Michael Stackpole
Inwazja
Cykl: Star Wars tom 160
Mroczny przypływ tom II
Przekład KATARZYNA LASZKIEWICZ
Tytuł oryginału DARK TIDE II: RUIN
Do fanów Gwiezdnych Wojen:
Wasza wiedza i poświęcenie sprawiają, że pisanie tych książek to prawdziwe wyzwanie.
Wasze umiłowanie wszechświata sprawia, że ich pisanie jest tak bardzo satysfakcjonujące.
Do następnego razu...
Shedao Shai stał w swojej kajucie, głęboko w trzewiach żywo-statku „Dziedzictwo Udręki”. Wysoki i smukły, o długich członkach zakończonych haczykowatymi wyrostkami na nadgarstkach, łokciach, kolanach i piętach, wojownik Yuuzhan Vong stanął wyprostowany jak struna. Rozłożył ramiona dłońmi na zewnątrz. Cienka, umięśniona pępowina łączyła statek z kapturem percepcyjnym, który wojownik miał na sobie. Delikatny przewód wił się po koralowych ścianach kabiny, wszczepiony w tkankę nerwową statku.
Shedao Shai wiedział i widział to, co wiedział i widział jego statek, zawieszony na orbicie nad Dubrillionem. Otaczała go tylko pustka przestrzeni, a pod stopami powoli wirowała błękitno-zielona kula planety. Pas asteroid wyginał się ku niemu ruchomym łukiem, a w oddali bury Destrillion unosił się w mrocznej pustce jak nieśmiały kochanek.
Tak właśnie muszą czuć się bogowie, pomyślał Shedao Shai, pozwalając, by krótkie jak jedno uderzenie serca wahanie, wywołane bluźnierczą myślą przebiegło dreszczem jego ciało. Odsunął strach, wiedząc że Yun-Yammka, bóg zwany również Oprawcą pozwoliłby mu na tę chwilę dumy w nagrodę za odebranie niewiernym tak wielu światów. Kapłani zapowiedzieli ludowi Yuuzhan Vong, że ich nowy dom będzie właśnie tutaj, na obszarach zwanych przez niewiernych Nową Republiką a na Shedao Shai ciążyła przerażająca odpowiedzialność za poprowadzenie ataku, który proroctwo kapłanów zamieni w rzeczywistość.
Używając zmysłów statku jak swoich własnych, Shedao pozwolił, by ograniczenia i troski jego ciała rozpłynęły się we wszechogarniającym intelekcie, kontemplującym widok rozciągający się wokół. Lud Yuuzhan Vong podróżował z daleka na ogromnych światostatkach, szukając nowego domu. Zwiadowcy zlokalizowali tę galaktykę przeszło pięćdziesiąt lat temu, a raport tych, którzy przeżyli, nadał realne kształty proroctwu Najwyższego Władcy - oto w końcu ich nowy dom był w zasięgu ręki. Od kiedy wysłani do niej agenci przeniknęli w szeregi zamieszkujących ją ras i dane wywiadowcze popłynęły szerokim strumieniem na światostatki, dorosło całe nowe pokolenie, wychowane i wyszkolone w jednym celu - by oczyścić galaktykę z niewiernych.
Shedao Shai uśmiechnął się, spoglądając w dół na Dubrillion. Zgodnie z wyświechtanymi teoriami militarnymi nawet najdoskonalszy plan może zawieść, gdy zabraknie jedności w szeregach - tak jak stało się tutaj. Nom Anor, agent i prowokator Yuuzhan Vong, uknuł wraz z braćmi ze swojej kasty zwiadowców spisek, uzurpując dla siebie rolę wojowników. Przedwczesny atak został odparty przez Nową Republikę, choć nie bez strat ze strony niewiernych. Pierwotne cele ataku Shedao Shai musiały zatem ulec zmianie, tak aby umożliwić dopełnienie podboju i tym samym zmyć plamę na honorze Yuuzhan Vong.
Dowódca Yuuzhan Vong zacisnął w pięść prawą dłoń, uśmiechając się szerzej. Gdybym mógł zacisnąć palce na twym gardle, Nomie Anorze, pomyślał, moja rozkosz nie miałaby granic. Wojownik nie zaprzątał sobie głowy zastanawianiem się, jak kapłani i pozostali zwiadowcy tłumaczyli sobie postępek Noma Anora - wystarczyło mu osobiste przekonanie, że bogowie z pewnością go ukarzą.
Kiedy powrócisz do Changing, Nomie Anorze, myślał dalej, twoja niegodziwość zostanie odpowiednio wynagrodzona.
Shedao Shai sięgnął myślami do wspomnień zgromadzonych w „Dziedzictwie Udręki”. Dobył zapis jednego z niewolników, który wcześniej pełnił służbę jako żołnierz podczas pacyfikacji Dubrillionu. Niska, krępa, gadopodobna rasa humanoidów zwanych Chazrachami dobrze służyła wojownikom Yuuzhan Vong w czasie ich wojen. Niektórzy z Chazrachów uczestniczyli nawet w kilku bitwach na tyle ważnych, by dostąpić zaszczytu włączenia do najniższej kasty wojowników. Shedao Shai przywdział wspomnienie jak maskera ooglith, czując się nieco dziwnie w ciele dużo niższej istoty. Przyzwyczajenie się do niewygody przebywania w tak drobnym ciele zajęło mu chwilę, potem jednak przezwyciężył to uczucie i zaczął przeżywać misję Chazracha na planecie, nad którą teraz krążył.
Misja nie była specjalnie ambitna. Chazrach i jego oddział dostał zadanie zniszczenia jednej z kolonii niewiernych, gnieżdżących się w gruzach stolicy Dubrillionu. Każdy z Chazrachów miał przy sobie kufi - duży, obosieczny nóż - i hodowlę amfistafów, znacznie krótszych niż te, których używali wojownicy Yuuzhan Vong. Były one nie tylko mniejsze, przez co lepiej przystosowane do wzrostu Chazrachów, ale i nie tak elastyczne, ponieważ niewolnicy wydawali się genetycznie niezdolni do przyswojenia sobie umiejętności niezbędnych, by móc w pełni wykorzystać możliwości amfistafów.
Shedao Shai uniósł ramiona, nadal nie czując się swobodnie w przybranym ciele, ale zatopił się umysłem we wspomnieniu. Oczami Chazracha widział, jak żołnierze zagłębiają się w wąskim, ciemnym przejściu. Jego nozdrza zaatakował kwaśny odór, który przyprawił Chazracha o szybsze bicie serca. Dwóch jego ziomków zaczęło się przepychać do przodu, gdy przesmyk się rozszerzył. Chazrach dotknął swojego amfistafa i uniósł go do góry, pozwalając, by wyminął go kolejny z niewolników.
Czerwony promień energii rozświetlił ciemność, na jedną krótką chwilę rozpraszając cienie i eksplodując w szeregach Chazrachów. Jeden z niewolników chwycił się za twarz, osmaloną i całą w pęcherzach, a potem z krzykiem okręcił się dookoła. Chazrach, przez którego Shedao obserwował scenę, minął rannego towarzysza i zaczął się
Na występie muru nad ujściem korytarza ukrył się jeden z niewiernych. Cisnął ciężką metalową sztabą która odbijając się o sufit pomieszczenia, skrzesała snop iskier. Sztaba ze świstem leciała w stronę głowy Chazracha, ale ten odbił ją swoim amfistafem i zamachnął się jego ostrym ogonem. Amfistaf wbił kolczasty ogon w mięsień łydki mężczyzny, z której trysnęła słona krew, gdy Chazrach szarpnięciem uwolnił amfistafa.
Niewierny zaczął spadać, koziołkując w powietrzu. Wylądował ciężko na plecach. Kości pękły z trzaskiem, a ranny stracił władzę w dolnej części ciała. Krew nadal tryskała, pulsując, z rany na nodze. Mężczyzna spróbował zatamować krew i w tym momencie ujrzał nad sobą Chazracha. Strach rozszerzył mu oczy, białka niemal wyszły na wierzch. Zaczął coś mówić płaczliwym, proszącym tonem, ale jedno szybkie plaśnięcie amfistafa płaskim końcem po szyi uciszyło go na zawsze.
Wszędzie dookoła Chazracha wrzała walka. Wystrzały z Masterów rozświetlały odległe zakamarki kolonii. Niewolnicy padali na ziemię, wijąc się i próbując zatamować rękami krew tryskającą z ran. Oblani krwią niewierni, krzycząc w ostatnich momentach życia, przewracali się jeden za drugim. Niewolnicy mijali ciała rannych i umierających - zarówno niewiernych, jak i swoich towarzyszy, szukając kolejnych wrogów. Pułapka zamieniła się w pogrom, a niewierni próbowali uciekać, co jednak skutecznie uniemożliwiali im wciąż napływający Chazrachowie.
Wtem Shedao Shai poczuł ukłucie bólu. Szło od pleców tuż nad prawym biodrem, sięgając w głąb jamy brzusznej. Poczuł, jak Chazrach próbuje pokonać ból, skręcając się w lewo. Dzięki temu broń wbita w jego ciało wysunęła się z rany. Ból zmniejszył się nieco, ale to nie wystarczyło, by powstrzymać narastającą panikę Chazracha, który zrozumiał, że jest poważnie ranny.
Odwracając się, uniósł amfistafa, ale niewiele brakowało, a nie udałoby mu się trafić wroga. Przeciwnik był samicą w dodatku bardzo młodą. Cios, który dorosłemu rozorałby gardło, trafił ją w twarz, na linii oczu. Broń roztrzaskała kości i przebiła czaszkę. Niewierna szarpnęła się gwałtownie, opryskując krwią ferrobetonowe ruiny kolonii. Padła na ziemię jak porzucony płaszcz, nie przestając jednak ściskać w dłoniach wibroostrza, którym zraniła Chazracha. Broń syczała nienawistną namiastką życia.
Shedao Shai wygiął plecy i zerwał z głowy kaptur percepcyjny. Nie chodziło mu o reakcję Chazracha na zranienie, o jego szok i omdlenie. Shedao Shai sam nieraz przechodził przez coś takiego. Tym, co obudziło w nim obrzydzenie, było tchórzostwo Chazracha.
Nie pozwolę, by zbrukały mnie doznania tchórza, pomyślał.
Dowódca Yuuzhan Vong rozłożył ramiona i oddychał głęboko, zamknięty w swojej komnacie, ukrytej w samym sercu „Dziedzictwa Udręki”. Wiedział, że inni uznaliby jego reakcję na przeżycia ostatnich chwil Chazracha za przesadną. Deign Lian, jego adiutant, na pewno tak by pomyślał, ale historia domeny Lian była znacznie bardziej chwalebna niż domeny Shai... w każdym razie do niedawna.
Sukcesy sprawiły, że stali się słabi i nieuważni. Liana przydzielono do mnie, żebym zaszczepił mu pasję prawdziwego wojownika, pomyślał Shedao.
Shedao Shai wiedział, że wielu zbagatelizowałoby ostatnie odczucia umierającego Chazracha, ale członkowie domeny Shai nie zwykli byli pozwalać, by ich czystość została splamiona. Ból, jaki poczuł niewolnik, gdy trafiło go wibroostrze - bluźniercza broń, która nawet niewinną wciągnęła w wojnę - spotkał się z odrzuceniem. Chazrachowi dano szansę zbawienia, ale niewolnik jej nie wykorzystał.
Bólu nie wolno było odrzucać - należało przyjąć go z miłością. Zgodnie z filozofią Shedao Shai ból to jedyna niezmienna wartość w życiu. Narodziny były bólem, śmierć była bólem, wszelka zmiana była bólem. Wyparcie się bólu oznaczało zaprzeczenie najprawdziwszej natury wszechświata. Słabość odgradzała ludzi od bólu. Zamiast próbować pokonać ból, należało przyjąć go w siebie, by stać się istotą transcendentną i przeobrażoną na podobieństwo samych bogów.
Shedao Shai podszedł do łukowato wysklepionej ściany komnaty i pogłaskał osadzoną w niej opalizującą perłowym blaskiem kulę. Jak obmyty falą czarny piasek plaży kolor spłynął ze ściany, pozostawiając ją przezroczystą. Za ścianą, ułożone na kształt piramidy, spoczywały szczątki najsławniejszych członków domeny Shai. Mieściła się tu zaledwie niewielka część relikwii. Tak cennego zbioru w żadnym wypadku nie powierzono by jednej osobie, a już na pewno nie umieszczono by go na pokładzie statku takiego jak „Dziedzictwo Udręki”. Starszyzna domeny staranie wybrała umieszczone tu szczątki, by inspirowały najmłodszą latorośl tego szlachetnego rodu.
Shedao Shai przeciągnął dłonią po szybie oddzielającej go od złożonych po drugiej stronie kości, zatrzymując ją w pustym miejscu lewego dolnego rogu. Zamierzał złożyć tam szczątki Mongei Shai, swojego dziada, dzielnego wojownika. Mongei poległ podczas misji zwiadowczej na planecie, którą niewierni znali jako Bimmiel. Przybył na niąjako członek grupy zwiadowców w trakcie przygotowań do inwazji. Wykazał się bezgraniczną odwagą, bo pozostał na planecie, by móc przesyłać wiadomości do tych członków swojej grupy, którzy odlecieli na spotkanie oczekującej ich floty. Samobójcza śmierć, wynikająca z żarliwego oddania sprawie, przysporzyła chwały domenie Shai i w znacznym stopniu - w decydującym stopniu - zaważyła na decyzji, by dowództwo inwazji powierzyć właśnie Shedao Shai.
Shedao zlecił dwóm swoim pobratymcom, by odzyskali szczątki jego przodka, ale ich misja zakończyła się porażką. Neira i Dranae Shai zostali zgładzeni przez jeedai - najbardziej zdumiewających spośród niewiernych, o których wiadomości nadesłał Nom Anor. „Ci jeedai twierdzą, jakoby posiedli i potrafili wykorzystywać więź z siłami życia, ale swoim symbolem uczynili miecz świetlny - broń, która z równą łatwością może zniszczyć życie jak i jego obmierzłe mechaniczne namiastki. Stawiają się poza i ponad siłami życia, wykorzystując mistykę tak zwanej Mocy, by ukryć fakt, że tak naprawdę tkwią w okowach mechanistycznego bluźnierstwa”.
Dowódca Yuuzhan Vong wzdrygnął się, odwrócił i przeszedł na drugą stronę komnaty. Przycisnął czerwoną sztabę wtopioną w ścianę, która zaczęła zmieniać kształt, wybrzuszając się w taki sposób, że tworzący ją koral yorick spłynął w dół, tworząc poziomą platformę. Ze ściany wysunęło się sześć wypustek w kształcie potrójnych
Z dwóch najwyższych wypustek wystrzeliły skórzaste macki, które okręciły się wokół nadgarstków wojownika, przyciskając je do ściany. Cztery pozostałe wyrostki w podobny sposób uwięziły jego kostki i uda. Poczuł, że ciągną go w górę za nadgarstki, pokonując opór unieruchomionych przedramion. Ból eksplodował wzdłuż ramion wojownika aż po koniuszki palców. Pęta krępujące jego kostki uniosły wysoko nogi Shedao Shai, zmuszając go, by wykręcił głowę, jeśli chciał oglądać skąpane w złotej poświacie szczątki szlachetnych przodków.
Emanujące z góry światło zamieniło oczodoły czaszki spoczywającej na szczycie piramidy w czarne jamy. Shedao Shai spojrzał w stronę lekko krzywego czerepu umieszczonego z lewej strony stosu, śledząc wzrokiem wklęsłe krawędzie kości. Choć nigdy nie było mu dane widzieć ich właścicielki żywej, bo nawet nie pamiętał, ile pokoleń temu zakończyła życie, był pewien, że za życia jej chłodny wzrok musiał być równie bezlitosny, jak teraz zimne cienie oczodołów.
Unieruchomiony w Uścisku Męki Shedao Shai zaczął napierać na krępujące go pęta. Stworzenie skurczyło swoje członki, wykręcając ramię wojownika i wyginając w łuk jego kręgosłup. Ból narastał powoli, więc Shedao Shai naparł mocniej, próbując uwolnić ręce. Istota zwana Uściskiem Męki szarpnęła nim, wykręcając barki Shedao w jedną stronę, a miednicę - w drugą. Spoglądając przez lewe ramię, widział swoją lewą piętę. Powinienem zobaczyć więcej, pomyślał.
Walczył z Uściskiem coraz energiczniej, aż czerwone ukłucia bólu ustąpiły miejsca rozdzierającym ciało srebrzystym wstęgom cierpienia, pulsującym w górę i w dół członków. Shedao badał swój ból, smakował go, delektował się nim, analizował i próbował opisać, rozkoszując siew duchu tym, że jest coraz silniejszy, coraz bardziej morderczy; silniejszy, niż myślał, że kiedykolwiek zdoła wytrzymać. Choć wiedział, że to ćwiczenie przerasta jego siły, zmusił się, by jeszcze mocniej wyprężyć ciało, zmagając się z Uściskiem w ostatnim akcie oporu.
Uścisk Męki szarpnął nim jeszcze raz, ciągnąc za nadgarstki, aż znalazły się na karku wojownika. Rozcapierzając palce, Shedao chwycił się za włosy i ciągnął za nie tak długo, aż wykręcił głowę do tyłu, by móc widzieć kości przodków. Cierpienie przenikało go na wskroś, rozpalając każdy nerw ciała. Nie był w stanie przeanalizować wszystkich swoich doznań. Zalały go zbyt nagle, zbyt liczne, aż zatopił się cały w bólu, aż stopił się z nim...
...aż ból stał się istotą jego jaźni.
Osiągnąwszy cel, pozwolił sobie na uśmiech, odsłaniając ostre zęby. Niewierni robili wszystko, by oszczędzić sobie takiego bólu.
Odwracają się od rzeczywistości, pomyślał Shedao. To dlatego są ohydą, z której należy oczyścić galaktykę.
To, że niewierni zamieszkiwali ją wcześniej, nie miało dla niego żadnego znaczenia. Jedynym, co się liczyło, było to, że bogowie ofiarowali tę galaktykę Yuuzhanom, powierzając im zarazem misję zgładzenia niedowiarków.
Niemal konając w objęciach niewyobrażalnego bólu, Shedao Shai skoncentrował się na świętej misji, zleconej jego ludowi przez bogów.
Przychodzimy ofiarować im Prawdę, myślał. Oczyszczeni ogniem cierpienia szczęśliwcy dostąpią zbawienia, zanim umrą. Pozostali... Przerwał rozmyślania, gdy płomień bólu przewiercił mu kręgosłup, by eksplodować pod czaszką... Pozostali zostaną martwi jak maszyny, którymi się otaczają a bogowie uradują się, że nasze przeznaczenie się spełniło.
Syczący szczęk miecza świetlnego uderzającego gwałtownie o drugie ostrze spowodował, że Lukę Skywalker wstrzymał oddech. Patrzył, jak cios wymierzony Marze Jadę zmusił ją do cofnięcia się o kilka niepewnych kroków. Lukę czuł Moc płynącą wokół niej i przez nią. Ostre, pospieszne linie wydawały się ją atakować, zakłócać jej krok. Wyciągnął rękę, by przekształcić ostre linie Mocy w łagodne łuki.
Zanim zdążył wykonać swój zamiar, Mara wykorzystała impet ataku. Przetoczyła się na prawym biodrze i wstała, wymierzając zamaszysty cios błękitną klingą miecza. Jej rude włosy mieniły się refleksami światła, falując to po jednej stronie głowy, to po drugiej. Błyski pojawiły się też w zielonych oczach, współgrając ze złowrogim uśmiechem, który nie zdradzał najmniejszych śladów słabości wywołanej toczącą ją chorobą.
Jej przeciwnik przeskoczył nad klingą, choć nie tak wysoko ani tak zgrabnie, jak zrobiłby to inny Jedi. Corran Horn wylądował na ziemi i przerzucił srebrny miecz do lewej dłoni, kierując ostrze ku ziemi, gdzie sypnęło iskrami, napotykając klingę Mary powracającą w kontrataku. Corran okręcił się na lewej pięcie i wyprowadził cios w bok, w stronę głowy Mary. Jego przeciwniczka uchyliła się i zrobiła salto, by pewnie wylądować na nogach.
Uniosła miecz w gardzie wysoko obok prawego ucha. Corran czekał na jej cios z mieczem trzymanym oburącz od brzucha w dół, w kierunku prawej stopy. Poświata mieczy zamieniała w lśniącą mgiełkę pot okrywający twarz i nagie ramiona Mary i ściekający strużkami po klatce piersiowej Corrana.
Mara zaatakowała, a Corran odparował cios. Wymieniali pchnięcia, na przemian atakując się i cofając w obronie. Lukę zachwycał się złożonością rysunku linii Mocy przepływających wokół nich. Widywał już w przeszłości bardziej spektakularne przejawy Mocy - na długo przedtem, zanim zaczął rozumieć jej bardziej subtelne oddziaływania - i efektowniej sze popisy fechtunku, ale w walce, którą teraz obserwował, chodziło o coś innego. Mara i Corran, przyjaciele od wielu lat, próbowali przyprzeć się nawzajem do muru, wykorzystując całą swoją przebiegłość, umiejętności i siłę. Przechodzili od obrony do ataku przez niezliczone etapy pośrednie. Nie chodziło o to, by trafić przeciwnika, ale by zmusić go do uniknięcia trafienia.
Ich walka była tym bardziej godna podziwu, że żadne z nich nie czuło się dobrze. Mara zmagała się z nieznaną chorobą, która nadwątliła jej siły, opierając się wszelkim próbom Luke’a, by jakoś jej pomóc. Lukę wiedział, że mogło być gorzej - z setek ludzi, u których stwierdzono tę chorobę, tylko ona przeżyła.
Moc pomogła jej utrzymać się przy życiu, pomyślał Lukę, a teraz, w walce, płynie poprzez nią.
Corran dopiero niedawno wyszedł ze zbiornika bacta, w którym leczył prawie śmiertelne rany, jakie odniósł w walce z Yuuzhan Vong na Bimmiel. Rany udało się wprawdzie zaleczyć, podobnie jak usunąć skutki działania biotoksyny, ale rekonwalescencja nie była łatwa, a jeszcze trudniej przychodziło Corranowi odzyskanie pełnej sprawności bojowej. Lukę uśmiechnął się, widząc, jak pierś Corrana unosi się w ciężkim oddechu.
Żaden z nas nie jest już taki młody, pomyślał.
Mara cięła mieczem, zmuszając Corrana, by się cofnął. Jego prawa kostka odmówiła posłuszeństwa, posyłając ciało właściciela na maty sali treningowej. Corran zrobił przewrót do tyłu i wylądował na kolanie, zwrócony lewym bokiem w stronę Mary. Miecz trzymał skierowany w stronę brzucha, ale ruchem nadgarstka natychmiast zmienił jego pozycję, kciukiem przestawiając jeden z elementów rękojeści. Miecz zasyczał, a ostrze wydłużyło się ponaddwukrotnie, nabierając głębokiej ametystowej barwy.
Mara parsknęła urywanym śmiechem, nacierając swoim mieczem na długi fioletowy snop skoncentrowanej energii. Chociaż broń Corrana dawała mu przewagę zasięgu, prosty atak pozwalał odepchnąć ją szeroko na bok, narażając go na bezpośrednie pchnięcie z doskoku w pozbawione ochrony ciało. Taktyka zmiany długości ostrza nieraz pozwalała Corranowi zaskoczyć przeciwnika, ale Mara znała tę sztuczkę i na pewno dawno wymyśliła, jak ją zneutralizować.
Zaatakowała na odlew, by swoim błękitnym mieczem odrzucić klingę Corrana na bok, ale miecz nie zaskrzypiał znajomym dźwiękiem przy zetknięciu z ostrzem przeciwnika, nie skrzesał iskier. Siła zamachu obróciła Marę dookoła, a koniec błękitnego miecza wyciął w powietrzu leżącą ósemkę - symbol nieskończoności. Mara cofnęła się o dwa kroki, wyłączyła miecz i ukłoniła się Corranowi, zanim ciężko opadła na kolana, z pasemkami włosów przylepionymi do spoconej twarzy.
Lukę uniósł brew.
- Od jak dawna czekałeś, żeby wypróbować tę taktykę? - zapytał Corrana.
Horn wyłączył miecz i przestawił element sterujący długością z powrotem na normalną pozycję. Z przyklęku opadł na pośladki, a potem wyprostował nogi na podłodze.
- To dzięki Vongom wpadłem na ten pomysł. Nie jesteśmy w stanie wyczuć ich za pośrednictwem Mocy, a jeśli ich nie widzimy, to nie wiemy, gdzie się znajdują. Przez to trudno się przed nimi bronić.
Mara prychnęła.
- Zgaszenie ostrza w środku bitwy to głupota!
- Wiem, ale równie dobrze mogłem po prostu zmienić długość, kiedy chciałaś je odrzucić na bok. Brak oporu jest bardzo skutecznym środkiem przeciwko nacierające
Lukę poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Przypomniał sobie, jak jego nauczyciel Obi-wan Kenobi uniósł miecz w salucie i zgasił ostrze, ginąc pod ciosem Dartha Vadera.
Ta sama taktyka zadziałała również wtedy, pomyślał. Najwyższe poświęcenie przed największym ze zwycięstw.
Mistrz Jedi uśmiechnął się, rozłożył ręce i wyszedł na środek maty treningowej. Ponad sobą i dookoła, za przezroczystą kopułą transpastali, widział uporządkowane szeregi śmigaczy i poduszkowych ciężarówek sunących po niebie Coruscan! Na zewnątrz wszystko wyglądało tak zwyczajnie i naturalnie, ale tu, pod kopułą wieńczącą ośrodek Jedi na Coruscant, sprawy wrzały i kłębiły się jak burzowe chmury na horyzoncie.
- Obydwoje poradziliście sobie bardzo dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności. Mara zmusiła się, by wstać.
- Stać nas na więcej. Musimy być lepsi. Wstawaj, Corran!
Corran potrząsnął głową, otrząsając kropelki potu z jasnobrązowych włosów i brody.
- Mam jeszcze dość siły na co najmniej jedną rundę. Lukę zmarszczył czoło.
- Mowy nie ma. W tej chwili naprawdę oboje macie dość.
Z tyłu za nimi przez łukowato sklepione drzwi dumnym krokiem wszedł rycerz Jedi w czarnym falującym płaszczu. Szczupły, o ostrych rysach, miał wzrok, który wydawał się zdolny wzniecać ogień. Wydął górną wargę w sposób, który nadawał jego twarzy wyraz pychy, by nie powiedzieć pogardy, ale uśmiechnął się przy tym ostrożnie.
I zimno, pomyślał Luke.
- Dobry wieczór, mistrzu Skywalker. - Sposób, w jaki przybysz wypowiadał słowo „mistrzu”, odzierał je z wszelkiego szacunku, który miało wyrażać, pozostawiając pusty tytuł.
- Witam cię, Kypie Durronie - odpowiedział Luke spokojnie, choć nie spodobał mu się ton, jakim odezwał się Kyp. - Nie spodziewałem się ciebie tak szybko.
Kyp zatrzymał się za dwójką spoconych Jedi.
- Przekonałem innych, żeby się pospieszyli. - Ręką w rękawicy wskazał na wejście. - Jesteśmy gotowi, by zwołać naradę wojenną choćby zaraz.
Luke uniósł lekko podbródek.
- To nie jest narada wojenna. Jedi nie idą na wojnę. Naszym zadaniem jest chronić i bronić, a nie atakować.
- Z całym szacunkiem, mistrzu Skywalker, nie ma sensu bawić się w słowne gierki. - Kyp złączył dłonie za plecami. - Yuuzhan Vong są tutaj i mają zamiar podbić przynajmniej część, jeśli nie całą naszą galaktykę. Jako obrońcom nie szło nam do tej pory najlepiej, natomiast możemy się pochwalić sukcesami w ataku. Atakując na Bimmiel, Ganner Rhysode i Corran zwyciężyli. My zaś, broniąc się na Dantooine, ponieśliśmy klęskę.
Corran westchnął.
- Bimmiel wpadł jednak w końcu w łapy Vongów, Kyp, jak zapewne pamiętasz. A Ganner i ja zrobiliśmy to, co zrobiliśmy, tylko po to, by chronić ludzi wziętych do niewoli. To wszystko.
Kyp zmarszczył brwi, patrząc na Corrana ze zniecierpliwioną miną.
- Znowu gierki słowne. Zaatakowaliście Yuuzhan Vong i rozgromiliście ich. Tylko dzięki temu udało wam się uwolnić waszych jeńców. Tak czy owak, nie jestem tu sam. Reszta czeka w audytorium na dole. Co mam im powiedzieć, mistrzu?
Lukę na chwilę przymknął oczy, a potem skinął głową.
- Powiedz im, że doceniam tak szybkie przybycie. Chcę, żeby odpoczęli. Niech poświęcą dzisiejszy wieczór na kontemplację Mocy. Ich opinie zostaną przyjęte z szacunkiem i starannie rozważone. Spotkamy się z nimi jutro.
- Jutro? Rozumiem i jestem posłuszny, mistrzu. - Kyp skłonił się szybko i płytko, obrócił na pięcie i wyszedł z sali precyzyjnie odmierzonymi krokami. Lukę zauważył, że obserwując odchodzącego mężczyznę, Corran gładzi kciukiem czarny przycisk aktywacji na rękojeści swojego miecza. Mara nie poświęciła Kypowi ani jednego spojrzenia, ale fale wściekłości emanowały z niej równie silnie, jak wybuchy promieniowania od pulsara.
- Wiem, że Kyp was irytuje.
Corran odwrócił się, słysząc głos Luke’a.
- Irytuje? Albo jestem mistrzem w kamuflowaniu uczuć, albo starasz się być zbyt... delikatny. Gdybym miał choć krztynę uzdolnień telekinetycznych, udusiłbym go jego własnym płaszczem.
- Corran! - Mara zmarszczyła czoło, spoglądając na niego z oburzeniem.
- Przepraszam, mam chyba słaby charakter...
- Chyba rzeczywiście, skoro chciałeś to zrobić w tak jawny sposób. - Mara zmrużyła zielone oczy. - Powinieneś być bardziej subtelny. Znajdź jakąś częściowo zablokowaną tętnicę w jego mózgu, a potem tylko lekko ją ściśnij. Bum! - i po nim. No i po kłopocie.
Corran uśmiechnął się.
- Dopiero teraz żałuję, że jestem słaby z telekinezy.
- Natychmiast przestańcie! - Lukę pokręcił głową. - Takie żarty tylko pogłębiają problem, jaki mamy z Kypem i jego frakcją. Oni wszyscy dorastali już po upadku Imperium. Zawsze marzyli o tym, by jako Jedi móc zniszczyć największe zło, jakie znamy. To, co zrobiłem, żeby pokonać Imperium... co musiałem zrobić, żeby je pokonać... to ich zdaniem najlepszy sposób na rozprawienie się z wszelkim złem. Chcą wymierzać sprawiedliwość ciosami miecza. A ponieważ Yuuzhanie są niewyczuwalni poprzez Moc, Kypowi i jego poplecznikom wydaje się, że to rzeczywiście jedyny sposób, by ich pokonać.
Corran strzepnął kropelki potu z brody.
- Przypuszczam, że zabicie przeze mnie dwóch Yuuzhan na Bimmiel nie pomogło rozwiać tego złudzenia?
- Nie miałeś wyjścia, Corran, i sam otarłeś się o śmierć na Bimmiel. - Lukę westchnął ciężko. - Ale nawet ta lekcja nie na wiele się zdała w przypadku Kypa i jego frakcji. Zostałeś ranny, więc uznali cię za słabeusza. Nie zdają sobie sprawy z tego, jak dobrymi wojownikami są Yuuzhan Vong. Poplecznicy Kypa uważają się za lepszych od ciebie, więc skoro ty zdołałeś pokonać Yuuzhan, są przekonani, że im także się to uda, i to bez trudu.
Mara przytaknęła.
- W dodatku Anakin zabił następnych Yuuzhan na Dantooine. Przez to jeszcze bardziej nie doceniają Yuuzhan. Lekcja, jaką otrzymaliśmy na Dantooine, była naprawdę straszliwa. Przekonaliśmy się, że Yuuzhanie bardziej dbają o to, by wykonać zadanie, jakie otrzymali, niż o własne życie. Ci spośród Jedi, którzy wykorzystują strach i grozę, by zaszachować przeciwnika, powinni strzec się wroga, który nie boi się śmierci.
Lukę przycisnął palce do skroni.
- To właśnie najbardziej mnie niepokoi: strach, ból, zazdrość i pogarda. To domena ciemnej strony.
- Tak, mistrzu, ale musimy patrzeć realistycznie. - Corran przypiął miecz do pasa. - Yuuzhanie budzą grozę i są bezlitośni. Nie możemy ich wyczuć poprzez Moc. To odbiera nam wiele umiejętności, na których większość Jedi nauczyła się polegać. Utrata przewagi bojowej musi wywoływać strach.
- Nieprawda, Corran, nie masz racji. - Lukę zwinął prawą dłoń w pięść i uderzył się w piersi. - Istota Jedi to coś, co jest w nas. To nie władza, jaką dzierżymy, ani broń, którą się posługujemy. Nie przestaję być rycerzem Jedi, gdy isalamir pozbawia mnie dostępu do Mocy. Tamci zaś pozwalają by strach oddzielił ich od tej podstawowej prawdy. Jesteśmy sługami Mocy, niezależnie od tego, czy nasi wrogowie sąjej częścią, czy nie.
Corran zmarszczył czoło, zastanawiając się nad słowami LukeA. Po chwili pokiwał głową.
- Rozumiem, co masz na myśli, ale nie jestem pewien, czy i oni to zrozumieją. Spójrzmy prawdzie w oczy: normalną reakcją na strach jest zaatakowanie tego, co go wywołuje.
- Albo - dodała Mara złowieszczym głosem - płaszczenie się przed tym w nadziei na uratowanie skóry.
- Nie podoba mi się to, Maro - syknął Luke. Na Belkadanie widział istoty zniewolone przez Yuuzhan Vong, zastanawiał się jednak, czy tylko godziły się na swoją rolę, czy też wychodziły jej naprzeciw.
Strach może skłonić ludzi do najbardziej irracjonalnych zachowań, pomyślał. Perspektywa walki przeciwko obywatelom Nowej Republiki, atakującym w szeregach Yuuzhan Vong... cóż, wolał o tym nie myśleć.
-
Mimo wszystko Corran ma trochę racji. Nazwanie przez Kypa naszego
zebrania naradą wojenną świadczy o tym, że niektórzy Jedi chcą
zaatakować Yuuzhan. - Luke potarł dłonią czoło. - Ale nasze
zadania jako Jedi są proste. Mamy lecieć na planety ogarnięte
walką i ewakuować bezbronnych. Mamy koordynować wysiłki obronne.
Dan
- A co z misjami zwiadowczymi? To właśnie robiłeś na Belkadanie. Twój pobyt tam okazał się bardzo przydatny, pozwolił nam zebrać wiele cennych informacji. Zresztą Corran i Ganner też przywieźli z Bimmiel informacje, w tym przykłady yuuzhańskich biotechnologii i zmumifikowane ciało Yuuzhanina. Im więcej danych o Yuuzhanach zdołamy zgromadzić, tym lepiej będziemy przygotowani, by odeprzeć ich ataki.
- Zgoda, ale mając niecałą setkę Jedi i tysiące planet jako potencjalne cele, jak mamy rozłożyć nasze siły?
Corran pokiwał głową.
- Cóż, politycznie nic tu nie wygramy. Jeśli na planecie, którą Yuuzhanie obiorą za kolejny cel, nie będzie żadnego Jedi, winić za to będą nas. Jeśli będzie tam za mało Jedi, by pokonać Yuuzhan... a wiemy, że na pewno tak będzie... znów przegramy. Nie zamierzam sugerować, że w tej sytuacji mamy nic nie robić, ale musimy mieć świadomość tego, że nigdy nie zdołamy zadowolić tych, którym mamy pomóc. Mara ma rację w jednym: jedyne miejsca, co do których możemy być pewni, że znajdziemy tam Yuuzhan, to planety, które już podbili. Mogę przejrzeć dane na temat tych planet i zastanowić się, czy jest jakiś sposób, żeby wysłać tam naszą ekspedycję. Ale to nie będzie łatwe.
- Nic nie będzie łatwe, Corran. - Mistrz Jedi wyciągnął rękę i ujął dłoń Mary. - Po prostu musimy zapewnić, że Jedi zrobią wszystko, co w ich mocy, by wypełnić swoją misję. Mniej mnie martwi ewentualna krytyka z zewnątrz niż to, że nasza porażka może rozbić Jedi od środka. W takim wypadku Yuuzhan Vong nie napotkają nikogo, kto byłby w stanie im się przeciwstawić.
Jacen Solo czuł się bardzo dziwnie, wróciwszy do miejsca, w którym spędzał zawsze tyle czasu podczas pobytu na Coruscant. Mógłby powiedzieć, że dorastał w tym mieszkaniu, ale nie byłaby to cała prawda. Zjeździł całą galaktykę, podróżując z rodzicami po światach Nowej Republiki, a potem przez długi czas przebywał w Akademii Jedi.
Apartament nie różnił się specjalnie od tego, jakim go zapamiętał. Jego pokój był na końcu korytarza; pokoje rodziców - na piętrze. C-3PO nadal kręcił się po domu, rozpaczliwie miotając się od jednego nieszczęścia do drugiego. Przystanął tylko na chwilę, by powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że widzi Jacena z powrotem. Paplanina złotego robota protokolarnego, choć chwilami denerwująca, stanowiła jeden z nieodłącznych elementów tego miejsca, co - nie wiedzieć czemu - tylko pogłębiło niepokój Jacena.
Nurtowało go pytanie, co stało się z tym mieszkaniem, że czuje w nim taki niepokój. Jego młodszy brat Anakin stał przy ogromnym oknie z transpastali, przyglądając się śmigaczom kreślącym precyzyjne wzory na niebie Coruscant. Jacen z trudem wyczuwał swojego brata poprzez Moc, jakby rozdzielał ich co najmniej cały kontynent. Odbierał zaledwie strzępy wrażeń, a to, co do niego docierało, było mroczne i jakby zabarwione lękiem.
W przeciwieństwie do młodszego brata Jaina, bliźniacza siostra Jacena roztaczała wokół siebie silną aurę pozytywnych emocji. Uśmiechnął się na widok jej radosnych ciemnych oczu i włosów splecionych w gruby warkocz. Jej radość z tego, że przyjęto ją do Eskadry Łobuzów, była zaraźliwa; Jacen uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jako bliźniaki zawsze byli sobie bardzo bliscy i łączyła ich silna więź, ale nie spodziewał się, że Jaina aż tak rozkwitnie w swojej nowej roli.
Oby wszystkie niespodzianki były tak przyjemne, pomyślał.
Wszedł do przestronnego salonu i uścisnął siostrę.
- Stęskniłem się za tobą. Wygląda na to, że Łobuzy nie dają ci odpocząć.
Jaina przytuliła się mocno do brata i ucałowała go w policzek.
- To prawda. Przyjmujemy nowych pilotów, a ja pomagam ich ocenić. Sprawdzam ich reakcje, gdy pokazujemy im, do czego zdolni są w walce Yuuzhanie. Na podstawie wyników odsiewamy tych, którzy się nie nadają.
Jacen uśmiechnął się.
- Zmysły Jedi na pewno się przy tym przydają.
- Jasne, ale nie tylko. O każdym kandydacie piszemy raport na podstawie symulacji i rozmów, a każdy z oceniających robi to niezależnie. Pomagają nam Wedge Antilles i Tycho Celchu... i wyobraź sobie, że nie używając Mocy, kwalifikująte same osoby co ja jako nie nadające się do służby. Widocznie lata doświadczenia są dla nich tym samym, czym dla nas jest Moc.
Anakin roześmiał się lekko.
- Nie sądzę, żeby lata doświadczeń pomogły im unieść ciężki głaz. Jaina zmarszczyła brwi i spojrzała karcąco na młodszego brata.
- Przecież wiesz, co mam na myśli.
Jacen ominął siostrę i usiadł na beżowej kanapie.
- Doświadczenie to coś, co przydaje się każdemu, także rycerzom Jedi. Uczysz się, by nie powtarzać tych samych błędów.
Anakin pokiwał głową i odwrócił się znów do okna.
- Dobrze, że pewnych błędów nie da się powtórzyć. Siostra westchnęła i skierowała się w jego stronę.
- Anakin, to nie była twoja wina...
Anakin podniósł rękę, zatrzymując ją w pół kroku. Nie pomagał sobie Mocą, ale Jacen wyczuł, że zrobiłby to, gdyby siostra nie stanęła sama.
- Wszyscy mi to powtarzają...iw głębi serca wiem, że to prawda. Ale chociaż nikt mnie za to nie wini, poczuwam się do odpowiedzialności za to, co się stało. To prawda, że go nie zabiłem, ale może mogłem coś zrobić, by go uratować?
Jaina pokręciła głową.
- Nigdy się tego nie dowiemy.
Anakin odwrócił się, ale nie udało mu się ukryć udręki na twarzy.
- Jeśli masz rację, Jaino, to jestem zgubiony. Muszę wierzyć, że można było coś zrobić, żeby następnym razem...
Jacen pochylił się do przodu.
- Następny raz już był. Uratowałeś wtedy Marę, Anakinie.
- Jasne, tylko po to, żebyście, ty i Lukę, mogli uratować nas oboje. Nie myśl, że nie jestem ci wdzięczny... naprawdę jestem. - Anakin uniósł jeden kącik ust w krzywym uśmiechu. - Ale dałeś mi tylko pół odpowiedzi. Muszę znaleźć drugą połowę.
Jacen kiwnął głową. Zauważył, że brat ani razu nie wypowiedział imienia Chewbacca. Śmierć Wookiego zraniła ich wszystkich mocno i głęboko. Od zawsze był częścią ich życia, ale dopiero kiedy go zabrakło, zobaczyli, jak głęboko i nierozerwalnie był z nimi związany. Jego śmierć była jak otwarta rana, która - przynajmniej w przypadku Jacena - nawet nie zaczęła się zabliźniać.
Zamilkli wszyscy troje, pogrążając się we własnych myślach. Anakin nadal wyglądał przez okno niewidzącym wzrokiem. Jaina skrzyżowała ramiona i rozciągnęła się
- Hej, co tu tak cicho...?
Jacen podniósł wzrok i zobaczył mężczyznę schodzącego po schodach, ale dopiero po chwili rozpoznał w nim ojca. Przede wszystkim po głosie, choć wydał mu się mniej entuzjastyczny niż zwykle, nawet jakby niepewny. Po zbyt luźnym ubraniu widać było, że ojciec schudł; skórę miał bladą i ziemistą, znikła gdzieś mocna opalenizna od zbyt wielu oglądanych słońc. Han Solo odgarnął z czoła włosy, wpadające mu do oczu. Były dłuższe, niż Jacen pamiętał. Długie kosmyki kryły siwiznę, nie do końca jednak, zwłaszcza na skroniach.
Najbardziej niecodzienne było jednak to, jak ojciec urwał pytanie. Jacen słyszał je wypowiadane setki razy, zwykle wtedy, gdy sprawy nie szły gładko i trzeba było rozładować napięcie. W takich sytuacjach ojciec uśmiechał się, rozkładał ręce i pytał: „Hej, co tu tak cicho, ktoś umarł?”.
Musi być naprawdę źle, tato, jeśli nie możesz tego wypowiedzieć... - pomyślał Jacen.
Podniósł się z kanapy.
- Cieszę się, że cię widzę, tato. Gdy tylko dostałem wiadomość od Threepio, przyjechałem najszybciej, jak mogłem.
- Wiem, synu. - Han pokiwał głową i zaczął schodzić po schodach. - Hej, Złotousty, dlaczego nie dałeś im nic do picia?
- Cóż, panie Solo, zwyczaj nakazuje, żeby nie...
- Zwyczaj nakazuje? To moje dzieci! - Han uśmiechnął się. - Czego się napijecie? Jaina pokręciła głową.
- Dziękuję, nic mi nie potrzeba.
- Jacen, ty na pewno masz na coś ochotę. - Han odwrócił się do robota protokolarnego. - Ja poproszę...
- Nie, tato, nie mam ochoty na nic. Han zmarszczył brwi.
- Nie będę przecież pił sam...
Nie odwracając się od okna, Anakin machnął ręką w geście odmowy. Solo senior wzruszył ramionami niezgrabnie, jakby jego stawy wymagały smarowania.
- W takim razie ja też poczekam. Jaina spojrzała na ojca.
- Wiadomość wyglądała na pilną. O co chodzi?
Han wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Usiadł na krześle i gestem nakazał to samo Jacenowi. Spojrzał na Anakina i także jemu wskazał miejsce, ale odwrócony plecami syn nie mógł tego widzieć.
Han odczekał chwilę, aż Anakin się odwróci, bez skutku jednak. Pochylił się więc do przodu i oparł łokcie na kolanach.
- Nie bardzo wiem, jak wam to powiedzieć. Nie jest mi łatwo... - popatrzył na zaciśnięte dłonie, potarł jedną o drugą. - Teraz kiedy Chewie nie żyje... - głos mu się załamał; z trudem przełknął ślinę.
- Wiemy, tato. - Jaina uśmiechnęła się dzielnie do ojca. - My też go kochaliśmy. Han przetarł twarz dłonią.
- Teraz kiedy on nie żyje, zacząłem się zastanawiać, kogo jeszcze mogę stracić. I to mnie przeraziło bardziej niż cokolwiek do tej pory. Boję się. Ja, Han Solo, po prostu się boję!
Anakin uniósł głowę.
- Nikomu nie jest łatwo przyznać się do czegoś takiego.
Ojciec krótko kiwnął głową. W tym geście był gniew i smutek, który przeszył Jacena do głębi.
Wstał, podszedł do ojca i niezgrabnie położył mu rękę na ramieniu.
- Rozumiemy to, tato. Naprawdę. Ale ojciec już się pozbierał.
- Nie ma tu nic do rozumienia - odparł szorstko. Jacen westchnął.
Może uda nam się zwyciężyć Yuuzhan, pomyślał, ale czy nasza rodzina przetrwa tę bitwę?
Leia Organa Solo powoli wstała z krzesła w niewielkiej sali odpraw. Oparła dłonie o krawędź stołu i pochyliła się do przodu. Głowa opadła jej na chwilę, poddając się bólowi barków, ale podniosła ją szybko i wyprostowała się. Wiedziała, że pozostałe osoby zgromadzone w pokoju są nie mniej zmęczone niż ona, ale ze względu na rozwój wypadków nikt nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek.
Ponad talerzem holoprojektora wbudowanego w sam środek czarnego stołu zawisł wizerunek Nowej Republiki, a właściwie tej jej części, gdzie przechodziła w Odległe Rubieże. Planety Nowej Republiki i przestrzeń między nimi jarzyły się ciepłym, złotym światłem. U góry po lewej stronie widniały sektory należące do Spadkobierców Imperium, zacienione na szaro, z planetami jak czarne perły. Ostry klin zaznaczonych brązem planet wbijał się w terytorium Nowej Republiki niby wibroostrze, ocierając się krawędzią o granice Imperium.
- Nadal napływają dane. Brak wiadomości z Belkadanu, Bimmiel, Dantooine i Sernpidala nie powinien nas dziwić, skoro Yuuzhanie zajęli te światy, które zresztą nigdy nie były gęsto zaludnione. Z Dubrillionu nadal otrzymujemy raporty, ale coraz mniej i coraz rzadziej. Wygląda na to, że Dubrillion ma służyć Yuuzhanom za bazę wypadową, przynajmniej na razie. Z Garqi nie dociera do nas wiele, ale wszelkie poszlaki wydają się wskazywać na to, że Yuuzhan Vong wylądowali, objęli kontrolę nad planetą i rozpoczęli przygotowania... niestety, nie wiemy do czego.
Admirał Traest KreTey, młody Bothanin o fioletowych, złoto cętkowanych oczach, pogładził śnieżnobiałą czuprynę.
- Uciekinierzy poruszają się po Agamarze stosunkowo szybko. Zbieramy relacje świadków, ale pani własna opowieść o wydarzeniach na Dantooine nie odbiega od tego, co od nich słyszymy. Yuuzhanie wydają się wykorzystywać oddziały innych ras do oczyszczania planet i cięższych operacji. Pojawiły się informacje o niewolnikach, a także pogłoski o kolaboracji naszych obywateli z Yuuzhanami, ale mogą się okazać zwykłą plotką.
Borsk Feylya, przewodniczący Nowej Republiki, skrzywił się i warknął:
- Należy się spodziewać, że co bardziej tchórzliwi przyłączą się do tych sił, które akurat mają przewagę. Mieliśmy tego liczne przykłady za czasów Imperium.
Leia pokręciła głową.
- Yuuzhanie są znacznie gorsi, niż Imperium było kiedykolwiek.
- Tylko z twojej perspektywy, Leio. Imperium rozprawiało się z rasami nieludzi równie beznamiętnie, jak według twojej relacji Yuuzhanie rozprawiają się z ludźmi. Teraz wiesz, jak się wtedy czuliśmy.
Leia prychnęła, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko do Bothanina.
- Imperium zniszczyło moją planetę, Borsk.
- Ach, tak? Który to już raz o tym słyszymy...
Borsk Fey’lya nie dokończył kąśliwej uwagi, bo Elegos A’Kla z rasy Caamasi położył mu rękę na ramieniu. Leia dostrzegła, jak mięśnie Elegosa skurczyły się, a FeyTya wzdrygnął się gwałtownie.
Caamasjanin odezwał się spokojnym głosem:
- Wiemy wszyscy, że zmęczenie nadweręża nasze nerwy, ale powinniśmy pamiętać o obowiązkach, które sprowadziły nas tu razem. - Skłonił głowę w kierunku drugiego przedstawiciela rasy ludzkiej znajdującego się w sali odpraw. - Zauważyłem, że generał Antilles ma pełen notes informacji.
Wedge Antilles rozejrzał się dookoła i zamrugał szybko zielonymi oczami.
- Przyjrzałem się pewnym sprawom w podobny sposób, w jaki oceniałem posunięcia i uzbrojenie Imperium, i sformułowałem kilka podstawowych pytań, na które musimy sobie odpowiedzieć.
Borsk Fey’lya potarł ramię uwolnione z uścisku Elegosa.
- Na przykład?
- No więc, po pierwsze, Sernpidal. Ściągnęli księżyc na planetę, doprowadzając do koszmarnego kataklizmu. Wiemy, że nie udało nam się ewakuować z powierzchni całej ludności. Gdyby pan zapytał fizyka planetarnego, odpowiedziałby, że tamtejsza cywilizacja została unicestwiona, i nawet jeśli przetrwały tam jakiekolwiek żywe stworzenia, pozostaje im grzebanie w odpadkach.
FeyTya prychnął.
- Imperium unicestwiło Alderaan, jak raczy nam przypominać Leia nie tylko przy tej okazji. Sernpidal miał być dla nas nauczką.
Wedge potrząsnął przecząco głową.
- To nie miałoby sensu. Pamiętajcie, że wykorzystali żywą istotę, żeby ściągnąć księżyc z orbity. Środki, jakie poszły na wyhodowanie bestii tych rozmiarów i o takiej sile, musiały być niewiarygodne.
Elegos uniósł palec porośnięty płowym futrem.
- Skąd ta pewność, generale?
- Mamy raporty na temat ich statków i broni. Chociaż ich napęd i obrona opierają się na żywych stworzeniach, które są zdolne w taki czy inny sposób manipulować grawitacją, żadne z nich nie miało nawet ułamka Mocy potrzebnej do zepchnięcia księżyca z orbity. Gdyby wyhodowanie takiego organizmu było łatwe, statki i uzbrojenie, które widzieliśmy, byłyby znacznie potężniejsze.
Wedge złączył dłonie czubkami palców.
- Wiemy, że ten stwór na Serpidalu został zabity, zanim księżyc rozbił się o powierzchnię planety. Nie uciekł, zanim doszło do kolizji; a skoro zmiana orbity nieuchronnie musiała prowadzić do zderzenia, można z dużą dozą pewności przyjąć, że Yuuzhanie nie zamierzali ewakuować tego organizmu. Uznali, że rezultat wart jest kosztów, jakie musieli ponieść, by go wyhodować. To każe mi sądzić, że mają inne plany co do Sernpidala.
Traest zmarszczył czoło.
- Rozumiem ten tok myślenia, Wedge, ale twój wniosek opiera się na założeniu, że inwestycja powinna przynieść zysk. A jeśli oni nie rozumują w ten sposób? Jeśli uważali na przykład, że... czy ja wiem?... ten organizm jest nieczysty z powodu tego, co uczynił? Może nie ewakuowali go, bo w ten sposób i oni zostaliby zbrukani?
- To możliwe. - Wedge wzruszył ramionami. - Jeśli tak, jeśli ich wzorce myślowe są aż tak odmienne od wszystkiego, co znamy, to przewidywanie i kontowanie ich posunięć będzie niemożliwe.
Leia potarła kark.
- Przyznaję, że poszerzenie naszej wiedzy o Yuuzhan Vong jest sprawą niezmiernie ważną. Urządzenia, jakie mój brat widział na Belkadanie, wydają się sugerować, że rzeczywiście Yuuzhanie potrzebują zasobów planet, które zajęli, by uzupełnić czy zastąpić te siły, które zniszczyliśmy. Dlatego też zastanawia mnie, co zamierzają zrobić ze szczątkami Sernpidala. Czytałam prawie wszystkie raporty, z którymi zapoznał się Wedge, i uważam, że większość ras, z wyjątkiem Givinów, uznałaby światy opanowane przez Yuuzhan za niemożliwe do zamieszkania. Gdyby się okazało, że Yuuzhanie mogą na nich żyć, dowiedzielibyśmy się o nich ważnej rzeczy.
Borsk Feylya odchylił się w swoim krześle, a odbłyski trójwymiarowej mapy ozdobiły jego sierść złotymi plamami.
- Doceniam wagę poszerzania wiedzy o przeciwniku, ale moją troską, jako przywódcy Nowej Republiki, jest powstrzymanie tej plagi. Zakładam, admirale, że rozlokował pan nasze siły w odpowiedni sposób, tak aby mogły zatrzymać tych Yuuzhan?
Traest i Wedge wymienili zakłopotane spojrzenia, po czym odezwał się młodszy Bothanin:
- Zrobiłem wszystko, co było możliwe, oczywiście zrobiłem to. Zaczęliśmy od Agamar i rozsyłamy patrole wzdłuż szlaków przelotowych, by zbierały uciekinierów. Tworzymy z nich większe grupy, które sprowadzamy na Agamar, pakujemy na statki i wysyłamy w głąb galaktyki, do Światów Środka. Na razie nie spotkaliśmy się z następnymi aktami agresji ze strony Yuuzhan Vong, ale nasze patrole są dobrze uzbrojone i powinny dać sobie radę w ewentualnym starciu. Zmieniamy też trasy, skład i terminy patroli, tak by utrudnić Yuuzhanom przygotowanie ewentualnej pułapki.
Borsk przymknął fioletowe oczy.
- Powiedział pan: „Wszystko, co było możliwe”.
- Zgadza się. Mówimy w tej chwili o ogromnym obszarze. Komputer może nam narysować przyjemną, optymistyczną mapę, żebyśmy ją sobie mogli spokojnie studiować, ale to odwzorowanie niewiele mówi o rzeczywistej przestrzeni. - Traest wcisnął
Planety pozostały na swoim miejscu i nie zmieniły koloru, ale wokół nich, zamiast barwnej poświaty, zaczęły się formować jakby wąsy łączące je ze sobą. Niektóre były długie i splątane, inne biegły prosto. Leia patrzyła, jak migocą i znikają, w miejsce jednych pojawiają się nowe, a inne wydłużają się lub skracają. Najbardziej zdziwiło ją, jak ściśle planety powiązane są między sobą i jak łatwo granice, zaznaczone na poprzedniej mapie, tracą jakikolwiek sens. Traest wskazał na nową mapę.
- To są szlaki, które łączą poszczególne światy. Stale się zmieniają, bo ruch planet po orbicie wpływa na czas przelotu od gwiazdy do gwiazdy. Gdyby ktoś chciał wskoczyć w przestrzeń między galaktyczną i wyskoczyć z powrotem, mógłby uderzyć niemal na każdą planetę z dowolnego miejsca - tyle tylko że mogłoby to potrwać jakiś czas, co z wojskowego punktu widzenia nie byłoby rozwiązaniem praktycznym. A zatem rozstawienie naszych sił zbrojnych w taki sposób, by zastąpiły drogę nadlatującym wojskom Yuuzhan Vong, jest niemożliwe.
Borsk nachmurzył się.
- Sugeruje pan, że nie jesteśmy w stanie zrobić nic, aby ich powstrzymać? Wedge gwałtownie zaprzeczył.
- Ależ nie, panie przewodniczący, w żadnym wypadku. W tej chwili organizujemy systemy obrony na planetach, które naszym zdaniem zaatakują. Naszym celem jest spowolnienie ich ataków na tyle, abyśmy zdołali sprowadzić przeważające siły zdolne do przeprowadzenia kontrataku. Wszyscy wiemy, że wojska atakujące planetę są najbardziej odsłonięte w czasie schodzenia na jej powierzchnię. Jeśli zdołamy zaangażować ich w walce na orbicie i spowolnić lądowanie, będziemy mieć znacznie więcej czasu na sprowadzenie dostatecznej siły ognia, by ich pokonać. W ten właśnie sposób chcemy ich zatrzymać.
- Czyli zastawiacie na nich pułapki z przynętą.
- Zastawiamy pułapki... owszem, ale bez przynęty. Nie wiemy, czego chcą, więc nie potrafimy odgadnąć, co mogłoby ich znęcić. - Wedge westchnął. - W tym momencie wracamy do poprzedniego problemu, a mianowicie braku dostatecznej wiedzy na temat wroga. Wiemy tyle, że stosują niewolnictwo; wiemy, że nienawidzą maszyn; wiemy, że cała ich broń jest organiczna; i wiemy, że ból ma dla nich inne znaczenie niż dla nas. Niestety, nie umiemy ocenić wagi tych wiadomości.
- Nie denerwuj się, Wedge. - Leia poklepała go po ręce. - Rozumiem twoją frustrację, ale możemy przecież przygotować jednostki wywiadowcze i rozesłać je, by dowiedziały się jak najwięcej. Jestem pewna, że Lukę użyczy nam kilku Jedi do takich potajemnych wypadów, jak było na Belkadanie i Bimmiel.
- Nie, nie... żadnych Jedi. - Borsk FeyTya potrząsnął głową. - Nie życzę sobie, żeby się w to angażowali.
Leia spojrzała na niego.
- Co takiego?
Borsk FeyTya przybrał beznamiętny wyraz twarzy.
- Nie myśl, że nie znam wartości rycerzy Jedi, Leio. Doskonale pamiętam, jak ty i twój brat rozwiązaliście kryzys, który zniszczyłby Bothawui, ale... ludzie stracili szacunek dla Jedi. Przeglądając raporty o bitwie na Dantooine, mogę wyczytać między wierszami, że gdyby nie Jedi, cały kontyngent uciekinierów zostałby zgładzony, ale nie jest to jedyna rzecz, jaką można z tych relacji wywnioskować. Czytane nieżyczliwym okiem dowodzą, że Jedi okazali się bezradni i nie zdołali zapobiec rzezi setek ludzi. Co więcej, Yuuzhanie są w stanie pokonać Jedi. Nawet najpotężniejszy z rycerzy, twój brat, został zmuszony do opuszczenia Belkadanu i pozostawienia tam nieznanej nam nawet liczby niewolników. Według jednego ze studentów uratowanych z Bimmiel tamtejsi Jedi wypuścili genetycznie zmodyfikowane organizmy, które mogły na zawsze zakłócić cykl życia na tej planecie, doprowadzając do jej całkowitego wyjałowienia. Dodaj do tego pogłoski, jakoby umiejętności Jedi w zakresie posługiwania się Mocą na nic się nie przydawały w walce przeciwko Yuuzhanom, a zrozumiesz, dlaczego ludzie nie ufają już rycerzom Jedi. Jeśli więc wykorzystamy Jedi jako awangardę w operacjach przeciwko Yuuzhanom, wyjdziemy na głupców, a pokładane w nas zaufanie zachwieje się. Wywołamy panikę.
Ból w skroniach Lei pulsował coraz mocniej. Słyszała różne relacje studentów i ocalałych z Dantooine, a nawet raporty kilku Jedi z ich potyczek z Yuuzhanami. Wolałaby, aby do czasu, kiedy lepiej się zorientują w sytuacji, dane te zostały całkowicie utajnione, ale utrzymanie ludzi w niewiedzy było bardzo trudne. Nie da się uniknąć przecieków, a ewentualne oficjalne dementi tylko nadszarpnęłoby zaufanie do władz i spowodowało panikę. Z drugiej strony opinia publiczna ma to do siebie, że może wygłaszać własne opinie, także na temat rycerzy Jedi. Politycy tacy jak Feylya muszą zaś uwzględniać w swoich działaniach wolę ogółu.
Nachyliła się do przodu i podparła głowę dłońmi.
- Odrzucając pomoc Jedi, pozbawiamy się bezcennych sojuszników. Ci spośród nich, których moglibyśmy wysłać za linie wroga, swego czasu wiele podróżowali i nauczyli się rozwiązywać sytuacje kryzysowe w sposób dyskretny i elastyczny. Byliby idealnymi agentami w miejscach takich jak Garqi czy Dubrillion. Najważniejsze jednak, że nie wiem, czy zdołamy powstrzymać LukeA od wysyłania Jedi na pomoc potrzebującym. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
- O, tak, Leio, jak najbardziej. - Fey’lya rozciągnął usta w złowieszczym uśmiechu. - Chodzi mi tylko o to, że nie możemy sprawiać wrażenia, iż popieramy ich działania. Będą musieli radzić sobie bez naszego wsparcia.
Wedge uniósł brew.
- Czy mam przez to rozumieć, że jeśli dostanę wezwanie od Jedi spoza linii wroga, mam siedzieć i nic nie robić?
- Jeżeli w grę nie będą wchodzić zadania o podstawowym znaczeniu strategicznym lub operacyjnym... rzeczywiście, nie widzę sposobu, by mógł pan coś zrobić w takiej sytuacji, generale.
Traest spojrzał na Wedge’a.
- To oznacza, że musimy przygotować własne operacje wywiadowcze, używając swoich ludzi.
- Nie mamy wyboru.
Leia zamknęła oczy i westchnęła.
- Jeśli nie możemy wykorzystać Jedi, moja misja do Bastionu także nie wchodzi w grę, jak sądzę?
FeyTya uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Ależ nie, nic podobnego! Jeśli masz ochotę spotkać się z Pellaeonem i namówić go, by przeznaczył jak najwięcej ludzi i uzbrojenia na walkę z Yuuzhan Vong, to mogę ci tylko przyklasnąć. Szczerze życzę powodzenia w tej misji i sądzę, że nie powinnaś jej odkładać na później.
Leia spojrzała porozumiewawczo na Elegosa. Jednocześnie pokiwali głowami. Zastanawiając się nad możliwością zaapelowania o pomoc do Spadkobierców Imperium, omówili najrozmaitsze scenariusze wydarzeń, a wszystkie były politycznie korzystne dla Borska FeyTya. Gdyby Lei udało się zdobyć pomoc Imperium dla Nowej Republiki, można by ją łatwo napiętnować jako kolaborantkę, współpracującą z wrogiem, podczas gdy Borsk wyszedłby na dziedzica tradycji Rebelii. Jeśli Imperium odmówi, pogorszy tylko swoją reputację, a razem z nim Leia, której można będzie zarzucić naiwność i brak realizmu. Wszelkie scenariusze pośrednie sprowadzały się do tego samego - Leia wyjdzie na zdrajczynię, spiskującą z nieprzyjacielem Nowej Republiki.
- Bardzo się cieszę, że popierasz ten pomysł, Borsk. W ciągu dwóch dni wyruszę do Bastionu z senatorem A’Kla.
- Z senatorem A’Kla? - Fey’lya pokręcił głową. - Obawiam się, Leio, że senator musi pozostać tu, na Coruscant. Ma do załatwienia sprawy nie cierpiące zwłoki. Nie pojedzie z tobą.
- Jeśli sądzisz, że...
Elegos uniósł trójpalczastą dłoń, by przerwać wypowiedź Lei.
- On ma rację, Leio, nie pojadę z tobą. Ale nie zostanę też na Coruscant, Borsk. Leia zamrugała.
- Nie? W takim razie dokąd się wybierasz?
Caamasi westchnął i odchylił się w fotelu, przenosząc wzrok na ciemny sufit.
- Wysłuchałem z uwagą wszystkiego, co tu zostało powiedziane: waszych dyskusji, waszych sporów. Myślę, że obraliście właściwą drogę, by zaradzić temu problemowi. Omówiliśmy wszelkie aspekty sprawy z wyjątkiem jednego: czego naprawdę chcą Yuuzhanie. Zamierzam udać się na Dubrillion i zapytać ich o to.
- Nie, to niemożliwe! - Leia pokręciła głową. - Byliśmy już wcześniej na Dubrillionie i próbowaliśmy porozumieć się z Yuuzhanami. Nie chcieli z nami rozmawiać.
Traest zgodził się z Leią.
- Nie mamy żadnych dowodów na to, że rozumieją koncepcję nietykalności posłów. Natomiast nie ma wątpliwości, że nie traktują dobrze jeńców... mamy na to liczne przykłady. Naraża się pan na śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Podobnie jak pan i pańscy żołnierze.
- To nasza praca, senatorze.
- A czy moja jest inna? - Caamasjanin nachylił się do przodu, gestykulując szczupłymi rękami ze spokojną elegancją. - Jako senator jestem odpowiedzialny za miliony
Leia patrzyła na senatora, czując ściskanie w gardle. Przeszedł ją dreszcz - choćby chciała, nie mogła przypisać go wyczerpaniu. Wiedziała, że Moc pozwala na chwilę zajrzeć w przyszłość. Z każdą chwilą rósł w niej niepokój tak silny, że zaczęła się obawiać, czy nie oznacza to, że misja Elegosa jest skazana na niepowodzenie.
- Elegosie, weź w takim razie chociaż kilku Noghrich, żeby mogli cię chronić.
- To wspaniałomyślna propozycja, przyjaciółko, ale Noghri bardziej przydadzą się gdzie indziej. - Elegos przekrzywił głowę i uśmiechnął się do niej. - Ktoś musi podjąć się tej misji. Jeśli mi się uda, wszyscy będziemy uratowani.
Borsk prychnął.
- Naprawdę jest pan tak naiwny, by sądzić, że ta misja może się udać? Elegos patrzył przez chwilę na Bothanina; wreszcie przymknął oczy.
- Szanse są niewielkie, może żadne, ale czy ktokolwiek z was powie mi, że nie warto podejmować ryzyka, by przerwać tę wojnę?
Leia wzdrygnęła się.
- A jeśli ci się nie uda?
- Wtedy, moja droga, mój los będzie znaczył niewiele w porównaniu z tym, co was czeka.
Lukę wszedł do audytorium i od razu zauważył, że popełnił taktyczny błąd, pozostawiając w rękach Kypa organizację spotkania. Dwa stoły otoczone krzesłami zestawiono na scenie pod kątem prostym w taki sposób, że tworzyły klin otwarty w stronę amfiteatralnej widowni, na której zasiedli rycerze Jedi. Lewą stronę podium zajęli Kyp Durron, Ganner Rhysode, Wurth Skidder i TwiTekianka Daeshara’cor. Jej obecność po stronie tamtych zdziwiła Luke’a, bo do tej pory uważała retorykę Kypa za przesadzoną.
Przy drugim stole stały tylko trzy krzesła. Obok dwóch z nich stali Corran Horn i Kam Solusar, pogrążeni w rozmowie. Lukę spodziewał się, że trzecie miejsce zajmie Mara, ale wyczuł ją gdzie indziej. Spojrzał w górę na najwyższe ławki i zobaczył, że chowa się w podcieniach audytorium.
Uśmiechnął się. Cała Mara, pomyślał. Obserwuje z oddalenia, kto jest po mojej stronie, a kto nie.
Mistrz Jedi swobodnie wszedł po schodach na scenę. Zatrzymał się i skinieniem głowy powitał Kypa. Młodszy mistrz gestem zaprosił go na mównicę, ale Lukę nie skorzystał. Odwrócił się w stronę widowni i ukłonił sześćdziesięciu rycerzom, zajmującym tam miejsca.
- Witam was wszystkich. Niewiele czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania, a już nowe wypadki sprowadziły nas tu z powrotem.
Za plecami Luke’a Kyp podszedł do mównicy i zaczął ustawiać mikrofon, który wyemitował wzmocniony przez głośniki pisk.
- Mistrzu, i dźwięk, i światło są lepsze tu, z tyłu.
Lukę zaśmiał się, skinął głową i usiadł na krawędzi sceny, opierając stopy na schodach.
- Pewnie masz rację, ale ci, którzy poznali Moc, powinni bardziej polegać na wrażeniach odbieranych za jej pośrednictwem niż na własnych oczach czy uszach.
Wyczuł falę zaskoczenia emanującą od Kypa, która jednak szybko opadła. Z tyłu sali Mara kiwnęła Luke’owi głową. Kam i Corran wyszli zza stołu, podeszli do krawędzi sceny i zeskoczyli w dół, by nie górować nad swoim mistrzem. To zmusiło Kypa i jego popleczników, by poszli w ich ślady, z wyjątkiem Daeshara’cor, która usiadła na samej scenie, okręcając się niby szalem swymi lekku.
- Dziękuję, że do mnie dołączyliście. Doceniam pracę, jaką włożyliście w przygotowanie tego spotkania, nie chciałem jednak nadawać mu zbyt formalnego charakteru, żeby jak najmniej przypominało naradę wojenną. To ma być narada istot myślących, które zdecydują o kierunku przyszłych działań.
- Mistrzu, jesteś pierwszym pomiędzy równymi. - Kyp skłonił głowę przed Lukiem. - Niech nas prowadzi twoja mądrość.
Oj, Kyp, pomyślał Lukę, ale byś się zdziwił, gdybym wziął cię za słowo i narzucił innym, co mają robić. Odebrał poczucie triumfu, emanujące z Corrana, który nie mógł się doczekać, kiedy Lukę wmanewruje Kypa w jego własną pułapkę. Pokręcił jednak głową przecząco.
- Nie tylko mnie Moc obdarza przenikliwością sądów. Wurth Skidder uśmiechnął się nerwowo.
- Twierdzisz, mistrzu, że nie jest to narada wojenna, a przecież znajdujemy się w stanie wojny z bezwzględnym najeźdźcą światów Nowej Republiki. Czy nie po to właśnie, by reagować na takie zagrożenia, został powołany zakon rycerzy Jedi?
- Tak, to właśnie jest naszym zadaniem. Musimy jednak zastanowić się, jak je zrealizować. - Lukę złączył dłonie i zamilkł na chwilę. - Rycerze Jedi mają chronić i bronić ludności naszej galaktyki. Rozróżnienie pomiędzy rolą obrońców i wojowników ma podstawowe znaczenie dla uniknięcia pokusy ciemnej strony.
Ganner Rhysode - wysoki szatyn o chłodnym spojrzeniu niebieskich oczu - wyszedł przed Skiddera.
- A może całe zamieszanie wynika z tego, że czasem w celach obronnych podejmuje się agresywne środki? Na przykład uderzenie we wroga, zanim on zdąży zaatakować nas, jest po prostu aktywną obroną.
Corran zakrył dłonią usta, zanim się odezwał.
- Ganner, wciągasz nas w słowne gierki. Sformułowania, jakich użyłeś w swojej wypowiedzi, nie uwzględniają skali operacji, o jakiej tu mówimy. W sytuacji taktycznej, gdy pozbawienie wroga możliwości odpowiedzi na atak zapewniłoby bezpieczeństwo innym, faktycznie miałbyś rację - atak byłby formą obrony. Z drugiej jednak strony najazd na planetę, by wyrżnąć Yuuzhan, zanim rozpierzchną się po galaktyce i uderzą w kolejne cele, miałby zdecydowanie charakter ofensywny.
- Corran, twoje argumenty tylko potwierdzają mój punkt widzenia: jakimi kryteriami mamy się kierować, decydując, co jest obroną, a co atakiem, i kiedy jedno zamienia się w drugie? Ja patrzę na zamiary, ty na skalę operacji. Wszystkie zmienne należy odpowiednio wyważyć, aby mądrze określić tę różnicę.
- Bardzo słuszna uwaga, Ganner. - Lukę uśmiechnął się do niego i spojrzał na pozostałych Jedi zgromadzonych w sali. Tak ludzie, jak i inne rasy, kobiety i mężczyźni, wszyscy emanowali życzliwym zainteresowaniem, podbarwionym odrobiną lęku. Mistrz Jedi pokiwał głową w zamyśleniu i poczuł, że jego obawy się rozwiewają. Podniósł wzrok.
- Wyważenie tych racji będzie możliwe, gdy pojawi się cel ataku. Yuuzhan Vong zajęli pewną liczbę planet i wiele żyjących na nich istot jest w niebezpieczeństwie, ale zagrożenie to pozostaje nie ukierunkowane. Zanim nie pojawi się konkretna groźbą nie
Zielonkawe warkocze główne TwiTekianki drgnęły.
- A więc twierdzisz, że zanim nie pojawi się konkretne zagrożenie, nic nie możemy zrobić?
Lukę uniósł ręce.
- Ależ skąd, nie powiedziałem nic takiego! Mamy mnóstwo roboty. Musimy być na pierwszej linii, tak by móc zareagować, gdy tylko wykryjemy cel ataku wroga. Musimy pomagać uciekinierom, uspokajać ich, podnosić na duchu, zachęcać, by nie tracili odwagi.
Kyp zmarszczył czoło.
- Ależ mistrzu, jeśli nie zamierzamy bezpośrednio walczyć z Yuuzhanami, jak możemy zachęcać innych do odwagi? Czy nie uznają nas za słabeuszy, którzy boją się wroga równie mocno, jak sami uchodźcy?
- Twoje pytania, Kyp, świadczą o niewłaściwym zrozumieniu roli Jedi. - Lukę westchnął. - To moja wina, bo sam wypłynąłem w czasie Rebelii jako wojownik, który zniszczył Gwiazdę Śmierci, Dartha Vadera i samego Imperatora, a moje późniejsze dokonania podtrzymały ten mit. Mając do wyboru łowcę nagród albo Jedi, ludzie wolą zwrócić się do nas, bo po pierwsze, pracujemy za darmo, a po drugie, troszczymy się, aby lekarstwo nie było gorsze od choroby.
- Mistrzu, nie ty jeden przyczyniłeś się do takiego rozumienia roli Jedi.
- Nie, Kyp, ale to ja powinienem był dostrzec zło takiego podejścia i podjąć środki zaradcze. I znowu to ja ponoszę winę za tę porażkę. A właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek, powinniśmy zadbać o to, by ludzie właściwie nas postrzegali. Musimy budzić w ludziach nadzieję.
Daeshara’cor zeskoczyła ze sceny, lądując zgrabnie na ugiętych nogach. Wyprostowała się powoli i skłoniła przed Lukiem.
- Z całym szacunkiem, mistrzu, sądzę, że nie masz racji. Mistrz Jedi odparł spokojnie:
- Czy mogłabyś to wyjaśnić, Daeshara’cor? Czarnooka kobieta zaczęła mówić na tyle cicho, by zmusić do uwagi wszystkich obecnych.
- Mistrzu, tyle wiadomości przepadło w mrocznych czasach Imperium, że tak naprawdę niewiele wiemy o Jedi; jednak to, co wiemy, przeczy twoim słowom. Zostałeś wyszkolony przez Obi-wana Kenobi i mistrza Yodę na wojownika. Trzykrotnie walczyłeś z Darthem Vaderem, za każdym razem uchodząc cało lub zwyciężając. Mówiąc teraz, że Jedi nie są wojownikami, zaprzeczasz własnym sukcesom i wolności miliardów istot, którą wywalczyłeś.
Spojrzała na srebrnowłosą kobietę siedzącą w trzecim rzędzie.
- Tiona niezmordowanie zbiera wszelkie informacje o Jedi i co znajduje? Ballady i opowieści sławiące wielkie zwycięstwa. Nie możemy wypierać się wojskowego aspektu naszej tradycji, mistrzu, i myślę, że właśnie do niego musimy się odwołać, by pokonać Yuuzhan Vong.
Kam Solusar, z krótko przyciętymi siwymi włosami, skrzyżował ramiona na piersi.
- W tym, co mówisz, Daeshara’cor, jest poważny błąd logiczny. Sama powiedziałaś, że wiele danych przepadło, ale budujesz całą teorię w oparciu o te strzępy informacji, które przetrwały do naszych czasów. A mogło być przecież tak, że na każde wielkie zwycięstwo rycerzy Jedi przypadały tysiące małych sukcesów. Takich jak ten, który być może odniesiemy w przypadku Yuuzhan. Najważniejsza jednak jest poruszona przez mistrza Skywalkera kwestia ukierunkowania naszych działań. Chyba nikt z tu obecnych nie ma co do tego wątpliwości. Kyp o mało nie stracił życia, walcząc z Yuuzhanami. Miko Reglia zginął w podobnej potyczce. A dlaczego? Bo podjęli walkę z Yuuzhanami, nie wiedząc, kim są ani jacy są ich przeciwnicy.
Kyp prychnął.
- Ale Corran wiedział to, czego ja się o nich dowiedziałem i co sam odkrył podczas swojej misji zwiadowczej, a był znacznie bliższy śmierci niż ja.
Corran przytaknął.
- To prawda. Na Bimmiel zagrożenie było zupełnie oczywiste, a mimo to z najwyższym trudem uszedłem z życiem. Kiedy będziemy wiedzieć dość, by przygotować mądre operacje, nasze szanse sukcesu wzrosną. Znacznie bardziej niż w przypadku bezładnych prób zaatakowania i pokonania Yuuzhan.
Lukę wyciągnął rękę.
- Chyba musimy trochę ochłonąć. Niezależnie od tego, co uważamy za działania ofensywne i defensywne, wszyscy zgadzamy się, że mądrzej będzie zająć się Yuuzhanami, gdy pojawi się konkretne zagrożenie, prawda? Jak powiedział Corran, kiedy wykrystalizuje się cel ataku, możemy rozplanować i wykorzystać nasze siły w taki sposób, by jak najlepiej sprostać sytuacji. Zgadza się?
Większość Jedi potakująco pokiwała głowami - nie wyłączając Kypa. Lukę poczuł się trochę lepiej. Może nie zgadzać się z naszym podejściem, pomyślał, ale zgodził się, że jego punkt widzenia wymaga narzucenia pewnych ograniczeń, a to już jest zwycięstwo.
Jedyną osobą, która zdecydowanie wstrzymała się do głosu, była Daeshara’cor, ale Lukę nie zmartwił się tym. Wiedział, że do tej pory zawsze postępowała rozsądnie. Mistrz Jedi uśmiechnął się.
- Mam jednak i złe wiadomości. Naszym działaniom narzucono pewne ograniczenia. Dowiedziałem się wczoraj od mojej siostry, że Nowa Republika nie usankcjonuje ani nie zapewni wsparcia żadnym działaniom Jedi na terenach objętych inwazją.
- Co takiego? - zdumienie Kypa eksplodowało jak supernowa. - To czyste szaleństwo! Jesteśmy ich najlepszą bronią, a oni nie chcą z nami współpracować?
Octa Ramis, krępa dziewczyna z planety o bardzo silnej grawitacji, potrząsnęła głową.
- Ich postawa nie ma żadnego sensu. Z drugiej strony jednak, jeśli takie jest stanowisko władz, zawsze możemy zacząć działania na własną rękę.
Ganner skrzywił się.
- Trzeba sprawić, żeby zmienili zdanie. Muszą przejrzeć na oczy.
Lukę bagatelizuj ąco machnął ręką.
- Właściwie to jestem nawet zadowolony z ich decyzji.
- Jak to, mistrzu? Lukę westchnął.
- Octa ma sporo racji. Nie ma poparcia, nie ma pomocy... ale także nie ma problemu odpowiedzialności przed politykami. Będziemy mogli kierować się własnym rozsądkiem przy rozwiązywaniu problemów.
Ganner pogładził się po brodzie.
- Ale w ten sposób będziemy zdani tylko na własne siły.
- Więc po prostu musimy sobie poradzić bez nich, prawda? Liczę na waszą kreatywność.
Daeshara’cor potrząsnęła głową.
- Jak mogą odwracać się od nas w taki sposób? Po tym wszystkim, co dla nich zrobiliśmy?
- Może to i lepiej. - Lukę rozłożył ręce. - Jest nas nie więcej niż setka. Stu rycerzy Jedi. Gdyby Nowa Republika polegała wyłącznie na nas, rzuciliby nas do walki, oczekując, że sami wszystko załatwimy. Robili tak już wcześniej, i to częściej, niż chciałbym pamiętać.
Opuścił ręce.
- Spójrzmy prawdzie w oczy. Nasze ostatnie dokonania nie budzą respektu. Weźmy na przykład kryzys na Rhommamool, a nawet utratę Dantooine. Jak zauważyła Leia, politycy nie mogą poprzeć Jedi. To jednak nie oznacza, że będziemy tam zupełnie sami. Armia nie może wprawdzie pomagać nam otwarcie, ale mocno z nami sympatyzuje.
Kyp parsknął.
- Też coś... wojownik, który popiera konkurencję! Lukę pokręcił głową.
- Dowództwo wie, jak wygląda sytuacja w terenie. Wiedząc, że my zajmiemy się sprawami cywilów, będą mogli wykorzystać własnych ludzi do tego, w czym są najlepsi.
Skidder jęknął.
- Więc mamy niańczyć uchodźców, podczas gdy ktoś inny będzie walczyć?
- Będziemy ich chronić i prowadzić. Jeśli pojawi się realne zagrożenie, podejmiemy odpowiednie kroki.
Kyp Durron przeczesał palcami ciemne włosy. - I to wszystko? Żadnych innych działań? Żadnych misji na tereny zajęte przez Yuuzhan Vong? Lukę niepewnie wzruszył ramionami.
- Jedna misja. Corran leci na Garqi.
- Tak myślałem, że wybierzesz właśnie jego.
- To nie ja go wybrałem, Kyp. - Lukę uśmiechnął się. - Oszczędzono mi tej decyzji.
- Słucham?
Zaskoczenie Kypa rozbawiło Corrana - wyczuł je poprzez Moc.
- Kiedyś latałem w Eskadrze Łobuzów. Zrezygnowałem pięć lat temu i od tego czasu jestem w rezerwie, więc po prostu przywrócili mnie do czynnej służby.
Lukę przytaknął.
- Pułkownik Horn zabierze na Garqi oddział sześciu komandosów i dwóch cywilnych obserwatorów. Ma za zadanie zbierać informacje o Yuuzhanach, nawiązać kontakty z ewentualnych ruchem oporu i w miarę możliwości zorganizować ewakuację ludności cywilnej z planety.
Ganner oparł pięści na biodrach.
- Pół tuzina komandosów przeciwko planecie pełnej Yuuzhan?
- Ci komandosi to Noghri, Ganner. - Corran wzruszył ramionami. - Poza tym chciałbym, żebyś to ty był jednym z cywilnych obserwatorów. Pomyślałem sobie, że jesteś wart tyle, co drugi tuzin Noghrich, mam rację?
Ganner rozpogodził się.
- Noghri? A zatem ta misja ma sens. Corran rozejrzał się po zgromadzonych.
- Jacen, rozmawiałem z mistrzem Skywalkerem, który zgodził się, żebyś był drugim obserwatorem. Co ty na to?
Lukę odebrał mieszane uczucia, jakie propozycja wzbudziła w Jacenie. Górę wzięło jednak poczucie obowiązku, pokonując początkową niechęć. Chłopak wstał.
