ambicji. Pełna zaborczości namięt-
ność młodej dziewczyny zaszumiała mu w głowie, oszołomiła, pozbawiła zdolności trzeźwego ro-
zumowania, rozsądnego spojrzenia na sprawę. Absolutnie nie był w stanie zrezygnować z tych
przeżyć. Przecież może to ostatnia jego przygoda miłosna, może ostatnia szansa, żeby poczuć się
znowu młodym, pełnym uroku i temperamentu mężczyzną. Z melancholijnym westchnieniem dotk-
nął swoich siwych włosów.
"Dobrze, że nie wyłysiałem" - pomyślał, pocieszając się. Siwizna dodaje mężczyźnie w pewnym
wieku uroku, ale łysina… Aneta… Wspaniała dziewczyna. Już przy pierwszym spotkaniu poczuł
elektryczny prąd, idący od niej ku niemu. Ale może nie zdecydowałby się na ten romans, gdyby ona
nie wykazała tyle inicjatywy. Tak pokierowała całą sprawą, że właściwie to było czymś nieuchron-
nym, musiało do tego dojść. A teraz? Teraz tęskni jak młodzieniaszek, jak sztubak. Stary, głupi
chłop. Do diabła!
Co dalej? Jak długo zdołają utrzymać całą tę historię w tajemnicy? Co będzie, jeżeli Jorgos zacz-
nie się czegoś domyślać? Wprawdzie Aneta jest doskonałą aktorką, ale nigdy nie wiadomo, co mo-
że w takiej sytuacji zdarzyć się niespodziewanego, jakie okoliczności mogą się złożyć na to, że taj-
emnica przestanie być tajemnicą. Przecież muszą się gdzieś spotykać, a Iraklion to mała, prowincj-
onalna dziura. Łatwo się może zdarzyć, że ktoś gdzieś ich zobaczy razem, zaczną się plotki, podejr-
zenia, jeszcze bardziej dwuznaczne sytuacje. A Maria? Już parokrotnie pochwycił jej badawcze, ni-
eufne spojrzenie. Czyżby się czegoś domyślała?
Trudno zgadnąć. Bo nawet gdyby wiedziała wszystko, nigdy by się z tym nie zdradziła. Była
zbyt dumna, żeby mu robić sceny zazdrości, żeby dać do zrozumienia, że ją zranił, skrzywdził. Czy
rzeczywiście krzywdzi Marię? Właściwie już od szeregu lat ich małżeństwo było raczej formalnym
związkiem, zawierającym elementy pewnego przywiązania, przyzwyczajenia, może przyjaźni. Ma-
ria nigdy nie pociągała go fizycznie. Dlaczego się z nią ożenił? Dotychczas się nad tym nie zastana-
wiał. To było tak dawno, tyle lat upłynęło. Mają dorosłe dzieci. Czy warto się zastanawiać teraz nad
takimi sprawami? Prawdę mówiąc to refleksje trochę poniewczasie. Ale rzeczywiście dlaczego?
Dlaczego właśnie tę kobietę obrał sobie za towarzyszkę życia? Czy dlatego, że pochodzi z arystok-
ratycznej rodziny? Chyba nie.
To prawda, że był trochę snobem, ale nie do tego stopnia, żeby wiązać się na całe życie z hrabi-
anką Grochólską tylko ze względu na jej tytuł. Już jeżeli, to Radziwiłłówna, Sapieżanka, Lubomirs-
ka, Potocka, Zamoyska, ale Grochólską… Nie, nie… to na pewno nie było decydującym powodem
małżeństwa z Marią. Więc co? Przecież w tamtych czasach niejedna bardzo piękna i bogata panna
przyjęłaby z zachwytem jego oświadczyny. Maria nie była ani piękna, ani bogata. Owszem, miała
styl, była reprezentacyjna, elegancka, ale nawet we wczesnej młodości nie można jej było nazwać
piękną. Cechowała ją pewna oschła wyniosłość i mogło się zdawać, że niczym nie potrafi się ani
zbytnio cieszyć, ani martwić. Była chłodna, beznamiętna, niezmiennie taka sama. Zawsze wiedział,
czego się po niej można spodziewać, jak postąpi, jak się zachowa w danej sytuacji. To było oczy-
wiście dosyć nudne, ale gwarantowało spokój i całkowitą stabilizację. Może właśnie dlatego się z
nią ożenił? Nie chciał dopuścić do swojej świadomości, że to przecież ona doprowadziła z konsek-
wentnym uporem do ich małżeństwa, a następnie kierowała całym ich życiem. W gruncie rzeczy
był człowiekiem słabym i kierownicza rola żony odpowiadała mu. Oczywiście oburzyłby się strasz-
liwie, gdyby mu to ktoś wprost powiedział. Pragnął uchodzić we własnych oczach za stuprocento-
wego, mocnego mężczyznę, prawdziwego pana domu i ojca rodziny. Maria umiała politykować i
przez cały czas ich małżeństwa stwarzała pozory, iż życie jej upływa w cieniu wspaniałego męża.
Przewrócił się na drugi bok i znowu sięgnął po "Paris Match". Myśl jednak o tym, jak by się zac-
howała Maria, gdyby dowiedziała się prawdy, nie dawała mu spokoju. Nie zaliczał się oczywiście
do stuprocentowo wiernych mężów i Maria prawdopodobnie zdawała sobie z tego sprawę, ale
wszystkie te przelotne przygody były krótkotrwałe, bez żadnego znaczenia. Nigdy nie miał kochan-
ki, która by go absorbowała przez dłuższy czas. A poza tym tutaj, na Krecie, okoliczności były zu-
pełnie specjalne. Cudzoziemiec, eksponowane stanowisko, przyjaciel Jorgosa, poważny, starszy
pan, solidny. Maria niewątpliwie bardzo ciężko przeżyłaby taki skandal. Potraktowałaby to jako
osobistą zniewagę, cierpiałaby jej zraniona duma. Sam fakt zdrady czysto fizycznej nie był dla niej
tak istotny, jak wszystkie konsekwencje towarzyskie, wynikające z niego. Zachowanie pozorów sta-
nowiło dla niej podstawowy warunek taktu i dobrego wychowania. Według niej człowiek na pew-
nym poziomie nie ma prawa afiszować się ze swoimi uczuciami, odsłaniać swoich słabostek.
Miał dosyć tych wszystkich niespokojnych myśli. Był zły na siebie, że zaczyna wpadać w pani-
kę, a jednocześnie nie mógł się doczekać tej chwili, kiedy znowu zobaczy Anetę. Wstał, ubrał się i
wyszedł ze swojego pokoju.
Maria siedziała na tarasie i czytała jakąś francuską powieść. Z rodzinnego domu wyniosła tę tra-
dycję, że czytanie książek w języku Wiktora Hugo jest w dobrym tonie. Podniosła głowę i spojrzała
na męża.
- Wypocząłeś, Henryku?
- Trochę.
- Przespałeś się?
- Nie mogłem zasnąć.
- To źle. Wydaje mi się, że ostatnio masz za mało snu. Siadaj. Dostaniesz owoców.
- Nie fatyguj się. Sam sobie wezmę.
- Ależ nie. Siadaj. Zaraz przyniosę. Zjesz winogron czy może wolisz brzoskwinie?
Uśmiechnął się z pewnym przymusem.
- Wszystko jedno. Mogą być winogrona czy brzoskwinie, albo i jedno, i drugie.
Maria z pedantyczną starannością włożyła zakładkę do książki i wyszła.
Usiadł. Znowu patrzył na port. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że od dwudziestu kilku lat ani ra-
zu się nie pokłócili, a ich rozmowy mają zawsze charakter uprzejmego dialogu, bardzo poprawnego
pod względem językowym. Tylko z biegiem czasu ich uśmiechy stały się coraz bardziej konwencj-
onalne, ich słowa coraz bardziej bezosobowe. "Rozmówki z podręcznika" - pomyślał. Ta właśnie
zupełna inność tamtej dziewczyny zachwycała go, porywała. Aneta klęła soczyście po francusku,
po grecku i po angielsku. Targała go za włosy, szturchała, raz nawet w przystępie dzikiej pasji ude-
rzyła go w twarz. Lubiła jeść palcami smażone ryby i kurczęta, a kiedy któregoś dnia udało im się
we dwoje wyjechać na wycieczkę, rozłożyła zapasy żywności na kawałku starej gazety i zatłuszczo-
ne palce wycierała w dżinsy.
Wróciła Maria, niosąc paterę z owocami, talerzyki, noże, widelce i kolorowy lniany obrus, który
wyglądał tak, jakby dopiero co został odebrany z pralni.
Pomógł jej nakryć mały okrągły stolik.
Usiadła koło niego i nożem i widelcem zaczęła zgrabnie obierać gruszkę.
- Zapomniałam ci powiedzieć, że Jorgos wybiera się do nas dzisiaj wieczorem.
Skrzywił się.
- Czy nie za częste te wizyty?
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Nie rozumiem. Przecież go lubisz.
- No tak… Oczywiście… ale… Nawet jeżeli się kogoś bardzo lubi, to nie można go widywać co-
dziennie. Czasami człowiek chciałby być sam. Z żoną - dodał pośpiesznie.
- Ja go nie zapraszałam. Sam się zaprosił. Nie wypadało powiedzieć, że nie.
- Oczywiście.
- Niedługo wróci Aneta, to się nim zaopiekuje. Większość mężczyzn potrzebuje kobiecej opieki.
Wydało mu się, że w głosie Marii posłyszał jakiś specjalny akcent. Nie spojrzał na nią.
Sięgnął po brzoskwinię. Po chwili spytał:
- O której ma przyjechać?
- Tak jak zwykle. Około ósmej.
- Pewnie znowu będzie nas chciał zawieźć do jakiej tawerny.
- Sądzę, że tak. Wiesz, jak on lubi te wieczorowe wypady.
- Ja bym wolał porządnie się wyspać. Sama powiedziałaś, że brak mi snu.
- Czasami trzeba się poświęcić dla przyjaciół. Obiecaliśmy Anecie, że podczas jej nieobecności
zaopiekujemy się Jorgosem.
Skończył jeść brzoskwinię i podniósł się z westchnieniem. Te wspólne wyprawy z przyjacielem,
któremu uwiódł żonę, zaczynały mu coraz bardziej ciążyć. Od pewnego czasu zaczął go dręczyć
dodatkowy niepokój. To już nie wyrzuty sumienia. To obawa o własną skórę. Trudno było przewid-
zieć, jak zachowa się Jorgos w wypadku, gdy się dowie, że jego żona i jego przyjaciel… Czy w ta-
kiej sytuacji ten jowialny, wesoło uśmiechnięty Grek nie sięgnie po nóż albo po pistolet? Grecja to
jednak południe, a ludzie z południa…
- Pójdę się przebrać - powiedział. - Dochodzi siódma. Maria sama została na tarasie i w zadumie
jadła winogrona. Ostatnio martwiła się Henrykiem. Niby nic konkretnego się nie stało, ale był jakiś
dziwny, jakiś inny. Wyczuła intuicyjnie, że coś przeżywa, że z czymś się kryje, że nie jest z nią zu-
pełnie szczery. A czy on w ogóle kiedykolwiek był w stosunku do niej zupełnie szczery? Coraz czę-
ściej dręczyła ją ta wątpliwość. Właściwie dopiero tutaj, na Krecie, zdała sobie sprawę z pewnych
rzeczy. W Warszawie nie było czasu na tego rodzaju rozważania. Oboje tak byli zajęci swoimi spra-
wami. Teraz żyli jakby bliżej siebie, odseparowani od znajomych, od przyjaciół, od rodziny. Czyż
to możliwe, że ona przez te wszystkie lata nie zdołała go poznać, że nie wie, jaki on jest naprawdę?
Zadźwięczał dzwonek.
Spojrzała na zegarek. To nie mógł być Jorgos, za wcześnie. Był bardzo punktualny. Poszła ot-
worzyć.
W drzwiach stał smukły, młody człowiek, o bujnej, kędzierzawej czuprynie i opalonej twarzy.
- Bardzo przepraszam - powiedział po polsku. - Czy zastałem pana inżyniera Kosowicza?
- Mąż się w tej chwili przebiera. A pan z budowy?
Potrząsnął głową.
- Nie. Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Marek Sosnowski. Jestem kolegą Kazia
Kosowicza i właśnie…
Podała mu rękę w sposób nieco protekcjonalny. Nie lubiła młodych ludzi, noszących połatane
dżinsy, długie włosy, brody i wąsy. Zarośniętego bratanka męża musiała tolerować, ale jego kole-
gów…
Z sąsiedniego pokoju dobiegł głos Henryka:
- Mario, kto to dzwonił?
- Przyszedł kolega Kazia - odpowiedziała bez entuzjazmu. - Chce się z tobą widzieć.
Prawie natychmiast Henryk otworzył drzwi. Miał na sobie sportową brązową koszulę, beżowe
spodnie i zamszowe pantofle. Był starannie uczesany, pachniał wodą kolońską.
Marek zerwał się, powiedział swoje nazwisko i wyjął z portfela kartkę, którą otrzymał od Kazia.
Henryk przebiegł oczami bazgroły swego bratanka i uśmiechnął się życzliwie.
- Ma pan jakieś kłopoty z paszportem.
- O właśnie - podchwycił ochoczo Marek. - Fatalna przygoda, panie inżynierze. Nie wiem, co ro-
bić. - Pośpiesznie, trochę bezładnie opowiedział o pechowej wycieczce do Delf i o tym, co mu się
przytrafiło.
Henryk słuchał uważnie, kiwając głową.
- To rzeczywiście dosyć przykra sprawa. Nie bardzo wiem, w czym mógłbym być panu po-
mocny.
Marek niespokojnie poruszył się na krześle.
- Prawdę mówiąc, ja także nie bardzo wiem. Muszę odnaleźć jacht tego Amerykanina. Mam nad-
zieję, że jeszcze nie odpłynął. Zresztą z tego, co mówił, wynikało, że w Iraklionie zatrzyma się jakiś
czas.
- Hm… - Henryk wierzchem dłoni przesunął po gładko wygolonym policzku. - Był pan w por-
cie?
- Byłem, ale nie mogłem się z nikim dogadać. Wszyscy ci, z którymi próbowałem nawiązać roz-
mowę, nie znali angielskiego, a ja po grecku oczywiście ani w ząb.
Henryk dyskretnie spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma.
- No cóż. Postaram się jakoś panu pomóc. Niech pan zadzwoni do mnie jutro do biura. A propos.
Czy ma pan gdzie nocować?
- Jeszcze nie znalazłem żadnej kwatery. Dzisiaj przypłynąłem z Aten.
- Dlaczego dopiero teraz skontaktował się pan ze mną? Przecież fairy-boat przypływa do Irakli-
onu z rana.
Marek zaczerwienił się. Nie mógł się przyznać, że cały dzień stracił na poszukiwaniu Anety.
- Sądziłem, że jakoś sam sobie poradzę - bąknął. - Oczywiście zadzwonię do pana, panie inżyni-
erze. Bardzo dziękuję i przepraszam za najście.
- Przenocuje pan u nas - zadecydował nagle Henryk. - Nieprawdaż, Mario?
Skinęła głową w sposób nazbyt majestatyczny.
- Tak.
- Ależ nie chciałbym państwu sprawiać takiego kłopotu - próbował bronić się Marek.
- Przecież…
Henryk przerwał mu ruchem ręki.
- To nie żaden kłopot. Przenocuje pan na tarasie. Noce są jeszcze bardzo ciepłe.
- Rzeczywiście - przytaknął Marek. - Wrzesień tutaj to jak najpiękniejszy lipiec u nas.
Zaczęli rozmawiać o Grecji, o Grekach i o budowie olejarni. Tymczasem Maria przygotowała po-
śpiesznie kanapki z fetą i z suchą kiełbasą i zaparzyła herbatę. Następnie ustawiła to wszystko na
stoliczku.
- Musi pan coś zjeść - powiedziała autorytatywnie.
Marek był bardzo zakłopotany.
- Ależ.. niepotrzebnie się pani fatyguje. Tyle kłopotu…
- Musi pan coś zjeść - powtórzyła. Nie była zachwycona tym niespodziewanym gościem, ale nie
mogła pozwolić na to, żeby chłopak głodny poszedł spać.
- W takim razie bardzo dziękuję. Czy państwo pozwolą, że umyję ręce?
Henryk zaprowadził go do łazienki. Zadzwonił telefon. Maria podbiegła do aparatu. Od razu poz-
nała niski, trochę gardłowy głos Jorgosa.
- Kirija Maria?
- Tak. Jestem. - Porozumiewała się z nim częściowo po grecku, częściowo po angielsku, którym
władała bardzo słabo. - Słucham?
- Przepraszam, ale nie będę mógł do was dzisiaj przyjechać - mówił Jorgos. - Niespodziewanie
wróciła Aneta. Jest zmęczona. Od rana nie byłem w domu i dlatego, jak się z panią spotkałem, to
jeszcze nie wiedziałem, że Aneta wróciła. Zobaczymy się chyba dopiero w sobotę u Nikosów.
ROZDZIAŁ TRZECI
Nikos Britzolakis był nietypowym człowiekiem interesu. Pochodził ze skromnej, niezamożnej
rodziny i wszystko, co osiągnął, zawdzięczał swojej pracy, niezłomnemu uporowi, z jakim dążył do
wytkniętego celu. Bardzo wcześnie zdał sobie sprawę z tego, że jedynie pieniądz może mu dać cał-
kowitą niezależność, swobodę, a co za tym idzie, pełnię życia. Przez wiele lat właśnie pieniądz stał
się jego głównym celem, który wreszcie z niemałym trudem osiągnął. Obecnie był jednym z najbo-
gatszych ludzi w Iraklionie, a może i na całej Krecie. Jak wszyscy mieszkańcy Krety, szczycił się
swym pochodzeniem i przy każdej okazji podkreślał swą przynależność do ludu kreteńskiego, który
od wieków wywyższał się nad tamtych Greków z kontynentu. Uważali się za spadkobierców najs-
tarszej kultury europejskiej i byli z tego dumni.
Kilka doskonale zaopatrzonych sklepów z artykułami metalowymi przynosiło duże dochody. Mi-
mo ogromnej fortuny Nikos Britzolakis nie zaniedbywał interesów, osobiście doglądał wszystkiego
i żadne nawet najmniejsze uchybienie personelu nie uszło jego uwagi.
Umiał dobierać sobie uczciwych, zaufanych ludzi, którym mógł bez obawy powierzyć prowadze-
nie sklepów, i z biegiem lat tak wszystko zdołał zorganizować, żeby więcej czasu mógł poświęcić
tym sprawom, które go rzeczywiście pasjonowały. A pasjonowała go przede wszystkim muzyka.
Wspaniale urządzony duży salon był zradiofonizowany według najnowszych wymogów techniki, a
specjalnie sprowadzeni architekci, specjaliści od akustyki, zadbali o to, żeby w owym salonie kon-
cert Mozarta, Vivaldiego czy Beethovena brzmiał idealnie, bez minimalnego nawet zdeformowania
dźwięku. Ogromna mahoniowa szafa wypełniona była po brzegi najlepszymi nagraniami, sprowad-
zanymi za ogromne sumy ze wszystkich stron świata. Nie koniec na tym. "Opel-combi", najnowszy
model, wyposażony został w znakomitą aparaturę stereofoniczną, co pozwalało słuchać doskonałej
muzyki podczas wielogodzinnych wycieczek po serpentynach zawieszonych nad oliwkowymi gaj-
ami.
Jego zainteresowania artystyczne nie ograniczały się do muzyki. Z nie mniejszym zapałem po-
święcał każdą wolną chwilę malarstwu, starożytnej rzeźbie, wykopaliskom archeologicznym. Posi-
adał z tego zakresu dużą wiedzę, a jego bogato zaopatrzona biblioteka była pełna najcenniejszych
wydawnictw z zakresu historii sztuki, sprowadzanych z Francji, Anglii, Niemiec i ze Stanów Zjed-
noczonych. Tak, Nicos Britzolakis był rzeczywiście nietypowym człowiekiem interesu. Łączył w
sobie duszę wrażliwego artysty z wszystkimi cechami twardego, bezwzględnego businessmana.
Potrafił w jednej chwili przenosić się z jednego wcielenia do drugiego.
Jego małżeństwo było wynikiem raczej trzeźwej, kupieckiej kalkulacji aniżeli romantycznej mi-
łości. Po swojemu kochał żonę i był do niej bardzo przywiązany. Jej gospodarność, oszczędność,
umiejętność w prowadzeniu domu napawała go dumą i zachwytem. Nigdy też nie omijał okazji,
żeby się pochwalić swoją Aliką. Dochowali się dwóch synów, którzy studiowali w Anglii. Można
ich było śmiało nazwać wzorowym małżeństwem, a drobne sprzeczki wynikały od czasu do czasu,
spowodowane pedantycznym usposobieniem Aliki. Żadna gosposia nie potrafiła jej dogodzić i za-
wsze musiała sama dodatkowo sprzątać mieszkanie, uważając, że nikt tak jak ona tego zrobić nie
potrafi.
Drażniło to oczywiście Nikosa, który uważał, że jego żona powinna ograniczyć się do kierowania
służbą, a nie osobiście zabierać się do ścierki i odkurzacza. To były jednak nic nie znaczące krótkie
spięcia i na ogół ich wspólne życie upływało w idealnej zgodzie i harmonii.
Kolorowe lampiony rzucały smugi przyćmionego światła na taras. Obszerny hol natomiast tonął
w jaskrawym blasku, płynącym z ogromnego, kryształowego żyrandola. Marmurowa posadzka
błyszczała jak lodowisko.
Nikos, gładko wygolony, w doskonale skrojonym białym smokingu, witał gości. Osób było ni-
ewiele, grono najbliższych przyjaciół i siostrzeniec pana domu, młody architekt z żoną.
Kosowiczowie zostali przyjęci ze specjalną atencją. Nikos przez dłuższą chwilę potrząsał dłońmi
Henryka, zaś gospodyni obdarzyła Marię serdecznym pocałunkiem, który tej ostatniej nie napełnił
entuzjazmem. Nie dała oczywiście tego poznać po sobie.
- Wybaczcie, że przyprowadzamy wam nie proszonego gościa - powiedział Henryk, wskazując
Marka - ale tak się złożyło, że zawitał do nas niespodziewanie rodak.
- Ależ bardzo nam miło - wykrzyknęli niemal jednocześnie Nikos i Alika. - Prosimy, bardzo pro-
simy.
Marek bąknął coś niewyraźnie, zażenowany zarówno wytwornym otoczeniem, jak i swym niew-
łaściwym strojem, i całe towarzystwo przeniosło się z holu do owego sławnego salonu, wyposażo-
nego w stereofoniczne głośniki. Na razie jednak nikt nie zdradzał zainteresowania muzyką. Goście
zajęli się drinkami, które zostały przygotowane przez panią domu na małych stoliczkach. Rozmowa
potoczyła się żwawiej. Mówiono o pogodzie, o najnowszych zdarzeniach politycznych, o porwaniu
jakiegoś tam samolotu.
Do Henryka, który w milczeniu popijał ananasowy cocktail, zbliżył się Nikos i poufale poklepał
go po ramieniu.
- No i co tam u pana słychać, kirios Enrico? - spytał.
Henryk uśmiechnął się z konwencjonalną uprzejmością.
Nawet w stosunkach z przyjaciółmi zachowywał się zawsze z pewną rezerwą, powściągliwie.
- Jakoś się żyje. Praca, dużo pracy.
- Praca nie daje szczęścia - pokiwał głową Nikos. - Chyba pośrednio.
- Pośrednio?
- Tak. Bo dzięki pracy możemy zdobyć, chociaż nie zawsze, pieniądze, a pieniądze stwarzają
nam możliwości niezależnej egzystencji. Czy pan lubi Beethovena? - spytał zmieniając nagle temat
rozmowy.
- Bardzo.
- To świetnie. Chciałbym, żeby moi goście posłuchali dzisiaj dziewiątej symfonii. Wczoraj otrzy-
małem ze Stanów Zjednoczonych wspaniałe nagranie. Orkiestra filadelfijska. Piękna rzecz. Wszy-
scy już są w komplecie. Czekamy tylko na Jorgosów. Jakoś się spóźniają. A propos. Jak się układają
pańskie stosunki z Jorgosami?
Henryk zesztywniał.
- Doskonale. Dlaczego pan pyta?
Nikos wziął przyjaciela pod rękę i odprowadził w drugi kąt salonu. Usiedli na małej kanapce w
stylu biedermeierowskim.
- Ja panu dobrze życzę, mister Kosowicz.
- Nie wątpię - uśmiechnął się niepewnie Henryk. Nie miał pojęcia, do czego zmierza ten dziwny
wstęp, i zaczął ogarniać go niepokój. "Czyżby się czegoś domyślał?" - zastukało mu w głowie.
- Ja panu dobrze życzę - powtórzył Nikos. Rozejrzał się szybko, a widząc, że nikogo nie ma w
pobliżu, mówił dalej przyciszonym głosem: - Jorgos to bardzo miły, kulturalny człowiek i nie chci-
ałbym, żeby mnie pan źle zrozumiał… Ja tak tylko przez życzliwość… On się z panem przyjaźni,
prawda?
- Tak. Pozostajemy w przyjacielskich stosunkach - przyznał Henryk. - Tak jak i z panem - dodał
po chwili.
- To nie jest zupełnie to samo.
Henryk nie pozbył się przykrego uczucia niepokoju.
- Jak mam to rozumieć?
- Ja jestem pańskim szczerym, serdecznym, bezinteresownym przyjacielem - powiedział z prze-
konaniem Nikos.
- Czy uważa pan, że Jorgos jest nieszczery i interesowny?
Nikos zdjął okulary, przetarł je białą chusteczką i przez chwilę patrzył na swego rozmówcę zmru-
żonymi oczami krótkowidza. - Nie chciałbym, kirios Enrico, żeby pan mnie podejrzewał o jakieś
zawiści zawodowe. Zresztą my sobie z Jorgosem w drogę nie wchodzimy. On wam dostarcza arty-
kuły elektrotechniczne, a ja metalowe. Inna branża.
- Więc o co właściwie chodzi? - spytał nieco już zniecierpliwiony Henryk. Myśl, że Nikos domy-
śla się czegoś, nie dawała mu spokoju.
- Widzi pan…
W tej chwili podeszła do nich Alika.
- Przyszli Jorgosowie - powiedziała.
Nikos wstał.
- Muszę przywitać gości - uśmiechnął się przepraszająco. - Dokończymy tę rozmowę innym ra-
zem.
Henryk poszedł za nimi, czuł, że serce uderza mu przyśpieszonym rytmem. Kosztowało go dużo
wysiłku, żeby jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć poza konwencjonalną uprzejmością.
Aneta wyglądała ślicznie. Miała na sobie obcisłą suknię koloru czerwonego wina, która bardzo
efektownie podkreślała jej kształty. Gęste, jedwabiste włosy spadały na ramiona swobodnymi fala-
mi. W dużych ciemnych oczach pojawiały się co chwila wesołe, trochę szelmowskie błyski.
Zachowywała się z ogromną swobodą, znamionującą duże obycie towarzyskie. Dla każdego mi-
ała w zanadrzu jakieś miłe słowo, uroczy uśmiech, serdeczny uścisk dłoni.
Z Henrykiem przywitała się z uprzejmą obojętnością.
- Witam pana, panie inżynierze. Bardzo dawno pana nie widziałam. Co słychać? Doskonale pan
wygląda. Mam nadzieję, że przy najbliższej okazji znowu zorganizujemy jakąś wspólną wycieczkę.
Nim Henryk zdążył coś odpowiedzieć, poszybowała w głąb salonu, wesoła, promienna, pełna ra-
dości życia i młodości. Mogło się zdawać, że to jakaś łaskawa księżniczka zeszła do swych pod-
danych, rozdzielając szczodrze uśmiechy, spojrzenia, uprzejme słowa.
Zatrzymała się przed Markiem. Nikos pośpieszył przedstawić młodego człowieka.
- To nasz nowy polski przyjaciel - powiedział wesoło. - Mister Marco Sosnowski.
Marek poczuł, że krew gorącą falą uderza mu do głowy. Skłonił się niezgrabnie i uścisnął wyci-
ągniętą ku sobie dłoń.
- Bardzo mi miło - bąknął.
Tymczasem Jorgos zabawiał rozmową Marię. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o pociągłej,
śniadej twarzy, której ascetyczny charakter kolidował ze zbyt hałaśliwym, kordialnym śmiechem.
Robiło to takie wrażenie, jakby właściciel tej twarzy koniecznie chciał uchodzić za człowieka jowi-
alnego i dobrodusznego.
- Trzeba przyznać, że Aneta wygląda dzisiaj bardzo efektownie - powiedział z zadowoleniem.
Mówił nieźle po francusku z nieco przesadnym, afektowanym akcentem.
- Prześliczna - przytaknęła uprzejmie Maria.
- Taka żona to prawdziwy skarb. Niech sobie pani wyobrazi, że ona każdy interes handlowy pot-
rafi załatwić nie gorzej od doświadczonego mężczyzny. Naprawdę mam z niej pociechę pod każ-
dym względem. Skarb, prawdziwy skarb. Tylko ta różnica wieku…
- To nie ma większego znaczenia - powiedziała uspokajająco Maria.
- Niestety, to ma znaczenie - westchnął Jorgos i zaraz roześmiał się trochę bez sensu. - Przyznaję,
że Aneta jest dziewczyną poważnie myślącą, ale jednak młodość ma swoje prawa. Na to nie ma
rady. A Aneta podoba się mężczyznom. Zauważyłem, że nawet pani małżonek patrzy na nią z pew-
nym upodobaniem.
Maria rzuciła szybkie, badawcze spojrzenie.
- Lubi ją, tak samo jak lubi pana, monsieur Jorgos.
Znowu się roześmiał.
- To trochę co innego, to trochę co innego, chere madame. Przyjaciele naszych przyjaciół są na-
szymi przyjaciółmi, a żony naszych przyjaciół… Och, co za głupstwa plo1 Co można pani podać,
madame? Koniak? Cocktail? Whisky?
- Najchętniej napiłabym się Coca-Coli.
Podbiegł do małego stoliczka i po chwili wrócił, niosąc wysoką szklankę, napełnioną brunatnym,
musując płynem.
- Czy państwo jeszcze długo przebywać będą na Krecie? - spytał.
Potrząsnęła głową.
- Nie umiem panu na to odpowiedzieć. To będzie zależało od tempa budowy olejarni. Przecież
pan się orientuje, że mój mąż jest kierownikiem budowy.
- Oczywiście, oczywiście - Jorgos pociągnął sporo koniaku. - Smutno nam tu będzie bez państ-
wa, ba smutno. Tak żeśmy się zżyli.
- Mam nadzieję, że spotkamy się w Warszawie.
- Ogromnie jesteśmy pani wdzięczni za zaproszenie. Bardzo chętnie skorzystamy. Ani ja, ani
Aneta nigdy nie byliśmy w Polsce. To będzie dla nas niezwykle interesująca wycieczka.
Wasz kraj od dawna mnie pasjonuje. Wspaniały kraj, wspaniali ludzie.
Maria nie zareagowała. Coraz częściej drażniła ją ta sztuczna egzaltacja Jorgosa. Bywały mo-
menty, że zaczynała wątpić w szczerą przyjaźń tego człowieka.
Marek tak był oszołomiony niespodziewanym pojawieniem się Anety, że zupełnie stracił głowę.
Nie bardzo wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Wodził za nią pełnym zachwytu spojrzeniem,
nie mogąc odzyskać równowagi ducha. Z tego nieomal ekstatycznego stanu wyrwał go głos Koso-
wicza:
- Panie Marku… Drgnął gwałtownie.
- Słucham, panie inżynierze.
- Chciałbym pana poznać z naszym rodakiem, panem Daszewiczem.
Marek niezbyt wyraźnie powiedział swoje nazwisko i uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń.
- Pan Daszewicz jest historykiem sztuki - mówił dalej Henryk, który robił wszystko, co w ludzki-
ej mocy, żeby odwrócić swoją uwagę od Anety. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wszyscy go ob-
serwują i dostrzegają jego zainteresowanie tą dziewczyną. - Nie wątpię, że znają panowie dużo ci-
ekawych tematów do rozmowy. - Zostawił młodych ludzi ich własnemu losowi i, ślizgając się po
wypolerowanej marmurowej posadzce, ruszył w kierunku swojej żony, jakby u niej chciał znaleźć
schronienie przed grzesznymi myślami.
- Słyszałem, że pan studiuje archeologię - powiedział Daszewicz.
- W tym roku zrobiłem dyplom.
- Gratuluję.
Marek zdołał się wreszcie otrząsnąć ze stanu oszołomienia i spojrzał przytomniej. Dopiero teraz
mógł przyjrzeć się uważniej swemu rozmówcy. Daszewicz był trzydziestoparoletnim mężczyzną,
wysoki, dobrze zbudowany, o sylwetce sportowca. Włosy miał gęste, ciemnoblond, i bardzo jasne
niebieskie oczy, jakby wypłowiałe od południowego słońca.
Mówił wyraźnie, z dykcją zawodowego aktora, i chętnie nadawał swojemu głosowi nieco protek-
cjonalny ton. Od pierwszego wejrzenia wyczuwało się w nim człowieka mocnego, bezwzględnego,
zmierzającego c obranego celu ze stanowczym uporem.
- Pan dawno w Grecji? - spytał Marek, żeby coś powiedzieć.
- Już drugi rok - padła nonszalancka odpowiedź. - A pan?
- Ja jestem tu dopiero parę tygodni i cholernie wpadłem.
- Co się stało?
Marek wyrecytował opowieść o zgubionym paszporcie, o wycieczce do Delf i o uczynnym Ame-
rykaninie, jak dobrze wyuczoną lekcję.
- Jak się nazywa ten Amerykanin? - spytał Daszewicz.
- William Hawkins. Może go pan przypadkiem zna?
- Znam - odparł obojętnie Daszewicz. - O ile sobie przypominam, to poznałem go chyba na ja-
kimś przyjęciu. To bardzo zamożny człowiek. Jest właścicielem pięknego jachtu motorowego. No i
co? Rozmawiał pan już z nim w sprawie tego paszportu?
Marek potrząsnął głową.
- Jeszcze nie. Odnalazłem wprawdzie jego jacht, ale mister Hawkins gdzieś wyjechał na parę dni
i będzie dopiero w poniedziałek. Nikt nie potrafi udzielić żadnych informacji. Muszę zaczekać do
poniedziałku.
- Gdzie pan się zatrzymał?
- Na razie mieszkam u inżyniera Kosowicza. To stryj mojego kolegi. Sympatyczny człowiek -
podchwycił Marek. - A jaki uczynny, serdeczny…
- A co pan sądzi o pani Kosowiczowej?
Marka speszyło to bezpośrednie pytanie.
- No cóż… Uważam, że…
- Śmiało, śmiało - zachęcił go z uśmiechem Daszewicz.- Niech się pan nie krępuje, kolego.
Markowi nie podobał się ten na poły ironiczny, na poły wzgardliwy ton. Powiedział oględnie:
- Za mało znam panią Kosowiczową, żebym mógł się pokusić o nakreślenie jej charakterystyki.
Robi wrażenie bardzo poważnej i solidnej osoby.
- Aż za solidna - prychnął rozweselony Daszewicz. - Nie życzyłbym nikomu takiej żony. Na śmi-
erć może zanudzić. A Nikosa pan dawno zna?
- Poznałem go dopiero dzisiaj.
- Nieszkodliwy maniak.
- Nie bardzo rozumiem.
- Ma fioła na punkcie muzyki. Musi być pan przygotowany na to, że będzie musiał wysłuchać ja-
kiegoś beznadziejnego koncertu. Zradiofonizował sobie mieszkanie za ciężkie pieniądze i teraz czę-
stuje swoich nieszczęsnych gości najnowszymi nagraniami Bacha, Mozarta czy Beethovena.
W tej chwili podszedł do nich Nikos.
- Prosimy przedstawicieli nauki na skromną przekąskę - powiedział z uśmiechem.
Wszyscy przeszli do sąsiedniego pokoju, gdzie stoły ustawione w podkowę uginały się pod pół-
miskami pełnymi najrozmaitszych mięsiw, sałatek, pieczonych kurcząt oraz ryb.
- Zimny bufet - szepnął Daszewicz na ucho Markowi. - Kiedyż wreszcie można będzie zasiąść do
przyzwoitego schaboszczaka. Przyznam się panu, że mam już dosyć tych greckich "przysmaków".
