MROCZNY PRZYPŁYW II
INWAZJA
MICHAEL STACKPOLE
Przekład
KATARZYNA LASZKIEWICZ
Do fanów Gwiezdnych Wojen:
Wasza wiedza i poświęcenie sprawiają, że pisanie tych
książek to prawdziwe wyzwanie.
Wasze umiłowanie wszechświata sprawia, że ich pisanie jest tak bardzo satysfakcjonujące.
Do następnego razu…
R O Z D Z I A Ł 1
Shedao Shai stał w swojej kajucie, głęboko w trzewiach żywo-statku „Dziedzictwo Udręki”.
Wysoki i smukły, o długich członkach zakończonych haczykowatymi wyrostkami na
nadgarstkach, łokciach, kolanach i piętach, wojownik Yuuzhan Vong stanął wyprostowany jak
struna. Rozłożył ramiona dłońmi na zewnątrz. Cienka, umięśniona pępowina łączyła statek z
kapturem percepcyjnym, który wojownik miał na sobie. Delikatny przewód wił się po
koralowych ścianach kabiny, wszczepiony w tkankę nerwową statku.
Shedao Shai wiedział i widział to, co wiedział i widział jego statek, zawieszony na orbicie
nad Dubrillionem. Otaczała go tylko pustka przestrzeni, a pod stopami powoli wirowała
błękitno-zielona kula planety. Pas asteroid wyginał się ku niemu ruchomym łukiem, a w oddali
bury Destrillion unosił się w mrocznej pustce jak nieśmiały kochanek.
Tak właśnie muszą czuć się bogowie, pomyślał Shedao Shai, pozwalając, by krótkie jak
jedno uderzenie serca wahanie, wywołane bluźnierczą myślą przebiegło dreszczem jego ciało.
Odsunął strach, wiedząc że Yun-Yammka, bóg zwany również Oprawcą pozwoliłby mu na tę
chwilę dumy w nagrodę za odebranie niewiernym tak wielu światów. Kapłani zapowiedzieli
ludowi Yuuzhan Vong, że ich nowy dom będzie właśnie tutaj, na obszarach zwanych przez
niewiernych Nową Republiką a na Shedao Shai ciążyła przerażająca odpowiedzialność za
poprowadzenie ataku, który proroctwo kapłanów zamieni w rzeczywistość.
Używając zmysłów statku jak swoich własnych, Shedao pozwolił, by ograniczenia i troski
jego ciała rozpłynęły się we wszechogarniającym intelekcie, kontemplującym widok
rozciągający się wokół. Lud Yuuzhan Vong podróżował z daleka na ogromnych światostatkach,
szukając nowego domu. Zwiadowcy zlokalizowali tę galaktykę przeszło pięćdziesiąt lat temu, a
raport tych, którzy przeżyli, nadał realne kształty proroctwu Najwyższego Władcy - oto w końcu
ich nowy dom był w zasięgu ręki. Od kiedy wysłani do niej agenci przeniknęli w szeregi
zamieszkujących ją ras i dane wywiadowcze popłynęły szerokim strumieniem na światostatki,
dorosło całe nowe pokolenie, wychowane i wyszkolone w jednym celu - by oczyścić galaktykę z
niewiernych.
Shedao Shai uśmiechnął się, spoglądając w dół na Dubrillion. Zgodnie z wyświechtanymi
teoriami militarnymi nawet najdoskonalszy plan może zawieść, gdy zabraknie jedności w
szeregach -tak jak stało się tutaj. Nom Anor, agent i prowokator Yuuzhan Vong, uknuł wraz z
braćmi ze swojej kasty zwiadowców spisek, uzurpując dla siebie rolę wojowników.
Przedwczesny atak został odparty przez Nową Republikę, choć nie bez strat ze strony
niewiernych. Pierwotne cele ataku Shedao Shai musiały zatem ulec zmianie, tak aby umożliwić
dopełnienie podboju i tym samym zmyć plamę na honorze Yuuzhan Vong.
Dowódca Yuuzhan Vong zacisnął w pięść prawą dłoń, uśmiechając się szerzej. Gdybym
mógł zacisnąć palce na twym gardle, Nomie Anorze, pomyślał, moja rozkosz nie miałaby granic.
Wojownik nie zaprzątał sobie głowy zastanawianiem się, jak kapłani i pozostali zwiadowcy
tłumaczyli sobie postępek Noma Anora - wystarczyło mu osobiste przekonanie, że bogowie z
pewnością go ukarzą.
Kiedy powrócisz do Changing, Nomie Anorze, myślał dalej, twoja niegodziwość zostanie
odpowiednio wynagrodzona.
Shedao Shai sięgnął myślami do wspomnień zgromadzonych w „Dziedzictwie Udręki”.
Dobył zapis jednego z niewolników, który wcześniej pełnił służbę jako żołnierz podczas
pacyfikacji Dubrillionu. Niska, krępa, gadopodobna rasa humanoidów zwanych Chazrachami
dobrze służyła wojownikom Yuuzhan Vong w czasie ich wojen. Niektórzy z Chazrachów
uczestniczyli nawet w kilku bitwach na tyle ważnych, by dostąpić zaszczytu włączenia do
najniższej kasty wojowników. Shedao Shai przywdział wspomnienie jak maskera ooglith, czując
się nieco dziwnie w ciele dużo niższej istoty. Przyzwyczajenie się do niewygody przebywania w
tak drobnym ciele zajęło mu chwilę, potem jednak przezwyciężył to uczucie i zaczął przeżywać
misję Chazracha na planecie, nad którą teraz krążył.
Misja nie była specjalnie ambitna. Chazrach i jego oddział dostał zadanie zniszczenia jednej
z kolonii niewiernych, gnieżdżących się w gruzach stolicy Dubrillionu. Każdy z Chazrachów
miał przy sobie kufi - duży, obosieczny nóż - i hodowlę amfistafów, znacznie krótszych niż te,
których używali wojownicy Yuuzhan Vong. Były one nie tylko mniejsze, przez co lepiej
przystosowane do wzrostu Chazrachów, ale i nie tak elastyczne, ponieważ niewolnicy wydawali
się genetycznie niezdolni do przyswojenia sobie umiejętności niezbędnych, by móc w pełni
wykorzystać możliwości amfistafów. Shedao Shai uniósł ramiona, nadal nie czując się
swobodnie w przybranym ciele, ale zatopił się umysłem we wspomnieniu. Oczami Chazracha
widział, jak żołnierze zagłębiają się w wąskim, ciemnym przejściu. Jego nozdrza zaatakował
kwaśny odór, który przyprawił Chazracha o szybsze bicie serca. Dwóch jego ziomków zaczęło
się przepychać do przodu, gdy przesmyk się rozszerzył. Chazrach dotknął swojego amfistafa i
uniósł go do góry, pozwalając, by wyminął go kolejny z niewolników. Czerwony promień energii
rozświetlił ciemność, na jedną krótką chwilę rozpraszając cienie i eksplodując w szeregach
Chazrachów. Jeden z niewolników chwycił się za twarz, osmaloną i całą w pęcherzach, a potem z
krzykiem okręcił się dookoła. Chazrach, przez którego Shedao obserwował scenę, minął rannego
towarzysza i zaczął się rozglądać, gdy dźwięk metalu uderzającego o kamień i skrzesana w ten
sposób iskra zaalarmowały go o nowym niebezpieczeństwie.
Na występie muru nad ujściem korytarza ukrył się jeden z niewiernych. Cisnął ciężką
metalową sztabą, która odbijając się o sufit pomieszczenia, skrzesała snop iskier. Sztaba ze
świstem leciała w stronę głowy Chazracha, ale ten odbił ją swoim amfistafem i zamachnął się
jego ostrym ogonem. Amfistaf wbił kolczasty ogon w mięsień łydki mężczyzny, z której trysnęła
słona krew, gdy Chazrach szarpnięciem uwolnił amfistafa. Niewierny zaczął spadać, koziołkując
w powietrzu. Wylądował ciężko na plecach. Kości pękły z trzaskiem, a ranny stracił władzę w
dolnej części ciała. Krew nadal tryskała, pulsując, z rany na nodze. Mężczyzna spróbował
zatamować krew i w tym momencie ujrzał nad sobą Chazracha. Strach rozszerzył mu oczy,
białka niemal wyszły na wierzch. Zaczął coś mówić płaczliwym, proszącym tonem, ale jedno
szybkie plaśnięcie amfistafa płaskim końcem po szyi uciszyło go na zawsze.
Wszędzie dookoła Chazracha wrzała walka. Wystrzały z Masterów rozświetlały odległe
zakamarki kolonii. Niewolnicy padali na ziemię, wijąc się i próbując zatamować rękami krew
tryskającą z ran. Oblani krwią niewierni, krzycząc w ostatnich momentach życia, przewracali się
jeden za drugim. Niewolnicy mijali ciała rannych i umierających - zarówno niewiernych, jak i
swoich towarzyszy, szukając kolejnych wrogów. Pułapka zamieniła się w pogrom, a niewierni
próbowali uciekać, co jednak skutecznie uniemożliwiali im wciąż napływający Chazrachowie.
Wtem Shedao Shai poczuł ukłucie bólu. Szło od pleców tuż nad prawym biodrem, sięgając w
głąb jamy brzusznej. Poczuł, jak Chazrach próbuje pokonać ból, skręcając się w lewo. Dzięki
temu broń wbita w jego ciało wysunęła się z rany. Ból zmniejszył się nieco, ale to nie
wystarczyło, by powstrzymać narastającą panikę Chazracha, który zrozumiał, że jest poważnie
ranny.
Odwracając się, uniósł amfistafa, ale niewiele brakowało, a nie udałoby mu się trafić wroga.
Przeciwnik był samicą, w dodatku bardzo młodą. Cios, który dorosłemu rozorałby gardło, trafił ją
w twarz, na linii oczu. Broń roztrzaskała kości i przebiła czaszkę. Niewierna szarpnęła się
gwałtownie, opryskując krwią ferrobetonowe ruiny kolonii. Padła na ziemię jak porzucony
płaszcz, nie przestając jednak ściskać w dłoniach wibroostrza, którym zraniła Chazracha. Broń
syczała nienawistną namiastką życia.
Shedao Shai wygiął plecy i zerwał z głowy kaptur percepcyjny. Nie chodziło mu o reakcję
Chazracha na zranienie, o jego szok i omdlenie. Shedao Shai sam nieraz przechodził przez coś
takiego. Tym, co obudziło w nim obrzydzenie, było tchórzostwo Chazracha.
Nie pozwolę, by zbrukały mnie doznania tchórza, pomyślał.
Dowódca Yuuzhan Vong rozłożył ramiona i oddychał głęboko, zamknięty w swojej
komnacie, ukrytej w samym sercu „Dziedzictwa Udręki”. Wiedział, że inni uznaliby jego reakcję
na przeżycia ostatnich chwil Chazracha za przesadną. Deign Lian, jego adiutant, na pewno tak by
pomyślał, ale historia domeny Lian była znacznie bardziej chwalebna niż domeny Shai… w
każdym razie do niedawna.
Sukcesy sprawiły, że stali się słabi i nieuważni. Liana przydzielono do mnie, żebym
zaszczepił mu pasję prawdziwego wojownika, pomyślał Shedao.
Shedao Shai wiedział, że wielu zbagatelizowałoby ostatnie odczucia umierającego
Chazracha, ale członkowie domeny Shai nie zwykli byli pozwalać, by ich czystość została
splamiona. Ból, jaki poczuł niewolnik, gdy trafiło go wibroostrze - bluźniercza broń, która nawet
niewinną wciągnęła w wojnę - spotkał się z odrzuceniem. Chazrachowi dano szansę zbawienia,
ale niewolnik jej nie wykorzystał.
Bólu nie wolno było odrzucać - należało przyjąć go z miłością. Zgodnie z filozofią Shedao
Shai ból to jedyna niezmienna wartość w życiu. Narodziny były bólem, śmierć była bólem,
wszelka zmiana była bólem. Wyparcie się bólu oznaczało zaprzeczenie najprawdziwszej natury
wszechświata. Słabość odgradzała ludzi od bólu. Zamiast próbować pokonać ból, należało
przyjąć go w siebie, by stać się istotą transcendentną i przeobrażoną na podobieństwo samych
bogów.
Shedao Shai podszedł do łukowato wysklepionej ściany komnaty i pogłaskał osadzoną w niej
opalizującą perłowym blaskiem kulę. Jak obmyty falą czarny piasek plaży kolor spłynął ze
ściany, pozostawiając ją przezroczystą. Za ścianą, ułożone na kształt piramidy, spoczywały
szczątki najsławniejszych członków domeny Shai. Mieściła się tu zaledwie niewielka część
relikwii. Tak cennego zbioru w żadnym wypadku nie powierzono by jednej osobie, a już na
pewno nie umieszczono by go na pokładzie statku takiego jak „Dziedzictwo Udręki”. Starszyzna
domeny staranie wybrała umieszczone tu szczątki, by inspirowały najmłodszą latorośl tego
szlachetnego rodu.
Shedao Shai przeciągnął dłonią po szybie oddzielającej go od złożonych po drugiej stronie
kości, zatrzymując ją w pustym miejscu lewego dolnego rogu. Zamierzał złożyć tam szczątki
Mongei Shai, swojego dziada, dzielnego wojownika. Mongei poległ podczas misji zwiadowczej
na planecie, którą niewierni znali jako Bimmiel. Przybył na nią jako członek grupy zwiadowców
w trakcie przygotowań do inwazji. Wykazał się bezgraniczną odwagą, bo pozostał na planecie,
by móc przesyłać wiadomości do tych członków swojej grupy, którzy odlecieli na spotkanie
oczekującej ich floty. Samobójcza śmierć, wynikająca z żarliwego oddania sprawie, przysporzyła
chwały domenie Shai i w znacznym stopniu - w decydującym stopniu - zaważyła na decyzji, by
dowództwo inwazji powierzyć właśnie Shedao Shai.
Shedao zlecił dwóm swoim pobratymcom, by odzyskali szczątki jego przodka, ale ich misja
zakończyła się porażką. Neira i Dra-nae Shai zostali zgładzeni przez jeedai - najbardziej
zdumiewających spośród niewiernych, o których wiadomości nadesłał Nom Anor. „Ci jeedai
twierdzą, jakoby posiedli i potrafili wykorzystywać więź z siłami życia, ale swoim symbolem
uczynili miecz świetlny - broń, która z równą łatwością może zniszczyć życie jak i jego
obmierzłe mechaniczne namiastki. Stawiają się poza i ponad siłami życia, wykorzystując mistykę
tak zwanej Mocy, by ukryć fakt, że tak naprawdę tkwią w okowach mechanistycznego
bluźnierstwa”.
Dowódca Yuuzhan Vong wzdrygnął się, odwrócił i przeszedł na drugą stronę komnaty.
Przycisnął czerwoną sztabę wtopioną w ścianę, która zaczęła zmieniać kształt, wybrzuszając się
w taki sposób, że tworzący ją koral yorick spłynął w dół, tworząc poziomą platformę. Ze ściany
wysunęło się sześć wypustek w kształcie potrójnych uchwytów. Odwracając się twarzą w stronę
relikwii przodków, Shedao Shai rozkrzyżował ramiona.
Z dwóch najwyższych wypustek wystrzeliły skórzaste macki, które okręciły się wokół
nadgarstków wojownika, przyciskając je do ściany. Cztery pozostałe wyrostki w podobny sposób
uwięziły jego kostki i uda. Poczuł, że ciągną go w górę za nadgarstki, pokonując opór
unieruchomionych przedramion. Ból eksplodował wzdłuż ramion wojownika aż po koniuszki
palców. Pęta krępujące jego kostki uniosły wysoko nogi Shedao Shai, zmuszając go, by wykręcił
głowę, jeśli chciał oglądać skąpane w złotej poświacie szczątki szlachetnych przodków.
Emanujące z góry światło zamieniło oczodoły czaszki spoczywającej na szczycie piramidy w
czarne jamy. Shedao Shai spojrzał w stronę lekko krzywego czerepu umieszczonego z lewej
strony stosu, śledząc wzrokiem wklęsłe krawędzie kości. Choć nigdy nie było mu dane widzieć
ich właścicielki żywej, bo nawet nie pamiętał, ile pokoleń temu zakończyła życie, był pewien, że
za życia jej chłodny wzrok musiał być równie bezlitosny, jak teraz zimne cienie oczodołów.
Unieruchomiony w Uścisku Męki Shedao Shai zaczął napierać na krępujące go pęta.
Stworzenie skurczyło swoje członki, wykręcając ramię wojownika i wyginając w łuk jego
kręgosłup. Ból narastał powoli, więc Shedao Shai naparł mocniej, próbując uwolnić ręce. Istota
zwana Uściskiem Męki szarpnęła nim, wykręcając barki Shedao w jedną stronę, a miednicę - w
drugą. Spoglądając przez lewe ramię, widział swoją lewą piętę. Powinienem zobaczyć więcej,
pomyślał.
Walczył z Uściskiem coraz energiczniej, aż czerwone ukłucia bólu ustąpiły miejsca
rozdzierającym ciało srebrzystym wstęgom cierpienia, pulsującym w górę i w dół członków.
Shedao badał swój ból, smakował go, delektował się nim, analizował i próbował opisać,
rozkoszując siew duchu tym, że jest coraz silniejszy, coraz bardziej morderczy; silniejszy, niż
myślał, że kiedykolwiek zdoła wytrzymać. Choć wiedział, że to ćwiczenie przerasta jego siły,
zmusił się, by jeszcze mocniej wyprężyć ciało, zmagając się z Uściskiem w ostatnim akcie oporu.
Uścisk Męki szarpnął nim jeszcze raz, ciągnąc za nadgarstki, aż znalazły się na karku
wojownika. Rozcapierzając palce, Shedao chwycił się za włosy i ciągnął za nie tak długo, aż
wykręcił głowę do tyłu, by móc widzieć kości przodków. Cierpienie przenikało go na wskroś,
rozpalając każdy nerw ciała. Nie był w stanie przeanalizować wszystkich swoich doznań. Zalały
go zbyt nagle, zbyt liczne, aż zatopił się cały w bólu, aż stopił się z nim… .. .aż ból stał się istotą
jego jaźni.
Osiągnąwszy cel, pozwolił sobie na uśmiech, odsłaniając ostre zęby. Niewierni robili
wszystko, by oszczędzić sobie takiego bólu.
Odwracają się od rzeczywistości, pomyślał Shedao. To dlatego są ohydą, z której należy
oczyścić galaktykę.
To, że niewierni zamieszkiwali ją wcześniej, nie miało dla niego żadnego znaczenia.
Jedynym, co się liczyło, było to, że bogowie ofiarowali tę galaktykę Yuuzhanom, powierzając im
zarazem misję zgładzenia niedowiarków.
Niemal konając w objęciach niewyobrażalnego bólu, Shedao Shai skoncentrował się na
świętej misji, zleconej jego ludowi przez bogów.
Przychodzimy ofiarować im Prawdę, myślał. Oczyszczeni ogniem cierpienia szczęśliwcy
dostąpią zbawienia, zanim umrą. Pozostali… Przerwał rozmyślania, gdy płomień bólu
przewiercił mu kręgosłup, by eksplodować pod czaszką… Pozostali zostaną martwi jak maszyny,
którymi się otaczają a bogowie uradują się, że nasze przeznaczenie się spełniło.
R O Z D Z I A Ł 2
Syczący szczęk miecza świetlnego uderzającego gwałtownie o drugie ostrze spowodował, że
Luke Skywalker wstrzymał oddech. Patrzył, jak cios wymierzony Marze Jadę zmusił ją do
cofnięcia się o kilka niepewnych kroków. Luke czuł Moc płynącą wokół niej i przez nią. Ostre,
pospieszne linie wydawały się ją atakować, zakłócać jej krok. Wyciągnął rękę, by przekształcić
ostre linie Mocy w łagodne łuki.
Zanim zdążył wykonać swój zamiar, Mara wykorzystała impet ataku. Przetoczyła się na
prawym biodrze i wstała, wymierzając zamaszysty cios błękitną klingą miecza. Jej rude włosy
mieniły się refleksami światła, falując to po jednej stronie głowy, to po drugiej. Błyski pojawiły
się też w zielonych oczach, współgrając ze złowrogim uśmiechem, który nie zdradzał
najmniejszych śladów słabości wywołanej toczącą ją chorobą. Jej przeciwnik przeskoczył nad
klingą, choć nie tak wysoko ani tak zgrabnie, jak zrobiłby to inny Jedi. Corran Horn wylądował
na ziemi i przerzucił srebrny miecz do lewej dłoni, kierując ostrze ku ziemi, gdzie sypnęło
iskrami, napotykając klingę Mary powracającą w kontrataku. Corran okręcił się na lewej pięcie i
wyprowadził cios w bok, w stronę głowy Mary. Jego przeciwniczka uchyliła się i zrobiła salto,
by pewnie wylądować na nogach.
Uniosła miecz w gardzie wysoko obok prawego ucha. Corran czekał na jej cios z mieczem
trzymanym oburącz od brzucha w dół, w kierunku prawej stopy. Poświata mieczy zamieniała w
lśniącą mgiełkę pot okrywający twarz i nagie ramiona Mary i ściekający strużkami po klatce
piersiowej Corrana.
Mara zaatakowała, a Corran odparował cios. Wymieniali pchnięcia, na przemian atakując się
i cofając w obronie. Luke zachwycał się złożonością rysunku linii Mocy przepływających wokół
nich. Widywał już w przeszłości bardziej spektakularne przejawy Mocy -na długo przedtem,
zanim zaczął rozumieć jej bardziej subtelne oddziaływania - i efektowniejsze popisy fechtunku,
ale w walce, którą teraz obserwował, chodziło o coś innego. Mara i Corran, przyjaciele od wielu
lat, próbowali przyprzeć się nawzajem do muru, wykorzystując całą swoją przebiegłość,
umiejętności i siłę. Przechodzili od obrony do ataku przez niezliczone etapy pośrednie. Nie
chodziło o to, by trafić przeciwnika, ale by zmusić go do uniknięcia trafienia.
Ich walka była tym bardziej godna podziwu, że żadne z nich nie czuło się dobrze. Mara
zmagała się z nieznaną chorobą, która nadwątliła jej siły, opierając się wszelkim próbom Luke’a,
by jakoś jej pomóc. Luke wiedział, że mogło być gorzej - z setek ludzi, u których stwierdzono tę
chorobę, tylko ona przeżyła.
Moc pomogła jej utrzymać się przy życiu, pomyślał Luke, a teraz, w walce, płynie poprzez
nią.
Corran dopiero niedawno wyszedł ze zbiornika bacta, w którym leczył prawie śmiertelne
rany, jakie odniósł w walce z Yuuzhan Vong na Bimmiel. Rany udało się wprawdzie zaleczyć,
podobnie jak usunąć skutki działania biotoksyny, ale rekonwalescencja nie była łatwa, a jeszcze
trudniej przychodziło Corranowi odzyskanie pełnej sprawności bojowej. Luke uśmiechnął się,
widząc, jak pierś Corrana unosi się w ciężkim oddechu. Żaden z nas nie jest już taki młody,
pomyślał.
Mara cięła mieczem, zmuszając Corrana, by się cofnął. Jego prawa kostka odmówiła
posłuszeństwa, posyłając ciało właściciela na maty sali treningowej. Corran zrobił przewrót do
tyłu i wylądował na kolanie, zwrócony lewym bokiem w stronę Mary. Miecz trzymał skierowany
w stronę brzucha, ale ruchem nadgarstka natychmiast zmienił jego pozycję, kciukiem
przestawiając jeden z elementów rękojeści. Miecz zasyczał, a ostrze wydłużyło się
ponaddwukrotnie, nabierając głębokiej ametystowej barwy. Mara parsknęła urywanym
śmiechem, nacierając swoim mieczem na długi fioletowy snop skoncentrowanej energii. Chociaż
broń Corrana dawała mu przewagę zasięgu, prosty atak pozwalał odepchnąć ją szeroko na bok,
narażając go na bezpośrednie pchnięcie z doskoku w pozbawione ochrony ciało. Taktyka zmiany
długości ostrza nieraz pozwalała Corranowi zaskoczyć przeciwnika, ale Mara znała tę sztuczkę i
na pewno dawno wymyśliła, jak ją zneutralizować.
Zaatakowała na odlew, by swoim błękitnym mieczem odrzucić klingę Corrana na bok, ale
miecz nie zaskrzypiał znajomym dźwiękiem przy zetknięciu z ostrzem przeciwnika, nie skrzesał
iskier. Siła zamachu obróciła Marę dookoła, a koniec błękitnego miecza wyciął w powietrzu
leżącą ósemkę - symbol nieskończoności. Mara cofnęła się o dwa kroki, wyłączyła miecz i
ukłoniła się Corranowi, zanim ciężko opadła na kolana, z pasemkami włosów przylepionymi do
spoconej twarzy. Luke uniósł brew.
- Od jak dawna czekałeś, żeby wypróbować tę taktykę? - zapytał Corrana.
Horn wyłączył miecz i przestawił element sterujący długością z powrotem na normalną
pozycję. Z przyklęku opadł na pośladki, a potem wyprostował nogi na podłodze.
- To dzięki Vongom wpadłem na ten pomysł. Nie jesteśmy w stanie wyczuć ich za
pośrednictwem Mocy, a jeśli ich nie widzimy, to nie wiemy, gdzie się znajdują. Przez to trudno
się przed nimi bronić. Mara prychnęła. - Zgaszenie ostrza w środku bitwy to głupota!
- Wiem, ale równie dobrze mogłem po prostu zmienić długość, kiedy chciałaś je odrzucić na
bok. Brak oporu jest bardzo skutecznym środkiem przeciwko nacierające mu przeciwnikowi,
jeżeli wiesz, że będzie nacierał. Domyśliłem się, że zaatakujesz z rozmachem. Wydłużyłem
ostrze, pozwalając ci wyeliminować z gry moją broń, i zgasiłem je, kiedy ruszyłaś do ataku.
Kolejny ruch palca i byłoby po tobie.
Luke poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Przypomniał sobie, jak jego nauczyciel Obi-wan
Kenobi uniósł miecz w salucie i zgasił ostrze, ginąc pod ciosem Dartha Vadera.
Ta sama taktyka zadziałała również wtedy, pomyślał. Najwyższe poświęcenie przed
największym ze zwycięstw.
Mistrz Jedi uśmiechnął się, rozłożył ręce i wyszedł na środek maty treningowej. Ponad sobą i
dookoła, za przezroczystą kopułą transpastali, widział uporządkowane szeregi śmigaczy i
poduszkowych ciężarówek sunących po niebie Coruscant. Na zewnątrz wszystko wyglądało tak
zwyczajnie i naturalnie, ale tu, pod kopułą wieńczącą ośrodek Jedi na Coruscant, sprawy wrzały i
kłębiły się jak burzowe chmury na horyzoncie.
- Obydwoje poradziliście sobie bardzo dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności. Mara zmusiła
się, by wstać.
- Stać nas na więcej. Musimy być lepsi. Wstawaj, Corran!
Corran potrząsnął głową, otrząsając kropelki potu z jasnobrązowych włosów i brody.
- Mam jeszcze dość siły na co najmniej jedną rundę. Luke zmarszczył czoło.
- Mowy nie ma. W tej chwili naprawdę oboje macie dość.
Z tyłu za nimi przez łukowato sklepione drzwi dumnym krokiem wszedł rycerz Jedi w
czarnym falującym płaszczu. Szczupły, o ostrych rysach, miał wzrok, który wydawał się zdolny
wzniecać ogień. Wydął górną wargę w sposób, który nadawał jego twarzy wyraz pychy, by nie
powiedzieć pogardy, ale uśmiechnął się przy tym ostrożnie. I zimno, pomyślał Luke.
- Dobry wieczór, mistrzu Skywalker. - Sposób, w jaki przybysz wypowiadał słowo
„mistrzu”, odzierał je z wszelkiego szacunku, który miało wyrażać, pozostawiając pusty tytuł.
- Witam cię, Kypie Durronie - odpowiedział Luke spokojnie, choć nie spodobał mu się ton,
jakim odezwał się Kyp. - Nie spodziewałem się ciebie tak szybko. Kyp zatrzymał się za dwójką
spoconych Jedi.
- Przekonałem innych, żeby się pospieszyli. - Ręką w rękawicy wskazał na wejście. -
Jesteśmy gotowi, by zwołać naradę wojenną choćby zaraz. Luke uniósł lekko podbródek.
- To nie jest narada wojenna. Jedi nie idą na wojnę. Naszym zadaniem jest chronić i bronić, a
nie atakować.
- Z całym szacunkiem, mistrzu Skywalker, nie ma sensu bawić się w słowne gierki. - Kyp
złączył dłonie za plecami. - Yuuzhan Vong są tutaj i mają zamiar podbić przynajmniej część, jeśli
nie całą naszą galaktykę. Jako obrońcom nie szło nam do tej pory najlepiej, natomiast możemy
się pochwalić sukcesami w ataku. Atakując na Bimmiel, Ganner Rhysode i Corran zwyciężyli.
My zaś, broniąc się na Dantooine, ponieśliśmy klęskę.
Corran westchnął.
- Bimmiel wpadł jednak w końcu w łapy Vongów, Kyp, jak zapewne pamiętasz. A Ganner i
ja zrobiliśmy to, co zrobiliśmy, tylko po to, by chronić ludzi wziętych do niewoli. To wszystko.
Kyp zmarszczył brwi, patrząc na Corrana ze zniecierpliwioną miną.
- Znowu gierki słowne. Zaatakowaliście Yuuzhan Vong i rozgromiliście ich. Tylko dzięki
temu udało wam się uwolnić waszych jeńców. Tak czy owak, nie jestem tu sam. Reszta czeka w
audytorium na dole. Co mam im powiedzieć, mistrzu? Luke na chwilę przymknął oczy, a potem
skinął głową.
- Powiedz im, że doceniam tak szybkie przybycie. Chcę, żeby odpoczęli. Niech poświęcą
dzisiejszy wieczór na kontemplację Mocy. Ich opinie zostaną przyjęte z szacunkiem i starannie
rozważone. Spotkamy się z nimi jutro.
- Jutro? Rozumiem i jestem posłuszny, mistrzu. - Kyp skłonił się szybko i płytko, obrócił na
pięcie i wyszedł z sali precyzyjnie odmierzonymi krokami. Luke zauważył, że obserwując
odchodzącego mężczyznę, Corran gładzi kciukiem czarny przycisk aktywacji na rękojeści
swojego miecza. Mara nie poświęciła Kypowi ani jednego spojrzenia, ale fale wściekłości
emanowały z niej równie silnie, jak wybuchy promieniowania od pulsara. - Wiem, że Kyp was
irytuje. Corran odwrócił się, słysząc głos Luke’a.
- Irytuje? Albo jestem mistrzem w kamuflowaniu uczuć, albo starasz się być zbyt…
delikatny. Gdybym miał choć krztynę uzdolnień telekinetycznych, udusiłbym go jego własnym
płaszczem.
- Corran! - Mara zmarszczyła czoło, spoglądając na niego z oburzeniem. - Przepraszam, mam
chyba słaby charakter…
- Chyba rzeczywiście, skoro chciałeś to zrobić w tak jawny sposób. - Mara zmrużyła zielone
oczy. - Powinieneś być bardziej subtelny. Znajdź jakąś częściowo zablokowaną tętnicę w jego
mózgu, a potem tylko lekko ją ściśnij. Bum! - i po nim. No i po kłopocie. Corran uśmiechnął się.
- Dopiero teraz żałuję, że jestem słaby z telekinezy.
-Natychmiast przestańcie! - Luke pokręcił głową. - Takie żarty tylko pogłębiają problem, jaki
mamy z Kypem i jego frakcją. Oni wszyscy dorastali już po upadku Imperium. Zawsze marzyli o
tym, by jako Jedi móc zniszczyć największe zło, jakie znamy. To, co zrobiłem, żeby pokonać
Imperium… co musiałem zrobić, żeby je pokonać… to ich zdaniem najlepszy sposób na
rozprawienie się z wszelkim złem. Chcą wymierzać sprawiedliwość ciosami miecza. A ponieważ
Yuuzhanie są niewyczuwalni poprzez Moc, Kypowi i jego poplecznikom wydaje się, że to
rzeczywiście jedyny sposób, by ich pokonać. Corran strzepnął kropelki potu z brody.
- Przypuszczam, że zabicie przeze mnie dwóch Yuuzhan na Bimmiel nie pomogło rozwiać
tego złudzenia?
-Nie miałeś wyjścia, Corran, i sam otarłeś się o śmierć na Bimmiel. - Luke westchnął ciężko.
- Ale nawet ta lekcja nie na wiele się zdała w przypadku Kypa i jego frakcji. Zostałeś ranny, więc
uznali cię za słabeusza. Nie zdają sobie sprawy z tego, jak dobrymi wojownikami są Yuuzhan
Vong. Poplecznicy Kypa uważają się za lepszych od ciebie, więc skoro ty zdołałeś pokonać
Yuuzhan, są przekonani, że im także się to uda, i to bez trudu. Mara przytaknęła.
- W dodatku Anakin zabił następnych Yuuzhan na Dantooine. Przez to jeszcze bardziej nie
doceniają Yuuzhan. Lekcja, jaką otrzymaliśmy na Dantooine, była naprawdę straszliwa.
Przekonaliśmy się, że Yuuzhanie bardziej dbają o to, by wykonać zadanie, jakie otrzymali, niż o
własne życie. Ci spośród Jedi, którzy wykorzystują strach i grozę, by zaszachować przeciwnika,
powinni strzec się wroga, który nie boi się śmierci. Luke przycisnął palce do skroni.
- To właśnie najbardziej mnie niepokoi: strach, ból, zazdrość i pogarda. To domena ciemnej
strony.
- Tak, mistrzu, ale musimy patrzeć realistycznie. - Corran przypiął miecz do pasa. -
Yuuzhanie budzą grozę i są bezlitośni. Nie możemy ich wyczuć poprzez Moc. To odbiera nam
wiele umiejętności, na których większość Jedi nauczyła się polegać. Utrata przewagi bojowej
musi wywoływać strach.
- Nieprawda, Corran, nie masz racji. - Luke zwinął prawą dłoń w pięść i uderzył się w piersi.
- Istota Jedi to coś, co jest w nas. To nie władza, jaką dzierżymy, ani broń, którą się posługujemy.
Nie przestaję być rycerzem Jedi, gdy isalamir pozbawia mnie dostępu do Mocy. Tamci zaś
pozwalają by strach oddzielił ich od tej podstawowej prawdy. Jesteśmy sługami Mocy,
niezależnie od tego, czy nasi wrogowie są jej częścią, czy nie.
Corran zmarszczył czoło, zastanawiając się nad słowami Luke^. Po chwili pokiwał głową.
- Rozumiem, co masz na myśli, ale nie jestem pewien, czy i oni to zrozumieją. Spójrzmy
prawdzie w oczy: normalną reakcją na strach jest zaatakowanie tego, co go wywołuje.
- Albo - dodała Mara złowieszczym głosem - płaszczenie się przed tym w nadziei na
uratowanie skóry.
- Nie podoba mi się to, Maro - syknął Luke. Na Belkadanie widział istoty zniewolone przez
Yuuzhan Vong, zastanawiał się jednak, czy tylko godziły się na swoją rolę, czy też wychodziły
jej naprzeciw.
Strach może skłonić ludzi do najbardziej irracjonalnych zachowań, pomyślał. Perspektywa
walki przeciwko obywatelom Nowej Republiki, atakującym w szeregach Yuuzhan Vong… cóż,
wolał o tym nie myśleć.
- Mimo wszystko Corran ma trochę racji. Nazwanie przez Kypa naszego zebrania naradą
wojenną świadczy o tym, że niektórzy Jedi chcą zaatakować Yuuzhan. - Luke potarł dłonią czoło.
- Ale nasze zadania jako Jedi są proste. Mamy lecieć na planety ogarnięte walką i ewakuować
bezbronnych. Mamy koordynować wysiłki obronne. Dan tooine to nie najlepszy przykład tego,
co może wyniknąć z takich działań, ale jednak pomogliśmy uciec ludziom, którym bez nas by się
to nie udało. Mara spojrzała na niego ostro.
- A co z misjami zwiadowczymi? To właśnie robiłeś na Belkadanie. Twój pobyt tam okazał
się bardzo przydatny, pozwolił nam zebrać wiele cennych informacji. Zresztą Corran i Ganner też
przywieźli z Bimmiel informacje, w tym przykłady yuuzhańskich biotechnologii i
zmumifikowane ciało Yuuzhanina. Im więcej danych o Yuuzhanach zdołamy zgromadzić, tym
lepiej będziemy przygotowani, by odeprzeć ich ataki. - Zgoda, ale mając niecałą setkę Jedi i
tysiące planet jako potencjalne cele, jak mamy rozłożyć nasze siły? Corran pokiwał głową.
- Cóż, politycznie nic tu nie wygramy. Jeśli na planecie, którą Yuuzhanie obiorą za kolejny
cel, nie będzie żadnego Jedi, winić za to będą nas. Jeśli będzie tam za mało Jedi, by pokonać
Yuuzhan… a wiemy, że na pewno tak będzie… znów przegramy. Nie zamierzam sugerować, że
w tej sytuacji mamy nic nie robić, ale musimy mieć świadomość tego, że nigdy nie zdołamy
zadowolić tych, którym mamy pomóc. Mara ma rację w jednym: jedyne miejsca, co do których
możemy być pewni, że znajdziemy tam Yuuzhan, to planety, które już podbili. Mogę przejrzeć
dane na temat tych planet i zastanowić się, czy jest jakiś sposób, żeby wysłać tam naszą
ekspedycję. Ale to nie będzie łatwe.
- Nic nie będzie łatwe, Corran. - Mistrz Jedi wyciągnął rękę i ujął dłoń Mary. - Po prostu
musimy zapewnić, że Jedi zrobią wszystko, co w ich mocy, by wypełnić swoją misję. Mniej mnie
martwi ewentualna krytyka z zewnątrz niż to, że nasza porażka może rozbić Jedi od środka. W
takim wypadku Yuuzhan Vong nie napotkają nikogo, kto byłby w stanie im się przeciwstawić.
R O Z D Z I A Ł 3
Jacen Solo czuł się bardzo dziwnie, wróciwszy do miejsca, w którym spędzał zawsze tyle
czasu podczas pobytu na Coruscant. Mógłby powiedzieć, że dorastał w tym mieszkaniu, ale nie
byłaby to cała prawda. Zjeździł całą galaktykę, podróżując z rodzicami po światach Nowej
Republiki, a potem przez długi czas przebywał w Akademii Jedi.
Apartament nie różnił się specjalnie od tego, jakim go zapamiętał. Jego pokój był na końcu
korytarza; pokoje rodziców - na piętrze. C-3PO nadal kręcił się po domu, rozpaczliwie miotając
się od jednego nieszczęścia do drugiego. Przystanął tylko na chwilę, by powiedzieć, jak bardzo
się cieszy, że widzi Jacena z powrotem. Paplanina złotego robota protokolarnego, choć chwilami
denerwująca, stanowiła jeden z nieodłącznych elementów tego miejsca, co - nie wiedzieć czemu -
tylko pogłębiło niepokój Jacena.
Nurtowało go pytanie, co stało się z tym mieszkaniem, że czuje w nim taki niepokój. Jego
młodszy brat Anakin stał przy ogromnym oknie z transpastali, przyglądając się śmigaczom
kreślącym precyzyjne wzory na niebie Coruscant. Jacen z trudem wyczuwał swojego brata
poprzez Moc, jakby rozdzielał ich co najmniej cały kontynent. Odbierał zaledwie strzępy wrażeń,
a to, co do niego docierało, było mroczne i jakby zabarwione lękiem.
W przeciwieństwie do młodszego brata Jaina, bliźniacza siostra Jacena roztaczała wokół
siebie silną aurę pozytywnych emocji. Uśmiechnął się na widok jej radosnych ciemnych oczu i
włosów splecionych w gruby warkocz. Jej radość z tego, że przyjęto ją do Eskadry Łobuzów,
była zaraźliwa; Jacen uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jako bliźniaki zawsze byli sobie bardzo
bliscy i łączyła ich silna więź, ale nie spodziewał się, że Jaina aż tak rozkwitnie w swojej nowej
roli.
Oby wszystkie niespodzianki były tak przyjemne, pomyślał.
Wszedł do przestronnego salonu i uścisnął siostrę.
- Stęskniłem się za tobą. Wygląda na to, że Łobuzy nie dają ci odpocząć.
Jaina przytuliła się mocno do brata i ucałowała go w policzek.
- To prawda. Przyjmujemy nowych pilotów, a ja pomagam ich ocenić. Sprawdzam ich
reakcje, gdy pokazujemy im, do czego zdolni są w walce Yuuzhanie. Na podstawie wyników
odsiewamy tych, którzy się nie nadają. Jacen uśmiechnął się. - Zmysły Jedi na pewno się przy
tym przydają.
- Jasne, ale nie tylko. O każdym kandydacie piszemy raport na podstawie symulacji i
rozmów, a każdy z oceniających robi to niezależnie. Pomagają nam Wedge Antilles i Tycho
Celchu… i wyobraź sobie, że nie używając Mocy, kwalifikują te same osoby co ja jako nie
nadające się do służby. Widocznie lata doświadczenia są dla nich tym samym, czym dla nas jest
Moc. Anakin roześmiał się lekko.
- Nie sądzę, żeby lata doświadczeń pomogły im unieść ciężki głaz. Jaina zmarszczyła brwi i
spojrzała karcąco na młodszego brata. - Przecież wiesz, co mam na myśli. Jacen ominął siostrę i
usiadł na beżowej kanapie.
- Doświadczenie to coś, co przydaje się każdemu, także rycerzom Jedi. Uczysz się, by nie
powtarzać tych samych błędów. Anakin pokiwał głową i odwrócił się znów do okna.
- Dobrze, że pewnych błędów nie da się powtórzyć. Siostra westchnęła i skierowała się w
jego stronę. - Anakin, to nie była twoja wina…
Anakin podniósł rękę, zatrzymując ją w pół kroku. Nie pomagał sobie Mocą, ale Jacen
wyczuł, że zrobiłby to, gdyby siostra nie stanęła sama.
- Wszyscy mi to powtarzają…iw głębi serca wiem, że to prawda. Ale chociaż nikt mnie za to
nie wini, poczuwam się do odpowiedzialności za to, co się stało. To prawda, że go nie zabiłem,
ale może mogłem coś zrobić, by go uratować? Jaina pokręciła głową. - Nigdy się tego nie
dowiemy.
Anakin odwrócił się, ale nie udało mu się ukryć udręki na twarzy.
- Jeśli masz rację, Jaino, to jestem zgubiony. Muszę wierzyć, że można było coś zrobić, żeby
następnym razem… Jacen pochylił się do przodu.
- Następny raz już był. Uratowałeś wtedy Marę, Anakinie.
- Jasne, tylko po to, żebyście, ty i Luke, mogli uratować nas oboje. Nie myśl, że nie jestem ci
wdzięczny… naprawdę jestem. -Anakin uniósł jeden kącik ust w krzywym uśmiechu. - Ale dałeś
mi tylko pół odpowiedzi. Muszę znaleźć drugą połowę. Jacen kiwnął głową. Zauważył, że brat
ani razu nie wypowiedział imienia Chewbacca. Śmierć Wookiego zraniła ich wszystkich mocno i
głęboko. Od zawsze był częścią ich życia, ale dopiero kiedy go zabrakło, zobaczyli, jak głęboko i
nierozerwalnie był z nimi związany. Jego śmierć była jak otwarta rana, która - przynajmniej w
przypadku Jacena - nawet nie zaczęła się zabliźniać.
Zamilkli wszyscy troje, pogrążając się we własnych myślach. Anakin nadal wyglądał przez
okno niewidzącym wzrokiem. Jaina skrzyżowała ramiona i rozciągnęła się na kanapie obok
Jacena. Zmarszczyła brwi, a Jacen niemal mógł czytać w jej myślach: wspominała Chewbaccę.
On sam pamiętał przede wszystkim miękkość sierści Wookiego, łagodną siłę jego ramion,
poczucie humoru i niewyczerpaną cierpliwość do ludzkich dzieci obdarzonych Mocą. - Hej, co tu
tak cicho…?
Jacen podniósł wzrok i zobaczył mężczyznę schodzącego po schodach, ale dopiero po chwili
rozpoznał w nim ojca. Przede wszystkim po głosie, choć wydał mu się mniej entuzjastyczny niż
zwykle, nawet jakby niepewny. Po zbyt luźnym ubraniu widać było, że ojciec schudł; skórę miał
bladą i ziemistą, znikła gdzieś mocna opalenizna od zbyt wielu oglądanych słońc. Han Solo
odgarnął z czoła włosy, wpadające mu do oczu. Były dłuższe, niż Jacen pamiętał. Długie
kosmyki kryły siwiznę, nie do końca jednak, zwłaszcza na skroniach.
Najbardziej niecodzienne było jednak to, jak ojciec urwał pytanie. Jacen słyszał je
wypowiadane setki razy, zwykle wtedy, gdy sprawy nie szły gładko i trzeba było rozładować
napięcie. W takich sytuacjach ojciec uśmiechał się, rozkładał ręce i pytał: „Hej, co tu tak cicho,
ktoś umarł?”.
Musi być naprawdę źle, tato, jeśli nie możesz tego wypowiedzieć… - pomyślał Jacen.
Podniósł się z kanapy.
- Cieszę się, że cię widzę, tato. Gdy tylko dostałem wiadomość od Threepio, przyjechałem
najszybciej, jak mogłem.
- Wiem, synu. - Han pokiwał głową i zaczął schodzić po schodach. - Hej, Złotousty, dlaczego
nie dałeś im nic do picia? - Cóż, panie Solo, zwyczaj nakazuje, żeby nie…
- Zwyczaj nakazuje? To moje dzieci! - Han uśmiechnął się. -Czego się napijecie? Jaina
pokręciła głową.
- Dziękuję, nic mi nie potrzeba.
- Jacen, ty na pewno masz na coś ochotę. - Han odwrócił się do robota protokolarnego. - Ja
poproszę…
- Nie, tato, nie mam ochoty na nic. Han zmarszczył brwi.
- Nie będę przecież pił sam…
Nie odwracając się od okna, Anakin machnął ręką w geście odmowy.
Solo senior wzruszył ramionami niezgrabnie, jakby jego stawy wymagały smarowania.
- W takim razie ja też poczekam. Jaina spojrzała na ojca. - Wiadomość wyglądała na pilną. O
co chodzi?
Han wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Usiadł na krześle i gestem nakazał to
samo Jacenowi. Spojrzał na Anakina i także jemu wskazał miejsce, ale odwrócony plecami syn
nie mógł tego widzieć.
Han odczekał chwilę, aż Anakin się odwróci, bez skutku jednak. Pochylił się więc do przodu
i oparł łokcie na kolanach.
- Nie bardzo wiem, jak wam to powiedzieć. Nie jest mi łatwo… - popatrzył na zaciśnięte
dłonie, potarł jedną o drugą. - Teraz kiedy Chewie nie żyje… - głos mu się załamał; z trudem
przełknął ślinę.
- Wiemy, tato. - Jaina uśmiechnęła się dzielnie do ojca. - My też go kochaliśmy. Han przetarł
twarz dłonią.
- Teraz kiedy on nie żyje, zacząłem się zastanawiać, kogo jeszcze mogę stracić. I to mnie
przeraziło bardziej niż cokolwiek do tej pory. Boję się. Ja, Han Solo, po prostu się boję! Anakin
uniósł głowę.
- Nikomu nie jest łatwo przyznać się do czegoś takiego.
Ojciec krótko kiwnął głową. W tym geście był gniew i smutek, który przeszył Jacena do
głębi.
Wstał, podszedł do ojca i niezgrabnie położył mu rękę na ramieniu.
- Rozumiemy to, tato. Naprawdę. Ale ojciec już się pozbierał.
- Nie ma tu nic do rozumienia - odparł szorstko. Jacen westchnął.
Może uda nam się zwyciężyć Yuuzhan, pomyślał, ale czy nasza rodzina przetrwa tę bitwę?
R O Z D Z I A Ł 4
Leia Organa Solo powoli wstała z krzesła w niewielkiej sali odpraw. Oparła dłonie o
krawędź stołu i pochyliła się do przodu. Głowa opadła jej na chwilę, poddając się bólowi barków,
ale podniosła ją szybko i wyprostowała się. Wiedziała, że pozostałe osoby zgromadzone w
pokoju są nie mniej zmęczone niż ona, ale ze względu na rozwój wypadków nikt nie mógł sobie
pozwolić na odpoczynek.
Ponad talerzem holoprojektora wbudowanego w sam środek czarnego stołu zawisł wizerunek
Nowej Republiki, a właściwie tej jej części, gdzie przechodziła w Odległe Rubieże. Planety
Nowej Republiki i przestrzeń między nimi jarzyły się ciepłym, złotym światłem. U góry po lewej
stronie widniały sektory należące do Spadkobierców Imperium, zacienione na szaro, z planetami
jak czarne perły. Ostry klin zaznaczonych brązem planet wbijał się w terytorium Nowej
Republiki niby wibroostrze, ocierając się krawędzią o granice Imperium.
- Nadal napływają dane. Brak wiadomości z Belkadanu, Bimmiel, Dantooine i Sernpidala nie
powinien nas dziwić, skoro Yuuzhanie zajęli te światy, które zresztą nigdy nie były gęsto
zaludnione. Z Dubrillionu nadal otrzymujemy raporty, ale coraz mniej i coraz rzadziej. Wygląda
na to, że Dubrillion ma służyć Yuuzhanom za bazę wypadową, przynajmniej na razie. Z Garqi
nie dociera do nas wiele, ale wszelkie poszlaki wydają się wskazywać na to, że Yuuzhan Vong
wylądowali, objęli kontrolę nad planetą i rozpoczęli przygotowania… niestety, nie wiemy do
czego.
Admirał Traest Kre’fey, młody Bothanin o fioletowych, złoto cętkowanych oczach, pogładził
śnieżnobiałą czuprynę.
- Uciekinierzy poruszają się po Agamarze stosunkowo szybko. Zbieramy relacje świadków,
ale pani własna opowieść o wydarzeniach na Dantooine nie odbiega od tego, co od nich
słyszymy. Yuuzhanie wydają się wykorzystywać oddziały innych ras do oczyszczania planet i
cięższych operacji. Pojawiły się informacje o niewolnikach, a także pogłoski o kolaboracji
naszych obywateli z Yuuzhanami, ale mogą się okazać zwykłą plotką.
Borsk Fey’lya, przewodniczący Nowej Republiki, skrzywił się i warknął:
- Należy się spodziewać, że co bardziej tchórzliwi przyłączą się do tych sił, które akurat mają
przewagę. Mieliśmy tego liczne przykłady za czasów Imperium.
Leia pokręciła głową.
- Yuuzhanie są znacznie gorsi, niż Imperium było kiedykolwiek.
- Tylko z twojej perspektywy, Leio. Imperium rozprawiało się z rasami nieludzi równie
beznamiętnie, jak według twojej relacji Yuuzhanie rozprawiają się z ludźmi. Teraz wiesz, jak się
wtedy czuliśmy.
Leia prychnęła, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko do Bothanina. - Imperium zniszczyło
moją planetę, Borsk.
- Ach, tak? Który to już raz o tym słyszymy…
Borsk Fey’lya nie dokończył kąśliwej uwagi, bo Elegos A’Kla z rasy Caamasi położył mu
rękę na ramieniu. Leia dostrzegła, jak mięśnie Elegosa skurczyły się, a Fey’lya wzdrygnął się
gwałtownie. Caamasjanin odezwał się spokojnym głosem:
- Wiemy wszyscy, że zmęczenie nadweręża nasze nerwy, ale powinniśmy pamiętać o
obowiązkach, które sprowadziły nas tu razem. - Skłonił głowę w kierunku drugiego
przedstawiciela rasy ludzkiej znajdującego się w sali odpraw. - Zauważyłem, że generał Antilles
ma pełen notes informacji.
Wedge Antilles rozejrzał się dookoła i zamrugał szybko zielonymi oczami.
- Przyjrzałem się pewnym sprawom w podobny sposób, w jaki oceniałem posunięcia i
uzbrojenie Imperium, i sformułowałem kilka podstawowych pytań, na które musimy sobie
odpowiedzieć.
Borsk Fey’lya potarł ramię uwolnione z uścisku Elegosa. - Na przykład?
- No więc, po pierwsze, Sernpidal. Ściągnęli księżyc na planetę, doprowadzając do
koszmarnego kataklizmu. Wiemy, że nie udało nam się ewakuować z powierzchni całej ludności.
Gdyby pan zapytał fizyka planetarnego, odpowiedziałby, że tamtejsza cywilizacja została
unicestwiona, i nawet jeśli przetrwały tam jakiekolwiek żywe stworzenia, pozostaje im grzebanie
w odpadkach. Fey’lya prychnął.
- Imperium unicestwiło Alderaan, jak raczy nam przypominać Leia nie tylko przy tej okazji.
Sernpidal miał być dla nas nauczką. Wedge potrząsnął przecząco głową.
- To nie miałoby sensu. Pamiętajcie, że wykorzystali żywą istotę, żeby ściągnąć księżyc z
orbity. Środki, jakie poszły na wyhodowanie bestii tych rozmiarów i o takiej sile, musiały być
niewiarygodne. Elegos uniósł palec porośnięty płowym futrem.
- Skąd ta pewność, generale?
- Mamy raporty na temat ich statków i broni. Chociaż ich napęd i obrona opierają się na
żywych stworzeniach, które są zdolne w taki czy inny sposób manipulować grawitacją, żadne z
nich nie miało nawet ułamka Mocy potrzebnej do zepchnięcia księżyca z orbity. Gdyby
wyhodowanie takiego organizmu było łatwe, statki i uzbrojenie, które widzieliśmy, byłyby
znacznie potężniejsze. Wedge złączył dłonie czubkami palców.
- Wiemy, że ten stwór na Serpidalu został zabity, zanim księżyc rozbił się o powierzchnię
planety. Nie uciekł, zanim doszło do kolizji; a skoro zmiana orbity nieuchronnie musiała
prowadzić do zderzenia, można z dużą dozą pewności przyjąć, że Yuuzhanie nie zamierzali
ewakuować tego organizmu. Uznali, że rezultat wart jest kosztów, jakie musieli ponieść, by go
wyhodować. To każe mi sądzić, że mają inne plany co do Sernpidala. Traest zmarszczył czoło.
- Rozumiem ten tok myślenia, Wedge, ale twój wniosek opiera się na założeniu, że
inwestycja powinna przynieść zysk. A jeśli oni nie rozumują w ten sposób? Jeśli uważali na
przykład, że… czy ja wiem?… ten organizm jest nieczysty z powodu tego, co uczynił? Może nie
ewakuowali go, bo w ten sposób i oni zostaliby zbrukani? - To możliwe. - Wedge wzruszył
ramionami. - Jeśli tak, jeśli ich wzorce myślowe są aż tak odmienne od wszystkiego, co znamy,
to przewidywanie i kontrowanie ich posunięć będzie niemożliwe. Leia potarła kark.
- Przyznaję, że poszerzenie naszej wiedzy o Yuuzhan Vong jest sprawą niezmiernie ważną.
Urządzenia, jakie mój brat widział na Belkadanie, wydają się sugerować, że rzeczywiście
Yuuzhanie potrzebują zasobów planet, które zajęli, by uzupełnić czy zastąpić te siły, które
zniszczyliśmy. Dlatego też zastanawia mnie, co zamierzają zrobić ze szczątkami Sempidala.
Czytałam prawie wszystkie raporty, z którymi zapoznał się Wedge, i uważam, że większość ras,
z wyjątkiem Givinów, uznałaby światy opanowane przez Yuuzhan za niemożliwe do
zamieszkania. Gdyby się okazało, że Yuuzhanie mogą na nich żyć, dowiedzielibyśmy się o nich
ważnej rzeczy.
Borsk Fey’lya odchylił się w swoim krześle, a odbłyski trójwymiarowej mapy ozdobiły jego
sierść złotymi plamami.
- Doceniam wagę poszerzania wiedzy o przeciwniku, ale moją troską, jako przywódcy
Nowej Republiki, jest powstrzymanie tej plagi. Zakładam, admirale, że rozlokował pan nasze siły
w odpowiedni sposób, tak aby mogły zatrzymać tych Yuuzhan? Traest i Wedge wymienili
zakłopotane spojrzenia, po czym odezwał się młodszy Bothanin:
- Zrobiłem wszystko, co było możliwe, oczywiście zrobiłem to. Zaczęliśmy od Agamar i
rozsyłamy patrole wzdłuż szlaków przelotowych, by zbierały uciekinierów. Tworzymy z nich
większe grupy, które sprowadzamy na Agamar, pakujemy na statki i wysyłamy w głąb galaktyki,
do Światów Środka. Na razie nie spotkaliśmy się z następnymi aktami agresji ze strony Yuuzhan
Vong, ale nasze patrole są dobrze uzbrojone i powinny dać sobie radę w ewentualnym starciu.
Zmieniamy też trasy, skład i terminy patroli, tak by utrudnić Yuuzhanom przygotowanie
ewentualnej pułapki. Borsk przymknął fioletowe oczy. - Powiedział pan: „Wszystko, co było
możliwe”.
-Zgadza się. Mówimy w tej chwili o ogromnym obszarze. Komputer może nam narysować
przyjemną, optymistyczną mapę, żebyśmy ją sobie mogli spokojnie studiować, ale to
odwzorowanie niewiele mówi o rzeczywistej przestrzeni. - Traest wcisnął kilka guzików na
swoim notesie komputerowym i holograficzna mapa zmieniła się nie do poznania.
Planety pozostały na swoim miejscu i nie zmieniły koloru, ale wokół nich, zamiast barwnej
poświaty, zaczęły się formować jakby wąsy łączące je ze sobą. Niektóre były długie i splątane,
inne biegły prosto. Leia patrzyła, jak migocą i znikają, w miejsce jednych pojawiają się nowe, a
inne wydłużają się lub skracają. Najbardziej zdziwiło ją, jak ściśle planety powiązane są między
sobą i jak łatwo granice, zaznaczone na poprzedniej mapie, tracą jakikolwiek sens. Traest
wskazał na nową mapę.
- To są szlaki, które łączą poszczególne światy. Stale się zmieniają, bo ruch planet po orbicie
wpływa na czas przelotu od gwiazdy do gwiazdy. Gdyby ktoś chciał wskoczyć w przestrzeń
międzygalaktyczną i wyskoczyć z powrotem, mógłby uderzyć niemal na każdą planetę z
dowolnego miejsca - tyle tylko że mogłoby to potrwać jakiś czas, co z wojskowego punktu
widzenia nie byłoby rozwiązaniem praktycznym. A zatem rozstawienie naszych sił zbrojnych w
taki sposób, by zastąpiły drogę nadlatującym wojskom Yuuzhan Vong, jest niemożliwe. Borsk
nachmurzył się.
- Sugeruje pan, że nie jesteśmy w stanie zrobić nic, aby ich powstrzymać? Wedge
gwałtownie zaprzeczył.
- Ależ nie, panie przewodniczący, w żadnym wypadku. W tej chwili organizujemy systemy
obrony na planetach, które naszym zdaniem zaatakują. Naszym celem jest spowolnienie ich
ataków na tyle, abyśmy zdołali sprowadzić przeważające siły zdolne do przeprowadzenia
kontrataku. Wszyscy wiemy, że wojska atakujące planetę są najbardziej odsłonięte w czasie
schodzenia na jej powierzchnię. Jeśli zdołamy zaangażować ich w walce na orbicie i spowolnić
lądowanie, będziemy mieć znacznie więcej czasu na sprowadzenie dostatecznej siły ognia, by ich
pokonać. W ten właśnie sposób chcemy ich zatrzymać. - Czyli zastawiacie na nich pułapki z
przynętą.
- Zastawiamy pułapki… owszem, ale bez przynęty. Nie wiemy, czego chcą, więc nie
potrafimy odgadnąć, co mogłoby ich znęcić. -Wedge westchnął. - W tym momencie wracamy do
poprzedniego problemu, a mianowicie braku dostatecznej wiedzy na temat wroga. Wiemy tyle,
że stosują niewolnictwo; wiemy, że nienawidzą maszyn; wiemy, że cała ich broń jest organiczna;
i wiemy, że ból ma dla nich inne znaczenie niż dla nas. Niestety, nie umiemy ocenić wagi tych
wiadomości.
- Nie denerwuj się, Wedge. - Leia poklepała go po ręce. - Rozumiem twoją frustrację, ale
możemy przecież przygotować jednostki wywiadowcze i rozesłać je, by dowiedziały się jak
najwięcej. Jestem pewna, że Luke użyczy nam kilku Jedi do takich potajemnych wypadów, jak
było na Belkadanie i Bimmiel.
- Nie, nie… żadnych Jedi. - Borsk Fey’lya potrząsnął głową. - Nie życzę sobie, żeby się w to
angażowali. Leia spojrzała na niego. - Co takiego? Borsk Fey’lya przybrał beznamiętny wyraz
twarzy.
- Nie myśl, że nie znam wartości rycerzy Jedi, Leio. Doskonale pamiętam, jak ty i twój brat
rozwiązaliście kryzys, który zniszczyłby Bothawui, ale… ludzie stracili szacunek dla Jedi.
Przeglądając raporty o bitwie na Dantooine, mogę wyczytać między wierszami, że gdyby nie
Jedi, cały kontyngent uciekinierów zostałby zgładzony, ale nie jest to jedyna rzecz, jaką można z
tych relacji wywnioskować. Czytane nieżyczliwym okiem dowodzą, że Jedi okazali się bezradni i
nie zdołali zapobiec rzezi setek ludzi. Co więcej, Yuuzhanie są w stanie pokonać Jedi. Nawet
najpotężniejszy z rycerzy, twój brat, został zmuszony do opuszczenia Belkadanu i pozostawienia
tam nieznanej nam nawet liczby niewolników. Według jednego ze studentów uratowanych z
Bimmiel tamtejsi Jedi wypuścili genetycznie zmodyfikowane organizmy, które mogły na zawsze
zakłócić cykl życia na tej planecie, doprowadzając do jej całkowitego wyjałowienia. Dodaj do
tego pogłoski, jakoby umiejętności Jedi w zakresie posługiwania się Mocą na nic się nie
przydawały w walce przeciwko Yuuzhanom, a zrozumiesz, dlaczego ludzie nie ufają już
rycerzom Jedi. Jeśli więc wykorzystamy Jedi jako awangardę w operacjach przeciwko
Yuuzhanom, wyjdziemy na głupców, a pokładane w nas zaufanie zachwieje się. Wywołamy
panikę.
Ból w skroniach Lei pulsował coraz mocniej. Słyszała różne relacje studentów i ocalałych z
Dantooine, a nawet raporty kilku Jedi z ich potyczek z Yuuzhanami. Wolałaby, aby do czasu,
kiedy lepiej się zorientują w sytuacji, dane te zostały całkowicie utajnione, ale utrzymanie ludzi
w niewiedzy było bardzo trudne. Nie da się uniknąć przecieków, a ewentualne oficjalne dementi
tylko nadszarpnęłoby zaufanie do władz i spowodowało panikę. Z drugiej strony opinia publiczna
ma to do siebie, że może wygłaszać własne opinie, także na temat rycerzy Jedi. Politycy tacy jak
Fey’lya muszą zaś uwzględniać w swoich działaniach wolę ogółu. Nachyliła się do przodu i
podparła głowę dłońmi.
- Odrzucając pomoc Jedi, pozbawiamy się bezcennych sojuszników. Ci spośród nich, których
moglibyśmy wysłać za linie wroga, swego czasu wiele podróżowali i nauczyli się rozwiązywać
sytuacje kryzysowe w sposób dyskretny i elastyczny. Byliby idealnymi agentami w miejscach
takich jak Garqi czy Dubrillion. Najważniejsze jednak, że nie wiem, czy zdołamy powstrzymać
Luke^ od wysyłania Jedi na pomoc potrzebującym. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
- O, tak, Leio, jak najbardziej. - Fey’lya rozciągnął usta w złowieszczym uśmiechu. - Chodzi
mi tylko o to, że nie możemy sprawiać wrażenia, iż popieramy ich działania. Będą musieli radzić
sobie bez naszego wsparcia. Wedge uniósł brew.
- Czy mam przez to rozumieć, że jeśli dostanę wezwanie od Jedi spoza linii wroga, mam
siedzieć i nic nie robić?
- Jeżeli w grę nie będą wchodzić zadania o podstawowym znaczeniu strategicznym lub
operacyjnym… rzeczywiście, nie widzę sposobu, by mógł pan coś zrobić w takiej sytuacji,
generale. Traest spojrzał na Wedge’a.
- To oznacza, że musimy przygotować własne operacje wywiadowcze, używając swoich
ludzi.
- Nie mamy wyboru. Leia zamknęła oczy i westchnęła.
- Jeśli nie możemy wykorzystać Jedi, moja misja do Bastionu także nie wchodzi w grę, jak
sądzę? Fey’lya uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Ależ nie, nic podobnego! Jeśli masz ochotę spotkać się z Pellaeonem i namówić go, by
przeznaczył jak najwięcej ludzi i uzbrojenia na walkę z Yuuzhan Vong, to mogę ci tylko
przyklasnąć. Szczerze życzę powodzenia w tej misji i sądzę, że nie powinnaś jej odkładać na
później.
Leia spojrzała porozumiewawczo na Elegosa. Jednocześnie pokiwali głowami.
Zastanawiając się nad możliwością zaapelowania o pomoc do Spadkobierców Imperium,
omówili najrozmaitsze scenariusze wydarzeń, a wszystkie były politycznie korzystne dla Borska
Fey’lya. Gdyby Lei udało się zdobyć pomoc Imperium dla Nowej Republiki, można by ją łatwo
napiętnować jako kolaborantkę, współpracującą z wrogiem, podczas gdy Borsk wyszedłby na
dziedzica tradycji Rebelii. Jeśli Imperium odmówi, pogorszy tylko swoją reputację, a razem z
nim Leia, której można będzie zarzucić naiwność i brak realizmu. Wszelkie scenariusze
pośrednie sprowadzały się do tego samego - Leia wyjdzie na zdrajczynię, spiskującą z
nieprzyjacielem Nowej Republiki.
- Bardzo się cieszę, że popierasz ten pomysł, Borsk. W ciągu dwóch dni wyruszę do Bastionu
z senatorem A’Kla.
- Z senatorem A’Kla? - Fey’lya pokręcił głową. - Obawiam się, Leio, że senator musi
pozostać tu, na Coruscant. Ma do załatwienia sprawy nie cierpiące zwłoki. Nie pojedzie z tobą.
-Jeśli sądzisz, że…
Elegos uniósł trójpalczastą dłoń, by przerwać wypowiedź Lei.
- On ma rację, Leio, nie pojadę z tobą. Ale nie zostanę też na Coruscant, Borsk. Leia
zamrugała. - Nie? W takim razie dokąd się wybierasz?
Caamasi westchnął i odchylił się w fotelu, przenosząc wzrok na ciemny sufit.
- Wysłuchałem z uwagą wszystkiego, co tu zostało powiedziane: waszych dyskusji, waszych
sporów. Myślę, że obraliście właściwą drogę, by zaradzić temu problemowi. Omówiliśmy
wszelkie aspekty sprawy z wyjątkiem jednego: czego naprawdę chcą Yuuzhanie. Zamierzam
udać się na Dubrillion i zapytać ich o to.
- Nie, to niemożliwe! - Leia pokręciła głową. - Byliśmy już wcześniej na Dubrillionie i
próbowaliśmy porozumieć się z Yuuzhanami. Nie chcieli z nami rozmawiać. Traest zgodził się z
Leią.
- Nie mamy żadnych dowodów na to, że rozumieją koncepcję nietykalności posłów.
Natomiast nie ma wątpliwości, że nie traktują dobrze jeńców… mamy na to liczne przykłady.
Naraża się pan na śmiertelne niebezpieczeństwo. - Podobnie jak pan i pańscy żołnierze. - To
nasza praca, senatorze.
- A czy moja jest inna? - Caamasjanin nachylił się do przodu, gestykulując szczupłymi
rękami ze spokojną elegancją. - Jako senator jestem odpowiedzialny za miliony ludzi. Nie chcę
widzieć, jak umierają. Muszę uczynić wszystko, co w mojej mocy, by uniknąć wojny. Wiecie, że
Caamasjanie to pacyfiści, ale widzieliście również, jak walczyłem u waszego boku na Dantooine,
a nie była to pierwsza moja walka. Nie chcę więcej walczyć, muszę więc udać się na Dubrillion.
Leia patrzyła na senatora, czując ściskanie w gardle. Przeszedł ją dreszcz - choćby chciała,
nie mogła przypisać go wyczerpaniu. Wiedziała, że Moc pozwala na chwilę zajrzeć w przyszłość.
Z każdą chwilą rósł w niej niepokój tak silny, że zaczęła się obawiać, czy nie oznacza to, że misja
Elegosa jest skazana na niepowodzenie. - Elegosie, weź w takim razie chociaż kilku Noghrich,
żeby mogli cię chronić.
- To wspaniałomyślna propozycja, przyjaciółko, ale Noghri bardziej przydadzą się gdzie
indziej. - Elegos przekrzywił głowę i uśmiechnął się do niej. - Ktoś musi podjąć się tej misji. Jeśli
mi się uda, wszyscy będziemy uratowani. Borsk prychnął.
- Naprawdę jest pan tak naiwny, by sądzić, że ta misja może się udać?
Elegos patrzył przez chwilę na Bothanina; wreszcie przymknął oczy.
- Szanse są niewielkie, może żadne, ale czy ktokolwiek z was powie mi, że nie warto
podejmować ryzyka, by przerwać tę wojnę? Leia wzdrygnęła się. - A jeśli ci się nie uda?
- Wtedy, moja droga, mój los będzie znaczył niewiele w porównaniu z tym, co was czeka.
R O Z D Z I A Ł 5
Luke wszedł do audytorium i od razu zauważył, że popełnił taktyczny błąd, pozostawiając w
rękach Kypa organizację spotkania. Dwa stoły otoczone krzesłami zestawiono na scenie pod
kątem prostym w taki sposób, że tworzyły klin otwarty w stronę amfiteatralnej widowni, na
której zasiedli rycerze Jedi. Lewą stronę podium zajęli Kyp Durron, Ganner Rhysode, Wurth
Skidder i Twi’lekianka Daeshara’cor. Jej obecność po stronie tamtych zdziwiła Luke’a, bo do tej
pory uważała retorykę Kypa za przesadzoną. Przy drugim stole stały tylko trzy krzesła. Obok
dwóch z nich stali Corran Horn i Kam Solusar, pogrążeni w rozmowie. Luke spodziewał się, że
trzecie miejsce zajmie Mara, ale wyczuł ją gdzie indziej. Spojrzał w górę na najwyższe ławki i
zobaczył, że chowa się w podcieniach audytorium.
Uśmiechnął się. Cała Mara, pomyślał. Obserwuje z oddalenia, kto jest po mojej stronie, a kto
nie.
Mistrz Jedi swobodnie wszedł po schodach na scenę. Zatrzymał się i skinieniem głowy
powitał Kypa. Młodszy mistrz gestem zaprosił go na mównicę, ale Luke nie skorzystał. Odwrócił
się w stronę widowni i ukłonił sześćdziesięciu rycerzom, zajmującym tam miejsca.
- Witam was wszystkich. Niewiele czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania, a już
nowe wypadki sprowadziły nas tu z powrotem.
Za plecami Luke’a Kyp podszedł do mównicy i zaczął ustawiać mikrofon, który wyemitował
wzmocniony przez głośniki pisk. - Mistrzu, i dźwięk, i światło są lepsze tu, z tyłu.
Luke zaśmiał się, skinął głową i usiadł na krawędzi sceny, opierając stopy na schodach.
- Pewnie masz rację, ale ci, którzy poznali Moc, powinni bardziej polegać na wrażeniach
odbieranych za jej pośrednictwem niż na własnych oczach czy uszach. Wyczuł falę zaskoczenia
emanującą od Kypa, która jednak szybko opadła. Z tyłu sali Mara kiwnęła Luke’owi głową. Kam
i Corran wyszli zza stołu, podeszli do krawędzi sceny i zeskoczyli w dół, by nie górować nad
swoim mistrzem. To zmusiło Kypa i jego popleczników, by poszli w ich ślady, z wyjątkiem
Daeshara’cor, która usiadła na samej scenie, okręcając się niby szalem swymi lekku.
- Dziękuję, że do mnie dołączyliście. Doceniam pracę, jaką włożyliście w przygotowanie
tego spotkania, nie chciałem jednak nadawać mu zbyt formalnego charakteru, żeby jak najmniej
przypominało naradę wojenną. To ma być narada istot myślących, które zdecydują o kierunku
przyszłych działań.
- Mistrzu, jesteś pierwszym pomiędzy równymi. - Kyp skłonił głowę przed Lukiem. - Niech
nas prowadzi twoja mądrość.
Oj, Kyp, pomyślał Luke, ale byś się zdziwił, gdybym wziął cię za słowo i narzucił innym, co
mają robić. Odebrał poczucie triumfu, emanujące z Corrana, który nie mógł się doczekać, kiedy
Luke wmanewruje Kypa w jego własną pułapkę. Pokręcił jednak głową przecząco.
- Nie tylko mnie Moc obdarza przenikliwością sądów.
Wurth Skidder uśmiechnął się nerwowo.
- Twierdzisz, mistrzu, że nie jest to narada wojenna, a przecież znajdujemy się w stanie
wojny z bezwzględnym najeźdźcą światów Nowej Republiki. Czy nie po to właśnie, by reagować
na takie zagrożenia, został powołany zakon rycerzy Jedi? - Tak, to właśnie jest naszym zadaniem.
Musimy jednak zastanowić się, jak je zrealizować. - Luke złączył dłonie i zamilkł na chwilę. -
Rycerze Jedi mają chronić i bronić ludności naszej galaktyki. Rozróżnienie pomiędzy rolą
obrońców i wojowników ma podstawowe znaczenie dla uniknięcia pokusy ciemnej strony.
Ganner Rhysode - wysoki szatyn o chłodnym spojrzeniu niebieskich oczu - wyszedł przed
Skiddera.
- A może całe zamieszanie wynika z tego, że czasem w celach obronnych podejmuje się
agresywne środki? Na przykład uderzenie we wroga, zanim on zdąży zaatakować nas, jest po
prostu aktywną obroną. Corran zakrył dłonią usta, zanim się odezwał.
- Ganner, wciągasz nas w słowne gierki. Sformułowania, jakich użyłeś w swojej
wypowiedzi, nie uwzględniają skali operacji, o jakiej tu mówimy. W sytuacji taktycznej, gdy
pozbawienie wroga możliwości odpowiedzi na atak zapewniłoby bezpieczeństwo innym,
faktycznie miałbyś rację - atak byłby formą obrony. Z drugiej jednak strony najazd na planetę, by
wyrżnąć Yuuzhan, zanim rozpierzchną się po galaktyce i uderzą w kolejne cele, miałby
zdecydowanie charakter ofensywny.
- Corran, twoje argumenty tylko potwierdzają mój punkt widzenia: jakimi kryteriami mamy
się kierować, decydując, co jest obroną, a co atakiem, i kiedy jedno zamienia się w drugie? Ja
patrzę na zamiary, ty na skalę operacji. Wszystkie zmienne należy odpowiednio wyważyć, aby
mądrze określić tę różnicę.
- Bardzo słuszna uwaga, Ganner. - Luke uśmiechnął się do niego i spojrzał na pozostałych
Jedi zgromadzonych w sali. Tak ludzie, jak i inne rasy, kobiety i mężczyźni, wszyscy emanowali
życzliwym zainteresowaniem, podbarwionym odrobiną lęku. Mistrz Jedi pokiwał głową w
zamyśleniu i poczuł, że jego obawy się rozwiewają. Podniósł wzrok.
- Wyważenie tych racji będzie możliwe, gdy pojawi się cel ataku. Yuuzhan Vong zajęli
pewną liczbę planet i wiele żyjących na nich istot jest w niebezpieczeństwie, ale zagrożenie to
pozostaje nie ukierunkowane. Zanim nie pojawi się konkretna groźbą nie jesteśmy w stanie
aktywnie się przed nią bronić. Przykład podany przez Corrana pokazuje, że w konkretnej sytuacji
określenie, prawdziwego zagrożenia jest dużo łatwiejsze niż przy większej skali.
Zielonkawe warkocze główne Twi’lekianki drgnęły.
- A więc twierdzisz, że zanim nie pojawi się konkretne zagrożenie, nic nie możemy zrobić?
Luke uniósł ręce.
- Ależ skąd, nie powiedziałem nic takiego! Mamy mnóstwo roboty. Musimy być na
pierwszej linii, tak by móc zareagować, gdy tylko wykryjemy cel ataku wroga. Musimy pomagać
uciekinierom, uspokajać ich, podnosić na duchu, zachęcać, by nie tracili odwagi. Kyp zmarszczył
czoło.
- Ależ mistrzu, jeśli nie zamierzamy bezpośrednio walczyć z Yuuzhanami, jak możemy
zachęcać innych do odwagi? Czy nie uznają nas za słabeuszy, którzy boją się wroga równie
mocno, jak sami uchodźcy?
- Twoje pytania, Kyp, świadczą o niewłaściwym zrozumieniu roli Jedi. - Luke westchnął. To
moja wina, bo sam wypłynąłem w czasie Rebelii jako wojownik, który zniszczył Gwiazdę
Śmierci, Dartha Vadera i samego Imperatora, a moje późniejsze dokonania podtrzymały ten mit.
Mając do wyboru łowcę nagród albo Jedi, ludzie wolą zwrócić się do nas, bo po pierwsze,
pracujemy za darmo, a po drugie, troszczymy się, aby lekarstwo nie było gorsze od choroby.
- Mistrzu, nie ty jeden przyczyniłeś się do takiego rozumienia roli Jedi.
- Nie, Kyp, ale to ja powinienem był dostrzec zło takiego podejścia i podjąć środki zaradcze.
I znowu to ja ponoszę winę za tę porażkę. A właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek,
powinniśmy zadbać o to, by ludzie właściwie nas postrzegali. Musimy budzić w ludziach
nadzieję.
Daeshara’cor zeskoczyła ze sceny, lądując zgrabnie na ugiętych nogach. Wyprostowała się
powoli i skłoniła przed Lukiem.
- Z całym szacunkiem, mistrzu, sądzę, że nie masz racji. Mistrz Jedi odparł spokojnie:
- Czy mogłabyś to wyjaśnić, Daeshara’cor? Czarnooka kobieta zaczęła mówić na tyle cicho,
by zmusić do uwagi wszystkich obecnych.
- Mistrzu, tyle wiadomości przepadło w mrocznych czasach Imperium, że tak naprawdę
niewiele wiemy o Jedi; jednak to, co wiemy, przeczy twoim słowom. Zostałeś wyszkolony przez
Obi-wana Kenobi i mistrza Yodę na wojownika. Trzykrotnie walczyłeś z Darthem Vaderem, za
każdym razem uchodząc cało lub zwyciężając. Mówiąc teraz, że Jedi nie są wojownikami,
zaprzeczasz własnym sukcesom i wolności miliardów istot, którą wywalczyłeś.
Spojrzała na srebrnowłosą kobietę siedzącą w trzecim rzędzie.
- Tiona niezmordowanie zbiera wszelkie informacje o Jedi i co znajduje? Ballady i opowieści
sławiące wielkie zwycięstwa. Nie możemy wypierać się wojskowego aspektu naszej tradycji,
mistrzu, i myślę, że właśnie do niego musimy się odwołać, by pokonać Yuuzhan Vong.
Kam Solusar, z krótko przyciętymi siwymi włosami, skrzyżował ramiona na piersi.
- W tym, co mówisz, Daeshara’cor, jest poważny błąd logiczny. Sama powiedziałaś, że wiele
danych przepadło, ale budujesz całą teorię w oparciu o te strzępy informacji, które przetrwały do
naszych czasów. A mogło być przecież tak, że na każde wielkie zwycięstwo rycerzy Jedi
przypadały tysiące małych sukcesów. Takich jak ten, który być może odniesiemy w przypadku
Yuuzhan. Najważniejsza jednak jest poruszona przez mistrza Skywalkera kwestia
ukierunkowania naszych działań. Chyba nikt z tu obecnych nie ma co do tego wątpliwości. Kyp o
mało nie stracił życia, walcząc z Yuuzhanami. Miko Reglia zginął w podobnej potyczce. A
dlaczego? Bo podjęli walkę z Yuuzhanami, nie wiedząc, kim są ani jacy są ich przeciwnicy. Kyp
prychnął.
- Ale Corran wiedział to, czego ja się o nich dowiedziałem i co sam odkrył podczas swojej
misji zwiadowczej, a był znacznie bliższy śmierci niż ja. Corran przytaknął.
- To prawda. Na Bimmiel zagrożenie było zupełnie oczywiste, a mimo to z najwyższym
trudem uszedłem z życiem. Kiedy będziemy wiedzieć dość, by przygotować mądre operacje,
nasze szanse sukcesu wzrosną. Znacznie bardziej niż w przypadku bezładnych prób
zaatakowania i pokonania Yuuzhan. Luke wyciągnął rękę.
- Chyba musimy trochę ochłonąć. Niezależnie od tego, co uważamy za działania ofensywne i
defensywne, wszyscy zgadzamy się, że mądrzej będzie zająć się Yuuzhanami, gdy pojawi się
konkretne zagrożenie, prawda? Jak powiedział Corran, kiedy wykrystalizuje się cel ataku,
możemy rozplanować i wykorzystać nasze siły w taki sposób, by jak najlepiej sprostać sytuacji.
Zgadza się?
Większość Jedi potakująco pokiwała głowami - nie wyłączając Kypa. Luke poczuł się trochę
lepiej. Może nie zgadzać się z naszym podejściem, pomyślał, ale zgodził się, że jego punkt
widzenia wymaga narzucenia pewnych ograniczeń, a to już jest zwycięstwo.
Jedyną osobą, która zdecydowanie wstrzymała się do głosu, była Daeshara’cor, ale Luke nie
zmartwił się tym. Wiedział, że do tej pory zawsze postępowała rozsądnie. Mistrz Jedi uśmiechnął
się.
- Mam jednak i złe wiadomości. Naszym działaniom narzucono pewne ograniczenia.
Dowiedziałem się wczoraj od mojej siostry, że Nowa Republika nie usankcjonuje ani nie
zapewni wsparcia żadnym działaniom Jedi na terenach objętych inwazją. - Co takiego? -
zdumienie Kypa eksplodowało jak supernowa. - To czyste szaleństwo! Jesteśmy ich najlepszą
bronią, a oni nie chcą z nami współpracować? Octa Ramis, krępa dziewczyna z planety o bardzo
silnej grawitacji, potrząsnęła głową.
- Ich postawa nie ma żadnego sensu. Z drugiej strony jednak, jeśli takie jest stanowisko
władz, zawsze możemy zacząć działania na własną rękę. Ganner skrzywił się
-Trzeba sprawić, żeby zmienili zdanie. Muszą przejrzeć na oczy.
Luke bagatelizuj ąco machnął ręką.
- Właściwie to jestem nawet zadowolony z ich decyzji.
- Jak to, mistrzu? Luke westchnął.
- Octa ma sporo racji. Nie ma poparcia, nie ma pomocy… ale także nie ma problemu
odpowiedzialności przed politykami. Będziemy mogli kierować się własnym rozsądkiem przy
rozwiązywaniu problemów. Ganner pogładził się po brodzie.
- Ale w ten sposób będziemy zdani tylko na własne siły.
- Więc po prostu musimy sobie poradzić bez nich, prawda? Liczę na waszą kreatywność.
Daeshara’cor potrząsnęła głową.
- Jak mogą odwracać się od nas w taki sposób? Po tym wszystkim, co dla nich zrobiliśmy?
- Może to i lepiej. - Luke rozłożył ręce. - Jest nas nie więcej niż setka. Stu rycerzy Jedi.
Gdyby Nowa Republika polegała wyłącznie na nas, rzuciliby nas do walki, oczekując, że sami
wszystko załatwimy. Robili tak już wcześniej, i to częściej, niż chciałbym pamiętać. Opuścił
ręce.
- Spójrzmy prawdzie w oczy. Nasze ostatnie dokonania nie budzą respektu. Weźmy na
przykład kryzys na Rhommamool, a nawet utratę Dantooine. Jak zauważyła Leia, politycy nie
mogą poprzeć Jedi. To jednak nie oznacza, że będziemy tam zupełnie sami. Armia nie może
wprawdzie pomagać nam otwarcie, ale mocno z nami sympatyzuje. Kyp parsknął. - Też coś…
wojownik, który popiera konkurencję!
Luke pokręcił głową.
- Dowództwo wie, jak wygląda sytuacja w terenie. Wiedząc, że my zajmiemy się sprawami
cywilów, będą mogli wykorzystać własnych ludzi do tego, w czym są najlepsi. Skidder jęknął.
- Więc mamy niańczyć uchodźców, podczas gdy ktoś inny będzie walczyć?
- Będziemy ich chronić i prowadzić. Jeśli pojawi się realne zagrożenie, podejmiemy
odpowiednie kroki.
Kyp Durron przeczesał palcami ciemne włosy. - I to wszystko? Żadnych innych działań?
Żadnych misji na tereny zajęte przez Yuuzhan Vong? Luke niepewnie wzruszył ramionami. -
Jedna misja. Corran leci na Garqi. - Tak myślałem, że wybierzesz właśnie jego.
- To nie ja go wybrałem, Kyp. - Luke uśmiechnął się. - Oszczędzono mi tej decyzji. -
Słucham?
Zaskoczenie Kypa rozbawiło Corrana - wyczuł je poprzez Moc.
- Kiedyś latałem w Eskadrze Łobuzów. Zrezygnowałem pięć lat temu i od tego czasu jestem
w rezerwie, więc po prostu przywrócili mnie do czynnej służby. Luke przytaknął.
- Pułkownik Horn zabierze na Garqi oddział sześciu komandosów i dwóch cywilnych
obserwatorów. Ma za zadanie zbierać informacje o Yuuzhanach, nawiązać kontakty z
ewentualnych ruchem oporu i w miarę możliwości zorganizować ewakuację ludności cywilnej z
planety. Ganner oparł pięści na biodrach.
- Pół tuzina komandosów przeciwko planecie pełnej Yuuzhan?
- Ci komandosi to Noghri, Ganner. - Corran wzruszył ramionami. - Poza tym chciałbym,
żebyś to ty był jednym z cywilnych obserwatorów. Pomyślałem sobie, że jesteś wart tyle, co
drugi tuzin Noghrich, mam rację? Ganner rozpogodził się.
- Noghri? A zatem ta misja ma sens. Corran rozejrzał się po zgromadzonych.
- Jacen, rozmawiałem z mistrzem Skywalkerem, który zgodził się, żebyś był drugim
obserwatorem. Co ty na to?
Luke odebrał mieszane uczucia, jakie propozycja wzbudziła w Jacenie. Górę wzięło jednak
poczucie obowiązku, pokonując początkową niechęć. Chłopak wstał.
- Eee… to dla mnie zaszczyt. Jeśli uważasz, że powinienem jechać, mistrzu, to pojadę.
- Świetnie, Jacen. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - Luke klasnął w dłonie. - Jestem w
trakcie przygotowywania zadań dla pozostałych. Powinny być gotowe do końca tygodnia.
