Edith Maud Hull Szejk





ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dwaj mężczyźni, ujrzawszy się u wejścia do sali balowej, uśmiechnęli się do siebie.

- Co jest właściwie z tą małą Dianą Maya? ­zapytał jeden z nic:h amerykańskim akcentem. ­Tu w hotelu "Biskra" słyszy się tyle plotek na ten temat.

- Do diabła z tymi plotkami! Ja znam Dianę Maya od dziecka - odparł drugi.

- Czy nie było tam jakichś nieporozumień u nich w rodzinie?

- Byłem ich sąsiadem i znam przypadkowo całą tę historię. Baron Maya kochał szalenie swoją żonę, która umarła, wydawszy na świat małą Dianę. W dwie godziny potem baron zastrzelił się, pozo­stawiając maleństwo na opiece jej brata. Wycho­wać ją jak dziewczynę, było dlań zadaniem ponad siły; wychował ją więc jak chłopca. lato ma pan rezultat!

Postąpili krok naprzód i spojrzeli na wspaniale oświetloną salę balową, wypełnioną rozbawionym tłumem ludzi. Rodzeństwo Maya, stojąc na pod­niesieniu w końcu sali, czyniło honory domu. Baron Aubrey Mayo był wysoki i chudy. Jego kruczo­czarne włosy podkreślały jeszcze bardziej bladość twarzy. W postaci jego przebijała się zarówno świa­towa uprzejmość, jak i połączone z lenistwem znu­dzenie. Widocznie był tak dalece leniwy, że nie mógł utrzymać monokla, gdyż ten mu ciągle wy­padał. Dziewczę stojące u jego boku było wprost jego przeciwieństwem. Pełna życia, średniego wzro­stu, smukła, z wysoko wzniesioną głową, czyniła wrażenie giętkiego, wygimnastykowanego chłopca. J ej drwiąco wygięte wargi i hardy podbródek wska­zywały dobitnie na energię i stanowczość, a ciemno­niebieskie oczy patrzyły szczerze i śmiało. Długie czarne rzęsy oraz ciemne brwi odbijały się dziwnie od gęstych, czerwonozłotych, krótko ściętych wło­sów.

- Rezultat jest w rzeczywistości ciekawy ­rzekł Amerykanin, powracając do przerwanej roz­mowy.

W tej chwili przyłączył się do nich trzeci, młod­szy mężczyzna.

- Hallo, Arbuthnot, późno pan przychodzi. Pa­ni domu jest już oblężona przez tancerzy. Gdy ta okrutna wróżka podepce pana dostatecznie, wtedy przyjdę tu chętnie, aby pozbierać resztki. Jeżeli jednak odniesie pan sukces, to będziemy to mogli później oblać.

Wziął swego towarzysza pod ramię i skierował . się w stronę pokoju gry.

Arbuthnot wszedł na salę balową, torując sobie wolno drogę między tańczącymi i rozmawiającymi ludźmi wszystkich narodowości. Dotarł wreszcie do estrady, na której stała Diana Mayo. Zbliżył się ku niej.

- Szczęście sprzyja mi, miss Mayo, widzę, że nie ma pani jeszcze partnera.

Odwróciła się ku niemu wolnym ruchem i na chwilę między łukami jej brwi ukazała się nieznacz­na zmarszczka; żałowała widocznie, że jakiś intruz przerywa znienacka jej myśli. Potem uśmiechnęła SIę·

- Nie będę tańczyć tak długo, aż nie ulokuję moich wszystkich gości - odparła, patrząc na prze­pełnioną salę.

- Spełniła pani świetnie swój obowiązek. Czy nie zatańczymy sobie przy dźwiękach tej wspania­łej melodii? - zachęcał przekonywająco.

Zawahała się, uderzając ołóweczkiem karnetu po swych białych zębach. - Odmówiłam już tylu panom - rzekła z grymasem. Potem uśmiechnęła się nagle. - A zresztą, chodźmy! I tak już uważają mnie za niewychowaną. Będą mieli jeden powód wIęceJ.

Przetańczyli kilka razy, potem przeszli do ogro­du, gdzie usiedli pod kolorową latarnią japońską.

- Czy pani naprawdę chce wyjechać? - spytał Arbuthnot. Serce jego biło przy tych słowach z za­wrotną szybkością, a oczy zapaliły się błyskiem tęsknoty.

P opatrzyła nań zdziwiona.

- Dlaczego miałabym zmienić w ostatniej chwi­li moją decyzję?

- D laczego brat pozwala pani samej jechać? Dlaczego pani nie towarzyszy? Jakkolwiek nic nie upoważnia mnie do tego rodzaju pytań, to jednak muszę pytać.

Zaśmiała się, wzruszając ramionami.

- Mamy różne poglądy, ja i Aubrey; on chce jechać do Ameryki, ja zaś na pustynię. Sprzecza­liśmy się o to przez dwa dni i wreszcie doszliśmy do porozumienia. Ja zrobię wycieczkę na pustynię, a on do N owego Jorku.

Spojrzał w jej oczy. Zdawała się nie myśleć o tym, że jej młodość i piękność stanowią bardzo poważne niebezpieczeństwo w zamierzonej podró­ży. Wyszukał więc inny powód.

- Słyszałem, że w ostatnich czasach niektóre plemiona poczęły się burzyć.

Uczyniła niecierpliwy ruch.

- Tak mówi się zawsze, gdy chodzi o to, aby odwieść kogoś od udania się w podróż. Władze również śpiewają tę samą piosenkę; kiedy jednak zażądałam faktów, zbyli mnie ogólnikami. Poza tym mam doskonałego, poleconego przez władze, prze­wodnika. Umiem strzelać, przyzwyczajona jestem do spania na wolnym powietrzu i nie wątpię, że dam sobie sama radę.

W głosie jej brzmiał upór. Teraz zamilkła, on siedział obok niej miotany niepokojem. Cierpiał, gdyż widział jej urok i słodycz, a nie śmiał tego wypowiedzieć. Nagle obrócił ku niej swą pobladłą twarz.

- Diano, niech pani przesunie termin wyjazdu kilka dni i pozwoli mi towarzyszyć sobie. Ko­cham panią ponad wszystko w świecie i proszę, abyś została moją żoną. Całe moje życie poświęcę, aby uczynić panią szczęśliwą. Dniem i nocą myślę o pani. N a Boga, Diano, pani piękność może nie­jednego doprowadzić do szaleństwa.

- Czy prócz piękności mężczyzna nie wymaga niczego więcej od swej żony? Moje myśli o panu nie szły nigdy w tym kierunku. Zdaje mi się, że

Bóg, tworząc mnie, zapomniał mi dać serce. Nie kochałam zresztą jeszcze nikogo w życiu. Przykro mi, że muszę to panu powiedzieć. Mężczyzna jest dla mnie tylko towarzyszem, z którym jeżdżę lub poluję ... niczym więcej.

Arbuthnot siedział w milczeniu. Mógł przecież wiedzieć z góry, że nie uzyska nic tu, gdzie tylu innym, lepszym od niego, się nie powiodło. Był głupcem, ulegając pokusie, która stała się zbyt sil­na. Powinien był przewidzieć, jaką otrzyma odpowiedź. .

- Czy pozostaniemy przynajmniej przyjaciółmi - zapytał szeptem.

Popatrzyła przez chwilę na niego i ujrzała w świetle latarni jego spokojne oczy. Szczerym ruchem wyciągnęła ku niemu rękę.

- Chętnie. Mam wprawdzie mnóstwo znajo­mych, ale tak mało prawdziwych przyjaciół.

Przytrzymując przez dłuższą chwilę jej smukłe palce, walczył z niedorzeczną pokusą przyciśnięcia ich do swych warg. Ona siedziała milcząc i przy­jąwszy dosłownie to, co powiedział, uważała go za dobrego przyjaciela-kolegę. Myśli jej błądziły da­leko po pustyni. Nagle w ciszy nocnej rozległ się niski głos męski:

Białe ręce ukochane tam nad Szalimarem.

Były szczęściem niepojętem, były Boga darem ...

N ucił miękki miły baryton. Jakkolwiek słowa by­ły angielskie, to jednak akcent był wyraźnie nie an­gielski. Diana podniosła głowę nasłuchując. Głos zdawał się dochodzić z mroków ogrodu, a może z ulicy leżącej za ogrodzeniem z kaktusów. Umilkł, Diana odchyliła w tył głowę z lekkim westchnie­mem.

- Pieśń Kaszmiru... przypomina mi Indie.


Ubiegłego roku słyszałam w Kaszmirze tę pieśń; głos śpiewający wówczas nie był jednak tak ładny. Ten jest przepiękny, ciekawam, kto to śpiewał?


Arbuthnot spojrzał na nią z zaciekawieniem, za­skoczony tym nagłym zainteresowaniem i ożywie­niem malującym się na jej twarzy.


Siedziała milcząc, w nadziei, że śpiewak nie od­szedł jeszcze. Jednak ciszę wieczoru zakłócało już tylko granie świerszcza. Obróciła się na swym krześle.


- Posłuchaj pan tylko tego śmiesznego stwo­rzonka! Ono pierwsze wita mnie zawsze, gdy przy­bywam do Port Saidu. Jest dla mnie symbolem Wschodu.

- Te małe bestie mogą kogoś przyprawić o obłęd - rzucił nerwowo młody człowiek.


- Przez najbliższe cztery tygodnie będą one dla mnie dobrymi przyjaciółmi. Lubię dzikie oko­lice. Najpiękniejszym okresem w moim dotych­czasowym życiu są podróże do Ameryki i do Indii. N aj większym jednak marzeniem moim była zawsze pustynia.


Podniosła się z uśmiechem zadowolenia i po­częła iść ku budynkowi hotelu. Szedł obok niej milczący. N a werandzie zatrzymała się·

- Czy zobaczę pana jeszcze jutro?

- Tak, umówiłem się z kilku znajomymi, że odprowadzimy panią konno kawałek drogi.

U śmiechnęła się wzbraniająco.


- W takim razie widzę, że te cztery tygodnie na pustyni będę musiała poświęcić na zatarcie wspomnienia o tym odprowadzaniu. - Mówiąc te słowa weszła do sali balowej.


W kilka godzin później udała się Diana do sy­pialni, zaświeciła światło, rzuciła karnet i rękawicz­ki na krzesło i zadowolonym spojrzeniem obrzuciła rzeczy, przygotowane do jutrzejszej podróży. U szczęśliwiona, że tańce skończyły się już, prze­ciągnęła się z zadowoleniem.


Ujęła zegarek, aby nakręcić go. Zwyczajem swym nie nosiła żadnych klejnotów, a złoty zegarek no­siła na gładkim skórzanym pasku.


Rozebrała się powoli, nie czując najmniejszej ochoty do snu. Nałożyła więc na siebie cienką pi­żamę, zapaliła papierosa i wyszła na balkon. Pokój jej znajdował się na pierwszym piętrze, a przez okno widziała ozdobne kolumny, biegnące ku bal­konowi drugiego piętra. S pojrzała w dół na ogród.


Usłyszała nagle szmer. Wychyliła się poza balu­stradę, chcąc spojrzeć na werandę leżącą tuż pod balkonem. Zdawało się jej, że spostrzega białą za­słonę. Nagle jednak zjawisko znikło. Potrząsnęła głową i usiadła na szerokiej balustradzie. Oparta wygodnie o kolumnę patrzała w mrok ogrodu, nu­cąc cicho pieśń Kaszmiru, której zwrotkę pochwy­ciła przedtem. Księżyc był wysoko, a jego światło napełniało ogród szerokimi czarnymi cieniami. Z cienia zdały się wyłaniać baśnie Wschodu, śmie­lej jak za dnia. Dzieckiem będąc spuszczała się w taką noc po powojach z balkonu i upojona osza­łamiającymi woniami nocy, błądziła po parku za­lanym poświatą księżyca.


Dziwne było jej dzieciństwo. Ponieważ nie miała krewnych, którzy mogliby się zająć osieroconym dziewczęciem, przeto musiał się nią zaopiekować brat, który zupełnie nie taił swego niezadowolenia z obowiązku, który spadł na niego. Lata wczesnego dzieciństwa spędziła pośród piastunek i służby. Po­tem, gdy sir Aubrey Mayo powrócił z dalekiej podróży, począł wychowywać siostrę tak, jak jego samego niegdyś wychowywano. Ubrana i traktowa­na jak chłopiec, uczyła się jeździć konno i strzelać, i to nie dla przyjemności, ale całkiem serio, aby stać się towarzyszem człowieka, który interesował się tylko sportami męskimi. Potem zaczęła podró­żować. Przez sześć lat zmieniały się ciągle obrazy przed jej oczyma, przeżywała ciągle nowe wrażenia i niebezpieczeństwa. O tych minionych ~atach roz­myślała teraz, siedząc na poręczy balkonu.

Ziewnęła i poczuła się nagle zmęczona. Szybko powróciła do pokoju. Okna zostawiła otwarte i po­łożyła się do łóżka. U snęła szybko, nie zdążywszy się nawet dobrze wyciągnąć. W godzinę później zbudziła się nagle. Leżąc bez ruchu rozejrzała się po pokoju. Księżyc świecił jasno, ale nie zauważyła nic podejrzanego. Miała jednak uczucie, że w poko­ju znajduje się ktoś obcy. Podświadomie odniosła wrażenie, że cień jakiś przesunął się bezszelestnie i zniknął ża oknem.

Gdy rzeczywistość tej myśli przeniknęła do jej snem zmożonej świadomości, wyskoczyła z łóżka i wybiegła na balkon. Nie było nikogo. Przechyliła się przez balustradę nasłuchując, nie zauważyła jed­nak nic podejrzanego. Zdziwiona wróciła do pokoju i zaświeciła światło. Nie brakowało niczego, zegarek leżał na toalecie, a kufry były nienaruszone. Obok łóżka, w tym samym miejscu gdzie go położyła, leżał rewolwer z rączką z kości słoniowej.

- To musiał być sen - szepnęła zamyślona - jednak sen bardzo bliski rzeczywistości. Było to coś wielkiego, białego i jestem pewna, że ktoś tu był.

Przeczekała chwilę, potem wzruszyła ramionami, zgasiła światło i powróciła do łóżka. Jej nerwy były tak doskonale spokojne, że w pięć minut później spała głębokim snem.


ROZDZIAŁ DRUGI

Zapowiedziane odprowadzenie przez znajomych miało entuzjastyczny przebieg. Ponieważ wszystko było wybornie do podróży przygotowane, przeto wyruszono punktualnie w umówionym terminie. Przewodnik Mustafa Ali okazał się prawdziwą per­łą; znikał, gdy był zbyteczny. Dzień obfitował w cie­kawe wydarzenia, a długa jazda konna była dla Diany szczytem rozkoszy fizycznej.

Tak dotarli do oazy przeznaczonej na pierwszy nocleg.

Z nie małym zadowoleniem rozejrzała się Diana po swoim namiocie. S tało w nim wysokie łóżko polowe, cynowa wanna, mały składany stół i oby­dwa kufry. Cieszył ją brak wygód, mimo że przy myciu opryskała wodą łóżko, a mydło wpadło do jednego z butów do konnej jazdy. Następnie prze­brała się w zielony jedwabny szlafrok, nie zakrywa­jący smukłych kostek, a odsłaniający delikatną biel szyi i dziewiczego łona.

Wyszła z namiotu i błyszczącymi od szczęścia oczyma spojrzała dokoła. A więc to była wreszcie owa pustynia, za którą tęskniła całe życie. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak głęboka była ta tęsknota. Czuła się tu dziwnie swojsko, jak gdyby ta wielka, milcząca pustka z dawna na nią czekała. Głos brata przerwał nagle jej marzenia i sprowadził ją na ziemię·

- Czy każdego wieczora będziesz się tak stroić dla pana Mustafy i poganiaczy wielbłądów?

- Nie zamierzam wcale zaprosić na kolację dzielnego Mustafy i nie mam w ogóle zwyczaju stroić się dla kogoś, jakeś to pięknie zauważył.

- Nie lubię tego, sama wiesz, że ci jest w tym do twarzy. A na wykonanie takiego zwariowanego zamiaru wyglądasz aż za pięknie.

- Czy nie byłbyś na tyle uprzejmy, aby powie­dzieć mi dokładnie, o co ci idzie? - zagadnęła spokojnie.

- Chyba sama już teraz widzisz, że jest to nie­możliwe. To jest wprost nie do pomyślenia, że przez kilka miesięcy będziesz wędrowała sama po pustyni, jedynie w towarzystwie tych przeklętych Negrów.

Diana zapaliła spokojnie papierosa i zwróciła się ku niemu z hardym uśmiechem.

- Gdybym nie była całe moje życie przebywała z tobą, to troskliwość twoja wzruszyłaby mnie mo­że. Ponieważ jednak znam cię aż nazbyt dobrze, wiem, jaki jest prawdziwy powód twej braterskiej troskliwości. Nie chce ci się jechać beze mnie. Przyzwyczaiłeś się do tego, że usuwam ci wszystkie niewygody w podróży ...

- Diano, bądź wreszcie poważna.

- Aubrey, powiedziałam moje ostatnie słowo. Twoje perswazje nie przekonają mnie i nie zmienię mego postanowienia.

Patrzyli sobie teraz w oczy. Łuna gniewu za­paliła się na obliczu Aubreya. Monokl wypadł mu . z oka, uderzając dźwięcznie o guzik kamizelki.

- Jesteś upartym, małym diabłem - rzekł wściekły. Patrzyła nań z szyderstwem, przygryzając wargI.

- A więc chciałbym zaiste - zawołał - abyś wpadła w ręce takiego mężczyzny, który nauczy cię posłuszeństwa.

Wyraz jej twarzy stał się jeszcze bardziej drwiący. - Takiego niech Bóg ma w swojej opiece ­odcięła ironicznie, wchodząc do namiotu.

Gdy znalazła się sama, gniew ustąpił miejsca uczuciu zadowolenia. Było to już sztuką nie lada, doprowadzić flegmatycznego Aubreya do złości. Znała dobrze powód jego niezadowolenia, które okazywał w ciągu ostatnich czterech tygodni.

Spośród wszystkich kobiet jakie spotkał w swo­im życiu, nie pociągała go żadna, a jedynie Ame­rykanki denerwowały go stosunkowo najmniej. Dla­tego też wybierał się do Ameryki, aby wyszukać sobie żonę. Chciał prowadzić dom w N owym J or­ku, do czego obecność Diany była mu konieczna.

Wreszcie przestała zajmować się Aubreyem i jego egoizmem. Było bardzo gorąco. Leżąc na wąskim łóżku rozważała, czy przypadkiem nie grozi jej za naj lżejszym poruszeniem wpadnięcie podczas snu do wanny.

N astępnego ranka przy śniadaniu była wprost wyzywająco uprzejma.

Niebawem obładowano wielbłądy. Nadeszła chwila wyruszenia. Z wróciła się do brata, który z wściekłością targał wąsy.

- Aubrey, dalsze zwlekanie nie ma celu, chyba nie zechcesz potem pędzić galopem, aby zdążyć na kolację do Biskry - rzekła tonem możliwie obojętnym.

Obrócił się ku niej gwałtownie. - Diano, jeszcze nie jest za późno, zaniechaj tego szalonego zamiaru. N ie wyzywaj Opatrzności!

Po raz pierwszy brzmiała w jego głosie nuta szczerości. Diana zawahała się chwilę. Potem po­patrzyła na niego z łagodnym uśmiechem.

- Nie ośmieszaj się Aubrey, chyba nie przy­puszczasz, że w ostatniej chwili zmienię mój za­miar. A zresztą nie ma' najmniejszego niebezpie­czeństwa. Umiem przecież strzelać!

Z wesołym uśmiechem wyjęła z torby rewolwer wykładany kością słoniową i wystrzeliła w kierunku niewielkiej skały znajdującej się opodal. Mimo że była dobrym strzelcem, to jednak tym razem chy­biła. N a kamieniu nie było śladu kuli. Diana zdzi­wiła się.

Popatrzyła na brata, potem na rewolwer, który trzymała w ręku.

- Diano, po cóż ta bezsensowna brawura? Nie słuchała go, wpatrując się w skałę.

- Nie rozumiem, jak mogłam chybić - szep­nęła zamyślona, podnosząc raz jeszcze rewolwer. Jednak brat uchwycił ją za rękę·

- N a Boga, nie narażaj się ponownie na po­śmiewisko. Zblamowałaś się już dostatecznie ­rzekł cicho, wskazując wzrokiem na przypatrują­cych się Arabów.

Diana włożyła z powrotem broń do torby.

- Nie pojmuję tego. Widocznie winę ponosi tutaj mała ilość światła.

Dosiadła konia i podała bratu rękę.

- Bądź zdrów Aubrey, życzę ci szczęścia, bądź spokojny, zjawię się na czas, aby ci drużbować.

Ze śmiechem skinęła na M ustafę i skierowała konia na południe. Długo jechała w milczeniu. Sprzeczka z Aubreyem pozostawiła po sobie nie­miły posmak. Czuła, że popełnia czyn, stojący w sprzeczności z utartymi zwyczajami.

Teraz jednak była na pustyni, w podróży, którą planowała od dawna i która stanowiła jej naj głębsze marzenie. N a myśl o możliwych niebezpieczeń­stwach uśmiechnęła się niedowierzająco. Cóż mogło jej na pustyni zagrażać?

Słońce prażyło z bezchmurnego nieba, a z roz­palonej ziemi unosiło się rozedrgane powietrze. Promieniała szczęściem, radując się uczuciem mło­dości i siły, skończoną pięknością swych kształtów, czując pod naciskiem swych kolan silne, nerwo­we ciało konia. I rozkosz ta miała trwać cały mie­SIąC.

Jakaś karawana, którą od dłuższego czasu wi­działa na horyzoncie, zbliżyła się powoli. Diana ściągnęła cugle, gdy mijał ją długi sznur wielbłą­dów. Zawsze interesowały ją te wielkie zwierzęta o chwiejnym chodzie i długich, chyboczących się szyjach. Była to duża karawana; ciężary na grzbie­tach wyglądały bardzo okazale. Prócz kupców na wielbłądach i pstrego tłumu służby bądź idącej pie­szo, bądź też jadącej na chudych małych osiołkach, towarzyszył karawanie oddział zbrojny na koniach. N a kilku wielbłądach zauważyła postacie ludzkie, okryte bezkształtną masą koców. Poznała, że są to kobiety. Różnica między nimi a nią pobudziła ją do śmiechu. Widząc je, zadawała sobie pytanie, czy kobiety te zbuntują się kiedykolwiek przeciw niewoli, w której żyją, i czy tęsknią za swobodą, którą ona posiada?


Małżeństwo nawet w najkulturalniejszej formie, oparte na wzajemnym szacunku i przyjaźni, wyda­wało się jej wstrętne i nie mogła o nim myśleć bez drżenia. Myśl o małżeństwie dla Aubreya była nie­miła, ją zaś, szczycącą się zimną krwią i rozwagą, napełniała strachem i wstrętem. Już na samą myśl o tym, że może się stać zależna od woli i humoru mężczyzny, któremu na podstawie prawa małżeń­skiego będzie musiała być posłuszna, popadała w gniew. W zdrygoęła się, a ręka jej opadła ciężko na szyję konia. Nerwowe zwierzę rzuciło się na­przód, popuściła mu cugli i przebiegając galopem obok Mustafy, przywołała go do siebie. Przewodnik podjechał był do karawany i stojąc obok swego konia rozmawiał z dowódcą zbrojnych.


Koń Diany był rączy, tak że dopiero po dłuższej chwili nadążyła za nią służba.


Gdy Diana zawołała go do siebie, przemknął po twarzy Mustafy cień niezadowolenia.

Czy panią nie interesuje karawana?


- Nie - odparła krótko i poczęła wypytywać go o niektóre szczegóły, dotyczące jej własnej ka­rawany. Arab mówił płynnie po francusku i począł opowiadać jej anegdoty o różnych znanych osobi­stościach, którym miał zaszczyt towarzyszyć w pod­róży przez pustynię. Mustafa wyglądał na męż­czyznę średniego wieku, jakkolwiek z powodu sze­rokiej bujnej brody, czyniącej go ponad wiek star­szym, trudno było określić ilość jego lat. Diana uważała noszenie brody za wielką wadę, gdyż zwykła była oceniać mężczyznę po ustach. Oczy synów W schodu nie mogą być wskaźnikiem charakteru gdyż zawsze mieszają się pod wzrokiem Europej­czyka. Również i oczy Mustafy unikały wzroku Diany i zdawało się jej, że patrzył na nią o wiele śmielej podczas zawierania umowy w Biskrze. Myś­li jej jednak nie zatrzymały się dłużej przy tym spostrzeżeniu, gdyż interesowały ją inne, bardziej zajmujące sprawy. Skierowała rozmowę na konia, na którym jechała. Było to zwierzę niezwykle pięk­ne, a przewodnik zyskał wiele w jej oczach, przy­prowadzając go na jej prośbę. Teraz rozpływał się w pochwałach nad zaletami konia, przebąkując coś jednak niewyraźnie o jego pochodzeniu, tak że Dia­na doszła w końcu do wniosku, że zwierzę zostało bądź po prostu skradzione, bądź też "kupione" w jakiś inny nielegalny sposób i że dalsze wypy­tywanie o to dowiodłoby braku taktu.

Wreszcie przybyli do małej oazy, gdzie rozłożono się na obiad.

Zjadła prędko i usiadła, zapalając papierosa, opar­ta plecami o pień palmy. Objęła rękoma kolana i patrzyła na pustynię. Najmniejszy wiaterek nie poruszał koron palm. Jedyną żywą istotą była jasz­czurka, wylegująca się na pobliskiej skale.

Instynktownie wyczuła, że ktoś stanął poza nią. Odwróciła się i ujrzała Mustafę, schylającego się przed nią w głębokich ukłonach.

- Czas w drogę, Mademoiselle.

Diana obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem. Karawana była gotowa do drogi. Błysk wesołości znikł z jej' oczu. Mustafa Ali był przewodnikiem w podróży, ona jednak była właściwą panią wypra­wy. Jeżeli przewodnik nie pojął dotychczas tej róż­nicy, to przyda mu się lekcja, której mu zaraz udzieli. Spojrzała na zegarek na ręku.

- Mamy jeszcze dużo czasu - rzekła chłodno. Mustafa ukłonił się znowu:


- Do następnej oazy, w której mamy przenoco­wać, jest daleko.

- Wyruszymy Mustafo, ale wtedy, gdy ja ze­chcę·

Być może, że Mustafa miał rację, że było już późno, a droga do oazy daleka; musiał jednak otrzy­mać nauczkę, nawet gdyby mieli jechać do północy.

