Karol May Droga do Waterloo

Karol May




Droga do Waterloo


Tytuł oryginału: Der Weg nach Waterloo II

Tłumaczenie: Barbara Taborska



Napoleon Bonaparte


Pobyt w obu szynkach i podsłuchiwanie rabusiów zabrały Greifenklauowi więcej czasu, niż się spodziewał. Dzień chylił się ku zachodowi i kiedy porucznik z powrotem znalazł się na wąskiej, wiodącej wśród wysokich drzew wiejskiej drodze, zapadał już zmierzch.

W lesie panowała głęboka cisza, która sprzyjała roztrząsaniu nadchodzącego niebezpieczeństwa. Wyobraził sobie, że wracająca z Bouziers Margot zostaje napadnięta przez bandytów. Jego siłą wyobraźni była przy tym tak wielka, że odbezpieczył pistolety i pocwałował naprzód.

Cienie nocy gęstniały z minuty na minutę. Zrobiło się tak ciemnotę już nie widział przed sobą drogi. Zdał się więc całkiem na konia, którego podkowy uderzając o miękką ziemię leśnego traktu nie wydawały prawie żadnego odgłosu.

Wtem nadstawił uszu. Zdawało mu się, że słyszy przed sobą jakieś głuche dudnienie. Naraz gdzieś w przodzie padł strzał, a po nim posypały się następne. Ich zwielokrotnione echo niosło się przez las i w tym samym momencie jakieś kobiece głosy zaczęły wołać o pomoc.

Zmusił konia do galopu i w chwilę potem zamajaczyły przed nim mdłe światła dwóch latarni jakiegoś powozu. Wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Galop konia musi zdradzić rabusiom jego obecność, zastrzelą go więc, zanim sam wypatrzy w ciemności choć jednego z nich. Na szczęście do tej pory jeszcze nie zauważyli, że się zbliża.

Zatrzymał konia, uwiązał go do najbliższego drzewa i wyciągnął z torby przy siodle pistolety barona. Wetknął je do kieszeni, a swoje, sprawdzone, wziął po jednym do każdej ręki, po czym zeskoczył na ziemię i ruszył naprzód odwodząc w biegu kurki.

Zsiadł z konia mniej więcej dwieście kroków od powozu, nie potrzebował zatem nawet minuty, aby przebyć tę drogę. Miękki grunt tłumił jego kroki. Kiedy był już na tyle blisko, że mógł zobaczyć, co zaszło, przystanął i oceniwszy sytuację zaczął powoli podkradać się w tamtą stronę.

Ależ my naprawdę nie mamy pieniędzy! — usłyszał glos pani Richemonte.

Odpowiedzią był szyderczy wybuch śmiechu.

Takie wielkie damy i nie mają pieniędzy?! — wykrzyknął jakiś ochrypły glos. — Wysiadajcie! Przeszukamy wszystko! Także was i wasze suknie!

Bandyci wywlekli z powozu panią Richemonte, a jeden z nich oświetlił latarnią jego wnętrze.

Do diabła! — zawołał. — Ta tutaj to dopiero jest ładna! Jeszcze nigdy nie mieliśmy takiej laleczki! Wychodź, mój skarbie! No już!

Jeden koń leżał zastrzelony na drodze, drugi stal obok drżąc i parskając. Stangret siedział jak skamieniały na koźle, a powóz otaczało siedem ciemnych, dzikich postaci.

Tak, wyciągnijcie ją, jeśli jest ładna! — zawtórował inny wdzierając się do środka. — Wreszcie jakaś przyjemność!

Margot krzyknęła przerażona próbując się bronić.

Nic ci to nie da! — roześmiał się jeden z bandytów. — Musisz wyjść na swój ślub!

Ja wam udzielę błogosławieństwa, wy łotry! — ryknął Greifenklau i strzelił. Zaraz potem gruchnął drugi strzał. Dwaj rabusie, którzy znajdowali się najbliżej powozu, osunęli się martwi na ziemię.

Hugo, mój Hugo! Czy to możliwe! — wykrzyknęła radośnie Margot, rozpoznawszy głos Greifenklaua, choć nie mogła pojąć, skąd tu się wziął.

