ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dwaj mężczyźni, ujrzawszy się u wejścia do sali balowej,
uśmiechnęli się do siebie.
-
Co jest właściwie z tą małą Dianą Maya? zapytał jeden z nich
amerykańskim akcentem. Tu w hotelu "Biskra" słyszy się tyle plotek na
ten temat.
-
Do diabła z tymi plotkami! Ja znam Dianę Maya od dziecka - odparł
drugi.
-
Czy nie było tam jakichś nieporozumień u nich w rodzinie?
-
Byłem ich sąsiadem i znam przypadkowo całą tę historię. Baron
Maya kochał szalenie swoją żonę, która umarła, wydawszy na świat
małą Dianę. W dwie godziny potem baron zastrzelił się, pozostawiając
maleństwo na opiece jej brata. Wychować ją jak dziewczynę, było dlań
za
daniem ponad siły; wychował ją więc jak chłopca. I ma pan rezultat!
Postąpili krok naprzód i spojrzeli na wspaniale oświetloną salę
balową, wypełnioną rozbawionym tłumem ludzi. Rodzeństwo Maya,
stojąc na podniesieniu w końcu sali, czyniło honory domu. Baron
Aubrey Mayo był wysoki i chudy. Jego kruczoczarne włosy podkreślały
jeszcze bardziej bladość twarzy. W postaci jego przebijała się zarówno
światowa uprzejmość, jak i połączone z lenistwem znudzenie. Widocznie
był tak dalece leniwy, że nie mógł utrzymać monokla, gdyż ten mu
ciągle wypadał. Dziewczę stojące u jego boku było wprost jego
przeciwieństwem. Pełna życia, średniego wzrostu, smukła, z wysoko
wzniesioną głową, czyniła wrażenie giętkiego, wygimnastykowanego
chłopca. J ej drwiąco wygięte wargi i hardy podbródek wskazywały
dobitnie na energię i stanowczość, a ciemnoniebieskie oczy patrzyły
szczerze i śmiało. Długie czarne rzęsy oraz ciemne brwi odbijały się
dziwnie od gęstych, czerwonozłotych, krótko ściętych włosów.
- Rezultat jest w rzeczyw
istości ciekawy rzekł Amerykanin,
powracając do przerwanej rozmowy.
W tej chwili przyłączył się do nich trzeci, młodszy mężczyzna.
-
Hallo, Arbuthnot, późno pan przychodzi. Pani domu jest już
oblężona przez tancerzy. Gdy ta okrutna wróżka podepce pana
dostatecznie, wtedy przyjdę tu chętnie, aby pozbierać resztki. Jeżeli
jednak odniesie pan sukces, to będziemy to mogli później oblać.
Wziął swego towarzysza pod ramię i skierował się w stronę pokoju
gry.
Arbuthnot wszedł na salę balową, torując sobie wolno drogę między
tańczącymi i rozmawiającymi ludźmi wszystkich narodowości. Dotarł
wreszcie do estrady, na której stała Diana Mayo. Zbliżył się ku niej.
-
Szczęście sprzyja mi, miss Mayo, widzę, że nie ma pani jeszcze
partnera.
Odwróciła się ku niemu wolnym ruchem i na chwilę między łukami
jej brwi ukazała się nieznaczna zmarszczka; żałowała widocznie, że jakiś
intruz przerywa znienacka
jej myśli. Potem uśmiechnęła się.
-
Nie będę tańczyć tak długo, aż nie ulokuję moich wszystkich gości -
odparła, patrząc na przepełnioną salę.
-
Spełniła pani świetnie swój obowiązek. Czy nie zatańczymy sobie
przy dźwiękach tej wspaniałej melodii? - zachęcał przekonywająco.
Zawahała się, uderzając ołóweczkiem karnetu po swych białych
zębach. - Odmówiłam już tylu panom - rzekła z grymasem. Potem
uśmiechnęła się nagle. - A zresztą, chodźmy! I tak już uważają mnie za
niewychowaną. Będą mieli jeden powód wIęceJ.
Przetańczyli kilka razy, potem przeszli do ogrodu, gdzie usiedli pod
kolorową latarnią japońską.
- Cz
y pani naprawdę chce wyjechać? - spytał Arbuthnot. Serce jego
biło przy tych słowach z zawrotną szybkością, a oczy zapaliły się
błyskiem tęsknoty.
P opatrzyła nań zdziwiona.
-
Dlaczego miałabym zmienić w ostatniej chwili moją decyzję?
- Dlaczego brat
pozwala pani samej jechać? Dlaczego pani nie
towarzyszy? Jakkolwiek nic nie upoważnia mnie do tego rodzaju pytań,
to jednak muszę pytać.
Zaśmiała się, wzruszając ramionami.
-
Mamy różne poglądy, ja i Aubrey; on chce jechać do Ameryki, ja
zaś na pustynię. Sprzeczaliśmy się o to przez dwa dni i wreszcie
doszliśmy do porozumienia. Ja zrobię wycieczkę na pustynię, a on do N
owego Jorku.
Spojrzał w jej oczy. Zdawała się nie myśleć o tym, że jej młodość i
piękność stanowią bardzo poważne niebezpieczeństwo w zamierzonej
podró
ży. Wyszukał więc inny powód.
-
Słyszałem, że w ostatnich czasach niektóre plemiona poczęły się
burzyć.
Uczyniła niecierpliwy ruch.
-
Tak mówi się zawsze, gdy chodzi o to, aby odwieść kogoś od
udania się w podróż. Władze również śpiewają tę samą piosenkę; kiedy
jednak zażądałam faktów, zbyli mnie ogólnikami. Poza tym mam
doskonałego, poleconego przez władze, przewodnika. Umiem strzelać,
przyzwyczajona jestem do spania na wolnym powietrzu i nie wątpię, że
dam sobie sama radę.
W głosie jej brzmiał upór. Teraz zamilkła, on siedział obok niej
miotany niepokojem. Cierpiał, gdyż widział jej urok i słodycz, a nie
śmiał tego wypowiedzieć. Nagle obrócił ku niej swą pobladłą twarz.
- Diano, niech pani przesunie termin wyjazdu kilka dni i pozwoli mi
towarzyszyć sobie. Kocham panią ponad wszystko w świecie i proszę,
abyś została moją żoną. Całe moje życie poświęcę, aby uczynić panią
szczęśliwą. Dniem i nocą myślę o pani. N a Boga, Diano, pani piękność
może niejednego doprowadzić do szaleństwa.
-
Czy prócz piękności mężczyzna nie wymaga niczego więcej od
swej żony? Moje myśli o panu nie szły nigdy w tym kierunku. Zdaje mi
się, że
Bóg, tworząc mnie, zapomniał mi dać serce. Nie kochałam zresztą
jeszcze nikogo w życiu. Przykro mi, że muszę to panu powiedzieć.
Mężczyzna jest dla mnie tylko towarzyszem, z którym jeżdżę lub poluję
... niczym więcej.
Arbuthnot siedział w milczeniu. Mógł przecież wiedzieć z góry, że
nie uzyska nic tu, gdzie tylu innym, lepszym od niego, się nie powiodło.
Był głupcem, ulegając pokusie, która stała się zbyt silna. Powinien był
przewidzieć, jaką otrzyma odpowiedź. .
-
Czy pozostaniemy przynajmniej przyjaciółmi - zapytał szeptem.
Popatrzyła przez chwilę na niego i ujrzała w świetle latarni jego
spokojne oczy. Szczerym ru
chem wyciągnęła ku niemu rękę.
-
Chętnie. Mam wprawdzie mnóstwo znajomych, ale tak mało
prawdziwych przyjaciół.
Przytrzymując przez dłuższą chwilę jej smukłe palce, walczył z
niedorzeczną pokusą przyciśnięcia ich do swych warg. Ona siedziała
milcząc i przyjąwszy dosłownie to, co powiedział, uważała go za
dobrego przyjaciela-
kolegę. Myśli jej błądziły daleko po pustyni. Nagle
w ciszy nocnej rozległ się niski głos męski:
Białe ręce ukochane tam nad Szalimarem.
Były szczęściem niepojętem, były Boga darem ...
N ucił miękki miły baryton. Jakkolwiek słowa były angielskie, to
jednak akcent był wyraźnie nie angielski. Diana podniosła głowę
nasłuchując. Głos zdawał się dochodzić z mroków ogrodu, a może z
ulicy leżącej za ogrodzeniem z kaktusów. Umilkł, Diana odchyliła w tył
głowę z lekkim westchniemem.
-
Pieśń Kaszmiru... przypomina mi Indie.
Ubiegłego roku słyszałam w Kaszmirze tę pieśń; głos śpiewający
wówczas nie był jednak tak ładny. Ten jest przepiękny, ciekawam, kto to
śpiewał?
Arbuthnot spojrzał na nią z zaciekawieniem, zaskoczony tym nagłym
zainteresowaniem i ożywieniem malującym się na jej twarzy.
Siedziała milcząc, w nadziei, że śpiewak nie odszedł jeszcze. Jednak
ciszę wieczoru zakłócało już tylko granie świerszcza. Obróciła się na
swym
krześle.
-
Posłuchaj pan tylko tego śmiesznego stworzonka! Ono pierwsze
wita mnie zawsze, gdy przybywam do Port Saidu. Jest dla mnie
symbolem Wschodu.
-
Te małe bestie mogą kogoś przyprawić o obłęd - rzucił nerwowo
młody człowiek.
-
Przez najbliższe cztery tygodnie będą one dla mnie dobrymi
przyjaciółmi. Lubię dzikie okolice. Najpiękniejszym okresem w moim
dotych
czasowym życiu są podróże do Ameryki i do Indii. N aj
większym jednak marzeniem moim była zawsze pustynia.
Podniosła się z uśmiechem zadowolenia i poczęła iść ku budynkowi
hotelu. Szedł obok niej milczący. N a werandzie zatrzymała się·
-
Czy zobaczę pana jeszcze jutro?
-
Tak, umówiłem się z kilku znajomymi, że odprowadzimy panią
konno kawałek drogi.
U śmiechnęła się wzbraniająco.
- W
takim razie widzę, że te cztery tygodnie na pustyni będę musiała
poświęcić na zatarcie wspomnienia o tym odprowadzaniu. - Mówiąc te
słowa weszła do sali balowej.
W kilka godzin później udała się Diana do sypialni, zaświeciła
światło, rzuciła karnet i rękawiczki na krzesło i zadowolonym
spojrzeniem obrzuciła rzeczy, przygotowane do jutrzejszej podróży. U
szczęśliwiona, że tańce skończyły się już, przeciągnęła się z
zadowoleniem.
Ujęła zegarek, aby nakręcić go. Zwyczajem swym nie nosiła żadnych
klejnotów, a złoty zegarek nosiła na gładkim skórzanym pasku.
Rozebrała się powoli, nie czując najmniejszej ochoty do snu.
Nałożyła więc na siebie cienką piżamę, zapaliła papierosa i wyszła na
balkon. Pokój jej znajdował się na pierwszym piętrze, a przez okno
widziała ozdobne kolumny, biegnące ku balkonowi drugiego piętra. S
pojrzała w dół na ogród.
Usłyszała nagle szmer. Wychyliła się poza balustradę, chcąc spojrzeć
na werandę leżącą tuż pod balkonem. Zdawało się jej, że spostrzega
białą zasłonę. Nagle jednak zjawisko znikło. Potrząsnęła głową i usiadła
na szerokiej balustradzie. Oparta wygodnie o kolumnę patrzała w mrok
ogrodu, nu
cąc cicho pieśń Kaszmiru, której zwrotkę pochwyciła
przedtem. Księżyc był wysoko, a jego światło napełniało ogród
szerokimi czarnymi cieniami. Z cienia zdały się wyłaniać baśnie
Wschodu, śmielej jak za dnia. Dzieckiem będąc spuszczała się w taką
noc po powojach z balkonu i upojona osza
łamiającymi woniami nocy,
błądziła po parku zalanym poświatą księżyca.
Dziw
ne było jej dzieciństwo. Ponieważ nie miała krewnych, którzy
mogliby się zająć osieroconym dziewczęciem, przeto musiał się nią
zaopiekować brat, który zupełnie nie taił swego niezadowolenia z
obowiązku, który spadł na niego. Lata wczesnego dzieciństwa spędziła
pośród piastunek i służby. Potem, gdy sir Aubrey Mayo powrócił z
dalekiej podróży, począł wychowywać siostrę tak, jak jego samego
niegdyś wychowywano. Ubrana i traktowana jak chłopiec, uczyła się
jeździć konno i strzelać, i to nie dla przyjemności, ale całkiem serio, aby
stać się towarzyszem człowieka, który interesował się tylko sportami
męskimi. Potem zaczęła podróżować. Przez sześć lat zmieniały się ciągle
obrazy przed jej oczyma, przeżywała ciągle nowe wrażenia i
niebezpieczeństwa. O tych minionych ~atach rozmyślała teraz, siedząc
na poręczy balkonu.
Ziewnęła i poczuła się nagle zmęczona. Szybko powróciła do pokoju.
Okna zostawiła otwarte i położyła się do łóżka. U snęła szybko, nie
zdążywszy się nawet dobrze wyciągnąć. W godzinę później zbudziła się
nagle. Leżąc bez ruchu rozejrzała się po pokoju. Księżyc świecił jasno,
ale nie zauważyła nic podejrzanego. Miała jednak uczucie, że w pokoju
znajduje się ktoś obcy. Podświadomie odniosła wrażenie, że cień jakiś
przesunął się bezszelestnie i zniknął ża oknem.
Gdy rzeczywistość tej myśli przeniknęła do jej snem zmożonej
świadomości, wyskoczyła z łóżka i wybiegła na balkon. Nie było
nikogo. Przechyliła się przez balustradę nasłuchując, nie zauważyła jed-
nak nic podejrzanego. Zdziwiona wróciła do pokoju i zaświeciła światło.
Nie brakowało niczego, zegarek leżał na toalecie, a kufry były
nienaruszone. Obok łóżka, w tym samym miejscu gdzie go położyła,
leżał rewolwer z rączką z kości słoniowej.
-
To musiał być sen - szepnęła zamyślona - jednak sen bardzo bliski
rzeczywistości. Było to coś wielkiego, białego i jestem pewna, że ktoś tu
był.
Przeczekała chwilę, potem wzruszyła ramionami, zgasiła światło i
powróciła do łóżka. Jej nerwy były tak doskonale spokojne, że w pięć
minut później spała głębokim snem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Zapowiedziane
odprowadzenie
przez
znajomych
miało
entuzjastyczny przebieg. Ponieważ wszystko było wybornie do podróży
przygotowane, przeto wyruszono punktualnie w umówionym terminie.
Przewodnik Mustafa Ali okazał się prawdziwą perłą; znikał, gdy był
zbyteczny. Dzień obfitował w ciekawe wydarzenia, a długa jazda konna
była dla Diany szczytem rozkoszy fizycznej.
Tak dotarli do oazy przeznaczonej na pierwszy nocleg.
Z nie małym zadowoleniem rozejrzała się Diana po swoim namiocie.
S tało w nim wysokie łóżko polowe, cynowa wanna, mały składany stół i
oby
dwa kufry. Cieszył ją brak wygód, mimo że przy myciu opryskała
wodą łóżko, a mydło wpadło do jednego z butów do konnej jazdy.
Następnie przebrała się w zielony jedwabny szlafrok, nie zakrywający
smukłych kostek, a odsłaniający delikatną biel szyi i dziewiczego łona.
Wyszła z namiotu i błyszczącymi od szczęścia oczyma spojrzała
dokoła. A więc to była wreszcie owa pustynia, za którą tęskniła całe
życie. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak głęboka była ta
tęsknota. Czuła się tu dziwnie swojsko, jak gdyby ta wielka, milcząca
pustka z dawna na nią czekała. Głos brata przerwał nagle jej marzenia i
sprowadził ją na ziemię·
-
Czy każdego wieczora będziesz się tak stroić dla pana Mustafy i
poganiaczy wielbłądów?
-
Nie zamierzam wcale zaprosić na kolację dzielnego Mustafy i nie
mam w ogóle zwyczaju stroić się dla kogoś, jakeś to pięknie zauważył.
-
Nie lubię tego, sama wiesz, że ci jest w tym do twarzy. A na
wykonanie takiego zwariowa
nego zamiaru wyglądasz aż za pięknie.
-
Czy nie byłbyś na tyle uprzejmy, aby powiedzieć mi dokładnie, o co
ci idzie? -
zagadnęła spokojnie.
-
Chyba sama już teraz widzisz, że jest to niemożliwe. To jest wprost
nie do pomyślenia, że przez kilka miesięcy będziesz wędrowała sama po
pustyni, jedynie w towarzystwie tych przeklętych Negrów.
Diana zapaliła spokojnie papierosa i zwróciła się ku niemu z hardym
uśmiechem.
-
Gdybym nie była całe moje życie przebywała z tobą, to troskliwość
twoja wzruszyłaby mnie może. Ponieważ jednak znam cię aż nazbyt
dobrze, wiem, jaki jest prawdziwy powód twej braterskiej troskliwości.
Nie chce ci się jechać beze mnie. Przyzwyczaiłeś się do tego, że usuwam
ci wszystkie niewygody w podróży ...
-
Diano, bądź wreszcie poważna.
-
Aubrey, powiedziałam moje ostatnie słowo. Twoje perswazje nie
przekonają mnie i nie zmienię mego postanowienia.
Patrzyli sobie teraz w oczy. Łuna gniewu zapaliła się na obliczu
Aubreya. Monokl wypadł mu . z oka, uderzając dźwięcznie o guzik
kamizelki.
-
Jesteś upartym, małym diabłem - rzekł wściekły. Patrzyła nań z
szyderstwem, przygryzając wargI.
-
A więc chciałbym zaiste - zawołał - abyś wpadła w ręce takiego
mężczyzny, który nauczy cię posłuszeństwa.
Wyraz jej twarzy stał się jeszcze bardziej drwiący. - Takiego niech
Bóg ma w swojej opiece
odcięła ironicznie, wchodząc do namiotu.
Gdy znalazła się sama, gniew ustąpił miejsca uczuciu zadowolenia.
Było to już sztuką nie lada, doprowadzić flegmatycznego Aubreya do
złości. Znała dobrze powód jego niezadowolenia, które okazywał w
ciągu ostatnich czterech tygodni.
Spośród wszystkich kobiet jakie spotkał w swoim życiu, nie
pociągała go żadna, a jedynie Amerykanki denerwowały go stosunkowo
najmniej. Dla
tego też wybierał się do Ameryki, aby wyszukać sobie
żonę. Chciał prowadzić dom w N owym J orku, do czego obecność
Diany była mu konieczna.
Wreszcie przestała zajmować się Aubreyem i jego egoizmem. Było
bardzo gorąco. Leżąc na wąskim łóżku rozważała, czy przypadkiem nie
grozi jej za naj lżejszym poruszeniem wpadnięcie podczas snu do
wanny.
N astępnego ranka przy śniadaniu była wprost wyzywająco uprzejma.
Niebawem obładowano wielbłądy. Nadeszła chwila wyruszenia. Z
wróciła się do brata, który z wściekłością targał wąsy.
- Aubrey, dalsze zwlekanie nie ma celu, chyba nie zechcesz potem
pędzić galopem, aby zdążyć na kolację do Biskry - rzekła tonem
możliwie obojętnym.
Obrócił się ku niej gwałtownie. - Diano, jeszcze nie jest za późno,
zaniechaj tego szalonego zamiaru. N ie
wyzywaj Opatrzności!
Po raz pierwszy brzmiała w jego głosie nuta szczerości. Diana
zawahała się chwilę. Potem popatrzyła na niego z łagodnym uśmiechem.
-
Nie ośmieszaj się Aubrey, chyba nie przypuszczasz, że w ostatniej
chwili zmienię mój zamiar. A zresztą nie ma' najmniejszego niebezpie-
czeństwa. Umiem przecież strzelać!
Z wesołym uśmiechem wyjęła z torby rewolwer wykładany kością
słoniową i wystrzeliła w kierunku niewielkiej skały znajdującej się
opodal. Mimo że była dobrym strzelcem, to jednak tym razem chybiła. N
a kamieniu nie było śladu kuli. Diana zdziwiła się.
Popatrzyła na brata, potem na rewolwer, który trzymała w ręku.
-
Diano, po cóż ta bezsensowna brawura? Nie słuchała go,
wpatrując się w skałę.
-
Nie rozumiem, jak mogłam chybić - szepnęła zamyślona, podnosząc
raz jeszcze rewolwer. Jednak brat uchwycił ją za rękę·
-
N a Boga, nie narażaj się ponownie na pośmiewisko. Zblamowałaś
się już dostatecznie rzekł cicho, wskazując wzrokiem na przypatrujących
się Arabów.
Diana włożyła z powrotem broń do torby.
-
Nie pojmuję tego. Widocznie winę ponosi tutaj mała ilość światła.
Dosiadła konia i podała bratu rękę.
-
Bądź zdrów Aubrey, życzę ci szczęścia, bądź spokojny, zjawię się
na czas, aby ci drużbować.
Ze śmiechem skinęła na M ustafę i skierowała konia na południe.
Długo jechała w milczeniu. Sprzeczka z Aubreyem pozostawiła po sobie
nie
miły posmak. Czuła, że popełnia czyn, stojący w sprzeczności z
utartymi zwyczajami.
Teraz jednak była na pustyni, w podróży, którą planowała od dawna i
która stanowiła jej naj głębsze marzenie. N a myśl o możliwych
niebezpieczeństwach uśmiechnęła się niedowierzająco. Cóż mogło jej na
pustyni zagrażać?
Słońce prażyło z bezchmurnego nieba, a z rozpalonej ziemi unosiło
się rozedrgane powietrze. Promieniała szczęściem, radując się uczuciem
młodości i siły, skończoną pięknością swych kształtów, czując pod
naciskiem swych kolan silne, nerwo
we ciało konia. I rozkosz ta miała
trwać cały mieSIąC.
Jakaś karawana, którą od dłuższego czasu widziała na horyzoncie,
zbliżyła się powoli. Diana ściągnęła cugle, gdy mijał ją długi sznur
wielbłądów. Zawsze interesowały ją te wielkie zwierzęta o chwiejnym
chodzie i długich, chyboczących się szyjach. Była to duża karawana;
ciężary na grzbietach wyglądały bardzo okazale. Prócz kupców na
wielbłądach i pstrego tłumu służby bądź idącej pieszo, bądź też jadącej
na chudych małych osiołkach, towarzyszył karawanie oddział zbrojny na
koniach. N a kilku wielbłądach zauważyła postacie ludzkie, okryte
bezkształtną masą koców. Poznała, że są to kobiety. Różnica między
nimi a nią pobudziła ją do śmiechu. Widząc je, zadawała sobie pytanie,
czy kobiety te zbuntują się kiedykolwiek przeciw niewoli, w której żyją,
i czy tęsknią za swobodą, którą ona posiada?
Małżeństwo nawet w najkulturalniejszej formie, oparte na
wzajemnym szacunku i przyjaźni, wydawało się jej wstrętne i nie mogła
o nim myśleć bez drżenia. Myśl o małżeństwie dla Aubreya była nie-
miła, ją zaś, szczycącą się zimną krwią i rozwagą, napełniała strachem i
wstrętem. Już na samą myśl o tym, że może się stać zależna od woli i
humoru mężczyzny, któremu na podstawie prawa małżeńskiego będzie
musiała być posłuszna, popadała w gniew. W zdrygoęła się, a ręka jej
opadła ciężko na szyję konia. Nerwowe zwierzę rzuciło się naprzód,
popuściła mu cugli i przebiegając galopem obok Mustafy, przywołała
go do siebie. Przewodnik podjechał był do karawany i stojąc obok
swego konia rozmawiał z dowódcą zbrojnych.
Koń Diany był rączy, tak że dopiero po dłuższej chwili nadążyła za
nią służba.
Gdy Diana zawołała go do siebie, przemknął po twarzy Mustafy cień
niezadowolenia.
Czy panią nie interesuje karawana?
- Nie -
odparła krótko i poczęła wypytywać go o niektóre szczegóły,
dotyczące jej własnej karawany. Arab mówił płynnie po francusku i
począł opowiadać jej anegdoty o różnych znanych osobistościach,
którym miał zaszczyt towarzyszyć w podróży przez pustynię. Mustafa
wyglądał na mężczyznę średniego wieku, jakkolwiek z powodu szerokiej
bujnej brody, czyniącej go ponad wiek starszym, trudno było określić
ilość jego lat. Diana uważała noszenie brody za wielką wadę, gdyż
zwykła była oceniać mężczyznę po ustach. Oczy synów W schodu nie
mogą być wskaźnikiem charakteru gdyż zawsze mieszają się pod
wzrokiem Europejczyka.
Również i oczy Mustafy unikały wzroku Diany
i zdawało się jej, że patrzył na nią o wiele śmielej podczas zawierania
umowy w Biskrze. Myśli jej jednak nie zatrzymały się dłużej przy tym
spostrzeżeniu, gdyż interesowały ją inne, bardziej zajmujące sprawy.
Skierowała rozmowę na konia, na którym jechała. Było to zwierzę
niezwykle piękne, a przewodnik zyskał wiele w jej oczach, przy-
prowadzając go na jej prośbę. Teraz rozpływał się w pochwałach nad
zaletami konia, przebąkując coś jednak niewyraźnie o jego pochodzeniu,
tak że Diana doszła w końcu do wniosku, że zwierzę zostało bądź po
prostu skradzione, bądź też "kupione" w jakiś inny nielegalny sposób i
że dalsze wypytywanie o to dowiodłoby braku taktu.
Wreszcie przybyli do małej oazy, gdzie rozłożono się na obiad.
Zjadła prędko i usiadła, zapalając papierosa, oparta plecami o pień
palmy. Objęła rękoma kolana i patrzyła na pustynię. Najmniejszy
wiaterek nie poruszał koron palm. Jedyną żywą istotą była jaszczurka,
wylegująca się na pobliskiej skale.
Instynktownie wyczuła, że ktoś stanął poza nią. Odwróciła się i
ujrzała Mustafę, schylającego się przed nią w głębokich ukłonach.
-
Czas w drogę, Mademoiselle.
Diana obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem. Karawana była gotowa
do drogi. Błysk wesołości znikł z jej' oczu. Mustafa Ali był
przewodnikiem w podróży, ona jednak była właściwą panią wyprawy.
Jeżeli przewodnik nie pojął dotychczas tej różnicy, to przyda mu się
lekcja, której mu zaraz udzieli. Spojrzała na zegarek na ręku.
-
Mamy jeszcze dużo czasu - rzekła chłodno. Mustafa ukłonił się
znowu:
-
Do następnej oazy, w której mamy przenocować, jest daleko.
- Wyruszymy Mustafo, ale wtedy, gdy ja ze
chcę·
Być może, że Mustafa miał rację, że było już późno, a droga do oazy
daleka; musiał jednak otrzymać nauczkę, nawet gdyby mieli jechać do
północy.