Czekamy tylko na harmonogram lotów. Wiem, że to, o co was poproszę, może nie być tym, czym
waszym zdaniem powinniście się zająć. Wielu z was może pomyśleć, że marnuję wasze
umiejętności. Rozumiem to, ale te zadania trzeba wykonać. Daeshara’cor aż się zatrzęsła ze
złości.
- W takim razie całe to spotkanie to lipa, tak? Luke zmarszczył brwi. - Nic podobnego.
- Skoro już zacząłeś przygotowywać dla nas zadania, to znaczy że sam podjąłeś wszystkie
decyzje. Wiedziałeś z góry, co nam każesz zrobić bez względu na to, co od nas usłyszysz.
- To nie tak, Daeshara’cor. Rozkazy łatwo zmienić. Gdybym usłyszał przekonujące
argumenty, że moja koncepcja działania jest niesłuszna, zmieniłbym wasze zadania. - Luke
wyciągnął do niej rękę. - Ty sama spróbowałaś, ale nie miałaś dość argumentów, poparcia, by
mnie przekonać.
- Kontrargumenty Kama też nie miały żadnego potwierdzenia w faktach. Kam stwierdził
tylko, że całkowity brak dowodów popierających mój punkt widzenia dowodzi, że nie mam racji.
- Zacisnęła dłonie w pięści. - To nieprawda, a ty jesteś w błędzie. Jeśli będziemy działać według
twojego planu, wkrótce Yuuzhan Vong dotrą aż tu, na Coruscant. Jestem tego pewna. Czuję to.
- Być może masz rację, Daeshara’cor. Ale mam nadzieję, że nie. - Twarz Luke’a stwardniała.
- Bo jeśli będziemy działać według twojego planu… jeśli zostaniemy wojownikami i zaczniemy
atakować, obecność Yuuzhan Vong na Coruscant będzie najmniejszym z naszych problemów.
Twi’lekianka zmrużyła oczy. - Nigdy im się to nie uda.
- Może i nie, ale czeka nas coś znacznie gorszego. - Głos Luke’a przeszedł w ochrypły szept.
- Zamiast nich będziemy mieć setkę Darthów Vaderów, a to powinno was napełnić większym
strachem niż cokolwiek, z czym przyszło nam się dotąd zmierzyć.
R O Z D Z I A Ł 6
Jacen Solo siedział samotnie w kajucie medytacyjnej na pokładzie „Zadziornego”.
Umieszczona na rufie bothańskiego krążownika łukowato sklepiona kabina z transpastali
pozwalała bez przeszkód obserwować tunel świetlny nadprzestrzeni. Jacen widywał te światła od
najmłodszych lat, więc nie stanowiły dla niego atrakcji; mimo to trudno mu było się
skoncentrować i uporządkować myśli.
Miniony tydzień był pełen wydarzeń, ale to nie pakowanie i pożegnania, nie odprawy i
szkolenia przytłoczyły Jacena. Wszystko to dla niego chleb powszedni - chociaż musiał przyznać
sam przed sobą, że poważne niebezpieczeństwo, które ich czekało, bardzo zmieniło charakter
pożegnań, kładąc się cieniem na to, co powiedział matce, ojcu, a nawet młodszemu bratu.
- Tak myślałam, że tu cię znajdę. Jacen odwrócił się i uśmiechnął do Jainy. - Przyłączysz się
do mnie?
- Jasne. - Na tle drzwi kabiny widać było zaledwie zarys jej postaci. Kiedy je zamknęła,
podpłynęła do przodu jak duch i usiadła obok niego.
- Na czarne kości Imperatora! Jacen, naprawdę przyda ci się trochę medytacji! Chyba nigdy
dotąd nie czułam, żebyś był tak poruszony!
- No i nigdy tak kiepsko nie panowałem nad emocjami, które wysyłam, zgadza się?
Jaina roześmiała się. Jacen z przyjemnością słuchał tego znajomego dźwięku.
- Jesteśmy bliźniakami, Jacen. Umieliśmy odczytywać swoje uczucia, zanim nauczyliśmy się
chodzić. Ale dziś chyba rzeczywiście trochę „przeciekasz”. Co się stało? - Sam nie wiem. To
znaczy… myślę, że w końcu dotarła do mnie skala problemu. - Spojrzał na siostrę. - Mama i tata
porwali się na całe Imperium. To była wielka i ważna sprawa. Wygląda na to, że Yuuzhan Vong
będą naszym Imperium, a na pierwszy rzut oka wydają się jeszcze groźniejszym przeciwnikiem
niż to, z czym musieli się zmierzyć nasi rodzice. Jaina przytaknęła.
- Dawniej Moc zawsze przechylała szale na naszą korzyść. W tym przypadku nie mamy tej
przewagi. Musimy polegać na sobie i dać z siebie wszystko. Mamy na szczęście wspaniałe
przykłady, jak to się robi.
- Pułkownik Darklighter?
- Tak. On, reszta Łobuzów, generał Antilles, pułkownik Celchu. Żaden z nich nie dysponuje
Mocą, a przecież są prawdziwymi asami. Wiesz, bardzo trudno jest mi wyobrazić sobie życie bez
Mocy, a przecież oni doskonale sobie bez niej radzą. Dokonują wspaniałych rzeczy, chociaż
mogą polegać tylko na sobie. Jacen roześmiał się.
- Brak dostępu do Mocy musi być jak daltonizm, a przecież na nich nie ma to najmniejszego
wpływu. - Rozłożył ręce i zacisnął pięści. - I chyba to właśnie mnie męczy, Jaino. Wszyscy ci
ludzie gotowi są zaryzykować własne życie, polegają na decyzjach swoich dowódców, na
tradycjach, na własnym poczuciu dobra i zła, na swoim harcie ducha. Jest ich cała armia i lecą
bronić ludzi na planetach, których słońc nawet nie widać z ich rodzinnych światów. Jako Jedi to
właśnie robimy, ale… Jaina spojrzała na swoje paznokcie.
- Rzeczywiście, widziane w takiej skali to chyba może przytłaczać. - A jak inaczej na to
patrzeć? Zerknęła na brata.
- Przyglądać się sytuacji, podejmować się spraw, które można załatwić, i ufać, że inni
również poradzą sobie z tym, co do nich należy. Ja jestem tylko jednym z pilotów szwadronu.
Odpowiadam za mojego skrzydłowego. Służę pod pułkownikiem Darklighterem i wykonuję
rozkazy najlepiej, jak umiem. Gdybym próbowała myśleć o czymś więcej, nie mogłabym się
skupić i nikt nie miałby ze mnie pożytku.
-Ależ Jaina, przecież jesteś członkiem Eskadry Łobuzów! Cała ta tradycja… jak możesz o
niej nie myśleć?
- Nie mam na to czasu, Jacen. Koncentruję się na tym, co mam zrobić tu i teraz, nie
zawracając sobie głowy tym, co było wczoraj ani co może się zdarzyć jutro. - Odwróciła się do
niego twarzą, na której światła zza iluminatorów falowały rozmytymi smugami. - Trochę się
dziwię, że dopadło cię to tak nagle. A właściwie, że wcześniej o tym nie pomyślałeś. Zmarszczył
czoło. - Co masz na myśli?
- Zawsze patrzyłeś dalej, Jacen. Zawsze zastanawiałeś się, czy to, co masz, jest tym, co
trzeba. Nie chodziło ci o to, czy szklanka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna, tylko czy
jest to właściwa szklanka, a w niej to, co powinno być. - Wzruszyła ramionami. - Jesteś mądry,
więc zawsze umiałeś widzieć szersze tło spraw i mimo to normalnie funkcjonować. Tak
naprawdę to mniejszych, konkretnych problemów nawet nie zauważasz. - To nieprawda.
- Oczywiście, że prawda. Pomyśl o tym, co było na Belkadanie. Rzuciłeś się, by uwolnić
niewolników, nie myśląc ani przez chwilę o własnym bezpieczeństwie. Dlaczego? Bo zobaczyłeś
tam szerszy problem niezależnie od tego, czy miałeś wgląd w przyszłość poprzez Moc, czy nie. I
nawet wtedy, gdy sytuacja zaczęła wyglądać źle, nie myślałeś o własnych ranach, tylko
zastanawiałeś się, dlaczego zawiodła cię twoja wizja.
Pokręcił głową. - Zupełnie źle to interpretujesz.
- Jacen, jestem twoją siostrą! Znam cię. - Usiadła, obejmując się ramionami. - Nawet w
samych Jedi dopatrujesz się czegoś więcej. Na początku postępowałeś tak, jakby „Jedi”
oznaczało „bohater”. To nie tak. Ci ludzie są tu nie po to, by odgrywać bohaterów, ale po to, by
robić, co do nich należy. Jacen wstał i podszedł do okna.
- Wiem o tym i szanuję to.
- Ale to ci nie wystarcza! Nie jesteś pewien, czy to, czego się dowiedziałeś o rycerzach Jedi,
jest tym, czego powinieneś się był naprawdę dowiedzieć. Szukasz sposobu, by zostać Jedi
absolutnym.
- A czy ty nigdy nie kwestionowałaś tego, czego nas uczono? Nie starałaś się osiągnąć
więcej? - Więcej niż co, Jacen? Jej pytanie zbiło go z tropu. - Eee, no… sam nie wiem.
- A więc dążysz do czegoś, co być może nie istnieje. - Jaina podciągnęła nogi i wstała. -
Słuchaj, ja staram się robić wszystko po kolei. Teraz jestem pilotem obdarzonym
umiejętnościami rycerza Jedi. Chcę być tak dobrym pilotem, jak tylko mogę. Kiedy to osiągnę…
jeśli w ogóle osiągnę, wtedy mogę zacząć myśleć o czymś więcej. - Jest tylko jeden problem,
Jaino. Ja nie mam w tej chwili żadnego zajęcia, więc może dlatego szukam czegoś więcej.
- Nieprawda, Jacenie. - Wyciągnęła rękę i od niechcenia pogłaskała go po karku. - Masz
zajęcie. Jesteś rycerzem Jedi i masz przydzielone zadanie.
- Wiem. Jestem gotów. Przeszedłem szkolenie. Przestudiowałem wszystko, co wiadomo o
Garqi. Mam przed sobą cel.
- Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy byłeś młodszy. Jesteś przygotowany do zadania, ale
jeszcze go nie wykonałeś. Tymczasem myślisz już o następnej wielkiej rzeczy, podczas gdy ta
mała tuż przed tobą może cię przerosnąć. Yuuzhan Vong to niejedna z naszych dziecinnych
przygód. To śmiertelnie poważna sprawa i jeśli będziesz patrzył dalej, możesz tam w ogóle nie
dotrzeć.
Jacen odwrócił się i spojrzał na siostrę. Determinacja, jaką zobaczył w jej twarzy i usłyszał w
głosie, przekonała go, jak głęboko wierzy w słuszność swojego podejścia. Co oznacza, pomyślał,
że wiele jeszcze muszę przemyśleć.
- Więc uważasz, że doświadczenia z Garqi pomogą mi lepiej zrozumieć, kim są Jedi?
- Pomogą ci lepiej zrozumieć, kim jesteś ty sam. Będziesz miał u boku dwóch bardzo
różnych Jedi: Corrana i Gannera. Możesz się wiele od nich nauczyć… co robić, a czego nie robić.
Zwolnij trochę. Daj sobie szansę, by się czegoś nauczyć.
- Zawsze to jakiś punkt wyjścia - westchnął. - Teraz mi pewnie powiesz, że wiedziałaś o tym
wszystkim wcześniej, bo dziewczynki dojrzewają szybciej niż chłopcy. - Kobiety, Jacenie…
kobiety dojrzewają szybciej niż chłopcy. -Próbowała utrzymać poważną minę, ale szybko się
poddała. Przyciągnęła do siebie brata i przytuliła go mocno. - Słuchaj, zabawa się skończyła.
Albo damy z siebie wszystko, albo zginiemy. A z nami mnóstwo innych ludzi.
- Wiem. Masz rację. - Przyciskał ją tak mocno, jakby mieli się już nigdy nie zobaczyć. - Lataj
szybko i strzelaj celnie, Jaina. Nie pozwól, by cię dostali.
- A ty pamiętaj, że fioletowy rajski ogród na Garqi kryje wiele paskudnych stworzeń. -
Odsunęła się z uśmiechem. - Uważaj na siebie, Jacenie. Niech Moc będzie z tobą.
- Dzięki, Jaina. Tak będzie. - Otoczył ją ramieniem. - Chodź, mamy jeszcze czas, żeby napić
się kawy, zanim ruszymy w swoją stronę. Ja będę wielkim Jedi, a ty wielkim pilotem, ale na razie
bądźmy po prostu jeszcze przez chwilę bratem i siostrą.
Siedzieli w kambuzie, gdy nagle Jaina zesztywniała, patrząc gdzieś poza Jacena. Podążając
za jej wzrokiem, odwrócił się i uśmiech zamarł na jego ustach.
- Szukałeś mnie? Wydawało mi się, że mój komunikator jest włączony. Corran Horn
uśmiechnął się swobodnie.
- Nic się nie stało, Jacenie. Miło panią zobaczyć, porucznik Solo.
- Dziękuję, panie pułkowniku. - Jaina odsunęła krzesło od niewielkiego stolika, przy którym
siedzieli z bratem. - Może przysiadzie się pan do nas?
Corran potarł ręką gładko od niedawna wygoloną brodę.
- Dziękuję, chciałem tylko ryknąć kawy. Najprawdopodobniej to ostatnia, jaką będę miał
okazję wypić przed lądowaniem na Garqi. Hodują tam mnóstwo krzaków kawy, ale nigdy się nie
nauczyli porządnie jej parzyć. Przynajmniej tak było dwadzieścia lat temu…
Jacen spojrzał na swój do połowy opróżniony kubek.
- Jeśli ta kawa jest dobra według standardów obowiązujących na Garqi…
- Za późno, Jacen, klamka zapadła. Już się nie wycofasz z misji. - Corran poklepał go po
ramieniu i spojrzał na Jainę. - Słyszałem, że spodobało ci się w Eskadrze Łobuzów. - Tak, proszę
pana. Bardzo mi się podoba.
- To inny rodzaj odpowiedzialności, niż gdy jesteś rycerzem Jedi. Generał Darklighter
zasugerował, że po powrocie z Garqi powinniśmy rozegrać jedną rundkę na symulatorze, żebym
zobaczył, jaka jesteś dobra. Jaina zarumieniła się.
- Tylko bym pana rozczarowała, panie pułkowniku. Generał Antilles i pułkownik Celchu
regularnie roznoszą mnie na strzępy na ćwiczeniach. Corran wzruszył ramionami.
- Mnie też, choć to już tyle lat. Może powinniśmy zagrać we dwójkę przeciwko nim.
Dalibyśmy im nauczkę!
- Z przyjemnością proszę pana. Jacen spojrzał na Corrana. - Wolisz być w armii czy w
zakonie?
- To miłe, że mundur ciągle na mnie pasuje, no i podoba mi się dodatkowa gwiazdka. -
Corran roześmiał się. - Ale mimo innego munduru nie przestaję być Jedi. Jestem w nim w
równym stopniu, jak ty czy Jaina. To skuteczna wymówka, bym mógł zrobić to, co jest do
zrobienia. Wolałbym, żeby było inaczej, ale jeśli musimy się bawić w przebieranki, żeby
uratować parę istnień ludzkich, to się pobawię. - Odstawił pusty kubek. - Tyle tylko że misję na
Garqi trudno będzie nazwać zabawą.
- Wiem. Przestudiowałem dane o ukształtowaniu powierzchni i otoczeniu, zasobach
naturalnych, sieci łączności, szlakach i węzłach komunikacyjnych, generatorach energii,
metodach jej dystrybucji. -Jacen zmarszczył czoło, odliczając na palcach. - Przećwiczyłem też na
symulatorach użycie sprzętu, który będziemy mieć ze sobą, a mój skaner do próbek znam od
podszewki.
-To dobrze. Spodziewałem się, że się przyłożysz do pracy. Jest jeszcze jedna bardzo ważna
rzecz, o której będziesz musiał pamiętać… coś, czego twoja siostra nauczyła się już w Eskadrze
Łobuzów: będziesz musiał wypełniać rozkazy. Wiem, że wasza inicjatywa na Helska 4 uratowała
Danni Quee. Wiem też, że próba uratowania niewolników na Belkadanie poszła ci gorzej. Tym
razem będziesz częścią zespołu. Będziemy polegać na sobie nawzajem, więc zapomnij o
samotnych krucjatach podejmowanych tylko dlatego, że wydaje ci się, że wiesz, co się ma
wydarzyć. Nie zamierzam torpedować twoich pomysłów tylko po to, żeby powiedzieć „nie”. Jeśli
twoja propozycja będzie sensowna, rozważę ją. Zrozumiano?
Jacen przytaknął. Doceniał słowa Corrana i nie umknął mu ojcowski ton mężczyzny. - Tak
jest. Rozumiem.
- To dobrze. Jest jeszcze coś, co chyba powinieneś wiedzieć: wybrałem cię do tej misji
dlatego, że miałeś już do czynienia z Yuuzhanami i ze względu na odwagę, jaką się wykazałeś w
walce z nimi. Moje doświadczenia z tymi stworzeniami nie były przyjemne i gdybym mógł
wybierać, nie byłoby mnie tutaj. Podziwiam cię, że jesteś gotów ponownie stawić im czoło. Jacen
popatrzył w dół. - Dziękuję.
- Jeśli przeprowadzimy tę misję, jak należy, Yuuzhanie nawet się nie zorientują, że byliśmy
na planecie. Nie spodziewam się, żebyś musiał wykazywać się tym rodzajem szaleńczej odwagi,
z którego słynie twoja rodzina. - Corran uśmiechnął się ciepło. - Z drugiej strony pewna doza
koreliańskiej pogardy dla rachunku prawdopodobieństwa w połączeniu z umiejętnościami
Noghrich pozwala mi wierzyć, że uda nam się wyjść z tego cało. Jaina uniosła brew. - A Ganner?
- On pochodzi z Teyr i nie ma pojęcia o rachunku prawdopodobieństwa. - Corran sięgnął z
powrotem po kubek. - Ale jest dobry w walce, zwłaszcza jeśli pomyśli, zanim zacznie działać.
Jest też bardzo przystojny, jak zapewne zauważyłaś. Jaina znów się zarumieniła.
- Trudno tego nie zauważyć.
- Zwłaszcza że uwielbia się stroić. - Corran mrugnął porozumiewawczo do Jacena. - Ale to
tak między nami. Pozamerytoryczne parametry akcji. - Jasne.
- No to lecę. Zostało ci jeszcze trochę czasu na rozmowę z siostrą, a potem sprawdź sprzęt.
Mamy jeszcze dzień lub dwa, zanim dotrzemy do celu, ale nigdy nie zaszkodzi być
przygotowanym wcześniej. - W porządku, Corran. Jaina kiwnęła głową. - Miło było pana
spotkać, panie pułkowniku.
- Mnie również, pani porucznik. Nie daj się Łobuzom, dobrze? - Tak jest, panie pułkowniku.
Jacen poczekał, aż Corran wyjdzie z kabiny, zanim pytająco uniósł brew. - Strasznie jesteście
oficjalni.
- W armii nie jest w zwyczaju spoufalać się z przełożonymi -uśmiechnęła się Jaina. - Gramy
teraz według różnych zasad, Jacen.
- Ten sam cel, inna droga. - Jacen westchnął. - Niezły punkt wyjścia do zastanawiania się, co
dalej, ale nie zrobię tego. Wszystko w swoim czasie. Najpierw misja, a dopiero potem będę się
martwić o przyszłość.
- I to właśnie, braciszku - wzniosła toast, stukając kubkiem o kubek Jacena -jest strategia
zwycięstwa.
R O Z D Z I A Ł 7
Leia Organa Solo siedziała w milczeniu w przedziale pasażerskim promu klasy Marketta o
nazwie „Księżyc Chandrila”. Jej dwaj ochroniarze, Noghri Olmakh i Basbakhan, tkwili tuż za nią
w wąskiej kabinie statku. W przeciwieństwie do kobiety, siedzącej rząd przed Leią, emanował z
nich spokój. Danni Quee natomiast wysyłała fale strachu w podobny sposób, jak ogień emituje
ciepło.
Leia zmusiła się, by wziąć głęboki oddech, a potem powoli wypuścić powietrze, by wraz z
nim opuściło ją napięcie. A przynajmniej jego część, pomyślała. Podróż z Coruscant do Bastionu
podjęto przy zachowaniu najściślejszych środków ostrożności. Statek trzymał się z dala od
uczęszczanych szlaków, wytyczony kurs wił się i zawracał, a kiedy w końcu „Protektor” -
gwiezdny niszczyciel klasy Victory - dotarł do systemu Bastion, zatrzymał się na jego obrzeżach
z opuszczonymi tarczami i nienaładowanymi działami.
Reakcja Bastionu była szybka. Przysłali „Nieustępliwego” - imperialny gwiezdny niszczyciel
- by zapytał załogę „Protektora” o zamiary Nowej Republiki. Leia poleciła odpowiedzieć, że jest
w posiadaniu informacji, które musi zakomunikować admirałowi Giladowi Pellaeonowi.
Imperialny niszczyciel przerwał łączność na dwie godziny, a następnie jego oficer łącznościowy
poinformował Leię, że ona sama, jej osobisty personel i dwóch pilotów na pokładzie jednego
wahadłowca mogą udać się w głąb systemu.
Admirał Arii Nunb, dowodzący „Protektorem”, przekonywał Leię, że zgoda na takie warunki
oznacza oddanie się w ręce wroga. Przyznała mu rację. Wielu ludzi w systemach Spadkobierców
Imperium nadal żyło marzeniami o minionej chwale. Od czasu śmierci Imperatora zdążyło
dorosnąć nowe pokolenie, które nauczyło się za rozmaite braki i niedogodności winić Rebelię.
Leia, jako jej przywódczyni, a zarazem szef państwa podczas większości bitew z siłami
Imperium, skupiała na sobie wiele gorzkich uczuć.
Siły Imperium próbowały nawet zakłócić ślub Luke’a i Mary, pomyślała. Byłabym głupia,
gdybym przyjęła, że jestem tu bezpieczna.
Jednak aby pokonać znacznie większe zagrożenie ze strony Yuuzhan Vong, należało
poinformować o nim przywódców Imperium i przekonać ich, że jego los i los No wej Republiki
są ze sobą ściśle związane. Po raz kolejny poprosiła Danni, by świadczyła o okrucieństwach
Yuuzhan Vong. Miała nadzieję, że dadzą się przekonać równie szybko, jak mieszkańcy Agamar.
Wyciągnęła rękę pomiędzy siedzeniami i poklepała Danni po ramieniu. - Nie martw się, nie
będzie tak źle.
- Dzięki. - Młoda kobieta przykryła dłoń Lei własną. - Za każdym razem, kiedy zaczynam się
nad sobą użalać, przypominam sobie, dokąd leci senator A’Kla. W porównaniu z jego zadaniem
nasza misja to łatwizna.
- Niestety, masz rację. - Leia zagłębiła się w fotelu. Przypomniała sobie pożegnanie z
Elegosem przed jego samotnym odlotem. Zaskoczyło ją że nie wyczuła u niego ani odrobiny
strachu, wyłącznie świadomość ryzyka, jakiego się podejmował. Powiedziała mu to, wywołując
uśmiech na twarzy złotowłosego Caamasjanina.
- Prawda wygląda tak, że się nie boję. - Zamrugał wielkimi oczami. - Wiem, że ta misja może
się dla mnie zakończyć śmiercią ale w obliczu wojny, która tylu zabije, nie jest to największy
problem. Poza tym muszę ci wyznać, że jestem niezmiernie ciekaw Yuuzhan. Zakładam, że oni
są równie ciekawi nas, co oznaczałoby, że dysponujemy wspólną walutą. To umożliwiłoby
negocjacje, a może nawet przyczyniło się do sukcesu.
Leia uścisnęła go, przedłużając moment, gdy otaczały ją silne ramiona Elegosa. - Nie musisz
tam lecieć, Elegosie. Są inne sposoby. Odsunął ją od siebie na odległość ramion.
- Czyżby, Leio? Yuuzhanie nienawidzą maszyn, więc wysłanie jakiegokolwiek robota czy
innego mechanicznego posłańca by przekazać im nasze najlepsze życzenia, byłoby dla nich
zniewagą. Jak pokazują doświadczenia Anakina na Dantooine, Yuuzhanie cenią śmiałość… stąd
pomysł mojej misji. Jeśli powrócę, może uda się zapobiec przelewowi krwi. - A jeśli nie
wrócisz?
- Wtedy wasza wiedza o Yuuzhanach znacznie się wzbogaci. -Uśmiechnął się do niej ciepło i
zwyczajnie. - Jestem świadom niebezpieczeństwa, na jakie się narażam, ale nie mógłbym żyć w
spokoju, gdybym nie podjął tej próby. Nie zwykłem cofać się przed odpowiedzialnością, zupełnie
jak ty. Tyle tylko że ty wybierasz mądrzejsze sposoby, by to zamanifestować.
Wtedy się z nim zgadzała, ale w miarę jak sylwetka „Chimery” w przednim iluminatorze
promu rosła, a stacja odprawy celnej Bastionu zbliżała się coraz bardziej, ogarnęły ją
wątpliwości. Ostatni raz widziała „Chimerę”, kiedy Imperium i Nowa Republika podpisywały
pokój. Uświadomiła sobie, że niewiele wie o aktualnej sytuacji w Imperium, co oznaczało, że nie
ma pojęcia, czy udzielenie im pomocy przez admirała Pellaeona nie okaże się dla niego zbyt
trudne do przeforsowania.
Przejrzała wprawdzie po drodze materiały na ten temat, ale mimo wszystko nie czuła się
dostatecznie zorientowana w sytuacji politycznej regionu. Choć wielu imperialnych władców
obecnych światów Nowej Republiki schroniło się w systemach Spadkobierców Imperium,
zabierając ze sobą niemałe fortuny, rozwój ekonomiczny tych terenów postępował powoli.
Zaledwie kilka miejsc mogłoby się równać z Co ruscant, jeśli chodzi o poziom życia, a były i
takie, których mieszkańcy po prostu cierpieli biedę. Zalew tańszych towarów z Nowej Republiki
doprowadził do upadku niektóre gałęzie imperialnej gospodarki; donoszono też o przypadkach
zamieszek na tle ograniczeń importowych.
Stosunki dyplomatyczne pomiędzy obydwoma mocarstwami układały się natomiast jak
najlepiej. Leia przypisywała to w znacznej mierze wysiłkom Talona Karrde. Po podpisaniu
układu pokojowego Karrde zaproponował i pomógł w utworzeniu agencji pośredniczącej w
wymianie informacji wywiadowczych pomiędzy Nową Republiką a Imperium. Pozwoliło to
złagodzić objawy paranoi u twardogłowych po obu stronach barykady, choć pewne resentymenty
oczywiście pozostały. Według informacji, które otrzymała Leia, Karrdowi nie udostępniono
żadnych - lub prawie żadnych -informacji o Yuuzhan Vong. Tak więc przywódcy Imperium,
choć zapewne zorientowali się, że coś się dzieje, nie znali żadnych szczegółów.
Jeśli to podsyciło paranoiczne obawy co poniektórych, pomyślała Leia, to ta misja się
skończy, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła. W kabinie rozległ się głos pilota.
- Mamy pozwolenie na lądowanie w głównym doku cumowniczym placówki celnej.
Będziemy tam za mniej więcej trzy minuty.
Danni odwróciła się w fotelu, uklękła na siedzeniu i wyjrzała znad oparcia w stronę Lei.
- Czy naprawdę spotkamy samego admirała Pellaeona?
- Być może. Jeśli tak, byłby to dobry znak. - Leia westchnęła. -Dyplomacja to gra, Danni.
Kiedy poleciałyśmy na Agamar i poprosiłyśmy o audiencję u Rady Agamaru, fakt, że kiedyś
byłam przewodniczącą Nowej Republiki w zasadzie przesądził o tym, że w ogóle dopuszczono
mnie do nich i pozwolono powiedzieć, co miałam do zakomunikowania. Agamarczycy poczytali
sobie za zaszczyt, że to ja zwracam się do Rady. Zmrużyła oczy.
- Bardzo możliwe, że Pellaeon ma przeciw sobie frakcje sprzeciwiające się kontaktom z
Nową Republiką, a jeśli są one dostatecznie silne, spotkanie ze mną mogłoby dla niego oznaczać
samobójstwo polityczne. W takim przypadku rozmowy poprowadziłby raczej ktoś niższy rangą.
Jeśli będzie to ktoś z samego dołu drabiny, nic nie wskóramy. Jeśli zaś wyślą kogoś
ważniejszego, na przykład zastępcę sekretarza stanu, co w świetle protokołu dyplomatycznego
odpowiada mniej więcej mojej pozycji… mamy szansę przepchnąć sprawę i coś wywalczyć.
Danni uśmiechnęła się.
- Wydaje mi się, że astrofizyka jest łatwiejsza niż dyplomacja czy polityka.
- Czy ja wiem? W polityce też mamy czarne dziury, pulsary, ciała, które emitują więcej
ciepła niż światła. - Leia uśmiechnęła się do Danni. - Odkąd pamiętam, polityka zawsze była
częścią mojego życia. Dobrze, że nieźle sobie w tym radziłam. Ale muszę przyznać, że emerytura
też mi się podoba, i nie mogę się doczekać, kiedy znowu wycofam się z polityki.
Łagodny pomruk silników promu, gdy statek wpłynął do doku cumowniczego, a po nim
lekki wstrząs oznajmiły im, że dobili do stacji celnej. Klapa luku uniosła się z sykiem - co
doskonale zamaskowało i tak bardzo ciche kroki Basbakhana, który zszedł po trapie pierwszy, by
powstrzymać ewentualną napaść. Olmakh stanął przy drzwiach, potwierdzając kiwnięciem głowy
w stronę Lei, że droga wolna.
Leia minęła szaroskórych ochroniarzy. Noghri, przy swoim niskim wzroście, wyglądaliby
prawie jak dzieci, gdyby nie groźne rysy twarzy. Z doświadczenia wiedziała, jak silni i skuteczni
potrafią być, gdy zajdzie taka potrzeba, pokonując wroga gołymi rękami albo śmiercionośnymi
nożami, które zwykle nosili przy sobie. Noghri byli szybcy i całkowicie skoncentrowani na jej
bezpieczeństwie.
Na Dantooine Yuuzhanie zabili Bolphura, pomyślała Leia, i dlatego teraz muszę mieć aż
dwóch strażników. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł jej dreszcz. Dwadzieścia lat temu nie mogła
sobie wyobrazić bardziej morderczych istot niż Noghri, a jednak yuuzhański wojownik zabił
Bolphura gołymi rękami.
Leia zaczęła schodzić po trapie, z zadowoleniem patrząc na dwa szwadrony szturmowców
ustawionych karnie wzdłuż białych linii znaczących przejście na deskach pokładu. Oficjalny,
ceremonialny charakter powitania dobrze wróżył ich misji. Na wprost, na końcu przejścia, stały
trzy osoby w wojskowych mundurach; jedna z nich nie miała jednak żadnych szlifów. Leia
przepuściła Basbakhana, który ruszył pierwszy pomiędzy rzędami szturmowców, stanęła i
zaczekała, aż imperialni wysłannicy podejdą do niej.
Pierwsza zrobiła to wysoka kobieta w mundurze bez dystynkcji.
- Witam, pani konsul. Jestem Miat Temm. To pułkownik Harrak i major Pressin. Leia
wymieniła uścisk dłoni z każdym z nich i gestem przywołała Danni do swojego boku. - To jest
Danni Quee, mój doradca.
Imperialni powitali Danni skinieniem głowy. Miat wskazała na turbowindę. - Proszę tędy.
Pan admirał czeka.
Podczas milczącej jazdy windą Leia spróbowała delikatnie wysondować Mocą umysły
swoich przewodników. Ze strony dwóch wojskowych wyczuła niepewność maskowaną
arogancją i sporą dozę zmieszania, wywołanego przez jej osobę i to, że poproszono ich, by ją
powitali. Od Miat nie wyczuła nic.
Blokuje mnie! -pomyślała, tłumiąc uśmiech. Była ciekawa, czy którykolwiek z przeciwników
Pellaeona zdawał sobie sprawę, że Temm jest wrażliwa na Moc. Drzwi windy otworzyły się i
Miat wprowadziła ich do obszernego pokoju konferencyjnego, którego jedna ściana, cała
wykonana z transpastali, pozwalała podziwiać „Chimerę”. Leia wzięła to za dobry znak. Za
imperialnym niszczycielem dostrzegła sylwetkę własnego statku, a poniżej tarczę planetarną
Bastionu, spokojną i piękną. Admirał Pellaeon, w białym mundurze wielkiego admirała, stał na
przeciwległym końcu białego stołu. Sam, bez strażników i bez broni. Kiedy weszli, uśmiechnął
się i wskazał Lei miejsce po swojej prawej stronie.
- Cieszę się, że znowu panią widzę, pani konsul. Proszę, niech pani siądzie i powie, co panią
do nas sprowadza. - Swoim ludziom gestem nakazał usiąść po drugiej stronie stołu. - Jeśli mają
państwo ochotę na coś do picia, to się da załatwić. Ma pan komunikator, majorze Pressin?
- Tak jest, panie admirale. Leia uśmiechnęła się.
- Na razie dziękuję. - powiedziała. Uścisnęła dłoń Pellaeona i odwzajemniła uśmiech, po
czym przedstawiła Danni jako swoją doradczynię.
Pellaeon skłonił przed Danni śnieżnobiałą czuprynę. - Proszę, niech panie siądą.
Leia zwróciła uwagę na sposób, w jaki Pellaeon ustawił swoje krzesło - przodem do niej,
plecami do swoich adiutantów. Miat nie przejęła się tym, ale oficerowie byli najwyraźniej
poruszeni.
Pellaeon widać chce, żeby byli zmieszani i niepewni siebie, pomyślała Leia. Ciekawe
dlaczego.
Pochyliła się w stronę Pellaeona, korzystając z jego otwartości.
- Przybyłam tu, żeby naprawić kłopoty, jakie wystąpiły w wymianie informacji pomiędzy
naszymi państwami. Stało się coś bardzo ważnego; coś, co może określić przyszłość zarówno
Nowej Republiki, jak i Spadkobierców Imperium. Pellaeon powoli pokiwał głową. - Ma pani na
myśli utratę Dubrillionu.
Lei udało się ukryć zaskoczenie, ale Danni wybuchnęła: - Skąd pan wie? Admirał zmrużył
ciemne oczy.
- Dubrillion, podobnie jak inne planety Nowej Republiki w pasie graniczącym z naszym
terytorium, jest przedmiotem naszego zainteresowania. Jestem pewien, pani konsul, że nie zdziwi
się pani, iż mieliśmy tam swoich agentów. Chociaż wiadomości, które nam przysyłali, nie były
zbyt wyczerpujące, wiedzieliśmy, że coś się tam święci. Kiedy transmisje ustały, zrozumieliśmy,
że problem jest poważny. Uniósł podbródek.
- Powiem pani również, że słyszałem o Danni Quee. Mieliśmy agenta także na Belkadanie,
wśród uczestników projektu ExGal. Każda placówka badawcza jest dla nas obiektem wartym
zainteresowania. Nie mieliśmy żadnych wiadomości od naszego agenta od momentu, gdy naszym
zdaniem stacja uległa zniszczeniu. Danni zamrugała.
- Kto to był?
Pellaeon pokręcił głową.
- W tej chwili to już chyba bez znaczenia, prawda? Pozwólmy martwym spoczywać w
pokoju.
- W takim razie ma pan pewne informacje o tym, co się stało. Mam tu datakartę, na której
znajdzie pan szczegóły techniczne, ale w skrócie sprawy wyglądają następująco: obca rasa
humanoidów spoza naszej galaktyki zaatakowała i zniszczyła kilka planet na Odległych
Rubieżach. Wykazują się absolutną technofobią, są bezlitośni w walce, biorą niewolników i
bezwzględnie ich traktują. Nazywają się Yuuzhan Vong. Jak dotąd, nie zdołaliśmy nawiązać z
nimi żadnych kontaktów dyplomatycznych. Przez pewien czas więzili Danni, więc spośród
naszych ludzi to ona miała z nimi najbardziej bezpośredni kontakt.
Admirał odchylił się do tyłu, złączył palce obu dłoni i podparł nimi podbródek. - A więc
przybyła pani, by prosić nas o pomoc w odparciu Yuuzhan Vong. Leia przytaknęła.
- Na pewno lepiej niż ktokolwiek inny zdaje pan sobie sprawę, jak trudno jest poradzić sobie
z wrogiem, który może zaatakować nie wiadomo skąd. Pozwoli pan, że będę szczera:
wewnętrzne niesnaski w Nowej Republice nie osiągnęły punktu wrzenia, ale nasze siły wojskowe
są rozproszone po całej galaktyce, pilnując, by do tego nie doszło. Jednocześnie rozlegają się
coraz częstsze głosy, że dzięki traktatom pokojowym z sąsiadami moglibyśmy sobie pozwolić na
demobilizację, a budżet obronny przeznaczyć na inne cele. Inwazja Yuuzhan Vong, jeżeli będzie
postępować, może odwrócić te tendencje i scementować Nową Republikę, ale wtedy będzie za
późno. Musimy powstrzymać ich już teraz. Mamy wojska, które doskonale posłużą za kowadło,
ale potrzebujemy młota.
Posępny uśmiech pojawił się w kącikach ust Pellaeona.
- Wydawać by się mogło, że Jedi będą waszym młotem.
- Z tej datakarty dowie się pan, że Yuuzhanie są odporni na Moc. Rycerze Jedi robią, co
mogą, by zaradzić tej sytuacji, ale są zbyt nieliczni, by poradzić sobie z problemem o takiej skali.
Pellaeon spojrzał przez ramię na dwóch wojskowych.
- Pani prośba nie jest dla nas niespodzianką, pani konsul. Ci panowie wielokrotnie powtarzali
mi przy różnych okazjach, że jakakolwiek współpraca wojskowa z Nową Republiką musi
oznaczać pułapkę. Że odciągniecie nasze statki z dala od domu i rozbijecie je, żeby wrócić tu i
zakończyć podbój całego dawnego Imperium. Ten konkretny scenariusz nie przyszedł im do
głowy, ale ich obawy niełatwo będzie rozwiać. Na pewno uważają, że zagrożenie nie jest realne.
Leia uśmiechnęła się zimno do dwóch wojskowych.
- Wasz wywiad na pewno już wie, że moja córka… moja szesnastoletnia córka… wstąpiła do
Eskadry Łobuzów. Zrobiła to na Dubrillionie. Wasze źródła z pewnością doniosły wam również,
że Eskadra wymieniła właśnie ponad połowę swojej kadry. Gdybym nie sądziła, że Yuuzhanie
stanowią wielkie zagrożenie, sądzicie, że pozwoliłabym mojemu dziecku wstąpić do wojska?
Pułkownik Harrak przejechał palcem po kołnierzyku munduru. - Pani dzieci są Jedi.
- Powiedziałam już, że nie daje im to żadnej przewagi nad Yuuzhanami.
Pellaeon uniósł palec, przerywając odpowiedź pułkownika.
- Dobrze, pani konsul. Przejrzę materiały, które pani dostarczyła. Nie jestem nieżyczliwie
nastawiony do pani prośby i podobnie jak wiele innych osób w Imperium poczuwam się do
odpowiedzialności za ludzi Nowej Republiki. Oni nas odrzucili, ale my ich nie. Jeśli będziemy w
stanie, pomożemy wam. Leia kiwnęła głową.
- Nie mogłabym prosić o więcej.
- Mogłaby pani jak najbardziej. - pokiwał głową. - Miejmy jednak nadzieję, że tyle
wystarczy.
R O Z D Z I A Ł 8
Luke Skywalker sięgnął po Moc, by odzyskać siły. Energia zalała go falami; poczuł
mrowienie w całym ciele. Rozkoszował się z uśmiechem zalewającym go ciepłem. Nieczęsto
wykorzystywał Moc w ten sposób ostatnimi czasy; wolał bardziej bierne korzystanie z jej darów,
ale wyczerpanie robiło swoje. Nie miał czasu na sen, więc potrzebował zastrzyku energii.
Spojrzał w dół na notes komputerowy, stojący przed nim na biurku. Opracowanie
przydziałów dla każdego z Jedi okazało się zadaniem trudniejszym, niż przypuszczał. Okazało
się, że rycerze wysyłani w pojedynkę zastanawiali się, dlaczego mają iść sami, natomiast ci,
którym przydzielił zadania w parach lub kilkuosobowych grupach, uważali, że wątpi w ich
umiejętności, albo też kręcili nosem, że będą musieli niańczyć innych rycerzy. Pojawiały się też
protesty dotyczące charakteru misji albo rodzaju środków, jakie należało podjąć w celu ich
realizacji - filozoficzny konflikt pomiędzy Jedi wyolbrzymiał nawet najmniejsze różnice zdań.
Luke pomasował kark swoją mechaniczną dłonią.
- Wiesz, Artoo, myślałem, że ratowanie galaktyki to trudna praca. Teraz widzę, że jeszcze
gorzej jest być urzędnikiem.
Mały robot obrócił głowę, popiskując w odpowiedzi. Podłączony do komputera, R2-D2
pomagał Luke’owi koordynować odloty poszczególnych rycerzy. W miarę jak napływały dane z
ich statków, robot uaktualniał dane, dzięki czemu Luke wiedział, czyjego ludzie udają się właśnie
tam, gdzie mieli się znaleźć. W drzwiach biura pojawiła się Mara. - Luke, wygląda na to, że
mamy problem.
Weszła do pokoju, zapraszając gestem Anakina, który szedł tuż za nią.
- Anakin wpadł na to pierwszy. Niech sam ci wyjaśni, o co chodzi.
Ciemnowłosy młodzieniec uśmiechnął się.
- Z myślą o planowaniu przyszłych misji opracowałem program, który analizuje
wykorzystanie danych z naszej biblioteki. Śledząc pliki, otwierane po rozdzieleniu przydziałów
między rycerzy, możemy się dowiedzieć, jakie informacje uważają za potrzebne, by wykonać
zadania. Moglibyśmy w przyszłości od razu dołączać te pliki do zleceń, oszczędzając w ten
sposób czas. Dane byłyby wtedy umieszczane na datakartach zleceń. Wystarczyłoby je tylko
uaktualnić. Mistrz Jedi uśmiechnął się szeroko. - To doskonały pomysł.
- Dziękuję - rozpromienił się Anakin. - Właśnie przeczesałem wnioski o informacje. Nikt
dotąd nie wiedział, że taki program istnieje i działa. Kiedy dostałem analizę wniosków i
sprawdziłem z rejestrem wejść do systemu, natrafiłem na pewien problem. Luke uniósł brew. -To
znaczy…?
- Mój program wychwycił o piętnaście wniosków więcej, niż wynikałoby z oficjalnego
rejestru kontroli dostępu. - Chłopak wzruszył ramionami. - Te piętnaście nie zarejestrowanych
wejść do systemu może okazać się problemem. Artoo, mógłbyś przesłać mój plik z raportem na
ten temat do komputera wujka Luke’a?
Robot cicho zagwizdał. Luke spojrzał na ekran i zobaczył listę piętnastu plików z
dołączonym do każdego opisem treści.
- Laboratorium Otchłani, Gwiazda Śmierci, Pogromca Słońc, Miecz Ciemności, „Oko
Palpatine’a”… to wszystko dane o różnych rodzajach superbroni i miejscach, gdzie powstały.
Mara przytaknęła.
- Te pliki zawierają kompletną specyfikację techniczną tych urządzeń. Mamy tu mnóstwo
danych, ale nie wiemy, po co ktoś miałby do nich sięgać. Wnioski wyglądają nieciekawie. Luke
usiadł przy biurku i spojrzał na listę plików.
- Chcecie powiedzieć, że rejestr dostępu nie wychwycił tych plików, bo ktokolwiek je
otwierał, wszedł później do systemu i wymazał informacje na ten temat? Zatarł swoje ślady, tak?
- Właśnie. - Anakin potrząsnął głową. - Próbowałem drążyć sprawę dalej i sprawdzić, co
zostało w pamięci, ale odpowiednie sektory wyczyszczono dwukrotnie. Ktokolwiek to zrobił, jest
w tym dobry. Luke westchnął i spojrzał na żonę. - Podejrzewasz kogoś? Wolno pokiwała głową.
- Sprawdziłam nasze akta. Tylko paru Jedi dysponuje odpowiednimi umiejętnościami. Od
razu wyeliminowałam Anakina, zaraz potem Tionnę. Resztą bym się nie przejmowała, ale myślę,
że Octa Ramis może stanowić problem. Luke przypomniał sobie ciemnowłosą kobietę.
- Była blisko z Miko Reglią, prawda?
- Tionna mówiła mi, że jeszcze w Akademii mieli ze sobą romans. Wydaje jej się, że po
zakończeniu nauki rozstali się i każde poszło w swoją stronę, ale ich dzienniki pokładowe
wskazują na kilka miejsc, gdzie mogli się spotkać. - Mara wzruszyła ramionami. -Nie
przypominam sobie, żeby była szczególnie roztrzęsiona w czasie jego pogrzebu na Yavinie IV,
ale sama byłam wtedy w nie najlepszej formie.
- Ja też nie zwróciłem na to uwagi. A ty, Anakinie? Zauważyłeś coś?
- Nie pamiętam, żeby płakała ani nic w tym stylu, ale specjalnie na to nie uważałem. Przykro
mi.
-Nie ma sprawy. Nie miałeś takiego obowiązku. - Luke pokiwał głową. - Więc wydaje się
wam, że przeglądała te dane, żeby zbudować superbroń przeciwko Yuuzhanom? Nie widzę w
tym sensu. Mara pokręciła głową.
- Zbudowanie nowej Gwiazdy Śmierci zajęłoby całe lata. Najszybciej można by
skonstruować Pogromcę Słońc, ale stocznia, w której powstał, już nie istnieje. Zresztą nie
potrafię sobie wyobrazić nikogo, choćby nie wiem w jak głębokim żalu był pogrążony, kto
chciałby zbudować coś takiego i wysadzić parę słońc tylko po to, by pozbyć się Yuuzhan. - No
tak, to by była przesada.
- Ale to właśnie zrobił Kyp, prawda? - Anakin zmarszczył czoło. - Żeby pomścić śmierć
brata, zabitego przez Imperium, zniszczył całą Caridę.
- Tylko po to, żeby się dowiedzieć, że jego brat jeszcze żył, a zginął dopiero, kiedy on sam
unicestwił planetę. - Luke westchnął ciężko. - Cele nigdy nie uświęcają środków. Sprawdziłeś, co
się dzieje z Octą?
- Wsiadła na pokład swojego statku i jest już w drodze. Luke odchylił się na oparcie krzesła i
potarł dłonią szczękę.
- Ciekawe. Kto jej towarzyszy? Mara uśmiechnęła się. - Odbyła wiele wspólnych misji z
Daeshara’cor.
- Ale Deshara’cor odleciała na Bimmisaari na pokładzie „Duragwiazdy”. Artoo
poinformował mnie, że „Duragwiazda” miała awarię hipernapędu, więc wróciła z nadprzestrzeni
wcześniej, ale z Korelii mieli przysłać statki, które dowiozą pasażerów na miejsce.
Robot potwierdził informacje Luke’a przeciągłym świergotem. Mara przytaknęła. - Tyle że
jeśli spojrzysz na standardowy raport pogotowia, dołączony do wniosku o pomoc, znajdziesz tam
bardzo ciekawy punkt. Na liście pasażerów nie figuruje ani jedna Twi’lekianka. - Co takiego?
Anakin uśmiechnął się.
- Domyślam się, że wsiadła na pokład, wszczepiła załodze odpowiednie wspomnienia i
opuściła statek, zanim jeszcze wystartował. Lista pasażerów została sporządzona na podstawie
zgłoszeń osób, które zameldowały się w placówkach pogotowia. - A musisz pamiętać, Luke, że
rycerza Jedi trudno byłoby przeoczyć podczas takiej operacji ratunkowej. Mistrz Jedi przymknął
oczy.
- Coś mi tu nie gra. Octa szuka superbroni… to rozumiem. Yuuzhan Vong zabili Miko, więc
mogę sobie wyobrazić, że szuka zemsty, nawet jeśli to oznacza przejście na ciemną stronę. Ale
co kieruje Daeshara’cor? Czy i ją łączyło coś z Mikiem? Mara wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, ale myślę, że jej motywy są sprawą drugorzędną. Przede wszystkim musimy się
dowiedzieć, dokąd poleciała.
Anakin roześmiał się.
- To nie powinno być trudne. Jest tylko kilka miejsc, gdzie dałoby się zbudować superbroń,
prawda? Na przykład stocznie Kuat… Mistrz Jedi przytaknął.
- Nie da się dziś skonstruować czegoś takiego w tajemnicy, zresztą po prostu nie miałaby
odpowiednich materiałów. Jej chodzi o coś innego. Spojrzał na robota.
- Artoo, ściągnij mi dane na temat doku cumowniczego, z którego odleciała „Duragwiazda”.
Chcę mieć listę wszystkich statków z ich portami przeznaczenia, które odleciały z tego doku
cztery godziny przed odlotem „Duragwiazdy” i cztery godziny po nim. - Może ich być nawet
kilkadziesiąt, Luke.
- Wiem, Maro, ale musimy od czegoś zacząć. - Luke wziął ze stołu miecz i przypiął do pasa.
- Nie potrzeba nam zbuntowanego Jedi, uganiającego się po galaktyce w poszukiwaniu pogromcy
planet.
Śmigaczem szybko dotarli do hangaru numer 9372. Jego wnętrze, podobne do ogromnej
jaskini, wrzało aktywnością. Podnośniki unosiły ładunki; długie sznury pasażerów wiły się po
drodze do wyjścia; robotnicy, którzy akurat nie mieli nic do roboty, skupiali się w grupki, by pić,
śmiać się i grać w sabaka. Mara i Anakin rozdzielili się i skierowali w stronę kas biletowych dla
promów, przewożących pasażerów na statki czekające na orbicie. R2-D2 podłączył się do portu
lokalnego terminala, by wczytać dane, o które prosił Luke.
Luke otworzył się na Moc i zaczął krążyć pomiędzy ludźmi zapełniającymi pomieszczenie.
Zalały go fale najrozmaitszych emocji. Uśmiechnął się, wyczuwając poróżnioną parę, która
odmiennie rozumiała pojęcie punktualności. Mijał zaaferowanych ludzi, którzy zastanawiali się,
czy na pewno zapakowali to czy tamto. Pokiwał głową wyczuwając kapitanów sumujących
zyski, jakie przyniesie im każda skrzynia ładowana lub wyładowywana z ich frachtowców.
Podniecenie pasażerów wybierających się w przestrzeń po raz pierwszy kazało mu uśmiechnąć
się szerzej, a namiętność pary rozpoczynającej podróż poślubną wywołała rumieniec na jego
twarzy.
Wędrując tak bez celu, starał się odtworzyć tok myślenia Daeshara’cor. Interesowała się
superbroniąna tyle, by grzebać w ściśle tajnych plikach na ten temat. Wiedziała, że na
Bimmisaari jest oczekiwana za pięć dni, więc do tego czasu nikt nie podniesie alarmu. To
zawężało wachlarz tras, które mogła wybrać.
Luke od razu odrzucił możliwość, że udała się do Laboratorium Otchłani w pobliżu Kessel.
„Duragwiazda” miała ją przecież zabrać na Bimmisaari, skąd tylko krótki skok dzielił ją od
Kessel. Poza tym pliki, do których się włamała, nie pozostawiały wątpliwości, że admirał Daala
zniszczyła laboratorium. Choć istniała możliwość, że jakieś jego fragmenty nadal krążyły w
przestrzeni, szansa, że ocalało wśród nich cokolwiek, co nadawałoby się do użytku, była
minimalna.
Zanim Luke zdążył się zastanowić, czego tak naprawdę szukała Daeshara’cor, wyczuł
dziwne zawirowanie Mocy. Początkowo zauważył czyjąś ciekawość, która zaraz przerodziła się
w strach, zamaskowany natychmiast zdyscyplinowaniem, co jednak nie bardzo się udało. Luke
spojrzał w prawo i zobaczył mężczyznę, który pospiesznie naciągał na głowę kaptur płaszcza i
odwracał się w drugą stronę. Mistrz Jedi niedbale kiwnął ręką. - Zaczekaj, nie odchodź!
Zakapturzony człowiek zatrzymał się w pół kroku, jakby nagle skamieniał. Chociaż
próbował opierać się sugestii Luke’a, odwrócił się do połowy i podniósł głowę, przez co kaptur
zsunął się do tyłu. - J-ja? - wymamrotał.
Luke pokiwał głową i uśmiechnął się, podchodząc do obcego.
- Myślę, że możesz mi pomóc. - Ja nic nie wiem!
- Być może. - Luke wzruszył ramionami. - Ale często tu bywasz, zarabiając na życie
rozpoznawaniem potrzeb innych i zaspokajaniem ich, prawda? - Ja… eee… ja nic nie zrobiłem.
Podszedł do nich strażnik.
- Chalco wam przeszkadza, mistrzu Skywalker? Zaraz się nim zajmę. Wpiszę go do raportu.
Luke niedbale machnął ręką.
- Dziękuję, ale to nie będzie konieczne. Nie stało się nic takiego.
Strażnik zamrugał i poszedł swoją drogą, mijając Luke’a i zaskoczonego bywalca hangarów.
- To, czym się tu zajmujesz, Chalco, ani trochę mnie w tej chwili nie obchodzi. Ale myślę, że
mógłbyś nam pomóc.
Krępy mężczyzna pogłaskał się po łysinie. –W jaki sposób?
- Masz zmysł obserwacji. Dwa dni temu przyleciała tu Twi’lekianka, która jest zarazem
rycerzem Jedi. Miała odlecieć na pokładzie „Duragwiazdy”, ale nie weszła na pokład tego statku.
Widziałeś ją, prawda? Mężczyzna pokiwał głową.
- Myślałem, że dobrze będzie przyjrzeć się tej Jedi na wypadek, gdyby… eee… potrzebowała
mojej pomocy. - To bardzo ładnie z twojej strony.
- No chyba. Więc… eee… zauważyłem ją, jak przechodziła. Weszła na pokład statku, ale nie
widziałem, żeby wychodziła. - Podrapał się po nieogolonym policzku. - A potem zobaczyłem, jak
rozmawia z oficerem na frachtowcu. Machnęła mu ręką przed oczami tak jak pan tutaj i ten oficer
nagle odwrócił się od niej, jakby jej tam w ogóle nie było. Potem już na nią nie patrzyłem, bo nie
chciałem, żeby mnie zauważyła i zrobiła ze mną to samo. Wiecie, słyszałem różne historie o
pomieszaniu zmysłów i tak dalej. Luke zmrużył oczy. - Jak nazywał się ten frachtowiec?
- „Szczęśliwa Gwiazda II”. To taki kosmiczny tramwaj, zatrzymuje się w każdym mijanym
systemie. Połowa przystanków nie figuruje w planie lotu. Chyba lecieli na Ord Mantell, ale nie
dałbym za to głowy.
- Świetnie, dziękuję. Chalco rozłożył ręce.
- Hej, pomogłem wam! Zrobicie coś dla mnie w zamian? Luke skrzyżował ramiona na piersi.
- Co takiego miałbym dla ciebie zrobić, Chalco? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Czyja
wiem? Mógłbyś na przykład sprawić, żeby strażnicy zapomnieli, czym się zajmuję. Rozumiesz,
żeby nie zauważali, że tu jestem…
- Nawet gdybym to zrobił, nadal pozostają holokamery. - Luke otaksował Chalco
spojrzeniem. Ocenił, że chociaż zaokrąglony nieco w pasie i niezbyt imponującego wzrostu, był
potężnie zbudowanym mężczyzną.
- Proponuję inny układ. Chyba będę potrzebował pomocy w odnalezieniu mojej Jedi. Jeśli
polecisz z nami i uda się nam ją znaleźć, wstawię się za tobą u tutejszych władz. Chalco zawahał
się. - Naprawdę byś to zrobił?
- Porozmawiał z władzami? Oczywiście!
- Co innego mam na myśli. Zaufałbyś mi, kiedy z tobą polecę? - Zmrużył swe ciemne oczy. -
Wiesz, kim jestem… chwytam się wszystkiego, żeby zarobić na życie. - Dziś masz szansę
chwycić się czegoś pożytecznego. - Luke energicznie pokiwał głową. - Moja odpowiedź brzmi
„tak”. Zaufam ci. Spotkajmy się tu za godzinę. Masz być spakowany i gotowy do drogi. Chalco
pomyślał przez chwilę i odparł: - Będę tu.
Chalco oddalił się, a Mara podeszła do męża. Spojrzała na niego i zapytała: - Zbierasz
zbłąkane owieczki? Mistrz Jedi spojrzał na nią spod oka.
- Matka Daeshara’cor była tancerką, która jeździła z planety na planetę. Jako młoda
dziewczyna Daeshara’cor spędzała mnóstwo czasu w dokach i hangarach portów kosmicznych.
Umie się po nich poruszać, a my będziemy potrzebować kogoś do pomocy, żeby ją odszukać.
Gdyby Han był w pełni sił, poprosiłbym jego. Ponieważ jednak nie jest, musimy zaufać komu
innemu. Mara pokiwała głową.
- Rozumiem, Daeshara’cor będzie się martwić, że depczemy jej po piętach. Prawdopodobnie
nie zwróci jednak uwagi na kogoś takiego jak Chalco. W tym biurze, w którym o nią pytałam,
nikt nie pamiętał osoby odpowiadającej jej opisowi. - Nic dziwnego. Chalco zauważył ją, jak się
tu kręciła. Możliwe, że zabrała się frachtowcem odlatującym na Ord Mantell, ale mogła też
wysiąść z niego gdzieś po drodze. - W takim razie może być wszędzie.
- Nie sądzę. Jeśli dobrze pamiętam mapę nieba, na jej trasie znajduje się jedna planeta, która
mogła ją zainteresować. - Luke uśmiechnął się do żony. - Musimy wracać na statek. Lecimy na
Vortex.
- Vortex? - Mara wzięła Luke’a za rękę. - Tam nic nie ma z wyjątkiem Katedry Wiatrów!
Chyba Daeshara’cor nie zamierza oddawać się słuchaniu muzyki?
- Nie. - Luke uśmiechnął się i pocałował żonę w policzek. -Zamierza porozmawiać
z osobą, która pomaga ją tworzyć.
R O Z D Z I A Ł 9
Shedao Shai okręcił się na pięcie, zanim chrapliwy, zduszony okrzyk odbił się echem od
ścian domów wzdłuż ulicy. Obszarpany ludzki niewolnik, o ciele pokrytym pyłem i
wystrzępionej, potarganej brodzie, wyłamał się z szeregu i rzucił na niego. Oczy niewolnika
błyszczały zza koralowych narośli na policzkach. Zamierzył się durabetonowym odłamkiem, by
cisnąć nim w dowódcę Yuuzhan Vong.
Dwóch młodszych wojowników zareagowało z opóźnieniem, starając się złapać
zamachowca, ale Shedao krótkim warknięciem osadził ich na miejscu. Chroniony zbroją z kraba
vonduun, z owiniętym wokół prawego przedramienia tsaisi, atrybutem jego władzy i dystynkcji,
yuuzhański dowódca nie musiał się obawiać ran. Popłynął do przodu na ugiętych kolanach, aby
obniżyć środek ciężkości, a potem wyprostował nogi, chwytając niewolnika za gardło prawą
dłonią. Uniósł mężczyznę do góry bez wysiłku; drugą ręką wytrącił mu z dłoni kamień.
Niewolnik chwycił Shedao za nadgarstek. Patrzył oczami rozszerzonymi ze zdumienia na
tsaisi, który zasyczał i uniósł głowę gotów zaatakować. Buntownik odsłonił zęby w dzikim
uśmiechu i nieugiętym wzrokiem spojrzał w twarz Shedao. Niezdolny wydobyć głosu, z dłonią
wroga zaciskającą się na gardle, skinął głową zdecydowanie, jakby żądając od yuuzhańskiego
dowódcy, by go uśmiercił.
Shedao wcisnął kciuk pod żuchwę mężczyzny tuż za uchem. Patrzył na przeciwnika, który
doskonale wiedział, że wystarczy, by Shedao Shai ścisnął go mocniej, a złamie mu kark,
odrywając czaszkę od kręgosłupa. Na wargi niewolnika wypłynęła ślina i zaczęła ściekać po
rękawicy Yuuzhanina. Uwięziony żelaznym chwytem znowu szarpnął głową, wyzywając Shedao
Shai, by go uśmiercił.
Yuuzhanin pokręcił głową i rzucił buntownikiem w stronę dwóch wojowników, którzy
nadzorowali pracę grupy ludzkich niewolników.
- Zabierzcie go do kapłanów - polecił. - Niech go przygotują. Jeśli przeżyje, może nam się
przydać.
Podwładni chwycili niewolnika pod ramiona i zaczęli go wlec w dół ulicy.
Shedao Shai poczekał, aż oddalą się na kilka kroków, i dodał:
- A kiedy już tam będziecie, poddajcie się surowej dyscyplinie kontemplacyjnej,
opracowanej przez kapłanów dla opieszałych wojowników.
Żołnierze skłonili się raz jeszcze i ruszyli krokiem zdecydowanie szybszym niż poprzednio.
Deign Lian, bezpośredni podwładny Shedao Shai, zajął miejsce o pół kroku za dowódcą, po
jego lewej stronie. - Czy to mądre posunięcie, mój wodzu?
- Znacznie mądrzejsze niż kwestionowanie mojego osądu tu, na środku ulicy. - Shedao Shai
był zadowolony, że maska na twarzy ukryła przed Deignem złośliwy uśmiech, jaki wypłynął na
jego usta na widok kurczącego się ze strachu adiutanta. - Wojownicy powrócą zawstydzeni,
oświeceni i bardziej oddani swojej służbie. - Nie o to mi chodziło, wodzu, ale… dlaczego
odesłałeś z nimi tego mężczyznę? Inni niewolnicy mogą uznać, że ocalając go, doceniłeś jego
odwagę. Czy nie będzie to zachętą do dalszych zamachów na twoją osobę?
Shedao Shai kroczył dalej szeroką ulicą Dubrillionu. Nie odzywał się, świadom, że brak
odpowiedzi będzie gorszą karą dla jego adiutanta niż jakiekolwiek napomnienia. Zniszczenia
spowodowane podczas podboju Dubrillionu nie były wielkie. Miejski krajobraz był nadal
rozpoznawalny, a ekipy niewolników zrobiły duże postępy w odgruzowywaniu ulic. Wkrótce
wyszkoli się ich do pracy z grichami, które dokonają mniejszych napraw, a następnie sprowadzi
się gragrichy, by zmieniły budowle zgodnie z upodobaniami Yuuzhan Vong.
- Wydaje mi się, Deignie z domeny Lian, że zamiast skupiać się na sprawach oczywistych,
wybiegasz zbytnio myślą w obszary, które mogą na zawsze pozostać poza sferą naszych
zainteresowań. Twoje pytanie opiera się na założeniu, że ten niewolnik przeżyje proces wpajania.
Na razie nie możemy być tego pewni. Tak, wybrałem go ze względu na jego hart ducha. Nie
obawiał się bólu. Co więcej, chciał, bym go zabił. Miał świadomość własnej znikomości. Jest
naczyniem, gotowym, by wypełnić je prawdą wszechświata. Jeśli zdoła opanować wiedzę, którą
mu przekażemy, stanie się niezwykle użytecznym narzędziem.
- Rozumiem to, wodzu Shedao z domeny Shai. - Deign skłonił się głęboko.
Używając pełnego, oficjalnego tytułu Shedao w odpowiedzi na jego własną, równie oficjalną
wypowiedź, Deign podkreślał swoją podporządkowaną pozycję. Shedao zdawał sobie sprawę, że
zrobił to bardziej z musu niż z przekonania. Domena Lian dążyła do odzyskania dawnej chwały,
a Deign był na najlepszej drodze, by zrealizować dążenia swoich krewnych. Adiutant był jak
amfistaf owinięty wokół jego piersi; Shedao wiedział, że poczuje jego ukąszenie w chwili, gdy
najmniej będzie na to przygotowany. - Chyba nadal nie rozumiesz, że mimo wysiłków szpiegów
takich jak Nom Anor nie poznaliśmy dobrze naszych przeciwników. Nowa Republika podchodzi
do rzemiosła wojennego w niezrozumiały dla nas sposób. - Mają tchórzliwe serca, wodzu.
- Wypowiadając tak kategoryczny osąd, Deignie Lian, zdajesz się nie zauważać, że wiele
jeszcze musimy się nauczyć. - Shedao zerknął w lewo i pochwycił nienawiść w oczach swojego
adiutanta. - Wiedza jest zawsze przydatna, a my w tej dziedzinie mamy jeszcze wiele do
zrobienia. - Shedao Shai zignorował niedorzeczną odpowiedź Deigna wychwalającą jego
mądrość. Nowa Republika i jej reakcja na inwazję wciąż były dla niego zagadką. Nom Anor
dostarczył im zwięzłą analizę sytuacji politycznej w Nowej Republice, która wpłynęła na wybór
takiego, a nie innego korytarza inwazji. Zaatakowali Nową Republikę w miejscu, gdzie była
najsłabsza - wzdłuż granicy z obszarem Spadkobierców Imperium. Była to strategia czysto
militarna; oddziały są zawsze najsłabsze na styku dwóch ośrodków dowodzenia. Spadkobiercy
Imperium nie zareagowali na atak, dzięki czemu Shedao mógł odwołać oddziały, które miały
osłaniać inwazję przed imperialnym atakiem na flanki.
Nowa Republika dotąd nie podjęła kontrataku, co zaskoczyło Shedao. Wiedział o wojnie
domowej, jaka miała miejsce w galaktyce, i podejrzewał, że część jej mieszkańców nie chciała
angażować się w nowy konflikt. Z drugiej strony jednak zachowanie dzisiejszego niewolnika
świadczyło o tym, że ludzie ci byli zdolni postępować jak wojownicy. Brak jakichkolwiek
działań mających na celu powstrzymanie inwazji wydawał się reakcją z gruntu nieracjonalną, co
kazało mu domyślać się podstępu. Był jednak skłonny przyznać, że ze wszystkich zajętych przez
Yuuzhan planet tylko Dubrillion miał pewne znaczenie. Pozostałe były rzadko zaludnione i słabo
rozwinięte, więc ich utrata nie miała zapewne większego znaczenia dla galaktyki. Garqi, na którą
Shedai wysłał Kraga Vala, by nadzorował jej okupację i transformację, była poważnym
producentem żywności, ale jej utratę łatwo było zrekompensować, bo wytwarzane tam produkty
trafiały głównie na stoły elit, nie mas.
W dotychczasowych potyczkach siły zbrojne Nowej Republiki stały zawsze na straconej
pozycji. Shedao Shai nie uważał za porażkę zniszczenia yuuzhańskiej bazy na Helska 4, bo
tamtejsza operacja leżała w gestii Praetorite Vong.
Kiedy politycy zaczynają się bawić w wojowników, myślał Shedao, klęska jest nieunikniona.
Znowu zerknął na Deigna. Podobnie może też być w odwrotnej sytuacji. Shedao Shai uznał
jednak, że wrogowie zasługują na pewien podziw. Nie ulegało wątpliwości, że byli słabi i
skorumpowani. Uzależnienie od nienawistnych maszyn dowodziło ich moralnego upadku, ale
łatwość, z jaką posługiwali się swoimi narzędziami, zaimponowała Yuuzhaninowi. Po kilku
wstępnych potyczkach militarnych szybko nauczyli się neutralizować biotechnologiczne
osiągnięcia Yuuzhan Vong, pozbawiając najeźdźców ich największej przewagi, a ich gwiezdne
myśliwce szybko stały się równym przeciwnikiem dla yuuzhańskich formacji myśliwskich.
Bitwa lądowa na Dantooine również pokazała, jak groźni potrafią być żołnierze Nowej
Republiki. Czytając sprawozdanie o ofiarach w szeregach dwóch oddziałów yuuzhańskich
kadetów, ścigających dwójkę uciekinierów, Shedao Shai czuł lodowaty chłód w żołądku. To
prawda, że uciekinierami byli jeedai, więc należało się spodziewać pewnych ofiar, ale nie tego,
że ofiary zdołają wymknąć się pogoni. Domena Lian straciła w tym pościgu czterech
wojowników, co tylko częściowo osłodziło domenie Shai utratę dwóch wojowników, poległych z
ręki jeedai na Bimmiel.
Pełen niechętnego podziwu dla wroga Shedao Shai zastanawiał się, czy przypadkiem to, że
Nowa Republika nie pali się do otwartego kontrataku, nie wynika z tego samego problemu, który
trapił i jego - z tego, że tamci zbyt mało wiedzieli na temat najeźdźców, by zaplanować sensowną
strategię.
Jeśli potrzebują więcej danych wywiadowczych, myślał Shedao, możemy się spodziewać, że
będą próbowali umieścić agentów na podbitych planetach. Pojawili się wokół Belkadanu i
najprawdopodobniej wiedzą już, że hodujemy tam skoczki koralowe. Nie mam pojęcia, czego
jeszcze mogli się tam dowiedzieć, ale należy przypuszczać, że dosyć dużo.
Shedao Shai wszedł na stopnie domu, w którym mieściła się jego kwatera. Budynek
jednocześnie irytował go i uspokajał. Irytację powodowała sama architektura, w której
dominowały linie proste, ostre kąty i odsłonięte przewody i rury, które w jego mniemaniu zbyt
wulgarnie podkreślały „przemysłowy” charakter konstrukcji. Trudno było dopatrzyć się elegancji
w prostym kamiennym pudle, a jednolita szara farba, którą został pomalowany, nie przydawała
mu uroku.
Powodem, dla którego wybrał ten konkretny budynek na swoje centrum dowodzenia, było
jego przeznaczenie. Było to mianowicie Dubrilliańskie Muzeum Morskie, wypełnione akwariami
z transpastali, kipiącymi życiem podmorskich organizmów z Dubrillionu i innych planet. Serce
budynku stanowiła przeszklona kolumna, w której roiło się od tęczowych ryb, w tym także
ogromnych, szmaragdowych rekinów. Shedao Shai minął bez pozdrowienia strażników
pełniących wartę przy wejściu. Wszedł na schody po prawej stronie holu, a następnie odbił w
lewo, ku centralnej sali muzeum. Kolumna, w której leniwie krążyły różnobarwne ryby,
zasłaniała trzy postacie i deformowała ich twarze. W dwóch wysokich sylwetkach po bokach
rozpoznał swoich ludzi, zaintrygował go jednak złocisty kształt pomiędzy nimi.
Okrążył kolumnę z prawej strony i zobaczył pokrytą złotą sierścią istotę o wydłużonych
członkach, siedzącą na podłodze między wojownikami. Istota siedziała ze skrzyżowanymi
nogami, z rękami na kolanach i kręgosłupem przylegającym do durabetonowej ściany za plecami.
Od kącików jej oczu aż na ramiona rozchodziły się fioletowe pasy. Miała na sobie prostą
fioletową przepaskę biodrową związaną złotym sznurem.
Kiedy Shedao Shai pojawił się w jego polu widzenia, osobnik wstał płynnym ruchem, nie
pomagając sobie rękami. Strażnicy zareagowali na ten ruch o sekundę za późno, najwyraźniej
zaskoczeni jego aktywnością. Uśpił ich czujność, pomyślał Shedao Shai, co stawia pod znakiem
zapytania brak oporu przy transportowaniu w to miejsce. Jego gibkość i siła, dzięki którym łatwo
wyśliznął się z uścisku strażników, kazały uznać go za potencjalnie niebezpiecznego
przeciwnika.
Dwoma długimi krokami yuuzhański dowódca pokonał połowę odległości dzielącej go od
istoty.
- Jestem wódz Shedao z domeny Shai - przemówił najpierw we własnej mowie, a potem
powtórzył to samo w urywanym, pełnym mlasków języku, którym posługiwano siew galaktyce.
Istota zamrugała fioletowymi oczami. Odpowiedziała powoli i wyraźnie, co ułatwiało
Shedao Shai zrozumienie słów.
- Jestem senator Elegos A’Kla z Nowej Republiki. - Przerwał i skłonił się lekko. -
Przepraszam, że nie opanowałem waszego języka.
Shedao spojrzał na strażników stojących po obu stronach Elegosa.
- Możecie odejść.
Deign spojrzał na niego pytająco. - Mój panie? Shedao odezwał się w języku Nowej
Republiki.
- Nie mam się czego obawiać z twojej strony, Elegosie, prawda? Caamasjanin rozłożył
trójpalczaste dłonie, pokazując, że są puste.
- Moje misja nie zakłada przemocy. Yuuzhański dowódca pokiwał głową.
Nie powiedział, że nie powinienem się go obawiać, pomyślał, tylko że nie muszę obawiać się
z jego rąk przemocy. Ta różnica całkowicie umknęła Deignowi. - Widzisz, Deign?
- Tak, mój wodzu. - Podwładny skłonił się. - Zostawię cię w takim razie.
- Zaczekaj. - Shedao Shai podniósł rękę i nacisnął tę część kraba vonduun, która tworzyła
jego hełm i maskę. Krab rozluźnił tkanki i pozwolił mu wysunąć się spod hełmu. Shedao
potrząsnął głową uwalniając gęste, czarne włosy, aż jego pot prysnął na zbroję Deigna.
Wręczył hełm adiutantowi. Chociaż Deign ukrywał twarz za maską nie udało mu się
zamaskować wstrząsu, jaki musiało w nim wywołać to, że dowódca obnaża twarz przed
wrogiem.
- Zabierz to do mojego pokoju medytacyjnego i wróć z napojami. Niezwłocznie. - Tak jest,
wodzu. - Niedowierzanie i wstręt przebijały w głosie Deigna, ale skłonił się nisko, a potem
wycofał, aż wypełniony wodą cylinder zasłonił go przed wzrokiem Shedao.
Yuuzhański dowódca spojrzał znowu na Elegosa. Przyglądał mu się przez chwilę, powoli
składając słowa w języku wroga.
- Powiedziano mi, że pojawiłeś się w małym promie na obrzeżach systemu. Użyłeś villipa,
by poprosić o dowiezienie tutaj na jednym z naszych statków. Dlaczego? Elegos zamknął i
otworzył oczy.
- Istnieje przekonanie, że maszyny budzą waszą odrazę. Nie chciałem was obrazić. -
Doceniam twój szacunek dla spraw, które są dla nas ważne. -Shedao Shai podszedł do cylindra.
Zdjął lewą rękawicę i przycisnął dłoń do transpastali. Ciepło wody powoli przenikało do jego
ciała. - Jakie są cele twojej misji?
- Przyczynić się do zrozumienia. Sprawdzić, czy kurs, jakim podążają nasze ludy, jest
jedynym możliwym, czy też uda się wspólnie wypracować inny. - Caamasjanin złączył dłonie. -
Byłem na Dantooine. Nie chciałbym już nigdy oglądać czegoś podobnego.
- I ja przyjrzałem się pokłosiu Dantooine. Byłem również na planecie, którą znacie jako
Bimmiel. - Wzrok Shedao Shai stwardniał. - Wiele dzieli nasze ludy. Wiele każe sądzić, że pokój
między nami jest niemożliwy.
- Być może to nasza niewiedza, nasza nieznajomość natury i zwyczajów przeciwnika
wciągają nas w czarną dziurę konfliktu. -Elegos uniósł podbródek, odsłaniając szczupłą szyję. -
Chcę was poznać i przekazać wam wiedzę o nas.
Shedao uśmiechnął się, patrząc na wykrzywione odbicie własnej twarzy w wypukłej tafli
transpastali. - Czy wiesz, o co prosisz? Co sugerujesz? - Najwyraźniej nie całkiem.
Yuuzhanin wycelował palec w stronę Elegosa. Tsaisi zsunął się wzdłuż jego ramienia aż do
dłoni, by zesztywnieć w ostrze długości przedramienia.
- Wiesz, że mógłbym cię zabić dla kaprysu. Zasłużyłbym na pochwałę za zgładzenie ciebie,
bo reprezentujesz najwyższe zło. Niektórzy z nas uważają, że dla waszego rodzaju nie ma
odkupienia. Elegos skłonił głowę.
- Już to jest cenną nauką. Tak, wiedziałem, że przybywając tu, narażam życie. Nie
powstrzymało mnie to jednak.
- Stawianie misji ponad własnym życiem to coś, co mogę zrozumieć. Nie tylko zrozumieć,
ale i uszanować. - Shedao Shai pogłaskał zwiniętego tsaisi i podrzucił go w taki sposób, że
stworzenie owinęło się z powrotem wokół jego przedramienia, w specjalnym zagłębieniu
vonduuńskiej zbroi. - Ale wiem, że to, czego chcesz mnie nauczyć, będzie nieprzydatne z
militarnego punktu widzenia.
-Nie jestem wojskowym i nie wtajemniczono mnie w operacje militarne. - Elegos przyglądał
mu się uważnie. - To, czego nauczę się od ciebie, również będzie dla mnie nieprzydatne. - Czy
wiedza może być nieprzydatna?
- Nie. I tu mamy kolejny punkt, co do którego zgadzamy się obaj. Shedao Shai powoli
pokiwał głową.
- Dobrze więc, wezmę cię pod swoją ochronę. Ja będę uczył ciebie; a ty będziesz uczył mnie,
aż zrozumiemy siebie nawzajem.
- I znajdziemy sposób, by zbliżyć do siebie nasze ludy?
- Być może. Zdecydujesz, czy to możliwe, kiedy lepiej nas poznasz. Elegos złączył dłonie.
- Jestem gotów zacząć naukę.
- Dobrze. - Shedao Shai kiwnął głową. - Zaczniemy lekcję natychmiast. Chodź ze mną. Żeby
nas zrozumieć, przede wszystkim musisz poznać jedno. Zaznajomię cię z Uściskiem Męki.
R O Z D Z I A Ł 10
Corran Horn uniósł wzrok znad elektronicznego notesu.
- Sprawdziłem wszystko z listą. Myślę, że jesteśmy gotowi do startu.
Admirał Kre’fey pokiwał głową i poprowadził Corrana przez pokłady „Zadziornego”.
Najbliższy hangar opróżniono z myśliwców; pozostał w nim tylko stary, rozwalający się
frachtowiec.
-Moi inżynierowie zapewnili mnie, że „Stracona Nadzieja” jest w stanie wystartować. Nie
potrafili jednak określić, jak długo potem wytrzyma w jednym kawałku. - Rozumiem, admirale.
Od początku wiedzieliśmy, że ta misja to loteria. - Corran westchnął i schował notes do kieszeni
na udzie kombinezonu bojowego. - Jeśli się uda, to świetnie. Jeśli nie, proszę zapewnić
wszystkich, że nauczą się czegoś z naszej porażki. - Oczywiście.
Problem umieszczenia oddziału zwiadowczego na planecie zajętej przez wroga zawsze
zaprzątał głowy strategów wojskowych. Nie od dzisiaj próbowano wysyłać na powierzchnię
statki pod osłoną rozpadających się wraków, które wchodziły w atmosferę jak meteory i skręcały
gwałtownie tuż nad powierzchnią, gdy statek był zbyt nisko, by przeciwnik zdołał go namierzyć.
Chociaż niezwykłe zjawisko, że statek nie roztrzaskał się o powierzchnię, mogło zwrócić uwagę
wroga, zanim grupa badawcza docierała na miejsce domniemanej katastrofy, oddział
zwiadowczy był już zwykle daleko. Z Yuuzhanami sprawy nie przedstawiały się jednak tak
prosto. Nowa Republika nie była pewna, jaki jest zakres możliwości ich skanerów. Fakt, że
Yuuzhanie stosowali narzędzia biologiczne, sugerował liczne ograniczenia, ale nie dysponując
dokładną wiedzą nie sposób było mieć pewność, że lądowanie pozostanie niezauważone. Nie
mając możliwości wślizgnięcia się do systemu ukradkiem, Nowa Republika postanowiła
zadziałać dokładnie odwrotnie. Zamierzali zrobić wszystko, by nie pozostawić Yuuzhanom
wątpliwości, że ktoś przedarł się przez ich linie obrony.
Corran wszedł na pokład „Straconej Nadziei” i uniósł trap. Przeszedł na mostek i pomachał
admirałowi przez iluminator. Uważał, żeby niczego nie dotknąć. Yuuzhanie niewątpliwie
przebadają wrak, więc trzeba było podsunąć im ślady organiczne na statku, tak żeby wróg był
pewien, że załoga nie przeżyła lądowania na Garqi. Zsyntetyzo wano dość materii biologicznej,
rozpylonej we wszystkich odpowiednich miejscach, by zapewnić Yuuzhanom dostateczną ilość
danych, umożliwiających im odtworzenie składu osobowego załogi „Straconej Nadziei”.
Corran przeszedł na tył statku, do głównej komory ładowniczej , i wspiął się do znacznie
mniejszej maszyny - niewielkiego promu z rodzaju tych, które można zleźć na pokładach
luksusowych liniowców. Sześciu Noghrich siedziało ściśniętych z tyłu, przypiętych pasami, jak
należy. Ganner również siedział w tylnej części promu, wielki i nieszczęśliwy, z nogami
opartymi o pudła z ekwipunkiem i z kolanami pod brodą. Corran minął Jacena i zajął miejsce na
jednym z dwóch przednich siedzeń sterowni. Zapiął pasy, nałożył hełm i pstryknął
przełącznikiem kanału komunikacyjnego.
- Zgłasza się „Stracona Nadzieja”. Jesteśmy gotowi do startu.
- Zrozumiałem, „Nadziejo”. Dwie minuty do powrotu z nadprzestrzeni.
Corran włączył procedury przedstartowe. Uruchomił oba silniki podświetlne, zauważając od
razu, że prawy silnik działa tylko na trzech czwartych normalnej mocy. - Jacen, spróbuj podnieść
sterburtę „Nadziei” o jakieś dziesięć procent. - Rozkaz!
Corran wcisnął jeden z przycisków na konsoli. Odczyty „Straconej Nadziei” zniknęły z
monitorów zastąpione danymi z „Ostatniej Szansy” - małego promu umieszczonego w ładowni
frachtowca. Corran uruchomił silniki promu, zadowolony, że oba wskazują stuprocentową
sprawność. Zwoje repulsorów działały, jak należy. Wcisnął przycisk włączający hermetyzację
„Ostatniej Szansy”, przygotowując statek na spotkanie z przestrzenią kosmiczną. - Moc silników
„Nadziei” wyrównana.
- Dziękuję, Jacenie. Ładunki nastawione i gotowe do detonacji? - Tak, gotowe do odpalenia
na twój rozkaz.
- Świetnie, w takim razie wszystko gra. - Corran zmusił się do uśmiechu. Plan był dość
prosty. „Stracona Nadzieja” miała opuścić pokład „Zadziornego” i skierować się ku powierzchni
planety. Wtedy miało dojść do katastrofalnej w skutkach awarii jednego z silników. Wchodząc w
atmosferę Garqi, frachtowiec miał roztrzaskać się na kawałki, rozrzucając wokół szczątki i
uwalniając „Ostatnią Szansę”. Zanim Yuuzhanie zdołaliby zebrać wszystkie części „Nadziei” i
domyślić się, że coś jest nie tak, grupa zwiadowcza bezpiecznie wróciłaby z powrotem.
Jedynym Hurtem psującym przyjęcie był brak hipernapędu na „Ostatniej Szansie”. Bez tego
jedynym sposobem opuszczenia systemu było spotkanie z większym statkiem, na przykład z
„Zadziornym”. Brak hipernapędu powodował też, że ewentualna ucieczka w sytuacji awaryjnej
stała pod znakiem zapytania. Z drugiej strony Corran wiedział, że jeśli przyjdzie im opuszczać
Garqi w pośpiechu, oznaczać to będzie tak poważne kłopoty, że nie wiadomo, czy w ogóle
zdołają uciec w nadprzestrzeń.
Corran przełączył kanał komunikacyjny i zwrócił się do Gannera i Nogrich:
- Przygotujcie się na zwariowaną przejażdżkę. Nie mogę nic zagwarantować, ale przy
odrobinie szczęścia może uda nam się wyjść z tego cało.
X-skrzydłowiec Jainy uwolnił się z bąbla magnetycznego, utrzymującego go na pozycji w
hangarze startowym „Zadziornego”. Obróciła myśliwiec dziobem w kierunku formacji Eskadry
Łobuzów unoszącej się nad Garqi. Anni Capstan, jej skrzydłowa oznaczona jako Łobuz
Dwanaście, leciała tuż za nią, a Łobuz Alfa - myśliwiec zwiadowczy pilotowany przez generała
Antillesa - dopełniał formację.
W głośnikach rozległ się silny, spokojny głos pułkownika Gavina Darklightera. - Klucz
drugi, rozejrzyjcie się, co się święci. Jedynka na moim biegunie, Trójka pode mną. Zablokować
skrzydła w pozycji atakującej.
Major Avarth wykonał rozkaz Gavina, dodając zwięźle:
- Za mną Trójka. Lacha, zacieśnij szyk.
Jaina uśmiechnęła się w duchu. Ze względu na to, że jako rycerz Jedi nosiła u boku miecz
świetlny i posługiwała się drążkiem, pilotując swój myśliwiec, przylgnęło do niej przezwisko
„Lacha”. Uznała to za dowód, że zaakceptowano ją jako członka eskadry, co nie było wcale takie
oczywiste, zważywszy, że była o wiele młodsza od kolegów i nie miała nawet ułamka ich
doświadczenia. Mimo tych braków nie traktowali jej protekcjonalnie, a nawet przechwalali się jej
obecnością w formacji przed młodszymi rekrutami.
- Według rozkazu, Dziewiątka. - Pchnęła drążek na lewo, zajmując swoje miejsce w
formacji. Obejrzała się do tyłu na robota R2.
- Sparky, daj mi znać, jeśli znowu wypadnę z szyku. Automat zaćwierkał potakująco.
W kanale komunikacyjnym usłyszała tymczasem głos pułkownika Celchu.
- Łobuzy, tu kontrola lotów. Dziesięć skoczków oderwało się od Garqi i leci w waszą stronę.
Kurs przejęcia obliczony, właśnie go wam wysyłamy.
Przez główny monitor Jainy zaczęły przewijać się dane, które Sparky wczytywał,
pogwizdując. Skoczki koralowe były jednoosobowymi statkami myśliwskimi o przeznaczeniu
podobnym do X-skrzydłowców. Trudno jednak byłoby znaleźć mniej podobną konstrukcję. W
przeciwieństwie do X-skrzydłowców, produkowanych w stoczni, skoczki były hodowane jako
symbiotyczny układ różnych organizmów składających się na poszycie, napęd, systemy
nawigacyjne i uzbrojenie skalnego statku. Pilot komunikował się z myśliwcem poprzez rodzaj
kaptura, który pozwalał mu odbierać dane rejestrowane przez systemy statku i wydawać rozkazy,
odczytywane przez statek z jego fal mózgowych.
Jaina wzdrygnęła się. Jej wuj przymierzył kiedyś taki kaptur percepcyjny i doświadczył
kontaktu z wrogim myśliwcem. Ona nie miała takiej okazji, ale nie żałowała. Doświadczenia
Jainy jako Jedi wyrobiły w niej niechęć do wszelkich prób odczytywania błądzących jej po
głowie myśli. Nie chciała nawet myśleć o poddaniu się takiemu doświadczeniu, zwłaszcza z
galaretowatą membraną na głowie.
