Elaine Cunningham Piesni i Miecze 03 Srebrne cienie


SREBRNE CIENIE

Pieśni i Miecze - Księga III

Elaine Cunningham

Tytuł oryginału: SILVER SHADOWS

Wydanie I

Warszawa 2003


GTW


SREBRNE CIENIE


Tytuł oryginału: SILVER SHADOWS

Copyright © 1996, 2000, 2003 Wizards. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2003.


Ilustracja na okładce: Alan Pollack


Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.


Loga FORGOTTEN REALMS, DUNGEONS&DRAGONS i Wizards of the Coast są zastrzeżonymi znakami handlowymi należącymi do Wizards of the Coast, Inc.


Wszystkie postacie z Wizards of the Coast, imiona i wyraźne do nich podobieństwa są znakami handlowymi Wizards of the Coast, Inc. Wizards of the Coast, Inc. jest częścią Hasbro, Inc. Wszelkie prawa zastrzeżone.


U.S., CANADA EUROPEAN HEADQUARTERS

ASIA, PACIFIC, & LATIN AMERICA Wizards of the Coast, Belgium

Wizards of the Coast, Inc. P.B. 2031

P.O. Box 707 2600 Berchem

Renton, WA98057-0707 Belgium

+1-800-324-6496 +32-70-233277


Wydanie I

Wydawca: ISA Sp. z o.o.

Tłumaczenie: Natalia Łajszczak

Korekta: Ewa Polańska

Skład: Jarosław Polański

ISA Sp. z o.o.

Al. Krakowska 110/114

tel./fax (0-22) 846 27 59

e-mail: isa@isa.pl

ISBN: 83-88916-66-1


Dla Marilyn i Henka,

tak po prostu.



Prolog

W Lesie Tethir szybko zapadał zmierzch. Strażnicy karawany rzucali czujne spojrzenia na wysokie, porośnięte gęstym listowiem drzewa, stojące po obu stronach handlowego szlaku. W miarę jak mrok gęstniał, odgłosy puszczy zdawały się być głośniejsze i bardziej złowieszcze. Nad głowami podróżnych wiekowe drzewa tworzyły baldachim zbyt gruby, by przedostało się przez niego światło coraz cieńszego sierpa księżyca. Mimo to kupcy nie zatrzymali się, zapalając jedynie pochodnie i latarnie, by oświetlić drogę potykającym się w ciemności koniom. Blade światło ognia nie było w stanie rozproszyć ciemności ani złagodzić niepokoju ludzi. Wydawało się, że drwią z nich nawet ich własne, rzucane w blasku pochodni cienie, drgając kapryśnie i sprawiając wrażenie, jakby w każdej chwili mogły się odłączyć i umknąć pomiędzy drzewa.

Las ten był tak niesamowity, że takie rzeczy wydawały się możliwe. Wszyscy podróżni słyszeli opowieści o Strażnikach z Tethiru i nie było w karawanie nikogo, kto nie czułby na sobie niewidocznych oczu.

Chadson Herrick, siwowłosy najemnik, dla którego droga stała się domem na więcej lat niż Elminster ma fajek, podniósł rękę, by rozetrzeć zdrętwiały kark.

- Mam gęsią skórkę. Czuję się jak osaczony wilk - wymruczał do mężczyzny, który jechał obok niego.

Jego towarzysz odpowiedział nieznacznym skinieniem głowy. Chadson spostrzegł, że jego kolega - wychudzony, nerwowy młodzieniec, który prawie przez cały czas był tak spięty, że przypominał naciągniętą cięciwę - ściska w zbielałych palcach święty symbol Tymory, bogini szczęścia. Tym razem Chadson nie był w nastroju, by kpić z przesądów chłopaka.

- Jeszcze tylko kilka mil - odezwał się młody mężczyzna, miękkim, śpiewnym głosem, który wskazywał, że słowa te powtarzał po cichu już od jakiegoś czasu, jakby wierzył, że są one zaklęciem mogącym ustrzec przed niebezpieczeństwem.

Ich szepty ściągnęły gniewne spojrzenia kilku innych najemników, chociaż tak naprawdę nie było potrzeby zachowywać ciszy. Strażnicy wiedzieli już o karawanie i zapewne podążali za nią przez całą drogę od Mosstone, ostatniej ludzkiej osady na szlaku handlowym, przecinającym las. Jeśli już, to pełne napięcia milczenie podróżnych zdawało się raczej przybliżać nieuchronnie wiszące nad karawaną niebezpieczeństwo.

Chadson poczuł nagle dziką pokusę. Miał ochotę zeskoczyć z konia i zatańczyć na ścieżce, gwiżdżąc, klnąc i grając na nosie niewidocznej eskorcie. Wyobraził sobie, jaką reakcję wywołałoby to wśród zdenerwowanych kupców. Myśl ta wywołała mu na twarzy kpiarski uśmiech.

Ciągle jeszcze się uśmiechał, gdy strzała przebiła mu serce.

Ciało Chadsona przechyliło się z wolna na bok i spadło na drogę. Przez chwilę ludzie wokół niego po prostu przyglądali się temu, co się stało, z rosnącym przerażeniem wpatrując się w smukłą, hebanową brzechwę wystającą z piersi martwego mężczyzny. Była to pomalowana na ciemno strzała dzikiego elfa, jedna z tych, którą ludzie trafnie nazywali „czarnymi błyskawicami”.

Cisza nie trwała długo. Ludzie rzucili się gorączkowo do obrony. Zgodnie z wykrzykiwanymi przez najemników poleceniami, kupcy zeszli z wozów i nie zważając na cenny towar, przewrócili niektóre z nich, tworząc prowizoryczną barykadę. Nie było czasu, by przeciąć uprząż i kilka koni upadło razem z wozami, kopiąc i skręcając się z bólu. Rżenie cierpiących i przerażonych zwierząt wymieszało się z krzykiem umierających ludzi, na których spadła lawina czarnych strzał niby stado polujących sokołów.

Spoza barykady z wozów łucznicy odpowiedzieli serią strzał, ale mierzyli na ślepo w gęste listowie i mieli niewielkie szanse na dosięgnięcie przeciwnika. Kilku dzielniejszych - i mniej doświadczonych - strażników karawany wyciągnęło miecze i skoczyło w gąszcz lasu, by zmierzyć się z napastnikiem. Wracali na drogę zataczając się, bez broni, z oczami pełnymi przerażenia, zaciskając palce na śmiertelnych ranach.

Walka zakończyła się po paru minutach. Wielu jeźdźców uciekło na widok pierwszych oznak bitwy, podobnie kilka zaprzęgów kupieckich, szarpanych gwałtownie przez spanikowane konie. Z północy dochodził coraz cichszy tętent kopyt i przytłumiony trzask przewracanego wozu.

Gdy wszystko ucichło, z lasu wynurzyło się kilka osób i weszło na ścieżkę. Rzuciły się na roztrzaskane wozy i zaczęły przeczesywać łupy, klnąc i kłócąc się między sobą. Jeden z nich, ubrany w czarną, zwiewną pelerynę, wyższy i potężniejszy niż większość pozostałych, wyszedł z gęstwiny, niosąc przewieszoną przez ramię drobną, bezwładną postać. Położył ją na ścieżce pomiędzy ciałami kilku zabitych kupców.

- Pochodnia! - rozkazał silnym głosem. - Oświetlcie ten bałagan!

Jeden z leśnych wojowników natychmiast zabrał się do wykonywania polecenia. Zaczął pocierać ostrzem o krzemień, aż pojawiła się iskra. Silny blask pochodni padł na twarze poległych, z których jedna miała trójkątny, elfi kształt i ozdobiona była skomplikowanym, zielono-brązowym wzorem. W poprzek szyi i piersi martwego elfa biegła otwarta rana, tworząc głęboką, ukośną linię, idącą od ucha w dół w poprzek żeber. Nie krwawiła już od dawna. Ubrany na ciemno dowódca zmarszczył czoło i przyjrzał się nieżywym ludziom leżącym wokół elfa.

Jego wzrok padł na młodego mężczyznę, którego ręka przybita została do boku strzałą, najwyraźniej w momencie, gdy zamierzał sięgnąć po miecz. Wokół zakrwawionych palców zaplątany miał skórzany rzemyk, z którego zwisał symbol Tymory. Zadziwiające było to, że nim strzała zagłębiła się w ciało, uderzyła w metalowy krążek, ześlizgując się z jego powierzchni i zostawiając głęboką bruzdę. Nieme kazanie, zauważył zabójca z odrobiną czarnego humoru, na temat kapryśnej natury Bogini Szczęścia.

- Ten - powiedział z drapieżnym uśmiechem, wskazując na młodzieńca, któremu nie dopisało szczęście. - Weźcie jego miecz i otwórzcie na nowo ranę elfa. Niech sprawia wrażenie, że został zabity przez tego człowieka w bezpośredniej walce. Jeśli trzeba, spryskajcie go trochę krwią chłopaka, żeby wyglądało to na świeżą sprawę. Jutro będzie przechodzić tędy karawana.

Ale gdy jego podwładny sięgnął po miecz, oczy rannego żołnierza otworzyły się, a zdrowa dłoń zacisnęła się na rękojeści ostrego, myśliwskiego noża. Przestraszony napastnik odskoczył do tyłu i sięgnął po zawieszony na ramieniu łuk. Gładko i szybko posłał w stronę piersi młodzieńca strzałę. Tym razem nie odbił jej żaden szczęśliwy medalion. Mężczyzna upadł martwy na wznak.

Jednak dowódca nie wydawał się ani trochę zadowolony z tej szybkiej reakcji. Wyrwał strzałę i zaczął wymachiwać nią przed nosem łucznika.

- A jak, do dziewięciu krwawych piekieł, nazwiesz to?

Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał z niepokojem na oznakowaną brzechwę i misterne biało-niebieskie pióra, które wskazywały, że strzała była jego własnej roboty.

- Musiały mi się skończyć elfie - wymruczał.

- A niech cię diabli - zaklął dowódca niskim, złowieszczym głosem. - Gdybyś nie był najlepszym łucznikiem po tej stronie Twierdzy Zhentil, wepchnąłbym tę strzałę w twoje lewe ucho i wyciągnął prawym! Poszukajcie ich - rozkazał głośniej, obracając się w stronę szabrowników i trzymając w górze zakrwawioną strzałę, by wszyscy mogli zobaczyć popełniony błąd. - Upewnijcie się, że nie ma więcej śladów takich pomyłek. Wszyscy ci ludzie zginęli z rąk dzikich elfów. Dopilnujcie, by tak to wyglądało!


Rozdział pierwszy

Dla pierwszego lepszego przechodnia Wieża Czarnokija była niczym więcej jak wielkim, zwężającym się ku górze walcem z czarnego granitu, budowlą wysoką na jakieś pięćdziesiąt stóp i otoczoną szczelnym murem zasłaniającym ją prawie do połowy. Surowa i prosta, nie miała na sobie jakichkolwiek znaków magii, ani odstraszających, ani zabawnych, takich, jakie ukochali bogaci i potężni mieszkańcy Waterdeep. Z płaskiego dachu wieży nie spoglądał żaden czujny gargulec, na straży nie stały ruchome posągi, a czarnej, gładkiej powierzchni muru i budynku nie szpeciły tajemnicze runy. Jednak każdy, kto znał arcymaga Khelbena „Czarnokija” Arunsuna - w Waterdeep, a nawet w całych Północnych Krainach rzadko można było spotkać kogoś, kto nie znał - patrzyli na tę prostą wieżę z mieszaniną dumy i lęku. Tutaj, jak głosiły plotki, tkwiła prawdziwa moc Miasta Chwały. Tu znajdowała się brama do magicznych cudów, których zwykli śmiertelnicy nie mogli sobie wyobrazić.

Rzadko zdarzało się, by snutym przez bardów opowieściom nie udało się wyolbrzymić zasięgu czyjejś władzy lub by spekulacje powtarzane w krążących po gospodach plotkach pozostawały w tyle za prawdą. Wieża Czarnokija była jedynym takim wyjątkiem.

W komnacie na najwyższym piętrze małżonka Khelbena, czarodziejka Laeral Arunsun Silverhand, stała przed lustrem: pokrytym srebrem, wysokim, owalnym szkłem, oprawionym w misternie rzeźbioną i złoconą ramę. Wysoka na całe sześć stóp i wiotka jak brzoza, Laeral odznaczała się dziwną, efektowną urodą, która wskazywała, że płynie w niej czarodziejska krew. Srebrne włosy opadały jej aż do ud, a wielkie zielone oczy - w odcieniu głębokiej, nieco srebrzystej zieleni, charakterystycznym dla leśnych stawów - przyglądały się ramie lustra z uwagą, która zdawała się być trochę nie na miejscu na tak cudownej twarzy. Przejechała palcami po rzeźbionym i złoconym drewnie, szukając małej, ciągle zmieniającej swe położenie magicznej dźwigni, która była widoczna tylko dla nielicznych i którą tylko niektórzy z nich potrafiliby się posłużyć. Gdy znalazła, uśmiechnęła się zadowolona i wypowiedziawszy jakieś tajemnicze słowa, weszła do lustra.

Znalazła się na położonej w głębokim lesie polanie. Na kwiatach, zdobiących gdzieniegdzie murawę, siedziało kilka motyli, a starożytne dęby, które okalały polanę, ubrane były w bujną zieleń wczesnego lata. Był to widok, który można by znaleźć w lasach wielu krain, gdyby nie aura niezwykłej energii tak wszechobecna jak światło słońca. Laeral wzięła głęboki oddech, jakby chciała wchłonąć w siebie magię i przenikającą głęboko do serca radość, która unosiła się w powietrzu na Evermeet, wyspie będącej ojczyzną elfów.

Pośrodku polany stała elfia kobieta, tak wysoka jak Laeral i odziana w jedwabną suknię w kolorze gołębim - barwie żałoby elfów. Żywe, błękitne oczy elfki widziały już narodziny i śmierć kilku wieków, jednak twarz miała młodą, a płomienny blask złocistoczerwonych włosów nie został przytłumiony przez czas. Na czole kobiety spoczywał srebrny diadem, ale to raczej jej królewska postawa i otaczająca ją moc sprawiały, że ktokolwiek na nią spojrzał wiedział, że stoi przed Panią Evermeet, Królową Wszystkich Elfów.

- Witaj Laeral, przyjacielu elfów - powiedziała królowa Amlaruil głosem, który przypominał muzykę albo powiew wiatru.

Laeral ukłoniła się nisko, a elfia królowa dała jej znak, by wstała. Uporawszy się z wszystkimi ceremoniami, obie kobiety wybuchnęły śmiechem i wymieniły siostrzany uścisk.

Trzymając się za ręce jak pensjonarki, usiadły na przewróconym pniu i zaczęły plotkować, jakby były beztroskimi panienkami, a nie dwiema z najpotężniejszych istot na całym Torilu.

W końcu rozmowa zeszła na znacznie poważniejsze tematy.

- Jakie wieści przynosisz tym razem na Evermeet i to w takim pośpiechu? - spytała królowa.

- Chodzi znów o Harfiarzy - powiedziała Laeral ostrożnie. Westchnienie Amlaruil spowodowane było głębokim i dawnym bólem.

- Tak. To zdarza się często. O co chodzi tym razem?

- Wygląda na to, że niektóre elfy z Lasu Tethir atakują farmy i karawany.

- Czemu?

- Ile powodów mam ci podać? - odparła Laeral. - Jak wiesz, nie tak dawno wszystkie elfy, które osiadły w Tethyrze, wliczając w to te, które mieszkają w Lesie Tethir, ucierpiały wiele z rąk ludzkich władców. Wszystko wskazuje na to, że zniszczenie tethyrskiej rodziny królewskiej zakończyło te prześladowania. Możliwe jest jednak, że elfy mszczą się za dawne krzywdy. Ponieważ Tethyr pozostał krajem bezprawia i chaosu, prawdopodobne jest także, że osady ludzi, szlaki handlowe czy traperzy naruszają granice ziem elfów. Może ludzie zmuszają elfy do ustąpienia z pewnych terenów, a one się bronią.

- Nic w tym dziwnego. Jaki interes mają w tym Harfiarze?

- Chcą doprowadzić do jakiejś ugody, kompromisu, który zakończy wrzenie i weźmie pod uwagę - przynajmniej częściowo - racje obu stron.

- A, tak. - Amlaruil przerwała i uśmiechnęła się smutno. - Doprowadziliśmy do takiego układu w lasach Cormanthoru, wiele lat temu. Jak dobrze go przestrzegano, moja przyjaciółko, i jak długo? Ile elfów mieszka dzisiaj wśród tamtych drzew?

Pytanie było retoryczne. Laeral potwierdziła lekkim skinieniem głowy, że rozumie punkt widzenia królowej.

- Dyskutowałam ten problem z kilkoma ważnymi Harfiarzami, ale upadek elfów nie jest tematem, którym mają zwyczaj się zajmować.

- A co z ich słynną troską o zachowanie Równowagi?

- Czym jest Równowaga dla tych, których życie nie jest tak długie jak twoje czy moje? - zauważyła Laeral. - Troska Harfiarzy jest szczera, ale horyzont mają znacznie węższy. Bardziej ich martwi upadek handlu, czy niebezpieczeństwo wzrostu wewnętrznych niepokojów w Tethyrze.

- Czy nie umiesz im wytłumaczyć, co te kompromisy znaczą dla elfów?

- Gdybym miała na to kilka stuleci, to tak - odparła ponuro Laeral. - Khelben to mniej więcej rozumie, ale jego uwaga skupia się na sprawach Waterdeep. A poza tym on naprawdę wierzy, że kompromis jest najlepszym rozwiązaniem, nie tylko dla handlowych interesów jego miasta, ale też dla samych elfów. Uważa, że jest to dla nich najlepsza szansa przetrwania. Mieszkańcy Tethyru nie są tak tolerancyjni wobec innych ras jak byli nawet dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Nie trzeba wiele, by zwrócić ich przeciwko elfom. W Tethyrze jest zbyt wielu ludzi ambitnych, szukających okazji, która zjedna im zwolenników i pomoże zdobyć władzę. Potrafię sobie łatwo wyobrazić wyniszczenie elfów, jeśli staną się obiektem takich działań. Wiesz, co stało się pod rządami rodziny królewskiej. Biorąc pod uwagę ogólne bezprawie panujące w tym kraju, można się obawiać, że teraz będzie znacznie gorzej.

- A zatem pozostaje tylko Odejście - wyszeptała elfia królowa. Przez kilka chwil siedziała w milczeniu, jakby chcąc oswoić się z podjętą decyzją. Potem skinęła, na znak, że wszystko już postanowiła. - Tak, Sy-Tel'Quessir muszą Odejść - zawyrokowała, wypowiadając nazwę leśnych plemion w języku elfów. - Wyślę zaraz ambasadora, by zaproponował im schronienie w starych lasach Evermeet.

- A jeśli nie przyjdą?

Królowa i to miała już przemyślane.

- Wtedy, jak wielu z nas, znikną z powierzchni ziemi - powiedziała z cichą rezygnacją. - To zmierzch Tel'Quessir, przyjaciółko. Wiesz to równie dobrze jak ja. Ciemności nie da się powstrzymywać w nieskończoność.

- Ale niech ta noc nie przychodzi od razu! - powiedziała żarliwie Laeral. - A jeśli chodzi o Harfiarzy, wierz mi, że czasami najlepszym sposobem kontrolowania ich entuzjazmu jest praca z nimi - dodała znacząco czarodziejka, tonem, który sugerował, że ma w tej kwestii własne doświadczenia. - Jednego możesz być pewna: Harfiarze podejmą działania niezależnie od twojego zdania.

- Co zatem proponujesz?

- Wyślij harfiarskiego agenta do leśnej siedziby elfów, by przekazał im twoje zaproszenie, Harfiarza, który będzie pracował na korzyść takiej Równowagi, która będzie korzystniejsza dla elfów. W ten sposób, jeśli leśne elfy odmówią odejścia na Evermeet, będą miały przynajmniej obrońcę. To więcej, niż mogłybyśmy osiągnąć w inny sposób.

Amlaruil przyjrzała się przyjaciółce. Wahanie w srebrnozielonych oczach Laeral sugerowało, że jest w tej propozycji jeszcze coś, rzecz, o której czarodziejka nie mogła łatwo mówić. Laeral rzadko bywała powściągliwa. Złe przeczucie ścisnęło gardło Amlaruil, ale z elfią cierpliwością czekała, aż czarodziejka sama zdecyduje się mówić.

- Powiedzmy, że zgodzę się na taki plan - powiedziała spokojnie królowa. - Czy pośród Harfiarzy macie elfiego agenta? Leśnego elfa, kogoś znanego tej społeczności?

- Nie - przyznała Laeral.

- Zatem nie widzę, by twój plan miał szansę powodzenia. Sy-Tel'Quessir są odludkami, patrzą podejrzliwie na wszystkie elfy spoza ich plemienia. Mieszkańcy Tethiru nie przysięgli mi posłuszeństwa, mogą więc nie przyjąć ambasadora z wyspy. W tak trudnej sytuacji, w jakiej się znajdują, prawdopodobnie zabiją każdego, kto nie jest elfem, a ośmieli się podejść zbyt blisko ich ukrytych siedzib. Nie, wydaje mi się, że twój Harfiarz ma niewiele szans na przetrwanie, nie mówiąc już o pomyślnym przeprowadzeniu misji.

Laeral nie odpowiedziała od razu, królowa też nie nalegała. Ich milczenie wypełniały odgłosy elfiego lasu: szelest liści, ciche brzęczenie owadów i beztroski śpiew ptaków. Polana była miejscem nieporównywalnie pięknym, otoczonym i podtrzymywanym przez starożytną magię Evermeet. Wyspa była ostatnim schronieniem elfów, a ich pokój i bezpieczeństwo rzadko były zakłócane. Wiedząc o tym, czarodziejka rozważała w myślach swoje następne słowa. To, o czym zamierzała wspomnieć przywoływało najsmutniejsze wspomnienia elfów i dotykało najboleśniejszych miejsc w sercu królowej.

- Jest półelfia Harfiarka - powiedziała powoli Laeral - mieszkająca ostatnio w mieście nieopodal Lasu Tethir. Podczas wcześniejszych zadań z łatwością podawała się za elfa. Jest bardzo przekonywująca, bardzo pomysłowa. Jestem pewna, że będzie potrafiła dotrzeć do leśnej społeczności.

Twarz królowej stała się nagle czujna. Wzrok pomknął ku połyskującej, owalnej bramie, która przeniosła Laeral ze stałego lądu na Evermeet. Był to magiczny most pomiędzy światami elfów i ludzi, powstały w chwili poczęcia półelfiego dziecka - dziecka, którego Amlaruil miała zawsze żałować. Brama kosztowała Amlaruil życie jej ukochanego męża. Żal rzadko przybiera racjonalną postać. W umyśle Amlaruil dziecko i śmiercionośny portal były tym samym.

- Tak - powiedziała miękko Laeral, potwierdzając niewypowiedziane myśli królowej. Ujęła złączone dłonie Amlaruil pomiędzy swoje własne. - Wiesz o kim mówię. Jest półelfką z urodzenia, ale nie chce robić nic innego poza służeniem twojemu ludowi. Dowiodła tego wielokrotnie. Być może w ten sposób odzyskuje prawa do dziedzictwa, które zostało jej odmówione.

Królowa wyrwała dłonie z nieustępliwym wyrazem twarzy.

- Ta półelfką nosi miecz Amnestrii - powiedziała zimno. - Księżycowe ostrze to więcej niż niejeden wysoko urodzony elf mógłby żądać i większy honor, niż jej się należy.

- Wydaje mi się, że nie jest łatwo nosić taką broń - zauważyła Laeral. - A jeśli chodzi o honor, to posługuje się mieczem Amnestrii, ostrzem tak potężnym, że wielu elfich wojowników nie mogłoby dotknąć go i przeżyć. Pomyśl o tym, przyjaciółko: co lepiej przemawia na jej korzyść?

Amlaruil odwróciła się gwałtownie, by popatrzeć z nieskrywaną nienawiścią na magiczną bramę, która kosztowała ją tak wiele. Poczucie obowiązku i żalu walczyły na jej pięknej twarzy przez długie, pełne udręki minuty. W końcu uniosła dumnie głowę i spojrzała znowu na przyjaciółkę.

- Naprawdę wierzysz, że ta... że ona jest najlepszą osobą do tego zadania? Że dzięki jej wysiłkom życie leśnych plemion może zostać ocalone?

Laeral przytaknęła, a z jej srebrzystych oczu można było wyczytać współczucie dla samotnej elfiej kobiety i podziw dla dumnej królowej.

- A zatem niech tak będzie. - Królowa Amlaruil wstała, wypowiadając te słowa jak królewski rozkaz. - Ambasadorem Evermeet do Lasu Tethir będzie Harfiarka zwana Arilyn Księżycowa Klinga.

Elfia królowa odwróciła się i zaczęła iść w stronę pałacu.

- Niech tak będzie - powtórzyła do siebie szeptem, zbyt delikatnym, by mógł wyrazić ogrom jej goryczy. - Ale przysięgam wobec wszystkich Seldarinów, elfy zyskałyby więcej, gdyby miecz, który nosi, obrócił się przeciwko niej.


Rozdział drugi

Tethyr był krajem wielu kontrastów i przeciwieństw. Dawne tradycje i nowoczesne poglądy, pretensje rodziny królewskiej i egalitarystyczny zapał tworzyły niespokojną mieszankę w państwie, którego naturalna złożoność tylko powiększała występujące tu ostatnio problemy. Wciśnięty pomiędzy góry i wrzosowiska Amnu a rozległe pustynne królestwa dalekiego południa, Tethyr obejmował w większości ziemie o północnej roślinności i umiarkowanym klimacie. Kraj był mieszaniną urodzajnych pól, gęstych lasów i spalonych słońcem wzgórz, suchych i niegościnnych niczym pustynia. Obyczaje i interesy ludów, które zamieszkiwały poszczególne ziemie były tak różnorodne, jak samo państwo.

Ale Zazesspur, największe miasto tego nękanego problemami kraju, związane było silnie z Południem. Miało wspaniały głęboki port u ujścia rzeki Sulduskoon i położone było na trasie ważnych lądowych szlaków handlowych. Do Zazesspuru przybywali kupcy i podróżni z wielu krajów. Jednak obecny władca, o typowo południowym imieniu Balik, robił wszystko, by ograniczyć wpływy cudzoziemców. Był wnukiem calishickiego kupca, ale stylizował się na paszę i hołdował orientalnemu przepychowi. Niechętnie też odnosił się do mieszkańców Północy, w czym bardzo przypominał swoich przodków. Ponieważ pasza Balik objął władzę jakieś dwanaście lat temu, niektóre dzielnice miasta zdążyły przybrać zdecydowanie południowy charakter. W Zazesspurze można było znaleźć zarówno dobre, jak i złe cechy wspaniałej metropolii, jaką był Calimport. Lśniące pałace z białego marmuru, dobrze utrzymane ogrody pełne egzotycznych roślin, szerokie bulwary i pachnące rzadkimi przyprawami bazary, walczyły o miejsce z rozległymi dzielnicami biedy i wąskimi, rządzonymi przez półświatek uliczkami.

Co ciekawe jednak, większość nielegalnych działań podejmowanych w Zazesspurze miała swoje źródło w lepszych częściach miasta. Szkoła Skrytości - szkoła sztuk walki, będąca przykrywką dla potężnej gildii zabójców - mieściła się w dużym kompleksie na skraju miasta. Intrygi były zawsze w modzie, a aktualna cena za usługi zabójców była wysoka. Podobnie było z ceną za życie zabójcy.

Arilyn Księżycowa Klinga szła ostrożnie wąską, położoną na uboczu uliczką, która wiodła do kobiecej części siedziby gildii, nie czyniąc przy tym więcej hałasu niż jej własny wąski cień. Była smukła, jak wisząca u jej boku broń, i prawie na sześć stóp wysoka. Miała kruczoczarne włosy, które opadały jej faliście na ramiona, i oczy o niezwykłej ciemnoniebieskiej barwie ze złotymi plamkami - piękne oczy, które mogłyby inspirować bardów, gdyby nie były tak czujne i zimne. Blada jak światło księżyca i ostrożna jak polujący kot, Arilyn stwarzała wokół siebie atmosferę napięcia i uwagi, a jej zbyt chuda i naprężona postać świadczyła o tym, że półelfka należy do tych, którzy rzadko mają czas na sen i posiłek. Zabójca miał niewielki i prosty wybór: ciągłą czujność lub śmierć.

Półelfka była członkiem gildii zabójców od kilku miesięcy i nikt już jej nie uważał za łatwy cel. Profesjonalni mordercy Zazesspuru uporządkowani byli według ścisłej hierarchii, a jasnoszara jedwabna wstęga, która opasywała talię Arilyn wskazywała, że należy ona do najlepszych wojowników. Nadal jednak znajdowali się tacy, którzy nie mogli uwierzyć, że kobieta - a szczególnie półelfka z barbarzyńskiej Północy - potrafi obronić cienistą szarfę, którą nosi.

System awansu w ramach gildii był prosty: ambitny zabójca zabijał po prostu kogoś wyższego stopniem i zabierał jego szarfą. Arilyn musiała bronić swojej pozycji częściej, niż odważyłaby się do tego przyznać. Gdy była do tego zmuszona, walczyła z lodowatą precyzją i dziką furią, która stała się legendarna wśród jej znajomych. Jednakże nikt z nich nie podejrzewał, że półelfka nie pragnie niczego więcej jak pozbyć się swojej ciemnej i w większości niezasłużonej reputacji. Nigdy się też nie dowiedzą. Lubiąca samotność i uważna z natury, po każdym takim ponurym pojedynku Arilyn stawała się coraz czujniejsza i coraz bardziej unikała towarzystwa.

Dzięki kilku miesiącom ciężko opłaconego przetrwania, zmysły Arilyn były tak wyostrzone jak miecz tancerza klingi. Nie musiała słyszeć odgłosu kroków, ani dojrzeć cienia, by wiedzieć, że jest śledzona. Nawet nie nastawiała się, że cokolwiek zobaczy lub usłyszy. Cisza była pierwszą lekcją, jaką pobierali świeżo upieczeni zabójcy, a blade światło dochodzące z wysokich, wąskich okien kobiecej części siedziby gildii, sprawiało, że wszystkie cienie padały w przeciwnym kierunku niż poruszała się półelfka. Ale Arilyn wiedziała, że ktoś podąża jej śladem. Była tego tak pewna, jakby prześladowca ogłosił swoje zamiary dźwiękiem rogów i ujadaniem gończych psów.

Mimo to minęło kilka chwil, nim udało jej się go dostrzec. Chociaż była półelfka, Arilyn w pełni posiadała charakterystyczny dla elfów dobry wzrok: bardzo ostry, o dalekim i szerokim zasięgu. Za jej plecami, na skraju widocznego dla niej obrazu, zobaczyła wysoką, barczystą postać, otuloną dla niepoznaki płaszczem i kapturem, zbliżającą się szybko w jej stronę.

Nikt, poza Arilyn i jej jedyną koleżanką, nie miał powodu, by iść tą drogą, ponieważ wysoka, wąska wieża, która mieściła kobiecą część siedziby gildii była najskromniejszym i najbardziej odległym budynkiem w całym kompleksie. Wydawało się zatem prawdopodobne, że podążającemu za nią mężczyźnie chodziło o awans w hierarchii.

Arilyn nie przyspieszyła jednak kroku, nie dając po sobie poznać, że wie o obecności zabójcy. Niedaleko była ścieżka odchodząca od głównej drogi i prowadząca do jeszcze węższego przejścia pomiędzy domem gildii, gdzie rezydowali bogaci jej członkowie, a salą narad. Atak z pewnością rozpocznie się tam.

Gdy zaledwie krok dzielił ją od wąskiej alejki, Arilyn przystąpiła do działania. Jednym płynnym ruchem obróciła się, złapała obiema rękami płaszcz mężczyzny i rzuciła się w tył. Zaskoczony zabójca upadł razem z nią. Nim jednak jego ciężar przygwoździł ją do ziemi, skuliła się, przycisnęła kolana do piersi, po czym mocno wyrzuciła w górę obie stopy. Mężczyzna przekoziołkował nad nią i upadł ciężko na zakurzoną drogę.

Nim zdążył ochłonąć, Arilyn przeturlała się w jego stronę i uklękła. Zacisnęła dwa palce na broni, przyjrzała się zamaskowanej postaci w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do zadania ciosu, który na jakiś czas unieruchomiłby nieznajomego, i wbiła silnym ruchem sztylet.

Jej palce zatopiły się w boku mężczyzny - za głęboko i zbyt łatwo! Arilyn skrzywiła się, widząc jak jej ręka znika wewnątrz ciemno odzianej postaci i wzdrygnęła się czując, że opuszkami palców dotyka ubitej ziemi pod zabójcą.

Klnąc z cicha, półelfka wyciągnęła dłoń z bezcielesnej postaci. Gwałtownym ruchem ściągnęła kaptur, który zakrywał twarz zjawy. Blade światło księżyca padło na ostre rysy, ciemną, trochę siwiejącą i łysiejącą głowę i czarną brodę wyraźnie przeplataną srebrnymi pasemkami.

- Khelben - wymruczała ze złością, siadając na piętach i przyglądając się z niepokojem postaci, która ze zdumiewającą w tych okolicznościach godnością podniosła się lekko na nogi i strząsnęła z płaszcza kurz.

W tym momencie Khelben „Czarnokij” Arunsun - arcymag Waterdeep, jeden z głównych Harfiarzy i jej własny zwierzchnik - nie należał do ulubionych osób Arilyn. Harfiarze wysłali półelfkę i jej współpracownika, Danila Thanna, w dyplomatyczną misję do Zazesspuru i chociaż Khelben nie był odpowiedzialny za ponurą rolę, jaką przybrała dla niepoznaki, Arilyn poczuła, że nie ma najmniejszej ochoty go widzieć, albo, żeby być bardziej precyzyjnym, widzieć jego obrazu, który wyczarował i wysłał na odległość wielu mil, by odbył w jego imieniu rozmowę. Arilyn przypuszczała, że magiczny sobowtór Czarnokija będzie miał tę samą skłonność do poważnych rozmów jak oryginał, a tego po prostu nie znosiła. Zamierzała wypełniać swoje obowiązki Harfiarza, ale oszalałaby, gdyby miała siedzieć i rozmawiać o tym!

- Niezły obraz - powiedziała podnosząc się, by stanąć przed sobowtórem arcymaga. - Lepszy niż zazwyczaj.

W jej głosie brzmiał cień wyrzutu. Jego znaczenie - że wolałaby już atakować jakiś konkretniejszy cel - nie umknęło uwadze arcymaga. Zgryźliwy uśmiech uniósł jedną stronę jego czarnych wąsów.

- Miło cię spotkać, Arilyn Księżycowa Klingo - powiedział z odcieniem sarkazmu. - Na Mystrę, przysięgam, że z każdym dniem stajesz się coraz bardziej podobna do swojego ojca! Widziałem u niego ten wyraz twarzy więcej razy, niż potrafiłbym zliczyć!

Arilyn zesztywniała. Jej relacje z ojcem były czułą i świeżą sprawą, zbyt nową, by czuć się z tym dobrze, i zbyt osobistą, by lekko o tym rozmawiać. A tak naprawdę, chociaż podziwiała ludzi za wiele rzeczy, nie lubiła, by jej przypominano o jej podwójnym dziedzictwie.

- Nie sądzę, byś wyczarował sobowtóra tylko po to, by pogawędzić o twoich dawnych sporach z Branem Skorlsunem - zauważyła. - Obydwoje mamy tu harfiarskie interesy. Jeśli mam w tej kwestii rację, to lepiej powiedz, o co ci chodzi.

Obraz Khelbena skinął i poprosił, by zdała relację ze swoich działań. W kilku zwięzłych zdaniach Arilyn opisała efekty swojej misji, która miała na celu zapobieżenie podjętej przez gildie Zazesspuru próbie obalenia rządzącego paszy i ustanowienia władzy cechów. Nie wspomniała jednak o przynależności do gildii zabójców oraz o coraz większej cenie, jaką musiała płacić za swoje przebranie. Na szczęście Khelben nie dopytywał się o szczegóły.

- Ty i Danilo spisaliście się doskonale - powiedział w końcu arcymag. - Pasza Balik jest świadom zagrożenia, a twoja znajomość z księciem Hashethem dała Harfiarzom cenny kontakt w pałacu. Teraz, gdy, przynajmniej na jakiś czas, sytuacja w Zazesspurze jest pod kontrolą, trzeba porozmawiać o innych sprawach. Słyszałaś o ostatnich problemach w Lesie Tethir? Skinęła, przysłuchując się z uwagą.

- Zatem zapewne słyszałaś także o ostatnim ataku na karawanę. Winę za ten okrutny czyn przypisuje się elfom, podobnie jak za wiele innych. Czy twoim zdaniem w tych pogłoskach jest trochę prawdy.

- Możliwe - powiedziała szczerze. - Zielone elfy są gwałtowne i nieobliczalne, a ponadto były źle traktowane pod rządami starej tethyrskiej rodziny królewskiej. Noszą w sercach wiele dawnych uraz. Kto wie, co sprowokowało ich ostatnio?

- Musimy się tego dowiedzieć - zgodził się arcymag. - Harfiarze zdecydowali wysłać cię do lasu, byś znalazła odpowiedź na te pytania i doprowadziła do rozsądnego rozwiązania konfliktu.

Arilyn spojrzała chłodno.

- Wysyłacie mnie do Tethiru? W jakim charakterze?

- Nie rozumiem - powiedział arcymag, unosząc ze zdziwienia ciemne brwi.

- Czy wysyłacie mnie jako zabójcę? - spytała otwarcie. Chociaż Harfiarze nigdy nie prosili jej o coś tak skrajnego, wydawało jej się, że zlikwidowanie przywódców kłopotliwej elfiej bandy z pewnością musiało być uznane jako jedyna droga do rozwiązania konfliktu!

- Wiesz przecież dobrze, więc, po co pytasz! - zrugał ją Khelben.

Nie uszło uwagi Arilyn, że słowa arcymaga mogą być rozumiane na wiele sposobów. Nie, żeby spodziewała się czegoś innego. Khelben miał denerwujący zwyczaj dawania odpowiedzi pozbawionych treści. Jednak ostrożna półelfka wolała usłyszeć wyraźne zaprzeczenie.

- A zatem powiedz, o co chodzi - poprosiła spokojnie.

- Zorientuj się, co się dzieje, jakie są pretensje i żądania obu stron. Zrób, co w twojej mocy, by doprowadzić do jakiegoś kompromisu pomiędzy leśnymi elfami i ludźmi.

Arilyn przyjęła tę wiadomość ze stoickim spokojem, ale w myślach rozważała znaczenie przydzielonego jej zadania. Zmusić elfy do kompromisu? Jakiego kompromisu? Żeby znów oddały kolejną część lub nawet dwie ciągle kurczącego się lasu hodowcom rzepy? Wycięły kilkaset starych drzew, by poszerzyć szlak handlowy? Zgodziły się nie robić nic więcej poza bezradnym wzruszaniem ramionami, gdy ogniska nierozważnych kupców i podróżnych wymykały się spod kontroli? Ustaliły stałą liczbę leśnych stworzeń, które mogą być łapane w pułapki lub, na które można polować z psami, podczas gdy obie te rzeczy były dla elfów wstrętne? Nie zwracały uwagi, gdy kolejna calishicka czy amnijska banda łowców niewolników przychodzi do lasu, by polować na elfich chłopców i dziewczęta, a potem sprzedać ich jako „egzotycznych”? By w końcu zgodziły się oddać w ramach kompromisu jedną z ostatnich siedzib leśnych elfów i w ten sposób przyspieszyły koniec swojego ludu?

- Kompromisu? - Jednym słowem Arilyn zdołała wyrazić całą siłę, jeśli nie każdy szczegół, jej niewypowiedzianych wątpliwości.

Magiczny obraz Khelbena spojrzał w dół na twarz rozgniewanej półelfki.

- Czy jest jakieś inne wyjście? Jaką szansę mają elfy, jeśli ten konflikt się przeciągnie i rozrośnie się do prawdziwej wojny? A co mógłby taki konflikt zrobić dla chwiejnej równowagi w Tethyrze? Nie, musisz zmusić te elfy, by to zrozumiały! Zamieszkaj wśród nich, zdobądź ich zaufanie.

Zdaniem Arilyn ta sugestia była prawie tak absurdalna jak pierwsza. O ile wiedziała, nikomu nie udało się przeniknąć do osady leśnych plemion. Większość Sy-Tel 'Quessir było odludkami, nieufnymi nawet wobec innych elfów. Bycie księżycowym elfem było już wystarczająco złe, ale w przypadku Arilyn ujawnienie jej półelfiej natury oznaczałoby igranie ze śmiercią. Mieszkańcy Tethiru mieli liczne powody, by nienawidzić ludzi i nie darzyć ich zaufaniem, a wśród wszystkich elfich plemion byli tacy, którzy uważali półelfy za coś wyjątkowo obrzydliwego. Oczywiście Arilyn udawało się kilkakrotnie podać za elfa, ale nigdy przez tak długi czas, jaki musiała zająć ta misja.

Przynajmniej Khelben miał rację w jednej sprawie: nim powie cokolwiek o swoim zadaniu, musi zasłużyć sobie na szacunek tych elfów. Wiele lat temu Arilyn nauczyła się, że najlepszym tego sposobem dla kogoś takiego jak ona - półelfiej kobiety, która nie mogła pochwalić się rodziną, rodowodem czy imieniem - jest podążanie za czubkiem własnego miecza. Była naprawdę dobrym wojownikiem, ale elfy były szeroko znane ze swoich umiejętności w tej materii i dlatego trudno im było zaimponować. Arilyn wypełniała w imieniu Harfiarzy wiele trudnych zadań, ale to było pierwsze, które wydawało się prawdziwie niewykonalne - pierwsze, nad którym zastanawiała się, czy go nie odrzucić.

- Potrzebuję czasu, by to przemyśleć - powiedziała obrazowi arcymaga.

- Tak, jak przewidywałem. Niemożliwe zawsze zabiera trochę więcej czasu - odparł Khelben, uśmiechając się krzywo, cytując nie kogo innego, jak swojego siostrzeńca i ucznia, Danila Thanna.

Arilyn odpowiedziała nieznacznym skinieniem głowy i odwróciła się. Nie chciała teraz myśleć o Danilu, jako że harfiarski partner nie byłby zachwycony słysząc, że zaproponowano jej misję, w której on nie może wziąć udziału. Oczywiście jej wyjazd - jeśli do niego dojdzie - nie będzie natychmiastowy. Ta misja będzie wymagać uwagi i planów tak szczegółowych, jak przy organizacji królewskich ślubów czy inwazji całych armii.

Porzucając myśl o nocnym odpoczynku, półelfka opuściła kompleks Szkoły Skrytości i ruszyła do nadbrzeżnej tawerny. Powiadano, że pewien kapitan z Moonshae, były pirat, który lubił powracać do swojego dawnego zajęcia, zacumował dzień wcześniej w Zazesspurze. Szczególnie pasjonowały go cenne dokumenty - zarówno oryginalne, jak i podrobione. Na temat zaś zwyczajów elfów wiedział więcej niż większość ludzi. Plotki głosiły, że jedna z jego ostatnich pasażerek, zielona elfia druidka, została jego przyjaciółką, a może nawet kochanką. Kontakty dzikich elfów i ludzi były niesamowicie rzadkie, ale Arilyn znała tego człowieka dobrze i potrafiła sobie coś takiego wyobrazić. Co więcej, powiadano, że jego statek, Wędrowiec we mgle, był jednym z nielicznych ludzkich żaglowców, którym pozwalano przybijać do portu na Evermeet. Mówiąc krótko, kapitan był tym, kogo Arilyn potrzebowała.

Jeśli miała odegrać rolę przybywającego z wizytą księżycowego elfa, musiała w jakiś sposób wyjaśnić i uzasadnić swoją obecność w Lesie Tethir. Jeśli ktokolwiek mógł zaopatrzyć ją w potrzebne fikcyjne dokumenty, a może nawet zasugerować sposób postępowania, który zyskałby jej sympatię leśnej społeczności, był to tylko ten pływający po morzach kapitan.

* * *

Jak na początek lata noc była bardzo ciepła i gospodę wypełniał ostry, słony zapach potu. Jak zwykle w Skaczącym Wielorybie tłoczyli się pijący na umór marynarze, którzy wpadli tu na kufel piwa bez dna i odrobinę zabawy, oraz kobiety o surowych oczach, które dostarczały i jedno i drugie za cenę kilku srebrnych monet. Było to całkiem typowe dla nadbrzeżnych tawern, a jedyne, co wyróżniało to miejsce, to jakiś tuzin sypialni położonych nad główną salą, które znane były z miękkich puchowych łóżek i nieskazitelnie czystej pościeli, nie wspominając już o ciężko uzbrojonych strażnikach pilnujących każdych drzwi. Ci, którzy dobrze znali porty na Wybrzeżu Mieczy, przychodzili do Skaczącego Wieloryba dla czystego pokoju i bezpiecznego nocnego snu - luksusów w każdym mieście i rzadkości w Zazesspurze.

Arilyn nie miała żadnych trudności z dostrzeżeniem w tłumie kapitana Carreigha Macumaila. Czupryna kręconych jasnych włosów, długie i starannie zaplecione bokobrody, jasny, niebiesko-zielony materiał charakterystycznego kiltu, ekstrawagancka, ozdobiona koronką kryza okalająca szyję i rękawy białej koszuli - wszystkie te rzeczy wyróżniały go spośród większości niedbale odzianych gości Skaczącego Wieloryba. Kapitan był także zdecydowanie największym mężczyzną na sali. Jego ważąca ponad trzysta funtów postać była wysoka na niemal siedem stóp. Siedząc na dwóch krzesłach mężczyzna trzymał rękę na poręczy trzeciego, a obute nogi opierał na czwartym. Macumail sączył z kufla pokryte pianą piwo, wesoło rozmawiając o przygodach wojennych z dwójką nelantherskich piratów.

Idąc przez zatłoczoną gospodę, półelfka zwracała uwagę, kto nachyla się do sąsiada, by powtórzyć szeptem jakąś plotkę i którzy wojownicy trzymają ręce blisko broni. Odmówiła propozycji zażycia rozrywki złożonej przez jednego z nielicznych barmanów i spojrzała lodowato na posyłającego jej taksujące spojrzenie młodego osiłka, sprawiając, że chłopak powrócił do kontemplowania zawartości kufla. To był Zazesspur i interes kręcił się dzisiaj, jak co noc.

Na powitanie Arilyn kopnęła krzesło, na którym Macumail opierał stopy. Kapitan poderwał się ze sztyletem w ręku gotowy do obrony, z prędkością nielicującą z jego ogromną postacią. Gdy spojrzenie zmrużonych groźnie oczu zatrzymało się na Arilyn, twarz jego przybrała zdumiony, a potem radosny wyraz.

- Miło cię znów spotkać, Pani Księżycowej Klingi! - powiedział wesoło wyrobionym głosem, w którym pobrzmiewał cudzoziemski akcent mieszkańca północnych wysp Moonshae. - Szybko roznoszą się tu wieści. Nie spodziewałem się, że tak szybko cię zobaczę!

Jego słowa zdumiały Arilyn.

- Posyłałeś po mnie?

- Ano tak. - Przerwał i obrócił się w stronę przysłuchujących się z uwagą piratów. - Naprawdę było mi miło, chłopaki. Pozwólcie, że zapłacę dzisiejszy rachunek w podzięce za usłyszane opowieści.

Mężczyźni pojęli aluzję. Biorąc niedopite piwo i niosąc we dwóch ogromną tacę z duszoną baraniną, oddalili się w poszukiwaniu wolnego stolika.

Arilyn wybrała wolne krzesło, które stało tyłem do ściany. Gdy kapitan Macumail wezwał barmankę i zamówił wino, obróciła je w drugą stronę i usiadła okrakiem z rękami opartymi na niskiej poręczy. Ta pozycja była nie tylko wygodna, ale też dostarczała poręcznej i niegroźnej broni, której można było użyć w przypadku jakiejś awantury w gospodzie. Żaden doświadczony poszukiwacz przygód nie uniknął udziału w czymś takim i Arilyn miała okazję nauczyć się wymachiwać krzesłem tak sprawnie jak mieczem.

- A więc powiedz, o co chodzi - zagaiła, by zacząć rozmowę.

Kapitan Macumail mrugnął i sięgnął do płaskiej skórzanej torby, którą nosił zawieszoną na ramieniu.

- Mam dla ciebie ciekawą rzecz do przeczytania - powiedział wyjmując plik papierów. - Bądź tak dobra i przyjrzyj się temu.

Harfiarka spojrzała na pergamin, który Carreigh Macumail wcisnął jej w ręce. Kapitan już kilkakrotnie dostarczał jej fikcyjne dokumenty i każdy dawał jej najpierw do sprawdzenia. Ten papier był wyjątkowo dobrze zrobiony, poczynając od delikatnego pisma elfów, a kończąc na podrobionej pieczęci Księżycowych Kwiatów, królewskiej rodziny Evermeet. Było to mistrzowskie fałszerstwo.

Arilyn gwizdnęła z podziwu.

- Niezła robota.

- I wcale nie mam zamiaru się pod nią podpisywać. - Macumail dotknął kremowego, błyszczącego pergaminu gestem wyrażającym jakby szacunek. - To, moja droga damo, jest oryginalny tekst i jest przeznaczony dla ciebie.

Półelfka utkwiła w nim baczne spojrzenie.

- Nie mówisz poważnie.

- Przeczytaj - zachęcił. - Według mnie wygląda to wystarczająco poważnie.

- Odejdźcie na ojczystą wyspę... zamieszkajcie w gęstych lasach Evermeet - szeptała Arilyn, przebiegając wzrokiem po tekście i automatycznie tłumacząc go z języka elfów na powszechnie znany język handlu, zwany Wspólną Mową.

W końcu podniosła pełen niedowierzania wzrok na Macumaila.

- To od Amlaruil z Evermeet. Oficjalne pismo mianujące mnie jej ambasadorem!

- Ano tak, to właśnie to - przytaknął. - Odebrałem to z jej własnych rąk. Pani Laeral Silverhand też była z królową. Wśród tych papierów jest także list od niej.

Laeral Silverhand była jedną z nielicznych magów, którym Arilyn ufała i których szanowała. W przeciwieństwie do większości adeptów sztuki tajemnej, którzy zbyt często wydawali się być oderwani od otaczającego ich świata i obojętni na wpływ, jaki ich czary mogą mieć na innych ludzi, Laeral posiadała cenny zmysł praktyczny. Będąc niegdyś poszukiwaczem przygód i nadal zachowując skłonność do awanturniczych zachowań, lady Arunsun wyżej ceniła efekty podejmowanych działań niż dobre obyczaje. Arilyn bardzo dobrze się z nią rozumiała i uważała ją za autorytet.

Zdumiona półelfka przeszukała plik papierów, by znaleźć list Laeral. Zachęcał ją, by zgodziła się działać w służbie Amlaruil i by połączyła tę misję z zadaniem, które wkrótce wyznaczą jej Harfiarze.

Arilyn upuściła pergaminowe kartki na stół. Odchyliła się do tyłu i podrapała po głowie, analizując ten nieoczekiwany bieg wydarzeń. W pewnym sensie była to odpowiedź, której poszukiwała. Nie wierzyła, bowiem, by leśne elfy były zachwycone ideą kompromisu, ale być może - ale tylko być może - rozważą możliwość odejścia na Evermeet.

Pozostawało jednak pytanie: Dlaczego posyłają ją? Dlaczego została wybrana na posłańca z Evermeet, ona, która nie miała praw do swojego elfiego dziedzictwa za wyjątkiem księżycowego ostrza wiszącego u jej boku?

Nieznaczny, cyniczny uśmiech pojawił się na ustach półelfki. Może właśnie o to chodziło, pomyślała Arylin. Może rodzina królewska wreszcie wymyśliła honorowy sposób na odzyskanie miecza Amnestrii!

Chcieli zrobić to już jakieś trzydzieści lat temu, gdy matka Arylin, wygnana księżniczka Amnestria, została zamordowana w dalekiej Everesce, zostawiając księżycowe ostrze swojej pół-elfiej córce. Rodzina Amnestrii przybyła na pogrzeb - skąd, Arylin nie miała pojęcia. Pamiętała jednak wyraźnie rozgoryczenie elfów, gdy dowiedziały się o tym zapisie; ich płomienne oświadczenia, że tylko księżycowy elf czystej krwi i szlachetnego serca może nosić taki miecz. Chociaż rodzina Amnestrii omawiała tę sprawę w obecności Arilyn, nikt z nich nie powiedział ani słowa współczucia dla cierpiącego dziecka, niczego, co by je pocieszyło, czy nawet dało mu znak, że zostało przez nich dostrzeżone. Królewskie elfy miały na sobie żałobne szaty, które ukrywały ich tożsamość. Arilyn nie dane było dostrzec nawet cienia ich twarzy. A teraz, zupełnie niespodziewanie, ta zimna królowa bez oblicza zdecydowała się zaszczycić Arilyn wysłaniem jej z misją? Misją, która była najprawdopodobniej niemożliwa do przeprowadzenia i, jak zauważyła cynicznie, zapewne śmiertelnie niebezpieczna?

Tak naprawdę półelfka nie wierzyła, że elfia królowa celowo zaplanowała jej śmierć. Ale Arilyn nie mogła sobie wyobrazić, co stało za tym poleceniem. Ta niewiedza zaś, w połączeniu z bolesnymi wspomnieniami bardzo ją rozzłościła.

Arilyn sięgnęła po królewskie pismo. Powoli, z namaszczeniem zgniotła pergamin w małą kulkę i wrzuciła do na wpół opróżnionego kieliszka z winem.

- Ufam, że będziesz tak dobry i przekażesz królowej moją odpowiedź - powiedziała parodiując pełen szacunku dworski ton.

- To twoje ostatnie słowo? - spytał Carreigh Macumail z niepokojem malującym się na okalanej bokobrodami twarzy.

Półelfka odchyliła się do tyłu i oparła ręce na poręczy krzesła.

- Tak naprawdę mam na ten temat jeszcze kilka uwag. Możesz je powtórzyć lub nie, jak chcesz. - Zaczęła opisywać, co elfia królowa może zrobić ze swoją ofertą, na tyle obszernie, szczegółowo i obrazowo, że rumiana twarz kapitana stała się blada jak płótno.

Przez dłuższą chwilę mężczyzna po prostu przyglądał się Arilyn. Potem jego wydatny tors uniósł się w głębokim westchnieniu.

- Cóż, jest takie powiedzenie, że żaden wiatr nie jest tak silny, by nie mógł zmienić kierunku - stwierdził. - Wędrowiec we mgle będzie jeszcze w porcie przez jakieś dziesięć albo dwadzieścia dni, gdybyś jednak zmieniła zdanie.

- Nie stawiałabym na to - poradziła mu Arilyn wstając z krzesła. Rzuciła na stół kilka monet, by zapłacić swoją część rachunku i wyszła z gospody.

Macumail patrzył, jak odchodziła. Podchmielona kobieta-marynarz wstała, by zablokować Arilyn przejście, ściskając w dłoni rękojeść sztyletu i patrząc wyzywająco. Półelfka nie zwolniła nawet kroku. Wymierzyła jej silny cios, obracając ją w drugą stronę i przewracając na mały stolik do gier. Naczynia i na wpół opróżnione kufle pospadały na ziemię, a głośny trzask łamanego drewna zmieszał się z przekleństwami zaskoczonych graczy. Kobieta leżała jęcząc pomiędzy kawałkami zniszczonego mebla. Arilyn nie obejrzała się nawet, by to zobaczyć.

Wzrok kapitana przeniósł się z powalonej kobiety na nasączony winem pergamin. Przyjrzał się z żalem zniszczonemu dokumentowi. Potem westchnął znowu i wyciągnął z torby duplikat.

Za radą Laeral królowa elfów kazała przygotować pięć kopii pisma do Arilyn Księżycowej Klingi. Laeral ostrzegła zarówno panią Evermeet, jak i kapitana, że mogą spotkać się z odmową.

Będąc świadkiem pierwszej reakcji Arilyn, Carreigh Macumail zaczął wątpić, czy pięć egzemplarzy to, aby nie za mało.


Rozdział trzeci

Ujadanie gończych psów było teraz wyraźniejsze, a bestie były tak blisko, że uciekające elfy niemal wyczuwały cuchnący zapach ich futra i gorące oddechy. Te zwierzęta działały jak ludzie - polowały nie po to, by zdobyć pożywienie i przeżyć, ale dla perwersyjnej przyjemności, jaką dawało im zabijanie. Nie po raz pierwszy przyprowadzono te zwierzęta do lasu. Były to ogromne mastify, tak silne, że dwa lub trzy z nich mogły powalić dorosłego niedźwiedzia, ale wystarczająco szybkie i zwinne, by zaszczuć jelenia. Przedzierały się przez zarośla na ogromnych łapach. Śliniąc się jak opętane księżycowym światłem wilki, podchodziły do swoich ofiar.

Elfi dowódca, młodzieniec zwany Lisim Ogniem z powodu rdzawego koloru włosów, obejrzał się za siebie z ponurym wyrazem twarzy. Jeszcze chwila, a psy ich zobaczą. Ludzie na pewno są tuż za nimi. Podążanie śladem gończych psów nie wymagało dużych umiejętności, bowiem zwierzęta zostawiały za sobą zadeptaną i połamaną roślinność, tworząc na ciele lasu jakby szeroką i poszarpaną bliznę.

Lisi Ogień nie był pewny, który z prześladowców był bardziej naturalny, pies czy jego pan. Widział, co mastify potrafiły zrobić ze złapanym elfem. Gaylia, młoda kapłanka z ich plemienia, została przez takie psy wpędzona w żelazne szczęki pułapki, a potem zamęczona na śmierć. Ludzie zostawili jej rozszarpane i zakrwawione ciało, by elfy mogły je znaleźć. Pozostawili też za sobą ślady, które świadczyły, że ludzie stali i przyglądali się, jak psy zabijały bezbronną kapłankę.

- Na drzewa - rozkazał krótko Lisi Ogień. - Rozbiegnijcie się w różnych kierunkach, ale nie pozwólcie, by poszli waszym śladem. Spotkamy się o zmroku w jesionowym zagajniku.

Siedem elfów, uzbrojonych w łuki i kołczany pełne kruczoczarnych strzał, wdrapało się na drzewa tak lekko jak wiewiórki. Tam były niewidoczne dla ludzi i bezpieczne od ostrych kłów ich czworonożnych pomocników. Zniknęły w gęstym listowiu, uciekając po drzewach każdy w inną stronę.

Pozostał tylko Lisi Ogień, czując się jak zaszczuty szop, który czeka na podążających za ogarami myśliwych. Mastify okrążyły ogromny cedr, ujadając, warcząc i skacząc na szeroki pień. Lisi Ogień był w pełni świadom niebezpieczeństwa, jakie mu groziło i nigdy nie poprosiłby o coś takiego żadnego elfa pozostającego pod jego dowództwem. Istniały jednak pytania, na które musiał poznać odpowiedź.

Elf czekał cierpliwie, aż pojawili się ludzie. Było ich dwudziestu, ale Lisi Ogień przyglądał się tylko jednemu. Rozpoznał tego człowieka po masywnej posturze, ciemnoszarym płaszczu, który powiewał za nim jak burzowa chmura i po butach, wzmocnionych na czubkach żelazem. Elf znalazł wielkie, niezwykłe ślady niedaleko miejsca śmierci Gayli - ślady bezkrwawe na zakrwawionej ziemi, świadczące o tym, że mężczyzna stał obok i patrzył na straszliwy koniec elfki. A po bitwie, która kosztowała życie dwóch elfich wojowników, Lisi Ogień dostrzegł powiewający ciemny płaszcz, gdy człowiek zarzucił sobie na ramię ciało jednego z elfów i zabrał je ze sobą. Czemu to zrobił, Lisi Ogień nie potrafił powiedzieć. Wiedział tylko, że jest on potężnym i okrutnym wrogiem jego ludu.

Z uwagą patrzył na twarz mężczyzny, starając się ją zapamiętać. Nietrudno mu było utrwalić jej obraz w pamięci. Wygląd całkowicie pasował do złych uczynków jego właściciela: czarna broda, zakrzywiony nos i oczy tak zimne i szare jak śnieżne chmury zbierające się wokół szczytów Gór Gwiezdnych Iglic.

Z wściekłym wyrazem na twarzy mężczyzna podszedł do szczekających psów. Kopnął gwałtownie, trafiając podkutym butem w żebra jednego ze zwierząt. Siła uderzenia przewróciła psa. Upadł ciężko na bok, wierzgając i skomląc żałośnie. Pozostałe odbiegły skulone, podwijając pod siebie ogony.

- Bezużyteczne kundle! - zaklął mężczyzna i kopnął ponownie. Tym razem psy były na tyle sprytne, że odskoczyły w porę.

- Czy podpalić drzewo, Bunlap? - zapytał jeden z najemników. - To wykurzy te długouche bastardy!

Dowódca odwrócił się do żołnierza.

- Gdybyś miał za grosz rozumu - powiedział zimno - wiedziałbyś, że tych elfów dawno tu nie ma. Potrafią skakać z drzewa na drzewo jak chultyjskie małpy.

- Więc co zrobimy? - zapytał ktoś inny.

Mężczyzna zwany Bunlapem wzruszył potężnymi ramionami.

- Tym razem musimy uznać, że ponieśliśmy porażkę. Niedobrze. Farma na południe od Mosstone, ta gdzie uprawia się fajkowe ziele zapłaciłaby sporo za następnych niewolników. Leśne elfy to najlepsi robotnicy, jakich mają, a przynajmniej tak mi mówiono.

- Wydaje mi się, że te mizerne stworzenia nie są warte tyle zachodu - zauważył inny, smukły mężczyzna, noszący na ramieniu łuk leśnego elfa. Oczy Lisiego Ognia zwęziły się, gdy to dostrzegł. Nie miał wątpliwości, jak ów człowiek to zdobył, bowiem żaden elf nie podzieliłby się dobrowolnie takim skarbem.

Bunlap odpowiedział na uwagę łucznika obrzydliwym uśmiechem.

- Owszem, jeśli nie masz do takich rzeczy upodobania.

Lisi Ogień z trudem powstrzymał się, by nie puścić w stronę wynaturzonych i zbrodniczych ludzi serii strzał. Z pewnością by mu się udało; był uważany za najlepszego łucznika w plemieniu Elmanesse. A na pewno świat byłby lepszy bez takich ohydnych kreatur! Nie mógł jednak tego zrobić, bo był wodzem swego ludu i miał ważniejsze sprawy do rozważenia niż swój własny gniew. Ludzie dręczyli elfy. Nie było to nic nowego, ale to, co dziwiło Lisiego Ognia, to planowość ich działań. Wyglądało jakby ci ludzie prowokowali elfy, popychając je ku... ku czemu, nie umiał powiedzieć.

- Uwiążcie psy i ruszajmy - rozkazał Bunlap.

Lisi Ogień czekał aż mastify zostaną unieszkodliwione, a ludzie zaczęli odchodzić. Zgodnie z przewidywaniami wysoki dowódca ruszył ostatni, jak to miał w zwyczaju. Elf zauważył, że Bunlap był bardziej uważny i czujny niż większość jego towarzyszy. To czyniło go jeszcze bardziej niebezpiecznym.

Wysoko w koronach drzew Lisi Ogień ruszył za intruzami, powoli i niepostrzeżenie idąc ich śladem. Tupanie ciężkich butów i głośne przechwałki najemników uczyniły to zadanie łatwym.

Gdy nadszedł odpowiedni moment, Lisi Ogień zeskoczył lekko za Bunlapem. Słysząc za sobą szelest, zaskoczony mężczyzna zaklął, ale nim zdążył się odwrócić, elf chwycił go za ciemne włosy i przystawił mu do gardła kościany sztylet. Kuta broń była rzadkością w lesie, ale ten nóż był długi i słynął ze swojego cienkiego, ząbkowanego ostrza. Człowiek zdawał się rozumieć, że broń była adekwatna do celu w jakim została użyta, bowiem powoli podniósł wysoko obie ręce.

- Jesteś daleko od domu - zauważył Lisi Ogień tak spokojnym głosem, jakby pili razem miód czy rozmawiali o pogodzie.

Na dźwięk jego głosu, zbyt melodyjnego, by pochodził od człowieka, pozostali najemnicy odwrócili się. Oczy otwarły im się szeroko ze strachu i zdumienia na widok elfa o miedzianej skórze, który pojawił się pośród nich. Żaden z najemników nie miał okazji zobaczyć dzikiego elfa z tak bliska - a przynajmniej nikt, kto jeszcze żył i nie był ranny - a to stworzenie miało w sobie złowieszcze piękno, które wzbudzało zarówno przerażenie jak i podziw.

- Trzymajcie mocno psy i nie dotykajcie broni - poradził im elf. - To sprawa między tym człowiekiem a mną. Możecie to nazwać naradą wodzów.

- Zróbcie, jak mówi - powiedział zimno Bunlap. - Znasz Wspólną Mowę - zauważył spokojnym głosem.

- Jestem Elmanesse. Moje plemię handlowało niegdyś z twoim ludem, nim ryzyko nie stało się zbyt duże. Ale to nie czas na stare opowieści. Dlaczego przyszedłeś do lasu?

- Sprawiedliwość - powiedział ponurym głosem mężczyzna.

Lisi Ogień zamrugał ze zdziwienia. W ustach takiego człowieka wzniosła deklaracja wydawała się dziwnie nie na miejscu.

- A dokładnie? - zapytał elf, przyciskając nieco nóż, by przyspieszyć odpowiedź.

- Nie udawaj - zbeształ go Bunlap. - Czy nie wiesz nic o atakach twojego ludu na karawany i ludzkie osady? O grabieżach, o morderstwach niewinnych ludzi?

- To niemożliwe - zaprotestował elf, chociaż tak naprawdę nie był całkowicie pewien, że to nieprawda. W rozległym lesie mieszkało kilka niewielkich elfich plemion, które miały ze sobą niewielki kontakt. Było całkiem możliwe, że jakieś najbardziej dzikie i tajemnicze elfie klany zdecydowały się zaatakować ludzi.

Dowódca najemników zdawał się wyczuwać wątpliwość w głosie Lisiego Ognia.

- Sam stoczyłem z leśnymi elfami kilka bitew - zapewnił Bunlap. Chroniłem farmerów, których próbowali zmasakrować. Niektórzy z ocalałych maruderów zostali przymuszeni do pracy, by zastąpić ludzi, których zabili tymi swoimi przeklętymi czarnymi strzałami!

- Leśne elfy jako niewolnicy? - zapytał z niedowierzaniem elf. Nawet w tak bezprawnym kraju jak Tethyr takie rzeczy spotykały się z potępieniem!

- Życie za życie - powiedział zimno Bunlap. - Sprawiedliwość można wymierzać na różne sposoby.

Przez chwilę Lisi Ogień milczał, rozważając w myślach to, co usłyszał. Ale nawet, jeśli słowa mężczyzny o elfich atakach zawierały trochę prawdy, nadal nie wyjaśniały wszystkich rzeczy, które uczynił ten konkretny człowiek. Lisi Ogień nie mógł także zapomnieć, że ci ludzie przyszli do lasu, by schwytać w niewolę więcej elfów, być może, by uczynić zadość temu dziwacznemu i nielogicznemu rozumieniu sprawiedliwości. Czy to możliwe, by ci ludzie naprawdę wierzyli, że śmierć lub zniewolenie jednego elfa ukoi żałość spowodowaną przez innego?

Na niebo i duchy, zaklął z cicha, jeśli leśne plemiona myślałyby w ten sposób, zabijałyby każdego człowieka, który znalazłby się w zasięgu ich strzał! Tak naprawdę niektóre elfy właśnie w ten sposób rozumowały i w danej chwili Lisi Ogień był mniej skłonny niż zwykle z nimi polemizować.

- Moje plemię nie będzie stało bezczynnie i patrzyło jak bierzesz w niewolę elfy. Jeśli przyjdziesz znów do lasu, moi wojownicy wyjdą ci na spotkanie - powiedział miękko Lisi Ogień. - Ja osobiście będę szukał ciebie. Znam twoją twarz i widziałem twój znak. Ty rozpoznasz mnie po moim.

Kościanym nożem przejechał w górę, zostawiając misternie wyrzeźbiony łuk na grubej brodzie i policzku Bunlapa. Ze zdumiewającą prędkością elf zmieniał kierunek cięcia, pociągając sztyletem w dół, po czym znów unosząc i wykonując kolejne wprawne półokrągłe żłobienie. Mężczyzna ryknął z bólu i wściekłości i złapał się dłonią za krwawiącą twarz. Podniósłszy wysoko drugą rękę, wymierzył łokciem silny cios do tyłu.

I uderzył w próżnię. Elfa nie było.

- Puśćcie psy! - krzyknął Bunlap, a najemnicy pospiesznie wykonali rozkaz, chociaż podejrzewali, że nie przyniesie to żadnego efektu. Zwierzęta pracowicie przytknęły nosy do ziemi, wąchając i kręcąc się w kółko, ale dziki elf całkowicie i prawdziwie ulotnił się.

Mężczyzna z elfim łukiem wyciągnął z tobołka zwitek brudnych szmatek i podał go dowódcy. Bunlap przycisnął prowizoryczny bandaż do policzka i spojrzał na cichy las.

- Myślisz, że złapał przynętę? - zaryzykował pytanie łucznik.

Na twarzy dowódcy pojawił się powoli ponury uśmiech, tym straszniejszy, że ozdobiony plamami krzepnącej krwi.

- Założę się, że tak. Jeszcze do nas przyjdą, a my będziemy gotowi, by ich powitać. Ale pamiętajcie: ten elf jest mój.

- Myślałem, że chcesz sprowokować ich przywódców, a nie zlikwidować!

Bunlap zmierzył łucznika zimnym wzrokiem.

- Mój drogi Vhenlarze, to już nie jest kwestia interesu. To sprawa osobista.

Łucznik zbladł. Słyszał już te słowa wcześniej wiele razy i za każdym razem były one wstępem do poważnych kłopotów. Pierwszy incydent miał miejsce parę lat wcześniej, kiedy on i Bunlap byli żołnierzami stacjonującymi w Mrocznej Twierdzy. Przydzielono ich do eskorty posła z Twierdzy Zhentil, jadącego przez Przełęcz Żółtego Węża. Pewnego wieczoru wraz z Bunlapem i jednym z ich podkomendnych wdali się w dyskusję na temat ciemnych bogów, która szybko przerodziła się w kłótnię. Bunlap uznał to za „sprawę osobistą” i zbił swojego oponenta prawie na śmierć. Gdy dowiedzieli się, że ranny mężczyzna był wysokiej rangi kapłanem Cyrica, nowego boga konfliktów, nie czekali ani minuty dłużej. Pędzili na południe, nim Bunlap nie uznał, że są już poza zasięgiem Ciemnej Sieci. Osiedli w Tethyrze i zorganizowali całkiem potężną drużynę najemników. Jednak, chociaż Bunlap porzucił służbę w Twierdzy Zhentil, jego cele i metody nie zmieniły się na lepsze. Tak naprawdę, zdarzały się chwile, gdy Vhenlar głęboko pragnął pozbyć się tego człowieka. Jego własna żądza zysku trzymała go jednak u boku osoby, której się bał i którą gardził najbardziej na świecie.

A zyski były ogromne! Vhenlar policzył, że za kilka lat będzie miał wystarczająco zgromadzonych pieniędzy, by móc wycofać się z zawodu i żyć w bogactwie. Jeśli ceną za to miało być życie kilku elfów, to jeśli o niego chodzi, nie miał żadnych wyrzutów sumienia.

Vhenlar ruszył tuż za swoim pracodawcą. Idąc, rozmyślał o cudownych rzeczach, jakie będzie mógł kupić za swoją część zysku i pieszczotliwie głaskał gładkie drewno kradzionego elfiego łuku.

* * *

Zostawiwszy za sobą Zazesspur, Arilyn pojechała na północ przez skąpane w słońcu równiny dzielące miasto od Gór Gwiezdnych Iglic. Same góry były porośnięte gęstym lasem i omywane wodą niezliczonych jezior i potoków, jak również często padającego deszczu, a nawet śniegu. I to było dobre, z odrobiną czarnego humoru pomyślała Arilyn, biorąc pod uwagę ilość magicznych pożarów, które wybuchały ostatnio w tej okolicy!

Harfiarka zboczyła ze ścieżki, kierując się wzdłuż podnóża najbardziej wysuniętej na południe góry. Zatrzymała klacz przed grubą kępą iglastych drzew i zeskoczyła z siodła. Przywiązawszy konia, Arilyn zaczęła przedzierać się przez drzewa do stromej, nagiej skały, którą zasłaniały. W porośniętej mchem ścianie było pionowe pęknięcie.

Arilyn wśliznęła się do wnętrza jaskini i ruszyła przez labirynt korytarzy, który prowadził do głębokiej i wysokiej groty. Tutaj, ukryty przed wzrokiem sceptyków i tych, co szukali zemsty, pracował alchemik zwany Tinkersdam, sługa Gonda.

Jaskinia była dziwna - rozległa i o szerokim wejściu - jednak tak zabałaganiona, że nikt nie mógł mieć wątpliwości, jak bardzo pochłonięty pracą jest jej jedyny lokator. O ściany opierało się kilka założonych książkami półek, a na dobrym tuzinie stołów walały się niedokończone mechaniczne cuda. Tu i ówdzie paliły się małe ogniska, a z wiszących nad nimi kociołków z bulgoczącymi, często fosforyzującymi cieczami dochodziła przytłumiona symfonia syczących i szumiących dźwięków.

Arilyn spojrzała w górę na otwór kominowy, zauważając nowe warstwy kleistych czarnych substancji pokrywających skałę wokół otworu. Gdy miało się do czynienia z Tinkersdamem trzeba było być przygotowanym na eksplozje. Nawet mieszkańcy Zazesspuru uodpornili się na krótkotrwałe, ale spektakularne pokazy fajerwerków, które rozświetlały od czasu do czasu niebo na wschodzie. Czasem tylko można było usłyszeć złośliwe komentarze łączące te wydarzenia z jakimś nowobogackim kupcem, który najwyraźniej miał więcej pieniędzy niż dobrego smaku. Od czasu swojej ostatniej wizyty Arilyn naliczyła trzy takie wybuchy i tak naprawdę ulżyło jej, gdy przekonała się, że alchemik jest nadal cały i zdrów.

Tinkersdama nie można było pomylić z nikim innym. Urodził się na Lantanie, gdzie czczono prawie wyłącznie Gonda Cudotwórcę, boga wynalazców i rzemieślników. Miał dziwaczny kolor skóry typowy dla Lantańczyków, choć w jego wypadku posunięte to było granic możliwości. Rzadkie czerwone włosy zbliżone były barwą i strukturą do miedzianego drutu, ziemista cera była dokładnie w odcieniu pożółkłej kości słoniowej, a ogromne, raczej wyłupiaste oczy miały dziwny kolor jasnej zieleni, niespotykany nigdzie indziej w naturze. Zgodnie ze swoim starym przyzwyczajeniem Tinkersdam nosił krótką tunikę o tradycyjnej dla Lantańczyków jasnożółtej barwie, a na bosych stopach sandały. Pulchne, straszliwie krzywe nogi nie były owłosione, podobnie jak twarz. Był to bez wątpienia efekt licznych eksplozji, których dostarczała mu jego praca.

Jako utalentowany wynalazca i odważny alchemik, Tinkersdam miał szczególną słabość do śmiercionośnych przedmiotów, które mogły zabijać lub unieszkodliwiać ludzi na nowe sposoby. Wiele lat temu wygnano go z Lantanu, gdy jeden z jego eksperymentów wysadził w powietrze jakąś ważną osobę. Od tego czasu z podobnych powodów musiał opuścić jeszcze kilka innych miast.

Arilyn bez namysłu zgodziłaby się z twierdzeniem, że Tinkersdam, chociaż bez wątpienia genialny, balansował na granicy pomiędzy ekscentrycznością a obłędem. Jednak ten dziwaczny mały człowieczek stał się jednym z jej najbardziej cenionych sprzymierzeńców. Ich relacja oparta była na swego rodzaju symbiozie. Od wielu lat wynalazca zaopatrywał ją w liczne gadżety i alchemicznie przygotowane substancje. Arilyn znajdowała dla nich praktyczne zastosowanie, odkrywając przy tym jakieś nowe i niespodziewane ich właściwości, które niezwykle radowały alchemika.

Arilyn omiotła wzrokiem pracownię w poszukiwaniu przedmiotów, o które prosiła. Nigdy nie było gwarancji, że Tinkersdam wykona zlecenie w terminie. Czas miał dla niego niewielkie znaczenie i było bardzo prawdopodobne, że alchemik porzuci aktualne zadanie, by zająć się jakąś nową i cudownie destrukcyjną zabawką, którą stworzyła jego wyobraźnia.

W tym momencie Tinkersdam stał przy małym piecyku, całkowicie zaabsorbowany miksturą, którą mieszał. Z żelaznego rondla unosiła się para, a z nią bogaty, ziemny zapach gotowanych grzybów. Byłaby to zwykła domowa scena, gdyby nie pełne udręczenia jęki, które dochodziły z kociołka i wielkie brązowe grzyby, które leżały obok na stole, rzucając się rozpaczliwie i wydając okrzyki przerażenia w oczekiwaniu na swój koniec.

Grzyby z Podmroku.

Arilyn poczuła, że po plecach przebiegł jej dreszcz. Słyszała opowieści o cudacznych grzybach, które rosną w tych głęboko położonych tunelach. Jak jednak Tinkersdam zdołał je zdobyć i co zamierzał z nimi zrobić, niezbyt ją interesowało.

- Jak moja maska na oczy? - spytała.

Dźwięk jej głosu nie zaskoczył wcale alchemika. Nie podniósł jednak nawet głowy. Arilyn nie była pewna, czy zauważył jej obecność już wcześniej, czy też pojawienie się półelfki nie miało dla niego w tym momencie znaczenia.

- Trzeci stół po mojej prawej stronie - wymruczał Tinkersdam piskliwym głosem, zdejmując z półki mały, rozpadający się wolumin. - Gotuj grzyby saute, nim nie ucichną. Dodaj sproszkowane płuca efreeti i dwie krople ściętej śliny mantykory - przeczytał na głos.

Arilyn wzdrygnęła się ponownie i poszła szukać wskazanego przedmiotu. Musiała chwilę poszperać w bałaganie, nim znalazła to, co chciała: maskę na część twarzy z jakiegoś jasnego, giętkiego materiału, która zadziwiająco przypominała skórę księżycowego elfa, jeśli nie liczyć niewiarygodnie maleńkiego mechanizmu ukrytego za malowanymi oczami maski.

Na jednej ze ścian jaskini wisiało lustro. Pomimo niezaprzeczalnego braku urody, Tinkersdam szczególnie starannie dbał o wygląd. Arilyn podeszła do lustra i przycisnęła maskę do twarzy. Cienki materiał przywarł do skóry, ogrzewając się i nabierając koloru, nim do złudzenia nie przypominał bladego odcienia twarzy Arilyn z lekkimi jasnobłękitnymi planikami na kościach policzkowych. Jeszcze bardziej zdumiewające były oczy. Były nie tylko wierną kopią jej własnych - ogromnych, o kształcie migdała i charakterystycznej dla elfów ciemnoniebieskiej barwie ze złotymi cętkami - ale nawet od czasu do czasu mrugały w bardzo realistyczny sposób. Mogła przez nie patrzeć, ale gdy zacisnęła powieki i podniosła rękę, by dotknąć maski, z zadowoleniem stwierdziła, że sztuczne oczy pozostają otwarte. Najniezwyklejsze zaś było to, że Tinkersdam zdołał nadać masce wyraz sennej kontemplacji, idealny do celu, w jakim miała być użyta.

- Jak to jest zrobione? Magicznie?

Tinkersdam odpowiedział pogardliwym prychnięciem. Arilyn potrafiła docenić takie podejście. Sama wierzyła bardziej w alchemiczne wynalazki niż w kaprysy magii. A poza tym, leśne elfy odkryłyby magiczną iluzję prędzej niż mechaniczną. Arilyn nie zdecydowała jeszcze, czy podejmie się misji w Lesie Tethir, ale jednej rzeczy była pewna: jeśli jej się powiedzie, to będzie to w dużej części zasługa przyrządów Tinkersdama.

Udawanie elfa nie było dla Arilyn problemem, przynajmniej przez krótki czas. W wielu aspektach przypominała rodaków swojej matki, poczynając od wyraźnie elfich oczu, a kończąc na nadnaturalnej szybkości, z jaką posługiwała się mieczem. Jej perlista skóra i kruczoczarne włosy były powszechne wśród księżycowych elfów, a szczupła sylwetka była również elfia, chociaż mierząc prawie sześć stóp, Arilyn miała wzrost raczej ludzki. Ciągłe napięcie i walka o utrzymanie pozycji w zazesspurskiej gildii zabójców sprawiły, że była tak chuda i wiotka jak żaden inny księżycowy elf. Miała za to inną twarz, nie trójkątną, jak matka, ale owalną. Uszy jednak były prawie tak szpiczaste, jak u elfów czystej krwi, a rysy delikatne i wyraziste. Lecz istniały pewne szczegóły, które mogły ją zdradzić. Jednym z istotniejszych był fakt, że Arilyn spała, a elfy z zasady nie.

Większość elfów Torilu odpoczywało w głębokim, medytacyjnym zamyśleniu zwanym zadumą. Arilyn nigdy nie udało się osiągnąć takiego stanu i gdy podawała się za elfa, musiała uciekać się do skrajnych wybiegów, by zażyć trochę snu. Ta maska była taką sztuczką. Ponieważ żaden elf nie zbliży się do drugiego, jeśli ten jest pogrążony w zadumie, za wyjątkiem oczywiście skrajnych sytuacji, mogła wkładać maskę i spać w niej nie niepokojona.

Rozmyślanie przerwał jej odgłos wybuchu. Arilyn obróciła się i zobaczyła smugę czarnego dymu unoszącego się w stronę sufitu. Tinkersdam nie był ani ranny, ani zaniepokojony tym efektem. Popatrzył z zadowoleniem na dymiącą zawartość rondla, po czym chwycił lejek i ostrożnie przelał płyn do szklanego flakonika.

- Powinno działać - powiedział radośnie. Podnosząc w końcu wzrok na Arilyn, zapytał: - Czy umiesz śpiewać?

Harfiarka zamrugała ze zdziwienia.

- Nie mam w zwyczaju tego robić.

- Szkoda. - Tinkersdam pogładził się po łysej brodzie i zamyślił. Nagle strzelił palcami. Sięgając zdecydowanym ruchem w stronę zabałaganionego stołu stojącego za nim, wyciągnął ze sterty pokrywkę od ogromnego garnka. Wylał na metal kroplę parującej ciągle cieczy i ustawił się w obronnej pozycji, jakby trzymał w ręku tarczę.

- Bądź tak dobra i uderz - poprosił. Gdy zawahała się, dodał: - Skoro ciecz nie zniszczyła blaszanej pokrywki, to niemożliwe, by zaszkodziła elfiemu mieczowi!

Dostrzegając logikę takiej argumentacji, Arilyn wyciągnęła księżycową klingę i posłusznie uderzyła płazem w prowizoryczną tarczę. Przez jaskinię przetoczył się natychmiast silny, brzęczący dźwięk, brzmiący jak odgłos gigantycznego dzwonu, gdyby stanąć tuż pod nim na dzwonnicy.

Harfiarka zaklęła i przytknęła obie dłonie do wrażliwych uszu. Jednak Tinkersdam uśmiechnął się promiennie, chociaż wibracje „tarczy” trzęsły mu rękoma i wprawiały w drżenie podwójny podbródek.

- O, wspaniale! Doskonały rezultat! - wykrzyknął radośnie. Uśmiechając się nadal szeroko, Tinkersdam odrzucił pokrywkę, po czym zatkał flakonik korkiem i podał go Arilyn.

- Może ci się przydać podczas twoich podróży. Nie pij tego - przestrzegł ją głośno. - A przynajmniej nie na pusty żołądek. Może zbyt głośno burczeć.

Jako że odpowiedź, jaką przygotowała sobie Arilyn zbladła wobec absurdalności ostatnich słów alchemika, półelfka wzięła po prostu flakonik i ostrożnie schowała do torby.

- A pozostałe rzeczy? - spytała, krzycząc, by zagłuszyć dzwonienie w uszach.

- Większość z nich - przyznał uprzejmie alchemik. Szybkim krokiem skierował się do odległego zakamarku groty i ze stery leżących tam paczek wyjął duży, owinięty papierem pakunek. - To twoje. Dodałem jeszcze kilka wynalazków, abyś je wypróbowała. Opowiesz mi, jak się spisały.

Arilyn zauważyła zdobiący kilka paczek herb Balików, rodziny rządzącego w Zazesspurze paszy.

- Widzę, że był tu Hasheth.

- A owszem. Miły chłopak - skomentował alchemik.

Harfiarka nie była pewna, czy zgodziłaby się z tą opinią. Zgoda, książę Hasheth okazał się być cennym informatorem. Dzięki niemu Danilo uzyskał wstęp do pałacu, a ona uzyskała sporo cennych informacji o Zazesspurze. To Hasheth pomógł jej umieścić Tinkersdama w cudownej pracowni ukrytej we wznoszących się nieopodal miasta górach i on dostarczał alchemikowi potrzebne składniki, często sam za nie płacąc. Jednak Arilyn nie potrafiła zapomnieć szczegółów ich pierwszego spotkania: Hasheth uczył się wówczas sztuki zabójców i Arilyn została wybrana dla niego jako potencjalna ofiara. Chociaż młody książę otworzył dla niej pilnie strzeżone drzwi gildii, sam wycofując się z niej w poszukiwaniu innych zajęć, półelfka nigdy nie ignorowała drapieżnego błysku w jego czarnych oczach, który pojawiał się, ilekroć na nią patrzył.

A może po prostu stała się zbyt przewrażliwiona?

- Niedługo będę widzieć ogra pod każdym łóżkiem i drowa w każdym cieniu - wymruczała do siebie.

- To mi się kiedyś zdarzyło - powiedział ze współczuciem Tinkersdam. Najwyraźniej jego słuch nie został przytępiony przez dźwięk pokrywki. - Wiesz, opary. Przez wiele dni polowałem na niewidzialne strzygi.

Arilyn westchnęła i zarzuciła na ramię pakunek.

- Zaproponowano mi kolejną misję. Mogę na jakiś czas wyjechać.

- O, znów się przeprowadzamy?

Nie było to bezpodstawne pytanie. Eksplozja w Suzail kilka lat wcześniej zniszczyła dużą część zamku należącego do wpływowego arystokraty i zmusiła Tinkersdama do ukrywania się. Arilyn uważała, że łatwiej postarać się i umieścić alchemika obok miejsca jej aktualnych działań, niż w przypadku potrzeby próbować go odszukać. Większość jego wydatków pokrywała z honorariów, jakie dostawała za swoją harfiarską działalność i jej zdaniem były to dobrze wydane pieniądze.

- Możesz tu zostać do mojego powrotu. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, skontaktuj się z Hashethem.

- Miły chłopak - powtórzył Tinkersdam. - Chociaż mam nadzieję, że nie będzie oddalał się zbytnio od Zazesspuru. Nie jestem mile widziany w Saradush, Ithmong czy Myratmie - przyznał alchemik, wymieniając nazwy pozostałych ważnych miast Tethyru.

Arilyn westchnęła ponownie.

- Powiedz mi, Tinkersdam, czy jest jakiekolwiek miasto na Torilu, którego nie wysadziłeś przynajmniej w części?,

- Twierdza Zhentil - bez zastanowienia odparł alchemik. - Ale oczywiście to by wymagało kogoś znacznie odważniejszego ode mnie.

Ta uwaga rozbawiła Harfiarkę.

- Niemal przykro mi to słyszeć - powiedziała uśmiechając się krzywo. - Jeśli któreś miasto potrzebuje bardziej zdecydowanych metod zaprowadzania porządku, to jest to właśnie Twierdza Zhentil.

- Cóż, prędzej czy później ktoś się tym zajmie - powiedział w zamyśleniu Tinkersdam, błądząc wielkimi, zielonymi oczami po świecącej cieczy, strzelającej i bulgoczącej w wielkim kotle. - A teraz muszę cię przeprosić...

Zrozumiawszy sugestię, Arilyn wyszła z jaskini i ruszyła w drogę powrotną do miasta. Popędzała ostro konia, bowiem chciała dotrzeć do sali narad Szkoły Skrytości przed wschodem księżyca. Z nadejściem nocy wywieszano nowe zlecenia i zabójcy schodzili się, by zgłosić się do wybranych zadań. W żadnej innej sytuacji Arilyn nie zbierała tylu użytecznych informacji o drugim obliczu zazesspurskiej polityki, co w tym miejscu.

O zmierzchu wjechała przez główną bramę kompleksu. Rzuciwszy wodze chłopcu stajennemu, który wybiegł jej na spotkanie, pobiegła do sali narad i przebiegła wzrokiem kawałki pergaminu przybite do drzwi. Nie było nic interesującego: jakiś piekarz chciał zemścić się za obelżywy komentarz na temat swoich ciast; dziewczyna z haremu chciała zapłacić w naturze za śmierć jakiegoś mężczyzny, który fałszywie podawał się za eunucha; bogaty kolekcjoner chciał odzyskać skradzioną własność ze skarbca swojego rywala.

- Kokosów zarobić na tym nie można - zauważył szeptem ktoś u boku Arilyn.

Harfiarka odwróciła się i zobaczyła jedyną oprócz niej kobietę w gildii zabójców - egzotyczną piękność, zwaną Fretką. Według Arilyn imię to bardzo do niej pasowało. Dziewczyna była gibka; miała ostre rysy, czarne, nie do końca ludzkie oczy i długi, chudy nos. Brakowało jej tylko poruszających się czujnie wąsików. Charakter też miała adekwatny: była uparta i pozbawiona skrupułów.

Dla wszystkich członków gildii Fretka stanowiła pewną tajemnicę. Nigdy nie widziano jej bez grubej warstwy makijażu, ciasno zawiniętego turbanu i rękawiczek. Nikt też nie słyszał, by mówiła inaczej niż szeptem. Plotka głosiła, że została okaleczona w jakimś wypadku, ale pomimo swoich dziwactw, Fretka była nadal bardzo piękna, co podkreślała nosząc skąpe jedwabne stroje, tak obcisłe, że wydawały się namalowane na jej gibkiej sylwetce. Dzisiaj miała na sobie suknię z błyszczącej tkaniny imitującej olśniewające upierzenie pawia. Na uszach, ledwie widocznych spod kobaltowo błękitnego turbanu, miała zawieszone kolczyki z pawich oczek.

Fretka splotła ręce na piersiach i oparła się leniwie o framugę drzwi.

- A więc, która praca najbardziej cię pociąga? Piekarz, dziwka czy złodziej?

- Nie piekarz - powiedziała Arilyn z ponurym uśmiechem. - Próbowałam jego wypieków. Nikt nie powinien umierać, dlatego że je skrytykował. Życzę temu człowiekowi długiego życia i oby w przyszłości lepiej mu się wiodło.

- A tak - uśmiechnęła się szyderczo Fretka. - Niech bogowie bronią, by nie odebrać życia niewinnemu! W takim razie weź drugie zlecenie - przyglądanie się pracy dziewczyny z haremu na pewno by ci nie zaszkodziło.

Harfiarka wzruszyła ramionami, słysząc zniewagę. Już nie pierwszy raz Fretka naśmiewała się z upodobania Arilyn do samotności i zachowywania czystości. Tak naprawdę ulubionym szyderstwem wobec półelfiej koleżanki było mówienie o niej półkobieta z wyraźnym seksualnym podtekstem.

Z tego, co powiadano, Fretka nie miała takich skrupułów. Mówiono o niej, że jest nienasycona oraz że posiada apetyt i umiejętności, które zdumiewały nawet tych bogatych i zblazowanych zazesspurskich arystokratów, którzy próbowali naśladować paszę, utrzymując duże i egzotyczne haremy.

Poza tym wszystkim, Fretka władała bardzo dobrze mieczem. Arilyn nie raz zastanawiała się, dlaczego ta tajemnicza kobieta nie próbowała jeszcze stoczyć z nią walki. Ze wszystkich zabójców należących do gildii, właśnie ona miała największe szanse pozbawić ją cienistej szarfy. Ale czarnooka dziewczyna najwyraźniej była zadowolona ze swojej rangi i wolała poświęcić czas i energię na płatne zadania.

A jeśli chodzi o pieniądze, to Arilyn zauważyła, że kolekcjoner oferował bardzo dobrą zapłatę za zwrot skradzionej własności. Ostatnio miała bardzo dużo wydatków, więc zerwała z drzwi trzecią kartkę. Fretka wydała z siebie okrzyk dobrze udawanego zdumienia. Usunięcie oferty, nim pozostali zabójcy mieli możliwość zgłoszenia się do zadania, było uważane za poważne naruszenie zasad gildii.

- Jedyni ludzie w tym miejscu to ja i ty - zauważyła Arilyn, podtykając papier pod długi nos Fretki. - Czy ty chcesz się tego podjąć?

- To zadanie dla dwóch osób i nagroda jest z pewnością wystarczająco wysoka, by zapłacić obojgu - zauważyła zimno kobieta - ale mnie to nie interesuje. Prędzej przyjmę zapłatę w walucie haremu niż przyłączę się do półelfa!

Arilyn zamrugała oczami, zdziwiona jadowitym tonem kobiety. W Tethyrze było raczej niewiele półelfów i w większości były dobrze traktowane. Taka wyraźna wrogość była rzadkością.

- Rób, jak uważasz - powiedziała Harfiarka, odwracając się do wyjścia. Nie miała czasu, by zajmować się uprzedzeniami kobiety. Czekało ją wiele pracy: musiała wysłać do kolekcjonera gońca z wstępną zgodą na wykonanie zadania i prośbą o więcej szczegółów, znaleźć kogoś, kto znał rozkład pałacu rywala i chciałby sprzedać tę informację, zaplanować, jak obejść straż i magiczne czujniki, które z pewnością chroniły skarbiec. Na szczęście przedmiot, o który chodziło, był niewielki: srebrny diadem wysadzany jasnymi ametystami. Nie zawsze tak było. Kiedyś Arilyn musiała odebrać skradzioną wypchaną i oprawioną głowę bazyliszka. Tamto zadanie nie należało do jej ulubionych. Ogólnie rzecz biorąc, łatwiejszą sprawą byłoby zapewne upolowanie i zabicie nowego potwora.

- Nie są mi potrzebne diademy, ale jeśli zobaczysz jakiś ładny naszyjnik czy broszkę, przynieś mi ze dwie czy trzy - przenikliwym szeptem zawołała za nią Fretka. - Zapłacę ci połowę ich normalnej ceny i oszczędzę trudu szukania pasera!

Arilyn nie odpowiedziała, ponieważ nie miała zamiaru brać czegokolwiek poza oznaczonym przedmiotem i ze złośliwego tonu Fretki domyślała się, że ona dobrze o tym wie. To zaniepokoiło Arilyn. Krótka rozmowa z egzotyczną zabójczynią uświadomiła jej, że z niewiadomego powodu Arilyn ma jeszcze jednego wroga w Szkole Skrytości, takiego, który zadał sobie tyle trudu, by bacznie ją obserwować.

Działając pod wpływem nagłego impulsu, Harfiarka skręciła i wyszła z terenu szkoły. Najpierw zamierzała pójść prosto do kobiecej części siedziby gildii i położyć się wcześnie spać. Czekało ją dużo trudnych zadań, a ostatnio nie miała wiele czasu, by odpocząć. Wątpiła jednak, by udało jej się zmrużyć oko, gdyby została w legowisku Fretki. W kieszeni miała wystarczająco pieniędzy, by zapłacić za nocleg w skromnej gospodzie, a sen był warty tego wydatku.

- Wkrótce będę widzieć ogra pod każdym łóżkiem i drowa w każdym cieniu - stwierdziła Arilyn, powtarzając cicho żartobliwe powiedzonko, którego użyła w jaskini Tinkersdama. Ale nie poczuła się wcale lepiej, bo zdawało się jej, że w tym, co było niegdyś kpiną, pobrzmiewało teraz przeczucie i zapowiedź niebezpieczeństwa.

Czujna Harfiarka wzięła sobie do serca własną przestrogę. Idąc oświetlonymi światłem latami ulicami Zazesspuru, oceniała w myślach każdy cień i zachowywała bezpieczny dystans od mijających ją ludzi.

Był to naznaczony samotnością i bardzo wyczerpujący tryb życia, to jasne, ale Arilyn zdecydowanie bardziej wolała go od ewentualnej alternatywy! Śmierć była stałą towarzyszką każdego poszukiwacza przygód. Arilyn tańczyła z nią od prawie trzydziestu lat, cały czas zachowując prowadzenie. Przetrwanie było sprawą oczywistą: trzeba było tylko znać melodię, parkiet i nigdy nie zgubić kroku.

To porównanie wywołało nieznaczny uśmiech na twarzy Arilyn. Musi je zapamiętać i powtórzyć Darniowi przy ich najbliższym spotkaniu. Na pewno skorzysta z tej nieplanowanej poetyckiej analogii i umieści ją w jednej ze swoich tęsknych ballad, pieśni, której jego frywolni rówieśnicy nigdy nie usłyszą. Młody mężczyzna był płodnym amatorskim kompozytorem posiadającym dwa różne repertuary: zbiór humorystycznych, często sprośnych piosenek, które wykonywał na salonach i w klubach Waterdeep oraz pełne zadumy pieśni i ballady, które pisał sam dla siebie. I o sobie. Arilyn miała świadomość, że była jedyną osobą, z którą dzielił się tymi głęboko przeżywanymi utworami. Spędzili wiele nocy przy ogniskach płonących na pustkowiu: Danilo śpiewał do dźwięku lutni, a ona kontemplowała gwiazdy, przyjmując zarówno ich światło, jak i muzykę z cichą, elfią radością.

Miarowy krok za jej plecami wyrwał Arilyn z zamyślenia i przeniósł z powrotem na ulice Zazesspuru. Jego rytm pasował do jej własnego, długiego i szybkiego marszu, co było zazwyczaj jasnym dowodem na to, że ktoś idzie jej śladem. Tym razem nie zabójca, zapewne kieszonkowiec, ponieważ mężczyzna nie próbował zachowywać ciszy. Najlepsi złodzieje starali się wtopić w tłum, swój sukces opierając na sprycie i zwinności rąk.

Arilyn zerknęła na lewo. Rzeczywiście, obok niej zataczał się niechlujny i poszarpany mężczyzna, trzymając w rękach na wpół opróżnioną butelkę rivenguta i bełkocząc coś zawzięcie do siebie. Ale pomimo pijackiego ględzenia, udawało mu się dotrzymać jej kroku.

Była to bardzo popularna sztuczka: para kieszonkowców wybierała sobie cel - jeden potrącał ofiarę, by odwrócić jej uwagę, podczas gdy z tyłu podchodził prawdziwy złodziej. Strategia obrony była także prosta. Gdy „pijak” zatoczył się w jej stronę, Arilyn chwyciła go za kamizelkę i obróciła nim w kółko, po czym popchnęła go w kierunku wyciągniętych rąk jego wspólnika. Obydwaj upadli ciężko na ziemię, pierwszy z nich klnąc z trzeźwym zapałem, który świadczył, że zamroczenie alkoholem było całkowicie nieprawdziwe.

Ten „atak” przyniósł Arilyn kilka niechętnych spojrzeń przygodnych przechodniów, ale nikt nie odważył się zwrócić jej uwagi, czy stanąć w obronie „poszkodowanych”. Zauważyła też, że nikt nie wysilił się, by pomóc leżącym mężczyznom, czy spytać ich o samopoczucie.