- Eee... to dla mnie zaszczyt. Jeśli uważasz, że powinienem jechać, mistrzu, to pojadę.
- Świetnie, Jacen. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - Lukę klasnął w dłonie. - Jestem w trakcie przygotowywania zadań dla pozostałych. Powinny być gotowe do końca tygodnia. Czekamy tylko na harmonogram lotów. Wiem, że to, o co was poproszę, może nie być tym, czym waszym zdaniem powinniście się zająć. Wielu z was może pomyśleć, że marnuję wasze umiejętności. Rozumiem to, ale te zadania trzeba wykonać.
Daeshara’cor aż się zatrzęsła ze złości.
- W takim razie całe to spotkanie to lipa, tak? Lukę zmarszczył brwi.
- Nic podobnego.
- Skoro już zacząłeś przygotowywać dla nas zadania, to znaczy że sam podjąłeś wszystkie decyzje. Wiedziałeś z góry, co nam każesz zrobić bez względu na to, co od nas usłyszysz.
- To nie tak, Daeshara’cor. Rozkazy łatwo zmienić. Gdybym usłyszał przekonujące argumenty, że moja koncepcja działania jest niesłuszna, zmieniłbym wasze zadania. - Lukę wyciągnął do niej rękę. - Ty sama spróbowałaś, ale nie miałaś dość argumentów, poparcia, by mnie przekonać.
- Kontrargumenty Kama też nie miały żadnego potwierdzenia w faktach. Kam stwierdził tylko, że całkowity brak dowodów popierających mój punkt widzenia dowodzi, że nie mam racji. - Zacisnęła dłonie w pięści. - To nieprawda, a ty jesteś w błędzie. Jeśli będziemy działać według twojego planu, wkrótce Yuuzhan Vong dotrą aż tu, na Coruscant. Jestem tego pewna. Czuję to.
- Być może masz rację, Daeshara’cor. Ale mam nadzieję, że nie. - Twarz Luke’a stwardniała. - Bo jeśli będziemy działać według twojego planu... jeśli zostaniemy wojownikami i zaczniemy atakować, obecność Yuuzhan Vong na Coruscant będzie najmniejszym z naszych problemów.
TwiTekianka zmrużyła oczy.
- Nigdy im się to nie uda.
- Może i nie, ale czeka nas coś znacznie gorszego. - Głos Luke’a przeszedł w ochrypły szept. - Zamiast nich będziemy mieć setkę Darthów Vaderów, a to powinno was napełnić większym strachem niż cokolwiek, z czym przyszło nam się dotąd zmierzyć.
Jacen Solo siedział samotnie w kajucie medytacyjnej na pokładzie „Zadziornego”. Umieszczona na rufie bothańskiego krążownika łukowato sklepiona kabina z transpastali pozwalała bez przeszkód obserwować tunel świetlny nadprzestrzeni. Jacen widywał te światła od najmłodszych lat, więc nie stanowiły dla niego atrakcji; mimo to trudno mu było się skoncentrować i uporządkować myśli.
Miniony tydzień był pełen wydarzeń, ale to nie pakowanie i pożegnania, nie odprawy i szkolenia przytłoczyły Jacena. Wszystko to dla niego chleb powszedni - chociaż musiał przyznać sam przed sobą, że poważne niebezpieczeństwo, które ich czekało, bardzo zmieniło charakter pożegnań, kładąc się cieniem na to, co powiedział matce, ojcu, a nawet młodszemu bratu.
- Tak myślałam, że tu cię znajdę. Jacen odwrócił się i uśmiechnął do Jainy.
- Przyłączysz się do mnie?
- Jasne. - Na tle drzwi kabiny widać było zaledwie zarys jej postaci. Kiedy je zamknęła, podpłynęła do przodu jak duch i usiadła obok niego.
- Na czarne kości Imperatora! Jacen, naprawdę przyda ci się trochę medytacji! Chyba nigdy dotąd nie czułam, żebyś był tak poruszony!
- No i nigdy tak kiepsko nie panowałem nad emocjami, które wysyłam, zgadza się?
Jaina roześmiała się. Jacen z przyjemnością słuchał tego znajomego dźwięku.
- Jesteśmy bliźniakami, Jacen. Umieliśmy odczytywać swoje uczucia, zanim nauczyliśmy się chodzić. Ale dziś chyba rzeczywiście trochę „przeciekasz”. Co się stało?
- Sam nie wiem. To znaczy... myślę, że w końcu dotarła do mnie skala problemu. - Spojrzał na siostrę. - Mama i tata porwali się na całe Imperium. To była wielka i ważna sprawa. Wygląda na to, że Yuuzhan Vong będą naszym Imperium, a na pierwszy rzut oka wydają się jeszcze groźniejszym przeciwnikiem niż to, z czym musieli się zmierzyć nasi rodzice.
Jaina przytaknęła.
- Dawniej Moc zawsze przechylała szale na naszą korzyść. W tym przypadku nie mamy tej przewagi. Musimy polegać na sobie i dać z siebie wszystko. Mamy na szczęście wspaniałe przykłady, jak to się robi.
- Pułkownik Darklighter?
- Tak. On, reszta Łobuzów, generał Antilles, pułkownik Celchu. Żaden z nich nie dysponuje Mocą, a przecież są prawdziwymi asami. Wiesz, bardzo trudno jest mi wyobrazić sobie życie bez Mocy, a przecież oni doskonale sobie bez niej radzą. Dokonują wspaniałych rzeczy, chociaż mogą polegać tylko na sobie.
Jacen roześmiał się.
- Brak dostępu do Mocy musi być jak daltonizm, a przecież na nich nie ma to najmniejszego wpływu. - Rozłożył ręce i zacisnął pięści. - I chyba to właśnie mnie męczy, Jaino. Wszyscy ci ludzie gotowi są zaryzykować własne życie, polegają na decyzjach swoich dowódców, na tradycjach, na własnym poczuciu dobra i zła, na swoim harcie ducha. Jest ich cała armia i lecą bronić ludzi na planetach, których słońc nawet nie widać z ich rodzinnych światów. Jako Jedi to właśnie robimy, ale...
Jaina spojrzała na swoje paznokcie.
- Rzeczywiście, widziane w takiej skali to chyba może przytłaczać.
- A jak inaczej na to patrzeć? Zerknęła na brata.
- Przyglądać się sytuacji, podejmować się spraw, które można załatwić, i ufać, że inni również poradzą sobie z tym, co do nich należy. Ja jestem tylko jednym z pilotów szwadronu. Odpowiadam za mojego skrzydłowego. Służę pod pułkownikiem Darklighterem i wykonuję rozkazy najlepiej, jak umiem. Gdybym próbowała myśleć o czymś więcej, nie mogłabym się skupić i nikt nie miałby ze mnie pożytku.
- Ależ Jaina, przecież jesteś członkiem Eskadry Łobuzów! Cała ta tradycja... jak możesz o niej nie myśleć?
- Nie mam na to czasu, Jacen. Koncentruję się na tym, co mam zrobić tu i teraz, nie zawracając sobie głowy tym, co było wczoraj ani co może się zdarzyć jutro. - Odwróciła się do niego twarzą, na której światła zza iluminatorów falowały rozmytymi smugami. - Trochę się dziwię, że dopadło cię to tak nagle. A właściwie, że wcześniej o tym nie pomyślałeś.
Zmarszczył czoło.
- Co masz na myśli?
- Zawsze patrzyłeś dalej, Jacen. Zawsze zastanawiałeś się, czy to, co masz, jest tym, co trzeba. Nie chodziło ci o to, czy szklanka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna, tylko czy jest to właściwa szklanka, a w niej to, co powinno być. - Wzruszyła ramionami. - Jesteś mądry, więc zawsze umiałeś widzieć szersze tło spraw i mimo to normalnie funkcjonować. Tak naprawdę to mniejszych, konkretnych problemów nawet nie zauważasz.
- To nieprawda.
- Oczywiście, że prawda. Pomyśl o tym, co było na Belkadanie. Rzuciłeś się, by uwolnić niewolników, nie myśląc ani przez chwilę o własnym bezpieczeństwie. Dlaczego? Bo zobaczyłeś tam szerszy problem niezależnie od tego, czy miałeś wgląd w przyszłość poprzez Moc, czy nie. I nawet wtedy, gdy sytuacja zaczęła wyglądać źle, nie myślałeś o własnych ranach, tylko zastanawiałeś się, dlaczego zawiodła cię twoja wizja.
Pokręcił głową.
- Zupełnie źle to interpretujesz.
- Jacen, jestem twoją siostrą! Znam cię. - Usiadła, obejmując się ramionami. - Nawet w samych Jedi dopatrujesz się czegoś więcej. Na początku postępowałeś tak, jakby „Jedi” oznaczało „bohater”. To nie tak. Ci ludzie są tu nie po to, by odgrywać bohaterów, ale po to, by robić, co do nich należy.
Jacen wstał i podszedł do okna.
- Wiem o tym i szanuję to.
- Ale to ci nie wystarcza! Nie jesteś pewien, czy to, czego się dowiedziałeś o rycerzach Jedi, jest tym, czego powinieneś się był naprawdę dowiedzieć. Szukasz sposobu, by zostać Jedi absolutnym.
- A czy ty nigdy nie kwestionowałaś tego, czego nas uczono? Nie starałaś się osiągnąć więcej?
- Więcej niż co, Jacen?
Jej pytanie zbiło go z tropu.
- Eee, no... sam nie wiem.
- A więc dążysz do czegoś, co być może nie istnieje. - Jaina podciągnęła nogi i wstała. - Słuchaj, ja staram się robić wszystko po kolei. Teraz jestem pilotem obdarzonym umiejętnościami rycerza Jedi. Chcę być tak dobrym pilotem, jak tylko mogę. Kiedy to osiągnę... jeśli w ogóle osiągnę, wtedy mogę zacząć myśleć o czymś więcej.
- Jest tylko jeden problem, Jaino. Ja nie mam w tej chwili żadnego zajęcia, więc może dlatego szukam czegoś więcej.
- Nieprawda, Jacenie. - Wyciągnęła rękę i od niechcenia pogłaskała go po karku. - Masz zajęcie. Jesteś rycerzem Jedi i masz przydzielone zadanie.
- Wiem. Jestem gotów. Przeszedłem szkolenie. Przestudiowałem wszystko, co wiadomo o Garqi. Mam przed sobą cel.
- Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy byłeś młodszy. Jesteś przygotowany do zadania, ale jeszcze go nie wykonałeś. Tymczasem myślisz już o następnej wielkiej rzeczy, podczas gdy ta mała tuż przed tobą może cię przerosnąć. Yuuzhan Vong to niejedna z naszych dziecinnych przygód. To śmiertelnie poważna sprawa i jeśli będziesz patrzył dalej, możesz tam w ogóle nie dotrzeć.
Jacen odwrócił się i spojrzał na siostrę. Determinacja, jaką zobaczył w jej twarzy i usłyszał w głosie, przekonała go, jak głęboko wierzy w słuszność swojego podejścia. Co oznacza, pomyślał, że wiele jeszcze muszę przemyśleć.
- Więc uważasz, że doświadczenia z Garqi pomogą mi lepiej zrozumieć, kim są Jedi?
- Pomogą ci lepiej zrozumieć, kim jesteś ty sam. Będziesz miał u boku dwóch bardzo różnych Jedi: Corrana i Gannera. Możesz się wiele od nich nauczyć... co robić, a czego nie robić. Zwolnij trochę. Daj sobie szansę, by się czegoś nauczyć.
- Zawsze to jakiś punkt wyjścia - westchnął. - Teraz mi pewnie powiesz, że wiedziałaś o tym wszystkim wcześniej, bo dziewczynki dojrzewają szybciej niż chłopcy.
- Kobiety, Jacenie... kobiety dojrzewają szybciej niż chłopcy. - Próbowała utrzymać poważną minę, ale szybko się poddała. Przyciągnęła do siebie brata i przytuliła go
- Wiem. Masz rację. - Przyciskał ją tak mocno, jakby mieli się już nigdy nie zobaczyć. - Lataj szybko i strzelaj celnie, Jaina. Nie pozwól, by cię dostali.
- A ty pamiętaj, że fioletowy rajski ogród na Garqi kryje wiele paskudnych stworzeń. - Odsunęła się z uśmiechem. - Uważaj na siebie, Jacenie. Niech Moc będzie z tobą.
- Dzięki, Jaina. Tak będzie. - Otoczył ją ramieniem. - Chodź, mamy jeszcze czas, żeby napić się kawy, zanim ruszymy w swoją stronę. Ja będę wielkim Jedi, a ty wielkim pilotem, ale na razie bądźmy po prostu jeszcze przez chwilę bratem i siostrą.
Siedzieli w kambuzie, gdy nagle Jaina zesztywniała, patrząc gdzieś poza Jacena. Podążając za jej wzrokiem, odwrócił się i uśmiech zamarł na jego ustach.
- Szukałeś mnie? Wydawało mi się, że mój komunikator jest włączony. Corran Horn uśmiechnął się swobodnie.
- Nic się nie stało, Jacenie. Miło panią zobaczyć, porucznik Solo.
- Dziękuję, panie pułkowniku. - Jaina odsunęła krzesło od niewielkiego stolika, przy którym siedzieli z bratem. - Może przysiadzie się pan do nas?
Corran potarł ręką gładko od niedawna wygoloną brodę.
- Dziękuję, chciałem tylko ryknąć kawy. Najprawdopodobniej to ostatnia, jaką będę miał okazję wypić przed lądowaniem na Garqi. Hodują tam mnóstwo krzaków kawy, ale nigdy się nie nauczyli porządnie jej parzyć. Przynajmniej tak było dwadzieścia lat temu...
Jacen spojrzał na swój do połowy opróżniony kubek.
- Jeśli ta kawa jest dobra według standardów obowiązujących na Garqi...
- Za późno, Jacen, klamka zapadła. Już się nie wycofasz z misji. - Corran poklepał go po ramieniu i spojrzał na Jainę. - Słyszałem, że spodobało ci się w Eskadrze Łobuzów.
- Tak, proszę pana. Bardzo mi się podoba.
- To inny rodzaj odpowiedzialności, niż gdy jesteś rycerzem Jedi. Generał Darklighter zasugerował, że po powrocie z Garqi powinniśmy rozegrać jedną rundkę na symulatorze, żebym zobaczył, jaka jesteś dobra.
Jaina zarumieniła się.
- Tylko bym pana rozczarowała, panie pułkowniku. Generał Antilles i pułkownik Celchu regularnie roznoszą mnie na strzępy na ćwiczeniach.
Corran wzruszył ramionami.
- Mnie też, choć to już tyle lat. Może powinniśmy zagrać we dwójkę przeciwko nim. Dalibyśmy im nauczkę!
- Z przyjemnością proszę pana. Jacen spojrzał na Corrana.
- Wolisz być w armii czy w zakonie?
- To miłe, że mundur ciągle na mnie pasuje, no i podoba mi się dodatkowa gwiazdka. - Corran roześmiał się. - Ale mimo innego munduru nie przestaję być Jedi. Jestem w nim w równym stopniu, jak ty czy Jaina. To skuteczna wymówka, bym mógł
- Wiem. Przestudiowałem dane o ukształtowaniu powierzchni i otoczeniu, zasobach naturalnych, sieci łączności, szlakach i węzłach komunikacyjnych, generatorach energii, metodach jej dystrybucji. - Jacen zmarszczył czoło, odliczając na palcach. - Przećwiczyłem też na symulatorach użycie sprzętu, który będziemy mieć ze sobą, a mój skaner do próbek znam od podszewki.
- To dobrze. Spodziewałem się, że się przyłożysz do pracy. Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz, o której będziesz musiał pamiętać... coś, czego twoja siostra nauczyła się już w Eskadrze Łobuzów: będziesz musiał wypełniać rozkazy. Wiem, że wasza inicjatywa na Helska 4 uratowała Danni Quee. Wiem też, że próba uratowania niewolników na Belkadanie poszła ci gorzej. Tym razem będziesz częścią zespołu. Będziemy polegać na sobie nawzajem, więc zapomnij o samotnych krucjatach podejmowanych tylko dlatego, że wydaje ci się, że wiesz, co się ma wydarzyć. Nie zamierzam torpedować twoich pomysłów tylko po to, żeby powiedzieć „nie”. Jeśli twoja propozycja będzie sensowna, rozważę ją. Zrozumiano?
Jacen przytaknął. Doceniał słowa Corrana i nie umknął mu ojcowski ton mężczyzny.
- Tak jest. Rozumiem.
- To dobrze. Jest jeszcze coś, co chyba powinieneś wiedzieć: wybrałem cię do tej misji dlatego, że miałeś już do czynienia z Yuuzhanami i ze względu na odwagę, jaką się wykazałeś w walce z nimi. Moje doświadczenia z tymi stworzeniami nie były przyjemne i gdybym mógł wybierać, nie byłoby mnie tutaj. Podziwiam cię, że jesteś gotów ponownie stawić im czoło. Jacen popatrzył w dół.
- Dziękuję.
- Jeśli przeprowadzimy tę misję, jak należy, Yuuzhanie nawet się nie zorientują, że byliśmy na planecie. Nie spodziewam się, żebyś musiał wykazywać się tym rodzajem szaleńczej odwagi, z którego słynie twoja rodzina. - Corran uśmiechnął się ciepło. - Z drugiej strony pewna doza koreliańskiej pogardy dla rachunku prawdopodobieństwa w połączeniu z umiejętnościami Noghrich pozwala mi wierzyć, że uda nam się wyjść z tego cało.
Jaina uniosła brew.
- A Ganner?
- On pochodzi z Teyr i nie ma pojęcia o rachunku prawdopodobieństwa. - Corran sięgnął z powrotem po kubek. - Ale jest dobry w walce, zwłaszcza jeśli pomyśli, zanim zacznie działać. Jest też bardzo przystojny, jak zapewne zauważyłaś.
Jaina znów się zarumieniła.
- Trudno tego nie zauważyć.
- Zwłaszcza że uwielbia się stroić. - Corran mrugnął porozumiewawczo do Jacena. - Ale to tak między nami. Pozamerytoryczne parametry akcji.
- Jasne.
- No to lecę. Zostało ci jeszcze trochę czasu na rozmowę z siostrą, a potem sprawdź sprzęt. Mamy jeszcze dzień lub dwa, zanim dotrzemy do celu, ale nigdy nie zaszkodzi być przygotowanym wcześniej.
- W porządku, Corran. Jaina kiwnęła głową.
- Miło było pana spotkać, panie pułkowniku.
- Mnie również, pani porucznik. Nie daj się Łobuzom, dobrze?
- Tak jest, panie pułkowniku.
Jacen poczekał, aż Corran wyjdzie z kabiny, zanim pytająco uniósł brew.
- Strasznie jesteście oficjalni.
- W armii nie jest w zwyczaju spoufalać się z przełożonymi - uśmiechnęła się Jaina. - Gramy teraz według różnych zasad, Jacen.
- Ten sam cel, inna droga. - Jacen westchnął. - Niezły punkt wyjścia do zastanawiania się, co dalej, ale nie zrobię tego. Wszystko w swoim czasie. Najpierw misja, a dopiero potem będę się martwić o przyszłość.
- I to właśnie, braciszku - wzniosła toast, stukając kubkiem o kubek Jacena - jest strategia zwycięstwa.
Leia Organa Solo siedziała w milczeniu w przedziale pasażerskim promu klasy Marketta o nazwie „Księżyc Chandrila”. Jej dwaj ochroniarze, Noghri Olmakh i Basbakhan, tkwili tuż za nią w wąskiej kabinie statku. W przeciwieństwie do kobiety, siedzącej rząd przed Leią, emanował z nich spokój. Danni Quee natomiast wysyłała fale strachu w podobny sposób, jak ogień emituje ciepło.
Leia zmusiła się, by wziąć głęboki oddech, a potem powoli wypuścić powietrze, by wraz z nim opuściło ją napięcie. A przynajmniej jego część, pomyślała.
Podróż z Coruscant do Bastionu podjęto przy zachowaniu najściślejszych środków ostrożności. Statek trzymał się z dala od uczęszczanych szlaków, wytyczony kurs wił się i zawracał, a kiedy w końcu „Protektor” - gwiezdny niszczyciel klasy Victory - dotarł do systemu Bastion, zatrzymał się na jego obrzeżach z opuszczonymi tarczami i nienaładowanymi działami.
Reakcja Bastionu była szybka. Przysłali „Nieustępliwego” - imperialny gwiezdny niszczyciel - by zapytał załogę „Protektora” o zamiary Nowej Republiki. Leia poleciła odpowiedzieć, że jest w posiadaniu informacji, które musi zakomunikować admirałowi Giladowi Pellaeonowi. Imperialny niszczyciel przerwał łączność na dwie godziny, a następnie jego oficer łącznościowy poinformował Leię, że ona sama, jej osobisty personel i dwóch pilotów na pokładzie jednego wahadłowca mogą udać się w głąb systemu.
Admirał Arii Nunb, dowodzący „Protektorem”, przekonywał Leię, że zgoda na takie warunki oznacza oddanie się w ręce wroga. Przyznała mu rację. Wielu ludzi w systemach Spadkobierców Imperium nadal żyło marzeniami o minionej chwale. Od czasu śmierci Imperatora zdążyło dorosnąć nowe pokolenie, które nauczyło się za rozmaite braki i niedogodności winić Rebelię. Leia, jako jej przywódczyni, a zarazem szef państwa podczas większości bitew z siłami Imperium, skupiała na sobie wiele gorzkich uczuć.
Siły Imperium próbowały nawet zakłócić ślub Luke’a i Mary, pomyślała. Byłabym głupia, gdybym przyjęła, że jestem tu bezpieczna.
Jednak
aby pokonać znacznie większe zagrożenie ze strony Yuuzhan Vong,
należało poinformować o nim przywódców Imperium i przekonać
ich, że jego los i los No
Wyciągnęła rękę pomiędzy siedzeniami i poklepała Danni po ramieniu.
- Nie martw się, nie będzie tak źle.
- Dzięki. - Młoda kobieta przykryła dłoń Lei własną. - Za każdym razem, kiedy zaczynam się nad sobą użalać, przypominam sobie, dokąd leci senator A’Kla. W porównaniu z jego zadaniem nasza misja to łatwizna.
- Niestety, masz rację. - Leia zagłębiła się w fotelu. Przypomniała sobie pożegnanie z Elegosem przed jego samotnym odlotem. Zaskoczyło ją że nie wyczuła u niego ani odrobiny strachu, wyłącznie świadomość ryzyka, jakiego się podejmował. Powiedziała mu to, wywołując uśmiech na twarzy złotowłosego Caamasjanina.
- Prawda wygląda tak, że się nie boję. - Zamrugał wielkimi oczami. - Wiem, że ta misja może się dla mnie zakończyć śmiercią ale w obliczu wojny, która tylu zabije, nie jest to największy problem. Poza tym muszę ci wyznać, że jestem niezmiernie ciekaw Yuuzhan. Zakładam, że oni są równie ciekawi nas, co oznaczałoby, że dysponujemy wspólną walutą. To umożliwiłoby negocjacje, a może nawet przyczyniło się do sukcesu.
Leia uścisnęła go, przedłużając moment, gdy otaczały ją silne ramiona Elegosa.
- Nie musisz tam lecieć, Elegosie. Są inne sposoby. Odsunął ją od siebie na odległość ramion.
- Czyżby, Leio? Yuuzhanie nienawidzą maszyn, więc wysłanie jakiegokolwiek robota czy innego mechanicznego posłańca by przekazać im nasze najlepsze życzenia, byłoby dla nich zniewagą. Jak pokazują doświadczenia Anakina na Dantooine, Yuuzhanie cenią śmiałość... stąd pomysł mojej misji. Jeśli powrócę, może uda się zapobiec przelewowi krwi.
- A jeśli nie wrócisz?
- Wtedy wasza wiedza o Yuuzhanach znacznie się wzbogaci. - Uśmiechnął się do niej ciepło i zwyczajnie. - Jestem świadom niebezpieczeństwa, na jakie się narażam, ale nie mógłbym żyć w spokoju, gdybym nie podjął tej próby. Nie zwykłem cofać się przed odpowiedzialnością, zupełnie jak ty. Tyle tylko że ty wybierasz mądrzejsze sposoby, by to zamanifestować.
Wtedy się z nim zgadzała, ale w miarę jak sylwetka „Chimery” w przednim iluminatorze promu rosła, a stacja odprawy celnej Bastionu zbliżała się coraz bardziej, ogarnęły ją wątpliwości. Ostatni raz widziała „Chimerę”, kiedy Imperium i Nowa Republika podpisywały pokój. Uświadomiła sobie, że niewiele wie o aktualnej sytuacji w Imperium, co oznaczało, że nie ma pojęcia, czy udzielenie im pomocy przez admirała Pellaeona nie okaże się dla niego zbyt trudne do przeforsowania.
Przejrzała
wprawdzie po drodze materiały na ten temat, ale mimo wszystko nie
czuła się dostatecznie zorientowana w sytuacji politycznej regionu.
Choć wielu imperialnych władców obecnych światów Nowej Republiki
schroniło się w systemach Spadkobierców Imperium, zabierając ze
sobą niemałe fortuny, rozwój ekonomiczny tych terenów postępował
powoli. Zaledwie kilka miejsc mogłoby się równać z Co
Stosunki dyplomatyczne pomiędzy obydwoma mocarstwami układały się natomiast jak najlepiej. Leia przypisywała to w znacznej mierze wysiłkom Talona Karrde. Po podpisaniu układu pokojowego Karrde zaproponował i pomógł w utworzeniu agencji pośredniczącej w wymianie informacji wywiadowczych pomiędzy Nową Republiką a Imperium. Pozwoliło to złagodzić objawy paranoi u twardogłowych po obu stronach barykady, choć pewne resentymenty oczywiście pozostały. Według informacji, które otrzymała Leia, Karrdowi nie udostępniono żadnych - lub prawie żadnych - informacji o Yuuzhan Vong. Tak więc przywódcy Imperium, choć zapewne zorientowali się, że coś się dzieje, nie znali żadnych szczegółów.
Jeśli to podsyciło paranoiczne obawy co poniektórych, pomyślała Leia, to ta misja się skończy, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła.
W kabinie rozległ się głos pilota.
- Mamy pozwolenie na lądowanie w głównym doku cumowniczym placówki celnej. Będziemy tam za mniej więcej trzy minuty.
Danni odwróciła się w fotelu, uklękła na siedzeniu i wyjrzała znad oparcia w stronę Lei.
- Czy naprawdę spotkamy samego admirała Pellaeona?
- Być może. Jeśli tak, byłby to dobry znak. - Leia westchnęła. - Dyplomacja to gra, Danni. Kiedy poleciałyśmy na Agamar i poprosiłyśmy o audiencję u Rady Agamaru, fakt, że kiedyś byłam przewodniczącą Nowej Republiki w zasadzie przesądził o tym, że w ogóle dopuszczono mnie do nich i pozwolono powiedzieć, co miałam do zakomunikowania. Agamarczycy poczytali sobie za zaszczyt, że to ja zwracam się do Rady.
Zmrużyła oczy.
- Bardzo możliwe, że Pellaeon ma przeciw sobie frakcje sprzeciwiające się kontaktom z Nową Republiką, a jeśli są one dostatecznie silne, spotkanie ze mną mogłoby dla niego oznaczać samobójstwo polityczne. W takim przypadku rozmowy poprowadziłby raczej ktoś niższy rangą. Jeśli będzie to ktoś z samego dołu drabiny, nic nie wskóramy. Jeśli zaś wyślą kogoś ważniejszego, na przykład zastępcę sekretarza stanu, co w świetle protokołu dyplomatycznego odpowiada mniej więcej mojej pozycji... mamy szansę przepchnąć sprawę i coś wywalczyć.
Danni uśmiechnęła się.
- Wydaje mi się, że astrofizyka jest łatwiejsza niż dyplomacja czy polityka.
- Czy ja wiem? W polityce też mamy czarne dziury, pulsary, ciała, które emitują więcej ciepła niż światła. - Leia uśmiechnęła się do Danni. - Odkąd pamiętam, polityka zawsze była częścią mojego życia. Dobrze, że nieźle sobie w tym radziłam. Ale muszę przyznać, że emerytura też mi się podoba, i nie mogę się doczekać, kiedy znowu wycofam się z polityki.
Łagodny
pomruk silników promu, gdy statek wpłynął do doku cumowniczego, a
po nim lekki wstrząs oznajmiły im, że dobili do stacji celnej.
Klapa luku uniosła się z
Leia minęła szaroskórych ochroniarzy. Noghri, przy swoim niskim wzroście, wyglądaliby prawie jak dzieci, gdyby nie groźne rysy twarzy. Z doświadczenia wiedziała, jak silni i skuteczni potrafią być, gdy zajdzie taka potrzeba, pokonując wroga gołymi rękami albo śmiercionośnymi nożami, które zwykle nosili przy sobie. Noghri byli szybcy i całkowicie skoncentrowani na jej bezpieczeństwie.
Na Dantooine Yuuzhanie zabili Bolphura, pomyślała Leia, i dlatego teraz muszę mieć aż dwóch strażników. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł jej dreszcz. Dwadzieścia lat temu nie mogła sobie wyobrazić bardziej morderczych istot niż Noghri, a jednak yuuzhański wojownik zabił Bolphura gołymi rękami.
Leia zaczęła schodzić po trapie, z zadowoleniem patrząc na dwa szwadrony szturmowców ustawionych karnie wzdłuż białych linii znaczących przejście na deskach pokładu. Oficjalny, ceremonialny charakter powitania dobrze wróżył ich misji. Na wprost, na końcu przejścia, stały trzy osoby w wojskowych mundurach; jedna z nich nie miała jednak żadnych szlifów. Leia przepuściła Basbakhana, który ruszył pierwszy pomiędzy rzędami szturmowców, stanęła i zaczekała, aż imperialni wysłannicy podejdą do niej.
Pierwsza zrobiła to wysoka kobieta w mundurze bez dystynkcji.
- Witam, pani konsul. Jestem Miat Temm. To pułkownik Harrak i major Pressin. Leia wymieniła uścisk dłoni z każdym z nich i gestem przywołała Danni do swojego boku.
- To jest Danni Quee, mój doradca.
Imperialni powitali Danni skinieniem głowy. Miat wskazała na turbowindę.
- Proszę tędy. Pan admirał czeka.
Podczas milczącej jazdy windą Leia spróbowała delikatnie wysondować Mocą umysły swoich przewodników. Ze strony dwóch wojskowych wyczuła niepewność maskowaną arogancją i sporą dozę zmieszania, wywołanego przez jej osobę i to, że poproszono ich, by ją powitali. Od Miat nie wyczuła nic.
Blokuje mnie! - pomyślała, tłumiąc uśmiech. Była ciekawa, czy którykolwiek z przeciwników Pellaeona zdawał sobie sprawę, że Temm jest wrażliwa na Moc.
Drzwi windy otworzyły się i Miat wprowadziła ich do obszernego pokoju konferencyjnego, którego jedna ściana, cała wykonana z transpastali, pozwalała podziwiać „Chimerę”. Leia wzięła to za dobry znak. Za imperialnym niszczycielem dostrzegła sylwetkę własnego statku, a poniżej tarczę planetarną Bastionu, spokojną i piękną.
Admirał Pellaeon, w białym mundurze wielkiego admirała, stał na przeciwległym końcu białego stołu. Sam, bez strażników i bez broni. Kiedy weszli, uśmiechnął się i wskazał Lei miejsce po swojej prawej stronie.
- Cieszę się, że znowu panią widzę, pani konsul. Proszę, niech pani siądzie i powie, co panią do nas sprowadza. - Swoim ludziom gestem nakazał usiąść po drugiej stronie stołu. - Jeśli mają państwo ochotę na coś do picia, to się da załatwić. Ma pan komunikator, majorze Pressin?
- Tak jest, panie admirale. Leia uśmiechnęła się.
- Na razie dziękuję. - powiedziała. Uścisnęła dłoń Pellaeona i odwzajemniła uśmiech, po czym przedstawiła Danni jako swoją doradczynię.
Pellaeon skłonił przed Danni śnieżnobiałą czuprynę.
- Proszę, niech panie siądą.
Leia zwróciła uwagę na sposób, w jaki Pellaeon ustawił swoje krzesło - przodem do niej, plecami do swoich adiutantów. Miat nie przejęła się tym, ale oficerowie byli najwyraźniej poruszeni.
Pellaeon widać chce, żeby byli zmieszani i niepewni siebie, pomyślała Leia. Ciekawe dlaczego.
Pochyliła się w stronę Pellaeona, korzystając z jego otwartości.
- Przybyłam tu, żeby naprawić kłopoty, jakie wystąpiły w wymianie informacji pomiędzy naszymi państwami. Stało się coś bardzo ważnego; coś, co może określić przyszłość zarówno Nowej Republiki, jak i Spadkobierców Imperium.
Pellaeon powoli pokiwał głową.
- Ma pani na myśli utratę Dubrillionu.
Lei udało się ukryć zaskoczenie, ale Danni wybuchnęła:
- Skąd pan wie?
Admirał zmrużył ciemne oczy.
- Dubrillion, podobnie jak inne planety Nowej Republiki w pasie graniczącym z naszym terytorium, jest przedmiotem naszego zainteresowania. Jestem pewien, pani konsul, że nie zdziwi się pani, iż mieliśmy tam swoich agentów. Chociaż wiadomości, które nam przysyłali, nie były zbyt wyczerpujące, wiedzieliśmy, że coś się tam święci. Kiedy transmisje ustały, zrozumieliśmy, że problem jest poważny.
Uniósł podbródek.
- Powiem pani również, że słyszałem o Danni Quee. Mieliśmy agenta także na Belkadanie, wśród uczestników projektu ExGal. Każda placówka badawcza jest dla nas obiektem wartym zainteresowania. Nie mieliśmy żadnych wiadomości od naszego agenta od momentu, gdy naszym zdaniem stacja uległa zniszczeniu.
Danni zamrugała.
- Kto to był? Pellaeon pokręcił głową.
- W tej chwili to już chyba bez znaczenia, prawda? Pozwólmy martwym spoczywać w pokoju.
- W takim razie ma pan pewne informacje o tym, co się stało. Mam tu datakartę, na której znajdzie pan szczegóły techniczne, ale w skrócie sprawy wyglądają następująco: obca rasa humanoidów spoza naszej galaktyki zaatakowała i zniszczyła kilka planet na Odległych Rubieżach. Wykazują się absolutną technofobią, są bezlitośni w walce, biorą niewolników i bezwzględnie ich traktują. Nazywają się Yuuzhan Vong. Jak dotąd, nie zdołaliśmy nawiązać z nimi żadnych kontaktów dyplomatycznych. Przez pewien czas więzili Danni, więc spośród naszych ludzi to ona miała z nimi najbardziej bezpośredni kontakt.
Admirał odchylił się do tyłu, złączył palce obu dłoni i podparł nimi podbródek.
- A więc przybyła pani, by prosić nas o pomoc w odparciu Yuuzhan Vong. Leia przytaknęła.
- Na pewno lepiej niż ktokolwiek inny zdaje pan sobie sprawę, jak trudno jest poradzić sobie z wrogiem, który może zaatakować nie wiadomo skąd. Pozwoli pan, że będę szczera: wewnętrzne niesnaski w Nowej Republice nie osiągnęły punktu wrzenia, ale nasze siły wojskowe są rozproszone po całej galaktyce, pilnując, by do tego nie doszło. Jednocześnie rozlegają się coraz częstsze głosy, że dzięki traktatom pokojowym z sąsiadami moglibyśmy sobie pozwolić na demobilizację, a budżet obronny przeznaczyć na inne cele. Inwazja Yuuzhan Vong, jeżeli będzie postępować, może odwrócić te tendencje i scementować Nową Republikę, ale wtedy będzie za późno. Musimy powstrzymać ich już teraz. Mamy wojska, które doskonale posłużą za kowadło, ale potrzebujemy młota.
Posępny uśmiech pojawił się w kącikach ust Pellaeona.
- Wydawać by się mogło, że Jedi będą waszym młotem.
- Z tej datakarty dowie się pan, że Yuuzhanie są odporni na Moc. Rycerze Jedi robią, co mogą, by zaradzić tej sytuacji, ale są zbyt nieliczni, by poradzić sobie z problemem o takiej skali.
Pellaeon spojrzał przez ramię na dwóch wojskowych.
- Pani prośba nie jest dla nas niespodzianką, pani konsul. Ci panowie wielokrotnie powtarzali mi przy różnych okazjach, że jakakolwiek współpraca wojskowa z Nową Republiką musi oznaczać pułapkę. Że odciągniecie nasze statki z dala od domu i rozbijecie je, żeby wrócić tu i zakończyć podbój całego dawnego Imperium. Ten konkretny scenariusz nie przyszedł im do głowy, ale ich obawy niełatwo będzie rozwiać. Na pewno uważają, że zagrożenie nie jest realne.
Leia uśmiechnęła się zimno do dwóch wojskowych.
- Wasz wywiad na pewno już wie, że moja córka... moja szesnastoletnia córka... wstąpiła do Eskadry Łobuzów. Zrobiła to na Dubrillionie. Wasze źródła z pewnością doniosły wam również, że Eskadra wymieniła właśnie ponad połowę swojej kadry. Gdybym nie sądziła, że Yuuzhanie stanowią wielkie zagrożenie, sądzicie, że pozwoliłabym mojemu dziecku wstąpić do wojska?
Pułkownik Harrak przejechał palcem po kołnierzyku munduru.
- Pani dzieci są Jedi.
- Powiedziałam już, że nie daje im to żadnej przewagi nad Yuuzhanami. Pellaeon uniósł palec, przerywając odpowiedź pułkownika.
- Dobrze, pani konsul. Przejrzę materiały, które pani dostarczyła. Nie jestem nieżyczliwie nastawiony do pani prośby i podobnie jak wiele innych osób w Imperium poczuwam się do odpowiedzialności za ludzi Nowej Republiki. Oni nas odrzucili, ale my ich nie. Jeśli będziemy w stanie, pomożemy wam.
Leia kiwnęła głową.
- Nie mogłabym prosić o więcej.
- Mogłaby pani jak najbardziej. - pokiwał głową. - Miejmy jednak nadzieję, że tyle wystarczy.
Lukę Skywalker sięgnął po Moc, by odzyskać siły. Energia zalała go falami; poczuł mrowienie w całym ciele. Rozkoszował się z uśmiechem zalewającym go ciepłem. Nieczęsto wykorzystywał Moc w ten sposób ostatnimi czasy; wolał bardziej bierne korzystanie z jej darów, ale wyczerpanie robiło swoje. Nie miał czasu na sen, więc potrzebował zastrzyku energii.
Spojrzał w dół na notes komputerowy, stojący przed nim na biurku. Opracowanie przydziałów dla każdego z Jedi okazało się zadaniem trudniejszym, niż przypuszczał. Okazało się, że rycerze wysyłani w pojedynkę zastanawiali się, dlaczego mają iść sami, natomiast ci, którym przydzielił zadania w parach lub kilkuosobowych grupach, uważali, że wątpi w ich umiejętności, albo też kręcili nosem, że będą musieli niańczyć innych rycerzy. Pojawiały się też protesty dotyczące charakteru misji albo rodzaju środków, jakie należało podjąć w celu ich realizacji - filozoficzny konflikt pomiędzy Jedi wyolbrzymiał nawet najmniejsze różnice zdań.
Lukę pomasował kark swoją mechaniczną dłonią.
- Wiesz, Artoo, myślałem, że ratowanie galaktyki to trudna praca. Teraz widzę, że jeszcze gorzej jest być urzędnikiem.
Mały robot obrócił głowę, popiskując w odpowiedzi. Podłączony do komputera, R2-D2 pomagał Luke’owi koordynować odloty poszczególnych rycerzy. W miarę jak napływały dane z ich statków, robot uaktualniał dane, dzięki czemu Lukę wiedział, czyjego ludzie udają się właśnie tam, gdzie mieli się znaleźć.
W drzwiach biura pojawiła się Mara.
- Lukę, wygląda na to, że mamy problem.
Weszła do pokoju, zapraszając gestem Anakina, który szedł tuż za nią.
- Anakin wpadł na to pierwszy. Niech sam ci wyjaśni, o co chodzi. Ciemnowłosy młodzieniec uśmiechnął się.
- Z myślą o planowaniu przyszłych misji opracowałem program, który analizuje wykorzystanie danych z naszej biblioteki. Śledząc pliki, otwierane po rozdzieleniu przydziałów między rycerzy, możemy się dowiedzieć, jakie informacje uważają za potrzebne, by wykonać zadania. Moglibyśmy w przyszłości od razu dołączać te pliki do
- To doskonały pomysł.
- Dziękuję - rozpromienił się Anakin. - Właśnie przeczesałem wnioski o informacje. Nikt dotąd nie wiedział, że taki program istnieje i działa. Kiedy dostałem analizę wniosków i sprawdziłem z rejestrem wejść do systemu, natrafiłem na pewien problem.
Lukę uniósł brew. - To znaczy...?
- Mój program wychwycił o piętnaście wniosków więcej, niż wynikałoby z oficjalnego rejestru kontroli dostępu. - Chłopak wzruszył ramionami. - Te piętnaście nie zarejestrowanych wejść do systemu może okazać się problemem. Artoo, mógłbyś przesłać mój plik z raportem na ten temat do komputera wujka Luke’a?
Robot cicho zagwizdał. Lukę spojrzał na ekran i zobaczył listę piętnastu plików z dołączonym do każdego opisem treści.
- Laboratorium Otchłani, Gwiazda Śmierci, Pogromca Słońc, Miecz Ciemności, „Oko Palpatine’a”... to wszystko dane o różnych rodzajach superbroni i miejscach, gdzie powstały.
Mara przytaknęła.
- Te pliki zawierają kompletną specyfikację techniczną tych urządzeń. Mamy tu mnóstwo danych, ale nie wiemy, po co ktoś miałby do nich sięgać. Wnioski wyglądają nieciekawie.
Lukę usiadł przy biurku i spojrzał na listę plików.
- Chcecie powiedzieć, że rejestr dostępu nie wychwycił tych plików, bo ktokolwiek je otwierał, wszedł później do systemu i wymazał informacje na ten temat? Zatarł swoje ślady, tak?
- Właśnie. - Anakin potrząsnął głową. - Próbowałem drążyć sprawę dalej i sprawdzić, co zostało w pamięci, ale odpowiednie sektory wyczyszczono dwukrotnie. Ktokolwiek to zrobił, jest w tym dobry.
Lukę westchnął i spojrzał na żonę.
- Podejrzewasz kogoś? Wolno pokiwała głową.
- Sprawdziłam nasze akta. Tylko paru Jedi dysponuje odpowiednimi umiejętnościami. Od razu wyeliminowałam Anakina, zaraz potem Tionnę. Resztą bym się nie przejmowała, ale myślę, że Octa Ramis może stanowić problem.
Lukę przypomniał sobie ciemnowłosą kobietę.
- Była blisko z Miko Reglią, prawda?
- Tionna mówiła mi, że jeszcze w Akademii mieli ze sobą romans. Wydaje jej się, że po zakończeniu nauki rozstali się i każde poszło w swoją stronę, ale ich dzienniki pokładowe wskazują na kilka miejsc, gdzie mogli się spotkać. - Mara wzruszyła ramionami. - Nie przypominam sobie, żeby była szczególnie roztrzęsiona w czasie jego pogrzebu na Yavinie IV, ale sama byłam wtedy w nie najlepszej formie.
- Ja też nie zwróciłem na to uwagi. A ty, Anakinie? Zauważyłeś coś?
- Nie pamiętam, żeby płakała ani nic w tym stylu, ale specjalnie na to nie uważałem. Przykro mi.
- Nie ma sprawy. Nie miałeś takiego obowiązku. - Lukę pokiwał głową. - Więc wydaje się wam, że przeglądała te dane, żeby zbudować superbroń przeciwko Yuuzhanom? Nie widzę w tym sensu.
Mara pokręciła głową.
- Zbudowanie nowej Gwiazdy Śmierci zajęłoby całe lata. Najszybciej można by skonstruować Pogromcę Słońc, ale stocznia, w której powstał, już nie istnieje. Zresztą nie potrafię sobie wyobrazić nikogo, choćby nie wiem w jak głębokim żalu był pogrążony, kto chciałby zbudować coś takiego i wysadzić parę słońc tylko po to, by pozbyć się Yuuzhan.
- No tak, to by była przesada.
- Ale to właśnie zrobił Kyp, prawda? - Anakin zmarszczył czoło. - Żeby pomścić śmierć brata, zabitego przez Imperium, zniszczył całą Caridę.
- Tylko po to, żeby się dowiedzieć, że jego brat jeszcze żył, a zginął dopiero, kiedy on sam unicestwił planetę. - Lukę westchnął ciężko. - Cele nigdy nie uświęcają środków. Sprawdziłeś, co się dzieje z Octą?
- Wsiadła na pokład swojego statku i jest już w drodze. Lukę odchylił się na oparcie krzesła i potarł dłonią szczękę.
- Ciekawe. Kto jej towarzyszy? Mara uśmiechnęła się.
- Odbyła wiele wspólnych misji z Daeshara’cor.
- Ale Deshara’cor odleciała na Bimmisaari na pokładzie „Duragwiazdy”. Artoo poinformował mnie, że „Duragwiazda” miała awarię hipernapędu, więc wróciła z nadprzestrzeni wcześniej, ale z Korelii mieli przysłać statki, które dowiozą pasażerów na miejsce.
Robot potwierdził informacje Luke’a przeciągłym świergotem. Mara przytaknęła.
- Tyle że jeśli spojrzysz na standardowy raport pogotowia, dołączony do wniosku o pomoc, znajdziesz tam bardzo ciekawy punkt. Na liście pasażerów nie figuruje ani jedna Twilekianka.
- Co takiego? Anakin uśmiechnął się.
- Domyślam się, że wsiadła na pokład, wszczepiła załodze odpowiednie wspomnienia i opuściła statek, zanim jeszcze wystartował. Lista pasażerów została sporządzona na podstawie zgłoszeń osób, które zameldowały się w placówkach pogotowia.
- A musisz pamiętać, Lukę, że rycerza Jedi trudno byłoby przeoczyć podczas takiej operacji ratunkowej.
Mistrz Jedi przymknął oczy.
- Coś mi tu nie gra. Octa szuka superbroni... to rozumiem. Yuuzhan Vong zabili Miko, więc mogę sobie wyobrazić, że szuka zemsty, nawet jeśli to oznacza przejście na ciemną stronę. Ale co kieruje Daeshara’cor? Czy i ją łączyło coś z Mikiem?
Mara wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, ale myślę, że jej motywy są sprawą drugorzędną. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, dokąd poleciała.
Anakin roześmiał się.
- To nie powinno być trudne. Jest tylko kilka miejsc, gdzie dałoby się zbudować superbroń, prawda? Na przykład stocznie Kuat...
Mistrz Jedi przytaknął.
- Nie da się dziś skonstruować czegoś takiego w tajemnicy, zresztą po prostu nie miałaby odpowiednich materiałów. Jej chodzi o coś innego.
Spojrzał na robota.
- Artoo, ściągnij mi dane na temat doku cumowniczego, z którego odleciała „Duragwiazda”. Chcę mieć listę wszystkich statków z ich portami przeznaczenia, które odleciały z tego doku cztery godziny przed odlotem „Duragwiazdy” i cztery godziny po nim.
- Może ich być nawet kilkadziesiąt, Luke.
- Wiem, Maro, ale musimy od czegoś zacząć. - Luke wziął ze stołu miecz i przypiął do pasa. - Nie potrzeba nam zbuntowanego Jedi, uganiającego się po galaktyce w poszukiwaniu pogromcy planet.
Śmigaczem szybko dotarli do hangaru numer 9372. Jego wnętrze, podobne do ogromnej jaskini, wrzało aktywnością. Podnośniki unosiły ładunki; długie sznury pasażerów wiły się po drodze do wyjścia; robotnicy, którzy akurat nie mieli nic do roboty, skupiali się w grupki, by pić, śmiać się i grać w sabaka. Mara i Anakin rozdzielili się i skierowali w stronę kas biletowych dla promów, przewożących pasażerów na statki czekające na orbicie. R2-D2 podłączył się do portu lokalnego terminala, by wczytać dane, o które prosił Luke.
Luke otworzył się na Moc i zaczął krążyć pomiędzy ludźmi zapełniającymi pomieszczenie. Zalały go fale najrozmaitszych emocji. Uśmiechnął się, wyczuwając poróżnioną parę, która odmiennie rozumiała pojęcie punktualności. Mijał zaaferowanych ludzi, którzy zastanawiali się, czy na pewno zapakowali to czy tamto. Pokiwał głową wyczuwając kapitanów sumujących zyski, jakie przyniesie im każda skrzynia ładowana lub wyładowywana z ich frachtowców. Podniecenie pasażerów wybierających się w przestrzeń po raz pierwszy kazało mu uśmiechnąć się szerzej, a namiętność pary rozpoczynającej podróż poślubną wywołała rumieniec na jego twarzy.
Wędrując tak bez celu, starał się odtworzyć tok myślenia Daeshara’cor. Interesowała się superbroniąna tyle, by grzebać w ściśle tajnych plikach na ten temat. Wiedziała, że na Bimmisaari jest oczekiwana za pięć dni, więc do tego czasu nikt nie podniesie alarmu. To zawężało wachlarz tras, które mogła wybrać.
Luke od razu odrzucił możliwość, że udała się do Laboratorium Otchłani w pobliżu Kessel. „Duragwiazda” miała ją przecież zabrać na Bimmisaari, skąd tylko krótki skok dzielił ją od Kessel. Poza tym pliki, do których się włamała, nie pozostawiały wątpliwości, że admirał Daala zniszczyła laboratorium. Choć istniała możliwość, że jakieś jego fragmenty nadal krążyły w przestrzeni, szansa, że ocalało wśród nich cokolwiek, co nadawałoby się do użytku, była minimalna.
Zanim Luke zdążył się zastanowić, czego tak naprawdę szukała Daeshara’cor, wyczuł dziwne zawirowanie Mocy. Początkowo zauważył czyjąś ciekawość, która zaraz
- Zaczekaj, nie odchodź!
Zakapturzony człowiek zatrzymał się w pół kroku, jakby nagle skamieniał. Chociaż próbował opierać się sugestii Luke’a, odwrócił się do połowy i podniósł głowę, przez co kaptur zsunął się do tyłu.
- J-ja? - wymamrotał.
Lukę pokiwał głową i uśmiechnął się, podchodząc do obcego.
- Myślę, że możesz mi pomóc.
- Ja nic nie wiem!
- Być może. - Lukę wzruszył ramionami. - Ale często tu bywasz, zarabiając na życie rozpoznawaniem potrzeb innych i zaspokajaniem ich, prawda?
- Ja... eee... ja nic nie zrobiłem. Podszedł do nich strażnik.
- Chalco wam przeszkadza, mistrzu Skywalker? Zaraz się nim zajmę. Wpiszę go do raportu.
Lukę niedbale machnął ręką.
- Dziękuję, ale to nie będzie konieczne. Nie stało się nic takiego.
Strażnik zamrugał i poszedł swoją drogą, mijając Luke’a i zaskoczonego bywalca hangarów.
- To, czym się tu zajmujesz, Chalco, ani trochę mnie w tej chwili nie obchodzi. Ale myślę, że mógłbyś nam pomóc.
Krępy mężczyzna pogłaskał się po łysinie. - W jaki sposób?
- Masz zmysł obserwacji. Dwa dni temu przyleciała tu Twilekianka, która jest zarazem rycerzem Jedi. Miała odlecieć na pokładzie „Duragwiazdy”, ale nie weszła na pokład tego statku. Widziałeś ją, prawda?
Mężczyzna pokiwał głową.
- Myślałem, że dobrze będzie przyjrzeć się tej Jedi na wypadek, gdyby... eee... potrzebowała mojej pomocy.
- To bardzo ładnie z twojej strony.
- No chyba. Więc... eee... zauważyłem ją, jak przechodziła. Weszła na pokład statku, ale nie widziałem, żeby wychodziła. - Podrapał się po nieogolonym policzku. - A potem zobaczyłem, jak rozmawia z oficerem na frachtowcu. Machnęła mu ręką przed oczami tak jak pan tutaj i ten oficer nagle odwrócił się od niej, jakby jej tam w ogóle nie było. Potem już na nią nie patrzyłem, bo nie chciałem, żeby mnie zauważyła i zrobiła ze mną to samo. Wiecie, słyszałem różne historie o pomieszaniu zmysłów i tak dalej.
Lukę zmrużył oczy.
- Jak nazywał się ten frachtowiec?
- „Szczęśliwa Gwiazda II”. To taki kosmiczny tramwaj, zatrzymuje się w każdym mijanym systemie. Połowa przystanków nie figuruje w planie lotu. Chyba lecieli na Ord Mantell, ale nie dałbym za to głowy.
- Świetnie, dziękuję. Chalco rozłożył ręce.
- Hej, pomogłem wam! Zrobicie coś dla mnie w zamian? Luke skrzyżował ramiona na piersi.
- Co takiego miałbym dla ciebie zrobić, Chalco? Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Czyja wiem? Mógłbyś na przykład sprawić, żeby strażnicy zapomnieli, czym się zajmuję. Rozumiesz, żeby nie zauważali, że tu jestem...
- Nawet gdybym to zrobił, nadal pozostają holokamery. - Luke otaksował Chalco spojrzeniem. Ocenił, że chociaż zaokrąglony nieco w pasie i niezbyt imponującego wzrostu, był potężnie zbudowanym mężczyzną.
- Proponuję inny układ. Chyba będę potrzebował pomocy w odnalezieniu mojej Jedi. Jeśli polecisz z nami i uda się nam ją znaleźć, wstawię się za tobą u tutejszych władz.
Chalco zawahał się.
- Naprawdę byś to zrobił?
- Porozmawiał z władzami? Oczywiście!
- Co innego mam na myśli. Zaufałbyś mi, kiedy z tobą polecę? - Zmrużył swe ciemne oczy. - Wiesz, kim jestem... chwytam się wszystkiego, żeby zarobić na życie.
- Dziś masz szansę chwycić się czegoś pożytecznego. - Luke energicznie pokiwał głową. - Moja odpowiedź brzmi „tak”. Zaufam ci. Spotkajmy się tu za godzinę. Masz być spakowany i gotowy do drogi.
Chalco pomyślał przez chwilę i odparł:
- Będę tu.
Chalco oddalił się, a Mara podeszła do męża. Spojrzała na niego i zapytała:
- Zbierasz zbłąkane owieczki? Mistrz Jedi spojrzał na nią spod oka.
- Matka Daeshara’cor była tancerką, która jeździła z planety na planetę. Jako młoda dziewczyna Daeshara’cor spędzała mnóstwo czasu w dokach i hangarach portów kosmicznych. Umie się po nich poruszać, a my będziemy potrzebować kogoś do pomocy, żeby ją odszukać. Gdyby Han był w pełni sił, poprosiłbym jego. Ponieważ jednak nie jest, musimy zaufać komu innemu.
Mara pokiwała głową.
- Rozumiem, Daeshara’cor będzie się martwić, że depczemy jej po piętach. Prawdopodobnie nie zwróci jednak uwagi na kogoś takiego jak Chalco. W tym biurze, w którym o nią pytałam, nikt nie pamiętał osoby odpowiadającej jej opisowi.
- Nic dziwnego. Chalco zauważył ją, jak się tu kręciła. Możliwe, że zabrała się frachtowcem odlatującym na Ord Mantell, ale mogła też wysiąść z niego gdzieś po drodze.
- W takim razie może być wszędzie.
- Nie sądzę. Jeśli dobrze pamiętam mapę nieba, na jej trasie znajduje się jedna planeta, która mogła ją zainteresować. - Luke uśmiechnął się do żony. - Musimy wracać na statek. Lecimy na Vortex.
- Vortex? - Mara wzięła Luke’a za rękę. - Tam nic nie ma z wyjątkiem Katedry Wiatrów! Chyba Daeshara’cor nie zamierza oddawać się słuchaniu muzyki?
- Nie. - Lukę uśmiechnął się i pocałował żonę w policzek. - Zamierza porozmawiać z osobą, która pomaga ją tworzyć.
Shedao Shai okręcił się na pięcie, zanim chrapliwy, zduszony okrzyk odbił się echem od ścian domów wzdłuż ulicy. Obszarpany ludzki niewolnik, o ciele pokrytym pyłem i wystrzępionej, potarganej brodzie, wyłamał się z szeregu i rzucił na niego. Oczy niewolnika błyszczały zza koralowych narośli na policzkach. Zamierzył się durabetonowym odłamkiem, by cisnąć nim w dowódcę Yuuzhan Vong.
Dwóch młodszych wojowników zareagowało z opóźnieniem, starając się złapać zamachowca, ale Shedao krótkim warknięciem osadził ich na miejscu. Chroniony zbroją z kraba vonduun, z owiniętym wokół prawego przedramienia tsaisi, atrybutem jego władzy i dystynkcji, yuuzhański dowódca nie musiał się obawiać ran. Popłynął do przodu na ugiętych kolanach, aby obniżyć środek ciężkości, a potem wyprostował nogi, chwytając niewolnika za gardło prawą dłonią. Uniósł mężczyznę do góry bez wysiłku; drugą ręką wytrącił mu z dłoni kamień.
Niewolnik chwycił Shedao za nadgarstek. Patrzył oczami rozszerzonymi ze zdumienia na tsaisi, który zasyczał i uniósł głowę gotów zaatakować. Buntownik odsłonił zęby w dzikim uśmiechu i nieugiętym wzrokiem spojrzał w twarz Shedao. Niezdolny wydobyć głosu, z dłonią wroga zaciskającą się na gardle, skinął głową zdecydowanie, jakby żądając od yuuzhańskiego dowódcy, by go uśmiercił.
Shedao wcisnął kciuk pod żuchwę mężczyzny tuż za uchem. Patrzył na przeciwnika, który doskonale wiedział, że wystarczy, by Shedao Shai ścisnął go mocniej, a złamie mu kark, odrywając czaszkę od kręgosłupa. Na wargi niewolnika wypłynęła ślina i zaczęła ściekać po rękawicy Yuuzhanina. Uwięziony żelaznym chwytem znowu szarpnął głową, wyzywając Shedao Shai, by go uśmiercił.
Yuuzhanin pokręcił głową i rzucił buntownikiem w stronę dwóch wojowników, którzy nadzorowali pracę grupy ludzkich niewolników.
- Zabierzcie go do kapłanów - polecił. - Niech go przygotują. Jeśli przeżyje, może nam się przydać.
Podwładni chwycili niewolnika pod ramiona i zaczęli go wlec w dół ulicy. Shedao Shai poczekał, aż oddalą się na kilka kroków, i dodał:
- A kiedy już tam będziecie, poddajcie się surowej dyscyplinie kontemplacyjnej, opracowanej przez kapłanów dla opieszałych wojowników.
Żołnierze skłonili się raz jeszcze i ruszyli krokiem zdecydowanie szybszym niż poprzednio.
Deign Lian, bezpośredni podwładny Shedao Shai, zajął miejsce o pół kroku za dowódcą, po jego lewej stronie.
- Czy to mądre posunięcie, mój wodzu?
- Znacznie mądrzejsze niż kwestionowanie mojego osądu tu, na środku ulicy. - Shedao Shai był zadowolony, że maska na twarzy ukryła przed Deignem złośliwy uśmiech, jaki wypłynął na jego usta na widok kurczącego się ze strachu adiutanta. - Wojownicy powrócą zawstydzeni, oświeceni i bardziej oddani swojej służbie.
- Nie o to mi chodziło, wodzu, ale... dlaczego odesłałeś z nimi tego mężczyznę? Inni niewolnicy mogą uznać, że ocalając go, doceniłeś jego odwagę. Czy nie będzie to zachętą do dalszych zamachów na twoją osobę?
Shedao Shai kroczył dalej szeroką ulicą Dubrillionu. Nie odzywał się, świadom, że brak odpowiedzi będzie gorszą karą dla jego adiutanta niż jakiekolwiek napomnienia. Zniszczenia spowodowane podczas podboju Dubrillionu nie były wielkie. Miejski krajobraz był nadal rozpoznawalny, a ekipy niewolników zrobiły duże postępy w odgruzowywaniu ulic. Wkrótce wyszkoli się ich do pracy z grichami, które dokonają mniejszych napraw, a następnie sprowadzi się gragrichy, by zmieniły budowle zgodnie z upodobaniami Yuuzhan Vong.
- Wydaje mi się, Deignie z domeny Lian, że zamiast skupiać się na sprawach oczywistych, wybiegasz zbytnio myślą w obszary, które mogą na zawsze pozostać poza sferą naszych zainteresowań. Twoje pytanie opiera się na założeniu, że ten niewolnik przeżyje proces wpajania. Na razie nie możemy być tego pewni. Tak, wybrałem go ze względu na jego hart ducha. Nie obawiał się bólu. Co więcej, chciał, bym go zabił. Miał świadomość własnej znikomości. Jest naczyniem, gotowym, by wypełnić je prawdą wszechświata. Jeśli zdoła opanować wiedzę, którą mu przekażemy, stanie się niezwykle użytecznym narzędziem.
- Rozumiem to, wodzu Shedao z domeny Shai. - Deign skłonił się głęboko.
Używając pełnego, oficjalnego tytułu Shedao w odpowiedzi na jego własną, równie oficjalną wypowiedź, Deign podkreślał swoją podporządkowaną pozycję. Shedao zdawał sobie sprawę, że zrobił to bardziej z musu niż z przekonania. Domena Lian dążyła do odzyskania dawnej chwały, a Deign był na najlepszej drodze, by zrealizować dążenia swoich krewnych. Adiutant był jak amfistaf owinięty wokół jego piersi; Shedao wiedział, że poczuje jego ukąszenie w chwili, gdy najmniej będzie na to przygotowany.
- Chyba nadal nie rozumiesz, że mimo wysiłków szpiegów takich jak Nom Anor nie poznaliśmy dobrze naszych przeciwników. Nowa Republika podchodzi do rzemiosła wojennego w niezrozumiały dla nas sposób.
- Mają tchórzliwe serca, wodzu.
- Wypowiadając tak kategoryczny osąd, Deignie Lian, zdajesz się nie zauważać, że wiele jeszcze musimy się nauczyć. - Shedao zerknął w lewo i pochwycił nienawiść w oczach swojego adiutanta. - Wiedza jest zawsze przydatna, a my w tej dziedzinie mamy jeszcze wiele do zrobienia. - Shedao Shai zignorował niedorzeczną odpowiedź Deigna wychwalającą jego mądrość. Nowa Republika i jej reakcja na inwazję wciąż
Nowa Republika dotąd nie podjęła kontrataku, co zaskoczyło Shedao. Wiedział o wojnie domowej, jaka miała miejsce w galaktyce, i podejrzewał, że część jej mieszkańców nie chciała angażować się w nowy konflikt. Z drugiej strony jednak zachowanie dzisiejszego niewolnika świadczyło o tym, że ludzie ci byli zdolni postępować jak wojownicy. Brak jakichkolwiek działań mających na celu powstrzymanie inwazji wydawał się reakcją z gruntu nieracjonalną, co kazało mu domyślać się podstępu.
Był jednak skłonny przyznać, że ze wszystkich zajętych przez Yuuzhan planet tylko Dubrillion miał pewne znaczenie. Pozostałe były rzadko zaludnione i słabo rozwinięte, więc ich utrata nie miała zapewne większego znaczenia dla galaktyki. Garqi, na którą Shedai wysłał Kraga Vaia, by nadzorował jej okupację i transformację, była poważnym producentem żywności, ale jej utratę łatwo było zrekompensować, bo wytwarzane tam produkty trafiały głównie na stoły elit, nie mas.
W dotychczasowych potyczkach siły zbrojne Nowej Republiki stały zawsze na straconej pozycji. Shedao Shai nie uważał za porażkę zniszczenia yuuzhańskiej bazy na Helska 4, bo tamtejsza operacja leżała w gestii Praetorite Vong.
Kiedy politycy zaczynają się bawić w wojowników, myślał Shedao, klęska jest nieunikniona. Znowu zerknął na Deigna. Podobnie może też być w odwrotnej sytuacji.
Shedao Shai uznał jednak, że wrogowie zasługują na pewien podziw. Nie ulegało wątpliwości, że byli słabi i skorumpowani. Uzależnienie od nienawistnych maszyn dowodziło ich moralnego upadku, ale łatwość, z jaką posługiwali się swoimi narzędziami, zaimponowała Yuuzhaninowi. Po kilku wstępnych potyczkach militarnych szybko nauczyli się neutralizować biotechnologiczne osiągnięcia Yuuzhan Vong, pozbawiając najeźdźców ich największej przewagi, a ich gwiezdne myśliwce szybko stały się równym przeciwnikiem dla yuuzhańskich formacji myśliwskich.
Bitwa lądowa na Dantooine również pokazała, jak groźni potrafią być żołnierze Nowej Republiki. Czytając sprawozdanie o ofiarach w szeregach dwóch oddziałów yuuzhańskich kadetów, ścigających dwójkę uciekinierów, Shedao Shai czuł lodowaty chłód w żołądku. To prawda, że uciekinierami byli jeedai, więc należało się spodziewać pewnych ofiar, ale nie tego, że ofiary zdołają wymknąć się pogoni. Domena Lian straciła w tym pościgu czterech wojowników, co tylko częściowo osłodziło domenie Shai utratę dwóch wojowników, poległych z ręki jeedai na Bimmiel.
Pełen niechętnego podziwu dla wroga Shedao Shai zastanawiał się, czy przypadkiem to, że Nowa Republika nie pali się do otwartego kontrataku, nie wynika z tego samego problemu, który trapił i jego - z tego, że tamci zbyt mało wiedzieli na temat najeźdźców, by zaplanować sensowną strategię.
Jeśli potrzebują więcej danych wywiadowczych, myślał Shedao, możemy się spodziewać, że będą próbowali umieścić agentów na podbitych planetach. Pojawili się wokół Belkadanu i najprawdopodobniej wiedzą już, że hodujemy tam skoczki koralowe. Nie mam pojęcia, czego jeszcze mogli się tam dowiedzieć, ale należy przypuszczać, że dosyć dużo.
Shedao Shai wszedł na stopnie domu, w którym mieściła się jego kwatera. Budynek jednocześnie irytował go i uspokajał. Irytację powodowała sama architektura, w której dominowały linie proste, ostre kąty i odsłonięte przewody i rury, które w jego mniemaniu zbyt wulgarnie podkreślały „przemysłowy” charakter konstrukcji. Trudno było dopatrzyć się elegancji w prostym kamiennym pudle, a jednolita szara farba, którą został pomalowany, nie przydawała mu uroku.
Powodem, dla którego wybrał ten konkretny budynek na swoje centrum dowodzenia, było jego przeznaczenie. Było to mianowicie Dubrilliańskie Muzeum Morskie, wypełnione akwariami z transpastali, kipiącymi życiem podmorskich organizmów z Dubrillionu i innych planet. Serce budynku stanowiła przeszklona kolumna, w której roiło się od tęczowych ryb, w tym także ogromnych, szmaragdowych rekinów.
Shedao Shai minął bez pozdrowienia strażników pełniących wartę przy wejściu. Wszedł na schody po prawej stronie holu, a następnie odbił w lewo, ku centralnej sali muzeum. Kolumna, w której leniwie krążyły różnobarwne ryby, zasłaniała trzy postacie i deformowała ich twarze. W dwóch wysokich sylwetkach po bokach rozpoznał swoich ludzi, zaintrygował go jednak złocisty kształt pomiędzy nimi.
Okrążył kolumnę z prawej strony i zobaczył pokrytą złotą sierścią istotę o wydłużonych członkach, siedzącą na podłodze między wojownikami. Istota siedziała ze skrzyżowanymi nogami, z rękami na kolanach i kręgosłupem przylegającym do durabetonowej ściany za plecami. Od kącików jej oczu aż na ramiona rozchodziły się fioletowe pasy. Miała na sobie prostą fioletową przepaskę biodrową związaną złotym sznurem.
Kiedy Shedao Shai pojawił się w jego polu widzenia, osobnik wstał płynnym ruchem, nie pomagając sobie rękami. Strażnicy zareagowali na ten ruch o sekundę za późno, najwyraźniej zaskoczeni jego aktywnością. Uśpił ich czujność, pomyślał Shedao Shai, co stawia pod znakiem zapytania brak oporu przy transportowaniu w to miejsce. Jego gibkość i siła, dzięki którym łatwo wyśliznął się z uścisku strażników, kazały uznać go za potencjalnie niebezpiecznego przeciwnika.
Dwoma długimi krokami yuuzhański dowódca pokonał połowę odległości dzielącej go od istoty.
- Jestem wódz Shedao z domeny Shai - przemówił najpierw we własnej mowie, a potem powtórzył to samo w urywanym, pełnym mlasków języku, którym posługiwano siew galaktyce.
Istota zamrugała fioletowymi oczami. Odpowiedziała powoli i wyraźnie, co ułatwiało Shedao Shai zrozumienie słów.
- Jestem senator Elegos AKla z Nowej Republiki. - Przerwał i skłonił się lekko. - Przepraszam, że nie opanowałem waszego języka.
Shedao spojrzał na strażników stojących po obu stronach Elegosa.
- Możecie odejść.
Deign spojrzał na niego pytająco.
- Mój panie?
Shedao odezwał się w języku Nowej Republiki.
- Nie mam się czego obawiać z twojej strony, Elegosie, prawda? Caamasjanin rozłożył trójpalczaste dłonie, pokazując, że są puste.
- Moje misja nie zakłada przemocy. Yuuzhański dowódca pokiwał głową.
Nie powiedział, że nie powinienem się go obawiać, pomyślał, tylko że nie muszę obawiać się z jego rąk przemocy. Ta różnica całkowicie umknęła Deignowi.
- Widzisz, Deign?
- Tak, mój wodzu. - Podwładny skłonił się. - Zostawię cię w takim razie.
- Zaczekaj. - Shedao Shai podniósł rękę i nacisnął tę część kraba vonduun, która tworzyła jego hełm i maskę. Krab rozluźnił tkanki i pozwolił mu wysunąć się spod hełmu. Shedao potrząsnął głową uwalniając gęste, czarne włosy, aż jego pot prysnął na zbroję Deigna.
Wręczył hełm adiutantowi. Chociaż Deign ukrywał twarz za maską nie udało mu się zamaskować wstrząsu, jaki musiało w nim wywołać to, że dowódca obnaża twarz przed wrogiem.
- Zabierz to do mojego pokoju medytacyjnego i wróć z napojami. Niezwłocznie.
- Tak jest, wodzu. - Niedowierzanie i wstręt przebijały w głosie Deigna, ale skłonił się nisko, a potem wycofał, aż wypełniony wodą cylinder zasłonił go przed wzrokiem Shedao.
Yuuzhański dowódca spojrzał znowu na Elegosa. Przyglądał mu się przez chwilę, powoli składając słowa w języku wroga.
- Powiedziano mi, że pojawiłeś się w małym promie na obrzeżach systemu. Użyłeś villipa, by poprosić o dowiezienie tutaj na jednym z naszych statków. Dlaczego?
Elegos zamknął i otworzył oczy.
- Istnieje przekonanie, że maszyny budzą waszą odrazę. Nie chciałem was obrazić.
- Doceniam twój szacunek dla spraw, które są dla nas ważne. - Shedao Shai podszedł do cylindra. Zdjął lewą rękawicę i przycisnął dłoń do transpastali. Ciepło wody powoli przenikało do jego ciała.
- Jakie są cele twojej misji?
- Przyczynić się do zrozumienia. Sprawdzić, czy kurs, jakim podążają nasze ludy, jest jedynym możliwym, czy też uda się wspólnie wypracować inny. - Caamasjanin złączył dłonie. - Byłem na Dantooine. Nie chciałbym już nigdy oglądać czegoś podobnego.
- I ja przyjrzałem się pokłosiu Dantooine. Byłem również na planecie, którą znacie jako Bimmiel. - Wzrok Shedao Shai stwardniał. - Wiele dzieli nasze ludy. Wiele każe sądzić, że pokój między nami jest niemożliwy.
- Być może to nasza niewiedza, nasza nieznajomość natury i zwyczajów przeciwnika wciągają nas w czarną dziurę konfliktu. - Elegos uniósł podbródek, odsłaniając szczupłą szyję. - Chcę was poznać i przekazać wam wiedzę o nas.
Shedao uśmiechnął się, patrząc na wykrzywione odbicie własnej twarzy w wypukłej tafli transpastali.
- Czy wiesz, o co prosisz? Co sugerujesz?
- Najwyraźniej nie całkiem.
Yuuzhanin wycelował palec w stronę Elegosa. Tsaisi zsunął się wzdłuż jego ramienia aż do dłoni, by zesztywnieć w ostrze długości przedramienia.
- Wiesz, że mógłbym cię zabić dla kaprysu. Zasłużyłbym na pochwałę za zgładzenie ciebie, bo reprezentujesz najwyższe zło. Niektórzy z nas uważają, że dla waszego rodzaju nie ma odkupienia.
Elegos skłonił głowę.
- Już to jest cenną nauką. Tak, wiedziałem, że przybywając tu, narażam życie. Nie powstrzymało mnie to jednak.
- Stawianie misji ponad własnym życiem to coś, co mogę zrozumieć. Nie tylko zrozumieć, ale i uszanować. - Shedao Shai pogłaskał zwiniętego tsaisi i podrzucił go w taki sposób, że stworzenie owinęło się z powrotem wokół jego przedramienia, w specjalnym zagłębieniu vonduuńskiej zbroi. - Ale wiem, że to, czego chcesz mnie nauczyć, będzie nieprzydatne z militarnego punktu widzenia.
- Nie jestem wojskowym i nie wtajemniczono mnie w operacje militarne. - Elegos przyglądał mu się uważnie. - To, czego nauczę się od ciebie, również będzie dla mnie nieprzydatne.
- Czy wiedza może być nieprzydatna?
- Nie. I tu mamy kolejny punkt, co do którego zgadzamy się obaj. Shedao Shai powoli pokiwał głową.
- Dobrze więc, wezmę cię pod swoją ochronę. Ja będę uczył ciebie; a ty będziesz uczył mnie, aż zrozumiemy siebie nawzajem.
- I znajdziemy sposób, by zbliżyć do siebie nasze ludy?
- Być może. Zdecydujesz, czy to możliwe, kiedy lepiej nas poznasz. Elegos złączył dłonie.
- Jestem gotów zacząć naukę.
- Dobrze. - Shedao Shai kiwnął głową. - Zaczniemy lekcję natychmiast. Chodź ze mną. Żeby nas zrozumieć, przede wszystkim musisz poznać jedno. Zaznajomię cię z Uściskiem Męki.
Corran Horn uniósł wzrok znad elektronicznego notesu.
- Sprawdziłem wszystko z listą. Myślę, że jesteśmy gotowi do startu.
Admirał KreTey pokiwał głową i poprowadził Corrana przez pokłady „Zadziornego”. Najbliższy hangar opróżniono z myśliwców; pozostał w nim tylko stary, rozwalający się frachtowiec.
- Moi inżynierowie zapewnili mnie, że „Stracona Nadzieja” jest w stanie wystartować. Nie potrafili jednak określić, jak długo potem wytrzyma w jednym kawałku.
- Rozumiem, admirale. Od początku wiedzieliśmy, że ta misja to loteria. - Corran westchnął i schował notes do kieszeni na udzie kombinezonu bojowego. - Jeśli się uda, to świetnie. Jeśli nie, proszę zapewnić wszystkich, że nauczą się czegoś z naszej porażki.
- Oczywiście.
Problem umieszczenia oddziału zwiadowczego na planecie zajętej przez wroga zawsze zaprzątał głowy strategów wojskowych. Nie od dzisiaj próbowano wysyłać na powierzchnię statki pod osłoną rozpadających się wraków, które wchodziły w atmosferę jak meteory i skręcały gwałtownie tuż nad powierzchnią, gdy statek był zbyt nisko, by przeciwnik zdołał go namierzyć. Chociaż niezwykłe zjawisko, że statek nie roztrzaskał się o powierzchnię, mogło zwrócić uwagę wroga, zanim grupa badawcza docierała na miejsce domniemanej katastrofy, oddział zwiadowczy był już zwykle daleko.
Z Yuuzhanami sprawy nie przedstawiały się jednak tak prosto. Nowa Republika nie była pewna, jaki jest zakres możliwości ich skanerów. Fakt, że Yuuzhanie stosowali narzędzia biologiczne, sugerował liczne ograniczenia, ale nie dysponując dokładną wiedzą nie sposób było mieć pewność, że lądowanie pozostanie niezauważone. Nie mając możliwości wślizgnięcia się do systemu ukradkiem, Nowa Republika postanowiła zadziałać dokładnie odwrotnie. Zamierzali zrobić wszystko, by nie pozostawić Yuuzhanom wątpliwości, że ktoś przedarł się przez ich linie obrony.
Corran
wszedł na pokład „Straconej Nadziei” i uniósł trap. Przeszedł
na mostek i pomachał admirałowi przez iluminator. Uważał, żeby
niczego nie dotknąć. Yuuzhanie niewątpliwie przebadają wrak, więc
trzeba było podsunąć im ślady organiczne na statku, tak żeby
wróg był pewien, że załoga nie przeżyła lądowania na Garqi.
Zsyntetyzo
Corran przeszedł na tył statku, do głównej komory ładowniczej i wspiął się do znacznie mniejszej maszyny - niewielkiego promu z rodzaju tych, które można zleźć na pokładach luksusowych liniowców. Sześciu Noghrich siedziało ściśniętych z tyłu, przypiętych pasami, jak należy. Ganner również siedział w tylnej części promu, wielki i nieszczęśliwy, z nogami opartymi o pudła z ekwipunkiem i z kolanami pod brodą. Corran minął Jacena i zajął miejsce na jednym z dwóch przednich siedzeń sterowni. Zapiął pasy, nałożył hełm i pstryknął przełącznikiem kanału komunikacyjnego.
- Zgłasza się „Stracona Nadzieja”. Jesteśmy gotowi do startu.
- Zrozumiałem, „Nadziejo”. Dwie minuty do powrotu z nadprzestrzeni.
Corran włączył procedury przedstartowe. Uruchomił oba silniki podświetlne, zauważając od razu, że prawy silnik działa tylko na trzech czwartych normalnej mocy.
- Jacen, spróbuj podnieść sterburtę „Nadziei” o jakieś dziesięć procent.
- Rozkaz!
Corran wcisnął jeden z przycisków na konsoli. Odczyty „Straconej Nadziei” zniknęły z monitorów zastąpione danymi z „Ostatniej Szansy” - małego promu umieszczonego w ładowni frachtowca. Corran uruchomił silniki promu, zadowolony, że oba wskazują stuprocentową sprawność. Zwoje repulsorów działały, jak należy. Wcisnął przycisk włączający hermetyzację „Ostatniej Szansy”, przygotowując statek na spotkanie z przestrzenią kosmiczną.
- Moc silników „Nadziei” wyrównana.
- Dziękuję, Jacenie. Ładunki nastawione i gotowe do detonacji?
- Tak, gotowe do odpalenia na twój rozkaz.
- Świetnie, w takim razie wszystko gra. - Corran zmusił się do uśmiechu. Plan był dość prosty. „Stracona Nadzieja” miała opuścić pokład „Zadziornego” i skierować się ku powierzchni planety. Wtedy miało dojść do katastrofalnej w skutkach awarii jednego z silników. Wchodząc w atmosferę Garqi, frachtowiec miał roztrzaskać się na kawałki, rozrzucając wokół szczątki i uwalniając „Ostatnią Szansę”. Zanim Yuuzhanie zdołaliby zebrać wszystkie części „Nadziei” i domyślić się, że coś jest nie tak, grupa zwiadowcza bezpiecznie wróciłaby z powrotem.
Jedynym Hurtem psującym przyjęcie był brak hipernapędu na „Ostatniej Szansie”. Bez tego jedynym sposobem opuszczenia systemu było spotkanie z większym statkiem, na przykład z „Zadziornym”. Brak hipernapędu powodował też, że ewentualna ucieczka w sytuacji awaryjnej stała pod znakiem zapytania. Z drugiej strony Corran wiedział, że jeśli przyjdzie im opuszczać Garqi w pośpiechu, oznaczać to będzie tak poważne kłopoty, że nie wiadomo, czy w ogóle zdołają uciec w nadprzestrzeń.
Corran przełączył kanał komunikacyjny i zwrócił się do Gannera i Nogrich:
- Przygotujcie się na zwariowaną przejażdżkę. Nie mogę nic zagwarantować, ale przy odrobinie szczęścia może uda nam się wyjść z tego cało.
X-skrzydłowiec Jainy uwolnił się z bąbla magnetycznego, utrzymującego go na pozycji w hangarze startowym „Zadziornego”. Obróciła myśliwiec dziobem w kierunku formacji Eskadry Łobuzów unoszącej się nad Garqi. Anni Capstan, jej skrzydłowa oznaczona jako Łobuz Dwanaście, leciała tuż za nią, a Łobuz Alfa - myśliwiec zwiadowczy pilotowany przez generała Antillesa - dopełniał formację.
W głośnikach rozległ się silny, spokojny głos pułkownika Gavina Darklightera.
- Klucz drugi, rozejrzyjcie się, co się święci. Jedynka na moim biegunie, Trójka pode mną. Zablokować skrzydła w pozycji atakującej.
Major Avarth wykonał rozkaz Gavina, dodając zwięźle:
- Za mną Trójka. Lacha, zacieśnij szyk.
Jaina uśmiechnęła się w duchu. Ze względu na to, że jako rycerz Jedi nosiła u boku miecz świetlny i posługiwała się drążkiem, pilotując swój myśliwiec, przylgnęło do niej przezwisko „Lacha”. Uznała to za dowód, że zaakceptowano ją jako członka eskadry, co nie było wcale takie oczywiste, zważywszy, że była o wiele młodsza od kolegów i nie miała nawet ułamka ich doświadczenia. Mimo tych braków nie traktowali jej protekcjonalnie, a nawet przechwalali się jej obecnością w formacji przed młodszymi rekrutami.
- Według rozkazu, Dziewiątka. - Pchnęła drążek na lewo, zajmując swoje miejsce w formacji. Obejrzała się do tyłu na robota R2.
- Sparky, daj mi znać, jeśli znowu wypadnę z szyku. Automat zaćwierkał potakująco.
W kanale komunikacyjnym usłyszała tymczasem głos pułkownika Celchu.
- Łobuzy, tu kontrola lotów. Dziesięć skoczków oderwało się od Garqi i leci w waszą stronę. Kurs przejęcia obliczony, właśnie go wam wysyłamy.
Przez główny monitor Jainy zaczęły przewijać się dane, które Sparky wczytywał, pogwizdując. Skoczki koralowe były jednoosobowymi statkami myśliwskimi o przeznaczeniu podobnym do X-skrzydłowców. Trudno jednak byłoby znaleźć mniej podobną konstrukcję. W przeciwieństwie do X-skrzydłowców, produkowanych w stoczni, skoczki były hodowane jako symbiotyczny układ różnych organizmów składających się na poszycie, napęd, systemy nawigacyjne i uzbrojenie skalnego statku. Pilot komunikował się z myśliwcem poprzez rodzaj kaptura, który pozwalał mu odbierać dane rejestrowane przez systemy statku i wydawać rozkazy, odczytywane przez statek z jego fal mózgowych.
Jaina wzdrygnęła się. Jej wuj przymierzył kiedyś taki kaptur percepcyjny i doświadczył kontaktu z wrogim myśliwcem. Ona nie miała takiej okazji, ale nie żałowała. Doświadczenia Jainy jako Jedi wyrobiły w niej niechęć do wszelkich prób odczytywania błądzących jej po głowie myśli. Nie chciała nawet myśleć o poddaniu się takiemu doświadczeniu, zwłaszcza z galaretowatą membraną na głowie.
Spojrzała na monitory dokładnie w momencie, kiedy „Stracona Nadzieja” wypływała z hangaru spod brzucha bothańskiego krążownika uderzeniowego.