- Chyba nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pan wrócił do kraju - powiedział Marek, którego his-
toryk sztuki zaczynał denerwować.
Daszewicz skrzywił się.
- Niestety. Muszę skończyć pracę.
- Pracę?
- Tak. Otrzymałem specjalne stypendium na napisani elaboratu na temat kultury śródziemno-
morskiej. Zabierze mi to jeszcze trochę czasu w Grecji, a następnie przeniosę się do słonecznej Ita-
lii.
Cocktaile, koniak, whisky i miejscowa cykudia wywarł pożądany wpływ na gości.
Rozmowy, które początków wyraźnie kulały, potoczyły się żwawiej, gwar podochoconych gło-
sów wypełnił pokój. Dyskusje na tematy polityczne krzyżowały się z krytycznymi uwagami, dotyc-
zących ostatnich meczów piłki nożnej. Kilku panów zbitych w ciasną gromadkę opowiadało sobie
nieprzyzwoite dowcipy, wybuchając co chwilę radosnym śmiechem. Ich żony, posilając się dyskret-
nie, z niezwykłym zapałem obgadywały bliźnich.
Aneta ograniczyła się do wypicia dwóch koniaków. Oczy jej błyszczały, na policzkach pojawiły
się rumieńce, od czasu do czasu końcem języka dotykała pełnych warg. Co chwila nawiązywała z
kimś rozmowę, śmiała się, żartowała, dawała cięte, błyskotliwe odpowiedzi, słowem, tego wieczora
była w doskonałej formie. Bawiła ją ta niecodzienna, trochę ryzykowna sytuacja. Zazdrosny mąż i
dwóch kochanków. Zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że gra, którą prowadzi, staje się coraz
bardziej niebezpieczna i może zakończyć się dramatycznym finałem. Nie potrafiła jednak zrezyg-
nować z tej gry. Tak sytuacje ekscytowały ją w sposób niezwykły, dużo bardziej niż konkretny, fi-
zyczny kontakt z mężczyzną. Do niedawna o Polakach miała jakieś mgliste wiadomości, jako o na-
rodzie żyjącym gdzieś na dalekiej północy, jeżdżący konno i polującym na bizony. Tak się złożyło,
że w czas pobytu w Paryżu jej kontakty z przedstawicielami tej egzotycznego narodu były bardzo
rzadkie i zupełnie przelotne. Dopiero teraz przekonała się, że Polacy to nie tylko ludzie wykształce-
ni, kulturalni, dobrzy fachowcy, ale także bardzo interesujący jako mężczyźni. Z Kosowiczem na-
wiązała romans trochę przez ciekawość, a trochę dlatego, że był pod ręką. Nie zawiodła się.
Enrico okazał się kochankiem czułym, delikatnym, a jednocześnie pełnym temperamentu.
Posiadał duże doświadczenie w tych sprawach i potrafił dać kobiecie pełnię zadowolenia.
Marek to był nic nie znaczący epizod, kaprys. Po prostu spodobał jej się młody, silny, pełen życia
chłopak. Była przekonana, że cała ta historia ograniczy się do jednej nocy i, prawdę mówiąc, trochę
się zaniepokoiła, spotykając go na przyjęciu u Nikosów. Nie chciała kontynuować tej znajomości,
która mogła się okazać bardzo niewygodna, a nawet niebezpieczna. Nie przewidziała tego, że mło-
dy polski archeolog zakocha się w niej w błyskawicznym tempie i że nie zechce tak łatwo zrezyg-
nować ze swych praw zdobytych w hotelu "Marina". Zupełnie nie miała ochoty na jakieś nowe
komplikacje. I tak dosyć już kłopotów przysparzał jej Daszewicz, który z każdym nieomal dniem
stawał się coraz bardziej natarczywy. Nie znosiła tego człowieka, a nawet bała się go. Wprawdzie
miał w sobie coś fascynującego, ale była to fascynacja zdecydowanie negatywna, wywołująca
dreszcz niepokoju. Zdarza się, że człowiek nie może oderwać oczu od czegoś wstrętnego, przerażaj-
ącego, mimo że to coś sprawia mu wyraźną przykrość. Rodzaj stanu hipnotycznego.
Właśnie w tym momencie Daszewicz zbliżył się do niej.
- Jak się pani bawi? - spytał ze swym ironicznym uśmieszkiem.
- Znakomicie. U Nikosów zawsze jest przyjemna atmosfera.
- Dopóki nie zaczną się koncerty.
- Ja lubię muzykę.
- A ja wolę patrzeć na panią niż słuchać Bacha czy innego Mozarta.
- Niech pan da spokój.
- Czyż nigdy nie zdołam pozyskać pani sympatii?
- Już wiele razy rozmawialiśmy na ten temat. Nie sądzi pan, że to wystarczy?
- Jestem bardzo uparty.
- Ja także.
- Potrafię z całą bezwzględnością dążyć do raz obranego celu.
- Nie wątpię.
- I jeżeli zajdzie tego potrzeba, nie przebieram w środkach.
- Gotowa jestem w to uwierzyć. Nie radziłabym jednak panu angażować się w tego rodzaju grę.
Mogę pana zapewnić, że ja także potrafię stosować drastyczne środki, jeżeli mnie ktoś do tego zmu-
si.
Podszedł do nich Nikos.
- No i cóż tak plotkujecie? - powiedział wesoło. - Kończcie się posilać, bo niebawem czeka was
uczta duchowa. - Roześmiał się, rad ze swojego, jak mu się zdawało, bardzo zręcznego powiedze-
nia i pożeglował dalej zachęcać gości do jedzenia i picia. Był zadowolony z siebie, ze swojego mi-
eszkania, ze swojej żony, ze swojego stereofonicznego salonu.
- Bach - powiedział za odchodzącym Daszewiczem. - Przekona się pani, że to będzie Bach.
Nie zgadł. Kiedy syci jadła i napitków goście przenieśli się do zradiofonizowanego salonu, z gło-
śników popłynęły tony dziewiątej symfonii Beethovena.
Nikos siedział zasłuchany, rzucając od czasu do czasu porozumiewawcze spojrzenie w kierunku
Kosowicza, w którym cenił zamiłowanie do muzyki i którego uważał za bratnią duszę.
Dopiero teraz Marek znalazł się blisko Anety. Tak lawirował, żeby usiąść przy niej.
Wykorzystał orkiestrowe forte i szepnął:
- Kocham cię. I love you.
Nie zareagowała.
- I love you - powtórzył.
- Przestań.
- Kiedy się zobaczymy.
- Zadzwonię do ciebie. Bądź cierpliwy.
- To bardzo trudne.
- Proszę cię, przestań ze mną rozmawiać.
Umilkł. W milczeniu słuchali muzyki, która nieprawdopodobnie wzmagała jego pożądanie. Mu-
siał opanowywać się całą siłą woli, żeby nie dotknąć wargami jej włosów.
Momentami zdawało mu się, że przestaje nad sobą panować i że tutaj, zaraz, przy wszystkich po-
chwyci ją w ramiona i zacznie całować.
Najwidoczniej wyczuła jego nastrój, bo odsunęła się dyskretnie.
Po dziewiątej symfonii Beethovena przyszła kolej na drugi koncert Rachmaninowa. Na zakońc-
zenie zaś, na prośbę Marii, wysłuchano wiązanki melodii greckich. Potem rozległy się brawa,
chwalono znakomitą aparaturę, wspaniałe nagrania oraz doskonałą akustykę salonu.
Nikos promieniał. Poklepywał przyjaciół po łopatkach, wtajemniczał w tajniki stereofonii, pre-
zentował najnowsze nagrania, które udało mu się sprowadzić z różnych stron świata.
Maria nachyliła się do Henryka.
- Aneta ślicznie dzisiaj wygląda.
- Owszem - przytaknął, siląc się na obojętny ton. Nie udało mu się zamienić z nią ani słowa i był
zły.
- Podoba ci się?
- Kto?
- No… Aneta.
Wzruszył ramionami.
- Ładna dziewczyna.
- W twoim guście?
Spojrzał na nią ostro.
- Czego ty chcesz ode mnie?
Podszedł do nich Jorgos.
- Czy można przeszkodzić małżeństwu w czułym tete-a-tete - powiedział z uśmiechem.
Henryk przysunął mu fotelik.
- Proszę. Niechżeż pan z nami usiądzie.
Jorgos podziękował, usiadł i zapalił papierosa.
- Czy ten młody człowiek to krewny państwa?
- To kolega mojego bratanka - wyjaśnił Hernyk. - Zgubił biedak paszport i ma teraz kłopoty.
- To przykre. Powinien zwrócić się do ambasady.
- Zapewne się na tym skończy. Ciągle jeszcze ma nadzieję, że uda mu się odzyskać paszport.
Czeka na powrót do Iraklionu pewnego Amerykanina.
- Amerykanina?
- Tak. Niejaki mister Hawkins podwiózł go swoim wozem i być może, że właśnie w tym wozie
Marek zgubił paszport.
Jorgos słuchał uważnie.
- Hawkins?
- Tak. To jakiś bogaty Amerykanin. Podobno jest właścicielem wspaniałego jachtu.
- Amerykanie to bogaci ludzie - pokiwał głową Jorgos.
Po północy goście zaczęli się powoli rozchodzić. Nikos wraz z żoną serdecznie żegnali przyjaci-
ół, obiecując w najbliższej przyszłości nową porcję koncertów. Kiedy zostali sami, Nikos objął ra-
mieniem Alikę i powiedział:
- Jestem szczęśliwy. Dobrze mi z tobą.
Pocałowała go.
- I mnie z tobą także dobrze. Jesteś moim kochanym niedźwiadkiem.
Roześmieli się.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Jesteś przemęczony - powiedziała cicho i sięgnęła po papierosy, leżące na nocnym stoliku. - Za
dużo pracujesz. W milczeniu przeżuwał swoją porażkę. Jej głos brzmiał spokojnie, z iście sprawoz-
dawczą obojętnością, straszliwie działał mu na nerwy. Stokroć by wolał, żeby była wzburzona, ag-
resywna, nawet brutalna.
- Nie jestem jeszcze taki stary.
- Oczywiście, że nie. Jesteś mężczyzną w sile wieku.
- Więc dlaczego?! Dlaczego?! - wybuchnął nagle z niespodziewaną energią. - Przecież cię koc-
ham! Szaleję za tobą! Pragnę cię! Śnisz mi się po nocach.
Taksującym spojrzeniem obrzuciła jego kościste, opalone na ciemny brąz ciało.
- Powinieneś odpocząć. Już dawno nie miałeś urlopu. Jesteś przemęczony. Nie sądzisz?
Nie odpowiedział. Zapalił papierosa i przez chwilę wydmuchiwał kółka z dymu, które obserwo-
wał z przesadną uwagą. Za oknem było upalne popołudnie i promienie słońca atakowały gwałtow-
nie zieloną żaluzję. Senna cisza panowała nad miastem. Nic nie przerywało poobiedniej sjesty.
Nagle zerwał się, odrzucił papierosa i chwycił ją za ramię.
- Słuchaj! Ja nie pozwolę, żebyś mnie zdradziła! Nie pozwolę! Rozumiesz? Nie mogę o tym my-
śleć! Oszaleję! - Oczy mu płonęły, wargi drżały, szczęki miał zaciśnięte.
Była zaskoczona tym wybuchem.
- Jorgos, co się z tobą dzieje? Uspokój się. Puść. To boli.
Zwolnił uścisk swych muskularnych palców.
- Przepraszam - powiedział cicho. - Nie gniewaj się, ale…
Wstała, narzuciła szlafrok, usiadła przed toaletą i zaczęła rozczesywać włosy. Czuła narastające
zdenerwowanie. Od jakiegoś czasu dręczyła ją niepewność. "A jeżeli Jorgos coś podejrzewa - my-
ślała niespokojnie - jeżeli każe ją śledzić? Co wtedy? Do czego to wszystko może doprowadzić?"
To nie był typ człowieka, który byłby skłonny pogodzić się z tym, że żona go zdradza. Trudno było
przewidzieć, jak postąpi, jak się zachowa w wypadku odkrycia prawdy. Nie miała złudzeń, że mógł
nawet posunąć się do morderstwa.
- Aneta…
Drgnęła gwałtownie i odwróciła się.
- Słucham?
Zbliżył się i położył dłonie na jej ramionach. Dotyk tych długich, mocnych palców podziałał na
nią jak prąd elektryczny. Pomyślała, że z ramion do szyi droga jest niezbyt daleka.
- Może masz rację - powiedział spokojniejszym głosem. - Może rzeczywiście ostatnio jestem tro-
chę przemęczony, przepracowany. Ale to wszystko dla ciebie, tylko dla ciebie. Przecież wiesz.
Uśmiechnęła się do jego odbicia w lustrze.
- Wiem, kochany, wiem.
- Bo widzisz… - mówił dalej Jorgos - jeżeli ta transakcja dojdzie do skutku, to będziemy bogaci,
bardzo bogaci. Wtedy będę ci mógł dać wszystko, absolutnie wszystko, złoto, brylanty, podróże,
luksusowe hotele. Świat stanie przed nami otworem. Wszystko się ułoży. Zobaczysz. Odpocznę.
Oczywiście, że muszę odpocząć. Zresztą poradzę się lekarza. To są stany przejściowe. Musisz zro-
zumieć. Musisz być cierpliwa.
- Ależ ja jestem cierpliwa - powiedziała łagodnie. - To ty się zupełnie niepotrzebnie denerwujesz.
- Taka sytuacja dla każdego mężczyzny jest bardzo denerwująca.
- Daj spokój.
Poszedł do łazienki i wziął prysznic. Mocny prąd zimnej wody wychłostał ciało. To mu doskona-
le zrobiło. Poczuł się o wiele lepiej. Nerwowe podniecenie zniknęło. Znowu był opanowany, zrów-
noważony, taki jak zwykle.
Kiedy wrócił, zastał Anetę ubraną.
- Wychodzisz?
- Tak. Mam parę spraw do załatwienia na mieście. Miał ochotę zapytać, jakie to sprawy, ale zre-
zygnował.
Nie chciał uchodzić w jej oczach za zazdrosnego, podejrzliwego męża, szczególnie w obecnej sy-
tuacji.
- Będziesz u Nikosów?
- Nie. Z Aliką umówiłam się na jutro. Teraz kupię tylko coś na kolację, wpadnę do krawcowej i
zaraz wracam. A ty…?
- Muszę zobaczyć się z Robertem. Trzeba wreszcie omówić szczegóły.
Skrzywiła się.
- Bądź ostrożny. Temu człowiekowi nie można ufać.
- Wiem o tym.
- Czy musisz koniecznie z nim?
Wzruszył ramionami.
- A jak ty sobie to wyobrażasz? Przecież nie mogę go pominąć. W końcu to on wszystko zmonto-
wał.
Pokiwała głową.
- Masz rację, oczywiście. Ale swoją drogą wolałabym, żebyś z kim innym…
- Ja też bym wolał. Nie martw się. Nie dam sobie krzywdy zrobić. Może on jest bardzo sprytnym
człowiekiem, ale ja też już w swoim życiu widziałem wielu sprytnych ludzi.
Potrafię się zabezpieczyć.
Pocałowała go w czoło.
- Wiem, że jesteś bardzo dzielny. Adio.
Wyszła sprężystym, energicznym krokiem.
Słońce przesunęło się ku zachodowi. W pokoju pociemniało. Jorgos podszedł do okna i pchnął
okiennicę. Ogarnęła go fala ciepłego, łagodnego powietrza. Ten barwny pejzaż, obramowany ramą
okienną, napawał go zazwyczaj ogromnym spokojem, przynosił odprężenie. Dzisiaj było inaczej.
Dzisiaj wszystko go drażniło, nawet błękit nieba, nawet złote promienie słońca, ześlizgujące się po
gałęziach drzew. Był w fatalnym nastroju.
Od pewnego czasu walczył bezskutecznie z dręczącą myślą, która powracała z obsesyjnym upo-
rem - "Czy Aneta go zdradza?" Właściwie nie miał żadnych konkretnych powodów do podejrzeń,
ale… Żeniąc się z dziewczyną o dwadzieścia pięć lat młodszą zdawał sobie sprawę z ryzyka. Wtedy
był przygotowany na to, że w pewnym momencie będzie musiał na różne rzeczy patrzeć przez pal-
ce, jeżeli zechce utrzymać swoje małżeństwo. Taka wyrozumowana teoria nie wytrzymała jednak
życiowej próby. Z biegiem lat coraz bardziej angażował się uczuciowo i absolutnie nie było mowy
o tym, żeby mógł "patrzeć przez palce" na romantyczne przygody Anety. Wprost przeciwnie, stawał
się coraz bardziej zazdrosny i coraz trudniej było mu się zdobyć na ten ogromny wysiłek, żeby się z
tym nie zdradzić. Zazdrości nienawidził i wstydził się jej. Niejednokrotnie wyrażał się z pogardą o
zazdrosnych mężach i kochankach. A teraz… Sytuacja nie była łatwa. Wielokrotnie szukał argu-
mentów, które pozwoliłyby mu na stwierdzenie, iż nie jest śmiesznym, zazdrosnym mężem z moli-
erowskiej komedii. Ale jak długo można oszukiwać samego siebie? A teraz jeszcze te dodatkowe
komplikacje…
Zaczął się wolno ubierać. Wiążąc krawat, przyjrzał się uważniej swemu odbiciu w lustrze.
Czubkami palców dotknął zmarszczek, wątrobianych worków pod oczami. To nie był zachwycaj-
ący widok. "Są mężczyźni w moim wieku, którzy się gorzej trzymają" - pomyślał. "To prawda. Ale
są to mężczyźni" - szepnął mu do ucha złośliwy chochlik.
Zaklął i o mały włos nie cisnął popielniczką w lustro.
"To chwilowe, to oczywiście chwilowe - zaczął się skwapliwie pocieszać. - Aneta ma rację." Jest
przemęczony. Musi odpocząć. Żeby tylko jak najprędzej sfinalizować tę transakcję. Potem wyjadą
gdzieś z Anetą na długi, prawdziwy urlop. Wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży.
Usiłował przestać myśleć o tej sprawie, ale na próżno. Wspomnienie poobiedniej sjesty wracało z
natrętną, uporczywą napastliwością. "A może jednak pójść do lekarza? Ale do którego?" Znał wielu
lekarzy, z niektórymi nawet się przyjaźnił. To była bardzo delikatna sprawa, a któż mógł mu za-
ręczyć, że lekarz, któremu zwierzy się ze swoich kłopotów, nie wygada się, gdy zasiądzie w gronie
kolegów przy butelce rakii? Zaczną się plotki, żarciki…
Nie, nie, nad tym należało się bardzo poważnie zastanowić. Jeżeli pomoc lekarza okaże się koni-
eczna, to lepiej pojechać do Aten, gdzie nikt go nie zna, gdzie nie jest osobistością tak popularną. A
może to w ogóle będzie niepotrzebne. Może ten zły okres niebawem minie. W takich wypadkach
nie wolno ulegać panice, nie wolno się sugerować. Za wszelką cenę trzeba odzyskać pewność si-
ebie.
Spojrzał na zegarek. Nie lubił się spóźniać. Jeszcze tylko ostatni rzut oka w lustro, odrobina
wody kolońskiej i był gotowy do wyjścia.
Wyprowadził z garażu cadillaka. Był to ten sam wóz, którym Aneta zawiozła Marka do Pireusu.
Chyba nigdy jeszcze z takim roztargnieniem nie manewrował kierownicą i gdyby na swojej drod-
ze napotkał policjanta nastrojonego służbiście, byłby niewątpliwie zapłacił mandat za nieostrożną,
nieprawidłową jazdę.
Daszewicz siedział już przy stoliku i pił piwo. Był jak zwykle bardzo starannie ogolony i ubrany
z nieco przesadną elegancją. Miał na sobie doskonale skrojony garnitur z jasnokremowego tropiku,
który efektownie podkreślał opaleniznę. Brązowa koszula, lekkie zamszowe pantofle, szeroki kra-
wat w rudo - beżową kratę.
Przywitali się z wylewną serdecznością, która w bardziej doświadczonym obserwatorze mogła
wzbudzić pewne wątpliwości. Obaj byli dobrymi aktorami i dość zręcznie umieli maskować wzaj-
emną niechęć. Daszewicz nie przepadał za tym dorobkiewiczem, który kupił sobie śliczną dzi-
ewczynę, Jorgos zaś wyczuwał w tym młodym Polaku człowieka podstępnego, nie przebierającego
w środkach, gotowego z bezwzględną konsekwencją zniszczyć każdego, kto usiłowałby stanąć na
jego drodze. W danej chwili jednak Jorgos potrzebował Daszewicza, a Daszewicz Jorgosa i każdy z
nich przy lada okazji usiłował manifestować przyjacielskie uczucia.
- Napijesz się czegoś? - spytał Daszewicz.
Jorgos zamówił kawę i sięgnął po papierosy.
- Co nowego, Roberto? - spytał z uśmiechem.
Daszewicz odwzajemnił uśmiech.
- Niewiele się zmieniło od naszego ostatniego spotkania. Wszystko w porządku.
- Kiedy masz zamiar finalizować?
Daszewicz wzruszył ramionami.
- Nie mogę powiedzieć nic pewnego, ale chyba niedługo. Musimy dokładnie omówić szczegóły
techniczne.
- Tak - Jorgos pokiwał głową. - Chciałbym oczywiście jak najprędzej to załatwić, ale zdaję sobie
sprawę, że nie wolno nam się spieszyć. Pośpiech zawsze może wzbudzić nieufność. Powiedz mi,
kto to jest ten młody człowiek, twój rodak, którego spotkaliśmy u Nikosów.
- To kolega bratanka inżyniera Kosowicza. Zgubił paszport i tak się tutaj pęta.
Przypuszcza, że zostawił paszport w wozie Hawkinsa.
- O! A cóż Hawkins ma z nim wspólnego?
- Podobno podwiózł go z Delf do Aten.
Jorgos dopił kawę i zapalił papierosa.
- Czy sądzisz, że mógłby się nam przydać?
- Nie wiem. Może. Myślałem już o tym.
- Chłopakowi zapewne potrzebne są pieniądze.
- I paszport.
- Nie wydaje mi się jednak, żeby można mu było zaufać - powiedział po chwili Jorgos.
- Bałbym się ryzykować.
- Chyba masz rację - przytaknął Daszewicz. - Na tutejszym terenie to raczej… Ale wiesz, co mi
w tej chwili przychodzi do głowy? Moglibyśmy wykorzystać go w Polsce.
- W Polsce?
- Tak. Wspominał mi Kosowicz, że zaprosił cię do siebie, do Warszawy.
- To prawda.
- Mam nadzieję, że skorzystasz z tego interesującego zaproszenia.
Jorgos spojrzał pytająco na Daszewicza.
- Sądzisz, że…
- Sądzę, że można by coś ciekawego zorganizować. O ile się orientuję, to nie byłoby takie skom-
plikowane.
Jorgos pokręcił głową z powątpiewaniem.
- Nie znam terenu.
- Ale ja znam. To zupełnie wystarcza. Dla ciebie obmyśli się jakąś ciekawą rolę. To są jednak
dalsze plany. Na razie skończmy z naszym Williamem.
- O, właśnie - podchwycił z ożywieniem Jorgos. - Czy nie możesz tego trochę przyspieszyć?
- Muszę zaczekać na powrót Hawkinsa.
- Nie wiesz, gdzie pojechał?
- Nie mam pojęcia.
- Wszystko wskazuje na to, że jest na Krecie. Jacht stoi w porcie.
Daszewicz uśmiechnął się.
- Nie znasz faceta. Jacht może stać w porcie, a on kutrem rybackim objeżdża tymczasem wyspy.
- Czy przypuszczasz, że może się z kimś skontaktować poza naszymi plecami? - spytał Jorgos.
- A dlaczegóż by nie? - Daszewicz nie przestawał się uśmiechać. - I z taką ewentualnością mu-
simy się bardzo poważnie liczyć.
- Ależ to byłoby skończone świństwo! - wybuchnął Jorgos. - To przecież twój klient. Ty go tutaj
sprowadziłeś.
- Klient… Klient. Przecież nie mogę mu nic kazać ani niczego zabronić.
- To byłoby świństwo - powtórzył Jorgos.
Daszewicz skrzywił się. Zaczynała go nudzić ta rozmowa. Kiwnął na kelnera i zamówił jeszcze
jedno piwo.
- Nie bawmy się w zbyt drastyczne określenia - powiedział po chwili. - I nie usiłujmy klasyfiko-
wać w sposób autorytatywny ludzkich czynów. To ryzykowne. Nie sądzisz?
Jorgos energicznym ruchem zgniótł w popielniczce papierosa.
- No dobrze, ale…
Daszewicz uspokajająco poklepał go po ramieniu.
- Nie denerwuj się. Nie należy przejmować się sprawami, na które nie mamy żadnego wpływu.
Nasza oferta wydaje mi się tak interesująca, że nie powinno być żadnych niespodzianek.
Porozmawiali jeszcze z pół godziny, omawiając szczegóły ewentualnej transakcji.
Wreszcie Jorgos spojrzał na zegarek.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to cię pożegnam. Mam jeszcze coś do załatwienia.
- Wyjął portfel i uregulował rachunek.
Daszewicz patrzał w ślad za odchodzącym. Drwina błysnęła w jego niebieskich oczach.
"Stary dureń" - pomyślał i podniósł do ust szklankę z piwem. Od pewnego czasu wspólnik zaczy-
nał go denerwować. Nienawidził ludzi miękkich, ulegających nastrojom, łatwo popadających w pa-
nikę, w stany depresyjne. Jego ideałem mężczyzny był człowiek mocny, bezwzględny, opanowany,
odporny na wszelkie przeciwności losu. Od szeregu lat usiłował osiągnąć ten ideał, co udawało mu
się ze zmiennym szczęściem. Z natury nie był typem "mocnego człowieka" i, jak często się zdarza
w podobnych wypadkach, nieraz przeszarżowywał w odgrywaniu tej roli. Posiadał dużo wrodzone-
go sprytu, doskonale umiał wykorzystać sprzyjającą koniunkturę, potrafił zdobyć sobie sympatię, a
nawet przyjaźń ludzi, których potrzebował. Jego ocena, dotycząca najbliższego otoczenia, była za-
zwyczaj trafna.
Wyrósł w atmosferze cwaniactwa i pod tym względem był nieodrodnym synem swojej epoki.
Nie uznawał żadnych norm etycznych, a tak zwaną "uczciwość" uważał za przeżytek, który w
dzisiejszym świecie nie ma praktycznego zastosowania i jedynie utrudnia człowiekowi życie.
Ukończył historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim i jeszcze w czasie studiów postanowił
zrobić "karierę" za wszelką cenę. Był zdolny, ale praca ściśle naukowa nie nęciła go. Miał w sobie
zbyt dużo żywotności, żeby ślęczeć nad książkami, wertować stare druki, dreptać po cudzych śla-
dach. Pociągał go szeroki świat, przygoda, łatwy zarobek.
Teraz, siedząc nad pustą szklanką, rozmyślał nad tym, w jaki sposób, po sfinalizowaniu transak-
cji, pozbyć się niepotrzebnego wspólnika, a przynajmniej jak jeszcze bardziej uzależnić go od si-
ebie. Wiedział, że Jorgos jest zakochany w swojej żonie i że ufa jej ślepo.
Od samego początku ich znajomości pragnął pozyskać względy Anety, aby przy jej pomocy cał-
kowicie panować nad sytuacją. Był bardzo przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną i w stosunkach z
kobietami odznaczał się ogromną pewnością siebie. W danym wypadku jednak jego sztuka uwodzi-
cielska zawiodła całkowicie. Aneta niedwuznacznie dawała mu do zrozumienia, że o jakimkolwiek
zbliżeniu nie ma mowy, a nawet nie dopuszczała do zupełnie niewinnych poufałości. Po raz pie-
rwszy jego męska ambicja została dotkliwie zraniona.
Pojawiło się pragnienie odwetu. Nie wierzył w małżeńską wierność Anety. Miał ogromną ochotę
zdobyć konkretne dowody jej zdrady. Wtedy mógłby dyktować warunki. Miałby ją w ręku. Skoń-
czyłyby się wreszcie te dąsy, dumne spojrzenia, chłodne, stanowcze słowa… Na samą myśl o moż-
liwości takiej zmiany uśmiechnął się z zadowoleniem i końcem języka dotknął warg, jakby chciał
lepiej poznać smak władzy.
Od pewnego czasu zaczął podejrzewać Anetę i Kosowicza. Wprawdzie nigdy ich nigdzie nie
spotkał we dwoje i nie miał konkretnych danych do tego rodzaju przypuszczeń, ale posiadał w tych
sprawach duże doświadczenie i natura obdarzyła go dobrze rozwiniętym zmysłem obserwacji. By-
wał zapraszany na przyjęcia, na których spotykał Anetę i Kosowicza.
Niby nic, niby wszystko w najlepszym porządku, ale… Jakieś przelotne spojrzenie, jakiś ledwie
dostrzegalny ruch głową. Nie miał żadnej pewności i wszystkie te podejrzenia mogły się zrodzić w
jego wyobraźni. Zdarza się przecież, że człowiek wytwory własnej fantazji utożsamia z rzeczywis-
tością. Należało to na zimno i z możliwie jak największym obiektywizmem sprawdzić. A gdyby się
okazało, że to prawda, to nie tylko Anetę, ale i Kosowicza miałby w ręku. Mocna rzecz.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pozornie cisza była zupełna. Tylko ledwie dostrzegalne zmarszczki na powierzchni zielonkawej
wody świadczyły o łagodnym ruchu powietrza. Nawet trudno było zrozumieć, jak to się dzieje, że
żagle były pełne wiatru. Maszyny nie pracowały i jacht ślizgał się cicho po miniaturowych falach,
przechylając się lekko przy zwrotach.
Z morza wyrastały szarobrunatne góry, których grzbiety przypominały sfałdowaną skórę gi-
gantycznych słoni czy nosorożców. W tym pełnym dzikiego uroku krajobrazie kryło się coś niepo-
kojącego, jakaś baśniowa tajemniczość. I nie byłoby rzeczą niezwykłą, gdyby się okazało, że na
którejś z tych wysp ma swoją kryjówkę piękna czarodziejka, zamieniająca ludzi w wieprze, albo
straszliwy jednooki potwór.
"Tak właśnie Odys wracał spod Troi do rodzinnej Itaki" - pomyślał Marek, urzeczony otaczaj-
ącym go pięknem. Czułby się zapewne całkowicie szczęśliwy, gdyby… Piekielny ból głowy w spo-
sób brutalny przeszkadzał w kontemplacji cudów przyrody. Wspomnienie tej idiotycznej pijatyki,
nazywanej szumnie "balem kapitańskim", było czymś ohydnym. Złe samopoczucie pogłębiał jeszc-
ze fakt, że właściwie żadnego "wspomnienia" nie było. Pamiętał tylko tyle, że palili, śpiewali, a po-
tem… No cóż… każdemu może się zdarzyć, że film się urwie. Tylko co się działo podczas tej kre-
tyńskiej luki? Miał nadzieję, że nie zrobił ani nie powiedział nic takiego, czego musiałby żałować.
Paszport… Przecież właśnie paszport…
Szybkim ruchem sięgnął do tylnej kieszeni spodni. Odetchnął z ulgą. W porządku.
Paszport był na swoim miejscu. To najważniejsze. Wyjął go ostrożnie, otworzył i nagle… Z wra-
żenia krew uderzyła mu do głowy. W paszporcie, w jego paszporcie, tkwił plik studolarowych
banknotów. Przetarł oczy. Na próżno. Dolary nie znikały.
Przez chwilę patrzał ogłupiały na paszport i na zielone papierki. Skąd się to wzięło w jego kies-
zeni? Nie miał pojęcia. Nie pamiętał. Posłyszał czyjeś kroki. Pospiesznie schował paszport i dolary.
- Widzę, że podziwiasz krajobraz - głos Daszewicza, jak zwykle, zabarwiony był drwiną. Ta ma-
niera drażniła Marka. Bardzo nie lubił, kiedy ktoś używał w stosunku do niego - takiego protekcj-
onalno uszczypliwego tonu.
- Zgadłeś. Podziwiam krajobraz.
Daszewicz zapalił papierosa.
- Nie dziwię ci się. Każdy, kto tu pierwszy raz przyjedzie, poddaje się urokom greckiej przyrody.
Ale wczoraj popiliśmy nie najgorzej.
- Aż za dużo tego było - przyznał Marek. - Nie jestem przyzwyczajony. Powiedz, jak ja się za-
chowywałem?
- Normalnie. Może trochę za głośno śpiewałeś "sto lat", ale…
Marek miał ochotę spytać o te dolary. W ostatniej jednak chwili ugryzł się w język. Nie wiedział
przecież, czy nie dała mu ich na przechowanie Aneta.
Daszewicz wyrzucił za burtę nie dopalonego papierosa.
- Jakie masz plany? - spytał.
Marek spojrzał na niego zdziwiony.
- Nie rozumiem.
- Miałem na myśli powrót do kraju.
- Wracam, oczywiście. A bo co?
- Wspominałeś coś o posadzie.
- Och. Na to jeszcze mam czas. To aktualne dopiero od grudnia albo od nowego roku.
- To rzeczywiście nie masz się do czego tak bardzo spieszyć. Szczególnie teraz, kiedy dostałeś
pożyczkę…
- Pożyczkę?
Daszewicz uśmiechnął się.
- Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Dwa tysiące dolarów…
Marek zaczerwienił się gwałtownie.
- Słuchaj… Ja… ja rzeczywiście… No, po prostu za dużo było tego picia… Urwało mi się.
- Mówisz poważnie?
- Najzupełniej. Znalazłem w kieszeni tę forsę razem z paszportem. Nie mam pojęcia skąd, od ko-
go.
- Nie wyglądałeś na takiego pijanego - pokręcił głową Daszewicz. - No… przecież William zap-
roponował ci pożyczkę, a ty przyjąłeś z entuzjazmem.
- Hawkins?
- A któż by inny. To bardzo sympatyczny i uczynny facet.
Marek odwrócił się gwałtownie i spojrzał w oczy mówiącemu. Przez chwilę stał zaskoczony,
zmieszany, nie wiedząc, jak ma postąpić. Wreszcie powiedział zdecydowanym tonem:
- Muszę z nim pomówić. Ja nie mogę…
- Właśnie masz doskonałą okazję - uśmiechnął się Daszewicz, wskazując ruchem głowy nadc-
hodzącego Amerykanina.
Mister Hawkins z powodzeniem mógł występować w klasycznych westernach. Wysoki, dobrze
zbudowany, o szerokich, muskularnych ramionach. Kwadratowa, opalona twarz zakończona była
mocno zarysowaną dolną szczęką, znamionującą upór i gotowość do walki z przeciwnościami losu.
Wąskie, podłużne oczy koloru morskiej wody błyszczały energią i chęcią życia i użycia. Poruszał
się z leniwą nonszalancją, ale bez trudu można się było domyślić, że te mięśnie są zdolne do szyb-
kiej akcji. Brakowało mu tylko kapelusza z szerokim rondem i pasa z groźnymi coltami.
- O czym tak sobie gwarzą przyjaciele? - spytał wesoło.
Marek był bardzo speszony.
- Tak sobie gawędzimy - bąknął niepewnie. - Muszę z panem pomówić - dodał ze wzrastającą
energią.
Amerykanin nie zwrócił uwagi na słowa młodego człowieka czy też nie był w nastroju do pro-
wadzenia zasadniczej rozmowy. Powiódł spojrzeniem wzdłuż linii horyzontu i odetchnął głęboko.
- Splendid! Wonderful! Cudowny kraj. Wspaniałe widoki. Co za sleidy. Dobrze, żeśmy się wczo-
raj bawili. Bałem się tylko, żeby Robert nie wypadł za burtę. Ta jego samba… Ale swoją drogą nie -
wiedziałem, że nasz młody przyjaciel ma taki wspaniały głos. Wystraszył chyba wszystkie rekiny w
Morzu Egejskim - roześmiał się głośno z własnego dowcipu i kordialnie poklepał Marka po ple-
cach. - Fain fellow. Pierwszorzędny chłopak. Od razu mi przypadł do serca. Chodźcie do mesy. Ka-
załem wyjąć z lodówki piwo. Trochę mnie suszy po wczorajszym "balu kapitańskim". Was pewnie
także.
W tej sytuacji nie wypadało Markowi zaczynać rozmowy o dolarach. Posłusznie poszedł za Haw-
kinsem i Daszewiczem.