Półelfka ruszyła dalej, a idąc próbowała bezskutecznie przywołać z powrotem na myśl obraz pustkowi, gwiazd i dzielonej z przyjacielem samotności. Z każdym dniem spędzonym wśród tych żyjących w bezprawiu ludzi takie chwile stawały się coraz trudniejsze do uchwycenia. Wkrótce, jak się obawiała, odejdą w zapomnienie, a razem z nimi mizerne resztki jej elfiej duszy.


Rozdział czwarty

Dni mijały, a Arilyn nie była bliżej wykonania swojego ostatniego kontraktu niż owej nocy, gdy zerwała z drzwi sali narad ogłoszenie. Do tego jak na złość, człowiekiem, od którego miała wykraść diadem był Abrum Assante, będący z zawodu tym samym, co chwilowo Arilyn. Był on kiedyś jednym z głównych zabójców, ale kilka lat temu odszedł ze Szkoły Skrytości, by cieszyć się swoim ciężko zarobionym bogactwem. Jak na razie przygotowania były znacznie trudniejsze, niż Harfiarka przewidywała. I nie chodziło tylko o to, że obrabowanie pałacu nie należało w ogóle do prostych zadań, bowiem zamożni ludzie ostrożność mieli we krwi. Można było się spodziewać, że bogaty zabójca będzie miał się jeszcze bardziej na baczności. Assante otoczył się kokonem tylu intryg, władzy i magii, że nie zniechęcały one tylko najbardziej upartych. Próby infiltracji siedziby tego człowieka sprawiły, że Arilyn zmieniła swoją definicję słowa wytrwałość.

Za wyjątkiem osobistych sług Assante, którzy byli dokładnie izolowani od otoczenia, nie było na świecie nikogo żyjącego, kto znałby sekrety pałacu. Arilyn posunęła się nawet tak daleko, że szukała kilku martwych służących, jako że umarli także potrafią opowiadać historie, jeśli tylko stać kogoś na wynajęcie kapłana na tyle potężnego, by mógł wezwać ich duchy. Harfiarka nigdy wcześniej nie brała pod uwagę takiej metody - elfy niechętnie patrzyły na zakłócanie spokoju tym, którzy odeszli - ale wśród żywych nie można było znaleźć prawie żadnych informacji.

Kilka wręczonych odpowiednim osobom łapówek dało Arilyn dostęp do zapisek różnych handlarzy niewolnikami, które przejrzała szukając transakcji dokonanych z Assantem w ciągu mniej więcej ostatnich dwudziestu lat. Pracowicie porównała imiona ze spisami tych, którzy zostali pochowani w tanich kryptach zarezerwowanych dla niewolników. Ale żadna z tych papierkowych prac, którymi Arilyn pogardzała równie mocno, jak brzydziła się myślą o niepokojeniu zmarłego, nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Wyglądało na to, że żaden ze sług Abruma Assante nie został nigdy pochowany na terenie Zazesspuru, ani wokół niego. Albo uzyskiwali w jakiś sposób nieśmiertelność, albo ich ciał pozbywano się wewnątrz murów pałacu.

Ostatnie wytłumaczenie wydało się Arilyn całkiem realne. Pałac Assante, cudo z różowego marmuru i sprytnych iluzji, był dowodem na bogactwo i ostrożność jego właściciela, ogromnym skarbcem pełnym sekretów. Rozległy teren otoczony był wysokim, grubym murem, który wyglądał na taki, po którym łatwo się wspiąć. To była jednak pierwsza iluzja. Mur na górze zakrzywiał się delikatnie na zewnątrz, po czym wznosił się pionowo szeroką i stromą krawędzią. Nie było na nim żadnego wgłębienia, by się złapać, ani niczego za nim, o co można by zaczepić hak. Arilyn dowiedziała się, że niedoszli złodzieje często zabijali się, spadając z niego na kamienny chodnik.

Na dziedzińcu sytuacja nie przedstawiała się korzystniej. Było to jedyne miejsce, które widziała większość gości Assante. Odszukawszy i wypytawszy wielu z nich - za każdym razem występując w innym przebraniu - Arilyn zebrała trochę zniechęcających szczegółów. Zaraz za murami, wzdłuż wszystkich czterech stron dziedzińca znajdowały się długie, płytkie, przejrzyste stawy. Plotka głosiła, że te miło wyglądające jeziorka wypełnione były nie wodą, a niezwykle żrącym kwasem. Jednak kilkoro gości opowiadało, że na tej rzekomo śmiercionośnej fosie widziało pływające łabędzie i kwitnące wodne rośliny. Rozważywszy wszystkie dostępne dowody, Arilyn była pewna, że musi to być kwas.

W jednej kwestii wszyscy się zgadzali. Z każdej strony dziedzińca przerzucone były nad stawami eleganckie mosty, a na końcu każdego z nich znajdowała się błyszcząca lazurowa chmura, która likwidowała wszystkie magiczne iluzje. Nikt nie mógł wejść na teren posesji nie przeprawiając się przez stawy lub nie przechodząc przez mgłę. Ten fakt wystarczył, by upewnić Arilyn, że fosa była śmiertelną pułapką. A po kilku kuflach piwa jeden z gości Assante wyznał, że widział, jak jeden z łabędzi wszedł w mgłę i zniknął. Najwyraźniej sam ptak był niczym więcej jak tylko iluzją.

Jednak ani wodne rośliny, ani łabędzie nie były jedyną niespodzianką, która czekała na dziedzińcu. Większość stojących w ogrodzie figur i gargulców tworzyło pary. Powiadano, że w każdej z nich jedna postać była mechanicznie poruszaną konstrukcją, a druga żywą osobą. Nikt nie był pewien, która była, którą. Także mosty opatrzone były parami identycznych, calishickich strażników. To była kolejna mała sztuczka, pomyślana, by zwieść potencjalnych śmiałków i sprawić, by pomyśleli, że strażnik jest tylko jeden, drugi zaś to tylko magiczne odbicie. W rzeczywistości zaś każda para strażników składała się z bliźniaczych braci, starannie dobranych i wyćwiczonych, by naśladować ruchy partnera ze zdumiewającą precyzją, aż do chwili, gdy uważali za stosowne niespodzianie i indywidualnie zaatakować. Assante, jak przekonała się Arilyn, miał bardzo mroczny i zawiły umysł.

Sam pałac był masywnym, gładkim owalem: bez rogów, za którymi mógłby ktoś się czaić; bez dekoracyjnych roślin zasłaniających fundamenty; bez winorośli pnących się po różowych ścianach. Kilka pięter wyżej miał kształt starożytnego zigguratu, schodkowej piramidy zbudowanej z coraz mniejszych owalnych płaszczyzn. Budowla miała liczne iglice i blanki, ale tylko na najwyższym piętrze. Pośrodku na samej górze wznosiła się wysoka wieża. Stojący na niej wartownicy mieli idealny widok na całą posesję, mury i kilka domów stojących poza nimi. Była to jedna z najdziwniejszych, ale też najłatwiejszych do obrony fortec, z jakimi kiedykolwiek spotkała się Arilyn.

Żadna ze zwykłych stosowanych przez zabójców sztuczek nie była odpowiednia, bowiem Assante znał je wszystkie i bez wątpienia odpowiednio się zabezpieczył. Magiczne zmiany wyglądu były bezużyteczne, bowiem każdy, kto przechodził przez most musiał wejść w świetlistą mgłę, która likwidowała takie iluzje. Nie było żadnej drogi nad, dookoła czy w poprzek. Arilyn przypuszczała, że musiała ona biec pod spodem.

Według niej pałac powinien mieć przynajmniej jeden tunel ewakuacyjny. Żaden zabójca, który dożył tak sędziwego wieku jak Assante, nie zrezygnowałby z takiego środka ostrożności. Problemem było znalezienie jego końca i wejście do środka. Większość takich tuneli zrobiona była tak, by można było przechodzić nimi tylko w jedną stronę.

Minęło trochę czasu, nim znalazła na to odpowiedź. Jeden z nielicznych gości bywających w pałacu opowiadał o fontannie pachnącej minerałami. Oznaczało to, że zasilana była przez jakieś źródło. Wodne tunele były rzadko spotykane, ale nie niemożliwe. Ale gdzie był jego początek? Do Zazesspuru spływały dziesiątki potoków, biorących swój początek w Górach Gwiezdnych Iglic. Publiczne łaźnie zbudowane na ciepłych, tętniących źródłach były w mieście powszechne.

Ta myśl właśnie naprowadziła Arilyn na właściwy trop. Chociaż czujny Assante nie postawiłby stopy w łaźni, posiadał jedną dla zabawiania przyjaciół i znajomych tej samej profesji. Niewiele osób o tym wiedziało. Arilyn spędziła prawie całe dwa dni, tropiąc urywający się ciągle ślad dokumentów, które potwierdzały, że Assante jest właścicielem eleganckiego domu uciech i lecznictwa. Przy okazji dowiedziała się, że były zabójca posiada w Zazesspurze ogromną ilość nieruchomości. Schowała w pamięci tę informację, by wykorzystać ją w przyszłości i zabrała się za poszukiwanie tunelu.


* * *

Panna Penelopa, gospodyni i zarządca Pienistych Piasków, przyglądała się nowej kandydatce okiem znawcy. Nigdy wcześniej nie zatrudniała w łaźni półelfki, ani nie robił tego nikt z konkurencji. Sam fakt, że była to jakaś nowość mógł przyciągnąć nowych klientów.

Ta dziewczyna wyglądała całkiem nieźle. Może była zbyt chuda, ale miała tak cudowną perłową skórę! Po kilku godzinach spędzonych w zaparowanych salach, większość dziewczyn była tak czerwona i rozczochrana jak przekupki w dniu prania. Jednak półelfka wyglądała na raczej delikatną. Praca nie zawsze była ładna i przyjemna - czasem trzeba było nieźle harować.

Gospodyni przyjrzała się referencjom, które przyniosła ze sobą półelfka. Naprawdę robiły wrażenie. Pracowała jako kurtyzana w pałacu lorda Piergeirona w dekadenckim Waterdeep. To dobrze świadczyło o jej dyskrecji i znajomości dworskich zwyczajów i etykiety. Służyła też jako hostessa w Rumianej Syrenie, luksusowym klubie i domu wodnego lecznictwa w niespokojnej Dzielnicy Doków w tym samym mieście. To wskazywało, że znała się na swoim rzemiośle i potrafiła zajmować się różnym rodzajem klientów. W końcu zaś mieszkała u bogatego barona z północnej części Amnu. Oznaczało to, że była wystarczająco zdolna, by zwrócić na siebie uwagę człowieka, którego stać było na to, co najlepsze. Półelfka była także znajomą młodego księcia Hashetha, a Penelopie nieobca była mądrość zachowywania serdecznych stosunków z tymi, którzy akurat stali u władzy.

Pozostał tylko jeden test, jako że Penelopa była odpowiedzialna nie tylko za zapewnienie swoim klientom rozrywki, ale też za ich bezpieczeństwo. Otworzyła rzeźbione drewniane pudełeczko, stojące na biurku i wzięła z niego szczyptę żółtego proszku. Rozsypała go na dłoń i dmuchnęła. Wiszący na szyi półelfki naszyjnik z kości słoniowej rozbłysnął natychmiast lazurowym światłem. Był to widomy znak, że miał on jakieś magiczne właściwości. Kandydatka nie wydawała się wcale zdziwiona ani zmartwiona tym faktem. Penelopa zastanowiła się, jak zareagowałaby półelfka, gdyby wiedziała, że ten prosty czar wymuszał także prawdziwe odpowiedzi.

- Do czego to służy? - spytała gospodyni.

Arilyn uśmiechnęła się skromnie.

- To amulet oddychania pod wodą. W mojej pracy wielokrotnie przekonałam się, że umiejętność pozostawania pod wodą przez dłuższy czas może być bardzo... przydatna.

Penelopa otwarła ze zdumienia usta, po czym zamknęła je, lekko stukając zębami. Skinęła w zamyśleniu, rozważając sytuacje, które miała na myśli półelfka.

- Czy możesz zacząć od jutra?

* * *

Arilyn szła cicho przez tunel, licząc kroki i zwracając baczną uwagę na odległość i kierunek. Potrafiła znaleźć właściwą drogę na rozległych wrzosowiskach, a także w najgęstszym lesie, podobnie jak każdy tropiciel, którego znała, ale jej orientacja przestrzenna w tunelu biegnącym głęboko pod ziemią była mocno zaburzona. Na szczęście był on krótki i raczej prosty. Nie było potrzeby umieszczać w nim mylących skrętów, czy rozgałęzień, bowiem przejście to było naprawdę dobrze ukryte. I jeśli przypuszczenia Arilyn były prawidłowe, tunel rzeczywiście biegł pod pałacem Abruma Assante.

Nagle korytarz zaczął gwałtownie opadać w dół. U podnóża pochylni, Arilyn dostrzegła bijące mineralne źródło. Ta droga bez wątpienia prowadziła do pałacu Assante. Półelfka była także prawie pewna, że w wodzie czekały jedna lub dwie niespodzianki.

Harfiarka instynktownie wzięła głęboki oddech, chociaż amulet sprawiał, że było to niepotrzebne, i ześlizgnęła się po pochylni do wody. Zanurkowała, zrobiła przewrót i zaczęła płynąć coraz głębiej. Tunel ciągnął się dalej, jak oszacowała Arilyn, przez przynajmniej dwadzieścia stóp. W skalnej ścianie obok podłogi była dziura o średnicy niecałych dwóch stóp, tak idealnie okrągła, jak okno statku.

Arilyn spojrzała przez otwór i zobaczyła coś, co wyglądało na wielką studnię. Na skalnych ścianach widniały podobne okna. Wszystkie tego samego rozmiaru i kształtu. Arilyn odpięła od pasa mały nóż i wetknęła w szczelinę obok otworu. Łatwo było pomylić się, a szukanie właściwego wyjścia trwałoby zbyt długo, a nawet z amuletem podwodnego oddychania, czas, który mogła spędzić w tej dużej studni był ograniczony. Na dnie, niewiele stóp pod nią, kręciło się kilka ogromnych skorupiaków, rzucając się jak oszalałe w poszukiwaniu pożywienia.

Arilyn nigdy wcześniej nie widziała takich stworów i nie miała pojęcia, jak mogą się nazywać. Miały ponad siedem stóp długości, nie licząc wachlarzowatych ogonów i długich czułków, i poruszały się na kilku parach małych, zakrzywionych nóżek. Wielkie, bezzębne paszcze zabierały całą szerokość głowy, a para czułków poruszała się bezustannie: jeden dotykał dna, drugi kołysał się w wodzie. Stwory uzbrojone były w podobne do tarcz, przezroczyste muszle. Dopiero po chwili Arilyn zdała sobie sprawę, co przypominają jej te stworzenia. Wszystko wskazywało na to, że były to gigantyczne krewetki.

Jeden ze stworów podpłynął do góry, odpychając się nogami. Gdy minął Arilyn tak blisko, że mogła go dotknąć, Harfiarka zdała sobie sprawę, co stało się z poprzednimi sługami Assante. Wnętrzności gigantycznego skorupiaka były wyraźnie widoczne, począwszy od pojedynczej dużej żyły pulsującej wzdłuż zakrzywionego kręgosłupa, a kończąc na częściowo strawionym niziołku w żołądku.

Arilyn zerknęła w dół na dno studni. Leżały tam duże kamienie, kilka kawałków liny i nic poza tym. Najwyraźniej każdy, kogo Assante chciał się pozbyć, był spuszczany w dół i wrzucany do studni. Żerujące na dole krewetki pochłaniały wszystko, co znalazło się na ich drodze.

Ale tam, gdzie była, Arilyn czuła się wystarczająco bezpiecznie. Skorupiaki były zbyt duże, by przecisnąć się przez otwory w ścianie. Przyglądała się przez chwilę stworom, analizując ich prędkość i sposób poruszania. Potem wyciągnęła księżycową klingę i czekała. Gdy jedno ze stworzeń znów przepłynęło w zasięgu ręki, wykonała gwałtowny wypad i odcięła trzy nogi zwierzęcia. Kończyny opadły na dno. Pozostałe skorupiaki rzuciły się na nie natychmiast, uderzając się nawzajem czułkami niczym biczem i walcząc o największy kąsek. Ranna krewetka, nie mogąc pływać, opadła wirując na dno, gdzie czekała ją pewna śmierć.

Upewniwszy się, że gigantyczne skorupiaki mają na jakiś czas zajęcie, Harfiarka wyskoczyła z tunelu i zaczęła płynąć w stronę światła. Było bardzo nikłe, co wskazywało, że prawdopodobnie wynurzy się w jakiejś zaciemnionej i, jak miała nadzieją Arilyn, pustej komnacie.

Mimo tego półelfka wychodziła z wody powoli, po cichu, bacznie przypatrując się otoczeniu. Studnia była w okrągłym, ciemnym, niskim pomieszczeniu z tuzinem półokrągłych portali otwierających długie korytarze. W powietrzu unosił się silny, ziemny zapach i intensywna wilgoć - niezwykłe dla umiarkowanego klimatu Zazesspuru - co sugerowało, że była to piwnica, prawdopodobnie nawet dwa piętra pod ziemią. Jednak cały pokój, od podłogi po sufit, był z tego samego cudownego marmuru, który zdobił pałac na zewnątrz. Nie brakowało tam też luksusów. Ze studni do niskiej rzeźbionej wanny poprowadzonych było kilka rur, a na stojącym obok stoliku leżał kompletny ekwipunek sybaryty: sterta ręczników, kilka świec w srebrnych świecznikach, wysadzana drogimi kamieniami karafka i para kielichów. Bystre oczy Arilyn dojrzały na stole cieniutką warstwę kurzu, dlatego Harfiarka podejrzewała, że luksusowy wystrój miał odwrócić uwagę od studni i jej prawdziwego przeznaczenia.

Gdy upewniła się, że jest sama, Arilyn wdrapała się ostrożnie na marmurową krawędź mineralnego źródła. Zdjęła z pleców brezentową torbę, wyjęła z niej duży kwadratowy kawałek lnu i wytarła się szybko do sucha. Nie chciała zostawić po sobie nawet mokrego śladu stopy na podłodze, niczego, co umożliwiłoby sługusom Assante pójść jej śladem do łaźni. Cienkie jedwabne ubranie, które wybrała na pierwszy dzień w Pienistych Piaskach było do tego idealne. Nie tylko szybko schło, ale miało piaskowy odcień różu i było specjalnie utkane i ufarbowane, by zlewać się z barwą marmuru pałacu Assante.

Ciszę piwnicy zakłócił dobiegający z oddali odgłos kroków, odbijający się echem po marmurowych korytarzach jak gradowe kule od stromego dachu. Oprócz mozolnej krzątaniny, słychać było jeszcze szuranie i brzęk jakiegoś dużego, ciężkiego przedmiotu, najwyraźniej ciągniętego po podłodze. Wkrótce dołączył do tego niezadowolony, męski głos. Arilyn zorientowała się w sytuacji na podstawie mruczanych pod nosem skarg i dochodzącego co chwila głośnego szczęku, który słychać było za każdym razem, gdy służący zatrzymywał się i kopał w coś, co jak podejrzewała Arilyn było napełnionym wodą wiadrem.

Harfiarka zaczaiła się za fontanną i czekała. Była to właśnie okazja, na jaką czekała.

Jej optymizm zniknął momentalnie, gdy sługa wszedł do pokoju, trzymając na jednym ramieniu szczotkę i ciągnąc za sobą wiadro. Był to krasnolud o sylwetce przypominającej przycupnięty, dwunogi grzyb, i twarzy, która przywodziła na myśl wygląd burzowych chmur, wiszących nad urwistą górą. Według rachuby swojego ludu krasnolud był młody - sądząc po długości ciemnobrązowej brody, mógł mieć jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat - i wysoki na najwyżej cztery stopy. Jednak Harfiarką, pomimo swoich umiejętności w posługiwaniu się mieczem, wahała się, czy wdawać się w walkę z tym najwyraźniej zniecierpliwionym małym mężczyzną.

A z drugiej strony, czy miała jakiś wybór?

Arilyn patrzyła jak krasnolud zamoczył i wyżął szmatę, po czym odwrócił się i zabrał się za wycieranie marmurowej podłogi, cały czas mrucząc pod nosem przekleństwa. Podniosła się i cicho zaszła go od tyłu, trzymając w ręce miecz. Celne kopnięcie przewróciło wiadro i posłało w stronę krasnoluda strumień mydlanej wody. Mężczyzna odwrócił się w stronę, skąd dobiegł go hałas, zobaczył gotową do walki elfkę i instynktownie rzucił się do ucieczki.

Nim jednak zdążył przebiec trzy kroki, stracił równowagę i upadł ciężko na plecy. Kudłata głowa uderzyła w marmurową podłogę z tak donośnym stukiem, że Arilyn poczuła go we wszystkich kościach. Gdy krasnolud próbował odzyskać ostrość widzenia, Harfiarka zrobiła krok do przodu i zanurzyła koniuszek miecza w brodzie mężczyzny, nim nie poczuła jego gardła.

- Zaprowadź mnie do skarbca - zażądała.

- Do skarbców - poprawił ją burkliwie krasnolud. Arilyn zauważyła, że twardy głos krasnoluda miał więcej wspólnego z padającym na kocioł deszczem, niż z ludzką mową. - Więcej niż jeden jest. Dużo. Ale strzegą ich uzbrojeni ludzie tak trudni do spacyfikowania, jak charakter mojej teściowej, i są zamknięte lepiej niż pępek gnoma. Nie mam klucza. Nikt ze służących go niema.

- Nie potrzebuję kluczy - zapewniła Arilyn - i nigdy nie spotkałam nikogo, kto by mi dorównał w walce.

Jako że krasnolud nadal leżał z przyciśniętym do gardła mieczem, miał możliwość oceny tych deklaracji i wojowniczki, która je składała. Wzrok jego powędrował po błyszczącej klindze i zatrzymał się na stanowczym obliczu Harfiarki.

- Jak na elfkę masz dużo tupetu - przyznał w końcu. - Czy może przypadkiem znasz też drogę na zewnątrz?

- Tę samą, którą przyszłam.

W oczach krasnoluda pojawił się błysk.

- Jestem dobrym wojownikiem. Gdybyś przekazała mi jeden ze swoich sztyletów... Weź mnie, gdy będziesz wychodzić, a zrobię dla ciebie wszystko, co będę mógł. Na brodę Morodina - zaklął z zapałem - za szansę wydostania się stąd, dałbym się namówić na ograbienie grobowców moich własnych przodków!

Arilyn wahała się tylko przez chwilę - nie było w jej zwyczaju zostawiać w niewoli inteligentne stworzenia. Wysunęła księżycową klingę spomiędzy gęstwiny jasnobrązowej brody i cofnęła się kilka kroków. Krasnolud podniósł się z trudem. Rzuciła mu sztylet, który zwinnie złapał. Ruszył jednym z korytarzy, dając jej znak, by szła za nim. Arilyn stwierdziła z ulgą, że krasnolud potrafił iść cicho, gdy tylko się postarał.

Zgodnie z obietnicą przyprowadził ją do masywnych, zamkniętych drzwi, przed którymi stało trzech potężnych ludzi uzbrojonych w zdradziecko zakrzywione miecze. Także zgodnie z tym, co mówił, krasnolud był dobrym wojownikiem. Przedziwna para spiskowców powaliła strażników w rekordowym czasie.

Krasnolud przetarł wierzchem dłoni spocone czoło, po czym skomentował to z wyrazem niezadowolenia na brodatej twarzy.

- Musiałem wyjść z formy; nie powinienem był się spocić przy takich trzech!

Arilyn stłumiła uśmiech. Razem z krasnoludem zaciągnęła strażników do studni i wrzuciła do wody, po czym wróciła do skarbca. Kiedy krasnolud stał na straży, półelfka zabrała się do roboty. Z nieprzemakalnej torby wyjęła małe drewniane pudełko, nieumyślnie dostarczone przez jej nową „pracodawczynię”, pannę Penelopę, i sypnęła trochę żółtego proszku na drzwi. Nie pojawił się żaden charakterystyczny błysk - najwyraźniej magii tu nie użyto. Napominając krasnoluda, by się odsunął, pochyliła się, by przyjrzeć się zamkowi. Był oczywiście zamknięty; przekręcony nie raz, ale trzykrotnie. Unieszkodliwienie śmiertelnych pułapek zajęło jej prawie dwie godziny.

W końcu drzwi uchyliły się bezgłośnie. Arilyn weszła ostrożnie do pierwszego pomieszczenia, a krasnolud podążał tuż za nią jak przycupnięty cień.

W skarbcu było całkowicie cicho i ciemniej niż w bezksiężycową noc, ale zarówno krasnolud, jak i półelfka mieli wzrok niezwykle czuły na ciepło i żadne z nich nie czuło potrzeby posiadania pochodni czy świecy. W miarę jak przechodzili z kolejnych pomieszczeń, w oczach krasnoluda pojawiały się zdumienie i chciwość, a z gardła, co chwila dobywał się okrzyk zachwytu. Jego podziw nie był bezpodstawny, był to, bowiem bez wątpienia najbardziej niezwykły zbiór, jaki Arilyn kiedykolwiek widziała. Wiele przedmiotów było bezcennych, wiele niezwykle kosztownych, a niektóre po prostu dziwne.

Były tam liczne rzadkie muzyczne instrumenty, a wśród nich na przykład wysoka na sześć stóp harfa z rzeźbionym pudłem rezonansowym o kształcie kobiety, której pozłacane palce opierały się na strunach. Magiczna, domyśliła się Arilyn, czeka na znak, by zacząć grać. Obrazy, posągi i rzeźby z wielu krajów wypełniały kilka komnat. Można było także przyjrzeć się sztuce wypychania zwierząt: rzadkie stwory, których żywych okazów nie widziano od kilku pokoleń, wypełniały całą salę. Na ziemi leżały sterty monet z każdego kraju, o jakim Arilyn kiedykolwiek słyszała i tyle rzadkich książek, że zadowoliłoby się tuzin nienasyconych uczonych. Była cała półka wspaniale malowanych waz, zrobionych przez ogniste salamandry z roztopionych półszlachetnych kamieni; wysadzane klejnotami miecze; korony dawno zapomnianych królów; dworskie suknie wyszywane jedwabną nicią i drobnymi perłami; a także złote berło z wyrytymi na nim runami z dalekiego wschodu. Pośród tych skarbów ze złota i kamieni, Arilyn znalazła wreszcie przedmiot, którego szukała: delikatny, filigranowy diadem z licznymi jasnopurpurowymi ametystami.

Harfiarka zawinęła ostrożnie koronę w miękką szmatkę i włożyła do torby.

- Czas na nas - powiedziała, odwracając się do swojego krasnoludzkiego cienia.

- Tylko to? To wszystko, co stąd zabieramy? - zapytał krasnolud. Gdy Arilyn przytaknęła, zaczął natychmiast chwytać małe przedmioty i wpychać je do kieszeni. - Zaległe pensje - wyjaśnił. - Pracowałem tu przez ponad dziesięć lat. Należy mi się.

Arilyn nie żałowała krasnoludowi jego zapłaty, ale złoto było ciężkie i obawiała się, że dodawszy taki ładunek do swojej i tak pulchnej sylwetki, jej towarzysz będzie ważył zbyt dużo.

- Na zewnątrz musimy wypłynąć - ostrzegła go.

Krasnolud przerwał natychmiast grabież i spojrzał na nią blednąc na całej twarzy.

- Nie, tylko nie przez studnię!?

Gdy Harfiarka potwierdziła, jęknął, po czym wzruszył ramionami.

- No cóż, zawsze wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał przemierzyć tę drogę. Przypuszczam, że lepiej pójść nią za życia. Ale powiedz mi: co tam na nas czeka?

Arilyn opowiedziała mu wszystko. Krasnolud zacisnął wargi i zastanowił się, po czym wysypał z kieszeni część łupów, jako główny skarb zostawiając sobie zakrzywiony, wysadzany drogimi kamieniami sztylet.

Ruszyli z powrotem do wyjścia. Byli już niedaleko drzwi, gdy uwagę Arilyn zwrócił jeden ze skarbów - długa skrzynia przysunięta do odległej ściany. Przykryta była niską, półokrągłą zakurzoną pokrywą ze szkła, przez którą prześwitywało coś, co najwyraźniej było ciałem kobiety. Zaciekawiona Harfiarka podeszła bliżej i rękawem koszuli przetarła wierzch skrzyni, by móc się lepiej przyjrzeć. Pochyliła się i zajrzała do środka.

W skrzyni leżało ciało pięknej elfki, nie żywej, ale, zdaniem Arilyn, też nie martwej. Kobieta wyglądała na... pustą. Harfiarka nie potrafiła tego inaczej określić. Duch elfki ulotnił się, zostawiając jej ciało w stanie jakiejś głębokiej hipnozy. Od jak dawna to trwało, Arilyn nie umiała powiedzieć, ale ozdoby elfki miały starożytny wzór, a kolczuga, która okrywała jej szczupłą postać była najwspanialsza i najstarsza ze wszystkich, jakie półelfka dotąd widziała.

Elfka była też niepokojąco znajoma. Na jedno ramię opadał gruby warkocz o barwie szafirów. Był to najrzadszy odcień włosów wśród księżycowych elfów, kolor, który kojarzył się Arilyn z dawno zmarłą matką. Twarz kobiety była jej znana, chociaż tak naprawdę nie przypominała nikogo, kogo Arilyn potrafiłaby nazwać, lub kogo by pamiętała.

Zmartwiony wzrok Harfiarki powędrował w dół i zatrzymał się nagle. Na udach elfki leżała mała tarcza ozdobiona dziwną elfią pieczęcią: falistym wzorem składającym się z dwóch znaków - jeden z nich był lustrzanym odbiciem drugiego - wyrytych naprzeciw siebie, ale niestykających się.

Serce Arilyn zamarło na chwilę. Znała ten znak. Wyjmując powoli miecz z pochwy, czuła, jakby lodowata dłoń zacisnęła jej się na żołądku. Na starożytnej klindze wyrytych było dziewięć run - jedna z nich pasowała idealnie do wzoru z tarczy elfki.

- A niech to! Niech stanę się jednogłowym ettinem - wymruczał krasnolud, zaglądając do trumny - jeśli nie jest to mocniejszy sen, niż kiedykolwiek miałem. I to fakt! Słyszałem o takich rzeczach. Ale nie wierzyłem tym historyjkom ani przez chwilę!

Arilyn nie wiedziała, o jakich opowieściach mówił, ale nie miało to większego znaczenia. Ona sama słyszała wiele takich opowiadanych na dobranoc baśni - o śpiących królewnach i bohaterach, którzy leżą w ukryciu w podobnym do śmierci śnie, nim nie przebudzą się, by wspomóc w potrzebie - nigdy jednak ani trochę w nie nie wierzyła. Lecz w tej uśpionej elfce było coś, co sprawiało, że stare legendy wydawały się być możliwe. Tym razem Arilyn pożałowała, że nie ma dostatecznej wiedzy na temat zwyczajów elfów i nie wie niemal nic o mieczu, który nosi.

- Idź do studni - popędziła krasnoluda. - Jest kilka wyjść na zewnątrz. Suchy tunel prowadzi na wschód i oznaczony jest nożem. Dołączę do ciebie niebawem.

Krasnal wyszczerzył się, a w czerwonych oczach pojawił mu się bojowy błysk.

- Wstaw wodę i zacznij siekać chrzan na przyprawę - dziś wieczorem będzie uczta z krewetek! - ogłosił radośnie i pomknął w stronę wyjścia. Arilyn usłyszała, jak ze świstem nabiera powietrza i z głośnym pluskiem skacze do wody.

Po odejściu krasnoluda, Harfiarka zwróciła się z powrotem do makabrycznej trumny. Wiedziona jakimś przeczuciem dotknęła księżycową klingą do szkła. W mieczu wezbrała magiczna moc niczym piorun, który nie może znaleźć ujścia. Ponieważ Arilyn była związana z mieczem w sposób, którego nie rozumiała, poczuła, że miecz rozpoznał swojego dawnego właściciela. Półelfka nie miała wątpliwości: patrzyła na jednego ze swoich przodków, na elfkę, która niegdyś władała tym samym mieczem. Ale jak to było możliwe i co sprawiło, że elfią wojowniczkę spotkał taki los?

Arilyn nie wiedziała wiele o historii swojego miecza, za wyjątkiem imion elfów, które go posiadały i mocy, które każdy z nich nadał księżycowej klindze. Matka zmarła, nim zdążyła opowiedzieć Arilyn o jej dziedzictwie, a jej opiekun, zdradziecki złoty elf Kymil Nimesin, był bardziej zainteresowany wykorzystaniem broni swojej podopiecznej niż edukacją dziewczynki. Gdy pół-elfka stała, rozmyślając nad śpiącą kobietą, poczuła, że ogarnia ją i dusi jakiś niejasny strach, który zawsze czuła przed księżycowym ostrzem, ale którego nie potrafiła wytłumaczyć.

Powstrzymała jednak emocje i przeleciała w myślach wszystko, co wiedziała o księżycowej klindze. Dziewięć osób, wliczając w to ją, władało mieczem od momentu, gdy został wykuty w starożytnym Myth Drannor i każda z nich dodała do niego jedną magiczną właściwość. Chociaż Arilyn znała te moce, nie potrafiła dopasować ich do run, ani run do elfów, od których pochodziły. Nie znała imienia elfki, która tutaj spała, ale sądziła, że odpowiedź na to można znaleźć w szkle, które ją zakrywało.

Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że szkło jest niezwykle kleistym płynem. Jego przepływ jest zbyt wolny, by można go było zmierzyć, a tym bardziej zauważyć w czasie ludzkiego życia. Po wielu latach szyba grubiała u podstawy, jako że zwolna spływająca ciecz zbierała się w najniższym punkcie. Elfy wiedziały, że z czasem wszystkie okna się otworzą... od góry. Problemem było jednak zmierzenie tego przepływu bez rozbijania szkła. Tego Arilyn nie chciała robić, bojąc się zakłócić nienaturalny sen elfki.

Ale gdy przypatrzyła się bliżej trumnie, doszła do wniosku, że nie ma takiej potrzeby. Szklana pokrywa nie była opieczętowana, ale umocowana z jednej strony na zawiasach. Od szczytu zaś niskiej kopuły szła długa, falista rysa. Arilyn wyjęła zza paska nóż i wbiła ostrze w pęknięcie, potem wyjęła i wbiła obok. W szkle pojawiła się druga szczelina i na śpiącą elfkę spadł wycięty kawałek szyby. Arilyn ostrożnie uniosła pokrywę i podniosła szkło. Zmierzyła je kawałkiem sznurka, po czym z każdego końca odcięła kawałek. Odłamane części owinęła w grubą szmatkę i włożyła do torby. Tinkersdam prawdopodobnie potrafił ocenić wiek szkła w ciągu kilku sekund. Uporawszy się z tym, Harfiarka przyjrzała się raz jeszcze swojemu przodkowi.

Elfka była znacznie mniejsza od Arilyn. Posiadała szlachetniejsze rysy i delikatniejsze kości. Dłonie o długich palcach ułożone miała po obu stronach ciała, spodem do góry. Harfiarka zauważyła, że tylko lewa ręka elfki nosiła wyraźne ślady posługiwania się mieczem. To oznaczało, że kobieta była jednym z pierwszych jego właścicieli, zanim jeszcze klinga uzyskała moc szybkiego i niezwykle silnego cięcia, które wymagało trzymania jej w obu dłoniach.

Głębokie oburzenie napełniło serce Harfiarki, gdy opuszczała pokrywę - nie może być, by elfka szlachetnego rodu stanowiła część „kolekcji” jakiegoś bogacza, wystawiona na pokaz, jakby była po prostu kolejnym ciekawym i pięknym przedmiotem!

To się jeszcze zmieni, obiecała sobie Arilyn, wymykając się ze skarbca. Powróci tu i zabierze nieznaną właścicielkę księżycowej klingi w miejsce godniejszego spoczynku. Ale nie mogła uczynić tego teraz i bez niczyjej pomocy.

Z ponurą miną Harfiarka zbliżyła się do studni i zanurkowała.

Wyglądało na to, że krasnolud się nie nudził. Rozłupane i opróżnione muszle dwóch gigantycznych skorupiaków wirowały we wzburzonej wodzie, a ich zawartość była porąbana na porcje w sam raz do zimnego bufetu. Pozostałe stworzenia opanował szał obżarstwa i wszystko wskazywało na to, że przez najbliższe dni pożywienia im nie zabraknie.

Uwagę Arilyn zwrócił strumień ciepła bijący od dna studni. Tam, wijąc się w potwornych mękach, leżał największy z gigantycznych skorupiaków, jakie Arilyn miała okazję zobaczyć; na tyle duży - i na tyle głupi - by połknąć żywego krasnoluda. Potwór zginąłby już pewnie wskutek popełnionego błędu, gdyby krasnolud nie zgubił podczas walki sztyletu. Harfiarka dostrzegła inkrustowaną broń, plączącą się wśród licznych odnóży skorupiaka i podskakującą w górę i w dół jak oszalała wiewiórka.

Arilyn wyciągnęła zza paska sztylet i zanurkowała głębiej. Potwór nie zauważył, że się zbliża, ponieważ całą jego uwagę pochłaniała najgorsza niestrawność, na jaką kiedykolwiek cierpiał. Ogromny skorupiak kręcił się i wił, czasem przewracając się na bok, po czym znów podnosząc się na wszystkie nogi. Chociaż krasnolud ledwie już wytrzymywał bez powietrza, nie zrezygnował z walki.

Arilyn wbiła nóż pomiędzy dwie płaszczyzny skorupy potwora. Siadłszy okrakiem na ogromnej krewetce i przytrzymując skorupę kolanami, zaczęła rozcinać cielsko stwora, by uwolnić uwięzionego krasnoluda. Gdy tylko rozpruła zadziwiająco twardy i elastyczny nabłonek żołądka, jej towarzysz wyskoczył natychmiast w górę.

Machając krótkimi nogami i rękoma, krasnolud instynktownie kierował się na powierzchnię. Arilyn ruszyła za nim, prześcigając znacznie wolniejszego pływaka i mknąc w stronę oznaczonego wyjścia. Odwróciła się, chwyciła ręką brodę mężczyzny i wciągnęła go do otworu.

Wpłynęli do napełnionego wodą tunelu i wynurzyli się na powierzchnię. Krasnolud złapał się cudownie suchych kamieni, które walały się po podłodze tunelu i wziął kilka długich, nierównych oddechów. Arilyn wyczołgała się za nim i wturlała się na skalistą ziemię. Przez kilka chwil leżała bez ruchu, czekając aż walące serce odzyska swój normalny rytm.

W końcu spostrzegła, że krasnolud, nadal do połowy zanurzony w wodzie, patrzy na nią nienawistnym wzrokiem.

- Pociągnęłaś mnie za brodę - zauważył. - Nie powinnaś była tego robić.

- Proszę bardzo - odparła grzecznie Arilyn.

- Tego również - wymruczał. - A tak przy okazji nazywam się Jill.

Były to gorętsze podziękowania niż półelfka się spodziewała, nawet pomijając wstęp. Krasnoludy zazwyczaj odmawiały podania jakiegokolwiek imienia, nawet tak skróconego i najwyraźniej fałszywego jak to. Arilyn wstała i wyciągnęła rękę, by pomóc nowemu przyjacielowi wydostać się z wody.

- Jill? - powtórzyła z niedowierzaniem.

- Zgadza się. Jakiś problem?

- Cóż, nie. Oczekiwałam czegoś trochę... dłuższego, jak mi się zdaje. Twardszego. I raczej męskiego.

- To imię mojej matki - oświadczył krasnolud tonem pełnym szacunku, który wykluczał wszelką dyskusję.

Arilyn trapiła jednak jeszcze jedna myśl.

- Teraz, gdy widziałeś skarb, przypuszczam, że wrócisz tam po niego? - Nie było to pytanie bezpodstawne, bowiem krasnoludy generalnie dorównywały smokom upodobaniem, z jakim gromadziły kosztowności. Arilyn chciała wrócić kiedyś jeszcze do skarbca, a o ile strata jednego diademu i sługi mogła zostać niezauważona, o tyle spustoszenie spowodowane przez bandę krasnoludzkich grabieżców z pewnością doprowadzi do tego, że z trudem zdobyte wejście do pałacu Assante zostanie sprawdzone i zabezpieczone przed kolejnym włamaniem.

Jill tylko naburmuszył się.

- Byłem w tym różowym więzieniu przez dziesięć lat. Nie planuję tam wracać, w żadnym wypadku. Jeśli jest tam coś, co chciałabyś mieć, elfko, to proszę bardzo. Tylko nie daj się złapać. Tam nie ma nic, co byłoby tego warte.

Gdy mówił, wzrok powędrował mu na wschód w kierunku Gór Gwiezdnych Iglic, gdzie znajdował się jego dom. Arilyn była skłonna mu wierzyć.

Gdy wdrapali się po pochylni, powiedziała mu w skrócie, co czekało ich na końcu tunelu. Skupiony wyraz twarzy Jilla, gdy kontemplował te cuda, znacznie przewyższał chciwość, którą miał w oczach podczas wędrówki po skarbcu.

- Myślałam, że pragniesz wrócić pod Gwiezdne Iglice - powiedziała Arilyn. To mówiąc, wcisnęła jednak Jillowi garść srebrnych monet. - Nie byłoby wskazane, byś płacił dziewczętom panny Penelopy złotem zabranym ze skarbca Assante.

Krasnolud wzruszył ramionami i schował pieniądze.

- Po dziesięciu latach wychodzę z tych tuneli i wracam z kieszeniami pełnymi skarbów. Niech nikt nie żałuje mi kilku godzin zabawy i nie pyta, jak wydam twoje srebro!


* * *

Lord Hhune trzymał diadem w pulchnych dłoniach, obracając go i przyglądając się mu z satysfakcją.

- Pozostałość po dawnych wiekach - wysapał z szacunkiem. - Ślubna korona młodej księżniczki Lhayronny, która została królową u boku swojego kuzyna, króla Alehandra III. To nam przypomina, że kto nosi koronę, musi stanąć w obliczu miecza! - powiedział nabożnie, cytując znane tethyrskie powiedzenie.

Jak cynicznie zauważyła w duchu Arilyn, lord Hhune nie należał do osób, które zwróciłyby uwagę na to ostrzeżenie. Był potężną osobą w Zazesspurze. Nie tylko był bogatym kupcem i głową gildii morskiej, ale także członkiem Rady Lordów, która wprowadzała w życie edykty paszy Balika. Dlatego też było prawdopodobne, że brał udział w niedawnym spisku, mającym na celu przejęcie władzy przez gildie. Arilyn nie zdecydowałaby się na ukradkowy napad na siedzibę Assante, gdyby nie perspektywa stanięcia twarzą w twarz z lordem Hhunem po wykonaniu zadania i przyjrzenia mu się dokładnie.

Z każdą chwilą spędzoną W jego obecności, nieufność Arilyn wobec tego mężczyzny rosła. Plotka głosiła, że zabił on czerwonego smoka. Arilyn było skłonna w to uwierzyć, ale tylko w sytuacji, że smok, o którym była mowa, był jeszcze wówczas w jaju. Hhune był ogromnym mężczyzną, ale wyglądał, jakby więcej czasu spędzał objadając się ciastkami, niż władając mieczem. Mimo to mniej wnikliwy obserwator mógł uważać go za człowieka wytwornego i wielkiego pana. Ciemne, kosztowne szaty miał tak skrojone, by skrywały jego okrągłą sylwetkę. Włosy i grube, czarne wąsy, lekko przetykane siwizną, były równo przycięte i zadbane, zaś małe oczy patrzyły z dobrze udawaną grzecznością. Arilyn znała jednak wielu podobnych mu chciwych ludzi i nie dała się zwieść pozorom. Hhune nie należał do tych, którzy potrafią się zadowolić posiadaną przez siebie władzą. Harfiarka nie podejrzewała, by traktował diadem jako zwykły skarb. Znała na tyle dobrze historię Tethyru, by domyślać się, co Hhune zamierza.

Wraz z upadkiem rodziny królewskiej, wielu monarchistów ukryło się w Zazesspurze. Przez kilka lat tworzyli tajny podziemny ruch, mający na celu przywrócenie królestwa i najprawdopodobniej osadzenie na tronie jakiejś nowej dynastii. Wydawało się, że Balik jest na dobrej drodze, by być jej założycielem, chociaż Arilyn wątpiła, czy człowiek, który sam ogłosił się paszą, będzie długo cieszył się poparciem monarchistów. Południowe sympatie Balika stawały się coraz bardziej widoczne, a jego najbliższe grono doradców w coraz większej części składało się z ludzi z Calimshanu i Halruaa. Nie minie wiele czasu, myślała Arilyn, nim pasza Balik zostanie obalony, a na jego miejsce pojawi się ktoś równie potężny, może mężczyzna, a może kobieta. Będzie to bez wątpienia chwila, w której odegra rolę diadem. Posiadanie przedmiotu tak ważnego dla starej królewskiej rodziny, mogło pomóc Hhune'owi zjednać sobie prawie każdą frakcję czy ród, które doszłyby do władzy. Mógł także użyć go jako podstawy swoich własnych starań o koronę.

A czemu nie? Klacz Arilyn miała bardziej arystokratyczne pochodzenie niż ten mężczyzna, ale Hhune był uznawany za lorda, po tym jak nabył kilka lat temu posiadłość ziemską. Nie był w tej materii wyjątkiem. W Tethyrze ziemia była uważana za największe bogactwo i posiadanie jej w dużej ilości dawało prawo do tytułu szlacheckiego. Po obaleniu rodziny królewskiej, a także zdziesiątkowaniu wielu arystokratycznych rodów, które były z nią spokrewnione, lenna, hrabstwa, a nawet księstwa zmieniały swoich właścicieli jak świecidełka na wiejskim jarmarku. Mężczyźni i kobiety, których stać było na kupno ziemi, albo, którzy posiadali dość władzy, by ją przejąć, zdobyli w ten sposób dziedziczne tytuły. Tethyr był pełen fałszywych baronów i hrabin.

To obrażało elfią wrażliwość Arilyn, jej głęboki szacunek dla tradycji i niewypowiedzianą tęsknotę za rodziną. Najbardziej niepokoiło ją jednak w tej modzie, że nawet najmniejsi szlachcice zaczynali przejawiać ambicje, sięgające znacznie dalej niż ich nowo nabyte dobra. Niebezpieczeństwo przejęcia władzy przez gildie zostało całkowicie, a nawet bezlitośnie zażegnane, ale Zazesspur kipiał wciąż od plotek o jednym czy drugim arystokracie, który rośnie w siłę i zbiera zwolenników.

Ambicja wiele w Tethyrze znaczyła, a Hhune miał ją w nadmiarze. Arilyn dojrzała w jego oczach pragnienie chwały, gdy oglądał ametystowy diadem. Uznała, że mądrze będzie obserwować tego człowieka i, jeśli to konieczne, okiełznać jego ambicje.

Hhune położył w końcu koronę na stole i zwrócił całą uwagę na półelfkę.

- Spisałaś się dobrze. Zapłacę ci o połowę więcej, niż obiecywałem, jeśli powiesz mi, jak dostałaś się do pałacu Assante!

Arilyn była na to przygotowana. Odmowa oznaczałaby skazanie się na ten sam los, jaki przypadał w udziale sługom Assante, przygotowała, więc wiarygodną półprawdę. Zmusiła się do uśmiechu, który był zarówno zimny, jak i uwodzicielski - tej użytecznej miny nauczyła się od Fretki - i skierowała całą jego moc w stronę Hhune'a.

- Assante sprowadza sobie od czasu do czasu nowe kobiety. Nie było problemem znaleźć się wśród nich.

Czarne oczy Hhune'a spojrzały na nią znacząco.

- Tak, doskonale to rozumiem - powiedział uprzejmie. - Ale opowiedz mi o skarbcu!

Na to Arilyn nie była przygotowana, ale dostrzegła chciwość w oczach Hhune'a i postanowiła to wykorzystać. Z niewielką zachętą może będzie skłonny opłacić jej drugą wyprawę!

- Co jeszcze ze sobą wzięłaś? - ciągnął Hhune, nie dając jej dojść do słowa. - Byłbym wdzięczny za możliwość obejrzenia tych rzeczy.

Arilyn rozłożyła ręce, na znak, że jest jej przykro.

- Nic więcej. W szatach z haremu nie mogłam wiele ukryć! Ale zniszczyłam kilka przedmiotów, których nie mogłam wziąć! - powiedziała, podejrzewając, że Hhune będzie zadowolony z każdej szkody wyrządzonej rywalowi.

Mistrz gildii zachichotał z zadowolenia.

- Wspaniale, wspaniale! Ale mam nadzieję, że nie za dużo!

- Nie potrafię opisać cudów, jakie tam zostały - powiedziała szczerze.

- Więc może kolejna wyprawa?

- Nie od razu - powiedziała miękko Arilyn. - Gdy znów przekroczę próg pałacu Assante, to po to, by uregulować pewne osobiste sprawy.

Hhune przyjrzał jej się uważnie, po czym skinął.

- Takie rzeczy wymagają dokładnych planów - powiedział niedbale, bez wątpienia sądząc, jak tego chciała Arilyn, że półelfka ma zamiar wyzwać i usunąć mistrza zabójców. - Czekają cię wydatki. Wyślij wszystkie rachunki do mnie, oczywiście dyskretnie. W zamian za to proszę cię tylko, bym mógł jako pierwszy mieć możliwość kupienia wszystkich skarbów, które uda ci się zdobyć.

Wszystkich, za wyjątkiem jednego, zgodziła się w duszy Arilyn. Za wyjątkiem jednego.


Rozdział piąty

Dzień miał się już ku końcowi. Lisi Ogień to wiedział, chociaż w gęstym lesie nie padały żadne cienie, na podstawie, których można by określić godzinę. Tutaj cień był chłodny i głęboki, a jedyne niebo stanowiły tysiące warstw liściastych konarów i aksamitnych sosen, które filtrowały światło słoneczne, ożywiając i barwiąc powietrze na zielono.

Elf znajdował się wiele mil od Wysokich Drzew, ukrytej osady jego plemienia, ale zarówno on, jak i jego dwaj towarzysze szli lekko przez gęste listowie, tak cicho i niepostrzeżenie jak trzy jelenie. Cały ten las był domem elfów. Jego rytm pulsował im w żyłach i śpiewał w duszach.

Lisi Ogień prowadził ciągle na zachód, do zagajnika znajdującego się jakieś pół dnia drogi od kupieckiej osady zwanej Mosstone. W dawnych czasach, tych szczęśliwszych i bezpieczniejszych, elfy z plemienia Elmanesse handlowały z ludźmi, mieszkającymi w tym położonym nieopodal lasu miasteczku. Potem przyszło okrutne panowanie Tethyrów, ludzkiej rodziny królewskiej, która, jak się wydawało, obrała sobie za cel wygnanie elfów z ich ziem. Elmanesse wycofali się w cień lasu i ogłosili swój własny rząd w postaci Rady Elfów. Przez wiele lat wszyscy, którzy zapuścili się w las umierali lub zachowywali życie z wyroków owej rady. Ale w obecnych niespokojnych czasach, nawet jej mądry, wspólny głos osłabł i zamilkł. Elfi sojusz rozpadł się i każdy klan poszedł własną drogą. Szczególnie plemię Suldusk, zawsze ostrożnie podchodzące do przymierza z braćmi i siostrami z Elmanesse, zaszyło się gdzieś w mrokach południowo-wschodniego lasu. Nikt nie wiedział na pewno, ile elfów pozostało w starożytnym lesie.

Pomimo tego, na Polanie Rady istniała jeszcze osada elfów, a starszyzna, która tam mieszkała, była nadal najlepszym źródłem informacji w całym lesie. Lisi Ogień miał nadzieję, że uda mu się znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania - odpowiedź, która wyjaśniłaby, co dzieje się z jego ludem.

Elfy mieszkały w Lesie Tethir od niepamiętnych czasów, a pamięć elfów jest długa. Ale po raz pierwszy w swoim dziewięćdziesięcioletnim życiu Lisi Ogień lękał się, że dni jego ludu na tej ziemi są policzone. Zbyt wiele zmian pojawiło się naraz, zbyt szybko, by elfy mogły się przyzwyczaić i przystosować. W charakterze Lisiego Ognia leżało szukanie dobrych stron każdej sytuacji i przekonanie, że uda mu się wszystkiego dokonać. Miał dar przekazywania tej ufności wszystkim dookoła. Jednak nawet on nie potrafił zlekceważyć niebezpieczeństwa, które położyło się cieniem na Tethirze. Ostatnie wydarzenia wskazywały, że Czas Tyranii może wkrótce powrócić.

Elfy też się do tego po części przyczyniły. Lisi Ogień nie mógł przestać myśleć o oskarżeniach człowieka imieniem Bunlap. Czy to możliwe, by niektóre klany naprawdę atakowały farmy i karawany? A jeśli to prawda, to, jakie jeszcze nieszczęścia może to ściągnąć na plemiona z Tethiru?

- Już niedaleko - skomentował Korrigash, ciemnowłosy myśliwy-wojownik, który był najlepszym przyjacielem Lisiego Ognia. Małomówny elf rzadko się odzywał, a fakt, że uczynił to w tej chwili, był jasnym dowodem, że problem jest poważny.

Chociaż Korrigash był prawie tak ponury jak krasnolud, nie było pod gwiazdami nikogo, kogo Lisi Ogień bardziej by kochał i komu bardziej ufał. Przyjaźnili się i rywalizowali ze sobą już dawno, jeszcze w czasach, gdy jako małe dzieci obrzucali się wszystkim, co mogło służyć jako broń, poczynając od kamyków znajdowanych w lesie, a kończąc na mchu, którym wyłożone mieli pieluszki. Teraz ich rywalizacja przybrała formę zawodów w łucznictwie czy prób siłowych, albo przyjacielskiej rywalizacji o uśmiech młodej elfki. Ale gdy udawali się na zwiad lub walczyli, Korrigash bez wahania stawał u boku Lisiego Ognia, instynktownie poddając się rozkazom czerwonowłosego wojownika. Z drugiej strony, Lisi Ogień nauczył się słuchać niewysłowionych myśli, które kryły się za zwięzłymi wypowiedziami wiernego towarzysza.

- Polana Rady jest za tymi cedrami - Lisi Ogień wskazał łukiem gęstwinę iglastych drzew. - Starszyzna będzie wiedziała, czy w słowach ludzi tkwi ziarno prawdy.

Korrigash tylko skrzywił się, ale jego brat, młokos o imieniu Tamsin, miał już gotową odpowiedź.

- Jak można szukać prawdy tam, gdzie nie ma honoru? - wyrzucił z siebie. - Ludzie sami nie mają o tym pojęcia! A jeśli przez przypadek elfy odpierają najeźdźców, to, co z tego? Gdyby to zależało ode mnie, każdy człowiek, który wszedłby pod drzewa Tethiru, zostałby przywitany strzałą w serce i oby srebrne cienie obgryzły jego kości!

- Jak zwykle powściągliwy - powiedział łagodnie Lisi Ogień, ale instynktownie podniósł jedną rękę i uczynił nią tradycyjny elfi znak pokoju. Nigdy nie wiadomo, czy srebrne cienie tego nie widzą. Tylko bardzo lekkomyślny elf mówiłby tak nierozważnie o tych tajemniczych stworzeniach, czy ryzykował narażenie się na ich rzadki, ale śmiercionośny gniew.

Elmanesse i Suldusk nie były jedynymi elfami w lesie. Pomiędzy tymi drzewami chodzili ich bracia, jeszcze czujniejsi i bardziej tajemniczy. Lythari, zmiennokształtne istoty, będące bardziej wilkami niż elfami, żyły w Tethirze, gdy przodkowie Lisiego Ognia chodzili jeszcze pod drzewami Cormanthora. Chociaż od czasu, gdy ktokolwiek z plemienia Wysokich Drzew widział lythari w elfiej postaci, minęło wiele stuleci, od czasu do czasu można było dostrzec cień srebrzystego futra albo usłyszeć pieśń polowania śpiewaną przez lythari do niewidocznego księżyca.

- Jesteś wśród przyjaciół, Tamsin, ale ja radziłbym ci zastanowić się, nim rzucisz takie ziarno na wiatr - ciągnął Lisi Ogień.

- Pomyśl, co by się stało, gdyby te słowa zapuściły korzenie i nasz lud zaczął uważać wszystkich ludzi za wrogów!

Młody elf wzruszył ramionami i odwrócił się bokiem, ale Lisi Ogień zdążył jeszcze dostrzec w jego oczach tlący się ogień. W tym momencie zrozumiał prawdziwą naturę brata swojego przyjaciela. To, co Lisi Ogień wziął za jeszcze jeden młodzieńczy wybuch, było w rzeczywistości czymś znacznie gorszym: nienawiścią, ślepą, nierozsądną i nieprzejednaną.

Przez chwilę elfi dowódca czuł się zszokowany siłą emocji Tamsina. Lisi Ogień bał się myśleć, co może się stać, gdy zbyt wielu młodych podąży tą wąską ścieżką.

- Mniej rozmów, więcej maszerowania - zasugerował Korrigash ponuro. - Noc już się zbliża.

Słowa te nie miały na celu zmiany tematu, ale były prostym stwierdzeniem faktu. Chociaż trzy elfy potrafiły widzieć w ciemności równie dobrze jak za dnia, było kilka konkretnych powodów, dla których lepiej było dotrzeć do Polany Rady przed zmrokiem. Las był pełen groźnych stworów: ogrów, gigantycznych pająków, wilków, strzyg, wywernów, a nawet jednego czy dwóch smoków. Wiele z nich ruszało na polowanie z nadejściem nocy i było wysoce prawdopodobne, że elfy, chociaż same były myśliwymi, mogły paść ich ofiarą.

- Na gwiazdy i duchy - zaklął Tamsin przytłumionym głosem. Młody elf rzucił się do biegu, przedzierając się przez paprocie i nie starając się zachować ciszy, ani nie zwracając uwagi na ślady, które po sobie zostawiał.

Lisi Ogień w ostatniej chwili powstrzymał się od zwrócenia mu uwagi. W ręku Tamsina błysnął sztylet. Młodzieniec często czuł niebezpieczeństwo tam, gdzie starsze i mądrzejsze elfy go nie dostrzegały, a chociaż był porywczy, nie rzucał się bezmyślnie do walki. Lisi Ogień i Korrigash wymienili szybkie, przerażone spojrzenia i wyciągnęli broń.

Elfy biegły lekko przez połamane krzewy, zatrzymując się przy podartej zasłonie z winorośli, która skrywała przed ich wzrokiem Polanę Rady. Przed nimi stał Tamsin z miedzianą twarzą dziwnie zszarzałą, a za nim rozciągał się obraz całkowitego zniszczenia.

To, co było kiedyś leśną polaną porośniętą bujną roślinnością, przypominało teraz pozostałości po obozowisku nierozważnych kupców. Wielki płat ziemi był sczerniały i nagi, pokryty stertami zwęglonych patyków. Wiszące mosty, łączące drzewa oraz domy i sale ukryte wśród gałęzi, zwisały porwane z osmalonych pni. Domy elfów znikły, podobnie jak ich mieszkańcy. Lisi Ogień poczuł, że ściska go w gardle, gdy zobaczył sczerniałe kości leżące pośród szczątków drzew.

Siedziba Rady Elfów została całkowicie zniszczona, a z nią nadzieja na jedność wśród obleganych plemion.

Delikatne dotknięcie ramienia wyrwało Lisiego Ognia z ponurego zamyślenia. Odwrócił się i spojrzał na myśliwego, który wręczył mu osmalone drzewce strzały.

- Wyjąłem je spomiędzy dwóch nagich żeber. Popatrz na znak - poradził mu Korrigash.

Elf zerknął na drzewce. Symbol wydawał się znajomy: trzy kręte linie, tworzące stylizowany lisi ogień, jasny kwiat, od którego wywodziło się imię elfiego dowódcy. Strzała była bez wątpienia jego, ale jak mógł ją zgubić? Od dzieciństwa nie zdarzyło mu się chybić!

Popatrzył z niedowierzaniem na twarz przyjaciela.

- Ale jak?

- Ludzie - Korrigash wskazał na drzewce. - Przypatrz się długości.

Lisi Ogień skinął, zrozumiawszy natychmiast. Drzewce strzały było za krótkie w stosunku do grubości o jakieś dwa palce. Najwyraźniej je odłamano, postrzępiony koniec przycięto równo i nałożono ponownie ostrze. Ponieważ leśne elfy odzyskiwały i używały ponownie wszystkich strzał wykorzystywanych przy polowaniu, ta musiała zostać wyrwana z ciała wroga. Możliwe, że wyciągnięto ją z cielska rannego ogra czy niedżwieżuka, ale tym stworzeniom brakowało inteligencji, by podłożyć je tutaj. Była to sprawka ludzkiego wroga elfów.

- Plemię przeciw plemieniu - skomentował ponuro myśliwy. Lisi Ogień przytaknął ponownym skinieniem głowy. Znaki najlepszych elfich myśliwych i wojowników były dobrze w lesie znane - jednak nie każdy elf, który natknąłby się na zrównaną z ziemią elfią osadę, rozpoznałby kryjący się za tym podstęp. Chociaż było możliwe, że ktoś próbował skłócić elfie plemiona, Lisi Ogień nie był w stanie zrozumieć, w jakim podłym celu to robił.

Był jednak jeden człowiek, który zapewne znał odpowiedź. Lisi Ogień przypomniał sobie swoją rozmowę z Bunlapem i wiedział już, gdzie powinien szukać tego mężczyzny.

Podszedł do Tamsina i położył rękę na ramieniu młodego elfa. Poczucie winy owładnęło Lisim Ogniem, gdy dostrzegł udręczony wzrok wojownika. Tamsin miał dar jasnowidzenia niezwykły nawet jak na zielonego elfa. Było prawdopodobne, że młodzieniec widział masakrę tak wyraźnie, jakby działa się na jego oczach. Ten talent był zarówno brzemieniem, jak i błogosławieństwem, ale na pewno był potrzebny. Tamsin miał siostrę bliźniaczkę, obdarzoną podobnymi zdolnościami, z którą potrafił nawiązać telepatyczny kontakt.

- Musisz natychmiast powiadomić Wysokie Drzewa - powiedział mu Lisi Ogień. - Plemię musi najszybciej, jak to możliwe, wysłać oddział na skraj lasu na południe od Mosstone. Trzydzieści elfów uzbrojonych w nieoznakowane zielone strzały.

Ostatnie polecenie było nowością, ponieważ strzały elfów, zwane „czarnymi błyskawicami”, były wyrabiane w długim i mistycznym procesie. Według elfów zielone strzały były surowe i niedokończone. Wypuszczane z elfich łuków niosły śmierć, ale pozbawione były rytów, które obdarzały je magią lasu i łączyły elfich myśliwych i wojowników z ich domem w sposób, którego ani ludzie, ani nawet większość elfów nie mogła w pełni zrozumieć. Jednak Lisi Ogień wiedział, że jego prośba zostanie spełniona i rozumiał, że jest to dowód szacunku dla niego jako dowódcy, i dla jego opinii. Miał tylko nadzieję, że tą decyzją nie nadużyje pokładanego w nim zaufania.

- Nawet, jeśli nie było wcześniej żadnych elfich napadów, pojawią się wkrótce - dodał cicho. - Zaatakujemy farmę, gdzie elfy są więzione jako niewolnicy.

Na te słowa wyraz udręki zniknął z twarzy Tamsina, niby poranna mgła rozgoniona przez wschodzące słońce jego nienawiści.

- W takim razie z przyjemnością poślę twoje słowa Tamarze - powiedział ponuro. - I powiem jej, by zachęcała wojowników do pośpiechu!


* * *

- Jak ci idzie uprawa roli? - zapytała niedbale Arilyn.

Wydawało się, że słowa te zirytowały jej młodego gospodarza, tak jak było to w planie. Książę Hasheth posłał jej nienawistne spojrzenie, po czym na jego orlej twarzy pojawił się wyniosły, dumny wyraz, tak sztuczny, że Arilyn była pewna, że jej znajomy ćwiczył go przed lustrem.

Wyglądało na to, że Hasheth, młodszy syn rządzącego paszy, miał duży problem ze znalezieniem właściwego dla siebie zajęcia, które by pasowało do jego ambicji i wysokiego mniemania o sobie. Arilyn poznała młodzieńca kilka miesięcy wcześniej, gdy próbował zdobyć sławę i bogactwo jako zabójca. Zobowiązano go do zabicia innego zabójcy, a konkretnie Arilyn. Ona i Danilo zdołali, z ogromnym jednak trudem, przekonać dumnego, młodego mężczyznę, że to polecenie było tak naprawdę wyrokiem śmierci wydanym przez mistrzów gildii, którzy chcieli pozbyć się spośród siebie syna Balika. Od tamtego czasu Hasheth stał się sprzymierzeńcem, pomagając wprowadzić Arilyn do cechu i wspierając Danila na dworze. Wkrótce znalazł zajęcie, które mu pasowało. Rola informatora Harfiarzy podobała się młodzieńcowi, bowiem umiejętność snucia intryg była bardzo cenna w Tethyrze. Ale działanie na rzecz Harfiarzy nie przyniosło mu upragnionego bogactwa i pozycji. Od czasu opuszczenia gildii zabójców imał się tuzina zajęć. Ostatnie, jak się wydawało, nie przypadło mu bardziej do gustu niż poprzednie.

- Zdrapałem z butów łajno i błoto i zostawiłem posiadłość w rękach zarządcy - oświadczył z lekceważeniem Hasheth. - Życie ziemianina jest śmiertelne nudne. Po co mi ziemia i tytuły, mi, który jestem synem paszy?

Tak naprawdę, jak stwierdziła w duchu Arilyn, ziemia i tytuły znacznie poprawiłyby obecną sytuację Hashetha. Jako młodszy syn urodzony w haremie, miał pozycję nie wyższą niż uzdolniony kupiec, a perspektywy na przyszłość znacznie gorsze. W końcu pasza Balik miał siedmiu synów z legalnych związków, a z haremu jeszcze jakichś trzynastu czy czternastu. Hasheth miał przynajmniej tuzin starszych braci. Nawet gdyby sztukę zabójców opanował do perfekcji, zajęłoby mu wiele lat, by stać się głową rodu.

Półelfka skinęła ze współczuciem.

- Ziemia jest ważna, ale bogactwa Zazesspuru pochodzą głównie z handlu. Czy myślałeś o zostaniu kupcem?

Książę prychnął.

- Zieleniarzem? Sprzedawcą wielbłądów? Chyba nie.

- A co powiesz na ucznia mistrza gildii morskiej, człowieka, który zasiada także w Radzie Lordów? - odparła Harfiarka. - Handel i polityka idą w parze jak miecz i sztylet. Nigdzie nie jest to bardziej widoczne niż w Zazesspurze. Mógłbyś się wiele nauczyć i zebrać narzędzia potrzebne do wytyczenia własnej drogi. Ludzie, którzy kontrolują handel zawsze będą mieć ogromny wpływ na rządzących. A Inselm Hhune jest ambitny. Dobrze na tym wyjdziesz, jeśli się do niego przyłączysz.

Hasheth skinął, przypatrując się jej z uwagą.

- A Harfiarze? Czy popierają tego Hhune'a?

Powiedział to niedbale, ale Arilyn mogła niemal słyszeć zębate koła Gonda pracujące w jego umyśle. Najwyraźniej zrozumiał, że półelfka ma jeszcze inny cel poza rozwijaniem jego kariery. Harfiarka z trudem powstrzymała się od smutnego uśmiechu. Hasheth był niezły i robił się coraz lepszy.

- Nie, oczywiście, że nie - powiedziała szczerze. - Jak wcześniej mówiłam, Hhune jest ambitny. Będzie rozsądne ze strony Harfiarzy mieć na niego oko. Ale nie ma powodu, byś robiąc to dla nas, nie miał sam na tym skorzystać.

Wyglądało na to, że ta odpowiedź zadowoliła młodzieńca. Unosząc wysadzaną drogimi kamieniami butelkę, pochylił się do przodu i dolał trochę wina do kielicha Arilyn. Posłusznie wypiła spory łyk, zauważając jednocześnie błysk, który pojawił się w oczach Hashetha. Była to znana sztuczka, którą ciągle powtarzał w nadziei, że odpowiednia ilość mocnego calishickiego wina zmiękczy silny opór półelfki i zaprowadzi ją do jego sypialni.

Arilyn wiedziała, choć nie należała do próżnych, że uważana jest za piękność, i była przyzwyczajona do zainteresowania, jakie wzbudzała u mężczyzn. Hasheth w równym stopniu ją zdumiewał, jak drażnił, ponieważ młodzieniec zawsze wyrażał swój podziw w taki sposób, jakby sugerował, że Harfiarkę spotyka wielki zaszczyt. Arilyn była ekspertem od mówienia „nie” - jej repertuar obejmował zarówno wdzięcznie udawany żal, jak i śmiertelny cios, ale niezwykle trudno było jej odmawiać Hashethowi, zachowując przy tym powagę.

Na szczęście dla Arilyn młody mężczyzna był teraz bardziej zainteresowany planami na przyszłość niż chwilowymi lubieżnymi zachciankami.

- Poproszę ojca, by umieścił mnie na służbie u lorda Hhune'a - przytaknął.

- Zrób tak, ale wiedz, Hhune był prawdopodobnie uwikłany w spisek przeciwko twemu ojcu - ostrzegła go. - Jest nawet możliwe, że miał coś wspólnego z powziętą przez gildie próbą zabicia ciebie. Nawet teraz będzie lepiej dla ciebie, jeśli będziesz się pilnować.

Hasheth wzruszył ramionami, jakby te dawne ataki nie miały znaczenia.

- Jeśli lord Hhune jest rzeczywiście człowiekiem ambitnym, nie cofnie się przed niczym - zauważył. Niewypowiedziane słowa „i ja również” zabrzmiały ostro w uszach Arilyn.

Podejście młodzieńca nie było uspokajające. W najlepszym razie Hasheth był po prostu niezwykle pragmatyczny. Zrobiłby wszystko, co byłoby konieczne, by zrealizować swoje ambicje. Póki jego interes nie kolidował z celami Harfiarzy, wszystko było w porządku. Ale Arilyn nie była pewna, czy zawsze tak pozostanie. Honor jednak wymagał, by dała młodzieńcowi jeszcze jedną przestrogę.

- Mam nadzieję, Hasheth, że się mylę, ale z tego, co widziałam i słyszałam, mogę sądzić, że koniec rządów twojego ojca jest już bliski. Nie może być inaczej, skoro zaniedbuje wielu ambitnych Tethyrczyków, a faworyzuje dworzan z Południa.

Książę przyjął tę złowieszczą prognozę kolejnym wzruszeniem ramion.

- Jaki ma to związek ze mną? Stoję zbyt daleko od tronu, by opłakiwać jego stratę i od dawna wiem, że szczęścia muszę szukać gdzie indziej. Ale dziękuję ci za te słowa. A teraz przejdźmy do przyjemniejszych spraw - jeszcze wina?

Arilyn odmówiła delikatnym machnięciem ręki i nieznacznym, z trudem opanowanym uśmiechem. Hhune i Hasheth doskonale do siebie pasowali i życzyła im, by dobrze bawili się w swoim towarzystwie!

- Chciałabym, Hasheth - powiedziała miękkim głosem kurtyzany - ale w towarzystwie takim jak twoje, obawiam się pić zbyt wiele. Mogłabym przestać nad sobą panować!

* * *

Sklepy w Zazesspurze zamykane były o zmierzchu, ale na zapleczu Wspaniałych Maści Garvanella interes kręcił się dalej. Na tyłach luksusowego salonu, który miejscowej elicie oferował pachnące olejki i fałszywe mikstury, za kantorkiem, gdzie subiekci pracowali, zapisując dzienny przychód, Garvanell miał mały, prywatny pokój, gdzie przyjmował inne, bardziej osobiste opłaty.

Garvanell urodził się w rodzinie parobków, którzy pracowali na odległym skraju Purpurowych Wzgórz. Jednak, gdy był jeszcze bardzo młody, dla wszystkich stało się jasne, że nie pozostanie w tych zapomnianych i biednych stronach. Bogowie obdarowali go przystojnym wyglądem i umiejętnością podlizywania się. Dobrze sobie radził z tymi skromnymi talentami, sprzedając je za zyski, które szły wraz z sympatią starszych, bogatych kobiet. Krok po kroku wspinał się na coraz wyższe szczeble społeczeństwa, aż poślubił zamożną wdowę z Zazesspuru.

Jego żona była dobre dwadzieścia lat starsza od niego, korpulentna i niezwykle brzydka. Jednak wszystkie złe rzeczy w życiu można sobie zrekompensować. Kobieta posiadała dobrze funkcjonujący interes i wzrastającą z dnia na dzień pasję grania w karty. Ponieważ wygrywała częściej niż traciła, Garvanell był zadowolony, że znalazła coś innego niż jego osobę, co wypełniało jej czas. Przejął sklep z perfumami i dobrze mu się wiodło. Chociaż mniej niż połowa jego dochodów płacona była w monetach, udawało mu się zarobić wystarczająco wiele, by zachować pozory.

Delikatne pukanie w drzwi, potem szeptane hasło świadczyły o tym, że przybyła ostatnia zapłata. Jego podstarzała żona miała swoje słabości, on - swoje.

Sprzedawca perfum otworzył drzwi i zmierzył wzrokiem młodą kobietę, którą przysłała mu jego ulubiona klientka. Garvanell często miał okazję wspominać o swoim upodobaniu do nowości. Ta kobieta była bardziej egzotyczna, niż pozostałe - czarne oczy w kształcie migdałów i jasny jedwabny turban zdradzały dalekowschodnie pochodzenie - ale kupiec nie sądził, by jego klientka zadała sobie aż tyle trudu. Nawet, jeśli Olej z Piżma Minotaura nie był łatwym towarem do dostania, a imitacje produkowane przez nieuczciwych lantańskich alchemików były równie niedostępne.

Kobieta weszła do pokoju i światło lampy zamigotało na bladej cerze w rzadkim kolorze porcelany Shou. Serce kupca zabiło szybciej. To był autentyczny towar! Przez chwilę Garvanell niemal życzył sobie, by to samo mógł powiedzieć o Oleju z Piżma Minotaura, który za to sprzedał!

Gdy Garvanell ryglował drzwi, dzwony świątyni Ilmatera zaczęły wybijać północ. Kupiec skrzywił się. Świątynia znajdowała się kilka ulic dalej i w nocy dźwięk dzwonów wydawał się ogłuszający. Odwrócił się do kobiety, chcąc gestem wyrazić swoje przeprosiny. Zamarł jednak, a oczy otwarły mu się szeroko ze zdumienia i strachu.

Kobieta zdjęła turban i rękawiczki. Powoli, celowo przytknęła do policzka smukły palec i starła z niego trochę barwiącej maści, odsłaniając prawdziwy czerwonawy kolor skóry. Nim Garvanell zdążył się ruszyć, wyciągnęła z fałd sukni sztylet i skoczyła w stronę mężczyzny.

Chociaż była niewysoka i szczupła, szybkość i siła jej ataku powaliły kupca na plecy. Kobieta siadła mu okrakiem na piersi, przyciskając jego ręce kolanami do ziemi. Jedną ręką chwyciła go za włosy i szarpnęła w tył głowę, drugą przyłożyła ostrze sztyletu do gardła. Pochyliła się i przycisnęła wargi do ucha mężczyzny.

- Powinieneś sobie pochlebiać - powiedziała. - Kupowałam wszystkie maści i kosmetyki w twoim sklepie. Przekonałam się, że ścierają się w łóżku. Na razie jednak żaden z mężczyzn nie ostał się żywy, by móc się na to uskarżać!

W końcu paraliżujący strach, który ściskał Garvanellowi gardło ustąpił, i mężczyzna zaczął wzywać pomocy.

Fretka pozwoliła mu krzyczeć, ponieważ dzwony świątyni Ilmatera zagłuszały zupełnie jego wrzask. Kobieta szyderczo zaczęła odliczać w myślach ich bicie. Gdy dało się słyszeć ostatnie uderzenie, odsunęła się na bok, wbijając głęboko sztylet i tnąc w poprzek.

Zabójczyni wstała i popatrzyła z góry na martwego kupca. Nie czuła euforii ani żalu. Uciszony został kolejny paplający język. To było konieczne, tak samo jak polowanie, które dostarczało żywności. To zabójstwo było proste, ale w końcu wszystkie takie były. W tym miękkim i dekadenckim mieście Fretka była jak jastrząb pośród gołębi.

Wśród jej ludu wrzało, ale tylko nieliczni, którzy znali misję i metody Fretki, patrzyli na nie przychylnie. Pomimo to robiła, co mogła. Jednak w miarę jak mijał czas i sytuacja się komplikowała, zaczęła zdawać sobie sprawę z daremności swoich poczynań. Fretka posiadała wiele umiejętności, ale nie były one wystarczające wobec wielowarstwowych intryg. Nie była także w stanie przeniknąć plątaniny spisków i kontrspisków, z których składał się Tethyr. Jeśli miała odnaleźć i zniszczyć tego, kogo szukała, potrzebowała pomocy.

- Potrzebuję pomocy - wymruczała ze złością, ponieważ jako osobie dumnej i twardej trudno było się do tego przyznać. Sam pomysł napawał odrazą, ale Fretka była zobowiązana robić wszystko, co mogłoby przysłużyć się jej ludowi.

Niestety, znalezienie pomocnika było jeszcze trudniejsze niż zaakceptowanie go. Fretka dowiedziała się wiele o Tethyrze i jego mieszkańcach, ale nie miała pomysłu, do kogo się zwrócić, ani pewności, komu mogłaby, choć trochę zaufać.

Wściekła nie do opisania, podniosła turban i rękawiczki i nałożyła je. Następnie wygładziła na policzku makijaż, by ukryć prawdziwy kolor skóry. Gdy przebranie było znów gotowe, wymknęła się ze sklepu i cichym krokiem skierowała się do najbliższej gospody. Jedną z rzeczy, których nauczyła się podczas pobytu w Zazesspurze było to, że ważne informacje prędzej zdobędzie się w szynku niż w sali narad. Może dziś znajdzie to, czego potrzebowała, by ukończyć wyznaczone zadanie.

* * *

Nad wzgórzami wstawało słońce, rzucając długie, złote cienie na bujne i żyzne pola. Z głęboką satysfakcją lord Inselm Hhune podziwiał rozciągający się przed oczami krajobraz. Jego wiejska posiadłość położona była na szczycie wysokiego wzgórza, a widok z balkonu prywatnego gabinetu był rozległy i wspaniały.

Dobra Hhune'a tworzyły małe królestwo o dziwnym kształcie. Był to zbiór małych, zadbanych farm, które ciągnęły się wzdłuż obu brzegów Sulduskoonu na przestrzeni kilku mil. Nie było to przypadkowe, dawało to, bowiem lordowi pewną kontrolę nad handlem na tym odcinku rzeki. Na północy Hhune mógł dostrzec wąską wstęgę ubitej ziemi, czyli Szlak Handlowy, a jeszcze dalej dachy Zazesspuru.

Chociaż lato było jeszcze wczesne, żyzne pola tego regionu i Purpurowych Wzgórz na południu były zielone i bujnie porośnięte roślinnością. Na zachodzie znajdowało się morze i Hhune mógł prawie dostrzec migotanie promieni na odległych falach. Lord miał ogromne dochody z pracy chłopów, a jeszcze większe z morza. Praca w charakterze kupca i mistrza wpływowej w Zazesspurze gildii morskiej, przyniosły Hhune'owi władzę i bogactwo, znacznie przewyższające jego wcześniejsze oczekiwania. Jednak to, co kiedyś było dalekim marzeniem, dziś służyło tylko jako kolejny krok ku większym rzeczom.

- To niesamowite, jak ambicja rośnie razem z sukcesem - zdumiał się głośno Tethyrczyk. - W taki dzień wszystko wydaje się możliwe.

Głośne pukanie oderwało lorda od przyjemnych rozmyślań. Hhune zmarszczył czoło, zastanawiając się, kto i w jakim celu może chcieć się z nim widzieć. Po chwili przypomniał sobie i kąciki ust uniosły mu się w nieznacznym uśmiechu. Dziś miał się do niego zgłosić nowy uczeń, przynosząc, jak to było w zwyczaju, dary. Hhune był bardzo ciekaw, jakie prezenty syn paszy Balika uzna za godne swojego nowego mistrza.

- Wejść - zawołał.

W odpowiedzi drzwi otwarły się z taką siłą, że z hukiem uderzyły o ścianę.

Do pokoju weszło dwóch uzbrojonych mężczyzn, odzianych w purpurowe tuniki i obcisłe spodnie, co stanowiło typowy ubiór dla pałacowej straży Balika. Między sobą trzymali szczupłą, złotowłosą kobietę, której lekko szpiczaste uszy świadczyły, że jest półelfką. Była ubrana w prostą sukienkę i kaftan, ale mała, srebrzysta lira, którą przyciskała do piersi, była zarówno stara, jak i cenna. Jasne było, że nie przyszła tu z własnej woli. Na ślicznej twarzy malowało się przerażenie, a oczy były tak szeroko otwarte ze strachu, że wydawały się prawie czarne.

Nim Hhune zdążył cokolwiek powiedzieć, z tyłu wynurzył się książę Hasheth i ukłonił się. W jego zachowaniu była jakaś wyniosłość, która graniczyła niemal z pogardą. Hhune nie omieszkał tego zauważyć. Lord z trudem powstrzymał się od gniewnego komentarza. Hhune nie miał szlacheckiego pochodzenia i był przeczulony na punkcie ewentualnych zniewag. Ale zgodnie ze swoim zwyczajem interes stawiał wyżej niż dumę.

- Widzisz przed sobą mój dar - zaczął młodzieniec, wskazując na półelfią muzyczkę. Podniósł rękę w szybkim, stanowczym geście. - Nie proponuję ci kobiety. Masz ich z pewnością wiele. Mój prezent, to coś znacznie cenniejszego: informacja.

- Słucham - powiedział beznamiętnym głosem lord. Pomimo braku wyczucia młodzieńca - rozgniewanie czy znęcanie się nad bardem nigdy nie było mądre - dar zapowiadał się obiecująco, bowiem Hhune handlował wieloma towarami, wśród których informacje zajmowały ważne miejsce.

- Zeszłej nocy słyszałem, jak ta kobieta śpiewa pieśń, która przywędrowała do nas ostatnio z Północy. Wydało mi się istotne, byś ją poznał - oświadczył Hasheth.

Hhune skinął na mężczyzn, by puścili kobietę. Zachwiała się trochę. Lord rzucił się do przodu, łapiąc ją, nim zdążyła upaść. Z uprzejmością, która zadowoliłaby hrabiankę, pomógł jej usiąść na najbliższym krześle.

- Najmocniej, o pani, przepraszam za niemiły sposób, w jaki cię do mnie przyprowadzono. Oczywiście wysłucham pieśni, o której mówi mój nazbyt gorliwy uczeń. Najpierw jednak proszę, byś odpoczęła i odzyskała siły. Podróż z Zazesspuru może być bardzo męcząca, nieprawdaż?

Lord sięgnął po haftowany sznur od dzwonka, nie przestając rozprawiać o błahostkach. Balsam towarzyskich grzeczności zaczął skutkować. Z twarzy półelfki zaczęło znikać napięcie i powoli zastępowało je zadowolenie, a nawet duma, gdy kobieta zdała sobie sprawę, że nie jest więźniem, ale szanowanym gościem.

Po chwili zjawił się służący, niosąc tacę z winem, owocami i słodkimi bułeczkami. Lord Hhune odprawił go i sam podał poczęstunek. Następnie wyrecytował krótkie i pobieżne modlitwy do Silvanusa, Sunę i Ilmatera, głównych bóstw czczonych w kraju, i zaproponował toast za paszę Balika. Hhune może nie był z pochodzenia szlachcicem, ale dołożył starań, by nauczyć się odpowiednich manier i, podobnie jak wielu innych świeżo upieczonych arystokratów, stosował je z niemal religijną żarliwością. Nikt nie mógł o nim powiedzieć, że był źle wychowany czy prostacki!

Półelfka zmiękła pod wpływem dworskiego zachowania Hhune'a i popijając korzenne wino, zaczęła nawet rzucać zalotne uśmiechy. Hasheth przyjął to wszystko ze spokojem człowieka dobrze obeznanego z dworskimi manierami. Gdy tylko jednak nadeszła właściwa pora, młody książę nawiązał do głównego powodu swojej wizyty.

- Czy moglibyśmy wysłuchać pieśni? - spytał.

Hhune złagodził niecierpliwą uwagę młodzieńca, zwracając się do kobiety:

- Jeśli czujesz się pani gotowa, będzie nam niezwykle miło wysłuchać twej ballady.

Ze wstydliwym uśmiechem półelfka sięgnęła po lirę i sprawdziła, czy struny są nastrojone. Zagrała kilka srebrzystych nut, po czym zaczęła śpiewać. Pieśń była balladą i w miarę jak trwała, Hhune zaczynał rozumieć, dlaczego jego nowy uczeń tak spieszył się, by mu ją pokazać. Była to opowieść o zdradzie i o młodym bardzie, któremu udało się odkryć spisek niszczący Harfiarzy od wewnątrz.

Harfiarzy. Samo wspomnienie tej tajnej organizacji wścibskich ludzi z Północy działało Hhune'owi na nerwy. Plotki głosiły, że próbowali smalić cholewki do paszy Balika, ale władca odrzucił ich zaloty, podobnie jak innych pochodzących z Północy dworzan.

A może wcale tego nie zrobił?

Hhune często zastanawiał się, dlaczego i jakim sposobem plan gildii, by usunąć paszę Balika nie powiódł się. Wszystko zostało tak dokładnie zaplanowane, tak bezbłędnie przeprowadzone. Jednak główni spiskowcy zostali znalezieni martwi, a sam pasza przedłożył projekt praw, które znacznie ograniczały siły gildii. Najwyraźniej wiadomość o spisku musiała do niego dotrzeć, ale chociaż próbowano, nikt nie potrafił znaleźć zdrajcy.

Hhune rozsiadł się wygodnie na krześle i popatrzył w zamyśleniu na barda. Harfiarze działają w jego Zazesspurze! Aż wzdrygnął się na myśl, że ta podstępna organizacja znalazła się na stale rosnącej liście sił, które próbowały przejąć władzę albo wpływać na wydarzenia w Tethyrze. Ich agent musi zostać natychmiast usunięty, zanim nie zostaną odkryte i udaremnione kolejne, dalekosiężne plany Hhune'a.

Gdy umilkły ostatnie srebrzyste dźwięki liry, lord uśmiechnął się do barda.

- Dziękuję ci, pani, za pieśń. Mój zarządca zapłaci ci za występ i wynagrodzi trudy podróży. Ale najpierw, czy możesz mi powiedzieć, gdzie usłyszałaś tę niezwykle interesującą historię?

- W gospodzie, mój panie, podobnie jak twój młody uczeń - powiedziała półelfka. - Jest bardzo popularna. Powiadają jednak, że do Tethyru przyniósł ją bard Harfiarz, który ją napisał.

- A czy znasz jego imię?

- Nie, mój panie. Ale mówią, że w tej pieśni jest ono ukryte.

Błysk zrozumienia wstrząsnął Hhunem jak pchnięcie sztyletem. Rzeczywiście, teraz, gdy rozważał słowa ballady tożsamość owego „barda” stała się dla niego boleśnie oczywista. Z pewnością twórcą i bohaterem była ta sama osoba - pieśń była zbyt samochwalcza, by miało być inaczej! A opis bohatera pasował do kogoś, kogo Hhune znał - może nie bardzo dobrze, ale wystarczająco, by go nie lubić.

Lord nie dał jednak niczego po sobie znać. Po raz drugi wezwał odpowiedniego sługę i oddał półelfkę pod jego opiekę, pouczając, by traktował gościa jak najuprzejmiej i odprowadził go z powrotem do miasta.

To zrobiwszy, Hhune zamknął drzwi i usiadł dokładnie naprzeciwko swojego czujnego ucznia. Lord wiedział oczywiście, kim był harfiarski agent. Był to ktoś, kogo powinno się już dawno podejrzewać. Przybysz z Północy, bogaty, młody mężczyzna, szlachetnie urodzony w jednym z potężnych kupieckich rodów Waterdeep - wszystkie te rzeczy były wystarczające, by budzić podejrzenie. W sposób niezwykle zuchwały, godny najwytrawniejszych złodziei, Harfiarze ukryli swojego agenta na widoku. Kto by się spodziewał, że frywolny młodzieniec, który ułożył tę balladę, na pierwszy rzut oka fircyk i głupiec, był w rzeczywistości żmiją w stroju błazna?

Krótko mówiąc, kto by podejrzewał Danila Thanna?

To, co Hhune chciał wiedzieć, to, w jaki sposób ta informacja dotarła do Hashetha.

- Pasza z pewnością z zainteresowaniem przyjmie wiadomość, że ci wścibscy intruzi z Północy działają w jego królestwie - zaczał Hhune, nie będąc pewien, jaką wywoła reakcję.

- Już wie - stwierdził chłodno młodzieniec. - Ten pseudo bard śpiewa swoje pieśni prosto do ucha mojego ojca. Dowiedziałem się o tym, ale nie pochwalam.

- Tak, to bardzo mądre brać cenne podarki nawet od wroga - zauważył niedbale lord. Nie mógł otwarcie przyznać racji ostrym słowom Hashetha. Z tego, co wiedział, mogła to być pułapka, a nie byłoby wskazane, by młody karierowicz poleciał do swojego ojca, by powtórzyć mu niechętne słowa Hhune'a.

- Dar został podarowany. Ten mężczyzna nie jest nam już więcej potrzebny - ciągnął Hasheth.

- Nam?

Hhune pozwolił pytaniu zawisnąć w powietrzu i wpatrzył się uważnie w ucznia, gdy ten szykował się do odpowiedzi. W oczach młodzieńca było coś, co interesowało lorda. Niezależnie od tego, jak duże były talenty Hashetha, książę nie nauczył się jeszcze ukrywać emocji. To była sprawa osobista między nim a tym Harfiarzem. Tego Hhune był pewien.

- Jestem teraz na twojej służbie - powiedział Hasheth z delikatnym naciskiem. - Wydaje mi się, że twoje interesy nie będą bezpieczne, jeśli Harfiarz pozostanie wewnątrz gildii.

Cóż, to dawało odpowiedź na wiele pytań, pomyślał cierpko Hhune. Pałac wiedział o spisku gildii przeciw Balikowi. Było nawet prawdopodobne, że młody Hasheth został umieszczony tutaj, w jego służbie, by pracować jako informator, być może nawet dla samych Harfiarzy. W każdym razie wiadomości mogą przepływać w obie strony.

Hhune oparł się wygodnie na krześle.

- Uważam się za znawcę ludzi. Ty znasz tego Harfiarza. Masz coś przeciwko niemu, coś osobistego.

W myślach lorda pojawił się na moment obraz Danila Thanna, przystojnego, jasnego młodzieńca, tańczącego na ostatnim przyjęciu i porywającego serca dam dworu.

- Może chodzi o kobietę? - zakończył sprytnie, wywołując w oczach księcia błysk urazy. - A więc kobieta. I chcesz, by został usunięty twój rywal?

- To nie takie proste. A nawet gdyby tak było, jako twój uczeń, nie działałbym bez twojej zgody - powiedział sztywno Hasheth.

- Aha. Powiedzmy, więc, że ją masz. Co byś zrobił?

- Wynająłbym każdego zabójcę z gildii, by upolowali go najszybciej jak można - powiedział zimno młodzieniec. - To więcej niż sprawa osobista. Śmierć tego zdrajcy jest warta każdej ceny!

Hhune jednak potrząsnął głową.

- Poczekaj trzy dni - powiedział. - Młody głupiec ma potężnych przyjaciół w Waterdeep i gdybyśmy wystąpili przeciw niemu tu w Tethyrze zbyt pochopnie, miałoby to poważne konsekwencje. Daj czas balladzie, by zebrała swoje żniwo, nim zaatakujemy. Harfiarze nie będą się raczej mścić za agenta, który zdradził się pieśnią!

- Ta ballada...

- Będzie śpiewana w każdej gospodzie w Zazesspurze - zakończył stanowczo Hhune. - Możesz mi wierzyć. - To mówiąc, wyjął z kieszeni dużą złotą monetę i rzucił ją uczniowi.

Młodzieniec zręcznie ją chwycił i zaczął oglądać. Dumna, sztywna postawa, którą wcześniej przybrał, nagle gdzieś znikła, a oczy, które spojrzały na Hhune'a były szerokie ze zdumienia i widać w nich było zapowiedź prawdziwego szacunku.

- Widzę, że rozpoznajesz znaki na monecie - powiedział sucho lord. - I dobrze, bowiem Rycerze Tarczy stali w dużej mierze za przejęciem władzy przez twojego ojca. Skoro masz rozpocząć u mnie służbę, powinieneś także zrozumieć moją pozycję w tej potężnej organizacji i to, ile jesteś dla mnie wart. Ta moneta jest dowodem na to, że jestem agentem Rycerzy, ale to informacja jest prawdziwą walutą. Za jej pomocą ambitny człowiek może dojść do władzy. Czy rozumiesz, co mam na myśli?

- Tak, panie - przytaknął żarliwie Hasheth.

- Dobrze. Powinieneś też wiedzieć, że w tych południowych krainach niewiele dzieje się rzeczy, których Rycerze nie planowali i z których nie czerpią korzyści. Na północy jest nieco inaczej. To może ulec zmianie, jeśli będziemy mieć agentów zdolnych przeniknąć do struktur Harfiarzy i dostarczyć nam informacji, które ci wścibscy ludzie z Północy zbierają. Czy sądzisz, że coś takiego da się zrobić?

- Tak, mój panie.

Hhune dostrzegł w głosie księcia pewność i dumę, zaś na twarzy malujące się zdecydowanie. A zatem oprócz tego utrapieńca Thanna był także drugi Harfiarz, pomyślał Hhune, i to taki, którego Hasheth znał. Być może była to kobieta, dla której względów książę był gotów zdradzić dawnego sojusznika.

- Ta Harfiarka jest bardzo piękna? - zapytał jakby od niechcenia Hhune.

- Bogini, mój panie - wyrzucił z siebie książę, po czym ugryzł się w język, zdawszy sobie sprawę, co wyjawił.

Lord zachichotał.

- Nie obchodzi mnie, jak sam siebie zdumiewasz. Nie chcę też znać imienia tego drugiego Harfiarza, przynajmniej nie teraz. Zrób wszystko, by zdobyć jej zaufanie. Udowodnij, że jesteś doskonałym informatorem. Robiąc tak, dobrze będziesz mi służył.

- Jak sobie życzysz, lordzie Hhune - zgodził się.

Hhune, który rzeczywiście był raczej bystrym obserwatorem ludzi, nie wątpił, że wszystko zostanie przeprowadzone wedle umowy. W czarnych oczach Hashetha rozpoznał ogień ambicji, który rzadko płonął tak jasno. Ten młodzieniec zrobi, cokolwiek będzie mógł, by wspiąć się wyżej.

Lord wstał, dając tym samym znak, że rozmowa dobiegła końca.

- Wrócisz natychmiast do miasta. Mój pisarz, Achnib, dostał polecenie wprowadzić cię w moje morskie interesy. Ucz się pilnie. Porozmawiamy więcej po moim powrocie.

- Powrocie, mój panie?

- Każdego lata podróżuję do Waterdeep, by wziąć udział w jarmarku z okazji Święta Śródlecia i by przyjąć raport od agenta Rycerzy, naszej rodaczki Lucii Thione, która zajmuje wysoką pozycję zarówno w handlu, jak i w towarzystwie.

Wyglądało na to, że na młodzieńcu zrobiło to ogromne wrażenie, dokładnie tak, jak Hhune zamierzał. Rodzina Thione była spokrewniona z królewską dynastią Tethyru. Tylko nieliczni jej członkowie uniknęli miecza po upadku monarchii. Ta kobieta ocalała i związała się z Rycerzami Tarczy. To nadawało dodatkowego blasku tej tajnej organizacji.

Wszystko, nawet lojalność, miało swoją cenę. Gdy Hhune odesłał młodzieńca, nie miał żadnych wątpliwości, że stał się oto dumnym posiadaczem księcia, człowieka, który, jak się okazało, był zaufanym sojusznikiem Harfiarzy. W opinii lorda był to korzystny interes.

* * *

Noc dłużyła się Arilyn, bo chociaż próbowała, nie mogła pozbyć się z myśli obrazu elfiej wojowniczki, którą widziała w skarbcu Assante. Gdy w końcu zasnęła, w snach widziała twarz nieznanej poprzedniczki i słyszała chór elfich głosów, domagający się, by zmyć tę hańbę. Arilyn obudziła się przed świtem z uszami pełnymi tych nawoływań i przekonaniem, że w tej wizji było coś więcej niż jej własny gniew. Sen miał niesamowitą wyrazistość, jakiej Arilyn przez ostatnie dwa lata nigdy nie doświadczyła.

Jej wzrok instynktownie powędrował ku księżycowej klindze, która leżała, nieosłonięta i gotowa, na nocnym stoliku w taki sposób, by łatwo było po nią sięgnąć. Arilyn wyciągnęła nieśmiało rękę, by dotknąć miecza. Tak jak się spodziewała, przepłynął przez nią strumień niespokojnej magii. Harfiarka cofnęła drżącą rękę. Potem z westchnieniem sięgnęła po broń i wsunęła ją do zabytkowej pochwy. Zrzuciła z siebie kołdrę i wstała, wprawnym ruchem zapinając pas.

Boso, odziana tylko w spodnie i podkoszulkę, i oczywiście w księżycową klingę, Arilyn podeszła do okna. Miasto w dole nadal spało, za wyjątkiem tych, którzy jak ona sama chętniej załatwiali swoje interesy pod osłoną nocy.

Arilyn stała tak przez długi czas, patrząc niewidzącymi oczyma na dachy Zazesspuru, starając się pogodzić z tym, co wiedziała, że jest prawdą. Po ponad dwuletnim milczeniu, cień elfa, istota księżycowego ostrza, stawał się coraz bardziej niespokojny. Po raz kolejny duch miecza domagał się czegoś od półelfki, która nim kierowała.

Gdy ostatnio coś takiego miało miejsce, ponad dwudziestu Harfiarzy poniosło śmierć, nim Arilyn w końcu rozpoznała wołanie miecza. Znała cenę, jaką trzeba było zapłacić za zlekceważenie ostrzeżenia księżycowej klingi, ale dopiero gdy słońce było już na niebie, zdecydowała się, co ma robić. Ranek miał się już ku końcowi, gdy była gotowa do działania.

Półelfka nie uważała siebie za tchórza. Od młodego wieku walczyła z uzbrojonymi ludźmi, potworami wszelkiego rodzaju, stawała do walki z hordą Tuiganów podczas długiej i straszliwej wojny. Pod gwiazdami była tylko jedna rzecz, której Arilyn Księżycowa Klinga bała się naprawdę: nieznane moce ukryte w starożytnym mieczu, który nosiła u boku.

Były pewne składniki magii księżycowego ostrza, które Arilyn rozumiała i umiała się nimi posługiwać. Miecz ostrzegał ją o niebezpieczeństwie, uderzał z nadnaturalną szybkością i siłą, umożliwiał jej wcielanie się w różne role, a także dawał jej odporność na ogień, która już nie raz uratowała jej życie. To cień elfa, jej własny sobowtór, był tym, co ją przerażało. Ale cóż więcej mogła zrobić poza wezwaniem go i wypytaniem o jak najwięcej rzeczy?

Harfiarka położyła dłoń na rękojeści księżycowej klingi i wzięła głęboki, uspokajający oddech. Miecz elfów ze świstem wysunął się z pochwy i gdy Arilyn uniosła go w obu dłoniach do góry, zamigotał w jasnym świetle poranka.

- Wyjdź - zawołała cicho.