Spojrzała na monitory dokładnie w momencie, kiedy „Stracona Nadzieja” wypływała z
hangaru spod brzucha bothańskiego krążownika uderzeniowego.
- Dziewiątka, widzę dwa skoczki! Kierują się w stronę „Nadziei”.
- Zrozumiałem, Lacha. Weź Dwunastkę i zajmij się nimi.
Anni dwukrotnie pstryknęła wyłącznikiem kanału komunikacyjnego, potwierdzając przyjęcie
rozkazu. Jaina przechyliła statek na lewą burtę i przyciągnęła do siebie drążki, wchodząc w
ciasną pętlę. Odwróciła myśliwiec na plecy, zanurkowała, skręciła na ster-burtę i ruszyła za
pierwszym ze skoczków.
- Dwunastką biorę dowódcę! - Jaina zatrzymała palec nad przełącznikiem uzbrojenia i
połączyła lasery w sprzężoną poczwórną salwę. Obróciła drążkiem dookoła, nakierowując
soczewki celownika na owalny zarys prowadzącego skoczka. Wcisnęła przycisk kontroli sekcji
uzbrojenia, aby uruchomić laserowy ostrzał, zasypujący skoczka szybkimi seriami małych
czerwonych strzałek.
Szkarłatne strzały dolatywały na odległość około dziesięciu metrów od skoczka, po czym
znikały. Dovin basale, które manipulowały polem grawitacyjnym, zapewniając skoczkom napęd,
chroniły go jednocześnie, wytwarzając anomalie grawitacyjne. Te niewielkie bąble wsysały
światło jak miniaturowe czarne dziury.
Jaina utrzymywała ciągły ogień, przesuwając ostrzał nieco do góry i do tyłu skoczka. Aby
dobrze osłaniać statek, dovin basal musiał przesuwać bąbel grawitacyjny, co wymagało od niego
nie mniej energii niż absorbowanie strzałów. W końcu kilka pojedynczych strzałów przedarło się
przez osłonę grawitacyjną, trafiając w czarne poszycie kadłuba. W tym samym momencie Jaina
wcisnęła
przycisk
głównego
spustu,
posyłając
w
skoczka
poczwórną
salwę
wysokoenergetycznych promieni lasera. Bąbel energetyczny pochwycił jeden ze strzałów, ale
trzy pozostałe zbombardowały rufę skoczka. W kilku miejscach koral yorick zabulgotał i
wyparował, w innych tylko się stopił. W mroźnej kosmicznej próżni stopiona skała zastygła
momentalnie, tworząc lodowy ogon za yuuzhańskim myśliwcem. Lawa spaliła dovin basale i
zwęgliła tkankę nerwową, która umożliwiała kontrolę nad myśliwcem. Skoczek ciasną spiralą
zaczął spadać ku powierzchni Garqi.
Drugi ze skoczków okazał się trudniejszym celem. Robił uniki, nurkował, skakał w prawo i
w lewo. Jego dovin basale nie musiały pochłaniać strzałów, bo żaden w niego nie trafił. Pilot
najwyraźniej rozumiał, że zręczność podczas walki w przestrzeni jest warta co najmniej tyle, a
może i więcej niż mocne tarcze. Wykorzystując tylko swoje umiejętności pilotażu, pilot skoczka
wymykał się X-skrzydłowcom i zbliżał coraz bardziej do celu. -Lacha, osłaniaj mnie! - Jasne,
Dwunastka!
X-skrzydłowiec Anni Capstan skoczył do przodu i gwałtownie skręcił na bakburtę, wchodząc
na tor ataku od strony rufowej części prawej burty skoczka. Anni zasypała skoczka gradem
laserowego ognia, posługując się sterami manewrowymi, by utrzymać cel w polu rażenia, aż w
końcu yuuzhański pilot musiał wytworzyć bąbel grawitacyjny, żeby osłonić się przed jej
strzałami. Anni wystrzeliła poczwórną salwę, ale bąbel pochłonął wszystkie cztery strzały, po
czym skoczek wspiął się do góry, powyżej linii ostrzału Anni.
Jaina zobaczyła, że Anni unosi dziób myśliwca i przez chwilę zastanawiała się, dlaczego
dziewczyna nie strzela. Przyszło jej do głowy, że być może Anni musi zacze kać, aż jej lasery
ponownie się naładują, bo przedtem z niewielkim pożytkiem zmarnowały wiele energii. Skoczek
śmignął do przodu, szybko oddalając się od pościgu. Jaina pomyślała, że Anni nie zdoła go trafić,
bo mógł teraz użyć dovin basali, które zapewniały mu osłonę, do zwiększenia siły ciągu.
W tym momencie z obu boków wąskiego dzioba X-skrzydłowca Anni wystrzeliły dwa
pociski.
Od kiedy zaczęto używać gwiezdnych myśliwców w walce w przestrzeni, toczyły się spory
na temat skuteczności stosowania przez nie torped protonowych przeciwko innym statkom
myśliwskim. Nikt nie wątpił, że eksplozja torpedy protonowej rozrywa myśliwiec w drobny pył.
Ten rodzaj broni przeznaczony był do zwalczania znacznie większych jednostek. Użycie go
przeciw myśliwcowi przypominało porywanie się wibrotoporem na muchę - było grubą przesadą.
Z drugiej strony, pomyślała Jaina, czy można mówić o przesadzie w przypadku walki na
śmierć i życie?
Jaina nie była pewna, czy yuuzhański pilot zdawał sobie sprawę, że Anni rozmyślnie
pozwoliła mu nabrać dystansu, zanim wystrzeliła, czy też zginął przekonany, że po prostu miała
szczęście. Spróbował utworzyć nowy bąbel, ale zajęło mu to chwilę, i zdołał tylko o włos
zmienić kurs drugiej torpedy. Pierwsza torpeda natomiast poleciała prosto jak po sznurku, by
trafić w sam brzuch skoczka. Eksplodowała w rozbłysku białego światła, które rozlało się po
statku jak błyskawica. Skoczek koralowy zaczął rozpadać się na oczach Jainy, podczas gdy druga
torpeda przemknęła przez samo epicentrum eksplozji, by zdetonować o sto metrów dalej.
- Wspaniały strzał, Dwunastka! - Jaina uśmiechnęła się, patrząc do góry na „Straconą
Nadzieję”. Wyczuwała obecność brata na pokładzie. Jesteś już bezpieczny, Jacen, pomyślała.
Właśnie wtedy potężna eksplozja rozerwała bakburtę frachtowca, który zaczął bezwładnie
opadać ku powierzchni Garqi.
Wstrząs przy eksplozji nie był nawet w połowie tak mocny jak fala rozpaczy i bólu, którą
Jacen wyczuł od Jainy. Wiedząc, że to musi nastąpić, próbował osłonić się przed nią, ale żal i
strata emanowały od niej poprzez Moc, ostre i szarpiące. Chciał ją pocieszyć, dać znać, że nic mu
nie jest, ale nie wolno mu było tego zrobić. Zamiast tego zamknął się w sobie, odcinając od
Mocy. Nie podobało mu się, że musi oszukiwać własną siostrę w kwestii sposobu, w jaki
„Stracona Nadzieja” miała przemycić ich na Garqi, ale wiedział, że to konieczne. Nikt się nie
orientował, jakimi umiejętnościami w zakresie komunikacji i odczytywania emocji dysponują
Yuuzhanie. To, że jesteśmy ślepi na ich obecność w Mocy, pomyślał, nie musi jeszcze oznaczać,
że oni są równie ślepi na nas.
Tylko wtedy, gdy załogi okrętu i myśliwców będą przekonane, że zginęli, istniała pewność,
że ich uczucia będą miały posmak autentyczności.
- Jacen, mam na ekranie komunikat o wadliwym połączeniu sekcji J-14. Zapiekł się zacisk
albo…
- Chwileczkę, Corran. - Palce Jacena zatańczyły nad instrumentami kontrolnymi. - Wygląda
na to, że eksplozja przesunęła metalową płytę. Sekcja J-14 jest pęknięta i zacisk puścił za
wcześnie. J-13 i J-15 nadal się trzymają, ale ciśnienie przekracza wartość graniczną.
- A niech to Sith pochłonie! - Corran okręcił się w fotelu na tyle, by spojrzeć na Jacena. -
Przygotuj do odpalenia ładunki wtórne. Odpal je na moją komendę według sekwencji drugiej.
Skup się. Nie czas na zamartwianie się o siostrę.
- Tak jest. - Jacen wywołał na ekranie schemat sekwencji drugiej. Sześć z ośmiu ładunków
świeciło na zielono, ale przy dwóch paliła się czerwona lampka. To te najbliżej J-14, zauważył
Jacen.
- Mamy problem, Corran. Ładunki najbliższe sekcji J-14 są uszkodzone. - Rozumiem.
Jacen spojrzał nad głową pilota na holograficzny obraz wyświetlany na przednim
iluminatorze „Ostatniej Szansy”. Obraz pochodził z holokamer umieszczonych na zewnętrznym
poszyciu „Nadziei”, dzięki czemu pilot mógł zobaczyć, jak wygląda sytuacja na spisanym na
straty frachtowcu, pędzącym ku powierzchni planety. Statek właśnie zaczął wejście w atmosferę.
Fragmenty kadłuba zaczęły się rozgrzewać od tarcia, sypiąc snopami iskier, gdy płatami
odpadała z nich farba. Corran włączył komunikator.
- Ganner, wyjrzyj przez iluminator na sterburcie. Widzisz dwa ładunki, tam koło podpory?
Błyskają na czerwono. -Widzę.
- Czy mógłbyś, używając Mocy, uruchomić detonatory?
- Nigdy tego nie robiłem.
- No cóż, przyszła pora na ten pierwszy raz. Jeśli nie dasz rady detonować obu, skoncentruj
się na górnym. Na moją komendę… -Zrozumiałem.
- Jacen, przygotuj się. Kiedy on odpali, przyjdzie twoja kolej. - Rozkaz!
Frachtowiec zakołysał się, wchodząc w gęstsze warstwy atmosfery. Corran trzymał dłoń tuż
nad tablicą instrumentów pokładowych. Przełączył zasilanie na obwody repulsorów, co tylko
odrobinę osłoniło statek przed wstrząsami targającymi „Nadzieją”. Prom zakołysał się, a na
dwóch z przypór utrzymujących statek w ładowni pojawiły się rysy, ale uchwyty nie puściły.
Frachtowiec przechylił się na lewo, kiedy przedziurawiony z tej strony kadłub zaczął
przepuszczać powietrze do wnętrza. Corran spróbował ograniczyć przechył i wprowadzić statek z
powrotem na prosty tor. Wcisnął przycisk, który odciął napęd silników „Nadziei”. Uderzeniu w
atmosferę towarzyszyło ostre szarpnięcie i gwałtowny skręt.
- Uwaga, przygotujcie się! To nie będzie miękkie lądowanie! - Corran włączył jeszcze parę
przycisków. - Ganner, odpal ładunki! Teraz!
Corran poczuł za plecami koncentrację Mocy wokół ładunków wybuchowych. Pierwszy
eksplodował bez problemu i zniknął z ekranu Jacena. Nie czekając ani chwili, młody Jedi wcisnął
na swoim pulpicie sterowniczym przycisk detonujący pozostałe ładunki w precyzyjnie obliczonej
sekwencji, która rozerwała rufę kadłuba. Corran wcisnął kolejny przycisk i przypory łączące
„Ostatnią Szansę” z „Nadzieją” puściły. Prom oderwał się od skorupy, w której dotarł do
atmosfery. Corran nie próbował kierować jego torem czy choćby ustabilizować lotu; pozwolił, by
wirował jak każdy inny odłamek. Podczas jednego z obrotów statku Jacen dostrzegł przez
iluminatory, jak „Nadzieja” pikuje ku powierzchni Garqi.
Wskazania wysokościomierza wbudowanego w konsolę Jace-na zmieniały się w
oszałamiającym tempie. Sześć kilometrów dzielących ich od powierzchni planety, a zaraz potem
cztery… trzy… dwa. Jacen pamiętał, że jeden kilometr stanowi margines bezpieczeństwa. Szukał
u Corrana śladów napięcia, gdy ich mały statek pokonał i tę barierę.
Ale nie znalazł, co wywołało uśmiech na jego twarzy. Bez trudu mógł wyobrazić sobie ojca
w fotelu pilota, jak czeka, by wycisnąć ze statku wszystko, lekceważąc marginesy
bezpieczeństwa, które uważał za przesadne. Jacen nie sądził, by ta gotowość do podejmowania
ryzyka wynikała z tego, że był Korelianinem, przypisywał ją raczej spuściźnie Rebelii. Piloci
musieli wtedy dokonywać niezwykłych czynów, by wywalczyć wolność dla ludów galaktyki. W
ich przypadku ostrożność musiała ustąpić przed skutecznością.
Pięćset siedem metrów na czubkami drzew dżungli porastającej Garqi Corran dał pełną moc
na obwody repulsorów. Statek minimalnie zwolnił, ale to nie wystarczyło, by powstrzymać ich
upadek, zanurkowali więc między drzewa; odzierali je z kory, łamiąc gałęzie i zmuszając do
poderwania się stada kolorowych ptaków. „Ostatnia Szansa” rozdarła kopułę drzewnych koron i
część poszycia, zanim repulsory napotkały dostateczny opór planetarnej masy, by statek odbił się
jak piłka do góry.
Corran pozwolił, by stateczek zawisł w powietrzu, chłostany fioletowymi liśćmi i
powyginanymi konarami, które zasłaniały przednie iluminatory. W zetknięciu z rozgrzanym
poszyciem liście zaczęły zwijać się i skwierczeć. - Wszystko w porządku?
- U mnie tak. - Jacen spojrzał do tyłu na pozostałych członków załogi, którzy po kolei
meldowali, że są cali i zdrowi. Z głośników komunikatora rozległ się trzask. - Dowództwo lotów
„Zadziornego” wzywa wszystkie myśliwce. Zaczęliśmy odliczanie. Rozpoczynamy ewakuację.
- Zgłasza się Łobuz Jedenaście. Mamy na dole frachtowiec.
- Wiemy o tym, Jedenastka. Statek się rozbił. Nie widać śladów życia.
Jacen poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Czujniki X-skrzydłowca Jainy były zbyt słabe, by z
takiej odległości odebrać sygnały życia, więc siostra musiała myśleć, że on nie żyje. Przez krótką
chwilę chciał otworzyć się na Moc, żeby mogła go wyczuć, ale opanował się. Corran odwrócił
się i kiwnął głową.
- Wiem, że ci trudno, Jacen, ale nie martw się. Dowie się prawdy, gdy „Zadziorny” stąd
odleci. Jacen pokręcił głową.
- Nigdy wcześniej nie zrobiłem jej czegoś takiego… ani nikomu innemu.
- Byłoby wspaniale, gdybyś już nigdy więcej nie musiał tego robić, ale bywają takie sytuacje,
gdy odrobina okrucieństwa może oszczędzić wiele bólu w przyszłości. To właśnie jest
nieprzyjemna część dorastania. - Corran uśmiechnął się do niego. - Rozumiem. - Jacen wcisnął
przełącznik na swojej konsoli i ustawił go na odpowiednią częstotliwość.
- Znalazłem promień naprowadzający na częstotliwości kontaktowej. Kierunek dwieście
dziewiętnaście.
Corran skierował statek w odpowiednią stronę i zwiększył moc silników. Ruszyli przez las,
klucząc między drzewami. Gałęzie drapały o poszycie kadłuba, odstraszając kudłate antropoidy,
które uskakiwały we wszystkie strony. Statek płynął przez las, połknięty przez fioletową dżunglę
Garqi i -przynajmniej taką mieli nadzieję-ukryty przed oczami wojowników Yuuzhan Vong.
R O Z D Z I A Ł 11
Kiedy „Gwiezdny Piruet” wyskoczył z nadprzestrzeni i zaczął schodzić coraz niżej nad
powierzchnię planety Vortex, Luke Skywalker poczuł, jak aura spokoju, roztaczana przez
Vorsów, dociera do niego fala za falą. Przeszedł z saloniku mieszczącego się w środkowej części
długiego, wysmukłego frachtowca do przedniej części z kabiną pilota. Wszedł do kokpitu i
uśmiechnął się. Mara siedziała w fotelu nawigatora, a Artoo przypiął się do gniazda
unieruchamiającego za jej fotelem. Naprzeciw niego, za fotelem pilota, zajął miejsce podobny,
ale biało-zielony robot.
Mirax Terrik Horn, która długie czarne włosy zebrała w warkocz z tyłu głowy, odwróciła się
i zlustrowała Luke’a spokojnym spojrzeniem brązowych oczu. - Udało się. Dzięki temu, że
Gwizdek i Artoo obaj zajęli się nawigacją pobiliśmy chyba rekord trasy.
Oba roboty zaświergotały radośnie. Mistrz Jedi uśmiechnął się.
- Pozwól, że jeszcze raz powtórzę, jak bardzo się cieszę, że zabrałaś nas w tę trasę. Mirax
wzruszyła ramionami.
- Gwizdek regularnie przegląda dla mnie zlecenia kurierskie. Wszystko, co wiąże się z Jedi,
ma u mnie priorytet. Zresztą… Corran wałęsa się nie wiadomo gdzie, dzieci siedzą w akademii, a
mój ojciec zajmuje się swoimi sprawami, więc gdyby nie to zlecenie, siedziałabym w domu sama
jak palec. Mara uśmiechnęła się. - Wszystko jest lepsze niż czekanie. - Czekanie jest takie nudne.
Luke uniósł brew.
- Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby można było użyć słowa „nudne”, kiedy wy dwie
znajdziecie się gdzieś razem. Jeśli dobrze pamiętam, to nawet… Mara przerwała mu gestem
uniesionej ręki.
- Zostałyśmy oczyszczone z wszelkich zarzutów w tamtej sprawie.
- A jeśli chodzi o nas, zamiast włóczyć się po galaktyce, mogłyśmy w tym czasie siedzieć w
twojej akademii. Założę się, że twoi studenci byliby zachwyceni. - Mirax pokiwała głową. -
Zresztą skutki uboczne nigdy nie były takie straszne. Mistrz Jedi uśmiechnął się.
- Myślę, że Vorsowie mają własne zdanie na temat tych skutków.
- To prawda. Mamy zgodę na lądowanie w głównym hangarze Katedry. Po tym
niefortunnym wypadku admirała Ackbara i Lei Vorsowie ustanowili dwukilometrową strefę
zakazu lotów wokół Katedry, żeby znowu jej nie przeorał jakiś myśliwiec. - Mirax okręciła się w
fotelu, by wyjrzeć przez iluminatory.
-Wejście w atmosferę za piętnaście sekund. Przypnij się gdzieś, jeśli nie chcesz się poobijać.
- Powiadomię pozostałych. - Luke odwrócił się i przeszedł korytarzem do salonu, w którym
siedzieli Anakin i Chalco. Grali w planszową hologrę, ale skończyło się to sprzeczką i
wzajemnymi oskarżeniami o oszukiwanie. Anakin obraził się, kiedy Chalco wyjaśnił mu, że kody
plansz, na których zwykle grywał, były łamane tak często, że jedynym sposobem na wygraną
było złamanie ich, zanim zrobi to przeciwnik. - Skoro ty wygrywałeś, a ja nie mogłem
oszukiwać, domyśliłem się, że ty musiałeś to robić - stwierdził. Luke uśmiechnął się. - Zapnijcie
pasy. Wchodzimy w atmosferę.
Anakin wykonał polecenie, ale Chalco tylko chwycił się mocniej oparcia fotela kościstymi
dłońmi. Luke pokręcił głową podszedł do ławy i przypiął się pasami do siedziska.
- Chalco, nie zawsze musisz robić wszystko tak, żeby było jak najtrudniej.
Mężczyzna wzruszył ramionami i o mało nie wyleciał z fotela, gdy statkiem gwałtownie
szarpnęło.
- Wiem, że wy, Jedi, macie specjalną moc, ale to jeszcze nie wszystko. My, normalni, też co
nieco potrafimy. - Wycelował kciuk w sam środek swojej piersi. Przez statek przebiegł kolejny
wstrząs, a Chalco prawie wyskoczył z siedzenia. Luke sięgnął po Moc, by go posadzić z
powrotem, ale zorientował się, że Anakin już to zrobił.
I to jak delikatnie, pomyślał Luke. Chalco pewnie się nawet nie zorientował, że ktoś mu
pomógł usiąść. - Proszę cię, Chalco, zapnij pasy. Pozrzędził trochę, ale sięgnął po uprząż
ochronną.
- No dobra, trochę tu trzęsie, a skoro wy, Jedi, też się przypinacie, to i mnie nie powinno to
zaszkodzić, prawda?
Luke i Anakin wymienili uśmiechy. Mistrz Jedi pokręcił głową.
- Absolutnie nie zaszkodzi. Kiedy wylądujemy, pójdę z Marą poszukać osoby, z którą
powinniśmy porozmawiać. Tutejszy kosmoport nie jest zbyt duży, więc wy dwaj zostaniecie na
pokładzie. Anakin skrzywił się. - Ale miałem nadzieję, że…
- Sięgnij Mocą do swoich uczuć, Anakinie. Wyczuwasz tu Daeshara’cor?
Chłopak zawahał się przez chwilę, a potem pokręcił głową. -Nie. - No właśnie.
Chalco zmarszczył czoło.
- A co, wiedzieliście, że jej tu nie będzie?
- Tak, chyba gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Sądzę, że przyleciała tu po
informacje. - Mistrz Jedi pochylił się do przodu, na ile pozwalały mu na to pasy bezpieczeństwa.
- Dowiemy się tego, czego i ona się dowiedziała, a potem ruszamy dalej. Wtedy ty będziesz nam
potrzebny, Chalco. - A ja? - zapytał Anakin.
- Twoja obecność też jest niezbędna, Anakinie. Wiem to na pewno. Twarz jego siostrzeńca
rozjaśniła się.
- To co mam zrobić?
-Nie jestem pewien. Moc czasami coś sugeruje, coś podpowiada, ale to nic pewnego. W tej
chwili wiem tylko, że powinieneś zostać na pokładzie „Piruetu”. - Mam nadzieję, że nie
wymyśliłeś tego wytłumaczenia i że nie każesz mi zostać tylko dlatego, że jesteś moim wujem,
co? Luke uniósł brew. - Anakin!
Głośniki komunikatora w salonie zatrzeszczały, a po chwili usłyszeli głos Mirax: -
Podchodzimy do lądowania. W porcie będzie na nas czekał śmigacz. Za minutę będziemy na
ziemi. Luke uśmiechnął się.
- A jeśli wszystko pójdzie dobrze, za godzinę już nas tu nie będzie.
Vortex był światem o umiarkowanym klimacie, z niemal taką samą powierzchnią mórz i
lądów, składających się głównie z równin porośniętych niebieskawą trawą, smaganą wiatrem,
wiejącym to w tę, to znów w przeciwną stronę. Zamieszkujący planetę Vorsowie stanowili
humanoidalny gatunek ssaków. Dzięki pustym kościom i skórzastym skrzydłom mogli szybować
nad równiną, unoszeni prądami wznoszącymi, które się tam tworzyły. Mieli niezwykłe wyczucie
harmonii, spajające ich ze sobą nawzajem i ze światem, który zamieszkiwali. Właśnie to dążenie
do harmonii zainspirowało ich do wzniesienia Katedry Wiatrów.
W miarę jak śmigacz zbliżał się do katedry, klucząc między dwiema osadami krytych
strzechą chat, Luke stwierdził, że ta budowla ma w sobie coś zdumiewającego. Zrośnięta ze
światem, na którym powstała, jest w nim jednocześnie czymś obcym. Vorsowie musieli posiadać
zaawansowaną wiedzę inżynieryjną- inaczej wysokie kryształowe iglice katedry nigdy by nie
powstały - ale widać było, że wykorzystują je tylko na potrzeby specjalnych konstrukcji. Własne
domy budowali z naturalnych materiałów, jakie dawała ich ziemia, którą w końcu mieli sami
zasilić; natomiast szklane wieże zaprojektowano z myślą, by przetrwały wieki i budziły podziw
dla umiejętności ich budowniczych.
Wiatr przedostawał się w głąb katedry. Hulał po pustych komorach, krążył w szklanych
rurach, wprawiając w wibrację cienkie ściany, które wypełniały powietrze pulsującym
dzwonieniem. Przezroczyste żaluzje łączyły się z przekładniami, które z kolei podłączono do
tłoków, podnoszących i opuszczających żaluzje i w ten sposób modulując ich dźwięki. Budynek
wydawał się niemal żywą istotą, skupiającą w sobie tysiące głosów. A podczas Koncertu
Wiatrów -jak wiedział Luke - Yorsowie używali własnych ciał, by podwyższyć lub obniżyć
dźwięki, dobywające się z katedry w prawdziwie żywej symfonii.
Mirax zwolniła i zatrzymała śmigacz, by wysadzić Marę i Luke^ mniej więcej pół kilometra
od katedry. W połowie drogi między ich śmigaczem a kryształową budowlą stała wysoka,
błękitnoskóra kobieta w sukni koloru wieczornego nieba, podkreślającej kolor jej skóry i perłowy
połysk delikatnych jak puch włosów. Luke słyszał, jak ktoś, mówiąc o niej, użył słowa
„eteryczna”; tu, na schodach Katedry Wiatrów, żadne inne słowo nie wydawało mu się właściwe.
Wiotka i krucha, wyglądała jak duch zrodzonym z muzyki, która ją opływała.
Podszedł bliżej i uśmiechnął się, nieco rozczarowany, gdy nie odwzajemniła uśmiechu. -
Witam cię, Qwi Xux. Kiwnęła głową.
-Witam, mistrzu Skywalker. Dawno sienie widzieliśmy. Przykro mi, że fatygowałeś się aż
tutaj. Nie mogę ci pomóc. Mara zmarszczyła czoło. - Jak możesz mówić coś takiego?
Krucha Omwatianka uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Wiem o wielu rzeczach, Maro Jadę. Wiem, że kiedy razem z Wedge’em pomagałam usunąć
szkody, jakie tu wyrządzono, zrobiłam coś dobrego. Kiedy się rozstaliśmy, zrozumiałam, że to
jedyne miejsce, gdzie mogę znaleźć spokój. Wróciłam i błagałam Vorsów, by pomogli mi
kontynuować prace nad ich katedrą. Żyję nadzieją, że pieśni wiatru wyrażą płacz ofiar, których
stałam się przyczyną. Jeśli to się stanie, może odnajdę całkowity spokój. Luke uroczyście
pokiwał głową. - Mogę zrozumieć twoje pragnienie spokoju. Qwi westchnęła.
-Niewielu jest takich. Tutaj mam szansę stworzyć coś pięknego i w ten sposób odpokutować
potworności, do których się przyczyniłam. Luke i Mara wymienili posępne spojrzenia.
- Przykro mi, jeśli moje przybycie przypomniało ci dawne cierpienia - powiedział Luke. - Z
całego serca życzę ci, byś odnalazła spokój. Jeśli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić… Przez
jej twarz przemknął uśmiech.
- Chciałabym, żeby Kyp Durron tu przyleciał. Nie wiem, czy jego również dręczą
wspomnienia ofiar, ale może usłyszałby tu śpiew poległych na Caridzie.
- Przekażę mu twoją prośbę. - Luke spuścił wzrok. - Kypowi przydałoby się trochę spokoju.
Mara odgarnęła z ramion złotorude włosy.
- Jak sądzisz, po co tu przylecieliśmy?
- Szukacie Jedi, Twi’lekianki. Była tu. - Głos Qwi stwardniał. - Przyleciała, by mnie
wypytywać o różne rodzaje superbroni. Wiedziała o nie ukończonej trzeciej Gwieździe Śmierci
w Laboratorium Otchłani. Pytała, czy była jeszcze jedna… albo jeszcze jeden Pogromca Słońc
czy jeszcze inne obrzydliwości, o których nikt oprócz mnie nie wiedział. Domyślała się, że
Imperator rzadko kiedy kazał konstruować tylko jeden egzemplarz.
Luke przytaknął. Nawet pierwszy superniszczyciel gwiezdny -„Egzekutor” - miał swojego
bliźniaka wyprodukowanego równolegle z tamtym. Była nim późniejsza „Lusankya”,
podarowana Ysannie Isard jako osobista zabawka, podczas gdy pierwszy egzemplarz otrzymał
Darth Vader.
- Zawsze podejrzewałem, że jest więcej tych śmiercionośnych zabawek i że tylko czekają, by
ktoś je odnalazł. Mara zmarszczyła brwi. - A więc był drugi Pogromca Słońc?
- Nic mi o tym nie wiadomo - powiedziała Qwi. - Tworzywo na jego pancerz było
przełomowym odkryciem. Technika kwantowych kryształów została częściowo wykorzystana
tutaj, przy odbudowie katedry. Jeśli Imperator nie miał drugiego laboratorium, dublującego prace
Laboratorium Otchłani, nie mógł wyprodukować drugiego egzemplarza. Gdyby zaś takie
laboratorium istniało, już dawno mielibyśmy okazję oglądać jego zabójcze żniwo. Laboratorium
Otchłani produkowało widać dość broni, by Imperator nie musiał zakładać drugiego takiego
ośrodka. Luke uniósł głowę. - A zatem uważasz, że nie było więcej superbroni?
Qwi zawahała się chwilę.
- No cóż, było jeszcze Oko Palpatine’a. Niepowodzenie tego projektu skłoniło Imperatora do
większego wsparcia Laboratorium Otchłani. Być może Oko miało swojego bliźniaka.
Daeshara’cor wydawała się o tym przekonana.
- Czy pytała cię o plany urządzeń, których jeszcze nie wyprodukowano? - zapytał Luke.
- Interesowała się może prototypami w małej skali czy czymkolwiek innym, czego można by
użyć jako broni? - dorzuciła Mara.
- Pytała o to, a ja powiedziałam jej, że moje wszystkie wspomnienia z tamtego okresu
przepadły, wymazane przez Kypa Durrona. Mistrz Jedi zmrużył oczy.
- Ale przecież dopiero co mówiłaś, że zastosowałaś technologię użytą do budowy pancerza
Pogromcy Słońc przy odbudowie katedry. Daeshara’cor szybko przyłapałaby cię na kłamstwie.
Kobieta roześmiała się lekko, ale bez wesołości.
- Kyp wykradł mi wspomnienia, ale nie podstawy wiedzy, którą wykorzystywałam w mojej
pracy. Przeglądając notatki i eksperymentując, doszłam do tego wszystkiego, co wcześniej
wiedziałam. Znowu rozumiem, jak zrobiłam to czy tamto. Nie skłamałam, więc Daeshara’cor nie
wyczuła kłamstwa. A ja już nigdy więcej nie zbuduję urządzeń, które zabijają i okaleczają.
Nigdy. Mara prychnęła.
-Nigdy nie mów nigdy, Qwi. Stoimy w obliczu takiego zagrożenia, że Gwiazda Śmierci czy
Pogromca Słońc mogą okazać się niezbędne.
Błękitnoskóra kobieta pokręciła głową.
- To bez znaczenia. Nie zmienię zdania, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie mi za to zapłacić.
Luke zobaczył, że jego żona zaciska dłonie w pięści.
- Jak możesz tak mówić? Twoja praca mogłaby ocalić miliardy istot!
- Jak? Zabijając miliard innych? - Qwi przycisnęła dłoń do piersi. - Wy jesteście bohaterami.
Zabijaliście, ale podczas bitew, broniąc się przed atakami wrogów. Ja stworzyłam broń, która
unicestwiała planety i mordowała miliardy w mgnieniu oka. Niewinnych zamieniała w parę. Wy
mogliście to odczuć poprzez Moc, aleja odczułam to, studiując informacje o tych światach. Znam
imiona tych ludzi, znam obrazy z tych światów i noszę je w sercu. Dlatego chcę przywrócić tym
zgasłym istotom głos, by umożliwić im udział w tworzonym tutaj pięknie. Spojrzała na nich
ostro.
- Wiem, że może się wam to wydawać szalone, ale ktoś to musi zrobić. Gdybym nie przyjęła
na siebie odpowiedzialności za ich śmierć i nie postanowiła za nią odpokutować, mogłabym
kiedyś pomyśleć, że to, co zrobiłam, nie było w końcu takie złe. Gdybym przystała na to, co
proponujecie, tworzyłabym tylko ciszę. To gorsze niż śmierć. Mara zamrugała.
- Z filozoficznego punktu widzenia mogę zrozumieć pacyfizm, ale przyjęcie takiej postawy
w obliczu zalewającego nas zła byłoby… - powoli zaciskała i otwierała pięści. Luke położył dłoń
na ramieniu żony.
- Qwi chce postępować zgodnie z własnymi zasadami, broniąc ich nawet za cenę życia. To
lepiej, niż gdyby stała się narzędziem w rękach ludzi, którzy wykorzystaliby jej pracę, by czynić
zło.
- Luke, ale to może być jedyny sposób, by powstrzymać Yuuzhan Vong!
- A więc, moja droga, musimy zadać sobie pytanie, czy koniecznie trzeba ich powstrzymać,
czy też może istnieje jakieś inne rozwiązanie. - Luke uśmiechnął się do żony pokrzepiająco. - Nie
lubię, gdy kurczy mi się wachlarz możliwych rozwiązań, ale jeszcze mniej przypadłoby mi do
gustu posiadanie broni, która niszczy całe planety i gwiazdy. Znasz dobrze Imperatora. Czy nie
uważasz, że wolałby mieć dwa statki, nazywane jego oczami?
Mara zastanowiła się chwilę. Łagodny wiatr dzwonił przenikliwie wśród krystalicznych wież
katedry.
- Jeśli istniało drugie Oko i użyto go w tym samym czasie, mógł wystąpić ten sam problem,
który spowodował utratę pierwszego. Luke uśmiechnął się. - A ten problem to dwoje Jedi.
- W tamtych czasach był wiele par Jedi. - Mara wzruszyła ramionami. - Więc możliwe, że
jest gdzieś drugie Oko. Qwi złożyła smukłe dłonie.
- Mam nadzieję, że jeśli drugie Oko istnieje, znajdziecie je, zanim ktoś go użyje.
Przywrócenie głosu zmarłym to szlachetny cel, ale może nadejdzie dzień, kiedy nie będzie już to
potrzebne.
- Ja również bym sobie tego życzył, Qwi. - Luke westchnął i wzruszył ramionami. - Ale mam
wrażenie, że ten dzień jest jeszcze daleki.
R O Z D Z I A Ł 12
Anakin patrzył, jak śmigacz z jego wujem, Marą i Mirax na pokładzie oddala się coraz
szybciej. Nie lubił zostawać sam, ale postanowił nie poddawać się niezadowoleniu. Tylko dzieci
się obrażają, pomyślał. A ja nie jestem już dzieckiem. Miał właśnie wpaść na chwilę do kabiny
pilota i rzucić okiem na przyrządy kontrolne „Gwiezdnego Piruetu”, kiedy odgłos kroków kazał
mu się odwrócić.
Na krótką chwilę Chalco zamarł jak zwierzę złapane w światła reflektorów. Potem
uśmiechnął się szeroko i wyprostował. Spróbował pewnością siebie pokryć szok, że został
odkryty.
- Właśnie wychodziłem. Chcę się rozejrzeć po okolicy. - Mistrz Luke kazał nam zostać tutaj.
- To twój mistrz, mały, nie mój. - Chalco dotknął przycisku kontrolki trapu. - Więc zostań w
środku, tak jak ci kazał. Anakin skrzyżował ręce na piersi.
- Nie powinieneś wychodzić na zewnątrz.
- Myślisz, że zdołasz mnie powstrzymać?
- Myślisz, że nie zdołam?
Chalco zmrużył oczy, które prawie całkowicie skryły się pod fałdami grubej skóry. - Jesteś
pewien, że chcesz spróbować?
- Mistrz Yoda uczył mojego mistrza, że próby są niepotrzebne. Albo coś robisz, albo nie. -
Anakin stłumił w sobie pokusę użycia Mocy, by cisnąć Chalco o poszycie kadłuba. Mara nieraz
upominała go, by nie używał Mocy do zadań, które jej nie wymagają. A skoro potrafił utrzymać
Chalco w jego fotelu podczas wejścia w atmosferę, wiedział, że bez trudu zrobi to i teraz.
Jeżeli wiem, że mogę to zrobić, nie muszę tego wcielać w czyn, pomyślał Anakin. Na pewno
istnieje jakieś inne rozwiązanie. Wzruszył ramionami, a ręce opuścił luźno wzdłuż ciała.
- Jak chcesz, ale jeśli nie będzie cię na pokładzie podczas startu, utkniesz tu na dobre.
Tutejszy rozkład lotów jest nieco inny niż na Coruscant. Życie też jest tu trochę trudniejsze.
Vorsowie nie przepadają za cudzoziemcami, więc pewnie zapędzą cię do łopaty. Ale jeśli nie
masz nic przeciwko temu, nie będę cię zatrzymywał.
Na twarzy Chalco pojawił się wyraz bezbrzeżnego zdumienia.
- Naprawdę myślisz, że mógłbyś mnie powstrzymać?
- Co za różnica? Jeśli marzy ci się zbieranie, międlenie, przędzenie i tkanie tutejszych
włókien, to dlaczego właściwie miałbym cię powstrzymywać? - Przypomniał sobie swoją
rozmowę z Marą na Dantooine. - Ludzie myślą, że Jedi są od tego, żeby ratować ich z tarapatów,
w które wpadli przez własną głupotę. Gdyby tak było, nie mielibyśmy jednej wolnej chwili. -
Uważasz, że jestem głupi?
Anakin zignorował podwójny gwizdek obu robotów.
- Gdybyś był głupi, mistrz Skywalker nie zabrałby cię z nami. Uważam po prostu, że jesteś
taki jak większość ludzi: żyjesz dniem dzisiejszym i nie myślisz o jutrze. I to nie pozwala ci iść
do przodu.
- Tak myślisz, mały? - W tonie Chalco słychać było urażoną dumę. Oparł się rozluźniony o
poszycie kadłuba. Anakin uznał, że Chalco nie czuł się naprawdę obrażony, ale chciał za takiego
uchodzić. Młody Jedi wzruszył ramionami.
- Znam cię wprawdzie od niedawna, ale myślę, że masz ten sam problem co Jedi. Martwisz
się o swój wizerunek, o to, jak cię widzą inni. Wiele zależy od twojej reputacji. To podobne
obciążenie jak w przypadku Jedi, prawda? Krępy mężczyzna potarł nieogoloną szczękę.
- Może czasem, czy ja wiem? Pewnie, niekiedy bywa ciężko. Ludzie cię sprawdzają,
naciskają. Wyrobisz sobie reputację i każdy chce to wykorzystać.
- Tak, wiem, jak to jest. - Anakin obrócił do tyłu fotel nawigatora i usiadł. - Mój ojciec
musiał z tym walczyć przez całe życie, a z rycerzami Jedi jest podobnie. Każdy chce sprawdzić,
ile naprawdę jesteśmy warci. Niektórzy się nas boją i trzymają się z daleka. Inni też się boją, ale
wzywają nas mimo wszystko, żeby pokazać, że się nie boją. Strata czasu i tyle. Chalco pokiwał
głową. - Twoim ojcem jest Han Solo, prawda? -Tak.
- Widziałem go ostatnio parę razy. Wyglądało, że jest zdruzgotany śmiercią swojego
partnera.
Anakin znów musiał zwalczyć odruchowe, dobrze już znane poczucie winy z powodu
śmierci Chewiego. - Tak, to dla niego wielki cios.
- Musieli być dobrymi przyjaciółmi. - Chalco pozwolił sobie na półuśmiech. - Ja tam nie
jestem specjalnym wielbicielem Wookich. I chyba nigdy nie byłem z nikim tak blisko.
- Wiele razem przeszli. Chewbacca był nieodłączną częścią życia mojego ojca, mojego
zresztą też. Zawsze był obok, a teraz go nie ma. - Anakin poczuł, że ból ściska mu gardło.
Uświadomił sobie, jaki bezmiar pustki zostawił po sobie Chewie. Chciał coś powiedzieć, ale nie
był w stanie wydobyć z siebie słowa. Podniósł rękę i otarł pojedynczą łzę.
- Przepraszam - powiedział zduszonym głosem.
Chalco stracił nagle pewność siebie.
- Eee… słuchaj, mały, może nie miałem nigdy tak bliskiego przyjaciela, ale wiesz… mogę
zrozumieć, jak się czujesz. Człowiek przyzwyczaja się do ludzi dookoła. Widzisz ich w
kosmoporcie, masz ich w sąsiedniej celi i tak dalej. A potem pewnego dnia budzisz się, a tego
gościa z celi obok już nie ma, wypuścili go i nawet nie wiesz, czy zobaczysz jeszcze kiedyś jego
albo kredyty, które wygrałeś od niego w sabaka. To znaczy, eee… tego… nie za bardzo wiem, co
powiedzieć, ale…
Anakin kiwnął głową i poczuł falę ulgi płynącą ku niemu od Chalco.
- Dzięki, rozumiem, co masz na myśli. Kiedy jest się z kimś blisko, nagła utrata tej osoby
bardzo boli. Trudno się z tym pogodzić. A Chewie… był z nami od zawsze. Śmiał się, żartował,
nigdy nie narzekał, jak po nim łaziłem albo mu przeszkadzałem. Był jak skała, a kiedy go
zabrakło…
- Ale nie tylko on jest jak skała, chłopcze. - Chalco kiwnął głową w stronę Katedry Wiatrów.
–Masz jeszcze wuja, matkę, ojca…
-No tak, ale sam widziałeś mojego ojca. Ostatnio jest trochę… hmm… niezbyt kontaktowy. -
Anakin westchnął. A mama ma tyle spraw na głowie. Zawsze mogę na niej polegać, ale rzadko
jesteśmy razem. Wuj Luke… no tak, on mi bardzo pomaga, ale też ma wiele innych zajęć. Ale to
nic. Tak właśnie wygląda dorosłe życie. Muszę się nauczyć jakoś sobie z tym radzić.
- Nie spiesz się tak do dorosłego życia, mały - poradził Chalco i wzruszył ramionami. - Cóż,
prędzej czy później trzeba dorosnąć, bo inaczej będziesz taki jak ja. Może to i nie tak źle
dorosnąć szybko.
- Myślę, że chodzi po prostu o to, żeby dorastać, nieważne jak szybko. - Anakin spojrzał na
kontrolkę trapu - Nadal masz zamiar wyjść na zewnątrz?
Chalco zastanawiał się przez chwilę, zanim powiedział:
- Nie żebym się bał, że mnie zapędzą do łopaty.
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło.
- No chyba. - Mężczyzna uśmiechnął się lekko. - Zresztą pomaganie jednemu rycerzowi Jedi
w wytropieniu drugiego to też niełatwe zajęcie. Chyba trudniejsze niż cokolwiek, co do tej pory
robiłem, więc czas się wziąć do roboty. To nie dziecinada!
Admirał Gilad Pellaeon nie znosił zasiadać w wielkim fotelu na podium w sali Rady
Moffów. Tylko czterech moffów przybyło osobiście, reszta uczestniczyła w spotkaniu za
pośrednictwem holo, którego kosztów, zdaniem admirała, w żadnym stopniu nie
rekompensowała wartość wypowiedzi moffów na tym forum. To, co miał im do powiedzenia,
można było równie dobrze wysłać jako komunikat, ale moffowie byli głęboko przekonani, że ich
opinie i rady mają nieocenioną wartość.
Moff Crowal z planety Valc VII buntowniczo uniosła podbródek, nie wstała jednak z
holograficznego fotela. Valc VII był tą z imperialnych planet, która zahaczała o granice
Nieznanych Terytoriów, dzięki czemu była najmniej narażona na niebezpieczeństwo ze strony
Yuuzhan Vong. Odległość od źródła zagrożenia nie uspokoiła jed nak Crowal, która jak zwykle
domagała się dla swojej peryferyjnej planety więcej, niż można by uzasadnić faktyczną potrzebą.
- Jeśli zagrożenie jest prawdziwe, admirale, błagamy, by bronił pan naszych światów. Jeśli
natomiast jest to pułapka, to pragnęlibyśmy, by pańskie statki pozostały jednak w przestrzeni
imperialnej. Admirał złączył dłonie czubkami palców.
- Mówiłem już, że to nie pułapka. Groźba wisząca nad Nową Republiką jest jak najbardziej
realna. Ich prośba o pomoc jest szczera. Moff Flennic gniewnie zacisnął szczęki.
-A niech sczezną! Gdyby nie powalili Imperium, dzisiejsze zagrożenie byłoby śmiechu
warte. Imperator poradziłby sobie z tym jednym kiwnięciem palca, Moff Sarreti, zwierzchnik
Bastionu, który pochylił się nad stołem, by odpowiedzieć Flennicowi, wydawał się mieć więcej
życiowej mądrości, niż wskazywałby na to jego wiek.
- Chyba nie do końca pojmuję twoje rozumowanie, Flennic. Nowa Republika pokonała
Imperium, a teraz stoi w obliczu zagrożenia ze strony Yuuzhan Vong. Logiczny wydaje się
wniosek, że Yuuzhanie stanowiliby podobne zagrożenie dla Imperium. Flennic prychnął i
skrzywił się.
- Skoro tak, dlaczego mielibyśmy wysłać nasze siły na pomoc Nowej Republice, jeśli
zgodnie z pańską oceną są znacznie słabsze niż republikańskie?
Sarreti pokiwał głową. Przyznawał, że to logiczny wniosek.
- Powinniśmy przyjść im z pomocą, bo to słuszna postawa.
- Słuszna postawa? - warknęła Crowal. - Wykrwawiać się dla tych, którzy nas odarli z siły,
godności i znaczenia? Którzy niszczą naszą gospodarkę? Którzy podstępnie zalewają nasze
światy propagandą, podważającą wartości, jakimi kieruje się nasza kultura? Teraz widzę, że to
naprawdę pułapka, w którą daliście się wciągnąć. Sarreti wstał powoli i ze zwodniczą swobodą,
ale Pellaeon wiedział, że każdy ruch, każdy gest młodego człowieka jest starannie przemyślany.
Młody moff złożył dłonie i dotknął ust czubkami palców. Wzrok miał nieobecny, jakby pogrążył
się w rozmyślaniach. Po chwili opuścił ręce wzdłuż tułowia i zaczął mówić cichym, miękkim,
niemal uwodzicielskim głosem.
- Naprawdę liczę się z mądrością starszych, roztrząsając sprawy takiej wagi jak ta. Wasze
doświadczenia z czasów rozkwitu Imperium przed śmiercią Imperatora, z okresu wojen
admirałów aż do dziś, kiedy to z trudem utrzymujemy przy życiu to kruche Nowe Imperium -
wszystko to ma swoją rangę. W porównaniu z waszymi moje doświadczenia są nieliczne, bo
byłem zaledwie dzieckiem w chwili śmierci Imperatora. Dorastałem w czasach Rebelii, a moja
rodzina uciekła z Coruscant po upadku Imperium. W końcu dotarliśmy tutaj, gdzie wstąpiłem do
imperialnej armii. Pewnie dlatego, że oglądałem ten konflikt już po upadku Imperium, mam inne
niż wy spojrzenie na pewne sprawy. Patrzę na nie nie przez pryzmat wściekłości, bólu czy
porażki ani też tęsknoty za utraconą przeszłością. Widzę, czego dokonała Nowa Republika, i
chociaż podobnie jak wy uważam, że nie wszystko zrobili dobrze, nie mogę pozostać ślepy na ich
osiągnięcia. Nie zapominajmy, że sześć lat temu mogli nas zetrzeć w proch, gdyby tylko
zechcieli. To my, Nowe Imperium, zdradą i podstępem o mało nie doprowadziliśmy do ich
upadku, a oni wspaniałomyślnie postanowili nie karać wszystkich za błędy niektórych. Domagali
się tylko pokoju i pozwolili nam godnie wycofać się z konfliktu, czego dowodem jest to, że nadal
mamy siły zbrojne, o których pomoc teraz proszą. Dłonią o długich, szczupłych jak on sam
palcach wskazał na Pellaeona.
- Prośba, z którą zwrócili się do admirała Pellaeona, to nie zagrożenie, nie pułapka. To
honorowa prośba, z którą przyszli do nas nie ze względu na to, jak my ich postrzegamy, ale ze
względu na to, jak oni nas postrzegają. A postrzegają nas jak równych sobie; proszą, a nie
domagają się pomocy. Jeśli ktoś nie widzi potrzeby zareagowania na taką prośbę, to jest ślepy i
głupi i zasługuje na to, by zostać pokonanym przez Republikę, Yuuzhan Vong czy kogokolwiek
innego.
Większość zgromadzonych wokół stołu zareagowała na wypowiedź młodego moffa z
uznaniem. Pellaeon uśmiechnął się do niego i skinął głową, po czym sam wstał. Oparł pięści na
biodrach i popatrzył posępnie na zebranych.
- Jakkolwiek doceniam, jak zawsze, wasze uwagi i porady, pragnę przypomnieć, że to ja
dowodzę Imperialną Przestrzenią Kosmiczną. Wezwałem was na to spotkanie nie po to, by
szukać rady, ale by udzielić jej wam, a także by przestrzec przed niebezpieczeństwem. Kiedy
zawiadomimy wszystkich, wyjawimy, co dzieje się w Nowej Republice, i wyjawimy, jaka będzie
nasza odpowiedź, wielu ludzi zareaguje tak jak wy. Trudno im będzie zrozumieć, dlaczego
pomagamy naszym wrogom. Mam nadzieję, że znajdziecie w sobie dość siły perswazji, by ich
przekonać, że postępujemy słusznie. Dziękuję moffowi Sarreti za jego wypowiedź. Powinniście
uznać jego racje. Holograficzna postać Flennica uniosła brew.
- A zatem pośle pan tam nasze siły niezależnie od naszej opinii?
- Dziwię się, że udaje pan zaskoczonego, moffie Flennic. - Pellaeon rozciągnął w uśmiechu
nastroszone siwe wąsy. - Miał pan okazję wyrazić swoją opinię, ale chyba zdaje pan sobie
sprawę, że pańscy koledzy z tego gremium generalnie poprą moje posunięcie. Wiedzcie zatem,
że zamierzam ogłosić mobilizację i powołać wszystkich rezerwistów, wyznaczając część z nich
do aktywnej służby. Zamierzam również wezwać wszystkie nasze tajne służby i grupy
dywersyjne, zarówno te działające na obszarze Imperium, jak i poza nim, by przyszły nam z
pomocą. Choć niektórzy z was pewnie uważają, że te tajne oddziały powinny posłużyć nam do
odebrania Nowej Republice władzy nad galaktyką, nie możemy zlekceważyć zagrożenia ze
strony Yuuzhan Vong. Będziemy potrzebować każdego żołnierza, jakiego zdołamy wystawić, a
nawet więcej. Pellaeon spojrzał na adiutanta siedzącego w końcu sali.
- Zaraz prześlę wam kody, którymi mają się posłużyć powracające oddziały. Nie wolno wam
w żaden sposób zatrzymywać ich w drodze. W zamian za waszą współpracę zgodzę się nie
powoływać do służby wojskowej waszych gwardzistów. Możecie również swobodnie użyć
rezerwistów do zapewnienia ładu i porządku. Crowal potrząsnęła głową.
- Myśli pan, że wystarczy nam dać żołnierzyków do zabawy?
- Jeśli tak pani sądzi, to widać jest pani zbyt bezmyślna, by zajmować się czymkolwiek
innym niż zabawą w żołnierzyki. - Oczy admirała pociemniały z gniewu. - Musicie zrozumieć
jedno: jeśli Yuuzhan Vong są dość silni, by pokonać Nową Republikę, my tym bardziej nie
będziemy w stanie się im przeciwstawić. Proponuję, byście wykorzystali czas, jaki zdobędę dla
nas, walcząc u boku Nowej Republiki, na poprawę bezpieczeństwa waszych światów. Jeśli
poniosę porażkę, a wam przyjdzie bawić się swoimi żołnierzykami, mam nadzieję, że nie będzie
mnie już wśród żywych, by oglądać rezultaty waszych poczynań. Koniec wiadomości.
Holograficzne wizerunki moffów znikły. Sarreti podszedł do Pellaeona, a pozostali trzej
moffowie jeden za drugim opuścili pokój . Admirał zauważył, że młody moff zatrzymał się przed
podium, dzięki czemu ich oczy pozostały na tym samym poziomie. Sarreti uśmiechnął się miło. -
Potraktował ich pan zbyt łagodnie.
- Gdybym zrobił inaczej, mogliby odnieść wrażenie, że ich błazeństwa mnie cokolwiek
obchodzą.
- Słuszna uwaga. - Młody moff założył ręce za plecy. - Siły Bastionu chętnie dołączą do
pańskich wojsk. Ja też jestem nadal rezerwistą. Jeśli pan mnie potrzebuje, moja administracja
poradzi sobie beze mnie.
- Bardzo chciałbym mieć cię przy sobie, Ephin, ale myślę, że lepiej wykorzystam twoje
talenty, powierzając ci koordynację działań pozostałych moffów. - Bo ja nie wystąpię przeciwko
panu? Pellaeon przytaknął.
- Lepiej, żeby ci ludzie byli z nami niż przeciwko nam. Z drugiej zaś strony, jeśli spaskudzę
sprawę do tego stopnia, że będziecie zmuszeni wystąpić przeciwko mnie, wolę, żebyś to ty stanął
na czele niż Crowal czy Flennic.
- Jestem przekonany, że nie dojdzie do takiej sytuacji.
- Mam nadzieję - westchnął Pellaeon. - Ale jeśli Yuuzhan Vong wyzwą nas i polegną w
walce, może skończy się czas wojowników takich jak ja, a nastanie czas budowniczych takich jak
ty. Miejmy nadzieję, że będzie wtedy co budować.
R O Z D Z I A Ł 13
- Porucznik Jaina Solo melduje się na rozkaz, panie pułkowniku. - Jaina stanęła
wyprostowana jak struna w drzwiach do kabiny pułkownika Darklightera na pokładzie
„Zadziornego”. Nie miała pojęcia, dlaczego wysłał po nią Emtreya - wojskowego robota
protokolarnego jednostki - ale cieszyła się, że będzie miała okazję porozmawiać z pułkownikiem.
Incydent z jej bratem sprzed tygodnia nadal przyprawiał ją o ściskanie w żołądku. Kiedy
pomyślała, że nie żyje…
- Wejdź, Jaino, i usiądź. - Gavin Darklighter skinieniem głowy wskazał jej miejsce na pryczy
pod ścianą. Sam siedział przy małym stoliku przytwierdzonym do ściany kabiny po przeciwnej
stronie. Stał na nim notes komputerowy, kilka datakart i mała holokostka, wyświetlająca
zmieniające się co chwila zdjęcia jego rodziny. To wystarczyło, by pozbawić kabinę jej
sterylnego charakteru mimo białych ścian i szarej podłogi.
Kiedy usiadła, pułkownik obrócił się razem z fotelem twarzą do niej. Choć jeszcze młody,
skronie miał lekko przyprószone siwizną, a w kącikach oczu pojawiły się drobne zmarszczki.
Objął dowództwo Eskadry Łobuzów już po podpisaniu pokoju z Imperium, ale osiemnaście lat
służby w tej w eskadrze zostawiło swoje ślady. Dla Jainy był chodzącą legendą-jednym z
niewielu, którzy nie tylko przeżyli, ale świetnie się czuli w Eskadrze Łobuzów.
- Jaino, powinienem był wcześniej z tobą o tym porozmawiać. To, co wydarzyło się na
Garqi, było niefortunne, ale i konieczne. Bezpieczeństwo operacyjne wymagało, by nie
wpuszczać do systemu nikogo w czasie, gdy „Stracona Nadzieja” miała spłonąć w atmosferze.
Jaina skinęła głową.
- Powiedziano mi, że tylko admirał Kre’fey i technicy, którzy przygotowali statek, no i sama
grupa zadaniowa, wiedzieli, co się ma wydarzyć. Wiem, że pan sam o niczym nie wiedział, więc
nie mógł mnie pan uprzedzić.
- Słyszałem, jak wysoko mnie oceniłaś, przypuszczając, co bym zrobił, gdybym wiedział.
Prawda jest jednak taka, że nic bym ci nie powiedział. - Spojrzał jej prosto w oczy, aż przeszedł
ją dreszcz. -Decyzja, by nie ujawniać tej informacji, została podjęta przez wyższych rangą ode
mnie, a ja uszanowałbym względy bezpieczeństwa zabrania jące mi zdradzenia jej nawet tobie. I
chociaż wiem, że nie dałabyś po sobie poznać, że cokolwiek wiesz, ocena tego, czy warto podjąć
takie ryzyko, również nie należała do mnie.
Jaina przytrzymała się krawędzi koi, by zachować wyprostowaną postawę. Czuła się
zdradzona, głównie dlatego że przypisywała pułkownikowi motywy, których, jak sam twierdził,
nie posiadał. Ufała mu, a tymczasem on dowodził, że nie jest wart tego zaufania. I chociaż w jego
głosie brzmiała szczerość, wyraźnie sugerował, że zachowałby milczenie niezależnie od tego, o
kogo by chodziło.
Czuła się zaskoczona, że jato rozgniewało. Nie sądziła, by zasługiwała na specjalne
traktowanie, ale ten gniew wskazywał, że jakąś cząstką siebie jednak się tego spodziewała. Była
w końcu rycerzem Jedi, podobnie jak jej brat, a to powinno mieć jakieś znaczenie. Ktoś mieszał
się w sprawy Jedi, a to nie było w porządku. A czy po tym wszystkim, co jej rodzina zrobiła dla
Nowej Republiki, nie zasłużyła na to, by oszczędzono jej bólu? Czy Nowa Republika nie była jej
winna choć tyle?
Szybko zreflektowała się, jak niewłaściwy jest taki sposób myślenia. Uraza, jaką poczuła,
słysząc, że sprawy Jedi musiały ustąpić przed kwestiami większej wagi, była bardzo bliska
aroganckiej postawy Kypa Durrona i jego popleczników.
Jedi dysponują wprawdzie umiejętnościami, których inni nie mają, upomniała samą siebie,
ale to nie oznacza, że są lepsi od innych. A dopóki latam w Eskadrze Łobuzów, jestem przede
wszystkim pilotem, a dopiero później rycerzem Jedi.
Teraz już nie uważała, że należy jej się cokolwiek od Nowej Republiki.
Nowa Republika może być coś winna moim rodzicom, pomyślała, ale nie mnie. Jeśli
Republika zaciągnie u mnie jakiś dług, to tylko przez moje własne dokonania. Na razie, w
porównaniu z zasługami rodziców, niczym sobie nie zasłużyłam na specjalne traktowanie.
Pułkownik Darklighter pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach.
- Specjalnie nie rozmawiałem o tym z tobą wcześniej. To prawda, mogłem oszczędzić ci
nieco bólu, pomyślałem sobie jednak, że mały ból teraz będzie dużo lepszy niż wielki ból w
przyszłości. Kiedy wstąpiłem do Eskadry, byłem w twoim wieku. A że Biggs Darklighter był
moim ciotecznym bratem, czułem ciężar reputacji związanej z moim nazwiskiem. Podobnie jak
ty wierzyłem, że mogę dokonać wszystkiego. Miałem to szczęście, że Eskadra przyjęła mnie jak
swego, pomogła mi i pozwoliła nie zawieść honoru rodziny. Na tobie ciąży znacznie większa, ale
i trochę inna odpowiedzialność. Urodzenie dało ci pewne przywileje, podczas gdy ja byłem
prostym farmerem. Moi rodzice byli nikim; twoi ocalili galaktykę i nadal jej służą. W tej służbie
dorobili się wrogów, a ty jesteś dość mądra, by wiedzieć, że kiedy twoja matka zrzekła się
władzy, ci wrogowie postanowili zaszargać jej wizerunek, a także wizerunek Jedi. Jaina pokiwała
głową.
- Zdarzało mi się spotkać ludzi, którzy uważali mnie za rozpuszczoną smarkulę. Ciężko
pracowałam, by udowodnić im, że się mylą.
- To oczywiste. Wszyscy w Eskadrze cieszymy się, że jesteś wśród nas. Ale na tym statku i
na pozostałych statkach również są tacy, którzy oceniają cię inaczej niż ja - westchnął. - To, co
się stało, przede wszystkim miało pokazać, że nikogo nie faworyzujemy. Nie ma wśród nas
nikogo, kto nie współczułby ci z powodu śmierci brata, i nikt nie chciałby być w twojej skórze,
gdy eksplodowała „Stracona Nadzieja”. Wszyscy wiedzą, jak musiałaś cierpieć. A kiedy
dowiedzieli się, że twoi przełożeni świadomie wprowadzili cię w błąd, jak zresztą wszystkich w
Eskadrze Łobuzów, przekonali się, że mają z nami więcej wspólnego, niż przypuszczali.
Uświadomili sobie, jak poważny jest problem Yuuzhan Vong, skoro w jego obliczu Nowa
Republika nikogo nie traktuje ulgowo: ani Eskadry Łobuzów, ani Jedi, ani członków rodziny
Solo.
Młoda pilotka zamknęła oczy i potarła dłonią czoło. Tak, teraz wszystko miało sens. Jaina
odkryła, iż po rodzicach odziedziczyła przekonanie, że jej rolą, rolą całej jej rodziny, jest
ratowanie galaktyki. To prawda, dokonania rodziny były najważniejsze, ale potrzeba było setek
tysięcy rozumnych istot, które tworzyły Sojusz Rebeliantów, aby nie dopuścić do
zaprzepaszczenia skutków bitew wygranych przez kogoś innego. Wysadzenie Gwiazdy Śmierci
niewątpliwie wyeliminowało zagrożenie dla galaktyki, ale samo w sobie nie spowodowało
wyzwolenia ani jednej imperialnej planety. To zadanie wymagało wysiłków setek innych osób.
A teraz chodzi o to, pomyślała Jaina, by pokazać, że ich wysiłki będą znów nieodzowne.
Otworzyła oczy i spojrzała na dowódcę.
- Panie pułkowniku, ja… eee… no cóż, nauczył mnie pan pokory. A nie sądziłam, że
potrzebuję takiej lekcji. Gavin roześmiał się serdecznie.
- Chyba nie na tyle, jak niektórzy mogliby sądzić. Nie jesteś pierwszym pilotem w tej
jednostce, któremu utarto nosa. Pamiętaj, że każdy był traktowany tak samo. Eskadra Łobuzów
niewątpliwie jest najlepszą jednostką Nowej Republiki, ale teraz nasi towarzysze będą wiedzieć,
że wszyscy jesteśmy sobie równi, jeśli chodzi o traktowanie. Uniósł w górę palec.
- Jest jeszcze jedna nauczka, którą, mam nadzieję, wyniesiesz z tej lekcji. Za moich czasów
w Eskadrze Łobuzów widziałem śmierć wielu przyjaciół. Straciłem wielu ludzi, którzy byli mi
bliscy, niektórzy nawet bardzo. Admirał Kre’fey na przykładzie twojego brata i Corrana pokazał
nam, że śmierć może zabrać każdego z nas. Przypomniał, że możemy się znaleźć w sytuacji, gdy
będziemy musieli poświęcić coś wbrew sobie. To dobrze. Jeśli zaczniemy latać, myśląc, że nie
może się nam przytrafić nic złego, to będzie głupie. A ludzie, którzy postępują głupio, często
giną, zabierając przy tym ze sobą do grobu przyjaciół.
- Tak jest, proszę pana. Dziękuję, panie pułkowniku. - Jaina sama zauważyła, że w czasie
symulowanych lotów po Garqi latała ostrzej i była gotowa pójść na całość. Wiedziała, że w walce
z Yuuzhan Vong będzie to bardzo potrzebne.
- Doskonale, pani porucznik - zakończył pułkownik i wyprostował się. - Proszę iść do swoich
kolegów i powiedzieć im, że mają dwie godziny, zanim się zameldują w rufowym hangarze.
Zamknięty w kokpicie swojego X-skrzydłowca, spoczywającego jak w gniazdku w rufowym
hangarze „Zadziornego”, Gavin nie widział, jak bothański krążownik wraca do normalnej
przestrzeni. W tej samej chwili gdy czujniki statku obudziły się do życia, zalały komputer
pokładowy Gavina danymi o systemie Sempidala. Kontrola lotów dała zgodę na start, więc
włączył zasilanie obwodów repulsora i pchnął drążek przepustnicy. X-skrzydłowiec zaczął
nabierać prędkości. Lecąc przez tunel startowy, przebił się przez bąbel osłony magnetycznej na
jego końcu i długą pętlą pomknął w kierunku punktu zbornego.
Gavin przesunął przełącznik blokujący skrzydła myśliwca w pozycji bojowej. Sprawdził stan
tarcz, laserów i na samym końcu systemu celowniczego.
- „Zadziorny”, zgłasza się dowódca Łobuzów. Brak bezpośredniego zagrożenia na
czujnikach zasięgu.
- Zrozumiałem, dowódco. Rozpocząć lot wyznaczonym kursem.
- Według rozkazu. - Gavin przełączył komunikator na częstotliwość taktyczną eskadry.
- Klucz pierwszy do mnie. Klucz drugi, zacznijcie węszyć. Klucz trzeci leci dołem. Na razie
wszystko w porządku, ale uważajcie.
Gavin jeszcze raz sprawdził czujniki zasięgu i zauważył jakiś ruch na obrzeżach systemu.
Dane pochodziły z czujników „Zadziornego”, które rozpoznały w odległym obiekcie skoczki
koralowe. Nie mogły wykonać mikroskoku przez nadprzestrzeń, więc nie były w stanie dotrzeć
do „Zadziornego” wcześniej niż za cztery godziny, a wtedy po statku nie powinno już być ani
śladu.
Jeśli dotrą do „Zadziornego” wcześniej, pomyślał Gavin, rzeczywiście nie zostanie po nim
śladu.
Admirał Kre’fey zgodził się z opinią, że rozbicie księżyca o powierzchnię Sempidala nie
mogło być tylko atakiem terrorystycznym. Skoro zaangażowano w to takie środki, a Sempidal nie
stanowił zagrożenia dla Yuuzhan, musiał więc być im do czegoś potrzebny, podobnie jak
Dubrillion. Wysłanie oddziału, by zorientował się w sytuacji, było sprawą najwyższej wagi.
Standardowa misja zwiadowcza polegałaby na pojawieniu się na obrzeżach systemu i
wysłaniu automatycznych sond albo po prostu na wykorzystaniu czujników dalekiego zasięgu do
zebrania wszelkich możliwych informacji. Kre’fey założył więc, że Yuuzhanie umieszczą swoje
siły obronne właśnie na obrzeżach systemu, by uniemożliwić taką strategię. Admirał zlecił
swoim astronawigatorom niezliczone analizy danych, zebranych podczas ucieczki z systemu
przez „Sokoła Millenium”. Wykorzystując te informacje, opracowano model pokazujący, w jaki
sposób planeta rozpadnie się na części po upływie pewnego czasu. Pozwolił on określić zmiany
profilu grawitacyjnego systemu w miarę rozpadu planety. Znaleźli punkt bardzo blisko rozbitej
planety, w którym statek mógł się pojawić, wyskakując z nadprzestrzeni, i bezpiecznie powrócić.
Skoki wewnątrzsystemowe były dla Yuuzhan praktycznie niewykonalne.
No więc wyskoczyliśmy i lecimy, pomyślał Gavin. Obrócił statek i skierował go w głąb
labiryntu utworzonego przez szczątki Sempidala. Chociaż jego satelita roztrzaskał planetę,
daleko mu było do precyzji Gwiazdy Śmierci w przypadku Alderaanu. Gavin miał okazję lecieć
przez cmentarzysko Alderaanu, ale odłamki Sempidala były znacznie większe niż pole asteroid, o
jakie rozbiła się tamta planeta.
Widział ogromne kawały globu z fragmentami dawnej linii brzegowej. Przypuszczał, że
gdyby podleciał dostatecznie blisko, zobaczyłby miny miast. Pomysł ten - pomijając fakt, że
daleko wykraczałby poza obowiązki jego misji - nie za bardzo przypadł mu do gustu.
Mam tylko przedostać się przez zasłonę okruchów i zobaczyć, czy coś się tam dzieje… a
jeśli tak, to co, pomyślał.
Blokada skoczków koralowych na krawędziach systemu sugerowałaby, że Yuuzhanie chcą
coś ukryć przed niepowołanymi oczami. Dopóki Gavin przebijał się między fragmentami dawnej
skorupy planety, póki omijał głazy stopione i następnie zastygłe w mroźnej próżni przestrzeni,
nie miał pojęcia, co też Yuuzhanie mogą tam robić. Kiedy jednak przedostał się przez kurtynę
szczątków i wyprowadził swój myśliwiec prosto w słońce Sempidala, nagle poczuł, że zaschło
mu w ustach.
- Na czarne kości Imperatora! - usłyszał w głośnikach przekleństwo. Już miał ostro złajać
swoich ludzi za brak dyscypliny w eterze, kiedy uświadomił sobie, że to on sam wypowiedział te
słowa. - Snoop, wszystko działa? -Tak jest, dowódco. Kapsuły rozmieszczone.
- Dobrze, zbierz je wszystkie.
Gavin nie był pewien, co właściwie ogląda, bo chociaż widział już kiedyś coś podobnego, nie
działo się to w przestrzeni kosmicznej. Kiedy nurkował razem z żoną na jej rodzinnej planecie
Chandrila, zachwycał się podwodnymi cudami natury. Pochodził z pustynnej planety i nigdy
przedtem nie przyszło mu do głowy, że pod powierzchnią morskich fal może ukrywać się życie.
Pokochał nurkowanie, a zwłaszcza obserwowanie życia kipiącego wokół raf Srebrnego Morza.
Przyczepione do słonecznej strony resztek Sernpidala wiły się stworzenia przypominające
ślimaki, tyle tylko że gigantycznych rozmiarów.
Jeden taki pomieściłby cały klucz X-skrzydłowców! - pomyślał. Widział wilgotne ślady
śluzu, jakie stworzenia pozostawiły, przegryzając się przez skałę. Za nimi uwijały się niezliczone
mniejsze istoty podobnej budowy. Wyglądało, jakby podążały wzdłuż żył minerałów,
przetrawionych przez większe organizmy.
Ślimaki przyczepione do skał nie były jedynymi, jakie zobaczył. Inne - cała chmura -
dryfowały w kierunku punktu oddalonego od wszystkich większych fragmentów skał. Gavin
dostrzegł tam rodzaj kamiennej koronki, ułożonej w owalny kształt wielkości małego księżyca.
Część ślimaków, i dużych, i mniejszych, poruszała się po jej powierzchni, nakładając na strukturę
kolejne warstwy materiału skalnego. Inne ślimaki, o skorupach zupełnie innych niż „pożeracze
skał”, wyglądały jak wbudowane w tę koronkową strukturę wzdłuż jej osi i w kilku innych
miejscach. Łączyły je cienkie włókna połyskujące w świetle słońca; przywoływały na myśl
schematy komórek nerwowych. One hodują statek, ogromny statek! - uświadomił sobie Gavin.
Spojrzał na czytnik zasięgu i zauważył, że od szkieletu dzieli go jeszcze dobre czterdzieści
kilometrów. Równie wielki, jak Gwiazda Śmierci!
- Co robimy, dowódco?
Gavin usłyszał pytanie majora Vartha i natychmiast zaczął wybierać cele ataku. Przestał, gdy
uderzyła go absurdalność takiego postępowania. Jedna torpeda protonowa poradziła sobie
wprawdzie z Gwiazdą Śmierci, ale ta konstrukcja nie miała szybu wentylacyjnego prowadzącego
do głównego reaktora.
To coś w ogóle nie ma reaktora, uświadomił sobie. Jest żywe… albo będzie. Nawet
bezpośrednie uderzenie wszystkich torped protonowych, jakimi dysponowała Eskadra, nie
wystarczyłoby, żeby przerzedzić organizmy budujące statek, nie mówiąc już o ich zniszczeniu.
- Dziewiątka, nic nie robimy. Jesteśmy tu tylko z misją zwiadowczą. - To była trudna
decyzja, ale nie mógł powiedzieć nic innego. - Ktoś mądrzejszy ode mnie musi się zastanowić, co
z tym zrobić. Miejmy nadzieję, że będzie umiał coś wymyślić.
R O Z D Z I A Ł 14
Corran Horn przykląkł na jedno kolano w zaroślach niedaleko punktu, gdzie miał się spotkać
z miejscowym łącznikiem. Miał na sobie wzmocniony kombinezon bojowy i dodatkowe
ochraniacze z duraplastu na ramionach i nogach. Podobnie jak kombinezon, ochraniacze
pokrywały barwne plamy czerwieni, szarości i fioletu, w odcieniach identycznych jak kolory
roślinności Garqi. Schowany za krzakami, stapiał się więc całkowicie z otoczeniem, niewidoczny
dla nieuzbrojonego oka.
Jego łącznik spóźniał się; chociaż Corran nie wyczuwał poprzez Moc nic niezwykłego, nie
umniejszyło to w niczym jego obaw. Co prawda, nawet gdyby Yuuzhanie zbliżali się do niego,
by zamknąć go w pułapce, i tak nie wyczułby ich Mocą. Dla pewności Jacen, Ganner i Noghri
ustawili się w pewnej odległości od niego, tworząc ochronny krąg. Corran był przekonany, że
gdyby cokolwiek im się przytrafiło, a nie mogliby użyć komunikatora, by poinformować go o
sytuacji, on wyczułby poprzez Moc, że dzieje się z nimi coś złego, co ostrzegłoby go o
niebezpieczeństwie. Ale świadomość, że tracę swoich ludzi, to kiepskie ostrzeżenie, pomyślał.
Jak dotąd, a trwało to już tydzień, ich misja na Garqi przebiegała bez incydentów. „Ostatnia
Szansa” oddaliła się od miejsca katastrofy, a Yuuzhanie albo nie potrafili, albo nie byli
zainteresowani tropieniem śladów, jakie załoga zostawiła tam po sobie. Sprowadzili statek na
ziemię w kombinacie rolniczym odległym o jakieś czterdzieści kilometrów od Peskdty, stolicy
planety, i ukryli w kwaterach robotów żniwnych.
Wchodząc do tych budynków, spodziewali się, że zostały spustoszone przez Yuuzhan, którzy
zniszczyli roboty, wykorzystywane do wszelkich prac na tutejszych farmach. Rzeczywiście,
roboty żniwne rozmaitych rozmiarów i kształtów zostały zredukowane do bezkształtnych
placków stopionej durastali, pokrywających ferrobetonowe podwórka wokół budynków.
Tymczasem zbiory na polach dojrzewały i zbliżał się czas żniw, ale ich zebranie bez olbrzymich
maszyn było niemożliwe. Ułatwiło im to sprawy, rozwiązując problem wyżywienia z dala od
osiedli i miast.
Corran był pełen niechętnego podziwu dla nieprzejednanej postawy Yuuzhan względem
maszyn. Planeta Garqi nie była może najważniejszym ze światów galaktyki, ale produkowała
znacznie więcej żywności, niż miejscowa populacja była w stanie spożytkować. Przy założeniu,
że Yuuzhanie odżywiali się podobnie jak inne ludy galaktyki, Garqi była jednym wielkim
spichlerzem, który tylko czekał na nowych panów. Gdybym ja tu dowodził, pomyślał Corran,
najpierw zebrałbym plony, a dopiero później kazał zniszczyć maszyny, bo zakazując ich użycia,
nie dałbym rady w stanie zebrać z pól wszystkiego. Ale dowódca Yuuzhan najwyraźniej uważał,
że lepiej pozwolić, by cała ta żywność zgniła, niż użyć znienawidzonych maszyn do jej zbioru.
Trzeba przyznać, że gość jest prawdziwie pryncypialny.
Pozostawała otwarta kwestia celu bytności Yuuzhan na Garqi. Posuwając się powoli w stronę
stolicy, oddział Corrana nie napotkał żadnych ludzi. O odpowiednich godzinach czasu lokalnego
nastawiali komunikatory na częstotliwości i szyfry, jakie Nowa Republika wyznaczyła na
wypadek ataku ze strony Spadkobierców Imperium. Przez pierwszych kilka dni nie słyszeli nic,
aż wreszcie, cztery dni temu, odebrali krótki, pełen trzasków sygnał, który po wprowadzeniu do
notesu komputerowego, dekompresji i rozszyfrowaniu okazał się długą wiadomością do załogi
statku rozbitego na południe od Peskdty. Wiadomość zawierała również listę miejsc i terminów
spotkania; do kilku z nich ekspedycja mogła dotrzeć bardzo szybko.
Ganner i Jacen twierdzili, że wiadomość jest pułapką, ale Corran nie zgodził się z nimi.
- Jeżeli Yuuzhanie nie są skłonni użyć maszyn nawet po to, by zebrać plony, które mają
oczywistą wartość, tym bardziej nie użyją ich do zadania, z którego korzyści są co najmniej
wątpliwe. Poza tym jak dotąd Yuuzhanie nie zasłynęli z przebiegłości. Obstawimy jedno z tych
miejsc, poobserwujemy je, zobaczymy, co się stanie, a potem wyjdziemy na spotkanie w
kolejnym miejscu.
Noghri nie wyrazili opinii, więc nikt nie wiedział, czy zamierzają pakować się w pułapkę.
Corran przypuszczał, że skoro jeden z Noghrich został zabity przez yuuzhańskiego wojownika
(tego, który próbował pozbawić życia Leię Organę Solo), wszyscy jego pobratymcy czują się
zobowiązani honorem do pomszczenia tej śmierci. Reputacja Noghrich jako morderczych
wojowników była powszechnie znana, więc Corran bardzo się cieszył, że ma ich przy sobie.
Przynajmniej wiem, że niezależnie od wszystkiego będą nad sobą panować, pomyślał. Nie
miał podobnej pewności co do Jacena i Gannera. Wrogość Gannera w stosunku do Yuuzhan
Vong miała swój początek w wydarzeniach, których był świadkiem na Bimmiel. Wprawdzie
Corran nie sądził, by Ganner był na tyle głupi, żeby się pchać w kłopoty, ale było
prawdopodobne, że rycerz zrobi wszystko, co się da, żeby zmierzyć się z yuuzhańskimi
wojownikami. A chęć walki z Yuuzhan Vong mogła wpędzić Gannera w poważne tarapaty.
Jacen był zupełnie innym przypadkiem. Na Belkadanie został pokonany i wzięty do niewoli
przez yuuzhańskiego wojownika. Chociaż walczył z kilkoma wojownikami na Dantooine i
pokonał ich, zabijając przy okazji walczących niewolników, nie dorobił się sławy pogromcy
Yuuzhan jak jego młodszy brat, który na Dantooine rozpłatał ponad tuzin wojowników. Corran
nie przypuszczał, by Jacen chciał urządzić na Garqi krwawą łaźnię tylko po to, by dorównać
bratu, ale to jeszcze nie oznaczało, że potrafił przewidzieć, jak zachowa się młody rycerz.
Poprzez Moc wyczuł czyjąś determinację, zmieszaną z lękiem. Spojrzał na południe. Przez
dżunglę przedzierał się samotny mężczyzna. Dzięki Mocy Corran zobaczył go bez trudu, chociaż
sposób, w jaki ten człowiek poruszał się w lesie, uniemożliwiłby wyśledzenie go komu innemu.
Widać było, że to tubylec, który świetnie wie, jak uniknąć wykrycia w lesie.
Corran sięgnął po Moc i wyświetlił w umyśle mężczyzny obraz postaci szybko się
przedzierającej przez zarośla po jego lewej stronie. Przybysz odwrócił się gwałtownie i uniósł
rusznicę blasterową. Corran wyśliznął się ze swojej kryjówki i zaczął podchodzić coraz bliżej do
mężczyzny, który przyciskał dłoń do prawego ucha. Corran domyślił się, że ma tam komunikator,
przez który inny obserwator informuje go o ruchach Jedi, bo nagle obcy obrócił się z rusznicą
wycelowaną prosto w Corrana.
Pojedyncze ukłucie strachu, jakie Corran wyczuł u przybysza, szybko ustąpiło. - Zielony.
Corran kiwnął głową. -Żółty.
Człowiek, bardzo jeszcze młody, uśmiechnął się, wyprostował i opuścił broń. Uzgodnionym
hasłem był jeden z kolorów widzialnego widma, odzewem - następna barwa spektrum. -
Nazywam się Rade Dromath.
Podchodząc bliżej, Corran dostrzegł w twarzy młodego mężczyzny coś znajomego.
Nazwisko też odezwało się echem w jego pamięci. - Dromath? Skądś znam to nazwisko.
- Mój ojciec walczył w szeregach Nowej Republiki. Zginął w czasie kampanii Thrawna.
Corran powoli zaczaj sobie przypominać. - A twoja matka pochodziła z Garqi. Chłopak, wysoki i
jasnowłosy, przytaknął.
- Nazywała się Dynba Tesc. Uciekła stąd za czasów Imperium, spotkała mojego ojca i
poślubiła go. Wróciła tu po jego śmierci. Corran poczuł dreszcz na plecach.
- Spotkałem ją kiedyś. Tu, na Garqi. Co u niej słychać? Chłopak pokręcił głową.
- Nie żyje. Yuuzhanie dopadli ją na samym początku. Ale te historie, które opowiadała o
dawnych czasach, o walce przeciw Imperium, no i to, że jesteśmy tak blisko Spadkobierców
Imperium, to wszystko sprawiło, że poczyniła pewne przygotowania. Nie, żeby miała na tym
punkcie jakąś obsesję, ale ukryła to i owo. Dzięki jej dalekowzroczności w ogóle żyjemy… to
znaczy ruch oporu nadal działa.
- Przykro mi, że twoja matka nie żyje. - Corran westchnął. Pamiętał Dynbę Tesc jako naiwną,
ale pełną entuzjazmu młodą kobietę, która miała dość odwagi, by przeciwstawić się Imperium na
planecie, gdzie tak naprawdę nie była potrzebna żadna rebelia. Niezłomne zasady Dynby, choć
narobiły jej kłopotu, umożliwiły mu ucieczkę z Garqi, a w końcu wstąpienie do Eskadry
Łobuzów. - Była niezwykłą kobietą. Rade zmrużył niebieskie oczy i kiwnął głową.
- Teraz i ja cię poznaję. Jesteś Horn… ten, który zabrał moją matkę z Garqi. - Sama się stąd
zabrała. Ja dołączyłem przy okazji. Rade uśmiechnął się.
- Wprawdzie to mój ojciec był jej bohaterem i miłością jej życia, ale ciebie też wspominała
bardzo ciepło i cieszyła się z twoich sukcesów. Corran poczuł ukłucie żalu.
Powinienem był się do niej odezwać, pomyślał. Powinienem był coś zrobić, kiedy umarł jej
mąż. Potrząsnął głową.
- Kiedy będziemy mieć więcej czasu, opowiesz mi o niej. Teraz chyba nie pora i nie miejsce
na to. Zawołam moich ludzi, a ty wezwij swoich. Masz gdzieś w okolicy bezpieczną kryjówkę?
- Jasne. Jakiś kilometr stąd na wschód. Yuuzhanie nawet się tam nie zbliżyli.
Corran szybko skontaktował się ze swoim oddziałem. Jacen i Ganner przyszli pierwsi, a za
nimi trzej Noghri. Corran nie wspominał wcześniej, że ma ze sobą Noghrich, traktując ich jako
tylną straż. Rade sprowadził czworo ludzi: dwie kobiety, mężczyznę i jedną Thrandoshankę.
Skierowali się na wschód, gdzie znaleźli na wpół zakopany, zarośnięty roślinnością stary bunkier,
pamiętający chyba czasy sprzed nastania Imperium. Kiedy znaleźli się w środku, Rade zaczął
wyjaśniać:
- Dawno temu w tutejszej kolonii stosowano rabunkową gospodarkę rolną. Wycinało się
kawał dżungli, obsadzało roślinami aż do wyjałowienia gleby, a potem szło się dalej, pozwalając,
by las zajął odebrane sobie wcześniej tereny. Ten bunkier służył kiedyś agrorobotom, które
pracowały na tym terenie.
Jacen Solo oparł się o zardzewiały dźwigar, podtrzymujący łukowate ferrobetonowe
sklepienie.
- Mieliśmy okazję zobaczyć, co Yuuzhanie zrobili ze współczesnymi robotami żniwnymi.
Ale nie zauważyliśmy, żeby zakładali tu hodowlę villipów albo czegoś podobnego, co widziałem
na Belkadanie. Ganner przytaknął.
- To taka żyzna planeta! Spodziewałem się, że będą tu coś hodować.
- Bo hodują. - Rade wzdrygnął się. - Pokażemy wam wszystko jutro. Hodują armię.
Przed świtem wyruszyli w długą drogę na zachód, a potem na południe, ku obrzeżom stolicy.
Kiedy w końcu tam dotarli, Rade zaprowadził ich na wzgórze położone na zachód od Miejskiego
Ogrodu Ksenobotanicznego Peskdty, skąd mogli obserwować kompleks budynków stanowiących
część Akademii Rolniczej Garqi. Kilka pudełkowatych budynków okalało prostokątny czerwony
trawnik pośrodku. Z dormitorium wylewało się mrowie wysokich i mocno zbudowanych
mężczyzn i kobiet. Ustawili się w szeregi, twarzą do słońca, posłusznie wykonując rozkazy
niewysokich gadopodobnych istot, uwijających się między nimi. Jacen opuścił makrolornetkę.
- Te małe gady przypominają żołnierzy, których rzucili przeciwko nam na Dantooine.
Ganner pochylił się do przodu i wpatrywał się intensywnie w karne rzędy mężczyzn i kobiet.
- Ci ludzie tam na dole mają narośle takie jak niewolnicy, których widzieliśmy na Bimmiel.
- Także ci na Belkadanie, tylko te tutaj są bardziej regularne.
Corran przyjrzał się zgromadzonym ludziom i zgodził się z obiema ocenami. Koralowe
narośle - bielsze i gładsze niż te, które widywał dotąd - wyrastały z ciał zebranych w dole ludzi.
Łuki brwiowe i kości policzkowe były zgrubiałe, zapewne, żeby lepiej chronić oczy, a z czaszki
wyłaniały się niewielkie, zagięte rogi. Twarde tarczki pokrywały także kostki palców, a z łokci,
nadgarstków i kolan sterczały ostre kolce. Poszczególne szeregi różniły się wielkością i
umiejscowieniem narośli - u niektórych płyty kostnego pancerza wyrastały także na piersi i
plecach, goleniach i ramionach. Ludzie w czwartym szeregu byli całkowicie pokryci kostnymi
zbrojami, przypominając imperialnych szturmowców. Rade westchnął.
- Ci ostatni są najnowsi. Yuuzhanie są tu od miesiąca i zdążyli już wyprodukować dwa takie
oddziały. Szkolą ich, a potem wypuszczają w dzielnicach Peskdty, gdzie zlikwidowano wszelkie
życie. Tam te małe gady i kilku yuuzhańskich wojowników polują na nich. Nie wszystkie
maszyny zostały zniszczone, więc możemy podłączyć się do holokamer inwigilacyjnych i
obserwować te walki. Widzieliśmy kilka ofiar Yuuzhan Vong, ale z każdą partią kadeci są coraz
lepsi, dlatego sądzimy, że Yuuzhanie hodują tu armię. Ci tutaj to prototypy. Kiedy już opracują
skuteczne metody hodowli, pewnie każdego zdołają przerobić na żołnierza. Corran potarł
podbródek i opuścił makrolornetkę.