Steward o czekoladowej twarzy kręcił się służbiście koło stołu. Z uprzejmym ukłonem napełnił
wysokie szklanki musującym płynem.
- A może wolicie kawę? - spytał Hawkins i, nie czekając na odpowiedź, zanurzył wargi w chłod-
nym napitku. Kiedy opróżnił szklankę, skinął na stewarda i spytał: - Emil, czy pani już wstała?
- Pani bierze prysznic, jak sądzę - odparł usłużnie Emil. Każdy jego gest i każde słowo świ-
adczyły o tym, że bardzo mu zależy na tej posadzie.
Amerykanin spojrzał na niego podejrzliwie.
- Dlaczegóż to sądzisz, że pani bierze prysznic?
- Woda szumiała w łazience.
- Masz bardzo dobry słuch.
- O tak. Ja mam bardzo dobry słuch. Ja mam wyjątkowo dobry słuch.
- Służba nie powinna być obdarzona wyjątkowo dobrym słuchem - zauważył Daszewicz.
Steward spojrzał zaniepokojony.
- Czy coś nie w porządku, sir?
- Nie, nie, wszystko w najlepszym porządku - roześmiał się hałaśliwie Hawkins. - Możesz iść do
swojej roboty. Nie jesteś już nam potrzebny.
W tej chwili do mesy weszła Aneta. Miała na sobie szerokie spodnie z żaglowego płótna oraz
granatową, marynarską bluzę z dużym kołnierzem, ozdobionym metalową kotwicą.
Wyglądała ładnie, świeżo i bardzo młodo. Nocna libacja nie pozostawiła na niej najmniejszego
śladu.
- Widzę, że panowie w komplecie.
- Brakowało nam tylko pani - powiedział z galanterią Hawkins. - Czy można panią czymś poc-
zęstować?
- Dziękuję. Właśnie przed chwilą wypiłam sok z grejpfruta. Na razie wystarczy.
Zapanowało milczenie. Daszewicz, który wczorajszego wieczoru znów spotkał się ze zdecydo-
waną odprawą, przeżuwał swe mściwe myśli, Marek starał się nie patrzeć na swą kochankę, bojąc
się zdradzić jakimś zbyt wymownym spojrzeniem, a Hawkins ze śmiertelną powagą nabijał tytoni-
em fajkę. Jego niedawna wesołość zniknęła. Robił wrażenie człowieka zaabsorbowanego jakimiś
niesłychanie skomplikowanymi problemami.
Aneta rozbawionym spojrzeniem wodziła po twarzach trzech mężczyzn. Ekscytowała ją świado-
mość, że każdy z nich, nie wyłączając stewarda, którego minęła w korytarzu, myśli o niej, pożąda…
- Dlaczego siedzimy w tym dusznym pomieszczeniu - powiedziała po chwili. - Chodźcie na pok-
ład. Trzeba się trochę utlenić.
Wyszli. Delikatna bryza zmieniła się na bardziej energiczny południowo - zachodni wiatr, który
mocniej sfałdował powierzchnię morza. Jacht nabierał szybkości.
- Dokąd płyniemy? - spytał Marek. Otumanienie ostatnimi przeżyciami ustępowało powoli. Za-
czynał coraz trzeźwiej patrzeć na to, co się z nim działo.
Hawkins roześmiał się. Lubił śmiać się głośno i długo. Trudno było odgadnąć, czy ten jego śmi-
ech jest wyrazem prawdziwej, szczerej wesołości czy też wystudiowanej pozy. Bardziej jednak do-
świadczony i wnikliwy obserwator bez trudu mógł spostrzec, że właściciel luksusowego jachtu pra-
gnie uchodzić za człowieka dobrodusznego, jowialnego, traktującego swych bliźnich z dziecięcą ni-
eomal naiwnością. Najwyraźniej odpowiadała mu rola poczciwego "wujaszka Sama". Wprawdzie
jego wygląd dość jaskrawo kolidował z taką charakterystyką, ale jakżeż często pozory mylą.
- Płyniemy przed siebie, bez celu, dokąd nas oczy poniosą - powiedział z emfazą. A opierając
muskularną dłoń na ramieniu młodego człowieka dodał: - Czy ci tu z nami źle, przyjacielu? Czy nie
jest cudownie? - Szerokim gestem powiódł po morskiej panoramie.
- Wspaniała wycieczka. Doprawdy jestem panu bardzo wdzięczny.
- Więc o cóż chodzi? Cieszmy się życiem, które trwa tak krótko. Podziwiajmy cuda przyrody.
Korzystajmy z każdej chwili, mogącej dać nam radość. Nie trzeba pytać "Dokąd?", "Po co?", "Dla-
czego?". Czyż nie mam racji, Madame? - zwrócił się do Anety.
Skinęła głową z uśmiechem.
- Sądzę, że to jest słuszna postawa wobec życia. Chyba nie warto tego wszystkiego zgłębiać zbyt
gruntownie i zbyt poważnie ustosunkowywać się do naszej tu egzystencji. Moim zdaniem jedynie
słuszną filozofią jest: carpe diem quam minimum credula postero.
Hawkins rzucił jej szybkie, niepewne spojrzenie. Nie zrozumiał, ale wolał się do tego nie przy-
znawać. Zmienił temat rozmowy.
- Spójrzcie - powiedział wyciągając rękę. - Podziwiajcie tego potwora.
Rzeczywiście wyłaniająca się na horyzoncie z fal morskich wyspa do złudzenia przypominała
swym kształtem gigantycznego, przedpotopowego gada, łeb, częściowo zanurzony w wodzie, po-
fałdowany grzbiet i długi jaszczur - czy ogon.
- Pełno jest tutaj takich potworów - uśmiechnął się Daszewicz. - Całe szczęście, że się nie porus-
zają.
- Czasami można natrafić i na poruszające się potwory - zauważyła Aneta.
Daszewicz spojrzał na nią pytająco.
- Co pani chce przez to powiedzieć?
Wzruszyła ramionami.
- Nic. Tak sobie powiedziałam, bez żadnej arriere-pensée. Pan jest zbyt podejrzliwy, panie Rober-
cie.
- Zdobyłem pewne doświadczenie życiowe. To nie ma nic wspólnego z podejrzliwością. Oba-
wiam się, że pani jest skłonna mylić pojęcia. Spostrzegawczość nie jest równoznaczna z podejrzli-
wością.
- O czym wy właściwie mówicie? - spytał Hawkins. Od dłuższej chwili przyglądał im się z zaci-
ekawieniem.
Aneta uśmiechnęła się.
- O niczym. Taka wymiana zdań bez większego znaczenia.
- Dzieci - mruknął usiłując zapalić fajkę.
Marek siedział za nimi w pewnej odległości na małym, składanym foteliku. Mogło się zdawać,
że zupełnie o nim zapomnieli. Nieomal z każdą chwilą stawał się coraz bardziej niespokojny. Po
odzyskaniu paszportu powinien był natychmiast wracać do kraju, a tymczasem… Nie umiał sobie z
tym wszystkim poradzić. Nie miał sił rozstać się z Anetą.
Jego namiętność nie tylko nie wygasła, ale wzmogła się tak, że z największym wysiłkiem pano-
wał nad sobą. Ta miłość zupełnie go zamroczyła. Nigdy jeszcze nie przeżywał tego rodzaju uczuć.
Ona spoglądała na niego życzliwie. Była serdeczna, miła, przyjacielska, ale ani jednym słowem
nie nawiązywała do spędzonej wspólnie nocy w Atenach i starała się tak lawirować, żeby nie zosta-
wali sami. Każdą zaś jego aluzję zbywała jakimś nic nie znaczącym słowem i błyskawicznie zmi-
eniała temat rozmowy. Nie chciał dopuścić do swej świadomości, że tamta noc była tylko prze-
lotnym kaprysem. Chwilami czuł się bardzo nieszczęśliwy, ale zaraz potem jedno jej spojrzenie, je-
den uśmiech napełniał go nową nadzieją. Zagubił się w tym dalekim, pełnym tajemniczych, ni-
ezwykłych fluidów kraju.
A teraz znowu to prawdziwie baśniowe żeglowanie wśród greckich wysp. Trudno mu było uwi-
erzyć w realność tego, co się z nim działo. Aneta, luksusowy jacht, amerykański milioner, morze,
po którym błądzili helleńscy bohaterowie, prześladowani gniewem bogów. Zdawało mu się, że og-
ląda jakiś kiczowaty film w technicolorze albo że czyta powieść w tanim wydaniu.
Przypadkowo dotknął kieszeni, w której tkwił paszport. Przypomniały mu się dolary. Co to zna-
czy? Dlaczego Hawkins pożyczył mu taką sumę? Nic nie pamiętał, absolutnie nic. Trzeba jak najp-
rędzej wyjaśnić…
Zdołał to zrealizować dopiero wieczorem, kiedy Hawkins pożegnał towarzystwo mówiąc, że
udaje się na spoczynek. Zastukał do jego kajuty.
Amerykanin siedział przy niskim stoliku i z uwagą oglądał jakieś powiększone fotografie i rysun-
ki. Na widok młodego człowieka schował to wszystko pośpiesznie do szuflady.
- Proszę, proszę, drogi przyjacielu. Napije się pan czegoś? Niechże pan siada. To miło, że mnie
pan odwiedził. - Miał nie najlepszą dykcję, mówił szybko, z typowo amerykańskim akcentem. Ma-
rek, mimo że dobrze znał angielski, musiał wytężać uwagę, żeby zrozumieć.
- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze. Od rana chciałem z panem porozmawiać, ale jakoś
nie było okazji.
- Ależ to drobnostka - zaoponował z ożywieniem Hawkins. Pod pozorem przyjacielskiej weso-
łości kryła się czujność, która od czasu do czasu pojawiała się w jego spojrzeniu. - Wcale mi pan
nie przeszkadza. Wprost przeciwnie. Właśnie w tej chwili poczułem się trochę samotny. Niechżeż
pan siada. Czym można pana poczęstować?
Marek potrząsnął głową.
- Dziękuję. Na razie nie mam na nic ochoty. Przyszedłem, żeby z panem porozmawiać.
- Czy na jakiś konkretny temat?
- Tak. Chodzi o te dwa tysiące dolarów. Wczoraj nie byłem zupełnie przytomny. Za dużo wypi-
łem. Nie jestem przyzwyczajony do mieszania trunków. Nie bardzo wiedziałem, co się ze mną dzie-
je, a dzisiaj rano znalazłem w kieszeni dwa tysiące dolarów. Daszewicz powiedział, że to pan poży-
czył mi te pieniądze.
Hawkins roześmiał się i machnął ręką.
- Drobnostka.
- Ale ja nie mogę przyjąć tej pożyczki - mówił dalej Marek, wyjmując z kieszeni banknoty. - To
dla mnie ogromna suma. Nie miałbym z czego oddać.
Hawkins pochylił się i poklepał młodego człowieka po ramieniu.
- Niechżeż pan nie będzie dziecinny. Domyśla się pan chyba, że dla mnie to żadna suma. Sprawi
mi pan prawdziwą przyjemność, przyjmując te parę dolarów. Taki młodzieniec jak pan musi mieć
trochę swobody w wydawaniu pieniędzy. Trzeba używać życia, a Grecja jest bardzo pięknym kraj-
em. Można się tu zabawić, można różne rzeczy przeżyć… Mam zamiar w niedługim czasie odwied-
zić Polskę. Wtedy się policzymy. Będzie pan moim przewodnikiem. Słyszałem, że studiował pan
archeologię.
- Tak. Właśnie w tym roku otrzymałem dyplom.
- Zachwycają mnie wykopaliska archeologiczne! - wykrzyknął ze sztuczną emfazą Hawkins. - To
pasjonujące. Mam nadzieję, że pokaże mi pan dużo ciekawych rzeczy w swoim kraju.
- Postaram się.
- Czy pan ma już na widoku jakąś pracę?
- Tak. Będę pracował w muzeum.
- Interesujące, bardzo interesujące. A w ogóle już od dawna chciałem poznać wasz wspaniały
kraj. Ciągle brak czasu. Tyle by człowiek chciał zwiedzić jeszcze na tym świecie. Życie za krótkie.
A co się tyczy tych głupich dolarów, to proszę nie robić przykrości przyjacielowi. To naprawdę dla
mnie duża radość, że mogę panu chociaż w minimalnym stopniu dopomóc.
Marek pomyślał, że za te pieniądze będzie mógł zorganizować jakąś wycieczkę z Anetą. Choćby
na którąś z tych wysp. Ociągając się, schował banknoty do kieszeni.
- Dziękuję - powiedział cicho.
- O, to mi się podoba! - zachwycił się Hawkins. - Tak postępują prawdziwi przyjaciele. Bardzo
się cieszę. Wszyscy Polacy, których w życiu spotkałem, to pełni uroku ludzie. - Ostatnie zdanie nie
zabrzmiało może zbyć przekonywająco, ale Marek wolał tego nie analizować. Nie chciał, żeby co-
kolwiek przesłaniało mu cudowny obraz podróży z Anetą w nieznane.
Wrócił do swojej kabiny w doskonałym nastroju. Wprawdzie głęboko ukryty głos wewnętrzny
próbował oponować przeciwko tym dolarom, pragnienie jednak przeżycia czegoś, jak mu się wyda-
wało, wspaniałego, było zbyt silne, aby głębiej zastanawiać się nad tą sprawą. Posiadanie takiej
sumy dawało mu niezależność. Mógł zaproponować Anecie spędzenie paru tygodni. Mąż? Zupełnie
nie brał go pod uwagę. To nie była żadna przeszkoda.
Najważniejsze, żeby ona się zgodziła.
Było już dobrze po północy, gdy nagle ktoś delikatnie zastukał do drzwi. Marek zerwał się ze
swojej koi. "Może Aneta?" Krew gorącą falą uderzyła mu do głowy.
Wszedł Daszewicz.
- Coś ty taki podniecony?
- Nie… Skądże? - odparł speszony Marek. - Zdaje ci się.
- Zobaczyłem, że u ciebie się świeci, i dlatego zdecydowałem się z tobą chwilę pogadać - wyja-
śnił Daszewicz. - Czy masz coś przeciwko temu?
- Absolutnie nic - Marek był już zupełnie opanowany.
Włożył szlafrok. - Nie chce mi się spać. Nie wiem dlaczego.
- Trochę tu duszno - stwierdził Daszewicz. - Na pokładzie spałoby się pewnie lepiej.
Przez jakiś czas rozmawiali o Grecji, o wspólnych znajomych, o archeologicznych wykopalis-
kach. Wreszcie Daszewicz doszedł do wniosku, że może poruszyć sprawę, która go w danej chwili
najbardziej interesowała.
- Ty ciągle mieszkasz u tego Kosowicza - powiedział, nie kładąc najmniejszego nacisku na te sło-
wa.
Marek spojrzał na niego zdziwiony.
- Tak. Dlaczego cię to interesuje?
- Co to za facet?
- Kosowicz? Bardzo sympatyczny, inteligentny, uczynny, podobno świetny fachowiec.
- Słyszałem, że interesuje się kobietami.
- Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi.
Daszewicz rozejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje, i powiedział zniżając
głos:
- Mam do ciebie taką poufną sprawę. Sądzę, że mogę cię traktować jak przyjaciela.
- Myślę, że tak - odparł ostrożnie Marek.
- Więc właśnie dlatego zdecydowałem się z tobą porozmawiać na ten temat. Bardzo delikatna
sprawa. Chciałbym cię prosić o całkowitą dyskrecję.
- Możesz na mnie polegać. Nie mam zwyczaju opowiadać o cudzych sekretach.
- To świetnie. Bo widzisz… w grę wchodzi kobieta, żona mojego serdecznego przyjaciela, i dla-
tego…
Marek słuchał ze wzrastającym zainteresowaniem. Przywykł do tego, że Daszewicz zawsze mó-
wił krótko, zwięźle, bez żadnych dwuznacznych niejasności. To dziwne lawirowanie zaczynało go
intrygować.
- O czym… a właściwie o kim ty mówisz?
- O Anecie.
- O Anecie?!
- Tak. Jorgos, jak wiesz, jest moim przyjacielem, bardzo dużo mu zawdzięczam, a ponieważ Ane-
ta…
Marek z największym wysiłkiem panował nad wzburzeniem.
- O co ci chodzi?
Daszewicz przyjrzał mu się uważnie.
- Na początku naszej rozmowy zaznaczyłem, że jest to sprawa niezmiernie delikatna. Powiem
wprost: - podejrzewam, że Kosowicz i Aneta…
Marek poderwał się.
- Oszalałeś?!
- Nie sądzę. Mam pewne dane po temu, aby przypuszczać, że tych dwoje…
Marek miał szaloną ochotę walnąć pięścią w ten uśmiechnięty ironicznie pysk. Opanował się w
ostatniej chwili,
- Po jakiego diabła mi to mówisz? - spytał z pozornym spokojem.
Daszewicz zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Wzburzenie tego chłopaka dawało mu dużo
do myślenia.
- Widzisz… - powiedział wolno, z dobrze wystudiowaną nonszalancją. - Chciałbym cię prosić o
pewną przysługę. Mieszkasz u Kosowiczów i przypuszczam, że bez trudu mógłbyś się zorientować,
jak te sprawy wyglądają. Byłbym ci bardzo wdzięczny. Przykro mi pomyśleć, że żona mojego ser-
decznego przyjaciela…
Marek żachnął się.
- Poszukaj sobie kogo innego. Znajdź sobie detektywa. Ja się do takich rzeczy nie nadaję. I w
ogóle bardzo ci się dziwię…
Daszewicz wzruszył ramionami i zgasił w metalowej popielniczce nie dopalonego papierosa.
- Jak nie, to nie. Nie mam zamiaru cię namawiać. Sądziłem, że będziemy sobie wzajemnie poma-
gać. Dobranoc.
Marek pozostał sam. Tak go podnieciła ta rozmowa, że o spaniu nie było mowy. Przez pewien
czas krążył po ciasnej kajucie, przeżuwając to, co posłyszał od Daszewicza. Było mu duszno. Ubrał
się i wyszedł na pokład.
Wiatr, który przed wieczorem przybrał na sile, znowu teraz przycichł. Powietrze było łagodne,
przesycone zapachem planktonu i słonej wody. Powierzchnia morza ciemna i gładka jak tafla czar-
nego marmuru. W górze gwiazdy, a w oddali na horyzoncie zarysy kulistych kształtów greckich
gór.
Marek nie był jednak w nastroju do podziwiania piękna przyrody. Słowa Daszewicza odebrały
mu spokój. Wprawdzie nie wierzył, a właściwie nie chciał wierzyć, ale… Aneta?
Nie, nie, to niemożliwe! "Dlaczego niemożliwe?" - próbował dojść do głosu zdrowy rozsądek.
"Jeżeli mogła z nim pójść do hotelu zaraz, tego samego dnia, w parę godzin po ich pierwszym spot-
kaniu… To co innego, to zupełnie co innego" - próbował argumentować, ale argumenty te nie opi-
erały się na żadnych racjonalnych przesłankach. Po prostu nie chciał, żeby tak było, nie mógł znieść
tej myśli. "Mąż? To nie to samo. To absolutnie inne zagadnienie." Marek ulegał sile tej dziwnej tra-
dycji, że legalny ślubny małżonek nie liczy się jako mężczyzna i że nie ma sensu być o niego zazd-
rosnym. Toteż nie był zazdrosny o Jorgosa, ale Kosowicz… Myśl, że ten "stary ramol" mógłby się
zalecać do Anety, była mu tak nieznośna, że był gotów zejść na dół, obudzić Daszewicza i połamać
mu gnaty. Nie wiedział, dlaczego właściwie miałby bić Daszewicza, ale rozsadzała go chęć walki.
Z wolna zaczął się uspokajać. Ód wschodu powiał chłodniejszy wiatr i trochę ostudził wzburzoną
wyobraźnię. "Trzeba panować nad sobą - usiłował się strofować. - Nie wolno poddawać mi się ta-
kim nastrojom. Doprowadzę do jakiejś idiotycznej awantury, zbłaźnię się i będę skończony w jej
oczach. To nie ma najmniejszego sensu." W miarę jak cisza nocy łagodziła niedawne podniecenie,
pojawiła się trzeźwa refleksja: "A może podejrzenia Daszewicza nie są takie zupełnie bezpodstaw-
ne? Może jednak Kosowicz…?" Dopiero teraz Marek zaczął analizować pewne fakty, na które wte-
dy podczas przyjęcia u Nikosów nie zwrócił uwagi, do których nie przywiązywał większego znac-
zenia.
W miarę jak rekonstruował sobie wszystko to, co się wtedy działo, niektóre szczegóły nabierały
specjalnej wymowy w świetle podejrzeń Daszewicza. Kosowicz rzeczywiście w jakiś specjalny
sposób patrzał na Anetę, a ona znowu może zbyt ostentacyjnie ignorowała jego obecność, unikając
rozmowy sam na sam. Zazdrość podsuwała coraz nowe obrazy, coraz nowe argumenty. Postanowił
baczniej obserwować Kosowicza i dowiedzieć się prawdy. "A może rozmówić się szczerze z Ane-
tą?" - przemknęło mu przez myśl, ale natychmiast odrzucił taką ewentualność. To nie miało sensu.
Wyśmiałaby go. Jeżeli te wszystkie podejrzenia są bezpodstawne, to obraziłaby się śmiertelnie, a je-
żeli coś ją rzeczywiście łączy z Kosowiczem, to się do tego nie przyzna i także się obrazi.
Przechodząc koło otwartego bulaja zobaczył światło i posłyszał głos Anety:
-…W każdej chwili możemy finalizować. To zależy od pana.
- Ryzyko? - spytał Hawkins. - Żadnego ryzyka. Wszystko opracowane w najdrobniejszych szcze-
gółach. Kiedy pan proponuje?
- W tym tygodniu.
- Im prędzej, tym lepiej - wtrącił się do rozmowy Daszewicz. - Ten pański jacht wzbudza dużą
sensację.
- Dużo jachtów stoi w Iraklionie - powiedział Hawkins.
- Ale nie takich luksusowych.
I znowu głos Anety:
- Robert ma rację. Lepiej to wszystko szybko zakończyć.
- All right - zgodził się Hawkins. - Szybko zakończymy. A co z tym chłopakiem?
- Pozbędziemy się go w Iraklionie - powiedział Daszewicz. - Żaden problem.
- Czy sądzisz, że może nam się przydać?
- Na pewno. To bardzo dobry nabytek.
Hawkins ziewnął.
- Idziemy spać. Zmęczony jestem.
Marek pospiesznie pobiegł do swojej kajuty. Na szczęście po drodze nie spotkał nikogo.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Była zmęczona. Przestało ją to bawić. Nie przypuszczała, że mężczyźni, których wciągnęła w tę
grę, tak się zaangażują uczuciowo. To było kłopotliwe, nużące, a nawet mogło stać się niebezpiecz-
ne. Początkowo przysłowiowe "igranie z ogniem" wydawało jej się czymś bardzo atrakcyjnym,
podniecającym, teraz jednak miała już tego dosyć. Życie w ciągłym zagrożeniu staje Się na dalszą
metę trudne do zniesienia. Bywały chwile, że pragnęła uciec, poszukać schronienia na jakimś od-
ludziu, zaszyć się w zapadłej wiosce, gdzie by jej nikt nie znał, gdzie by nikt o nic nie pytał. Przes-
tać wreszcie grać komedię, przestać lawirować, kłamać… Te sceny zazdrości, podejrzenia, wymów-
ki, awantury, błagalne słowa. Nudne, straszliwie nudne.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego mężczyźni tak poważnie traktują te sprawy. Zapragnęła być zno-
wu wolna, niezależna tak jak kiedyś. Żadnego z nich nie kochała. Jorgosa poślubiła po prostu dlate-
go, żeby wyjść za mąż i zapewnić sobie dostatnie i spokojne życie. W praktyce okazało się jednak,
że życie z tym człowiekiem wcale nie było ani takie dostatnie, ani takie spokojne. Firma handlująca
artykułami elektrotechnicznymi znajdowała się w poważnych kłopotach finansowych i zbliżała się
ku nieuchronnemu bankructwu. Jedynym ratunkiem mógł być poważniejszy zastrzyk gotówki.
Wszystkie jednak możliwości kredytowe zostały już dawno wyczerpane.
Nie można było nawet marzyć o zdobyciu niezbędnego kapitału.
Interesy, które obecnie prowadził Jorgos i które miały raz na zawsze przekreślić jego kłopoty fi-
nansowe, były zwykłą aferą kryminalną. Aneta doskonale zdawała sobie z tego sprawę i wiedziała,
czym to grozi. Mieli przeciwko sobie nie tylko miejscową policję, ale i cały Interpol. To była bard-
zo niebezpieczna gra.
Lubiła ryzyko. Była odważna i zawsze wierzyła w wygraną, a dreszcz niepokoju nadawał jej ży-
ciu mocniejszej, intensywniejszej barwy. Skrupuły natury etycznej uważała za muzealne przeżytki
dawnych epok. Tym się w ogóle nie interesowała i tego rodzaju hamulce dla niej nie istniały. Impo-
nowali jej ludzie mocni, sprytni, bezwzględni Uważała, że istoty słabe, obarczone jakimiś tam zasa-
dami skazane są nieuchronnie albo na całkowitą zagładę, albo na nędzną wegetację. Mimo jednak
tego cynizmu było w niej coś z małej, romantycznej dziewczynki. Przeżywała wielką, niebezpiecz-
ną przygodę. Jakżeż często czuła się bohaterką sensacyjnej książki czy kryminalnego filmu. Tajem-
nicze wyprawy, sekretne narady, amerykański milioner, luksusowy jacht, wszystko to miało w sobie
tyle z powieściowej fantazji, że chwilami trudno jej było uwierzyć w realność tego, co się dzieje. Z
biegiem czasu jednak cała ta afera zaczynała nabierać coraz konkretniejszych kształtów i obraz celi
więziennej stawał się coraz wyraźniejszy. Transakcja z Hawkinsem lada dzień miała zostać sfinali-
zowana, a to oznaczało przybliżenie krytycznego momentu. Trudno było przewidzieć, kiedy i z któ-
rej strony może pojawić się niebezpieczeństwo. W tej sytuacji wszystkie te romantyczne komplika-
cje stawały się uciążliwe, zbyt absorbujące.
Kosowicz od pierwszej chwili zaintrygował ją. Ten starszy, szpakowaty pan różnił się tak bardzo
od mężczyzn, których dotychczas napotykała. Nie umiała sobie wytłumaczyć, jak to się stało, że tak
od razu znalazła się pod jego urokiem. Maniery prawdziwego dżentelmena?
Nieprzeciętna inteligencja? Znakomita sylwetka? Interesująca twarz? Nie, nie, to jeszcze nie to.
To było coś więcej. Bardzo trudno jej było to "coś" sprecyzować. "Chyba po prostu człowiek z in-
nej epoki" - myślała. - Innej klasy niż ci wszyscy ludzie, którzy ją otaczali.
Jakoś inaczej się poruszał, inaczej mówił, inaczej myślał. Jednym słowem nie był stereotypem,
do którego przywykła. I to ją fascynowało. Teraz nawet nie bardzo już pamiętała, jak to się stało, że
doszło do ich zbliżenia. Tak się to jakoś ułożyło. Było jej z nim bardzo dobrze. W pewnym momen-
cie przypuszczała nawet, że jest po raz pierwszy w życiu naprawdę zakochana. I może rzeczywiście
rozwinęłaby się w niej ta miłość, gdyby nie nadmiar jego uczucia. Inna kobieta byłaby zapewne za-
chwycona takim bezgranicznym oddaniem, dowodami ogromnej namiętności, młodzieńczą tęskno-
tą, kiedy wyjeżdżała, i tym wszystkim, co tylko zakochany prawdziwie mężczyzna może ofiarować.
Ją to jednak spłoszyło. Przestraszyła się. Była nastawiona na przelotną przygodę, na sezonowy ro-
mans, ale nie na coś aż tak poważnego. Projekt wyjazdu do Polski komplikował jeszcze bardziej
sprawę.
Spotkali się w Agija Pelagija.
Cicha osada rybacka, do której rzadko trafiają turyści. Nad samym brzegiem morza niepozorna,
mała tawerna, a przed nią w cieniu drzew kilka stolików z niedbale heblowanych desek. Tuż obok
duże kamienie szlifowane cierpliwie przez łagodne fale.
Długo milczeli, chłonąc niezmierny spokój idący od morza i od otaczających zatokę gór.
Oprócz nich nie było nikogo. Tylko dwóch starych rybaków siedziało melancholijnie nad maleń-
kimi kieliszeczkami cykudii. Idealne miejsce na poufną rozmowę.
- Co powiedziałaś Jorgosowi? - spytał Kosowicz, odrywając spojrzenie od krajobrazu.
- Jorgos pojechał do Aten. Ma tam coś do załatwienia. Jutro wraca.
Podeszła do nich leniwym krokiem młoda, ładna dziewczyna, na którą starzy rybacy wołali: - Pe-
nelopi. - Kosowicz delikatnie dotknął dłoni Anety.
- Chciałabyś coś zjeść?
Potrząsnęła głową.
- Nie jestem głodna. Chętnie napiję się wina.
Dziewczyna czekała cierpliwie. Była zamyślona. Nie spieszyła się.
- Czy macie wino z Trapsano? - spytał Kosowicz, który już na tyle opanował grecki, że mógł się
porozumieć w niezbyt skomplikowanych sprawach.
- Mamy - odparła apatycznie Penelopi. Nietrudno było odgadnąć, że obsługiwanie gości to nie jej
hobby.
Kosowicz poprosił o wino, oliwki i fetę. Aneta uśmiechnęła się.
- Widzę, że jesteś dobrze zorientowany w tutejszych trunkach - powiedziała wesoło.
- Byliśmy tu kiedyś z Nikosami i wtedy to wino z Trapsano bardzo mi smakowało.
- Lubisz Nikosów?
- Bardzo. To niezwykle sympatyczni ludzie. Nie uważasz?
Wzruszyła ramionami.
- Bo ja wiem. Sami właściwie zupełnie obojętni. Znajomi, jakich wielu.
Kosowicz przyjrzał jej się uważnie. Przypomniała mu się owa dziwna rozmowa z Nikosem podc-
zas przyjęcia.
- Chyba nie spotkaliśmy się po to, żeby rozmawiać o Nikosie i jego żonie.
Skinęła głową.
- Masz rację. Powinniśmy chyba porozmawiać o nas.
- Cóż to za rzeczowy ton? - próbował zażartować.
- Bo chciałabym, żeby nasza rozmowa była rzeczowa.
- Czy to konieczne?
- Myślę, że konieczne. Przychodzi taka chwila, że trzeba poważnie się rozmówić.
- Nie bardzo rozumiem.
- Chyba udajesz, że nie rozumiesz.
Z trudem panował nad ogarniającym go zniecierpliwieniem.
- O co ci właściwie chodzi? Tyle czasu nie widzieliśmy się…
- Myślę, że w ogóle nie powinniśmy się spotykać - powiedziała wolno, akcentując wyraźnie każ-
de słowo.
Nadeszła Penelopi, niosąc na tacy wino, oliwki, ser oraz ogromne kawały pysznego pieczywa.
Bez pośpiechu ustawiła to wszystko na stoliku i oddaliła się tym samym apatycznym krokiem.
Kosowicz napełnił szklanki.
- Jesteś dzisiaj w złym nastroju - powiedział łagodnie. - Dlaczego? Co się stało, kochanie?
Potrząsnęła głową.
- Nic się nie stało. Po prostu doszłam do wniosku, że pewne sprawy należy kończyć w odpowied-
nim momencie.
- Co to znaczy "w odpowiednim momencie"?
- To znaczy, że nie powinno się dopuszczać do drastycznych sytuacji.
- O jakich sytuacjach mówisz?
Niecierpliwym ruchem odgarnęła spadające jej na czoło włosy.
- Nie udawaj małego chłopczyka. Czy sądzisz, że takie sprawy długo można utrzymać w tajem-
nicy i do tego w takiej dziurze jak Iraklion? Czy nie widzisz spojrzeń Nikosa, Aliki, twojej żony?
Czy jesteś pewien, że nikt się niczego nie domyśla?
- Nic mnie to nie obchodzi - mruknął gniewnie.
- To się tylko tak mówi. Nie zapominaj, że jestem mężatką, a ty masz żonę, i że jesteśmy na Kre-
cie, a nie w Paryżu. Tu patrzy się nieco inaczej na małżeńską zdradę. Ja nie chcę skandalu. Uwa-
żam, że najwyższy czas, żebyśmy się rozstali.
- Masz dosyć? Znalazłaś sobie innego? Skrzywiła się.
- To nieważne, czy mam dosyć, czy nie mam dosyć. Uczuciem można się w życiu kierować wy-
łącznie do granic rozsądku. I uważam, że właśnie osiągnęliśmy tę granicę. Chyba lepiej będzie, je-
żeli się rozstaniemy, zanim powstaną jakieś drastyczne sytuacje.
Spojrzał jej w oczy i podniósł szklankę z winem.
- Twoje zdrowie, Aneto. Prześlicznie dziś wyglądasz.
Była zaskoczona.
- Zdaje się, że nie zrozumiałeś, co powiedziałam.
- A ty zdaje się nie rozumiesz, że ja cię bardzo kocham. Właśnie dzisiaj, tutaj, w tej małej rybac-
kiej tawernie postanowiłem poprosić cię o twoją rękę.
- Co takiego?
- Tak. Nie przerywaj. Postanowiłem ożenić się z tobą.
- Ależ, ja mam męża, a ty żonę…
- Czy nigdy nie słyszałaś o rozwodach?
- To nie takie proste.
Delikatnie dotknął jej dłoni.
- Posłuchaj, Aneto… To jest moja wielka i zapewne ostatnia miłość. Nie zrezygnuję. Będę wal-
czył. Jestem gotów rozwieść się z żoną, przeprowadzić twój rozwód z Jorgosem. Nie zrezygnuję.
Chyba… chyba, że mi powiesz, że jestem ci zupełnie obojętny, że nie chcesz być ze mną. Ale prze-
cież… To, co nas łączyło… Nie miałaś żadnego powodu, żeby grać komedię, żeby udawać, kłamać.
Nic nie zyskiwałaś na naszej miłości oprócz miłości. Tylko miłość mogła być motorem twojego dzi-
ałania.
- Zaskoczyłeś mnie - powiedziała cicho.
- Powiedz tylko, że zgadzasz się zostać moją żoną, a ja wszystko załatwię. Powiedz.
Odwróciła głowę i w milczeniu patrzyła na mały rybacki kuter, który właśnie przybijał do przy-
stani. Dwóch ciemnoskórych mężczyzn w rozchełstanych, brudnych koszulach i w bardzo sfatygo-
wanych spodniach z podwiniętymi do kolan nogawkami wyskoczyło na brzeg.
Obaj byli młodzi, mieli rysy trojańskich wojowników, poruszali się lekko i zwinnie. Bez pośpiec-
hu podeszli do siedzących przy stoliku starych rybaków i zaczęli z nimi rozmawiać.
Tamci odzywali się z rzadka, dotykając od czasu do czasu górną wargą wódki, której prawie zu-
pełnie nie ubywało z maleńkich kieliszków. To nie było picie alkoholu. To był miejscowy rytuał.
- Czy chcesz zostać moją żoną?
Przez chwilę milczała, przyglądając mu się uważnie.
- Posłuchaj, Enrico - głos jej brzmiał łagodnie, spokojnie. - Tego rodzaju decyzji nie wolno pode-
jmować bez zastanowienia, pod wpływem chwilowego nastroju. To są rzeczy bardzo poważne,
skomplikowane. Nie mogę tak od razu… Musiałabym to przemyśleć, przeanalizować.
- Kochasz mnie? - spytał wprost.
W jej oczach zabłysło zniecierpliwienie.
- Wiesz dobrze, że to nie chodzi o sprawy uczuciowe. Proponujesz mi zorganizowanie sobie no-
wego życia, w nowym, nie znanym mi kraju. Musisz zrozumieć, że niełatwo jest mi się zdecydować
tak bez zastanowienia. Jesteś na tyle doświadczonym człowiekiem, że chyba zdajesz sobie z tego
sprawę.
- Uważasz, że jestem dla ciebie za stary. Żachnęła się.
- Daj spokój.
Sięgnął po karafkę z winem i powtórnie napełnił szklanki.
- Dobrze. Nie mówmy już o tym. Mam nadzieję, że zawiadomisz mnie o swojej decyzji.
- Oczywiście. Zadzwonię do ciebie.