- Dziewiątka, widzę dwa skoczki! Kierują się w stronę „Nadziei”.
- Zrozumiałem, Lacha. Weź Dwunastkę i zajmij się nimi.
Anni dwukrotnie pstryknęła wyłącznikiem kanału komunikacyjnego, potwierdzając przyjęcie rozkazu. Jaina przechyliła statek na lewą burtę i przyciągnęła do siebie drążki, wchodząc w ciasną pętlę. Odwróciła myśliwiec na plecy, zanurkowała, skręciła na sterburtę i ruszyła za pierwszym ze skoczków.
- Dwunastką biorę dowódcę! - Jaina zatrzymała palec nad przełącznikiem uzbrojenia i połączyła lasery w sprzężoną poczwórną salwę. Obróciła drążkiem dookoła, nakierowując soczewki celownika na owalny zarys prowadzącego skoczka. Wcisnęła przycisk kontroli sekcji uzbrojenia, aby uruchomić laserowy ostrzał, zasypujący skoczka szybkimi seriami małych czerwonych strzałek.
Szkarłatne strzały dolatywały na odległość około dziesięciu metrów od skoczka, po czym znikały. Dovin basale, które manipulowały polem grawitacyjnym, zapewniając skoczkom napęd, chroniły go jednocześnie, wytwarzając anomalie grawitacyjne. Te niewielkie bąble wsysały światło jak miniaturowe czarne dziury.
Jaina utrzymywała ciągły ogień, przesuwając ostrzał nieco do góry i do tyłu skoczka. Aby dobrze osłaniać statek, dovinbasal musiał przesuwać bąbel grawitacyjny, co wymagało od niego nie mniej energii niż absorbowanie strzałów. W końcu kilka pojedynczych strzałów przedarło się przez osłonę grawitacyjną, trafiając w czarne poszycie kadłuba. W tym samym momencie Jaina wcisnęła przycisk głównego spustu, posyłając w skoczka poczwórną salwę wysokoenergetycznych promieni lasera.
Bąbel energetyczny pochwycił jeden ze strzałów, ale trzy pozostałe zbombardowały rufę skoczka. W kilku miejscach koral yorick zabulgotał i wyparował, w innych tylko się stopił. W mroźnej kosmicznej próżni stopiona skała zastygła momentalnie, tworząc lodowy ogon za yuuzhańskim myśliwcem. Lawa spaliła dovin basale i zwęgliła tkankę nerwową, która umożliwiała kontrolę nad myśliwcem. Skoczek ciasną spiralą zaczął spadać ku powierzchni Garqi.
Drugi ze skoczków okazał się trudniejszym celem. Robił uniki, nurkował, skakał w prawo i w lewo. Jego dovin basale nie musiały pochłaniać strzałów, bo żaden w niego nie trafił. Pilot najwyraźniej rozumiał, że zręczność podczas walki w przestrzeni jest warta co najmniej tyle, a może i więcej niż mocne tarcze. Wykorzystując tylko swoje umiejętności pilotażu, pilot skoczka wymykał się X-skrzydłowcom i zbliżał coraz bardziej do celu.
- Lacha, osłaniaj mnie!
- Jasne, Dwunastka!
X-skrzydłowiec Anni Capstan skoczył do przodu i gwałtownie skręcił na bakburtę, wchodząc na tor ataku od strony rufowej części prawej burty skoczka. Anni zasypała skoczka gradem laserowego ognia, posługując się sterami manewrowymi, by utrzymać cel w polu rażenia, aż w końcu yuuzhański pilot musiał wytworzyć bąbel grawitacyjny, żeby osłonić się przed jej strzałami. Anni wystrzeliła poczwórną salwę, ale bąbel pochłonął wszystkie cztery strzały, po czym skoczek wspiął się do góry, powyżej linii ostrzału Anni.
Jaina
zobaczyła, że Anni unosi dziób myśliwca i przez chwilę
zastanawiała się, dlaczego dziewczyna nie strzela. Przyszło jej do
głowy, że być może Anni musi zacze
W tym momencie z obu boków wąskiego dzioba X-skrzydłowca Anni wystrzeliły dwa pociski.
Od kiedy zaczęto używać gwiezdnych myśliwców w walce w przestrzeni, toczyły się spory na temat skuteczności stosowania przez nie torped protonowych przeciwko innym statkom myśliwskim. Nikt nie wątpił, że eksplozja torpedy protonowej rozrywa myśliwiec w drobny pył. Ten rodzaj broni przeznaczony był do zwalczania znacznie większych jednostek. Użycie go przeciw myśliwcowi przypominało porywanie się wibrotoporem na muchę - było grubą przesadą.
Z drugiej strony, pomyślała Jaina, czy można mówić o przesadzie w przypadku walki na śmierć i życie?
Jaina nie była pewna, czy yuuzhański pilot zdawał sobie sprawę, że Anni rozmyślnie pozwoliła mu nabrać dystansu, zanim wystrzeliła, czy też zginął przekonany, że po prostu miała szczęście. Spróbował utworzyć nowy bąbel, ale zajęło mu to chwilę, i zdołał tylko o włos zmienić kurs drugiej torpedy. Pierwsza torpeda natomiast poleciała prosto jak po sznurku, by trafić w sam brzuch skoczka. Eksplodowała w rozbłysku białego światła, które rozlało się po statku jak błyskawica. Skoczek koralowy zaczął rozpadać się na oczach Jainy, podczas gdy druga torpeda przemknęła przez samo epicentrum eksplozji, by zdetonować o sto metrów dalej.
- Wspaniały strzał, Dwunastka! - Jaina uśmiechnęła się, patrząc do góry na „Straconą Nadzieję”. Wyczuwała obecność brata na pokładzie. Jesteś już bezpieczny, Jacen, pomyślała.
Właśnie wtedy potężna eksplozja rozerwała bakburtę frachtowca, który zaczął bezwładnie opadać ku powierzchni Garqi.
Wstrząs przy eksplozji nie był nawet w połowie tak mocny jak fala rozpaczy i bólu, którą Jacen wyczuł od Jainy. Wiedząc, że to musi nastąpić, próbował osłonić się przed nią, ale żal i strata emanowały od niej poprzez Moc, ostre i szarpiące. Chciał ją pocieszyć, dać znać, że nic mu nie jest, ale nie wolno mu było tego zrobić.
Zamiast tego zamknął się w sobie, odcinając od Mocy. Nie podobało mu się, że musi oszukiwać własną siostrę w kwestii sposobu, w jaki „Stracona Nadzieja” miała przemycić ich na Garqi, ale wiedział, że to konieczne. Nikt się nie orientował, jakimi umiejętnościami w zakresie komunikacji i odczytywania emocji dysponują Yuuzhanie.
To, że jesteśmy ślepi na ich obecność w Mocy, pomyślał, nie musi jeszcze oznaczać, że oni są równie ślepi na nas.
Tylko wtedy, gdy załogi okrętu i myśliwców będą przekonane, że zginęli, istniała pewność, że ich uczucia będą miały posmak autentyczności.
- Jacen, mam na ekranie komunikat o wadliwym połączeniu sekcji J-14. Zapiekł się zacisk albo...
- Chwileczkę, Corran. - Palce Jacena zatańczyły nad instrumentami kontrolnymi. - Wygląda na to, że eksplozja przesunęła metalową płytę. Sekcja J-14 jest pęknięta i zacisk puścił za wcześnie. J-13 i J-15 nadal się trzymają, ale ciśnienie przekracza wartość graniczną.
- A niech to Sith pochłonie! - Corran okręcił się w fotelu na tyle, by spojrzeć na Jacena. - Przygotuj do odpalenia ładunki wtórne. Odpal je na moją komendę według sekwencji drugiej. Skup się. Nie czas na zamartwianie się o siostrę.
- Tak jest. - Jacen wywołał na ekranie schemat sekwencji drugiej. Sześć z ośmiu ładunków świeciło na zielono, ale przy dwóch paliła się czerwona lampka. To te najbliżej J-14, zauważył Jacen.
- Mamy problem, Corran. Ładunki najbliższe sekcji J-14 są uszkodzone.
- Rozumiem.
Jacen spojrzał nad głową pilota na holograficzny obraz wyświetlany na przednim iluminatorze „Ostatniej Szansy”. Obraz pochodził z holokamer umieszczonych na zewnętrznym poszyciu „Nadziei”, dzięki czemu pilot mógł zobaczyć, jak wygląda sytuacja na spisanym na straty frachtowcu, pędzącym ku powierzchni planety. Statek właśnie zaczął wejście w atmosferę. Fragmenty kadłuba zaczęły się rozgrzewać od tarcia, sypiąc snopami iskier, gdy płatami odpadała z nich farba.
Corran włączył komunikator.
- Ganner, wyjrzyj przez iluminator na sterburcie. Widzisz dwa ładunki, tam koło podpory? Błyskają na czerwono.
- Widzę.
- Czy mógłbyś, używając Mocy, uruchomić detonatory?
- Nigdy tego nie robiłem.
- No cóż, przyszła pora na ten pierwszy raz. Jeśli nie dasz rady detonować obu, skoncentruj się na górnym. Na moją komendę...
- Zrozumiałem.
- Jacen, przygotuj się. Kiedy on odpali, przyjdzie twoja kolej.
- Rozkaz!
Frachtowiec zakołysał się, wchodząc w gęstsze warstwy atmosfery. Corran trzymał dłoń tuż nad tablicą instrumentów pokładowych. Przełączył zasilanie na obwody repulsorów, co tylko odrobinę osłoniło statek przed wstrząsami targającymi „Nadzieją”. Prom zakołysał się, a na dwóch z przypór utrzymujących statek w ładowni pojawiły się rysy, ale uchwyty nie puściły.
Frachtowiec przechylił się na lewo, kiedy przedziurawiony z tej strony kadłub zaczął przepuszczać powietrze do wnętrza. Corran spróbował ograniczyć przechył i wprowadzić statek z powrotem na prosty tor. Wcisnął przycisk, który odciął napęd silników „Nadziei”. Uderzeniu w atmosferę towarzyszyło ostre szarpnięcie i gwałtowny skręt.
- Uwaga, przygotujcie się! To nie będzie miękkie lądowanie! - Corran włączył jeszcze parę przycisków. - Ganner, odpal ładunki! Teraz!
Corran
poczuł za plecami koncentrację Mocy wokół ładunków wybuchowych.
Pierwszy eksplodował bez problemu i zniknął z ekranu Jacena. Nie
czekając ani chwili,
Corran wcisnął kolejny przycisk i przypory łączące „Ostatnią Szansę” z „Nadzieją” puściły. Prom oderwał się od skorupy, w której dotarł do atmosfery. Corran nie próbował kierować jego torem czy choćby ustabilizować lotu; pozwolił, by wirował jak każdy inny odłamek. Podczas jednego z obrotów statku Jacen dostrzegł przez iluminatory, jak „Nadzieja” pikuje ku powierzchni Garqi.
Wskazania wysokościomierza wbudowanego w konsolę Jacena zmieniały się w oszałamiającym tempie. Sześć kilometrów dzielących ich od powierzchni planety, a zaraz potem cztery... trzy... dwa. Jacen pamiętał, że jeden kilometr stanowi margines bezpieczeństwa. Szukał u Corrana śladów napięcia, gdy ich mały statek pokonał i tę barierę.
Ale nie znalazł, co wywołało uśmiech na jego twarzy. Bez trudu mógł wyobrazić sobie ojca w fotelu pilota, jak czeka, by wycisnąć ze statku wszystko, lekceważąc marginesy bezpieczeństwa, które uważał za przesadne. Jacen nie sądził, by ta gotowość do podejmowania ryzyka wynikała z tego, że był Korelianinem, przypisywał ją raczej spuściźnie Rebelii. Piloci musieli wtedy dokonywać niezwykłych czynów, by wywalczyć wolność dla ludów galaktyki. W ich przypadku ostrożność musiała ustąpić przed skutecznością.
Pięćset siedem metrów na czubkami drzew dżungli porastającej Garqi Corran dał pełną moc na obwody repulsorów. Statek minimalnie zwolnił, ale to nie wystarczyło, by powstrzymać ich upadek, zanurkowali więc między drzewa; odzierali je z kory, łamiąc gałęzie i zmuszając do poderwania się stada kolorowych ptaków. „Ostatnia Szansa” rozdarła kopułę drzewnych koron i część poszycia, zanim repulsory napotkały dostateczny opór planetarnej masy, by statek odbił się jak piłka do góry.
Corran pozwolił, by stateczek zawisł w powietrzu, chłostany fioletowymi liśćmi i powyginanymi konarami, które zasłaniały przednie iluminatory. W zetknięciu z rozgrzanym poszyciem liście zaczęły zwijać się i skwierczeć.
- Wszystko w porządku?
- U mnie tak. - Jacen spojrzał do tyłu na pozostałych członków załogi, którzy po kolei meldowali, że są cali i zdrowi. Z głośników komunikatora rozległ się trzask.
- Dowództwo lotów „Zadziornego” wzywa wszystkie myśliwce. Zaczęliśmy odliczanie. Rozpoczynamy ewakuację.
- Zgłasza się Łobuz Jedenaście. Mamy na dole frachtowiec.
- Wiemy o tym, Jedenastka. Statek się rozbił. Nie widać śladów życia.
Jacen poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Czujniki X-skrzydłowca Jainy były zbyt słabe, by z takiej odległości odebrać sygnały życia, więc siostra musiała myśleć, że on nie żyje. Przez krótką chwilę chciał otworzyć się na Moc, żeby mogła go wyczuć, ale opanował się.
Corran odwrócił się i kiwnął głową.
- Wiem, że ci trudno, Jacen, ale nie martw się. Dowie się prawdy, gdy „Zadziorny” stąd odleci.
Jacen pokręcił głową.
- Nigdy wcześniej nie zrobiłem jej czegoś takiego... ani nikomu innemu.
- Byłoby wspaniale, gdybyś już nigdy więcej nie musiał tego robić, ale bywają takie sytuacje, gdy odrobina okrucieństwa może oszczędzić wiele bólu w przyszłości. To właśnie jest nieprzyjemna część dorastania. - Corran uśmiechnął się do niego.
- Rozumiem. - Jacen wcisnął przełącznik na swojej konsoli i ustawił go na odpowiednią częstotliwość.
- Znalazłem promień naprowadzający na częstotliwości kontaktowej. Kierunek dwieście dziewiętnaście.
Corran skierował statek w odpowiednią stronę i zwiększył moc silników. Ruszyli przez las, klucząc między drzewami. Gałęzie drapały o poszycie kadłuba, odstraszając kudłate antropoidy, które uskakiwały we wszystkie strony. Statek płynął przez las, połknięty przez fioletową dżunglę Garqi i - przynajmniej taką mieli nadzieję - ukryty przed oczami wojowników Yuuzhan Vong.
Kiedy „Gwiezdny Piruet” wyskoczył z nadprzestrzeni i zaczął schodzić coraz niżej nad powierzchnię planety Vortex, Luke Sky walker poczuł, jak aura spokoju, roztaczana przez Vorsow, dociera do niego fala za falą. Przeszedł z saloniku mieszczącego się w środkowej części długiego, wysmukłego frachtowca do przedniej części z kabiną pilota. Wszedł do kokpitu i uśmiechnął się. Mara siedziała w fotelu nawigatora, a Artoo przypiął się do gniazda unieruchamiającego za jej fotelem. Naprzeciw niego, za fotelem pilota, zajął miejsce podobny, ale biało-zielony robot.
Mirax Terrik Horn, która długie czarne włosy zebrała w warkocz z tyłu głowy, odwróciła się i zlustrowała Luke’a spokojnym spojrzeniem brązowych oczu.
- Udało się. Dzięki temu, że Gwizdek i Artoo obaj zajęli się nawigacją pobiliśmy chyba rekord trasy.
Oba roboty zaświergotały radośnie. Mistrz Jedi uśmiechnął się.
- Pozwól, że jeszcze raz powtórzę, jak bardzo się cieszę, że zabrałaś nas w tę trasę. Mirax wzruszyła ramionami.
- Gwizdek regularnie przegląda dla mnie zlecenia kurierskie. Wszystko, co wiąże się z Jedi, ma u mnie priorytet. Zresztą... Corran wałęsa się nie wiadomo gdzie, dzieci siedzą w akademii, a mój ojciec zajmuje się swoimi sprawami, więc gdyby nie to zlecenie, siedziałabym w domu sama jak palec.
Mara uśmiechnęła się.
- Wszystko jest lepsze niż czekanie.
- Czekanie jest takie nudne. Luke uniósł brew.
- Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby można było użyć słowa „nudne”, kiedy wy dwie znajdziecie się gdzieś razem. Jeśli dobrze pamiętam, to nawet...
Mara przerwała mu gestem uniesionej ręki.
- Zostałyśmy oczyszczone z wszelkich zarzutów w tamtej sprawie.
- A jeśli chodzi o nas, zamiast włóczyć się po galaktyce, mogłyśmy w tym czasie siedzieć w twojej akademii. Założę się, że twoi studenci byliby zachwyceni. - Mirax pokiwała głową. - Zresztą skutki uboczne nigdy nie były takie straszne.
Mistrz Jedi uśmiechnął się.
- Myślę, że Vorsowie mają własne zdanie na temat tych skutków.
- To prawda. Mamy zgodę na lądowanie w głównym hangarze Katedry. Po tym niefortunnym wypadku admirała Ackbara i Lei Vorsowie ustanowili dwukilometrową strefę zakazu lotów wokół Katedry, żeby znowu jej nie przeorał jakiś myśliwiec. - Mirax okręciła się w fotelu, by wyjrzeć przez iluminatory.
- Wejście w atmosferę za piętnaście sekund. Przypnij się gdzieś, jeśli nie chcesz się poobijać.
- Powiadomię pozostałych. - Luke odwrócił się i przeszedł korytarzem do salonu, w którym siedzieli Anakin i Chalco. Grali w planszową hologrę, ale skończyło się to sprzeczką i wzajemnymi oskarżeniami o oszukiwanie. Anakin obraził się, kiedy Chalco wyjaśnił mu, że kody plansz, na których zwykle grywał, były łamane tak często, że jedynym sposobem na wygraną było złamanie ich, zanim zrobi to przeciwnik.
- Skoro ty wygrywałeś, a ja nie mogłem oszukiwać, domyśliłem się, że ty musiałeś to robić - stwierdził.
Luke uśmiechnął się.
- Zapnijcie pasy. Wchodzimy w atmosferę.
Anakin wykonał polecenie, ale Chalco tylko chwycił się mocniej oparcia fotela kościstymi dłońmi. Luke pokręcił głową podszedł do ławy i przypiął się pasami do siedziska.
- Chalco, nie zawsze musisz robić wszystko tak, żeby było jak najtrudniej. Mężczyzna wzruszył ramionami i o mało nie wyleciał z fotela, gdy statkiem gwałtownie szarpnęło.
- Wiem, że wy, Jedi, macie specjalną moc, ale to jeszcze nie wszystko. My, normalni, też co nieco potrafimy. - Wycelował kciuk w sam środek swojej piersi.
Przez statek przebiegł kolejny wstrząs, a Chalco prawie wyskoczył z siedzenia. Luke sięgnął po Moc, by go posadzić z powrotem, ale zorientował się, że Anakin już to zrobił.
I to jak delikatnie, pomyślał Luke. Chalco pewnie się nawet nie zorientował, że ktoś mu pomógł usiąść.
- Proszę cię, Chalco, zapnij pasy.
Pozrzędził trochę, ale sięgnął po uprząż ochronną.
- No dobra, trochę tu trzęsie, a skoro wy, Jedi, też się przypinacie, to i mnie nie powinno to zaszkodzić, prawda?
Luke i Anakin wymienili uśmiechy. Mistrz Jedi pokręcił głową.
- Absolutnie nie zaszkodzi. Kiedy wylądujemy, pójdę z Marą poszukać osoby, z którą powinniśmy porozmawiać. Tutejszy kosmoport nie jest zbyt duży, więc wy dwaj zostaniecie na pokładzie.
Anakin skrzywił się.
- Ale miałem nadzieję, że...
- Sięgnij Mocą do swoich uczuć, Anakinie. Wyczuwasz tu Daeshara’cor? Chłopak zawahał się przez chwilę, a potem pokręcił głową. - Nie.
- No właśnie.
Chalco zmarszczył czoło.
- A co, wiedzieliście, że jej tu nie będzie?
- Tak, chyba gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Sądzę, że przyleciała tu po informacje. - Mistrz Jedi pochylił się do przodu, na ile pozwalały mu na to pasy bezpieczeństwa. - Dowiemy się tego, czego i ona się dowiedziała, a potem ruszamy dalej. Wtedy ty będziesz nam potrzebny, Chalco.
- A ja? - zapytał Anakin.
- Twoja obecność też jest niezbędna, Anakinie. Wiem to na pewno. Twarz jego siostrzeńca rozjaśniła się.
- To co mam zrobić?
- Nie jestem pewien. Moc czasami coś sugeruje, coś podpowiada, ale to nic pewnego. W tej chwili wiem tylko, że powinieneś zostać na pokładzie „Piruetu”.
- Mam nadzieję, że nie wymyśliłeś tego wytłumaczenia i że nie każesz mi zostać tylko dlatego, że jesteś moim wujem, co?
Luke uniósł brew.
- Anakin!
Głośniki komunikatora w salonie zatrzeszczały, a po chwili usłyszeli głos Mirax:
- Podchodzimy do lądowania. W porcie będzie na nas czekał śmigacz. Za minutę będziemy na ziemi.
Luke uśmiechnął się.
- A jeśli wszystko pójdzie dobrze, za godzinę już nas tu nie będzie.
Vortex był światem o umiarkowanym klimacie, z niemal taką samą powierzchnią mórz i lądów, składających się głównie z równin porośniętych niebieskawą trawą, smaganą wiatrem, wiejącym to w tę, to znów w przeciwną stronę. Zamieszkujący planetę Vorsowie stanowili humanoidalny gatunek ssaków. Dzięki pustym kościom i skórzastym skrzydłom mogli szybować nad równiną, unoszeni prądami wznoszącymi, które się tam tworzyły. Mieli niezwykłe wyczucie harmonii, spajające ich ze sobą nawzajem i ze światem, który zamieszkiwali. Właśnie to dążenie do harmonii zainspirowało ich do wzniesienia Katedry Wiatrów.
W miarę jak śmigacz zbliżał się do katedry, klucząc między dwiema osadami krytych strzechą chat, Luke stwierdził, że ta budowla ma w sobie coś zdumiewającego. Zrośnięta ze światem, na którym powstała, jest w nim jednocześnie czymś obcym. Vorsowie musieli posiadać zaawansowaną wiedzę inżynieryjną - inaczej wysokie kryształowe iglice katedry nigdy by nie powstały - ale widać było, że wykorzystują je tylko na potrzeby specjalnych konstrukcji. Własne domy budowali z naturalnych materiałów, jakie dawała ich ziemia, którą w końcu mieli sami zasilić; natomiast szklane wieże zaprojektowano z myślą, by przetrwały wieki i budziły podziw dla umiejętności ich budowniczych.
Wiatr przedostawał się w głąb katedry. Hulał po pustych komorach, krążył w szklanych rurach, wprawiając w wibrację cienkie ściany, które wypełniały powietrze pulsującym dzwonieniem. Przezroczyste żaluzje łączyły się z przekładniami, które z kolei podłączono do tłoków, podnoszących i opuszczających żaluzje i w ten sposób modulując ich dźwięki. Budynek wydawał się niemal żywą istotą, skupiającą w sobie
Mirax zwolniła i zatrzymała śmigacz, by wysadzić Marę i LukeA mniej więcej pół kilometra od katedry. W połowie drogi między ich śmigaczem a kryształową budowlą stała wysoka, błękitnoskóra kobieta w sukni koloru wieczornego nieba, podkreślającej kolor jej skóry i perłowy połysk delikatnych jak puch włosów. Lukę słyszał, jak ktoś, mówiąc o niej, użył słowa „eteryczna”; tu, na schodach Katedry Wiatrów, żadne inne słowo nie wydawało mu się właściwe. Wiotka i krucha, wyglądała jak duch zrodzonym z muzyki, która ją opływała.
Podszedł bliżej i uśmiechnął się, nieco rozczarowany, gdy nie odwzajemniła uśmiechu.
- Witam cię, Qwi Xux. Kiwnęła głową.
- Witam, mistrzu Skywalker. Dawno sienie widzieliśmy. Przykro mi, że fatygowałeś się aż tutaj. Nie mogę ci pomóc. Mara zmarszczyła czoło.
- Jak możesz mówić coś takiego?
Krucha Omwatianka uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Wiem o wielu rzeczach, Maro Jadę. Wiem, że kiedy razem z Wedge’em pomagałam usunąć szkody, jakie tu wyrządzono, zrobiłam coś dobrego. Kiedy się rozstaliśmy, zrozumiałam, że to jedyne miejsce, gdzie mogę znaleźć spokój. Wróciłam i błagałam Vorsów, by pomogli mi kontynuować prace nad ich katedrą. Żyję nadzieją, że pieśni wiatru wyrażą płacz ofiar, których stałam się przyczyną. Jeśli to się stanie, może odnajdę całkowity spokój.
Lukę uroczyście pokiwał głową.
- Mogę zrozumieć twoje pragnienie spokoju. Qwi westchnęła.
- Niewielu jest takich. Tutaj mam szansę stworzyć coś pięknego i w ten sposób odpokutować potworności, do których się przyczyniłam. Lukę i Mara wymienili posępne spojrzenia.
- Przykro mi, jeśli moje przybycie przypomniało ci dawne cierpienia - powiedział Luke. - Z całego serca życzę ci, byś odnalazła spokój. Jeśli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić...
Przez jej twarz przemknął uśmiech.
- Chciałabym, żeby Kyp Durron tu przyleciał. Nie wiem, czy jego również dręczą wspomnienia ofiar, ale może usłyszałby tu śpiew poległych na Caridzie.
- Przekażę mu twoją prośbę. - Luke spuścił wzrok. - Kypowi przydałoby się trochę spokoju.
Mara odgarnęła z ramion złotorude włosy.
- Jak sądzisz, po co tu przylecieliśmy?
- Szukacie Jedi, Twi’lekianki. Była tu. - Głos Qwi stwardniał. - Przyleciała, by mnie wypytywać o różne rodzaje superbroni. Wiedziała o nie ukończonej trzeciej Gwieździe Śmierci w Laboratorium Otchłani. Pytała, czy była jeszcze jedna... albo
Luke przytaknął. Nawet pierwszy superniszczyciel gwiezdny -”Egzekutor” - miał swojego bliźniaka wyprodukowanego równolegle z tamtym. Była nim późniejsza „Lusankya”, podarowana Ysannie Isard jako osobista zabawka, podczas gdy pierwszy egzemplarz otrzymał Darth Vader.
- Zawsze podejrzewałem, że jest więcej tych śmiercionośnych zabawek i że tylko czekają, by ktoś je odnalazł.
Mara zmarszczyła brwi.
- A więc był drugi Pogromca Słońc?
- Nic mi o tym nie wiadomo - powiedziała Qwi. - Tworzywo na jego pancerz było przełomowym odkryciem. Technika kwantowych kryształów została częściowo wykorzystana tutaj, przy odbudowie katedry. Jeśli Imperator nie miał drugiego laboratorium, dublującego prace Laboratorium Otchłani, nie mógł wyprodukować drugiego egzemplarza. Gdyby zaś takie laboratorium istniało, już dawno mielibyśmy okazję oglądać jego zabójcze żniwo. Laboratorium Otchłani produkowało widać dość broni, by Imperator nie musiał zakładać drugiego takiego ośrodka.
Luke uniósł głowę.
- A zatem uważasz, że nie było więcej superbroni? Qwi zawahała się chwilę.
- No cóż, było jeszcze Oko Palpatine’a. Niepowodzenie tego projektu skłoniło Imperatora do większego wsparcia Laboratorium Otchłani. Być może Oko miało swojego bliźniaka. Daeshara’cor wydawała się o tym przekonana.
- Czy pytała cię o plany urządzeń, których jeszcze nie wyprodukowano? - zapytał Luke.
- Interesowała się może prototypami w małej skali czy czymkolwiek innym, czego można by użyć jako broni? - dorzuciła Mara.
- Pytała o to, a ja powiedziałam jej, że moje wszystkie wspomnienia z tamtego okresu przepadły, wymazane przez Kypa Durrona.
Mistrz Jedi zmrużył oczy.
- Ale przecież dopiero co mówiłaś, że zastosowałaś technologię użytą do budowy pancerza Pogromcy Słońc przy odbudowie katedry. Daeshara’cor szybko przyłapałaby cię na kłamstwie.
Kobieta roześmiała się lekko, ale bez wesołości.
- Kyp wykradł mi wspomnienia, ale nie podstawy wiedzy, którą wykorzystywałam w mojej pracy. Przeglądając notatki i eksperymentując, doszłam do tego wszystkiego, co wcześniej wiedziałam. Znowu rozumiem, jak zrobiłam to czy tamto. Nie skłamałam, więc Daeshara’cor nie wyczuła kłamstwa. A ja już nigdy więcej nie zbuduję urządzeń, które zabijają i okaleczają. Nigdy.
Mara prychnęła.
- Nigdy nie mów nigdy, Qwi. Stoimy w obliczu takiego zagrożenia, że Gwiazda Śmierci czy Pogromca Słońc mogą okazać się niezbędne.
Błękitnoskóra kobieta pokręciła głową.
- To bez znaczenia. Nie zmienię zdania, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie mi za to zapłacić.
Lukę zobaczył, że jego żona zaciska dłonie w pięści.
- Jak możesz tak mówić? Twoja praca mogłaby ocalić miliardy istot!
- Jak? Zabijając miliard innych? - Qwi przycisnęła dłoń do piersi. - Wy jesteście bohaterami. Zabijaliście, ale podczas bitew, broniąc się przed atakami wrogów. Ja stworzyłam broń, która unicestwiała planety i mordowała miliardy w mgnieniu oka. Niewinnych zamieniała w parę. Wy mogliście to odczuć poprzez Moc, aleja odczułam to, studiując informacje o tych światach. Znam imiona tych ludzi, znam obrazy z tych światów i noszę je w sercu. Dlatego chcę przywrócić tym zgasłym istotom głos, by umożliwić im udział w tworzonym tutaj pięknie.
Spojrzała na nich ostro.
- Wiem, że może się wam to wydawać szalone, ale ktoś to musi zrobić. Gdybym nie przyjęła na siebie odpowiedzialności za ich śmierć i nie postanowiła za nią odpokutować, mogłabym kiedyś pomyśleć, że to, co zrobiłam, nie było w końcu takie złe. Gdybym przystała na to, co proponujecie, tworzyłabym tylko ciszę. To gorsze niż śmierć.
Mara zamrugała.
- Z filozoficznego punktu widzenia mogę zrozumieć pacyfizm, ale przyjęcie takiej postawy w obliczu zalewającego nas zła byłoby... - powoli zaciskała i otwierała pięści.
Lukę położył dłoń na ramieniu żony.
- Qwi chce postępować zgodnie z własnymi zasadami, broniąc ich nawet za cenę życia. To lepiej, niż gdyby stała się narzędziem w rękach ludzi, którzy wykorzystaliby jej pracę, by czynić zło.
- Lukę, ale to może być jedyny sposób, by powstrzymać Yuuzhan Vong!
- A więc, moja droga, musimy zadać sobie pytanie, czy koniecznie trzeba ich powstrzymać, czy też może istnieje jakieś inne rozwiązanie. - Lukę uśmiechnął się do żony pokrzepiająco. - Nie lubię, gdy kurczy mi się wachlarz możliwych rozwiązań, ale jeszcze mniej przypadłoby mi do gustu posiadanie broni, która niszczy całe planety i gwiazdy. Znasz dobrze Imperatora. Czy nie uważasz, że wolałby mieć dwa statki, nazywane jego oczami?
Mara zastanowiła się chwilę. Łagodny wiatr dzwonił przenikliwie wśród krystalicznych wież katedry.
- Jeśli istniało drugie Oko i użyto go w tym samym czasie, mógł wystąpić ten sam problem, który spowodował utratę pierwszego.
Lukę uśmiechnął się.
- A ten problem to dwoje Jedi.
- W tamtych czasach był wiele par Jedi. - Mara wzruszyła ramionami. - Więc możliwe, że jest gdzieś drugie Oko.
Qwi złożyła smukłe dłonie.
- Mam nadzieję, że jeśli drugie Oko istnieje, znajdziecie je, zanim ktoś go użyje. Przywrócenie głosu zmarłym to szlachetny cel, ale może nadejdzie dzień, kiedy nie będzie już to potrzebne.
- Ja również bym sobie tego życzył, Qwi. - Lukę westchnął i wzruszył ramionami. - Ale mam wrażenie, że ten dzień jest jeszcze daleki.
Anakin patrzył, jak śmigacz z jego wujem, Marą i Mirax na pokładzie oddala się coraz szybciej. Nie lubił zostawać sam, ale postanowił nie poddawać się niezadowoleniu. Tylko dzieci się obrażają, pomyślał. A ja nie jestem już dzieckiem. Miał właśnie wpaść na chwilę do kabiny pilota i rzucić okiem na przyrządy kontrolne „Gwiezdnego Piruetu”, kiedy odgłos kroków kazał mu się odwrócić.
Na krótką chwilę Chalco zamarł jak zwierzę złapane w światła reflektorów. Potem uśmiechnął się szeroko i wyprostował. Spróbował pewnością siebie pokryć szok, że został odkryty.
- Właśnie wychodziłem. Chcę się rozejrzeć po okolicy.
- Mistrz Lukę kazał nam zostać tutaj.
- To twój mistrz, mały, nie mój. - Chalco dotknął przycisku kontrolki trapu. - Więc zostań w środku, tak jak ci kazał.
Anakin skrzyżował ręce na piersi.
- Nie powinieneś wychodzić na zewnątrz.
- Myślisz, że zdołasz mnie powstrzymać?
- Myślisz, że nie zdołam?
Chalco zmrużył oczy, które prawie całkowicie skryły się pod fałdami grubej skóry.
- Jesteś pewien, że chcesz spróbować?
- Mistrz Yoda uczył mojego mistrza, że próby są niepotrzebne. Albo coś robisz, albo nie. - Anakin stłumił w sobie pokusę użycia Mocy, by cisnąć Chalco o poszycie kadłuba. Mara nieraz upominała go, by nie używał Mocy do zadań, które jej nie wymagają. A skoro potrafił utrzymać Chalco w jego fotelu podczas wejścia w atmosferę, wiedział, że bez trudu zrobi to i teraz.
Jeżeli wiem, że mogę to zrobić, nie muszę tego wcielać w czyn, pomyślał Anakin. Na pewno istnieje jakieś inne rozwiązanie. Wzruszył ramionami, a ręce opuścił luźno wzdłuż ciała.
- Jak chcesz, ale jeśli nie będzie cię na pokładzie podczas startu, utkniesz tu na dobre. Tutejszy rozkład lotów jest nieco inny niż na Coruscant. Życie też jest tu trochę trudniejsze. Vorsowie nie przepadają za cudzoziemcami, więc pewnie zapędzą cię do łopaty. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, nie będę cię zatrzymywał.
Na twarzy Chalco pojawił się wyraz bezbrzeżnego zdumienia.
- Naprawdę myślisz, że mógłbyś mnie powstrzymać?
- Co za różnica? Jeśli marzy ci się zbieranie, międlenie, przędzenie i tkanie tutejszych włókien, to dlaczego właściwie miałbym cię powstrzymywać? - Przypomniał sobie swoją rozmowę z Marą na Dantooine. - Ludzie myślą, że Jedi są od tego, żeby ratować ich z tarapatów, w które wpadli przez własną głupotę. Gdyby tak było, nie mielibyśmy jednej wolnej chwili.
- Uważasz, że jestem głupi?
Anakin zignorował podwójny gwizdek obu robotów.
- Gdybyś był głupi, mistrz Skywalker nie zabrałby cię z nami. Uważam po prostu, że jesteś taki jak większość ludzi: żyjesz dniem dzisiejszym i nie myślisz o jutrze. I to nie pozwala ci iść do przodu.
- Tak myślisz, mały? - W tonie Chalco słychać było urażoną dumę. Oparł się rozluźniony o poszycie kadłuba. Anakin uznał, że Chalco nie czuł się naprawdę obrażony, ale chciał za takiego uchodzić.
Młody Jedi wzruszył ramionami.
- Znam cię wprawdzie od niedawna, ale myślę, że masz ten sam problem co Jedi. Martwisz się o swój wizerunek, o to, jak cię widzą inni. Wiele zależy od twojej reputacji. To podobne obciążenie jak w przypadku Jedi, prawda?
Krępy mężczyzna potarł nieogoloną szczękę.
- Może czasem, czy ja wiem? Pewnie, niekiedy bywa ciężko. Ludzie cię sprawdzają, naciskają. Wyrobisz sobie reputację i każdy chce to wykorzystać.
- Tak, wiem, jak to jest. - Anakin obrócił do tyłu fotel nawigatora i usiadł. - Mój ojciec musiał z tym walczyć przez całe życie, a z rycerzami Jedi jest podobnie. Każdy chce sprawdzić, ile naprawdę jesteśmy warci. Niektórzy się nas boją i trzymają się z daleka. Inni też się boją, ale wzywają nas mimo wszystko, żeby pokazać, że się nie boją. Strata czasu i tyle.
Chalco pokiwał głową.
- Twoim ojcem jest Han Solo, prawda? - Tak.
- Widziałem go ostatnio parę razy. Wyglądało, że jest zdruzgotany śmiercią swojego partnera.
Anakin znów musiał zwalczyć odruchowe, dobrze już znane poczucie winy z powodu śmierci Chewiego.
- Tak, to dla niego wielki cios.
- Musieli być dobrymi przyjaciółmi. - Chalco pozwolił sobie na półuśmiech. - Ja tam nie jestem specjalnym wielbicielem Wookich. I chyba nigdy nie byłem z nikim tak blisko.
- Wiele razem przeszli. Chewbacca był nieodłączną częścią życia mojego ojca, mojego zresztą też. Zawsze był obok, a teraz go nie ma. - Anakin poczuł, że ból ściska mu gardło. Uświadomił sobie, jaki bezmiar pustki zostawił po sobie Chewie.
Chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Podniósł rękę i otarł pojedynczą łzę.
- Przepraszam - powiedział zduszonym głosem. Chalco stracił nagle pewność siebie.
- Eee... słuchaj, mały, może nie miałem nigdy tak bliskiego przyjaciela, ale wiesz... mogę zrozumieć, jak się czujesz. Człowiek przyzwyczaja się do ludzi dookoła. Widzisz ich w kosmoporcie, masz ich w sąsiedniej celi i tak dalej. A potem pewnego dnia budzisz się, a tego gościa z celi obok już nie ma, wypuścili go i nawet nie wiesz, czy zobaczysz jeszcze kiedyś jego albo kredyty, które wygrałeś od niego w sabaka. To znaczy, eee... tego... nie za bardzo wiem, co powiedzieć, ale...
Anakin kiwnął głową i poczuł falę ulgi płynącą ku niemu od Chalco.
- Dzięki, rozumiem, co masz na myśli. Kiedy jest się z kimś blisko, nagła utrata tej osoby bardzo boli. Trudno się z tym pogodzić. A Chewie... był z nami od zawsze. Śmiał się, żartował, nigdy nie narzekał, jak po nim łaziłem albo mu przeszkadzałem. Był jak skała, a kiedy go zabrakło...
- Ale nie tylko on jest jak skała, chłopcze. - Chalco kiwnął głową w stronę Katedry Wiatrów. - Masz jeszcze wuja, matkę, ojca...
- No tak, ale sam widziałeś mojego ojca. Ostatnio jest trochę... hmm... niezbyt kontaktowy. - Anakin westchnął. - A mama ma tyle spraw na głowie. Zawsze mogę na niej polegać, ale rzadko jesteśmy razem. Wuj Luke... no tak, on mi bardzo pomaga, ale też ma wiele innych zajęć. Ale to nic. Tak właśnie wygląda dorosłe życie. Muszę się nauczyć jakoś sobie z tym radzić.
- Nie spiesz się tak do dorosłego życia, mały - poradził Chalco i wzruszył ramionami. - Cóż, prędzej czy później trzeba dorosnąć, bo inaczej będziesz taki jak ja. Może to i nie tak źle dorosnąć szybko.
- Myślę, że chodzi po prostu o to, żeby dorastać, nieważne jak szybko. - Anakin spojrzał na kontrolkę trapu - Nadal masz zamiar wyjść na zewnątrz?
Chalco zastanawiał się przez chwilę, zanim powiedział:
- Nie żebym się bał, że mnie zapędzą do łopaty.
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło.
- No chyba. - Mężczyzna uśmiechnął się lekko. - Zresztą pomaganie jednemu rycerzowi Jedi w wytropieniu drugiego to też niełatwe zajęcie. Chyba trudniejsze niż cokolwiek, co do tej pory robiłem, więc czas się wziąć do roboty. To nie dziecinada!
Admirał Gilad Pellaeon nie znosił zasiadać w wielkim fotelu na podium w sali Rady Moffów. Tylko czterech moffów przybyło osobiście, reszta uczestniczyła w spotkaniu za pośrednictwem holo, którego kosztów, zdaniem admirała, w żadnym stopniu nie rekompensowała wartość wypowiedzi moffów na tym forum. To, co miał im do powiedzenia, można było równie dobrze wysłać jako komunikat, ale moffowie byli głęboko przekonani, że ich opinie i rady mają nieocenioną wartość.
Moff
Crowal z planety Vale VII buntowniczo uniosła podbródek, nie wstała
jednak z holograficznego fotela. Vale VII był tą z imperialnych
planet, która zahaczała o granice Nieznanych Terytoriów, dzięki
czemu była najmniej narażona na niebezpieczeństwo ze strony
Yuuzhan Vong. Odległość od źródła zagrożenia nie uspokoiła
jed
- Jeśli zagrożenie jest prawdziwe, admirale, błagamy, by bronił pan naszych światów. Jeśli natomiast jest to pułapka, to pragnęlibyśmy, by pańskie statki pozostały jednak w przestrzeni imperialnej.
Admirał złączył dłonie czubkami palców.
- Mówiłem już, że to nie pułapka. Groźba wisząca nad Nową Republiką jest jak najbardziej realna. Ich prośba o pomoc jest szczera.
Moff Flennic gniewnie zacisnął szczęki.
- A niech sczezną! Gdyby nie powalili Imperium, dzisiejsze zagrożenie byłoby śmiechu warte. Imperator poradziłby sobie z tym jednym kiwnięciem palca, Moff Sarreti, zwierzchnik Bastionu, który pochylił się nad stołem, by odpowiedzieć Flennicowi, wydawał się mieć więcej życiowej mądrości, niż wskazywałby na to jego wiek.
- Chyba nie do końca pojmuję twoje rozumowanie, Flennic. Nowa Republika pokonała Imperium, a teraz stoi w obliczu zagrożenia ze strony Yuuzhan Vong. Logiczny wydaje się wniosek, że Yuuzhanie stanowiliby podobne zagrożenie dla Imperium.
Flennic prychnął i skrzywił się.
- Skoro tak, dlaczego mielibyśmy wysłać nasze siły na pomoc Nowej Republice, jeśli zgodnie z pańską oceną są znacznie słabsze niż republikańskie?
Sarreti pokiwał głową. Przyznawał, że to logiczny wniosek.
- Powinniśmy przyjść im z pomocą, bo to słuszna postawa.
- Słuszna postawa? - warknęła Crowal. - Wykrwawiać się dla tych, którzy nas odarli z siły, godności i znaczenia? Którzy niszczą naszą gospodarkę? Którzy podstępnie zalewają nasze światy propagandą, podważającą wartości, jakimi kieruje się nasza kultura? Teraz widzę, że to naprawdę pułapka, w którą daliście się wciągnąć.
Sarreti wstał powoli i ze zwodniczą swobodą, ale Pellaeon wiedział, że każdy ruch, każdy gest młodego człowieka jest starannie przemyślany. Młody moff złożył dłonie i dotknął ust czubkami palców. Wzrok miał nieobecny, jakby pogrążył się w rozmyślaniach. Po chwili opuścił ręce wzdłuż tułowia i zaczął mówić cichym, miękkim, niemal uwodzicielskim głosem.
- Naprawdę liczę się z mądrością starszych, roztrząsając sprawy takiej wagi jak ta. Wasze doświadczenia z czasów rozkwitu Imperium przed śmiercią Imperatora, z okresu wojen admirałów aż do dziś, kiedy to z trudem utrzymujemy przy życiu to kruche Nowe Imperium - wszystko to ma swoją rangę. W porównaniu z waszymi moje doświadczenia są nieliczne, bo byłem zaledwie dzieckiem w chwili śmierci Imperatora. Dorastałem w czasach Rebelii, a moja rodzina uciekła z Coruscant po upadku Imperium. W końcu dotarliśmy tutaj, gdzie wstąpiłem do imperialnej armii. Pewnie dlatego, że oglądałem ten konflikt już po upadku Imperium, mam inne niż wy spojrzenie na pewne sprawy. Patrzę na nie nie przez pryzmat wściekłości, bólu czy porażki ani też tęsknoty za utraconą przeszłością. Widzę, czego dokonała Nowa Republika, i chociaż podobnie jak wy uważam, że nie wszystko zrobili dobrze, nie mogę pozostać ślepy na ich osiągnięcia. Nie zapominajmy, że sześć lat temu mogli nas zetrzeć w proch, gdyby tylko
- Prośba, z którą zwrócili się do admirała Pellaeona, to nie zagrożenie, nie pułapka. To honorowa prośba, z którą przyszli do nas nie ze względu na to, jak my ich postrzegamy, ale ze względu na to, jak oni nas postrzegają. A postrzegają nas jak równych sobie; proszą, a nie domagają się pomocy. Jeśli ktoś nie widzi potrzeby zareagowania na taką prośbę, to jest ślepy i głupi i zasługuje na to, by zostać pokonanym przez Republikę, Yuuzhan Vong czy kogokolwiek innego.
Większość zgromadzonych wokół stołu zareagowała na wypowiedź młodego moffa z uznaniem. Pellaeon uśmiechnął się do niego i skinął głową, po czym sam wstał. Oparł pięści na biodrach i popatrzył posępnie na zebranych.
- Jakkolwiek doceniam, jak zawsze, wasze uwagi i porady, pragnę przypomnieć, że to ja dowodzę Imperialną Przestrzenią Kosmiczną. Wezwałem was na to spotkanie nie po to, by szukać rady, ale by udzielić jej wam, a także by przestrzec przed niebezpieczeństwem. Kiedy zawiadomimy wszystkich, wyjawimy, co dzieje się w Nowej Republice, i wyjawimy, jaka będzie nasza odpowiedź, wielu ludzi zareaguje tak jak wy. Trudno im będzie zrozumieć, dlaczego pomagamy naszym wrogom. Mam nadzieję, że znajdziecie w sobie dość siły perswazji, by ich przekonać, że postępujemy słusznie. Dziękuję moffowi Sarreti za jego wypowiedź. Powinniście uznać jego racje.
Holograficzna postać Flennica uniosła brew.
- A zatem pośle pan tam nasze siły niezależnie od naszej opinii?
- Dziwię się, że udaje pan zaskoczonego, moffie Flennic. - Pellaeon rozciągnął w uśmiechu nastroszone siwe wąsy. - Miał pan okazję wyrazić swoją opinię, ale chyba zdaje pan sobie sprawę, że pańscy koledzy z tego gremium generalnie poprą moje posunięcie. Wiedzcie zatem, że zamierzam ogłosić mobilizację i powołać wszystkich rezerwistów, wyznaczając część z nich do aktywnej służby. Zamierzam również wezwać wszystkie nasze tajne służby i grupy dywersyjne, zarówno te działające na obszarze Imperium, jak i poza nim, by przyszły nam z pomocą. Choć niektórzy z was pewnie uważają, że te tajne oddziały powinny posłużyć nam do odebrania Nowej Republice władzy nad galaktyką, nie możemy zlekceważyć zagrożenia ze strony Yuuzhan Vong. Będziemy potrzebować każdego żołnierza, jakiego zdołamy wystawić, a nawet więcej.
Pellaeon spojrzał na adiutanta siedzącego w końcu sali.
- Zaraz prześlę wam kody, którymi mają się posłużyć powracające oddziały. Nie wolno wam w żaden sposób zatrzymywać ich w drodze. W zamian za waszą współpracę zgodzę się nie powoływać do służby wojskowej waszych gwardzistów. Możecie również swobodnie użyć rezerwistów do zapewnienia ładu i porządku.
Crowal potrząsnęła głową.
- Myśli pan, że wystarczy nam dać żołnierzyków do zabawy?
- Jeśli tak pani sądzi, to widać jest pani zbyt bezmyślna, by zajmować się czymkolwiek innym niż zabawą w żołnierzyki. - Oczy admirała pociemniały z gniewu. -
Musicie zrozumieć jedno: jeśli Yuuzhan Vong są dość silni, by pokonać Nową Republikę, my tym bardziej nie będziemy w stanie się im przeciwstawić. Proponuję, byście wykorzystali czas, jaki zdobędę dla nas, walcząc u boku Nowej Republiki, na poprawę bezpieczeństwa waszych światów. Jeśli poniosę porażkę, a wam przyjdzie bawić się swoimi żołnierzykami, mam nadzieję, że nie będzie mnie już wśród żywych, by oglądać rezultaty waszych poczynań. Koniec wiadomości.
Holograficzne wizerunki moffów znikły. Sarreti podszedł do Pellaeona, a pozostali trzej moffowie jeden za drugim opuścili pokój. Admirał zauważył, że młody moff zatrzymał się przed podium, dzięki czemu ich oczy pozostały na tym samym poziomie.
Sarreti uśmiechnął się miło.
- Potraktował ich pan zbyt łagodnie.
- Gdybym zrobił inaczej, mogliby odnieść wrażenie, że ich błazeństwa mnie cokolwiek obchodzą.
- Słuszna uwaga. - Młody moff założył ręce za plecy. - Siły Bastionu chętnie dołączą do pańskich wojsk. Ja też jestem nadal rezerwistą. Jeśli pan mnie potrzebuje, moja administracja poradzi sobie beze mnie.
- Bardzo chciałbym mieć cię przy sobie, Ephin, ale myślę, że lepiej wykorzystam twoje talenty, powierzając ci koordynację działań pozostałych moffów.
- Bo ja nie wystąpię przeciwko panu? Pellaeon przytaknął.
- Lepiej, żeby ci ludzie byli z nami niż przeciwko nam. Z drugiej zaś strony, jeśli spaskudzę sprawę do tego stopnia, że będziecie zmuszeni wystąpić przeciwko mnie, wolę, żebyś to ty stanął na czele niż Crowal czy Flennic.
- Jestem przekonany, że nie dojdzie do takiej sytuacji.
- Mam nadzieję - westchnął Pellaeon. - Ale jeśli Yuuzhan Vong wyzwą nas i polegną w walce, może skończy się czas wojowników takich jak ja, a nastanie czas budowniczych takich jak ty. Miejmy nadzieję, że będzie wtedy co budować.
- Porucznik Jaina Solo melduje się na rozkaz, panie pułkowniku. - Jaina stanęła wyprostowana jak struna w drzwiach do kabiny pułkownika Darklightera na pokładzie „Zadziornego”. Nie miała pojęcia, dlaczego wysłał po niąEmtreya - wojskowego robota protokolarnego jednostki - ale cieszyła się, że będzie miała okazję porozmawiać z pułkownikiem. Incydent z jej bratem sprzed tygodnia nadal przyprawiał ją o ściskanie w żołądku. Kiedy pomyślała, że nie żyje...
- Wejdź, Jaino, i usiądź. - Gavin Darklighter skinieniem głowy wskazał jej miejsce na pryczy pod ścianą. Sam siedział przy małym stoliku przytwierdzonym do ściany kabiny po przeciwnej stronie. Stał na nim notes komputerowy, kilka datakart i mała holokostka, wyświetlająca zmieniające się co chwila zdjęcia jego rodziny. To wystarczyło, by pozbawić kabinę jej sterylnego charakteru mimo białych ścian i szarej podłogi.
Kiedy usiadła, pułkownik obrócił się razem z fotelem twarzą do niej. Choć jeszcze młody, skronie miał lekko przyprószone siwizną, a w kącikach oczu pojawiły się drobne zmarszczki. Objął dowództwo Eskadry Łobuzów już po podpisaniu pokoju z Imperium, ale osiemnaście lat służby w tej w eskadrze zostawiło swoje ślady. Dla Jainy był chodzącą legendą - jednym z niewielu, którzy nie tylko przeżyli, ale świetnie się czuli w Eskadrze Łobuzów.
- Jaino, powinienem był wcześniej z tobą o tym porozmawiać. To, co wydarzyło się na Garqi, było niefortunne, ale i konieczne. Bezpieczeństwo operacyjne wymagało, by nie wpuszczać do systemu nikogo w czasie, gdy „Stracona Nadzieja” miała spłonąć w atmosferze.
Jaina skinęła głową.
- Powiedziano mi, że tylko admirał Kre’fey i technicy, którzy przygotowali statek, no i sama grupa zadaniowa, wiedzieli, co się ma wydarzyć. Wiem, że pan sam o niczym nie wiedział, więc nie mógł mnie pan uprzedzić.
-
Słyszałem, jak wysoko mnie oceniłaś, przypuszczając, co bym
zrobił, gdybym wiedział. Prawda jest jednak taka, że nic bym ci
nie powiedział. - Spojrzał jej prosto w oczy, aż przeszedł ją
dreszcz. - Decyzja, by nie ujawniać tej informacji, została podjęta
przez wyższych rangą ode mnie, a ja uszanowałbym względy
bezpieczeństwa zabrania
Jaina przytrzymała się krawędzi koi, by zachować wyprostowaną postawę. Czuła się zdradzona, głównie dlatego że przypisywała pułkownikowi motywy, których, jak sam twierdził, nie posiadał. Ufała mu, a tymczasem on dowodził, że nie jest wart tego zaufania. I chociaż w jego głosie brzmiała szczerość, wyraźnie sugerował, że zachowałby milczenie niezależnie od tego, o kogo by chodziło.
Czuła się zaskoczona, że jato rozgniewało. Nie sądziła, by zasługiwała na specjalne traktowanie, ale ten gniew wskazywał, że jakąś cząstką siebie jednak się tego spodziewała. Była w końcu rycerzem Jedi, podobnie jak jej brat, a to powinno mieć jakieś znaczenie. Ktoś mieszał się w sprawy Jedi, a to nie było w porządku. A czy po tym wszystkim, co jej rodzina zrobiła dla Nowej Republiki, nie zasłużyła na to, by oszczędzono jej bólu? Czy Nowa Republika nie była jej winna choć tyle?
Szybko zreflektowała się, jak niewłaściwy jest taki sposób myślenia. Uraza, jaką poczuła, słysząc, że sprawy Jedi musiały ustąpić przed kwestiami większej wagi, była bardzo bliska aroganckiej postawy Kypa Durrona i jego popleczników.
Jedi dysponują wprawdzie umiejętnościami, których inni nie mają, upomniała samą siebie, ale to nie oznacza, że są lepsi od innych. A dopóki latam w Eskadrze Łobuzów, jestem przede wszystkim pilotem, a dopiero później rycerzem Jedi.
Teraz już nie uważała, że należy jej się cokolwiek od Nowej Republiki.
Nowa Republika może być coś winna moim rodzicom, pomyślała, ale nie mnie. Jeśli Republika zaciągnie u mnie jakiś dług, to tylko przez moje własne dokonania. Na razie, w porównaniu z zasługami rodziców, niczym sobie nie zasłużyłam na specjalne traktowanie.
Pułkownik Darklighter pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach.
- Specjalnie nie rozmawiałem o tym z tobą wcześniej. To prawda, mogłem oszczędzić ci nieco bólu, pomyślałem sobie jednak, że mały ból teraz będzie dużo lepszy niż wielki ból w przyszłości. Kiedy wstąpiłem do Eskadry, byłem w twoim wieku. A że Biggs Darklighter był moim ciotecznym bratem, czułem ciężar reputacji związanej z moim nazwiskiem. Podobnie jak ty wierzyłem, że mogę dokonać wszystkiego. Miałem to szczęście, że Eskadra przyjęła mnie jak swego, pomogła mi i pozwoliła nie zawieść honoru rodziny. Na tobie ciąży znacznie większa, ale i trochę inna odpowiedzialność. Urodzenie dało ci pewne przywileje, podczas gdy ja byłem prostym farmerem. Moi rodzice byli nikim; twoi ocalili galaktykę i nadal jej służą. W tej służbie dorobili się wrogów, a ty jesteś dość mądra, by wiedzieć, że kiedy twoja matka zrzekła się władzy, ci wrogowie postanowili zaszargać jej wizerunek, a także wizerunek Jedi.
Jaina pokiwała głową.
- Zdarzało mi się spotkać ludzi, którzy uważali mnie za rozpuszczoną smarkulę. Ciężko pracowałam, by udowodnić im, że się mylą.
- To oczywiste. Wszyscy w Eskadrze cieszymy się, że jesteś wśród nas. Ale na tym statku i na pozostałych statkach również są tacy, którzy oceniają cię inaczej niż ja - westchnął. - To, co się stało, przede wszystkim miało pokazać, że nikogo nie faworyzujemy. Nie ma wśród nas nikogo, kto nie współczułby ci z powodu śmierci brata, i nikt nie chciałby być w twojej skórze, gdy eksplodowała „Stracona Nadzieja”. Wszyscy wiedzą, jak musiałaś cierpieć. A kiedy dowiedzieli się, że twoi przełożeni świadomie wprowadzili cię w błąd, jak zresztą wszystkich w Eskadrze Łobuzów, przekonali się, że mają z nami więcej wspólnego, niż przypuszczali. Uświadomili sobie, jak poważny jest problem Yuuzhan Vong, skoro w jego obliczu Nowa Republika nikogo nie traktuje ulgowo: ani Eskadry Łobuzów, ani Jedi, ani członków rodziny Solo.
Młoda pilotka zamknęła oczy i potarła dłonią czoło. Tak, teraz wszystko miało sens. Jaina odkryła, iż po rodzicach odziedziczyła przekonanie, że jej rolą, rolą całej jej rodziny, jest ratowanie galaktyki. To prawda, dokonania rodziny były najważniejsze, ale potrzeba było setek tysięcy rozumnych istot, które tworzyły Sojusz Rebeliantów, aby nie dopuścić do zaprzepaszczenia skutków bitew wygranych przez kogoś innego. Wysadzenie Gwiazdy Śmierci niewątpliwie wyeliminowało zagrożenie dla galaktyki, ale samo w sobie nie spowodowało wyzwolenia ani jednej imperialnej planety. To zadanie wymagało wysiłków setek innych osób.
A teraz chodzi o to, pomyślała Jaina, by pokazać, że ich wysiłki będą znów nieodzowne.
Otworzyła oczy i spojrzała na dowódcę.
- Panie pułkowniku, ja... eee... no cóż, nauczył mnie pan pokory. A nie sądziłam, że potrzebuję takiej lekcji.
Gavin roześmiał się serdecznie.
- Chyba nie na tyle, jak niektórzy mogliby sądzić. Nie jesteś pierwszym pilotem w tej jednostce, któremu utarto nosa. Pamiętaj, że każdy był traktowany tak samo. Eskadra Łobuzów niewątpliwie jest najlepszą jednostką Nowej Republiki, ale teraz nasi towarzysze będą wiedzieć, że wszyscy jesteśmy sobie równi, jeśli chodzi o traktowanie.
Uniósł w górę palec.
- Jest jeszcze jedna nauczka, którą, mam nadzieję, wyniesiesz z tej lekcji. Za moich czasów w Eskadrze Łobuzów widziałem śmierć wielu przyjaciół. Straciłem wielu ludzi, którzy byli mi bliscy, niektórzy nawet bardzo. Admirał Kre’fey na przykładzie twojego brata i Corrana pokazał nam, że śmierć może zabrać każdego z nas. Przypomniał, że możemy się znaleźć w sytuacji, gdy będziemy musieli poświęcić coś wbrew sobie. To dobrze. Jeśli zaczniemy latać, myśląc, że nie może się nam przytrafić nic złego, to będzie głupie. A ludzie, którzy postępują głupio, często giną, zabierając przy tym ze sobą do grobu przyjaciół.
- Tak jest, proszę pana. Dziękuję, panie pułkowniku. - Jaina sama zauważyła, że w czasie symulowanych lotów po Garqi latała ostrzej i była gotowa pójść na całość. Wiedziała, że w walce z Yuuzhan Vong będzie to bardzo potrzebne.
- Doskonale, pani porucznik - zakończył pułkownik i wyprostował się. - Proszę iść do swoich kolegów i powiedzieć im, że mają dwie godziny, zanim się zameldują w rufowym hangarze.
Zamknięty w kokpicie swojego X-skrzydłowca, spoczywającego jak w gniazdku w rufowym hangarze „Zadziornego”, Gavin nie widział, jak bothański krążownik wraca do normalnej przestrzeni. W tej samej chwili gdy czujniki statku obudziły się do życia, zalały komputer pokładowy Gavina danymi o systemie Sempidala. Kontrola lotów dała zgodę na start, więc włączył zasilanie obwodów repulsora i pchnął drążek przepustnicy. X-skrzydłowiec zaczął nabierać prędkości. Lecąc przez tunel startowy, przebił się przez bąbel osłony magnetycznej na jego końcu i długą pętlą pomknął w kierunku punktu zbornego.
Gavin przesunął przełącznik blokujący skrzydła myśliwca w pozycji bojowej. Sprawdził stan tarcz, laserów i na samym końcu systemu celowniczego.
- „Zadziorny”, zgłasza się dowódca Łobuzów. Brak bezpośredniego zagrożenia na czujnikach zasięgu.
- Zrozumiałem, dowódco. Rozpocząć lot wyznaczonym kursem.
- Według rozkazu. - Gavin przełączył komunikator na częstotliwość taktyczną eskadry.
- Klucz pierwszy do mnie. Klucz drugi, zacznijcie węszyć. Klucz trzeci leci dołem. Na razie wszystko w porządku, ale uważajcie.
Gavin jeszcze raz sprawdził czujniki zasięgu i zauważył jakiś ruch na obrzeżach systemu. Dane pochodziły z czujników „Zadziornego”, które rozpoznały w odległym obiekcie skoczki koralowe. Nie mogły wykonać mikroskoku przez nadprzestrzeń, więc nie były w stanie dotrzeć do „Zadziornego” wcześniej niż za cztery godziny, a wtedy po statku nie powinno już być ani śladu.
Jeśli dotrą do „Zadziornego” wcześniej, pomyślał Gavin, rzeczywiście nie zostanie po nim śladu.
Admirał Kre’fey zgodził się z opinią, że rozbicie księżyca o powierzchnię Sempidala nie mogło być tylko atakiem terrorystycznym. Skoro zaangażowano w to takie środki, a Sempidal nie stanowił zagrożenia dla Yuuzhan, musiał więc być im do czegoś potrzebny, podobnie jak Dubrillion. Wysłanie oddziału, by zorientował się w sytuacji, było sprawą najwyższej wagi.
Standardowa misja zwiadowcza polegałaby na pojawieniu się na obrzeżach systemu i wysłaniu automatycznych sond albo po prostu na wykorzystaniu czujników dalekiego zasięgu do zebrania wszelkich możliwych informacji. Kre’fey założył więc, że Yuuzhanie umieszczą swoje siły obronne właśnie na obrzeżach systemu, by uniemożliwić taką strategię. Admirał zlecił swoim astronawigatorom niezliczone analizy danych, zebranych podczas ucieczki z systemu przez „Sokoła Millenium”. Wykorzystując te informacje, opracowano model pokazujący, w jaki sposób planeta rozpadnie się na części po upływie pewnego czasu. Pozwolił on określić zmiany profilu grawitacyjnego systemu w miarę rozpadu planety. Znaleźli punkt bardzo blisko rozbitej planety, w którym statek mógł się pojawić, wyskakując z nadprzestrzeni, i bezpiecznie powrócić. Skoki wewnątrzsystemowe były dla Yuuzhan praktycznie niewykonalne.
No więc wyskoczyliśmy i lecimy, pomyślał Gavin. Obrócił statek i skierował go w głąb labiryntu utworzonego przez szczątki Sempidala. Chociaż jego satelita roztrzaskał planetę, daleko mu było do precyzji Gwiazdy Śmierci w przypadku Alderaanu. Gavin
Widział ogromne kawały globu z fragmentami dawnej linii brzegowej. Przypuszczał, że gdyby podleciał dostatecznie blisko, zobaczyłby miny miast. Pomysł ten - pomijając fakt, że daleko wykraczałby poza obowiązki jego misji - nie za bardzo przypadł mu do gustu.
Mam tylko przedostać się przez zasłonę okruchów i zobaczyć, czy coś się tam dzieje... a jeśli tak, to co, pomyślał.
Blokada skoczków koralowych na krawędziach systemu sugerowałaby, że Yuuzhanie chcą coś ukryć przed niepowołanymi oczami. Dopóki Gavin przebijał się między fragmentami dawnej skorupy planety, póki omijał głazy stopione i następnie zastygłe w mroźnej próżni przestrzeni, nie miał pojęcia, co też Yuuzhanie mogą tam robić. Kiedy jednak przedostał się przez kurtynę szczątków i wyprowadził swój myśliwiec prosto w słońce Sempidala, nagle poczuł, że zaschło mu w ustach.
- Na czarne kości Imperatora! - usłyszał w głośnikach przekleństwo. Już miał ostro złajać swoich ludzi za brak dyscypliny w eterze, kiedy uświadomił sobie, że to on sam wypowiedział te słowa.
- Snoop, wszystko działa?
- Tak jest, dowódco. Kapsuły rozmieszczone.
- Dobrze, zbierz je wszystkie.
Gavin nie był pewien, co właściwie ogląda, bo chociaż widział już kiedyś coś podobnego, nie działo się to w przestrzeni kosmicznej. Kiedy nurkował razem z żoną na jej rodzinnej planecie Chandrila, zachwycał się podwodnymi cudami natury. Pochodził z pustynnej planety i nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że pod powierzchnią morskich fal może ukrywać się życie. Pokochał nurkowanie, a zwłaszcza obserwowanie życia kipiącego wokół raf Srebrnego Morza.
Przyczepione do słonecznej strony resztek Sempidala wiły się stworzenia przypominające ślimaki, tyle tylko że gigantycznych rozmiarów.
Jeden taki pomieściłby cały klucz X-skrzydłowców! - pomyślał. Widział wilgotne ślady śluzu, jakie stworzenia pozostawiły, przegryzając się przez skałę. Za nimi uwijały się niezliczone mniejsze istoty podobnej budowy. Wyglądało, jakby podążały wzdłuż żył minerałów, przetrawionych przez większe organizmy.
Ślimaki przyczepione do skał nie były jedynymi, jakie zobaczył. Inne - cała chmura - dryfowały w kierunku punktu oddalonego od wszystkich większych fragmentów skał. Gavin dostrzegł tam rodzaj kamiennej koronki, ułożonej w owalny kształt wielkości małego księżyca. Część ślimaków, i dużych, i mniejszych, poruszała się po jej powierzchni, nakładając na strukturę kolejne warstwy materiału skalnego. Inne ślimaki, o skorupach zupełnie innych niż „pożeracze skał”, wyglądały jak wbudowane w tę koronkową strukturę wzdłuż jej osi i w kilku innych miejscach. Łączyły je cienkie włókna połyskujące w świetle słońca; przywoływały na myśl schematy komórek nerwowych.
One hodują statek, ogromny statek! - uświadomił sobie Gavin. Spojrzał na czytnik zasięgu i zauważył, że od szkieletu dzieli go jeszcze dobre czterdzieści kilometrów. Równie wielki, jak Gwiazda Śmierci!
- Co robimy, dowódco?
Gavin usłyszał pytanie majora Vartha i natychmiast zaczął wybierać cele ataku. Przestał, gdy uderzyła go absurdalność takiego postępowania. Jedna torpeda protonowa poradziła sobie wprawdzie z Gwiazdą Śmierci, ale ta konstrukcja nie miała szybu wentylacyjnego prowadzącego do głównego reaktora.
To coś w ogóle nie ma reaktora, uświadomił sobie. Jest żywe... albo będzie. Nawet bezpośrednie uderzenie wszystkich torped protonowych, jakimi dysponowała Eskadra, nie wystarczyłoby, żeby przerzedzić organizmy budujące statek, nie mówiąc już o ich zniszczeniu.
- Dziewiątka, nic nie robimy. Jesteśmy tu tylko z misją zwiadowczą. - To była trudna decyzja, ale nie mógł powiedzieć nic innego. - Ktoś mądrzejszy ode mnie musi się zastanowić, co z tym zrobić. Miejmy nadzieję, że będzie umiał coś wymyślić.
Corran Horn przykląkł na jedno kolano w zaroślach niedaleko punktu, gdzie miał się spotkać z miejscowym łącznikiem. Miał na sobie wzmocniony kombinezon bojowy i dodatkowe ochraniacze z duraplastu na ramionach i nogach. Podobnie jak kombinezon, ochraniacze pokrywały barwne plamy czerwieni, szarości i fioletu, w odcieniach identycznych jak kolory roślinności Garqi. Schowany za krzakami, stapiał się więc całkowicie z otoczeniem, niewidoczny dla nieuzbrojonego oka.
Jego łącznik spóźniał się; chociaż Corran nie wyczuwał poprzez Moc nic niezwykłego, nie umniejszyło to w niczym jego obaw. Co prawda, nawet gdyby Yuuzhanie zbliżali się do niego, by zamknąć go w pułapce, i tak nie wyczułby ich Mocą. Dla pewności Jacen, Ganner i Noghri ustawili się w pewnej odległości od niego, tworząc ochronny krąg. Corran był przekonany, że gdyby cokolwiek im się przytrafiło, a nie mogliby użyć komunikatora, by poinformować go o sytuacji, on wyczułby poprzez Moc, że dzieje się z nimi coś złego, co ostrzegłoby go o niebezpieczeństwie.
Ale świadomość, że tracę swoich ludzi, to kiepskie ostrzeżenie, pomyślał. Jak dotąd, a trwało to już tydzień ich misja na Garqi przebiegała bez incydentów. „Ostatnia Szansa” oddaliła się od miejsca katastrofy, a Yuuzhanie albo nie potrafili, albo nie byli zainteresowani tropieniem śladów, jakie załoga zostawiła tam po sobie. Sprowadzili statek na ziemię w kombinacie rolniczym odległym o jakieś czterdzieści kilometrów od Peskdty, stolicy planety, i ukryli w kwaterach robotów żniwnych.
Wchodząc do tych budynków, spodziewali się, że zostały spustoszone przez Yuuzhan, którzy zniszczyli roboty, wykorzystywane do wszelkich prac na tutejszych farmach. Rzeczywiście, roboty żniwne rozmaitych rozmiarów i kształtów zostały zredukowane do bezkształtnych placków stopionej durastali, pokrywających ferrobetonowe podwórka wokół budynków. Tymczasem zbiory na polach dojrzewały i zbliżał się czas żniw, ale ich zebranie bez olbrzymich maszyn było niemożliwe. Ułatwiło im to sprawy, rozwiązując problem wyżywienia z dala od osiedli i miast.
Corran był pełen niechętnego podziwu dla nieprzejednanej postawy Yuuzhan względem maszyn. Planeta Garqi nie była może najważniejszym ze światów galaktyki, ale produkowała znacznie więcej żywności, niż miejscowa populacja była w stanie
Gdybym ja tu dowodził, pomyślał Corran, najpierw zebrałbym plony, a dopiero później kazał zniszczyć maszyny, bo zakazując ich użycia, nie dałbym rady w stanie zebrać z pól wszystkiego. Ale dowódca Yuuzhan najwyraźniej uważał, że lepiej pozwolić, by cała ta żywność zgniła, niż użyć znienawidzonych maszyn do jej zbioru. Trzeba przyznać, że gość jest prawdziwie pryncypialny.
Pozostawała otwarta kwestia celu bytności Yuuzhan na Garqi. Posuwając się powoli w stronę stolicy, oddział Corrana nie napotkał żadnych ludzi. O odpowiednich godzinach czasu lokalnego nastawiali komunikatory na częstotliwości i szyfry, jakie Nowa Republika wyznaczyła na wypadek ataku ze strony Spadkobierców Imperium. Przez pierwszych kilka dni nie słyszeli nic, aż wreszcie, cztery dni temu, odebrali krótki, pełen trzasków sygnał, który po wprowadzeniu do notesu komputerowego, dekompresji i rozszyfrowaniu okazał się długą wiadomością do załogi statku rozbitego na południe od Peskdty. Wiadomość zawierała również listę miejsc i terminów spotkania; do kilku z nich ekspedycja mogła dotrzeć bardzo szybko.
Ganner i Jacen twierdzili, że wiadomość jest pułapką, ale Corran nie zgodził się z nimi.
- Jeżeli Yuuzhanie nie są skłonni użyć maszyn nawet po to, by zebrać plony, które mają oczywistą wartość, tym bardziej nie użyją ich do zadania, z którego korzyści są co najmniej wątpliwe. Poza tym jak dotąd Yuuzhanie nie zasłynęli z przebiegłości. Obstawimy jedno z tych miejsc, poobserwujemy je, zobaczymy, co się stanie, a potem wyjdziemy na spotkanie w kolejnym miejscu.
Noghri nie wyrazili opinii, więc nikt nie wiedział, czy zamierzają pakować się w pułapkę. Corran przypuszczał, że skoro jeden z Noghrich został zabity przez yuuzhańskiego wojownika (tego, który próbował pozbawić życia Leię Organę Solo), wszyscy jego pobratymcy czują się zobowiązani honorem do pomszczenia tej śmierci. Reputacja Noghrich jako morderczych wojowników była powszechnie znana, więc Corran bardzo się cieszył, że ma ich przy sobie.
Przynajmniej wiem, że niezależnie od wszystkiego będą nad sobą panować, pomyślał. Nie miał podobnej pewności co do Jacena i Gannera. Wrogość Gannera w stosunku do Yuuzhan Vong miała swój początek w wydarzeniach, których był świadkiem na Bimmiel. Wprawdzie Corran nie sądził, by Ganner był na tyle głupi, żeby się pchać w kłopoty, ale było prawdopodobne, że rycerz zrobi wszystko, co się da, żeby zmierzyć się z yuuzhańskimi wojownikami. A chęć walki z Yuuzhan Vong mogła wpędzić Gannera w poważne tarapaty.
Jacen był zupełnie innym przypadkiem. Na Belkadanie został pokonany i wzięty do niewoli przez yuuzhańskiego wojownika. Chociaż walczył z kilkoma wojownikami na Dantooine i pokonał ich, zabijając przy okazji walczących niewolników, nie dorobił się sławy pogromcy Yuuzhan jak jego młodszy brat, który na Dantooine rozpłatał ponad tuzin wojowników. Corran nie przypuszczał, by Jacen chciał urządzić na Garqi krwawą łaźnię tylko po to, by dorównać bratu, ale to jeszcze nie oznaczało, że potrafił przewidzieć, jak zachowa się młody rycerz.
Poprzez Moc wyczuł czyjąś determinację, zmieszaną z lękiem. Spojrzał na południe. Przez dżunglę przedzierał się samotny mężczyzna. Dzięki Mocy Corran zobaczył go bez trudu, chociaż sposób, w jaki ten człowiek poruszał się w lesie, uniemożliwiłby wyśledzenie go komu innemu. Widać było, że to tubylec, który świetnie wie, jak uniknąć wykrycia w lesie.
Corran sięgnął po Moc i wyświetlił w umyśle mężczyzny obraz postaci szybko się przedzierającej przez zarośla po jego lewej stronie. Przybysz odwrócił się gwałtownie i uniósł rusznicę blasterową. Corran wyśliznął się ze swojej kryjówki i zaczął podchodzić coraz bliżej do mężczyzny, który przyciskał dłoń do prawego ucha. Corran domyślił się, że ma tam komunikator, przez który inny obserwator informuje go o ruchach Jedi, bo nagle obcy obrócił się z rusznicą wycelowaną prosto w Corrana.
Pojedyncze ukłucie strachu, jakie Corran wyczuł u przybysza, szybko ustąpiło.
- Zielony.
Corran kiwnął głową. - Żółty.
Człowiek, bardzo jeszcze młody, uśmiechnął się, wyprostował i opuścił broń. Uzgodnionym hasłem był jeden z kolorów widzialnego widma, odzewem - następna barwa spektrum.
- Nazywam się Rade Dromath.
Podchodząc bliżej, Corran dostrzegł w twarzy młodego mężczyzny coś znajomego. Nazwisko też odezwało się echem w jego pamięci.
- Dromath? Skądś znam to nazwisko.
- Mój ojciec walczył w szeregach Nowej Republiki. Zginął w czasie kampanii Thrawna.
Corran powoli zaczaj sobie przypominać.
- A twoja matka pochodziła z Garqi. Chłopak, wysoki i jasnowłosy, przytaknął.
- Nazywała się Dynba Tesc. Uciekła stąd za czasów Imperium, spotkała mojego ojca i poślubiła go. Wróciła tu po jego śmierci.
Corran poczuł dreszcz na plecach.
- Spotkałem ją kiedyś. Tu, na Garqi. Co u niej słychać? Chłopak pokręcił głową.
- Nie żyje. Yuuzhanie dopadli ją na samym początku. Ale te historie, które opowiadała o dawnych czasach, o walce przeciw Imperium, no i to, że jesteśmy tak blisko Spadkobierców Imperium, to wszystko sprawiło, że poczyniła pewne przygotowania. Nie, żeby miała na tym punkcie jakąś obsesję, ale ukryła to i owo. Dzięki jej dalekowzroczności w ogóle żyjemy... to znaczy ruch oporu nadal działa.
- Przykro mi, że twoja matka nie żyje. - Corran westchnął. Pamiętał Dynbę Tesc jako naiwną, ale pełną entuzjazmu młodą kobietę, która miała dość odwagi, by przeciwstawić się Imperium na planecie, gdzie tak naprawdę nie była potrzebna żadna rebelia. Niezłomne zasady Dynby, choć narobiły jej kłopotu, umożliwiły mu ucieczkę z Garqi, a w końcu wstąpienie do Eskadry Łobuzów. - Była niezwykłą kobietą.
Rade zmrużył niebieskie oczy i kiwnął głową.
- Teraz i ja cię poznaję. Jesteś Horn... ten, który zabrał moją matkę z Garqi.
- Sama się stąd zabrała. Ja dołączyłem przy okazji. Rade uśmiechnął się.
- Wprawdzie to mój ojciec był jej bohaterem i miłością jej życia, ale ciebie też wspominała bardzo ciepło i cieszyła się z twoich sukcesów.
Corran poczuł ukłucie żalu.
Powinienem był się do niej odezwać, pomyślał. Powinienem był coś zrobić, kiedy umarł jej mąż. Potrząsnął głową.
- Kiedy będziemy mieć więcej czasu, opowiesz mi o niej. Teraz chyba nie pora i nie miejsce na to. Zawołam moich ludzi, a ty wezwij swoich. Masz gdzieś w okolicy bezpieczną kryjówkę?
- Jasne. Jakiś kilometr stąd na wschód. Yuuzhanie nawet się tam nie zbliżyli. Corran szybko skontaktował się ze swoim oddziałem. Jacen i Ganner przyszli pierwsi, a za nimi trzej Noghri. Corran nie wspominał wcześniej, że ma ze sobą Noghrich, traktując ich jako tylną straż. Rade sprowadził czworo ludzi: dwie kobiety, mężczyznę i jedną Thrandoshankę. Skierowali się na wschód, gdzie znaleźli na wpół zakopany, zarośnięty roślinnością stary bunkier, pamiętający chyba czasy sprzed nastania Imperium.
Kiedy znaleźli się w środku, Rade zaczął wyjaśniać:
- Dawno temu w tutejszej kolonii stosowano rabunkową gospodarkę rolną. Wycinało się kawał dżungli, obsadzało roślinami aż do wyjałowienia gleby, a potem szło się dalej, pozwalając, by las zajął odebrane sobie wcześniej tereny. Ten bunkier służył kiedyś agrorobotom, które pracowały na tym terenie.
Jacen Solo oparł się o zardzewiały dźwigar, podtrzymujący łukowate ferrobetonowe sklepienie.
- Mieliśmy okazję zobaczyć, co Yuuzhanie zrobili ze współczesnymi robotami żniwnymi. Ale nie zauważyliśmy, żeby zakładali tu hodowlę villipów albo czegoś podobnego, co widziałem na Belkadanie.
Ganner przytaknął.
- To taka żyzna planeta! Spodziewałem się, że będą tu coś hodować.
- Bo hodują. - Rade wzdrygnął się. - Pokażemy wam wszystko jutro. Hodują armię.
Przed świtem wyruszyli w długą drogę na zachód, a potem na południe, ku obrzeżom stolicy. Kiedy w końcu tam dotarli, Rade zaprowadził ich na wzgórze położone na zachód od Miejskiego Ogrodu Ksenobotanicznego Peskdty, skąd mogli obserwować kompleks budynków stanowiących część Akademii Rolniczej Garqi. Kilka pudełkowatych budynków okalało prostokątny czerwony trawnik pośrodku. Z dormitorium wylewało się mrowie wysokich i mocno zbudowanych mężczyzn i kobiet. Ustawili się w szeregi, twarzą do słońca, posłusznie wykonując rozkazy niewysokich gadopodobnych istot, uwijających się między nimi. Jacen opuścił makrolornetkę.
- Te małe gady przypominają żołnierzy, których rzucili przeciwko nam na Dantooine.
Ganner pochylił się do przodu i wpatrywał się intensywnie w karne rzędy mężczyzn i kobiet.
- Ci ludzie tam na dole mają narośle takie jak niewolnicy, których widzieliśmy na Bimmiel.
- Także ci na Belkadanie, tylko te tutaj są bardziej regularne.
Corran przyjrzał się zgromadzonym ludziom i zgodził się z obiema ocenami. Koralowe narośle - bielsze i gładsze niż te, które widywał dotąd - wyrastały z ciał zebranych w dole ludzi. Łuki brwiowe i kości policzkowe były zgrubiałe, zapewne, żeby lepiej chronić oczy, a z czaszki wyłaniały się niewielkie, zagięte rogi. Twarde tarczki pokrywały także kostki palców, a z łokci, nadgarstków i kolan sterczały ostre kolce. Poszczególne szeregi różniły się wielkością i umiejscowieniem narośli - u niektórych płyty kostnego pancerza wyrastały także na piersi i plecach, goleniach i ramionach. Ludzie w czwartym szeregu byli całkowicie pokryci kostnymi zbrojami, przypominając imperialnych szturmowców.
Rade westchnął.
- Ci ostatni są najnowsi. Yuuzhanie są tu od miesiąca i zdążyli już wyprodukować dwa takie oddziały. Szkolą ich, a potem wypuszczają w dzielnicach Peskdty, gdzie zlikwidowano wszelkie życie. Tam te małe gady i kilku yuuzhańskich wojowników polują na nich. Nie wszystkie maszyny zostały zniszczone, więc możemy podłączyć się do holokamer inwigilacyjnych i obserwować te walki. Widzieliśmy kilka ofiar Yuuzhan Vong, ale z każdą partią kadeci są coraz lepsi, dlatego sądzimy, że Yuuzhanie hodują tu armię. Ci tutaj to prototypy. Kiedy już opracują skuteczne metody hodowli, pewnie każdego zdołają przerobić na żołnierza.
Corran potarł podbródek i opuścił makrolornetkę.
- To wyjaśnia, dlaczego pozostawili na polach zbiory. Przypuszczam, że pozostałych zapędzili do kombinatów rolniczych, żeby ręcznie zbierali plony, co w zupełności wystarczy, by wyżywić nowych władców i utrzymać w dobrej formie. Wyłapują najlepszych ludzi, transformują ich i udoskonalają.