- To wyjaśnia, dlaczego pozostawili na polach zbiory. Przypuszczam, że pozostałych
zapędzili do kombinatów rolniczych, żeby ręcznie zbierali plony, co w zupełności wystarczy, by
wyżywić nowych władców i utrzymać w dobrej formie. Wyłapują najlepszych ludzi,
transformują ich i udoskonalają.
- Nie inaczej. Ja i moi ludzie kontaktujemy się z innymi grupami ruchu oporu. Moglibyśmy
zorganizować atak i uwolnić jeńców, ale nie potrafimy odwrócić transformacji ani też, szczerze
mówiąc, powstrzymać Yuuzhan od ponownego przejęcia kontroli nad uwolnionymi.
Frustracja i zmęczenie w głosie Rade’a ścisnęły Corrana za serce. Spojrzał na dwóch
pozostałych Jedi. - Co proponujecie? Jacen odruchowo podrapał się w policzek.
- Wiem, że coś powinniśmy zrobić, ale nasza misja ma charakter zwiadowczy. Mamy tylko
zorientować się, co tu robią. Moglibyśmy wprawdzie zaatakować ich stację doświadczalną i
wszystko zniszczyć, ale nawet nie wiemy, czy byłby to dla nich miażdżący cios, czy tylko drobna
niedogodność. Konsekwencje mogłyby być jednak straszliwe, gdyby na przykład Yuuzhanie
postanowili ukarać za nasze czyny miejscową ludność.
Ganner przykucnął. Mimo poplamionego polowego kombinezonu udało mu się zachować
dystyngowany wygląd.
- Atak na stację doświadczalną to dobry pomysł. Zniszczymy ich pracę i może uda nam się
wziąć jeńców, tak żeby nasi ludzie mogli pracować nad odwróceniem tego, co Yuuzhanie im
robią. W końcu mamy tu zbierać dane, a trudno o lepsze dane niż żywe próbki. Corran powoli
pokiwał głową.
- Myślę, że obaj rozumujecie właściwie, ale zaatakowanie stacji doświadczalnej nie jest
najlepszym rozwiązaniem. Jeśli to zrobimy, czego dowiedzą się Yuuzhanie? Jacen zmarszczył
czoło. - Że tu jesteśmy… i że wiemy, co robią.
- Właśnie. Na Bimmiel wykorzystaliśmy inżynierię genetyczną, by wyeliminować
zagrożenie ze strony owadów. Musimy więc założyć, że wiedzą, iż umiemy nie tylko posługiwać
się maszynami, ale i ingerować w maszynerię życia. - Corran wskazał na szeregi kadetów. -
Myślę, że można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, iż udane modyfikacje są ulepszane w
następnym pokoleniu. To oznacza, że będą kontynuować eksperymenty, dopóki nie dowiedzą się,
że potrafimy przeciwdziałać ich skutkom. Gdyby udało nam się uzyskać próbki bez ich wiedzy,
można by spróbować opracować coś w rodzaju szczepionki przeciwko ich manipulacjom. Jeśli na
przykład te implanty stanowią coś w rodzaju brodawek, to przygotujemy system
immunologiczny do ich zwalczania, aby narośle nie mogły się rozwinąć. Ganner podrapał się po
karku.
- Chodzi ci o to, żeby wkraść się tam i porwać dwóch czy trzech kadetów prosto z łóżek?
- Nie, to by im pozwoliło zorientować się, że tu jesteśmy. -Corran uśmiechnął się. - Kiedy
następnym razem wyjdą z kadetami na ćwiczenia, my też tam będziemy. Złapiemy dwóch czy
trzech kadetów, a bitewne zamieszanie ukryje naszą ucieczkę i to, że brakuje paru ciał.
- Chyba zapominasz, że w ten sposób znajdziemy się na tym samym polu walki, co
wojownicy Yuuzhan Vong i ich małe popychadła. - Jacen pokręcił głową. - To raczej zwiększa
ryzyko, że odkryją naszą obecność, nie sądzisz?
Ganner wyprostował się i położył rękę na ramieniu Jacena.
- On to wie, Jacen, ale ryzyko jest wysokie niezależnie od tego, gdzie się znajdujemy. My
wiemy, gdzie oni będą, a oni nie zorientują się, gdzie my jesteśmy, dopóki nie będzie za późno. -
A jeśli się zorientują, Ganner? Co wtedy?
Rycerz uśmiechnął się zimno.
- Wtedy przekonają się, że choćby nie wiem jak zabójcze były ich eksperymentalne wojska,
są niczym wobec trójki rycerzy Jedi.
R O Z D Z I A Ł 15
Shedao Shai obserwował złotoskórego Caamasjanina przez wysokie okno. Wysłannik Nowej
Republiki, ubrany tylko w krótką przepaskę biodrową, uginał się pod ciężarem pogruchotanych
brył ferro-betonu, które przenosił z jednej strony podwórka na drugą. Praca była bezsensowna,
ale dawała Elegosowi możliwość, by nie myśleć o niczym innym jak tylko o bólu, który
rozdzierał mu plecy i ramiona, przeszywał uda i palił stopy. Zaczął dzień wyprostowany, ale
teraz, o zmierzchu, zginał się pod przytłaczającym go ciężarem i z trudem stawiał każdy krok.
Dowódca Yuuzhan Vong odwrócił się od okna i kiwnął głową do swojego adiutanta.
- Tak, Deign Lian, słyszałem, co powiedziałeś. Siły Nowej Republiki zdołały spenetrować
system Sernpidala i zobaczyć łono naszego statku. Nie martwi mnie to jednak tak bardzo jak
ciebie.
- Panie, błagam, żebyś zechciał ponownie rozważyć sprawę którą ci przedstawiłem. - Deign
Lian miał na sobie maskę, która nadawała mu bardziej zuchwały wygląd. On sam też nosił maskę
o jeszcze groźniejszym wyrazie niż jego podwładny, ale krył pod nią twarz, która przyprawiłaby
Deigna o dreszcz przerażenia. - Panie, statek, który zidentyfikowaliśmy w systemie Sernpidala,
to ten sam, który znalazł się w systemie Garqi. Na Garqi musieli przerwać misję zwiadowczą,
gdy ich zaatakowaliśmy, ale na Sernpidalu tak się nie stało.
- Bo nie zaatakowaliśmy. - Shedao Shai uniósł uzbrojoną w pazur lewą dłoń i powoli
zacisnął ją w pięść, wbijając szpon w ciało. Więzadła strzeliły rozkosznym bólem, przyprawiając
adiutanta o dreszcz. - Czy ustaliliśmy, w jaki sposób ich statek zdołał wskoczyć w samo serce
systemu? Ich umiejętności nie są przecież nieograniczone. - Kształciarze przeanalizowali wzorce
i ustalili przypuszczalne parametry ich lotu. Niedługo będziemy w stanie zidentyfikować trasę i
bronić jej.
Shedao otworzył dłoń i pociągnął kciukiem po zakrwawionych opuszkach palców. Rany na
dłoni już się zaczęły zabliźniać, więc rozsmarował krew na prawym barku i w poprzek klatki
piersiowej.
- Czy nie byłoby lepiej, gdyby nasi kształciarze zbadali, jak działają maszyny niewiernych,
zamiast snuć domysły na podstawie informacji, które mogą być niekompletne?
Deign rozszerzył oczy ze zdumienia aż poza granice oczodołów maski.
- Ależ panie, zbrukaliby się w ten sposób. Zostaliby zhańbieni i splamieni. Musieliby
odpokutować za takie świętokradztwo.
- Niech więc odpokutują- prychnął Shedao Shai i odwrócił się z powrotem do okna. - Jak to
możliwe, że ci, którzy stworzyli, zmodyfikowali i udoskonalili Uścisk Męki, wzdragają się przed
jego zastosowaniem? Jak to możliwe, że nie chcą robić tego, co nas oczyszcza? Powinni się
cieszyć, że mają okazję pogrążyć się w brudzie niewiernych, bo przez stosowną pokutę bardziej
zbliżą się do bogów, a dla nas zdobędą wiedzę, która przyspieszy nasze zwycięstwo.
- Panie, jeśli tak rozkażesz, wypełnią twoje polecenia.
- Sugerujesz, że nie powinienem im tego nakazać, Lian?
- Panie… - głos Liana jakby zmiękł. - Wydaje mi się, że twoje spotkania z obcym zmieniły…
perspektywę, z jakiej patrzysz na niewiernych.
Shedao Shai spojrzał ponad ramieniem swego podwładnego.
- Co dokładnie sugerujesz, Deignie Lian?
- Panie, ludzie zaczynają plotkować o tym, że tyle czasu spędzasz z rym Caamasi. Mówią że
pokazałeś mu Uścisk Męki i wprowadziłeś w arkana Piekącej Pieszczoty. Poświęcasz mu czas,
obserwujesz go, rozmawiasz z nim, uczysz go o nas, odkrywasz przed nim nasze sekrety. -
Rozumiem. I oni sądzą że to stanowi zagrożenie?
- Gdyby uciekł, panie…
- A czy to możliwe, Lian? Czy zdołałby opuścić to miejsce? - Nie, panie, nie pozwolimy na
to.
Shedao Shai odwrócił się gwałtownie i dwoma krokami pokonał przestrzeń dzielącą go od
adiutanta. Chwycił go za ramiona i cisnął o ścianę, roztrzaskując konsolę. - My na to nie
pozwolimy? Ty na to nie pozwolisz? Wydaje ci się może, nie wiedzieć czemu, że ja bym na to
pozwolił? Że na przykład miałbym go puścić wolno? Że pozwoliłbym się do tego przekonać? To
właśnie sobie myślisz? - Pchnął Liana jeszcze raz na ścianę, a potem go puścił.
Adiutant padł na kolana i przycisnął twarz do podłogi.
- Nie, panie, my się tylko obawiamy… to znaczy ja się obawiam… o twoją jedność z
bogami. Skoro ty wpływasz na tego obcego, on może również mieć wpływ na ciebie. - Naprawdę
tak sądzisz? - Obawiam się, panie… tylko się obawiam.
- Więc musisz przezwyciężyć swoje obawy. - Shedao Shai obrócił się na pięcie, odszedł
kawałek i znów się obrócił, w momencie gdy Lian zaczął się podnosić. Shedao kopnął Liana w
podbródek. Kopniak obrócił adiutanta i cisnął nim o ścianę po raz trzeci, pozostawiając
rozpłaszczonego i obsypanego odpadającymi płatami farby i tynku. Shedao Shai wycelował w
niego palec.
- Nie ty jesteś moim panem, aleja twoim. To, co robię, by poznać naszych wrogów, to moja
sprawa. Twoją rolą jest nie kwestionować moich poczynań. Twoją rolą jest nie dawać posłuchu
plotkom moich podwładnych. Twoją rolą jest wyręczać mnie w niewdzięcznych, drobnych
zadaniach, abym mógł zająć się ważniejszymi sprawami. Jeśli to ci nie odpowiada, mogę ci
znaleźć jakąś inną planetę do zarządzania. - Nie, panie, nie! - Deign podniósł ręce, nie wiadomo,
czy po to by osłonić głowę przed kolejnym kopniakiem, czy żeby błagać o przebaczenie. - Nie
zamierzałem cię obrazić, panie, tylko zapoznać z szemraniem tych, którzy mogą przeciw tobie
spiskować.
- Jeśli ktoś przeciw mnie spiskuje, Lian, powinieneś go wyeliminować. - Shedao Shai
skrzyżował ramiona na piersi. - A teraz idź na dół i przyślij mi Elegosa. Będę w komnacie z
akwarium.
- Tak, panie. - Deign wstał powoli, podpierając się o ścianę. -W tej chwili, panie. Shedao
Shai zaczekał, aż Deign postawi kilka niepewnych kroków w stronę drzwi. -Jeszcze jedno. - Tak,
panie?
- Zdejmiesz maskę, zanim zaczniesz z nim rozmawiać.
- Panie…? - przerażenie w głosie adiutanta dodawało pikanterii poleceniu Shedao. - Nie
możesz…
- Ja nie mogę? - Shedao Shai podszedł do trzęsącego się adiutanta. - Zdejmiesz maskę,
przyślesz do mnie Elegosa, a sam poddasz się Uściskowi Męki. Jeśli nie znajdę cię tam o
wschodzie słońca, własnoręcznie cię zabiję. - Tak, panie, jak sobie życzysz.
Shedao Shai odłożył na bok maskę i obserwował jedną z drapieżnych ryb krążących powoli
w wypełnionym wodą cylindrze. Często się jej przyglądał; lubił patrzeć, jak rzuca się na kawałki
mięsa, odrywając krwawe ochłapy. Skrawki mięsa opadały powoli na dół, gdzie stawały się
pożywieniem innych ryb. Kości zalegały dno zbiornika, gdzie ślimaki i inne drobne organizmy
oczyszczały je z resztek mięsa.
Nic się nie marnuje, pomyślał Shedao. Żniwo bólu przynosi nagrodę wszystkim i tak być
powinno.
Rozkazał kształciarzom nadzorującym działanie akwarium, by przestali karmić ryby ludźmi i
ich szczątkami. Chociaż uważał spektakl za zajmujący -jak zawsze, gdy obserwował istoty nie
pojmujące znaczenia bólu - Shedao wyczuł, że drapieżniki tracą przez to swoją szlachetność.
Podsuwanie im jeńców było obrazą dla tych wspaniałych myśliwych, którzy w naturalnych
warunkach pokonaliby znacznie silniejszą zdobycz. Nie należało z nich kpić, karmiąc je czymś,
w czym nie rozpoznawały zwykłej zdobyczy.
Shedao Shai uśmiechnął się najszerzej, jak umiał. Kształciarze i kapłani, zarządcy i robotnicy
- wszystkie te klasy społeczeństwa Yuuzhan Vong rozleniwiły się okropnie. Tylko wojownicy
pozostali prawdziwymi myśliwymi. To wojownicy trzymali się najbliżej prawdy wszechświata.
A jednak, choć nie chciał tego przyznać, nie wszyscy byli wierni tej koncepcji. Deign Lian
wzdragał się przed jej przyjęciem i Shedao Shai podejrzewał, że nawet cała noc w Uścisku Męki
nie wystarczy, by go oświecić.
Elegos wszedł do komnaty. Trzymał się prosto i poruszał płynnie, nie poddając się bólowi
członków. Shedao Shai widział jednak, że cierpi. Dostrzegał sztywność ramion i niemal
niedostrzegalne powłóczenie jedną nogą jakby kość biodrowa tarła o panewkę przy każdym
kroku.
A przecież nie wypiera się bólu, lecz stara się go zaakceptować, pomyślał. Szybko się uczy.
Shedao Shai odwrócił się od akwarium i powitał wchodzącego skinieniem głowy. - Ciężko
dziś pracowałeś, nie osiągnąwszy niczego.
Caamasjanin uśmiechnął się z trudem, jakby nawet mięśnie twarzy miał obolałe. - Wręcz
przeciwnie. Coraz lepiej rozumiem wasze przekonanie, że ból jest jedyną stałą w życiu. Mój
racjonalny umysł odrzuca taką ideę; mogę ją zaakceptować tylko wtedy, gdy wyrzeknę się
związku z rzeczywistością mojego ciała.
- A więc uświadamiasz sobie, że to niemożliwe. Jak do tego doszedłeś? Caamasjanin jakby
zapadł się w sobie.
-Filozofowie spierają się, czy jesteśmy stworzeni tylko z cielesnej materii, czy też jest w nas
pierwiastek duchowy, czyli coś więcej niż ciało i sposób, w jaki funkcjonuje. Nie sposób
udowodnić żadnego z tych twierdzeń, więc pozostaje nam przyjąć, że być może składamy się
tylko z kości, mięsa i krwi. Jeśli tak, to rodzimy się i umieramy w bólu, a czas między
narodzinami a śmiercią też wypełniony jest bólem. Zaprzeczanie temu oznaczałoby wiarę w coś,
czego nie można udowodnić, a więc oszukiwanie samych siebie. Ty nie pozwalasz oszukiwać się
w ten sposób. Shedao Shai uroczyście pokiwał głową.
- Rozumiesz to lepiej niż wielu moich ludzi. A jednak nie do końca akceptujesz tę prawdę.
- Powiedziałeś mi, że wierzycie w bogów. Czy i oni nie są istotami bezcielesnymi? Czy ich
istnienie nie sugerowałoby, że nasza egzystencja ma również wymiar duchowy?
- Nie bardziej niż zdolność tych ryb do oddychania pod wodą sugerowałaby, że i ty to
potrafisz. - Shedao Shai wzruszył ramionami. - Bogowie to bogowie. Stanowią pewien aspekt
bólu i wszechświata. Możemy zbliżyć się do nich, jeśli jesteśmy wierni rzeczywistości. Elegos
uniósł głowę.
- Kiedy ból jest wszystkim, co czujesz? Przekraczasz wtedy granice cielesności? -Tak.
- W takim razie wygląda na to, że muszę doświadczyć więcej bólu, bo jeszcze nie osiągnąłem
tego etapu.
- Jesteś zmęczony. Wkrótce pozwolę ci odpocząć. - Yuuzhanin postukał pazurami o szybę
akwarium. - Deign Lian przyniósł mi wiadomości o tym, co dzieje się w naszych posiadłościach.
Wygląda na to, że twoja ocena, iż Nowa Republika zaprzestanie misji zwiadowczych po klęsce
na Garqi, nie potwierdza się. Pojawili się tym samym statkiem w systemie Sernpidala, by
dowiedzieć się, co tam robimy.
- I dowiedzieli się?
Shedao Shai powstrzymał cisnący mu się na usta uśmiech uznania dla Elegosa. Dobrze,
grajmy w tę grę, pomyślał. Nie pytaj, co robimy w systemie Sernpidala, po prostu sprawdź, czy ta
informacja wyszła na zewnątrz.
- To możliwe - powiedział na głos. - Nasze siły były błędnie rozlokowane i nie powstrzymały
ich. Wdarli się do systemu i zaraz wycofali. Istnieje oczywiście możliwość, że niewłaściwie
zinterpretują zebrane dane. Caamasjanin przechylił głowę. - Ale ty w to nie wierzysz.
- Nie. Dowódca, który wysłał statek tam, gdzie go wysłał, jest zbyt mądry, by popełnić taki
błąd. - Yuuzhanin uniósł podbródek. -To był ten sam statek, który pomagał w ewakuacji
Dubrillionu i walczył z nami na Dantooine. Mówiłeś chyba, że dowódcą jest bothań-ski admirał.
- Prosiłeś tylko, żebym potwierdził informacje, które uzyskaliście od przesłuchiwanych
więźniów. - Elegos zacisnął usta w wąską kreskę. - Jestem pewien, że jeśli okrętem nadal
dowodzi admirał Kre’fey, znów pojawi się tam, gdzie nie będziecie się go spodziewać.
- A więc chciałeś mnie wyprowadzić w pole swoją poprzednią opinią.
Caamasjanin pokręcił głową.
- Pojawienie się admirała w systemie Sernpidala zaskoczyło mnie podobnie jak ciebie.
Przewiduję więc, że ten człowiek pozostanie nieprzewidywalny.
- Rozumiem. - Shedao Shai nagrodził Elegosa uśmiechem, na który tamten odpowiedział
pełnym powagi ukłonem. - Nie jesteś dość głupi, by wierzyć, że nie dowiaduję się niczego o
tobie i twoich ludziach w czasie naszych potyczek słownych. Wiesz, że jest inaczej. Na przykład
poruszając temat naszych rozgrywek, dowiedziałem się, co cię zaskoczyło. Więc jak widzisz,
Elegosie, potrafię cię zaskoczyć… a także twojego admirała Kre’feya.
Shedao przycisnął dłoń do transpastalowęj szyby, za którą płynęła duża szara ryba. - Ten
admirał jest Bothaninem. Mógłbyś go porównać z tym generałem rasy Chiss, o którym
wspominałeś? Czy i on studiuje sztukę, by poznać swoich wrogów? - Nie przyswoił sobie
zwyczajów Thrawna, ale mówi się o nim, że jest niezwykle zdolny. Yuuzhanin zmrużył oczy.
- Ale jest Bothaninem, należy więc do rasy, o której wszystko się wie i wiele się mówi. Są
obłudni, ci Bothanie. Niewielu im ufa, wielu ich nienawidzi. Wyrżnęli twój lud, prawda?
- Tak, to prawda, i niektórym z nich nie należy ufać, ale osądzanie Kre’feya według innych
Bothan to pomyłka, której nie powinieneś popełniać.
- Dobrze rozegrane, Elegosie! - Yuuzhanin klasną! w ręce. -Zmuszasz mnie teraz, bym
wierzył w to, co mówisz, albo założył, że mnie oszukujesz i wierzył w coś wręcz przeciwnego.
- Jeśli jestem tu po to, by uczyć się od ciebie o was i żebyś ty uczył się ode mnie o nas,
wówczas oszukiwanie cię byłoby głupotą. - Caamasjanin skrzyżował ręce na piersi. - Uczciwie
cię ostrzegam.
- Są tacy, na przykład Deigu, którzy sądzą, że twoje słowa mogą mnie wystraszyć albo
wpłynąć na mnie, bym działał niezgodnie z naszymi interesami. Uważają, że przebywanie z tobą
mnie splamiło. - Być może to prawda.
- A czy moje towarzystwo splamiło ciebie?- Shedao Shai przyjrzał mu się z bliska. - Czy
dowiedziałeś się dość o bólu, by dzielić się nim z innymi?
- Zadawać komuś ból? Nie. - Elegos zmrużył fioletowe oczy. -Przemoc jest nie do przyjęcia
dla mojego ludu. - A mimo to zadawałeś śmierć.
- Tylko po to, by oszczędzić innym tego bólu. - Caamasjanin pokręcił głową. Nigdy
świadomie nie sprawiłbym komuś cierpienia. - Nawet gdyby ofiara sobie tego życzyła?
- Tak jak ty, gdy prosisz, by cię zapiąć w Uścisku Męki? Nie. Nie zrobiłbym tego. - A
gdybym zagroził, że co minutę będę kogoś zabijał, dopóki tego nie zrobisz? Twarz Elegosa
stwardniała.
- Nie mogę pomóc nikomu, czyja śmierć zależy od tak okrutnej zachcianki. Jeśli nie zginie
teraz, może zginąć później, jeśli będziesz miał taki kaprys. Nigdy nie będzie bezpieczny, póki
jest w twojej władzy. Pozwoliłbym, żebyś ich zabił, tylko wiedząc, że zadając szybką śmierć,
oszczędzasz im większych cierpień.
Dowódca Yuuzhan Vong odwrócił się powoli, pozostawiając na transpastalowęj szybie ślady
szponów.
- Wiele się ode mnie nauczyłeś, Elegosie, i wiele nauczyłeś mnie. Najważniejszą lekcją,
jakiej mi udzieliłeś, jest przekonanie mnie, że twoi ludzie; choć bluźniercy i heretycy, mają
odporność, która może się okazać kłopotliwa. - To cenna lekcja dla ciebie.
- Rzeczywiście, i warta sprawdzenia. - Shedao Shai uśmiechnął się do wykrzywionego
wizerunku własnej twarzy odbitej w zakrzywionej tafli transpastali. - Zobaczymy, czy jest
prawdziwa, kiedy Nowa Republika ponownie wyśle przeciw nam swoje siły.
R O Z D Z I A Ł 16
Anakin Skywalker był z siebie całkiem zadowolony. Kiedy Luke, Mara i Mirax powrócili na
„Gwiezdny Piruet”, zaczęła się dyskusja na temat możliwych miejsc, do których Daeshara’cor
mogła się udać z Vorteksu. Wszyscy się zgodzili, że jest mało prawdopodobne, by odgadła, że jej
podstęp został odkryty, więc najpewniej poleciała na kolejną planetę, na której mogłaby uzyskać
informację o bliźniaczym statku Oka Palpatine’a.
Logicznym następnym krokiem byłby Belsavis, bo wiadomo, że tam właśnie udało się Oko.
Był jednak pewien problem. Po pierwsze, Belsavis był niemal niezamieszkaną planetą, więc na
pewno podniesiono by tam alarm, gdyby pojawiło się drugie Oko. Po drugie, chociaż pierwszy
okręt faktycznie trafił na Belsavis, nic nie wskazywało na to, by drugi wysłano z identyczną
misją.
Anakin odszedł, by zająć się komputerem „Piruetu” i podejść do problemu poszukiwań w
sposób nieco bardziej uporządkowany. Ściągnął dane na temat statków odlatujących z Vorteksu
oraz ich portów docelowych, a następnie przefiltrował te dane pod kątem przechowywania tam
imperialnych archiwów. Jedna planeta natychmiast wskoczyła na samą górę listy - Garos IV.
Garos IV był znany przede wszystkim ze swojego uniwersytetu mieszczącego się w stolicy
planety Arianie. Garos IV przyłączył się do Nowej Republiki dopiero po porażce Thrawna.
Podczas gdy Ysanna Isard zniszczyła wiele tajnych plików w komputerach na Coruscant, gdy
planeta przeszła we władanie Rebelii, nic takiego nie nastąpiło na Garos IV. Naukowcy nadal
lądowali na planecie, by dotrzeć do poufnych imperialnych plików, pozwalających im pogłębić
studia nad Imperium. Anakin uznał za wysoce prawdopodobne, że Daeshara’cor właśnie tam
będzie kontynuować poszukiwania superbroni, której można by użyć przeciwko Yuuzhanom.
Luke zgodził się z jego opinią, więc Mirax wyliczyła prosty, krótki skok na Garos IV.
Ominięcie pobliskiej Mgławicy Nyarikan wymagało wprawdzie trochę zachodu, ale połączone
siły Gwizdka i Artoo pozwoliły rozpracować problem i pokonać trasę w rekordowym tempie.
Zwiększyło to szanse, że zdążą tam, zanim Daeshara’cor zdoła znowu im uciec. Anakin hołubił
w sercu nadzieję, że u boku wuja wyruszy na garosjański uniwersytet, by pochwycić niesforną
Jedi.
Mina mu zrzedła, kiedy Luke zakomunikował, że znów ma czekać na statku. Kiedy tamci
poszli, nachmurzył się, a ciężar urazy i rozczarowania zdawał się wciskać go głębiej w fotel
pierwszego oficera. - To niesprawiedliwe zostawiać mnie tutaj. Chalco roześmiał się.
- Mam nadzieje, że nie doskwiera ci towarzystwo, bo Gwizdek mógłby się poczuć urażony.
Młody Jedi odchylił się w tył w swoim fotelu i spojrzał na Chalco, stojącego we włazie do
kokpitu. - Po prostu chciałem coś robić, rozumiesz? - Rozumiem. No i robisz. - Tak. Czekam.
- Czekasz tutaj, bo to my mamy największe szanse, że ją złapiemy. Anakin wyprostował się.
- Nie wiem, jak sobie wyliczyłeś taki kurs. Chalco zaśmiał się znowu.
- Daj spokój, spryciarzu, przecież to ty wykoncypowałeś, że ona tu przyjedzie. Powinieneś
domyślić się i reszty.
- No dobra, przyleciała szukać informacji. Poszła na uniwersytet, a potem wróci tutaj i
odleci. - Anakin spojrzał w sufit. - Nie widzę w tym nic odkrywczego. - W porządku, podpowiem
ci. Po co ja tu jestem? - Żeby pomóc ją odnaleźć.
- Dlaczego?
- Widziałeś ją na Coruscant.
- Tak samo jak każdy Jedi. Więc dlaczego właśnie ja?
Anakin z wrażenia rozdziawił usta i po namyśle odpowiedział:
- Jesteś tu dlatego, że znasz kosmoporty równie dobrze, jak Daeshara’cor. A ona zna je od
podszewki, bo spędziła w nich mnóstwo czasu. Jedyne formalne nauki, jakie pobierała, to
szkolenie w Akademii Jedi, a skoro tak, to nie będzie się czuła pewnie na jakimś zatłoczonym
uniwersytecie. Chalco podrapał się w brodę.
-Na uniwersytecie jest zawsze mnóstwo ludzi, na których musi mieć oko, i mnóstwo
wspomnień, które powinna wymazać, jeśli nie chce, by ją zapamiętano. - Słusznie. A zatem nie
pójdzie tam sama. Znajdzie jakiś sposób, żeby ktoś dostarczył jej dane z uniwersyteckich
archiwów. Chalco uśmiechnął się z aprobatą.
- Właśnie. Twój wuj kazał nam trzymać się kosmoportu, ale myślę, że niedaleko stąd jest
parę miejsc, gdzie Daeshara’cor mogłaby znaleźć ten rodzaj ludzi, jakich potrzebuje do pomocy.
Jeśli trochę rozszerzymy obszar naszych poszukiwań, myślę, że uda nam sieją dopaść. Młody
Jedi zmrużył niebieskie oczy.
- Mistrz Skywalker jest raczej dokładny, kiedy wydaje polecenia.
- A czy to było polecenie, czy tylko sugestia? Sam pomyśl… gdybyśmy na przykład
zobaczyli ją tutaj, oczekiwałby chyba, że za nią pójdziemy, co?
- To prawda. - Anakin spojrzał na Gwizdka, który wydał niski jęk. - Nie odejdziemy daleko,
Gwizdku, i cały czas będziemy się z tobą kontaktować przez komunikator. Chociaż… mógłbym
równie dobrze użyć komunikatora, żeby spytać mistrza Skywalkera o pozwolenie.
Chalco splótł palce, wygiął je i zaczął strzelać kostkami
- Mógłbyś to zrobić, ale jeśli się mylimy i poszła ona jednak na uniwersytet, a twój wuj
postanowi tu wrócić, to się z nią minie. Anakin spojrzał na Chalco spod oka.
- Wiesz co? Właśnie ta pokrętna logika pakuje cię w kłopoty.
- Doprowadziła mnie tu, gdzie dziś jestem, czyli do miejsca, gdzie mogę ci pomóc wystawić
tę twoją koleżankę po fachu. -Uśmiechnął się krzywym uśmiechem, który Anakin często
widywał u ojca, przeważnie wtedy, kiedy Han planował coś ryzykownego. - No, mały, rusz tyłek.
Czas na polowanie.
„Nie bądź głupi, Anakin” - usłyszał w głowie ostrzegawczy głos, brzmiący bardziej jak głos
Jacena niż jego własny. To skłoniło go ostatecznie do porzucenia rozsądnego kursu. Wprawdzie
Jacen, kierując się podobnym impulsem, zaatakował wojownika Yuuzhan Vong, ale Anakin
powiedział sobie, że jego misja nie jest nawet w połowie tak niebezpieczna.
Idę po prostu poszukać kogoś, kogo musimy znaleźć, pomyślał.
Odepchnął złe przeczucia, czające się gdzieś w zakamarkach jego świadomości, i wstał. -
Chodźmy.
Kosmoport w Arianie leżał na skraju tego pięknego miasta. Bitwa o wyzwolenie Garosa IV
była krótka, więc stolica niewiele ucierpiała. Planeta była właściwie samowystarczalna, więc
zawirowania rozwoju gospodarczego Nowej Republiki dotykały ją w niewielkim stopniu. Stały
napływ studentów budował reputację uniwersytetu. W miarę rozwoju instytucji naukowych
rozkwitały także interesy nastawione na obsługę studentów i samego uniwersytetu. Skutkiem był
boom ekonomiczny, który pozwolił bezboleśnie odbudować niewielkie zniszczenia wojenne i
wyniósł Garos IV na czoło listy planet, na których życie było najprzyjemniejsze.
Mimo złotego wieku w gospodarce tereny wokół kosmoportu stanowiły zwykłą mieszankę
dzielnic przemysłowych i zapuszczonych knajp, kasyn, tanich hoteli i innych przybytków
rozrywki. Jaskrawe holoneony, brud i wszechobecny zapach nie zawsze świeżych potraw
dochodzący z bocznych uliczek - wszystko to nagle zaatakowało zmysły Anakina. Chociaż
wiedział, że takie miejsca istnieją- i że jego ojciec ostatnimi czasy często topi w nich smutki -po
raz pierwszy przekonał się o tym na własne oczy. Chalco nie próbował go odizolować od tej
rzeczywistości, tak jak zrobiłby to pewnie Lando Carlissian albo jego ojciec. Albo Chewie,
pomyślał chłopiec. Chalco powiedział mu, że nie powinien mieć na sobie stroju Jedi, więc
znaleźli w schowkach „Piru etu” jakieś cywilne ubrania i wybrali z nich coś odpowiedniego.
Anakin sądził, że musiały należeć do Corrana. Były tylko trochę za duże, co okazało się
korzystne, bo musiał jakoś ukryć miecz świetlny. Pod połą kurtki ze skóry nerfa znalazł nawet
mały haczyk, który pozwalał przypiąć broń pod pachą.
Wystrojony, jak należy, z brązowymi włosami potarganymi ręką Chalco, Anakin szedł za
swoim towarzyszem ulicami Ariany. Zauważył od razu, że krok Chalco stał się bardziej
zamaszysty. Mężczyzna maszerował napuszony, kiwał głową, uśmiechał się krzywo i pokazywał
palcem na mijane osoby. Wyglądało, jakby świadomie robił z siebie pośmiewisko, ale
najwyraźniej rozbrajał tym większość przechodniów. Anakin odbierał z ich strony zdawkową
pobłażliwość, a w stosunku do siebie - leniwe zaciekawienie.
Uważał, by bardzo oszczędnie korzystać z Mocy. Wiedział, że ma jej duży zasób, ale nie
władał nią jeszcze dostatecznie pewnie. Przypuszczał, że Daeshara’cor też będzie oszczędnie
używać Mocy, nie chciał więc dawać jej szansy odkrycia go, zanim ją odnajdzie. Wypuszczenie
się z Chalco na samotne łowy nie było może zbyt mądre, ale nieporównanie mniej szkodliwe niż
odkrycie ich obecności przez Daeshara’cor. Dopiero wtedy zaczęłaby się kryć i uciekać na
poważnie.
Kiedy tak wędrowali, podziw Anakina dla Chalco rósł z minuty na minutę. Pierwszym ich
przystankiem była agencja informacyjna, w której przybysze z przestrzeni mogli załadować do
notesów komputerowych najświeższe wiadomości z najrozmaitszych planet. Chalco zrobił tam
dyskretnie rozeznanie i wyszedł na ulicę szeroko uśmiechnięty. - Co teraz?
- Mam nowy adres, pod który możemy się udać. Tam trochę porozmawiam, dowiem się o
następne miejsce i tak dalej, aż jąw końcu znajdziemy.
Anakin odwrócił się bokiem, by przepuścić dwóch potężnych Ithorian, a następnie dołączył
do Chalco. - Jak ty to robisz? -Co?
- To, co teraz. Udaje ci się posuwać sprawy do przodu, chociaż właściwie nic nie robisz.
Zachowujesz się, jakbyś znał tych ludzi, chociaż mógłbym się założyć, że żadnego z nich nie
widziałeś wcześniej na oczy. Właśnie przed chwilą rozmawiałeś z jednym facetem i on ci coś
powiedział.
Szczecina na policzkach Chalco zalśniła, gdy się uśmiechał.
- Nie znam tych ludzi, Anakinie, ale znam ten typ. Taki facet w agencji informacyjnej słyszy
mnóstwo pogłosek. Ludzie spodziewają się po nim, że będzie wiedział, co jest grane. On
handluje informacjami. Zapytałem o tajne pliki Imperium na uniwersytecie, a on skierował mnie
do pewnego gościa. - Ale nic mu nie zapłaciłeś.
- Oczywiście, że zapłaciłem. - Chalco kiwnął głową. - Powiedziałem mu, że sprytny
biznesmen mógłby zrobić duże pieniądze, wykupując hurtem pokoje w hotelach. -Co?
Chalco wciągnął Anakina w boczną uliczkę i nachylił się trochę, by znaleźć się z nim twarzą
w twarz. Z głębi uliczki przyglądał się im obszarpany Gotal, ale wystarczyło warknięcie Chalco,
by umknął na koniec zaułka.
- Powiedziałem mu szczerą prawdę, Anakinie. To przyjemna planeta. Wielu ludzi chciałoby
tu mieszkać. Weźmy na przykład uchodźców z tych planet, które zajęli Yuuzhanie. Ci ludzie
trafią tutaj, będą musieli się gdzieś zatrzymać i ktoś za to zapłaci. Ten facet wykupi parę hoteli…
a raczej przekaże tę informację komuś, kto to zrobi, a potem sprzeda komuś innemu. W ciągu
roku podwoi swój kapitał. Zapłaciłem mu informacją za informację. - Nigdy nie myślałem…
- Bo nie musiałeś, mały, ale wiem, że twój ojciec kiedyś też to robił. - Chalco wyprostował
się i znów potargał czuprynę Anakina. - Pewnie, czasem coś podwędzę, ale przede wszystkim
jestem kupcem jak twój ojciec albo Talon Karrde. Tyle tylko że swój towar wożę w głowie.
Przyglądam się różnym sprawom pod różnymi kątami i czasem coś z tego wynika. Anakin
zmarszczył brwi. Wrócili na główną ulicę.
- No dobrze, rozumiem. Ale czy nie widzisz, że to, co robisz, jest szkodliwe? - Szkodliwe? O
czym ty mówisz?
- No bo pomyśl tylko. Powiedzmy, że ktoś wykupi te pokoje i podniesie ich cenę,
wykorzystując sytuację uchodźców. Chalco uśmiechnął się. - Rząd im pomoże. - Jasne. A skąd
rząd bierze pieniądze?
- Od podatników. - Chalco mrugnął do niego porozumiewawczo. - Wiem, do czego
zmierzasz, mały, ale chyba nie myślisz, że ja płacę podatki?
-Nie, ale ludzie, których okradasz, płacą. Jeśli będą mieć mniej pieniędzy, nie kupią sobie
rzeczy, które mógłbyś im ukraść. Tak czy owak, ty też za to płacisz niezależnie od tego, jaką
huttańską sztuczką chcesz się wykręcić.
Chalco otworzył usta ze zdumienia. Po chwili zamknął je gwałtownie.
- Chyba chcesz, żebym umarł z głodu.
- Po prostu zastanawiam się nad konsekwencjami twoich czynów. - Anakin westchnął. - Jeśli
udzielasz informacji, która pozwoli jednym spekulantom wzbogacić się kosztem drugich,
jedynymi ludźmi, którzy na tym ucierpią, będą ci, którzy zaryzykowali własne pieniądze. To
chciwi na tym stracą, nie ludzie, których życie zostało zrujnowane.
- Rozumiem. Więc czym mam się zająć? Wypuścić akcje? Handlować towarami? Może być.
- Chalco uniósł brew, patrząc na Anakina. - Wiesz, kiedy nazwałem cię spryciarzem, nie
zamierzałem ci dokuczyć. - Tak, wiem. Chodźmy.
Następnym przystankiem był sklep z osobliwościami. Anakin czekał na ulicy, a Chalco
wszedł do środka. Jeszcze zanim wrócił, Anakin wyczuł emanujące z niego zadowolenie. -
Powiedział ci coś, prawda?
- Owszem. Powiedział mi, dokąd odesłał osobę, która pytała o to samo. - Uśmiechnął się
półgębkiem, popędzając Anakina. -Wyjaśnił, że kiedy w samo południe zabrakło mu gotówki w
kasie, obejrzał nagranie z holokamery, która rejestruje, co się dzieje w sklepie. Zauważył tam, że
rozmawia z Twi’lekianką, której w ogóle nie pamiętał. Musiała wymazać mu siebie z pamięci,
ale wszystko zostało na holo… zupełnie tak, jak powiedział twój wuj. Rozmawiała z nim trzy,
może cztery godziny temu. - To oznacza, że jesteśmy blisko.
- Bardzo blisko. Faceta, do którego ją odesłał, i tak nie będzie przez co najmniej pół godziny.
Anakin zaczekał, aż błękitny śmigacz skręci za róg, i dopiero wtedy zaczął przechodzić przez
ulicę. - Czym mu się odwdzięczyłeś?
- Powiedziałem mu, że jestem prywatnym detektywem i że jej szukam. Obiecałem zwrot jego
pieniędzy i dodatkowo nagrodę. -Chalco wzruszył ramionami. - Jestem pewien, że kiedy
zorientował się, że ktoś okradł kasę, podwędził też coś dla siebie. Można więc uznać, że swoje
dostał. - To ma sens. Chalco przytaknął.
- I wiesz co? Poczułem się tak jakoś… eee… zadowolony, że okantowałem kanciarza.
Dziwne, co?
- Nic podobnego. W tym przypadku po prostu sprawiedliwości stało się zadość, na tyle, na
ile było to możliwe.
Cóż, nikt na tym specjalnie nie ucierpi, chyba że jego szef zorientuje się tak jak ja, że facet
ukradł więcej niż sama złodziejka. - Chalco skręcił w boczną uliczkę. - Chodź, to tu. Fioletowa
Viska.
Anakin zbladł, widząc wejście do spelunki. Wyrzeźbiona nad drzwiami viska tworzyła
wysoki łuk, podparty długimi na ponad dwa metry, zwieszonymi w dół skórzastymi skrzydłami;
wielki korpus stworzenia witał gości znad futryny. Z tułowia strzelało w górę dwoje ramion,
jakby chciały złapać wchodzącą ofiarę. Z głowy stwora sterczała czterdziestocentymetrowa, ostra
jak igła trąba. Viska, znana powszechnie jako „wielki krwiopijca z Rordak”, odżywiała się
wyłącznie krwią i Anakin zaczął się zastanawiać, jak musi wyglądać w środku knajpa, która
wybrała sobie takiego patrona. Na szczęście we wnętrzu, pełnym zapachów ciepłego piwa,
gorącego potu i wrzącego chłodziwa, żadna viska nie zwieszała się z ciemnych krokwi.
Prawdopodobnie tylko dlatego, uznał Anakin, że wszystko w pomieszczeniu było pokryte cienką
warstwą tłustego brudu, który uniemożliwiłby przytrzymanie jakiejkolwiek zdobyczy. Wsunął się
za przepierzenie, które wskazał mu Chalco, i gwałtownie wytarł ręce o spodnie, mając nadzieję,
że w ten sposób choć trocheje oczyści.
Przyglądał się, jak jego kompan podchodzi do baru i zaczyna rozmowę z baragwińskim
barmanem. Obcy kiwnął potężną głową i wskazał tylne drzwi. Chalco odwrócił się, mrugnął
porozumiewawczo do Anakina i uniósł rękę, każąc mu zostać na miejscu. Potem przeciął tłum,
przeciskając się między gośćmi w kierunku tylnego wyjścia, i zniknął za drzwiami.
Anakin starał się patrzeć spokojnie na mijających go obcych wszelkich możliwych ras.
Postanowił, że nie podda się uczuciu opuszczenia, które nie przestawało sączyć wątpliwości do
jego umysłu.
Powinienem coś zrobić, myślał, bo jeśli Daeshara’cor rzeczywiście jest tam z osobą, z którą
Chalco miał się spotkać, to facet jest w kłopotach po uszy.
Wyszedł zza przepierzenia i wyczuł jakiś ruch w pobliżu drzwi wejściowych. Odwrócił się w
samą porę, by zobaczyć brzeg płaszcza falującego w rytm kroków osoby, która właśnie
wychodziła ze spelunki.
Zauważył też dwa warkocze główne lekku. To Twi’lekianka, w dodatku o kolorze skóry
Daeshara’cor.
Rzucił się w stronę wyjścia, mijając stadko Jawów, wypadł za drzwi i rozejrzał się na
wszystkie strony. W ciemnym końcu ulicy, po lewej stronie, zobaczył uciekającą postać okrytą
płaszczem. Puścił się za nią biegiem, czując narastającą satysfakcję. Otworzył się na Moc i
spróbował wyczuć uciekającą.
Wyczuł, ale za sobą. Wpadając na ceglany mur, uświadomił sobie, że Daeshara’cor zwiodła
go. Po prostu wysłała do jego umysłu wizję uciekającej postaci.
Taka stara sztuczka, a ja dałem się nabrać, pomyślał.
Przed oczami eksplodowały mu gwiazdy. Odbił się od muru i upadł na ziemię. Na chwilę
stracił przytomność, ale powoli świat z powrotem nabrał ostrości.
Pochylona nad nim stała Daeshara’cor. Jej lekku wiły się nerwowo.
- Anakin Solo… Jeśli ty tu jesteś, to niedaleko musi też być mistrz Skywalker. Nie jest to
spotkanie, którego bym sobie życzyła, przynajmniej nie tak szybko. Poruszyła ręką i Anakin
poczuł, jak jego ciało powoli unosi się do góry.
- Ale nie wszystko stracone. A mając ciebie w ręku, mogę jeszcze wygrać.
R O Z D Z I A Ł 17
Jacen Solo pamiętał, jak ktoś kiedyś mu powiedział, że służba wojskowa to godziny
bezdennej nudy przerywane momentami panicznego przerażenia. Nie twierdził, że to nieprawda,
ale do tej pory nie zdążył przekonać się o tym na własnej skórze. Nawet walcząc na Dantooine,
nie miał okazji się nudzić, a jeśli chodzi o strach… no cóż… Nie miałem czasu się bać, pomyślał.
Na Garqi, przyczajony w okolicach Wlesc, dokładnie na wschód od Miejskiego Ogrodu
Ksenobotanicznego, miał mnóstwo czasu, by powoli nasiąkać strachem. Razem z innymi siedział
w podziemnych tunelach, które służyły kiedyś do przeprowadzania napraw pod ulicami. W
tunelach biegły również kable światłowodów, zapewniające dawniej normalną łączność między
budynkami. Do rejestracji obrazów służyły liczne holokamery, jednak Yuuzhanie zniszczyli ich
tyle, ile tylko mogli.
Brak obycia z techniką obracał się na ich niekorzyść, za to w nieoceniony sposób pomógł
bojownikom ruchu oporu. Yuuzhanie zniszczyli większość holokamer, ale nie przyszło im do
głowy, by powyrywać kable. Podłączając po prostu nową kamerę do przewodów, które następnie
włączano do sieci, albo montując do linii komunikator, umożliwiający zdalne sterowanie
kamerami, a także stosując wiele innych pomysłowych metod, Rade Dromath i jego ludzie
zgromadzili w archiwum całe godziny nagrań yuuzhańskich ćwiczeń wojskowych.
Corran polecił większość z nich skopiować i umieścić w archiwach „Ostatniej Szansy”.
Przestudiowawszy najnowsze zapisy, opracował plan zebrania próbek materiału hodowlanego
Yuuzhan. Yuuzhanie dość bezlitośnie obchodzili się z prototypami swoich żołnierzy, więc
wszyscy się zgodzili, że jeśli uda im się zdobyć tylko części ciał, zadowolą się częściami. Byłoby
jednak lepiej, gdyby udało się porwać żywego żołnierza i przemycić poza planetę, żeby go
przebadać i w miarę możliwości odratować.
Na Belkadanie Jacen spotkał istoty, z których Yuuzhanie uczynili swoich niewolników;
wrażenia, jakie odbierał od nich poprzez Moc, były niepokojące. Najbardziej przypominało to
słuchanie szumów na włączonym kanale komunikatora. Nie wyglądało to dobrze, wręcz
przeciwnie. Jacen był pewien, że - czymkolwiek były - narośle, które Yuuzhanie hodowali na
niewolnikach, zabijały swoich nosicieli.
Kiedy walczył przeciwko małym gadopodobnym niewolnikom na Dantooine, również nie
wyczuwał ich agonii. Wyglądało to tak, jakby implanty wytworzyły z nosicielami rodzaj
symbiotycznej więzi. Wiele wskazywało, że Yuuzhanie w pewien sposób kontrolują na odległość
swoich niewolników, którzy - mimo rzezi - zachowali niezwykłą dyscyplinę, dopóki Luke nie
zniszczył pojazdu, uważanego za siedzibę dowództwa Yuuzhan Vong.
Tym, co niepokoiło Jacena, gdy czekał w ciemnościach na dnie tunelu serwisowego, był fakt,
że wyczuwał na powierzchni zmodyfikowanych ludzi w sposób przypominający raczej te małe
gady niż niewolników z Belkadanu. I jednych, i drugich trudno było wyczuć poprzez Moc. Jacen
czuł się tak, jakby odbierał ich z ogromnej odległości, a przecież wiedział, że chodzą tuż nad jego
głową. U ludzi natomiast wyczuwał emocje, chociaż przytłumione - strach, ale również silne
poczucie dumy i determinacji. Poprawił gogle holowizyjne, muskając przy tym dłonią w
rękawicy niewielką bliznę pod prawym okiem. Kiedy pochwycili go Yuuzhanie, próbowali
wszczepić coś w jego ciało. Nawet im się udało, ale w ciągu paru minut wuj usunął to świństwo z
jego ciała, więc nie zdążyło się rozrosnąć. Gdyby miało więcej czasu… Jacen aż się wzdrygnął.
Obraz widziany przez gogle pochodził z holokamery ukrytej w oknie na drugim piętrze.
Wycelowano ją w klapę włazu, pod którym siedział schowany. Kamera była nieruchoma, ale
przełączając obraz na inne, mógł rozszerzyć pole widzenia na cały plac, pod którym się
znajdował. Wśród płaszczyzn ferrobetonu były rozrzucone fontanny, ławki i skrzynki z
kwiatami, tworzące prawdziwy labirynt, upstrzony śladami spalenizny i plamami krwi z wielu
poprzednich bitew. Z tych potyczek, które oglądali, większość kończyła się właśnie tu, w
kompletnym chaosie i zamieszaniu. Ich plan zakładał, że w odpowiednim momencie na plac
wkroczą siły ruchu oporu, wyeliminują jak największą liczbę yuuzhańskich wojowników i
wycofają się szybko, uprowadzając jednego czy dwóch żołnierzy.
Zaletą tego prostego planu było, że zawierał niewiele elementów, które mogły pójść źle.
Najbardziej ryzykowne wydawało się wkroczenie na pole bitwy. Jacen uważał, że lepiej byłoby
pojawić się tam już po bitwie, ale Corran upierał się, że natychmiast po ustaniu działań na plac
wkroczą zespoły do oceny zniszczeń.
Ale nie tylko o to mu chodziło, pomyślał Jacen. Przyglądał się Corranowi i widział, że
tamten cały czas balansuje na cienkiej linie. Widać było, że ruch oporu chce zaatakować
Yuuzhan i zadać im jak największe straty. Jacen miał wrażenie, że Rade’owi chodzi o to, by
rycerz Jedi usankcjonował jego plany, nie tyle po to, by mógł się czuć oczyszczony z winy za
ewentualne ekscesy, ile żeby wiedzieć, że ktoś, kto niejako zawodowo zajmuje się
rozwiązywaniem problemów, przystał na jego plan. Ganner też palił się do walki z Yuuzhanami.
Nigdy wprawdzie nie spytał otwarcie Jacena, jak się czuł, kiedy zabił wojownika Yuuzhan Vong,
ale wiele razy namawiał do szczegółowego opisania jego walki z nimi.
- Z nas wszystkich to ty jesteś ekspertem. Jak byś się do tego zabrał? - Ganner wydawał się
szukać u niego potwierdzenia, że jest godnym przeciwnikiem dla Yuuzhan. Czego ja tu szukam?
- wzdrygnął się Jacen. Pamiętał frustrację i poniżenie, jakie czuł, gdy yuuzhański wojownik
pokonał go na Belkadanie. Potem, na Dantooine, udało mu się zabić kilku wojowników, ale
wiedział, że byli młodzi i nie mieli wielkiego doświadczenia. Potem Yuuzhanie wysłali
przeciwko nim swoich gadopodobnych niewolników i walka zmieniła się w masakrę - Jacen po
prostu wyrżnął ich co do nogi. Jeśli kiedykolwiek miałem jakiekolwiek wątpliwości co do tego,
że zabijanie jest złem, znikły na zawsze po tym doświadczeniu, pomyślał.
A jednak tam, na Dantooine, robił to, czym legendarni rycerze Jedi zajmowali się od
niepamiętnych czasów. Wszystkie pieśni, wszystkie opowieści ukazywały Jedi jako obrońców
bezbronnych, pogromców tyranów, strażników porządku. Na Dantooine Jacen wystąpił w roli,
jakiej każdy od niego oczekiwał, i wypadł dobrze. Chociaż byli w Nowej Republice tacy, którzy
patrzyli na Jedi niechętnym okiem, nie znalazłby się wśród nich ani jeden uchodźca z Dantooine.
Widzieli w nas klasyczny przykład swoich wyobrażeń rycerzy Jedi, ale czy tego właśnie
chcę? - zapytywał sam siebie. Od dawna zmagał się z paradoksem roli zakonu Jedi. Jego wuj stał
się bronią, którą skierowano na Imperium. Luke Skywalker wyzwolił własnego ojca od zła i
zniszczył źródło tego zła w galaktyce. Później stale mu się przeciwstawiał aż do ostatniej bitwy
przeciw Imperium, a nawet dłużej. Jeśli o niego chodziło, Jedi mieli być wojownikami.
Problem polegał na tym, że szkolenie Luke’a Skywalkera nie było kompletne. W swym
zapale, by wykorzenić wszystko, co wiązało się z Jedi, Imperator był tak żarliwy, że nawet te
niewielkie ilości danych na temat Jedi, jakie się uchowały, rzadko kiedy zawierały dobre
materiały szkoleniowe. Wiele z tych dokumentów, które pozostały, zawierało błędy, a Imperator
celowo ich nie niszczył. Podążanie tymi ścieżkami sprowadziłoby adeptów na ciemną stronę, a
nawet mogło sprowokować nastanie nowej ery Sithów.
Gdzieś w głębi serca Jacen wiedział, że rycerz Jedi to ktoś więcej niż tylko wojownik.
Widział to w swoim wuju, chociaż od Luke^ oczekiwano pomocy w tylu sprawach, że trudno mu
było skoncentrować się na czymś innym niż samo rozwiązywanie problemów. A obserwując
Corrana, balansującego między usankcjonowaniem rzezi a planowaniem operacji wojskowej, w
której ofiary były nieuniknione, Jacen znowu zobaczył kogoś więcej niż tylko wojownika. Corran
przypominał im raz po raz, by mieli przed oczami cel misji, czyli zbieranie danych. Jeśli
Yuuzhanie wejdą im w drogę i trzeba będzie ich zabić, to trudno; ale ich zadanie ma polegać
przede wszystkim na pomocy innym, a nie na zaspokojeniu własnej żądzy krwi.
W Corranie, w Luke’u i w innych Jacen dostrzegał niekiedy filozofów i nauczycieli. Cenił
ten aspekt ich działalności, bo otwierało to przed nim drogę inną niż droga wojownika, ale nie
był zupełnie pewien, czy chce nią pójść.
Ciągle widzę ścieżki, którymi nie bardzo pragnę podążać, myślał Jacen. W niczym to nie
zmienia mojej sytuacji, bo nadal tkwię w jednym miejscu. Wzruszył ramionami. Musi być inna
droga.
Trzask w komunikatorze sprawił, że porzucił te dywagacje, z powrotem czujny. Przełączył
kabel na gogle i zaczął wchodzić po stopniach drabiny wtopionych w ferro betonowy tunel.
Zatrzymał się mniej więcej metr przed klapą włazu i czekał. Wisząc na stopniach, wymacał
rękojeść miecza świetlnego.
Przynajmniej w tej chwili bycie wojownikiem jest nie najgorszym rozwiązaniem, pomyślał.
Przez gogle zobaczył, że od południa na plac wchodzi mieszany oddział wojowników
Yuuzhan Vong i gadopodobnych żołnierzy. Reptoidy pospieszyły do przodu. Kucały za osłoną
kwietników i ławek, brodziły w fontannach. Od wielu z nich emanowało pełne napięcia
oczekiwanie, a kilku było rannych. Jeden potknął się w biegu i już nie wstał, podczas gdy cienka
wstęga ciemnej krwi biegła dalej do przodu.
Jakby dla kontrastu yuuzhańscy wojownicy wkroczyli na plac niczym żołnierze w czasie
parady. Było ich tylko trzech na każde dwadzieścia gadów, ale prezentowali się wspaniale.
Srebrne błyski igrały na wypukłościach czarnej zbroi. Każdy z nich miał na ramieniu małego
villipa. Cały czas przemawiali do nich, na co inni wojownicy potakiwali skinieniem głowy albo
zwracali się do własnego villipa, wydając następnie rozkazy gadopodobnym podwładnym.
Nagle mieszany oddział żołnierzy, którzy niegdyś należeli do rasy ludzkiej, zaatakował,
wylewając się z budynków otaczających plac. Wielu biegło normalnie, ale niektórzy, w bardziej
masywnych zbrojach, poruszali się niezgrabnie, podpierając się czasem rękami. Wydawali
nieartykułowane okrzyki wojenne; choć uzbrojeni w blastery, przeważnie wymachiwali nimi,
jakby to były zwykłe pałki.
Atak ludzkich żołnierzy, choć prymitywny, początkowo okazał się skuteczny. Szeregi
Yuuzhan załamały się i cofnęły. Ludzie zaleliby wojowników samą masą, gdyby jeden
Yuuzhanin nie zakręcił wysoko swoim amfistafem i nie odciął głowy pierwszego z
nacierających. Widząc, jak podrygujące w konwulsjach ciało pada na ziemię, małe gady
przegrupowały się i ruszyły do kontrataku. Zepchnęli ludzi z powrotem za linię kwietników i
zaczęli wyrzynać własnymi amfistafami.
Po prawej stronie atak ludzi załamał się, a gady ruszyły do przodu. Ich przeciwnicy pierzchli
do tyłu, wciągając reptoidy głęboko we własne szeregi, składające się z wyhodowanych ostatnio
żołnierzy. Choć wyglądali okrutniej niż pozostałe grupy, wydawali się również bardziej
przebiegli. Kiedy najdzielniejsze gady wdarły się głęboko pomiędzy nich, otoczyli ich i odcięli
od pozostałych, a potem natarli z dziką zaciętością.
Jacen przełączył obraz na holokamerę, teraz nie widział już dokładnie skłębionych,
konających ciał. Po chwili usłyszał brzęczyk komunikatora. Odpiął kabel od gogli, odcinając
obrazy, sięgnął po Moc, poderwał do góry klapę włazu i odrzucił ją daleko. Wygramolił się na
powierzchnię i włączył miecz świetlny.
Na całym placu wokół yuuzhańskich wojowników zamykała się pułapka zastawiona przez
ruch oporu. Ogień snajperów rozlokowanych w budynkach rozbił kilka villipów, rozstawionych
w celu rejestracji ćwiczebnej walki. Czerwone promienie energii przewiercały się przez ciała
zwierząt komunikacyjnych, rozrywając je jak przejrzały owoc. Kilku strzelców wyborowych
próbowało zestrzelić również villipy siedzące na ramionach Yuuzhan, ale udało im się trafić
tylko samych wojowników, nie zabijając ich jednak.
Ganner wydostał się ze swojej studzienki, posługując się wyłącznie telekinezą. Wyglądał
imponująco, gdy opadał na ziemię na tyłach yuuzhańskiej formacji. Pokrywa włazu - ciężki
metalowy dysk - wystrzeliła obok wokół niego, łamiąc kości najbliżej stojącego gada. Metalowy
dysk upadł z głośnym brzękiem na ferrobeton i wirował jeszcze przez chwilę leniwie, rysując
pętlę za pętlą krawędzią umaczaną w krwi reptoida.
Yuuzhanin stojący pośrodku oddziału odwrócił się i rzucił rozkaz, który zatrzymał gadzich
żołnierzy kierujących się w stronę Gannera. Chwytając amfistafa w obie dłonie, uniósł go
wysoko w powietrze. Powiedział coś; Jacen poznał po tonie jego głosu, że było to wyzwanie.
Wojownik zaczął kręcić amfistafem nad głową, czekając na przeciwnika.
Ganner włączył miecz świetlny; wysunęło się żółtawe ostrze mniej więcej metrowej
długości. Wolną ręką przywołał wojownika bliżej. Twarz Gannera zmieniła się w maskę
pogardy, a jego ruchy robiły wrażenie niedbałych w porównaniu z napiętym krokiem
yuuzhańskiego wojownika.
Yuuzhanin zaatakował, uderzając amfistafem ze straszliwą siłą. Ganner zablokował cios
wysoko, a lewą ręką chwycił maskę okrywającą twarz wojownika. Trzymając za jej brzeg,
zakręcił przeciwnikiem, śmiejąc się głośno. Niektórzy ludzcy żołnierze odpowiedzieli chóralnym
wybuchem śmiechu.
Noghri szli przez szeregi yuuzhańskich niewolników jak rancor przez tłum Jawów. Pięści i
stopy młóciły z zawrotną szybkością, łamały kości i powalały przeciwników na ziemię. Jacen
widywał kiedyś walczących Noghrich, a nawet sam zmierzył się z kilkoma z nich, ale nigdy nie
widział, by atakowali tak jak dziś. Teraz byli wyłącznie zabójcami, a swoboda i oszczędność
ruchów podkreślały ich morderczą siłę.
Trójka gadów zaatakowała Jacena. Odparował cios amfistafa i wbił zielone ostrze w pierś
pierwszego gada. Dwa wystrzały z blastera oddane przez jednego ze snajperów przebiły drugiego
z atakujących, Jacen strząsnął z klingi gada, który potoczył się i przewrócił trzeciego. Kiedy
yuuzhański niewolnik upadł pod nogi Jacena, chłopak uderzył go czarną rękojeścią miecza w
głowę i pozbawił przytomności.
Yuuzhański wojownik walczący z Gannerem doszedł do siebie i włożył z powrotem maskę.
Zakręcił młynka amfistafem, wymierzając nagłe ciosy z góry i z dołu. Ganner jedne blokował,
przed innymi się uchylał, gdy nagle jedno z cięć zaznaczyło się krwawą linią na jego lewym
udzie. Ganner syknął, a jego przeciwnik zawył i zaatakował z jeszcze większą gwałtownością.
Ganner odskoczył w tył, utykając na zranioną nogę, i upadł. Uniósł miecz, broniąc się słabo
przed wojownikiem, który nacierał amfistafem trzymanym oburącz. Taki cios na pewno
rozpłatałby Gannerowi czaszkę.
Strzały z Mastera z sykiem przeszyły powietrze, ale żaden nie trafił yuuzhańskiego
wojownika. Jacen spojrzał na pokrywę włazu, gromadząc Moc, by podtoczyć ją i osłonić
Gannera, ale nie było na to czasu. Miał nadzieję, że może kolejny strzał trafi w końcu w
wojownika albo Corran zdoła wysłać do jego mózgu jakiś obraz, który uratuje Gannera, ale nic
takiego nie nastąpiło. Ganner ocalił się sam.
Yuuzhański wojownik, atakując wściekle, wdepnął w otwór studzienki, z której przedtem
wyskoczył Ganner. Prawa noga wpadła do otworu aż po udo i uwięzła w nim, a Jacen przez pół
placu usłyszał trzask pękającej kości. Tułów wojownika uderzył o ziemię. Jego hełm i maska
osłaniająca twarz odbiły się od podłoża i poleciały w różne strony, a wtedy wymierzone na odlew
cięcie Gannera ścięło mu czaszkę powyżej linii oczu.
Jeden z pozostałych wojowników krzyknął głośno, zakłócając ciszę, która zapadła na chwilę
po śmierci jego towarzysza. W mgnieniu oka przemieszane grupy walczących ze sobą ludzi i
gadów rozdzieliły się. Pozbawieni broni wyrywali amfistafy z rąk poległych.
Yuuzhański wojownik wykrzyczał kolejną komendę.
Ludzcy niewolnicy odwrócili się, warcząc, i pobiegli w stronę członków ruchu oporu. W ich
oczach płonęła nienawiść, która wyparła wszelkie ślady człowieczeństwa.
R O Z D Z I A Ł 18
Luke wstał z krzesła w gabinecie dyrektorki biblioteki Uniwersytetu Garos i wyszedł z
pokoju, zanim odpowiedział na sygnał z komunikatora. Mara i Mirax zostały w gabinecie razem
z dyrektorką, pedantyczną urzędniczką, która szczegółowo im objaśniła każdą procedurę, jaką
musiała zastosować, spełniając ich prośbę. Tempo pracy było wyjątkowo powolne.
Gdyby tylko pozwoliła mi podłączyć Artoo do ich systemu, załatwilibyśmy sprawę w pół
minuty, westchnął w duchu Luke. - Tu Skywalker. O co chodzi, Anakinie? - Witam cię, mistrzu
Skywalker.
- Daeshara’cor? - Luke poczuł, że przechodzą go ciarki. Skorzystał z Mocy, by wyczuć ją
albo Anakina. Odnalazł oboje, ale ich sygnały dochodziły słabo i z daleka, jakby świadomie
starali się ograniczyć swoją obecność w Mocy. - To częstotliwość komunikatora Anakina.
- Nic mu nie jest. Jest trochę obolały, ale poza tym cały i zdrowy. - Głos rozmył się w
szumach zakłóceń; nie było już słychać śladów napięcia. Jeśli w ogóle je odczuwa, pomyślał
Luke. Uświadomił sobie, że zmniejszyła moc sygnału, żeby trudniej było ją namierzyć.
Jeżeli będzie postępować tak, jak ją nauczono, zaraz przerwie rozmowę, a potem zrobi swój
ruch, pomyślał.
- Daeshara’cor, musimy porozmawiać. To, co robisz, nie pomoże rozwiązać żadnego
problemu.
- Mistrzu, gdybym sądziła, że będziesz umiał mnie zrozumieć, porozmawiałabym z tobą. Ale
wiem, że nie potrafisz, choć nie jest to twoja wina. - Zawahała się przez chwilę, a potem mówiła
dalej: -Wiem, że zablokujesz dostęp do informacji, których potrzebuję, więc proponuję ci
wymianę. Twój siostrzeniec za moje dane. Pomyśl o tym. Bez odbioru.
- A niech to! - Luke nie zdawał sobie sprawy, że zawołał to na głos, dopóki Mara i Mirax nie
weszły zaalarmowane do przedpokoju. Luke odebrał emanujący z nich niepokój, zanim jeszcze
zobaczył ich twarze.
- Daeshara’cor jakimś cudem znalazła i pojmała Anakina.
Zielone oczy Mary zamieniły się w wąskie malachitowe szparki.
- Jak to możliwe? Jesteś pewien, że go ma? Może tylko zdobyła jego komunikator?
- Nie wyczuwam go zbyt dobrze przez Moc. Ani jej. Musi się ukrywać, a Anakin trzyma
Moc blisko siebie, tak jak robiliście to na Dantooine. A jeśli Daeshara’cor ma jego komunikator,
oznacza to, że on sam jest poza statkiem, czyli najprawdopodobniej obok niej.
Mirax podłączyła komunikator do gniazdka swojego notesu komputerowego i zmarszczyła
brwi, odczytując wiadomość, która pojawiła się na ekranie.
- Gwizdek mówi, że Chalco namówił Anakina, żeby sprawdzili miejscowe źródła informacji.
Twierdzi, że to standardowa technika śledcza, chociaż ze względu na swoją przeszłość w
KorSeku Gwizdek nie ma wielkiego poważania dla detektywów amatorów. Wyszli z „Piruetu”
mniej więcej godzinę temu i od tego czasu się nie odezwali. Luke zamknął oczy i potarł czoło.
Poczuł, że Mara głaszcze go po plecach. - Dziękuję - powiedział.
- I co teraz zrobimy? Mistrz Jedi otworzył oczy i westchnął.
- Daeshara’cor chce wymienić Anakina na pliki danych o Oku Palpatine’a i wszelkich innych
superbroniach, jak sądzę. Niewiele zrozumiałem z tego, co nam mówiła dyrektorka biblioteki, ale
jeśli to prawda, nie ma tu żadnych takich plików. A więc nie ma danych, nie ma wymiany.
- To jeden problem - nachmurzyła się Mara. - Drugi jest taki, że Daeshara’cor nie może
wypuścić Anakina. Wie, że wtedy nie damy jej uciec i kontynuować poszukiwań. Musi go
zatrzymać. Może jeszcze sama na to nie wpadła, ale w końcu wpadnie i nie spodoba jej się to.
Wie, że musimy wystąpić przeciwko niej.
- Ale nie mając informacji na wymianę, nie zdołamy się choćby do niej zbliżyć. Mirax
uniosła rękę.
- Słuchajcie, handel i negocjacje to moja działka. Możemy przygotować fałszywą datakartę i
napchać ją raportami i danymi, które tylko najtęższe głowy potrafią zrozumieć. Rozrzucimy po
plikach parę kluczowych słów, które łatwo wyszuka, więc na pierwszy rzut oka wszystko będzie
wyglądać prawdziwie. Nie potrzebujemy nic więcej, by ją zwabić. Uważacie, że byłaby zdolna
postawić Anakina w sytuacji zagrażającej jego życiu? Mara przytaknęła, ale Luke nie zgodził się
z nią. - Nie wyczuwam u niej takiego zamiaru. - Luke, ona właśnie szuka superbroni.
- Wiem, ale chyba nie do końca zastanowiła się nad skutkami jej użycia. Wszyscy znamy
historię Alderaanu. Wiemy, co się przytrafiło Caridzie. Pamiętamy wirusa z Krytos. Mimo
wszystko bardzo trudno jest objąć umysłem sytuację, gdy giną miliardy ludzi naraz. Można czuć
się okropnie i rozpaczać nad śmiercią jednej osoby. Ale czy potrafisz pomnożyć to uczucie przez
miliard, kiedy ginie cała planeta?
- Zwłaszcza planeta pełna wrogów? - Mara wzruszyła ramionami.
- Pamiętaj, że Daeshara’cor nie zbłądziła dotąd na ciemną stronę. Zawsze była z gruntu dobra
- westchnął. - Gdybyśmy wiedzieli, co ją sprowokowało do takiego działania, może moglibyśmy
jej pomóc.
- To wielka niewiadoma. - Mara wolno pokiwała głową. - Moim zdaniem plan Mirax jest
sensowny. Do roboty!
Luke uśmiechnął się i wrócił do gabinetu dyrektorki.
- Proszę mi wybaczyć, ale pojawiła się niezwykle pilna sprawa. Będę potrzebował pomocy z
pani strony. Urzędniczka uśmiechnęła się. - Zrobię, co w mojej mocy.
- Świetnie, dziękuję. W takim razie proszę się odsunąć od komputera. - Luke spojrzał na
Artoo. - Ściągnij wszystko, co znajdziesz na temat historii budowy Oka, a potem najbardziej
skomplikowane dane techniczne, jakie znajdziesz… mniej więcej tyle, ile się zmieści na jednej
datakarcie. Potrzebujemy przynęty, i to takiej, której nie będzie się można oprzeć.
Anakin uniósł niepewnie głowę. Zaczęło do niego powoli docierać, jak poważnie
Daeshara’cor traktuje swoją misję; zagroziła, że go zabije, jeśli tylko wyczuje, że sięga po Moc.
Teraz siedziała przed nim z dwoma mieczami na kolanach i komunikatorem w wolnej ręce.
Wyłączyła komunikator i spojrzała na niego.
- Słyszałeś. Oddam cię w zamian za dane. Nie stanie ci się nic złego.
Klęcząc w kącie zapuszczonego, pustego pokoju, z rękami przywiązanymi za plecami do
kostek nóg, Anakin westchnął.
- Chcesz powiedzieć, że nic gorszego niż do tej pory. - Nic na to nie poradzę. Nie mogę cię
rozwiązać.
- Nie o to mi chodziło, Daeshara’cor. - Wzruszył ramionami, chociaż nie bardzo mu to
wyszło. - Zawsze cię podziwiałem… twoją pracowitość i zaangażowanie. Dlaczego to robisz?
Westchnęła. - I tak nie zrozumiesz.
-Nie? A dlaczego? Bo nie jestem Twi’lekianinem? Bo dorastałem na Coruscant, a później w
Akademii? - Zmarszczył brwi i przyjrzał się jej uważnie.
Zanim zdołała odpowiedzieć, drzwi otworzyły się z hukiem. Wpadł przez nie Chalco z
rusznicą blasterową w ręku i dziwnym szarym szalem zamotanym wokół szyi. Ten szal wyglądał,
jakby ktoś oderwał pas futra Talza i zrobił z niego etolę, a następnie ciągnął ją za ścigaczem
podczas długiego maratonu.
- Nie ruszaj się, kobieto! - warknął Chalco basem. - Nie martw się, mały, jesteś już
bezpieczny.
-Tak sądzisz? - Twi’lekianka podniosła i włączyła miecz świetlny. Klinga rzuciła krwawe
błyski na twarz Chalco. - Wyjdź stąd natychmiast, a nic ci się nie stanie. - To nie mnie ma się coś
stać, siostro. - Palec na cynglu drgnął, a z lufy rusznicy wystrzelił błękitny promień ogłuszający
w kierunku Daeshara’cor. Kobieta podniosła miecz i z łatwością odbiła strzał, kierując go z
powrotem w stronę Chalco. Niebieskie wyładowanie trafiło go prosto w kolano i zaraz rozlało się
po całym ciele, wprawiając mięśnie w niekontrolowane drgawki, które szybko starły wyraz
zaskoczenia z twarzy. Po chwili Chalco runął na podłogę.
Używając Mocy, Daeshara’cor wciągnęła go do wnętrza pokoju i zamknęła za nim drzwi.
Celnym kopniakiem pozbawiła go miotacza i ułożyła ogłuszonego obok Anakina.
Mężczyzna leżał bez ruchu przez kilka sekund; wreszcie zamrugał i szepnął z
niedowierzaniem: - Nic nie łapią! - Czego nie łapiesz, Chalco?
- Jak to możliwe, że ona… - Przeszedł go dreszcz. - Mówili, że to, co mam na sobie,
pozbawia Jedi siły. Daeshara’cor spojrzała na niego, marszcząc brwi. - O czym rozmawiacie? - O
skórze isalamira. Anakin uniósł brew, patrząc na przyjaciela.
- Skóra isalamira? To ten obszarpany szalik? - Mhm. Drogi jak nie wiem co.
- Eee, Chalco, to działa tylko wtedy, gdy isalamir jest żywy. Twi’lekianka prychnęła.
- A ten łach ma tyle wspólnego z życiem, że jakaś żywa istota zrobiła go na warsztacie
tkackim. Chalco jęknął.
- Mówiłeś Skywalkerowi? - Wyłączyła miecz. - Nie, chciałeś przecież dopaść mnie sam. To
dobrze, nadal mam trochę czasu. Anakin spojrzał na nią. - Miałaś mi powiedzieć, dlaczego to
robisz.
-Nie, miałam ci powiedzieć, dlaczego nie potrafisz tego zrozumieć. - Wzrok Twi’lekianki
stwardniał. - Pochodzisz z uprzywilejowanej rodziny, Anakinie. Ty i twoje rodzeństwo
zostaliście obwołani bohaterami, zanim jeszcze przyszliście na świat. Dla miliardów ludzi jesteś
obiektem fascynacji. Wiele od ciebie oczekiwano i nadal się oczekuje, a ja muszę przyznać, że
dobrze sobie radzisz z tą odpowiedzialnością. Jednocześnie stawia cię to w sytuacji, w której
trudno ci będzie zrozumieć innych. - Jednego nie mogę zrozumieć: dlaczego szukasz broni
zdolnej zgładzić miliardy istot. Co zdarzyło się w twoim życiu tak złego, że podsunęło ci taki
pomysł? - Więc nie potrafisz sobie wyobrazić, że ktoś chce zgładzić miliony istot? -Nie.
- Nawet w obronie własnej rodziny? By ratować twoją matkę? Ojca? - Spojrzała mu w oczy.
- Nie poświęciłbyś życia miliarda Yuuzhan Vong, by odzyskać Chewbaccę?
Anakin poczuł, jak coś ściska go w gardle. Z trudem udało mu się zachować spokojny wyraz
twarzy. Musiał zamrugać kilka razy, by powstrzymać łzy, ale i tak poczuł, jak spływają po
policzku. Pociągnął nosem i spróbował wytrzeć go w rękaw, ale nie zdołał. Usta zaczęły mu
drżeć, gdy przypomniał sobie Chewbaccę, takiego, jakim go widział ostatni raz - nieustraszonego
i nieposkromionego. A potem koniec, pomyślał. Pociągnął nosem jeszcze raz, podniósł głowę i
odchrząknął.
- Ani miliard, ani dziesięć miliardów zabitych go nie zwróci. A zabicie miliarda Yuuzhan nie
dorówna heroizmowi jego śmierci. Chewie tyle przeszedł… Był niewolnikiem, którego mój
ojciec uratował… - Więc on by zrozumiał. Anakin zmarszczył czoło.
-Nierozu…
- Nie i nigdy nie zdołasz. - Przerwała, odwróciła się i zaczęła manipulować komunikatorem. -
Muszę porozmawiać z twoim wujem. Chalco podniósł się powoli i oparł o ścianę.
- Mógłbym spróbować cię rozwiązać, mały, ale… eee… moje palce nie są jeszcze całkiem
sprawne. A głowa… strasznie mnie boli.
- Mnie też. - Anakin odsunął się od ściany i spróbował usiąść prosto. Kolana mu zdrętwiały,
a w gardle czuł drapanie. Uwaga Daeshara’cor o Chewiem dotknęła go boleśnie.
Zauważył żyłkę pulsującą na skroni Chalco w tym samym rytmie co ból w jego własnej
głowie, jak młotek walący o czaszkę. Anakin westchnął.
Na krótką chwilę uniósł głowę, ale zaraz ją zwiesił, żeby nie ściągać na siebie uwagi
Daeshara’cor. Ostrożnie, powoli, z trudem koncentrując się na swoim zadaniu, odizolował ból i
niewygodę, sięgając po Moc.
Daeshara’cor momentalnie odwróciła się w jego stronę. Zrobiła krok do przodu, ale w tej
samej chwili dostała w czoło rusznicą blasterową. Twi’lekianka zamrugała, osuwając się na
ziemię.
Anakin z powrotem opadł na pięty i poprzez Moc spróbował nawiązać kontakt z wujem.
Udało mu się, i to szybko, bo Luke był znacznie bliżej, niż Anakin się spodziewał.
Otworzył oczy i zobaczył niezwykle zadowolonego z siebie Chalco, który szczerzył zęby w
szerokim uśmiechu. - Co cię tak bawi?
- Masz szczęście, że tu wpadłem. Gdyby nie ja, uciekłaby ci jak nic! - Myślisz, że potyczka z
tobą ją zmęczyła?
- Nie, nie wydaje mi się. - A ogłuszenie jej blasterem to też twoja robota?
- Nie. - Chalco potrząsnął głową. - Ale gdybym go tu nie przyniósł, nie miałbyś czym jej
ogłuszyć!
Anakin westchnął i korzystając z Mocy, przesunął rusznicę w stronę Chalco.
- Dobra, wpakuj w nią jeden strzał ogłuszający, żeby się za szybko nie ocknęła, a potem
zobacz, czy twoje palce odzyskały sprawność na tyle, żebyś mnie mógł rozwiązać. - Daj mi
minutę.
- Dałbym ci, gdybym ją miał, ale wuj zaraz tu będzie. - Anakin uśmiechnął się do starszego
mężczyzny. - Nie sądzę, żeby był zachwycony, że się tu znaleźliśmy. W tej sytuacji chyba lepiej,
żeby mnie nie zobaczył związanego jak kurczaka.
- Łapię. Spryciarz z ciebie. - Chalco rozwiązał „isalamirowy” szalik i rzucił go w kąt pokoju.
- To będzie nasz sekret, tak?
- Jasne, Chalco… tylko nasz. I tak mamy na głowie dość kłopotów. - Anakin uśmiechnął się.
- Mistrz Skywalker nie musi wiedzieć wszystkiego.
R O Z D Z I A Ł 19
Nie będę mordował ludzi, których mam bronić! - pomyślał Ja-cen i sięgnął po Moc, by
odepchnąć od siebie tłum atakujących ciężkozbrojnych ludzkich niewolników. Dwóch
pierwszych potknęło się i poleciało do tyłu, powalając kolejne szeregi. Jacen chwycił jednego i
pchnął, celując w kolana i uda innych niewolników. Podrywali się w górę, by zaraz ciężko opaść
na ziemię.
Na prawo od niego Corran wkroczył do walki ze srebrnym mieczem świetlnym. Szybkimi
ciosami rozciął dwóch gadopodobnych niewolników. Ominął ich dymiące ciała i stanął
naprzeciw yuuzhańskiego wojownika. Srebrzyste ostrze miecza skrzesało iskry na chronionych
pancerzami vonduuńskich krabów goleniach przeciwnika, ale nie uszkodziło jego ciała.
Wojownik cofnął się o pół kroku i ciął z góry amfistafem w lewy bok Corrana. Rycerz
zawirował i odrzucił amfistafa daleko na bok trzymanym w prawym ręku ostrzem. W ten sposób
na krótką chwilę znalazł się plecami do wojownika. Obrócił się teraz na prawej pięcie i uniósł
lewa do góry w wykopie, wbijając piętę w maskę okrywającą twarz Yuuzhanina.
Wojownik zatoczył się do tyłu i zaplątał nogami w kwietnik. Stracił równowagę i upadł
prosto w pułapkę gałęzi ozdobnego drzewa owocowego o wrzecionowatym pniu. Corran
podskoczył bliżej i wymierzył dwa ciosy. Pierwszy pozostawił głęboką rysę na pancerzu
okrywającym brzuch wojownika, drugi rozpłatał go od biodra do biodra. Trzeci z wojowników
wysyczał rozkaz, po którym oddziały gadów zaczęły się cofać. Zanim jednak zdołał
zorganizować obronę albo odwrót, namierzyli go snajperzy ruchu oporu. Czerwone promienie
nadleciały ze wszystkich stron. Zachwiał się i uniósł rękę w geście obrony. Zbroja z krabów
vonduun mogła zapewne osłonić go przed jednym czy dwoma strzałami, ale taki zmasowany
ogień przepalił ją na wylot. Wojownik wzdrygnął się i upadł na ferrobetonowe podłoże z
rozkrzyżowanymi członkami. Pozbawione dowództwa reptoidy rozpierzchły się na boki. Ganner
powalił dwóch z nich, a ruch oporu jeszcze kilku. Żaden nie zbliżył się nawet do Jacena. Jeden z
nich wydał komendę, po której kilku jego towarzyszy zaczęło dość zorganizowany odwrót na
północ, w stronę tego samego budynku, z którego rozpoczęli atak. Corran uniósł miecz i wywinął
młynka nad głową.
- Do roboty! Złapcie tych dwóch, których powalił Jacen. Ruszamy!
Dwaj bojownicy ruchu oporu złapali każdy jednego nieprzytomnego niewolnika i zaczęli
odciągać ich z placu. Nagle nad ich głowami coś zaskrzeczało. Czarny, owalny kształt zniknął za
linią budynków na południu, a Jacen poczuł, że zasycha mu w gardle. - To był skoczek koralowy,
Corran.
- Na czarną ikrę Sithów! - Corran spojrzał na zegarek. - Musimy szybko się stąd wycofać, a
upłynie jeszcze co najmniej dwie godziny, zanim pojawi się nasz transport. Postępujcie według
planu. Bierzcie więźniów do pojazdów, a reszta niech odciągnie stąd Yuuzhan. Ganner ponuro
kiwnął głową.
- Słyszałem, że warto zwiedzić tutejszy Miejski Ogród Ksenobotaniczny.
- Cóż, chyba nie starczy ci czasu, żeby przeczytać podpisy pod eksponatami.
Ganner zmarszczył czoło. Jacen uśmiechnął się do niego.
- Hej! Dobrze chociaż, że jego zdaniem umiesz czytać!
Odpowiedź starszego rycerza zginęła w hałasie spowodowanym przez nadlatującego z
powrotem skoczka koralowego. Statek obniżył lot i zawisł dziesięć metrów nad placem.
Dziobowe działo plazmowe wypluło promień energii, który ze świstem przeleciał nad głowami
rycerzy i wypalił dwumetrową dziurę w ferrobetonowym bruku. Corran wskazał na zachód. -
Biegnijcie tam! Ja odwrócę jego uwagę.
Ganner pobiegł we wskazanym kierunku. Jacen złapał Corrana za rękaw.
- Jesteś pewien, że wiesz, co robisz?
- Nie, ale nigdy wcześniej mnie to nie powstrzymywało! - Korelianin puścił oko do Jacena i
pobiegł na wschód. Wywinął mieczem i zawołał: - Halo, ognisty! Wyzywam cię!
Lufa działa plazmowego zwróciła się w stronę Corrana jak owadzie oko na szypułce. Rycerz
przygotował miecz do odebrania strzału. Wylot lufy rozjarzył się złotym światłem. -Biegnij,
Jacen! Biegnij!
Młody Jedi zmarszczył brwi i przywołał Moc. Chwycił pokrywę włazu, którą wcześniej
posłużył się Ganner, i podrzucił ją w powietrze. Zatkał nią wylot lufy działa, przywołując na
pomoc całą siłę, by ją tam utrzymać. Poprzez Moc odczuł natychmiast opór, więc podwoił
wysiłki.
Klapa włazu rozgrzała się do czerwoności, potem zbielała, a w końcu zaczęła parować.
Plazma trysnęła przez dziurę cienkim strumieniem, który Corran z łatwością odbił. Po czarnym
kadłubie skoczka koralowego, od dzioba ku rufie, zaczęły pełzać cienkie złote linie. Wyglądały,
jakby śledziły miejsca połączeń poszczególnych części poszycia. Nagle wnętrze kabiny wypełnił
jaskrawy rozbłysk plazmy, która eksplodowała przez iluminatory. Gejzery rozpalonej materii
trysnęły w powietrze, a statek wisiał jeszcze przez moment, zanim pochylił się dziobem w dół i
runął na ziemię. Uderzył o ferrobeton z taką siłą, że zarył się w podłoże, a wstrząs przewrócił
Jacena na ziemię. Wrak rozpadł się na kawałki, które wystrzeliły we wszystkie strony, odbijając
się rykoszetem od bruku. Jacen zorientował się, że odłamki mogą być niebez pieczne, ale zanim
zdołał cokolwiek zrobić, Corran rzucił się biegiem w jego stronę, ujął go pod ramiona i wywlókł
spod gradu odłamków. Na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Jacen, spadł wielki kawał
ogona skoczka koralowego. Jacen uśmiechnął się do Corrana. - Dzięki! Uratowałeś mi życie.
- Nie ma sprawy, a na przyszłość pamiętaj, nigdy nie lekceważ moich rozkazów! Młody Jedi
zamrugał zaskoczony.
- Ale w ten sposób uratowałem ci życie!
- To szczegół bez znaczenia! - Corran pociągnął go za sobą. Pobiegli sprintem, by dogonić
Gannera i resztę bojowników ruchu oporu. - To ja kieruję tą ekspedycją; ja decyduję, co jest
niebezpieczne i dla kogo. Mało brakowało, a dałbyś się zabić. Jacen zmarszczył brwi.
- Ale uratowałem ci życie i dzięki temu ty zdołałeś ocalić moje.
Corran zmrużył oczy, ale w końcu się uśmiechnął.
- Jeżeli nie przestaniesz mędrkować, będę musiał odesłać cię do domu. - Tak jest, panie
pułkowniku!