- Za naszą przyszłość - powiedział, podnosząc szklankę.
Uśmiechnęła się i umoczyła wargi w winie.
- Masz dzisiaj przedziwne inklinacje w kierunku futurologii. Bez przerwy mówisz o przyszłości.
Czy nie sądzisz, że teraźniejszość także posiada pewne uroki?
- Co chcesz przez to powiedzieć? Nie przestawała się uśmiechać.
- Chcę przez to powiedzieć, że tutaj na pięterku są gościnne pokoje, w których zapewne jest za-
ciszniej. Zerwał się wiatr i zrobiło się chłodno. - Wiedziała, że nie powinna tego mówić. Zorganizo-
wała przecież to spotkanie z mocnym postanowieniem zerwania.
Kosowicz podniósł się. Unikał jej spojrzenia. Nie chciał, żeby zobaczyła, jak bardzo tego prag-
nie.
Trzymając się za ręce poszli w kierunku zamazanego mrokiem domu.
- Do widzenia. I bardzo cię proszę, nie dzwoń do mnie.
Energicznym ruchem odłożyła słuchawkę. "Głupi smarkacz - myślała zniecierpliwiona. - Co on
sobie właściwie wyobraża?" Żałowała teraz, że nawiązała tę niepotrzebną i uciążliwą znajomość.
Nie przypuszczała jednak, że chłopak potraktuje ich przypadkowe spotkanie tak poważnie. Jego
natrętny upór stawał się coraz bardziej kłopotliwy. I on także proponował jej małżeństwo, zapew-
niając o swej wielkiej miłości. To mogłoby być zabawne, gdyby nie było takie absorbujące. Telefo-
nował do niej prawie codziennie, a ona nie miała ani czasu, ani ochoty na kontynuowanie tego flir-
tu.
Kosowiczowi nie dała jeszcze decydującej odpowiedzi. Tak lawirowała, żeby zyskać na czasie.
Właściwie sama nie wiedziała, jak ma postąpić. Odejść od Jorgosa? Wyjść za mąż za Kosowicza?
Wyjechać do komunistycznego kraju? Znaleźć się nagle w zupełnie obcym, może wrogim środo-
wisku, bez znajomości języka, obyczajów, stosunków. To nie było takie proste. Z drugiej strony
zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że Jorgos to bardzo niepewna pozycja. Te kombinacje z mi-
ędzynarodowymi aferzystami mogły się w każdej chwili skończyć katastrofą. Na pewno byłoby
rozsądniej wycofać się w porę. A Hawkins?
Niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że jest nią zainteresowany i bynajmniej nie wykluczał
ewentualnego małżeństwa. Amerykański milioner. To brzmi pięknie. Ale patrząc realnie… Gangs-
ter, aferzysta na dużą skalę, międzynarodowy kombinator. W tej chwili dysponuje ogromnymi kapi-
tałami, luksusowym jachtem, samochodami. Ale co będzie za miesiąc, za dwa, za trzy? Czyż można
wiązać się z takim człowiekiem? A nawet gdyby Interpol nie dobrał się do niego, to czy można mu
zaufać? Zawiezie ją do Stanów Zjednoczonych i po pewnym czasie powie, że ma dosyć. Jeżeli to
się stanie po ślubie, to będzie musiał płacić alimenty, ale jeżeli taka sytuacja zaistnieje przed ślu-
bem? Co wtedy?
Decyzja nie była łatwa. Z tych wszystkich mężczyzn jedynie Kosowicz gwarantował spokojne,
ustabilizowane życie. Był doskonałym fachowcem i musiał mieć mocną pozycję w swoim kraju, je-
żeli wysyłano go na takie odpowiedzialne stanowiska. Doszła do wniosku, że najrozsądniej będzie
pojechać do Polski na zaproszenie Kosowiczów, rozejrzeć się, zorientować i dopiero wtedy powziąć
decyzję. Na razie należało grać na zwłokę, nic nie obiecywać, unikać rozmów na konkretne tematy.
Wszedł Jorgos.
- O czym tak duma moja najukochańsza żona? - spytał.
- O najukochańszym mężu oczywiście - odparła z czarującym uśmiechem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Po poobiedniej drzemce siedział na tarasie i, jak zwykle, patrzył na morze i panoramę portu. To
wprawiało go w pełen zadumy nastrój, uspokajało nerwy. Bardzo mu było tego potrzeba. Od pew-
nego czasu źle sypiał, stracił apetyt, stał się nadmiernie pobudliwy, najmniejsze głupstwo wypro-
wadzało go z równowagi. Zużywał dużo energii, żeby panować nad sobą i nie urządzać idi-
otycznych awantur zarówno w biurze, jak i w domu. Wprawdzie Maria była niezmiennie powściąg-
liwa, spokojna, idealnie zgodna, ale właśnie ta jej pełna taktu, pozornie beznamiętna uprzejmość
doprowadzała go chwilami do wściekłości. Wolałby, żeby krzyczała, robiła mu awantury, tłukła ta-
lerze, łamała meble. Ale ona zawsze była taka sama, cicha, łagodna, dobrze wychowana. Mówiła
niewiele, bardzo rzeczowo, nigdy nie podnosiła głosu. Tylko czasami w jej słowach można było do-
słyszeć nutę smutku. Wtedy, chcąc może zatrzeć to wrażenie, uśmiechała się, a przynajmniej usiło-
wała się uśmiechać.
Nie wierzył, żeby się nie domyślała. Była na to zbyt inteligentną, zbyt doświadczoną kobietą. A
zresztą przeżyli ze sobą tyle lat, poznali się nawzajem tak dobrze… Ani jednym słowem nie dała
poznać po sobie, że coś wie o nim i o Anecie. Wyczuwał w niej jednak oczekiwanie. Chciała, żeby
on pierwszy zaczął o tym mówić. Chwilami chwytał jej pytające spojrzenie.
Nie chciał przeprowadzać decydującej rozmowy, zanim nie otrzyma odpowiedzi od Anety.
Mimo ogromnego zaangażowania uczuciowego pozostało mu jednak tyle zdrowego rozsądku, iż
zdawał sobie sprawę, że jeżeli ona nie zechce pojechać z nim do Polski, to on w Grecji zostać nie
może. W kraju ma pozycję, stanowisko, przyjaciół, kolegów, rodzinę. Jest w stanie zapewnić mło-
dej żonie zupełnie znośną egzystencję. A tutaj? Natychmiast, od pierwszego dnia stałby się pari-
asem, poszukującym jakiejkolwiek pracy. Nieraz już widział takich, którym zdawało się, nie wiado-
mo dlaczego, że na Zachodzie czekają ich miliony i kariery Rockefellerów. Kończyły się owe kari-
ery na zmywaniu talerzy w drugorzędnych knajpach.
Zresztą o ewentualnym rozpoczęciu nowego życia na obczyźnie może myśleć człowiek bardzo
młody.
Ciągle miał nadzieję, że Aneta zgodzi się. Podczas ostatniej ich rozmowy powiedziała wyraźnie,
że zdecyduje się dopiero wtedy, gdy pozna kraj, w którym miałaby zamieszkać. Nie mógł nie przy-
znać jej racji. Rozmyślał teraz nad tym, jak ją skłonić do porzucenia Jorgosa, jakich użyć argumen-
tów? Postanowił zobaczyć się z Nikosem i nawiązać do owej tajemniczej rozmowy.
Weszła Maria. Zgodnie z ustalonym rytuałem po poobiedniej sjeście przynosiła zawsze na taras
paterę z owocami.
- Masz ochotę na pomarańczę czy może wolisz brzoskwinię? - Troskliwość brzmiąca w jej głosie
była trudna do wytrzymania.
- Zjem trochę winogron - odparł, wybierając trzecią ewentualność.
Postawiła paterę na stoliku, usiadła i zabrała się do obierania pomarańczy. Ruchy miała bardzo
precyzyjne. Wszystko robiła z pedantyczną dokładnością. Przez chwilę obserwował jej chude,
zwinne palce. Nagle zrobiło mu się wstyd. Gniewnym ruchem wyciągnął rękę po winogrona.
- Mniej więcej za dwa miesiące będziemy już w Warszawie - powiedziała Maria.
W milczeniu skinął głową.
- Cieszysz się?
- Bo ja wiem… Przyzwyczaiłem się trochę i do Krety, i do tego mieszkania.
- I do greckich przyjaciół - dodała dzieląc pomarańczę na cząstki.
Rzucił jej szybkie, badawcze spojrzenie.
- Nikosowie są bardzo mili - mówiła dalej Maria, jedząc pomarańczę. - Dużo im zawdzięczamy.
Pokazali nam Kretę. Chociaż i Jorgosów lubię. On może trochę nudny, mało komunikatywny, ale
Aneta jest urocza, ma masę wdzięku. Nie uważasz?
- Owszem - mruknął obojętnie i, pragnąc zmienić temat rozmowy, powiedział: - Cieszę się, że
nareszcie już ten smarkacz wyjechał.
- Marek? Nie lubiłeś go?
- Nie o to chodzi. Mamy tak niewielkie mieszkanie, że na dalszą metę to było bardzo krępujące.
Właściwie zaraz po odnalezieniu paszportu powinien był wracać. Siedział tu nie wiadomo po co.
- Może chciał zwiedzić Kretę, a może spodobała mu się jakaś Greczynka. Taki młody chłopiec…
Kosowicz mimo woli przygryzł wargę. Parokrotnie zauważył, że Marek tęsknym spojrzeniem
wodził za Anetą. Któregoś dnia nawet o mało nie doszło między nimi do awantury. Zdarzyło się to
u Nikosów. Obaj wyszli do ogrodu i wtedy… Na szczęście młody człowiek okazał więcej taktu i
pośpiesznie wrócił do towarzystwa. To było bardzo niemiłe wspomnienie.
- Czy Jorgosowie mają zamiar skorzystać z naszego zaproszenia? - spytała Maria.
Skinął głową.
- Tak. Oczywiście. Parę dni temu rozmawiałem z Jorgosem na ten temat.
- Czy nie sądzisz, że to będzie dla nas bardzo kłopotliwe?
- Na pewno, ale… W tej chwili nie wypada nam się z tego wycofać.
- Może by znaleźć jakiś pretekst?
- Nie, nie, to niemożliwe - zaprotestował energicznie Kosowicz. - Co ty masz w ogóle za pomy-
sły? Jak by to wyglądało? Najprzód zapraszamy, później szukamy jakichś wykrętów…
Spojrzała na niego z wyraźną dezaprobatą.
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego się unosisz. Tak sobie powiedziałam. Zdaję sobie przecież
sprawę z tego, jakie będzie to dla nas uciążliwe i skomplikowane.
- Skomplikowane?
- Oczywiście. Ty nie prowadzisz domu i nie orientujesz się, jakie są trudności z zaopatrzeniem.
Jeżeli będą u nas mieszkać, to muszę im coś dać jeść.
Machnął ręką niecierpliwie.
- Daj spokój. Jakoś się to załatwi. W najgorszym razie zabierzemy ich do restauracji.
- Codziennie do Grand Hotelu na obiad - uśmiechnęła się. - Cztery osoby. Trochę wódki, trochę
wina. Około tysiąca złotych. Trzydzieści tysięcy złotych miesięcznie same obiady. Jak ci się to po-
doba?
- Przestań. Nie denerwuj mnie. Zaprosiliśmy Jorgosów i przyjadą, a co dalej, to zobaczymy. Będ-
ziemy sobie radzić. Nie mam teraz ochoty zastanawiać się nad tym.
- Ja mam zwyczaj każdą rzecz dokładnie przemyśleć - powiedziała z naciskiem Maria.
Kosowicz wstał i przeszedł się po tarasie.
- Wiem, wiem, jesteś ideałem kobiety, przewidująca, zapobiegliwa, oszczędna, umiejąca wszyst-
ko znakomicie zorganizować…
Skończyła jeść pomarańczę i delikatnie wypluła na talerzyk ostatnią pestkę.
- Czy masz mi za złe, że jestem przewidująca? - spytała z tak dziwną intonacją, że spojrzał na nią
zaniepokojony.
- Niczego nie mam ci za złe - odparł łagodniejszym tonem. - A w ogóle zostawmy tę rozmowę.
Jorgosów zaprosiliśmy i przyjadą. Nie chcę już nic słyszeć na ten temat.
- Jak sobie życzysz. Nie będziesz już jadł winogron?
- Nie będę. - Znowu zaczynała go ogarniać złość na nią, na siebie, na wszystko.
Wstała, wzięła paterę z owocami i wyniosła ją z tarasu.
Zanim dojechali, Kosowicz musiał wysłuchać drugiego koncertu Rachmaninowa oraz fragmentu
koncertu Mozarta. Nie mógł jednak ani poddać się nastrojowi muzyki, ani kontemplowaniu krajob-
razu. Znał dobrze drogę do Agios Nicólaos, a w danym momencie był całkowicie zaabsorbowany
rozmową, którą miał przeprowadzić.
Teraz siedzieli w restauracji hotelu Dolphin i popijali zimne piwo.
- Czy wiesz, że te drzewa, które tutaj rosną, nad morzem, żywią się słoną wodą? - powiedział Ni-
kos, kiedy milczenie zaczynało się nazbyt przedłużać.
- Wiem, wiem - odparł z roztargnieniem Kosowicz. - Mówiłeś mi już kiedyś.
- Nazywają się almiritis - obstawał przy swoim temacie Nikos. - Bardzo dziwne drzewa. Ciekaw
jestem, czy rosłyby w waszym kraju. Twoja żona, kirija Maria, tak lubi kwiaty, rośliny. Może spró-
bowałaby zasadzić w Polsce almiritis. Muszę dać jej parę gałązek przed waszym wyjazdem. Ale ty
zapewne chciałeś ze mną porozmawiać na inny temat.
- Zgadłeś - przytaknął Kosowicz. - Zagadnienia z dziedziny botaniki w tej chwili rzeczywiście
niezbyt mnie pasjonują.
Nikos pił piwo małymi łykami.
- Czy masz do mnie jakiś konkretny interes, Enrico? - spytał wyjmując z kieszeni papierosy.
Kosowicz skinął głową.
- Tak. Chciałbym nawiązać do tamtej rozmowy, którą zacząłeś, jak byliśmy kiedyś u was. Ostrze-
gałeś mnie wtedy przed Jorgosem.
Nikos skrzywił się niechętnie.
- Czy warto o tym mówić? To było tak dawno.
- Przecież to ty zacząłeś tę rozmowę.
- Tak, tak, oczywiście, ale… Wtedy byłem świeżo pod wrażeniem pewnych plotek…
Potem te wszystko przemyślałem…
- Wiesz chyba, że zaprosiłem do nas do Warszawy Jorgosów, tak zresztą jak i was. Tylko oni
przyjadą na wiosnę, a wy na jesieni przyszłego roku.
Nikos skończył pić piwo i zapalił papierosa.
- Tak, wiem. Obawiam się, że to będzie dla was duży kłopot. - Żaden kłopot. Ogromna przyjem-
ność - zaprotestował z ożywieniem Kosowicz. - Wiesz przecież, jakżeśmy was polubili. Zaliczam
cię do moich najlepszych przyjaciół.
- Dziękuję. Niezmiernie mnie to cieszy - uśmiechnął się Nikos. Był mniej swobodny niż zazwyc-
zaj, jakby trochę skrępowany. Najwyraźniej wolał rozmawiać o drzewach, żywiących się słoną wo-
dą.
- Więc chyba swojemu przyjacielowi możesz powiedzieć, dlaczego wtedy usiłowałeś mnie ostr-
zec przed Jorgosem - nastawał Kosowicz.
- Tak… Tylko widzisz… Nie chciałbym robić niepotrzebnych plotek. Ludziom nie można ufać.
Tyle jest wokół nas zawiści, złości, nieżyczliwości. Myślę, że mnie rozumiesz?
- Oczywiście. Tym niemniej bardzo cię proszę, żebyś mi szczerze powiedział, dlaczego nam się
strzec Jorgosa.
- Czy mogę uważać naszą rozmowę za ściśle poufną? - spytał z wahaniem Nikos.
- To chyba zupełnie zrozumiałe. Możesz liczyć na moją całkowitą dyskrecję.
Nikos odchrząknął.
- No cóż… Prawdę mówiąc, masz dużo racji. Skoro zacząłem wtedy mówić z tobą na ten te-
mat… Widzisz… Będę mówił wprost. Jorgosa podejrzewają o jakieś niewyraźne transakcje, przep-
rowadzane na dużą skalę.
- Narkotyki?
- Nie. Zdaje się, że handel dziełami sztuki. Podobno ma powiązania z sycylijską mafią i z amery-
kańskimi gangami.
- Czy znasz jakieś konkretne fakty? - spytał Kosowicz.
Nikos potrząsnął głową.
- W tego rodzaju sytuacjach trudno mówić o konkretnych faktach. Konkretne fakty są równoz-
naczne z celą więzienną.
- Czyli że to wszystko mogą być tylko zwykłe plotki.
- Oczywiście. Tym niemniej radziłbym ci zachować pewną ostrożność. Osoby, z którymi rozma-
wiałem na ten temat, raczej nie rzucają słów lekkomyślnie.
- Z kim rozmawiałeś? Nikos uśmiechnął się.
- Wybacz, ale tego powiedzieć ci nie mogę. Chyba rozumiesz. Chciałbym natomiast, żebyś wziął
dość poważnie pod uwagę moje ostrzeżenie. Może byłoby lepiej, żeby Jorgosowie nie przyjeżdżali
do was do Warszawy. Czy nie mógłbyś jakoś zręcznie odwołać tego zaproszenia?
- To wykluczone - odparł stanowczo Kosowicz.
Nikos zaczął się bawić popielniczką. Widać było, że jest zakłopotany.
- Posłuchaj mnie, Enrico - powiedział po chwili, unikając wzroku przyjaciela. - Chciałbym z tobą
poruszyć pewną bardzo delikatną sprawę. Boję się tylko, żebyś się nie obraził…
- Co za pomysł? - roześmiał się trochę sztucznie Kosowicz. - Dlaczegóż miałbym się na ciebie
obrażać?
Nikos miał coraz bardziej niewyraźną minę.
- Bo widzisz… to są takie osobiste sprawy…
- Mów, mów - zachęcił go Kosowicz. - Na pewno się nie obrażę.
- Chodzi o Anetę - powiedział zniżając głos Nikos.
- O Anetę? Nie rozumiem.
Nikos westchnął.
- Musisz wziąć pod uwagę, że Iraklion to małe, bardzo małe miasto, a człowiek na twoim stano-
wisku jest osobą niezmiernie eksponowaną. Czy sądzisz, że twój romans z Anetą mógł pozostać taj-
emnicą? Mogę cię zapewnić, że dużo ludzi o tym wie, oprócz Jorgosa oczywiście. Mąż tradycyjnie
o takich rzeczach dowiaduje się ostatni. Nie mam zamiaru prawić ci morałów, ale, jako przyjaciel,
pragnę ci udzielić pewnej rady. Za parę miesięcy wracasz do kraju. Nie przenoś tego, Enrico, na te-
ren Warszawy. Wierzaj mi, że tak będzie lepiej. Wrócisz do swojego dawnego życia. Zapomnisz o
Krecie, o nas. Niech Jorgosowie nie jadą do Polski. My także nie przyjedziemy. Może jeszcze kie-
dyś spotkamy się w Iraklionie albo w Atenach. Któż to wie. Tak będzie lepiej, Enrico, lepiej dla cie-
bie, dla twojej żony. Wybacz, że tak szczerze mówię o tych sprawach, ale stałeś mi się kimś bardzo
bliskim. Nie chciałbym, żeby twój pobyt na Krecie zaciążył na twoim życiu.
Kosowicz siedział nieruchomo. Brwi miał ściągnięte, wargi mocno zacisnął. Milczał.
- Nic mi nie powiesz? - spytał Nikos.
- Nie chcę rozmawiać na ten temat i bardzo cię proszę, żebyś nasze dzisiejsze spotkanie uważał
za niebyłe.
- Jak sobie życzysz - Nikos skinął na kelnera i uregulował rachunek.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Daszewicz nie ukrywał zdziwienia, zobaczywszy nędzny rybacki kuter.
- Tym chcesz to wieźć? Hawkins uśmiechnął się.
- A coś ty myślał, że ja będę taki towar ładował na swój jacht?
- Przecież ta łajba rozleci się na pełnym morzu. Ledwie się to kupy trzyma.
Hawkins nie przestawał się uśmiechać.
- To ci się tak tylko zdaje. Czy nigdy nie słyszałeś o charakteryzacji aktorów? Otóż ten kuter jest
odpowiednio do swojej roli ucharakteryzowany. To bardzo mocny i dobry statek.
Zaopatrzyłem go w takie maszyny, że żadna łódź patrolowa go nie dogoni. Nie martw się.
Wszystko będzie okey.
Załadunek odbywał się szybko i sprawnie. Hawkins wydawał krótkie, energiczne rozkazy.
Jego ludzie poruszali się jak dobrze wyćwiczeni żołnierze.
- Wsiadaj - powiedział Hawkins. Z jego twarzy zniknął dobroduszny, jowialny uśmieszek.
Daszewicz spojrzał na niego zaskoczony.
- Dlaczego? Nie mam zamiaru z wami jechać. Hawkins pchnął go w kierunku kutra.
- Ale ja chcę, żebyś nam dotrzymał towarzystwa, i sądzę, że mi nie odmówisz.
Daszewicz kątem oka dojrzał dwóch krzepkich drabów, którzy zdecydowanym krokiem zbliżyli
się do niego. Doszedł do wniosku, że szkoda czasu na jałową dyskusję. - Chętnie skorzystam z two-
jego zaproszenia - powiedział z uprzejmym uśmiechem.
Po trapie, który był trochę zbyt elegancki jak na taki zwykły rybacki kuter, weszli na pokład. Za-
raz potem odezwały się maszyny. Odbili od brzegu, nabierając z każdą chwilą szybkości.
Daszewicz zapalił papierosa i patrzył na oddalający się Iraklion. Niepokój rósł i stawał się coraz
bardziej natarczywy. "Gdzie on mnie wiezie? - myślał, usiłując poruszać się z pełną obojętności
nonszalancją. - Co on chce ze mną zrobić?" Mając do czynienia z takim człowiekiem jak Hawkins
trzeba było być przygotowanym absolutnie na wszystko.
Amerykanin zbliżył się i położył mu rękę na ramieniu.
- No i jak samopoczucie, carissimo amico? - powiedział po włosku. W przystępie dobrego humo-
ru lubił posługiwać się tym językiem. - Czyżbyś był nieco zaniepokojony?
- Zaniepokojony? Ja? - udał zdziwienie Daszewicz. - A dlaczegóż miałbym być zaniepokojony?
- Może przypuszczasz, że mam zamiar wyrzucić cię za burtę?
Daszewicz roześmiał się niezbyt szczerze.
- Widzę, że jesteś w doskonałym humorze.
- W niezłym - przyznał Hawkins.
- Po co mnie ze sobą zabrałeś? - spytał Daszewicz.
- Lubię się zabezpieczyć - odparł Hawkins.
- Nie rozumiem.
- W razie jakiejś niespodzianki strzelę ci w łeb. Teraz rozumiesz?
- Masz zamiar wieźć mnie ze sobą do Ameryki?
- Nie. Poza obrębem greckich wód terytorialnych przeładujemy towar na mój jacht, a ty wrócisz
do Iraklionu tym kutrem, chociaż…
- Chociaż…? - podjął niespokojnie Daszewicz.
Hawkins w zamyśleniu potarł czoło.
- Musisz przyznać, że dla mnie byłoby rzeczą bardzo wygodną, gdybym wyrzucił cię za burtę.
Następnie zlikwidowałbym tamtych dwóch Greków i w ten sposób pozbyłbym się wszystkich świ-
adków transakcji.
Daszewicz poczuł niemiły chłód w okolicy kręgosłupa. Wiedział, że ten człowiek jest zdolny do
takiego działania. Należało zachować zimną krew. Pogardliwie wydął wargi.
- Bardzo kiepski pomysł, Willy. Po pierwsze, zapominasz o Anecie, a po drugie, nie likwiduje się
wspólników, z którymi można załatwić jeszcze szereg korzystnych transakcji. Czyżbyś już zapom-
niał o naszych planach? Mniej więcej za miesiąc odlatuję do Warszawy, gdzie przygotuję teren.
- Sądzisz, że w Polsce rzeczywiście można znaleźć coś ciekawego?
Daszewicz skinął głową i zapalił nowego papierosa. Odetchnął z ulgą, zaciągając się dymem.
- Nie sądzę, a jestem pewien. Może słyszałeś przypadkiem o profesorze Michałowskim?
- Egiptolog.
- Jesteś dobrze poinformowany. Ale wchodzą w grę nie tylko wykopaliska znalezione na terenie
Egiptu. Syria i inne kraje Bliskiego Wschodu.
Hawkins w zamyśleniu pokiwał głową.
- All right. Nie wyrzucę cię za burtę. Przynajmniej na razie.
- Jestem ci niezmiernie wdzięczny za ten dowód życzliwości - uśmiechnął się Daszewicz. - Very
kind of you.
Umilkli. Kuter musiał być rzeczywiście wyposażony w potężne maszyny, gdyż posuwał się z og-
romną szybkością. Pozostawiali za sobą długą smugę spienionej wody, błyszczącą srebrzyście na tle
ciemnego morza. Noc była bezksiężycowa, ale światło płynące od gwiazd stawało się z każdą chwi-
lą bardziej intensywne.
- Rozliczyłeś się z Jorgosem? - spytał Hawkins.
- Jeszcze nie. Dlaczego to cię interesuje?
- Pieniądze są u niego czy u ciebie?
- U mnie.
- Ma zaufanie.
- Dlaczego miałby nie mieć?
- Bo bardzo łatwo mógłby tej forsy nie zobaczyć.
Daszewicz wzruszył ramionami.
- Ja takich głupich kantów nie robię. To jest krótkowzroczna polityka.
- Jak się dzielicie?
- Ja biorę trzydzieści procent. On siedemdziesiąt.
- Krzywdzi cię.
- Nie sądzę. On dał towar.
- Ale ty dałeś mu klienta. Na twoim miejscu żądałbym fifty fifty. A w ogóle mógłbyś zabrać ca-
łość. Bez ryzyka.
- W jaki sposób? - zainteresował się Daszewicz, któremu taka myśl już od dawna chodziła po
głowie.
Hawkins uśmiechnął się.
- Dam ci paru zaufanych ludzi. Zorganizują napad na ciebie i na Jorgosa. Odbiorą całą forsę, dos-
taną coś tam za fatygę, a tymi siedemdziesięcioma procentami podzielimy się. Co ty na to? Musi-
ałbyś oczywiście zasygnalizować moim ludziom, gdzie i kiedy dokonacie podziału. To jest spora
suma. Warto się zastanowić.
Daszewiczowi dosyć się podobała taka koncepcja. Nie miał jednak zaufania do owych "za-
ufanych ludzi", jak również do samego Hawkinsa. Obawiał się, że mogą nie oprzeć się pokusie i
zlikwidują jego i Jorgosa, zabierając całą forsę. Zauważył też, że Hawkins z załogą kutra porozumi-
ewał się w języku włoskim, co również potęgowało jego wątpliwości.
- Chcesz mnie wypróbować - uśmiechnął się.
Hawkins wzruszył ramionami.
- Nic podobnego. Zwyczajna handlowa propozycja.
"Handlowa propozycja - pomyślał Daszewicz. - Kropną mnie, kropną Jorgosa, zabiorą dolary i
popłyną spokojnie na Sycylię. Niech sobie poszukają innego frajera". Zdecydowanym ruchem potr-
ząsnął głową. - Nie gniewaj się, Willy, ale ja z twojej propozycji nie skorzystam. Dopóki jesteśmy
wspólnikami, Jorgosa nie będę robił w konia.
Hawkins poklepał go po plecach.
- All right, all right. Nie mówmy już o tym.
Umilkli. Hawkins zaczął przechadzać się po pokładzie.
Daszewicz usiadł na leżaku i zapalił papierosa. Bardzo dłużyła mu się ta podróż. Mimo wszystko
ciągle nie był pewien, jakie plany ma jego amerykański kontrahent w związku z jego osobą.
Wreszcie w oddali zamajaczyła ciemna sylwetka jachtu. Tym razem wszystkie żagle były zwini-
ęte.
- Dobrze, że morze spokojne - powiedział Hawkins. - To nam ułatwi przeładunek.
Jorgos posłodził kawę i zamyślony wpatrywał się w stojącą przed nim filiżankę. Odezwał się do-
piero po dłuższej chwili.
- Jakie masz plany?
- Wracam do kraju - odparł Daszewicz, sięgając po cukiernicę. - A ty?
Jorgos przeciągnął dłonią po łysej czaszce.
- Jak najprędzej likwiduję wszystkie interesy i wyjeżdżam z Krety.
- Boisz się?
- Tak. Boję się - odparł szczerze Jorgos. - Zrobiłem głupstwo. Zupełnie niepotrzebnie dałem tę
drugą partię towaru. Chciwość. Nie mogłem się oprzeć.
- Sądzisz, że może się zorientować?
- W Stanach są bardzo dobrzy eksperci. Za byle co nie płacą tam setek tysięcy dolarów.
- Miał swojego eksperta.
- To żaden fachowiec. Żeby się zorientować w tym towarze, trzeba dużo lepszego specjalisty. Je-
żeli Hawkins się zorientuje, może tu wrócić, a wtedy…
- W razie czego powiesz, że sam zostałeś oszukany.
- Wolę nie ryzykować. Do wiosny przesiedzimy z Anetą na Peloponezie albo na Rodos, albo na
którejś z wysp. Potem wybieramy się do Polski na zaproszenie Kosowicza. Mam do ciebie pewną
prośbę, Roberto.
- Słucham?
- Widzisz… Boję się zabierać tyle pieniędzy ze sobą. Mogą mnie tutaj rewidować. Chciałbym,
żebyś ty trochę dolarów przewiózł do Polski. Jesteś skromnym stypendystą, cudzoziemcem. Nikt
cię nie będzie podejrzewał. Do Polski można wwozić dolary?
- Bez ograniczeń. To jest nawet mile widziane.
- No więc właśnie - ciągnął dalej Jorgos. - Ja zabiorę trochę, ty zabierzesz resztę. Może jeszcze
kogoś poproszę. W Polsce chciałbym wybudować sobie jacht. To jest chyba możliwe?
- Za dolary wszystko jest możliwe - powiedział z przekonaniem Daszewicz. - Oczywiście, że mo-
żesz sobie wybudować jacht. Potem wyruszysz w podróż dookoła świata.
- Otóż to - zapalił się Jorgos. - Zabiorę Anetę i pojedziemy w podróż dookoła świata. Będzie cu-
downie.
- Może być bardzo miło - przytaknął Daszewicz. - Pod warunkiem, że nie spotkacie gdzieś po
drodze jachtu Hawkinsa.
Jorgos wzdrygnął się.
- Nie kracz. To byłby prawdziwy pech. Lepiej nawet nie myśleć o takich przykrych rzeczach.
- Kiedy chcesz wyjechać z Krety? - spytał Daszewicz.
- Jak najprędzej. Postaram się to wszystko błyskawicznie zlikwidować. Bardzo cię tylko proszę,
żebyś nic nikomu nie mówił o moich planach.
- Dyskrecja zapewniona - uśmiechnął się Daszewicz. - Nawet lepiej, żeby nas razem zbyt często
nie widywano. Spotkamy się w Warszawie. Ciekaw jestem, jak ci się spodoba nasza stolica.
- Interesują mnie przede wszystkim wasze porty i stocznie. Chciałbym osobiście przypilnować
budowy jachtu. Jak myślisz, ile czasu to może potrwać?
Daszewicz wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Nigdy nie budowałem jachtu.
Jorgos stracił ochotę do dalszej rozmowy. Posiedział jeszcze chwilę pogrążony w niezbyt we-
sołych myślach, a następnie zapłacił za kawę, pożegnał swoje wspólnika i pojechał do domu.
Anety nie zastał. Na biurku znalazł natomiast kartkę: "Idę na spotkanie z przyjaciółkami. Wrócę
zapewne trochę później. Nie czekaj na mnie z kolacją". Skrzywił się niezadowolony.
Ostatnio coraz częściej powtarzały się te spotkania z przyjaciółkami. Nie chciał dopuścić do swo-
jej świadomości, że Aneta go zdradza. Próbował się uspokajać. Wyjadą, zerwą raz na zawsze z tym
życiem, skończą się te wszystkie spotkania. Aneta będzie zawsze z nim, tylko z nim. Zwiedzą nowe
kraje, będą żeglować po nieznanych morzach. Ciągle razem. Nie puści jej od siebie ani na krok
Wszystkie dolegliwości miną. Będzie im znowu dobrze razem. Będą szczęśliwi.
Aneta wróciła około jedenastej. Była w doskonałym humorze.
- Jestem piekielnie głodna - powiedziała.
CZĘŚĆ DRUGA - WARSZAWA
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Po raz pierwszy od śmierci ojca zobaczył w oczach matki łzy.
- Mamo! Co się stało? Dlaczego mama płacze?
- Nie, nie, ja nie płaczę - powiedziała pospiesznie. - Coś mi wpadło do oka. Ten kurz z ulicy… -
Z kieszeni szlafroka wyjęła chusteczkę i starannie wytarła wilgotne ślady.
- Ale przecież widzę, że mama płacze - nalegał z pewnym zniecierpliwieniem. - O co chodzi?
Była już zupełnie opanowana.
- Proszę cię, usiądź tu koło mnie. Chciałabym z tobą poważnie porozmawiać.
Niechętnie przysunął sobie fotel. Nie znosił takich "poważnych rozmów".
- Słucham, mamo?
Pani Zofia przez chwilę wpatrywała się w twarz syna, jakby pragnęła wyczytać z niej wszystko
to, co od dłuższego czasu nie dawało jej spokoju.
- Niepokoję się o ciebie.
- Dlaczego mama się o mnie niepokoi?
- Jesteś jakiś dziwny.
- Dziwny?
- Tak. Od powrotu z Grecji zmieniłeś się. Czuję, że coś cię gnębi. Powiedz. Chciałabym ci po-
móc. Przecież mam tylko ciebie…
Marek odwrócił głowę. Nie chciał patrzeć na proszące oczy matki.
- Zdaje się mamie - bąknął.
Wiedział, że zabrzmiało to bardzo nieprzekonująco, i był wściekły na siebie. Nie umiał kłamać.
Od najmłodszych lat nie mógł opanować tej pożytecznej sztuki. Może dlatego jego życie było trud-
niejsze niż innych chłopców, którzy znakomicie ściągali na klasówkach, potrafili "zagadać" nauczy-
ciela, oszukać rodziców, a potem na wyższych studiach jakże często udawało im się zdawać egza-
miny zgrabnie bluffując. On tego nie potrafił. Musiał zawsze do wszystkiego dochodzić ciężką,
żmudną pracą. Nie umiał należycie wykorzystać tych wiadomości, które posiadał. Nie wiadomo
dlaczego zawsze wydawało mu się, że za mało się uczył.
Do matki był bardzo przywiązany. Potrafiła zdobyć sobie jego całkowite zaufanie i od wczesnego
dzieciństwa zwierzał jej się ze wszystkiego, szukał u niej rady, pomocy. Nigdy nie kłamał, nie krę-
cił, nie udawał, nie grał komedii. I teraz było mu bardzo ciężko. Nie mógł powiedzieć, że zakochał
się do nieprzytomności i że nie może sobie poradzić z tym uczuciem.
Wstydził się.
W jej oczach był wielki smutek.
- Przecież zawsze byliśmy ze sobą bardzo szczerzy. Czy nic nie masz do powiedzenia?
Niecierpliwie potrząsnął głową.
- Mama zdaje się zapomina, że ja już nie jestem dzieckiem.
Uśmiechnęła się łagodnie.
- Czy uważasz, że tylko dziecko może mieć zaufanie do matki?
- Nie wiem. - Zabrzmiało to tak szorstko, że zrobiło mu się przykro. - Przepraszam - szepnął.
- Coś się stało w tej Grecji - powiedziała wolno pani Zofia - ale nie wiem co. Nie możesz się dzi-
wić, że się o ciebie niepokoję. Jeżeli jednak nie chcesz ze mną rozmawiać na ten temat, to oczy-
wiście nie będę nalegała. Przykro mi, że straciłam twoje zaufanie. Być może, to się jeszcze zmieni.
Mam nadzieję, że nie zrobiłeś nic takiego, co mogłoby nam przysporzyć wstydu.