- Nie inaczej. Ja i moi ludzie kontaktujemy się z innymi grupami ruchu oporu. Moglibyśmy zorganizować atak i uwolnić jeńców, ale nie potrafimy odwrócić transformacji ani też, szczerze mówiąc, powstrzymać Yuuzhan od ponownego przejęcia kontroli nad uwolnionymi.
Frustracja i zmęczenie w głosie Rade’a ścisnęły Corrana za serce. Spojrzał na dwóch pozostałych Jedi.
- Co proponujecie?
Jacen odruchowo podrapał się w policzek.
- Wiem, że coś powinniśmy zrobić, ale nasza misja ma charakter zwiadowczy. Mamy tylko zorientować się, co tu robią. Moglibyśmy wprawdzie zaatakować ich stację doświadczalną i wszystko zniszczyć, ale nawet nie wiemy, czy byłby to dla nich miażdżący cios, czy tylko drobna niedogodność. Konsekwencje mogłyby być jednak straszliwe, gdyby na przykład Yuuzhanie postanowili ukarać za nasze czyny miejscową ludność.
Ganner przykucnął. Mimo poplamionego polowego kombinezonu udało mu się zachować dystyngowany wygląd.
- Atak na stację doświadczalną to dobry pomysł. Zniszczymy ich pracę i może uda nam się wziąć jeńców, tak żeby nasi ludzie mogli pracować nad odwróceniem tego, co Yuuzhanie im robią. W końcu mamy tu zbierać dane, a trudno o lepsze dane niż żywe próbki.
Corran powoli pokiwał głową.
- Myślę, że obaj rozumujecie właściwie, ale zaatakowanie stacji doświadczalnej nie jest najlepszym rozwiązaniem. Jeśli to zrobimy, czego dowiedzą się Yuuzhanie?
Jacen zmarszczył czoło.
- Że tu jesteśmy... i że wiemy, co robią.
- Właśnie. Na Bimmiel wykorzystaliśmy inżynierię genetyczną, by wyeliminować zagrożenie ze strony owadów. Musimy więc założyć, że wiedzą, iż umiemy nie tylko posługiwać się maszynami, ale i ingerować w maszynerię życia. - Corran wskazał na szeregi kadetów. - Myślę, że można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, iż udane modyfikacje są ulepszane w następnym pokoleniu. To oznacza, że będą kontynuować eksperymenty, dopóki nie dowiedzą się, że potrafimy przeciwdziałać ich skutkom. Gdyby udało nam się uzyskać próbki bez ich wiedzy, można by spróbować opracować coś w rodzaju szczepionki przeciwko ich manipulacjom. Jeśli na przykład te implanty stanowią coś w rodzaju brodawek, to przygotujemy system immunologiczny do ich zwalczania, aby narośle nie mogły się rozwinąć.
Ganner podrapał się po karku.
- Chodzi ci o to, żeby wkraść się tam i porwać dwóch czy trzech kadetów prosto z łóżek?
- Nie, to by im pozwoliło zorientować się, że tu jesteśmy. - Corran uśmiechnął się. - Kiedy następnym razem wyjdą z kadetami na ćwiczenia, my też tam będziemy. Złapiemy dwóch czy trzech kadetów, a bitewne zamieszanie ukryje naszą ucieczkę i to, że brakuje paru ciał.
- Chyba zapominasz, że w ten sposób znajdziemy się na tym samym polu walki, co wojownicy Yuuzhan Vong i ich małe popychadła. - Jacen pokręcił głową. - To raczej zwiększa ryzyko, że odkryją naszą obecność, nie sądzisz?
Ganner wyprostował się i położył rękę na ramieniu Jacena.
- On to wie, Jacen, ale ryzyko jest wysokie niezależnie od tego, gdzie się znajdujemy. My wiemy, gdzie oni będą, a oni nie zorientują się, gdzie my jesteśmy, dopóki nie będzie za późno.
- A jeśli się zorientują, Ganner? Co wtedy? Rycerz uśmiechnął się zimno.
- Wtedy przekonają się, że choćby nie wiem jak zabójcze były ich eksperymentalne wojska, są niczym wobec trójki rycerzy Jedi.
Shedao Shai obserwował złotoskórego Caamasjanina przez wysokie okno. Wysłannik Nowej Republiki, ubrany tylko w krótką przepaskę biodrową, uginał się pod ciężarem pogruchotanych brył ferrobetonu, które przenosił z jednej strony podwórka na drugą. Praca była bezsensowna, ale dawała Elegosowi możliwość, by nie myśleć o niczym innym jak tylko o bólu, który rozdzierał mu plecy i ramiona, przeszywał uda i palił stopy. Zaczął dzień wyprostowany, ale teraz, o zmierzchu, zginał się pod przytłaczającym go ciężarem i z trudem stawiał każdy krok.
Dowódca Yuuzhan Vong odwrócił się od okna i kiwnął głową do swojego adiutanta.
- Tak, Deign Lian, słyszałem, co powiedziałeś. Siły Nowej Republiki zdołały spenetrować system Sernpidala i zobaczyć łono naszego statku. Nie martwi mnie to jednak tak bardzo jak ciebie.
- Panie, błagam, żebyś zechciał ponownie rozważyć sprawę którą ci przedstawiłem. - Deign Lian miał na sobie maskę, która nadawała mu bardziej zuchwały wygląd. On sam też nosił maskę o jeszcze groźniejszym wyrazie niż jego podwładny, ale krył pod nią twarz, która przyprawiłaby Deigna o dreszcz przerażenia. - Panie, statek, który zidentyfikowaliśmy w systemie Sernpidala, to ten sam, który znalazł się w systemie Garqi. Na Garqi musieli przerwać misję zwiadowczą, gdy ich zaatakowaliśmy, ale na Sernpidalu tak się nie stało.
- Bo nie zaatakowaliśmy. - Shedao Shai uniósł uzbrojoną w pazur lewą dłoń i powoli zacisnął ją w pięść, wbijając szpon w ciało. Więzadła strzeliły rozkosznym bólem, przyprawiając adiutanta o dreszcz. - Czy ustaliliśmy, w jaki sposób ich statek zdołał wskoczyć w samo serce systemu? Ich umiejętności nie są przecież nieograniczone.
- Kształciarze przeanalizowali wzorce i ustalili przypuszczalne parametry ich lotu. Niedługo będziemy w stanie zidentyfikować trasę i bronić jej.
Shedao otworzył dłoń i pociągnął kciukiem po zakrwawionych opuszkach palców. Rany na dłoni już się zaczęły zabliźniać, więc rozsmarował krew na prawym barku i w poprzek klatki piersiowej.
- Czy nie byłoby lepiej, gdyby nasi kształciarze zbadali, jak działają maszyny niewiernych, zamiast snuć domysły na podstawie informacji, które mogą być niekompletne?
Deign rozszerzył oczy ze zdumienia aż poza granice oczodołów maski.
- Ależ panie, zbrukaliby się w ten sposób. Zostaliby zhańbieni i splamieni. Musieliby odpokutować za takie świętokradztwo.
- Niech więc odpokutują - prychnął Shedao Shai i odwrócił się z powrotem do okna. - Jak to możliwe, że ci, którzy stworzyli, zmodyfikowali i udoskonalili Uścisk Męki, wzdragają się przed jego zastosowaniem? Jak to możliwe, że nie chcą robić tego, co nas oczyszcza? Powinni się cieszyć, że mają okazję pogrążyć się w brudzie niewiernych, bo przez stosowną pokutę bardziej zbliżą się do bogów, a dla nas zdobędą wiedzę, która przyspieszy nasze zwycięstwo.
- Panie, jeśli tak rozkażesz, wypełnią twoje polecenia.
- Sugerujesz, że nie powinienem im tego nakazać, Lian?
- Panie... - głos Liana jakby zmiękł. - Wydaje mi się, że twoje spotkania z obcym zmieniły... perspektywę, z jakiej patrzysz na niewiernych.
Shedao Shai spojrzał ponad ramieniem swego podwładnego.
- Co dokładnie sugerujesz, Deignie Lian?
- Panie, ludzie zaczynają plotkować o tym, że tyle czasu spędzasz z rym Caamasi. Mówią że pokazałeś mu Uścisk Męki i wprowadziłeś w arkana Piekącej Pieszczoty. Poświęcasz mu czas, obserwujesz go, rozmawiasz z nim, uczysz go o nas, odkrywasz przed nim nasze sekrety.
- Rozumiem. I oni sądzą że to stanowi zagrożenie?
- Gdyby uciekł, panie...
- A czy to możliwe, Lian? Czy zdołałby opuścić to miejsce?
- Nie, panie, nie pozwolimy na to.
Shedao Shai odwrócił się gwałtownie i dwoma krokami pokonał przestrzeń dzielącą go od adiutanta. Chwycił go za ramiona i cisnął o ścianę, roztrzaskując konsolę.
- My na to nie pozwolimy? Ty na to nie pozwolisz? Wydaje ci się może, nie wiedzieć czemu, że ja bym na to pozwolił? Że na przykład miałbym go puścić wolno? Że pozwoliłbym się do tego przekonać? To właśnie sobie myślisz? - Pchnął Liana jeszcze raz na ścianę, a potem go puścił.
Adiutant padł na kolana i przycisnął twarz do podłogi.
- Nie, panie, my się tylko obawiamy... to znaczy ja się obawiam... o twojąjedność z bogami. Skoro ty wpływasz na tego obcego, on może również mieć wpływ na ciebie.
- Naprawdę tak sądzisz?
- Obawiam się, panie... tylko się obawiam.
- Więc musisz przezwyciężyć swoje obawy. - Shedao Shai obrócił się na pięcie, odszedł kawałek i znów się obrócił, w momencie gdy Lian zaczął się podnosić. Shedao kopnął Liana w podbródek. Kopniak obrócił adiutanta i cisnął nim o ścianę po raz trzeci, pozostawiając rozpłaszczonego i obsypanego odpadającymi płatami farby i tynku.
Shedao Shai wycelował w niego palec.
- Nie ty jesteś moim panem, aleja twoim. To, co robię, by poznać naszych wrogów, to moja sprawa. Twoją rolą jest nie kwestionować moich poczynań. Twoją rolą jest nie dawać posłuchu plotkom moich podwładnych. Twoją rolą jest wyręczać mnie w niewdzięcznych, drobnych zadaniach, abym mógł zająć się ważniejszymi sprawami. Jeśli to ci nie odpowiada, mogę ci znaleźć jakąś inną planetę do zarządzania.
- Nie, panie, nie! - Deign podniósł ręce, nie wiadomo, czy po to by osłonić głowę przed kolejnym kopniakiem, czy żeby błagać o przebaczenie. - Nie zamierzałem cię obrazić, panie, tylko zapoznać z szemraniem tych, którzy mogą przeciw tobie spiskować.
- Jeśli ktoś przeciw mnie spiskuje, Lian, powinieneś go wyeliminować. - Shedao Shai skrzyżował ramiona na piersi. - A teraz idź na dół i przyślij mi Elegosa. Będę w komnacie z akwarium.
- Tak, panie. - Deign wstał powoli, podpierając się o ścianę. - W tej chwili, panie. Shedao Shai zaczekał, aż Deign postawi kilka niepewnych kroków w stronę drzwi.
- Jeszcze jedno.
- Tak, panie?
- Zdejmiesz maskę, zanim zaczniesz z nim rozmawiać.
- Panie...? - przerażenie w głosie adiutanta dodawało pikanterii poleceniu Shedao. - Nie możesz...
- Ja nie mogę? - Shedao Shai podszedł do trzęsącego się adiutanta. - Zdejmiesz maskę, przyślesz do mnie Elegosa, a sam poddasz się Uściskowi Męki. Jeśli nie znajdę cię tam o wschodzie słońca, własnoręcznie cię zabiję.
- Tak, panie, jak sobie życzysz.
Shedao Shai odłożył na bok maskę i obserwował jedną z drapieżnych ryb krążących powoli w wypełnionym wodą cylindrze. Często się jej przyglądał; lubił patrzeć, jak rzuca się na kawałki mięsa, odrywając krwawe ochłapy. Skrawki mięsa opadały powoli na dół, gdzie stawały się pożywieniem innych ryb. Kości zalegały dno zbiornika, gdzie ślimaki i inne drobne organizmy oczyszczały je z resztek mięsa.
Nic się nie marnuje, pomyślał Shedao. Żniwo bólu przynosi nagrodę wszystkim i tak być powinno.
Rozkazał kształciarzom nadzorującym działanie akwarium, by przestali karmić ryby ludźmi i ich szczątkami. Chociaż uważał spektakl za zajmujący - jak zawsze, gdy obserwował istoty nie pojmujące znaczenia bólu - Shedao wyczuł, że drapieżniki tracą przez to swoją szlachetność. Podsuwanie im jeńców było obrazą dla tych wspaniałych myśliwych, którzy w naturalnych warunkach pokonaliby znacznie silniejszą zdobycz. Nie należało z nich kpić, karmiąc je czymś, w czym nie rozpoznawały zwykłej zdobyczy.
Shedao Shai uśmiechnął się najszerzej, jak umiał. Kształciarze i kapłani, zarządcy i robotnicy - wszystkie te klasy społeczeństwa Yuuzhan Vong rozleniwiły się okropnie. Tylko wojownicy pozostali prawdziwymi myśliwymi. To wojownicy trzymali się najbliżej prawdy wszechświata. A jednak, choć nie chciał tego przyznać, nie wszyscy byli
Elegos wszedł do komnaty. Trzymał się prosto i poruszał płynnie, nie poddając się bólowi członków. Shedao Shai widział jednak, że cierpi. Dostrzegał sztywność ramion i niemal niedostrzegalne powłóczenie jedną nogą jakby kość biodrowa tarła o panewkę przy każdym kroku.
A przecież nie wypiera się bólu, lecz stara się go zaakceptować, pomyślał. Szybko się uczy.
Shedao Shai odwrócił się od akwarium i powitał wchodzącego skinieniem głowy.
- Ciężko dziś pracowałeś, nie osiągnąwszy niczego.
Caamasjanin uśmiechnął się z trudem, jakby nawet mięśnie twarzy miał obolałe.
- Wręcz przeciwnie. Coraz lepiej rozumiem wasze przekonanie, że ból jest jedyną stałą w życiu. Mój racjonalny umysł odrzuca taką ideę; mogę ją zaakceptować tylko wtedy, gdy wyrzeknę się związku z rzeczywistością mojego ciała.
- A więc uświadamiasz sobie, że to niemożliwe. Jak do tego doszedłeś? Caamasjanin jakby zapadł się w sobie.
- Filozofowie spierają się, czy jesteśmy stworzeni tylko z cielesnej materii, czy też jest w nas pierwiastek duchowy, czyli coś więcej niż ciało i sposób, w jaki funkcjonuje. Nie sposób udowodnić żadnego z tych twierdzeń, więc pozostaje nam przyjąć, że być może składamy się tylko z kości, mięsa i krwi. Jeśli tak, to rodzimy się i umieramy w bólu, a czas między narodzinami a śmiercią też wypełniony jest bólem. Zaprzeczanie temu oznaczałoby wiarę w coś, czego nie można udowodnić, a więc oszukiwanie samych siebie. Ty nie pozwalasz oszukiwać się w ten sposób.
Shedao Shai uroczyście pokiwał głową.
- Rozumiesz to lepiej niż wielu moich ludzi. A jednak nie do końca akceptujesz tę prawdę.
- Powiedziałeś mi, że wierzycie w bogów. Czy i oni nie są istotami bezcielesnymi? Czy ich istnienie nie sugerowałoby, że nasza egzystencja ma również wymiar duchowy?
- Nie bardziej niż zdolność tych ryb do oddychania pod wodą sugerowałaby, że i ty to potrafisz. - Shedao Shai wzruszył ramionami. - Bogowie to bogowie. Stanowią pewien aspekt bólu i wszechświata. Możemy zbliżyć się do nich, jeśli jesteśmy wierni rzeczywistości.
Elegos uniósł głowę.
- Kiedy ból jest wszystkim, co czujesz? Przekraczasz wtedy granice cielesności? - Tak.
- W takim razie wygląda na to, że muszę doświadczyć więcej bólu, bo jeszcze nie osiągnąłem tego etapu.
- Jesteś zmęczony. Wkrótce pozwolę ci odpocząć. - Yuuzhanin postukał pazurami o szybę akwarium. - Deign Lian przyniósł mi wiadomości o tym, co dzieje się w naszych posiadłościach. Wygląda na to, że twoja ocena, iż Nowa Republika zaprzestanie misji zwiadowczych po klęsce na Garqi, nie potwierdza się. Pojawili się tym samym statkiem w systemie Sernpidala, by dowiedzieć się, co tam robimy.
- I dowiedzieli się?
Shedao Shai powstrzymał cisnący mu się na usta uśmiech uznania dla Elegosa. Dobrze, grajmy w tę grę, pomyślał. Nie pytaj, co robimy w systemie Sernpidala, po prostu sprawdź, czy ta informacja wyszła na zewnątrz.
- To możliwe - powiedział na głos. - Nasze siły były błędnie rozlokowane i nie powstrzymały ich. Wdarli się do systemu i zaraz wycofali. Istnieje oczywiście możliwość, że niewłaściwie zinterpretują zebrane dane.
Caamasjanin przechylił głowę.
- Ale ty w to nie wierzysz.
- Nie. Dowódca, który wysłał statek tam, gdzie go wysłał, jest zbyt mądry, by popełnić taki błąd. - Yuuzhanin uniósł podbródek. - To był ten sam statek, który pomagał w ewakuacji Dubrillionu i walczył z nami na Dantooine. Mówiłeś chyba, że dowódcą jest bothański admirał.
- Prosiłeś tylko, żebym potwierdził informacje, które uzyskaliście od przesłuchiwanych więźniów. - Elegos zacisnął usta w wąską kreskę. - Jestem pewien, że jeśli okrętem nadal dowodzi admirał KreTey, znów pojawi się tam, gdzie nie będziecie się go spodziewać.
- A więc chciałeś mnie wyprowadzić w pole swoją poprzednią opinią. Caamasjanin pokręcił głową.
- Pojawienie się admirała w systemie Sernpidala zaskoczyło mnie podobnie jak ciebie. Przewiduję więc, że ten człowiek pozostanie nieprzewidywalny.
- Rozumiem. - Shedao Shai nagrodził Elegosa uśmiechem, na który tamten odpowiedział pełnym powagi ukłonem. - Nie jesteś dość głupi, by wierzyć, że nie dowiaduję się niczego o tobie i twoich ludziach w czasie naszych potyczek słownych. Wiesz, że jest inaczej. Na przykład poruszając temat naszych rozgrywek, dowiedziałem się, co cię zaskoczyło. Więc jak widzisz, Elegosie, potrafię cię zaskoczyć... a także twojego admirała KreTeya.
Shedao przycisnął dłoń do transpastalowęj szyby, za którą płynęła duża szara ryba.
- Ten admirał jest Bothaninem. Mógłbyś go porównać z tym generałem rasy Chiss, o którym wspominałeś? Czy i on studiuje sztukę, by poznać swoich wrogów?
- Nie przyswoił sobie zwyczajów Thrawna, ale mówi się o nim, że jest niezwykle zdolny.
Yuuzhanin zmrużył oczy.
- Ale jest Bothaninem, należy więc do rasy, o której wszystko się wie i wiele się mówi. Są obłudni, ci Bothanie. Niewielu im ufa, wielu ich nienawidzi. Wyrżnęli twój lud, prawda?
- Tak, to prawda, i niektórym z nich nie należy ufać, ale osądzanie KreTeya według innych Bothan to pomyłka, której nie powinieneś popełniać.
- Dobrze rozegrane, Elegosie! - Yuuzhanin klasną! w ręce. - Zmuszasz mnie teraz, bym wierzył w to, co mówisz, albo założył, że mnie oszukujesz i wierzył w coś wręcz przeciwnego.
- Jeśli jestem tu po to, by uczyć się od ciebie o was i żebyś ty uczył się ode mnie o nas, wówczas oszukiwanie cię byłoby głupotą. - Caamasjanin skrzyżował ręce na piersi. - Uczciwie cię ostrzegam.
- Są tacy, na przykład Deigu, którzy sądzą, że twoje słowa mogą mnie wystraszyć albo wpłynąć na mnie, bym działał niezgodnie z naszymi interesami. Uważają, że przebywanie z tobą mnie splamiło.
- Być może to prawda.
- A czy moje towarzystwo splamiło ciebie? - Shedao Shai przyjrzał mu się z bliska. - Czy dowiedziałeś się dość o bólu, by dzielić się nim z innymi?
- Zadawać komuś ból? Nie. - Elegos zmrużył fioletowe oczy. - Przemoc jest nie do przyjęcia dla mojego ludu.
- A mimo to zadawałeś śmierć.
- Tylko po to, by oszczędzić innym tego bólu. - Caamasjanin pokręcił głową. - Nigdy świadomie nie sprawiłbym komuś cierpienia.
- Nawet gdyby ofiara sobie tego życzyła?
- Tak jak ty, gdy prosisz, by cię zapiąć w Uścisku Męki? Nie. Nie zrobiłbym tego.
- A gdybym zagroził, że co minutę będę kogoś zabijał, dopóki tego nie zrobisz? Twarz Elegosa stwardniała.
- Nie mogę pomóc nikomu, czyja śmierć zależy od tak okrutnej zachcianki. Jeśli nie zginie teraz, może zginąć później, jeśli będziesz miał taki kaprys. Nigdy nie będzie bezpieczny, póki jest w twojej władzy. Pozwoliłbym, żebyś ich zabił, tylko wiedząc, że zadając szybką śmierć, oszczędzasz im większych cierpień.
Dowódca Yuuzhan Vong odwrócił się powoli, pozostawiając na transpastalowęj szybie ślady szponów.
- Wiele się ode mnie nauczyłeś, Elegosie, i wiele nauczyłeś mnie. Najważniejszą lekcją, jakiej mi udzieliłeś, jest przekonanie mnie, że twoi ludzie; choć bluźniercy i heretycy, mają odporność, która może się okazać kłopotliwa.
- To cenna lekcja dla ciebie.
- Rzeczywiście, i warta sprawdzenia. - Shedao Shai uśmiechnął się do wykrzywionego wizerunku własnej twarzy odbitej w zakrzywionej tafli transpastali. - Zobaczymy, czy jest prawdziwa, kiedy Nowa Republika ponownie wyśle przeciw nam swoje siły.
Anakin Skywalker był z siebie całkiem zadowolony. Kiedy Lukę, Mara i Mirax powrócili na „Gwiezdny Piruet”, zaczęła się dyskusja na temat możliwych miejsc, do których Daeshara’cor mogła się udać z Vorteksu. Wszyscy się zgodzili, że jest mało prawdopodobne, by odgadła, że jej podstęp został odkryty, więc najpewniej poleciała na kolejną planetę, na której mogłaby uzyskać informację o bliźniaczym statku Oka Palpatine’a.
Logicznym następnym krokiem byłby Belsavis, bo wiadomo, że tam właśnie udało się Oko. Był jednak pewien problem. Po pierwsze, Belsavis był niemal niezamieszkaną planetą, więc na pewno podniesiono by tam alarm, gdyby pojawiło się drugie Oko. Po drugie, chociaż pierwszy okręt faktycznie trafił na Belsavis, nic nie wskazywało na to, by drugi wysłano z identyczną misją.
Anakin odszedł, by zająć się komputerem „Piruetu” i podejść do problemu poszukiwań w sposób nieco bardziej uporządkowany. Ściągnął dane na temat statków odlatujących z Vorteksu oraz ich portów docelowych, a następnie przefiltrował te dane pod kątem przechowywania tam imperialnych archiwów. Jedna planeta natychmiast wskoczyła na samą górę listy - Garos IV.
Garos IV był znany przede wszystkim ze swojego uniwersytetu mieszczącego się w stolicy planety Arianie. Garos IV przyłączył się do Nowej Republiki dopiero po porażce Thrawna. Podczas gdy Ysanna Isard zniszczyła wiele tajnych plików w komputerach na Coruscant, gdy planeta przeszła we władanie Rebelii, nic takiego nie nastąpiło na Garos IV. Naukowcy nadal lądowali na planecie, by dotrzeć do poufnych imperialnych plików, pozwalających im pogłębić studia nad Imperium. Anakin uznał za wysoce prawdopodobne, że Daeshara’cor właśnie tam będzie kontynuować poszukiwania superbroni, której można by użyć przeciwko Yuuzhanom.
Lukę zgodził się z jego opinią, więc Mirax wyliczyła prosty, krótki skok na Garos IV. Ominięcie pobliskiej Mgławicy Nyarikan wymagało wprawdzie trochę zachodu, ale połączone siły Gwizdka i Artoo pozwoliły rozpracować problem i pokonać trasę w rekordowym tempie. Zwiększyło to szanse, że zdążą tam, zanim Daeshara’cor zdoła znowu im uciec. Anakin hołubił w sercu nadzieję, że u boku wuja wyruszy na garosjański uniwersytet, by pochwycić niesforną Jedi.
Mina mu zrzedła, kiedy Lukę zakomunikował, że znów ma czekać na statku. Kiedy tamci poszli, nachmurzył się, a ciężar urazy i rozczarowania zdawał się wciskać go głębiej w fotel pierwszego oficera.
- To niesprawiedliwe zostawiać mnie tutaj. Chalco roześmiał się.
- Mam nadzieje, że nie doskwiera ci towarzystwo, bo Gwizdek mógłby się poczuć urażony.
Młody Jedi odchylił się w tył w swoim fotelu i spojrzał na Chalco, stojącego we włazie do kokpitu.
- Po prostu chciałem coś robić, rozumiesz?
- Rozumiem. No i robisz.
- Tak. Czekam.
- Czekasz tutaj, bo to my mamy największe szanse, że ją złapiemy. Anakin wyprostował się.
- Nie wiem, jak sobie wyliczyłeś taki kurs. Chalco zaśmiał się znowu.
- Daj spokój, spryciarzu, przecież to ty wykoncypowałeś, że ona tu przyjedzie. Powinieneś domyślić się i reszty.
- No dobra, przyleciała szukać informacji. Poszła na uniwersytet, a potem wróci tutaj i odleci. - Anakin spojrzał w sufit. - Nie widzę w tym nic odkrywczego.
- W porządku, podpowiem ci. Po co ja tu jestem?
- Żeby pomóc ją odnaleźć.
- Dlaczego?
- Widziałeś ją na Coruscant.
- Tak samo jak każdy Jedi. Więc dlaczego właśnie ja? Anakin z wrażenia rozdziawił usta i po namyśle odpowiedział:
- Jesteś tu dlatego, że znasz kosmoporty równie dobrze, jak Daeshara’cor. A ona zna je od podszewki, bo spędziła w nich mnóstwo czasu. Jedyne formalne nauki, jakie pobierała, to szkolenie w Akademii Jedi, a skoro tak, to nie będzie się czuła pewnie na jakimś zatłoczonym uniwersytecie.
Chalco podrapał się w brodę.
- Na uniwersytecie jest zawsze mnóstwo ludzi, na których musi mieć oko, i mnóstwo wspomnień, które powinna wymazać, jeśli nie chce, by ją zapamiętano.
- Słusznie. A zatem nie pójdzie tam sama. Znajdzie jakiś sposób, żeby ktoś dostarczył jej dane z uniwersyteckich archiwów.
Chalco uśmiechnął się z aprobatą.
- Właśnie. Twój wuj kazał nam trzymać się kosmoportu, ale myślę, że niedaleko stąd jest parę miejsc, gdzie Daeshara’cor mogłaby znaleźć ten rodzaj ludzi, jakich potrzebuje do pomocy. Jeśli trochę rozszerzymy obszar naszych poszukiwań, myślę, że uda nam sieją dopaść.
Młody Jedi zmrużył niebieskie oczy.
- Mistrz Skywalker jest raczej dokładny, kiedy wydaje polecenia.
- A czy to było polecenie, czy tylko sugestia? Sam pomyśl... gdybyśmy na przykład zobaczyli ją tutaj, oczekiwałby chyba, że za nią pójdziemy, co?
- To prawda. - Anakin spojrzał na Gwizdka, który wydał niski jęk. - Nie odejdziemy daleko, Gwizdku, i cały czas będziemy się z tobą kontaktować przez komunikator. Chociaż... mógłbym równie dobrze użyć komunikatora, żeby spytać mistrza SkyWalkera o pozwolenie.
Chalco splótł palce, wygiął je i zaczął strzelać kostkami.
- Mógłbyś to zrobić, ale jeśli się mylimy i poszła ona jednak na uniwersytet, a twój wuj postanowi tu wrócić, to się z nią minie.
Anakin spojrzał na Chalco spod oka.
- Wiesz co? Właśnie ta pokrętna logika pakuje cię w kłopoty.
- Doprowadziła mnie tu, gdzie dziś jestem, czyli do miejsca, gdzie mogę ci pomóc wystawić tę twoją koleżankę po fachu. - Uśmiechnął się krzywym uśmiechem, który Anakin często widywał u ojca, przeważnie wtedy, kiedy Han planował coś ryzykownego.
- No, mały, rusz tyłek. Czas na polowanie.
„Nie bądź głupi, Anakin” - usłyszał w głowie ostrzegawczy głos, brzmiący bardziej jak głos Jacena niż jego własny. To skłoniło go ostatecznie do porzucenia rozsądnego kursu. Wprawdzie Jacen, kierując się podobnym impulsem, zaatakował wojownika Yuuzhan Vong, ale Anakin powiedział sobie, że jego misja nie jest nawet w połowie tak niebezpieczna.
Idę po prostu poszukać kogoś, kogo musimy znaleźć, pomyślał.
Odepchnął złe przeczucia, czające się gdzieś w zakamarkach jego świadomości, i wstał.
- Chodźmy.
Kosmoport w Arianie leżał na skraju tego pięknego miasta. Bitwa o wyzwolenie Garosa IV była krótka, więc stolica niewiele ucierpiała. Planeta była właściwie samowystarczalna, więc zawirowania rozwoju gospodarczego Nowej Republiki dotykały ją w niewielkim stopniu. Stały napływ studentów budował reputację uniwersytetu. W miarę rozwoju instytucji naukowych rozkwitały także interesy nastawione na obsługę studentów i samego uniwersytetu. Skutkiem był boom ekonomiczny, który pozwolił bezboleśnie odbudować niewielkie zniszczenia wojenne i wyniósł Garos IV na czoło listy planet, na których życie było najprzyjemniejsze.
Mimo złotego wieku w gospodarce tereny wokół kosmoportu stanowiły zwykłą mieszankę dzielnic przemysłowych i zapuszczonych knajp, kasyn, tanich hoteli i innych przybytków rozrywki. Jaskrawe holoneony, brud i wszechobecny zapach nie zawsze świeżych potraw dochodzący z bocznych uliczek - wszystko to nagle zaatakowało zmysły Anakina. Chociaż wiedział, że takie miejsca istnieją - i że jego ojciec ostatnimi czasy często topi w nich smutki - po raz pierwszy przekonał się o tym na własne oczy.
Chalco
nie próbował go odizolować od tej rzeczywistości, tak jak
zrobiłby to pewnie Lando Carlissian albo jego ojciec. Albo Chewie,
pomyślał chłopiec. Chalco powiedział mu, że nie powinien mieć
na sobie stroju Jedi, więc znaleźli w schowkach „Piru
Wystrojony, jak należy, z brązowymi włosami potarganymi ręką Chalco, Anakin szedł za swoim towarzyszem ulicami Ariany. Zauważył od razu, że krok Chalco stał się bardziej zamaszysty. Mężczyzna maszerował napuszony, kiwał głową, uśmiechał się krzywo i pokazywał palcem na mijane osoby. Wyglądało, jakby świadomie robił z siebie pośmiewisko, ale najwyraźniej rozbrajał tym większość przechodniów. Anakin odbierał z ich strony zdawkową pobłażliwość, a w stosunku do siebie - leniwe zaciekawienie.
Uważał, by bardzo oszczędnie korzystać z Mocy. Wiedział, że ma jej duży zasób, ale nie władał nią jeszcze dostatecznie pewnie. Przypuszczał, że Daeshara’cor też będzie oszczędnie używać Mocy, nie chciał więc dawać jej szansy odkrycia go, zanim ją odnajdzie. Wypuszczenie się z Chalco na samotne łowy nie było może zbyt mądre, ale nieporównanie mniej szkodliwe niż odkrycie ich obecności przez Daeshara’cor. Dopiero wtedy zaczęłaby się kryć i uciekać na poważnie.
Kiedy tak wędrowali, podziw Anakina dla Chalco rósł z minuty na minutę. Pierwszym ich przystankiem była agencja informacyjna, w której przybysze z przestrzeni mogli załadować do notesów komputerowych najświeższe wiadomości z najrozmaitszych planet. Chalco zrobił tam dyskretnie rozeznanie i wyszedł na ulicę szeroko uśmiechnięty.
- Co teraz?
- Mam nowy adres, pod który możemy się udać. Tam trochę porozmawiam, dowiem się o następne miejsce i tak dalej, aż jąw końcu znajdziemy.
Anakin odwrócił się bokiem, by przepuścić dwóch potężnych Ithorian, a następnie dołączył do Chalco.
- Jak ty to robisz? - Co?
- To, co teraz. Udaje ci się posuwać sprawy do przodu, chociaż właściwie nic nie robisz. Zachowujesz się, jakbyś znał tych ludzi, chociaż mógłbym się założyć, że żadnego z nich nie widziałeś wcześniej na oczy. Właśnie przed chwilą rozmawiałeś z jednym facetem i on ci coś powiedział.
Szczecina na policzkach Chalco zalśniła, gdy się uśmiechał.
- Nie znam tych ludzi, Anakinie, ale znam ten typ. Taki facet w agencji informacyjnej słyszy mnóstwo pogłosek. Ludzie spodziewają się po nim, że będzie wiedział, co jest grane. On handluje informacjami. Zapytałem o tajne pliki Imperium na uniwersytecie, a on skierował mnie do pewnego gościa.
- Ale nic mu nie zapłaciłeś.
- Oczywiście, że zapłaciłem. - Chalco kiwnął głową. - Powiedziałem mu, że sprytny biznesmen mógłby zrobić duże pieniądze, wykupując hurtem pokoje w hotelach.
- Co?
Chalco wciągnął Anakina w boczną uliczkę i nachylił się trochę, by znaleźć się z nim twarzą w twarz. Z głębi uliczki przyglądał się im obszarpany Gotal, ale wystarczyło warknięcie Chalco, by umknął na koniec zaułka.
- Powiedziałem mu szczerą prawdę, Anakinie. To przyjemna planeta. Wielu ludzi chciałoby tu mieszkać. Weźmy na przykład uchodźców z tych planet, które zajęli Yuuzhanie. Ci ludzie trafią tutaj, będą musieli się gdzieś zatrzymać i ktoś za to zapłaci. Ten facet wykupi parę hoteli... a raczej przekaże tę informację komuś, kto to zrobi, a potem sprzeda komuś innemu. W ciągu roku podwoi swój kapitał. Zapłaciłem mu informacją za informację.
- Nigdy nie myślałem...
- Bo nie musiałeś, mały, ale wiem, że twój ojciec kiedyś też to robił. - Chalco wyprostował się i znów potargał czuprynę Anakina. - Pewnie, czasem coś podwędzę, ale przede wszystkim jestem kupcem jak twój ojciec albo Talon Karrde. Tyle tylko że swój towar wożę w głowie. Przyglądam się różnym sprawom pod różnymi kątami i czasem coś z tego wynika.
Anakin zmarszczył brwi. Wrócili na główną ulicę.
- No dobrze, rozumiem. Ale czy nie widzisz, że to, co robisz, jest szkodliwe?
- Szkodliwe? O czym ty mówisz?
- No bo pomyśl tylko. Powiedzmy, że ktoś wykupi te pokoje i podniesie ich cenę, wykorzystując sytuację uchodźców.
Chalco uśmiechnął się.
- Rząd im pomoże.
- Jasne. A skąd rząd bierze pieniądze?
- Od podatników. - Chalco mrugnął do niego porozumiewawczo. - Wiem, do czego zmierzasz, mały, ale chyba nie myślisz, że ja płacę podatki?
- Nie, ale ludzie, których okradasz, płacą. Jeśli będą mieć mniej pieniędzy, nie kupią sobie rzeczy, które mógłbyś im ukraść. Tak czy owak, ty też za to płacisz niezależnie od tego, jaką huttańską sztuczką chcesz się wykręcić.
Chalco otworzył usta ze zdumienia. Po chwili zamknął je gwałtownie.
- Chyba chcesz, żebym umarł z głodu.
- Po prostu zastanawiam się nad konsekwencjami twoich czynów. - Anakin westchnął. - Jeśli udzielasz informacji, która pozwoli jednym spekulantom wzbogacić się kosztem drugich, jedynymi ludźmi, którzy na tym ucierpią, będą ci, którzy zaryzykowali własne pieniądze. To chciwi na tym stracą, nie ludzie, których życie zostało zrujnowane.
- Rozumiem. Więc czym mam się zająć? Wypuścić akcje? Handlować towarami? Może być. - Chalco uniósł brew, patrząc na Anakina. - Wiesz, kiedy nazwałem cię spryciarzem, nie zamierzałem ci dokuczyć.
- Tak, wiem. Chodźmy.
Następnym przystankiem był sklep z osobliwościami. Anakin czekał na ulicy, a Chalco wszedł do środka. Jeszcze zanim wrócił, Anakin wyczuł emanujące z niego zadowolenie.
- Powiedział ci coś, prawda?
- Owszem. Powiedział mi, dokąd odesłał osobę, która pytała o to samo. - Uśmiechnął się półgębkiem, popędzając Anakina. - Wyjaśnił, że kiedy w samo południe zabrakło mu gotówki w kasie, obejrzał nagranie z holokamery, która rejestruje, co się dzieje w sklepie. Zauważył tam, że rozmawia z Twilekianką, której w ogóle nie pamiętał. Musiała wymazać mu siebie z pamięci, ale wszystko zostało na holo... zupełnie tak, jak powiedział twój wuj. Rozmawiała z nim trzy, może cztery godziny temu.
- To oznacza, że jesteśmy blisko.
- Bardzo blisko. Faceta, do którego ją odesłał, i tak nie będzie przez co najmniej pół godziny.
Anakin zaczekał, aż błękitny śmigacz skręci za róg, i dopiero wtedy zaczął przechodzić przez ulicę.
- Czym mu się odwdzięczyłeś?
- Powiedziałem mu, że jestem prywatnym detektywem i że jej szukam. Obiecałem zwrot jego pieniędzy i dodatkowo nagrodę. - Chalco wzruszył ramionami. - Jestem pewien, że kiedy zorientował się, że ktoś okradł kasę, podwędził też coś dla siebie. Można więc uznać, że swoje dostał.
- To ma sens. Chalco przytaknął.
- I wiesz co? Poczułem się tak jakoś... eee... zadowolony, że okantowałem kanciarza. Dziwne, co?
- Nic podobnego. W tym przypadku po prostu sprawiedliwości stało się zadość, na tyle, na ile było to możliwe.
Cóż, nikt na tym specjalnie nie ucierpi, chyba że jego szef zorientuje się tak jak ja, że facet ukradł więcej niż sama złodziejka. - Chalco skręcił w boczną uliczkę. - Chodź, to tu. Fioletowa Viska.
Anakin zbladł, widząc wejście do spelunki. Wyrzeźbiona nad drzwiami viska tworzyła wysoki łuk, podparty długimi na ponad dwa metry, zwieszonymi w dół skórzastymi skrzydłami; wielki korpus stworzenia witał gości znad futryny. Z tułowia strzelało w górę dwoje ramion, jakby chciały złapać wchodzącą ofiarę. Z głowy stwora sterczała czterdziestocentymetrowa, ostra jak igła trąba. Viska, znana powszechnie jako „wielki krwiopijca z Rordak”, odżywiała się wyłącznie krwią i Anakin zaczął się zastanawiać, jak musi wyglądać w środku knajpa, która wybrała sobie takiego patrona.
Na szczęście we wnętrzu, pełnym zapachów ciepłego piwa, gorącego potu i wrzącego chłodziwa, żadna viska nie zwieszała się z ciemnych krokwi. Prawdopodobnie tylko dlatego, uznał Anakin, że wszystko w pomieszczeniu było pokryte cienką warstwą tłustego brudu, który uniemożliwiłby przytrzymanie jakiejkolwiek zdobyczy. Wsunął się za przepierzenie, które wskazał mu Chalco, i gwałtownie wytarł ręce o spodnie, mając nadzieję, że w ten sposób choć trocheje oczyści.
Przyglądał się, jak jego kompan podchodzi do baru i zaczyna rozmowę z baragwińskim barmanem. Obcy kiwnął potężną głową i wskazał tylne drzwi. Chalco odwrócił się, mrugnął porozumiewawczo do Anakina i uniósł rękę, każąc mu zostać na miejscu. Potem przeciął tłum, przeciskając się między gośćmi w kierunku tylnego wyjścia, i zniknął za drzwiami.
Anakin starał się patrzeć spokojnie na mijających go obcych wszelkich możliwych ras. Postanowił, że nie podda się uczuciu opuszczenia, które nie przestawało sączyć wątpliwości do jego umysłu.
Powinienem coś zrobić, myślał, bo jeśli Daeshara’cor rzeczywiście jest tam z osobą, z którą Chalco miał się spotkać, to facet jest w kłopotach po uszy.
Wyszedł zza przepierzenia i wyczuł jakiś ruch w pobliżu drzwi wejściowych. Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć brzeg płaszcza falującego w rytm kroków osoby, która właśnie wychodziła ze spelunki.
Zauważył też dwa warkocze główne lekku. To Twi’lekianka, w dodatku o kolorze skóry Daeshara’cor.
Rzucił się w stronę wyjścia, mijając stadko Jawów, wypadł za drzwi i rozejrzał się na wszystkie strony. W ciemnym końcu ulicy, po lewej stronie, zobaczył uciekającą postać okrytą płaszczem. Puścił się za nią biegiem, czując narastającą satysfakcję. Otworzył się na Moc i spróbował wyczuć uciekającą.
Wyczuł, ale za sobą. Wpadając na ceglany mur, uświadomił sobie, że Daeshara’cor zwiodła go. Po prostu wysłała do jego umysłu wizję uciekającej postaci.
Taka stara sztuczka, a ja dałem się nabrać, pomyślał.
Przed oczami eksplodowały mu gwiazdy. Odbił się od muru i upadł na ziemię. Na chwilę stracił przytomność, ale powoli świat z powrotem nabrał ostrości. Pochylona nad nim stała Daeshara’cor. Jej lekku wiły się nerwowo.
- Anakin Solo... Jeśli ty tu jesteś, to niedaleko musi też być mistrz Skywalker. Nie jest to spotkanie, którego bym sobie życzyła, przynajmniej nie tak szybko.
Poruszyła ręką i Anakin poczuł, jak jego ciało powoli unosi się do góry.
- Ale nie wszystko stracone. A mając ciebie w ręku, mogę jeszcze wygrać.
Jacen Solo pamiętał, jak ktoś kiedyś mu powiedział, że służba wojskowa to godziny bezdennej nudy przerywane momentami panicznego przerażenia. Nie twierdził, że to nieprawda, ale do tej pory nie zdążył przekonać się o tym na własnej skórze. Nawet walcząc na Dantooine, nie miał okazji się nudzić, a jeśli chodzi o strach... no cóż...
Nie miałem czasu się bać, pomyślał.
Na Garqi, przyczajony w okolicach Wlesc, dokładnie na wschód od Miejskiego Ogrodu Ksenobotanicznego, miał mnóstwo czasu, by powoli nasiąkać strachem. Razem z innymi siedział w podziemnych tunelach, które służyły kiedyś do przeprowadzania napraw pod ulicami. W tunelach biegły również kable światłowodów, zapewniające dawniej normalną łączność między budynkami. Do rejestracji obrazów służyły liczne holokamery, jednak Yuuzhanie zniszczyli ich tyle, ile tylko mogli.
Brak obycia z techniką obracał się na ich niekorzyść, za to w nieoceniony sposób pomógł bojownikom ruchu oporu. Yuuzhanie zniszczyli większość holokamer, ale nie przyszło im do głowy, by powyrywać kable. Podłączając po prostu nową kamerę do przewodów, które następnie włączano do sieci, albo montując do linii komunikator, umożliwiający zdalne sterowanie kamerami, a także stosując wiele innych pomysłowych metod, Rade Dromath i jego ludzie zgromadzili w archiwum całe godziny nagrań yuuzhańskich ćwiczeń wojskowych.
Corran polecił większość z nich skopiować i umieścić w archiwach „Ostatniej Szansy”. Przestudiowawszy najnowsze zapisy, opracował plan zebrania próbek materiału hodowlanego Yuuzhan. Yuuzhanie dość bezlitośnie obchodzili się z prototypami swoich żołnierzy, więc wszyscy się zgodzili, że jeśli uda im się zdobyć tylko części ciał, zadowolą się częściami. Byłoby jednak lepiej, gdyby udało się porwać żywego żołnierza i przemycić poza planetę, żeby go przebadać i w miarę możliwości odratować.
Na Belkadanie Jacen spotkał istoty, z których Yuuzhanie uczynili swoich niewolników; wrażenia, jakie odbierał od nich poprzez Moc, były niepokojące. Najbardziej przypominało to słuchanie szumów na włączonym kanale komunikatora. Nie wyglądało to dobrze, wręcz przeciwnie. Jacen był pewien, że - czymkolwiek były - narośle, które Yuuzhanie hodowali na niewolnikach, zabijały swoich nosicieli.
Kiedy walczył przeciwko małym gadopodobnym niewolnikom na Dantooine, również nie wyczuwał ich agonii. Wyglądało to tak, jakby implanty wytworzyły z nosicielami rodzaj symbiotycznej więzi. Wiele wskazywało, że Yuuzhanie w pewien sposób kontrolują na odległość swoich niewolników, którzy - mimo rzezi - zachowali niezwykłą dyscyplinę, dopóki Lukę nie zniszczył pojazdu, uważanego za siedzibę dowództwa Yuuzhan Vong.
Tym, co niepokoiło Jacena, gdy czekał w ciemnościach na dnie tunelu serwisowego, był fakt, że wyczuwał na powierzchni zmodyfikowanych ludzi w sposób przypominający raczej te małe gady niż niewolników z Belkadanu. I jednych, i drugich trudno było wyczuć poprzez Moc. Jacen czuł się tak, jakby odbierał ich z ogromnej odległości, a przecież wiedział, że chodzą tuż nad jego głową. U ludzi natomiast wyczuwał emocje, chociaż przytłumione - strach, ale również silne poczucie dumy i determinacji.
Poprawił gogle holowizyjne, muskając przy tym dłonią w rękawicy niewielką bliznę pod prawym okiem. Kiedy pochwycili go Yuuzhanie, próbowali wszczepić coś w jego ciało. Nawet im się udało, ale w ciągu paru minut wuj usunął to świństwo z jego ciała, więc nie zdążyło się rozrosnąć. Gdyby miało więcej czasu... Jacen aż się wzdrygnął.
Obraz widziany przez gogle pochodził z holokamery ukrytej w oknie na drugim piętrze. Wycelowano ją w klapę włazu, pod którym siedział schowany. Kamera była nieruchoma, ale przełączając obraz na inne, mógł rozszerzyć pole widzenia na cały plac, pod którym się znajdował. Wśród płaszczyzn ferrobetonu były rozrzucone fontanny, ławki i skrzynki z kwiatami, tworzące prawdziwy labirynt, upstrzony śladami spalenizny i plamami krwi z wielu poprzednich bitew. Z tych potyczek, które oglądali, większość kończyła się właśnie tu, w kompletnym chaosie i zamieszaniu. Ich plan zakładał, że w odpowiednim momencie na plac wkroczą siły ruchu oporu, wyeliminują jak największą liczbę yuuzhańskich wojowników i wycofają się szybko, uprowadzając jednego czy dwóch żołnierzy.
Zaletą tego prostego planu było, że zawierał niewiele elementów, które mogły pójść źle. Najbardziej ryzykowne wydawało się wkroczenie na pole bitwy. Jacen uważał, że lepiej byłoby pojawić się tam już po bitwie, ale Corran upierał się, że natychmiast po ustaniu działań na plac wkroczą zespoły do oceny zniszczeń.
Ale nie tylko o to mu chodziło, pomyślał Jacen. Przyglądał się Corranowi i widział, że tamten cały czas balansuje na cienkiej linie. Widać było, że ruch oporu chce zaatakować Yuuzhan i zadać im jak największe straty. Jacen miał wrażenie, że Rade’owi chodzi o to, by rycerz Jedi usankcjonował jego plany, nie tyle po to, by mógł się czuć oczyszczony z winy za ewentualne ekscesy, ile żeby wiedzieć, że ktoś, kto niejako zawodowo zajmuje się rozwiązywaniem problemów, przystał na jego plan.
Ganner też palił się do walki z Yuuzhanami. Nigdy wprawdzie nie spytał otwarcie Jacena, jak się czuł, kiedy zabił wojownika Yuuzhan Vong, ale wiele razy namawiał do szczegółowego opisania jego walki z nimi.
- Z nas wszystkich to ty jesteś ekspertem. Jak byś się do tego zabrał? - Ganner wydawał się szukać u niego potwierdzenia, że jest godnym przeciwnikiem dla Yuuzhan.
Czego ja tu szukam? - wzdrygnął się Jacen. Pamiętał frustrację i poniżenie, jakie czuł, gdy yuuzhański wojownik pokonał go na Belkadanie. Potem, na Dantooine, udało mu się zabić kilku wojowników, ale wiedział, że byli młodzi i nie mieli wielkiego doświadczenia. Potem Yuuzhanie wysłali przeciwko nim swoich gadopodobnych niewolników i walka zmieniła się w masakrę - Jacen po prostu wyrżnął ich co do nogi.
Jeśli kiedykolwiek miałem jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że zabijanie jest złem, znikły na zawsze po tym doświadczeniu, pomyślał.
A jednak tam, na Dantooine, robił to, czym legendarni rycerze Jedi zajmowali się od niepamiętnych czasów. Wszystkie pieśni, wszystkie opowieści ukazywały Jedi jako obrońców bezbronnych, pogromców tyranów, strażników porządku. Na Dantooine Jacen wystąpił w roli, jakiej każdy od niego oczekiwał, i wypadł dobrze. Chociaż byli w Nowej Republice tacy, którzy patrzyli na Jedi niechętnym okiem, nie znalazłby się wśród nich ani jeden uchodźca z Dantooine.
Widzieli w nas klasyczny przykład swoich wyobrażeń rycerzy Jedi, ale czy tego właśnie chcę? - zapytywał sam siebie. Od dawna zmagał się z paradoksem roli zakonu Jedi. Jego wuj stał się bronią, którą skierowano na Imperium. Lukę Skywalker wyzwolił własnego ojca od zła i zniszczył źródło tego zła w galaktyce. Później stale mu się przeciwstawiał aż do ostatniej bitwy przeciw Imperium, a nawet dłużej. Jeśli o niego chodziło, Jedi mieli być wojownikami.
Problem polegał na tym, że szkolenie Luke’a Skywalkera nie było kompletne. W swym zapale, by wykorzenić wszystko, co wiązało się z Jedi, Imperator był tak żarliwy, że nawet te niewielkie ilości danych na temat Jedi, jakie się uchowały, rzadko kiedy zawierały dobre materiały szkoleniowe. Wiele z tych dokumentów, które pozostały, zawierało błędy, a Imperator celowo ich nie niszczył. Podążanie tymi ścieżkami sprowadziłoby adeptów na ciemną stronę, a nawet mogło sprowokować nastanie nowej ery Sithów.
Gdzieś w głębi serca Jacen wiedział, że rycerz Jedi to ktoś więcej niż tylko wojownik. Widział to w swoim wuju, chociaż od LukeA oczekiwano pomocy w tylu sprawach, że trudno mu było skoncentrować się na czymś innym niż samo rozwiązywanie problemów. A obserwując Corrana, balansującego między usankcjonowaniem rzezi a planowaniem operacji wojskowej, w której ofiary były nieuniknione, Jacen znowu zobaczył kogoś więcej niż tylko wojownika. Corran przypominał im raz po raz, by mieli przed oczami cel misji, czyli zbieranie danych. Jeśli Yuuzhanie wejdą im w drogę i trzeba będzie ich zabić, to trudno; ale ich zadanie ma polegać przede wszystkim na pomocy innym, a nie na zaspokojeniu własnej żądzy krwi.
W Corranie, w Luke’u i w innych Jacen dostrzegał niekiedy filozofów i nauczycieli. Cenił ten aspekt ich działalności, bo otwierało to przed nim drogę inną niż droga wojownika, ale nie był zupełnie pewien, czy chce nią pójść.
Ciągle widzę ścieżki, którymi nie bardzo pragnę podążać, myślał Jacen. W niczym to nie zmienia mojej sytuacji, bo nadal tkwię w jednym miejscu. Wzruszył ramionami. Musi być inna droga.
Trzask
w komunikatorze sprawił, że porzucił te dywagacje, z powrotem
czujny. Przełączył kabel na gogle i zaczął wchodzić po
stopniach drabiny wtopionych w ferro
Przynajmniej w tej chwili bycie wojownikiem jest nie najgorszym rozwiązaniem, pomyślał.
Przez gogle zobaczył, że od południa na plac wchodzi mieszany oddział wojowników Yuuzhan Vong i gadopodobnych żołnierzy. Reptoidy pospieszyły do przodu. Kucały za osłoną kwietników i ławek, brodziły w fontannach. Od wielu z nich emanowało pełne napięcia oczekiwanie, a kilku było rannych. Jeden potknął się w biegu i już nie wstał, podczas gdy cienka wstęga ciemnej krwi biegła dalej do przodu.
Jakby dla kontrastu yuuzhańscy wojownicy wkroczyli na plac niczym żołnierze w czasie parady. Było ich tylko trzech na każde dwadzieścia gadów, ale prezentowali się wspaniale. Srebrne błyski igrały na wypukłościach czarnej zbroi. Każdy z nich miał na ramieniu małego villipa. Cały czas przemawiali do nich, na co inni wojownicy potakiwali skinieniem głowy albo zwracali się do własnego villipa, wydając następnie rozkazy gadopodobnym podwładnym.
Nagle mieszany oddział żołnierzy, którzy niegdyś należeli do rasy ludzkiej, zaatakował, wylewając się z budynków otaczających plac. Wielu biegło normalnie, ale niektórzy, w bardziej masywnych zbrojach, poruszali się niezgrabnie, podpierając się czasem rękami. Wydawali nieartykułowane okrzyki wojenne; choć uzbrojeni w blastery, przeważnie wymachiwali nimi, jakby to były zwykłe pałki.
Atak ludzkich żołnierzy, choć prymitywny, początkowo okazał się skuteczny. Szeregi Yuuzhan załamały się i cofnęły. Ludzie zaleliby wojowników samą masą, gdyby jeden Yuuzhanin nie zakręcił wysoko swoim amfistafem i nie odciął głowy pierwszego z nacierających. Widząc, jak podrygujące w konwulsjach ciało pada na ziemię, małe gady przegrupowały się i ruszyły do kontrataku. Zepchnęli ludzi z powrotem za linię kwietników i zaczęli wyrzynać własnymi amfistafami.
Po prawej stronie atak ludzi załamał się, a gady ruszyły do przodu. Ich przeciwnicy pierzchli do tyłu, wciągając reptoidy głęboko we własne szeregi, składające się z wyhodowanych ostatnio żołnierzy. Choć wyglądali okrutniej niż pozostałe grupy, wydawali się również bardziej przebiegli. Kiedy najdzielniejsze gady wdarły się głęboko pomiędzy nich, otoczyli ich i odcięli od pozostałych, a potem natarli z dziką zaciętością.
Jacen przełączył obraz na holokamerę, teraz nie widział już dokładnie skłębionych, konających ciał. Po chwili usłyszał brzęczyk komunikatora. Odpiął kabel od gogli, odcinając obrazy, sięgnął po Moc, poderwał do góry klapę włazu i odrzucił ją daleko. Wygramolił się na powierzchnię i włączył miecz świetlny.
Na całym placu wokół yuuzhańskich wojowników zamykała się pułapka zastawiona przez ruch oporu. Ogień snajperów rozlokowanych w budynkach rozbił kilka villipów, rozstawionych w celu rejestracji ćwiczebnej walki. Czerwone promienie energii przewiercały się przez ciała zwierząt komunikacyjnych, rozrywając je jak przejrzały owoc. Kilku strzelców wyborowych próbowało zestrzelić również villipy siedzące na ramionach Yuuzhan, ale udało im się trafić tylko samych wojowników, nie zabijając ich jednak.
Ganner wydostał się ze swojej studzienki, posługując się wyłącznie telekinezą. Wyglądał imponująco, gdy opadał na ziemię na tyłach yuuzhańskiej formacji. Pokrywa włazu - ciężki metalowy dysk - wystrzeliła obok wokół niego, łamiąc kości najbliżej stojącego gada. Metalowy dysk upadł z głośnym brzękiem na ferrobeton i wirował jeszcze przez chwilę leniwie, rysując pętlę za pętlą krawędzią umaczaną w krwi reptoida.
Yuuzhanin stojący pośrodku oddziału odwrócił się i rzucił rozkaz, który zatrzymał gadzich żołnierzy kierujących się w stronę Gannera. Chwytając amfistafa w obie dłonie, uniósł go wysoko w powietrze. Powiedział coś; Jacen poznał po tonie jego głosu, że było to wyzwanie. Wojownik zaczął kręcić amfistafem nad głową, czekając na przeciwnika.
Ganner włączył miecz świetlny; wysunęło się żółtawe ostrze mniej więcej metrowej długości. Wolną ręką przywołał wojownika bliżej. Twarz Gannera zmieniła się w maskę pogardy, a jego ruchy robiły wrażenie niedbałych w porównaniu z napiętym krokiem yuuzhańskiego wojownika.
Yuuzhanin zaatakował, uderzając amfistafem ze straszliwą siłą. Ganner zablokował cios wysoko, a lewą ręką chwycił maskę okrywającą twarz wojownika. Trzymając za jej brzeg, zakręcił przeciwnikiem, śmiejąc się głośno. Niektórzy ludzcy żołnierze odpowiedzieli chóralnym wybuchem śmiechu.
Noghri szli przez szeregi yuuzhańskich niewolników jak rancor przez tłum Jawów. Pięści i stopy młóciły z zawrotną szybkością, łamały kości i powalały przeciwników na ziemię. Jacen widywał kiedyś walczących Noghrich, a nawet sam zmierzył się z kilkoma z nich, ale nigdy nie widział, by atakowali tak jak dziś. Teraz byli wyłącznie zabójcami, a swoboda i oszczędność ruchów podkreślały ich morderczą siłę.
Trójka gadów zaatakowała Jacena. Odparował cios amfistafa i wbił zielone ostrze w pierś pierwszego gada. Dwa wystrzały z blastera oddane przez jednego ze snajperów przebiły drugiego z atakujących, Jacen strząsnął z klingi gada, który potoczył się i przewrócił trzeciego. Kiedy yuuzhański niewolnik upadł pod nogi Jacena, chłopak uderzył go czarną rękojeścią miecza w głowę i pozbawił przytomności.
Yuuzhański wojownik walczący z Gannerem doszedł do siebie i włożył z powrotem maskę. Zakręcił młynka amfistafem, wymierzając nagłe ciosy z góry i z dołu. Ganner jedne blokował, przed innymi się uchylał, gdy nagle jedno z cięć zaznaczyło się krwawą linią na jego lewym udzie. Ganner syknął, a jego przeciwnik zawył i zaatakował z jeszcze większą gwałtownością.
Ganner odskoczył w tył, utykając na zranioną nogę, i upadł. Uniósł miecz, broniąc się słabo przed wojownikiem, który nacierał amfistafem trzymanym oburącz. Taki cios na pewno rozpłatałby Gannerowi czaszkę.
Strzały z Mastera z sykiem przeszyły powietrze, ale żaden nie trafił yuuzhańskiego wojownika. Jacen spojrzał na pokrywę włazu, gromadząc Moc, by podtoczyć ją i osłonić Gannera, ale nie było na to czasu. Miał nadzieję, że może kolejny strzał trafi w końcu w wojownika albo Corran zdoła wysłać do jego mózgu jakiś obraz, który uratuje Gannera, ale nic takiego nie nastąpiło.
Ganner ocalił się sam.
Yuuzhański wojownik, atakując wściekle, wdepnął w otwór studzienki, z której przedtem wyskoczył Ganner. Prawa noga wpadła do otworu aż po udo i uwięzia w nim, a Jacen przez pół placu usłyszał trzask pękającej kości. Tułów wojownika uderzył o ziemię. Jego hełm i maska osłaniająca twarz odbiły się od podłoża i poleciały w różne strony, a wtedy wymierzone na odlew cięcie Gannera ścięło mu czaszkę powyżej linii oczu.
Jeden z pozostałych wojowników krzyknął głośno, zakłócając ciszę, która zapadła na chwilę po śmierci jego towarzysza. W mgnieniu oka przemieszane grupy walczących ze sobą ludzi i gadów rozdzieliły się. Pozbawieni broni wyrywali amfistafy z rąk poległych.
Yuuzhański wojownik wykrzyczał kolejną komendę.
Ludzcy niewolnicy odwrócili się, warcząc, i pobiegli w stronę członków ruchu oporu. W ich oczach płonęła nienawiść, która wyparła wszelkie ślady człowieczeństwa.
Lukę wstał z krzesła w gabinecie dyrektorki biblioteki Uniwersytetu Garos i wyszedł z pokoju, zanim odpowiedział na sygnał z komunikatora. Mara i Mirax zostały w gabinecie razem z dyrektorką, pedantyczną urzędniczką, która szczegółowo im objaśniła każdą procedurę, jaką musiała zastosować, spełniając ich prośbę. Tempo pracy było wyjątkowo powolne.
Gdyby tylko pozwoliła mi podłączyć Artoo do ich systemu, załatwilibyśmy sprawę w pół minuty, westchnął w duchu Luke.
- Tu Skywalker. O co chodzi, Anakinie?
- Witam cię, mistrzu Skywalker.
- Daeshara’cor? - Luke poczuł, że przechodzą go ciarki. Skorzystał z Mocy, by wyczuć ją albo Anakina. Odnalazł oboje, ale ich sygnały dochodziły słabo i z daleka, jakby świadomie starali się ograniczyć swoją obecność w Mocy.
- To częstotliwość komunikatora Anakina.
- Nic mu nie jest. Jest trochę obolały, ale poza tym cały i zdrowy. - Głos rozmył się w szumach zakłóceń; nie było już słychać śladów napięcia. Jeśli w ogóle je odczuwa, pomyślał Luke. Uświadomił sobie, że zmniejszyła moc sygnału, żeby trudniej było ją namierzyć.
Jeżeli będzie postępować tak, jak ją nauczono, zaraz przerwie rozmowę, a potem zrobi swój ruch, pomyślał.
- Daeshara’cor, musimy porozmawiać. To, co robisz, nie pomoże rozwiązać żadnego problemu.
- Mistrzu, gdybym sądziła, że będziesz umiał mnie zrozumieć, porozmawiałabym z tobą. Ale wiem, że nie potrafisz, choć nie jest to twoja wina. - Zawahała się przez chwilę, a potem mówiła dalej: - Wiem, że zablokujesz dostęp do informacji, których potrzebuję, więc proponuję ci wymianę. Twój siostrzeniec za moje dane. Pomyśl o tym. Bez odbioru.
- A niech to! - Luke nie zdawał sobie sprawy, że zawołał to na głos, dopóki Mara i Mirax nie weszły zaalarmowane do przedpokoju. Luke odebrał emanujący z nich niepokój, zanim jeszcze zobaczył ich twarze.
- Daeshara’cor jakimś cudem znalazła i pojmała Anakina.
Zielone oczy Mary zamieniły się w wąskie malachitowe szparki.
- Jak to możliwe? Jesteś pewien, że go ma? Może tylko zdobyła jego komunikator?
- Nie wyczuwam go zbyt dobrze przez Moc. Ani jej. Musi się ukrywać, a Anakin trzyma Moc blisko siebie, tak jak robiliście to na Dantooine. A jeśli Daeshara’cor ma jego komunikator, oznacza to, że on sam jest poza statkiem, czyli najprawdopodobniej obok niej.
Mirax podłączyła komunikator do gniazdka swojego notesu komputerowego i zmarszczyła brwi, odczytując wiadomość, która pojawiła się na ekranie.
- Gwizdek mówi, że Chalco namówił Anakina, żeby sprawdzili miejscowe źródła informacji. Twierdzi, że to standardowa technika śledcza, chociaż ze względu na swoją przeszłość w KorSeku Gwizdek nie ma wielkiego poważania dla detektywów amatorów. Wyszli z „Piruetu” mniej więcej godzinę temu i od tego czasu się nie odezwali.
Lukę zamknął oczy i potarł czoło. Poczuł, że Mara głaszcze go po plecach.
- Dziękuję - powiedział. - I co teraz zrobimy?
Mistrz Jedi otworzył oczy i westchnął.
- Daeshara’cor chce wymienić Anakina na pliki danych o Oku Palpatine’a i wszelkich innych superbroniach, jak sądzę. Niewiele zrozumiałem z tego, co nam mówiła dyrektorka biblioteki, ale jeśli to prawda, nie ma tu żadnych takich plików. A więc nie ma danych, nie ma wymiany.
- To jeden problem - nachmurzyła się Mara. - Drugi jest taki, że Daeshara’cor nie może wypuścić Anakina. Wie, że wtedy nie damy jej uciec i kontynuować poszukiwań. Musi go zatrzymać. Może jeszcze sama na to nie wpadła, ale w końcu wpadnie i nie spodoba jej się to. Wie, że musimy wystąpić przeciwko niej.
- Ale nie mając informacji na wymianę, nie zdołamy się choćby do niej zbliżyć. Mirax uniosła rękę.
- Słuchajcie, handel i negocjacje to moja działka. Możemy przygotować fałszywą datakartę i napchać ją raportami i danymi, które tylko najtęższe głowy potrafią zrozumieć. Rozrzucimy po plikach parę kluczowych słów, które łatwo wyszuka, więc na pierwszy rzut oka wszystko będzie wyglądać prawdziwie. Nie potrzebujemy nic więcej, by ją zwabić. Uważacie, że byłaby zdolna postawić Anakina w sytuacji zagrażającej jego życiu?
Mara przytaknęła, ale Lukę nie zgodził się z nią.
- Nie wyczuwam u niej takiego zamiaru.
- Lukę, ona właśnie szuka superbroni.
- Wiem, ale chyba nie do końca zastanowiła się nad skutkami jej użycia. Wszyscy znamy historię Alderaanu. Wiemy, co się przytrafiło Caridzie. Pamiętamy wirusa z Krytos. Mimo wszystko bardzo trudno jest objąć umysłem sytuację, gdy giną miliardy ludzi naraz. Można czuć się okropnie i rozpaczać nad śmiercią jednej osoby. Ale czy potrafisz pomnożyć to uczucie przez miliard, kiedy ginie cała planeta?
- Zwłaszcza planeta pełna wrogów? - Mara wzruszyła ramionami.
- Pamiętaj, że Daeshara’cor nie zbłądziła dotąd na ciemną stronę. Zawsze była z gruntu dobra - westchnął. - Gdybyśmy wiedzieli, co ją sprowokowało do takiego działania, może moglibyśmy jej pomóc.
- To wielka niewiadoma. - Mara wolno pokiwała głową. - Moim zdaniem plan Mirax jest sensowny. Do roboty!
Luke uśmiechnął się i wrócił do gabinetu dyrektorki.
- Proszę mi wybaczyć, ale pojawiła się niezwykle pilna sprawa. Będę potrzebował pomocy z pani strony.
Urzędniczka uśmiechnęła się.
- Zrobię, co w mojej mocy.
- Świetnie, dziękuję. W takim razie proszę się odsunąć od komputera. - Luke spojrzał na Artoo. - Ściągnij wszystko, co znajdziesz na temat historii budowy Oka, a potem najbardziej skomplikowane dane techniczne, jakie znajdziesz... mniej więcej tyle, ile się zmieści na jednej datakarcie. Potrzebujemy przynęty, i to takiej, której nie będzie się można oprzeć.
Anakin uniósł niepewnie głowę. Zaczęło do niego powoli docierać, jak poważnie Daeshara’cor traktuje swoją misję; zagroziła, że go zabije, jeśli tylko wyczuje, że sięga po Moc. Teraz siedziała przed nim z dwoma mieczami na kolanach i komunikatorem w wolnej ręce.
Wyłączyła komunikator i spojrzała na niego.
- Słyszałeś. Oddam cię w zamian za dane. Nie stanie ci się nic złego.
Klęcząc w kącie zapuszczonego, pustego pokoju, z rękami przywiązanymi za plecami do kostek nóg, Anakin westchnął.
- Chcesz powiedzieć, że nic gorszego niż do tej pory.
- Nic na to nie poradzę. Nie mogę cię rozwiązać.
- Nie o to mi chodziło, Daeshara’cor. - Wzruszył ramionami, chociaż nie bardzo mu to wyszło. - Zawsze cię podziwiałem... twoją pracowitość i zaangażowanie. Dlaczego to robisz?
Westchnęła.
- I tak nie zrozumiesz.
- Nie? A dlaczego? Bo nie jestem Twi’lekianinem? Bo dorastałem na Coruscant, a później w Akademii? - Zmarszczył brwi i przyjrzał się jej uważnie.
Zanim zdołała odpowiedzieć, drzwi otworzyły się z hukiem. Wpadł przez nie Chalco z rusznicą blasterową w ręku i dziwnym szarym szalem zamotanym wokół szyi. Ten szal wyglądał, jakby ktoś oderwał pas futra Talza i zrobił z niego etolę, a następnie ciągnął ją za ścigaczem podczas długiego maratonu.
- Nie ruszaj się, kobieto! - warknął Chalco basem. - Nie martw się, mały, jesteś już bezpieczny.
- Tak sądzisz? - Twi’lekianka podniosła i włączyła miecz świetlny. Klinga rzuciła krwawe błyski na twarz Chalco. - Wyjdź stąd natychmiast, a nic ci się nie stanie.
- To nie mnie ma się coś stać, siostro. - Palec na cynglu drgnął, a z lufy rusznicy wystrzelił błękitny promień ogłuszający w kierunku Daeshara’cor. Kobieta podniosła miecz i z łatwością odbiła strzał, kierując go z powrotem w stronę Chalco. Niebieskie
Używając Mocy, Daeshara’cor wciągnęła go do wnętrza pokoju i zamknęła za nim drzwi. Celnym kopniakiem pozbawiła go miotacza i ułożyła ogłuszonego obok Anakina.
Mężczyzna leżał bez ruchu przez kilka sekund; wreszcie zamrugał i szepnął z niedowierzaniem:
- Nic nie łapią!
- Czego nie łapiesz, Chalco?
- Jak to możliwe, że ona... - Przeszedł go dreszcz. - Mówili, że to, co mam na sobie, pozbawia Jedi siły.
Daeshara’cor spojrzała na niego, marszcząc brwi.
- O czym rozmawiacie?
- O skórze isalamira.
Anakin uniósł brew, patrząc na przyjaciela.
- Skóra isalamira? To ten obszarpany szalik?
- Mhm. Drogi jak nie wiem co.
- Eee, Chalco, to działa tylko wtedy, gdy isalamir jest żywy. Twilekianka prychnęła.
- A ten łach ma tyle wspólnego z życiem, że jakaś żywa istota zrobiła go na warsztacie tkackim.
Chalco jęknął.
- Mówiłeś Skywalkerowi? - Wyłączyła miecz. - Nie, chciałeś przecież dopaść mnie sam. To dobrze, nadal mam trochę czasu.
Anakin spojrzał na nią.
- Miałaś mi powiedzieć, dlaczego to robisz.
- Nie, miałam ci powiedzieć, dlaczego nie potrafisz tego zrozumieć. - Wzrok Twi’lekianki stwardniał. - Pochodzisz z uprzywilejowanej rodziny, Anakinie. Ty i twoje rodzeństwo zostaliście obwołani bohaterami, zanim jeszcze przyszliście na świat. Dla miliardów ludzi jesteś obiektem fascynacji. Wiele od ciebie oczekiwano i nadal się oczekuje, a ja muszę przyznać, że dobrze sobie radzisz z tą odpowiedzialnością. Jednocześnie stawia cię to w sytuacji, w której trudno ci będzie zrozumieć innych.
- Jednego nie mogę zrozumieć: dlaczego szukasz broni zdolnej zgładzić miliardy istot. Co zdarzyło się w twoim życiu tak złego, że podsunęło ci taki pomysł?
- Więc nie potrafisz sobie wyobrazić, że ktoś chce zgładzić miliony istot? - Nie.
- Nawet w obronie własnej rodziny? By ratować twoją matkę? Ojca? - Spojrzała mu w oczy. - Nie poświęciłbyś życia miliarda Yuuzhan Vong, by odzyskać Chewbaccę?
Anakin poczuł, jak coś ściska go w gardle. Z trudem udało mu się zachować spokojny wyraz twarzy. Musiał zamrugać kilka razy, by powstrzymać łzy, ale i tak poczuł, jak spływają po policzku. Pociągnął nosem i spróbował wytrzeć go w rękaw, ale nie
- Ani miliard, ani dziesięć miliardów zabitych go nie zwróci. A zabicie miliarda Yuuzhan nie dorówna heroizmowi jego śmierci. Chewie tyle przeszedł... Był niewolnikiem, którego mój ojciec uratował...
- Więc on by zrozumiał. Anakin zmarszczył czoło. - Nierozu...
- Nie i nigdy nie zdołasz. - Przerwała, odwróciła się i zaczęła manipulować komunikatorem. - Muszę porozmawiać z twoim wujem.
Chalco podniósł się powoli i oparł o ścianę.
- Mógłbym spróbować cię rozwiązać, mały, ale... eee... moje palce nie są jeszcze całkiem sprawne. A głowa... strasznie mnie boli.
- Mnie też. - Anakin odsunął się od ściany i spróbował usiąść prosto. Kolana mu zdrętwiały, a w gardle czuł drapanie. Uwaga Daeshara’cor o Chewiem dotknęła go boleśnie.
Zauważył żyłkę pulsującą na skroni Chalco w tym samym rytmie co ból w jego własnej głowie, jak młotek walący o czaszkę. Anakin westchnął.
Na krótką chwilę uniósł głowę, ale zaraz ją zwiesił, żeby nie ściągać na siebie uwagi Daeshara’cor. Ostrożnie, powoli, z trudem koncentrując się na swoim zadaniu, odizolował ból i niewygodę, sięgając po Moc.
Daeshara’cor momentalnie odwróciła się w jego stronę. Zrobiła krok do przodu, ale w tej samej chwili dostała w czoło rusznicą blasterową. TwiTekianka zamrugała, osuwając się na ziemię.
Anakin z powrotem opadł na pięty i poprzez Moc spróbował nawiązać kontakt z wujem. Udało mu się, i to szybko, bo Lukę był znacznie bliżej, niż Anakin się spodziewał.
Otworzył oczy i zobaczył niezwykle zadowolonego z siebie Chalco, który szczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Co cię tak bawi?
- Masz szczęście, że tu wpadłem. Gdyby nie ja, uciekłaby ci jak nic!
- Myślisz, że potyczka z tobą ją zmęczyła?
- Nie, nie wydaje mi się.
- A ogłuszenie jej blasterem to też twoja robota?
- Nie. - Chalco potrząsnął głową. - Ale gdybym go tu nie przyniósł, nie miałbyś czym jej ogłuszyć!
Anakin westchnął i korzystając z Mocy, przesunął rusznicę w stronę Chalco.
- Dobra, wpakuj w nią jeden strzał ogłuszający, żeby się za szybko nie ocknęła, a potem zobacz, czy twoje palce odzyskały sprawność na tyle, żebyś mnie mógł rozwiązać.
- Daj mi minutę.
- Dałbym ci, gdybym ją miał, ale wuj zaraz tu będzie. - Anakin uśmiechnął się do starszego mężczyzny. - Nie sądzę, żeby był zachwycony, że się tu znaleźliśmy. W tej sytuacji chyba lepiej, żeby mnie nie zobaczył związanego jak kurczaka.
- Łapię. Spryciarz z ciebie. - Chalco rozwiązał „isalamirowy” szalik i rzucił go w kąt pokoju. - To będzie nasz sekret, tak?
- Jasne, Chalco... tylko nasz. I tak mamy na głowie dość kłopotów. - Anakin uśmiechnął się. - Mistrz Skywalker nie musi wiedzieć wszystkiego.
Nie będę mordował ludzi, których mam bronić! - pomyślał Jacen i sięgnął po Moc, by odepchnąć od siebie tłum atakujących ciężkozbrojnych ludzkich niewolników. Dwóch pierwszych potknęło się i poleciało do tyłu, powalając kolejne szeregi. Jacen chwycił jednego i pchnął, celując w kolana i uda innych niewolników. Podrywali się w górę, by zaraz ciężko opaść na ziemię.
Na prawo od niego Corran wkroczył do walki ze srebrnym mieczem świetlnym. Szybkimi ciosami rozciął dwóch gadopodobnych niewolników. Ominął ich dymiące ciała i stanął naprzeciw yuuzhańskiego wojownika. Srebrzyste ostrze miecza skrzesało iskry na chronionych pancerzami vonduuńskich krabów goleniach przeciwnika, ale nie uszkodziło jego ciała.
Wojownik cofnął się o pół kroku i ciął z góry amfistafem w lewy bok Corrana. Rycerz zawirował i odrzucił amfistafa daleko na bok trzymanym w prawym ręku ostrzem. W ten sposób na krótką chwilę znalazł się plecami do wojownika. Obrócił się teraz na prawej pięcie i uniósł lewa do góry w wykopie, wbijając piętę w maskę okrywającą twarz Yuuzhanina.
Wojownik zatoczył się do tyłu i zaplątał nogami w kwietnik. Stracił równowagę i upadł prosto w pułapkę gałęzi ozdobnego drzewa owocowego o wrzecionowatym pniu. Corran podskoczył bliżej i wymierzył dwa ciosy. Pierwszy pozostawił głęboką rysę na pancerzu okrywającym brzuch wojownika, drugi rozpłatał go od biodra do biodra.
Trzeci z wojowników wysyczał rozkaz, po którym oddziały gadów zaczęły się cofać. Zanim jednak zdołał zorganizować obronę albo odwrót, namierzyli go snajperzy ruchu oporu. Czerwone promienie nadleciały ze wszystkich stron. Zachwiał się i uniósł rękę w geście obrony. Zbroja z krabów vonduun mogła zapewne osłonić go przed jednym czy dwoma strzałami, ale taki zmasowany ogień przepalił ją na wylot. Wojownik wzdrygnął się i upadł na ferrobetonowe podłoże z rozkrzyżowanymi członkami.
Pozbawione dowództwa reptoidy rozpierzchły się na boki. Ganner powalił dwóch z nich, a ruch oporu jeszcze kilku. Żaden nie zbliżył się nawet do Jacena. Jeden z nich wydał komendę, po której kilku jego towarzyszy zaczęło dość zorganizowany odwrót na północ, w stronę tego samego budynku, z którego rozpoczęli atak.
Corran uniósł miecz i wywinął młynka nad głową.
- Do roboty! Złapcie tych dwóch, których powalił Jacen. Ruszamy!
Dwaj bojownicy ruchu oporu złapali każdy jednego nieprzytomnego niewolnika i zaczęli odciągać ich z placu. Nagle nad ich głowami coś zaskrzeczało. Czarny, owalny kształt zniknął za linią budynków na południu, a Jacen poczuł, że zasycha mu w gardle.
- To był skoczek koralowy, Corran.
- Na czarną ikrę Sithów! - Corran spojrzał na zegarek. - Musimy szybko się stąd wycofać, a upłynie jeszcze co najmniej dwie godziny, zanim pojawi się nasz transport. Postępujcie według planu. Bierzcie więźniów do pojazdów, a reszta niech odciągnie stąd Yuuzhan.
Ganner ponuro kiwnął głową.
- Słyszałem, że warto zwiedzić tutejszy Miejski Ogród Ksenobotaniczny.
- Cóż, chyba nie starczy ci czasu, żeby przeczytać podpisy pod eksponatami. Ganner zmarszczył czoło. Jacen uśmiechnął się do niego.
- Hej! Dobrze chociaż, że jego zdaniem umiesz czytać!
Odpowiedź starszego rycerza zginęła w hałasie spowodowanym przez nadlatującego z powrotem skoczka koralowego. Statek obniżył lot i zawisł dziesięć metrów nad placem. Dziobowe działo plazmowe wypluło promień energii, który ze świstem przeleciał nad głowami rycerzy i wypalił dwumetrową dziurę w ferrobetonowym bruku. Corran wskazał na zachód.
- Biegnijcie tam! Ja odwrócę jego uwagę.
Ganner pobiegł we wskazanym kierunku. Jacen złapał Corrana za rękaw.
- Jesteś pewien, że wiesz, co robisz?
- Nie, ale nigdy wcześniej mnie to nie powstrzymywało! - Korelianin puścił oko do Jacena i pobiegł na wschód. Wywinął mieczem i zawołał:
- Halo, ognisty! Wyzywam cię!
Lufa działa plazmowego zwróciła się w stronę Corrana jak owadzie oko na szypułce. Rycerz przygotował miecz do odebrania strzału. Wylot lufy rozjarzył się złotym światłem.
- Biegnij, Jacen! Biegnij!
Młody Jedi zmarszczył brwi i przywołał Moc. Chwycił pokrywę włazu, którą wcześniej posłużył się Ganner, i podrzucił ją w powietrze. Zatkał nią wylot lufy działa, przywołując na pomoc całą siłę, by ją tam utrzymać. Poprzez Moc odczuł natychmiast opór, więc podwoił wysiłki.
Klapa włazu rozgrzała się do czerwoności, potem zbielała, a w końcu zaczęła parować. Plazma trysnęła przez dziurę cienkim strumieniem, który Corran z łatwością odbił. Po czarnym kadłubie skoczka koralowego, od dzioba ku rufie, zaczęły pełzać cienkie złote linie. Wyglądały, jakby śledziły miejsca połączeń poszczególnych części poszycia. Nagle wnętrze kabiny wypełnił jaskrawy rozbłysk plazmy, która eksplodowała przez iluminatory. Gejzery rozpalonej materii trysnęły w powietrze, a statek wisiał jeszcze przez moment, zanim pochylił się dziobem w dół i runął na ziemię.
Uderzył
o ferrobeton z taką siłą, że zarył się w podłoże, a wstrząs
przewrócił Jacena na ziemię. Wrak rozpadł się na kawałki, które
wystrzeliły we wszystkie strony, odbijając się rykoszetem od
bruku. Jacen zorientował się, że odłamki mogą być
niebez
- Dzięki! Uratowałeś mi życie.
- Nie ma sprawy, a na przyszłość pamiętaj, nigdy nie lekceważ moich rozkazów! Młody Jedi zamrugał zaskoczony.
- Ale w ten sposób uratowałem ci życie!
- To szczegół bez znaczenia! - Corran pociągnął go za sobą. Pobiegli sprintem, by dogonić Gannera i resztę bojowników ruchu oporu. - To ja kieruję tą ekspedycją; ja decyduję, co jest niebezpieczne i dla kogo. Mało brakowało, a dałbyś się zabić.
Jacen zmarszczył brwi.
- Ale uratowałem ci życie i dzięki temu ty zdołałeś ocalić moje. Corran zmrużył oczy, ale w końcu się uśmiechnął.
- Jeżeli nie przestaniesz mędrkować, będę musiał odesłać cię do domu.
- Tak jest, panie pułkowniku!
Dysząc ciężko, Corran przykucnął w cieniu jednego z budynków gospodarczych Ogrodu Ksenobotanicznego. Odwrót z placu okazał się łatwiejszy, niż się spodziewał. Wprawdzie ludzcy niewolnicy gonili ich, ale ich wysiłkom brak było skoordynowania. Corranowi niespecjalnie się uśmiechało ich zabijanie, ale bojownicy podziemia wydawali się uważać przerwanie udręki współbraci za swój święty obowiązek. Corran już kiedyś, na Bimmiel, zgodził się, by tych, których nie można uleczyć, eliminowano, ale był zadowolony, że to nie on musi pociągnąć za spust.