Gdy minął czas, który sobie wyznaczyła, podeszła z wolna do grupy
Arabów. Twarz przewodnika była chmurna. Nie zwracała jednak na to
uwagi i kazała mu jechać obok siebie. Znów zaczął szeroko opowiadać o
B
iskrze, a ona uważała, że lepiej nie przerywać, gdyż obawiała się, że
zapadnie w gniewne milczenie. Wiedziała, że jego zły humor rozwieje
się, jeżeli pozwoli mu tylko rozkoszować się dźwiękiem własnego głosu
i wymowy.
Jechała tak ciągle milcząca i zajęta własnymi myślami, słuchając
tylko głosu przewodnika i nie zdając sobie w końcu sprawy ze swego
milczenia.
Jechali już kilka godzin. Dianie wydawało się dziwne, że nie minęli
dotychczas widzianej rano karawany. Spojrzała na zegarek i zmarszczyła
czoło. - Gdzie jest karawana, Mustafo? Nie widzę ani śladu oazy, a wnet
zapadnie noc.
-
Gdyby pani była wcześniej wyruszyła... mruknął pod nosem.
-
To bylibyśmy i tak jeszcze daleko od niej odcięła energicznie. -
Jutro urządzimy to inaczej.
- Jutro -
powtórzył przewodnik z dziwnym brzmieniem w głosie.
Spojrzała nań ostro.
- Co takiego?
Mustafa podniósł dłoń do czoła.
-
Jutrzejszy dzień jest w ręku Allacha - mruknął z ponurą
świętobliwością.
Chciała coś odpowiedzieć, gdy nagle kilka ciemnych punktów na
horyzoncie zwróciło jej uwagę. Była jednak za daleko, aby mogła
rozróżnić szczegóły.
- Patrz pan, czy to jest karawana?
-
Jeżeli Allach zechce - odparł znów z namaszczeniem, a Diana
życzyła sobie w duchu, aby wreszcie począł mniej zajmować się wolą
bóstw, a raczej zajął się karawaną.
Czarne punkty poruszały się żywo po równinie i Diana spostrzegła
niebawem, że nie były to powolne i stateczne dromadery, lecz grupa
jeźdźców na koniach. Prócz napotkanej rano karawany nie widzieli
przez cały dzień nikogo. Zbliżający się Arabowie interesowali Dianę
bardziej aniżeli karawana. Trudno było określić liczbę jezdnych, gdyż
jechali zwartym szykiem, wiatr powiewał ich burnusami, upodabniając
ich do jadących olbrzymów.
Diana spięła konia ostrogą i wysunęła się przed przewodnika.
Arabowie byli już tak blisko, że mogła rozróżnić wspaniałe rumaki, na
których siedzie
li. Byli uzbrojeni we flinty, które trzymali w rękach, a nie
na plecach, jak widywała w Biskrze. Tak przejechali obok niej w
karnych kolumnach.
- Co to za ludzie? -
krzyknęła do Mustafy, który pozostał nieco w
tyle. Lecz on, patrzący również w stronę jeźdźców, zdawał się nie
słyszeć pytania. Jej ludzie pozostawali w tyle za przewodnikiem. Gdy
Arabowie znaleźli się na jednej linii z karawaną, wstrzymali nagle konie.
Diana nie wy
obrażała sobie nigdy, że wielki oddział idący galopem
może się tak nagle zatrzymać. Konie ściągnięte nagle za uzdy, aż
przysiadły na zadach. J ednak zabrakło czasu na zachwycanie się
arkanami sztuki jazdy konnej tych ludzi.
Wypadki potoczyły się wprost z błyskawiczną szybkością· Zwarty
szereg jeźdźców wyciągnął się w długą linię dwójkami idących koni.
Potem zawró
cili i szybciej niż przedtem otoczyli dokoła oddział Diany.
Zdziwiona tym manewrem, patrzyła na to ze zmarszczonym czołem,
trzymając jednocześnie z całej siły swego konia, który ja~ oszalały ze
stra
chu rzucał się na' wszystkie strony. Dwa razy obiegli dokoła
karawanę, potrząsając groźnie flintami, z burnusami rozwiewanymi
szeroko przez wiatr.
Diana straciła cierpliwość. Było to wprawdzie widowisko bardzo
piękne, ale czas mijał i zapadała noc. Zwróciła się więc ku Mustafie, by
dać znak do odjazdu, gdy nagle padła salwa i koń jej stanął dęba.
Za chwilę rozległ się znowu huk salwy. Mustafa Ali stoczył się z
konia
na piasek, a równocześnie koń Diany szarpnął się tak silnie w
przód, że o mało co nie wyrzucił jej z siodła. Aż do chwili gdy rozległy
się strzały, Dianie ani przez myśl nie przeszła możliwość napadu.
Zdawało się jej, że widzi jedną z tak ulubionych przez nią zabaw
konnych Ara
bów. A więc przestrogi, których nasłuchała się, nie byty
bezpodstawne.
S ciągnęła cugle, koń jednak pędził jak oszalały naprzód. Jej
położenie doprowadzało ją do wściekłości. Przewodnik prawdopodobnie
raniony, ludzie otoczeni, a ją samą unosi koń w niewiadomym kierunku.
Ach, gdyby mogła to podłe bydlę zawrócić! Pewna była, że wszystko
skończy się na złożeniu okupu, w tym celu lllusiała jednak koniecznie
powrócić do karawany. Było to wprawdzie bardzo niemiłym, ale
ostatecznie nowym
, emocjonującym wypadkiem, no i nauczką na
przyszłość. Nagle rozległ się gdzieś poza nią długi, przeszywający
gwizd. Koń podniósł uszy i uczuła, że zwalnia biegu.
O bejrzała się. Jakiś Arab pędził za nią na jeszcze szybszym koniu.
Wbiła swemu ostrogi i rzuciła się do ucieczki. Arab ścigał ją z jakąś
ponurą zaciętością, którą odczuwała wprost instynktownie. Chciał ją za
wszelką cenę dogonić.
Zacisnęła zęby, a w oczach jej, zwykle spokojnych, ukazał się błysk
nowej energii.
Gdy ujrzała jednak ostatnie promienie zachodzącego słońca, obleciał
ją strach. Znów rozległ się gwizd i koń mimo wbitej ostrogi począł się
zatrzymywać. Zaświtała jej nagle myśl: "Może to koń był przyczyną
tego wszystkiego?" Wszak zna tak dobrze ten gwizd. Mustafa n
ie chciał
przyznać się, skąd wziął konia. Widocznie był on ukradziony i stanowił
własność ścigającego ją teraz Araba.
Wydało się jej niezwykle komiczne, że ucieka na skradzionym
konil1, goniona na pustyni przez jego właściciela. Grzechy Mustafy
stawały się z każdą chwilą większe w jej oczach. Przecież zapłaciła za
konia, aby jechać na nim przez pustynię, a nie po to, aby napadli ją z
jego powodu arabscy bandyci. Gniew jej wzrastał. Parła z całych sił
naprzód, jed
no tylko jednak spojrzenie w tył przekonało ją, że
prześladowca był tuż za nią. Widziała wysoką, biało odzianą postać,
czarne przenikliwe oczy i połyskujące zęby. Ogarnęła ją wściekłość.
Nie bacząc na następstwa, opanowana jedynie chęcią pozbycia się
prześladowcy, wydobyła rewolwer i wypaliła bez namysłu dwukrotnie
wprost w jego twarz.
Nie drgnął nawet, usłyszała tylko jego zadowolony śmiech. Dianie
zaschło w gardle! Przeszło ją mrowie, dziwne uczucie, którego nie
zaznała dotychczas.
Odrzuciła precz rewolwer, przynaglając konia do pośpiechu; ognisty
kasztan Araba przybliżał się jednak coraz bardziej. Gdy zwróciła nieco
głowę, ujrzała prawie tuż przy swoim łokciu złośliwą głowę konia,
płasko stulone uszy i chytre, krwią nabiegłe oczy.
Przez kilka chwil obydwa konie biegły obok siebie, potem kasztan
znalazł się nagle na przodzie, jeździec uniósł się w strzemionach,
przechylił, chwycił Dianę silnym ramieniem, jednym szarpnięciem
podniósł ją z siodła i posadził przed sobą na koniu.
Ruch ten był tak niespodziany, że Diana, zaskoczona, nie stawiła
oporu. Przez chwilę była jak ogłuszona. Gdy oprzytomniała, poczęła
dziko wal
czyć o wolność; wysiłki jej jednak były daremne. Twarda,
silna dłoń trzymała ją, na wpół uduszoną, w fałdach szerokiego
arabskiego burnusa. Uścisk muskularnego ramienia sprawiał jej ból;
zdawało się jej, że żebra nie wytrzymają nacisku, a bliskie zetknięcie z
jego ciałem utrudniało jej oddech.
Czuła, jak Arab wstrzymał nagle konia; kasztan zawróciwszy na
tylnych nogach, pomknął jak strzała z powrotem.
. Nie pojmowała nic; nie mogła myśleć; rozum odmawiał jej
posłuszeństwa. Czuła tylko wściekłość, głuchą, bezgraniczną wściekłość
na człowieka, który poważył się ją dotknąć - wściekłość na człowieka
obcej rasy. Miotały nią wściekłość, złość i obrzydzenie. Ten człowiek
dopędził ją, porwał jak lalkę z siodła, zmuszał teraz do znoszenia
uścisku jego ramion i bliskości jego znienawidzonego ciała. Nikt
dotychczas nie poważył się jej dotknąć, a tym bardziej postąpić z nią w
ten sposób.
Jaki miał być koniec tego? Dokąd zmierzał? Mając głowę zakrytą
burnusem straciła wszelką orientację· Ponieważ leżała cicho, uścisk
opasujących ją ramion zwolniał stopniowo, tak że mogła, odwróciwszy
głowę, zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. N ie mogła jednak jeszcze
widzieć, co się dokoła niej dzieje. Chciwie wdychała chłodne powietrze i
uczuła, że zapadła noc, noc której sobie przedtem życzyła, a która teraz
wydawała się jej straszna. W raz ze świeżym powietrzem nabrała znów
odwa
gi. Zebrała wszystkie siły i szarpnęła się nagle i rozpaczliwie, chcąc
się uwolnić z trzymających ją ramion. Jej ostrogi wbiły się przy tym w
bok konia, który stanął dęba, dysząc i parskając. Arab chwycił ją szybko
długimi ramionami, rozhukanego zaś konia uspokoił naciskiem kolan.
- Spokojnie! Spokojnie!
Niewyraźnie tylko słyszała jego cichy głos, gdyż przycisnął ją znów
do siebie. Nie wiedziała, czy słowa te odnosiły się do niej, czy też do
konia. Walczyła znowu, aby się uwolnić; nagle rozległ się jego głos.
-
Leżże już raz spokojnie, mały głuptasku!
Jego brutalne ręce ścisnęły ją tak silnie, że zdawało się jej, iż ani
jedna kosteczka nie pozostanie cała. Dalszy opór był niemożliwy.
Chwytając ustami powietrze, poddała się przemocy i przestała opierać.
Straciła w końcu orientację w czasie i przestrzeni.
N ie wiedzia
ła, przez ile godzin galopowali tak, czy byli sami, czy też
cała horda Arabów jechała za nimi. Nagle zatrzymali się i uczuła, że
Arab zsiadł z konia, trzymając ją w ramionach; słyszała w pobliżu
niezrozumiałe głosy; ucichły one, gdy postąpiła kilka kroków.
Posadzono
ją na czymś i zdjęto z twarzy zasłonę. Światło, które świeciło
jej teraz prosto w twarz, było takim przeciwieństwem ciemności, w
której dotychczas przebywała, że oślepiona zakryła oczy dłońmi. Po
chwili dopiero rozejrza
ła się dokoła ..
Zn
ajdowała się w wielkim, wysokim namiocie, oświetlonym dwiema
wiszącymi lampami. N ie patrzyła jednak na otoczenie, lecz utkwiła oczy
w mężczyźnie, który ją tu przywiódł. Stał przed nią, zrzuciwszy ciężki
burnus, który go okrywał od stóp do głowy, wysoki, o szerokich
ramionach, ubrany w białą fałdzistą szatę. Biodra opasywała czarna,
srebrem tkana szarfa, za którą zatknięty był rewolwer. Oczy Diany
przesunęły się po jego postaci i zatrzymały na ciemnym obliczu bez
zarostu.
Była to najpiękniejsza a zarazem najbardziej okrutna twarz, jaką
kiedykolwiek widziała. On spoglądał na nią dumnym, płonącym
wzrokiem. Miała uczucie, że wzrokiem tym zrywa ubranie z jej
smukłego ciała i pochłania jej kształty. Cofnęła się cała drżąca,
okrywając szyję szczelnie kołnierzem.
-
Kim pan jesteś - zapytała ochrypłym głosem.
- Jestem szejk Achmed ben Hassan.
N azwisko to nic jej nie powiedziało; nie słyszała o nim nigdy
przedtem. Instynktownie przemawiała doń po francusku, a on również
odpowiadał jej w tym języku.
- Dlacz
ego znajduję się tutaj? - spytała, starając się ukryć ogarniającą
ją trwogę·
-
Dlaczego znajduje się pani tutaj? - powtórzył z lekkim uśmiechem. -
Czyż nie jest pani na tyle kobietą, aby to zrozumieć?
I gwałtownym ruchem porwał ją w ramiona.
Ogarnął ją obezwładniający i przerażający strach, którego nie znała
dotychczas. Płomień palący się w jego oczach uczynił ją słabą i
bezwolną, a gdy przygarnął jej drżące ciało, wiła się w jego ramionach,
dopóki nie przycisnął jej do siebie z namiętnym pożądaniem.
Powoli pochylił swą twarz nad nią; jego przepastne oczy płonęły
ogniem. Bez oporu poddała się jego pocałunkowi, który był pierwszym
w jej życiu.
Szlochając przymknęła oczy, rozpalone zaś usta, które dotknęły jej,
podziałały na nią odurzająco jak narkotyk. Jak przez mgłę czuła, że
unosi ją poprzez zasłony w głąb' namiotu. Tam złożył ją na miękkich
poduszkach.
-
Niech mi pani nie każe zbyt długo czekać szepnął, wychodząc.
Słowa te podziałały na nią jak uderzenie biczem, znieczulone zaś
nerwy zbudziły się na nowo do życia. Zerwała się i z rozpaczą w oczach
przycisnęła rękoma falujące łono. Potem płacząc upadła na podłogę,
wspierając się wyciągniętymi ramionami na szerokim łożu.
U czucie trwogi opanowało ją w zupełności, nie mogła bowiem
spodziewać się znikąd pomocy ani też łaski. Odczuła już aż nadto dziką
przemoc wobec której stała się bezsilna. Mogła się wprawdzie bronić,
lecz bez widoków powodzenia. Była samotna w tym namiocie, jak
skrępowane zwierzę zdana na jego łaskę. Energia opuściła ją zupełnie.
Pozo
stawało jej tylko cierpliwe oczekiwanie, aż dopełni się miara
nieszczęścia.
Ciało bolało ją jeszcze od jego uścisku, a usta były zranione
namiętnym pocałunkiem. Załamała ręce w przerażeniu:
-
O, Boże! - szlochała, a łzy spływały po jej twarzy. - Przeklęty!
przeklęty!
Gdy domawiała tych słów, do namiotu wszedł bez szmeru szejk.
Położył dłonie na jej ramionach i zmusił do powstania. Jego oczy
płonęły, na dumnie zarysowanych ustach wykwitł okrutny uśmiech, a w
powolnym głosie przebijał się gniew, zmieszany z żartobliwą
niecierpliwością:
-
Czy mam być kochankiem i pokojową zarazem?
ROZDZIAŁ TRZECI
Gdy Diana obudziła się z głębokiego snu, graniczącego niemal z
nieprzytomnością, słońce rzucało swe ciepłe promienie do wnętrza
namiotu. Oczy jej,
którym zabrakło już łez, były suche i paliły ją.
Otaczała ją mieszanina wschodniego zbytku i europejskiego
komfortu, zdradzająca dobry gust, daleki od sprzeczności cechujących
urządzenia widzianych przez nią bogatych pałaców indyjskich. To co
ujrzała jednak, przywiodło jej na pamięć całą grozę położenia. Wzrok jej
napotykał niemal wszędzie ślady "jego" obecności. Niedopałek pa-
pierosa, który miał w ustach, gdy przyszedł do niej, leżał przy łóżku na
niskim stoliczku mosiężnym.
N ieśmiało weszła młoda dziewczyna arabska i spojrzała na nią
łagodnym spojrzeniem swych ciemnych oczu.
-
Ja, Zulejka, służyć pani - rzekła nieś miało łamaną francuszczyzną,
podając jej szlafrok, w którym Diana, ku swemu niemałemu zdziwieniu,
po
znała swoją własność. Obejrzała się, kufry jej leżały obok, otwarte i
częściowo wypakowane.
Widocznie poganiacze wielbłądów noszących bagaż zostali wpierw
schwytani. Ostro zapytała o coś, Arabka potrząsnęła bezradnie głową na
znak, że nie rozumie. W oczach jej zabłysło przerażenie, a usta przybrały
grymas, który uczynił ją podobną do przestraszonego dziecka. Podeszła
ku jednej z zasłon i usunęła ją, ukazując oczom Diany z komfortem
urządzoną łazienkę. Dziewczyna miała wprawdzie delikatne i zręczne
ręce, ale że nie znała się na tajnikach europejskiej toalety damskiej, to
widać było od razu. Te odkrywane tajemnice powodowały u niej
wybuchy wesołości, objawiającej się dziecięcym chichotem,
przerywanym tylko na chwilę pod karcącym wzrokiem Diany.
Gorąca kąpiel odświeżyła jej ociężałe członki i nadała świeżość
wargom i policzkom. Zanurzyła głowę w wodzie, po czym poczęła
gorliwie wycierać swe boki, tak jak gdyby mogła usunąć tym sposo'"
bem brud, który ją skalał. Szata jednak, do której przycisnęła ją para
silnych męskich rąk, była bez plamki, a ręce te były, aż do starannie
wypielęgnowanych paznokci, niezwykle czyste.
Gdy powróciła do sypialni, ujrzała Zulejkę, klęczącą na ziemi i
buszującą pomiędzy sukniami. Wreszcie wydobyła jakąś suknię
podróżną i podając ją Dianie, wlepiła w nią swój niespokojny i pytający
wzrok. Diana zaprzeczyła ruchem ręki i wskazała jej strój do kop.nej
jazdy, który nosiła poprzedniego dnia. Czuła się pewniejsza w tym stroju
i uważała go za najodpowiedniejszy do stawienia czoła temu, co czekało
ją jeszcze. Będzie w nim znowu Dianą-chłopcem, a nie drżącą kobietą,
leżącą we łzach i śmiertelnej trwodze. Wreszcie odprawiła dziewczynę,
przy czym zauważyła, że nie zniknęła ona za zasłoną spoza której
przyszła, lecz wślizgnęła się do łazienki.
Czy oznaczało to, że za tamtą zasłoną czekał szejk? To
przypuszczenie odebrało jej nagle całą pewność siebie. U padła bezsilnie
na łóżko, kryjąc twarz w dłoniach. Po chwili, zniecierpliwiona własnym
wahaniem, podniosła się.
- Tchórz -
wyszeptała, podeszła ku zasłonie i uniosła ją po chwili
namysłu. Namiot był pusty. Podeszła ku wyjściu po tłumiących jej kroki
gru
bych dywanach i nagle uczuła, że serce ucieka jej ku krtani. U
otwartego wejścia do namiotu stał jakiś człowiek. Był do niej zwrócony
plecami, po
znała jednak od razu, że ta mała postać w białym płóciennym
ubraniu europejskim nie była podobna do barczystego Araba. Mimo iż
szła niemal bez szelestu, człowiek obrócił się ku niej z szybkim
ukłonem. Twarz jego była wąska, gładko wygolona, włosy czarne, oczy
niespokojne
i latające. Miał nieco krzywe nogi, wyglądał jak zawodowy
dżokej o manierach wielkopańskiego lokaja. Diana zarumieniła się pod
jego spojrzeniem, on opuścił jednak natychmiast oczy:
-
Madame życzy sobie zapewne, by podano śniadanie?
Mówił szybko, jednak głosem cichym i miłym, ruchy jego były
równie szybkie, a przy tym spo
kojne jak słowa; w kilka chwil potem
zastała na stole świetnie przyrządzone i czysto podane śniadanie.
-
Pan prosi o wybaczenie, że aż do wieczora nie będzie mógł
dotrzymać towarzystwa. Nie omieszka natomiast stawić się punktualnie
na kolacji.
Diana spojrzała nań ze zdziwieniem.
- Pan?
- Mój pan, szejk.
Zarumieniła się, twarz jej przybrała twardy wyraz.
Zjawił się służący, niosąc kawę i papierosy. Podawał jej ogień,
ochraniając troskliwie ręką chwiejny płomyk z cierpliwością,
zdradzającą długoletnie obycie z kiepsko palącymi się zapałkami.
-
Pan je obiad o godzinie ósmej. O której mam podać herbatę? - pytał,
uprzątając ze stołu. Diana zacisnęła wargi, by nie wypowiedzieć
drwiącej uwagi cisnącej się jej na usta. Powiedziała tylko kilka
zdawkowych słów i obróciła się do niego plecami. Gdy odwróciła się po
chwili, odetchnęła z ulgą. Człowiek ten odszedł, a wraz z nim znikło
przy
gniatające uczucie niewoli, którego doznawała pod spojrzeniem jego
czujnych oczu.
Oddychała teraz swobodniej i usiłowała z gniewną zaciętością
pozbyć się pewnej obawy, której wstydziła się bardzo. W rodzona
ciekawość walczyła z innymi uczuciami. Teraz ulegała jej chętnie, aby
tylko zająć czymś myśli. Poczęła chodzić dookoła dużej komnaty.
U rządzenie było tu równie luksusowe jak w sypialni. U miała ocenić
od razu kosztowność dywanów i makat. Głównym sprzętem była duża,
czar
nego koloru otomana, na której piętrzyły się czarne jedwabne
po
duszki. W kącie stała szafa biblioteczna, w drugim tuż u wejścia
ujrzała sekretarzyk do rozkładania. Uklękła ciekawie przed szafą biblio-
teczną. Co mogło stanowić lekturę takiego Araba? Były to książki treści
podróżniczej i z dziedziny sportu, i rozmaite dzieła z zakresu medycyny
we
terynaryjnej. Książki były widocznie często czytane. Niektóre miały
uwagi na marginesie, pisane ołówkiem w języku arabskim. Jedna półka
była wypełniona dziełami tylko jednego pisarza, niejakiego hrabiego
Raula de Saint-Hubert
, same opisy podróży, z dedykacji na kartach
tytułowych dowiedziała się, że zostały one Arabowi ofiarowane przez
samego autora.
Jedno z nich było nawet ofiarowane M emu przyjacielowi
Aehmedowi ben Hassanowi.
Zmarszczyła czoło ze zdziwieniem i odłożyła książki. Te oznaki
wykształcenia i nieoczekiwanej kultury uderzyły ją niemile.
Popatrzyła na zegarek. Dzień mijał szybko, niedługo już nadejdzie
rabuś. Oddech jej stał się krótki i przyspieszony, poczuła łzy w oczach.
-
Nie wolno mi płakać - wyszeptała zrozpaczona - gdyż oszaleję.
Gwałtem powstrzymała łzy i zagłębiła się w miękkie poduszki
otomany. Była bardzo zmęczona. W skroniach pulsowała krew w
przyspieszoąym tempie.
Gdy zapadł wieczór, nie mogła już oprzeć się pragnieniu
zaczerpnięcia świeżego powietrza. Podeszła ku otwartym drzwiom
namiotu. Oparty na lancach daszek płócienny chronił wejście namiotu
od promieni słonecznych. Wyszła z tego cienistego miejsca i rozejrzała
się ze zdziwieniem dookoła. Przed namiotem rozpościerał się duży
otwarty plac
, okolony gęstym kręgiem palm, rojący się od ludzi i koni.
W niejakim oddaleniu ujrzała wprawdzie kilka wielbłądów, konie jednak
przeważały.
Niektóre były uwiązane, niektóre zaś krążyły dokoła całkiem luzem,
inne znów oprowadzali parob
cy. Parskając przebiegł tuż koło namiotu
ognisty kasztan, niosąc dwu ludzi uwieszonych na swej szyi. Diana
poznała go natyclimiast, jedno krótkie spojrzenie, które rzuciła na
wąską, zdradliwą głowę ubiegłego wieczora, gdy przeleciał obok jej
ramie
nia, wyryło w jej pamięci na zawsze obraz tego nieokiełznanego
zwierzęcia.
Tuż przed Dianą kasztan zarył kopyta w ziemię, stulił uszy i drżąc na
całym ciele starał się ukąsić parobków, którzy nie mogli sobie widocznie
z nim poradzić. Z namiotu wyszedł służący i z uprzejmym uśmiechem
zwrócił się do Diany:
-
Nazywa się Szejtąn i jest naprawdę opętany przez diabła. - W tej
samej chwili kasztan wyrwał się trzymającym go ludziom, przedarł się
przez zwarte koło Arabów i pognał na przeciwległy koniec oazy, za nim
zaś pobiegł cały tłum.
-
Czy on się tak tylko bawi, czy też rzeczywiście jest taki
nieokiełznany - zapytała Diana. - Okrutnie dziki, Madame, zabił już
trzech ludzi.
Diana spojrzała nań z niedowierzaniem, ponieważ głos jego brzmiał
obojętnie i bez cienia współCZUCIa.
-
Powinno się go zastrzelić - rzekła oburzona.
Wzruszył ramionami. .
-
To ulubiony koń pana - brzmiała spokojna odpowiedź. .
Więc dlatego, że pan lubił je, pielęgnowano to złośliwe zwierzę z
całą starannością. Widocznie cenił on ulubionego konia więcej, aniżeli
życie swych poddanych. Zgadzało się to zresztą z bezwzględnością,
którą sama tak dobitnie odczuła.
- Jest to okaz specjalnej hodowli, Madame
mówił służący - szczep
ten słynie z hodowli koni już od kilku generacji. Konie mojego pana
znane są we wszystkich państwach berberyjskich, a nawet we Francji -
dodał z lekkim odcieniem dumy.
Diana popatrzyła nań uważnie. Ilekroć mówił Arabie, brzmiała w
jego głosie nuta przywiązania i czci dla brutalnego władcy, czci której
pojąć nie mogła.
-
Oto już jedzie pan - rzekł nagle tonem zdradzającym wprost
zachwyt z ukazania się szejka.
Jak spłoszona gazela usunęła się Diana w cień namiotu, walcząc
rozpaczliwie z coraz bardziej ogarniającym ją uczuciem trwogi, której w
żaden sposób pozbyć się nie mogła.