Dysząc ciężko, Corran przykucnął w cieniu jednego z budynków gospodarczych Ogrodu
Ksenobotanicznego. Odwrót z placu okazał się łatwiejszy, niż się spodziewał. Wprawdzie ludzcy
niewolnicy gonili ich, ale ich wysiłkom brak było skoordynowania. Corranowi niespecjalnie się
uśmiechało ich zabijanie, ale bojownicy podziemia wydawali się uważać przerwanie udręki
współbraci za swój święty obowiązek. Corran już kiedyś, na Bimmiel, zgodził się, by tych,
których nie można uleczyć, eliminowano, ale był zadowolony, że to nie on musi pociągnąć za
spust.
Spojrzał na drugą stronę ścieżki. Zobaczył, że Jacen Solo przyklęknął na jedno kolano.
Chłopak mu zaimponował. Jaki tam chłopak! - poprawił się Corran. Na czarne kości Imperatora!
On dorośleje w niezwykłym tempie.
Sposób, w jaki użył klapy włazu, najprawdopodobniej uratował Corranowi życie. Wsteczny
przepływ plazmy rozwalił działo i rozpryskał materię po całym kokpicie. Było to
niezamierzonym, ale korzystnym skutkiem ubocznym. Ale najbardziej mu się podobało
zachowanie Jacena podczas odwrotu.
Wraz z kilkoma bojownikami ruchu oporu stanowił tylną straż grupy. Ganner i czterech
Noghrich poszli przodem, razem z główną grupą, podczas gdy dwaj Noghri z kilkoma ludźmi
podziemia i pojmanymi więźniami tworzyli ariergardę. Tylna straż nie napotkała poważniejszych
kłopotów, dopóki nie przybył większy transport Yuuzhan Vong. Od tego momentu stało się
jasne, że yuuzhańscy wojownicy znacznie przewyższają ćwiczonych przez nich niewolników.
Corran usłyszał szum i uchylił się, gdy tuż nad nim przeleciał wysmukły, ciemny kształt.
Brzytwal minął jego głowę i wylądował na piachu kilka metrów za nim z rozpostartymi
odnóżami. Gdyby mu pozwolili, wzniósłby się ponownie w powietrze i wrócił do wojownika,
który go wysłał.
Corran odwrócił miecz i przekręcił rękojeść. Ostrze roziskrzyło się fioletem i dwukrotnie
wydłużyło. Koniec opalizującej klingi musnął brzytwala, w ułamku sekun dy zamieniając w parę
zawartą w jego tkankach wodę. Stworzenie pękło z suchym trzaskiem, rozsiewając wokoło
kawałki odnóży i chityny. - Nie znoszę tego paskudztwa! Jacen przytaknął i wskazał ręką na
prawo.
Corran przywrócił normalną długość ostrza miecza i wychylił głowę zza węgła. Mignęła mu
sylwetka yuuzhańskiego wojownika i znikła.
Ci wojownicy są wyjątkowo dobrzy, pomyślał. Nie widać ich, dopóki nie jest za późno.
Przez słuchawkę komunikatora w uchu usłyszał głos Gannera: - Teren czysty. Sekcja
ithoriańska jest nasza.
Corran poklepał dwukrotnie mikrofon, spojrzał na Jacena i pokazał mu głową wysoki
zagajnik ithoriańskich drzew baforowych. Chłopak kiwnął głową i rzucił się biegiem w stronę
drzew. Uskakiwał na prawo i lewo w przypadkowych odstępach czasu, co czyniło z niego cel
trudny dla każdej broni palnej. Spryciarz z niego! - pomyślał Corran.
Podniósł się i zacisnął zęby, gdy poczuł ból w nodze. Wyszedł zza osłony, rozejrzał się po
okolicy, skręcił i puścił się biegiem. Podobnie jak Jacen, biegł zygzakiem. Baforowce były
rzadkim okazem roślinności, pochodzącym z Ithor. Strzeliste drzewa o ciemnozielonym listowiu
miały szczątkową inteligencję i z pewnością były jedną z przyczyn, dla których Ithorianie czcili
Matkę-Dżunglę. Ich decyzja, by przetransportować sadzonki drzew baforowych na Garqi,
wynikała z przekonania, że mieszkańcy Garqi, podobnie jak Ithorianie, żyją w ścisłym zespoleniu
ze środowiskiem naturalnym. Corran miał nadzieję, że poprzez Moc Jedi zdołają nawiązać
kontakt z drzewami, by za ich pośrednictwem zorientować się, gdzie są rozlokowani ich
prześladowcy. Nie był tego pewien, ale w tej chwili nie mieli lepszego pomysłu.
Wpadł w gąszcz i przyklęknął na jedno kolano obok Gannera, Jacena i Rade’a. Z ich twarzy
wyczytał przekonanie, że już są martwi. On sam też tak sądził, ale każda sekunda, jaką zdołają
uzyskać, angażując w walkę Yuuzhan, była bezcenna dla załogi „Ostatniej Szansy”, która miała
załadować na pokład próbki i odlecieć. Podniósł głowę i popatrzył na Jacena. - Powinienem był
odesłać cię na statek.
Jacen wzruszył ramionami.
- I tak bym go sam nie poprowadził. Jeśli mamy się wydostać z tej skorupy, to wszyscy
razem.
- Masz to jak w banku. - Corran przeniósł wzrok na Gannera. - Próbowałeś odczytać coś
poprzez drzewa, prawda? Ganner przytaknął niechętnie. - Coś można wyczuć, ale bardzo słabo i
niejasno. Rade wskazał na żółty pyłek ścielący się na ziemi.
- Jest wiosna. Drzewa poświęcają całą swoją energię na wzrost i rozmnażanie. Są teraz w
okresie kwitnienia.
- Rozumiem - westchnął Corran. - Mój dziadek powiedział mi kiedyś, że krew to doskonały
posiłek dla roślin. Tak czy owak, dziś będą miały ucztę.
Jacen pokazał na bramę. - Nadchodzą!
Pod łukiem bramy przemknęły postacie gadopodobnych żołnierzy i ludzkich niewolników,
zajmując osłonięte pozycje. Strzelcy wyborowi oddali kilka strzałów, ale żaden z przeciwników
nie wystawiał się na łatwy cel. Przez bramę wybiegło kilku kolejnych yuuzhańskich żołnierzy i
niewolników. Zbili się w grupkę, najwyraźniej na coś czekając. Ich pełne napięcia spojrzenia
powiedziały Corranowi na co. A kiedy już się doczekali, Corran nie mógł powstrzymać podziwu.
Siedmiu wojowników, jeden za drugim, wkroczyło przez bramę. Poruszali się szybko, ale
bez pośpiechu. Chociaż nie zajmowali odkrytych pozycji z rozmysłem, widać było, że nie
szukają osłony. Kilka strzałów z blastera trafiło ich, ale błękitna zbroja odbiła strzały. Rade
podniósł rękę.
- Czekajcie na dobry strzał. Z tej odległości pancerz jest nie do przebicia.
- To inny rodzaj zbroi, Rade. Tym razem to coś poważniejszego. - Corran, nadal wsparty na
jednym kolanie, obserwował, jak ostatni z wojowników przechodzi przez bramę. - Chyba czeka
nas naprawdę dobra zabawa. Jacen popatrzył na niego.
- Nasze definicje dobrej zabawy nie do końca są zgodne.
- To w tej chwili najmniejszy problem. Problemem są oni. -Corran zdrapał z ziemi odrobinę
żółtego pyłku baforowców i namalował nim grube kreski pod oczami. - Nie tak efektowne jak ich
maski bojowe, ale zawsze to coś.
Wojownik, w którym Corran domyślił się dowódcy, wystąpił z szeregu Yuuzhan. Rade już
chciał wydać rozkaz, by strzelać, ale Corran zastopował go uniesieniem dłoni i wyszeptał: -
Pamiętajcie, gramy o czas.
Yuuzhanin podniósł swojego amfistafa i zawołał głośno:
- Jestem Krąg z domeny Val. Planeta Garqi jest moja. Poddajcie się, a pozostawię was przy
życiu. Corran wstał, ale Ganner zasłonił go sobą.
- Jestem Ganner Rhysode, rycerz Jedi. Zanim staniesz do walki z naszym dowódcą, musisz
pokonać mnie.
- Nie wiedziałem, że tak ci na tym zależy, Ganner - zdziwił się Corran.
- Nie zależy, ale kiedy ostatnio pozwoliłem ci walczyć z Yuuzhaninem, musiałem cię wnieść
na statek, żeby ci uratować życie. Lepiej zapobiegać, niż leczyć. Jeden z Noghrich stanął między
Gannerem a yuuzhańskim wojownikem.
- Jestem Mushkil z klanu Baikh’vair. Droga do Jedi prowadzi przeze mnie.
Powietrze było pełne niemal namacalnego napięcia. Corran wyczuł je i chyba nawet
baforowce je odbierały, bo sypnęły chmurą żółtego pyłku, jakby jego wesołe drobiny mogły
rozproszyć zło stężałe w powietrzu. Corran widział, jak pyłek osiada plamkami na mundurze
bojowym Gannera i na szarej skórze Noghriego, dodając wesoły akcent do ich posępnej tonacji.
Nagle pojedynczy wystrzał z blastera trafił jednego z gadów, który okręcił się i upadł na
wysypaną żwirem ogrodową ścieżkę. Napięcie eksplodowało jak piorun, a Corran - chociaż
wiedział, że ta akcja jest samobójcza - też zaczął strzelać w szeregi Yuuzhan Vong. Strzały z
blasterów, czerwone i gorące, wypełniły powietrze, powalając na ziemię gadopodobnych
żołnierzy i ludzkich niewolników, aż na polu walki została równa liczba Jedi i Noghrich po
jednej stronie, a yuuzhańskich wojowników - po drugiej. Równowaga nie trwała jednak długo.
Mushkil starł się z Kragiem, zanim Ganner czy Corran zdołali się choćby poruszyć.
Podchodząc, Noghri cisnął swój ciężki nóż, ale wirujący amfistaf wojownika odrzucił ostrze
wysoko i daleko. A potem, zanim jeszcze nóż sięgnął ziemi, Yuuzhanin podskoczył, ściął
Noghriego z nóg i wbił w niego ogon swojego amfistafa. Krew trysnęła w górę, a Krąg Val
uwolnił broń i natarł na Gannera.
Jedi ciął żółtym ostrzem swojego miecza nisko, po nogach wojownika. Krąg Val okręcił się
na lewej pięcie; cofnął prawą stopę, pozwalając, by miecz świetlny zarysował nagolennik na jego
lewej nodze. Idąc za siłą ciosu, Ganner minął wojownika. Kiedy się odwracał, by znów
zaatakować, Yuuzhanin siekł bronią od góry do dołu. Ganner zatoczył się do tyłu i chwycił lewą
dłonią za rozcięty policzek.
Corran zaatakował Kraga Vala, ale Jacen dopadł go pierwszy. Ciął z góry; Yuuzhanin
zablokował cięcie. Jacen naciskał, napierając klingą na amfistafa, a jednocześnie wbijając prawą
stopę w lewe kolano przeciwnika. Staw pękłby, gdyby wojownik nie uskoczył do tyłu.
Jacen wziął szeroki zamach swoim zielonym mieczem i ciął w to samo miejsce na lewej
goleni wojownika, którą zadrasnął wcześniej Ganner, odcinając nogę Yuuzhanina w pół łydki.
Przeskoczył nad atakującym amfistafem i ciął w dół. Trafił Kraga Vala w prawy łokieć.
Skwiercząc i dymiąc, ostrze wbiło się w ciało i odcięło ramię wraz z amfistafem.
Corran przemknął obok Jacena, przeskakując nad powalonym na ziemię Gannerem.
Zablokował cięcie, które o mało nie pozbawiło rannego Jedi głowy, po czym zatoczył mieczem
szeroki łuk, który zadrasnął napierśnik atakującego wojownika. Yuuzhanin upadł na plecy, na
chwilę blokując jednego ze swoich towarzyszy. Dzięki temu Corran mógł przydepnąć jeden z
końców rękojeści miecza Gannera; kiedy broń podskoczyła, chwycił ją lewą ręką. Włączył miecz
i skierował ostrze do tyłu, podczas gdy końcem srebrnej klingi własnego miecza zatoczył krąg
przed sobą, jakby chciał połączyć plamki pyłku kwiatowego na zbroi Yuuzhanina.
- Dobra, wy dwaj. Do dzieła! - Corran tupnął nogą, markując atak na wojownika z przodu. -
Kończmy tę zabawę!
Wojownicy spojrzeli po sobie. Jeden z nich dał krok do przodu, ale jakby niepewnie. Corran
wiedział, że to nie zwód - krok zakończył się nagle, przejmując zbyt mocno ciężar ciała. W
jednej chwili Corran zaatakował z góry swoim srebrnym mieczem i natychmiast zawirował,
rozcinając mieczem Gannera kolano wojownika. Teraz skierował własne ostrze w dół i od siebie,
gotów odparować atak drugiego z wojowników, ale miecz nie napotkał żadnego oporu.
Przyciągnął miecz bliżej, pozostawiając ostrze wycelowane we wroga. Gdyby wojownik ruszył
do przodu, nadziałby się na klingę. Nic takiego się jednak nie stało. Corran patrzył na
wojowników oczami rozszerzonymi ze zdumienia. Miękka, skórzasta tkanka pokrywająca
łączenia zbroi z krabiego pancerza zaczęła nabrzmiewać.
Ciemna ciecz pociekła spod pach wojownika, zalewając plamy pyłku kwiatowego. W miarę
jak tkanka twardniała, wojownicy sztywno prostowali kończyny. W końcu padli na ziemię. Ich
oddech stawał się coraz płytszy i krótszy. Corran nie miał wątpliwości, że zwiększająca objętość
tkanka dusi wojowników.
Już prawie wszyscy leżeli na ziemi obok dwóch następnych zabitych Noghrich. Ganner
klęczał podparty na rękach i kolanach, z zakrwawioną rękawicą na lewej dłoni. Jacen stał nad
ciałem kolejnego umierającego wojownika. Strzały z blasterów oddawane przez ludzi podziemia
rozproszyły niewolników po ogrodzie. Jacen rozglądał się zdumiony. - Co tu się dzieje? Corran
machnął ręką, wskazując na drzewa.
- Gdybym miał zgadywać, to powiedziałbym, że ich żywe zbroje reagują ostrą alergią na ten
pyłek. Puchną, zabijając swoich właścicieli. - Zatoczył krąg srebrnym mieczem. - Musimy to
wszystko spalić. Co do jednego drzewa.
- Jak to? - Jacen wskazał na baforowce. - One są świadome! Ocaliły nas! Jak moglibyśmy je
teraz zniszczyć?
- Musimy. Trzeba spalić cały ogród. - Corran kiwnął głową na Rade’a. - Nie mamy wyjścia.
Wiemy, że pyłek baforowców wykańcza vonduuńską zbroję w błyskawicznym tempie.
Yuuzhanie tego nie wiedzą, inaczej nie pozwoliliby nam się tu schować. Ta informacja jest
niesłychanie ważna. Nie możemy pozwolić, żeby Yuuzhanie zorientowali się, co tu zaszło.
Młody Jedi potrząsnął głową.
- A co będzie, jeśli tylko pyłek z tego właśnie zagajnika ma taką właściwość? Jeśli pod
względem genetycznym te baforowce są wyjątkowe?
- W takim razie zbierz próbki, Jacenie. Szczepy, pyłek… wszystko, co zechcesz. - Corran
odwrócił się do Rade’a. - Musimy wywołać kilka pożarów, żeby Yuuzhanie nie zorientowali się,
że chodzi nam akurat o ten zagajnik. Musimy też wyłączyć systemy przeciwpożarowe, żeby mieć
pewność, że wszystko pójdzie, jak należy. Zabitych też trzeba spalić. Dowódca podziemia skinął
głową. - Zajmiemy się tym. Jacen pokręcił głową.
- Tyle zieleni, takie piękne miejsce! Czy nie czujesz, ile w tym jest Mocy?
- Czuję, Jacenie, ale musimy patrzeć dalej. - Przyklęknął obok Gannera i pomógł jednemu z
bojowników opatrzyć policzek rycerza. - W końcu Yuuzhanie domyśla się, co się tu stało. Mam
jednak nadzieję, że da nam to czas na przygotowanie odpowiedniej obrony Ithoru. Jeśli to się nie
uda, Ithor zginie, a wraz z planetą nasza jedyna szansa na wypędzenie Yuuzhan Vong z naszej
galaktyki.
R O Z D Z I A Ł 20
Jacen spojrzał na cyfrowe oznaczenia strzykawki ze środkiem nasennym, którą trzymał w
ręku. Została jedna dawka, pomyślał. Dwaj jeńcy otrzymali po dawce, która uśpiłaby kilku
chłopa na tydzień, a jednak nadal mogli się ruszać - choć Noghri, którzy ich skrępowali, nie
pozostawili im wiele swobody ruchów. Uderzyło go, jak silne osobniki potrafili wyhodować
Yuuzhanie, a przed oczami stanęła mu krwawa wizja długiej wojny.
Przeszedł przez rufę „Ostatniej Szansy”, minął Gannera, siedzącego z zakrwawionym
opatrunkiem na twarzy, i wysunął się przez właz ze statku. Szybko podszedł do Corrana,
rozmawiającego właśnie z Rade’em. Powitał obu kiwnięciem głowy i stał w milczeniu, czekając,
aż skończą rozmowę. Garqianin uśmiechnął się, ale twarz miał zmęczoną.
- Doceniam twoją propozycję, Corran, ale nie zamierzam zająć żadnego z tych miejsc, które
ci się zwolniły na pokładzie. Nie mogę zostawić moich ludzi, a oni zignorowali rozkaz
ewakuacji. Zostaniemy tu jeszcze przez dłuższy czas.
- Nie proponuję ci tego tylko dlatego, że taki ze mnie altruista. Masz mnóstwo informacji
wywiadowczych o Yuuzhanach, których bardzo potrzebujemy.
- Jeszcze bardziej potrzebujecie kogoś, kto tu zostanie i będzie działał dalej, upewniając
Yuuzhan, że pożar Ogrodu Ksenobotanicz-nego był tylko jednym z serii zamachów
terrorystycznych. - Dowódca ruchu oporu klepnął Corrana po ramieniu. - Dobrze się stało, że
przylecieliście. Będziemy was dalej informować o tym, co się tu dzieje. Ale ty musisz lecieć i
znaleźć sposób, żebyśmy odzyskali naszych ludzi. My musimy tu zostać, żeby ktoś was powitał,
kiedy wrócicie. Corran zmrużył oczy.
- Nie zostawiamy cię, chyba wiesz. Wrócimy tu, żeby oswobodzić Garqi. Rade uśmiechnął
się szerzej. - Lepiej się pospieszcie. Inaczej sami to zrobimy. Jacen uniósł strzykawkę.
- Nasi goście są nieprzytomni, ale nie jestem pewien na jak długo. Czy mogę dać tę ostatnią
porcję Gannerowi? - Prosił o to?
Młody Jedi potrząsnął głową.
- Nie, ale cierpi. Corran zastanowił się przez chwilę i przytaknął.
- Zapytaj go, czy chce. Jeśli powie, że nie, i tak mu to podaj.
- Żartujesz?
Corran pokręcił głową.
- Jest rycerzem Jedi i cierpi. Nie chcę, żeby zaczął się zwijać na podłodze, demolując przy
okazji statek odruchowymi popisami telekinezy. Nie możemy wystartować, dopóki nie
otrzymamy sygnału, ale kiedy to nastąpi, chcę być gotowy do natychmiastowego odlotu. Nasze
okno ucieczki nie będzie zbyt duże.
Pomysł, żeby nafaszerować Gannera środkiem uspokajającym wbrew jego woli, wydał się
Jacenowi poważnym pogwałceniem jego godności i prawa do decydowania o sobie. Zaczął
niemal podejrzewać Corrana, że wydał mu ten rozkaz ze względu na tarcia, jakie wcześniej miały
miejsce między nimi. Jednak zdecydował, że rozumowanie Corrana było sensowne, a to, że
zanim odpowiedział Jacenowi, zastanowił się, co należy zrobić, świadczyło o tym, że szukał
sposobu, by oszczędzić Gannerowi upokorzenia. Ten rozkaz, chociaż na pewno nie po myśli
Gannera, uwzględniał przede wszystkim dobro całej ich misji. Najwyraźniej uczucia Gannera czy
kogokolwiek innego musiały ustąpić pierwszeństwa celom ich operacji.
Tak samo jak wtedy, pomyślał Jacen, na dziedzińcu, kiedy Corran rozkazał mi, żebym go
zostawił. Powinienem był to zrobić niezależnie od konsekwencji. Jacen uświadomił sobie, że
rozumie teraz rolę dowódcy misji w zupełnie innym świetle niż dotąd. Przedtem zawsze widział
w dowódcy przede wszystkim kogoś obdarzonego władzą i dlatego takie stanowisko wydawało
mu się czymś bardzo pożądanym. Oznaczało, że ktoś został uznany za lepszego od innych, że
jego rozkazy znajdowały natychmiastowy posłuch, a jego zdanie było prawem. Dla kogoś tak
młodego jak Jacen objęcie dowództwa oznaczało awans do grona dorosłych i nic ponadto.
Dopiero teraz uświadomił sobie, co naprawdę oznacza i z czym się wiąże dowodzenie
innymi. To prawda, Corran mógł wydawać rozkazy, ale też ponosił odpowiedzialność za ich
konsekwencje. Powodzenie lub porażka misji zależały tylko od niego. Jacen nie miał
wątpliwości, że gdyby sytuacja tego wymagała, Corran wydałby rozkaz samobójczego ataku -
taką decyzję podjął przecież w ogrodzie. I nawet gdyby takie rozkazy były usprawiedliwione
sukcesem misji, Corran nie mógł uciec przed ich skutkami.
Tak samo jak wujek Luke, pomyślał chłopak. Odwrócił się w stronę promu i wszedł na
pokład. Odpowiedzialność ciążąca na jego wuju była jeszcze większa i Jacen poczuł nagle ulgę,
że nie on musi ją dźwigać na swoich barkach. Nie dość, że ten ciężar wydawał się ponad jego
siły, Jacen był niemal pewien, że nie pozwoliłby mu odkryć własnej ścieżki rozwoju jako Jedi.
Odpowiedzialność za innych, myślał, mogłaby uczynić mnie ślepym na odpowiedzialność wobec
Mocy.
Pochylił głowę, przechodząc przez właz. Uśmiechnął się do Gannera.
- Corran powiedział, że mogę dać ci ostatnią dawkę środka nasennego, jeśli chcesz.
- Nie, nie trzeba.
Jacen kiwnął głową i wbił strzykawkę w udo Gannera. Igła zagłębiła się na jakieś pięć
centymetrów i zatrzymała, jakby próbował ją wbijać w transpastal. Ganner spojrzał na niego. -
Nie zmuszaj mnie, żebym złamał igłę, Jacenie.
Jeśli jest w stanie się tak skoncentrować, to chyba nie zacznie się rzucać, pomyślał Jacen.
Odezwał się głośno: - Przepraszam, ale Corran powiedział…
- Corran powiedział to, co musiał powiedzieć. Nie chcę środka uspokajającego. Na razie. -
Ganner odwrócił głowę i spojrzał na jednego z Noghrich. - Sirhka, potrzebuję twojej pomocy.
Noghri odpiął pasy i wstał. -Mów.
- W pakiecie medycznym jest polowy koagulator. - Ganner oderwał bandaż od twarzy. - Użyj
go do zasklepienia rany.
Noghri kiwnął głową i schylił się, by wyciągnąć pakiet medyczny spod siedzenia Gannera.
Otworzył pakiet i wyjął z niego wąski, kilkunastocentymetrowy przyrząd, emitujący
skoncentrowany promień laserowy niskiej częstotliwości, którym można było zasklepić ranę,
przypalając jej krawędzie. Wstał, a wtedy Jacen zauważył na jego szarym ciele ślady ran, które
Noghri musiał niewątpliwie wcześniej sam zasklepić za pomocą koagulatora.
- Zaczekaj chwilę. - Jacen podniósł rękę. Rana na twarzy Gannera biegła od lewego oka
przez brew, kość policzkową i niżej, do linii szczęki. Przy każdym oddechu mężczyzny w dolnej
części rany pękały bąbelki krwi. Widać było, że amfistaf rozciął nie tylko ciało, ale i naruszył
kość. - Na co mamy czekać?
- Aż stąd odlecimy. Aż cię włożą do płynu bacta. Jeśli użyjesz koagulatora, będziesz miał
paskudną bliznę.
- Wyobrażam sobie. - Ganner spojrzał na Noghriego. - Nie baw się w chirurga plastycznego,
po prostu zamknij ranę.
Noghri kiwnął głową i wyciągnął rękę. Chwycił palcami skórę przy krawędziach rany i
zbliżył do siebie jej brzegi. Dotykał koagulatorem bruzdy raz za razem, posyłając w powietrze
małe kłębki pary. Jacen poczuł gorzko-słodki zapach przypalanej skóry, którego nie sposób było
pozbyć się z nosa. Bardzo chciał opuścić kabinę, ale tego też nie mógł zrobić.
Ganner ścisnął poręcze fotela, a jego mięśnie napinały się przy każdym dotknięciu
koagulatora. Jacen czuł emanujące od niego fale bólu, nie tak silne jednak jak obrzydzenie. Miał
wrażenie, że rycerz ponownie przeżywa moment, kiedy cios yuuzhańskiego wojownika rozorał
mu twarz.
- Nie martw się, Ganner, następnym razem nie dasz się wyprowadzić w pole.
Ganner nie odpowiedział. Sirhka uklęknął, by zamknąć ranę na jego udzie. Rycerz wziął od
niego gazę nasączoną środkiem dezynfekującym i starannie otarł twarz z krwi. Udało mu się
zetrzeć wszystkie czerwone plamy z wyjątkiem złowrogiej linii biegnącej od czoła do szczęki.
Przypieczona skóra na szwie niewątpliwie musiała boleć, ale Ganner wytarł ją równie starannie.
- Nie rozumiesz, Jacenie, że to nie ten Yuuzhanin wyprowadził mnie w pole. Sam
wystrychnąłem się na dudka. - Ganner zamknął oczy i przez chwilę siedział w milczeniu z głową
odchyloną na oparcie fotela. Otworzył lewe oko. - Przez cały czas trwania tej operacji, a nawet
wcześniej, od kiedy w ogóle usłyszałem o Yuuzhanach, marzyłem o tym, żeby udowodnić, że
jestem od nich lepszy. Byłem wściekły, że nie udało mi się trafić na Yuuzhanina na Bimmiel.
Ten pierwszy wojownik, którego zabiłem dziś po południu, nabrał się na moją sztuczkę,
wdeptując w tę dziurę. Stwierdziłem, że był głupi i przez tę głupotę zginął. I nie wiedzieć czemu,
zacząłem myśleć, że w porównaniu z resztą z nich jestem geniuszem.
Białe smużki dymu nie pozwalały Jacenowi dokładnie widzieć twarzy Gannera, gdy Noghri
zamykał mu kolejną ranę.
- Nietrudno mi było wyobrazić sobie, że przerastam Yuuzhan. Od dawna myślałem, że
jestem lepszy od wielu Jedi. Od twojego wuja, Corrana, Kama. Oni nie należą do naszego
pokolenia Jedi. Znali Imperium, walczyli z nim lub mu służyli. Są starsi. Nie poznali Mocy tak
dogłębnie jak my, nie przeszli takiego samego szkolenia. Podziękował Noghriemu skinieniem
głowy, gdy Sirhka odłożył koagulator.
- Krąg Val sprawił, że zapłaciłem za swoją arogancję w sposób, do którego nie posunął się
żaden z nich. A mogli. Twój wuj mógł mnie złamać. Corran mógł nie być dla mnie taki miły.
Aleja wziąłem ich pobłażliwość za oznakę słabości. Na przykład drażniłem się z synem Corrana.
Zachowałem się jak głupiec, a Corran znosił to, bo misja, którą nam przydzielono, była
ważniejsza niż jego uczucia. Ganner westchnął.
- A więc będę miał paskudną bliznę i bardzo dobrze. Dawny Ganner miał idealnie przystojną
twarz i idealnie aroganckie wyobrażenie o sobie. Ale z tym koniec. Teraz za każdym razem,
kiedy spojrzę w lustro, będę musiał sobie przypomnieć, że tamten Ganner zginął na Garqi, a ja
zająłem jego miejsce.
Chłodna nuta w głosie Gannera sprawiła, że Jacen aż się wzdrygnął. Chciał zaprotestować,
że Ganner wcale nie musiał się oszpecać tylko po to, by uświadomić sobie, jakim powinien być
człowiekiem, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Kiedy dorastamy, pomyślał,
zmieniamy się fizycznie. Może Ganner potrzebował takiej zmiany. Nie po to, by sobie
przypomnieć, kim powinien być, tylko żeby zaznaczyć, kim się naprawdę stał. Mój wuj stracił
rękę, próbując się dowiedzieć tego samego. A co musi się przytrafić mnie, żebym to zrozumiał?
Ganner westchnął. - A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu… Jacen zamrugał.
-Co?
- Ten środek nasenny. Teraz by mi się przydał. Jacen zmarszczył brwi.
- Mogłeś go dostać wcześniej… byłoby ci dużo łatwiej.
- Nie chciałem, żeby to było łatwe, Jacenie. Chciałem, żeby dobrze mi się wbiło w pamięć. -
Uśmiechnął się i zamknął oczy. - Obudź mnie, jak znów będziemy bezpieczni.
Jacen wziął strzykawkę i zaaplikował Gannerowi całą pozostałą zawartość. Uśmiechnął się,
widząc, jak rysy twarzy mężczyzny rozluźniają się.
Miejmy nadzieję, Ganner, pomyślał, że uda nam się dotrzeć gdzieś, gdzie znów będziemy
bezpieczni.
Wedge Antilles stał na mostku „Zadziornego” obok admirała Kre’feya. Patrzyli przez
przedni iluminator na jasną plamkę Garqi. Wydawała się tak odległa, a jednak wystarczył krótki
skok przez nadprzestrzeń, by znaleźć się przy niej w jednej chwili. I w jednej chwili przekonać
się, pomyślał Wedge, że jesteśmy w pułapce. Powoli pokręcił głową. - Myśli pan, że na nas
czekają? Bothanin wzruszył ramionami.
- Nadal niewiele o nich wiemy, Wedge. Wiemy tyle, że kiedy wyślemy wiadomość stąd na
Garqi, dotrze do naszych ludzi na powierzchni za trzy i trzy czwarte standardowej minuty. Nie
mamy pojęcia, czy Yuuzhanie dysponują środkami umożliwiającymi im szybszą komunikację.
Wiadomość od Corrana z prośbą o zabranie ich z systemu została wysłana ponad dwanaście
godzin temu. Yuuzhanie mogli w tym czasie zareagować i wezwać posiłki. Na czarną ikrę
Sithów, nie wiemy nawet, czy Yuuzhanie podróżują w nadprzestrzeni w taki sposób jak my, czy
też ich statki są szybsze niż nasze. Nie wiemy również, jak blisko Garqi mogą się w tej chwili
znajdować ani ile czasu zajmie im zareagowanie na naszą obecność. - Pożyjemy, zobaczymy.
Kre’fey błysnął w uśmiechu kłami.
- Jeśli pożyjemy, to zobaczymy. - Nie odwracając się, warknął pytająco:
- Sekcja czujników, są jakieś anomalie na odczytach?
- Nie, admirale, wszystko w granicach normy. Czytniki subtelnych fluktuacji pola
grawitacyjnego nie wskazują na obecność dodatkowej masy ukrytej za księżycami ani w pasie
asteroid. Jeśli Yuuzhanie ukryli tam jakieś statki, muszą być bardzo małe. - Dziękuję. - Bothanin
odwrócił się i kiwnął głową porośniętemu ciemną sierścią oficerowi przy instrumentach
łączności. - Poruczniku Arr’yka, proszę wysłać wiadomość do pułkownika Horna. Proszę mu
powiedzieć, że lecimy po niego, i poprosić o transmisję danych wywiadowczych w czasie, kiedy
będą się wznosić na orbitę. Proszę też wypuścić kapsułę nadawczo-odbiorczą i wysłać do niej
raport, na wypadek gdybyśmy mieli kłopoty. - Rozkaz, admirale.
Śnieżnobiały Bothanin spojrzał na Tycho Celchu przy stanowisku dowództwa lotów
myśliwskich. - Pułkowniku, proszę ogłosić alarm dla myśliwców. - Wykonane, admirale. Kre’fey
rozejrzał się wokół, mrużąc oczy.
- Mogłoby się wydawać, że niełatwo będzie podjąć decyzję o wejściu do systemu, ale tak
naprawdę nie było to trudne. Ubiliśmy interes z Hornem i jego ludźmi. Oni wchodzą w paszczę
kraytońskiego smoka, a my ich stamtąd wyciągamy. Zamierzam dotrzymać tej umowy.
- Myślę, że powinien pan, chociaż wielu może zakwestionować pańską ocenę sytuacji, jeśli
okaże się, że Yuuzhanie już tam na nas czekają. - Wedge uśmiechnął się ponuro do Bothanina. -
Z drugiej strony krytyka po fakcie zawsze opiera się na nierealnych domysłach. To, co
powinniśmy byli wiedzieć, zostanie zinterpretowane jako oczywiste fakty, które postanowiliśmy
przeoczyć.
- Jeśli sądzi pan, że coś przeoczyłem, proszę mi o tym powiedzieć.
- Dobrze, panie admirale, nie omieszkam tego zrobić. - Wedge kiwnął głową w kierunku
planety. - W tej chwili jedyną rzeczą jakiej nie chcę przeoczyć, jest statek wyłaniający się zza
horyzontu Garqi.
- Zgadzam się z panem. Sekcja steru, wchodzimy głównym kursem do systemu. Żwawo,
ludzie. Mamy bohaterów do uratowania.
Jaina Solo, zamknięta w kabinie swojego X-skrzydłowca, prawie nie zauważyła samego
mikroskoku do centrum systemu. Przytłaczały ją wrażenia niepokoju odbierane od tych członków
załogi, którzy nie lubili takich krótkich skoków przez nadprzestrzeń. Gdy tylko odbierane emocje
opadły, otrzymała zgodę na start i natychmiast pchnęła przepustnice do oporu. Myśliwiec
śmignął do przodu tunelem wylotowym i wystrzelił spod brzucha „Zadziornego” w kierunku
wirującej kuli Garqi.
Wyprowadziła swój myśliwiec na lewą burtę Anni Capstan i zaczęła wchodzić na orbitę.
- Sparky, sensory na pełną moc. Filtruj dane pod kątem charakterystyki lotów Yuuzhan
Vong. Robot zagwizdał, potwierdzając odebranie rozkazu.
Jaina oparła się pokusie sięgnięcia poprzez Moc, by wyczuć obecność brata. Maskarada, jaka
nastąpiła przy lądowaniu jego oddziału na Garqi, bardzo ją zabolała. Chociaż rozsądek
podpowiadał jej, że wymagało tego bezpieczeństwo operacji, nadal pamiętała falę szoku na
pokładzie „Zadziornego”, gdy załoga statku uwierzyła, że oddział wywiadowczy nie żyje. Gavin
miał rację, kiedy mówił, że ta tragedia scementuje załogę i pilotów. Niewiedza sprawiła, że
poczuli się braćmi, i użycie Mocy w tej chwili byłoby pogwałceniem ich zaufania.
A jednak, pomyślała, na ostatniej odprawie powiedzieli, że wśród oddziału są ciężko ranni, w
tym jeden z Jedi. Wiedziała, że nie chodziło o jej brata; niezależnie od tego, jak był daleko, Jaina
była pewna, że wyczułaby, gdyby zginął. Chociaż wiedziała, że ciężko ranny nie musi koniecznie
oznaczać śmiertelnie ranny, jakoś zawsze wyobrażała sobie, że Jedi są w pewien sposób
nietykalni, że są bohaterami, których nie sposób pokonać w walce. Ostatnie wydarzenia
wskazywały, że było to przekonanie zgoła nieracjonalne, ale na poziomie emocjonalnym, w
świetle bohaterskiej tradycji zakonu, wydawało jej się niepodważalną prawdą.
Skup się, dziewczyno! - nakazała sobie w myśli. Jedyne, nad czym powinnaś się teraz
zastanawiać, to jak wyeliminować paru Yuuzhan, żeby „Ostatnia Szansa” mogła bezpiecznie
wrócić do domu. Sprawdziła wskazania czujników, ale przestrzeń była czysta. - Teren czysty,
dowódco.
Anni Capstan, jej skrzydłowa, zameldowała na kanale taktycznym:
- Tu Dwunastka. Widzę jeden statek lecący w naszą stronę z Garqi. To chyba nasi. -
Przyjęłam, Dwunastka. Miejcie oczy szeroko otwarte.
Jaina miała właśnie poprosić Sparky’ego, żeby pokazał jej na ekranie statek wypatrzony
przez Anni, gdy nagle robot zapiszczał przeraźliwie. Na ekranie głównego monitora Jainy
pojawił się ogromny obcy statek, a zaraz potem kilka mniejszych, z których natychmiast zaczęły
wypływać roje jeszcze mniejszych jednostek. Spojrzała w górę przez kopułę kabiny i poczuła, że
zasycha jej w ustach. - Na czarne kości Imperatora! Yuuzhanie przybyli - i to w wielkiej liczbie.
R O Z D Z I A Ł 21
Corran Horn skierował „Ostatnią Szansę” prosto na „Zadziornego”. Ucieszył się, widząc
X-skrzydłowce wysypujące się spod brzucha botłiańskiego statku. Twarz rozjaśnił mu uśmiech.
Włączył system komunikacyjny statku. - Widzę „Zadziornego”. Jesteśmy prawie w domu!
Usłyszał, jak Jacen gwałtownie chwyta powietrze, a zaraz potem wyczuł falę szoku
emanującą od młodego Jedi. - Popatrz na to! Corran, mamy problem!
- Dzięki za wstępną ocenę sytuacji, Jacen, ale chciałbym dostać trochę bardziej ścisłe dane. -
Powiedział to umyślnie ostro, żeby Jacen się skoncentrował. - Ile, co i gdzie?
- Przepraszam, Corran. - Jacen gwałtownie wypuścił powietrze. - Jeden duży, siedem
mniejszych i wszędzie pełno skoczków. Te mniejsze są wielkości korwety, a największy to
yuuzhański krążownik. Szybkość, z jaką się przybliżają, oznacza że dopadną nas, zanim
dotrzemy na „Zadziornego”.
- Dzięki. - Corran pstryknął przełącznikiem kanału komunikacyjnego, przechodząc na
częstotliwość taktyczną botłiańskiego krążownika uderzeniowego.
- „Ostatnia Szansa” wzywa „Zadziornego”. Możemy zejść z kursu i wracać. To da wam
szansę na odwrót. - Nie zgadzam się, „Szansa”. Nie zmieniaj kursu. Corran rozpoznał głos
admirała Kre’feya.
-Z całym szacunkiem, panie admirale, Yuuzhanie mają ogromną przewagę liczebną. Nie
warto dla nas ryzykować utraty „Zadziornego”.
- Chwalebna skromność, pułkowniku Horn, ale to ja podejmuję decyzje. Proszę lecieć
dotychczasowym kursem z maksymalną szybkością. - Bothanin przerwał na chwilę. - Obecna
sytuacja nie jest dla nas całkowitym zaskoczeniem.
Usadowiony w swojej kabinie na pokładzie „Palącej Dumy”, z kapturem percepcyjnym
łączącym go z aparatem sensorycznym statku, Deign Lian otrząsnął się z pierwszej fali szoku
wywołanego pojawieniem się sił Nowej Republiki nad Garqi. Sam zaproponował Shedao Shai
ekspedycję na Garqi, rzekomo w celu skontrolowania, jak Krąg Val radzi sobie z
eksperymentami na niewolnikach. Opierając się na meldunkach swoich własnych agentów z
Garqi, zamierzał udowodnić, że ruch oporu nie został całkowicie wyeliminowany, ujawniając w
ten sposób niekompetencję Kraga Vala, a zarazem podając w wątpliwość osąd swego pana.
Shedao Shai zgodził się na ekspedycję, zażądał jednak, by Deign zabrał ze sobą większe siły.
Na pytanie „po co?” Deignowi odpowiedział tylko nieprzenikniony wzrok dowódcy. Deign
przystał na to żądanie, wiedząc, że będzie to poważne marnotrawstwo sił, z którego dowódcy
trudno będzie się wytłumaczyć.
A jednak jakimś sposobem wiedział… Deign Lian wzdrygnął się, ale zaraz skoncentrował się
na chwili obecnej. Czujniki statku pokazały mu jak na hologramie informacje o całym układzie
słonecznym i obecnych w nim statkach. Dzięki swojemu wyszkoleniu natychmiast zlokalizował
zdobycz - pojedynczy statek odlatujący z Garqi. Najwyraźniej uciekał jego wojskom, ku którym
niewierni wysłali swoje myśliwce. Rozkaz stał się faktem, gdy tylko o nim pomyślał. Jego
oddziały skoncentrowały się na małym promie uciekającym z Garqi. Złapać go, zabić, a potem
zabić pozostałe.
Na mostku „Zadziornego” admirał Kre’fey odwrócił się od iluminatorów, gdy zaczęły się na
nich zasuwać tarcze przeciwpancerne. Podszedł do sekcji łączności z wystudiowanym
pośpiechem, bez cienia zdenerwowania. Uśmiechnął się do siedzącej na stanowisku Bothanki.
- Poruczniku, proszę zaprosić Grupę Młot, by zajęła pozycje zgodnie z wariantem Delta. -
Rozkaz, panie admirale.
Kiedy zaczęła włączać odpowiedni kanał częstotliwości taktycznej i przekazywać rozkaz,
Kre’fey odwrócił się do Wedge’a. - Czeka nas paskudna rozgrywka. - Posiłki się przydadzą,
admirale, ale nie wystarczą.
- Nie próbujemy wygrać bitwy, Wedge, tylko zyskać nieco na czasie. - Kre’fey wskazał na
swoje stanowisko na mostku. - Sekcja czujników, pokażcie mi holograficzny obraz systemu i
zacznijcie transmisję danych taktycznych na Coruscant za pośrednictwem tej kapsuły
nadawczo-odbiorczej, którą zostawiliśmy na obrzeżach systemu. - W tej chwili, panie admirale.
- Doskonale. - Na twarz admirała wypłynął drapieżny uśmiech. Z jego gardła wydobył się
niski, dudniący warkot, odzwierciedlający pierwotne głębie jego bothańskiej natury. Ten, który
spychał w głąb siebie w kontaktach z ludźmi, wiedząc, że zbyt często widzieli jego złowrogie
przejawy u bothańskich polityków.
Z natury jesteśmy drapieżcami, pomyślał. A w tej chwili będę tej natury bardzo potrzebował.
- Proszę zostać ze mną, generale Antilles. - Głos Kre’feya zabrzmiał nisko i chrapliwie, jakby
wydobywał się z samej głębi klatki piersiowej. - Może nie pokonamy tu Yuuzhan, ale na pewno
możemy wyrządzić im poważne szkody. To powinno wystarczyć.
Jaina przechyliła swój myśliwiec na lewe skrzydło, wprowadzając statek w beczkę, z której
wyszła ślizgiem na sterburcie. Trzymała się blisko lewego skrzydła Anni. Podchodziły ostrym
kątem do formacji skoczków przeciwnika, by je ostrzelać. - Jestem gotowa w każdej chwili,
Dwunastka.
Anni pstryknęła dwa razy w mikrofon, potwierdzając, że ją usłyszała. Skorygowały kurs,
schodząc nieco na prawo, i podeszły do grupy sześciu skoczków mknących na kursie przejęcia
„Ostatniej Szansy”. W rozbłysku błękitu spod skrzydła myśliwca Anni wystrzeliła torpeda
protonowa. Ułamek sekundy później to samo zrobiła druga. Jaina zmrużyła oczy. Jeśli to się
uda… - pomyślała.
Pierwsza torpeda zbliżała się do grupy skoczków, których piloci zaczęli generować bąble
grawitacyjne, by wchłonęły pocisk, zanim trafi w myśliwce. Wykorzystując taktykę, która
okazała się skuteczna na Dantooine, dowództwo Nowej Republiki poleciło zaprogramować
torpedy protonowe w taki sposób, by detonowały w momencie wykrycia anomalii grawitacyjnej.
Tak też się stało.
Piloci skoczków zorientowali się nagle, że lecą prosto w gigantyczną chmurę wyzwolonej
energii. Formacja poszła w rozsypkę. Yuuzhańscy piloci rozlecieli się jak spłoszone ptaki;
myśliwce skręcały pod najdziwniejszym kątem. Niektórzy przelecieli pod chmurą, inni zawrócili,
by zaatakować napastników. Dwa skoczki rozleciały się, dowodząc skuteczności obranej taktyki.
Jedyną słabością w konstrukcji skoczków koralowych było to, że te same dovin basale, które
manipulowały falami grawitacyjnymi zapewniającymi napęd myśliwca, jednocześnie generowały
bąble grawitacyjne. Analitycy Nowej Republiki zaobserwowali, że generowanie bąbli wpływa
negatywnie na sterowność statku. Potrzeba było jednak pilotów Eskadry Łobuzów, by zrozumieć,
że podobne zjawisko zachodziło również w odwrotną stronę.
Druga z torped protonowych natknęła się na dwa z odlatujących skoczków i wybuchła. Jeden
z nich zniknął w jasnym rozbłysku eksplozji. Drugi oberwał w lewą burtę - trafienie stopiło koral
yorick, wystawiając kabinę pilota na mróz kosmicznej próżni. Skalny statek zszedł z kursu i runął
w dół ku powierzchni Garqi, przemieszczając się bezwładnym lotem wśród innych
międzygwiezdnych szczątków.
Jaina zogniskowała soczewkę celowniczą na najbliższym yuuzhańskim myśliwcu i wcisnęła
spust uruchamiający ostrzał rozpryskowy. Sprzężone poczwórne lasery bluznęły setką
niskoenergetycznych laserowych strzałek w kierunku celu. Niewielki bąbel grawitacyjny
wchłonął część z nich, ale szybko zniknął, umożliwiając pozostałym strzałom penetrację
skalnego kadłuba. W tej samej chwili, gdy zobaczyła, że laser przebija się przez poszycie,
uruchomiła główny spust, posyłając ku celowi poczwórną wiązkę lasera pełnej mocy.
Szkarłatna seria ze świstem skoncentrowała się na dziobie myśliwca. Dysponowała
wystarczającą energią, by rozpalić poszycie do białości. Stopiony kamień rozprysł się na boki jak
skóra odpadająca płatami od poparzonego ciała. Skoczek wszedł w powolny korkociąg, a potem
zatrząsł się gwałtownie, gdy jego dovin basal zakończył życie. Anni oddała jeden szybki strzał,
który uszkodził innego skoczka, nie strącając go jednak, a po chwili razem z Jainą były już po
drugiej stronie yuuzhańskiej formacji. Wpatrując się w odczyty z czujników, Jaina zawróciła
swojego X-skrzydłowca do kolejnego ataku na skoczki. Patrząc w górę, widziała, że bitwa staje
się coraz bardziej chaotyczna - skoczki i X-skrzydłowce kreśliły w przestrzeni pętle i beczki,
pikowały w dół i wspinały się do góry, w coraz większym zamieszaniu i zamęcie. Torpedy
protonowe, które okazały się tak skuteczne w pierwszym starciu, teraz mogły z takim samym
prawdopodobieństwem trafić we wroga jak i w sojusznika. Czyli po staremu… - pomyślała Jaina.
Poza linią walk myśliwców większe statki rozpoczęły wzajemny ostrzał. Dwa gwiezdne
niszczyciele klasy Victory, towarzyszące „Zadziornemu”, zaatakowały yuuzhańskie krążowniki z
góry i z dołu. Obsypywały nieprzyjacielską formację pociskami udarowymi i kroiły ogniem
laserów. Yuuzhańskie statki - wielkości korwety - przechwytywały wiele strzałów, zanim
zdążyły dotrzeć do krążownika. Stanowiły jego zewnętrzną linię obrony. Strzały oddawane przez
nie w odpowiedzi ku okrętom Nowej Republiki zatrzymywały się na ich tarczach - ale tarcze nie
mogły wytrzymywać w nieskończoność. Jaina poczuła dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Gdyby to była symulacja, pomyślała, nikt by nie wątpił, że jest nas za mało. Jedynym
wyjściem byłby odwrót i ucieczka, westchnęła. Tyle że to nie symulacja i nie możemy uciekać.
Nie możemy też wygrać, pozostaje więc tylko mieć nadzieję, iż zadamy im takie straty, że też nie
będą mogli mówić o zwycięstwie.
Głęboko w trzewiach swojego okrętu Deign Lian uśmiechał się. Przybycie posiłków Nowej
Republiki zaskoczyło go, ale szybki przegląd sytuacji upewnił, że wydłuży to po prostu czas
potrzebny na rozgromienie niewiernych. Chociaż skoczki koralowe ucierpiały bardziej, niż się
spodziewał, a przybyłe okręty wypuściły nowe oddziały mechanicznych myśliwców, jego siły
nadal miały przewagę liczebną i artyleryjską. Skoncentrował ataki na jednym z mniejszych
statków Nowej Republiki. Działa yuuzhańskich okrętów pluły plazmą, bombardując tarcze
wroga. Sfera ochronna wokół okrętu zaczęła się kurczyć. Jeszcze jedna czy dwie salwy i tarcze
opadną, a wtedy plazma przebije samo poszycie, odzierając okręt z jego bluźnierczej parodii
życia. A wtedy, pomyślał Deign, zajmę się resztą. Yuuzhanin uśmiechnął się do siebie. Armia
pochwali mnie za to zwycięstwo, uznał. Moja pozycja wzmocni się tak bardzo, że kiedy mój
obecny pan zawiedzie, nie będzie innych kandydatów na jego stanowisko. Admirał Gilad
Pellaeon, siedząc w tym samym fotelu, z którego wielki admirał Thrawn dowodził „Chimerą”,
obserwował holograficzne odwzorowanie bitwy toczącej się w sercu systemu Garqi. Podkręcił
wąsa, po czym wcisnął palcem wskazującym przycisk łączności wbudowany w podłokietnik
fotela. - Sekcja artylerii, czy Kolce są na pozycji?
- Mam potwierdzenie, że tak, admirale - odpowiedział oficer operacyjny.
- Świetnie. Sekcja steru, skok za pięć sekund. Kurs według pliku Gamma. Powiedzcie
dowódcy Kolców, że ma pozwolenie na skok do punktu „Dziewiąta krew”.
- Rozkaz, admirale!
Pellaeon zwolnił przycisk i odchylił się na oparcie fotela, łącząc dłonie. Od dziesiątków lat
marzył o tym, by zaskoczyć oddziały Nowej Republiki w tak niekorzystnej sytuacji. Wystarczyło
tylko sięgnąć po gotowe plany zasadzki i wydać odpowiednie rozkazy. Uśmiechnął się,
wyobrażając sobie zaskoczenie Nowej Republiki.
Corran wprowadził „Ostatnią Szansę” w beczkę. Następnie uniósł dziób statku w pętli, zanim
przewrócił statek na plecy i zanurkował na lewą burtę. Dzięki tym manewrom udało im się
uniknąć trafienia, ale Yuuzhanie powoli odciągali ich coraz bardziej od „Zadziornego”.
- Jacen, masz jeszcze trochę tego środka nasennego w strzykawce? - Ganner dostał ostatnią
dawkę. Dlaczego pytasz?
- Bo zawsze chciałem umrzeć we śnie. - Corran roześmiał się. - Aha, na wypadek, gdybym
nie miał okazji powiedzieć ci tego później … zaimponowałeś mi podczas tej misji. Pewnie w
obliczu faktu, że zaraz nas rozpylą na atomy, nie ma to dla ciebie większego znaczenia, ale… - A
niech to Sith porwie!
- Nie sądziłem, że to cię tak wytrąci z równowagi, żebyś aż zaczaj: przeklinać! - Nie, Corran,
nie o to chodzi! Ale mam odczyt o dużej liczbie nadlatujących nowych statków. Dwa gwiezdne
niszczyciele, jeden klasy Imperial i jeden Victory. Prócz tego jeszcze parę innych okrętów.
Transponder zidentyfikował je jako siły Spadkobierców Imperium. Corran uśmiechnął się.
- Daj im znać, że nie mamy wrogich zamiarów, Jacenie. A potem trzymaj się. Może jednak
jeszcze wyjdziemy z tego cało.
Sparky zapiszczał, wyświetlając na ekranach czujników rufowych Jainy dane taktyczne
nadlatujących myśliwców. Przechyliła statek na lewo, wchodząc w łagodną beczkę i rzuciła
okiem na monitor. Nigdy nie widziała podobnej konstrukcji. Myśliwce przybyszów miały kulistą
kabinę jak myśliwce typu TIE, z kapsułą bliźniaczych silników jonowych podwieszoną z tyłu. W
przeciwieństwie jednak do maszyn typu TIE, te wyposażone były w cztery ramiona, sterczące z
centralnego punktu kadłuba w miejscu, gdzie kapsuła łączyła się z silnikiem. Były wysunięte do
przodu i tyłu, jak palce zaciskające się na kabinie pilota, i przypominały nieco ustawieniem płaty
X-skrzydłowca w pozycji bojowej.
W słuchawkach rozległy się trzaski zakłóceń, wśród których po chwili usłyszała ludzki głos:
- Spadajcie, Łobuzy. Teraz są nasi. Tu dowódca Kolców. Bez odbioru.
Co? Kto? - Jaina ze zdumienia otworzyła usta, kiedy podobne do szponów myśliwce minęły
ją ciasnym szykiem, w trzech grupach po cztery. Leciały tak blisko i skręcały tak równo, jakby
kierował nimi jeden mózg, z precyzją, która odebrała jej mowę. Ich działa bluzgały zielonymi
pociskami rozpryskowymi, by zaraz potem wystrzelić po parze rakiet, które trafiły w skoczki z
niewiarygodną dokładnością. Ich kabi ny zamieniły się nagle w wulkany. Dovin basale
zagotowały się i eksplodowały. Skoczki poszły w rozsypkę, gdy trzydzieści sześć nowo
przybyłych szponopodobnych myśliwców przeczesało pole walki.
Dwa gwiezdne niszczyciele, które pojawiły się w tym samym momencie, zmieniły
równowagę sił wśród większych statków. Jeden ustawił się między nieprzyjacielskim okrętem a
trafionym „Wschodem Taanabu”, który poważnie ucierpiał, bezbronny bez tarcz, z kilkunastoma
dziurami wypalonymi w kadłubie. Nowo przybyły gwiezdny niszczyciel klasy Victory -
„Czerwone Żniwo” - osłonił „Wschód Taanabu” przed yuuzhańskim ogniem, jednocześnie
ostrzeliwując wrogą korwetę.
Drugi okręt - „Chimera” - przyłączył się do „Zadziornego”, atakującego yuuzhański
krążownik. Okręt otoczył się bąblami grawitacyjnymi, które absorbowały wszystkie strzały, ale
pozbawiały go niemal całkowicie możliwości manewru.
Może nas tu tak trzymać, dopóki dovin basale nie stracą sił, pomyślała Jaina. Nie mamy
pojęcia, jak długo może to potrwać.
- Dowódca Łobuzów do wszystkich Łobuzów: zarządzam odwrót. Wracajcie na
„Zadziornego”. Wypełniliśmy cel misji i wracamy do domu.
Jaina zamrugała i sięgnęła do Mocy. Wyczuła obecność brata, całego i zdrowego, na
pokładzie „Zadziornego”. Teraz możemy wracać, pomyślała.
Rzuciła okiem na ekrany czujników i zmarszczyła brwi. Zobaczyła ślady tylko kilku
skoczków, zawracające w stronę yuuzhańskiego statku. Szponowate myśliwce kreśliły wymyślne
wzory na polu bitwy, eskortując czwórkami X-skrzydłowce w kierunku bothańskiego
krążownika. Jedna czwórka odłączyła się od pozostałych, by zająć pozycje wokół Jainy i Anni.
- Nie martwcie się, Łobuzy, już was mamy… i doprowadzimy bezpiecznie do domu.
Protekcjonalny ton w głosie dowódcy Kolców sprawił, że Jaina zagryzła wargi. -Kim
jesteście?
- Jesteśmy najlepszymi pilotami wojskowymi w galaktyce. - Szum zakłóceń zagłuszył na
chwilę głos dobiegający z głośnika. - Falanga domu Chissów, oddelegowana do Nowej Republiki
przez mojego ojca, generała barona Soontira Fela.
R O Z D Z I A Ł 22
Widok, jaki Shedao Shai zobaczył na powierzchni Garqi, nie przypadł mu do gustu.
Podchodząc do lądowania małym promem, widział czarną bliznę wypaloną na powierzchni, ale
dopiero stojąc wśród zwęglonych szczątków, skrzypiących pod butami, w pełni odczuł ohydę
tego wszystkiego. Sucha woń spalenizny wypełniła mu nozdrza; chwilami dochodził do tego
kwaśny odór spalonych ciał.
Zadowolony, że maska nie pozwalała dojrzeć jego twarzy, wykrzywionej z obrzydzenia,
Shedao Shai spojrzał na podwładnego, który leżał przed nim rozciągnięty na ziemi. Stawiając
nogę na szyi wojownika, przemówił:
- Powiedziałeś, Runcku Das, że Krąg Val dzielnie walczył, zanim poległ. Jak to się stało, że
nie zginąłeś u jego boku? Runek wypluł z ust ślinę zmieszaną z popiołem.
- Wodzu, Krąg Val rozkazał mi, bym pozostał z tyłu, zbierając informacje dla ciebie i
powstrzymując ataki tutejszego ruchu oporu. Chciałem być tu z nim, żeby go chronić, ale mi nie
pozwolono.
Deign Lian, stojący u lewego boku Shedao, prychnął gniewnie:
- Posłuchaj głupiego rozkazu, a odsłonisz się jako całkowity głupiec.
Dowódca Yuuzhan Vong wyrzucił ramię do przodu. Wyprężone palce trafiły w gardło
adiutanta, wyrywając z niego ochrypły kaszel. Lian dał krok do tyłu. Już zaczął unosić ręce ku
szyi, zatrzymał je jednak w pół drogi i zwinął dłonie w pięści. Po chwili rozluźnił je i powoli
opuścił wzdłuż boków. Opadł na jedno kolano i pochylił głowę. - Błagam o wybaczenie…
panie…
Shedao Shai zmierzył Liana zimnym wzrokiem i przeniósł spojrzenie na wojownika leżącego
u jego stóp. - Co tu się stało? Opowiedz mi wszystko.
Runek rozdrapał ziemię pazurami.
- Możemy się tylko domyślać. Jedyne informacje, jakie mamy, pochodzą od kilku
Chazrachów, którym udało się uciec. - Jakie więc są wasze domysły?
Wojownik oblizał szarym językiem poczerniałe wargi.
- Krąg Val, jak należało, wyzwał na pojedynek dowódcę wrogiego oddziału. Srebrne Ostrze
nie odpowiedział. Zrobił to Żółte Ostrze, a potem jeszcze jeden z pozostałych, ale nie jeedai.
Krąg Val usiekł pierwszego, a potem rozpłatał Żółte Ostrze. Zabił go trzeci jeedai. Srebrne
Ostrze zaczął walczyć z pozostałymi i pokonał ich. Nasi niewolnicy poszli w rozsypkę i uciekli.
Wróg podpalił to miejsce, a ogień pożarł ciała i ich, i naszych poległych.
Shedao Shai uderzył się prawą pięścią w okryte zbroją udo, aż zaciśnięte palce rozluźniły się
i powoli wyprostowały.
- A zanim tu dotarliście, pożoga wszystko strawiła. Nie zdołaliście odnaleźć ich śladów? -
Nie, wodzu, nie byliśmy w stanie nic zrobić.
- Mylisz się, Runcku z domeny Das. - Shedao Shai przeniósł cały ciężar ciała na nogę
spoczywającą na szyi wojownika i przekręcił stopę, przerywając mu kręgosłup. - Mogliście być
szybsi.
Zerknął na Deigna. Jego adiutant zawahał się, ale po chwili przyklęknął, by położyć się na
ziemi.
- Nie bądź głupi, Deignie Lian. - Yuuzhański dowódca odtrącił nogą podrygujące w ostatnich
konwulsjach ciało Runcka i stanął obok swojego adiutanta. - Czego się nauczyłeś, pozwalając
swojej ofierze na ucieczkę? Deign Lian wpatrywał się w sczerniałą ziemię.
- Że niewierni są przebiegli. Zastawili na nas pułapkę. Gdybyś nie nalegał, panie… Shedao
Shai kopnął go w pierś i powalił na ziemię w czarnej chmurze pyłu.
- Jeśli tylko tego cię to nauczyło, to nie jesteś mądrzejszy niż Runek.
- Ale, mój wodzu…
- Myśl, Lian, po prostu pomyśl! - Shedao Shai rozłożył okryte rękawicami ręce. - Widzisz tę
ruinę dookoła i jedyne wrażenie, jakie odnosisz, to że są przebiegli? Przeanalizuj bitwę, w której
brałeś udział. Prawda jest oczywista. - Próbowałem, panie.
- Nie dość mocno, Liam - Shedao Shai opanował dreszcz obrzydzenia, jaki wywołała w nim
niekompetencja jego adiutanta. - Przybywają tu i zajmują pozycje, by przejąć jeedai. Ty
przybywasz i zajmujesz pozycje, by pokrzyżować im szyki. Twoje siły mają przewagę. Potem
oni sprowadzaj ą posiłki… w dwóch falach. Po co? Opóźnienie drugiej fali nie daje im żadnej
przewagi taktycznej. Jeden z ich statków odniósł poważne uszkodzenia z powodu tego
opóźnienia. Ponadto, biorąc pod uwagą, w którym miejscu systemu pojawiła się druga fala
posiłków, liczba punktów, z których mogli nadlecieć, jest ograniczona. Jest stamtąd tylko kilka
możliwych tras do Nowej Republiki, ale znacznie więcej do Spadkobierców Imperium.
Yuuzhański dowódca powoli krążył wokół adiutanta.
- Co więcej, nawet przybycie tych sił nie wystarczyło, żeby cię pokonać i przegonić z
systemu. Zabrali to, po co przyszli, i wycofali się. Przypuszczam zatem, że drugą falę stanowiły
wojska Spadkobierców Imperium, które przybyły tu we własnym celu i postanowiły
interweniować. Lian pokiwał głową.
- Mądrość mojego wodza jest niezmierzona.
- Gdyby tak było, wysłałbym z tobą więcej statków. Adiutant uniósł głowę.
- Skąd wiedziałeś, że powinieneś wysłać ze mną flotę? Shedao Shai zatrzymał się na chwilę.
- Ta wcześniejsza penetracja systemu przez statek Nowej Republiki nie miała sensu. Gdyby
im chodziło o zwiad, mogli pozostawić okręt na obrzeżach systemu i wypuścić myśliwce, żeby
zbliżyły się do planety, zebrały dane i bezpiecznie wróciły. Taką właśnie taktykę zastosowali w
systemie Sempidala. Jedynym powodem ich przybycia tutaj było zatem dostarczenie statku, który
następnie się rozbił. A na miejscu katastrofy zobaczyliśmy wszystko, co spodziewaliśmy się
zobaczyć. -Nie rozumiem…
- To widać - prychnął Shedao Shai. - Nie zrozumieli też tego członkowie ekipy, która badała
wrak statku. Tak się bali kompromitacji, że nie zauważyli najbardziej oczywistej rzeczy. Jakim
cudem znaleźli ślady załogi na rozbitym statku, skoro ludzie mogli użyć kapsuł ratunkowych?
- Ale nie znaleźliśmy również śladów kapsuł ratunkowych…
- Właśnie, bo ich tam nie było! - Yuuzhański dowódca zatarł dłonie. - Stąd możemy
wnioskować, że statek, którym uciekli, był ukryty we wnętrzu tego, który się rozbił o
powierzchnię, a ślady materii organicznej miały nas tylko zmylić. To był podstęp! - Ale jaki był
powód tej akcji?
- Lian, jak możesz być taki głupi! - Shedao Shai rozłożył ręce.
- Idź i dowiedz się, jaki mieli powód. Dowiedz się, dlaczego zniszczyli to miejsce. Ci, którzy
tu polegli, domagają się tego od ciebie. Nie zawiedź ich. I nie zawiedź mnie. - Jak rozkażesz,
panie.
Shedao Shai odwrócił się plecami od Liana i zaczekał, aż odgłos jego kroków rozpłynie się w
ciszy, zanim odwrócił się z powrotem i spojrzał na milczący, złocisty cień. - A co ty
wywnioskowałeś z tych zgliszcz, Elegosie? Caamasjanin wzruszył ramionami.
- To był ogród, pozbawiony znaczenia militarnego. Ścigano ich, tu postanowili się bronić.
Reszta to skutki uboczne.
Yuuzhanin pozwolił, by z jego gardła wydobył się urywany, chrapliwy śmiech. - Myślałeś,
że tak łatwo przyjdzie ci mnie zwieść?
- Myślałeś, że chciałem cię zwieść? - Ciemne oczy Elegosa pozostały szeroko otwarte i
niewinne. - Jeśli Deign Lian nie zdołał dowiedzieć się, dlaczego spalono to miejsce, chociaż jest
tu od tak dawna, skąd ja mam to wiedzieć po zaledwie godzinie? Shedao Shai zaczął krążyć po
zgliszczach. Po chwili przywołał gestem Elegosa, by mu towarzyszył. Kiedy Caamasjanin
dołączył do niego, zapytał:
- Jak to możliwe, że znosisz ich towarzystwo, Elegosie? Jesteś istotą głęboko myślącą i
pokojowo nastawioną a oni nie mają żadnej z tych cech. Widzę to tutaj wyraźnie. Widziałem to
też na jednej z waszych planet, na Bimmiel. Jak możesz wytrzymać z istotami tak wyzutymi z
honoru? Elegos zmarszczył brwi.
- Wyzutymi z honoru? Nowa Republika wiele ryzykowała, by wydostać stąd swój oddział
zwiadowczy. To honorowe zachowanie.
- Tak, być może, ale blednie w porównaniu z innymi ich czynami.
- Shedao Shai rozłożył na boki wyprostowane ramiona. - Jak sam powiedziałeś, to miejsce
nie ma żadnego znaczenia militarnego, a jednak je zniszczyli. Dlaczego? A ta misją o której
mówiłeś… Zabrali martwe ciała tylko po to, by potraktować je jak śmieci i uciec na swój statek.
- Nawet ty wierzysz, że ciało jest tylko naczyniem, wodzu Shai. Sam mi o tym mówiłeś.
Shedao Shai odwrócił się, celując w Elegosa palcem.
- Tak, ale to naczynie jest święte! Należy je traktować z szacunkiem i troską! Mamy
zwyczaje, rytuały, poprzez które okazujemy szczątkom naszych przodków respekt. Pokazywałem
ci, jak wyglądają kości naszych zmarłych po tych obrzędach. A tu… Yuuzhański dowódca
zorientował się, że jego dłonie drżą od gniewu, który go przepełniał. Przez chwilę zamierzał
zamaskować to uczucie, ale pokonał ten impuls. - Te ciała tutaj spalono tak, jak leżały! Nawet nie
rozprostowano im członków. Nie złożono razem towarzyszy. Potraktowano je jak śmieci, i to nie
tylko ciała naszych zmarłych! To mógłbym w pewnej mierze zrozumieć, ale zrobić to samo ze
zwłokami własnych towarzyszy?
- To, co zrobili ze szczątkami Yuuzhan, możesz przypisać niewiedzy. - Elegos przyklęknął
obok zwęglonego szkieletu. - To, co zrobili z własnymi zmarłymi… być może pośpiechowi. Z
waszą flotą nad głowami nie mogli zapewnić im odpowiedniego pochówku.
- Być może jest tak, jak sugerujesz. Wiele się od ciebie dowiedziałem, a teraz udzielasz mi
jeszcze jednej lekcji.
Elegos uniósł wzrok. Słońce odbijało się jasnym blaskiem od jego złotej sierści. - Nie sądzę,
bym mógł cię jeszcze czegoś nauczyć, wodzu Shai.
- A jednak. - Yuuzhanin oparł pięść o pięść. - Kiedy mówiono tu ojeedai, nazwanym
Srebrnym Ostrzem, poruszyłeś się, niemal niezauważalnie. Kiedy wspomniałem o Bimmiel,
znowu drgnąłeś w sposób, który wskazywał, że coś wiesz o tym miejscu. Zakładam, że znasz
tego jeedai. Znasz Srebrne Ostrze. - Nigdy nie zaprzeczałem, że znam Jedi.
- Ale Srebrne Ostrze znasz lepiej niż innych. Caamasjanin kiwnął głową i powoli wstał. -
Nazywa się Corran Horn.
- Koran Hom. - Shedao Shai wypowiedział te słowa powoli i starannie. Skojarzył je w myśli
ze smakiem krwi jeedai, której posmakował na Bimmiel. -Nie powiedziałeś mi, że to on zabił
mojego krewniaka na Bimmiel. - Nigdy o to nie pytałeś.
- Skoro tak się przed tym wzbraniasz, Elegosie, to nie tylko go znasz, ale jest ci bliski.
Myślałeś, że osłonisz przyjaciela przed moim gniewem? Caamasjanin podniósł głowę,
odsłaniając gardło.
- Być może, wodzu Shai, to ciebie osłaniam.
- A więc istotnie jest ci bliski i boisz się o niego. - Shedao popukał palcem w swoją maskę w
miejscu, gdzie okrywała podbródek. - Twoja lojalność jest godna pochwały, ale czemu jesteś
lojalny wobec tak nędznego osobnika? Nie mogę tego zrozumieć. Jesteś na to zbyt mądry.
- Corran nie jest głupi ani pozbawiony honoru. - Elegos złączył dłonie za plecami. - Żaden z
Jedi nie jest głupi, podobnie jak mało który z przywódców Nowej Republiki. Zbyt wiele im
przypisujesz niewiedzy i nieznajomości waszych zwyczajów, a za mało o nich wiesz, by móc ich
zrozumieć.
- Ależ, Elegosie, wiele mnie o nich nauczyłeś. Wiele zrozumiałem.
Caamasjanin uśmiechnął się słabo.
- Ja też podczas pobytu u was poznałem trochę wasze zwyczaje. Skłaniam się ku
przypuszczeniu, że możliwe jest między nami porozumienie. Ta wojna nie musi trwać w
nieskończoność.
- Wcale bym tego nie chciał. - Shedao Shai skrzyżował ramiona na piersiach. - Gdybym miał
nawiązać z nimi rozmowy, potrzebowałbym wysłannika, któremu mógłbym całkowicie ufać. Nie
znam takiego wśród moich ludzi. Elegos przymknął oczy. - Ja mógłbym być twoim
ambasadorem.
- Istotnie, to doskonały pomysł. - Shedao Shai powoli pokiwał głową i odwrócił się,
wzywając gestem Elegosa, by poszedł za nim. - Chodźmy. Przygotuję cię, żebyś mógł dostarczyć
wiadomość dla jeedai… wiadomość, którą na pewno zrozumieją.
R O Z D Z I A Ł 23
Choć pokój z Imperium trwał już od ponad sześciu lat, Corran wciąż odbierał obecność
admirała Gilada Pellaeona w sali odpraw „Zadziornego’ jako dysonans. Admirał Kre’fey powitał
Pellaeona ciepłym uściskiem dłoni. Imperialny admirał ukłonił się mistrzowi Skywalkerowi, a
potem odwrócił się i uśmiechnął do Corrana. - Miałem okazję zapoznać się z pana wstępnym
raportem z Garqi. Dobra robota. Corran zamrugał i kiwnął głową.
- To Jacen Solo napisał ten raport. Ja poprawiłem tylko parę błędów. Przekażę mu pańską
uwagę.
- Cieszę się. - Pellaeon zajął miejsce naprzeciwko Corrana przy romboidalnym stole.
Admirałowi Kre’fey przypadło miejsce u góry stołu, a na prawo od Bothanina obok Corrana
zasiadł mistrz Skywalker. - Znaleźliśmy się w kiepskim położeniu.
Kre’fey usiadł.
- To prawda, i to pod wieloma względami. Nie wiem, jak mam panu dziękować za pomoc.
Pańscy wywiadowcy w szeregach Nowej Republiki muszą być wyjątkowo skuteczni.
- Nie tak skuteczni, jak pan sobie wyobraża. - Imperialny admirał pochylił się do przodu z
dłońmi mocno przyciśniętymi do ciemnego blatu. - Możemy rozmawiać otwarcie… i
powinniśmy to zrobić, zanim przylecą tu wasi politycy. Sprowadziłem tu swoje siły, kiedy
dowiedziałem się o waszej nieudanej operacji. Wyszedłem z założenia, że albo udało wam się
umieścić wywiadowców na planecie, albo nie powiodła się wcześniejsza próba wydostania ich.
To sugerowało, że na Garqi znajduje się coś cennego, a ja chciałem wiedzieć, co to jest.
Pojawiłem się więc w systemie dwa dni po waszym przylocie.
- Dane, które uzyskaliśmy, zostałyby panu niezwłocznie przekazane niezależnie od tego, co
mogą o tym myśleć moi zwierzchnicy. - Kre’fey podrapał się pazurem po szyi. - Zgadzam się, że
musimy porozmawiać otwarcie, zanim politycy zdołają wszystko zagmatwać.
Corran westchnął i osunął się niżej na krześle. Ich siły wykonały skok na obrzeża systemu
Garqi, gdzie spotkały się z flotą Imperium, by zaraz udać się najprostszym kursem ku Ithorowi.
Admirał Kre’fey wezwał posiłki, zespoły badawcze i oddziały wspomagające, co zaalarmowało
Coruscant. Wprawdzie władze zawiadomiły ich, że postarają się wysłać wszystko jak
najszybciej, okazało się jednak, że wraz z posiłkami na Ithor przybędzie również Borsk Fey’lya z
grupą senatorów i ministrów. Nikt nie miał wątpliwości, że kiedy przyjadą, będą tylko
przeszkadzać w operacji, która powinna zachować charakter wojskowy.
- Nie mam złudzeń, admirale Kre’ fey… moffowie będą równie mocno sprzeciwiać się
mojemu udziałowi w obronie Ithoru, jak pańscy przywódcy działaniom Imperialnych Sił
Zbrojnych na obszarze Nowej Republiki. - Pellaeon zmrużył oczy. - Oni patrzą na to z innej
perspektywy. Bitwa o Ithor określi przyszłe losy wojny przeciwko Yuuzhan Vong. Jeśli
wygramy, będzie to oznaczać, że jesteśmy w stanie ich powstrzymać, a może nawet przegnać z
galaktyki. Jeśli natomiast przegramy… cóż, wtedy bardzo sceptycznie oceniam szanse
przetrwania Nowej Republiki. I Spadkobierców Imperium również.
- Niewątpliwie jesteśmy w wyjątkowo trudnej sytuacji. - Bothanin spojrzał imperialnemu
admirałowi prosto w oczy. - Powinien pan wiedzieć, admirale, że nie dysponujemy żadną z
dawnych imperialnych superbroni. Informacje o ich zniszczeniu były prawdziwe, niezależnie od
wszelkich pogłosek, jakie nadal na ten temat krążą. Pellaeon uśmiechnął się.
- My również nie chowamy nic w zanadrzu. Zresztą nie na wiele by nam się to przydało.
Trudno byłoby zastosować je w obronie.
- A Nowa Republika nigdy nie zgodziłaby się, by Imperium sprowadziło taką broń na jej
terytorium. - Kre’fey przytaknął. -Obrona Ithoru będzie wystarczająco trudna nawet bez
superbroni.
- To prawda, mamy trudne zadanie. - Luke potarł dłonią usta. -Mamy tu, na Ithor, co
najmniej kilka problemów. Pierwszy ma charakter naukowy. Możemy łatwo uzyskać szczepy
baforowców z gatunku tych, które rosły na Garqi. Jednak wyhodowanie z nich drzew zdolnych
do wyprodukowania pyłku zajmie całe lata. Nawet jeśli zabierzemy stąd sadzonki i zasadzimy
gaje baforowców na wszelkich nadających się do tego planetach Nowej Republiki, zanim drzewa
dojrzeją, by móc wyprodukować pyłek, może minąć nawet dziesięć lat. Corran zmarszczył brwi.
-Ale przecież Ithorianie są znani z umiejętności klonowania i manipulacji genetycznych na
roślinach. Mój dziadek kontaktuje się z nimi na bieżąco w sprawie swoich eksperymentów
botanicznych. Na pewno będą umieli zsyntetyzować pyłek. Mistrz Jedi skrzywił się.
-I to nas prowadzi do drugiego, znacznie poważniejszego problemu, pomijając nawet
kwestię, czy sztuczny pyłek będzie równie skuteczny. Organizacja społeczeństwa ithoriańskiego
skoncentruje się wokół religii, która uznaje za święte drzewa, planetę i życie. Gdybyśmy
poprosili ich o wyprodukowanie dajmy na to leku… czegokolwiek, co służy podtrzymaniu życia,
zgodziliby się bez wahania. Ale my mamy ich poprosić, by stworzyli coś, czego zamierzamy
użyć jako broni. Nie zrobią tego. Kre’fey uniósł jasną brew. - I nie ma sposobu, żeby ich
przekonać?
Luke niepewnie wzruszył ramionami.
- Rozmawiałem z Relalem Tawronem, arcykapłanem, który zastąpił Momawa Nadona na
stanowisku przywódcy Ithorian. Skoro baforowce na Garqi rozsypały pyłek podczas bitwy, to na
pewno Ithorianie pozwoliliby nam zebrać pyłek i stworzyć nowe plantacje baforowców. Uznali
działanie drzew na Garqi za ich zgodę na przeciwstawienie się agresji Yuuzhan. Nie są jednak
skłonni odstąpić od innych zasad swojej religii. Na przykład absolutnie nie chcą pozwolić, żeby
ktokolwiek postawił stopę na powierzchni ich planety. Pellaeon potrząsnął głową.
- Wątpię, czy Yuuzhanie zastosują się do tego życzenia.
- Relal to wie i dlatego zgodziłby się, żeby względy praktyczne wzięły w tym przypadku
górę, ale to będzie wymagało spełnienia przez nas pewnych warunków. Ludzie, których wyślemy
na powierzchnię, muszą zostać pobłogosławieni… albo zastosować się do pewnych ograniczeń.
Bothański admirał odchylił się na oparcie krzesła.
- Arcykapłan musi zrozumieć, że o takich ograniczeniach można łatwo zapomnieć w
gorączce bitewnej. Luke pokiwał głową.
- Nie powiedział tego, ale wyczuwam, że tak właśnie to widzi. Jest w bardzo trudnej sytuacji.
Ithorianie są pacyfistami. Ta inwazja, a nawet przygotowania do niej, mogą podzielić tamtejszą
społeczność. Corran pochylił się do przodu.
- Ale jednak wszyscy zgodziliśmy się, że zniszczenie Peskdtańskich Ogrodów
Ksenobotanicznych pozwoliło nam tylko zyskać na czasie. Yuuzhanie prędzej czy później
zaatakują Ithor. Skoro zagrożenie istnieje, nie zdziwiłbym się, gdyby po prostu wpadli do
systemu i użyli dovin basali, by ostrzelać planetę gradem asteroid. Jeden potężny meteoryt i życie
na planecie zginie.
- Możemy obserwować system po tym kątem. - Pellaeon kiwnął głową. - Asteroidy nie
nadlecą tak szybko, żebyśmy nie zdążyli ich przedtem zetrzeć w proch. -Wydaje mi się jednak,
Corran, że jeżeli dla Yuuzhan materiał biologiczny pełni mniej więcej taką rolę jak u nas
maszyny, będą chcieli lepiej poznać Ithor. - Luke na chwilę przymknął oczy. - Sprawozdania o
ich poczynaniach na Garqi dobitnie świadczą o tym, czego mogliby dokonać na planecie takiej
jak Ithor.
- Nie będę się z tobą kłócił. Rzeczywiście, w drugiej fazie ataku nie zdarzyło się nic
podobnego do zagłady Sempidala, więc może yuuzhańskie dowództwo zaczęło postępować
trochę bardziej logicznie. - Korelianin wzruszył ramionami. - W takim razie standardowa
obrona? Dopaść ich w przestrzeni, utrudniając lądowanie, a potem zaangażować w walkę na
powierzchni planety? Kre’fey pokiwał głową.
- Wolałbym powstrzymać ich, zanim dotrą na powierzchnię, ale bylibyśmy głupi, gdybyśmy
zaniedbali
obronę
naziemną.
Mamy
tu
kilka
elitarnych
oddziałów,
zarówno
noworepublikańskich, jak i imperialnych, które możemy rozlokować na powierzchni. Są na tyle
zdyscyplinowane, że będą w stanie zastosować się do ograniczeń narzuconych przez Ithorian,
przynajmniej zanim nie zrobi się naprawdę gorąco.
Bothański admirał spojrzał na swojego imperialnego kolegę.
- Jednak ostateczna decyzja, admirale, będzie należeć do pana. Pellaeon wyglądał na
zaskoczonego. - Co właściwie ma pan na myśli?
Kre’fey uśmiechnął się ostrożnie.
- Z nas wszystkich ma pan najdłuższy staż i daleko większe doświadczenie niż ja.
Kilkakrotnie walczyłem z Yuuzhanami i ani razu nie udało mi się odnieść zdecydowanego
zwycięstwa, więc chyba nie dostaje mi pewnych umiejętności. Chciałbym, aby to pan dowodził
obroną Ithoru. Corran uniósł brew.
- No, naszym politykom to się nie spodoba. Bothanin błysnął kłami.
- To zależy, jak im to sprzedamy. Powiemy im tylko o wspólnym planowaniu i takich tam
rzeczach, ale kiedy zacznie się bitwa, chciałbym, żeby to jednak pan dowodził, admirale. Wtedy
będzie już za późno, by mogli oponować. Pellaeon pokiwał głową.
- Będzie pan naturalnie drugą osobą w łańcuchu dowodzenia.
- Dziękuję, to dla mnie zaszczyt. Twarz imperialnego admirała rozpogodziła się na chwilę.
- Kto następny? Mistrz Skywalker? Bothański generał spojrzał na Luke’a.
- Jedi brali udział w walkach na powierzchni Dantooine, a potem także na Bimmiel. Czy
możemy na nich liczyć również tutaj?
Luke złączył palce, a Corran wyczuł falę psychicznego cierpienia u swojego mistrza.
Rycerze Jedi nie stanowili wprawdzie formacji wojskowej, ale zostali wyszkoleni do walki z
zastosowaniem technik, które mogły się bardzo przydać na Ithor. Ze względu na bogactwo życia
na planecie Moc była na niej wyjątkowo silna, a zatem Jedi mogli skutecznie pełnić rolę
obrońców planety. Luke obawiał się jednak, że podczas walki mogły powstać sytuacje, które
wymagały-od nich przekroczenia granicy działań czysto defensywnych. Mistrz Jedi spojrzał na
Corrana. - Co ty na to?
- Musimy wziąć udział w obronie, to nie podlega dyskusji. - Corran westchnął. - Mówiąc
krótko, całej planecie grozi niewola. Nie jestem pewien, czy cokolwiek, w czym będziemy tu
uczestniczyć… może z wyjątkiem zabijania niewinnych… stanowi domenę ciemnej strony.
Jestem przekonany, że żadnego z Yuuzhan, którzy postawią nogę na planecie, nie można by
nazwać niewinnym.
-A jeśli trafi się wam Yuuzhanin, który się podda? - zapytał Pellaeon. Luke potrząsnął głową.
-Niewolnicy, którzy wchodzą w skład ich oddziałów pomocniczych, nie mogą się poddać, a
jeżeli chodzi o samych Yuuzhan… cóż, ciężko mi uwierzyć, by mieli się na to zdobyć.
- Chyba nie dowierzałbym żadnemu z nich, który by się poddał. - Corran zmarszczył brwi. -
Czy to nie Mara spotkała na Dantooine paru takich, którzy zabili kilku cywilów, żeby potem pod
osłoną maskerów ooglith zabijać następnych? Bothanin postukał pazurem o blat stołu.
- Słuszna uwaga. Będziemy musieli przeanalizować normalne zasady walki i poinstruować
naszych ludzi, że Yuuzhanie mogą nie respektować naszych wyobrażeń o traktowaniu jeńców,
którzy się poddają. Nie znamy Yuuzhan, nie wiemy nic o ich kulturze i tradycjach. To bardzo
utrudnia opracowanie jakiejkolwiek sensownej strategii. Możemy snuć przypuszczenia, możemy
wyciągać wnioski, ale tak naprawdę to nic nie wiemy. Pellaeon uśmiechnął się.
- Wielki admirał Thrawn potrafił wiele wywnioskować na temat swoich wrogów, studiując
ich sztukę. Nie wiem, co powiedziałby o Yuuzhanach, ale tych kilku Chissów, którzy przybyli z
Nieznanych Terytoriów, aż pali się do walki przeciwko nim. - Tak, Chissowie w ich
statku-szponie. - Kre’fey wygładził sierść na karku. - Może być pan pewien, że Coruscant się
wścieknie, kiedy usłyszy, że leci tu cały kontyngent ziomków Thrawna. Na pewno wielu z nich
będzie uważało, że sprowadził pan tu Chissów, by przy ich pomocy wykroić sobie następne
Imperium z terytoriów Nowej Republiki. Imperialny admirał wzruszył ramionami.
- Mógłbym to zrobić, gdybym wiedział, że istnieją, ale nie byłem wtajemniczony we
wszystkie plany Thrawna. Kiedy wysłaliśmy wezwanie do wszystkich oddziałów i agentów
Imperium niezależnie od miejsca pobytu, ta formacja po prostu przyleciała razem z innymi, z
pozdrowieniami od barona Fela i pod dowództwem jego syna. Corran pokręcił głową. - I nikt o
nich wcześniej nie wiedział?
- Ja wiedziałem. - Luke powiedział to tak cicho, że Corran nie był pewien, czy się nie
przesłyszał. - Dawno temu, jeszcze w czasach kryzysu bothańskiego, kiedy szukałem Mary,
natknąłem się na admirała Parcka i barona Fela. Nadzorowali instalację wojskową, w tym
również komorę klonującą dla następcy Thrawna. Powiedzieli mi, że na Nieznanych Terytoriach
toczą się walki, które w jakiś sposób mogą zagrozić Imperium. Nie stanowili jednak zagrożenia
dla nas, a poinformowanie o ich obecności zakłóciłoby tylko wysiłki zmierzające do zawarcia
pokoju z Imperium.
Kre’fey zamrugał oczami fioletowymi w złote plamki.
- Gdyby pewni ministrowie wiedzieli, że przemilczał pan taką informację, uznaliby to za
niezbity dowód, że dąży pan do zapewnienia Jedi hegemonii i że myśli pan o wykorzystaniu w
tym celu Chissów. Corran zmarszczył czoło.
- To bzdura!
- Och, wiem. Mówię wam tylko, co się stanie, jeśli ta informacja wydostanie się na zewnątrz.
Dla naszych celów wystarczy, że wiemy, iż tę flankę mamy obstawioną. To dobrze. - Bothanin
spojrzał na Pellaeona. - Jak duże siły zbrojne jest pan w stanie tu sprowadzić?
- Moi ludzie nadal opracowują plany. Ale na pewno co najmniej jedną pełną grupę
operacyjną: cztery imperialne gwiezdne niszczyciele, osiem gwiezdnych niszczycieli klasy
Victory i odpowiednią liczbę okrętów wspomagających. Możemy sprowadzić wszystkich tutaj
albo posłać część na Yaga Minor, by miała oko na Garqi, skoro założymy, że atak zacznie się
stamtąd. Kre’fey przytaknął.