W odpowiedzi z miecza uniosła się blada, lazurowa mgła i zawirowała w powietrzu, przyjmując znajomy, ale bezcielesny kształt. Harfiarka opuszczała dłonie, nim koniec księżycowej klingi nie oparł się o drewnianą podłogę. Arilyn prawie tego nie zauważyła, skupiając się całkowicie na postaci, która pojawiała się na jej oczach.

Przez chwilę miała wrażenie, że patrzy na własne odbicie w jakimś oświetlonym światłem księżyca stawie. Po chwili jednak cień elfa wyszedł z mgły i stanął przed nią, tak namacalny i śmiertelny, jak sama Arilyn. W przeciwieństwie do Harfiarki cień elfa odziany był w strój podróżny: znoszone, ale wygodne buty oraz bryczesy, które Arilyn, jeśli miała wybór, najchętniej nosiła.

Przez dłuższą chwilę półelfka i cień przyglądali się sobie z powagą. Arilyn przyszła nagle dziwna ochota, aby podrapać się w nos, by sprawdzić, czy cień zrobi to samo. Absurdalność tego pomysłu wywołała na twarzy Harfiarki nieznaczny uśmiech.

- Witaj ponownie, siostro - powiedział cień elfa, głosem dokładnie imitującym kontralt Arilyn. - Miałam nadzieję, że przywołasz mnie wcześniej.

Harfiarka splotła ręce na piersi i rzuciła gniewne spojrzenie.

- Byłam zajęta.

Smutny uśmiech przemknął po twarzy cienia.

- Ciągle obwiniasz się za śmierć tamtych Harfiarzy, chociaż zginęli z mojej ręki.

- Czy to jakaś różnica? - zapytała gorzko Arilyn.

- O tak. Przynajmniej na razie.

Półelfka zmarszczyła ze zdumienia czoło. Miała wiele pytań i wydawało się, że teraz nadszedł właściwy czas, by je zadać.

- Nie przypuszczam, byś miała ochotę mi to wyjaśnić.

- Nie bardziej niż ty chcesz to usłyszeć - odpowiedział cień elfa z niespodziewaną odrobiną czarnego humoru.

Arilyn uniosła pytająco brwi.

- To coś, co sama mogłabym powiedzieć - zauważyła. - Kim jesteś? Księżycową klingą czy mną?

- Obydwoma i żadną. - Cień umilkł, jakby ważąc następne słowa. - Wiesz, że każdy właściciel księżycowego ostrza dodaje mu nową moc, ale nie rozumiesz, jak to się dzieje. W przeciwieństwie do twoich poprzedników, nie poznałaś sekretów miecza, zanim zaczęłaś nim władać.

- A więc powiedz mi.

- To nie takie proste - ostrzegł ją cień elfa. - Księżycowe klingi to starożytne elfie artefakty i tajemnic związanych z ich wykuciem nie można właściwie opisać - podobnie, jak nie mogłabym przekazać ci słowami melodii, której nigdy nie słyszałaś, czy barwy, której nie widziałaś.

- Zrozumiałam. Co dalej? - powiedziała zwięźle Arilyn.

- Pozwól najpierw, że ci przypomnę, że księżycowa klinga zaakceptowała cię, gdy byłaś jeszcze dzieckiem, nie mówiąc już o tym, że jesteś pierwszym półelfem, który odziedziczył taki miecz! Ta decyzja nie była pochopna, przepowiedziano, bowiem, że oddasz elfom ogromne przysługi.

- Brama elfów - wymruczała Arilyn, wymawiając nazwę magicznego przejścia na Evermeet, które odkryła i walczyła w jego obronie.

- Nie tylko to - potwierdził zagadkowo cień. - Od chwili, gdy miecz cię zaakceptował, cały czas się do niego dostrajasz. Oto, w jaki sposób ja się pojawiłam. Z braku lepszego opisu przyjmij, że jestem uosobieniem twojej unii z księżycową klingą.

- Rozumiem. Czy wszystkie takie miecze mają takie postacie jak ty?

- Na morze i gwiazdy! Nie, wcale nie. Możliwość powoływania cienia elfa była jedną z mocy nadanych księżycowej klindze, którą nosisz. Przez Zoastrię - dodał ciszej cień.

Coś w tonie jego głosu upewniło Arilyn, że było to imię śpiącej wojowniczki.

- To, dlatego mam te sny. Od czasu sprawy zabójcy Harfiarzy nigdy mi się to nie zdarzyło! Czemu jednak pojawiły się po odnalezieniu ciała Zoastrii, skoro jesteś uosobieniem mojej unii z mieczem?

- Podobnie jak elfy, które były przed tobą, dodałaś księżycowej klindze moc - ciągnął cicho cień. - Moc, która odzwierciedla twój charakter i twoje potrzeby.

Arilyn wzruszyła ramionami ze zniecierpliwienia, nie mogąc się doczekać, aż cień przejdzie do rzeczy, których jeszcze nie znała.

- Księżycowe ostrza mają w sobie ogromną magię i ich moc stale wzrasta, gdy władają nimi kolejne osoby. Ale jak to z magią bywa, jej cena jest wysoka. - Cień przerwał i rozłożył ręce, jakby chciał pokazać to na swoim przykładzie. - Moje imię jest trafne, ponieważ jestem cieniem tego, czym się staniesz.

Arilyn patrzyła na swojego sobowtóra, nie chcąc zrozumieć, co mógł mieć na myśli. Podejrzewała jednak, że wie, o co cieniowi chodziło. Nagle zdała sobie sprawę, że w pewnym sensie zawsze to wiedziała.

- A zatem, kiedy umrę... - zaczęła.

- Mówiąc ściśle, ty nie umrzesz. Twoja życiowa siła wniknie w księżycową klingę. Jest to podstawowe źródło magii miecza.

Arilyn odwróciła się gwałtownie. Przez dłuższą chwilę patrzyła bezmyślnie w ścianę, starając się zapanować nad targającymi nią emocjami.

- Mówisz, więc, że ten miecz jest pełen martwych elfów - powiedziała w końcu.

- Nie! Takie rozumienie jest prymitywnym uproszczeniem, nie mówiąc już, że jest całkowicie niewłaściwe. Jeśli nie liczyć wyjątkowych przypadków, elfy są nieśmiertelne. Odchodzimy z tego świata w krainy Arvandoru nie doświadczając takiej śmierci, jaką znają ludzie. Ale tak, każdy elf, który przyjmuje księżycową klingę ma na uwadze, że jego czy jej przejście do Arvandoru zostanie opóźnione, być może na tysiące lat, nim nie wypełni się przeznaczenie księżycowego ostrza. Gdy miecz usypia, elfy zostają uwolnione. Wymaga to ogromnego poświęcenia, ale niektóre szlachetnie urodzone elfy podejmują się tego z radością dla dobra swojego ludu.

- Ale co ze mną? - wyrzuciła z siebie Arilyn pełnym udręczenia głosem. - Jestem pół-elfką! Bramy Arvandoru są zamknięte dla takich jak ja, a większość elfów, których znałam uważało, że nie mam duszy! Co stanie się ze mną? Z nami? - dodała gorzko.

Cień tylko potrząsnął głową.

- Nie wiem. Nikt z nas nie wie. Jesteś pierwszym półelfem, który włada taką bronią. Nie chcę zabrzmieć jak pierwszy lepszy kleryk roztrząsający problem życia po śmierci, dlatego nie będę się na ten temat wypowiadać. Będziesz musiała poczekać i sama się przekonać.

- Ale spodziewasz się, że najbardziej prawdopodobna jest wieczna niewola, trwanie w zamknięciu jak dżin w taniej brązowej lampie? - powiedziała z wściekłością Arilyn. - Dzięki, ale nie skorzystam.

- Nie możesz.

- A to niby, dlaczego? Niczego takiego nie przysięgałam!

- Twój los został określony, gdy po raz pierwszy sięgnęłaś po miecz - powiedział z naciskiem cień.

Lecz Arilyn potrząsnęła głową. Oczy jej płonęły.

- Przyjmę to, gdy będę popijać herbatę i wymieniać się opowieściami z cieniem Zoastrii! Musi istnieć jakieś wyjście! Gdzie znajdę kogoś, kto je zna?

- Arvandor - odparł ponuro cień. - I być może Evermeet.

Arilyn załamała ręce. Dla niej było to wszystko jedno. Nigdy nie zostanie przyjęta na wyspie elfów. Nigdy też, nawet dla ocalenia własnej duszy - jeśli rzeczywiście ją miała - nie wzięłaby nic niezasłużonego z rąk ludu swojej matki.

Niezasłużonego.

Nagle wściekła Harfiarka przypomniała sobie misję od królowej Evermeet i wiedziała już, co ma robić. Przyjmie to niemożliwe do wykonania zadanie i zrobi wszystko, by efekty jej działań przerosły oczekiwania Amlaruil - zrobi to po swojemu i na własnych warunkach! A gdy ukończy misję, królowa drogo zapłaci za jej służbę.

Arilyn uniosła miecz i spojrzała w twarz cieniowi.

- Wchodź - powiedziała ponuro. - Tam gdzie idę, klienci i tak już widzą podwójnie.


Rozdział szósty

- Już od dawna elfy nie dają o sobie znać - zaniepokoił się Vhenlar już nie po raz pierwszy. - Skąd będziemy wiedzieć, że nadchodzą? Prędzej usłyszysz własny cień skradający się z tyłu niż jedną z tych dziwacznych istot. Są jak duchy! Z tego, co wiemy, wszyscy wysłani na zwiad leżą teraz w jakiś krzakach z drugim uśmiechem pod brodą!

Bunlap skarcił wzrokiem nerwowego łucznika.

- Być może, ale będziemy wiedzieć - powiedział krótko. - Ja będę wiedział.

Gdy mówił, podniósł dłoń, by dotknąć sinej blizny na policzku, trzech zakrzywionych linii, które tworzyły prosty, ale wyrazisty obraz jakiegoś leśnego kwiatu. Bunlap widział już ten symbol gdzie indziej, a od dnia, w którym ten czerwonowłosy elf go nim oznaczył, robił wszystko, by inni także go zobaczyli, a szczególnie ci, którzy nie myśleli z sympatią o jego właścicielu, a przez to i o innych mieszkańcach Tethiru. Nienawiść Bunlapa byłaby niczym, gdyby nie podzielali jej inni.

Te elfy z Tethiru to wojownicze istoty, mimo że tak niskie i wychudzone. Pół tuzina, które najemnicy Bunlapa uprowadzili z leśnej polany, wydało im bitwę, chociaż ludzie mieli przytłaczającą przewagę. A to były tylko kobiety i niedorośli smarkacze! Żołnierze przetrzymywali tę grupę jako przynętę do zasadzki, ale w lesie było wiele innych elfów, które mogły obwiniać czerwonowłosego, którego strzały Bunlap rozmyślnie porozrzucał wokół zniszczonej elfiej osady.

Bunlap cieszył się na myśl, że może rozgniewać niektóre z granicznych plemion Elmanesse i zwrócić je przeciwko elfiemu wojownikowi, który go okaleczył i już nazbyt długo mu się wymykał. Niech długouche bękarty mają zajęcie - oto, za co mu płacono. Ale gdy nadejdzie czas zabicia czerwonowłosego, Bunlap zastrzegł sobie, że ten przywilej będzie należał do niego.

Najemnik oparł nogi na skrzynce ususzonego fajkowego ziela. Z lewego buta wyciągnął mały nóż, którym zaczął wydrapywać brud zza paznokci. Z małego okna, znajdującego się na wprost, miał doskonały widok na pole, rozciągające się pomiędzy stodołą a skrajem lasu. Barwy zachodzącego słońca odbijały się w niewielkim, krętym strumieniu, który dostarczał wodę dla spragnionych pól. W gasnącym świetle cienie były głębokie i długie. Mimo to nic i nikt nie był w stanie tamtędy się prześliznąć.

Większość ludzi siedzących na strychu stodoły zdawało się podzielać pewność Bunlapa. Tuzin najemników porozkładał się leniwie, grając w kości, strugając patyki lub w inny sposób zabijając czas. Minęło kilka dni od ich ostatniego wypadu w gęstwinę Tethiru i w miarę, jak upływał czas, strach przed elfim odwetem przeradzał się powoli w nonszalancję.

Vhenlar był jednak cały czas tak zdenerwowany jak mysz w gnieździe jastrzębia. Łucznik przechadzał się po poddaszu stodoły, bacznie przyglądając się temu, co widział za oknem, ale uważając, by nie znaleźć się na linii ognia. Na polu tuż pod nimi sześć przemokniętych elfów stało skutych łańcuchami i rozmieszczonych pomiędzy rzędami aromatycznych roślin. Zgodnie z zamiarem Bunlapa elfy powinny wyglądać na niewolników. Ufać w powodzenie takiego planu oznaczało to samo, co wierzyć, że trzy dzikie jelenie zaprzęgnięte do pługa równo zaorają pole. Dziwaczny mały ludek stanowczo odmawiał współpracy ze swoimi porywaczami. Nawet najmniejsze dziecko prędzej zniosłoby lanie, niż zerwało choćby listek. Chociaż osłabione brakiem snu i jedzenia oraz częstymi batami, elfy stawiały zaciekły i niewzruszony opór, który Vhenlar najbardziej podziwiał.

Łucznik patrzył, jak jeden z najemników stojących na straży zamachnął się batem, by ukarać krnąbrną niewolnicę. Upatrzona ofiara, elfia dziewczyna zbyt młoda jeszcze, by nadawać się do łóżka, spojrzała wyzywająco na bijącego ją mężczyznę.

Jej ręka powędrowała w górę, poruszając się z prędkością, mogącą równać się szybkości śmigającego skórzanego paska. Gdy tylko bat owinął się jej wokół nadgarstka, elfka przystąpiła do działania. Chwyciła rzemień i rzuciła się w tył tak prędko, że Vhenlar z trudem uwierzył, że coś takiego jest możliwe.

Nagłe pociągnięcie w połączeniu z pędem bicza zachwiało najemnikiem. Upadł do przodu, ale nie zdążył się jeszcze podnieść, gdy elfka była już na nogach. Z szybkością atakującego jastrzębia skoczyła na niego. Krótki ruch krwawiącej ręki i luźny teraz bat owinął się wokół szyi najemnika. Trzymając go w dłoni, elfie dziecko podskoczyło wysoko i stanęło bosymi stopami na pasie mężczyzny. Odbiło się mocno, rzucając się w tył i ciągnąc z całej siły bat. Vhenlar skrzywił się, gdy głowa najemnika odchyliła się gwałtownie w tył. Wydawało mu się, że słyszy dobiegający z daleka trzask łamanych kości.

- Kolejny spisany na straty - zauważył lakonicznie, patrząc jak podbiegło trzech strażników i powaliło dziewczynę na ziemię.

Gdy Bunlap wzruszył tylko ramionami, łucznik odwrócił się z powrotem do dziejącej się na dole sceny. Czuł się dziwnie nieswojo na strychu stodoły. Niemal jak w pułapce. Jednak Vhenlarowi nie było obce czekające ich zadanie. Podczas lat spędzonych w fortecy zwanej Mroczną Twierdzą, często ukrywał się pomiędzy skałami ponad pobliską przełęczą, by zabijać przechodzących tamtędy ludzi. Kiedy jacyś niedoszli najeźdźcy zagrażali zhentarymskiej twierdzy, Vhenlara zawsze wzywano na mury, by pomógł powystrzelać atakujących. Celność jego strzałów była niemal legendarna, a uwiarygodniało ją ponad dwieście ofiar, które łucznik miał na koncie. Ale w porównaniu z przedziwnymi umiejętnościami, jakie posiadały leśne elfy, Vhenlar czuł się jak niezdarny nowicjusz. Nawet precyzja, jaką zapewniał mu elfi łuk, nie wystarczała, by mógł dorównać przeciwnikowi.

Nagle kapitan skoczył na równe nogi - szare oczy błyszczały mu na okaleczonej przez elfa twarzy.

- Zaczęło się! - zasyczał Bunlap. - Na miejsca. Ruszać się!

Chociaż ludzie Bunlapa wymieniali między sobą niepewne spojrzenia, posłuchali się rozkazu. Ukląkłszy przy maleńkich okienkach, którymi dochodziło na strych powietrze, przygotowali broń, utkwili wzrok w linii drzew i czekali.

- Co usłyszałeś, kapitanie? - wymruczał Vhenlar, nasadzając strzałę na cięciwę, tym razem własną, o stalowym ostrzu i prążkowanych białoniebieskich piórach pochodzących od ptaka, który ożywiał smętny krajobraz jego rodzinnego Cormyru. Strzała mu pasowała, zupełnie inaczej niż te czarne, które zabierał z kołczanów martwych elfów, czy wydzierał z ciał własnych towarzyszy. W elfiej broni było coś nienaturalnego. Za każdym razem, gdy Vhenlar brał do ręki taki pocisk, nie mógł się oprzeć dziwnemu uczuciu, że może on w każdej chwili zwrócić się przeciwko niemu.

- Głos leśnego drozda - odparł z ponurą satysfakcją Bunlap. - Rodzaj ptaka, który nigdy nie wylatuje z lasu na pole. Wydaje się, że nasz elfi przyjaciel ma mniej rozumu niż ptak, którego naśladuje!

Vhenlar zmrużył oczy i spojrzał w stronę drzew, ale nic nie dojrzał. Skinął na uprowadzone elfy stojące na polu.

- Skoro ty rozpoznajesz śpiew ptaka, one też - zauważył.

To, pomyślał Vhenlar, było najsłabszym punktem planu Bunlapa. Elfi niewolnicy z pewnością zdali sobie sprawę, że stanowią przynętę do pułapki. Gdyby policzyły, wiedziałyby, że w drużynie, która zniszczyła ich domy było więcej ludzi niż teraz ich pilnowało. Ale elfy wiedziały wystarczająco dużo o swoich porywaczach, by rozumieć, że prawdopodobnie nie przeżyją próby uwolnienia. Vhenlar nie miał pojęcia, czy spróbują ostrzec potencjalnych wyzwolicieli, czy raczej będą siedzieć cicho i liczyć, że im się powiedzie.

Nagle nad polem przeleciała jasna strzała, a za nią dwie następne. Spadły na trzech strażników, którzy zajęci byli poskramianiem elfiej dziewczyny, używając do tego znacznie więcej siły, niż było konieczne. Mężczyźni skoczyli na równe nogi, klnąc z przerażenia i krzycząc z bólu, a ich głosy słychać było aż na poddaszu stodoły. Strażnicy odkręcili się w tył, starając się dosięgnąć strzał tkwiących pomiędzy łopatkami.

- Tuż poza zasięgiem, tuż nad sercem - wymruczał z podziwem Vhenlar. Był to zdumiewający pokaz umiejętności. Jeszcze bardziej niesamowity był dystans z jakiego celowano. Nawet gdyby wystrzelono z kuszy, prosty strzał nie dosięgnąłby strażników. By w ogóle trafić w ludzi, elfy musiały strzelić w górę pod dużym kątem, ufając, że ostrza wbiją się dokładnie w namierzony punkt.

Nim zdążył się nadziwić tym pokazem strzeleckich umiejętności, zrozumiał, na czym polegał plan niewidocznych elfów. Młoda elfka, nagle uwolniona, wyciągnęła zza pasa jednego ze zdenerwowanych ludzi topór i jednym silnym uderzeniem przecięła łańcuch, który ją krępował. Z lasu natychmiast wyleciała druga seria strzał i przebiła gardła trzech dręczycieli dziewczyny. Elfka zwinnie wyśliznęła się spomiędzy padających na ziemię ciał i niczym łania pobiegła w stronę drzew.

Vhenlar instynktownie upuścił elfi łuk i chwycił naładowaną kuszę. Nim jednak zdążył strzelić w elfkę, Bunlap chwycił go za nadgarstek.

- Głupiec! Zdradzisz nasze pozycje!

- A ona nie? - odparował.

Tym razem Bunlap nie wiedział, jak odpowiedzieć. Puścił rękę łucznika i skinął ponuro.

Vhenlar pociągnął za spust. Strzała pomknęła ku uciekającej dziewczynie i chociaż elfka była już na skraju zasięgu broni najemnika, mężczyzna wiedział, że nie chybił.

Nim jednak ostrze dosięgło jej pleców, z lasu odpowiedziano strzałem. Na tle ciemniejącej puszczy pojawił się nagle jasny błysk. To stalowy grot strzały Vhenlara uderzył w kamienne ostrze elfiej broni. Obie upadły na ziemię, a dziewczyna zniknęła pomiędzy drzewami.

- Na ciemną krew Bane'a - zaklął łucznik zdumionym głosem. Gdyby nie zobaczył tego na własne oczy, nie uwierzyłby, że jakiekolwiek śmiertelne stworzenie potrafi strzelić tak precyzyjnie, by uderzyć grotem w czubek lecącej innej strzały.

Bunlap najwidoczniej pomyślał podobnie, bowiem odsunął się od otwartego okna. Przyłożył ręce do ust i wykrzyczał rozkazy dla ludzi na dole. Strażnicy rozkuli uwięzione elfy i trzymając je jako tarcze, zaczęli ciągnąć je za stodołę.

- Rzeczywiście to coś pomoże - wymruczał Vhenlar. - Elfy są małe. Zbyt wielka część człowieka pozostaje nieosłonięta. Elfi łucznicy wcelowaliby w oko kolibra!

- Najwyżej stracimy kilku strażników - odparł zimno kapitan. - I co z tego? Zostanie nam wystarczająco dużo ludzi, by zdołali wyprowadzić niewolników poza zasięg strzału i wzroku. Dzikie elfy nie będą mogły stać w miejscu i walczyć, bo znajdą się w sytuacji, którą będą musiały przemyśleć. Co jakiś czas będziemy zabijać jedną z ich kobiet. Mogą siedzieć tam i delektować się dochodzącymi do nich odgłosami, gdy będziemy po kolei wybijać ich rodaków, albo opuścić schronienie, jakie daje im las.

Łucznik odpowiedział drwiącym prychnięciem.

- Wybór jest łatwy, to sobie pomyślałeś? - zapytał Bunlap. - Zapamiętaj moje słowa: ten elf o lisich włosach przyjdzie. Na lochy piekieł - ja przyjdę, choćby tylko po to, by podjąć wyzwanie, które zostało rzucone!

- Ale najbardziej ze wszystkiego, ten elf chce mnie - ciągnął kapitan najemników z ponurą satysfakcją. - Spojrzałem w jego oczy. To taka osoba, która lubi o sobie myśleć jako o szlachetnym dowódcy, ale w głębi duszy jest taka sama jak ja. Dla obydwu z nas stało się to sprawą osobistą.

* * *

Elfka wpadła do lasu w otwarte ramiona Tamary Dębowy Kij, jedynej kobiety w drużynie wojennej. Młoda wojowniczka uspokoiła dziecko, po czym odsunęła je na odległość ramion i doświadczonym okiem przyjrzała się dziewczynie, oceniając jej stan.

Miała wiele poważnych obrażeń: obrzęki i rozcięcia spowodowane uderzeniami bata, pozdzieraną skórę, zaognione rany od zardzewiałych łańcuchów. Drobne i chude ciałko było osłabione brakiem jedzenia, picia i snu. Elfka była zraniona także w inny niewidoczny sposób, który dostrzec potrafiły tylko bystre, jasnowidzące oczy Tamary. Kobieta aż wzdrygnęła się od potworności, które przeżyło dziecko. Ale jakiekolwiek uczucie litości zamarło, gdy Tamara zobaczyła zacięty wyraz oczu dziewczyny. Starsza elfka skinęła głową z uznaniem. To dziecko nie tylko przeżyje, ale będzie jeszcze walczyć!

- Dajcie małej sokolicy trochę wody - powiedziała z uśmiechem - a potem jeszcze łuk i kołczan!

Ale dziewczyna tylko machnęła przecząco ręką i wskazała na wycofujących się ludzi.

- Za późno już na to - powiedziała.

- Są poza zasięgiem - przyznał Lisi Ogień.

Wręczając jej bukłak z wodą i dając znak, by wypiła, dowódca przyjrzał się okienkom umieszczonym wysoko w drewnianym budynku w dalszym końcu pola.

Tam czekali na nich łucznicy. Tak jak się spodziewał, to była zasadzka. Nie podejrzewał tylko wcześniej, że Bunlap użyje elfich dzieci i kobiet, by zwabić przeciwników w pułapkę. Lisi Ogień skarcił się w duchu. Powinien był przewidzieć coś takiego, wiedząc, z kim ma do czynienia.

- Powiedz nam o naszym przeciwniku. Z iloma ludźmi walczymy? - spytał dziewczyny, zwracając się do niej, jak do równego sobie wojownika.

Ten wyraz szacunku sprawił, że oczy dziecka rozbłysły. Elfka przygryzła wargę i w skupieniu, kiwając głową zaczęła w myślach liczyć najemników.

- Polanę Rady zaatakowało więcej niż stu ludzi. Z tej liczby przetrwała jakaś połowa. Nasza szóstka zdołała zabić jeszcze kilku, nim zdołali nas tu przyprowadzić, ale było ich zbyt wielu, byśmy dały radę wszystkim!

- To normalne, gdy ma się do czynienia z ludźmi - wymruczał Tamsin, brat bliźniak Tamary.

- A w stodole? - wypytywał Lisi Ogień.

- Dziesięciu, może więcej - powiedziała. - Na polu było dwunastu strażników i dwa patrole po dziesięciu ludzi w lesie.

- Tymi nie musisz się martwić - zapewnił ją Tamsin tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, co do ich losu.

- Dwudziestu ludzi. Nas jest więcej o połowę - ucieszyła się Tamara.

- I w lesie mielibyśmy miażdżącą przewagę - powiedział dowódca. - Ale ludzie odwrócili tę bitwę, zmuszając nas do głupiego i samobójczego ataku, podczas gdy oni będą walczyć z ukrycia, tak jak do tej pory robiliśmy to my!

- To niezgodne z naszymi zwyczajami, ale jeśli powiesz nam, że tak trzeba, pójdziemy, dokąd wskażesz - odezwał się jeden z wojowników.

Pozostała trzydziestka przytaknęła i uniosła ręce na znak zgody w geście, którym elfy z Wysokich Drzew oddawały się pod rozkazy dowódcy. Lisi Ogień podziękował im skinieniem głowy, po czym odwrócił się, by ponownie przyjrzeć się nieznajomemu terenowi bitwy. Przez dłuższy czas elfy stojące za nim trwały w milczeniu, czekając z właściwą im cierpliwością, aż podejmie decyzję. Ciemność wokół nich gęstniała i słychać było jedynie nocne śpiewy ptaków i coraz szybsze cykanie świerszczy.

Nagle ciszę wieczoru rozdarł krzyk kobiety, wysoki, przeszywający i udręczony. Elfy zamarły, zaciskając ciemne palce na łukach i napinając mięśnie, by rzucić się pędem przez śmiercionośne pole.

- Nie - powiedział cicho Lisi Ogień, chociaż sam miał twarz wykrzywioną z bólu. - Oni chcą nas zwabić, a ich łucznicy wystrzelają nas, nim zdążymy dotrzeć do naszych ludzi. Wasza śmierć tylko przyspieszy ich!

- Co zatem? - zapytał Korrigash, podchodząc do przyjaciela.

Z dziwnym uśmiechem dowódca wyciągnął zza pasa kościany nóż i przeciął rzemień, który okalał mu czoło i przytrzymywał lisiej barwy włosy. Zwisało z niego kilka ozdób, które ułatwiały jego jasnym, rdzawym kosmykom dopasowywanie się barwą do lasu: pióra, misternie splecione trzciny i wysuszone bagienne pałki, które zebrał tej wiosny w Łabędziej Dolinie.

Zręcznym ruchem Lisi Ogień nasunął pałkę na drzewce strzały. Szepcząc cichą modlitwę, wyrażającą żal i uzasadniającą konieczność takiego postępowania, Lisi Ogień naciął korę karłowatej sosny, aż wypłynęła z niej graba kropla żywicy. Zdrapał ją nożem i nałożył na pałkę, po czym poprosił o pożyczenie noża wykutego z metalu.

Korrigash podał mu go bez słowa. Przestraszony wyraz jego czarnych oczu odbijał się na twarzach wszystkich elfów w drużynie, gdy Lisi Ogień potarł stalą o kamień. To, co proponował dowódca, było nie do pomyślenia dla leśnych elfów. Żywioł, który Lisi Ogień zdecydował się uwolnić, był ich zdaniem najstraszniejszą i najbardziej niszczącą siłą.

- Rośliny na polu są zielone i soczyste - powiedział cicho, wzniecając kolejną iskrę. - A pomiędzy stodołą a drzewami płynie strumyk. Budynek spłonie, ale ogień nie sięgnie lasu. Gdy ludzie zaczną uciekać z szopy, zaatakujemy. Zmusili nas, byśmy walczyli na otwartym polu. My zrobimy to samo.

- Ale nim zdołamy to przeprowadzić, nasi bracia będą już martwi! - zaprotestował Tamsin.

- Nie będą - powiedział Lisi Ogień z absolutną pewnością. - Żołnierze zachowają ich przy życiu i będą się nad nimi znęcać, nim nas nie zwabią. Wiele jest rzeczy, których w ludziach nie rozumiem, ale jedno wiem: ich dowódca nie spocznie, nim nie zmyje swojej hańby moją krwią.

Kolejny krzyk przeszył noc. Lisi Ogień skrzywił się i przystąpił do swojego straszliwego zadania. Znowu potarł stalą o kamień. Tym razem iskra padła na pokrytą żywicą pałkę. Elf dmuchnął na nią leciutko, rozpalając prowizoryczną pochodnię. Gdy strzała była gotowa, szybko nałożył ją na broń. Z siłą większą, niż można by się spodziewać po jego wątłej sylwetce, elf naciągnął cięciwę, tak że płonący grot cofnął się poza ramię łuku. Przez chwilę trzymał ją w ten sposób, czerpiąc dodatkową moc z leśnego runa, na którym stał. Następnie wypuścił strzałę i wydał z siebie okrzyk podobny do głosu sokoła.

Ognisty pocisk pomknął przez noc jak spadająca gwiazda, uderzając w otaczające stodołę wyschnięte chwasty, połamane i wygniecione przez dziesiątki stóp przechodzących tamtędy osób. Gdy dym zaczął unosić się w górę, elfie strzały nie pozwalały się zbliżyć tym, którzy chcieli ugasić rosnące płomienie.

Plugawe przekleństwa oraz okrzyki strachu i złości zaczęły dobywać się z budynku pośród kłębów dymu, aż w końcu ludzie zostali zmuszeni wyjść z płonącej stodoły na otwarte pole.

- Strzelajcie, gdy możecie, walczcie twarzą w twarz, gdy musicie - powiedział krótko Lisi Ogień. - Miejcie w pogotowiu drugą broń; gdy tylko będzie to możliwe, musimy uzbroić wszystkich zakładników, którzy są zdolni do walki. Ty, mała siostro, poczekaj tu na nasz powrót.

Ale uratowana dziewczyna wyrwała mu z rąk stalowy nóż.

- Za moją matkę - powiedziała i nim zdążył zaprotestować, pokazała mu kościany sztylet, który dała jej wcześniej Tamara.

- Jesteś dzielnym i zaprawionym w boju wojownikiem, ale jesteś też ranna - powiedział łagodnie.

- Mimo to mogę walczyć - powiedziała z naciskiem. Oczy błyszczały jej zapałem, gdy chwyciła jego dłoń i przycisnęła ją sobie do ust. - I pójdę za tobą na śmierć, a nawet dalej.

To mówiąc, elfka puściła się pędem przez pole, a jej wiotka, ciemna postać odbijała się na tle skaczących płomieni. Pozostałe elfy ruszyły za nią natychmiast, rozbiegając się promieniście i poruszając się cicho jak stado wilków

Lisi Ogień i Korrigash wymienili cierpkie spojrzenia i rzucili się do biegu.

- Zawsze zastanawiałem się, w jaki sposób ty z naszej dwójki zostałeś dowódcą - zauważył czarnowłosy elf. - Szczególnie, jeśli wyprzedzam cię zarówno w biegu, w strzelaniu, jaki w walce wręcz.

Przelotny uśmiech rozjaśnił ponurą twarz Lisiego Ognia.

- Zapamiętam sobie to wyzwanie, przyjacielu, i udowodnię ci kiedyś, że się mylisz! A zatem, w czym tkwi sekret?

- Wiesz, kiedy pójść czyimś śladem - powiedział Korrigash.

Czarne oczy dowódcy zwróciły się w stronę młodej wojowniczki. Dobiegła do ludzi jako pierwsza. Jej szczupła postać była ledwie widoczna w kłębach dymu. Przykucnęła nad leżącym mężczyzną, nie przestając jednak zadawać celnych pchnięć sztyletem.

Lisi Ogień skinął głową, na znak, że przyjaciel ma rację, chociaż on sam nigdy wcześniej nad tym się nie zastanawiał. Korrigash posiadał dar wyrażania wielu rzeczy w niewielu słowach.

- Południe i dwie - powiedział przez zaciśnięte zęby Korrigash, oznaczając porę dnia i kierunek.

Jego przyjaciel bez namysłu chwycił łuk i wypuścił strzałę przed siebie i na prawo. W kłębach dymu pojawił się na moment żołnierz z elfim grotem utkwionym w brzuchu i wyrazem zdziwienia na twarzy. W dłoni trzymał długi, ciągle jeszcze kręcący się łańcuch, którym zamierzał rzucić w Lisiego Ognia. Prowizoryczna broń wymknęła się spod kontroli i owinęła wokół ręki człowieka, wydając nieprzyjemny dźwięk i łamiąc kości. Gdy mężczyzna otworzył usta, by krzyknąć, trysnął z nich tylko jasny strumień krwi.

Lisi Ogień odwrócił się, bowiem widok umierających wrogów nie sprawiał mu przyjemności. Dotknął ramienia drugiego elfa w niemym podziękowaniu i wyciągnął sztylet. Teraz nie było już czasu na rozmowę. Wokół nich wrzała bitwa, bombardując ich piekielną kakofonią dźwięków: trzaskiem płomieni, okrzykami gniewu i bólu i ogłuszającym pulsowaniem krwi w ich własnych uszach. Dwa elfy odwróciły się do siebie plecami, by wspólnie zmierzyć się z koszmarem, którego obaj od dawna się obawiali i żaden z nich nie rozumiał:

Zmierzyć się z wojną przeciw ludziom.

* * *

Drzwi w Skaczącym Wielorybie otwarły się z trzaskiem, trzęsąc kilkoma warstwami szyb w oknach wychodzących na dok. Do sali wpadła elfka, jakby wepchnął ją tam porywisty wiatr dziwacznej letniej burzy. Jak na elfa, była niespotykanie wysoka. Miała białą cerę i kruczoczarne włosy - zadziwiające połączenie, częste u księżycowego ludu. Żywe błękitne oczy płonęły jej jak magiczne ognie, gdy szła zdecydowanym krokiem przez nienaturalnie milczącą salę.

Sandusk Truffledigger, barman-niziołek, patrzył nieufnie na kobietę, która stanęła nad nim niczym gradowa chmura.

- Gdzie Carreigh Macumail? - zapytała, podkreślając pytanie uderzeniem obu dłoni o błyszczący drewniany bar.

Niziołek z zadowoleniem stwierdził, że jej głos, melodyjny pomimo gniewnego tonu alt, był zdecydowanie półelfi - nie tak bezbarwny jak mowa ludzi, ale pozbawiony muzyki i magii głosu elfów. Elfy i ludzie byli równie kłopotliwi, ale według Sanduska półelfi mieszaniec był lepszy niż którakolwiek czysta wersja. Półelfy były wystarczająco dobrze traktowane w Zazesspurze, ale poruszały się na granicy i większość z nich dobrze o tym wiedziała. Nasilające się rasowe konflikty w Tethyrze stawiały je w niepewnej sytuacji, która zmuszała do pilnowania swoich zachowań i zwracania uwagi na to, jak są postrzegane.

Ta kobieta była jednak zdecydowana, by uważano ją za wyjątek. Gdy barman nie odpowiedział wystarczająco szybko, półelfka chwyciła go obiema rękami za tunikę i podniosła nad bar, by spojrzeć mu prosto w twarz.

- Znam i doceniam dobrą reputację Skaczącego Wieloryba, jaką się cieszy, chroniąc swoich klientów, i zapewniam cię, że nie mam zamiaru skrzywdzić kapitana Macumaila - powiedziała cicho. - Ty jednak, to zupełnie inna sprawa. Mów.

- Nie ma go! - zapiszczał barman. - Odpłynął!

Arilyn potrząsnęła nim gwałtownie.

- To już wiem. Wiem także, że ma zwyczaj informować cię, gdzie się wybiera. Mów albo nadzieję cię na rożen jak królika!

- Ale ja jestem niziołkiem - zaprotestował rozdzierającym jękiem Sandusk, tak że słychać go było we wszystkich kątach gospody. Już dawno nauczył się, że tych wyższych od niego łatwo można zawstydzić i jak większość niziołków rozdzielał hojną ręką poczucie winy. - Sięgam ci tylko do pasa!

Półelfka uśmiechnęła się lodowato.

- Więc użyję krótkiego miecza.

Sandusk zastanowił się nad porażającą logiką tego stwierdzenia.

- Nie jest daleko - powiedział przyciszonym głosem, by zachować dyskrecję. - Wędrowiec we mgle podniósł kotwicę zaledwie dziś rano. Kapitan Macumail mówił coś o spotkaniu z łowcami piratów. Być może jeszcze uda ci się go złapać.

Arilyn przyglądała się niziołkowi przez chwilę, po czym skinęła szorstko głową i postawiła go na ziemi. Odwróciła się i wyszła z gospody. Nie zatrzymując się, podeszła do brzegu doku i zanurkowała sprawnie pod wodę.

Jakiś speszony klient potrząsnął głową i prychnął.

- Na rany Ilmatera! Co ta głupia elfia dziewka zamierza? Dopłynąć do statku Macumaila?

Niziołek dostrzegł w tych słowach dla siebie szansę. Wygładził tunikę, po czym napełnił kufel gościa z dzbana pełnego pienistego napoju.

- Mój drogi panie, wcale by mnie to nie zdziwiło. A jeśli chce się pan założyć, chętnie postawię na to, że sprowadzi go tu z powrotem przed świtem.

* * *

Arilyn zanurkowała głęboko i zaczęła spokojnie i rytmicznie płynąć na zachód. Błogosławiła przy tym Czarną Perłę, starą przyjaciółkę i morską półelfkę za czarodziejski amulet umożliwiający oddychanie pod wodą, dzięki któremu mogła wejść do podwodnego świata. Harfiarka nie lubiła magii i magicznych przedmiotów, ale trzymała ten talizman przez wiele lat ze względu na przyjaciółkę. Ostatnio potrzebowała go tak często, że z przyzwyczajenia zaczęła go stale nosić.

Płynąc, starała się uważać na niebezpieczeństwa czyhające w przybrzeżnych wodach Zazesspuru. Nie brakowało tu kolonii sahuaginów. Krążyły nawet plotki, że stworzenia te zdołały porwać kilka statków, które wykorzystywały do piractwa. Pogłoski te nie były potwierdzone. Zaginione statki nie były rzadkością, ale pirackie ataki przeżywali nieliczni, dlatego prawie nikt nie był w stanie powiedzieć, jaka była prawda o dziwnych korsarzach. Lecz Arilyn wiedziała, co wiedziała. Tam gdzie byli sahuagini, żyły także morskie elfy, a ona od dawna pozostawała w lepszych stosunkach z tymi, co mieszkały pod wodą, niż z tymi, co stąpały po ziemi. Wiedziała zapewne więcej o życiu morskiego ludu niż trzymające się na uboczu elfy z tethyrskiego lasu.

Las Tethir był rozległy i stary. Ciągnął się od podnóży Gór Śnieżnych na wschodzie po Półwysep Gwiezdnych Iglic i prawie samo morze na zachodzie. Ale w bagnistej zachodniej części lasu mieszkało niewiele elfów. Ta ziemia została dawno temu oddana ludziom i ich ciemnym przedsięwzięciom. Kłusownicy wycinali stare drzewa na maszty, piraci cumowali w wąziutkich zatoczkach. Nawet sahuagini mieli bazy na Półwyspie. A zatem także i elfy. I to nie tylko morskie. Skoro mieszkańcy morza zajęli się żeglarstwem, elfi lud Evermeet posłał tam swoje statki, by wyrównać siły.

W głębokiej zatoce obok końca półwyspu, ukryta za postrzępionymi skałami, zarówno prawdziwymi, jak i iluzorycznymi, znajdowała się mała placówka elfiej floty. Przed oczami ciekawskich chroniła ją magiczna zasłona, a dowodzili nią księżycowi oficerowie z królewskiej floty. Macumail zdradził ten sekret Arilyn kilka lat wcześniej, zaraz po tym, jak po raz pierwszy otrzymał tytuł przyjaciela elfów i pozwolenie na przybijanie do brzegów Evermeet. Kapitan powrócił z wyspy elfów pełen opowieści o tamtejszych cudach i świecący jak księżyc odbitym blaskiem królowej Amlaruil. Chociaż Arilyn nie miała cierpliwości do opowiadań o elfiej władczyni, słuchała ich i zapamiętywała, co tylko mogła. Ponieważ Macumail mógł zatrzymać się w Zazesspurze tylko na pewien czas, jeśli nie chciał wzbudzić podejrzeń, co do swoich intencji, Arilyn spodziewała się, że udał się do elfiego portu. Nie wątpiła, że pozostanie w zasięgu ręki, nim nie wykona polecenia Amlaruil.

Kątem oka dostrzegła po lewej strome znajomy kształt poruszający się w ciemnej wodzie: postać elfa, mniejszego od lądowych i prawie niewidocznego zza poskręcanych łodyg wodorostów, których użył jako osłony. Gdyby nie jej wrażliwy na ciepło wzrok, nie zauważyłaby go wcale.

Elf był najwyraźniej częścią patrolu. Do pasa miał przywiązaną starannie zwiniętą sieć oraz kilka sztuk ostrej broni. Wzrok miał uważny i czujny. Arilyn nie miała wątpliwości, że inny elf, podobnie uzbrojony, zbliżał się do niej z prawej strony.

Podniosła w górę obie ręce, by pokazać, że nie ma w nich broni. Potem odwróciła się powoli w stronę pierwszego elfa. Używając języka migowego, którego nauczyła się od Czarnej Perły, pracowicie wyjaśniła, że potrzebuje odnaleźć Macumaila. Dodała też niechętnie, że działa z polecenia Amlaruil z Evermeet.

Oczy morskiego elfa pojaśniały z uwielbienia na wspomnienie elfiej królowej. Był to wyraz, który Arilyn widywała o wiele za często na twarzy Macumaila, czy jakiejkolwiek innej osoby, która znała królową Amlaruil. Nawet Elaith Craulnobur, zepsuty księżycowy elf, którego Arilyn miała okazję spotkać i który spędził wiele lat poza Evermeet, doskonaląc swoją reputację okrutnika i zręcznego wojownika, rozrzewniał się, gdy słyszał imię elfiej monarchini. Harfiarka uśmiechnęła się szeroko i skupiła wzrok na gestykulujących, złączonych błoną palcach elfa.

Macumail przyjaciel elfów mówił o tobie, Arilyn Księżycowy Kwiat. Nasi ludzie otrzymali polecenie, by wypatrywać twojego przybycia, chociaż spodziewaliśmy się, że przypłyniesz łodzią. Podniósł jedną rękę, przechylając ją w bok na znak, że żartuje.

Arilyn nie była jednak w nastroju na zabawę. „Księżycowy Kwiat” to było nazwisko królewskiej rodziny Evermeet, nazwisko jej matki, którego Arilyn nigdy nie zamierzała sobie przywłaszczyć. Bez wątpienia był to zwykły błąd, ale taki, który ją drażnił.

Księżycowa Klinga, poprawiła go, wolniej i wyraźniej gestykulując, ale elf odwrócił się już w inną stronę i z zapałem mówił coś do swojej towarzyszki, odróżniającej się krótko przyciętymi zielonymi lokami i błyszczącym trójzębem, który miała w dłoni. Dwa elfy odbyły krótką rozmowę, poruszając palcami tak szybko, że Arilyn nie mogła za nimi nadążyć. Następnie pokazały, żeby płynęła za nimi.

Harfiarka westchnęła, wypuszczając strumień bąbelków i zaczęła płynąć za mieszkańcami morza. Arilyn była dobrym pływakiem, ale nie była w stanie dotrzymać tempa elfom. Kilkakrotnie eskorta zapominała o tym, zostawiając ją daleko w tyle, po czym zawracała, by jej nie zgubić.

Na szczęście Wędrowiec we mgle nie wypłynął daleko na wody zatoki. Przed wschodem księżyca troje pływaków zobaczyło go na horyzoncie. Morskie elfy pożegnały się ze swoją podopieczną i zniknęły w ciemnej wodzie, zostawiając Arilyn, by sama podpłynęła do ludzkiego statku.

Ku zdumieniu Arilyn żaglowiec miał zarzuconą kotwicę. Było to ryzykowne, bowiem nawet tak niedaleko od Zazesspuru piractwo nie było rzadkością. Wspięła się po linie i cicho przeskoczyła przez burtę na pokład. Wytrząsnąwszy wodę z uszu, usłyszała za sobą syk stali wysuwanej z pochwy - dźwięk, którego nie można było pomylić z żadnym innym.

Jej własny miecz niemal wskoczył jej w dłonie. Trzymając księżycowe ostrze mocno w obu rękach, Arilyn odwróciła się, by stawić czoła napastnikowi.

Mężczyzna był młody. Jasnorude włosy i szeroka twarz z kartoflowatym nosem wskazywały na to, że pochodził z zachodnich wysp Moonshae. Uzbrojony był w dwustronny miecz i pasujący do niego sztylet typowy dla tamtych okolic. Arilyn chwyciła nieco wygodniej broń, szykując się na spodziewany atak. Zgodnie z jej przewidywaniami mężczyzna wykonał niską fintę. Był to popularny ruch, po którym zawsze następowało pchnięcie sztyletem i wysokie, zamaszyste cięcie mieczem. Wśród mieszkańców Faerunu funkcjonowało wiele stylów walki - Arilyn znała je wszystkie.

Odparła cięcie silnym uderzeniem w dół, które wbiło czubek broni przeciwnika w pokład. Nim zdążył użyć sztyletu, uniosła klingę tak gwałtownym ruchem, że mniejsza broń wyleciała człowiekowi z ręki, obracając się w powietrzu. W tym samym momencie naskoczyła na zwrócony w dół miecz przeciwnika, wyszarpując mu go z dłoni. Cała akcja zajęła jakieś dziesięć sekund.

Przez chwilę młodzieniec stał po prostu w miejscu, rozbrojony i zbyt zdumiony przebiegiem walki, by zrozumieć jej wynik. Po chwili jednak w jego oczach pojawiło się zrozumienie czekającego go losu i usta otwarły mu się, by przed śmiercią ostrzec pozostałych.

Arilyn wsunęła szybko księżycowe ostrze z powrotem do pochwy i zanurzyła ręce w jasnych włosach mężczyzny. Pociągnęła go do przodu, uderzając mocno głową w jego czoło, po czym odepchnęła go, z trudem obracając się w lewo. Podniosła w górę prawe kolano i zadała silny cios w brzuch. Gdy mężczyzna zgiął się wpół z cichym och! zdumienia i bólu na ustach, Arilyn zmieniła kierunek i odwróciła się znowu, uderzając z całej siły w nadstawiony kark młodzieńca. Człowiek upadł bez czucia, ale bez poważniejszych obrażeń.

- Wstyd - zauważył głęboki, nieco rozbawiony głos za jej plecami. - A ja wiązałem z chłopakiem duże nadzieje. Nie ma szczęścia do kobiet tak jak jego ojciec, to pewne.

Arilyn odwróciła się i spojrzała na okoloną bokobrodami twarz kapitana.

- O nie, tylko nie mów, że to twój syn!

- Dziewiczy rejs - potwierdził Macumail z kpiarskim uśmiechem - wybacz to określenie. Nie bądź taka wystraszona. Chłopakowi nic nie dolega, chociaż nazajutrz będzie mu szaleć w głowie własna burza Umberlee. Pozwólmy mu to przespać, podczas gdy my pomówimy o innych sprawach. Zapraszam do mojej kabiny.

Arilyn skinęła i pozwoliła kapitanowi zaprowadzić się do niezwykle dużej i luksusowej kabiny, w której stało ogromne łóżko dopasowane do wzrostu i tuszy Macumaila, okuta mosiądzem komoda, mały stolik do pisania i dwa krzesła. Gdy Arilyn usiadła, zdała sobie nagle sprawę, że z wody cieknącej z jej mokrych ubrań powstaje na turmijskim dywanie Macumaila kałuża.

- Wypij - powiedział radośnie kapitan, wręczając jej kielich wina. - To cię rozgrzeje.

Wzięła go do ręki i łyknęła trochę, po czym odstawiła puchar na morską komodę.

- Przemyślałam twoją propozycję.

- Miałem nadzieję, że tak będzie - powiedział równie szczerze i uśmiechnął się szeroko. - Założę się, że aby uzyskać informacje o moim miejscu pobytu, musiałaś oczarować naszego małego przyjaciela Sanduska?

Arilyn zareagowała na kpinę wzruszeniem ramion. Metoda, którą zastosowała była gwałtowna, nawet w jej opinii, ale zbyt wiele miała do stracenia i zbyt osobiście podchodziła do czekającego ją zadania, by móc pozwolić sobie na wyrzuty sumienia, czy tracić czas na dyplomację.

- Czy przekażesz moją odpowiedź i warunki Amlaruil z Evermeet? I czy potrafisz podrobić jej zlecenie? Nie mam czasu, ale potrzebuję tak dobrego falsyfikatu, jaki tylko zdołasz zrobić.

- Nie ma takiej potrzeby - powiedział Macumail. Ze stosu na stoliku wyjął kawałek pergaminu i wręczył go Harfiarce. Arilyn przyjrzała się elfiemu dokumentowi: wyglądał na kopię pisma, które zniszczyła.

- Oryginalna rzecz - oświadczył kapitan. - Lady Laeral nalegała, bym wziął dodatkową kopię albo dwie. A co do warunków, królowa upoważniła mnie, bym zaprzysiągł w jej imieniu każdą zapłatę, o jaką poprosisz.

- Co za mądrość i umiejętność przewidywania - wymruczała oschle Arilyn, patrząc ciągle na pergamin, który trzymała w rękach. - Rzadko mi płacą czystym wekslem, chociaż korzyść płynąca z zaoszczędzonego czasu jest oczywista dla wszystkich.

Gdy upewniła się, że propozycja elfiej królowej jest autentyczna i że wszystko było w porządku, Arilyn odłożyła pergamin na stół i podniosła wzrok na gospodarza.

- Czy możesz zabrać mnie natychmiast z powrotem do Zazesspuru?

W odpowiedzi Macumail podniósł się z krzesła i pociągnął za sznurek dzwonka wiszący na gładkiej ścianie.

- Moja droga damo, jestem całkowicie na twoje usługi. Wiesz jednak, że doki są zamknięte przed świtem.

- Świt mi pasuje - zgodziła się Arilyn.

- Obok mojej jest druga kabina. Podczas tego rejsu jest pusta i będzie mi niezwykle miło, jeśli zechciałabyś tam odpocząć. W dużej komodzie powinnaś znaleźć jakieś suche ubrania, w które mogłabyś się przebrać na noc. Jeśli będziesz potrzebować czegoś jeszcze, wystarczy poprosić.

Twarz Arilyn rozjaśnił uśmiech wdzięczności, zmieniając jej wyraz i wywołując w błękitnych oczach kapitana znajomy błysk porozumienia.

Półelfka stłumiła westchnienie. Być może kapitan działał na życzenie królowej Evermeet, ale ze wszystkiego, co można było o nim usłyszeć wynikało, że jego upodobanie do elfich kobiet nie zaczynało się i nie kończyło na Amlaruil. Nie zdziwiło Arilyn, że kabina gościnna była zaopatrzona w damską garderobę i nie wątpiła, że uda jej się znaleźć kilka ubrań pasujących na jej elfie kształty. Plotki głosiły, że zielona druidka nie była jedyną elfką, która znalazła swe miejsce w sercu Macumaila. Co więcej, błysk w jego oczach sugerował, że kapitan nie miałby nic przeciwko dodaniu do kolekcji miłych wspomnień także i półelfki. Nie chcąc wgłębiać się w ten temat, Arilyn podziękowała gospodarzowi i wstała, by pójść za służącym, który przyszedł wezwany przez Macumaila.

Kapitan patrzył jak odchodziła i czekał, nim nie usłyszał przesuwanego rygla w drzwiach jej kabiny. Potem usiadł przy stoliku i wziął do ręki pergamin, który Arilyn tam zostawiła. Powoli, z trudem, odczytał elfie pismo do miejsca, gdzie wymienione było imię królewskiego ambasadora.

Macumail otworzył niedużą szufladę pod stolikiem i wyjął z niej malutką buteleczkę z atramentem. Była to oryginalna elfia robota, o rzadkim ciemnopurpurowym odcieniu uzyskanym z mieszaniny jagód i kwiatów, które rosły tylko na Evermeet. Ostrożnie odkorkował flakonik i zanurzył pióro w drogocennym płynie. Z mrówczą skrupulatnością dodał do tekstu kilka maleńkich zawijasów i kresek.

Był to szczęśliwy zbieg okoliczności, pomyślał Macumail posypując pergamin wysuszającym proszkiem, że elfie słowa Księżycowa Klinga i Księżycowy Kwiat były na wygląd tak do siebie podobne.

Kapitan słyszał od Laeral opowieść o bramie elfów i nieszczęściu, jakie sprowadziła ona na królową Amlaruil. Ujrzawszy smutek malujący się w oczach władczyni i współczując jej ze względu na uwielbienie, jakim ją darzył, Macumail nie chciał uczynić niczego, co sprawiłoby dodatkowy ból cudownej monarchini.

Ale Macumail darzył też wielkim szacunkiem półelfią wojowniczkę i rozumiał wagę stojącego przed nią zadania. Wiedział też, podobnie jak każdy inny człowiek, o trudnościach, jakie napotka Arilyn w cieniu Tethiru.

Sam kochał kobietę z lasu, zieloną elfią druidkę, której dziwny, jasnowidzący umysł zdumiewał go wciąż na nowo. Ale od swojej elfiej kochanki dowiedział się wystarczająco wiele o mieszkańcach Tethiru, by przypuszczać, że odrzucą oni półelfiego ambasadora, a może nawet zabiją. Udawanie elfa czystej krwi nigdy nie było łatwe dla ludzkich dzieci, nawet dla kogoś tak sprytnego i pomysłowego jak Arilyn. Dlatego Macumail obmyślił strategię, która mogła jej w tym pomóc.

Elfie zwyczaje nadawania tytułów i nazw były niezmiernie skomplikowane. Chociaż nie było rzadkością, że elf przyjmował nazwisko, które mówiło o konkretnej umiejętności i broni, którą władał - takie jak na przykład Śnieżny Biegacz, Dębowy Kij czy Jesionowy Łuk - te tytuły były przeznaczone do codziennego użytku: podczas podróży, w kontaktach ze znajomymi czy obcymi, a w szczególności z ludźmi i krasnoludami. Między sobą jednak elfy uważały, że w oficjalnych kontaktach kluczowe znaczenie ma podanie nazwiska rodowego i wymienienie przodków. Dla Arilyn przedstawienie się elfiemu plemieniu tylko nazwą miecza, który nosiła, byłoby poważnym naruszeniem protokołu. Prawie na pewno posłużyłoby to za dowód, że Harfiarka jest fałszywym ambasadorem. W jej przypadku byłoby to szczególnie niebezpieczne, bowiem o księżycowych klingach wiedziano, że były dziedziczne, a odmowa przedstawienia się nazwiskiem rodowym, byłaby uznana przez elfy jako jawne, aroganckie przyznanie się, że nie jest się tym, za kogo się podaje. A taka osoba, zauważył cierpko Macumail, zostałaby przyjęta wśród elfów jak synowa ogra.

Mając to na uwadze, kapitan postanowił dać Arilyn rodowe nazwisko i starożytną genealogię, a to wszystko kilkoma niewielkimi pociągnięciami pióra. Przekonanie, że ten zaszczyt naprawdę jej się należy, złagodziło trochę jego wątpliwości. Nie wątpił też, że chwała pożyczona od królewskiej rodziny będzie służyć półelfce jako ochronny parasol i uciszy wiele pytań, nim zostaną zadane. A w końcu było powszechnie wiadomo, że księżycowe elfy najbardziej ze wszystkich ras przypominają ludzi!

Elfy Tethiru trzymały się na uboczu, ale wiedziały, że na Evermeet nie są wpuszczane półelfy i nie przyszłoby im do głowy, że któremuś z nich pozwolono nosić nazwisko królewskiej dynastii. List napisany ręką Amlaruil, uznający Arilyn za jej potomka, powinien załatwić sprawę. Takie oszustwo nigdy by nie przyszło do głowy dumnej półelfce, nie przystałaby też na to, gdyby kapitan wyjaśnił swoje zamiary.

Według Macumaila te dwie kobiety były bardzo do siebie podobne, elfia królowa i nie do końca elfia wojowniczka.

- Wybaczcie moje panie - wyszeptał, zwijając pergamin i wsuwając go do tuby. - I niech bogowie sprawią, że gdy któraś z was odkryje, co zrobiłem, będą mnie dzielić od niej szerokie i niespokojne wody!

* * *

Zgodnie z danym słowem Macumail przywiózł Arilyn z powrotem do Zazesspuru przed świtem. Ostatni dzień w tethyrskim mieście przemknął jej niepostrzeżenie, ponieważ przed wyprawą do lasu miała jeszcze sporo spraw do załatwienia. Trzeba było potwierdzić i zakończyć wcześniej poczynione przygotowania, wysłać wiadomości, zebrać materiały.

Był jednak jeden osobisty szczegół, który odkładała na później tak długo, jak tylko się dało. Nie mogła opuścić Zazesspuru nie porozumiawszy się ze swoim harfiarskim współpracownikiem, nie chciała też zawiadamiać go listem, czy przez posłańca. Ociągała się jednak ze spotkaniem z młodym szlachcicem. Danilo od razu zrozumie niebezpieczeństwo jej misji i nie zaakceptuje z łatwością rozstania, które może okazać się ostateczne. Co gorsza, uparty głupiec może nawet wymyślić sposób, by pójść jej śladem!

Ale gdy zbliżał się zmrok, Arilyn przygotowała się na wejście do świata Danila. Ubrała się w swoją jedyną elegancką suknię, luźno skrojoną z ciemnoniebieskiego jedwabiu, z zewnętrzną warstwą pokrytą haftem oraz udrapowaną i ozdobioną wstążkami w taki sposób, że skrywała pas z bronią, ale dawała jej szybki dostęp do księżycowej klingi. Uczesała włosy, by przykrywały szpiczaste uszy i posmarowała się odrobiną różanej pomadki, by nadać swojej białej skórze bardziej ludzkie zabarwienie. Na koniec, by wyglądać na osobę bogatą i zapewnić sobie wstęp do wykwintnych klubów i gospód, gdzie bywał jej współpracownik, Arilyn wsunęła na palce kilka złotych pierścieni z szafirem i przypięła do piersi pasującą do nich broszkę z drogimi kamieniami.

Danilo lubował się w pięknej biżuterii i wyraźnie lubił Arilyn w niej oglądać. Po prawie trzech latach półelfka zebrała całkiem pokaźną kolekcję. Na początku kilka razy nie przyjęła podarunku, ale Danilo postawił sobie za cel nauczenie się wszystkich elfich świąt i szczególnych dni, by wręczać jej prezenty wtedy, gdy najtrudniej było odmówić. Wśród denerwujących cech jej towarzysza - a tych było wiele - była umiejętność obchodzenia, a nawet ubiegania, prawie każdego sprzeciwu wyrażanego przez kobiety. Nie uszło tez uwagi Arilyn, że sama posiada znacznie większą odporność na jego urok niż wiele mieszkanek Zazesspuru. Albo też kobiet z Waterdeep, albo z Wrót Baldura...

Z westchnieniem Arilyn przerwała te nieprowadzące do niczego rozważania. Weszła do wynajętego powozu i przygotowała się na długi wieczór. Danilo zazwyczaj jadł kolację w jednym z kilku klubów czy gospód, a pod wpływem jej nalegań nigdy nie stosował w tym żadnego planu. Dlatego znalezienie go mogło zająć trochę czasu.

Pierwszy przystanek zrobiła w Wiszącym Ogrodzie, gospodzie urządzonej w taki sposób, by odwzorowywać gust i upodobania obecnego władcy Zazesspuru. Arilyn nie przepadała za tym miejscem - jak na jej gust za bardzo przypominało Calimport - ale Danilo przychodził tu często, by delektować się winem i muzyką. Wędrowni bardowie i lokalni muzycy mieli tu nocą występy.

Gdy ubrana w zwiewne jedwabie kelnerka prowadziła przebraną Harfiarkę do stolika, pośród głosów cichych rozmów dały się słyszeć dźwięki harfy. Zgodnie z panującą modą artystka zagrała najpierw całą melodię ballady, a potem zaczęła śpiewać. Było w tej muzyce coś jakby znajomego. Arilyn nie należała do tych, którzy interesują się występującymi po gospodach bardami, ale słuchała z uwagą, gdy pieśniarka, młoda kobieta o oliwkowej cerze i ciemnych włosach typowych dla mieszkańców Tethyru, zaczęła występ.

Melodia wpadała w ucho, ale była dość pospolita, brzmiące długo akordy przyjemne, ale nie genialne, sopran artystki czysty, ale niewyróżniający się. Generalnie muzyka nie zasługiwała, by być czymś więcej niż znośnym tłem do rozmów. Jednak, nim harfiarka zaczęła trzecią zwrotkę, sala zupełnie ucichła.

Arilyn nie była bardem, ale zrozumiała w pełni wstrząs, jaki wywołała pieśń. Opowiadała ona historią, którą znała aż nazbyt dobrze, nawet, jeśli fakty zostały zmienione, by ukryć pewne sekretne szczegóły i by wychwalić rzekomego bohatera ballady, szlachcica i barda, który przysłużył się Harfiarzom, przywołując do porządku - jeśli wierzyć balladzie, to w pojedynkę - złotego elfa zabójcę, winnego śmierci ponad dwudziestu Grających na Harfie. Gdy Arilyn przyglądała się słuchającym, nie miała wątpliwości, że ich sympatia leży po stronie złotego elfa!

Harfiarze nie byli mile widziani w nękanym problemami Zazesspurze i harfiarscy bohaterowie nie byli raczej akceptowanym tematem śpiewanych po gospodach ballad. Wędrownemu bardowi prawdopodobnie wybaczono by ten ogromny nietakt, ale Arilyn potrafiła znaleźć jedno wytłumaczenie faktu, że urodzony w Tethyrze artysta wykonuje taką pieśń: był to dramatyczny wstęp do ujawnienia przebywającego w Zazesspurze Harfiarza.

Arilyn postarała się, by twarz jej wyrażała pogardliwe lekceważenie i wstała od stołu. Wyszła powoli z gospody, zmuszając się do poruszania ospałym krokiem bogatej damy, której jedynym celem jest opuszczenie przedstawienia, które nie przypadło jej do gustu i nie jest zgodne z jej politycznymi sympatiami.

Szła spokojnie, nim nie dotarła do słabo oświetlonej ulicy, gdzie czekał na nią wynajęty powóz. Arilyn rzuciła woźnicy kilka monet i przecięła uprząż, którą zaprzęgnięta była do wozu jej własna klacz. Podciągnęła spódnice i wskoczyła na grzbiet konia. Zwierzę najwyraźniej poczuło, że jego pani bardzo się spieszy, więc pomknęło jak wicher przez uliczki prowadzące do siedziby gildii zabójców.

Normalnie Arilyn schroniłaby się w jakieś bezpieczne miejsce, by zmienić przebranie, a po drodze zatrzymywałaby się jeszcze kilkakrotnie, by zmylić tych, którzy szukali połączeń między oderwanym od rzeczywistości światem elit a gildią płatnych zabójców. Teraz nie miała odwagi zachować takich środków ostrożności. O zmierzchu członkowie jej cechu zbierali się, by ubiegać się o nowe zadania, które ogłaszano, co wieczór. Jeśli ta ballada była powszechnie znana, imię Danila mogło znaleźć się wśród potencjalnych ofiar.


Rozdział siódmy

Arilyn wyszła z Sali Narad gildii zabójców, ściskając w dłoni dużą złotą monetę i czując, że serce zamiera jej ze strachu. Sytuacja była gorsza, niż przypuszczała. Potępiająca Harfiarzy pieśń rozeszła się po mieście niczym wszy i za życie barda wspomnianego w balladzie wyznaczono nagrodę. W przeciwieństwie do większości zleceń, tu zaoferowano zapłatę i pokrycie potrzebnych wydatków wszystkim, którzy zdecydowali się podjąć zadania. Wynajęto pół tuzina wojowników, by upewnić się, że żaden pojedynczy zabójca nie usunie ogłoszenia i nie weźmie pracy tylko dla siebie. Najwyraźniej prędkość działania liczyła się bardziej niż pieniądze. W Tethyrze było wielu bogatych ludzi, którzy zapłaciliby każdą cenę za sprawne zlikwidowanie nawet cienia prawdopodobieństwa, że jakiś Harfiarz będzie mieszał się do ich wielowarstwowych interesów.

W ogłoszeniu nie było wymienione imię Danila, ale Arilyn wiedziała, że doświadczeni zabójcy z gildii nie będą potrzebowali wiele czasu, by odkryć, o kogo chodzi. Fakt, że była pierwszą, która przeczytała zlecenie nie uspokajał jej ani trochę.

Pobiegła do swojego pokoju w kobiecej części siedziby gildii, przebrała w roboczy strój i szybko spakowała do sakwy rzeczy, które chciała wziąć na swoją nową misję. Było raczej nieprawdopodobne, by zdołała tu jeszcze wrócić.

Nie oglądając się za siebie na budynek, który był jej domem przez ostatnie kilka miesięcy, Arilyn dosiadła konia i ruszyła, najszybciej jak tylko mogła, przez uliczki miasta prowadzące do najelegantszej dzielnicy. Pomimo to wykonała kilka dodatkowych zwrotów i skrętów, by upewnić się, że nie jest śledzona. W ten sposób zajechała pod Purpurowego Minotaura, najlepszego i najdroższego zajazdu w Zazesspurze.

Półelfka przywiązała klacz do słupka kilka domów dalej, ponieważ nie mogłaby podjechać do białego muru otaczającego dziedziniec i ogród, czy wejść przez półokrągłą bramę. W tym mieście naprawdę szanowano członków jej gildii, ale nie rozciągało się to na stosunki towarzyskie. Wielu gości Purpurowego Minotaura było bogatymi i wpływowymi ludźmi, którzy łatwo mogli stać się ofiarą jednego z zabójców. To, że stojący przy bramie wartownicy pozwolą Arilyn wejść do środka, było równie prawdopodobne, jak to, że hodowcy drobiu zaproszą lisa, by pożywił się wśród ich kur.

Arilyn zostawiła, więc konia - i garść srebrnych monet - w publicznej stajni pod opieką przedsiębiorczego chłopaka, który miał talent do odwracania wzroku dokładnie wtedy, gdy było to konieczne. Gdy zajął się jej klaczą, Arilyn wdrapała się po drabinie prowadzącej na strych stajni. Przy jednej ze ścian znajdowała się ogromna sterta słomy. Harfiarka weszła na jej szczyt. Z uwagą przyjrzała się nierównemu sufitowi, po czym wyjęła miecz i za jego pomocą otworzyła prawie niewidoczną klapę. Skoczyła w górę i chwyciła się za brzeg otworu. Szybkim ruchem podciągnęła się i wdrapała się na płaski, pokryty dachówką dach stajni. Zamknąwszy klapę, wstała i popatrzyła na miasto z tej niecodziennej perspektywy. Z dachów Zazesspuru rozciągał się widok jedyny w swoim rodzaju. Biegły po nich ścieżki wydeptane przez tych, którzy załatwiali swoje sprawy pod osłoną ciemności. Chociaż Arilyn była w mieście tylko kilka miesięcy, znała te drogi równie dobrze, jak mieszkańcy ulice.

Między nią a wysokim pałacem zwanym Purpurowym Minotaurem znajdował się klub, dwie gospody, domy kilku właścicieli sklepów, stajnie należące do wykwintnego zajazdu i skromne mieszkanka przeznaczone dla służących i niewolników, którzy obsługiwali rozpieszczonych gości. Z wrodzoną zwinnością Arilyn przeskakiwała z dachu na dach.

Gdy zbliżyła się do Purpurowego Minotaura, zerknęła w stronę wyższych pięter gospody i zauważyła, że okno Danila było szeroko otwarte, by wpuścić letni nocny wietrzyk, a może też w nadziei na niezapowiedzianą wizytę. Z pokoju dobiegało delikatne brzmienie lutni towarzyszące śpiewanej wyćwiczonym tenorem balladzie.

Pierwszą reakcją Arilyn było uczucie ulgi. Danilo był jeszcze bezpieczny. Na chwilę stanęła, by posłuchać cichej pieśni i beztroskiego śpiewaka, który wydawał się być tak odległy od obskurnej rzeczywistości zapuszczonych ulic.

Z jakiegoś powodu to upewniło Arilyn w jej postanowieniu. To, co zamierzała zrobić nie było łatwe, ale było konieczne.

Cienki sierp księżyca wzeszedł na niebie, gdy Arilyn skradała się po dachu Purpurowego Minotaura, ale jego słaby blask był przyćmiony mgłą, która okryła miasto wraz z zapadnięciem zmroku. Na ulicy blade kręgi światła przywarły do ulicznych latarni, a z okien klubów i salonów gier na niższych piętrach biła lekka poświata. Ale tam, gdzie stała Harfiarka, wszystko pogrążone było w ciemności. Komnata Danila była zaledwie dwa piętra od dachu, celowo w tym miejscu, by umożliwić Arilyn nieczęste i potajemne wizyty.

Jej szczupła postać rzeczywiście prawie nie odróżniała się od czarnego nieba. Jasną skórę na twarzy pociągnęła ciemną pomadką, a ubrana była w strój zabójcy: obcisłe spodnie i luźną koszulę o niewyraźnej szarej barwie cienia. Od wiszącej w powietrzu wilgoci czarne loki przywarły jej do czoła, a jedyną ozdobą, jaką nosiła, była zawiązana w talii szarfa z jasnoszarego jedwabiu.

Arilyn wyjęła z torby linę z pajęczej nici i starannie przywiązała jeden jej koniec do najbliższego komina. Stanęła na brzegu dachu i z uwagą odliczyła oznaczoną węzłami długość sznura. Trzymając mocno linę, cofnęła się, rozbiegła i skoczyła w ciemność tak daleko, jak tylko mogła.

Gdy opadła w dół, zebrała wszystkie siły, by wytrzymać szarpnięcie sznura, po czym przeleciała wahadłowym ruchem ku otwartemu oknu, balansując troszeczkę, by nie zboczyć z kursu. W ostatnim momencie podciągnęła się i skuliła.

Zwinna półelfka przeskoczyła przez okno. Jednym płynnym ruchem puściła linę, wyciągnęła z buta sztylet i wylądowała w przysiadzie. Błękitnymi oczami przyjrzała się komnacie, sprawdzając, czy nic jej nie grozi. Zadowolona, że wszystko jest w porządku, wstała i spojrzała na swojego harfiarskiego wspólnika.

Młody szlachcic najwyraźniej jej oczekiwał, ponieważ stał przodem do okna, uśmiechając się na powitanie i trzymając w rękach dwa kielichy z elverquisstem.

Arilyn znała Danila Thanna od prawie trzech lat, ale nadal szokowała ją różnica pomiędzy osobą, którą zdawał się być w towarzystwie, a człowiekiem, którym był naprawdę. Niewielu widziało w nim kogoś więcej niż najmłodszego syna arystokraty z Waterdeep, dandysa i dyletanta, który bawił się w magię i muzykę. Trzeba było wyjątkowej spostrzegawczości, by dostrzec mistrzostwo pod jego sprośnymi piosenkami i lekkość, z jaką rzucał „nieudane” czary. Ale tylko nieliczni byli skłonni przyglądać mu się bliżej, a jako przystojny, czarujący młodzieniec, obdarzony szlacheckim tytułem i ciężką sakiewką kupca, Danilo był przyjmowany w kręgach, które dla półelfiego zabójcy były niedostępne.

Chociaż Arilyn rozumiała potrzebę takiej gry, kontrast pomiędzy wyglądem Danila a jego prawdziwą naturą nigdy nie przestawał jej denerwować.

Zgodnie ze swoim ostatnim zwyczajem, mężczyzna cały ubrany był w różne odcienie purpury - tradycyjnego koloru Tethyru - i ozdobiony małą kolekcją biżuterii ze złota i ametystów. Arilyn nie raz mu mówiła, że wygląda przez to jak chodząca kiść winogron, ale tak naprawdę ten wykwintny kolor bardzo do niego pasował.

Wszystko, co wiązało się z tym młodym człowiekiem i jego otoczeniem świadczyło o bogactwie, dostatku i przywilejach. Pokój, w którym mieszkał, był przestronny i luksusowy, chociaż nieco zagracony oznakami jego publicznej i prywatnej działalności. Jeden długi stół był ciasno zastawiony kielichami i butelkami wyśmienitego wina, co wyglądało jak testament jego obecnej roli w gildii kupców handlujących trunkami. Na stoliku z chultyjskiego teku rozrzucone były księgi czarów, a mała czarodziejska kryształowa kula, leżąca obok okna, Była jednym z wielu magicznych przyrządów chroniących komnatę i jej lokatora. Położony na podłodze ręcznie tkany dywan, utrzymany oczywiście w różnych odcieniach purpury, zarzucony był dekoracyjnymi poduszkami. Pomiędzy nimi leżała lutnia, którą Danilo odłożył na bok - wyjątkowej urody instrument, inkrustowany ciemniejszym drewnem i masą perłową.

Obok rzucony był pas, do którego przyczepiony był nie tylko rapier Harfiarza, ale też stary miecz w wysadzanej drogimi kamieniami pochwie. Magiczna broń, zgadła Arilyn, zauważając charakterystyczną rzeźbioną rękojeść, świadczącą o tym, że ostrze zostało wykute w Halruaa.

Wszystko to półelfka dojrzała rzucając krótkie, przelotne spojrzenie. Zauważyła też nagły intensywny błysk, szybko stłumiony, który pojawił się w oczach młodzieńca, gdy jego wzrok padł na nią. Arilyn wiedziała, że spostrzegawczością i uwagą poświęcaną szczegółom jej wspólnik przynajmniej jej dorównywał, i przez moment zastanowiła się, co zobaczył w rozczochranym, wychudłym, półelfim zabójcy, co mogło rozpalić taki ogień.

- Piękna noc na skradanie się po dachach - zauważył wesoło i podał jej puchar. - Ten skok był najbardziej zdumiewający. Powiedz mi szczerze, czy nigdy nie zdarzyło ci się źle obliczyć długość liny?

Arilyn pokręciła głową, po czym jakby mimochodem opróżniła zawartość kielicha. Danilo otwarł szeroko oczy.

- Opuszczamy Tethyr - powiedziała, rzucając pusty puchar na stół Danila.

Harfiarski mag postawił swój kielich obok.

- Naprawdę? - zapytał ostrożnie.

- Ktoś wyznaczył nagrodę za twoją głowę - powiedziała ponuro, podając mu ciężką złotą monetę. - Taką jak ta dostaje każdy, kto podejmuje się zadania. Ten, komu się powiedzie, otrzyma ich jeszcze sto.

Danilo wprawną dłonią zważył monetę i gwizdnął przeciągle. Wydawała się trzy razy cięższa niż te używane w handlu. Suma, o której mówiła Arilyn, była już pokaźnym majątkiem, takim, który mógł skusić nawet wysokiej rangi zabójców. Ale młody Harfiarz nie wydawał się brać na serio zagrożenia. Przyglądał się złotej monecie z obojętnością kolekcjonera, z podziwem przesuwając palcami po wytłoczonych runach i symbolach.

- Wygląda na to, że obecnie przyciągam ku sobie wrogów stojących o klasę wyżej - zauważył cierpko.

- Posłuchaj! - Arilyn chwyciła go za ramiona i potrząsnęła. - Słyszałam, jak ktoś śpiewał twoją balladę o zabójcy Harfiarzy.

- Miłosierna Milil - zaklął z cicha i Arilyn zrozumiała, że zdał sobie sprawę z zaistniałej sytuacji.

Danilo napisał tę balladę o ich pierwszej wspólnej przygodzie. Nie wykonywał jej od dwóch lat i z pewnością miał na tyle rozsądku, by nie śpiewać jej w Tethyrze. Chociaż ballada nie ujawniała go jako Harfiarza, nawet wspomnienie tych „wtrącających się w nie swoje sprawy północnych barbarzyńców” mogło spowodować spore niezadowolenie i wzbudzić podejrzenia w tym nękanym problemami kraju. W pieśni ukryte były pewne szczegóły, dzięki którym uważny słuchacz mógł po niedługim czasie upewnić się, że bohater i autor to jedna i ta sama osoba. Danilo napisał ten utwór, by przekonać Arilyn, że jest próżnym i banalnym dworakiem, co zresztą mu się udało. Ale fakt, że śpiewano go tu, w Tethyrze, zmuszał ich do natychmiastowego zakończenia misji. Młody Harfiarz skwitował tę stratę smutnym uśmiechem.

- Tutejsi ludzie dają wyraz swoim muzycznym gustom w sposób nader gwałtowny, nie uważasz? - skomentował lekko.

Nim Arilyn zdążyła nabrać powietrza, by rzucić pełną irytacji odpowiedź, Danilo uciszył ją przepraszającym uśmiechem i podniesieniem ręki.

- Przepraszam, moja droga. Siła przyzwyczajenia. Masz oczywiście rację. Musimy zaraz jechać na północ.

- Nie. - Wyciągnęła dłoń i dotknęła do jednego z jego pierścieni, magicznego podarunku od wuja Danila, Khelbena Arunsuna. Przy jego pomocy można było teleportować do trzech osób naraz do bezpiecznej kryjówki, jaką była Wieża Czarnokija, albo gdziekolwiek indziej, zgodnie z wolą władającej czarodziejskim przedmiotem osoby.

Arilyn nienawidziła magicznych podróży - decydowała się na nią, gdy nie było innego wyjścia. Ze wzroku Danila można było wyczytać, że dobrze o tym wie. Rozumiejąc jej pośpiech, Harfiarz przywdział szybko pas i przyczepił do niego magiczną sakwę, w której trzymał ubrania i zapasy na drogę. Potem dołożył jeszcze trzy księgi z czarami i mimowolnie dorzucił monetę zabójcy. Jedną ręką złapał lutnię, drugą wyciągnął do Arilyn.

Półelfka cofnęła się o krok i potrząsnęła głową.

- Nie idę z tobą.

- Arilyn, to nie pora na marudzenie!

- To nie o to chodzi. - Wzięła głęboki oddech, bowiem słowa okazały się trudniejsze do wypowiedzenia niż przypuszczała. - Przyszły dziś wieści z Waterdeep. Dostałam nową misję. Wyjeżdżam rano.

Danilo otworzył szeroko oczy. Przez moment Arilyn dostrzegła w nich cień żałosnej tęsknoty, którą tak zawsze starał się przed nią ukrywać. Potem zręcznie jego twarz przybrała urażony wyraz rozpuszczonego szlachcica, który nie przywykł, by coś działo się nie po jego myśli. Wzrok nie zdradzał nic, poza niedowierzaniem, że zwierzchnicy ośmielili się ich rozdzielić. Była to doskonała gra, jednak Arilyn nie zmyliła.

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, alarm w magicznej kuli Danila zaczął znów pulsować. Arilyn chwyciła czarodziejski kryształ i zajrzała do wnętrza. Trzy cienie zbliżały się do krawędzi dachu, dokładnie dwa piętra nad nimi. Jacyś koledzy Arilyn szli po swoją nagrodę.

Arilyn odrzuciła na bok alarm, po czym zerknęła na otwarte okno i niemal niewidoczną wiszącą obok linę.

- Nie ma czasu na wyjaśnienia - powiedziała. - Idź już!

Ale Danilo, który także spojrzał na kryształ, potrząsnął głową.

- I mam zostawić ciebie samą w walce przeciw tym trzem typom? Nawet o tym nie myśl.

Uśmiechnęła się nieszczerze i dotknęła zawiązanej u pasa szarej jedwabnej szarfy, która była znakiem jej pozycji w tethyrskiej gildii zabójców.

- Jestem jednym z nich, pamiętaj o tym. Powiem, że cię nie ma. Nikt nie będzie ze mną walczyć.

- Ależ oczywiście, że będzie - powiedział krótko, wiedział, bowiem, jak zabójcy w Tethyrze awansowali w ramach swojej organizacji. Arilyn zdawała sobie sprawę, że jej towarzysz płacił ogromne sumy, by być na bieżąco z przebiegiem jej mrocznej i samotnej działalności. Mogła dowiadywać się od niego o wielu swoich przygodach, ale Danilo wiedział też, że Arilyn nie raz była zmuszona bronić swojej niechętnie noszonej szarfy przed ambitnymi kolegami z gildii. Teraz było ich trzech, a skoro była sama, z pewnością wykorzystają okazję, by ją zaatakować. Który z nich ostatecznie weźmie cienistą szarfę, rozstrzygnie potem walka między nimi.

Lina, którą zostawiła wiszącą za oknem, zaczęła się huśtać pod ciężarem spuszczającej się po niej osoby.

- Idź - powiedziała Arilyn błagalnie.

- Chodź ze mną - zażądał.

Potrząsnęła stanowczo głową, przeklinając nieugiętość, która kryła się za fircykowatym wyglądem Danila. Znała tę jego cechę bardzo dobrze i zdawała sobie sprawę, że szansa na przekonanie go, gdy coś już postanowił, była bardzo niewielka.

Jak można było się spodziewać, Harfiarz odrzucił na bok bezcenną lutnię i objął Arilyn.

- Jeśli myślisz, że cię zostawię, to jesteś większym głupcem niż ja - wyrzucił z siebie prędko, widząc zbliżające się niebezpieczeństwo. - Nie jest to może najodpowiedniejsza chwila, by to wyznać, ale niech to. Kobieto, ja cię kocham.

- Wiem - odpowiedziała miękko Arilyn, przywierając do niego w odpowiedzi. Przez jeden, pełen skupienia moment, pozwoliła, by oczy zdradziły to, co czuło jej serce. Potem uwolniła się z uścisku i podniosła rękę, by pogładzić Danila po policzku. Był to z jej strony pierwszy czuły gest, pierwszy dający pewną odpowiedź na jego wyznanie. Oczy młodzieńca pociemniały. Zamknął jej dłoń w swoich i zaczął gorączkowo całować jej palce.

Odsłaniając na ciosy brzuch.

Arilyn zacisnęła pięść wolnej ręki i uderzyła nieco poniżej mostka. Danilo zgiął się i padł niczym ścięty dąb.

Gdy szlachcic walczył, by odzyskać oddech, półelfka schyliła się i przekręciła mu na palcu pierścień teleportacji, który miał przenieść go do Waterdeep, w bezpieczne miejsce.

Mężczyzna rzucił się do przodu, sięgając w stronę jej nadgarstka i najwyraźniej chcąc pociągnąć ją za sobą, ale Arilyn zdążyła już się podnieść. Z brzękiem wyciągając z pochwy świecące na błękitno księżycowe ostrze, które w ten sposób ostrzegało przed zbliżającą się walką, Arilyn widziała, jak Danilo powoli znika. Na twarzy malowało mu się nieskrywane cierpienie, jedną rękę zaś cały czas wyciągał, by chwycić przyjaciółkę.

Chociaż nie widziała innego sposobu na ocalenie swojego potencjalnego kochanka, to zdradzieckie posunięcie, do którego zmusiła ją sytuacja, sprawiło, że była wstrząśnięta i dziwnie pusta. Wzięła głęboki, nierówny oddech i odwróciła się, by stawić czoła trójce tethyrskich zabójców, czując ponurą satysfakcję ze zbliżającej się bitwy.

To przynajmniej było coś, co rozumiała.


Rozdział ósmy

Pajęcza lina huśtała się, gdy Fretka spuszczała się po niej ku otwartemu oknu Harfiarza, klnąc przy tym cicho. Podczas swojego pobytu w Zazesspurze kobieta musiała zmagać się z wieloma przeciwnościami, z których całkiem poważną był fakt, że pod rządami paszy Balika mężczyźni we wszystkim i wszędzie byli pierwsi. Była to, jej zdaniem, głupota nie do pojęcia. Fretka miała tylko nadzieję, że przez tę niedorzeczność nie straci swojej zdobyczy! Gdyby poszła pierwsza, byłaby już na dole i zadanie zostałoby wykonane. Ale nie - dwóch mężczyzn musiało ją wyprzedzić.

Przez chwilę Fretka rozważała naskoczenie na głowę człowieka idącego przed nią i zrzucenie go z liny. Zrobiłaby to z przyjemnością, gdyby nie to, że było raczej nieprawdopodobne, by wyświadczył jej tę przysługę i spadał w milczeniu!

W rzeczywistości tylko ostrożność powstrzymywała ją od walki z dwoma pozostałymi zabójcami, którzy zjawili się tak niespodziewanie szybko na dachu zajazdu. Cała trójka zdała sobie sprawę z głupoty, jaką byłaby rywalizacja między nimi i zgodziła się współdziałać, by szybko załatwić sprawę i podzielić się nagrodą. Ale gdy mieli znaleźć się w komnacie Danila Thanna, Fretka nie omieszkałaby stanąć z nimi do walki, by obronić człowieka, którego miała za zadanie zabić. Być może w ten sposób rozbudziłaby ciekawość Harfiarza i przekonała, by wysłuchał jej opowieści, a może nawet udzielił pomocy.

Szukać pomocy u ludzi i Harfiarzy! Nie było pewniejszego dowodu jej desperacji.

A co innego mogła począć? Posiadała wiele talentów i umiejętności, ale w Zazesspurze działy się rzeczy, których zwyczajnie nie była w stanie pojąć. Usłyszana przez przypadek pieśń przywiodła na myśl pewien pomysł:, kto może lepiej rozwiązać ten problem, jeśli nie Harfiarz, członek legendarnej organizacji szpiegów, informatorów i tych, co działają w ukryciu? Miała pecha, że nagrodę wyznaczono za głowę tego konkretnego Harfiarza, ponieważ jeśli Danilo Thann był typowym przedstawicielem tej organizacji, z pewnością byłby w stanie znaleźć rozwiązanie problemu. Tylko tego Fretka potrzebowała. Wiedziała, co należy zrobić, ale nie miała pojęcia, komu!

W końcu pierwszy zabójca wskoczył przez okno Harfiarza. Fretka usłyszała przerażony okrzyk i pierwsze uderzenie stali o stal. Uderzeniem buta popędziła człowieka pod sobą.

- Pospiesz się, bo w przeciwnym razie Samir sam go zabije i weźmie całą nagrodę - powiedziała gniewnie, zwracając się do zabójcy słowami, które były w stanie zachęcić go do pośpiechu.

Jej argumentacja poskutkowała - chciwy mężczyzna ześlizgnął się po linie i dał nura do pokoju.

Mając drogę wolną, Fretka puściła się liny i spadła w dół kilka stóp. Gdy mijała otwarte okno, chwyciła się za parapet i podciągnęła ze wszystkich sił. Rzuciła się do przodu, podkulając głowę i ramiona, po czym wtoczyła do pokoju i stanęła na nogi, trzymając w ręku długi sztylet. Zdawało jej się, że jest gotowa na wszystko.

Jednak widok, który ujrzała, zaparł jej dech w piersiach i wbił. nogi w puszysty dywan.

Pokój wypełniało niesamowite błękitne światło, rzucając tańczące cienie trzech walczących osób na wszystkie ściany komnaty. Źródłem tego blasku była żywa księżycowa klinga, którą trzymała w rękach półelfia zabójczym.

Arilyn stawiała opór dwóm napastnikom, niczym bohater starych elfich legend, odbijając każde pchnięcie i cięcie ich podstępnie zakrzywionych sejmitarów. Jej magiczny miecz błyskał i wirował, zostawiając za sobą nierówne wstęgi błękitnego światła.

Księżycowa klinga, ze zdumieniem pomyślała Fretka. Prawdziwa, żywa księżycowa klinga!

Fretka wiedziała, że półelfka nosi taki miecz i nawet przypuszczała, że wzięła od niego swoje imię, ale sądziła, że broń jest uśpiona już od dawna, a Arilyn kupiła ją od jakiegoś niezorientowanego handlarza albo zrabowała z jednego ze starych elfich grobowców. Księżycowe ostrza były dziedziczne, posiadały straszliwą magiczną moc i zgodnie z legendą nikt, poza księżycowymi elfami czystej krwi i szlachetnego ducha, nie mógł nimi władać. Widok takiej broni w rękach półelfki i płatnego mordercy stawiał pytania, które wprawiały Fretkę w osłupienie.

Właśnie w tym momencie błyszczące oczy Arilyn spoczęły na nowym intruzie. Fretka instynktownie uniosła sztylet, przyjmując obronną pozycję.

W ostatniej chwili. Z prędkością atakującego węża, półelfka obróciła się w stronę najbliżej stojącego mężczyzny i zadała wysoko cios. Gdy podniósł swoje ostrze, okręciła się wokół własnej osi i uskoczyła przed uniesionym w obronnym geście sejmitarem przeciwnika. Wyminąwszy mężczyznę, rzuciła się z jaśniejącym mieczem w stronę kobiety, chcąc ją zabić.

Elfi miecz uderzył w sztylet Fretki z siłą, która spowodowała, że przeciwniczka Arilyn poczuła w ręku i w głowie przejmujący, ogłuszający ból. Zamiar półelfki był oczywisty: w walce z większą ilością napastników mądrze było wyeliminować najpierw najgroźniejszego z nich i to możliwie najszybciej. Fretka przypomniała sobie mimowolnie, że księżycowa klinga nie może przelać niewinnej krwi. Nie była jednak pewna swojego bezpieczeństwa. Droga, jaką obrała w życiu była konieczna, ale w ocenie czułego na te sprawy miecza mogła wypaść źle.

Na szczęście dwaj mężczyźni ochłonęli już ze zdziwienia i ruszyli na półelfkę. Rzucili się na nią z podniesionymi sejmitarami, dodając sobie sił dzikimi okrzykami. Nie odwracając się, Arilyn uniosła księżycowe ostrze wysoko nad głowę i odparła pierwszy zadany z góry cios. W tym samym momencie wyrzuciła jedną nogę w przód, kopiąc Fretkę w brzuch butem tak silnie, że mniejsza kobieta zgięła się wpół i zatoczyła się na stojący za nią stół. W następnej sekundzie półelfka zawirowała i, wykorzystując swój pęd, skierowała połączone ostrza przeciw drugiemu napastnikowi. Trzy miecze spotkały się z brzękiem. Arilyn wyciągnęła swój z tej plątaniny i odskoczyła w tył. Jej wzrok znów spoczął na kobiecie.

Fretka zobaczyła w oczach półelfki swoją własną śmierć i zrozumiała, że to, co teraz zrobi, będzie albo czymś genialnym, albo ostatnim w jej życiu. Ból, który czuła pod żebrami natchnął ją pewną myślą: ugryzła się mocno w wewnętrzną stronę policzka, tak by pociekła krew.

Przyciskając jedną rękę do klatki piersiowej, Fretka wydała z siebie jęk. W tym samym momencie na ustach pojawiła jej się krwawa piana. Otarła ją, przyglądając się pomazanej na czerwono dłoni z rosnącym przerażeniem i utkwiła jadowite spojrzenie w półelfce. Powoli osunęła się na podłogę, ocierając plecami o krawędź stołu, i zwinęła w kłębek, przyciskając ręce do piersi i pojękując cicho. Widząc, że kobieta jest już unieruchomiona, Arilyn odwróciła się, by stawić czoła pozostałym zabójcom.

Fretka nie była zdziwiona, że półelfka uwierzyła w prawdziwość jej zachowania. Jako zabójca, kobieta widziała wielu ludzi umierających na tyle sposobów, że nauczyła się, jak wyglądał ten proces - kopnięcie, które mogło złamać żebro, które z kolei mogło przebić płuco. Śmierć przez uduszenie była nieuniknionym, choć postępującym powoli efektem takiego zranienia. Jednak to, co naprawdę zdumiało Fretkę, to błysk współczucia, które pojawiło się w oczach półelfki, gdy zdała sobie sprawę z rodzaju śmierci, jaki spowodowała. Złożyło się szczęśliwie dla Fretki, że półelfka była zajęta czymś innym, ponieważ w przeciwnym razie mogła zlitować się i podarować powalonej przeciwniczce lekki i szybki koniec.

Lepiej umieraj szybko, Fretka upomniała samą siebie z nutką czarnego humoru.

Leżąc tak nieruchomo, jak tylko mogła, kobieta przymknęła prawie do końca oczy i przyglądała się bitwie spoza gęstej zasłony rzęs.

Fretka musiała przyznać, że półelfka była genialną wojowniczką. Nigdy nie widziała nikogo, kto by pewniej posługiwał się mieczem. Większość rzeczy jednak Arilyn robiła jakby instynktownie. Wydawało się, że czuła, jaki i skąd zostanie zadany kolejny cios, a dodatkowo była na tyle szybka, by dotrzymać tempa obu przeciwnikom.

Tak naprawdę szybkość i siła ataku półelfki była nieproporcjonalna do jej rozmiarów. Nawet przyjmując, że była wysoka, a jej szczupła postać kryła w sobie zadziwiającą sprężystość i moc, nie można było wytłumaczyć energii, z jaką walczyła. Fretka zastanawiała się, jakie sekrety kryją się za jaśniejącą poświatą bijącą od elfiego miecza.

Właśnie w tym momencie Samir nie zdołał odeprzeć ataku i ostrze Arilyn rozpłatało mu szyję. Półelfka pociągnęła miecz gwałtownym ruchem w dół, wbijając się coraz głębiej i przecinając z przerażającą łatwością kości i ścięgna. Fretka z trudem opanowała grymas obrzydzenia, gdy elfia klinga rozcinała człowieka od żołądka aż po krocze.

Chcąc skorzystać ze śmierci towarzysza, drugi mężczyzna uśmiechnął się żarłocznie i uniósł sejmitar wysoko nad głowę, by zadać śmiertelny cios. By uderzyć silniej, a być może nieświadomie naśladując półelfiego przeciwnika, złapał miecz dwoma rękoma i zamachnął się w dół.

Ale jego ofiara miała inne plany. Arilyn wyrwała klingę z ciała zabójcy i przesunęła ją dalej w dół i poza siebie. Miecz nabrał prędkości, pociągając za sobą Arilyn, która odwróciła się i zaatakowała ostatniego żyjącego zabójcę.

Dwa ostrza spotkały się z brzękiem. Arilyn instynktownie odskoczyła na bok, gdy ze zniszczonego sejmitaru mężczyzny poleciały poszarpane kawałki metalu.

Sycząc z wściekłości, zabójca rzucił się na nią z wyszczerbionym kikutem miecza, który został mu w dłoni, najwyraźniej chcąc wykorzystać moment, gdy przeciwniczka nie zdążyła jeszcze pewnie stanąć.

Półelfka zwinnie uniknęła ciosu. Obróciła się szybko i uderzyła mocno płazem miecza w wyciągnięte ramię człowieka nieco poniżej łokcia. Zaraz potem przyklękła na jedno kolano i używając księżycowej klingi jako dźwigni zmusiła mężczyznę do zgięcia ręki. Postrzępiony koniec jego broni poszedł w górę. Szybkość ataku zabójcy zrobiła resztę. Człowiek padł twarzą do ziemi, gdy złamany sejmitar przebił mu gardło.

Arilyn wstała, wysuwając zakrwawioną księżycową klingę z spod ręki martwego mężczyzny. Magiczne światło powoli zgasło, najwyraźniej ugaszone krwią, którą przelało. Półelfka pochyliła się i wytarła ostrze do czysta o koszulę martwego zabójcy, po czym schowała miecz do starej pochwy.

Nie oglądając się za siebie, odwróciła się i podeszła do otwartego okna. Wspięła się po linie, powoli przesuwając w górę ręce, i zniknęła na tle nocnego nieba.

Przez kilka chwil Fretka leżała tam, gdzie upadła, pracowicie próbując uporządkować w myślach wszystko, co widziała. Niewiele jednak rozumiała.

Arilyn była półelfka, ale posiadała księżycową klingę. Pracowała jako zabójca, ale miecz się jej nie wyparł. Czy możliwe, by magia ostrza przeszła w jakiś sposób na stronę zła? A może Arilyn, tak samo jak Fretka, była kimś innym, niż mogłoby się zdawać?

A co z Danilem Thannem? Zgodnie z informacjami, które Fretka zebrała, szlachcic był w Purpurowym Minotaurze. Kilka minut wcześniej słyszała, jak śpiewał pieśń. Gdzie zatem poszedł? I jaką rolę odegrała w tej tajemniczej historii Arilyn?

Jednej rzeczy Fretka była pewna: potrzebowała Harfiarza i jeśli ten człowiek pozostawał nadal gdzieś niedaleko, była zdecydowana go znaleźć. Dumnej kobiecie nie podobało się, że klucz do jej sukcesu leżał zapewne w rękach półelfiej wojowniczki.

Gdy stwierdziła, że nadszedł właściwy czas, Fretka wstała i podkradła się cicho do okna. Liny oczywiście nie było, podobnie jak półelfki.

Nieważne. Wspinaczka nie była Fretce obca, a jej szczupłe, zwinne palce potrafiły znaleźć zaczepienie prawie w każdej powierzchni. Była również myśliwym, który potrafił wytropić zająca w najgęstszych zaroślach albo podążać za wiewiórką w koronach leśnych drzew. Żaden półelf nie był w stanie jej zmylić, nawet na tak nieprzyjaznym terenie, jakim było zatłoczone ludzkie miasto.

Zacisnąwszy zęby kobieta wyślizgnęła się z komnaty i podążyła śladem Arilyn.

* * *

- Sen - wymruczał książę Hasheth, starając się odgonić od siebie ciche, uporczywe pukanie, które przerwało mu drzemkę.

Przewrócił się na drugi bok i zakopał głębiej w pościel, starając się znowu zasnąć i odgonić od siebie denerwujący sen.

Ale nie, stukanie powtórzyło się jeszcze raz i dochodziło z sekretnych drzwi, które prowadziły do komnaty. Hasheth przysłuchał się i rozpoznał rytm, który był umówionym sygnałem.

Ziewając szeroko i zrzędząc pod nosem, odsłonił zwiewną zasłonę, która wisiała wokół łóżka. Chwiejnym krokiem podszedł do kominka i odciągnął ukrytą pomiędzy kamieniami zasuwkę. Tak jak się spodziewał, do pokoju wpadła półelfia Harfiarka, otwierając zamaszystym ruchem ciężkie drzwi. Sądząc po jej spojrzeniu i ponurym wyrazie twarzy, nie przyszła, by skorzystać z jego propozycji nocnych hulanek.

- Już czas - powiedziała Arilyn. - Wyjeżdżam teraz z Zazesspuru.

- Masz na myśli ranek - przytaknął jej Hasheth, odpowiadając na pośpiech w jej głosie.

- Nie. Teraz.

Książę uniósł obie ręce i spojrzał w górę, jakby błagał o litość. Wiedział jednak, że dyskusja z Arilyn Księżycową Klingą nie ma sensu. Chociaż był młody, szybko uczył się prawidłowo oceniać ludzi, których spotykał. Próba przekonania tej upartej kobiety była równie absurdalna jak dyskusja o filozofii z wielbłądem.