Tak, to ja, Margot! Nie bój się!

Wykrzykując te słowa strzelił jeszcze dwa razy. Trzeci rozbójnik upadł na ziemię, a tuż za nim czwarty. Greifenklau odrzucił na bok nieużyteczne już pistolety i wyciągnął naładowane. Bandyci byli tak zaskoczeni jego nagłym pojawieniem się, że w pierwszej chwili zapomnieli o obronie, ale gdy zorientowali się, że mają przed sobą tylko jednego wroga, któryś z nich próbował mu zadać cios kolbą strzelby.

Odpokutujesz za to, ty psie! Jazda do piekła!

Zanim jednak zdążył zadać cios, Greifenklau przystawił mu lufę do czoła i wypalił.

Wtem z powozu doszedł go przenikliwy krzyk Margot.

Hugo, za tobą!

Odwrócił się błyskawicznie, w samą porę, aby odskoczyć na bok. To jeden z rabusiów podkradł się do niego od tylu i strzelił, lecz kula nie trafiła celu i ugodziła w pierś jego kamrata, który właśnie chciał rzucić się na porucznika.

Osioł! — wychrypiał ugodzony osuwając się na ziemię.

W tym samym momencie Greifenklau zastrzelił także niefortunnego strzelca. Tymczasem stangret ochłonął z przerażenia, zeskoczył z kozia i schwytał ostatniego, lekko rannego rabusia. Ten bronił się rozpaczliwie, lecz nie potrafił się uwolnić z mocnych rąk postawnego mężczyzny.

Już ja cię nauczę, co to znaczy zastrzelić mi konia. Jesteś załatwiony, ty draniu!

Rzucił go na ziemię i przygniótł kolanem. Greifenklau pośpieszył mu z pomocą.

Nie potrzeba! — roześmiał się stangret. — Jest martwy. Wytrząsnąłem mu duszę z ciała.

Porucznik obejrzał leżącego, okazało się, że stangret go udusił.

Tak, jest martwy — potwierdził. — To ostatni z siedmiu. Już po robocie!

Margot zawisła na jego szyi całując go raz po raz. Wreszcie się opamiętała.

Mama! Co z mamą! Musiała przecież wysiąść!

To wszystko odbyło się bardzo szybko. Greifenklau zajął się napastnikami i nie zwracał uwagi na panią Richemonte.

Tutaj leży! — zawołał stangret oświetlając ziemię ciągle jeszcze palącą się latarnią od powozu.

Niemiec uklęknął i obejrzał leżącą nieruchomo kobietę.

Straciła przytomność. Ale czy nie było z wami baronowej?

Owszem, jechała z nami.

Stangret poświecił latarnią i Greifenklau zobaczył damę sposobiącą się do wyjścia z karocy.

Monsieur, zawdzięczamy panu życie! — rzekła baronowa. — Proszę mi podać rękę i zatroszczyć się o to, abyśmy jak najszybciej opuścili to miejsce. Okropnie boję się trupów!

Dopiero teraz klęcząca przy matce Margot uświadomiła sobie, że naokoło leżą ciała zabitych.

Boże, jak tu straszno! — krzyknęła czując przenikający ją dreszcz. — To aż tylu było przeciwko nam?!

Siedmiu. Ale popatrz, mama się ocknęła.

Pani Richemonte rzeczywiście zaczęła dawać znaki życia. To lęk o córkę, sprawił, że straciła przytomność. Teraz w objęciach córki powoli przychodziła do siebie.

Czy ci ludzie są tam jeszcze? — wyszeptała bojaźliwie.

Już nie trzeba ich się bać — roześmiała się Margot. — Hugo ich zwyciężył.

Hugo?! Gdzie on jest?

Tutaj. Czy nie chce pani wsiąść z powrotem do karocy?

Ależ oczywiście! Och, ileż my panu zawdzięczamy, mój drogi synu! Skąd pan się tu wziął? I to dokładnie w momencie największego niebezpieczeństwa?

Jechałem przez Sedan do Raucourt z zamiarem odwiedzenia pani. Tam usłyszałem od pana barona, że pojechałyście do Bouziers i będziecie wracać nocą bez wystarczającej ochrony. Słyszałem, że w tej okolicy jest niebezpiecznie, kazałem więc sobie osiodłać konia i wyjechałem paniom naprzeciw.