Gdy minął czas, który sobie wyznaczyła, podesz­ła z wolna do grupy Arabów. Twarz przewodnika była chmurna. Nie zwracała jednak na to uwagi i kazała mu jechać obok siebie. Znów zaczął sze­roko opowiadać o Biskrze, a ona uważała, że lepiej nie przerywać, gdyż obawiała się, że zapadnie w gniewne milczenie. Wiedziała, że jego zły humor rozwieje się, jeżeli pozwoli mu tylko rozkoszować się dźwiękiem własnego głosu i wymowy.

Jechała tak ciągle milcząca i zajęta własnymi myślami, słuchając tylko głosu przewodnika i nie zdając sobie w końcu sprawy ze swego milczenia.

Jechali już kilka godzin. Dianie wydawało się dziwne, że nie minęli dotychczas widzianej rano karawany. Spojrzała na zegarek i zmarszczyła czoło. - Gdzie jest karawana, Mustafo? Nie widzę ani śladu oazy, a wnet zapadnie noc.

- Gdyby pani była wcześniej wyruszyła... ­mruknął pod nosem.

- To bylibyśmy i tak jeszcze daleko od niej ­odcięła energicznie. - Jutro urządzimy to inaczej.

- Jutro - powtórzył przewodnik z dziwnym brzmieniem w głosie.

Spojrzała nań ostro.

- Co takiego?

Mustafa podniósł dłoń do czoła.

- Jutrzejszy dzień jest w ręku Allacha - mruk­nął z ponurą świętobliwością.

Chciała coś odpowiedzieć, gdy nagle kilka ciem­nych punktów na horyzoncie zwróciło jej uwagę. Była jednak za daleko, aby mogła rozróżnić szcze­góły.

- Patrz pan, czy to jest karawana?

- Jeżeli Allach zechce - odparł znów z namaszczeniem, a Diana życzyła sobie w duchu, aby wreszcie począł mniej zajmować się wolą bóstw, a raczej zajął się karawaną.

Czarne punkty poruszały się żywo po równinie i Diana spostrzegła niebawem, że nie były to po­wolne i stateczne dromadery, lecz grupa jeźdźców na koniach. Prócz napotkanej rano karawany nie widzieli przez cały dzień nikogo. Zbliżający się Arabowie interesowali Dianę bardziej aniżeli kara­wana. Trudno było określić liczbę jezdnych, gdyż jechali zwartym szykiem, wiatr powiewał ich bur­nusami, upodabniając ich do jadących olbrzymów.

Diana spięła konia ostrogą i wysunęła się przed przewodnika. Arabowie byli już tak blisko, że mo­gła rozróżnić wspaniałe rumaki, na których siedzie­li. Byli uzbrojeni we flinty, które trzymali w rę­kach, a nie na plecach, jak widywała w Biskrze. Tak przejechali obok niej w karnych kolumnach.

- Co to za ludzie? - krzyknęła do Mustafy, który pozostał nieco w tyle. Lecz on, patrzący rów­nież w stronę jeźdźców, zdawał się nie słyszeć py­tania. Jej ludzie pozostawali w tyle za przewodni­kiem. Gdy Arabowie znaleźli się na jednej linii z karawaną, wstrzymali nagle konie. Diana nie wy­obrażała sobie nigdy, że wielki oddział idący galopem może się tak nagle zatrzymać. Konie ściąg­nięte nagle za uzdy, aż przysiadły na zadach. J ed­nak zabrakło czasu na zachwycanie się arkanami sztuki jazdy konnej tych ludzi.

Wypadki potoczyły się wprost z błyskawiczną szybkością· Zwarty szereg jeźdźców wyciągnął się w długą linię dwójkami idących koni. Potem zawró­cili i szybciej niż przedtem otoczyli dokoła oddział Diany. Zdziwiona tym manewrem, patrzyła na to ze zmarszczonym czołem, trzymając jednocześnie z całej siły swego konia, który ja~ oszalały ze stra­chu rzucał się na' wszystkie strony. Dwa razy obiegli dokoła karawanę, potrząsając groźnie flin­tami, z burnusami rozwiewanymi szeroko przez wiatr.

Diana straciła cierpliwość. Było to wprawdzie widowisko bardzo piękne, ale czas mijał i zapadała noc. Zwróciła się więc ku Mustafie, by dać znak do odjazdu, gdy nagle padła salwa i koń jej stanął dęba.

Za chwilę rozległ się znowu huk salwy. Mustafa Ali stoczył się z konia na piasek, a równocześnie koń Diany szarpnął się tak silnie w przód, że o mało co nie wyrzucił jej z siodła. Aż do chwili gdy roz­legły się strzały, Dianie ani przez myśl nie przeszła możliwość napadu. Zdawało się jej, że widzi jedną z tak ulubionych przez nią zabaw konnych Ara­bów. A więc przestrogi, których nasłuchała się, nie byty bezpodstawne.

S ciągnęła cugle, koń jednak pędził jak oszalały naprzód. Jej położenie doprowadzało ją do wściek­łości. Przewodnik prawdopodobnie raniony, ludzie otoczeni, a ją samą unosi koń w niewiadomym kierunku.

Ach, gdyby mogła to podłe bydlę zawrócić! Pew­na była, że wszystko skończy się na złożeniu okupu, w tym celu lllusiała jednak koniecznie powrócić do karawany. Było to wprawdzie bardzo niemiłym, ale ostatecznie nowym, emocjonującym wypadkiem, no i nauczką na przyszłość. Nagle rozległ się gdzieś poza nią długi, przeszywający gwizd. Koń podniósł uszy i uczuła, że zwalnia biegu.

O bejrzała się. Jakiś Arab pędził za nią na jesz­cze szybszym koniu. Wbiła swemu ostrogi i rzuciła się do ucieczki. Arab ścigał ją z jakąś ponurą za­ciętością, którą odczuwała wprost instynktownie. Chciał ją za wszelką cenę dogonić.


Zacisnęła zęby, a w oczach jej, zwykle spokoj­nych, ukazał się błysk nowej energii.

Gdy ujrzała jednak ostatnie promienie zacho­dzącego słońca, obleciał ją strach. Znów rozległ się gwizd i koń mimo wbitej ostrogi począł się zatrzymywać. Zaświtała jej nagle myśl: "Może to koń był przyczyną tego wszystkiego?" Wszak zna tak dobrze ten gwizd. Mustafa nie chciał przyznać się, skąd wziął konia. Widocznie był on ukradziony i stanowił własność ścigającego ją teraz Araba.

Wydało się jej niezwykle komiczne, że ucieka na skradzionym konil1, goniona na pustyni przez jego właściciela. Grzechy Mustafy stawały się z każdą chwilą większe w jej oczach. Przecież zapłaciła za konia, aby jechać na nim przez pustynię, a nie po to, aby napadli ją z jego powodu arabscy bandyci. Gniew jej wzrastał. Parła z całych sił naprzód, jed­no tylko jednak spojrzenie w tył przekonało ją, że prześladowca był tuż za nią. Widziała wysoką, biało odzianą postać, czarne przenikliwe oczy i połysku­jące zęby. Ogarnęła ją wściekłość.

Nie bacząc na następstwa, opanowana jedynie chęcią pozbycia się prześladowcy, wydobyła rewol­wer i wypaliła bez namysłu dwukrotnie wprost w jego twarz.

Nie drgnął nawet, usłyszała tylko jego zadowo­lony śmiech. Dianie zaschło w gardle! Przeszło ją mrowie, dziwne uczucie, którego nie zaznała do­tychczas.

Odrzuciła precz rewolwer, przynaglając konia do pośpiechu; ognisty kasztan Araba przybliżał się jed­nak coraz bardziej. Gdy zwróciła nieco głowę, uj­rzała prawie tuż przy swoim łokciu złośliwą głowę konia, płasko stulone uszy i chytre, krwią nabiegłe oczy.

Przez kilka chwil obydwa konie biegły obok sie­bie, potem kasztan znalazł się nagle na przodzie, jeździec uniósł się w strzemionach, przechylił, chwycił Dianę silnym ramieniem, jednym szarpnię­ciem podniósł ją z siodła i posadził przed sobą na koniu.

Ruch ten był tak niespodziany, że Diana, zasko­czona, nie stawiła oporu. Przez chwilę była jak ogłuszona. Gdy oprzytomniała, poczęła dziko wal­czyć o wolność; wysiłki jej jednak były daremne. Twarda, silna dłoń trzymała ją, na wpół uduszoną, w fałdach szerokiego arabskiego burnusa. Uścisk muskularnego ramienia sprawiał jej ból; zdawało się jej, że żebra nie wytrzymają nacisku, a bliskie zetknięcie z jego ciałem utrudniało jej oddech.

Czuła, jak Arab wstrzymał nagle konia; kasztan zawróciwszy na tylnych nogach, pomknął jak strza­ła z powrotem.

. Nie pojmowała nic; nie mogła myśleć; rozum odmawiał jej posłuszeństwa. Czuła tylko wściekłość, głuchą, bezgraniczną wściekłość na człowieka, który poważył się dotknąć - wściekłość na człowieka obcej rasy. Miotały nią wściekłość, złość i obrzy­dzenie. Ten człowiek dopędził ją, porwał jak lalkę z siodła, zmuszał teraz do znoszenia uścisku jego ramion i bliskości jego znienawidzonego ciała. Nikt dotychczas nie poważył się jej dotknąć, a tym bar­dziej postąpić z nią w ten sposób.

Jaki miał być koniec tego? Dokąd zmierzał? Ma­jąc głowę zakrytą burnusem straciła wszelką orien­tację· Ponieważ leżała cicho, uścisk opasujących ramion zwolniał stopniowo, tak że mogła, odwró­ciwszy głowę, zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. N ie mogła jednak jeszcze widzieć, co się dokoła niej dzieje. Chciwie wdychała chłodne powietrze i uczuła, że zapadła noc, noc której sobie przedtem życzyła, a która teraz wydawała się jej straszna. W raz ze świeżym powietrzem nabrała znów odwa­gi. Zebrała wszystkie siły i szarpnęła się nagle i rozpaczliwie, chcąc się uwolnić z trzymających ją ramion. Jej ostrogi wbiły się przy tym w bok konia, który stanął dęba, dysząc i parskając. Arab chwycił szybko długimi ramionami, rozhukanego zaś konia uspokoił naciskiem kolan.

- Spokojnie! Spokojnie!

Niewyraźnie tylko słyszała jego cichy głos, gdyż przycisnął ją znów do siebie. Nie wiedziała, czy słowa te odnosiły się do niej, czy też do konia. Walczyła znowu, aby się uwolnić; nagle rozległ się jego głos.

- Leżże już raz spokojnie, mały głuptasku!

Jego brutalne ręce ścisnęły ją tak silnie, że zda­wało się jej, iż ani jedna kosteczka nie pozostanie cała. Dalszy opór był niemożliwy. Chwytając ustami powietrze, poddała się przemocy i przestała opierać.

Straciła w końcu orientację w czasie i przestrzeni.

N ie wiedziała, przez ile godzin galopowali tak, czy byli sami, czy też cała horda Arabów jechała za ni­mi. Nagle zatrzymali się i uczuła, że Arab zsiadł z konia, trzymając ją w ramionach; słyszała w po­bliżu niezrozumiałe głosy; ucichły one, gdy postą­piła kilka kroków. Posadzono na czymś i zdjęto z twarzy zasłonę. Światło, które świeciło jej teraz prosto w twarz, było takim przeciwieństwem ciem­ności, w której dotychczas przebywała, że oślepio­na zakryła oczy dłońmi. Po chwili dopiero rozejrza­ła się dokoła ..

Znajdowała się w wielkim, wysokim namiocie, oświetlonym dwiema wiszącymi lampami. N ie pa­trzyła jednak na otoczenie, lecz utkwiła oczy w męż­czyźnie, który tu przywiódł. Stał przed nią, zrzu­ciwszy ciężki burnus, który go okrywał od stóp do głowy, wysoki, o szerokich ramionach, ubrany w białą fałdzistą szatę. Biodra opasywała czarna, srebrem tkana szarfa, za którą zatknięty był rewol­wer. Oczy Diany przesunęły się po jego postaci i zatrzymały na ciemnym obliczu bez zarostu.

Była to najpiękniejsza a zarazem najbardziej ok­rutna twarz, jaką kiedykolwiek widziała. On spo­glądał na nią dumnym, płonącym wzrokiem. Miała uczucie, że wzrokiem tym zrywa ubranie z jej smukłego ciała i pochłania jej kształty. Cofnęła się cała drżąca, okrywając szyję szczelnie kołnierzem.

- Kim pan jesteś - zapytała ochrypłym głosem.

- Jestem szejk Achmed ben Hassan.

N azwisko to nic jej nie powiedziało; nie słyszała o nim nigdy przedtem. Instynktownie przemawiała doń po francusku, a on również odpowiadał jej w tym języku.

- Dlaczego znajduję się tutaj? - spytała, stara­jąc się ukryć ogarniającą ją trwogę·

- Dlaczego znajduje się pani tutaj? - powtó­rzył z lekkim uśmiechem. - Czyż nie jest pani na tyle kobietą, aby to zrozumieć?

I gwałtownym ruchem porwał ją w ramiona.

Ogarnął ją obezwładniający i przerażający strach, którego nie znała dotychczas. Płomień palący się w jego oczach uczynił ją słabą i bezwolną, a gdy przygarnął jej drżące ciało, wiła się w jego ramio­nach, dopóki nie przycisnął jej do siebie z namięt­nym pożądaniem.

Powoli pochylił swą twarz nad nią; jego prze­pastne oczy płonęły ogniem. Bez oporu poddała się jego pocałunkowi, który był pierwszym w jej życiu.

Szlochając przymknęła oczy, rozpalone zaś usta, które dotknęły jej, podziałały na nią odurzająco jak narkotyk. Jak przez mgłę czuła, że unosi ją poprzez zasłony w głąb' namiotu. Tam złożył ją na miękkich poduszkach.

- Niech mi pani nie każe zbyt długo czekać ­szepnął, wychodząc.

Słowa te podziałały na nią jak uderzenie biczem, znieczulone zaś nerwy zbudziły się na nowo do życia. Zerwała się i z rozpaczą w oczach przycisnęła rękoma falujące łono. Potem płacząc upadła na podłogę, wspierając się wyciągniętymi ramionami na szerokim łożu.

U czucie trwogi opanowało ją w zupełności, nie mogła bowiem spodziewać się znikąd pomocy ani też łaski. Odczuła już aż nadto dziką przemoc wobec której stała się bezsilna. Mogła się wprawdzie bronić, lecz bez widoków powodzenia. Była samot­na w tym namiocie, jak skrępowane zwierzę zdana na jego łaskę. Energia opuściła ją zupełnie. Pozo­stawało jej tylko cierpliwe oczekiwanie, aż dopełni się miara nieszczęścia.

Ciało bolało ją jeszcze od jego uścisku, a usta były zranione namiętnym pocałunkiem. Załamała ręce w przerażeniu:

- O, Boże! - szlochała, a łzy spływały po jej twarzy. - Przeklęty! przeklęty!

Gdy domawiała tych słów, do namiotu wszedł bez szmeru szejk. Położył dłonie na jej ramionach i zmusił do powstania. Jego oczy płonęły, na dum­nie zarysowanych ustach wykwitł okrutny uśmiech, a w powolnym głosie przebijał się gniew, zmieszany z żartobliwą niecierpliwością:

- Czy mam być kochankiem i pokojową zara­zem?


ROZDZIAŁ TRZECI

Gdy Diana obudziła się z głębokiego snu, gra­niczącego niemal z nieprzytomnością, słońce rzu­cało swe ciepłe promienie do wnętrza namiotu. Oczy jej, którym zabrakło już łez, były suche i pa­liły ją.

Otaczała ją mieszanina wschodniego zbytku i europejskiego komfortu, zdradzająca dobry gust, daleki od sprzeczności cechujących urządzenia wi­dzianych przez nią bogatych pałaców indyjskich. To co ujrzała jednak, przywiodło jej na pamięć całą grozę położenia. Wzrok jej napotykał niemal wszędzie ślady "jego" obecności. Niedopałek pa­pierosa, który miał w ustach, gdy przyszedł do niej, leżał przy łóżku na niskim stoliczku mosiężnym.

N ieśmiało weszła młoda dziewczyna arabska i spojrzała na nią łagodnym spojrzeniem swych ciemnych oczu.

- Ja, Zulejka, służyć pani - rzekła nieś miało łamaną francuszczyzną, podając jej szlafrok, w któ­rym Diana, ku swemu niemałemu zdziwieniu, po­znała swoją własność. Obejrzała się, kufry jej leżały obok, otwarte i częściowo wypakowane.


Widocznie poganiacze wielbłądów noszących ba­gaż zostali wpierw schwytani. Ostro zapytała o coś, Arabka potrząsnęła bezradnie głową na znak, że nie rozumie. W oczach jej zabłysło przerażenie, a usta przybrały grymas, który uczynił ją podobną do przestraszonego dziecka. Podeszła ku jednej z zasłon i usunęła ją, ukazując oczom Diany z kom­fortem urządzoną łazienkę. Dziewczyna miała wprawdzie delikatne i zręczne ręce, ale że nie znała się na tajnikach europejskiej toalety damskiej, to widać było od razu. Te odkrywane tajemnice powo­dowały u niej wybuchy wesołości, objawiającej się dziecięcym chichotem, przerywanym tylko na chwilę pod karcącym wzrokiem Diany.

Gorąca kąpiel odświeżyła jej ociężałe członki i nadała świeżość wargom i policzkom. Zanurzyła głowę w wodzie, po czym poczęła gorliwie wycierać swe boki, tak jak gdyby mogła usunąć tym sposo'" bem brud, który ją skalał. Szata jednak, do której przycisnęła ją para silnych męskich rąk, była bez plamki, a ręce te były, aż do starannie wypielęgno­wanych paznokci, niezwykle czyste.

Gdy powróciła do sypialni, ujrzała Zulejkę, klę­czącą na ziemi i buszującą pomiędzy sukniami. Wreszcie wydobyła jakąś suknię podróżną i podając ją Dianie, wlepiła w nią swój niespokojny i pyta­jący wzrok. Diana zaprzeczyła ruchem ręki i wska­zała jej strój do kop.nej jazdy, który nosiła poprzed­niego dnia. Czuła się pewniejsza w tym stroju i uważała go za najodpowiedniejszy do stawienia czoła temu, co czekało ją jeszcze. Będzie w nim znowu Dianą-chłopcem, a nie drżącą kobietą, leżą­cą we łzach i śmiertelnej trwodze. Wreszcie odpra­wiła dziewczynę, przy czym zauważyła, że nie zniknęła ona za zasłoną spoza której przyszła, lecz wślizgnęła się do łazienki.


Czy oznaczało to, że za tamtą zasłoną czekał szejk? To przypuszczenie odebrało jej nagle całą pewność siebie. U padła bezsilnie na łóżko, kryjąc twarz w dłoniach. Po chwili, zniecierpliwiona włas­nym wahaniem, podniosła się.


- Tchórz - wyszeptała, podeszła ku zasłonie i uniosła ją po chwili namysłu. Namiot był pusty. Podeszła ku wyjściu po tłumiących jej kroki gru­bych dywanach i nagle uczuła, że serce ucieka jej ku krtani. U otwartego wejścia do namiotu stał jakiś człowiek. Był do niej zwrócony plecami, po­znała jednak od razu, że ta mała postać w białym płóciennym ubraniu europejskim nie była podobna do barczystego Araba. Mimo iż szła niemal bez szelestu, człowiek obrócił się ku niej z szybkim ukłonem. Twarz jego była wąska, gładko wygolona, włosy czarne, oczy niespokojne i latające. Miał nie­co krzywe nogi, wyglądał jak zawodowy dżokej o manierach wielkopańskiego lokaja. Diana zaru­mieniła się pod jego spojrzeniem, on opuścił jednak natychmiast oczy:


- Madame życzy sobie zapewne, by podano śniadanie?


Mówił szybko, jednak głosem cichym i miłym, ruchy jego były równie szybkie, a przy tym spo­kojne jak słowa; w kilka chwil potem zastała na sto­le świetnie przyrządzone i czysto podane śniadanie.


- Pan prosi o wybaczenie, że aż do wieczora nie będzie mógł dotrzymać towarzystwa. Nie omie­szka natomiast stawić się punktualnie na kolacji.

Diana spojrzała nań ze zdziwieniem.

- Pan?


- Mój pan, szejk.


Zarumieniła się, twarz jej przybrała twardy wy­raz.


Zjawił się służący, niosąc kawę i papierosy. Po­dawał jej ogień, ochraniając troskliwie ręką chwiej­ny płomyk z cierpliwością, zdradzającą długoletnie obycie z kiepsko palącymi się zapałkami.


- Pan je obiad o godzinie ósmej. O której mam podać herbatę? - pytał, uprzątając ze stołu. Diana zacisnęła wargi, by nie wypowiedzieć drwiącej uwa­gi cisnącej się jej na usta. Powiedziała tylko kilka zdawkowych słów i obróciła się do niego plecami. Gdy odwróciła się po chwili, odetchnęła z ulgą. Człowiek ten odszedł, a wraz z nim znikło przy­gniatające uczucie niewoli, którego doznawała pod spojrzeniem jego czujnych oczu.


Oddychała teraz swobodniej i usiłowała z gniew­ną zaciętością pozbyć się pewnej obawy, której wstydziła się bardzo. W rodzona ciekawość walczyła z innymi uczuciami. Teraz ulegała jej chętnie, aby tylko zająć czymś myśli. Poczęła chodzić dookoła dużej komnaty.


U rządzenie było tu równie luksusowe jak w sy­pialni. U miała ocenić od razu kosztowność dywa­nów i makat. Głównym sprzętem była duża, czar­nego koloru otomana, na której piętrzyły się czarne jedwabne poduszki. W kącie stała szafa bibliotecz­na, w drugim tuż u wejścia ujrzała sekretarzyk do rozkładania. Uklękła ciekawie przed szafą biblio­teczną. Co mogło stanowić lekturę takiego Araba? Były to książki treści podróżniczej i z dziedziny sportu, i rozmaite dzieła z zakresu medycyny we­terynaryjnej. Książki były widocznie często czyta­ne. Niektóre miały uwagi na marginesie, pisane ołówkiem w języku arabskim. Jedna półka była wypełniona dziełami tylko jednego pisarza, nieja­kiego hrabiego Raula de Saint-Hubert, same opisy podróży, z dedykacji na kartach tytułowych dowie­działa się, że zostały one Arabowi ofiarowane przez samego autora.

Jedno z nich było nawet ofiarowane M emu przy­jacielowi Aehmedowi ben Hassanowi.

Zmarszczyła czoło ze zdziwieniem i odłożyła książki. Te oznaki wykształcenia i nieoczekiwanej kultury uderzyły ją niemile.

Popatrzyła na zegarek. Dzień mijał szybko, nie­długo już nadejdzie rabuś. Oddech jej stał się krótki i przyspieszony, poczuła łzy w oczach.

- Nie wolno mi płakać - wyszeptała zrozpa­czona - gdyż oszaleję.

Gwałtem powstrzymała łzy i zagłębiła się w mięk­kie poduszki otomany. Była bardzo zmęczona. W skroniach pulsowała krew w przyspieszoąym tempie.

Gdy zapadł wieczór, nie mogła już oprzeć się pragnieniu zaczerpnięcia świeżego powietrza. Po­deszła ku otwartym drzwiom namiotu. Oparty na lancach daszek płócienny chronił wejście namiotu od promieni słonecznych. Wyszła z tego cienistego miejsca i rozejrzała się ze zdziwieniem dookoła. Przed namiotem rozpościerał się duży otwarty plac, okolony gęstym kręgiem palm, rojący się od ludzi i koni. W niejakim oddaleniu ujrzała wprawdzie kilka wielbłądów, konie jednak przeważały.

Niektóre były uwiązane, niektóre zaś krążyły do­koła całkiem luzem, inne znów oprowadzali parob­cy. Parskając przebiegł tuż koło namiotu ognisty kasztan, niosąc dwu ludzi uwieszonych na swej szyi. Diana poznała go natyclimiast, jedno krótkie spojrzenie, które rzuciła na wąską, zdradliwą głowę ubiegłego wieczora, gdy przeleciał obok jej ramie­nia, wyryło w jej pamięci na zawsze obraz tego nie­okiełznanego zwierzęcia.

Tuż przed Dianą kasztan zarył kopyta w ziemię, stulił uszy i drżąc na całym ciele starał się ukąsić parobków, którzy nie mogli sobie widocznie z nim poradzić. Z namiotu wyszedł służący i z uprzejmym uśmiechem zwrócił się do Diany:

- Nazywa się Szejtąn i jest naprawdę opętany przez diabła. - W tej samej chwili kasztan wyrwał się trzymającym go ludziom, przedarł się przez zwarte koło Arabów i pognał na przeciwległy ko­niec oazy, za nim zaś pobiegł cały tłum.


- Czy on się tak tylko bawi, czy też rzeczy­wiście jest taki nieokiełznany - zapytała Diana. - Okrutnie dziki, Madame, zabił już trzech lu­dzi.

Diana spojrzała nań z niedowierzaniem, ponie­waż głos jego brzmiał obojętnie i bez cienia współ­CZUCIa.

- Powinno się go zastrzelić - rzekła oburzona.

Wzruszył ramionami. .

- To ulubiony koń pana - brzmiała spokojna odpowiedź. .

Więc dlatego, że pan lubił je, pielęgnowano to złośliwe zwierzę z całą starannością. Widocznie ce­nił on ulubionego konia więcej, aniżeli życie swych poddanych. Zgadzało się to zresztą z bezwzględ­nością, którą sama tak dobitnie odczuła.

- Jest to okaz specjalnej hodowli, Madame ­mówił służący - szczep ten słynie z hodowli koni już od kilku generacji. Konie mojego pana znane są we wszystkich państwach berberyjskich, a nawet we Francji - dodał z lekkim odcieniem dumy.

Diana popatrzyła nań uważnie. Ilekroć mówił Arabie, brzmiała w jego głosie nuta przywiązania i czci dla brutalnego władcy, czci której pojąć nie mogła.

- Oto już jedzie pan - rzekł nagle tonem zdradzającym wprost zachwyt z ukazania się szejka.

Jak spłoszona gazela usunęła się Diana w cień namiotu, walcząc rozpaczliwie z coraz bardziej ogarniającym ją uczuciem trwogi, której w żaden sposób pozbyć się nie mogła.