- Mogę zgromadzić podobne siły, chociaż część statków będzie musiała pozostać w układzie
Agamaru. Będą trzymać w szachu Garqi i osłaniać ewentualnych uciekinierów. Jeśli zajdzie
potrzeba, mogę odwołać te siły z Agamaru, ale to będzie oznaczało, że planeta jest stracona.
Słysząc słowa Bothanina, Corran poczuł, że ściska mu się serce. Chociaż nie chciał w to
wierzyć, istniało duże prawdopodobieństwo, że Agamar stanie się celem ataku Yuuzhan Vong i
zostanie podbity. Podbój Agamaru mógł zaś być tylko wstępem do agresji na Ithor, stanowiąc
wygodną bazę wypadową do ataku. Nawet niewielkie zaangażowanie Nowej Republiki w
pobliżu Agamaru osłabiało jej siły obronne wokół Ithoru. Yuuzhanie musieli zaatakować Ithor i
nie mogli z tym zbytnio zwlekać; w przeciwnym razie Nowa Republika zdołałaby zgromadzić
flotę tak potężną, że nie zdołaliby jej pokonać.
Istotą problemu z Agamarem było jednak to, że jego utrata odcięłaby praktycznie
Spadkobierców Imperium od Nowej Republiki, zamykając najważniejszy hiperprzestrzenny
korytarz pomiędzy nimi. Poza Ithorem najbliższym światem Nowej Republiki stawał się wtedy
Ord Mantell, ale podróż z Yaga Minor na Ord Mantell nie była łatwa i wymagała kilku krótszych
skoków oraz wiele czasu. Corran nie był pewien, jak dużą pomoc w walce z Yuuzhan Vong
Imperium będzie mogło im zapewnić na dłuższą metę. Pellaeon wzruszył ramionami.
- Każdy wojskowy ma zawsze ten sam problem. Wiemy, jak powinniśmy rozmieścić siły, by
zapewnić im maksymalną skuteczność. Obaj też wiemy, że w tej rozgrywce kluczem jest Ithor.
Yuuzhanie przybyli z dostatecznie mocnymi siłami, żeby go podbić. Jeśli osłabimy obronę innej
planety, podsuniemy im alternatywny cel. Pewni ludzie ucierpią, by ocalić innych. Rozum
podpowiada nam najrozsądniejsze rozwiązanie, tyle tylko że w sercu trudno nam się z nim
pogodzić. Rozłożył ramiona.
- Mamy około dwóch tygodni, zanim zjawią się tu wasi przywódcy. Wyobrażam sobie, że
pojawi się też paru moich. Przez ten czas musimy opracować plan, z którego będzie wynikać, że
dzielimy się obowiązkami i ryzykiem dla pożytku ogółu. Oznacza to, że będziemy musieli pójść
na pewne ustępstwa polityczne, które mogą nam się nie podobać, de facto wiążąc sobie ręce
jeszcze przed bitwą. Nie jestem tym zachwycony, podobnie jak wy, ale jeśli tego nie zrobimy,
nasi przywódcy, walcząc między sobą, skrępują je nam własnymi więzami. Zdecydowanie wolę
pęta, które sam sobie wybiorę,
niż te, które im mogą przyjść do głowy. - Oczy admirała rozbłysły. - W końcu kiedy sam
nakładam sobie więzy, czynię to ze świadomością, że potrafię je zdjąć. A w nadchodzącej bitwie,
jeśli nie stworzymy sobie takiej możliwości, to wszyscy… i Ithor, i Nowa Republika, i
Imperium… będziemy zgubieni.
R O Z D Z I A Ł 24
Jaina odbierała przyjęcie jako nie kończącą się serię absurdów. Po pierwsze, ta oficjalna
uroczystość miała miejsce na pokładzie „Tafanda Bay”, jednego z ithoriańskich statków-miast
unoszących się leniwie ponad dżunglą. W przykrytych kopułami z transpastali statkach z
własnymi ekosystemami, pełnymi bujnej roślinności, utrzymywano wysoką temperaturę i dużą
wilgotność powietrza. Na co dzień nie miała nic przeciwko temu, ale w oficjalnych szatach Jedi
czuła, że atmosfera jest ciężka i przytłaczająca.
Sam pomysł, by na planecie będącej celem wrogiego ataku urządzać oficjalne przyjęcie,
wydał jej się całkowicie niewłaściwy. Wolałaby być teraz na pokładzie „Zadziornego” wśród
pozostałych członków Eskadry Łobuzów. Pułkownik Darklighter został zaproszony na bankiet
jako reprezentant całej eskadry, a Jaina nie mogła się pozbyć wrażenia, że stało się tak, bo spece
od protokołu dyplomatycznego obawiali się, by piloci zbyt wyraźnie i głośno nie wypowiadali
swojego zdania, zakłócając tym przebieg uroczystości.
Napięcie wśród zgromadzonych na sali było niemal równie przytłaczające, jak wilgotność.
Przyjęcie odbywało się w przestronnym pomieszczeniu o przeszklonym suficie, ale gałęzie
wysokich drzew nad głowami tylko chwilami pozwalały dostrzec nocne niebo. Jeszcze bardziej
imponujące niż drzewa wrażenie robiły ściany i podłogi, wyłożone drewnem o głębokim,
bursztynowym odcieniu z ciemniejszymi pasmami słojów. Tworzyło to mozaikę o swobodnym
rysunku, pełnym płynnych, giętkich linii. Jaina miała ochotę śledzić strukturę słojów w
nieskończoność, niestety, grupy dyplomatów raz po raz zasłaniały jej widok.
Z wieloletniej obserwacji matki uczestniczącej w podobnych uroczystościach - a także z
własnego doświadczenia - doskonale wiedziała, że kontakty dyplomatyczne funkcjonowały na
zupełnie nierealnej płaszczyźnie. Postawieni twarzą w twarz śmiertelni wrogowie byli
uprzedzająco grzeczni, bezlitośnie spiskując za zamkniętymi drzwiami. Nawet admirał Kre’fey i
pułkownik Darklighter powstrzymywali się od krytycznych uwag na temat politycznych
ograniczeń nakładanych na ich działania, podtrzymując iluzję, że wszystko jest w jak najlepszym
porządku.
Przynajmniej będą musieli być mili i dla Jedi, westchnęła w duszy Jaina.
- Cóż za przejmujące westchnienie. Czy ulżyło twej strapionej duszy?
Jaina odwróciła się i uśmiechnęła, rozpoznając głos.
- Tak, Gannerze. Trochę ulżyło. - Udało jej się utrzymać uśmiech na ustach mimo wstrząsu
na widok świeżej blizny przecinającej jego twarz. Rycerz pociągnął łyk wina i kiwnął głową. -
To może i ja powinienem sobie powzdychać.
- Dlaczego? Aha, rozumiem… - Za plecami Gannera w niebiesko-czarnych szatach Jedi
zobaczyła grupkę innych rycerzy, mizdrzących się do Kypa Durrona. - Słyszałam, że zaistniały
pewne kłopoty.
Ganner posłał jej kpiący uśmiech, z którym było mu bardzo do twarzy.
- Moje przeżycia na Bimmiel, a zwłaszcza na Garqi, były bardzo… otrzeźwiającym
doświadczeniem. Wezwano tu wielu Jedi, żeby pomogli w walce przeciw Yuuzhanom, do czego
aż się palą, a moje szczere opinie na temat tego, z jak niebezpiecznym wrogiem mamy do
czynienia, nie wzbudziły w nich entuzjazmu. Realizm w ich oczach oznacza defetyzm.
- Pewnie fakt, że uratowałeś życie Corranowi na Bimmiel, niewiele pomógł.
Ganner roześmiał się cicho.
- Nie, rzeczywiście. Ale niczego nie żałuję. Wiele się przy nim nauczyłem. To była
dokładnie ta lekcja, którą powinienem był przerobić. Cieszę się, że żyłem dość długo, by
skorzystać z tej okazji. Jaina spuściła wzrok. - Przykro mi, że zostałeś ranny.
- A mnie nie. - Zmrużył niebieskie oczy. - Zanim nie dorobiłem się tej blizny, łatwo mi było
uwierzyć, że jestem niezwyciężony. Byłem na tyle arogancki, że uważałem się za chodzącą
doskonałość. To pułapka, w którą wpadają właśnie Kyp, Wurth, Octa i cała świta. Myślą, że
ponieważ do tej pory nie zostali ranni, również w przyszłości nie może im się przytrafić nic
złego. Ja jestem daleki od takich iluzji.
- Ja chyba też. - Jaina poruszyła zesztywniałymi z napięcia ramionami, próbując je rozluźnić.
- Dużo ćwiczyliśmy na symulatorach, przygotowując się do walki z Yuuzhanami. Mam
pięćdziesiąt procent szans, że przeżyję prawdziwy atak. Ganner skrzywił się. -To nie najlepiej.
- Nie jest tak źle, jak by się mogło wydawać. Czasami podczas symulacji latam skoczkiem
koralowym, żeby pomóc wyszkolić innych. Piloci imperialni czasem potrafią je podziurawić, ale
naprawdę zabójczym przeciwnikiem są Chissowie.
- Wyczułem ich obecność, ale jeszcze nie widziałem żadnego z nich.
- Ja też nie, chyba że na rufowym monitorze X-ski7ydłowca albo skoczka, na chwilę
przedtem, jak mnie przyszpilili. - Spojrzała w kierunku środka wielkiej sali, gdzie zebrała się
większość ludzi. Wzniesiono tu rodzaj podium, z którego Relal Tawron i jego świta witali
dygnitarzy Nowej Republiki.
- Wygląda na to, że nasi już zaczęli wymieniać ukłony. Potem kolej na ludzi Imperium, a za
nimi pewnie na Chissów.
- Ciekawie będzie przyjrzeć im się z bliska. - Zrobił zamaszysty gest. - Panie przodem.
- Dzięki. - Jaina zawahała się przez chwilę, trochę z powodu niespodziewanej galanterii
Gannera, a trochę dlatego że miała niepohamowaną ochotę, by obejrzeć Chissów. A właściwie
ich dowódcę.
Zaczęła się czerwienić, ale odepchnęła uczucie zawstydzenia, pozwalając mu przekształcić
się w irytację. W czasie wszystkich symulacji latała naprawdę dobrze. Może nie zawsze była
najlepszym pilotem eskadry, ale niewiele jej do tego brakowało. Za każdym razem, kiedy
walczyła przeciwko Chissom i ginęła, to ich dowódca był tym, który ją zestrzelał. Nie sądziła
wprawdzie, że wybierał ją rozmyślnie, ale żeby się co do tego upewnić, musiała sprawdzić dane
statystyczne o zarejestrowanych przez symulator potyczkach.
Za każdym razem dowódca Chissów atakował najpierw najlepszych pilotów przeciwnika,
kolejno eliminując coraz słabszych. Żaden z atakowanych mu tego nie ułatwiał, a zarówno
Wedge, jak i Tycho zdołali go po razie zestrzelić. Jednak w każdym zestawieniu wyników, jakie
generował program statystyczny symulatora, wysuwał się na prowadzenie. Nie miałaby nic
przeciwko temu, gdyby Chissowie ograniczali się do tego. Nie przejmowała się, że ją trafiali, ale
nie znosiła myśli, że mogą ją z tego powodu lekceważyć.
Razem z Gannerem wysunęli się przed pierwszy szereg gości w momencie, gdy witano
Luke’a i Marę Skywalkerów. Ich pojawienie się wzbudziło uprzejmy, choć umiarkowanie
entuzjastyczny aplauz zgromadzonych dygnitarzy, przede wszystkim ze strony Ithorian. Widać
było, że są zadowoleni z zaangażowania zakonu w obronę ich planety. Z drugiej strony Jaina
wyczuła, że Borsk Fey’lya byłby najszczęśliwszy, gdyby przy okazji tej obrony zostali wybici co
do nogi.
Następnymi w kolejce do powitań byli przedstawiciele Imperium. Admirał Pellaeon podszedł
pierwszy. Przesuwał się wzdłuż długiego rzędu dostojników z oszczędnością gestów sugerującą,
że nic nie ucieszyłoby go bardziej niż powrót do planów obrony Ithoru. Znacznie cieplej powitał
admirała Kre’feya i pułkownika Darklightera, Luke’a Skywalkera i Wedge’a Antillesa. Nieco
chłodniejszy uścisk dłoni wymienił z matką Jainy; potem stał obok niej, gdy przedstawiano
niższych stopniem imperialnych oficerów. Kilku moffów pofatygowało się na Ithor; niemal
wszyscy wyglądali na solidnie zmęczonych, z wyjątkiem Ephina Saretti, moffa Bastionu. Jainie
szczególnie zaimponował nie udawany entuzjazm Ephina, z jakim witał Borska Fey’lya i
pozostałych noworepublikańskich ministrów. Z każdym zamieniał kilka słów, wyraźnie
zaskakując ich znajomością szczegółów z życia ich czy ich rodzinnej planety. Jaina wyczuła ich
szok jako pełną emocji eksplozję, po której pozostał osad głębokiej podejrzliwości. Ganner
uśmiechnął się krzywo.
- No, mamy tu niezłą zabawkę, która powinna skutecznie zaabsorbować przewodniczącego
Fey’lya.
- To dobrze, będzie miał mniej czasu na udzielanie wojskowym mądrych rad na temat obrony
Ithoru.
Jeśli Ganner miał ochotę skomentować jej uwagę, powstrzymała go od tego obecność nowej
osoby, która wywołała zawirowania w Mocy. Przebywając w towarzystwie osób takich jak jej
ojciec czy Wedge Antilles, Jaina wiedziała, że to zjawisko nie wyni kało ze świadomego
posługiwania się Mocą i po prostu niektórzy ludzie byli tak pełni życia i pewności siebie, że
świecili jak płomień magnezji w najciemniejszą noc. Wspięła się na palce, by zobaczyć, kto to
taki, i od nagłego wstrząsu aż się jej zakręciło w głowie. Na czele tuzina błękitnoskórych
Chissów energicznym, prężnym krokiem szedł mężczyzna. Wyższy od niej, ale nie tak wysoki
jak Ganner, miał ten rodzaj żylastej muskulatury, którego nie był w stanie zamaskować czarny
mundur. Czarne włosy nosił przystrzyżone tuż przy skórze; nie maskowało to pasma siwizny,
biegnącego wzdłuż blizny, która zaczynała się tuż nad prawą brwią i przechodziła aż na potylicę.
Blade zielone oczy miały w sobie chłód, który pasował do jego oficjalnej postawy. Jedynym
akcentem, który wydawał się przeczyć jego ponurej powadze, były czerwone lampasy wzdłuż
nogawek spodni i na mankietach rękawów.
Wspiął się na pierwszy stopień podwyższenia i obrzucił uważnym spojrzeniem swoich
odzianych w białe mundury Chissów, którzy ustawili się w szeregu przed podium. Ukłonił się
energicznie Relalowi Tawronowi i wymienił z nim uścisk dłoni. Ithoriański arcykapłan odwrócił
się, by przedstawić go Borskowi Fey’lya, ale dowódca Chissów minął przewodniczącego i cały
jego gabinet i szedł przed siebie, dopóki nie stanął naprzeciw admirała Kre’feya, któremu
również ukłonił się i uścisnął dłoń. W ten sam sposób przywitał się z pułkownikiem
Darklighterem i Lukiem Skywalkerem. Kiedy szedł dalej, towarzyszył mu szmer głosów i
pokasływań, coraz głośniejszy, zwłaszcza gdy mężczyzna ukłonił się Wedge’owi, uśmiechnął się
do niego i pozwolił się uściskać. Zanim Jaina zdołała się zorientować, co się dzieje, chissański
dowódca powitał admirała Pellaeona, ignorując całkowicie jego moffów i odwrócił się tyłem do
podium.
Idzie prosto w moją stronę! - pomyślała spanikowana Jaina.
Stanął przed nią wyprężony na baczność. Skłonił się może nie tak nisko jak przy poprzednich
powitaniach, ale z wyraźnym szacunkiem.
- Jestem Jagged Fel. - Wyprostował się, a Jaina pod jego wzrokiem zaczęła się czerwienić. -
Na dodatek Jedi. Fascynujące! Jaina zamrugała. - Na dodatek?
- Nie tylko wyśmienita pilotka, ale na dodatek Jedi. Niełatwo cię zestrzelić. Nie wiedziała
dlaczego, ale uśmiechnęła się. - To, zdaje się, miał być komplement.
Jag Fel przytaknął.
- Wśród Chissów rzeczywiście jest to powód do dumy. Byłem tylko trochę lepszy od ciebie
w twoim wieku.
- Czyli jakieś dwa lata temu? - zapytał drwiąco Ganner.
Ani wyraz twarzy, ani wrażenia odbierane poprzez Moc nie wskazywały, żeby to pytanie
wprawiło Fela w zakłopotanie.
- Tak, na krótko, zanim objąłem dowództwo mojej eskadry. Wedge Antilles zszedł z
podwyższenia i podszedł do nich. - Pułkowniku Fel… - Tak, wuju?
- Powinieneś wrócić i przywitać się z tymi, których pominąłeś. - Wedge wskazał głową
Borska Fey’lya i jego ministrów. - Są dość ważni. Fel potrząsnął głową. - To tylko politycy.
Wedge ściszył głos.
- Odnieśli wrażenie, że pominąłeś ich, bo nie należą do rasy ludzkiej.
Fel odwrócił się w stronę podium i powiedział dość głośno:
- Jeśli sądzą że ich ominąłem, bo nie są ludźmi, to są głupcami. Nie przywitałem się z nimi,
bo to politycy. Sullustiański senator wystąpił do przodu. - Wygodna wymówka dla twojej
ksenofobii.
Fel zesztywniał ze zdziwienia, a w głosie pojawiło się niedowierzanie.
- Oskarżasz mnie o uprzedzenia przeciw nieludziom? Pwoe, senator z Quarren, rozłożył ręce.
- Aż biją od pana, pułkowniku Fel. Pański mundur, wzorowany na kroju mundurów
imperialnych, nawiązuje do uniformu Sto Osiemdziesiątej Pierwszej imperialnej eskadry
myśliwców, którą dowodził pański ojciec. Była to jedna z najbardziej skutecznych formacji w
tłumieniu Rebelii. No i jeszcze pańskie sztywne zachowanie. Takie ukłony widziano po raz
ostatni na imperialnym dworze. Pogarda, z jaką nas pan pominął, tylko to podkreśla. Fel
potrząsnął głową. - Tam, skąd pochodzę…
Przerwał mu Borsk Fey’lya.
- Pochodzi pan z archeoimperialnej kolonii, utworzonej przez wielkiego admirała Thrawna z
jego najbardziej zagorzałych i reakcyjnych popleczników, zebranych w jednym miejscu, by
hodowali swoją nienawiść. Tkwicie tam jak ropiejący wrzód, nienawidząc każdej chwili naszego
panowania nad tym, co dawniej było waszym imperium. Odziedziczył pan przekonania i
postawę, które były dla nas narzędziem ucisku przez całe wieki. Teraz przybył pan, gotów w
każdej chwili przejąć nad nami kontrolę, i to w dodatku pod przykrywką pomocy!
- Proszę przestać. - Dowódca Chissów uniósł rękę. - Niech pan nie robi z siebie jeszcze
większego głupca. W fioletowych oczach Fey’lya pojawił się błysk.
- Cóż za protekcjonalny ton! Będzie mi pan mówił, co jest dla mnie najlepsze! Pan, urodzony
w uprzywilejowanej grupie społecznej, nie ma pojęcia, co to znaczy być dyskryminowanym ze
względu na rasę. Nie ma pan pojęcia, jakie ofiary trzeba ponieść, by wywalczyć sobie wolność! -
Machnął ręką w kierunku chissańskiego oddziału stojącego u stóp podium. - Ma pan czelność
urządzać sobie tutaj defiladę, by przypomnieć nam, że podwładni obcych ras powinni zawsze
stać pół kroku niżej niż ich imperialni dowódcy!
Jaina wyczuła emanującą od Jaga Fela falę chłodnego spokoju.
- Tam, skąd pochodzę, panie przewodniczący Fey’lya, to ja jestem w mniejszości. To ja
jestem obcym. Jeśli rzeczywiście pamięta pan cokolwiek z historii swojej wspa niałej Rebelii,
dziwię się, że zapomina pan o Thrawnie, o tym, jak był bezkompromisowy. To cecha całej jego
rasy. Zostałem wychowany wśród nich i między nimi. Byłem oceniany według ich standardów.
Sprostałem tym standardom, a nawet je przekroczyłem. Zrobił krok do przodu, wskazując na
towarzyszących mu Chissów.
-Nikt mi nie podarował dowództwa mojej eskadry. Wywalczyłem je sobie. Ci piloci też
musieli udowodnić, że są lepsi od innych, by wstąpić do eskadry. Chcieli latać pod moimi
rozkazami nie dlatego że jestem człowiekiem albo imperialnym oficerem, tylko dlatego, że
jestem pierwszorzędnym pilotem i dowódcą. A jeśli chodzi o ofiary w walce o wolność,
ponosiłem je na Nieznanych Terytoriach przez całe życie. Moja matka wydała na świat pięcioro
dzieci. Mój starszy brat poległ w walce, podobnie jak młodsza siostra. Dlaczego tam jesteśmy? O
co walczymy? Od dawna spodziewaliśmy się, że ktoś taki jak Yuuzhanie prędzej czy później
zagrozi Nowej Republice. Pamiętacie zniszczenia i straty, jakie ponieśliście podczas wojny z
Yevethami? Na Nieznanych Terytoriach zdarzają się sytuacje, przy których tamte zniszczenia
byłyby niczym, gdyby nie to, że my tam jesteśmy, by je powstrzymać. Fel złączył dłonie.
- Oskarżacie mnie o ksenofobię, a nie widzicie, że przywitałem się z gospodarzem,
Ithorianinem, i admirałem Kre’Feyem, Bothaninem? Zobaczyliście tylko to, co chcieliście
zobaczyć. A o to właśnie oskarżacie mnie i Imperium - że widzieliśmy tylko dzikość tam, gdzie
był rozum i szlachetność. Przybyłem tu, by pomóc wam bronić się przed Yuuzhanami, ale wy
chcecie widzieć tylko widma przeszłości. Rozejrzał się po pokoju.
- To dlatego was pominąłem. Chcę walczyć na wojnie, a nie rozgrywać polityczne potyczki.
Moim zadaniem jest pomóc wam w utrzymaniu wolności, a nie w zdobyciu przez was większej
władzy lub odebraniu jej komu innemu.
Leia Organa Solo wystąpiła do przodu i uniosła dłoń, by uprzedzić ewentualny sprzeciw ze
strony bothańskiego dowódcy noworepublikańskiej armii.
- Chcemy tej pomocy. Od pana, od Imperium, od wszystkich ludów Nowej Republiki. Tylko
łącząc nasze siły, zdołamy pokonać Yuuzhan Vong i ocalić Ithor. Zgromadzeni zaczęli bić
brawo, a Jaina dołączyła do oklasków. Pod naciskiem opinii publicznej politycy spuścili nieco z
tonu i mogło się wydawać, że sytuacja została opanowana. Jednak Jainę prześladowały słowa
Fey’lya i pozostałych - gwałtowność ich wypowiedzi skierowana przeciwko jej matce, z
podobnymi oskarżeniami o chęć odebrania władzy nieludziom.
A te plotki o Jedi, pomyślała Jaina. Przypisuje się im winę za utratę Garqi i Dubrillionu i
pośrednio sugeruje, że to Jedi sprowadzili Yuuzhan Vong do Nowej Republiki. Wygląda na to, że
ktoś chce z nich zrobić kozła ofiarnego, jeśli Ithor padnie. Jag Fel odwrócił się w jej stronę. Jaina
zaczęła się zastanawiać, czy w jakiś sposób nie odczytał jej myśli. Wytrzymała jego wzrok z
niezachwianą pewnością. - Uratujemy Ithor. Pokiwał głową.
-Wygramy bitwę o Ithor. Ale jego ocalenie… -przeniósł wzrok na grupę polityków Nowej
Republiki -.. jego ocalenie nie leży w naszych rękach i obawiam się, że nie mamy na to żadnego
wpływu.
R O Z D Z I A Ł 25
Jacen Solo złączył dłonie za plecami. Odpowiedział na wezwanie wuja do wszystkich Jedi,
by zgromadzili się w małym gaju na górnym pokładzie „Tafanda Bay”. Był trochę zdziwiony, że
Jaina nie przyszła, chociaż czuł jej obecność w latającym mieście Itho-rian. Wrażenia, jakie
odbierał, wskazywały na to, że Jaina ćwiczy na symulatorze. Przez chwilę czuł niezadowolenie,
że Eskadra w taki sposób odciąga Jainę od niego samego i od innych Jedi.
Gdy tak stał między Gannerem i Anakinem, złapał się na tym, że myśli źle o siostrze, i zaczął
badać swoje uczucia. Czuł cień zazdrości, widząc, jaką przyjemność sprawia jej latanie w
Eskadrze Łobuzów, ale był też dumny, że tak dobrze sobie radzi w roli pilota. Wiedział, że nie
porzuciła swojego dziedzictwa ani wyszkolenia Jedi, tylko znalazła inny sposób, by je
wykorzystać.
Idzie w ślady Corrana Horna, który też służył w Eskadrze, pomyślał. Spojrzał w dół i
zobaczył Corrana. Jacen przywykł do myśli, że chciałby stać się takim Jedi jak Corran i Luke.
Miał świadomość tego, że na Belkadanie i Garqi wykonał słuszną i potrzebną pracę, ale nie
przestawało go prześladować poczucie niezadowolenia z własnej roli.
Wspomnienia rzezi na Dantooine przypomniały mu, jak wyglądała najgorsza ze ścieżek Jedi.
Wiedział, że Yuuzhanie nie dali im wyboru - musieli zabijać żołnierzy, w przeciwnym razie
liczba ofiar byłaby znacznie wyższa. Działali tam jako obrońcy, więc w ich czynach nie było ani
odrobiny ciemnej strony. A jednak tyle istot wtedy zginęło, pomyślał.
Znów wrócił do kwestii, która nie dawała mu spokoju. Jeśli Moc spajała w jedno wszystko,
co żyje, czy można było w jakikolwiek sposób usprawiedliwić zabijanie? Kodeks Jedi mówi, że
nie ma śmierci, jest tylko Moc, ale śmierć milionów na Alderaan i Caridzie wystarczyła, by
wywołać w Mocy potężne zakłócenia, rozmyślał. A jeśli tak, czy śmierć mniejszej liczby istot
również wpływa w pewien sposób na Moc? Chociaż był pewien, że nie potrafi sam rozwikłać
tego podstawowego paradoksu, wiedział, że odpowiedź istnieje. Anakin twierdził, że zbliżył się
do niej w swoich poszukiwaniach, a Jacen nie mógł odmówić bratu przenikliwości.
Zbliżając się do czegoś, myślał, wiem przynajmniej, że to istnieje. Teraz muszę się tylko
dowiedzieć, co to jest.
Przybycie Relela Tawrona, ithoriańskiego arcykapłana, i Luke^ wyrwało Jacena z jego
medytacji. Dopóki się nie pojawił, Jacen zachodził w głowę, po co zostali tu wezwani. Powaga w
ruchach arcykapłana i mistrza Jedi sugerowały, że powód spotkania jest niezwykle ważny.
Daeshara’cor wsunęła się do środka za Lukiem, zajmując pozycję obok Octy Remis.
Podkreśliło to powagę sytuacji. Od chwili przybycia Luke’ a na Ithor Twi’lekianka była na
własną prośbę trzymana w odosobnieniu. Jacen wiedział, że Luke spędzał z nią wiele czasu, ale
nikomu nie wyjaśnił powodów, dla których zajęła się poszukiwaniami superbroni.
Luke Skywalker stanął przed grupą dwudziestu kilku Jedi i skłonił głowę w ich stronę.
- Bracia i siostry, Relal Tawron przybył tu, by przygotować nas do zadania, jakie nas czeka w
nadchodzącej walce. Posłuchajcie z uwagą tego, co wam ma do powiedzenia. Chociaż
znaleźliśmy się tu, by ocalić Ithor, przez niedbalstwo możemy doprowadzić do jego zniszczenia.
Nie wolno do tego dopuścić. |
Ithorianin pokiwał głową, potwierdzając słowa Luke’a. Przez chwilę przyglądał się twarzom
zgromadzonych rycerzy. Splótł palce i zaczął powoli mówić głosem dźwięcznym, choć cichym.
- Witamy was, Jedi, i dziękujemy za to, co dla nas robicie. Mówię teraz nie tylko w imieniu
własnym, ale również Matki-Dżungli, nad którą się unosimy, i całego ithoriańskiego ludu.
Jesteśmy jednością i pragniemy, byście stali się jednością razem z nami.
Znów rozejrzał się po twarzach Jedi. Kiedy jego wzrok spoczął na Jacenie, młody Jedi
poczuł, że się czerwieni. Nie znał żadnego powodu, dla którego miałby czuć się zawstydzony. Po
chwili uświadomił sobie, że tym, co wprawiło go w zakłopotanie, była aura absolutnego spokoju,
emanująca od Ithorianina. Niepewność Jacena co do własnej przyszłości ostro kontrastowała z
pewnością przekonań i wyborów życiowych arcykapłana.
On czuje się tak, jak ja chciałbym się czuć, pomyślał Jacen. Relal Tawron rozplótł palce i
rozłożył ręce.
- Słyszeliście, że nikomu nie wolno postawić nogi na powierzchni planety Ithor. To
twierdzenie jest prawdziwe w tłumaczeniu na wspólny, ale nie jest to cała prawda. Są wśród nas
pielgrzymi, którzy schodzą na powierzchnię naszego świata, by doglądać lasów, odwiedzać
święte miejsca pochodzące z czasów, zanim rozwój techniczny pozwolił nam budować latające
miasta, i naprawiać szkody, wyrządzone przez burze lub pożary. Zanim wyprawią się w taką
podróż, muszą przygotować się na to duchowo. Jeśli zajdzie taka potrzeba, wy również
wyprawicie się na powierzchnię. Chcemy, abyście i wy się do tego przygotowali, by móc przyjąć
planetę jako waszą matkę i by ona przyjęła was jako swoje dzieci. - Arcykapłan zamrugał. - Aby
tak się stało, musicie stać się inni, niż jesteście. Powtarzam, że nikomu nie wolno zejść na
powierzchnię… a ci, którym wolno, nie mogą pozostać sobą.
Jacen zmarszczył brwi. Zauważył, że Corran przytaknął skinieniem głowy, jakby rozumiał
słowa kapłana, więc uznał, że tajemnica ma jakieś sensowne wyjaśnienie. Przypomniał sobie, jak
na wczesnym etapie szkolenia musiał otworzyć się na Moc, zapominając o sobie, tak by mogła
go wypełnić.
Aby zjednoczyć się z Mocą, pomyślał, musiałem stać się kimś innym, niż byłem przedtem, a
to oznaczało odrzucenie mojego wyobrażenia o sobie samym.
- Każdy pielgrzym, zstępując do Matki-Dżungli, chce się do niej zbliżyć. Aby ułatwić
przemianę i rozwój, musi wykorzenić z siebie te cechy, które nie pozwalają mu zjednoczyć się ze
światem na dole. Podobnie ma stać się z wami. Musicie się zastanowić, jaka część waszej jaźni
sprawia, że jesteście zamknięci w sobie, i tę właśnie część musicie przekształcić. Musi się to
odbyć publicznie.
- Mamy o tym mówić na głos? - Wurth Skidder, stojący obok Kypa Durrona, potrząsnął
głową. - Strata czasu. Powinniśmy się lepiej przygotować do walki z Yuuzhanami. Luke
zmarszczył czoło. - Mamy tu coś ważniejszego do zrobienia, Wurth. Ithoriański arcykapłan
połączył dłonie przed sobą. - Jeśli czujesz, że tracisz czas, możesz wyjść.
- Co?! - Wurth założył ręce na piersi. - Jesteśmy tu po to, by ocalić twój świat.
- Najpierw musicie ocalić siebie, Jedi - powiedział cicho Ithorianin. - Dopóki nie poczujesz,
że potrzebujesz ocalenia, Matka Dżungla nie będzie dla ciebie łaskawa. - Nie rozu… Kyp położył
rękę na ramieniu Wurtha.
- Wybacz nam to zamieszanie. Rozumiemy, co masz na myśli, Relalu Tawronie, i
uszanujemy wasze obyczaje.
Ithorianin kiwnął głową na znak, że przyjmuje przeprosiny, i znów rozłożył szeroko ręce.
- Publiczne wyznanie ma uczynić wszystkich obecnych odpowiedzialnymi za wspomaganie
pielgrzyma w jego dążeniu do jedności z dżunglą. Dzieląc się tym ciężarem, choć różnorodni jak
flora i fauna składająca się na Matkę-Dżunglę, zaczynamy współdziałać, tworzyć złożony
ekosystem. Tylko współdziałanie może zapewnić nam sukces. Luke Skywalker zwrócił się w
kierunku Ithorianina.
- Jeśli wolno, chciałbym zacząć od siebie. - Będziemy zaszczyceni, mistrzu.
- Wyrzekam się odpowiedzialności. - Luke przymrużył oczy, a Jacen wyczuł zdumienie u
niektórych rycerzy. - Przez wiele lat czułem się przygnieciony ciężarem świadomości, że jestem
jedynym dziedzicem tradycji Jedi. Oszukiwałem was. Wy wszyscy jesteście jej dziedzicami.
Wiem, że przyjmiecie na siebie część odpowiedzialności, którą dotąd sam dźwigałem. Wierzę w
was bez zastrzeżeń.
Jacen poczuł zimny dreszcz na plecach/Nie miał nigdy wątpliwości, że wuj mu ufa, ale
przecież łączyło ich coś więcej niż tylko stosunek mistrza i ucznia. Duża część tego zaufania
wypływała z więzów rodzinnych. Po raz pierwszy Jacen poczuł, jak mu sieli się czuć Ganner,
Corran czy Daeshara’cor. Ofiara Luke’a była darem dla każdego z nich - darem, który miał
związać ich ze sobą i z Matką-Dżunglą.
Zaczęły się wyznania kolejnych Jedi. Nikt nie ustalał specjalnej kolejności - po prostu
mówili, gdy czuli, że nadszedł ich czas. Jacen słuchał, mniej uważając na to, co mówią, a
bardziej dziwiąc się spokojowi, który wydawał się na nich spływać, gdy wypowiadali swoje
oświadczenia. Rozpaczliwie szukał w sobie tego aspektu własnej osobowości, który nie pozwalał
mu osiągnąć takiego spokoju ducha, poczuć się tak jak oni. Anakin zaskoczył go, kiedy wystąpił
jako jeden z pierwszych.
- Rezygnuję z przekonania, że to ja mam rację. Zawsze tak bardzo chcę postępować słusznie,
że nawet nie staram się zastanowić, czy inna odpowiedź nie byłaby właściwsza. Osądzenie, że
postąpiło się właściwie, to koniec drogi, a ja jestem dopiero na jej początku.
W jednym z ostatnich rzędów Daeshara’cor przerzuciła lekku na plecy.
- Wyrzekam się nienawiści. Relacje o tym, jak Yuuzhanie niewolą podbite ludy, sprawiły, że
znienawidziłam ich tak samo jak ludzi, którzy trzymali w niewoli moją matkę. Ta nienawiść
pchnęła mnie do głupich czynów. Skończyłam z tym. Powstrzymam Yuuzhan Vong, bo trzeba
ich powstrzymać, a nie dlatego że ich nienawidzę. - Odrzucam strach. - Corran otarł ręką usta. -
Przez całe życie obawiałem się, że kogoś zawiodę… mojego ojca, moją żonę, dzieci, przyjaciół,
was. Dość tego. Porażka nie wchodzi w grę, więc strach przed przegraną nie ma sensu. Ganner
zdecydowanie kiwnął głową.
- Ja mogę się obejść bez dumy. Zaślepiała mnie tak, że nie dostrzegałem wielu rzeczy, na
przykład tego, jak śmiertelnie niebezpieczni są Yuuzhanie. Dżungla nie potrzebuje ślepego
strażnika. Octa Ramis wysunęła się przed Daeshara’cor.
- A mnie oślepiło opłakiwanie przyjaciela, którego zabrali mi Yuuzhanie. Pozwolę mu
spoczywać w pokoju.
Strach. Duma. Nienawiść. Przyznanie Anakina, że nie zawsze ma rację. Wszystkie te
wyznania wydały się Jacenowi godne pochwały.
Ale nic z tego nie pasuje do mnie, myślał. A przynajmniej nie w tej chwili, westchnął w
duchu, czując, jak tysiące pytań kłębi się mu pod czaszką. Co ja powinienem odrzucić?
Otworzył usta ze zdumienia, kiedy uświadomił sobie odpowiedź. Nagłość, z jaką się
pojawiła, zaskoczyła go tak, że o mało się nie roześmiał, co bez wątpienia zakłóciłoby podniosły
charakter ceremonii. Nie mógł się nadziwić, jak prosta była ta długo poszukiwana odpowiedź.
Oszołomił go spokój, jaki spłynął na niego wraz ze zrozumieniem. Wystąpił przed Anakina i
Gannera.
- Odrzucam konieczność poznania już teraz, kim się stanę w przyszłości. Patrząc w
przyszłość, zaniedbywałem teraźniejszość i rolę, jaką mam w niej do odegrania. Teraźniejszość
stała się zbyt ważna, więc nie mogę dalej tak postępować.
Jeszcze zanim wuj przytaknął skinieniem głowy, Jacen poczuł, jak od głowy do stóp
wypełnia go przyjemne ciepło. Nie porzucił zamiaru szukania własnej drogi jako Jedi, a tylko
pozbył się palącego niepokoju, który temu towarzyszył. Zyskaną w ten sposób energią zasilił
determinację, by ocalić Ithor. Poczucie zadowolenia, jakie zyskał, nie pozostawiało wątpliwości,
że dokonał właściwego wyboru.
Muszę po prostu mieć nadzieję, pomyślał, że pożyję wystarczająco długo, żeby iść dalej
moją ścieżką, niezależnie od tego, czy będzie biegła prosto w przód, czy po okręgu.
Kolejni Jedi wypowiadali swoje deklaracje. Wurth odrzucił słabość z gwałtownością, którą
pokrywał niepewność. Kyp porzucił dumę, sugerując, że chwała jednego jest chwałą wszystkich.
Widać było, że próbuje zjednoczyć wszystkich Jedi, tak jak przed chwilą Luke, a dzięki nowej
perspektywie Jacen przejrzał na wylot jego intencje. Jacen domyślał się, że arcykapłana również
nie zwiodły wybiegi Wurtha, Kypa i paru innych, ale nie dał po sobie tego poznać.
- Wy, rycerze Jedi, dzięki łączności z Mocą rozumiecie, jak życie splata się z życiem.
Wiecie, jak jedno łączy się z drugim. Tutaj, dziś, zostaniecie połączeni z MatkąDżunglą i
ithoriańskim ludem. Ofiarujemy wam wsparcie i miłość. Jak włókna splecione razem są
mocniejsze niż pojedyncza nić, tak my razem będziemy mieć więcej siły, by przeciwstawić się
niebezpieczeństwu.
Ithorianin opuścił ręce i uścisnął dłoń mistrza Jedi. Luke został w sali, a Relal Tawron ruszył
w stronę wyjścia. Ithorianin zatrzymał się tylko raz, by położyć dłonie na ramionach
Daeshara’cor i szepnąć jej coś do ucha, a potem wyszedł. Luke zaczekał, aż grodzie zasuną się za
arcykapłanem. Stał nieruchomo, spowity w płaszcz.
- Jak wiecie, nie sprecyzowano jeszcze, jaką rolę mamy pełnić w obronie planety. W
tutejszych systemach komputerowych znajdziecie podsumowanie różnych wariantów rozwoju
sytuacji, które nam przekazano. Nie ma chyba sensu zapoznawać się z takimi, które nie wyszły
spod ręki admirałów Pellaeona i Kre’feya… albo mojej. Każdemu z was przydzielę zadania. Kyp
zmarszczył czoło.
- Przekazujesz nam odpowiedzialność, ale nie będziemy mieli wpływu na to, do czego
zostaniemy wykorzystani? Mistrz Jedi uśmiechnął się. Nie dał się zbić z tropu.
- Wam przekazuję odpowiedzialność za wasze własne czyny. Wojskowym przekazuję
odpowiedzialność za to, do czego zostaniemy wykorzystani. Natomiast to, w jaki sposób
zrealizujemy te zadania, będzie zależeć od nas wszystkich. Oni zadecydują, co należy zrobić, a
my, w jaki sposób Jedi mogą najlepiej osiągnąć cel. Rozejrzał się po sali. - Na razie to wszystko.
Niech Moc będzie z wami.
Jedi podzielili się na małe grupki i powoli zaczęli opuszczać zagajnik. Luke podszedł do
Anakina i Jacena z szeroko rozłożonymi ramionami. Położył dłonie na ramionach obu
siostrzeńców.
- Jestem z was bardzo dumny. To, co powiedzieliście… jak mówił arcykapłan, dżungla to nie
miejsce dla dzieci. Wasze słowa świadczą, że już nimi nie jesteście. Jacen dotknął mechanicznej
protezy Luke’a. - Dziękuję, mistrzu.
- Ja też, wujku Luke, dziękuję. - Anakin uśmiechnął się szeroko, ale po chwili spoważniał. -
Jestem gotów zrobić wszystko, co będzie konieczne. Ganner zaśmiał się cicho.
- Biorąc pod uwagę twoje doświadczenie w walce z Yuuzhanami, może to ty powinieneś
objąć nad nami dowództwo. Luke uniósł brew.
- Na razie chyba za wcześnie, by składać na jego barki taką odpowiedzialność, ale kiedyś…
Daeshara’cor przecisnęła się przez tłum rycerzy i zatrzymała nieśmiało w pewnej odległości
od nich.
- Mistrzu, czy mogę chwilę z tobą porozmawiać? Luke odwrócił się w jej stronę. - Ależ
oczywiście. Podejdź do nas, proszę.
- Tak, mistrzu. - Twi’lekianka zbliżyła się i spojrzała na swoje dłonie. Jej warkocze główne
drgnęły nerwowo. - Chciałabym ci podziękować za zaufanie, jakim mnie obdarzyłeś, zapraszając
na tę uroczystość. Dużo ostatnio myślałam o motywach, które mną kierują. Ale zanim nie
wypowiedziałam tego na głos, nie do końca rozumiałam, dlaczego postąpiłam tak, a nie inaczej,
ani też jaki miało to na mnie wpływ. Pozwoliłam, by nienawiść zniewoliła mnie w taki sam
sposób, jak zniewolona była moja matka. Nie żałuję, że przeciwstawiałam się zniewoleniu ani że
przeciwstawiałam się Yuuzhanom, ale nie mogę tego robić, kierując się niewłaściwymi
pobudkami. Walka o wolność lub jej zachowanie jest słuszna, ale szukanie zemsty nie. Mistrz
Jedi przytaknął.
- Wszyscy musimy o tym pamiętać. Cieszę się, że znów jesteś z nami, Daeshara’cor. Walka,
która nas czeka, wymaga najlepszych, a ja jestem pewien, że najlepsi są tutaj. Corran, który
właśnie się zbliżył, westchnął.
- Miejmy nadzieję, że to wystarczy. Nie mogę się pozbyć myśli, że bitwa o Ithor dla
niektórych z nas będzie ostatnią z bitew. Jeśli nie powstrzymamy wroga, stopienie się z
Matką-Dżunglą może nie być najgorszą rzeczą, jaka może nas spotkać.
R O Z D Z I A Ł 26
Uwolniony z Uścisku Męki Shedao Shai chwycił jeden z jego uchwytów w lewą dłoń. Zawisł
na nim całym ciężarem ciała, a potem szybkim ruchem skręcił je w prawą stronę. Lewy bark
trzasnął głośno, budząc echo w jego kabinie, ukrytej w trzewiach „Dziedzictwa Udręki”. Ramię
wskoczyło z powrotem na swoje miejsce w stawie, wzbudzając w jego ciele paroksyzm bólu,
który przyprawił go o drżenie kolan. Upadłby na podłogę, gdyby nie to, że poddanie się bólowi
oznaczałoby zbrukanie.
Lepiej, żeby mój podwładny nie oglądał mnie w chwili słabości, pomyślał. Powoli odwrócił
głowę w stronę Deigna Liana, który wbijał w deski pokładu. - Masz jakiś powód, by mi
przeszkodzić? - Tak, wodzu, i to niejeden. - Więc podaj mi najlepszy z nich.
Groźba zasugerowana w pytaniu wstrząsnęła Lianem, co sprawiło Shedao Shai przyjemność.
Jego podwładny nie podniósł głowy i nie zdołał ukryć lekkiego drżenia głosu, gdy odpowiedział:
- Mój panie, sądzimy, że udało nam się odkryć, co tamci jeedai próbowali ukryć na Garqi.
- Doprawdy? - zapytał lekko dowódca Yuuzhan Vong. - Po tak długim czasie? Co każe ci
myśleć, że w końcu znalazłeś odpowiedź?
- Jak zapewne pamiętasz, mój wodzu, mieliśmy duże trudności z hodowanymi tam czułkami.
Ich zawodność była niezwykle wysoka. Uznaliśmy, że w przypadku jednej z generacji
popełniono nie wykryte błędy hodowlane. Powtórzyliśmy eksperymenty z inną generacją, ale
skutek był taki sam.
- Już kiedyś zanudzałeś mnie tymi wyjaśnieniami - przypomniał Shedao Shai.
Lian lekko zesztywniał.
- Stworzenia, których użyliśmy, stanowią odmianę krabów vonduun. Zastosowaliśmy inny
szczep, kiedy przeprowadziliśmy sekcje zwłok badaczy, którzy zawiedli. Wykryliśmy u nich
zapalenie dróg oddechowych, a nowe zwierzęta badawcze pozwoliły nam zidentyfikować
drobiny pyłku kwiatowego. Badacze zmarli w wyniku reakcji alergicznej na ten pyłek. Ale
reakcja ta w przypadku zbroi vonduun była znacznie szybsza i bardziej gwałtowna.
Yuuzhański dowódca przerwał mu. Uniósł lewą dłoń, ignorując ból w ramieniu. Zaskoczyło
go, że zbroja padła ofiarą czynnika występującego w środowisku naturalnym. To może mieć
poważne konsekwencje, przede wszystkim militarne, bo teraz wróg dysponował bronią, która
mogła poważnie zmniejszyć potencjał bojowy wojowników Yuuzhan Vong. Nie miał
wątpliwości, że wróg tej broni użyje - on sam nie wahałby się ani chwili, gdyby był przyparty do
muru tak jak oni. Teraz każda potyczka mogła się zmienić w klęskę.
Drugą, znacznie ważniejszą sprawą był biologiczny opór wobec ich inwazji. Od pierwszej
chwili, gdy padł rozkaz jej podjęcia, tłumaczono to w ten sposób, że ich przeciwnicy byli
mechanistami. Tworzyli maszyny, których pseudożycie było kpiną ze wszystkich organizmów
żywych. Ich uzależnienie od maszyn czyniło z nich istoty niesamodzielne, słabe, godne pogardy i
niewątpliwie zasługujące na śmierć. Byli niewiernymi, bluźniercami i heretykami, których
istnienia nic nie usprawiedliwiało. Ale teraz samo życie występuje przeciwko nam, pomyślał
Shedao. Pokręcił głową, bo uświadomił sobie, na jak niebezpieczne ścieżki może go zaprowadzić
to odkrycie. Skoro niedawno jeden z odłamów polityczny przez przedwczesny atak próbował
przejąć kontrolę nad inwazją, tak teraz kapłani mogli wykorzystać tę nową opozycję, by
wzmocnić swoje wpływy. Chociaż mimo tego odkrycia Shedao Shai nie przestał wierzyć w sens
świętej wojny, był zdania, że sprawy militarne powinny pozostać w rękach tych, których do tego
szkolono. Zmrużył oczy. - Kto jeszcze wie o tym, co mi ujawniłeś?
- Nikt oprócz mnie i tych, którzy sprawę badali. - Usta Liana rozciągnęły się w bezwiednym
półuśmiechu. - Znajdują się w odosobnieniu. Nikt się o tym nie dowie. - Bardzo dobrze -
szczerze pochwalił podwładnego Shedao Shai. - Czy zidentyfikowaliście roślinę, z której
pochodzi ten pyłek?
- To baforowiec, drzewo pochodzące z planety Ithor. Jest w naszym korytarzu inwazyjnym,
łatwo dostępna z Garqi. - Lian uniósł podbródek. - Pozwoliłem sobie przygotować plan anihilacji
tej planety. - Powtórka ze zniszczenia Sernpidala? Lian zaprzeczył.
- Nie, wodzu. Moi badacze zapewnili, że zdołają opracować broń biologiczną, którą
rozsiejemy po planecie. Ithor to świat bogaty w materię organiczną. Zniszczenie go będzie łatwe.
Shedao Shai podrapał się pazurem po policzku i niżej po szyi. Czuł, jak szpon szoruje o fałdy
zrogowaciałej skóry.
- Bez lądowania na planecie, wysyłając mikroorganizmy?
- To najszybszy sposób, mój wodzu.
- Istotnie, ale i najbardziej marnotrawny. - Shedao Shai potrząsnął głową. - Nie tak to
zrobimy.
- Dlaczego nie? - przez twarz Liana przebiegł wyraz zniecierpliwienia. Wskazał na krążącą w
dole planetę. - Nawet podbicie planety takiej jak Garqi nie obyło się bez ofiar, nie mówiąc o
zabitych w ogrodach. Niewierni na pewno przygotowują się do obrony Ithoru. Nie zechcą
pozwolić, byśmy im odebrali ten świat. Bitwa będzie zażarta. Dowódca Yuuzhan Vong
przyskoczył do adiutanta i z rozmachem uderzył go otwartą dłonią w gardło. Lian uniósł ręce w
geście obrony, ale nie był dość szybki. Siła ciosu pchnęła młodszego wojownika do tyłu. Z jego
gardła wydobyło się zduszone rzężenie. Padł na kolana i dotknął czołem pokładu.
- Wybacz mi, wodzu, że cię rozgniewałem!
W jego zachrypniętym głosie nie było dość skruchy, zdaniem Shedao Shai, ale przerażenie
podwładnego sprawiło mu przyjemność. - Sądzisz, że zostaniemy pokonani w bitwie o Ithor?
-Nie, panie!
- Sądzisz, że nasi wojownicy przerażą się myśli, że mogliby w niej zginąć? -Nie, panie!
- Dobrze. - Shedao Shai odwrócił się od Liana i zaczął spacerować po kabinie, stukając
obcasami o pokład. - Sposób, który zaproponowałeś, jest najbardziej wydajny, ale przyniósłby
nam więcej szkody niż korzyści. Musimy im pokazać, że rozgromimy ich niezależnie od tego, jak
dobrze się przygotują. Dotychczas ani jedna z ich planet nie stała się celem poważnej operacji
wojskowej z naszej strony. Owszem, wzięliśmy Garqi, ale przy minimalnym oporze. A
późniejsza infiltracja planety przez ich szpiegów jest plamą na naszym zwycięstwie. Jak sam
zauważyłeś, na pewno teraz fortyfikują Ithor. Kiedy ich zwyciężymy, ci z nich, którzy ocaleją,
rozniosą po całej galaktyce wiadomość, że jesteśmy niepokonani. O tym właśnie powinni się
przekonać.
- Z całym szacunkiem, wodzu, twój sługa myśli, że spędziłeś zbyt wiele czasu z Elegosem.
-Tak sądzisz? - Shedao Shai odwrócił się powoli, a obcas jego buta zaskrzypiał przy tym
przeraźliwie. - Dowiedziałem się od niego wiele o naszych wrogach. Teraz zaniesie im
wiadomość ode mnie. Jest już gotów do tej roli, a my wiemy, gdzie wysłać wiadomość: na Ithor.
Wróci tam do swoich ludzi. Nie zawiedzie mnie.
- To wszystko jest słuszne, wodzu, ale twoja troska o to, co my ślą niewierni… ta troska…
- Ta troska - Shedao Shai podszedł do Liana i przycisnął stopą jego głowę do podłogi -
sprawia, że ocieram się o herezję, prawda? Czy zrobiłem cokolwiek, co wskazywałoby, że
zboczyłem z naszej drogi? Czy używam maszyn? Czy wątpię w to, co robimy? Czy podważam
władzę bogów i kapłanów? -Nie, wodzu, ale…
- Nie ma żadnego ale, Lian. Sam mógłbyś się wiele nauczyć od Elegosa w ciągu tych kilku
dni, zanim nas opuści. - Dowódca Yuuzhan Vong przycisnął mocniej głowę adiutanta do podłogi.
- Zaproponowałeś plan, który byłby skuteczny z punktu widzenia taktyki, ale zawiódłby na
poziomie strategii. Co więcej, twój plan ktoś mógłby uznać za bluźnierstwo, skoro przewiduje
zniszczenie przebogatego magazynu życia. Ithor może być darem bogów dla naszego ludu, który
musimy wyrwać wrogowi, a ty wolisz go zniszczyć, niż wypełnić wolę bogów i uwolnić tę
planetę.
Shedao Shai cofnął stopę i wbił ostrogę w skórę głowy Liana. Zgiął kolano i podniósł nogę,
ciągnąc w ten sposób do góry głowę podwładnego. Gdy uniosła się na tyle, że zobaczył oczy
Liana, uwolnił go. Patrzył w milczeniu na adiutanta, dopóki strużka jego krwi nie zaczęła kapać
na pokład.
- Masz szczęście, Lian, że nie pozwalam ci okryć się niesławą. Zrobisz to, co jest wolą
bogów. - Shedao Shai skrzyżował ramiona na piersi. - Opracujesz mi plan ataku na Ithor, który
ma nastąpić od dziś za miesiąc. Zaplanujesz też, dla odwrócenia uwagi, atak na Agamar. Jeśli nie
powiedzie się teraz, podbijemy tę planetę po zajęciu Ithor. Przy planowaniu masz korzystać z
wszelkich środków, jakie mam do dyspozycji. - Wodzu, to wielki zaszczyt, ale czy to nie ty
powinieneś zaplanować te operacje? - Przejrzę i udoskonalę twoje plany, ale uważam, że jesteś
wystarczająco kompetentny, by przygotować pierwszy szkic. W tym czasie będę kontynuował
pracę, którą tylko ja mogę wykonać. -Pokiwał głową. - Elegos będzie pierwszym zwiastunem
naszego ataku na Nową Republikę. Za tydzień zacznie dla nas pracować. Potem będę mógł zająć
się twoimi pomysłami, poprawić je i wcielić w życie.
- Tak jest, wodzu - potwierdził Lian. - Zrobię, jak rozkazałeś. -Jeszcze jedno.
- Tak, wodzu?
- Nikt nie może się dowiedzieć o tym pyłku. Jeśli nasi ludzie znajdą sposób, żeby uodpornić
zbroję, to dobrze. Jeśli nie… będziemy walczyć bez żywej zbroi. - Shedao Shai uśmiechnął się. -
Jesteśmy Yuuzhan Vong. Nasza sprawa jest dobra i słuszna. Bogowie będą naszą zbroją, gdy
ruszymy do walki, a używając martwych zbroi, potwierdzimy tylko głębię naszej wiary.
Kiedy Deign Lian wrócił do swojej kabiny na pokładzie „Dziedzictwa Udręki”, zamknął i
zablokował za sobą klapę włazu. Owalne pomieszczenie było zbyt małe, by w nim stał
wyprostowany. Schylił głowę, żeby nie zabrudzić sufitu krwią, przyklęknął i z niewielkiego
schowka pod łóżkiem wyciągnął sklipuna.
Delikatnie umieścił muszlę na łóżku w taki sposób, by linia styku dwóch jej połówek
znalazła się na wysokości jego twarzy. Dotknął tkanki sensorycznej na ścięgnie łączącym
połówki muszli i wystukał palcem kombinację dźwięków, na którą stworzenie nauczyło się
reagować. Górna połówka muszli uniosła się, ukazując villipa, usadowionego w jej wnętrzu jak
perła. Yuuzhanin potarł skórę villipa, żeby go obudzić. Poczuł, jak jego łuk płucny pompuje krew
ze zdwojoną siłą. Wreszcie stworzenie przybrało kształt twarzy jego prawdziwego pana. Lian
pochylił głowę. - Panie, wybacz mu, ale musi ci coś donieść.
- Kontynuuj. - Poprzez vilipa głos pana brzmiał płasko, ale nadal miał w sobie grozę.
- Stało się tak, jak się spodziewałeś. Przedstawiłem Shedao Shai plan unicestwienia Ithor, ale
on go odrzucił. Zamiast tego planuje rzucenie nas do ataku w konwencjonalny sposób, choć
może nie tak całkiem konwencjonalny.
Brwi na twarzy, odwzorowanej przez vilipa, ściągnęły się w dół.
-Wyjaśnij.
Lian starał się, by jego twarz pozostała bez wyrazu, a głos beznamiętny. Wiedział, że
udzielając odpowiedzi, włącza się w niebezpieczną grę, ale Shedao Shai nie pozostawił mu
wyboru. Adiutant był pewien, że również jego pan ma świadomość, iż jest wciągany w grę, ale
jest to niczym wobec skali jego talentu do manipulacji politycznych.
- Jest opętany przez tego niewiernego. Nie ma nawet czasu przygotować planów ataku na
Ithor, bo cały czas się nim zajmuje. Jest przekonany, że wyeliminowanie zagrożenia, jakim jest
dla nas Ithor, może obrócić się przeciwko nam ze względu na to, co niewierni o nas pomyślą.
- A kogo obchodzi, co sobie pomyślą niewierni? - Villip zdołał oddać pogardę w głosie pana.
- Zaplanuj dla niego ten atak… i zrób to dobrze. Obliczysz, jakich sił będziesz potrzebował, żeby
zająć tę planetę, ale wystąpisz o więcej statków. Shedao Shai obetnie twoje szacunki i wyjdzie na
głupca.
- Jak żądasz, panie, tak uczynię-przytaknął entuzjastycznie Deign Lian. Postanowił odegrać
małe przedstawienie. - Już wkrótce wszelkie pochwały spłyną na twoje imię, panie. Na ustach
wielu… - Milcz, głupcze! Lian pokornie pochylił głowę. - Błagam o wybaczenie, panie!
- Lepiej nie wystawiaj na próbę mojej opinii o tobie. Znalazłeś się na swoim miejscu po to,
by dopatrzyć, że stanie się to, co powinno. Nie chciałbym wymieniać cię na kogo innego, ale
może będę musiał.
- Tak, panie - powiedział Lian, starając się, by w jego głosie brzmiała trwoga. Tak długo, jak
polityk lekceważył go tak samo jak Shedao Shai, Lian mógł wygrywać jednego przeciw
drugiemu. Shedao Shai musi przegrać, by Lian mógł objąć jego stanowisko, ale potem musi
upaść również jego polityczny protektor.
Dopiero wtedy zdobędę władzę, do której zostałem przeznaczony, pomyślał Deign.
- Pracuj dalej. Zgłaszaj się w miarę potrzeb i informuj mnie o rozwoju wydarzeń, gdy zacznie
się bitwa o Ithor. To, co robisz, jest słuszne i miłe bogom. - Twarz wyobrażona przez villipa
przybrała wyraz spokoju. - Gdy dokona się nasz podbój, zostaniesz hojnie wynagrodzony.
- Pokornie dziękuję, panie. Jestem zawsze twoim lojalnym i posłusznym sługą. Lian
wyciągnął rękę i zamknął sklipuna. Miał ochotę się roześmiać, ale kropla krwi opryskała muszlę.
Dotknął dłonią włosów i przekonał się, że są przesiąknięte krwią, a rana porządnie napuchła.
Badał ją przez chwilę palcami, a w końcu wzruszył ramionami, zadowolony, że będzie miał
jeszcze jedną bliznę.
Ukrył sklipuna, a potem zlizał krew z palców. Upokorzenia, które musiał znosić ze strony
Shedao Shai, zostaną wynagrodzone, kiedy zrobi mu wielką niespodziankę. Jedyne, czego żałuję,
pomyślał Lian, to że w swoim upadku nie dostrzeże mojej ręki. Szybko odsunął żal na bok. Mogę
zrzec się tej przyjemności, uznał. Poświęcę bogom tę ofiarę. Uśmiechnął się szeroko, pewny, że
w ten sposób przypodoba się bogom. Z rozkazu Shedao Shai do bitwy pozostał zaledwie miesiąc.
Tylko miesiąc upokorzeń, które musiał znosić. Miesiąc do objęcia stanowiska, które od dawna
mu się należy.
R O Z D Z I A Ł 27
Luke znalazł Marę przy dużym iluminatorze w apartamencie, który im przydzielono na
pokładzie „Tafanda Bay”. Wyczuł, że jego nadejście ją zaskoczyło, ale kiedy go rozpoznała,
uspokoiła się. Stała, obejmując się mocno ramionami, wpatrzona w MatkęDżunglę widoczną w
dole. Rozluźniła nieco uścisk, a Luke splótł palce z jej dłońmi, przytulił się do jej pleców i
pocałował ją w kark. - Jak się czujesz?
- Dobrze, bardzo dobrze. Arcykapłan Tawron wstąpił do mnie i był tak dobry, że odprawił
dla mnie ten rytuał, przez który wcześniej przeszli inni Jedi. Wstyd mi, że nie byłam z wami,
ale…
- Nic się nie stało, Maro. Byłoby świetnie, gdybyś nam towarzyszyła. Ale musisz
wypoczywać, żeby być w formie.
Pochyliła głowę i dotknęła delikatnie skronią jego skroni.
- Wiem, Luke, to miłe z twojej strony, ale czasem czuję się jak symulantka. Ithor jest tak
pełen spokoju, że jakoś ciężko mi tu utrzymać bojowego ducha. Nie chodzi o to, że lubię sytuacje
konfliktowe, ale w końcu zostałam wyszkolona, żeby sobie z nimi radzić.
- I niewielu jest takich, którzy mogą ci w tym dorównać.
- Niewielu? Na przykład kto?
Luke roześmiał się lekko.
- Pozwól, że się poprawię. Nie ma takich, którzy lepiej od ciebie radziliby sobie w sytuacjach
konfliktowych. Odwróciła głowę i pocałowała go w policzek.
- Dziękuję. Masz coś przeciwko temu, żebym jeszcze trochę odpoczęła w twoich ramionach?
- Ależ skąd! Mamy czas.
- Dzień albo dwa?
- Hmm. Chyba trudno byłoby nam tak stać przez dwa dni, nie uważasz? - Luke uśmiechnął
się. - W końcu zasłabniemy z głodu.
- Rzeczywiście, masz rację, mój mężu! Może lepiej powinniśmy się położyć.
- Podoba mi się twój tok myślenia. - Mistrz Jedi przycisnął żonę mocniej. Za oknem stado
trójszponiastych ptaków manolium zerwało się do lotu lśniącą kolorami kaskadą. Zawirowały i
odleciały w dół pod łukiem tęczy. - Wyobraź sobie, że przez całe to zamieszanie z planowaniem
zadań nie miałem czasu, żeby na chwilę przystanąć i zobaczyć, czego właściwie mamy bronić.
- Ja oglądam to miejsce godzinami i zawsze widzę coś nowego.
- Mara odwróciła się w jego uścisku i otoczyła mu ramionami szyję.
- Relal Tawron był dla mnie bardzo dobry. Powiedział, że chociaż Matka-Dżungla to miejsce
pełne spokoju, nie jest pozbawione przemocy i gwałtowności. Drapieżniki i ich ofiary są częścią
naturalnego cyklu. Drapieżniki zabijają zdobycz i pożerają ją, a potem same stają się
pożywieniem dla robaków i bakterii, które z kolei służą za pożywkę dla roślin, dających strawę i
osłonę roślinożercom.
- I porównał cię do drapieżnika? Mara wzruszyła ramionami.
- Raczej do pożaru, trawiącego całe połacie dżungli podczas suszy.
- Hmm, nie wiedziałem, że docierają do nich najświeższe wiadomości.
- Ach, ten sarkazm Jedi! Czuję się urażona.
Roześmieli się oboje. Luke pocałował ją w usta i w czubek nosa.
- Czy ukazał ci, z jakiej perspektywy powinnaś widzieć swoją rolę w nadchodzącej bitwie?
- Tak, ukazał… a to pozwoliło mi spleść moją naturę z naturą Matki-Dżungli. I to właśnie
jest klucz do całej sprawy: Matka-Dżungla wchłania w siebie wszystko, co jest częścią
naturalnego cyklu. Tym, co jest nienaturalne w inwazji Yuuzhan Vong, są jej powody: polityka,
chciwość, zazdrość. Wszystko to bywa powodem wojen, choć nie jest spotykane w naturze. Te
cechy pojawiają się, kiedy istoty myślące wypierają się natury, której są częścią. Luke
uśmiechnął się i przytulił ją mocno.
- To jedna z rzeczy, które w tobie uwielbiam, Maro. Ciągle idziesz do przodu, podczas gdy
wielu stanęłoby w miejscu, zadowalając się tym, co już osiągnęli. - Nie mogę się zatrzymać,
Luke, zwłaszcza teraz. - Mara wysunęła się z jego objęć. - Jest tyle rzeczy, których pragnę, a
przez tę inwazję, przez moją chorobę nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam…- zacisnęła usta w
wąską linię i wzięła go delikatnie za rękę. - Może to po prostu odzywa się biologia, ale teraz
myślę tylko o tym, jak bardzo… jak bardzo bym chciała mieć dziecko. Patrzę na ciebie i tak
bardzo cię kocham, a kiedy pomyślę, że może nie będziemy mogli…
Odwróciła się, nie patrząc na niego; zacisnęła wolną dłoń w pięść.
- Maro… - powiedział cicho i przyciągnął ją do siebie, tak że ich złączone dłonie dotknęły jej
brzucha. Otarł kciukiem pojedynczą łzę i pocałował wilgotny policzek. - Kochanie, zobaczysz, że
się uda… Niczego nie pragnąłbym bardziej, niż razem z tobą dać początek nowemu życiu. Jedno
dziecko, dwoje, czworo… Dotknęła opuszkiem palca jego ust.
- Wiem, że masz teraz mnóstwo do zrobienia, ale potrzebuję cię tak bardzo… Zostań ze mną
chociaż na chwilę? - Tak długo, jak będziesz chciała.
Na jej ustach zaigrał uśmiech.
- Oboje wiemy, że nie ma tyle czasu we wszechświecie. Wezmę tyle, ile mogę dostać teraz.
Dopełnimy siebie nawzajem, dopełnimy naszą więź z naturą. A potem możemy tylko ufać, że
Moc poprowadzi nas tam, gdzie będziemy potrzebni.
Corran podał ostatni duraplastowy pojemnik łysemu, krępemu człowiekowi, który pomagał
mu w załadunku „Gwiezdnego Piruetu”. - To chyba wszystko. Mężczyzna kiwnął głową.
- Zabezpieczę klapę i zajmę się pasażerami. Dzięki za pomoc.
- Nie ma sprawy. - Corran odwrócił się od podnoszonej właśnie klapy i podszedł do Mirax,
która sprawdzała ostatnich pasażerów z listą w notesie. Wszędzie wokół nich w doku
cumowniczym ithoriańskiego miasta-statku panował ruch i rozgardiasz. Niezliczone statki, duże i
małe, w pośpiechu przyjmowały na pokład pasażerów i sprzęt. Kiedy opuszczały hangar, ich
miejsce natychmiast zajmowały następne. W całym mieście i na wszystkich pozostałych
statkach-miastach trwała ewakuacja. Uśmiechnął się do żony.
- Masz już wszystkich?
- Mhm. - Zatrzasnęła wieczko komputerowego notesu i wsunęła urządzenie do kieszeni na
biodrze. - Paliwo już mamy, możemy ruszać. Corran pogłaskał ją po policzku.
- Wiesz, że nie chcę, żebyś odlatywała.
- Wiem, ale nie chcesz też, żebym tu została. - Mirax uśmiechnęła się i wskazała palcem na
frachtowiec za sobą. - Przerzucam ten zespół na Borleias. Tamtejszy klimat nie jest idealny dla
ithoriańskiej roślinności, ale myślę, że uda im sieje przystosować. - Na pewno się uda. - Otoczył
ją ramieniem. - Myślisz, że ten Chalco nada się na członka załogi?
- Z tego, co do tej pory widziałam, jest godny zaufania. Dostarczymy ładunek na miejsce, a
potem odstawię go z powrotem na Coruscant. - Oparła głowę o ramię Corrana. - Potem wrócę
tutaj. - Mirax, nie rób tego.
Odwróciła się twarzą do niego i oparła dłonie o jego pierś.
- Corran, ostatnim razem, kiedy poleciałeś walczyć z Yuuzhanami, z trudem udało ci się
uciec. A poprzednim razem przywieźli cię ledwo żywego.
- Mirax, twoja obecność tutaj nie sprawi, że będę bezpieczniejszy.
- Może i nie, ale przynajmniej będę mogła zabić tego, kto cię dopadnie.
Corran położył jej ręce na ramionach. - Po pierwsze, wcale nie zamierzam dać się zabić. -
Mało kto zamierza.
- Fakt - westchnął. - Mirax, nie chcę cię tutaj. Walki będą naprawdę ciężkie. To, co robisz,
ewakuując stąd Ithorian i próbki ich roślin, jest ważniejsze niż wszystko, czego ja mogę tu
dokonać. Podobnie jak ja, powinnaś robić to, co umiesz najlepiej. Zmrużyła brązowe oczy. -
Szanse, że zginę, są raczej niewielkie.
- Wiem i bardzo mnie to cieszy. - Powitał kiwnięciem głowy Anakina Solo, wbiegającego po
trapie „Gwiezdnego Piruetu”. Dotkną! czołem czoła żony.»- Mój dziadek zginaj, kiedy mój
ojciec był dzieckiem, i wiem, że twoja matka też umarła, kiedy byłaś jeszcze bardzo młoda. Nie
chcę, żeby coś takiego przytrafiło się naszym dzieciom. A chyba jeszcze gorzej byłoby,
gdybyśmy zginęli oboje. - Jeśli oboje umrzemy, Booster zajmie się dziećmi. - To ci dopiero
pocieszenie!
- Potraktuj to jako motywację, żeby się nie dać zabić, Corran. Pochylił głowę, żeby
pocałować jej dłoń, a potem spojrzał w górę z uśmiechem na ustach i w zielonych oczach.
- Mam motywację, skarbie, i popatrz, jak mi świetnie idzie: za pierwszym razem o mało
mnie nie zabili; za drugim razem uciekłem im cały i zdrowy. Trajektoria i przyspieszenie są w
porządku. To Yuuzhanie powinni się teraz zacząć martwić. Mirax roześmiała się z przymusem.
- Wiesz, twoje zuchwalstwo naprawdę wkurza mojego ojca. - Ale nie ciebie.
- Hmm… kiedy byłeś pilotem, wydawało mi się bardzo pociągające. - Wzruszyła ramionami.
- Ale kiedy zachowujesz się tak samo jako Jedi… - To co wtedy?
- Yuuzhanie powinni zacząć się poważnie martwić. - Pocałowała go leciutko, a potem
jeszcze raz, mocniej. Corran objął ją i przycisnął do siebie z całej siły. W jej pocałunku, w jej
ciele, czuł żarliwą namiętność, wynikającą bardziej z miłości niż ze strachu, że może go utracić. -
Będę za tobą bardzo tęsknić, Corran.
- Ja też, Mirax. - Tulił ją do piersi, a przez głowę przelatywały mu obrazy z ich wspólnego
życia. Pierwszy raz, kiedy ją zobaczył; jej uspokojona we śnie twarz po nocy pełnej namiętności;
uśmiech przez łzy po porodzie; a nawet tę iskrę bólu ukrytą za beznamiętną maską, gdy patrzyła,
jak ich dziecko się przewraca, i wiedziała, że powinna mu pozwolić podnieść się samemu po
upadku.
- Kocham cię, Mirax. Nigdy nie przestanę cię kochać.
- Wiem. - Pocałowała go jeszcze raz i uśmiechnęła się. - Wiesz, najchętniej żegnałabym się z
tobą przez najbliższych dwanaście godzin, ale muszę zwolnić miejsce postojowe dla następnego
statku.
- Biurokraci nie mają serc. - Corran pocałował ją ostatni raz. -Cokolwiek wymyśliłaś na
pożegnanie, zachowaj to na chwilę, kiedy znowu się będziemy witać. I niech nam to wtedy
zajmie tydzień.
- Właśnie się umówiłeś na piękną randkę - posłała mu całusa. -Uważaj na siebie, Corran.
Wiem, że będziesz odważny.
Anakin znalazł Chalco, który poprawiał pasy bezpieczeństwa ithoriańskiej pary w salonie
„Gwiezdnego Piruetu”. - Chciałeś odlecieć bez pożegnania?
Chalco poklepał młodego Ithorianina po ramieniu i odwrócił się do Anakina.
- Byłeś zajęty sprawami Jedi. Nie chciałem ci przeszkadzać. Mirax potrzebowała pomocy i
tak jakoś się złożyło.
- To wyjaśnia, jak tu trafiłeś, ale w dalszym ciągu nie wiem, dlaczego nie chciałeś się
pożegnać. Chalco zmarszczył brwi.
- Zawsze mówiłem, że spryciarz z ciebie. No więc słuchaj… - Pochylił się do przodu i
położył ręce na ramionach młodego Jedi. - Kiedy wyruszaliśmy na poszukiwania Daeshara’cor,
roiło mi się, jak to zostanę bohaterem, i sam widziałeś, co z tego wyszło. Poszedłem cię ratować,
a wyszło na to, że to ty musiałeś ratować mnie. Chyba po prostu doszedłem do wniosku, że nie
nadaję się na bohatera. Anakin zmarszczył brwi.
- Ale jednak to ty mnie uratowałeś! Jak sam powiedziałeś, gdybyś nie miał ze sobą blastera,
nie miałbym czym powalić Daeshara’cor. A poza tym… to, co tu robisz, pomagając ewakuować
tych ludzi… to prawdziwe bohaterstwo.
- Może i tak, ale to nie ten rodzaj bohaterstwa, którego będziesz potrzebował, mały. - Chalco
poklepał go po policzku. - Nie zrozum mnie źle. Bardzo się cieszę, że cię spotkałem. Jestem
dumny, że znam rycerza Jedi. No bo chyba jesteśmy przyjaciółmi, nie? Chciałbym mieć Jedi za
przyjaciela… a jeszcze bardziej chciałbym mieć ciebie za przyjaciela. - Jestem twoim
przyjacielem, Chalco.
- To dobrze. Teraz posłuchaj, przyjacielu: powodem, dla którego zabieram swoją żałosną
powłokę z tej planety, jest to, żebyś miał o jedną osobę mniej do ratowania, kapujesz? -
Uśmiechnął się i wyprostował. - A poza tym chciałem cię pożegnać przez komunikator…
zostawić ci wiadomość czy coś takiego, żeby oszczędzić nam łzawego pożegnania.
- Rozumiem. - Anakin uśmiechnął się i spojrzał w prawo, słysząc brzęczyk komunikatora na
półce. - Mam odebrać? Chalco przytaknął. - To komunikator Corrana. Anakin wziął z półki
urządzenie i odezwał się:
- Mówi Anakin Solo.
- Anakinie, gdzie jest Corran? - Bez trudu rozpoznał głos Wedge’a Antillesa. - Myślałem, że
to jego komunikator.
- Dobrze myślałeś. Jest na zewnątrz ze swoją żoną. Zaraz go zawołam.
- Nie trzeba. Powiedz mu, żeby tam zaczekał. I tak przyjdę do hangaru.
Anakin zmarszczył brwi.
- Co się stało?
- Na krańcach systemu pojawił się krążownik Yuuzhan Vong i zostawił wahadłowiec.
Oznaczenia z transpodera pozwoliły go zidentyfikować jako ten sam, którym Elegos A’Kla
poleciał na spotkanie z Yuuzhanami. - Wedge ściszył głos. - Z wahadłowca odbieramy tylko
nagraną wiadomość, odtwarzanąraz za razem. Wiadomość jest od Elegosa do Corrana, z
pozdrowieniami od dowódcy Yuuzhan Vong.
R O Z D Z I A Ł 28
Jaina Solo patrzyła przez iluminator pokoju odpraw pilotów na dok ładowniczy „Chimery”.
Z tego miejsca miała dobry widok na lądowisko i prom klasy Lambda, przycumowany pomiędzy
dwoma X-skrzydłowcami. Wezwano ją, żeby razem z Anni Capstar poleciała na rekonesans
obejrzeć prom; potem imperialny wahadłowiec ściągnął statek w pobliże „Chimery”, skąd
promień naprowadzający statku mógł wprowadzić go do doku.
Okrążając prom pierwszy raz, z trudem rozpoznała jego sylwetkę. Kotwice cumownicze były
wysunięte, a skrzydła zwinięte. Promy nie zwykły latać w przestrzeni w taki sposób, więc
wyglądał dziwnie i nie na miejscu.
Pierwsze wrażenie potwierdziło się, gdy zobaczyła na kadłubie liczne narośle. Mijając prom
na tyle blisko, by uchwycić kontakt wzrokowy - chciała zobaczyć, czy za sterami siedzi pilot -
zauważyła, że narośle przypominają algi i skorupiaki, przyczepione do poszycia. Okolice rampy
ładowniczej pokrywały szczególnie gęsto, Jaina zaczęła się zastanawiać, jak ekipa ratownicza
zdoła ją otworzyć.
Kiedy prom został wciągnięty do doku, X-skrzydłowcom rozkazano wylądować obok, a
potem technicy w ochronnych kombinezonach wygonili ją i Anni z pomieszczenia. Obie poddano
badaniu pod kątem obcych form życia, oznajmiono im, że są czyste, i polecono zaczekać w
pokoju odpraw albo pójść do stołówki, żeby coś zjeść. Anni skorzystała z drugiej możliwości, ale
Jaina była niemal pewna, że zamiast tego znajdzie sobie towarzyszy do partyjki sabaka i zacznie
obdzierać członków załogi „Chimery” z imperialnych pieniędzy.
Jaina postanowiła zostać i patrzeć. Dobrze pamiętała Elegosa z czasów wspólnej podróży z
nią, jej matką i Danni, zanim wstąpiła do Eskadry. Zdumiewał ją jego spokój i opanowanie.
Wynikały chyba nie z tego, że ignorował świat zewnętrzny, ani nie z kontroli rozumu nad
emocjami. Wyglądało to raczej, jakby natrafiwszy na problem, od razu widział jego sedno i tym
się zajmował, nie pozwalając się rozpraszać nieistotnym drobiazgom.
Podczas przelotu zwiadowczego słyszała powtarzające się bez przerwy nagranie głosu
Elegosa. Brzmiał normalnie, nawet radośnie, ale było w nim coś, co ją niepokoiło. Miała
nadzieję, że zobaczy Elegosa za sterami albo zdoła wyczuć jego obecność na statku, ale bez
powodzenia. Zanim prom nie pojawił się w obrębie systemu, nie miała oczywiście pojęcia o misji
Elegosa i była niemal pewna, że szok wywołany tą informacją wpłynął na jej odczucia na widok
promu. - To, co tu zrobili, jest dość niezwykłe.
Odwróciła się i zobaczyła Jaga Fela wchodzącego do pokoju. Miał na sobie czarny
kombinezon lotniczy z czerwonymi pasami na rękawach i nogawkach. Nie był tak oficjalny jak
na przyjęciu, ale też trudno byłoby uznać, że zachowuje się zupełnie swobodnie. Nie
uwierzyłaby, że jest siostrzeńcem Wedge’a Antillesa, gdyby nie podobieństwo linii nosa i
oprawy oczu.
- Dla mnie wszystko, co robią Yuuzhan Vong, jest dość niezwykłe. - Jaina skrzyżowała
ramiona i wyjrzała przez iluminator. -Już od godziny skanują prom tam i z powrotem. Nie
wyobrażam sobie, czego jeszcze mogliby się dowiedzieć bez otwierania go.
- Niczego. Nie po to go skanują. - Fel podszedł i stanął obok niej. W szybie iluminatora
zobaczyła wyraźnie jego odbicie. - Nie wiedzą, co jest w środku, i po prostu upewniają się, że to
nic szkodliwego, żeby nikt się do nich nie przyczepił, j eśli to coś wypuszczą.
- Mówisz to tak, jakbyś uważał, że przesadzają z ostrożnością. Pokręcił głową.
- Wiedzą, że nie mogą być pewni, co tam jest. Mogą najwyżej ograniczyć tę niepewność do
poziomu statystycznie dopuszczalnego. Tymczasem marnują tylko czas. Mamy wojnę. Nie da się
całkowicie wyeliminować ryzyka. Czasami, żeby zwyciężyć, trzeba zapomnieć o ryzyku i po
prostu robić to, co jest do zrobienia. Jaina odwróciła się do niego.
- Jesteś tylko dwa lata starszy ode mnie, ale mówisz tak, jakbyś był co najmniej w wieku
mojego ojca. Kiwnął głową.
- Wybacz. Oceniałem cię na podstawie twoich dokonań, a nie wieku.
Zamrugała, poczuła ukłucie gniewu.
- A cóż to ma oznaczać? Twarz Fela stwardniała.
- Jesteś rycerzem Jedi i doskonałym pilotem elitarnej eskadry. Wszyscy dobrze wiedzą, ile
talentu i determinacji wymagają obie te funkcje. Popełniłem błąd, oceniając cię zbyt pochlebnie.
Jaina zmarszczyła brwi.
- Widzę dane z twoich czujników, ale nadal nie mam pojęcia, jaki cel namierzyłeś. Jag Fel
westchnął.
-W społeczeństwie Chiss nie istnieje pojęcie dorastania. Dzieci dojrzewają szybko i od razu
dostają obowiązki dorosłych. Ci z nas, ludzi, którzy tam mieszkają, zostali wychowani podobnie.
Intelektualnie miałem świadomość, że w Nowej Republice jest inaczej, ale…
- Myślisz, że jestem dzieckiem? - Jaina spojrzała na niego lodowato. - Myślisz, że jestem
słaba i miękka?
Fel spuścił wzrok; zauważyła, że się zaczerwienił. Uniósł rękę, uprzedzając jej dalsze słowa,
i pokręcił głową. Ten gest jakby ujął mu dziesięć albo i dwadzieścia lat, dzięki czemu po raz
pierwszy wydał się Jainie kimś w jej wieku.
- Nie miękka, wcale nie. Masz w sobie determinację i odwagę, tylko brakuje ci… - Niby
czego? Zmarszczył czoło i spojrzał na prom.
- Nie jesteś… zatroskana tym wszystkim.
Jaina ugryzła się w język, żeby nie oświadczyć, że owszem, jest zatroskana nawet bardziej
niż on sam.
- Hm… chyba nie, to znaczy czasem tak, ale zatroskanie bywa takie przygnębiające…
- Zwłaszcza kiedy się widzi coś takiego. - Pokazał na dwóch mężczyzn podchodzących do
promu w dole. Mieli na sobie kombinezony ochronne, ale przezroczyste hełmy pozwalały ich
łatwo rozpoznać.
- Weź na przykład mojego wuja… Przywitał mnie tak serdecznie na przyjęciu… spotkaliśmy
się ledwie godzinę wcześniej, prywatnie, i był zaskoczony, kiedy się dowiedział, kim jestem, a
zaraz potem… Tam, skąd przyleciałem, mężczyźni nigdy się nie uśmiechali, a on w samym
środku najpoważniejszych problemów cieszy się, że mnie widzi. I nie dlatego, że jestem
sojusznikiem, tylko po prostu dlatego że jestem synem jego siostry. Przyjął mnie jak kogoś
bliskiego, chociaż matka zraniła go bardzo, opuszczając Nową Republiką. Jaina położyła rękę na
ramieniu Fela.
- Wedge już taki jest. Większość ludzi jest właśnie taka. Życie jest zbyt ciężkie, żebyśmy nie
mieli cieszyć się małymi przyjemnościami, a spotkanie z tobą i wiadomości, jak toczy się życie
jego siostry, musiały twojemu wujowi sprawić przyjemność. Niezależnie od tego, jak kiepsko
wygląda sytuacja, żart, uśmiech czy klepnięcie po plecach pomagają rozładować napięcie.
Fel uniósł podbródek, a Jaina poczuła, że z powrotem zamyka się w sobie.
- Wśród Chissów świętujemy dopiero wtedy, gdy praca jest wykonana do końca. - A jeśli ta
praca nigdy się nie kończy?
- Jeśli się nie kończy, to świętowanie byłoby fałszem.
- Nieprawda, jest konieczne. - Spojrzała na niego; zobaczyła pełen siły profil, determinację
na twarzy i poczuła, że przechodzi ją dreszcz. Był przystojny, to nie podlegało dyskusji, a
zadziorność plus wyjątkowy talent do pilotażu miały swój urok. Podziwiała sposób, w jaki
przeciwstawił się politykom Nowej Republiki, z których większość budziła w niej odrazę ze
względu na sposób, w jaki traktowali jej matkę. Nawet ten jego imperialny, oficjalny chłód był
na swój sposób pociągający.
Ciekawe, czy mama podobnie patrzyła na ojca? - pomyślała.
W chwili gdy ta myśl przyszła jej do głowy, gwałtownie cofnęła rękę z ramienia Fela.
O, nie! - pomyślała. Nie mam zamiaru zadurzyć się w ponuraku, który uważa, że zatroskanie
to normalny stan ducha. Nie czas ani miejsce na to, żeby choć o tym pomyśleć.
Fel odwrócił głowę, kiedy cofnęła rękę i uśmiechnął się lekko.
- Chissowie, wbrew temu, co mogłabyś sądzić na podstawie naszej rozmowy, są ludźmi
myślącymi. Rozważnymi, ostrożnymi, ale nie pozbawionymi odrobiny fantazji. Zdarza im się
zastanawiać, jacy by byli, gdyby życie ułożyło im się inaczej. Kogo by spotkali, jak by wyglądało
to spotkanie, kim by się stali… - Nie bardzo rozumiem, po co mi to mówisz.
- Bo… - zawahał się i opuścił wzrok. - Zastanawiałem się, co wuj Wedge pomyślałby o
moim starszym bracie. Jaina uśmiechnęła się.
- Jedyny problem z wycieczkami w świat fantazji jest taki, że życie nigdy nie układa się tak,
jakbyśmy sobie tego życzyli. Czasami spotkanie to tylko spotkanie. A czasami… preludium. Fel
roześmiał się.
- Gdybym to ja powiedział, oskarżyłabyś mnie, że mówię, jakbym był w wieku twojego ojca.
- Może tak, a może nie. - Spojrzała na jego odbicie w szybie. -Ale kiedy się jest nastolatkiem,
miło podejmować dojrzałe decyzje, kiedy zajdzie taka potrzeba, a kiedy indziej po prostu
beztrosko płynąć sobie przez życie.
Corran czuł się fatalnie w kombinezonie ochronnym. Był okropnie spocony, choć dzięki
systemowi chłodzenia skafandra nie było mu gorąco. Cały się trząsł. Sposób, w jaki narośle na
kadłubie promu zmieniły jego kształt, a łuski pokryły jego krawędzie, by dalej rozrosnąć się w
gąszcz burych osadów mineralnych - wszystko to przyprawiało go o dreszcze. Spojrzał na
Wedge’a.