To było niezwykle uprzejme z pana strony! A jaką odwagą pan się wykazał! — dodała baronowa — Droga Margot, jestem bardzo zła na panią!

Dlaczego? — spytała piękna dziewczyna.

Zauważyłam, że pan von Greifenklau jest pani bliższy, niż pozwoliła mi pani przypuszczać.

Proszę o wybaczenie, moja kochana — powiedziała zamiast córki jej matka. — To ja jestem temu winna, bo przemilczałam, że Margot zaręczyła się z panem von Greifenklau. Jestem przekonana, że gdy ci wszystko opowiem, zrozumiesz powody, dla których to zrobiłam.

Nie gniewam się na ciebie. Nie wiem jednak, monsieur — rzekła baronowa zwracając się do porucznika — jak mam pana nazywać w Raucourt. Będzie pan oczywiście moim gościem.

Zamierzam towarzyszyć paniom aż do samego domu — odrzekł na to Greifenklau. — Jeśli ktoś o mnie zapyta, to proszę powiedzieć, że nazywam się Sainte–Marie.

Ach, mam w Marsylii kuzyna o tym nazwisku. Mógłby pan nim być.

Kim jest ten kuzyn?

Kapitanem żeglugi.

Nawet mi to odpowiada. Ale co to? Drugi koń także padł!

Musiano go postrzelić — zauważył stangret.

Oświetlił konia latarnią i stwierdził, że ma ranę w piersi. Pierwszy już od dawna leżał martwy.

Co teraz zrobimy? — lamentowała bezradnie baronowa. — Przecież musimy jak najszybciej stąd odjechać!

Mój wierzchowiec znajduje się w pobliżu — pocieszał ją Greifenklau. — Zaprzężemy go do karocy i dowiezie nas do Jeannette Meierhof. W ostateczności moglibyśmy wypożyczyć w Le Chesne jeszcze drugiego. I tak musimy tam się zatrzymać, aby złożyć doniesienie o napadzie.

Przyprowadził kasztana. Gdy Greifenklau i stangret usiłowali wyprząc martwe konie, usłyszeli dudnienie zbliżającego się powozu.

Ktoś jedzie — powiedział stangret. — Nie można się tu wyminąć, droga jest za wąska. Będą musieli czekać parę minut.

Greifenklau wyszedł na środek drogi i zawołał: „Stój!” Zobaczył przy tym, że w ich kierunku zmierzają trzy powozy, eskortowane przez jeźdźców.

Dlaczego nas zatrzymujecie, panie? — spytał siedzący na koźle pierwszego powozu stangret.

Przed chwilą napadnięto nas tu. Ciała zastrzelonych bandytów i koni zagradzają drogę.

Wtem otwarły się drzwiczki powozu i władczy glos rozkazał:

Napad? Podjedź tam, Janie Hoorn i przyjrzyj się całej sprawie z bliska!

Margot słyszała te słowa.

Mój Boże — szepnęła do towarzyszących jej dam. — Jan Hoorn jest stangretem cesarza. To był glos Napoleona!

Do Greifenklaua podszedł wysoki mężczyzna.

Monsieur, mam nadzieję, że nie będziecie nas tu długo trzymać. Jestem marszałek Ney, a za mną jedzie marszałek Grouchy. A kim wy jesteście?

Te damy to baronowa Sainye–Marie, której jestem kuzynem, oraz madame i mademoiselle Richemonte z Paryża. Zostały napadnięte przez siedmiu bandytów, którzy leżą martwi na ziemi. Konie zostały zastrzelone. Dajcie nam parę minut czasu, a będziecie mieć wolną drogę.

Nie bronili się?

Owszem, strzelali.

I wszyscy zginęli?

Tak.

Kto ich zabił?

Jednego stangret, drugi został zastrzelony przez przypadek, gdyż trafiła go kula wstrzelona przez jego kamrata, a resztę załatwiłem ja.

Ney sięgnął po latarnię i oświetlił nią twarz Greifenklaua. Sam przy tym również został oświetlony. Marszałek był postawnym, silnym mężczyzną o ciemnej, żywej twarzy, błyszczących oczach i władczym spojrzeniu. Przyjrzał się surowo Greifenklauowi.