A on przecież zgodził się jej pomóc - doglądał nawet większości przygotowań. Dotrzymywanie słowa było ważne. Hasheth wiedział, że prawdziwej wartości człowieka nie stanowiła ostrość jego miecza, czy inteligencja, a nawet nie bogactwo, które posiadał, czy stanowisko, które zajmował. Istotne było jedynie, czy szanował daną przez siebie obietnicę. Hasheth planował sobie, że pewnego dnia będzie na tyle potężny, by inni podporządkowywali się bez szemrania wszystkim jego rozkazom. Na razie, i względem tej kobiety, chciał wyglądać na godnego zaufania człowieka honoru. Chodziło o to, by być istotnym elementem jej interesujących i tajnych działań. A poza tym lord Hhune zobowiązał go, by zdobył zaufanie Harfiarzy.

Hasheth sięgnął po sznurek dzwonka i pociągnął władczym gestem. W drzwiach zjawił się natychmiast młody sługa, przecierając zaspane oczy. Książę wręczył chłopakowi opieczętowany list. Nie trzeba było nic wyjaśniać - służący miał już ogromne doświadczenie i wiedział dokładnie, co powinien zrobić. Pismo miało pójść do pewnej określonej osoby, która miała rozpocząć dobrze zaplanowany szereg działań. Hasheth był pełnym zapału uczniem Harfiarki i zdołał już się wiele nauczyć.

- Łódź? - zapytała.

- Wszystko gotowe - zapewnił ją książę. - Wymknę się z pałacu, wezmę jednego z koni, które zostawiłem w publicznej stajni i pojadę do południowej bramy. Gdy otworzą ją o świcie, oboje dołączymy do pewnej handlowej karawany i pojedziemy na południe ku rzecze Sulduskoon; ja jako przedstawiciel morskich interesów Hhune'a, ty przebrana za kurtyzanę, która ma uprzyjemniać mi podróż. Jak dojedziemy do rzeki wymkniesz się potajemnie. Gdy karawana załatwi już swoje sprawy, odprowadzę twoją klacz do ukrytej jaskini Tinkersdama, a ty podążysz w górę rzeki do miejsca, którego nie raczyłaś zdradzić swojemu zaufanemu sojusznikowi.

Arilyn odpowiedziała na tę przemowę tylko szorstkim skinieniem głowy. Na niedwuznaczną próbę wyciągnięcia od niej informacji nie zareagowała wcale.

- A zatem o świcie - powiedziała, schylając głowę w niskich drzwiach.

Hasheth słuchał cichego odgłosu jej kroków na wąskich schodach i po raz kolejny zdumiewał się, że nie potykała się i nie przewracała w ciemności. Drzwi były ukryte w kamiennej ścianie kominka, który ogrzewał jego komnatę w zimne noce, a sam tunel był wykuty w grubych murach pałacu. Zastanawiał się, co jego ojciec, pasza, powiedziałby na fakt, że zabójca rangi Arilyn może wejść do pałacu, kiedy tylko chce.

Nic dobrego, stwierdził Hasheth z nieznacznym uśmiechem. Zamknął drzwi i zaczął pospieszne przygotowania do czekającej go podróży. Ostatnio pasza nie był zbyt przychylnie nastawiony do niespokojnego młodzieńca i nie był zadowolony z prośby Hashetha, by mógł wstąpić na służbę do lorda Hhune'a. W końcu jednak się zgodził, po to tylko, by uciszyć kłopotliwego młodszego syna.

Zdumiewało Hashetha, że ojciec nie potrafi dostrzec potęgi takich ludzi jak Hhune i potencjalnego zagrożenia, jakie stanowiły ich ambicje. Przypomniał sobie o ostrzeżeniu, które usłyszał od Arilyn i skinął głową, przytakując ponuro. Krótkie, lecz spektakularne panowanie paszy Balika wkrótce się skończy.

I tak powinno być. Znajomość z Arilyn dała mu jedną ważną lekcję: poznaj swoich wrogów. Jeśli Balik nie rozumiał, jakie to istotne, zasługiwał na utratę władzy.

A on, Hasheth, znajdzie sposób, by na tym skorzystać. Być może, pomyślał przemykając się przez bramę pałacu, dopomoże zaistnieć temu, co nieuniknione.

* * *

W wytwornych ogrodach, które otaczały pałac, prawie niewidoczna pomiędzy gałęziami jakiegoś egzotycznego drzewa, Fretka patrzyła, jak półelfka skrada się w cieniu pałacowego muru.

Arilyn uniosła pędy winorośli, które obrastały część ogrodzenia i przejechała palcami po gładkim kamieniu. W miejscu, gdzie nic przed chwilą nie było, otwarły się drzwi, bezgłośnie przesuwając się na jedną stronę. Gdy Arilyn weszła, zamknęły się za nią a winorośl opadła na swoje miejsce. Nawet czujne oczy Fretki nie mogły dostrzec żadnego widocznego zarysu, żadnego znaku, że znajdowały się tam tajemne drzwi.

Przytulona do drzewa kobieta czekała aż do momentu, gdy półelfka skończyła swoje spotkanie i wymknęła się z powrotem w noc. Potem odczekała jeszcze chwilę. Tajemnicy, którą była Arilyn Księżycowa Klinga nie można było rozwiązać od razu. Fretka musiała poskładać kawałki tej układanki najlepiej jak potrafiła. Chciała zobaczyć, kto jeszcze wyjdzie z pałacu.

Ku jej zdziwieniu osobą, z którą kontaktowała się Arilyn, nie był pałacowy strażnik, czy półelfia pokojówka, ale jeden z młodszych synów rządzącego paszy. Fretka pamiętała chłopaka z czasów, gdy tak niefortunnie próbował nauczyć się rzemiosła zabójców. Teraz, gdy zastanowiła się nad tym dokładniej, przypomniało jej się, że Arilyn stała się członkiem gildii zaraz po tym, jak Hasheth opuścił jej szeregi. Nigdy nie łączyła tych dwojga ze sobą, choć najwyraźniej powinna była to zrobić.

Fretka poszła śladem młodego księcia. Było to łatwe, bowiem w tej części miasta wystawne ogrody były czymś normalnym, a egzotyczne kwitnące drzewa rosnące wzdłuż szerokich ulic były posadzone tak gęsto, że ich gałęzie splatały się. Mogła śledzić mężczyznę przez dłuższy czas, nie stawiając stopy na ziemi.

W końcu młodzieniec skręcił do stajni, wyjeżdżając z niej po chwili na grzbiecie wspaniałego amnijskiego ogiera. Fretka skrzywiła się. Ona sama nie uważała jazdy konnej za dobry pomysł, ale jeśli chłopak wybierał się gdzieś daleko, podążanie za nim pieszo mogło okazać się trudne.

Zabójczym zeszła z drzewa i zakradła się do stajni. Uciszyła stajennego chłopca i szybko wybrała odpowiednio wyglądającą klacz. Owinęła jej szmatkami podkowy, by tłumiły dźwięk, a następnie, tak cicho jak tylko mogła, wyprowadziła konia ze stajni. Wdrapała się na nagi grzbiet zwierzęcia. Skoro musiała jechać konno, to jechała, ale żadna siła na świecie nie zmusiłaby jej do spętania żywego stworzenia siodłem i uzdą!

Fretka chwyciła się końskiej grzywy i pochyliła do przodu, szepcząc do wierzchowca kilka zdań w języku centaurów. Najwyraźniej klacz zrozumiała, o co chodzi, położyła, bowiem płasko uszy i ruszyła prędko śladem ogiera Hashetha.

* * *

Gdy długa noc miała się już ku końcowi, głęboki cień lasu zaczął blednąc, ogłaszając nadejście świtu. Elfi wojownicy, którym udało się przeżyć, przyspieszyli kroku, bowiem śmierć, która ich ścigała, z nadejściem dnia mogła poruszać się szybciej.

Wyczerpane, zniechęcone, pokaleczone, niosąc poległych i rannych braci, elfy wracały do swojego leśnego domu. Posuwały się wolno, bowiem nie chciały zostawić chorych towarzyszy i schronić się szybciej pod osłonę drzew. Obawiały się, jaki użytek mogą zrobić ludzie z ich martwych przyjaciół. Doszła do nich wiadomość, że ciało Wróbla zostało położone pośród zabitych ludzi ze zmierzającej na północ karawany, a jego strzał użyto przeciw kupcom.

Odległe ujadanie gończych psów zamieniło się w triumfalne wycie, gdy zwierzęta wyczuły swoje ofiary.

- Znalazły ślady krwi - zauważył ponuro Korrigash. Przesunął bezwładne ciało elfa, którego niósł zarzuconego na ramiona niczym myśliwy upolowanego jelenia.

Lisi Ogień skinął, spoglądając na twarz dziewczyny, którą niósł. Sokolica, tak miała na imię. Otrzymała je od Tamary na znak, że została przyjęta do nowego plemienia. Dobrze do niej pasowało: walczyła jak osaczony sokół i udało jej się powalić kilku ludzi, nim jakiś tchórz nie wbił jej zdradziecko sztyletu w plecy.

Będzie żyła, powtarzał cicho Lisi Ogień, patrząc w wilgotne z bólu oczy i życząc jej w duchu, by wytrwała. Plemię potrzebowało takiej odwagi i ducha, jaką posiadało to dziecko. Tamara życzyła sobie, by dziewczynka weszła do jej klanu. Chciała ją wychować, ale Lisi Ogień miał ją wyszkolić. Potrafił bezbłędnie rozpoznać w kimś zadatki na przywódcę.

Sokolica obróciła się w jego ramionach i spojrzała mu prosto w oczy.

- Zostaw mnie - powiedziała ledwie słyszalnym szeptem. - Uciekajcie! Jest nas zbyt mało, by walczyć i nie możemy sobie pozwolić, by stracić tej nocy więcej, niż już poległo.

- Ona ma rację - powiedział cicho Korrigash.

Ale Lisi Ogień potrząsnął głową. Szybko przeliczył siły, które im pozostały. Perspektywy nie były najlepsze. Dwadzieścia cztery elfy z Wysokich Drzew mogły jeszcze biec lub walczyć, ale tylko dwoje z uratowanych zakładników mogło iść o własnych siłach. Niesiono trzech poległych i kilkoro ciężko rannych. Nie było nikogo, kto uniknąłby w ogóle obrażeń. Nie mogli stanąć do bitwy. Przynajmniej nie w takim stanie.

Odwrócił się do Tamary.

- Jesteś z nas najszybsza. Biegnij i powiadom Wysokie Drzewa. Potrzebujemy tylu wojowników, ilu tylko można zebrać. Spotkamy się na mokradłach położonych na południe od tego miejsca.

Kobieta skinęła głową, zrozumiawszy natychmiast mądrość tego planu. Elfy musiały odpocząć i opatrzyć rannych, a nie było w pobliżu lepszego schronienia niż te położone nisko bagna. W tej dolinie las był zawsze ciemny i chłodny, pokryty gęstą zasłoną mgły. W masywnych starych cedrach, które dawno już obumarły, ale nadal trzymały się mocno korzeniami ziemi, wydrążonych zostało kilka kryjówek używanych w razie nagłego niebezpieczeństwa. Wokół licznie rosły lecznicze zioła. Nawet gdyby ludzie podążyli za nimi aż tak daleko, znaleźliby się w terenie, na którym walka byłaby dla nich wyjątkowo niewygodna. Ziemia była miękka, w niektórych miejscach niebezpiecznie grząska, a cały teren gęsto porastały wielkie, podobne do paproci, rośliny sięgające elfom do ramion.

- Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by opóźnić pościg - dodał Lisi Ogień. - Eldrin, Sontar, Wyndelleu, wdrapcie się na drzewa i zawróćcie. Zapolujcie na psy. Zabijcie je, a zatrzymacie ludzi. Potem dręczcie ich i zagońcie na północ. Tylko zielone strzały - przypomniał.

- A ty, Tamsin - powiedział, odwracając się do młodego wojownika, którego ubranie było czarne od krwi wrogów. Lisi Ogień nie miał odwagi posłać go na ludzi, nie po dzisiejszej bitwie. Tamsin okazał się być równie żądny krwi jak troll. - Idź prosto na północ, do jaskiń znajdujących się za jesionowym lasem. Obudź młodą, białą smoczycę, która tam śpi i wywab ją na zewnątrz. Zaprowadź ją na ludzi, dopilnuj, by się nimi zajęła. Potem kieruj się do lasu i wracaj do nas.

Na twarzy młodszego elfa pojawił się dziki uśmiech, gdy młodzieniec wyobraził sobie, do czego zmierza plan dowódcy.

- Zostawię jej w jaskini kilka bukietów mięty, by mogła zagryźć ohydny smak ludzi!

Elfi wojownicy rozeszli się po lesie, by wykonać polecenia dowódcy. Korrigash odwrócił się do przyjaciela.

- Dobry plan. Ale czy to wystarczy, by ich zatrzymać?

- Teraz? Być może - powiedział przyciszonym głosem Lisi Ogień. - Ale nie na długo.


Rozdział dziewiąty

Każdego ranka o świcie masywne bramy Zazesspuru otwierały się, by wpuścić kupców, dzięki którym miasto ożywało. Szkatuła miasta bogaciła się na cłach nakładanych na egzotyczne towary, które przewożono na północ z Calimshanu i ziem wschodnich. Ale rynki Zazesspuru były czymś więcej niż tylko miejscem postoju dla kupieckich karawan. Mieszkańcy Tethyru szczycili się wyrobami swojego rzemiosła, a ich towary były poszukiwane w krajach położonych na północy i na południu.

Do miasta wwożono surowce, które statki i karawany przywoziły ze wszystkich stron świata. Chultyjski tek i mazticańskie drzewo różane przerabiano tu na rzeźbione drewniane skrzynki, z których słynął Tethyru. Z Lantanu przychodziły delikatne mechanizmy i maleńkie kuranty, dzięki którym niektóre z tych pudełek przekształcano w cudowne muzyczne zabawki. Sprowadzano najwspanialsze metale z lodowatej Północy, by budować z nich statki, wyrabiać broń i biżuterię, oraz drogie kamienie, by osadzać je w rękojeściach mieczy i pierścionkach dam. Tethyrskie meble chwalone były za wytrzymałość i eleganckie kształty. Tkaninom z Myratmy nie mogły się równać pod względem praktyczności żadne inne. Płaszcz uszyty z wełny, pochodzącej od pasących się na Purpurowych Wzgórzach owiec, był tak trwały, że mógł być przekazywany z ojca na syna, a poza Tethyrem niewielu było tkaczy, którzy potrafili uprząść nić tak wspaniale, że tkanina była prawie nieprzemakalna.

Inną gałęzią handlu, także ważną dla dobrobytu miasta, choć może mniej spektakularną, były sprzedaż i kupno żywności, pochodzącej z żyznych Purpurowych Wzgórz położonych na południe od miasta. Pomiędzy Zazesspurem a Marakirem kursowały codziennie karawany, by nabyć owoce, zboże i baraninę, bowiem rynek farmerski położony był na przecięciu szlaku handlowego i rzeki Sulduskoon. Była to ważna działalność, ale rutynowa i dlatego rzadko dokładniej kontrolowana.

I tak się złożyło, że Quentin Llorish, kapitan jednej z takich karawan, nie był wcale zadowolony, że obudzono go ze snu i poinformowano, że w trwającej dzień podróży będzie mu towarzyszył uczeń lorda Hhune'a.

Nie żeby Quentin miał coś przeciwko Hhune'owi - daleki był od tego! Lord i mistrz gildii płacił dobrze i traktował ludzi dla niego pracujących z uczciwością rzadko w Tethyrze spotykaną. Czyniło go to popularnym i zapewniało lojalność lepiej, niż zrobiłyby to pieniądze. Przynajmniej sprawiedliwe obchodzenie się z podwładnymi działało w przypadku większości z nich. Quentin, jeśli miał być szczery, wolał czyste srebro.

Quentin nie był człowiekiem, którego przesadnie ograniczałyby więzy lojalności czy zobowiązanie do uczciwej pracy. Nie cofał się przed zagarnięciem dla siebie większej części dziennych zysków karawany, niż mu się wedle umowy należała. Myśl o młodym i gorliwym uczniu zaglądającym mu przez ramię i przeglądającym księgi, wywoływała u Quentina boleści, które ostatnio stale zaczęły mu towarzyszyć.

A więc teraz, patrząc na rozpoczęte przed świtem przygotowania karawany i czekając na otwarcie bram miasta, Quentin popijał z wielkiej butli kozie mleko wymieszane z jakimś kredowym minerałem, którego nie potrafił zidentyfikować. Była to wstrętna mikstura, ale według miejscowego alchemika powinna po jakimś czasie ukoić jego chory żołądek. Jeśli tak się nie stanie, przysiągł sobie, wypijając resztę ohydnego płynu, chętnie poświęci cały dzienny zarobek, by zobaczyć nędznego alchemika martwym, najchętniej utopionego w kozim mleku.

- Kapitan Quentin? - zapytał ktoś z lewej strony władczym głosem. - Jestem Hasheth, przybyłem tu z polecenia lorda Hhune'a.

Mężczyzna beknął głośno, rozsiewając wokół zapach kredy, i odwrócił się, by spojrzeć na pasażera, którego się obawiał. Uczeń Hhune'a był młodym chłopakiem, prawdopodobnie nie miał jeszcze dwudziestu lat. Może nieślubny syn samego lorda, sądząc po czarnych włosach, chociaż zakrzywiony nos i ciemna cera wskazywały raczej na domieszkę krwi calishickiej. Cóż, w dzisiejszych czasach było to często spotykane. Przecież pasza i ci wszyscy... W towarzystwie stało się modne, by utrzymywać jako kochankę jakąś kobietę z południa, tak przynajmniej mówiono. On sam musiał układać sobie życie z żoną - niestety własną.

- Witaj na pokładzie, chłopcze! - powiedział z serdecznością, której z pewnością nie czuł. - Wyruszamy o świcie. Weź sobie jakiegoś konia, który ci pasuje, a potem pokażę ci, co jest, co.

- To raczej nie będzie konieczne - powiedział Hasheth, wydymając lekceważąco usta. Wskazał na kryty powóz ciągnięty przez parę kasztanów, pięknych, wspaniale zbudowanych zwierząt, których lśniąca czerwonobrązowa sierść była tak dokładnie wyszczotkowana, że błyszczała jak nowa szabla. Konie były tym bardziej zdumiewające, że niczym właściwie się od siebie nie różniły, nawet białe plamy na czołach miały takie same. By nadać wszystkiemu jeszcze bogatszy wygląd, za powozem uwiązany był cudowny czarny ogier i długonoga szara klacz.

- Jak widzisz, przyprowadziłem mój własny wóz, a także dodatkowe konie, gdyby zachciało mi się jechać w siodle. A co do twoich spraw, wykonujesz swoją pracę wystarczająco dobrze, by służyć mojemu panu i to mi wystarcza - ciągnął spokojnie chłopak. - Polecono mi z tobą jechać, bym się czegoś nauczył. Zawrzyjmy, więc umowę. Jeśli zostaniesz spytany, odpowiesz, że przypatrywałem się pilnie. Jeśli mnie ktoś zapyta, powiem, że wszystko, co widziałem było w jak najlepszym porządku.

W głosie Hashetha wyczuwalne było delikatne napięcie. Patrzył znacząco na kapitana i uśmiechał się lekko. To wskazywało, że młodzieniec wiedział już o wiele za dużo o sprawach karawany. Quentin rzucił na chłopaka szybkie spojrzenie w nadziei, że się przesłyszał. W odpowiedzi Hasheth uniósł jedną brew w, niedającym się z niczym pomylić, wyzywającym geście. Kapitan poczuł znów, że robi mu się niedobrze na żołądku, a kwaśna ciecz podchodzi do gardła.

- W porządku - wymamrotał, mając nadzieję, że uda mu się splunąć, nie urażając tym wyniosłego młodzieńca.

Hasheth skinął ponownie w stronę powozu i zawoalowanej kobiety, która zerkała zza zasłonki.

- Nie musisz się mną martwić. Jak widzisz, zabrałem ze sobą nawet towarzyszkę, by osłodziła mi trudy podróży. W związku z tym musimy omówić jeszcze jedną sprawę. Dama ma delikatną cerę i życzy sobie dotrzeć na targ przed skwarem południa. Rozumiem, że to oznacza niezwykły pośpiech, ale jej życzenia są moimi życzeniami. Czy mogę jej powiedzieć, że uwzględnisz nasze prośby?

Quentin tylko skinął głową, bo czuł, że nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa. Popatrzył jak władczy młodzieniec wchodzi do powozu i zaciąga dokładnie zasłony. Kapitan pokręcił głową i poszedł doglądać przygotowań. Nie był pewien, co powinien myśleć o tej dziwnej rozmowie i o młodym uczniu, który widział o wiele za dużo.

Kiedy w końcu nad odległymi szczytami Gór Gwiezdnych Iglic pojawiły się promienie słońca, potężna brama otworzyła do wewnątrz swe podwoje. Gdy karawana wyruszała, zgodnie z prośbą wyjątkowo szybko, Quentin czuł się już o wiele lepiej. Nawet radośnie!

Zawsze obawiał się, że go nakryją, ale teraz, gdy miał to już za sobą, zrobiło mu się lżej na sercu. Chociaż kapitan podlegał bezpośrednio ludziom Hhune'a, nie wnikał bliżej w interesy lorda i nie miał sposobu, by dowiedzieć się, jak mogą być postrzegane jego własne działania i czy wiadomość o nich może dotrzeć do uszu Hhune'a. Ten Hasheth był wystarczająco bystry, by odkryć defraudacje Quentina. Z pewnością może także sprawić, by pozostało to tajemnicą. A co więcej, chłopak był gotowy do współpracy. Kapitan był pewien, że może zapewnić mu jakąś ochronę, a może nawet dostarczyć czasem garść informacji, które pomogłyby Quentinowi napełnić złotem kieszenie.

Tak, stwierdził radośnie, nowy uczeń Hhune'a był kimś, z kim można było robić interesy korzystne dla obu stron!

* * *

- Czy dobrze wybrałem człowieka? - zapytał Hasheth z zadowoleniem w głosie.

Arilyn skinęła głową, przyznając młodzieńcowi rację. Wszystko, co widziała i słyszała, wskazywało na to, że Quentin Llorish był idealnym wyborem, człowiekiem, który bez wątpienia będzie służył Hashethowi w sposób uniżony, jeśli nawet nie hańbiący.

Tak naprawdę wyjazd z Zazesspuru był łatwiejszy, niż Arilyn przypuszczała. Każdy krok ułożonego wcześniej planu został bez przeszkód wcielony w życie. Hasheth był dobry i z każdym dniem stawał się coraz lepszy.

Dlaczego więc czuła się tak dziwnie nieswojo?

Arilyn z westchnieniem opadła na poduszki, szykując się na długą, trwającą całe przedpołudnie jazdę. Perspektywa kilku bezczynnych godzin, podczas których nie miała nic lepszego do roboty, jak oddawać się smutnym rozmyślaniom, nie napawała jej optymizmem. Zbyt wiele zdarzyło się ostatnio, zbyt wiele pojawiło się rzeczy nowych, by zdążyła je rozważyć na drodze między Zazesspurem a Sulduskoon.

Arilyn lubiła rozwiązywać problemy w momencie, gdy powstawały: szybko, jasno, jeśli to możliwe to dyplomatycznie, a jeśli konieczne to błyskawiczną walką. By jednak wypełnić polecenie elfiej królowej była zmuszona zapomnieć o swoim charakterze, o metodach, do których była przyzwyczajona i własnym lepszym osądzie.

I tak też się działo. Oto zmierzała do lasu elfów, obarczona cudzymi problemami, gdy jej własne życie pogrążone było w totalnym chaosie. Jej przodek spał w skarbcu jakiegoś bogatego człowieka i Arilyn nie zrobiła nic, by zmazać tę hańbę. Danilo wyznał jej miłość, a ona powaliła go na ziemię i odesłała skręcającego się z bólu, nie dając sobie nawet czasu na zastanowienie, jakiej udzieliłaby odpowiedzi. A poza tym, była kwestia cienia elfa i ponurej przyszłości, którą przepowiedział.

Arilyn nie potrafiła nawet na moment zapomnieć o swoim przeznaczeniu, które związane było nierozerwalnie z księżycową klingą, którą nosiła, i o nieświadomym zobowiązaniu, które przyjęła na siebie wiele lat temu, gdy po raz pierwszy wzięła do ręki miecz elfów. Półelfka nigdy nie bała się śmierci, ale czuła, że musi ona kiedyś nastąpić. Podjęła się niezwykle niebezpiecznej misji, nosząc u boku broń, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, wezwie ją na wieczną służbę. Zakładanie, że skłoni ją to do pośpiechu, zakończyła swoje rozważania Arilyn, było jakimś nieporozumieniem.

Przy tym wszystkim półelfka nie była w nastroju, by odpierać nieuniknione zaloty Hashetha w sposób, choć trochę dyplomatyczny. Tak naprawdę powstrzymanie się od wyrzucenia młodzieńca na drogę, gdyby wygłosił swój pierwszy niebezinteresowny komplement, pierwszą niedwuznaczną propozycję, wymagałoby niezwykłego wysiłku.

Ale, albo bogowie zlitowali się nad nią, albo Hasheth zdążył coś zrozumieć, dość, że ranek minął bez żadnego takiego incydentu. W rzeczywistości chłopak tak zajmował Arilyn swoimi pytaniami, że nie miała czasu, by rozmyślać nad trudnym zadaniem, które ją czekało.

Młody książę aż kipiał pytaniami o działalność Harfiarzy i o wrogów, z którymi walczą. Chciał również dowiedzieć się o historii Tethyru i polityce wszystkiego, czym Arilyn mogła się z nim podzielić. Był także ciekaw stosunków w innych państwach. Najwyraźniej w pałacu nie widziano potrzeby, by w program edukacji trzynastego z rzędu syna włączyć sprawy państwowe.

Na każde pytanie Arilyn dawała zwięzłą, ale kompletną odpowiedź i zauważyła, że Hasheth słuchał z uwagą. Była to ważna umiejętność u harfiarskiego informatora. Jasne było, że udział w działalności tej tajnej organizacji sprawiał młodzieńcowi dużą przyjemność i że upajał się intrygami i mgiełką tajemnicy. Był także szczerze dumny ze swoich rosnących umiejętności wymyślania i wcielania w życie skomplikowanych planów, Ale Arilyn była także świadoma, że głównym elementem, który łączył Hashetha z Harfiarzami nie było własne przekonanie ani nawet szacunek dla tej organizacji i jej ideałów, ale coś w rodzaju zobowiązania, które czuł wobec niej i Danila. Teraz, gdy miasto zostało już daleko za ich plecami, nie była pewna, czy Hasheth wytrwa w swojej roli.

- A co zamierzasz zrobić z całą tą wiedzą? - spytała go w końcu.

Hasheth wzruszył ramionami, traktując jej pytanie bardzo pobieżnie.

- Wiedza jest narzędziem; użyję jej, gdy będzie mi do czegoś potrzebna.

Dobra odpowiedź, przyznała Arilyn, ale niezbyt podnosząca na duchu. W każdym razie, nie było jej żal, gdy daleki zgiełk i skrzypienie wozów ogłosiły, że zbliżają się do Marakir.

Wymknięcie się z karawany było prostą sprawą. W spódnicach i zasłonie na twarz, z dobrze ukrytymi pakunkami podróżnymi, dodającymi jej kształtom kobiecości, Arilyn zlała się z tłumem matek i gospodyń, które przyszły zakupić żywność dla swoich rodzin albo sklepików i szynków. Przez chwilę spacerowała wśród pełnych straganów, dotykając melonów i próbując wiśni, jakby chciała stwierdzić, które są najlepsze.

W końcu znalazła miejsce, którego szukała: „U Teresy. Doskonała Odzież”, ogromny drewniany pawilon, który oferował gotowe ubrania. Sklep cieszył się doskonałą opinią i był znakomicie położony tuż nad samą rzeką. Jednak wysokie ceny sprawiały, że zaopatrywali się tu tylko najzamożniejsi klienci.

Wewnątrz sklepu Arilyn znalazła szeroki wybór przydatnych, ale niezbyt wyróżniających się wyglądem ubrań: wełnianych płaszczy, spodni, sukni i chust, a także koszul z lnu, czy lnu i wełny. Cena odzieży, jak przekonywała Teresa, odzwierciedlała jakość wyrobu i obsługi. Przypadkowy gość mógł zrozumieć, że mówiąc „obsługa” miała na myśli pomocnych subiektów, którzy służyli radą oraz serwowali napoje i przekąski, albo ukryte za zasłoną kabiny wyłożone posrebrzanym szkłem, w których klienci mogli się wygodnie przebrać. Tylko nieliczni wiedzieli, że lustra są naprawdę ukrytymi drzwiami, które pozwalały dobrze poinformowanym klientom wymknąć się przez zaplecze.

Zostawiając nieporęczne suknie, a także małą sakiewkę srebra, Arilyn opuściła sklep Teresy i ześlizgnęła się po stromym brzegu rzeki. Czekała tam na nią lekka łódź, kolejny dowód dyskretnych usług oferowanych przez Teresę.

Harfiarka usiadła w łodzi i skinęła dwóm krzepkim służącym, którzy siedzieli przy wiosłach. Jeden z nich rozwiązał linę, którą czółno przywiązane było do wbitego w nadbrzeże palika. Potem mężczyźni chwycili za wiosła i zaczęli nimi miarowo poruszać, aż maleńka łódka kołysząc się popłynęła w górę rzeki.

Arilyn zauważyła z zadowoleniem, że wioślarze przejawiają godny podziwu brak ciekawości. Ledwie na nią spojrzeli. Pochłonięci byli całkowicie manewrowaniem wśród innych stateczków. Musieli używać wszystkich posiadanych przez siebie niezwykłych umiejętności, by wymijać liczne łodzie, tratwy i żaglówki, które wypełniały ruchliwy wodny szlak. Gdy już wypłynęli ze ścisku i wrzawy targowiska, mężczyźni usiedli i zaczęli z werwą, rytmicznie wiosłować, w szybkim tempie prowadząc łódź w górę rzeki.

Sulduskoon była największą rzeką Tethyru - ciągnęła się niemal przez cały kraj. Od źródeł bijących u podnóży Gór Śnieżnych rzeka przemierzała ponad pięćset mil, by w końcu rozpłynąć się w morzu. Nawigowanie po Sulduskoon wcale nie było proste. Na niektórych odcinkach woda była płytka, a prąd silny. Występujące gdzieniegdzie głębiny zamieszkiwały wodniki i inne kłopotliwe stwory, zaś zdradliwe, najeżone skałami przesmyki były przyczyną zatonięć jednej trzeciej przepływających tamtędy łodzi.

Lecz tutaj rzeka była głęboka i szeroka, woda w miarę spokojna, a prąd nie tak silny, by uniemożliwiał płynięcie. Arilyn przewidywała, że do rozwidlenia, gdzie miała czekać na nią następna łódź, dotrą jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Stamtąd miała popłynąć w górę sporego odpływu, który odchodził na północ u podnóża Gór Gwiezdnych Iglic, niedaleko od tej części Tethiru, do której zmierzała. W południowej części lasu mieszkał stary przyjaciel. Plan Arilyn opierał się w dużej części na jego przyjaźni i na tym, czy potrafi przekonać swój lud, by pomógł Harfiarce.

Z tego, co wiedziała o legendarnych srebrnych cieniach, domyślała się, że nie będzie to łatwe zadanie.

Eileenalana bat K'theelee poruszyła się i skrzywiła przez sen, gdy uderzyła w nią pierwsza strzała. Mina, którą przybrała, była naprawdę przerażająca, tym bardziej, że była to mina białego smoka. Jednak sen, który śniła, nie był wcale nieprzyjemny.

Śpiący smok marzył o gradobiciu i o tym, że wzlatuje wysoko w kłębiące się letnie chmury. Burze gradowe zdarzały się w tym kraju rzadko. Jak dla smoka było tu o wiele za gorąco i tylko w snach Eileen cieszyła się zacinającymi, lodowatymi wichrami i przyjemnym mrowieniem, powodowanym przez uderzające w jej łuski zamarznięte kulki.

Nagle uderzył ją w szyję wyjątkowo ostry odłamek lodu. Eileen uniosła głowę i walcząc z sennością ze zdumieniem odkryła dwie występujące jednocześnie, ale sprzeczne ze sobą zjawiska: śnieżyca była niczym innym jak miłym snem, ale kłucie gradowych kulek było aż nadto rzeczywiste.

Podnosząc się z trudem, by lepiej zastanowić się nad tą zagadką młoda smoczyca przewróciła się na brzuch i rozwinęła ogon, którym ochraniała swój skarb. Był to z pewnością niewielki stosik, ale ile może nazbierać smok przez zaledwie sto lat życia? A jakie też miała możliwości, ona, która ograniczała się do kilku krótkich wypadów? Las Tethir był chłodny, ale nie na tyle zimny, by zapewnić dobre warunki smokowi z jej gatunku. Eileen spędzała większość czasu w jaskini, pogrążona w otępiającym letargu.

Nie miała odwagi wychodzić zbyt często. Chociaż miała prawie trzydzieści stóp długości i wymiary prawie dorosłego smoka, w lesie żyły stworzenia, które mimo to mogły stanowić dla niej zagrożenie. Wrogowie zbyt łatwo mogli ją wytropić: ze swą ogromną postacią i białymi połyskującymi łuskami, Eileen nie łatwo było wtopić się w krajobraz. Jeśli głód nie zmuszał jej do polowania, zostawała w jaskini. W lesie, za wyjątkiem tych kilku dni, gdy drzewa okrywały się warstwą śniegu albo, gdy burzowe chmury zmieniały barwę nieba na perlisto-szarą, czuła się niebezpiecznie widoczna.

Generalnie Eileen tęskniła za zmarzniętymi krainami Północy, o której mówili jej rodzice i gdzie powrócili, gdy była jeszcze bardzo mała.

Ponieważ była zbyt młoda, nie mogła dotrzymać tempa większym smokom, ale udało jej się dolecieć ze zlodowaciałych szczytów Gór Śnieżnych, gdzie się urodziła, aż do Tethiru. Kiedyś odleci na daleką Północ, razem z innymi białymi smokami z lasu, które dzieliły jej ciężki los. Przelot smoków, a ona na ich czele! Jak wspaniale! Wszystko, czego potrzebowała, to nieco dłuższa niż normalnie zima i sprzyjające wiatry...

Kolejny ostry, kłujący pocisk zmusił Eileen, by powróciła myślami do rzeczywistości. Smoczyca ziewnęła szeroko, po czym usiadła na tylnych łapach, by zorientować się w sytuacji. Powietrze było wilgotne i dość ciepłe, nawet tu, w głębi jaskini. Tak, było wczesne lato, najbardziej odpowiedni czas dla gradowych burz, ale przecież była w swojej grocie i gradobicie było tu wysoce nieprawdopodobne.

Smoczyca doszła do tego wniosku nie za pomocą słów, ale instynktem, który muszą posiadać nawet najbardziej ospałe stworzenia, by móc przetrwać w swoim środowisku. Ze wszystkich złych smoków Faerunu, białe były najmniejsze i najmniej inteligentne. A nawet jak na swój gatunek, Eileen nie należała do najlepszych wojowników.

Kołysząc w prawo i w lewo grzebieniastą białą głową, smoczyca zaczęła rozglądać się za źródłem spotykających ją nieprzyjemności. Kolejne kłujące uderzenie w szyję, tym razem niebezpiecznie blisko nasady jej skórzastych skrzydeł, nadeszło z kierunku wschodniego korytarza.

Eileen wbiła wzrok w ciemność tunelu. Poruszała się tam cienista postać. Dostrzegła dwunogi kształt i napięty łuk w jego rękach. Nie potrafiła jednak powiedzieć, czy łucznik był człowiekiem, elfem czy czymś mniej lub bardziej podobnym, ponieważ wszechobecny zapach mięty zagłuszał jego woń.

Irytujące stworzenie wypuściło kolejną strzałę. Ostrze uderzyło smoczycę prosto w pysk i odbiło się, nie zagłębiając się w łuski na głowie bestii. Mimo to, uderzenie zabolało!

Przez moment oszołomiony i zezujący stwór patrzył na parę podobnych do ludzi łuczników, którzy wtargnęli do jego jaskini. Potrząsnął gwałtownie głową i dwóch śmiałków zlało się znów w jednego. Jednak to było o jednego za dużo.

Eileen wydała z siebie ryk złości i bólu i poderwała się na nogi. Łucznik odwrócił się tyłem i zaczął uciekać w głąb korytarza, a smok podążał tuż za nim.

No, może nieco dalej. Ostatnia drzemka Eileen trwała kilka tygodni, a ponieważ miała zwyczaj spania na boku, twardym policzkiem opierając się o pokrytą łuskami łapę, jedną nogę miała zdrętwiałą i bezwładną. Dlatego też to, co w zamiarze miało być straszliwym pościgiem, było w istocie nierównymi podskokami na trzech nogach.

Eileen zatrzymała się gwałtownie i przysiadła na tylnych łapach. Uniosła przednie i przyjrzała się im z uwagą. Po chwili namysłu wiedziała już, jak powinna rozwiązać ten problem - pomysł był jej zdaniem niezwykle błyskotliwy. Smoczyca wciągnęła dużą porcję powietrza i przystawiła zdrową kończynę do pełnego kłów pyska. Następnie silnie dmuchnęła na nią lodowatym powietrzem. Ta broń Eileen mogła rozpalić szalejący ogień lub zamrozić dorosłego centaura w biegu. Mogła nawet sprawić, że drętwiało trochę jej własne ciało, pomimo naturalnej ochrony z łusek i niezwykłej odporności na zimno.

Eileen opadła z powrotem na cztery nogi i spróbowała przednich łap. Tak, teraz obie były równie zdrętwiałe. Odzyskawszy równowagę, smoczyca ruszyła znów w pościg. Poruszała się wolno, to pewne, ale przynajmniej równiejszym i dostojniejszym krokiem.

Jej dwunogi prześladowca był już daleko poza zasięgiem wzroku, ale Eileen z łatwością szła za zapachem mięty. Chociaż brakowało jej rozumu, posiadała niezwykle czuły węch, nie mówiąc już o tym, że woń zioła, które niosła uciekająca postać, była jej ulubioną.

Gdy smoczyca przebiegła przez tunele jaskiń i wybiegła do lasu, zdarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze przednie łapy stopniowo powróciły do normalności i Eileen mogła teraz pędzić z zawrotną prędkością, łamiąc po drodze krzewy i małe drzewa. Po drugie zdała sobie sprawę, że jest bardzo, bardzo głodna i że ta przerwa w drzemce nie była wcale taka zła.

* * *

W Lesie Tethir zapadała noc. Vhenlar wpatrywał się w gęstniejący mrok z rosnącym strachem. Przez kilka dni po bitwie na polach fajkowego ziela, najemnicy ścigali elfich napastników daleko w głąb lasu, znacznie dalej, niż ważyli się wcześniej zapuszczać i zbyt głęboko, by Vhenlar mógł zachować spokój ducha.

Stara puszcza była niesamowita. Drzewa miały czujne, zasłuchane oblicze; ptaki przekazywały wieści; każdy cień wydawał się żywy. Była tu magia, prymitywna, elementarna magia, taka, przed którą musieli się ugiąć nawet płatni magowie, nawet najlepsi czarodzieje z Halruaa, których Bunlap tak wysoko cenił.

Było też bez liku innych, bardziej namacalnych zagrożeń. Od świtu niewidoczne elfy celowały strzałami w głowy i pięty ludzi, podgryzając ich jak pies pasterski owce, gdy zbiera stado na wiosenne strzyżenie. Najemnicy byli bez wątpienia gdzieś pędzeni - gdzie, Vhenlar nie umiał powiedzieć.

Nie miał jednak innego wyboru jak poganiać drużynę na północ tak szybko, jak tylko był w stanie. Próbował iść śladem kierujących się na południe elfów i stracił przez to pięciu dobrych ludzi. A zatem zmierzali na północ, tak jak zaplanowali to sobie ich niewidoczni prześladowcy. Wrócą na trop elfów, po tym jak... po czymkolwiek.

Dzikie elfy nie były jedynym niewidzialnym wrogiem, a nieznany cel wędrówki jedynym zmartwieniem. Po drodze napotykali na wiele problemów. Nawet ludzie najlepiej znający las, wliczając w to leśników, najemników, którzy bywali w dziesiątkach krain, i kilku tropicieli, którzy zeszli na złą drogę, nie potrafili zidentyfikować dziwnych wrzasków, ryków i świergotu ptaków, które rozbrzmiewały w całej puszczy. Ale wszyscy widzieli i słyszeli wystarczająco dużo, by wiedzieć, że znajdowały się tu stworzenia, których lepiej było unikać. Tuż przed południem natknęli się na niezbyt subtelny dowód prawdziwości swoich podejrzeń. Był to widok, który utkwił Vhenlarowi w pamięci: sterta wyschłych odchodów, w których leżała cała czaszka ogra. Cokolwiek zabiło tego ogra, który sądząc po rozmiarze głowy był wysoki na jakieś osiem stóp i zapewne tak silny jak trzech mężczyzn, było na tyle duże, by odgryźć łeb potwora i połknąć w całości. Ogry były już, zdaniem Vhenlara, wystarczająco złe i nie chciał nawet myśleć o stworzeniu na tyle ogromnym - i na tyle głodnym - by zjeść tak obrzydliwą rzecz.

W lesie zawsze żyły potwory i jeśli snute w gospodach opowieści i relacje poszukiwaczy przygód były w jakimkolwiek stopniu zgodne z prawdą, sama różnorodność i ilość takich bestii zdawała się być jakimś koszmarem. Zdaniem Vhenlara było to częściowo wynikiem kłopotów, które spadły teraz na elfy. Zamiast opiekować się lasem, musiały zająć się walką o przetrwanie. Było to oczywiście dokładnie to, do czego dążył Bunlap i jego tajemniczy pracodawca.

- Bunlapowi łatwo było kazać nam pójść śladem elfów - wymruczał Vhenlar. - Nie obchodzi go, że sam siedzi w przytulnej fortecy i żadne cholerne dzikie elfy nie sadzą mu strzał na plecach!

- Jeśli już o tym mowa - wtrącił Mandrake, najemnik, który pełnił także funkcję drużynowego chirurga - to jak się czują twoje?

Pytanie nie było bezpodstawne, zważywszy na fakt, że od świtu medyk zdążył już wyciągnąć z pleców Vhenlara dwie strzały. Niewidoczne elfy, które ich poganiały, zastrzeliły psy, ale dla najemników najwyraźniej szykowały coś znacznie gorszego i bardziej poniżającego.

- Czuję się, jakby ktoś do mnie strzelał z poświęconej Beshabie procy, ot, co! - odparł gwałtownie Vhenlar. - Podobnie jak do ciebie, do niego, do niego i do niego, i wszystkich tych cholernych ludzi w tym po trzykroć przeklętym lesie!

- I to całkiem niezłej procy - przytaknął Mandrake, stwierdziwszy, że najlepszym wyjściem będzie rozbawienie zastępcy Bunlapa.

Łucznik dostrzegł protekcjonalną nutę w głosie kolegi, ale nie zareagował na nią. Skrzywił się, czując nową falę bólu. Marsz był niezwykle trudny, tym bardziej z tymi nowymi i poniżającymi ranami. Elfie strzały uderzyły niezbyt celnie i wbiły się płytko, ale Vhenlar nie potrafił jakoś znaleźć w sercu wdzięczności za te małe oznaki litości. Nie miał też już sił iść dalej. Zimna mgła zwiastująca nadejście nocy, powodowała, że nogi mu sztywniały, a ból w plecach nie ustawał ani na chwilę.

- Wyślij Tachera i Justina, by poszukali znów miejsca pod obozowisko - powiedział Vhenlar.

- I mam pozwolić, by te dzikie elfy wystrzelały nas podczas snu? - zaprotestował medyk. - Lepiej już iść dalej!

Vhenlar prychnął. Jeśli ten człowiek był na tyle głupi, by sądzić, że dla tych śmiercionośnych strzelców stanowiło jakąś różnicę, czy cel się poruszał czy nie, to nie było sensu marnować głosu, by przekonywać go, że jest inaczej.

- Obozowisko! Natychmiast! - ponaglił

Najemnik zasalutował i przyspieszył kroku, by dogonić ludzi, których wskazał Vhenlar.

Pewnie by nie usłuchał, gdyby nie fakt, że Bunlap dał im do zrozumienia, że mają wykonywać rozkazy Vhenlara. Ludziom zależało, by robić to, co kazał Bunlap i to nie tylko ze strachu przed karą, chociaż ta była zazwyczaj ciężka i prędka, ale ponieważ w tym człowieku było coś, co pociągało za nim innych. Po latach spędzonych w towarzystwie Bunlapa, Vhenlarowi udało się rozgryźć, skąd brała się ta wyjątkowa cecha. Kapitan najemników zawsze dokładnie wiedział, czego chce i dążył do realizacji swoich planów z zaciętą, niewzruszoną determinacją. Ci, którym brakowało własnego celu, a w Tethyrze było ich pełno, ściągali do Bunlapa jak żelazne opiłki do magnesu. Gdy więc Bunlap powiedział im, by ścigali elfy w lesie, wyruszyli tam bez protestu. Nie chcieli też przerwać marszu i było prawdopodobne, że szliby tak aż do śmierci, skwitował kwaśno Vhenlar.

Bunlap przekonywał ich, że powierzone im zadanie było ważne, chociaż sam powrócił do fortecy, by szkolić ludzi do kolejnego ataku. Kapitan oddalił się zaraz po nieudanej próbie zaatakowania elfów z zasadzki. Zdawał sobie bowiem sprawę, że nie byli w stanie dogonić elfiej drużyny, a już tym bardziej sprowokować jej do walki pozycyjnej. Zadanie Vhenlara polegało na pójściu śladem przeciwników, zabiciu kilku, jeśli będzie to możliwe, i zebraniu tak wielu łuków i czarnych strzał, ile się tylko da. Jego ludzie mieli także odzyskać ciała elfów zabitych podczas bitwy, a także przynieść wszystkich rannych, którzy mogą umrzeć, a których współplemieńcy porzucili po drodze. Bunlap chciał wykorzystać martwych przeciwników, by podburzyć przeciw elfom jeszcze więcej ludzi.

Mieszkańcy lasu byli jednak zdeterminowani, by Vhenlar nie zdobył żadnej z tych rzeczy. Najwyraźniej nieśli zabitych i rannych i używali zielonych strzał, które, choć doskonale wykonane, nie mogły na wiele przydać się Bunlapowi. W sytuacji, gdy najemnicy nie mieli psów, by wyczuć prawie niewidoczny ślad krwi, elfy mogły całkowicie im się wymknąć. Wysłanie grupy łuczników, by zawróciła i zabiła psy było ze strony uciekających elfów genialnym posunięciem. Nawet Vhenlar musiał to przyznać. Lecz co jeszcze niewidzialny wróg zamierzał, łucznik nie potrafił powiedzieć.

Dobiegający z daleka ryk przeszył zhentarimskiego najemnika zimnym dreszczem. Dwaj zwiadowcy zawahali się, spoglądając do tyłu na Vhenlara, jakby chcieli zaprotestować przeciw nałożonemu na nich zadaniu. Dowódca w odpowiedzi położył dłonie na elfim łuku i zwęził oczy, patrząc na nich złowieszczo.

- Jestem za zapaleniem pochodni - powiedział wyzywająco Justin. - W przeciwnym razie nie będziemy widzieć, gdzie idziemy.

Vhenlar wzruszył ramionami. Opowiadano historie o straszliwych karach, które mieszkańcy lasu wymierzali tym, którzy ważyli się przynieść do puszczy ogień. Dowódca jednak wątpił, by podążające za nimi jak cienie elfy zdecydowały się zabić zwiadowców, przynajmniej nie wcześniej, niż przywiodą ich do nieznanego celu! A Justin miał rację: było ciemno, ponieważ w gęstym lesie nawet blade światło księżyca nie przedostawało się przez splatane korony drzew.

Patrzył, więc, jak zwiadowca wyjmuje z torby pochodnię i pociera krzemieniem o metal. W mroku nocy zabłysło kilka iskier, które zamieniły się w ogniki, po czym strzeliły w górę większym płomieniem. Vhenlar zamrugał oczami, nie mogąc przyzwyczaić się do nagłej jasności. Oczy zwęziły mu się, a następnie otwarły szeroko. W świetle pochodni stały nie dwie, ale trzy osoby!

Dziki elf, młodzieniec o czarnych warkoczach i ciemnych oczach, odetkał bukłak i przygotował się, by zgasić płomień. Przynajmniej Vhenlar tak sądził. Patrzył jednak, równie przerażony jak osłupieni zwiadowcy, na elfa, który wylewał zawartość pojemnika. Nie na trzymającego pochodnię Justina, ale na Tachera.

W następnej sekundzie już go nie było. Nikt nawet nie zdążył wyjąć miecza, czy nasadzić strzały na cięciwę.

Justin wciągnął powietrze i popatrzył z uwagą na drugiego zwiadowcę. Twarz wykrzywiła mu się w wyrazie skrajnego obrzydzenia.

- Pachniesz jak coś, co moja matka pije z malowanych filiżanek! - zadrwił.

Porównanie było trafne. Tacher został oblany mocnym naparem mięty. Vhenlar, który nie rozumiał sensu tych działań, odwrócił się do jednego z tropicieli, wysokiego, chudego człowieka pochodzącego z Dolin. Niegdyś szlachetny tropiciel - niezależnie, co, do Dziewięciu Piekieł, miało to znaczyć - walczył z najazdem Tuiganów i w piekle wojny stracił wszelkie złudzenia, co do rodzaju ludzkiego. Od tego czasu zaczął zajmować się jedynie sobą i wykazywał do tego ogromny talent.

- Wiesz więcej o lesie niż większość z nas - powiedział Vhenlar. - Dlaczego elf to zrobił? Mógł z łatwością zabić i Justina i Tachera.

Tropiciel potrząsnął niecierpliwie głową i podniósł rękę na znak, by się uciszyli. Ludzie umilkli i zaczęli nasłuchiwać, ale nie mieli tak czujnego słuchu jak człowiek z Dolin. Vhenlar nie rozróżniał żadnego innego dźwięku poza bezustannym brzęczeniem i cykaniem owadów, czasem krzykiem polującego drapieżnego ptaka i szelestu liści na wietrze. Szelestu, który, jak zauważył Vhenlar, zdawał się być coraz głośniejszy.

Nagle tropiciel otworzył szeroko oczy.

- Mięta! - wyszeptał i zaczął uciekać w panicznym strachu.

Pozostali patrzyli, jak mężczyzna gna, nie oglądając się za siebie na południe. Nim zdążyli ruszyć za nim, przez las przetoczył się ryk - straszliwy głos, który był zarówno piskliwy, jak i dudniący, wrzask wściekłości, którego prawie nikt spośród najemników nie miał okazji wcześniej słyszeć. Jednak nie było nikogo, kto instynktownie nie wiedziałby, co on oznacza:

Smok.

Vhenlar słyszał, jak ludzie opowiadali o smoczym strachu, paraliżującym przerażeniu, które jest efektem spojrzenia w oczy tak wielkiej bestii. Teraz już wiedział, że nawet ryk potwora może przykleić stopy człowieka do ziemi, a jego nogi zamienić w kamień.

Smoczy strach trwał tylko chwilę, ale to wystarczyło. Z prędkością zmieniającego postać czarodzieja, odgłos biegnącego przez las smoka przeszedł z szeleszczącego szumu w ogłuszający łoskot. Bestia pojawiła się jak fala morskiego przypływu. Vhenlar nigdy by nie zgadł, że coś tak ogromnego może się poruszać z taką prędkością!

W następnej chwili dostrzegł go przez drzewa, nadal oddalonego o kilkaset stóp, ale zbliżającego się błyskawicznie. Był biały i na czarnym tle lasu błyszczał jak jakiś wielki gadzi duch. Potwór zatrzymał się, przysiadł na tylnych łapach i wciągnął głęboko powietrze.

Drzewa rozchyliły się, a zwinięte i pokruszone liście opadły na ziemię. Przez las przedarł się lodowaty zimowy wiatr. Strumień mroźnego powietrza rozszerzał się ku końcowi i niszczył wszystko na swojej drodze, sięgając ku najemnikom.

Z idealną ostrością, ogarnięty paraliżującym bicie serca strachem, który powodował, że wszystko wokół niego zdawało się dziać wolniej niż w rzeczywistości, Vhenlar patrzył, jak zbliża się potwór.

Oddech smoka dosięgnął zwiadowców tak szybko, że zamroził twarz Justina w szyderczym uśmieszku, i tak nagle, że zatrzymał Tachera, gdy ten odwracał się w stronę, z której dochodził dźwięk. Spłukał z ich skóry cały kolor, pokrywając włosy i ubranie grubą warstwą szronu. Wszystko wskazywało na to, że mężczyźni zostali całkowicie zamrożeni, jakby jakiś mściwy czarodziej zamienił ich w lodowe figury.

Potem zimno dosięgło Vhenlara, ostre, przeszywające, ale nie na tyle, by go unieruchomić. Wręcz przeciwnie, niczym uderzenie w twarz, wyrwało go z obezwładniającego przerażenia. Zdał sobie sprawę, że oddech smoka sięgnął tylko do nieszczęsnych zwiadowców. W każdym razie łucznik nie zamierzał stać i czekać, aż potwór powtórzy swoją sztuczkę.

- Uciekajcie! - wrzasnął i zaczął biec tak szybko, jak tylko pozwoliły mu na to zdrętwiałe członki.

Tym razem stojący za nim autorytet Bunlapa nie był konieczny. Ludzie ruszyli za Vhenlarem bez ociągania się i bez zbędnych pytań. Gdy dzikim pędem przedzierali się przez las, popędzał ich głośny dźwięk łamanego lodu, obrzydliwe chrupanie i słaby, lecz złowieszczy zapach mięty.


Rozdział dziesiąty

Zza ostrokołu Bunlap miał wspaniały widok na Tethyr i jego zróżnicowany krajobraz. Po wschodniej stronie leżały Góry Gwiezdnych Iglic, a ich postrzępione, wyniosłe szczyty pokryte były śniegiem nawet w lecie. Na zachodzie znajdowały się łagodne wzgórza, a dokładnie na północy wyraźna, gruba linia, wyznaczająca południową granicę Lasu Tethyr.

Rześki wietrzyk rozwiał mu czarną brodę i zatrzepotał połami płaszcza. Bunlap chwycił je i owinął wokół siebie, splatając ręce na piersiach, by przytrzymać niesforne ubranie. Ranki były chłodne nawet o tej porze roku, ponieważ wiatry szły prosto znad gór, podobnie jak lodowate wody, które rozlewały się w płynącą obok twierdzy rzekę. Zazwyczaj mówiono o niej „północny dopływ”, ale Bunlap lubił myśleć o niej, jako o swojej własnej.

Osiedliwszy się na urwisku wznoszącym się nad równiną, gdzie dziesiątki mniejszych strumieni zbiegały się, by utworzyć jeden nurt, Bunlap mógł wymuszać cła na każdym drobnym farmerze czy traperze, który spływał w dół dopływów, by dowieźć swoje towary do Sulduskoon, a potem do Zazesspuru.

Zdumiewało Bunlapa, że nikt nie próbował przeciwstawiać się jego żądaniom. Mieszkańcy Tethyru byli zbyt przyzwyczajeni do płacenia ceł, danin i koniecznych na każdym kroku łapówek, ponieważ drobnych szlachciców namnożyło się w tym kraju jak królików. Ani jeden podróżny nie zakwestionował prawa Bunlapa do pobierania opłaty za towar. Podstawą panowania kapitana na tych odludnych ziemiach była twierdza i stojący pod bronią ludzie. Dla Tethyrczyków był to wystarczający powód, by uznać go za szlachcica.

- Baron Bunlap - powiedział głośno, a kwaśny, ironiczny uśmiech wykrzywił mu usta. Żaden człowiek nie był tak nisko urodzony jak on, ale jakie to miało znaczenie w Tethyrze? Przez kilka krótkich lat, które minęły od chwili, gdy opuścił swój posterunek w Mrocznej Twierdzy, były zhentarimski żołnierz zgromadził więcej ziemi, bogactw i władzy, niż posiadała większość cormyrskich arystokratów. Na krew Bane'a, jak on kochał ten kraj!

- Zbliża się łódź! - zawołał mężczyzna z południowej strażnicy.

Nastrój Bunlapa pogorszył się momentalnie. Już zeszłej nocy doszła do niego wiadomość o tym stateczku - po to właśnie trzymał wzdłuż rzeki gońców i jeźdźców, którzy informowali go o ruchu na Sulduskoonie i jego dopływie. Działali równie szybko i efektywnie, jak sieć kurierów w mieście, i dzięki temu Bunlap wiedział o interesach prawie każdego, podróżującego główną rzeką Tethyru.

To, dlatego ten konkretny statek tak go niepokoił. Płytko zanurzony, jak łodzie używane przez ludzi Północy do napadów, jednomasztowy, ale posiadający zarówno kliwer, jak i grot, był idealny, by przemykać się ukradkiem z dużą prędkością. Był na tyle mały, że łatwo mógł zostać niezauważony przez ludzi mniej czujnych i podejrzliwych oraz że nadawał się do podróży jedynie dla dwojga lub trojga żeglarzy. Na tyle jednak duży, by pomieścić jeszcze dwunastu zbrojnych lub spory zapas kontrabandy. Mówiąc krótko, był to rodzaj statku, który niósł ze sobą kłopoty. Właśnie takich łodzi mieli wypatrywać informatorzy Bunlapa. Do tego ich szkolił i za to im płacił.

Jednak jego człowiek w Przystani Gwiazd, jednego z kilku miast leżących nad brzegami północnego dopływu, był pierwszym, który go zauważył. Zeszłej nocy Bunlap sprawdził prowadzony w twierdzy rejestr. Ostatnie wpisy wskazywały na to, że na rzece Sulduskoon i w miejscu, gdzie wpadał do niej północny dopływ, nie widziano takiego statku. Wszystko wyglądało tak, jakby łódź spadła z nieba.

Albo, co było bardziej prawdopodobne i jeszcze bardziej niepokojące, statek został dowieziony lądem do jakiegoś miejsca nad północnym dopływem i był trzymany w ukrytym suchym doku, czekając na moment, gdy będzie potrzebny. Ale, po co i komu?

Bunlap znał bardzo dobrze trudności i koszty związane z transportem statków drogą lądową. Ktokolwiek się tego podjął, musiał mieć wypchane kieszenie i niezwykle ważny powód. No cóż, on, Bunlap, opróżni te kieszenie i zrobi wszystko, by poznać powód tej wyprawy.

- Podnieście za nią łańcuch, ciągnijcie szybko i naprężcie go tak mocno, jak się da - wykrzyknął, podnosząc do oka monokl i patrząc w dół na żeglującą prędko łódź. - Na mój znak... teraz!

Kilku mężczyzn podbiegło do masywnej korby i zaczęło nią obracać w gorączkowym pośpiechu. Ogromny łańcuch, prawie tak gruby jak talia krasnoluda, zaczął nawijać się na szpulę. Drugi jego koniec był przyczepiony do dalszego brzegu rzeki, przyśrubowany i przyspawany do pomostu, który z kolei był przytwierdzony palami do skalnego podłoża. Gdy łańcuch był uniesiony, żaden statek, nawet to płytko zanurzone widmo, nie mógł uciec w dół rzeki.

Tak jak Bunlap przypuszczał, żaglówka zmieniła gwałtownie kurs, kierując się prosto w stronę wschodniego brzegu. Tak reagowała większość statków i było to najlogiczniejsze postępowanie w danej sytuacji - oddalić się od, najwyraźniej wrogiej, fortecy - rozsądny unik. Większość podróżnych nie zdawała sobie jednak w porę sprawy, że podniesienie łańcucha ostrzegało najemników, którzy stacjonowali po drugiej stronie rzeki i wzdłuż każdego z dopływów. Ludzie wychodzili z ukrytych baraków i ci, co znajdowali się na wschodnim brzegu chwytali za broń, a ci na zachodnim spuszczali na wodę małe, zwinne łódki i pędzili w stronę uwięzionego statku. Następnie okrążali go, zdobywali i odprowadzali wraz z załogą do twierdzy. Był to dobrze zaplanowany manewr, praktykowany na tyle często, że stał się rutyną.

Ale ku zdumieniu Bunlapa żaglówka płynęła nadal ku wschodniemu brzegowi i czekającym tam żołnierzom. Z boku wysunęło się kilka par długich wioseł i niewidoczni wioślarze machali nimi prędko, pchając łódź z zawrotną prędkością ku plaży.

Zebrani na brzegu najemnicy rozbiegli się, gdy stateczek zarył gwałtownie dziobem w piasek. Z żaglówki wyskoczyło na ląd tuzin lub więcej wojowników i rzuciło się na ludzi Bunlapa. Jeden z nich, jakiś pomniejszy mag, rzucił w stronę żagli małą kulę światła. Płótno musiało zostać wcześniej nasmarowane jakimś rodzajem oleju, bowiem statek natychmiast zajął się ogniem.

Ciemne kłęby dymu odepchnęły walczących od brzegu. Bunlap patrzył z uwagą przez monokl, wypatrując za czarną zasłoną czegokolwiek, co wyjaśniłoby mu choć trochę sekret kryjący się za dziwnym stateczkiem i jego działaniami. To, co zobaczył, wprawiło go w jeszcze większe osłupienie.

Większość załogi tajemniczej żaglówki ubrana była w tuniki i spodnie o charakterystycznej purpurowej barwie, typowej dla najemników służących pomniejszym członkom rodziny Balika. Było to coś niespotykanego, bowiem pasza i jego rozmiłowani w luksusach krewni nie wypuszczali się raczej poza mury Zazesspuru. Jeszcze dziwniejsza była osoba, wyróżniająca się w grupie ubranych w szkarłatne stroje żołnierzy: kobieta i to w dodatku elfka!

Nie należała do plemion leśnych, tego Bunlap był pewien. Elfy z Tethiru miały miedzianą cerę i były raczej drobnej budowy. Tą dziewczyna miała kruczoczarne włosy i ludzki wzrost. Bunlap dostrzegł na moment jej twarz: była blada jak perła, co było typowym kolorem skóry dla elfów księżycowych. Było ich w Tethyrze dość sporo, ale większość z nich przybyła niedawno i osiadła w miastach handlowych i na farmach. Bunlap nie miał pojęcia, co mogło przywieść pałacowych strażników i elfią dziewczynę w te rejony.

Niezależnie od tego, jaki był jej cel, elfka była wyjątkowo uzdolnioną wojowniczką. Kapitan patrzył z bezradną wściekłością, jak wycina jego najemników z oszałamiającą prędkością i zatrważającą łatwością. Żaden człowiek nie był w stanie jej dorównać. Nawet Bunlap nie był pewien, czy udałoby mu się zwyciężyć z nią w walce. Po chwili dym stał się tak gęsty, że nic już nie było widać i dowódcy nie pozostało nic innego jak czekać.

Do jego uszu dobiegały niesione przez wodę szczęk broni i krzyki rannych. Bunlap zauważył, że wrzawa bitewna powoli ucicha. Walka kończyła się szybciej, niż sądził, że to możliwe. W takiej sytuacji, nim którakolwiek z jego łodzi dotrze do wschodniego brzegu, będzie już po wszystkim!

Przynajmniej mógł się cieszyć, że elfka i purpurowi najemnicy znajdą się wkrótce w jego rękach. Bez statku nie będą mogli raczej uciec. Jedynym miejscem, do którego mogli się udać, była twierdza Bunlapa!

W tej samej chwili Bunlap zauważył jakiś ruch kilkaset jardów na południe od miejsca bitwy. Z gęstego dymu wyłoniły się dwie małe łodzie obrócone dnem do góry i popędziły w stronę rzeki niczym ogromne, obdarzone trzema parami purpurowych nóg pluskwy.

Obok nich biegło jeszcze kilku strażników Balika. Niektórzy nieśli ukradzione wiosła, inni wywijali zakrzywionymi mieczami i oglądali się do tyłu, jakby bali się pościgu. Ale nikogo za nimi nie było. Ludzie Bunlapa zagubili się w dymie, walcząc ze śmiercionośną elfką, która, w przeciwieństwie do nich, lepiej widziała w ciemności niż kot. Mógł się domyślać, że jego żołnierze walczyli teraz sami ze sobą!

Gdy kapitan zdał sobie sprawę, w jaki sposób załoga statku zamierza uciec, poczuł, że ogarnia go wściekłość. Używając dymu jako zasłony, strażnicy ukradli łodzie Bunlapa, przenieśli je nad łańcuchem i puścili się w dół rzeki!

Nie był w stanie nic zrobić, by ich zatrzymać, nawet gdyby miał opuszczony łańcuch i posłał swoich ludzi w pościg. Nie miał możliwości przekazania najemnikom nowych rozkazów. Sami zaś nie mogli podjąć takiej akcji, powiem silny wschodni wiatr rozwiewał ciemny, oleisty dym w poprzek rzeki, tworząc z niego grubą i skuteczną zasłonę. Było nieprawdopodobne, by ktokolwiek z ludzi, walczących na drugim brzegu lub przeprawiających się w tamtą stronę, mógł nawet zobaczyć uciekające łodzie!

Czekając na koniec bitwy, Bunlap czuł, że ogarnia go coraz większy gniew i frustracja. Nie mógł nawet wyładować swojej złości na najemnikach, ponieważ każdy z nich był mu potrzebny w zbliżających się walkach. Był też całkowicie pewien, że nie uzyska satysfakcji od elfiej dziewczyny. Bunlap był gotów założyć się o dużą sumę, że gdy dym się rozejdzie, nie będzie po kobiecie śladu.

Nie miał też wątpliwości, dokąd się udała. Na pewno nie w góry, w których gnieździły się plemiona krasnoludów, ale do elfiego lasu.

Nie była to pocieszająca myśl. Wojowniczka z księżycowych elfów, na tyle inteligentna, że udało jej się go zwieść, i na tyle wpływowa, że mogła prosić o pomoc panującą rodzinę Balików? Tak jakby nie miał już dość problemów w tym po trzykroć przeklętym lesie!

Bunlap odwrócił się i zszedł po schodach, wiodących z ostrokołu na dziedziniec. Przez kilka minut patrzył, jak jego pomocnicy szkolą jak co rano rekrutów. Ta grupa była dobra. Patrząc na nią Bunlap czuł, że jego gniew stygnie - ale nie znika, do tego było daleko. Nienawiść Bunlapa była jak wykuwany w ogniu miecz, po każdym rozgrzaniu stawała się mocniejsza i ostrzejsza.

W swoich planach liczył na niechętny stosunek dzikich elfów do obcych i jak dotąd się nie przeliczył. Jeśli ta księżycowa elfka ma zamiar dołączyć do leśnych plemion, prawdopodobnie odkryje, że wcale nie jest tam mile widziana! A nawet jeśli by jej się udało, to co z tego? Jeden miecz więcej nie przechyli szali na korzyść mieszkańców Tethiru. A kiedy przyjdzie odpowiednia pora, on, Bunlap, z przyjemnością przyczyni się do zakończenia kariery tej dziewczyny. Będzie musiała oczywiście poczekać na swoją kolej, ale to jej nie uchroni od śmierci. W sercu Bunlapa było wystarczająco dużo nienawiści, by zalać całe Evermeet.

Kapitan podniósł instynktownie dłoń do policzka i do rozognionej ciągle blizny, którą pozostawił tam dziki elf. Z każdym dniem zadanie, które mu zlecono, stawało się coraz bardziej osobistą sprawą.

* * *

Fretka popędzała kradzionego konia tak bardzo, jak tylko miała odwagę. Dotrzymywanie tempa prędko płynącej łodzi, a jednocześnie pozostawanie niezauważonym, nie było łatwym zadaniem. Sprawę dodatkowo utrudniał fakt, że ten teren był jej nieznany. Góry były ziemią krasnoludów.

Ale zabójczyni zyskała sławę jako tropiciel. Dotarła do początku dopływu w chwili, gdy toczyła się walka pomiędzy najemnikami półelfki a jakimiś ludźmi stąd. Gdyby od bitwy nie dzieliła jej rzeka, mogłaby się nawet przyłączyć.

Fretka patrzyła z zainteresowaniem, jak Arilyn odwraca uwagę żołnierzy z twierdzy, odsyła na południe swoich ludzi i wymyka się w ogólnym zamieszaniu. Pomimo opinii, jaką miała na temat półelfki, Fretka mogła jedynie podziwiać tak gładko wprowadzony w życie plan. Musiała dowiedzieć się więcej o talentach tej dziewczyny i o tym, co nią kierowało.

Gdy bitwa została zakończona, kobieta pogoniła zmęczonego wierzchowca na wzgórza, ponieważ chciała ominąć fortecę z daleka. Chociaż nie wiedziała wcześniej o jej istnieniu i nie znała jej właściciela, miała bogate doświadczenie w kontaktach z drobnymi szlachcicami i wiedziała, czego można się po nich spodziewać. Do tego nie musiała nawet widzieć próby złapania statku Arilyn w pułapkę.

Przez cały dzień i większość następnej nocy, Fretka ścigała półelfkę. Późnym popołudniem udało jej się ją na moment dostrzec, dokładnie w chwili, gdy znikała wśród drzew Tethiru.

Zabójczym pokręciła głową w niedowierzaniu. By przebyć taką odległość, półelfka musiała biec całą drogę, nie poświęcając wiele czasu na odpoczynek. Elfy były w stanie to zrobić, jeśli zmuszała je do tego sytuacja, ale Fretka nigdy by nie uwierzyła, że Arilyn była zdolna do takiego wyczynu. Ona sama podróżowała jeszcze szybciej, z tym, że nie na dwóch, ale na czterech nogach.

Fretka ześlizgnęła się z konia i złapała obiema rękami poplątaną grzywę zwierzęcia. Pociągnęła w dół głowę wierzchowca i przez kilka minut mówiła coś do niego w języku centaurów. Były to przeprosiny oraz instrukcja drogi powrotnej.

Wyglądało na to, że klacz zrozumiała mniej więcej, o co chodzi, bowiem skręciła na południe i zaczęła biec w kierunku fortecy. Tam, jak uznała Fretka, konia nakarmią i zaopiekują się nim. Nawet, jeśli tamtejszy pan źle traktował mijających jego dom podróżnych, było nieprawdopodobne, by wzgardził tak cennym podarkiem. Inaczej zresztą zwierzę by nie przeżyło. Stało się zupełnie nienaturalnym stworzeniem, ograbionym z instynktu i w pełni zależnym od ludzi.

Kobieta ruszyła w stronę lasu lekkim, szybkim krokiem, pewna, że uda jej się odnaleźć ślad Arilyn i przed zapadnięciem nocy znów ją zobaczyć. A wtedy dowie się, co sprowadziło półelfią zabójczynię w cień Tethyru.

Rosnący teraz księżyc wzniósł się nad korony drzew, ale przez gęste listowie udało się przedrzeć tylko kilku upartym promieniom światła. Fretka stwierdziła, że trudniej było iść śladem Arilyn, niż przypuszczała. Jakoś przy okazji, zabójczyni, która z taką pewnością chodziła ulicami Zazesspuru, nauczyła się całkiem nieźle sztuki poruszania po lesie!

W końcu Fretka dostrzegła półelfkę, klęczącą na ziemi i przyglądającą się czemuś, co najwyraźniej było śladem wilka. Arilyn przystawiła do ziemi dłoń, jakby chcąc zmierzyć odcisk łapy, po czym skinęła z zadowoleniem. Szybkim i płynnym ruchem stanęła z powrotem na nogach. Potem ruszyła prędkim, cichym krokiem na północ, zatrzymując się od czasu do czasu, by przyjrzeć się ziemi albo by zdjąć kłak sierści z krzaku jeżyn.

Wszystko wskazywało na to, że tropiła wilka.

Czemu to robiła, tego Fretka nie wiedziała, ale z łatwością potrafiła odgadnąć, dokąd Arilyn zmierzała. Niezbyt daleko stąd była mała polana, porośnięta bujną trawą i wilgotna od zbierającej się tam z wiosennych deszczów sadzawki, która wysychała dopiero późnym latem. Przychodziły tam jelenie i inne zwierzęta, by się napić. Jeśli półelfka rzeczywiście szła tropem wilka, tam najprawdopodobniej mogła go znaleźć.

Fretka zawahała się, po czym zwinnie wdrapała się na jesion. Górą mogła podążać za Arilyn niezauważona, a jednocześnie pozostawała poza zasięgiem drapieżnika, którego spotkałaby półelfka.

Nie żeby leśne wilki stanowiły poważne zagrożenie. Były to płochliwe, inteligentne stworzenia, które trzymały się swojego stada i zabijały tylko po to, by przeżyć. Tylko na obrzeżach, gdzie kłusownictwo ograbiło las z ich naturalnego pożywienia, stanowiły pewien kłopot. Od czasu do czasu głodne wilki zapuszczały się na pola i do wsi. Większość z nich zadowalała się myszami i nornicami, których było tam w bród - zwierzęta te mogły żyć jedząc tylko takie stworzenia - ale kilka z nich zasmakowało w baraninie.

Gdy wilk został osaczony przez oburzonych pastuchów, musiał się bronić. Było możliwe, że właśnie taki drapieżnik zranił lub nawet zabił kogoś, kogo krewni byli na tyle bogaci, by opłacić usługi półelfki. Istniały też jednak inne możliwości, które skłaniały Fretkę do szczególnej ostrożności. Niezwykle rzadkie, chociaż w ostatnich trudnych czasach częstsze, niż kiedy indziej, były wilki-samotnicy, które z powodu choroby lub rozpaczy porzucały swoją prawdziwą naturę i stawały się żarłocznymi bestiami. Najczęściej okrucieństwa im przypisywane nie były popełniane w ogóle przez wilki, ale przez likantropy, ludzi, których klątwa zamieniła w drapieżne zwierzęta i ukarała nienaturalną żądzą krwi. Chociaż starożytna magia Tethiru stanowiła zaporę dla takich wynaturzeń, było możliwe - możliwe - że półelfka została wynajęta, by wytropić i zabić takiego potwora. Lepiej było trzymać się od takiej walki z daleka!

Fretka szła za Arilyn przez korony drzew aż do polany. Na widok półelfki para jeleni podniosła znad sadzawki wilgotne pyski i umknęła pomiędzy drzewa. Nie było śladu żadnego wilka, jednak nie wydawało się, by półelfka była tym specjalnie zmartwiona. Zdjęła z pleców tobołek i zaczęła wypakowywać z niego różne przedmioty, między innymi niewielki, migoczący pakunek, który wyglądał, jak zrobiony z płynnego srebra.

Półelfka zdjęła zielony płaszcz i zaczęła ściągać ubranie - ciemny, nijaki strój zazesspurskiego zabójcy - z miną największego obrzydzenia. Wepchnęła je do dziupli, po czym weszła do sadzawki, opryskując się wodą i trąc skórę tak dokładnie, jakby chciała zmyć z siebie jakieś niewidoczne piętno.

W świetle pojedynczych promieni księżyca prześwitujących przez korony drzew jasna skóra Harfiarki wydawała się być niemal błyszcząca. Nawet krytycznie nastawiona Fretka musiała przyznać, że Arilyn jest tak blada i smukła jak księżycowa elfka, jakby była siostrą białonogich brzóz okalających polanę.

W końcu półelfka wyszła na brzeg i zaczęła ubierać się w strój, który wyjęła z torby: obcisłe spodnie, podkoszulkę, koszulę, wszystko w praktycznym odcieniu leśnej zieleni. Następnie podniosła z ziemi płynne srebro. Tajemniczy przedmiot rozwinął się w jej rękach we wspaniałą kolczugę, długą tunikę elfiej roboty, piękniejszą od wszystkich, które Fretka miała okazję widzieć. Półelfka wsunęła ją przez głowę. Strój momentalnie dopasował się do jej kształtów, ani trochę nie ograniczając ruchów. Arilyn przypięła do pasa starożytny miecz, tak aby ozdobiona księżycowym kamieniem rękojeść była wyraźnie widoczna. Przejechała palcami wilgotne jeszcze loki, zaczesując włosy za szpiczaste uszy i zawiązując wokół głowy misternie zdobioną zielono-srebrną opaskę, by przytrzymać je z tyłu. W jednej chwili znikła półelfia zabójczym, a na jej miejscu pojawiła się szlachetna wojowniczka, dumna córka Księżycowego Ludu.

Fretka potrząsnęła głową w cichym niedowierzaniu. Gdyby nie widziała na własne oczy tej przemiany, nie uwierzyłaby, że jest to możliwe. Wiedziała oczywiście, że Arilyn ma talent do przebierania się, ale to było coś więcej niż sztuczka zabójcy.

Zanim Fretka zdążyła się do tego przyzwyczaić, półelfka wyjęła z torby mały drewniany przedmiot i uniosła do ust. Las odbił echem niesamowity, drżący dźwięk, który sprawił, że czujna Fretka zamarła. Słyszała już kiedyś ten okrzyk, ale nigdy z ust śmiertelnika!

Przez chwilę panowała cisza, a następnie zza drzew dała się słyszeć jakby odpowiedź. Arilyn dmuchnęła znowu: piszczałka wydała z siebie długi, piskliwy dźwięk, a po nim kilka krótszych, w nieregularnych odstępach - zapewne jakiś rodzaj sygnału. Potem półelfka czekała już w milczeniu.

Winorośl rosnąca po drugiej stronie polany rozchyliła się i spomiędzy drzew wyszedł olbrzymi srebrny wilk. Był dwa, a może nawet trzy razy większy od wszystkich wilków, jakie Fretka kiedykolwiek widziała. Tak naprawdę przypominał wilka tylko na takiej zasadzie, na jakiej jednorożec jest podobny do konia, a elf do człowieka. Błękitne oczy stworzenia były duże i inteligentne, miały charakterystyczny dla elfów kształt migdała, a po bokach wyraźnie trójkątnego pyska sterczały szpiczaste uszy. Poruszał się z zamierzoną gracją, a wokół niego unosiła się niesamowita aura, która jakby wchłaniała w siebie i jednocześnie ucieleśniała istotę leśnej magii.

Lythari.

Fretka wypowiedziała to słowo z zachwytem, poruszając bezgłośnie wargami. Przez całe życie słyszała opowieści o lythari, starożytnej rasie zmiennokształtnych elfów, najbardziej nieuchwytnych i magicznych przedstawicieli tego ludu. Ci, którzy mówili o Srebrnych Cieniach robili to z szacunkiem... i ze strachem.

Lythari zazwyczaj trzymały się na uboczu jak wilki, które przypominały, ale od czasu do czasu napadały z ogromnym okrucieństwem na jakichś wrogów lasu. Nawet dzikie elfy, które jak driady i drzewoludy najlepiej dopasowywały się do życia puszczy, nie rozumiały lythari i czasem padały ofiarą ich prędkiego gniewu. Tylko niektórzy mieszkańcy lasu widzieli lythari, nigdy jednak w elfiej postaci.

Jakby chcąc zadrwić z niewypowiedzianych myśli Fretki, postać wilka zajaśniała i znikła. W jej miejsce pojawił się młody elf, piękny i czarujący nawet jak na przedstawiciela tego ludu. Fretka przygryzła mocno wargi, by nie krzyknąć z zachwytu. Lythari był wyższy od półelfki i tak samo blady, a jego włosy zachowały połyskliwą srebrną barwę wilczego futra. Mężczyzna nazwał Arilyn po imieniu, używając powszechnego języka elfów i objął ją czule. Jednak pomimo starań, Fretka nie mogła zrozumieć niczego z cichej, poważnej rozmowy, która potem nastąpiła.

Patrzyła z zachwytem, jak lythari przybrał z powrotem postać wilka i czekał cierpliwie aż półelfka wdrapie się na jego grzbiet. Na takim wierzchowcu Arilyn Księżycowa Klinga oddaliła się pomiędzy drzewa, wymykając się Fretce zupełnie. Nikt, nawet tropiciel tak utalentowany jak ona, nie potrafił śledzić lythari, który nie chciał być odnaleziony.

Dla Fretki oznaczało to jedynie, że lythari zamierzał wziąć Arilyn do swojego domu i chciał wykluczyć wszelkie prawdopodobieństwo, że ktoś może podążyć jej śladem do jego ukrytego schronienia.

Schodząc z drzewa, Fretka rozmyślała nad tajemnicą, którą stanowiła Arilyn Księżycowa Klinga, pół-kobieta, która nosiła miecz elfiego wojownika i zasłużyła na przyjaźń lythari. Ale elfka wiedziała, że zdarzały się chwile, gdy Arilyn zabijała bez żadnego innego celu oprócz pieniędzy, które przynieść jej miało wykonane zadanie. Inni zabójcy podziwiali jej zimną krew i uznawali ją za jedną z nich. Widząc oba oblicza Arilyn, Fretka nie mogła zupełnie ich ze sobą pogodzić.

Lythari najwyraźniej znał Arilyn Księżycową Klingę z lepszej strony, jako szlachetną elfią wojowniczkę, taką, jaką przez chwilę miała okazję ją widzieć Fretka. Niestety - i tu leżało ogromne i niedające się przewidzieć niebezpieczeństwo - lythari znał także wszystkie sekrety lasu.

Czy ten młody mężczyzna zamierzał zdradzić je półelfiej zabójczym?


Rozdział jedenasty

Nic, jak Hasheth miał okazję się przekonać, nie podnosiło na duchu i nie łechtało dumy tak bardzo, jak dobrze wprowadzony w życie spisek. Nawet beznadziejna, otępiająca umysł praca przy przepisywaniu plików rachunków do ksiąg Hhune'a nie mogła zepsuć dobrego humoru młodzieńca. Spisał się doskonale - nawet Arilyn Księżycowa Klinga, Harfiarka i posiadaczka cienistej szarfy musiała to przyznać.

A tak naprawdę Hasheth nie miał nic przeciwko byciu uczniem. W pewnym sensie te kawałki pergaminu i papieru były jak części układanki, a niewiele było rzeczy, które bawiłyby go bardziej niż dobre puzzle. Harfiarze, jakie oni mieli życie! Podróżowali po świecie tropiąc i rozplątując zawiłe spiski. Jedyną rzeczą, która mogła być jeszcze ciekawsza było tworzenie takich spisków, tak skomplikowanych, że nawet najlepsi spośród Harfiarzy nie potrafiliby ich rozplątać!

Pomimo dumy, młody książę znał siebie na tyle, by wiedzieć, że on sam nie jest w stanie zrobić czegoś takiego. Ale może za jakiś czas, czemu nie? A gdzie mógłby się tego lepiej nauczyć, niż u nieprzeniknionego i ambitnego lorda Hhune'a?

Jako mistrz gildii, kupiec, właściciel ziemski i członek Rady Lordów, Hhune posiadał ogromną władzę. Jednak bystre oczy Hashetha dostrzegły już oznaki także innych tajemnych i ciemnych związków, które były równie ambitne, jak intrygujące. Ten lord Hhune był bardzo pracowitym człowiekiem!

- Jeszcze nie skończyłeś? - Zapytał nosowy, płaczliwy głos. - Inni urzędnicy wykonali już swoją pracę i poszli na południowy posiłek.

Hasheth zacisnął zęby i podniósł wzrok na Achniba, sekretarza lorda Hhune'a.

- Nie jestem urzędnikiem, jestem uczniem - przypomniał nie pierwszy już raz mężczyźnie.

- To prawie to samo - powiedział sekretarz lekceważącym tonem. Następnie odwrócił się i oddalił majestatycznym krokiem, by znaleźć jeszcze kogoś, kogo mógłby upomnieć.

Hasheth patrzył, jak odchodzi, dziwiąc się, że człowiek tak bystry i ambitny jak Hhune znosi obecność takiego głupca. Achnib wykonywał polecenia swojego pana całkiem dobrze, ale, zdaniem młodzieńca, jeśli kiedyś przyszłaby mu do głowy jakaś własna, oryginalna myśl, z pewnością umarłaby z samotności!

Jednak Achnib był urodzonym pochlebcą, a tacy ludzie często osiągają jakiś sukces. Sekretarz obnosił się z łaską swego zwierzchnika w najbardziej bezwstydny sposób, nawet posuwając się do naśladowania wyglądu lorda. Nosił gęste wąsy i zaczesywał do tyłu natarte olejkiem czarne włosy, tak jak to robił Hhune. Ubierał się u tego samego krawca i nawet nauczył się naśladować sposób mówienia, krok oraz skrupulatność, z jaką lord przestrzegał wszystkich społecznych konwenansów. To, czego jednak mu brakowało, to zamiłowania do intryg i zrozumienia dla zawiłości władzy. W przeciwieństwie do Hhune'a, sekretarz nie podejmował żadnych prób, by zasłużyć na lojalność tych, którzy byli mu podlegli. Zamiast tego nieustannie pławił się w blasku swojego zwierzchnika.

Głupiec, podsumował go Hasheth. Był od sekretarza o połowę młodszy, a zdążył już się nauczyć, że władza przepływa w wielu kierunkach - nie tylko w dół, ale też w górę, bowiem nawet największy pan był w jakiejś części zależny od pracy i dobrej woli swoich najmniejszych sług. Ci, którzy chcieli rządzić, musieli wiedzieć, jak kontrolować ten przepływ i jak nim kierować.

Gdy tylko Achnib odszedł wystarczająco daleko, Hasheth wysunął spod stosu papierów dużą złotą monetę. Była identyczna jak ta, którą pokazał mu lord Hhune, i książę zadał sobie niemały trud, by ją zdobyć i móc przyjrzeć się widniejącym na niej znakom. Niektóre z nich były mu znajome. Wśród wzorów ukryty był cechowy znak Hhune'a, tajemny symbol, znany tylko ważniejszym członkom różnych gildii. Hasheth dowiedział się o tym podczas krótkiej przynależności do gildii zabójców, nie zdając sobie sprawy, jak w przyszłości może mu się to przydać.

Inny Harfiarz, pochodzący z Północy Danilo Thann, bardzo interesował się tymi znakami i znał je wszystkie na pamięć. Hasheth poszedł za jego przykładem i teraz błogosławił Harfiarza za jego dalekowzroczność. Młody lord Thann nie był takim złym typem i przez moment Hasheth poczuł nawet ulgę, że bard umknął opłaconym przez Hhune'a zabójcom. Bez takiej, bowiem wiedzy, którą za namową Danila posiadł, książę nie byłby stanie zrozumieć, co łączy jego nowego mistrza i innych członków tajemniczej organizacji, zwanej Rycerze Tarczy. A skoro zamierzał zająć jego miejsce wśród tych ludzi, musiał znać ich imiona.

Hasheth przejechał koniuszkiem palca po runach okalających monetę i umieszczoną pośrodku tarczę. Znał ten znak bardzo dobrze, bowiem nosiła go na łańcuszku jego matka aż do dnia swojej śmierci. Był on dowodem na to, że znajdowała się pod opieką Rycerzy. Przywiozła go ze sobą z Calimshanu i nie rozstawała z nim do chwili, gdy umarła rodząc paszy kolejnego syna.

Hasheth był karmiony opowieściami o tej tajnej organizacji, tak aktywnej na Południu, jak Harfiarze w położonych na północy Dolinach. Powiadano, że ich potęga miała swoje źródło w połączeniu wielkiego bogactwa i umiejętności zbierania cennych informacji. Jakie były główne cele Rycerzy, nikt nie umiał powiedzieć, ale nie było tajemnicą, że nie kochali specjalnie ludzi z Północy, a szczególnie niechętnie patrzyli na Waterdeep i jego Lordów. Hasheth od dawna podejrzewał, że jego ojciec współpracował jakoś z tą mroczną organizacją. Słowa lorda Hhune'a rozwiały wszelkie wątpliwości. Jednego Hasheth był pewien: przystąpienie do Rycerzy było krokiem ku takiej władzy, jaką chciał posiadać.

- Skąd to masz?

Hasheth podskoczył. Nie słyszał kroków Achniba, tak pochłonęło go studiowanie monety. Sekretarz skoczył na niego jak polujący kocur i wyrwał mu z ręki monetę.

- Na tym jest znak lorda Hhune'a. Skąd to masz? - zapytał oskarżycielskim tonem.

- Dostałem w Purpurowym Minotaurze - powiedział całkiem szczerze Hasheth. Samo wspomnienie najbardziej luksusowego zajazdu Zazesspuru zgasiło trochę zapał sekretarza i zmniejszyło jego oburzenie. Tak naprawdę Achnib wyglądał na tak zaskoczonego, że Hasheth nie mógł oprzeć się pokusie, by mówić dalej.

- Jak zapewne wiesz, lord Hhune wynajął zabójców, by pozbyć się z miasta człowieka podejrzewanego o to, że jest agentem Harfiarzy. Dwóch z nich zostało zabitych w gospodzie, gdzie mieszkała ich potencjalna ofiara. Jeden miał przy sobie tę monetę. Ponieważ nie udało im się wykonać wyznaczonego zadania, pozwoliłem sobie zabrać tę monetę, by zwrócić ją lordowi Hhune'owi. Jeśli chcesz sprawdzić szczegóły - ciągnął Hasheth niedbale - właściciel Minotaura z radością potwierdzi moją relację. Możesz też pójść do siedziby gildii zabójców, jeśli chcesz.

Sekretarz zmrużył oczy, ponieważ pozornie niewinne słowa Hashetha zawierały potrójną obelgę. Po pierwsze Achnib nie wiedział o tej sprawie, a Hasheth postawił go nieco wyżej w hierarchii osób otaczających lorda Hhune'a. Po drugie, ponieważ Achnib nie był ani bogaty, ani dobrze urodzony, nie zostałby przychylnie przyjęty przez wyniosłego właściciela ekskluzywnego Purpurowego Minotaura, nie mówiąc już o uzyskaniu jakichkolwiek informacji. W końcu, propozycja zajrzenia do siedziby gildii zabójców była równoznaczna z życzeniem komuś śmierci. Jednak, ponieważ Hasheth przez krótki czas zakosztował życia zabójcy i często o tym mówił, mógł ukryć tę klątwę pod postacią niedbałej, trochę pyszałkowatej sugestii. Pomimo tego, było to nie do zniesienia!

- Hhune się o tym dowie - ostrzegł sekretarz.

Hasheth schylił głowę w kpiarskim geście wdzięczności.

- Miło z twojej strony, że chcesz pomówić na mój temat z lordem. Planowałem dać mu tę monetę sam, nie chcąc kłopotać cię sprawami, które nie należą do twoich obowiązków, ale oczywiście tak będzie lepiej. Byłoby niewłaściwe, gdybym nie skorzystał z tej propozycji.

Twarz Achniba poczerwieniała.

- Chciałeś zrobić inaczej i zatrzymać monetę dla siebie!

W odpowiedzi młodzieniec sięgnął po księgę rachunkową i otworzył na aktualnej stronie. Podniósł ją, by sekretarz mógł dojrzeć ostatni wpis.

- Udam, że nie słyszałem twojej obelgi, bo nie jest mnie godna - powiedział cichym, groźnym głosem. - Jako syn paszy nie potrzebuję złota. Ale teraz, skoro moneta jest w twoich rękach, może i ty byś się tu podpisał?

Sekretarz chrząknął gniewnie, ale nie mógł znaleźć właściwej odpowiedzi. Nie mógł też odmówić wykonania całkiem właściwej czynności, którą sugerował Hasheth. W końcu zacisnął usta, sięgnął po pióro do kałamarza ucznia i nagryzmolił swój podpis obok starannego wpisu. Następnie obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.

Dopiero wtedy Hasheth pozwolił sobie na szyderczy uśmiech. Ten głupiec nie wiedział, co trzyma w rękach! Achnib widział w tym tylko sztukę złota, nic więcej.

Bardzo dobrze, zrozumie to w swoim czasie, a wtedy będzie żałował.

W umyśle młodego księcia powstał już precyzyjny plan bitwy.

* * *

Lisi Ogień stał w pełnym szacunku milczeniu, gdy ciało kolejnego elfa, ostatniego z tych, którzy odnieśli śmiertelne rany podczas bitwy na farmie, było opuszczane do bagna, i słuchał pieśni opisujących powrót następnego leśnego ducha do wielkiego źródła życia. Obok niego stali pozostali - ci, którzy ocaleli, posiłki przysłane z Wysokich Drzew, a nawet wybuchowy Tamsin - czerpiąc pociechę i wskazówki z pełnej godności żałoby dowódcy.

Ale Lisi Ogień daleki był od spokoju, który na pozór zachowywał. Nie pogodził się też ani trochę ze śmiercią swoich podwładnych.

Jak na elfa był młody, jeszcze nie przekroczył stu lat. Widział jednak dużo śmierci, o wiele za dużo, i dużo zmian. Życie na świecie poza granicami ich lasu pędziło z oszałamiającą prędkością - wszystko działo się dla elfów za szybko, by mogły to pojąć, a co dopiero przyzwyczaić się. Podczas krótkiego życia Lisiego Ognia wzrastały i upadały królestwa, lasy zamieniały się w pola, osady ludzkie wyrastały jak grzyby po deszczu.

Często wydawało mu się, że ludzie są jak kolibry: przelatywali w mgnieniu oka i za chwilę już ich nie było. Nagle, w zupełnie nieprzewidziany sposób, elfy z Tethiru zostały włączone do tego biegu, pociągnięte w tym locie naprzód. Nie wiedział, jak to zatrzymać. Nie wiedział też, czy w ogóle można to zatrzymać.

Tamsin jednak nie był nękany takimi wątpliwościami. Młody wojownik, podobnie jak trzej łucznicy, którzy zostali wysłani na północ, powrócił na chwilę przed tym, jak ciało jego krewniaka miało być oddane lasowi. Po odśpiewaniu pieśni i odprawieniu rytuałów, elf odnalazł Lisiego Ognia, by złożyć mu raport.

- Zrobiłem, jak kazałeś - powiedział prosto - i zresztą nie tylko ja, także Eldrin, Sontar i Wyndelleu. Zagnali ludzi na północ, strzelając do nich z łuków, i zabili wszystkie psy, by nie zdradziły nas swoim panom. Obudziłem białą smoczycę i poprowadziłem na ludzi. Teraz zapewne wróciła już do jaskini i śpi, a brzuch ma tak pełny, że starczy jej na całe lato. Spośród ścigających nas żołnierzy jakaś dziesiątka nie żyje.

- Spisałeś się dobrze - powiedział mu Lisi Ogień. - Gdyby nie ty, nie zdążylibyśmy dotrzeć do naszych kryjówek na bagnach.

- Mogliśmy jednak zdziałać więcej! - wybuchnął Tamsin. - Czemu pozwoliliśmy uciec choćby jednemu z nich? Bylibyśmy bardziej bezpieczni, gdybyśmy zabijali każdego człowieka, który wchodzi do lasu!

Lisi Ogień milczał przez dłuższą chwilę.

- Nie wszystkich - odezwał się w końcu. - W lesie są ludzie, którzy czynią wiele dobrego: druidzi, tropiciele, nawet łabędzie dziewice.

Oczy Tamsina zajaśniały z podekscytowania, gdy spoglądał na dowódcę i próbował zgadnąć, co kryje się za jego wahaniem.

- Ale ludzie, którzy nas ścigali...

- Nie zatrzymają się - dokończył ponuro Lisi Ogień. - Czas, byśmy zamienili się z nimi rolami.

Młody elf skinął z zapałem.

- Tak jak wcześniej? Małe grupy łuczników?

- Nie. Zdążyliśmy odpocząć i wszyscy, którzy jeszcze żyją, są gotowi do walki. Mamy też sześciu nowych wojowników z Wysokich Drzew. Powinniśmy uderzyć wszystkimi siłami i rozprawić się z przeciwnikiem.

- Mogę poprowadzić zwiad - zaproponował natychmiast Tamsin.

Po raz pierwszy Lisi Ogień nie miał ochoty hamować gwałtownego charakteru młodzieńca.

- Znasz drogę. Poprowadzisz pierwszą grupę; Znajdźcie ludzi, wejdźcie na drzewa, mińcie ich i zaatakujcie od północy. Korrigash poprowadzi atak ze wschodu, Eldrin weźmie swoich łuczników na zachód, a Wyndelleu na południe.

- A ty?

Lisi Ogień położył rękę na ramieniu młodszego elfa.

- Będę walczył obok ciebie albo gdziekolwiek indziej, gdzie będę potrzebny, ale dowodzić północną drużyną będziesz ty. Teraz idź i zbierz swoich wojowników.

Z oczami błyszczącymi na myśl o pierwszym w życiu dowodzeniu, młodzieniec obrócił się na pięcie i popędził z powrotem do głównego obozu. Wiadomość o ataku nie była dla innych zaskoczeniem. Po chwili obóz znikł, jak gdyby nigdy go tam nie było, a wojownicy byli gotowi do wyruszenia z bagiennej kryjówki na północ.

Prowadził ich znający drogę Tamsin. Szli cały dzień i prawie całą noc. Niedługo przed świtem dotarli do obozu ludzi, niedaleko od miejsca, gdzie napadł ich biały smok. Wszystko wskazywało na to, że najemnicy nie zdawali sobie z tego sprawy. W panice błądzili po okolicy, szukając swoich towarzyszy. Wyglądało jednak, że udało im się na nowo zorganizować. Obóz był schludny i porządny, a wokół niego krążyli trzej czujni wartownicy.

Tamsin wskazał na strażników, potem na siebie, Sontara i małą Sokolicę. Był to dobry wybór, jak przyznał po cichu Lisi Ogień, gdy cała trójka wdrapała się na drzewa i ruszyła na wyznaczone pozycje, chociaż smutno było patrzeć, jak walczy tak młoda dziewczyna jak Sokolica. Ale wojna ją wybrała, a ona nie uchylała się przed nałożonym na nią ciężarem.

Na dany przez Tamsina sygnał trzy elfy zeskoczyły na ziemię, dokładnie przed swoimi ofiarami. Nim ludzie zdążyli się ruszyć czy krzyknąć, uderzyły trzy kościane noże, uśmiercając strażników szybko i cicho. Elfy chwyciły padających ludzi i położyły bezgłośnie na ziemi. Było to trudne zadanie dla maleńkiej Sokolicy, która musiała użyć własnego ciała, by stłumić odgłos padającego ciała mężczyzny. Lisi Ogień wzdrygnął się, ale dziewczyna wyczołgała się spod martwego strażnika i dała znak, że wszystko w porządku.

Lisi Ogień skinął grupie dowódców i elfy rozproszyły się po lesie. Gdy skradali się w gałęziach drzew nad obozowiskiem, przyjrzał się uważnie śpiącym na ziemi ludziom. Było ich w sumie trzydziestu czterech, duża drużyna, znacznie większa niż przewidywał. Tak naprawdę więcej, niż ścigało ich w lesie. W jakiś sposób, podobnie jak elfy, zdołali posłać po posiłki. Skutki tego nie wróżyły elfom dobrze.

Chociaż Lisi Ogień nie znał ludzi zbyt dobrze, wiedział, że nie posiadają umiejętności nawiązywania telepatycznego kontaktu, który dawał elfom mistyczną bliskość i pozwalał dzielić się myślami i uczuciami, nawet na dużą odległość. Ta więź była silniejsza u bliźniąt - Tamsin i Tamara byli nią złączeni i posiadali silną empatię wobec innych elfów - ale najczęściej pojawiała się pomiędzy kochankami, których serca i umysły zlewały się w jedno na wieczne czasy. Było to największe zobowiązanie znane elfom, rzadko podejmowane i nigdy pochopnie. Lisi Ogień wiedział, że ludzie nie potrafią przesyłać wiadomości drogą telepatyczną, ale mogą to robić za pomocą magii.

Nagle ostry szczęk rozdarł ciszę nocy - mrożący krew żyłach odgłos zatrzaskującej się pułapki. Potem dał się słyszeć następny i następny, a potem cała seria takich dźwięków, tak że trudno było je zliczyć. To obudziło ludzi, którzy wyskoczyli ze śpiworów i chwycili za broń: drewniane tarcze, małe kusze, miecze i sztylety.