Z namiotu obserwowała grupę jeźdźców. Szejk zeskoczył z konia, poklepał po szyi rosłego, karego rumaka i zamienił kilka słów z młodym Arabem, który towarzyszył mu w przejażdżce. W reszcie od­wrócił się i z wolna skierował swe kroki ku namio­towi. Zatrzymał się przy wejściu i rozmawiał ze służącym. Stał tak w świetle zachodzącego słońca, malownicza postać Berbera w powiewnej białej sza­cie, o rasowej męskiej twarzy. Cała postać i wznie­siona głowa wyrażały dumę i poczucie siły. Potem z lekkim uśmiechem wszedł do namiotu. Diana poczuła, że znowu przechodzi ją mrowie. Popatrzy­ła nań jednak bez lęku, dumnie wyprostowana. Szejk podszedł ku niej.

- Spodziewam się, że Gaston opiekował się tu panią i że spełniał każde jej życzenie - rzekł niedbale, biorąc papierosa ze stolika. Chłód jego obejścia i oschły ton podziałały na nią jak zimny tusz. Zacisnęła pięści.

- Czy nie czas skończyć już z tym? Czy jeszcze mało złego wyrządził pan? - wybuchła gwałtow­nie. - Dlaczego popełnił pan ten podły czyn?

Wąska smuga dymu owionęła ją, tak jakby ręka trzymająca papieros poruszyła się gwałtownie. Jego milczenie rozdrażniło ją jeszcze bardziej, straciła panowanie nad sobą.

- Czy sądzi pan, że uda się panu zatrzymać mnie tutaj siłą? Myśli pan, że mogę tak przepaść na pustyni i nikt tego nie zauważy, i że nie będą mnie szukać.

- Nie ma mowy o poszukiwaniach - brzmiała spokojna odpowiedź. - Władze francuskie nie ma- . ją tutaj żadnego prawa. Nie jestem ich poddanym.

Drżące palce jej odnalazły wreszcie chusteczkę, której szukała gorączkowo. Otarła zwilgotniałe dło­me.

~ Gdy zaginę bez wieści - ciągnęła dalej zroz­paczona, usiłując ukryć swoje zmieszanie. Czuła jednak, że pewność siebie opuszcza ją.

- W tedy dopiero zaginie pani bez wieści, gdy będzie już za późno. Najęła pani karawanę, która miała pod przewodnictwem M ustafy poprowadzić panią przez pustynię do Oranu - rzekł szejk obo­jętnie. - Stamtąd chciała pani udać się przez Marsylię do Ameryki, aby spotkać się tam znowu

ze swoim bratem. .

Słuchała go z zapartym oddechem i wzrastającą trwogą. Powolny głos, wyliczający z taką pewnością etapy jej zamierzonej podróży, napełniał ją stra­chem niepojętym. Wyszeptała głosem suchym i drżącym:

Skąd pan wie o tym?

- Chciałem wiedzieć, to wystarcza.

- Mustafa Ali, albo też który z poganiaczy wielbłądów zaalarmował już z pewnością włądze w Biskrze.

- Mustafa Ali nie piśnie w Biskrze ani słowa.

- Dlaczego?


- Nie było przecież powodu do zamordowania pani - ciągnął szejk dalej w tonie lekko drwią­cym. - Gdy pozna mnie pani bliżej, dojdzie pani do przekonania, że niechętnie zdaję się na ślepy przypadek. Wszystko jest w ręku Allacha! Błogosła­wione imię jego. Ale trzeba pamiętać o tym, że Allach nie zawsze znajdzie czas na to, by zajmować się sprawami ludzkimi i dlatego też musimy sami działać. Pani zapłaciła Mustafie jako przewodniko­wi, ja zaś zapłaciłem mu więcej od pani, aby przy­prowadził panią do mnie. Zapłaciłem mu tyle, że może całkiem śmiało ominąć Biskrę i osiąść spokoj­nie w innej miejscowości jako zaufania godny prze­wodnik karawany.


Zapanowało znowu milczenie. Diana uczuła nie­znośny ucisk w krtani. Nie było to więc przypadko­we spotkanie, lecz zaraz na początku podróży z gó­ry przygotowane uprowadzenie. Oddany i uległy, obrotny w języku Mustafa Ali nie prowadził jej w kierunku Biskry, lecz do tego człowieka, który kupił go dla swych niewiadomych celów.


- Dlaczego uczynił pan to? - wyszeptała sła­bym głosem i w tej samej chwili zamarło w niej serce. On postąpił krok, czuła niemal jego oddech na swej szyi i oczekiwała w trwodze śmiertelnej. Przyciągnął ją do siebie, przycisnął do piersi i głowę jej skłonił w swe ramiona.


- Ponieważ taka była mqja wola. Ponieważ wi­działem panią przed czterema tygodniami w Bi­skrze. Widziałem panią tylko przez kilka chwil, dość długo jednak, by dojść do przekonania, że pożądam pani. A czegokolwiek pożądam, to po prostu sobie biorę. Pani sama wydała się w moje ręce. Reszta była już zabawką.


Oczy jej były zamknięte; opuszczone rzęsy drgały tak, że nie mogła widzieć jego twarzy. Czuła jednak, że twarz ta zbliżała się coraz bardziej i zuchwałe wargi paliły jej usta płomiennymi pocałunkami. Walczyła dziko, lecz on śmiał się, całując namiętnie jej wargi, włosy i oczy. Potem osłabła i poddała się biernie jego pocałunkom. Poznała nagle jasno ten ogrom namiętności, który w nim wzbudziła. Silne ramiona zwolniły uścisk.


- Niech pani popatrzy na mnie - rzekł cichym i miękkim głosem. Drgnęła i uniosła z lekka po­wieki.


- Niech pani popatrzy na mnie! - Jakkolwiek głos brzmiał dalej miękko, to jednak przebijał zeń ton rozkazujący.


Dwadzieścia cztery godziny przedtem nie wie­działa Diana Mayo, co oznacza słowo "trwoga", w ciągu ostatniej jednak doby nowe, dawniej nie­znane jej uczucie strachu, naucżyło ją posłuszeń­stwa. Była posłuszna, z trudem podniosła oczy i spojrzała nań, po czym twarz jej zalała się purpurą wstydu. Oczy jego ciemne i namiętne żarzyły się jak węgle.

Roześmiał się nagle.

- Na Allacha! Czy wie pani, jaka jest piękna?

Poczęła walczyć znowu, by wymknąć się z jego ramion.

- Czy nie puści pan mnie?

Z ust jego wydobył się okrzyk zniecierpliwienia.


U wolnił ją z uścisku, podszedł ku otomanie i rzucił się na leżące tam poduszki. Zapalił drugiego papie­rosa i zagłębił się w przeglądaniu jakiegoś miesięcznka leżącego na stoliku. Zagryzła wargi i zdusiła w sobie histeryczny szloch, który wydzierał się z jej krtani. Zbliżyła się do niego.

- Chcę wiedzieć, kiedy mnie pan stąd uwolni?

Powoli bbrócił kartkę miesięcznika, niedbałym ruchem strzepnął popiół z papierosa, dopiero po­tem spojrzał na nią. Wreszcie rzekł zimno:

- Gdy mi się pani sprzykrzy.

. Z lekkim jękiem odwróciła się i jak oślepiona, potykając się, zwróciła swe kroki do wnętrza namio­tu. Zanim jednak uniosła zasłonę, znieruchomiała, wstrzymana jego głosem. Odrzucił trzymany w rę­ku zeszyt i leżał rozciągnięty na otomanie z rękoma skrzyżownymi pod głową.


- Zachwycający z pani chłopiec. Ale ja nie chłoBea widziałem w Biskrze. Pani rozumie mnie?

Zniknęła. za zasłoną i stanęła na chwilę nieru­choma, z twarzą ukrytą w dłoniach. Zrozumiała go dobrze. Należało zdjąć męskie ubranie, w którym czuła się silniejsza i mężniejsza; być posłuszną temu dzikusowi i włożyć dla niego szaty kobiece, uwydat­niające tak korzystnie delikatne linie jej ciała.

Ciężkim krokiem podeszła ku toalecie i patrzyła jak osłupiała na odbitą w zwierciadle bladą twarz i przemęczone oczy.

N agle uchwyciła kurczowo marmurowy brzeg stołu. Ujrzała w lustrze, że szejk stał za nią. Wszedł swym dobrze już jej znanym bezszelestnym kro­kiem i uchwycił ją ręką pod brodę, patrząc jej prosto w oczy.

- Niechże pani nie robi tak przerażonej miny! Chcę tylko trochę wody i mydła. Nawet Arabowi wolno umyć ręce.

Odczuła znów boleśnie jego drwiący ton, nie odpowiedziała jednak nic. Wzruszył ramionami i z lekkim uśmiechem wziął brzytwę do ręki i udał się do łazienki.


Z wypiekami na twarzy pospieszyła Diana do przedniej części namiotu. Gdyby nawet od dziesię­ciu lat była jego nałożnicą, nie mogłoby jego postę­powanie wobec niej być bardziej chłodne i lekce­ważące .


Gdy Gaston podał obiad, po kilku minutach zjawił się szejk jakby z.upełnie odmieniony. Grał rolę 'uprzejmego gospodarza, grzecznie, a zarazem w sposób nie pozbawiony godności usprawiedliwił swoje opóźnienie, po czym usiadł naprzeciw niej. Zachowywał się również w ten sposób podczas je­dzenia, a Diana czuła się zmuszona wobec służące­go, do podtrzymywania banalnej rozmowy.


Zauważyła, że służący nalewał tylko dla niej lek­kie wino, szklanka stojąca przed szejkiem była stale pusta. Podchwycił jej spojrzenie i roześmiał się:


- Musi mi pani wybaczyć, nie piję wina. To jedyna cnota, której hołduję - dorzucił po chwili, z takim błyskiem w oczach, że krew ponownie ude­rzyła jej do twarzy.


Zapomniała, że jest on Arabem. Obiad przeciągał się w nieskończoność, a jednak w głębi duszy ży­czyła sobie, aby trwał wiecznie. Jak długo służący był obecny, czuła się pewna siebie. Myśl, że odej­dzie za chwilę, napełniała ją przerażeniem.


Gdy podano kawę, wpadł do namiotu wielki perski pies myśliwski.


Z radosnym szczekaniem rzucił się do kolan szejka, a później, warcząc, zwrócił głowę ku Dianie. U milkł jednak po chwili i ukrył swą potężną głowę na jej łonie. Szejk zaśmiał się:

- To wielki zaszczyt. Koper nie zawiera tak łatwo przyjaźni.

Nie odpowiedziała, lecz głaskała w milczeniu szorstką sierść zwierzęcia.

Siedziała z ciężkim sercem wpatrzona w filiżankę kawy. Szejk milczał również. Wreszcie powstała z głębokim westchnieniem.

Gaston uprzątał ze stołu i rozmawiał ze swym panem. Diana podchwyciła wyrazy "mały szejk" poza tym nie zrozumiała nic, gdyż rozmawiali po arabsku. Szejk zmarszczył czoło, czyniąc gest znie­cierpliwienia, po czym skinął ręką. Służący zniknął z namiotu. W kilka minut potem usłyszała jakiś obcy, nie słyszany dotychczas głos, podniosła więc opuszczone oczy. Młody Arab, który jechał przy boku szejka, zjawił się w namiocie.

- Mój adiutant - rzekł szejk - J ussuf, praw­dziwy syn pustyni z duszą bon-vivanta. Ciałem jest tutaj, sercem jednak na korsie Algieru.

Wysmukły młodzieniec roześmiał się i skłonił Dianie głęboko. Spoza opuszczonych rzęs obserwo­wała go bacznie. Mówił z patosem i żywo gestyku­lował. Szejk milczał, wtrącając tylko od czasu do czasu jakieś słowo do rozmowy. Oblicze jego po­chmurniało z wolna. W końcu powstał niecierpli­wym ruchem i obydwaj mężczyźni opuścili namiot. Pies pobiegł ich śladem.

Diana usiadła na grubym dywanie w pobliżu biblioteki. N a chwilę była sama, wolna od szpiegu­jących ją na każdym kroku oczu i znienawidzonego towarzysza. Z lekkim jękiem, w którym wyrażało się bezgraniczne zmęczenie, opuściła głowę na ko­lana. Była wyczerpana fizycznie i duchowo przeży­tymi wstrząsami. Zdawało się jej, że wczorajsza Diana umarła, a narodziła się istota nowa, jakaś obca i jej samej nieznana.

Z ciężkim westchnieniem odgarnęła włosy z cl:oła i obejrzała się po pustym namiocie. Wydał się jej zupełnie zmieniony, jakiś dobrze znany. Dozna­wała uczuć jak każdy człowiek oswajający się z no­wym otoczeniem już po kilku godzinach pobytu.

U słyszała jego głos u wejścia. W zimnych jak lód palcach ścisnęła kurczowo leżącą na ziemi książ­kę. Gruby dywan tłumił naj lżejszy szelest, a jednak odczuła instynktownie, że rzucił się znowu na po­duszki. Wiedziała także, że patrzy na nią.

- Diano, pójdź tu!

Poderwała się odruchowo, nie orientując się w pierwszej chwili, że zawołał ją po imieniu, po czym z twarzą zarumienioną gniewem, znierucho­miała w milczeniu. Było to już właściwie drobnost­ką, że po wszystkim co zaszło, zawołał ją po imie­niu, a jednak przy słowach tych wybuchnął płomień jej gniewu z taką siłą, że zapomniała niemal o trwo­dze przed nim.

- Nie jestem przyzwyczajona do tego, by mi rozkazywano - odparła.

- Musisz nauczyć się tego.

Ponury dźwięk jego 'słów złamał jej całą odwagę. Skuliła się i ten sam okropny strach, który opano­wał ją ubiegłej nocy, powoli paraliżował jej ruchy i zdolność myślenia. Nagle porwała się na nogi i ze zduszonym krzykiem, poczęła cofać się przed nim, aż zatrzymała ją zasłona namiotu, której uchwyciła się kurczowo. Dopadł ją tam. Delikatnie odciągnął jej zaciśnięte palce od zasłony i przygarnął ją z lek­kim uśmiechem do swojej piersi.

- Ty głuptasku - rzekł, śmiejąc się.




ROZDZIAŁ CZWARTY

Miesiąc! Trzydzieści jeden dni, od kiedy wyje­chałam z Biskry! Miesiąc już! - Diana upadła twarzą na poduszki. Z wolna, krok po kroku wspo­minała przeżyte dni i noce. Dni i noce rozpaczliwe­go oburzenia, wywołanego ciągłą walką z jego wolą, posłuszeństwem, do którego została gwałtem zmu­szona, słowem tym wszystkim, czym był wypełnio­ny ten okropny miesiąc. Szejk był bez miłosierdzia w swym postępowaniu. Jako Arab nie uznawał on zupełnie uczuć kobiecych; zdobył ją, ponieważ tak mu się podobało i trzymał ją u siebie, bo taka była jego wola i było to dlań rozrywką w chwilach nudy. Życie i śmierć jej miał w swoim ręku. Widziała raz jak oćwiczył jednego ze służby. Nie wiedziała, czym zawinił ów człowiek, kara jednak nie mogła stać w żadnym stosunku do przestępstwa. Sparali­żowana strachem patrzyła na to aż do chwili, gdy szejk odrzucił morderczy bat, i nie spojrzawszy nawet na okrwawioną, drgającą na ziemi bryłę mię­sa, powrócił do namiotu.

Jedyną cnotą jego, w jej oczach, był zupełny brak próżności, o której wiedziała, że jest jej naj­większą wadą.

Nagle krzyknęła głośno, gdyż jakaś ręka dotknęła jej pleców. Zazwyczaj lepiej trzymała na wodzy swe nerwy, lecz grube dywany tłumiły każdy krok i nie spodziewała się, że szejk powróci tak szybko. Zła sama na siebie zagryzła wargi do krwi i odgar­nęła szybkim ruchem włosy z czoła. On rzucił się obok niej na poduszki, zapalił nieodstępnego pa­pierosa. Gdy nie siedział na koniu, palił niemal bez przerwy. Później ziewnął i zwrócił się do niej:

- Zulejka nie pilnuje porządku, nakaż jej, by chowała twoje buciki i nie pozostawiała twych su­kien na ziemi. Dzisiaj był skorpion w łazience ­dodał tonem obojętnym, wyciągając wygodnie swe długie nogi.

Krew uderzyła jej do twarzy, jak zwykle, gdy przypadkiem dotykał intymnej strony ich wspólne­go życia, które pojmował bez troski, ona zaś ze wstydem i beznadziejną rozpaczą. Odetchnęła z ul­gą, gdy Gaston wszedł do namiotu, niosąc na małej tacy dwie filiżanki dymiącej kawy i powiedział swe­mu panu kilka słów po arabsku, po czym szejk opróżnił swą filiżankę i wybiegł z namiotu.

Gaston kręcił się po pokoju bezszelestnie, zbie­rając niedopałki papierosów, porzucone zapałki i porządkując, ona zaś rozglądała się po namiocie, z miną znudzonego dziecka. Nie było sposobu uciec od tej nędzy, która była większą od jej zapasu energll.

Była tylko jedna droga ucieczki, o której myślała często, szukając tylko narzędzia. Szejk przewidział to jednak i przedsięwziął konieczne środki ostroż­ności. Pewnego dnia zdawało się jej, że chwila spełnienia życzenia jest już bliska - należało prze­cież tylko wyciągnąć rękę i sięgnąć po rewolwer leżący na stoliku. Zaledwie jednak ujęła broń, pod­szedł szejk swym niedosłyszalnym krokiem, spokoj­nie odebrał rewolwer, spojrzał jej prosto w oczy i otworzył magazynek.

- Jest pusty. Sądziła pani, że jestem głupcem?

- rzekł głosem bezdźwięcznym.

Od owej chwili była jednak ciągle pod nie­dostrzegalną strażą, tak że nie mogła nawet myśleć o. wprowadzeniu w czyn okropnej de­cYZ)I.

Powoli podeszła ku wyjściu, zatrzymała się pod daszkiem chroniącym od słońca i ujrzała stojącą w pobliżu grupę ludzi. Był tam szejk, Gaston i J us­suf, którzy przyglądali się dziko wierzgającemu młodemu koniowi, trzymanemu z trudem przez czterech rozpaczliwie uwieszonych u jego szyi ludzi. Otaczał tę grupę krąg Arabów w ten sposób, że między nimi a namiotem była wolna znaczna prze­strzeń. Nagle szejk skinął ręką. Z tłumu wystąpił z głośnym okrzykiem jakiś człowiek, który począł zbliżać się z wolna do walczących z koniem ludzi. Diana patrzyła z rosnącym zainteresowaniem na rozwijającą się przed nią scenę ujeżdżania dzikiego ZWIerzęCIa.

Koń był już osiodłany, kilku ludzi przyskoczyło jeszcze i wspólnymi siłami przytrzymano go na miejscu, jednak tylko na krótką chwilę. Czas ten wystarczył jednak. Błyskawicznym ruchem wsko­czył człowiek na konia. Zaskoczone nieznanym so­bie dotychczas ciężarem zwierzę stało przez chwi­lę nieruchomo, potem stanęło dęba tak jak gdyby chciało upaść na grzbiet i przygnieść jeźdźca swym ciężarem. Lecz nagle koń padł znowu na przednie nogi, przegiął grzbiet i błyskawicznie podskoczył w górę, a Arab wyleciał łukiem z siodła, uderzając głucho o ziemię, po czym legł nieruchomo, z głową zarytą w piasku. Otaczający przyskoczyli do konia i przytrzymali go, zanim zorientował się, że jest wolny.

Wzrok Diany spoczął na twarzy szejka. Wyraz tej był zupełnie obojętny, ani jednym spojrzeniem nie obdarzył on leżącego na ziemi człowieka. Prze­ciwnie, uśmiechał się, po czym położył rękę na ramieniu J ussufa i ruchem głowy wskazał mu konia. Diana uczuła, że braknie jej oddechu. Ten człowiek nie oszczędzał nikogo widocznie. J ussuf wskoczył lekkim ruchem na siodło, a przerażone zwierzę pognało teraz prosto przed siebie. Konni Arabowie zabiegli mu drogę i zmusili do odwrotu w obręb koła. Koń zastosował znów poprzednią taktykę, a biedny chłopak upadł ciężko na miękki piasek. Z otwartym pyskiem, rżąc przeraźliwie, rzucił się koń ku leżącemu, Jussuf zaś zasłonił się obronnym ruchem ręki. W sam czas przybiegli Arabowie i przytrzymali rozhukanego rumaka. Młodzieniec podniósł się niepewnie i z wolna pokulał ku namio­tom. Diana nie mogła widzieć go więcej, gdyż zakrył go tłum.

. W tej chwili szejk dosiadł konia. Diana patrzyła na to z bijącym sercem i płonącymi oczyma, w któ­rych przebijała się twarda zaciętość. Nienawidziła go bowiem i pragnęła jego śmierci. Mimo to musia­ła podziwiać cudowną sztukę jazdy, którą zaprodu­kował przed jej oczyma. S iedział jak przyrośnięty i każdy wysiłek konia, aby wyrzucić go z siodła był daremny. Zwierzę to rzucało się dziko na wszystkie strony, to szalało w przód lub w tył, to zatrzymy­wało się nagle w miejscu, okręcało dokoła siebie; wreszcie stanęło dęba, wyrzucając wysoko w górę przednie kopyta.

- Niech pani patrzy teraz! - krzyknął nagle Gaston.

I Diana ujrzała, jak szejk nagłym i zdecydowanym ruchem spiął konia w tył, zanim jednak zwierzę runęło na wznak, wyślizgnął się człowiek z sio­dła, by zanim na pół ogłuszony upadkiem rumak stanął dobrze na nogach, być z powrotem na siodle. Potem nastąpiła scena, której Diana nie miała nigdy zapomnieć.

Była to rozpaczliwa końcowa walka, która musiała skończyć się klęską jednego z walczących: czło­wieka lub konia, była to kara, którą nieokiełznany koń na zawsze miał zachować w pamięci. Dzika i twarda wola człowieka stawiała czoła dzikiemu i nieopanowanemu instynktowi zwierzęcia. Drżącą ręką uchwyciła Diana ramię Gastona:

- To straszne - wyszeptały jej pobladłe wargi.

- To konieczne - odparł spokojnie.

- Nie, na to nie ma usprawiedliwienia - wykrzyknęła gwałtownie.

- Pani wybaczy, Madame, konia musi się ujeź­dzić. Dziś rano zabił i stratował człowieka.

Diana ukryła twarz w dłoniach, kilka chwil po­tem usłyszała głos Gastona:

- Niech pani popatrzy. Już minęło.

Z obawą podniosła oczy. Szejk stał na ziemi, obok niego zaś koń, chwiejąc się i ciężko robiąc bokami, z głową w dół opuszczoną. Ze wszystkich stron cisnęli się ku szejkowi ludzie, nawet Gaston podszedł ku swemu panu. Diana odwróciła się z uczuciem wstrętu. Wystarczała jej brutalność tego człowieka, do zniesienia widoku owacji ze strony jego dzikich współtowarzyszy zabrakło jej już sił.


Wolnym krokiem powróciła do namiotu i przy­stanęła w nim niezdecydowanie. W chwilę później wszedł szejk, uśmiechnięty z papierosem w dłoni, ocierając drugą ręką krople potu, który wystąpił mu na czoło. Drgnęła i spojrzała nań płonącymi oczyma.


- Jest pan brutalem, bestią, diabłem, nienawi­dzę pana - wyrzuciła z siebie głosem nabrzmia­łym oburzeniem.

N a chwilę zachmurzyła się jego twarz, potem roześmiał się.


- Możesz mnie nienawidzić, mała Diano, nie mam nic przeciw temu, niechaj jednak nienawiść ta będzie bezgraniczna. Pamiętaj, że nie znoszę uczuć połowicznych.


Potem minął ją i zniknął w dalszym przedziale namiotu. U padła twarzą na poduszki, nigdy bo­wiem nie czuła się tak wyczerpana i bezsilna. Wtem wszedł Gaston.

- Co dzieje się z człowiekiem, który pierwszy spadł z konia? Czy zabity?

- Ależ nie, doznał tylko nieznacznego wstrząsu, wyliże się niedługo. Arabowie mają twarde czaszki.

- A Jussuf?

Gaston roześmiał się.

- "Mały szejk" złamał sobie obojczyk, ale to nic, kilka dni troskliwej pie­lęgnacji w jego haremie, a wszystko będzie dobrze. - W jego haremie? - zapytała Diana zaskoczona.

- Czy jest on żonaty?

- Ależ naturalnie, Madame, ma dwie żony. Niech się pani tylko nie oburza, to jest tutaj w zwy­czaju.

Zwyczaje miejscowe wydały się Dianie niebez­piecznym tematem rozmowy, wobec czego zapytała szybko:

- Gdzie nauczył się pan jeździć konno?

- Jeszcze jako młody chłopak, w ujeżdżalni jednej ze stajen wyścigowych w Auteuil. Następnie zaś służyłem pięć lat w kawalerii, potem przyszed­łem do swego pana.

- Jak dawno jest pan już u niego?

- Piętnaście lat.

- Piętnaście lat? - zapytała zdumiona. - Piętnaście lat tutaj na pustyni?

- Tutaj i gdzie indziej - rzekł krótko, opusz­czając namiot.

Diana zagłębiła już twarz w poduszki. Gaston nie powinien był obawiać się, że wydrze mu tajem­nicę jego pana. Tak nisko nie upadła jeszcze.

Gdy szejk powrócił, była ciągle jeszcze pogrążo­na w tych samych myślach. Ubrany był bez zarzutu i wymuskany, zupełnie niepodobny do rozczochra­nego dzikusa sprzed pół godziny. Spojrzała nań przelotnie, ulegając swoim nerwom. N a twarzy jego nie było już śladu gniewu. Podobnie jak widziała to setki razy u Aubreya, głaskał w zamyśleniu swoją brodę. Widocznie barbarzyńcy i Europejczy­cy, mają te same wrodzone ruchy. Nadaremnie cze­kała, aż przemówi do niej. Nagle pociągnął ją bliżej ku sobie i szybkim ruchem ubrał jej szyję we wspa­niały naszyjnik ze szmaragdów. Przez mgnienie oka podziwiała rzadkiej piękności sznur klejnotów, po­tem zerwała go i rzuciła na ziemię z okrzykiem oburzenia.

- Jak pan śmie?

- Nie chce pani? - zadał pytanie swym zwykłym obojętnym tonem, unosząc wysoko brwi w rze­czywistym lub udanym zdziwieniu. - Harmonizu­je on tak doskonale z suknią pani. - Potem spoj­rzał na otwartą kasetkę stojącą obok niego na niskim taborecie, wypełnioną iskrzącymi się klejnotami.