Czy ci ludzie byli uzbrojeni?

Tak. Nawet bardzo dobrze.

Ale pan spodziewałeś się napadu?

Wyjechałem paniom naprzeciw, ponieważ usłyszałem, że ta okolica jest bardzo niebezpieczna.

Raptem otworzyły się drzwiczki pierwszego powozu i na ziemię zeskoczył jego pasażer. Był to niski, przysadzisty mężczyzna, w kapeluszu i szarym wierzchnim odzieniu. Na nogach miał buty z cholewami.

To cesarz! — powiedział marszałek Ney. Napoleon podszedł do nich szybkim krokiem.

Dać tu latarnię! — rozkazał we właściwy sobie krótki sposób. Marszałek własnoręcznie oświetlił miejsce napadu. Napoleon oglądał bardzo dokładnie każdego zabitego. Rzecz szczególna, choć dowodził setkami tysięcy żołnierzy, znal każdego, kogo raz zobaczył.

Rabusie — mruknął do siebie. — Znam jednego z nich. Zasłużył się, ale źle.

Polem przystąpił do Greilenklaua, który mimo woli przybrał wyprostowaną, wojskową postawę.

Jak się pan nazywa? — spytal Napoleon.

Sainte–Marie.

Oficer?

Nie.

A więc tylko żołnierz?

Też nie. Kapitan żeglugi.

Szkoda! Dzielny z pana człowiek! Pięciu zastrzelonych! A w jakim czasie?

Mniej więcej w ciągu minuty.

To wręcz niepojęte! I nie ma pan ochoty służyć w wojsku?

Myślę, że jestem przydatny Francji także jako kapitan.

Słusznie! Można panu z całym spokojem powierzyć statek. Potrzebuję takich ludzi! Marynarka Francji dopiero się rozwija. A te damy?

Greifenklau przedstawił je, najpierw baronową, potem panią Richemonte, a na końcu swoją narzeczoną, która skłoniła się głęboko przed Napoleonem.

Skinął każdej z nich przyjaźnie w charakterystyczny dla siebie sposób, jednak kiedy jego wzrok padł na piękne rysy dziewczyny, mimo woli sięgnął ręką do kapelusza.

Mademoiselle Richemonte? — spytał. — A na imię?

Margot, wasza cesarska mość.

Gdzie mademoiselle mieszka?

Gościmy z mamą u pani baronowej we dworze Meierhof Jeannette nie opodal Raucourt, sire.

Ney natychmiast zauważył, że cesarz patrzy na dziewczynę z wyraźną przyjemnością, a jego oczy lustrowały z upodobaniem sylwetkę Margot.

Ach, Raucourt? To Meierhof Jeannette leży gdzieś tam w pobliżu?

Owszem.

Napoleon zwrócił się natychmiast do Neya zasięgając bliższych informacji.

Marszałku, czy to nie pan mówił, że Drouct przeniósł swoją kwaterę główną do Raucourt?

Tak, sire — odpowiedział zapytany. — W Raucourt stacjonuje jego sztab, a on sam mieszka w Meierhof Jeannette.

A więc u pani, baronowo? — upewnił się szybko Napoleon.

Tak, wasza cesarska mość. Mam zaszczyt gościć pana generała Droueta.

Napoleon utkwił wzrok w ziemi, a potem rzucił pośpieszne spojrzenie na Margot.

Czy Meierhof to pokaźny dwór? — spytał.

Można go nazwać zamkiem, sire.

Jest tam dużo pokoi?

Oczywiście. Poprzedni właściciel lubił towarzystwo; zapraszał wielu gości, a dwór potrafił pomieścić wszystkich.

A więc nie robi wam różnicy jeden gość mniej lub więcej?

Z pewnością nie.

Nawet gdybym to ja prosił o gościnę?

Baronowa drgnęła. Czyżby to był żart? Ale Napoleon nie żartował. Właścicielka Meierhof Jeannette znalazła się w trudnej sytuacji. Gościć u siebie budzącego lęk Korsykanina było wprawdzie najwyższym wyróżnieniem, niestety związanym z wieloma ofiarami. Przy tym zauważyła, że właściwego powodu pytania Napoleona należało szukać w piękności Margot. Co powinna odpowiedzieć?