- Nie musisz tu być, Wedge. Gdyby coś ci się stało, Iella i dzieci nie darowałyby mi tego.
- Za to Mirax byłaby nadzwyczaj szczęśliwa, gdyby coś przydarzyło się tobie, prawda? -
Wedge roześmiał się swobodnie. - Znowu razem, jak podczas lotu na okopy Borleiasa, tyle tylko
że tym razem ty idziesz przodem.
- Jeśli dobrze pamiętam, ktoś wydał mi rozkaz, żeby tam lecieć!
-No dobra, tak było. I co, chcesz się licytować szarżą, pułkowniku?
- Wykonałbyś mój rozkaz tak samo, jak ja wykonałem tamten. - Corran potrząsnął głową. -
Zresztą masz zbyt bystry umysł, żebym mógł na tobie próbować sztuczek Jedi. Niech już
będzie… cieszę się, że mam cię na skrzydle.
Podeszli do promu niedaleko rampy ładowniczej. Personel techniczny ustawił tam ruchome
schodki, na które można było się wspiąć, by dotknąć dolnej części kadłuba. Olbrzymia narośl,
która Corranowi przypominała gigantyczny strup - pokryta czerwonobrunatnymi zaciekami w
kolorze zaschniętej krwi - pokrywała całą rampę ładowniczą. Im bliżej panelu dostępu, tym
narośl była jaśniejsza i mocniej najeżona kolcami. - Co o tym myślisz, Wedge?
- Cóż, uważam, że twój miecz świetlny zdołałby się przebić przez poszycie, ale nigdy nie
wiadomo, na co wtedy natrafisz. - Skrzyżował ręce na piersi. - A skoro to ma być prezent dla
ciebie z pozdrowieniami od dowódcy Yuuzhan Vong, przypuszczam, że nie spodobałby mu się
pomysł, że poszatkowałeś jego dar na kawałki.
- Chyba masz rację. - Corran wszedł na schodki i przyjrzał się z bliska panelowi zdalnej
kontroli dostępu. - Ta narośl jest znacznie twardsza niż pozostałe, a niektóre krawędzie są
wyszczerbione. I porośnięta kolcami ostrymi jak igły.
Uniósł rękę w rękawicy w stronę narośli, co spowodowało, że jeden z kolców poruszył się i
skierował w jej stronę. Cienka igła wystrzeliła, ale nie zdołała przebić rękawicy. Uderzyła jednak
z wystarczającą siłą by odrzucić rękę Corrana do tyłu o parę centymetrów. Zaskoczony rycerz
wzdrygnął się, odskoczył i spadł ze schodków na pokład. Wedge pochylił się nad nim, by pomóc
mu wstać. -Nic ci nie jest? Corran pokręcił głową.
- Nie, wszystko w porządku - westchnął. - Gdybyś chciał komuś posłać podarunek w dowód
szacunku, postarałbyś się, żeby dar nie trafił w niepowołane ręce, prawda? Opieczętowałbyś go,
upewniając się, że adresat zna kod czy kombinację, umożliwiającą mu otwarcie upominku? - To
ma sens.
- Tego się obawiałem. - Corran odpiął od pasa miecz świetlny i włączył go, rozsiewając
srebrne blaski po kadłubie promu. Wyciągnął rękę w stronę Wedge’a. - Zdejmij mi rękawicę.
Dotknę tego gołą dłonią. Jeśli stanie się coś niepokojącego, odetnę ją. Wedge zmarszczył czoło.
- Jesteś pewien, że to rozsądne?
- Oczywiście, że nie, ale chyba nie mam wyboru - uśmiechnął się. - Na Bimmiel zostawiłem
dość krwi, żeby Yuuzhanie mogli zebrać niezłe próbki. Mogę się założyć, że to paskudztwo
zaprogramowano w taki sposób, by otworzyło prom; kiedy posmakuje mojej krwi. Wedge zdjął
rękawicę z dłoni Corrana.
- Czy nie rozsądniej byłoby pobrać krew i spryskać nią ten kolec?
- Jasne… ale to nie po koreliańsku! - Corran wzruszył ramionami i podniósł lewą rękę w
stronę spodu promu. Jeden z kolców poruszył się i wbił ostrą igłę w jego dłoń. Cofnął się równie
szybko, jak zaatakował, pozostawiając maleńką rankę, na której pojawiła się kropla krwi. - Żaden
z nas nie pomyślał o truciźnie, co?
Zanim Wedge zdążył odpowiedzieć, brzegi strupa zaskrzypiały, osypując na pokład małe
grudki, które roztrzaskały się jak lód w zetknięciu z twardą powierzchnią. Grube, połyskujące
śluzowate sznury wypłynęły z brzegów strupa, łącząc pokład promu z opuszczającą się rampą
ładowniczą. Śluz rozciągnął się w coraz cieńsze pasma, które przerwały się w połowie, po czym
górna ich część zaczęła skapywać z poszycia, a dolna spłynęła w dół, tworząc błyszczącą kałużę
na pokładzie hangaru.
Corran zszedł ze schodków i wspiął się po rampie z włączonym mieczem świetlnym w dłoni.
Wedge wszedł tuż za nim, ściskając w ręku miotacz. Nie licząc słabej bioluminescencyjnej
poświaty, we wnętrzu promu panowała ciemność, a blask pałający od ostrza pogłębiał tylko
cienie, które tańczyły groteskowo, gdy Corran poruszał mieczem.
Wszędzie wokół siebie widzieli powyrywane i roztrzaskane panele ścienne. Dziwaczne
yuuzhańskie narośle - niektóre podobne do korzeni, inne do koralowych krzewów - porastały całe
wnętrze. Zwisały ze ścian niczym bluszcz, a kiedy Corran i Wedge weszli na pokład, skręcały się
i wiły. Tkanka okrywająca długie, mackowate pnącze pękła, uwalniając ciemną ciecz, która
wypłynęła z nich na zewnątrz. Corran pokręcił głową. - Nic z tego nie rozumiem.
- A ja owszem. Podczas gdy my prześwietlaliśmy prom na wszystkie sposoby, te wszystkie
paskudztwa robiły pewnie to samo z nami. W czasie, kiedy otwierała się rampa ładownicza,
przesłały wszystkie dane tam, skąd prom przyleciał. Potem zaczęły umierać, i to szybko, żeby nie
zostało nam nic do analizy. - Wedge wyrwał ze ściany korzeń, który momentalnie rozpuścił się i
rozpłynął. -Coś przyspiesza przemianę materii tych organizmów w niesamowitym stopniu. To
jakby kompost, rozkładający się z prędkością światła.
- Jeśli to jest właśnie wiadomość od Shedao Shai, to nie wiem, jak ją rozumieć. To nie ja
jestem tym Jedi, który niegdyś był wiejskim chłopakiem, ani nie mam zamiaru szybko umierać. -
Corran uniósł miecz wysoko, by jak najlepiej oświetlić pomieszczenie. - Zaraz, zaraz… spójrz,
co to takiego?
Przy wejściu do przedziału pasażerskiego, oparty o grodź prowadzącą do kabiny, leżał duży,
owalny kształt. Przez jego środek biegł poziomy szew, a całość skojarzyła się Corranowi z
muszlą jakiegoś morskiego organizmu. Miało szorstką powierzchnię koloru piasku, pociętą
paskami biegnącymi wachlarzowato od tylnego grzebienia do przedniej krawędzi. Na środku
szew był zapieczętowany kamiennym, kolczastym wyrostkiem.
Kiedy Corran i Wedge zaczęli podchodzić bliżej przejściem pomiędzy rzędami siedzeń,
umieszczony na wierzchu muszli villip przenicował się, przybierając rysy Elegosa. Chociaż
protoplazma, z której zbudowany był villip, nie była w stanie odtworzyć jego złotego futra,
przybrała żółtawy odcień, odwzorowując nawet fioletowe pasma wokół oczu. Wizerunek był
podobny do hologramu zrobionego zepsutym laserem - rozpoznawalny, ale mocno
schematyczny. Villip odezwał się głosem Elegosa:
- Wiele mógłbym ci opowiedzieć o rasie Yuuzhan Vong, ale zostało mi mało czasu. Shedao
Shai dużo mnie nauczył. Yuuzhanie nie są bezmyślnymi drapieżcami, ale wyrafinowaną rasą,
której filozofia diametralnie różni się od naszej. Nie udało mi się odkryć źródeł ich nienawiści do
maszyn, ale wierzę, że w innych sprawach jest sporo miejsca na kompromis. Moja misja u
Yuuzhan Vong była trudna, ale owocna, i mam nadzieję, że stanie się punktem wyjścia do
dalszego postępu. Twarz wyobrażana przez villipa uśmiechnęła się.
- Spośród wielu naszych rozmów Shedao Shai najbardziej zaintrygowały opowieści o
wielkim admirale Thrawnie, który studiował sztukę swoich wrogów, by na jej podstawie
zrozumieć ich charakter. Dla ciebie, Corranie, Shedao Shai ma wiele szacunku. Wie, że to ty
byłeś na Bimmiel. Dwaj wojownicy, którzy tam polegli, byli jego krewnymi. Wie także, że byłeś
na Garqi. Jest przekonany, że spotkacie się w przyszłości, dlatego przygotował dla ciebie ten
podarunek, abyś mógł studiować jego kunszt, tak jak on studiował twój. Z każdym spędzonym
tutaj dniem rośnie moja wiedza o rasie Yuuzhan Vong, tak jak rośnie ich wiedza o nas. - Wzrok
Elegosa zmiękł. - Mam nadzieję, że niedługo spotkamy się w czasach pokoju. Uściskaj, proszę,
moją córkę i przekaż jej wyrazy miłości. I nie bój się o mnie, Corran. Choć trudna, moja misja
jest niezbędna, jeśli mamy mieć jakiekolwiek szanse na pokój.
Kiedy wiadomość się skończyła, villip zastygł z powrotem w nieprzezroczystą kulę,
przeturlał się na lewo i spadł pod skrzyżowane nogi rycerza Jedi. Corran spojrzał na Wedge’a i
wzdrygnął się.
- Nie podoba mi się, że Shedao Shai uważa nas za geniuszy tego samego kalibru co Thrawn.
Wedge wzruszył ramionami. - Czyja wiem? Może będzie przez to ostrożniejszy?
- I dlatego ściągnie tu takie siły, na których widok sam Thrawn wziąłby nogi za pas. - Rycerz
pokręcił głową. - Może udałoby się nam namówić Yuuzhan, żeby zatrudnili u siebie paru
Noghrich jako ochroniarzy?
- Nie sądzę, żeby to się udało. - Wedge wskazał głową na muszlę. - Otworzysz go? - Chyba
tak. Gdyby Elegos uważał, że kryje się za tym pułapka, znalazłby sposób, żeby mnie o tym
ostrzec. - Corran uniósł zaciśniętą w pięść lewą dłoń nad najeżoną kolcami pieczęcią i skropił ją
kilkoma kroplami krwi. Wyrostek szczęknął i odpadł. Pokrywa muszli zaczęła się powoli
otwierać. Blask miecza świetlnego odbił się od złotego przedmiotu, umieszczonego we wnętrzu.
- Na czarną ikrę Sithów! - Corran poczuł, że w żołądku eksploduje mu gorąca kula. Padł na
kolana. - Och… nie! Nie…! Nie…!
W otwartej muszli spoczywało dzieło sztuki, które niewątpliwie stanowiło owoc wielu
godzin pełnej poświęcenia pracy. Kompletny szkielet, usadowiony ze skrzyżowanymi nogami…
a każdą jego kosteczkę pokrywała warstwa złota. Mostek i delikatne końcówki długich kości
połyskiwały platyną. W oczodołach osadzono olśniewające fioletowe klejnoty. Sproszkowany
ametyst, naniesiony na boczne kości czaszki, idealnie odwzorowywał rysunek liliowych pasów
na twarzy Elegosa.
Wypolerowane, lśniące bielą zęby układały się w zimny uśmiech.
Szkielet Caamasjanina siedział z głową pochyloną do dołu, jakby patrzył na villipa, leżącego
w trójkącie jego skrzyżowanych nóg. Tkanka villipa stwardniała, przybierając czyjeś
zniekształcone rysy. Głos wydobywający się z niego był szorstki i budzący grozę. Płynnie
posługiwał się wspólnym językiem, ale widać było, że z trudem przychodzi mu układać usta w
sposób, jakiego wymagała artykulacja w tym języku. - Jestem Shedao Shai - przedstawił się. -
Byłeś na Bimmiel. Zgładziłeś dwóch moich krewniaków, zostawiając ich na pastwę robactwa.
Ukradłeś kości mojego przodka. Przesyłam ci w darze ten szkielet, żebyś wiedział, jak należy
uhonorować poległego wojownika Yuuzhan Vong. Ton głosu niemal niezauważalnie zmiękł.
- Żałuję, że twoje czyny zmusiły mnie, by zabić Elegosa. Chcę, żebyś wiedział, że zrobiłem
to sam, własnymi dłońmi. Kiedy go dusiłem, w jego oczach wyczytałem świadomość, że został
zdradzony - ale tylko na początku. Zanim umarł, zrozumiał, że jego śmierć była koniecznością.
Ty również musisz to zrozumieć. Yuuzhanin zmrużył oczy.
- Spotkamy się, my i nasze armie, wokół planety, którą zwiecie Ithor. Jeśli masz w sobie
choć odrobinę honoru… a Elegos zapewniał mnie, że tak… zwrócisz mi szczątki moich
przodków. Jeśli tego nie zrobisz, śmierć twojego przyjaciela pójdzie na marne. Corran poczuł na
ramionach dłonie Wedge’a. Patrzyli razem, jak villip przenicowuje się z powrotem. Rycerz
wyłączył miecz, pogrążając kabinę w niemal kompletnych ciemnościach, w których szkielet
przed nimi ledwie majaczył. Wyciągnął rękę; spróbował wyczuć ciepło, resztki ducha Elegosa,
ale poczuł tylko chłód.
- Wedge, on był… Elegos był taki pełen dobroci. To on uratował mnie przed zatraceniem,
kiedy byłem wśród piratów. Pomógł mi uratować Mirax. - Corran zwiesił głowę. - A jego
morderca śmie mówić, że to ja jestem winien jego śmierci! Elegos nigdy nie uczynił nic, co
mogłoby kogokolwiek skrzywdzić, a sam zginął po to, żeby ktoś mógł przekazać, co ma mi do
powiedzenia…
Wedge mocniej zacisnął ręce na ramionach Corrana.
- Widocznie Yuuzhanie uważają, że to jedyny rodzaj wiadomości, jaki jesteś w stanie
zrozumieć.
- Tak? A więc dobrze. Zrozumiałem, co miał mi do przekazania Shedao Shai. - Corran
dźwignął się ciężko na nogi. - Tak bardzo chce mieć te kości? Będzie je miał, i to w wielkim
pudle. Dołożę tam jego własne gnaty, żeby Yuuzhanie mogli zabrać to śmierdzące ścierwo do
domu.
R O Z D Z I A Ł 29
Poświata emanująca z holograficznego wizerunku układu Ithor oświetlała twarze osób
zebranych w pokoju odpraw. Luke obserwował, jak światło faluje i zmienia natężenie, gdy
admirał Kre’fey przestawia perspektywę odwzorowania. Obraz wznosił się znad planety po
spiralnej orbicie i rozbłyskiwał, kiedy natrafiał na miasta-statki, powoli oddalające się od świata,
który dotąd był ich domem. Admirał zatrzymał obraz.
- Ewakuacja postępuje stosunkowo sprawnie. Miasta-statki nie są konstrukcyjnie dość
mocne, żeby przetrwać skok w nadprzestrzeń, nawet gdyby zostały wyposażone w hipernapęd.
Możemy tylko osłaniać je przed siłami Yuuzhan i oczywiście to robimy. Tymczasem wszelkie
statki, jakie zdołamy skonfiskować, zajmą się ewakuacją mieszkańców. Admirał Pellaeon
uroczyście pokiwał głową.
- Nigdy nie sądziłem, by było możliwe ewakuowanie całej populacji planety. Corran
zmarszczył brwi.
- Jeszcze ich nie ewakuowaliśmy, do tego długa droga. Poza tym pozostawiamy na Ithor
wielkie bogactwo życia. Ewakuacja obejmuje zaledwie niewielką, najbardziej mobilną część
populacji.
Kre’fey spojrzał na notes komputerowy, z którego sterował obrazem z holoprojektora.
- Z naszych szacunków wynika, że potrzebujemy około tygodnia na zakończenie ewakuacji,
pod warunkiem że dodatkowe statki, o które prosiłem, zdążą na czas. Ceny przelotu z planet w
rodzaju Agamar już i tak podskoczyły, więc każdy, kto ma jakikolwiek statek zdolny do
przewożenia ładunków, ściąga tu, żeby zabrać choć paru uciekinierów. To wyścig z czasem, a
szanse, że go wygramy, są z każdą chwilą mniejsze. Mistrz Jedi westchnął, przygnębiony oceną
sytuacji przedstawioną przez Bothanina. - Czy pański kuzyn nie mógłby nam pomóc? Traest
Kre’fey roześmiał się głośno.
-Nic nie może zrobić. Jego doradcy odlecieli na Coruscant jednym z pierwszych statków.
Corran uniósł brew w zdumieniu.
- Borsk został?
-Tak.
Korelianin uniósł obie dłonie, jakby chciał coś na nich zważyć.
- Odważny - głupi. Odważny - głupi. Nie jestem pewien, w którą wersję wolę wierzyć w jego
przypadku.
- Dopóki nie zacznie sprawiać kłopotów, nie dbam o to, która z wersji jest prawdziwa -
westchnął Bothanin. - Chociaż z drugiej strony… szanse na to, że nie będzie z nim kłopotów, są
minimalne.
- To naprawdę nieistotne. - Pellaeon złączył dłonie czubkami palców. - Nasi inżynierowie
zakończyli prace na stacji naziemnej. Obrońcy… tacy, jakich mamy… zajęli pozycje. Skorupy
bronią skorup, ale to powinno wystarczyć, by wyprowadzić Yuuzhan w pole.
- Świetnie - ucieszył się Luke. - Jedi niemal zakończyli przygotowania na pokładzie
„Tafanda Bay”. Wolałbym mieć więcej czasu na upewnienie się, że wszystko działa, jak należy,
zrobić jeszcze parę symulacji, ale zaczniemy, kiedy przyjdzie czas. Teraz wszystko zależy od
Yuuzhan Vong.
- Tak, niewątpliwie. - Kre’fey wcisnął guzik w notesie komputerowym i obraz układu
słonecznego Ithor znów zaczął przez nimi wirować, schodząc po szerokiej spirali w głąb
systemu. Tam, usadowiona pomiędzy pasem asteroidów a gazowym gigantem, spoczywała
yuuzhańska flota. Statki też wyglądały jak grupa asteroid, która odłączyła się od pozostałych, by
krążyć wokół gazowego giganta, ale ich kurs nieubłaganie wskazywał jeden punkt - planetę Ithor.
Na widok floty Luke’a przeszły ciarki. Bothański admirał odchylił się w fotelu i pogładził
białą sierść na szyi obiema rękami.
- Od pierwszej chwili gdy pojawili się w systemie, zrobiłem tysiące symulacji na temat
prawdopodobnego rozwoju bitwy. Biorąc pod uwagę liczebność obu stron, wyniki są niemal za
każdym razem identyczne. Starcie w przestrzeni, straty po obu stronach, a potem odwrót na
przeciwne krańce planety. Przy ich obecnym tempie do starcia dojdzie za trzy, może cztery dni.
Jedna wielka bitwa, a potem obie strony wycofują się. Gilad Pellaeon pochylił się do przodu i
musnął wąsy.
- Wystąpiłem o posiłki i wiem, że wy zrobiliście to samo. Jedno mi się nie podoba w tych
symulacjach: Yuuzhanie mogą wysłać niewielki kontyngent w pogoń za miastami-statkami,
kiedy wycofamy się po bitwie. Będziemy musieli zareagować, zmieniając tym samym
równowagę sił w okolicach samej planety. Ithor pozostanie odsłonięta. Corran zmrużył zielone
oczy.
- Czy te posiłki mogłyby zająć w systemie taką pozycję, by osłaniać miasta-statki?
Imperialny admirał przytaknął.
- To dość łatwe, a przy tym mogłyby pomóc przy ewakuacji.
- A ewakuacja jest znacznie ważniejsza niż dobijanie niewielkich oddziałów Yuuzhan. -
Luke spojrzał na Corrana. - O co chodzi? Korelianin zamrugał i spuścił wzrok.
- Cóż, wygląda na to, że tak naprawdę potrzebujemy nie wycofania się, tylko prawdziwego
rozejmu. Pellaeon pokiwał głową.
- To by nam się najbardziej przydało, ale los pańskiego caamasjańskiego przyjaciela
wskazuje, że to raczej niemożliwe. -Niekoniecznie.
Luke spojrzał twardo na Corrana, wyczuwając falę sprzecznych emocji emanującą od
ciemnowłosego Jedi. - Co ci chodzi po głowie? Masz coś w zanadrzu?
- Przyłapałeś mnie na gorącym uczynku. - Corran zacisnął usta. - Nie miałem zamiaru
niczego przed tobą ukrywać, Luke, ale… Wszyscy słyszeliście, co przekazał mi Shedao Shai.
Wysłałem wiadomość na Agamar. Pojutrze spodziewam się dostać te szkielety, o jakie mu
chodzi, od zespołu archeologów, który je odnalazł. W ten sposób zyskam coś, co Shedao Shai
chciałby mieć najbardziej na świecie. Luke potrząsnął głową.
- Chyba nie planowałeś nic głupiego, co? Nie wymyśliłeś na przykład, żeby ściągnąć je na
pokład „Tafanda Bay” jako przynętę?
- Nie wiem, co myślałem. Nie zaszedłem aż tak daleko, żeby robić konkretne plany. - Corran
popatrzył na swoje dłonie, oparte płasko o stół. - Po prostu wiedziałem… to znaczy w pewien
sposób czułem… że muszę tu mieć te szkielety. Może chciałem je wystrzelić w stronę słońca i
powiedzieć Shedao Shai, żeby sobie za nimi leciał w studnię grawitacyjną, jeśli mu tak na nich
zależy, a potem spłonął. Nie wiem. Kre’fey podrapał się w podbródek.
- Chcesz zaproponować te szkielety w zamian za rozejm? Nie jestem pewien, czy się na to
zgodzą. Corran potrząsnął głową.
- Nie zgodzą się.
Luke zwrócił uwagę, że tym razem Corran mówi tak, jakby był tego całkiem pewien. - Co
masz na myśli?
- Tak naprawdę Shedao Shai chciałby mieć dwie rzeczy. Po pierwsze, kości, po drugie, mnie.
Zabiłem dwóch jego pobratymców na Bimmiel, więc on w odwet zabił Elegosa. Teraz chce
dopaść mnie. Imperialny admirał uśmiechnął się niewesoło. - A pan chce zabić jego.
- Nie miałbym nic przeciwko temu. - Koreliański rycerz podniósł głowę. - Oto, co proponuję:
wyzwę dowódcę Yuuzhan Vong na pojedynek. Jeśli wygra, dostanie kości. Jeśli ja wygram,
dostanę Ithor. Do czasu rozstrzygnięcia zawrzemy rozejm. Ile czasu potrzebujecie? Tydzień?
Dwa?
- Tydzień brzmi nieźle, a dwa jeszcze lepiej. - Kre’fey pokiwał głową. - To się powinno
udać. Luke pokręcił głową. - Nie możemy do tego dopuścić.
- Dlaczego nie, mistrzu?
- Po pierwsze, Borsk Fey’lya nigdy się na to nie zgodzi. Kre’fey odchrząknął.
- To, czego mój kuzyn nie wie, nie spędza mu snu z powiek. Corran przytaknął. - A jeśli to
nie zadziała… jeśli Shedao Shai się nie zgodzi, nie będziemy musieli się tłumaczyć z kolejnej
porażki Jedi.
- Corran, to jest nie w porządku. Jeśli wyzwiesz go na pojedynek, staniesz się agresorem.
Zmusisz go do działania. Jedi tak nie postępują.
Stąpasz niebezpiecznie blisko ciemnej strony, przyjacielu, pomyślał Luke. Nie powiedział
tego na głos, bo nie był pewien, jak przyjąłby to admirał.
Corran przez chwilę siedział w milczeniu, a wreszcie się odezwał.
- Chyba rozumiem twoje obawy, mistrzu, ale wracamy do dyskusji Jedi sprzed miesięcy.
Czuję, że zagrożenie ze strony Yuuzhan Vong rośnie. Wiem, że moje działanie byłoby tylko
uprzedzeniem działań Yuuzhan. Elegos udał się do nich, próbując powstrzymać inwazję, a
gdybym ja zdołał ich powstrzymać choćby o jeden dzień, zwiększyłbym szanse powodzenia
ewakuacji. Nie jest to może taki wybór, jakiego byśmy sobie życzyli, ale w tej chwili chyba nie
mamy żadnej innej możliwości. - Ale pomyśl o tym, jaki dajesz przykład! To woda na młyn
Kypa!
- Wiem. - Corran zamknął oczy i odchylił się na oparcie fotela. - Chciałbym, żeby był inny
sposób, mistrzu, ale ten właśnie wydaje mi się słuszny.
Luke już chciał zaprotestować i zabronić Corranowi wchodzenia w układy z dowódcą
Yuuzhan. Nie zrobił tego, bo uderzyła go aura spokoju, emanująca od przyjaciela. Mistrz Jedi
spojrzał na dwóch wojskowych. - Zaaprobowalibyście taki plan?
Pellaeon prychnął.
- Żeby jeden człowiek podejmował samowolne działania, które mają zadecydować o losie
całych planet i ich mieszkańców? To ostatnia rzecz, na jaką przystałoby Imperium. Chodzi nie
tylko o to, że byłoby to ryzykowne dla człowieka, który się tego podjął, ale zachęciłoby innych
do niesubordynowanych działań, gdyby tylko poczuli, że, to co chcą zrobić, jest „słuszne”.
Gdyby ten człowiek podlegał moim rozkazom, zabroniłbym mu tego… ale tak nie jest.
Przyznaję, że jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji, więc gdyby jego akcja się powiodła, bardzo
bym się z tego cieszył. Ta decyzja powinna jednak wyjść od jego dowódcy. Admirał Kre’fey
zmarszczył czoło.
- Pamiętam, że miałem dobry powód, by przywrócić pułkownika Horna do czynnej służby,
ale nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć jaki - westchnął. - Zgadzam się z admirałem
Pellaeonem. Wcale mi się to nie podoba, ale chyba nie możemy sobie pozwolić, by nie
wykorzystać takiej szansy. Statki nie mogą się poruszać szybciej, więc wygranie paru
dodatkowych dni jest ważniejsze niż wygranie bitwy. Ta akcja przynajmniej pozwoli nam zyskać
na czasie. A jeśli dzięki niej uda się ocalić Ithor, to tym lepiej. Luke poważnie pokiwał głową.
- Wiele rzeczy mi się w tym nie podoba, ale… - spojrzał na Corrana. - Mam zaufa
nie do twoich opinii. Wiem, że postąpisz słusznie. - Dziękuję, mistrzu.
Luke poklepał Corrana po ramieniu.
- Teraz trzeba się zastanowić, jak dostarczyć wiadomość Shedao Shai. Dam ci
znać, jak tylko coś wymyślimy. Kre’fey wstał i podał Luke’owi rękę.
- Na wszelki wypadek, gdyby nikt tego nigdy nie powiedział głośno… doceniam
poświęcenie pańskie i pańskich Jedi. Chciałem, żeby pan o tym wiedział, na wypadek gdyby nie
udało nam się obu przetrwać tego konfliktu.
Przez chwilę Luke miał przed oczami obraz Chewbacki, który zniknął pod wpływem silnego
uścisku dłoni Bothanina.
- Dziękuję, admirale. Niech Moc będzie z nami wszystkimi.
R O Z D Z I A Ł 30
Jacen Solo obserwował, jak kapitan frachtowca odbiera od Corrana notes komputerowy,
sprawdza potwierdzenie odbioru błyskające na ekranie i macha rękaw kierunkubinarnego wózka
ze sfatygowaną aluminiową skrzynką.
- Powinien pan wiedzieć, że doktor Pace zamierza ostro zaprotestować do najwyższych
władz przeciwko przywłaszczeniu artefaktów Yuuzhan Vong - odezwał się kapitan.
- Rozumiem. - Corran skwitował wiadomość krótkim skinieniem głowy. - Dziękuję, że pan
wpadł. Nie będę pana zatrzymywał.
- Żaden problem. Pańska żona wyświadczyła mi kiedyś przysługę. Cieszę się, że mogłem się
odwdzięczyć. - Mężczyzna zasalutował i skierował wózek z powrotem doswojego frachtowca.
- Chcesz, żebym ci z tym pomógł, Corran?
Starszy rycerz podźwignął skrzynkę za uchwyt i wyciągnął ją w kierunku Jacena.
- Zmieniłeś zdanie? Na początku nie bardzo ci się podobał ten pomysł. Przemyślałeś
wszystko jeszcze raz?
Jacen chwycił skrzynkę z drugiej strony i zdziwił się, jaka jest lekka.
- Raczej nie. Robisz z tej wojny prywatną potyczkę… ty przeciwko Shedao Shai.
To nie jest słuszne, bo tworzy wśród nas podziały i trochę za bardzo zahacza o…
- Nie mów mi, że zahacza o ciemną stronę, Jacen. - Corran uniósł rękę i pokręcił głową. - Nie
jestem w nastroju, żeby…
- Owszem, jesteś w nastroju. Po prostu nie chcesz tego słuchać, bo wiesz, że to prawda. -
Jacen wyprzedził Corrana o krok i teraz zerkał na niego przez ramię. - To ty mi mówiłeś, że
musimy wszyscy ciągnąć w tym samym kierunku, a tymczasem sam wyprawiasz się na własną,
prywatną krucjatę. Szukasz zemsty za śmierć przyjaciela.
Nie mogę cię za to winić, ale gdybym to ja był na twoim miejscu, przekonywałbyś mnie, że
powinienem podporządkować własne uczucia temu, co inni uważają za słuszne.
- Prawdopodobnie masz rację.
- W takim razie dlaczego to samo nie odnosi się do ciebie?
- Dlatego że… - Corran zmarszczył czoło. Po chwili namysłu złapał Jacena za tunikę i
zaciągnął w boczny korytarz. - Chodź tutaj.
Przemierzyli korytarz w milczeniu, aż wyszli na chodnik, z którego mieli widok na całe
miasto „Tafanda Bay”. Gdyby Jacen nie wiedział, że dryfują nad Matką-Dżunglą, łatwo mógłby
pomyśleć, że ithoriański statek to nic innego jak przykryte kopułą miasto spoczywające
bezpiecznie na powierzchni planety. Kopuła z transpastali ukazywała czyste, niebieskie niebo, po
którym przelatywały frachtowce, i żywą zieleń drzew, spomiędzy których widać było białe
ściany budynków i fragmenty bulwarów. - Popatrz na to, Jacen. Masz przed sobą miasto
całkowicie opuszczone przez ludzi, którzy je kochali, którzy nie szczędzili sił, by je zbudować. A
dlaczego musieli je opuścić? Bo stało się celem. Wiemy, że Yuuzhanie je zaatakują, więc
ewakuowaliśmy ludność i przygotowaliśmy parę niespodzianek dla wroga. To samo robimy na
powierzchni planety. - Rozumiem - zgodził się młody rycerz.
- Dobrze, więc zrozum także to: Shedao Shai ze względu na to, co zrobiłem na Bimmiel i co
obaj robiliśmy na Garqi, uznał mnie za cel. Będzie szukał mnie i tych kości… a to oznacza, że
będzie miał rozproszoną uwagę. I tego właśnie chcemy, bo dowódca, który ma rozproszoną
uwagę, da nam więcej czasu, a ostatecznie musi przegrać. - Masz rację, ale co do reszty… Corran
westchnął i położył rękę na ramieniu Jacena.
- Jacen, zrozum… nie chodzi mi o pomszczenie Elegosa. Jego śmierć była dla mnie ciosem,
straszliwym ciosem, ale znałem go zbyt dobrze, by nie wiedzieć, że ostatnią rzeczą, jakiej by
sobie życzył, byłoby urządzenie jatki z jego powodu. Sam pamiętasz, jak postanowił polecieć
wahadłowcem na Dantooine, żeby wziąć na siebie odpowiedzialność za powstrzymanie
przemocy, tak by nikt inny nie musiał nieść jej ciężaru. Gdybym ruszył w pościg za Shedao Shai
w imię Elegosa, on uznałby to za swoją porażkę, za próbę zrzucenia na niego ciężaru zabijania,
którego chciał nam oszczędzić. Nie zrobiłbym mu tego. - Ale masz zamiar zabić Shedao Shai.
Twarz Corrana zastygła w wyrazie powagi.
- Jeśli tylko będę miał okazję. Posłuchaj, Jacen… nie chodzi mi o zemstę, bo to oznaczałoby
przejście na ciemną stronę. Chodzi o odpowiedzialność. Shedao Shai chce mnie zabić. Jeśli się z
nim nie zmierzę, wtedy ty albo Ganner, albo jeszcze ktoś inny będzie się musiał nim zająć. To
niebezpieczny facet, nikt w to nie wątpi. Może to on zabije mnie i wtedy stanie się to twoją
sprawą. Na razie do mnie należy rozstrzygnięcie. Jacen wzdrygnął się. - Nadal nie jestem pewien,
czy masz słuszność.
- Na razie nie musisz. - Korelianin westchnął, nie ze zmęczenia, ale żeby zmniejszyć
napięcie. - Wiem, że to, co robimy, Jace-nie, jest słuszne. Bitwa, która się tu rozegra, ma dwa
cele. Pierwszym jest ochrona Imoru i jego populacji. Drugim, równie ważnym, pokonanie
Yuuzhan Vong. Muszą się przekonać, że łatwe podboje się skończyły. Jeśli poniosą poważne
straty, może rozważą sens ich kontynuowania. Jesteś jeszcze młody i nie spodziewam się, byś to
zrozumiał. Sam też do niedawna nie byłem niczego pewien, ale teraz po prostu wiem, że to, co
robię, jest słuszne. - Uśmiechnął się. -Po prostu czuję, że tak trzeba zrobić.
W głosie Corrana brzmiało mocne przekonanie. Jacen poczuł się podniesiony na duchu, ale
po chwili coś sobie przypomniał i zmarszczył brwi.
- Tak samo się czułem, uwalniając niewolników na Belkadanie. Sam wiesz, jak to się
skończyło. Corran objął Jacena ramieniem.
-Widzisz, mały, musisz się jeszcze wiele nauczyć o sposobach budowania morale wśród
towarzyszy. - Po prostu staram się być realistą.
- Tak, wiem. - Corran uśmiechnął się posępnie i poprowadził Jacena z powrotem do miejsca,
z którego przyszli. - Czuję, że teraz wszyscy staną się realistami.
- Rzeczywiście, jestem zaskoczony, widząc cię jeszcze tutaj, kuzynie. - Admirał Traest
Kre’fey stał na mostku „Zadziornego”, obserwując przestrzeń nad planetą Ithor. W oddali wokół
planety krążyła grupa statków o wydłużonym kształcie. Większość z nich należała nie do Nowej
Republiki, lecz do floty Spadkobierców Imperium. - Myślałem, że wrócisz do Systemów Środka
razem z arcykapłanem Tawronem.
Borsk Fey’lya powstrzymał się od wzruszenia ramionami, ale sierść zjeżyła mu się na karku.
- Miałem ważne powody, żeby zostać.
Między innymi taki, że Leia Organa Solo nie czmychnęła stąd tak jak członkowie twojego
gabinetu - pomyślał Traest. Podejrzewał, że przewodniczący Nowej Republiki odczytał tę myśl z
jego sardonicznego uśmieszku. - A z jakiego powodu chciałeś ze mną rozmawiać?
- Rozmawiać? Nie chodzi o rozmowę. - Fey’lya uśmiechnął się ostrożnie. - Chciałem, żebyś
był świadkiem. - Dał znak oficerowi przy konsoli łączności. - Proszę łączyć rozmowę. Traest
powstrzymał gestem oficera. - Z kim chcesz rozmawiać?
- Z admirałem Pellaeonem. - Fey’lya wskazał głową na „Chimerę” połyskującą w oddali. -
Sam nie masz dość odwagi, by być adwokatem własnej sprawy, więc na mnie spada obowiązek
jej przeforsowania. Zamierzam zażądać, by dowództwo tej operacji przeszło w twoje ręce. Ta
planeta należy do Nowej Republiki; to ty powinieneś dowodzić jej obroną.
- Rozumiem - warknął Traest. Skinął głową porucznikowi. -Proszę o połączenie z admirałem
Pellaeonem.
Dwaj Bothanie czekali przez chwilę w ciszy, dopóki na mostku nie pojawił się holograficzny
wizerunek Pellaeona, naturalnej wielkości i sprawiający równie imponujące wrażenie, jak
oryginał. - Słucham, admirale Kre’fey.
- Witam pana, admirale. Nie chciałem przeszkadzać, ale przewodniczący Borsk Fey’lya chce
pana przekonać, by powierzył mi pan dowództwo obrony Ithoru. Zanim to zrobi, pomyślałem
sobie, że warto, by usłyszał pańskie rozkazy w tej sprawie. Admirał przytaknął, przygładził białe
wąsy i powiedział:
- Zgodnie z imperialną dyrektywą 59826, jeśli stracę dowództwo obrony planety Ithor,
wszystkie statki i cały personel Imperium wycofają się niezwłocznie do Bastionu. - Dziękuję,
admirale. Przykro mi, że zabrałem panu czas. Bez odbioru. Bothański admirał odwrócił się do
kuzyna.
- Czy to wystarczy?
Widząc zjeżoną sierść na karku Borska Fey’lya, zorientował się, że nie wystarczy. - To
skandal! To bez sensu, by Imperium broniło tej planety! To nasz świat i my musimy dowodzić
jego obroną! Nie może być inaczej!
Traest wyciągnął w stronę Borska Fey’lya rękę z zakrzywionymi palcami i wysuniętymi
pazurami.
- Na Coruscant zgodziłeś się przekazać obronę Nowej Republiki armii. Ostrzegłem cię
wtedy, że jeśli spróbujesz się mieszać w sprawy wojskowe, wycofam moje siły na Nieznane
Terytoria. Nadal mogę to zrobić i nie zawaham się. A jeśli ja się wycofam, to samo zrobi admirał
Pellaeon. Ithor pozostanie bezbronny.
Borsk Fey’lya patrzył na niego rozszerzonymi oczami. -Nie możesz tego zrobić. Skazałbyś
na śmierć oddziały wysłane na powierzchnię planety. A Jedi… chyba byś ich nie zostawił?
- Nie? Chcesz się przekonać? Nie dbasz o Jedi. Byłbyś najszczęśliwszy, gdyby zostali wybici
co do nogi. Chwaliłbyś ich bohaterstwo, stawiałbyś im pomniki i tańczył z radości na ich
grobach. -Ametystowe oczy Traesta przybrały twardy wyraz. Światło zagrało na ich złotych
plamkach. - A jeśli chodzi o Ithor… nie masz pojęcia, dokąd wyprawiłem uciekinierów. Kolonie
Ithorian pojawią się w całej Nowej Republice i na Nieznanych Terytoriach. To prawda, miną lata,
zanim baforowce urosną na tyle, by znów zakwitły, ale przez te lata będę miał czas zgromadzić
armię, która zdławi Yuuzhan Vong. Ostrzegałem cię wcześniej, że mógłbym to zrobić i, nie
zawaham się. Jedno moje słowo, a rodziny wszystkich moich żołnierzy zostaną przeniesione na
planety, które sam wyznaczę.
- To niesubordynacja! Odbieram ci dowództwo! - Fey’lya odwrócił się i wycelował palec w
stronę dwóch bothańskich strażników stojących po obu stronach grodzi prowadzących na mostek.
-Aresztować admirała Kre’feya i wyprowadzić go z mostka! Żaden z Bothan ani drgnął, jakby
nie usłyszeli rozkazu. Traest spojrzał z góry na kuzyna.
- Jesteśmy w strefie działań wojennych, kuzynie. Twoja władza skończyła się wraz z
wejściem do tego systemu. Masz teraz dwa wyjścia…
- Przepraszam, admirale, ale Yuuzhanie weszli w strefę rażenia - usłyszał głos z hologramu. -
Wypuścili myśliwce, mamy ich na kursie przechwytującym. Zaczęło się. Wariant siódmy, jak
sądzę.
- Dziękuję, admirale. W takim razie wariant siódmy. - Poprzez rozpływający się w powietrzu
obraz imperialnego dowódcy Traest popatrzył na oficerów. - Wariant siód my. Podporządkować
komputery celownicze danym telemetrycznym z „Chimery”. Wypuścić wszystkie myśliwce. To
nie są ćwiczenia! Ruszajcie do walki, a jeśli spiszecie się, jak należy, będziecie świadkami klęski
Yuuzhan Vong!
Traest zbliżył twarz do twarzy Borska Fey’lya i ściszył głos do szeptu:
- Wybór, jaki ci miałem zaproponować, był taki: albo wrócisz do swoich kwater, albo
wsiądziesz na statek i odlecisz z systemu, zanim wróg zdąży rozlokować swoje siły. Ta
alternatywa już nie wchodzi w grę, ale mam dla ciebie inną. Możesz zostać tutaj, na mostku, i w
milczeniu okazać swojej wsparcie tym, którzy będą walczyć, by ocalić twoje życie… albo
wymknąć się stąd chyłkiem i mieć nadzieję, że ataki Yuuzhan Vong nie zdołają przebić poszycia
twojej kabiny. Fey’lya dumnie podniósł głowę.
- Może teraz mną gardzisz, kuzynie, ale swego czasu, kiedy Imperium było naszym wrogiem,
i ja przelewałem krew. Stawałem oko w oko z wrogiem i nie kryłem się po kątach.
- To dobrze, bo Yuuzhanie są gorsi niż ktokolwiek, z kim stanąłeś dotąd oko w oko. - Traest
podniósł głos, tak żeby wszyscy na mostku mogli go usłyszeć. - Tak, kuzynie, twoja pomoc tutaj
będzie nieoceniona. Jak przyjdzie co do czego, powiem ci, co masz robić. Do tego czasu sama
twoja obecność będzie dla moich ludzi najcenniejszym zaszczytem.
X-skrzydłowiec Jainy Solo wystrzelił wysoko nad „Zadziornego” i skręcił w lewo, by
dołączyć do formacji Eskadry Łobuzów. Anni Capstan dołączyła z prawej strony i wyhamowała
kilka metrów za nią. Szybki rzut oka na wyświetlacze upewnił Jainę, że tarcze ma ustawione na
pełną moc, pole kompensatora inercjalnego rozciągnięte do maksimum, by chronić ją od
yuuzhańskich dovin basali, a systemy uzbrojenia naładowane i gotowe do strzału. - Jedenastka
gotowa do walki - zameldowała.
Sparky zaświergotał i zaczął wyświetlać dane taktyczne na głównym monitorze. W mgnieniu
oka przez ekran przemknęło kilkanaście yuuzhańskich celi. Na monitorze pojawił się ogromny
krążownik Yuuzhan Vong - większy niż każdy statek, jaki do tej pory widziała. Najeżony był
długimi kolcami z koralu yorick, a główny pokład wyglądał tak, jakby powstał z asteroidy, do
której doczepiono pozostałe elementy. Trzy mniejsze krążowniki - wielkości statku, z którym
walczyli na Dantooine - otaczały większy, za nimi zaś leciało jeszcze osiem mniejszych
jednostek wspomagających. Ze wszystkich startowały skoczki koralowe, nadlatując całą chmarą.
Wśród nich Sparky zdołał wyróżnić kilka średniej wielkości statków, wyglądających na barki
desantowe.
Dowództwo floty natychmiast opatrzyło statki Yuuzhan Vong oznaczeniami taktycznymi.
Największy zdefiniowano jako „wielki krążownik”, mniejsze otrzymały miano „krążowników
szturmowych”, a najmniejsze - „lekkich krążowników”. Do plików dołączono skrócone
oznaczenia: „wielki”, „szturmowy” i „lekki” przeznaczone do szybkiej wymiany zdań w eterze,
ale Jaina wiedziała, że piloci szybko wymyślą własne określenia, chociażby po to, żeby napsuć
krwi oficerom taktycznym.
Desantowce nazwano „kontenerami”. Jaina wiedziała, że stłoczeni w nich wojownicy
Yuuzhan Vong będą bezbronni, dopóki nie dotrą do atmosfery i nie wylądują na powierzchni
planety. Wystarczyło zatem - zamiast doszczętnie niszczyć cały statek - po prostu przebić
poszycie, żeby rozhermetyzować barkę i wymrozić wszystkich obecnych na pokładzie. Kanał
łączności zaskrzeczał głosem Gavina:
- Łobuzy, bierzemy się do kontenerów. Strzelajcie laserem, jeśli się da, i torpedami, jeżeli się
nie da. Lepiej wykończyć ich tu na górze, niż pozwolić, by wylądowali na powierzchni.
R O Z D Z I A Ł 31
- Jest ogromny, panie admirale! Masą dorównuje co najmniej gwiezdnemu
superniszczycielowi!
Pellaeon powoli odwrócił się od iluminatorów na mostku „Chimery”. Wiedział doskonale, że
zwycięstwo w tej bitwie w równym stopniu będzie zależało od jego postawy wobec załogi, co od
siły ognia i taktyki.
- W takim razie zobaczmy, komandorze, czy nie udałoby się im ująć nieco masy…
„Chimera” tkwiła w samym centrum sił defensywnych, ukształtowanych w stożek. Po bokach i z
przodu otaczały ją cztery inne gwiezdne niszczyciele klasy Imperial - po dwa z Nowej Republiki
i Spadkobierców Imperium. Za nimi dziewięć gwiezdnych niszczycieli klasy Victory, trzy
bothańskie krążowniki uderzeniowe i gwiezdny krążownik z Mon Calamari tworzyły dalszą
część stożka. Pomiędzy nimi krążyła chmara mniejszych statków, od fregat aż po kilka
niewielkich frachtowców, których załogi fantazją i bitewnym zapałem nadrabiały braki w
uzbrojeniu.
- Cel: wielki krążownik. Strzelać według uznania. - Admirał odwrócił się i obserwował, jak
baterie turbolaserów po obu stronach statku wypełniają przestrzeń palącymi, czerwonymi
promieniami energii. Niektóre z dział emitowały niemal nieprzerwany strumień wystrzałów,
które rozpryskiwały się o cel. Bąble grawitacyjne, których Yuuzhanie używali jako osłon,
wsysały je chciwie, a kiedy niektóre wystrzały zaczęły przebijać się przez bąble, cięższe działa
tam skoncentrowały swój ogień.
Strzały ciężkiej artylerii rozbłyskiwały u celu. Pellaeon oczekiwał, że trafienia wytopią
dziury w skalnym poszyciu wielkiego krążownika, ale bąble grawitacyjne wchłonęły je również.
Admirał zmrużył oczy, deliberując nad nadzwyczajną zdolnością wielkiego okrętu do
absorbowania energii, która go bombardowała bez ustanku. - To na nic, panie admirale. - W
głosie oficera dowodzącego ostrzałem przebijała się frustracja. - Ta taktyka może działać
przeciwko skoczkom, ale nie przeciw większym okrętom. Ich osłony są dość silne, by nas
powstrzymać.
- Możliwe, możliwe. - Pellaeon zmarszczył brwi i potarł dłonią podbródek. - A może
nauczyli się, jak walczymy?
Jaina ostrzelała skoczka ogniem turbolaserów, a na koniec wpakowała poczwórną salwę w
jego rufę. Koral rozprysnął się, tworząc lodowy ogon jak u komety. Mały, ciemny yuuzhański
myśliwiec zaczął odpadać na bok; wchodził na kurs, który nieuchronnie prowadził go w górne
warstwy atmosfery Ithoru, by tam spłonął. - Patyczak, ster na prawą burtę!
Jaina odruchowo zareagowała na ostrzeżenie Anni Capstan. Pchnęła drążek w prawo,
korygując kurs odrzutem silników pomocniczych, by wejść w beczkę. Kula plazmy minęła ją ze
świstem, a tuż za nią przemknęły stopione fragmenty rozbitego skoczka koralowego. Myśliwiec
Anni śmignął zaraz potem, ciągnąc za sobą snop iskier. Jaina podążyła za jego rufą, lekko
przechylając swój statek na lewą burtę. Wymieniły strzały z parą skoczków, a potem przedarły
się przez ekran yuuzhańskich myśliwców, by wmieszać się między „kontenery”. W porównaniu z
szybkimi skoczkami powolne, pękate desantowce aż prosiły się o szybki nalot i parę torped
protonowych. Każdy z „kontenerów” pluł stożkami rozgrzanej plazmy, ale ten typ statków nie
był przystosowany do obrony przed atakiem myśliwców. Unikanie strumieni plazmy nie
nastręczało większych trudności, a ogień wystrzałów zdołał nawet przebić się w paru miejscach
przez osłony kadłuba.
- Sparky, uważaj na nasz ogon, robimy nalot! - Jaina wysunęła się na prowadzenie,
wyrównała lot i ruszyła na jeden z desantowców. Kiedy strzelił plazmą w jej kierunku, zrobiła
gwałtowny unik, położyła myśliwiec na lewy bok i zanurkowała w stronę kolejnego „kontenera”.
Wystrzeliła dwa pociski rozpryskowe w jego dziób i rufę, poprawiając jeszcze poczwórnym
ogniem laserów w kręgosłup pudłowatego okrętu. Czarny koral w jednej chwili rozgrzał się do
białości i wyparował. Trafiony! Jaina włączyła komunikator. - Wykończ go, Dwunastka! -
Rozkaz, Patyczaku!
Nagle Sparky zaczął przenikliwie piszczeć. Monitor pomocniczy Jainy pokazał parę
skoczków pikujących ostro w sam środek jej rufy. Mijały właśnie Anni. - Dwunastka, przerwij
nalot!
- A to pomiot Sithów! - głos Anni wibrował paniką. - Trafili mnie!
Jaina pchnęła drążek na sterburtę i szarpnęła do tyłu, żeby ostro skoczyć w górę, ale było już
za późno. X-skrzydłowiec Anni ciągnął ogony ognia za każdym z dwóch silników. Myśliwiec
wpadł w korkociąg i na pełnym ciągu roztrzaskał się o desantowiec, postrzelony przez Jainę.
Jaina odebrała od swojej skrzydłowej krótki impuls bólu, a potem nic. Anni!!! Jaina!!!
Na powierzchni Ithoru, ukryty razem ze zwiadem Jedi, czekającym na Yuuzhan Vong, Jacen
zgiął się w pół; ukłuł go dojmujący ból w żołądku. Z trudem łapał powietrze; czuł się tak, jakby
w jego wnętrznościach ktoś zatopił wibroostrze. Fizyczny ból zaczął powoli ustępować, ale
psychiczne cierpienie nie mijało.
W jednej chwili Corran był obok niego. Położył mu rękę na plecach. - Co się stało?
Jacen zakasłał i odetchnął głęboko. - Moja siostra… coś… coś się stało tam na górze. - Czy
wiesz, co się przydarzyło?
Jacen zamrugał i otworzył się na Moc, patrząc w wieczorne niebo. Nadal wyczuwał obecność
Jainy pomiędzy rozbłyskami laserowej kanonady i złotych szczątków spalających .się w
atmosferze.
- Jej samej nic, ale ktoś bardzo jej bliski zginął. Odbieram to bardzo wyraźnie.”~ Corran
pokiwał głową, a Ganner poklepał Jacena po ramieniu. - Musisz po prostu myśleć, że jest
bezpieczna. - Niby dlaczego?
- Dlatego, Jacen - odparł Ganner - że stąd, z dołu, nie możesz jej w żaden sposób pomóc.
Jedyne, co możesz zrobić, to zadbać, żeby ci, co tu wylądują, nie odlecieli z powrotem, żeby
zawracać jej głowę. Najmłodszy z rycerzy pokiwał głową. - Myślicie, że połkną przynętę?
- A czy ćpuny używają błyszczostymu? - Corran uśmiechnął się do Jacena z pewną siebie
miną. - Yuuzhanie zdołali nas parę razy zaskoczyć. Teraz na nich kolej, a ta niespodzianka
bynajmniej nie będzie miła.
Z głową w kapturze percepcyjnym Deign Lian przyglądał się bitwie. Zdecydował się
oznaczyć transportowiec Shedao Shai kolorem czerwonym i teraz patrzył, jak wrogie myśliwce
przedzierają się przez eskortę skoczków koralowych i zaczynają ostrzał okrętów desantowych.
Ich działa pluły ogniem w kierunku okrętu Shedao Shai, ale żaden nie trafił. Ławica
desantowców stopniowo przerzedzała się od strony atakujących, ale większość okrętów dotarła
do atmosfery i zaczęła opadać ku powierzchni planety.
Lian zwrócił teraz uwagę na flotę walczącą na orbicie. W jednej chwili zidentyfikował jedne
z niniejszych statków niewiernych jako cel. Artylerzyści „Dziedzictwa Udręki” namierzyli obiekt
i wystrzelili w niego salwę pół tuzina pocisków plazmowych. Pierwszy strzał rozlał się po
osłonach statku jak błoto. Kolejne pociski, złote i rozpalone, penetrowały osłony jak żrący kwas.
Ostatni przeleciał, nie napotykając oporu, przez kulę ognia, w którą zamieniła się metalowa
konstrukcja i lecący nią wojownicy.
Kolejni niewierni rzuceni na pastwę bogom, pomyślał Deign.
Wydał w myśli polecenie i w ułamku sekundy obraz bitwy uległ zmianie. Zamiast
odwzorowania w paśmie światła widzialnego neurosilniki analityczne okrętu nałożyły na obraz
kolory w taki sposób, by Deign mógł ocenić szkody wyrządzone jego flocie. Skoczki koralowe
zamieniły się w złote i czerwone iskry śmigające przez próżnię przestrzeni, ciemniejące w miarę
odnoszonych strat, by stopić się z czernią nieba. Większe statki również były złote, z czerwonymi
plamami lub pasami uszkodzeń. Deign Lian z zadowoleniem stwierdził, że czerwonych plam jest
niewiele.
Jego zadowolenie rozwiało się, gdy uświadomił sobie, że sukcesy floty zawdzięcza Shedao
Shai. Jego przełożony przeanalizował widać taktykę stosowaną przez pilo tów myśliwców
niewiernych i przewidział, że podobnie zachowają się większe statki. Rozmieścił zatem dovin
basale w taki sposób, że utworzyły ekrany grawitacyjne dość silne, by odbić słabsze strzały.
Zachowały przy tym dość energii, aby generować pola grawitacyjne o dużym natężeniu,
potrzebne do przechwycenia silniejszego ostrzału. To bez znaczenia, pomyślał Deign Lian. Dziś
może nawet wygrać, ale to zwycięstwo sprawi, że stanie się ślepy na potrzeby przyszłości. A jeśli
przegra, cała wina spadnie na niego, na mnie zaś spłynie chwała ocalenia wojsk przez skutkami
jego fatalnego planu.
Pułkownik Gavin Darklighter przechylił myśliwiec na prawą burtę i pomknął po spirali za
uciekającymi „kontenerami”. - Osłaniasz moje skrzydło, Dwójka?
Kral Nevil pstryknął dwukrotnie w komunikator, potwierdzając przyjęcie rozkazu. Gavin
spojrzał na czujniki zasięgu i zobaczył sześć innych Łobuzów pikujących z maksymalną
szybkością. Tylko ośmiu nas zostało? - przeraził się. Z jednej strony cieszył się, że tylu pilotów
nadal było zdolnych do walki, ale widok strat wywołał zimne ukłucie w żołądku. Anni zginęła,
pomyślał. I tylu innych, których nawet nie miałem okazji poznać.
Prychnął gniewnie. Poczuł, że jego myśli stają się chłodne i jasne pod wpływem lodowatej
wściekłości, sączącej się w ciało i umysł. Nagle zauważył, że w jakiś sposób stapia się w jedno
ze swoją maszyną. Jak yuuzhański pilot, zrośnięty ze swoim skoczkiem, pomyślał. Lewą ręką
pchnął lekko drążek, mimo nagłego wstrząsu od zderzenia z atmosferą, by podążyć w ślad za
jednym z desantowców.
Gavin szybował za rufą „kontenera”, ostrzeliwując ją gradem pocisków odłamkowych.
Transportowiec wygenerował bąbel grawitacyjny, który wchłonął czerwone wystrzały, miotając
jednocześnie strumienie plazmy w stronę myśliwca Gavina. Pilot obniżył lot na tyle, by skryć się
za osłoną bąbla grawitacyjnego wroga i puścił serię pocisków odłamkowych w stronę brzucha
desantowca. Bąbel przesunął się w dół, by wchłonąć i te strzały, a kanonada plazmowych
pocisków nasiliła się.
Gavin uśmiechnął się i pociągnął za drążki sterownicze. Uniósł dziób myśliwca tylko na tyle,
by móc wpakować poczwórną salwę w rufę barki desantowej. Lasery trafiły w cel, wypalając
czarną bruzdę wzdłuż burty i dziurawiąc tył okrętu. Gavin poprawił pociskami odłamkowymi.
Nie sądził wprawdzie, żeby mogły poważniej uszkodzić samą barkę, ale wiedział, że gdyby choć
jeden trafił do wnętrza, spowodowałby spustoszenie wśród załogi.
Desantowiec odpadł na lewo i runął w kierunku dżungli. Gavin zignorował go i zawrócił
X-skrzydłowca, podążając śladem pozostałych „kontenerów”. W oddali lśnił bielą kompleks
budynków wzniesionych na powierzchni planety, a dwadzieścia kilometrów na północ od niego
osamotniony statek-miasto „Tafanda Bay” unosił się na niebie niczym spokojna, metalowa
chmura. Cztery barki desantowe odłączyły się od formacji, lecąc w jego stronę, podczas gdy
pozostałe skoncentrowały się na celu naziemnym.
Gavin przełączył uzbrojenie na torpedy protonowe i wycelował w punkt pomiędzy dwoma
transportowcami kierującymi się w stronę „Tafanda Bay”. Spojrzał na monitor i odczytał
odległość do celu.
- Catch, zaprogramuj torpedy protonowe na detonację w odległości dwóch kilometrów lub w
momencie detekcji bąbla grawitacyjnego.
Robot zaćwierkał przeciągle, a Gavin wcisnął spust. Para błękitnych pocisków rozcięła
niebo, a czujniki Gavina pokazały, że barki wypuszczają za sobą bąble grawitacyjne. Yuuzhanie
nauczyli się, widać, że torpedy eksplodują w zetknięciu z bąblem, więc dowódcy barek nakazali
tworzenie bąbli daleko za rufą. Energia eksplozji przy tej odległości w przestrzeni nie
wyrządziłaby barce żadnych szkód.
Ale my nie jesteśmy w przestrzeni, co, chłopaki? - pomyślał Gavin. Wybuch torped
protonowych miał dwojaki skutek. Po pierwsze, wywołał falę uderzeniową, która poruszała się
prędzej niż dźwięk, pchając przed sobą masę powietrza. Fala uderzyła w desantowce i popchnęła
je do przodu, wprawiając w niekontrolowany ruch, sama zaś pomknęła dalej, coraz słabsza, by
całkowicie wygasnąć.
Po drugie, eksplozja podgrzała powietrze, przez co stworzyła strefę silnego podciśnienia,
które zaczęło gwałtownie wsysać otaczające powietrze. Turbulencje wciągnęły dwa desantowce
w gigantyczny powietrzny wir. Gavin nie miał pojęcia, w jaki sposób yuuzhańscy piloci i żywe
oprzyrządowanie ich statków kontrolują kurs, prędkość czy pułap lotu, ale wiedział, że w sercu
trąby powietrznej nie będą w stanie choćby o tym pomyśleć.
Wyglądało na to, że miał rację. Yuuzhańskie okręty spadały z nieba w objęcia
Matki-Dżungli. Nie wybuchły, uderzając w ziemię; pościnały tylko wierzchołki drzew,
przedzierając się przez ciemną kopułę listowia.
Gayin patrzył, jak spadają, a potem skoncentrował się na pozostałych barkach desantowych.
Były już dość daleko i nisko, a także zbyt blisko statku-miasta, by ryzykować odpalenie torped
protonowych. Uśmiechnął się do siebie.
Przynajmniej powstrzymaliśmy ich na tyle, na ile się dało, pomyślał. Teraz kto inny się nimi
zajmie.
R O Z D Z I A Ł 32
Pierwszy z yuuzhańskich okrętów desantowych wyhamował lot nurkowy tuż nad kopułą
„Tafanda Bay”. Nieuzbrojony statek-miasto nie stanowił bezpośredniego zagrożenia dla
najeźdźców. Drugi z transportowców po chwili zrównał się z pierwszym i plunął ogniem z pary
małych działek plazmowych umocowanych nad kokpitem. Złote strumienie plazmy stopiły
transpastal iluminatora, jak płomień spawarki stopiłby lód. Transportowiec posłużył się następnie
bąblem grawitacyjnym, wycelowanym w otwór, by odessać stopioną transpastal. Zanim wyrwa
powiększyła się na tyle, by barka mogła wylądować, bąbel wciągnął powietrze, gałęzie drzew i
powyrywane z korzeniami mniejsze rośliny. Pudełkowaty okręt wpłynął do wnętrza „Tafanda
Bay” i ruszył przed siebie zieloną promenadą. Delikatnie dotknął gruntu i uniósł klapy włazów,
przez które wylał się legion małych gadów tworzących oddziały szturmowe.
Z włazu na rufie wyłoniła się kilkuosobowa grupa yuuzhańskich wojowników, wysokich,
smukłych i budzących grozę. W dłoniach mieli amfistafy, a na sobie zbroje, które nie przylegały
jednak ściśle do ciała. Chyba nie czuli się w nich zbyt dobrze; obserwujący ich Anakin Solo
przypisał to faktowi, że nie byli przyzwyczajeni do noszenia zbroi z martwych skorup zamiast
żywego pancerza tworzonego przez kraby vonduun.
Wpatrywał się w ekran notesu komputerowego, wciskając niekiedy ten czy inny klawisz, by
przełączyć wizję na jedną z licznych holokamer rozmieszczonych w całym mieście. Tym razem
był podłączony do kamery usytuowanej najbliżej miejsca, w którym wylądowała pierwsza barka
desantowa, i zdołał ujrzeć błysk, zanim monitor wypełnił szum zakłóceń. Inna kamera pokazała
mu dwóch yuuzhańskich wojowników wskazujących palcem na dymiące, strzelające iskrami
resztki holokamery. Jeden z wojowników wyjął płaskiego, okrągłego brzytwala z pasa z
amunicją przewieszonego przez pierś i cisnął nim w kierunku tej samej kamery, z której
obserwował ich Anakin. Anakin skulił się odruchowo, przypominając sobie, jak takie stwory
użądliły go na Dantooine. Brzytwal nie trafił, zawrócił więc w stronę swego pana, by spróbować
ponownie. Anakin przełączył wizję na trzecią kamerę, ale lądowanie drugiego desantowca
przesłoniło mu widok. Daeshara’cor położyła mu rękę na ramieniu.
- Już czas, Anakinie.
Zamknął notes i zamierzał schować go do kieszeni, ale Twi’lekianka odwróciła się i
spojrzała na niego wymownie. - Zostaw to. Nie ma sensu go ze sobą taszczyć.
Zaskoczyła go, ale miała rację. Nie potrzebował notesu do tego, co będą robić. Dodatkowe
obciążenie tylko spowolniłoby ich w drodze. Jeśli pokonają Yuuzhan, będzie miał mnóstwo
czasu, żeby po niego wrócić. A jeśli nie…
Uśmiechnął się, ale wsunął notes do kieszeni na udzie kombinezonu bojowego. - Yuuzhanie
nienawidzą maszyn. To wprawdzie nie jest żywa istota, ale wolałbym go nie zostawiać na ich
pastwę. Twi’lekianka uśmiechnęła się szeroko.
- Nie pomyślałam o tym. Chodź, Anakinie, pokażmy im, że nie mają racji.
Anakin podążył za Daeshara’cor przez szerokie drzwi na korytarz. Z kwietników na ścianie
zwisały fioletowe pnącza, a złotolistne dzikie wino porastało sufit. Daeshara’cor szła środkiem
korytarza, przystosowanego rozmiarami do budowy Ithorian, co sprawiało, że wyglądała niemal
jak dziecko.
Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego idzie środkiem. Wiedział, że nie obawia się pnączy.
Potem zauważył, że odruchowo postępuje tak samo.
Żadne z nas nie chce przemykać się chyłkiem, pomyślał. Lekceważenie zbliżającej się bitwy
nie miało sensu; wiedzieli przecież, jak niebezpiecznym wrogiem są Yuuzhanie. Ale kulenie się
ze strachu oznaczałoby, że tamci zwyciężyli, zanim jeszcze zaczęła się bitwa, pomyślał.
Chociaż wyjaśnienie brzmiało irracjonalnie, poczuł, że jest słuszne. Obserwując
Daeshara’cor- pochylenie barków i wyprostowaną sylwetkę - zrozumiał, że odwaga to coś więcej
niż wmawianie sobie, że się nie boisz. Trzeba głęboko uwierzyć, że się nie boisz, i robić
wszystko, by podtrzymać tę wiarę. Musisz dać sobie szansę okazania odwagi, pomyślał.
Dotarli do końca korytarza i przykucnęli. Korytarz łączył ze sobą długi rząd zadrzewionych
placyków, biegnących wzdłuż osi statku jakieś trzy poziomy nad terenami zielonymi.
Gadopodobni żołnierze zbili się w grupki po sześciu i szli bocznymi chodnikami. Anakin
wiedział, że projektując miasto, Ithorianie nie zwracali uwagi na kwestie taktyczne. Jednak
sposób ukształtowania chodników, które często zakręcały, prowadząc pod górę lub w dół jak
ścieżka przez wzgórza, sprawiał, że yuuzhańskie oddziały nie widziały dalej niż na dwadzieścia
metrów.
Liście roślin na terenach zielonych niemal całkowicie zasłaniały widok z jednej strony statku
na drugą. Dla Jedi nie miało to większego znaczenia. Chociaż nie potrafili wyczuć samych
Yuuzhan Vong, ich gadzi żołnierze zaznaczali swoją obecność w Mocy. Prócz tego rycerze Jedi
wyczuwali swoich towarzyszy w różnych częściach miasta. Choć nie dysponowali bezpośrednią
łącznością telepatyczną, świadomość ich rozmieszczenia plus komunikator zapewniały im
łączność niemal równie dobrą, jak sprzężenie umysłów. Daeshara’cor włączyła komunikator.
- Zespół dwunasty na miejscu.
- Przyjąłem, Dwunastka. Zaczynamy za pięć minut.
Twi’lekianka kiwnęła głową. Sięgnęła po miecz świetlny i zatrzymała kciuk nad przyciskiem
aktywacji.
- Anakin, zanim zaczniemy, chciałam ci tylko powiedzieć „dziękuję”.
Zmarszczył brwi.
- Za co?
- Za to, że kiedy zgubiłam drogę, ty mnie odnalazłeś. - Daeshara’cor uśmiechnęła się. -
Gdyby moje ówczesne plany się powiodły… znienawidziłabym sama siebie na zawsze.
Odpowiedź Anakina zagłuszył elektroniczny pisk myszorobota MSE-6 pędzącego
korytarzem. Ścigały go gardłowe poszczekiwania i syki. Mały robot zatrzymał się u wylotu
korytarza, w którym stali, okręcił się wokół własnej osi i prysnął w dół chodnika tuż obok nich.
Zaraz za nim nadbiegło kilka rozgorączkowanych gadów, tak zaaferowanych widokiem małego
robota, że nawet nie zajrzeli w boczny korytarz. Anakin skierował rękę w stronę jednego z gadów
w samym środku grupki i użył Mocy, by unieść go w powietrze. Yuuzhański niewolnik zahaczył
piętami o balustradę chodnika i z krzykiem pokoziołkował w dół. Po chwili przebił gęste listowie
i z hukiem łupnął o ziemię.
Zdziwienie na twarzy jego towarzysza zgasło, gdy Anakin wbił miecz świetlny w jego skroń
i nacisnął aktywator. Fioletowe ostrze przebiło na wylot czaszkę gada. Anakin natychmiast
wyrwał miecz, by odparować cios amfistafa, wymierzony przez jednego z żołnierzy na przodzie
formacji. Trzymając oburącz rękojeść, Anakin odrzucił amfistafa w lewo, obrócił się na pięcie i
kopnął gada w twarz.
Niewolnik poleciał do tyłu, ale zaraz zastąpił go drugi, rzucając się z amfistafem na Anakina.
Młody Jedi poczuł, że paląca, ostra krawędź amfistafa wbija się w jego lewe udo. Zamachnął się
mieczem, odcinając czaszkę gada tuż nad triumfalnie uśmiechniętymi ustami.
Odwrócił się i zobaczył Daeshara’cor stojącą nad ciałami zabitych przez siebie reptoidów.
Podeszli razem do balustrady i zeskoczyli piętro niżej. Anakin wylądował okrakiem nad gadem,
którego strącił w dół. Niewolnik miał najwyraźniej złamany kręgosłup. Anakin spojrzał w prawo
i zobaczył yuuzhańskiego wojownika nadchodzącego chodnikiem. - Szybko, skręcamy w
korytarz!
Daeshara’cor pobiegła w dół korytarza, o jeden poziom niższego niż ten, w którym się
wcześniej ukryli. Anakin już miał pójść w jej ślady, gdy nagle niewolnik pod nim chwycił go za
kostkę. Rycerz Jedi wierzgnął, żeby się oswobodzić, ale gad trzymał go kurczowo. Nadbiegający
wojownik z rykiem zaatakował Anakina, kręcąc młynka swoim amfistafem.
Anakin odwrócił się w jego stronę i przyjął najdogodniejszą pozycję. Uniósł miecz świetlny
gotów do odparowania ataku wojownika, ale w tym samym momencie gadopodobny żołnierz
wbił pięść w ranę na jego lewej nodze. Nagły ból sprawił, że Anakin musiał przyklęknąć na
jedno kolano. Spojrzał w górę i zobaczył ostry koniec amfistafa spadający prosto na jego twarz.
Nagle poczuł szarpnięcie Mocy, które pociągnęło go do tyłu tak gwałtownie, jakby siedział
przypięty w X-skrzydłowcu skaczącym w nadprzestrzeń. Z płonącym purpurą mieczem
świetlnym Daeshara’cor wkroczyła na chodnik, ustawiając się pomiędzy Anakinem a
wojownikiem. Yuuzhanin, który zamiast Anakina rozpłatał leżącego pod nim gada, odskoczył do
tyłu na ugiętych nogach, trzymając na poziomie pasa amfistafa, wycelowanego zakrwawionym
ogonem w Twi’lekiankę.
Yuuzhanin zaatakował ją dwukrotnie. Przed pierwszym ciosem się uchyliła, drugi odbiła.
Przechodząc do kontrataku, cięła go dwa razy przez głowę. Unosząc do góry amfistafa w obronie
przed jej ciosami, Yuuzhanin cofnął się, zmuszając ją, by poszła za nim do przodu. Odwracając
amfistafa ogonem do tyłu, odparował cięcie z lewej strony i przeszedł do kontrataku.
Daeshara’cor odrzuciła jego broń na bok, okręciła się i wymierzyła wojownikowi kopniaka, od
którego zgiął się w pół.
Anakin uśmiechnął się, ale nagle zauważył, że Daeshara’cor słania się na nogach, a po chwili
pada na chodnik. Kiedy osuwała się wzdłuż ściany, jej prawe ramię pozostawiło ciemną smugę
krwi. Amfistaf zwinął się w pierścień u stóp swojego pana i wysunął czerwony, rozdwojony
język z uzębionej paszczy.
Ugryzł ją, kiedy wojownik go odwrócił, pomyślał Anakin. Zatruł ją jadem.
Zerwał się na równe nogi. Wzbierała w nim furia. Wezwał Moc i poczuł, jak w niego
wpływa. Nie wyczuwał przez nią Yuuzhanina, ale mógł łatwo jej użyć, żeby zerwać chodnik pod
wojownikiem albo wyrwać płyty ze ścian i zasypać go gradem ostrych odłamków, które
pogrzebią go żywcem. Mógł zrobić setki rzeczy, by Yuuzhanin skonał w niewysłowionych
mękach.
Mogę pomścić Chewiego, myślał. Mogę pomścić Daeshara’cor i zgładzonych mieszkańców
Sernpidala. Tu i teraz, zaczynając od tego jednego wojownika. Uśmiechnął się zimno i
uroczyście ukłonił wrogowi. Pokaże mu, do czego jest zdolny prawdziwy Jedi.
Yuuzhanin zaatakował niemal od niechcenia. Podchodząc, zwinął amfistafa w pierścień. Gdy
mijał Daeshara’cor, Twi’lekianka jęknęła. Spojrzał w jej kierunku i wymierzył amfistafem cios w
jej gardło.
W ułamku sekundy Anakin uświadomił sobie, że prawdziwy Jedi nie zastanawiałby się nad
tym, jak pognębić wroga, tylko jak zapobiec złu, które wróg zamierza wyrządzić. Używając
Mocy, uniósł miecz świetlny Daeshara’cor, dzięki czemu obronił ją przed ciosem. Broń
Yuuzhanina utkwiła w balustradzie, rozpryskując przy tym z głośnym trzaskiem kawałki muru i
zdobiących go płytek.
Wojownik już prawie zdołał uwolnić broń, gdy dopadł go Anakin. Fioletowe ostrze
energetyczne przeszyło powietrze i rozcięło kolano Yuuzhanina. Kiedy wojownik zaczął się
przewracać, młody Jedi wbił miecz pomiędzy lewy bark a szyję wojownika. Martwa zbroja
opierała się ostrzu nie dłużej niż sekundę, zanim się stopiła. Wojownik zsunął się bez życia z
fioletowej klingi.
Anakin przykucnął obok Daeshara’cor. Jej zielona skóra zbladła, co według niego nie
rokowało za dobrze. Włączył komunikator. - Tu zespół dwunasty, mam ranną.
- Zrozumiałem, Dwunastka. Wycofajcie się do opalowego zagajnika, do szpitala polowego. -
Rozkaz!
Anakin zgasił miecze - najpierw swój, a potem Daeshara’cor. Przypiął go do swojego pasa i
wziął Twi’lekiankę na ręce. Spoglądając za siebie, przywołał Moc, by dodać sobie sił, i zaczął iść
w głąb ithoriańskiego miasta.
Nie wiem, czy zdołamy je uratować, pomyślał, ale mam nadzieję, że ocalimy przynajmniej
ją.
Traest Kre’fey odwrócił się do holograficznego obrazu bitwy, bo zawołał go oficer
odpowiedzialny za tarcze. - O co chodzi, komandorze? Kremowoskóry Bothanin prychnął.
- Lewa tarcza opadła do pięciu procent mocy. Następny strzał…
Potężne trafienie w kadłub w okolicy mostka wstrząsnęło statkiem. Kre’fey stracił
równowagę i upadł na pokład. Uniósł się na rękach i wstał, strząsając z siebie ostre
ferroceramiczne skorupy, niektóre z nich z plamami krwi. Nie od razu uświadomił sobie, że silny
wstrząs oderwał wewnętrzne panele wyściełające kadłub.
Gdybym nie upadł… - pomyślał admirał. Spojrzał w kierunku stanowiska łączności i
zobaczył podrygującego spazmatycznie porucznika Arr’yka.
- Nasz łącznościowiec nie żyje! Niech ktoś zajmie jego stanowisko! Tarcze, co się stało?
Grai’tvo oderwał prawy rękaw munduru i przewiązał nim ranę na czole.
- Tarcze nie miały mocy. Przedarł się przez nie skoczek. Był dla nas po prostu zbyt silny.
Był dla nas zbyt silny… Kre’fey roześmiał się gardłowo.
- Tak, to jest to! To jest rozwiązanie! Gari’tvo pokręcił głową. - Panie admirale?
- Tak właśnie działa ich obrona! - Kre’fey spojrzał na dowódcę artylerii. - Proszę zwiększyć
o połowę moc ostrzału pociskami rozpryskowymi. - To spowolni tempo.
- Wiem. Musimy pamiętać, że w odpowiedzi na nasze słabe strzały oni generują słabe bąble
grawitacyjne. Proszę zmienić ustawienia, a będziemy w stanie ich ukąsić. - Kre’fey odwrócił się
w stronę stanowiska łączności. - Dajcie mi admirała Pellaeona. Borsk Fey Tya skinął głową i
starł rękawem krew z konsolety. - Rozmówca wywołany, czekam na połączenie.
- Dziękuję, kuzynie. - KreTey podszedł do stanowiska łączności. - Jesteś pewien, że chcesz
tu zostać mimo niebezpieczeństwa? Przywódca Nowej Republiki przytaknął z powagą.
- Wolę zginąć tutaj, niż czekać na dole, aż znajdą mnie Yuuzhanie.
KreTey uśmiechnął się i poklepał Fey’lyę po ramieniu.
- Spisz się tu dobrze, kuzynie, a nie będziesz musiał obawiać się żadnych Yuuzhan Vong.
Shedao Shai przedzierał się przez dżunglę otoczony swoimi oddziałami. Nad jego głową
desantowce - z wyjątkiem jednego, który został na powierzchni, służąc za centrum dowodzenia -
wystrzeliły w niebo, żeby przewieźć na planetę posiłki. Na każdego yuuzhańskiego wojownika w
siłach desantowych przypadało dwunastu Chazrachów. Shedao Shai podzielił swoje oddziały na
cztery grupy. Jedna pozostała na statku dowodzenia. Po obu swoich bokach umieścił triady
składające się każda z trzech oddziałów, wiedząc, że taki tercet poradzi sobie z powstrzymaniem
każdego wroga. W centrum umieścił trzy triady -jedną w awangardzie, drugą na tyłach, w
trzeciej, środkowej, szedł sam.
Misja była pomyślana jako zwiad. Shedao Shai wiedział, że na razie ma zbyt szczupłe siły,
by zrobić coś więcej. Usadowiony na jego lewym ramieniu villip szepnął: - Panie, dotarliśmy do
budowli. Warto, byś to zobaczył.
- Jestem w drodze. - W głosie zwiadowcy usłyszał jednak coś, co osłabiło jego
postanowienie, by ograniczyć się do rozpoznania wrogiego budynku. Nie napotkali dotąd na
planecie żadnego oporu, co pozwoliło im sądzić, że wróg załamie się, gdy tylko trochę nacisną.
Bitwa na Dantooine pokazała, że nie zawsze było to prawdą, ale Elegos twierdził, że Ithorianie są
pacyfistami. A jeśli to ich planeta…
Shedao Shai wyprzedził szeregi swoich żołnierzy i pobiegł przez mroczną dżunglę. Wiedział,
że jego ludzie kontrolują ten rejon planety i że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, ale nie
mógł pozbyć się wrażenia, że wokół czai się wroga siła. Właściwie nawet nie wroga, pomyślał.
To siła oporu. Nie chcą nas tu. Nie czują nienawiści, ale nie witają nas chętnie.
Przez krótką chwilę ogarnęły go wątpliwości co do yuuzhańskiej inwazji. Bogowie
powierzyli im tę misję, bo byli orędownikami życia, a jednak na tej pełnej życia planecie Shedao
Shai czuł się obco - nie jak oswobodziciel, lecz jak najeźdźca. Nie posunął się do przypuszczeń,
że kapłani skłamali albo że jego misja była pomyłką. Zastanawiał się tylko, czy we właściwy
sposób realizuje życzenia bogów. W końcu doszedł do wniosku, że jego wątpliwości budzą nie
cele, lecz środki.
Dotarł do grupy prowadzącej zwiad i przykucnął u boku jej dowódcy.
-Melduj!
- Zauważyliśmy tam jakiś ruch. - Yuuzhański wojownik wskazał na biały ferrobetonowy
budynek rozciągający się przed nimi. Miał trzy piętra, każde cofnięte nieco w stosunku do
poprzedniego. Wieże wyrastające z dachu najwyższej kondygnacji zapewniały obrońcom
przewagę; ze ścian i okien sterczały lufy dział. - Budowla jest broniona. - Nie spodziewaliśmy się
niczego innego.
- Jest broniona przez automaty. - Głos wojownika zadrżał. -Nie mają szacunku. Obrażają nas,
pozwalając, by zabijały nas ich maszyny.
Shedao Shai wstał i twardym wzrokiem spojrzał na budowlę. Wycelował w nią palec,
pozwalając jednocześnie, by jego tsaisi ześlizgnął się po rękawie i zastygł zesztywniały w jego
dłoni.
- Kpią z nas! Drwią z naszych bogów! Zniszczymy ich zabawki, a wtedy będą mu
sieli sami do nas wyjść. A kiedy przyjdą, zetrzemy ich w proch!
R O Z D Z I A Ł 33
- Zrozumiałem. Dziękuję, dowódco zwiadu. - Corran spojrzał na towarzyszących mu Jedi. -
Sami słyszeliście. Generał Dendo mówi, że połknęli przynętę. Gavin zrobił rundkę i
zidentyfikował transportowiec, który służy im za centrum dowodzenia. Ruszamy! Do roboty!
Corran, ubrany podobnie jak pozostali w czarny kombinezon bojowy, wsiadł na pojazd
pościgowy, do którego przymocowano z tyłu sfatygowaną aluminiową skrzynkę. Włączył zapłon,
czując, jak silnik z cichym pomrukiem budzi się do życia. Mały holograficzny wizerunek ciemnej
dżungli pojawił się między uchwytami kierownicy, rysując świetliste sylwetki drzew na tle
mroku.
Uśmiechnął się. Wyczuwał te drzewa poprzez Moc, więc i tak umiałby je ominąć. Ten
obrazek jest mi potrzebny tylko po to, pomyślał, żeby zdemaskować podkradających się
Yuuzhan. Emisja ich ciał w podczerwieni pozwoli mi ich zobaczyć, choćby się nie wiem jak
dobrze ukryli.
Corran rozejrzał się dookoła i uśmiechnął do Jacena, którego sylwetka ledwo majaczyła w
ciemności. - Na co patrzysz? Młody rycerz wskazał na skrzynkę.
- Na to pudło. Trudno go nie zauważyć.
- Faktycznie - przytaknął Corran. - Ale w końcu o to chodzi w całej tej zabawie. Shedao Shai
znajdzie się wkrótce w ogniu walki, a ta skrzynka ma za zadanie przypomnieć mu, o co walczy.
Na rozkaz Shedao Shai oddział Yuuzhan Vong ruszył do przodu. Wyskoczyli z dżungli, by
podbiec przez otwarte pole do ithoriańskiego budynku. Czerwone wystrzały z lasera plunęły od
strony mury, rozszczepiając we wszystkich kierunkach. Dookoła Shedao Shai gnali
Chazrachowie, wyjąc i szczekając. Wśród nich biegli yuuzhańscy wojownicy, wyżsi i
szczuplejsi, górujący nad głowami niewolników.
Dowódca Yuuzhan Vong wystąpił naprzód. Widział sylwetki swoich żołnierzy oświetlone
ogniem nieprzyjaciela. Promienie energii eksplodowały; trafiały Chazrachów i powalały na
ziemię wśród dymu i ognia. Niektórzy z rannych jęczeli i wili się po ziemi, inni próbowali z
powrotem wstać. Shedao Shai nie tracił czasu na dobijanie najciężej rannych, ofiarując im łaskę
umierania w bólach, dzięki której odkupią swoją porażkę.
Automatycznym systemom kontroli uzbrojenia, choć były zdolne do prowadzenia
zmasowanego ognia, brakowało elastyczności, która pozwoliłaby im zmieniać taktykę w miarę
rozwoju sytuacji. Zmienne, które musiały brać pod uwagę, ewoluowały bezustannie, więc każda
kolejna sekunda wymagała nowych kalkulacji i błyskawicznych zmian ruchu, nieudolnie
naśladujących żywego wroga, z którym przyszło im się zmierzyć. Poszczególne maszyny
odpowiadały ogniem w różnym momencie; pozostawiały całe fragmenty terenu bez ostrzału,
koncentrując w zamian całą siłę na miejscach, które już dawno przestały przedstawiać
zagrożenie. Niewolniczo podporządkowane oprogramowaniu, maszyny nie umiały odrzucić
nieistotnych zmiennych i skoncentrować się na tym, co najważniejsze.
A przecież istoty żywe w toku ewolucji już dawno wytworzyły tę niezbędną umiejętność,
myślał Shedao Shai. Zauważył, że wojownik obok niego padł martwy. Wyrwał amfistafa z
martwych rąk, zakręcił nim nad głową i rzucił się do przodu, a gniew dodawał mu sił do ataku.
Wszędzie wokół niego w powietrzu śmigały brzytwale - niektóre trafiały w cel i
eksplodowały, wyrywając kawałki muru, niszcząc kontrolowane komputerowo działa i redukując
je do deszczu metalowych odłamków. Żywy przeciwnik walczyłby dalej, pomyślał.
Chazrachowie wdarli się na mury i biegli właśnie rampą na kolejne piętro. Z wież na dachu
działa laserowe ostrzeliwały atakujących, ale były osadzone w taki sposób, że ogień nie sięgał na
górne tarasy. Shedao Shai uśmiechnął się ponuro. Żadne żywe stworzenie - inteligentne żywe
stworzenie - nie popełniłoby takiego błędu. Prawdziwy wojownik, pomyślał Shedao, wyrwałby
działo z podstawy, by razić nas śmiercionośną energią. Te automaty nie mają nawet tyle rozumu,
co dzikie zwierzęta.
Zręcznie rzucony brzytwal wybuchowy wysadził w powietrze jedną z wież, wyrywając
triumfalne okrzyki z gardeł Yuuzhan Vong. Zgrzyt metalowych powłok robotów rozdzieranych
przez amfistafy wygrywał symfonię zniszczenia. Kolejne eksplozje rozświetlały noc, a druga
wieża runęła z taką siłą, że wstrząsnęła całym budynkiem. Shedao Shai biegł ze swoim
oddziałem, krzycząc triumfalnie, ale niebawem ucichł. Cofnął się o krok; poczuł, że oblewa go
zimny strach, kiedy tak patrzył na mrowie wojowników Yuuzhan Vong i Chazrachów
wbiegających do budynku. Coś było nie tak. Długo nie mógł sobie uświadomić, o co chodzi,
dopóki nie zrozumiał, że upadek lekkiej wieży nie powinien był tak mocno wstrząsnąć
budynkiem.
Ta budowla jest tylko prowizoryczna! - przemknęło mu przez myśl. Rozejrzał się dookoła
oczami rozszerzonymi ze zgrozy. Wszędzie wokół niego panowało dzikie zamieszanie.
Chazrachowie wściekle atakowali metalowe konsolety. Wyrywali płytki obwodów,
pozostawiając festony różnokolorowych, skłębionych kabli. Yuuzhańscy wojownicy obwieszali
się nimi i paradowali triumfalnie po pobojowisku.