- Dla pani perły są za zimne, a diamenty za banalne - rzekł przeciągle. - Powinna pani nosić tylko szmaragdy, barwy nieba wieczornego jako przeciwieństwo do koloru swych włosów, podob­nych słońcu.

Nigdy jeszcze nie przemawiał do niej w podobny sposób i w tym tonie, szybkim spojrzeniem obrzu­ciła jego twarz. Nie ujrzała w niej jednak żadnego z uczuć, których oczekiwała, gdyż ani miłość, ani też żądza, tylko niezwykła jakaś bezgraniczna tkli­wość przebijała z jego oczu.

- Może woli pani perły lub diamenty - wska­zał ręką pogardliwie kasetkę.

- Nienawidzę pana i nie chcę nosić żadnych klejnotów, które pochodzą od pana. Nie wolno myśleć panu, że należę do kobiet, które biorą takie rzeczy.

- Nie kocha pani klejnotów? - Inne kobiety nie odrzucały ich nigdy. Wprost przeciwnie. Było im ich zawsze za mało - rzekł śmiejąc się.

Spojrzała nań przerażonym wzrokiem i ze wzra­stającą trwogą.

- Inne kobiety?

- Nie łudzi się pani chyba, że jest pani pierwsza - odparł z brutalną szczerością. - Niech pani nie patrzy tak na mnie. Tamte były całkiem inne aniżeli pani. Przychodziły one tutaj nie tylko z wła­snej woli, ale raczej z radością i znudziły mi się prędzej aniżeli ja im.

Załkała i zasłoniwszy ramieniem oczy, które były suche z braku łez, odsunęła się od niego. Myśli jej były tak czyste, że nie pomyślała o tym dotych­czas. Czyli była tylko jedną z wielu, małym ogni­wem w łańcuchu zdobywanych i odrzucanych, sto­sownie do zachcianek tego człowieka.

- Jak mnie pan krzywdzi - szepnęła. Uwolniła się zupełnie z uścisku jego ramion porwała na nogi.

- Czy nie ma pan litości dla ludzi, którzy są słabsi od pana? Czy wszyscy Arabowie są tak okrut­ni jak pan? Czy nigdy w życiu nie kochał pan i nie doznał uczucia miłości?

Zaklął dziko. Potrząsnął przecząco głową:

- Miłość? Nie znam tego słowa. Ach, owszem - dorzucił drwiąco - kocham swoje konie.

- Gdy ich pan nie zabija.

- Słusznie, gdy ich nie zabijam.

Szyderstwo zawarte w jego słowach podrażniło ją i wzbudziło w niej chęć odwetu.

- Jeżeli nie kocha pan tych kobiet, które sta­nowią tutaj chwilową rozrywkę, spodziewam się, że przynajmniej dla tych, które są u pana w hare­mie, żywi pan jakieś uczucie. Przypuszczam bo­wiem, że ma pan harem?

Natarła nań w ten sposób, krzywiąc usta szyder­czym uśmiechem. Czuła jednak, że słowa, które wymawia, są dla niej samej bardzo bolesne i że głos jej załamuje się. On wyciągnął nagle ręce i wziął ją w swoje ramiona.

- A jeśli w rzeczywistości mam harem, to czy to zadowala panią? A jeśli podczas nocy, w których brak mnie tutaj, przebywam w swoim haremie, to co wtedy?

- Wtedy niech Allach użyczy odwagi jednej z kobiet, aby zabiła pana, aby pan tu już nigdy nie wracał! - rzekła dumnie.

- Na Allacha! Tak piękna a· tak krwiożercza! Przemocą zwrócił ku sobie jej twarz i roześmiał się prosto w płonące gniewem oczy.

- Nie mam ani haremu, ani kobiet. Chwała Allachowi! N o, jest pani teraz zadowolona?

- Cóż może mnie to obchodzić - odparła opryskliwie, nie mogąc jednak powstrzymać fali krwi, która zarumieniła jej policzki.

Przycisnął ją do siebie i zagłębił swój wzrok w jej źrenicach. Chciała odwrócić się i ujść jego oczom i magnetycznej sile z nich płynącej, lecz nadaremnie. Nie mogła uczynić tego.

- Czy mam sprawić, by mnie pani pokochała? Ja umiem, jeśli zechcę, wzbudzać miłość kobiet ku sobie.

Pobladła bardzo, po oczach jej poznać było, że drży na całym ciele.

- Wolę, aby mnie pan zabił - krzyknęła roz­paczliwie.

Wypuścił ją ze swych ramion, powstał z wyrazem znudzenia i patrzył za odchodzącą. Nagle jego noga trafiła na naszyjnik leżący na ziemi. Podniósł go i zawołał na nią.

Odwróciła się i podeszła ku niemu niechętnie i ze złością w oczach. Podawał jej naszyjnik w mil­czeniu, ona również bez słowa patrzyła na niego.

- Niech pani weźmie to - głos jego brzmiał spokojnie. - Życzę sobie tego.

- Nigdy!

- Zrobi mi pani przyjemność, nosząc ten naszyjnik - ciągnął dalej głosem spokojnym, podczas gdy w oczach jego ukazało się zwykłe, tak znie­nawidzone przez rtią, szyderstwo. - To sprawi mi pewnego rodzaju rozkosz estetyczną, jakkolwiek jestem tylko Arabem.

- Nie chcę.

W tej chwili zgasł w jego źrenicach blask szy­derstwa, a zapalił się w nich ogień niepohamowanej dzikości. Czoło pofałdowało się w głębokie bruzdy. - Diano, masz być posłuszna!

Zagryzła dolną wargę tak gwałtownie, że cieniut­ka smuga krwi zabarwiła jej pobladłe usta. Gdyby był klął lub krzyczał, jak to zwyczajnie postępują mężczyźni, byłaby może z większą łatwością stawiła mu opór. Lecz jego zimna, milcząca wściekłość paraliżowała ją z jakąś niesamowitą siłą.

Ręce jego błądziły po jej plecach, opasał palcami krągłość jej ramion.

- Jak długo zamyśla pani prowadzić jeszcze tę bezcelową walkę? Czy nie będzie to znacznie mą­drzej uznać we mnie swego pana?

- Czy oznacza to, że chce mnie pan traktować tak jak swego konia?

Oznacza to, że musi pani poddać się mojej woli.

A jeśli nie uczynię tego? - Pytanie to było już tak ciche jak oddech.

- To nauczę panią posłuszeństwa i nie wąt­pię, że w krótkim czasie zrobi pani wielkie po­stępy·

Drżała w uścisku jego rąk. Była to groźba, której znaczenia domyśleć się nie mogła.

W zakamarkach pamięci przebiegła jej myśl o wszystkich widzianych po południu okropnoś­ciach. On potrafił karać bez miłosierdzia.

- Wolę, aby mnie pan zabił od razu - rzekła ze zmęczeniem w głosie.

- Zabijając panią, przyznałbym się tylko do poniesionej porażki. Potrafię i chcę panią ugłaskać. Wybór jednak należy do pani i musi pani rozstrzy­gnąć i to zaraz, dzisiaj wieczorem, czy chce mi pani być posłuszna z własnej woli, czy też mam panią zmusić do tego. Cierpliwość moja wyczerpała się już. Niech pani szybko wybiera!

Raz jeszcze chciała zerwać się do walki, poczuła jednak nagły zanik ~nergii. Wszystko dokoła zawi­rowało w jej oczach. Zachwiała się i upadła w jego ramiona. Strach fizyczny wziął górę. Nie czuła już sił do zniesienia tego, co nastąpić mogło.

- Będę posłuszna - wyszeptała.

Ujął ją pod brodę i utkwił wzrok w jej oczach, tak jak gdyby chciał przeniknąć ją na wskroś. Chmurne oblicze jego rozjaśniło się powoli.

- T o dobrze - rzekł z naciskiem. - Jest pani bardzo roztropna.

Potem pochylił się nad nią, aż wargi jego przyl­gnęły silnie do jej ust. Wzdrygnęła się i przerażenie zamigotało w jej oczach., Zaśmiał się z ironią. - Czy moje pocałunki są pani tak wstrętne? Załkała spazmatycznie.

- Nie jest pani uprzejma wprawdzie, ale przy­najmniej szczera.

Puścił ją i wyszedł z namiotu.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Diana czekała u wejścia do namiotu na Gastona, który miał przyprowadzić konie. Nerwowo targała grube rękawiczki do konnej jazdy. Opanował ją dziwny niepokój. Achmed ben Hassan był nieobec­ny od wczoraj i nie wiadomo było, czy wróci tego, czy dopiero następnego wieczoru.

W obozie panował od jakiegoś czasu nieustanny ruch. O różnych porach dnia i nocy przybywali posłańcy na śmiertelnie znużonych koniach, a szejk nie miał wolnej ani jednej chwili.

Przez te cztery tygodnie, które upłynęły od cza­su, gdy przyrzekła mu posłuszeństwo, nauczyła się milczeć. Z każdym dniem rosła w niej obawa przed nim, a zarazem i nienawiść ku niemu; nauczyła się jednak powściągać napady gniewu i nie okazywać swej nienawiści. Prawie każdego dnia wyjeżdżała z nim konno, aż w ostatnim tygodniu oświadczył jej krótko, że odtąd Gaston będzie jej w wyciecz­kach towarzyszył. Nie dał jej żadnego wyjaśnienia, a ona nie pytała o nic, widząc w tym tylko nowy dowód tyraństwa ze strony człowieka, który za­władnął nią bez jednego słowa. Lecz pod tym bezwolnym poddaniem się losowi, płonęło zarzeWIe buntu. Gorączkowo rozpatrywała możliwości ucieczki i obecny wyjazd szejka wydał jej się wy­marzoną sposobnością.

Ubiegłą noc spędziła w samotności i niepokoju.

Nie wątpiła, że uda się jej zmylić czujność Gastona, a jednak niepokój spędzał sen z jej powiek. N astęp­nego ranka z trudem tylko mogła zachować obojęt­ny wyraz twarzy i nie okazać swego rozdrażnienia. Odetchnęła głęboko i wyszła przed namiot.

Gaston czekał już z kóńmi. Drżącą ręką głaskała miękkie nozdrza i jedwabistą szyję pięknego, po­pielatego konia, na którym miała dziś jęchać, a któ­ry był jej ulubieńcem. Odczuwał jej pieszczoty, wydając radosne rżenie i usiłując dotknąć jej wil­gotnym pyskiem. Jednym jeszcze spojrzeniem ogar­nęła duży namiot, potem dosiadła konia i ruszyła naprzód, nie oglądając się za siebie. Przyszło jej na myśl przyrzeczenie dane szejkowi. Obiecała mu wprawdzie posłuszeństwo, nie przyrzekła jednak, że nie będzie próbowała ucieczki; a nawet gdyby była przyrzekła, to przyrzeczenie to dane pod wpływem trwogi nie miało mocy obowiązującej.

Jechała truchtem, oszczędzając siły swego konia, rozważając każdy plan po kolei. "Srebrna gwiazda" posuwała się w lansadach, wyrzucając zgrabnie no­gami i gryząc niecierpliwie wędzidło. Zdawało się jej, że czas mija zbyt szybko i zrozumiała, że jeżeli coś ma uczynić, to musi to uczynić zaraz. Gaston, . który jechał kilka kroków za nią, spoglądał nie­cierpliwie. na zegarek. Teraz podjechał do niej.

- Proszę o wybaczenie Madame, jest już późno - rzekł, wskazując na zegarek, który nosił na ręce.

Diana spojrzała mechanicznie na własną rękę i przypomniała sobie, że jej zegarek stłukł się po­przedniego dnia. Ściągnęła cugle i odsunęła hełm z czoła. Zerwał się przenikliwy wiatr, jeden z tych, które nagle powstają i znikają na pustyni. Podniosła rękę, w której trzymała chustkę i rozwarła palce. Wiatr uniósł chustkę. Pochwyciła cugle konia Ga­stona.

- Moja chusteczka, Gastonie - rzekła, wskazu­jąc biały punkt na piasku.

Gaston zeskoczył usłużnie z konia i pobiegł w kie­runku chustki. Poczekała, aż znalazł się tuż obok chusteczki; wtedy zerwała hełm z głowy i uderzyła nim konia, który przerażony, pogalopował w kie­runku obozu. Błyskawicznie zawróciła "Srebrną gwiazdę" ku północy i rzuciła się do ucieczki, nie zważając na wołania Gastona.

Koń pędził jak szalony, aż wiatr gwizdał koło uszu Diany. Nie obchodził ją w tej chwili los słu­żącego, pozostawionego bez konia w dosyć znacznej odległości od obozu. Myślała tylko o sobie. Jej prosty podstęp powiódł się; wiedziała tylko, że musi posuwać się ku północy. Może uda się jej napotkać przyjaźnie usposobionych Arabów, którzy za wyna­grodzeniem odprowadzą ją do jakiegoś miasta. Była wolna i zbyt rozdrażniona, aby móc logicznie myś­leć. Śmiała się, wykrzykiwała jak szalona, a jej szaleństwo udzieliło się również koniowi, który rwał z kopyta.

Tak oddalała się coraz bardziej od obozu, który był jej więzieniem. N a myśl o szejku ogarnęło ją uczucie bolesnej trwogi. A jeśli spotka ją coś złego? Może ją pochwyci? Nie, to niemożliwe; wiele jesz­cze godzin upłynie, a może nawet cały dzień, zanim dowie się o jej ucieczce. Nie wie, w którym kierunku uciekła; wyprzedziła go zresztą o wiele mil, a miała pod sobą jednego z najlepszych koni.

Teraz koń jej zwolnił biegu. "Srebrna gwiazda" przeszła w spokojny, równomierny galop, z którego sławne były konie Achmeda ben Hassana. Wiatr ustał i było bardzo gorąco. Błyszczącymi oczyma rozejrzała się dookoła.

W odległości kilku kilometrów ujrzała grupkę palm; skierowała konia w tę stronę. Prawdopodo­bnie znajdzie tam źródło; wypoczynek był potrzeb­ny zarówno jej, jak i koniowi. Ściągnęła cugle i zsia­dła z konia. Znalazła źródło lecz brudne i na pół zasypane. Siadła na ziemi, aby odczyścić je i za­czerpnąć wody dla siebie i "Srebrnej gwiazdy". Po zaspokojeniu pragnienia, rozluźniła popręg i za­paliwszy papierosa, położyła się w cieniu palm na wznak, nasunąwszy hełm na oczy.

Teraz poczęła się poważnie zastanawiać! To, co zrobiła, było c;zystym szaleństwem. Nie miała ani wody, ani pożywienia dla siebie i dla konia, nie wiedziała również, gdzie znajdzie następne źródło. Była pozbawiona opieki, w niecywilizowanym kraju, wśród dzikich ludzi. Stała wobec widma śmierci z głodu i pragnienia. Co uczyni z zapadnięciem nocy? Przerażona rozglądała się po małej oazie. Prócz kilku palm i krzaków, małego źródełka i ko­nia, który zanurzył pysk w wodzie, nie było tam nic więcej. Po raz pierwszy uczuła strach przed samot­nością i bezkresną dalą; czuła się nieskończenie ma­ła i bez znaczenia. N ad nią rozpościerała się nie­bieska kopuła, przygniatając ją swym ogromem.

Wkrótce jednak strach przeszedł i wstąpiła w nią odwaga. Było dopiero południe, a przed zapadnię­ciem nocy mogło się jeszcze wiele zdarzyć. W każdym razie nie żałowała swego postępku. Uspokojo­na ułożyła się znowu w cieniu, z silnym postano­wieniem nie niepokoić się trudnościami i niebezpie­czeństwami. Teraz musiała wypocząć i przeczekać upalne południe. Powoli ogarnęła ją senność; nagle poczuła, że powietrze wypełnione jest wonią tyto­niu, który w jej umyśle łączył się zawsze z postacią szejka. Paliła jeden z jego papierosów, a wraz z wo­nią papierosa wróciło wspomnienie tego, co chciała na zawsze ze swej pamięci wymazać.

Z jękiem odrzuciła papierosa. Przeszłość zjawiła się i rozpętała w jej myślach huragan wspomnień, zerwała się z falującą piersią, patrząc przerażonym wzrokiem na południe.

Miała wrażenie, że szejk znajduje się blisko niej. - Jestem nerwowa - rzekła, rozglądając się dokoła. - Zwariuję, jeżeli tu dłużej pozostanę· Wskoczyła na siodło i ruszyła w dalszą drogę· Wokół niej była pustka i milczenie. Minęło po­łudnie i poczęło się robić chłodniej.

Teraz pojawiły się przed nią niskie pagórki, które - jak instynktownie czuła - biegły poprzecznie do kierunku drogi, której powinna się była trzymać. Orientowała się wedle zachodzącego słońca. Obej­rzała się dokoła i przerażona ściągnęła nagle konia. Ujrzała w oddali oddział Arabów, składający się z około pięćdziesięciu jeźdźców, którym przewodził człowiek jadący na czarnym koniu. W przejrzystym powietrzu zdawali się być bliżej niż w rzeczywi­stości. Nie spodziewała się takiego spotkania. Przy­puszczała, że napotka może obóz kupców, którzy, stykając się ustawicznie z cywilizacją, będą mogli ocenić, ile korzyści przyniesie im uratowanie jej. Ta jednak horda uzbrojonych Arabów - flinty widziała całkiem wyraźnie - i ten zwarty ich szyk były bardzo podejrzane.

Zawróciła w cień skał, zauważyła jednak, że Ara­bowie ją dostrzegli. Przewodnik obrócił się na siod­le i podniósł rękę. Z dzikim okrzykiem zatrzymali swe konie, a przewodnik ruszył sam ku niej. Nagle zachwiała się na siodle, a z ust jej wydarł się jęk. N ie było wątpliwości, był to Achmed ben Hassan. Z przerażeniem w sercu pochyliła się nad karkiem konia i ułatwiając mu możliwie bieg, puściła się takim galopem, jakim ieszcze w życiu nie pędziła.

Nie bacząc na wyboistą, niebezpieczną drogę przynaglała konia do coraz szybszego pędu. Jej ratunek leżał w szybkości konia. Jak długo wytrzy­ma? Przypomniała sobie teraz, że szejk jedzie na "J astrzębiu", bracie "Srebrnej strzały". Były to konie jednakowo szybkie. Ona jechała już wpraw­dzie cały dzień, jednak Aehmed ben Hassan jechał zapewne o wiele forsowniej; nie oszczędzał on nig­dy koni, a był o wiele cięższy od niej.

N araz usłyszała wyraźnie silny głos szejka:

- Jeżeli się pani nie zatrzyma, zastrzelę pani konia. Daję pani minutę czasu.

Zachwiała się na siodle, chwytając się grzywy konia, lecz nie zatrzymała się. Nic na świecie nie mogło jej do tego zmusić. "Srebrna strzała" pędziła naprzód. Zdawało się jej, że minuta ta nigdy nie upłynie. Naraz, zanim jeszcze usłyszała wystrzał, koń jej skoczył ku górze i padł. Diana wyleciała łukiem na miękki piasek. Ogłuszona upadkiem pod­niosła się powoli i podeszła ku leżącemu koniowi, który bił w agonii kopytami w ziemię. Równocześ­nie nadbiegł duży czarny koń. Szejk zeskoczył z siodła, podbiegł ku niej i chwyciwszy ją za rękę, odepchnął z taką siłą na bok, że padła bez ruchu na piasek. Usłyszała drugi strzał i zrozumiała, że "Srebrna gwiazda" przestała cierpieć.

Podniosła się niepewnie. Szejk zbliżył się do niej.

- Skąd się pani tu bierze i gdzie jest Gaston?

- Gaston?

Zduszonym głosem opowiedziała mu wszystko; nie zależało jej na tym, a mógł ją tak czy owak zmu­sić do mówienia. Nie robił jej wyrzutów; przywołał "J astrzębia" i posadził ją lekkim ruchem na siodło przed sobą. Potem odjechali zwykłym, szybkim galopem. Zobojętniała na wszystko. Wstrząs psy­chiczny udzielił się także jej ciału i musiała wytężyć całą swoją wolę, aby się utrzymać prosto na siodle.

Po półgodzinnej jeździe przyłączyli się do od­działu; nie podniosła oczu; usłyszała jednak dźwięcz­ny głos Jussufa, który mówił coś do szejka. Potem ruszyli naprzód.

Wiedziała, że postąpiła jak szalona, że ucieczka nie miała widoków powodzenia, że traf, który ją wrócił szejkowi, mógł ją był oddać w ręce jakiegoś innego Araba. Achmedowi ben Hassanowi sprzyja­ło szczęście, podobnie jak i za pierwszym razem, gdy wpadła w jego ręce.

Chwiała się na siodle, utrzymując z trudnością równowagę i kilkakrotnie uderzyła głową o pierś szejka, który siedział za nią. Jego bliskość nie obu­rzała jej już; przyjmowała to z tępym uczuciem zdziwienia. Wzrok jej spoczywał na jego opalonych dłoniach, wychylających się z fałdów białego płasz­cza. Czuła rozpaczliwą ochotę do płaczu. Ogarnęło ją uczucie samotności, beznadziejnego opuszczenia i dziwne niezrozumiałe pragnienie czegoś, czego sama nie mogła określić.

W końcu wpadła w stan półomdlenia, a gdy nagłe szarpnięcie rzuciło ją na szejka, była już zbyt zmę­czona, aby zdać sobie sprawę z tego, co się dookoła niej działo. Czuła tylko, że ją zdjęto z siodła i za­winięto w jakąś chustę. Potem nic już nie czuła. Gdy się przebudziła, nadal była zmęczona. Było jej jednak dobrze i bezpiecznie. N oc była widna i zimna; leżała w ramionach szejka, który pod­trzymywał ją przed sobą na siodle. Jej głowa spo­czywała na jego sercu i czuła jego regularne ude­rzema.

Okryta ciepłą tkaniną i bezpieczna w jego silnych ramionach, odczuwała przede wszystkim spokój. Było to tak piękne w tej chwili, to spoczywanie bez wysiłku, z twarzą muskaną ciepłym wiatrem i to unoszenie lekkim galopem. N agle serce jej za­biło gwałtownie. Co się z nią stało? Dlaczego nie wzdraga się przed uściskiem jego ramienia i dot­knięciem jego ciepłego, silnego ciała? Co dokonało w niej tej przemiany?

I nagle przejrzała - przejrzała, że kochała go dawno, już wtedy nawet, gdy sądziła, że go niena­widzi i gdy uciekła od niego. Teraz zrozumiała nagle, że przepełniała ją pełna namiętności miłość, uczucie, którego bezkresność przerażała ją niemal. Mężczyźni, którzy przedtem ubiegali się o nią, nie· potrafili rozpalić w niej tego uczucia. N ie kochała nikogo, sądziła nawet, że nie potrafi kochać i że może obejść, się w życiu bez uczuć tak powszech­nych i naturalnych. Teraz wiedziała, że jest inaczej. Była to miłość przepełniona tak bezgranicznym od­daniem, o jakiej nigdy nie pomyślała. Serce jej należało do szejka, tak różnego od innych mężczyzn, do bezwzględnego dzikusa, który zdobył ją dla zaspokojenia swej chwilowej zachcianki. Kim był i czym był, było to bez znaczenia, był mężczyzną, którego kochała. Leżała na jego sercu, a uścisk jego ramion sprawiał jej rozkosz niewypowiedzianą. Po­ruszyła się lekko i ułożyła swą głowę tak, że mogła widzieć twarz jego w świetle księżyca. Z przyspie­szonym oddechem patrzyła nań chciwie. Spoglądał on przed siebie, oczy jego świeciły, brwi były ściąg­nięte, broda energicznie wysunięta. U czuł jej poru­szenie i spojrzał na nią. Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy, a potem z lekkim westchnieniem opuściła głowę na jego pierś. On milczał, lecz przy­ciągnął ją bliżej i objął ramieniem.

Późno już było, gdy przybyli do obozu świecą­cego mnóstwem świateł. Ruchliwy, wzburzony tłum otoczył ich w jednej chwili.

Zupełnie wyczerpana, osunęła się Diana na oto­manę i ukryła twarz w dłoniach. Co on z nią uczyni? Powtarzała bezdźwięcznie wciąż to pytanie drżący­mi ust y i modliła się o dwagę i zimną krew. Wresz­cie usłyszała jego głos i ujrzała go u wejścia. Szejk stał jeszcze twarzą zwrócony ku placowi i wydawał rozkazy. U słyszała jak oddziały konne rozjeżdżały się w rozmaite strony. Wyglądało tak, jak gdyby szejk nie zwracał najmniejszej uwagi na Dianę. Cho­dził po namiocie i palił papierosa. Nie mogła od­ważyć się i przemówić do niego. Wyraz jego twa­rzy był straszny. Wreszcie zatrzymał się przed nią i spojrzał na nią dziwnym wzrokiem. W trwodze wyciągnęła dłonie ku niemu.

- Co zrobi pan ze mną?

- To zależy od tego, co się stało z Gastonem. O jego losie nie myśli pani zupełnie?

- Co może się stać z nim?

Odrzucił kotarę u wejścia do namiotu i wskazał ręką leżącą w mrokach pustynię.

- Tam na południu mieszka szejk Ibrahim Omar. Mój szczep od dawna jest z jego szczepem na stopie wojennej. Niedawno dowiedziałem się, że przybliżył się na taką odległość, na jaką nie byłby się nigdy odważył. On nienawidzi mnie i byłby szczęśliwy, gdyby mu się udało dostać w swe ręce mego służącego.

Opuścił zasłonę z powrotem i rozpoczął od nowa swą wędrówkę z jednego końca namiotu w drugi. Poważne brzmienie jego głosu uzmysłowiło jej nie­bezpieczeństwo, na jakie Gaston był narażony. Myśl, że mogłoby mu stać się coś złego z powodu jej ucieczki, zabolała ją niezmiernie. Był on w sto­sunku do niej zawsze uprzejmy i życzliwy, nie myślała jednak o tym, odpędzając jego konia. Był dla niej wtedy tylko poddanym swego pana, klucz­nikiem jej więzienia.

Bezszelestnym krokiem chodził szejk po grubych dywanach, owym krokiem przypominającym ruchy dzikiego zwierza. Diana chciałaby okazać mu czymś miłość, do której poznania doszła tak niedawno. Ach, gdyby mogła mu to tylko powiedzieć, gdyby miała tylko prawo podejść ku niemu i pokryć po­całunkami okrutne rysy jego ust. Nie miała jednak prawa, obowiązkiem jej było czekać, aż ją zawoła.

N agle odrzucono gwałtownie zasłonę namiotu i Gaston stanął u wejścia.