Wasza cesarska mość — rzekła w końcu — mój dom jest zbyt skromny i ubogi, żeby móc przyjmować w swych pokojach władcę Francji.

Przez twarz Bonapartego przemknął cień.

Madame, w ostatnim okresie nie traktowano mnie jak władcy, toteż nie wypada mi stawiać wielkich wymagań. Jestem żołnierzem i lubię prostotę. Chciałem dziś jechać do Sedanu, ale tymczasem zrobiło się ciemno. Na własnej skórze doświadczyła pani niebezpieczeństw związanych z podróżowaniem tak późną porą; cesarzowi Francji nie wolno ryzykować, że zostanie zabity przez bandytów. Proszę zatem o nocleg dla mnie w Meierhof Jeannette!

Baronowa skłoniła się głęboko.

Wszystko, co posiadam, jest do1pańskiej dyspozycji, sire.

Dobrze — skinął krótko głową. — Teraz pozostaje tylko pytanie, jak damy mają opuścić to miejsce.

Posiadamy jednego konia, który natychmiast zostanie zaprzężony do karocy, sire — pośpieszyła z wyjaśnieniem baronowa.

To nie wystarczy, madame. Jest was, nie licząc stangreta, czworo: trzy kobiety i mężczyzna. Z jednym koniem narazicie się na dalsze niebezpieczeństwa. Niech kapitan Sainte–Marie jedzie karocą; dla jednego konia dwóch pasażerów to aż nadto. Damy pojadą z nami. W Le Chesne zatrzymamy się na chwilę. Co pan na to, marszałku?

Było jasne, że Napoleon życzy sobie mieć w swym powozie Margot. Uprzejmość wobec baronowej, która miała być jego gospodynią, kazała mu również ją zaprosić do swego powozu. Dlatego zwrócił się z pytaniem do marszałka Neya, a ten pojął go w lot.

Sire, całkowicie się z panem zgadzam. Należy oszczędzić damom dalszych niewygód. Upraszam panią baronową Sainte–Marie, aby zechciała zająć miejsce obok mnie.

Mówiąc to skłonił się przed nią z wyszukaną uprzejmością. Marszałek Grouchy był naturalnie na tyle bystry, aby zauważyć, że terali kolej na niego. Złożył więc ukłon pani Richemonte.

Madame, czy wolno mi oddać do pani dyspozycji mój powóz? Niech mnie spotka to wyróżnienie, że będę pani towarzyszył.

Napoleon roześmiał się zadowolony.

Same widzicie, moje panie. Wódz jest chyba tylko po to, aby prowadzić do walki, tam jednak, gdzie chodzi o zdobywanie serc niewieścich, marszałkowie zostawiają go daleko w tyle. Dla dam zostawiliby mnie samego. Odda się pani pod moją opiekę, mademoiselle?

To pytanie zostało skierowane do Margot.

Jestem posłuszna rozkazowi mego cesarza — odrzekła. Mówiąc te słowa patrzyła jednak na Greifenklaua. Nie uszło jej uwagi, z jakim upodobaniem przygląda jej się Napoleon, wiedziała zatem, czemu zawdzięcza to wyróżnienie. Najchętniej pojechałaby z Greifenklauem starą karocą baronowej, niestety w tej sytuacji było to niemożliwe. Jej ostatnie słowa wyrażały zgodę na propozycję Napoleona, a jednocześnie były usprawiedliwieniem wobec porucznika.

A więc wsiadajmy — zarządził Korsykanin.

Okazało się teraz, że cesarz nie jechał sam. Mężczyzna, który cały czas siedział w powozie, teraz otworzył przed swym panem jego drzwiczki.

To generał Gourgaud — przedstawił go Napoleon. — Dotrzyma nam towarzystwa, mademoiselle.

Gourgaud miał wtedy dopiero trzydzieści dwa lata i był adiutantem cesarza. Wsławiony w licznych walkach, spędził później trzy długie, samotne lata na Świętej Helenie dotrzymując Bonapartemu towarzystwa. Po śmierci Napoleona starł się na niwie literackiej z Walterem Scottem, a powodem owego pojedynku na pióra była historia wielkiego cesarza.