Ciało Tamsina skręciło się w bolesnym spazmie, gdy poczuł cierpienie uwięzionych elfów. Lisi Ogień wyciągnął rękę, by go uspokoić, po czym spojrzał prosto w pełne bólu oczy młodzieńca. Było jasne, że Tamsin nie tylko czuł cierpienie elfów, ale też się za nie obwiniał. Gdyby nie skupiał się tak na walce, wyczułby grożące niebezpieczeństwo.

- Osłoń się - powiedział surowo Lisi Ogień. - Co się stało, to się nie odstanie. Nie pomożesz im, umierając wraz z nimi.

- Jak to się mogło zdarzyć? - zapytała Sokolica z szeroko otwartymi ze strachu oczami. - Dlaczego nie dostrzegli pułapek?

- Ludzie mają czarodzieja - odpowiedział Lisi Ogień nakładając strzałę na cięciwę. Szturchnął Tamsina, ponieważ umiejętności młodego elfa były mu w tej chwili potrzebne. Było najbardziej prawdopodobne, że z całej drużyny właśnie on będzie w stanie rozpoznać śmiertelnego wroga.

Młody wojownik wzdrygnął się, zrzucając z siebie cudze emocje jak otrząsająca się z wody wydra. Odłożył na bok żal i poczucie winy i wziął długi, głęboki oddech, by się uspokoić. Prędko i pewnie skupił się na niewidzialnych więzach, które łączyły go z lasem i na magii, która była ich istotą.

Tamsin znał ją do głębi, podobnie zresztą jak inni, ale bardziej niż pozostałe elfy czuł w sobie jej pulsowanie i ilekroć pogrążał się w zadumie, wędrował jej cienkimi jak nić pajęcza ścieżkami. I dlatego szybko i bezbłędnie wyczuł w tkance życia ohydną, ziejącą dziurę, która wskazywała, że działał tam ludzki czarodziej.

- Tam - powiedział, wskazując na jednego z ludzi, który przykucnął na ziemi. Był łatwym celem, ponieważ jako jeden z nielicznych ludzi nie trzymał tarczy.

Lisi Ogień wycelował i wypuścił przygotowana strzałę. Ostrze przebiło się przez warstwy liści, poleciało prosto, ku wyznaczonemu celowi...

... i wybuchło ogniem.

Błękitny płomień objął drzewce strzały i u stóp czarodziej opadła cienka wstążka popiołu.

Pozostałym ludziom szczęście nie dopisało. Łucznicy pod dowództwem Wyndelleu obrzucili ich gradem strzał. Większość z nich odbiła się od drewnianych tarcz, nie czyniąc żadnej szkody, ale kilka przebiło się na wylot. Żaden z ludzi nie został śmiertelnie ranny, ale przynajmniej kilku z nich zostało osłabionych.

Nie zważając na krzyki towarzyszy i strzały, które latały i paliły się wokół niego, czarodziej zaczął poruszać szybko palcami, jakby przemawiał jakimś niemym tajemnym językiem. Zakończył klaszcząc w dłonie. Efekt był niczym letnia burza, jak błyskawica i grzmot połączone w jeden śmiercionośny cios.

Z jego rąk dobył się trzask pioruna i przetoczył się przez las. Każda strzała, która była w tym momencie w locie rozbłysła jaskrawym, białym światłem. Z każdej uleciał strumień energii, cofając się po niewidzialne ścieżce ku łucznikowi, który ją posłał.

Lisi Ogień patrzył z przerażeniem, jak pięciu jego wojowników zamieniło się w popiół.

Nabrał powietrza, by dać rozkaz do odwrotu, ale głos uwiązł mu w gardle, gdy wszystko dookoła stanęło nagle jakby w płomieniach. Nie czuł gorąca, ale widział palące oczy światło, które było równie bolesne.

Elf przycisnął do powiek obie pięści, by zetrzeć bolesne migotanie, które tańczyło i wirowało mu przed oczami. Gdy wreszcie przyzwyczaił się do nienaturalnej jasności, zrozumiał, że na odwrót było już za późno.

Ludzie zaciągnęli uwięzione elfy na polanę. Było ich siedem, wszystkie żyły, chociaż trzymające im stopy pułapki - teraz, po zatrzaśnięciu, dobrze widoczne - zadały im poważne rany. Pilnowało ich kilku ludzi, trzymając w pogotowiu naciągnięte kusze. Wokół nich stali pozostali najemnicy z mieczami w rękach.

Jeden z nich zamachał bronią w stronę drzew i coś krzyknął. Lisi Ogień i Tamsin wymienili bezradne spojrzenia - żaden z nich nie mówił w języku mieszkańców Tethyru. Nim dowódca zdążył wykrzyczeć prośbę ó powtórzenie tego we wspólnej mowie, człowiek znalazł inny, bardziej wyrazisty sposób, by przekazać, co miał do powiedzenia.

Zrobił szybki wypad w przód, zanurzając miecz w jednym z bezbronnych elfów. Potem odwrócił się w stronę lasu i zaczął wymachiwać zakrwawionym ostrzem. Wyzwanie było jasne, podobnie jak cena, którą musieliby zapłacić w razie odmowy.

Pierwszą, która odpowiedziała, była Sokolica. Zeskoczyła na ziemię z prędkością godną jej imienia z błyszczącym niby pazur sztyletem w dłoni. Wszystkie elfy, które mogły jeszcze walczyć, podążyły za nią bez wahania rzucając się w wir czarodziejskich świateł i śmierci.

* * *

W innej części Tethiru, daleko od szczęku broni i zapachu śmierci, Arilyn przywarła do srebrnego futra przyjaciela, który niósł ją do ukrytej siedziby lythari.

Znała Ganamede od dzieciństwa, ale nic z ich znajomości nie przygotowało jej do wejścia w tajemny świat lythari. Zmiennokształtne elfy nie mieszkały pod ziemią, jak przypuszczała Arilyn, ale gdzieś pomiędzy światami, w miejscu niewidzialnym dla oczu.

Nie było ani wyraźnego przejścia, ani magicznej bramy - w jednej chwili byli w Tethirze, w drugiej już nie.

Chociaż wydawało się, że nie pokonali żadnej drogi, nie można było wątpić, że nastąpiła nagła zmiana. Ona i Ganamede byli nadal w lesie, ale całkiem innym od gęstego i cienistego Tethiru. Drzewa były wyższe, bardziej majestatyczne i nie przypominały wyglądem niczego, co Arilyn kiedykolwiek widziała. Powietrze było cieplejsze i bardziej namacalne. Ale najbardziej urzekającą zmianą było to, że blednącą noc zastąpiły złociste cienie późnego popołudnia. Była to pora, którą Arilyn najbardziej kochała: chwila tuż przed końcem idealnego wiosennego dnia, tak piękna, że prawie rozdzierająca serce - zmierzch, ale niezupełnie.

Prawie zmierzch.

Nagle Arilyn zrozumiała, dlaczego Ganamede prosił, by przywarła do jego grzbietu: nikt ze śmiertelników nie mógł sam przejść do tej baśniowej krainy. Zsunęła się z lythari i stanęła ostrożnie na ziemi.

- Faerie - wyszeptała, wymawiając nazwę krainy, która według legendy miała być pierwszym domem elfów; kraju, którego nikt z żyjących już nie pamiętał. Jeden z elfich mitów mówił, że Faerie było miejscem niezwykle pięknym, ale to piękno trwało jeden dzień, chociaż tak długi, że prawie nie można było go zmierzyć. Niektóre elfy; wiedząc, że ów dzień musi się kiedyś skończyć, odeszły z Faerie do innych światów w nadziei, że uda im się znaleźć sposób na uniknięcie nadchodzącej nocy. Przynajmniej taka była legenda. Arilyn zawsze zakładała, że Faerie było alegorią, a nie konkretnym miejscem. Objęła rękami głowę Ganamede i powtórzyła nazwę, tym razem w formie pytania.

Wilcza postać lythari zajaśniała i znikła, a na jej miejsce pojawił się cudowny elf. Ganamede uśmiechnął się trochę pobłażliwie do zdumionej przyjaciółki i spojrzał na nią błękitnymi oczyma.

- Faerie? Cóż, niezupełnie. To miejsce pomiędzy światami, dobrze pasujące do istot takich jak ja i ty, mających podwójną naturę. Ale chodź, chciałaś poznać innych.

Zbyt oszołomiona, by móc wymówić tysiące pytań, które kłębiły się jej w głowie, ruszyła za Ganamede, który kierował się w stronę, z której dobiegał szum wodospadu. Tam, nad wodą, na polanie o barwie czystego szmaragdu, znajdował się dom lythari.

Jedno spojrzenie wystarczyło Arilyn, by zrozumiała, że jej wyprawa była nadaremna. Nie potrafiła wyobrazić sobie niczego, co mogłoby wplątać lythari w wojnę. Spokój i piękno tego miejsca sprawiały, że każda myśl o tym wydawała się ohydna, podobnie jak chęć zakłócenia pokoju i radości tych magicznych stworzeń.

Kilku dorosłych w elfiej postaci tańczyło do zapadającej w pamięć muzyki granej na kościanym flecie przez kobietę tak delikatną, że wyglądała jak wyrzeźbiona w księżycowym świetle. Dwa elfy kąpały się w szumiących wodach wodospadu, śmiejąc się do małego wilczka, który bawił się i tarzał na brzegu.

Twarz Arilyn rozświetlił mimowolny uśmiech. Tak właśnie wyglądał Ganamede, gdy po raz pierwszy go spotkała, może tylko nie był tak beztroski i radosny.

Młody lythari wyszedł poza swój świat zbyt wcześnie i natychmiast wpadł w sidła. Arilyn sama była dzieckiem w tym czasie, na tyle nieposłusznym, by mimo ostrzeżeń zapuszczać się samodzielnie na dzikie Wzgórza Szarego Płaszcza, które otaczały Evereskę i na tyle małym, by zachwycać się pomysłem posiadania oswojonego wilka. Jej matka, Z'beryl, miała jednak inny pogląd na tę sprawę. Posłała plemieniu lythari wiadomość - jak to zrobiła, Arilyn nigdy się nie dowiedziała - i następnego dnia zjawił się surowy, jasnowłosy elf, by zabrać zbłąkanego syna. Wyglądało jednak na to, że młody lythari miał charakter podobny do Arilyn. Przez następnych kilka lat wielokrotnie wymykał się, by odnaleźć półelfią towarzyszkę zabaw. Gdy Arilyn opuściła po śmierci matki Evereskę, Ganamede dał jej piszczałkę, którą mogła go wezwać i informację o „drzwiach do bramy”, gdzie miała go szukać. Dopiero teraz półelfka zrozumiała, co miał wówczas na myśli. Chociaż do schronienia lythari prowadziła tylko jedna brama, elfy te mogły pojawiać się zapewne w Tethirze, Evermeet czy Cormanthorze, zależnie od tego, gdzie chciały. Ale, po co miały to robić, jeśli nie po to, by polować?

- Lythari nie pójdą - powiedziała cicho Arilyn.

- Nie - zgodził się Ganamede - ale musiałem ci pokazać, bo w przeciwnym razie byś nie zrozumiała, dlaczego.

Wziął ją za ramię i odciągnął od spokojnej polany.

- Jednak ja wezmę cię do najbliższej osady zielonych elfów, miejsca zwanego Wysokie Drzewa. Znajduje się ono o dzień drogi stąd na północ, ale ja mogę cię tam zaprowadzić w kilka godzin. Chciałbym móc jeszcze coś dla ciebie zrobić.

Pomimo rozczarowania Arilyn nie mogła powstrzymać się, by nie uśmiechnąć się, gdy wyobraziła sobie, jakie wrażenie zrobi na elfach pojawienie się Ganamede.

- To i tak będzie dużo - powiedziała kwaśno. - Jeśli takie wejście nie zadziwi leśnego ludu, to będzie oznaczać, że nie mam tu, czego szukać!

* * *

Pałac paszy Balika był bez wątpienia największym i najbardziej zdumiewającym budynkiem w całym Zazesspurze. Jego podstawę stanowiła letnia rezydencja Alehandro III. Ku ogólnemu zdziwieniu budowla przetrwała upadek rodziny królewskiej, a co za tym idzie i zniszczenie większości ich posiadłości, prawie nietknięta. Gdy Balik doszedł do władzy, przejął ją na własność, wykupił otaczający ją teren i rozbudował pałac w ogromny marmurowy kompleks stojący wśród jeszcze wspanialszych ogrodów.

Jedną z ostatnich przeróbek było dobudowanie wielkiej sali odpowiedniej do państwowych narad. Tutaj spotykała się Rada Lordów, dwanaścioro szlachciców i szlachcianek, by rozsądzać ważne sprawy, dyskutować o polityce i podejmować decyzje, które zabezpieczałyby szczęście i dobrobyt mieszkańców Zazesspuru. Przynajmniej taki był oryginalny i oficjalny cel tego zgromadzenia. Rada, zainspirowana przez Lordów, którzy rządzili Waterdeep, powstała niedługo po upadku dynastii królewskiej. Chociaż w zamierzeniu miała sprawować władzę, większość jej członków uważało ją tylko za jeden ze stopni prowadzących ich ku większej potędze. Jednak w ostatnich latach Rada zajmowała się czymś więcej niż wprowadzaniem w życie poleceń paszy.

Balik był próżnym człowiekiem, którego uwiodła myśl o własnej wielkości. Stał się zupełnie głuchy na głosy koalicji południowców, rojalistów i kupców, która wyniosła go do władzy. W ostatnich czasach rzadko słuchał czegoś innego niż własnych zachcianek.

Dzisiaj jednak pasza Balik wykazywał niezwykłą chęć, by wysłuchać, co ma do powiedzenia Rada.

- Wszyscy wiecie o rosnącym zagrożeniu ze strony elfów - zaczął. - Splądrowane karawany, zniszczony handel, atakowane farmy i sklepy. Odłóżmy na bok wszystkie inne sprawy i radźmy, co zrobić z tym problemem.

Lord Faunce, jeden z nielicznych szlachciców, którzy naprawdę odziedziczyli tytuł, wstał, by przemówić.

- A co mówią o tym elfy?

- To wiedzą tylko bogowie. Rada Elfów została zniszczona, osada spalona na popiół - pospieszył z odpowiedzią Zongular, kapłan Ilmatera, oznajmiając tę okropną wieść z pewnym zadowoleniem.

Następnie wstał lord Hhune, mistrz gildii.

- Czy muszę szanownym lordom przypominać, że w mniej oświeconych czasach podjęta została próba wygnania elfów z tego kraju? Ich ziemie zostały przejęte, wielu zabito, a część musiała ukryć się głęboko w lesie. Jestem za wykazaniem cierpliwości i wyrozumiałości - powiedział z zapałem. - A przynajmniej, zostawmy sobie czas, by przeanalizować składane na elfy skargi i sprawdzić, czy nie są przesadzone. Zbytni pośpiech zaowocuje z pewnością stratami wśród ludzi i prawdopodobnie śmiercią wielu niewinnych elfów!

Kilku innych lordów wymieniło zdumione spojrzenia. W „mniej oświeconych czasach”, o których mówił, Hhune był jeszcze całkiem młody, ale większość obecnych nie miała wątpliwości, że należał on wówczas do najbardziej gorliwych zwolenników polityki króla. Czas płynął jednak i tylko nielicznym udało się tak dobrze dostosować do nowej rzeczywistości, jak zrobił to Hhune. W większości podziwiali go za to.

Pomimo to, markiza D'Morreto nie mogła się powstrzymać, by nie rzucić uwagi.

- Pamięć elfów jest długa. Możliwe, że teraz mszczą się za wyrządzone im krzywdy - zasugerowała obłudnie.

- Przecież nawet nie wiemy, czy rzeczywiście stoją za tym elfy! - wybuchnął Hhune.

- A jeśli nie, to kto? I dlaczego tak wiele win przypisywałoby się błędnie elfom z Tethiru? - zapytał lord Faunce.

- Tego dokładnie zamierzałem się dowiedzieć - powiedział ponuro lord Hhune. - Sprawdzę wszystko, co będę w stanie i przekażę ci informacje, które zbiorę. - Zamilkł, by nadać większe znaczenie swoim następnym słowom. - W tym kraju są tacy, którzy potrafią znaleźć odpowiedź na niemal każde pytanie. Proszę was tylko, byście dali mi trochę czasu.

Rada rozpatrywała to w milczeniu. Wszyscy wiedzieli, że Hhune ma na myśli tajnych i straszliwych Rycerzy Tarczy. Wielu podejrzewało, że on sam jest jakoś związany z tą mroczną organizacją. Pomimo to byli zadowoleni, że mogą powierzyć mu kłopotliwą sprawę elfów. Tak jak słusznie zauważyła markiza, nie było wśród nich nikogo, kto byłby bardziej zaangażowany w ten problem niż Hhune.

Na szczęście dla lorda Hhune'a nikt z obecnych nie rozumiał, co zamierza on dokładnie zrobić i co ma do stracenia.

Nikt, poza strażnikiem lorda - wysokim, barczystym mężczyzną z czarną brodą, zimnymi szarymi oczami i blizną w kształcie kwiatu na policzku. Gdy ten człowiek słuchał płomiennej mowy Hhune'a, zasłonił sobie okalane brodą usta, by ukryć ziewnięcie... a może i uśmiech.


Rozdział dwunasty

Zaskoczyć elfa było rzeczą niemożliwą, a już tym bardziej podkraść się do zielonego w jego własnej leśnej twierdzy. Ale lythari nazywano „srebrnymi cieniami” nie z byle powodu. W wilczej postaci Ganamede poruszał się szybciej i ciszej niż wiatr. Jego nadejścia nie zwiastował nawet szelest liści. A Arilyn, która jechała mu na grzbiecie, obejmując mocno rękami masywny srebrny kark wierzchowca, rozumiała już, dlaczego tak się działo. Lythari poruszały się pomiędzy światami, nawet, gdy ich łapy dotykały twardej powierzchni Torilu.

Dotarli do granic Wysokich Drzew późnym popołudniem, prześlizgując się z łatwością przez mgłę tajemnicy, która spowijała elfią wioskę. Ganamede powiedział Harfiarce, że las ma dziwne magiczne właściwości, które zakłócają zmysły przybyszów z zewnątrz. Arilyn posiadała dobrą orientację jak każdy tropiciel, ale nawet ona czuła się zagubiona, gdy podchodzili do ukrytej wioski.

Nie były to też jedyne magiczne zapory. Bliźniaczo podobne do siebie driady - leśne stworzenia, które nie były ani do końca elfami, ani ludźmi - zerkały na nich spoza kępy buków. Każdy mężczyzna, który przechodził obok ich siedziby, jako ostatnią rzecz w tej części lasu pamiętał rozchichotane, niezwykle piękne kobiety. Człowiek, który uległ ich urokowi zwykle budził się oszołomiony i zupełnie zagubiony pod jakimś nieznanym drzewem. Gdy wreszcie udawało mu się znaleźć drogę do ludzkich siedzib, zawsze przekonywał się, że od czasu, gdy znalazł się w lesie minął rok, którego on zupełnie nie pamięta. Była to niegroźna pułapka, ale niezwykle skuteczna.

Za zagajnikiem driad nawet cichy Ganamede nie mógł pozostać niezauważony. Po otaczającym osadę lesie chodzili bystroocy elfi wartownicy. Inni strażnicy, ptaki i wiewiórki, które śpiewały i kląskały wśród gałęzi, przekazywały ostrzeżenia nasłuchującym i czujnym strażnikom. Arilyn zauważyła subtelne zmiany w pieśni leśnego ptactwa, które bez wątpienia oznajmiały ich przybycie.

- Wiedzą, że tu jesteśmy. Równie dobrze mogę już iść sama - powiedziała cicho. Lythari zatrzymał się. Arilyn zeszła mu z grzbietu. Wygładziła elfią kolczugę, poprawiła pas i dodała sobie otuchy przed czekającym ją zadaniem.

Podnosząc dumnie głowę, by wyglądać jak dumny elfi poseł, Arilyn położyła dłoń na jasnoszarym grzbiecie lythari.

- Idziemy - wyszeptała. - Powinno nam się udać, ale jeśli zrobi się niebezpiecznie, chcę żebyś stąd uciekał tak szybko jak pchła z jadowitej ropuchy.

Ganamede rzucił jej zirytowane spojrzenie, dając jej wyraźnie do zrozumienia, co myśli o jej porównaniu.

Arilyn uśmiechnęła się smutno, co zmniejszyło trochę napięcie.

- Jak to nieładnie z mojej strony, że wspomniałam o pchłach - powiedziała z udawaną powagą. - Było to prawie tak bezmyślne, jak wspominanie czerwonemu smokowi o zgadze!

- Czy już skończyłaś? - zapytał spokojnie lythari. - A może chciałabyś wynagrodzić mi za tę zniewagę i podrapać za uchem?

Arilyn zaśmiała się bezgłośnie.

- Miałam na myśli dokładnie to, co powiedziałam - powtórzyła, poważniejąc nagle. - Uciekaj, gdy tylko pojawią się problemy.

- A co z tobą?

Co ze mną? - zadała sobie w duchu pytanie.

- Jeśli zginę, spróbuj później odzyskać mój miecz. Wiem, że proszę cię o bardzo wiele, ale jeśli ty zażądasz czegoś od leśnych elfów, one z pewnością ci dadzą. Nie zawracałabym ci tym głowy, gdyby to nie był dziedziczny miecz. Jego magia będzie trwała, póki będzie potrzebna i póki znajdzie się godny następca, by władać księżycową klingą. Gdy wypełni się jego przeznaczenie, przejdzie w stan uśpienia.

A do tamtego odległego dnia, a może nawet dłużej, dodała w myślach Arilyn, jej duch będzie w nim uwięziony!

- Dziedziczny miecz. A więc masz dzieci? - zapytał Ganamede.

Pytanie było logiczne, ale wstrząsnęło Arilyn jak cios w brzuch. Nigdy nie zastanawiała się nad tym konkretnym aspektem posiadania księżycowego ostrza, ponieważ nigdy nie przyszło jej na myśl, że mogłaby urodzić dziecko. Arilyn zbyt dobrze wiedziała, co to znaczy być półelfem i nie życzyła tego nikomu. Także żaden jej potomek nie mógłby stać się dziedzicem miecza. Z tego, co wiedziała, była jedynym właścicielem księżycowej klingi w całej historii tych starożytnych mieczy, który nie był czystej krwi księżycowym elfem. Nie było nawet nikogo z innej szlachetnej elfiej rasy - złotej, zielonej czy morskiej - kto trzymałby w rękach taką broń i przeżył. Jaką szansę miałoby jej dziecko, by przejść niemy test księżycowego ostrza? A posiadając taką wiedzę o naturze cienia elfa, jak mogłaby skazywać na to innych? Natychmiastowa śmierć lub wieczna niewola. Nie był to dobry spadek.

Nawet, jeśli jej potomstwo weźmie do ręki miecz i umrze, ta śmierć nie przywróci jej wolności. Księżycowa klinga, którą nosiła, należała do klanu Księżycowych Kwiatów, a ta linia nie wymrze razem z Arilyn. Bogowie tylko wiedzieli, ile nieznanych królewskich ciotek, wujów i kuzynów stąpało beztrosko po odległym Evermeet!

Ta myśl sprawiła, że zdała sobie sprawę z drugiej kłopotliwej rzeczy: skoro nie miała własnych dzieci, musiała wyznaczyć spadkobiercę spośród krewnych matki. Zrozumiała wtedy, że związki pomiędzy nią i ludem Z'beryl są znacznie bardziej skomplikowane niż zwykłe pokrewieństwo.

- Lamruil - wydusiła z siebie, przypominając sobie imię z dawnych opowieści matki. - Książę Lamruil z Evermeet, młodszy syn Amlaruil, a mój wuj. Wyznaczam go na dziedzica miecza. Na Evermeet są „drzwi do bramy”. Jeśli zginę, zadbaj o to, by dostał księżycową klingę.

Ganamede spojrzał na nią z czysto elfim zachwytem malującym się na wilczej twarzy.

- Jesteś z rodu Amlaruil? Dlaczego nigdy o tym nie mówiłaś?

Nawet lythari nie były odporne na urok królowej, pomyślała gorzko Arilyn. Co w niej było takiego, że wzbudzało taki szacunek?

- Może nie lubię się chwalić - powiedziała krótko. - Ale chodź. Wiedzą, że tu jesteśmy i pewnie zastanawiają się, co nas zatrzymało.

Szli razem kilkaset kroków. Nagle, bez żadnego widocznego dla Arilyn powodu, Ganamede zatrzymał się.

- Popatrz w górę - poradził jej cicho.

Arilyn zrobiła, o co prosił, i stwierdziła, że stoją pośrodku czegoś, co wyglądało na kwitnącą osadę. Sama wioska elfów była cudem. Wysoko na drzewach zbudowano malutkie domki i połączono wiszącymi pomostami. Tak dokładnie zlewały się z resztą lasu, że nie można było ich dojrzeć, jeśli się nie stanęło dokładnie pośrodku i nie popatrzyło prosto do góry, co, jeśli nie było się w towarzystwie lythari, było tak mało prawdopodobne, jak jedzący sałatę troll.

A zatem to były Wysokie Drzewa. Ale wciąż nie widać było śladu ich mieszkańców.

- Gdzie oni są? - zapytała cicho.

- Wszędzie. Przeczytaj im oświadczenie królowej - ponaglił ją.

Ale półelfka pokręciła głową. To był plan Amlaruil i zdaniem Arilyn miał małe szanse powodzenia. Propozycja Odejścia była ostatecznym wyjściem z sytuacji. Ona chciała uczciwie zapracować na swoją niezależność i wykonać to wszystko po swojemu.

- Mieszkańcy Wysokich Drzew - zawołała czystym, dźwięcznym głosem, przemawiając w języku elfów. - Przychodzę do was od Amlaruil, pani Evermeet, królowej wyspy elfów. Czy wysłuchacie jej ambasadora?

Żaden odgłos nie zwiastował ich nadejścia, ale nagle las zapełnił się czujnymi elfami o ciemnej, miedzianej skórze. Arilyn nie potrafiła powiedzieć, gdzie były przed chwilą. Ona sama była uważana za mistrzynię w zachowywaniu ostrożności, ale ten lud był od niej lepszy. Pochodził z lasu i stanowił jego część.

Ich stroje były proste i skąpe, uszyte prawie wyłącznie z darów lasu: opalonych skór, szorstkiego płótna zrobionego z dzikiego lnu, ozdób z piór i kości. Ale w zielonych elfach nie było nic prymitywnego czy prostackiego. Był to stary lud ze starymi tradycjami. Przyglądali się Arilyn z czujną obojętnością, ale większość z nich patrzyła na Ganamede z zachwytem graniczącym z uwielbieniem. Najprawdopodobniej większość z nich miała okazję po raz pierwszy zobaczyć jednego z nieuchwytnych srebrnych cieni. Arilyn podejrzewała, że opowieść o tym spotkaniu będzie wśród elfów przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Wysoki elf, którego rysy wydały się Arilyn dziwnie znajome, wysunął się do przodu dumnie niczym jeleń. Jak większość elfów był lekko ubrany. Czerwonawą skórę pomalowaną miał w pełen zawijasów zielono-brązowy wzór, a ciemne, długie brązowe włosy nosił splecione w warkocz.

- Jestem Rhothomir, Mówca plemienia Wysokich Drzew. Ze względu na lythari, który uznał za dobre przyprowadzić cię tutaj, rozważymy słowa Amlaruil z Evermeet.

Rozważą. Ze względu na lythari.

Nie było to specjalnie zachęcające, ale tak naprawdę fakt, że ten mężczyzna wykazywał pewien brak entuzjazmu dla elfiej królowej, sprawiał Arilyn jakąś złośliwą satysfakcję.

Teraz jednak nadeszła najtrudniejsza część. Obyczaj nakazywał, by podała swoje imię, ród i przedstawiła list uwierzytelniający. Ponieważ właściwie brakowało jej wszystkich trzech, musiała użyć tego, co miała, zdać się na łaskę elfa i ufać, że wszystko pójdzie dobrze.

Arilyn wyciągnęła księżycową klingę, podniosła zamaszyście w górę w geście pozdrowienia, po czym uklękła na jedno kolano przed Mówcą.

- Jestem Arilyn Księżycowa Klinga, córka Z'beryl z klanu Księżycowych Kwiatów - powiedziała, używając imienia, które jej matka przybrała na wygnaniu. - Jako zaprzysiężona wojowniczka, porzuciłam więzy rodowe, by nosić imię pochodzące od starożytnego i magicznego miecza, który noszę. Na Evermeet dotarły wieści o waszych kłopotach. W imieniu królowej Amlaruil ofiarowuję wam swój miecz i życie, by bronić waszego plemienia.

To mówiąc, położyła księżycową klingę u stóp zielonego elfa. Przez dłuższą chwilę Rhothomir przyglądał się jej w milczeniu.

- Królowa Evermeet przysyła nam jednego wojownika?

- Jaka byłaby twoja odpowiedź, gdyby przysłała tysiąc? - odparła Arilyn. - Jaki mielibyście z tego pożytek, gdyby tak wiele stóp wydeptało w lesie ścieżkę, dzięki której wasi wrogowie mogliby wygodnie trafić tuż pod drzwi waszych domów? Z pomocą mojego przyjaciela Ganamede z plemienia Szarego Płaszcza, nie zostawiłam po sobie żadnych widocznych śladów.

Chwila ciszy.

- Jak na n'telque'tethira poruszasz się cicho - przyznał niechętnie elf, używając słowa z języka elfów, które na Wspólną Mowę tłumaczyło się mniej więcej jako „mieszkaniec miasta”. Przez następną chwilę zastanawiał się jeszcze, po czym odwrócił się.

- Weź swój miecz i opuść to miejsce tak cicho, jak przyszłaś. Nie potrzebujemy ani twojej broni, ani ciebie.

- Nie.

Wśród elfiego zgromadzenia dał się słyszeć pomruk zdziwienia. Najwyraźniej taki bezpośredni sprzeciw wobec Mówcy nie był czymś częstym.

Do Rhothomira podeszła elfka, czarnymi oczami wpatrując się w Arilyn i czujnego lythari.

- Nie odsyłaj ich. Pomyśl, Bracie. Gdyby srebrne cienie stanęły po naszej stronie, moglibyśmy szybko uporać się z ludźmi, którzy bezczeszczą nasz las!

Oczy Arilyn otwarły się szeroko. Nigdy nie słyszała tego głosu, ale wydawał jej się znajomy. Należał do zabójczym, która odzywała się tylko szeptem, tej, która używała kosmetyków, by przyćmić połysk skóry i by zamienić elfie rysy w egzotyczną urodę migdałookiej kobiety z dalekiego wschodu. Jedwabny turban przysłaniał jej uszy tak szpiczaste, jak lisie, a także błyszczące kasztanowe włosy, teraz splecione w warkocz. Ostatnie wątpliwości Arilyn znikły, gdy zobaczyła na nagim ramieniu kobiety tatuaż: stylizowaną, zwinną postać polującej fretki.

Harfiarka zrozumiała też podwójne znaczenie słów elfki: ci, w których żyłach płynęła ludzka krew bezcześcili las, ale ze względu na możliwość sojuszu z lythari, Fretka brała pod uwagę zaakceptowanie obecności Arilyn i dotrzymanie jej tajemnicy. Ale gdyby elfka zdradziła prawdziwą naturę Arilyn, książę Lamruil szybko stałby się posiadaczem miecza! Świętość Wysokich Drzew, chociaż obecność lythari dodawała jej chwały, zostałaby sprofanowana i narażona na straszliwe ryzyko przez obecność półelfki. Tutejsi mieszkańcy mogliby nawet zaatakować lythari, który przyprowadził tu intruza, uważając go za zdrajcę. Niezależnie od tego, jaki będzie efekt tego spotkania, pomyślała Arilyn, musi zadbać, by Ganamede odszedł stąd bezpiecznie.

Ponieważ Arilyn nadal klęczała, twarz miała mniej więcej na wysokości wzroku wilka. Odwróciła się, by spojrzeć mu prosto w oczy.

- Mówco Rhothomirze, posłuchaj rady swojej siostry. Poprosiłam lythari z plemienia Szarego Płaszcza, by przyszli wam z pomocą - powiedziała, patrząc błagalnym wzrokiem na przyjaciela, by przytaknął jej słowom. - Czcigodny Ganamede oddali się teraz, by naradzić się ze swoim ludem, co w tej sytuacji należy zrobić.

Lythari popatrzył na nią pytająco. Odpowiedziała mu bladym uśmiechem i skinieniem głowy, które miało oznaczać, że wszystko będzie w porządku.

Po chwili Ganamede schylił łeb.

- Zapytam ich - powiedział cicho, ale w oczach malowało mu się głębokie zdziwienie. Odwrócił się i bezgłośnie dał susa w las.

Arilyn wydała z siebie ciche, długie westchnienie ulgi. Nienawidziła oszukiwać przyjaciół. Na szczęście Ganamede najwyraźniej wziął na poważnie jej prośbę. Był zawiedziony, że nie zrozumiała natury ludu lythari. Pomimo to na pewno spełni, o co prosiła, chociaż wiedział, jaka będzie odpowiedź jego plemienia. To lepsze niż tłumaczenie mu, w jak trudnej sytuacji się znalazła.

Gdy tylko Ganamede znalazł się poza zasięgiem wzroku, Arilyn podniosła miecz i wstała. Jej wzrok padł na przyglądającą się jej uważnie Fretkę. Jeśli istniała jeszcze jakakolwiek nadzieja na porozumienie z zielonymi elfami, to leżała właśnie w tej kobiecie.

- Mogę ofiarować coś więcej niż prawdopodobny sojusz z lythari. Większość z was nie walczyła z ludźmi. Ja tak. Znam ich zwyczaje, ich świat, ich metody postępowania.

- Jest coś w tym, co mówisz - przyznał Rhothomir. Odwrócił się do siostry. - Jesteś strażniczką tradycji. O ludziach i elfach żyjących poza lasem wiesz więcej niż większość z nas. Jakie jest twoje zdanie?

- Chcę porozmawiać z nią na osobności - powiedziała Fretka. - Są rzeczy, których powinniśmy dowiedzieć się o niej i o mieczu, który nosi. Wszyscy słyszeliśmy opowieści o takich ostrzach. Może ta księżycowa klinga została właśnie stworzona do takiego zadania.

- Przyjmowanie obcych niesie ogromne ryzyko - powiedział Mówca.

- I rozważymy to ryzyko oraz ewentualne korzyści. Pozwól mi porozmawiać z tą... księżycową elfką i ocenić, czy to, co proponuje jest czegoś warte.

Zastanowiwszy się chwilę, Rhothomir wyraził zgodę. Fretka podeszła do potężnego dębu i pociągnęła za jeden z pędów winorośli, która porastała pień. Z jednego z położonych w konarach drzew rozwinęła się i opadła długa drabina. Zwinnym, niecierpliwym gestem elfka pokazała Arilyn, by wdrapała się na górę.

Z idącą tuż za jej plecami Fretką, półelfka wspięła się na oszałamiająco wysokie drzewo. Mieszkanko było małe i raczej puste: za łóżko służyła skóra niedźwiedzia; kilka sporych glinianych garnków mieściło garść osobistych drobiazgów, a na kołkach wisiało trochę ubrań. Elfka zaprosiła Arilyn, by usiadła na posłaniu, a sama usadowiła się na podłodze tak daleko, jak pozwalały na to niewielkie wymiary pokoju.

- Jak to się stało, że poznałaś srebrnego cienia? - zapytała Fretka.

- Jesteśmy przyjaciółmi od dziecka. Wyswobodziłam go z wnyków.

- W Tethirze?

- Nie. Na Wzgórzach Szarego Płaszcza, położonych na północy, wiele dni drogi stąd. Plemię Ganamede wzięło swoją nazwę od tego miejsca, a może na odwrót. Lythari mogą pokonywać ogromne odległości w sposób, który nawet elfowi może wydawać się magiczny - dodała Arilyn, ubiegając kolejne pytanie elfki.

Wzrok Fretki przesunął się na broń przyczepioną do boku Arilyn.

- Jak to się stało, że nosisz jeden z tych mieczy? On jest żywy, widziałam jego magiczną poświatę podczas naszej walki w pokoju Harfiarza!

- Tak. To była bardzo przekonywująca scena śmierci - dodała oschle Arilyn. - A co do miecza, stał się moją własnością jak każda tego typu broń. Odziedziczyłam go po mojej matce Z'beryl.

- Ale jak to możliwe? Nigdy żaden taki miecz nie został użyty do złych celów!

- Ten również - powiedziała miękko Arilyn. - Nie może przelać niewinnej krwi. Jeśli chcesz sprawdzić to w walce, chętnie ci to umożliwię.

Zapadło pełne napięcia milczenie.

- Kim ty jesteś? - powiedziała w końcu Fretka. - Półelfią zabójczynią czy szlachetną elfią wojowniczką?

- A kim ty jesteś? - odparła Arilyn. - Kiedy ostatnio się widziałyśmy byłaś jedną z grupy trzech zabójców, którzy wyprawili się, by zamordować niewinnego człowieka dla kilku złotych monet.

Fretka pochyliła się do przodu.

- Znasz Harfiarza? Gdzie on jest?

- Daleko poza twoim zasięgiem - powiedziała zimno Arilyn.

Elfka przez kilka chwil przyglądała się Arilyn z zastanowieniem, po czym na twarzy pojawił jej się mały, drwiący uśmieszek.

- No, no. Pół-kobieta nie jest taką zimną rybą, na jaką wygląda! Ten Harfiarz, ten człowiek, kim on dla ciebie jest?

- Nie widzę powodu, dla którego miałoby cię to interesować.

- Ale mimo to interesuje. Tak się składa, że mojemu ludowi przydałby się ktoś taki jak Harfiarz. Nawet, jeśli zdołamy wyprzeć ludzi z lasu, co powstrzyma ich przed powrotem? Nie, ta sprawa jest bardziej skomplikowana. Plemię potrzebuje kogoś, kto wytropi człowieka, który za tym stoi.

- I tego miałaś nadzieję dokonać w Zazesspurze? Mordując kupieckich konkurentów i niewierne kochanki ludzi, których stać było na twoje usługi?

Fretka nie speszyła się wcale.

- Tych i innych, których sama wybrałam - powiedziała szczerze. - Pracowałam dla siebie i dla dobra moich braci. Zabijałam tych, których uważałam za wrogów.

Dwie kobiety przyglądały się sobie w milczeniu przez dłuższą chwilę.

- Jest trochę prawdy w tym, co mówisz - przyznała Arilyn. - Dzieją się tu rzeczy, które trzeba dokładnie wyjaśnić. Gdyby Danilo nie musiał uciekać z Zazesspuru, on i ja moglibyśmy pracować razem - on pośród ludzi, ja wśród elfów. Znajdę przyczynę waszych kłopotów, ale poszukiwania muszę prowadzić także w lesie.

- Więc także jesteś Harfiarzem - powiedziała w zamyśleniu Fretka. - To wiele wyjaśnia. Czy sądzisz, że to, co mówi się o elfach jest prawdą? - zapytała gwałtownie zmieniając ton.

- Muszę to sprawdzić - odpowiedziała prosto Arilyn. - Może się okazać, że we wszystkich wypadkach twój lud został sprowokowany, ale musisz zrozumieć, że takie ataki, niezależnie czy zmyślone, czy prawdziwe, mogą przynieść leśnym elfom jeszcze więcej problemów.

Podniosła dłoń, by uciszyć gniewną odpowiedź, którą najwyraźniej szykowała Fretka.

- Mówiłaś o wyparciu z lasu ludzkich intruzów. Muszę także wziąć w tym udział. To będzie pierwszy krok: zatrzymać ich, po czym podążyć ich śladem. Jeśli zawiązano przeciw elfom spisek, dotrzemy do jego twórców.

Fretka zastanowiła się.

- Skoro jesteś Harfiarzem, dlaczego podajesz się za ambasadora Evermeet?

Arilyn wyjęła z torby kopię pisma królowej i położyła na podłodze przed oczami zielonej elfki. Fretka podniosła pergamin i zaczęła powoli czytać.

- Królowa Evermeet sądzi, że odejdziemy? - powiedziała pogardliwie Fretka.

- A Harfiarze uważają, że powinniście zawrzeć kompromis z mieszkańcami Tethyru - dodała podobnym tonem Arilyn. - Wiem, że żadne z tych rozwiązań nie jest dobre dla leśnych plemion; jednak jestem zobowiązana działać jednocześnie w imieniu Amlaruil i Harfiarzy. Jeśli dacie mi szansę, wierzę, że uda mi się znaleźć lepsze wyjście z sytuacji. Powiedziałam ci już, jak zamierzam to zrobić.

Fretka odrzuciła na bok królewski pergamin i spytała niedbale:

- Powiedz mi jeszcze jedną rzecz: czy domyślasz się, jak zareagują inni, gdy powiem im o twojej prawdziwej naturze?

- Wyznaczyłam dziedzica mojego miecza - odparła prosto Arilyn.

Ta odpowiedź wywołała na twarzy zielonej elfki nieznaczny uśmiech.

- Bardzo dobrze. Na razie dotrzymam twojej tajemnicy. Zrób, co możesz, Harfiarko i półelfko, i wiedz, że jeśli dobrze będziesz służyć mojemu ludowi, będę walczyć u twego boku.

Arilyn skinęła głową na znak, że przyjmuje słowa Fretki i zawartą w nich groźbę. W każdej chwili elfia zabójczyni może ją zdradzić albo, co bardziej prawdopodobne, zabić.

Lekkie skrzypnięcie drzwi uniemożliwiło Arilyn jakąkolwiek odpowiedź. Obie kobiety odwróciły się w stronę, z której dochodził dźwięk. Do pokoju zajrzała młoda zielona ełfka o lśniących czarnych włosach i niespokojnych ciemnych oczach.

- Jesteś potrzebna, Fretko - powiedziała szybko. - Przynoszę wieści o bitwie; sytuacja jest tragiczna. Ludzie przynieśli do lasu magię. Złapali kilku naszych i zmusili nas do bezpośredniego starcia. Sytuacja jest rozpaczliwa.

Fretka skoczyła na równe nogi i chwyciła wiszący na ścianie kołczan czarnych strzał. Z jednego z glinianych garnków wyjęła jeszcze garść ostrzy i wręczyła je Arilyn, która także podniosła się z podłogi.

- Masz okazję udowodnić, że jesteś potrzebna mojemu ludowi, wcześniej, niż się spodziewałaś. Wiedz, że jeden człowiek mniej nie czyni mi różnicy - powiedziała zimno.

- Zrozumiałam - przytaknęła Arilyn. Wzięła strzały i podążyła w dół za zwinnymi elfkami.

Zebrało się tam jakieś czterdzieści elfów. Pozostali, czyli dzieci i starcy, ukryli się gdzieś na drzewach. Arilyn przebiegła wzrokiem po wojownikach, zwracając uwagę na broń i zwierzęce symbole wytatuowane na ramionach. Owe znaki miały nie tylko dodawać otuchy w walce, ale mówiły też wiele o umiejętnościach i charakterze poszczególnych osób.

- Mam w torbie kilka żelaznych, kutych, krótkich mieczy i sztyletów. Ty jesteś silnym myśliwym, ty też, i tamte dwie kobiety stojące razem - powiedziała wyjmując broń i rzucając na ziemię.

Elfy, które wskazała, przyglądały się broni z zainteresowaniem, ale rzucały pytające spojrzenia w stronę Rhothomira.

- Co wiesz o ludzkiej magii? - zapytał Arilyn.

- Nic dobrego.

Rzuciła odpowiedź szybciej, nim zdążyła zastanowić się nad jej skutkiem. Lecz jej słowa wywołały tylko ponure zdziwienie na twarzy elfiego dowódcy.

- Ale miałaś okazję stawić jej czoła w walce?

- Wiele razy.

Rhothomir zwrócił się do zebranych wojowników.

- Fretka podjęła decyzję. Dodaję do tego moją: księżycowa elfka będzie dowodzić w tej bitwie. Weźcie miecze.

Arilyn przyjęła rozkaz nieznacznym skinieniem głowy, po czym odezwała się do kruczowłosej elfki, która przyniosła wieści o walce.

- Daleko?

- Dwie godziny biegu, może mniej.

I Arilyn zaczęła biec, skacząc niczym zając przez gęste chaszcze. Reszta puściła się za nią, nie poświęcając swojemu nowemu dowódcy więcej niż chwilę uwagi. Zresztą Arilyn nie sądziła, że zachowają się inaczej. Przez większość życia pracowała sama, ale obserwując jednych z najlepszych wodzów Północy nauczyła się wiele. W niektórych chwilach najlepsze, co można było zrobić, to zamknąć usta i pójść za dowódcą.

Tak też postąpiła, biegnąc tak lekko jak zielony elf ku czemuś, co jak podejrzewała, było pierwszą z wielu takich bitew.


Rozdział trzynasty

Dobiegający z daleka szczęk broni i krzyk rannych poganiały zielone elfy do szybszego biegu. Zgodnie z obietnicą Fretka podążała krok w krok za Arilyn, biegnąc tak cicho jak cień. Harfiarka robiła wszystko, by nie zwracać uwagi na zagrożenie, jakie stanowiła dla niej elfka i by skoncentrować się na czekającej ją bitwie. Odgłosy dochodzące z leżącej przed nimi doliny - brzęk stali, jęki i okrzyki bólu, ohydne, pełne nienawiści przekleństwa rzucane przez ludzi - zapowiadały, że walka będzie trudna i okropna.

Arilyn zatrzymała się kilkaset jardów od pola bitwy, dokładnie w chwili, gdy pierwszy wojownik z Wysokich Drzew zdołał założyć na cięciwę strzałę i posłać ją tam, gdzie toczył się najbardziej zacięty bój. Nim jedno ostrze zdążyło dolecieć do celu, elfi łucznik posłał kolejne. Obydwie strzały wybuchły białym światłem tuż przed miejscem, gdzie miały uderzyć.

- Nie strzelać! - krzyknęła Arilyn, wyciągając rękę w stronę kolejnych gotowych łuczników, bowiem już przynajmniej sześć innych elfów miało naciągnięte cięciwy i strzały przygotowane do lotu. Coś w tonie jej głosu i spojrzeniu sprawiło, że usłuchali.

Na oczach przerażonych elfów w stronę pierwszego strzelca wróciła z sykiem podwójna błyskawica magicznego światła. Mężczyznę otoczył biały ogień. Wokół jego postaci zajaśniała świetlista aureola, po czym wojownik zniknął, zostawiając po sobie tylko garść czarnego popiołu.

- Jest z nimi halruaański czarodziej - oznajmiła ponuro Rhothomirowi i czujnej Fretce. - To niedobrze.

Harfiarka szybkim spojrzeniem omiotła pole bitwy. Była to niewielka polana, osłonięta otaczającą ją gęstwiną ogromnych drzew i zapełniona walczącymi w bezpośrednim starciu ludźmi i elfami. Od chwili, gdy do Wysokich Drzew dotarła wiadomość o starciu, minęły już ponad dwie godziny i wszystko wskazywało na to, że od tamtej chwili walka trwała nieprzerwanie.

Ziemia była stratowana i nasiąknięta krwią - tylko nielicznym wojownikom udało się uniknąć ran. Na samym środku stało stłoczonych pięć czy sześć elfów, uwięzionych w trzymających im stopy pułapkach. To, pomyślała Arilyn, była przynęta, która skłoniła elfy do otwartej walki. Pilnowało ich pięciu ludzi, trzech uzbrojonych w miecze i jeden łucznik. Piąty, jedyny, który nie miał broni, musiał być czarodziejem. Zbroja, którą miał na sobie, spełniała funkcję raczej dekoracyjną niż ochronną. Dziwaczny zestaw - nabijana metalem skóra wzmocniona żelaznymi naramiennikami, napierśnikiem i osłoną na krocze - mogła być tylko dziełem wyobraźni jakiegoś halruaańskiego rzemieślnika. Wokół tej grupy, tyłem do zakładników stali dobrze wyćwiczeni najemnicy z mieczami w rękach. Zatrzymywali oni elfy, które rozpaczliwie próbowały przebić się do swoich braci. Samotny łucznik, stojący w środku był w stanie trafić każdego, który pokonałby zewnętrzną barierę.

Arilyn zerknęła na ziemię pośrodku pola bitwy. Nie leżały tam żadne elfie strzały. Także nikt z ludzi nie został raniony tą bronią. Najwyraźniej elfi łucznik, który właśnie zniknął pochłonięty przez magiczny ogień nie był pierwszym, którego spotkał taki los. Czarodziej mógł rzucać tak potężny czar ograniczoną ilość razy. Ten człowiek miał zapewne jakiś sposób na gromadzenie ogniowych czarów albo na stworzenie wokół siebie ochronnej sfery. Takie rzeczy nie były często spotykane, nawet w bogatym w magię Halruaa, nie były też jednak jakąś szczególną rzadkością.

Arilyn szybko przemyślała problem, po czym zwróciła się do stłoczonych za jej plecami elfów.

- Kto z was jest najlepszym łucznikiem? - zapytała Rhothomira.

Mówca wskazał łukiem na jednego z wojowników - mężczyznę wyższego niż większość zielonych elfów i wyróżniającego się jesienną barwą włosów.

- Lisi Ogień. Nasz dowódca. Nikt nie może się z nim równać.

- Zawołaj go - powiedziała krótko.

Rhothomir podniósł do ust jedną rękę i wydał z siebie wysoki, przenikliwy okrzyk, podobny do głosu polującego orła. Czerwonowłosy elf zamarł, zawahał się, po czym wycofał się z walki. Odwrócił się i pobiegł w stronę czekających elfów. Oczy otwarły mu się szeroko ze zdumienia, gdy dostrzegł księżycową elfkę.

- Ile strzał potrafisz posłać w przeciągu jednego oddechu? - spytała. - Trzy? Cztery?

- Sześć - odpowiedział szybko.

Arilyn uśmiechnęła się.

- To za dużo. Cztery wystarczą mi zupełnie. A oto, co masz zrobić: wystrzel cztery strzały prosto w czarodzieja, po czym uskocz w bok. Ogień, który ja zawrócę zajmie go na chwilę i odciągnie kilku ludzi, którzy strzegą waszych braci.

- Ale jak...

Zanim elf zdążył zadać pytanie, Arilyn dała mu odpowiedź. Wyciągnęła błyszczącą księżycową klingę i machnęła nią w stronę twarzy mężczyzny. Odsunął się instynktownie i podniósł sztylet, by odparować cios. Zbyt wolno. Arilyn zakończyła cięcie, odwróciła miecz i wytrąciła mu z ręki nóż jednym, zamaszystym uderzeniem. Gdy skończyła, podeszła bliżej i podniosła do oczu elfa mały przedmiot. Było to piórko, jedno z tych, które jeszcze przed chwilą wisiały przyczepione do opaski na włosach mężczyzny.

- Szybki miecz - wyjaśniła.

- Cztery strzały - zgodził się Lisi Ogień. W jego oczach widać było zdumiony podziw i powracającą nadzieję.

- Plan jest taki - powiedziała szybko Arilyn, zwracając się do pozostałych. - Uwaga Halruaańczyka zostanie odwrócona, ale tylko na chwilę. Zamierzam go zaatakować. Gdy tylko ruszę, musicie zrobić dwie rzeczy: utorować mi drogę przez krąg i usuąć ze środka łucznika i wszystkich stojących jeszcze strażników. Jasne?

Lisi Ogień wybrał czterech wojowników.

- Trzymajcie łuki w pogotowiu. Celujcie w ludzi, którzy walczą z Xanotterem i Sokolicą, potem strzelajcie w strażników. Powiedzcie, w kogo będziecie mierzyć.

Elfy szybko opisały swoje ofiary, po czym odwróciły się, bacznie śledząc poczynania księżycowej elfki. Podniecenie dowódcy wydawało się zaraźliwe. Najwyraźniej skoro Lisi Ogień chciał postąpić zgodnie z poleceniami nieznajomej, oni także nie wzbraniali się przed tym.

- Kilku wojowników powinno pójść za mną przez wyłom w kręgu - ciągnęła Arilyn. - Postarajcie się, by tocząca się wewnątrz walka przeszła na zewnątrz. Wyciągnijcie ich ze środka.

- Zostaniemy otoczeni! - powiedziała podejrzliwie Fretka.

- Trzeba raczej zauważyć, że dzięki temu ludzie wystawią się plecami do naszych strzelców. - poprawił ją z uśmiechem Lisi Ogień, po czym z pogodną twarzą odwrócił się do Arilyn i wyjął cztery czarne strzały. - Jestem gotowy. Możemy zaczynać.

Harfiarka skinęła i uniosła w pogotowiu księżycową klingę. Lisi Ogień przyklęknął przed nią na jedno kolano i naciągnął cięciwę, szykując się do pierwszego strzału.

W stronę halruaańskiego czarodzieja pomknęła czarna błyskawica, za nią kolejna, a potem jeszcze dwie. Wszystko stało się szybciej, niż Arilyn sądziła, że to możliwe. Strzały wybuchły ogniem tuż przed czarodziejem. Gdy Lisi Ogień uskoczył na bok, Arilyn zacisnęła zęby i przygotowała się na odparcie pierwszej syczącej strużki mocy. Czarna błyskawica przeszła w białą - przemiana nastąpiła tak szybko, że trudno było ją dostrzec.

Księżycowa klinga rozbłysła ostrym błękitnym światłem, gdy pierwszy magiczny strumień poszybował w stronę swojego twórcy. Arilyn zręcznie, jeden po drugim odparowała strzały, w ostatnim momencie uderzając w ogniste smugi i posyłając je migoczące w stronę zdumionego czarodzieja.

Zaraz potem Arilyn zaczęła biec w kierunku ludzi, których wskazał Lisi Ogień. Słyszała świst strzał wypuszczanych przez elfy i przelatujących tak blisko, że mogła ich niemal dotknąć. Jeden z żołnierzy, wysoki mężczyzna o ohydnie okaleczonej twarzy i nasiąkniętej krwią brodzie, upuścił miecz i chwycił rękoma dwie strzały, które nagle utkwiły mu w gardle. Najemnik upadł na twarz. Arilyn przeskoczyła przez jego bezwładne cielsko i z wyciągniętym mieczem rzuciła się na Halruaańczyka.

Czarodziej otoczony był blaskiem swojego własnego ognia, ale ten sam amulet, który chronił go przed strzałami, bronił go również przed płomieniami. Białe błyskawice rozpaliły jedynie magiczną osłonę. Tkwiąc w błyszczącej kuli, czarodziej zaczął rzucać jeszcze jeden czar.

Arilyn nie bała się ognia. Jedną ze starożytnych mocy jej miecza była odporność na płomienie. Księżycowa klinga zanurzyła się w magicznym blasku i w górę ostrza powędrowała biała błyskawica, zatrzymując się na błyszczącym księżycowym kamieniu na rękojeści. Arilyn nie czuła bólu, ale w głębi serca zaczęła czuć niepokój. Miecz nie przebijał świetlistej osłony.

Zamachnęła się z całej siły księżycową klingą i w końcu udało jej się rozdzielić złożone dłonie czarodzieja i przerwać jakiś okropny czar, który mag zamierzał rzucić na elfy.

Spoglądając gniewnie, czarodziej chwycił własny miecz i rzucił się na Harfiarkę. Jednak jego broń także nie przeszła przez błyszczącą kulę. Najwyraźniej osłona nie przepuszczała nic za wyjątkiem magii. Niestety Arilyn nią nie władała.

Zauważyła jednak jak miecz mężczyzny wypchnął ognistą linię w jej stronę. Przyszedł jej do głowy pomysł - wariacja na temat najbardziej podstawowej i brudnej sztuczki używanej przez zabijaków z ciemnych dzielnic miast. Było to dobre, pomyślała cierpko, bowiem nikt nie mógł spodziewać się takiego ataku ze strony szlachetnej księżycowej elfki, na którą wyglądała.

Rzuciła się do przodu z uniesionym do góry mieczem. Czarodziej odparował cios. Posypały się iskry, chociaż ostrza dalekie były od zetknięcia. Arilyn zaatakowała jeszcze raz i jeszcze raz, cały czas mierząc wzrokiem odległość, która dzieliła miecz czarodzieja i punkt w którym jej broń uderzała o magiczną osłonę. Wyglądało na to, że z każdym ciosem staje się ona mniejsza, a ogień przygasa. To oznaczało, że ostami cios, który zamierzała zadać, nie będzie śmiertelny. Pomimo to Arilyn była skłonna się założyć, że wykluczy czarodzieja z działań na dłuższy czas.

Trzymając księżycową klingę mocno w obu dłoniach, Arilyn skoczyła wysoko, zahaczając spowity ogniem miecz czarodzieja i podrzucając mu w górę rękę. Następnie skierowała broń gwałtownie w dół, okręcając się w locie. Ostrze księżycowej klingi zaryło się w ziemi. Arilyn podskoczyła, kopiąc silnie w jedną stronę i odpychając się od unieruchomionego miecza.

Mierzyła dokładnie w metalową osłonę na krocze i było to dobre posunięcie. Chociaż ognista tarcza uniemożliwiła bezpośrednie zetknięcie ze zbroją mężczyzny, przenikliwy wrzask człowieka świadczył o tym, że cel został osiągnięty.

Arilyn podniosła się na nogi i wyrwała z ziemi miecz, mrugając w ciemności, która nastąpiła wraz ze zniknięciem czarodziejskiej osłony. Najwyraźniej gwałtowny przypływ bólu wystarczająco rozproszył uwagę mężczyzny, by zniknęła magiczna tarcza. Czarodziej skakał i wył, miotając się i nie mogąc zdecydować, czy zdjąć gorącą zbroję, parząc sobie przy tym potrzebne do władania magią palce, czy zostawić osłonę tam, gdzie była i cierpieć nieco bardziej osobiste katusze. W końcu przeważyło to pierwsze i magia zeszła na dalszy plan.

- Wystarczy - wymruczała Arilyn, odwracając się, by przyjrzeć się bitwie. Czarodziej w panice zrzucił z siebie rozgrzany metal i uciekł, potykając się, w las. Nie zatrzymywała go. Dziś nie rzuci już żadnego czaru, a elfy musiały teraz stawić czoła innemu niebezpieczeństwu.

Jeden z nich, kobieta, która była prawie dzieckiem, walczyła z człowiekiem, który był spokojnie cztery razy od niej większy. Dziewczyna przewyższała go zwinnością i wytrzymałością - tunika mężczyzny była mokra od potu, a najemnik oddychał ciężko - ale ustępowała przeciwnikowi siłą i doświadczeniem, a także, co w tym kluczowym momencie było najważniejsze, jej broń miała znacznie mniejszy zasięg.

W tej samej chwili, gdy Arilyn odwróciła się w stronę walczących, żołnierz rzucił się na elfkę mierząc w gardło, a w tym samym momencie dziewczyna chciała zadać mu cios w brzuch. Ona miała sztylet, on trzymał w dłoni długi na półtora łokcia miecz, którym mógł ją rozpłatać, nim zdołałaby go dotknąć.

Arilyn skoczyła i wepchnęła miecz pomiędzy walczących, zahaczając o dłuższe ostrze i popychając je w górę. Elfie dziecko uskoczyło instynktownie, ale nie zaniechało ataku. Sztylet zagłębił się w brzuch człowieka. Dziewczyna wyrwała go i odwróciła się, by stawić czoła następnemu najemnikowi, zostawiając mężczyznę Arilyn, by dobiła go lub pozwoliła mu umrzeć powoli.

Zielone elfy, jak zauważyła Harfiarka, nie miały zamiaru brać zakładników.

W tym samym momencie, gdy o tym pomyślała, kilku ludzi wyrwało się z kręgu i rzuciło do ucieczki. Jeden z nich zatrzymał się nagle. Głowa poleciała mu w tył i ramiona rozpostarły. W plecach tkwił mu pęk strzał.

- Lisi Ogień! Nie! Pozwólcie im odejść! - krzyknęła Arilyn odwracając się w stronę dwóch kolejnych przeciwników. Elf zawahał się, po czym do uszu Harfiarki dobiegła przenikliwa, podobna do ptasiego skrzeku komenda, która powstrzymywała żądne zemsty elfy.

Arilyn pchnęła jednego z ludzi końcem miecza, odciągając go od rannej i wyczerpanej elfki, z którą walczył. Mężczyzna obrócił się i dwukrotnie wykonał gwałtowne pchnięcie. Tropiciel, zauważyła ze wstrętem Arilyn, dostrzegając błysk naszyjnika z wisiorkiem w kształcie jednorożca, symbolu bogini Mielikki. Niewielu ludzi szanowała równie mocno jak tropicieli i nikogo tak nienawidziła, jak tej garstki wspaniałych leśnych wojowników, którzy porzucili właściwą im drogę.

Ten człowiek walczył jak mieszkańcy Dolin - pojedynczym mieczem, atakując szybko i agresywnie. Arilyn musiała się cofnąć o krok, prowokując kolejny atak. Nie odparła go jednak, a uskoczyła w tył. Nagły i nieoczekiwany brak podparcia sprawił, że mężczyzna stracił na chwilę równowagę. To wystarczyło. Arilyn obróciła się momentalnie, schodząc z linii ciosu. Balansując na jednej nodze, zamachnęła się mieczem, mierząc w plecy przeciwnika. Zadała silny cios z wysoka, uderzając w kark człowieka. Księżycowa klinga przecięła kości i mięśnie, jednym pociągnięciem pozbawiając niewiernego tropiciela głowy.

- Przekaż moje uszanowanie Mielikki - wymruczała ponuro Arilyn, po czym odwróciła się, by znaleźć kolejnego przeciwnika.

Nie było żadnego. Wszędzie wokół niej elfy opatrywały rannych, czyściły broń, zbierały zużyte strzały. W czarnych oczach Fretki błyszczał jednak ciągle wojenny zapał. Naskoczyła na Arilyn jak polujący jastrząb.

- Dlaczego pozwoliłaś im odejść? Co to za podstęp? Oni tu wrócą. Są zbyt blisko Wysokich Drzew!

- Musieli odejść - powiedziała spokojnie Arilyn, pochylając się, by obetrzeć miecz z krwi byłego tropiciela. - W przeciwnym razie, skąd byśmy wiedzieli, komu służą?

Elfy po raz kolejny spojrzały na Lisiego Ognia. Skinął głową, nie po raz pierwszy odrywając oczy od księżycowej elfki.

- To dobra rada. Faunalyn, Wistari, pójdziecie za nimi i przekażecie nam, co zobaczycie.

Dwaj zwiadowcy ruszyli natychmiast. Lisi Ogień podszedł do Arilyn i podał jej dłoń. Przyjęła ją i pozwoliła pomóc sobie wstać.

- Modliłem się do Seldarinów o pomoc i moje prośby zostały wysłuchane - powiedział z uśmiechem. - Tylko jeden bóg, patron lasu, mógł tak wspaniale odpowiedzieć na moje błagania. Jesteś zapewne wysłanniczką Rillifane'a Rallithila!

- Raczej Amlaruil Księżycowy Kwiat. Nie żeby była między nimi jakaś istotna różnica - powiedziała oschle Arilyn i cofnęła rękę.

Ku jej zdumieniu lekceważąca uwaga wywołała uśmiech na brązowawej twarzy zielonego elfa. Spodobało jej się to. Mężczyzna umiał zachować spokój i zdrowy rozsądek w walce, a jednocześnie było w nim ciepło tak rzadko spotykane u powściągliwych i nietowarzyskich elfów.

Patrząc na Lisiego Ognia chodzącego po polu bitwy, Arilyn zrozumiała, dlaczego ten elf był dowódcą. Posiadał naturalną charyzmę, roztaczał wokół siebie zaraźliwe poczucie pewności siebie i siły. Szanowali go, to było jasne, ale było w tym jeszcze coś więcej. Harfiarka zauważyła, że Lisi Ogień miał dar pokazywania każdemu, z kim pracował, że jest on kimś jedynym w swoim rodzaju i niezastąpionym. Pozdrowił młodą elfkę przyjętym wśród wojowników gestem, który, jak Arilyn przypuszczała, sprawił dzielnemu dziecku więcej radości niż jakakolwiek pochwała. Pozwalał też każdemu elfowi zajmować się tym, do czego on czy ona najlepiej pasowali, ograniczając przy tym rozkazy jedynie do niezbędnych. Młoda kobieta, ta która powiadomiła o bitwie Arilyn i Fretkę, była najwyraźniej jakimś medykiem. Biegała od jednego rannego do drugiego, oglądając rany i wydając polecenia, jak należy je opatrzyć. Wyglądało na to, że Lisi Ogień prawie nie potrzebował używać swojego autorytetu czy pozycji. To, co miało zostać zrobione, było robione najlepiej jak się dało. To wystarczało.

Wystarczało? To było znacznie więcej niż osiągało większość dowódców, zauważyła Arilyn z rosnącym podziwem.

Nieco później, gdy opatrzono rannych i sporządzono nosze ze skór i kijów, by przenieść tych, którzy nie mogli iść o własnych siłach, wojownicy wyruszyli do Wysokich Drzew. Pomimo sukcesu, jaki odniosła, elfy zachowywały się wobec Arilyn nieufnie. Słyszała, jak szepczą między sobą, wyjaśniając jej obecność tym, którzy nie widzieli jej przybycia i zauważyła z przekąsem, że często pada w tych rozmowach słowo „lythari”.

Po chwili Lisi Ogień zbliżył się do Arilyn. Chociaż wydawało się, że nie podziela on nieufności swoich braci, jasne było, że jest jej świadomy.

- Twoje metody są dla nas dziwne, a nasz lud powoli przyzwyczaja się do tego, co nowe - powiedział cicho. - Ale z czasem uznają cię za dowódcę.

- Nie dowódcę. Doradcę. Oni idą za tobą.

Elf zastanowił się, po czym przytaknął skinieniem głowy, najwyraźniej dostrzegając słuszność jej słów.

- Skąd wiedziałaś, co robić podczas bitwy?

- Znam tych ludzi. Nie tych konkretnych - zapewniła - ale im podobnych.

- Jesteś wojownikiem z Evermeet. Skąd, więc znasz zwyczaje ludzi? - zapytał.

Arilyn nie była gadatliwa, ale poczuła, że nie ma nic przeciwko takiej rozmowie. W przeciwieństwie do pytań Fretki, te nie kryły w sobie oskarżenia, ale prawdziwe zainteresowanie.

- Mój klan pochodzi z Evermeet, ale ja mieszkałam całe życie na kontynencie.

- Ale wypełniasz misję zleconą przez władczynię Evermeet. Twoje oddanie królowej Amlaruil musi być rzeczywiście wielkie - powiedział z powagą w głosie.

Jednak Arilyn zauważyła nikły błysk w jego oczach, który świadczył, że słowa te są żartem. Nie uszło jej uwadze także subtelne pytanie, które leżało za tym stwierdzeniem.

Nie odpowiedziała od razu, bowiem nic, co przychodziło jej na myśl, nie zabrzmiałoby prawdziwie. Kątem oka dostrzegła Fretkę, która szła za nią jak cień - na tyle daleko, by uniknąć podejrzeń, ale na tyle blisko, by przyjść z pomocą dowódcy swojego plemienia, gdyby Arilyn podniosła na niego zdradzieckie ostrze. Przypomniała sobie coś, co Fretka powiedziała jej wcześniej tego dnia, gdy nieoczekiwanie wstawiła się za półelfką.

- Mam zobowiązanie wobec elfów i od dawna staram się je spłacić. To zadanie zostało jednak nałożone na mnie ze względu na miecz, który noszę. To kwestia przeznaczenia - powiedziała cicho.

Była to prawda - fakt, że chciała uniknąć przeznaczonego jej losu był jednym ze szczegółów, których lepiej było nie poruszać. Lisi Ogień przyjął jej wyjaśnienie bez dalszych pytań. Wskazał na korony drzew i smużki dymu wijące się ku gwiazdom.

- Wysokie Drzewa - powiedział z cichą radością.

W tych słowach zawarte było więcej, niż Arilyn potrafiła wyjaśnić, więcej niż kiedykolwiek doświadczyła. Nigdy nie nazwała jakiegoś miejsca domem w takim znaczeniu, w jakim jednym słowem wyraził to Lisi Ogień: miejscem, do którego się należało, gdzie kończyło się każdą wędrówkę i koiło tęsknotę.

To był cudowny powrót do domu. Elfy, które zostały w osadzie, wyszły na spotkanie swoich wojowników, witając ich z wylewnością, która zadziwiłaby każdego, kto uważał ten lud za zimny i powściągliwy. Między sobą, w zaciszu Wysokich Drzew, zielone elfy okazywały sobie ciepło, które zdumiewało Arilyn.

Najpierw opatrzono rannych i nakarmiono wojowników; potem całe plemię zabrało się do świętowania. Ci, którzy mogli, tańczyli do rytmicznych dźwięków pokrytego skórą bębna i zawodzącej muzyki fletni. Z rąk do rąk przekazywano sobie bukłaki z mocnym, ale myląco słodkim winem z leśnych jagód.

W końcu zabawa stała się spokojniejsza. Rhothomir przywołał gawędziarza, by opowiedział historię bitwy.

Ku zdumieniu Arilyn, na środek wyszła Fretka. Arilyn nadal nie mogła się przyzwyczaić do jej niskiego i dźwięcznego głosu, bowiem w Zazesspurze kobieta mówiła wyłącznie szeptem. Ale miłość elfki do opowieści i oddanie, z jakim pełniła swoją rolę, stały się szybko oczywiste. Fretka opowiedziała o walce, nie oszczędzając bolesnych szczegółów, chociaż Harfiarce wydało się dziwne, że nie podała imion tych, którzy polegli. Nie pominęła także zasług Arilyn. Była to uczciwa i wyważona relacja, przedstawiona z talentem, którego pozazdrościć mógłby niejeden bard.

Widząc zaskoczenie Arilyn, Lisi Ogień nachylił się jej do ucha.

- Czas na żałobę nadejdzie ze świtem, a może dzień później, a może wcale. Duchy zielonych elfów ociągają się z opuszczeniem leśnego domu. Tych zaś, którzy przebywają jeszcze wśród nas, nie uważamy za utraconych.

Arilyn po prostu skinęła głową, mając nadzieję, że jej milczenie będzie odebrane rączej jako wyraz szacunku niż kompletny brak zainteresowania. Życie po śmierci nie było sprawą, którą chciałaby omawiać. Na szczęście Fretka właśnie kłaniała się i zaczynała kolejną opowieść.

- W czasach, których nie pamięta nikt z tu zebranych, nasz lud mieszkał w lesie zupełnie innym od tego, który teraz nazywamy domem - zaczęła. - Nazywał się Cormanthor, a w jego cieniu kwitło królestwo elfów tak potężne i cudowne, że wspanialszego próżno by szukać. Ale nawet wtedy elfy czuły już nadchodzący zmierzch. Świat się zmienił i Cormanthor upadł.

- Ci, którzy przeżyli zmuszeni byli do ucieczki. Wielu schroniło się na Evermeet, ale były plemiona zielonych elfów, które przez szacunek dla pamięci o pierwszym elfim domu nie opuściły Faerunu. Rozproszyły się one po całej krainie, niosąc ze sobą sadzonki ze świętego lasu, dzieci klonów, dębów i wiązów. Żyjemy dziś wśród tych drzew, wnuków Cormanthoru.

- Nie tylko zielone elfy chciały zachować przy życiu to, co było Cormanthorem. Także wiele innych - księżycowe i złote - pozostało w krainach Faerunu. Jeden z nich jest wspominany z czcią przez wszystkie plemiona Tethiru: księżycowa wojowniczka Soora Thea, władająca mieczem z Myth Drannor.

- Żyły w zamierzchłych czasach złe stworzenia, nie ludzie, ani nie ogry, które toczyły wojny z mieszkańcami lasu. Ich siła pochodziła z ogromnego posągu z kamienia, ohydnej postaci rodem z mrocznych planów. Lud ten dawno wyginął, ale czasem ich niespokojni nieumarli wychodzili z wąwozu, w którym niegdyś żyli, by napadać na całe plemiona. Szły z nimi straszliwe potwory z ciemnych planów. Te stworzenia atakowały elfy ze wszystkich stron i z czasem wydawało się, że koszmar upadku Cormanthoru powtórzy się po raz drugi. Lecz Soora Thea była potężnym wodzem i powiadano, że potrafiła kierować srebrnymi cieniami. W wielkiej końcowej bitwie nieumarli i ich piekielni sojusznicy zostali całkowicie zniszczeni.

- Co stało się z Soorą Theą, tego nie wiemy. W przeciwieństwie do zielonego ludu była wędrowcem i jej domem był cały Torii. Nim jednak opuściła Tethir, obiecała, że póki w jej mieczu płoną ognie Myth Drannor, w chwilach największego niebezpieczeństwa powróci do lasu bohater.

Fretka zwróciła błyszczące oczy prosto na Arilyn. Nie pozostało już nic do dodania, ale półelfka zrozumiała wreszcie, dlaczego Fretka zaakceptowała jej obecność. Ten lud szanował srebrne cienie bardziej niż większość elfów. Wystarczyła szansa, że Arilyn będzie mogła pokierować lythari, by dodać im otuchy i rozbudzić w nich moc, którą można odnaleźć jedynie w starożytnych opowieściach i tradycjach. Widziała to w ich oczach - jaśniały nadzieją i biła od nich niezwykła, właściwa jedynie elfom radość.

Bębny i fletnie zaczęły grać znów refren i każdy elf, który mógł wstać, puścił się w taniec. Lisi Ogień pociągnął Arilyn za rękę i wziął ją w ramiona. Odwdzięczyła się, depcząc mu niezgrabnie po palcach.

- Lepiej się poruszam, gdy mam w ręku miecz - powiedziała z żalem.

Lisi Ogień odrzucił w tył głowę i zaśmiał się.

- Jeśli tańczysz chociaż w połowie tak dobrze, jak walczysz, zdołasz zauroczyć swoim wdziękiem wszystkich Seldarinów.

Arilyn uśmiechnęła się. Jeśli mowa była o wdzięku, to temu elfowi go nie brakowało.

- Elokwencja jest rzadko spotykana wśród mieszkańców lasu. Mówiono mi, że wolicie używać prostych słów - zażartowała.

- A zatem powiem prosto. Cieszę się, że tu jesteś.

Skomplikowany rytm tańca zmienił się, a Arilyn zaczęła wirować wraz z innymi. Elfy kręciły się i kołysały, przyciągając z góry światło gwiazd i za pomocą muzyki i tańca oplątywały je pajęczyną magii.

Jak gwiezdny pył, o którym śpiewa się w kołysance, mistyczny taniec osiadł na elfach i utulił ich na noc. Ranni, którzy nie mogli tańczyć, odpoczywali leżąc wygodnie. Wielu uśmiechało się delikatnie, patrząc oczami wyobraźni na przyjemne i uzdrawiające obrazy. Większość dzieci pogrążyła się w zadumie, a ich rodzice odnieśli je ostrożnie do domów. Świętowanie zostało zakończone - nie w alkoholowym zamroczeniu, jak wiele ludzkich hulanek, ale w nastroju cichej euforii.

Dla Arilyn chwila spokoju była czymś nieocenionym. Podobnie jak reszta elfów udała się na spoczynek.

Przyznano jej małe mieszkanko. Gdy wspięła się po drabinie, poczuła naprawdę, jak bardzo była zmęczona. Zdjęła ubranie i obmyła się w misie napełnionej pachnącą miętową wodą, którą dla niej przygotowano. Przed snem naciągnęła świeżą tunikę i spodnie, ubiór lepiej pasujący do walki niż do snu. Jednak nawet spokój Wysokich Drzew nie mógł pozbawić ją przyzwyczajeń, które nabyła przez całe życie i pamięci o wielu takich sytuacjach, gdy musiała się poderwać do walki ze snu.

Pozostała jeszcze jedna rzecz do przygotowania. Arilyn wyjęła z torby maskę, którą zrobił dla niej Tinkersdam i nałożyła ją starannie na górną część twarzy. Gdyby ktoś na nią spojrzał, zobaczyłby nie śpiącą półelfkę, ale księżycową wojowniczkę pogrążoną w zasłużonej zadumie.

Pomimo tego wszystkiego, co się zdarzyło, pomimo wygranej bitwy i pomimo opowieści Fretki, Arilyn wiedziała, co stałoby się, gdyby zielone elfy odkryły, że między nimi śpi córką człowieka.

Taniec dawno już się zakończył i większość elfów udała się na spoczynek, ale z jakiegoś powodu Lisi Ogień nie podzielał ich spokoju. Czuł się bardzo niespokojny, a nawet podekscytowany, tą pierwszą prawdziwą nadzieją, którą po tak wielu dniach dane mu było poczuć. Udawało mu się dotąd skrywać rozpacz przed innymi, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak ogromny był to dla niego ciężar.

Zauważył, że Korrigash był także nieczuły na magię gwiezdnej sieci uplecionej przez taniec. Ciemnowłosy myśliwy siedział samotnie przy dogasającym ognisku, patrząc na kilka iskierek żarzących się wśród popiołu.

Korrigash był jednym z elfów, które zostały schwytane w pułapki i jego duma bez wątpienia ucierpiała na tym bardziej niż noga. Tamara zapewniała, że Korrigash będzie mógł wkrótce chodzić, biegać i polować tak dobrze jak zawsze, ale Lisi Ogień wiedział, jak nieprzyjemna musiała być dla myśliwego perspektywa nawet krótkiego unieruchomienia.

Lisi Ogień podszedł i usiadł u boku przyjaciela. Korrigash natychmiast utkwił w nim zatroskane spojrzenie.

- Ona jest obca - powiedział bez wstępów. - Z tego nie wyjdzie nic dobrego.

Dowódca zmarszczył czoło, zdając sobie sprawę, że Korrigash mówi o Arilyn, ale nie rozumiejąc istoty problemu, który gnębił przyjaciela.

- Jak możesz tak mówić po tym, co się stało? Dzięki niej wygraliśmy bitwę.

- To prawda, ale nie chodziło mi o bitwę.

- Aha - Lisi Ogień odwrócił się i zaczął przyglądać się ognisku. Zatroskanie Korrigasha miało powód natury bardziej osobistej; dotyczyło fascynacji, jaką wzbudzała w przyjacielu księżycowa elfka. Dobrze, że nie wszyscy członkowie plemienia posiadali tak wyczulony wzrok, bo w przeciwnym razie jego pozycja dowódcy stanęłaby pod znakiem zapytania. Przyjęcie dziewczyny i powierzenie jej kierowania bitwą to jedno, wejście z nią w bardziej osobiste relacje to całkiem, co innego i to nie wchodziło w grę.

Lisi Ogień wyciągnął rękę i poklepał Korrigasha po ramieniu, przyjmując jego radę bez odpowiedzi.

Tak naprawdę nie wiedział, jaka powinna być odpowiedź. Owszem, księżycowa elfka bardzo się od nich różniła, ale przecież łuk i strzała też nie były identyczne, a współpracowały ze sobą tworząc coś doskonalszego od każdego z nich z osobna. Był zobowiązany służyć swojemu ludowi. Czy mógł odwrócić się od czegoś, lub kogoś, co mogłoby im pomóc?

Lisi Ogień wstał i życzył przyjacielowi dobrej nocy. Nie potrafił jednak tej nocy zapaść w zadumę i gdy nocne owady kończyły już swoją muzykę, on jeszcze przechadzał się po osadzie. Na krótko przed świtem ta niespokojna wędrówka przywiodła go pod drzewo Arilyn.

Po chwili wahania zaczał wspinać się po drabinie do jej mieszkanka. Trzeba było porobić pewne plany. On musiał się wiele o niej dowiedzieć, podobnie jak ona o nim.

Zobaczył jednak od razu, że Arilyn wciąż odpoczywa. Poczuł pewne rozczarowanie, ale nie budził jej, bowiem żaden elf nie zakłóciłby zadumy swojego brata, jeśli nie było jakiegoś niezwykle ważnego powodu. Popatrzył tylko przez kilka chwil na swojego nowego doradcę.

Jak dziwny był księżycowy lud z tą ich skórą w kolorze chmur i oczach w odcieniu letniego nieba! Być może było to znakiem, jak daleko elfy mieszkające w miastach odeszły od ziemi i drzew. Nie było na nich już śladu barwy brązowej, rdzawej czy zielonej. Mówiono, że ze wszystkich ras elfów, księżycowy lud najbardziej przypominał ludzi. Mógł to zobaczyć na przykładzie Arilyn. W wielu szczegółach przypominała ludzką kobietę, chociaż znacznie delikatniejszą i piękniejszą od tych, które Lisi Ogień widywał na targu w czasach, gdy Elmanesse handlowali poza lasem.

Poruszyła się, jakby w jakiś sposób jego skupiony wzrok zakłócił jej sny. Ale jeśli tak było, czemu jej twarz nie zdradzała niepokoju? On ze swej strony życzył tej elfce tylko dobrych rzeczy. Kobieta pokręciła gwałtownie głową, jakby chciała zaprzeczyć i wypowiedziała dziwne imię z takim bólem i cierpieniem w głosie, że Lisi Ogień aż się wzdrygnął. Po kilku chwilach niespokojna zaduma odeszła i oddech Arilyn stał się znów rytmiczny i dziwny: głęboki, powolny i delikatny.

Lisi Ogień zamarł, bojąc się poruszyć, by jej nie przeszkodzić. Po cichu, ostrożnie zszedł na dół, by oczekiwać nadejścia świtu.


Rozdział czternasty

Lord Hhune przechadzał się nerwowo po komnacie, całkowicie świadom, że kapitan najemników śledzi go zdumionym wzrokiem. To tylko jeszcze bardziej go gniewało - ten człowiek nie tylko przekroczył swoje uprawnienia, ale jego bezczelność była nie do zniesienia!

- Rozumiesz, co zrobiłeś, prawda? Wycinka nie może być kontynuowana! Pieniądze, które straciłem, i bogactwo, które jeszcze stracę, trudno jest obliczyć!

Bunlap wydawał się osobliwie nieporuszony tym wybuchem.

- Masz prywatną flotę. Ryzyko posiadania większej ilości statków jest większe niż płynące z tego korzyści.

Była to prawda, ale Hhune nie miał zamiaru wysłuchiwać jej od najemnika.

- Twoje zadanie nie polegało na rozpoczęciu wojny, ale na ochronie drwali przed elfami!

- To właśnie zrobiłem - powiedział spokojnie kapitan. - Czy sądzisz, że w całym Lesie Tethir jest jedna banda elfów? Pokonaliśmy plemię Suldusk, ale nie chcieliśmy ryzykować, by wiadomość o twoich poczynaniach doszła do silniejszych i bardziej walecznych plemion na północy i zachodzie. Jak można lepiej odciągnąć je od twoich interesów, niż zająć innymi sprawami?

- Plan jest generalnie dobry, ale jego wykonanie wymknęło się spod kontroli - powiedział Hhune. - Przez ciebie mamy teraz z elfami problemy i sprawa zaszła tak daleko, że wymaga konkretnego rozwiązania. Co będzie, jeśli wybuchnie wojna na całego i pasza pośle do lasu żołnierzy? Co będzie, gdy moja wycinka wyjdzie na jaw?

- W lesie jest wystarczająco dużo drzew. Jest mało prawdopodobne, by atakująca armia zauważyła, że kilku brakuje - odparł najemnik. - A jeśli nawet, to, co z tego? Zasłoniłeś sobie plecy tak wieloma papierami, że nie poczujesz przez nie bata! Nawet, gdy odkryją wycinkę, nie dojdą, że jesteś za nią odpowiedzialny.

- Nie będziemy więcej ryzykować. Zamknij natychmiast obóz drwali.

- A elfy? - powiedział Bunlap.

Hhune wzruszył ramionami.

- Elfy zawsze były i zawsze będą. Pozwól im zaszyć się w ich puszczy. Udało mi się na jakiś czas odwrócić uwagę Rady Lordów. Nim ten czas minie, kłopoty się skończą i ludzie zajmą się innymi sprawami. Jasne?

- Tu leży właśnie problem - powiedział triumfalnym tonem Bunlap. - Pewnych rzeczy raz zaczętych nie da się tak łatwo zatrzymać. Farmerzy na północ od Port Kir żyją w śmiertelnym strachu przed atakami elfów. Handel w Mosstone podupadł. Popyt jest tylko na najemników. Moi ludzie nie wystarczą, by pokryć to zapotrzebowanie. Zauważyłem też, że ty sam przygotowujesz się do podróży na północ ze znacznie większą strażą niż zwykle - dodał Bunlap.

- Mam zwyczaj jeździć na letnie jarmarki do Waterdeep - powiedział sztywno Hhune. - Mam tam do wypełnienia obowiązki wobec gildii morskiej.

- A tak. Interesy. A jak się trzyma teraz handel lądowy? Mistrz gildii popatrzył na mężczyznę.

- Niedobrze - przyznał. Bunlap zacmokał.

- Wstyd. Przykro będzie patrzeć, jak tracisz swoją pozycję w gildii. Nie będę też wspominał o negatywnym wpływie, jaki wywrze na twoje plany szerząca się wieść, że owe ataki elfów były odwetem za okrucieństwa wobec nich popełnione, okrucieństwa, w których maczałeś palce.

- Niech ci się nie wydaje, że można mnie szantażować - powiedział zimno Hhune. - Jesteś w to równie głęboko zamieszany jak ja. Nie można pozostać czystym, jeśli się tapla w gnoju!

- A zatem nie widzę powodu, byśmy obaj nie mieli nadal ciągnąć z tego przedsięwzięcia zysków - odparł najemnik. - Zakończę wycinkę, odeślę wynajętych drwali z powrotem nad Zatokę Vilhon, a obóz obsadzę moimi ludźmi i stworzę tam drugą bazę. Najemnicy zajmą się elfami i zlikwidują je. Gdy to zostanie załatwione, twój problem zniknie. Twoje cenne szlaki handlowe będą niepokojone tylko przez zwykłych rabusiów i zbójów, a wsie i farmy gnębione tylko przez drobnych szlachciców. Mówiąc krótko, życie w Tethyrze powróci do normalności. Ja zdobędę drugą twierdzę i wyrównam pewne osobiste porachunki. A ty, mój przyjacielu, możesz zarobić na tej nagłej zmianie, ile tylko chcesz i wyjaśnić ją, jak będzie ci pasowało.

- Jeśli zamierzasz pokonać elfy w ich własnym lesie, jesteś szaleńcem - zadrwił Hhune. - Tego już próbowano i jedyne, co zdołano osiągnąć to zapędzić ich głębiej w puszczę.

- Jasne, całkowite wyniszczenie elfów jest niczym więcej jak przyjemnym marzeniem. Można jednak wykonać to częściowo. A bądźmy szczerzy, kto jeszcze oprócz mnie, ciebie i kilku ocalałych się w tym połapie?

Hhune zastanowił się. Nie było to idealne rozwiązanie, ale możliwy do przyjęcia kompromis. Nie był to pierwszy raz, gdy lord był zmuszony zawierać podejrzane sojusze czy pracować poza granicami prawa. Nie był to też i ostatni.

Po wojnie domowej w Tethyrze, w Zazesspurze i kilku innych miastach ustanowiono prawa ściśle ograniczające ilość broni i ludzi, którą mógł utrzymywać obywatel, gildia czy inna prywatna organizacja. Hhune nielegalnie posiadał szybkie, zwrotne i dobrze uzbrojone statki, które mogły ochronić kupców przed piratami. Hhune uważał, że obowiązujące prawa są nierozsądne, znalazł, więc sposób, by je obejść. Jednak w ramach gildii starał się ich ściśle przestrzegać, bowiem niemało było takich, którzy chętnie donieśliby o jego poczynaniach, licząc na zajęcie piastowanego przezeń stanowiska. Fundusze cechu były dokładnie kontrolowanie i defraudacja nie wchodziła w grę. A chociaż Hhune był bogatym człowiekiem, nie był w stanie finansować takiej floty, jakiej potrzebował. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że materiały, których potrzebuje, są w zasięgu ręki: stare drzewa z elfiego lasu.

Wycinka w Lesie Tethir była zakazana od niepamiętnych czasów. Być może dlatego te ograniczenia były tak głęboko wśród ludzi zakorzenione. Hhune przekonał się jednak, że zorganizowanie wyrębu lasu było znacznie prostsze, niż przewidywał. Trzeba było tylko pokonać łańcuch kupców, posłańców i spółek dzielących go od odległych granic Vilhonu. To udało się znakomicie i wszystko szło dobrze, póki wycinki nie zatrzymały ataki wschodnich elfich plemion.

To wtedy Hhune wynajął Bunlapa. Najemnik dowiódł, że był tego wart już niejednokrotnie. Kapitan miał na swoje usługi prawdziwą armię i siatkę informatorów tak skuteczną jak Szpiedzy Rycerzy Tarczy. Orientował się też w żegludze na rzece, dzięki czemu drwale mogli spławiać wycięte drzewa w dół rzeki wtedy, gdy wody Sulduskoonu były puste. W wyznaczonym miejscu położonym na południe od Gór Gwiezdnych Iglic, poniżej rozwidlenia, na południowym brzegu kłody drewna były wyławiane, ładowane na wozy i przewożone lądem do szlaku handlowego, na który wjeżdżały na zachód od Ithmong i na wschód od ruin zamku Tethyr. Według fałszywych papierów drewno pochodziło z zalesionego południa. Hhune „płacił” za nie i zarabiał spore sumy sprzedając je stoczni w Port Kir. Potem, pod przykrywką kilku spółek-widm, opłacał z tego swoją nielegalną flotę.

Był to dobry plan i jak dotąd wszystko szło dobrze. Jednak zachowanie tego w tajemnicy przed gildią, Rycerzami Tarczy i urzędnikami z Zazesspuru stawało się coraz trudniejsze. Bunlap mógł z łatwością to przekreślić. Lepiej było więc dać mu w tych sprawach wolną rękę.

- Zrób, co chcesz z leśnymi elfami - powiedział zimno Hhune. - Zgodnie z tym, co mówiłeś, nie interesuje mnie, co się z nimi stanie. Postaraj się, by problem zniknął, ale przeprowadź to szybko i bez rozgłosu.

- Zgoda - powiedział Bunlap i podniósł się do wyjścia. Kapitan zdawał sobie sprawę, że złożenie obietnicy przyszło mu łatwo. Tak naprawdę zadanie było znacznie łatwiejsze, niż przypuszczał głupi kupiec. W niespokojnym Tethyrze wystarczyło kilka plotek, by wywołać panikę. Jeśli pojawi się inny kłopot, elfy przestaną wydawać się groźne. Szczególnie, że Bunlap i jego ludzie byli sprawcami większości przypisywanych im napadów!

Śmiesznie łatwe było także uwikłanie elfów w walkę. Ich plemiona bardzo troszczyły się o swoich członków i o las. Wystarczyło, że jakakolwiek z tych rzeczy znalazła się w niebezpieczeństwie, a długousi idioci zaczynali działać.

Bunlap nie mógł się doczekać raportu Vhenlara. Jeśli wszystko poszło tak dobrze, jak on, Bunlap, zaplanował, odniósłby sukces, który w pełni wynagrodziłby mu złoto, które musiał zapłacić halruaańskiemu czarodziejowi.

Podchodząc do czekającego konia, kapitan mimowolnie dotknął palcami blizny na policzku. Ten gest stał się już u niego nawykiem. Żadna ilość złota nie wyrównałaby tego rachunku. Są rzeczy, za które można płacić tylko krwią.

A tej będzie miał wiele. Gdy upora się plemieniem Suldusk, każdy elf w Tethirze wyruszy do jego nowej twierdzy, by szukać zemsty.

On zaś będzie na nich czekał.

* * *

Czas w lesie płynął szybko, bowiem pracy było wiele. Arilyn przekonała się, że chociaż elfy były znakomitymi łucznikami, nie orientowały się dobrze w różnych stylach walki na miecze, które stosowali ludzie. Były szybkie, zwinne i bardzo gwałtowne w bitwie, ale to nie rekompensowało braku wiedzy.

Harfiarka spędzała dużo czasu szkoląc tych, którzy posiadali miecze i zachęcała do wykucia większej ilości broni. Mieszkańcy lasu patrzyli z przerażeniem na kuszę księżycowej wojowniczki, ale Arilyn uparła się, by ich rzemieślnicy zrobili tyle jej kopii, ile tylko byli w stanie. Z czasem w Wysokich Drzewach udało się zgromadzić pokaźny arsenał: włócznie, oszczepy, kościane sztylety i noże do rzucania - wszystko, czego można było użyć jako broń.

To martwiło Rhothomira, który uważał, że nieuchronnym skutkiem tego wszystkiego mogła być ogromna wojna, której jego lud i tak nie mógł wygrać.

- Atakowanie ludzi dużymi grupami nie jest w naszym stylu. Dlaczego mamy to robić? Walka przeciwko tylu wrogom jest zupełną głupotą.

- Jeszcze nie wiemy, ilu będziemy mieć przeciwników - oponował Lisi Ogień. - Mówisz tak, jakby ludzie mieli jeden wspólny cel i byli całkowicie zgodni! Może się okazać, że będziemy od nich liczniejsi. A nawet, jeśli nie, to przynajmniej będziemy lepiej przygotowani, by trzymać ich z dala od lasu.

I tak wszystko toczyło się naprzód. Arilyn trzymała się z dala od dyskusji, pozwalając, by elfi dowódca wypowiadał się w jej imieniu. I tak miała wystarczająco dużo pracy, by dodatkowo zajmować się przywiązanym do tradycji Mówcą.

Zaskakująco, jej głównym problemem byli gorliwi pomocnicy. Wśród młodych elfów było wielu, którzy przyklasnęli jej pomysłowi. Prym wiedli tu Tamsin i Sokolica. To bardziej Arilyn martwiło, niż dodawało otuchy. Czysta nienawiść, jaką pałały te elfy do wszystkiego, co ludzkie, nie wróżyła dobrze nie tylko jej własnemu bezpieczeństwu, ale także ich. Las Tethir był rozległy i głęboki, ale naturalną koleją rzeczy jego granice, teraz wytyczone przez farmy, drogi i miasta, stale się kurczyły. To miała być bitwa, nie krucjata. Najlepsze, na co liczyła Arilyn, to wywalczenie jeszcze jakiegoś czasu dla leśnego ludu; czasu, w którym mogli się cieszyć spokojem i pięknem swoich starożytnych tradycji; czasu, w którym mieliby szansę przyjąć także nowe zwyczaje i może dojść do jakiegoś porozumienia z ludzkimi sąsiadami. Tu Khelben Arunsun i Harfiarze mieli rację: było już za późno, by wyprzeć ludzi z tych terenów.

Czuła się, więc bardziej niż zaniepokojona, widząc Tamsina i jego towarzyszy zebranych razem i dyskutujących z zapałem, któremu niedaleko było do gorączkowych majaków. Weszła pomiędzy nich i odetchnęła z ulgą. Wrócili zwiadowcy.

- Idź po Lisiego Ognia i Mówcę - poleciła jednemu z młodzieńców. Chłopak pobiegł i po chwili powrócił ze starszymi elfami.

Faunalyn, młoda kobieta nazwana tak z powodu dużych wilgotnych oczu i płowej skóry, mówiła w wielkim podnieceniu.

- Poszliśmy śladem ludzi zgodnie z tym, co mówiłeś. Udali się na południe, obok wiosennego stawu i dalej poza granice lasu. Śledziliśmy ich cały czas - w jej głosie pobrzmiewał zachwyt nad tym, co widziała w nieznanym jej dotąd świecie. - Tam jest ogromna budowla z drewna i kamienia. Weszli do niej.

- Forteca? - spytała ostro Arilyn. - Na niskim klifie, nad rzeką?

Elfka przytaknęła, po czym cofnęła się zdumiona, słysząc zwięzłe, lecz dosadne przekleństwo księżycowej elfki.

- Znasz to miejsce? - zapytał Lisi Ogień, łapiąc ją za ramię i odciągając na bok.

- Przechodziłam obok niego. Tamtejszy pan jest kupcem. Nazywa się Bunlap. Ta twierdza to paskudna sprawa.

Lisi Ogień przyjrzał się jej.

- Jesteś pewna?

- O tak - powiedziała oschle Arilyn. - Wydałam małą fortunę, by dowiedzieć się wszystkiego o tej fortecy i jej uzbrojeniu. Oczywiście było to wtedy, gdy planowałam po prostu ją minąć, a nie atakować.

- Atakować - powtórzył cicho, potrząsając głową w niedowierzaniu. - Czy jesteśmy w stanie coś takiego zrobić?

Harfiarka westchnęła i podrapała się po głowie.

- Daj mi kilka minut, bym mogła to przemyśleć, dobrze? Jeszcze nie mam konkretnego planu.

- Skoro zamierzasz to rozważyć, są rzeczy, o których powinnaś wiedzieć - powiedział posępnie Lisi Ogień. - Spotkałem tego Bunlapa. Twierdzi, że szuka sprawiedliwości, ale wszystko wskazuje na to, że jest zamieszany w splamienie dobrego imienia elfów. Dlaczego to robi, nie umiem powiedzieć. Ma jednak powód, by mnie nienawidzić - nosi na twarzy mój znak.

Wyjął z kołczanu czarną strzałą i pokazał Arilyn widniejący na niej symbol - stylizowany rysunek kwiatu, od którego pochodziło jego imię.

- Wyryłem mu to na policzku.

Spojrzała gniewnie na elfa.

- Nie mogłeś powiedzieć mi tego wcześniej?

Lisi Ogień wzruszył ramionami, ale wyglądał na zmieszanego.

- W chwili, gdy ludzie opuścili las, stali się dla nas nikim. Nie sądziłem, że będziesz potrafiła wyśledzić jego siedzibę.

- Hm. Czy wiesz jeszcze o czymś, co mogłoby mnie zainteresować?

Elf wahał się przez chwilę, po czym odpowiedział.

- Może chciałabyś porozmawiać z Fretką. Ona mieszkała wśród ludzi, próbując znaleźć odpowiedź na takie pytania, na które my teraz szukamy. Nie jest powszechnie wiadomo, gdzie bywała i jak spędzała czas. Zaufaj mi, gdy powiem, że tak jest lepiej. Są między nami tacy, którym nie podobają się jej metody, a także tacy, którzy zbyt gorliwie chcieliby ją naśladować.

Arilyn skinęła głową, rozumiała, bowiem te sprawy lepiej, niż mu się zdawało.

- Tak zrobię. Co jeszcze?

- Plemię chętnie bierze udział w twoim szkoleniu. Wykonali broń, którą im poleciłaś i użyją jej w obronie swego domu. Nie wiem jednak, czy opuszczą las i pójdą za tobą czy za mną na bitwę. To nie w naszym stylu.

- A jednak twojemu ludowi zdarzało się robić to w przeszłości - powiedziała z zastanowieniem Arilyn. Nagle przypomniał jej się pewien szczegół z opowieści Fretki i przyszło jej do głowy coś, w co samej trudno jej było uwierzyć, a co mogłoby pobudzić do działania leśne plemię. - Potrzebuję chwili samotności, by wszystko to przemyśleć - powiedziała niespodziewanie. - Wskaż mi miejsce, w którym nikt nie będzie mi przeszkadzał. To ważne.

- Jeśli chcesz, sam stanę na straży pod twoim mieszkaniem. Nikt nie wejdzie - powiedział Lisi Ogień nieco zdumiony jej gwałtownym tonem.

Arilyn zauważyła jego zdziwienie, ale nie traciła czasu, by odpowiadać na jego niezadane pytania. Podeszła do swojego drzewa i wdrapała się na górę. Chociaż było to niegrzeczne z jej strony wciągnęła za sobą drabinę i zasznurowała skórzane zasłony zakrywające małe okna.

Gdy wszystko było gotowe, Arilyn wyciągnęła z pochwy księżycową klingę i uniosła ją przed sobą.

- Wyjdź - powiedziała cicho, przygotowując się na ujrzenie jej magicznego sobowtóra. Z elfiego miecza uniósł się mglisty obłok, szybko przybierając kształt półelfiej właścicielki.