- Panie! Panie! - wyjąkał, wyciągając ręce ku szejkowi.

Ten objął go:

- Gaston, nareszcie - wykrzyknął. W głosie jego brzmiała jakaś nowa nuta, której Diana nie słyszała dotychczas. Potem zaśmiał się z ulgą. ­Chwała niech będzie Allachowi.

- Pochwalone niech będzie imię jego - powtórzył Gaston.

Spojrzał na Dianę i rzekł z wahaniem.

- Madame ...

Lecz szejk przerwał mu:

- Madame jest cała i zdrowa - po czym do­rzucił kilka słów po arabsku. Gaston opuścił namiot.

Diana stała niezdecydowana.

- Tak mi. żal "Srebrnej gwiazdy" - rzekła ci­chutko, głos jej był jakiś ochrypły i obcy.

Wzruszył ramionami. Ruch ten jak i nieprzy­stępna poza jego, wzburzyła ją.

- Lepiej byłoby, gdyby był pan zastrzelił mnie.

- Może i racja. Kobiet jest wiele, a koń był jeden.

Drgnęła pod zimną brutalnością jego słów. Po­tem zaśmiała się smutnie.

- A przecież zastrzelił pan konia, aby zdobyć mnie z powrotem.

Odwrócił się z przekleństwem.

- Ty głuptasku! Jeszcze tak mało zna mnie pani? Czy jest ktoś lub coś, co potrafi sprzeciwić się mej woli? N a Allacha, byłbym panią odnalazł, gdyby pani uciekła nawet do Europy. To, co mam w ręku, zatrzymuję tak długo, dopóki mi się nie znudzi. A pani nie znudziła mi się jeszcze. Ale jak mam panią ukarać?

Czuł on, jak mrowie trwogi i oczekiwania pokry­ło jej ciało i zaśmiał się, gdy drżącą twarz ukryła na jego piersi. Przemocą odwrócił jej głowę:

- Co jest pani najbardziej nienawistne? Moje pocałunki?

Przywarł ustami do jej ust, a uścisk jego był długi i tak silny, że dusił ją niemal. Potem puścił ją nagle. I jak olśniona i ogłuszona, potykając się, odeszła do dalszej części namiotu.

Była tam sama i płacząc tuliła twarz do poduszek.

Przed kilkoma godzinami, gdy wpatrzona w migo­cące gwiazdy doszła do poznania prawdy, zdawało się jej, że będzie szczęśliwa. Teraz jednak widziała, że nie znajdzie szczęścia w miłości, wiedziała, że gorycz dopiero nadejdzie. I na myśl, jakie będzie to pożycie z nim, wiła się z bólu.

- Kocham go i pragnę jego miłości bardziej, aniżeli czegokolwiek na świecie!


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Diana siedziała na otomanie w środku namiotu, pochylając swoją złoto blond głowę nad gazetą roz­łożoną na jej kolanach. W miękkiej koszuli do kon­nej jazdy, w spodniach i wysokich palonych butach wyglądała jak smukły, młody chłopak.

Od czasu gdy próbowała tej szalonej ucieczki, upłynęły dwa miesiące. Jej tęsknota za wolnością skończyła się w nieoczekiwany sposób tragiczną śmiercią "Srebrnej gwiazdy". Przez te tygodnie szczęścia przewijała się nić głębokiego cierpienia, gdyż namiętne pragnienie jego miłości niweczyło radość, którą odczuwała, znajdując się przy jego boku.

A od nocy, w którą tak triumfalnie przywiózł ją z powrotem, był dla niej aż za dobry, ponad wszelkie oczekiwania pobłażliwy. Nie mówił nigdy o jej ucieczce, epizod ten został wykreślony z jego pamięci, nie chciał nawet myśleć o nim, jednak po­za uprzejmością nie było w nim innego uczucia. N amiętność, której odblask widziała w jego ciem­nych oczach, nie była miłością, której tak pragnęła. Było to tylko pożądanie, które wzbudzała w nim jej niezwykła uroda, tak różna od piękności innych kobiet. Myśl o tych innych kobietach nie opusz­czała jej ani na chwilę, stając się z każdym dniem coraz bardziej męcząca. Pragnęła mieć go jedynie dla siebie, pożądała jego niepodzielnej miłości. Jego arabskie pochodzenie i wschodnie instynkty, sta­nowiły groźne memento na przyszłość, o której nawet myśleć się bała. Kochała go tak namiętnie, tak ofiarnie, że świata nie widziała poza nim. On był dla niej wszystkim.

Bezmyślnie przewracała stronice gazety. Nagle zerwała się. Tuż obok namiotu rozległ się ten sam głęboki dźwięczny głos, który śpiewał pieśń Kasz­miru w ową noc poprzedzającą jej wyjazd z Biskry.

Białe ręce ukochane tam nad Szelimarem

Były szczęściem niepojętem, były Boga darem ...

Głos był coraz bliższy, a wreszcie szejk wszedł do namiotu, śpiewając.

- Białe ręce, różane palce - zakończył zwrot­kę i pochwycił ją za ręce, chcąc je ucałować. Wyr­wała mu jednak dłonie.

- Pan mówi po angielsku?

Śmiejąc się, usiadł na otomanie. - Czy dlatego, że śpiewam angielską pieśń? N a Allacha! Słyszałem w Paryżu pewnego Hiszpana, śpiewającego "Car­men", mimo że nie umiał ani słowa po francusku. N auczył się tekstu jak papuga, podobnie jak ja na­uczyłem się angielskiej pieśni.

- A więc to pan śpiewał wtedy w nocy, koło hotelu w Biskrze?

- Człowiek nie wie czasem, co czyni, szczególnie w czasie pełni - brzmiała żartobliwa odpowiedź.

- I wkradł się pan do mojej sypialni, aby zmie­nić naboje w moim rewolwerze?

Objął ją ramieniem i zbliżywszy ku sobie, spoj­rzał w jej oczy.

- Czy może pani przypuścić, że pozwoliłbym komu innemu wejść w nocy do pani sypialni? - Czy był pan tak pewny siebie?

Zaśmiał się cicho, widocznie bawiła go już sama myśl, że mogło mu się nie udać, a w oczach jego pojawiły się znów płomienie żądzy. Chciała uwol­nić się z jego uścisku i odwróciła głowę.

- Jeszcze ciągle nie odtajała pani. Doprawdy znudziło mi się już trzymanie kawałka lodu w mo­ich ramionach.

I po raz pierwszy oddała mu się cała, namięt­nie całując go raz po raz, bez końca. Wreszcie bez tchu wyrwał się z jej ramion i zakrył twarz rękoma.

- Oszałamiasz mnie Diano - rzekł na wpół gniewnie, podchodząc do szafki na której leżała broń. Wyjął rewolwer i począł czyścić go. Patrzyła nań zdziwiona.

Co to miało znaczyć? J ak miała rozumieć jego słowa? Czyżby był tak zmienny? Czy chciał jej tylko pokazać, że potrafi rozpalić miłość w niej, aby potem tym bardziej rozkoszować się uczuciem . władzy nad nią? Westchnęła.

- Dlaczego nienawidzisz tak Anglików, o panie? Mimo woli użyła formy, w której przemawiał zawsze Gaston. Obawiała się bowiem nazwać go po imieniu. Ten ton mowy podobał mu się.

- Zapal mi papierosa moja droga, mam zajęte ręce - odparł wymijająco.

U słuchała z lekkim uśmiechem.

- Nie odpowiedział pan jednak na moje py­tanie.

Przez chwilę czyścił w milczeniu błyszczącą mi­niaturową broń.

- Moja mała Diano, twoje wargi są wprawdzie czarująco czerwone, a głos twój jest muzyką dla moich uszu, ja jednak nie lubię pytań. Męczy mnie pani swoją ciekawością - odrzekł wreszcie w żar­tobliwym tonie, po czym zanucił ponownie pieśń Kaszmiru.

- Dlaczego pan śpie)Va? Dotychczas nie śpie­wał pan nigdy?

Rozśmieszyła go jej uporczywość.

- Mała dręczycielko, śpiewam z radości, że przyjeżdża przyjaciel mój, Raul de Saint-Hubert. - Czy przyjedzie tu? - zapytała z rozczarowa­niem w głosie.

- Dlaczegóżby nie?

Bliski przyjazd obcego i w dodatku Europejczy­ka, poruszył ją do głębi. Nie zdradziła się jednak z niczym, czując na sobie wzrok szejka.

- Czy wyjedziemy dzisiaj? - spytała możliwie obojętnie.

- Nie mogę dzisiaj towarzyszyć pani, muszę wyjechać naprzeciw Saint-Huberta. Nie dalej jak przed godziną przybył posłaniec od niego.

Diana wyszła przed namiot. Oddział konnych stał gotowy do drogi, a "Szeitan" koń szejka, gryzł wędzidło i bił kopytami, usiłując wyrwać się z rąk trzymających go stajennych. Powróciła do namiotu.

- Głowa mnie boli od ciągłego siedzenia w na­miocie. Czy Gaston nie mógłby pojechać ze mną?

Popatrzył na nią uważnie.

- Chce pani znowu uciekać?

Oczy jej zaszły łzami i odwróciła głowę·

- Nie będę uciekać już więcej - rzekła bar­dzo cicho.

- A więc dobrze, zawołam Gastona.

Z drwiącym uśmiechem podniósł jej głowę ku sobie, potem dał jej wyczyszczony rewolwer.

- Chcę, aby go pani miała przy sobie podczas wycieczek. Ibrahim jest jeszcze w pobliżu.

Wpatrzyła się w broń. On pochylił się ku niej i pocałował ją lekko.

- Ufam pani - rzekł spokojnie i skierował się ku wyjściu. Diana schowała rewolwer do skórza­nej torby, wzięła z półki jedną z książek Saint-Hu­berta i weszła do swej sypialni, wołając na Zu­lejkę, aby jej ściągnęła buty. Potem rzuciła się na łóżko, aby spędzić ranek na bezczynnym drzema­niu, a przy sposobności urobić sobie obraz autora książki.

Nienawidziła go już z góry, powodując się uczu­ciem zazdrości. Objaw nagłej czułości ze strony szejka wzbudził w niej nadzieję, o której przedtem ani myśleć nie śmiała. Może byłby ją pokochał, a teraz ktoś obcy miał wedrzeć się w ich codzienne życie. W napadzie dziecinnej złości cisnęła w kąt książkę i wtuliła głowę w ramiona.

Zulejka postawiła trwożnie małą tackę na sto­liku obok łóżka.

- Pan Gaston przysyła - wybełkotała niemal płaczliwie.

Diana popatrzyła na tacę, potem na mały zega­rek podróżny na stoliku, a gdy spostrzegła, że już godzina minęła od zwyczajnej pory śniadania, do­piero uczuła głód. N a tacy leżał mały kawałek pa­pieru, na którym Gaston napisał wyraźnym drobnym pismem: ,,0 której godzinie życzy pani sobie wyjechać?"

Jasne było, że zapalony jeździec nie chce zre­zygnować z poobiedniej przejażdżki, z uśmiechem napisała cyfrę na papierze, wysunęła kartkę w mil­czeniu za portierę i zasiadła do śniadania. Potem podniosła z powrotem książkę, którą rzuciła na ziemię, i poczęła ją przeglądać. Z uwagą przypatry­wała się pisanej ołówkiem dedykacji: Na pamiątkę od R aula. N ie był to charakter pisma człowieka małodusznego, pomyślała. jednak: N a tym polegać nie można, Aubrey, ten wzór egoisty, miał bardzo ładne pismo, a pewien grafolog powiedział mu na­wet raz, że jego pismo świadczy o wysoko rozwi­niętej miłości bliźniego". Ocena ta nie zachwyciła wcale barona, a jego siostrę pobudziła do szalonego śmiechu.

Książka opisywała cudowną historię miłości i wierności mężczyzny; odłożyła ją z żałosnym west­chnieniem. Takie było życie w książkach. Rzeczy­wistość jest jednak całkiem inna. Podniosła się niecierpliwie, naciągnęła buty, a na głowę włożyła miękki filcowy kapelusz. Rewolwer, pozostawiony jej przez szejka, zawiesiła sobie u pasa i wyszła z namiotu. Twarz czekającego Gastona jaśniała za­dowoleniem. Czuła się nieco zawstydzoną, gdy po­myślała o ich ostatniej wspólnej przejażdżce, jak­kolwiek wiedziała, że nie czuje on do niej urazy.

Dosiadła białego konia, nie tak rączego jak "Srebrna gwiazda" lecz bardzo nerwowego, zwane­go "Tancerzem", gdyż przy ruszaniu z miejsca i przy zatrzymywaniu się, tańczył jak koń cyrkowy na tylnich nogach. Pod wpływem świeżego powie­trza i ruchu ustąpił niebawem ból głowy i poczuła się lekka i niemal szczęśliwa. Po chwili wstrzyma­ła konia i przywołała Gastona.

- Opowiedz mi pan coś o hrabim Saint-Hubert. Zna go pan zapewne, będąc już od tak dawna u swego pana.

Gaston uśmiechnął się. - Znam go już dłużej niż mój pan. Urodziłem się w dobrach ojca pana hrabiego. Brat mój Henryk i ja byliśmy masztale­rzami u pana hrabiego, a po odbyciu służby woj­skowej w kawalerii mój brat został kamerdynerem pana hrabiego, a ja poszedłem na służbę do obec­nego pana.

Diana zdjęła kapelusz i tarła czoło w zamyśle­niu. Przed piętnastu laty Achmed miał około dwu­dziestu lat. Jaki był powód, że tak młody szejk przyjął sobie europejskiego służącego i dlaczego służący ten zgodził się pójść za szejkiem na do­browolne wygnanie na pustynię? W którą stronę zwróciła się, otaczały kochanego mężczyznę mroki tajemnicy.

Diana zeskoczyła z konia, oddała cugle i kape­lusz Gastonowi i skierowała się ku pobliskiemu pagórkowi. Tam usiadła, obejmując kolana ramio­nami. Niespodziewany przyjazd obcego zaskoczył ją niemile. Był to człowiek z jej sfery, gdyż pod­różował widocznie dużo, a ojciec jego mógł sobie pozwolić na utrzymywanie stajni. Jak się ma za­chować przy spotkaniu z człowiekiem równym jej towarzysko, gdy znajduje się w sytuacji tak dwu­znacznej? Albo szejk nie pomyślał zgoła o tym, że spotkanie to będzie dla niej czymś przykrym, albo też uważał to za rzecz bez znaczenia. Siedziała w milczeniu, dopóki lekkie chrząknięcie nie przy­pomniało jej, że czas upływa. Z zaciśniętymi ustami i zaciętym wyrazem twarzy podeszła do konia. Przy wsiadaniu "Tancerz" począł wykonywać swoje zwyczajne piruety. Zdzieliła go szpicrutą tak, że stanął groźnie dęba.

- Ostrożnie Madame - rozległ się ostrzegaw­czy głos Gastona.

- Kogo mam oszczędzać? Konia twego pana? - odparła z goryczą, biorąc z jego rąk kapelusz.

Służący popatrzył na nią z wyrzutem. Bez słowa popędziła w stronę obozu, tak jakby pragnęła przy­spieszyć i mieć już za sobą niemiłe spotkanie.

Gdy znalazła się już w pobliżu namiotów, owi­nęła sobie cugle około rąk, aby pewniej utrzymać konia. Spostrzegła szejka stojącego przed głównym namiotem, a obok niego sylwetkę smukłego męż­czyzny. Przebiegła obok nich galopem, nie mogąc żadną miarą zatrzymać "Tancerza", tak że mignęły jej tylko w oczach faliste włosy i krótko strzyżona broda przybysza. Odzyskała niebawem władzę nad koniem i zawróciła z powrotem. Wypuściła cugle z rąk i zeskoczyła na ziemię. Zamiast jednak zwró­cić się do szejka, który podszedł ku niej, uderzyła "Tancerza" gniewnie po nozdrzach.

- Diano, hrabia Saint-Hubert pragnie ci być przedstawionym.

Zebrała wszystkie siły i spojrzała na mężczyznę, który stał przed nią. Ujrzała najbardziej współczu­jące oczy, jakie widziała kiedykolwiek. Pozdrowiła go chłodno i zwróciła się do szejka.

- "Tancerz zachowywał się dzisiaj niemożliwie. Gastonie, mój kapelusz. Dziękuję.

Z tymi słowy znikła w namiocie, nie spojrzaw­szy na nikogo.

Było już późno, ona jednak wahała się jeszcze. W końcu włożyła zieloną suknię, tak ulubioną przez szejka. Potem także naszyjnik szmaragdowy. Były to dwa ustępstwa, za które gardziła sobą. Szejk wszedł do namiotu.

Nie jest pani zbyt uprzejma dla mojego gościa.

A gdybym była kobietą pańskiej rasy? ­odparła z goryczą.

- Wtedy nie śmiałby pani widzieć żaden męż­czyzna. Skoro jednak tak nie jest ... - urwał nagle z niezrozumiałym ruchem głowy.

- Widzę, że zmienił się pan od dzisiejszego ranka. Mówił pan rano, że nie pozwoliłby pan nikomu wejść do mej sypialni. Wtedy był pan prawdziwym Arabem. Czyż ceni mnie pan już tak nisko, że nie jest pan już nawet o mnie zazdrosny?

- Mogę przyjacielowi zaufać, nie mam jednak zupełnie zamiaru podzielić się z nim... panią - brzmiała brutalna odpowiedź.

Palce jego wpiły się boleśnie w jej ramiona.

- A więc, będzie pani posłuszna?

Zacisnęła zęby, walcząc z ogarniającą ją trwogą, potem wyszeptała:

- U czynię, co zechcesz. Zrobię wszystko, co pan rozkaże, bądź tylko dobry dla mnie ... Ach­medzie.

N igdy jeszcze nie przemówiła doń po imieniu i teraz nie zdała sobie nawet sprawy z tego. Twarz jego nagle przybrała jakiś dziwny wyraz, podniósł jak zwykle jej głowę do góry, a ona wytrzymała mężnie jego spojrzenie. Czytał teraz w jej oczach bezgraniczne oddanie, widział, że pobił ją zupełnie. Ta świadomość zwycięstwa nie wzruszyła go jed­nak. Oprócz lekkiego zmieszania nie można było nic wyczytać z jego twarzy. N ie czuł zadowolenia ze swego tryumfu, czuł się dziwnie nieswojo. Odsu­nął ją delikatnie od siebie.

- Idź - rzekł - pośpiesz się.

Patrzyła za nim, gdy odchodził, i czuła łzy, gwał­tem cisnące się do oczu. Drogo okupiła swoje szczęś­cie, chętnie byłaby jednak dała jeszcze więcej ­wszystko by oddała - byle on nie gniewał się tylko. Zdawała sobie przy tym sprawę, że jej pod­danie się, oznaczało koniec wszelkiej własnowol­ności, zupełne zaparcie się. samej siebie.

Gdy weszła, obydwaj mężczyźni, czekający już na nią, byli zajęci rozmową. U siadła pogrążona w wi­rze sprzecznych myśli. Zdawało się jej, że przeży­wa jakiś sen straszny i nieprawdopodobny. Szejk arabski, francuski turysta i ona, zajęci rozmową towarzyską na tle tego niezwykłego otoczenia. N a­wet namiot, z którym zżyła się już, wydał się jej obcy, z powodu obecności tego intruza. Obcy rów­nież był dla niej służący hrabiego stoją.cy poza jego krzesłem. Był on łudząco podobny do Gasto­na, z tą tylko różnicą, że Gaston nie nosił brody.

Ukradkiem spoglądała na hrabiego; na jego bla­dej i mądrej twarzy nie ujrzała 'ani śladu egoizmu, którego się spodziewała. Jego głos brzmiał żywiej aniżeli głos szejka, jednak z mniejszą pewnością siebie. Z na poły uprzejmym, na poły smutnym uśmiechem zwrócił się ku Dianie.

- Czy pozwoli mi pani wyrazić swój podziw dla jej jazdy konnej?

Zarumieniła się lekko i poczęła w zakłopotaniu bawić się naszyjnikiem.

- Ach, to nic nadzwyczajnego - rzekła z nie­śmiałym uśmiechem. - "Tancerz" jest wprawdzie niesforny, jednak nie jest zbrodniarzem. Trzeba tylko trzymać się dobrze, no i umieć jeździć na koniach szejka.

- Dotrzymanie kroku jego koniom jest już sztu­ką niemałą - dorzucił hrabia, zaś Diana roześ­miała się zadowolona.

- Hrabia chce ci wmówić, że jest nerwowy, nie wierz mu jednak, to człowiek bez nerwów ­wmieszał się szejk.

Gość zwrócił się ku niemu:

- A ty? Achmedzie, czy pamiętasz jeszcze ... I począł snuć wątek wspomnień, opowiadając aż do podania kolacji.

Znowu spojrzał na nią wzrokiem pełnym współ­czucia. Czuła, że chce jej pomóc i że rozmawia o rzeczach obojętnych, aby nie dać poznać, że wi­dzi jej dwuznaczną sytuację. Była mu wprawdzie wdzięczna, jednak rycerskość ta bolała ją. Niena­wiść, którą poczuła dla niego, rozmyślając o jego przyjeździe, rozwiała się, pozostała jednak zazdrość. Była zazdrosna o błysk oka szejka i o miękki ton głosu, który kochała tak bardzo. Szejk stał z rę­koma w tył założonymi i palił papierosa. W tej chwili wszedł Gaston i coś mu zameldował.

S zejk zwrócił się do hrabiego:

- Jeden koń jest chory. Jeśli cię to interesuje, to pójdź ze mną.

Wyszli z namiotu, a Diana powróciła do swojej sypialni. Po upływie pół godziny powrócili; ziewa­jąc podał hrabia rękę szejkowi i począł rozbierać się, odesławszy przedtem swego służącego. Wesoły śmiech i beztroski ton mowy ustąpiły miejsca ner­wowemu niepokojowi. Szejk zauważył to, wyjął więc papierosa z ust i powiedział:

- A więc Raulu, mów śmiało, nie krępuj się.

- To jest wprost wstrętne! - wybuchnął hrabia. - Posuwasz się bezwzględnie za daleko, mój Achmedzie.

Odpowiedzią był śmiech szejka:

- Czego oczekiwałeś ze strony dzikusa? Gdy Arab widzi kobietę, którą pragnie posiąść, to ją sobie po prostu bierze. Stosuję się zatem tylko do obyczajów mego narodu.

Hrabia postąpił krok bliżej.

- Twego narodu? Którego? - zapytał głosem ledwo dosłyszalnym.

W oczach szejka zatlił się płomień, poderwał się z miejsca i ciężko położył dłoń na ramieniu przy­jaciela.

- Wstrzymaj się Raulu! Nawet tobie nie po­zwolę ... ! - Gniew jednak minął bardzo szybko. Po chwili szejk usiadł i uśmiechnął się. - Po cóż ten nagły przypływ nauk moralnych, przyjacielu? Znasz mnie i moje życie i nie po raz pierwszy spotykasz kobietę w moim namiocie.

Saint-Hubert uczynił pogardliwy ruch ręką.

- -To jest całkiem co innego, wiesz o tym rów­nie dobrze jak ja. Gdzie ujrzałeś ją po raz pierwszy? - Na ulicy w Biskrze przed czterema miesiącami.

Hrabia odwrócił się szybko.

- A więc ty kochasz ją!

Szejk wypuścił z ust długą i wąską smugę dymu, patrząc za nią obojętnie.

- Czy kochałem kiedykolwiek kobietę? I w do­datku Angielkę?

- Gdy kocha się kobietę, wówczas jej narodo­wość jest obojętna.

Szejk rzucił papierosa na podłogę.

Ona jest zadowolona - rzekł wymijająco. Jest tylko mężna.

Całkiem słusznie.

Poznać w niej rasę.

Szejk odwrócił się ku niemu.

- Skąd wiesz o tym?

Hrabia wzruszył ramionami, sięgnął ręką do kie­szeni i wydobył z niej numer jakiejś ilustrowa­nej gazety. Podał ją szejkowi. Achmed ben Hassan podszedł pod wiszącą lampę, tak aby światło jej padało na gazetę. Ujrzał dwie duże fotografie Dia­ny; na jednej była w stroju wieczorowym, na drugiej w stroju do konnej jazdy, trzymała w rękach cugle. Pod tym napis:

Diana Mayo, której zbyt długo trwająca podróż przez pustynię poczyna budzić obawy. Miss Mayo wyjechała z Biskry przed czterema miesiącaml~ za­mierzając przebyć w pustyni cztery tygodnie i do­trzeć do Oranu. Od tej chwili zaginął słuch o niej i jej karawanie. Dalszą podstawę do obaw dają do­niesienia o buncie plemion, przez których terytoria miała przejeżdżać.

Długo i w milczeniu patrzył szejk na fo­tografie, potem wyrwał kartkę z gazety i zwinął ją w rulon.

- Pozwolisz chyba? - rzekł chłodno, trzymając kartkę nad lampą stojącą na stoliku obok łóżka, dopóki nie spłonęła na popiół. - Czy Henryk widział te fotografie?

- Oczywiście, Henryk czyta wszystkie moje ga­zety - odparł Saint-Hubert ze zniecierpliwieniem w głosie.

- Niech więc trzyma łaskawie język za zębami - rzekł szejk tonem obojętnym.

- A zatem? Co zamierzasz uczynić?

- Ja? nic! Władze są zbyt zajęte i zanadto wysoko cenią konie Achmeda ben Hassana, aby czy­nić u mnie poszukiwania. A zresztą, nie są za nic odpowiedzialne. Zanim Miss Mayo opuściła Biskrę, poinformowano ją o grożących jej niebezpieczeń­stwach.

- Czy nie potrafisz wyrzec się tego zamiaru?

- Nie umiem niestety wyrzekać się niczego. Wiesz o tym dobrze. Zresztą dlaczego miałbym zmieniać moje zamiary?

I zmieniając nagle ton, położył ręce na ramio­nach hrabiego.

- To jednak nie rozbije chyba naszej przyjaźni, jest ona zbyt głęboka, aby miała się rozbić o róż­nice w poglądach. Ty jesteś Europejczykiem ... szlachcicem ... a ja nieucywilizowanym Arabem, nie możemy więc patrzeć na tę sprawę tymi sa­mymI oczyma.

- Ty mógłbyś, jednak nie chcesz - odparł hrabia. - Uważasz, że to byłoby niżej twojej god­ności. Masz słuszność. Mogę się nie zgadzać z to­bą w poglądach, jednak nie mogę wymazać z mo­jej pamięci ostatnich dwudziestu lat.