Z
namiotu obserwowała grupę jeźdźców. Szejk zeskoczył z konia,
poklepał po szyi rosłego, karego rumaka i zamienił kilka słów z młodym
Arabem, który towarzyszył mu w przejażdżce. W reszcie odwrócił się i z
wolna skierował swe kroki ku namiotowi. Zatrzymał się przy wejściu i
rozmawiał ze służącym. Stał tak w świetle zachodzącego słońca,
malownicza postać Berbera w powiewnej białej szacie, o rasowej
męskiej twarzy. Cała postać i wzniesiona głowa wyrażały dumę i
poczucie siły. Potem z lekkim uśmiechem wszedł do namiotu. Diana
poczuła, że znowu przechodzi ją mrowie. Popatrzyła nań jednak bez
lęku, dumnie wyprostowana. Szejk podszedł ku niej.
-
Spodziewam się, że Gaston opiekował się tu panią i że spełniał
każde jej życzenie - rzekł niedbale, biorąc papierosa ze stolika. Chłód
jego obejścia i oschły ton podziałały na nią jak zimny tusz. Zacisnęła
pięści.
-
Czy nie czas skończyć już z tym? Czy jeszcze mało złego wyrządził
pan? -
wybuchła gwałtownie. - Dlaczego popełnił pan ten podły czyn?
Wąska smuga dymu owionęła ją, tak jakby ręka trzymająca papieros
poruszyła się gwałtownie. Jego milczenie rozdrażniło ją jeszcze
bardziej, straciła panowanie nad sobą.
-
Czy sądzi pan, że uda się panu zatrzymać mnie tutaj siłą? Myśli
pan, że mogę tak przepaść na pustyni i nikt tego nie zauważy, i że nie
będą mnie szukać.
- Nie ma mowy o poszukiwaniach -
brzmiała spokojna odpowiedź. -
Władze francuskie nie ma- . ją tutaj żadnego prawa. Nie jestem ich
poddanym.
Drżące palce jej odnalazły wreszcie chusteczkę, której szukała
go
rączkowo. Otarła zwilgotniałe dłome.
~ Gdy zaginę bez wieści - ciągnęła dalej zrozpaczona, usiłując ukryć
swoje zmieszanie. Czuła jednak, że pewność siebie opuszcza ją.
-
W tedy dopiero zaginie pani bez wieści, gdy będzie już za późno.
Najęła pani karawanę, która miała pod przewodnictwem M ustafy
poprowadzić panią przez pustynię do Oranu - rzekł szejk obojętnie. -
Stamtąd chciała pani udać się przez Marsylię do Ameryki, aby spotkać
się tam znowu
ze swoim bratem. .
Słuchała go z zapartym oddechem i wzrastającą trwogą. Powolny
głos, wyliczający z taką pewnością etapy jej zamierzonej podróży,
napełniał ją strachem niepojętym. Wyszeptała głosem suchym i
drżącym:
Skąd pan wie o tym?
-
Chciałem wiedzieć, to wystarcza.
-
Mustafa Ali, albo też który z poganiaczy wielbłądów zaalarmował
już z pewnością włądze w Biskrze.
-
Mustafa Ali nie piśnie w Biskrze ani słowa.
- Dlaczego?
-
Nie było przecież powodu do zamordowania pani - ciągnął szejk
dalej w tonie lekko drwiącym. - Gdy pozna mnie pani bliżej, dojdzie
pani do przekonania, że niechętnie zdaję się na ślepy przypadek.
Wszystko jest w ręku Allacha! Błogosławione imię jego. Ale trzeba
pamiętać o tym, że Allach nie zawsze znajdzie czas na to, by zajmować
się sprawami ludzkimi i dlatego też musimy sami działać. Pani zapłaciła
Mustafie jako przewodniko
wi, ja zaś zapłaciłem mu więcej od pani, aby
przy
prowadził panią do mnie. Zapłaciłem mu tyle, że może całkiem
śmiało ominąć Biskrę i osiąść spokojnie w innej miejscowości jako
zaufania godny przewodnik karawany.
Zapanowało znowu milczenie. Diana uczuła nieznośny ucisk w
krtani. Nie było to więc przypadkowe spotkanie, lecz zaraz na początku
podróży z góry przygotowane uprowadzenie. Oddany i uległy, obrotny
w języku Mustafa Ali nie prowadził jej w kierunku Biskry, lecz do tego
człowieka, który kupił go dla swych niewiadomych celów.
-
Dlaczego uczynił pan to? - wyszeptała słabym głosem i w tej samej
chwili zamarło w niej serce. On postąpił krok, czuła niemal jego oddech
na swej szyi i oczekiwała w trwodze śmiertelnej. Przyciągnął ją do
siebie, przycisnął do piersi i głowę jej skłonił w swe ramiona.
-
Ponieważ taka była mqja wola. Ponieważ widziałem panią przed
czterema tygodniami w Bi
skrze. Widziałem panią tylko przez kilka
chwil, dość długo jednak, by dojść do przekonania, że pożądam pani. A
czegokolwiek pożądam, to po prostu sobie biorę. Pani sama wydała się
w moje ręce. Reszta była już zabawką.
Oczy jej były zamknięte; opuszczone rzęsy drgały tak, że nie mogła
widzieć jego twarzy. Czuła jednak, że twarz ta zbliżała się coraz bardziej
i zuchwałe wargi paliły jej usta płomiennymi pocałunkami. Walczyła
dziko, lecz on śmiał się, całując namiętnie jej wargi, włosy i oczy. Potem
osłabła i poddała się biernie jego pocałunkom. Poznała nagle jasno ten
ogrom namiętności, który w nim wzbudziła. Silne ramiona zwolniły
uścisk.
- Niech pani popatrzy na mnie -
rzekł cichym i miękkim głosem.
Drgnęła i uniosła z lekka powieki.
- Niech pani popatrzy na mnie! -
Jakkolwiek głos brzmiał dalej
miękko, to jednak przebijał zeń ton rozkazujący.
Dwadzieścia cztery godziny przedtem nie wiedziała Diana Mayo, co
oznacza słowo "trwoga", w ciągu ostatniej jednak doby nowe, dawniej
nie
znane jej uczucie strachu, naucżyło ją posłuszeństwa. Była posłuszna,
z trudem
podniosła oczy i spojrzała nań, po czym twarz jej zalała się
purpurą wstydu. Oczy jego ciemne i namiętne żarzyły się jak węgle.
Roześmiał się nagle.
-
Na Allacha! Czy wie pani, jaka jest piękna?
Poczęła walczyć znowu, by wymknąć się z jego ramion.
-
Czy nie puści pan mnie?
Z ust jego wydobył się okrzyk zniecierpliwienia.
U wolnił ją z uścisku, podszedł ku otomanie i rzucił się na leżące tam
poduszki. Zapalił drugiego papierosa i zagłębił się w przeglądaniu
jakiegoś miesięcznka leżącego na stoliku. Zagryzła wargi i zdusiła w
sobie histeryczny szloch, który wydzierał się z jej krtani. Zbliżyła się do
niego.
-
Chcę wiedzieć, kiedy mnie pan stąd uwolni?
Powoli bbrócił kartkę miesięcznika, niedbałym ruchem strzepnął
popiół z papierosa, dopiero potem spojrzał na nią. Wreszcie rzekł zimno:
-
Gdy mi się pani sprzykrzy.
. Z lekkim jękiem odwróciła się i jak oślepiona, potykając się,
zwróciła swe kroki do wnętrza namiotu. Zanim jednak uniosła zasłonę,
znieruchomiała, wstrzymana jego głosem. Odrzucił trzymany w ręku
zeszyt i leżał rozciągnięty na otomanie z rękoma skrzyżownymi pod
głową.
-
Zachwycający z pani chłopiec. Ale ja nie chłoBea widziałem w
Biskrze. Pani rozumie mnie?
Zniknęła. za zasłoną i stanęła na chwilę nieruchoma, z twarzą ukrytą
w d
łoniach. Zrozumiała go dobrze. Należało zdjąć męskie ubranie, w
którym czuła się silniejsza i mężniejsza; być posłuszną temu dzikusowi i
włożyć dla niego szaty kobiece, uwydatniające tak korzystnie delikatne
linie jej ciała.
Ciężkim krokiem podeszła ku toalecie i patrzyła jak osłupiała na
odbitą w zwierciadle bladą twarz i przemęczone oczy.
N agle uchwyciła kurczowo marmurowy brzeg stołu. Ujrzała w
lustrze, że szejk stał za nią. Wszedł swym dobrze już jej znanym
bezszelestnym kro
kiem i uchwycił ją ręką pod brodę, patrząc jej prosto
w oczy.
-
Niechże pani nie robi tak przerażonej miny! Chcę tylko trochę wody
i mydła. Nawet Arabowi wolno umyć ręce.
Odczuła znów boleśnie jego drwiący ton, nie odpowiedziała jednak
nic. Wzruszył ramionami i z lekkim uśmiechem wziął brzytwę do ręki i
udał się do łazienki.
Z wypiekami na twarzy pospieszyła Diana do przedniej części
namiotu. Gdyby nawet od dziesięciu lat była jego nałożnicą, nie
mogłoby jego postępowanie wobec niej być bardziej chłodne i lekce-
ważące .
Gdy Gaston podał obiad, po kilku minutach zjawił się szejk jakby
z.upełnie odmieniony. Grał rolę 'uprzejmego gospodarza, grzecznie, a
zarazem w sposób nie pozbawiony godności usprawiedliwił swoje
opóźnienie, po czym usiadł naprzeciw niej. Zachowywał się również w
ten sposób podczas je
dzenia, a Diana czuła się zmuszona wobec służące-
go, do podtrzymywania banalnej rozmowy.
Zauważyła, że służący nalewał tylko dla niej lekkie wino, szklanka
stojąca przed szejkiem była stale pusta. Podchwycił jej spojrzenie i
roześmiał się:
-
Musi mi pani wybaczyć, nie piję wina. To jedyna cnota, której
hołduję - dorzucił po chwili, z takim błyskiem w oczach, że krew
ponownie ude
rzyła jej do twarzy.
Zapomniała, że jest on Arabem. Obiad przeciągał się w
nieskończoność, a jednak w głębi duszy życzyła sobie, aby trwał
wiecznie. Jak długo służący był obecny, czuła się pewna siebie. Myśl, że
odej
dzie za chwilę, napełniała ją przerażeniem.
Gdy podano kawę, wpadł do namiotu wielki perski pies myśliwski.
Z radosnym szczekan
iem rzucił się do kolan szejka, a później,
warcząc, zwrócił głowę ku Dianie. U milkł jednak po chwili i ukrył swą
potężną głowę na jej łonie. Szejk zaśmiał się:
-
To wielki zaszczyt. Koper nie zawiera tak łatwo przyjaźni.
Nie odpowiedziała, lecz głaskała w milczeniu szorstką sierść
zwierzęcia.
Siedziała z ciężkim sercem wpatrzona w filiżankę kawy. Szejk
milczał również. Wreszcie powstała z głębokim westchnieniem.
Gaston uprzątał ze stołu i rozmawiał ze swym panem. Diana
podchwyciła wyrazy "mały szejk" poza tym nie zrozumiała nic, gdyż
rozmawiali po arabsku. Szejk zmarszczył czoło, czyniąc gest znie-
cierpliwienia, po czym skinął ręką. Służący zniknął z namiotu. W kilka
minut potem usłyszała jakiś obcy, nie słyszany dotychczas głos,
podniosła więc opuszczone oczy. Młody Arab, który jechał przy boku
szejka, zjawił się w namiocie.
- Mój adiutant -
rzekł szejk - J ussuf, prawdziwy syn pustyni z duszą
bon-vivanta.
Ciałem jest tutaj, sercem jednak na korsie Algieru.
Wysmukły młodzieniec roześmiał się i skłonił Dianie głęboko. Spoza
opuszczonych rzęs obserwowała go bacznie. Mówił z patosem i żywo
gestyku
lował. Szejk milczał, wtrącając tylko od czasu do czasu jakieś
słowo do rozmowy. Oblicze jego pochmurniało z wolna. W końcu
powstał niecierpliwym ruchem i obydwaj mężczyźni opuścili namiot.
Pies pobiegł ich śladem.
Diana usiadła na grubym dywanie w pobliżu biblioteki. N a chwilę
była sama, wolna od szpiegujących ją na każdym kroku oczu i
znienawidzonego towarzysza. Z lekkim jękiem, w którym wyrażało się
be
zgraniczne zmęczenie, opuściła głowę na kolana. Była wyczerpana
fizycznie i duchowo przeżytymi wstrząsami. Zdawało się jej, że
wczorajsza Diana umarła, a narodziła się istota nowa, jakaś obca i jej
samej nieznana.
Z ciężkim westchnieniem odgarnęła włosy z cl:oła i obejrzała się po
pustym namiocie. Wydał się jej zupełnie zmieniony, jakiś dobrze znany.
Dozna
wała uczuć jak każdy człowiek oswajający się z nowym
otoczeniem już po kilku godzinach pobytu.
U słyszała jego głos u wejścia. W zimnych jak lód palcach ścisnęła
kurczowo leżącą na ziemi książkę. Gruby dywan tłumił naj lżejszy
szelest, a jednak odczuła instynktownie, że rzucił się znowu na poduszki.
Wiedziała także, że patrzy na nią.
-
Diano, pójdź tu!
Poderwała się odruchowo, nie orientując się w pierwszej chwili, że
zawołał ją po imieniu, po czym z twarzą zarumienioną gniewem,
znierucho
miała w milczeniu. Było to już właściwie drobnostką, że po
wszystkim co zaszło, zawołał ją po imieniu, a jednak przy słowach tych
wybuchnął płomień jej gniewu z taką siłą, że zapomniała niemal o trwo-
dze przed nim.
- Nie jestem przyzwyczajona do tego, by mi rozkazywano -
odparła.
-
Musisz nauczyć się tego.
Ponury dźwięk jego 'słów złamał jej całą odwagę. Skuliła się i ten
sam okropny strach, który opano
wał ją ubiegłej nocy, powoli
paraliżował jej ruchy i zdolność myślenia. Nagle porwała się na nogi i ze
zduszonym krzykiem, poczęła cofać się przed nim, aż zatrzymała ją
zasłona namiotu, której uchwyciła się kurczowo. Dopadł ją tam.
Delikatnie odciągnął jej zaciśnięte palce od zasłony i przygarnął ją z lek-
kim uśmiechem do swojej piersi.
-
Ty głuptasku - rzekł, śmiejąc się.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Miesiąc! Trzydzieści jeden dni, od kiedy wyjechałam z Biskry!
Miesiąc już! - Diana upadła twarzą na poduszki. Z wolna, krok po kroku
wspo
minała przeżyte dni i noce. Dni i noce rozpaczliwego oburzenia,
wywołanego ciągłą walką z jego wolą, posłuszeństwem, do którego
została gwałtem zmuszona, słowem tym wszystkim, czym był wypełnio-
ny ten okropny miesiąc. Szejk był bez miłosierdzia w swym
postępowaniu. Jako Arab nie uznawał on zupełnie uczuć kobiecych;
zdobył ją, ponieważ tak mu się podobało i trzymał ją u siebie, bo taka
była jego wola i było to dlań rozrywką w chwilach nudy. Życie i śmierć
jej miał w swoim ręku. Widziała raz jak oćwiczył jednego ze służby. Nie
wiedziała, czym zawinił ów człowiek, kara jednak nie mogła stać w
żadnym stosunku do przestępstwa. Sparaliżowana strachem patrzyła na
to aż do chwili, gdy szejk odrzucił morderczy bat, i nie spojrzawszy
nawet na ok
rwawioną, drgającą na ziemi bryłę mięsa, powrócił do
namiotu.
Jedyną cnotą jego, w jej oczach, był zupełny brak próżności, o której
wiedziała, że jest jej największą wadą.
Nagle krzyknęła głośno, gdyż jakaś ręka dotknęła jej pleców.
Zazwyczaj lepiej trzymała na wodzy swe nerwy, lecz grube dywany
tłumiły każdy krok i nie spodziewała się, że szejk powróci tak szybko.
Zła sama na siebie zagryzła wargi do krwi i odgarnęła szybkim ruchem
włosy z czoła. On rzucił się obok niej na poduszki, zapalił nieodstępnego
pa
pierosa. Gdy nie siedział na koniu, palił niemal bez przerwy. Później
ziewnął i zwrócił się do niej:
-
Zulejka nie pilnuje porządku, nakaż jej, by chowała twoje buciki i
nie pozostawiała twych sukien na ziemi. Dzisiaj był skorpion w łazience
dodał tonem obojętnym, wyciągając wygodnie swe długie nogi.
Krew uderzyła jej do twarzy, jak zwykle, gdy przypadkiem dotykał
intymnej strony ich wspólne
go życia, które pojmował bez troski, ona zaś
ze wstydem i beznadziejną rozpaczą. Odetchnęła z ulgą, gdy Gaston
wszedł do namiotu, niosąc na małej tacy dwie filiżanki dymiącej kawy i
powiedział swemu panu kilka słów po arabsku, po czym szejk opróżnił
swą filiżankę i wybiegł z namiotu.
Gaston kręcił się po pokoju bezszelestnie, zbierając niedopałki
papierosów, porzucone zapałki i porządkując, ona zaś rozglądała się po
namiocie, z miną znudzonego dziecka. Nie było sposobu uciec od tej
nędzy, która była większą od jej zapasu energll.
Była tylko jedna droga ucieczki, o której myślała często, szukając
tylko narzędzia. Szejk przewidział to jednak i przedsięwziął konieczne
środki ostrożności. Pewnego dnia zdawało się jej, że chwila spełnienia
życzenia jest już bliska - należało przecież tylko wyciągnąć rękę i
sięgnąć po rewolwer leżący na stoliku. Zaledwie jednak ujęła broń, pod-
szedł szejk swym niedosłyszalnym krokiem, spokojnie odebrał
rewolwer, spojrzał jej prosto w oczy i otworzył magazynek.
-
Jest pusty. Sądziła pani, że jestem głupcem?
-
rzekł głosem bezdźwięcznym.
Od owej chwili by
ła jednak ciągle pod niedostrzegalną strażą, tak że
nie mogła nawet myśleć o. wprowadzeniu w czyn okropnej decYZ)I.
Powoli podeszła ku wyjściu, zatrzymała się pod daszkiem
chroniącym od słońca i ujrzała stojącą w pobliżu grupę ludzi. Był tam
szejk, Gaston i J us
suf, którzy przyglądali się dziko wierzgającemu
młodemu koniowi, trzymanemu z trudem przez czterech rozpaczliwie
uwieszonych u jego szyi ludzi. Otaczał tę grupę krąg Arabów w ten
sposób, że między nimi a namiotem była wolna znaczna przestrzeń.
N
agle szejk skinął ręką. Z tłumu wystąpił z głośnym okrzykiem jakiś
człowiek, który począł zbliżać się z wolna do walczących z koniem
ludzi. Diana patrzyła z rosnącym zainteresowaniem na rozwijającą się
przed nią scenę ujeżdżania dzikiego ZWIerzęCIa.
Koń był już osiodłany, kilku ludzi przyskoczyło jeszcze i wspólnymi
siłami przytrzymano go na miejscu, jednak tylko na krótką chwilę. Czas
ten wystarczył jednak. Błyskawicznym ruchem wskoczył człowiek na
konia. Zaskoczone nieznanym so
bie dotychczas ciężarem zwierzę stało
przez chwi
lę nieruchomo, potem stanęło dęba tak jak gdyby chciało
upaść na grzbiet i przygnieść jeźdźca swym ciężarem. Lecz nagle koń
padł znowu na przednie nogi, przegiął grzbiet i błyskawicznie
podskoczył w górę, a Arab wyleciał łukiem z siodła, uderzając głucho o
ziemię, po czym legł nieruchomo, z głową zarytą w piasku. Otaczający
przyskoczyli do konia i przytrzymali go, zanim zorientował się, że jest
wolny.
Wzrok Diany spoczął na twarzy szejka. Wyraz tej był zupełnie
obojętny, ani jednym spojrzeniem nie obdarzył on leżącego na ziemi
człowieka. Przeciwnie, uśmiechał się, po czym położył rękę na ramieniu
J ussufa i ruchem głowy wskazał mu konia. Diana uczuła, że braknie jej
oddechu. Ten człowiek nie oszczędzał nikogo widocznie. J ussuf
wsko
czył lekkim ruchem na siodło, a przerażone zwierzę pognało teraz
prosto przed siebie. Konni Arabowie zabiegli mu drogę i zmusili do
odwrotu w obręb koła. Koń zastosował znów poprzednią taktykę, a
biedny chłopak upadł ciężko na miękki piasek. Z otwartym pyskiem,
rżąc przeraźliwie, rzucił się koń ku leżącemu, Jussuf zaś zasłonił się
obronnym ruchem ręki. W sam czas przybiegli Arabowie i przytrzymali
rozhukanego rumaka. Młodzieniec podniósł się niepewnie i z wolna
pokulał ku namiotom. Diana nie mogła widzieć go więcej, gdyż zakrył
go tłum.
. W tej chwili szejk dosiadł konia. Diana patrzyła na to z bijącym
sercem i płonącymi oczyma, w których przebijała się twarda zaciętość.
Nienawidziła go bowiem i pragnęła jego śmierci. Mimo to musiała
podziwiać cudowną sztukę jazdy, którą zaprodukował przed jej oczyma.
S iedział jak przyrośnięty i każdy wysiłek konia, aby wyrzucić go z
siodła był daremny. Zwierzę to rzucało się dziko na wszystkie strony, to
szalało w przód lub w tył, to zatrzymywało się nagle w miejscu,
okręcało dokoła siebie; wreszcie stanęło dęba, wyrzucając wysoko w
górę przednie kopyta.
- Niech pani patrzy teraz! -
krzyknął nagle Gaston.
I Diana ujrzała, jak szejk nagłym i zdecydowanym ruchem spiął
konia w tył, zanim jednak zwierzę runęło na wznak, wyślizgnął się
człowiek z siodła, by zanim na pół ogłuszony upadkiem rumak stanął
dobrze na nogach, być z powrotem na siodle. Potem nastąpiła scena,
której Diana nie miała nigdy zapomnieć.
Była to rozpaczliwa końcowa walka, która musiała skończyć się
klęską jednego z walczących: człowieka lub konia, była to kara, którą
nieokiełznany koń na zawsze miał zachować w pamięci. Dzika i twarda
wola człowieka stawiała czoła dzikiemu i nieopanowanemu instynktowi
zwierzęcia. Drżącą ręką uchwyciła Diana ramię Gastona:
- To straszne -
wyszeptały jej pobladłe wargi.
- To konieczne -
odparł spokojnie.
- Nie, na to nie ma usprawiedliwienia -
wykrzyknęła gwałtownie.
-
Pani wybaczy, Madame, konia musi się ujeździć. Dziś rano zabił
i stratował człowieka.
Diana ukryła twarz w dłoniach, kilka chwil potem usłyszała głos
Gastona:
-
Niech pani popatrzy. Już minęło.
Z obawą podniosła oczy. Szejk stał na ziemi, obok niego zaś koń,
chwiejąc się i ciężko robiąc bokami, z głową w dół opuszczoną. Ze
wszystkich stron cisnęli się ku szejkowi ludzie, nawet Gaston podszedł
ku swemu panu. Diana odwróciła się z uczuciem wstrętu. Wystarczała
jej brutalność tego człowieka, do zniesienia widoku owacji ze strony
jego dzikich współtowarzyszy zabrakło jej już sił.
Wolnym krokiem powróciła do namiotu i przystanęła w nim
niezdecydowanie. W chwilę później wszedł szejk, uśmiechnięty z
papierosem w dłoni, ocierając drugą ręką krople potu, który wystąpił mu
na czoło. Drgnęła i spojrzała nań płonącymi oczyma.
-
Jest pan brutalem, bestią, diabłem, nienawidzę pana - wyrzuciła z
siebie głosem nabrzmiałym oburzeniem.
N a chwilę zachmurzyła się jego twarz, potem roześmiał się.
-
Możesz mnie nienawidzić, mała Diano, nie mam nic przeciw temu,
niechaj jednak nienawiść ta będzie bezgraniczna. Pamiętaj, że nie znoszę
uczuć połowicznych.
Potem minął ją i zniknął w dalszym przedziale namiotu. U padła
twarzą na poduszki, nigdy bowiem nie czuła się tak wyczerpana i
bezsilna. Wtem wszedł Gaston.
-
Co dzieje się z człowiekiem, który pierwszy spadł z konia? Czy
zabity?
-
Ależ nie, doznał tylko nieznacznego wstrząsu, wyliże się niedługo.
Arabowie mają twarde czaszki.
- A Jussuf?
Gaston roześmiał się.
-
"Mały szejk" złamał sobie obojczyk, ale to nic, kilka dni troskliwej
pie
lęgnacji w jego haremie, a wszystko będzie dobrze. - W jego
haremie? -
zapytała Diana zaskoczona.
-
Czy jest on żonaty?
-
Ależ naturalnie, Madame, ma dwie żony. Niech się pani tylko nie
oburza, to jest tutaj w zwyczaju.
Zwyczaje miejscowe wydały się Dianie niebezpiecznym tematem
rozmowy, wobec czego zapytała szybko:
-
Gdzie nauczył się pan jeździć konno?
-
Jeszcze jako młody chłopak, w ujeżdżalni jednej ze stajen
wyścigowych w Auteuil. Następnie zaś służyłem pięć lat w kawalerii,
potem przyszed
łem do swego pana.
-
Jak dawno jest pan już u niego?
-
Piętnaście lat.
-
Piętnaście lat? - zapytała zdumiona. - Piętnaście lat tutaj na pustyni?
- Tutaj i gdzie indziej -
rzekł krótko, opuszczając namiot.
Diana zagłębiła już twarz w poduszki. Gaston nie powinien był
oba
wiać się, że wydrze mu tajemnicę jego pana. Tak nisko nie upadła
jeszcze.
Gdy szejk powrócił, była ciągle jeszcze pogrążona w tych samych
myślach. Ubrany był bez zarzutu i wymuskany, zupełnie niepodobny do
rozczochra
nego dzikusa sprzed pół godziny. Spojrzała nań przelotnie,
ulegając swoim nerwom. N a twarzy jego nie było już śladu gniewu.
Podobnie jak widziała to setki razy u Aubreya, głaskał w zamyśleniu
swoją brodę. Widocznie barbarzyńcy i Europejczycy, mają te same
wrodzone ruchy. Nadaremnie cze
kała, aż przemówi do niej. Nagle
pociągnął ją bliżej ku sobie i szybkim ruchem ubrał jej szyję we wspa-
niały naszyjnik ze szmaragdów. Przez mgnienie oka podziwiała rzadkiej
piękności sznur klejnotów, potem zerwała go i rzuciła na ziemię z
okrzykiem oburzenia.
-
Jak pan śmie?