Spojrzał na drugą stronę ścieżki. Zobaczył, że Jacen Solo przyklęknął na jedno kolano. Chłopak mu zaimponował. Jaki tam chłopak! - poprawił się Corran. Na czarne kości Imperatora! On dorośleje w niezwykłym tempie.
Sposób, w jaki użył klapy włazu, najprawdopodobniej uratował Corranowi życie. Wsteczny przepływ plazmy rozwalił działo i rozpryskał materię po całym kokpicie. Było to niezamierzonym, ale korzystnym skutkiem ubocznym. Ale najbardziej mu się podobało zachowanie Jacena podczas odwrotu.
Wraz z kilkoma bojownikami ruchu oporu stanowił tylną straż grupy. Ganner i czterech Noghrich poszli przodem, razem z główną grupą, podczas gdy dwaj Noghri z kilkoma ludźmi podziemia i pojmanymi więźniami tworzyli ariergardę. Tylna straż nie napotkała poważniejszych kłopotów, dopóki nie przybył większy transport Yuuzhan Vong. Od tego momentu stało się jasne, że yuuzhańscy wojownicy znacznie przewyższają ćwiczonych przez nich niewolników.
Corran usłyszał szum i uchylił się, gdy tuż nad nim przeleciał wysmukły, ciemny kształt. Brzytwal minął jego głowę i wylądował na piachu kilka metrów za nim z rozpostartymi odnóżami. Gdyby mu pozwolili, wzniósłby się ponownie w powietrze i wrócił do wojownika, który go wysłał.
Corran
odwrócił miecz i przekręcił rękojeść. Ostrze roziskrzyło się
fioletem i dwukrotnie wydłużyło. Koniec opalizującej klingi
musnął brzytwala, w ułamku sekun
- Nie znoszę tego paskudztwa!
Jacen przytaknął i wskazał ręką na prawo.
Corran przywrócił normalną długość ostrza miecza i wychylił głowę zza węgła. Mignęła mu sylwetka yuuzhańskiego wojownika i znikła.
Ci wojownicy są wyjątkowo dobrzy, pomyślał. Nie widać ich, dopóki nie jest za późno.
Przez słuchawkę komunikatora w uchu usłyszał głos Gannera:
- Teren czysty. Sekcja ithoriańska jest nasza.
Corran poklepał dwukrotnie mikrofon, spojrzał na Jacena i pokazał mu głową wysoki zagajnik ithoriańskich drzew baforowych. Chłopak kiwnął głową i rzucił się biegiem w stronę drzew. Uskakiwał na prawo i lewo w przypadkowych odstępach czasu, co czyniło z niego cel trudny dla każdej broni palnej.
Spryciarz z niego! - pomyślał Corran.
Podniósł się i zacisnął zęby, gdy poczuł ból w nodze. Wyszedł zza osłony, rozejrzał się po okolicy, skręcił i puścił się biegiem. Podobnie jak Jacen, biegł zygzakiem.
Baforowce były rzadkim okazem roślinności, pochodzącym z Ithor. Strzeliste drzewa o ciemnozielonym listowiu miały szczątkową inteligencję i z pewnością były jedną z przyczyn, dla których Ithorianie czcili Matkę-Dżunglę. Ich decyzja, by przetransportować sadzonki drzew baforowych na Garqi, wynikała z przekonania, że mieszkańcy Garqi, podobnie jak Ithorianie, żyją w ścisłym zespoleniu ze środowiskiem naturalnym. Corran miał nadzieję, że poprzez Moc Jedi zdołają nawiązać kontakt z drzewami, by za ich pośrednictwem zorientować się, gdzie są rozlokowani ich prześladowcy. Nie był tego pewien, ale w tej chwili nie mieli lepszego pomysłu.
Wpadł w gąszcz i przyklęknął na jedno kolano obok Gannera, Jacena i Rade’a. Z ich twarzy wyczytał przekonanie, że już są martwi. On sam też tak sądził, ale każda sekunda, jaką zdołają uzyskać, angażując w walkę Yuuzhan, była bezcenna dla załogi „Ostatniej Szansy”, która miała załadować na pokład próbki i odlecieć.
Podniósł głowę i popatrzył na Jacena.
- Powinienem był odesłać cię na statek. Jacen wzruszył ramionami.
- I tak bym go sam nie poprowadził. Jeśli mamy się wydostać z tej skorupy, to wszyscy razem.
- Masz to jak w banku. - Corran przeniósł wzrok na Gannera. - Próbowałeś odczytać coś poprzez drzewa, prawda?
Ganner przytaknął niechętnie.
- Coś można wyczuć, ale bardzo słabo i niejasno. Rade wskazał na żółty pyłek ścielący się na ziemi.
- Jest wiosna. Drzewa poświęcają całą swoją energię na wzrost i rozmnażanie. Są teraz w okresie kwitnienia.
- Rozumiem - westchnął Corran. - Mój dziadek powiedział mi kiedyś, że krew to doskonały posiłek dla roślin. Tak czy owak, dziś będą miały ucztę.
Jacen pokazał na bramę.
- Nadchodzą!
Pod łukiem bramy przemknęły postacie gadopodobnych żołnierzy i ludzkich niewolników, zajmując osłonięte pozycje. Strzelcy wyborowi oddali kilka strzałów, ale żaden z przeciwników nie wystawiał się na łatwy cel. Przez bramę wybiegło kilku kolejnych yuuzhańskich żołnierzy i niewolników. Zbili się w grupkę, najwyraźniej na coś czekając. Ich pełne napięcia spojrzenia powiedziały Corranowi na co. A kiedy już się doczekali, Corran nie mógł powstrzymać podziwu.
Siedmiu wojowników, jeden za drugim, wkroczyło przez bramę. Poruszali się szybko, ale bez pośpiechu. Chociaż nie zajmowali odkrytych pozycji z rozmysłem, widać było, że nie szukają osłony. Kilka strzałów z blastera trafiło ich, ale błękitna zbroja odbiła strzały.
Rade podniósł rękę.
- Czekajcie na dobry strzał. Z tej odległości pancerz jest nie do przebicia.
- To inny rodzaj zbroi, Rade. Tym razem to coś poważniejszego. - Corran, nadal wsparty na jednym kolanie, obserwował, jak ostatni z wojowników przechodzi przez bramę. - Chyba czeka nas naprawdę dobra zabawa.
Jacen popatrzył na niego.
- Nasze definicje dobrej zabawy nie do końca są zgodne.
- To w tej chwili najmniejszy problem. Problemem są oni. - Corran zdrapał z ziemi odrobinę żółtego pyłku baforowców i namalował nim grube kreski pod oczami. - Nie tak efektowne jak ich maski bojowe, ale zawsze to coś.
Wojownik, w którym Corran domyślił się dowódcy, wystąpił z szeregu Yuuzhan. Rade już chciał wydać rozkaz, by strzelać, ale Corran zastopował go uniesieniem dłoni i wyszeptał:
- Pamiętajcie, gramy o czas.
Yuuzhanin podniósł swojego amfistafa i zawołał głośno:
- Jestem Krąg z domeny Val. Planeta Garqi jest moja. Poddajcie się, a pozostawię was przy życiu.
Corran wstał, ale Ganner zasłonił go sobą.
- Jestem Ganner Rhysode, rycerz Jedi. Zanim staniesz do walki z naszym dowódcą, musisz pokonać mnie.
- Nie wiedziałem, że tak ci na tym zależy, Ganner - zdziwił się Corran.
- Nie zależy, ale kiedy ostatnio pozwoliłem ci walczyć z Yuuzhaninem, musiałem cię wnieść na statek, żeby ci uratować życie. Lepiej zapobiegać, niż leczyć.
Jeden z Noghrich stanął między Gannerem a yuuzhańskim wojownikem.
- Jestem Mushkil z klanu Baikh’vair. Droga do Jedi prowadzi przeze mnie.
Powietrze było pełne niemal namacalnego napięcia. Corran wyczuł je i chyba nawet baforowce je odbierały, bo sypnęły chmurą żółtego pyłku, jakby jego wesołe drobiny mogły rozproszyć zło stężałe w powietrzu. Corran widział, jak pyłek osiada plamkami na mundurze bojowym Gannera i na szarej skórze Noghriego, dodając wesoły akcent do ich posępnej tonacji.
Nagle pojedynczy wystrzał z blastera trafił jednego z gadów, który okręcił się i upadł na wysypaną żwirem ogrodową ścieżkę. Napięcie eksplodowało jak piorun, a Corran - chociaż wiedział, że ta akcja jest samobójcza - też zaczął strzelać w szeregi Yuuzhan Vong. Strzały z blasterów, czerwone i gorące, wypełniły powietrze, powalając na ziemię gadopodobnych żołnierzy i ludzkich niewolników, aż na polu walki została równa liczba Jedi i Noghrich po jednej stronie, a yuuzhańskich wojowników - po drugiej.
Równowaga nie trwała jednak długo.
Mushkil starł się z Kragiem, zanim Ganner czy Corran zdołali się choćby poruszyć. Podchodząc, Noghri cisnął swój ciężki nóż, ale wirujący amfistaf wojownika odrzucił ostrze wysoko i daleko. A potem, zanim jeszcze nóż sięgnął ziemi, Yuuzhanin podskoczył, ściął Noghriego z nóg i wbił w niego ogon swojego amfistafa. Krew trysnęła w górę, a Krąg Val uwolnił broń i natarł na Gannera.
Jedi ciął żółtym ostrzem swojego miecza nisko, po nogach wojownika. Krąg Val okręcił się na lewej pięcie; cofnął prawą stopę, pozwalając, by miecz świetlny zarysował nagolennik na jego lewej nodze. Idąc za siłą ciosu, Ganner minął wojownika. Kiedy się odwracał, by znów zaatakować, Yuuzhanin siekł bronią od góry do dołu. Ganner zatoczył się do tyłu i chwycił lewą dłonią za rozcięty policzek.
Corran zaatakował Kraga Vaia, ale Jacen dopadł go pierwszy. Ciął z góry; Yuuzhanin zablokował cięcie. Jacen naciskał, napierając klingą na amfistafa, a jednocześnie wbijając prawą stopę w lewe kolano przeciwnika. Staw pękłby, gdyby wojownik nie uskoczył do tyłu.
Jacen wziął szeroki zamach swoim zielonym mieczem i ciął w to samo miejsce na lewej goleni wojownika, którą zadrasnął wcześniej Ganner, odcinając nogę Yuuzhanina w pół łydki. Przeskoczył nad atakującym amfistafem i ciął w dół. Trafił Kraga Vaia w prawy łokieć. Skwiercząc i dymiąc, ostrze wbiło się w ciało i odcięło ramię wraz z amfistafem.
Corran przemknął obok Jacena, przeskakując nad powalonym na ziemię Gannerem. Zablokował cięcie, które o mało nie pozbawiło rannego Jedi głowy, po czym zatoczył mieczem szeroki łuk, który zadrasnął napierśnik atakującego wojownika. Yuuzhanin upadł na plecy, na chwilę blokując jednego ze swoich towarzyszy. Dzięki temu Corran mógł przydepnąć jeden z końców rękojeści miecza Gannera; kiedy broń podskoczyła, chwycił ją lewą ręką. Włączył miecz i skierował ostrze do tyłu, podczas gdy końcem srebrnej klingi własnego miecza zatoczył krąg przed sobą, jakby chciał połączyć plamki pyłku kwiatowego na zbroi Yuuzhanina.
- Dobra, wy dwaj. Do dzieła! - Corran tupnął nogą, markując atak na wojownika z przodu. - Kończmy tę zabawę!
Wojownicy spojrzeli po sobie. Jeden z nich dał krok do przodu, ale jakby niepewnie. Corran wiedział, że to nie zwód - krok zakończył się nagle, przejmując zbyt mocno ciężar ciała. W jednej chwili Corran zaatakował z góry swoim srebrnym mieczem i natychmiast zawirował, rozcinając mieczem Gannera kolano wojownika. Teraz skierował własne ostrze w dół i od siebie, gotów odparować atak drugiego z wojowników, ale
Nic takiego się jednak nie stało. Corran patrzył na wojowników oczami rozszerzonymi ze zdumienia. Miękka, skórzasta tkanka pokrywająca łączenia zbroi z krabiego pancerza zaczęła nabrzmiewać.
Ciemna ciecz pociekła spod pach wojownika, zalewając plamy pyłku kwiatowego. W miarę jak tkanka twardniała, wojownicy sztywno prostowali kończyny. W końcu padli na ziemię. Ich oddech stawał się coraz płytszy i krótszy. Corran nie miał wątpliwości, że zwiększająca objętość tkanka dusi wojowników.
Już prawie wszyscy leżeli na ziemi obok dwóch następnych zabitych Noghrich. Ganner klęczał podparty na rękach i kolanach, z zakrwawioną rękawicą na lewej dłoni. Jacen stał nad ciałem kolejnego umierającego wojownika. Strzały z blasterów oddawane przez ludzi podziemia rozproszyły niewolników po ogrodzie.
Jacen rozglądał się zdumiony.
- Co tu się dzieje?
Corran machnął ręką, wskazując na drzewa.
- Gdybym miał zgadywać, to powiedziałbym, że ich żywe zbroje reagują ostrą alergią na ten pyłek. Puchną, zabijając swoich właścicieli. - Zatoczył krąg srebrnym mieczem. - Musimy to wszystko spalić. Co do jednego drzewa.
- Jak to? - Jacen wskazał na baforowce. - One są świadome! Ocaliły nas! Jak moglibyśmy je teraz zniszczyć?
- Musimy. Trzeba spalić cały ogród. - Corran kiwnął głową na Rade’a. - Nie mamy wyjścia. Wiemy, że pyłek baforowców wykańcza vonduuńską zbroję w błyskawicznym tempie. Yuuzhanie tego nie wiedzą, inaczej nie pozwoliliby nam się tu schować. Ta informacja jest niesłychanie ważna. Nie możemy pozwolić, żeby Yuuzhanie zorientowali się, co tu zaszło.
Młody Jedi potrząsnął głową.
- A co będzie, jeśli tylko pyłek z tego właśnie zagajnika ma taką właściwość? Jeśli pod względem genetycznym te baforowce są wyjątkowe?
- W takim razie zbierz próbki, Jacenie. Szczepy, pyłek... wszystko, co zechcesz. - Corran odwrócił się do Rade’a. - Musimy wywołać kilka pożarów, żeby Yuuzhanie nie zorientowali się, że chodzi nam akurat o ten zagajnik. Musimy też wyłączyć systemy przeciwpożarowe, żeby mieć pewność, że wszystko pójdzie, jak należy. Zabitych też trzeba spalić.
Dowódca podziemia skinął głową.
- Zajmiemy się tym. Jacen pokręcił głową.
- Tyle zieleni, takie piękne miejsce! Czy nie czujesz, ile w tym jest Mocy?
- Czuję, Jacenie, ale musimy patrzeć dalej. - Przyklęknął obok Gannera i pomógł jednemu z bojowników opatrzyć policzek rycerza. - W końcu Yuuzhanie domyśla się, co się tu stało. Mam jednak nadzieję, że da nam to czas na przygotowanie odpowiedniej obrony Ithoru. Jeśli to się nie uda, Ithor zginie, a wraz z planetą nasza jedyna szansa na wypędzenie Yuuzhan Vong z naszej galaktyki.
Jacen spojrzał na cyfrowe oznaczenia strzykawki ze środkiem nasennym, którą trzymał w ręku. Została jedna dawka, pomyślał. Dwaj jeńcy otrzymali po dawce, która uśpiłaby kilku chłopa na tydzień, a jednak nadal mogli się ruszać - choć Noghri, którzy ich skrępowali, nie pozostawili im wiele swobody ruchów. Uderzyło go, jak silne osobniki potrafili wyhodować Yuuzhanie, a przed oczami stanęła mu krwawa wizja długiej wojny.
Przeszedł przez rufę „Ostatniej Szansy”, minął Gannera, siedzącego z zakrwawionym opatrunkiem na twarzy, i wysunął się przez właz ze statku. Szybko podszedł do Corrana, rozmawiającego właśnie z Rade’em. Powitał obu kiwnięciem głowy i stał w milczeniu, czekając, aż skończą rozmowę.
Garąianin uśmiechnął się, ale twarz miał zmęczoną.
- Doceniam twoją propozycję, Corran, ale nie zamierzam zająć żadnego z tych miejsc, które ci się zwolniły na pokładzie. Nie mogę zostawić moich ludzi, a oni zignorowali rozkaz ewakuacji. Zostaniemy tu jeszcze przez dłuższy czas.
- Nie proponuję ci tego tylko dlatego, że taki ze mnie altruista. Masz mnóstwo informacji wywiadowczych o Yuuzhanach, których bardzo potrzebujemy.
- Jeszcze bardziej potrzebujecie kogoś, kto tu zostanie i będzie działał dalej, upewniając Yuuzhan, że pożar Ogrodu Ksenobotanicznego był tylko jednym z serii zamachów terrorystycznych. - Dowódca ruchu oporu klepnął Corrana po ramieniu. - Dobrze się stało, że przylecieliście. Będziemy was dalej informować o tym, co się tu dzieje. Ale ty musisz lecieć i znaleźć sposób, żebyśmy odzyskali naszych ludzi. My musimy tu zostać, żeby ktoś was powitał, kiedy wrócicie.
Corran zmrużył oczy.
- Nie zostawiamy cię, chyba wiesz. Wrócimy tu, żeby oswobodzić Garqi. Rade uśmiechnął się szerzej.
- Lepiej się pospieszcie. Inaczej sami to zrobimy. Jacen uniósł strzykawkę.
- Nasi goście są nieprzytomni, ale nie jestem pewien na jak długo. Czy mogę dać tę ostatnią porcję Gannerowi?
- Prosił o to?
Młody Jedi potrząsnął głową.
- Nie, ale cierpi.
Corran zastanowił się przez chwilę i przytaknął.
- Zapytaj go, czy chce. Jeśli powie, że nie, i tak mu to podaj.
- Żartujesz?
Corran pokręcił głową.
- Jest rycerzem Jedi i cierpi. Nie chcę, żeby zaczął się zwijać na podłodze, demolując przy okazji statek odruchowymi popisami telekinezy. Nie możemy wystartować, dopóki nie otrzymamy sygnału, ale kiedy to nastąpi, chcę być gotowy do natychmiastowego odlotu. Nasze okno ucieczki nie będzie zbyt duże.
Pomysł, żeby nafaszerować Gannera środkiem uspokajającym wbrew jego woli, wydał się Jacenowi poważnym pogwałceniem jego godności i prawa do decydowania o sobie. Zaczął niemal podejrzewać Corrana, że wydał mu ten rozkaz ze względu na tarcia, jakie wcześniej miały miejsce między nimi. Jednak zdecydował, że rozumowanie Corrana było sensowne, a to, że zanim odpowiedział Jacenowi, zastanowił się, co należy zrobić, świadczyło o tym, że szukał sposobu, by oszczędzić Gannerowi upokorzenia. Ten rozkaz, chociaż na pewno nie po myśli Gannera, uwzględniał przede wszystkim dobro całej ich misji. Najwyraźniej uczucia Gannera czy kogokolwiek innego musiały ustąpić pierwszeństwa celom ich operacji.
Tak samo jak wtedy, pomyślał Jacen, na dziedzińcu, kiedy Corran rozkazał mi, żebym go zostawił. Powinienem był to zrobić niezależnie od konsekwencji.
Jacen uświadomił sobie, że rozumie teraz rolę dowódcy misji w zupełnie innym świetle niż dotąd. Przedtem zawsze widział w dowódcy przede wszystkim kogoś obdarzonego władzą i dlatego takie stanowisko wydawało mu się czymś bardzo pożądanym. Oznaczało, że ktoś został uznany za lepszego od innych, że jego rozkazy znajdowały natychmiastowy posłuch, a jego zdanie było prawem. Dla kogoś tak młodego jak Jacen objęcie dowództwa oznaczało awans do grona dorosłych i nic ponadto.
Dopiero teraz uświadomił sobie, co naprawdę oznacza i z czym się wiąże dowodzenie innymi. To prawda, Corran mógł wydawać rozkazy, ale też ponosił odpowiedzialność za ich konsekwencje. Powodzenie lub porażka misji zależały tylko od niego. Jacen nie miał wątpliwości, że gdyby sytuacja tego wymagała, Corran wydałby rozkaz samobójczego ataku - taką decyzję podjął przecież w ogrodzie. I nawet gdyby takie rozkazy były usprawiedliwione sukcesem misji, Corran nie mógł uciec przed ich skutkami.
Tak samo jak wujek Lukę, pomyślał chłopak. Odwrócił się w stronę promu i wszedł na pokład. Odpowiedzialność ciążąca na jego wuju była jeszcze większa i Jacen poczuł nagle ulgę, że nie on musi ją dźwigać na swoich barkach. Nie dość, że ten ciężar wydawał się ponad jego siły, Jacen był niemal pewien, że nie pozwoliłby mu odkryć własnej ścieżki rozwoju jako Jedi. Odpowiedzialność za innych, myślał, mogłaby uczynić mnie ślepym na odpowiedzialność wobec Mocy.
Pochylił głowę, przechodząc przez właz. Uśmiechnął się do Gannera.
- Corran powiedział, że mogę dać ci ostatnią dawkę środka nasennego, jeśli chcesz.
- Nie, nie trzeba.
Jacen kiwnął głową i wbił strzykawkę w udo Gannera. Igła zagłębiła się na jakieś pięć centymetrów i zatrzymała, jakby próbował ją wbijać w transpastal. Ganner spojrzał na niego.
- Nie zmuszaj mnie, żebym złamał igłę, Jacenie.
Jeśli jest w stanie się tak skoncentrować, to chyba nie zacznie się rzucać, pomyślał Jacen. Odezwał się głośno:
- Przepraszam, ale Corran powiedział...
- Corran powiedział to, co musiał powiedzieć. Nie chcę środka uspokajającego. Na razie. - Ganner odwrócił głowę i spojrzał na jednego z Noghrich.
- Sirhka, potrzebuję twojej pomocy. Noghri odpiął pasy i wstał. - Mów.
- W pakiecie medycznym jest polowy koagulator. - Ganner oderwał bandaż od twarzy. - Użyj go do zasklepienia rany.
Noghri kiwnął głową i schylił się, by wyciągnąć pakiet medyczny spod siedzenia Gannera. Otworzył pakiet i wyjął z niego wąski, kilkunastocentymetrowy przyrząd, emitujący skoncentrowany promień laserowy niskiej częstotliwości, którym można było zasklepić ranę, przypalając jej krawędzie. Wstał, a wtedy Jacen zauważył na jego szarym ciele ślady ran, które Noghri musiał niewątpliwie wcześniej sam zasklepić za pomocą koagulatora.
- Zaczekaj chwilę. - Jacen podniósł rękę. Rana na twarzy Gannera biegła od lewego oka przez brew, kość policzkową i niżej, do linii szczęki. Przy każdym oddechu mężczyzny w dolnej części rany pękały bąbelki krwi. Widać było, że amfistaf rozciął nie tylko ciało, ale i naruszył kość.
- Na co mamy czekać?
- Aż stąd odlecimy. Aż cię włożą do płynu bacta. Jeśli użyjesz koagulatora, będziesz miał paskudną bliznę.
- Wyobrażam sobie. - Ganner spojrzał na Noghriego. - Nie baw się w chirurga plastycznego, po prostu zamknij ranę.
Noghri kiwnął głową i wyciągnął rękę. Chwycił palcami skórę przy krawędziach rany i zbliżył do siebie jej brzegi. Dotykał koagulatorem bruzdy raz za razem, posyłając w powietrze małe kłębki pary. Jacen poczuł gorzko-słodki zapach przypalanej skóry, którego nie sposób było pozbyć się z nosa. Bardzo chciał opuścić kabinę, ale tego też nie mógł zrobić.
Ganner ścisnął poręcze fotela, a jego mięśnie napinały się przy każdym dotknięciu koagulatora. Jacen czuł emanujące od niego fale bólu, nie tak silne jednak jak obrzydzenie. Miał wrażenie, że rycerz ponownie przeżywa moment, kiedy cios yuuzhańskiego wojownika rozorał mu twarz.
- Nie martw się, Ganner, następnym razem nie dasz się wyprowadzić w pole. Ganner nie odpowiedział. Sirhka uklęknął, by zamknąć ranę na jego udzie. Rycerz wziął od niego gazę nasączoną środkiem dezynfekującym i starannie otarł twarz z krwi. Udało mu się zetrzeć wszystkie czerwone plamy z wyjątkiem złowrogiej linii biegnącej
- Nie rozumiesz, Jacenie, że to nie ten Yuuzhanin wyprowadził mnie w pole. Sam wystrychnąłem się na dudka. - Ganner zamknął oczy i przez chwilę siedział w milczeniu z głową odchyloną na oparcie fotela. Otworzył lewe oko. - Przez cały czas trwania tej operacji, a nawet wcześniej, od kiedy w ogóle usłyszałem o Yuuzhanach, marzyłem o tym, żeby udowodnić, że jestem od nich lepszy. Byłem wściekły, że nie udało mi się trafić na Yuuzhanina na Bimmiel. Ten pierwszy wojownik, którego zabiłem dziś po południu, nabrał się na moją sztuczkę, wdeptując w tę dziurę. Stwierdziłem, że był głupi i przez tę głupotę zginął. I nie wiedzieć czemu, zacząłem myśleć, że w porównaniu z resztą z nich jestem geniuszem.
Białe smużki dymu nie pozwalały Jacenowi dokładnie widzieć twarzy Gannera, gdy Noghri zamykał mu kolejną ranę.
- Nietrudno mi było wyobrazić sobie, że przerastam Yuuzhan. Od dawna myślałem, że jestem lepszy od wielu Jedi. Od twojego wuja, Corrana, Kama. Oni nie należą do naszego pokolenia Jedi. Znali Imperium, walczyli z nim lub mu służyli. Są starsi. Nie poznali Mocy tak dogłębnie jak my, nie przeszli takiego samego szkolenia.
Podziękował Noghriemu skinieniem głowy, gdy Sirhka odłożył koagulator.
- Krąg Val sprawił, że zapłaciłem za swoją arogancję w sposób, do którego nie posunął się żaden z nich. A mogli. Twój wuj mógł mnie złamać. Corran mógł nie być dla mnie taki miły. Aleja wziąłem ich pobłażliwość za oznakę słabości. Na przykład drażniłem się z synem Corrana. Zachowałem się jak głupiec, a Corran znosił to, bo misja, którą nam przydzielono, była ważniejsza niż jego uczucia.
Ganner westchnął.
- A więc będę miał paskudną bliznę i bardzo dobrze. Dawny Ganner miał idealnie przystojną twarz i idealnie aroganckie wyobrażenie o sobie. Ale z tym koniec. Teraz za każdym razem, kiedy spojrzę w lustro, będę musiał sobie przypomnieć, że tamten Ganner zginął na Garqi, a ja zająłem jego miejsce.
Chłodna nuta w głosie Gannera sprawiła, że Jacen aż się wzdrygnął. Chciał zaprotestować, że Ganner wcale nie musiał się oszpecać tylko po to, by uświadomić sobie, jakim powinien być człowiekiem, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
Kiedy dorastamy, pomyślał, zmieniamy się fizycznie. Może Ganner potrzebował takiej zmiany. Nie po to, by sobie przypomnieć, kim powinien być, tylko żeby zaznaczyć, kim się naprawdę stał. Mój wuj stracił rękę, próbując się dowiedzieć tego samego. A co musi się przytrafić mnie, żebym to zrozumiał?
Ganner westchnął.
- A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu... Jacen zamrugał.
- Co?
- Ten środek nasenny. Teraz by mi się przydał. Jacen zmarszczył brwi.
- Mogłeś go dostać wcześniej... byłoby ci dużo łatwiej.
- Nie chciałem, żeby to było łatwe, Jacenie. Chciałem, żeby dobrze mi się wbiło w pamięć. - Uśmiechnął się i zamknął oczy. - Obudź mnie, jak znów będziemy bezpieczni.
Jacen wziął strzykawkę i zaaplikował Gannerowi całą pozostałą zawartość. Uśmiechnął się, widząc, jak rysy twarzy mężczyzny rozluźniają się.
Miejmy nadzieję, Ganner, pomyślał, że uda nam się dotrzeć gdzieś, gdzie znów będziemy bezpieczni.
Wedge Antilles stał na mostku „Zadziornego” obok admirała KreTeya. Patrzyli przez przedni iluminator na jasną plamkę Garqi. Wydawała się tak odległa, a jednak wystarczył krótki skok przez nadprzestrzeń, by znaleźć się przy niej w jednej chwili.
I w jednej chwili przekonać się, pomyślał Wedge, że jesteśmy w pułapce. Powoli pokręcił głową.
- Myśli pan, że na nas czekają? Bothanin wzruszył ramionami.
- Nadal niewiele o nich wiemy, Wedge. Wiemy tyle, że kiedy wyślemy wiadomość stąd na Garqi, dotrze do naszych ludzi na powierzchni za trzy i trzy czwarte standardowej minuty. Nie mamy pojęcia, czy Yuuzhanie dysponują środkami umożliwiającymi im szybszą komunikację. Wiadomość od Corrana z prośbą o zabranie ich z systemu została wysłana ponad dwanaście godzin temu. Yuuzhanie mogli w tym czasie zareagować i wezwać posiłki. Na czarną ikrę Sithów, nie wiemy nawet, czy Yuuzhanie podróżują w nadprzestrzeni w taki sposób jak my, czy też ich statki są szybsze niż nasze. Nie wiemy również, jak blisko Garqi mogą się w tej chwili znajdować ani ile czasu zajmie im zareagowanie na naszą obecność.
- Pożyjemy, zobaczymy. KreTey błysnął w uśmiechu kłami.
- Jeśli pożyjemy, to zobaczymy. - Nie odwracając się, warknął pytająco:
- Sekcja czujników, sąjakieś anomalie na odczytach?
- Nie, admirale, wszystko w granicach normy. Czytniki subtelnych fluktuacji pola grawitacyjnego nie wskazują na obecność dodatkowej masy ukrytej za księżycami ani w pasie asteroid. Jeśli Yuuzhanie ukryli tam jakieś statki, muszą być bardzo małe.
- Dziękuję. - Bothanin odwrócił się i kiwnął głową porośniętemu ciemną sierścią oficerowi przy instrumentach łączności. - Poruczniku Arryka, proszę wysłać wiadomość do pułkownika Horna. Proszę mu powiedzieć, że lecimy po niego, i poprosić o transmisję danych wywiadowczych w czasie, kiedy będą się wznosić na orbitę. Proszę też wypuścić kapsułę nadawczo-odbiorczą i wysłać do niej raport, na wypadek gdybyśmy mieli kłopoty.
- Rozkaz, admirale.
Śnieżnobiały Bothanin spojrzał na Tycho Celchu przy stanowisku dowództwa lotów myśliwskich.
- Pułkowniku, proszę ogłosić alarm dla myśliwców.
- Wykonane, admirale.
KreTey rozejrzał się wokół, mrużąc oczy.
- Mogłoby się wydawać, że niełatwo będzie podjąć decyzję o wejściu do systemu, ale tak naprawdę nie było to trudne. Ubiliśmy interes z Hornem i jego ludźmi. Oni wchodzą w paszczę kraytońskiego smoka, a my ich stamtąd wyciągamy. Zamierzam dotrzymać tej umowy.
- Myślę, że powinien pan, chociaż wielu może zakwestionować pańską ocenę sytuacji, jeśli okaże się, że Yuuzhanie już tam na nas czekają. - Wedge uśmiechnął się ponuro do Bothanina. - Z drugiej strony krytyka po fakcie zawsze opiera się na nierealnych domysłach. To, co powinniśmy byli wiedzieć, zostanie zinterpretowane jako oczywiste fakty, które postanowiliśmy przeoczyć.
- Jeśli sądzi pan, że coś przeoczyłem, proszę mi o tym powiedzieć.
- Dobrze, panie admirale, nie omieszkam tego zrobić. - Wedge kiwnął głową w kierunku planety. - W tej chwili jedyną rzeczą jakiej nie chcę przeoczyć, jest statek wyłaniający się zza horyzontu Garqi.
- Zgadzam się z panem. Sekcja steru, wchodzimy głównym kursem do systemu. Żwawo, ludzie. Mamy bohaterów do uratowania.
Jaina Solo, zamknięta w kabinie swojego X-skrzydłowca, prawie nie zauważyła samego mikroskoku do centrum systemu. Przytłaczały ją wrażenia niepokoju odbierane od tych członków załogi, którzy nie lubili takich krótkich skoków przez nadprzestrzeń. Gdy tylko odbierane emocje opadły, otrzymała zgodę na start i natychmiast pchnęła przepustnice do oporu. Myśliwiec śmignął do przodu tunelem wylotowym i wystrzelił spod brzucha „Zadziornego” w kierunku wirującej kuli Garqi.
Wyprowadziła swój myśliwiec na lewą burtę Anni Capstan i zaczęła wchodzić na orbitę.
- Sparky, sensory na pełną moc. Filtruj dane pod kątem charakterystyki lotów Yuuzhan Vong.
Robot zagwizdał, potwierdzając odebranie rozkazu.
Jaina oparła się pokusie sięgnięcia poprzez Moc, by wyczuć obecność brata. Maskarada, jaka nastąpiła przy lądowaniu jego oddziału na Garqi, bardzo ją zabolała. Chociaż rozsądek podpowiadał jej, że wymagało tego bezpieczeństwo operacji, nadal pamiętała falę szoku na pokładzie „Zadziornego”, gdy załoga statku uwierzyła, że oddział wywiadowczy nie żyje. Gavin miał rację, kiedy mówił, że ta tragedia scementuje załogę i pilotów. Niewiedza sprawiła, że poczuli się braćmi, i użycie Mocy w tej chwili byłoby pogwałceniem ich zaufania.
A jednak, pomyślała, na ostatniej odprawie powiedzieli, że wśród oddziału są ciężko ranni, w tym jeden z Jedi. Wiedziała, że nie chodziło ojej brata; niezależnie od tego, jak był daleko, Jaina była pewna, że wyczułaby, gdyby zginął. Chociaż wiedziała, że ciężko ranny nie musi koniecznie oznaczać śmiertelnie ranny, jakoś zawsze wyobrażała sobie, że Jedi są w pewien sposób nietykalni, że są bohaterami, których nie sposób pokonać w walce. Ostatnie wydarzenia wskazywały, że było to przekonanie zgoła nieracjonalne, ale na poziomie emocjonalnym, w świetle bohaterskiej tradycji zakonu, wydawało jej się niepodważalną prawdą.
Skup się, dziewczyno! - nakazała sobie w myśli. Jedyne, nad czym powinnaś się teraz zastanawiać, to jak wyeliminować paru Yuuzhan, żeby „Ostatnia Szansa” mogła bezpiecznie wrócić do domu. Sprawdziła wskazania czujników, ale przestrzeń była czysta.
- Teren czysty, dowódco.
Anni Capstan, jej skrzydłowa, zameldowała na kanale taktycznym:
- Tu Dwunastka. Widzę jeden statek lecący w naszą stronę z Garqi. To chyba nasi.
- Przyjęłam, Dwunastka. Miejcie oczy szeroko otwarte.
Jaina miała właśnie poprosić Sparky’ego, żeby pokazał jej na ekranie statek wypatrzony przez Anni, gdy nagle robot zapiszczał przeraźliwie. Na ekranie głównego monitora Jainy pojawił się ogromny obcy statek, a zaraz potem kilka mniejszych, z których natychmiast zaczęły wypływać roje jeszcze mniejszych jednostek. Spojrzała w górę przez kopułę kabiny i poczuła, że zasycha jej w ustach.
- Na czarne kości Imperatora! Yuuzhanie przybyli - i to w wielkiej liczbie.
Corran Horn skierował „Ostatnią Szansę” prosto na „Zadziornego”. Ucieszył się, widząc X-skrzydłowce wysypujące się spod brzucha botłiańskiego statku. Twarz rozjaśnił mu uśmiech. Włączył system komunikacyjny statku.
- Widzę „Zadziornego”. Jesteśmy prawie w domu!
Usłyszał, jak Jacen gwałtownie chwyta powietrze, a zaraz potem wyczuł falę szoku emanującą od młodego Jedi.
- Popatrz na to! Corran, mamy problem!
- Dzięki za wstępną ocenę sytuacji, Jacen, ale chciałbym dostać trochę bardziej ścisłe dane. - Powiedział to umyślnie ostro, żeby Jacen się skoncentrował. - Ile, co i gdzie?
- Przepraszam, Corran. - Jacen gwałtownie wypuścił powietrze. - Jeden duży, siedem mniejszych i wszędzie pełno skoczków. Te mniejsze są wielkości korwety, a największy to yuuzhański krążownik. Szybkość, z jaką się przybliżają, oznacza że dopadną nas, zanim dotrzemy na „Zadziornego”.
- Dzięki. - Corran pstryknął przełącznikiem kanału komunikacyjnego, przechodząc na częstotliwość taktyczną botłiańskiego krążownika uderzeniowego.
- „Ostatnia Szansa” wzywa „Zadziornego”. Możemy zejść z kursu i wracać. To da wam szansę na odwrót.
- Nie zgadzam się, „Szansa”. Nie zmieniaj kursu. Corran rozpoznał głos admirała KreTeya.
- Z całym szacunkiem, panie admirale, Yuuzhanie mają ogromną przewagę liczebną. Nie warto dla nas ryzykować utraty „Zadziornego”.
- Chwalebna skromność, pułkowniku Horn, ale to ja podejmuję decyzje. Proszę lecieć dotychczasowym kursem z maksymalną szybkością. - Bothanin przerwał na chwilę. - Obecna sytuacja nie jest dla nas całkowitym zaskoczeniem.
Usadowiony w swojej kabinie na pokładzie „Palącej Dumy”, z kapturem percepcyjnym łączącym go z aparatem sensorycznym statku, Deign Lian otrząsnął się z pierwszej fali szoku wywołanego pojawieniem się sił Nowej Republiki nad Garqi. Sam zaproponował Shedao Shai ekspedycję na Garqi, rzekomo w celu skontrolowania, jak
Krąg Val radzi sobie z eksperymentami na niewolnikach. Opierając się na meldunkach swoich własnych agentów z Garqi, zamierzał udowodnić, że ruch oporu nie został całkowicie wyeliminowany, ujawniając w ten sposób niekompetencję Kraga Vaia, a zarazem podając w wątpliwość osąd swego pana.
Shedao Shai zgodził się na ekspedycję, zażądał jednak, by Deign zabrał ze sobą większe siły. Na pytanie „po co?” Deignowi odpowiedział tylko nieprzenikniony wzrok dowódcy. Deign przystał na to żądanie, wiedząc, że będzie to poważne marnotrawstwo sił, z którego dowódcy trudno będzie się wytłumaczyć.
A jednak jakimś sposobem wiedział... Deign Lian wzdrygnął się, ale zaraz skoncentrował się na chwili obecnej. Czujniki statku pokazały mu jak na hologramie informacje o całym układzie słonecznym i obecnych w nim statkach. Dzięki swojemu wyszkoleniu natychmiast zlokalizował zdobycz - pojedynczy statek odlatujący z Garqi. Najwyraźniej uciekał jego wojskom, ku którym niewierni wysłali swoje myśliwce.
Rozkaz stał się faktem, gdy tylko o nim pomyślał. Jego oddziały skoncentrowały się na małym promie uciekającym z Garqi. Złapać go, zabić, a potem zabić pozostałe.
Na mostku „Zadziornego” admirał Kre’fey odwrócił się od iluminatorów, gdy zaczęły się na nich zasuwać tarcze przeciwpancerne. Podszedł do sekcji łączności z wystudiowanym pośpiechem, bez cienia zdenerwowania. Uśmiechnął się do siedzącej na stanowisku Bothanki.
- Poruczniku, proszę zaprosić Grupę Młot, by zajęła pozycje zgodnie z wariantem Delta.
- Rozkaz, panie admirale.
Kiedy zaczęła włączać odpowiedni kanał częstotliwości taktycznej i przekazywać rozkaz, Kre’fey odwrócił się do Wedge’a.
- Czeka nas paskudna rozgrywka.
- Posiłki się przydadzą, admirale, ale nie wystarczą.
- Nie próbujemy wygrać bitwy, Wedge, tylko zyskać nieco na czasie. - Kre’fey wskazał na swoje stanowisko na mostku. - Sekcja czujników, pokażcie mi holograficzny obraz systemu i zacznijcie transmisję danych taktycznych na Coruscant za pośrednictwem tej kapsuły nadawczo-odbiorczej, którą zostawiliśmy na obrzeżach systemu.
- W tej chwili, panie admirale.
- Doskonale. - Na twarz admirała wypłynął drapieżny uśmiech. Z jego gardła wydobył się niski, dudniący warkot, odzwierciedlający pierwotne głębie jego bothańskiej natury. Ten, który spychał w głąb siebie w kontaktach z ludźmi, wiedząc, że zbyt często widzieli jego złowrogie przejawy u bothańskich polityków.
Z natury jesteśmy drapieżcami, pomyślał. A w tej chwili będę tej natury bardzo potrzebował.
- Proszę zostać ze mną, generale Antilles. - Głos Kre’feya zabrzmiał nisko i chrapliwie, jakby wydobywał się z samej głębi klatki piersiowej. - Może nie pokonamy tu Yuuzhan, ale na pewno możemy wyrządzić im poważne szkody. To powinno wystarczyć.
Jaina przechyliła swój myśliwiec na lewe skrzydło, wprowadzając statek w beczkę, z której wyszła ślizgiem na sterburcie. Trzymała się blisko lewego skrzydła Anni. Podchodziły ostrym kątem do formacji skoczków przeciwnika, by je ostrzelać.
- Jestem gotowa w każdej chwili, Dwunastka.
Anni pstryknęła dwa razy w mikrofon, potwierdzając, że ją usłyszała. Skorygowały kurs, schodząc nieco na prawo, i podeszły do grupy sześciu skoczków mknących na kursie przejęcia „Ostatniej Szansy”. W rozbłysku błękitu spod skrzydła myśliwca Anni wystrzeliła torpeda protonowa. Ułamek sekundy później to samo zrobiła druga.
Jaina zmrużyła oczy.
Jeśli to się uda... - pomyślała.
Pierwsza torpeda zbliżała się do grupy skoczków, których piloci zaczęli generować bąble grawitacyjne, by wchłonęły pocisk, zanim trafi w myśliwce. Wykorzystując taktykę, która okazała się skuteczna na Dantooine, dowództwo Nowej Republiki poleciło zaprogramować torpedy protonowe w taki sposób, by detonowały w momencie wykrycia anomalii grawitacyjnej.
Tak też się stało.
Piloci skoczków zorientowali się nagle, że lecą prosto w gigantyczną chmurę wyzwolonej energii. Formacja poszła w rozsypkę. Yuuzhańscy piloci rozlecieli się jak spłoszone ptaki; myśliwce skręcały pod najdziwniejszym kątem. Niektórzy przelecieli pod chmurą, inni zawrócili, by zaatakować napastników. Dwa skoczki rozleciały się, dowodząc skuteczności obranej taktyki. Jedyną słabością w konstrukcji skoczków koralowych było to, że te same dovin basale, które manipulowały falami grawitacyjnymi zapewniającymi napęd myśliwca, jednocześnie generowały bąble grawitacyjne. Analitycy Nowej Republiki zaobserwowali, że generowanie bąbli wpływa negatywnie na sterowność statku. Potrzeba było jednak pilotów Eskadry Łobuzów, by zrozumieć, że podobne zjawisko zachodziło również w odwrotną stronę.
Druga z torped protonowych natknęła się na dwa z odlatujących skoczków i wybuchła. Jeden z nich zniknął w jasnym rozbłysku eksplozji. Drugi oberwał w lewą burtę - trafienie stopiło koral yorick, wystawiając kabinę pilota na mróz kosmicznej próżni. Skalny statek zszedł z kursu i runął w dół ku powierzchni Garqi, przemieszczając się bezwładnym lotem wśród innych międzygwiezdnych szczątków.
Jaina zogniskowała soczewkę celowniczą na najbliższym yuuzhańskim myśliwcu i wcisnęła spust uruchamiający ostrzał rozpryskowy. Sprzężone poczwórne lasery bluznęły setką niskoenergetycznych laserowych strzałek w kierunku celu. Niewielki bąbel grawitacyjny wchłonął część z nich, ale szybko zniknął, umożliwiając pozostałym strzałom penetrację skalnego kadłuba. W tej samej chwili, gdy zobaczyła, że laser przebija się przez poszycie, uruchomiła główny spust, posyłając ku celowi poczwórną wiązkę lasera pełnej mocy.
Szkarłatna seria ze świstem skoncentrowała się na dziobie myśliwca. Dysponowała wystarczającą energią, by rozpalić poszycie do białości. Stopiony kamień rozprysł się na boki jak skóra odpadająca płatami od poparzonego ciała. Skoczek wszedł w powolny korkociąg, a potem zatrząsł się gwałtownie, gdy jego dovinbasal zakończył życie.
Anni oddała jeden szybki strzał, który uszkodził innego skoczka, nie strącając go jednak, a po chwili razem z Mną były już po drugiej stronie yuuzhańskiej formacji. Wpatrując się w odczyty z czujników, Jaina zawróciła swojego X-skrzydłowca do kolejnego ataku na skoczki. Patrząc w górę, widziała, że bitwa staje się coraz bardziej chaotyczna - skoczki i X-skrzydłowce kreśliły w przestrzeni pętle i beczki, pikowały w dół i wspinały się do góry, w coraz większym zamieszaniu i zamęcie. Torpedy protonowe, które okazały się tak skuteczne w pierwszym starciu, teraz mogły z takim samym prawdopodobieństwem trafić we wroga jak i w sojusznika.
Czyli po staremu... - pomyślała Jaina.
Poza linią walk myśliwców większe statki rozpoczęły wzajemny ostrzał. Dwa gwiezdne niszczyciele klasy Victory, towarzyszące „Zadziornemu”, zaatakowały yuuzhańskie krążowniki z góry i z dołu. Obsypywały nieprzyjacielską formację pociskami udarowymi i kroiły ogniem laserów. Yuuzhańskie statki - wielkości korwety - przechwytywały wiele strzałów, zanim zdążyły dotrzeć do krążownika. Stanowiły jego zewnętrzną linię obrony. Strzały oddawane przez nie w odpowiedzi ku okrętom Nowej Republiki zatrzymywały się na ich tarczach - ale tarcze nie mogły wytrzymywać w nieskończoność.
Jaina poczuła dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Gdyby to była symulacja, pomyślała, nikt by nie wątpił, że jest nas za mało. Jedynym wyjściem byłby odwrót i ucieczka, westchnęła. Tyle że to nie symulacja i nie możemy uciekać. Nie możemy też wygrać, pozostaje więc tylko mieć nadzieję, iż zadamy im takie straty, że też nie będą mogli mówić o zwycięstwie.
Głęboko w trzewiach swojego okrętu Deign Lian uśmiechał się. Przybycie posiłków Nowej Republiki zaskoczyło go, ale szybki przegląd sytuacji upewnił, że wydłuży to po prostu czas potrzebny na rozgromienie niewiernych. Chociaż skoczki koralowe ucierpiały bardziej, niż się spodziewał, a przybyłe okręty wypuściły nowe oddziały mechanicznych myśliwców, jego siły nadal miały przewagę liczebną i artyleryjską.
Skoncentrował ataki na jednym z mniejszych statków Nowej Republiki. Działa yuuzhańskich okrętów pluły plazmą, bombardując tarcze wroga. Sfera ochronna wokół okrętu zaczęła się kurczyć. Jeszcze jedna czy dwie salwy i tarcze opadną, a wtedy plazma przebije samo poszycie, odzierając okręt z jego bluźnierczej parodii życia.
A wtedy, pomyślał Deign, zajmę się resztą. Yuuzhanin uśmiechnął się do siebie. Armia pochwali mnie za to zwycięstwo, uznał. Moja pozycja wzmocni się tak bardzo, że kiedy mój obecny pan zawiedzie, nie będzie innych kandydatów na jego stanowisko.
Admirał Gilad Pellaeon, siedząc w tym samym fotelu, z którego wielki admirał Thrawn dowodził „Chimerą”, obserwował holograficzne odwzorowanie bitwy toczącej się w sercu systemu Garqi. Podkręcił wąsa, po czym wcisnął palcem wskazującym przycisk łączności wbudowany w podłokietnik fotela.
- Sekcja artylerii, czy Kolce są na pozycji?
- Mam potwierdzenie, że tak, admirale - odpowiedział oficer operacyjny.
- Świetnie. Sekcja steru, skok za pięć sekund. Kurs według pliku Gamma. Powiedzcie dowódcy Kolców, że ma pozwolenie na skok do punktu „Dziewiąta krew”.
- Rozkaz, admirale!
Pellaeon zwolnił przycisk i odchylił się na oparcie fotela, łącząc dłonie. Od dziesiątków lat marzył o tym, by zaskoczyć oddziały Nowej Republiki w tak niekorzystnej sytuacji. Wystarczyło tylko sięgnąć po gotowe plany zasadzki i wydać odpowiednie rozkazy. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zaskoczenie Nowej Republiki.
Corran wprowadził „Ostatnią Szansę” w beczkę. Następnie uniósł dziób statku w pętli, zanim przewrócił statek na plecy i zanurkował na lewą burtę. Dzięki tym manewrom udało im się uniknąć trafienia, ale Yuuzhanie powoli odciągali ich coraz bardziej od „Zadziornego”.
- Jacen, masz jeszcze trochę tego środka nasennego w strzykawce?
- Ganner dostał ostatnią dawkę. Dlaczego pytasz?
- Bo zawsze chciałem umrzeć we śnie. - Corran roześmiał się. - Aha, na wypadek, gdybym nie miał okazji powiedzieć ci tego później... zaimponowałeś mi podczas tej misji. Pewnie w obliczu faktu, że zaraz nas rozpylą na atomy, nie ma to dla ciebie większego znaczenia, ale...
- A niech to Sith porwie!
- Nie sądziłem, że to cię tak wytrąci z równowagi, żebyś aż zaczaj: przeklinać!
- Nie, Corran, nie o to chodzi! Ale mam odczyt o dużej liczbie nadlatujących nowych statków. Dwa gwiezdne niszczyciele, jeden klasy Imperial i jeden Victory. Prócz tego jeszcze parę innych okrętów. Transponder zidentyfikował je jako siły Spadkobierców Imperium.
Corran uśmiechnął się.
- Daj im znać, że nie mamy wrogich zamiarów, Jacenie. A potem trzymaj się. Może jednak jeszcze wyjdziemy z tego cało.
Sparky zapiszczał, wyświetlając na ekranach czujników rufowych Jainy dane taktyczne nadlatujących myśliwców. Przechyliła statek na lewo, wchodząc w łagodną beczkę i rzuciła okiem na monitor. Nigdy nie widziała podobnej konstrukcji. Myśliwce przybyszów miały kulistą kabinę jak myśliwce typu TIE, z kapsułą bliźniaczych silników jonowych podwieszoną z tyłu. W przeciwieństwie jednak do maszyn typu TIE, te wyposażone były w cztery ramiona, sterczące z centralnego punktu kadłuba w miejscu, gdzie kapsuła łączyła się z silnikiem. Były wysunięte do przodu i tyłu, jak palce zaciskające się na kabinie pilota, i przypominały nieco ustawieniem płaty X-skrzydłowca w pozycji bojowej.
W słuchawkach rozległy się trzaski zakłóceń, wśród których po chwili usłyszała ludzki głos:
- Spadajcie, Łobuzy. Teraz są nasi. Tu dowódca Kolców. Bez odbioru.
Co?
Kto? - Jaina ze zdumienia otworzyła usta, kiedy podobne do szponów
myśliwce minęły ją ciasnym szykiem, w trzech grupach po cztery.
Leciały tak blisko i skręcały tak równo, jakby kierował nimi
jeden mózg, z precyzją, która odebrała jej mowę. Ich działa
bluzgały zielonymi pociskami rozpryskowymi, by zaraz potem
wystrzelić po parze rakiet, które trafiły w skoczki z
niewiarygodną dokładnością. Ich kabi
Dwa gwiezdne niszczyciele, które pojawiły się w tym samym momencie, zmieniły równowagę sił wśród większych statków. Jeden ustawił się między nieprzyjacielskim okrętem a trafionym „Wschodem Taanabu”, który poważnie ucierpiał, bezbronny bez tarcz, z kilkunastoma dziurami wypalonymi w kadłubie. Nowo przybyły gwiezdny niszczyciel klasy Victory - „Czerwone Żniwo” - osłonił „Wschód Taanabu” przed yuuzhańskim ogniem, jednocześnie ostrzeliwując wrogą korwetę.
Drugi okręt - „Chimera” - przyłączył się do „Zadziornego”, atakującego yuuzhafiski krążownik. Okręt otoczył się bąblami grawitacyjnymi, które absorbowały wszystkie strzały, ale pozbawiały go niemal całkowicie możliwości manewru.
Może nas tu tak trzymać, dopóki dovin basale nie stracą sił, pomyślała Jaina. Nie mamy pojęcia, jak długo może to potrwać.
- Dowódca Łobuzów do wszystkich Łobuzów: zarządzam odwrót. Wracajcie na „Zadziornego”. Wypełniliśmy cel misji i wracamy do domu.
Jaina zamrugała i sięgnęła do Mocy. Wyczuła obecność brata, całego i zdrowego, na pokładzie „Zadziornego”.
Teraz możemy wracać, pomyślała.
Rzuciła okiem na ekrany czujników i zmarszczyła brwi. Zobaczyła ślady tylko kilku skoczków, zawracające w stronę yuuzhańskiego statku. Szponowate myśliwce kreśliły wymyślne wzory na polu bitwy, eskortując czwórkami X-skrzydłowce w kierunku bothańskiego krążownika. Jedna czwórka odłączyła się od pozostałych, by zająć pozycje wokół Jainy i Anni.
- Nie martwcie się, Łobuzy, już was mamy... i doprowadzimy bezpiecznie do domu.
Protekcjonalny ton w głosie dowódcy Kolców sprawił, że Jaina zagryzła wargi. - Kim jesteście?
- Jesteśmy najlepszymi pilotami wojskowymi w galaktyce. - Szum zakłóceń zagłuszył na chwilę głos dobiegający z głośnika. - Falanga domu Chissów, oddelegowana do Nowej Republiki przez mojego ojca, generała barona Soontira Fela.
Widok, jaki Shedao Shai zobaczył na powierzchni Garqi, nie przypadł mu do gustu. Podchodząc do lądowania małym promem, widział czarną bliznę wypaloną na powierzchni, ale dopiero stojąc wśród zwęglonych szczątków, skrzypiących pod butami, w pełni odczuł ohydę tego wszystkiego. Sucha woń spalenizny wypełniła mu nozdrza; chwilami dochodził do tego kwaśny odór spalonych ciał.
Zadowolony, że maska nie pozwalała dojrzeć jego twarzy, wykrzywionej z obrzydzenia, Shedao Shai spojrzał na podwładnego, który leżał przed nim rozciągnięty na ziemi. Stawiając nogę na szyi wojownika, przemówił:
- Powiedziałeś, Runcku Das, że Krąg Val dzielnie walczył, zanim poległ. Jak to się stało, że nie zginąłeś u jego boku?
Runek wypluł z ust ślinę zmieszaną z popiołem.
- Wodzu, Krąg Val rozkazał mi, bym pozostał z tyłu, zbierając informacje dla ciebie i powstrzymując ataki tutejszego ruchu oporu. Chciałem być tu z nim, żeby go chronić, ale mi nie pozwolono.
Deign Lian, stojący u lewego boku Shedao, prychnął gniewnie:
- Posłuchaj głupiego rozkazu, a odsłonisz się jako całkowity głupiec. Dowódca Yuuzhan Vong wyrzucił ramię do przodu. Wyprężone palce trafiły w gardło adiutanta, wyrywając z niego ochrypły kaszel. Lian dał krok do tyłu. Już zaczął unosić ręce ku szyi, zatrzymał je jednak w pół drogi i zwinął dłonie w pięści. Po chwili rozluźnił je i powoli opuścił wzdłuż boków. Opadł na jedno kolano i pochylił głowę.
- Błagam o wybaczenie... panie...
Shedao Shai zmierzył Liana zimnym wzrokiem i przeniósł spojrzenie na wojownika leżącego u jego stóp.
- Co tu się stało? Opowiedz mi wszystko. Runek rozdrapał ziemię pazurami.
- Możemy się tylko domyślać. Jedyne informacje, jakie mamy, pochodzą od kilku Chazrachów, którym udało się uciec.
- Jakie więc są wasze domysły?
Wojownik oblizał szarym językiem poczerniałe wargi.
- Krąg Val, jak należało, wyzwał na pojedynek dowódcę wrogiego oddziału. Srebrne Ostrze nie odpowiedział. Zrobił to Żółte Ostrze, a potem jeszcze jeden z pozostałych, ale nie jeedai. Krąg Val usiekł pierwszego, a potem rozpłatał Żółte Ostrze. Zabił go trzeci jeedai. Srebrne Ostrze zaczął walczyć z pozostałymi i pokonał ich. Nasi niewolnicy poszli w rozsypkę i uciekli. Wróg podpalił to miejsce, a ogień pożarł ciała i ich, i naszych poległych.
Shedao Shai uderzył się prawą pięścią w okryte zbroją udo, aż zaciśnięte palce rozluźniły się i powoli wyprostowały.
- A zanim tu dotarliście, pożoga wszystko strawiła. Nie zdołaliście odnaleźć ich śladów?
- Nie, wodzu, nie byliśmy w stanie nic zrobić.
- Mylisz się, Runcku z domeny Das. - Shedao Shai przeniósł cały ciężar ciała na nogę spoczywającą na szyi wojownika i przekręcił stopę, przerywając mu kręgosłup. - Mogliście być szybsi.
Zerknął na Deigna. Jego adiutant zawahał się, ale po chwili przyklęknął, by położyć się na ziemi.
- Nie bądź głupi, Deignie Lian. - Yuuzhański dowódca odtrącił nogą podrygujące w ostatnich konwulsjach ciało Runcka i stanął obok swojego adiutanta. - Czego się nauczyłeś, pozwalając swojej ofierze na ucieczkę?
Deign Lian wpatrywał się w sczerniałą ziemię.
- Że niewierni są przebiegli. Zastawili na nas pułapkę. Gdybyś nie nalegał, panie... Shedao Shai kopnął go w pierś i powalił na ziemię w czarnej chmurze pyłu.
- Jeśli tylko tego cię to nauczyło, to nie jesteś mądrzejszy niż Runek.
- Ale, mój wodzu...
- Myśl, Lian, po prostu pomyśl! - Shedao Shai rozłożył okryte rękawicami ręce. - Widzisz tę ruinę dookoła i jedyne wrażenie, jakie odnosisz, to że są przebiegli? Przeanalizuj bitwę, w której brałeś udział. Prawda jest oczywista.
- Próbowałem, panie.
- Nie dość mocno, Liam - Shedao Shai opanował dreszcz obrzydzenia, jaki wywołała w nim niekompetencja jego adiutanta. - Przybywają tu i zajmują pozycje, by przejąć jeedai. Ty przybywasz i zajmujesz pozycje, by pokrzyżować im szyki. Twoje siły mają przewagę. Potem oni sprowadzają posiłki... w dwóch falach. Po co? Opóźnienie drugiej fali nie daje im żadnej przewagi taktycznej. Jeden z ich statków odniósł poważne uszkodzenia z powodu tego opóźnienia. Ponadto, biorąc pod uwagą, w którym miejscu systemu pojawiła się druga fala posiłków, liczba punktów, z których mogli nadlecieć, jest ograniczona. Jest stamtąd tylko kilka możliwych tras do Nowej Republiki, ale znacznie więcej do Spadkobierców Imperium.
Yuuzhański dowódca powoli krążył wokół adiutanta.
- Co więcej, nawet przybycie tych sił nie wystarczyło, żeby cię pokonać i przegonić z systemu. Zabrali to, po co przyszli, i wycofali się. Przypuszczam zatem, że drugą falę stanowiły wojska Spadkobierców Imperium, które przybyły tu we własnym celu i postanowiły interweniować.
Lian pokiwał głową.
- Mądrość mojego wodza jest niezmierzona.
- Gdyby tak było, wysłałbym z tobą więcej statków. Adiutant uniósł głowę.
- Skąd wiedziałeś, że powinieneś wysłać ze mną flotę? Shedao Shai zatrzymał się na chwilę.
- Ta wcześniejsza penetracja systemu przez statek Nowej Republiki nie miała sensu. Gdyby im chodziło o zwiad, mogli pozostawić okręt na obrzeżach systemu i wypuścić myśliwce, żeby zbliżyły się do planety, zebrały dane i bezpiecznie wróciły. Taką właśnie taktykę zastosowali w systemie Sempidala. Jedynym powodem ich przybycia tutaj było zatem dostarczenie statku, który następnie się rozbił. A na miejscu katastrofy zobaczyliśmy wszystko, co spodziewaliśmy się zobaczyć.
- Nie rozumiem...
- To widać - prychnął Shedao Shai. - Nie zrozumieli też tego członkowie ekipy, która badała wrak statku. Tak się bali kompromitacji, że nie zauważyli najbardziej oczywistej rzeczy. Jakim cudem znaleźli ślady załogi na rozbitym statku, skoro ludzie mogli użyć kapsuł ratunkowych?
- Ale nie znaleźliśmy również śladów kapsuł ratunkowych...
- Właśnie, bo ich tam nie było! - Yuuzhański dowódca zatarł dłonie. - Stąd możemy wnioskować, że statek, którym uciekli, był ukryty we wnętrzu tego, który się rozbił o powierzchnię, a ślady materii organicznej miały nas tylko zmylić. To był podstęp!
- Ale jaki był powód tej akcji?
- Lian, jak możesz być taki głupi! - Shedao Shai rozłożył ręce.
- Idź i dowiedz się, jaki mieli powód. Dowiedz się, dlaczego zniszczyli to miejsce. Ci, którzy tu polegli, domagają się tego od ciebie. Nie zawiedź ich. I nie zawiedź mnie.
- Jak rozkażesz, panie.
Shedao Shai odwrócił się plecami od Liana i zaczekał, aż odgłos jego kroków rozpłynie się w ciszy, zanim odwrócił się z powrotem i spojrzał na milczący, złocisty cień.
- A co ty wywnioskowałeś z tych zgliszcz, Elegosie? Caamasjanin wzruszył ramionami.
- To był ogród, pozbawiony znaczenia militarnego. Ścigano ich, tu postanowili się bronić. Reszta to skutki uboczne.
Yuuzhanin pozwolił, by z jego gardła wydobył się urywany, chrapliwy śmiech.
- Myślałeś, że tak łatwo przyjdzie ci mnie zwieść?
- Myślałeś, że chciałem cię zwieść? - Ciemne oczy Elegosa pozostały szeroko otwarte i niewinne. - Jeśli Deign Lian nie zdołał dowiedzieć się, dlaczego spalono to miejsce, chociaż jest tu od tak dawna, skąd ja mam to wiedzieć po zaledwie godzinie?
Shedao Shai zaczął krążyć po zgliszczach. Po chwili przywołał gestem Elegosa, by mu towarzyszył. Kiedy Caamasjanin dołączył do niego, zapytał:
- Jak to możliwe, że znosisz ich towarzystwo, Elegosie? Jesteś istotą głęboko myślącą i pokojowo nastawioną a oni nie mają żadnej z tych cech. Widzę to tutaj wyraźnie. Widziałem to też na jednej z waszych planet, na Bimmiel. Jak możesz wytrzymać z istotami tak wyzutymi z honoru?
Elegos zmarszczył brwi.
- Wyzutymi z honoru? Nowa Republika wiele ryzykowała, by wydostać stąd swój oddział zwiadowczy. To honorowe zachowanie.
- Tak, być może, ale blednie w porównaniu z innymi ich czynami.
- Shedao Shai rozłożył na boki wyprostowane ramiona. - Jak sam powiedziałeś, to miejsce nie ma żadnego znaczenia militarnego, a jednak je zniszczyli. Dlaczego? A ta misją o której mówiłeś... Zabrali martwe ciała tylko po to, by potraktować je jak śmieci i uciec na swój statek.
- Nawet ty wierzysz, że ciało jest tylko naczyniem, wodzu Shai. Sam mi o tym mówiłeś.
Shedao Shai odwrócił się, celując w Elegosa palcem.
- Tak, ale to naczynie jest święte! Należy je traktować z szacunkiem i troską! Mamy zwyczaje, rytuały, poprzez które okazujemy szczątkom naszych przodków respekt. Pokazywałem ci, jak wyglądają kości naszych zmarłych po tych obrzędach. A tu...
Yuuzhański dowódca zorientował się, że jego dłonie drżą od gniewu, który go przepełniał. Przez chwilę zamierzał zamaskować to uczucie, ale pokonał ten impuls.
- Te ciała tutaj spalono tak, jak leżały! Nawet nie rozprostowano im członków. Nie złożono razem towarzyszy. Potraktowano je jak śmieci, i to nie tylko ciała naszych zmarłych! To mógłbym w pewnej mierze zrozumieć, ale zrobić to samo ze zwłokami własnych towarzyszy?
- To, co zrobili ze szczątkami Yuuzhan, możesz przypisać niewiedzy. - Elegos przyklęknął obok zwęglonego szkieletu. - To, co zrobili z własnymi zmarłymi... być może pośpiechowi. Z waszą flotą nad głowami nie mogli zapewnić im odpowiedniego pochówku.
- Być może jest tak, jak sugerujesz. Wiele się od ciebie dowiedziałem, a teraz udzielasz mi jeszcze jednej lekcji.
Elegos uniósł wzrok. Słońce odbijało się jasnym blaskiem od jego złotej sierści.
- Nie sądzę, bym mógł cię jeszcze czegoś nauczyć, wodzu Shai.
- A jednak. - Yuuzhanin oparł pięść o pięść. - Kiedy mówiono tu ojeedai, nazwanym Srebrnym Ostrzem, poruszyłeś się, niemal niezauważalnie. Kiedy wspomniałem o Bimmiel, znowu drgnąłeś w sposób, który wskazywał, że coś wiesz o tym miejscu. Zakładam, że znasz tego jeedai. Znasz Srebrne Ostrze.
- Nigdy nie zaprzeczałem, że znam Jedi.
- Ale Srebrne Ostrze znasz lepiej niż innych. Caamasjanin kiwnął głową i powoli wstał.
- Nazywa się Corran Horn.
- Koran Hom. - Shedao Shai wypowiedział te słowa powoli i starannie. Skojarzył je w myśli ze smakiem krwi jeedai, której posmakował na Bimmiel. - Nie powiedziałeś mi, że to on zabił mojego krewniaka na Bimmiel.
- Nigdy o to nie pytałeś.
- Skoro tak się przed tym wzbraniasz, Elegosie, to nie tylko go znasz, ale jest ci bliski. Myślałeś, że osłonisz przyjaciela przed moim gniewem?
Caamasjanin podniósł głowę, odsłaniając gardło.
- Być może, wodzu Shai, to ciebie osłaniam.
- A więc istotnie jest ci bliski i boisz się o niego. - Shedao popukał palcem w swoją maskę w miejscu, gdzie okrywała podbródek. - Twoja lojalność jest godna pochwały, ale czemu jesteś lojalny wobec tak nędznego osobnika? Nie mogę tego zrozumieć. Jesteś na to zbyt mądry.
- Corran nie jest głupi ani pozbawiony honoru. - Elegos złączył dłonie za plecami. - Żaden z Jedi nie jest głupi, podobnie jak mało który z przywódców Nowej Republiki. Zbyt wiele im przypisujesz niewiedzy i nieznajomości waszych zwyczajów, a za mało o nich wiesz, by móc ich zrozumieć.
- Ależ, Elegosie, wiele mnie o nich nauczyłeś. Wiele zrozumiałem. Caamasjanin uśmiechnął się słabo.
- Ja też podczas pobytu u was poznałem trochę wasze zwyczaje. Skłaniam się ku przypuszczeniu, że możliwe jest między nami porozumienie. Ta wojna nie musi trwać w nieskończoność.
- Wcale bym tego nie chciał. - Shedao Shai skrzyżował ramiona na piersiach. - Gdybym miał nawiązać z nimi rozmowy, potrzebowałbym wysłannika, któremu mógłbym całkowicie ufać. Nie znam takiego wśród moich ludzi.
Elegos przymknął oczy.
- Ja mógłbym być twoim ambasadorem.
- Istotnie, to doskonały pomysł. - Shedao Shai powoli pokiwał głową i odwrócił się, wzywając gestem Elegosa, by poszedł za nim. - Chodźmy. Przygotuję cię, żebyś mógł dostarczyć wiadomość dlajeedai... wiadomość, którą na pewno zrozumieją.
Choć pokój z Imperium trwał już od ponad sześciu lat, Corran wciąż odbierał obecność admirała Gilada Pellaeona w sali odpraw „Zadziornego’ jako dysonans. Admirał KreTey powitał Pellaeona ciepłym uściskiem dłoni. Imperialny admirał ukłonił się mistrzowi Skywalkerowi, a potem odwrócił się i uśmiechnął do Corrana.
- Miałem okazję zapoznać się z pana wstępnym raportem z Garqi. Dobra robota. Corran zamrugał i kiwnął głową.
- To Jacen Solo napisał ten raport. Ja poprawiłem tylko parę błędów. Przekażę mu pańską uwagę.
- Cieszę się. - Pellaeon zajął miejsce naprzeciwko Corrana przy romboidalnym stole. Admirałowi KreTey przypadło miejsce u góry stołu, a na prawo od Bothanina obok Corrana zasiadł mistrz Skywalker.
- Znaleźliśmy się w kiepskim położeniu. KreTey usiadł.
- To prawda, i to pod wieloma względami. Nie wiem, jak mam panu dziękować za pomoc. Pańscy wywiadowcy w szeregach Nowej Republiki muszą być wyjątkowo skuteczni.
- Nie tak skuteczni, jak pan sobie wyobraża. - Imperialny admirał pochylił się do przodu z dłońmi mocno przyciśniętymi do ciemnego blatu. - Możemy rozmawiać otwarcie... i powinniśmy to zrobić, zanim przylecą tu wasi politycy. Sprowadziłem tu swoje siły, kiedy dowiedziałem się o waszej nieudanej operacji. Wyszedłem z założenia, że albo udało wam się umieścić wywiadowców na planecie, albo nie powiodła się wcześniejsza próba wydostania ich. To sugerowało, że na Garqi znajduje się coś cennego, a ja chciałem wiedzieć, co to jest. Pojawiłem się więc w systemie dwa dni po waszym przylocie.
- Dane, które uzyskaliśmy, zostałyby panu niezwłocznie przekazane niezależnie od tego, co mogą o tym myśleć moi zwierzchnicy. - KreTey podrapał się pazurem po szyi. - Zgadzam się, że musimy porozmawiać otwarcie, zanim politycy zdołają wszystko zagmatwać.
Corran westchnął i osunął się niżej na krześle. Ich siły wykonały skok na obrzeża systemu Garqi, gdzie spotkały się z flotą Imperium, by zaraz udać się najprostszym kursem ku Ithorowi. Admirał KreTey wezwał posiłki, zespoły badawcze i oddziały wspomagające, co zaalarmowało Coruscant. Wprawdzie władze zawiadomiły ich, że postarają się wysłać wszystko jak najszybciej, okazało się jednak, że wraz z posiłkami na Ithor przybędzie również Borsk FeyTya z grupą senatorów i ministrów. Nikt nie miał wątpliwości, że kiedy przyjadą, będą tylko przeszkadzać w operacji, która powinna zachować charakter wojskowy.
- Nie mam złudzeń, admirale Kre’ fey... moffowie będą równie mocno sprzeciwiać się mojemu udziałowi w obronie Ithoru, jak pańscy przywódcy działaniom Imperialnych Sił Zbrojnych na obszarze Nowej Republiki. - Pellaeon zmrużył oczy. - Oni patrzą na to z innej perspektywy. Bitwa o Ithor określi przyszłe losy wojny przeciwko Yuuzhan Vong. Jeśli wygramy, będzie to oznaczać, że jesteśmy w stanie ich powstrzymać, a może nawet przegnać z galaktyki. Jeśli natomiast przegramy... cóż, wtedy bardzo sceptycznie oceniam szanse przetrwania Nowej Republiki. I Spadkobierców Imperium również.
- Niewątpliwie jesteśmy w wyjątkowo trudnej sytuacji. - Bothanin spojrzał imperialnemu admirałowi prosto w oczy. - Powinien pan wiedzieć, admirale, że nie dysponujemy żadną z dawnych imperialnych superbroni. Informacje o ich zniszczeniu były prawdziwe, niezależnie od wszelkich pogłosek, jakie nadal na ten temat krążą.
Pellaeon uśmiechnął się.
- My również nie chowamy nic w zanadrzu. Zresztą nie na wiele by nam się to przydało. Trudno byłoby zastosować je w obronie.
- A Nowa Republika nigdy nie zgodziłaby się, by Imperium sprowadziło taką broń na jej terytorium. - KreTey przytaknął. - Obrona Ithoru będzie wystarczająco trudna nawet bez superbroni.
- To prawda, mamy trudne zadanie. - Lukę potarł dłonią usta. - Mamy tu, na Ithor, co najmniej kilka problemów. Pierwszy ma charakter naukowy. Możemy łatwo uzyskać szczepy baforowców z gatunku tych, które rosły na Garqi. Jednak wyhodowanie z nich drzew zdolnych do wyprodukowania pyłku zajmie całe lata. Nawet jeśli zabierzemy stąd sadzonki i zasadzimy gaje baforowców na wszelkich nadających się do tego planetach Nowej Republiki, zanim drzewa dojrzeją, by móc wyprodukować pyłek, może minąć nawet dziesięć lat.
Corran zmarszczył brwi.
- Ale przecież Ithorianie są znani z umiejętności klonowania i manipulacji genetycznych na roślinach. Mój dziadek kontaktuje się z nimi na bieżąco w sprawie swoich eksperymentów botanicznych. Na pewno będą umieli zsyntetyzować pyłek.
Mistrz Jedi skrzywił się.
- I to nas prowadzi do drugiego, znacznie poważniejszego problemu, pomijając nawet kwestię, czy sztuczny pyłek będzie równie skuteczny. Organizacja społeczeństwa ithoriańskiego skoncentruje się wokół religii, która uznaje za święte drzewa, planetę i życie. Gdybyśmy poprosili ich o wyprodukowanie dajmy na to leku... czegokolwiek, co
KreTey uniósł jasną brew.
- I nie ma sposobu, żeby ich przekonać?
Lukę niepewnie wzruszył ramionami.
- Rozmawiałem z Relalem Tawronem, arcykapłanem, który zastąpił Momawa Nadona na stanowisku przywódcy Ithorian. Skoro baforowce na Garqi rozsypały pyłek podczas bitwy, to na pewno Ithorianie pozwoliliby nam zebrać pyłek i stworzyć nowe plantacje baforowców. Uznali działanie drzew na Garqi za ich zgodę na przeciwstawienie się agresji Yuuzhan. Nie są jednak skłonni odstąpić od innych zasad swojej religii. Na przykład absolutnie nie chcą pozwolić, żeby ktokolwiek postawił stopę na powierzchni ich planety.
Pellaeon potrząsnął głową.
- Wątpię, czy Yuuzhanie zastosują się do tego życzenia.
- Relal to wie i dlatego zgodziłby się, żeby względy praktyczne wzięły w tym przypadku górę, ale to będzie wymagało spełnienia przez nas pewnych warunków. Ludzie, których wyślemy na powierzchnię, muszą zostać pobłogosławieni... albo zastosować się do pewnych ograniczeń.
Bothański admirał odchylił się na oparcie krzesła.
- Arcykapłan musi zrozumieć, że o takich ograniczeniach można łatwo zapomnieć w gorączce bitewnej.
Lukę pokiwał głową.
- Nie powiedział tego, ale wyczuwam, że tak właśnie to widzi. Jest w bardzo trudnej sytuacji. Ithorianie są pacyfistami. Ta inwazja, a nawet przygotowania do niej, mogą podzielić tamtejszą społeczność.
Corran pochylił się do przodu.
- Ale jednak wszyscy zgodziliśmy się, że zniszczenie Peskdtańskich Ogrodów Ksenobotanicznych pozwoliło nam tylko zyskać na czasie. Yuuzhanie prędzej czy później zaatakują Ithor. Skoro zagrożenie istnieje, nie zdziwiłbym się, gdyby po prostu wpadli do systemu i użyli dovin basali, by ostrzelać planetę gradem asteroid. Jeden potężny meteoryt i życie na planecie zginie.
- Możemy obserwować system po tym kątem. - Pellaeon kiwnął głową. - Asteroidy nie nadlecą tak szybko, żebyśmy nie zdążyli ich przedtem zetrzeć w proch.
- Wydaje mi się jednak, Corran, że jeżeli dla Yuuzhan materiał biologiczny pełni mniej więcej taką rolę jak u nas maszyny, będą chcieli lepiej poznać Ithor. - Lukę na chwilę przymknął oczy. - Sprawozdania o ich poczynaniach na Garqi dobitnie świadczą o tym, czego mogliby dokonać na planecie takiej jak Ithor.
- Nie będę się z tobą kłócił. Rzeczywiście, w drugiej fazie ataku nie zdarzyło się nic podobnego do zagłady Sempidala, więc może yuuzhańskie dowództwo zaczęło postępować trochę bardziej logicznie. - Korelianin wzruszył ramionami. - W takim razie standardowa obrona? Dopaść ich w przestrzeni, utrudniając lądowanie, a potem zaangażować w walkę na powierzchni planety?
KreTey pokiwał głową.
- Wolałbym powstrzymać ich, zanim dotrą na powierzchnię, ale bylibyśmy głupi, gdybyśmy zaniedbali obronę naziemną. Mamy tu kilka elitarnych oddziałów, zarówno noworepublikańskich, jak i imperialnych, które możemy rozlokować na powierzchni. Są na tyle zdyscyplinowane, że będą w stanie zastosować się do ograniczeń narzuconych przez Ithorian, przynajmniej zanim nie zrobi się naprawdę gorąco.
Bothański admirał spojrzał na swojego imperialnego kolegę.
- Jednak ostateczna decyzja, admirale, będzie należeć do pana. Pellaeon wyglądał na zaskoczonego.
- Co właściwie ma pan na myśli? KreTey uśmiechnął się ostrożnie.
- Z nas wszystkich ma pan najdłuższy staż i daleko większe doświadczenie niż ja. Kilkakrotnie walczyłem z Yuuzhanami i ani razu nie udało mi się odnieść zdecydowanego zwycięstwa, więc chyba nie dostaje mi pewnych umiejętności. Chciałbym, aby to pan dowodził obroną Ithoru.
Corran uniósł brew.
- No, naszym politykom to się nie spodoba. Bothanin błysnął kłami.
- To zależy, jak im to sprzedamy. Powiemy im tylko o wspólnym planowaniu i takich tam rzeczach, ale kiedy zacznie się bitwa, chciałbym, żeby to jednak pan dowodził, admirale. Wtedy będzie już za późno, by mogli oponować. Pellaeon pokiwał głową.
- Będzie pan naturalnie drugą osobą w łańcuchu dowodzenia.
- Dziękuję, to dla mnie zaszczyt. Twarz imperialnego admirała rozpogodziła się na chwilę.
- Kto następny? Mistrz Skywalker? Bothański generał spojrzał naLuke’a.
- Jedi brali udział w walkach na powierzchni Dantooine, a potem także na Bimmiel. Czy możemy na nich liczyć również tutaj?
Lukę złączył palce, a Corran wyczuł falę psychicznego cierpienia u swojego mistrza. Rycerze Jedi nie stanowili wprawdzie formacji wojskowej, ale zostali wyszkoleni do walki z zastosowaniem technik, które mogły się bardzo przydać na Ithor. Ze względu na bogactwo życia na planecie Moc była na niej wyjątkowo silna, a zatem Jedi mogli skutecznie pełnić rolę obrońców planety. Lukę obawiał się jednak, że podczas walki mogły powstać sytuacje, które wymagały od nich przekroczenia granicy działań czysto defensywnych. Mistrz Jedi spojrzał na Corrana.
- Co ty na to?
- Musimy wziąć udział w obronie, to nie podlega dyskusji. - Corran westchnął. - Mówiąc krótko, całej planecie grozi niewola. Nie jestem pewien, czy cokolwiek, w czym będziemy tu uczestniczyć... może z wyjątkiem zabijania niewinnych... stanowi domenę ciemnej strony. Jestem przekonany, że żadnego z Yuuzhan, którzy postawią nogę na planecie, nie można by nazwać niewinnym.
- A jeśli trafi się wam Yuuzhanin, który się podda? - zapytał Pellaeon. Lukę potrząsnął głową.
- Niewolnicy, którzy wchodzą w skład ich oddziałów pomocniczych, nie mogą się poddać, a jeżeli chodzi o samych Yuuzhan... cóż, ciężko mi uwierzyć, by mieli się na to zdobyć.
- Chyba nie dowierzałbym żadnemu z nich, który by się poddał. - Corran zmarszczył brwi. - Czy to nie Mara spotkała na Dantooine paru takich, którzy zabili kilku cywilów, żeby potem pod osłoną maskerów ooglith zabijać następnych?
Bothanin postukał pazurem o blat stołu.
- Słuszna uwaga. Będziemy musieli przeanalizować normalne zasady walki i poinstruować naszych ludzi, że Yuuzhanie mogą nie respektować naszych wyobrażeń o traktowaniu jeńców, którzy się poddają. Nie znamy Yuuzhan, nie wiemy nic o ich kulturze i tradycjach. To bardzo utrudnia opracowanie jakiejkolwiek sensownej strategii. Możemy snuć przypuszczenia, możemy wyciągać wnioski, ale tak naprawdę to nic nie wiemy.
Pellaeon uśmiechnął się.
- Wielki admirał Thrawn potrafił wiele wywnioskować na temat swoich wrogów, studiując ich sztukę. Nie wiem, co powiedziałby o Yuuzhanach, ale tych kilku Chissów, którzy przybyli z Nieznanych Terytoriów, aż pali się do walki przeciwko nim.
- Tak, Chissowie w ich statku-szponie. - KreTey wygładził sierść na karku. - Może być pan pewien, że Coruscant się wścieknie, kiedy usłyszy, że leci tu cały kontyngent ziomków Thrawna. Na pewno wielu z nich będzie uważało, że sprowadził pan tu Chissów, by przy ich pomocy wykroić sobie następne Imperium z terytoriów Nowej Republiki.
Imperialny admirał wzruszył ramionami.
- Mógłbym to zrobić, gdybym wiedział, że istnieją, ale nie byłem wtajemniczony we wszystkie plany Thrawna. Kiedy wysłaliśmy wezwanie do wszystkich oddziałów i agentów Imperium niezależnie od miejsca pobytu, ta formacja po prostu przyleciała razem z innymi, z pozdrowieniami od barona Fela i pod dowództwem jego syna.
Corran pokręcił głową.
- I nikt o nich wcześniej nie wiedział?
- Ja wiedziałem. - Lukę powiedział to tak cicho, że Corran nie był pewien, czy się nie przesłyszał. - Dawno temu, jeszcze w czasach kryzysu bothańskiego, kiedy szukałem Mary, natknąłem się na admirała Parcka i barona Fela. Nadzorowali instalację wojskową, w tym również komorę klonującą dla następcy Thrawna. Powiedzieli mi, że na Nieznanych Terytoriach toczą się walki, które w jakiś sposób mogą zagrozić Imperium. Nie stanowili jednak zagrożenia dla nas, a poinformowanie o ich obecności zakłóciłoby tylko wysiłki zmierzające do zawarcia pokoju z Imperium.