- Czym jest to, co chciałabyś zrobić lub cofnąć? - spytał cień elfa z cieniem wyrzutu w głosie.

- Muszę przywołać was na bitwę - powiedziała Arilyn, ignorując retoryczne pytanie cienia. Oczywiście sobowtór wiedział, jakie są jej plany - w końcu przecież był nią, chociaż może w nieco bardziej zasadniczej i szlachetniejszej wersji. - Prawdopodobnie będę musiała wezwać was wszystkich, wszystkie elfy, które kiedykolwiek władały tym mieczem. Czy to możliwe?

Cień najwyraźniej nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

- To, jak dotąd, zdarzyło się tylko raz, ale tak, jest to możliwe.

- Dobrze - powiedziała prędko. - Muszę przedostać się do fortecy. Jest was dziewięcioro i ja jedna. To wystarczy, by zacząć całkiem niezłą bitwę i otworzyć bramę.

- Musisz jednak wiedzieć, że wiąże się z tym ryzyko - przestrzegł ją cień. - Wezwanie wszystkich cieni elfów jest ogromnym obciążeniem dla właściciela miecza. Nawet Zoastria, która obdarzyła księżycową klingę mocą tworzenia cienia, nie przywoływała swojego sobowtóra częściej niż kilka razy.

- Tu muszę zadać ci kolejne pytanie - powiedziała Arilyn. - Zoastria i Soora Thea. Czy to możliwe, by była to jedna i ta sama osoba?

- Nie wiem. Czy chciałabyś z nią porozmawiać?

Arilyn wzięła długi, głęboki oddech. To była chwila, o której marzyła i której się obawiała od czasu, gdy poznała tajemnicę magii księżycowej klingi. Wystarczająco niepojęty był sam fakt, że widziała swoją własną postać będącą częścią miecza. Możliwość rozmowy z duchem przodka zupełnie nie mieściła jej się w głowie. I to nie tylko chodziło o jakiegoś przypadkowego poprzednika - w księżycowym ostrzu żyła przecież jej matka!

Chociaż bardzo chciała jeszcze raz zobaczyć Z'beryl, nie była pewna, jak zareaguje ona na podejmowane przez Arilyn starania, by uniknąć przeznaczenia, które wybrał dla niej miecz. Harfiarka była przyzwyczajona, że patrzono na nią jak na kogoś gorszego. Była wszak półelfką, która wychowała się w elfiej osadzie. W oczach matki nigdy jednak nie widziała rozczarowania. Nie była, więc pewna, czy zniosłaby jego widok teraz.

Jednak z Zoastrią mogła i musiała się spotkać.

- Jak to zrobić? - spytała.

- W ten sam sposób, w jaki wezwałaś mnie. Ale gdy przywołujesz inne osoby niż mnie, moc miecza słabnie. Będą ci groziły rzeczy, do których nie jesteś przyzwyczajona.

Arilyn przyjęła to skinieniem głowy i po raz drugi uniosła miecz.

- Ty, która kiedyś byłaś Zoastrią, wyjdź! - powiedziała mocnym głosem.

Znów ze starożytnego ostrza uniosła się mgła. Gdy formował się z niej elfi kształt, serce Arilyn zamarło. To była ta sama postać, która widziała w skarbcu - śpiący przodek, który prześladował ją w snach.

Ale co dziwne, cień Zoastrii nie był wyraźny i namacalny jak sobowtór Arilyn. Był jak duch, bezcielesny i nie wyglądał na bohaterkę, która mogłaby poprowadzić elfy do zwycięstwa.

- Czego chcesz ode mnie półelfko i jak to się stało, że władasz mieczem Zoastrii? - zapytał cień tonem, który Arilyn znała aż nazbyt dobrze. Nie była przygotowana na taką pogardę ze strony swojego przodka, nie miała jednak zamiaru jej znosić.

Arilyn wyprostowała się i spojrzała w twarz mglistej postaci.

- Jesteś Zoastria, nosiłaś przede mną miecz. Czy jesteś też księżycową wojowniczką zwaną Soora Thea?

- Kiedyś byłam. Tak nazywali mnie mieszkańcy lasu, bowiem język Evermeet był im nieznany.

- Jesteś znów potrzebna - powiedziała cicho Arilyn. - Ich potomkowie potrzebują powrotu bohatera.

Ale cień Zoastrii potrząsnął głową.

- Wiesz tak mało o mieczu, który nosisz. To niemożliwe. Mogę pojawiać się tylko w takiej postaci. Ze wszystkich mocy posiadanych przez miecz, zdolność przywoływania cieni jest najsłabsza. Powinnaś zdawać sobie z tego sprawę, choć to dla ciebie przykre - dodała ostro.

Arilyn zarumieniła się, ale nie odpowiedziała. Do końca swoich dni będzie pokutować za to, co zrobił z jej cieniem jej były opiekun. Złoty elf Kymil Nimesin przejął kontrolę nad cieniem elfa i zwrócił go, a przez to i Arilyn, na ścieżkę zabójcy.

- Czemu nie? Czemu jesteś inna niż pozostali? - zapytała półelfka.

- Ponieważ w przeciwieństwie do większości księżycowych wojowników, ja nie umarłam - powiedziała Zoastria. - Można przekazać miecz następcy nie zakosztowawszy śmierci. Tego wyboru łatwo się nie dokonuje, ale zobowiązałam się powrócić i dlatego tak się stało. Byli też i inni, którzy postępowali podobnie. Z pewnością znasz legendy.

Półelfka przytaknęła. Historie o śpiącym bohaterze, który powróci, gdy nadejdzie wielkie niebezpieczeństwo opowiadano sobie od wysp Moonshae po Rashemen. Teraz Arilyn zrozumiała, dlaczego we wszystkich tych opowieściach pojawiał się starożytny, mistyczny miecz.

- Jest jednak szansa, bym zdołała wypełnić obietnicę - ciągnęła Zoastria. - Cień i jego pani muszą znów się połączyć. Lecz dopóki to, czym kiedyś byłam, śpi w skarbcu pewnego bogacza, taka rzecz jest niemożliwa. Złącz tę dwójkę, a stanę się tak realna, jak byłam kiedyś.

Półelfka skinęła powoli głową.

- Czy taka jest twoja wola?

- Cóż to za pytanie? Lepiej zapytać, czy jest to mój obowiązek. Jeśli zaś znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia, wezwij mnie. Ja przyjdę.

To mówiąc mglista postać rozpłynęła się i ukryła z powrotem w mieczu. Razem z nią zniknął cień Arilyn.

Harfiarka wsunęła księżycową klingę do pochwy i zaczęła zastanawiać się nad tym, co usłyszała. Odzyskanie śpiącej Zoastrii nie było łatwym zadaniem i nie dało się przeprowadzić od razu. Zgodnie ze słowami swej poprzedniczki, Arilyn musiała szukać innej drogi.

* * *

Hasheth zostawił konia w publicznej stajni i ruszył do doków w Port Kir na piechotę. Ta okolica nie należała do najbezpieczniejszych nawet za dnia, ale młodzieniec szedł raźno i nie wydawał się być przestraszony. Czyż nie obracał się w swoim czasie wśród zabójców Zazesspuru? Chociaż przynależał do gildii krótko i nie skończyło się to dla niego pomyślnie, nauczył się wystarczająco, by zasłużyć sobie na piaskową szarfę. Może nie miał na klindze nacięć oznaczających udane morderstwa, ałe potrafił rzucić niezakrwawionym nożem mocno i celnie.

Miał też inną broń, nawet ostrzejszą, którą doskonalił w miarę upływu czasu. Hasheth nie miał wątpliwości, że jego spryt i inteligencja poradzą sobie ze wszystkim, co może spotkać go w tej dzielnicy.

W miarę jak zbliżał się do morza, otoczenie stawało się coraz bardziej nieprzyjemne. Małe sklepiki oferujące najprzeróżniejsze osobliwości ustąpiły miejsca podejrzanym gospodom. Niebawem drewniane kładki stały się węższe, a przez deski zaczęły prześwitywać ciemne wody Zatoki Ognistego Smoka, uderzające falami o brzeg. Im dalej, tym obezwładniający smród ryb stawał się silniejszy. W otwartych składach stojących z obu stron doku uwijali się mężczyźni i kobiety, przerabiając dzienny połów, najwyraźniej nieczuli na sterty odrzuconych muszelek, głów krewetek i rybich wnętrzności, piętrzące im się pod nogami.

Hasheth zatkał ręką nos i przyspieszył kroku. Na końcu tego doku znajdowała się Stocznia Berringera. To tutaj zaprowadziły go interesy. Przez wiele dni badał księgi i rachunki lorda Hhune'a, uważnie dopasowując do siebie strzępy informacji i aluzji, a nawet odkrywając i rozpracowując jeden kompletny szyfr. Ta cudowna układanka zaprowadziła go do tego miejsca. Wszystko, co Hashethowi pozostało, to odgadnąć cel działań Hhune'a i wynaleźć sposób, by obrócić je na własną korzyść!

Stocznia Berringera była ruchliwym, hałaśliwym i śmierdzącym miejscem, zupełnie innym od tego, co spodziewał się ujrzeć młodzieniec. Do środka wszedł okazując kopię listu uwierzytelniającego, który Hhune przekazał jednej z wielu kompanii kupieckich, które kupowały dla niego statki.

Hasheth przechadzał się, starając się, by nic nie umknęło jego uwadze. Jakichś dwunastu robotników stękało i pociło się, wytaczając ogromne kłody drewna z płaskodennych barek na wielki pomost. Drzewo to było ręcznie heblowane, zewnętrzna część cięta na deski i paliki, a ze środka wyrabiano gładki, mocny, wysoki maszt. Niektóre wcześniej wycięte deski moczyły się w olbrzymiej kadzi morskiej wody zmieszanej z jakąś ohydnie cuchnącą miksturą. Dobrze zmiękczone deski mocowano na wygiętych stelażach, by przed wyschnięciem i stwardnieniem nadać im odpowiedni kształt. Na ogromnych podporach stał na wpół zbudowany statek, wyglądający jak dobrze obgryziony szkielet. W suchych dokach czekały trzy gotowe żaglowce.

Jakość wykonania mieściła się w standardach właściwych dla tethyrskich rzemieślników. Statki były starannie zrobione i kształtne i wszystko wskazywało na to, że mogły osiągać sporą prędkość. Ale to ich wnętrze zdumiało i oświeciło Hashetha.

Stał i patrzył na trzy statki, do których kilku kowali dodawało okucie i uzbrojenie. Jednostki miały pływać z imponującym arsenałem: balisty i katapulty dawały im ogromną siłę. Obok każdej balisty stały rzędy zakończonych żelaznym ostrzem strzał, a sterty kartaczy, nabijanych metalem kul połączonych łańcuchem, gdyby wystrzelono je z katapulty, na pewno przyniosłyby wrogowi śmierć.

To, zatem była odpowiedź, której szukał Hasheth. Te trzy statki miały niewątpliwie stać się częścią prywatnej floty szybkich, ciężko uzbrojonych jednostek, które mogły zablokować port albo eskortować kupieckie żaglowce przez rojące się od piratów morza.

Hasheth pochwalał oba cele. Jako głowa gildii lord Hhune miał obowiązki i zapewne wyższe ambicje. Tak samo jak on. Przykro, że będzie musiał poświęcić jeden z tych statków, ale wszak trzeba umieć płacić za swoje ambicje. Fakt, że używał do tego cudzych pieniędzy znacznie ułatwiał sprawę.

Dowiedziawszy się wszystkiego, młodzieniec pospieszył z powrotem do gospody, w której wynajął pokój. Z torby wyjął nowy komplet ubrań. Wspaniale wykonany ciemny strój zamożnego kupca wyszedł spod igły krawca, który szył wszystkie ubiory lorda Hhune'a, a także jego wazeliniarskiego sekretarza Achniba.

Hasheth przykleił sobie nad ustami gęste wąsy i przygładził do tyłu pachnącym olejkiem włosy. Nawet owinął się w pasie zrolowaną szmatką, by sylwetką przypominać tyjącego Achniba i wypchał sobie policzki kawałkiem żywicznej gumy. Gdy wszystko było gotowe, wymknął się z gospody i ruszył z powrotem do doków, do ciemnej i niebezpiecznej tawerny stojącej tuż nad wodą.

Pijacka speluna była właśnie tym, czego potrzebował. Niezgrabnie wykonany szyld z napisem „Bystra Woda” obwieszczał nazwę lokalu, pochodzącą od kanału prowadzącego do Zatoki Ognistego Smoka, na którym czyhały na żeglarzy porywiste wiatry i zdradzieckie prądy. Statki, które wpływały do Port Kir narażone były na ataki nelantherskich piratów, z których niektórzy byli na tyle zuchwali, że przybijali do brzegu. Plotka głosiła, że pili właśnie tutaj.

Hasheth znalazł stojący w rogu stolik obok obiecująco wyglądających opryszków. Jeden z nich nosił rozdwajającą się na końcu brodę, reszta zaś była mniej więcej gładko wygolona. Do młodzieńca podeszła barmanka o zmęczonych oczach i w poplamionej piwem sukience, by przyjąć zamówienie.

- Wino, jeśli można - poprosił, naśladując sztywny, kwękający głos Achniba. Potem dodał przyciszonym głosem: - Potrzebuję też statku do Lantanu, jeśli dałoby się coś takiego załatwić.

Mężczyźni przy sąsiednim stoliku wymienili spojrzenia. Jeden z nich oparł buty na pustym krześle przy stoliku Hashetha.

- Przypadkiem usłyszałem twoją rozmowę. Wydaje się, że możemy coś takiego zrobić.

Hasheth rozejrzał się czujnie na wszystkie strony, po czym pochylił się do przodu.

- Z Zazesspuru? Będę wdzięczny, jeśli da się to załatwić prędko.

- O tak, z Zazesspuru - powiedział inny mężczyzna z sarkazmem w głosie. - To dziecinne proste. Nie sądzę, byś zamierzał wypływać z Evermeet, skoro jesteś tutaj.

- Muszę załatwić jeszcze coś w moim rodzinnym mieście - powiedział sztywno Hasheth. - Potrwa to jakieś dziesięć dni, a potem muszę natychmiast ruszać. Czy da się to zrobić?

- Niewykluczone, ale to będzie kosztować. Jak zamierzasz zapłacić?

- Informacją - powiedział niskim, cichym głosem. - Powiedzcie mi, jaki wolicie towar, a wskażę wam statek, podam trasę i liczbę załogi. Żaglowiec będzie eskortowany, ale dowiem się o nazwę uzbrojonej jednostki i pomogę wam umieścić na niej waszych ludzi. Przejmiecie tę łódź, potem karawelę i towar.

Pierwszy pirat zaczął dłubać brudnym paznokciem w zębach, rozważając szokujący plan.

- A skąd będziesz tyle wiedział? Skąd będziemy mieć pewność, że informacja, którą zapłacisz, będzie czegoś warta?

Z torby, wiszącej u nienaturalnie szerokiego pasa, Hasheth wyjął skrawek pergaminu i kawałek ołówka. Na kartce nabazgrał imię i tytuł, po czym podał ją mężczyznom. Popatrzyli na niebo i wybuchli rechotliwym śmiechem.

- Za kogo ty nas masz, za jakichś kleryków? Kto uczy się czytać oprócz napuszonych kapłanów i grubych urzędników? - huknął brodaty pirat. Pomimo to podniósł kartkę i schował ją do kieszeni, zgodnie z tym, na co liczył Hasheth.

- Nazywam się Achnib - powiedział młodzieniec tak dumnie, jak tylko potrafił odzywać się człowiek, którego naśladował - i jestem głównym sekretarzem lorda Hhune'a z Zazesspuru.

- Hm - wydawało się, że ta informacja zrobiła na piracie wrażenie. - Ale dlaczego akurat dziesięć dni?

- Mój pan wyjechał w interesach. Wypadałoby, bym zniknął z miasta przed jego powrotem.

Mężczyzna zachichotał

- Zamierzasz coś buchnąć, co? Cóż, Lantan jest dobrym miejscem, by ukryć pieniądze. Można nieźle zyskać inwestując w broń wywożoną z wyspy. Wejdź szybko w interes, a zapewne ci się poszczęści.

- Potrzebuję transportu, ą nie porady w sprawie inwestycji - powiedział Hasheth wyniośle, podnosząc się z krzesła. - Czy mogę uznać, że się dogadaliśmy, czy mam szukać kogo innego?

- Hola, hola, chłopcze - powiedział kwaśno brodaty pirat. - Chcesz płynąć na Lantan. Powiedz nam, co wiesz, a jeśli będzie się to trzymało kupy, pomyślimy o zabraniu cię na wyspę.

To właśnie Hasheth miał nadzieję usłyszeć. Niech zadają pytania o Achniba - im więcej, tym lepiej.

Gdy wszystko zostało dogadane, rozradowany Hasheth ruszył z powrotem do gospody, by pozbyć się przebrania. Nie był jednak tak zaślepiony sukcesem, by nie zauważyć dwóch mężczyzn, którzy stali oparci o ścianę sklepu. Gdy ich minął, zaczęli iść za nim, najwyraźniej uznawszy dobrze ubranego i korpulentnego młodego człowieka za odpowiedni i łatwy łup.

Hasheth wydął pogardliwie wargi. Te ciołki nie umiały nawet cicho chodzić. Świeżo upieczonych zabójców uczono tego na samym początku. Nie zwolnił kroku i nie zareagował, nim nie usłyszał, że zaczęli z głośnym tupotem biec. Wtedy odwrócił się i szybkim pociągnięciem ręki rzucił w nich nożem. Ostrze obróciło się w locie i wbiło z brzuch jednego z opryszków z głośnym, chlupoczącym odgłosem.

Drugiemu zabrakło przytomności czy refleksu, by przerwać natarcie. Hasheth pozwolił mu zbliżyć się, w ostatnim momencie wykonując sprawny unik i wyciągając usztywnioną rękę, opartą łokciem o talię. Złapał drugiego opryszka nieco poniżej jego środka ciężkości. Masywna, górna część ciała mężczyzny przeważyła. Rabuś upadł z łoskotem na drewniany pomost, uderzając zębami o deski.

Nim zaskoczony napastnik zdążył się ruszyć, Hasheth pochylił się nad nim i wyciągnął mu zza pasa zardzewiały, wyszczerbiony nóż. Chwycił opryszka za przetłuszczone włosy, odciągnął mu w tył głowę, przytknął nóż do gardła i... zawahał się.

Młodzieniec był zadowolony, że umiejętności, które posiadał sprawdziły się tak dobrze w ulicznej walce. Ale był młody i nigdy jeszcze nie zabił człowieka. Popatrzył na pierwszą ofiarę, zauważył w kącikach jego otwartych ust bąbelki krwi i wiedział już, że ten człowiek za chwilę nie będzie już w stanie nic zdradzić. A ten drugi, leżał przecież oszołomiony. Czy naprawdę potrzebna była jeszcze jedna śmierć?

Hashethowi wystarczyła tylko chwila, by podjąć decyzję. Ubrany był jak Achnib, człowiek zbyt słaby i powolny, by dokonał tego, co on przed chwilą zrobił. Gdyby wieść o jego wyczynie rozniosła się, mogłoby to zagrozić całemu przedsięwzięciu. Szansa była niewielka, ale mimo wszystko istniała. To wystarczyło.

Młodzieniec pociągnął silnym i szybkim ruchem sztylet, zginając dłoń w nadgarstku, tak jak go uczono. Krew trysnęła pulsującą fontanną, ale na ręce Hashetha padła nie więcej niż kropla.

Książę wstał i popatrzył na swoje dzieło. Przynależność do gildii zabójców wyszła mu na dobre - nawet osoba posiadająca cienistą szarfę nie przeprowadziłaby tego lepiej. Prawdę mówili jego dworscy opiekunowie - żadna wiedza nie idzie na marne.

Młodzieniec podszedł kilka kroków do pierwszego martwego opryszka i wyrwał nóż. Wytarł go do czysta o tunikę trupa - o ile brudnym ubraniem można było cokolwiek wyczyścić - i wsunął z powrotem za pas.

Potem, gdy znajdzie się sam w wynajętym pokoju, wytnie na nim dwa znaki, pierwsze, jak sądził, z wielu.

* * *

Przez całą noc i następny dzień Arilyn nie potrafiła myśleć o niczym innym, niż o dziwnej rozmowie z magiczną postacią z księżycowej klingi. Skoro elfy muszą walczyć, a nie pójdą za tymi dowódcami, których mają, to czy nie powinna im znaleźć kogoś, kto by ich poprowadził do bitwy? Pomimo starań nie umiała znaleźć innego rozwiązania tego problemu.

W Wysokich Drzewach było jednak coś, co działało jak balsam kojący jej zmartwienie. Dni stawały się coraz dłuższe i zbliżał się dzień śródlecia. Letnie przesilenie było świętem dla wszystkich elfów, ale Arilyn nigdy jeszcze nie widziała tak radosnego oczekiwania, jak te, które panowało w tej leśnej osadzie.

Zmierzch w dzień śródlecia przyszedł późno i wolno. Ciemnozielone światło gasło niemal niezauważalnie. Wraz ze zmrokiem przybyły te leśne stworzenia, które miały świętować z elfim plemieniem. Były wśród nich fauny - mały dziki ludek z poplątanymi włosami i pokrytymi futrem zadami i nogami, które kończyły się maleńkimi kopytami. Przyszły także satyry, więksi i bardziej sprośni krewniacy faunów, lekko już podchmielone i niezwykle wesołe. Kilka centaurów, poważnych i dostojnych pomimo radosnego dnia, przyniosło w prezencie elfim gospodarzom kwiaty i owoce. Przybyły też skrzaty, chochliki i inne interesujące stworzenia, których imion Arilyn nie znała. Były też takie, które pojawiały się tylko na chwilę i zaraz znikały. W dzień śródlecia, pomyślała Harfiarka, granice pomiędzy światami były tak cienkie, że nawet półelfka mogła dostrzec jakieś szczegóły z drugiej strony.

Wszyscy złączyli się we wspólnym świętowaniu, dzieląc się letnim miodem, cudownym winnym napojem uzyskanym z kwiatów i owoców. Zielone elfy nie trzymały pszczół, ale ostrożnie zbierały część nektaru, który znajdowały zgromadzony w dziuplach drzew, dodając do niego aromat dzikich malin i elfiej magii. Efekt był niezwykły. Arilyn z łatwością uznała miód za jedno z najlepszych win, jakich do tej pory próbowała.

W pewnym określonym momencie, gdy elfy stawały się coraz radośniejsze, a satyry nie straciły jeszcze kontaktu z rzeczywistością, odmówiono i odśpiewano świąteczne modlitwy. Elfy chwaliły Seldarinów, a w szczególności patrona lasu, ale oddano też cześć bogom gości.

Wreszcie zaczęła grać muzyka. Skoczna melodia wygrywana na fletni była tradycyjnym zaproszeniem do zabawy. W miarę jak zaczynano tańczyć, dołączały się inne instrumenty - flety, dzwonki i rytmiczne bębny.

Przez chwilę Arilyn tylko patrzyła. Pamiętała jeszcze sprzed śmierci matki, że w Everesce urządzano święto śródlecia, ale była wtedy za mała, by brać w nim udział. Nie zapraszano jej też na większość innych uroczystości. W muzyce elfów pobrzmiewały właściwe tylko im, subtelne, uświęcone od wieków dźwięki. To właśnie one przyciągały Arilyn coraz bliżej tańczących.

Arilyn nigdy tak naprawdę nie rozumiała mistycznej fascynacji elfów tańcem, nigdy też nie osiągnęła wybitnych umiejętności w tej sztuce. Jednak pod wpływem nalegań Sokolicy, jej protegowanej, która w tym wypadku wystąpiła w roli mentora, ubrała się w zwiewną, zieloną suknię, idealną, by przetańczyć ciepłą letnią noc. Była to najpiękniejsza rzecz, jaką Arilyn kiedykolwiek miała na sobie. Miękka jak babie lato i nadzwyczaj lekka, powiewała przy każdym poruszeniu, barwą zaś idealnie oddawała czystą, świeżą zieleń najwspanialszego letniego dnia. Na prośbę Sokolicy Arilyn była boso, a we włosach miała wianek z drobniutkich białych kwiatków. Co ciekawe, wszystkie elfy były ubrane podobnie. Dziś nie widziało się skór jeleni ani ozdób z kości i piór. Wyglądało to, jakby mieszkańcy Tethiru cofnęli się na jedną noc w daleką przeszłość.

Sokolica dołączyła już do tańczących, z dumą pokazując szmaragd, który dostała z okazji święta od Arilyn. Większość wymienianych podarunków była prosta - najczęściej owoce i kwiaty. Ten podarunek zaś wzbudził u dziewczyny prawdziwie kobiecą radość i jej wspomnienie wywoływało za każdym razem uśmiech na twarzy Harfiarki. Martwiła się o to dziecko - Sokolica była zbyt młoda, by nienawidzić tak gorąco i zabijać z taką łatwością. Miło było patrzeć, jak dziewczyna wiruje w ramionach Tamsina, śmiejąc się tak radośnie, jakby naprawdę była beztroską dziewczyną, którą powinna być. Taki widok wart był ceny szmaragdu, kolejnego kosztownego dowodu sympatii Danila. Będąc świadkiem radości Sokolicy, Arilyn wątpiła, by Harfiarz miał jej za złe to, co zrobiła z jego podarunkiem.

Dziecko dostrzegło skupiony na sobie wzrok Arilyn i twarz rozjaśniła się jej w uśmiechu. Z wyciągniętymi rękoma podbiegła do księżycowej elfki i pociągnęła ją w roztańczony tłum. Rozpoczął się ostatni taniec, który miał uczcić przesilenie. Harfiarka kołysała się razem z innymi, nie przejmując się, że jej krok nie jest tak lekki i subtelny jak pozostałych. W całym święcie było coś takiego, co sprawiało, że takie sprawy wydawały się nieistotne.

Arilyn pozwoliła, aby zawładnął nią spokój i radość, które biły od tańczących, wiedząc, że jest to ostatnia część uroczystości, w której brała udział.

Dla elfów dzień śródlecia był czasem, w którym świętowano zawarcie małżeństw i cieszono się miłością kochanków. Dzieci urodzone po tej nocy były uważane za specjalne błogosławieństwo od bogów. Nawet te elfy, które nie miały żadnego konkretnego partnera, szukały kogoś, z kim mogłyby dzielić magię śródlecia.

Nie wzięcie w tym udziału było niemal niemożliwe. Powtarzające się cykle księżyca i nieubłagany upływ czasu przynosiły ze sobą co roku takie święto. Fauny wymykały się dwójkami w cień lasu. Skrzaty i chochliki znikały cichcem jak pary świetlików. Każdy szukał w tym uświęconym czasie kogoś bliskiego.

Arilyn odchodziła powoli z kręgu, trudno jej było, bowiem porzucić cudowną jedność, którą poznała tej nocy. Ktoś delikatnie dotknął jej nagiego ramienia. Obróciła się gwałtownie, chwytając za rękojeść miecza, który nawet w taką noc zobowiązana była nosić przy sobie.

Objęły ją ramiona Lisiego Ognia. Mężczyzna nic nie powiedział, ale w jego oczach można było wyczytać wyraźne zaproszenie.

Instynkt i przyzwyczajenie wzięły górę. Arilyn momentalnie zrobiła się sztywna i zaczęła się odpychać.

Lisi Ogień łagodnie objął ją w pasie, uniemożliwiając ucieczkę.

- Noc jest krótka - powiedział cicho. Były to tradycyjne słowa wypowiadane przez kochanków lub przyjaciół, którzy dzielili ze sobą dar śródlecia.

Arilyn zaparło dech w piersiach, gdy zrozumiała w pełni, co proponuje jej elf. W oczach Lisiego Ognia była godna udziału w najbardziej elfich uroczystościach, które nie były tylko przyjemnością, ale też wejściem w świętą jedność z ziemią. Nigdy nie marzyła, że zostanie tak przyjęta do świata elfów, ponieważ nigdy nie sądziła, by było to możliwe. Pokusa, by stać się tym, za kogo ją uważano była zbyt wielka dla samotnej półelfki.

Po raz pierwszy w życiu Arilyn nie wycofała się.

- Noc jest krótka - przyznała.

* * *

Korrigash i Fretka patrzyli, jak ich dowódcy odchodzili razem do lasu.

- To nie w porządku - powiedział mężczyzna. Na twarzy malowało mu się głębokie zmartwienie. - Czy ty i Lisi Ogień nie byliście zaręczeni?

- Przez wiele lat - przytaknęła Fretka, a z jej czarnych oczu nie można było nic wyczytać. - Ale co z tego? Dopóki tych dwoje zwycięża w bitwach, nie obchodzi mnie, co jeszcze robią.

- Ale Lisi Ogień jest moim przyjacielem, a takim zachowaniem naraża się na niebezpieczeństwo.

- Niby jak? - powiedziała ostro Fretka. Od wielu dni przypatrywała się bacznie półelfce. Wszystko wskazywało na to, że Arilyn robi to, co obiecywała. Ale Fretka nie mogła pozbyć się całkowicie obawy, że Harfiarka wejdzie znów w rolę, jaką odgrywała tak umiejętnie wśród ludzi. Wydawało się możliwe, że gdy tych dwoje znajdzie się samych, ostrze zabójcy przeszyje serce Lisiego Ognia.

Ale Korrigash martwił się o coś innego.

- Więź pomiędzy kobietą i mężczyzną tworzy się na dobre i na złe; szczególnie podczas śródlecia. Plemię słucha teraz Lisiego Ognia, ale może odmówić, jeśli zwiąże się on zbyt blisko z księżycową elfką.

- Jeśli nie pójdą za nim, ty ich poprowadzisz - powiedziała spokojnie Fretka, upewniona słowami myśliwego. - Pozwólmy sprawom toczyć się swoim torem. Ale chodź - odezwała się zupełnie innym tonem - noc jest krótka.

- Ale jesteś zaręczona z Lisim Ogniem - zaprotestował Korrigash. Najwyraźniej jej propozycja zakłopotała go, a jednocześnie zaintrygowała.

- On jest zajęty kimś innym - zauważyła kobieta. - Musisz się z tym pogodzić, na wypadek gdybyś musiał zająć jego miejsce także w innych sprawach.

Myśliwy zaprotestował, ale widać było, że sam sobie nie wierzy. Magia śródlecia już nimi zawładnęła.

* * *

Lisi Ogień patrzył przez gęste korony drzew, obserwując zachodzący po nocy przesilenia księżyc. Blade światło błądziło po przytulonym do niego smukłym, białym ciele. Mężczyzna złożył pocałunek, delikatny jak skrzydło motyla, na zamkniętej powiece śpiącej półelfki i zaczął się zastanawiać, co powinien dalej zrobić.

Podejrzewał to już wcześniej, ale teraz nie miał żadnych wątpliwości: niezależnie, kim Arilyn była sercem i duchem, w jej żyłach płynęła ludzka krew. Żaden elf nie spał tak jak ona.

Jako dowódca, Lisi Ogień był podporządkowany Rhothomirowi. Mógł spierać się z Mówcą i robił to znacznie częściej niż jakikolwiek inny elf z plemienia, ale szanował starszego mężczyznę. Powinien zdradzić mu to, co wiedział. Zgodnie ze wszystkimi tradycjami elfów, był zobowiązany powiedzieć mu wszystko, co odkrył na temat mieszkającego wśród nich gościa. A znając dobrze Rhothomira, jak mógłby to zrobić? Dla Mówcy wszyscy ludzie byli wrogami, a półelfy były jakimś paskudztwem i wynaturzeniem. Zapewne rozkazałby zabić Arilyn, nawet gdyby nie stanowiła żadnego zagrożenia. A teraz, w tych trudnych czasach, nie ochroniłyby jej nawet argumenty Lisiego Ognia.

A co z samą Arilyn? Jak zareagowałaby, gdyby wiedziała, że jej tajemnica wyszła na jaw? W tej kwestii Lisi Ogień też nie miał wiele wątpliwości. Uciekłaby do lasu, a tego on nie potrafiłby znieść. Nie może się dowiedzieć, że przyłapał ją jak śpi.

Ale jak to zrobić? Lisi Ogień nie wiedział, jak to jest ze snem. Może było to coś jak zaduma, stan, w który wchodziło się powoli i stopniowo? Usnęła dosłownie przed chwilą. Może powinien ją obudzić, biorąc sobie za sojusznika jej zdumiewającą niewinność? Ta kobieta sama nie znała swoich reakcji - Lisiego Ognia zadziwiało, że tak mogło być - ale może będzie się jej wydawać, że ta chwila snu jest dalszym ciągiem cudownego, omdlewającego otumanienia, które zakończyło ich prywatną uroczystość.

Delikatnie i zręcznie zaczął ją wybudzać. Kobieta otwarła oczy koloru nieba i popatrzyła czujnie.

Lisi Ogień uśmiechnął się.

- Pojmuję, że zwyczaje Seldarinów są tajemnicą, ale nigdy nie rozumiałem, dlaczego bogini miłości i piękna pochodzi z księżycowego ludu. Teraz już wiem, bowiem ujrzałem w tobie jej oblicze.

W jego słowach nie było nic naiwnego - znaczyły dokładnie to, co powiedział. Między wierszami można było jednak odczytać coś jeszcze. Lisi Ogień dostrzegł, że Arilyn to pojęła. Bogini Hanali Celanil była uosobieniem i istotą elfiej kobiecości. Nic nie mogło lepiej wyrazić podziwu wobec Arilyn jako kochanki i uznania jej za prawdziwą elfkę. Lisi Ogień miał nadzieję, że jego słowa zabrzmiały autentycznie.

Nie zawiódł się. Kobieta objęła go białymi rękami i magia śródlecia zaczęła się dla nich na nowo.


Rozdział piętnasty

Kendel Leafbower wślizgnął się do nadbrzeżnej tawerny znanej pod nazwą Zakurzone Gardło i ruszył przez zbiorowisko spoconych, pijących na umór gości w stronę wolnego miejsca w odległym rogu baru. Taki ordynarny tłum i gorzkie piwo nie były w jego guście, ale był zmęczony i chciało mu się pić po długim dniu pracy w dokach Port Kir.

Zakurzone Gardło było znane ze sprośnego dowcipu barmanek i ostrych bójek, które wybuchały tam niemal, co wieczór. Ostatnio tawerna była zamknięta przez prawie dziesięć dni po jakiejś wyjątkowo widowiskowej walce i dopiero, co otwarto ją na nowo. Pomimo zagrożeń, gospoda ta była ulubionym miejscem wielu robotników - znajomych Kendela - czuł się tu więc nieco bezpieczniej niż gdzie indziej.

Ostatnia bijatyka zostawiła sporo nowych śladów na poturbowanej awanturami gospodzie. Dwie z podpierających sufit belek były głęboko i w wielu miejscach ponacinane na wysokości około trzech stóp nad podłogą. Kendelowi przypominały na wpół ścięte drzewa. Wyglądało to, jakby pracował przy nich bardzo wysoki bóbr albo bardzo niski drwal. W drewnianej ścianie na tej samej wysokości widoczna była najeżona drzazgami dziura szeroka mniej więcej na stopę, dająca gościom wgląd do piwnicy z winami, a szczurom wygodne okienko, przez które mogły przyglądać się jedzącym. Duża część baru została wymieniona i jasne drewno tworzyło wyraźny kontrast ze starym, poplamionym piwem, kontuarem. Kilka krzeseł było najwyraźniej nowych, a połamane oparcia w jakimś tuzinie kolejnych powiązane były sznurkiem w ramach prowizorycznej naprawy. Nawet masywny, kamienny kominek, zajmujący całą szerokość zachodniej ściany nie uniknął zniszczeń. W osmalonym dymem palenisku widoczne były spore wyszczerbienia.

Pracownicy tawerny też nie obeszli się bez obrażeń. Przy ogniu stał przysadzisty kucharz, napominając kuchcika niziołka, który jedną ręką próbował obracać rożen, polewając jednocześnie piekące się jagnię. Drugie ramię miał starannie obandażowane i oparte na poplamionym przez jedzenie temblaku. Szkaradny półork, który zajmował się drobnymi siłowymi pracami, wyglądał jeszcze mniej zachęcająco niż zwykle. Ryjowaty nos miał zupełnie spłaszczony, a paskudnie spuchnięta szczęka pokryta była czerwonymi plamami i ohydnymi, zielonożółtymi cętkami blednących sińców. Z tak nabrzmiałą twarzą trudno mu było oddychać, sapał, więc głośno, obnażając przy każdym wdechu postrzępione resztki połamanych zębów. Jednego dolnego kła brakowało mu zupełnie, co czyniło jego twarz dziwacznie asymetryczną. Nawet niektóre barmanki nosiły ślady walki, wliczając w to podbite oczy, pokaleczone palce i... triumfalne uśmieszki.

Były to największe zniszczenia po bójce, jakie kiedykolwiek w życiu Kendel miał okazję widzieć. A żył zaiste długo. Zauważył wszystkie te szczegóły od razu. Port Kir był niebezpiecznym miejscem i ci, co chcieli w nim przeżyć mieli wyczulone zmysły, by w porę dostrzegać zagrożenie.

Kendel był również całkowicie świadomy, że nawet w tej zatłoczonej sali zwracał na siebie uwagę. Większość rodowitych Tethyrczyków miało oliwkową cerę, ciemne oczy i włosy w odcieniach od kasztanowego po czarny. Duża część marynarzy i pomocników portowych była silnie umięśniona od wykonywanej pracy. W przeciwieństwie do tych ludzi, Kendel miał czerwono-złote włosy, oczy koloru nieba i bladą cerę, której nie zdołała przyciemnić żadna ilość południowego słońca. Był silny, ale sylwetkę miał szczupłą, a wzrostu niewiele ponad pięć stóp. Mówiąc krótko, był elfem.

- Co podać? - odezwał się niezwykle głęboki, szorstki głos gdzieś spoza baru.

Zdumiony elf pochylił się do przodu i zajrzał za kontuar. Zobaczył zwróconą w swoją stronę twarz młodego krasnoluda z krótką, ciemnobrązową brodą i miną tak posępną jak deszczowy poranek.

- Elf! W takim razie nie trzeba mi podpowiadać - ciągnął kwaśno krasnolud. - Piwo tutaj jest zbyt cierpkie, by ci smakowało, prosisz, więc o kielich wody mineralnej. A może trochę ciepłego mleczka?

- Albo elverquisst - zaproponował zimno Kendel. Delikatny wygląd elfów często skłaniał przedstawicieli innych ras do takich żartów, podczas gdy tak naprawdę wina i likiery elfów należały do najmocniejszych w całych Faerunie.

- Elverquisst, naprawdę? Z pewnością w tym miejscu można znaleźć baryłki z najlepszymi elfimi trunkami - odparł sarkastycznie krasnolud. - A wygódka na tyłach jest przepełniona kwieciem, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Na twarzy Kendela pojawił się mimowolny uśmiech. Podzielał wątpliwości nowego barmana, co do zawartości piwnicy w Zakurzonym Gardle. Chociaż sam nie wyraziłby swojej krytyki takimi słowami, musiał przyznać, że porównanie krasnoluda było trafne.

- Prawdę mówiąc, nie miałbym teraz nic przeciwko dużemu kuflowi tego elverquissta - dodał tęsknie krasnolud. - Ten napój potrafi zdzierać farbę i rozpuszczać złom!

- Nigdy nie słyszałem, by ktoś opisywał elverquissta w ten sposób - odpowiedział grzecznie Kendel. - Chcesz zapić jakieś kłopoty, czy dobrze rozumiem?

- A tak.

Trochę poniewczasie krasnoludzki barman przypomniał sobie o swoich obowiązkach i ponurym usposobieniu, jakie przypisywano jego ziomkom. Głośno stukając zębami, zamknął usta i chwycił ścierkę wiszącą za nim na małej, okrągłej beczułce. Następnie zabrał się do czyszczenia blatu, podskakując przy każdym ruchu.

Elf z trudem opanował uśmiech.

- Mógłbyś przysunąć baryłkę do baru. To ułatwiłoby ci pracę i umożliwiło patrzenie na gości.

- Nikt tu nie jest wart oglądania - wymruczał zrzędliwie krasnolud, ale natychmiast zrobił to, co zaproponował Kendel. Po chwili wdrapał się na beczułkę i postawił przed elfem pienisty kufel. - Piwo. Nie jest dobre, ale nic lepszego dostać tu się nie da. Jeśli chodzi o mnie, to bardziej smakuje mi bez morskiej wody, którą dodają, by było go więcej!

Kendel przyjął napój skinieniem głowy i wypił trochę. Był rzeczywiście lepszy niż wszystko, co do tej pory miał okazję próbować w tej gospodzie. W podzięce wyciągnął z kieszeni małą srebrną monetę i przesunął ją w stronę barmana. Krasnolud sprzątnął ją szybkim, niefrasobliwym pociągnięciem ścierki.

- Nie mogą tego zobaczyć, bo zabiorą mi szybciej niż pijany niziołek zdąży uporać się z napaloną panną. Ci, co prowadzą ten interes są nazbyt chętni, by brać pieniądze, które nie są ich!

- Okradają cię? - zapytał ostrożnie Kendel. Nie było mądre interesować się zbyt wnikliwie problemami innych, ale barman wzbudzał wyjątkową sympatię i elfowi podobało się jego zrzędzenie. Takie przyjazne gesty nie były częste w Tethyrze, szczególnie wobec elfa.

- Okradają? Można tak powiedzieć - odparł krasnolud. - Przyszedłem tu tak jak ty, by zwilżyć gardło po długim dniu. - Twarz pojaśniała mu w przelotnym, nostalgicznym uśmiechu. - Chociaż prawdę mówiąc, tamten dzień nie był dla mnie ciężki. Pieniste Piaski, słyszałeś kiedyś o tym miejscu?

Elf przytaknął, bowiem ta ekskluzywna łaźnia i dom uciech cieszyły się w mieście dużym uznaniem. Nie wierzył jednak krasnoludowi do końca, bowiem Pieniste Piaski pozostawały poza zasięgiem pracowników portowych czy barmanów.

- Miałem kieszeń pełną złota i garść srebra - ciągnął smętnie krasnolud. - Złoto zarobiłem, żebyś nie myślał, dziesięcioma latami ciężkiej pracy, a srebro dostałem i należało do mnie zupełnie legalnie. Wszystkie podarowane mi monety wydałem w Piaskach i wcale tego nie żałowałem. Potem przyszedłem tutaj. Gdy skończyłem pierwszy kufel zaczęła się bójka. Mieli szczęście, że czułem się niezwykle odprężony i spokojny, bo inaczej nie uniknęliby poważnych zniszczeń.

- Wszystko wskazuje na to, że i tak poradziłeś sobie nieźle - wymruczał Kendel. - Założę się, że twoje złoto poszło na naprawy?

Krasnolud prychnął.

- To, co wzięli ode mnie, wystarczyłoby na wybudowanie nowego domu od piwnic po dach i jeszcze zostałoby wystarczająco, by zatrudnić do obsługi stolików połowę dziewczyn, które pracują w Pienistych Piaskach! Potem powiedzieli mi, że to nie wystarcza, a tutejsze prawo stało po ich stronie. Dlatego tu jestem; odpracowuję resztę. Jestem już tu od wielu dni i wszystko wygląda na to, że nie posuwam się zbytnio do przodu. Czuję się, jakbym zamienił jedną niewolę na drugą - zakończył smętnie.

Kendel przyjął te oświadczenie w ciszy, bowiem wyrażanie oburzenia nie byłoby mądre. Niewolnictwo nie było nieznane w Tethyrze, ale myśl o tym zadziwiająco czarującym krasnoludzie zmuszanym przemocą do pracy była dla elfa wyjątkowo przykra. Czasy w Tethyrze były trudne, szczególnie dla tych, w których żyłach nie płynęła ludzka krew.

Jeśli istniała jakaś korzyść z długiego życia, pomyślał Kendel, to była to możliwość śledzenia, jak koło fortuny zatacza kolejne kręgi. Było to też w pewnym sensie przekleństwo. W Tethyrze oba te twierdzenia były prawdziwe.

Kendel przybył do Tethyru, zanim dziadowie siedzących w gospodzie ludzi pojawili się na tym świecie. Zbudował dom i założył rodzinę, ale wkrótce potem odebrano mu jego własność, gdy stojący u władzy ludzie uznali, że elfy nie mogą posiadać ziemi. Mieczem i siłą wywalczył sobie nowe życie i szło mu coraz lepiej w miarę, jak rosło w siłę stronnictwo królewskie, dla którego walczył. Potem tethyrscy monarchowie zmienili zdanie i okrutne pogromy zdziesiątkowały nawet najbardziej lojalne elfie społeczności. Kendel przetrwał, rodzina królewska nie. Na wiele lat kraj pochłonęła gorączka egalitaryzmu, obejmująca nawet przedstawicieli innych ras. Po raz kolejny Kendelowi się powodziło, ale nie trwało to długo. Trzy lata temu był kupcem, teraz najlepsza praca, jaką mógł dostać, to pomoc w porcie.

Elf sączył piwo, ale chociaż pochłonięty był wspomnieniami, nie omieszkał zwracać bacznej uwagi na ewentualne niebezpieczeństwa. Kątem oka dostrzegł kilku mężczyzn, którzy wtargnęli do sali. Było ich pięciu, wszyscy najemnicy. Znał takich typów na tyle dobrze, by rozpoznać ich na pierwszy rzut oka - wyróżniał ich dumny krok, który świadczył o brawurze, ale który sugerował także pewien brak konkretnego zajęcia i celu. Żołnierze bez dowódcy, szukający okazji do bójki, która dowiodłaby im, że nie są zupełnie bezużyteczni.

Ale ci ludzie wydawali się być wyjątkiem - mieli swój cel. Czterech z nich przeciskało się przez tłum, torując sobie drogę do miejsca, gdzie siedział Kendel.

Elf ukradkiem poluzował sztylet, który nosił przywiązany do uda. Od czasu, gdy ostatnio musiał go użyć minęło wiele lat, ale pamięć elfów jest długa. Gdyby przyszło do walki, był pewien, że może na siebie liczyć.

- Ja cię znam - oświadczył głośno jeden z najemników, wskazując grubaśnym palcem na Kendela. - Jesteś jednym z dzikich elfów, które zaatakowały farmę na południe od Mosstone. Spaliły wszystkie zabudowania i zabiły całą rodzinę i większość parobków.

W sali nagle zrobiło się cicho. Kendel obrócił się, by spojrzeć w twarz oskarżyciela.

- Niezupełnie, panie - powiedział spokojnie. - Jeśli istnieje jakiś konflikt z elfami, szukajcie przeciwników wśród leśnych plemion. Z pewnością po mojej cerze i włosach rozpoznajesz, że nie jestem jednym z nich.

- Nie zwracałbym na to uwagi - wtrącił inny najemnik. - Wśród napastników widziałem czerwonowłosego elfa. Mówi się, że to on wyciął swój znak na twarzy naszego kapitana. Z tego, co wiemy, to możesz być ty.

- To niemożliwe. Od wielu miesięcy nie opuszczałem Port Kir - zaprotestował elf. - Pracuję w porcie od wczesnej wiosny. Są tu ludzie, którzy mogą to poświadczyć! - Kendel rozejrzał się po sali, szukając potwierdzenia swoich słów.

Nie znalazł. Nawet ludzie, którzy pracowali razem z nim dzień po dniu, siedzieli milcząc powściągliwie i odwracając wzrok.

Ale słowa elfa wywołały wśród najemników wybuch rechotliwego śmiechu.

- Słyszycie chłopaki? - zawył jeden z nich. - Pracuje w porcie, ot co! Jeśli ktokolwiek z was widział kogoś mniej nadającego się do tego zajęcia, chętnie posłucham!

W tym momencie Kendel był pewien, że konfrontacja była nieunikniona. Grał w takim przedstawieniu już niejednokrotnie, chociaż na innych scenach. Na farmie, w pałacu, w kantorze, w gospodzie - wszystko kończyło się podobnie.

Spojrzenie elfa pozostało spokojne i zrównoważone, ale palce zacisnęły mu się na sztylecie. Gdyby zaatakował pierwszy, i to szybko i mocno, miał dużą szansę przedostać się do drzwi.

Dużą szansę - to więcej niż zwykle miewał. Ucieknie i znów zacznie życie od nowa, jak to czynił już wielokrotnie.

- Słyszałem, jak mówiono, że na tej farmie pracowali elfi niewolnicy, co w tym kraju jest przestępstwem - odezwał się szorstki głos zza baru. - Gdybyście chłopcy mieli, choć trochę rozumu, nie bronilibyście tamtych ludzi.

Najemnicy wymienili zdumione spojrzenia. W następnej chwili dało się słyszeć szuranie drewna o drewno i oczom wszystkich ukazał się krasnolud z ciemnobrązową brodą, który utkwił oskarżycielskie spojrzenie w najemnikach. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.

- Krasnolud! A ja myślałem, że to głos bogów! - zawył jeden z nich.

- Jest trochę za niski na boga - zauważył inny, uśmiechając się szeroko, gdy jego wątpliwej jakości dowcip wywołał nową falę wesołości.

- Zajmij się swoimi sprawami, krasnoludzie, i pozwól nam zająć się naszymi - warknął największy z mężczyzn. Krasnolud wzruszył ramionami i podniósł obie ręce w niedbałym geście zgody, po czym zeskoczył z beczki i zniknął. Najemnik wysunął jedną nogę, kopiąc w stołek, na którym siedział elf.

Zwinny Kendel podniósł się natychmiast, trzymając w pogotowiu błyszczący sztylet. Atakujący człowiek sięgnął przez ramię, wyciągnął z wiszącej na plecach pochwy pałasz i podszedł do elfa.

Na szczęście dla Kendela tłum stawiał jego przeciwników w niekorzystnej sytuacji. Brakowało miejsca, by swobodnie manewrować mieczem i elf mógł dzięki temu odeprzeć kilka pierwszych ciosów. Ale tylko kilka. Zgodnie z praktyką goście odsunęli pod ściany stoły i krzesła, by stworzyć prowizoryczna arenę. Wielu z nich, a szczególnie ci, którzy nie wyleczyli się jeszcze z obrażeń po poprzedniej bójce, ruszyło pędem w stronę wyjścia.

Kendel znalazł się wkrótce sam w otwartej walce z pięcioma mężczyznami. Z tyłu za sobą miał bar, a najemnicy otoczyli go półkolem. Wymachując mieczami i szczerząc się zuchwale, zaczęli podchodzić coraz bliżej.

Złowrogą ciszę panującą w gospodzie przerwał straszliwy trzask. Krasnoludzki barman przebił się przez drewnianą ściankę pod kontuarem, z głową pochyloną jak walczący kozioł. Kendel nagle zrozumiał, w jaki sposób powstała ogromna dziura w piwnicznej ścianie tawerny.

Wznosząc okrzyk do swojego boga walki, krasnolud puścił się prosto w stronę największego najemnika. Uderzył go z całej siły głową, najwyraźniej poniżej pasa.

Oczy mężczyzny zaszkliły się, a miecz wypadł mu z dłoni. Usta poruszały mu się bezgłośnie, a ręka sięgnęła, by złapać zmiażdżone krocze. Po chwili ciszy człowiek zachwiał się i runął jak podcięte drzewo. Z miejsca, gdzie leżał, dobiegało słabe, piskliwe kwilenie.

Ale krasnolud nie odniósł żadnych obrażeń. Na Torilu niewiele było rzeczy twardszych i wytrzymalszych od czaszek przedstawicieli tej rasy. Krasnolud cofnął się chwiejnie kilka kroków, odbił ponownie od baru i popędził przez salę w poszukiwaniu broni. Goście rozstępowali się przed nim jak karaluchy uciekające od nagle zapalonej pochodni, odsłaniając znajdujące się za ich plecami palenisko. Stał przed nim speszony kucharz, który balansując na jednej nodze z trudem utrzymywał w jednej ręce ogromną tacę ze świeżo upieczonym baranim udźcem.

Krasnolud pomknął natychmiast ku palenisku. Po drodze porwał leżącą na stoliku ścierkę i owinął ją sobie dwukrotnie wokół dłoni. Następnie chwycił pieczeń za kość i odwrócił się z powrotem w stronę bitwy. Używając mięsa jak maczugi, walnął z całej siły w najbliższego najemnika.

Mężczyzna opuścił miecz, by odeprzeć niezwykły atak, ale ostrze ugrzęzło po rękojeść w delikatnym mięsie i w żaden sposób nie spowolniło uderzenia krasnoluda. Barani udziec powędrował w górę, popychając miecz prosto w twarz mężczyzny. Najpierw dał się słyszeć trzask kości, gdy rękojeść zmasakrowała mu nos, a potem głośny plask, gdy skwierczące mięso uderzyło w twarz człowieka, oblewając go gorącym sosem. Wyjąc z bólu i trzymając się za roztrzaskany nos i oślepione oczy, najemnik zatoczył się.

- Zmarnowane takie dobre żarcie - wymruczał krasnolud. Pomimo to rzucił udziec na ziemię, by móc wyciągnąć miecz. Broń była dla niego zbyt długa, ale widząc, jak elf doskonale radzi sobie ze sztyletem, krasnolud podejrzewał, że pewnością umiałby posłużyć się i tą bronią.

Pomiędzy jednym odpartym ciosem a drugim, Kendel zerknął w stronę paleniska, skąd dobiegł kolejny bitewny okrzyk krasnoluda. Jego nowy sojusznik trzymał miecz przed sobą niczym włócznię, opierając rękojeść o brzuch, i ruszał do kolejnego natarcia. Obrany za cel najemnik odwrócił się w stronę basowego głosu i zgrabnie uskoczył na bok. Krasnolud nie mógł już zmienić kierunku ataku, by uderzyć w tego, kogo namierzył, ale jego miecz zanurzył się głęboko w wystający brzuch drugiego najemnika.

- Uups - wymruczał krasnolud, ale szybko wykorzystał swój błąd. Pochylił się nad mieczem i zaczął biegać wokół nabitego człowieka. Wyglądał przy tym jak parobek pchający jedną z dźwigni obracających kamień młyński. Ostrze rozpruło ciało mężczyzny z mdlącym pluskiem. Wnętrzności wypłynęły i najemnik padł bez życia w rosnącą kałużę krwi.

W tym czasie elf skoczył do przodu, by odeprzeć cios pierwszego mężczyzny - gwałtowne uderzenie z góry, które powaliłoby krasnoluda. Skrzyżował z mieczem najemnika swój sztylet, ale siła ciosu powaliła go na kolana.

Nim człowiek zdążył zamachnąć się po raz drugi, zbliżył się krasnolud. Sięgając wysoko ponad złączone ostrza, walnął pięścią mężczyznę tuż pod żebrami. Najemnik zacharczał i stracił oddech, zginając się wpół nad klęczącym elfem

Krasnolud chwycił go za włosy i odciągnął mu w tył głowę.

- W końcu możemy spojrzeć sobie w oczy - zauważył dowcipnie i zdzielił najemnika pięścią w twarz. To zupełnie wystarczyło, ale krasnolud uderzył jeszcze raz, by przećwiczyć cios. Niedbałym ruchem przeciągnął nieprzytomnego człowieka na bok i podniósł z ziemi jego miecz.

- Użyj tego, elf - poradził Kendelowi. - Ten poprzedni był lepszy, ale mógłby być trochę za śliski.

Elf chwycił miecz i skoczył na równe nogi, obracając się w stronę ostatniego przeciwnika i rzucając sztylet krasnoludowi. Ale ostatni najemnik nie miał zamiaru próbować swoich sił w walce z tą dwójką. Wsunął pospiesznie miecz do pochwy i pomknął w stronę drzwi.

- Za nim - zakrzyknął krasnolud, rzucając się w pogoń.

Kendel zawahał się, ale po chwili dołączył do pościgu. Podniósł miecz na ludzkich żołnierzy - kary za to były surowe. Niezależnie od tego, dokąd wybierał się krasnolud, było tam bezpieczniej niż w Port Kir. Kendel pomyślał sobie też, że i sama podróż może okazać się interesująca.

Krasnoluda znalazł na podwórzu, gdy ten okładał wyrywającego się najemnika, siedząc mu na plecach. Kendel podszedł do walczących i przyłożył ostrze do gardła mężczyzny.

- Zjawiłeś się w porę - wymruczał krasnolud, usuwając się na bok. - Ten typ bardziej podskakuje niż ukąszony przez osę koń. Wstawaj - nakazał człowiekowi. - Idź na wschód wzdłuż ulicy. Jestem tuż za tobą. Jeśli spróbujesz uciec lub krzyknąć po pomoc, zatopię ten wspaniały sztylet w twoich plecach.

- Co zamierzasz z nim zrobić? - zapytał Kendel, stając obok krasnoluda.

Ten przygryzł wargi i zamyślił się.

- Prawdę mówiąc, zaczynam być nieźle zmęczony tym, co tu się wyrabia. Chcę wrócić do Gór Earthfast i rodziny, ale najpierw musimy zabrać te szumowiny do stawu, po którym zwykle pływają. Chciałbym spotkać człowieka, który go wynajął - powiedział tonem, w którym brzmiała ukryta groźba.

- Dlaczego? - spytał zaskoczony Kendel.

- Byłem niewolnikiem przez dziesięć lat, a nawet więcej, jeśli dodać do tego pracę w tej zasranej tawernie. Niezbyt mi się to podobało. Nie mogę pogodzić się z myślą, że ktokolwiek, nawet te podlizujące się gnomom dzikie elfy, są brane w niewolę. Chcę poznać szczegóły. Najemnicy nie są tani, a robienie z elfów niewolników może przynieść same kłopoty. Istnieją lepsze sposoby zrywania liści fajkowego ziela. Tu musi chodzić o coś jeszcze.

Kendel popatrzył na krasnoluda z szacunkiem. Odludne z natury krasnoludy rzadko interesowały się dobrem innych ras. To go nawet trochę zawstydzało. Już dawno słyszał opowieści o problemach leśnych elfów, ale nie zamierzał się do tego mieszać. Dla wielu ludzi elf był elfem, a zajścia takie jak w gospodzie nie należały do rzadkości. A tutaj stał krasnolud gotowy pomóc mieszkańcom Tethiru.

- Czy to z tego powodu walczyłeś w tawernie tamtego pierwszego wieczoru? - zapytał cicho. - W obronie zaczepianego elfa?

Krasnolud prychnął i popędził najemnika końcem sztyletu.

- Źle mówili o mojej matce. Nie powinni tego robić.

- Zaiste nie powinni - przyznał Kendel. - Dobrze się spisałeś, broniąc jej czci.

- I imienia - dodał krasnolud. - Nie wystarczy, że ja też je noszę. Bo widzisz, matka przekazała mi imię. Jestem z tego dumny, ale nie wszyscy zapatrują się na to w ten sposób.

- Rozumiem. Ja nazywam się Kendel Leafbower - powiedział elf, ciekaw, jakie może być imię krasnoluda i chcąc przyspieszyć prezentację.

- A ja jestem Jill - odpowiedział jego nowy przyjaciel, rzucając ukradkiem baczne spojrzenie na elfa. Wyraz jego twarzy zachęcił Kendela do komentarza.

- To wiele wyjaśnia - wymruczał poważnie Kendel. - W języku elfów wyraz „Jill” znaczy „nieustraszony wojownik” - skłamał pospiesznie, bowiem krasnolud zdążył już spochmurnieć i zmarszczyć czoło.

- A tak, taka właśnie była - powiedział radośnie Jill, zapominając o gniewie. - Imię to przechodziło w naszym klanie i na mężczyzn i na kobiety. Co ciekawe, wydaje się, że każdy, kto je nosił, walczył lepiej niż pozostali

- Być może, dlatego, że miał więcej okazji do ćwiczeń - zauważył elf, po czym ugryzł się w język, niepewny, jak dumny krasnolud może przyjąć te słowa.

Ale ku jego zdumieniu ten zatrząsł się od śmiechu.

- A tak. Coś w tym jest - przyznał Jill.

Nowi przyjaciele uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo i ruszyli ze swoim zakładnikiem szybkim krokiem na wschód, w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytania.


Rozdział szesnasty

Po spotkaniu z lordem Hhunem, Bunlap wyruszył do swojej twierdzy z nowym zastępem najemników i głową pełną mrocznych planów zniszczenia elfów, które szydziły z niego i umykały mu już zbyt długo. Jeden z jego nowych pracowników, kapłan Loviatar, którego fascynacja zagadnieniem cierpienia wykraczała daleko poza ortodoksję, zgodził się udać z nim na wschód i przesłuchać zabite elfy, które przynieśliby Vhenlar i jego ludzie. W końcu uderzą w najpilniej strzeżone sekretne miejsca wroga. Ale kapitan wcale nie był zadowolony z wieści, które usłyszał na powitanie. Większość członków jego ostatniej drużyny zginęła w lesie, a najlepszy strzelec był tak podziurawiony jak poduszka do szpilek. Kosztowny halruaański czarodziej wciąż leżał w łóżku, cierpiąc z powodu depresji i bliżej nieokreślonych obrażeń. Co gorsza, Vhenlarowi nie udało się przynieść nawet jednego długouchego trupa, którego mógłby przesłuchać kapłan.

- Zostawić je, albo przyłączyć się do nich. Taki mieliśmy wybór - poinformował Vhenlar kapitana. - Moim zdaniem powinniśmy zostawić je w ogóle w spokoju.

- W swoim czasie - odpowiedział mu Bunlap, patrząc markotnie na las.

- Co na tym zyskamy? - dopytywał się Vhenlar. - Wycinka jest już zakończona. Dostałeś już za to pieniądze i rozliczyłeś się z powierzonego ci zadania. Czego jeszcze chcesz?

- To sprawa osobista... - zaczął kapitan.

Ale Vhenlar nie dał mu dokończyć.

- O nie, tylko nie to! I tak już zbyt wiele razy widziałem, jak pakujesz się po uszy w kłopoty. Nie po to spędziłem cztery lata uciekając przed Zhentarimami, by teraz żyć w ciągłym strachu przed zemstą elfów. Mam tego dość. Zapłać mi i odchodzę.

Kapitan potrząsnął głową, nie racząc nawet spojrzeć na rozgniewanego strzelca.

- Jeszcze trzy bitwy. To powinno wystarczyć. Pierwsza będzie małą potyczką. Druga w obozie drwali. Stary Hhune wpakował w to mnóstwo pieniędzy. To miejsce jest strategiczne i należy do nas. Możemy nawet wznowić handel drewnem, gdy sytuacja trochę się uspokoi, tylko, że teraz nie będziemy musieli z nikim dzielić się zyskiem. Możesz stać się bardzo, bardzo bogatym człowiekiem.

- Nie wrócę do lasu - zaczął Vhenlar.

- Nie będziesz musiał. Tym razem będziesz mógł walczyć w twój ulubiony sposób - zza parapetów, strzelając w dół do atakujących. Do tego nie będziesz musiał ruszać się z fortecy.

Łucznik zastanowił się.

- Jak zamierzasz to zrobić?

- Poczekamy - powiedział prosto Bunlap. - Elfy do nas przyjdą, tego jestem pewien.

- Nie sądzę, byś chciał mi wyjawić, dlaczego.

Kapitan utkwił lodowaty wzrok w swoim dawnym znajomym.

- Pamiętasz Harfiarzy, prawda?

Vhenlar jęknął. Tajna organizacja zwana Harfiarzami stawiała sobie za cel krzyżowanie planów Zhentarimów, powściąganie ambicji bezwzględnych i potężnych ludzi i generalnie deptała po piętach wszystkim, którzy chcieli osiągnąć więcej niż, zdaniem tych wścibskich typów, im się należało.

- Interesują się tą sprawą?

- Dokładnie. Dobrze, że wróciłem do Zazesspuru. Mówi się, że agent Harfiarzy zdradził się przez własną głupotę, ale zdołał umknąć z miasta tuż sprzed nosa tamtejszych zabójców. Wypytałem się też i uzyskałem informację, że w mieście był również drugi Harfiarz, przynajmniej do niedawna. Elfka, która prześlizgnęła się tuż obok naszej twierdzy, używając do tego tej zmyślnej dymnej zasłony, jest jednym z ich najbardziej kłopotliwych agentów. Pewnie słyszałeś kiedyś o Arilyn Księżycowej Klindze?

- Czy to nie ta, która, jak powiadają, przekradła się do Mrocznej Twierdzy i zabiła starego Cherbilla Nimmta?

- Ta sama. Ona wie, kim jestem, i jeśli spotka się w odpowiednim czasie z leśnymi elfami, dojdą wspólnie do tego, że źródło ich problemów leży za murami tej fortecy.

- Ona już się z nimi spotkała - odparł Vhenlar. - To szara elfka, prawda? Z magicznym mieczem? Cóż, ona właśnie była tam z dzikimi elfami i kierowała nimi w wałce. I one jej słuchały, chociaż wydaje się to nieprawdopodobne. Gdyby nie ona, pozabijałyby nas wszystkich!

- Tym lepiej. Możesz być pewien, że elfi zwiadowcy przyszli za tobą aż tutaj. Teraz spodziewam się, że elfy zjawią się tu gotowe do bitwy. I tu właśnie będą potrzebne twoje umiejętności łucznika. Zabij dla mnie tę księżycową elfkę, a będziesz mógł iść, gdzie tylko chcesz - zakończył ponuro Bunlap.

Strzelec przytaknął, ale tak naprawdę nie bardzo wierzył w zapewnienia dowódcy. Nie potrafił też wykrzesać w sobie ani krzty entuzjazmu dla nadchodzącej bitwy. Mając już okazję spotkać się z elfami i tą harfiarską dziewczyną, nie miał ochoty robić tego więcej. Nie było dotąd takiej nocy, by nie przeżywał na nowo ognistego ataku elfki i nie budził się przerażony i zlany potem, śniąc o wrogach, których nie mógł dotknąć ani zobaczyć, a którzy wciąż go otaczali.

Jaki jednak miał wybór? Vhenlar spodziewał się, że będzie zmuszony walczyć z dzikimi elfami aż do chwili, gdy albo zwariuje, albo zostanie zabity. Bunlap go nie wypuści, nim nie zaspokoi swojej żądzy zemsty. A wszystko wskazywało na to, że nie ma szans, by stało się to łatwo... czy szybko.

* * *

Kilka dni po święcie śródlecia, Arilyn spacerowała sama w lesie. Klucz do siedzib lythari, drewnianą piszczałkę, która brzmiała podobnie jak zawołanie tych elfów, trzymała zaciśniętą w dłoni. To, co zamierzała zrobić, nie było łatwe, ale nie miała wyboru.

Półelfka odeszła tak daleko w las, jak tylko miała odwagę. Nawet teraz łatwo traciła orientację w magicznej strefie, otaczającej Wysokie Drzewa. Podniosła do ust drewniany gwizdek, dobywając z niego przeciągły, żałosny dźwięk, który odbił się echem od drzew. Wybrawszy sobie przewrócone drzewo, usiadła na nim i czekała.

Arilyn nie była pewna, czy Ganamede nawet odpowie na to wezwanie. Młody lythari był zaskoczony, nawet dotknięty, jej wyraźnym brakiem zrozumienia dla zaszczytu, jaki spotkał ją, gdy miała okazję zobaczyć siedzibę zmiennokształtnych elfów. Nie mogła wówczas mu wyjaśnić, że tak naprawdę nie zamierza go prosić, by namawiał miłujące pokój lythari do walki u boku zielonych elfów. Sugerując to Rhothomirowi, chciała zyskać na czasie i zapewnić bezpieczeństwo Ganamede. Ale jak mogła to wytłumaczyć, skoro teraz naprawdę musiała prosić o pomoc?

- Arilyn.

Półelfka odwróciła się w kierunku cichego głosu i znalazła się oko w oko ze srebrnowłosym lythari.

- W Wysokich Drzewach słyszałam dziwną historię - zaczęła bez wstępu. - Zielone elfy opowiadają o wojowniku, który ocalił ich plemię kilkaset lat wcześniej. Okazało się, że ta osoba była jednym z moich przodków, Zoastrią. Oni nazywają ją Soora Thea. Powiadają, że dowodziła też srebrnymi cieniami. Czy to prawda, że twój lud sprzymierzył się kiedyś z leśnymi plemionami?

- Raz i to bardzo dawno temu - zgodził się niechętnie Ganamede. - Ale zło, które przyszło w tamtych odległych czasach do lasu, było ogromne i zagrażało samej jego istocie. Nieumarłe ohydy, stwory z mrocznego planu i plemię orków, które dla nich walczyło tylko po to, by zakosztować krwi elfów. Te istoty były jak wrzód na ciele tej ziemi, więc lythari walczyły, nim wróg nie został pokonany.

- Ludzie, z którymi teraz mamy do czynienia również nie są mili - zauważyła Arilyn.

- Nawet, jeśli, to ludzie są inteligentną rasą i jest wśród nich wiele dobra. Od czasu do czasu lythari atakują kogoś - na przykład człowieka, który zszedł na złą drogę, czy nawet elfa. Ale walczyć z wieloma ludźmi? Skąd możemy być pewni, że wśród tych, którzy zginą, nie będzie nikogo dobrego?

- Czasem taka pewność jest niemożliwa - przyznała Arilyn. - Zdarza się, że miewam żal do mojego miecza, że ocenia tych, z którymi walczę, ale generalnie dobrze jest wiedzieć, że dzięki jego magii nie zabiję niewinnego. Większość wojowników nie ma takiego ułatwienia.

- Jeśli nie będziecie walczyć - dodała w przypływie natchnienia - może zgodzilibyście się poprowadzić zwiad? Z pewnością w lesie jest wiele „drzwi do bramy”. Moglibyście zakraść się niepostrzeżenie i donieść nam, z jakimi siłami będziemy walczyć.

Lythari zastanowił się nad propozycją.

- Będzie, jak mówisz. Tak, zrobię to i powiadomię was o zagrożeniach. To niewiele, ale może pomóc.

Arilyn uśmiechnęła się i położyła dłoń na futrzastym ramieniu przyjaciela.

- To całkiem sporo i znacznie więcej, niż chciałabym cię prosić.

- Wiem - odparł miękko Ganamede. - Przez chwilę wątpiłem w ciebie. Ale ty, podobnie jak my, chodzisz pomiędzy światami. To nie jest łatwa rzecz i czasem inni, którzy patrzą na to tylko z jednej perspektywy, nie rozumieją jej zupełnie.

- Czasem nawet ja sama nie rozumiem - przyznała Arilyn. Wilczy elf położył pysk na jej ramieniu w rzadkim geście czułości.

- Kiedyś zrozumiesz, a gdy to się stanie, zabiorę cię tam, gdzie będziesz musiała się udać.

W następnej chwili go nie było. Zniknął, umykając między drzewa w przedziwnie cichy sposób.

Arilyn chwilę tylko rozmyślała nad jego zaskakującymi słowami, potem poświęciła się bardziej praktycznym i pilniejszym sprawom. Pomimo tego, co powiedziała, to, co Ganamede zaproponował, nie było w żadnym razie wystarczające. Zwiad był potrzebny, to jasne, ale było mało prawdopodobne, by bez srebrnych cieni elfy odważyły się wyjść poza granice lasu.

A jeśli tego nie zrobią i jeśli nie wygrają, Bunlap i jego ludzie nie przestaną ich atakować i dręczyć.

Dla Arilyn było jasne, że oryginalny plan Harfiarzy, by doprowadzić do kompromisu, nie wchodził w grę. Mówiąc krótko, zastanawiała się, co pomyślałby sobie Khelben Aransun, gdyby wiedział, że zachęcał ją do porozumienia z byłym żołnierzem Zhentarimów. Tego dowiedziała się o Bunlapie, gdy badała uzbrojenie fortecy. Zhentarimowie oddawali cześć złym bogom i zajmowali się własnym zyskiem, ale często okazywali szczególną wrogość wobec elfów. Arilyn wiedziała wystarczająco dużo o Bunlapie i ludziach jego pokroju, by rozumieć, że ta wojna nie była wynikiem nieporozumienia, ani też napastnicy nie kierowali się wyłącznie zyskiem. To była zemsta.

I zbierała ponure żniwo. Przed jej przybyciem do lasu, Wysokie Drzewa były kwitnącą osadą. Teraz plemię liczyło mniej niż stu członków.

Być może nadszedł czas, by pokazać zaproszenie Odejścia na Evermeet, podpisane przez królową Amlaruil. Arilyn wątpiła, by elfy z Tethiru to zaakceptowały, a po śródleciu była tego prawie pewna. Były związane z tą ziemią, zakorzenione tak głęboko, jak najstarsze drzewa. Pomimo to, powinna im przedstawić alternatywę. Nic więcej nie mogła dla nich zrobić. Było ich zbyt mało, by walczyły same.

A może nie? Wysokie Drzewa były jedną osadą, jej mieszkańcy jednym klanem z jednego plemienia. Las Tethir był rozległy, a elfy z Elmanesse były stosunkowo świeżymi przybyszami. Były przecież inne elfie plemiona, które zamieszkiwały las od niepamiętnych czasów. Z pewnością teraz połączą się, by walczyć ze wspólnym wrogiem! Im dłużej Arilyn to rozważała, tym bardziej była pewna, że jest to właściwa droga.

Podekscytowana wróciła do Wysokich Drzew i odszukała Lisiego Ognia. Ku jej zdumieniu, dowódca nie był zachwycony jej pomysłem.

- Tak, są inne plemiona, a w każdym z nich liczne klany - powiedział ostrożnie. - Wiele klanów Elmanesse zostało wymordowanych podczas panowania tethyrskiej dynastii. Gdzieniegdzie żyją niewielkie grupki, ale są zbyt nieliczne i zbyt od nas dalekie, by mogły pomóc. Istnieje mała społeczność Elmanesse na Półwyspie Tethyrskim i inne klany, mieszkające na południowy wschód od Trademeet. Oni nam raczej nie pomogą. Ich interesy są na wiele sposobów powiązane z ludzkimi. Handlują z farmerami, osiadłymi na wschód od nich i wywożą towary na północ tą samą drogą, której używają karawany ludzi i niziołków. Gdy zaczęły się kłopoty, wysłaliśmy na północ zwiadowców, by sprawdzili, czy to przypadkiem nie te klany są źródłem problemów. - Lisi Ogień umilkł na chwilę i uśmiechnął się krzywo. - Co ciekawe, nasi posłańcy spotkali ich wysłanników, którzy mieli spytać się nas o to samo!

- Ale ilu ich jest? - dopytywała się Arilyn.

- W północnych lasach, miasteczkach i okolicznych osadach jest prawdopodobnie jakieś dwieście elfów - powiedział Lisi Ogień. - Część z nich to elfy księżycowe lub złote, które w większości mieszkają w miastach. Jest też trochę półelfów, ale te rzadko zapuszczają się do Tethiru. W lesie żyje kilku samotników: druidów, zmiennokształtnych, może nawet jacyś banici.

Harfiarka zamyśliła się.

- A co z plemieniem Suldusk?

- Wiesz więcej o historii niż przeciętna osoba - skomentował. - Rzeka, która nawadnia połowę Tethyru nosi nazwę pochodzącą od plemienia Suldusk, jednak tylko nieliczni ludzie wiedzą o jego istnieniu. Trzymają się one na uboczu w dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu.

- Czy nie wydaje ci się, że mieszkańcy Wysokich Drzew są bardziej zamknięci niż elfy księżycowe? - spytał nagle, nie oczekując i nie spodziewając się odpowiedzi. - Właśnie w podobny sposób my patrzymy na Suldusk. W przeszłości klany tych dwóch plemion toczyły ze sobą walki. W ostatnich stuleciach zawarliśmy pokój i zobowiązaliśmy się zachować między sobą konieczny dystans. Nikt nie wie nawet, ilu ich jeszcze pozostało. Nawet, jeśli spróbujemy prosić ich o pomoc, nie udzielą jej.

Arilyn załamała ręce.

- Świetnie. Siedźmy, więc tu i pozwólmy ludziom Bunlapa powybijać nas stopniowo w kolejnych bitwach.

- Można rozważyć jeszcze jedno rozwiązanie - powiedział ż wyraźną niechęcią elf. - Może ludzie mogliby sobie poradzić z tym Bunlapem? Mają w końcu prawa.

- Tysiące, ale brak im sposobów, by wymuszać ich przestrzeganie - powiedziała posępnie Arilyn. - Nie, moim zdaniem jedyne, co możemy zrobić, to zlikwidować Bunlapa i przegnać stąd jego ludzi. Teraz przynajmniej postaram się odwrócić ich uwagę od ciebie i twojego ludu, nim nie wymyślę czegoś lepszego. - Harfiarka skinęła głową, jakby upewniając się w powziętej decyzji, odwróciła się i odeszła.

Lisi Ogień patrzył za nią, zaskoczony jej błyskawiczną reakcją. W takich chwilach połelfka wydawała mu się zupełnie obca, całkowicie ludzka: gwałtowna i niecierpliwa.

Pomyślał jednak, że nie ma to dla niego znaczenia.

Zielony elf podbiegł do Arilyn.

- Powiedz mi, czego potrzebujesz, a ja zadbam, żebyś to dostała.

Uśmiechnęła się delikatnie.

- Na początek wystarczy kilka ładnych skórek. Przyda się też trochę prowiantu. Będę podróżować szybko i im mniej czasu poświęcę na polowania, tym szybciej dotrę do celu.

- Nie pójdziesz sama - powiedział. - Ja i Fretka będziemy ci towarzyszyć.

Arilyn zawahała się przez chwilę, po czym przytaknęła. Nadal nie lubiła elfki, ani jej nie ufała, ale Fretka dowiodła, że jest doskonałym zabójcą. Posiadała umiejętności, które mogły okazać się cenne. Nie miała też żadnych skrupułów. Obydwie te rzeczy będą przydatne w czekającej ją misji.

Tak się w końcu złożyło, że w trzydniową podróż na południe Tethiru wyruszyło ich czworo. Sokolica domagała się, by pozwolono jej pójść i chociaż Arilyn miała opory, musiała przyznać, że młoda dziewczyna spisywała się dzielnie. Sokolica była jednym z najlepszych uczniów Arilyn i nie raz dowiodła już swojej waleczności, ale Harfiarka nie była do końca pewna, czy będzie jej szło równie dobrze, gdy znajdzie się poza granicami lasu. Dziewczyna była zbyt gwałtowna - owszem, niezwykle odważna, ale też nierozsądna. Półelfka zaczęła sobie jednak zdawać sprawę, że w tej bitwie powinna przyjąć wszelką pomoc, jaką jej ofiarowywano.

Podróż na południe minęła szybko i wczesnym popołudniem trzeciego dnia cała czwórka stanęła pod otwartym niebem. Z lasu wypływał na południe strumień. Arilyn prowadziła wzdłuż potoku, który prędko stawał się coraz szerszy i głębszy, w miarę jak zbliżał się do miejsca, gdzie wpadał do północnego dopływu rzeki Sulduskoon. Szli tą drogą jeszcze kilka godzin, nim Arilyn nie dała znaku, by się zatrzymali.

- Czy widzicie ten pagórek? - zapytała, wskazując palcem. - Wydrążono go, by zrobić w nim kryjówkę. Widzicie ten przypominający pień komin i drzwi po bokach?

Zielone elfy wytężyły wzrok i przytaknęły niepewnie. Wszystkie posiadały w jakimś stopniu umiejętność postrzegania ukrytych wejść, ale leśne plemiona rzadko miały okazję ją wykorzystywać. W lesie potrafiły znaleźć ślad niewidoczny dla najlepszego ludzkiego tropiciela, ale tutaj ich wzrok był słabszy niż Arilyn.

- To jedna ze strażnic fortecy. Ludzie tam stacjonujący kontrolują handel na tej odnodze rzeki. Jest ich zbyt wielu, byśmy mogli z nimi walczyć, a nawet gdybyśmy zaatakowali w większej liczbie, oni mieliby i tak przewagę w pozycji i uzbrojeniu. Oto, zatem, co zrobimy. Najpierw zbierzemy trochę gałęzi i zwiążemy tratwę. Będę potrzebować tych skórek - powiedziała, wskazując na tobołek, który niósł na plecach Lisi Ogień.

Elf zrzucił z ramion pakunek i patrzył z zainteresowaniem, jak Arilyn wyjmuje z torby dwie małe fiolki. Harfiarka ostrożnie posypała jedną skórkę jakimś brązowawym proszkiem, po czym polała to płynem z drugiej buteleczki. To zrobiwszy, przycisnęła do siebie dwa futerka. Powtórzyła tę czynność ze wszystkimi, nim nie ułożyła ich w małą stertkę. Następnie zawiązała dokładnie pakunek kawałkiem sznurka, który wyjęła z torby. W tym czasie Fretka i Sokolica zdążyły już zbudować tratwę i podeszły bliżej.

- Zamierzam położyć ten pakunek na tratwie i przepłynąć sama obok strażnicy. Jako księżycowa elfka mam spośród nas wygląd najbardziej zbliżony do ludzkiego - powiedziała Arilyn, nie dając dojść do słowa Sokolicy, która zamierzała zaprotestować. - Pomyślą, że jestem traperem, który spławia towar do najbliższej faktorii.

Przejechała delikatnie dłonią po lśniącym futerku wydry.

- Wątpię, by pozwolili mi przepłynąć, nie zabierając jako cła kilku tych cudeniek. Bardziej prawdopodobne jest, że będą chcieli mnie zastrzelić i zabrać cały ładunek. Niezależnie jednak, jak strasznie to będzie wyglądać, pozostańcie w ukryciu - przestrzegła elfy. - Skoczę do wody tak prędko, jak to będzie możliwe i odpłynę. Gdy najemnicy zaczną oglądać swoją zdobycz, spotka ich niemiła niespodzianka. Jeśli oderwą, choć jedną z tych skórek, wywołają eksplozję, która powinna rozsadzić szczyt tego pagórka.

- Eksplozję? - dopytywała się Sokolica.

- Nagły wybuch, jak uderzenie pioruna - objaśniła zwięźle Fretka. - Podobne do tego, czym walczył z nami czarodziej. Nie wiedziałam, że potrafisz rzucać takie czary! - zwróciła się oskarżycielskim tonem do Arilyn.

- Nie potrafię - odparła. - To nie jest nawet magia, chociaż ją w wielu szczegółach przypomina. Mam po prostu znajomego, którego bawi wymyślanie nowych sposobów wysadzania rzeczy w powietrze.

- To tak jak rzucić zapaloną pochodnię w unoszący się bagienny gaz? - zapytał Lisi Ogień.

- Dokładnie - przytaknęła, zadowolona, że znalazła się zrozumiała dla wszystkich definicja alchemii. - Po eksplozji ocucimy kilku ocalałych. Dowiemy się o hasła, zabierzemy mundury, łodzie i inne rzeczy, które mogą ułatwić mnie i Fretce dostanie się bliżej twierdzy.

Półelfka zsunęła z siebie kolczugę, płaszcz i buty i ukryła je w krzakach nad strumieniem. Nie tylko pływanie w takim stroju byłoby trudne, ale też połyskująca zbroja i buty elfów nie były dokładnie tym, w co mógłby być ubrany kłusownik!

Arilyn zawahała się przez chwilę, nim włożyła nowe przebranie. Dobrze jej było w roli elfa i nie miała specjalnie ochoty wchodzić w inną. Miała jednak już wcześniej okazję walczyć z ludźmi z twierdzy Bunlapa. Było mało prawdopodobne, by często przepływała tędy księżycowa elfka i zapewne takie sytuacje nie przechodziły niezauważone, szczególnie zaś, gdy taka podróżniczka zaserwowała im dość zawstydzającą bitwę.

Wyjęła, więc z torby słoiczek z ciemną maścią i rozsmarowała krem na twarzy. Zaczesała do tyłu włosy i związała je kawałkiem rzemyka. W tobołku miała jeszcze starannie zwiniętą, prymitywnie uszytą czapkę, którą wygładziła i nasunęła sobie na oczy. Wyjęła na wierzch koszulę, by zasłaniała pas i podwinęła do kolan spodnie. To zrobiwszy położyła jedną rękę na księżycowej klindze i przywołała na myśl obraz chudego, ogorzałego od słońca ludzkiego chłopaka. Okrzyk zdumienia, który wydało z siebie troje elfów, upewnił ją, że miecz wykonał swoje zadanie.

Jeden z poprzedników Arilyn wyposażył klingę w umiejętność rzucania małych uroków na swojego właściciela. Zmiana była niewielka i powodowała tylko, że inni postrzegali tę osobę nieco inaczej. Arilyn nauczyła się wykorzystywać tę właściwość miecza, by wcielać się w różne postacie. Część przemiany dokonywała się za pomocą przebrania, reszta za pomocą magii. Dzięki niej Arilyn potrafiła naśladować postawę i krok tego, w kogo się wcielała: chłopaka, kurtyzany, kapłanki ze złotych elfów i jakiegoś pół tuzina innych postaci. Ale dla dzikich elfów jej przemiana z księżycowej wojowniczki w młodego tethyrskiego kłusownika musiała być tak szokująca i tak obca, jak wszystko, co czynili ludzcy czarodzieje.

Nie było jednak czasu na wyjaśnienia. Przykazała elfom, by ukryły się w krzakach i szły niepostrzeżenie za nią. Gdy tylko znikli, Arilyn rzuciła futerka na tratwę i weszła do wody. Przyklękła na prowizorycznej łodzi i zaczęła prowadzić ją w dół rzeki, odpychając się długim kijem.

Była już prawie przy pagórku, gdy poszybowała w jej kierunku pierwsza strzała. Pocisk minął ją daleko, ale widoczność z wąskich okienek wyciętych w ścianach strażnicy była tak słaba, że było mało prawdopodobne, by łucznik to zauważył. Z okrzykiem dobrze udawanego cierpienia zachwiała się na tratwie i wpadła do wody.

Dźwięk pod wodą rozchodził się dobrze i gdy Arilyn przywarła do skał na dnie rzeki, usłyszała zdumione przekleństwa najemników, którzy wyszli, by dobić kłusownika, lecz nie znaleźli po nim śladu. Harfiarka patrzyła, jak chwytają tratwę i wyciągają na brzeg, i błogosławiła Czarną Perłę, morską półelfkę, za podarowanie jej amuletu, dzięki któremu mogła oddychać pod wodą.

Zdała sobie jednak sprawę, niestety poniewczasie, że powinna była objaśnić tę odrobinę magii swoim towarzyszom. Najwyraźniej przykazanie, by zachować ciszę i pozostać w ukryciu, niezależnie od tego, jak sytuacja będzie się rozwijać, było niewystarczające dla wiernej Sokolicy. Arilyn zmroziło krew w żyłach, gdy przez wodę dotarł do niej długi, przenikliwy okrzyk. Zbyt często Harfiarka miała okazję słyszeć to bitewne zawołanie elfiej dziewczyny, by pomylić je z czymś innym.

Arilyn oparła bose stopy na kamieniach i odepchnęła się z całej siły. Wynurzyła się z wody i popłynęła do brzegu, by stanąć do walki u boku przyjaciół. Tam, gdzie była Sokolica, zaraz pojawili się pozostali.

Półelfka wyskoczyła na brzeg, wyciągając w tym samym momencie miecz. Sytuacja nie napawała otuchą. Z koszar wyskoczyło przynajmniej trzydziestu ludzi, o wiele za dużo, by cztery elfy mogły sobie dać radę. Arilyn biegiem rzuciła się do ataku. Pomimo to zdążyła tylko zobaczyć, jak odważne elfie dziecko pada, trzymając się za podłużną ranę na prawej ręce, zadaną przez miecz najemnika.

Ale Sokolica nie poddawała się. Odturlała się na bok, chwytając sztylet drugą dłonią. Dziewczyna podniosła się z ogniem w oczach, którego nie mogła ugasić żadna ilość krwi, ani jej własnej, ani tym bardziej jej wrogów.

Arilyn podbiegła do najbliższego najemnika i zamachnęła się z całej siły. Mężczyzna podniósł broń na tyle szybko, by zablokować cios, ale siła i prędkość uderzenia wytrąciły mu miecz z ręki. Półelfka zrobiła krok do tyłu, po czym rzuciła się do przodu, wbijając ostrze dokładnie między trzecie i czwarte żebro człowieka, prosto w serce. Następnie obróciła się lekko, wykorzystując ciało żołnierza jako zaporę między nią a kolejnym atakującym. Oparła stopę na brzuchu martwego najemnika, wyrwała z niego miecz i popchnęła pod nogi drugiego przeciwnika.

Rozpędzony mężczyzna nie zdążył wyhamować w porę, przez co miecz, który trzymał przed sobą niczym włócznię, wbił się w ciało jego towarzysza.

Arilyn trzema szybkimi krokami zaszła go od tyłu. Potężnym ciosem rozcięła mu kręgosłup, nim zdążył uwolnić swoje ostrze.

Obróciła się, trzymając w pogotowiu miecz, by stawić czoła trzeciemu napastnikowi. Ten człowiek poruszał się lekkim, wyważonym krokiem, a twarz jego wyrażała niezachwianą pewność siebie. Uśmiechnął się z wyższością, uniesionym mieczem parodiując gest powitania, który zwyczajowo rozpoczynał honorowy pojedynek.

Szlachecki syn, który został najemnikiem, pomyślała Arilyn - chce się popisać kosztem zwykłego chłopaka, który walczył tuż przed nim. Mówiąc krótko, idiota.

Arilyn syknęła z niesmakiem. Sparowała pierwszy cios szlachcica, potem kolejny, zadany od dołu, a potem serię szybkich, dźwięcznych uderzeń. Mężczyzna odpierał ataki tak często, jak je blokował. Był dobry, ale nie tak, jak mu się wydawało.

Półelfka obróciła się, markując potknięcie i opadła na jedno kolano plecami do przeciwnika. Wyglądało to jak fatalny błąd. Harfiarka czuła na sobie wyniosły uśmiech najemnika, gdy unosił miecz, by zadać śmiertelny cios.

Arilyn słuchała świstu opadającego ostrza, po czym, idealnie we właściwym momencie, podniosła wysoko księżycową klingę, by zablokować uderzenie. Skoczyła na równe nogi i odwróciła się gwałtownie, stając twarzą w twarz z przeciwnikiem i popychając zetknięte ze sobą miecze w dół i na bok. Szybkość niespodziewanego ataku spowodowała, że mężczyzna stracił równowagę. Arilyn zaś śmignęła księżycową klingą w górę, i obcinając przeciwnikowi jedno ucho. Człowiek zawył z bólu, ale tylko przez moment, ponieważ Arilyn zrobiła zwrot na lewo i zamachnęła się z całej siły mieczem. Głowa najemnika spadła na ziemię.

Arilyn kontynuowała cios, zginając prawy łokieć, nim rękojeść miecza nie oparła się całym ciężarem na prawym ramieniu. Starła się z najbliższym człowiekiem, lewą nogą robiąc w jego stronę krok, a księżycową klingę wbijając z całej siły w gardło przeciwnika. Najemnik nie zdążył nawet unieść broni. Wyjmując miecz z szyi martwego człowieka, rozejrzała się wokół, by zobaczyć, jak radzą sobie jej towarzysze.

Sytuacja nie wyglądała dobrze. Sokolica leżała na ziemi, a Fretka była atakowana z każdej strony. Elfi dowódca robił wszystko, by przedostać się do jednej z oblężonych kobiet, ale nie mógł sprostać takiej ilości przeciwników. Zresztą, nawet gdyby walczył jeden na jednego, jego kościany sztylet nie był stworzony do walki z hartowaną stalą.

Jakby w odpowiedzi nóż elfa roztrzaskał się o miecz najemnika. Elf odskoczył na bok, zwinnie i szybko, ale zbliżyło się do niego kilku ludzi i Arilyn zdała sobie sprawę, że prędzej czy później go dopadną.

Następna rzecz, którą zrobiła, była instynktowna. Uniosła wysoko zakrwawiony miecz i wykrzyknęła rozkaz do ukrytej w nim magii. - Wyjdźcie! Wszyscy!

Na wezwanie Arilyn z księżycowej klingi eksplodowała magia - biała, wirująca mgła, która podniosła się w górę niczym spieniona fala podczas sztormu. Wszyscy walczący zamarli i wpatrzyli się w ten krótki i widowiskowy pokaz. Po chwili mgła znikła, a w jej miejsce pojawiło się kilku gotowych do walki elfich wojowników, każdy uzbrojony w miecz wyglądający identycznie jak broń, która ich wezwała. Postacie ruszyły na otępiałych ludzi i bitwa rozgorzała na nowo.

Przez moment Arilyn nie była w stanie nic robić, poza patrzeniem z podziwem na przodków, którzy władali jej księżycową klingą od chwili, gdy wykuto ją w dawnym Myth Drannor.

Była tam Zoastria, mała i wyglądająca niczym widmo, najmniej materialna ze wszystkich wojowników. Na trójkątnej twarzy kobiety malowała się irytacja, gdy elfka cięła najemników mieczem, którego ciosy były tak delikatne jak powiew wiatru. Jednak wysiłki Zoastrii nie szły na marne. Ludzie uciekali w popłochu od wojownika-widma, wpadając na miecze pozostałych elfów.

Wysoki, stary elfi czarodziej z długimi, białymi włosami splecionymi w dziesiątki małych warkoczyków, trzymał przed sobą miecz zwrócony końcem do ziemi niczym laskę. Broń jaśniała błękitnym ogniem, podobnie jak oczy i końce palców wyciągniętej dłoni elfa. Iskierki oślepiającego, dziwnego światła mknęły ku najemnikom jak atakujące świetliki.

Mały, szczupły elf trzymał miecz obiema rękami, ale władał nim z tak oszałamiającą prędkością, że wyglądał jak tańczący z dwoma mieczami artysta. Herb na tabardzie, jasno upierzony ptak ulatujący z płomieni, świadczył, że jest to Feniks Księżycowy Kwiat, elf, który setki lat wcześniej nadał księżycowej klindze niezwykłą szybkość uderzenia.

Inny elf, ten z włosami jak ogień, władał mieczem, który migotał i palił się tajemniczym płomieniem. Od ostrza biło gorąco, a metal był tak czerwony, że wyglądał, jakby go właśnie wykuwano w krasnoludzkiej kuźni. Arilyn rozpoznała Ksenofora, elfa, który przyznał klindze moc odporności na płomienie. Patrzyła z podziwem, jak walczy. Jego miecz skakał i tańczył jak ogień na zmieniającym kierunek wietrze.

Była tam też wysoka, smukła kobieta, dziwnie pozbawiona barw. Cerę miała zupełnie białą, oczy i włosy w kolorze gagatu, zaś ubranie i buty ciemnoszare. W jej walce nie było jednak nic bezbarwnego. Arilyn nie widziała, by ktoś walczył z takim zacięciem.

Byli także inni - cień Arilyn i dwóch mężczyzn, jeden mały i gwałtowny, a drugi wyższy od pozostałych i złotowłosy.

Wszystko to Arilyn dostrzegła w jednej chwili, bowiem tocząca się bitwa nie pozwoliła jej na spokojne przyjrzenie się cienistym sojusznikom. Ale gdy doświadczonym wzrokiem oceniła walczących i sytuację na polu walki, instynktownie zaczęła szukać w tłumie twarzy, którą po raz ostatni widziała jako dziecko - twarzy matki, Z'beryl.

Wysoki, gruby mężczyzna zatoczył się w stronę Harfiarki, zaciskając palce na rozdartej i zakrwawionej kamizelce. Arilyn odepchnęła go na bok i popatrzyła w twarz jego zabójcy.

Serce jej zamarło, gdy zobaczyła matkę. Z'beryl była tak piękna, jak Arilyn ją zapamiętała - tak wysoka, jak córka, z tą samą mleczną cerą i nakrapianymi złotem błękitnymi oczyma. Cudowną twarz okalały jednak gęste, faliste włosy w kolorze szafirów. Była piękna, ale też straszna i ponura. To nie była Z'beryl z Evereski, kochająca matka i cierpliwa nauczycielka fechtunku. To była kobieta, którą Z'beryl kiedyś była: Amnestria, córka Zaora i Amlaruil z Evermeet, królewna elfów, bitewna czarodziejka i wojowniczka. Taką twarz pokazywała Amnestria wrogom.

Królewska elfka uniosła ociekający krwią miecz i wskazała na Arilyn. Zdumionej półelfce gest ten wydawał się złowieszczy, oskarżający. Amnestria wypowiedziała jedno słowo:

- Uważaj!

Arilyn usłyszała szczęk broni tak blisko i tak głośno, że miała wrażenie jakby dźwięk wstrząsnął jej ciałem. Instynktownie uniosła księżycową klingę i odwróciła się w stronę głosu.

Za nią stał jej własny cień, trzymając wysoko miecz i blokując cios pałasza, który pozbawiłby Arilyn głowy. Człowiek, który atakował, był przynajmniej wielkości Harfiarki i cienia razem wziętych. Szczerząc się sadystycznie, popchnął połączone ostrza w dół, zmuszając cień do padnięcia na kolana.

Półelfka odzyskała przytomność umysłu i skoczyła do ataku. Księżycowa klinga utkwiła między żebrami człowieka. Harfiarka wyrwała ją i wbiła ponownie. Cień Arilyn odrzucił na bok rękę i miecz umierającego mężczyzny, po czym odwrócił się, szukając kolejnego przeciwnika.

Arilyn wzięła głęboki, uspokajający oddech i szybko przyjrzała się bitwie. Chociaż rozumiała teraz, że cień matki chciał ją przestrzec przed zagrażającym jej z tyłu niebezpieczeństwem, nie mogła pozbyć się uczucia, że Z'beryl - nie, od teraz na zawsze to była Amnestria - była zawstydzona tym, co stało się z jej córką i mieczem. Matka Arilyn z ochotą przyjęła służbę i ofiarę, którą musieli złożyć ci, którzy władali księżycową klingą, podobnie jak wszystkie walczące w tej chwili elfy. Czy Arilyn, zaledwie półelfka, nie była godna tego zaszczytu?

Harfiarka instynktownie czuła, że to nie było dokładnie tak. Zawsze robiła dla elfów to, co musiała i tak już miało pozostać. Nawet, jeśli oznaczałoby to porzucenie marzeń o uwolnieniu się od żądań księżycowej klingi.

Z tym nowym postanowieniem, Arilyn zaczęła przedzierać się do miejsca, gdzie chwiejąc się upadła młoda Sokolica. Ale jej własne ręce wydawały jej się bezwładne i ciężkie, a księżycowa klinga odmówiła poruszania się ze zwykłą prędkością. Zbyt późno Harfiarka przypomniała sobie o ostrzeżeniu, które dał jej cień: nie może oczekiwać, że będzie w stanie wezwać magię i władać nadal księżycowym ostrzem.

Udało jej się zablokować cios w serce i odrzucić miecz napastnika na bok. Ale drugi najemnik zdołał ją ubiec - zaatakował nie mieczem, ale osłoniętą twardą rękawicą pięścią. Uderzenie trafiło Arilyn w szczękę i przewróciło ją na kolana. Wtedy właśnie zobaczyła ranę, która ostatecznie powaliła Sokolicę.

Dziewczyna leżała na boku, patrząc przed siebie jednym, groźnym okiem. Z drugiego wystawała rękojeść sztyletu.

Na moment żal ścisnął Arilyn serce, zapierając jej dech i odbierając zapał do walki. Trwało to tylko sekundę, ale i to było i tak za dużo. Na ciało Sokolicy padł cień - Arilyn spojrzała w górę i zobaczyła ostrze naciągniętej na cięciwę strzały. Ten człowiek widział, jak walczyła - najwyraźniej nie chciał próbować swoich sił, ścierając się z nią na miecze.

Nim zdążył strzelić, nad głową Arilyn przeleciał duży pocisk i pomknął w stronę łucznika. Mężczyzna zachwiał się, a strzała poszybowała wysoko i zupełnie bezładnie, nie czyniąc nikomu krzywdy. Arilyn patrzyła na wstrętną, lepką masę, która pojawiła się w miejscu głowy najemnika.

- To było całkiem niezłe - obwieścił zadowolony męski głos za jej plecami. - Kto by pomyślał, krem i bita śmietana! I wyszło lepiej pod względem rozmiaru i celności strzału! Chociaż, jeśli mam być szczery, moja droga, zaczarowana kremówka Snilloca to marny pocisk, jak na takiego nicponia. Jeśli wolno mi tak rzec, to jemu w ogóle nie należą się desery.