- Nie chce pani? -
zadał pytanie swym zwykłym obojętnym tonem,
unosząc wysoko brwi w rzeczywistym lub udanym zdziwieniu. -
Harmonizu
je on tak doskonale z suknią pani. - Potem spojrzał na otwartą
kasetkę stojącą obok niego na niskim taborecie, wypełnioną iskrzącymi
się klejnotami.
-
Dla pani perły są za zimne, a diamenty za banalne - rzekł
przeciągle. - Powinna pani nosić tylko szmaragdy, barwy nieba
wieczornego jako przeciwieństwo do koloru swych włosów, podobnych
słońcu.
Nigdy jes
zcze nie przemawiał do niej w podobny sposób i w tym
tonie, szybkim spojrzeniem obrzu
ciła jego twarz. Nie ujrzała w niej
jednak żadnego z uczuć, których oczekiwała, gdyż ani miłość, ani też
żądza, tylko niezwykła jakaś bezgraniczna tkliwość przebijała z jego
oczu.
-
Może woli pani perły lub diamenty - wskazał ręką pogardliwie
kasetkę.
-
Nienawidzę pana i nie chcę nosić żadnych klejnotów, które
pochodzą od pana. Nie wolno myśleć panu, że należę do kobiet, które
biorą takie rzeczy.
- Nie kocha pani klejnotów? -
Inne kobiety nie odrzucały ich nigdy.
Wprost przeciwnie. Było im ich zawsze za mało - rzekł śmiejąc się.
Spojrzała nań przerażonym wzrokiem i ze wzrastającą trwogą.
- Inne kobiety?
-
Nie łudzi się pani chyba, że jest pani pierwsza - odparł z brutalną
szczerością. - Niech pani nie patrzy tak na mnie. Tamte były całkiem
inne aniżeli pani. Przychodziły one tutaj nie tylko z własnej woli, ale
raczej z radością i znudziły mi się prędzej aniżeli ja im.
Załkała i zasłoniwszy ramieniem oczy, które były suche z braku łez,
odsunęła się od niego. Myśli jej były tak czyste, że nie pomyślała o tym
dotych
czas. Czyli była tylko jedną z wielu, małym ogniwem w łańcuchu
zdobywanych i odrzucanych, sto
sownie do zachcianek tego człowieka.
- Jak mnie pan krzywdzi -
szepnęła. Uwolniła się zupełnie z uścisku
jego ramion porwała na nogi.
-
Czy nie ma pan litości dla ludzi, którzy są słabsi od pana? Czy
wszyscy Arabowie są tak okrutni jak pan? Czy nigdy w życiu nie kochał
pan i nie doznał uczucia miłości?
Zaklął dziko. Potrząsnął przecząco głową:
-
Miłość? Nie znam tego słowa. Ach, owszem - dorzucił drwiąco -
kocham swoje konie.
- Gdy ich pan nie zabija.
-
Słusznie, gdy ich nie zabijam.
Szyderstwo zawarte w jego słowach podrażniło ją i wzbudziło w niej
chęć odwetu.
-
Jeżeli nie kocha pan tych kobiet, które stanowią tutaj chwilową
rozrywkę, spodziewam się, że przynajmniej dla tych, które są u pana w
hare
mie, żywi pan jakieś uczucie. Przypuszczam bowiem, że ma pan
harem?
Natarła nań w ten sposób, krzywiąc usta szyderczym uśmiechem.
Czuła jednak, że słowa, które wymawia, są dla niej samej bardzo
bolesne i że głos jej załamuje się. On wyciągnął nagle ręce i wziął ją w
swoje ramiona.
-
A jeśli w rzeczywistości mam harem, to czy to zadowala panią? A
jeśli podczas nocy, w których brak mnie tutaj, przebywam w swoim
haremie, to co wtedy?
-
Wtedy niech Allach użyczy odwagi jednej z kobiet, aby zabiła pana,
aby pan tu już nigdy nie wracał! - rzekła dumnie.
-
Na Allacha! Tak piękna a· tak krwiożercza! Przemocą zwrócił ku
sobie jej twarz i roześmiał się prosto w płonące gniewem oczy.
-
Nie mam ani haremu, ani kobiet. Chwała Allachowi! N o, jest pani
teraz zadowolona?
-
Cóż może mnie to obchodzić - odparła opryskliwie, nie mogąc
jednak powstrzyma
ć fali krwi, która zarumieniła jej policzki.
Przycisnął ją do siebie i zagłębił swój wzrok w jej źrenicach. Chciała
odwrócić się i ujść jego oczom i magnetycznej sile z nich płynącej, lecz
nadaremnie. Nie mogła uczynić tego.
-
Czy mam sprawić, by mnie pani pokochała? Ja umiem, jeśli zechcę,
wzbudzać miłość kobiet ku sobie.
Pobladła bardzo, po oczach jej poznać było, że drży na całym ciele.
-
Wolę, aby mnie pan zabił - krzyknęła rozpaczliwie.
Wypuścił ją ze swych ramion, powstał z wyrazem znudzenia i patrzył
za odchodzącą. Nagle jego noga trafiła na naszyjnik leżący na ziemi.
Podniósł go i zawołał na nią.
Odwróciła się i podeszła ku niemu niechętnie i ze złością w oczach.
Podawał jej naszyjnik w milczeniu, ona również bez słowa patrzyła na
niego.
-
Niech pani weźmie to - głos jego brzmiał spokojnie. - Życzę sobie
tego.
- Nigdy!
-
Zrobi mi pani przyjemność, nosząc ten naszyjnik - ciągnął dalej
głosem spokojnym, podczas gdy w oczach jego ukazało się zwykłe, tak
znienawidzone p
rzez rtią, szyderstwo. - To sprawi mi pewnego rodzaju
rozkosz estetyczną, jakkolwiek jestem tylko Arabem.
-
Nie chcę.
W tej chwili zgasł w jego źrenicach blask szyderstwa, a zapalił się w
nich ogień niepohamowanej dzikości. Czoło pofałdowało się w głębokie
bruzdy. -
Diano, masz być posłuszna!
Zagryzła dolną wargę tak gwałtownie, że cieniutka smuga krwi
zabarwiła jej pobladłe usta. Gdyby był klął lub krzyczał, jak to
zwyczajnie postępują mężczyźni, byłaby może z większą łatwością
stawiła mu opór. Lecz jego zimna, milcząca wściekłość paraliżowała ją z
jakąś niesamowitą siłą.
Ręce jego błądziły po jej plecach, opasał palcami krągłość jej ramion.
-
Jak długo zamyśla pani prowadzić jeszcze tę bezcelową walkę? Czy
nie będzie to znacznie mądrzej uznać we mnie swego pana?
-
Czy oznacza to, że chce mnie pan traktować tak jak swego konia?
Oznacza to, że musi pani poddać się mojej woli.
A jeśli nie uczynię tego? - Pytanie to było już tak ciche jak oddech.
-
To nauczę panią posłuszeństwa i nie wątpię, że w krótkim czasie
zrobi pani wielkie po
stępy·
Drżała w uścisku jego rąk. Była to groźba, której znaczenia domyśleć
się nie mogła.
W zakamarkach pamięci przebiegła jej myśl o wszystkich widzianych
po południu okropnościach. On potrafił karać bez miłosierdzia.
-
Wolę, aby mnie pan zabił od razu - rzekła ze zmęczeniem w głosie.
-
Zabijając panią, przyznałbym się tylko do poniesionej porażki.
Potrafię i chcę panią ugłaskać. Wybór jednak należy do pani i musi pani
rozstrzy
gnąć i to zaraz, dzisiaj wieczorem, czy chce mi pani być
posłuszna z własnej woli, czy też mam panią zmusić do tego.
Cierpliwość moja wyczerpała się już. Niech pani szybko wybiera!
Raz jeszcze chciała zerwać się do walki, poczuła jednak nagły zanik
~nergii. Wszystko dokoła zawirowało w jej oczach. Zachwiała się i
upadła w jego ramiona. Strach fizyczny wziął górę. Nie czuła już sił do
zniesienia tego, co nastąpić mogło.
-
Będę posłuszna - wyszeptała.
Ujął ją pod brodę i utkwił wzrok w jej oczach, tak jak gdyby chciał
przeniknąć ją na wskroś. Chmurne oblicze jego rozjaśniło się powoli.
- T o dobrze -
rzekł z naciskiem. - Jest pani bardzo roztropna.
Potem pochylił się nad nią, aż wargi jego przylgnęły silnie do jej ust.
Wzdrygnęła się i przerażenie zamigotało w jej oczach., Zaśmiał się z
ironią. - Czy moje pocałunki są pani tak wstrętne? Załkała
spazmatycznie.
- Nie jest pani uprzejma wprawdzie, ale przynajmniej szczera.
Puścił ją i wyszedł z namiotu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Diana czekała u wejścia do namiotu na Gastona, który miał
przyprowadzić konie. Nerwowo targała grube rękawiczki do konnej
jazdy. Opanował ją dziwny niepokój. Achmed ben Hassan był nieobecny
od wczoraj i nie wiadomo było, czy wróci tego, czy dopiero następnego
wieczoru.
W obozie panował od jakiegoś czasu nieustanny ruch. O różnych
porach dnia i nocy przybywali posłańcy na śmiertelnie znużonych
koniach, a szejk nie miał wolnej ani jednej chwili.
Przez te cztery tygodnie, które upłynęły od czasu, gdy przyrzekła mu
posłuszeństwo, nauczyła się milczeć. Z każdym dniem rosła w niej
obawa przed nim, a zarazem i nienawiść ku niemu; nauczyła się jednak
powściągać napady gniewu i nie okazywać swej nienawiści. Prawie
każdego dnia wyjeżdżała z nim konno, aż w ostatnim tygodniu
oświadczył jej krótko, że odtąd Gaston będzie jej w wycieczkach
towarzyszył. Nie dał jej żadnego wyjaśnienia, a ona nie pytała o nic,
widząc w tym tylko nowy dowód tyraństwa ze strony człowieka, który
za
władnął nią bez jednego słowa. Lecz pod tym bezwolnym poddaniem
się losowi, płonęło zarzeWIe buntu. Gorączkowo rozpatrywała
możliwości ucieczki i obecny wyjazd szejka wydał jej się wymarzoną
sposobnością.
Ubiegłą noc spędziła w samotności i niepokoju.
Nie wątpiła, że uda się jej zmylić czujność Gastona, a jednak
niepokój spędzał sen z jej powiek. N astępnego ranka z trudem tylko
mogła zachować obojętny wyraz twarzy i nie okazać swego
rozdrażnienia. Odetchnęła głęboko i wyszła przed namiot.
Gaston czekał już z kóńmi. Drżącą ręką głaskała miękkie nozdrza i
jedwabistą szyję pięknego, popielatego konia, na którym miała dziś
jęchać, a który był jej ulubieńcem. Odczuwał jej pieszczoty, wydając
radosne rżenie i usiłując dotknąć jej wilgotnym pyskiem. Jednym
jeszcze spojrzeniem ogar
nęła duży namiot, potem dosiadła konia i
ruszyła naprzód, nie oglądając się za siebie. Przyszło jej na myśl
przyrzeczenie dane szejkowi. Obiecała mu wprawdzie posłuszeństwo,
nie przyrzekła jednak, że nie będzie próbowała ucieczki; a nawet gdyby
była przyrzekła, to przyrzeczenie to dane pod wpływem trwogi nie
miało mocy obowiązującej.
Jechała truchtem, oszczędzając siły swego konia, rozważając każdy
plan po kolei. "Srebrna gwiazda" posuwała się w lansadach, wyrzucając
zgrabnie no
gami i gryząc niecierpliwie wędzidło. Zdawało się jej, że
czas mija zbyt szybko i zrozumiała, że jeżeli coś ma uczynić, to musi to
uczynić zaraz. Gaston, . który jechał kilka kroków za nią, spoglądał nie-
cierpliwie. na zegarek. Teraz podjechał do niej.
-
Proszę o wybaczenie Madame, jest już późno - rzekł, wskazując na
zegarek, który nosił na ręce.
D
iana spojrzała mechanicznie na własną rękę i przypomniała sobie,
że jej zegarek stłukł się poprzedniego dnia. Ściągnęła cugle i odsunęła
hełm z czoła. Zerwał się przenikliwy wiatr, jeden z tych, które nagle
powstają i znikają na pustyni. Podniosła rękę, w której trzymała chustkę
i rozwarła palce. Wiatr uniósł chustkę. Pochwyciła cugle konia Gastona.
- Moja chusteczka, Gastonie -
rzekła, wskazując biały punkt na
piasku.
Gaston zeskoczył usłużnie z konia i pobiegł w kierunku chustki.
Poczekała, aż znalazł się tuż obok chusteczki; wtedy zerwała hełm z
głowy i uderzyła nim konia, który przerażony, pogalopował w kierunku
obozu. Błyskawicznie zawróciła "Srebrną gwiazdę" ku północy i rzuciła
się do ucieczki, nie zważając na wołania Gastona.
Koń pędził jak szalony, aż wiatr gwizdał koło uszu Diany. Nie
obchodził ją w tej chwili los służącego, pozostawionego bez konia w
dosyć znacznej odległości od obozu. Myślała tylko o sobie. Jej prosty
podstęp powiódł się; wiedziała tylko, że musi posuwać się ku północy.
Może uda się jej napotkać przyjaźnie usposobionych Arabów, którzy za
wyna
grodzeniem odprowadzą ją do jakiegoś miasta. Była wolna i zbyt
rozdrażniona, aby móc logicznie myśleć. Śmiała się, wykrzykiwała jak
szalona, a jej szaleństwo udzieliło się również koniowi, który rwał z
kopyta.
Tak oddalała się coraz bardziej od obozu, który był jej więzieniem. N
a myśl o szejku ogarnęło ją uczucie bolesnej trwogi. A jeśli spotka ją coś
złego? Może ją pochwyci? Nie, to niemożliwe; wiele jeszcze godzin
upłynie, a może nawet cały dzień, zanim dowie się o jej ucieczce. Nie
wie, w którym kierunku uciekła; wyprzedziła go zresztą o wiele mil, a
miała pod sobą jednego z najlepszych koni.
Teraz koń jej zwolnił biegu. "Srebrna gwiazda" przeszła w spokojny,
równomierny g
alop, z którego sławne były konie Achmeda ben Hassana.
Wiatr ustał i było bardzo gorąco. Błyszczącymi oczyma rozejrzała się
dookoła.
W odległości kilku kilometrów ujrzała grupkę palm; skierowała konia
w tę stronę. Prawdopodobnie znajdzie tam źródło; wypoczynek był
potrzeb
ny zarówno jej, jak i koniowi. Ściągnęła cugle i zsiadła z konia.
Znalazła źródło lecz brudne i na pół zasypane. Siadła na ziemi, aby
odczyścić je i zaczerpnąć wody dla siebie i "Srebrnej gwiazdy". Po
zaspokojeniu pragnienia, rozluźniła popręg i zapaliwszy papierosa,
położyła się w cieniu palm na wznak, nasunąwszy hełm na oczy.
Teraz poczęła się poważnie zastanawiać! To, co zrobiła, było
c;zystym szaleństwem. Nie miała ani wody, ani pożywienia dla siebie i
dla konia, nie wiedziała również, gdzie znajdzie następne źródło. Była
pozbawiona opieki, w niecywilizowanym kraju, wśród dzikich ludzi.
Stała wobec widma śmierci z głodu i pragnienia. Co uczyni z
zapadnięciem nocy? Przerażona rozglądała się po małej oazie. Prócz
kilku palm i krzaków
, małego źródełka i konia, który zanurzył pysk w
wodzie, nie było tam nic więcej. Po raz pierwszy uczuła strach przed
samot
nością i bezkresną dalą; czuła się nieskończenie mała i bez
znaczenia. N ad nią rozpościerała się niebieska kopuła, przygniatając ją
swym ogromem.
Wkrótce jednak strach przeszedł i wstąpiła w nią odwaga. Było
dopiero południe, a przed zapadnięciem nocy mogło się jeszcze wiele
zdarzyć. W każdym razie nie żałowała swego postępku. Uspokojona
ułożyła się znowu w cieniu, z silnym postanowieniem nie niepokoić się
trudnościami i niebezpieczeństwami. Teraz musiała wypocząć i
przeczekać upalne południe. Powoli ogarnęła ją senność; nagle poczuła,
że powietrze wypełnione jest wonią tytoniu, który w jej umyśle łączył się
zawsze z postacią szejka. Paliła jeden z jego papierosów, a wraz z wonią
papierosa wróciło wspomnienie tego, co chciała na zawsze ze swej
pamięci wymazać.
Z jękiem odrzuciła papierosa. Przeszłość zjawiła się i rozpętała w jej
myślach huragan wspomnień, zerwała się z falującą piersią, patrząc
przerażonym wzrokiem na południe.
Miała wrażenie, że szejk znajduje się blisko niej. - Jestem nerwowa -
rzekła, rozglądając się dokoła. - Zwariuję, jeżeli tu dłużej pozostanę·
Wskoczyła na siodło i ruszyła w dalszą drogę· Wokół niej była pustka i
milczenie. Minęło południe i poczęło się robić chłodniej.
Teraz pojawiły się przed nią niskie pagórki, które - jak instynktownie
czuła - biegły poprzecznie do kierunku drogi, której powinna się była
trzymać. Orientowała się wedle zachodzącego słońca. Obejrzała się
dokoła i przerażona ściągnęła nagle konia. Ujrzała w oddali oddział
Arabów, składający się z około pięćdziesięciu jeźdźców, którym
przewodził człowiek jadący na czarnym koniu. W przejrzystym
powietrzu zdawali się być bliżej niż w rzeczywistości. Nie spodziewała
się takiego spotkania. Przypuszczała, że napotka może obóz kupców,
którzy, stykając się ustawicznie z cywilizacją, będą mogli ocenić, ile
korzyści przyniesie im uratowanie jej. Ta jednak horda uzbrojonych
Arabów - flinty wi
działa całkiem wyraźnie - i ten zwarty ich szyk były
bardzo podejrzane.
Zawróciła w cień skał, zauważyła jednak, że Arabowie ją dostrzegli.
Przewodnik obrócił się na siodle i podniósł rękę. Z dzikim okrzykiem
zatrzymali swe konie, a przewodnik ruszył sam ku niej. Nagle zachwiała
się na siodle, a z ust jej wydarł się jęk. N ie było wątpliwości, był to
Achmed ben Hassan. Z przerażeniem w sercu pochyliła się nad karkiem
konia i ułatwiając mu możliwie bieg, puściła się takim galopem, jakim
ieszcze w życiu nie pędziła.
Nie bacząc na wyboistą, niebezpieczną drogę przynaglała konia do
coraz szybszego pędu. Jej ratunek leżał w szybkości konia. Jak długo
wytrzy
ma? Przypomniała sobie teraz, że szejk jedzie na "J astrzębiu",
bracie "Srebrnej strzały". Były to konie jednakowo szybkie. Ona jechała
już wprawdzie cały dzień, jednak Aehmed ben Hassan jechał zapewne o
wiele forsowniej; nie oszczędzał on nigdy koni, a był o wiele cięższy od
niej.
N araz usłyszała wyraźnie silny głos szejka:
-
Jeżeli się pani nie zatrzyma, zastrzelę pani konia. Daję pani minutę
czasu.
Zachwiała się na siodle, chwytając się grzywy konia, lecz nie
zatrzymała się. Nic na świecie nie mogło jej do tego zmusić. "Srebrna
strzała" pędziła naprzód. Zdawało się jej, że minuta ta nigdy nie upłynie.
Naraz, zanim jeszcze usłyszała wystrzał, koń jej skoczył ku górze i padł.
Diana wyleciała łukiem na miękki piasek. Ogłuszona upadkiem pod-
niosła się powoli i podeszła ku leżącemu koniowi, który bił w agonii
kopytami w ziemię. Równocześnie nadbiegł duży czarny koń. Szejk
zeskoczył z siodła, podbiegł ku niej i chwyciwszy ją za rękę, odepchnął z
taką siłą na bok, że padła bez ruchu na piasek. Usłyszała drugi strzał i
zrozumiała, że "Srebrna gwiazda" przestała cierpieć.
Podniosła się niepewnie. Szejk zbliżył się do niej.
-
Skąd się pani tu bierze i gdzie jest Gaston?
- Gaston?
Zduszonym głosem opowiedziała mu wszystko; nie zależało jej na
tym, a mógł ją tak czy owak zmusić do mówienia. Nie robił jej
wyrzutów; przywołał "J astrzębia" i posadził ją lekkim ruchem na siodło
przed sobą. Potem odjechali zwykłym, szybkim galopem. Zobojętniała
na wszystko. Wstrząs psychiczny udzielił się także jej ciału i musiała
wytężyć całą swoją wolę, aby się utrzymać prosto na siodle.
Po półgodzinnej jeździe przyłączyli się do oddziału; nie podniosła
oczu; usłyszała jednak dźwięczny głos Jussufa, który mówił coś do
szejka. Potem ruszyli naprzód.
Wiedziała, że postąpiła jak szalona, że ucieczka nie miała widoków
powodzenia, że traf, który ją wrócił szejkowi, mógł ją był oddać w ręce
jakiegoś innego Araba. Achmedowi ben Hassanowi sprzyjało szczęście,
podobnie jak i za pierwszym razem, gdy wpadła w jego ręce.
Chwiała się na siodle, utrzymując z trudnością równowagę i
kilkakrotnie uderzyła głową o pierś szejka, który siedział za nią. Jego
bliskość nie oburzała jej już; przyjmowała to z tępym uczuciem
zdziwienia. Wzrok jej spoczywał na jego opalonych dłoniach,
wychylających się z fałdów białego płaszcza. Czuła rozpaczliwą ochotę
do płaczu. Ogarnęło ją uczucie samotności, beznadziejnego opuszczenia
i dziwne niezrozumiałe pragnienie czegoś, czego sama nie mogła
określić.
W końcu wpadła w stan półomdlenia, a gdy nagłe szarpnięcie rzuciło
ją na szejka, była już zbyt zmęczona, aby zdać sobie sprawę z tego, co
się dookoła niej działo. Czuła tylko, że ją zdjęto z siodła i zawinięto w
jakąś chustę. Potem nic już nie czuła. Gdy się przebudziła, nadal była
zmęczona. Było jej jednak dobrze i bezpiecznie. N oc była widna i
zimna; leżała w ramionach szejka, który podtrzymywał ją przed sobą na
siodle. Jej głowa spoczywała na jego sercu i czuła jego regularne ude-
rzema.
Okryta ciepłą tkaniną i bezpieczna w jego silnych ramionach,
odczuwała przede wszystkim spokój. Było to tak piękne w tej chwili, to
spoczywanie bez wysiłku, z twarzą muskaną ciepłym wiatrem i to
unoszenie lekkim galopem. N agle serce jej za
biło gwałtownie. Co się z
nią stało? Dlaczego nie wzdraga się przed uściskiem jego ramienia i dot-
knięciem jego ciepłego, silnego ciała? Co dokonało w niej tej
przemiany?
I na
gle przejrzała - przejrzała, że kochała go dawno, już wtedy nawet,
gdy sądziła, że go nienawidzi i gdy uciekła od niego. Teraz zrozumiała
nagle, że przepełniała ją pełna namiętności miłość, uczucie, którego
bezkresność przerażała ją niemal. Mężczyźni, którzy przedtem ubiegali
się o nią, nie· potrafili rozpalić w niej tego uczucia. N ie kochała nikogo,
sądziła nawet, że nie potrafi kochać i że może obejść, się w życiu bez
uczuć tak powszechnych i naturalnych. Teraz wiedziała, że jest inaczej.
Była to miłość przepełniona tak bezgranicznym oddaniem, o jakiej nigdy
nie pomyślała. Serce jej należało do szejka, tak różnego od innych
mężczyzn, do bezwzględnego dzikusa, który zdobył ją dla zaspokojenia
swej chwilowej zachcianki. Kim był i czym był, było to bez znaczenia,
był mężczyzną, którego kochała. Leżała na jego sercu, a uścisk jego
ramion sprawiał jej rozkosz niewypowiedzianą. Poruszyła się lekko i
ułożyła swą głowę tak, że mogła widzieć twarz jego w świetle księżyca.
Z przyspie
szonym oddechem patrzyła nań chciwie. Spoglądał on przed
siebie, oczy jego świeciły, brwi były ściągnięte, broda energicznie
wysunięta. U czuł jej poruszenie i spojrzał na nią. Przez chwilę patrzyła
mu prosto w oczy, a potem z lekkim westchnieniem opuściła głowę na
jego pierś. On milczał, lecz przyciągnął ją bliżej i objął ramieniem.
Późno już było, gdy przybyli do obozu świecącego mnóstwem
świateł. Ruchliwy, wzburzony tłum otoczył ich w jednej chwili.
Zupełnie wyczerpana, osunęła się Diana na otomanę i ukryła twarz w
dłoniach. Co on z nią uczyni? Powtarzała bezdźwięcznie wciąż to
pytanie drżącymi ust y i modliła się o dwagę i zimną krew. Wreszcie
usłyszała jego głos i ujrzała go u wejścia. Szejk stał jeszcze twarzą
zwrócony ku placowi i wydawał rozkazy. U słyszała jak oddziały konne
rozjeżdżały się w rozmaite strony. Wyglądało tak, jak gdyby szejk nie
zwracał najmniejszej uwagi na Dianę. Chodził po namiocie i palił
papierosa. Nie mogła odważyć się i przemówić do niego. Wyraz jego
twa
rzy był straszny. Wreszcie zatrzymał się przed nią i spojrzał na nią
dziwnym wzrokiem. W trwodze wyciągnęła dłonie ku niemu.
-
Co zrobi pan ze mną?
-
To zależy od tego, co się stało z Gastonem. O jego losie nie myśli
pani zupełnie?
-
Co może się stać z nim?
Odrzucił kotarę u wejścia do namiotu i wskazał ręką leżącą w
mrokach pustynię.
-
Tam na południu mieszka szejk Ibrahim Omar. Mój szczep od
dawna jest z jego szczepem na stopie wojennej. Niedawno
dowiedziałem się, że przybliżył się na taką odległość, na jaką nie byłby
się nigdy odważył. On nienawidzi mnie i byłby szczęśliwy, gdyby mu
się udało dostać w swe ręce mego służącego.
Opuścił zasłonę z powrotem i rozpoczął od nowa swą wędrówkę z
jednego końca namiotu w drugi. Poważne brzmienie jego głosu
uzmysłowiło jej niebezpieczeństwo, na jakie Gaston był narażony. Myśl,
że mogłoby mu stać się coś złego z powodu jej ucieczki, zabolała ją
niezmiernie. Był on w stosunku do niej zawsze uprzejmy i życzliwy, nie
myślała jednak o tym, odpędzając jego konia. Był dla niej wtedy tylko
poddanym swego pana, klucz
nikiem jej więzienia.