Trzy cesarskie powozy eskortowało dwunastu podoficerów regimentu lansjerów starej gwardii. Damy wsiadły i ruszono w drogę. Margot siedziała po lewej stronie cesarza, naprzeciwko generała Gourgauda. Napoleon troszczył się o to, aby rozmowa nie utknęła w martwym punkcie.

Była to jedna z rozmów, jakie zwykli wieść ze sobą ludzie nie znający się dobrze; ostrożna, a przy tym uprzejma i tryskająca dowcipem. W ustach Napoleona każde, nawet pozornie nic nie znaczące słowo nabierało specjalnego znaczenia. Margot zauważyła, że cesarz ma zamiar wziąć ją na spytki, odpowiadała więc z namysłem, choć szczerze i skromnie, a sposób, w jaki cesarz wiódł z nią rozmowę, zdawał się świadczyć, że bardzo przypadła mu do gustu.

Ponieważ jechali bardzo szybko, wkrótce znaleźli się przed gospodą w Le Chesne. Jej właściciel widząc wysiadających oficerów najwyraźniej zmienił swój niechętny stosunek do gości, jakiego świadkiem był wcześniej Greifenklau, a gdy zobaczył cesarza, jego uwielbienie nie miało granic. Zdawał się nie widzieć szamerowanych zlotem mundurów generalskich, tylko proste okrycie cesarza. Napoleon puścił rękę Margot.

Jesteście tu gospodarzeni? — spytał.

Tak, wasza cesarska mość.

Przyprowadźcie tu mera, ale natychmiast!

Kiedy właściciel wyszedł co prędzej spełnić życzenie cesarza, panowie weszli do gospody i Napoleon zwrócił się do Margot, aby zdjąć jej narzutkę.

Kiedy cesarz zobaczył dziewczynę stojącą przed nim w całej swej piękności, w pierwszej chwili nie znalazł słowa, którym mógłby nawiązać do przerwanej rozmowy. Nie spuszczał oczu z jej twarzy, jakby pragnąc przestudiować jej każdy rys. Musiał wszakże odczuć, że jego natarczywe spojrzenie sprawia dziewczynie przykrość, ale też nie był człowiekiem, który zwykł rozmawiać jak inni. Skłonił się, ujął dłoń Margot i przycisnął do swych warg.

Ależ wasza cesarska mość! — wyszeptała przerażona, cofając co prędzej rękę.

Proszę o wybaczenie, mademoiselle! Był to hołd, który poddany powinien złożyć swej królowej.

Spłonęła rumieńcem zakłopotania, na szczęście wchodzący właśnie gospodarz wybawił ją od konieczności udzielenia odpowiedzi.

Cesarz rozkazał podać damom coś orzeźwiającego. Otrzymały po szklaneczce wina i parę plastrów miodu.

Obydwaj oficerowie rozmawiali z ożywieniem ze swymi towarzyszkami, umożliwiając w ten sposób Napoleonowi konwersację z piękną dziewczyną. Trwało to do momentu, kiedy do gospody wszedł, mężczyzna w surducie z galonami i olbrzymiej peruce, która, gdy skłonił się do ziemi przed cesarzem, o mało nie spadła mu z głowy.

Kim jesteście? — spytał krótko Napoleon.

Mam zaszczyt być merem tej miejscowości, sire — wyjąkał mężczyzna spoglądając lękliwie spod swej peruki.

Zły z was urzędnik! — ofuknął go cesarz.

Jego rozzłoszczone spojrzenie niemal chciało przewiercić twarz mera, co tamtego do reszty zbiło z tropu.

Nie wiem, wasza cesarska mość, czym wywołałem niezadowolenie…

Gniew, a nie niezadowolenie! Znacie drogę do Bouziers?

Tak.

Jeździcie czasem tamtędy?

Bardzo często.

Także nocą?

Nie, tylko za dnia.

A to dlaczego?

Ponieważ nocą nie jest tam bezpiecznie.

Z jakiego powodu?