KreTey zamrugał oczami fioletowymi w złote plamki.
- Gdyby pewni ministrowie wiedzieli, że przemilczał pan taką informację, uznaliby to za niezbity dowód, że dąży pan do zapewnienia Jedi hegemonii i że myśli pan o wykorzystaniu w tym celu Chissów.
Corran zmarszczył czoło.
- To bzdura!
- Och, wiem. Mówię wam tylko, co się stanie, jeśli ta informacja wydostanie się na zewnątrz. Dla naszych celów wystarczy, że wiemy, iż tę flankę mamy obstawioną. To dobrze. - Bothanin spojrzał na Pellaeona. - Jak duże siły zbrojne jest pan w stanie tu sprowadzić?
- Moi ludzie nadal opracowują plany. Ale na pewno co najmniej jedną pełną grupę operacyjną: cztery imperialne gwiezdne niszczyciele, osiem gwiezdnych niszczycieli klasy Victory i odpowiednią liczbę okrętów wspomagających. Możemy sprowadzić wszystkich tutaj albo posłać część na Yaga Minor, by miała oko na Garqi, skoro założymy, że atak zacznie się stamtąd.
Kre’fey przytaknął.
- Mogę zgromadzić podobne siły, chociaż część statków będzie musiała pozostać w układzie Agamaru. Będą trzymać w szachu Garqi i osłaniać ewentualnych uciekinierów. Jeśli zajdzie potrzeba, mogę odwołać te siły z Agamaru, ale to będzie oznaczało, że planeta jest stracona.
Słysząc słowa Bothanina, Corran poczuł, że ściska mu się serce. Chociaż nie chciał w to wierzyć, istniało duże prawdopodobieństwo, że Agamar stanie się celem ataku Yuuzhan Vong i zostanie podbity. Podbój Agamaru mógł zaś być tylko wstępem do agresji na Ithor, stanowiąc wygodną bazę wypadową do ataku. Nawet niewielkie zaangażowanie Nowej Republiki w pobliżu Agamaru osłabiało jej siły obronne wokół Ithoru. Yuuzhanie musieli zaatakować Ithor i nie mogli z tym zbytnio zwlekać; w przeciwnym razie Nowa Republika zdołałaby zgromadzić flotę tak potężną, że nie zdołaliby jej pokonać.
Istotą problemu z Agamarem było jednak to, że jego utrata odcięłaby praktycznie Spadkobierców Imperium od Nowej Republiki, zamykając najważniejszy hiperprzestrzenny korytarz pomiędzy nimi. Poza Ithorem najbliższym światem Nowej Republiki stawał się wtedy Ord Mantell, ale podróż z Yaga Minor na Ord Mantell nie była łatwa i wymagała kilku krótszych skoków oraz wiele czasu. Corran nie był pewien, jak dużą pomoc w walce z Yuuzhan Vong Imperium będzie mogło im zapewnić na dłuższą metę. Pellaeon wzruszył ramionami.
- Każdy wojskowy ma zawsze ten sam problem. Wiemy, jak powinniśmy rozmieścić siły, by zapewnić im maksymalną skuteczność. Obaj też wiemy, że w tej rozgrywce kluczem jest Ithor. Yuuzhanie przybyli z dostatecznie mocnymi siłami, żeby go podbić. Jeśli osłabimy obronę innej planety, podsuniemy im alternatywny cel. Pewni ludzie ucierpią, by ocalić innych. Rozum podpowiada nam najrozsądniejsze rozwiązanie, tyle tylko że w sercu trudno nam się z nim pogodzić.
Rozłożył ramiona.
-
Mamy około dwóch tygodni, zanim zjawią się tu wasi przywódcy.
Wyobrażam sobie, że pojawi się też paru moich. Przez ten czas
musimy opracować plan, z którego będzie wynikać, że dzielimy się
obowiązkami i ryzykiem dla pożytku ogółu. Oznacza to, że
będziemy musieli pójść na pewne ustępstwa polityczne, które
mogą nam się nie podobać, de facto wiążąc sobie ręce jeszcze
przed bitwą. Nie jestem tym zachwycony, podobnie jak wy, ale jeśli
tego nie zrobimy, nasi przywódcy, walcząc między sobą, skrępują
je nam własnymi więzami. Zdecydowanie wolę pęta, które sam sobie
wybiorę,
Jaina odbierała przyjęcie jako nie kończącą się serię absurdów. Po pierwsze, ta oficjalna uroczystość miała miejsce na pokładzie „Tafanda Bay”, jednego z ithoriańskich statków-miast unoszących się leniwie ponad dżunglą. W przykrytych kopułami z transpastali statkach z własnymi ekosystemami, pełnymi bujnej roślinności, utrzymywano wysoką temperaturę i dużą wilgotność powietrza. Na co dzień nie miała nic przeciwko temu, ale w oficjalnych szatach Jedi czuła, że atmosfera jest ciężka i przytłaczająca.
Sam pomysł, by na planecie będącej celem wrogiego ataku urządzać oficjalne przyjęcie, wydał jej się całkowicie niewłaściwy. Wolałaby być teraz na pokładzie „Zadziornego” wśród pozostałych członków Eskadry Łobuzów. Pułkownik Darklighter został zaproszony na bankiet jako reprezentant całej eskadry, a Jaina nie mogła się pozbyć wrażenia, że stało się tak, bo spece od protokołu dyplomatycznego obawiali się, by piloci zbyt wyraźnie i głośno nie wypowiadali swojego zdania, zakłócając tym przebieg uroczystości.
Napięcie wśród zgromadzonych na sali było niemal równie przytłaczające, jak wilgotność. Przyjęcie odbywało się w przestronnym pomieszczeniu o przeszklonym suficie, ale gałęzie wysokich drzew nad głowami tylko chwilami pozwalały dostrzec nocne niebo. Jeszcze bardziej imponujące niż drzewa wrażenie robiły ściany i podłogi, wyłożone drewnem o głębokim, bursztynowym odcieniu z ciemniejszymi pasmami słojów. Tworzyło to mozaikę o swobodnym rysunku, pełnym płynnych, giętkich linii. Jaina miała ochotę śledzić strukturę słojów w nieskończoność, niestety, grupy dyplomatów raz po raz zasłaniały jej widok.
Z wieloletniej obserwacji matki uczestniczącej w podobnych uroczystościach - a także z własnego doświadczenia - doskonale wiedziała, że kontakty dyplomatyczne funkcjonowały na zupełnie nierealnej płaszczyźnie. Postawieni twarzą w twarz śmiertelni wrogowie byli uprzedzająco grzeczni, bezlitośnie spiskując za zamkniętymi drzwiami. Nawet admirał KreTey i pułkownik Darklighter powstrzymywali się od krytycznych uwag na temat politycznych ograniczeń nakładanych na ich działania, podtrzymując iluzję, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Przynajmniej będą musieli być mili i dla Jedi, westchnęła w duszy Jaina.
- Cóż za przejmujące westchnienie. Czy ulżyło twej strapionej duszy? Jaina odwróciła się i uśmiechnęła, rozpoznając głos.
- Tak, Gannerze. Trochę ulżyło. - Udało jej się utrzymać uśmiech na ustach mimo wstrząsu na widok świeżej blizny przecinającej jego twarz.
Rycerz pociągnął łyk wina i kiwnął głową.
- To może i ja powinienem sobie powzdychać.
- Dlaczego? Aha, rozumiem... - Za plecami Gannera w niebiesko-czarnych szatach Jedi zobaczyła grupkę innych rycerzy, mizdrzących się do Kypa Durrona. - Słyszałam, że zaistniały pewne kłopoty.
Ganner posłał jej kpiący uśmiech, z którym było mu bardzo do twarzy.
- Moje przeżycia na Bimmiel, a zwłaszcza na Garqi, były bardzo... otrzeźwiającym doświadczeniem. Wezwano tu wielu Jedi, żeby pomogli w walce przeciw Yuuzhanom, do czego aż się palą, a moje szczere opinie na temat tego, z jak niebezpiecznym wrogiem mamy do czynienia, nie wzbudziły w nich entuzjazmu. Realizm w ich oczach oznacza defetyzm.
- Pewnie fakt, że uratowałeś życie Corranowi na Bimmiel, niewiele pomógł. Ganner roześmiał się cicho.
- Nie, rzeczywiście. Ale niczego nie żałuję. Wiele się przy nim nauczyłem. To była dokładnie ta lekcja, którą powinienem był przerobić. Cieszę się, że żyłem dość długo, by skorzystać z tej okazji.
Jaina spuściła wzrok.
- Przykro mi, że zostałeś ranny.
- A mnie nie. - Zmrużył niebieskie oczy. - Zanim nie dorobiłem się tej blizny, łatwo mi było uwierzyć, że jestem niezwyciężony. Byłem na tyle arogancki, że uważałem się za chodzącą doskonałość. To pułapka, w którą wpadają właśnie Kyp, Wurth, Octa i cała świta. Myślą, że ponieważ do tej pory nie zostali ranni, również w przyszłości nie może im się przytrafić nic złego. Ja jestem daleki od takich iluzji.
- Ja chyba też. - Jaina poruszyła zesztywniałymi z napięcia ramionami, próbując je rozluźnić. - Dużo ćwiczyliśmy na symulatorach, przygotowując się do walki z Yuuzhanami. Mam pięćdziesiąt procent szans, że przeżyję prawdziwy atak.
Ganner skrzywił się. - To nie najlepiej.
- Nie jest tak źle, jak by się mogło wydawać. Czasami podczas symulacji latam skoczkiem koralowym, żeby pomóc wyszkolić innych. Piloci imperialni czasem potrafią je podziurawić, ale naprawdę zabójczym przeciwnikiem są Chissowie.
- Wyczułem ich obecność, ale jeszcze nie widziałem żadnego z nich.
- Ja też nie, chyba że na rufowym monitorze X-skrzydłowca albo skoczka, na chwilę przedtem, jak mnie przyszpilili. - Spojrzała w kierunku środka wielkiej sali, gdzie zebrała się większość ludzi. Wzniesiono tu rodzaj podium, z którego Relal Tawron i jego świta witali dygnitarzy Nowej Republiki.
- Wygląda na to, że nasi już zaczęli wymieniać ukłony. Potem kolej na ludzi Imperium, a za nimi pewnie na Chissów.
- Ciekawie będzie przyjrzeć im się z bliska. - Zrobił zamaszysty gest. - Panie przodem.
- Dzięki. - Jaina zawahała się przez chwilę, trochę z powodu niespodziewanej galanterii Gannera, a trochę dlatego że miała niepohamowaną ochotę, by obejrzeć Chissów. A właściwie ich dowódcę.
Zaczęła się czerwienić, ale odepchnęła uczucie zawstydzenia, pozwalając mu przekształcić się w irytację. W czasie wszystkich symulacji latała naprawdę dobrze. Może nie zawsze była najlepszym pilotem eskadry, ale niewiele jej do tego brakowało. Za każdym razem, kiedy walczyła przeciwko Chissom i ginęła, to ich dowódca był tym, który ją zestrzelał. Nie sądziła wprawdzie, że wybierał ją rozmyślnie, ale żeby się co do tego upewnić, musiała sprawdzić dane statystyczne o zarejestrowanych przez symulator potyczkach.
Za każdym razem dowódca Chissów atakował najpierw najlepszych pilotów przeciwnika, kolejno eliminując coraz słabszych. Żaden z atakowanych mu tego nie ułatwiał, a zarówno Wedge, jak i Tycho zdołali go po razie zestrzelić. Jednak w każdym zestawieniu wyników, jakie generował program statystyczny symulatora, wysuwał się na prowadzenie. Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby Chissowie ograniczali się do tego. Nie przejmowała się, że ją trafiali, ale nie znosiła myśli, że mogą ją z tego powodu lekceważyć.
Razem z Gannerem wysunęli się przed pierwszy szereg gości w momencie, gdy witano Luke’a i Marę Skywalkerów. Ich pojawienie się wzbudziło uprzejmy, choć umiarkowanie entuzjastyczny aplauz zgromadzonych dygnitarzy, przede wszystkim ze strony Ithorian. Widać było, że są zadowoleni z zaangażowania zakonu w obronę ich planety. Z drugiej strony Jaina wyczuła, że Borsk FeyTya byłby najszczęśliwszy, gdyby przy okazji tej obrony zostali wybici co do nogi.
Następnymi w kolejce do powitań byli przedstawiciele Imperium. Admirał Pellaeon podszedł pierwszy. Przesuwał się wzdłuż długiego rzędu dostojników z oszczędnością gestów sugerującą, że nic nie ucieszyłoby go bardziej niż powrót do planów obrony Ithoru. Znacznie cieplej powitał admirała KreTeya i pułkownika Darklightera, Luke’a Skywalkera i Wedge’a Antillesa. Nieco chłodniejszy uścisk dłoni wymienił z matką Jainy; potem stał obok niej, gdy przedstawiano niższych stopniem imperialnych oficerów.
Kilku moffów pofatygowało się na Ithor; niemal wszyscy wyglądali na solidnie zmęczonych, z wyjątkiem Ephina Saretti, moffa Bastionu. Jainie szczególnie zaimponował nie udawany entuzjazm Ephina, z jakim witał Borska Fey’lya i pozostałych noworepublikańskich ministrów. Z każdym zamieniał kilka słów, wyraźnie zaskakując ich znajomością szczegółów z życia ich czy ich rodzinnej planety. Jaina wyczuła ich szok jako pełną emocji eksplozję, po której pozostał osad głębokiej podejrzliwości.
Ganner uśmiechnął się krzywo.
- No, mamy tu niezłą zabawkę, która powinna skutecznie zaabsorbować przewodniczącego Fey’lya.
- To dobrze, będzie miał mniej czasu na udzielanie wojskowym mądrych rad na temat obrony Ithoru.
Jeśli
Ganner miał ochotę skomentować jej uwagę, powstrzymała go od
tego obecność nowej osoby, która wywołała zawirowania w Mocy.
Przebywając w towarzystwie osób takich jak jej ojciec czy Wedge
Antilles, Jaina wiedziała, że to zjawisko nie wyni
Na czele tuzina błękitnoskórych Chissów energicznym, prężnym krokiem szedł mężczyzna. Wyższy od niej, ale nie tak wysoki jak Ganner, miał ten rodzaj żylastej muskulatury, którego nie był w stanie zamaskować czarny mundur. Czarne włosy nosił przystrzyżone tuż przy skórze; nie maskowało to pasma siwizny, biegnącego wzdłuż blizny, która zaczynała się tuż nad prawą brwią i przechodziła aż na potylicę. Blade zielone oczy miały w sobie chłód, który pasował do jego oficjalnej postawy. Jedynym akcentem, który wydawał się przeczyć jego ponurej powadze, były czerwone lampasy wzdłuż nogawek spodni i na mankietach rękawów.
Wspiął się na pierwszy stopień podwyższenia i obrzucił uważnym spojrzeniem swoich odzianych w białe mundury Chissów, którzy ustawili się w szeregu przed podium. Ukłonił się energicznie Relalowi Tawronowi i wymienił z nim uścisk dłoni. Ithoriański arcykapłan odwrócił się, by przedstawić go Borskowi Feylya, ale dowódca Chissów minął przewodniczącego i cały jego gabinet i szedł przed siebie, dopóki nie stanął naprzeciw admirała KreTeya, któremu również ukłonił się i uścisnął dłoń. W ten sam sposób przywitał się z pułkownikiem Darklighterem i Lukiem Skywalkerem.
Kiedy szedł dalej, towarzyszył mu szmer głosów i pokasływań, coraz głośniejszy, zwłaszcza gdy mężczyzna ukłonił się Wedge’owi, uśmiechnął się do niego i pozwolił się uściskać. Zanim Jaina zdołała się zorientować, co się dzieje, chissański dowódca powitał admirała Pellaeona, ignorując całkowicie jego moffów i odwrócił się tyłem do podium.
Idzie prosto w moją stronę! - pomyślała spanikowana Jaina. Stanął przed nią wyprężony na baczność. Skłonił się może nie tak nisko jak przy poprzednich powitaniach, ale z wyraźnym szacunkiem.
- Jestem Jagged Fel. - Wyprostował się, a Jaina pod jego wzrokiem zaczęła się czerwienić. - Na dodatek Jedi. Fascynujące!
Jaina zamrugała.
- Na dodatek?
- Nie tylko wyśmienita pilotka, ale na dodatek Jedi. Niełatwo cię zestrzelić. Nie wiedziała dlaczego, ale uśmiechnęła się.
- To, zdaje się, miał być komplement. Jag Fel przytaknął.
- Wśród Chissów rzeczywiście jest to powód do dumy. Byłem tylko trochę lepszy od ciebie w twoim wieku.
- Czyli jakieś dwa lata temu? - zapytał drwiąco Ganner.
Ani wyraz twarzy, ani wrażenia odbierane poprzez Moc nie wskazywały, żeby to pytanie wprawiło Fela w zakłopotanie.
- Tak, na krótko, zanim objąłem dowództwo mojej eskadry. Wedge Antilles zszedł z podwyższenia i podszedł do nich.
- Pułkowniku Fel...
- Tak, wuju?
- Powinieneś wrócić i przywitać się z tymi, których pominąłeś. - Wedge wskazał głową Borska Fey’lya i jego ministrów. - Są dość ważni.
Fel potrząsnął głową.
- To tylko politycy. Wedge ściszył głos.
- Odnieśli wrażenie, że pominąłeś ich, bo nie należą do rasy ludzkiej. Fel odwrócił się w stronę podium i powiedział dość głośno:
- Jeśli sądzą że ich ominąłem, bo nie są ludźmi, to są głupcami. Nie przywitałem się z nimi, bo to politycy.
Sullustiański senator wystąpił do przodu.
- Wygodna wymówka dla twojej ksenofobii.
Fel zesztywniał ze zdziwienia, a w głosie pojawiło się niedowierzanie.
- Oskarżasz mnie o uprzedzenia przeciw nieludziom? Pwoe, senator z Quarren, rozłożył ręce.
- Aż biją od pana, pułkowniku Fel. Pański mundur, wzorowany na kroju mundurów imperialnych, nawiązuje do uniformu Sto Osiemdziesiątej Pierwszej imperialnej eskadry myśliwców, którą dowodził pański ojciec. Była to jedna z najbardziej skutecznych formacji w tłumieniu Rebelii. No i jeszcze pańskie sztywne zachowanie. Takie ukłony widziano po raz ostatni na imperialnym dworze. Pogarda, z jaką nas pan pominął, tylko to podkreśla.
Fel potrząsnął głową.
- Tam, skąd pochodzę... Przerwał mu Borsk FeyTya.
- Pochodzi pan z archeoimperialnej kolonii, utworzonej przez wielkiego admirała Thrawna z jego najbardziej zagorzałych i reakcyjnych popleczników, zebranych w jednym miejscu, by hodowali swoją nienawiść. Tkwicie tam jak ropiejący wrzód, nienawidząc każdej chwili naszego panowania nad tym, co dawniej było waszym imperium. Odziedziczył pan przekonania i postawę, które były dla nas narzędziem ucisku przez całe wieki. Teraz przybył pan, gotów w każdej chwili przejąć nad nami kontrolę, i to w dodatku pod przykrywką pomocy!
- Proszę przestać. - Dowódca Chissów uniósł rękę. - Niech pan nie robi z siebie jeszcze większego głupca.
W fioletowych oczach FeyTya pojawił się błysk.
- Cóż za protekcjonalny ton! Będzie mi pan mówił, co jest dla mnie najlepsze! Pan, urodzony w uprzywilejowanej grupie społecznej, nie ma pojęcia, co to znaczy być dyskryminowanym ze względu na rasę. Nie ma pan pojęcia, jakie ofiary trzeba ponieść, by wywalczyć sobie wolność! - Machnął rękaw kierunku chissańskiego oddziału stojącego u stóp podium. - Ma pan czelność urządzać sobie tutaj defiladę, by przypomnieć nam, że podwładni obcych ras powinni zawsze stać pół kroku niżej niż ich imperialni dowódcy!
Jaina wyczuła emanującą od Jaga Fela falę chłodnego spokoju.
-
Tam, skąd pochodzę, panie przewodniczący FeyTya, to ja jestem w
mniejszości. To ja jestem obcym. Jeśli rzeczywiście pamięta pan
cokolwiek z historii swojej wspa
Zrobił krok do przodu, wskazując na towarzyszących mu Chissów.
- Nikt mi nie podarował dowództwa mojej eskadry. Wywalczyłem je sobie. Ci piloci też musieli udowodnić, że są lepsi od innych, by wstąpić do eskadry. Chcieli latać pod moimi rozkazami nie dlatego że jestem człowiekiem albo imperialnym oficerem, tylko dlatego, że jestem pierwszorzędnym pilotem i dowódcą. A jeśli chodzi o ofiary w walce o wolność, ponosiłem je na Nieznanych Terytoriach przez całe życie. Moja matka wydała na świat pięcioro dzieci. Mój starszy brat poległ w walce, podobnie jak młodsza siostra. Dlaczego tam jesteśmy? O co walczymy? Od dawna spodziewaliśmy się, że ktoś taki jak Yuuzhanie prędzej czy później zagrozi Nowej Republice. Pamiętacie zniszczenia i straty, jakie ponieśliście podczas wojny z Yevethami? Na Nieznanych Terytoriach zdarzają się sytuacje, przy których tamte zniszczenia byłyby niczym, gdyby nie to, że my tam jesteśmy, by je powstrzymać. Fel złączył dłonie.
- Oskarżacie mnie o ksenofobię, a nie widzicie, że przywitałem się z gospodarzem, Ithorianinem, i admirałem KreTeyem, Bothaninem? Zobaczyliście tylko to, co chcieliście zobaczyć. A o to właśnie oskarżacie mnie i Imperium - że widzieliśmy tylko dzikość tam, gdzie był rozum i szlachetność. Przybyłem tu, by pomóc wam bronić się przed Yuuzhanami, ale wy chcecie widzieć tylko widma przeszłości.
Rozejrzał się po pokoju.
- To dlatego was pominąłem. Chcę walczyć na wojnie, a nie rozgrywać polityczne potyczki. Moim zadaniem jest pomóc wam w utrzymaniu wolności, a nie w zdobyciu przez was większej władzy lub odebraniu jej komu innemu.
Leia Organa Solo wystąpiła do przodu i uniosła dłoń, by uprzedzić ewentualny sprzeciw ze strony bothańskiego dowódcy noworepublikańskiej armii.
- Chcemy tej pomocy. Od pana, od Imperium, od wszystkich ludów Nowej Republiki. Tylko łącząc nasze siły, zdołamy pokonać Yuuzhan Vong i ocalić Ithor.
Zgromadzeni zaczęli bić brawo, a Jaina dołączyła do oklasków. Pod naciskiem opinii publicznej politycy spuścili nieco z tonu i mogło się wydawać, że sytuacja została opanowana. Jednak Jainę prześladowały słowa FeyTya i pozostałych - gwałtowność ich wypowiedzi skierowana przeciwko jej matce, z podobnymi oskarżeniami o chęć odebrania władzy nieludziom.
A te plotki o Jedi, pomyślała Jaina. Przypisuje się im winę za utratę Garqi i Dubrillionu i pośrednio sugeruje, że to Jedi sprowadzili Yuuzhan Vong do Nowej Republiki. Wygląda na to, że ktoś chce z nich zrobić kozła ofiarnego, jeśli Ithor padnie.
Jag Fel odwrócił się w jej stronę. Jaina zaczęła się zastanawiać, czy w jakiś sposób nie odczytał jej myśli. Wytrzymała jego wzrok z niezachwianą pewnością.
- Uratujemy Ithor. Pokiwał głową.
- Wygramy bitwę o Ithor. Ale jego ocalenie... - przeniósł wzrok na grupę polityków Nowej Republiki -.. jego ocalenie nie leży w naszych rękach i obawiam się, że nie mamy na to żadnego wpływu.
Jacen Solo złączył dłonie za plecami. Odpowiedział na wezwanie wuja do wszystkich Jedi, by zgromadzili się w małym gaju na górnym pokładzie „Tafanda Bay”. Był trochę zdziwiony, że Jaina nie przyszła, chociaż czuł jej obecność w latającym mieście Ithorian. Wrażenia, jakie odbierał, wskazywały na to, że Jaina ćwiczy na symulatorze. Przez chwilę czuł niezadowolenie, że Eskadra w taki sposób odciąga Jainę od niego samego i od innych Jedi.
Gdy tak stał między Gannerem i Anakinem, złapał się na tym, że myśli źle o siostrze, i zaczął badać swoje uczucia. Czuł cień zazdrości, widząc, jaką przyjemność sprawia jej latanie w Eskadrze Łobuzów, ale był też dumny, że tak dobrze sobie radzi w roli pilota. Wiedział, że nie porzuciła swojego dziedzictwa ani wyszkolenia Jedi, tylko znalazła inny sposób, by je wykorzystać.
Idzie w ślady Corrana Horna, który też służył w Eskadrze, pomyślał. Spojrzał w dół i zobaczył Corrana. Jacen przywykł do myśli, że chciałby stać się takim Jedi jak Corran i Luke. Miał świadomość tego, że na Belkadanie i Garqi wykonał słuszną i potrzebną pracę, ale nie przestawało go prześladować poczucie niezadowolenia z własnej roli.
Wspomnienia rzezi na Dantooine przypomniały mu, jak wyglądała najgorsza ze ścieżek Jedi. Wiedział, że Yuuzhanie nie dali im wyboru - musieli zabijać żołnierzy, w przeciwnym razie liczba ofiar byłaby znacznie wyższa. Działali tam jako obrońcy, więc w ich czynach nie było ani odrobiny ciemnej strony.
A jednak tyle istot wtedy zginęło, pomyślał.
Znów wrócił do kwestii, która nie dawała mu spokoju. Jeśli Moc spajała w jedno wszystko, co żyje, czy można było w jakikolwiek sposób usprawiedliwić zabijanie?
Kodeks Jedi mówi, że nie ma śmierci, jest tylko Moc, ale śmierć milionów na Alderaan i Caridzie wystarczyła, by wywołać w Mocy potężne zakłócenia, rozmyślał. A jeśli tak, czy śmierć mniejszej liczby istot również wpływa w pewien sposób na Moc?
Chociaż był pewien, że nie potrafi sam rozwikłać tego podstawowego paradoksu, wiedział, że odpowiedź istnieje. Anakin twierdził, że zbliżył się do niej w swoich poszukiwaniach, a Jacen nie mógł odmówić bratu przenikliwości.
Zbliżając się do czegoś, myślał, wiem przynajmniej, że to istnieje. Teraz muszę się tylko dowiedzieć, co to jest.
Przybycie Relela Tawrona, ithoriańskiego arcykapłana, i LukeA wyrwało Jacena z jego medytacji. Dopóki się nie pojawił, Jacen zachodził w głowę, po co zostali tu wezwani. Powaga w ruchach arcykapłana i mistrza Jedi sugerowały, że powód spotkania jest niezwykle ważny.
Daeshara’cor wsunęła się do środka za Lukiem, zajmując pozycję obok Octy Remis. Podkreśliło to powagę sytuacji. Od chwili przybycia Lukę’ a na Ithor Twi’lekianka była na własną prośbę trzymana w odosobnieniu. Jacen wiedział, że Lukę spędzał z nią wiele czasu, ale nikomu nie wyjaśnił powodów, dla których zajęła się poszukiwaniami superbroni.
Lukę Skywalker stanął przed grupą dwudziestu kilku Jedi i skłonił głowę w ich stronę.
- Bracia i siostry, Relal Tawron przybył tu, by przygotować nas do zadania, jakie nas czeka w nadchodzącej walce. Posłuchajcie z uwagą tego, co wam ma do powiedzenia. Chociaż znaleźliśmy się tu, by ocalić Ithor, przez niedbalstwo możemy doprowadzić do jego zniszczenia. Nie wolno do tego dopuścić.
Ithorianin pokiwał głową, potwierdzając słowa Luke’a. Przez chwilę przyglądał się twarzom zgromadzonych rycerzy. Splótł palce i zaczął powoli mówić głosem dźwięcznym, choć cichym.
- Witamy was, Jedi, i dziękujemy za to, co dla nas robicie. Mówię teraz nie tylko w imieniu własnym, ale również Matki-Dżungli, nad którą się unosimy, i całego ithoriańskiego ludu. Jesteśmy jednością i pragniemy, byście stali się jednością razem z nami.
Znów rozejrzał się po twarzach Jedi. Kiedy jego wzrok spoczął na Jacenie, młody Jedi poczuł, że się czerwieni. Nie znał żadnego powodu, dla którego miałby czuć się zawstydzony. Po chwili uświadomił sobie, że tym, co wprawiło go w zakłopotanie, była aura absolutnego spokoju, emanująca od Ithorianina. Niepewność Jacena co do własnej przyszłości ostro kontrastowała z pewnością przekonań i wyborów życiowych arcykapłana.
On czuje się tak, jak ja chciałbym się czuć, pomyślał Jacen. Relal Tawron rozplótł palce i rozłożył ręce.
- Słyszeliście, że nikomu nie wolno postawić nogi na powierzchni planety Ithor. To twierdzenie jest prawdziwe w tłumaczeniu na wspólny, ale nie jest to cała prawda. Są wśród nas pielgrzymi, którzy schodzą na powierzchnię naszego świata, by doglądać lasów, odwiedzać święte miejsca pochodzące z czasów, zanim rozwój techniczny pozwolił nam budować latające miasta, i naprawiać szkody, wyrządzone przez burze lub pożary. Zanim wyprawią się w taką podróż, muszą przygotować się na to duchowo. Jeśli zajdzie taka potrzeba, wy również wyprawicie się na powierzchnię. Chcemy, abyście i wy się do tego przygotowali, by móc przyjąć planetę jako waszą matkę i by ona przyjęła was jako swoje dzieci. - Arcykapłan zamrugał. - Aby tak się stało, musicie stać się inni, niż jesteście. Powtarzam, że nikomu nie wolno zejść na powierzchnię... a ci, którym wolno, nie mogą pozostać sobą.
Jacen zmarszczył brwi. Zauważył, że Corran przytaknął skinieniem głowy, jakby rozumiał słowa kapłana, więc uznał, że tajemnica ma jakieś sensowne wyjaśnienie. Przypomniał sobie, jak na wczesnym etapie szkolenia musiał otworzyć się na Moc, zapominając o sobie, tak by mogła go wypełnić.
Aby zjednoczyć się z Mocą, pomyślał, musiałem stać się kimś innym, niż byłem przedtem, a to oznaczało odrzucenie mojego wyobrażenia o sobie samym.
- Każdy pielgrzym, zstępując do Matki-Dżungli, chce się do niej zbliżyć. Aby ułatwić przemianę i rozwój, musi wykorzenić z siebie te cechy, które nie pozwalają mu zjednoczyć się ze światem na dole. Podobnie ma stać się z wami. Musicie się zastanowić, jaka część waszej jaźni sprawia, że jesteście zamknięci w sobie, i tę właśnie część musicie przekształcić. Musi się to odbyć publicznie.
- Mamy o tym mówić na głos? - Wurth Skidder, stojący obok Kypa Durrona, potrząsnął głową. - Strata czasu. Powinniśmy się lepiej przygotować do walki z Yuuzhanami.
Lukę zmarszczył czoło.
- Mamy tu coś ważniejszego do zrobienia, Wurth. Ithoriański arcykapłan połączył dłonie przed sobą.
- Jeśli czujesz, że tracisz czas, możesz wyjść.
- Co?! - Wurth założył ręce na piersi. - Jesteśmy tu po to, by ocalić twój świat.
- Najpierw musicie ocalić siebie, Jedi - powiedział cicho Ithorianin. - Dopóki nie poczujesz, że potrzebujesz ocalenia, Matka Dżungla nie będzie dla ciebie łaskawa.
- Nie rozu...
Kyp położył rękę na ramieniu Wurtha.
- Wybacz nam to zamieszanie. Rozumiemy, co masz na myśli, Relalu Tawronie, i uszanujemy wasze obyczaje.
Ithorianin kiwnął głową na znak, że przyjmuje przeprosiny, i znów rozłożył szeroko ręce.
- Publiczne wyznanie ma uczynić wszystkich obecnych odpowiedzialnymi za wspomaganie pielgrzyma w jego dążeniu do jedności z dżunglą. Dzieląc się tym ciężarem, choć różnorodni jak flora i fauna składająca się na Matkę-Dżunglę, zaczynamy współdziałać, tworzyć złożony ekosystem. Tylko współdziałanie może zapewnić nam sukces.
Lukę Skywalker zwrócił się w kierunku Ithorianina.
- Jeśli wolno, chciałbym zacząć od siebie.
- Będziemy zaszczyceni, mistrzu.
- Wyrzekam się odpowiedzialności. - Lukę przymrużył oczy, a Jacen wyczuł zdumienie u niektórych rycerzy. - Przez wiele lat czułem się przygnieciony ciężarem świadomości, że jestem jedynym dziedzicem tradycji Jedi. Oszukiwałem was. Wy wszyscy jesteście jej dziedzicami. Wiem, że przyjmiecie na siebie część odpowiedzialności, którą dotąd sam dźwigałem. Wierzę w was bez zastrzeżeń.
Jacen
poczuł zimny dreszcz na plecach. Nie miał nigdy wątpliwości, że
wuj mu ufa, ale przecież łączyło ich coś więcej niż tylko
stosunek mistrza i ucznia. Duża część tego zaufania wypływała z
więzów rodzinnych. Po raz pierwszy Jacen poczuł, jak mu
Zaczęły się wyznania kolejnych Jedi. Nikt nie ustalał specjalnej kolejności - po prostu mówili, gdy czuli, że nadszedł ich czas. Jacen słuchał, mniej uważając na to, co mówią, a bardziej dziwiąc się spokojowi, który wydawał się na nich spływać, gdy wypowiadali swoje oświadczenia. Rozpaczliwie szukał w sobie tego aspektu własnej osobowości, który nie pozwalał mu osiągnąć takiego spokoju ducha, poczuć się tak jak oni.
Anakin zaskoczył go, kiedy wystąpił jako jeden z pierwszych.
- Rezygnuję z przekonania, że to ja mam rację. Zawsze tak bardzo chcę postępować słusznie, że nawet nie staram się zastanowić, czy inna odpowiedź nie byłaby właściwsza. Osądzenie, że postąpiło się właściwie, to koniec drogi, a ja jestem dopiero na jej początku.
W jednym z ostatnich rzędów Daeshara’cor przerzuciła lekku na plecy.
- Wyrzekam się nienawiści. Relacje o tym, jak Yuuzhanie niewolą podbite ludy, sprawiły, że znienawidziłam ich tak samo jak ludzi, którzy trzymali w niewoli moją matkę. Ta nienawiść pchnęła mnie do głupich czynów. Skończyłam z tym. Powstrzymam Yuuzhan Vong, bo trzeba ich powstrzymać, a nie dlatego że ich nienawidzę.
- Odrzucam strach. - Corran otarł ręką usta. - Przez całe życie obawiałem się, że kogoś zawiodę... mojego ojca, moją żonę, dzieci, przyjaciół, was. Dość tego. Porażka nie wchodzi w grę, więc strach przed przegraną nie ma sensu.
Ganner zdecydowanie kiwnął głową.
- Ja mogę się obejść bez dumy. Zaślepiała mnie tak, że nie dostrzegałem wielu rzeczy, na przykład tego, jak śmiertelnie niebezpieczni są Yuuzhanie. Dżungla nie potrzebuje ślepego strażnika.
Octa Ramis wysunęła się przed Daeshara’cor.
- A mnie oślepiło opłakiwanie przyjaciela, którego zabrali mi Yuuzhanie. Pozwolę mu spoczywać w pokoju.
Strach. Duma. Nienawiść. Przyznanie Anakina, że nie zawsze ma rację. Wszystkie te wyznania wydały się Jacenowi godne pochwały.
Ale nic z tego nie pasuje do mnie, myślał. A przynajmniej nie w tej chwili, westchnął w duchu, czując, jak tysiące pytań kłębi się mu pod czaszką. Co ja powinienem odrzucić?
Otworzył usta ze zdumienia, kiedy uświadomił sobie odpowiedź. Nagłość, z jaką się pojawiła, zaskoczyła go tak, że o mało się nie roześmiał, co bez wątpienia zakłóciłoby podniosły charakter ceremonii. Nie mógł się nadziwić, jak prosta była ta długo poszukiwana odpowiedź. Oszołomił go spokój, jaki spłynął na niego wraz ze zrozumieniem.
Wystąpił przed Anakina i Gannera.
- Odrzucam konieczność poznania już teraz, kim się stanę w przyszłości. Patrząc w przyszłość, zaniedbywałem teraźniejszość i rolę, jaką mam w niej do odegrania. Teraźniejszość stała się zbyt ważna, więc nie mogę dalej tak postępować.
Jeszcze zanim wuj przytaknął skinieniem głowy, Jacen poczuł, jak od głowy do stóp wypełnia go przyjemne ciepło. Nie porzucił zamiaru szukania własnej drogi jako
Jedi, a tylko pozbył się palącego niepokoju, który temu towarzyszył. Zyskaną w ten sposób energią zasilił determinację, by ocalić Ithor. Poczucie zadowolenia, jakie zyskał, nie pozostawiało wątpliwości, że dokonał właściwego wyboru.
Muszę po prostu mieć nadzieję, pomyślał, że pożyję wystarczająco długo, żeby iść dalej moją ścieżką, niezależnie od tego, czy będzie biegła prosto w przód, czy po okręgu.
Kolejni Jedi wypowiadali swoje deklaracje. Wurth odrzucił słabość z gwałtownością, którą pokrywał niepewność. Kyp porzucił dumę, sugerując, że chwała jednego jest chwałą wszystkich. Widać było, że próbuje zjednoczyć wszystkich Jedi, tak jak przed chwilą Lukę, a dzięki nowej perspektywie Jacen przejrzał na wylot jego intencje.
Jacen domyślał się, że arcykapłana również nie zwiodły wybiegi Wurtha, Kypa i paru innych, ale nie dał po sobie tego poznać.
- Wy, rycerze Jedi, dzięki łączności z Mocą rozumiecie, jak życie splata się z życiem. Wiecie, jak jedno łączy się z drugim. Tutaj, dziś, zostaniecie połączeni z Matką-Dżunglą i ithoriańskim ludem. Ofiarujemy wam wsparcie i miłość. Jak włókna splecione razem są mocniejsze niż pojedyncza nić, tak my razem będziemy mieć więcej siły, by przeciwstawić się niebezpieczeństwu.
Ithorianin opuścił ręce i uścisnął dłoń mistrza Jedi. Lukę został w sali, a Relal Tawron ruszył w stronę wyjścia. Ithorianin zatrzymał się tylko raz, by położyć dłonie na ramionach Daeshara’cor i szepnąć jej coś do ucha, a potem wyszedł. Lukę zaczekał, aż grodzie zasuną się za arcykapłanem. Stał nieruchomo, spowity w płaszcz.
- Jak wiecie, nie sprecyzowano jeszcze, jaką rolę mamy pełnić w obronie planety. W tutejszych systemach komputerowych znajdziecie podsumowanie różnych wariantów rozwoju sytuacji, które nam przekazano. Nie ma chyba sensu zapoznawać się z takimi, które nie wyszły spod ręki admirałów Pellaeona i KreTeya... albo mojej. Każdemu z was przydzielę zadania.
Kyp zmarszczył czoło.
- Przekazujesz nam odpowiedzialność, ale nie będziemy mieli wpływu na to, do czego zostaniemy wykorzystani?
Mistrz Jedi uśmiechnął się. Nie dał się zbić z tropu.
- Wam przekazuję odpowiedzialność za wasze własne czyny. Wojskowym przekazuję odpowiedzialność za to, do czego zostaniemy wykorzystani. Natomiast to, w jaki sposób zrealizujemy te zadania, będzie zależeć od nas wszystkich. Oni zadecydują, co należy zrobić, a my, w jaki sposób Jedi mogą najlepiej osiągnąć cel.
Rozejrzał się po sali.
- Na razie to wszystko. Niech Moc będzie z wami.
Jedi podzielili się na małe grupki i powoli zaczęli opuszczać zagajnik. Lukę podszedł do Anakina i Jacena z szeroko rozłożonymi ramionami. Położył dłonie na ramionach obu siostrzeńców.
- Jestem z was bardzo dumny. To, co powiedzieliście... jak mówił arcykapłan, dżungla to nie miejsce dla dzieci. Wasze słowa świadczą, że już nimi nie jesteście.
Jacen dotknął mechanicznej protezy Luke’a.
- Dziękuję, mistrzu.
- Ja też, wujku Lukę, dziękuję. - Anakin uśmiechnął się szeroko, ale po chwili spoważniał. - Jestem gotów zrobić wszystko, co będzie konieczne.
Ganner zaśmiał się cicho.
- Biorąc pod uwagę twoje doświadczenie w walce z Yuuzhanami, może to ty powinieneś objąć nad nami dowództwo.
Lukę uniósł brew.
- Na razie chyba za wcześnie, by składać na jego barki taką odpowiedzialność, ale kiedyś...
Daeshara’cor przecisnęła się przez tłum rycerzy i zatrzymała nieśmiało w pewnej odległości od nich.
- Mistrzu, czy mogę chwilę z tobą porozmawiać? Lukę odwrócił się w jej stronę.
- Ależ oczywiście. Podejdź do nas, proszę.
- Tak, mistrzu. - Twi’lekianka zbliżyła się i spojrzała na swoje dłonie. Jej warkocze główne drgnęły nerwowo. - Chciałabym ci podziękować za zaufanie, jakim mnie obdarzyłeś, zapraszając na tę uroczystość. Dużo ostatnio myślałam o motywach, które mną kierują. Ale zanim nie wypowiedziałam tego na głos, nie do końca rozumiałam, dlaczego postąpiłam tak, a nie inaczej, ani też jaki miało to na mnie wpływ. Pozwoliłam, by nienawiść zniewoliła mnie w taki sam sposób, jak zniewolona była moja matka. Nie żałuję, że przeciwstawiałam się zniewoleniu ani że przeciwstawiałam się Yuuzhanom, ale nie mogę tego robić, kierując się niewłaściwymi pobudkami. Walka o wolność lub jej zachowanie jest słuszna, ale szukanie zemsty nie.
Mistrz Jedi przytaknął.
- Wszyscy musimy o tym pamiętać. Cieszę się, że znów jesteś z nami, Daeshara’cor. Walka, która nas czeka, wymaga najlepszych, a ja jestem pewien, że najlepsi są tutaj.
Corran, który właśnie się zbliżył, westchnął.
- Miejmy nadzieję, że to wystarczy. Nie mogę się pozbyć myśli, że bitwa o Ithor dla niektórych z nas będzie ostatnią z bitew. Jeśli nie powstrzymamy wroga, stopienie się z Matką-Dżunglą może nie być najgorszą rzeczą, jaka może nas spotkać.
Uwolniony z Uścisku Męki Shedao Shai chwycił jeden z jego uchwytów w lewą dłoń. Zawisł na nim całym ciężarem ciała, a potem szybkim ruchem skręcił je w prawą stronę. Lewy bark trzasnął głośno, budząc echo w jego kabinie, ukrytej w trzewiach „Dziedzictwa Udręki”. Ramię wskoczyło z powrotem na swoje miejsce w stawie, wzbudzając w jego ciele paroksyzm bólu, który przyprawił go o drżenie kolan. Upadłby na podłogę, gdyby nie to, że poddanie się bólowi oznaczałoby zbrukanie.
Lepiej, żeby mój podwładny nie oglądał mnie w chwili słabości, pomyślał. Powoli odwrócił głowę w stronę Deigna Liana, który wbijał w deski pokładu.
- Masz jakiś powód, by mi przeszkodzić?
- Tak, wodzu, i to niejeden.
- Więc podaj mi najlepszy z nich.
Groźba zasugerowana w pytaniu wstrząsnęła Lianem, co sprawiło Shedao Shai przyjemność. Jego podwładny nie podniósł głowy i nie zdołał ukryć lekkiego drżenia głosu, gdy odpowiedział:
- Mój panie, sądzimy, że udało nam się odkryć, co tamci jeedai próbowali ukryć na Garqi.
- Doprawdy? - zapytał lekko dowódca Yuuzhan Vong. - Po tak długim czasie? Co każe ci myśleć, że w końcu znalazłeś odpowiedź?
- Jak zapewne pamiętasz, mój wodzu, mieliśmy duże trudności z hodowanymi tam czułkami. Ich zawodność była niezwykle wysoka. Uznaliśmy, że w przypadku jednej z generacji popełniono nie wykryte błędy hodowlane. Powtórzyliśmy eksperymenty z inną generacją, ale skutek był taki sam.
- Już kiedyś zanudzałeś mnie tymi wyjaśnieniami - przypomniał Shedao Shai. Lian lekko zesztywniał.
- Stworzenia, których użyliśmy, stanowią odmianę krabów vonduun. Zastosowaliśmy inny szczep, kiedy przeprowadziliśmy sekcje zwłok badaczy, którzy zawiedli. Wykryliśmy u nich zapalenie dróg oddechowych, a nowe zwierzęta badawcze pozwoliły nam zidentyfikować drobiny pyłku kwiatowego. Badacze zmarli w wyniku reakcji alergicznej na ten pyłek. Ale reakcja ta w przypadku zbroi vonduun była znacznie szybsza i bardziej gwałtowna.
Yuuzhański dowódca przerwał mu. Uniósł lewą dłoń, ignorując ból w ramieniu. Zaskoczyło go, że zbroja padła ofiarą czynnika występującego w środowisku naturalnym. To może mieć poważne konsekwencje, przede wszystkim militarne, bo teraz wróg dysponował bronią, która mogła poważnie zmniejszyć potencjał bojowy wojowników Yuuzhan Vong. Nie miał wątpliwości, że wróg tej broni użyje - on sam nie wahałby się ani chwili, gdyby był przyparty do muru tak jak oni. Teraz każda potyczka mogła się zmienić w klęskę.
Drugą, znacznie ważniejszą sprawą był biologiczny opór wobec ich inwazji. Od pierwszej chwili, gdy padł rozkaz jej podjęcia, tłumaczono to w ten sposób, że ich przeciwnicy byli mechanistami. Tworzyli maszyny, których pseudożycie było kpiną ze wszystkich organizmów żywych. Ich uzależnienie od maszyn czyniło z nich istoty niesamodzielne, słabe, godne pogardy i niewątpliwie zasługujące na śmierć. Byli niewiernymi, bluźniercami i heretykami, których istnienia nic nie usprawiedliwiało.
Ale teraz samo życie występuje przeciwko nam, pomyślał Shedao. Pokręcił głową, bo uświadomił sobie, na jak niebezpieczne ścieżki może go zaprowadzić to odkrycie. Skoro niedawno jeden z odłamów polityczny przez przedwczesny atak próbował przejąć kontrolę nad inwazją, tak teraz kapłani mogli wykorzystać tę nową opozycję, by wzmocnić swoje wpływy. Chociaż mimo tego odkrycia Shedao Shai nie przestał wierzyć w sens świętej wojny, był zdania, że sprawy militarne powinny pozostać w rękach tych, których do tego szkolono.
Zmrużył oczy.
- Kto jeszcze wie o tym, co mi ujawniłeś?
- Nikt oprócz mnie i tych, którzy sprawę badali. - Usta Liana rozciągnęły się w bezwiednym półuśmiechu. - Znajdują się w odosobnieniu. Nikt się o tym nie dowie.
- Bardzo dobrze - szczerze pochwalił podwładnego Shedao Shai. - Czy zidentyfikowaliście roślinę, z której pochodzi ten pyłek?
- To baforowiec, drzewo pochodzące z planety Ithor. Jest w naszym korytarzu inwazyjnym, łatwo dostępna z Garqi. - Lian uniósł podbródek. - Pozwoliłem sobie przygotować plan anihilacji tej planety.
- Powtórka ze zniszczenia Sernpidala? Lian zaprzeczył.
- Nie, wodzu. Moi badacze zapewnili, że zdołają opracować broń biologiczną, którą rozsiejemy po planecie. Ithor to świat bogaty w materię organiczną. Zniszczenie go będzie łatwe.
Shedao Shai podrapał się pazurem po policzku i niżej po szyi. Czuł, jak szpon szoruje o fałdy zrogowaciałej skóry.
- Bez lądowania na planecie, wysyłając mikroorganizmy?
- To najszybszy sposób, mój wodzu.
- Istotnie, ale i najbardziej marnotrawny. - Shedao Shai potrząsnął głową. - Nie tak to zrobimy.
- Dlaczego nie? - przez twarz Liana przebiegł wyraz zniecierpliwienia. Wskazał na krążącą w dole planetę. - Nawet podbicie planety takiej jak Garqi nie obyło się bez
Dowódca Yuuzhan Vong przyskoczył do adiutanta i z rozmachem uderzył go otwartą dłonią w gardło. Lian uniósł ręce w geście obrony, ale nie był dość szybki. Siła ciosu pchnęła młodszego wojownika do tyłu. Z jego gardła wydobyło się zduszone rzężenie.
Padł na kolana i dotknął czołem pokładu.
- Wybacz mi, wodzu, że cię rozgniewałem!
W jego zachrypniętym głosie nie było dość skruchy, zdaniem Shedao Shai, ale przerażenie podwładnego sprawiło mu przyjemność.
- Sądzisz, że zostaniemy pokonani w bitwie o Ithor? - Nie, panie!
- Sądzisz, że nasi wojownicy przerażą się myśli, że mogliby w niej zginąć? - Nie, panie!
- Dobrze. - Shedao Shai odwrócił się od Liana i zaczął spacerować po kabinie, stukając obcasami o pokład. - Sposób, który zaproponowałeś, jest najbardziej wydajny, ale przyniósłby nam więcej szkody niż korzyści. Musimy im pokazać, że rozgromimy ich niezależnie od tego, jak dobrze się przygotują. Dotychczas ani jedna z ich planet nie stała się celem poważnej operacji wojskowej z naszej strony. Owszem, wzięliśmy Garqi, ale przy minimalnym oporze. A późniejsza infiltracja planety przez ich szpiegów jest plamą na naszym zwycięstwie. Jak sam zauważyłeś, na pewno teraz fortyfikują Ithor. Kiedy ich zwyciężymy, ci z nich, którzy ocaleją, rozniosą po całej galaktyce wiadomość, że jesteśmy niepokonani. O tym właśnie powinni się przekonać.
- Z całym szacunkiem, wodzu, twój sługa myśli, że spędziłeś zbyt wiele czasu z Elegosem.
- Tak sądzisz? - Shedao Shai odwrócił się powoli, a obcas jego buta zaskrzypiał przy tym przeraźliwie. - Dowiedziałem się od niego wiele o naszych wrogach. Teraz zaniesie im wiadomość ode mnie. Jest już gotów do tej roli, a my wiemy, gdzie wysłać wiadomość: na Ithor. Wróci tam do swoich ludzi. Nie zawiedzie mnie.
- To wszystko jest słuszne, wodzu, ale twoja troska o to, co my ślą niewierni... ta troska...
- Ta troska - Shedao Shai podszedł do Liana i przycisnął stopą jego głowę do podłogi - sprawia, że ocieram się o herezję, prawda? Czy zrobiłem cokolwiek, co wskazywałoby, że zboczyłem z naszej drogi? Czy używam maszyn? Czy wątpię w to, co robimy? Czy podważam władzę bogów i kapłanów?
- Nie, wodzu, ale...
- Nie ma żadnego ale, Lian. Sam mógłbyś się wiele nauczyć od Elegosa w ciągu tych kilku dni, zanim nas opuści. - Dowódca Yuuzhan Vong przycisnął mocniej głowę adiutanta do podłogi. - Zaproponowałeś plan, który byłby skuteczny z punktu widzenia taktyki, ale zawiódłby na poziomie strategii. Co więcej, twój plan ktoś mógłby uznać za bluźnierstwo, skoro przewiduje zniszczenie przebogatego magazynu życia. Ithor może być darem bogów dla naszego ludu, który musimy wyrwać wrogowi, a ty wolisz go zniszczyć, niż wypełnić wolę bogów i uwolnić tę planetę.
Shedao Shai cofnął stopę i wbił ostrogę w skórę głowy Liana. Zgiął kolano i podniósł nogę, ciągnąc w ten sposób do góry głowę podwładnego. Gdy uniosła się na tyle, że zobaczył oczy Liana, uwolnił go. Patrzył w milczeniu na adiutanta, dopóki strużka jego krwi nie zaczęła kapać na pokład.
- Masz szczęście, Lian, że nie pozwalam ci okryć się niesławą. Zrobisz to, co jest wolą bogów. - Shedao Shai skrzyżował ramiona na piersi. - Opracujesz mi plan ataku na Ithor, który ma nastąpić od dziś za miesiąc. Zaplanujesz też, dla odwrócenia uwagi, atak na Agamar. Jeśli nie powiedzie się teraz, podbijemy tę planetę po zajęciu Ithor. Przy planowaniu masz korzystać z wszelkich środków, jakie mam do dyspozycji.
- Wodzu, to wielki zaszczyt, ale czy to nie ty powinieneś zaplanować te operacje?
- Przejrzę i udoskonalę twoje plany, ale uważam, że jesteś wystarczająco kompetentny, by przygotować pierwszy szkic. W tym czasie będę kontynuował pracę, którą tylko ja mogę wykonać. - Pokiwał głową. - Elegos będzie pierwszym zwiastunem naszego ataku na Nową Republikę. Za tydzień zacznie dla nas pracować. Potem będę mógł zająć się twoimi pomysłami, poprawić je i wcielić w życie.
- Tak jest, wodzu - potwierdził Lian. - Zrobię, jak rozkazałeś. - Jeszcze jedno.
- Tak, wodzu?
- Nikt nie może się dowiedzieć o tym pyłku. Jeśli nasi ludzie znajdą sposób, żeby uodpornić zbroję, to dobrze. Jeśli nie... będziemy walczyć bez żywej zbroi. - Shedao Shai uśmiechnął się. - Jesteśmy Yuuzhan Vong. Nasza sprawa jest dobra i słuszna. Bogowie będą naszą zbroją, gdy ruszymy do walki, a używając martwych zbroi, potwierdzimy tylko głębię naszej wiary.
Kiedy Deign Lian wrócił do swojej kabiny na pokładzie „Dziedzictwa Udręki”, zamknął i zablokował za sobą klapę włazu. Owalne pomieszczenie było zbyt małe, by w nim stał wyprostowany. Schylił głowę, żeby nie zabrudzić sufitu krwią, przyklęknął i z niewielkiego schowka pod łóżkiem wyciągnął sklipuna.
Delikatnie umieścił muszlę na łóżku w taki sposób, by linia styku dwóch jej połówek znalazła się na wysokości jego twarzy. Dotknął tkanki sensorycznej na ścięgnie łączącym połówki muszli i wystukał palcem kombinację dźwięków, na którą stworzenie nauczyło się reagować. Górna połówka muszli uniosła się, ukazując villipa, usadowionego w jej wnętrzu jak perła. Yuuzhanin potarł skórę villipa, żeby go obudzić. Poczuł, jak jego łuk płucny pompuje krew ze zdwojoną siłą. Wreszcie stworzenie przybrało kształt twarzy jego prawdziwego pana.
Lian pochylił głowę.
- Panie, wybacz mu, ale musi ci coś donieść.
- Kontynuuj. - Poprzez vilipa głos pana brzmiał płasko, ale nadal miał w sobie grozę.
- Stało się tak, jak się spodziewałeś. Przedstawiłem Shedao Shai plan unicestwienia Ithor, ale on go odrzucił. Zamiast tego planuje rzucenie nas do ataku w konwencjonalny sposób, choć może nie tak całkiem konwencjonalny.
Brwi na twarzy, odwzorowanej przez vilipa, ściągnęły się w dół. - Wyjaśnij.
Lian starał się, by jego twarz pozostała bez wyrazu, a głos beznamiętny. Wiedział, że udzielając odpowiedzi, włącza się w niebezpieczną grę, ale Shedao Shai nie pozostawił mu wyboru. Adiutant był pewien, że również jego pan ma świadomość, iż jest wciągany w grę, ale jest to niczym wobec skali jego talentu do manipulacji politycznych.
- Jest opętany przez tego niewiernego. Nie ma nawet czasu przygotować planów ataku na Ithor, bo cały czas się nim zajmuje. Jest przekonany, że wyeliminowanie zagrożenia, jakim jest dla nas Ithor, może obrócić się przeciwko nam ze względu na to, co niewierni o nas pomyślą.
- A kogo obchodzi, co sobie pomyślą niewierni? - Villip zdołał oddać pogardę w głosie pana. - Zaplanuj dla niego ten atak... i zrób to dobrze. Obliczysz, jakich sił będziesz potrzebował, żeby zająć tę planetę, ale wystąpisz o więcej statków. Shedao Shai obetnie twoje szacunki i wyjdzie na głupca.
- Jak żądasz, panie, tak uczynię - przytaknął entuzjastycznie Deign Lian. Postanowił odegrać małe przedstawienie. - Już wkrótce wszelkie pochwały spłyną na twoje imię, panie. Na ustach wielu...
- Milcz, głupcze!
Lian pokornie pochylił głowę.
- Błagam o wybaczenie, panie!
- Lepiej nie wystawiaj na próbę mojej opinii o tobie. Znalazłeś się na swoim miejscu po to, by dopatrzyć, że stanie się to, co powinno. Nie chciałbym wymieniać cię na kogo innego, ale może będę musiał.
- Tak, panie - powiedział Lian, starając się, by w jego głosie brzmiała trwoga. Tak długo, jak polityk lekceważył go tak samo jak Shedao Shai, Lian mógł wygrywać jednego przeciw drugiemu. Shedao Shai musi przegrać, by Lian mógł objąć jego stanowisko, ale potem musi upaść również jego polityczny protektor.
Dopiero wtedy zdobędę władzę, do której zostałem przeznaczony, pomyślał Deign.
- Pracuj dalej. Zgłaszaj się w miarę potrzeb i informuj mnie o rozwoju wydarzeń, gdy zacznie się bitwa o Ithor. To, co robisz, jest słuszne i miłe bogom. - Twarz wyobrażona przez villipa przybrała wyraz spokoju. - Gdy dokona się nasz podbój, zostaniesz hojnie wynagrodzony.
- Pokornie dziękuję, panie. Jestem zawsze twoim lojalnym i posłusznym sługą. Lian wyciągnął rękę i zamknął sklipuna. Miał ochotę się roześmiać, ale kropla krwi opryskała muszlę. Dotknął dłonią włosów i przekonał się, że są przesiąknięte krwią, a rana porządnie napuchła. Badał ją przez chwilę palcami, a w końcu wzruszył ramionami, zadowolony, że będzie miał jeszcze jedną bliznę.
Ukrył sklipuna, a potem zlizał krew z palców. Upokorzenia, które musiał znosić ze strony Shedao Shai, zostaną wynagrodzone, kiedy zrobi mu wielką niespodziankę.
Jedyne,
czego żałuję, pomyślał Lian, to że w swoim upadku nie dostrzeże
mojej ręki. Szybko odsunął żal na bok. Mogę zrzec się tej
przyjemności, uznał. Poświęcę bogom tę ofiarę. Uśmiechnął
się szeroko, pewny, że w ten sposób przypodoba się bogom. Z
rozkazu Shedao Shai do bitwy pozostał zaledwie miesiąc. Tylko
miesiąc upoko
Lukę znalazł Marę przy dużym iluminatorze w apartamencie, który im przydzielono na pokładzie „Tafanda Bay”. Wyczuł, że jego nadejście ją zaskoczyło, ale kiedy go rozpoznała, uspokoiła się. Stała, obejmując się mocno ramionami, wpatrzona w Matkę-Dżunglę widoczną w dole. Rozluźniła nieco uścisk, a Lukę splótł palce z jej dłońmi, przytulił się do jej pleców i pocałował ją w kark.
- Jak się czujesz?
- Dobrze, bardzo dobrze. Arcykapłan Tawron wstąpił do mnie i był tak dobry, że odprawił dla mnie ten rytuał, przez który wcześniej przeszli inni Jedi. Wstyd mi, że nie byłam z wami, ale...
- Nic się nie stało, Maro. Byłoby świetnie, gdybyś nam towarzyszyła. Ale musisz wypoczywać, żeby być w formie.
Pochyliła głowę i dotknęła delikatnie skroniąjego skroni.
- Wiem, Lukę, to miłe z twojej strony, ale czasem czuję się jak symulantka. Ithor jest tak pełen spokoju, że jakoś ciężko mi tu utrzymać bojowego ducha. Nie chodzi o to, że lubię sytuacje konfliktowe, ale w końcu zostałam wyszkolona, żeby sobie z nimi radzić.
- I niewielu jest takich, którzy mogą ci w tym dorównać.
- Niewielu? Na przykład kto? Lukę roześmiał się lekko.
- Pozwól, że się poprawię. Nie ma takich, którzy lepiej od ciebie radziliby sobie w sytuacjach konfliktowych.
Odwróciła głowę i pocałowała go w policzek.
- Dziękuję. Masz coś przeciwko temu, żebym jeszcze trochę odpoczęła w twoich ramionach?
- Ależ skąd! Mamy czas.
- Dzień albo dwa?
- Hmm. Chyba trudno byłoby nam tak stać przez dwa dni, nie uważasz? - Lukę uśmiechnął się. - W końcu zasłabniemy z głodu.
- Rzeczywiście, masz rację, mój mężu! Może lepiej powinniśmy się położyć.
- Podoba mi się twój tok myślenia. - Mistrz Jedi przycisnął żonę mocniej. Za oknem stado trójszponiastych ptaków manolium zerwało się do lotu lśniącą kolorami kaskadą. Zawirowały i odleciały w dół pod łukiem tęczy. - Wyobraź sobie, że przez całe to zamieszanie z planowaniem zadań nie miałem czasu, żeby na chwilę przystanąć i zobaczyć, czego właściwie mamy bronić.
- Ja oglądam to miejsce godzinami i zawsze widzę coś nowego.
- Mara odwróciła się w jego uścisku i otoczyła mu ramionami szyję.
- Relal Tawron był dla mnie bardzo dobry. Powiedział, że chociaż Matka-Dżungla to miejsce pełne spokoju, nie jest pozbawione przemocy i gwałtowności. Drapieżniki i ich ofiary są częścią naturalnego cyklu. Drapieżniki zabijają zdobycz i pożerają ją, a potem same stają się pożywieniem dla robaków i bakterii, które z kolei służą za pożywkę dla roślin, dających strawę i osłonę roślinożercom.
- I porównał cię do drapieżnika? Mara wzruszyła ramionami.
- Raczej do pożaru, trawiącego całe połacie dżungli podczas suszy.
- Hmm, nie wiedziałem, że docierają do nich najświeższe wiadomości.
- Ach, ten sarkazm Jedi! Czuję się urażona.
Roześmieli się oboje. Lukę pocałował ją w usta i w czubek nosa.
- Czy ukazał ci, z jakiej perspektywy powinnaś widzieć swoją rolę w nadchodzącej bitwie?
- Tak, ukazał... a to pozwoliło mi spleść moją naturę z naturą Matki-Dżungli. I to właśnie jest klucz do całej sprawy: Matka-Dżungla wchłania w siebie wszystko, co jest częścią naturalnego cyklu. Tym, co jest nienaturalne w inwazji Yuuzhan Vong, są jej powody: polityka, chciwość, zazdrość. Wszystko to bywa powodem wojen, choć nie jest spotykane w naturze. Te cechy pojawiają się, kiedy istoty myślące wypierają się natury, której są częścią.
Lukę uśmiechnął się i przytulił ją mocno.
- To jedna z rzeczy, które w tobie uwielbiam, Maro. Ciągle idziesz do przodu, podczas gdy wielu stanęłoby w miejscu, zadowalając się tym, co już osiągnęli.
- Nie mogę się zatrzymać, Lukę, zwłaszcza teraz. - Mara wysunęła się z jego objęć. - Jest tyle rzeczy, których pragnę, a przez tę inwazję, przez moją chorobę nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam... - zacisnęła usta w wąską linię i wzięła go delikatnie za rękę. - Może to po prostu odzywa się biologia, ale teraz myślę tylko o tym, jak bardzo... jak bardzo bym chciała mieć dziecko. Patrzę na ciebie i tak bardzo cię kocham, a kiedy pomyślę, że może nie będziemy mogli...
Odwróciła się, nie patrząc na niego; zacisnęła wolną dłoń w pięść.
- Maro... - powiedział cicho i przyciągnął ją do siebie, tak że ich złączone dłonie dotknęły jej brzucha. Otarł kciukiem pojedynczą łzę i pocałował wilgotny policzek. - Kochanie, zobaczysz, że się uda... Niczego nie pragnąłbym bardziej, niż razem z tobą dać początek nowemu życiu. Jedno dziecko, dwoje, czworo...
Dotknęła opuszkiem palca jego ust.
- Wiem, że masz teraz mnóstwo do zrobienia, ale potrzebuję cię tak bardzo... Zostań ze mną chociaż na chwilę?
- Tak długo, jak będziesz chciała.
Na jej ustach zaigrał uśmiech.
- Oboje wiemy, że nie ma tyle czasu we wszechświecie. Wezmę tyle, ile mogę dostać teraz. Dopełnimy siebie nawzajem, dopełnimy naszą więź z naturą. A potem możemy tylko ufać, że Moc poprowadzi nas tam, gdzie będziemy potrzebni.
Corran podał ostatni duraplastowy pojemnik łysemu, krępemu człowiekowi, który pomagał mu w załadunku „Gwiezdnego Piruetu”.
- To chyba wszystko. Mężczyzna kiwnął głową.
- Zabezpieczę klapę i zajmę się pasażerami. Dzięki za pomoc.
- Nie ma sprawy. - Corran odwrócił się od podnoszonej właśnie klapy i podszedł do Mirax, która sprawdzała ostatnich pasażerów z listą w notesie. Wszędzie wokół nich w doku cumowniczym ithoriańskiego miasta-statku panował ruch i rozgardiasz. Niezliczone statki, duże i małe, w pośpiechu przyjmowały na pokład pasażerów i sprzęt. Kiedy opuszczały hangar, ich miejsce natychmiast zajmowały następne. W całym mieście i na wszystkich pozostałych statkach-miastach trwała ewakuacja.
Uśmiechnął się do żony.
- Masz już wszystkich?
- Mhm. - Zatrzasnęła wieczko komputerowego notesu i wsunęła urządzenie do kieszeni na biodrze. - Paliwo już mamy, możemy ruszać.
Corran pogłaskał japo policzku.
- Wiesz, że nie chcę, żebyś odlatywała.
- Wiem, ale nie chcesz też, żebym tu została. - Mirax uśmiechnęła się i wskazała palcem na frachtowiec za sobą. - Przerzucam ten zespół na Borleias. Tamtejszy klimat nie jest idealny dla ithoriańskiej roślinności, ale myślę, że uda im sieje przystosować.
- Na pewno się uda. - Otoczył ją ramieniem. - Myślisz, że ten Chalco nada się na członka załogi?
- Z tego, co do tej pory widziałam, jest godny zaufania. Dostarczymy ładunek na miejsce, a potem odstawię go z powrotem na Coruscant. - Oparła głowę o ramię Corrana. - Potem wrócę tutaj.
- Mirax, nie rób tego.
Odwróciła się twarzą do niego i oparła dłonie o jego pierś.
- Corran, ostatnim razem, kiedy poleciałeś walczyć z Yuuzhanami, z trudem udało ci się uciec. A poprzednim razem przywieźli cię ledwo żywego.
- Mirax, twoja obecność tutaj nie sprawi, że będę bezpieczniejszy.
- Może i nie, ale przynajmniej będę mogła zabić tego, kto cię dopadnie. Corran położył jej ręce na ramionach.
- Po pierwsze, wcale nie zamierzam dać się zabić.
- Mało kto zamierza.
- Fakt - westchnął. - Mirax, nie chcę cię tutaj. Walki będą naprawdę ciężkie. To, co robisz, ewakuując stąd Ithorian i próbki ich roślin, jest ważniejsze niż wszystko, czego ja mogę tu dokonać. Podobnie jak ja, powinnaś robić to, co umiesz najlepiej.
Zmrużyła brązowe oczy.
- Szanse, że zginę, są raczej niewielkie.
- Wiem i bardzo mnie to cieszy. - Powitał kiwnięciem głowy Anakina Solo, wbiegającego po trapie „Gwiezdnego Piruetu”. Dotkną! czołem czoła żony.»- Mój dziadek zginaj, kiedy mój ojciec był dzieckiem, i wiem, że twoja matka też umarła, kiedy byłaś jeszcze bardzo młoda. Nie chcę, żeby coś takiego przytrafiło się naszym dzieciom. A chyba jeszcze gorzej byłoby, gdybyśmy zginęli oboje.
- Jeśli oboje umrzemy, Booster zajmie się dziećmi.
- To ci dopiero pocieszenie!
- Potraktuj to jako motywację, żeby się nie dać zabić, Corran. Pochylił głowę, żeby pocałować jej dłoń, a potem spojrzał w górę z uśmiechem na ustach i w zielonych oczach.
- Mam motywację, skarbie, i popatrz, jak mi świetnie idzie: za pierwszym razem o mało mnie nie zabili; za drugim razem uciekłem im cały i zdrowy. Trajektoria i przyspieszenie są w porządku. To Yuuzhanie powinni się teraz zacząć martwić.
Mirax roześmiała się z przymusem.
- Wiesz, twoje zuchwalstwo naprawdę wkurza mojego ojca.
- Ale nie ciebie.
- Hmm... kiedy byłeś pilotem, wydawało mi się bardzo pociągające. - Wzruszyła ramionami. - Ale kiedy zachowujesz się tak samo jako Jedi...
- To co wtedy?
- Yuuzhanie powinni zacząć się poważnie martwić. - Pocałowała go leciutko, a potem jeszcze raz, mocniej. Corran objął ją i przycisnął do siebie z całej siły. W jej pocałunku, w jej ciele, czuł żarliwą namiętność, wynikającą bardziej z miłości niż ze strachu, że może go utracić.
- Będę za tobą bardzo tęsknić, Corran.
- Ja też, Mirax. - Tulił ją do piersi, a przez głowę przelatywały mu obrazy z ich wspólnego życia. Pierwszy raz, kiedy ją zobaczył; jej uspokojona we śnie twarz po nocy pełnej namiętności; uśmiech przez łzy po porodzie; a nawet tę iskrę bólu ukrytą za beznamiętną maską, gdy patrzyła, jak ich dziecko się przewraca, i wiedziała, że powinna mu pozwolić podnieść się samemu po upadku.
- Kocham cię, Mirax. Nigdy nie przestanę cię kochać.
- Wiem. - Pocałowała go jeszcze raz i uśmiechnęła się. - Wiesz, najchętniej żegnałabym się z tobą przez najbliższych dwanaście godzin, ale muszę zwolnić miejsce postojowe dla następnego statku.
- Biurokraci nie mają serc. - Corran pocałował ją ostatni raz. - Cokolwiek wymyśliłaś na pożegnanie, zachowaj to na chwilę, kiedy znowu się będziemy witać. I niech nam to wtedy zajmie tydzień.
- Właśnie się umówiłeś na piękną randkę - posłała mu całusa. - Uważaj na siebie, Corran. Wiem, że będziesz odważny.
Anakin znalazł Chalco, który poprawiał pasy bezpieczeństwa ithoriańskiej pary w salonie „Gwiezdnego Piruetu”.
- Chciałeś odlecieć bez pożegnania?
Chalco poklepał młodego Ithorianina po ramieniu i odwrócił się do Anakina.
- Byłeś zajęty sprawami Jedi. Nie chciałem ci przeszkadzać. Mirax potrzebowała pomocy i tak jakoś się złożyło.
- To wyjaśnia, jak tu trafiłeś, ale w dalszym ciągu nie wiem, dlaczego nie chciałeś się pożegnać.
Chalco zmarszczył brwi.
- Zawsze mówiłem, że spryciarz z ciebie. No więc słuchaj... - Pochylił się do przodu i położył ręce na ramionach młodego Jedi. - Kiedy wyruszaliśmy na poszukiwania Daeshara’cor, roiło mi się, jak to zostanę bohaterem, i sam widziałeś, co z tego wyszło. Poszedłem cię ratować, a wyszło na to, że to ty musiałeś ratować mnie. Chyba po prostu doszedłem do wniosku, że nie nadaję się na bohatera.
Anakin zmarszczył brwi.
- Ale jednak to ty mnie uratowałeś! Jak sam powiedziałeś, gdybyś nie miał ze sobą blastera, nie miałbym czym powalić Daeshara’cor. A poza tym... to, co tu robisz, pomagając ewakuować tych ludzi... to prawdziwe bohaterstwo.
- Może i tak, ale to nie ten rodzaj bohaterstwa, którego będziesz potrzebował, mały. - Chalco poklepał go po policzku. - Nie zrozum mnie źle. Bardzo się cieszę, że cię spotkałem. Jestem dumny, że znam rycerza Jedi. No bo chyba jesteśmy przyjaciółmi, nie? Chciałbym mieć Jedi za przyjaciela... a jeszcze bardziej chciałbym mieć ciebie za przyjaciela.
- Jestem twoim przyjacielem, Chalco.
- To dobrze. Teraz posłuchaj, przyjacielu: powodem, dla którego zabieram swoją żałosną powłokę z tej planety, jest to, żebyś miał o jedną osobę mniej do ratowania, kapujesz? - Uśmiechnął się i wyprostował. - A poza tym chciałem cię pożegnać przez komunikator... zostawić ci wiadomość czy coś takiego, żeby oszczędzić nam łzawego pożegnania.
- Rozumiem. - Anakin uśmiechnął się i spojrzał w prawo, słysząc brzęczyk komunikatora na półce. - Mam odebrać?
Chalco przytaknął.
- To komunikator Corrana.
Anakin wziął z półki urządzenie i odezwał się:
- Mówi Anakin Solo.
- Anakinie, gdzie jest Corran? - Bez trudu rozpoznał głos Wedge’a Antillesa. - Myślałem, że to jego komunikator.
- Dobrze myślałeś. Jest na zewnątrz ze swoją żoną. Zaraz go zawołam.
- Nie trzeba. Powiedz mu, żeby tam zaczekał. I tak przyjdę do hangaru. Anakin zmarszczył brwi.
- Co się stało?
- Na krańcach systemu pojawił się krążownik Yuuzhan Vong i zostawił wahadłowiec. Oznaczenia z transpodera pozwoliły go zidentyfikować jako ten sam, którym Elegos A’Kla poleciał na spotkanie z Yuuzhanami. - Wedge ściszył głos. - Z wahadłowca odbieramy tylko nagraną wiadomość, odtwarzanąraz za razem. Wiadomość jest od Elegosa do Corrana, z pozdrowieniami od dowódcy Yuuzhan Vong.
Jaina Solo patrzyła przez iluminator pokoju odpraw pilotów na dok ładowniczy „Chimery”. Z tego miejsca miała dobry widok na lądowisko i prom klasy Lambda, przycumowany pomiędzy dwoma X-skrzydłowcami. Wezwano ją, żeby razem z Anni Capstar poleciała na rekonesans obejrzeć prom; potem imperialny wahadłowiec ściągnął statek w pobliże „Chimery”, skąd promień naprowadzający statku mógł wprowadzić go do doku.
Okrążając prom pierwszy raz, z trudem rozpoznała jego sylwetkę. Kotwice cumownicze były wysunięte, a skrzydła zwinięte. Promy nie zwykły latać w przestrzeni w taki sposób, więc wyglądał dziwnie i nie na miejscu.
Pierwsze wrażenie potwierdziło się, gdy zobaczyła na kadłubie liczne narośle. Mijając prom na tyle blisko, by uchwycić kontakt wzrokowy - chciała zobaczyć, czy za sterami siedzi pilot - zauważyła, że narośle przypominają algi i skorupiaki, przyczepione do poszycia. Okolice rampy ładowniczej pokrywały szczególnie gęsto, Jaina zaczęła się zastanawiać, jak ekipa ratownicza zdołają otworzyć.
Kiedy prom został wciągnięty do doku, X-skrzydłowcom rozkazano wylądować obok, a potem technicy w ochronnych kombinezonach wygonili ją i Anni z pomieszczenia. Obie poddano badaniu pod kątem obcych form życia, oznajmiono im, że są czyste, i polecono zaczekać w pokoju odpraw albo pójść do stołówki, żeby coś zjeść. Anni skorzystała z drugiej możliwości, ale Jaina była niemal pewna, że zamiast tego znajdzie sobie towarzyszy do partyjki sabaka i zacznie obdzierać członków załogi „Chimery” z imperialnych pieniędzy.
Jaina postanowiła zostać i patrzeć. Dobrze pamiętała Elegosa z czasów wspólnej podróży z nią, jej matką i Danni, zanim wstąpiła do Eskadry. Zdumiewał ją jego spokój i opanowanie. Wynikały chyba nie z tego, że ignorował świat zewnętrzny, ani nie z kontroli rozumu nad emocjami. Wyglądało to raczej, jakby natrafiwszy na problem, od razu widział jego sedno i tym się zajmował, nie pozwalając się rozpraszać nieistotnym drobiazgom.
Podczas przelotu zwiadowczego słyszała powtarzające się bez przerwy nagranie głosu Elegosa. Brzmiał normalnie, nawet radośnie, ale było w nim coś, co ją niepokoiło. Miała nadzieję, że zobaczy Elegosa za sterami albo zdoła wyczuć jego obecność
- To, co tu zrobili, jest dość niezwykłe.
Odwróciła się i zobaczyła Jaga Fela wchodzącego do pokoju. Miał na sobie czarny kombinezon lotniczy z czerwonymi pasami na rękawach i nogawkach. Nie był tak oficjalny jak na przyjęciu, ale też trudno byłoby uznać, że zachowuje się zupełnie swobodnie. Nie uwierzyłaby, że jest siostrzeńcem Wedge’a Antillesa, gdyby nie podobieństwo linii nosa i oprawy oczu.
- Dla mnie wszystko, co robią Yuuzhan Vong, jest dość niezwykłe. - Jaina skrzyżowała ramiona i wyjrzała przez iluminator. - Już od godziny skanują prom tam i z powrotem. Nie wyobrażam sobie, czego jeszcze mogliby się dowiedzieć bez otwierania go.
- Niczego. Nie po to go skanują. - Fel podszedł i stanął obok niej. W szybie iluminatora zobaczyła wyraźnie jego odbicie. - Nie wiedzą, co jest w środku, i po prostu upewniają się, że to nic szkodliwego, żeby nikt się do nich nie przyczepił, jeśli to coś wypuszczą.
- Mówisz to tak, jakbyś uważał, że przesadzają z ostrożnością. Pokręcił głową.
- Wiedzą, że nie mogą być pewni, co tam jest. Mogą najwyżej ograniczyć tę niepewność do poziomu statystycznie dopuszczalnego. Tymczasem marnują tylko czas. Mamy wojnę. Nie da się całkowicie wyeliminować ryzyka. Czasami, żeby zwyciężyć, trzeba zapomnieć o ryzyku i po prostu robić to, co jest do zrobienia.
Jaina odwróciła się do niego.
- Jesteś tylko dwa lata starszy ode mnie, ale mówisz tak, jakbyś był co najmniej w wieku mojego ojca.
Kiwnął głową.
- Wybacz. Oceniałem cię na podstawie twoich dokonań, a nie wieku. Zamrugała, poczuła ukłucie gniewu.
- A cóż to ma oznaczać? Twarz Fela stwardniała.
- Jesteś rycerzem Jedi i doskonałym pilotem elitarnej eskadry. Wszyscy dobrze wiedzą, ile talentu i determinacji wymagają obie te funkcje. Popełniłem błąd, oceniając cię zbyt pochlebnie.
Jaina zmarszczyła brwi.
- Widzę dane z twoich czujników, ale nadal nie mam pojęcia, jaki cel namierzyłeś. Jag Fel westchnął.
- W społeczeństwie Chiss nie istnieje pojęcie dorastania. Dzieci dojrzewają szybko i od razu dostają obowiązki dorosłych. Ci z nas, ludzi, którzy tam mieszkają, zostali wychowani podobnie. Intelektualnie miałem świadomość, że w Nowej Republice jest inaczej, ale...
- Myślisz, że jestem dzieckiem? - Jaina spojrzała na niego lodowato. - Myślisz, że jestem słaba i miękka?
Fel spuścił wzrok; zauważyła, że się zaczerwienił. Uniósł rękę, uprzedzając jej dalsze słowa, i pokręcił głową. Ten gest jakby ujął mu dziesięć albo i dwadzieścia lat, dzięki czemu po raz pierwszy wydał się Mnie kimś w jej wieku.
- Nie miękka, wcale nie. Masz w sobie determinację i odwagę, tylko brakuje ci...
- Niby czego?
Zmarszczył czoło i spojrzał na prom.
- Nie jesteś... zatroskana tym wszystkim.
Jaina ugryzła się w język, żeby nie oświadczyć, że owszem, jest zatroskana nawet bardziej niż on sam.
- Hm... chyba nie, to znaczy czasem tak, ale zatroskanie bywa takie przygnębiające...
- Zwłaszcza kiedy się widzi coś takiego. - Pokazał na dwóch mężczyzn podchodzących do promu w dole. Mieli na sobie kombinezony ochronne, ale przezroczyste hełmy pozwalały ich łatwo rozpoznać.
- Weź na przykład mojego wuja... Przywitał mnie tak serdecznie na przyjęciu... spotkaliśmy się ledwie godzinę wcześniej, prywatnie, i był zaskoczony, kiedy się dowiedział, kim jestem, a zaraz potem... Tam, skąd przyleciałem, mężczyźni nigdy się nie uśmiechali, a on w samym środku najpoważniejszych problemów cieszy się, że mnie widzi. I nie dlatego, że jestem sojusznikiem, tylko po prostu dlatego że jestem synem jego siostry. Przyjął mnie jak kogoś bliskiego, chociaż matka zraniła go bardzo, opuszczając Nową Republiką. Jaina położyła rękę na ramieniu Fela.
- Wedge już taki jest. Większość ludzi jest właśnie taka. Życie jest zbyt ciężkie, żebyśmy nie mieli cieszyć się małymi przyjemnościami, a spotkanie z tobą i wiadomości, jak toczy się życie jego siostry, musiały twojemu wujowi sprawić przyjemność. Niezależnie od tego, jak kiepsko wygląda sytuacja, żart, uśmiech czy klepnięcie po plecach pomagają rozładować napięcie.
Fel uniósł podbródek, a Jaina poczuła, że z powrotem zamyka się w sobie.
- Wśród Chissów świętujemy dopiero wtedy, gdy praca jest wykonana do końca.
- A jeśli ta praca nigdy się nie kończy?
- Jeśli się nie kończy, to świętowanie byłoby fałszem.
- Nieprawda, jest konieczne. - Spojrzała na niego; zobaczyła pełen siły profil, determinację na twarzy i poczuła, że przechodzi ją dreszcz. Był przystojny, to nie podlegało dyskusji, a zadziorność plus wyjątkowy talent do pilotażu miały swój urok. Podziwiała sposób, w jaki przeciwstawił się politykom Nowej Republiki, z których większość budziła w niej odrazę ze względu na sposób, w jaki traktowali jej matkę. Nawet ten jego imperialny, oficjalny chłód był na swój sposób pociągający.
Ciekawe, czy mama podobnie patrzyła na ojca? - pomyślała.
W chwili gdy ta myśl przyszła jej do głowy, gwałtownie cofnęła rękę z ramienia Fela.
O, nie! - pomyślała. Nie mam zamiaru zadurzyć się w ponuraku, który uważa, że zatroskanie to normalny stan ducha. Nie czas ani miejsce na to, żeby choć o tym pomyśleć.
Fel odwrócił głowę, kiedy cofnęła rękę i uśmiechnął się lekko.
- Chissowie, wbrew temu, co mogłabyś sądzić na podstawie naszej rozmowy, są ludźmi myślącymi. Rozważnymi, ostrożnymi, ale nie pozbawionymi odrobiny fantazji. Zdarza im się zastanawiać, jacy by byli, gdyby życie ułożyło im się inaczej. Kogo by spotkali, jak by wyglądało to spotkanie, kim by się stali...