Koordynacja i dyscyplina jego oddziałów gdzieś znikły. Odgłosy pustoszenia i destrukcji
dochodziły z coraz to innych części budynku; w to jego żołnierze w oszalałym zapamiętaniu
rozprawiali się z kolejnymi artefaktami znienawidzonej technologii. Tego właśnie chcieli,
pomyślał Shedao Shai. Tego oczekiwali, umieszczając tu ten gmach. Wiedzieli, że stracimy
głowę, pogrążając się w zamęcie niszczenia. Przeskoczył przez murek i zaczął oddalać się od
budynku. Nawoływał swoje oddziały do odwrotu; po chwili jego rozkaz powtórzyły głosy
Chazrachów. Ci, którzy byli najbliżej, skupili się wokół niego. Przybiegało ich coraz więcej, ale
nie pojawił się wśród nich ani jeden Yuuzhanin.
Nic dziwnego, pomyślał dowódca. Nie dadzą posłuchu rozkazom Chazrachów, wzywających
ich do porzucenia tego, co uważają za swoją świętą misję.
Wyjął villipa, by przekazać swój rozkaz do centrum dowodzenia, ale narastający z każdą
chwilą łoskot uświadomił mu, że już za późno.
Obrońcy Nowej Republiki od dawna wiedzieli, że trudno jest trafić w cel, którego nie ma;
postanowili więc zaoferować Yuuzha-nom obiekt, który tamci mogliby zaatakować na
powierzchni planety. Wyposażyli cel w zautomatyzowaną obronę i naprędce sklecone „roboty”, z
minimalną ilością obwodów, która pozwalała im jako tako się poruszać. Zdawali sobie sprawę,
że Yuuzhanie wpadną we wściekłość, kiedy zobaczą, że wystawia się przeciw nim
znienawidzone maszyny, i najprawdopodobniej oddadzą się w furii ich niszczeniu. W
prowizorycznym budynku nie zawracano sobie głowy fundamentami czy solidnością konstrukcji
nośnej.
Zamiast fundamentów pod budowlą znajdowała się dziura pełna materiałów wybuchowych.
Detonatory podłączono do jednego z komputerów w samym sercu budynku. Generał Dendo
zdalnie uzbroił olbrzymi ładunek sygnałem z komunikatora. Miał wybuchnąć, gdy padnie
podłączony do detonatorów komputer.
Amfistaf wbity w płytę główną wystarczył, by dokonać tego dzieła.
Wybuch zerwał podłogę zakrywającą dziurę w ziemi. Grupka Chazrachów, która zapuściła
się na sam dół budynku, spłonęła żywcem. Powiększająca się kula płomieni strawiła następne
piętro, a razem z nim yuuzhańskiego wojownika, który niechcący zainicjował eksplozję, a także
sam komputer, dzięki któremu stało się to możliwe. Fala uderzeniowa zdruzgotała słabe podpory
konstrukcji zastosowane przez inżynierów Nowej Republiki.
Ściany się wygięły, a podłoga najwyższej kondygnacji z hukiem spadła o piętro niżej.
Zewnętrzne ściany jęknęły i zapadły się z łoskotem, grzebiąc tych, którzy byli wewnątrz. Tylko
kilku ocalałych zdołało ukryć się pod zwałami murów. Dym i pył wystrzelił przez wybite okna,
dołączając suchy syk do zawodzenia rannych, schwytanych w pułapkę.
Shedao Shai prychnął ze złością. Villip na jego lewym ramieniu zaczął trajkotać, ale wycie
blasterowych wystrzałów z prawej flanki zaalarmowało yuuzhańskiego dowódcę, że pojawił się
znacznie bardziej naglący problem. Cisza panująca po lewej stronie zaniepokoiła go jeszcze
bardziej. Warknął rozkaz do villipa, zarządzając odwrót, i zaczął przedzierać się przez ciemną
dżunglą.
Jak mogłem pozwolić, by do tego doszło? - zastanawiał się. Zmrużył oczy. Elegos!
Caamasjanin był tak otwarty i niechętny przemocy, tak inteligentny i prawy, że Shedao Shai nie
spodziewał się ze strony jego ziomków przebiegłości i chytrości, których wymagało
przygotowanie takiej pułapki.
Mogli się spodziewać, myślał, że będę ich oceniał przez pryzmat kontaktów z Elegosem. Ci
ludzie to nie Chazrachowie. Nie będzie łatwo ich podbić. Gniewne wycie Shedao Shai rozdarło
ciszę nocy.
Ale to nie oznacza, że zaniecham inwazji, pomyślał. W końcu będę ich miał w ręku.
Mara usłyszała wezwanie Anakina i wydany przez niego rozkaz, by wycofać się do
opalowego zagajnika. Rozciągnęła Moc i zlokalizowała go. Wyczuła w jego okolicy kłopoty.
Pstryknęła włącznik komunikatora. - Tu Jadę, idę przechwycić Dwunastkę.
Czuła, jak płynie przez nią Moc. Do tej pory czekała razem z formacją Jedi po drugiej stronie
pasa zieleni, który oddzielał ją od pozycji Anakina. Walki po jej stronie nie były ciężkie, a nikt z
walczących naprzeciwko nie poprosił o pomoc. Kiedy przebiegła przez chodnik i przeskoczyła
ponad niską barierką na niższy poziom, zorientowała się dlaczego.
Yuuzhanie wdarli się głęboko w szeregi Jedi. Kyp Durron i Wurth Skidder, zalani krwią z
licznych ciętych ran, walczyli przeciw czterem wojownikom. Za nimi, schodząc z niewielkiego
wzniesienia, zatrzymał się Anakin. Ułożył na ziemi Daeshara’cor i dwoma mieczami świetlnymi
powstrzymywał grupę gadopodobnych żołnierzy. Idioci! - pomyślała Mara. Powinni byli wezwać
posiłki!
Zapaliła miecz, którego ostrze oblało wojownika Yuuzhan Vong zimnym, niebieskim
blaskiem. Pokonała przestrzeń dzielącą ją od niego długim, wysokim skokiem. Lądując,
wykonała unik, co pozwoliło jej uchylić się przed zamaszystym cięciem, które bez wątpienia
rozpłatałoby jąna pół. Dźgnęła wojownika między nogi, skręciła nadgarstek i wbiła miecz od tyłu
pod jego lewe kolano. Szarpnęła i noga przeciwnika oddzieliła się od reszty ciała.
Wojownik zaczął się przewracać, warcząc groźnie. Mara uchyliła się przed słabym
kontratakiem i z całej siły wbiła piętę w nadgarstek wroga. Kości chrupnęły, a amfistaf wypadł z
bezwładnej dłoni. Mara odepchnęła drugą rękę Yuuzhanina i wbiła mu ostrze w gardło.
Odwróciła się, słysząc przejmujący krzyk Wurtha. Zatoczył się do tyłu, a jego lewa ręka
ściskała prawe przedramię, zwisające od łokcia pod nienaturalnym kątem. Nigdzie nie było
widać jego miecza. Przeciwnik Wurtha zakręcił młynka amfistafem i natarł na rannego Jedi.
Mara posłała garść ziemi w twarz wojownika. Yuuzhanin podniósł rękę do oczu, wystawiając się
na cios Kypa Durrona, który rozpłatał mu brzuch. Yuuzhanin tylko westchnął cicho, padając na
ziemię. Jego towarzysz zamierzył się amfistafem na Marę i rozciął jej lewe ramię. Mara
odparowała, okręciła się na pięcie i kopnęła wojownika w pierś. Zatoczył się do tyłu i wpadł na
ciało swojego towarzysza. Kiedy się przewracał, Mara odcięła mu nadgarstek, a potem dźgnęła
mieczem w pierś i wypaliła serce.
Fioletowobiałe ostrze Kypa śmignęło szerokim łukiem, rozcinając kolejnego z przeciwników
od prawego biodra po lewy bark. Siła ciosu zakręciła wojownikiem, który zrobił kilka kroków w
tył i chwycił się kurczowo za rozoraną pierś. Ściskał rozcięty pancerz, jakby mogło go to
uratować, a kiedy jego plecy dotknęły ściany, osunął się na ziemię w kałuży własnej krwi. Mara
machnęła mieczem w stronę Wurtha.
- Zabierz go stąd - poleciła Kypowi. - Widzę krew, to skomplikowane złamanie. Przypal ranę
mieczem, jeśli będziesz musiał. Kyp zmrużył oczy.
- Nie umrze od tego. Nie zostawię cię tutaj.
- Nie potrzebuję twojej pomocy, Kyp. A on tak. Zabierz go stąd, póki jeszcze jest czas. No,
ruszaj!
Patrzył na nią przez krew spływającą na twarz z rany na głowie. - Wiem, co do mnie należy.
- W takim razie zrób to. Zrób, co należy, ze swoim przyjacielem - prychnęła, ruszając
biegiem w stronę Anakina. - Zabierz go stąd!
Na wyższym chodniku Anakin dzięki dwóm mieczom jeszcze utrzymywał gadopodobnych
żołnierzy na dystans, ale czterech z nich nacierało coraz bliżej. Mara sięgnęła po Moc, by
wskoczyć na wyższy taras, ale zanim się odbiła, jeden z reptoidów ścisnął mocniej amfistafa i
rozpłatał na pół stojącego najbliżej towarzysza. Potem rzucił się do przodu i przebił pierś
drugiego. Trzeci patrzył z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy, dopóki miecz Anakina
go jej nie pozbawił. Szybki atak szkarłatnym ostrzem Daeshara’cor wyeliminował ostatniego z
przeciwników. Dogorywał teraz u stóp Mary, która wylądowała tuż obok niego. - Jak to zrobiłeś,
Anakinie?
- To nie ja. - Chłopak uśmiechnął się i spojrzał na kogoś za jej plecami. Mara obróciła się i
ujrzała Luke’a, który w samym środku zamieszania emanował spokojem i opanowaniem. Mistrz
Jedi przywołał ich gestem dłoni. - Chodźmy! Anakin, ty prowadzisz.
Mara wyłączyła miecz i zarzuciła sobie na plecy Daeshara’cor.
- Jak to zrobiłeś? - zapytała Luke’a. Jego obecność sprawiła jej wielką ulgę.
- Zamieniłem mu w umyśle obraz Anakina z jednym z jego towarzyszy. Stara sztuczka.
- Ale skuteczna… - Kiwnęła głową. - Widziałeś Kypa i Wurtha?
- Są przed nami. Widać po śladach krwi. - Luke dotknął pleców Mary. - Powinnaś była
zawołać mnie, żebym ci pomógł.
- Wiedziałam, że usłyszysz mój komunikat i pojawisz się, jeśli zajdzie potrzeba. -
Roześmiała się cicho. - I cieszę się, że to zrobiłeś. - Dzięki za uratowania Anakina.
- Jestem mu coś winna. - Uśmiechnęła się szerzej, widząc, jak Anakin osłania ich dwojgiem
ostrzy przy wejściu do budynku. -Kiedy za sto lat Jedi będą śpiewać ballady o bohaterskim
rycerzu Anakinie, chcę, żeby znali mnie nie tylko jako kobietę, którą ocalił na Dantooine.
- Och, Mara - powiedział cicho jej mąż. - O to nie musisz się martwić.
Z pokładu „Dziedzictwa Udręki” Deign Lian patrzył, jak działa jednego ze statków
niewiernych bluzgają ogniem. Ich złotoczerwone promienie trafiły jeden z mniejszych okrętów
yuuzhańskiej formacji i przebiły bąble grawitacyjne, osłaniające statek przed słabszymi
strzałami. Skoncentrowana energia doprowadzała do wrzenia koral yorick tworzący poszycie i
zamieniła go w parę, która zamarzała, rozbryzgując się w przestrzeni.
Dwa strzały, wycelowane w ogon, odsłoniły żywy kanał neuronowy i wystawiły tkankę na
działanie lodowatej próżni. Tkanka zamarzła w jednej chwili, tworząc lodowy blok, który odciął
dopływ danych na mostek i przednią część okrętu. Znajdujące się tam dovin basale, pozbawione
danych sensorycznych o kierunkach ataku wroga, przeszły w standardowy tryb oczekiwania,
rozmieszczając bąble grawitacyjne w taki sposób, by optymalnie chroniły je same i cały okręt.
Ostrzał ze statków przeciwnika nasilił się. Niektóre strzały zostały wessane przez bąble
grawitacyjne, ale reszta przebiła się przez obronę. Przedziurawiły kadłub Unią biegnącą od
dzioba do połowy statku. Płyty na pół stopionego koralu yorick odrywały się od kadłuba i
wirując, odlatywały w przestrzeń. Pod ostrzałem nieprzyjacielskiego ognia dziób okrętu rozpadł
się na kawałki. „Dziecko Agonii” zeszło z wytyczonego kursu, pozbawione szkieletu
podtrzymującego część dziobową, by krążyć po orbicie Ithoru jako nowy, martwy księżyc.
Co się dzieje? Gdzie nasza strategia? - zastanawiał się Deign Lian, patrząc, jak kolejny okręt
jego floty staje się celem zmasowanego ataku. Rozjarzył się na biało i rozprysnął na kawałki jak
lód na rozgrzanej skale.
To niemożliwe! Deign Lian nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nagle zrozumiał, co musi
zrobić. Wydał rozkaz nakazujący wszystkim statkom wycofanie się na dzienną stronę planety.
Skoncentrował ogień własnego okrętu na mniejszych statkach wroga, zniechęcając je do pościgu,
i pozwolił, by zielony dysk planety powoli odgrodził go od nieprzyjacielskiej floty.
Zerwał z głowy kaptur percepcyjny, drżąc z wściekłości.
On wiedział, że tak się stanie, pomyślał. Dlatego sam jest na dole. Zrobił to specjalnie, żeby
mnie okryć wstydem.
A teraz wzywa posiłki. Nie dostanie ich. Mam nadzieję, że jest już martwy. Cóż, jeśli nie,
sam będę musiał go zabić.
Oddział uderzeniowy Jedi zaatakował yuuzhańskie centrum dowodzenia. Jacen wystrzelił
dwukrotnie z działka laserowego swojego pojazdu pościgowego. Trafił wojownika Yuuzhan
Vong; jego bezgłowy korpus okręcił się pod impetem strzału i roztrzaskał o rozpędzony pojazd.
Wokół Jacena deszcz laserowych strzałów przerzedził szeregi gadopodobnych żołnierzy. Kilku
Jedi, zsiadłszy z pojazdów, dobijało ich mie czami świetlnymi. Jacen wiedział, że nie chodziło im
o to, by ich uśmiercić; chcieli po prostu pozbyć się nieprzyjemnego uczucia obcości istot, którym
odbierali życie. Corran zeskoczył ze swojego pojazdu i rozpiął mocowania skrzynki. Z
wyłączonym mieczem w prawym ręku wbiegł do statku dowodzenia. Jacen podążał tuż za nim, a
z prawej strony dołączył do nich Ganner. Jacen wbiegł po trapie z mieczem świetlnym gotowym
do odparcia ataku, ale w kabinie zobaczył tylko Corrana i jednego gada, kulącego się ze strachu
w kącie.
Corran stał przed półką pełną villipów i przyglądał się im uważnie. Większość z nich
przypominała twarze Yuuzhan, choć dla Jace-na wszystkie wyglądały podobnie. Kilka villipów
wygładziło się i skurczyło, gdy na nie patrzył. Doszedł do wniosku, że ich yuuzhańscy
właściciele zostali wyeliminowani. - Skąd wiesz, z którym z nich rozmawiać?
Corran postawił skrzynkę na ziemię i zakrył usta dłonią.
- Szukam takiego, który wygląda na ważnego. Szanse, że sam Shai tu jest, są raczej
niewielkie, ale dowódca oddziałów desantowych na pewno musiał mieć możliwość
kontaktowania się z nim. Jacen wzruszył ramionami. - Może po prostu poszukaj
najpaskudniejszego?
- Niezły pomysł. - Corran uśmiechnął się niespodziewanie. -Mamy dziś dobry dzień. Nie
zapomina się takiej szkaradnej gęby. -Uderzył wybranego villipa, nie starając się wcale zrobić
tego delikatnie.
- Shedao Shai, mówi Corran Horn. Zająłem wasze centrum dowodzenia, a moi ludzie
nacierają na twoje flanki. Po swojej prawej stronie masz regularne oddziały Nowej Republiki, a
po lewej oddział Noghrich. Założę się, że od lewej strony nie usłyszysz nawet stęknięcia.
Twarz Yuuzhanina, odwzorowana przez villipa, przybrała wyraz pogardy.
- Masz mniej honoru niż ngdin.
Corran spojrzał na Jacena, który wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, co to takiego, ale nie brzmi dobrze - mruknął.
- Może i nie mam honoru, ale za to mam tu skrzynkę pełną kości. Zdaje się, że zależy ci, by
dostać je z powrotem. - Ich zwrot nie przekreśli twojej zdrady.
- Jeszcze ich nie zwróciłem, bracie. Ale proponuję ci układ. Jeśli się nie zgodzisz, wystrzelę
tę skrzynkę prosto w słońce Ithoru. Yuuzhanin zmrużył oczy. - Co proponujesz?
- To, czego obaj pragniemy. Ja przeciwko tobie, obok sekundanci, a na szali twoje kości i
Ithor. Jeśli wygrasz, kości są twoje. Jeśli ja wygram, Ithor jest mój. - W głosie Corrana pojawiło
się napięcie. - Rozejm między naszymi wojskami, dopóki nie rozstrzygniemy pojedynku. Każda
strona zbiera swoich poległych, a potem ty i ja załatwiamy sprawę.
- Targujesz się jak handlarz. - Usta villipa przybrały wyraz pogardy. - Elegos wstydziłby się
za ciebie, widząc, jak nisko upadłeś.
- Dobrze się zatroszczyłeś o to, żebyśmy nigdy się nie dowiedzieli, co by o tym pomyślał. Ty
przeciwko mnie, Shedao Shai. Kości przeciw Ithorowi. - Kiedy mielibyśmy się zmierzyć? Corran
zawahał się chwilę.
- Jeden cykl księżycowy. Jestem rycerzem Jedi. Chcę walczyć w czasie pełni.
- Przypomnij sobie lekcję z Sernpidala. Mogę sprawić, że będziesz walczył tuż pod
księżycem. Dwa cykle planetarne. Na zachód stąd jest góra z płaskim wierzchołkiem. Pojedynek
odbędzie się tam. - Dwa tygodnie. - Cztery dni. - Dziesięć.
- Mam dość tej zabawy, jeedai. - W głosie Yuuzhanina pojawił się gniew. - Tydzień. Ani
dnia dłużej. Corran kiwnął głową. - W takim razie tydzień.
Twarz odwzorowana przez villipa rozluźniła się na chwilę, a potem znów przybrała twardy
wyraz.
- Siedem cyklów planetarnych, rozejm do tego czasu. Tak się stanie.
- Dobrze, bardzo dobrze. A więc spotkamy się za tydzień.
- Tak, spotkamy się. - Głos villipa przeszedł w niskie warknięcie. - Przygotuj się na śmierć.
R O Z D Z I A Ł 34
Admirał Pellaeon stał na mostku „Chimery” z rękami założonymi za plecy. Wpatrywał się w
hologram swojego sojusznika.
- Tak, admirale Kre’fey, zgadzam się, że poszło lepiej, niż mogliśmy się spodziewać. Rozejm
jest dłuższy, niż sądziłem, że uda się wynegocjować.
- Zapewniam pana, admirale, że dobrze wykorzystujemy ten czas. - Bothanin przechadzał się
powoli, a wraz z nim obraz z holo-kamery. - Modyfikacje, których dokonaliśmy w naszej
artylerii, okazały się bardzo skuteczne. Szybko unieszkodliwiliśmy dwa z ich okrętów. Nie
jestem pewien, jak zareagują w przyszłości, ale zmieniając taktykę w trakcie bitwy, możemy
wykorzystać ich słabości. Mój personel techniczny wprowadza właśnie zmiany.
- Podobne rozkazy wydałem u siebie - odparł Pellaeon. - A zatem spodziewa się pan, że
Yuuzhanie nie dotrzymają warunków układu, jeśli ich reprezentant przegra? - Niewykluczone
też, że mój kuzyn zażąda, byśmy rzucili do ataku całe nasze siły, jeśli Horn zginie. Ten układ nie
jest tu zbyt popularny. Kre’fey podrapał się po szyi pokrytej białą sierścią.
- Tak czy owak, obaj wiemy, że przyjdzie nam znowu zmierzyć się z Yuuzhanami. Mam
parę nowych pomysłów, które wyślę panu teraz do przejrzenia. Trzymam też w rezerwie jeden
statek… na wypadek, gdyby pan uznał, że powinniśmy zrealizować ten pomysł.
- Przejrzę pliki i dam panu znać. - Pellaeon pożegnał sojusznika skinieniem głowy. - Proszę
przekazać Hornowi ode mnie, że życzę mu powodzenia. Gdybym miał czterdzieści lat mniej, sam
bym się zaofiarował, że zajmę jego miejsce.
- Będzie mu miło to słyszeć. - Bothanin błysnął w uśmiechu białymi kłami. - Nie sądzę, żeby
w całej flocie był ktoś, kto nie zrobiłby tego samego. No, może znalazłby się jeden taki, ale
wyjątek tylko potwierdza regułę.
Corran powoli dokręcał końcówkę rękojeści świeżo naładowanego miecza.
- Panie przewodniczący Fey’lya, odnoszę wrażenie, po raz czterysta dwudziesty siódmy, czy
coś koło tego, że nie popiera pan układu, który wytargowałem z dowódcą Yuuzhan Vong.
Bothanin wycelował w niego szponiasty palec.
- Mogę to powtórzyć po raz tysięczny, jeśli będzie trzeba. Nie ma pan prawa, by uzurpować
sobie prerogatywy Nowej Republiki do wypowiadania wojny pod pretekstem tego idiotycznego
pojedynku. Będę to powtarzał tak długo, aż pan nie zrozumie i nie wycofa się z tego układu.
Zielone oczy rycerza Jedi przybrały twardy wyraz.
- Chyba to pan powinien coś zrozumieć. Pańska opinia obchodzi mnie mniej niż zawartości
spluwaczki Hutta. Pragnę panu przypomnieć, że pańska niechęć do udzielenia poparcia
działaniom Jedi przyczyniła się do tego, że zostałem przywrócony z rezerwy do czynnej służby w
siłach zbrojnych Nowej Republiki. Moja szarża dała mi uprawnienia, by zawrzeć ten układ. - Nie
pan dowodził na powierzchni planety.
- Byłem najwyższy stopniem. Generał Dendo został ranny.
- Nie mógł pan wtedy o tym wiedzieć. Corran wyszczerzył zęby w złowrogim uśmiechu.
- Czyżby? Twierdzi pan, że nie zdołałbym tego wyczuć poprzez Moc?
To zamknęło usta Botłianinowi, ale za to wywołało zmarszczenie brwi trzeciej osoby
przysłuchującej się rozmowie - Luke’a Skywalkera.
- Corran, nie czas na szermierki słowne z przewodniczącym Fey’lya.
- Masz słuszność, mistrzu. Nie czas na to. - Korelianin spojrzał na trzymany w dłoni miecz. -
Panie przewodniczący, chyba niezbyt dobrze pamięta pan historię. Piętnaście lat temu zabronił
mi pan czegoś. Wystąpiłem wtedy z sił zbrojnych Nowej Republiki, a wraz ze mną cała Eskadra
Łobuzów. Mimo to zrealizowaliśmy nasz cel. Proszę więc uznać, że jeszcze raz składam
rezygnację ze służby w wojsku Nowej Republiki. Nie ma pan teraz nade mną żadnej władzy.
Fey’lya zamrugał fioletowymi oczami i spojrzał na Luke’a.
- Mistrzu Skywalkerze, rozkaż mu wycofać się z tego pojedynku. - Nie.
Oczy Bothanina zamieniły się w ametystowe szparki. - Czy zakon Jedi sankcjonuje ten
pojedynek? Luke wytrzymał jego wzrok.
- Od dziś za tydzień udaję się z Corranem na powierzchnię jako jego sekundant. - A zatem
Jedi uzurpują sobie prawo do decydowania o losie Ithoru? Przewrotność Fey’lya rozgniewała
Corrana.
- On ma rację, mistrzu, nie możemy pozwolić, by Jedi dali się złapać w tę pułapkę. Przestaję
być rycerzem Jedi. - Nie możesz.
- No dobra, w takim razie wywal mnie. - Corran zmarszczył czoło. - Wiesz, są takie
fragmenty kodeksu Jedi, z którymi nie do końca się zgadzam, a te szaty mnie irytują. To
niesubordynacja. Wyrzuć mnie. W tej potyczce nie musisz brać udziału. Mistrz Jedi powoli
pokręcił głową.
- Nie rozumie pan, panie przewodniczący, że Corran wystąpił w obronie życia? Nawet jeśli
zginie, będzie to tylko jedno stracone życie wobec setek tysięcy tych, które udało nam się
ewakuować. Pogrąży w żałobie jedną rodzinę, nie tysiące. Jeśli natomiast wygra, Ithor będzie
bezpieczny, a Yuuzhanie przekonają się, że kontynuowanie inwazji będzie ich drogo kosztować.
W miarę jak Luke mówił, Corran czuł, że sztywnieje. Patrząc na Borska Fey’lya, zdał sobie
sprawę, że choć Bothanin słyszał słowa mistrza Jedi, ich prawdziwy sens w ogóle do niego nie
docierał.
Jedno, nad czym teraz się zastanawia, pomyślał Corran, to jak obrócić tę sytuację na swoją
korzyść niezależnie od wyniku pojedynku.
Corran podsunął pod nos Bothaninowi rękojeść miecza.
- Proszę, niech pan weźmie miecz i sam leci na dół, żeby nim walczyć. - Nie, nie mógłbym.
- Wiem, panie przewodniczący, i wcale nie uważam pana za tchórza. - Corran pokręcił
głową, zabrał miecz i zatrzymał palec nad aktywatorem. - To nie jest pańska walka, tylko moja.
Ja najlepiej się do niej nadaję, a skoro nie mogę sobie pozwolić na przegraną, wygram ją.
- Jeśli przegrasz, w umysłach ludzi dołączysz do Vadera i Thrawna - prychnął Bothanin.
- Jeśli rzeczywiście przegram, panie przewodniczący, to wypadki na Ithor pójdą w
zapomnienie, przyćmione krwawą łaźnią, jaka nastąpi po nich. - Corran zdusił w sobie gniew, a
jego twarz przybrała maskę spokoju. - Właśnie tego chcę uniknąć i to jest przyczyna, dla której
będę walczył z Shedao Shai. Ochrona życia i wolności to jedyne rzeczy, o które warto walczyć.
W ich służbie odniosę zwycięstwo.
Anakin strącił dłoń matki ze swojego ramienia i zajrzał przez iluminator pokładowego
szpitala. W izolatce, przykryta aż po szyję białym prześcieradłem, leżała bez ruchu Daeshara’cor.
Oddech miała płytki i przyspieszony. Leia odezwała się miękko: - Nie musisz tam wchodzić.
Nie chcę, ale powinienem, pomyślał Anakin. Pociągnął nosem i spojrzał na matkę. - Ona…
ona poprosiła, żebym przyszedł. A więc muszę to zrobić. - Chcesz, żebym poszła z tobą? Z
trudem przełknął ślinę przez zaciśnięte gardło. - Nie, wejdę sam. Tylko… eee…
- Zaczekam tutaj.
- Dziękuję. - Anakin otarł pojedynczą łzę i wszedł do pomieszczeń szpitalnych. Wokół
innych pacjentów krążyły zaaferowane roboty medyczne. Anakin przeszedł na lewą stronę łóżka
Daeshara’cor i położył dłoń na przykrytym prześcieradłem nadgarstku Twi’lekianki.
Wzdrygnęła się, a po chwili otworzyła oczy. Zaskoczenie widoczne na jej twarzy przeszło w
radość, która po chwili przeszła w wyraz znużenia. Anakin czuł, że iskra życia ledwo się w niej
tli. -Anakin…
- Cześć. Jak się czujesz? - Anakin zacisnął powieki. - Co za dureń ze mnie…
Daeshara’cor wysunęła dłoń spod prześcieradła i starła łzę z policzka Anakina. - W
porządku. Ta trucizna… Anakin pociągnął nosem.
- Corrana też ukąsiło. Odratowali go.
- Ludzka chemia… inna niż twi’lekiańska. - Chwyciła go za rękę najmocniej, jak zdołała, ale
żałośnie słabo, jak zauważył Anakin. - Nie mogą mi pomóc. Ja umieram. - Nie! To
niesprawiedliwe… nie możesz! - Anakin poczuł na policzkach gorące łzy. - Nie ty, nie wtedy,
kiedy… - Chewbacca?
Anakin poczuł, że nogi się pod nim uginają ale na szczęście obok stało krzesło, na którym
zdołał usiąść. Ukrył twarz w dłoniach i poczuł, że Daeshara’cor gładzi go po włosach.
- Popełniłem błąd i on zginął. Popełniłem drugi i ty giniesz.
- Nie ma śmierci… jest tylko Moc. Spojrzał na nią przez łzy.
- Mimo wszystko to boli.
- Wiem. - Udało jej się przywołać na twarz słaby uśmiech. -Anakin, musisz zrozumieć…
chociaż umieram… drugi raz postąpiłabym tak samo… podobnie jak zrobiłby Chewbacca. - Jak
możesz mówić…
Pogładziła jego policzek chłodnymi palcami.
- Umarł… tak jak ja umieram… w służbie życia. Ocaliłeś mnie przed ciemnością. Ja
ocaliłam ciebie. Nie po to, żeby ci się odwdzięczyć, tylko po to, byś mógł dalej służyć życiu…
służyć Mocy. Podniósł rękę i nakrył jej dłoń swoją.
- Nigdy nie będę jej służył tak dobrze jak ty albo Chewie.
Daeshara’cor uśmiechnęła się jeszcze raz, choć kąciki jej ust drżały z wysiłku.
- Już jej służysz lepiej niż ktokolwiek inny. Kiedy wyzdrowiejesz, będziesz silniejszy, niż
można to sobie wyobrazić. Jesteśmy z ciebie dumni… bardzo dumni. Głos Twi’lekianki
zamierał, podobnie jak uśmiech, w miarę jak wypływało z niej życie. Anakin przycisnął jej dłoń
mocniej do swojego policzka, ale czuł, że jest coraz słabsza. Jej ciało stawało się coraz bardziej
świetliste, coraz bardziej przezroczyste, a w końcu znikło. Prześcieradło, które ją okrywało, cicho
opadło na łóżko.
R O Z D Z I A Ł 35
Luke Skywalker, spowity w czarny płaszcz, stał w milczeniu na skraju polany na
południowym stoku góry. Na zachód od niego zbocze wznosiło się coraz wyżej. Odsłonięty
granitowy kształt przypominał pełną powagi twarz, spoglądającą w dół na połacie zieleni
rozciągające się poniżej jej podbródka. Luke zdał sobie sprawę, że jego własna zachmurzona
mina naśladuje powagę malującą się na tym kamiennym obliczu. Nie znalazł jednak powodu, by
zmienić wyraz twarzy.
Na środku polany, plecami do swego mistrza, siedział Corran ze skrzyżowanymi nogami.
Emanował z niego spokój i przeświadczenie o słuszności własnego postępowania. Tylko od
czasu do czasu dopuszczał do głosu niepokój oczekiwania. Miał na sobie tradycyjny strój
koreliańskich Jedi - zieleń z czernią. Dłonie opierały się na kolanach, barki unosiły się i opadały
lekko w rytm oddechu.
Luke tak mocno skoncentrował się na Corranie, że nagłe pojawienie się Shedao Shai i jego
sekundanta zaskoczyło go. Dowódca Yuuzhan Vong prezentował się doprawdy imponująco w
szkarłatnej tunice, rozciętej od pasa w dół. Pod nią miał długie buty i złotą przepaskę biodrową,
której końce sięgały kolan. Jego skórzaste, szarozielone ciało lśniło jak wypolerowane, a twarz
okrywała inkrustowana, hebanowoczarna maska.
Uzbrojony był w amfistafa, którego wbił teraz w ziemię ogonem. Uniósł dłoń okrytą
rękawicą lśniącą w złotych promieniach słońca, a potem przycisnął do serca. -Jestem Shedao z
domeny Shai. To mój podwładny Deign z domeny Lian. Będzie świadkiem naszego pojedynku.
Corran nadal siedział ze skrzyżowanymi nogami.
- Jestem Corran Horn, były pułkownik Sił Zbrojnych Nowej Republiki i rycerz Jedi. To mój
mistrz Luke Skywalker. Będzie świadkiem naszego pojedynku. Yuuzhanin wskazał na skrzynię
stojącą za plecami Luke’a. - Czy to są szczątki Mongei z domeny Shai? - Tak jak uzgodniliśmy
siedem dni temu.
- Doskonale. - Shedao Shai zrzucił z siebie szatę. Choć wyglądał na chudego jak szkielet,
Luke wiedział, że ta szczupłość jest zwodnicza. Wojownik wyrwał z ziemi amfistafa, machnął
nim, skręcając w pierścień, a potem zatrzymał na prawym ramieniu, syczącą głową przy
nadgarstku, wycelowanego ogonem w niebo.
- Jesteś mordercą Neiry Shai i Dranae Shai, moich pobratymców.
Corran wstał, powoli i z wystudiowaną uwagą. Luke czuł, jak wzbiera w nim Moc, jak otacza
wirującym kokonem jego ciało.
- A ty zamordowałeś mojego przyjaciela, Elegosa A’Kla. Ale nie o przeszłość będziemy
walczyć, lecz o przyszłość.
- Być może tak będzie w twoim przypadku. - Yuuzhanin wyprężył się jak struna i ukłonił
Corranowi. - Ja będę walczyć o honor Yuuzhan Vong i domeny Shai. Korelianin ukłonił się w
odpowiedzi. - Spore ryzyko jak na taką marną nagrodę.
Amfistaf zawirował, miecz świetlny wzniósł się do góry. Sztych wysoko zablokowano,
niskie cięcie przypaliło trawę, ale nie nogi, które nad nim przeskakują. Walczący mijali się,
zawracali, atakowali, parowali ciosy. Syk amfistafa walczył o palmę pierwszeństwa z trzaskiem
miecza świetlnego. Ostrza śmigały do przodu, cofały się, nacierały w ripoście.
Luke wyczuwał Moc skupioną wokół Corrana. Dodawała walczącemu sił i szybkości, ale nie
pozwalała przejrzeć zamiarów przeciwnika. Amfistaf ciął i dźgał, zawsze mijając Corrana o
centymetry, zawsze odrzucany na bok. Yuuzhanin za każdym razem skręcał amfistafa na czas, by
odparować sztych Corrana albo odbić na bok zamaszyste cięcie. Byli godnymi przeciwnikami, o
idealnie wyrównanych siłach. O porażce zadecyduje jeden błąd, pomyślał Luke.
Srebrzyste ostrze miecza świetlnego zatoczyło szeroki łuk i zaatakowało Shedao Shai.
Yuuzhański wojownik podskoczył, by zablokować cięcie, ale miecz Corrana przemknął pod
amfistafem i podskoczył w górę w ciosie, który powinien był rozpłatać Yuuzhanina od krocza po
gardło. Shedao Shai zdążył odskoczyć do tyłu i tylko dymiący koniec jego przepaski biodrowej
opadł na ziemię w miejscu, w którym wojownik znajdował się jeszcze przed chwilą.
Corran doskoczył i zaatakował Shedao Shai, celując w górną część jego klatki piersiowej.
Trzymając amfistafa obydwiema rękami, Yuuzhanin odparował cios. Posłał srebrne ostrze
wysoko w górę i pochylił głowę, by zawirować w pełnym obrocie. Gdy amfistaf wyprostował się
wzdłuż jego przedramienia, Shedao Shai zaatakował. Ból eksplodował w ciele Jedi, gdy ogon
amfistafa wbił mu się w brzuch. Koniuszek gadowłóczni zaplątał się w skraj szaty Corrana, ale
Yuuzhanin uwolnił broń, kiedy Jedi w półobrocie padał na ziemię. Corran zwinął się, przycisnął
dłoń do rany w prawym boku i podciągnął kolana do klatki piersiowej. Jego miecz świetlny leżał,
dymiąc, w trawie.
Luke chciał wyciągnąć rękę, by pomóc Corranowi pokonać ból, ale powstrzymał się.
Pocieszał się myślą, że cios nie uszkodził kręgosłupa Corrana.
Mógł przeciąć tętnicę, pomyślał. Ma otwartą ranę brzucha, ale przeżyje, jeśli ten Shai da mu
szansę.
Shedao Shai cofnął się o kilka kroków, zerwał maskę z twarzy i odrzucił j ą na bok. Uniósł
zakrwawiony miecz do ust i zlizał krew. Zamknął usta, przymknął oczy i kiwnął głową.
- Przysiągłem, że posmakuję twojej krwi, kiedy będziesz umierał, i teraz tego dokonałem.
Corran zakasłał, stłumił poprzez Moc języki bólu i podniósł się na kolana.
- Brawo, stary. Cieszę się, że mogłem ci sprawić małą przyjemność. Sięgnął po swój miecz i
niezdarnie powstał.
- Ale gdybym był na twoim miejscu, przysiągłbym coś innego.
- Tak? - Yuuzhanin otworzył szerzej oczy. - A co takiego?
- Przysiągłbym, że spróbuję tej krwi po mojej śmierci. - Ból zniknął, odcięty spowijającym
znów Corrana kokonem Mocy. Corran skinął na wroga zakrwawioną dłonią. - Ciekaw jestem,
czy ta nieumiejętność eleganckiego zabicia kogoś jednym ciosem to wizytówka całej rasy
Yuuzhan Vong, czy tylko domeny Shai? Jesteś tak niezdarny, że te kości chyba nie będą chciały
polecieć z tobą do domu.
Shedao Shai spojrzał na niego z furią. Chociaż Luke nie mógł wyczuć go za pośrednictwem
Mocy, wściekłość i nienawiść Yuuzhanina były widoczne jak na dłoni. Wojownik rzucił się do
przodu, podniósł amfistafa oburącz i natarł nim znad głowy. Broń natrafiła na uniesiony przez
Corrana miecz, a siła uderzenia zmusiła Jedi, by cofnął się o krok.
Raz po raz deszcz miażdżących ciosów spadał na Corrana, który cofał się o krok lub dwa
przy każdym kolejnym ataku. Narastająca wściekłość Shedao Shai wzmagała jego siły,
zmuszając Corrana do oderwania lewej dłoni od rany w boku i przytrzymania nią rękojeści
miecza. Kolejne cięcie odrzuciło ostrze na bok. Corran zachwiał się i opadł na kolana.
Shedao Shai stanął nad nim wyprostowany i wspiął się na czubki palców, by zadać ostatni,
śmiertelny cios. Amfistaf uniósł się w powietrze i runął w dół, wycelowany tak, by miecz
świetlny wbił ostrze w swojego właściciela, zadając niewiernemu śmierć jego własną,
świętokradczą bronią.
Jednym ruchem kciuka Corran zgasił miecz i płynnie rzucił się do przodu.
Nie natrafiając na opór, Shedao Shai stracił równowagę i wbił amfistafa głęboko w ziemię.
Zatoczył się, zaskoczenie rozszerzyło mu oczy, a na ustach pojawił się złowieszczy uśmiech, gdy
Corran wbił miecz w żołądek Yuuzhanina. Miecz zasyczał. Srebrzysta klinga oblała światłem
twarz wojownika na chwilę, zanim zwymiotował czarną krwią i dymiąc, opadł bezwładnie na
ziemię z przerwanym kręgosłupem. Luke podbiegł do Corrana, który próbował wydostać nogi
spod ciała Yuuzhanina, - Nie podnoś się, zaraz cię wyciągnę.
- Zaczekaj. - Corran wbił palce w ramię Luke’a. - Pomóż mi na chwilę wstać.
Mistrz Jedi spełnił prośbę przyjaciela. Korelianin wycelował miecz w Deigna Liana.
- Byłeś świadkiem tej walki. Wiesz, o co toczył się pojedynek. Zabieraj stąd jego ciało i
wynoś się.
Yuuzhanin zbagatelizował słowa Corrana machnięciem dłoni.
- Byłem świadkiem, ale nie zabiorę ciała. Zmarł na twoich rękach. Nie zasługuje już na
miano Yuuzhan Vong. - Deign Lian machnął niedbale ręką. - Jego ciało jest twoje. Corran
potrząsnął głową.
- Nie jest mi potrzebne.
- W takim razie sprawa zakończona. - Yuuzhanin obrócił się na pięcie i odszedł. Luke
pociągnął Corrana w stronę miejsca, gdzie wylądowali promem. - Chodźmy!
- Poczekaj jeszcze chwilę. - Corran wskazał maskę odrzuconą przez Shedao Shai. - Chcę
mieć tę maskę. - Po co? Corran na chwilę przymknął oczy z bólu.
- Szkielet Elegosa. On w coś się wpatruje. Ta maska pokaże mu, że Yuuzłianie nie są
niezwyciężeni i że przynajmniej na Ithor powróci pokój.
R O Z D Z I A Ł 36
Wróciwszy samotnie na pokład „Dziedzictwa Udręki”, Deign Lian przejął dowództwo nad
flotą Yuuzhan Vong. Zajął apartamenty Shedao Shai i niezwłocznie wprowadził w czyn plan,
którego przygotowanie rozpoczął przed miesiącem, kiedy zrozumiał, że jest to najskuteczniejsza
sposób rozprawienia się z Ithorem. Shedao Shai odrzucił jego pomysł, ale znalazł on uznanie w
oczach innych panów Deigna Liana. Z wyrzutni dwunastu specjalnie przystosowanych skoczków
koralowych wystrzeliło w kierunku planety dwanaście koralowych kapsuł, kształtem
przypominających ziarno. Choć nawet w połowie nie tak perfekcyjne jak same skoczki, te
bezzałogowe pojazdy dysponowały pewną elementarną inteligencją. Potrafiły użyć dovin hasali,
by wejść w zasięg masy planetarnej Ithoru i nabrać przyspieszenia podczas opadania w studni
grawitacyjnej planety. Ich wierzchnie powłoki zaczęły się rozgrzewać i parować podczas
przelotu przez atmosferę Ithoru. Dwanaście kapsuł wystrzeliło we wszystkie strony, przecinając
niebo według trajektorii, które rozproszyły je równomiernie po całej dziennej stronie planety.
W szpitalu pokładowym „Zadziornego” admirał Kre’fey odwrócił się od Corrana Horna,
który unosił się w zbiorniku bacta, i podniósł do ust komunikator. - Zgłasza się Kre’fey. Proszę
meldować.
- Tu sekcja czujników, panie admirale. Mamy doniesienie z „Tęczy” o dwunastu anomaliach
grawitacyjnych wykrytych we flocie Yuuzhan Vong - oznajmił bothański oficer. - Wyglądają jak
ślady po skoczkach koralowych, które wleciały w atmosferę. „Tęcza” donosi, że towarzyszą im
wybuchy w atmosferze.
- Wybuchy? Jestem w drodze na mostek. Proszę przetransmitować dane na „Chimerę”. -
Admirał wyłączył komunikator i odwrócił się w stronę Luke’a Skywalkera, by zapytać go, co
sądzi o takim zachowaniu skoczków. Ugryzł się w język, kiedy zobaczył, że mistrz Jedi krzywi
się z bólu i opiera ciężko o ściany kabiny.
Wybuchy w powietrzu nad Matką-Dżunglą zamieniały w parę kolejne ładunki yuuzhańskiej
broni, rozpraszając ją po chmurach. Krople aerozolu opadały na dżunglę delikatną mgiełką.
Zawieszone w niej bakterie dotarły na powierzchnię nietknięte. Dżungla była dla nich tym, czym
stado tauntaunów dla wygłodniałego wampy. Bakterie zaczęły rozkładać wszystko, na co
natrafiły na swej drodze i rozmnażać się w zastraszającym tempie.
Czarny śluz, w którym roiło się od bakterii, skapywał z wyższych liści w dół i łączył się w
strużki spływające wzdłuż gałęzi. Działał tak szybko, że cuchnąca ciecz wchodziła w reakcję
równie gwałtownie, jak stężony kwas. Grube konary odrywały się od drzew, rozpryskując
bakterie po mniejszych gałęziach i organizmach zamieszkujących korony drzew. Mały shamarok
wystartował w niebo, ale czarne kropelki na skórzastych skrzydłach ptaka zaczęły wypalać w
nich dziury; ptak, wirując, runął w dół, by roztrzaskać się o ziemię.
Wąż arrak podpełzł do truchła i wygiął się nad nim w łuk. Otworzył paszczę i zaczął połykać
rzadką zdobycz, ale bakterie nie zaprzestały pracy. Kiedy gad pożarł shamaroka, bakterie zaczęły
pożerać jego samego. Otworzyły wrzody w jego ciele i rozłożyły je od środka. Wąż zdychał w
spazmatycznych drgawkach; po chwili zamienił się w cuchnącą kałużę protoplazmy, która zajęła
się materią organiczną porastającą ziemię. Kałuża powiększała się powoli, pochłaniając źdźbła
trawy. Spadające gałęzie rozpryskiwały protoplazmę i zapoczątkowywały nowe kolonie wokół
kałuży-matki. W miarę jak gałęzie się rozpuszczały, wytwarzały dość protoplazmy, by mogła
wypłynąć z małych zagłębień w ziemi, zlewając się z innymi kałużami. W mgnieniu oka czarna
powódź zalała Matkę-Dżunglę. Wyrwała korzenie i powaliła ogromne drzewa, które rozpływały
się, zanim jeszcze przebrzmiało echo ich upadku.
Nic, co żyło na Ithor, nie mogło oprzeć się bakteriom. Wsiąkały w glebę, niszcząc owady i
mikroorganizmy. Zalewały tunele robaków i tryskały w norach gryzoni. Żaden organizm nie
oparł się gnijącej fali; rozpuszczała ich ciała, pozostawiając nagie kości, które po chwili same
ulegały zniszczeniu.
Fala protoplazmy przeżerała korzenie, wędrując w górę i w dół. Czasami rośliny o płytkich
korzeniach po prostu przewracały się na ziemię. Kiedy indziej bakterie atakujące co bardziej
krzepkie okazy musiały przeniknąć do ich systemu krążenia, pożerając je od środka. Czarny sok
zaczynał wtedy sączyć się tu i ówdzie z pnia, tworząc ciurkające nieprzerwanie strumyczki.
Kiedy drzewo zrzucało gałęzie, protoplazma wypływała na zewnątrz. Na koniec fontanna
cuchnącej cieczy wytryskiwała spod kory, a drzewo padało na ziemię.
Bakterie atakowały nieustępliwie i szybko. Proces rozkładu materii organicznej Ithoru
uwalniał do atmosfery ogromne ilości wodoru i tlenu. Temperatura planety zaczęła się podnosić,
oceany ściemniały, a tarczę Ithoru zasnuł cuchnący cień. W czasie zbyt krótkim, by ludzki umysł
mógł to zarejestrować, bakterie dotarły do miejsca, gdzie spoczywały zwłoki Shedao Shai. Jego
ciało przez chwilę opierało się bakteriom, które jednak szybko dotarły do rany otwartej przez
Corrana. Wgryzły się w martwą tkankę, pożerając mięśnie i kości. Szkielet się rozpadł, a po
chwili, gdy bakterie dotarły do szpiku, pojedyncze kości sczerniały i znikły. Na samym końcu
bakterie rozpuściły czaszkę. W ten sposób usunęły ostatni ślad obecności Shedao Shai na
planecie, którą miała ocalić jego śmierć.
Pellaeon przyglądał się holograficznemu wizerunkowi planety.
- Zgadzam się, admirale, że musieli coś tam zrobić. Tlen, wodór, rosnąca temperatura… Jeśli
Skywalker ma rację, to całe życie na planecie zamiera. - Admirał imperialnej floty wzdrygnął się,
próbując wyobrazić sobie użycie broni, która zdołałaby dokonać przemiany materii całej planety.
Komandor Yage spojrzała na niego ze swojego stanowiska przy konsoli sensorów. - Panie
admirale, yuuzhańska flota rusza do odwrotu. Kierują się na zewnątrz systemu. - Wektor
alfa-siedem? - Jedyny, jaki pozostał dla nich otwarty.
Pellaeon kiwnął głową w stronę małej figurki Kre’feya w rogu hologramu planety. - Lecą na
zewnątrz systemu wektorem alfa-siedem. Czas ruszać. Ithor woła o pomstę.
Deign Lian uśmiechnął się do villipa wyobrażającego twarz jego pana.
- Stało się, mistrzu wojny Tsavong Lah. Shedao Shai nie żyje. Ithor nie stanowi już dla nas
zagrożenia. Wycofuję flotę.
- Doskonale. - Twarz odwzorowana przez villipa uśmiechnęła się, dzięki czemu mistrz wojny
wydał się prawie sympatyczny. -Dobrze się spisałeś, Lian. „Dziedzictwo Udręki” jest teraz twoje.
Kiedy wrócisz na Dubrillion, będą na ciebie czekać moje rozkazy.
- Rozumiem, panie. - Deign Lian uroczyście kiwnął głową. -Twój sługa…
Nie dokończył zdania. Statkiem zakołysało tak gwałtownie, że villip spadł z półki. Deign
Lian wyciągnął rękę, by postawić go na miejscu, ale w tym samym momencie przez statek
przebiegł jeszcze jeden, silniejszy wstrząs. Yuuzhanin upadł na kolana. Coś jest nie tak! Coś jest
bardzo nie w porządku! - pomyślał. Ignorując okrzyki wydawane przez leżącego na podłodze
villipa, Deign Lian wybiegł z kajuty i skierował się w stronę mostka.
Admirałowie Kre’fey i Pellaeon nie próżnowali przez tydzień rozejmu, który Corran
wynegocjował, przyjmując wyzwanie. Przeanalizowali zachowanie yuuzhańskich statków i
odkryli pewną ich słabość, którą teraz zamierzali wykorzystać.
Piloci myśliwców zaobserwowali, że emitowanie bąbli grawitacyjnych ogranicza mobilność
statków. Dwaj admirałowie doszli do wniosku, że ta zasada może działać również w przeciwną
stronę, zwłaszcza w przypadku największych okrętów wroga. Aby to sprawdzić, Kre’fey wezwał
„Tęczę Corusca”, wchodzącą w skład floty broniącej Agamaru, i polecił statkowi wyskoczyć z
nadprzestrzeni w miejscu, gdzie jeden z mniejszych księżyców Ithor osłaniałby go przed flotą
Yuuzhan Vong. Kiedy Yuuzhanie rozpoczęli odwrót, przywołany krążownik klasy Interdictor
wszedł na ciasną orbitę wokół planety Ithor i włączył wszystkie cztery emitery grawitacyjne.
Wywołało to efekt taki, jakby masa Ithoru podwoiła się, zwiększając siłę ssącą studni
grawitacyjnej, która zaczęła przyciągać „Dziedzictwo Udręki” ku powierzchni umierającej
planety. Sternicy „Dziedzictwa Udręki” natychmiast podjęli działania, by zrekompensować ten
efekt. Podłączyli pod stery więcej dovin basali, które uwięziły statek na grawitacyjnych linach
pomiędzy słońcem a księżycem. Spowolnili opadanie, a w końcu powstrzymali je. Okręt zaczął
powoli wspinać się w górę studni grawitacyjnej i powracać na kurs. Zanim Deign Lian dotarł na
mostek, statek odzyskał swobodę ruchu. Na nieszczęście dla Deigna Liana, załogi jego okrętu, a
nawet dla samego żywostatku, „Tęcza Corusca” nie ograniczyła się tylko do skoku i włączenia
generatorów grawitacyjnych. Jej artylerzyści wymyślili nową taktykę ostrzału yuuzhańskiego
krążownika. Opracowane przez nich dane telemetryczne przesłano wszystkim statkom floty
obronnej. Każdy startujący myśliwiec, każdy krążownik, każdy gwiezdny niszczyciel
wykorzystał te dane, by zaprogramować swoje torpedy protonowe i granaty udarowe.
Kanonada rozpaliła przestrzeń nad atmosferą Ithoru. Kurtyna ognia runęła na pozbawione
osłon grawitacyjnych „Dziedzictwo Udręki”, rozrywając koralowe płyty poszycia. Energia
wyzwolona podczas detonacji pocisków przepaliła tkankę nerwową i doprowadziła do wrzenia
dovin basale. Pierwsza salwa rozniosła w proch rufę, wystawiając wnętrze na działanie próżni.
Zanim jednak próżnia wyssała powietrze i załogę, statek trafiła kolejna salwa i zapaliła wszystko
w jego wnętrzu. Na pokładzie „Dziedzictwa Udręki” rozszalał się pożar.
Deign Lian był świadom końca, odkąd zobaczył, jak kula ognia wdziera się na mostek.
Chciał krzyknąć, ale zanim zdołał wydać dźwięk, powietrze w jego płucach zapaliło się. Przez
ułamek sekundy, przez który zachował jeszcze jasność umysłu, usłyszał w głowie głos Shedao
Shai, który radził mu, by zaakceptował ból i wplótł go w siebie, tak by złączyć się w jedno z
bogami. Ostatnią jego myślą było jednak poddać się bólowi, pozwolić, by go strawił,
zrezygnować z nagrody. Nie mógł zdobyć się na wspaniałomyślność i przyznać, że to Shedao
Shai pokazał mu jedyną prawdziwą drogę, by tę nagrodę zdobyć.
Atak zdruzgotał strukturę kostną, na której opierała się konstrukcja okrętu. Rozpadł się na
trzy części; dziób przez chwilę dryfował w stronę przeciwną od planety. Płonąca rufa tymczasem
spadała, nabierając prędkości. Środek zawisł przez moment w przestrzeni i zaraz zaczął powolny,
niezgrabny upadek ku powierzchni planety. Dziób - a wraz z nim odrywające się jeden po
drugim, konające dovin basale - także poddał się w końcu uściskowi Ithoru.
Tak naprawdę fakt, że okręt płonął, wchodząc w atmosferę, nie miał najmniejszego
znaczenia. Samo tarcie wystarczyło, by rozgrzać poszycie do tego stopnia, że podpaliło
przesyconą tlenem atmosferę. Płomienie rozbłysły, rozprzestrzeniając się szybko. Przegrzane
powietrze rozszerzyło się, wypuszczając wąsy płomieni, które odepchnęły część myśliwców. Żar
odrzucił całą noworepublikańską flotę. Jeden z płomieni osmalił małą yuuzhańską korwetę,
wywołując eksplozję statku, ale pozostałe były już dostatecznie daleko, by uciec płomieniom.
Yuuzhańska flota - a właściwie to, co z niej pozostało - pędziła ku granicom systemu, by
zniknąć w głębokiej przestrzeni.
Za nimi ginął w pożarach Ithor, niegdyś planeta tak pełna spokoju. Wraz z nią płonęły
baforowce… i nadzieje Nowej Republiki.
R O Z D Z I A Ł 37
Admirał Gilad Pellaeon zatrzymał się na rampie ładowniczej swojego promu i uścisnął dłoń
admirała Kre’feya. Czuł, że traci w tym momencie coś niezmiernie ważnego.
- Żałuję bardzo, admirale, że sprawy nie potoczyły się inaczej. Praca z panem była
fascynującym i pouczającym doświadczeniem. Imperialne Siły Obrony Przestrzeni odniosą wiele
korzyści z tego, czego się tu nauczyłem. Bothanin skłonił głowę.
-Wiem, admirale, i podzielam pańskie uczucia. Wiem również, wbrew temu, co utrzymują
niektórzy, że nie jest pan uprzedzony w stosunku do ras innych niż ludzie. Nigdy nie doznałem
niczego oprócz szacunku z pana strony, sam zaś mam dla pana wyłącznie podziw i respekt.
- Dziękuję, Traest. - Imperialny admirał puścił dłoń swojego sojusznika. - Gdyby udało nam
się ocalić Ithor przed zagładą, jestem pewien, że moi ludzie nie odwołaliby mnie stąd. Nie sądzę,
żeby nawet największa flota orbitująca wokół planet zdołała powstrzymać Yuuzhan Vong przed
zastosowaniem tej strasznej broni na którymkolwiek z innych światów. Ale jeśli nasze planety
będą całkowicie pozbawione floty, ludność cywilna może wpaść w panikę, a do tego nie można
dopuścić. Choć w mniejszej skali, ale mamy te same problemy co Nowa Republika.
- Chciałbym, żeby sytuacja była tak prosta, jak ją pan przedstawia. - Kre’fey rozejrzał się po
hangarze ładowniczym na rufie „Zadziornego”. Wokół krążyły grupki ithoriańskich uchodźców.
- Nie musi się pan martwić, że cała Nowa Republika będzie pana winić za utratę Ithoru. Nie musi
się pan użerać z każdym, nawet najmniejszym sektorem administracyjnym, który chce mieć
własną flotę obronną. Zagłada Ithoru wzbudziła przerażenie w członkach rządu. Jedni chcą
ułagodzić Yuuzhan, inni pragną z nimi walczyć, a nie wątpię, że znajdą się i tacy, którzy chętnie
by się z nimi sprzymierzyli, gdyby dało im to okazję zniszczenia starych wrogów. Pellaeon
pokiwał głową. - W pewnym sensie zwycięstwo nad Imperium było najgorszą rzeczą, jaka mogła
się przydarzyć Nowej Republice. Jednoczyła was nienawiść do nas. Teraz każdy ciągnie w swoją
stronę, oglądając się tylko na swoje dobro. Ma pan szczęście, że pańska rola w tym konflikcie
zdobyła panu tylko pochwały.
Bothanin westchnął.
- To mój kuzyn zbiera oklaski za odważne wystąpienie w pierwszym szeregu. Wyszedł na
bohatera. Wychwalanie mnie jest mu na rękę, bo to tylko dodaje mu aureoli chwały, a ludzie tak
właśnie chcą go widzieć.
- Tego właśnie potrzebują… bohaterów, w których mogliby wierzyć.
- Wiem, Gilad, i nie chcę pozbawiać ich tej wiary, ale wolałbym, żeby raczej wierzyli w
ciebie albo w zakon Jedi, a nie w faceta, który potrafi obrócić na swoją korzyść fakt, że znalazł
się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. - Traest podrapał się po głowie. -
Ogromnie mi szkoda Corrana Horna. Pellaeon pokiwał głową. - Człowieka, który stracił Ithor.
- Ach, więc widział pan najnowsze holowiadomości. W ciągu tygodnia stał się człowiekiem,
który zgładził Ithor.
- Komuś trzeba było przypisać winę za tę tragedię. - Imperialny admirał uśmiechnął się. - W
ciągu pół godziny pomiędzy jego zwycięstwem a zagładą planety byłem dumny z tego, czego
dokonał, z postawy, jaką przyjął. Wygrał dla nas czas, który pozwolił na uratowanie
niezliczonych istnień. Teraz to wszystko na nic.
- Nawet gorzej. Jedi stali się celem szyderstw i kpin; siły zbrojne podporządkowano
nadzorowi Senatu. - Traest odwzajemnił uśmiech. - Jest jakaś szansa, że Imperialne Siły Obrony
Przestrzeni zaczną werbować nowych rekrutów? Pellaeon roześmiał się.
- Właśnie miałem pana poprosić, żeby przydzielił mi pan jakąś planetę w tym imperium,
które pan zamierza wykroić z Nieznanych Terytoriów.
- Zrobiłbym to z przyjemnością, admirale. - Bothanin błysnął zębami w przyjaznym
uśmiechu. - Wpiszę pana na moją listę.
- Dziękuję, i z wzajemnością. - Pellaeon skłonił głowę i spojrzał na dwóch mężczyzn, którzy
wchodzili do nich po trapie. - Generale Antilles, pułkowniku Fel… co zadecydowaliście? Jagged
Fel założył ręce na plecy.
- Wyślę z panem jeden z moich oddziałów, admirale. Zawiozą sprawozdanie do mojego ojca.
Sam pozostanę tutaj z dwoma oddziałami, koordynując działania z Eskadrą Łobuzów. Mam
nadzieję, admirale, że rozumie pan moją chęć pozostania tutaj. - Rozumiem, jak najbardziej. A
nawet więcej: szanuję pański wybór i zarazem panu zazdroszczę. - Pellaeon wyciągnął rękę do
młodego mężczyzny. Kiedy wymienili uścisk dłoni, pożegnał się z Wedge’em Antillesem. - Nie
po raz ostatni się dziś spotykamy, przyjaciele. Na razie moi ludzie boją się wam pomagać. Ale
przyjdzie taki czas, kiedy będą się bali nie pomagać. Wtedy powrócę. Mam tylko nadzieję, że nie
będzie za późno.
- Podzielamy pańską nadzieję. - Traest Kre’fey jeszcze raz uścisnął dłoń Pellaeona. - Oby
pański kurs był prosty, a orbity bezpieczne.
- Życzę panu tego samego. - Pellaeon ukłonił się i ruszył w górę rampy. Obejrzał się raz za
siebie, by się upewnić, że ich zapamięta, bo wcale nie był pewien, czy kiedykolwiek się znowu
spotkają. Potem rampa zaczęła się podnosić, a prom ruszył, by zabrać go do domu.
Jaina siedziała w kabinie medytacyjnej „Zadziornego”, nadal otępiała. Śmierć Anni
pozostawiła po sobie pustkę, co dziewczynę zaskoczyło i przeraziło zarazem. Zdziwienie
wynikało z faktu, że znały się przecież bardzo krótko.
To prawda, że latałyśmy razem i dzieliłyśmy kabinę, myślała. Ale…
Anni lubiła hazard, a ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie grałby przeciwko Jedi, nie
spędzały zbyt często razem wolnego czasu. Kiedy były ze sobą, doskonale się rozumiały. Jaina
wiedziała, że Anni ją lubi, podobnie jak ona lubiła Anni.
Jednak przez ten krótki czas, od kiedy Jaina służyła w Eskadrze, stały się sobie bliższe, niż
przypuszczała. Wstrząsnęło to Jainą do głębi. Jeszcze bardziej ją dziwiło, że tak mało w gruncie
rzeczy wiedziała o Anni. Pułkownik Darklighter powiedział jej, że będzie nagrywał wiadomość
dla rodziców dziewczyny, i spytał, czy chce wysłać coś od siebie. Dopiero wtedy Jaina
uświadomiła sobie, że w ogóle nie wiedziała, czy Anni ma jakąkolwiek rodzinę. Anni nigdy nie
opowiadała o swoim życiu poza Eskadrą, a Jaina też nie wciągała jej w szczegóły swojego życia
rodzinnego, zakładając, że Anni i tak wie o nim tyle, ile jej odpowiada.
Spojrzała na datakartę, którą trzymała w dłoni. Wysłała wiadomość do rodziny Anni i szybko
dostała odpowiedź. Transmisja holowizyjna zapisana na datakarcie pokazała starszą kobietę, w
której od razu rozpoznała matkę Anni, z oczami zaczerwienionymi od płaczu. Widać było, że za
wszelką cenę usiłuje jako tako się trzymać. Powiedziała Jamie, że Anni cieszyła się, mając w niej
przyjaciółkę i skrzydłową, że opowiadała o niej w każdej wysyłanej do domu wiadomości. Matka
Anni dodała, że ma parę drobiazgów należących do córki, które chciałaby Jainie ofiarować na
pamiątkę, i że chętnie się z nią spotka, jeśli Jaina trafi kiedyś na Korelię.
Nie wiedziałam, myślała Jaina. A powinnam była… Zakryła dłonią oczy. Łzy wypływały jej
spomiędzy palców. Poczucie winy pogłębiło jeszcze ból po stracie przyjaciółki. Rozum
podpowiadał Jainie, że nie mogła nic zrobić, by uratować Anni, ale nie potrafiła przezwyciężyć
uczucia, że jednak powinna była znaleźć jakiś sposób, by ocalić życie przyjaciółki.
Teraz wiem, jak Anakin czuł się po śmierci Chewiego, pomyślała.
Zobaczyła, że drzwi kabiny się otwierają. Pociągnęła nosem i wyprostowała się, ścierając łzy
dłonią. Spojrzała na sylwetkę wchodzącego i zmusiła się do wątłego uśmiechu. - Mama cię
przysłała? Anakin wzruszył ramionami i usiadł na podłodze.
-Trochę ją do tego zachęciłem. Wiedziała, że chcesz być sama. Nie chciała, żebyś pomyślała,
że uważa cię za zbyt dziecinną, aby samej się z tym uporać. Zasugerowałem, że do ciebie pójdę,
a ona podchwyciła pomysł. - Na pewno powinieneś być teraz gdzie indziej. Potrząsnął głową.
- Nie, naprawdę chciałem z tobą porozmawiać. Pomyślałem, że to najlepsze miejsce. Zresztą
jedyne, gdzie nikomu nie zawadzam. Jaina zmarszczyła brwi. - Ale pełno tu Jedi.
- Pewnie, ale albo są ranni, albo zaprzątnięci Corranem. Kilku z nich, na przykład Wurth,
zastanawia się, jak udało mi się wyjść z walki z yuuzhańskimi wojownikami z zaledwie paroma
skaleczeniami, podczas gdy oni zostali ciężko ranni - westchnął. - Podkopuję ich wiarę w siebie,
a oni nie za dobrze sobie z tym radzą.
- Chyba mogę to zrozumieć. Ale nie powinni winić za to ciebie. - Uśmiechnęła się do
młodszego brata. - Dlaczego chciałeś tu przyjść? - Straciłaś przyjaciela. Ja też.
- I pomyślałeś, że razem będziemy ich opłakiwać? Pokręcił głową.
-Nie-powiedział zdecydowanym tonem. -Ale pomyślałem, że… hmm… widzisz, kiedy
Daeshara’cor umierała, powiedziała mi coś, co kazało mi przemyśleć pewne rzeczy. Pomyślałem,
że… sam nie wiem… - O co chodzi? - zapytała Jaina miękko.
- Dała mi do zrozumienia… uświadomiła mi, że nie szkoda jej… to znaczy oczywiście
szkoda, że umiera, ale… że nie ma mi niczego za złe. - Głos mu się załamał. Otarł z twarzy łzę
wierzchem dłoni. - Twoja przyjaciółka Anni musiała się cieszyć, że jesteś bezpieczna. Zginęła,
nie czując do ciebie nienawiści.
- Anakinie, dziękuję. - Jaina pociągnęła nosem. - Chciałabym wierzyć, że masz rację. Ja po
prostu… Muszę ułożyć sobie to wszystko, jak należy, i w głowie, i w sercu. - Tak… to trudne -
pokiwał głową. - Lecę tym samym kursem. Jeśli potrzebujesz skrzydłowego… przepraszam.
- Nie przepraszaj… nie ma za co. - Wyciągnęła rękę i potargała mu włosy. - Cieszę się, że
chcesz być moim skrzydłowym. Razem nam się uda, braciszku. Razem na pewno nam się uda.
Corran poczekał, aż zasuną się za nim drzwi do maleńkiej kabiny, i oparł się o nie ciężko.
Zakasłał, czując ból w brzuchu. Odbył już dwie kuracje w zbiorniku bacta, które zaordynował mu
robot medyczny. Miał wiele dowodów na to, że płyn bacta zrobił, co trzeba, wspomagając
regenerację nerwów.
Oparł się teraz o drzwi nie tyle ze zmęczenia, ile żeby odwlec jeszcze chociaż na chwilę to,
po co tu przyszedł. Przemykanie się korytarzami „Zadziornego” wyczerpało go. Unikanie
Ithorian w ciasnych korytarzach utrudniało mu drogę, ale to nie tylko ich fizyczna obecność tak
go zmęczyła.
Poprzez Moc wyczuwał ich cierpienie. Z powodu odniesionych ran zapadł w trans Jedi i
został natychmiast przetransportowany do kapsuły z płynem bacta. Unosił się w nim prawie bez
świadomości, kiedy Yuuzhanie zaatakowali Ithor. Czuł, jak całe życie na planecie gaśnie w taki
sposób, jakby ktoś jedna po drugiej gasił gwiazdy na niebie. Gdy wyszedł z kapsuły bacta,
atmosfera Ithoru płonęła. Tym, co uderzyło go najpierw, był szok, jaki przeżywali wszyscy
członkowie załogi „Zadziornego”. Potem zalało go wszechogarniające cierpienie z bardziej
odległych statków-miast. MatkaDżungla, żyjąca istota, z której wywodzili się Ithorianie, która
ich żywiła i wychowała, którą kochali i której gotowi byli bronić do ostatniej kropli krwi -
umierała. Ze swoich statków widzieli, jak atmosfera płonie niczym słoneczna korona wokół
planety, pozostawiając tylko zwęglony, jałowy popiół.
Ta fala rozpaczy i cierpienia cofnęła się, pozostawiając w sercu każdego Ithorianina pustkę,
taką jaką Corran czuł w sobie, gdy… Spojrzał na yuuzhańską muszlę leżącą na koi jego małej
kajuty. Podszedł do niej i osunął się na kolana. Dotknął palcem żywego zamka, nie zwracając
uwagi na ból, kiedy igła wbiła się w ciało, by pobrać próbkę jego krwi.
Muszla otworzyła się powoli. Tkanka bioluminescencyjna emitowała słabe, zielone światło,
które odbijało się miękko od kości Elegosa. Tańczyło w klejnotach, osadzonych w miejsce oczu,
ale w żaden sposób nie mogło oddać blasku, jaki z nich emanował za życia. Szkielet Elegosa
wydawał się patrzeć na niego. Corran rozpaczliwie pragnął, by w tym spojrzeniu był choćby cień
uśmiechu.
Rycerz ukucnął i spojrzał w drogocenne oczy martwego przyjaciela. Spod płaszcza wyjął
maskę Shedao Shai. Przetarł czarną powierzchnię rękawem, by oczyścić ją z krwi, i gestem
pełnym szacunku złożył u stóp Elegosa. - Twój morderca nie żyje.
Chciał powiedzieć coś więcej, ale ścisnęło go w gardle, a widok przed oczami rozmazał się i
zamglił. Zakrył oczy dłonią, ścierając łzy z policzków, i z trudem przełknął ślinę. Wreszcie wziął
głęboki oddech i rozluźnił mięśnie.
- Jego śmierć miała ocalić Ithor, ale nie ocaliła. Wiem, że byłbyś przerażony myślą, że
zabiłem go dla ciebie. Nie zrobiłem tego. Zrobiłem to, by ocalić planetę. Złoty szkielet
wpatrywał się w niego bezlitosnym, zimnym spojrzeniem drogocennych klejnotów osadzonych w
oczodołach.
- Nigdy nie dawałeś się oszukać, prawda, przyjacielu? - Corran zamknął oczy, by
powstrzymać następne łzy, ale po chwili otworzył je z powrotem. Odwrócił wzrok, niezdolny
wytrzymać martwe spojrzenie Elegosa.
- Mówiłem sobie, że to dla Ithoru. Wszystkim tak powiedziałem. Niektórzy uwierzyli…
większość uwierzyła, jak sądzę. Ale nie mistrz Skywalker. Myślę, że znał prawdę, ale trzeba było
wykorzystać szansę ocalenia planety.
Spojrzał w dół na swoją prawą dłoń, w której nadal czuł ciężar miecza świetlnego. - Sam w
to uwierzyłem, naprawdę, dopóki… był taki moment w czasie pojedynku; że wyłączyłem miecz,
a Shedao Shai stracił równowagę. Jego amfistaf uwiązł w ziemi. Wbiłem mu rękojeść miecza w
żołądek. Wstrząsnął nim dreszcz.
- Był wtedy taki moment… nanosekunda… Zawahałem się. Nie dlatego, żebym myślał, że
życie jest święte i nie można go odbierać, tak jak ty byś pomyślał, przyjacielu. Nie… zawahałem
się, bo chciałem, żeby Shedao Shai wiedział, że umiera. Chciałem, żeby wiedział, że ja wiem, że
on umiera. Jeśli miał zobaczyć w błysku śmierci całe swoje życie, chciałem, żeby miał czas
dobrze mu się przyjrzeć. Chciałem, żeby wiedział, że wszystko poszło na marne.
Prawa dłoń Corrana zwinęła się w pięść. Uderzył nią w udo, żeby rozluźnić skurcz mięśni,
po czym rozprostował palce i rozłożył je najszerzej, jak umiał.
-W tym momencie, Elegosie, zhańbiłem twoją ofiarę. Zdradziłem cię. Zdradziłem Jedi.
Zdradziłem samego siebie. - Corran westchnął. - W tamtej chwili przekroczyłem granicę.
Przeszedłem na ciemną stronę. Podniósł głowę i patrzył znowu w oczy Elegosa.
-Wy, Caamasjanie, macie takie powiedzenie: jeśli nie słyszysz, jak woła cię wiatr, czas
sprawdzić, czy nie zapomniałeś własnego imienia. Mój problem, przyjacielu, polega na tym, że
usłyszałem wołanie ciemnej strony. Bez twojej pomocy, bez twoich rad nie wiem, jak sobie z
tym poradzę.
Jacen Solo przyglądał się Corranowi, który siedział zgarbiony w krześle. Zbiornik bacta
uleczył urazy fizyczne, które odniósł starszy rycerz, ale nadal emanowało z niego cierpienie
psychiczne. Według Jacena Corran nie popełnił żadnego błędu, postąpił, jak należało; nie stracił
panowania nad sobą ani nie zachował się jak zbuntowany Jedi, a jednak tak właśnie go
przedstawiano w sprawozdaniach z zagłady Ithoru. Ganner niespokojnie przechadzał się po
pokoju.
- Nie mogę w to uwierzyć! Corran o mało nie ginie, ryzykuje życie, by ocalić Ithor, a teraz
obwołano go,. kolejnym Jedi - mordercą planet”. Najpierw Vader, potem Kyp, a teraz Corran.
Dziwię się, że nie wyciągnęli przy tej okazji sprawy Caamasa. Luke złączył dłonie.
- Ludzie poddają się swoim obawom. Nie myślą racjonalnie. Potrzebujemy spokoju.
- Nie tylko spokoju potrzebujemy, mistrzu. Ty będziesz potrzebował znacznie więcej. -
Corran spojrzał na niego. - Musisz odciąć się ode mnie. Ty i cały zakon. Wszyscy obecni wyczuli
zaskoczenie Luke’a. - Mamy cię opuścić? Corran powoli pokiwał głową.
- Borsk Fey’lya zdążył już zwrócić uwagę ludzi na kilka spraw. Nie byłem oficerem Sił
Zbrojnych Nowej Republiki, kiedy udałem się z moją samowolną misją na Ithor. Zauważył, że
moja obecność na powierzchni była niezgodna z prawem i obyczajami Ithorian. Oskarża mnie o
zbezczeszczenie planety poprzez sprowadzenie na jej powierzchnię Shedao Shai. Ganner
zmarszczył brwi.
- Widziałem raport, w którym sugerowano, że powinieneś był wiedzieć, iż śmierć dowódcy
Yuuzhan Vong wymaga złożenia ofiary, tak więc zabijając Shedao Shai, przypieczętowałeś los
planety. Mara prychnęła zniesmaczona.
- Skąd niby miał to wiedzieć? Z holopamiętnika, który rzekomo prowadził Elegos A’Kla?
Twierdzą, że ponoć nagrywał go podczas swojej misji u Yuuzhan, a przecież oni roztrzaskaliby
w drobny mak każde urządzenie techniczne, które by ze sobą przywiózł. Mistrz Jedi podniósł
rękę.
- Wiemy, że to oszustwo. Ktoś to nakręcił i rozpowszechnia dla pieniędzy.
Jacen warknął.
- Doskonale mu to idzie - warknął Jacen. - Ta bzdura świetnie się sprzedaje. To dlatego, że
ludzie się boją.
- W dodatku są chorobliwie ciekawscy. - Ganner potrząsnął głową. - Nie można zaprzeczyć,
że zagłada Ithoru jest strasznym szokiem. Dubrilłion, Belkadan, nawet Sernpidal… o tych
planetach mało kto słyszał. Natomiast Ithor jest niemal równie dobrze znany, jak Coruscant.
Corran westchnął. - A teraz podzielił los Alderaan.
- I tu wracamy do tego, co powiedział na początku wujek Luke. Ludzie poddają się
strachowi. Nam nie wolno tego zrobić. Gdybyśmy odcięli się od Corrana, tak właśnie byśmy
postąpili. Korelianin zdobył się na smutny uśmiech.
- Dziękuję, Jacenie, ale nie chodzi tu o poddawanie się obawom innych, tylko o to, że te
obawy nas zalewają jak powódź. Mistrzu, musisz się mnie wyprzeć. Borsk Fey’lya próbuje tylko
zapobiec katastrofie. Może to zrobić tylko wtedy, gdy obarczy winą kogoś innego. W tej chwili
gra na wspomnieniach Caridy i Alderaanu. Zrzuca winę na Jedi. Musisz pozwolić, by cała wina
spadła na mnie. Luke uparcie kręcił głową.
- Jedi nie opuszczą cię z powodu rozgrywek politycznych.
- Luke… - Mara pochyliła się w krześle w stronę męża i położyła mu dłonie na ramionach. -
Kocham cię i popieram, ale tej walki nie damy rady wygrać. - Owszem, damy radę.
- No dobrze, może i damy radę, ale będzie to od nas wymagać tyle zaangażowania i wysiłku,
że nie starczy nam czasu na pomaganie ludziom - westchnęła. - Jeśli będziemy walczyć z opinią
publiczną zamiast z Yuuzhanami, poniesiemy sromotną klęskę. W tej chwili Borsk Fey’lya
pokazuje nam sposób, w jaki możemy się z tego wykręcić, a ten sposób to, niestety, zrzucenie
całej winy za zagładę Ithoru na barki Corrana. Wystarczy tylko, żebyś wydał oświadczenie, że
Corran działał bez twojej zgody czy poparcia. Luke podniósł głowę. - Ale to nieprawda. Corran
westchnął.
- Z pewnego punktu widzenia jest to prawda. Przez cały czas miałeś zastrzeżenia co do
pojedynku. Obawiałeś się, jaki wpływ może na mnie mieć uczestnictwo w tej walce. Wiele razy
mówiłeś przecież, że Jedi nie są wojownikami.
- Corran, byłem twoim sekundantem podczas pojedynku!
- Postanowiłeś mnie wspomóc mimo moich błędów, bo pojedynek dawał okazję ocalenia
wielu istnień.
Uczucie rezygnacji emanujące od Luke’a zdumiało Jacena.
- Wujku Luke, chyba nie zamierzasz się z tym zgodzić? Mistrz Jedi uniósł głowę. - Nie mogę
im odmówić logiki.
- A ja mogę! Mówią, że kłamstwa powtarzane przez Borska Fey’lya i innych, wystarczą, by
zniszczyć reputację rycerzy Jedi. Chcecie się wyprzeć Corrana tylko po to, żeby odrobinę ułatwić
sobie życie. Tak nie powinno być! Nie poprę takiego stanowiska!
- Owszem, poprzesz, Jacenie. - Zmęczony Corran pokiwał głową. - Tak trzeba. - Pozwalasz,
by cel uświęcał środki. - Jacen zamrugał z niedowierzaniem. - Nie widzisz tego? Po to, by
oszczędzić nam nieprzyjemności, stawiasz się w jednym rzędzie z Darthem Vaderem czy
Thrawnem. Stajesz się sługą zła.
- Jacenie, jeśli spojrzysz na to z perspektywy krótkoterminowej, rzeczywiście może to tak
wyglądać. Ja ucierpię, ale przynajmniej pozostali Jedi nie poniosą szkody. A to oznacza, że
będziecie mieli swobodę, potrzebną by robić to, co jest do zrobienia. Gdybym nie wykonał tego,
co zamierzam, dopiero wtedy stałbym się sługą zła. Corran westchnął ciężko. Oparł łokcie na
kolanach, a głowę na dłoniach.
- Tak naprawdę to nie jestem zupełnie niewinny. Daleko mi do tego. Pewne rzeczy, których
obawiał się mistrz Skywalker, pewne rzeczy, których ty sam się obawiałeś, Jacenie… zemsta i
ciemna strona… stały się faktem. Będę potrzebował trochę czasu, żeby sobie z tym poradzić.
Odsunięcie mnie przez Jedi obróci się na dobre. Dobre dla zakonu. Dobre dla mnie.
Zaniepokojenie i obawa pojawiły się na twarzy i w głosie Luke^ Skywalkera. - Corran, jeśli
jest coś, co moglibyśmy zrobić/.-.
- Wiem, mistrzu. Dziękuję ci. Ale myślę… mam nadzieje… że potrzebuję tylko czasu.
Ganner podrapał bliznę na lewym policzku. - Co będziesz robił, kiedy opuścisz zakon?
Corran niezgrabnie wzruszył ramionami.
- Cóż, Coruscant przestanie być moim domem. Kontaktowałem się już z Mirax. Wracamy na
Korelię. Jest tam sporo do zrobienia. Mój dziadek nadal ma dostatecznie silne wpływy
polityczne, by zapewnić mi tam azyl. Może uda się namówić Korelian, by zrobili coś
pożytecznego, na przykład przyjęli uchodźców z planet podbitych przez Yuuzhan. W najgorszym
przypadku przyłączę się do Boostera. Może przydamy się na coś razem z „Błędnym Rycerzem”.
Spojrzał na Luke’a.
-Wiesz, że jeśli będziesz potrzebował mojej pomocy, możesz zawsze na mnie liczyć…
niezależnie od wszystkiego. Ale wydaje mi się, że teraz najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić dla
zakonu, to zniknąć ludziom z oczu przynajmniej na jakiś czas. - Chyba masz rację, Corran. -
Luke pogładził dłoń Mary. - Bardzo mi ułatwiasz podjęcie trudnej decyzji.
Jacen tylko pokręcił głową. Nie mógł w to uwierzyć. Jedi zrobili na Ithor dokładnie to, czego
od nich oczekiwano. Pomogli błyskawicznie ewakuować całą planetę. Stanęli przeciw
Yuuzhanom, narażając własne życie, by powstrzymać najeźdźców. Ponieśli spore straty, wielu
odniosło rany. Zwyciężyli w pojedynku, który miał ocalić planetę przed inwazją. Ich wysiłki
zapobiegły śmierci milionów niewinnych istot, a jednak zdradzieckie zachowanie przeciwnika i
manipulacje polityczne we własnych szeregach doprowadziły do tego, że jednemu z nich
przypisano całą winę za katastrofę, której ze wszystkich sił próbował zapobiec.
A mój wuj godzi się na to, że tak musi być, myślał Jacen. Od dawna wiedział, że wizerunek
bohaterskiego Jedi, jaki starali się kształtować Luke i Corran, nie pasował do jego wyobrażenia o
roli zakonu. Jeszcze mniej pasowało do niego uginanie się przed politycznymi
uwarunkowaniami.
Jeśli mamy służyć życiu i Mocy, myślał, jak możemy godzić się na to, by politycy
sprowadzali nas z naszej drogi? Nie może tak być! Musi istnieć inny sposób! Westchnął. I ja
muszę ten sposób znaleźć, zdecydował.
-Jacenie…
Młody Jedi wyprostował się.
- Tak, Corran?
- Jesteś idealistą, i bardzo dobrze. Wiem, że nie podoba ci się takie rozwiązanie. Widzę to w
twojej twarzy. I w twojej, Ganner. Doceniam to, ale potrzebuję waszej pomocy. Musicie coś dla
mnie zrobić. Coś, czego sam nie jestem w stanie dokonać. Ganner kiwnął głową. - Powiedz
tylko, co to ma być.
Corran przeniósł wzrok z jednego na drugiego, a kiedy jego zielone oczy napotkały wzrok
Jacena, młody Jedi poczuł dreszcz.
-Niektórzy z Jedi, na przykład Kyp i Wurth, przyjmą moje odejście jako dobry znak.
Dyskusje takie jak ta uznają tylko za oznakę słabości. Jeśli odejdę, będą uważali, że odnieśli
swego rodzaju zwycięstwo. Żadne wasze argumenty ich nie przekonają. Będą was oceniać moją
miarą. Tylko im ułatwicie ich polityczne gierki. Spojrzał na Luke’a.
- Musicie wspierać mistrza Skywalkera. Jeśli Jedi nie będą trzymać się razem,
przeciwstawiając się Yuuzhanom, Ithor stanie się tylko jedną więcej niepotrzebną tragedią na
bardzo długiej liście.
- Zrobimy to. - Ganner uśmiechnął się. - Dzięki za przykład, jak mamy postępować.
- Nie idź za moim przykładem, Ganner. Bądź sobą. Sam stań się przykładem dla innych.
Corran przeniósł wzrok na Jacena. - A co z tobą?
Jacen zaczął otwierać usta, ale zamknął je szybko. Targały nim sprzeczne emocje. Chciał
przyznać Corranowi rację, ale to by oznaczało obranie kierunku, którym tak naprawdę nie
chciałby podążać. Ta ścieżka biegnie w inną stronę niż ta, w którą powinienem się zwrócić,
pomyślał. Ale mimo ambiwalentnych uczuć pokiwał potakująco głową. - Zrobię, co w mojej
mocy.
- Na pewno będzie to nawet więcej, niż trzeba. - Corran wyprostował się, tym jednym gestem
przekreślając całe swoje znużenie. - Żałuję, że was opuszczam. Moja pomoc… Ale są pewne
sprawy, którymi muszę się teraz zająć. Mam tylko nadzieję, że poradzicie sobie z Yuuzhanami. A
gdyby kiedykolwiek przyszły takie czasy, że ludzie zapragną powrotu człowieka, który
doprowadził do zagłady Ithoru… cóż, wtedy będziemy wiedzieć, że yuuzhańska inwazja
całkowicie wymknęła się spod kontroli i nie ma już czego ratować.
P O D Z I Ę K O W A N I A
Ta książka nie zostałaby ukończona, gdyby nie wysiłki całego legionu ludzi. Autor pragnie
podziękować następującym osobom, których starania sprawiły, że książka ta mogła powstać:
Sue Rostoni, Lucy Autrey Wilson i Allanowi Kauschowi z Lucas Licensing Ltd.
Shelly Shapiro z Del Rey.
Ricii Mainhardt, mojej agentce.
R.A. Salvatore’owi, Kathy Tyers, Jimowi Luceno - z przyjemnością przejąłem od ciebie
pałeczkę, Bob; przekazuję ją tobie, Jim.
Peet Janes, Timothy’emu Zahnowi, Tish Pahl i Jennifer Roberson.
I jak zawsze, Liz Danforth, która toleruje to, że co jakiś czas znikam na całe miesiące w
odległej galaktyce.
Spis treści
R O Z D Z I A Ł 1
R O Z D Z I A Ł 2
R O Z D Z I A Ł 3
R O Z D Z I A Ł 4
R O Z D Z I A Ł 5
R O Z D Z I A Ł 6
R O Z D Z I A Ł 7
R O Z D Z I A Ł 8
R O Z D Z I A Ł 9
R O Z D Z I A Ł 10
R O Z D Z I A Ł 11
R O Z D Z I A Ł 12
R O Z D Z I A Ł 13
R O Z D Z I A Ł 14
R O Z D Z I A Ł 15
R O Z D Z I A Ł 16
R O Z D Z I A Ł 17
R O Z D Z I A Ł 18
R O Z D Z I A Ł 19
R O Z D Z I A Ł 20
R O Z D Z I A Ł 21
R O Z D Z I A Ł 22
R O Z D Z I A Ł 23
R O Z D Z I A Ł 24
R O Z D Z I A Ł 25
R O Z D Z I A Ł 26
R O Z D Z I A Ł 27
R O Z D Z I A Ł 28
R O Z D Z I A Ł 29
R O Z D Z I A Ł 30
R O Z D Z I A Ł 31
R O Z D Z I A Ł 32
R O Z D Z I A Ł 33
R O Z D Z I A Ł 34
R O Z D Z I A Ł 35
R O Z D Z I A Ł 36
R O Z D Z I A Ł 37
P O D Z I Ę K O W A N I A