- Błagam. Niech mnie mama nie męczy. Nikogo nie zamordowałem i nikogo nie okradłem.
- Pocieszyłeś mnie. - Starała się, żeby jej głos zabrzmiał swobodnie, żartobliwie. - W każdym ra-
zie obiecaj mi, Mareczku, że jeżeli będziesz miał jakieś poważniejsze problemy, w których mog-
łabym ci pomóc, to porozmawiasz ze mną.
- Obiecuję! - Podniósł się z fotela i pocałował matkę w rękę. Pogładziła go po głowie.
- Tak bym chciała, synku, żebyś był rozumnym, mądrym człowiekiem.
Roześmiał się.
- O to najtrudniej.
Zamierzał wyjść z pokoju, ale zatrzymała go ruchem ręki.
- Zaczekaj jeszcze chwilę. Jestem ciekawa, jak ci się układa w pracy? Odpowiada ci ta robota?
- Raczej tak. Kulturalne otoczenie. Przeważnie ludzie z mojej branży. Być może, że potem będę
chciał sobie poszukać czegoś bardziej atrakcyjnego. Marzę o tym, żeby wziąć udział w jakiejś wy-
prawie archeologicznej. Zdaję sobie jednak sprawę, że trzeba trochę cierpliwości. Na razie niech
będzie muzeum. W każdym razie na pewno dużo skorzystam. Właściwie po raz pierwszy zetknąłem
się tak naprawdę ze staroegipskimi wykopaliskami. Wszystko to trzeba zakwalifikować, wciągnąć
do katalogów. Ciekawa robota.
- To mnie cieszy, Marku - powiedziała pani Zofia, która pozornie wyglądała na zupełnie spoko-
jną. Niedawne zdenerwowanie zniknęło. - Nie chcę powtarzać truizmów, ale najważniejszą rzeczą
w życiu jest na pewno to, żeby pracować w dziedzinie, która człowieka interesuje, pasjonuje.
- Na pewno - przytaknął z roztargnieniem. - Przepraszam, mamusiu, ale umówiłem się z kimś na
mieście. Nie chciałbym się spóźnić.
- Idź, idź, postaraj się zdążyć na kolację.
- Będę punktualnie o ósmej.
Do spotkania z Daszewiczem miał jeszcze dużo czasu, ale chciał jak najprędzej zakończyć roz-
mowę z matką. Bał się nowej porcji kłopotliwych pytań.
Szedł wolno Nowym Światem, zatrzymując się przed wystawami. Koło sklepu "Desy" posłyszał
nagle swoje imię.
- Panie Marku…
Odwrócił się. Pani Kosowiczowa z radosnym uśmiechem wyciągnęła ku niemu rękę.
- Co za miłe spotkanie. Jakżeż się cieszę, że pana widzę. Zupełnie pan o nas zapomniał. Dlacze-
góż nigdy pan się do nas nie odezwie? Zna pan przecież nasz telefon.
Marka szczerze zdziwiło to entuzjastyczne powitanie. Podczas pobytu w Iraklionie pani Maria
nie darzyła go specjalną sympatią. W każdym razie w najmniejszym stopniu tego nie wyczuwał.
Dlatego też nie kwapił się z nawiązywaniem kontaktu z Kosowiczami na terenie Warszawy.
- Naprawdę bardzo się cieszę, żeśmy się spotkali - mówiła dalej pani Maria, nie zwracając uwagi
na pewne zmieszanie młodego człowieka. - Co za dziwny przypadek, że akurat tutaj, na Nowym
Świecie. Świetnie pan wygląda. Doprawdy znakomicie. Niech pan sobie wyobrazi, że przed paroma
dniami przyjechali Jorgosowie.
Marek drgnął.
- Jorgosowie?
- Tak. Musi pan nas koniecznie odwiedzić. Aneta na pewno bardzo się ucieszy. Mam wrażenie,
że pana lubi. Proszę zatelefonować.
Podała mu na pożegnanie rękę, którą on pocałował z roztargnieniem.
- Dobrze… Tak… Oczywiście… Dziękuję.
- Ale musi się pan koniecznie umówić z nami telefonicznie, bo Jorgosowie u nas nie mieszkają.
Ulokowaliśmy ich w willi naszych przyjaciół, którzy wyjechali na placówkę. Akurat tak się dobrze
złożyło… Żegnam pana, panie Marku. Czekam na pański telefon.
Odeszła szybkim, sprężystym krokiem.
Stał przez chwilę i patrzył w ślad za nią. W głowie miał zamęt. Czuł pulsującą gwałtownie w
skroniach krew. Aneta… Więc jednak przyjechali. Wiedział wprawdzie o projekcie tej wycieczki do
Polski, ale nie wierzył, żeby to doszło do skutku. Tyle rzeczy przecież ludzie mówią ot tak sobie,
aby mówić.
Otrząsnął się z pierwszego wrażenia i zaczął spokojniej myśleć o spotkaniu z Anetą. Nigdy
przedtem nie wyobrażał sobie, że można być tak zakochanym. Tego rodzaju miłość wydawała mu
się zawsze wytworem fantazji dziewiętnastowiecznych powieściopisarzy, poetów. Nie wierzył, żeby
taka rzecz mogła się zdarzyć naprawdę, a już w żadnym wypadku nie brał pod uwagę takiej ewen-
tualności, żeby on sam kiedyś… Przecież z konsekwentnym uporem pracował nad tym, żeby być
człowiekiem trzeźwym, nie poddającym się żadnym emocjonalnym nastrojom.
Zastanawiając się nad spotkaniem z panią Kosowiczową i nad jej niespodziewaną serdecznością,
przypomniał sobie ową rozmowę z Daszewiczem na jachcie. Czyżby Daszewicz miał rację? Czyż-
by rzeczywiście Kosowicz i Aneta… Nie, nie, to nieprawdopodobne, to niemożliwe, ale z drugiej
strony właśnie to mogłoby tłumaczyć zachowanie się pani Marii.
Pospiesznie spojrzał na zegarek. Zupełnie zapomniał o spotkaniu. Przyspieszył kroku.
Daszewicz siedział nad pustą filiżanką i czytał gazetę. Był, jak zwykle, bardzo starannie ubrany i
wyglądał, jakby go ktoś przed chwilą wyciągnął z żurnala mód.
- Zdaje się, że się trochę spóźniamy - powiedział z naganą w głosie i dotknął palcem zegarka. -
Siadaj. Napijesz się czegoś?
- Najchętniej herbaty z cytryną. Przepraszam cię za spóźnienie. Spotkałem po drodze znajomych,
którzy mnie zatrzymali. - Marek nie uważał za wskazane informować Daszewicza o przyjeździe
Jorgosa i Anety. "Zapewne dowie się o tym, ale nie ode mnie".
- No i co? - spytał Daszewicz, kiedy zamówili herbatę.
Marek wzruszył ramionami.
- Nic specjalnego. Jakoś się żyje. Dzwoniłeś do mnie. Odniosłem wrażenie, że masz jakiś interes.
- Może i mam - Daszewicz wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zaczął ją obracać w palcach. -
Jak ci idzie w tym muzeum?
- Dobrze. Dlaczego pytasz?
- Bo mnie to interesuje.
Marek spojrzał uważniej.
- Interesuje cię moja praca w muzeum?
- Oczywiście.
- Nie bardzo rozumiem. - Ściślej mówiąc - ciągnął dalej Daszewicz - nie tyle twoja praca mnie
interesuje, co te wykopaliska, które znajdują się w piwnicach muzeum.
- O czym ty właściwie mówisz?
Na wąskich wargach Daszewicza pojawił się drwiący uśmiech.
- Nie udawaj głupiego.
- W dalszym ciągu nic nie rozumiem - upierał się Marek, który nagle poczuł niepokój.
- Może mi to wyjaśnisz.
- Bardzo chętnie - zgodził się Daszewicz. - Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że możemy nawi-
ązać owocną współpracę. Te drobiazgi, do których ty masz bezpośredni dostęp, są warte dużo dola-
rów.
Marek drgnął gwałtownie.
- Nie sądzisz chyba, że ja…
- Owszem, sądzę - Daszewicz nie przestawał się uśmiechać. - Sądzę, że jesteś rozsądnym chłopa-
kiem. Możemy bardzo dobrze zarobić.
- Nigdy na taką rzecz nie pójdę. Nie licz na mnie. Do widzenia.
Marek chciał wstać, ale Daszewicz przytrzymał go mocno za rękę.
- Chwileczkę. Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany. Zdaje się, że zapomniałeś o pewnych spra-
wach.
- O czym zapomniałem?
- Chociażby o tym, że dostałeś od Hawkinsa pięć tysięcy dolarów.
- Pięć tysięcy dolarów?! Oszalałeś?!
- Nie sądzę - odparł spokojnie Daszewicz. - Hawkins jest w posiadaniu twojego pokwitowania
napisanego i podpisanego własnoręcznie.
Markowi krew uderzyła do głowy.
- Byłem wtedy pijany. Dał mi dwa tysiące dolarów, a nie pięć, to znaczy nie dał, a pożyczył. Poza
tym nie pisałem żadnego pokwitowania.
Daszewicz skrzywił się.
- Coś ci się pomyliło, mój drogi. Rzeczywiście wtedy sporo żeśmy wypili. Nie ulega wątpli-
wości, że Hawkins ma twoje pokwitowanie na pięć tysięcy dolarów. A żeby się co do tego upewnić,
może obejrzysz sobie tę fotokopię. - Sięgnął do kieszeni i wyjął starannie złożoną kartkę papieru.
Marek przebiegł wzrokiem fotokopię i zbladł. Tak, to był jego charakter pisma.
Pokwitowanie zostało zredagowane w języku angielskim i zawierało w sobie dość dwuznaczny
sens. Szczególnie niepokojące było zdanie: "…i zobowiązuję się po powrocie do Polski dostarczyć
panu Hawkinsowi pewnych materiałów i dokumentów, o których rozmawialiśmy na jego jachcie.
Wyżej wymienione pięć tysięcy dolarów traktuję oczywiście jako zaliczkę".
Daszewicz uważnie obserwował twarz młodego człowieka.
- No i co ty o tym sądzisz?
- Bydlę! - rzucił przez zęby Marek. - Skończone bydlę!
- Właściwie powinienem trzasnąć cię w szczękę - powiedział spokojnie Daszewicz. - Ale chyba
nie będziemy organizowali spotkania bokserskiego w kawiarni. A żeby cię całkowicie zorientować
w sytuacji, pragnę ci powiedzieć, że Hawkins oprócz tego dokumentu jest w posiadaniu taśmy fil-
mowej, na której został zarejestrowany moment wręczania ci przez Hawkinsa tych dolarów. Wid-
zisz więc, że dokumentacja jest kompletna.
Marek milczał. Był bardzo blady.
- Proponuję ci - mówił po krótkiej przerwie Daszewicz - żebyś zrezygnował z roli rycerza bez
skazy i żebyśmy w ramach rozsądku doszli do porozumienia. Przyznam ci w się, że nie przypuszc-
załem, że z Hawkinsa taki kawał drania.
- Nie udawaj niewiniątka - warknął Marek. - Nie próbuj mnie przekonywać, że nie maczałeś pal-
ców w tej ohydnej aferze, w tym haniebnym szantażu.
Daszewicz wzruszył ramionami.
- Wolno ci oczywiście tak myśleć. To jednak w niczym nie zmienia sytuacji. Pragnę ci pomóc.
- Pomóc? Ty? - Marek parsknął śmiechem. - Twoja bezczelność nie ma granic.
- W ten sposób do niczego nie dojdziemy - powiedział znudzonym głosem Daszewicz.
- Może przestałbyś się wreszcie ciskać jak głupi szczeniak i może spokojnie wysłuchałbyś mojej
propozycji. Nie zależy ci chyba na tym, żeby te wszystkie materiały dostały się do rąk naszych
władz bezpieczeństwa. Zdajesz sobie sprawę, że nikt nie uwierzy, że te parę tysięcy - dolarów wzi-
ąłeś po pijanemu i że nic nie pamiętasz. Czekaj, czekaj. Nie przerywaj. W magazynach muzeum
znajdują się bardzo cenne wykopaliska z Egiptu, z Syrii… Chodzi oczywiście o małe sztuki. Przede
wszystkim mam na myśli figurki. Otóż porobisz dyskretnie zdjęcia, które mi przekażesz, a ja ci dos-
tarczę zgrabne falsyfikaty. Gwarantuję, że nikt się nie zorientuje. Nie żądam oczywiście, ażebyś to-
war wywoził z muzeum ciężarówką. Pomalutku. Mamy czas. Dostarczysz mi te drobiazgi, ja prze-
ślę je Hawkinsowi, zarobimy wspólnie kupę forsy i będziesz mógł nawet na stałe osiedlić się za
granicą. Myślę, że Grecja by ci odpowiadała. Przemyśl sobie to wszystko dokładnie. Zadzwonię do
ciebie za dwa, trzy dni. Cześć. Trzymaj się.
Daszewicz położył pieniądze na stoliku i szybkim krokiem wyszedł z kawiarni.
Marek ukrył twarz w dłoniach. Czuł się tak, jakby jakaś ogromna skała zwaliła mu się na głowę.
- Czy panu słabo? - spytała troskliwie kelnerka.
- Nie, nie, nic mi nie jest. Dziękuję pani.
Na Nowym Świecie oszołomił go do reszty warkot samochodów i gwar ludzkich głosów.
Posuwał się wzdłuż ulicy jak automat, nie zdając sobie sprawy z tego, dokąd idzie. "Co robić?
Co robić?" - dźwięczało mu w uszach. W pierwszym odruchu chciał pójść do komendy milicji i
opowiedzieć wszystko. Po namyśle zrezygnował jednak z tego. Przeciwnik miał zbyt potężny mate-
riał dowodowy przeciwko niemu. Sprawa była paskudna, śmierdziała szpiegostwem. Młody człowi-
ek bierze od podejrzanego Amerykanina pięć tysięcy dolarów i zobowiązuje się za to dostarczyć ja-
kichś dokumentów. Daszewicz miał rację. Kto uwierzy, że to wszystko stało się po pijanemu? Sytu-
acja absolutnie beznadziejna. Więc co? Więc zgodzić się na tę ohydną propozycję? Wykradać z mu-
zeum? Rozpacz.
Gdyby nie matka, to rzuciłby się pod pierwszy lepszy przejeżdżający autobus i miałby z głowy to
wszystko. Ale nie mógł jej tego zrobić, w żaden sposób nie mógł. Aneta… Tak bardzo chciał ją zo-
baczyć, tak bardzo tego pragnął. Ale teraz, w tej sytuacji… A może właśnie ona jest jego ocaleni-
em? Może ona mogłaby poświadczyć, że to wszystko stało się po pijanemu? Nonsens. Na pewno
nie ma o tym pojęcia, że on wziął od Hawkinsa te dolary.
Jeżeli oni tak to wszystko ukartowali, to na pewno zadbali o to, żeby nie było świadków. Nie, nie,
nie może zwracać się do niej w tej sprawie.
Bezładnie stłoczone myśli wirowały mu w głowie. Nie był typem człowieka, który poddaje się
losowi bez walki. Rozpaczliwie szukał jakiegoś wyjścia z tej makabrycznej sytuacji.
Wszystkie jednak pomysły nie wytrzymywały krytyki. "A może się ześwinić? Ukraść, wziąć te
dolary i pojechać do Grecji, do Anety?" Taka koncepcja absolutnie mu jednak nie odpowiadała. Wo-
lał być podejrzany o nawiązanie kontaktu z obcym wywiadem., Zupełnie nie wiedział, kiedy znalazł
się na Belwederskiej. Dopiero teraz zaczynał odzyskiwać zdolność logicznego rozumowania ,,Za-
raz, zaraz, chwileczkę. Jeżeli angażuje się kogoś do roboty szpiegowskiej, to raczej nie i bierze się
od niego pokwitowania. Takie sprawy załatwia się w cztery oczy bez pozostawiania śladów. No
tak… ale z drugiej strony można przyjąć taką wersję, że ewentualni mocodawcy chcieli trzymać
swego podopiecznego w szachu i dlatego wymusili na nim pokwitowanie pięciu tysięcy dolarów,
choćby nawet pod groźbą pistoletu.
Taką możliwość także trzeba brać pod uwagę i niewątpliwie fachowcy od podobnych spraw nie
omieszkaliby tego zrobić. Do v wszystkich diabłów! I tak źle, i tak nie dobrze. Błędne koło.
Do domu wrócił po dziewiątej. Nie miał wątpliwości, że matka zacznie go znowu wypytywać. I
rzeczywiście. Pani Zofia przestraszyła się spojrzawszy na syna.
- Marek! Co się stało?
- A co się miało stać? Spóźniłem się na kolację. Przepraszam.
- Nie chodzi o spóźnienie. Jak ty wyglądasz? Co się z tobą dzieje?
- Więc jeżeli mama chce koniecznie widzieć, to powiem - wybuchnął Marek. - Zakochałem się.
Zakochałem się w Greczynce i wyjeżdżam na stałe do Grecji! Tak! Niech mama nie robi takiej
zdziwionej miny. Wyjeżdżam na stałe do Grecji. Już nigdy tu nie wrócę. Nigdy!
- Jezus Maria! Marek! Co ty wygadujesz? Chcesz wyjechać do Grecji? Na stałe?
- Chcę - powiedział łagodniej.
Zawstydził się. Był wściekły na siebie, że nie zdołał utrzymać nerwów na wodzy. Nienawidził ta-
kich histerycznych wybryków.
Pani Zofia uważnie przyjrzała się synowi. Postanowili zmienić taktykę.
- Na kolację są parówki z chrzanem - powiedziała spokojnie. - Zaraz ci przygrzeję. Zrobiłam tak-
że bardzo smaczną sałatkę z selera.
- Dziękuję, ale nie jestem głodny - burknął Marek.
- O nie - pani Zofia podniosła głos. - Na to się absolutnie nie zgadzam. Nie po to wystałam się w
kolejce, żebyś ty mi tutaj wydziwiał. Nie będę wyrzucała jedzenia do śmieci. Chcesz jechać do Gre-
cji, to jedź z Bogiem, ale parówki musisz zjeść. Umyj ręce i siadaj do stołu. Pospiesz się.
Posłusznie poszedł do łazienki. Spojrzał w lustro i przestraszył się. "Nic dziwnego, że mama
krzyknęła na mój widok - pomyślał. - Wyglądam tak, jakbym wymordował całą rodzinę."
Dopiero na drugi dzień rano pani Zofia podjęła przerwaną rozmowę.
- Więc twierdzisz, że tak się zakochałeś w Greczynce?
- Niech mi mama da spokój.
- Czy mogłabym cię prosić o bardziej uprzejmy ton?
- Przepraszam, ale naprawdę nie mam ochoty rozmawiać na ten temat.
Pani Zofia energicznie potrząsnęła głową.
- Chciałabym, żebyś sobie zdał sprawę z tego, że jestem twoją matką, która cię wychowała i któ-
ra ma prawo chyba wiedzieć, kogo sobie wybrałeś za żonę.
- Wcale nie powiedziałem, że się żenię. Ona jest mężatką.
- Ach tak. Więc wybierasz się do Grecji w charakterze przyjaciela domu? Czy zastanowiłeś się
nad tym, jaką rolę masz zamiar odegrać?
- Błagam, niech mnie mama nie męczy.
- Czy ta pani jest obecnie w Warszawie?
- Tak.
- Z mężem?
- Tak.
- Czy możesz mi powiedzieć, kto to taki?
- Prosiłem, żeby mama zostawiła mnie w spokoju. Już i tak za dużo powiedziałem.
- Trudno mi się z tobą porozumieć, synku - westchnęła pani Zofia. - Ale ja się dowiem bez twojej
pomocy.
- Od kogóż to mama chce się dowiedzieć?
- Przypuszczam, że pan Daszewicz udzieli mi potrzebnych informacji.
Marek zerwał się z krzesła.
- Daszewicz? Niech mama nie zadaje się z tym łajdakiem.
Pani Zofia z wyrazem ogromnego zdziwienia podniosła brwi.
- O! Dlaczegóż to tak nieprzyjemnie wyrażasz się o panu Daszewiczu? To bardzo miły, kultu-
ralny, dobrze wychowany człowiek.
- Skąd mama w ogóle zna tego bydlaka?
- Wspominałam ci chyba, że pan Daszewicz zaszedł tu kiedyś do nas. Chciał się z tobą widzieć.
Przy okazji porozmawialiśmy chwilę o Grecji, o tobie, o sztuce… To naprawdę bardzo sympatycz-
ny młody człowiek. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jesteś do niego tak negatywnie usposobiony.
Marek machnął rękę, jakby się oganiał od uprzykrzonej muchy.
- Mieliśmy ze sobą pewną scysję. Nieważne. Nie mówmy już na ten temat.
Pani Zofia wzięła syna za rękę i posadziła go koło siebie na tapczanie.
- Mareczku… Co się właściwie stało? Co się z tobą dzieje? To nie może być tylko sprawa tej
Greczynki. Wyczuwam, że coś więcej kryje się za tym wszystkim. Proszę cię, powiedz. Byliśmy ze
sobą zawsze zupełnie szczerzy. Darzyłeś mnie całkowitym zaufaniem. Dlaczego nagle miałoby się
to zmienić?
Markowi żal było matki, ale widział, że nie może jej powiedzieć o rozmowie z Daszewiczem.
- Już mamie powiedziałem, że się zakochałem. Nic innego się nie stało.
- Na wyjazd do Grecji potrzebne są pieniądze, dewizy, dużo dolarów.
- Będę miał dolary.
- A to niby skąd?
- To moja sprawa.
- Nie masz zamiaru chyba zostać utrzymankiem tej pani?
- Nie. Może mama być zupełnie spokojna. Pojadę do Grecji, rozwiodę ją z mężem i ożenię się.
Po raz pierwszy w czasie całej tej rozmowy w oczach pani Zofii zabłysnął gniew.
- A ja na to nie pozwolę. Rozumiesz? Nie pozwolę.
- To się okaże - rzucił energicznie Marek i wyszedł z pokoju.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Downar przyklęknął na jedno kolano i przez chwilę patrzył w milczeniu w nieruchomą twarz.
- Bardzo piękna - powiedział cicho. Zrobiło mu się żal. Ostatnio coraz częściej się "rozklejał".
Tyle przecież w swej wieloletniej praktyce widział ofiar zbrodni, że powinien był się już do tego
przyzwyczaić, a jednak… Dlaczego właściwie zrobił się nagle taki wrażliwy?
Nie rozumiał. "Najwidoczniej się starzeję - pomyślał melancholijnie. - Czas na emeryturę." Pod-
niósł się, otrzepał spodnie i spojrzał na lekarza.
- Cyjanek oczywiście.
- Tak. Cyjanek potasu - padła lakoniczna odpowiedź. - Prawdopodobnie duża dawka.
- Czas zgonu?
- Jakieś dwie, trzy godziny. Stężenie zwłok niekompletne.
- Dziękuję, doktorze. Niecierpliwie czekam na wynik sekcji. Czy nie sądzi pan, że ten cyjanek to
mogła być symulacja?
Lekarz spojrzał zdziwiony.
- Symulacja? Nie rozumiem.
- Widzi pan - ciągnął dalej Downar - zazwyczaj przy cyjanku mamy do czynienia z dość gwał-
townym skurczem przedśmiertnym. A denatka wygląda tak, jakby spokojnie spała. Chodzi mi o
stwierdzenie, czy ta kobieta nie została zabita na przykład przy pomocy zastrzyku ze stężonej mor-
finy czy nikotyny i czy morderca już po jej śmierci nie wlał jej w usta cyjanku potasu. Chciałbym
wykluczyć taką ewentualność.
Lekarz nieznacznie wzruszył ramionami.
- Przyznaję, że nie bardzo rozumiem, w jakim celu morderca miałby symulować otrucie cyjanki-
em.
- Cel takiego działania może być różny, panie doktorze. Na przykład jeżeli morderca chciał rzu-
cić podejrzenie na kogoś, kto ma łatwy dostęp do cyjanku.
Lekarz skinął głową.
- Rozumiem. Sprawdzimy. Myślę, że można zabrać zwłoki.
- Tak. Zdaje się, że fotograf już skończył.
Downar wziął Olszewskiego pod rękę i odprowadził w głąb pokoju. Usiedli na małej, niezbyt
wygodnej, ale za to stylowej kanapce.
- Rozmawiałeś z tymi z pogotowia?
- Oczywiście.
- Kto ich zawiadomił?
- Telefonował jakiś mężczyzna. Nie podał nazwiska.
- Jak przyjechaliście, to nikogo nie było w domu?
- Nikogo. Drzwi otwarte.
- Psiakrew - zaklął Downar. - Nie lubię tych historii z cudzoziemcami.
Olszewski pokiwał głową.
- A kto lubi? Sprawa jest zawsze prostsza, jak wykończą rodaka.
Downar wstał.
- No… zabieramy się do roboty. Trzeba przeszukać mieszkanie, i to bardzo starannie.
Downar nie znał angielskiego. Na szczęście Jorgos Papadopoulos mówił biegle po niemiecku, co
ogromnie ułatwiło sprawę. W takich sytuacjach rozmowa za pośrednictwem tłumacza jest zawsze
bardzo kłopotliwa i niewygodna.
Wstępne przesłuchanie niewiele dało. Downar dowiedział się, że Herr Papadopoulos przyjechał
do Warszawy wraz z żoną na zaproszenie inżyniera Kosowicza, którego poznali na Krecie i z któ-
rym się serdecznie zaprzyjaźnili. Inżynier Kosowicz początkowo chciał, żeby zamieszkali u niego,
ale po namyśle ulokował ich w willi swoich przyjaciół czy krewnych, którzy akurat wyjeżdżali na
placówkę za granicę.
Downar słuchał uważnie, nie przerywając i nie zadając żadnych pytań. Z dużym zainteresowani-
em obserwował swojego rozmówcę. W głębi duszy podziwiał tego człowieka, który zachowywał
się z takim spokojem. Jorgos rzeczywiście był niezwykle opanowany.
Jedynie drżenie lewego policzka świadczyło o tym, że jego nerwy nie są w najlepszym stanie.
- Czy pan prowadzi wóz?
- Tak, oczywiście. Wynająłem tutaj w Warszawie fiata.
- Fiata 125p - upewnił się Downar.
- Tak. W kolorze czerwonym.
- Czy mógłby mi pan powiedzieć, kiedy po raz ostatni widział pan swoją żonę?
- Dzisiaj rano.
- A obiad?
- Obiad zjedliśmy razem u państwa Kosowiczów. Zupełnie o tym zapomniałem.
- A co państwo robili po obiedzie?
- Aneta, to znaczy moja żona, została jeszcze u państwa Kosowiczów, a ja pojechałem na miasto
wozem.
- Chciał pan trochę zwiedzić naszą stolicę?
- Właśnie. Wprawdzie inżynier Kosowicz obwoził nas już parokrotnie po Warszawie, ale same-
mu to jakoś inaczej odbiera się nowy, nie znany teren.
- Wstępował pan do jakiejś kawiarni?
- Tak. Wypiłem kawę w Grand Hotelu.
- Czy może spotkał pan kogoś znajomego w tej kawiarni?
Chwila wahania trwająca ułamek sekundy. Nie uszło to jednak uwagi Downara.
- Nikogo nie spotkałem. Ja przecież jestem po raz pierwszy w Warszawie. Nie mam tu żadnych
znajomych poza inżynierem Kosowiczem i jego żoną.
Downar ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Tak. Oczywiście. Proszę mi powiedzieć, czy z miasta telefonował pan do żony?
- Nie.
- Tyle godzin jeździł pan po Warszawie i nie miał pan ochoty zadzwonić do żony, choćby z kawi-
arni?
- Jakoś nie pomyślałem o tym - lewy policzek Jorgosa zaczął drgać silniej niż dotychczas.
Downar nie poruszał na razie zasadniczych tematów. Rzucał pytania lekko, jakby od niechcenia,
usiłując stworzyć atmosferę możliwie swobodnej rozmowy. Dopiero po pewnym czasie zaczął mó-
wić o sprawach bardziej konkretnych.
- Niech mi pan powie, Herr Papadopoulos, czy podejrzewa pan kogoś o popełnienie tej zbrodni?
- Absolutnie nikogo nie podejrzewam - odparł energicznie Jorgos.
- Chyba wyklucza pan samobójstwo?
- Stanowczo wykluczam. Moja żona była pełna radości życia.
- Komu mogło zależeć na jej śmierci?
- Nie wiem. To było dla mnie przerażające zaskoczenie.
- Czy pańska żona oprócz państwa Kosowiczów poznała jeszcze na Krecie jakichś Polaków?
Znowu chwila wahania.
- Tak… To znaczy… poznaliśmy młodego człowieka, który mieszkał przez pewien czas u inżyni-
era Kosowicza.
- Jak ten młody człowiek się nazywa?
- Nie przypominam sobie. Polskie nazwiska są dla nas dosyć trudne do zapamiętania i do wymó-
wienia.
- A znowu dla nas greckie nazwiska są trochę skomplikowane - powiedział Downar. - I tylko tego
młodego Polaka poznali państwo na Krecie?
- Tak.
- Proszę mi powiedzieć, czy wyłącznie w celach turystycznych przyjechał pan z żoną do Polski?
Spojrzenie ciemnych oczu było czujne.
- Oczywiście, że przyjechaliśmy wyłącznie w celach turystycznych. Zaprosił nas inżynier Koso-
wicz…
- Wiem, wiem - przerwał Downar. - Chodzi mi o to, czy miał pan interesy handlowe do załatwi-
enia w Polsce? Może chciał pan nawiązać kontakt z którąś z naszych central eksportowych?
Jorgos potrząsnął głową.
- Nie. Nie mam w Polsce żadnych spraw handlowych. Przyjechaliśmy wyłącznie w celach tury-
stycznych. Od dawna interesowaliśmy się Polską.
- Jaka jest pańska opinia o inżynierze Kosowiczu?
- To bardzo miły, kulturalny człowiek. Z tego, co słyszałem, świetny fachowiec. Zaprzyjaźnili-
śmy się serdecznie.
- A żona inżyniera Kosowicza?
- Frau Maria? No cóż… także ogromnie miła, kulturalna, znakomicie wychowana. Pani z wyż-
szych sfer towarzyskich. Może trochę bardziej powściągliwa w okazywaniu swych uczuć, ale…
Downar wypił szklankę wody i zajął się temperowaniem ołówka.
- Niech pana nie zdziwi moje pytanie, ale chciałbym się dowiedzieć, czy uważa pan Kosowiczów
za dobre małżeństwo.
Jorgos był wyraźnie zaskoczony.
- Pytanie rzeczywiście bardzo dziwne. Doprawdy trudno mi na nie odpowiedzieć.
Wydaje mi się, że w każdym małżeństwie po wielu latach pożycia następuje pewne ochłodzenie
uczuć. To jest nieuniknione. Nie bardzo rozumiem, dlaczego pan mnie wypytuje o takie rzeczy.
Downar machnął ręką, jakby chciał zbagatelizować sprawę.
- Tak sobie zapytałem. To nic ważnego. Chciałbym jeszcze się dowiedzieć, na jak długo pan
przyjechał do Polski?
- Mieliśmy być kilka tygodni. Ale w tej sytuacji… Muszę dopełnić formalności i jak najszybciej
wracam do Grecji, zabierając oczywiście ciało mej biednej żony.
- Nie sądzę, żeby pan mógł szybko wyjechać z Polski - powiedział Downar.
- Dlaczego? Nie rozumiem.
- Załatwianie tych formalności, o których pan wspomniał, może potrwać pewien czas. Poza tym
pański wyjazd będzie uzależniony od decyzji prokuratora.
Twarz Jorgosa nabiegła krwią.
- Jak to? Chcecie mnie siłą zatrzymać? Nie macie prawa!
- Mogę pana zapewnić, że wszystko odbędzie się zgodnie z obowiązującym prawodawstwem w
naszym kraju - powiedział spokojnie Downar. - Proszę się nie denerwować dodatkowo. Zrobimy
wszystko, żeby panu pójść na rękę. Doskonale rozumiem, że po tym, co pan przeżył, chce pan jak
najszybciej znaleźć się u siebie. Proszę przyjąć ode mnie wyrazy szczerego współczucia. Dołożę
wszelkich starań, żeby jeszcze przed pańskim wyjazdem znaleźć mordercę pańskiej żony.
- To już niczego nie zmieni - potrząsnął głową Jorgos. - Nie zależy mi na znalezieniu mordercy.
- Słyszałem, że zamieszkał pan w hotelu.
- Tak. Po tym, co się stało, nie miałem ochoty zostawać w tamtym mieszkaniu.
- No cóż… - westchnął Downar. - Nie będę już pana dłużej męczył. Jeszcze tylko jedno pytanie:
Jakimi językami władała pańska żona?
- Mówiła biegle po angielsku i po francusku. Znała trochę niemiecki, ale słabiej.
- Dziękuję panu. Przypuszczam, że niedługo się zobaczymy. Dzisiejsza nasza rozmowa miała
charakter wstępny. Do widzenia.
Nazajutrz z samego rana Downar spotkał się w komendzie z porucznikiem Olszewskim.
- No i jak ci poszło z tym Grekiem?
- Tak sobie - odparł niezbyt entuzjastycznie Downar. - Nie chciałem go zbyt mocno naciskać. To
dopiero początek. Na razie nie ulegają wątpliwości następujące rzeczy: po pierwsze facet nie ma
alibi, po drugie spotkał się z kimś w Grand Hotelu i nie ma ochoty mówić o tym spotkaniu, i po
trzecie nie chce się przyznać do znajomości z naszymi rodakami, którzy przebywali albo jeszcze
przebywają na Krecie.
- Podejrzewasz, że to on zlikwidował swą małżonkę?
Downar wzruszył ramionami.
- Takiej ewentualności nie możemy oczywiście wykluczyć. Facet nie robi wrażenia, żeby się
zbytnio przejął.
- Może bardzo opanowany - zauważył Olszewski.
- Może. Jedno jest w każdym razie pewne - nie ma ochoty wtajemniczać nas zbytnio, w jakim ce-
lu przyjechał do Polski.
- Sądziłem, że turystyka.
Downar potrząsnął głową.
- Chyba niezupełnie. Wydaje mi się, że coś się tam jeszcze kryje za tą ,,turystyką''. To zawsze
bardzo wygodny pretekst. Ale mniejsza z tym. Czy zastanowiłeś się nad tymi wszystkimi szpargała-
mi, które znaleźliśmy u nich w mieszkaniu?
- Tak. Właśnie chciałem z tobą o tym pogadać.
Zadzwonił telefon. Downar podniósł słuchawkę, powiedział: - Tak, tak, właśnie na niego cze-
kam. Poproście go do mnie. - Następnie zwrócił się do Olszewskiego. - Przyszedł Kosowicz. Wola-
łem porozmawiać z nim w komendzie. Obecność jego żony mogłaby nam obu być nie na rękę.
Bądź tak dobry i zostaw nas samych.
Olszewski wyszedł. W parę minut potem w drzwiach stanął Kosowicz.
Downar przywitał swego gościa bardzo uprzejmie, nieomal serdecznie.
- Proszę mi wybaczyć, panie inżynierze, że pana fatygowałem, ale w tej sytuacji…
Kosowicz nic nie powiedział. Usiadł i tępym wzrokiem wpatrywał się w tego nieznajomego czło-
wieka, który w danej chwili wydał mu się kimś bardzo niesympatycznym.
- Rozmawiałem wczoraj z panem Jorgosem Papadopoulosem - zaczął Downar.
Kosowicz w dalszym ciągu milczał. Nie miał najmniejszego zamiaru ułatwiać sytuacji temu "głu-
piemu milicjantowi".
Downar udawał, że nie dostrzega niechęci swego rozmówcy.
- To bardzo przykra sprawa.
- Tak - zgodził się Kosowicz.
- Z tego, co usłyszałem od pana Papadopoulosa, wynika, że został on zaproszony wraz z żoną
przez pana.
- Tak.
- Poznał pan ich na Krecie?
- Tak.
- Pan zapewne zna środowisko pana Papadopoulosa.
- W pewnym sensie…
- Czy mógłby mi pan powiedzieć, panie inżynierze, z jakimi Polakami stykał się na Krecie pan
Papadopoulos?
Kosowicz nieznacznie wzruszył ramionami.
- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Wiem, że utrzymywał stosunki towarzyskie z nami, po-
za tym poznał u nas kolegę mojego bratanka, Marka Sosnowskiego. I chyba był na tym przyjęciu,
na którym zetknął się z panem Daszewiczem.