- Nie bardzo rozumiem, po co mi to mówisz.
- Bo... - zawahał się i opuścił wzrok. - Zastanawiałem się, co wuj Wedge pomyślałby o moim starszym bracie.
Jaina uśmiechnęła się.
- Jedyny problem z wycieczkami w świat fantazji jest taki, że życie nigdy nie układa się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Czasami spotkanie to tylko spotkanie. A czasami... preludium.
Fel roześmiał się.
- Gdybym to ja powiedział, oskarżyłabyś mnie, że mówię, jakbym był w wieku twojego ojca.
- Może tak, a może nie. - Spojrzała na jego odbicie w szybie. - Ale kiedy się jest nastolatkiem, miło podejmować dojrzałe decyzje, kiedy zajdzie taka potrzeba, a kiedy indziej po prostu beztrosko płynąć sobie przez życie.
Corran czuł się fatalnie w kombinezonie ochronnym. Był okropnie spocony, choć dzięki systemowi chłodzenia skafandra nie było mu gorąco. Cały się trząsł. Sposób, w jaki narośle na kadłubie promu zmieniły jego kształt, a łuski pokryły jego krawędzie, by dalej rozrosnąć się w gąszcz burych osadów mineralnych - wszystko to przyprawiało go o dreszcze.
Spojrzał na Wedge’a.
- Nie musisz tu być, Wedge. Gdyby coś ci się stało, Iella i dzieci nie darowałyby mi tego.
- Za to Mirax byłaby nadzwyczaj szczęśliwa, gdyby coś przydarzyło się tobie, prawda? - Wedge roześmiał się swobodnie. - Znowu razem, jak podczas lotu na okopy Borleiasa, tyle tylko że tym razem ty idziesz przodem.
- Jeśli dobrze pamiętam, ktoś wydał mi rozkaz, żeby tam lecieć! - No dobra, tak było. I co, chcesz się licytować szarżą, pułkowniku?
- Wykonałbyś mój rozkaz tak samo, jak ja wykonałem tamten. - Corran potrząsnął głową. - Zresztą masz zbyt bystry umysł, żebym mógł na tobie próbować sztuczek Jedi. Niech już będzie... cieszę się, że mam cię na skrzydle.
Podeszli do promu niedaleko rampy ładowniczej. Personel techniczny ustawił tam ruchome schodki, na które można było się wspiąć, by dotknąć dolnej części kadłuba. Olbrzymia narośl, która Corranowi przypominała gigantyczny strup - pokryta czerwo-nobrunatnymi zaciekami w kolorze zaschniętej krwi - pokrywała całą rampę ładowniczą. Im bliżej panelu dostępu, tym narośl była jaśniejsza i mocniej najeżona kolcami.
- Co o tym myślisz, Wedge?
- Cóż, uważam, że twój miecz świetlny zdołałby się przebić przez poszycie, ale nigdy nie wiadomo, na co wtedy natrafisz. - Skrzyżował ręce na piersi. - A skoro to ma
- Chyba masz rację. - Corran wszedł na schodki i przyjrzał się z bliska panelowi zdalnej kontroli dostępu. - Ta narośl jest znacznie twardsza niż pozostałe, a niektóre krawędzie są wyszczerbione. I porośnięta kolcami ostrymi jak igły.
Uniósł rękę w rękawicy w stronę narośli, co spowodowało, że jeden z kolców poruszył się i skierował w jej stronę. Cienka igła wystrzeliła, ale nie zdołała przebić rękawicy. Uderzyła jednak z wystarczającą siłą by odrzucić rękę Corrana do tyłu o parę centymetrów. Zaskoczony rycerz wzdrygnął się, odskoczył i spadł ze schodków na pokład. Wedge pochylił się nad nim, by pomóc mu wstać.
- Nic ci nie jest?
Corran pokręcił głową.
- Nie, wszystko w porządku - westchnął. - Gdybyś chciał komuś posłać podarunek w dowód szacunku, postarałbyś się, żeby dar nie trafił w niepowołane ręce, prawda? Opieczętowałbyś go, upewniając się, że adresat zna kod czy kombinację, umożliwiającą mu otwarcie upominku?
- To ma sens.
- Tego się obawiałem. - Corran odpiął od pasa miecz świetlny i włączył go, rozsiewając srebrne blaski po kadłubie promu. Wyciągnął rękę w stronę Wedge’a.
- Zdejmij mi rękawicę. Dotknę tego gołą dłonią. Jeśli stanie się coś niepokojącego, odetnę ją.
Wedge zmarszczył czoło.
- Jesteś pewien, że to rozsądne?
- Oczywiście, że nie, ale chyba nie mam wyboru - uśmiechnął się. - Na Bimmiel zostawiłem dość krwi, żeby Yuuzhanie mogli zebrać niezłe próbki. Mogę się założyć, że to paskudztwo zaprogramowano w taki sposób, by otworzyło prom; kiedy posmakuje mojej krwi.
Wedge zdjął rękawicę z dłoni Corrana.
- Czy nie rozsądniej byłoby pobrać krew i spryskać nią ten kolec?
- Jasne... ale to nie po koreliańsku! - Corran wzruszył ramionami i podniósł lewą rękę w stronę spodu promu. Jeden z kolców poruszył się i wbił ostrą igłę w jego dłoń. Cofnął się równie szybko, jak zaatakował, pozostawiając maleńką rankę, na której pojawiła się kropla krwi.
- Żaden z nas nie pomyślał o truciźnie, co?
Zanim Wedge zdążył odpowiedzieć, brzegi strupa zaskrzypiały, osypując na pokład małe grudki, które roztrzaskały się jak lód w zetknięciu z twardą powierzchnią. Grube, połyskujące śluzowate sznury wypłynęły z brzegów strupa, łącząc pokład promu z opuszczającą się rampą ładowniczą. Śluz rozciągnął się w coraz cieńsze pasma, które przerwały się w połowie, po czym górna ich część zaczęła skapywać z poszycia, a dolna spłynęła w dół, tworząc błyszczącą kałużę na pokładzie hangaru.
Corran zszedł ze schodków i wspiął się po rampie z włączonym mieczem świetlnym w dłoni. Wedge wszedł tuż za nim, ściskając w ręku miotacz. Nie licząc słabej bioluminescencyjnej poświaty, we wnętrzu promu panowała ciemność, a blask pałający
Wszędzie wokół siebie widzieli powyrywane i roztrzaskane panele ścienne. Dziwaczne yuuzhańskie narośle - niektóre podobne do korzeni, inne do koralowych krzewów - porastały całe wnętrze. Zwisały ze ścian niczym bluszcz, a kiedy Corran i Wedge weszli na pokład, skręcały się i wiły. Tkanka okrywająca długie, mackowate pnącze pękła, uwalniając ciemną ciecz, która wypłynęła z nich na zewnątrz.
Corran pokręcił głową.
- Nic z tego nie rozumiem.
- A ja owszem. Podczas gdy my prześwietlaliśmy prom na wszystkie sposoby, te wszystkie paskudztwa robiły pewnie to samo z nami. W czasie, kiedy otwierała się rampa ładownicza, przesłały wszystkie dane tam, skąd prom przyleciał. Potem zaczęły umierać, i to szybko, żeby nie zostało nam nic do analizy. - Wedge wyrwał ze ściany korzeń, który momentalnie rozpuścił się i rozpłynął. - Coś przyspiesza przemianę materii tych organizmów w niesamowitym stopniu. To jakby kompost, rozkładający się z prędkością światła.
- Jeśli to jest właśnie wiadomość od Shedao Shai, to nie wiem, jak ją rozumieć. To nie ja jestem tym Jedi, który niegdyś był wiejskim chłopakiem, ani nie mam zamiaru szybko umierać. - Corran uniósł miecz wysoko, by jak najlepiej oświetlić pomieszczenie.
- Zaraz, zaraz... spójrz, co to takiego?
Przy wejściu do przedziału pasażerskiego, oparty o grodź prowadzącą do kabiny, leżał duży, owalny kształt. Przez jego środek biegł poziomy szew, a całość skojarzyła się Corranowi z muszlą jakiegoś morskiego organizmu. Miało szorstką powierzchnię koloru piasku, pociętą paskami biegnącymi wachlarzowato od tylnego grzebienia do przedniej krawędzi. Na środku szew był zapieczętowany kamiennym, kolczastym wyrostkiem.
Kiedy Corran i Wedge zaczęli podchodzić bliżej przejściem pomiędzy rzędami siedzeń, umieszczony na wierzchu muszli villip przenicował się, przybierając rysy Elegosa. Chociaż protoplazma, z której zbudowany był villip, nie była w stanie odtworzyć jego złotego futra, przybrała żółtawy odcień, odwzorowując nawet fioletowe pasma wokół oczu. Wizerunek był podobny do hologramu zrobionego zepsutym laserem - rozpoznawalny, ale mocno schematyczny.
Villip odezwał się głosem Elegosa:
- Wiele mógłbym ci opowiedzieć o rasie Yuuzhan Vong, ale zostało mi mało czasu. Shedao Shai dużo mnie nauczył. Yuuzhanie nie są bezmyślnymi drapieżcami, ale wyrafinowaną rasą, której filozofia diametralnie różni się od naszej. Nie udało mi się odkryć źródeł ich nienawiści do maszyn, ale wierzę, że w innych sprawach jest sporo miejsca na kompromis. Moja misja u Yuuzhan Vong była trudna, ale owocna, i mam nadzieję, że stanie się punktem wyjścia do dalszego postępu.
Twarz wyobrażana przez villipa uśmiechnęła się.
- Spośród wielu naszych rozmów Shedao Shai najbardziej zaintrygowały opowieści o wielkim admirale Thrawnie, który studiował sztukę swoich wrogów, by na jej
Kiedy wiadomość się skończyła, villip zastygł z powrotem w nieprzezroczystą kulę, przeturlał się na lewo i spadł pod skrzyżowane nogi rycerza Jedi.
Corran spojrzał na Wedge’a i wzdrygnął się.
- Nie podoba mi się, że Shedao Shai uważa nas za geniuszy tego samego kalibru co Thrawn.
Wedge wzruszył ramionami.
- Czyja wiem? Może będzie przez to ostrożniejszy?
- I dlatego ściągnie tu takie siły, na których widok sam Thrawn wziąłby nogi za pas. - Rycerz pokręcił głową. - Może udałoby się nam namówić Yuuzhan, żeby zatrudnili u siebie paru Noghrich jako ochroniarzy?
- Nie sądzę, żeby to się udało. - Wedge wskazał głową na muszlę. - Otworzysz go?
- Chyba tak. Gdyby Elegos uważał, że kryje się za tym pułapka, znalazłby sposób, żeby mnie o tym ostrzec. - Corran uniósł zaciśniętą w pięść lewą dłoń nad najeżoną kolcami pieczęcią i skropił ją kilkoma kroplami krwi. Wyrostek szczęknął i odpadł. Pokrywa muszli zaczęła się powoli otwierać. Blask miecza świetlnego odbił się od złotego przedmiotu, umieszczonego we wnętrzu.
- Na czarną ikrę Sithów! - Corran poczuł, że w żołądku eksploduje mu gorąca kula. Padł na kolana.
- Och... nie! Nie...! Nie...!
W otwartej muszli spoczywało dzieło sztuki, które niewątpliwie stanowiło owoc wielu godzin pełnej poświęcenia pracy. Kompletny szkielet, usadowiony ze skrzyżowanymi nogami... a każdąjego kosteczkę pokrywała warstwa złota. Mostek i delikatne końcówki długich kości połyskiwały platyną. W oczodołach osadzono olśniewające fioletowe klejnoty. Sproszkowany ametyst, naniesiony na boczne kości czaszki, idealnie odwzorowywał rysunek liliowych pasów na twarzy Elegosa.
Wypolerowane, lśniące bielą zęby układały się w zimny uśmiech.
Szkielet Caamasjanina siedział z głową pochyloną do dołu, jakby patrzył na villipa, leżącego w trójkącie jego skrzyżowanych nóg. Tkanka villipa stwardniała, przybierając czyjeś zniekształcone rysy. Głos wydobywający się z niego był szorstki i budzący grozę. Płynnie posługiwał się wspólnym językiem, ale widać było, że z trudem przychodzi mu układać usta w sposób, jakiego wymagała artykulacja w tym języku.
- Jestem Shedao Shai - przedstawił się. - Byłeś na Bimmiel. Zgładziłeś dwóch moich krewniaków, zostawiając ich na pastwę robactwa. Ukradłeś kości mojego przodka.
Przesyłam ci w darze ten szkielet, żebyś wiedział, jak należy uhonorować poległego wojownika Yuuzhan Vong.
Ton głosu niemal niezauważalnie zmiękł.
- Żałuję, że twoje czyny zmusiły mnie, by zabić Elegosa. Chcę, żebyś wiedział, że zrobiłem to sam, własnymi dłońmi. Kiedy go dusiłem, w jego oczach wyczytałem świadomość, że został zdradzony - ale tylko na początku. Zanim umarł, zrozumiał, że jego śmierć była koniecznością. Ty również musisz to zrozumieć.
Yuuzhanin zmrużył oczy.
- Spotkamy się, my i nasze armie, wokół planety, którą zwiecie Ithor. Jeśli masz w sobie choć odrobinę honoru... a Elegos zapewniał mnie, że tak... zwrócisz mi szczątki moich przodków. Jeśli tego nie zrobisz, śmierć twojego przyjaciela pójdzie na marne.
Corran poczuł na ramionach dłonie Wedge’a. Patrzyli razem, jak villip przenicowuje się z powrotem. Rycerz wyłączył miecz, pogrążając kabinę w niemal kompletnych ciemnościach, w których szkielet przed nimi ledwie majaczył. Wyciągnął rękę; spróbował wyczuć ciepło, resztki ducha Elegosa, ale poczuł tylko chłód.
- Wedge, on był... Elegos był taki pełen dobroci. To on uratował mnie przed zatraceniem, kiedy byłem wśród piratów. Pomógł mi uratować Mirax. - Corran zwiesił głowę. - A jego morderca śmie mówić, że to ja jestem winien jego śmierci! Elegos nigdy nie uczynił nic, co mogłoby kogokolwiek skrzywdzić, a sam zginął po to, żeby ktoś mógł przekazać, co ma mi do powiedzenia...
Wedge mocniej zacisnął ręce na ramionach Corrana.
- Widocznie Yuuzhanie uważają, że to jedyny rodzaj wiadomości, jaki jesteś w stanie zrozumieć.
- Tak? A więc dobrze. Zrozumiałem, co miał mi do przekazania Shedao Shai. - Corran dźwignął się ciężko na nogi. - Tak bardzo chce mieć te kości? Będzie je miał, i to w wielkim pudle. Dołożę tam jego własne gnaty, żeby Yuuzhanie mogli zabrać to śmierdzące ścierwo do domu.
Poświata emanująca z holograficznego wizerunku układu Ithor oświetlała twarze osób zebranych w pokoju odpraw. Lukę obserwował, jak światło faluje i zmienia natężenie, gdy admirał KreTey przestawia perspektywę odwzorowania. Obraz wznosił się znad planety po spiralnej orbicie i rozbłyskiwał, kiedy natrafiał na miasta-statki, powoli oddalające się od świata, który dotąd był ich domem.
Admirał zatrzymał obraz.
- Ewakuacja postępuje stosunkowo sprawnie. Miasta-statki nie są konstrukcyjnie dość mocne, żeby przetrwać skok w nadprzestrzeń, nawet gdyby zostały wyposażone w hipernapęd. Możemy tylko osłaniać je przed siłami Yuuzhan i oczywiście to robimy. Tymczasem wszelkie statki, jakie zdołamy skonfiskować, zajmą się ewakuacją mieszkańców.
Admirał Pellaeon uroczyście pokiwał głową.
- Nigdy nie sądziłem, by było możliwe ewakuowanie całej populacji planety. Corran zmarszczył brwi.
- Jeszcze ich nie ewakuowaliśmy, do tego długa droga. Poza tym pozostawiamy na Ithor wielkie bogactwo życia. Ewakuacja obejmuje zaledwie niewielką, najbardziej mobilną część populacji.
KreTey spojrzał na notes komputerowy, z którego sterował obrazem z holoprojektora.
- Z naszych szacunków wynika, że potrzebujemy około tygodnia na zakończenie ewakuacji, pod warunkiem że dodatkowe statki, o które prosiłem, zdążą na czas. Ceny przelotu z planet w rodzaju Agamar już i tak podskoczyły, więc każdy, kto ma jakikolwiek statek zdolny do przewożenia ładunków, ściąga tu, żeby zabrać choć paru uciekinierów. To wyścig z czasem, a szanse, że go wygramy, są z każdą chwilą mniejsze.
Mistrz Jedi westchnął, przygnębiony oceną sytuacji przedstawioną przez Bothanina.
- Czy pański kuzyn nie mógłby nam pomóc? Traest KreTey roześmiał się głośno.
- Nic nie może zrobić. Jego doradcy odlecieli na Coruscant jednym z pierwszych statków.
Corran uniósł brew w zdumieniu.
- Borsk został? - Tak.
Korelianin uniósł obie dłonie, jakby chciał coś na nich zważyć.
- Odważny - głupi. Odważny - głupi. Nie jestem pewien, w którą wersję wolę wierzyć w jego przypadku.
- Dopóki nie zacznie sprawiać kłopotów, nie dbam o to, która z wersji jest prawdziwa - westchnął Bothanin. - Chociaż z drugiej strony... szanse na to, że nie będzie z nim kłopotów, są minimalne.
- To naprawdę nieistotne. - Pellaeon złączył dłonie czubkami palców. - Nasi inżynierowie zakończyli prace na stacji naziemnej. Obrońcy... tacy, jakich mamy... zajęli pozycje. Skorupy bronią skorup, ale to powinno wystarczyć, by wyprowadzić Yuuzhan w pole.
- Świetnie - ucieszył się Luke. - Jedi niemal zakończyli przygotowania na pokładzie „Tafanda Bay”. Wolałbym mieć więcej czasu na upewnienie się, że wszystko działa, jak należy, zrobić jeszcze parę symulacji, ale zaczniemy, kiedy przyjdzie czas. Teraz wszystko zależy od Yuuzhan Vong.
- Tak, niewątpliwie. - KreTey wcisnął guzik w notesie komputerowym i obraz układu słonecznego Ithor znów zaczął przez nimi wirować, schodząc po szerokiej spirali w głąb systemu. Tam, usadowiona pomiędzy pasem asteroidów a gazowym gigantem, spoczywała yuuzhańska flota. Statki też wyglądały jak grupa asteroid, która odłączyła się od pozostałych, by krążyć wokół gazowego giganta, ale ich kurs nieubłaganie wskazywał jeden punkt - planetę Ithor.
Na widok floty Luke’a przeszły ciarki. Bothański admirał odchylił się w fotelu i pogładził białą sierść na szyi obiema rękami.
- Od pierwszej chwili gdy pojawili się w systemie, zrobiłem tysiące symulacji na temat prawdopodobnego rozwoju bitwy. Biorąc pod uwagę liczebność obu stron, wyniki są niemal za każdym razem identyczne. Starcie w przestrzeni, straty po obu stronach, a potem odwrót na przeciwne krańce planety. Przy ich obecnym tempie do starcia dojdzie za trzy, może cztery dni. Jedna wielka bitwa, a potem obie strony wycofują się.
Gilad Pellaeon pochylił się do przodu i musnął wąsy.
- Wystąpiłem o posiłki i wiem, że wy zrobiliście to samo. Jedno mi się nie podoba w tych symulacjach: Yuuzhanie mogą wysłać niewielki kontyngent w pogoń za miastami-statkami, kiedy wycofamy się po bitwie. Będziemy musieli zareagować, zmieniając tym samym równowagę sił w okolicach samej planety. Ithor pozostanie odsłonięta.
Corran zmrużył zielone oczy.
- Czy te posiłki mogłyby zająć w systemie taką pozycję, by osłaniać miasta-statki? Imperialny admirał przytaknął.
- To dość łatwe, a przy tym mogłyby pomóc przy ewakuacji.
- A ewakuacja jest znacznie ważniejsza niż dobijanie niewielkich oddziałów Yuuzhan. - Luke spojrzał na Corrana. - O co chodzi?
Korelianin zamrugał i spuścił wzrok.
- Cóż, wygląda na to, że tak naprawdę potrzebujemy nie wycofania się, tylko prawdziwego rozejmu.
Pellaeon pokiwał głową.
- To by nam się najbardziej przydało, ale los pańskiego caamasjańskiego przyjaciela wskazuje, że to raczej niemożliwe.
- Niekoniecznie.
Lukę spojrzał twardo na Corrana, wyczuwając falę sprzecznych emocji emanującą od ciemnowłosego Jedi.
- Co ci chodzi po głowie? Masz coś w zanadrzu?
- Przyłapałeś mnie na gorącym uczynku. - Corran zacisnął usta. - Nie miałem zamiaru niczego przed tobą ukrywać, Lukę, ale... Wszyscy słyszeliście, co przekazał mi Shedao Shai. Wysłałem wiadomość na Agamar. Pojutrze spodziewam się dostać te szkielety, o jakie mu chodzi, od zespołu archeologów, który je odnalazł. W ten sposób zyskam coś, co Shedao Shai chciałby mieć najbardziej na świecie.
Lukę potrząsnął głową.
- Chyba nie planowałeś nic głupiego, co? Nie wymyśliłeś na przykład, żeby ściągnąć je na pokład „Tafanda Bay” jako przynętę?
- Nie wiem, co myślałem. Nie zaszedłem aż tak daleko, żeby robić konkretne plany. - Corran popatrzył na swoje dłonie, oparte płasko o stół. - Po prostu wiedziałem... to znaczy w pewien sposób czułem... że muszę tu mieć te szkielety. Może chciałem je wystrzelić w stronę słońca i powiedzieć Shedao Shai, żeby sobie za nimi leciał w studnię grawitacyjną, jeśli mu tak na nich zależy, a potem spłonął. Nie wiem.
KreTey podrapał się w podbródek.
- Chcesz zaproponować te szkielety w zamian za rozejm? Nie jestem pewien, czy się na to zgodzą.
Corran potrząsnął głową.
- Nie zgodzą się.
Lukę zwrócił uwagę, że tym razem Corran mówi tak, jakby był tego całkiem pewien.
- Co masz na myśli?
- Tak naprawdę Shedao Shai chciałby mieć dwie rzeczy. Po pierwsze, kości, po drugie, mnie. Zabiłem dwóch jego pobratymców na Bimmiel, więc on w odwet zabił Elegosa. Teraz chce dopaść mnie.
Imperialny admirał uśmiechnął się niewesoło.
- A pan chce zabić jego.
- Nie miałbym nic przeciwko temu. - Koreliański rycerz podniósł głowę. - Oto, co proponuję: wyzwę dowódcę Yuuzhan Vong na pojedynek. Jeśli wygra, dostanie kości. Jeśli ja wygram, dostanę Ithor. Do czasu rozstrzygnięcia zawrzemy rozejm. Ile czasu potrzebujecie? Tydzień? Dwa?
- Tydzień brzmi nieźle, a dwa jeszcze lepiej. - KreTey pokiwał głową. - To się powinno udać.
Lukę pokręcił głową.
- Nie możemy do tego dopuścić.
- Dlaczego nie, mistrzu?
- Po pierwsze, Borsk Fey’lya nigdy się na to nie zgodzi. KreTey odchrząknął.
- To, czego mój kuzyn nie wie, nie spędza mu snu z powiek. Corran przytaknął.
- A jeśli to nie zadziała... jeśli Shedao Shai się nie zgodzi, nie będziemy musieli się tłumaczyć z kolejnej porażki Jedi.
- Corran, to jest nie w porządku. Jeśli wyzwiesz go na pojedynek, staniesz się agresorem. Zmusisz go do działania. Jedi tak nie postępują.
Stąpasz niebezpiecznie blisko ciemnej strony, przyjacielu, pomyślał Luke. Nie powiedział tego na głos, bo nie był pewien, jak przyjąłby to admirał. Corran przez chwilę siedział w milczeniu, a wreszcie się odezwał.
- Chyba rozumiem twoje obawy, mistrzu, ale wracamy do dyskusji Jedi sprzed miesięcy. Czuję, że zagrożenie ze strony Yuuzhan Vong rośnie. Wiem, że moje działanie byłoby tylko uprzedzeniem działań Yuuzhan. Elegos udał się do nich, próbując powstrzymać inwazję, a gdybym ja zdołał ich powstrzymać choćby o jeden dzień, zwiększyłbym szanse powodzenia ewakuacji. Nie jest to może taki wybór, jakiego byśmy sobie życzyli, ale w tej chwili chyba nie mamy żadnej innej możliwości.
- Ale pomyśl o tym, jaki dajesz przykład! To woda na młyn Kypa!
- Wiem. - Corran zamknął oczy i odchylił się na oparcie fotela. - Chciałbym, żeby był inny sposób, mistrzu, ale ten właśnie wydaje mi się słuszny.
Luke już chciał zaprotestować i zabronić Corranowi wchodzenia w układy z dowódcą Yuuzhan. Nie zrobił tego, bo uderzyła go aura spokoju, emanująca od przyjaciela.
Mistrz Jedi spojrzał na dwóch wojskowych.
- Zaaprobowalibyście taki plan? Pellaeon prychnął.
- Żeby jeden człowiek podejmował samowolne działania, które mają zadecydować o losie całych planet i ich mieszkańców? To ostatnia rzecz, na jaką przystałoby Imperium. Chodzi nie tylko o to, że byłoby to ryzykowne dla człowieka, który się tego podjął, ale zachęciłoby innych do niesubordynowanych działań, gdyby tylko poczuli, że, to co chcą zrobić, jest „słuszne”. Gdyby ten człowiek podlegał moim rozkazom, zabroniłbym mu tego... ale tak nie jest. Przyznaję, że jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji, więc gdyby jego akcja się powiodła, bardzo bym się z tego cieszył. Ta decyzja powinna jednak wyjść od jego dowódcy.
Admirał KreTey zmarszczył czoło.
- Pamiętam, że miałem dobry powód, by przywrócić pułkownika Horna do czynnej służby, ale nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć jaki - westchnął. - Zgadzam się z admirałem Pellaeonem. Wcale mi się to nie podoba, ale chyba nie możemy sobie pozwolić, by nie wykorzystać takiej szansy. Statki nie mogą się poruszać szybciej, więc wygranie paru dodatkowych dni jest ważniejsze niż wygranie bitwy. Ta akcja przynajmniej pozwoli nam zyskać na czasie. A jeśli dzięki niej uda się ocalić Ithor, to tym lepiej.
Luke poważnie pokiwał głową.
- Wiele rzeczy mi się w tym nie podoba, ale... - spojrzał na Corrana. - Mam zaufanie do twoich opinii. Wiem, że postąpisz słusznie.
- Dziękuję, mistrzu.
Lukę poklepał Corrana po ramieniu.
- Teraz trzeba się zastanowić, jak dostarczyć wiadomość Shedao Shai. Dam ci znać, jak tylko coś wymyślimy.
KreTey wstał i podał Luke’owi rękę.
- Na wszelki wypadek, gdyby nikt tego nigdy nie powiedział głośno... doceniam poświęcenie pańskie i pańskich Jedi. Chciałem, żeby pan o tym wiedział, na wypadek gdyby nie udało nam się obu przetrwać tego konfliktu.
Przez chwilę Lukę miał przed oczami obraz Chewbacki, który zniknął pod wpływem silnego uścisku dłoni Bothanina.
- Dziękuję, admirale. Niech Moc będzie z nami wszystkimi.
Jacen Solo obserwował, jak kapitan frachtowca odbiera od Corrana notes komputerowy, sprawdza potwierdzenie odbioru błyskające na ekranie i macha rękaw kierunku binarnego wózka ze sfatygowaną aluminiową skrzynką.
- Powinien pan wiedzieć, że doktor Pace zamierza ostro zaprotestować do najwyższych władz przeciwko przywłaszczeniu artefaktów Yuuzhan Vong - odezwał się kapitan.
- Rozumiem. - Corran skwitował wiadomość krótkim skinieniem głowy. - Dziękuję, że pan wpadł. Nie będę pana zatrzymywał.
- Żaden problem. Pańska żona wyświadczyła mi kiedyś przysługę. Cieszę się, że mogłem się odwdzięczyć. - Mężczyzna zasalutował i skierował wózek z powrotem do swojego frachtowca.
- Chcesz, żebym ci z tym pomógł, Corran?
Starszy rycerz podźwignął skrzynkę za uchwyt i wyciągnął ją w kierunku Jacena.
- Zmieniłeś zdanie? Na początku nie bardzo ci się podobał ten pomysł. Przemyślałeś wszystko jeszcze raz?
Jacen chwycił skrzynkę z drugiej strony i zdziwił się, jaka jest lekka.
- Raczej nie. Robisz z tej wojny prywatną potyczkę... ty przeciwko Shedao Shai. To nie jest słuszne, bo tworzy wśród nas podziały i trochę za bardzo zahacza o...
- Nie mów mi, że zahacza o ciemną stronę, Jacen. - Corran uniósł rękę i pokręcił głową. - Nie jestem w nastroju, żeby...
- Owszem, jesteś w nastroju. Po prostu nie chcesz tego słuchać, bo wiesz, że to prawda. - Jacen wyprzedził Corrana o krok i teraz zerkał na niego przez ramię. - To ty mi mówiłeś, że musimy wszyscy ciągnąć w tym samym kierunku, a tymczasem sam wyprawiasz się na własną, prywatną krucjatę. Szukasz zemsty za śmierć przyjaciela. Nie mogę cię za to winić, ale gdybym to ja był na twoim miejscu, przekonywałbyś mnie, że powinienem podporządkować własne uczucia temu, co inni uważają za słuszne.
- Prawdopodobnie masz rację.
- W takim razie dlaczego to samo nie odnosi się do ciebie?
- Dlatego że... - Corran zmarszczył czoło. Po chwili namysłu złapał Jacena za tunikę i zaciągnął w boczny korytarz. - Chodź tutaj.
Przemierzyli korytarz w milczeniu, aż wyszli na chodnik, z którego mieli widok na całe miasto „Tafanda Bay”. Gdyby Jacen nie wiedział, że dryfują nad Matką-Dżunglą, łatwo mógłby pomyśleć, że ithoriański statek to nic innego jak przykryte kopułą miasto spoczywające bezpiecznie na powierzchni planety. Kopuła z transpastali ukazywała czyste, niebieskie niebo, po którym przelatywały frachtowce, i żywą zieleń drzew, spomiędzy których widać było białe ściany budynków i fragmenty bulwarów.
- Popatrz na to, Jacen. Masz przed sobą miasto całkowicie opuszczone przez ludzi, którzy je kochali, którzy nie szczędzili sił, by je zbudować. A dlaczego musieli je opuścić? Bo stało się celem. Wiemy, że Yuuzhanie je zaatakują, więc ewakuowaliśmy ludność i przygotowaliśmy parę niespodzianek dla wroga. To samo robimy na powierzchni planety.
- Rozumiem - zgodził się młody rycerz.
- Dobrze, więc zrozum także to: Shedao Shai ze względu na to, co zrobiłem na Bimmiel i co obaj robiliśmy na Garqi, uznał mnie za cel. Będzie szukał mnie i tych kości... a to oznacza, że będzie miał rozproszoną uwagę. I tego właśnie chcemy, bo dowódca, który ma rozproszoną uwagę, da nam więcej czasu, a ostatecznie musi przegrać.
- Masz rację, ale co do reszty...
Corran westchnął i położył rękę na ramieniu Jacena.
- Jacen, zrozum... nie chodzi mi o pomszczenie Elegosa. Jego śmierć była dla mnie ciosem, straszliwym ciosem, ale znałem go zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył, byłoby urządzenie jatki z jego powodu. Sam pamiętasz, jak postanowił polecieć wahadłowcem na Dantooine, żeby wziąć na siebie odpowiedzialność za powstrzymanie przemocy, tak by nikt inny nie musiał nieść jej ciężaru. Gdybym ruszył w pościg za Shedao Shai w imię Elegosa, on uznałby to za swoją porażkę, za próbę zrzucenia na niego ciężaru zabijania, którego chciał nam oszczędzić. Nie zrobiłbym mu tego.
- Ale masz zamiar zabić Shedao Shai. Twarz Corrana zastygła w wyrazie powagi.
- Jeśli tylko będę miał okazję. Posłuchaj, Jacen... nie chodzi mi o zemstę, bo to oznaczałoby przejście na ciemną stronę. Chodzi o odpowiedzialność. Shedao Shai chce mnie zabić. Jeśli się z nim nie zmierzę, wtedy ty albo Ganner, albo jeszcze ktoś inny będzie się musiał nim zająć. To niebezpieczny facet, nikt w to nie wątpi. Może to on zabije mnie i wtedy stanie się to twoją sprawą. Na razie do mnie należy rozstrzygnięcie.
Jacen wzdrygnął się.
- Nadal nie jestem pewien, czy masz słuszność.
- Na razie nie musisz. - Korelianin westchnął, nie ze zmęczenia, ale żeby zmniejszyć napięcie. - Wiem, że to, co robimy, Jacenie, jest słuszne. Bitwa, która się tu rozegra, ma dwa cele. Pierwszym jest ochrona Imoru i jego populacji. Drugim, równie ważnym, pokonanie Yuuzhan Vong. Muszą się przekonać, że łatwe podboje się skończyły. Jeśli poniosą poważne straty, może rozważą sens ich kontynuowania. Jesteś jeszcze
W głosie Corrana brzmiało mocne przekonanie. Jacen poczuł się podniesiony na duchu, ale po chwili coś sobie przypomniał i zmarszczył brwi.
- Tak samo się czułem, uwalniając niewolników na Belkadanie. Sam wiesz, jak to się skończyło.
Corran objął Jacena ramieniem.
- Widzisz, mały, musisz się jeszcze wiele nauczyć o sposobach budowania morale wśród towarzyszy.
- Po prostu staram się być realistą.
- Tak, wiem. - Corran uśmiechnął się posępnie i poprowadził Jacena z powrotem do miejsca, z którego przyszli. - Czuję, że teraz wszyscy staną się realistami.
- Rzeczywiście, jestem zaskoczony, widząc cię jeszcze tutaj, kuzynie. - Admirał Traest KreTey stał na mostku „Zadziornego”, obserwując przestrzeń nad planetą Ithor. W oddali wokół planety krążyła grupa statków o wydłużonym kształcie. Większość z nich należała nie do Nowej Republiki, lecz do floty Spadkobierców Imperium. - Myślałem, że wrócisz do Systemów Środka razem z arcykapłanem Tawronem.
Borsk FeyTya powstrzymał się od wzruszenia ramionami, ale sierść zjeżyła mu się na karku.
- Miałem ważne powody, żeby zostać.
Między innymi taki, że Leia Organa Solo nie czmychnęła stąd tak jak członkowie twojego gabinetu - pomyślał Traest. Podejrzewał, że przewodniczący Nowej Republiki odczytał tę myśl z jego sardonicznego uśmieszku.
- A z jakiego powodu chciałeś ze mną rozmawiać?
- Rozmawiać? Nie chodzi o rozmowę. - Fey’lya uśmiechnął się ostrożnie. - Chciałem, żebyś był świadkiem. - Dał znak oficerowi przy konsoli łączności. - Proszę łączyć rozmowę.
Traest powstrzymał gestem oficera.
- Z kim chcesz rozmawiać?
- Z admirałem Pellaeonem. - FeyTya wskazał głową na „Chimerę” połyskującą w oddali. - Sam nie masz dość odwagi, by być adwokatem własnej sprawy, więc na mnie spada obowiązek jej przeforsowania. Zamierzam zażądać, by dowództwo tej operacji przeszło w twoje ręce. Ta planeta należy do Nowej Republiki; to ty powinieneś dowodzić jej obroną.
- Rozumiem - warknął Traest. Skinął głową porucznikowi. - Proszę o połączenie z admirałem Pellaeonem.
Dwaj Bothanie czekali przez chwilę w ciszy, dopóki na mostku nie pojawił się holograficzny wizerunek Pellaeona, naturalnej wielkości i sprawiający równie imponujące wrażenie, jak oryginał.
- Słucham, admirale KreTey.
- Witam pana, admirale. Nie chciałem przeszkadzać, ale przewodniczący Borsk Fey’lya chce pana przekonać, by powierzył mi pan dowództwo obrony Ithoru. Zanim to zrobi, pomyślałem sobie, że warto, by usłyszał pańskie rozkazy w tej sprawie.
Admirał przytaknął, przygładził białe wąsy i powiedział:
- Zgodnie z imperialną dyrektywą 59826, jeśli stracę dowództwo obrony planety Ithor, wszystkie statki i cały personel Imperium wycofają się niezwłocznie do Bastionu.
- Dziękuję, admirale. Przykro mi, że zabrałem panu czas. Bez odbioru. Bothański admirał odwrócił się do kuzyna.
- Czy to wystarczy?
Widząc zjeżoną sierść na karku Borska Feylya, zorientował się, że nie wystarczy.
- To skandal! To bez sensu, by Imperium broniło tej planety! To nasz świat i my musimy dowodzić jego obroną! Nie może być inaczej!
Traest wyciągnął w stronę Borska Feylya rękę z zakrzywionymi palcami i wysuniętymi pazurami.
- Na Coruscant zgodziłeś się przekazać obronę Nowej Republiki armii. Ostrzegłem cię wtedy, że jeśli spróbujesz się mieszać w sprawy wojskowe, wycofam moje siły na Nieznane Terytoria. Nadal mogę to zrobić i nie zawaham się. A jeśli ja się wycofam, to samo zrobi admirał Pellaeon. Ithor pozostanie bezbronny.
Borsk Feylya patrzył na niego rozszerzonymi oczami. - Nie możesz tego zrobić. Skazałbyś na śmierć oddziały wysłane na powierzchnię planety. A Jedi... chyba byś ich nie zostawił?
- Nie? Chcesz się przekonać? Nie dbasz o Jedi. Byłbyś najszczęśliwszy, gdyby zostali wybici co do nogi. Chwaliłbyś ich bohaterstwo, stawiałbyś im pomniki i tańczył z radości na ich grobach. - Ametystowe oczy Traesta przybrały twardy wyraz. Światło zagrało na ich złotych plamkach. - A jeśli chodzi o Ithor... nie masz pojęcia, dokąd wyprawiłem uciekinierów. Kolonie Ithorian pojawią się w całej Nowej Republice i na Nieznanych Terytoriach. To prawda, miną lata, zanim baforowce urosną na tyle, by znów zakwitły, ale przez te lata będę miał czas zgromadzić armię, która zdławi Yuuzhan Vong. Ostrzegałem cię wcześniej, że mógłbym to zrobić i, nie zawaham się. Jedno moje słowo, a rodziny wszystkich moich żołnierzy zostaną przeniesione na planety, które sam wyznaczę.
- To niesubordynacja! Odbieram ci dowództwo! - Feylya odwrócił się i wycelował palec w stronę dwóch bothańskich strażników stojących po obu stronach grodzi prowadzących na mostek. - Aresztować admirała KreTeya i wyprowadzić go z mostka!
Żaden z Bothan ani drgnął, jakby nie usłyszeli rozkazu. Traest spojrzał z góry na kuzyna.
- Jesteśmy w strefie działań wojennych, kuzynie. Twoja władza skończyła się wraz z wejściem do tego systemu. Masz teraz dwa wyjścia...
- Przepraszam, admirale, ale Yuuzhanie weszli w strefę rażenia - usłyszał głos z hologramu. - Wypuścili myśliwce, mamy ich na kursie przechwytującym. Zaczęło się. Wariant siódmy, jak sądzę.
-
Dziękuję, admirale. W takim razie wariant siódmy. - Poprzez
rozpływający się w powietrzu obraz imperialnego dowódcy Traest
popatrzył na oficerów. - Wariant siód
Traest zbliżył twarz do twarzy Borska Fey’lya i ściszył głos do szeptu:
- Wybór, jaki ci miałem zaproponować, był taki: albo wrócisz do swoich kwater, albo wsiądziesz na statek i odlecisz z systemu, zanim wróg zdąży rozlokować swoje siły. Ta alternatywa już nie wchodzi w grę, ale mam dla ciebie inną. Możesz zostać tutaj, na mostku, i w milczeniu okazać swojej wsparcie tym, którzy będą walczyć, by ocalić twoje życie... albo wymknąć się stąd chyłkiem i mieć nadzieję, że ataki Yuuzhan Vong nie zdołają przebić poszycia twojej kabiny.
FeyTya dumnie podniósł głowę.
- Może teraz mną gardzisz, kuzynie, ale swego czasu, kiedy Imperium było naszym wrogiem, i ja przelewałem krew. Stawałem oko w oko z wrogiem i nie kryłem się po kątach.
- To dobrze, bo Yuuzhanie są gorsi niż ktokolwiek, z kim stanąłeś dotąd oko w oko. - Traest podniósł głos, tak żeby wszyscy na mostku mogli go usłyszeć. - Tak, kuzynie, twoja pomoc tutaj będzie nieoceniona. Jak przyjdzie co do czego, powiem ci, co masz robić. Do tego czasu sama twoja obecność będzie dla moich ludzi najcenniejszym zaszczytem.
X-skrzydłowiec Jainy Solo wystrzelił wysoko nad „Zadziornego” i skręcił w lewo, by dołączyć do formacji Eskadry Łobuzów. Anni Capstan dołączyła z prawej strony i wyhamowała kilka metrów za nią. Szybki rzut oka na wyświetlacze upewnił Jainę, że tarcze ma ustawione na pełną moc, pole kompensatora inercjalnego rozciągnięte do maksimum, by chronić ją od yuuzhańskich dovin basali, a systemy uzbrojenia naładowane i gotowe do strzału.
- Jedenastka gotowa do walki - zameldowała.
Sparky zaświergotał i zaczął wyświetlać dane taktyczne na głównym monitorze. W mgnieniu oka przez ekran przemknęło kilkanaście yuuzhańskich celi. Na monitorze pojawił się ogromny krążownik Yuuzhan Vong - większy niż każdy statek, jaki do tej pory widziała. Najeżony był długimi kolcami z koralu yorick, a główny pokład wyglądał tak, jakby powstał z asteroidy, do której doczepiono pozostałe elementy.
Trzy mniejsze krążowniki - wielkości statku, z którym walczyli na Dantooine - otaczały większy, za nimi zaś leciało jeszcze osiem mniejszych jednostek wspomagających. Ze wszystkich startowały skoczki koralowe, nadlatując całą chmarą. Wśród nich Sparky zdołał wyróżnić kilka średniej wielkości statków, wyglądających na barki desantowe.
Dowództwo floty natychmiast opatrzyło statki Yuuzhan Vong oznaczeniami taktycznymi. Największy zdefiniowano jako „wielki krążownik”, mniejsze otrzymały miano „krążowników szturmowych”, a najmniejsze - „lekkich krążowników”. Do plików dołączono skrócone oznaczenia: „wielki”, „szturmowy” i „lekki” przeznaczone do szybkiej wymiany zdań w eterze, ale Jaina wiedziała, że piloci szybko wymyślą własne określenia, chociażby po to, żeby napsuć krwi oficerom taktycznym.
Desantowce nazwano „kontenerami”. Jaina wiedziała, że stłoczeni w nich wojownicy Yuuzhan Vong będą bezbronni, dopóki nie dotrą do atmosfery i nie wylądują na powierzchni planety. Wystarczyło zatem - zamiast doszczętnie niszczyć cały statek - po prostu przebić poszycie, żeby rozhermetyzować barkę i wymrozić wszystkich obecnych na pokładzie.
Kanał łączności zaskrzeczał głosem Gavina:
- Łobuzy, bierzemy się do kontenerów. Strzelajcie laserem, jeśli się da, i torpedami, jeżeli się nie da. Lepiej wykończyć ich tu na górze, niż pozwolić, by wylądowali na powierzchni.
- Jest ogromny, panie admirale! Masą dorównuje co najmniej gwiezdnemu super-niszczycielowi!
Pellaeon powoli odwrócił się od iluminatorów na mostku „Chimery”. Wiedział doskonale, że zwycięstwo w tej bitwie w równym stopniu będzie zależało od jego postawy wobec załogi, co od siły ognia i taktyki.
- W takim razie zobaczmy, komandorze, czy nie udałoby się im ująć nieco masy... „Chimera” tkwiła w samym centrum sił defensywnych, ukształtowanych w stożek.
Po bokach i z przodu otaczały ją cztery inne gwiezdne niszczyciele klasy Imperial - po dwa z Nowej Republiki i Spadkobierców Imperium. Za nimi dziewięć gwiezdnych niszczycieli klasy Victory, trzy bothańskie krążowniki uderzeniowe i gwiezdny krążownik z Mon Calamari tworzyły dalszą część stożka. Pomiędzy nimi krążyła chmara mniejszych statków, od fregat aż po kilka niewielkich frachtowców, których załogi fantazją i bitewnym zapałem nadrabiały braki w uzbrojeniu.
- Cel: wielki krążownik. Strzelać według uznania. - Admirał odwrócił się i obserwował, jak baterie turbolaserów po obu stronach statku wypełniają przestrzeń palącymi, czerwonymi promieniami energii. Niektóre z dział emitowały niemal nieprzerwany strumień wystrzałów, które rozpryskiwały się o cel. Bąble grawitacyjne, których Yuuzhanie używali jako osłon, wsysały je chciwie, a kiedy niektóre wystrzały zaczęły przebijać się przez bąble, cięższe działa tam skoncentrowały swój ogień.
Strzały ciężkiej artylerii rozbłyskiwały u celu. Pellaeon oczekiwał, że trafienia wytopią dziury w skalnym poszyciu wielkiego krążownika, ale bąble grawitacyjne wchłonęły je również. Admirał zmrużył oczy, deliberując nad nadzwyczajną zdolnością wielkiego okrętu do absorbowania energii, która go bombardowała bez ustanku.
- To na nic, panie admirale. - W głosie oficera dowodzącego ostrzałem przebijała się frustracja. - Ta taktyka może działać przeciwko skoczkom, ale nie przeciw większym okrętom. Ich osłony są dość silne, by nas powstrzymać.
- Możliwe, możliwe. - Pellaeon zmarszczył brwi i potarł dłonią podbródek. - A może nauczyli się, jak walczymy?
Jaina ostrzelała skoczka ogniem turbolaserów, a na koniec wpakowała poczwórną salwę w jego rufę. Koral rozprysnął się, tworząc lodowy ogon jak u komety. Mały, ciemny yuuzhański myśliwiec zaczął odpadać na bok; wchodził na kurs, który nieuchronnie prowadził go w górne warstwy atmosfery Ithoru, by tam spłonął.
- Patyczak, ster na prawą burtę!
Jaina odruchowo zareagowała na ostrzeżenie Anni Capstan. Pchnęła drążek w prawo, korygując kurs odrzutem silników pomocniczych, by wejść w beczkę. Kula plazmy minęła ją ze świstem, a tuż za nią przemknęły stopione fragmenty rozbitego skoczka koralowego. Myśliwiec Anni śmignął zaraz potem, ciągnąc za sobą snop iskier. Jaina podążyła za jego rufą, lekko przechylając swój statek na lewą burtę.
Wymieniły strzały z parą skoczków, a potem przedarły się przez ekran yuuzhańskich myśliwców, by wmieszać się między „kontenery”. W porównaniu z szybkimi skoczkami powolne, pękate desantowce aż prosiły się o szybki nalot i parę torped protonowych. Każdy z „kontenerów” pluł stożkami rozgrzanej plazmy, ale ten typ statków nie był przystosowany do obrony przed atakiem myśliwców. Unikanie strumieni plazmy nie nastręczało większych trudności, a ogień wystrzałów zdołał nawet przebić się w paru miejscach przez osłony kadłuba.
- Sparky, uważaj na nasz ogon, robimy nalot! - Jaina wysunęła się na prowadzenie, wyrównała lot i ruszyła na jeden z desantowców. Kiedy strzelił plazmą w jej kierunku, zrobiła gwałtowny unik, położyła myśliwiec na lewy bok i zanurkowała w stronę kolejnego „kontenera”. Wystrzeliła dwa pociski rozpryskowe w jego dziób i rufę, poprawiając jeszcze poczwórnym ogniem laserów w kręgosłup pudłowatego okrętu. Czarny koral w jednej chwili rozgrzał się do białości i wyparował.
Trafiony! Jaina włączyła komunikator.
- Wykończ go, Dwunastka!
- Rozkaz, Patyczaku!
Nagle Sparky zaczął przenikliwie piszczeć. Monitor pomocniczy Jainy pokazał parę skoczków pikujących ostro w sam środek jej rufy. Mijały właśnie Anni.
- Dwunastka, przerwij nalot!
- A to pomiot Sithów! - głos Anni wibrował paniką. - Trafili mnie!
Jaina pchnęła drążek na sterburtę i szarpnęła do tyłu, żeby ostro skoczyć w górę, ale było już za późno. X-skrzydłowiec Anni ciągnął ogony ognia za każdym z dwóch silników. Myśliwiec wpadł w korkociąg i na pełnym ciągu roztrzaskał się o desantowiec, postrzelony przez Jainę. Jaina odebrała od swojej skrzydłowej krótki impuls bólu, a potem nic.
Anni!!!
Jaina!!!
Na powierzchni Ithoru, ukryty razem ze zwiadem Jedi, czekającym na Yuuzhan Vong, Jacen zgiął się w pół; ukłuł go dojmujący ból w żołądku. Z trudem łapał powietrze; czuł się tak, jakby w jego wnętrznościach ktoś zatopił wibroostrze. Fizyczny ból zaczął powoli ustępować, ale psychiczne cierpienie nie mijało.
W jednej chwili Corranbył obok niego. Położył mu rękę na plecach.
- Co się stało?
Jacen zakasłał i odetchnął głęboko.
- Moja siostra... coś... coś się stało tam na górze.
- Czy wiesz, co się przydarzyło?
Jacen zamrugał i otworzył się na Moc, patrząc w wieczorne niebo. Nadal wyczuwał obecność Jainy pomiędzy rozbłyskami laserowej kanonady i złotych szczątków spalających się w atmosferze.
- Jej samej nic, ale ktoś bardzo jej bliski zginął. Odbieram to bardzo wyraźnie. - Corran pokiwał głową, a Ganner poklepał Jacena po ramieniu.
- Musisz po prostu myśleć, że jest bezpieczna.
- Niby dlaczego?
- Dlatego, Jacen - odparł Ganner - że stąd, z dołu, nie możesz jej w żaden sposób pomóc. Jedyne, co możesz zrobić, to zadbać, żeby ci, co tu wylądują, nie odlecieli z powrotem, żeby zawracać jej głowę.
Najmłodszy z rycerzy pokiwał głową.
- Myślicie, że połkną przynętę?
- A czy ćpuny używają błyszczostymu? - Corran uśmiechnął się do Jacena z pewną siebie miną. - Yuuzhanie zdołali nas parę razy zaskoczyć. Teraz na nich kolej, a ta niespodzianka bynajmniej nie będzie miła.
Z głową w kapturze percepcyjnym Deign Lian przyglądał się bitwie. Zdecydował się oznaczyć transportowiec Shedao Shai kolorem czerwonym i teraz patrzył, jak wrogie myśliwce przedzierają się przez eskortę skoczków koralowych i zaczynają ostrzał okrętów desantowych. Ich działa pluły ogniem w kierunku okrętu Shedao Shai, ale żaden nie trafił. Ławica desantowców stopniowo przerzedzała się od strony atakujących, ale większość okrętów dotarła do atmosfery i zaczęła opadać ku powierzchni planety.
Lian zwrócił teraz uwagę na flotę walczącą na orbicie. W jednej chwili zidentyfikował jedne z niniejszych statków niewiernych jako cel. Artylerzyści „Dziedzictwa Udręki” namierzyli obiekt i wystrzelili w niego salwę pół tuzina pocisków plazmowych. Pierwszy strzał rozlał się po osłonach statku jak błoto. Kolejne pociski, złote i rozpalone, penetrowały osłony jak żrący kwas. Ostatni przeleciał, nie napotykając oporu, przez kulę ognia, w którą zamieniła się metalowa konstrukcja i lecący nią wojownicy.
Kolejni niewierni rzuceni na pastwę bogom, pomyślał Deign.
Wydał w myśli polecenie i w ułamku sekundy obraz bitwy uległ zmianie. Zamiast odwzorowania w paśmie światła widzialnego neurosilniki analityczne okrętu nałożyły na obraz kolory w taki sposób, by Deign mógł ocenić szkody wyrządzone jego flocie. Skoczki koralowe zamieniły się w złote i czerwone iskry śmigające przez próżnię przestrzeni, ciemniejące w miarę odnoszonych strat, by stopić się z czernią nieba. Większe statki również były złote, z czerwonymi plamami lub pasami uszkodzeń. Deign Lian z zadowoleniem stwierdził, że czerwonych plam jest niewiele.
Jego
zadowolenie rozwiało się, gdy uświadomił sobie, że sukcesy floty
zawdzięcza Shedao Shai. Jego przełożony przeanalizował widać
taktykę stosowaną przez pilo
To bez znaczenia, pomyślał Deign Lian. Dziś może nawet wygrać, ale to zwycięstwo sprawi, że stanie się ślepy na potrzeby przyszłości. A jeśli przegra, cała wina spadnie na niego, na mnie zaś spłynie chwała ocalenia wojsk przez skutkami jego fatalnego planu.
Pułkownik Gavin Darklighter przechylił myśliwiec na prawą burtę i pomknął po spirali za uciekającymi „kontenerami”. - Osłaniasz moje skrzydło, Dwójka?
Kral Nevil pstryknął dwukrotnie w komunikator, potwierdzając przyjęcie rozkazu. Gavin spojrzał na czujniki zasięgu i zobaczył sześć innych Łobuzów pikujących z maksymalną szybkością. Tylko ośmiu nas zostało? - przeraził się. Z jednej strony cieszył się, że tylu pilotów nadal było zdolnych do walki, ale widok strat wywołał zimne ukłucie w żołądku. Anni zginęła, pomyślał. I tylu innych, których nawet nie miałem okazji poznać.
Prychnął gniewnie. Poczuł, że jego myśli stają się chłodne i jasne pod wpływem lodowatej wściekłości, sączącej się w ciało i umysł. Nagle zauważył, że w jakiś sposób stapia się w jedno ze swoją maszyną. Jak yuuzhański pilot, zrośnięty ze swoim skoczkiem, pomyślał. Lewą ręką pchnął lekko drążek, mimo nagłego wstrząsu od zderzenia z atmosferą, by podążyć w ślad za jednym z desantowców.
Gavin szybował za rufą „kontenera”, ostrzeliwując ją gradem pocisków odłamkowych. Transportowiec wygenerował bąbel grawitacyjny, który wchłonął czerwone wystrzały, miotając jednocześnie strumienie plazmy w stronę myśliwca Gavina. Pilot obniżył lot na tyle, by skryć się za osłoną bąbla grawitacyjnego wroga i puścił serię pocisków odłamkowych w stronę brzucha desantowca. Bąbel przesunął się w dół, by wchłonąć i te strzały, a kanonada plazmowych pocisków nasiliła się.
Gavin uśmiechnął się i pociągnął za drążki sterownicze. Uniósł dziób myśliwca tylko na tyle, by móc wpakować poczwórną salwę w rufę barki desantowej. Lasery trafiły w cel, wypalając czarną bruzdę wzdłuż burty i dziurawiąc tył okrętu. Gavin poprawił pociskami odłamkowymi. Nie sądził wprawdzie, żeby mogły poważniej uszkodzić samą barkę, ale wiedział, że gdyby choć jeden trafił do wnętrza, spowodowałby spustoszenie wśród załogi.
Desantowiec odpadł na lewo i runął w kierunku dżungli. Gavin zignorował go i zawrócił X-skrzydłowca, podążając śladem pozostałych „kontenerów”. W oddali lśnił bielą kompleks budynków wzniesionych na powierzchni planety, a dwadzieścia kilometrów na północ od niego osamotniony statek-miasto „Tafanda Bay” unosił się na niebie niczym spokojna, metalowa chmura. Cztery barki desantowe odłączyły się od formacji, lecąc w jego stronę, podczas gdy pozostałe skoncentrowały się na celu naziemnym.
Gavin przełączył uzbrojenie na torpedy protonowe i wycelował w punkt pomiędzy dwoma transportowcami kierującymi się w stronę „Tafanda Bay”. Spojrzał na monitor i odczytał odległość do celu.
- Catch, zaprogramuj torpedy protonowe na detonację w odległości dwóch kilometrów lub w momencie detekcji bąbla grawitacyjnego.
Robot zaćwierkał przeciągle, a Gavin wcisnął spust. Para błękitnych pocisków rozcięła niebo, a czujniki Gavina pokazały, że barki wypuszczają za sobą bąble grawitacyjne. Yuuzhanie nauczyli się, widać, że torpedy eksplodują w zetknięciu z bąblem, więc dowódcy barek nakazali tworzenie bąbli daleko za rufą. Energia eksplozji przy tej odległości w przestrzeni nie wyrządziłaby barce żadnych szkód.
Ale my nie jesteśmy w przestrzeni, co, chłopaki? - pomyślał Gavin. Wybuch torped protonowych miał dwojaki skutek. Po pierwsze, wywołał falę uderzeniową, która poruszała się prędzej niż dźwięk, pchając przed sobą masę powietrza. Fala uderzyła w desantowce i popchnęła je do przodu, wprawiając w niekontrolowany ruch, sama zaś pomknęła dalej, coraz słabsza, by całkowicie wygasnąć.
Po drugie, eksplozja podgrzała powietrze, przez co stworzyła strefę silnego podciśnienia, które zaczęło gwałtownie wsysać otaczające powietrze. Turbulencje wciągnęły dwa desantowce w gigantyczny powietrzny wir. Gavin nie miał pojęcia, w jaki sposób yuuzhańscy piloci i żywe oprzyrządowanie ich statków kontrolują kurs, prędkość czy pułap lotu, ale wiedział, że w sercu trąby powietrznej nie będą w stanie choćby o tym pomyśleć.
Wyglądało na to, że miał rację. Yuuzhańskie okręty spadały z nieba w objęcia Matki-Dżungli. Nie wybuchły, uderzając w ziemię; pościnały tylko wierzchołki drzew, przedzierając się przez ciemną kopułę listowia.
Gayin patrzył, jak spadają, a potem skoncentrował się na pozostałych barkach desantowych. Były już dość daleko i nisko, a także zbyt blisko statku-miasta, by ryzykować odpalenie torped protonowych. Uśmiechnął się do siebie.
Przynajmniej powstrzymaliśmy ich na tyle, na ile się dało, pomyślał. Teraz kto inny się nimi zajmie.
Pierwszy z yuuzhańskich okrętów desantowych wyhamował lot nurkowy tuż nad kopułą „Tafanda Bay”. Nieuzbrojony statek-miasto nie stanowił bezpośredniego zagrożenia dla najeźdźców. Drugi z transportowców po chwili zrównał się z pierwszym i plunął ogniem z pary małych działek plazmowych umocowanych nad kokpitem. Złote strumienie plazmy stopiły transpastal iluminatora, jak płomień spawarki stopiłby lód.
Transportowiec posłużył się następnie bąblem grawitacyjnym, wycelowanym w otwór, by odessać stopioną transpastal. Zanim wyrwa powiększyła się na tyle, by barka mogła wylądować, bąbel wciągnął powietrze, gałęzie drzew i powyrywane z korzeniami mniejsze rośliny. Pudełkowaty okręt wpłynął do wnętrza „Tafanda Bay” i ruszył przed siebie zieloną promenadą. Delikatnie dotknął gruntu i uniósł klapy włazów, przez które wylał się legion małych gadów tworzących oddziały szturmowe.
Z włazu na rufie wyłoniła się kilkuosobowa grupa yuuzhańskich wojowników, wysokich, smukłych i budzących grozę. W dłoniach mieli amfistafy, a na sobie zbroje, które nie przylegały jednak ściśle do ciała. Chyba nie czuli się w nich zbyt dobrze; obserwujący ich Anakin Solo przypisał to faktowi, że nie byli przyzwyczajeni do noszenia zbroi z martwych skorup zamiast żywego pancerza tworzonego przez kraby vonduun.
Wpatrywał się w ekran notesu komputerowego, wciskając niekiedy ten czy inny klawisz, by przełączyć wizję na jedną z licznych holokamer rozmieszczonych w całym mieście. Tym razem był podłączony do kamery usytuowanej najbliżej miejsca, w którym wylądowała pierwsza barka desantowa, i zdołał ujrzeć błysk, zanim monitor wypełnił szum zakłóceń. Inna kamera pokazała mu dwóch yuuzhańskich wojowników wskazujących palcem na dymiące, strzelające iskrami resztki holokamery.
Jeden z wojowników wyjął płaskiego, okrągłego brzytwala z pasa z amunicją przewieszonego przez pierś i cisnął nim w kierunku tej samej kamery, z której obserwował ich Anakin. Anakin skulił się odruchowo, przypominając sobie, jak takie stwory użądliły go na Dantooine. Brzytwal nie trafił, zawrócił więc w stronę swego pana, by spróbować ponownie. Anakin przełączył wizję na trzecią kamerę, ale lądowanie drugiego desantowca przesłoniło mu widok.
Daeshara’cor położyła mu rękę na ramieniu.
- Już czas, Anakinie.
Zamknął notes i zamierzał schować go do kieszeni, ale Twilekianka odwróciła się i spojrzała na niego wymownie.
- Zostaw to. Nie ma sensu go ze sobą taszczyć.
Zaskoczyła go, ale miała rację. Nie potrzebował notesu do tego, co będą robić. Dodatkowe obciążenie tylko spowolniłoby ich w drodze. Jeśli pokonają Yuuzhan, będzie miał mnóstwo czasu, żeby po niego wrócić. A jeśli nie...
Uśmiechnął się, ale wsunął notes do kieszeni na udzie kombinezonu bojowego.
- Yuuzhanie nienawidzą maszyn. To wprawdzie nie jest żywa istota, ale wolałbym go nie zostawiać na ich pastwę.
Twilekianka uśmiechnęła się szeroko.
- Nie pomyślałam o tym. Chodź, Anakinie, pokażmy im, że nie mają racji. Anakin podążył za Daeshara’cor przez szerokie drzwi na korytarz. Z kwietników na ścianie zwisały fioletowe pnącza, a złotolistne dzikie wino porastało sufit. Daeshara’cor szła środkiem korytarza, przystosowanego rozmiarami do budowy Ithorian, co sprawiało, że wyglądała niemal jak dziecko.
Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego idzie środkiem. Wiedział, że nie obawia się pnączy. Potem zauważył, że odruchowo postępuje tak samo.
Żadne z nas nie chce przemykać się chyłkiem, pomyślał. Lekceważenie zbliżającej się bitwy nie miało sensu; wiedzieli przecież, jak niebezpiecznym wrogiem są Yuuzhanie. Ale kulenie się ze strachu oznaczałoby, że tamci zwyciężyli, zanim jeszcze zaczęła się bitwa, pomyślał.
Chociaż wyjaśnienie brzmiało irracjonalnie, poczuł, że jest słuszne. Obserwując Daeshara’cor - pochylenie barków i wyprostowaną sylwetkę - zrozumiał, że odwaga to coś więcej niż wmawianie sobie, że się nie boisz. Trzeba głęboko uwierzyć, że się nie boisz, i robić wszystko, by podtrzymać tę wiarę. Musisz dać sobie szansę okazania odwagi, pomyślał.
Dotarli do końca korytarza i przykucnęli. Korytarz łączył ze sobą długi rząd zadrzewionych placyków, biegnących wzdłuż osi statku jakieś trzy poziomy nad terenami zielonymi. Gadopodobni żołnierze zbili się w grupki po sześciu i szli bocznymi chodnikami. Anakin wiedział, że projektując miasto, Ithorianie nie zwracali uwagi na kwestie taktyczne. Jednak sposób ukształtowania chodników, które często zakręcały, prowadząc pod górę lub w dół jak ścieżka przez wzgórza, sprawiał, że yuuzhańskie oddziały nie widziały dalej niż na dwadzieścia metrów.
Liście roślin na terenach zielonych niemal całkowicie zasłaniały widok z jednej strony statku na drugą. Dla Jedi nie miało to większego znaczenia. Chociaż nie potrafili wyczuć samych Yuuzhan Vong, ich gadzi żołnierze zaznaczali swoją obecność w Mocy. Prócz tego rycerze Jedi wyczuwali swoich towarzyszy w różnych częściach miasta. Choć nie dysponowali bezpośrednią łącznością telepatyczną, świadomość ich rozmieszczenia plus komunikator zapewniały im łączność niemal równie dobrą, jak sprzężenie umysłów.
Daeshara’cor włączyła komunikator.
- Zespół dwunasty na miejscu.
- Przyjąłem, Dwunastka. Zaczynamy za pięć minut.
Twilekianka kiwnęła głową. Sięgnęła po miecz świetlny i zatrzymała kciuk nad przyciskiem aktywacji.
- Anakin, zanim zaczniemy, chciałam ci tylko powiedzieć „dziękuję”. Zmarszczył brwi.
- Za co?
- Za to, że kiedy zgubiłam drogę, ty mnie odnalazłeś. - Daeshara’cor uśmiechnęła się. - Gdyby moje ówczesne plany się powiodły... znienawidziłabym sama siebie na zawsze.
Odpowiedź Anakina zagłuszył elektroniczny pisk myszorobota MSE-6 pędzącego korytarzem. Ścigały go gardłowe poszczekiwania i syki. Mały robot zatrzymał się u wylotu korytarza, w którym stali, okręcił się wokół własnej osi i prysnął w dół chodnika tuż obok nich. Zaraz za nim nadbiegło kilka rozgorączkowanych gadów, tak zaaferowanych widokiem małego robota, że nawet nie zajrzeli w boczny korytarz.
Anakin skierował rękę w stronę jednego z gadów w samym środku grupki i użył Mocy, by unieść go w powietrze. Yuuzhański niewolnik zahaczył piętami o balustradę chodnika i z krzykiem pokoziołkował w dół. Po chwili przebił gęste listowie i z hukiem łupnął o ziemię.
Zdziwienie na twarzy jego towarzysza zgasło, gdy Anakin wbił miecz świetlny w jego skroń i nacisnął aktywator. Fioletowe ostrze przebiło na wylot czaszkę gada. Anakin natychmiast wyrwał miecz, by odparować cios amfistafa, wymierzony przez jednego z żołnierzy na przodzie formacji. Trzymając oburącz rękojeść, Anakin odrzucił amfistafa w lewo, obrócił się na pięcie i kopnął gada w twarz.
Niewolnik poleciał do tyłu, ale zaraz zastąpił go drugi, rzucając się z amfistafem na Anakina. Młody Jedi poczuł, że paląca, ostra krawędź amfistafa wbija się w jego lewe udo. Zamachnął się mieczem, odcinając czaszkę gada tuż nad triumfalnie uśmiechniętymi ustami.
Odwrócił się i zobaczył Daeshara’cor stojącą nad ciałami zabitych przez siebie reptoidów. Podeszli razem do balustrady i zeskoczyli piętro niżej. Anakin wylądował okrakiem nad gadem, którego strącił w dół. Niewolnik miał najwyraźniej złamany kręgosłup. Anakin spojrzał w prawo i zobaczył yuuzhańskiego wojownika nadchodzącego chodnikiem.
- Szybko, skręcamy w korytarz!
Daeshara’cor pobiegła w dół korytarza, o jeden poziom niższego niż ten, w którym się wcześniej ukryli. Anakin już miał pójść w jej ślady, gdy nagle niewolnik pod nim chwycił go za kostkę. Rycerz Jedi wierzgnął, żeby się oswobodzić, ale gad trzymał go kurczowo. Nadbiegający wojownik z rykiem zaatakował Anakina, kręcąc młynka swoim amfistafem.
Anakin odwrócił się w jego stronę i przyjął najdogodniejszą pozycję. Uniósł miecz świetlny gotów do odparowania ataku wojownika, ale w tym samym momencie gado-podobny żołnierz wbił pięść w ranę na jego lewej nodze. Nagły ból sprawił, że Anakin musiał przyklęknąć na jedno kolano. Spojrzał w górę i zobaczył ostry koniec amfistafa spadający prosto na jego twarz.
Nagle poczuł szarpnięcie Mocy, które pociągnęło go do tyłu tak gwałtownie, jakby siedział przypięty w X-skrzydłowcu skaczącym w nadprzestrzeń. Z płonącym purpurą mieczem świetlnym Daeshara’cor wkroczyła na chodnik, ustawiając się pomiędzy Anakinem a wojownikiem. Yuuzhanin, który zamiast Anakina rozpłatał leżącego pod nim gada, odskoczył do tyłu na ugiętych nogach, trzymając na poziomie pasa amfistafa, wycelowanego zakrwawionym ogonem w Twilekiankę.
Yuuzhanin zaatakował ją dwukrotnie. Przed pierwszym ciosem się uchyliła, drugi odbiła. Przechodząc do kontrataku, cięła go dwa razy przez głowę. Unosząc do góry amfistafa w obronie przed jej ciosami, Yuuzhanin cofnął się, zmuszając ją, by poszła za nim do przodu. Odwracając amfistafa ogonem do tyłu, odparował cięcie z lewej strony i przeszedł do kontrataku. Daeshara’cor odrzuciła jego broń na bok, okręciła się i wymierzyła wojownikowi kopniaka, od którego zgiął się w pół.
Anakin uśmiechnął się, ale nagle zauważył, że Daeshara’cor słania się na nogach, a po chwili pada na chodnik. Kiedy osuwała się wzdłuż ściany, jej prawe ramię pozostawiło ciemną smugę krwi. Amfistaf zwinął się w pierścień u stóp swojego pana i wysunął czerwony, rozdwojony język z uzębionej paszczy.
Ugryzł ją, kiedy wojownik go odwrócił, pomyślał Anakin. Zatruł jąjadem.
Zerwał się na równe nogi. Wzbierała w nim furia. Wezwał Moc i poczuł, jak w niego wpływa. Nie wyczuwał przez nią Yuuzhanina, ale mógł łatwo jej użyć, żeby zerwać chodnik pod wojownikiem albo wyrwać płyty ze ścian i zasypać go gradem ostrych odłamków, które pogrzebią go żywcem. Mógł zrobić setki rzeczy, by Yuuzhanin skonał w niewysłowionych mękach.
Mogę pomścić Chewiego, myślał. Mogę pomścić Daeshara’cor i zgładzonych mieszkańców Sernpidala. Tu i teraz, zaczynając od tego jednego wojownika. Uśmiechnął się zimno i uroczyście ukłonił wrogowi. Pokaże mu, do czego jest zdolny prawdziwy Jedi.
Yuuzhanin zaatakował niemal od niechcenia. Podchodząc, zwinął amfistafa w pierścień. Gdy mijał Daeshara’cor, Twilekianka jęknęła. Spojrzał w jej kierunku i wymierzył amfistafem cios w jej gardło.
W ułamku sekundy Anakin uświadomił sobie, że prawdziwy Jedi nie zastanawiałby się nad tym, jak pognębić wroga, tylko jak zapobiec złu, które wróg zamierza wyrządzić. Używając Mocy, uniósł miecz świetlny Daeshara’cor, dzięki czemu obronił ją przed ciosem. Broń Yuuzhanina utkwiła w balustradzie, rozpryskując przy tym z głośnym trzaskiem kawałki muru i zdobiących go płytek.
Wojownik już prawie zdołał uwolnić broń, gdy dopadł go Anakin. Fioletowe ostrze energetyczne przeszyło powietrze i rozcięło kolano Yuuzhanina. Kiedy wojownik zaczął się przewracać, młody Jedi wbił miecz pomiędzy lewy bark a szyję wojownika. Martwa zbroja opierała się ostrzu nie dłużej niż sekundę, zanim się stopiła.
Wojownik zsunął się bez życia z fioletowej klingi.
Anakin przykucnął obok Daeshara’cor. Jej zielona skóra zbladła, co według niego nie rokowało za dobrze. Włączył komunikator. - Tu zespół dwunasty, mam ranną.
- Zrozumiałem, Dwunastka. Wycofajcie się do opalowego zagajnika, do szpitala polowego.
- Rozkaz!
Anakin zgasił miecze - najpierw swój, a potem Daeshara’cor. Przypiął go do swojego pasa i wziął Twilekiankę na ręce. Spoglądając za siebie, przywołał Moc, by dodać sobie sił, i zaczął iść w głąb ithoriańskiego miasta.
Nie wiem, czy zdołamy je uratować, pomyślał, ale mam nadzieję, że ocalimy przynajmniej ją.
Traest KreTey odwrócił się do holograficznego obrazu bitwy, bo zawołał go oficer odpowiedzialny za tarcze.
- O co chodzi, komandorze? Kremowoskóry Bothanin prychnął.
- Lewa tarcza opadła do pięciu procent mocy. Następny strzał...
Potężne trafienie w kadłub w okolicy mostka wstrząsnęło statkiem. KreTey stracił równowagę i upadł na pokład. Uniósł się na rękach i wstał, strząsając z siebie ostre ferroceramiczne skorupy, niektóre z nich z plamami krwi. Nie od razu uświadomił sobie, że silny wstrząs oderwał wewnętrzne panele wyściełające kadłub.
Gdybym nie upadł... - pomyślał admirał. Spojrzał w kierunku stanowiska łączności i zobaczył podrygującego spazmatycznie porucznika Arryka.
- Nasz łącznościowiec nie żyje! Niech ktoś zajmie jego stanowisko! Tarcze, co się stało?
Grai’tvo oderwał prawy rękaw munduru i przewiązał nim ranę na czole.
- Tarcze nie miały mocy. Przedarł się przez nie skoczek. Był dla nas po prostu zbyt silny.
Był dla nas zbyt silny... KreTey roześmiał się gardłowo.
- Tak, to jest to! To jest rozwiązanie! Gari’tvo pokręcił głową.
- Panie admirale?
- Tak właśnie działa ich obrona! - KreTey spojrzał na dowódcę artylerii. - Proszę zwiększyć o połowę moc ostrzału pociskami rozpryskowymi.
- To spowolni tempo.
- Wiem. Musimy pamiętać, że w odpowiedzi na nasze słabe strzały oni generują słabe bąble grawitacyjne. Proszę zmienić ustawienia, a będziemy w stanie ich ukąsić. - KreTey odwrócił się w stronę stanowiska łączności. - Dajcie mi admirała Pellaeona.
Borsk Fey Tya skinął głową i starł rękawem krew z konsolety.
- Rozmówca wywołany, czekam na połączenie.
- Dziękuję, kuzynie. - KreTey podszedł do stanowiska łączności. - Jesteś pewien, że chcesz tu zostać mimo niebezpieczeństwa?
Przywódca Nowej Republiki przytaknął z powagą.
- Wolę zginąć tutaj, niż czekać na dole, aż znajdą mnie Yuuzhanie. KreTey uśmiechnął się i poklepał Fey’lyę po ramieniu.
- Spisz się tu dobrze, kuzynie, a nie będziesz musiał obawiać się żadnych Yuuzhan Vong.
Shedao Shai przedzierał się przez dżunglę otoczony swoimi oddziałami. Nad jego głową desantowce - z wyjątkiem jednego, który został na powierzchni, służąc za centrum dowodzenia - wystrzeliły w niebo, żeby przewieźć na planetę posiłki. Na każdego yuuzhańskiego wojownika w siłach desantowych przypadało dwunastu Chazrachów. Shedao Shai podzielił swoje oddziały na cztery grupy. Jedna pozostała na statku dowodzenia. Po obu swoich bokach umieścił triady składające się każda z trzech oddziałów, wiedząc, że taki tercet poradzi sobie z powstrzymaniem każdego wroga. W centrum umieścił trzy triady - jedną w awangardzie, drugą na tyłach, w trzeciej, środkowej, szedł sam.
Misja była pomyślana jako zwiad. Shedao Shai wiedział, że na razie ma zbyt szczupłe siły, by zrobić coś więcej. Usadowiony na jego lewym ramieniu villip szepnął:
- Panie, dotarliśmy do budowli. Warto, byś to zobaczył.
- Jestem w drodze. - W głosie zwiadowcy usłyszał jednak coś, co osłabiło jego postanowienie, by ograniczyć się do rozpoznania wrogiego budynku. Nie napotkali dotąd na planecie żadnego oporu, co pozwoliło im sądzić, że wróg załamie się, gdy tylko trochę nacisną. Bitwa na Dantooine pokazała, że nie zawsze było to prawdą, ale Elegos twierdził, że Ithorianie są pacyfistami. A jeśli to ich planeta...
Shedao Shai wyprzedził szeregi swoich żołnierzy i pobiegł przez mroczną dżunglę. Wiedział, że jego ludzie kontrolują ten rejon planety i że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że wokół czai się wroga siła.
Właściwie nawet nie wroga, pomyślał. To siła oporu. Nie chcą nas tu. Nie czują nienawiści, ale nie witają nas chętnie.
Przez krótką chwilę ogarnęły go wątpliwości co do yuuzhańskiej inwazji. Bogowie powierzyli im tę misję, bo byli orędownikami życia, a jednak na tej pełnej życia planecie Shedao Shai czuł się obco - nie jak oswobodziciel, lecz jak najeźdźca. Nie posunął się do przypuszczeń, że kapłani skłamali albo że jego misja była pomyłką. Zastanawiał się tylko, czy we właściwy sposób realizuje życzenia bogów. W końcu doszedł do wniosku, że jego wątpliwości budzą nie cele, lecz środki.
Dotarł do grupy prowadzącej zwiad i przykucnął u boku jej dowódcy.
- Melduj!
- Zauważyliśmy tam jakiś ruch. - Yuuzhański wojownik wskazał na biały ferrobetonowy budynek rozciągający się przed nimi. Miał trzy piętra, każde cofnięte nieco w stosunku do poprzedniego. Wieże wyrastające z dachu najwyższej kondygnacji zapewniały obrońcom przewagę; ze ścian i okien sterczały lufy dział. - Budowla jest broniona.
- Nie spodziewaliśmy się niczego innego.
- Jest broniona przez automaty. - Głos wojownika zadrżał. - Nie mają szacunku. Obrażają nas, pozwalając, by zabijały nas ich maszyny.
Shedao Shai wstał i twardym wzrokiem spojrzał na budowlę. Wycelował w nią palec, pozwalając jednocześnie, by jego tsaisi ześlizgnął się po rękawie i zastygł zesztywniały w jego dłoni.
- Kpią z nas! Drwią z naszych bogów! Zniszczymy ich zabawki, a wtedy będą musieli sami do nas wyjść. A kiedy przyjdą, zetrzemy ich w proch!
- Zrozumiałem. Dziękuję, dowódco zwiadu. - Corran spojrzał na towarzyszących mu Jedi. - Sami słyszeliście. Generał Dendo mówi, że połknęli przynętę. Gavin zrobił rundkę i zidentyfikował transportowiec, który służy im za centrum dowodzenia. Ruszamy! Do roboty!
Corran, ubrany podobnie jak pozostali w czarny kombinezon bojowy, wsiadł na pojazd pościgowy, do którego przymocowano z tyłu sfatygowaną aluminiową skrzynkę. Włączył zapłon, czując, jak silnik z cichym pomrukiem budzi się do życia. Mały holograficzny wizerunek ciemnej dżungli pojawił się między uchwytami kierownicy, rysując świetliste sylwetki drzew na tle mroku.
Uśmiechnął się. Wyczuwał te drzewa poprzez Moc, więc i tak umiałby je ominąć.
Ten obrazek jest mi potrzebny tylko po to, pomyślał, żeby zdemaskować podkradających się Yuuzhan. Emisja ich ciał w podczerwieni pozwoli mi ich zobaczyć, choćby się nie wiem jak dobrze ukryli.
Corran rozejrzał się dookoła i uśmiechnął do Jacena, którego sylwetka ledwo majaczyła w ciemności.
- Na co patrzysz?
Młody rycerz wskazał na skrzynkę.
- Na to pudło. Trudno go nie zauważyć.
- Faktycznie - przytaknął Corran. - Ale w końcu o to chodzi w całej tej zabawie. Shedao Shai znajdzie się wkrótce w ogniu walki, a ta skrzynka ma za zadanie przypomnieć mu, o co walczy.
Na rozkaz Shedao Shai oddział Yuuzhan Vong ruszył do przodu. Wyskoczyli z dżungli, by podbiec przez otwarte pole do ithoriańskiego budynku. Czerwone wystrzały z lasera plunęły od strony mury, rozszczepiając we wszystkich kierunkach. Dookoła Shedao Shai gnali Chazrachowie, wyjąc i szczekając. Wśród nich biegli yuuzhańscy wojownicy, wyżsi i szczuplejsi, górujący nad głowami niewolników.
Dowódca Yuuzhan Vong wystąpił naprzód. Widział sylwetki swoich żołnierzy oświetlone ogniem nieprzyjaciela. Promienie energii eksplodowały; trafiały Chazrachów i powalały na ziemię wśród dymu i ognia. Niektórzy z rannych jęczeli i wili się po ziemi, inni próbowali z powrotem wstać. Shedao Shai nie tracił czasu na dobijanie
Automatycznym systemom kontroli uzbrojenia, choć były zdolne do prowadzenia zmasowanego ognia, brakowało elastyczności, która pozwoliłaby im zmieniać taktykę w miarę rozwoju sytuacji. Zmienne, które musiały brać pod uwagę, ewoluowały bezustannie, więc każda kolejna sekunda wymagała nowych kalkulacji i błyskawicznych zmian ruchu, nieudolnie naśladujących żywego wroga, z którym przyszło im się zmierzyć. Poszczególne maszyny odpowiadały ogniem w różnym momencie; pozostawiały całe fragmenty terenu bez ostrzału, koncentrując w zamian całą siłę na miejscach, które już dawno przestały przedstawiać zagrożenie. Niewolniczo podporządkowane oprogramowaniu, maszyny nie umiały odrzucić nieistotnych zmiennych i skoncentrować się na tym, co najważniejsze.
A przecież istoty żywe w toku ewolucji już dawno wytworzyły tę niezbędną umiejętność, myślał Shedao Shai. Zauważył, że wojownik obok niego padł martwy. Wyrwał amfistafa z martwych rąk, zakręcił nim nad głową i rzucił się do przodu, a gniew dodawał mu sił do ataku.
Wszędzie wokół niego w powietrzu śmigały brzytwale - niektóre trafiały w cel i eksplodowały, wyrywając kawałki muru, niszcząc kontrolowane komputerowo działa i redukując je do deszczu metalowych odłamków.
Żywy przeciwnik walczyłby dalej, pomyślał.
Chazrachowie wdarli się na mury i biegli właśnie rampą na kolejne piętro. Z wież na dachu działa laserowe ostrzeliwały atakujących, ale były osadzone w taki sposób, że ogień nie sięgał na górne tarasy. Shedao Shai uśmiechnął się ponuro. Żadne żywe stworzenie - inteligentne żywe stworzenie - nie popełniłoby takiego błędu. Prawdziwy wojownik, pomyślał Shedao, wyrwałby działo z podstawy, by razić nas śmiercionośną energią. Te automaty nie mają nawet tyle rozumu, co dzikie zwierzęta.
Zręcznie rzucony brzytwal wybuchowy wysadził w powietrze jedną z wież, wyrywając triumfalne okrzyki z gardeł Yuuzhan Vong. Zgrzyt metalowych powłok robotów rozdzieranych przez amfistafy wygrywał symfonię zniszczenia. Kolejne eksplozje rozświetlały noc, a druga wieża runęła z taką siłą, że wstrząsnęła całym budynkiem.
Shedao Shai biegł ze swoim oddziałem, krzycząc triumfalnie, ale niebawem ucichł. Cofnął się o krok; poczuł, że oblewa go zimny strach, kiedy tak patrzył na mrowie wojowników Yuuzhan Vong i Chazrachów wbiegających do budynku. Coś było nie tak. Długo nie mógł sobie uświadomić, o co chodzi, dopóki nie zrozumiał, że upadek lekkiej wieży nie powinien był tak mocno wstrząsnąć budynkiem.