Kilka minut później szejk wyszedł z namiotu. Objęła go ciemna noc. Wolno szedł między chata­mi; zamienił kilka słów z wartownikiem chodzącym miarowo tam i z powrotem, potem zatrzymał się przed własnym namiotem, patrząc w gwiazdy.

Koper wysunął się z jej ramion z westchnieniem wsunął swój wilgotny pysk w jego rękę.

Szejk pogłaskał zwierzę, nie zdając sobie nawet sprawy z tcgo, co czyni. Uczuł nagle silny nie­pokój i rozdrażnienie. Uczucia te, obce jego natu­rze, budziły się w nim powoli i wybuchły z całą siłą z chwilą przybycia hrabiego. Dotychczas nigdy nie myślał O samym sobie, nigdy nie krytykował i nie analizował swych przelotnych życzeń i hu­morów. Przez całe swoje życie brał, co mu się po­dohało, i nikt nie oparł mu się dotychczas. Te jed­nak objawy niezrozumiałego podrażnienia były dlań ohce i daremnie szukał ich przyczyny. Poprzez cienie nocy spojrzał bystro na południe. Czy po­wodem niepokoju był może obóz jego śmiertelnego wroga, który podsunął się bliżej niż zwykle ku granicom jego posiadłości? Zaśmiał się pogardliwie.

Odtrącił psa i wszedł do namiotu. Obok otoma­ny leżała mała koronkowa chusteczka. Podniósł ją, a czoło jego zmarszczyło się groźnie. Przypomniał sobie słowa przyjaciela.

- Angielka - szepnął. - Kazałem jej cierpieć, gdyż zaprzysiągłem, że każdy z tej przeklętej rasy, kto wpadnie w moje ręce, będzie cierpiał. Dla­czcgo jednak nie sprawia mi to przyjemności?


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Już tydzień minął od dnia przyjazdu hrabiego Saint-Huberta. Pewnego ranka weszła Diana do namiotu; nie spodziewała się zastać tam nikogo, szejk bowiem wyjechał o świcie na dłuższą prze­jażdżkę· Gdy jednak odchyliła zasłonę, ujrzała hra­biego. Siedział przy małym biurku szybko coś pi­sząc; na ziemi leżało już wiele zapisanych kartek. Diana podeszła z wolna ku niemu: - Myślałam, że pan również wyjechał.

- Muszę pracować i porobić pewne zapiski, do­póki pamiętam, co chcę powiedzieć. Był to znoj­ny tydzień, a w dniu dzisiejszym postanowiłem wypocząć. Czy nie będę przeszkadzał pani, jeżeli pozostanę?

- Czy będzie to znowu jakaś nowela?

U siadła na otomanie, a pies położył się zaraz koło niej. Hrabia zwrócił się ku niej:

- Nie, tym razem będzie to coś poważniejsze­go, a mianowicie historia plemienia, nad którym panuje Achmed. Różni się ono od innych plemion i ma odrębne zwyczaje i obyczaje. Spostrzegła już pani zapewne, że nie przestrzegają oni tak surowo

tych wszystkich praktyk religijnych, które nakazuje wiara Mahometa. Plemię to czci głównie swego szejka, potem jego sławne konie, a potem dopiero Allacha.

- Czy szejk jest właściwie mahometaninem? Saint-Hubert wzruszył ramionami. - Wierzy w Boga - odparł wymijająco, powracając do prze­rwanej pracy. Diana przypatrywała mu się, gdy siedział pochylony nad biurkiem. Zdobył jej sym­patię i zaufanie swym miłym obejściem i delikat­nym zachowaniem się w drażliwym położeniu. Była mu za to wdzięczna. Oboje żywili również życzli­we uczucia dla wyjątkowego władcy dziwnego szczepu.

Hrabia pisał jeszcze przez chwilę, potem z we­stchnieniem ulgi odłożył pióro, pozbierał papiery i zwrócił się ku Dianie.

Podniosła głowę.

- Czy skończył pan swą pracę?

Chwilowo tak. Henryk będzie mógł przepi­sać to później.

- Czytałam książki pana, wszystkie które znaj­dują się tutaj. Zwykle nie zajmują mnie roman­se. Ten jednak, który przeczytałam, podobał mi się bardzo. Czy wierzy pan rzeczywiście w możli­wość istnienia takiego mężczyzny, którego pan opi­sał? Czy mężczyzna może być tak delikatny, pełen samozaparcia i wierny jak bohater pańskiego ro­mansu.

Odparł cicho.

- Znam mężczyznę, który pod pewnymi warunkami mógłby odpowiedzieć wize­runkowi tam nakreślonemu.

Zaśmiała się.

- W takim razie jest pan szczę­śliwszy ode mnie. Nie jestem wprawdzie jeszcze całkiem stara, jednak nie spotkałam dotychczas męż­czyzny, który byłby podobny do rycerskiego boha­tera pańskiej książki.

Zaczerwienił się i patrzył zakłopotany na pióro trzymane w ręce.

- Niestety, piękne kobiety budzą w niektórych mężczyznach jedynie najniższe instynkty. Żaden mężczyzna nie wie, jak nisko może upaść pod wpły­wem nagłej, niepohamowanej żądzy.

- A kobieta ponosi karę - zawołała Diana gwałtownie. - Musi zapłacić ?a piękność, którą ją Bóg ukarał, a której sama nienawidzi.

U rwała, przygryzając wargi. Odczuła obawę przed zaufaniem, które wzbudzał swoją osobą.

- Zechce mi pan wybaczyć - rzekła chłodno. - Moje zapatrywania zapewne nic interesują pana.

- Wprost przeciwnie. Interesują mnie bardzo. Jeżeli zechce pani zaszczycić mnie swoją przyjaź­nią, to życie moje będzie do pani rozporządzenia.

Podała mu rękę i popatrzywszy na psa leżące­go u jej boku, podniosła swobodnie głowę.

- Ofiaruje mi pan rzecz niezwykle cenną i je­żeli zechce pan mi być takim przyjacielem, jakim jesteś dla szejka ...

Ścisnął jej smukłe palce w swej dłoni. Przyjaciel szejka! Uniosła go fala silnego uczucia. Widział tylko piękność siedzącego obok niego dziewczęcia i czuł, że musi jej dopomóc. Zamknął oczy, gdy uprzytomnił sobie istotę swego uczucia.

Z całym wysiłkiem woli opanował się. Musiał zwalczyć w sobie to bezsensowne uczucie; niedużo brakowało, a byłby zdradził człowieka, który od lat dwudziestu był mu bliższy od brata. Nie wolno mu było spytać go nawet, jakie ma prawo do tego dziewczęcia. Odnalazł utracony spokój i odzyskaw­szy panowanie nad sobą, ucałował z szacunkiem rękę Diany.

Wszedł Henryk.

- Panie hrabio, pójdź pan pręd­ko, zdarzyło się nieszczęście.

Diana zerwała się z okrzykiem. Twarz jej zbla­dła jak płótno, a wargi wyszeptały bezgłośnie sło­wo: "Achmed!" Drżącą, objął hrabia ramieniem. - Kto jest raniony, Henryku?

- Jeden ze służby, panie hrabio. Strzelba rozleciała się przy strzale, rozrywając mu rękę ...

Saint-Hubert skierował się ku wyjściu. Diana padła na otomanę i objąwszy psa ramionami, ukry­ła twarz w jego szorstkiej sierści. - Zechce mi pan wybaczyć - szepnęła - wiem, że to głupio z mej strony, jestem jednak zawsze tak niespo­kojna, kiedy on dosiada tego dzikiego "Szejtana". Idź pan, ja zaraz tam przyjdę.

Wyszedł bez słowa. Diana siedziała jeszcze chwi­lę bez ruchu, dopóki nie uspokoiła się zupełnie, Koper wysunął się z jej ramion. Z westchnieniem ulgi przetarła oczy i wyszła przed namiot w jas­ność słońca.

Ranny siedział na ziemi, z ręką wyciągniętą ku hrabiemu.

- Pomogę panu - rzekła spokojnie i, odwi- I nąwszy rękawy sukni, przyklękła obok rannego. Zdziwił go jej spokojny głos i świeża barwa policz­ków. Jakże niepodobna była do dziewczęcia, które przed niewielu minutami szukało u niego ratunku.

- Czy jest pan lekarzem?

- Tak, studiowałem za młodu medycynę, to przydaje mi się bardzo w podróżach. - Wziął ban­daże z rąk Henryka.

- Czy zagoi się?

- Musiałem mu odciąć palec, spodziewam się jednak, że ręka będzie uratowana. Arabowie to tęgie chłopaki. Taka rana nic u nich nie znaczy. - Chciałabym się przejechać. Jest już wprawdzie późno, ale starczy mi jeszcze czasu. Czy bę­dzie mi pan towarzyszył?

- U czyniłbym to z chęcią, muszę tu jednak pozostać z powodu Selima - odparł spokojnie. Odprowadził ją do dużego namiotu i patrzył, jak odjeżdża. Kilka kroków za.nią jechał Gaston i sze­ściu uzbrojonych Arabów, których zabierała ze so­bą na wyraźne żądanie szejka. Obecność tej straży dokuczała jej nieznośnie. Myśl o zbrojnej eskorcie jadącej za nią psuła jej całą przyjemność wycieczek, które lubiła tak bardzo. Samotność stanowiła naj­większy urok wyjazdów. Obecność Gastona, który jej stale towarzyszył, nie psuła jej samotności, obec­ność jednak tych sześciu par oczu śledzących każ­dy jej krok, była nie do zniesienia. N ie mogła też zrozumieć z jakiego powodu dodano jej tę straż. Przecież podczas dotychczasowych wyjazdów nie zaszło nic takiego, co by usprawiedliwiało to za­rządzenie szejka. Oaza nie leżała przy głównym trakcie karawanowym, a Arabowie, których spotyka­ła, należeli 'wszyscy do szczepu Achmeda ben Has­sana. Początkowo chciała pomówić o tym z szej­kiem, zabrakło jej jednak odwagi.

Od dnia przyjazdu Raula był jakby odmieniony; zachowywał się z niesamowitą, chłodną powścią­gliwością. Pieszczoty jego stały się obojętne i rzad­sze. Nie zajmował się nią zupełnie, tak że odnio­sła wrażenie, że namiętność jego ku niej wygas­ła i że to już koniec wszystkiego. Nie chciała jednak ustąpić bez walki o jego miłość. Postanowiła użyć wszelkich środków, które miała do dyspozy­cji dzi~ki piękności i sprytowi kobiecemu. Palił ją wstyd, gdy pomyślała o roli, którą tu odgrywa. Nie była lepsza od "tamtych innych", o których nawet myśleć nie chciała. Stłumiła w sobie to uczu­cie i podniósłszy dumnie głowę, jak za dawnych czasów, z zaciśniętymi wargami wyprostowała się na siodle.

Gaston zbliżył się ku niej.

Czy nie zechce pani zawrócić? - spytał z sza­cunkiem. - Jest już późno, a tu wśród tych pa­górków nie jest zbyt bezpiecznie. Trudno cóś roz­różnić z powodu ciemności, tak że zaczynam się obawiać.

- Obawiać? - powtórzyła z uśmiechem.

- O panią - dodał poważnie.

Ś ciągnęła cugle.

Było już jednak za późno. W tej samej chwili obskoczyli ich zewsząd Arabowie. Gaston pochwy­cił cugle jej konia i zawrócił ku obozowi. Ochryp­łe okrzyki zmieszały się z odgłosem strzałów, a ku­le przelatywały ze świstem koło jej głowy.

Gaston założył cugle pod kolano, jedną ręką chwycił wędzidło "Tancerza", a drugą wydobył rewolwer. D iana pomyślała bezwiednie o broni, którą otrzymała niedawno od szejka. Z nagłym uczuciem słabości patrzyła, jak jej straż ulega na­pastnikom. Wtem od zwartej masy walczących od­dzieliło się może dwudziestu jeźdźców, którzy puś­cili się w pogoń za nią i Gastonem.

- Czy nie możemy im pomóc? Przecież niepo­dobna zostawić ich tak - mówiła gorączkowo, dobywając rewolwer zza pasa, Gaston obejrzał się i twarz jego powlokła się szarością· O siebie nie bał się, nie śmiał jednak pomyśleć o losie czeka­jącym dziewczynę jadącą obok niego; pojął bowiem, że wpadli w pułapkę, zastawioną przez szejka Ibra­hima O mara. Biała kobieta, najnowsza zabawka Achmeda ben Hassana i jego służący przedstawiali zdobycz, której się z rąk nie wypuszcza.

Zacisnął zęby. Wolał ją raczej zabić własną rę­ką, aniżeli dopuścić do jej porwania. Nieustannie dokoła nich padały w piasek kule. Widać było, że strzelający nie byli ludźmi ben Hassana. Gaston zdawał sobie jasno sprawę z beznadziejności poło­żenia. W każdej chwili bowiem mogła trafić ich jakaś kula.

Napastnicy odgadli widocznie jego myśli, gdyż rozwinęli się w nie regularną linię, która załamując się ciągle, uniemożliwiała dokładne celowanie. Rów­nocześnie przynaglali swe konie do nadzwyczajnych wysiłków, aby dogonić uciekających.

Diana strzelała również. Naraz "Tancerz" pot­knął się, przebiegł jeszcze kilka kroków ... i padł, wyrzucając krew nozdrzami.

Diana zeskoczyła z siodła. W następnej chwili znalazł się obok niej Gaston i zasłoniwszy ją swym ciałem, strzelał z zimną krwią na nacierających Arabów. Nagle opanowało ją uczucie, że wszystko to jest snem, to samo uczucie, które zawładnęło nią, gdy się po raz pierwszy znalazła w obozie szejka. Głęboka cisza - Arabowie zaprzestali okrzyków ­gorący, suchy piasek i ten żar drgającego powietrza, nieskazitelny błękit nieba, nacierający jeźdźcy, za­bity "Tancerz", obok którego stał spokojnie koń Gastona, i ten człowiek, który ją zasłaniał własną piersią·

Naraz gruchnęła salwa. Gaston z jękiem zwalił się u jej stóp w piasek. Stojąc nad jego ciałem, wy­strzeliła Diana ostatnie naboje i rzuciła pusty re­wolwer w twarz nadbiegającego Araba. Odwróciła się w rozpaczliwej nadziei, że uda jej się dopaść ko­nia Gastona. Pochwyciły ją jednak szorstkie dłonie. U czuła uderzenie w głowę; ziemia usunęła się jej spod nóg, w oczach jej pociemniało i padła bez przytomności na ziemię ...


Późno po południu siedział Saint-Hubert w wiel­kim namiocie zatopiony w pracy. Zajęty pisaniem zapomniał o czasie i o Dianie, nie słyszał nawet jak szejk powrócił. Dopiero gdy ben Hassan wpadł gwahownie do namiotu, porwał się nagle z miejsca.

Płonącym okiem rozejrzał się szejk po namiocie, wszedł do alkowy i wrócił z powrotem.

- Gdzie jest Diana?

Saint-Hubert spojrzał na zegarek?


- N a miłość boską nie miałem pojęcia, że jest już tak późno. Wyjechała rano.


- I jeszcze nie powróciła - dokończył szejk powoli. - O której godzinie wyjechała?


- Zdaje mi się, że około dziesiątej. Nie pa­trzyłem wtedy na zegarek.


Szejk postąpił ku wyjściu.

- Czy miała ludzi ze sobą? - spytał krótko.

- Tak.

Twarz ben Hassana przybrała twardy wyraz, a je­go czarne brwi ściągnęły się w groźny łuk. Czyż­by udawała przez cały czas, okazując sztuczny spo­kój, aby uśpiwszy jego czujność, próbować jeszcze raz ucieczki? Odpędził tę myśl od siebie. Wierzył i ufał jej bezwzględnie. Doznawał radosnego wprost uczucia, gdy wracając z przejażdżki, widział jej drobną postać, wtuloną w poduszki otomany.

Zrozumiał nagle, czym to dziewczę dla niego było.

Wyszedł z namiotu i zawoławszy służącego wydał mu rozkazy. I stał tak, z rękoma za pas za­łożonymi gryząc zębami nie zapalonego papierosa.

Saint-Hubert podszedł do niego.

- Co to ma znaczyć?

- Nie wiem - odparł krótko.

- Czy grozi jej niebezpieczeństwo?

_ Na pustyni nie jest nigdy bezpiecznie, szcze­gólnie, gdy ten diabeł się ruszy" - Wskazał ruchellI głowy na południe. - Trzy nasze posterunki wi­działy ich dzisiaj w południowej stronic, jednak oczywiście nie obchodziło ich nic, kiedy wrócą· Wy­ruszam za dziesięć minut. Pojedziesz ze mną? Do­brze! Jeżeli nie wrócimy za dwanaście godzin, wyruszą nam na pomoc.

W kilka minut później setka Arabów stała obok swych koni gotowa do drogi; szejk pilnował wyda­wania amunicji. Niebawem cały oddział, mając na czele Achmeda i hrabiego, ruszył wyciągniętym galopem.

Od wielu pokoleń znana była odwaga i dzielność tego szczepu. Inne szczepy nie próbowały nawet powątpiewać o przewadze szczepu ben Hassana.

Spór z Ibrahimem Omarem odziedziczony był po przodkach. Do otwartej walki doszło jeszcze za panowania poprzedniego szejka, a pamięć tej walki żyła do dziś dnia. Tu i ówdzie zdarzały się mało znaczące potyczki, które trzymały obydwa szczepy w ciągłym pogotowiu, a ben Hassan utrzy­mywał, w oczekiwaniu ostatecznej rozprawy, swój szczep w karności i dyscyplinie.

Skol1czy! się krótki zmierzch. Była pełnia księ­"~yca i białe światło oświetlało krajobraz. Od chwili wyruszenia nie wypowiedział Achmed jeszcze ani słowa.

Mijali właśnie jakąś kotlinę, gdy naraz szejk wy­dal ostry gwizd i zatrzymał konia. Jakiś człowiek leżał twarzą ku ziemi, a w pobliżu na widok ludzi zniknęły w mrokach nocy dwa cienie. Szejk i Hen­ryk zeskoczyli równocześnie na ziemię, za nimi Saint-Hubert. Rozpoznawszy Gastona zbadał go szybko. Na czole widać było ślad kuli. Widocznie ostatnim wysiłkiem woli powlókł się jeszcze kilka­naście metrów i padł nieprzytomny z upływu krwi. Zabiegi Saint-Huberta odniosły skutek. Otworzył oczy i ujrzał szejka klęczącego obok siebie.

- Panie ... Madame ... Ibrahim Omar. .. - szep­nął, tracąc znowu przytomność.

N ad ciałem służącego spotkały się na krótką chwi­lę spojrzenia szejka i hrabiego. Potem Achmed powstał.

- Opatrz go jak najszybciej - rzekł, wracając do swego konia. Oparty o "Jastrzę bia" zapalił od­ruchowo papierosa.

Ibrahim Omar i delikatna Diana!. .. Nerwowo gryzł papierosa. U czuł nieodpartą chęć trzymać ją znów w swoich ramionach i scałowywać łzy z jej oczu i bladych warg. Zdawało mu się, że czeka już całą wieczność. Wreszcie Saint-Hubert podniósł się, pozostawiając Henryka i dwóch Ara­bów, którzy mieli przenieść rannego do obozu.

Ruszyli w drogę, przez wydmy i kotliny, przez które czołgał się na wpół przytomny Gaston. Mi­nęli zabitego "Tancerza", który w bladym świetle księżyca czynił upiorne wrażenie - zabitych Ara­bów, którzy byli świadectwem celności strzałów Diany i G as tona.

Wycie szakali przybliżyło się. Niebawem spos­trzegli długi łańcuch pagórków, za którymi leżeli w zasadzce Arabowie. Tu, między trupami ludzi i koni, spostrzegł ciała Arabów własnego szczepu. Może który z leżących będzie jeszcze żywy i opo­wie, jaki był przebieg walki, może będzie to któ­ry z jego ludzi lub ludzi Ibrahima O mara, któ­rego potrafi zmusić do powiedzenia prawdy.

W okrutnym uśmiechu odsłonił szejk swoje Zt;­by. Kilku jeźdźców zeskoczyło na ziemię, aby zba­dać, czy który z leżących nie został przy życiu. Szejk czekał bez ruchu, słuchając przeklęstw w i gróźb, które miotali Arabowie, znosząc nierucho­me i nie do poznania okaleczone ciała tych, którzy przed kilku godzinami stanowili orszak Diany.

Ostatni z podniesionych dawał jeszcze słabe ozna­ki życia; podniósł oczy i ujrzawszy szejka uśmiech­nął się, szczęśliwy jak dziecko i podniósłszy powoli i z trudem rękę, wskazał na: południe.

Szejk zsiadł z konia i podszedłszy do uśmiecha­jącego, wziął jego bezsilne palce w swoje dłonie. Ostatnim wysiłkiem podniósł Arab rękę szejka do swego czoła, po czym wyzionął ducha.



ROZDZIAŁ ÓSMY

Stopniowo i z trudem, poprzez fale śmiertelnego bezwładu, poprzez huk i szum w uszach, prze­dzierała się Diana do przytomności. Głowa ją bo­lała, wszystkie członki były jakby sparaliżowane. Krok za krokiem ustępowała mgła z jej mózgu, przywołując wspomnienie tego, co przeszła.

- Gaston - wyszeptała słabym głosem, wycią­gając rękę. Zamiast jednak oczekiwanego ciała lub suchego piasku, poczuła pod ręką miękkie poduszki.

Otworzyła gwałtownie oczy.

Leżała w kącie namiotu, na stosie poduszek.


W drugim kącie namiotu klęczała przed małym piecykiem jakaś kobieta, a w powietrzu unosił się ostry zapach arabskiej kawy.

Arabka odwróciła się i spojrzała na nią.

Diana uczuła instynktownie, że nie może od niej oczekiwać ani współczucia, ani pomocy. Była to dość ładna kobieta, jednak w jej pełnych niena­\yiści oczach nie było ani śladu łagodności. Diana czuła czającą się w nich groźbę. Równocześnie jed­nak powróciła jej cała odwaga. Spojrzała na Arabkę z całą dumą, na jaką mogła się zdobyć.


W czasie swego pobytu w Indiach poznała siłę swego wzroku, a także i tu w pustyni był jedcn tylko Arab, który mógł wytrzymać jej spojrzenic, również i teraz kobieta odwróciła się ,od niej, ze stłumionym przekleństwem na ustach.


Mały, duszny namiot wypełniony był specyficz­ną arabską mdłą wonią, której nie zauważyła w chłod­nych, wzorowo czystych namiotach ben Hassana. Podniosła się ostrożnie i postąpiła kilka kroków. Ból, pochodzący z uderzenia w głowę, ustępował stopniowo, a uczucie słabości znikło prawic zu­pełnie.

- Daj mi trochę wody - rzekła po francusku.

Kobieta jednak potrząsnęła głową, nie patrz:JC na nią. Diana powtórzyła swoje słowa po arahsku. Za pas jej słów arabskich był dość ograniczony. Tym razem kobieta powstała szybko i podała jej kuhek pełen kawy.

Diana wyciągnęła rękę po kubek. Spojrzawszy jednak w złośliwe oczy Arabki zatrzymała się· Zro,. dziło się w niej nagłe podejrzenie. Nie wiedziała wprawdzie z jakiego powodu, jednak odtrąciła po­dawany jej kubek.

- Nie, nie chcę kawy, daj mi wody!

Wtedy kobieta pochwyciła ją silnymi ramionami, usiłując przytknąć jej kubek do ust. Arabka była wprawdzie silna, Diana jednak była młodsza i zręcz­niejsza. Kubek wypadł na ziemię, a Arabka poto­czyła się ku piecykowi, przewracając go wraz z wę­glami i naczyniem.

Powalona, zerwała się szybko i zagasiwszy ręko­ma tlące węgle poczęła przeraźliwie krzyczeć. U­chyliła się zasłona namiotu i do wnętrza wszedł olbrzymi Nubijczyk. Arabka wyciągnęła rękę w kierunku Diany, zasypując ją stekiem obelg i prze­kleństw.


N egar słuchał z uśmiechem i w końcu potrząsnął przecząco głową .


.J ednak Diana zawołała go i z podniesioną gło­W"I stanęła przed nim.


- Przynieś mi wody - rzekła rozkazująco, pa­trząc mu prosto w twarz, on jednak wskazał jej kawę, którą Arabka na nowo poczęła gotować. Dia­na tupnęła gniewnie nogą. Negr wyszczerzył zęby w uśmiechu i przyniósł zaraz wydęty worek skó­rzany, który służy Arabom za zbiornik na wodę.


Diana zawahała się, jednak pragnienie zbyt jej dokuczało. Podniosła kubek leżący na podłodze, wypłukała go i napiła się. Woda była ciepła i nie­świeża. U sunęła jednak suchość gardła i nieco ją orzeźwiła. Negr wyszedł, pozostawiając Arabkę po­chyloną nad ogniem.

Diana położyła się z powrotem na poduszki.

Ostatnie wydarzenia wyczerpały ją bardziej niż my­ślała i nogi pod nią drżały. Jednak odwaga jej nie opuściła. Ponieważ prócz Negra i Arabki nikt się nie zjawiał, przeto wywnioskowała, że Ibrahim Omar jest nieobecny w obozie. Oby tylko nie wró­cił, zanim nie przybędzie Achmed; w przybycie Achmeda wierzyła bowiem niezłomnie. Oby tylko przybył na czas! Świecąca lampa wskazywała na to, że była noc; jednak nie wiedziała która jest godzina.


Zapewne już spostrzegli jej nieobecność w obo­zie. Szejk wiedział, co jej grozi i jakkolwiek w os­tatnich czasach był wobec niej obojętny i okrutny, to jednak nie wątpiła, że ją uratuje.

Zerwała się, usłyszawszy nagły hałas w przyległym namiocie. Jednak ostry, gardłowy głos gó­rujący nad innymi, odebrał jej ostatnią iskrę nadziei.

Ibrahim Omar wyprzedził więc Achmeda. Z głę­bokim westchnieniem zacisnęła zęby, gotując się na to, co miało nastąpić.


Olbrzymi Negr, którego już przedtem widziała, wszedł znów do namiotu. Szedł prostu ku niej; nagle stanęła przed nim Arabka, mówiąc coś z dzi­kim błyskiem w oczach i gestykulując namiętnie. Nubijczyk odepchnął ją jednak i wyciągnął ramię, aby pochwycić Dianę. Cofnęła się z ogniem w oku i z rozkazującym głosem; serce biło jej lJIocno, jednak panowała nad sobą. Zacisnęła tylko pięści, włożywszy ręce do kieszeni spodni. Tak przeszła wolnym krokiem do przyległego namiotu, który hył chłodny i pusty. N a środku leżał na stosie poduszek Ibrahim Omar; poza nim stało dwu olbrzymich Negrów, nieruchomych jak statuy z brązu.