- Kto to jest pan Daszewicz?
- O ile się orientuję, to historyk sztuki, pracownik naukowy. Bliżej go nie znam.
- I przebywał na Krecie.
- Tak. Przez dłuższy czas.
- Czy wrócił już do Polski?
- Wydaje mi się, że tak, ale nie jestem pewien.
- Ta Greczynka była bardzo piękną kobietą - powiedział w zamyśleniu Downar.
Kosowicz nie zareagował.
Przez chwilę siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu. Downar przeglądał swoje notatki, Koso-
wicz patrzył w okno. Robiło to takie wrażenie, jakby rozmowa dobiegła końca. Wreszcie jednak
Downar zwrócił spojrzenie ku swemu małomównemu rozmówcy.
- Proszę mi wybaczyć, panie inżynierze, ale moja praca wymaga czasem stawiania niedysk-
retnych pytań.
- Niech więc pan pyta.
- To niezwykle delikatna sprawa - Downar znakomicie udawał zakłopotanie. - Mogę panu przy-
rzec całkowitą dyskrecję. Chciałbym się dowiedzieć, co pana łączyło z panią Anetą Papadopoulos?
Kosowiczowi krew gwałtownie napłynęła do twarzy.
- Bardzo się dziwię, że pan w ogóle ośmiela się stawiać tego rodzaju pytania.
- Dziękuję - uśmiechnął się uprzejmie Downar. - Sprawa została wyjaśniona.
- Wyjaśniona?! Ja nic nie powiedziałem.
- Ale pańskie zachowanie, panie inżynierze, najzupełniej mi wystarczyło.
- Skąd w ogóle takie przypuszczenie? - Kosowiczowi ręce drżały, gdy zapalał papierosa.
Downar wyjął z szuflady fotografię.
- Przeszukaliśmy to mieszkanie, w którym ulokował pan swoich przyjaciół. Między innymi zna-
leźliśmy pańskie zdjęcie, opatrzone dedykacją: "Anecie na pamiątkę Henryk". Pan ma na imię Hen-
ryk, prawda?
- Tak. Ale chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, że takich fotografii rozdawać można bardzo wie-
le różnym znajomym i przyjaciołom. To jeszcze o niczym nie świadczy.
- Oczywiście - przytaknął zgodnie Downar. - Prowadząc wstępne dochodzenie zawsze musimy
obracać się w kręgu przypuszczeń, podejrzeń, hipotez. Prawdę mówiąc, zupełnie bym się nie dzi-
wił, gdyby panu spodobała się ta Greczynka. To była rzeczywiście niezwykle atrakcyjna kobieta.
Kosowicz milczał. Znowu skierował spojrzenie ku oknu.
- Czy nie ma pan jakiejś własnej koncepcji w sprawie tej zbrodni? - spytał Downar. - Czy nie po-
dejrzewa pan kogoś o popełnienie tego morderstwa?
- Absolutnie nikogo nie podejrzewam.
- Musi pan przyznać, że to jednak bardzo dziwna historia. Przyjeżdżają po raz pierwszy do Wars-
zawy, nikogo tu nie znają, nie mają absolutnie żadnych powiązań. I nagle ona zostaje otruta cyjan-
kiem potasu. Komu mogło zależeć na zlikwidowaniu tej kobiety w zupełnie obcym mieście?
Kosowicz potrząsnął głową.
- Nie mam pojęcia. To dla mnie jest zupełnie coś niepojętego.
- No i motyw zbrodni - Downar zamyślił się. - Dziękuję panu, panie inżynierze. Na razie skoń-
czymy tę rozmowę. Przykro mi, ale będę musiał jeszcze pana niepokoić. Zatelefonuję.
Z Kosowiczową Downar postanowił porozmawiać u niej w mieszkaniu przed południem, w cza-
sie kiedy Kosowicz urzędował w swoim biurze. Przyszedł bez zapowiedzenia, bez telefonowania.
Już po wymianie pierwszych kilku zdań zorientował się, ze z panią inżynierową sprawa będzie o
wiele bardziej skomplikowana aniżeli z jej mężem. Starał się być niezwykle sympatyczny, czarują-
cy, nawet uwodzicielski. Wszystko to jednak nie wywarło większego wrażenia. Pani Maria była
chłodna, obojętna, bardzo oficjalna. Na pytania odpowiadała krotko, rzeczowo, a w jej słowach nie
sposób było doszukać się jakiegoś podtekstu czy zabarwienia emocjonalnego. Wydawało się, że jest
to kobieta, na której absolutnie nic nie jest w stanie zrobić wrażenia.
Downar postanowił zaatakować energiczniej.
- Przepraszam za niedyskretne pytanie ale chciałbym się dowiedzieć, jak ostatnio układało się pa-
ni pożycie z mężem?
Nie zrobiła wrażenia zaskoczonej czy zdziwionej.
- Dobrze - odpowiedziała spokojnie.
- Czy pani Aneta Papadopoulos podobała się pani mężowi?
- Ona się wszystkim mężczyznom podobała. To był taki typ kobiety.
- To znaczy, że panu inżynierowi także się podobała.
- Nie wiem. Być może. Ja z mężem nie rozmawiam na takie tematy. Trochę się dziwię, że z pa-
nem rozmawiam.
Downar zmarszczył brwi i spojrzał jej poważnie w oczy.
- Chyba pani zdaje sobie sprawę, ze popełniono zbrodnię. Ja prowadzę dochodzenie i niestety
muszę zadawać niezbyt przyjemne pytania. Proszę więc nie mieć mi tego za złe. Doskonale orientu-
ję się w tym, że są to sprawy bardzo intymne, ale jeżeli nie stworzę jakiegoś tła tego morderstwa, to
nie mogę liczyć na powodzenie w śledztwie i na znalezienie mordercy.
- A liczy pan na to? - z całkowitą obojętnością spytała pani Maria.
Downar rzadko się dziwił ale jednak w tym wypadku był trochę zaskoczony.
- Gdybym nie wierzył w powodzenie śledztwa, nie prowadziłbym go.
- Tyle spraw nie wykrytych idzie ad acta.
- Mogę panią zapewnić, że ta sprawa nie pójdzie ad acta.
- Jest pan bardzo pewny siebie, panie majorze.
Downar zignorował to stwierdzenie. Był już trochę zniecierpliwiony. Ta kobieta przez cały czas
miała nad nim zdecydowaną przewagę. To go drażniło.
- Ciągle się nad tym zastanawiam jaki mógł być motyw zbrodni.
- Żałuję, ale nie potrafię panu pomoc w rozwikłaniu tej zagadki.
Mimo całej powściągliwości, z jaką zachowywała się pani Kosowiczowa, Downar wyczuwał in-
stynktownie, że ta kobieta wie o wiele więcej aniżeli chce powiedzieć.
- W Irakliome przez jakiś czas mieszkał u państwa pewien młody człowiek.
- Tak. Kolega bratanka mojego męża. Miał kłopoty z paszportem.
- Kłopoty z paszportem? - zainteresował się Downar.
- Tak. Zgubił paszport. Szukał potem jakiegoś Amerykanina.
- Nie bardzo rozumiem. Co miał wspólnego Amerykanin z paszportem tego młodego człowieka?
- Podobno podwoził go z Delf do Aten i Marek zostawił paszport w jego samochodzie.
- Dlaczego pani powiedziała "podobno"?
- Po prostu dlatego, ze ja dosyć sceptycznie ustosunkowują się do tego rodzaju niezwykłych opo-
wieści.
- Nit wierzy pani, ze tak było?
- Właściwie trudno mi powiedzieć, że nie wierzę. W każdym razie wydaje mi się, ze temu chłop-
cu zależało na tym, żeby posiedzieć na Krecie. Ostatecznie każdy pretekst jest dobry.
- Czy ten młody człowiek znał panią Papadopoulos?
- Tak. Oczywiście. - Słowa te zostały wypowiedziane z takim przekonaniem, że Downara to zas-
tanowiło.
- Czy przypuszcza pani, że oni ze sobą trochę flirtowali?
- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem na ten temat nic pewnego. W każdym razie
wydaje mi się, że ten chłopak był bardzo zainteresowany Anetą.
- A może dla niej przyjechał na Kretę?
- Może.
Downar zauważył, że pani Kosowiczowa, która dotychczas była ogromnie powściągliwa, bardzo
chętnie mówi na temat ewentualnego flirtu Sosnowskiego z piękną Greczynką.
- Czy wreszcie znalazł się ten paszport?
- Tak. Marek powiedział, że rzeczywiście zgubił paszport w wozie Amerykanina. Później nawet
popłynęli razem na wycieczkę jachtem.
- Jachtem Amerykanina?
- Oczywiście. To podobno jakiś milioner.
- No… jeżeli posiada własny jacht. Czy pani poznała go osobiście?
- Właściciela jachtu? Skądże.
- A może pani wie, jak on się nazywa?
- Nie wiem. Nie interesowałam się tym panem.
- Czy pani mogłaby mi coś powiedzieć na temat pożycia państwa Papadopoulosów?
- Nigdy się nie interesowałam i w dalszym ciągu nie interesuję sprawami małżeńskimi moich
znajomych.
- Czy pan Papadopoulos zna tego Amerykanina z jachtem?
- Tak, chyba tak. O ile sobie przypominam, to właśnie on zaproponował tę wycieczkę po morzu.
A może się mylę, może to Aneta… Przyznam się panu, że nie pamiętam. Nie przywiązywałam do
tej sprawy żadnej wagi.
- Jeszcze tylko jedno pytanie i zaraz panią uwolnię od mojego towarzystwa - uśmiechnął się
przepraszająco Downar. - Chciałbym się dowiedzieć, czy państwo podczas pobytu na Krecie utrzy-
mywali kontakty z innymi rodzinami greckimi?
- Tak, przyjaźniliśmy się z Nikosem Britzolakisem i jego żoną.
- I bywali państwo u nich zapewne na przyjęciach.
- Oczywiście.
- Czy na tych przyjęciach spotykali państwo również innych Polaków?
Pani Kosowiczowa zmarszczyła brwi.
- Zaraz, zaraz, muszę sobie przypomnieć. Tak, kiedyś zetknęliśmy się u Nikosów z pewnym mło-
dym historykiem sztuki. Zdaje się, że nazywa się Daszewicz.
Downar nie zdradził się z tym, jak bardzo zainteresowała go ta wiadomość. Z roztargnieniem
przyglądał się dużym doniczkom stojącym pod oknem na podłodze. Gałązki jakiejś rośliny usyc-
hały. Liście skurczyły się, pożółkły.
- Nic z tego nie będzie - powiedziała ze smutnym uśmiechem Kosowiczowa, pochwyciwszy spo-
jrzenie swego gościa. - Nie odżyją.
- A co pani posadziła w tych doniczkach?
- Almiritis. To takie dziwne drzewa, które rosną na Krecie. Żywią się słoną wodą. Przywiozłam
nawet w butelkach morską wodę. Nie udało się. Umarły. Nie posłużyła im zmiana klimatu.
- Czasami nie tylko roślinom nie służy zmiana klimatu - powiedział Downar. Wstał. - Przepras-
zam, że zabrałem tyle czasu, ale musiałem przeprowadzić tę rozmowę. Bardzo mi pani pomogła.
- Czyżby? - zdziwiła się pani Maria.
- No i jak? - spytał porucznik Olszewski. - Dowiedziałeś się czegoś?
Downar skinął głową.
- Ustaliłem i potwierdziłem szereg interesujących faktów. Sprawa jest skomplikowana i zatacza
coraz szersze kręgi o charakterze międzynarodowym.
- O!
- Tak. Wyobraź sobie, że do tego wszystkiego mamy jeszcze milionera amerykańskiego.
Podróżuje własnym jachtem i zabiera na morskie wycieczki młodych Polaków, którzy gubią
paszporty.
- Niewiele z tego rozumiem - przyznał Olszewski. Downar w kilku zdaniach streścił rozmowę z
Kosowiczową. - Nie mam wątpliwości co do tego - powiedział na zakończenie - że pani inżyniero-
wa jest bardzo zazdrosna o swojego męża i że z pewną ulgą przyjęła wiadomość o śmierci pięknej
Greczynki, jeżeli oczywiście…
- Jeżeli sama nie ma coś wspólnego z tą śmiercią - podchwycił Olszewski.
- Myślę, że i taką ewentualność musimy brać pod uwagę - powiedział Downar. - Mamy w tej
chwili dwie konkretne poszlaki, jeżeli chodzi o motyw zbrodni.
- Sądzisz, że zabójstwo na tle zazdrości?
- Niewykluczone. Z tego, co zdołałem się zorientować, wynika, że piękna Greczynka miała duże
powodzenie u mężczyzn i życzliwym okiem spoglądała na naszych rodaków.
- Inżynier Kosowicz?
- Nie tylko. Także pewien młody człowiek, który przez jakiś czas mieszkał na Krecie u Kosowic-
zów. A więc zazdrosny mąż Greczynki oraz zazdrosna żona pana inżyniera.
- Nie bierzesz pod uwagę odtrąconych kochanków?
- Oczywiście, że biorę pod uwagę. Tylko że odtrącony kochanek raczej nie posługuje się trucizną.
Bardziej prawdopodobne byłoby uduszenie w afekcie albo uderzenie czymś ciężkim w głowę podc-
zas decydującej rozmowy.
- Więc uważasz, że do męża pasuje cyjanek potasu, a do kochanka nie - uśmiechnął się Olszews-
ki.
- Widzisz - powiedział po chwili Downar. - Uczucie zazdrości u zdradzanego męża może powoli
narastać przez dłuższy okres czasu, przekształcając się w rodzaj obsesji. Dlatego łatwiejsza jest do
przyjęcia premedytacja. A poza tym ten Grek mógł zlikwidować żonę zupełnie z innego powodu.
Może na przykład szantażowała go albo może miał inną na oku i chciał zawładnąć jej majątkiem.
Takie rzeczy przecież także się zdarzają.
- Ale dlaczego miałby przyjeżdżać aż do Polski, żeby zlikwidować żonę?
- Na to pytanie chyba nietrudno odpowiedzieć. Na własnym terenie to jest bardziej ryzykowne.
Poza tym ta koncepcja mogła mu przyjść do głowy już po przyjeździe tutaj. Ale mniejsza z tym. Po-
wiedz mi, coś ty zdziałał.
- Niewiele - skrzywił się Olszewski. - Na razie zdołałem tylko ustalić, że mister Papadopoulos
spotkał się w kawiarni Hotelu Europejskiego z jakimś Włochem, który nazywa się Mario Castelloni
i mieszka w Bristolu.
- Po co przyjechał? Także turystyka?
- Nie. Podobno interesy handlowe. Nawiązał jakoby kontakty z naszymi centralami.
- Skąd masz te wiadomości?
- Od portiera.
- Hm - mruknął Downar. - To znaczy, że facet chce, żeby go uważać za handlowca. W prze-
ciwnym razie nie zwierzałby się portierowi. Szkoda, że nie wiemy, o czym rozmawiał Grek z Wło-
chem.
- To mogłoby być interesujące - przyznał Olszewski. - Jaki proponujesz plan działania?
- Przede wszystkim rzućmy jeszcze okiem na to, cośmy znaleźli podczas przeszukania.
Olszewski otworzył teczkę z aktami.
- Niewiele tego jest. Fotografię z dedykacją zabrałeś.
- Tak. Nawet ją już wykorzystałem w rozmowie z Kosowiczem. Co dalej?
- List miłosny podpisany przez jakiegoś Marka.
- Najprawdopodobniej to ten chłopak, który mieszkał u Kosowiczów.
- Niby list miłosny, ale pod koniec utrzymany w tonie dość agresywnym - powiedział Olszewski.
Downar wziął do ręki zmiętą kartkę papieru i przebiegł ją wzrokiem.
- Masz rację. Są nawet i groźby, które fachowo moglibyśmy określić jako groźby karalne. Chło-
pak był poważnie zakochany. To się dzisiaj dosyć rzadko zdarza.
Olszewski w dalszym ciągu wertował akta.
- Zapisała numery telefonów Marka i jakiegoś Roberta. Poza tym ten fragment zaczętego listu.
- Pokaż.
- Widziałeś przecież.
- Tak. Ale chcę jeszcze na to spojrzeć.
Papier był różowy, lekko pachnący. "Robercie, bardzo cię proszę, ażebyś zaniechał tego szantażu.
Jeżeli w dalszym ciągu będziesz się przy tym upierał, ostrzegam cię, że nie cofnę się przed niczym.
Wiesz dobrze, że mogę ci zaszkodzić. Nie radzę więc…" Downar położył na biurku nie dokońc-
zony list.
- Kto tak pięknie przetłumaczył ten tekst? - spytał Downar.
- Ja - pochwalił się Olszewski.
- Nie wiedziałem, że znasz angielski. Miałem wrażenie, że władasz tylko francuskim.
Porucznik uśmiechnął się.
- Dokształcam się. Podobno zrobiłem ostatnio pewne postępy.
- Czy jesteś pewien, że tekst przetłumaczyłeś prawidłowo?
- Raczej tak. W tych paru zdaniach nie ma nic specjalnie skomplikowanego. Ale jeżeli nie masz
do mnie zaufania, daj jeszcze komuś do sprawdzenia.
- Mam do ciebie zaufanie - oświadczył uroczyście Downar. - Gdzie znalazłeś ten list?
- Zapomniałeś? Po prostu w koszu na śmieci.
Downar zafrasowany podrapał się za uchem.
- Więc mamy jeszcze jakiś szantaż na rozkładzie. Ale z tego tekstu wynikałoby, że ten szantaż nie
dotyczył jej. Sprawdziłeś charakter pisma?
- Oczywiście. Nie ulega wątpliwości, że to ona pisała. Co robimy z tym Grekiem?
Downar wzruszył ramionami.
- Cóż możemy zrobić? Na razie nic. W dalszym ciągu musimy go mieć pod ścisłą obserwacją.
Nie należy się sugerować, że mógł wykończyć żonę powodowany wyłącznie uczuciem zazdrości.
Ten jakiś tajemniczy szantaż i ta pogawędka w kawiarni Greka z Włochem komplikują nam sprawę.
Będę musiał chyba porozmawiać z tym Włochem, jeżeli oczywiście mówi po niemiecku.
- Pod jakim pretekstem będziesz z nim rozmawiał? To, że się facet spotkał ze znajomym w kawi-
arni, nie wymaga interwencji milicji.
- Trzeba coś wykombinować - westchnął Downar. - Wiem, że to nie takie proste, ale nie możemy
tego tak zostawić.
Downar postanowił najprzód porozmawiać z matką, a później z synem. Taka kolejność wydała
mu się pod względem taktyki strategicznej właściwsza.
Pani Zofia była wyraźnie zaskoczona wizytą oficera milicji.
- Proszę, niech pan wejdzie, panie majorze. Pan zapewne chciał porozmawiać z moim synem w
sprawie tego paszportu. Marka nie ma w domu. Szkoda, że pan nie zatelefonował.
Downar uśmiechnął się uprzejmie.
- Niech pani sobie wyobrazi, że chciałbym porozmawiać z panią. Obiecuję, że nie zabiorę zbyt
dużo czasu.
Zaprowadziła go do niewielkiego pokoju, w którym stał wąski tapczan, biurko, mały owalny sto-
liczek i dwa zgrabne foteliki. Na ścianie półki z książkami, a na przeciwległej ścianie dobra repro-
dukcja obrazu van Gogha. Na podłodze gładki dywan koloru czerwonego wina. Okno przesłonięte
firankami, przez które widać było kwitnące pelargonie.
Downar jednym szybkim spojrzeniem zlustrował wnętrze Miał zwyczaj wyrabiać sobie wstępną
opinię o ludziach na podstawie urządzenia ich mieszkania.
- Proszę, niech pan siada. Czy można pana czymś poczęstować? Może filiżaneczka kawy?
Downar podziękował, tłumacząc się tym, że właśnie przed chwilą pił kawę w barze kawowym.
Pani Zofia bacznie przyglądała się swojemu niespodziewanemu gościowi. Downar wyczuwał w
tym spojrzeniu dobrze maskowany niepokój.
- Dlaczego pani przypuszczała, że ja przyszedłem w sprawie paszportu pani syna? Nic nie wiem
o tym paszporcie.
Zmieszała się.
- Marek był na wycieczce w Grecji, zgubił paszport, miał kłopoty. Myślałam, że w związku z
tym…
- Ale wrócił do kraju?
- Wrócił.
- To znaczy, że paszport się znalazł.
- Tak, oczywiście, znalazł się. W samochodzie jakiegoś Amerykanina, który podwiózł Marka.
Downar celowo prowadził ten niepotrzebny dialog. Teraz już nie miał wątpliwości, że pani Sos-
nowska jest bardzo napięta nerwowo i że chciałaby się jak najprędzej dowiedzieć, czego chce od
niej milicja. Nie spieszył się więc z przystąpieniem do sedna sprawy i jeszcze przez chwilę rozma-
wiał na tematy ogólne. Wreszcie powiedział:
- Prowadzę dochodzenie w sprawie morderstwa, popełnionego na osobie greckiej turystki, niej-
akiej Anecie Papadopoulos.
Pani Sosnowska zesztywniała.
- Cóż ja mogę panu pomóc? Ja nic nie wiem.
- Widzi pani - Downar mówił spokojnym, miękkim głosem, w którym dźwięczała nuta łagodnej
perswazji. - Znajduję się w bardzo trudnej sytuacji. Ta kobieta przyjechała z obcego kraju. Nie mi-
ała tu żadnych znajomych, krewnych, przyjaciół czy też nieprzyjaciół. Nie mogę się oprzeć w tej
sprawie o żadne środowisko. Dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, że pani syn był w niej za-
kochany. Czy wspominał coś na ten temat?
Uciekła spojrzeniem w bok.
- Tak - odparła niepewnie. - Był w niej zakochany. Chciał się żenić, chciał jechać za nią do Gre-
cji.
- I pani była oczywiście temu przeciwna.
- Nigdy bym do tego nie dopuściła - powiedziała z niespodziewaną energią. - Nigdy - powtórzy-
ła.
- Czy syn opowiadał pani o tej kobiecie?
- Nie. Powiedział tylko tyle, że to Greczynka i że chce za nią jechać do Grecji.
- Od syna dowiedziała się pani o jej śmierci?
- Nie. Od pana Daszewicza.
- W jakich okolicznościach rozmawiała pani na ten temat z panem Daszewiczem?
- Telefonowałam do niego. Niepokoiłam się o Marka. Myślałam, że może jest u niego.
- Dlaczego pani niepokoiła się o Marka?
- Bo dwa dni nie było go w domu.
- A gdzie się podziewał?
- Nie wiem. Nie chce ze mną rozmawiać. Wrócił dopiero dzisiaj rano. W okropnym stanie.
- Czy pani syn przyjaźni się z panem Daszewiczem?
- Nie, na pewno nie. Bardzo źle się o nim wyrażał.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Pan Daszewicz to bardzo miły, kulturalny człowiek. Marek czasem się tak do kogoś
uprzedzi.
- Czy syn pani gdzieś pracuje?
- Oczywiście. Pracuje w muzeum. Skończył archeologię.
- A pan Daszewicz czym się zajmuje?
- Jest historykiem sztuki. Pracuje naukowo.
- Gdzie syn pani poznał pana Daszewicza?
- W Grecji. Zdaje się, że na Krecie.
Downar doszedł do wniosku, że niczego się już więcej nie dowie. Wstał i podziękował za rozmo-
wę.
- Chciałbym jeszcze zapytać, gdzie pani pracuje?
- W Instytucie Biologii Doświadczalnej. Jestem laborantką.
Downar bardzo zamyślony opuścił mieszkanie pani Sosnowskiej.
Marek rzeczywiście wyglądał, jakby wyszedł ze szpitala po ciężkiej chorobie. Twarz pożółkła,
zapadnięta, oczy przekrwione. Dawno nie golony zarost potęgował jeszcze wrażenie kompletnego
wyczerpania fizycznego i psychicznego.
Downar napełnił szklankę mocną, gorącą kawą i posunął ją po blacie biurka.
- Proszę, niech się pan napije. To panu dobrze zrobi.
Chłopak zawahał się, ale zrezygnował z oporu. Najwidoczniej uznał, że pewne poprawienie kon-
dycji przy pomocy sporej dawki kofeiny może mu się przydać przed tą rozmową. Podniósł więc
szklankę, dmuchnął i siorbnął spory łyk.
- Pan się zapewne domyśla, w jakiej sprawie zaprosiliśmy pana do komendy - zaczął ostrożnie
Downar.
- Ja jej nie zabiłem.
- Nikt pana o to nie podejrzewa. Przynajmniej na razie.
- Ja jej nie zabiłem.
Downar niecierpliwie machnął ręką.
- Niechżeż pan przestanie. Mówię przecież wyraźnie, że nie sprowadziłem pana tutaj dlatego, że
podejrzewam pana o popełnienie tej zbrodni.
- Ja jej nie zabiłem - powiedział po raz trzeci z uporem Marek, jakby do jego świadomości nie
docierały słowa Downara. - Już nie żyła, jak przyszedłem. Wiem, że znaleźliście odciski moich pal-
ców, ale ja jej nie zabiłem.
- To pan był w tym mieszkaniu?
- Byłem. Już nie żyła. To straszne… straszne. Myślałem, że oszaleję.
- I nie zawiadomił pan milicji?
- Zadzwoniłem po pogotowie.
- Ach tak. Dlatego pan nie zaczekał na przybycie pogotowia, milicji. To niedobrze. Chyba zdaje
pan sobie sprawę, że takie zachowanie się stawia pana w nieco dwuznacznej sytuacji.
- Możecie mnie zamknąć albo powiesić! Nie zależy mi - wybuchnął Marek.
- Jeżeli panu nie zależy, to dlaczego uciekł pan z miejsca zdarzenia? - spytał spokojnie Downar.
- Przestraszyłem się… No, po prostu przestraszyłem się. Bałem się, że mnie oskarżycie o to mor-
derstwo.
- Więc jednak panu zależy, panie Sosnowski.
- Nie wiem, nie wiem, nic nie wiem. Niech mnie pan nie męczy!
Downar odczekał chwilę, przeglądając w milczeniu swoje notatki. Dopiero kiedy uznał, ze jego
rozmówca już się trochę uspokoił, powiedział:
- Prawdę mówiąc, wcale się nie dziwię, że pan zwiał z miejsca zbrodni. To był przecież ogromny
szok. W takim stanie i w takiej sytuacji człowiek instynktownie ucieka. Z punktu widzenia psycho-
logii jest to najzupełniej wytłumaczalne. A teraz może przejdziemy do innych spraw. Żeby oszczęd-
zić sobie i panu czasu, może od razu powiem wszystko, co wiem na ten temat. Chodzi mi o to, że-
byśmy się wzajemnie nie przekonywali w sprawach nie ulegających wątpliwości. A więc tak: wiem,
że pan był w Grecji, że przebywał pan pewien czas na Krecie, mieszkając u państwa Kosowiczów,
ze zakochał się pan w pani Anecie Papadopoulos i ze miał pan zamiar pojechać za nią do Grecji.
- Rozmawiał pan z moją matką?
- Tak Rozmawiałem z pańską matką.
- Niepotrzebnie. Mógł pan od razu ze mną pomówić.
- Przez parę dni trudno się było z panem skomunikować - byłem załamany. Nie chciałem z nikim
rozmawiać, nawet z matką. Nie chciałem nikogo widzieć.
- Gdzie się pan podziewał? - Łaziłem po mieście.
- Gdzie pan nocował?
- Właściwie nigdzie. Przesiedziałem trochę na dworcu, trochę na jakimś skwerze. Zresztą nawet
nie bardzo pamiętam.
- Dowiedziałem się od pani Kosowiczowej, że podczas pobytu w Grecji miał pan kłopoty z pasz-
portem. Czy mógłby mnie pan bliżej poinformować o tej sprawie?
Marek opowiedział o zgubionym paszporcie.
- I przy tej okazji nawiązał pan znajomość z pewnym Amerykaninem, właścicielem jachtu pełno-
morskiego.
- Tak - padła niechętna odpowiedź.
- Jak się nazywa ten Amerykanin?
- William Hawkins.
- Podobno zorganizował on wycieczkę swoim jachtem, w której i pan wziął udział.
- Tak.
- Czy pan się nie orientuje, na jakim polu działa mister Hawkins, kim jest z zawodu?
- Nie orientuję się.
Downar bez trudu wyczuł, że chłopak kłamie, ale nie nalegał. Bardziej energiczne przesłuchanie
postanowił odłożyć na później.
- Może mi pan teraz opowie, jak pan znalazł zwłoki tej kobiety.
- Już powiedziałem. Jak przyszedłem, nie żyła.
- Czy wiedziała, że pan przyjdzie? Czy pan się z nią umówił?
- Tak. Umówiłem się telefonicznie.
- Czy pan się może orientuje, jak się układały jej stosunki z mężem? - Źle się układały. To impo-
tent.
- O! - zdziwił się Downar. - Skądżeż pan wie o takich intymnych szczegółach?
- Kiedyś Aneta dała mi do zrozumienia…
- Czy pan przypuszcza, że panią Anetą interesowali się jeszcze inni mężczyźni?
- Nie wiem. Możliwe.
- Wróćmy jeszcze do tej morskiej wycieczki - Downar nagle zmienił temat. - Czy mógłby mi pan
powiedzieć, kto wtedy znajdował się na pokładzie jachtu?
- Pan Hawkins, oczywiście, Aneta, ja i Daszewicz, nie licząc załogi.
- Jakie jest pańskie zdanie o panu Daszewiczu?
- To szubrawiec - powiedział z przekonaniem Marek.
- Hm. Bardzo mocne określenie. Czy potrafi pan jakoś uzasadnić taką opinię?
- Nie potrzebuję uzasadniać Uważam go za skończonego drania.
- Ale przecież nie bez powodu pan tak uważa - nalegał Downar.
Dopiero teraz Marek zorientował się ze zabrnął zbyt daleko. Poniósł go temperament i teraz nie
wiedział, co powiedzieć. Przypomniał sobie rozmowę z Daszewiczem na jachcie. To było jedyne
wyjście z sytuacji.
Downar wysłuchał opowieści jak to Daszewicz namawiał Marka do śledzenia Kosowicza i Anety
Wyczuwał ze za tym wszystkim jeszcze coś się kryje, ale udał że uważa taką motywację za wystar-
czającą.
- Dlaczego Daszewiczowi zależało na tym, żeby się dowiedzieć, czy inżynier Kosowicz i ta Gre-
czynka…
Marek wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Może chciał Kosowicza szantażować. To kanalia.
- Przez pewien czas mieszkał pan na Krecie u państwa Kosowiczow?
- Tak.
- Co pan może o nich powiedzieć?
- No cóż… Kosowicz fajny facet, a ona cholernie zazdrosna chociaż nie daje tego poznać po so-
bie.
- Czy uważa pan, że inżynier Kosowicz interesował się panią Anetą?
- Nie wiem. Możliwe.
- Czy nie ma mi pan nic więcej do powiedzenia w tej sprawie?
- Chyba nie.
- Niech pan sobie to wszystko dobrze przemyśli w domu i gdyby cos pan sobie przypomniał pro-
szę do mnie zadzwonić. Chciałbym jeszcze poruszyć sprawę tego pańskiego projektowanego wyj-
azdu do Grecji. Taka impreza sporo kosztuje. Skąd pan miał zamiar wziąć na te dewizy?
- Nie zastanawiałem się nad tym - mruknął Marek, uciekając w bok spojrzeniem.
Downar schował długopis do kieszeni.
- Na dzisiaj dosyć. Jeszcze wrócimy do naszej rozmowy. Chciałbym, żeby następnym razem
przyszedł pan do komendy ogolony.
Downar zaczynał się denerwować. Ciągle jeszcze nie miał wyrobionego poglądu na sprawę. Ni-
eustannie dochodziły jakieś nowe elementy, mogące w sposób zasadniczy zmienić dotychczasowe
hipotezy. Ze słów Sosnowskiego wynikało, że Daszewicz miał ochotę zdobyć materiał, którym
mógłby szantażować Kosowicza. W jakim celu? A może to są kombinacje związane z budową tej
olejarni na Krecie? Może Daszewicz robił jakieś szwindle i Kosowicz o tym wiedział?
Wszedł Olszewski. Miał kwaśną minę. Usiadł i zapalił papierosa. Downar przyglądał mu się
przez chwilę w milczeniu, wreszcie powiedział.
- Nie widzę, żebyś tryskał radością życia.
Porucznik spojrzał spode łba.
- Gdyby nie to, że otrzymałem staranne wychowanie, tobym splunął na środek pokoju. Psiakrew!
Jeszcze nam tu tylko brakowało Greków w charakterze nieboszczyków.
- Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że Papadopoulos rozstał się z tym światem? - zaniepo-
koił się Downar.
- Na razie nie. Ale kto to może wiedzieć. Parszywa sprawa. Ty jesteś w nastroju romantycznym i
szukasz motywu tego zabójstwa w komplikacjach miłosnych, a ja ci mówię, że za tym wszystkim
kryje się zupełnie cos innego, jakaś międzynarodowa afera, narkotyki, fałszowane dolary albo może
polityczne rozgrywki.
Downar z pogodnym uśmiechem patrzył na porucznika.
- Widzę ze zaczynasz się solidnie wgryzać w zagadnienie. To, co mówisz, nie jest wcale takie
głupie. Powiedz mi, co z naszym Grekiem?
- Bez zmian. Egzystuje zupełnie prawidłowo. Obserwuje go Pakuła. Jak dotychczas nie zauważył
nic niezwykłego.
- A ten Italianiec?
- Castelloni? Także zachowuje się poprawnie. Rzeczywiście robi wrażenie solidnego businessma-
na. Wczoraj zamówił rozmowę z Rzymem z przywołaniem niejakiego Hawkinsa.
Downar aż podskoczył na krześle.
- Coś ty powiedział? Z przywołaniem do aparatu Hawkinsa?
- Dlaczegóż cię tak emocjonuje ta wiadomość? - zdziwił się Olszewski.
- Człowieku…! Przecież to cholernie ważne. Hawkins ma jakieś powiązania z naszą sprawą.
- Nic mi o tym nie wiadomo.
Downar opowiedział o milionerze amerykańskim, o wycieczce jachtem po Morzu Egejskim i o
rozmowie z Markiem Sosnowskim.
Olszewski słuchał z błyszczącymi oczami.
- A widzisz… A mówiłem, że to jakaś gruba afera.
- Wolnego, wolnego - Downar zaczął ostudzać zapał porucznika. - Nie sugerujmy się przedwc-
ześnie. Nie mamy żadnych podstaw po temu, ażeby przypuszczać, że ta Greczynka była związana z
międzynarodową szajką. Wiemy natomiast z całą pewnością, że cieszyła się ogromnym powodzeni-
em u mężczyzn. Może spróbujemy uporządkować to wszystko. A więc tak: zakochany Kosowicz i
zazdrosna jego podstarzała żona, która jest kobietą twardą, zdolną do bardzo zdecydowanych, ener-
gicznych czynów.
- Po co wobec tego zapraszała tych Greków do Warszawy?
- Może to nie ona, może Kosowicz. A jej nie wypadało tak się ostro przeciwstawiać. Mam wraże-
nie, że to kobieta obdarzona dużą porcją ambicji. Nigdy by się nie przyznała do tego, że jest zazd-
rosną. Ale jedźmy dalej. Mamy następnie młodego, łatwo zapalnego chłopaka, szalejącego za pięk-
ną Greczynką do tego stopnia, że postanowił opuścić kraj, matkę i pojechać na stałe do Grecji. Mat-
ka oczywiście wpada w rozpacz. Pragnie zrobić wszystko, aby nie stracić ukochanego jedynaka.
Jest laborantką w Instytucie Biologii Doświadczalnej. Ma łatwy dostęp do cyjanku potasu. To nie
jest bez znaczenia.
- To prawda - zgodził się Olszewski. - To nie jest bez znaczenia.
Downar zamachał rękami.
- Nie przerywaj. Daj mi skończyć. Mamy więc na rozkładzie zazdrosną żonę, czyli Kosowiczo-
wą, zazdrosną matkę, czyli Sosnowską, i zazdrosnego męża - impotenta.
- Impotenta? - zdumiał się Olszewski.
- Wyobraź sobie, że pan Papadopoulos nie spełniał należycie, mimo najlepszych chęci, obowiąz-
ków małżeńskich. Co ty na to?
Olszewski pokręcił głową.
- Mocna rzecz. Ale skąd ty masz takie informacje?