Ta budowla jest tylko prowizoryczna! - przemknęło mu przez myśl. Rozejrzał się dookoła oczami rozszerzonymi ze zgrozy. Wszędzie wokół niego panowało dzikie zamieszanie. Chazrachowie wściekle atakowali metalowe konsolety. Wyrywali płytki obwodów, pozostawiając festony różnokolorowych, skłębionych kabli. Yuuzhańscy wojownicy obwieszali się nimi i paradowali triumfalnie po pobojowisku.
Koordynacja i dyscyplina jego oddziałów gdzieś znikły. Odgłosy pustoszenia i destrukcji dochodziły z coraz to innych części budynku; w to jego żołnierze w oszalałym zapamiętaniu rozprawiali się z kolejnymi artefaktami znienawidzonej technologii.
Tego właśnie chcieli, pomyślał Shedao Shai. Tego oczekiwali, umieszczając tu ten gmach. Wiedzieli, że stracimy głowę, pogrążając się w zamęcie niszczenia.
Przeskoczył przez murek i zaczął oddalać się od budynku. Nawoływał swoje oddziały do odwrotu; po chwili jego rozkaz powtórzyły głosy Chazrachów. Ci, którzy byli najbliżej, skupili się wokół niego. Przybiegało ich coraz więcej, ale nie pojawił się wśród nich ani jeden Yuuzhanin.
Nic dziwnego, pomyślał dowódca. Nie dadzą posłuchu rozkazom Chazrachów, wzywających ich do porzucenia tego, co uważają za swoją świętą misję.
Wyjął villipa, by przekazać swój rozkaz do centrum dowodzenia, ale narastający z każdą chwilą łoskot uświadomił mu, że już za późno.
Obrońcy Nowej Republiki od dawna wiedzieli, że trudno jest trafić w cel, którego nie ma; postanowili więc zaoferować Yuuzhanom obiekt, który tamci mogliby zaatakować na powierzchni planety. Wyposażyli cel w zautomatyzowaną obronę i naprędce sklecone „roboty”, z minimalną ilością obwodów, która pozwalała im jako tako się poruszać. Zdawali sobie sprawę, że Yuuzhanie wpadną we wściekłość, kiedy zobaczą, że wystawia się przeciw nim znienawidzone maszyny, i najprawdopodobniej oddadzą się w furii ich niszczeniu. W prowizorycznym budynku nie zawracano sobie głowy fundamentami czy solidnością konstrukcji nośnej.
Zamiast fundamentów pod budowlą znajdowała się dziura pełna materiałów wybuchowych. Detonatory podłączono do jednego z komputerów w samym sercu budynku. Generał Dendo zdalnie uzbroił olbrzymi ładunek sygnałem z komunikatora. Miał wybuchnąć, gdy padnie podłączony do detonatorów komputer.
Amfistaf wbity w płytę główną wystarczył, by dokonać tego dzieła.
Wybuch zerwał podłogę zakrywającą dziurę w ziemi. Grupka Chazrachów, która zapuściła się na sam dół budynku, spłonęła żywcem. Powiększająca się kula płomieni strawiła następne piętro, a razem z nim yuuzhańskiego wojownika, który niechcący zainicjował eksplozję, a także sam komputer, dzięki któremu stało się to możliwe. Fala uderzeniowa zdruzgotała słabe podpory konstrukcji zastosowane przez inżynierów Nowej Republiki.
Ściany się wygięły, a podłoga najwyższej kondygnacji z hukiem spadła o piętro niżej. Zewnętrzne ściany jęknęły i zapadły się z łoskotem, grzebiąc tych, którzy byli wewnątrz. Tylko kilku ocalałych zdołało ukryć się pod zwałami murów. Dym i pył wystrzelił przez wybite okna, dołączając suchy syk do zawodzenia rannych, schwytanych w pułapkę.
Shedao Shai prychnął ze złością. Villip na jego lewym ramieniu zaczął trajkotać, ale wycie blasterowych wystrzałów z prawej flanki zaalarmowało yuuzhańskiego dowódcę, że pojawił się znacznie bardziej naglący problem. Cisza panująca po lewej stronie zaniepokoiła go jeszcze bardziej. Warknął rozkaz do villipa, zarządzając odwrót, i zaczął przedzierać się przez ciemną dżunglą.
Jak mogłem pozwolić, by do tego doszło? - zastanawiał się. Zmrużył oczy. Elegos! Caamasjanin był tak otwarty i niechętny przemocy, tak inteligentny i prawy, że Shedao
Shai nie spodziewał się ze strony jego ziomków przebiegłości i chytrości, których wymagało przygotowanie takiej pułapki.
Mogli się spodziewać, myślał, że będę ich oceniał przez pryzmat kontaktów z Elegosem. Ci ludzie to nie Chazrachowie. Nie będzie łatwo ich podbić.
Gniewne wycie Shedao Shai rozdarło ciszę nocy.
Ale to nie oznacza, że zaniecham inwazji, pomyślał. W końcu będę ich miał w ręku.
Mara usłyszała wezwanie Anakina i wydany przez niego rozkaz, by wycofać się do opalowego zagajnika. Rozciągnęła Moc i zlokalizowała go. Wyczuła w jego okolicy kłopoty. Pstryknęła włącznik komunikatora.
- Tu Jadę, idę przechwycić Dwunastkę.
Czuła, jak płynie przez nią Moc. Do tej pory czekała razem z formacją Jedi po drugiej stronie pasa zieleni, który oddzielał ją od pozycji Anakina. Walki po jej stronie nie były ciężkie, a nikt z walczących naprzeciwko nie poprosił o pomoc. Kiedy przebiegła przez chodnik i przeskoczyła ponad niską barierką na niższy poziom, zorientowała się dlaczego.
Yuuzhanie wdarli się głęboko w szeregi Jedi. Kyp Durron i Wurth Skidder, zalani krwią z licznych ciętych ran, walczyli przeciw czterem wojownikom. Za nimi, schodząc z niewielkiego wzniesienia, zatrzymał się Anakin. Ułożył na ziemi Daeshara’cor i dwoma mieczami świetlnymi powstrzymywał grupę gadopodobnych żołnierzy.
Idioci! - pomyślała Mara. Powinni byli wezwać posiłki!
Zapaliła miecz, którego ostrze oblało wojownika Yuuzhan Vong zimnym, niebieskim blaskiem. Pokonała przestrzeń dzielącą ją od niego długim, wysokim skokiem. Lądując, wykonała unik, co pozwoliło jej uchylić się przed zamaszystym cięciem, które bez wątpienia rozpłatałoby jąna pół. Dźgnęła wojownika między nogi, skręciła nadgarstek i wbiła miecz od tyłu pod jego lewe kolano. Szarpnęła i noga przeciwnika oddzieliła się od reszty ciała.
Wojownik zaczął się przewracać, warcząc groźnie. Mara uchyliła się przed słabym kontratakiem i z całej siły wbiła piętę w nadgarstek wroga. Kości chrupnęły, a amfistaf wypadł z bezwładnej dłoni. Mara odepchnęła drugą rękę Yuuzhanina i wbiła mu ostrze w gardło.
Odwróciła się, słysząc przejmujący krzyk Wurtha. Zatoczył się do tyłu, a jego lewa ręka ściskała prawe przedramię, zwisające od łokcia pod nienaturalnym kątem. Nigdzie nie było widać jego miecza. Przeciwnik Wurtha zakręcił młynka amfistafem i natarł na rannego Jedi. Mara posłała garść ziemi w twarz wojownika. Yuuzhanin podniósł rękę do oczu, wystawiając się na cios Kypa Durrona, który rozpłatał mu brzuch.
Yuuzhanin tylko westchnął cicho, padając na ziemię. Jego towarzysz zamierzył się amfistafem na Marę i rozciął jej lewe ramię. Mara odparowała, okręciła się na pięcie i kopnęła wojownika w pierś. Zatoczył się do tyłu i wpadł na ciało swojego towarzysza. Kiedy się przewracał, Mara odcięła mu nadgarstek, a potem dźgnęła mieczem w pierś i wypaliła serce.
Fioletowobiałe ostrze Kypa śmignęło szerokim łukiem, rozcinając kolejnego z przeciwników od prawego biodra po lewy bark. Siła ciosu zakręciła wojownikiem, który zrobił kilka kroków w tył i chwycił się kurczowo za rozoraną pierś. Ściskał rozcięty pancerz, jakby mogło go to uratować, a kiedy jego plecy dotknęły ściany, osunął się na ziemię w kałuży własnej krwi.
Mara machnęła mieczem w stronę Wurtha.
- Zabierz go stąd - poleciła Kypowi. - Widzę krew, to skomplikowane złamanie. Przypal ranę mieczem, jeśli będziesz musiał.
Kyp zmrużył oczy.
- Nie umrze od tego. Nie zostawię cię tutaj.
- Nie potrzebuję twojej pomocy, Kyp. A on tak. Zabierz go stąd, póki jeszcze jest czas. No, ruszaj!
Patrzył na nią przez krew spływającą na twarz z rany na głowie.
- Wiem, co do mnie należy.
- W takim razie zrób to. Zrób, co należy, ze swoim przyjacielem - prychnęła, ruszając biegiem w stronę Anakina. - Zabierz go stąd!
Na wyższym chodniku Anakin dzięki dwóm mieczom jeszcze utrzymywał gado-podobnych żołnierzy na dystans, ale czterech z nich nacierało coraz bliżej. Mara sięgnęła po Moc, by wskoczyć na wyższy taras, ale zanim się odbiła, jeden z reptoidów ścisnął mocniej amfistafa i rozpłatał na pół stojącego najbliżej towarzysza.
Potem rzucił się do przodu i przebił pierś drugiego. Trzeci patrzył z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy, dopóki miecz Anakina go jej nie pozbawił. Szybki atak szkarłatnym ostrzem Daeshara’cor wyeliminował ostatniego z przeciwników. Dogorywał teraz u stóp Mary, która wylądowała tuż obok niego.
- Jak to zrobiłeś, Anakinie?
- To nie ja. - Chłopak uśmiechnął się i spojrzał na kogoś za jej plecami. Mara obróciła się i ujrzała Luke’a, który w samym środku zamieszania emanował spokojem i opanowaniem.
Mistrz Jedi przywołał ich gestem dłoni.
- Chodźmy! Anakin, ty prowadzisz.
Mara wyłączyła miecz i zarzuciła sobie na plecy Daeshara’cor.
- Jak to zrobiłeś? - zapytała Luke’a. Jego obecność sprawiła jej wielką ulgę.
- Zamieniłem mu w umyśle obraz Anakina z jednym z jego towarzyszy. Stara sztuczka.
- Ale skuteczna... - Kiwnęła głową. - Widziałeś Kypa i Wurtha?
- Są przed nami. Widać po śladach krwi. - Lukę dotknął pleców Mary. - Powinnaś była zawołać mnie, żebym ci pomógł.
- Wiedziałam, że usłyszysz mój komunikat i pojawisz się, jeśli zajdzie potrzeba. - Roześmiała się cicho. - I cieszę się, że to zrobiłeś.
- Dzięki za uratowania Anakina.
- Jestem mu coś winna. - Uśmiechnęła się szerzej, widząc, jak Anakin osłania ich dwojgiem ostrzy przy wejściu do budynku. - Kiedy za sto lat Jedi będą śpiewać ballady
- Och, Mara - powiedział cicho jej mąż. - O to nie musisz się martwić.
Z pokładu „Dziedzictwa Udręki” Deign Lian patrzył, jak działa jednego ze statków niewiernych bluzgają ogniem. Ich złotoczerwone promienie trafiły jeden z mniejszych okrętów yuuzhańskiej formacji i przebiły bąble grawitacyjne, osłaniające statek przed słabszymi strzałami. Skoncentrowana energia doprowadzała do wrzenia koral yorick tworzący poszycie i zamieniła go w parę, która zamarzała, rozbryzgując się w przestrzeni.
Dwa strzały, wycelowane w ogon, odsłoniły żywy kanał neuronowy i wystawiły tkankę na działanie lodowatej próżni. Tkanka zamarzła w jednej chwili, tworząc lodowy blok, który odciął dopływ danych na mostek i przednią część okrętu. Znajdujące się tam dovin basale, pozbawione danych sensorycznych o kierunkach ataku wroga, przeszły w standardowy tryb oczekiwania, rozmieszczając bąble grawitacyjne w taki sposób, by optymalnie chroniły je same i cały okręt.
Ostrzał ze statków przeciwnika nasilił się. Niektóre strzały zostały wessane przez bąble grawitacyjne, ale reszta przebiła się przez obronę. Przedziurawiły kadłub Unią biegnącą od dzioba do połowy statku. Płyty na pół stopionego koralu yorick odrywały się od kadłuba i wirując, odlatywały w przestrzeń. Pod ostrzałem nieprzyjacielskiego ognia dziób okrętu rozpadł się na kawałki. „Dziecko Agonii” zeszło z wytyczonego kursu, pozbawione szkieletu podtrzymującego część dziobową, by krążyć po orbicie Ithoru jako nowy, martwy księżyc.
Co się dzieje? Gdzie nasza strategia? - zastanawiał się Deign Lian, patrząc, jak kolejny okręt jego floty staje się celem zmasowanego ataku. Rozjarzył się na biało i rozprysnął na kawałki jak lód na rozgrzanej skale.
To niemożliwe! Deign Lian nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nagle zrozumiał, co musi zrobić. Wydał rozkaz nakazujący wszystkim statkom wycofanie się na dzienną stronę planety. Skoncentrował ogień własnego okrętu na mniejszych statkach wroga, zniechęcając je do pościgu, i pozwolił, by zielony dysk planety powoli odgrodził go od nieprzyjacielskiej floty.
Zerwał z głowy kaptur percepcyjny, drżąc z wściekłości.
On wiedział, że tak się stanie, pomyślał. Dlatego sam jest na dole. Zrobił to specjalnie, żeby mnie okryć wstydem.
A teraz wzywa posiłki. Nie dostanie ich. Mam nadzieję, że jest już martwy. Cóż, jeśli nie, sam będę musiał go zabić.
Oddział
uderzeniowy Jedi zaatakował yuuzhańskie centrum dowodzenia. Jacen
wystrzelił dwukrotnie z działka laserowego swojego pojazdu
pościgowego. Trafił wojownika Yuuzhan Vong; jego bezgłowy korpus
okręcił się pod impetem strzału i roztrzaskał o rozpędzony
pojazd. Wokół Jacena deszcz laserowych strzałów przerzedził
szeregi gadopodobnych żołnierzy. Kilku Jedi, zsiadłszy z pojazdów,
dobijało ich mie
Corran zeskoczył ze swojego pojazdu i rozpiął mocowania skrzynki. Z wyłączonym mieczem w prawym ręku wbiegł do statku dowodzenia. Jacen podążał tuż za nim, a z prawej strony dołączył do nich Ganner. Jacen wbiegł po trapie z mieczem świetlnym gotowym do odparcia ataku, ale w kabinie zobaczył tylko Corrana i jednego gada, kulącego się ze strachu w kącie.
Corran stał przed półką pełną villipów i przyglądał się im uważnie. Większość z nich przypominała twarze Yuuzhan, choć dla Jacena wszystkie wyglądały podobnie. Kilka villipów wygładziło się i skurczyło, gdy na nie patrzył. Doszedł do wniosku, że ich yuuzhańscy właściciele zostali wyeliminowani.
- Skąd wiesz, z którym z nich rozmawiać?
Corran postawił skrzynkę na ziemię i zakrył usta dłonią.
- Szukam takiego, który wygląda na ważnego. Szanse, że sam Shai tu jest, są raczej niewielkie, ale dowódca oddziałów desantowych na pewno musiał mieć możliwość kontaktowania się z nim.
Jacen wzruszył ramionami.
- Może po prostu poszukaj najpaskudniejszego?
- Niezły pomysł. - Corran uśmiechnął się niespodziewanie. - Mamy dziś dobry dzień. Nie zapomina się takiej szkaradnej gęby. - Uderzył wybranego villipa, nie starając się wcale zrobić tego delikatnie.
- Shedao Shai, mówi Corran Horn. Zająłem wasze centrum dowodzenia, a moi ludzie nacierają na twoje flanki. Po swojej prawej stronie masz regularne oddziały Nowej Republiki, a po lewej oddział Noghrich. Założę się, że od lewej strony nie usłyszysz nawet stęknięcia.
Twarz Yuuzhanina, odwzorowana przez villipa, przybrała wyraz pogardy.
- Masz mniej honoru niż ngdin.
Corran spojrzał na Jacena, który wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, co to takiego, ale nie brzmi dobrze - mruknął.
- Może i nie mam honoru, ale za to mam tu skrzynkę pełną kości. Zdaje się, że zależy ci, by dostać je z powrotem.
- Ich zwrot nie przekreśli twojej zdrady.
- Jeszcze ich nie zwróciłem, bracie. Ale proponuję ci układ. Jeśli się nie zgodzisz, wystrzelę tę skrzynkę prosto w słońce Ithoru.
Yuuzhanin zmrużył oczy.
- Co proponujesz?
- To, czego obaj pragniemy. Ja przeciwko tobie, obok sekundanci, a na szali twoje kości i Ithor. Jeśli wygrasz, kości są twoje. Jeśli ja wygram, Ithor jest mój. - W głosie Corrana pojawiło się napięcie. - Rozejm między naszymi wojskami, dopóki nie rozstrzygniemy pojedynku. Każda strona zbiera swoich poległych, a potem ty i ja załatwiamy sprawę.
- Targujesz się jak handlarz. - Usta villipa przybrały wyraz pogardy. - Elegos wstydziłby się za ciebie, widząc, jak nisko upadłeś.
- Dobrze się zatroszczyłeś o to, żebyśmy nigdy się nie dowiedzieli, co by o tym pomyślał. Ty przeciwko mnie, Shedao Shai. Kości przeciw Ithorowi.
- Kiedy mielibyśmy się zmierzyć? Corran zawahał się chwilę.
- Jeden cykl księżycowy. Jestem rycerzem Jedi. Chcę walczyć w czasie pełni.
- Przypomnij sobie lekcję z Sernpidala. Mogę sprawić, że będziesz walczył tuż pod księżycem. Dwa cykle planetarne. Na zachód stąd jest góra z płaskim wierzchołkiem. Pojedynek odbędzie się tam.
- Dwa tygodnie.
- Cztery dni.
- Dziesięć.
- Mam dość tej zabawy, jeedai. - W głosie Yuuzhanina pojawił się gniew. - Tydzień. Ani dnia dłużej.
Corran kiwnął głową.
- W takim razie tydzień.
Twarz odwzorowana przez villipa rozluźniła się na chwilę, a potem znów przybrała twardy wyraz.
- Siedem cyklów planetarnych, rozejm do tego czasu. Tak się stanie.
- Dobrze, bardzo dobrze. A więc spotkamy się za tydzień.
- Tak, spotkamy się. - Głos villipa przeszedł w niskie warknięcie. - Przygotuj się na śmierć.
Admirał Pellaeon stał na mostku „Chimery” z rękami założonymi za plecy. Wpatrywał się w hologram swojego sojusznika.
- Tak, admirale KreTey, zgadzam się, że poszło lepiej, niż mogliśmy się spodziewać. Rozejm jest dłuższy, niż sądziłem, że uda się wynegocjować.
- Zapewniam pana, admirale, że dobrze wykorzystujemy ten czas. - Bothanin przechadzał się powoli, a wraz z nim obraz z holokamery. - Modyfikacje, których dokonaliśmy w naszej artylerii, okazały się bardzo skuteczne. Szybko unieszkodliwiliśmy dwa z ich okrętów. Nie jestem pewien, jak zareagują w przyszłości, ale zmieniając taktykę w trakcie bitwy, możemy wykorzystać ich słabości. Mój personel techniczny wprowadza właśnie zmiany.
- Podobne rozkazy wydałem u siebie - odparł Pellaeon. - A zatem spodziewa się pan, że Yuuzhanie nie dotrzymają warunków układu, jeśli ich reprezentant przegra?
- Niewykluczone też, że mój kuzyn zażąda, byśmy rzucili do ataku całe nasze siły, jeśli Horn zginie. Ten układ nie jest tu zbyt popularny.
KreTey podrapał się po szyi pokrytej białą sierścią.
- Tak czy owak, obaj wiemy, że przyjdzie nam znowu zmierzyć się z Yuuzhanami. Mam parę nowych pomysłów, które wyślę panu teraz do przejrzenia. Trzymam też w rezerwie jeden statek... na wypadek, gdyby pan uznał, że powinniśmy zrealizować ten pomysł.
- Przejrzę pliki i dam panu znać. - Pellaeon pożegnał sojusznika skinieniem głowy. - Proszę przekazać Hornowi ode mnie, że życzę mu powodzenia. Gdybym miał czterdzieści lat mniej, sam bym się zaofiarował, że zajmę jego miejsce.
- Będzie mu miło to słyszeć. - Bothanin błysnął w uśmiechu białymi kłami. - Nie sądzę, żeby w całej flocie był ktoś, kto nie zrobiłby tego samego. No, może znalazłby się jeden taki, ale wyjątek tylko potwierdza regułę.
Corran powoli dokręcał końcówkę rękojeści świeżo naładowanego miecza.
- Panie przewodniczący FeyTya, odnoszę wrażenie, po raz czterysta dwudziesty siódmy, czy coś koło tego, że nie popiera pan układu, który wytargowałem z dowódcą Yuuzhan Vong.
Bothanin wycelował w niego szponiasty palec.
- Mogę to powtórzyć po raz tysięczny, jeśli będzie trzeba. Nie ma pan prawa, by uzurpować sobie prerogatywy Nowej Republiki do wypowiadania wojny pod pretekstem tego idiotycznego pojedynku. Będę to powtarzał tak długo, aż pan nie zrozumie i nie wycofa się z tego układu.
Zielone oczy rycerza Jedi przybrały twardy wyraz.
- Chyba to pan powinien coś zrozumieć. Pańska opinia obchodzi mnie mniej niż zawartości spluwaczki Hutta. Pragnę panu przypomnieć, że pańska niechęć do udzielenia poparcia działaniom Jedi przyczyniła się do tego, że zostałem przywrócony z rezerwy do czynnej służby w siłach zbrojnych Nowej Republiki. Moja szarża dała mi uprawnienia, by zawrzeć ten układ.
- Nie pan dowodził na powierzchni planety.
- Byłem najwyższy stopniem. Generał Dendo został ranny.
- Nie mógł pan wtedy o tym wiedzieć.
Corran wyszczerzył zęby w złowrogim uśmiechu.
- Czyżby? Twierdzi pan, że nie zdołałbym tego wyczuć poprzez Moc?
To zamknęło usta Botłianinowi, ale za to wywołało zmarszczenie brwi trzeciej osoby przysłuchującej się rozmowie - Luke’a Skywalkera.
- Corran, nie czas na szermierki słowne z przewodniczącym Fey’lya.
- Masz słuszność, mistrzu. Nie czas na to. - Korelianin spojrzał na trzymany w dłoni miecz. - Panie przewodniczący, chyba niezbyt dobrze pamięta pan historię. Piętnaście lat temu zabronił mi pan czegoś. Wystąpiłem wtedy z sił zbrojnych Nowej Republiki, a wraz ze mną cała Eskadra Łobuzów. Mimo to zrealizowaliśmy nasz cel. Proszę więc uznać, że jeszcze raz składam rezygnację ze służby w wojsku Nowej Republiki. Nie ma pan teraz nade mną żadnej władzy. Feylya zamrugał fioletowymi oczami i spojrzał na Luke’a.
- Mistrzu Skywalkerze, rozkaż mu wycofać się z tego pojedynku. - Nie.
Oczy Bothanina zamieniły się w ametystowe szparki.
- Czy zakon Jedi sankcjonuje ten pojedynek? Lukę wytrzymał jego wzrok.
- Od dziś za tydzień udaję się z Corranem na powierzchnię jako jego sekundant.
- A zatem Jedi uzurpują sobie prawo do decydowania o losie Ithoru? Przewrotność Fey’lya rozgniewała Corrana.
- On ma rację, mistrzu, nie możemy pozwolić, by Jedi dali się złapać w tę pułapkę. Przestaję być rycerzem Jedi.
- Nie możesz.
- No dobra, w takim razie wywal mnie. - Corran zmarszczył czoło. - Wiesz, są takie fragmenty kodeksu Jedi, z którymi nie do końca się zgadzam, a te szaty mnie irytują. To niesubordynacja. Wyrzuć mnie. W tej potyczce nie musisz brać udziału.
Mistrz Jedi powoli pokręcił głową.
- Nie rozumie pan, panie przewodniczący, że Corran wystąpił w obronie życia? Nawet jeśli zginie, będzie to tylko jedno stracone życie wobec setek tysięcy tych, które
W miarę jak Lukę mówił, Corran czuł, że sztywnieje. Patrząc na Borska Fey’lya, zdał sobie sprawę, że choć Bothanin słyszał słowa mistrza Jedi, ich prawdziwy sens w ogóle do niego nie docierał.
Jedno, nad czym teraz się zastanawia, pomyślał Corran, to jak obrócić tę sytuację na swoją korzyść niezależnie od wyniku pojedynku.
Corran podsunął pod nos Bothaninowi rękojeść miecza.
- Proszę, niech pan weźmie miecz i sam leci na dół, żeby nim walczyć.
- Nie, nie mógłbym.
- Wiem, panie przewodniczący, i wcale nie uważam pana za tchórza. - Corran pokręcił głową, zabrał miecz i zatrzymał palec nad aktywatorem. - To nie jest pańska walka, tylko moja. Ja najlepiej się do niej nadaję, a skoro nie mogę sobie pozwolić na przegraną, wygram ją.
- Jeśli przegrasz, w umysłach ludzi dołączysz do Vadera i Thrawna - prychnął Bothanin.
- Jeśli rzeczywiście przegram, panie przewodniczący, to wypadki na Ithor pójdą w zapomnienie, przyćmione krwawą łaźnią, jaka nastąpi po nich. - Corran zdusił w sobie gniew, a jego twarz przybrała maskę spokoju. - Właśnie tego chcę uniknąć i to jest przyczyna, dla której będę walczył z Shedao Shai. Ochrona życia i wolności to jedyne rzeczy, o które warto walczyć. W ich służbie odniosę zwycięstwo.
Anakin strącił dłoń matki ze swojego ramienia i zajrzał przez iluminator pokładowego szpitala. W izolatce, przykryta aż po szyję białym prześcieradłem, leżała bez ruchu Daeshara’cor. Oddech miała płytki i przyspieszony.
Leia odezwała się miękko:
- Nie musisz tam wchodzić.
Nie chcę, ale powinienem, pomyślał Anakin. Pociągnął nosem i spojrzał na matkę.
- Ona... ona poprosiła, żebym przyszedł. A więc muszę to zrobić.
- Chcesz, żebym poszła z tobą?
Z trudem przełknął ślinę przez zaciśnięte gardło.
- Nie, wejdę sam. Tylko... eee...
- Zaczekam tutaj.
- Dziękuję. - Anakin otarł pojedynczą łzę i wszedł do pomieszczeń szpitalnych. Wokół innych pacjentów krążyły zaaferowane roboty medyczne. Anakin przeszedł na lewą stronę łóżka Daeshara’cor i położył dłoń na przykrytym prześcieradłem nadgarstku Twi’lekianki.
Wzdrygnęła się, a po chwili otworzyła oczy. Zaskoczenie widoczne na jej twarzy przeszło w radość, która po chwili przeszła w wyraz znużenia. Anakin czuł, że iskra życia ledwo się w niej tli.
- Anakin...
- Cześć. Jak się czujesz? - Anakin zacisnął powieki. - Co za dureń ze mnie...
Daeshara’cor wysunęła dłoń spod prześcieradła i starła łzę z policzka Anakina.
- W porządku. Ta trucizna... Anakin pociągnął nosem.
- Corrana też ukąsiło. Odratowali go.
- Ludzka chemia... inna niż twilekiańska. - Chwyciła go za rękę najmocniej, jak zdołała, ale żałośnie słabo, jak zauważył Anakin. - Nie mogą mi pomóc. Ja umieram.
- Nie! To niesprawiedliwe... nie możesz! - Anakin poczuł na policzkach gorące łzy. - Nie ty, nie wtedy, kiedy...
- Chewbacca?
Anakin poczuł, że nogi się pod nim uginają ale na szczęście obok stało krzesło, na którym zdołał usiąść. Ukrył twarz w dłoniach i poczuł, że Daeshara’cor gładzi go po włosach.
- Popełniłem błąd i on zginął. Popełniłem drugi i ty giniesz.
- Nie ma śmierci... jest tylko Moc. Spojrzał na nią przez łzy.
- Mimo wszystko to boli.
- Wiem. - Udało jej się przywołać na twarz słaby uśmiech. - Anakin, musisz zrozumieć... chociaż umieram... drugi raz postąpiłabym tak samo... podobnie jak zrobiłby Chewbacca.
- Jak możesz mówić...
Pogładziła jego policzek chłodnymi palcami.
- Umarł... tak jak ja umieram... w służbie życia. Ocaliłeś mnie przed ciemnością. Ja ocaliłam ciebie. Nie po to, żeby ci się odwdzięczyć, tylko po to, byś mógł dalej służyć życiu... służyć Mocy.
Podniósł rękę i nakrył jej dłoń swoją.
- Nigdy nie będę jej służył tak dobrze jak ty albo Chewie.
Daeshara’cor uśmiechnęła się jeszcze raz, choć kąciki jej ust drżały z wysiłku.
- Już jej służysz lepiej niż ktokolwiek inny. Kiedy wyzdrowiejesz, będziesz silniejszy, niż można to sobie wyobrazić. Jesteśmy z ciebie dumni... bardzo dumni.
Głos Twilekianki zamierał, podobnie jak uśmiech, w miarę jak wypływało z niej życie. Anakin przycisnął jej dłoń mocniej do swojego policzka, ale czuł, że jest coraz słabsza. Jej ciało stawało się coraz bardziej świetliste, coraz bardziej przezroczyste, a w końcu znikło. Prześcieradło, które ją okrywało, cicho opadło na łóżko.
Lukę Skywalker, spowity w czarny płaszcz, stał w milczeniu na skraju polany na południowym stoku góry. Na zachód od niego zbocze wznosiło się coraz wyżej. Odsłonięty granitowy kształt przypominał pełną powagi twarz, spoglądającą w dół na połacie zieleni rozciągające się poniżej jej podbródka. Lukę zdał sobie sprawę, że jego własna zachmurzona mina naśladuje powagę malującą się na tym kamiennym obliczu. Nie znalazł jednak powodu, by zmienić wyraz twarzy.
Na środku polany, plecami do swego mistrza, siedział Corran ze skrzyżowanymi nogami. Emanował z niego spokój i przeświadczenie o słuszności własnego postępowania. Tylko od czasu do czasu dopuszczał do głosu niepokój oczekiwania. Miał na sobie tradycyjny strój koreliańskich Jedi - zieleń z czernią. Dłonie opierały się na kolanach, barki unosiły się i opadały lekko w rytm oddechu.
Lukę tak mocno skoncentrował się na Corranie, że nagłe pojawienie się Shedao Shai i jego sekundanta zaskoczyło go. Dowódca Yuuzhan Vong prezentował się doprawdy imponująco w szkarłatnej tunice, rozciętej od pasa w dół. Pod nią miał długie buty i złotą przepaskę biodrową, której końce sięgały kolan. Jego skórzaste, szarozielone ciało lśniło jak wypolerowane, a twarz okrywała inkrustowana, hebanowoczarna maska.
Uzbrojony był w amfistafa, którego wbił teraz w ziemię ogonem. Uniósł dłoń okrytą rękawicą lśniącą w złotych promieniach słońca, a potem przycisnął do serca.
- Jestem Shedao z domeny Shai. To mój podwładny Deign z domeny Lian. Będzie świadkiem naszego pojedynku.
Corran nadal siedział ze skrzyżowanymi nogami.
- Jestem Corran Horn, były pułkownik Sił Zbrojnych Nowej Republiki i rycerz Jedi. To mój mistrz Lukę Skywalker. Będzie świadkiem naszego pojedynku.
Yuuzhanin wskazał na skrzynię stojącą za plecami Luke’a.
- Czy to są szczątki Mongei z domeny Shai?
- Tak jak uzgodniliśmy siedem dni temu.
- Doskonale. - Shedao Shai zrzucił z siebie szatę. Choć wyglądał na chudego jak szkielet, Lukę wiedział, że ta szczupłość jest zwodnicza. Wojownik wyrwał z ziemi
- Jesteś mordercą Neiry Shai i Dranae Shai, moich pobratymców.
Corran wstał, powoli i z wystudiowaną uwagą. Lukę czuł, jak wzbiera w nim Moc, jak otacza wirującym kokonem jego ciało.
- A ty zamordowałeś mojego przyjaciela, Elegosa A’Kla. Ale nie o przeszłość będziemy walczyć, lecz o przyszłość.
- Być może tak będzie w twoim przypadku. - Yuuzhanin wyprężył się jak struna i ukłonił Corranowi. - Ja będę walczyć o honor Yuuzhan Vong i domeny Shai.
Korelianin ukłonił się w odpowiedzi.
- Spore ryzyko jak na taką marną nagrodę.
Amfistaf zawirował, miecz świetlny wzniósł się do góry. Sztych wysoko zablokowano, niskie cięcie przypaliło trawę, ale nie nogi, które nad nim przeskakują. Walczący mijali się, zawracali, atakowali, parowali ciosy. Syk amfistafa walczył o palmę pierwszeństwa z trzaskiem miecza świetlnego. Ostrza śmigały do przodu, cofały się, nacierały w ripoście.
Lukę wyczuwał Moc skupioną wokół Corrana. Dodawała walczącemu sił i szybkości, ale nie pozwalała przejrzeć zamiarów przeciwnika. Amfistaf ciął i dźgał, zawsze mijając Corrana o centymetry, zawsze odrzucany na bok. Yuuzhanin za każdym razem skręcał amfistafa na czas, by odparować sztych Corrana albo odbić na bok zamaszyste cięcie. Byli godnymi przeciwnikami, o idealnie wyrównanych siłach.
O porażce zadecyduje jeden błąd, pomyślał Luke.
Srebrzyste ostrze miecza świetlnego zatoczyło szeroki łuk i zaatakowało Shedao Shai. Yuuzhański wojownik podskoczył, by zablokować cięcie, ale miecz Corrana przemknął pod amfistafem i podskoczył w górę w ciosie, który powinien był rozpłatać Yuuzhanina od krocza po gardło. Shedao Shai zdążył odskoczyć do tyłu i tylko dymiący koniec jego przepaski biodrowej opadł na ziemię w miejscu, w którym wojownik znajdował się jeszcze przed chwilą.
Corran doskoczył i zaatakował Shedao Shai, celując w górną część jego klatki piersiowej. Trzymając amfistafa obydwiema rękami, Yuuzhanin odparował cios. Posłał srebrne ostrze wysoko w górę i pochylił głowę, by zawirować w pełnym obrocie. Gdy amfistaf wyprostował się wzdłuż jego przedramienia, Shedao Shai zaatakował.
Ból eksplodował w ciele Jedi, gdy ogon amfistafa wbił mu się w brzuch. Koniuszek gadowłóczni zaplątał się w skraj szaty Corrana, ale Yuuzhanin uwolnił broń, kiedy Jedi w półobrocie padał na ziemię. Corran zwinął się, przycisnął dłoń do rany w prawym boku i podciągnął kolana do klatki piersiowej. Jego miecz świetlny leżał, dymiąc, w trawie.
Luke chciał wyciągnąć rękę, by pomóc Corranowi pokonać ból, ale powstrzymał się. Pocieszał się myślą, że cios nie uszkodził kręgosłupa Corrana.
Mógł przeciąć tętnicę, pomyślał. Ma otwartą ranę brzucha, ale przeżyje, jeśli ten Shai da mu szansę.
Shedao Shai cofnął się o kilka kroków, zerwał maskę z twarzy i odrzucił ją na bok. Uniósł zakrwawiony miecz do ust i zlizał krew. Zamknął usta, przymknął oczy i kiwnął głową.
- Przysiągłem, że posmakuję twojej krwi, kiedy będziesz umierał, i teraz tego dokonałem.
Corran zakasłał, stłumił poprzez Moc języki bólu i podniósł się na kolana.
- Brawo, stary. Cieszę się, że mogłem ci sprawić małą przyjemność. Sięgnął po swój miecz i niezdarnie powstał.
- Ale gdybym był na twoim miejscu, przysiągłbym coś innego.
- Tak? - Yuuzhanin otworzył szerzej oczy. - A co takiego?
- Przysiągłbym, że spróbuję tej krwi po mojej śmierci. - Ból zniknął, odcięty spowijającym znów Corrana kokonem Mocy. Corran skinął na wroga zakrwawioną dłonią.
- Ciekaw jestem, czy ta nieumiejętność eleganckiego zabicia kogoś jednym ciosem to wizytówka całej rasy Yuuzhan Vong, czy tylko domeny Shai? Jesteś tak niezdarny, że te kości chyba nie będą chciały polecieć z tobą do domu.
Shedao Shai spojrzał na niego z furią. Chociaż Lukę nie mógł wyczuć go za pośrednictwem Mocy, wściekłość i nienawiść Yuuzhanina były widoczne jak na dłoni. Wojownik rzucił się do przodu, podniósł amfistafa oburącz i natarł nim znad głowy. Broń natrafiła na uniesiony przez Corrana miecz, a siła uderzenia zmusiła Jedi, by cofnął się o krok.
Raz po raz deszcz miażdżących ciosów spadał na Corrana, który cofał się o krok lub dwa przy każdym kolejnym ataku. Narastająca wściekłość Shedao Shai wzmagała jego siły, zmuszając Corrana do oderwania lewej dłoni od rany w boku i przytrzymania nią rękojeści miecza. Kolejne cięcie odrzuciło ostrze na bok. Corran zachwiał się i opadł na kolana.
Shedao Shai stanął nad nim wyprostowany i wspiął się na czubki palców, by zadać ostatni, śmiertelny cios. Amfistaf uniósł się w powietrze i runął w dół, wycelowany tak, by miecz świetlny wbił ostrze w swojego właściciela, zadając niewiernemu śmierć jego własną, świętokradczą bronią.
Jednym ruchem kciuka Corran zgasił miecz i płynnie rzucił się do przodu.
Nie natrafiając na opór, Shedao Shai stracił równowagę i wbił amfistafa głęboko w ziemię. Zatoczył się, zaskoczenie rozszerzyło mu oczy, a na ustach pojawił się złowieszczy uśmiech, gdy Corran wbił miecz w żołądek Yuuzhanina. Miecz zasyczał. Srebrzysta klinga oblała światłem twarz wojownika na chwilę, zanim zwymiotował czarną krwią i dymiąc, opadł bezwładnie na ziemię z przerwanym kręgosłupem.
Lukę podbiegł do Corrana, który próbował wydostać nogi spod ciała Yuuzhanina.
- Nie podnoś się, zaraz cię wyciągnę.
- Zaczekaj. - Corran wbił palce w ramię Lukę’a. - Pomóż mi na chwilę wstać. Mistrz Jedi spełnił prośbę przyjaciela. Korelianin wycelował miecz w Deigna Liana.
- Byłeś świadkiem tej walki. Wiesz, o co toczył się pojedynek. Zabieraj stąd jego ciało i wynoś się.
Yuuzhanin zbagatelizował słowa Corrana machnięciem dłoni.
- Byłem świadkiem, ale nie zabiorę ciała. Zmarł na twoich rękach. Nie zasługuje już na miano Yuuzhan Vong. - Deign Lian machnął niedbale ręką. - Jego ciało jest twoje.
Corran potrząsnął głową.
- Nie jest mi potrzebne.
- W takim razie sprawa zakończona. - Yuuzhanin obrócił się na pięcie i odszedł. Lukę pociągnął Corrana w stronę miejsca, gdzie wylądowali promem.
- Chodźmy!
- Poczekaj jeszcze chwilę. - Corran wskazał maskę odrzuconą przez Shedao Shai. - Chcę mieć tę maskę.
- Po co?
Corran na chwilę przymknął oczy z bólu.
- Szkielet Elegosa. On w coś się wpatruje. Ta maska pokaże mu, że Yuuzłianie nie są niezwyciężeni i że przynajmniej na Ithor powróci pokój.
Wróciwszy samotnie na pokład „Dziedzictwa Udręki”, Deign Lian przejął dowództwo nad flotą Yuuzhan Vong. Zajął apartamenty Shedao Shai i niezwłocznie wprowadził w czyn plan, którego przygotowanie rozpoczął przed miesiącem, kiedy zrozumiał, że jest to najskuteczniejsza sposób rozprawienia się z Ithorem. Shedao Shai odrzucił jego pomysł, ale znalazł on uznanie w oczach innych panów Deigna Liana.
Z wyrzutni dwunastu specjalnie przystosowanych skoczków koralowych wystrzeliło w kierunku planety dwanaście koralowych kapsuł, kształtem przypominających ziarno. Choć nawet w połowie nie tak perfekcyjne jak same skoczki, te bezzałogowe pojazdy dysponowały pewną elementarną inteligencją. Potrafiły użyć dovin hasali, by wejść w zasięg masy planetarnej Ithoru i nabrać przyspieszenia podczas opadania w studni grawitacyjnej planety. Ich wierzchnie powłoki zaczęły się rozgrzewać i parować podczas przelotu przez atmosferę Ithoru. Dwanaście kapsuł wystrzeliło we wszystkie strony, przecinając niebo według trajektorii, które rozproszyły je równomiernie po całej dziennej stronie planety.
W szpitalu pokładowym „Zadziornego” admirał KreTey odwrócił się od Corrana Horna, który unosił się w zbiorniku bacta, i podniósł do ust komunikator.
- Zgłasza się KreTey. Proszę meldować.
- Tu sekcja czujników, panie admirale. Mamy doniesienie z „Tęczy” o dwunastu anomaliach grawitacyjnych wykrytych we flocie Yuuzhan Vong - oznajmił bothański oficer. - Wyglądają jak ślady po skoczkach koralowych, które wleciały w atmosferę. „Tęcza” donosi, że towarzyszą im wybuchy w atmosferze.
- Wybuchy? Jestem w drodze na mostek. Proszę przetransmitować dane na „Chimerę”. - Admirał wyłączył komunikator i odwrócił się w stronę Luke’a Skywalkera, by zapytać go, co sądzi o takim zachowaniu skoczków. Ugryzł się w język, kiedy zobaczył, że mistrz Jedi krzywi się z bólu i opiera ciężko o ściany kabiny.
Wybuchy w powietrzu nad Matką-Dżunglą zamieniały w parę kolejne ładunki yuuzhańskiej broni, rozpraszając ją po chmurach. Krople aerozolu opadały na dżunglę delikatną mgiełką. Zawieszone w niej bakterie dotarły na powierzchnię nietknięte.
Dżungla była dla nich tym, czym stado tauntaunów dla wygłodniałego wampy. Bakterie zaczęły rozkładać wszystko, na co natrafiły na swej drodze i rozmnażać się w zastraszającym tempie.
Czarny śluz, w którym roiło się od bakterii, skapywał z wyższych liści w dół i łączył się w strużki spływające wzdłuż gałęzi. Działał tak szybko, że cuchnąca ciecz wchodziła w reakcję równie gwałtownie, jak stężony kwas. Grube konary odrywały się od drzew, rozpryskując bakterie po mniejszych gałęziach i organizmach zamieszkujących korony drzew. Mały shamarok wystartował w niebo, ale czarne kropelki na skórzastych skrzydłach ptaka zaczęły wypalać w nich dziury; ptak, wirując, runął w dół, by roztrzaskać się o ziemię.
Wąż arrak podpełzł do truchła i wygiął się nad nim w łuk. Otworzył paszczę i zaczął połykać rzadką zdobycz, ale bakterie nie zaprzestały pracy. Kiedy gad pożarł shamaroka, bakterie zaczęły pożerać jego samego. Otworzyły wrzody w jego ciele i rozłożyły je od środka. Wąż zdychał w spazmatycznych drgawkach; po chwili zamienił się w cuchnącą kałużę protoplazmy, która zajęła się materią organiczną porastającą ziemię.
Kałuża powiększała się powoli, pochłaniając źdźbła trawy. Spadające gałęzie rozpryskiwały protoplazmę i zapoczątkowywały nowe kolonie wokół kałuży-matki. W miarę jak gałęzie się rozpuszczały, wytwarzały dość protoplazmy, by mogła wypłynąć z małych zagłębień w ziemi, zlewając się z innymi kałużami. W mgnieniu oka czarna powódź zalała Matkę-Dżunglę. Wyrwała korzenie i powaliła ogromne drzewa, które rozpływały się, zanim jeszcze przebrzmiało echo ich upadku.
Nic, co żyło na Ithor, nie mogło oprzeć się bakteriom. Wsiąkały w glebę, niszcząc owady i mikroorganizmy. Zalewały tunele robaków i tryskały w norach gryzoni. Żaden organizm nie oparł się gnijącej fali; rozpuszczała ich ciała, pozostawiając nagie kości, które po chwili same ulegały zniszczeniu.
Fala protoplazmy przeżerała korzenie, wędrując w górę i w dół. Czasami rośliny o płytkich korzeniach po prostu przewracały się na ziemię. Kiedy indziej bakterie atakujące co bardziej krzepkie okazy musiały przeniknąć do ich systemu krążenia, pożerając je od środka. Czarny sok zaczynał wtedy sączyć się tu i ówdzie z pnia, tworząc ciurkające nieprzerwanie strumyczki. Kiedy drzewo zrzucało gałęzie, protoplazma wypływała na zewnątrz. Na koniec fontanna cuchnącej cieczy wytryskiwała spod kory, a drzewo padało na ziemię.
Bakterie atakowały nieustępliwie i szybko. Proces rozkładu materii organicznej Ithoru uwalniał do atmosfery ogromne ilości wodoru i tlenu. Temperatura planety zaczęła się podnosić, oceany ściemniały, a tarczę Ithoru zasnuł cuchnący cień.
W czasie zbyt krótkim, by ludzki umysł mógł to zarejestrować, bakterie dotarły do miejsca, gdzie spoczywały zwłoki Shedao Shai. Jego ciało przez chwilę opierało się bakteriom, które jednak szybko dotarły do rany otwartej przez Corrana. Wgryzły się w martwą tkankę, pożerając mięśnie i kości. Szkielet się rozpadł, a po chwili, gdy bakterie dotarły do szpiku, pojedyncze kości sczerniały i znikły. Na samym końcu bakterie rozpuściły czaszkę. W ten sposób usunęły ostatni ślad obecności Shedao Shai na planecie, którą miała ocalić jego śmierć.
Pellaeon przyglądał się holograficznemu wizerunkowi planety.
- Zgadzam się, admirale, że musieli coś tam zrobić. Tlen, wodór, rosnąca temperatura... Jeśli Skywalker ma rację, to całe życie na planecie zamiera. - Admirał imperialnej floty wzdrygnął się, próbując wyobrazić sobie użycie broni, która zdołałaby dokonać przemiany materii całej planety.
Komandor Yage spojrzała na niego ze swojego stanowiska przy konsoli sensorów.
- Panie admirale, yuuzhańska flota rusza do odwrotu. Kierują się na zewnątrz systemu.
- Wektor alfa-siedem?
- Jedyny, jaki pozostał dla nich otwarty.
Pellaeon kiwnął głową w stronę małej figurki KreTeya w rogu hologramu planety.
- Lecą na zewnątrz systemu wektorem alfa-siedem. Czas ruszać. Ithor woła o pomstę.
Deign Lian uśmiechnął się do villipa wyobrażającego twarz jego pana.
- Stało się, mistrzu wojny Tsavong Lah. Shedao Shai nie żyje. Ithor nie stanowi już dla nas zagrożenia. Wycofuję flotę.
- Doskonale. - Twarz odwzorowana przez villipa uśmiechnęła się, dzięki czemu mistrz wojny wydał się prawie sympatyczny. - Dobrze się spisałeś, Lian. „Dziedzictwo Udręki” jest teraz twoje. Kiedy wrócisz na Dubrillion, będą na ciebie czekać moje rozkazy.
- Rozumiem, panie. - Deign Lian uroczyście kiwnął głową. - Twój sługa...
Nie dokończył zdania. Statkiem zakołysało tak gwałtownie, że villip spadł z półki. Deign Lian wyciągnął rękę, by postawić go na miejscu, ale w tym samym momencie przez statek przebiegł jeszcze jeden, silniejszy wstrząs. Yuuzhanin upadł na kolana.
Coś jest nie tak! Coś jest bardzo nie w porządku! - pomyślał. Ignorując okrzyki wydawane przez leżącego na podłodze villipa, Deign Lian wybiegł z kajuty i skierował się w stronę mostka.
Admirałowie KreTey i Pellaeon nie próżnowali przez tydzień rozejmu, który Corran wynegocjował, przyjmując wyzwanie. Przeanalizowali zachowanie yuuzhańskich statków i odkryli pewną ich słabość, którą teraz zamierzali wykorzystać.
Piloci myśliwców zaobserwowali, że emitowanie bąbli grawitacyjnych ogranicza mobilność statków. Dwaj admirałowie doszli do wniosku, że ta zasada może działać również w przeciwną stronę, zwłaszcza w przypadku największych okrętów wroga. Aby to sprawdzić, KreTey wezwał „Tęczę Corusca”, wchodzącą w skład floty broniącej Agamaru, i polecił statkowi wyskoczyć z nadprzestrzeni w miejscu, gdzie jeden z mniejszych księżyców Ithor osłaniałby go przed flotą Yuuzhan Vong. Kiedy Yuuzhanie rozpoczęli odwrót, przywołany krążownik klasy Interdictor wszedł na ciasną orbitę wokół planety Ithor i włączył wszystkie cztery emitery grawitacyjne. Wywołało to efekt taki, jakby masa Ithoru podwoiła się, zwiększając siłę ssącą studni grawitacyjnej, która zaczęła przyciągać „Dziedzictwo Udręki” ku powierzchni umierającej planety.
Sternicy „Dziedzictwa Udręki” natychmiast podjęli działania, by zrekompensować ten efekt. Podłączyli pod stery więcej dovin basali, które uwięziły statek na grawitacyjnych linach pomiędzy słońcem a księżycem. Spowolnili opadanie, a w końcu powstrzymali je. Okręt zaczął powoli wspinać się w górę studni grawitacyjnej i powracać na kurs. Zanim Deign Lian dotarł na mostek, statek odzyskał swobodę ruchu.
Na nieszczęście dla Deigna Liana, załogi jego okrętu, a nawet dla samego żywo-statku, „Tęcza Corusca” nie ograniczyła się tylko do skoku i włączenia generatorów grawitacyjnych. Jej artylerzyści wymyślili nową taktykę ostrzału yuuzhańskiego krążownika. Opracowane przez nich dane telemetryczne przesłano wszystkim statkom floty obronnej. Każdy startujący myśliwiec, każdy krążownik, każdy gwiezdny niszczyciel wykorzystał te dane, by zaprogramować swoje torpedy protonowe i granaty udarowe.
Kanonada rozpaliła przestrzeń nad atmosferą Ithoru. Kurtyna ognia runęła na pozbawione osłon grawitacyjnych „Dziedzictwo Udręki”, rozrywając koralowe płyty poszycia. Energia wyzwolona podczas detonacji pocisków przepaliła tkankę nerwową i doprowadziła do wrzenia dovin basale. Pierwsza salwa rozniosła w proch rufę, wystawiając wnętrze na działanie próżni. Zanim jednak próżnia wyssała powietrze i załogę, statek trafiła kolejna salwa i zapaliła wszystko w jego wnętrzu. Na pokładzie „Dziedzictwa Udręki” rozszalał się pożar.
Deign Lian był świadom końca, odkąd zobaczył, jak kula ognia wdziera się na mostek. Chciał krzyknąć, ale zanim zdołał wydać dźwięk, powietrze w jego płucach zapaliło się. Przez ułamek sekundy, przez który zachował jeszcze jasność umysłu, usłyszał w głowie głos Shedao Shai, który radził mu, by zaakceptował ból i wplótł go w siebie, tak by złączyć się w jedno z bogami. Ostatnią jego myślą było jednak poddać się bólowi, pozwolić, by go strawił, zrezygnować z nagrody. Nie mógł zdobyć się na wspaniałomyślność i przyznać, że to Shedao Shai pokazał mu jedyną prawdziwą drogę, by tę nagrodę zdobyć.
Atak zdruzgotał strukturę kostną, na której opierała się konstrukcja okrętu. Rozpadł się na trzy części; dziób przez chwilę dryfował w stronę przeciwną od planety. Płonąca rufa tymczasem spadała, nabierając prędkości. Środek zawisł przez moment w przestrzeni i zaraz zaczął powolny, niezgrabny upadek ku powierzchni planety. Dziób - a wraz z nim odrywające się jeden po drugim, konające dovin basale - także poddał się w końcu uściskowi Ithoru.
Tak naprawdę fakt, że okręt płonął, wchodząc w atmosferę, nie miał najmniejszego znaczenia. Samo tarcie wystarczyło, by rozgrzać poszycie do tego stopnia, że podpaliło przesyconą tlenem atmosferę. Płomienie rozbłysły, rozprzestrzeniając się szybko. Przegrzane powietrze rozszerzyło się, wypuszczając wąsy płomieni, które odepchnęły część myśliwców. Żar odrzucił całą noworepublikańską flotę. Jeden z płomieni osmalił małą yuuzhańską korwetę, wywołując eksplozję statku, ale pozostałe były już dostatecznie daleko, by uciec płomieniom.
Yuuzhańską flota - a właściwie to, co z niej pozostało - pędziła ku granicom systemu, by zniknąć w głębokiej przestrzeni.
Za nimi ginął w pożarach Ithor, niegdyś planeta tak pełna spokoju. Wraz z nią płonęły baforowce... i nadzieje Nowej Republiki.
Admirał Gilad Pellaeon zatrzymał się na rampie ładowniczej swojego promu i uścisnął dłoń admirała KreTeya. Czuł, że traci w tym momencie coś niezmiernie ważnego.
- Żałuję bardzo, admirale, że sprawy nie potoczyły się inaczej. Praca z panem była fascynującym i pouczającym doświadczeniem. Imperialne Siły Obrony Przestrzeni odniosą wiele korzyści z tego, czego się tu nauczyłem.
Bothanin skłonił głowę.
- Wiem, admirale, i podzielam pańskie uczucia. Wiem również, wbrew temu, co utrzymują niektórzy, że nie jest pan uprzedzony w stosunku do ras innych niż ludzie. Nigdy nie doznałem niczego oprócz szacunku z pana strony, sam zaś mam dla pana wyłącznie podziw i respekt.
- Dziękuję, Traest. - Imperialny admirał puścił dłoń swojego sojusznika. - Gdyby udało nam się ocalić Ithor przed zagładą, jestem pewien, że moi ludzie nie odwołaliby mnie stąd. Nie sądzę, żeby nawet największa flota orbitująca wokół planet zdołała powstrzymać Yuuzhan Vong przed zastosowaniem tej strasznej broni na którymkolwiek z innych światów. Ale jeśli nasze planety będą całkowicie pozbawione floty, ludność cywilna może wpaść w panikę, a do tego nie można dopuścić. Choć w mniejszej skali, ale mamy te same problemy co Nowa Republika.
- Chciałbym, żeby sytuacja była tak prosta, jak ją pan przedstawia. - KreTey rozejrzał się po hangarze ładowniczym na rufie „Zadziornego”. Wokół krążyły grupki ithoriańskich uchodźców. - Nie musi się pan martwić, że cała Nowa Republika będzie pana winić za utratę Ithoru. Nie musi się pan użerać z każdym, nawet najmniejszym sektorem administracyjnym, który chce mieć własną flotę obronną. Zagłada Ithoru wzbudziła przerażenie w członkach rządu. Jedni chcą ułagodzić Yuuzhan, inni pragną z nimi walczyć, a nie wątpię, że znajdą się i tacy, którzy chętnie by się z nimi sprzymierzyli, gdyby dało im to okazję zniszczenia starych wrogów. Pellaeon pokiwał głową.
- W pewnym sensie zwycięstwo nad Imperium było najgorszą rzeczą, jaka mogła się przydarzyć Nowej Republice. Jednoczyła was nienawiść do nas. Teraz każdy ciągnie w swoją stronę, oglądając się tylko na swoje dobro. Ma pan szczęście, że pańska rola w tym konflikcie zdobyła panu tylko pochwały.
Bothanin westchnął.
- To mój kuzyn zbiera oklaski za odważne wystąpienie w pierwszym szeregu. Wyszedł na bohatera. Wychwalanie mnie jest mu na rękę, bo to tylko dodaje mu aureoli chwały, a ludzie tak właśnie chcą go widzieć.
- Tego właśnie potrzebują... bohaterów, w których mogliby wierzyć.
- Wiem, Gilad, i nie chcę pozbawiać ich tej wiary, ale wolałbym, żeby raczej wierzyli w ciebie albo w zakon Jedi, a nie w faceta, który potrafi obrócić na swoją korzyść fakt, że znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. - Traest podrapał się po głowie. - Ogromnie mi szkoda Corrana Horna.
Pellaeon pokiwał głową.
- Człowieka, który stracił Ithor.
- Ach, więc widział pan najnowsze holowiadomości. W ciągu tygodnia stał się człowiekiem, który zgładził Ithor.
- Komuś trzeba było przypisać winę za tę tragedię. - Imperialny admirał uśmiechnął się. - W ciągu pół godziny pomiędzy jego zwycięstwem a zagładą planety byłem dumny z tego, czego dokonał, z postawy, jaką przyjął. Wygrał dla nas czas, który pozwolił na uratowanie niezliczonych istnień. Teraz to wszystko na nic.
- Nawet gorzej. Jedi stali się celem szyderstw i kpin; siły zbrojne podporządkowano nadzorowi Senatu. - Traest odwzajemnił uśmiech. - Jest jakaś szansa, że Imperialne Siły Obrony Przestrzeni zaczną werbować nowych rekrutów?
Pellaeon roześmiał się.
- Właśnie miałem pana poprosić, żeby przydzielił mi pan jakąś planetę w tym imperium, które pan zamierza wykroić z Nieznanych Terytoriów.
- Zrobiłbym to z przyjemnością, admirale. - Bothanin błysnął zębami w przyjaznym uśmiechu. - Wpiszę pana na moją listę.
- Dziękuję, i z wzajemnością. - Pellaeon skłonił głowę i spojrzał na dwóch mężczyzn, którzy wchodzili do nich po trapie. - Generale Antilles, pułkowniku Fel... co zadecydowaliście?
Jagged Fel założył ręce na plecy.
- Wyślę z panem jeden z moich oddziałów, admirale. Zawiozą sprawozdanie do mojego ojca. Sam pozostanę tutaj z dwoma oddziałami, koordynując działania z Eskadrą Łobuzów. Mam nadzieję, admirale, że rozumie pan moją chęć pozostania tutaj.
- Rozumiem, jak najbardziej. A nawet więcej: szanuję pański wybór i zarazem panu zazdroszczę. - Pellaeon wyciągnął rękę do młodego mężczyzny. Kiedy wymienili uścisk dłoni, pożegnał się z Wedge’em Antillesem. - Nie po raz ostatni się dziś spotykamy, przyjaciele. Na razie moi ludzie boją się wam pomagać. Ale przyjdzie taki czas, kiedy będą się bali nie pomagać. Wtedy powrócę. Mam tylko nadzieję, że nie będzie za późno.
- Podzielamy pańską nadzieję. - Traest KreTey jeszcze raz uścisnął dłoń Pellaeona. - Oby pański kurs był prosty, a orbity bezpieczne.
-
Życzę panu tego samego. - Pellaeon ukłonił się i ruszył w górę
rampy. Obejrzał się raz za siebie, by się upewnić, że ich
zapamięta, bo wcale nie był pewien, czy kiedy
Jaina siedziała w kabinie medytacyjnej „Zadziornego”, nadal otępiała. Śmierć Anni pozostawiła po sobie pustkę, co dziewczynę zaskoczyło i przeraziło zarazem. Zdziwienie wynikało z faktu, że znały się przecież bardzo krótko.
To prawda, że latałyśmy razem i dzieliłyśmy kabinę, myślała. Ale...
Anni lubiła hazard, a ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie grałby przeciwko Jedi, nie spędzały zbyt często razem wolnego czasu. Kiedy były ze sobą, doskonale się rozumiały. Jaina wiedziała, że Anni ją lubi, podobnie jak ona lubiła Anni.
Jednak przez ten krótki czas, od kiedy Jaina służyła w Eskadrze, stały się sobie bliższe, niż przypuszczała. Wstrząsnęło to Jainą do głębi. Jeszcze bardziej ją dziwiło, że tak mało w gruncie rzeczy wiedziała o Anni. Pułkownik Darklighter powiedział jej, że będzie nagrywał wiadomość dla rodziców dziewczyny, i spytał, czy chce wysłać coś od siebie. Dopiero wtedy Jaina uświadomiła sobie, że w ogóle nie wiedziała, czy Anni ma jakąkolwiek rodzinę. Anni nigdy nie opowiadała o swoim życiu poza Eskadrą, a Jaina też nie wciągała jej w szczegóły swojego życia rodzinnego, zakładając, że Anni i tak wie o nim tyle, ile jej odpowiada.
Spojrzała na datakartę, którą trzymała w dłoni. Wysłała wiadomość do rodziny Anni i szybko dostała odpowiedź. Transmisja holowizyjna zapisana na datakarcie pokazała starszą kobietę, w której od razu rozpoznała matkę Anni, z oczami zaczerwienionymi od płaczu. Widać było, że za wszelką cenę usiłuje jako tako się trzymać. Powiedziała Jamie, że Anni cieszyła się, mając w niej przyjaciółkę i skrzydłową, że opowiadała o niej w każdej wysyłanej do domu wiadomości. Matka Anni dodała, że ma parę drobiazgów należących do córki, które chciałaby Jainie ofiarować na pamiątkę, i że chętnie się z nią spotka, jeśli Jaina trafi kiedyś na Korelię.
Nie wiedziałam, myślała Jaina. A powinnam była... Zakryła dłonią oczy. Łzy wypływały jej spomiędzy palców. Poczucie winy pogłębiło jeszcze ból po stracie przyjaciółki. Rozum podpowiadał Jainie, że nie mogła nic zrobić, by uratować Anni, ale nie potrafiła przezwyciężyć uczucia, że jednak powinna była znaleźć jakiś sposób, by ocalić życie przyjaciółki.
Teraz wiem, jak Anakin czuł się po śmierci Chewiego, pomyślała.
Zobaczyła, że drzwi kabiny się otwierają. Pociągnęła nosem i wyprostowała się, ścierając łzy dłonią. Spojrzała na sylwetkę wchodzącego i zmusiła się do wątłego uśmiechu.
- Mama cię przysłała?
Anakin wzruszył ramionami i usiadł na podłodze.
- Trochę ją do tego zachęciłem. Wiedziała, że chcesz być sama. Nie chciała, żebyś pomyślała, że uważa cię za zbyt dziecinną, aby samej się z tym uporać. Zasugerowałem, że do ciebie pójdę, a ona podchwyciła pomysł.
- Na pewno powinieneś być teraz gdzie indziej. Potrząsnął głową.
- Nie, naprawdę chciałem z tobą porozmawiać. Pomyślałem, że to najlepsze miejsce. Zresztąjedyne, gdzie nikomu nie zawadzam.
Jaina zmarszczyła brwi.
- Ale pełno tu Jedi.
- Pewnie, ale albo są ranni, albo zaprzątnięci Corranem. Kilku z nich, na przykład Wurth, zastanawia się, jak udało mi się wyjść z walki z yuuzhańskimi wojownikami z zaledwie paroma skaleczeniami, podczas gdy oni zostali ciężko ranni - westchnął. - Podkopuję ich wiarę w siebie, a oni nie za dobrze sobie z tym radzą.
- Chyba mogę to zrozumieć. Ale nie powinni winić za to ciebie. - Uśmiechnęła się do młodszego brata. - Dlaczego chciałeś tu przyjść?
- Straciłaś przyjaciela. Ja też.
- I pomyślałeś, że razem będziemy ich opłakiwać? Pokręcił głową.
- Nie - powiedział zdecydowanym tonem. - Ale pomyślałem, że... hmm... widzisz, kiedy Daeshara’cor umierała, powiedziała mi coś, co kazało mi przemyśleć pewne rzeczy. Pomyślałem, że... sam nie wiem...
- O co chodzi? - zapytała Jaina miękko.
- Dała mi do zrozumienia... uświadomiła mi, że nie szkoda jej... to znaczy oczywiście szkoda, że umiera, ale... że nie ma mi niczego za złe. - Głos mu się załamał. Otarł z twarzy łzę wierzchem dłoni. - Twoja przyjaciółka Anni musiała się cieszyć, że jesteś bezpieczna. Zginęła, nie czując do ciebie nienawiści.
- Anakinie, dziękuję. - Jaina pociągnęła nosem. - Chciałabym wierzyć, że masz rację. Ja po prostu... Muszę ułożyć sobie to wszystko, jak należy, i w głowie, i w sercu.
- Tak... to trudne - pokiwał głową. - Lecę tym samym kursem. Jeśli potrzebujesz skrzydłowego... przepraszam.
- Nie przepraszaj... nie ma za co. - Wyciągnęła rękę i potargała mu włosy. - Cieszę się, że chcesz być moim skrzydłowym. Razem nam się uda, braciszku. Razem na pewno nam się uda.
Corran poczekał, aż zasuną się za nim drzwi do maleńkiej kabiny, i oparł się o nie ciężko. Zakasłał, czując ból w brzuchu. Odbył już dwie kuracje w zbiorniku bacta, które zaordynował mu robot medyczny. Miał wiele dowodów na to, że płyn bacta zrobił, co trzeba, wspomagając regenerację nerwów.
Oparł się teraz o drzwi nie tyle ze zmęczenia, ile żeby odwlec jeszcze chociaż na chwilę to, po co tu przyszedł. Przemykanie się korytarzami „Zadziornego” wyczerpało go. Unikanie Ithorian w ciasnych korytarzach utrudniało mu drogę, ale to nie tylko ich fizyczna obecność tak go zmęczyła.
Poprzez Moc wyczuwał ich cierpienie. Z powodu odniesionych ran zapadł w trans Jedi i został natychmiast przetransportowany do kapsuły z płynem bacta. Unosił się w nim prawie bez świadomości, kiedy Yuuzhanie zaatakowali Ithor. Czuł, jak całe życie na planecie gaśnie w taki sposób, jakby ktoś jedna po drugiej gasił gwiazdy na niebie.
Gdy wyszedł z kapsuły bacta, atmosfera Ithoru płonęła. Tym, co uderzyło go najpierw, był szok, jaki przeżywali wszyscy członkowie załogi „Zadziornego”. Potem
Ta fala rozpaczy i cierpienia cofnęła się, pozostawiając w sercu każdego Ithorianina pustkę, taką jaką Corran czuł w sobie, gdy... Spojrzał na yuuzhańską muszlę leżącą na koi jego małej kajuty. Podszedł do niej i osunął się na kolana. Dotknął palcem żywego zamka, nie zwracając uwagi na ból, kiedy igła wbiła się w ciało, by pobrać próbkę jego krwi.
Muszla otworzyła się powoli. Tkanka bioluminescencyjna emitowała słabe, zielone światło, które odbijało się miękko od kości Elegosa. Tańczyło w klejnotach, osadzonych w miejsce oczu, ale w żaden sposób nie mogło oddać blasku, jaki z nich emanował za życia. Szkielet Elegosa wydawał się patrzeć na niego. Corran rozpaczliwie pragnął, by w tym spojrzeniu był choćby cień uśmiechu.
Rycerz ukucnął i spojrzał w drogocenne oczy martwego przyjaciela. Spod płaszcza wyjął maskę Shedao Shai. Przetarł czarną powierzchnię rękawem, by oczyścić ją z krwi, i gestem pełnym szacunku złożył u stóp Elegosa.
- Twój morderca nie żyje.
Chciał powiedzieć coś więcej, ale ścisnęło go w gardle, a widok przed oczami rozmazał się i zamglił. Zakrył oczy dłonią, ścierając łzy z policzków, i z trudem przełknął ślinę. Wreszcie wziął głęboki oddech i rozluźnił mięśnie.
- Jego śmierć miała ocalić Ithor, ale nie ocaliła. Wiem, że byłbyś przerażony myślą, że zabiłem go dla ciebie. Nie zrobiłem tego. Zrobiłem to, by ocalić planetę.
Złoty szkielet wpatrywał się w niego bezlitosnym, zimnym spojrzeniem drogocennych klejnotów osadzonych w oczodołach.
- Nigdy nie dawałeś się oszukać, prawda, przyjacielu? - Corran zamknął oczy, by powstrzymać następne łzy, ale po chwili otworzył je z powrotem. Odwrócił wzrok, niezdolny wytrzymać martwe spojrzenie Elegosa.
- Mówiłem sobie, że to dla Ithoru. Wszystkim tak powiedziałem. Niektórzy uwierzyli... większość uwierzyła, jak sądzę. Ale nie mistrz Skywalker. Myślę, że znał prawdę, ale trzeba było wykorzystać szansę ocalenia planety.
Spojrzał w dół na swoją prawą dłoń, w której nadal czuł ciężar miecza świetlnego.
- Sam w to uwierzyłem, naprawdę, dopóki... był taki moment w czasie pojedynku; że wyłączyłem miecz, a Shedao Shai stracił równowagę. Jego amfistaf uwiązł w ziemi. Wbiłem mu rękojeść miecza w żołądek.
Wstrząsnął nim dreszcz.
- Był wtedy taki moment... nanosekunda... Zawahałem się. Nie dlatego, żebym myślał, że życie jest święte i nie można go odbierać, tak jak ty byś pomyślał, przyjacielu. Nie... zawahałem się, bo chciałem, żeby Shedao Shai wiedział, że umiera. Chciałem, żeby wiedział, że ja wiem, że on umiera. Jeśli miał zobaczyć w błysku śmierci całe swoje życie, chciałem, żeby miał czas dobrze mu się przyjrzeć. Chciałem, żeby wiedział, że wszystko poszło na marne.
Prawa dłoń Corrana zwinęła się w pięść. Uderzył nią w udo, żeby rozluźnić skurcz mięśni, po czym rozprostował palce i rozłożył je najszerzej, jak umiał.
- W tym momencie, Elegosie, zhańbiłem twoją ofiarę. Zdradziłem cię. Zdradziłem Jedi. Zdradziłem samego siebie. - Corran westchnął. - W tamtej chwili przekroczyłem granicę. Przeszedłem na ciemną stronę.
Podniósł głowę i patrzył znowu w oczy Elegosa.
- Wy, Caamasjanie, macie takie powiedzenie: jeśli nie słyszysz, jak woła cię wiatr, czas sprawdzić, czy nie zapomniałeś własnego imienia. Mój problem, przyjacielu, polega na tym, że usłyszałem wołanie ciemnej strony. Bez twojej pomocy, bez twoich rad nie wiem, jak sobie z tym poradzę.
Jacen Solo przyglądał się Corranowi, który siedział zgarbiony w krześle. Zbiornik bacta uleczył urazy fizyczne, które odniósł starszy rycerz, ale nadal emanowało z niego cierpienie psychiczne. Według Jacena Corran nie popełnił żadnego błędu, postąpił, jak należało; nie stracił panowania nad sobą ani nie zachował się jak zbuntowany Jedi, a jednak tak właśnie go przedstawiano w sprawozdaniach z zagłady Ithoru. Ganner niespokojnie przechadzał się po pokoju.
- Nie mogę w to uwierzyć! Corran o mało nie ginie, ryzykuje życie, by ocalić Ithor, a teraz obwołano go” kolejnym Jedi - mordercą planet”. Najpierw Vader, potem Kyp, a teraz Corran. Dziwię się, że nie wyciągnęli przy tej okazji sprawy Caamasa.
Lukę złączył dłonie.
- Ludzie poddają się swoim obawom. Nie myślą racjonalnie. Potrzebujemy spokoju.
- Nie tylko spokoju potrzebujemy, mistrzu. Ty będziesz potrzebował znacznie więcej. - Corran spojrzał na niego. - Musisz odciąć się ode mnie. Ty i cały zakon.
Wszyscy obecni wyczuli zaskoczenie Luke’a.
- Mamy cię opuścić? Corran powoli pokiwał głową.
- Borsk FeyTya zdążył już zwrócić uwagę ludzi na kilka spraw. Nie byłem oficerem Sił Zbrojnych Nowej Republiki, kiedy udałem się z moją samowolną misją na Ithor. Zauważył, że moja obecność na powierzchni była niezgodna z prawem i obyczajami Ithorian. Oskarża mnie o zbezczeszczenie planety poprzez sprowadzenie na jej powierzchnię Shedao Shai.
Ganner zmarszczył brwi.
- Widziałem raport, w którym sugerowano, że powinieneś był wiedzieć, iż śmierć dowódcy Yuuzhan Vong wymaga złożenia ofiary, tak więc zabijając Shedao Shai, przypieczętowałeś los planety.
Mara prychnęła zniesmaczona.
- Skąd niby miał to wiedzieć? Z holopamiętnika, który rzekomo prowadził Elegos A’Kla? Twierdzą, że ponoć nagrywał go podczas swojej misji u Yuuzhan, a przecież oni roztrzaskaliby w drobny mak każde urządzenie techniczne, które by ze sobą przywiózł.
Mistrz Jedi podniósł rękę.
- Wiemy, że to oszustwo. Ktoś to nakręcił i rozpowszechnia dla pieniędzy. Jacen warknął.
- Doskonale mu to idzie - warknął Jacen. - Ta bzdura świetnie się sprzedaje. To dlatego, że ludzie się boją.
- W dodatku są chorobliwie ciekawscy. - Ganner potrząsnął głową. - Nie można zaprzeczyć, że zagłada Ithoru jest strasznym szokiem. Dubrilłion, Belkadan, nawet Sernpidal... o tych planetach mało kto słyszał. Natomiast Ithor jest niemal równie dobrze znany, jak Coruscant.
Corran westchnął.
- A teraz podzielił los Alderaan.
- I tu wracamy do tego, co powiedział na początku wujek Luke. Ludzie poddają się strachowi. Nam nie wolno tego zrobić. Gdybyśmy odcięli się od Corrana, tak właśnie byśmy postąpili.
Korelianin zdobył się na smutny uśmiech.
- Dziękuję, Jacenie, ale nie chodzi tu o poddawanie się obawom innych, tylko o to, że te obawy nas zalewająjak powódź. Mistrzu, musisz się mnie wyprzeć. Borsk Fey’lya próbuje tylko zapobiec katastrofie. Może to zrobić tylko wtedy, gdy obarczy winą kogoś innego. W tej chwili gra na wspomnieniach Caridy i Alderaanu. Zrzuca winę na Jedi. Musisz pozwolić, by cała wina spadła na mnie.
Luke uparcie kręcił głową.
- Jedi nie opuszczą cię z powodu rozgrywek politycznych.
- Luke... - Mara pochyliła się w krześle w stronę męża i położyła mu dłonie na ramionach. - Kocham cię i popieram, ale tej walki nie damy rady wygrać.
- Owszem, damy radę.
- No dobrze, może i damy radę, ale będzie to od nas wymagać tyle zaangażowania i wysiłku, że nie starczy nam czasu na pomaganie ludziom - westchnęła. - Jeśli będziemy walczyć z opinią publiczną zamiast z Yuuzhanami, poniesiemy sromotną klęskę. W tej chwili Borsk Fey’lya pokazuje nam sposób, w jaki możemy się z tego wykręcić, a ten sposób to, niestety, zrzucenie całej winy za zagładę Ithoru na barki Corrana. Wystarczy tylko, żebyś wydał oświadczenie, że Corran działał bez twojej zgody czy poparcia.
Luke podniósł głowę.
- Ale to nieprawda. Corran westchnął.
- Z pewnego punktu widzenia jest to prawda. Przez cały czas miałeś zastrzeżenia co do pojedynku. Obawiałeś się, jaki wpływ może na mnie mieć uczestnictwo w tej walce. Wiele razy mówiłeś przecież, że Jedi nie są wojownikami.
- Corran, byłem twoim sekundantem podczas pojedynku!
- Postanowiłeś mnie wspomóc mimo moich błędów, bo pojedynek dawał okazję ocalenia wielu istnień.
Uczucie rezygnacji emanujące od Luke’a zdumiało Jacena.
- Wujku Luke, chyba nie zamierzasz się z tym zgodzić? Mistrz Jedi uniósł głowę.
- Nie mogę im odmówić logiki.
- A ja mogę! Mówią, że kłamstwa powtarzane przez Borska Feylya i innych, wystarczą, by zniszczyć reputację rycerzy Jedi. Chcecie się wyprzeć Corrana tylko po to, żeby odrobinę ułatwić sobie życie. Tak nie powinno być! Nie poprę takiego stanowiska!
- Owszem, poprzesz, Jacenie. - Zmęczony Corran pokiwał głową. - Tak trzeba.
- Pozwalasz, by cel uświęcał środki. - Jacen zamrugał z niedowierzaniem. - Nie widzisz tego? Po to, by oszczędzić nam nieprzyjemności, stawiasz się w jednym rzędzie z Darthem Vaderem czy Thrawnem. Stajesz się sługą zła.
- Jacenie, jeśli spojrzysz na to z perspektywy krótkoterminowej, rzeczywiście może to tak wyglądać. Ja ucierpię, ale przynajmniej pozostali Jedi nie poniosą szkody. A to oznacza, że będziecie mieli swobodę, potrzebną by robić to, co jest do zrobienia. Gdybym nie wykonał tego, co zamierzam, dopiero wtedy stałbym się sługą zła.
Corran westchnął ciężko. Oparł łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach.
- Tak naprawdę to nie jestem zupełnie niewinny. Daleko mi do tego. Pewne rzeczy, których obawiał się mistrz Skywalker, pewne rzeczy, których ty sam się obawiałeś, Jacenie... zemsta i ciemna strona... stały się faktem. Będę potrzebował trochę czasu, żeby sobie z tym poradzić. Odsunięcie mnie przez Jedi obróci się na dobre. Dobre dla zakonu. Dobre dla mnie.
Zaniepokojenie i obawa pojawiły się na twarzy i w głosie LukeA Skywalkera.
- Corran, jeśli jest coś, co moglibyśmy zrobić...
- Wiem, mistrzu. Dziękuję ci. Ale myślę... mam nadzieje... że potrzebuję tylko czasu.
Ganner podrapał bliznę na lewym policzku.
- Co będziesz robił, kiedy opuścisz zakon? Corran niezgrabnie wzruszył ramionami.
- Cóż, Coruscant przestanie być moim domem. Kontaktowałem się już z Mirax. Wracamy na Korelię. Jest tam sporo do zrobienia. Mój dziadek nadal ma dostatecznie silne wpływy polityczne, by zapewnić mi tam azyl. Może uda się namówić Korelian, by zrobili coś pożytecznego, na przykład przyjęli uchodźców z planet podbitych przez Yuuzhan. W najgorszym przypadku przyłączę się do Boostera. Może przydamy się na coś razem z „Błędnym Rycerzem”.
Spojrzał na Luke’a.
- Wiesz, że jeśli będziesz potrzebował mojej pomocy, możesz zawsze na mnie liczyć... niezależnie od wszystkiego. Ale wydaje mi się, że teraz najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić dla zakonu, to zniknąć ludziom z oczu przynajmniej na jakiś czas.
- Chyba masz rację, Corran. - Lukę pogładził dłoń Mary. - Bardzo mi ułatwiasz podjęcie trudnej decyzji.
Jacen tylko pokręcił głową. Nie mógł w to uwierzyć. Jedi zrobili na Ithor dokładnie to, czego od nich oczekiwano. Pomogli błyskawicznie ewakuować całą planetę. Stanęli przeciw Yuuzhanom, narażając własne życie, by powstrzymać najeźdźców. Ponieśli spore straty, wielu odniosło rany. Zwyciężyli w pojedynku, który miał ocalić planetę przed inwazją. Ich wysiłki zapobiegły śmierci milionów niewinnych istot, a jednak zdradzieckie zachowanie przeciwnika i manipulacje polityczne we własnych
A mój wuj godzi się na to, że tak musi być, myślał Jacen. Od dawna wiedział, że wizerunek bohaterskiego Jedi, jaki starali się kształtować Lukę i Corran, nie pasował do jego wyobrażenia o roli zakonu. Jeszcze mniej pasowało do niego uginanie się przed politycznymi uwarunkowaniami.
Jeśli mamy służyć życiu i Mocy, myślał, jak możemy godzić się na to, by politycy sprowadzali nas z naszej drogi? Nie może tak być! Musi istnieć inny sposób!
Westchnął.
I ja muszę ten sposób znaleźć, zdecydował. - Jacenie...
Młody Jedi wyprostował się.
- Tak, Corran?
- Jesteś idealistą, i bardzo dobrze. Wiem, że nie podoba ci się takie rozwiązanie. Widzę to w twojej twarzy. I w twojej, Ganner. Doceniam to, ale potrzebuję waszej pomocy. Musicie coś dla mnie zrobić. Coś, czego sam nie jestem w stanie dokonać.
Ganner kiwnął głową.
- Powiedz tylko, co to ma być.
Corran przeniósł wzrok z jednego na drugiego, a kiedy jego zielone oczy napotkały wzrok Jacena, młody Jedi poczuł dreszcz.
- Niektórzy z Jedi, na przykład Kyp i Wurth, przyjmą moje odejście jako dobry znak. Dyskusje takie jak ta uznają tylko za oznakę słabości. Jeśli odejdę, będą uważali, że odnieśli swego rodzaju zwycięstwo. Żadne wasze argumenty ich nie przekonają. Będą was oceniać moją miarą. Tylko im ułatwicie ich polityczne gierki.
Spojrzał na Luke’a.
- Musicie wspierać mistrza Skywalkera. Jeśli Jedi nie będą trzymać się razem, przeciwstawiając się Yuuzhanom, Ithor stanie się tylko jedną więcej niepotrzebną tragedią na bardzo długiej liście.
- Zrobimy to. - Ganner uśmiechnął się. - Dzięki za przykład, jak mamy postępować.
- Nie idź za moim przykładem, Ganner. Bądź sobą. Sam stań się przykładem dla innych.
Corran przeniósł wzrok na Jacena.
- A co z tobą?
Jacen zaczął otwierać usta, ale zamknął je szybko. Targały nim sprzeczne emocje. Chciał przyznać Corranowi rację, ale to by oznaczało obranie kierunku, którym tak naprawdę nie chciałby podążać. Ta ścieżka biegnie w inną stronę niż ta, w którą powinienem się zwrócić, pomyślał. Ale mimo ambiwalentnych uczuć pokiwał potakująco głową.
- Zrobię, co w mojej mocy.
- Na pewno będzie to nawet więcej, niż trzeba. - Corran wyprostował się, tym jednym gestem przekreślając całe swoje znużenie. - Żałuję, że was opuszczam. Moja pomoc... Ale są pewne sprawy, którymi muszę się teraz zająć. Mam tylko nadzieję, że
Ta książka nie zostałaby ukończona, gdyby nie wysiłki całego legionu ludzi. Autor pragnie podziękować następującym osobom, których starania sprawiły, że książka ta mogła powstać:
Sue Rostoni, Lucy Autrey Wilson i Allanowi Kauschowi z Lucas Licensing Ltd. Shelly Shapiro z Del Rey. Ricii Mainhardt, mojej agentce.
R.A. Salvatore’owi, Kathy Tyers, Jimowi Luceno - z przyjemnością przejąłem od ciebie pałeczkę, Bob; przekazuję ją tobie, Jim.
Peet Janes, Timothy’emu Zahnowi, Tish Pahl i Jennifer Roberson.
I jak zawsze, Liz Danforth, która toleruje to, że co jakiś czas znikam na całe miesiące w odległej galaktyce.