Diana zatrzymała się chwilę u wejścia, potem podniósłszy śmiało głowę, przeszła sprężystym chło­pięcym krokiem po puszystych dywanach i zatrzy­mała się przed Ibrahimem. Wydąwszy dumnie war­gi spojrzała mu w twarz spod na wpół przym­kniętych powiek.


Ibrahim Omar był rzeczywiście takim, jakim go sobie wyobrażała. Ociężałe, niezgrabne cielsko roz­walone na brudnych poduszkach, nabrzmiała dzi­ka twarz poorana śladami przebytych orgii, zepsu­te zęby widoczne spoza grubych warg. Jego bogato wyszywany strój był zaniedbany i brudny, zanied­bane i tłuste ręce rozpostarte na kolanach. Gdy Diana zbliżyła się, jego ordynarna twarz skrzywiła się w uśmiechu drwiącego zadowolenia.

- A więc to jest biała kobieta mego brata Achmeda ben Hassana - rzekł powoli złą francuz­czyzną· - Achmed ben Hassan, którego duszę oby Allach s.palił w ogniu piekielnym - dokoń­czył, spluwając z pogardą. Potem położył się z po­wrotem i z głośnym chłeptaniem począł pić kawę.

Diana patrzyła mu bez przerwy w oczy, a on zdawał się czuć nieswojo pod jej wzrokiem; jego oczy latały niespokojnie, a jedna ręka bawiła się rękojeścią rewolweru zatkniętego za pas. W koń­cu skinął na nią, aby podeszła bliżej. W tej samej chwili zjawiła się Arabka i wyminąwszy Negra, któ­ry chciał ją zatrzymać, padła do nóg Ibrahima i objąwszy jego kolana, poczęła głośno zawodzić. Diana zrozumiała nagle nienawiść, którą widziała w oczach tej kobiety. Widocznie uważała ją za rywalkę, z którą się będzie musiała podzielić mi­łością pana i władcy. Mimo męczącej ją trwogi, uczuła budzące się w niej obrzydzenie.

Ibrahim Omar popatrzył z zajęciem na kobietę leżącą u jego stóp, skrzywił się i uderzył ją nagle w twarz. Jednak uderzona przyczołgała się z pod­niesioną twarzą jeszcze bliżej, podczas gdy z jej warg sączył się cienki strumyk krwi. Z ochrypłym rechotem podobnym do sapania dzikiego zwierzę­cia chwycił ją Ibrahim za gardło, podczas gdy jej ręce biły dokoła powietrze. Potem dobywszy po­woli noża zza pasa wbił go w jej pierś. Gdy padła w przedśmiertnych drgawkach, otarłszy krwawy nóż w jej szatę i odepchnął trupa kopnięciem od sie­bie tak, że potoczył się ku Dianie.


Zapadło głębokie milczenie, Diana stała jakby skamieniała pod wrażeniem tego co zobaczyła. Pa­trzyła na trupa z raną w piersi, z której na dywan sączyła się krew. Jak ogłuszona myślała o tym, że szkoda cennego dywanu, na który spływa krew. Potem spojrzawszy na twarz zabitej zapomniała o dywanie. Usta trupa były otwarte, a oczy, roz­warte szeroko w przedśmiertnej trwodze, przywró­ciły Dianę do przytomności. U czuła niemoc fizycz­ną, jednak przemógłszy się, podniosła oczy i roześ­miała się prosto w twarz Ibrahimowi, który patrzył na nią z zaciekawieniem. Był to śmiech podobny do krzyku. Włosy przylgnęły jej do czoła, a dłonie zacisnęły się kurczowo, jakby już nigdy nie miały się rozprostować. Musiała coś uczynić, aby odwrócić swą uwagę od postaci leżącej u jej stóp. Prawic bezwiednie wyjęła papierośnicę z kieszeni, wyhrała powoli papierosa, zapaliła go i rzuciła płonącą za­pałkę między nogi Murzyna, który stal ohok niej bez ruchu od chwili, gdy usiłował zatrzymać Arab­kę; podobnie i dwaj Murzyni stojący za szejkiem.

Teraz na skinienie szejka, wynieśli trupa z na­miotu.

Ibrahim skinął na Dianę, wskazując jej poduszkę leżącą obok niego. Usiadła powoli, z udaną obojęt­nością, mimo że jego bliskość była jej wstrętną. Owionęła ją woń potu, tłuszczu, źle pielęgnowa­nych koni i ostry specyficzny odór jego ciała.

Ruchem głowy odmówiła przyjęcia kawy, którą jej ofiarowywał, nie zważając wcale na jego mruk­liwy protest. Nie rozumiała go nawet, gdyż mówił po arabsku. Gdy odrzuciła wypalonego papierosa pochwycił ją tłustymi rękami za przegub u ręki i obrócił ku sobie.

- Ile strzelb przywiózł Francuz temu synowi piekła? - spytał ochrypłym głosem.

Zdziwiona pytaniem zwróciła głowę i ujrzała u­tkwione w sobie na wpół groźne, na wpół podziwiające spojrzenie jego oczu nabiegłych krwią. Od­wróciła siQ gwałtownie.

- Nie wiem.

- N ie wiem, nie wiem - powtórzył z dzikim śmiechem. - Gdy skończę, będziesz już wiedzieć.

Ś cisnął ją silnie za rękę i wijącą się z bólu wy­pytywał o różne szczegóły o szejku i jego szczepie.

Jednak Diana zachowywała milczenie. Nie dowie się od niej nic takiego, co by mogło przynieść szkodę ukochanemu przez nią człowiekowi, nawet gdyby ją torturował lub kazał zabić. Oddychała szybciej, jednak odwaga jej nie opuszczała.

Ibrahim Omar przestał pytać.

- Wyśpiewasz wszystko - rzekł znacząco i za­brał się do picia kawy. Naraz uczuła znów, że ją pochwycił. Jego obrzydliwy gardłowy głos, czająca się wyuzdana twarz dusiły ją jak straszna zmora. Nagłym rozpaczliwym ruchem wyrwała się i chciała wybiec z namiotu. Poślizgnęła się jednak; Ibrahim Omar podbiegł szybko ku niej i pochwycił ją w swo­je ramiona.

W iła się i odpychała go; nie wypuścił jej ze swych objęć. Przyciągnął ją do siebie, przy czym wyrwał kawał materii z jej bluzki. Oparła mu ręce na piersiach, czuła jednak, że słabnie coraz bardziej, a serce jej biło jak oszalałe ze strachu. Znikła ostatnia iskra nadziei, która dodawała jej sił. Achmed nie przybył, a myśl o nim dopełniła czary cier­pienia. Padła na kolana, a Ibrahim podniósł bru­talnie jej głowę.

Naraz rozległ się zewnątrz hałas, usłyszała su­chy grzechot strzelb i jak z głębokiej otchłani do­szedł ją głos szejka:

- Diano, Diano!

Ten głos i świadomość jego bliskości, dodały jej nowych sił. Jednym szarpnięciem wyrwała się z rąk Ibrahima.

- Achmedzie - krzyknęła.

Tłusta dłoń szejka spadła na jej usta. Jak osza­lała wbiła w nią swe zęby, głęboko, aż do kości, a gdy ją wyrwał oszalały z bólu, krzyknęła znowu. - Achmedzie! Achmedzie!

Z wściekłym charkotem chwycił ją szejk za gar­dło, a jej ręce nadaremnie starały się oderwać du­szącą dłoń. Krew zaszumiała w jej uszach. Czuła, że się dusi, jej płuca zdały się pękać i powoli na­miot zawirował w jej oczach. Ręce opadły wzdluż ciała i usunęła się na kolana', Jak z oddali docho­dził ją ochrypły, pełen nienawiści głos.

- Twoja samotność w piekle nie będzie dlllgo trwała. Przyślę ci tam niebawem twego kochanka,

Traciła już niemal przytomność, gdy nagle zwol­nił uścisk duszącej ją dłoni; szejk chwycił ją nagle za ramiona i obrócił wstecz. Podniosła obolałą gło­wę, cierpiąc przy tym niewymownie. Wtedy po­przez ustępującą mgłę, ujrzała zarys smukłej postaci stojącej u wejścia do namiotu.

Zapadło milczenie odbijające się w jaskrawy spo­sób od zgiełku panującego na dworze i Diana zro­zumiała dlaczego Achmed nie strzelał; Ibrahim Omar zasłaniał się nią jak tarczą, jedyną, która mogła powstrzymać strzał Achmeda ben Hassana. Teraz cofał się ostrożnie ku drugiemu wyjściu, trzy­mając ciągle Dianę przed sobą. Naraz potknął się o kanapę i stracił równowagę, na chwilę tylko, lecz chwila ta wystarczyła, aby poczuł na swoim czole chłodne dotknięcie lufy rewolweru. Puścił Dianę· Osłabiona i drżąca osunęła się na dywan, przyciskając ręce do wzburzonej piersi i jęcząc z bólu, który jej sprawiało oddychanie.

Przez chwilę patrzyli sobie obydwaj mężczyźni w oczy i Ibrahim Omar zrozumiał, że tu idzie o życie. Nie poruszył się nawet, gdy szejk z okrut­nym uśmiechem wyciągnął swą rękę i pochwycił go za gardło. Wprawdzie strzał byłby go szybciej wy­prawił do piekła, jednak pragnął zadać mu te same katusze, które Diana wycierpiała.

Gdy jednak duszący uścisk Achmeda stawał się coraz silniejszy, zbudziła się w Ibrahimie chęć do walki. Diana siedząc na ziemi ujrzała z przeraże­niem jak dwie silne postacie zwarły się w śmier­telnym uścisku. Ibrahim Omar walczył o swe życie. Szejk puścił nagle jego szyję i chwyciwszy Omara obiema rękami powalił go na otomanę. Podbiwszy mu nogi wtłoczył go w poduszki i klęknąwszy na piersi powalonego, chwycił go za gardło. Gniótł go całym ciężarem swego ciała, przy czym z ust jego nie schodził okrutny uśmiech.

Zgiełk przed namiotem wzmógł się, a tu i ówdzie przelatywała przez namiot zbłąkana kula. Odwraca­jąc głowę przed przelatującą kulą ujrzała Diana trzech Murzynów i kilkunastu Arabów skradają­cych się ku walczącym. Achmed pochłonięty walką nie zwracał na nic uwagi. Chciała go przestrzec, jednak głos jej uwiązł w obolałej krtani; przyczoł­gała się więc do niego i chwyciła go za rękaw. Odwrócił się od zabitego i w tejże chwili rzucili się na niego ludzie Ibrahima. Bez słowa popchnął Dianę za otomanę i zwrócił się ku napastnikom, którzy cofnęli się ujrzawszy w jego dłoni rewolwer. Wystrzelił trzy razy, kładąc trupem trzech Arabów i jednego Murzyna. Reszta rzuciła się na niego.

Utworzył się kłąb ciał ludzkich miotających się na wszystkie strony.

Diana zerwała się, jednak była zbyt słaba, aby mu pomóc. N araz usłyszała przed namiotem głos Saint-Huberta. Zawołała nań głosem ostatecznej rozpaczy. Szejk usłyszał również jej wołanie i wy­tężywszy wszystkie siły, zdołał się na chwilę wy­rwać z rąk napastników. Saint-Hubert wpadł do namiotu na czele uzbrojonego oddziału. W tej sa­mej chwili Murzyn stojący za Achmedem uderzył go ciężką maczugą w głowę,. a padającemu, drugi Murzyn wbił szeroki nóż w plecy.

I znowu zawrzała walka nad leżącym bez ruchu szejkiem. Diana, na wpół przytomna ze strachu, usiłowała przedrzeć się ku niemu, lecz jakaś silna dłoń odepchnęła ją na bok. Opierała się z początku, lecz poznawszy, że jest to jeden z ludzi Achll\cda, zaprzestała oporu i omdlała.

Gdy otworzyła oczy, ujrzała Saint-Huberta po­chylonego nad szejkiem. Podeszła ku niemu, a on spojrzał szybko na nią

- Czy jest pani raniona? - spytał zaniepoko­Jony.

- Czy będzie żył? - szepnęła, gdyż mówienie sprawiało jej ból.

- Nie wiem. Przede wszystkim trzeba go stąd zabrać. Potrzebuję opatrunków, a prócz tego, po­zostając tu, narażamy się na napad ze strony po­zostałych ludzi Ibrahima, którzy muszą być gdzieś niedaleko.

Diana spojrzała z obawą na rannego.

- Czy wytrzyma jednak podróż?

- Musimy zaryzykować - odparł krótko Saint-Hubert.

Nigdy już potem nie mogła sobie Diana przy­pomnieć szczegółów tej powrotnej jazdy. Było to pasmo cierpień, obaw, śmiertelnej trwogi i oczeki­wania na każde słowo lub okrzyk Araba, podtrzy­mującego szejka.

Do obozu dotarli o zmierzchu. Milczące postacie tłoczyły się koło namiotu; wnieśli nieruchome ciało szcjka i złożyli je na otomanie, obok której Henryk przygotował potrzebne narzędzia lekarskie. Jedna ręka szejka zwisała bezwładnie, dotykając ziemi. Diana podniosła ją, a gdy dotknęła nieżywych pra­wie palców, wybuchła szlochaniem. Saint-Hubert odwinął rękawy.

- Diano, przeszła pani dziś dosyć, niech się pani położy, ja się już zajmę Achmedem - rzekł Saint-Hubert. - Zobaczymy, jak się to skończy. Niech się pani prześpi kilka godzin. Pozostając tu, nic mu pani nie pomoże. Gdy się coś zdarzy, zaraz panią zawołam.

Potrząsnęła głową, nie patrząc na niego. - Nie mogę go opuścić i tak bym nie zasnęła.

- A więc dobrze - rzekł Saint-Hubert spo­kojnie. - Niech pani pozostanie, jednak proszę zdjąć buty i ubrać się w jakąś wygodniejszą suknię.

U słuchała bez słowa i poszła do ubieralni, gdzie zdjęła rozdartą suknię i włożyła jedwabną. Gdy wróciła, Henryk nalewał właśnie kawę. Saint-Hu­bert podał jej filiżankę.

- Proszę wypić, to panią wzmocni - rzekł z lekkim uśmiechem. Jej oczy jednak pozostały smutne.

Wypiła kawę i usiadła na dywanie w miejscu, gdzie przedtem klęczała. Szejk leżał w tej samej pozycji w jakiej go położono. Patrzyła nań przez kilka minut, potem przymknęła oczy, a głowa jej opadła na piersi. Saint-Hubert popatrzył na nit! ze smutnym uśmiechem tryumfu, potem wziąwszy ją na ręce, zaniósł do sypialni. Tutaj zawahał się chwilę, zanim ją złożył na łóżku. Nigdy więcej nie zazna już bolesnego szczęścia trzymania jej w swych ramionach, nigdy więcej jej serce nie będzie spo­czywać na jego sercu. Miłość ta, do której tęsknił przez całe swe życie, przyszła teraz do niego, teraz kiedy było już za późno. Ta bezradna, ukochana istota, którą trzymał w swych ramionach, była włas­nością innego. Achmed jednak był jego przyjacic­lem. Czy miał prawo być jego sędzią? Jednak prag­nął być uczciwym przynajmniej wobec siebic same­go i nie ukrywać swych uczuć pod maską obłudy, która mu się wydawała tchórzostwem. Dotknięcie Diany wydało mu się świętokradztwcm. Złożył ją ostrożnie na niskim łóżku i przykrył cienką zasłona. Potem wrócił do szejka.

Henrykowi polecił udać się na spoczynek, a sam usiadł obok otomany, aby czuwać przy chorym. W wielkim namiocie panowała cisza, a przeczu­lone nerwy Saint-Huberta czuły nieznośny ciężar milczenia. Wiedział jednak, że musi panować nad sobą i całą siłą woli trzymał swe nerwy na wodzy.

Długo leżał Achmed ben Hassan bez ruchu.

Gdy jednak dzień nastał, a promienie słońca oświet­liły namiot, poruszył się niespokojnie. Raul de Sa­int-Hubert siedział obok niego z twarzą ukrytą w dłoniach i dziękował Bogu, że Diana nie słyszy gorączkowych majaczeń szejka. Achmed rzucał się na posłaniu, a usta jego szeptały w gorączce:

- Dwie godziny drogi od oazy ... leż cicho, mały głuptasku, nie uciekniesz mi, nie puszczę cię. Gdy się będziesz opierać, to klnę się na Allacha ... Wiem, że mnie nienawidzisz, mówiłaś mi to już nieraz ... Czyż mam cię zmusić do kochania mnie? .. Od czterech miesięcy walczy ze mną ... Jest Angielką i musiała mi zapłacić za cały swój przeklęty naród. Dręczyłem ją, aby spełnić swój ślub, a przecież ... Diano jakaś ty piękna ... Wczoraj wieczór rozmawia­ła tylko z nim. Co mnie to obchodzi, czy ona go kocha. Nie spała jeszcze, gdy wszedłem do niej. Czułem jak drży ... Ibrahim Omar, ten diabeł ... och, Allach, pozwól mi przybyć na czas ... Raulu to są namioty! Diano gdzie jesteś? .. Wielki Boże, on się pastwi nad nią ... Wiedziałaś, że przyjdę, ukocha­na ... Poczekaj tylko, najpierw skończę z nim ... Gdy­byś wiedziała, jak bardzo cię kocham ... Diano, ciem­ności dokoła, nie mogę cię dojrzeć Diano ...


I godzina za godziną płynęły, a jego zmęczony głos rozlegał się smutno i beznadziejnie.



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Było już późno, gdy Diana podniosła ciężkie po­wieki, czując jeszcze w ustach gorycz środka na­sennego, który dał jej Saint-hubert.

Suknie jej były przygotowane, znak, że Zulejka krzątała się tutaj. Obejrzała się; dokoła, nie ujrzała jej jednak. Lampa płonęła i przy jej świct Ic spoj­rzała Diana na zegarek. Przeszło dwanaście godzin upłynęło od chwili, gdy wypiła kawę. Ubrała się pospiesznie i udała do przedniej części namiotu. Była ona przepełniona Arabami, wśród których ujrzała wiele nieznajomych twarzy. Wiedziała, że należą oni do posiłków ściągniętych przez Achmeda ben Hassana. Dwaj dowódcy oddziałów rozmawiali szep­tem ze znużonym i wyczerpanym Saint-Hubertem. Inni stali milcząco, grupami dokoła otomany, na której leżał, ciągle jeszcze nieprzytomny szejk.

Hrabia odprowadził obydwu szejków do drzwi, po czym podał Dianie krzesło i zmusił ją w sposób delikatny, lecz stanowczy do zajęcia miejsca.

- Niech pani siada. Wygląda pani jak upiór. Popatrzyła nań wzrokiem pełnym wyrzutu. - Pan dał mi do kawy jakiś środek nasenny. Gdyby Achmed był umarł, podczas gdy ja spałam, nie wy­baczyłabym panu nigdy.

- A leż drogie dziecko - odparł hrabia poważ­nie - nie wie pani nawet, jak źle z panią było. Gdybym nie zmusił pani do zaśnięcia, miałbym t eraz do czynienia nie z dwoma, lecz z trzema pacjentami.

Saint-Hubert podsunął sobie krzesło i usiadł wyrazem ulgi. Czuł, że jest bardzo zmęczony I ,m pełnie wyczerpany wysiłkiem ubiegłej nocy.

Gdy popatrzył na Dianę, przeraził się zmianą, jaka zaszła w niej w tych kilku godzinach. Znikła gdzieś jej chłopięca żywość. Smutna i bez wyrazu leżała na oparciu krzesła. Na bladej jej twarzy widać było wyraźnie ślady cierpień, a oczy świe­ciły troską i męką. Zapanowało długie milczenie.

Zjawił się Henryk, Diana zapytała go o Gastona, po czym popadła znów w swój stan milczącej czuj­ności. W pewnej chwili wydarł się z jej ust długi i drżący jęk, Saint-Hubertowi zdawało się, że serce mu pęknie. Powstał i ujął leżącego szejka za prze­gub, chcąc zbadać puls. Później puścił tę bezsilną rękę, a ona pochyliła się i położyła swą rękę na jego dłoni.

- Jak na Araba, ma on za duże ręce - rzekła szeptem, tak jakby kończyła głośno jakąś myśl. - On nie jest Arabem - odparł Saint-Hubert nagle, niecierpliwym gwałtownym tonem - on jest Anglikiem.

Diana spojrzała nań zdumiona.

- Nie rozumiem pana. On przecież nienawidzi Anglików.

- Mimo to jest synem angielskiego arystokraty. Matka jego była Hiszpanką. W żyłach wielu hiszpańskich rodów płynie krew mauretańska, która występuje po wiekach w dziesiątym nawet pokole­niu. Tak ma się rzecz i z Achmedem, a życie pu­styni zaostrzyło jeszcze bardziej te cechy. Czy on nie opowiadał pani nigdy nic o sobie? Powinna pani wiedzieć o tym. Ma pani prawo do tego, to wyjaśni pani wiele rzeczy. Jestem gotów ponieść konsekwencje tego, że panią objaśnię. Ojcem jego jest Earl of Glencaryll.

- Znam go - rzekła Diana zdumiona. - Był on przyjacielem mego ojca. Teraz już wiem, dla­czego to strasznie zmarszczone czoło u Achmeda wydawało mi się znajome. Lord Glcncaryll Inar­szczy czoło tak samo. Nie pojmuję jednak ...

Niespokojny wzrok pobiegł od Saint-Huberta do nieprzytomnego szejka.

- Sądzę, że będzie lepiej, gdy opowiem pani wszystko od początku - rzekł Raul.

- Przed trzydziestu sześciu laty przy był ojciec mój, który był równie niespokojnym obieżyświatem jak ja, tutaj na pustynię do swego przyjaciela szej­ka Achmeda ben Hassana. Zapoznali się raz przy sposobności zakupywania koni przez mego ojca i wytworzyło się między nimi silne uczucie przy­jaźni, co w stosunkach między Europejczykami a Arabami należy do rzadkości. Szejk był człowie­kiem pełnym zalet, bardzo wykształconym, o wielu rysach charakteru człowieka zupełnie nowoczesne­go. Pewnego wieczoru przybył do obozu oddział Arabów, przywożąc ze sobą białą kobietę, którą spot­kano błądzącą po pustyni. Skąd wzięła się tam, tego nie można się było dowiedzieć, gdyż kobieta albo wskutek porażenia słonecznego, albo też z innych po­wodów, straciła zmysły. Arabowie traktują obłąkanych z wielkim pietyzmem, mówią, że są to ludzie, których dotknęła ręka Allacha. Kobietę umieszczono w namiocie jednego z dowódców oddziału, gdzie pozostawała pod opieką jego żony. Polepszenie w jej zamroczeniu było bardzo wątpliwe, tym bardziej, że na pogorszenie wpływało jeszcze to, że kobieta byla w stanie błogosławionym, bliskim rozwiązania. Po pewnym czasie odzyskała jasność umysłu, nic jednak nie potrafiło skłonić jej do zdradzenia taemnicy pochodzenia i do odpowiadania na zada­wane jej pytania. Według wszelkich danych była jeszcze młoda, mogła mieć nie więcej jak dwadzieś­cia lat. Najspokojniej stosunkowo zachowywała się wtedy, gdy pozostawiono ją samą, zaobserwowano jednak, że przez długie godziny leżała bez ruchu, wstrząsana tylko gwałtownym płaczem. Ojciec mój przypuszczał, że jest Hiszpanką, nie odpowiadała jednak na zadawane jej na ten temat pytania. Niedługo potem przyszło dziecko na świat. Był to chłopiec.

Saint-Hubert umilkł na chwilę i spojrzał na szejka.

- Także po urodzeniu dziecka odmawiała wszel­kich wyjaśnień. Była ona istotą niezwykle deli­katną i budzącą sympatię. Wysoka, o bujnych ciem­nych włosach i pięknych oczach. Ojciec mój opi­sywał mi ją bardzo często i posiadam nawet jej portret namalowany przez mego ojca. Chorowała bardzo ciężko po urodzeniu dziecka i nie odzyskała już nigdy zdrowia i sił. Nie żaliła się jednak, nie mówiła nigdy o sobie i wydawała się w zupełności zadowolona, czując bicie serca chłopca przy swoiem sercu. Przeznaczono jej osobny namiot i służbę, a żona dowódcy była jej bardzo oddana. Szejk sam przyzwyczaił się bardzo szybko do jej obecności w obozie. Ojciec mówił, że nie widział nigdy czło­wieka tak zakochanego w kobiecie jak Achmed ben Hassan był zakochany w Europejce, która tak dziwnym zrządzeniem losu stanęła na drodze jego życia. Prosił ją często, by poślubiła go, odmawia­ła zawsze bez przytoczenia powodów. Przez dwa lata tajemnica jej pochodzenia pozostała nie wy jaś­mona.

Gdy umierała, ojciec mój był przypadkowo zno­wu w obozie. Czuła, że konicc jej bliski, opowie­działa mu swą krótką, lecz przerażająca smutkiem historię. Była jedyną córką szlacheckiego zuboża­łego rodu hiszpańskiego. Mając lat siedemnaście poślubiła lorda Glencarylla, którego poznała, ba­wiąc z rodzicami w Nicei. Wydano ją za mą ż nie pytając o głos serca, tak że żyła w ciągłej trwodze przed swym mężem, jakkolwiek pokochała go wkrót­ce. Posiadał on strasznie wybuchowy temperamcnt, który doprowadzał go często do pasji z byle bła­hego powodu. Pił on także nad miarę i w stanie podniecenia alkoholem, szaleństwo jego nie znało granic. Był niecierpliwy i brutalny, nie zważał na jej młodość i niedoświadczenie, słowem, całe jej ży­cie było jednem pasmem męki. Lord Glencaryl1 zabrał ją prawdopodobnie ze sobą do Algieru, chcąc przy tej sposobności zrobić wycieczkę na pustynię· Pił wtedy bardzo dużo, a ona nie śmiała odmówić mu towarzystwa, mimo że była w błogosławionym stanie. Pojechała więc z nim i pewnej nocy musiało widocznie coś zajść między nimi. Nie chciała po­wiedzieć, co to było, mój ojciec jednak opowiadał mi, że nigdy jeszcze nie widział takiego wyrazu przerażenia, jaki malował się na jej twarzy w chwili opowiadania. Dość na tym, że poczekała aż wszyscy w obozie zasną, po czym uciekła na pustynię, na wpół przytomna z trwogi, ogarnięta jedną myślą ­uciec. Strach pomieszał jej zmysły i dopiero w na­miocie Araba przyszła do przytomności. N ie chciała zdradzić, kim była, aby nie zmuszono jej do powro­lu do męża, a narodziny dziecka utwierdziły ją jesz­cze w tym postanowieniu. Zażądała od mojego ojca i od szejka przysięgi, że lord Glencaryll nie do­wie się nigdy o istnieniu swego syna, aż do czasu, gdy cWopak dojdzie do pełnoletności.