Ton głosu był znajomy - kulturalny i nieco leniwie brzmiący tenor - ale co ciekawe, słowa były wypowiedziane w języku elfów. Arilyn odwróciła się, patrząc z przerażeniem na przystojną, uśmiechniętą, ludzką twarz harfiarskiego wspólnika.

Od razu wiedziała, skąd wziął się w tym miejscu, chociaż wcześniej nie przeszło jej przez myśl, że coś takiego może się zdarzyć.

Każdy właściciel księżycowej klingi dodawał mieczowi moc. Dwa lata wcześniej Arilyn zrobiła to samo, usuwając pewne ograniczenia, by móc dzielić się bronią i jej magią ze swoim towarzyszem. Nigdy jednak nie podejrzewała, że czyniąc to, stworzyła cień, który łączył Danila z magicznym mieczem i skazywał go na los, który czekał też ją.

- O nie! - powiedziała rozpaczliwym szeptem. - Nie, Danilo. Tylko nie mów, że ty też!


Rozdział siedemnasty

Po kilku godzinach ciemność, która przysłaniała umysł Arilyn od czasu bitwy, zaczęła się rozjaśniać. Pod przymkniętymi powiekami tańczyły i wirowały Harfiarce jaskrawe, oślepiające, kolorowe plamy.

Półelfka jęknęła i spróbowała usiąść. Silne i łagodne dłonie położyły ją z powrotem.

- Jeszcze nie - powiedział Lisi Ogień. - Wykorzystałaś magię księżycowej klingi, by ratować Sokolicę i nas wszystkich. To bardzo cię osłabiło.

Sokolica. Pamięć wróciła niczym ostry, przerażający błysk. Arilyn odwróciła głowę, nie chcąc, by elfi przyjaciel widział rozpacz i poczucie winy, które wywołała u niej śmierć dziewczyny. Być może, gdyby nie wyczerpała swoich sił wzywając cienie, udałoby jej się przebić do Sokolicy i zdążyć ją uratować.

- Straciłaś najlepszą część bitwy - usłyszała głos Fretki, w którym pobrzmiewał jeszcze bitewny zapał. - Nigdy nie widziałam takich wojowników! Dziewięciu najlepszych z najlepszych w jednej walce! Kto mógłby oprzeć się takiej sile i czy znalazłby się ktokolwiek, kto nie ruszyłby na ich rozkaz? To był cud, który długo będę pamiętać.

- Wojownicy wrócili do miecza pod koniec bitwy - dodał Lisi Ogień. - Wszyscy, za wyjątkiem jednego - wysokiego, złotego elfa-czarodzieja, który cię tu przyniósł. Nie chce odejść bez twojego wyraźnego polecenia, albo przynajmniej rozsądnego zapewnienia, że nic ci nie grozi. Chociaż w tym wypadku, nie wiem, co można uznać za rozsądne - dodał cierpko.

Arilyn uśmiechnęła się mimowolnie. Od razu domyśliła się, kim jest naprawdę czarodziej, o którym mówi Lisi Ogień. W kilku zwięzłych słowach dziki elf nakreślił niezwykle trafny portret Danila, takiego, jakim go znała: upartego, irytującego typa, który zawsze miał swoje zdanie, niezależnie, o jaką sprawę chodziło. Z drugiej strony był też zapewne najbardziej troskliwym, wrażliwym i uzdolnionym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Oczywiście jego cień rozumiał problemy związane z objawieniem elfom swojej prawdziwej twarzy i z pewnością posiadał wystarczające umiejętności, by rzucić na siebie czar iluzji. Pomimo to Arilyn nie potrafiła opanować zdumienia wizerunkiem Danila jako złotego elfiego czarodzieja. Odegranie takiej roli nie było łatwe. Złote elfy uważane były za najpiękniejsze i najbardziej królewskie ze wszystkich. Znając dobrze Danila, Arilyn mogła się założyć, że jego cień przyjął tę rolę z typowym dla niego ekstrawaganckim rozmachem.

Te miłe rozmyślania urwały się, gdy Arilyn przypomniała sobie, co oznaczało istnienie cienia Danila i jak skończyła się bitwa, którą niedawno toczyli. Duch Danila został skazany na służbę księżycowej klindze. Sokolica nie żyła.

- Złoty czarodziej zostawił dla ciebie wiadomość - powiedziała Fretka, przerywając ponure myśli Arilyn. - Prosił, byś pamiętała o legendarnym zaklęciu, które usłyszałaś, gdy on i ty szukaliście odpowiedzi na magię twojego miecza.

Elfka zaczęła recytować słowa, które Arilyn ledwie pamiętała, słowa, które arcymag Khelben Arunsun odczytał z księżycowej klingi ponad dwa lata wcześniej:

Wywołany przez kamień,

wywołany przez stal;

Rozkazem zwierciadła siebie samego.

Lecz strzeż się ducha, który przygarnął Elfa cień.

- Prosił, by ci powiedzieć, że nie możesz wezwać znowu cienistych wojowników, nie narażając się na ogromne ryzyko - ciągnęła Fretka. - Szkoda, bo z takimi wodzami klan Wysokich Drzew mógłby stawić czoła niemal każdemu wrogowi!

- Nigdy wcześniej nie słyszałem, by elfy obawiały się walki - zadrwił szorstki, jakby znajomy głos. - Nie możecie stać się mięczakami. Jesteście na to za chudzi!

Po chwili zdumienia Arilyn skojarzyła głęboki głos z twarzą krasnoluda o krótkiej, kasztanowej brodzie i niezwykłym zapale do awantur i romansów. Ale jak to było możliwe? Gdy po raz ostatni go widziała, krasnolud pławił się w luksusach Pienistych Piasków i zmywał z siebie wspomnienia dziesięciu lat niewoli taką ilością ciepłej, pieniącej się wody i na wpół odzianych kobiet, na jaką tylko go było stać.

- Jill? - wyszeptała Arilyn. Spróbowała usiąść i otworzyć oczy, ale nie była w stanie.

- Ten sam - odparł szorstko krasnolud. - Leż teraz spokojnie. Wiercisz się bezładnie jak robak na haczyku i nic ci z tego nie wychodzi. Odpocznij. Było trochę walki, chociaż przykro rzec, że stary Kendel i ja straciliśmy najlepszą jej część.

- Kendel Leafbower - odezwał się miękki, melodyjny elfi głos. - Na twoje usługi, Pani Księżycowej Klingi.

Arilyn rozpoznała tytuł klanu księżycowych elfów. Ci, którzy nosili nazwisko Leafbower byli znani jako wojownicy i podróżnicy. Taki elf był dość niezwykłym towarzyszem dla krasnoluda.

- Skąd się tu wziąłeś, Jill? - wyszeptała.

- Cóż, to długa historia - przyznał swobodnym tonem krasnolud. - Powiedzmy, że ja i Kendel przejęliśmy na jakiś czas czyjegoś najemnika i nakłoniliśmy go, by kierował się do domu. A on przyprowadził nas tutaj - jak już mówiłem trochę zbyt późno, byśmy mogli walczyć, ale wystarczająco wcześnie, by zdążył umrzeć z tymi, których znał. Moim zdaniem, to i tak więcej, niż mu się należało.

- Kendel i ty - powtórzyła nieco zaskoczona przyjaznymi kontaktami księżycowego wojownika i krasnoluda.

- Ano. Można rzec, że ja i on jesteśmy jak dwa ramiona szczypiec - przytaknął radośnie Jill - chociaż każdy, kto by posłuchał nas po drodze, nigdy by się tego nie domyślił. Kłóciliśmy się jak bracia, kto z nas zabije najemnika i kiedy. Nie braliśmy tego do serca, ale było zabawnie! - zakończył wesoło.

- Widzę, że złoty czarodziej mówił prawdę - wtrąciła zimno Fretka. - Powiedział, że znasz tego krasnoluda. Masz dziwnych sojuszników, Arilyn Księżycowa Klingo.

- Nie wiesz, co mówisz, elfko - odparł krasnolud. - Brałem udział w większej ilości bitew, niż ty masz na koncie upadków i myślałem, że nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Ale nigdy wcześniej nie widziałem, by duch elfa przychodził na pomoc żyjącym! Czy sądzisz, że cień tej małej elfki o szafirowych włosach przyszedł za tobą ze skarbca? - zapytał Arilyn. - Na brodę Morodina, gdybyś tylko tchnęła w nią trochę życia, warto by było dla niej walczyć!

Tak, przyznała po cichu Arilyn. To było dokładnie to, co musiała zrobić. Nawet, jeśli nie może wezwać znów cienistych wojowników, jest w stanie przywrócić leśnym elfom bohatera, którego znali, takiego, za którym chętnie pójdą. Będzie musiała, jak to wyraził trafnie Jill, tchnąć życie w elfią wojowniczkę, Zoastrię. Nadszedł czas, by połączyć cień ze śpiącą postacią jej poprzedniczki.

Ale najpierw sama musi odzyskać siły.

Arilyn starała się skupić bezładne myśli. Zauważyła, że głowę ma opartą na czymś miękkim i pachnącym, przypominającym wilgotny aksamit. Na mchu. Powietrze było tu chłodne i ciężkie od magii, której nie czuła jeszcze kilkanaście dni wcześniej. To mogło tylko oznaczać, że powrócili do lasu.

- Czy przynieśliście ją do domu? - wyszeptała, mając na myśli poległą Sokolicę. Podczas pobytu w Tethirze Arilyn nauczyła się, że więzy łączące elfy i ich las były zbyt silne, by przerwała je śmierć. Zielone elfy wracały do puszczy drogami, których nie można było wyjaśnić, czy zrozumieć i bardzo chciała wiedzieć, czy Sokolica znajdzie spokój pod drzewami.

Zapanowała długie, męczące milczenie.

- Gdy tobie zabrakło sił, osłabli też cieniści wojownicy - powiedział w końcu Lisi Ogień. - Z fortecy nadeszło więcej ludzi i byliśmy zmuszeni uciekać. Musieliśmy wybierać pomiędzy żywymi a umarłymi. Nie płacz za Sokolicą: jest wolna.

* * *

Ale było inaczej.

Duch dziewczyny snuł się po polu walki. Chociaż bitwa dawno już się skończyła, elfka była oszołomiona, wściekła i zdezorientowana. Głos Arvandoru był słodki, jeszcze bardziej kuszący był rytm lasu, który słyszała, czuła i rozumiała lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.

Jednak dziewczyna nie mogła odpowiedzieć na żadne wołanie. Zbyt wcześnie wydarto ją życiu, a chociaż nie było ono zawsze dla niej łatwe czy szczęśliwe, nie była gotowa, by je porzucić.

Dlatego kapłan Loviatar miał łatwe zadanie, szukając błądzącego ducha elfki. Niewidzialna ręka pochwyciła dziewczynę i wciągnęła ją do ponurej, szarej przestrzeni.

Nieokiełznany duch Sokolicy zaczął buntować się przeciw temu uprowadzeniu, ale zakuto ją w kajdany, których nie zdołała zerwać nawet jej silna wola. Istota, która ją zniewoliła była potężna i bardzo zła - zimna, perwersyjna dusza, która upajała się widokiem ran porzuconego ciała elfki i szalonego strachu uwięzionego ducha. Ohydna dusza tej istoty - człowieka i kapłana - była tym bardziej przerażająca, że cechowała ją wyjątkowa gorliwość.

- Musisz mi odpowiedzieć na moje pytania - zażądał głos w języku, którego Sokolica nigdy wcześniej nie słyszała, ale który, o dziwo, rozumiała. - Przyjrzyj się sinej bliźnie tego człowieka. Kim jest elf, który nosi ten znak?

Sokolica nie miała zamiaru udzielić odpowiedzi, ale kapłan wydarł ją z jej umysłu.

- Lisi Ogień, Elmanesse z klanu Wysokie Drzewa - powiedział głośno głos kapłana. - Gdzie mieszka ten elf?

Elfie dziecko znowu odmówiło współpracy, ale to nie miało znaczenia. Sekrety ukrytej siedziby ulatywały z niej. Nie mogła nad tym panować, podobnie jak nie potrafiłaby powstrzymać wiatru czy deszczu.

I tak to wyglądało, dopóki mroczny kapłan nie zrezygnował z więzienia i dręczenia ducha dziewczyny. W końcu przestał. Sokolica wyrwała się i odleciała jak najdalej od okrutnych tortur człowieka. Nic, co elfka dotąd przeżyła, nie naznaczyło i nie zraniło jej głębiej niż zniewolenie jej duszy i wydarcie tajemnic jej plemienia. Ale chociaż była nieprzytomna i na wpół oszalała, obrała dobry kurs na elfi las i dom.

Tam niegdyś znalazła ukojenie. Może z czasem odnajdzie je znowu.

* * *

Znalezienie agenta Rycerzy Tarczy nie było trudną sprawą, pod warunkiem, że wiedziało się, jak i gdzie ich szukać. Hasheth podejrzewał, że wiele mógłby się dowiedzieć w jednym z sekretnych zazesspurskich kantorów.

W Tethyrze funkcjonował niezwykle dochodowy, lecz nielegalny handel różnego rodzaju monetami. W całym kraju używano kilkunastu ich rodzajów. Wiele większych miast, a nawet niektóre z potężniejszych gildii, czy arystokratycznych rodzin biły własną monetę. Ich wartość wahała się zależnie od sytuacji. Spekulowanie, jak stać będzie w najbliższym czasie dana waluta oraz odpowiednie nią obracanie było w Tethyrze rozwijającym się stale interesem.

Większość kupców i rządzących przekonywało, że te monety praktycznie się niczym nie różnią. W miastach, których pieniądz był wyżej ceniony, zazwyczaj płacono wyższe pensje, ale też ustalano wyższe ceny, niż tam, gdzie obracano słabszym. W końcu, jak twierdzono, wartość tych monet w przeliczeniu na towary była taka sama w całym Tethyrze i sąsiadujących z nim krajach. Było to poniekąd prawdziwe, ale taka argumentacja pomijała prosty i raczej oczywisty fakt, który rozumieli tylko nieliczni właściciele kantorów.

Wiele z tych monet, chociaż miało inną wartość i inną siłę nabywczą, zawierało mniej więcej identyczną ilość złota.

Dlatego sakiewka ze stoma zazesspurskimi guldenami, chociaż miała ponad dwukrotnie większą wartość niż ta sama ilość pieniędzy bitych w Saradush, ważyła prawie tyle samo. W Zazesspurze były dwa, a może trzy kantory, które kupowały gorsze monety, by przetopić je na lepsze. Usługi tych przedsiębiorczych osobników były bardzo użyteczne, gdy ktoś chciał zmienić charakter swojego majątku. Chodziło tu przede wszystkim o pieniądz prywatny, kradziony czy darowany, który trudno było wydać. Czasem też posiadanie takich monet mogło okazać się zgubne.

Rycerze Tarczy często przykazywali, by na powiekach ludzi zabitych przez ich agentów kłaść złote monety. Pozbycie się takich pieniędzy było tak trudne, że żebracy i złodzieje mijali takiego trupa z daleka i nie ruszali skarbu, bojąc się zemsty ze strony Rycerzy. Byli jednak ludzie, którzy gromadzili takie pieniądze i używali ich do skomplikowanego systemu wymiany. Dla zabójcy, czy najemnika zbiór monet Rycerzy był znakiem prestiżu, który przynosił nowe, dochodowe zlecenia. Taka waluta mogła być również przyznana jako dowód uznania albo jako nagroda za informację posiadającą wartość znacznie większą od złota zawartego w jednej monecie. Jednak od czasu do czasu zabójcy mieli poważniejsze wydatki, potrzebowali na przykład zmienić tożsamość lub szybko udać się do innego miasta, które zmuszały ich do przetopienia takiej waluty na bardziej powszechnie używaną.

Podczas pobytu w siedzibie gildii zabójców Hasheth poznał imię kobiety, która świadczyła takie usługi. Udał się do niej teraz, jadąc na jednym ze swoich gorszych koni, by nie zwracać na siebie zbytniej uwagi w handlowej dzielnicy miasta.

Warsztat, którego szukał, z niewyjaśnionych przyczyn nazwany Wesołą Kuźnią, był podłym miejscem, gdzie wymieniano zdarte końskie podkowy i przyczepiano na nowo odłamane zęby wideł. Jedyny właściciel i zarazem rzemieślnik nie pasował zupełnie do obrazu, który mógłby sugerować szyld. Melissa Górniczy Szyb była niską, przysadzistą kobietą, której brakowało zarówno fizycznego piękna, jak i dobrych manier. Była pół-, a może nawet ćwierćkrasnoludką, ale figurę miała tak potężną i silnie umięśnioną jak każdy pełnej krwi krasnoludzki kowal. Rysy jej twarzy przywodziły na myśl wysuszone jabłko, siwiejące brązowe włosy zaczesane miała w tył w ścisły kok. Nazwanie zaś bezkształtną powykrzywianej, obfitej sylwetki, która naciągała szwy wełnianej, brązowej sukienki, było dowodem wyjątkowej litości.

W tym momencie grube, silne ręce kobiety były odkryte do łokci i zaczerwienione od gorąca i wysiłku przy pompowaniu miechów, podsycających i rozniecających buchający ogień.

Gdy Hasheth wszedł, Melissa spojrzała do góry, obejrzała go szybko od stóp do głów i prychnęła.

- Chciałbym sprzedać trochę monet - powiedział, kładąc skórzaną sakiewkę na niskim stole na kozłach, zawalonym młotkami i szczypcami.

- Za co? - zapytała szorstko. - Twój koń zgubił podkowę?

Hasheth spodziewał się takiej odpowiedzi. Melissa sprzedawała swoje wyjątkowe umiejętności tylko wybranym. Krasnoludka była w stanie załatwić skomplikowane, tajne interesy i wykonać niezwykle dokładne fałszywe monety, ale gdyby dowiedziało się o tym zbyt wiele osób, musiałaby poświęcić zbyt wiele czasu i sił na pilnowanie bogactwa ukrytego w murach i piwnicach jej skromnego domu i sklepu.

Ale Hasheth miał pewne rekomendacje. Wyjął z rękawa piaskową szarfę i położył ją obok sakiewki.

- Chciałbym wymienić zwykłe amnijskie dantery na inne monety - powiedział. - I nie chodzi mi o coś tak pospolitego jak guldeny czy moleany. Zapłacę podwójną cenę za każdą monetę ze znakiem Rycerzy Tarczy.

Melissa wybuchła zgryźliwym śmiechem. Przypominała przy tym rozgniewanego smoka, który przymierzał się, by wypuścić kłąb dymu.

- Szukasz Rycerzy? Biedaczysko! Za trzy dni oni zaczną szukać ciebie!

Hashethowi zależało jednak na zdobyciu kontaktu przed zapadnięciem zmroku.

- Czy masz jakąś taką monetę?

- Kilka - przyznała, rzucając baczne spojrzenia na mężczyznę i oceniając wagę i wartość jego sakiewki. - Ale to będzie cię kosztowało cztery razy więcej niż ich rynkowa cena.

- Powiedziałem dwa. To zupełnie wystarczy.

- Wystarczy? Pierścień na twoim małym palcu jest wart więcej amnijskich danterów niż mógłbyś pomieścić w tej sakiewce, a ja tu muszę wegetować w tej żałosnej budzie! Sądzisz, że to w porządku? Zapłacisz mi trzykrotną cenę.

- Dam dwa i pół.

- Dobrze - powiedziała i plunęła do ognia. Hasheth nie był pewien, czy ten gest miał przypieczętować interes, czy okazać pogardę, ale udał, że go nie zauważył.

Melissa przecisnęła się obok niego i znikła na zapleczu. Wróciła niemal natychmiast i rzuciła na stół dwie duże złote monety.

- Masz szczęście. Jutro rano miałam przetopić je na moleany.

Hasheth podniósł pierwszy pieniądz i przyjrzał się umieszczonym na nim znakom. Była to bez wątpienia moneta Rycerzy, ale nie potrafił przypisać jej do żadnej konkretnej osoby. Druga dostarczała trochę więcej informacji.

- To mi wystarczy. W sakiewce znajdziesz nieco więcej, niż dwu i półkrotną wartość tych monet.

Krasnoludka wysypała dantery Hashetha na stół. Przeliczyła je dwa razy, po czym skinęła głową.

- Dobrze się robi interesy z tobą, chłopcze, ale jeśli mam być szczera, to podejrzewam, że to ostatni raz. Niezależnie, czy jesteś początkującym zabójcą czy nie, równie dobrze mógłbyś włożyć sobie w spodnie ognistą kulę, jak podróżować z tymi monetami w kieszeni. Już tu nie wrócisz.

- Dziękuję ci za troskę - powiedział lodowatym tonem. - Będę pamiętał, by o tobie wspomnieć, gdy ktoś będzie mi robił kłopoty z powodu tych pieniędzy.

Melissa prychnęła, ponieważ groźby młodzieńca były zwykłą przechwałką i obydwoje o tym wiedzieli. Krasnoludka miała klientów, w których interesie leżała ochrona jej prywatności. Ktokolwiek spróbowałby ją zdradzić, skończyłby jako nacięcie na mieczu zabójcy albo znaleziono by go z dużymi złotymi monetami na powiekach, bardzo podobnymi do tych, które Hasheth wrzucił do torby.

Hasheth wyszedł z kuźni, odebrał konia i ruszył pędem do stajni. Zamierzał wziąć bardziej odpowiedniego wierzchowca, a potem złożyć wizytę człowiekowi, którego monetę kupił.

Ale wcześniej musi wymyślić sobie jakiś pretekst. Jako uczeń lorda Hhune'a łatwo mógł uzyskać audiencję. Najpierw jednak Hasheth chciał opracować jakiś sposób na wejście do organizacji Rycerzy, coś, czym zasłuży sobie na członkostwo w tej uprzywilejowanej i potężnej grupie.

Harfiarze generalnie działali sprawnie i nie można im było wiele zarzucić. Nigdy też nie brakowało im pieniędzy, gdy ich potrzebowali, ale, jak miał okazję zaobserwować, większość ich agentów nie była zainteresowana gromadzeniem bogactw i władzy. To powodowało, że Rycerze Tarczy byli organizacją znacznie lepiej pasującą do jego ambicji. Hasheth był zdeterminowany, by znaleźć do nich dojście i uważał, że jest to doskonały interes bez względu na cenę, którą przyszłoby mu zapłacić.


Rozdział osiemnasty

Minęły prawie dwa dni. Elfy nie mogły się nadziwić Kendelowi Leafbowerowi, bowiem księżycowy elf nabył sporo leśnych umiejętności podczas swojego czterystuletniego życia. Poruszał się prawie tak cicho jak mieszkańcy Wysokich Drzew i polował, dostarczając pożywienia tym, którzy pozostali w obozie, by opiekować się księżycową wojowniczką.

Jill przez większość czasu zajmował się drażnieniem Fretki, co wprawiało w zdumienie Arilyn i Lisiego Ognia. Szybko stało się jasne dla wszystkich, oprócz zielonej elfki, że krasnolud otwarcie z nią flirtuje. Namiętne zaloty Jilla przywodziły Harfiarce na myśl pytanie, które zadawała sobie, gdy widziała wiejskiego psa, próbującego dogonić ciągnięty przez konie wóz: co zrobi, gdy przez przypadek mu się uda?

W błyszczących oczach Lisiego Ognia widziała to samo pytanie. Ale obok rozbawienia mogła w nich także wyczytać wspomnienie chwil, które spędzili razem. To czyniło czekające ją zadanie jeszcze trudniejszym, ale jednocześnie utwierdzało w powziętym postanowieniu. Lisi Ogień był jej drogi - zrobi, co będzie konieczne dla niego i dla jego ludu.

Tak, więc, gdy Arilyn poczuła się na tyle silna, by podróżować, ogłosiła swój plan powrotu do Zazesspuru.

- To był twój pomysł - odparła, gdy Lisi Ogień próbował jej to wybić z głowy. - To ty wspomniałeś, że Bunlap i jego najemnicy są sprawą, którą powinni zająć się ludzie. Pozwól mi wytropić, kto trzyma smycz tego psa, by mogli się nim zająć jego rodacy.

- Idę z tobą - oświadczyła Fretka, patrząc wyzywająco na półelfkę.

Ale Arilyn nie zamierzała oponować. Do tego, co planowała, potrzebne były dwie osoby. Była też pewna, że Fretka poprze ją z entuzjazmem, gdy dowie się, o co chodzi.

Zamierzała sprowadzić Soorę Theę z powrotem do dzikich elfów.

Jill zdołał już jednak domyślić się jej zamiarów.

- Chyba nie chcesz wracać do tego różowego więzienia, co? Planujesz przynieść tu tę śpiącą elfkę? Boję się, że mam rację - dodał z niechęcią. - Widzę to w twoich oczach. Mnie jednak nie bierz pod uwagę. Ja nie zamierzam tam się pchać.

- Nigdy bym ciebie o to nie prosiła - powiedziała łagodnie Arilyn. - Spędziłeś w tym pałacu dziesięć lat. To wystarczy.

- Myślisz, że jestem ci coś winien, ponieważ wyciągnęłaś mnie z pułapki - krasnolud nie przerwał gadania, jakby nie słyszał jej słów. - Ty i ta chuda kobieta nie dacie rady pokonać straży i nie możecie taszczyć same we dwie tej małej śpiącej kobietki z powrotem do lasu. Nie chcę oczywiście wypowiadać się w imieniu Kendela, ale...

- Ja też idę - powiedział cicho księżycowy elf.

- A czy ja kiedykolwiek mówiłem, że się wybieram? - zrzędził Jill. - Ale skoro ten cholerny elf się w to pakuje, sądzę, że powinienem iść z nim i mieć na niego oko. Ten typ ma wyjątkową skłonność do wdawania się w bójki, nie zastanawiając się nad tym, czy ma w nich jakieś szanse!

- Będzie mi miło mieć za towarzyszy was obydwóch - powiedziała Arilyn. - Nie będziecie musieli wchodzić do pałacu. Lepiej będzie, jak poczekacie na nas na zewnątrz i popilnujecie koni.

- Koni! Jak dotąd jeździłem tylko na osiołku i niech stanę się jednogłowym ettinem, jeśli zamienię go na jednego z tych długonogich sianożerców - powiedział ponuro Jill.

- W takim razie powinniśmy wyruszyć od razu - zauważyła Fretka, nie rozumiejąc, że za zrzędliwym gadaniem krasnoluda kryją się zwykłe przechwałki.

Jednak pod wpływem nalegań Lisiego Ognia, Arilyn zgodziła się poczekać do rana. Rozbili obóz, by odpocząć przed czekającą ich podróżą. Jill chrapał rozkosznie, a praktycznie nastawieni do życia Kendel i Fretka pogrążyli się w zadumie. Ale Arilyn widziała, że zwykle pogodny Lisi Ogień wydawał się niespokojny i czymś zaprzątnięty. Gdy pierwsze migoczące lampki świetlików obwieściły nadejście nocy, poprosił Arilyn, by poszła z nim na spacer.

- Mój lud czeka wiele walk - powiedział posępnie. - W lesie jestem dobrym wodzem. Elmanesse od wielu lat nie muszą martwić się najazdami innych plemion, a nawet orki trzymają się z dala od naszych terytoriów łowieckich. Ale te nowe kłopoty mnie przerastają. Jesteś tu potrzebna. Wracaj do nas szybko.

- To potrwa kilka dni, nie dłużej - obiecała. - Są jednak rzeczy, które muszę zrobić, a które przeprowadzić da się tylko w mieście. Tak jak powiedziałam wcześniej, musimy dowiedzieć się, dlaczego Bunlap robi to, co robi. Mam kontakty w Zazesspurze. Rozwiążę ten problem.

- Wierzę, że ci się uda. Dobrze nam się współpracuje, mi i tobie.

Nagle Lisi Ogień stanął i spojrzał na półelfkę, biorąc jej dłonie w swoje.

- Jest coś, co muszę powiedzieć, nim odejdziesz. Dobrze nam jest razem, ale chciałbym uczynić nasz związek głębszym. O ile więcej moglibyśmy osiągnąć, gdybyśmy potrafili rozmawiać ze sobą w myślach, przeczuwać zamiary i plany drugiej osoby bez użycia słów? Ustanówmy między sobą empatyczną więź, a gdy powrócisz z miasta, zostań ze mną na zawsze w lesie!

Arilyn patrzyła na elfa zbyt oszołomiona, by móc się odezwać. Empatyczna więź była najbardziej intymnym związkiem łączącym dwa elfy, takim, który trwa przez całe życie. Była to rzadka rzecz nawet pomiędzy elfami i nigdy nie słyszano, by człowiek mógł mieć w niej udział. Harfiarka nie była nawet pewna, czy ona, jako półelfka, byłaby w stanie coś takiego zrobić.

I ku swojemu zdumieniu, Arilyn zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie chce spróbować. Lisi Ogień był szlachetnym elfem i posiadał wiele cech, które Harfiarka podziwiała. Był także dobrym i prawdziwym przyjacielem i bardzo jej na nim zależało. Ale chociaż go kochała, pomysł wejścia z nim w tak bliskie relacje wydawał jej się zły. Nie była w stanie. Lisi Ogień był wszystkim, co Arilyn myślała, że jest jej potrzebne, ale z jakiegoś powodu to nie wystarczało.

Nie potrafiła jednak znaleźć odpowiednio delikatnych słów, by wyjaśnić to elfowi. Jedyny sposób odpowiedzi, jaki przyszedł jej do głowy, był znacznie mniej elegancki. Tak, więc Arilyn przygotowała się, by zrobić to, co zrobiłoby wiele innych przyzwoitych kobiet w podobnej sytuacji: skłamać w żywe oczy.

- Sprawiasz mi większy zaszczyt, niż się domyślasz - zaczęła słowami, które mogła wypowiedzieć zupełnie szczerze. - Podziwiam twoje oddanie dla twojego ludu. I masz rację. Bylibyśmy znacznie lepszymi dowódcami, gdybyśmy rozumieli się bez słów.

- Nie myśl, że proponuję ci to tylko ze względu na moje plemię - powiedział z niewielkim uśmiechem Lisi Ogień. - To nie jest z mojej strony żadne poświęcenie.

- Ani dla mnie - powiedziała mu. - Ale nie mogę. Ja... ja związałam już się z innym.

Lisi Ogień patrzył na nią przez dłuższą chwilę.

- Ale jak to możliwe? Do śródlecia byłaś jeszcze panną!

- No dobrze, ale co na przykład z bliźniętami? - odparła. - Tworzą między sobą więź od dziecka. Jest wiele sposobów na ustanawianie związków. Chociaż to, co stało się w śródlecie będzie zawsze dla mnie bardzo cenne, są w życiu też inne rzeczy równie warte dzielenia z drugą osobą.

W oczach elfa powoli zaczęło pojawiać się zrozumienie.

- Rozumiem. Wybacz - wyszeptał.

Położyła mu dłoń na ramieniu.

- Nie ma nic do wybaczania. Mogę ci tylko podziękować za honor, jaki mi wyświadczyłeś.

Skinął i położył swoją rękę na jej dłoni, przyjmując z szacunkiem jej decyzję.

- Jest późno i ranek zbliża się prędko. Musisz odpocząć przed podróżą - powiedział.

Powrócili do miejsca, gdzie Kendel i Fretka odpoczywali w zadumie. Ale Arilyn nie spała, ani też Lisi Ogień nie zdołał zakosztować niezwykłego odpoczynku elfów.

* * *

Dwie elfki i ich dziwna eskorta podróżowali na wschód wzdłuż granicy lasu. Była to dłuższa droga, ale przed wyjechaniem na otwartą przestrzeń Arilyn chciała oddalić się najbardziej jak to możliwe od twierdzy Bunlapa. Pierwszego dnia szli na piechotę. Potem Arilyn w przebraniu chłopaka wślizgnęła się do wioski i wymieniła część jej zapasowych pieniędzy na trzy silne konie i osła dla Jilla.

Ruszyli szybko przez pogórze, kierując się do ukrytej jaskini Tinkersdama. Czekające ich zadanie pasowało idealnie do niezwykłych talentów ekscentrycznego alchemika. Minęły czasy, gdy chodziło o subtelność i finezję. Teraz przyszła pora, na co innego.

Poganiali wierzchowce tak prędko, jak tylko Arilyn miała odwagę, a Fretka pozwalała. Przed wejściem do jaskini Tinkersdama stanęli o północy. Arilyn przeprowadziła ich przez zasłonę z sosen, a następnie przez ciąg korytarzy.

Tinkersdam nie spał i zajmował się pracą. Arilyn zresztą spodziewała się, że tak będzie. Alchemik nie miał wiele szacunku dla podziału czasu na jakiekolwiek pory. Tutaj, w jaskini ukrytej głęboko w skałach, gdzie nie docierało światło słoneczne, nie musiał przejmować się istnieniem nocy i dnia.

Gdy czworo podróżnych weszło do domu alchemika, zobaczyli go leżącego na plecach pod ogromnym, drewnianym urządzeniem, o rozmiarach i wyglądzie wozu. Pulchne, krzywe nogi Tinkersdama wystawały spod machiny, a stopy znajdowały się niebezpiecznie blisko wrzącego kociołka.

Arilyn automatycznie chciała odsunąć zagrażający mu garnek, ale szybko zdała sobie sprawę z dwóch rzeczy: chociaż Tinkersdam wyglądał na pochłoniętego pracą, zawsze był świadom, co dzieje się wokół niego. Było mniej prawdopodobne, że kopnie kociołek, niż to, że niziołek przegapi obiad. Po drugie, nie było widać żadnej konkretnej przyczyny, dla której zawartość garnka wrzała. Naczynie wisiało na trójnogu nad gołą, kamienną podłogą jaskini. Nie było pod nim ognia, ani nawet sterty żarzących się węgli. A zatem, niezależnie od tego, co znajdowało się w kociołku, lepiej było tego nie ruszać.

- A więc wróciłaś - ogłosił Tinkersdam, nie zadając sobie trudu, by wyjść spod swojego nowego wynalazku. - Widzę też, że przyprowadziłaś przyjaciół.

Półelfka pochyliła się i popatrzyła na alchemika, który pracowicie łączył ze sobą dziwną plątaninę rurek i flakoników. Arilyn wolała się nie zastanawiać, jakiej wybuchowej materii alchemik zamierza użyć, by ruszyć z miejsca ten dziwny powóz.

- Mam dla ciebie zadanie - powiedziała.

- Jak widzisz, mam teraz, co robić - zauważył Tinkersdam.

Arilyn miała ochotę opowiedzieć mu o niezwykłej wadze i pilności czekającej ich misji, o wpływie, jaki to będzie mieć na elfy, o, desperackich próbach uwolnienia harfiarskiego wspólnika, a może i jej samej, od służby, której wymaga od niej miecz, który nosi. Wiedziała jednak, że żaden z tych argumentów nie zrobi na alchemiku wrażenia.

- Co powiesz o wysadzeniu w powietrze pałacu? - zapytała niedbale Arilyn.

Tinkersdam spojrzał na nią w końcu z wyrazem nadziei i niedowierzania na twarzy.

- Co powiem? Chodzi ci o to, której z metod zdecydowałbym się użyć?

- Prawie - zgodziła się oschle Arilyn. - Możesz użyć, jakiego chcesz sposobu, ale eksplozja musi być tak duża, by ludzie w pałacu wpadli w panikę. Wybuch musi zacząć się w środku budynku i nastąpić na tyle szybko, by straż miejska, lub cokolwiek, co ją w Zazesspurze zastępuje, nie zdążyła się zorientować.

Alchemik wyskoczył spod wozu, podniósł się prędko i zakrzątnął wokół stolika. Mamrocząc coś ciągle pod nosem, zaczął w wielkim pośpiechu wrzucać dziwnie pachnące proszki i wlewać zawartość różnych flakoników do wielkiego rondla.

- Od lat chciałem to przetestować - powiedział radośnie, mieszając szybko, jak gosposia szykująca krem do tortu. - Przeprowadziłem oczywiście jeden czy dwa małe testy, ale nic poważnego.

- Ten dom, który obróciłeś w gruzy w Suzail, czy to przypadkiem nie była jedna z tych prób? - zapytała ostrożnie Arilyn.

- O tak, rzeczywiście. Nie mogę się doczekać, aż przekonam się, jak zachowa się to w miejscu bardziej przestronnym i w dłuższym czasie. Jaki pałac niszczymy, jeśli wolno spytać?

- Dom Abruma Assante.

- Mistrza zabójców? - zapytała Fretka, odzywając się po raz pierwszy od chwili, gdy weszli do jaskini. - Czy ty całkiem oszalałaś?

Arilyn zwróciła się do patrzącej z niedowierzaniem elfki:

- Assante ma coś, czego potrzebujemy. Pamiętasz historię o Soorze Thei, którą opowiadałaś, legendę o bohaterze, który powróci? To właśnie się stanie, ale najpierw musimy wydostać ją z miejsca, gdzie spoczywa jej ciało - ze skarbca Assante.

W oczach elfki zapalił się płomyk nadziei, po czym zgasł na wspomnienie bluźnierstwa, którego dopuścił się krasnolud.

- A więc o tym rozprawiał w tak idiotyczny sposób Jill? Jak on mógł ją nazwać małą niebieskowłosą kobietką! Oczywiście, że ci pomogę! Ale mówiłaś, że eksplozja ma zacząć się wewnątrz kompleksu. Jak to możliwe? Niedostępność tego pałacu jest niemal przysłowiowa!

Arilyn szybko nakreśliła historię swojej poprzedniej misji i opisała wypełniony wodą tunel, który będą musiały przepłynąć, by dostać się do środka.

- Ale nie możemy wynieść jej stamtąd tą samą drogą. Będziemy musiały wyjść frontowymi drzwiami. Jedyny zaś sposób, by tego dokonać, to wywołać dostatecznie dużo zamieszania, by Assante był przekonany, że musi użyć tunelu ewakuacyjnego. Będziemy tam na niego czekać i zmusimy, by wyprowadził nas bezpiecznie z terenu posiadłości.

- A potem umrze - dodała Fretka. - Nie wyobrażam sobie innego człowieka, który byłby bardziej niebezpieczny, gdyby miał do kogoś pretensje. Nawet w Tethirze spoglądałabym, co chwilę za siebie, by sprawdzić, czy nikt za mną nie idzie! Ale co potem? Jak dostarczymy śpiącą bohaterkę do lasu?

- Na szczęście - powiedziała krótko Arilyn - mam przyjaciela w gildii morskiej. Pomoże nam to zorganizować.

- Proszę bardzo - powiedział alchemik, wręczając każdej z elfek małą miseczkę. Arilyn przyjrzała się tej, którą trzymała w ręku. Wyglądała na zrobioną z doskonałej porcelany Shou. Wokół brzegu miała wymalowany wzór z ziejących ogniem wężowych smoków. Wypełniała ją przezroczysta, woskowa substancja, nadal trochę miękka, z której wystawał bawełniany knot. Na dnie miseczki znajdowała się warstwa różnokolorowych kryształów.

- Wygląda jak świeczka - powiedziała z podziwem Arilyn. - Ile czasu się pali?

Tinkersdam wzruszył ramionami.

- Godzinę. Może ciut mniej. Pamiętajcie tylko, by oddalić się w porę. Ustawcie miseczki tak, by smok w kolorze fuksji - to ten z boku, widzisz? - był skierowany w stronę, która ma ulec największemu zniszczeniu.

- Pałac Assante jest zbudowany z halruaańskiego marmuru, ściany mają dobrą stopę szerokości. Czy jesteś pewien, że to nam wystarczy?

Twarz alchemika przybrała naburmuszony, zirytowany wyraz.

- Pięć takich świec zniszczyłoby większą część miasta! Dlaczego tak się dzieje, że ignoranci i nieuki uważają zazwyczaj, że to, co halruaańskie jest najtrwalsze i najlepsze na świecie? To skandal!

Arilyn przyszła do głowy myśl, którą w mniej rozpaczliwej sytuacji odrzuciłaby jako szaloną. Rywalizacja pomiędzy lantańskimi kapłanami Gonda a rzemieślnikami z Halruaa była legendarna.

- Jak halruaański czarodziej przygotowałby twierdzę do obrony? - spytała.

- Źle - odparł Tinkersdam z wyższością w głosie. - Rzemieślnik może poradziłby sobie nieco lepiej, ale i tak fatalnie!

- Potrafiłbyś przewidzieć takie zasadzki i unieszkodliwić je? Oczywiście, że tak - powiedziała szybko Arilyn. - A zatem nasz plan będzie następujący. Nasza czwórka musi udać się do Zazesspuru, by zająć się pałacem Assante. Potem tu wrócimy i zabierzemy cię na bitwę. Czy mógłbyś do tego czasu się przygotować?

- Tak sądzę - powiedział nieobecnym głosem alchemik, skupiając się znów na drewnianym wozie. - Moglibyście przywieźć mi trochę rzeczy z miasta. Trochę węgla, trochę sproszkowanej siarki, sporą torbę ałunu i słój marynowanych śledzi. Czasem trzeba coś przekąsić, sami rozumiecie - dodał dla wyjaśnienia.

Arilyn stłumiła uśmiech i ruszyła do wyjścia z jaskini. Skoro Tinkersdam chciał śledzi, zadba o to, by Harfiarze i Amlaruil kupili mu własną flotę kutrów! Oczywiście, jeśli ktokolwiek przetrwa czekającą ich teraz misję.

* * *

Wczesnym rankiem dotarli już do Zazesspuru. Jill i Kendel zaszyli się w tej części miasta, gdzie nieludzie nie zwracali na siebie uwagi. Dwie elfki ruszyły do domu Hashetha. Jeszcze przed wjazdem do miasta Fretka zatrzymała się i włożyła przebranie, które nosiła wśród ludzi. Z jakiegoś powodu w makijażu, biżuterii i jedwabnym stroju Fretka wyglądała nawet bardziej dziko i złowieszczo od elfiego myśliwego i wojownika, którym naprawdę była.

- Kim jest twój przyjaciel? - zapytała cicho zielona elfka, gdy przechadzały się szerokimi ulicami. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak dwie eleganckie damy, który wyszły na poranny spacer.

- Hasheth. Syn paszy Balika.

- No, no. Harfiarze plotą sieć z wielu nitek - powiedziała z uznaniem Fretka. - Ale ja go widziałam. Jest bardzo młody, prawda? To jeszcze chłopak.

- Nie jest też tak właściwie przyjacielem - powiedziała Arilyn, uśmiechając się smutno. - Ale ma dostęp do wielu informacji i część z nich przekazuje. Zdradza też talent do intryg, który może okazać się przydatny.

Otwarła bramę do małej marmurowej willi i przeszła przez niewielki ogród, który znajdował się przed nią. W drzwiach przywitał ich jeden odziany w liberię sługa, a drugi zaprowadził je grzecznie do salonu i zapewnił, że młody pan niedawno wstał, ale wkrótce do nich zejdzie. Wszystko wskazywało na to, jak zauważyła Arilyn, że Hashethowi wiodło się coraz lepiej.

Po kilku chwilach przyłączył się do nich młody książę. Przywitał się z Arilyn ukłonem i rzucił pełne uznania spojrzenie na odzianą w jedwabie Fretkę.

- Twoja misja na wschodzie zakończona? Ta wizyta ma na celu, jak tuszę, uczczenie odniesionego sukcesu?

- Niezupełnie. Potrzebujemy trochę informacji. Ale najpierw opowiedz, jak ci się wiedzie u Hhune'a?

- Zupełnie dobrze - powiedział z zadowoleniem Hasheth. - Lord jest ambitnym człowiekiem, który ma niezwykle śmiałe plany.

- Pamiętaj tylko, że jednym z nich była próba obalenia twojego ojca - powiedziała Arilyn, mając nadzieję, że powstrzyma nieco zachwyt młodzieńca nad Hhunem. Z tego, co o nim wiedziała, lord nie był wart takiego uwielbienia.

- Będę pamiętał i miał się na baczności - powiedział pojednawczo. - Powiedz mi tylko, co chcesz wiedzieć, a ja postaram się znaleźć potrzebne informacje.

- Muszę wiedzieć wszystko, co się da o człowieku zwanym Bunlapem. Ma fortecę nad północnym dopływem Sulduskoonu.

- Imię jest mi znane - powiedział z satysfakcją Hasheth, zadowolony, że jest w czymś lepszy od Harfiarki. - Jest kapitanem najemników pochodzącym z Północy. Jego usługi są wysoko cenione. Posiada dobrze wyszkolonych ludzi, całkowicie wobec siebie lojalnych. Lord Hhune czasem go zatrudnia jako ochronę dla siebie lub karawan.

- Co ten Bunlap robi w Lesie Tethir?

- Tego nie mogę ci powiedzieć. Jego zadanie nie dotyczy samego lasu. Ma strzec obozu drwali przed napadami.

Fretka skoczyła na równe nogi, jakby wystrzelono ją z balisty.

- Obozu drwali? Gdzie to jest?

- Tak naprawdę to nie wiem. Według papierów drewno pochodzi z Południa.

Elfka zatrzęsła się z gniewu i czegoś jeszcze poważniejszego niż złość.

- Chcę zobaczyć coś, co zostało wykonane z tego drewna! Natychmiast!

Hasheth nachmurzył się, nie był, bowiem przyzwyczajony, by ktoś zwracał się do niego w ten sposób. Ale Arilyn skinęła głową i młodzieniec wyszedł z pokoju. Wrócił trzymając wypolerowane drewniane koło o średnicy jakiś trzech stóp, które najwyraźniej miało służyć za blat małego stolika do gier. Położył je na podłodze i spojrzał pytająco na Fretkę.

Kobieta nie zwróciła na niego uwagi. Wydała z siebie krótki, stłumiony okrzyk i padła na kolana obok drewnianego koła. Palcami badała wąskie pierścienie, skupiając się na wzorze pokrywającym powierzchnię blatu. W końcu podniosła ponury i wściekły wzrok na Arilyn.

- To drzewo było już stare, gdy wzgórza Tethyru zamieszkiwały tylko wilki i dzikie owce! Na Południu jest niewiele takich roślin. Musiano je wyciąć w lesie elfów!

W pokoju zapadło głuche milczenie

- Nie jestem ekspertem w miejscowym prawie, ale wiem, że jest to całkowicie nielegalne - powiedziała Arilyn. - Dlaczego Hhune miałby podejmować takie ryzyko?

- A może on nie wie, skąd pochodzi drewno - zasugerował prędko Hasheth.

- Wątpię. Cóż Fretko, nietrudno zgadnąć, kto będzie twoim następnym celem - powiedziała Arilyn ponuro.

- Hhune - zgodziła się elfia zabójczym.

- Ale najpierw potrzebne nam są twoje umiejętności organizatora - powiedziała Arilyn, zwracając się do zdenerwowanego młodzieńca. Opisała mu czekające ich zadanie i rzeczy, których od niego potrzebują. Hasheth zgodził się na wszystko, ale jego odpowiedzi były machinalne, co wzbudziło nieufność Arilyn.

Gdy planowanie zostało zakończone, młodzieniec odprowadził kobiety do bramy. Wiedziona impulsem, Arilyn odwróciła się do Hashetha i powiedziała miękko.

- Słuchaj, nie przepadam zanadto za Hhunem, ale póki trzyma się z dala od lasu i elfów, pozwolę mu żyć. Zrób tak: dowiedz się, dlaczego Hhune podejmuje takie ryzyko i kto może za tym stać. Jeśli istnieje sposób, by przerwać tę działalność, nie zabijając twojego nowego pracodawcy, to chętnie go wykorzystamy.

- Zrobię, co będę mógł - zgodził się natychmiast Hasheth.

Stał przy bramie jeszcze długo po tym, gdy półelfka i egzotyczna kurtyzana odeszły, zastanawiając się, jak najlepiej wykorzystać tę nową okoliczność. Oczywiście mógł wszystko tak zorganizować, by Arilyn i jej znajoma nigdy nie opuściły twierdzy Assante. To byłoby proste. Wystarczy kilka słów o planach Harfiarki wypowiedzianych w obecności odpowiednich osób i upragnione członkostwo w szeregach Rycerzy Tarczy stałoby się faktem.

Nie miał jednak pewności, co wiedzą zwierzchnicy Arilyn i nie wiedział, czy nie przysłano na jej miejsce innych agentów. Hasheth nie chciał, by jakiekolwiek wścibskie typy z Północy wtykały nos w interesy Hhune'a albo odebrały jemu pozycję harfiarskiego informatora. Nie, Arilyn trzeba było chronić.

Nie mógł jednak pozwolić, by skrzywdzono lorda Hhune'a. Kupiec stanowił zbyt ważną część planów, które Hasheth poczynił na przyszłość. Potrzebne były pewne wyrzeczenia i nie wszystko musiało być takie proste, ale z pewnością, zakończył z zadowoleniem Hasheth, nie leżało to poza jego możliwościami.

* * *

Lythari wyśliznął się ze swojej kryjówki przez wschodnią bramę w Lesie Tethir, tę, której od dawna nie używał.

Drzwi zaprowadziły go do wschodnich krańców terytoriów łowieckich Suldusk, tuż obok granicy lasu. Ganamede rzadko tu przychodził, bowiem dzikie elfy, które żyły pośród tych starych drzew nie tolerowały nikogo spoza swojego plemienia. Niewiele było istot tak wrogo usposobionych i trzymających się na uboczu jak Suldusk.

Pomimo to Ganamede zobowiązał się dowiedzieć o zamiary wszystkich zielonych elfów. W wilczej postaci skradał się bezgłośnie na południe do osady Suldusk.

Teren był tu bardziej nierówny i dziki niż w północnych częściach lasu. Drzewa rosły na wysokich wzgórzach pełnych grot, klifów i wąwozów. Ganamede przypominało to raczej lasy na dalekiej Północy, różne od większości lasów Tethyru. Tak naprawdę to właśnie tutaj wiele lat temu osiedlili się pierwsi uchodźcy z Cormanthoru. Drzewa, które przynieśli z elfiego lasu, nadal strzegły tej ziemi.

Suldusk mieszkali jednak w zaciszu Tethiru od niepamiętnych czasów. To oni powitali uciekinierów z Cormanthoru - elfy, które z czasem utworzyły plemię Elmanesse - i otrzymali w darze sadzonki drzew z północnego lasu. Ale stosunki pomiędzy nimi nie pozostały serdeczne. Najazdy trwały przez lata, a rozejmy nie przynosiły spokoju. Przez wiele lat nie było między plemionami w ogóle kontaktu. Nawet klany lythari nie polowały na ziemiach Suldusk.

Czujne uszy Ganamede wyłowiły odległy dźwięk, słaby, ale w lesie obcy i dlatego wyraźnie słyszalny. Lythari wdrapał się na spore wzgórze, skąd prowadziła droga do osady. Roztaczał się z niego widok na położoną u stóp wzniesienia dolinę. Chociaż teren był tu gęsto porośnięty drzewami, Ganamede mógłby namierzyć źródło dziwnych odgłosów.

Biegnąc lekko, elf w wilczej postaci wdrapał się na wzgórze i zatrzymał na brzegu klifu. Stał zaskoczony, z niedowierzaniem przyglądając się dolinie. To, co kiedyś było cudownym elfim lasem, teraz zostało spustoszone i pozbawione życia i magii. Z ziemi sterczały grube kikuty drzew. Gęste krzaki zostały wypalone, by łatwiej było przeciągać martwe drzewa do rzeki, którą były spławiane.

Ganamede pokręcił srebrną głową, jakby chciał otrząsnąć się z koszmaru. Jak to mogło się stać? Wojownicze elfy Suldusk nigdy nie pozwoliłyby na zniszczenie swojego domu. Przynajmniej dopóki żyły.

Lythari odwrócił się i pobiegł do elfiej osady, ukrytej w dolinie nieopodal zrujnowanego lasu. Zatrzymał się jednak znacznie wcześniej, wstrzymany przez zapach żalu, śmierci i rozpaczy. Wdrapał się na wzgórze, które wznosiło się nad doliną Suldusk, kryjąc się za nielicznymi oszczędzonymi drzewami. Ostrożnie podkradł się bliżej. Musiał dowiedzieć się, co stało się z elfim plemieniem.

Przez dłuższy czas stał patrząc na spustoszoną ziemię Suldusk. Potem jego srebrna postać zniknęła i na wypalonej polanie stanął na dwóch nogach poważny, srebrnowłosy elf. Zrobił to bez namysłu, wiedziony głęboką i nagłą potrzebą.

W wilczej postaci Ganamede nie mógł płakać.


Rozdział dziewiętnasty

Związane za nadgarstki amuletem Arilyn, umożliwiającym oddychanie pod wodą, dwie elfki wpłynęły razem do studni, która stanowiła tunel ewakuacyjny Abruma Assante. Gdy ogromne krewetki rzuciły się w żarłocznym szale na szynkę, którą przyniosła im Harfiarka, kobiety podpłynęły szybko do góry. Wynurzywszy się z wody, ostrożnie sprawdziły, - czy w różowych korytarzach nie ma strażników, po czym wyszły na brzeg.

Gdy tylko Arilyn odwiązała amulet, Fretka wytarła włosy i owinęła je turbanem. Z torby wytrzasnęła sporą ilość chust i owinęła nimi prawie nagie ciało. Jej rola polegała na umieszczeniu świec Tinkersdama na wyższych piętrach pałacu. Ubrana jak calishicka kurtyzana mogła to zrobić nie zwracając na siebie zbyt dużo uwagi. Nowa twarz wśród kobiet Assante nie była niczym niezwykłym. Jego harem był ogromny i kobiety pojawiały się w nim tak szybko, jak znikały. Stojące na straży krewetki musiały przecież coś jeść!

W czasie, gdy Fretka ustawiała na miejscu niszczące świece, Arilyn miała zająć się wykradzeniem śpiącej Zoastrii.

Gdy Fretka odeszła, idąc według mapy pałacu, którą narysował dla niej Jill, Arilyn wyciągnęła miecz i podeszła do drzwi pierwszego skarbca. Tak jak poprzednio, drogę zastąpiło jej trzech strażników. Harfiarka nie zwolniła kroku, ale ruszyła do ataku.

Dwóch mężczyzn rzuciło się na nią. Arilyn uchyliła się przed pierwszym uderzeniem sejmitaru, po czym wyprostowała się i skręcając, zaatakowała drugiego człowieka. Odparł cios i odepchnął miecz Harfiarki, zmuszając znacznie drobniejszą od siebie kobietę, by cofnęła się chwiejnym krokiem. Arilyn instynktownie podniosła nad głowę miecz, by zablokować następne cięcie. Arilyn nie zatrzymała go jednak zupełnie, ale za pomocą własnej broni skierowała atak nieco na bok.

Zdradliwy sejmitar wbił się w ramię pierwszego mężczyzny. Z omdlałej ręki wypadł mu z brzękiem miecz, a jasna krew polała się strumieniem na różowy marmur.

Arilyn kontynuowała cios, rozcinając człowiekowi gardło. Potem odwróciła się do zaskoczonego najemnika, który przyczynił się do śmierci swojego towarzysza. Wystarczyły trzy uderzenia i miecz Harfiarki ugodził go w serce. Wyrywając z ciała mężczyzny księżycową klingę podeszła do ostatniego człowieka.

- Otwórz drzwi albo zginiesz - powiedziała zwięźle.

Strażnik nie potrzebował czasu do namysłu. Wyjął zza pasa pęk kluczy i rzucił go Arilyn. Złapała i odrzuciła z powrotem.

- Nie, ty. - Zbyt dobrze pamiętała żmudną pracę nad unieszkodliwianiem pułapek, które uruchamiały się wraz z otwarciem zamka. Tym razem nie miała na to czasu.

Na szczęście dla niej strażnik nie wiedział o magicznych zasadzkach. Wsunął do zamka duży żelazny klucz i przekręcił. Arilyn odsunęła się do tyłu.

Przez korytarz przetoczyła się fala magicznego ognia.

Arilyn przysłoniła oczy, zobaczywszy przedtem jak kości strażnika świecą upiornie przez ciało, a cała postać trzęsie się i drga. W końcu mężczyzna upadł, doszczętnie zwęglony. Palce szkieletu zaciskały się jeszcze na rozgrzanym do białości kluczu. W tej samej chwili drzwi otwarły się.

Arilyn przeszła nad ciałem, nie zwracając uwagi na suchy trzask, który dał się słyszeć, gdy przypadkowo nastąpiła na to, co kiedyś było ludzką ręką.

Ruszyła prosto do miejsca spoczynku Zoastrii i podniosła zakurzoną pokrywę sarkofagu. Gdy wzięła w ramiona drobną kobietę, jakby trzymała w rękach śpiące dziecko, przez pałac przetoczyła się pierwsza z eksplozji Tinkersdama.

- Godzinę, może mniej - wymruczała sarkastycznie Arilyn, cytując Tinkersdama i życząc mu w przyszłości lepszego wyczucia czasu.

Popędziła w stronę drzwi, przyciskając Zoastrię do piersi i wymijając zręcznie leżące na ziemi skarby. Wszędzie dookoła przewracały się rzeźby, a obładowane kosztownościami półki chwiały się i rozbijały o ziemię. Uskakując przed upadającą zbroją usłyszała drugi wybuch, tym razem silniejszy. Wstrząsy przewróciły ją na kolana, ale jakimś cudem udało jej się nie upuścić śpiącej elfki. Próbując wstać, błogosławiła fakt, że Zoastria była mała i szczupła.

Kurz i małe kamienie padały na nią niczym deszcz, gdy biegła z powrotem do studni. Fretka już tam była, trzymając nóż przyciśnięty do gardła starszego tethyrskiego mężczyzny. Tak jak przewidywały, Assante zdał sobie sprawę, że wybuch o takiej sile zniszczy większość chroniących go zabezpieczeń. Zszedł, więc do podziemi pałacu, by skorzystać z tunelu ewakuacyjnego.

- Pałac się wali - skłamała w żywe oczy Fretka. - Te eksplozje były pierwszymi z wielu. Uciekaj najkrótszą drogą i weź nas ze sobą, a być może uda ci się ujść z życiem. Gdy opuścimy teren posiadłości, będziesz wolny. Jeśli zawołasz po pomoc albo spróbujesz zaatakować, zabiję cię od razu i spróbujemy poradzić sobie bez ciebie jako zakładnika. Rozumiesz?

Były zabójca skinął nieznacznie. Nawet tak niewielki gest spowodował, że na koszulę popłynęła mu cienka strużka krwi. Assante ruszył przez korytarze, a potem w górę po szerokich marmurowych schodach. Hałas, który dobiegł ich, gdy weszli do głównego holu, przywodził Arilyn na myśl szarżę kawalerii wśród toczącej się bitwy.

Krzycząc, ciągnąc rannych przyjaciół i rabując, co się dało, służący Assante gorączkowo szukali wyjścia z płonącego budynku. Ponieważ przy budowie pałacu postawiono sobie za cel uniemożliwienie wejścia nieproszonym gościom, drzwi prowadzących na zewnątrz było niewiele. W bezładnej bieganinie wielu ludzi zostało przewróconych i stratowanych. Ci, którym udało się ustać, tłoczyli się do wyjścia zbyt zszokowani, by zauważyć, że pojawił się wśród nich ich straszliwy pan.

Fretka znacząco docisnęła nóż do gardła Assante i mistrz zabójców ruszył przez chaos i zamieszanie. Arilyn ze wstrętem zauważyła, że mężczyzna nie wahał się używać sztyletu wobec swoich własnych ludzi. Assante wycinał dla nich drogę przez kłębiący się tłum, zabijając z brutalną skutecznością i bez oporu depcząc po ciałach. Z pewnością, pomimo podeszłego wieku, spróbowałby zaatakować też swoich porywaczy, gdyby nie pewien środek ostrożności, podjęty wskutek nalegań Arilyn: zarówno ona, jak i Fretka nosiły na wierzchu cieniste szarfy, afiszując się z pozycją zajmowaną wśród profesjonalnych zabójców Zazesspuru. Tylko głupiec wyzwałby dwie tak doświadczone wojowniczki, a Assante głupcem nie był. Zapewne czekał na bardziej odpowiednią ku temu chwilę. Harfiarka miała tylko nadzieję, że Fretka ma na tyle dużo doświadczenia, by zdawać sobie z tego sprawę i że zaatakuje pierwsza.

Gdy wydostali się na zewnątrz, skierowali się na jeden z mostów, przerzucony nad przezroczystym stawem. Niestety, podobnie postąpiła większość ocalałych. Na polecenie Fretki, Assante kilkakrotnie krzyknął na swoich ludzi, by zrobili mu przejście, co w końcu poskutkowało. Teraz, gdy byli już poza walącym się pałacem, ich panika była mniejsza niż głęboko zakorzeniony strach przed panem.

Ale uciekające elfki znalazły się teraz w większym niebezpieczeństwie. Wewnątrz pałacu krzyki i wrzaski zlewały się w jeden ogłuszający harmider. Teraz, gdy Assante mógł zostać usłyszany i ścisk był nieco mniejszy, trudne położenie, w jakim znalazł się zabójca nie mogło przejść niezauważone. Ż pewnością jacyś strażnicy zdecydują się ruszyć mu na ratunek, a ani Arilyn, ani Fretka nie miały wolnych rąk, by walczyć.

Fretka najwyraźniej doszła do tego samego wniosku. Gdy tylko zbliżyli się do stawu, odepchnęła gwałtownie od siebie Assante, pociągając ku sobie nóż przyłożony do gardła mężczyzny. Ciało wpadło do „wody” z obrzydliwym sykiem, a krew pieniąc się wypłynęła na powierzchnię zbiornika z kwasem.

Arilyn skrzywiła się, bowiem działania Fretki były krótkowzroczne. Bez Assante jako tarczy były prawie bezbronne.

Harfiarka zdążyła odwrócić się w stronę pałacu, by dostrzec biegnącego w ich stronę strażnika, trzymającego wysoko nad głową sejmitar i gotowego do wymierzenia kary. Półelfka skoczyła do przodu, obróciła się bokiem, po czym tak mocno i wysoko kopnęła, na ile pozwalał jej drogocenny skarb, który trzymała w rękach. Uderzenie trafiło mężczyznę w pierś. Nie było to dużo, ale wystarczyło, by go zaskoczyć i na chwilę powstrzymać oraz by Fretka zdążyła przyłączyć się do walki.

Zielona elfka skoczyła do przodu i wbiła nóż w gardło strażnika. Obróciła ostrze, wyrwała, po czym rzuciła się na drugiego najemnika.

- Uciekaj! - krzyknęła, wyszarpując miecz z rąk martwego człowieka.

Arilyn nie wahała się ani chwili. Fretka zaś uniosła przed sobą zakrzywione ostrze, wymachując nim złowieszczo w stronę tych, którzy zatrzymali się po drugiej stronie mostu. Potem podniosła miecz wysoko i rzuciła - nie na strażników, ale w śmiercionośny staw.

Na tłum prysła fontanna kwasu - drobne kropelki, które drążyły ciało aż do kości, powodując niewyobrażalny ból i zostawiając po sobie trwałe blizny, ślepotę lub śmierć.

Nie zwracając uwagi na krzyk, Fretka odwróciła się i pobiegła za Arilyn.

Nie było trudno wydostać się z otaczających pałac ogrodów. Brama dawno została już stratowana, a panika w środku była niczym w porównaniu z zamieszaniem na zewnątrz posiadłości Assante. Wyglądało to tak, jakby cały Zazesspur przyszedł przyjrzeć się widowisku.

Arilyn torowała sobie drogę przez kłębiący się tłum, aż doszła do powozu, który załatwił dla nich Hasheth i który czekał trzy przecznice na wschód, z dala od centrum całego zamieszania. Kendel Leafbower siedział na koźle, owinięty płaszczem i okryty kapturem, by ukryć elfią postać.

Jill wychylił się z wozu i wziął z rąk Arilyn śpiącą kobietę. Półelfka chwyciła płaszcz, nałożyła na siebie, po czym wdrapała się na kozioł obok Kendela. Wzięła od niego lejce, którymi uderzyła mocno w końskie zady.

W tym czasie Jill ułożył delikatnie Zoastrię na siedzeniu powozu i wyciągnął krzepką dłoń w stronę Fretki. Dzika elfka wahała się tylko sekundę, po czym widząc, że powóz rusza, chwyciła się ręki krasnoluda. Jill wciągnął elfkę do środka z takim impetem, że niemal zwichnął jej ramię, i posadził ją sobie na kolanach.

- Wspaniale - powiedział radośnie krasnolud. - Wiedziałem, że prędzej czy później dasz się przekonać.

* * *

Szóstka podróżnych zmierzających do Lasu Tethir stanowiła dziwną grupę - był wśród nich kapłan Gonda, który zrzędził trochę, bowiem kazano mu zrezygnować z tradycyjnej żółtej tuniki i odziać się w bardziej praktyczny, zielono-brązowy strój. Był też księżycowy elf, który szedł cicho niczym cień, i krasnolud, którego małe buty tupały i z trzaskiem łamały gałązki przy każdym kroku. Dalej były jeszcze dwie elfie kobiety - jedna leśna, a druga księżycowa - oraz śpiąca elfia wojowniczka, którą niosły między sobą na noszach.

Przed sobą mieli jeszcze cztery dni podróży. Arilyn wykorzystywała ten czas, planując czekającą ich bitwę. Każdy miał odegrać w niej ważną rolę, nawet krasnolud. Harfiarka przestała już się martwić, jak leśne elfy zareagują na takich dziwnych sojuszników. Liczyło się tylko odzyskanie wolności - dla nich, a także dla Danila. W jaki sposób te dwa cele miałyby zostać osiągnięte, nie było dla Arilyn jasne. Myśl o tym ciążyła jej przez całą drogę na wschód.

W końcu zbliżyli się do elfiej osady. Arilyn i Fretka położyły nosze na ziemi, by chwilę odpocząć. Zielona elfka nie zdążyła się jednak jeszcze wyprostować, gdy z jej ust dobył się stłumiony okrzyk. Pędem ruszyła w stronę osady.

- Zostańcie tutaj - poleciła Arilyn, po czym pobiegła za Fretką.

Nie zdążyła jeszcze dotrzeć na miejsce, gdy zobaczyła to, co w myślach objawiło się zielonej elfce. Tam, gdzie mieszkało elfie plemię, było teraz nagie, wypalone koło, zbyt równe w kształtach, by mieć wątpliwości, że było efektem magicznego ognia. Zniszczenie było straszliwe i musiało nastąpić szybko. Chociaż większą część polany pokrywał popiół, tu i ówdzie walały się kawałki zwęglonych drzew i szczątki elfich domów. Oprócz rozżarzonych węgli, Arilyn niewiele znała takich rzeczy, które mogłyby wypalić wszystko tak do cna. W niektórych miejscach z pogorzeliska unosiły się jeszcze smużki dymu, kończąc straszliwą robotę magicznego ognia.

Wysokie Drzewa przestały istnieć.


Rozdział dwudziesty

Przez kilka bolesnych chwil elfki patrzyły na dymiące ruiny leśnej twierdzy.

- Nie wszyscy zginęli - powiedziała martwym głosem Fretka. - Jakimś cudem większość z nich zdołała uciec i są gdzieś niedaleko.

Arilyn nie musiała pytać, skąd ona to wie. W chwilach wielkiego zdenerwowania albo strachu nawet te elfy, które nie były złączone specjalną mistyczną więzią czuły rzeczy, których nie byłyby w stanie zobaczyć, czy usłyszeć.

Zielona elfka podniosła dłonie do ust. W zniszczonym lesie odbił się echem wysoki, dźwięczny okrzyk.

Uciekinierzy z Wysokich Drzew pojawili się szybko, ale oczy mieli szkliste z bólu nad tym, co utracili i poruszali się ciężko, przytłoczeni żalem i zmęczeniem.

Fretka podbiegła do brata i rzuciła się mu w ramiona. Rhothomir objął ją, ale popatrzył nad nią, szukając wzrokiem Arilyn.

- Jak to się stało? Jak ludziom udało się znaleźć to miejsce? - zapytał.

Odpowiedź przyszła Arilyn do głowy szybko i boleśnie, niczym pchnięcie nożem.

- Najprawdopodobniej mieli kapłana - przyznała. - Niektórzy z nich potrafią zmusić ducha zmarłego, by odpowiedział na ich pytania. Sokolica poległa niedaleko ludzkiej fortecy. Nie mogliśmy przynieść jej z powrotem do lasu. Wszystko, co wiedziała, wiedzą teraz nasi wrogowie.

Elfy popatrzyły na Arilyn w milczeniu i przerażeniu. To, o czym mówiła, było wynaturzeniem nie możliwym do opisania. Żaden elf nie zakłóciłby dobrowolnie pośmiertnej egzystencji swojego brata.

- To przez ciebie Sokolicę dotknęło to nieszczęście, a my straciliśmy dom - powiedziała cicho jedna z kobiet.

- Wyprowadziłaś Sokolicę i inne elfy z lasu - dodała inna. - Gdyby nie to, nic takiego nie miałoby miejsca.

Przez elfie zgromadzenie przetoczył się ponury pomruk. Arilyn nie mogła ich winić. Leśne elfy były pobite i oblężone, a w chwilach zagrożenia naturalnie zwracały się ku starym zwyczajom. Jako księżycowa elfka budziła podejrzenia. Arilyn zastanowiła się przez chwilę, jak zareagowaliby, widząc Jilla i Tinkersdama.

- Realizowaliśmy twoje plany; słuchaliśmy twoich słów - powiedział poważnie Mówca. - Tak postępując, naraziliśmy się na cierpienie. Musisz natychmiast opuścić ten las. Nigdy tu nie wracaj.

- Pozwolicie jej odejść? - zapytał jeden z elfów z niedowierzaniem. - Co powstrzyma ją od sprowadzenia tu jeszcze większej liczby ludzi? Ona nie może odejść. Musi zginąć! Nadszedł czas, byśmy zniszczyli to, co obce!

- Nadszedł czas - obwieścił dźwięczny głos - by dzieci Tethiru zjednoczyły się i stanęły do walki. Nie skrzywdzicie Arilyn Księżycowej Klingi.

Elfy równocześnie odwróciły się w stronę, z której dobiegał głos. Na skraju wypalonej polany stał Ganamede. Srebrzyste futro miało barwę cienia od unoszącego się w powietrzu popiołu. Nawet teraz, pomimo żalu, straty i gniewu, zielone elfy uległy urokowi nieuchwytnego lythari.

Gdy wszystkie oczy były zwrócone na niego, Ganamede podniósł srebrny pysk i zawył przeciągle. Potem podszedł do Arilyn. Wilcza postać zamigotała przez moment srebrzystym światłem, a na jej miejscu stanął elf.

Cały klan, niby jednym głosem, krzyknął z zachwytu i zdumienia. Ganamede stał dumny i wyprostowany u boku Arilyn, opierając rękę na jej ramieniu w geście przyjaźni i wsparcia. W drugiej trzymał łuk. Srebrne włosy związane miał z tyłu, a trójkątną twarz pomalowaną do bitwy wedle zwyczaju leśnych elfów.

Po jednym cudzie, nastąpił drugi. Odpowiadając prędko na wezwanie, na polanę wślizgnęło się tuzin ogromnych srebrzystych wilków i stanęło półkolem wokół księżycowej elfki i jej opiekuna. Te lythari nie zmieniły postaci, ale skierowały spojrzenia dziwnych, niebieskich oczu na leśne elfy, jakby chciały je ostrzec. Przekaz był jasny: ktokolwiek chciałby podnieść rękę na Arilyn, musiałby stanąć do walki ze srebrnymi cieniami.

- Przychodzę z ziemi Suldusk - powiedział Ganamede, podczas gdy wszyscy pogrążeni byli w całkowitym milczeniu. - Ich osada również została zniszczona, ale im nie poszczęściło się; tak jak wam. Te, którym udało się przeżyć, są wynędzniałymi zakładnikami, trzymanymi w klatkach na skraju zniszczonego lasu. Tuż obok, nad brzegiem rzeki, znajduje się obóz ludzi. - Zwrócił się do Arilyn. - Znasz zwyczaje ludzi lepiej niż ktokolwiek z nas. Jeśli poprowadzisz, pójdziemy za tobą i zaatakujemy.

- Elmanesse mają wystarczająco dużo własnych problemów - zaprotestował gniewnie Rhothomir. - Nie można oczekiwać, że ruszymy na pomoc Suldusk!

Ganamede spojrzał uważnie na Mówcę. Po chwili Rhothomir spuścił oczy, najwyraźniej zawstydzony. Skoro lythari były gotowe opuścić las, by pomóc Suldusk, jak oni mogliby odmówić?

- Jest jeszcze coś - powiedział lythari. - Ludzie wycinają stare drzewa, wypalają duże fragmenty lasu. To zagraża wszystkim dzieciom Tethiru. Kiedyś przed wiekami nasze plemiona połączyły się, by zatrzymać wielkie niebezpieczeństwo. Musimy to powtórzyć.

Fretka stanęła pośrodku spalonej polany, a oczy błyszczały jej z podniecenia.

- Tak zrobimy! Najstarsi z nas pamiętają bitwę, o której mówi lythari. Muszą też pamiętać Soorę Theę, która poprowadziła nas do zwycięstwa! Dzisiaj legenda stanie się faktem. Chodźcie wszyscy i zobaczcie bohaterkę, która powróciła.

W oczach elfów pojawił się błysk ostrożnej nadziei. Ale uwadze Arilyn nie umknął fakt, że wiele z nich cały czas przyglądało się jej z nieufnością, a nawet z nienawiścią. Minie wiele czasu, nim uda im się zapomnieć o zniszczeniu domu. Nie byli też w nastroju, by zaakceptować pośród siebie człowieka i krasnoluda.

Dotknęła ramienia Ganamede i skinęła głową na znak, że on i pozostałe lythari powinni pójść za nią, po czym puściła się biegiem do miejsca, gdzie czekał Jill i Tinkersdam. Lythari przybrał z powrotem wilczą postać i ruszył za nią, a jego klan podążał tuż za nim.

Znaleźli alchemika siedzącego na pniu z głową opartą na rękach i nieobecnym wyrazem na pulchnej, ziemistej twarzy. Jeśli nie było nic do roboty, ani nic do zniszczenia Tinkersdam czuł się nieswojo. Jill siedział obok niego, popijając na próbę letni miód, którego butelkę zdołał wydębić od Fretki. Kendela nie było nigdzie widać. Krasnolud i kapłan Gonda spojrzeli do góry na nadchodzącą Arilyn. Obaj z pewnym opóźnieniem zrobili zdziwione miny, widząc ogromne wilki, biegnące cicho tuż za nią.

- Nie ma czasu na wyjaśnienia - powiedziała. - Tinkersdam, wsiądź na grzbiet tego lythari. Jeden z pozostałych musi wziąć krasnoluda, a kilka niech pójdzie poszukać księżycowego elfa o złocistoczerwonych włosach i błękitnych oczach. Prawdopodobnie poluje. Weźcie całą trójkę w pobliże miejsca, gdzie odbędzie się bitwa. Tam na nas czekajcie. Ale przysięgam na narzędzia Gonda, Tinkersdam, jeśli wysadzisz coś w powietrze, nim do ciebie nie dołączymy, będziesz musiał radzić sobie w przyszłości sam!

Alchemik wstał, wzruszył ramionami i zarzucił na plecy sporą torbę. Niezręcznie wdrapał się na grzbiet lythari. Jill także wypełnił polecenie, nie szczędząc jednak przy tym zrzędliwych przekleństw. Dwa wilki zniknęły w lesie, uginając się nieco pod ciężarem.

W samą porę. Na polanę wpadła Fretka, a tuż za nią mieszkańcy Wysokich Drzew.

Elfka przystanęła i wskazała na śpiącą postać Zoastrii.

- Ysaltry, Nimmetar, walczyliście pod dowództwem Soory Thei. Podejdźcie tu i powiedzcie, czy to ona.

Dwa stare elfy zbliżyły się do noszy. Przez dłuższą chwilę wpatrywały się w nieruchomą twarz kobiety, starając się przypomnieć sobie dawne dzieje i bitwy. W końcu skinęły twierdząco.

Fretka spojrzała na półelfkę.

- Zaczynaj - powiedziała ponaglająco.

Arilyn powoli wyjęła księżycową klingę i uniosła wysoko przed sobą. W księżycowym kamieniu na rękojeści pojawiło się blade, błękitne światło, powoli obejmując całą długość ostrza. Te elfy, które nigdy nie widziały magicznego miecza w bitwie, krzyknęły cicho.

Wszystkie rozumiały znaczenie tego, co miało się dokonać. Znały historię Soory Thei, śpiącej bohaterki. Wiedziały też, że Arilyn nosi księżycową klingę. Powoli zaczęło do nich docierać, że miecz, który trzymała, należał niegdyś do legendarnej wojowniczki.

Świadomość tego faktu i zachwyt zapłonęły w oczach uciekinierów z Wysokich Drzew. Pomimo to Fretka przemówiła dźwięcznym głosem strażniczki tradycji:

- Przez stulecia słyszeliśmy opowieść o tym, że póki ogień Myth Drannor płonie wewnątrz tego miecza, gdy nadejdzie wielkie niebezpieczeństwo, powróci do nas bohater. Już raz Soora Thea poprowadziła nas do bitwy. Przyjdzie teraz ponownie, odpowiadając na wezwanie córki swojego klanu.

Na dany przez Fretkę sygnał Arilyn stanęła u wezgłowia śpiącej kobiety. Światło księżycowej klingi padło na nieruchomą twarz i odbiło się migoczącym blaskiem od szafirowego warkocza. Półelfka wzięła głęboki oddech i przemówiła wśród pełnych oczekiwania, milczących elfów.

- Wyjdź, ty, która kiedyś byłaś Zoastrią, znaną wśród ludów Tethiru jako Soora Thea. Twój czas znowu nadszedł.

Z ostrza uniosła się mgła i zawirowała nad śpiącą elfką. Oczom plemienia ukazał się cień Zoastrii - blady, bezcielesny i podobny do widma.

Gdy wszyscy skupili na niej wzrok, elfka powoli zaczęła przybierać materialną postać. Kontury wypełniły się, stopniowo przyjmując tak namacalny i śmiertelny kształt, jak ciała pozostałych zebranych. Stała jednak jakby w transie. Oczy miała zamknięte, a członki nieruchome. Twarz stopniowo nabierała kolorów, przechodząc od barwy śniegu do barwy perły. W końcu podniosła powieki i spojrzała na mieszkańców Tethiru.

Wzrok Zoastrii przemknął po zebranych, zatrzymując się w końcu na pomarszczonych twarzach dwojga starców. Podeszła do nich i uścisnęła nadgarstek wiekowej Ysaltry w geście pozdrowienia używanym przez wojowników.

- Pamiętam cię dobrze, Ysaltry, córko Amancathary. I ciebie też, choć nie pomnę twego imienia. Oboje dzielnie walczyliście w dawno minionych czasach. Wasza mądrość i wspomnienia są teraz potrzebne. Wasz lud musi wiele nauczyć się przed bitwą - oświadczyła mocnym, rozkazującym głosem.

Wzrok leśnych elfów powędrował ku miejscu, gdzie jeszcze kilka chwil temu leżała śpiąca kobieca postać. Stała tam Arilyn, trzymając w obu rękach zgaszoną, milczącą księżycową klingę, ale nosze u jej stóp były puste. Cień i materia znów stały się jednym.

Cisza, całkowita i głęboka, zapanowała wśród elfiego ludu. Potem Rhothomir ukląkł na jedno kolano przed maleńką księżycową wojowniczką. Jeden za drugim mieszkańcy Wysokich Drzew klękali na ziemi, oddając się pod rozkazy bohaterki, która powróciła.

* * *

Reszta dnia upłynęła na naradach i pospiesznych przygotowaniach, bowiem elfy planowały marsz na obóz drwali. Nawet klan lythari pozostał w pobliżu, przysłuchując się i przyglądając. Każdy miał swoją rolę i wszyscy czuli potrzebę uzgodnienia działań z nowymi sojusznikami.

W końcu, gdy nadeszła noc, Arilyn i Fretka mogły dowiedzieć się więcej o zniszczeniach, które miały miejsce podczas ich nieobecności. Odszukały Lisiego Ognia i cała trójka zaszyła się gdzieś w prowizorycznym elfim obozie. Elfki dzieliły między siebie pieczonego zająca - pierwszy posiłek, który tego dnia jadły - i słuchały smutnej opowieści.

- Ludzie nadeszli bardziej niespodziewanie, niż myśleliśmy, że to możliwe - powiedział cicho Lisi Ogień. - Znali drogę i wszystkie nasze obronne sztuczki. Ich czarodziej zabił naszych zwiadowców. Spalił nawet drzewa driad! Na atakujących, jak sądzę, rzucony został czar ciszy. Gdyby nie ostrzegawczy śpiew ptaków, pewnie by nas zaskoczyli. Zdołaliśmy uciec w ostatniej chwili, gdy magiczny ogień zaczął pochłaniać już Wysokie Drzewa.

- Jak uniknęliście pościgu? - zapytała Fretka.

- Oni nas nie ścigali.

Arilyn dostrzegła w tonie Lisiego Ognia pewien odcień, a także niewypowiedziany strach w jego oczach.

- Sądzisz, że założyli na nas przynętę i chcą sprowokować do walki, w której będą mieli przewagę.

Dowódca spojrzał jej w oczy.

- Dokładnie. Już raz to zrobili. Zniszczyli Polanę Rady i zostawili wśród zabitych trochę moich strzał. Dali nam znać, gdzie są i czekali w zasadzce. - Przerwał na chwilę. - Jest pewna sprawa między mną a dowódcą ludzi. Ten atak nosi jej znamię.

- Co tym razem? - zapytała łagodnie.

Przez dłuższą chwilę dziki elf nie odpowiadał.

- Mówiłem ci, że wyciąłem mój znak na twarzy człowieka zwanego Bunlapem. Ciało jednego z naszych zwiadowców, Uleeyi Porannej Pieśni, zostało podrzucone tuż za granicą spalonej polany. Na jej policzku widniał mój symbol.

Arilyn pochyliła się do przodu i położyła obie dłonie na ramionach dzikiego elfa.

- Jeśli bogowie będą dla ciebie łaskawi, nigdy nie poznasz złych ludzi, tak jak mnie się to zdarzyło. Ale możesz uwierzyć w to, co ci powiem.

Elf skinął, by mówiła dalej.

- Gdy byłam w Zazesspurze, dowiedziałam się, że ten człowiek, Bunlap, został wynajęty, by strzec obozu drwali przed Suldusk. Nie zdziwiłoby mnie to, gdyby okazało się, że zadanie było znacznie trudniejsze, niż przewidywał. Prawdopodobnie pierwsze walki z plemieniem Suldusk rozpaliły w nim nienawiść do wszystkich elfów. Widzisz tylko tę część płomienia, która zwraca się przeciw twojemu klanowi. Nie ma wątpliwości, że w lesie są i inni, którzy zastanawiają się, czym zasłużyli sobie na takie traktowanie.

- Znam wielu ludzi takich jak Bunlap. Nigdy nie istnieje jedno proste wyjaśnienie zła, które czynią. Proszę, więc przyjacielu, byś nie brał na siebie więcej, niż jesteś w stanie udźwignąć - zakończyła łagodnie.

Lisi Ogień podniósł dłoń, by dotknąć jej policzka.

- Dziękuję. Przemyślę twoje słowa. A teraz chodźcie, dołączmy do pozostałych na radzie.

Harfiarka skinęła i wstała, ruszając ze zwykłym jej zdecydowaniem ku ognisku, przy którym obradowano. Ale Fretka chwyciła ramię mężczyzny, nim zdążył pójść za Harfiarką.

- Gdy świętowaliśmy poprzednie śródlecie, byliśmy zaręczeni - powiedziała cicho. - Już o tym zapomniałeś?

Zaskoczony Lisi Ogień spojrzał w dół w czarne oczy kobiety.

- Gdy przyrzekaliśmy sobie miłość, byliśmy bardzo młodzi i od tego czasu nasze drogi się rozeszły. To ty prosiłaś o zwolnienie z obietnicy, gdy szłaś pomiędzy ludzi.

- Nie żałuję tego, co zostało zrobione dla klanu - powiedziała Fretka. - Zapomniałeś jednak o powodach naszych zaręczyn. Było to wszak bardzo dawno. Ja jestem strażniczką tradycji i siostrą Mówcy, ty - dowódcą. Razem wprowadzilibyśmy do klanu silne dzieci, elfy, które z czasem przejęłyby po nas przywództwo. Jeśli wkrótce nie wybierzesz właściwej żony i nie postarasz się o dziedziców, nie utrzymasz swojej pozycji dowódcy. Jesteś potrzebny i musisz myśleć o klanie.

- Aha - Lisi Ogień zrozumiał w końcu, o co chodzi elfce. - Obawiasz się po prostu, że gdybym wybrał Arilyn, klan nie zaakceptowałby w swoim gronie dzieci księżycowej elfki?

Fretka skinęła.

- To tylko część problemu. Są sprawy związane z księżycową wojowniczką, których nie jesteś świadom. Ona i ja spotkałyśmy się wcześniej w mieście ludzi. Uwierz mi, gdy powiem ci, że nie jest ona tym, na kogo wygląda.

- Rozumiem - powiedział wolno elf. Przez moment patrzył uważnie na kobietę, dziwiąc się, że ona również tak długo trzymała w tajemnicy sekret Arilyn. Ale w końcu, nie było to wcale zaskakujące. Myśli Fretki były całkowicie zaprzątnięte troską o dobro klanu, nawet gdyby miało to oznaczać wpuszczenie do leśnej twierdzy półelfki i utrzymanie tego faktu w sekrecie nawet przed własnym bratem.

- A zatem wiesz, że Arilyn jest półelfką - powiedział otwarcie. - I mimo, że miałaś okazję dokładnie ją poznać, ma to dla ciebie jeszcze jakieś znaczenie?

Na twarzy Fretki pojawiło się zdumienie. Po pierwsze, dlatego, że zdała sobie sprawę, że Lisi Ogień zrozumiał już prawdziwą naturę Arilyn, a po drugie, że zaskoczyło ją jego pytanie.

- Nie - powiedziała z wahaniem. - Nie, sądzę, że nie. Potem twarz jej złagodniała i kobieta położyła dłoń na ramieniu elfa.

- Jest jeszcze jedna rzecz, coś, o czym nie chciałam ci wspominać. Chociaż to, co mówisz jest prawdą, półelfka nie jest dla ciebie. Ona kocha innego, człowieka.

- To także wiem - powiedział cicho mężczyzna. - Ale dziękuję ci za troskę. Chodź. Powinniśmy przyłączyć się do pozostałych.

Elfy podeszły do koła i włączyły się w zażartą debatę na temat najlepszej strategii walki z czarodziejem.

Arilyn skinęła na przyjaciela, po czym wróciła do dyskusji, bowiem widziała w niej szansę wyjaśnienia obecności Tinkersdama w nadchodzącej bitwie.

- Wszyscy widzieliście zniszczenia, które spowodował czarodziej. Nie chodzi tylko o zrujnowanie Wysokich Drzew, ale o sposób, w który potrafił zwrócić elfie strzały przeciw łucznikom. Wyobraźcie sobie, co taki człowiek mógłby zrobić, gdyby miał czas przygotować się do walki w wybranym przez siebie miejscu! Czary, które mógłby rzucić, pułapki, które zastawić?

Kilka elfów przytaknęło ponuro. Nikt, kto brał udział w pierwszej bitwie, nie mógł zapomnieć widoku dzieci spalonych na popiół w przeciągu kilku sekund.

- Znam kogoś, kto potrafi ominąć zasadzki i pokonać czarodzieja. Jest człowiekiem, badaczem i kapłanem dobrego boga. Jest moim sprzymierzeńcem od wielu lat. Nawet lythari go zaakceptowały. Zabrały go na pole bitwy, razem z dwoma wojownikami do ochrony, by mógł zbadać teren i przygotować się.

- Mądre postępowanie - powiedział szybko Lisi Ogień, widząc niechętne spojrzenia większości zebranych. - Nawet w czasach Cormanthoru ludzie walczyli razem z elfami przeciw wspólnemu wrogowi.

- Powiem otwarcie. Ten człowiek nie przypomina ludzi ze starożytnego Myth Drannor. Nie darzy sympatią elfów i naszego stylu życia - powiedziała Arilyn z całkowitą szczerością. - Nie życzy nam jednak źle. To, czego naprawdę nienawidzi, to ludzie z Halruaa i możecie być pewni, że zaangażuje się w walkę całym sobą!

- Niech tak będzie - powiedziała Zoastria, a pozostali, nadal oszołomieni powrotem dawnej bohaterki, byli zadowoleni, że mogą uznać jej zdanie za ostateczne.

Elfy rozmawiały też krótko o tym, jak najlepiej dostać się do kraju Suldusk. Mniej niż dwa dni drogi na wschód leżała dolina zwana Łabędzią. Tam znajdowało się największe w lesie jezioro, a z niego wypływała mała rzeka zmierzająca na terytorium Suldusk. Mogliby wybudować tratwy i popłynąć z prądem szybciej, niż gdyby szli na piechotę. Zgodzono się, że wyruszą o świcie, po nocy spędzonej na zadumie, medytacji i modłach do Seldarinów.

Gdy chór porannych ptaków rozpoczął swoją nieśmiałą, senną pieśń, elfy były już w drodze. Szły po śladach zostawionych przez wycofujących się ludzi, co nie było trudnym zadaniem.

Jak zwykle Tamsin szedł na przedzie i prowadził zwiad. Nie krzyknął ostrzegawczo, ale żaden elf nie wątpił, że musiał natknąć się na coś strasznego, ponieważ jego siostra Tamara nagle się zatrzymała i skuliła, przyciskając do oczu obie dłonie.

Wśród elfów zapanowała cisza. Cóż, bowiem tak przerażającego mogła zobaczyć elfka, jeśli nie śmierć brata bliźniaka?

Tamara wzięła długi, uspokajający oddech i podniosła oczy na Lisiego Ognia.

- Jest tak jak mówiłeś. Ludzie chcą nas zwabić. Będą czekać na nas i na ciebie. Chodź, nie będziesz chciał tego oglądać, ale nie masz wyboru.

Kilkaset kroków dalej znajdował się pal zrobiony z małego drzewka, odartego z gałęzi. Przywiązane było do niego ciało elfa. Nie Tamsina, ale jakiegoś nieznanego, z plemienia Suldusk. Mężczyzna musiał już nie żyć od jakiś trzech dni. Wokół trupa brzęczały muchy, siadając na znaku w kształcie kwiatu, widniejącym na policzku zmarłego.

- Ile jeszcze elfów wyznacza szlak na południe - wyszeptał rozpaczliwie Tamsin. - Ilu z nas umrze w niewoli, nim uda nam się dotrzeć do południowego lasu?

Ganamede, który powrócił o świcie do Elmanesse, podszedł do Zoastrii.

- Widziałem obóz ludzi - powiedział lythari w wilczej postaci. - Jest ich znacznie więcej niż nas i mają czas, by przygotować się do obrony. Jedyną szansą na zwycięstwo i wyzwolenie tych elfów, które jeszcze żyją, jest zaskoczenie przeciwnika. Rozmawiałem z moim klanem. Lythari zabiorą was pomiędzy światami do miejsca położonego znacznie bliżej obozu drwali niż Łabędzia Dolina. Jakiś dzień drogi, nie więcej.

- Ludzie mają nad nami trzy dni przewagi - zauważył Rhothomir. - Pomimo to, nie przybędą na miejsce bitwy znacznie wcześniej niż my i z pewnością nie będą spodziewać się nas tak wcześnie. Zapewne wyślą zwiadowców, by wiedzieć, kiedy będziemy nadchodzić. To, co proponujesz, pomoże nam prześlizgnąć się niezauważenie i zaatakować ludzi zupełnie znienacka! Jeśli twój klan chce nas zabrać, przyjmiemy to z wdzięcznością.

Elfy podzieliły się na mniejsze grupy, by móc przyłączyć się do jakiegoś tuzina lythari i przejść z nimi przez bramy prowadzące na pole bitwy. Lisi Ogień był jednym z pierwszych, którzy wyruszyli, podobnie Rhothomir. Wydawało się, że najlepiej będzie, jeśli dowódcy pójdą jako pierwsi, ale Zoastria dała znak, że zaczeka i poprosiła Arilyn, by została z nią.

Dwie elfki oddaliły się kawałek. Gdy znalazły się na małej polanie osłoniętej konarami starych dębów, Zoastria zatrzymała się.

- Bitwa rozpocznie się szybciej, niż się spodziewałam - powiedziała niespodziewanie. - Nadszedł czas.

Arilyn popatrzyła w dół na mniejszą elfkę, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Podążyła za wzrokiem Zoastrii, skierowanym na księżycową klingę wiszącą u swojego boku.

- Jak na półelfkę nosiłaś tę broń dobrze - przyznała Zoastria. - Ale mój czas znów nadszedł. Księżycowa klinga musi do mnie powrócić.


Rozdział dwudziesty pierwszy

Arilyn patrzyła oniemiała na swoją poprzedniczkę, zaskoczona jej żądaniem. Tego nie przewidziała, wskrzeszając śpiącą wojowniczkę!

- Księżycowa klinga uznała mnie za swoją właścicielkę. Ja i miecz jesteśmy jednym! - zaprotestowała. - Nie mogę przekazać jej, komu innemu, jakby to była zwykła broń!

- Tylko jedna osoba może władać mieczem - powiedziała groźnie Zoastria. - Jeśli masz inną broń, wyjmij ją i niech pojedynek rozstrzygnie sprawę.

Półelfka odrzuciła od razu tę propozycję. Pomimo, że podziwiała umiejętności elfki, podejrzewała, że potrafiłaby ją pokonać w walce. Nie po to zaś przywracała zniechęconym Elmanesse dawną bohaterkę, by teraz ją zniszczyć. Nigdy jednak nie odmówiła walki. Tego po prostu nie mogła zrobić, nawet dla dobra leśnego ludu.

Zoastria musiała dojrzeć coś w oczach półelfki, ponieważ szybko zaproponowała inne rozwiązanie.

- Albo posłuchaj głosu swego serca. Oddaj mi miecz dobrowolnie i uwolnij się od księżycowej klingi raz na zawsze. Zrzekając się jej na korzyść dawnego i prawowitego właściciela, wypełnisz z honorem swój obowiązek względem elfów i zostaniesz zwolniona ze służby księżycowemu ostrzu.

Gdy półelfka rozważała tę nieoczekiwaną propozycję, poczuła, że spada jej z serca ogromny ciężar, a pustkę po nim wypełnia dziwny żal i smutek po czymś, co się utraciło.

- A co z mocą, którą nadałam mieczowi? - zapytała ostrożnie.

- Zniknie. Jeśli o to ci chodzi, to nie ma problemu.

- Chwileczkę - wyszeptała Arilyn. Wyciągnęła miecz i przez chwilę trzymała w ręce, delektując się tym jedynym przedmiotem, który łączył ją ze światem elfów. Chociaż obawiała się księżycowej klingi i czuła do niej żal, a nawet nienawiść, nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała ją oddać. Uczyni to jednak dla dobra elfów i ukochanej osoby, która w przeciwnym razie pozostanie uwięziona w magicznej broni.

Arilyn wyprostowała się i po raz ostatni uniosła wysoko księżycową klingę. Wyobraziła sobie swojego dziwnego sobowtóra i drugi cień, który mimowolnie skazała na służbę mieczowi. Potem rozkazała im, by wyszły.

Dwa cienie wynurzyły się z ostrza i stanęły przed nią. Arilyn poczuła, że ściska ją w gardle na widok lustrzanego obrazu Danila. Zastanowiła się przez moment, czy przyjaciel kiedykolwiek będzie wiedział, co zaszło w leśnych ostępach Tethiru. Nim dowiedziała się o swoim własnym cieniu i gdy jeszcze był on na usługach jej nauczyciela, Arilyn zawsze nawiedzały dziwne sny, ilekroć Kymil Nimesin wzywał jej sobowtóra. Miała tylko nadzieję, że w podobny sposób Danilo pozna i zrozumie jej zamiary.

Czerpiąc siły z ciepła jego szarych oczu, Arilyn wsunęła księżycową klingę z powrotem do pochwy i odpięła pas. Podała go swojej poprzedniczce.

Zoastria wyjęła miecz gładkim, znajomym ruchem. Niebieski ogień w czarodziejskim księżycowym kamieniu zapłonął jasno, po czym przygasł. Miecz zaakceptował na nowo swojego dawnego właściciela. Jedna z run magicznie wyrytych na ostrzu, ta która oznaczała moc przyznaną klindze przez Arilyn, zaczęła blednąc.

Gdy Zoastria wyszeptała rytualne zaklęcie wiążące ją z bronią, takie, którego Arilyn nigdy nie poznała, półelfka zobaczyła, że jej znak na elfim mieczu znikł zupełnie, a cienie jej i Danila, trzymając się za ręce, rozpłynęły się we mgle.

* * *

- Dziękuję, że zgodził się pan mnie wysłuchać, książę Hembreonie - powiedział Hasheth, siadając na krześle, które zaproponował mu wielki człowiek. Przebywanie w obecności tak potężnej osoby było ogromnym przeżyciem. Hasheth nie przejmował się faktem, że ten przywilej uzyskał dzięki pozycji, kogo innego. To jeszcze miało się zmienić.

- Mówiłeś, że masz wiadomość od Hhune'a. Czy są jakieś kłopoty w Waterdeep?

- Nic specjalnego - odparł Hasheth, szczerze mając nadzieję, że okaże się to prawdą. - Jak pan zapewne wie, lord Hhune wziął na siebie zadanie rozwiązania problemu, który stanowią leśne elfy.

Przynajmniej, dodał Hasheth w duchu, ja postąpiłbym tak na jego miejscu. Młodzieniec wątpił, by ktokolwiek z Rycerzy Tarczy wiedział o nielegalnych poczynaniach Hhune'a w elfim lesie lub by je pochwalał. W jaki sposób Hhune mógłby lepiej utrzymać całą sprawę w tajemnicy, niż proponując, że sam się zajmie elfami?

- Wszystko wskazuje na to, że Hhune ci ufa - zauważył książę Hembreon, sprawdzając, jak daleko sięga wiedza młodzieńca.

- Jestem jego uczniem - powiedział skromnie Hasheth. - Chciałbym umieć tyle, co on.

O to chodziło. Nie można było powiedzieć jaśniej, że wprowadzono go w sekrety Rycerzy, nie rezygnując całkiem z subtelności. Książę skinął głową w zamyśleniu. - I czego dowiedział się Hhune o problemie z elfami?

- Ziemie elfów są plądrowane. Ich stare drzewa wycinane na drewno, ich lud mordowany. To robota chciwego watażki, kapitana najemników zwanego Bunlapem. Nie przestaną atakować i mścić się, póki żyje ten człowiek.

- A to drewno?

- Spławiane jest do Port Kir niezwykle wymyślną trasą. Najemnik czerpie z tego ogromne zyski. Wykorzystuje je do budowania coraz większej armii przeciwko leśnym elfom, a może też do innych celów. Większość drewna trafia do stoczni, gdzie przerabiane jest na szybkie i dobrze uzbrojone statki. Ten Bunlap jest niebezpiecznie ambitnym człowiekiem.

Hasheth pochylił się do przodu. Wzrok miał odważny i szczery.

- Jestem młody, książę Hembreonie, i być może niegotowy, by wyśledzić ścieżki takiego człowieka, nie zostawiając po sobie śladów. Być może Bunlap już wie o moich działaniach. Może nawet próbować wplątać w to mojego pana, aby się zemścić. Mam podstawy, by obawiać się, że znalazł sobie wspólnika. Jeszcze nie znam imienia tego łajdaka. Błagam jednak, bym mógł dalej prowadzić moje dochodzenie. Jeśli Rycerze będą zbyt wnikliwie wgłębiać się w interesy Hhune'a, ten zdrajca może poczuć się zagrożony i spróbować uciec.

Książę przyglądał się mu ponuro.