Bezszelestnym krokiem chodził szejk po grubych dywanach, owym
krokiem przypominającym ruchy dzikiego zwierza. Diana chciałaby
okazać mu czymś miłość, do której poznania doszła tak niedawno. Ach,
gdyby mogła mu to tylko powiedzieć, gdyby miała tylko prawo podejść
ku niemu i pokryć pocałunkami okrutne rysy jego ust. Nie miała jednak
prawa, obowiązkiem jej było czekać, aż ją zawoła.
N agle odrzucono gwałtownie zasłonę namiotu i Gaston stanął u
wejścia.
- Panie! Panie! -
wyjąkał, wyciągając ręce ku szejkowi.
Ten objął go:
- Gaston, nareszcie -
wykrzyknął. W głosie jego brzmiała jakaś nowa
nuta, której Diana nie słyszała dotychczas. Potem zaśmiał się z ulgą. -
Chwała niech będzie Allachowi.
-
Pochwalone niech będzie imię jego - powtórzył Gaston.
Spojrzał na Dianę i rzekł z wahaniem.
- Madame ...
Lecz szejk przerwał mu:
-
Madame jest cała i zdrowa - po czym dorzucił kilka słów po
arabsku. Gaston opuścił namiot.
Diana stała niezdecydowana.
-
Tak mi. żal "Srebrnej gwiazdy" - rzekła cichutko, głos jej był jakiś
ochrypły i obcy.
Wzruszył ramionami. Ruch ten jak i nieprzystępna poza jego,
wzburzyła ją.
-
Lepiej byłoby, gdyby był pan zastrzelił mnie.
-
Może i racja. Kobiet jest wiele, a koń był jeden.
Drgnęła pod zimną brutalnością jego słów. Potem zaśmiała się
smutnie.
-
A przecież zastrzelił pan konia, aby zdobyć mnie z powrotem.
Odwrócił się z przekleństwem.
-
Ty głuptasku! Jeszcze tak mało zna mnie pani? Czy jest ktoś lub
coś, co potrafi sprzeciwić się mej woli? N a Allacha, byłbym panią
odnalazł, gdyby pani uciekła nawet do Europy. To, co mam w ręku,
zatrzymuję tak długo, dopóki mi się nie znudzi. A pani nie znudziła mi
się jeszcze. Ale jak mam panią ukarać?
Czuł on, jak mrowie trwogi i oczekiwania pokryło jej ciało i zaśmiał
się, gdy drżącą twarz ukryła na jego piersi. Przemocą odwrócił jej głowę:
-
Co jest pani najbardziej nienawistne? Moje pocałunki?
Przywarł ustami do jej ust, a uścisk jego był długi i tak silny, że dusił
ją niemal. Potem puścił ją nagle. I jak olśniona i ogłuszona, potykając
się, odeszła do dalszej części namiotu.
Była tam sama i płacząc tuliła twarz do poduszek.
Przed kilkoma godzinami, gdy wpatrzona w migo
cące gwiazdy
doszła do poznania prawdy, zdawało się jej, że będzie szczęśliwa. Teraz
jednak widziała, że nie znajdzie szczęścia w miłości, wiedziała, że
gorycz dopiero nadejdzie. I na myśl, jakie będzie to pożycie z nim, wiła
się z bólu.
-
Kocham go i pragnę jego miłości bardziej, aniżeli czegokolwiek na
świecie!
ROZDZI
AŁ SZÓSTY
Diana siedziała na otomanie w środku namiotu, pochylając swoją
złoto blond głowę nad gazetą rozłożoną na jej kolanach. W miękkiej
koszuli do konnej jazdy, w spodniach i wysokich palonych butach
wyglądała jak smukły, młody chłopak.
Od czasu gdy próbowała tej szalonej ucieczki, upłynęły dwa
miesiące. Jej tęsknota za wolnością skończyła się w nieoczekiwany
sposób tragiczną śmiercią "Srebrnej gwiazdy". Przez te tygodnie
szczęścia przewijała się nić głębokiego cierpienia, gdyż namiętne
p
ragnienie jego miłości niweczyło radość, którą odczuwała, znajdując
się przy jego boku.
A od nocy, w którą tak triumfalnie przywiózł ją z powrotem, był dla
niej aż za dobry, ponad wszelkie oczekiwania pobłażliwy. Nie mówił
nigdy o jej ucieczce, epizod ten
został wykreślony z jego pamięci, nie
chciał nawet myśleć o nim, jednak poza uprzejmością nie było w nim
innego uczucia. N amiętność, której odblask widziała w jego ciemnych
oczach, nie była miłością, której tak pragnęła. Było to tylko pożądanie,
które
wzbudzała w nim jej niezwykła uroda, tak różna od piękności
innych kobiet. Myśl o tych innych kobietach nie opuszczała jej ani na
chwilę, stając się z każdym dniem coraz bardziej męcząca. Pragnęła
mieć go jedynie dla siebie, pożądała jego niepodzielnej miłości. Jego
arabskie pochodzenie i wschodnie instynkty, sta
nowiły groźne memento
na przyszłość, o której nawet myśleć się bała. Kochała go tak namiętnie,
tak ofiarnie, że świata nie widziała poza nim. On był dla niej wszystkim.
Bezmyślnie przewracała stronice gazety. Nagle zerwała się. Tuż
obok namiotu rozległ się ten sam głęboki dźwięczny głos, który śpiewał
pieśń Kaszmiru w ową noc poprzedzającą jej wyjazd z Biskry.
Białe ręce ukochane tam nad Szelimarem
Były szczęściem niepojętem, były Boga darem ...
Głos był coraz bliższy, a wreszcie szejk wszedł do namiotu,
śpiewając.
-
Białe ręce, różane palce - zakończył zwrotkę i pochwycił ją za ręce,
chcąc je ucałować. Wyrwała mu jednak dłonie.
- Pan mówi po angielsku?
Śmiejąc się, usiadł na otomanie. - Czy dlatego, że śpiewam angielską
pieśń? N a Allacha! Słyszałem w Paryżu pewnego Hiszpana,
śpiewającego "Carmen", mimo że nie umiał ani słowa po francusku. N
auczył się tekstu jak papuga, podobnie jak ja nauczyłem się angielskiej
pieśni.
-
A więc to pan śpiewał wtedy w nocy, koło hotelu w Biskrze?
-
Człowiek nie wie czasem, co czyni, szczególnie w czasie pełni -
brzmiała żartobliwa odpowiedź.
-
I wkradł się pan do mojej sypialni, aby zmienić naboje w moim
rewolwerze?
Objął ją ramieniem i zbliżywszy ku sobie, spojrzał w jej oczy.
-
Czy może pani przypuścić, że pozwoliłbym komu innemu wejść w
nocy do pani sypialni? -
Czy był pan tak pewny siebie?
Zaśmiał się cicho, widocznie bawiła go już sama myśl, że mogło mu
się nie udać, a w oczach jego pojawiły się znów płomienie żądzy.
Chciała uwolnić się z jego uścisku i odwróciła głowę.
-
Jeszcze ciągle nie odtajała pani. Doprawdy znudziło mi się już
trzymanie kawałka lodu w moich ramionach.
I po raz pierwszy oddała mu się cała, namiętnie całując go raz po
raz, bez końca. Wreszcie bez tchu wyrwał się z jej ramion i zakrył twarz
rękoma.
-
Oszałamiasz mnie Diano - rzekł na wpół gniewnie, podchodząc do
szafki na której leżała broń. Wyjął rewolwer i począł czyścić go.
Patrzyła nań zdziwiona.
Co to
miało znaczyć? J ak miała rozumieć jego słowa? Czyżby był
tak zmienny? Czy chciał jej tylko pokazać, że potrafi rozpalić miłość w
niej, aby potem tym bardziej rozkoszować się uczuciem . władzy nad
nią? Westchnęła.
- Dlaczego nienawidzisz tak Anglików, o p
anie? Mimo woli użyła
formy, w której przemawiał zawsze Gaston. Obawiała się bowiem
nazwać go po imieniu. Ten ton mowy podobał mu się.
-
Zapal mi papierosa moja droga, mam zajęte ręce - odparł
wymijająco.
U słuchała z lekkim uśmiechem.
- Nie odpowiedzia
ł pan jednak na moje pytanie.
Przez chwilę czyścił w milczeniu błyszczącą miniaturową broń.
-
Moja mała Diano, twoje wargi są wprawdzie czarująco czerwone, a
głos twój jest muzyką dla moich uszu, ja jednak nie lubię pytań. Męczy
mnie pani swoją ciekawością - odrzekł wreszcie w żartobliwym tonie, po
czym zanucił ponownie pieśń Kaszmiru.
-
Dlaczego pan śpie)Va? Dotychczas nie śpiewał pan nigdy?
Rozśmieszyła go jej uporczywość.
-
Mała dręczycielko, śpiewam z radości, że przyjeżdża przyjaciel
mój, Raul de Saint-Hubert. - Czy przyjedzie tu? -
zapytała z rozczarowa-
niem w głosie.
-
Dlaczegóżby nie?
Bliski przyjazd obcego i w dodatku Europejczy
ka, poruszył ją do
głębi. Nie zdradziła się jednak z niczym, czując na sobie wzrok szejka.
- Czy wyjedziemy dzisiaj? -
spytała możliwie obojętnie.
-
Nie mogę dzisiaj towarzyszyć pani, muszę wyjechać naprzeciw
Saint-
Huberta. Nie dalej jak przed godziną przybył posłaniec od niego.
Diana wyszła przed namiot. Oddział konnych stał gotowy do drogi, a
"Szeitan" koń szejka, gryzł wędzidło i bił kopytami, usiłując wyrwać się
z rąk trzymających go stajennych. Powróciła do namiotu.
-
Głowa mnie boli od ciągłego siedzenia w namiocie. Czy Gaston nie
mógłby pojechać ze mną?
Popatrzył na nią uważnie.
- Ch
ce pani znowu uciekać?
Oczy jej zaszły łzami i odwróciła głowę·
-
Nie będę uciekać już więcej - rzekła bardzo cicho.
-
A więc dobrze, zawołam Gastona.
Z drwiącym uśmiechem podniósł jej głowę ku sobie, potem dał jej
wyczyszczony rewolwer.
-
Chcę, aby go pani miała przy sobie podczas wycieczek. Ibrahim jest
jeszcze w pobliżu.
Wpatrzyła się w broń. On pochylił się ku niej i pocałował ją lekko.
- Ufam pani -
rzekł spokojnie i skierował się ku wyjściu. Diana
schowała rewolwer do skórzanej torby, wzięła z półki jedną z książek
Saint-Hu
berta i weszła do swej sypialni, wołając na Zulejkę, aby jej
ściągnęła buty. Potem rzuciła się na łóżko, aby spędzić ranek na
bezczynnym drzema
niu, a przy sposobności urobić sobie obraz autora
książki.
Nienawidziła go już z góry, powodując się uczuciem zazdrości.
Objaw nagłej czułości ze strony szejka wzbudził w niej nadzieję, o
której przedtem ani myśleć nie śmiała. Może byłby ją pokochał, a teraz
ktoś obcy miał wedrzeć się w ich codzienne życie. W napadzie
dziecinnej z
łości cisnęła w kąt książkę i wtuliła głowę w ramiona.
Zulejka postawiła trwożnie małą tackę na stoliku obok łóżka.
-
Pan Gaston przysyła - wybełkotała niemal płaczliwie.
Diana popatrzyła na tacę, potem na mały zegarek podróżny na
stoliku, a gdy spostrzegła, że już godzina minęła od zwyczajnej pory
śniadania, dopiero uczuła głód. N a tacy leżał mały kawałek papieru, na
którym Gaston napisał wyraźnym drobnym pismem: ,,0 której godzinie
życzy pani sobie wyjechać?"
Jasne było, że zapalony jeździec nie chce zrezygnować z poobiedniej
przejażdżki, z uśmiechem napisała cyfrę na papierze, wysunęła kartkę w
mil
czeniu za portierę i zasiadła do śniadania. Potem podniosła z
powrotem książkę, którą rzuciła na ziemię, i poczęła ją przeglądać. Z
uwagą przypatrywała się pisanej ołówkiem dedykacji: Na pamiątkę od R
aula.
N ie był to charakter pisma człowieka małodusznego, pomyślała.
jednak: N a tym polegać nie można, Aubrey, ten wzór egoisty, miał
bardzo ładne pismo, a pewien grafolog powiedział mu nawet raz, że jego
pismo świadczy o wysoko rozwiniętej miłości bliźniego". Ocena ta nie
zachwyciła wcale barona, a jego siostrę pobudziła do szalonego
śmiechu.
Książka opisywała cudowną historię miłości i wierności mężczyzny;
odłożyła ją z żałosnym westchnieniem. Takie było życie w książkach.
Rzeczy
wistość jest jednak całkiem inna. Podniosła się niecierpliwie,
naciągnęła buty, a na głowę włożyła miękki filcowy kapelusz.
Rewolwer, pozostawiony jej przez szejka, zawiesiła sobie u pasa i
wyszła z namiotu. Twarz czekającego Gastona jaśniała zadowoleniem.
Czuła się nieco zawstydzoną, gdy pomyślała o ich ostatniej wspólnej
przejażdżce, jakkolwiek wiedziała, że nie czuje on do niej urazy.
Dosiadła białego konia, nie tak rączego jak "Srebrna gwiazda" lecz
bardzo nerwowego, zwane
go "Tancerzem", gdyż przy ruszaniu z
miejsca i przy zatrzymywaniu się, tańczył jak koń cyrkowy na tylnich
nogach. Pod wpływem świeżego powietrza i ruchu ustąpił niebawem ból
głowy i poczuła się lekka i niemal szczęśliwa. Po chwili wstrzymała
konia i przywołała Gastona.
-
Opowiedz mi pan coś o hrabim Saint-Hubert. Zna go pan zapewne,
będąc już od tak dawna u swego pana.
Gaston uśmiechnął się. - Znam go już dłużej niż mój pan. Urodziłem
się w dobrach ojca pana hrabiego. Brat mój Henryk i ja byliśmy
masztale
rzami u pana hrabiego, a po odbyciu służby wojskowej w
kawalerii mój brat został kamerdynerem pana hrabiego, a ja poszedłem
na służbę do obecnego pana.
Diana zdjęła kapelusz i tarła czoło w zamyśleniu. Przed piętnastu laty
Achmed miał około dwudziestu lat. Jaki był powód, że tak młody szejk
przyjął sobie europejskiego służącego i dlaczego służący ten zgodził się
pójść za szejkiem na dobrowolne wygnanie na pustynię? W którą stronę
zwróciła się, otaczały kochanego mężczyznę mroki tajemnicy.
Diana zeskoczyła z konia, oddała cugle i kapelusz Gastonowi i
skierowała się ku pobliskiemu pagórkowi. Tam usiadła, obejmując
kolana ramio
nami. Niespodziewany przyjazd obcego zaskoczył ją
niemile. Był to człowiek z jej sfery, gdyż podróżował widocznie dużo, a
ojciec jego mógł sobie pozwolić na utrzymywanie stajni. Jak się ma za-
chować przy spotkaniu z człowiekiem równym jej towarzysko, gdy
znajduje się w sytuacji tak dwuznacznej? Albo szejk nie pomyślał zgoła
o tym, że spotkanie to będzie dla niej czymś przykrym, albo też uważał
to za rzecz bez znaczenia. Siedziała w milczeniu, dopóki lekkie
chrząknięcie nie przypomniało jej, że czas upływa. Z zaciśniętymi
ustami i zaciętym wyrazem twarzy podeszła do konia. Przy wsiadaniu
"Tance
rz" począł wykonywać swoje zwyczajne piruety. Zdzieliła go
szpicrutą tak, że stanął groźnie dęba.
-
Ostrożnie Madame - rozległ się ostrzegawczy głos Gastona.
-
Kogo mam oszczędzać? Konia twego pana? - odparła z goryczą,
biorąc z jego rąk kapelusz.
Służący popatrzył na nią z wyrzutem. Bez słowa popędziła w stronę
obozu, tak jakby pragnęła przyspieszyć i mieć już za sobą niemiłe
spotkanie.
Gdy znalazła się już w pobliżu namiotów, owinęła sobie cugle około
rąk, aby pewniej utrzymać konia. Spostrzegła szejka stojącego przed
głównym namiotem, a obok niego sylwetkę smukłego mężczyzny.
Przebiegła obok nich galopem, nie mogąc żadną miarą zatrzymać
"Tancerza", tak że mignęły jej tylko w oczach faliste włosy i krótko
strzyżona broda przybysza. Odzyskała niebawem władzę nad koniem i
zawróciła z powrotem. Wypuściła cugle z rąk i zeskoczyła na ziemię.
Zamiast jednak zwró
cić się do szejka, który podszedł ku niej, uderzyła
"Tancerza" gniewnie po nozdrzach.
- Diano, hrabia Saint-
Hubert pragnie ci być przedstawionym.
Zebrała wszystkie siły i spojrzała na mężczyznę, który stał przed nią.
Ujrzała najbardziej współczujące oczy, jakie widziała kiedykolwiek.
Pozdrowiła go chłodno i zwróciła się do szejka.
-
"Tancerz zachowywał się dzisiaj niemożliwie. Gastonie, mój
kapelusz. Dziękuję.
Z tymi słowy znikła w namiocie, nie spojrzawszy na nikogo.
Było już późno, ona jednak wahała się jeszcze. W końcu włożyła
zieloną suknię, tak ulubioną przez szejka. Potem także naszyjnik
szmaragdowy. Były to dwa ustępstwa, za które gardziła sobą. Szejk
wszedł do namiotu.
Nie jest pani zbyt uprzejma dla mojego gościa.
A gdybym była kobietą pańskiej rasy? odparła z goryczą.
-
Wtedy nie śmiałby pani widzieć żaden mężczyzna. Skoro jednak tak
nie jest ... -
urwał nagle z niezrozumiałym ruchem głowy.
-
Widzę, że zmienił się pan od dzisiejszego ranka. Mówił pan rano, że
nie pozwoliłby pan nikomu wejść do mej sypialni. Wtedy był pan
prawdziwym Arabem. Czyż ceni mnie pan już tak nisko, że nie jest pan
już nawet o mnie zazdrosny?
-
Mogę przyjacielowi zaufać, nie mam jednak zupełnie zamiaru
podzielić się z nim... panią - brzmiała brutalna odpowiedź.
Palce jego wpiły się boleśnie w jej ramiona.
-
A więc, będzie pani posłuszna?
Zacisnęła zęby, walcząc z ogarniającą ją trwogą, potem wyszeptała:
-
U czynię, co zechcesz. Zrobię wszystko, co pan rozkaże, bądź tylko
dobry dla mnie ... Achmedzie.
N igdy jeszcze nie przemówiła doń po imieniu i teraz nie zdała sobie
nawet sprawy z tego. Twarz jego nagle przybrała jakiś dziwny wyraz,
podniósł jak zwykle jej głowę do góry, a ona wytrzymała mężnie jego
spojrzenie. Czytał teraz w jej oczach bezgraniczne oddanie, widział, że
pobił ją zupełnie. Ta świadomość zwycięstwa nie wzruszyła go jednak.
Oprócz lekkiego zmieszania nie
można było nic wyczytać z jego twarzy.
N ie czuł zadowolenia ze swego tryumfu, czuł się dziwnie nieswojo.
Odsu
nął ją delikatnie od siebie.
-
Idź - rzekł - pośpiesz się.
Patrzyła za nim, gdy odchodził, i czuła łzy, gwałtem cisnące się do
oczu. Drogo oku
piła swoje szczęście, chętnie byłaby jednak dała jeszcze
więcej wszystko by oddała - byle on nie gniewał się tylko. Zdawała
sobie przy tym sprawę, że jej poddanie się, oznaczało koniec wszelkiej
własnowolności, zupełne zaparcie się. samej siebie.
Gdy
weszła, obydwaj mężczyźni, czekający już na nią, byli zajęci
rozmową. U siadła pogrążona w wirze sprzecznych myśli. Zdawało się
jej, że przeżywa jakiś sen straszny i nieprawdopodobny. Szejk arabski,
francuski turysta i ona, zajęci rozmową towarzyską na tle tego
niezwykłego otoczenia. N awet namiot, z którym zżyła się już, wydał się
jej obcy, z powodu obecności tego intruza. Obcy również był dla niej
służący hrabiego stoją.cy poza jego krzesłem. Był on łudząco podobny
do Gasto
na, z tą tylko różnicą, że Gaston nie nosił brody.
Ukradkiem spoglądała na hrabiego; na jego bladej i mądrej twarzy
nie ujrzała 'ani śladu egoizmu, którego się spodziewała. Jego głos
brzmiał żywiej aniżeli głos szejka, jednak z mniejszą pewnością siebie.
Z na poły uprzejmym, na poły smutnym uśmiechem zwrócił się ku
Dianie.
-
Czy pozwoli mi pani wyrazić swój podziw dla jej jazdy konnej?
Zarumieniła się lekko i poczęła w zakłopotaniu bawić się
naszyjnikiem.
- Ach, to nic nadzwyczajnego -
rzekła z nieśmiałym uśmiechem. -
"Tancerz" jest wprawdzie niesforny, jednak nie jest zbrodniarzem.
Trzeba tylko trzymać się dobrze, no i umieć jeździć na koniach szejka.
-
Dotrzymanie kroku jego koniom jest już sztuką niemałą - dorzucił
hrabia, zaś Diana roześmiała się zadowolona.
- Hrabia chc
e ci wmówić, że jest nerwowy, nie wierz mu jednak, to
człowiek bez nerwów wmieszał się szejk.
Gość zwrócił się ku niemu:
-
A ty? Achmedzie, czy pamiętasz jeszcze ... I począł snuć wątek
wspomnień, opowiadając aż do podania kolacji.
Znowu spojrzał na nią wzrokiem pełnym współczucia. Czuła, że chce
jej pomóc i że rozmawia o rzeczach obojętnych, aby nie dać poznać, że
wi
dzi jej dwuznaczną sytuację. Była mu wprawdzie wdzięczna, jednak
rycerskość ta bolała ją. Nienawiść, którą poczuła dla niego, rozmyślając
o jego przyjeździe, rozwiała się, pozostała jednak zazdrość. Była
zazdrosna o błysk oka szejka i o miękki ton głosu, który kochała tak
bardzo. Szejk stał z rękoma w tył założonymi i palił papierosa. W tej
chwili wszedł Gaston i coś mu zameldował.
S ze
jk zwrócił się do hrabiego:
-
Jeden koń jest chory. Jeśli cię to interesuje, to pójdź ze mną.
Wyszli z namiotu, a Diana powróciła do swojej sypialni. Po upływie
pół godziny powrócili; ziewając podał hrabia rękę szejkowi i począł
rozbierać się, odesławszy przedtem swego służącego. Wesoły śmiech i
beztroski ton mowy ustąpiły miejsca nerwowemu niepokojowi. Szejk
zauważył to, wyjął więc papierosa z ust i powiedział:
-
A więc Raulu, mów śmiało, nie krępuj się.
-
To jest wprost wstrętne! - wybuchnął hrabia. - Posuwasz się
bezwzględnie za daleko, mój Achmedzie.
Odpowiedzią był śmiech szejka:
-
Czego oczekiwałeś ze strony dzikusa? Gdy Arab widzi kobietę,
którą pragnie posiąść, to ją sobie po prostu bierze. Stosuję się zatem
tylko do obyczajów mego narodu.
Hrabia postąpił krok bliżej.
- Twego narodu? Którego? -
zapytał głosem ledwo dosłyszalnym.
W oczach szejka zatlił się płomień, poderwał się z miejsca i ciężko
położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
-
Wstrzymaj się Raulu! Nawet tobie nie pozwolę ... ! - Gniew jednak
minął bardzo szybko. Po chwili szejk usiadł i uśmiechnął się. - Po cóż
ten nagły przypływ nauk moralnych, przyjacielu? Znasz mnie i moje
życie i nie po raz pierwszy spotykasz kobietę w moim namiocie.
Saint-
Hubert uczynił pogardliwy ruch ręką.
- -
To jest całkiem co innego, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Gdzie
ujrzałeś ją po raz pierwszy? - Na ulicy w Biskrze przed czterema
miesiącami.
Hrabia odwrócił się szybko.
-
A więc ty kochasz ją!
Szejk wypuścił z ust długą i wąską smugę dymu, patrząc za nią
obojętnie.
-
Czy kochałem kiedykolwiek kobietę? I w dodatku Angielkę?
-
Gdy kocha się kobietę, wówczas jej narodowość jest obojętna.
Szejk rzucił papierosa na podłogę.
Ona jest zadowolona -
rzekł wymijająco. Jest tylko mężna.
Całkiem słusznie.
Poznać w niej rasę.
Szejk odwrócił się ku niemu.
-
Skąd wiesz o tym?
Hrabia wzruszył ramionami, sięgnął ręką do kieszeni i wydobył z niej
numer jakiejś ilustrowanej gazety. Podał ją szejkowi. Achmed ben
Hassan podszedł pod wiszącą lampę, tak aby światło jej padało na
gazetę. Ujrzał dwie duże fotografie Diany; na jednej była w stroju
wieczorowym, na drugiej w stroju do konnej jazdy, trzymała w rękach
cugle. Pod tym napis:
Diana Mayo, której zbyt długo trwająca podróż przez pustynię
poczyna bu
dzić obawy. Miss Mayo wyjechała z Biskry przed czterema
miesiącaml~ zamierzając przebyć w pustyni cztery tygodnie i dotrzeć do
Oranu. Od tej chwili zaginął słuch o niej i jej karawanie. Dalszą
podstawę do obaw dają doniesienia o buncie plemion, przez których
terytoria miała przejeżdżać.
Długo i w milczeniu patrzył szejk na fotografie, potem wyrwał kartkę
z gazety i zwinął ją w rulon.
- Pozwolisz chyba? -
rzekł chłodno, trzymając kartkę nad lampą
stojącą na stoliku obok łóżka, dopóki nie spłonęła na popiół. - Czy
Henryk widział te fotografie?
-
Oczywiście, Henryk czyta wszystkie moje gazety - odparł Saint-
Hubert ze zniecierpliwieniem w głosie.
-
Niech więc trzyma łaskawie język za zębami - rzekł szejk tonem
obojętnym.
- A zatem? Co zamierzasz uczyn
ić?
-
Ja? nic! Władze są zbyt zajęte i zanadto wysoko cenią konie
Achmeda ben Hassana, aby czy
nić u mnie poszukiwania. A zresztą, nie
są za nic odpowiedzialne. Zanim Miss Mayo opuściła Biskrę,
poinformowano ją o grożących jej niebezpieczeństwach.
- Czy
nie potrafisz wyrzec się tego zamiaru?
-
Nie umiem niestety wyrzekać się niczego. Wiesz o tym dobrze.
Zresztą dlaczego miałbym zmieniać moje zamiary?
I zmieniając nagle ton, położył ręce na ramionach hrabiego.