N apisała list do swego męża i oddała go wraz z obrączką ślubną memu ojcu, prócz tego miniatu­rę Glencarylla, którą skrycie przy sobie nosiła. Mę­żowi swemu pozostała wierna do ostatka, w ostat­nich dniach jednak widoczne było, że miłość szej­ka wzbudza w niej tkliwe uczucia. Była szczęś­liwa, gdy siedział obok niej i umarła w jego ramio­nach ...

Achmed ben Hassan zaadoptował formalnie jej syna i nadał mu swoje imię, które nosi do dziś dnia. Mając w żyłach krew hiszpańską, a wycho­wany od dziecka na pustyni stał się szejk czystej krwi Arabem. Gdy doszedł do lat piętnastu, zapro­ponował mój ojciec szejkowi, aby wysłał syna do Paryża na studia. Wtedy zobaczyłem Achmeda po raz pierwszy w życiu. Miałem lat osiemnaście i roz­począłem właśnie służbę wojskową w Paryżu. Achmed był pięknym, żywym i inteligentnym chłopcem, a ponieważ mężczyźni na pustyni doj­rzewają bardzo szybko, był pod niejednym wzglę­dem starszy ode mnie. Miał tylko jedną wadę; po ojcu odziedziczył gwałtowny charakter, a będąc przyzwyczajony do ślepej uległości Arabów, nie uznawał nad sobą nikogo prócz ojca - szejka. Ten rys jego charakteru wytwarzał często niebez­pieczne wprost konflikty i nie wiem, jak ojciec mój potrafił sobie dać radę z tym dzikusem. J edy­nym sposobem uspokojenia go, była groźba, że zostanie odesłany z powrotem na pustynię okryty wstydem i hańbą· Wtedy przyrzekał poprawę i do­trzymywał przyrzeczenia przez krótki czas, do chwi­li jakiegoś nowego wybryku. Mimo to cieszył się sympatią wszystkich.

Po roku pobytu w Paryżu wysłał go mój ojciec do Anglii i tam oddał na wychowanie człowiekowi, u którego i ja przez pewien czas przebywałem. Ten wychowawca był człowiekiem bardzo dziw­nym, doskonale się znającym na najrozmaitszych charakterach młodzieży i Achmed czuł się tam doskonale. Nie uczył się wiele, bo czas spędzał raczej na polowaniach i strzelaniu; jedynie medy­cynę weterynaryjną studiował z zapałem, wiedząc, że ten dział wiedzy będzie mu kiedyś bardzo po­trzebny. Po upływie dwu lat wrócił do Paryża. Wakacje każdego roku spędzał na pustyni u boku starego szejka, który nie bardzo był zadowolony z jego pobytu w Europie, gdyż obawiał się, że pokusy cywilizacji zabiorą mu przybranego syna.

Jakkolwiek jednak Achmed z dzikiego syna pu­styni przerodził się w światowca, władającego bie­gle językiem francuskim i angielskim, to jednak w cichości cieszył się myślą powrotu na pustynię. U ważał, że będąc synem Achmeda ben Hassana, osiągnął już wszystko, czego ambicja mężczyzny po­żądać by mogła. Prowadziliśmy dom otwarty, a całe towarzystwo przepadało za "pięknym Arabem". Mi­mo to po roku prosił szejka o pozwolenie powrotu na pustynię na zawsze. Pojechałem do niego i ujrza­łem pustynię po raz pierwszy. Tu poznałem w nim dopiero następcę tronu. W Europie widzia­łem go tylko w stroju europejskim i zdziwiłem się niemało, gdy po przybyciu naszego parowca do Oranu, ujrzałem z pokładu czekającego na mnie Araba.

Ten Achmed wydał mi się zupełnie nowym czło­wiekiem. Z chłopca przerodził się nagle w doros­łego mężczyznę.

Liczył wówczas lat dziewiętnaście. Gdy doszedł do lat dwudziestu, musiał ojciec mój pomyśleć o niezwykle przykrym obowiązku wypełnienia przedśmiertnego życzenia lady Glencaryll. Odna­lazł lorda w Paryżu i opowiedział mu wszystko. U czyniło to na lordzie piorunujące wrażenie. Przy­znał, że żona miała prawo naj zupełniejsze porzu­cić go. Lata całe nie szczędził trudów, by odna­leźć ją, stracił jednak z czasem nadzieję. Żałował jej bardzo i czcił jej pamięć. Wiadomość, że ma sy­na, oszołomiła go. Gorąco pragnął zawsze potomka i niemało cierpiał z tego powodu, że miał być ostatnim z tak sławnego rodu. Achmed nie wie­dział dotychczas o niczym, gdyż obawiano się, że lord będzie robił jakieś trudności. Gdy jednak spra­wa przybrała taki obrót, zawezwał mój ojciec Ach­meda do Paryża. Stary szejk wyprawił go w drogę, nie wtajemniczając jednak w cel podróży i pozosta­wiając memu ojcu cały trud załatwienia tej spra­wy. Nie zapomnę nigdy owego dnia ... Achmed przybył wczesnym rankienl. Ojciec mój udał się z nim do gabinetu. Ostrożnie i delikatnie wyło­żył mu całą tajemnicę jego pochodzenia. Achmed stał przyoknie, nie mówiąc przez cały czas ani słowa, twarz jego tylko, mimo ciemnej cery, przy­brała kolor wprost popielaty. Gdy ojciec skończył, jego nieokiełznany temperament wybuchnął z całą siłą· Klął wszystkich Anglików, swego i mego ojca za to, że wysłał go swego czasu do Anglii. N ie chciał żadną miarą zgodzić się na zobaczenie ze swoim oj­cem. Tego samego dnia opuścił Paryż, udając się prosto na pustynię w towarzystwie Gastona, które­go najął jako służącego.

Gdy lord Glencaryll napisał do niego, adresując:

"Viscount Glencaryll" jak brzmiał tytuł Achmeda według angielskiego zwyczaju, otrzymał z powro­tem list nie rozpieczętowany, z dopiskiem: "Nie­znany, Achmed ben Hassan" . Od tego dnia datuje się jego nienawiść ku Anglikom. N ie wymówił też w tym czasie ani jednego słowa po angielsku.

Przez dwa lata nie dawał znaku życia, aż wresz­cie pewnego dnia otrzymaliśmy zaproszenia starego szejka. Achmed przyjął nas tak, jak gdyby nigdy nic nie zaszło. Nie wspominał też o owym epi­zodzie, my zaś, ostrzeżeni przez szejka, że Achmed zerwie przyjaźń z nami skoro napomkniemy tylko o tym, co zaszło, omijaliśmy starannie ten temat. Achmed jednak zmienił się nie do poznania.

Saint-Hubert umilkł na chwilę, po czem wobec milczenia Diany ciągnął dalej:

- Przed pięciu laty umarł stary szejk. Achmed pielęgnował go troskliwie i stał się naturalną koleją rzeczy jego następcą, oddanym w zupełności stara­niom o swój szczep i hodowlę koni. Jego Ara­bowie są jak dzieci, namiętni, łatwo zapalni i od­ważni do szaleństwa. Młody szejk nie pozwolił sobie nigdy na pozostawienie szczepu na czas dłuż­szy bez swojej opieki. Jego podróże ograniczały się tylko do kilkudniowych wycieczek do Algieru lub Oranu, dla przelotnej rozrywki.

Saint-Hubert urwał i począł czynić sobie wy­rzuty, nazywając się bezwzględnym durniem. Był pewny, że Diana zrozumiała, jaki był cel wycie­czek do tych małych, lecz oznaczających się roz­wielmożnioną rozpustą miasteczek i że jego bez zastanowienia wypowiedziane słowa sprawiły jej za­pewne tylko ból. Niecierpliwie kopnął zagradzają­cy mu drogę stołek i skierował się ku wyjściu z namiotu. Czuł, że Diana pragnie być sama. Ona patrzyła przez chwilę za odchodzącym, potem osu­nęła się na kolana przy łożu chorego. Zrozumiała słowa hrabiego, głęboki ból jednak, który przy nich odczuła, nie był dla niej nowy.

Patrzyła na leżącego i przesunęła palcami po jego piersi. Kręcone, ciemne włosy zakryte były bandażami odbijającymi się rażąco od śniadej twa­rzy. Oczy o długich ciemnych rzęsach były przy­mknięte i chowały przed nią jego zwykłe, dumne spojrzenie, miękkość zaś zwykle ostrych rysów twa­rzy sprawiała, że wyglądał dziwnie młodo. Jakżeż smutnym musiał być los jego matki, słabej, bez­radnej i chorowitej kobiety, która znalazła jednak w sobie tyle siły, by ratować się z niebezpieczeń­stwa i zapłacić swoiem życiem za życie dziecka.

Głęboki szloch wezbrał w niej.

- Achmedzie mój, Achmedzie - wyszeptała.

Po chwili wyszła z namiotu.

Ujrzała tam grupę żywo rozprawiających męż­czyzn otaczających Saint-Huberta. Jeden z Arabów podszedł całkiem blisko do hrabiego i zadał mu szeptem, jakieś pytanie. Saint-Hubert zwrócił się do Diany.

- L udzie są zaniepokojeni. Uwielbiają oni Ach­meda. Jussuf, który nigdy nie myślał o czymś po­dobnym, stał się nagle bardzo pobożny i modli się żarliwie wraz ze starym Abudullem. Jest zda­nia, że Allach prędzej wysłucha jego modłów, gdy uklęknie na jednym dywanie z tak pobożnym sta­ruszkiem.

Myśli Diany powróciły do poprzedniej rozmowy. - Czy lord Glencaryll wie o tym, że pan utrzy­muje dalej przyjazne stosunki z Achmedem?

- Tak, lord zaprzyjaźnił się z moim ojcem i przebywa często u niego. Jesteśmy niejako łącz­nikiem między nim a synem. Słucha zawsze chci­wie opowiadań o nim i nie wątpi, że uda mu się kiedyś pogodzić z nim. Nie czyni jednak żadnych starań w tym kierunku, wiedząc, że każdy jego krok skazany jest z góry na. niepowodzenie. Jeśli jest ktoś, kto może wyciągnąć rękę do zgody, to człowiekiem tym jest tylko Achmed.

Diana uczuła, że żal jej samotnego starca, któ­ry cierpiał równie jak ona, z powodu nieugiętej woli Achmeda ben Hassana. Odwróciła się z wolna i powróciła do namiotu. Zatrzymała się u, łoża i popatrzyła na Raula. On wyczytał w jej oczach męczące pytanie i rzekł niemal szeptem:

- Nie wiem nic. Wszystko jest w ręku Allacha.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

N oc była parna, powietrze suche. Otulona w cien­kie jedwabne kimono leżała Diana na łóżku z książ­ką w ręku. Nie czytała jednak, trudno było jej skupić myśli, błądzące daleko. Minęły trzy miesią­ce od owej nocy, w którą Saint-Hubert zwątpił niemal o życiu szejka. A po tej nocy nastąpiły dni niepokoju dłużące się w nieskończoność, dopóki nie stało się pewne, że szejk wyjdzie zwycięsko z za­pasów ze śmiercią i wejdzie na drogę rekonwales­cencji. Jeden jedyny raz wspomniał tylko o mi­nionych wypadkach. Gdy pochyliła się nad nim, palce jego objęły przeguby jej rąk słabym uściskiem i wzrokiem szukał jej oczu.

- Czy przybyłem na czas? - A gdy ona ski­nęła głową opuszczając oczy, odwrócił się bez sło­wa i tylko ciałem jego wstrząsał dreszcz. Gdy odzy­skał siły, starał się zawsze o to, by nie być sam na sam z Dianą i nastawał bardzo na to, by dwa razy dziennie wyjeżdżała na konną przejażdżkę bądź w towarzystwie hrabiego, bądź też Henryka. Póź­niej był silnie zajęty z wodzami zaprzyjaźnionych szczepów, którzy przybyli doń w odwiedziny. Wszystko składało się na to, że z wolna znikła pomiędzy nimi zażyłość, która dała jej tyle szczęśliwych chwil. Była zdana zupełnie na towarzystwo Raula. Darzyła hrabiego siostrzaną miłością, której tak zawsze szczędziła własnemu bratu, hrabia podjął się roli jej opiekuna jakkolwiek przychodziło mu to dość ciężko. Dlatego też wspominał często o tym, że chciałby rozpocząć na nowo swój żywot obieżyświa­ta, za każdym razem jednak spotykał się z gorącym sprzeciwem szejka.

Stosunek obydwu mężczyzn był taki sam jak dawniej. Od kiedy Raul dobrowplnie ofiarował się dla szczęścia przyjaciela, nie mógł już żaden cierl przyćmić tej wielkiej przyjaźni.

Wreszcie Raul oświadczył stanowczo, że nie m0­że przedłużać już swego pobytu i że wyrusza do Maroka. Począł czynić przygotowania 00 podróży z takim pośpiechem, jak gdyby chodziło o ucieczkl;.

Wyjazd jego oznaczał dla Diany nadejście chwili przełomowej, którą trudno było odwlec. Pożegnała hrabiego wieczorem, ponieważ miał wyruszyć wraz z Achmedem bardzo wczesnym rankiem. Po ich odjeździe obóz jakby opustoszał, a dzień wydał się bez końca.

Diana zjadła samotnie kolację i oczekiwała po­wrotu szejka. W jakim nastroju powróci? Od dnia w którym Raul zapowiedział swój odjazd, szejk stał się jeszcze bardziej milczący i powściągliwy. Książka, którą trzymała w ręku, upadła na podło­gę, nie uczyniła jednak żadnego ruchu, aby ją pod­nieść. Zwyczajna cisza pustyni była dzisiaj jakoś dziwnie przytłaczająca, a milczenie tak denerwu­jące, że nagłe rżenie konia zamkniętego gdzieś w staj­ni przyprawiło ją o gwałtowne bicie serca. Była zdenerwowana i niespokojna, a myśli jej kłębiły się bezładnie.

Rozmyślała nad tym, co się z nią stanie. Było jej to zresztą obojętne, wszystko straciło wartość z chwilą, gdy on już jej nie pragnął. U czuła nagle, że morze całe gorzkich łez nagromadziło się w niej, że nędza ostatnich tygodni szukała jakiegoś ujścia. N ie mogła już więcej zapanować nad sobą. Płacz nie przychodził jej tak łatwo. Od owej nocy, gdy le­żała u jego nóg, żebrząc o łaskę, nie płakała już wię­cej. Zabrakło jej także łez, gdy była w ręku Ibra­hima Omara i gdy Saint-Hubert walczył o życie przyjaciela. Teraz jednak leżała na szerckim łożu, kurczowo zaciskając ręce na jedwabnej kołdrze i pła­kała tak długo, aż nie stało już łez, aż szloch prze­szedł w milczenie, aż wyczerpana zupełnie nie mogła ułożyć ani jednej myśli w skołatanej głowie.

Upał był nieznośny, powietrze w namiocie po­częło dusić ją. Uniosła głowę, odgarnęła włosy z mokrego czoła. U słyszała w pobliżu głos konika polnego.

Pies wył już od dłuższego czasu obok namiotu, po czym wbiegłszy do wnętrza, położył głowę na kolanach Diany i wył w dalszym ciągu smutnym głosem.

Przytuliła twarz do jego sierści. Nawet pies był jej sprzymierzeńcem w samotności, ona i on cze­kali na jednego pana. Powstała i razem z psem wyszła z namiotu. Ujrzała jakąś białą postać.

- Czy to pan, Gastonie? - zapytała odrucho­wo, jakkolwiek wiedziała, że służący sypiał stale u wejścia do namiotu, ilekroć szejk był nieobec­ny. Gaston stał nieporuszony. Polubiła go bardzo za jego pełne uszanowania zachowanie się wobec niej. Traktował ją zawsze tak, jak gdyby była już tą, którą zostać było jej pragnieniem najgoręt­szym.

_ Pan spóźnia się. - Oczy wbiła w nieprzeniknioną ciemność.

_ Powróci niedługo - odparł Gaston z głębokiem przeświadczeniem w głosie. - Pies jest nie­spokojny, to najlepszy znak, że pan jest już nie­daleko.

Zamyślona patrzyła przez chwilę na zwierzę le­żące u stóp służącego, po czym powróciła do na­miotu i gwałtem usiłowała zagłębić się w lekturze. Przez cały czas jednak łowiła uchcm odgłosy do­chodzące z zewnątrz.

Nareszcie! Usłyszała miarowy odgłos kopyt ma łego oddziału jeźdźców. Głosy łudzi micszały się z chrzęstem uprzęży i łańcuchów. Potcm wszl'dł on do namiotu. Serce jcj zamarło. Szejk powiedział coś do Gastona i służący opuścił namiot.

Oddychając ciężko, z bladą twarzą i rozpalony­mi od gorączki oczyma, chwytała chciwie każde jego poruszenie w drugim przedziale namiotu. Szejk chodził nerwowo po dywanach, przez chwilę za­trzymał się przy kotarze, zasłaniającej wejście do jej pokoju. W reszcie usłyszała, że przyniesion6 mu kolację. Potem rozległ się spokojny głos szejka:

- Dobranoc, Gastonie.

Oddech Diany stawał się coraz szybszy. Chwila, której oczekiwała, nadeszła wreszcie. Po kilku mie­siącach była znowu z nim sam na sam.

Dlaczego nie przychodził do niej? Czy wiedział, że dręczy ją tym sposobem? Czy znudziła mu się już? N iepewność dławiła ją. N ie mogła wytrzymać dłużej. U niosła zasłonę i nagle cofnęła się, zasłaniając sobie usta. Szejk siedział na otomanie z twa­rzą ukrytą w dłoniach. Wydawał się jej w tej po­zycji jakiś dziwny i nieznany. Zamiast arabskiego stroju miał na sobie jedwabną koszulkę, spodnie do konnej jazdy i wysokie brązowe buty, pokryte kurzem. Podbiegła doń bez szmeru. Z ust jej po­płynął szept:

- Achmedzie ...

Podniósł wolno głowę. Popatrzyła na jego twarz i nagłym ruchem osunęła się na kolana, obejmując go ramlemem.

- Achmedzie, czy boli cię coś? Twoja rana .. .? Pochwycił jej ręce i powstał, pociągając ją tym sposobem ze sobą, po czym objął ją jakimś dziw­nym spo)rzemem.

Potem odwrócił się bez słowa, odrzucił zasłonę namiotu i patrzył w ciemną noc.

- Pojedziemy jutro do Oranu - rzucił wresz­cie. Głos jego brzmiał sucho i obco i z przestra­chem uzmysłowiła sobie nagle, że przemówił do niej po angielsku. Przymknęła oczy i zachwiała się·

- Ty wypędzasz mnie - wydarł się jęk z jej ust.

Milczenie.

- Dlatego, że masz mnie już dosyć! Postępujesz podobnie jak z innymi kobietami! .

On drgnął, a Diana zakryła twarz dłońmi. Po­tem usłyszała jego głos.

- Odprowadzę cię przed samo miasto. Będziesz tam mogła wsiąść do pociągu. Już ze względu na ciebie nie mogę pokazać się w mieście. Za dobrze znają mnie tam. Gdyby pytano cię o cokolwiek, możesz powiedzieć, że sama chciałaś przedłużyć swą podróż lub że wiadomości od ciebie nie dochodziły, a zresztą znajdziesz już jakiś wybieg. Nie potrzebujesz obawiać się, że kiedykolwiek stanę jeszcze na drodze twego życia. To przyrzeczenie, że w przyszłości nie pokażę ci się na oczy, jest najlepszym upominkiem, który mogę ci ofiarować w chwili rozstania.

Odrzuciła głowę. Zazdrość, miłość i duma na no­wo obudzona, wezbrały w niej.

- Dlaczego ukrywasz prawdę? - rzekła dziko.

- Dlaczego nie mówisz, że nie chcesz mnie już i że znudziło ci się dręczenie mnie? Czy sądzisz, że prawda mnie zaboli? Większego bólu nie mo­żesz mi już sprawić! Dla swojej przyjemności przy­wiodłeś mnie tutaj i dla przyjemności wypędasz mnie teraz.

Głos jej załamał się w szyderczym śmiechu. On odwrócił się szybko i objął ją ramieniem.

- Na Allacha, czy myślisz, że nie wiem, jak okrutny byłem dla ciebie? Nie kochałem cię wtedy, gdy porywałem cię, chciałem tylko zaspokoić zwie­rzę, czające się we mnie i cieszyłem się na myśl, że dręczę człowieka pochodzącego z Anglii. Nie wiedziałem, czym jesteś dla mnie do owej nocy, gdy porwał mi cię Ibrahim Omar.

Ramiona jego przycisnęły ją silniej. Długo pa­trzył na nią, a blask jego oczu, za którym stęs­kniła się tak, wstrząsnął jej ciałem. Potem odsu­nął ją.

- N ie wolno mi ucałować ust twoich. Jeden pocałunek tylko, a zabraknie mi już siły do odes­łania cię stąd.

- Nie odejdę.

Podszedł do biurka, ujął leżący tam rewolwer bawiąc się nim mówił spokojnie:

- Nie ma innego wyjścia. Ty nie wiesz, co mówisz i nie wiesz jakie mogą być następstwa. Gdy poślubię· cię, musisz pozostać na zawsze na pustyni, nie mogę porzucić mego szczepu i pójść z tobą. A to nie jest życie dla ciebie. Ty znasz mój charakter, wiesz, że nie potrafię się opanować. Przyjdzie kiedyś dzień, kiedy wspomnisz mnie z wdzięcznością tylko dlatego, że byłem na tyle silny, by rozstać się z tobą. Jesteś dość młoda by wymazać z pamięci to, co było między nami. Nikt nie wie o tym, a Raul jest niemy jak ta pustynia.

Czoło jego pokryły krople potu, ręce zacisnęły się w pięści. Ona jednak, z twarzą ukrytą w dło­niach, nie widziała męki malującej się na jego twa­rzy, słyszała tylko głos, dyktujący jej przyszłość.

- Achmedzie, ja nie mogę odejść. Podniósł głowę i ujął jej dłonie.

- Wielki Boże, nie jesteś chyba ... ? - popa­trzył na nią wzrokiem pełnym przestrachu.

Odgadła, co miał na myśli, i fala krwi zalała jej twarz. Na chwilę tylko przyszło jej na myśl okłamać go, lecz cóż przyszłoby jej z tego? Mil­czała więc i potrząsnęła głową przecząco. Podniósł jej ręce, ona jednak rzuciła się ku niemu, objęła go i ukryła głowę na jego piersi.

- Achmedzie, ja nie mogę żyć bez ciebie. Nie obawiam się samotności, która mnie czeka, boję się natomiast świata bez ciebie. Tu dopiero za­kosztowałam życia. Nie odpędzaj mnie od siebie Achmedzie, ja wiem, że ty mnie kochasz, nie bądź więc tak okrutny względem mnie!

Uwolnił się z jej uścisku i podszedł ku wyjściu.

- Dotychczas byłem bezlitosny dla ciebie. Te­raz sądzę jednak, że szczęście znajdziesz tylko z daleka ode mnie i dlatego chcę poświęcić wszystkie inne uczucia. Późno już, a musimy wyruszyć wcześnie. Idź, połóż się już.

Cofnęła się drżąc na całym ciele, znała go, wie­działa, co oznacza ten ton. Czuła, że to już ko­niec. N ic na świecie nie mogło złamać już jego postanowienia. Patrzyła za nim, a wargi jej drżały. Uczuła, że mdleje, a palce jej, szukające poza nią oparcia, natrafiły na rewolwer porzucony przezeń. Pochwyciła go i nagle wyprostowała się. Chwila wa­hania. Czy rzeczywiście tam w zaświatach jest życie bez cierpień? Z wolna lecz stanowczo przybliżyła rewolwer do skroni.

Szejk odwrócił się w tej chwili i przyskoczył ku niej jednym skokiem. Podbił jej rękę w chwili, gdy pociągnęła za cyngiel. Kula przeleciała jej nad głową, przebijając płótno namiotu. Wyrwał jej re­wolwer z ręki i wyrzucił przed namiot. Przez chwi­lę wpatrywali się w siebie milcząco, potem ona opadła na kolana i leżała u jego nóg w gwałtownych spazmach.

Podniósł ją łagodnie i przycisnął do swojej piersi.

- Boże mój! N ie płacz tak! Janie zniosę tego! Gdy uspokoiła się nieco, pogłaskał ją pieszczotliwie po twarzy i ucałował jej włosy.

- Diano - szepnął błagalnie - ukochana mo­ja, nie płacz. Kocham cię przecież, pozostań tutaj.

Długo jeszcze leżała drżąca w jego ramionach, aż atak minął zupełnie.

Z wolna otworzyła oczy, w których czaiły się jeszcze resztki lęku. Prosząco zapytała jak wystra­szone dziecko:

- N ie wypędzisz mnie?

On pocałował jej drżące wargi rzekł cicho:

- Nigdy! Oby Bóg dozwolił mi uczynić cię szczęśliwą. Doprawdy, chcesz poślubić takiego sza­tana jak ja?

Z wolna napłynęła znów krew do jej policzków i nikły uśmiech wykwitł na jej wargi. Zarzuciła mu ramiona na szyję i przycisnęła jego głowę do swojej piersi:

- Nie obawiam się niczego, gdy czuję twoje serce bijące na moim sercu! Achmedzie, panie i władco mój!




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Edith Maud Hull Szejk
Maud Hull Edith Szejk
Hull Edith Maude Szejk
Pytania i odpowiedzi ? 29 Hull and Machinery
Szejk śniadaniowy 2
03 A 1 Hull Linesid 4584
hull
hull, NOTATKI- ADMINISTRACJA UWM OLSZTYN, RÓŻNE
hull former fixture
Szejk śniadaniowy 1
Hull Rafinacja adsorpcyjna olejow
Podstawowy zielony szejk
Szejk
pomarańczowy zielony szejk
Odpowiedzi na egzamin FILOZOFIA (hull), Filozofia
Nesbith Edith Pięcioro dzieci i coś
Montgomery Lucy Maud Blekitny Zamek
Jackson Brenda Szejk z Tahranu
Montgomery Lucy Maud Panna młoda czeka

więcej podobnych podstron