- W twoich słowach jest mądrość i skromność należna ludziom w tak młodym wieku. Robisz dobrze, przedstawiając mi tę sprawę tak otwarcie. Wszystko będzie tak, jak prosiłeś. Rycerze pozostawią w twoich rękach człowieka, który zdradził Hhune'a. A co do Bunlapa - gdzie można tego człowieka znaleźć?

- Ma twierdzę obok ujścia północnego dopływu Sulduskoonu. Obóz drwali położony jest dalej na wschód, w miejscu, gdzie rzeka styka się z lasem.

Twarz księcia wykrzywiła się w irytacji.

- Rycerze Tarczy nie mają armii, którą mogliby wysłać tak daleko!

- A zatem zabójcę - zaproponował młodzieniec. - Znam jednego, który dobrze poradzi sobie z tym zadaniem i powiadomi o tym elfy. Ona jest półelfką i zrobi wszystko, by ustanowić pokój między ludem swojej matki a rodakami ojca. Do tego otrzymała gwarancję od mieszkańców lasu, że śmierć Bunlapa zakończy problemy.

Było to, oczywiście, całkowicie zmyślone, ale Hasheth był pewien, że ostatecznie jego słowa okażą się prawdą. W końcu Arilyn miała zająć się problemem wyrębu lasu. By go zlikwidować, będzie musiała usunąć z gry Bunlapa.

- Zajmij się tym i powiadom mnie, gdy wszystko będzie zakończone - powiedział książę.

Usłyszawszy odprawę, Hasheth wstał i wyszedł z komnaty księcia Hembreona, robiąc wszystko, by ukryć podniecenie.

Rozmowa przebiegła znacznie lepiej, niż się spodziewał. Jeszcze kilka kroków i nic nie będzie w stanie pozbawić go przychylności Hhune'a, Hembreona i Rycerzy. Kosztować to miało jedynie utratę floty Hhune'a.

W oczach Hashetha był to opłacalny interes.

* * *

Następnego dnia leśne elfy i lythari zebrały się na wzgórzach nieopodal osady Suldusk. Miały zaatakować o świcie, a pozostało jeszcze sporo przygotowań. Trzeba było też poczynić ostateczne plany bitwy.

Najtrudniejszym zadaniem, jakie ich czekało, było oswobodzenie więzionych elfów. Wedle szacunków zwiadowców lythari, przy życiu pozostało jakieś pięćdziesiąt elfów z plemienia Suldusk. Trudno było mieć w tym względzie pewność, bowiem trzymano je stłoczone w klatkach ustawionych w zniszczonej części lasu i wykonanych z gałęzi zrabowanych drzew. Obóz ludzi był podzielony: część zatrzymała się nad rzeką, a kilku strażników pilnowało zakładników. Siły elfów musiały zostać podzielone w podobny sposób.

Pomimo smutnego i trudnego zadania, które ich czekało, elfy nie mogły przestać dziwić się nowym przybyszom, którzy pojawili się wśród nich. Kendela Leafbowera zaakceptowały dość szybko, chociaż nie mogły pojąć, jak może przyjaźnić się z krasnoludem. Najbardziej jednak fascynował ich człowiek.

Tinkersdam trzymał się na uboczu, mrucząc pod nosem i krzątając się wokół zestawu słojów, butelek i proszków, który przywiózł ze sobą. Wszystkie elfy znały opowieść Fretki o zniszczeniach, jakie spowodowały w Zazesspurze jego mikstury i nawet Tamsin, chyba najbardziej nieufny z całego klanu, nalegał, by nie przeszkadzano wynalazcy w pracy.

Wśród gorączkowych przygotowań Arilyn czuła się trochę niepotrzebna. W wielu kwestiach jej rola w tej bitwie dobiegła już końca. Dzięki jej wysiłkom lythari przyłączyły się do leśnych elfów, a Zoastria powróciła. Półelfka wysłała też Ganamede w tajemnicy do lasu, by poszukał sprzymierzeńców wśród innych stworzeń, takich, które żyły w ukryciu i nawet elfom pokazywały się tylko wtedy, gdy miały na to ochotę. Lythari znały wszystkie sekrety puszczy. Pomimo to Arilyn nie żywiła specjalnej nadziei, by Ganamede udało się przyprowadzić ochotników.

Czuła się też dziwnie nieswojo bez elfiego ostrza u boku, broni, z którą nie rozstawała się od chwili, gdy skończyła piętnaście lat. Nie miała też miecza, który mógłby księżycową klingę zastąpić. Takie przedmioty były wśród leśnych elfów niezwykle rzadkie. Ten brak nie uszedł uwagi Lisiego Ognia.

- Nie możesz iść na bitwę bez miecza - zaprotestował.

Arilyn wzruszyła ramionami.

- Mam sztylet. To mi wystarczy do czasu, aż rozbroję kogoś z ludzi. - Uśmiechnęła się z przymusem. - Wypróbuję kilka ich mieczy i zostawię sobie taki, który będzie mi najlepiej pasował.

- Ale mimo to musisz mieć lepszą broń. Jeśli nie dla siebie, to ze względu na korzyść, jaką przyniesie to plemieniu... elfom - poprawił się. Do bitwy przygotowywały się teraz wspólnie trzy rasy elfów i nieufne dotąd Elmanesse uczyły się zasad współpracy z innymi. - Nikt z nas nie może się z tobą równać, nawet Soora Thea!

Lisi Ogień skinął w stronę małej elfki, która demonstrowała właśnie technikę ataku grupie młodych, choć dorosłych już elfich wojowników.

Ale Arilyn potrząsnęła głową.

- Nie, jej technika walki jest znacznie czystsza i bardziej prawidłowa, niż ja kiedykolwiek mogłabym osiągnąć. Jeśli czegoś w niej brak to dlatego, że księżycowa klinga zyskała dodatkową moc od czasu, gdy Soora Thea nią władała. Po Zoastrii walczyły tym mieczem przynajmniej cztery elfy i każdy z nich dodał coś do jego magii. Tak naprawdę, to księżycowe ostrza stają się z czasem niezwykle trudnym do udźwignięcia ciężarem - zakończyła. - Wątpię, by istniało jeszcze wiele takich, które nie przeszły w stan uśpienia.

- A jeszcze mniej jest osób, które potrafiłyby poradzić sobie z taką magią - stwierdził Lisi Ogień. - Opowieści mówią, że taki miecz pochłonie każdego, kto zdecydowałby się nim walczyć, a nie byłby tego godzien. Przyjęcie księżycowej klingi musi wymagać wielkiej odwagi.

Półelfka wzruszyła tylko ramionami. Nie ze skromności. Gdy po raz pierwszy brała do ręki miecz, nie wiedziała, co może ją spotkać.

- Często myślałem o mocy, którą dałaś swojemu mieczowi. Powiadają, że taki dar nie jest efektem świadomego wyboru, ale raczej odbiciem potrzeb i talentów właściciela księżycowej klingi - zauważył.

- Albo misji - dodała. - Czasem magia przychodzi w odpowiedzi na nagłą potrzebę. Jeden z moich przodków posprzeczał się z czerwonym smokiem i skończyło się na tym, że nadał mieczowi moc odporności na ogień. Wyobraź sobie jego zdziwienie, gdy po takiej bitwie ocknął się cały i zdrowy!

Zielony elf zachichotał.

- A więc to dzięki temu byłaś odporna na ogniste pioruny czarodzieja. Widziałem, jak miecz rzucił na ciebie urok oraz ogromną szybkość, z jaką się porusza. Która z tych rzeczy jest twoim darem?

- Żadna. Księżycową klingą może władać tylko jedna osoba - wyjaśniła Arilyn - a to może powodować problemy, jeśli masz współpracownika. Mój dar polegał na tym, by w razie potrzeby móc się dzielić mieczem i jego magią.

- Ach. To wiele wyjaśnia - powiedział Lisi Ogień.

Arilyn rzuciła mu zdziwione spojrzenie.

- Podczas bitwy nad rzeką byłem ze wszystkich stron atakowany przez najemników - zaczął. - Udało mi się jednak zobaczyć, jak cieniści wojownicy wychodzą z księżycowej klingi i spostrzec, że jeden z nich nie był elfem, chociaż szybko przybrał jego postać. Nie rozumiałem, jak to mogło się stać, nim nie powiedziałaś mi, że związałaś się z innym empatyczną więzią.

- Nie bądź taka zaskoczona - powiedział, uśmiechając się trochę na widok zdumionego spojrzenia Arilyn. - Miałaś rację, gdy mówiłaś, że są różne rodzaje więzi. To, co ofiarowałaś temu człowiekowi dzieląc się z nim księżycową klingą to największy dar, jaki mógł od ciebie otrzymać. Odbijał, jak to wyraziłaś, twoje najgłębsze życzenie. Być może tak miało się stać, by dokonał tego magiczny miecz. Nie byłaś w stanie zrozumieć, ile ten mężczyzna dla ciebie znaczy, ani nie potrafiłaś mu tego przekazać.

Półelfka patrzyła na przyjaciela całkiem oszołomiona jego słowami i świadomością, że nie jest w stanie z nimi dyskutować. Moc, którą dała księżycowej klindze była tym samym, co empatyczna więź, a jej serce - i miecz - wybrały Danila, by dzielił ten najbardziej elfi dar! Jak dziwnie, że wypowiedziane z dobrymi intencjami kłamstwo, którym chciała ugłaskać urażoną dumę Lisiego Ognia, okazało się być całkowitą prawdą!

Lisi Ogień uśmiechnął się smutno i nieznacznie.

- Nie jesteś pierwszą, która związała się z człowiekiem w ten czy inny sposób. Jest w nich coś, co pociąga wielu z nas. Wśród elfów z Trademeet śpiewa się o tym właśnie piosenkę. Niestety, pamiętam tylko ostatnie słowa.

- Jak krótko płonie ich ogień, lecz jak jasno świeci! - wyrecytowała Arilyn. - Tak, słyszałam ją.

- I wiesz, że słowa te są prawdą, podobnie jak twoja matka przed tobą - dodał łagodnie.

Arilyn aż podskoczyła, gdy zdała sobie sprawę ze znaczenia tych słów.

- Ty wiesz. Ty wiesz, że jestem półelfka! Wiesz to już od jakiegoś czasu!

- Prawie od początku - przyznał elf. - Najpierw nie mówiłem nikomu z tego samego powodu, co Fretka: wydawało mi się, że tak będzie lepiej dla klanu. Byłaś potrzebna. Potem siedziałem cicho ze względu na ciebie i siebie. Szybko zdałem sobie sprawę, że fakt, że jesteś półelfka nie ma dla mnie większego znaczenia i nie powinien też mieć dla moich braci. Masz duszę elfa, w przeciwnym razie nie mogłabyś władać księżycową klingą, ani wejść z inną osobą w empatyczną więź. To, że postanowiłaś dzielić się nią z człowiekiem nic nie zmienia, ani nie jest czymś złym.

Po raz pierwszy w życiu Arilyn zrozumiała, na czym polega dwoistość jej własnej natury.

- Dziękuję - wyszeptała.

Lisi Ogień położył jej dłonie na ramionach.

- Musiałem poruszyć te tematy. Jutro ruszamy na bitwę. Wiesz, co nas czeka i zdajesz sobie też sprawę, że muszę zmierzyć się z Bunlapem. On umrze albo pomści swoją hańbę. Nie ma innego wyjścia.

Delikatny szelest lasu za ich plecami zwrócił uwagę obu elfów. Podnieśli wzrok i zobaczyli brodatą twarz centaura.

Arilyn pamiętała go z obchodów święta śródlecia. Teraz trzymał w dłoni długą włócznię, a twarz miał zaciętą i srogą. Najwyraźniej Ganamede w przekonujący sposób przekazał innym mieszkańcom lasu jej wiadomość!

- Przyszliśmy tak szybko, jak tylko mogliśmy - oświadczył centaur, przemawiając w języku elfów głębokim, poważnym głosem. - Jestem Nesstiss i jest ze mną jeszcze dziesięciu wojowników. Fauny być może również się zjawią, ale nie oczekujcie, by przybyły przed rozpoczęciem bitwy. Kto będzie dowodził?

* * *

Pojawienie się nieuchwytnych centaurów podniosło na duchu leśną armię. Ponura, cicha zawziętość zamieniła się w waleczne uniesienie, a nawet euforię. Tuż przed świtem ustawiono się na dogodnych do ataku pozycjach, kryjąc się wśród drzew, które przylegały do zniszczonej części puszczy.

Widok, który mieli przed oczami, przypominał najsmutniejsze części Otchłani. Bogate poszycie leśne zostało spalone na popiół, z którego wystawały niczym ogromne grzyby osmalone pnie drzew. Nad ziemią wisiała, niczym chmura, przytłaczająca atmosfera rozpaczy. Jednak nawet to zagrzewało do walki dzieci Tethiru. Zdewastowany las w ponury sposób przypominał im, o co walczyły.

Arilyn zajęła miejsce wśród tych, którzy mieli jako pierwsi ruszyć do ataku i zaskoczyć przeciwnika. Było ich żałośnie mało i Harfiarka wyobrażała sobie, jak zareagują na ich natarcie najemnicy. Wiedziona nagłym impulsem sięgnęła do torby po buteleczkę, którą dał jej Tinkersdam ponad miesiąc wcześniej. Była w niej mikstura z krzyczących grzybów.

Potrząsnęła fiolką i odkorkowała ją. Następnie wylała kilka kropel na kawałek lnu i pobiegła do kapitana centaurów.

- Nesstiss, pokaż mi swoje kopyto - poprosiła. Centaur wyglądał na zdziwionego, ale posłusznie zgiął jedną nogę. Arilyn pochyliła się i wtarła trochę płynu w kopyto. - Teraz postaw je tak delikatnie, jak tylko możesz.

Nesstiss opuścił nogę. Chrzęst żwiru po kopytem zabrzmiał jak ogłuszający trzask. Centaur popatrzył z zachwytem na Arilyn.

- Pięć centaurów atakujących obóz z każdej flanki - powiedziała z uśmiechem. - Będzie to brzmieć jak szarża kawalerii i powinno postawić najemników na równe nogi!

Poczuła na sobie wzrok Zoastrii. Elfka przytaknęła poważnym skinieniem głowy.

- Posmaruj kopyta pozostałych, szybko - powiedziała. - Centaury, zróbcie tak, jak proponuje Arilyn. Zaatakujcie z obu stron, zaskoczcie ludzi i popchnijcie ich w naszą stronę. Potem podejdźcie na tyły ich obozu i powtórzcie manewr.

Arilyn ponagliła centaury, by zajęły odpowiednie pozycje, po czym wręczyła kawałek lnu najbliższemu elfowi, wyznaczając go do pomocy. Gdy wszystko było gotowe, podeszła do Zoastrii.

- W buteleczce została jakaś kropla lub dwie. Słyszałaś, jak to wzmacnia dźwięk. Wypij odrobinę, wtedy bitewny zgiełk nie zagłuszy twoich rozkazów - powiedziała cicho.

Drobna elfia wojowniczka wzięła miksturę bez wahania i odchyliła głowę, by się napić. Arilyn wzięła od niej pusty flakonik i cofnęła się pomiędzy elfy.

Zoastria stanęła przed zebranymi siłami. Oczy błyszczały jej, gdy przyglądała się szeregom wojowników, starając się spojrzeć w oczy każdemu, choćby tylko na moment. Następnie wysunęła z pochwy księżycową klingę powolnym, teatralnym gestem. Centaury uniosły w pogotowiu długie włócznie. Stworzenia te wyglądały jak rycerze połączeni w jedno ze swoimi straszliwymi końmi.

Elfia wojowniczka odwróciła się w stronę obozu i wyciągnęła do przodu miecz, dając znak do ataku bojowym okrzykiem, który rozniósł się echem po wzgórzach niczym ryk smoka.

Centaury natychmiast ruszyły do natarcia. Waląc kopytami, dwie małe drużyny rozproszyły się i spadły na obóz niczym letnia burza. Ziemia drżała im pod nogami, co sprawiało, że odnosiło się wrażenie, że rusza do ataku liczna armia.

W odpowiedzi z namiotów wysypali się najemnicy, w pośpiechu ubierając się i chwytając za broń. Zoastria znów krzyknęła i pierwsza fala elfów popędziła przez ogołocony z drzew teren ku zaskoczonym ludziom.

Biegnąc, Lisi Ogień nałożył strzałę na cięciwę i namierzył najbliższy i najbardziej niebezpieczny cel. Ku elfom pędziły dwa ohydne ludzko-orcze mieszańce. Poruszały się ze zdumiewającą prędkością, trzymając wysoko bojowe topory. Lisi Ogień wycelował w tego, który biegł wolniej. Strzała przebiła gardło stwora. Półork padł na ziemię, wbijając przy tym podniesioną broń w plecy swojego towarzysza.

- Jedna strzała, dwa półorki - pochwaliła Arilyn, mijając go. W rękach nie trzymała nic, za wyjątkiem długiego sztyletu.

Półelfka nie strzelała na tyle dobrze z łuku, by używać tej broni w biegu, ale nikomu się z tym nie zdradziła. Wszyscy członkowie plemienia Elmanesse byli myśliwymi, których uczono trafiać zwierzynę podczas pościgu ze śmiercionośną dokładnością. Na najemników posypał się grad czarnych strzał, zmuszając ich do cofnięcia.

Ale nie było gdzie. Centaury otoczyły już obóz i poganiały ludzi naprzód. Krzyki żołnierzy, umierających na ich ostrzach, zmieszały się ze szczękiem broni, gdy inni najemnicy ruszyli z mieczami na dębowe drzewce włóczni przeciwnika.

Przez obóz przeszedł wysoki człowiek, ubrany w ciemny płaszcz powiewający z tyłu i uzbrojony w duży pałasz. Uderzył płazem miecza uciekającego wojownika, wykrzykując rozkazy, nim panujący wokół chaos nie przerodził się w jakąś namiastkę porządku. Najemnicy sformowali szyk i ruszyli do przodu, by zmierzyć się z elfami w bezpośrednim starciu.

Arilyn upatrzyła sobie pierwszego przeciwnika, wysokiego mężczyznę, uzbrojonego we wspaniały cormyrski miecz i prawie nic poza tym. Wyrwany ze snu nie zdążył włożyć koszuli. Miał na sobie tylko wełniane portki i buty, które najwyraźniej wsunął w pośpiechu przed bitwą. Ruszyła prosto na niego, trzymając wyciągnięty przed sobą sztylet. Mężczyzna dostrzegł atak i połyskującą rękojeść w rękach elfki, ale nie potrafił ocenić, jakiej długości jest broń. Dziesięć cali stalowego ostrza trzymane pod odpowiednim kątem, mogło do złudzenia przypominać miecz.

Mężczyzna chciał odeprzeć cios unosząc swoje ostrze do góry, ale zrobił to o kilka sekund za wcześnie. Arilyn rzuciła się na człowieka, wbiła mu sztylet w brzuch i jednocześnie chwyciła za nadgarstek podniesionej prawej ręki. Wyrywając sztylet, obróciła się twarzą do wroga. Pociągnęła w dół jego przedramię, unosząc energicznie swoje kolano, by uderzyć nim tuż nad nadgarstkiem. Ręka mężczyzny złamała się z gwałtownym trzaskiem.

Arilyn odskoczyła gładko przed upadającym człowiekiem, zabierając mu miecz. Następnie obróciła się i uniosła wysoko ostrze, by sparować cios zadany z góry bojowym toporem. W ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że broń w jej rękach nie jest z elfiej stali. Przysunęła miecz bliżej przeciwnika, by klinga zablokowała drewniany trzonek, a nie samo ostrze.

Było to dobre posunięcie, bowiem topór z pewnością roztrzaskałby cienką cormyrską klingę. Zgodnie z przewidywaniami, siła ciosu przycisnęła zdobyczną broń Arilyn do ziemi. Nim mężczyzna zdążył wykonać kolejne miażdżące uderzenie, Arilyn kopnęła go, wyciągając nogę ponad skrzyżowanymi ostrzami i trafiając nieco powyżej pasa. Najemnik zgiął się wpół. Harfiarka odskoczyła i wykończyła wroga jednym, szybkim pchnięciem.

Tuż obok jeden z elfów walczył twarzą w twarz ze znacznie większym od siebie człowiekiem, paskudnym zbójem, wymachującym dwoma długimi nożami. Najemnik zdołał ubiec elfa i rozciąć mu ramię. Mężczyzna uśmiechnął się dziko i podniósł drugi sztylet, by zadać śmiertelny cios.

Pierwsze pchnięcie Arilyn odsunęło w bok atakujący nóż. Harfiarka zasłoniła sobą rannego i znacznie mniejszego od siebie elfa, zajmując jego miejsce w szeregach. Stając twarzą w twarz z osiłkiem, zadała wysoko cios. Człowiek skrzyżował przed sobą ostrza, by zablokować uderzenie. Arilyn kontynuowała atak, mierząc zdobycznym mieczem nad połączone noże, przyciskając je w dół i blokując. Mężczyzna wyrwał sztylety, trąc stalą o stal i rozpościerając ręce. Wykonując ten ruch, odsłonił na moment tors. Broń półelfki wbiła się głęboko pomiędzy żebra przeciwnika. Harfiarka uniosła wysoko nogę i odepchnęła od siebie nadzianego na klingę najemnika, po czym zrobiła zwrot, by zmierzyć się z następnym wrogiem.

Nie wszystkim mieszkańcom lasu wiodło się tak dobrze. Niektórym ludziom udało się przedrzeć przez ich szeregi i teraz formowali szyk za plecami elfów, odcinając je od lasu. Najwyraźniej nauczyli się, że walka wśród drzew jest z góry przegrana i nie chcieli, by ich do niej zmuszono.

Widząc to, Lisi Ogień rozejrzał się za kapitanem najemników. Dostrzegł powiewający ciemny płaszcz. Człowiek bił się z jednym z centaurów, który chociaż krwawił z licznych ran i miał złamaną włócznię, nadal parował ciosy pałasza dębowym kikutem drzewca.

Elf podniósł łuk, szykując się do strzału. Czarne ostrze trafiło pomiędzy walczących i zadrasnęło policzek Bunlapa. Właśnie to Lisi Ogień chciał osiągnąć. Mężczyzna ryknął z bólu i złości. Przycisnął jedną rękę do krwawiącego, pokrytego bliznami policzka.

Centaur wykorzystał okazję i walnął przeciwnika kijem w pierś. Niestety rany pozbawiły go sił. Bunlap odwinął się w stronę leśnego wojownika i zamachnął energicznie mieczem. Ostrze zaryło się głęboko w ciele centaura, wycinając dużą, śmiertelną bruzdę między ludzkim torsem a końskimi nogami stworzenia. Widząc, że ten pojedynek został zakończony, najemnik odwrócił się, szukając wzrokiem elfiego prześladowcy i swojej długo poszukiwanej ofiary.

Lisiego Ognia nietrudno było znaleźć w tłumie. Celowo rozpuścił kasztanowe włosy i tym razem ich jasny kolor nie był zamaskowany ozdobami z piór i plecionych traw, których elf używał, by lepiej zlewać się z barwami lasu.

Elf spojrzał w zimne i rozwścieczone oczy mężczyzny i zaczął cofać się do lasu. Na jego znak elfi wojownicy porzucili swoich przeciwników i ruszyli za nim.

Najemnicy ścigali ich przez ogołocony teren, ale zatrzymali się na linii drzew, tak jak im rozkazano i jak ich uczono. Spojrzeli na kapitana, który stał nad ciałem centaura z brodą lepką od krwi i wzrokiem utkwionym w lesie

Bunlap nie potrzebował wiele czasu, by podjąć decyzję.

- Za nimi - powiedział, po czym ruszył między drzewa, szukając elfa, który go naznaczył... oraz zemsty.


Rozdział dwudziesty drugi

Tinkersdam nigdy nie wyobrażał sobie siebie w roli dowódcy i przekonał się, że niezbyt mu ona odpowiada. Elfy, które z nim były, mniej więcej dwudziestka, dostały rozkaz słuchać jego poleceń i wypełniały je bez szemrania. To jeszcze było dobre. Tinkersdam nie posiadał jednak koniecznego w tej sytuacji zmysłu ostrożności, nie żywił sympatii do owadów, które ignorując elfy, bzyczały mu wokół miedzianej głowy, ani też nie mógł znieść czegoś, co unosiło się w leśnym powietrzu. Nos go swędział i uczony z niepokojem podejrzewał, że w każdym momencie może kichnąć.

Na szczęście jego mała drużyna miała tę przewagę, że działała z zaskoczenia. Najemnicy nie spodziewali się ich szybciej niż za dzień lub dwa. Tinkersdam miał, zatem nadzieję, że ten przeklęty halruaański czarownik nie zdążył przygotować nic, poza typowymi środkami obronnymi.

Człowiek Gonda dał znak, by się zatrzymali. Rozgniótł małego, latającego owada i popatrzył w stronę więzionych elfów. Nie widział żadnych śladów mechanicznych pułapek czy dźwigni. Prawdopodobnie głupi czarodziej polegał na magicznym ogniu, z którego budował zaporę.

Tinkersdam uśmiechnął się chytrze. A zatem niech tak będzie. Takie czary były jak drzwi, a drzwi, które uniemożliwiały dostęp obcym, mogły też zatrzymać wewnątrz najemników.

Odpiął od pasa zwój sznurka - cienką, prawie przezroczystą pajęczą linę, taką, jakiej od wielu lat z powodzeniem używała Arilyn. Był to jeden z jego wcześniejszych wynalazków. Myśl, że teraz sam go przetestuje wydawała mu się raczej przyjemna.

- Widzicie to drzewo, dokładnie na skraju, zaznaczone żółtą farbą do wycięcia? Przywiążcie ten sznur do strzały i na mój znak wycelujcie ponad tamtą gałąź. Ostrze powinno spaść do klatki, tuż obok więźniów. Strzelajcie wysoko, pod ostrym kątem. Potrafisz to zrobić? - zapytał jednego z elfów.

Łucznik skinął i zrobił to, o co go poproszono. Strzała poszybowała między gałęziami wysokiego drzewa, ciągnąc za sobą połyskującą linę i opadła obok więzionych elfów. Zakładnicy udali, że w ogóle tego nie zauważyli, ale jeden z nich ukradkiem przywiązał koniec sznurka do prętów klatki.

- Wspaniale. Dobra robota - powiedział radośnie Tinkersdam. Wyjął z torby kilka małych metalowo-drewnianych narzędzi i słoik kremu. - Wiecie, co z tym robić. Wejdźcie na drzewo, zahaczcie górne kółko o linę i złapcie za rączkę. Dzięki temu ześlizgniecie się szybko po sznurze. Ta maść jest na drogę powrotną. Lepkie ręce. Łatwiej wam będzie się wspinać. Weźcie to ze sobą i wyprowadźcie po linie tych nieszczęśników. Ty, ty i wasza czwórka - wejdźcie na tamto drzewo i pomóżcie więźniom uciec do lasu. Reszta czeka. Gdy pozostali zaatakują obóz, my również zaczniemy walkę.

Elfy przytaknęły. Nie musieli długo czekać na znak. Dźwięczny bitewny okrzyk elfów rozniósł się echem po lesie, a po nim dał się słyszeć grzmiący niczym nawałnica odgłos natarcia.

- Wywar z krzyczących grzybów - wymruczał w zamyśleniu alchemik. - Rzeczywiście, wspaniały efekt.

Zgodnie z planem drużyna poderwała się na nogi i zaczęła ciskać małe, twarde kulki, które dał im Tinkersdam: nieduże, cuchnące pociski z siarki i odchodów nietoperza, wymieszanych z substancjami szczególnie wrażliwymi na obecność halruaańskiego magicznego ognia. Niektóre z pocisków upadły na ziemię, niegroźne niczym kamyki. Inne trafiły w niewidoczne bariery. Te eksplodowały, zamieniając się w ściany ognia, tworząc płonącą palisadę wokół obozowiska.

Przez skaczące płomienie widzieli postacie strażników w panice szukających drogi ucieczki. Niektórzy próbowali przebiec przez ogień. Ściany tylko się wybrzuszały, po czym wpychały ludzi z powrotem do środka.

- O, wspaniale - powiedział z zadowoleniem Tinkersdam. - Starannie ogrodzone. Bardzo przyzwoicie. Doskonały efekt!

Alchemik patrzył, jak sześć elfów, jeden za drugim, szybko ześlizguje się po stromej linie za płonącą zasłonę. Po chwili dał się słyszeć trzask łamanej drewnianej klatki i szczęk broni, gdy kilku elfich wojowników walczyło ze strażnikiem.

Po krótkim czasie pierwszy z uwięzionych elfów pojawił się na widoku, wspinając się powoli między konary drzewa. Dzikie wrzaski i odgłosy bitwy za ognistą barierą sugerowały, że kilka elfów z Suldusk zostało z tyłu, by pomóc swoim wybawicielom, a być może po to, by zemścić się za więzienie. Wedle oceny Tinkersdama, cała operacja powinna się wkrótce zakończyć.

- O tak, rzeczywiście, doskonały efekt! - powiedział z satysfakcją.

* * *

Lisi Ogień pędził w głąb lasu, przeskakując lekko przez przewalone drzewa i schylając się pod niskimi gałęziami. Wybrał już dogodne miejsce: małą, równą polanę położoną niedaleko miejsca wyrębu. Było to dobre pole bitwy. Jego wojownicy mogliby wejść na drzewa i walczyć z ukrycia, a on w końcu mógłby stawić czoła człowiekowi, który go ścigał.

Gdy dotarł do polany, stanął za grubym cedrem i czekał. Słyszał, jak Bunlap się zbliża - ciężkie, wzmacniane żelazem buty miażdżyły trawę. Kapitan oddychał prędko i z trudem, świszcząc powietrzem przez zaciśnięte zęby. Lisi Ogień zamarł w gotowości. Będzie miał tę przewagę, że zaatakuje pierwszy.

Ale jakiś instynkt, być może zrodzony z nienawiści, wyostrzył zmysły człowieka. Gdy Lisi Ogień wyskoczył z kryjówki, Bunlap w mgnieniu oka cisnął w jego stronę nóż, który trzymał z tyłu gotowy do rzutu.

Lisi Ogień uchylił się z właściwą elfom szybkością i zwinnością. Sztylet, który miał przebić mu serce, wbił się w mięśnie ręki.

Przez moment elf nie czuł nic, poza tym, że został trafiony. Po chwili jednak piekący ból rozszedł mu się od ramienia po dłoń. Lisi Ogień zachwiał się i oparł o drzewo, by złapać równowagę.

Człowiek szedł ku niemu z mieczem w ręku.

* * *

Elmanesse uciekali do lasu, a ludzie szli ich śladem, niczym psy kąsające skoki zająca. Tak naprawdę, to najemnicy nie mieli większego wyboru. Walczyło jeszcze ośmiu centaurów, a ich włócznie popychały żołnierzy bez przerwy na północ. A chociaż nie w smak była ludziom walka z elfami wśród drzew, jeszcze mniejszą mieli ochotę narazić się na gniew kapitana.

Vhenlar, trzymając w ręku przygotowany do strzału łuk, przekroczył linię lasu jako jeden z ostatnich. Mniej obawiał się Bunlapa niż pozostali i w pewnym sensie wolałby już stawić czoła groźnym centaurom, niż walczyć znowu z elfimi łucznikami. Perspektywa marszu w głębokie, chłodne gęstwiny Tethiru, gdzie każde drzewo mogło kryć dzikiego elfa, mroziła mu krew w żyłach.

Jeszcze nigdy tak się nie bał.

Kępa paproci zaczęła się ruszać i spomiędzy liści wyskoczyło najbardziej zdumiewające stworzenie, jakie Vhenlar kiedykolwiek widział. Niższa od niziołka postać miała ludzki, nagi tors, osadzony na czymś, co przypominało zad grubego, dwunogiego kozła. Głowę porastały zmierzwione, brązowe włosy, opadające na ramiona i splątane z równie bujną brodą.

Faun, zdał sobie sprawę zdumiony Vhenlar. Podniósł łuk i wycelował. Strzała, ukradzione elfom ostrze, poszybowała w kierunku gardła stworzenia.

Faun prychnął i z prędkością błyskawicy wyciągnął rękę po lecący pocisk. Chwycił go bez mrugnięcia okiem. Nim zaskoczony Vhenlar zdołał uświadomić sobie ten fakt, faun skoczył na niego.

Zhentarimski łucznik upadł, machając rękami i próbując zrzucić z siebie małego wojownika. Nagle poczuł, że od brzucha promieniuje mu na wszystkie strony silny, paraliżujący ból. Faun odskoczył i zaszył się w leśnym gąszczu.

Vhenlar spojrzał w dół na czarne drzewce strzały wystające mu z ciała. Gorzki, bolesny uśmiech wykrzywił mu wargi. Chociaż nie tak wyobrażał sobie swój koniec, od początku miał przeczucie, że jedno z tych elfich ostrzy zwróci się przeciw niemu. Świadomość, że miał w tej kwestii rację, sprawiała mu jakąś niezdrową satysfakcję.

Ciemność, głęboka i wszechogarniająca, wyłoniła się z zakamarków duszy najemnika, pochłaniając wszystko dookoła.

* * *

W cieniu drzew Tethiru Zoastria stawiała czoła dwóm najemnikom. Księżycowa klinga błyskała, śmigała i zadawała ciosy ze zdumiewającą prędkością. Szybkość była tak przerażająca, że elfka z trudem panowała nad mocą swojego miecza.

Siła każdego uderzenia, każdego pchnięcia nieomal wydzierała miecz z rąk Zoastrii. Utrzymanie równowagi było trudne. Już nie raz zdarzyło jej się za bardzo wychylić i odsłonić na ciosy broni przeciwnika. Ramiona i ręce krwawiły jej od kilku mniejszych ran. Gdyby nie przedziwna prędkość ataku księżycowej klingi, dzięki której mogła szybko naprawić popełnione błędy, zapewne byłaby już martwa.

Półelfka poradziła jej, by trzymać miecz obiema rękami, ponieważ w przeciwnym wypadku będzie trudno go kontrolować. Zoastria, powodowana dumą, zlekceważyła to ostrzeżenie.

Kątem oka dostrzegła półelfkę, jak powala półorka. Nie zadając sobie trudu, by wyciągnąć ostrze z jego piersi, Arilyn wyrwała mu miecz z dłoni i odwróciła się, by stawić czoła kolejnemu napastnikowi.

Mała księżycowa elfka skoczyła pomiędzy dwóch ludzi, uchylając się instynktownie przed uderzeniem ich ostrzy i odwracając się w tył, by zaatakować mężczyznę stojącego na prawo od niej. Udało jej się go zaskoczyć i księżycowa klinga zanurzyła się z łatwością pomiędzy żebra najemnika.

Ale żołnierz jeszcze żył. Padając, zamachnął się mieczem. Zoastria była zbyt blisko, by mogło dosięgnąć ją ostrze, ale rękojeść uderzyła ją mocno w twarz. Głowa odgięła się jej boleśnie na jedną stronę.

Elfka rzuciła się w bok, wykorzystując, a zarazem unieszkodliwiając pęd uderzenia. Upadła ciężko na ziemię, wypluła złamane zęby i wstała. Unosząc z trudem coraz cięższą księżycową klingę, stanęła przed drugim przeciwnikiem.

Nim zdążyła zaatakować, zdradziecka strzała przebiła jej plecy. Spojrzała w dół i zobaczyła wystające z ciała zakrwawione ostrze.

Z okrzykiem triumfu, najemnik zamachnął się mieczem, szykując się do zadania ciosu. Zoastria podniosła głowę, gotowa na śmierć.

Nad jej ramieniem błysnął miecz i zagłębił się w ciele mężczyzny. Przeciął skórzany rękaw i wbił się pomiędzy kości przedramienia, przytwierdzając je do tułowia.

Szczupłe, ale silne ręce podniosły elfkę i przeniosły ją z dala od walki. Zoastria popatrzyła w twarz swojej półelfiej następczyni.

- Tę strzałę da się wyjąć - powiedziała Arilyn, kładąc rękę na zakrwawionym drzewcu.

- Nie rób tego - odparła elfka tak stanowczo, jak tylko pozwalał jej na to słabnący głos. - Przebiła płuco. Jeśli ją usuniesz umrę szybciej, a muszę ci jeszcze coś powiedzieć. Wyznaczam cię dziedzicem klingi. Weź po raz kolejny księżycowe ostrze i dokończ tę walkę.

To mówiąc, Zoastria chwyciła strzałę i wyrwała ją z ciała. W kąciku ust pojawiły się bąbelki krwi, a głowa kobiety opadła bezwładnie na jedną stronę.

Arilyn stała, patrząc na elfkę. Zoastria przyspieszyła własną śmierć, by dziedziczka miecza mogła go przejąć. Księżycowa klinga mogła mieć tylko jednego właściciela.

Półelfka odwróciła się i podeszła do miejsca, gdzie upadło księżycowe ostrze. Wziąć je oznaczało dobrowolnie zgodzić się na setki lat służby, a może i wieczne więzienie, w magii miecza. Istniała też bardzo prawdopodobna możliwość, że broń nie zaakceptuje jej tym razem, ponieważ oddała ją i odmówiła poniesienia ofiary, której od niej wymagała.

Odgłosy bitwy oderwały wzrok Arilyn od miecza. Wszędzie dookoła mieszkańcy lasu walczyli zawzięcie w obronie swego domu. Ludzi było jednak wielu i wynik bitwy wcale nieprzesądzony.

Natychmiastowa śmierć albo wieczna służba.

Arilyn pochyliła się i podniosła miecz.


Rozdział dwudziesty trzeci

Z księżycowej klingi wytrysnął jaskrawy, lazurowy strumień magii, osłaniając Arilyn chmurą tajemnej energii. Znikł też tak szybko, jak się pojawił. Księżycowe ostrze uznało ją po raz drugi.

Nie tracąc czasu na refleksję czy żal, półelfka pomknęła w stronę najbliższego wroga. Jakiś tuzin najemników otoczył dwie elfki, które stały do siebie plecami i odpierały podszyte szyderstwem ciosy najlepiej, jak tylko mogły. Ludzie bawili się doskonale. Ubranie kobiet wisiało na nich podarte w strzępy, a miedziana skóra oznaczona była licznymi płytkimi nacięciami. Dla dumnych elfek bardziej bolesna, niż te rany, była poniżająca sytuacja, w jakiej się znalazły. Arilyn zobaczyła to w ich oczach i poczerwieniała z gniewu, słysząc wulgarne, kpiące uwagi, których uwięzione kobiety nie były na szczęście w stanie w pełni zrozumieć.

Arilyn podeszła do walczących, trzymając księżycową klingę uniesioną nad prawym ramieniem. Nie zatrzymując się uderzyła w kark mężczyzny stojącego po jej lewej stronie, rozcinając go prawie do kości. Następnie obróciła się, wytrąciła broń z dłoni człowieka po prawej i przebiła najemnika ostrzem miecza, nim zaskoczony atakiem zdążył zmienić lubieżny wyraz brodatej twarzy na inny. Zepchnęła go z klingi w objęcia żołnierza stojącego za nim - niskiego, chudego młodzieńca, który zachwiał się pod ciężarem umierającego towarzysza.

Przez moment młody najemnik nie mógł używać miecza. Jedna z elfek wykorzystała tę okazję. Skoczyła do przodu i rozcięła mu kościanym sztyletem tchawicę.

- Na ziemię! - krzyknęła po elfiemu Arilyn, zadając kolejny cios. Elfka padła i odturlała się na bok, a magiczne ostrze świsnęło nad głową chłopaka i wycięło głęboką, krwawą bruzdę w oczach najemnika, który zbliżał się za plecami młodzika.

Ośmiu ludzi jeszcze walczyło, ośmiu przeciwko trzem elfkom. Najemnicy nie byli już tak pewni siebie. Bili się teraz z mściwą furią, która przypominała zachowanie niegrzecznych dzieci, wściekających się, gdy szczeniaki, które dręczyły, zaczynają kąsać im palce.

Arilyn skrzywiła się, widząc, że jedna z elfek została rozbrojona i ciężko raniona w ramię brutalnym uderzeniem pałasza, którym władał mężczyzna niemal trzy razy od niej cięższy. Dwóch ludzi doskoczyło do krwawiącej kobiety i przyparło ją do ziemi. Jeden przekuł jej ręce, a drugi otworzył brzuch. Uśmiechając się diabelsko, zostawili ją, by umierała w mękach.

Pierwszą myślą Arilyn było zakończyć agonię elfki tak szybko, jak to możliwe. Jednak nie była w stanie. Atakowana przez pozostałych najemników, nie mogła przedrzeć się z litościwym darem śmierci. Elfka, która walczyła jeszcze u boku Arilyn nie miała się o wiele lepiej niż jej siostra. Krwawiła obficie z wielu ran, a twarz miała prawie szarą. Arilyn zauważyła z nagłym przerażeniem delikatnie zaokrąglony brzuch kobiety. Elfka nosiła pod sercem nienarodzone dziecko i z nim ruszyła na bitwę. Jeszcze chwila, a stracone będą jeszcze dwa życia.

Półelfka szturchnęła silnie słaniającą się kobietę.

- Na drzewa, jeśli jeszcze jesteś w stanie!

- Nie zostawię cię samej - sprzeciwiła się elfka.

Arilyn wahała się tylko przez moment. Ostrzeżenie, które przekazał jej cień Danila, zabrzmiało jej głośno w uszach: nie może wzywać ponownie cieni, nie narażając się sama na wielkie niebezpieczeństwo. Jednak tak naprawdę, co miała do stracenia osoba, która wyrzekła się życia w imię służby księżycowej klindze?

- Wyjdźcie, wszyscy! - krzyknęła Arilyn.

Walczyła jeszcze wówczas, gdy z miecza zaczęła wydobywać się mgła zapowiadająca pojawienie się magicznych istot, Oniemiali ze zdziwienia ludzie zaczęli się cofać, widząc dziwne zjawisko, dziejące się na ich oczach.

Ośmiu cienistych wojowników, tak realnych i namacalnych jak pozostali i uzbrojonych w elfie ostrza ruszyło w stronę oszołomionych najemników. Jedna z postaci, drobna niebieskowłosa kobieta objęła ramieniem ciężarną elfkę i pomogła jej ukryć się pomiędzy drzewami. Arilyn dojrzała to i ucieszyła, że Zoastria nadal strzeże mieszkańców lasu.

W następnej chwili wydało jej się, że mgła z księżycowej klingi otacza ją coraz ściślej, a nasiąknięta krwią ziemia zakołysała się i zachwiała, unosząc się prędko. Arilyn przyjrzała się magicznym postaciom, po czym zwróciła gwałtownie słabnący wzrok na miecz, który trzymała. Pogrążając się stopniowo w ciemności, uśmiechnęła się leciutko. Wśród wojowników nie było cienia Danila, ani jej runa nie pokazała się znów na klindze.

Niezależnie, co miało się z nią stać, Danilo był wolny.

* * *

Pojawienie się cienistych wojowników dodało nowych sił zmęczonemu i osłabionemu leśnemu wojsku. Ze swojej pozycji Kendel Leafbower przyglądał się z zachwytem białowłosemu magowi, który ruszył na dwóch półorczych najemników Wyciągnięte ręce z trzaskiem ciskały niesamowite pioruny, a liczne warkocze wiły się jak macki żądnej zemsty meduzy. Na widok nowego i straszliwego wojownika, jeden z krzepkich stworów wydał z siebie zduszony jęk, rzucił miecz i zaczął uciekać między drzewa.

Nie była to najinteligentniejsza z decyzji, jakie w życiu podjął. Wzywając na pomoc Morodina, krasnoludzkiego boga wojny, zagrodził mu drogę Jill. Krasnolud wskoczył na wysoki, gruby pień, który do niedawna był jeszcze starym drzewem, dzięki czemu znalazł się niemal oko w oko z dużo wyższym od siebie przeciwnikiem. Różnicę wyrównał unosząc wysoko topór, który następnie wbił głęboko między rozbiegane oczy półorka, rozcinając mu czaszkę tak łatwo, jak gosposia dojrzały melon.

- Hi, hi! - ucieszył się krasnolud, zeskakując z pieńka. Bojowe uniesienie szybko jednak przerodziło się w irytację, bowiem topór nie dał się wyjąć z grubej czaszki zabitego. Jill oparł jedną nogę na piersi martwego półorka, drugą na roztrzaskanym czole, i pociągnął ze wszystkich sił, dysząc przy tym zawzięcie. Nie poskutkowało.

Nim Kendel zdołał ostrzec przyjaciela, do zajętego krasnoluda podszedł od tyłu walczący włócznią najemnik. Wbił koniec ostrza w gęstwinę ciemnobrązowej brody Jilla, zmuszając go do podniesienia i odwrócenia głowy.

Na chwilę krasnolud zamarł. Oczami zaczął szukać elfiego przyjaciela i pożegnał się z nim nieznacznym, przepraszającym wzruszeniem ramion.

Ale Kendel nie miał zamiaru tracić towarzysza. Wpadłszy na pomysł, wskazał palcem na schwytanego krasnoluda.

- Jill! - krzyknął rozpaczliwie. - Krasnolud nazywa się Jill!

Na twarzy najemnika pojawił się uśmieszek.

- I co z tego? - powiedział, nie rozumiejąc podstępu elfa. - Nie robi mi różnicy, czy zabiję krasnoludkę czy krasnoluda, chociaż niech mnie porwie Cyric, jeśli potrafiłbym ich odróżnić!

Na pobrużdżonej twarzy Jilla zaczęły zbierać się burzowe chmury.

- Nie jestem żadną cholerną babą! - ryknął basem, którego nie umiałby powtórzyć żaden człowiek. - Wy ludzie macie wzrok kreta i wygląd wałachów; nic dziwnego, że wasze kobiety przyjaźnią się z elfami czy niziołkami!

Zniewaga najwyraźniej trafiła najemnika w czułe miejsce.

- Jill? - powtórzył, tym razem drwiąco.

Jedno szydercze słowo odniosło w końcu spodziewany efekt. Ożywiony znajomą zniewagą, krasnolud wyciągnął ręce i chwycił za drzewce włóczni. Potem odchylił się do tyłu i przełamał je na pół, nie zwracając uwagi na kosmyki ciemnobrązowych włosów, wyrywanych z brody przez trójkątne ząbki pokrywające brzeg ostrza. W następnej chwili Jill rzucił się na broń przeciwnika i wgryzł w drewniany kij.

Nim mężczyzna zdążył ochłonąć z zaskoczenia niespodziewanym kontratakiem, krasnolud odgryzł spory kawałek i plunął w twarz przeciwnika dębowymi drzazgami. Potem skoczył na niego, trzymając złamaną włócznię niczym sztylet. Najemnik potknął się i upadł powalony nagłym ciosem. Sekundę później leżał już przyciśnięty do ziemi przez prawie dwieście funtów wściekłego krasnoluda.

- Moja matka nazywała się Jill - warknął korpulentny wojownik i wbił włócznię w człowieka.

Krasnolud zeskoczył z wroga i obtarł poplamione krwią ręce o tunikę. Ogarnięty jeszcze dziwnym zapałem bojowym, naskoczył kilka razy na głowę martwego półorka. Czaszka rozpadła się na kawałki i topór wysunął się spomiędzy kości.

Kendel podszedł szybkim krokiem do przyjaciela.

- Bitwa jeszcze nie skończona - powiedział z uśmiechem - Chodź... musisz przedstawić się jeszcze wielu osobom.

W szaroniebieskich oczach krasnoluda pojawiło się zrozumienie i błysk czarnego humoru. Zaśmiał się głębokim basem i ruszył za elfem.

- To było bystre posunięcie - powiedział z podziwem, gdy biegli w stronę najbliższej potyczki. - Chociaż wyglądasz mizernie, nieźle kombinujesz podczas bitwy. Mojej rodzince na pewno spodoba się ta historia, gdy już skończymy tę zabawę i ruszymy w Góry Earthfast. Pomyśl o tym - dodał krasnolud w zadumie - mam całkiem ładną małą kuzyneczkę, która może ci się spodobać.

Kendel zamrugał z niedowierzaniem, zaskoczony zaproszeniem krasnoluda, by towarzyszyć mu do jego rodzinnych stron, ciepłym przyjęciem, jakie Jill dla obydwu przewidywał i nieco onieśmielającym przypuszczeniem, że on, elf, mógłby starać się o względy krasnoludki. Co jednak ciekawe, dla bezdomnego i wyjętego spod prawa Kendela, ta perspektywa wydała się dziwnie zachęcająca.

- Czy ona przypadkiem też ma na imię Jill? - zapytał niedbale, podnosząc miecz, by stawić czoła nadbiegającemu najemnikowi.

Krasnolud zmarszczył gniewnie brwi i zastąpił drogę atakującemu człowiekowi.

- Tak - warknął groźnym i wojowniczym tonem. - I co z tego?

* * *

Bunlap zbliżał się do rannego elfa, wykrzywiając brodatą twarz w ohydnym uśmiechu i unosząc wysoko za plecami miecz. Rozcięta i krwawiąca prawa ręka Lisiego Ognia była bezwładna. Chwycił miecz drugą dłonią i z trudem podniósł. Niezdarnie udało mu się odeprzeć pierwszy cios.

Człowiek zaatakował znowu, mierząc wysoko i wykonując szybkie pchnięcie. Lisi Ogień odparł i to uderzenie, tym razem nawet pewniejszym ruchem. Walczyli przez kilka minut. Szczęk broni stawał się coraz głośniejszy, a ciosy coraz szybsze.

Ale utrata krwi nie pozostała bez wpływu na kondycję elfa. Wirowało mu przed oczami, a człowiek zdążył go ubiec, zadając mu mieczem na piersi głęboką, podłużną ranę. Lisi Ogień skoczył na przeciwnika. Bunlap zrobił krok w tył i elf padł twarzą na ziemię.

Śmiertelny cios, którego oczekiwał, nie nadszedł. Dowódca poczuł na dolnej części pleców ciężki, podkuty żelazem but. Fala bólu przepłynęła mu przez całe ciało. Lisi Ogień czuł jak przez mgłę, jak miecz kapitana wycina mu na skórze głębokie, piekące bruzdy. Najwyraźniej Bunlap chciał naznaczyć elfa tak, jak sam został oznaczony. Nie spieszył się. Ciął z drobiazgową dokładnością i sadystycznym zadowoleniem, tak wyczuwalnym dla gasnącego elfa, jak własny ból.

Nagle Lisi Ogień usłyszał stłumione przekleństwo. Ciężki but, który przyciskał go do ziemi, zniknął.

Elf podniósł głowę i przetarł zamglone bólem oczy. Ze zdumieniem zobaczył, że między nim a człowiekiem stoi Arilyn, trzymając elfi miecz w obu rękach.

- Znowu ty - powiedział Bunlap niskim, złowieszczym głosem. - Zejdź mi z drogi. Ten elf jest mój.

- Nie sądzę - powiedziała spokojnie elfka. Zablokowała pierwszy gwałtowny cios najemnika i odparła go zamaszystym uderzeniem, odpychając na bok prawą rękę mężczyzny.

Bunlap podszedł bliżej i wymierzył w piękną twarz kobiety cios pięścią. Zatoczyła się do tyłu, potrząsając głową, jakby chciała odzyskać jasność widzenia. Potem schyliła się, widząc, że człowiek tnie mieczem na ukos. Niewiele brakowało. Pukiel gęstych, szafirowych włosów upadł na ziemię.

Elfka wyprostowała się i wyciągnęła przed sobą miecz. Skoczyła do przodu, wykonując fintę, potem znów pchnęła. Robiła to wszystko tak szybko, że Bunlap musiał się cofnąć.

W odpowiedzi kopnął brutalnie Lisiego Ognia w żebro.

Piękna twarz jego elfiej przeciwniczki pociemniała z oburzenia. Wsunęła miecz do starożytnej pochwy i skoczyła do przodu, łapiąc Bunlapa za nadgarstek.

Atak był niespodziewany. Zaskakujący był również kolejny ruch kobiety. Trzymając mocno prawą rękę mężczyzny, odwróciła się tyłem do niego. Potem pochyliła się, zginając w pasie i jednocześnie ciągnąc w dół przeciwnika. Bunlap przekoziołkował nad nią i upadł ciężko na plecy. Miecz z brzękiem uderzył o ziemię.

Warcząc jak rozwścieczony niedźwiedź, Bunlap odwrócił się na brzuch i chwycił elfkę za kostki. Szybkim pociągnięciem obalił ją na trawę.

Z typową dla elfów zręcznością przekręciła się i zdążyła podeprzeć rękami. To złagodziło nieco upadek, ale nie wyzwoliło z mściwego uścisku człowieka.

Bunlap podniósł się na kolana. Szybkim, gwałtownym ruchem obrócił elfkę na plecy. Pociągnął ją do siebie i pochylił się do przodu, by przycisnąć kobietę do ziemi.

Był potężnym mężczyzną, wysokim na dobre sześć stóp. Ogromne, umięśnione ciało musiało ważyć prawie trzysta funtów. Żadna kobieta, niezależnie od bitewnych talentów, nie mogła uwolnić się z takiej pułapki.

Bunlap oparł się na jednym łokciu. Wolną ręką zaczął bić kobietę w twarz. Nie spieszył się. Na bladej skórze pojawiały się jasnoczerwone ślady. Żadne uderzenie nie było jednak na tyle mocne, by złamać kości. To była innego typu zemsta, a takiej najlepiej dokonywało się powoli.

Z początku kobieta próbowała się wyrywać, odpychając rękoma pierś przeciwnika. Stopniowo jednak ucichła i stała się jakby nieobecna. Niezwykłe, nakrapiane złotem błękitne oczy zrobiły się zamglone i nieprzytomne. Bunlap widział już takie rzeczy. Strach robił dziwne rzeczy z kobietami. Taki brak reakcji nie był w ogóle czymś niespotykanym. Dlatego najemnik nie zwrócił uwagi, gdy wargi wojowniczki zaczęły wymawiać bezgłośnie słowa elfiej pieśni, a leżące bezwładnie po bokach ręce wykonują delikatne, subtelne gesty. Tajemne gesty.

Bunlap niczego nie dostrzegł. Żądza zemsty ustąpiła jeszcze mroczniejszym uczuciom. Zerwał zewnętrzną tunikę elfki, krzywiąc się na dotyk lejącej się, srebrnej siateczki kolczugi elfiej roboty, którą nosiła pod spodem.

Właśnie w tej chwili kobieta skończyła pieśń. Z jej ciała wytrysnęła tajemnicza energia, a metal, z którego zrobione były miecz i broń, rozpalił się do białości. Bunlap wrzasnął z bólu i wściekłości, czując jak przepływają przez niego fale gorąca, ale mimo prób nie udało mu się puścić śmiercionośnej kolczugi.

Nie zauważył, kiedy to się skończyło, nie wiedział też, jakim sposobem elfka zdołała się spod niego wydostać. Gdy ochłonął, klęczał na ziemi, wyciągając przed siebie spalone dłonie niczym zwęglone szpony ptaka.

- Podnieś broń - powiedziała elfka niskim, melodyjnym głosem. - Jeśli masz odrobinę honoru, to wstań i walcz.

Bunlap spojrzał w oczy elfki i popatrzył na koniec jej miecza. Płonęły złym, tajemniczym, niebieskim ogniem. Poczuł, że nie ma ochoty walczyć.

- Tym? - zapytał, podnosząc poparzone ręce. - Jak możesz mówić o honorze?

- Daję ci szansę, byś umarł stojąc i z mieczem w dłoni - powiedziała. - To więcej, niż na to zasługujesz. Jeśli odmówisz, zabiję cię w miejscu, w którym się płaszczysz.

Całkowita pogarda w tonie jej głosu poruszyła dumnego najemnika. Chwycił miecz, opanował ból, który odczuwał przy każdym dotyku i wstał.

Bunlap był twardym żołnierzem. Pierwszego człowieka zabił w wieku trzynastu lat i od tamtej chwili zarabiał na życie mieczem. Ale w swojej prawie czterdziestoletniej karierze nigdy nie spotkał tak dobrego wojownika, jak ten, którego miał przed sobą.

Zimna, ponura i nieubłagana, elfka odpierała każdy cios i pchnięcie. W końcu przycisnęła koniec jego ostrza do ziemi. Szybkim ruchem nogi nadepnęła na miecz i wyrwała mu go z poparzonej ręki.

Patrząc mu w oczy, zadała cios w serce.

Lisi Ogień widział to wszystko jak przez mgłę. Nie mógł się ruszyć, ani powstrzymać wroga przed krzywdzeniem kobiety, którą kochał bardziej niż kogokolwiek. Miał wrażenie, że majaczy, gdy zobaczył, że elfka odwraca się i pochyla nad nim.

Łagodnymi dłońmi pomogła Lisiemu Ogniowi usiąść pod drzewem, zbadała posiniaczone żebra i pocieszyła go, że są całe. Potem opatrzyła rany i dała się napić wody. Gdy dowódca trochę oprzytomniał, elfka wzięła jego twarz w dłonie i odwróciła ku sobie.

Podskakując ze zdumienia, Lisi Ogień zdał sobie sprawę, że to nie była wcale Arilyn, ale ktoś bliźniaczo do niej podobny. Tylko włosy, w rzadkim kolorze połyskujących szafirów, i nieco bardziej trójkątny kształt twarzy odróżniały ją od jej półelfiej następczyni.

- Dziękuję ci za wszystko, co zrobiłeś dla mojej córki - powiedziała elfka głosem brzmiącym jak wiatr i muzyka. - Pokazałeś Arilyn, że posiada elfią duszę. Powiedz jej, że matka jest z niej dumna. Powiedz, że ona i ja będziemy znów razem, służąc naszemu ludowi tak długo, jak będziemy potrzebne, a potem w Arvandorze, gdy wypełni się nasza misja. Powiedz jej to! Powiedziałabym jej to sama - powiedziała elfka z widoczną tęsknotą - ale moje przyjście do niej przyspieszyłoby tylko nasze kolejne spotkanie, a tego zrobić mi nie wolno. Arilyn jest elfom potrzebna. Powiesz jej to?

Lisi Ogień skinął, a piękna księżycowa elfka rozpłynęła się jak mgła w południe.

Strach napełnił serce zielonego elfa. Już raz widział jak wojownicy z cienia znikają podczas bitwy, po tym jak padła pani księżycowej klingi. Wstał z trudem i chwiejnym krokiem poszedł w stronę jaśniejącej poświaty, która wskazywała miejsce, gdzie leżał miecz Arilyn.

Księżycowa klinga leżała na przesiąkniętej krwią ziemi, a jej tajemne, niebieskie światło gasło w szybkim tempie. Właścicielka broni upadła obok. Co ciekawe, przy leżącej Harfiarce uklękła Fretka, gładząc kruczoczarne włosy kobiety dziwnie opiekuńczym gestem. Wokół nich stała grupa rozradowanych wojowników: zielonych elfów z plemion Elmanesse i Suldusk, centaurów, faunów, lythari, a nawet pokiereszowany i wyszczerzony w szerokim uśmiechu krasnolud.

Fretka spojrzała do góry i napotkała wzrok dowódcy.

- Bitwa wygrana, a Arilyn żyje!


Rozdział dwudziesty czwarty

Gdy opatrzono rannych, a poległych oddano puszczy, mieszkańcy lasu ruszyli na północ. Podjęto zgodną decyzję, że w Łabędziej Dolinie zostanie odbudowana osada, w której zamieszkają zarówno Elmanesse, jak i Suldusk. Po bitwie plemiona zrozumiały, że rozdzielenie byłoby niemądrym posunięciem.

Arilyn i Ganamede szli razem. Półelfka była wciąż słaba po tym, co się stało i jeszcze chudsza niż zwykle. Świadomość sukcesu oraz kojące słowa matki, które przekazał jej Lisi Ogień dodawały jej jednak sił.

Ani ona, ani lythari nie należeli do rozmownych i każde z nich miało masę spraw, które musieli przemyśleć czy zapamiętać.

Po raz kolejny Arilyn stwierdziła, że musi poprosić przyjaciela o pomoc. To stało się dla niej teraz łatwiejsze. Jedność, która połączyła mieszkańców lasu, sprawiała, że prośba o wsparcie lub ofiarowanie pomocy nie wydawały się nikomu natręctwem. Szczególnie w takiej chwili jak ta, gdy to poczucie wspólnoty było wyjątkowo silne.

- Nim odejdę od leśnych elfów, jest jedna rzecz, którą muszę zrobić - powiedziała Arilyn. - Mówiłeś mi kiedyś, że przyjdzie czas, gdy będę musiała przejść pomiędzy moimi dwoma światami. Do tego potrzebuję twojej pomocy.

Ganamede popatrzył na nią przez chwilę, po czym skinął na znak, że rozumie i przyjmuje jej decyzję.

- Wezmę cię na Evermeet - zgodził się.

* * *

Królowa Amlaruil aż podskoczyła, gdy pierścień na jej drobnym palcu zaczął emitować cichy alarm. Nosiła tę ozdobę od wielu lat. Ostrzegała ją ona, gdy ktoś wchodził przez magiczną bramę położoną na dalekim krańcu pałacowych posiadłości. Pierścień mógł ją też tam przenieść w ciągu kilku sekund, a nawet osoby, które w danej chwili z nią przebywały. Jednak nawet, gdy szła sama, elfia królowa nie czuła strachu. Nie była delikatną figurantką, którą można by oszukać, albo, która wymagałaby ochrony. Ona sama była jednym z potężnych strażników, którzy strzegli, Evermeet przed niebezpieczeństwem.

Skinęła swemu sekretarzowi i honorowej straży, po czym dotknęła pierścienia. Cztery elfy znalazły się natychmiast na ocienionej, otoczonej lasem polanie. Czekały tam dwie osoby: wielki, srebrnowłosy lythari oraz wysoka i szczupła księżycowa elfka. Jak dotąd, żadne z nich nie zauważyło nadejścia królowej.

Arilyn patrzyła z zachwytem na dom swoich przodków. Kilka motyli przysiadło na kwiatach, które zdobiły łąkę, a otaczające polanę wiekowe dęby miały cudowną barwę szmaragdów oznaczającą schyłek lata. Byłby to typowy widok, który można by podziwiać w dzikich puszczach w wielu krajach, gdyby nie aura dziwnej energii, która była tak wyczuwalna jak światło słońca.

- Evermeet - wyszeptała Arilyn.

- Zostawię cię tutaj i wrócę, gdy będziesz mnie znów potrzebować - powiedział Ganamede, znikając niemal w tym samym momencie, w którym się odezwał. Arilyn poczuła u boku drżenie i spojrzała w dół na księżycową klingę. Z miecza podniosła się blada, błękitna mgła.

Harfiarka otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Mgiełka uleciała w stronę połyskującej owalnej bramy, dotykając ją delikatnie i jakby z szacunkiem. Arilyn widziała te wrota raz w życiu, ale znała je bardzo dobrze. Była to moc, którą jej matka nieodwracalnie przyznała księżycowej klindze, most pomiędzy światem ludzi a światem elfów.

- Kim jesteś, że ważysz się tędy wchodzić?

Pytanie mogłoby wydawać się surowe, gdyby nie cudowny głos osoby, która je wypowiedziała. Harfiarka poczuła, że ściska ją w gardle. Głos przywołał dawne wspomnienia, przypomniał kołysanki, które matka nuciła jej, gdy Arilyn była jeszcze dzieckiem. Płynne światło gwiazd - z tym właśnie kojarzył jej się sposób, w jaki mówiła Z'beryl. Ta kobieta miała taki sam czysty, świetlisty głos.

Arilyn odwróciła się i stanęła przed Amlaruil Księżycowym Kwiatem, królową Evermeet.

Teraz z kolei zdumiała się władczyni.

- Amnestria? - wyszeptała głosem pełnym tęsknoty i zachwytu.

Zaskoczyło to Arilyn, bowiem nie myślała, że jest tak podobna do matki. Królowa jednak zrozumiała swoją pomyłkę, a jej twarz przybrała znów wyraz dostojny i władczy. Harfiarka zauważyła też, że Amlaruil nie przypominała wcale Amnestrii. Rysy miała delikatniejsze, włosy jak jedwab i ogień. Była wysoka, nawet wyższa od Arilyn; piękna, ale tym jasnym, nieziemskim pięknem, które kojarzyło się półelfce z kobietami lythari. Inaczej też niż Amnestria, która była prawie tak wielkim samotnikiem jak jej córka, królowa przybyła na spotkanie z parą złotych elfich strażników i starym księżycowym elfem, najwyraźniej doradcą lub sekretarzem.

Przynajmniej łączyła je jedna rzecz, pomyślała Arilyn - obie zobaczyły w sobie nawzajem Amnestrię. Nie wierzyła, by kiedykolwiek było to możliwe i wątpiła, by elfia królowa uznała łączące je pokrewieństwo. Niech zresztą tak zostanie. Harfiarka miała teraz ważniejsze sprawy.

Półelfka wyciągnęła z pochwy księżycową klingę i uklękła na jedno kolano. Miecz położyła na trawie u stóp Amlaruil.

- Jestem Arilyn Księżycowa Klinga, córka i dziedziczka miecza Amnestrii z Evermeet. Dopóki w tym mieczu płoną ognie Myth Drannor, będzie on służył elfom i ich prawowitej królowej.

Zapadło długie milczenie. Elfia monarchini stała niczym posąg z marmuru i księżycowego kamienia. Arilyn zrozumiała. Wszystkie księżycowe klingi były poświęcone elfom, ale królowa nie mogłaby przyjąć miecza, nie uznając jego właściciela. Następne słowa Harfiarki dały dumnej królowej wyjście z sytuacji. Arilyn wyjęła pismo Amlaruil, które przekazał jej kapitan Carreigh Macumail i położyła je obok ostrza.

- Wypełniłam moją misję ambasadora Evermeet i przyszłam zdać raport.

- Wstań i mów - powiedziała w końcu Amlaruil. Dała znak strażnikom, by się oddalili i poprosiła starego sekretarza, by usiadł na powalonym pniu.

Arilyn złożyła zwięzłą, ale szczegółową relację z wydarzeń, które miały miejsce w Lesie Tethir. Gdy umilkła, Amlaruil zadała jej kilka pytań. W końcu królowa skinęła głową.

- Twoje zadanie miało polegać na czymś innym, ale mimo to spisałaś się dobrze.

- Pozwól, zatem, bym określiła swoją zapłatę - powiedziała spokojnie Arilyn. - Carreigh Macumail powiedział, że upoważniono go do zaakceptowania każdego mojego żądania. Oczywiście nie mam nic przeciwko takiej hojności, ale w przyszłości pewnie będziesz wolała znać cenę, nim podpiszesz się pod rachunkiem.

To najwyraźniej zdumiało królową.

- Jesteś bez wątpienia córką Amnestrii - powiedziała cierpko. - Ona zawsze mówiła to, co myślała. Widzę też w tobie sporo cech twego ojca.

- Ten, kogo widzisz przed sobą to ja i nikt inny - powiedziała Arilyn spokojnym, niewzruszonym tonem. - Nie jestem zupą zrobioną z wrzuconych do garnka różnych składników. A co do mojego ojca, spotkaliśmy się dopiero trzy lata temu. - Zamilkła i dotknęła klejnotu w odzyskanej księżycowej klindze. - Ty i twoi krewni zadbaliście o to.

W jej głosie nie było oskarżenia, jedynie stwierdzenie faktu. Z polecenia Amlaruil księżycowa klinga została rozłożona, a miecz i kamień podzielone między rodziców Arilyn. To uniemożliwiało niebezpiecznej bramie osiągnięcie takiej mocy, jaką mogła posiadać, ale również pozbawiło Arilyn rodziny i wiedzy o prawdziwej sile własnego miecza. Twarz królowej nie drgnęła.

- Przypuszczam, że zastanawiałaś się, dlaczego nigdy po śmierci Amnestrii cię nie szukaliśmy.

- Nie.

Amlaruil uniosła brew.

- Widzę, że rozmowa z tobą nie będzie łatwa. Dobrze, ja na twoim miejscu postąpiłabym tak samo. Jest powszechnie wiadomo, że osoby o mieszanej krwi nie mają wstępu na wyspę. Musisz to zrozumieć. Evermeet jest ostatnim schronieniem, jedynym miejscem, gdzie czujemy się niezagrożeni najazdami czy ludźmi w ogóle. Wielu z nas, szczególnie elfy wysokiego rodu, obawiają się, że nasza kultura ustępuje ludzkiej. Półelfy mogą same w sobie nie być groźne, ale są wyraźnym symbolem. Nie możemy robić wyjątków, nawet dla ciebie. A może szczególnie dla ciebie.

- Ale ja tu jestem - zauważyła Arilyn.

- Tak. - Królowa milczała przez dłuższą chwilę, wpatrując się coraz uważniej w półelfkę. Po raz pierwszy na jej twarzy pojawił się jakby wyraz żalu. - Spisałaś się naprawdę dobrze. Z tego, co wiem, nikt dotąd nie zdołał samodzielnie odkryć mocy księżycowej klingi. Gdybyśmy wiedzieli, że jesteś w stanie władać tą bronią, postąpilibyśmy inaczej. Oczywiście wiedzieliśmy, że ostrze Amnestrii przypadnie w udziale tobie, ale nigdy nie spodziewaliśmy się, że...

- Przeżyję? - zakończyła cierpko Arilyn.

- Tylko niektóre elfy są w stanie sprostać wymaganiom stawianym przez starożytne księżycowe klingi - zauważyła królowa. - Wiele mieczy leży uśpionych od wieków i tylko kilka zachowało swoją moc. Wiele elfów zrzeka się swego dziedzictwa i to wcale nie ujmuje im honoru. Nie było z naszej strony nierozsądne przewidywać, że półelfie dziecko nie będzie właściwą osobą do takiego zadania.

- Ale pozwoliliście mi spróbować, mając pełną świadomość, że to mnie zabije. Wzięłam do ręki księżycową klingę nic o tym nie wiedząc, ani nie znając ukrytych wymagań miecza.

- A gdybyś wiedziała wszystko, czy postąpiłabyś inaczej?

Pytanie było bystre. Arilyn zdumiała się przenikliwością królowej. Oczywiście nie mogła zaprzeczyć słowom Amlaruil, podniosła więc tylko dłoń w geście, którym szermierzy przyznają się, że zostali trafieni.

- Co się stało, to się nie odstanie i jestem z tego zadowolona - powiedziała Arilyn. - Mam jednak powód, by teraz o tym mówić. Moja matka opowiadała wiele i z dużą sympatią o swoim młodszym bracie, dlatego wyznaczyłam księcia Lamruila dziedzicem mojego miecza. Czy powiesz mu o tym i dopilnujesz, by odpowiednio się przygotował? Ja wzięłam księżycową klingę nieprzygotowana. Nie chcę, by kogokolwiek to jeszcze spotkało.

Królowa stała w milczeniu przez dłuższy czas.

- W imieniu mojego syna dziękuję ci za okazany mu szacunek. - Przerwała, jakby namyślając się, co ma teraz powiedzieć. - Mówiłaś o swojej zapłacie - zasugerowała królowa, najwyraźniej chcąc sprowadzić rozmowę i uwagę niezwykłej półelfki na temat, który sama rozumiałaby i potrafiła kontrolować.

Arilyn spojrzała jej odważnie w twarz.

- Chcę dostać rozległe ziemie na wschód od Lasu Tethir, rozciągające się od zamku Spulzeer po źródła Sulduskoonu. Niech twoi agenci, albo Harfiarze, albo ktokolwiek inny zdobędą te tereny.

- Żądasz wysokiej ceny - skomentowała królowa.

- Bogactwo Evermeet jest ponoć niezmierzone. Ty zaś powiedziałaś, że mogę sama określić cenę.

Królowa przyjrzała się jej w skupieniu.

- A co ty zrobisz z tą ziemią?

W odpowiedzi Arilyn zanurzyła w torbie rękę i wyjęła garść nasion: skrzydlatych owoców klonu, sosnowych szyszek, żołędzi.

Przez dłuższą chwilę królowa i półelfka patrzyły sobie w oczy.

- Stanie się to, o co prosisz. Ziemie te zostaną ci przekazane, byś uczyniła z nimi to, co uważasz za stosowne.

Arilyn skłoniła się i podeszła do miejsca, w którym zniknął Ganamede.

- Jeszcze jedno - powiedziała łagodnie Amlaruil. - W imieniu mojego ludu, przyjmuję twój hołd i twój miecz. Obyś zawsze służyła elfom tak dobrze jak teraz.

Półelfka odwróciła się, by spojrzeć na królową. Wyciągnęła księżycową klingę i zasalutowała używanym tylko przez elfy gestem.

Dwie kobiety stały patrząc na siebie przez moment, ale nie było nic, co mogłyby jeszcze sobie powiedzieć. Było nieprawdopodobne, by kiedyś ponownie się spotkały, a Amlaruil nie mogła już zrobić dla półelfki naprawdę nic więcej. Arilyn jednak była zadowolona, bowiem oczekiwała znacznie gorszego przyjęcia.

W tej samej chwili, jakby wyczuwając, że wizyta została zakończona, pojawił się srebrny wilk. Arilyn weszła razem z nim do jego ukrytego świata i leżącego poza nim Tethiru.

Na polanie stała zaś królowa, przyglądając się w zamyśleniu błyszczącej bramie, która przyprowadziła półelfkę na Evermeet. Ponieważ była w końcu władczynią, mimowolnie poświęcała uwagę również bardziej praktycznym zagadnieniom. Nigdy nie sądziła, że lythari mają dostęp do tej konkretnej bramy. Chociaż jak dotąd, nikt z tego plemienia nie okazał się zdrajcą, trzeba było podjąć odpowiednie środki ostrożności.

Amlaruil pochyliła się i podniosła pismo, które Arilyn zostawiła. Mimowolnie rozwinęła je i spojrzała na elegancko wykaligrafowany tekst. Wzrok jej padł na jedną zakrzywioną runę i królowa aż podskoczyła ze zdumienia. Subtelne, umiejętne pociągnięcie pióra zmieniło przybrany przez Arilyn przydomek „Księżycowa Klinga” na „Księżycowy Kwiat”, rodowe nazwisko królewskiej rodziny księżycowych elfów.

- Kapitan Macumail - wyszeptała Amlaruil, poznając od razu, kto był autorem fałszerstwa.

Oburzenie, które powinna była odczuć na widok tego świętokradztwa, najzwyczajniej się nie pojawiło. Amnestria była dla niej stracona, ale córka jej córki była chlubą jej ludu... i klanu.

- Arilyn Księżycowy Kwiat - powtórzyła cicho królowa. Chociaż zdawała sobie sprawę, że żaden elf z Evermeet nie powinien słyszeć, jak wypowiada te słowa, czuła, że są właściwe.

* * *

O świcie, kilka dni później, ci, co przeżyli Bitwę Zoastrii, stanęli razem na wschodniej granicy Tethiru. Przyszli wszyscy: zielone elfy z Elmanessse i Suldusk, lythari, nawet fauny i centaury. Nie było tylko Jilla i Kendela Leafbowera, ponieważ teraz, gdy zadanie, które sobie wyznaczył zostało zakończone, krasnolud nie mógł doczekać się, kiedy znów zobaczy rodzinę i wyruszył poprzedniego wieczoru.

Wszyscy zebrani przynieśli wnuki Cormanthoru - nasiona wiekowych drzew, które w następnych stuleciach miały urosnąć i stać się rozległym, pięknym lasem. Było to może niewiele w porównaniu z tym, co mieszkańcy puszczy stracili, i tym, co ich jeszcze czekało. Jednak każde drzewo było żywym łącznikiem z ich ukochanym lasem i symbolem nowego przymierza między plemionami, lythari i innymi leśnymi stworzeniami. Ci, którzy dotąd jedynie tolerowali swoją obecność, mieli teraz wspólnie odbudować to, co zostało zniszczone.

Pracowali przez cały dzień, w harmonii rzadko spotykanej wśród ludów puszczy. Z nadejściem nocy schronili się w przyjazną gęstwinę drzew.

Gdy zakończono wieczorny posiłek, a pieśni i opowieści umilkły, Lisi Ogień odszukał Arilyn i poprosił ją, by poszła z nim na spacer. Szli w milczeniu, nim nie znaleźli się z powrotem w kiełkującym lesie. To miejsce dziwnie pasowało do sytuacji. Łączyło to, co nowe ze starymi i miłymi wspomnieniami.

- Mam dla ciebie wiadomość od Rhothomira - zaczął. - Jemu samemu trudno byłoby o tym mówić, więc zaproponowałem, że ja ci to powiem. Robię to z ogromną radością.

- Mówisz w imieniu Mówcy? - zażartowała.

Elf uśmiechnął się nieznacznie, ale nie wyglądał na speszonego.

- Elfy Tethiru proponują ci, byś. zamieszkała wśród nich. Dołącz do plemienia i zamieszkaj pod drzewami, które sama posiałaś. To twoje miejsce - zakończył cicho.

- Jakaś część mnie z radością by na to przystała - powiedziała zupełnie szczerze. - Część, która tutaj zostanie. Lecz spójrz wokół siebie - powiedziała, wskazując ręką w stronę kiełkujących drzew i małych kopczyków ziemi, w których leśny lud posiał nasiona nadziei. - Będziesz oglądał, jak rosną te drzewa. Jestem półelfką, Lisi Ogniu, i przeminę, nim gałęzie tych dwóch małych dębów zetkną się ze sobą. Są rzeczy, które muszę wykonać gdzie indziej. Tak jak lythari, ja chodzę pomiędzy światami. Pokazałeś mi, że mam duszę elfa i pomogłeś zrozumieć, że moje serce i życie związane jest z ludźmi. Mogę ci jednak obiecać - oświadczyła, wyciągając księżycową klingę z zabytkowej pochwy - że póki ognie Myth Drannor płoną w tym mieczu, bohater powróci do Lasu Tethir, gdy nadejdzie niebezpieczeństwo.

Pokazała mu ostrze i jasną nową runę, która na nim błyszczała, po czym schowała broń z powrotem na miejsce.

- Mogę dodać mieczowi moc. Oto ona: gdy mieszkańcy Tethiru będą w potrzebie, właściciel tego miecza przybędzie. Zapewne jednak nie będę to ja. Moje życie nie będzie tak długie i życzę wam, by nic nie zakłóciło wam pokoju nawet wtedy, gdy ja dołączę do moich przodków.

Lisi Ogień skinął i przytulił ją do siebie. Arilyn nie broniła się, pamiętając o wszystkim i niczego nie żałując. Jej elfia dusza będzie zawsze związana z lasem. Być może w przyszłości ona rzeczywiście tu wróci, gdy jej duch będzie dodawał mocy elfiemu mieczowi. Jednak tak, jak powiedziała drogiemu przyjacielowi, jej serce było gdzie indziej i tam też biegła jej droga.


Rozdział dwudziesty piąty

Było już po dniu śródlecia, gdy powóz lorda Hhune'a wtoczył się przez północną bramę Zazesspuru. Lord niezwykle owocnie spędził czas w Waterdeep, północnym mieście, które rywalizowało ze stolicą Tethiru. Zgoda, niektóre spiski i plany spełzły na niczym. Nic nie wskazywało na to, by północne filie zazesspurskich gildii zabójców i złodziei miały się utrzymać - szkoda, bowiem były to ulubione metody działania Rycerzy Tarczy. On zaś, Hhune, został rozpoznany jako członek tej wrogiej organizacji i wyproszony z Waterdeep. Rycerze stracili też w mieście dobrego agenta. Lady Lucia Thione została zdemaskowana i wygnana. Minie wiele lat, nim Rycerze Tarczy zdołają ponownie umieścić informatora tak wysoko w społeczności Waterdeep.

Pomimo to Hhune był pewien, że straty będzie umiał obrócić na własną korzyść. Chociaż nie mógł już wjeżdżać do północnego miasta, statki z Zazesspuru będą nadal tam pływać. A Waterdeep nie podniosło się jeszcze po serii katastrof: nieurodzaju, ataków potworów, ogołacających lasy ze zwierzyny, a pola z bydła, tudzież kryzysu politycznego. Towary i nadwyżka plonów z Zazesspuru będą kupowane bardziej niż chętnie. W końcu zaś, miał ze sobą byłą agentkę i przez większą część podróży wymyślał, w jaki sposób mógłby ją wykorzystać.

Lucia Thione, niegdyś ceniona agentka Rycerzy Tarczy na północy, była w Tethyrze kimś niezwykłym: ocalałą, chociaż daleką krewną starej, królewskiej dynastii. Sympatie monarchiczne w Zazesspurze rosły i nie można było przewidzieć, jak daleko mógłby zajść ambitny człowiek, mając u boku taką małżonkę. Na dodatek, oprócz szlachetnej krwi, Lucię charakteryzowała jeszcze niespotykana uroda i doskonały zmysł interesu. Hhune uważałby się za szczęśliwca, mając okazję spędzić w jej towarzystwie jakiś czas. Jakże, więc triumfował, gdy oto ta kobieta była całkowicie w jego rękach!

Oczywiście nic z tego jej nie powiedział. Lady Thione oczekiwała w kraju swoich przodków śmierci i całą drogę próbowała wkraść się niepostrzeżenie w łaski Hhune'a. Pochlebiało mu, że ta piękna, szlachetnie urodzona kobieta stara się o jego przychylność i wcale nie zamierzał jej w tym przeszkadzać!

Pomimo jednak, że nie mógł się doczekać, kiedy umieści „gościa” w swojej wiejskiej posiadłości, Hhune pospieszył do mieszczącego się w mieście biura. Interes powinien mieć zawsze pierwszeństwo przed przyjemnością. Wszedł do środka, skinął urzędnikom i zawołał sekretarza.

Ku jego zdumieniu na wezwanie pojawił się młody, calishicki chłopak, książę, którego ludzie Balika umieścili u niego na naukę.

- Dzień dobry, lordzie Hhune - powiedział Hasheth. - Mam nadzieję, że interesy na Północy udały się doskonale.

- Gdzie jest Achnib? - zapytał Hhune.

Twarz młodzieńca pociemniała.

- Nie żyje, mój panie - powiedział otwarcie. - Oby wszystkich zdrajców i złodziei spotkał ten sam koniec. Ale nie musisz słuchać tej historii ode mnie. Wieści o twoim przybyciu doszły do nas już rano. W twoim gabinecie oczekuje cię książę Hembreon.

Hhune jakby wrósł w ziemię. Pośród zmiennych losów władców Zazesspuru książę stał twardo niczym sykomora. Jego rodzina sięgała korzeniami daleko w przeszłość i była niezmiernie bogata. On sam był poważnym, dystyngowanym człowiekiem, któremu przyświecały we wszystkich działaniach głębokie przywiązanie do honoru i poczucie obowiązku. Dlatego Hembreon miał skłonność postrzegania swojej pozycji wśród Rycerzy Tarczy jako służby, do której zobowiązuje go szlachectwo. Był także jednym z najważniejszych przywódców organizacji, przypomniał sobie Hhune, wyrywając się z odrętwienia.

Gdy Hhune wszedł do gabinetu, książę wstał i podał mu dłoń.

- Oddałeś mieszkańcom miasta wielką przysługę.

- Żyję, by służyć - powiedział gładko Hhune, ale rzucił ukradkowe, baczne spojrzenie swojemu młodemu uczniowi. Hasheth skinął nieznacznie, jakby zachęcając, by wczuł się w rolę.

- Tak jak prosiłeś, lordzie Hhune - zaczął Hasheth - podczas twojej nieobecności próbowałem wykryć, kto wśród twoich ludzi jest w zmowie z nelantherskimi piratami. Tak jak podejrzewałeś, to był Achnib. Dwóch z tych piratów przebywa teraz nawet w miejskim więzieniu. Przysięgają, że Achnib wynajął ich, płacąc informacjami o datach i szlakach rejsów statków.

- Nie była to jego jedyna wina. Okradał cię, przejmując część dochodów z karawan i gromadząc złoto. Trudno wyobrazić sobie, co zamierzał z tym zrobić.

- Achnib był zawsze ambitny - powiedział Hhune z mądrą miną, mając nadzieję, że słowa te będą pasować do niewiarygodnego scenariusza, który tworzył młodzieniec.

- Sekretarz nie zadowalał się sprzedażą informacji piratom. Zaczął handlować uzbrojonymi statkami z watażką o imieniu Bunlap. Co gorsza, podjął próbę wplątania ciebie w to przestępstwo.

- Naprawdę? - wydusił z siebie Hhune, zdumiewając się zuchwałością młodzieńca.

Było niewiarygodne, że książę Hembreon zdawał się wierzyć w tę absurdalną historię. Wstał i wyciągnął do Hhune'a dłoń.

- Dzięki tobie, miasto wzbogaciło się o jakieś piętnaście statków. Całe Zazesspur powinno być ci wdzięczne.

Hhune wymruczał coś w odpowiedzi i odprowadził księcia do drzwi. Następnie odwrócił się, spoglądając złowieszczo spod przymrużonych powiek na swojego ucznia.

- Wiele z tego, co powiedziałem księciu było prawdą - zapewnił żarliwie Hasheth. - Achnib kradł i był w zmowie z kapitanem najemników. Nie wytrzymał jednak i liczył, że uda mu się uciec w zamieszaniu, które powstałoby, gdyby wyszły na jaw twoje kontakty z Bunlapem i udział w wyrębie lasu. Próbował opłacić przewoźników, którzy zabraliby go na Lantan. By chronić twoje interesy, zleciłem zabicie zarówno Achniba, jak i Bunlapa i przekazałem statki Radzie Lordów jako dobra skonfiskowane. I tak dowiedzieliby się o nich. Lepiej, że stało się to w ten sposób, a ty wyszedłeś na bohatera, a nie na winnego.

- Jesteś wyjątkowo lojalny - zauważył podejrzliwie lord Hhune.

- Jaką miałbym korzyść z tego, że ty straciłbyś swoją pozycję? - powiedział całkiem rozsądnie młodzieniec. - A poza tym Rycerze byli zadowoleni z wykazanej przeze mnie inicjatywy i pozwolili mi wejść do ich organizacji. Tak, więc chroniąc twoje interesy, zadbałem też i o moje.

Hhune potrząsnął głową, najwyraźniej zaskoczony.

- A co z księciem Hembreonem? W jaki sposób dowiedziałeś się o osobie stojącej tak wysoko wśród Rycerzy?

- Intryga pałacowa - skłamał Hasheth, myśląc o monecie, którą miał w kieszeni. Chciał zaimponować Hhune'owi swoimi koneksjami i znaczeniem - Jedna z zalet bycia synem paszy. Jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć. Harfiarze wtykają nos w twoje sprawy. Pomyślałem, że lepiej będzie, gdy sprawę tę się zakończy. Ich nie tak łatwo zmylić jak księcia Hembreona.

- Znakomicie - wykrzyknął ktoś zdumionym, kobiecym głosem. Hhune uniósł głowę. Niewiele brakowało, a zapomniałby o Lucii Thione. - Masz utalentowanego nowego sojusznika, mój panie. Być może chciałbyś zastanowić się nad drugim? We troje moglibyśmy wiele w Tethyrze osiągnąć.

Hhune przyjrzał się pięknej kobiecie i młodzieńcowi o orlim nosie i stwierdził w duchu, że mogło być gorzej.

- Moja droga, poznaj mojego nowego ucznia - zwrócił się do Lucii. - Hasheth, to jest Lucia Thione. Z pewnością rozpoznajesz jej nazwisko i zdajesz sobie sprawę, że nie wolno go wypowiadać poza tymi murami. Przynajmniej do czasu, gdy wspomnienie o niej nie przyniesie nam wszystkim korzyści.

Przez moment cała trójka przyglądała się sobie z uwagą. W pięknych oczach Lucii dostrzec można było wyraźną ulgę. Zrozumiała bowiem, jakie plany ma wobec niej Hhune. Lord zobaczył również, że pojęła, dlaczego przedstawił ją w taki sposób. Wiedza kim jest, była źródłem potencjalnej władzy, ale też stwarzała poważne zagrożenie. Łączyła ich wspólna tajemnica. W ten sposób Hhune w subtelny sposób przyjął jej propozycję, ale jednocześnie przypomniał Lucii, że jej los jest trwale związany z jego. Hhune dostrzegł również łagodne, ciepłe spojrzenie, którym kobieta obdarzyła zachwyconego młodzieńca. To go rozbawiło. Skoro, Lucia chciała wykorzystać swój urok, by zdobyć w Tethyrze pozycję, to tym lepiej dla niego.

- Nie powinieneś był zabijać Achniba - powiedział uprzejmie Hashethowi. - Nie był może specjalnie inteligentny, ale nie był też ambitny. Spełniał swoje obowiązki wystarczająco dobrze i z taką lojalnością, która cechuje jedynie czworonogi. Takich ludzi trudno znaleźć. Spodziewałem się, że możesz go zabić, ale miałem nadzieję, że będzie inaczej. Jednak to jedyna część egzaminu, której nie zdałeś. Generalnie poradziłeś sobie dobrze.

- Egzaminu... - głos Hashetha zawahał się.

- Oczywiście - odparł zdumionym tonem lord. - Chyba nie myślisz, że pozwoliłbym ci oddać moją całą flotę? Pamiętaj, nie jestem zachwycony, że oddałeś statek piratom, ale zapłacisz mi za niego ze swoich dochodów. Poza tym błędem wszystko wykonałeś tak, jak przewidywałem. Flota jest teraz w rękach Rady Lordów. Nie mogłem jej zatrzymać - ryzyko, że mnie wykryją, było zbyt duże. Lecz kupcy Tethyru będą korzystać z ochrony, jaką dają te statki, podczas gdy Rada zapłaci za ich utrzymanie. A pytam się ciebie, kto jest mistrzem gildii morskiej i jednocześnie ważnym członkiem rady? Kto będzie kontrolował tę flotę?

W oczach młodzieńca zaczęło pojawiać się zrozumienie i strach, gdy zdał sobie sprawę, że nie był wcale tak sprytny, jak mu się wydawało. Świadomość, że działał zgodnie z planem Hhune i że lord bez wątpienia wiedział o wszystkich jego poczynaniach, poniżała go i przerażała jednocześnie.

- Ale jak... - zaczął.

- Jak? - zapytał spokojnie Hhune. - Po to tu jesteś, by się tego nauczyć. Dobrze zacząłeś. Jeśli chcesz zostać ważną postacią wśród Rycerzy Tarczy, będziesz musiał starać się jeszcze lepiej. Możesz zacząć opowiadając mi o tej twojej ślicznej Harfiarce i jej planach w stosunku do Zazesspuru.

* * *

Arilyn pożegnała się z Hashethem kilka dni po końcowej bitwie. Harfiarka słuchała jego relacji, wątpiąc w jej prawdziwość, ale nie chcąc poruszać już tego tematu. Odebrała od młodzieńca konia, ciesząc się, że misję w południowym mieście ma już za sobą.

Nie miała specjalnie ochoty wracać do Zazesspuru, ale Tinkersdam zdecydował się tu pozostać. Spodobała mu się walka i dlatego stwierdził, że niespokojny Tethyr był dobrym miejscem na testowanie wynalazków. Fretka również udała się z nią do miasta, chcąc wyrównać porachunki z lordem Hhunem. Co dziwne jednak, po długiej i prowadzonej na odosobnieniu rozmowie z młodym Hashethem, najwyraźniej zrezygnowała z wcześniejszych planów.

Ale tamtej nocy, z rąk nieznanego i przez nikogo niewidzianego zabójcy, niespodziewanie zginął pasza Balik, kończąc tym samym swoje panowanie. Plotka głosiła, że musiał zdradzić go ktoś z pałacu, bowiem nikt nie widział wchodzącego, czy wychodzącego zabójcy. Jedynym śladem, jaki morderca zostawił po sobie był długi, błyszczący szal, który mógł być używany do wykonania damskiego turbanu.

A następnego ranka Hasheth został pełnoprawnym członkiem Rycerzy Tarczy, dowiódłszy swej lojalności przez uratowanie życia Hhune'owi za cenę, którą wielu uznałoby za zbyt wysoką.

* * *

Arilyn wyruszyła przed świtem, nieświadoma wydarzeń minionej nocy i zmian, które miały wkrótce zajść w Zazesspurze. Z lekkim sercem jechała prędko ku północy... i ku domowi. Po raz pierwszy w życiu wiedziała naprawdę, gdzie jest jej miejsce.

Harfiarka nie zdążyła się jeszcze dobrze oddalić od miasta, gdy usłyszała przed sobą odgłosy walki. Zaskakująco, oprócz szczęku broni dobiegał stamtąd również znajomy tenor. Popędziła konia do galopu.

W miarę, jak zbliżała się do miejsca walki, słowa pieśni stawały coraz wyraźniejsze. Była to jakaś błazeńska przyśpiewka, taka, której zresztą się spodziewała i których wiele nauczyła się znosić.

- Przyszliśmy płakać po paladynie

Najszlachetniejszym, najlepszym z ludzi

Drogą szedł jasną, wolę miał silną

Lecz śmierć doń przyszła, choć tak się trudził.

- Nieustraszenie walcząc swym mieczem

Orków napaści sam stawił czoła

Nic nie zmieniło jego decyzji

I sam powstrzymać też się nie zdołał!

Serce półelfki wypełniło znajome uczucie irytacji i radości. Ta prześmiewcza piosenka mogła pochodzić tylko od jednego człowieka. Arilyn zeskoczyła z konia i trzymając w ręku księżycową klingę, pobiegła w stronę, gdzie toczyła się walka.

Ale bójka na drodze była bardziej komiczna niż niebezpieczna. W centrum konfliktu stał ze skrzyżowanymi na piersiach rękami Danilo i przyglądał się walce pomiędzy nieliczną wynajętą eskortą a niedoszłymi zbójcami. On zaś śpiewał bojową pieśń, która najprawdopodobniej miała podnieść na duchu walczących zgodnie z klasyczną tradycją bardów. Jak jednak ta konkretna pieśń mogła kogokolwiek zachęcić do odwagi, Arilyn nie potrafiła pojąć.

Nieświadom obecności zdumionej półelfki, Danilo śpiewał dalej:

- Pałac Tempusa otworem stoi

Już paladyna do wnętrza wiodą

Lecz on, szlachetny, gardzi ucztami,

Wybornym winem i dziewką młodą.

- Trudno nam płakać po jego śmierci

Choć może godzien byłby i tego

Żałujmy raczej owego boga

Co musi znosić durnia takiego!

Danilo nie zadowolił się pieśnią. Pomiędzy zwrotkami rzucał małe czary, które powodowały zamieszanie w szeregach wroga. Arilyn zachichotała, widząc jak zbójca pada twarzą na zakurzoną drogę, ze związanymi nagle ze sobą sznurówkami butów.

Młody mag uniósł gwałtownie wzrok w stronę, z której dobiegał bogaty, rzadki dźwięk elfiego śmiechu. Gdy zobaczył Arilyn, na twarzy pojawiła mu się radość, niczym wynurzające się nagle zza horyzontu słońce. Następnie wyjął miecz i zaczął nim wymachiwać, pospiesznie torując sobie do niej drogę.

Arilyn westchnęła. Danilo radził sobie z bronią całkiem nieźle, ale do mistrzostwa było mu daleko. W tym zaś momencie nie miała ochoty, by bitwa trwała zbyt długo. Wyciągnęła, więc księżycową klingę, uniosła wysoko i wydała bojowy okrzyk w języku elfów.

Zbójcy podnieśli wzrok, zaskoczeni przerażającym odgłosem. Elfia wojowniczka to było już dla nich zbyt wiele. Banda wzięła nogi za pas, kierując się w stronę leżących na wschodzie wzgórz. Tam zaś, jak zauważyła Arilyn z odrobiną czarnego humoru, czekał na nich pewien alchemik, uradowany, że ma okazję wypróbować na kimś swoje kolejne śmiercionośne wynalazki.

Szlachcic odłożył miecz i prędko podszedł do kobiety. Arilyn zauważyła, że twarz Danila jest mocno opalona letnim słońcem. Postać miał szczuplejszą, jakby zaprawioną trudami podróży. Wyglądał też starzej, jakby minęło więcej niż kilka miesięcy od ich ostatniego spotkania. Arilyn nie lubiła specjalnie magii, ale potrafiła rozpoznać znaki, które potężne czary zostawiały na tych, którzy je rzucali. Najwyraźniej Danilo nie próżnował przez czas ich rozstania. Wyglądało na to, że i on ma do opowiedzenia interesujące historie.

Była jeszcze jedna różnica. Arilyn, która sama dopiero co zrozumiała, kim naprawdę jest i jaką powinna obrać w życiu drogę, dostrzegła na twarzy przyjaciela podobną pewność i spokój. Znikła też z niej maska sztuczności i spojrzenie Danila było najzupełniej szczere.

Danilo wziął jej dłonie w swoje ręce. Tym razem Arilyn nie protestowała.

- Spotykamy się tak, jak się rozstaliśmy - powiedział cicho.

- Istotnie - przyznała kwaśno. - Dlaczego tak często widzę cię w otoczeniu ludzi, którzy chcą twojej śmierci?

Na twarzy mężczyzny pojawił się przelotny uśmiech.

- Przekleństwo uroku, bogactwa i sławy, jak sądzę - powiedział oschle. - Ale koniec żartów. Strasznie za tobą tęskniłem.

To mówiąc, puścił jej ręce i sięgnął, by dotknąć czarodziejskiego księżycowego kamienia na rękojeści elfiego miecza. Był to gest, który w ciągu dwóch ostatnich lat powtarzał wielokrotnie. Arilyn nagle zdała sobie sprawę, co on oznaczał. Była to jedyna pieszczota, na którą mu pozwalała, jedyny namacalny dowód na to, co ich łączyło. Zastanowiła się szybko, ile Danilo rozumiał z magicznego daru więzi, która między nimi powstała i jak zareaguje, gdy dowie się, że to znikło. Musiała mu jednak to natychmiast powiedzieć. Nikt, oprócz właściciela, nie mógł dotykać księżycowej klingi pod groźbą śmierci.

Złapała go mocno za nadgarstek, nim zdążył dotknąć miecza.

- Nie możesz - powiedziała stanowczo. - Moc, która pozwalała mi dzielić się z tobą księżycową klingą, znikła.

Smutek i pustka w oczach Danila wstrząsnęły Arilyn.

- Znikła, bo nie jest już potrzebna - powiedziała szybko. - Do tego, co mogę zrobić sama, nie potrzebuję magii księżycowej klingi. - Na inne wyjaśnienia czas przyjdzie później, ale to musiała mu wyznać od razu.

- Czy to możliwe? - wyszeptał w zachwycie. - Arilyn, czekałem na twoje uczucie ponad dwa lata. Wiesz już też, że moje serce, dusza i życie należą do ciebie.

- Serce przyjmę z radością, ale twoja dusza - dodała z głębokim zadowoleniem - znowu jest tylko i wyłącznie twoja.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cunningham Elaine Piesni i Miecze 03 Srebrne cienie(1)
Elaine Cunningham Piesni i Miecze 01 Cien Elfa
Elaine Cunningham Piesni i Miecze 02 Piesn Elfa
Elaine Cunningham Piesni i Miecze 02 Piesn Elfa(1)
Cunningham Elaine Pieśni i Miecze 05 Kule snow
Forgotten Realms Songs & Swords 03 Silver Shadows # Elaine Cunningham
Forgotten Realms Songs & Swords 01 Elfshadow # Elaine Cunningham
Forgotten Realms Songs & Swords 04 Thornhold # Elaine Cunningham
Forgotten Realms Songs & Swords 02 Elfsong # Elaine Cunningham
Elaine Cunningham Obrzęd Krwi
Elaine Cunningham Obrzed Krwi
Elaine Cunningham Nowa era Jedi 10 Mroczna podróż
Elaine Cunningham Cien Elfa
Olivia Cunning One Night with Sole Regret 03 Take me
03 Fayrene Preston Srebrny cud
Cunningham Elaine Dobry interes
Cunningham Elaine Krainy Podmroku Obrzed Krwi
May karol W kraju Srebrnego Lwa 03 Twierdza w górach
Alfred Hitchcock Przygody trzech detektywów 03 Tajemnica srebrnego pająka

więcej podobnych podstron