-
To jednak nie rozbije chyba naszej przyjaźni, jest ona zbyt głęboka,
aby miała się rozbić o różnice w poglądach. Ty jesteś Europejczykiem ...
szlachcicem ... a ja nieucywilizowanym Arabem, nie możemy więc
patrzeć na tę sprawę tymi samymI oczyma.
- Ty
mógłbyś, jednak nie chcesz - odparł hrabia. - Uważasz, że to
byłoby niżej twojej godności. Masz słuszność. Mogę się nie zgadzać z
to
bą w poglądach, jednak nie mogę wymazać z mojej pamięci ostatnich
dwudziestu lat.
Kilka minut później szejk wyszedł z namiotu. Objęła go ciemna noc.
Wolno szedł między chatami; zamienił kilka słów z wartownikiem
chodzącym miarowo tam i z powrotem, potem zatrzymał się przed
własnym namiotem, patrząc w gwiazdy.
Koper wysunął się z jej ramion z westchnieniem wsunął swój
wilg
otny pysk w jego rękę.
Szejk pogłaskał zwierzę, nie zdając sobie nawet sprawy z tcgo, co
czyni. Uczuł nagle silny niepokój i rozdrażnienie. Uczucia te, obce jego
natu
rze, budziły się w nim powoli i wybuchły z całą siłą z chwilą
przybycia hrabiego. Dotyc
hczas nigdy nie myślał O samym sobie, nigdy
nie krytykował i nie analizował swych przelotnych życzeń i humorów.
Przez całe swoje życie brał, co mu się podohało, i nikt nie oparł mu się
dotychczas. Te jed
nak objawy niezrozumiałego podrażnienia były dlań
ohce i daremnie szukał ich przyczyny. Poprzez cienie nocy spojrzał
bystro na południe. Czy powodem niepokoju był może obóz jego
śmiertelnego wroga, który podsunął się bliżej niż zwykle ku granicom
jego posiadłości? Zaśmiał się pogardliwie.
Odtrącił psa i wszedł do namiotu. Obok otomany leżała mała
koronkowa chusteczka. Podniósł ją, a czoło jego zmarszczyło się
groźnie. Przypomniał sobie słowa przyjaciela.
- Angielka -
szepnął. - Kazałem jej cierpieć, gdyż zaprzysiągłem, że
każdy z tej przeklętej rasy, kto wpadnie w moje ręce, będzie cierpiał.
Dla
czcgo jednak nie sprawia mi to przyjemności?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Już tydzień minął od dnia przyjazdu hrabiego Saint-Huberta.
Pewnego ranka weszła Diana do namiotu; nie spodziewała się zastać
tam nikogo, szejk bo
wiem wyjechał o świcie na dłuższą przejażdżkę·
Gdy jednak odchyliła zasłonę, ujrzała hrabiego. Siedział przy małym
biurku szybko coś pisząc; na ziemi leżało już wiele zapisanych kartek.
Diana podeszła z wolna ku niemu: - Myślałam, że pan również
wyjecha
ł.
-
Muszę pracować i porobić pewne zapiski, dopóki pamiętam, co
chcę powiedzieć. Był to znojny tydzień, a w dniu dzisiejszym
postanowiłem wypocząć. Czy nie będę przeszkadzał pani, jeżeli
pozostanę?
-
Czy będzie to znowu jakaś nowela?
U siadła na otomanie, a pies położył się zaraz koło niej. Hrabia
zwrócił się ku niej:
-
Nie, tym razem będzie to coś poważniejszego, a mianowicie historia
plemienia, nad którym panuje Achmed. Różni się ono od innych plemion
i ma odrębne zwyczaje i obyczaje. Spostrzegła już pani zapewne, że nie
przestrzegają oni tak surowo
tych wszystkich praktyk religijnych, które nakazuje wiara Mahometa.
Plemię to czci głównie swego szejka, potem jego sławne konie, a potem
dopiero Allacha.
-
Czy szejk jest właściwie mahometaninem? Saint-Hubert wzruszył
ramionami. - Wierzy w Boga -
odparł wymijająco, powracając do prze-
rwanej pracy. Diana przypatrywała mu się, gdy siedział pochylony nad
biurkiem. Zdobył jej sympatię i zaufanie swym miłym obejściem i
delikat
nym zachowaniem się w drażliwym położeniu. Była mu za to
wdzięczna. Oboje żywili również życzliwe uczucia dla wyjątkowego
władcy dziwnego szczepu.
Hrabia pisał jeszcze przez chwilę, potem z westchnieniem ulgi
odłożył pióro, pozbierał papiery i zwrócił się ku Dianie.
Podniosła głowę.
-
Czy skończył pan swą pracę?
Chwilowo tak. Henryk będzie mógł przepisać to później.
-
Czytałam książki pana, wszystkie które znajdują się tutaj. Zwykle
nie zajmują mnie romanse. Ten jednak, który przeczytałam, podobał mi
się bardzo. Czy wierzy pan rzeczywiście w możliwość istnienia takiego
mężczyzny, którego pan opisał? Czy mężczyzna może być tak
delikatny, pełen samozaparcia i wierny jak bohater pańskiego romansu.
Odparł cicho.
-
Znam mężczyznę, który pod pewnymi warunkami mógłby
odpowied
zieć wizerunkowi tam nakreślonemu.
Zaśmiała się.
-
W takim razie jest pan szczęśliwszy ode mnie. Nie jestem
wprawdzie jeszcze całkiem stara, jednak nie spotkałam dotychczas
mężczyzny, który byłby podobny do rycerskiego bohatera pańskiej
książki.
Zaczerwienił się i patrzył zakłopotany na pióro trzymane w ręce.
-
Niestety, piękne kobiety budzą w niektórych mężczyznach jedynie
najniższe instynkty. Żaden mężczyzna nie wie, jak nisko może upaść pod
wpływem nagłej, niepohamowanej żądzy.
- A kobieta p
onosi karę - zawołała Diana gwałtownie. - Musi zapłacić
?a piękność, którą ją Bóg ukarał, a której sama nienawidzi.
U rwała, przygryzając wargi. Odczuła obawę przed zaufaniem, które
wzbudzał swoją osobą.
-
Zechce mi pan wybaczyć - rzekła chłodno. - Moje zapatrywania
zapewne nic interesują pana.
-
Wprost przeciwnie. Interesują mnie bardzo. Jeżeli zechce pani
zaszczycić mnie swoją przyjaźnią, to życie moje będzie do pani
rozporządzenia.
Podała mu rękę i popatrzywszy na psa leżącego u jej boku, podniosła
swobodnie głowę.
-
Ofiaruje mi pan rzecz niezwykle cenną i jeżeli zechce pan mi być
takim przyjacielem, jakim jesteś dla szejka ...
Ścisnął jej smukłe palce w swej dłoni. Przyjaciel szejka! Uniosła go
fala silnego uczucia. Widział tylko piękność siedzącego obok niego
dziewczęcia i czuł, że musi jej dopomóc. Zamknął oczy, gdy
uprzytomnił sobie istotę swego uczucia.
Z całym wysiłkiem woli opanował się. Musiał zwalczyć w sobie to
bezsensowne uczucie; niedużo brakowało, a byłby zdradził człowieka,
który od
lat dwudziestu był mu bliższy od brata. Nie wolno mu było
spytać go nawet, jakie ma prawo do tego dziewczęcia. Odnalazł utracony
spokój i odzyskaw
szy panowanie nad sobą, ucałował z szacunkiem rękę
Diany.
Wszedł Henryk.
-
Panie hrabio, pójdź pan prędko, zdarzyło się nieszczęście.
Diana zerwała się z okrzykiem. Twarz jej zbladła jak płótno, a wargi
wyszeptały bezgłośnie słowo: "Achmed!" Drżącą, objął hrabia
ramieniem. - Kto jest raniony, Henryku?
-
Jeden ze służby, panie hrabio. Strzelba rozleciała się przy strzale,
rozrywając mu rękę ...
Saint-
Hubert skierował się ku wyjściu. Diana padła na otomanę i
objąwszy psa ramionami, ukryła twarz w jego szorstkiej sierści. -
Zechce mi pan wybaczyć - szepnęła - wiem, że to głupio z mej strony,
jestem jednak zawsze tak niespokojna, kiedy on dosiada tego dzikiego
"Szejtana". Idź pan, ja zaraz tam przyjdę.
Wyszedł bez słowa. Diana siedziała jeszcze chwilę bez ruchu,
dopóki
nie uspokoiła się zupełnie, Koper wysunął się z jej ramion. Z
westchnieniem ulgi prze
tarła oczy i wyszła przed namiot w jasność
słońca.
Ranny siedział na ziemi, z ręką wyciągniętą ku hrabiemu.
-
Pomogę panu - rzekła spokojnie i, odwi- I nąwszy rękawy sukni,
przyklękła obok rannego. Zdziwił go jej spokojny głos i świeża barwa
policzkó
w. Jakże niepodobna była do dziewczęcia, które przed niewielu
minutami szukało u niego ratunku.
- Czy jest pan lekarzem?
-
Tak, studiowałem za młodu medycynę, to przydaje mi się bardzo w
podróżach. - Wziął bandaże z rąk Henryka.
-
Czy zagoi się?
- Mus
iałem mu odciąć palec, spodziewam się jednak, że ręka będzie
uratowana. Arabowie to tęgie chłopaki. Taka rana nic u nich nie znaczy.
-
Chciałabym się przejechać. Jest już wprawdzie późno, ale starczy mi
jeszcze czasu. Czy będzie mi pan towarzyszył?
- U c
zyniłbym to z chęcią, muszę tu jednak pozostać z powodu
Selima -
odparł spokojnie. Odprowadził ją do dużego namiotu i patrzył,
jak odjeżdża. Kilka kroków za.nią jechał Gaston i sześciu uzbrojonych
Arabów, których zabierała ze sobą na wyraźne żądanie szejka. Obecność
tej straży dokuczała jej nieznośnie. Myśl o zbrojnej eskorcie jadącej za
nią psuła jej całą przyjemność wycieczek, które lubiła tak bardzo.
Samotność stanowiła największy urok wyjazdów. Obecność Gastona,
który jej stale towarzyszył, nie psuła jej samotności, obecność jednak
tych sześciu par oczu śledzących każdy jej krok, była nie do zniesienia.
N ie mogła też zrozumieć z jakiego powodu dodano jej tę straż. Przecież
podczas dotychczasowych wyjazdów nie zaszło nic takiego, co by
usprawiedliwi
ało to zarządzenie szejka. Oaza nie leżała przy głównym
trakcie karawanowym, a Arabowie, których spotyka
ła, należeli 'wszyscy
do szczepu Achmeda ben Has
sana. Początkowo chciała pomówić o tym
z szej
kiem, zabrakło jej jednak odwagi.
Od dnia przyjazdu Raula był jakby odmieniony; zachowywał się z
niesamowitą, chłodną powściągliwością. Pieszczoty jego stały się
obojętne i rzadsze. Nie zajmował się nią zupełnie, tak że odniosła
wrażenie, że namiętność jego ku niej wygasła i że to już koniec
wszystkiego. Nie chciała jednak ustąpić bez walki o jego miłość.
Postanowiła użyć wszelkich środków, które miała do dyspozycji dzi~ki
piękności i sprytowi kobiecemu. Palił ją wstyd, gdy pomyślała o roli,
którą tu odgrywa. Nie była lepsza od "tamtych innych", o których nawet
myśleć nie chciała. Stłumiła w sobie to uczucie i podniósłszy dumnie
głowę, jak za dawnych czasów, z zaciśniętymi wargami wyprostowała
się na siodle.
Gaston zbliżył się ku niej.
Czy nie zechce pani zawrócić? - spytał z szacunkiem. - Jest już
późno, a tu wśród tych pagórków nie jest zbyt bezpiecznie. Trudno cóś
roz
różnić z powodu ciemności, tak że zaczynam się obawiać.
-
Obawiać? - powtórzyła z uśmiechem.
-
O panią - dodał poważnie.
Ś ciągnęła cugle.
Było już jednak za późno. W tej samej chwili obskoczyli ich zewsząd
Arabowie. Gaston pochwy
cił cugle jej konia i zawrócił ku obozowi.
Ochryp
łe okrzyki zmieszały się z odgłosem strzałów, a kule
przelatywały ze świstem koło jej głowy.
Gaston założył cugle pod kolano, jedną ręką chwycił wędzidło
"Tancerza", a drugą wydobył rewolwer. D iana pomyślała bezwiednie o
broni, którą otrzymała niedawno od szejka. Z nagłym uczuciem słabości
patrzyła, jak jej straż ulega napastnikom. Wtem od zwartej masy
walczących oddzieliło się może dwudziestu jeźdźców, którzy puścili się
w pogoń za nią i Gastonem.
-
Czy nie możemy im pomóc? Przecież niepodobna zostawić ich tak -
mówiła gorączkowo, dobywając rewolwer zza pasa, Gaston obejrzał się i
twarz jego powlokła się szarością· O siebie nie bał się, nie śmiał jednak
pomyśleć o losie czekającym dziewczynę jadącą obok niego; pojął
bowiem, że wpadli w pułapkę, zastawioną przez szejka Ibrahima O
mara. Biała kobieta, najnowsza zabawka Achmeda ben Hassana i jego
służący przedstawiali zdobycz, której się z rąk nie wypuszcza.
Zacisnął zęby. Wolał ją raczej zabić własną ręką, aniżeli dopuścić
do jej porwania. Nieustannie dokoła nich padały w piasek kule. Widać
było, że strzelający nie byli ludźmi ben Hassana. Gaston zdawał sobie
jasno sprawę z beznadziejności położenia. W każdej chwili bowiem
mogła trafić ich jakaś kula.
Napastnicy odgadli widocznie jego myśli, gdyż rozwinęli się w nie
regularną linię, która załamując się ciągle, uniemożliwiała dokładne
celowanie. Rów
nocześnie przynaglali swe konie do nadzwyczajnych
wysiłków, aby dogonić uciekających.
Diana strzelała również. Naraz "Tancerz" potknął się, przebiegł
jeszcze kilka kroków ... i padł, wyrzucając krew nozdrzami.
Diana zeskoczyła z siodła. W następnej chwili znalazł się obok niej
Gaston
i zasłoniwszy ją swym ciałem, strzelał z zimną krwią na
nacierających Arabów. Nagle opanowało ją uczucie, że wszystko to jest
snem, to samo uczucie, które zawładnęło nią, gdy się po raz pierwszy
znalazła w obozie szejka. Głęboka cisza - Arabowie zaprzestali
okrzyków
gorący, suchy piasek i ten żar drgającego powietrza,
nieskazitelny błękit nieba, nacierający jeźdźcy, zabity "Tancerz", obok
którego stał spokojnie koń Gastona, i ten człowiek, który ją zasłaniał
własną piersią·
Naraz gruchnęła salwa. Gaston z jękiem zwalił się u jej stóp w
piasek. Stojąc nad jego ciałem, wystrzeliła Diana ostatnie naboje i
rzuciła pusty rewolwer w twarz nadbiegającego Araba. Odwróciła się w
rozpaczliwej nadziei, że uda jej się dopaść konia Gastona. Pochwyciły ją
jednak sz
orstkie dłonie. U czuła uderzenie w głowę; ziemia usunęła się
jej spod nóg, w oczach jej pociemniało i padła bez przytomności na
ziemię ...
Późno po południu siedział Saint-Hubert w wielkim namiocie
zatopiony w pracy. Zajęty pisaniem zapomniał o czasie i o Dianie, nie
słyszał nawet jak szejk powrócił. Dopiero gdy ben Hassan wpadł
gwahownie do namiotu, porwał się nagle z miejsca.
Płonącym okiem rozejrzał się szejk po namiocie, wszedł do alkowy i
wrócił z powrotem.
- Gdzie jest Diana?
Saint-
Hubert spojrzał na zegarek?
-
N a miłość boską nie miałem pojęcia, że jest już tak późno.
Wyjechała rano.
-
I jeszcze nie powróciła - dokończył szejk powoli. - O której
godzinie wyjechała?
-
Zdaje mi się, że około dziesiątej. Nie patrzyłem wtedy na zegarek.
Szejk postąpił ku wyjściu.
-
Czy miała ludzi ze sobą? - spytał krótko.
- Tak.
Twarz ben Hassana przybrała twardy wyraz, a jego czarne brwi
ściągnęły się w groźny łuk. Czyżby udawała przez cały czas, okazując
sztuczny spo
kój, aby uśpiwszy jego czujność, próbować jeszcze raz
ucieczki? Odpędził tę myśl od siebie. Wierzył i ufał jej bezwzględnie.
Doznawał radosnego wprost uczucia, gdy wracając z przejażdżki,
widział jej drobną postać, wtuloną w poduszki otomany.
Zrozumiał nagle, czym to dziewczę dla niego było.
Wyszedł z namiotu i zawoławszy służącego wydał mu rozkazy. I stał
tak, z rękoma za pas założonymi gryząc zębami nie zapalonego
papierosa.
Saint-
Hubert podszedł do niego.
-
Co to ma znaczyć?
- Nie wiem -
odparł krótko.
-
Czy grozi jej niebezpieczeństwo?
_ Na pustyni nie jest nigdy bezpiecznie, szcze
gólnie, gdy ten diabeł
się ruszy" - Wskazał ruchellI głowy na południe. - Trzy nasze
posterunki wi
działy ich dzisiaj w południowej stronic, jednak
oczywiście nie obchodziło ich nic, kiedy wrócą· Wyruszam za dziesięć
minut. Pojedziesz ze mną? Dobrze! Jeżeli nie wrócimy za dwanaście
godzin, wyruszą nam na pomoc.
W kilka minut później setka Arabów stała obok swych koni gotowa
do drogi; szejk pilnował wydawania amunicji. Niebawem cały oddział,
mając na czele Achmeda i hrabiego, ruszył wyciągniętym galopem.
Od wielu pokoleń znana była odwaga i dzielność tego szczepu. Inne
szczepy nie próbowały nawet powątpiewać o przewadze szczepu ben
Hassana.
Spór z Ibrahimem Omarem odziedzi
czony był po przodkach. Do
otwartej walki doszło jeszcze za panowania poprzedniego szejka, a
pamięć tej walki żyła do dziś dnia. Tu i ówdzie zdarzały się mało
znaczące potyczki, które trzymały obydwa szczepy w ciągłym
pogotowiu, a ben Hassan utrzy
mywał, w oczekiwaniu ostatecznej
rozprawy, swój szczep w karności i dyscyplinie.
Skol1czy! się krótki zmierzch. Była pełnia księ"~yca i białe światło
oświetlało krajobraz. Od chwili wyruszenia nie wypowiedział Achmed
jeszcze ani słowa.
Mijali właśnie jakąś kotlinę, gdy naraz szejk wydal ostry gwizd i
zatrzymał konia. Jakiś człowiek leżał twarzą ku ziemi, a w pobliżu na
widok ludzi zniknęły w mrokach nocy dwa cienie. Szejk i Henryk
zeskoczyli równocześnie na ziemię, za nimi Saint-Hubert.
Rozpoznawszy Gastona zb
adał go szybko. Na czole widać było ślad
kuli. Widocznie ostatnim wysiłkiem woli powlókł się jeszcze kilkanaście
metrów i padł nieprzytomny z upływu krwi. Zabiegi Saint-Huberta
odniosły skutek. Otworzył oczy i ujrzał szejka klęczącego obok siebie.
- Panie ... Madame ... Ibrahim Omar. .. - szep
nął, tracąc znowu
przytomność.
N ad ciałem służącego spotkały się na krótką chwilę spojrzenia
szejka i hrabiego. Potem Achmed powstał.
- Opatrz go jak najszybciej -
rzekł, wracając do swego konia. Oparty
o "Jastr
zę bia" zapalił odruchowo papierosa.
Ibrahim Omar i delikatna Diana!. .. Nerwowo gryzł papierosa. U czuł
nieodpartą chęć trzymać ją znów w swoich ramionach i scałowywać łzy
z jej oczu i bladych warg. Zdawało mu się, że czeka już całą wieczność.
Wreszcie Saint-
Hubert podniósł się, pozostawiając Henryka i dwóch
Ara
bów, którzy mieli przenieść rannego do obozu.
Ruszyli w drogę, przez wydmy i kotliny, przez które czołgał się na
wpół przytomny Gaston. Minęli zabitego "Tancerza", który w bladym
świetle księżyca czynił upiorne wrażenie - zabitych Arabów, którzy byli
świadectwem celności strzałów Diany i G as tona.
Wycie szakali przybliżyło się. Niebawem spostrzegli długi łańcuch
pagórków, za którymi leżeli w zasadzce Arabowie. Tu, między trupami
ludzi i koni
, spostrzegł ciała Arabów własnego szczepu. Może który z
leżących będzie jeszcze żywy i opowie, jaki był przebieg walki, może
będzie to który z jego ludzi lub ludzi Ibrahima O mara, którego potrafi
zmusić do powiedzenia prawdy.
W okrutnym uśmiechu odsłonił szejk swoje Zt;by. Kilku jeźdźców
zeskoczyło na ziemię, aby zbadać, czy który z leżących nie został przy
życiu. Szejk czekał bez ruchu, słuchając przeklęstw w i gróźb, które
miotali Arabowie, znosząc nieruchome i nie do poznania okaleczone
ciała tych, którzy przed kilku godzinami stanowili orszak Diany.
Ostatni z podniesionych dawał jeszcze słabe oznaki życia; podniósł
oczy i ujrzawszy szejka uśmiechnął się, szczęśliwy jak dziecko i
podniósłszy powoli i z trudem rękę, wskazał na: południe.
Szejk
zsiadł z konia i podszedłszy do uśmiechającego, wziął jego
bezsilne palce w swoje dłonie. Ostatnim wysiłkiem podniósł Arab rękę
szejka do swego czoła, po czym wyzionął ducha.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Stopniowo i z trudem, poprzez fale śmiertelnego bezwładu, poprzez
huk i szum w uszach, prze
dzierała się Diana do przytomności. Głowa ją
bo
lała, wszystkie członki były jakby sparaliżowane. Krok za krokiem
ustępowała mgła z jej mózgu, przywołując wspomnienie tego, co
przeszła.
- Gaston -
wyszeptała słabym głosem, wyciągając rękę. Zamiast
jednak oczekiwanego ciała lub suchego piasku, poczuła pod ręką
miękkie poduszki.
Otworzyła gwałtownie oczy.
Leżała w kącie namiotu, na stosie poduszek.
W drugim kącie namiotu klęczała przed małym piecykiem jakaś
kobieta
, a w powietrzu unosił się ostry zapach arabskiej kawy.
Arabka odwróciła się i spojrzała na nią.
Diana uczuła instynktownie, że nie może od niej oczekiwać ani
współczucia, ani pomocy. Była to dość ładna kobieta, jednak w jej
pełnych niena\yiści oczach nie było ani śladu łagodności. Diana czuła
czającą się w nich groźbę. Równocześnie jednak powróciła jej cała
odwaga. Spojrzała na Arabkę z całą dumą, na jaką mogła się zdobyć.
W czasie swego pobytu w Indiach poznała siłę swego wzroku, a
także i tu w pustyni był jedcn tylko Arab, który mógł wytrzymać jej
spojrzenic, również i teraz kobieta odwróciła się ,od niej, ze stłumionym
przekleństwem na ustach.
Mały, duszny namiot wypełniony był specyficzną arabską mdłą
wonią, której nie zauważyła w chłodnych, wzorowo czystych namiotach
ben Hassana. Podniosła się ostrożnie i postąpiła kilka kroków. Ból,
pochodzący z uderzenia w głowę, ustępował stopniowo, a uczucie
słabości znikło prawic zupełnie.
-
Daj mi trochę wody - rzekła po francusku.
Kobieta jednak potr
ząsnęła głową, nie patrz:JC na nią. Diana
powtórzyła swoje słowa po arahsku. Za pas jej słów arabskich był dość
ograniczony. Tym razem kobieta powstała szybko i podała jej kuhek
pełen kawy.
Diana wyciągnęła rękę po kubek. Spojrzawszy jednak w złośliwe
oczy Arabki zatrzymała się· Zro,. dziło się w niej nagłe podejrzenie. Nie
wiedziała wprawdzie z jakiego powodu, jednak odtrąciła podawany jej
kubek.
-
Nie, nie chcę kawy, daj mi wody!
Wtedy kobieta pochwyciła ją silnymi ramionami, usiłując przytknąć
jej kubek do ust. Arabka była wprawdzie silna, Diana jednak była
młodsza i zręczniejsza. Kubek wypadł na ziemię, a Arabka potoczyła się
ku piecykowi, przewracając go wraz z węglami i naczyniem.
Powalona, zerwała się szybko i zagasiwszy rękoma tlące węgle
poczęła przeraźliwie krzyczeć. Uchyliła się zasłona namiotu i do wnętrza
wszedł olbrzymi Nubijczyk. Arabka wyciągnęła rękę w kierunku Diany,
zasypując ją stekiem obelg i przekleństw.
N egar słuchał z uśmiechem i w końcu potrząsnął przecząco głową .
.J ednak Diana zawołała go i z podniesioną głoW"I stanęła przed
nim.
-
Przynieś mi wody - rzekła rozkazująco, patrząc mu prosto w twarz,
on jednak wskazał jej kawę, którą Arabka na nowo poczęła gotować.
Dia
na tupnęła gniewnie nogą. Negr wyszczerzył zęby w uśmiechu i
przyniósł zaraz wydęty worek skórzany, który służy Arabom za zbiornik
na wodę.
Diana zawahała się, jednak pragnienie zbyt jej dokuczało. Podniosła
kubek leżący na podłodze, wypłukała go i napiła się. Woda była ciepła i
nie
świeża. U sunęła jednak suchość gardła i nieco ją orzeźwiła. Negr
wyszedł, pozostawiając Arabkę pochyloną nad ogniem.
Diana położyła się z powrotem na poduszki.
Ostatnie wydarzenia wyczerpały ją bardziej niż myślała i nogi pod
nią drżały. Jednak odwaga jej nie opuściła. Ponieważ prócz Negra i
Arabki nikt się nie zjawiał, przeto wywnioskowała, że Ibrahim Omar
jest nieobecny w obozie. Oby tylko nie wró
cił, zanim nie przybędzie
Achmed; w przybycie Achmeda wierzyła bowiem niezłomnie. Oby
tylko przybył na czas! Świecąca lampa wskazywała na to, że była noc;
jednak nie wiedziała która jest godzina.
Zapewne już spostrzegli jej nieobecność w obozie. Szejk wiedział, co
jej grozi i jakkolwiek w os
tatnich czasach był wobec niej obojętny i
okrutny, to jednak nie wątpiła, że ją uratuje.
Zerwała się, usłyszawszy nagły hałas w przyległym namiocie. Jednak
ostry, gardłowy głos górujący nad innymi, odebrał jej ostatnią iskrę
nadziei.
Ibrahim Omar wyprzedził więc Achmeda. Z głębokim
westchnieniem zacisnęła zęby, gotując się na to, co miało nastąpić.