- Od tego chłopaka, Marka Sosnowskiego. Podobno zwierzyła mu się z tych małżeńskich kłopo-
tów.
- To znaczy, że to była jednak dosyć zażyła znajomość.
- Wszystko na to wskazuje.
Olszewski ze złością zgasił papierosa i przeszedł się po pokoju.
- Cholera. Nie mogła to sobie jakiegoś Greka przygruchać albo Francuza. Koniecznie się musiała
przyczepić do Polaków.
- Najwidoczniej mamy dobrą opinię u cudzoziemek - uśmiechnął się Downar. - Zgadzam się jed-
nak z tobą, że naszych zainteresowań nie możemy ograniczać do spraw erotyczno-romantycznych.
Ten nie dokończony list w sprawie szantażu jest zastanawiający. Daszewicz ma na imię Robert.
Sprawdziłem.
- Myślisz, że chodzi o szantażowanie Kosowicza?
- Nie wiem. Możliwe.
- Rozmawiałeś już z Daszewiczem? - spytał Olszewski.
- Jeszcze nie. Odkładam tę rozmowę. Chcę zdobyć jak najwięcej materiału. Miałbym ochotę zas-
tosować "mocne uderzenie", a do tego trzeba się odpowiednio przygotować.
- Ten list jest dosyć przekonującym materiałem.
Downar pokręcił głową.
- Nie bardzo. Facet może powiedzieć, że to nie o niego chodziło. Nie jednemu psu Burek.
Przypuszczam, że Robertów zebrałaby się w naszym kraju spora gromadka.
- Zgoda - przytaknął Olszewski. - Ale trudno przypuścić, że nasza Greczynka, która po raz pi-
erwszy przyjechała do Polski, zdołała nawiązać kontakt z całymi tłumami Robertów.
Istnieje więc domniemanie…
Downar uśmiechnął się.
- Oczywiście, że istnieje domniemanie. Brak nam natomiast konkretnych dowodów.
- Są świadkowie, mogący stwierdzić, że znała Daszewicza. Choćby ten młody chłopak, specjali-
zujący się w gubieniu paszportów. Ja na twoim miejscu przycisnąłbym mocno Daszewicza.
- Zobaczymy - powiedział w zamyśleniu Downar. - Widzisz… nie chciałbym przedwcześnie
spłoszyć faceta. Jeżeli rzeczywiście ma z tą sprawą coś wspólnego, to w tej chwili jest dosyć spoko-
jny, widząc, że nikt się nim nie interesuje. Chyba zaczekamy jeszcze trochę. Niech się zupełnie od-
pręży.
- Może by go trochę poobserwować - zaproponował Olszewski.
- To nigdy nie zawadzi.
Po głębszym namyśle Downar postanowił po raz drugi przeprowadzić rozmowę z inżynierem
Kosowiczem oraz z Markiem Sosnowskim. W obu tych rozmowach miał zamiar zastosować iden-
tyczną taktykę.
Kosowicz tym razem był bez porównania spokojniejszy, bardziej opanowany. Downar, po wymi-
enieniu wstępnych uprzejmości, należących już do tradycji w jego metodzie pracy, stosunkowo
szybko przystąpił do sedna sprawy.
- Chciałbym, panie inżynierze, żeby pan był uprzejmy trochę szerzej scharakteryzować Jorgosa
Papadopoulosa.
Kosowicz spojrzał pytająco.
- Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi. Co pana interesuje?
- Różne rzeczy - odparł Downar. - Na przykład to, jakie było jego pożycie z żoną?
- Nie wiem. Chyba dobre.
- A mnie się wydaje, że chyba nie najlepsze, skoro żona go zdradzała.
Kosowicz milczał.
- Zdradzała go z panem.
- Jak pan śmie?!
Downar pochylił się nad biurkiem i spojrzał swemu rozmówcy prosto w oczy.
- Panie inżynierze - powiedział wolno, wyraźnie akcentując każde słowo. - Jest nas tylko dwóch
w tym pokoju i mogę pana zapewnić, że ani jedno słowo nie wyjdzie poza te cztery ściany. Propo-
nuję, ażebyśmy zupełnie szczerze ze sobą porozmawiali. Dla pańskiego dobra.
- Dla mojego dobra? Chyba mnie pan nie podejrzewa…
- Pana nie podejrzewam - przerwał Downar. - Natomiast pańska żona może być ewentualnie po-
dejrzana o popełnienie tego zabójstwa.
- Pan oszalał!
- Lepiej będzie, jeżeli pan się bardziej opanuje, panie inżynierze. Tego rodzaju wybuchy do nic-
zego nas nie doprowadzą. Pomówmy ze sobą spokojnie, rozsądnie i szczerze.
- Co pan chce wiedzieć?
- Przede wszystkim, czy rzeczywiście pan pozostawał w bliższych stosunkach z tą Greczynką.
- Tak.
- Pan oczywiście wyklucza taką ewentualność, że pańska żona, powodowana uczuciem zazd-
rości, dopuściła się tej zbrodni.
- Absolutnie wykluczam. To jest zupełny nonsens. Dziwię się w ogóle, że panu coś podobnego
mogło przyjść do głowy.
- A ja się dziwię, że pan się dziwi - powiedział z leciutkim uśmiechem Downar. - W mojej długo-
letniej praktyce wielokrotnie miałem do czynienia z zabójstwami popełnianymi na tle zazdrości. Ni-
eraz zdarzało się, że w grę wchodziła osoba pozornie stojąca poza wszelkimi podejrzeniami. Jeżeli
na przykład nosił się pan z zamiarem porzucenia żony dla tej Greczynki, to…
- Przestańmy mówić na ten temat! - krzyknął Kosowicz.
- Znowu się pan unosi. Jest pan słabym graczem, panie inżynierze. Zapomina pan o tym, że to te-
go rodzaju reakcja i potwierdza moje przypuszczenia. Ale dobrze. Zmieńmy temat rozmowy. Stań-
my chwilowo na stanowisku, że pańska żona pozostaje poza wszelkim podejrzeniem. Któż inny
może być przypuszczalnym zabójcą? Zdradzany mąż, oczywiście. Żeby więc całkowicie wykluczyć
z tej sprawy pańską żonę, proponuję, żeby pan dostarczył mi trochę więcej materiału, mogącego mi
posłużyć do bardziej wnikliwej charakterystyki Jorgosa Papadopoulosa. Pan się z nim od dłuższego
czasu przyjaźni. Musi pan przecież coś o nim wiedzieć.
Kosowicz pokręcił głową.
- W dalszym ciągu nie bardzo rozumiem, o jakie informacje panu chodzi.
- Zacznijmy od ogólnej charakterystyki.
- No cóż… - Kosowicz zaczynał się uspokajać. - Zapalił papierosa i głęboko zaciągnął się dy-
mem. - Jorgos to człowiek dosyć skryty, stosunkowo mało komunikatywny, lubiący jednak pozor-
nie uchodzić za jowialnego, towarzyskiego, za tak zwanego "swojego chłopa", jak to się u nas mó-
wi. W rzeczywistości chyba tak nie jest. To tylko poza.
- Czy uważa pan, że był zazdrosny o żonę?
- Chyba tak. Jeżeli mąż jest dużo straszy, to zazwyczaj bywa zazdrosny o żonę.
Downar pomyślał, że Kosowicz także nie jest młodzikiem, ale tę refleksję zatrzymał na własny
użytek.
- Może mi pan jeszcze powie, czym się zajmuje, w Grecji oczywiście, Jorgos Papadopoulos?
- Jest właścicielem firmy, prowadzącej artykuły elektrotechniczne.
- A czy pan się orientuje, jaki jest stan jego interesów?
Kosowicz wzruszył ramionami.
- No wie pan… nie interesowałem się jego bilansem, ale z tego, co słyszałem, wynika, że raczej
bardzo marnie mu się powodzi. Mówi się nawet o bankructwie.
- I w tych warunkach pozwolił sobie na taką dość kosztowną wycieczkę? - zdziwił się Downar.
- Podobno ostatnio wpłynęła mu jakaś większa gotówka.
- Z jakiego źródła?
- Tego nie wiem. Czy nie za wiele pan ode mnie wymaga?
- Rzeczywiście trochę przesadziłem - przyznał Downar. - Czy zauważył pan, że ten pański grecki
gość stosunkowo niezbyt przejął się śmiercią żony?
- Owszem, zauważyłem. Jorgos jest bardzo opanowany i zapewne dlatego nie okazał tego, co
czuje.
- Możliwe. Podczas pobytu na Krecie nawiązał pan zapewne kontakty z innymi Grekami.
- Tak. Zaprzyjaźniliśmy się z Nikosem Britzolakisem i jego żoną. Chyba panu o tym wspomina-
łem podczas naszej pierwszej rozmowy.
- Być może. Proszę mi łaskawie powiedzieć, czy rozmawiał pan kiedyś z jakimiś innymi Greka-
mi na temat Jorgosa Papadopoulosa?
- Mogło się zdarzyć.
- Niech pan sobie przypomni. To ważne.
Kosowicz doskonale pamiętał rozmowę z Nikosem w Agios Nicólaos, ale nie miał ochoty mówić
na ten temat.
Downar momentalnie wyczuł jego wahanie.
- Niech pan nie zapomina, panie inżynierze, że tylko absolutna szczerość może zaoszczędzić pań-
skiej żonie bardzo przykrych przesłuchań. Wypytuję pana o różne szczegóły dlatego, żeby nie za-
wężać śledztwa. Nie możemy przecież mieć pewności, że zabójstwo zostało popełnione na tle kom-
plikacji miłosnych i że motywem zbrodni była zazdrość. Proszę więc niczego nie ukrywać i powi-
edzieć absolutnie wszystko, co pan kiedykolwiek słyszal na temat Jorgosa Papadopoulosa.
Kosowicz odchrząknął. Bardzo nie lubił powtarzać tego, co mogło być tylko plotką.
- No więc tak… Rzeczywiście jeden z moich przyjaciół wspominał mi kiedyś, że Jorgos wdał się
w jakieś niewyraźne interesy. Oczywiście to nic pewnego i mogło to być takie sobie niczym nie
uzasadnione ludzkie gadanie.
- O jakie to "niewyraźne interesy" chodziło? - spytał Downar.
- Podobno nielegalny handel dziełami sztuki, wykopaliskami archeologicznymi. Podkreślam jed-
nak, że mogły to być zwykłe plotki.
Downar pokiwał głową.
- Tak, oczywiście. Tym niemniej sprawa jest interesująca i chyba warta bliższego zbadania. Bard-
zo panu dziękuję, panie inżynierze, za te wszystkie informacje.
Wreszcie Downar postanowił przeprowadzić wstępną, ostrożną rozmowę z Daszewiczem.
Młody historyk sztuki nie wykazywał najmniejszego niepokoju czy zdenerwowania. Był w dos-
konałym humorze, uśmiechał się beztrosko, nawet żartował. Sam, z własnej inicjatywy, zaczął roz-
mowę.
- Domyślam się, że pan mnie zaprosił do siebie, panie majorze, w sprawie tragicznej śmierci
Anety, to znaczy pani Papadopoulos.
- Tak. Właśnie na ten temat chciałbym z panem porozmawiać.
- Służę uprzejmie.
- Pan poznał tych ludzi na Krecie?
- Tak.
- Co pan mógłby powiedzieć na temat pana Papadopoulosa?
- Nie tak wiele. Starszy facet, któremu chyba w życiu nie najlepiej się ułożyło.
- Dlaczego pan tak sądzi?
- Małżeństwo z taką młodą, trochę lekkomyślną dziewczyną często bywa ryzykowne. Aneta mi-
ała bardzo dużo wdzięku, była inteligentna, wykształcona, ale mówiąc między nami, z tą wiernością
małżeńską to tam chyba było nie najlepiej.
Downar nalał do szklanki wody mineralnej i spojrzał na Daszewicza.
- Napije się pan?
- Może kropelkę, jeżeli pan taki uprzejmy.
Druga szklanka została napełniona.
- Pan jest historykiem sztuki.
- Tak. Ukończyłem historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, a obecnie przygotowuję pracę
doktorską. W związku z tym właśnie przez pewien czas przebywałem w Grecji, a teraz wybieram
się do Italii.
- Czy mógłby mi pan coś takiego powiedzieć, co rzuciłoby pewne światło na tę zbrodnię?
Daszewicz nieznacznie wzruszył ramionami.
- Chyba nie. Nie wiem… nie wiem, co mogłoby pana interesować.
Downar miał zafrasowaną minę.
- Widzi pan… My tutaj znajdujemy się w bardzo skomplikowanej sytuacji - powiedział, jakby li-
cząc na współczucie swego rozmówcy. - To nie jest prosta sprawa. Została zamordowana cudzozi-
emka, która tutaj nie ma właściwie żadnych powiązań. Niezwykle trudno jest stworzyć sobie jakąś
rozsądną koncepcję. Dlatego też przeprowadzam rozmowy ze wszystkimi ludźmi, którzy znali de-
natkę. Ponieważ pan także ją znał, więc…
Daszewicz ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Tak, rzeczywiście. To bardzo skomplikowana sprawa. Nie zazdroszczę panu prowadzenia tego
śledztwa, panie majorze. Czy pan nie bierze pod uwagę, że mogło to być zabójstwo popełnione na
tle zazdrości?
- Ma pan na myśli męża?
- Oczywiście. Taka koncepcja chyba jest prawdopodobna.
- Ale dlaczego ten Grek miałby wieźć żonę aż do Polski, żeby ją zlikwidować?
- Po prostu może dopiero tutaj zorientował się w sytuacji - podsunął Daszewicz.
- A wie pan, że to możliwe - ożywił się Downar. - Pan rozumuje prawidłowo.
Przydałby się nam pan w milicji.
- Zastanowię się nad tą interesującą propozycją - uśmiechnął się Daszewicz.
- Od kogo dowiedział się pan o zabójstwie? - spytał Downar.
- Od Marka Sosnowskiego. Zna go pan zapewne.
- Tak, rozmawiałem z nim. Miły chłopak. Czy pan bywał częstym gościem u państwa Papadopo-
ulosów?
- Na Krecie? Tak, dosyć często ich odwiedzałem.
- A tutaj, w Warszawie, widział się pan z nimi?
- Nie. Początkowo nie wiedziałem, że przyjechali. Dowiedziałem się zupełnie przypadkowo.
- I nie był pan u nich w tym mieszkaniu na Saskiej Kępie?
- Nie, skądże. Na ogół nie lubię przerzucać zagranicznych znajomości na teren Warszawy. Zresz-
tą ostatnio tak byłem zaabsorbowany moją pracą…
- Rozumiem - Downar pokiwał głową. - Niech mi pan jeszcze powie, czy nie podejrzewa pan ko-
goś o popełnienie tej zbrodni?
- Absolutnie nikogo, panie majorze. To jest coś niesłychanie tajemniczego. Tak jak wspomni-
ałem, jedynym człowiekiem podejrzanym w tej sprawie może być jej mąż, ale jeżeli jego wykluczy-
my…
- Nie wykluczam żadnej ewentualności - powiedział stanowczo Downar - absolutnie żadnej.
Marek tym razem prezentował się bez porównania lepiej. Był ostrzyżony, gładko ogolony, włożył
białą koszulę i starannie zawiązał krawat. Downar z zadowoleniem stwierdził, że chłopak, który
przeżył bardzo silny szok, powoli zaczyna wracać do normalnego stanu.
- Jak się pan czuje?
- Dobrze - padła obojętna odpowiedź.
- No cóż… trzeba się oswoić z istniejącym stanem rzeczy. Na to nie ma rady. Na szczęście czas
goi najboleśniejsze rany. Bez tego trudno byłoby nam żyć.
Milczenie.
- Zaprosiłem pana ponownie tutaj - ciągnął Downar, nie zrażony słabą komunikatywnością swe-
go rozmówcy - ponieważ w tej smutnej sprawie wyłoniło się szereg elementów, które wymagają
dodatkowego wyjaśnienia. Mam nadzieję, że zechce nam pan dopomóc.
- Nie mam nic do wyjaśniania. Wszystko już powiedziałem.
Downar pokręcił głową z powątpiewaniem.
- Nie jestem pewien, czy tak jest w istocie. Mam wrażenie, że pan wie bardzo dużo interesuj-
ących szczegółów, z którymi mógłby się pan ze mną podzielić przy odrobinie dobrej woli.
- Nic nie wiem. Nie orientuję się, o czym pan mówi.
- Panie Marku - powiedział spokojnie Downar z perswazją w głosie. - Nie traćmy czasu na prze-
komarzanie się. To naprawdę nie ma sensu. Jeżeli ja coś mówię, to zawsze mam podstawy do taki-
ego czy innego twierdzenia. Stawiam konkretne pytanie: w co się pan uwikłał?
- W nic się nie uwikłałem - zabrzmiało to bardzo nieprzekonywająco.
- No więc dobrze - Downar ciągle jeszcze nie tracił cierpliwości. - Jeżeli pan nie chce szczerze ze
mną porozmawiać, to ja będę szczery z panem. Otóż sprawa przedstawia się bardzo nieprzyjemnie.
Pańska matka jest podejrzana o otrucie tej kobiety.
Marek zerwał się.
- Jezus Maria!
- Niech pan siada - powiedział energicznie Downar - i niech pan uważnie posłucha tego, co powi-
em. To jest oczywiście tylko hipoteza, ale hipoteza nie pozbawiona dużego prawdopodobieństwa.
Pan jest jedynym ukochanym synem. Pańska matka nie ma nikogo innego na świecie. Za wszelką
cenę nie chce dopuścić do tego, żeby pan na stałe wyjechał do Grecji, nawet za cenę zbrodni. Poza
tym pańska matka pracuje w Instytucie Biologii. Łatwy dostęp do cyjanku potasu. Widzi więc pan,
że takie rozumowanie nie jest zupełnie bezsensowne.
- To kłamstwo! To podłe kłamstwo! - wybuchnął Marek. - Moja matka! Nigdy! - Nie możecie jej
podejrzewać! Nie pozwolę! Nie pozwolę!
Trwało to jeszcze przez pewien czas. Downar czekał cierpliwie, aż młody człowiek wyładuje się
i trochę uspokoi. Wreszcie powiedział równym, łagodnym głosem.
- Istnieje tylko jedna możliwość, żeby nie niepokoić pańskiej matki - znaleźć mordercę. Propo-
nuję więc panu współpracę z nami.
- Współpracę? Nie rozumiem.
- Zaraz to panu wyjaśnię. Pańska współpraca będzie polegała wyłącznie na tym, że szczerze pan
ze mną porozmawia, ale tak zupełnie szczerze, nie ukrywając żadnego szczegółu.
Marek nerwowym ruchem odgarnął spadające mu na czoło włosy.
- O czym miałbym z panem rozmawiać?
- O, mamy bardzo dużo ciekawych tematów do rozmowy - uśmiechnął się Downar. - Może zacz-
niemy od pańskiej pracy. O ile się orientuję, pan pracuje w muzeum.
- Tak. Przy opisywaniu i katalogowaniu wykopalisk.
- To są bardzo cenne eksponaty?
- Oczywiście.
- Pan poznał pana Daszewicza na Krecie, prawda?
- Tak.
- On jest z zawodu historykiem sztuki. Zapewne także interesuje się wykopaliskami archeolo-
gicznymi.
Marek uciekł spojrzeniem ku oknu.
- Nie wiem. Być może.
- Czy rozmawiał kiedyś z panem na temat pańskiej pracy?
- Nie. My w ogóle rzadko się widujemy.
Downar westchnął.
- Jeżeli pan zaczyna naszą rozmowę od kłamstw, to trudno nam się będzie porozumieć. No
cóż… bardzo mi przykro, ale będę musiał wezwać pańską matkę na przesłuchanie w charakterze
podejrzanej.
- Nie! Nie! Niech pan tego nie robi. Błagam.
Downar poważnie spojrzał młodemu człowiekowi w oczy.
- Zaproponowałem panu, żebyśmy wspólnymi siłami spróbowali wytypować kogoś innego, kogo
moglibyśmy podejrzewać o popełnienie tej zbrodni. Pan odmawia swojej współpracy. Szkoda. Wo-
bec tego zakończymy już naszą rozmowę.
- Powiem… Wszystko powiem! - wybuchnął Marek. - Nie pozwolę, żeby moja matka! - Nie poz-
wolę! Niech się dzieje, co chce. Powiem!
- I słusznie - uśmiechnął się życzliwie Downar. - O nic innego mi nie chodzi.
- Co pan chce wiedzieć?
- Wszystko. Jak to tam było na tej Krecie, co się działo podczas owej pamiętnej wycieczki jach-
tem, co pan sądzi o Hawkinsie, jak pan jest ustosunkowany do Daszewicza, co to za historia z tym
jakimś szantażem?
- To pan już wszystko wie? - zdumiał się Marek.
Downar rozweselony pokręcił głową.
- Nic nie wiem, przyjacielu, absolutnie nic. Kojarzę sobie pewne fakty, ale to są przypuszczenia,
tylko przypuszczenia. Z dużą niecierpliwością oczekuję, żeby pan mnie utwierdził w tych przypusz-
czeniach.
Marek głęboko zaczerpnął powietrza w płuca, jak człowiek, który za chwilę ma skoczyć do
wody. Był już zupełnie zdecydowany.
- No więc tak… - I potoczyła się opowieść o pijaństwie na jachcie amerykańskiego milionera, o
podpisaniu tego nieszczęsnego pokwitowania na pięć tysięcy dolarów, o zrobieniu zdjęć kamerą fil-
mową, o Daszewiczu i o szantażu.
- Czy to już wszystko? - spytał Downar.
Marek odetchnął z ulgą. Widać było, że ogromny ciężar spadł mu z serca.
- Wszystko.
- Czy pan rozmawiał na temat tego szantażu z panią Papadopoulos?
- Tak. Początkowo nie chciałem, ale potem… Byłem zaszczuty, nie wiedziałem, co robić… nie
potrafiłem sobie sam poradzić. Poprosiłem Anetę o pomoc, żeby powiedziała, że byłem pijany, że
jestem niewinny. Jezus Maria!
- Co się stało? - zaniepokoił się Downar.
Chłopak złapał się za głowę.
- Rany boskie! Przecież to przeze mnie, to przeze mnie! To dlatego ona nie żyje, że ja!
- Sądzi pan, że Daszewicz?
- A któż by?! Oczywiście, że to ten łajdak, drań, zbrodniarz! Dopiero w tej chwili to sobie uświ-
adomiłem. Nigdy sobie tego nie daruję, nigdy… Co ja zrobiłem? Boże!
- Niech się pan uspokoi - powiedział stanowczo Downar. - Co się stało, to się już nie odstanie i
nie wolno histeryzować. Oczywiście, że lepiej by było, żeby pan do nas się zwrócił w sprawie tego
szantażu, ale w tej chwili nie ma sensu nad tym się zastanawiać. Proszę mi powiedzieć, czy pani Pa-
padopoulos obiecała panu pomóc?
- Oczywiście. Była oburzona na Daszewicza. Powiedziała, że jeżeli nie przestanie mnie szantażo-
wać, to go zniszczy, zna takie jego sprawy. Mówiła nawet, że nie zawaha się pogrążyć i Jorgosa, je-
żeli to będzie konieczne.
- A cóż jej mąż miał z tym wspólnego?
- Nie wiem. Ale chyba kombinował coś z tym Amerykaninem i z Daszewiczem. Przypuszczam,
że Hawkins prowadzi nielegalny handel dziełami sztuki.
- To bardzo prawdopodobne - przytaknął Downar. - Daszewicz zapewne dla niego chciał coś wy-
wieźć z naszego muzeum za pańskim pośrednictwem.
- Na pewno.
- Czy pan sądzi, że pani Papadopoulos wiedziała o tych sprawach?
- Nie wiem, trudno mi powiedzieć… ale z tego, co mówiła, wynika, że musiała być zorientowa-
na, przynajmniej częściowo. Miała przecież jakieś argumenty przeciwko Daszewiczowi. Czy pan
zaraz aresztuje tego mordercę?
Downar potrząsnął głową.
- Może nie tak zaraz, ale niedługo. Jeżeli chodzi o pana, to miałbym pewną propozycję.
Dobrze by było, żeby pan mógł wyjechać na kilka dni z Warszawy, nie podając swego adresu na-
wet matce. Tylko ja będę wiedział, gdzie pana szukać. Czy znalazłby pan jakąś metę, gdzie mógłby
się pan zadekować?
- Tak. Mogę pojechać w Bieszczady. Mam tam kumpla. Jest leśnikiem. Ale co powiem matce?
- Powie pan, że jest pan bardzo po tym wszystkim wyczerpany i że musi pan się trochę odprężyć,
odetchnąć morskim powietrzem. Adresu na razie pan nie może podać, bo raczej będzie pan się włó-
czył po różnych miejscowościach. Sądzę, że matka to zrozumie i nie będzie miała nic przeciwko te-
mu. Musi pan sobie także załatwić kilkudniowy urlop w muzeum.
- O, z tym nie będę miał kłopotu. Czy sądzi pan, że może mi grozić niebezpieczeństwo?
- Sądzę, że lepiej przedsięwziąć pewne środki ostrożności - odparł Downar. - Strzeżonego Pan
Bóg strzeże.
- Przesłuchałeś już tę taśmę?
Olszewski skinął głową.
- Tak. Robota na medal. Gratuluję. Rozpracowałeś chłopaka bezbłędnie.
- To nie było takie trudne - powiedział skromnie Downar. - Po pierwsze biedaczek zupełnie nie
umie kłamać, a po drugie jest bardzo przywiązany do matki. W tej sytuacji…
- A propos - przerwał Olszewski. - Czy to wypada, żebyś się uciekał do szantażu? Nauczyłeś się
chyba od Daszewicza.
Downar niecierpliwie strzepnął palcami.
- Wiesz doskonale, że nie miałem innego sposobu, żeby zmusić go do mówienia. A zresztą fakt
pozostaje faktem, że w pewnym momencie poważnie braliśmy pod uwagę jego matkę jako ewentu-
alną kandydatkę na morderczynię. Właściwie więc mówiłem absolutną prawdę. Mniejsza z tym
zresztą. Powiedz mi, jak z odciskami palców?
- Zidentyfikowane. Dobrze się stało, że pan Daszewicz miał pragnienie i że napił się wody mine-
ralnej.
- To znaczy, że był w mieszkaniu na Saskiej Kępie.
- Oczywiście. Wprawdzie wytarł dość dokładnie szklanki i kieliszki, ale zapomniał o butelce z
koniakiem, na której zostawił zupełnie czytelne swoje linie papilarne. Sam zresztą zobacz. - Porucz-
nik wyjął z teczki powiększone odbitki i położył je na biurku.
Downar przyjrzał się uważnie i powiedział:
- Nie ma wątpliwości.
- Kiedy chcesz go zdjąć? - spytał Olszewski.
Downar pomyślał chwilę.
- No cóż… Właściwie nie mamy na co czekać. Możemy pojechać po niego choćby zaraz.
- Przypuszczasz, że może mieć broń?
- Wykluczone. W jakim celu miałby się kompromitować posiadaniem broni?
- To znaczy, że mogę nie zabierać pistoletu.
- Nie ma potrzeby. Jak koniecznie chcesz coś ze sobą zabrać, to wepchnij sobie do kieszeni ka-
jdanki. Ewentualnie mogą się przydać.
- Pojedziemy we dwóch? - spytał Olszewski.
- Uważasz, że nie damy sobie rady? No chodź. Szkoda czasu.
W wozie Downar pogwizdywał bardzo fałszywie jakąś melodię. Miała to być zapewne aria z
"Poławiaczy pereł". Sikora wyłączył radio i z uśmiechem kręcił głową. Wiedział, że takie "muzycz-
ne" występy świadczą o dobrym humorze majora.
Kiedy dojeżdżali do Sadów Żoliborskich, Olszewski powiedział:
- Piękna dzielnica. Chciałbym tu mieszkać.
- Ja także chętnie bym się tu przeprowadził - uśmiechnął się Downar. - Ta Koszykowa zrobiła się
teraz parszywa. Kiedyś tam był spokój, ale po przeprowadzeniu Trasy…
- No to zmień mieszkanie. Chyba ci coś dadzą.
- Trzeba będzie o tym pomyśleć, ale wiesz, jaki to kłopot. Zresztą ja się przyzwyczajam do miejs-
ca jak stary kot.
Sikora zwolnił i niebawem nacisnął hamulec.
- Przyjechaliśmy - oznajmił triumfalnie.
Wysiedli z wozu i bez pośpiechu weszli na trzecie piętro. Olszewski nacisnął dzwonek. W miesz-
kaniu nikt się nie poruszył. Porucznik ponowił swój manewr. Tym razem dłużej trzymał palec na
bakelitowym guziku. Żadnej reakcji.
- Po prostu nie ma go w domu - powiedział Downar.
Olszewski miał kwaśną minę.
- Dziwne. Stwierdziliśmy przecież, że facet prowadzi bardzo uregulowany tryb życia. O tej porze
odbywa zazwyczaj drzemkę poobiednią.
- Może zaczął cierpieć na bezsenność - wysunął swoją hipotezę Downar i nacisnął klamkę. Drzwi
ustąpiły.
Weszli do przedpokoju, w którym paliło się światło. Spojrzeli na siebie w milczeniu i ruszyli w
głąb mieszkania.
Leżał na wzorzystym dywanie. Krwi było dużo.
- To nie jest poobiednia drzemka - powiedział Downar. - Dzwoń do komendy.
I znowu wszystko to, co zwykle. Oględziny lekarskie zwłok, robienie zdjęć, zdejmowanie odcis-
ków palców, przeszukiwanie mieszkania.
Downar był w fatalnym humorze.
- Przyczyna zgonu? - spytał automatycznie, chociaż wiedział doskonale, że to nóż.
- Przebicie lewej komory serca ostrym narzędziem - odparł lekarz. - Prawdopodobnie sztylet, wą-
ski i długi. W tej chwili nie mogę stwierdzić nic z całą pewnością, ale wydaje mi się, że to nie był
typowy nóż, używany przez naszych dyletantów.
- Pchnięcie z przodu.
- Tak. Z przodu, od dołu. Fachowa robota.
Downar zwrócił się do Olszewskiego.
- Wracaj do komendy. Trzeba natychmiast zawiadomić wszystkie punkty graniczne, lotniska,
porty. Rozesłać fotografie. Miejmy nadzieję, że ani ten Grek, ani Włoch nie zdążyli zwiać.
Olszewski, nie tracąc czasu na rozmowy, wybiegł z pokoju. Był bardzo przygnębiony tym, co się
stało. - To rzeczywiście prawdziwy pech - mruczał wsiadając do wozu.
Tymczasem Downar zamienił jeszcze kilka słów z lekarzem, a następnie zaczął rozglądać się po
mieszkaniu. Dwa pokoje, jeden duży, ładny, urządzony z dobrym smakiem, drugi maleńki, mogący
pomieścić zaledwie półki z książkami, fotel, mikroskopijne biureczko i stojącą lampę ze złocistym
abażurem.
Pobieżne przeszukanie nie dało rezultatów. Książki, notatki dotyczące pracy naukowej, sporo
czasopism, fotografie. Żadnej korespondencji, ani jednego listu. W jednej z marynarek, wiszących
w szafie, książeczka czekowa, wystawiona przez bank szwajcarski. Z książeczki tej wyrwany został
tylko jeden czek. To zastanowiło Downara, który nie przerywał swej działalności, pragnąc jednak
natrafić jeszcze na jakiś ciekawy ślad. Starannie obejrzał ubrania, buty, bieliznę, krawaty, przybory
toaletowe i wreszcie zajął się studiowaniem książki telefonicznej. Niebieskim długopisem był pod-
kreślony hotel Bristol oraz Grand Hotel. Przy Bristolu była notatka "p.17", przy Grand Hotelu "p.
121".
Downar wrócił do komendy kompletnie przybity. Zamordowanie Daszewicza było dla niego cał-
kowitym zaskoczeniem. Niechętnie spojrzał na Olszewskiego.
- Pokpiliśmy sprawę. Cholera jasna!
- O co ci chodzi? - żachnął się porucznik.
- Trzeba to było przewidzieć.
- Co przewidzieć? Że ktoś pchnie nożem tego szantażystę? A któż mógł taką rzecz przewidzieć?
Nonsens.
- Punkty graniczne zawiadomione?
- Oczywiście. I punkty graniczne, i porty, i lotniska, i ochrona pogranicza, w ogóle wszyscy. Jak
dotąd nie mamy wiadomości, żeby któryś z tych facetów opuścił naszą ojczyznę.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł sierżant Pakuła. Był spocony.
- Obywatelu majorze, Italianiec siedzi w kawiarni i je lody waniliowe.
Olszewski podskoczył na krześle.
- Dawajcie go tu!
- Powoli - zmitygował go Downar. - Co mu powiesz? W jakim charakterze sprowadzisz go do
komendy? O czym z nim będziesz rozmawiał?
Olszewski spojrzał na Pakułę.
- Przecież dzwoniliście do mnie, że wyjechał?
- Bo faktycznie zwolnił dzisiaj rano pokój w hotelu i wyjechał wozem - wyjaśnił ze stoickim spo-
kojem sierżant.
- Dokąd wyjechał?
- A czort jego wie. Grunt, że siedzi teraz w kawiarni i wtraja lody. Waniliowe.
- W jakiej kawiarni?
- W Europejskim.
- Wracajcie do Europejskiego i spróbujcie się zorientować, gdzie on teraz mieszka. Weźcie mo-
tor.
Jorgos Papadopoulos zniknął bez śladu. W hotelu zostawił swoje rzeczy, nie uregulował rachun-
ku, nic nikomu nie powiedział. Nikt nie potrafił wyjaśnić, co się z nim stało. Nie było też żadnego
śladu, żeby opuścił Polskę. Zabrał wypożyczony wóz i zniknął.
Downar zadzwonił do Kosowiczów, ale oni także nic nie wiedzieli o swoim greckim przyjacielu.
Od dawna nie odzywał się do nich. Próbowali się z nim skomunikować. Bez skutku.
- A może to on załatwił Daszewicza - powiedział Olszewski. - Mógł się jakoś dowiedzieć, że Da-
szewicz otruł jego żonę i…
Downar potrząsnął głową.
- Gdyby tak było, to przecież starałby się jak najszybciej wyjechać.
- Może stracił głowę, a może domyśla się, że wszystko jest przez nas obstawione.
- I na co liczy? Jak długo może się kręcić po Polsce tym fiatem 125p. Przecież chyba zdaje sobie
z tego sprawę, że prędzej czy później znajdziemy go. To nie Dziki Zachód.
- W każdym razie wszystko wskazuje na to, że facet działał w panice - powiedział Olszewski.
Downar skrzywił się.
- To nie ulega wątpliwości. Ale takie stwierdzenie nic nam nie daje. Wymyśl coś ciekawszego.
Drzwi się otworzyły i w progu stanął Pakuła. Był znowu spocony. Ostatnio sierżant pracował do-
słownie w pocie czoła.
- Już wiem, gdzie mieszka ten Italianiec.
- Gdzie? - spytał Downar.
- U jednej kurwy.
- Co takiego?
- Przepraszam, obywatelu majorze, ale tak mi się wypsnęło. Chciałem powiedzieć, że ten Włoch
zamieszkał u jednej panienki.
- U jakiej panienki?
- U takiej dewizówki. Dziewczyna pierwszy sort. Wyższe wykształcenie, włada językami, pos-
tawna. Bez waluty nie podchodź. Nawet bonami się nie interesuje.
- Jak się nazywa?
- Aldona Kaziemiecka. Mieszka w alei Niepodległości. Dwa pokoje z kuchnią. Ładny metraż,
przedwojenny.
- Skąd to wszystko wiecie?
- Od ciecia, oczywiście. Sympatyczny facet, tylko straszny ochlapus. Pół litra to dla niego dopie-
ro początek. Ja już nie mam takiego zdrowia.
- Dlaczegóż on się do niej przeprowadził? - spytał Downar.
- Diabli go wiedzą. Może mu było poręczniej.
- Meldowany?
- Nie.
- To dobrze.
- I ja też tak sobie pomyślałem - uśmiechnął się z zadowoleniem sierżant. - Jest jakaś zahaczka.
Co dalej robimy, obywatelu majorze?
- Na razie nic. Pilnujcie go.
Po wyjściu Pakuły Olszewski spytał:
- Widziałeś już materiał daktyloskopijny?
- Tak. Oglądałem. Nie ulega wątpliwości, że nasz Grek odwiedzał Daszewicza.
- Podejrzewasz go?