W lesie aż się roi od bandytów i łotrów wszelkiej maści.

I dlatego unikacie wędrowania wieczorami przez las? To wszystko, co robicie w tym względzie?

Dopiero teraz urzędnik pojął, dlaczego przywołano go przed oblicze cesarza.

Nie da się inaczej, sire. W tej sprawie jestem bezsilny — odparł.

Powinniście rozprawić się z nimi!

Chciałem to zrobić, ale nie dostałem nawet jednego żołnierza.

A to czemu?

Cesarz był nieobecny, a ten król, który podawał się za władcę…

Mówiąc te słowa mężczyzna wzruszył ramionami. Było to najlepsze usprawiedliwienie, jakie mógł znaleźć, i o dziwo, natychmiast odniosło skutek. Twarz Napoleona rozjaśniła się w mgnieniu oka. Machnął pogardliwie ręką.

Ach, ten król! Nie dał wam ani jednego żołnierza?

Nie. Powiedziano mi, że nie ma ani jednego.

Napoleon zwrócił się z uśmiechem do Neya:

I co pan na to, marszałku?

Ney wzruszył ramionami.

Aby mieć wojskowych, trzeba najpierw samemu być żołnierzem.

Słusznie! Ten król jest dobrym cywilem; władcą, żołnierzem i wodzem nie będzie nigdy. Francja potrzebuje męża opatrznościowego, bo inaczej naród zdławią bandyci. Nie było mnie tu przez krótki czas, a teraz będę musiał latami zaprowadzać na nowo porządek, — a zwracając się teraz do mera ciągnął: — te kobiety zostały dopiero co napadnięte.

Mój Boże, to prawda? — wykrzyknął przerażony mężczyzna. Skoro bowiem sam Napoleon ujmował się za nimi, sprawa była wyjątkowo poważna.

Znacie te damy?

To pani baronowa de Sainte–Marie, wasza cesarska mość.

Gdyby nie ten dzielny kawaler, może by już nie żyły. Tam w lesie leżą ciała zastrzelonych opryszków i dwa zabite konie. Zróbcie z tym porządek! Ile trzeba oddziałów, aby oczyścić las z bandytów?

Musiałbym mieć przynajmniej jedną kompanię, sire.

I dostaniecie ją, zaraz z samego rana! A co zrobicie potem?

Trzeba będzie sporządzić protokół, sire.

Macie papier?

Niestety nie.

Gourgaud, moje przybory do pisania!

Generał przyniósł z powozu służące cesarzowi w podróży pióro i papier.

Siadajcie i piszcie! — rozkazał merowi Napoleon. — Sam Podyktuję wam protokół!

I tak się stało. To było w stylu Bonapartego, lubił się zajmować takimi sprawami. Chciał przez to pokazać swym poddanym, że ma pełne rozeznanie w wykonywanych przez każdego z nich obowiązkach. Stąd też jego urzędnicy mieli dla niego wielkie poważanie, wszędzie panował wzorowy porządek, a administracja cesarska funkcjonowała nad wyraz sprawnie.

Pióro w ręku mera biegało po papierze. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by sam cesarz dyktował mu protokół, dlatego aż pot wystąpił na czoło zatrwożonego urzędnika, gdy skończył. Napoleon wziął od niego pióro i własnoręcznie napisał rozkaz przyznający merowi potrzebne oddziały w sile jednej kompanii, po czym podpisał dokument.

Gotowe! — rzekł. — Jutro zjawią się tu żołnierze, a pojutrze las będzie bezpieczny. Zrozumiano?

Wykonam to z radością, sire! — zapewnił mer wyciągając chusteczkę, aby otrzeć sobie pot z czoła.

Ruszamy!

Z tymi słowy cesarz narzucił Margot na ramiona narzutkę, a potem podał jej ramię i poprowadził dziewczynę do powozu.

Ney i Grouchy w raz ze swymi damami poszli w ich ślady i wkrótce powozy ruszyły w dalszą drogę, eskortowane przez dwunastu gwardzistów.



Napad


Wkrótce po tym, jak Napoleon wszedł do gospody, z tylu za domem pojawiła się ciemna postać mężczyzny, który zdawał się na kogoś czekać.