Olbrzymi Negr, którego już przedtem widziała, wszedł znów do
namiotu. Szedł prostu ku niej; nagle stanęła przed nim Arabka, mówiąc
coś z dzikim błyskiem w oczach i gestykulując namiętnie. Nubijczyk
odepchnął ją jednak i wyciągnął ramię, aby pochwycić Dianę. Cofnęła
się z ogniem w oku i z rozkazującym głosem; serce biło jej lJIocno,
jednak panowała nad sobą. Zacisnęła tylko pięści, włożywszy ręce do
kieszeni spodni. Tak przeszła wolnym krokiem do przyległego namiotu,
który hy
ł chłodny i pusty. N a środku leżał na stosie poduszek Ibrahim
Omar; poza nim stało dwu olbrzymich Negrów, nieruchomych jak statuy
z brązu.
Diana zatrzymała się chwilę u wejścia, potem podniósłszy śmiało
głowę, przeszła sprężystym chłopięcym krokiem po puszystych
dywanach i zatrzy
mała się przed Ibrahimem. Wydąwszy dumnie wargi
spojrzała mu w twarz spod na wpół przymkniętych powiek.
Ibrahim Omar był rzeczywiście takim, jakim go sobie wyobrażała.
Ociężałe, niezgrabne cielsko rozwalone na brudnych poduszkach,
nabrzmiała dzika twarz poorana śladami przebytych orgii, zepsute zęby
widoczne spoza grubych warg. Jego bogato wyszywany strój był
zaniedbany i brudny, zanied
bane i tłuste ręce rozpostarte na kolanach.
Gdy Diana zbliżyła się, jego ordynarna twarz skrzywiła się w uśmiechu
drwiącego zadowolenia.
-
A więc to jest biała kobieta mego brata Achmeda ben Hassana -
rzekł powoli złą francuzczyzną· - Achmed ben Hassan, którego duszę
oby Allach s.palił w ogniu piekielnym - dokończył, spluwając z pogardą.
Potem położył się z powrotem i z głośnym chłeptaniem począł pić kawę.
Diana patrzyła mu bez przerwy w oczy, a on zdawał się czuć
nieswojo pod jej wzrokiem; jego oczy latały niespokojnie, a jedna ręka
bawiła się rękojeścią rewolweru zatkniętego za pas. W końcu skinął na
nią, aby podeszła bliżej. W tej samej chwili zjawiła się Arabka i
wyminąwszy Negra, który chciał ją zatrzymać, padła do nóg Ibrahima i
objąwszy jego kolana, poczęła głośno zawodzić. Diana zrozumiała nagle
nienawiść, którą widziała w oczach tej kobiety. Widocznie uważała ją za
rywalkę, z którą się będzie musiała podzielić miłością pana i władcy.
Mimo męczącej ją trwogi, uczuła budzące się w niej obrzydzenie.
Ibrahim Omar popatrzył z zajęciem na kobietę leżącą u jego stóp,
skrzywił się i uderzył ją nagle w twarz. Jednak uderzona przyczołgała się
z pod
niesioną twarzą jeszcze bliżej, podczas gdy z jej warg sączył się
cienki strumyk krwi. Z ochrypłym rechotem podobnym do sapania
dzikiego zwierzęcia chwycił ją Ibrahim za gardło, podczas gdy jej ręce
biły dokoła powietrze. Potem dobywszy powoli noża zza pasa wbił go w
jej pierś. Gdy padła w przedśmiertnych drgawkach, otarłszy krwawy nóż
w jej szatę i odepchnął trupa kopnięciem od siebie tak, że potoczył się ku
Dianie.
Zapadło głębokie milczenie, Diana stała jakby skamieniała pod
wrażeniem tego co zobaczyła. Patrzyła na trupa z raną w piersi, z której
na dywan sączyła się krew. Jak ogłuszona myślała o tym, że szkoda
cennego dywanu, na który spływa krew. Potem spojrzawszy na twarz
zabitej
zapomniała o dywanie. Usta trupa były otwarte, a oczy, rozwarte
szeroko w przedśmiertnej trwodze, przywróciły Dianę do przytomności.
U czuła niemoc fizyczną, jednak przemógłszy się, podniosła oczy i
roześmiała się prosto w twarz Ibrahimowi, który patrzył na nią z
zaciekawieniem. Był to śmiech podobny do krzyku. Włosy przylgnęły
jej do czoła, a dłonie zacisnęły się kurczowo, jakby już nigdy nie miały
się rozprostować. Musiała coś uczynić, aby odwrócić swą uwagę od
postaci leżącej u jej stóp. Prawic bezwiednie wyjęła papierośnicę z
kieszeni, wyhrała powoli papierosa, zapaliła go i rzuciła płonącą za-
pałkę między nogi Murzyna, który stal ohok niej bez ruchu od chwili,
gdy usiłował zatrzymać Arabkę; podobnie i dwaj Murzyni stojący za
szejkiem.
Teraz na sk
inienie szejka, wynieśli trupa z namiotu.
Ibrahim skinął na Dianę, wskazując jej poduszkę leżącą obok niego.
Usiadła powoli, z udaną obojętnością, mimo że jego bliskość była jej
wstrętną. Owionęła ją woń potu, tłuszczu, źle pielęgnowanych koni i
ostry
specyficzny odór jego ciała.
Ruchem głowy odmówiła przyjęcia kawy, którą jej ofiarowywał, nie
zważając wcale na jego mrukliwy protest. Nie rozumiała go nawet, gdyż
mówił po arabsku. Gdy odrzuciła wypalonego papierosa pochwycił ją
tłustymi rękami za przegub u ręki i obrócił ku sobie.
-
Ile strzelb przywiózł Francuz temu synowi piekła? - spytał
ochrypłym głosem.
Zdziwiona pytaniem zwróciła głowę i ujrzała utkwione w sobie na
wpół groźne, na wpół podziwiające spojrzenie jego oczu nabiegłych
krwią. Odwróciła siQ gwałtownie.
- Nie wiem.
- N ie wiem, nie wiem -
powtórzył z dzikim śmiechem. - Gdy
skończę, będziesz już wiedzieć.
Ś cisnął ją silnie za rękę i wijącą się z bólu wypytywał o różne
szczegóły o szejku i jego szczepie.
Jednak Diana zachowywała milczenie. Nie dowie się od niej nic
takiego, co by mogło przynieść szkodę ukochanemu przez nią
człowiekowi, nawet gdyby ją torturował lub kazał zabić. Oddychała
szybciej, jednak odwaga jej nie opuszczała.
Ibrahim Omar przestał pytać.
-
Wyśpiewasz wszystko - rzekł znacząco i zabrał się do picia kawy.
Naraz uczuła znów, że ją pochwycił. Jego obrzydliwy gardłowy głos,
czająca się wyuzdana twarz dusiły ją jak straszna zmora. Nagłym
rozpaczliwym ruchem wyrwała się i chciała wybiec z namiotu.
Po
ślizgnęła się jednak; Ibrahim Omar podbiegł szybko ku niej i
pochwycił ją w swoje ramiona.
W iła się i odpychała go; nie wypuścił jej ze swych objęć.
Przyciągnął ją do siebie, przy czym wyrwał kawał materii z jej bluzki.
Oparła mu ręce na piersiach, czuła jednak, że słabnie coraz bardziej, a
serce jej biło jak oszalałe ze strachu. Znikła ostatnia iskra nadziei, która
dodawała jej sił. Achmed nie przybył, a myśl o nim dopełniła czary cier-
pienia. Padła na kolana, a Ibrahim podniósł brutalnie jej głowę.
N
araz rozległ się zewnątrz hałas, usłyszała suchy grzechot strzelb i
jak z głębokiej otchłani doszedł ją głos szejka:
- Diano, Diano!
Ten głos i świadomość jego bliskości, dodały jej nowych sił. Jednym
szarpnięciem wyrwała się z rąk Ibrahima.
- Achmedzie -
krzyknęła.
Tłusta dłoń szejka spadła na jej usta. Jak oszalała wbiła w nią swe
zęby, głęboko, aż do kości, a gdy ją wyrwał oszalały z bólu, krzyknęła
znowu. - Achmedzie! Achmedzie!
Z wściekłym charkotem chwycił ją szejk za gardło, a jej ręce
nada
remnie starały się oderwać duszącą dłoń. Krew zaszumiała w jej
uszach. Czuła, że się dusi, jej płuca zdały się pękać i powoli namiot
zawirował w jej oczach. Ręce opadły wzdluż ciała i usunęła się na
kolana', Jak z oddali docho
dził ją ochrypły, pełen nienawiści głos.
-
Twoja samotność w piekle nie będzie dlllgo trwała. Przyślę ci tam
niebawem twego kochanka,
Traciła już niemal przytomność, gdy nagle zwolnił uścisk duszącej ją
dłoni; szejk chwycił ją nagle za ramiona i obrócił wstecz. Podniosła
obolałą głowę, cierpiąc przy tym niewymownie. Wtedy poprzez
ustępującą mgłę, ujrzała zarys smukłej postaci stojącej u wejścia do
namiotu.
Zapadło milczenie odbijające się w jaskrawy sposób od zgiełku
panującego na dworze i Diana zrozumiała dlaczego Achmed nie strzelał;
Ibrahim Omar zasłaniał się nią jak tarczą, jedyną, która mogła
powstrzymać strzał Achmeda ben Hassana. Teraz cofał się ostrożnie ku
drugiemu wyjściu, trzymając ciągle Dianę przed sobą. Naraz potknął się
o kanapę i stracił równowagę, na chwilę tylko, lecz chwila ta
wystarczyła, aby poczuł na swoim czole chłodne dotknięcie lufy
rewolweru. Puścił Dianę· Osłabiona i drżąca osunęła się na dywan,
przyciskając ręce do wzburzonej piersi i jęcząc z bólu, który jej
sprawiało oddychanie.
Przez chwilę patrzyli sobie obydwaj mężczyźni w oczy i Ibrahim
Omar zrozumiał, że tu idzie o życie. Nie poruszył się nawet, gdy szejk z
okrut
nym uśmiechem wyciągnął swą rękę i pochwycił go za gardło.
Wprawdzie strzał byłby go szybciej wyprawił do piekła, jednak pragnął
z
adać mu te same katusze, które Diana wycierpiała.
Gdy jednak duszący uścisk Achmeda stawał się coraz silniejszy,
zbudziła się w Ibrahimie chęć do walki. Diana siedząc na ziemi ujrzała z
przerażeniem jak dwie silne postacie zwarły się w śmiertelnym uścisku.
Ibrahim Omar walczył o swe życie. Szejk puścił nagle jego szyję i
chwyciwszy Omara obiema rękami powalił go na otomanę. Podbiwszy
mu nogi wtłoczył go w poduszki i klęknąwszy na piersi powalonego,
chwycił go za gardło. Gniótł go całym ciężarem swego ciała, przy czym
z ust jego nie schodził okrutny uśmiech.
Zgiełk przed namiotem wzmógł się, a tu i ówdzie przelatywała przez
namiot zbłąkana kula. Odwracając głowę przed przelatującą kulą ujrzała
Diana trzech Murzynów i kilkunastu Arabów skradających się ku
walczącym. Achmed pochłonięty walką nie zwracał na nic uwagi.
Chciała go przestrzec, jednak głos jej uwiązł w obolałej krtani;
przyczołgała się więc do niego i chwyciła go za rękaw. Odwrócił się od
zabitego i w tejże chwili rzucili się na niego ludzie Ibrahima. Bez słowa
popchnął Dianę za otomanę i zwrócił się ku napastnikom, którzy cofnęli
się ujrzawszy w jego dłoni rewolwer. Wystrzelił trzy razy, kładąc
trupem trzech Arabów i jednego Murzyna. Reszta rzuciła się na niego.
Utworzył się kłąb ciał ludzkich miotających się na wszystkie strony.
Diana zerwała się, jednak była zbyt słaba, aby mu pomóc. N araz
usłyszała przed namiotem głos Saint-Huberta. Zawołała nań głosem
ostatecznej rozpaczy. Szejk usłyszał również jej wołanie i wytężywszy
wszystkie siły, zdołał się na chwilę wyrwać z rąk napastników. Saint-
Hubert wpadł do namiotu na czele uzbrojonego oddziału. W tej samej
chwili Murzyn stojący za Achmedem uderzył go ciężką maczugą w
głowę,. a padającemu, drugi Murzyn wbił szeroki nóż w plecy.
I znowu
zawrzała walka nad leżącym bez ruchu szejkiem. Diana, na
wpół przytomna ze strachu, usiłowała przedrzeć się ku niemu, lecz jakaś
silna dłoń odepchnęła ją na bok. Opierała się z początku, lecz
poznawszy, że jest to jeden z ludzi Achll\cda, zaprzestała oporu i
omdlała.
Gdy otworzyła oczy, ujrzała Saint-Huberta pochylonego nad
szejkiem. Podeszła ku niemu, a on spojrzał szybko na nią
- Czy jest pani raniona? -
spytał zaniepokoJony.
-
Czy będzie żył? - szepnęła, gdyż mówienie sprawiało jej ból.
- Nie wiem.
Przede wszystkim trzeba go stąd zabrać. Potrzebuję
opatrunków, a prócz tego, po
zostając tu, narażamy się na napad ze strony
po
zostałych ludzi Ibrahima, którzy muszą być gdzieś niedaleko.
Diana spojrzała z obawą na rannego.
-
Czy wytrzyma jednak podróż?
-
Musimy zaryzykować - odparł krótko Saint-Hubert.
Nigdy już potem nie mogła sobie Diana przypomnieć szczegółów tej
powrotnej jazdy. Było to pasmo cierpień, obaw, śmiertelnej trwogi i
oczeki
wania na każde słowo lub okrzyk Araba, podtrzymującego
szejka.
Do obozu dotarli o zmierzchu. Milczące postacie tłoczyły się koło
namiotu; wnieśli nieruchome ciało szcjka i złożyli je na otomanie, obok
której Henryk przygotował potrzebne narzędzia lekarskie. Jedna ręka
szejka zwisała bezwładnie, dotykając ziemi. Diana podniosła ją, a gdy
dotknęła nieżywych prawie palców, wybuchła szlochaniem. Saint-
Hubert odwinął rękawy.
-
Diano, przeszła pani dziś dosyć, niech się pani położy, ja się już
zajmę Achmedem - rzekł Saint-Hubert. - Zobaczymy, jak się to
skończy. Niech się pani prześpi kilka godzin. Pozostając tu, nic mu pani
nie pomoże. Gdy się coś zdarzy, zaraz panią zawołam.
Potrząsnęła głową, nie patrząc na niego. - Nie mogę go opuścić i tak
bym nie zasnęła.
-
A więc dobrze - rzekł Saint-Hubert spokojnie. - Niech pani
pozostanie, jednak proszę zdjąć buty i ubrać się w jakąś wygodniejszą
suknię.
U słuchała bez słowa i poszła do ubieralni, gdzie zdjęła rozdartą
suknię i włożyła jedwabną. Gdy wróciła, Henryk nalewał właśnie kawę.
Saint-Hu
bert podał jej filiżankę.
-
Proszę wypić, to panią wzmocni - rzekł z lekkim uśmiechem. Jej
oczy jednak pozostały smutne.
Wypiła kawę i usiadła na dywanie w miejscu, gdzie przedtem
klęczała. Szejk leżał w tej samej pozycji w jakiej go położono. Patrzyła
nań przez kilka minut, potem przymknęła oczy, a głowa jej opadła na
piersi. Saint-
Hubert popatrzył na nit! ze smutnym uśmiechem tryumfu,
potem wziąwszy ją na ręce, zaniósł do sypialni. Tutaj zawahał się
chwilę, zanim ją złożył na łóżku. Nigdy więcej nie zazna już bolesnego
s
zczęścia trzymania jej w swych ramionach, nigdy więcej jej serce nie
będzie spoczywać na jego sercu. Miłość ta, do której tęsknił przez całe
swe życie, przyszła teraz do niego, teraz kiedy było już za późno. Ta
bezradna, ukochana istota, którą trzymał w swych ramionach, była
własnością innego. Achmed jednak był jego przyjaciclem. Czy miał
prawo być jego sędzią? Jednak pragnął być uczciwym przynajmniej
wobec siebic same
go i nie ukrywać swych uczuć pod maską obłudy,
która mu się wydawała tchórzostwem. Dotknięcie Diany wydało mu się
świętokradztwcm. Złożył ją ostrożnie na niskim łóżku i przykrył cienką
zasłona. Potem wrócił do szejka.
Henrykowi polecił udać się na spoczynek, a sam usiadł obok
otomany, aby czuwać przy chorym. W wielkim namiocie panowała
cisza, a przeczulone nerwy Saint-
Huberta czuły nieznośny ciężar
milczenia. Wiedział jednak, że musi panować nad sobą i całą siłą woli
trzymał swe nerwy na wodzy.
Długo leżał Achmed ben Hassan bez ruchu.
Gdy jednak dzień nastał, a promienie słońca oświetliły namiot,
poruszył się niespokojnie. Raul de Saint-Hubert siedział obok niego z
twarzą ukrytą w dłoniach i dziękował Bogu, że Diana nie słyszy
gorączkowych majaczeń szejka. Achmed rzucał się na posłaniu, a usta
jego szeptały w gorączce:
- Dwie godziny
drogi od oazy ... leż cicho, mały głuptasku, nie
uciekniesz mi, nie puszczę cię. Gdy się będziesz opierać, to klnę się na
Allacha ... Wiem, że mnie nienawidzisz, mówiłaś mi to już nieraz ...
Czyż mam cię zmusić do kochania mnie? .. Od czterech miesięcy walczy
ze mną ... Jest Angielką i musiała mi zapłacić za cały swój przeklęty
naród. Dręczyłem ją, aby spełnić swój ślub, a przecież ... Diano jakaś ty
piękna ... Wczoraj wieczór rozmawiała tylko z nim. Co mnie to
obchodzi, czy ona go kocha. Nie spała jeszcze, gdy wszedłem do niej.
Czułem jak drży ... Ibrahim Omar, ten diabeł ... och, Allach, pozwól mi
przybyć na czas ... Raulu to są namioty! Diano gdzie jesteś? .. Wielki
Boże, on się pastwi nad nią ... Wiedziałaś, że przyjdę, ukochana ...
Poczekaj tylko, naj
pierw skończę z nim ... Gdybyś wiedziała, jak bardzo
cię kocham ... Diano, ciemności dokoła, nie mogę cię dojrzeć Diano ...
I godzina za godziną płynęły, a jego zmęczony głos rozlegał się
smutno i beznadziejnie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Było już późno, gdy Diana podniosła ciężkie powieki, czując jeszcze
w ustach gorycz środka nasennego, który dał jej Saint-hubert.
Suknie jej były przygotowane, znak, że Zulejka krzątała się tutaj.
Obejrzała się; dokoła, nie ujrzała jej jednak. Lampa płonęła i przy jej
świct Ic spojrzała Diana na zegarek. Przeszło dwanaście godzin upłynęło
od chwili, gdy wypiła kawę. Ubrała się pospiesznie i udała do przedniej
części namiotu. Była ona przepełniona Arabami, wśród których ujrzała
wiele nieznajomych twarzy. Wiedziała, że należą oni do posiłków
ściągniętych przez Achmeda ben Hassana. Dwaj dowódcy oddziałów
rozmawiali szep
tem ze znużonym i wyczerpanym Saint-Hubertem. Inni
stali milcząco, grupami dokoła otomany, na której leżał, ciągle jeszcze
nieprzytomny szejk.
Hrabia
odprowadził obydwu szejków do drzwi, po czym podał
Dianie krzesło i zmusił ją w sposób delikatny, lecz stanowczy do zajęcia
miejsca.
-
Niech pani siada. Wygląda pani jak upiór. Popatrzyła nań wzrokiem
pełnym wyrzutu. - Pan dał mi do kawy jakiś środek nasenny. Gdyby
Achmed był umarł, podczas gdy ja spałam, nie wybaczyłabym panu
nigdy.
-
A leż drogie dziecko - odparł hrabia poważnie - nie wie pani nawet,
jak źle z panią było. Gdybym nie zmusił pani do zaśnięcia, miałbym t
eraz do czynienia nie z dwoma, lecz z trzema pacjentami.
Saint-
Hubert podsunął sobie krzesło i usiadł wyrazem ulgi. Czuł, że
jest bardzo zmęczony I ,m pełnie wyczerpany wysiłkiem ubiegłej nocy.
Gdy popatrzył na Dianę, przeraził się zmianą, jaka zaszła w niej w
tych kilku godzinach. Znikła gdzieś jej chłopięca żywość. Smutna i bez
wyrazu leżała na oparciu krzesła. Na bladej jej twarzy widać było
wyraźnie ślady cierpień, a oczy świeciły troską i męką. Zapanowało
długie milczenie.
Zjawił się Henryk, Diana zapytała go o Gastona, po czym popadła
znów w swój stan milczącej czujności. W pewnej chwili wydarł się z jej
ust długi i drżący jęk, Saint-Hubertowi zdawało się, że serce mu pęknie.
Powstał i ujął leżącego szejka za przegub, chcąc zbadać puls. Później
puścił tę bezsilną rękę, a ona pochyliła się i położyła swą rękę na jego
dłoni.
-
Jak na Araba, ma on za duże ręce - rzekła szeptem, tak jakby
kończyła głośno jakąś myśl. - On nie jest Arabem - odparł Saint-Hubert
nagle, niecierpliwym gwałtownym tonem - on jest Anglikiem.
Diana spojrzała nań zdumiona.
-
Nie rozumiem pana. On przecież nienawidzi Anglików.
-
Mimo to jest synem angielskiego arystokraty. Matka jego była
Hiszpanką. W żyłach wielu hiszpańskich rodów płynie krew
mauretańska, która występuje po wiekach w dziesiątym nawet pokole-
niu. Tak ma się rzecz i z Achmedem, a życie pustyni zaostrzyło jeszcze
bardziej te cechy. Czy on nie opowiadał pani nigdy nic o sobie? Powinna
pani wiedzieć o tym. Ma pani prawo do tego, to wyjaśni pani wiele
rzeczy. Jestem gotów ponieść konsekwencje tego, że panią objaśnię.
Ojcem jego jest Earl of Glencaryll.
- Znam go -
rzekła Diana zdumiona. - Był on przyjacielem mego
ojca. Teraz już wiem, dlaczego to strasznie zmarszczone czoło u
Achmeda wydawało mi się znajome. Lord Glcncaryll Inarszczy czoło tak
s
amo. Nie pojmuję jednak ...
Niespokojny wzrok pobiegł od Saint-Huberta do nieprzytomnego
szejka.
-
Sądzę, że będzie lepiej, gdy opowiem pani wszystko od początku -
rzekł Raul.
-
Przed trzydziestu sześciu laty przy był ojciec mój, który był równie
niespo
kojnym obieżyświatem jak ja, tutaj na pustynię do swego
przyjaciela szej
ka Achmeda ben Hassana. Zapoznali się raz przy
sposobności zakupywania koni przez mego ojca i wytworzyło się między
nimi silne uczucie przy
jaźni, co w stosunkach między Europejczykami a
Arabami należy do rzadkości. Szejk był człowiekiem pełnym zalet,
bardzo wykształconym, o wielu rysach charakteru człowieka zupełnie
nowoczesne
go. Pewnego wieczoru przybył do obozu oddział Arabów,
przywożąc ze sobą białą kobietę, którą spotkano błądzącą po pustyni.
Skąd wzięła się tam, tego nie można się było dowiedzieć, gdyż kobieta
albo wskutek porażenia słonecznego, albo też z innych powodów,
straciła zmysły. Arabowie traktują obłąkanych z wielkim pietyzmem,
mówią, że są to ludzie, których dotknęła ręka Allacha. Kobietę
umieszczono w namiocie jednego z dowódców oddziału, gdzie
pozostawała pod opieką jego żony. Polepszenie w jej zamroczeniu było
bardzo wątpliwe, tym bardziej, że na pogorszenie wpływało jeszcze to,
że kobieta byla w stanie błogosławionym, bliskim rozwiązania. Po
pewnym czasie odzyskała jasność umysłu, nic jednak nie potrafiło
skłonić jej do zdradzenia taemnicy pochodzenia i do odpowiadania na
zada
wane jej pytania. Według wszelkich danych była jeszcze młoda,
mogła mieć nie więcej jak dwadzieścia lat. Najspokojniej stosunkowo
zachowywała się wtedy, gdy pozostawiono ją samą, zaobserwowano
jednak, że przez długie godziny leżała bez ruchu, wstrząsana tylko
gwałtownym płaczem. Ojciec mój przypuszczał, że jest Hiszpanką, nie
odpowiadała jednak na zadawane jej na ten temat pytania. Niedługo
potem przyszło dziecko na świat. Był to chłopiec.
Saint-
Hubert umilkł na chwilę i spojrzał na szejka.
-
Także po urodzeniu dziecka odmawiała wszelkich wyjaśnień. Była
ona istotą niezwykle delikatną i budzącą sympatię. Wysoka, o bujnych
ciem
nych włosach i pięknych oczach. Ojciec mój opisywał mi ją bardzo
często i posiadam nawet jej portret namalowany przez mego ojca.
Chorowała bardzo ciężko po urodzeniu dziecka i nie odzyskała już nigdy
zdrowia i sił. Nie żaliła się jednak, nie mówiła nigdy o sobie i wydawała
się w zupełności zadowolona, czując bicie serca chłopca przy swoiem
sercu. Przeznaczono jej osobny namiot i służbę, a żona dowódcy była jej
bardzo oddana. Szejk sam przyzwyczaił się bardzo szybko do jej
obecności w obozie. Ojciec mówił, że nie widział nigdy człowieka tak
zakochanego w kobiecie jak Achmed ben Hassan był zakochany w
Europejce, która tak dziwnym zrządzeniem losu stanęła na drodze jego
życia. Prosił ją często, by poślubiła go, odmawiała zawsze bez
przytoczenia powodów. Przez dwa lata tajemnica jej pochodzenia
pozostała nie wy jaśmona.