Downar wzruszył ramionami.
- Trudno na to odpowiedzieć. Nie bardzo mi się wydaje, żeby ten człowiek tak fachowo operował
nożem, a właściwie sztyletem. Poza tym dlaczego właściwie miałby podejrzewać Daszewicza o ot-
rucie żony? Nie miał żadnych danych, żeby tak sądzić.
Olszewski wstał i przeszedł się po pokoju.
- Gdzie on się mógł, do cholery, podziać? Dlaczego uciekł? Gdyby miał coś z tym wspólnego, to,
rozumując logicznie, powinien był natychmiast wiać do siebie na Kretę. Boję się, żebyśmy nie mi-
eli nowego trupa.
Downar aż stęknął.
- Przestań mnie straszyć.
- Ja cię wcale nie straszę. Ale zastanów się tak na trzeźwo. Czy facet, który zlikwidował Dasze-
wicza…
Downar niecierpliwie strzepnął palcami.
- Dobra, dobra. Już się nad tym zastanawiałem i uważam, że niestety nie możemy wykluczyć ta-
kiej ewentualności. Nie chcę o tym myśleć, ale…
- W tej sytuacji co proponujesz? - spytał Olszewski.
- No cóż… Proponuję szukać w dalszym ciągu Greka. Poza tym dobrze by było, żebyś spróbował
przyjrzeć się temu Włochowi. Mamy "zahaczkę", jak mówi Pakuła. Facet się nie zameldował. Gdy-
byś zdołał zdobyć odciski jego palców…
Olszewski skrzywił się sceptycznie.
- Z tym chyba będzie gorzej, ale spróbujemy.
Porucznik Olszewski widział już w swoim życiu sporo ładnych dziewczyn, ale ta zrobiła na nim
piorunujące wrażenie. Była rzeczywiście bardzo piękna. W pierwszej chwili aż go zatkało.
- Czego pan sobie życzy?
- Jestem z milicji - powiedział, patrząc w jej ogromne fiołkowe oczy.
- Z milicji? - zdziwiła się. - O co chodzi?
Olszewski wyjął legitymację służbową. "Śliczna" - myślał, obserwując jej kształty, rysujące się
wspaniałą linią pod obcisłą sukienką.
- Chciałbym z panią zamienić parę słów.
Spojrzała na niego z nieukrywaną niechęcią.
- Proszę, niech pan wejdzie.
Znaleźli się w pokoju, w którym było dużo poduszek. Poza tym szeroki tapczan nakryty futrzaki-
em, pufy, dywan. Na ścianach lustra i reprodukcje słonecznych krajobrazów, pełnych błękitnego ni-
eba, łagodnie falującego morza i kolorowych kwiatów.
Wskazała niski taborecik.
- Może pan usiądzie. Nie jest to mebel odpowiedni dla przedstawiciela władzy, ale niestety w da-
nym momencie nie dysponuję niczym innym.
- Drobiazg - powiedział pogodnie Olszewski, lokując się ostrożnie na taboreciku. - Doskonale so-
bie poradzę.
- Więc co pana do mnie sprowadza, panie poruczniku? - spytała, odgarniając z czoła nie farbowa-
ne włosy koloru miedzi.
- Dowiedzieliśmy się przypadkowo, że pani ma lokatora.
Uśmiechnęła się.
- Ach, to o to chodzi. Żaden lokator. Zagraniczny turysta, któremu na kilka dni odstąpiłam pokój.
Miał dosyć hotelu i… Nie zrobiłam chyba nic złego.
- Czy pani zameldowała tego zagranicznego turystę? - spytał Olszewski.
- No wie pan… - zrobiła zdumioną minę. - Na parę dni będę zawracać sobie głowę meldowani-
em? Przecież on zaraz wyjeżdża.
- Czy pani się nie orientuje, że obowiązuje u nas meldowanie obcokrajowca, choćby on nawet
mieszkał tylko parę dni?
- Nie sądziłam, że to takie istotne, panie poruczniku. Ten pan, zdaje się, wyjeżdża jutro czy poj-
utrze. Ale jeżeli pan tak nalega, to ostatecznie mogę go jutro zameldować.
W tej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich lokator panny Aldony. Wysoki, mocno zbudo-
wany, twarz śniada, pociągła, włosy błyszczące głęboką czernią.
- Che ce? - spytał energicznie. - Chi e venuto?
- Niente, niente - uspokoiła go dziewczyna. - Polizia.
Olszewski podniósł się z niewygodnego taborecika i spytał:
- Parler-vous français?
Okazało się, że Włoch mówi po francusku. Olszewski zaproponował krótką rozmowę, na co sig-
nor Castelloni zgodził się bez entuzjazmu. Usiadł na tapczanie i poważne spojrzenie czarnych, jak
przysłowiowy węgiel, oczu utkwił w poruczniku.
"Ten facet nie ma poczucia humoru - pomyślał mimo woli Olszewski. - Z nim nie ma co żarto-
wać. Chyba Sycylijczyk." Głośno zaś powiedział:.
- Czy pan przyjechał do Polski w sprawach handlowych, czy wyłącznie w celach turystycznych?
- I jedno, i drugie - padła odpowiedź. - Interesuję się waszym przemysłem chemiczno - farmace-
utycznym. Odwiedziłem centralę CIECH, z którą zawarłem wstępną umowę.
- Dlaczego nic zatrzymał się pan w hotelu?
- Mieszkałem w hotelu. Znudziło mi się. A signorina była tak uprzejma, że zaproponowała mi po-
kój na czas mego pobytu w Polsce. Czy u was nie wolno wynajmować prywatnie pokoi?
- Wolno, tylko trzeba się zameldować.
Włoch poruszył szerokimi ramionami.
- Nie wiedziałem. Nie znam waszych zwyczajów, przepisów. Zresztą w najbliższych dniach wyj-
eżdżam z Polski.
- Kiedy?
- Jeszcze nie jestem zdecydowany. Chyba zaraz po niedzieli.
- Odlatuje pan samolotem?
- Nie. Mam wóz.
- Czy można spytać, gdzie pan mieszka w Italii?
- W Palermo. Dlaczego to pana interesuje?
- Ponieważ w przyszłym roku wybieram się na wycieczkę do Włoch. Chciałbym także zobaczyć
Sycylię. Zawsze dobrze jest mieć kogoś znajomego.
- Będzie pan w Palermo?
- Bardzo bym chciał. Jadę wozem - uśmiechnął się niewinnie Olszewski, rad, że rozmowa zaczy-
na nabierać charakteru towarzyskiego.
- To ja dam panu adres mojej firmy - powiedział Castelloni. - Gdyby pan był w Palermo… - Si-
ęgnął do tylnej kieszeni spodni, wyjął ogromny portfel i odszukał w nim coś w rodzaju dużego bile-
tu wizytowego, obwiedzionego dużym szlaczkiem.
- Proszę. Ma pan tutaj adres, telefon, nazwę firmy. Tutto. I niech pan nie robi żadnych przykrości
signorinie z powodu tego, że zapomniała mnie zameldować. Bardzo pana proszę. Odwdzięczę się
panu w Palermo.
- No i co? - spytał Downar. - Jak ci poszło?
Olszewski powtórzył rozmowę, jaką odbył w alei Niepodległości. Na zakończenie powiedział:
- Facet tak wygląda, że dla niego pchnąć nożem, to jak dla nas zjeść bułkę z serwolatką.
Bandzior jak cholera.
Jakby żywcem wyjęty z włoskiego filmu na temat walki z mafią sycylijską.
- Pytałeś o Greka? Olszewski potrząsnął głową.
- Nie. Bałem się go spłoszyć. Jeżeli ma coś wspólnego z zabójstwem Daszewicza, byłoby to ni-
ezręczne posunięcie.
- Jeżeli ma z tym coś wspólnego - powtórzył Downar, w zamyśleniu podrapał się za uchem. -
Może to wszystko tylko pozory.
- Spotkał się z Grekiem w kawiarni.
- No to co z tego? Mogli się gdzieś przypadkowo poznać albo nie było miejsca i przysiadł się do
jego stolika.
- Zamówił rozmowę telefoniczną z Hawkinsem - nie dawał za wygraną Olszewski.
- To już jest coś - przyznał Downar. - Ale nawet jeżeli prowadzi jakieś podejrzane interesy z
Hawkinsem, to jeszcze żaden dowód, że zamordował Daszewicza. Mówiłeś, że pertraktuje z naszy-
mi centralami eksportowymi.
- Tak. Wspominał o CIECHU.
- I co jeszcze? - Śliczna dziewczyna - westchnął Olszewski. - Naprawdę śliczna.
Downar machnął ręką.
- Ty mi nie o dziewczynach opowiadaj. Chciałbym się jeszcze czegoś dowiedzieć o tym Włochu.
- Mam wrażenie, że mańkut.
- Po czym tak sądzisz?
- Chętnie posługuje się lewą ręką. Nie jestem na sto procent pewien, ale tak mi się wydaje. Lewą
ręką grzebał w portfelu, lewą ręką dawał mi ten bilet z wydrukowanym adresem jego firmy.
- Odciski palców? - spytał Downar, który zawsze był wierny daktyloskopii.
- Dałem do sprawdzenia, ale wątpię, żeby coś z tego było.
- Jaki papier?
- Kredowy błyszczący.
- To mogło się tam coś odbić.
- Mogło, ale nie musiało. Dosyć ostrożnie manipulował. Miałem wrażenie, że nie ma ochoty zos-
tawić śladów swoich linii papilarnych i że chętnie włożyłby rękawiczki. - Żadnych wiadomości o
Greku?
- Absolutnie żadnych. Dzwoniłem dzisiaj do Kosowiczów. Także nic nie wiedzą.
- Jeżeli i jego znajdziemy w charakterze nieboszczyka, to ja idę na emeryturę i wyjeżdżam - po-
wiedział ponuro Downar.
- Dokąd wyjeżdżasz? Do Grecji?
- Nie. Nad jeziora augustowskie, na ryby. Mam dosyć trupów i morderstw. Wierzysz mi?
Olszewski nic nie odpowiedział. I jego także ta sprawa wyprowadzała z równowagi. Zabrał się
do parzenia kawy.
- Czy myślisz, że te trochę kofeiny pomoże nam znaleźć Jorgosa Papadopoulosa? - mruknął Do-
wnar.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Wszystkie wysiłki milicji, zmierzające do odnalezienia greckiego turysty żywego lub umarłego,
nie dawały rezultatu. Jorgos Papadopoulos zniknął bez śladu. Nikt go nigdzie nie widział, nikt o
nim nie słyszał. Zdawało się, że w całej Polsce nie ma ani jednego człowieka, który mógłby o nim
udzielić jakichkolwiek informacji.
Downar był wyczerpany nerwowo. Zmobilizował najlepszych, najbardziej doświadczonych lud-
zi, którzy dosłownie dzień i noc prowadzili poszukiwania. Na próżno.
Sytuacja stawała się tym bardziej drastyczna, że zaczynała interweniować grecka ambasada, do-
pominając się o swojego obywatela. Aż pewnego dnia…
Wczesnym rankiem Downar siedział za swoim służbowym biurkiem i z obrzydzeniem patrzył na
Olszewskiego, który znowu parzył kawę.
Zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się beznamiętny głos sekretarki:
- Przyszedł niejaki Papadopoulos. Chce się widzieć z majorem. Biuro przepustek zapytuje…
Downar, jakby wyrzucony z katapulty, poderwał się na równe nogi i wrzasnął do słuchawki:
- Dawajcie go tu! Natychmiast!
Olszewski wykazał większe opanowanie. Nie dał poznać po sobie, jakie wrażenie zrobiła na nim
ta wiadomość, zachował iście stoicki spokój i w dalszym ciągu zajmował się kawą.
Po chwili do pokoju wprowadzono Jorgosa Papadopoulosa. W jakżeż opłakanym znajdował się
stanie. Z eleganckiego starszego pana, dbającego niesłychanie o swój wygląd, nie zostało nic. Ubra-
nie wymięte i poplamione, brudna koszula, brak krawata, zakurzone, zniszczone buty. Dawno nie
ogolona twarz była nabrzmiała, a przekrwione oczy płonęły gorączkowym blaskiem.
- Ratujcie mnie! Panowie! Ratujcie mnie! Błagam! - wykrztusił schrypniętym głosem.
Downar przysunął krzesło i usadowił na nim Greka, znajdującego się najwyraźniej na granicy
skrajnego wyczerpania nerwowego.
- Niech pan siada, Herr Papadopoulos - powiedział łagodnie. - Może napije się pan z nami kawy?
Olszewski, który słabo znał niemiecki, zrozumiał jednak wzmiankę na temat kawy. Pospiesznie
napełnił szklanki i jedną z nich postawił przed niespodziewanym gościem.
- Ile cukru? - spytał troskliwie Downar.
- Zwei, bitte.
Zapanowało milczenie. Grek pił łyżeczką. Ręka mu drżała. Rozlewał kawę na spodnie.
Downar także zajął się swoją szklanką. O nic nie pytał. Czekał.
- Nie mogę, już dłużej nie mogę - jęknął Jorgos. - Musiałem przyjść. Ratujcie mnie. Nie chcę
umierać. Ratujcie.
- Niepokoiliśmy się o pana - powiedział spokojnie Downar. - Tak pan niespodziewanie zniknął z
Warszawy…
- Uciekłem. Bałem się… Uciekłem…
- Czego czy też kogo pan się bał?
- Tego mordercy. Chce mnie zabić. Jak zobaczyłem Daszewicza, uciekłem. Wiedziałem, że i
mnie…
- To pan był w mieszkaniu Daszewicza?
- Umówiliśmy się. Przyszedłem. Już nie żył. Leżał na podłodze. Było pełno krwi. Nożem go za-
bił. Nożem. Uciekłem.
Downar zdawał sobie doskonale sprawę, że musi tę rozmowę prowadzić niesłychanie delikatnie.
O nic nie wypytywał, nie niecierpliwił się. Przyjął wyczekującą postawę.
- Pomóżcie mi! Ratujcie! - zaczął znowu Jorgos.
- Oczywiście, że panu pomożemy - zapewnił go serdecznie Downar. - Niech się pan uspokoi. Nie
pozwolimy zrobić panu żadnej krzywdy. Chciałbym tylko wiedzieć, co panu zagraża, kto pana prze-
śladuje?
- Ten przeklęty Sycylijczyk. Castelloni. To on zabił Daszewicza.
- Jest pan tego pewien?
- A któż by inny mógł to zrobić? Nigdy nie przypuszczałem, że posunie się do tego. Gdybym nie
uciekł…
- Dlaczegóż Castelloni miałby pana zabić? - spytał ostrożnie Downar.
- To gangster. To człowiek Hawkinsa…
Downar spojrzał z zainteresowaniem na mówiącego. Wydało mu się, że Grek już się trochę uspo-
koił.
- Przyznaję, że ciągle jeszcze nie bardzo rozumiem, dlaczego ten Włoch miałby nastawać na pań-
skie życie.
Jorgos skończył pić kawę i odstawił szklankę na biurko.
- Powiem, wszystko powiem. Wiem, że muszę powiedzieć. Muszę. Nie mam innego wyjścia.
- Istotnie - przytaknął Downar. - Tylko w tym wypadku możemy zapewnić bezpieczeństwo. Ro-
zumie pan chyba, że musimy orientować się w sytuacji.
- Oczywiście. Powiem, wszystko powiem. Skompromituję się, ale powiem. Chcę żyć.
Downar dyskretnie sprawdził, czy magnetofon funkcjonuje prawidłowo.
- Słucham pana uważnie.
Jorgos głęboko zaczerpnął powietrza. Widać było, że ta decyzja dużo go kosztuje.
- Jestem oszustem. Tak. Niech się pan nie dziwi. Jestem zwykłym, ordynarnym oszustem. Grozi-
ło mi całkowite bankructwo, nędza. Chciałem szybko zdobyć dużo pieniędzy.
I co? I do czego doprowadziłem? Moja żona otruta, a ja uciekam przed mordercą. Ale chcę żyć!
Chcę żyć! Rozumie pan?
Downar skinął głową.
- Doskonale pana rozumiem. Ja także chcę jeszcze trochę pożyć. Czy mógłby mi pan wyjaśnić,
na czym polega to pańskie oszustwo?
- Wdałem się z jednym Syryjczykiem, który produkuje na Krecie znakomite falsyfikaty. To są
prawdziwe arcydzieła. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby ktoś poznał…
- Jakiego to rodzaju falsyfikaty?
- Wykopaliska archeologiczne, dzieła sztuki, rzeźby, mozaiki i wiele innych rzeczy.
- I sprzedał pan Hawkinsowi, tak?
- To amerykański gangster. Podejrzewam, że pochodzi z Sycylii i że zmienił nazwisko. Sprzeda-
łem mu część autentyków, a część falsyfikatów.
- Skąd pan brał te autentyczne eksponaty?
- Kradłem. Miałem zaufanych ludzi w muzeach. Widzi pan, że jestem z panem zupełnie szczery.
Wiem, że grozi mi więzienie, ale mimo to chcę żyć. Dlatego tu przyszedłem i dlatego to wszystko
mówię.
- Przecież Hawkins musiał mieć opinię rzeczoznawców, zanim zdecydował się na taką dużą tran-
sakcję.
- Byli rzeczoznawcy. Dostali ode mnie prowizję. Za dolary wszystko można załatwić.
- A co z całą tą sprawą miał wspólnego Daszewicz? - spytał Downar.
- Był pośrednikiem. Znał Hawkinsa. To był jego klient. On mnie z nim zetknął.
- I otrzymał prowizję zarówno od pana, jak i od Hawkinsa.
- Oczywiście.
- Czy wiedział, że to była oszukańcza transakcja?
- Wiedział.
Downar pokiwał głową.
- No tak… Następnie Hawkins chciał dalej sprzedać towar. Znaleźli się rzeczoznawcy, którzy go
uświadomili co do wartości tych "bezcennych skarbów" i wtedy Hawkins przysłał swojego człowi-
eka, żeby załatwić sprawę z panem i z Daszewiczem.
Jorgosowi znowu zaczęły drżeć ręce.
- Ratujcie mnie!
- Mam pewną propozycję - powiedział D,ownąr. - Jak by się pan zapatrywał na to, żeby zatelefo-
nować do tego Sycylijczyka i umówić się z nim na kawę.
- Ależ to szaleństwo! On mnie zamorduje!
- Nie sądzę. Gdzie pan ma te pieniądze, które zainkasował pan od Hawkinsa?
- W banku, oczywiście, częściowo w Atenach, częściowo w Zurichu.
- Ile tego jest mniej więcej?
- Około stu tysięcy dolarów.
- A książeczki czekowe?
- Zostawiłem w Iraklionie.
- Czy pan sądzi, że Hawkins zrezygnuje z takiej sumy? Bardzo wątpię. Jestem przekonany, że nic
pan nie ryzykuje, spotykając się z tym Włochem.
- Ale w jakim celu?
- Powie mu pan, że po namyśle zdecydował się pan zwrócić te pieniądze. Musi pan jednak dostać
się do Iraklionu, bo tam są książeczki czekowe. Ten facet przyjechał najnowszym modelem Forda.
Chcąc mieć pewność, że pan mu nie zwieje, zabierze pana do swojego wozu i pojedziecie razem.
- Nie zrobię tego! Nigdy! - wybuchnął Jorgos. - Przecież z chwilą, kiedy znajdziemy się w Gre-
cji…
Downar potrząsnął głową.
- Nie znajdziecie się w Grecji. Nie wyjedziecie z Polski. Zostaniecie zatrzymani na granicy.
- Nie rozumiem.
- Na granicy zaaresztujemy Sycylijczyka. Jak on się nazywa?
- Castelloni. Mario.
- Otóż to. Pan Castelloni zostanie zatrzymany na punkcie granicznym razem z panem oczywiście.
- Po co to wszystko? Przecież… przecież możecie go zaraz zaaresztować za zabójstwo Dasze-
wicza.
Downar uśmiechnął się.
- To nie takie proste. Nie mamy żadnych dowodów. Pańskie słowa i pańskie przypuszczenia są
niewystarczającym argumentem w tej sprawie. Nie możemy ni z tego, ni z owego aresztować włos-
kiego handlowca wyłącznie na podstawie pańskich podejrzeń.
- A na granicy będziecie mieli dowody?
Downar nie przestawał się uśmiechać. Humor wyraźnie mu się poprawił.
- Postaramy się. Otrzyma pan od nas w prezencie piękną walizkę włoskiej produkcji. Niech pan
będzie dobrej myśli, Herr Papadopoulos. Niech pan spokojnie wraca do hotelu i zadzwoni do tego
Sycylijczyka. Ciągle zapominam, jak on się nazywa.
- Castelloni.
- O właśnie. Proszę do niego jak najprędzej zatelefonować. Niech pan powie, że urządził pan so-
bie maleńką wycieczkę po Polsce i że właśnie pan wrócił. Czy odpowiada panu moja propozycja?
- Wolałbym, żebyście go zaraz zaaresztowali, ale jeżeli nie można inaczej…
- Nie można inaczej.
Downar trafnie przewidział, że Sycylijczyk nie zrezygnuje ze stu tysięcy dolarów.
Zadowalać się samą zemstą było rzeczą może efektowną, ale mało opłacalną. Zresztą jedna spra-
wa nie wykluczała drugiej. Można było przecież najprzód odebrać dolary, a następnie zlikwidować
nieuczciwego kontrahenta.
Signor Castelloni najwidoczniej tak samo rozumował, gdyż po upływie dwóch dni Jorgos Papa-
dopoulos zatelefonował do komendy, informując, że wyjeżdżają nazajutrz wczesnym rankiem.
Downar zacierał ręce z zadowoleniem.
- No… zdaje się, że dobijamy do końca tej cholernej sprawy. Dostarczyłeś walizkę?
- Oczywiście. Już dawno - odparł Olszewski. - Nie boisz się, że facet w ostatniej chwili coś zwę-
szy i odleci samolotem zostawiając wóz i Greka?
- Nie boję się. Zresztą wszystkie lotniska obstawione i porty także. Nie odleci ani nie odpłynie.
- Czy jesteś pewien, że to rzeczywiście on załatwił Daszewicza?
Downar wzruszył ramionami.
- Stuprocentowej pewności oczywiście nie mam, ale wszystko na to wskazuje.
- Może trzeba było go przesłuchać?
- Spłoszyłby się. A nie mamy żadnych podstaw, żeby go zatrzymać. Teraz będziemy mieli.
Olszewski ciągle jeszcze nie był przekonany.
- A to że prześladuje tego Greka, to niedostateczna podstawa?
Downar skrzywił się.
- Chyba żartujesz. Zaprzeczyłby wszystkiemu. Powiedziałby, że facet ma szmergla, że popadł w
jakieś obsesyjne stany po tragicznej śmierci żony. I co dalej? Nic. Wsiadłby do samochodu i cześć.
- Może masz rację - przyznał Olszewski.
- Czyś jeszcze nie zdołał pojąć tej niewątpliwej prawdy, że ja zawsze mam rację? - roześmiał się
Downar.
Na punkcie granicznym ruch był stosunkowo duży. Sezon turystyczny w pełni. Długi sznur sa-
mochodów w oczekiwaniu na kontrolę celną i paszportową.
Wreszcie przyszła kolej na forda - mustanga w kolorze zielonym, symbolizującym, jak wiadomo,
nadzieję.
Urzędnik celny uśmiechał się z zawodową uprzejmością. Mówił po niemiecku, po francusku,
znał nawet trochę włoski.
- Czy ma pan coś do zadeklarowania, signore?
Sycylijczyk energicznie potrząsnął głową.
- Nie.
- A pan?
Jorgos również oświadczył, że nie ma nic do zadeklarowania. Urzędnik jednak nie rezygnował.
- Panowie pozwolą, że zajrzymy do ich walizek.
Cestelloni był wyraźnie zniecierpliwiony. Nie mógł jednak oponować. Wysiadł z wozu, otworzył
bagażnik i wyjął walizki.
Sprawdzanie trwało dość długo. Wreszcie urzędnik celny powiedział:
- Panowie pozwolą z nami.
Znaleźli się w pokoju służbowym, gdzie jeszcze raz poddano szczegółowym oględzinom ich ba-
gaże.
Castelloni był wściekły. Klął pod nosem w dialekcie sycylijskim, ciągle jednak nie podejrzewał
podstępu.
W wyniku tych wszystkich manipulacji okazało się, że walizka pana Papadopoulosa posiada pod-
wójne dno i zawiera sporą ilość białego proszku.
- Heroina - powiedział celnik.
Wtedy rozpętała się prawdziwa burza. Castelloni ryczał, wymachiwał rękami, poprzewracał meb-
le, rzucił się na Jorgosa i byłby go najprawdopodobniej zabił, gdyby go nie obezwładniono.
- To nie moja walizka! To nie moja walizka! - wykrzykiwał we wszystkich znanych mu językach.
Downar zbliżył się i położył mu rękę na ramieniu.
- Proszę się uspokoić. Panowie obaj zatrzymani są do dyspozycji prokuratora - powiedział po ni-
emiecku.
- Ja nie mam nic wspólnego z tą sprawą - próbował bronić się Sycylijczyk. - To ten przeklęty
Grek. To jego walizka. Jego aresztujcie. Ja nie handluję narkotykami.
- Panowie podróżują razem.
- Zabrałem go przez uprzejmość. Łotr, szubrawiec, bandyta. Zapewniam panów, że się takimi
sprawami nie zajmuję. Ja jestem uczciwym handlowcem. Ja mam firmę w Palermo. Ja zawarłem
umowę z waszą centralą. Zabierzcie jego, a mnie pozwólcie jechać.
Downar potrząsnął głową.
- Przykro mi, Herr Castelloni, ale to niemożliwe. Wyjaśnimy wszystko w śledztwie. Na razie, ni-
estety, muszą panowie wracać do Warszawy.
- Nie macie prawa mnie zatrzymywać.
- Doskonale pan wie, że nie tylko mamy prawo, ale nawet obowiązek pana zatrzymać. Może
skończymy już tę dyskusję.
Castelloni zacisnął pięści.
- Porca miseria.
Na początku przesłuchania Castelloni zachowywał się z dużą pewnością siebie. Chwilami stawał
się nawet agresywny. Powoływał się na prawo międzynarodowe, groził, że zwróci się ze skargą do
najwyższych polskich władz państwowych, żądał skontaktowania go z włoską ambasadą, powoły-
wał się na swoje koneksje w Italii itd. itd.
Downar z iście stoickim spokojem znosił to wszystko. Doskonale znał tego rodzaju taktykę i wi-
edział, że wymaga ona ze strony prowadzącego śledztwo anielskiej cierpliwości. Kiwał więc głową,
uśmiechał się wyrozumiale, od czasu do czasu wtrącał jakieś słowo, a nawet całe zdanie, mające na
celu złagodzenie nieco burzliwej atmosfery. Wreszcie, gdy Sycylijczyk trochę się zmęczył i wyczer-
pał pierwszą porcję swych argumentów, powiedział:
- Od jak dawna zna pan pana Jorgosa Papadopoulosa?
- Poznałem go zupełnie przypadkowo tutaj, w Warszawie, w kawiarni.
- I takiego przypadkowo poznanego człowieka zabrał pan do swojego wozu?
- Chciałem mu wyświadczyć przysługę. A poza tym lubię mieć towarzystwo w podróży.
- A do Polski przyjechał pan w sprawach turystycznych, prawda?
- Nie tylko. Chciałem poznać wasz kraj, a jednocześnie nawiązać kontakty handlowe. Jestem
właścicielem firmy handlowej w Palermo. Artykuły chemiczne i farmaceutyczne. Podpisałem już
wstępną umowę eksportową z waszą centralą CIECH.
- Czy pan Hawkins to pański przyjaciel, czy wspólnik?
Po raz pierwszy w ciemnych oczach Sycylijczyka zamigotał niepokój.
- Hawkins?
- Tak - skinął głową Downar. - Pytam o pana Williama Hawkinsa, do którego telefonował pan z
hotelu do Rzymu. Przypomina pan sobie zapewne.
- To mój przyjaciel - padła burkliwa odpowiedź.
Downar westchnął i zrobił bardzo strapioną minę.
- Wobec tego niezmiernie mi przykro, ale mam dla pana niezbyt miłą wiadomość. Pan William
Hawkins, obywatel amerykański, został w Rzymie zatrzymany przez Interpol.
- Non e possibile! Das is unmöglich!
- Niestety to fakt. Przed paroma godzinami otrzymałem tę wiadomość. William Hawkins jest os-
karżony o handel kradzionymi dziełami sztuki oraz wykopaliskami archeologicznymi.
Śniada twarz Sycylijczyka wyglądała tak, jakby ją ktoś posypał popiołem.
- Non e possibile… Non e possibile… - powtarzał.
- Obawiam się - ciągnął dalej Downar - że Interpol zechce się zainteresować również i pańską
osobą.
- Ja nie mam z tym nic wspólnego.
- Sądzę, że wszystko będzie zależało od zeznań pana Hawkinsa. Z tego, co mówi pan Jorgos Pa-
padopoulos, wynika, że pan ma z tym coś wspólnego.
- Mascalzone.
- Chciałbym pana poinformować, że ja nie znam włoskiego - powiedział Downar. - Może więc
nadal będziemy rozmawiali po niemiecku. Zechce mi pan teraz powiedzieć, czy zna pan niejakiego
Roberta Daszewicza, a raczej czy pan go znał.
- Nie znałem i nie znam nikogo takiego. Pierwszy raz słyszę to nazwisko.
- To dosyć dziwna sprawa - zakłopotał się Downar. - Twierdzi pan, że pan nigdy nie znał Roberta
Daszewicza, a tymczasem pod podszewką jednej z pańskich marynarek znaleźliśmy to - wyjął z akt
białą kopertę i wytrząsnął z niej na biurko kawałek papieru. - To jest czek na dwadzieścia pięć tysi-
ęcy dolarów, wystawiony właśnie przez Roberta Daszewicza. Trudno wprost uwierzyć, żeby zupeł-
nie nieznajomy człowiek ofiarował panu taki prezent.
Downar przez chwilę miał wrażenie, że Sycylijczyk rzuci się na niego. Ostrożnie wysunął szufla-
dę, w której leżał pistolet. Wprawdzie znał boks, judo i karate, ale jego rozmówca wyglądał na ni-
eprzeciętnego osiłka.
- No i co pan na to, Herr Castelloni?
Milczenie.
- Przykra sprawa z tym czekiem - martwił się dalej Downar. - Ale to jeszcze nie wszystko. Niech
pan sobie wyobrazi, że w pańskim wozie, w głębi bagażnika, znaleźliśmy strasznie zmiętą, brudną
koszulę. Lewy mankiet został powalany krwią. Dziwnym zbiegiem okoliczności ta krew posiada ta-
ką samą grupę, co krew Daszewicza, którego zamordowano nożem albo raczej sztyletem. Zdaje się,
że na Sycylii mężczyźni chętnie używają sztyletów. Czy to prawda, Herr Castelloni? No więc jak? -
głos Downara stał się nagle twardszy, bardziej urzędowy. - Przyznaje się pan do zabicia Roberta
Daszewicza?
Niespodziewanie na wargach Sycylijczyka pojawił się drwiący uśmiech.
- Powinniście być mi wdzięczni.
Downar nie ukrywał zdziwienia.
- Wdzięczni?
- Oczywiście. Zaoszczędziłem wam kłopotów i kosztów procesu. Tego rodzaju sprawy sądowe
bywają długotrwałe i skomplikowane.
- Co pan ma na myśli?
Castelloni nie przestawał się uśmiechać.
- W tej chwili już nie potrzebujemy grać komedii. Wie pan przecież doskonale, że Daszewicz zli-
kwidował tę Greczynkę.
- Skąd ta pewność?
- Sam mi to powiedział. Chodziło mu o własną skórę… Próbował we mnie wmówić, że otruł
Anetę na polecenie Hawkinsa. Oczywiście nie dałem się na to nabrać.
- I powiedział, że otruł Anetę?
- Tak, cyjankiem potasu. Dosypał do kawy. Pokazywał mi nawet, ile mu jeszcze tego proszku zo-
stało.
- Więc przyznaje się pan do zamordowania Roberta Daszewicza - powtórzył swe pytanie Dow-
nar.
Sycylijczyk wzruszył ramionami.
- Chyba dosyć wyraźnie dałem to do zrozumienia.
Przesłuchanie było skończone.
Pułkownik Leśniewski w gruncie rzeczy był zadowolony z roboty swoich współpracowników.
Ostatecznie dwa zabójstwa zostały wyjaśnione, a poza tym zawiadomiony w porę Interpol zatrzy-
mał w Rzymie Amerykanina, handlującego od dawna kradzionymi dziełami sztuki. To był niewątp-
liwy sukces. Mimo to przyjął Downara z twarzą chmurną.
- Coś tu nie gra, Stefan. Zaczynasz stosować paskudne chwyty.
- O co chodzi? - zdziwił się Downar, który spodziewał się hymnów pochwalnych.
- Chodzi o to, że z tą heroiną to była ordynarna prowokacja. To nie są dozwolone posunięcia.
- A coś ty chciał? - żachnął się Downar. - Miałem może wypuścić z rąk tego opryszka, tego mor-
dercę, tego gangstera? Jak ty to sobie wyobrażasz?
- Trzeba było w jakiś inny sposób znaleźć dowody jego winy.
- Nie bądź śmieszny. Przepraszam cię, szefie, ale zaczynasz mnie denerwować. Nie miałem abso-
lutnie żadnych dowodów przeciwko niemu, absolutnie żadnych.
- A odciski palców w mieszkaniu Daszewicza?
- Nie znaleźliśmy odcisków palców. To fachowiec. Musiałem go zatrzymać. Rozumiesz? Musia-
łem. Przecież nie mogłem tak ni z tego, ni z owego zacząć mu rozpruwać marynarki i szukać tego
cholernego czeku. A poza tym, jeżeli chodzi o ścisłość, to nie była jego walizka, tylko tego Greka. I
to nie była żadna heroina, tylko odżywka dla niemowląt, leciutko zaprawiona dla zapachu.
Leśniewski nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- I jeszcze coś ci powiem - mówił dalej Downar. - Dla zdemaskowania zbrodniarza, mordercy,
wszystkie chwyty są dobre. Rozumiesz? Wszystkie! Dosyć już tej zabawy w rękawiczkach, tej tak
zwanej fair play. Zobacz, co się dzieje na świecie. Porwania, mordy, gwałty, najstraszniejsze zbrod-
nie. Po zniesieniu kary śmierci we Włoszech i w Anglii nie mogą sobie dać rady. Przez świat idzie
coraz szerszą falą bezkarna zbrodnia. Bandyci, gangsterzy triumfują, a policja, sędziowie, prokura-
torzy bawią się w jakieś bezsensowne humanitarne teorie, traktują najohydniejszych zbrodniarzy
jak niegrzeczne dzieci. Jeżeli cała ludzkość nie zmobilizuje się przeciwko tej gangrenie, jeżeli nie
zaczniemy stosować środków równie bezwzględnych jak oni, to koniec, zginiemy. Nie będzie mie-
jsca dla ludzi uczciwych, pożytecznych społecznie.
- Widzę, że jesteś w bojowym nastroju - powiedział z uśmiechem Leśniewski i wyciągnął rękę do
przyjaciela. - Jest w tym dużo racji, co mówisz, ale musiałem wyjechać z urzędową reprymendą.
Nie bierz sobie tego tak bardzo do serca. A teraz idź, odpocznij.
Odwaliłeś kawał solidnej roboty. Musisz być skonany.
W swoim pokoju Downar zastał Olszewskiego.
- No i co tam, stary? - spytał ciekawie porucznik.
- Obsztorcował mnie.
- Za co? Za tę tak zwaną "heroinę"?
- Właśnie. Że prowokacja, że to, że tamto.
- Chyba nie mówił tego serio.
- Pół żartem, pół serio.
- Przejmujesz się?
Downar wzruszył ramionami.
- Przestałem się już czymkolwiek przejmować. Ale trochę racji miał. Coraz częściej myślę o
emeryturze.
- Co będziesz robił, jak pójdziesz na emeryturę?
- Bo ja wiem. Nie mam jeszcze sprecyzowanych planów. Może będę chodził na ryby, a może za-
jmę się ogródkiem działkowym. Ale almiritis sadzić nie będę.
- Almiritis? A cóż to takiego?
- To takie greckie drzewka, które piją słoną wodę.
- De gustibus non est disputandum - powiedział ze śmiertelną powagą Olszewski. - Ja tam wolę
piwo.
Racot, maj 1976.