Gdy umierała, ojciec mój był przypadkowo znowu w obozie. Czuła,
że konicc jej bliski, opowiedziała mu swą krótką, lecz przerażająca
smutkiem historię. Była jedyną córką szlacheckiego zubożałego rodu
hiszpańskiego. Mając lat siedemnaście poślubiła lorda Glencarylla,
którego poznała, bawiąc z rodzicami w Nicei. Wydano ją za mą ż nie
pytając o głos serca, tak że żyła w ciągłej trwodze przed swym mężem,
jakkolwiek pokochała go wkrótce. Posiadał on strasznie wybuchowy
temperamcnt, który doprowadzał go często do pasji z byle błahego
powodu. Pił on także nad miarę i w stanie podniecenia alkoholem,
szaleństwo jego nie znało granic. Był niecierpliwy i brutalny, nie zważał
na jej młodość i niedoświadczenie, słowem, całe jej życie było jednem
pasmem męki. Lord Glencaryl1 zabrał ją prawdopodobnie ze sobą do
Algieru, chcąc przy tej sposobności zrobić wycieczkę na pustynię· Pił
wtedy bardzo dużo, a ona nie śmiała odmówić mu towarzystwa, mimo że
była w błogosławionym stanie. Pojechała więc z nim i pewnej nocy
musiało widocznie coś zajść między nimi. Nie chciała powiedzieć, co to
było, mój ojciec jednak opowiadał mi, że nigdy jeszcze nie widział
takiego wyrazu prze
rażenia, jaki malował się na jej twarzy w chwili
opowiadania. Dość na tym, że poczekała aż wszyscy w obozie zasną, po
czym uciekła na pustynię, na wpół przytomna z trwogi, ogarnięta jedną
myślą uciec. Strach pomieszał jej zmysły i dopiero w namiocie Araba
przyszła do przytomności. N ie chciała zdradzić, kim była, aby nie
zmuszono jej do powro
lu do męża, a narodziny dziecka utwierdziły ją
jesz
cze w tym postanowieniu. Zażądała od mojego ojca i od szejka
przysięgi, że lord Glencaryll nie dowie się nigdy o istnieniu swego syna,
aż do czasu, gdy cWopak dojdzie do pełnoletności.
N apisała list do swego męża i oddała go wraz z obrączką ślubną
memu ojcu, prócz tego miniatu
rę Glencarylla, którą skrycie przy sobie
nosiła. Mężowi swemu pozostała wierna do ostatka, w ostatnich dniach
jednak widoczne było, że miłość szejka wzbudza w niej tkliwe uczucia.
Była szczęśliwa, gdy siedział obok niej i umarła w jego ramionach ...
Achmed ben Hassan zaadoptował formalnie jej syna i nadał mu
swoje imię, które nosi do dziś dnia. Mając w żyłach krew hiszpańską, a
wycho
wany od dziecka na pustyni stał się szejk czystej krwi Arabem.
Gdy doszedł do lat piętnastu, zaproponował mój ojciec szejkowi, aby
wysłał syna do Paryża na studia. Wtedy zobaczyłem Achmeda po raz
pierwszy w
życiu. Miałem lat osiemnaście i rozpocząłem właśnie służbę
wojskową w Paryżu. Achmed był pięknym, żywym i inteligentnym
chłopcem, a ponieważ mężczyźni na pustyni dojrzewają bardzo szybko,
był pod niejednym względem starszy ode mnie. Miał tylko jedną wadę;
po ojcu odziedziczył gwałtowny charakter, a będąc przyzwyczajony do
ślepej uległości Arabów, nie uznawał nad sobą nikogo prócz ojca -
szejka. Ten rys jego charakteru wytwarzał często niebezpieczne wprost
konflikty i nie wiem, jak ojciec mój potrafił sobie dać radę z tym
dzikusem. J edy
nym sposobem uspokojenia go, była groźba, że zostanie
odesłany z powrotem na pustynię okryty wstydem i hańbą· Wtedy
przyrzekał poprawę i dotrzymywał przyrzeczenia przez krótki czas, do
chwi
li jakiegoś nowego wybryku. Mimo to cieszył się sympatią
wszystkich.
Po roku pobytu w Paryżu wysłał go mój ojciec do Anglii i tam oddał
na wychowanie człowiekowi, u którego i ja przez pewien czas
przebywałem. Ten wychowawca był człowiekiem bardzo dziwnym,
doskonale się znającym na najrozmaitszych charakterach młodzieży i
Achmed czuł się tam doskonale. Nie uczył się wiele, bo czas spędzał
raczej na polowaniach i strzelaniu; jedynie medy
cynę weterynaryjną
studiował z zapałem, wiedząc, że ten dział wiedzy będzie mu kiedyś
bardzo po
trzebny. Po upływie dwu lat wrócił do Paryża. Wakacje
każdego roku spędzał na pustyni u boku starego szejka, który nie bardzo
był zadowolony z jego pobytu w Europie, gdyż obawiał się, że pokusy
cywilizacji zabiorą mu przybranego syna.
Jakkolwiek jednak Achmed z dzikiego syna pu
styni przerodził się w
światowca, władającego biegle językiem francuskim i angielskim, to
jednak w cichości cieszył się myślą powrotu na pustynię. U ważał, że
będąc synem Achmeda ben Hassana, osiągnął już wszystko, czego
ambic
ja mężczyzny pożądać by mogła. Prowadziliśmy dom otwarty, a
całe towarzystwo przepadało za "pięknym Arabem". Mimo to po roku
prosił szejka o pozwolenie powrotu na pustynię na zawsze. Pojechałem
do niego i ujrza
łem pustynię po raz pierwszy. Tu poznałem w nim
dopiero następcę tronu. W Europie widziałem go tylko w stroju
europejskim i zdziwiłem się niemało, gdy po przybyciu naszego parowca
do Oranu, ujrzałem z pokładu czekającego na mnie Araba.
Ten Achmed wydał mi się zupełnie nowym człowiekiem. Z chłopca
przerodził się nagle w dorosłego mężczyznę.
Liczył wówczas lat dziewiętnaście. Gdy doszedł do lat dwudziestu,
musiał ojciec mój pomyśleć o niezwykle przykrym obowiązku
wypełnienia przedśmiertnego życzenia lady Glencaryll. Odnalazł lorda
w Paryżu i opowiedział mu wszystko. U czyniło to na lordzie
piorunujące wrażenie. Przyznał, że żona miała prawo naj zupełniejsze
porzu
cić go. Lata całe nie szczędził trudów, by odnaleźć ją, stracił
jednak z czasem nadzieję. Żałował jej bardzo i czcił jej pamięć.
Wiad
omość, że ma syna, oszołomiła go. Gorąco pragnął zawsze
potomka i niemało cierpiał z tego powodu, że miał być ostatnim z tak
sławnego rodu. Achmed nie wiedział dotychczas o niczym, gdyż
obawiano się, że lord będzie robił jakieś trudności. Gdy jednak sprawa
przybrała taki obrót, zawezwał mój ojciec Achmeda do Paryża. Stary
szejk wyprawił go w drogę, nie wtajemniczając jednak w cel podróży i
pozosta
wiając memu ojcu cały trud załatwienia tej sprawy. Nie zapomnę
nigdy owego dnia ... Achmed przybył wczesnym rankienl. Ojciec mój
udał się z nim do gabinetu. Ostrożnie i delikatnie wyłożył mu całą
tajemnicę jego pochodzenia. Achmed stał przyoknie, nie mówiąc przez
cały czas ani słowa, twarz jego tylko, mimo ciemnej cery, przybrała
kolor wprost popielaty. Gdy
ojciec skończył, jego nieokiełznany
temperament wybuchnął z całą siłą· Klął wszystkich Anglików, swego i
mego ojca za to, że wysłał go swego czasu do Anglii. N ie chciał żadną
miarą zgodzić się na zobaczenie ze swoim ojcem. Tego samego dnia
opuścił Paryż, udając się prosto na pustynię w towarzystwie Gastona,
które
go najął jako służącego.
Gdy lord Glencaryll napisał do niego, adresując:
"Viscount Glencaryll" jak brzmiał tytuł Achmeda według
angielskiego zwyczaju, otrzymał z powrotem list nie rozpieczętowany, z
dopiskiem: "Nie
znany, Achmed ben Hassan" . Od tego dnia datuje się
jego nienawiść ku Anglikom. N ie wymówił też w tym czasie ani
jednego słowa po angielsku.
Przez dwa lata nie dawał znaku życia, aż wreszcie pewnego dnia
otrzymaliśmy zaproszenia starego szejka. Achmed przyjął nas tak, jak
gdyby nigdy nic nie zaszło. Nie wspominał też o owym epizodzie, my
zaś, ostrzeżeni przez szejka, że Achmed zerwie przyjaźń z nami skoro
napomkniemy tylko o tym, co zaszło, omijaliśmy starannie ten temat.
Achmed
jednak zmienił się nie do poznania.
Saint-
Hubert umilkł na chwilę, po czem wobec milczenia Diany
ciągnął dalej:
-
Przed pięciu laty umarł stary szejk. Achmed pielęgnował go
troskliwie i stał się naturalną koleją rzeczy jego następcą, oddanym w
zupełności staraniom o swój szczep i hodowlę koni. Jego Arabowie są
jak dzieci, namiętni, łatwo zapalni i odważni do szaleństwa. Młody szejk
nie pozwolił sobie nigdy na pozostawienie szczepu na czas dłuższy bez
swojej opieki. Jego podróże ograniczały się tylko do kilkudniowych
wycieczek do Algieru lub Oranu, dla przelotnej rozrywki.
Saint-
Hubert urwał i począł czynić sobie wyrzuty, nazywając się
bezwzględnym durniem. Był pewny, że Diana zrozumiała, jaki był cel
wycie
czek do tych małych, lecz oznaczających się rozwielmożnioną
rozpustą miasteczek i że jego bez zastanowienia wypowiedziane słowa
sprawiły jej zapewne tylko ból. Niecierpliwie kopnął zagradzający mu
drogę stołek i skierował się ku wyjściu z namiotu. Czuł, że Diana
pragnie być sama. Ona patrzyła przez chwilę za odchodzącym, potem
osu
nęła się na kolana przy łożu chorego. Zrozumiała słowa hrabiego,
głęboki ból jednak, który przy nich odczuła, nie był dla niej nowy.
Patrzyła na leżącego i przesunęła palcami po jego piersi. Kręcone,
ciemne włosy zakryte były bandażami odbijającymi się rażąco od śniadej
twa
rzy. Oczy o długich ciemnych rzęsach były przymknięte i chowały
przed nią jego zwykłe, dumne spojrzenie, miękkość zaś zwykle ostrych
rysów twa
rzy sprawiała, że wyglądał dziwnie młodo. Jakżeż smutnym
musiał być los jego matki, słabej, bezradnej i chorowitej kobiety, która
znalazła jednak w sobie tyle siły, by ratować się z niebezpieczeństwa i
zapłacić swoiem życiem za życie dziecka.
Głęboki szloch wezbrał w niej.
- Achmedzie mój, Achmedzie - wys
zeptała.
Po chwili wyszła z namiotu.
Ujrzała tam grupę żywo rozprawiających mężczyzn otaczających
Saint-
Huberta. Jeden z Arabów podszedł całkiem blisko do hrabiego i
zadał mu szeptem, jakieś pytanie. Saint-Hubert zwrócił się do Diany.
-
L udzie są zaniepokojeni. Uwielbiają oni Achmeda. Jussuf, który
nigdy nie myślał o czymś podobnym, stał się nagle bardzo pobożny i
modli się żarliwie wraz ze starym Abudullem. Jest zdania, że Allach
prędzej wysłucha jego modłów, gdy uklęknie na jednym dywanie z tak
po
bożnym staruszkiem.
Myśli Diany powróciły do poprzedniej rozmowy. - Czy lord
Glencaryll wie o tym, że pan utrzymuje dalej przyjazne stosunki z
Achmedem?
-
Tak, lord zaprzyjaźnił się z moim ojcem i przebywa często u niego.
Jesteśmy niejako łącznikiem między nim a synem. Słucha zawsze chci-
wie opowiadań o nim i nie wątpi, że uda mu się kiedyś pogodzić z nim.
Nie czyni jednak żadnych starań w tym kierunku, wiedząc, że każdy jego
krok skazany jest z góry na. niepowodzenie. Jeśli jest ktoś, kto może
wyciągnąć rękę do zgody, to człowiekiem tym jest tylko Achmed.
Diana uczuła, że żal jej samotnego starca, który cierpiał równie jak
ona, z powodu nieugiętej woli Achmeda ben Hassana. Odwróciła się z
wolna i powróciła do namiotu. Zatrzymała się u, łoża i popatrzyła na
Raula. On wyczytał w jej oczach męczące pytanie i rzekł niemal
szeptem:
-
Nie wiem nic. Wszystko jest w ręku Allacha.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
N oc była parna, powietrze suche. Otulona w cienkie jedwabne
kimono leżała Diana na łóżku z książką w ręku. Nie czytała jednak,
trudno było jej skupić myśli, błądzące daleko. Minęły trzy miesiące od
owej nocy, w którą Saint-Hubert zwątpił niemal o życiu szejka. A po tej
nocy nastąpiły dni niepokoju dłużące się w nieskończoność, dopóki nie
stało się pewne, że szejk wyjdzie zwycięsko z zapasów ze śmiercią i
wejdzie na drogę rekonwalescencji. Jeden jedyny raz wspomniał tylko o
mi
nionych wypadkach. Gdy pochyliła się nad nim, palce jego objęły
przeguby jej rąk słabym uściskiem i wzrokiem szukał jej oczu.
- Cz
y przybyłem na czas? - A gdy ona skinęła głową opuszczając
oczy, odwrócił się bez słowa i tylko ciałem jego wstrząsał dreszcz. Gdy
odzy
skał siły, starał się zawsze o to, by nie być sam na sam z Dianą i
nastawał bardzo na to, by dwa razy dziennie wyjeżdżała na konną
przejażdżkę bądź w towarzystwie hrabiego, bądź też Henryka. Później
był silnie zajęty z wodzami zaprzyjaźnionych szczepów, którzy przybyli
doń w odwiedziny. Wszystko składało się na to, że z wolna znikła
pomiędzy nimi zażyłość, która dała jej tyle szczęśliwych chwil. Była
zdana zupełnie na towarzystwo Raula. Darzyła hrabiego siostrzaną
miłością, której tak zawsze szczędziła własnemu bratu, hrabia podjął się
roli jej opiekuna jakkolwiek przychodziło mu to dość ciężko. Dlatego też
wspominał często o tym, że chciałby rozpocząć na nowo swój żywot
obieżyświata, za każdym razem jednak spotykał się z gorącym
sprzeciwem szejka.
Stosunek obydwu mężczyzn był taki sam jak dawniej. Od kiedy Raul
dobrowplnie ofiarował się dla szczęścia przyjaciela, nie mógł już żaden
cierl przyćmić tej wielkiej przyjaźni.
Wreszcie Raul oświadczył stanowczo, że nie m0że przedłużać już
swego pobytu i że wyrusza do Maroka. Począł czynić przygotowania 00
podróży z takim pośpiechem, jak gdyby chodziło o ucieczkl;.
Wyjazd jeg
o oznaczał dla Diany nadejście chwili przełomowej, którą
trudno było odwlec. Pożegnała hrabiego wieczorem, ponieważ miał
wyruszyć wraz z Achmedem bardzo wczesnym rankiem. Po ich
odjeździe obóz jakby opustoszał, a dzień wydał się bez końca.
Diana zjadła samotnie kolację i oczekiwała powrotu szejka. W jakim
nastroju powróci? Od dnia w którym Raul zapowiedział swój odjazd,
szejk stał się jeszcze bardziej milczący i powściągliwy. Książka, którą
trzymała w ręku, upadła na podłogę, nie uczyniła jednak żadnego ruchu,
aby ją podnieść. Zwyczajna cisza pustyni była dzisiaj jakoś dziwnie
przytłaczająca, a milczenie tak denerwujące, że nagłe rżenie konia
zamkniętego gdzieś w stajni przyprawiło ją o gwałtowne bicie serca.
Była zdenerwowana i niespokojna, a myśli jej kłębiły się bezładnie.
Rozmyślała nad tym, co się z nią stanie. Było jej to zresztą obojętne,
wszystko straciło wartość z chwilą, gdy on już jej nie pragnął. U czuła
nagle, że morze całe gorzkich łez nagromadziło się w niej, że nędza
ostatnich tygodni s
zukała jakiegoś ujścia. N ie mogła już więcej
zapanować nad sobą. Płacz nie przychodził jej tak łatwo. Od owej nocy,
gdy le
żała u jego nóg, żebrząc o łaskę, nie płakała już więcej. Zabrakło
jej także łez, gdy była w ręku Ibrahima Omara i gdy Saint-Hubert
walczył o życie przyjaciela. Teraz jednak leżała na szerckim łożu,
kurczowo zaciskając ręce na jedwabnej kołdrze i płakała tak długo, aż
nie stało już łez, aż szloch przeszedł w milczenie, aż wyczerpana
zupełnie nie mogła ułożyć ani jednej myśli w skołatanej głowie.
Upał był nieznośny, powietrze w namiocie poczęło dusić ją. Uniosła
głowę, odgarnęła włosy z mokrego czoła. U słyszała w pobliżu głos
konika polnego.
Pies wył już od dłuższego czasu obok namiotu, po czym wbiegłszy
do wnętrza, położył głowę na kolanach Diany i wył w dalszym ciągu
smutnym głosem.
Przytuliła twarz do jego sierści. Nawet pies był jej sprzymierzeńcem
w samotności, ona i on czekali na jednego pana. Powstała i razem z
psem wyszła z namiotu. Ujrzała jakąś białą postać.
- Czy to pan, Gastonie? -
zapytała odruchowo, jakkolwiek wiedziała,
że służący sypiał stale u wejścia do namiotu, ilekroć szejk był nieobecny.
Gaston stał nieporuszony. Polubiła go bardzo za jego pełne uszanowania
zachowanie się wobec niej. Traktował ją zawsze tak, jak gdyby była już
tą, którą zostać było jej pragnieniem najgorętszym.
_ Pan spóźnia się. - Oczy wbiła w nieprzeniknioną ciemność.
_ Powróci niedługo - odparł Gaston z głębokiem przeświadczeniem
w głosie. - Pies jest niespokojny, to najlepszy znak, że pan jest już nie-
daleko.
Zamyślona patrzyła przez chwilę na zwierzę leżące u stóp służącego,
po czym powróciła do namiotu i gwałtem usiłowała zagłębić się w
lekturze. Przez cały czas jednak łowiła uchcm odgłosy dochodzące z
zewnątrz.
Nareszcie! Usłyszała miarowy odgłos kopyt ma łego oddziału
jeźdźców. Głosy łudzi micszały się z chrzęstem uprzęży i łańcuchów.
Potcm wszl'dł on do namiotu. Serce jcj zamarło. Szejk powiedział coś
do Gastona i służący opuścił namiot.
Oddychając ciężko, z bladą twarzą i rozpalonymi od gorączki
oczyma, chwytała chciwie każde jego poruszenie w drugim przedziale
namiotu. Szejk chodził nerwowo po dywanach, przez chwilę zatrzymał
się przy kotarze, zasłaniającej wejście do jej pokoju. W reszcie
usłyszała, że przyniesion6 mu kolację. Potem rozległ się spokojny głos
szejka:
- Dobranoc, Gastonie.
Oddech Diany stawał się coraz szybszy. Chwila, której oczekiwała,
nadeszła wreszcie. Po kilku miesiącach była znowu z nim sam na sam.
Dlaczego nie przychodził do niej? Czy wiedział, że dręczy ją tym
sposobem? Czy znudziła mu się już? N iepewność dławiła ją. N ie
mogła wytrzymać dłużej. U niosła zasłonę i nagle cofnęła się,
zasłaniając sobie usta. Szejk siedział na otomanie z twarzą ukrytą w
dłoniach. Wydawał się jej w tej pozycji jakiś dziwny i nieznany. Zamiast
arabskiego stroju miał na sobie jedwabną koszulkę, spodnie do konnej
jazdy i wysokie brązowe buty, pokryte kurzem. Podbiegła doń bez
szmeru. Z ust jej po
płynął szept:
- Achmedzie ...
Podniósł wolno głowę. Popatrzyła na jego twarz i nagłym ruchem
osunęła się na kolana, obejmując go ramlemem.
-
Achmedzie, czy boli cię coś? Twoja rana .. .? Pochwycił jej ręce i
powstał, pociągając ją tym sposobem ze sobą, po czym objął ją jakimś
dziwnym spo)rzemem.
Potem odwrócił się bez słowa, odrzucił zasłonę namiotu i patrzył w
ciemną noc.
- Pojedziemy jutro do Oranu -
rzucił wreszcie. Głos jego brzmiał
sucho i obco i z przestra
chem uzmysłowiła sobie nagle, że przemówił do
niej po angielsku. Przymknęła oczy i zachwiała się·
- Ty wy
pędzasz mnie - wydarł się jęk z jej ust.
Milczenie.
-
Dlatego, że masz mnie już dosyć! Postępujesz podobnie jak z
innymi kobietami!
.
On drgnął, a Diana zakryła twarz dłońmi. Potem usłyszała jego głos.
-
Odprowadzę cię przed samo miasto. Będziesz tam mogła wsiąść do
pociągu. Już ze względu na ciebie nie mogę pokazać się w mieście. Za
dobrze znają mnie tam. Gdyby pytano cię o cokolwiek, możesz
powiedzieć, że sama chciałaś przedłużyć swą podróż lub że wiadomości
od ciebie nie dochodziły, a zresztą znajdziesz już jakiś wybieg. Nie
potrzebujesz obawiać się, że kiedykolwiek stanę jeszcze na drodze
twego życia. To przyrzeczenie, że w przyszłości nie pokażę ci się na
oczy, jest najlepszym upominkiem, który mogę ci ofiarować w chwili
rozstania.
Odrz
uciła głowę. Zazdrość, miłość i duma na nowo obudzona,
wezbrały w niej.
-
Dlaczego ukrywasz prawdę? - rzekła dziko.
-
Dlaczego nie mówisz, że nie chcesz mnie już i że znudziło ci się
dręczenie mnie? Czy sądzisz, że prawda mnie zaboli? Większego bólu
nie mo
żesz mi już sprawić! Dla swojej przyjemności przywiodłeś mnie
tutaj i dla przyjemności wypędasz mnie teraz.
Głos jej załamał się w szyderczym śmiechu. On odwrócił się szybko i
objął ją ramieniem.
-
Na Allacha, czy myślisz, że nie wiem, jak okrutny byłem dla ciebie?
Nie kochałem cię wtedy, gdy porywałem cię, chciałem tylko zaspokoić
zwie
rzę, czające się we mnie i cieszyłem się na myśl, że dręczę
człowieka pochodzącego z Anglii. Nie wiedziałem, czym jesteś dla mnie
do owej nocy, gdy porwał mi cię Ibrahim Omar.
Ramiona jego przycisnęły ją silniej. Długo patrzył na nią, a blask
jego oczu, za którym stęskniła się tak, wstrząsnął jej ciałem. Potem odsu-
nął ją.
-
N ie wolno mi ucałować ust twoich. Jeden pocałunek tylko, a
zabraknie mi już siły do odesłania cię stąd.
-
Nie odejdę.
Podszedł do biurka, ujął leżący tam rewolwer bawiąc się nim mówił
spokojnie:
-
Nie ma innego wyjścia. Ty nie wiesz, co mówisz i nie wiesz jakie
mogą być następstwa. Gdy poślubię· cię, musisz pozostać na zawsze na
pustyni, ni
e mogę porzucić mego szczepu i pójść z tobą. A to nie jest
życie dla ciebie. Ty znasz mój charakter, wiesz, że nie potrafię się
opanować. Przyjdzie kiedyś dzień, kiedy wspomnisz mnie z
wdzięcznością tylko dlatego, że byłem na tyle silny, by rozstać się z
t
obą. Jesteś dość młoda by wymazać z pamięci to, co było między nami.
Nikt nie wie o tym, a Raul jest niemy jak ta pustynia.
Czoło jego pokryły krople potu, ręce zacisnęły się w pięści. Ona
jednak, z twarzą ukrytą w dłoniach, nie widziała męki malującej się na
jego twa
rzy, słyszała tylko głos, dyktujący jej przyszłość.
-
Achmedzie, ja nie mogę odejść. Podniósł głowę i ujął jej
dłonie.
-
Wielki Boże, nie jesteś chyba ... ? - popatrzył na nią wzrokiem
pełnym przestrachu.
Odgadła, co miał na myśli, i fala krwi zalała jej twarz. Na chwilę
tylko przyszło jej na myśl okłamać go, lecz cóż przyszłoby jej z tego?
Mil
czała więc i potrząsnęła głową przecząco. Podniósł jej ręce, ona
jednak rzuciła się ku niemu, objęła go i ukryła głowę na jego piersi.
- Ach
medzie, ja nie mogę żyć bez ciebie. Nie obawiam się
samotności, która mnie czeka, boję się natomiast świata bez ciebie. Tu
dopiero za
kosztowałam życia. Nie odpędzaj mnie od siebie Achmedzie,
ja wiem, że ty mnie kochasz, nie bądź więc tak okrutny względem mnie!
Uwolnił się z jej uścisku i podszedł ku wyjściu.
-
Dotychczas byłem bezlitosny dla ciebie. Teraz sądzę jednak, że
szczęście znajdziesz tylko z daleka ode mnie i dlatego chcę poświęcić
wszystkie inne uczucia. Późno już, a musimy wyruszyć wcześnie. Idź,
połóż się już.
Cofnęła się drżąc na całym ciele, znała go, wiedziała, co oznacza ten
ton. Czuła, że to już koniec. N ic na świecie nie mogło złamać już jego
postanowienia. Patrzyła za nim, a wargi jej drżały. Uczuła, że mdleje, a
palce jej, szukające poza nią oparcia, natrafiły na rewolwer porzucony
przezeń. Pochwyciła go i nagle wyprostowała się. Chwila wahania. Czy
rzeczywiście tam w zaświatach jest życie bez cierpień? Z wolna lecz
stanowczo przybliżyła rewolwer do skroni.
Szejk odwrócił się w tej chwili i przyskoczył ku niej jednym
skokiem. Podbił jej rękę w chwili, gdy pociągnęła za cyngiel. Kula
przeleciała jej nad głową, przebijając płótno namiotu. Wyrwał jej re-
wolwer z ręki i wyrzucił przed namiot. Przez chwilę wpatrywali się w
siebie milc
ząco, potem ona opadła na kolana i leżała u jego nóg w
gwałtownych spazmach.
Podniósł ją łagodnie i przycisnął do swojej piersi.
-
Boże mój! N ie płacz tak! Janie zniosę tego! Gdy uspokoiła się
nieco, pogłaskał ją pieszczotliwie po twarzy i ucałował jej włosy.
- Diano -
szepnął błagalnie - ukochana moja, nie płacz. Kocham cię
przecież, pozostań tutaj.
Długo jeszcze leżała drżąca w jego ramionach, aż atak minął
zupełnie.
Z wolna otworzyła oczy, w których czaiły się jeszcze resztki lęku.
Prosząco zapytała jak wystraszone dziecko:
-
N ie wypędzisz mnie?
On pocałował jej drżące wargi rzekł cicho:
-
Nigdy! Oby Bóg dozwolił mi uczynić cię szczęśliwą. Doprawdy,
chcesz poślubić takiego szatana jak ja?
Z wolna napłynęła znów krew do jej policzków i nikły uśmiech
wykwitł na jej wargi. Zarzuciła mu ramiona na szyję i przycisnęła jego
głowę do swojej piersi:
-
Nie obawiam się niczego, gdy czuję twoje serce bijące na moim
sercu! Achmedzie, panie i władco mój!