Stąpał cicho, ale niecierpliwie. Wtem otworzyły się tylne drzwi gospody i wyśliznęła się z nich córka Barchanda.

Berrier, czy to wy? — szepnęła.

Tak. Co za gości macie?

Och, Berrier, nie uwierzylibyście…

Po co te wstępy! Gadaj szybko, bo nie mam czasu. Jest tam dwóch marszałków?

Owszem, jest.

Ney i Grouchy?

Nie znam ich. Jest tam jeszcze dwóch generałów i jeszcze ktoś. Nigdy byście nie zgadli, kto. To cesarz!

Cesarz?! Sam Napoleon?! — zdumiał się mężczyzna. — Jesteś pewna?

Tak.

Ale przecież go nie znasz!

Och, z tysiąc razy widziałam jego podobiznę; podobny do niej jak kropla wody.

Jak jest ubrany?

Ma na nogach wysokie buty, szare odzienie, białą kamizelkę i mały kapelusz.

Zgadza się! Co prawda na obecność cesarza nie byliśmy przygotowani. Co w takim razie zrobimy?

Chcecie napaść na marszałków, a na cesarza nie?

To byłoby szaleństwo.

Cesarz zapłaci okup tak jak inni; musi nawet dać dwa razy tyle.

Masz rację, dziewczyno, choć prawdę mówiąc to przeklęty pomysł napadać na cesarza. Zresztą moglibyśmy go oszczędzić. Będziemy strzelać do koni. Ilu żołnierzy ma ze sobą?

Widziałem z ośmiu, albo dziesięciu jeźdźców.

To nie tak wiele. Jest nas teraz dziewiętnastu.

Z cesarzem są trzy kobiety.

Co to za jedne?

Nie wiem. Dwie siedzą tak, że nie mogłam im się przyjrzeć przez okno kuchenne, a trzeciej też nie znam; w każdym razie jest młoda i bardzo piękna.

To nawet dobrze. Jeśli jadą z nimi kobiety, mężczyźni nie będą się bronić, aby nie narażać ich na niebezpieczeństwo. A teraz muszę wracać. Dobranoc!

Dobranoc!

Córka Barchanda wróciła do kuchni, tymczasem bandyta pośpieszył przez wieś i wkrótce znalazł się w zakątku lasu, gdzie zostawił konia. Odwiązał go, wskoczył na siodło i pogalopował w stronę Raucourt.

Tam pod krzyżem przy drodze przyczaili się jego kamraci, cala gromada liczyła dziewiętnastu mężczyzn. W pewnej chwili usłyszeli stukot kopyt końskich.

Jakiś jeździec — szepnął jeden do drugiego.

Z pewnością Berrier — zauważył inny.

Zaraz się dowiemy.

Miał rację. Jeździec zbliżając się zagwizdał piosenkę „Ma cherie est la belle Madeleine”.

Berrier? — krzyknął jeden z nich.

Tak, to ja!

Jak tam?

Dobrze, bardzo dobrze!

Wprowadził konia do lasu, uwiązał go do drzewa i zbliżył się do czekających, którzy zarzucili go pytaniami.

Nie wszyscy naraz! — żachnął się nagabywany. — Słuchajcie szykuje się nam wielki łup. Wiecie, kogo się tu spodziewamy?

Marszałków.

Tak. Neya i Grouchy?ego. Ale nie jadą sami. Jest z nimi jeszcze jeden generał.

Kto taki?

Nie udało mi się tego dowiedzieć. Ale co najważniejsze, jedzie z nimi sam cesarz.

Cesarz?!

Tak. Są tam trzy powozy. Pierwszym jedzie cesarz, drugim Ney, a trzecim Grouchy. Trzeci generał siedzi najprawdopodobniej w powozie cesarza.

A eskorta?

Ośmiu do dziesięciu żołnierzy starej gwardii.

Do diabła! Będziemy mieli trochę roboty!

Co za robota! Przyczaimy się w zaroślach i najpierw wystrzelamy konie, a potem gwardzistów, zostaną nam tylko oficerowie i damy.

Jeszcze i to! Kobiety!

Tak, są z nimi trzy damy.

To nawet dobrze. Mężczyźni będą musieli się poddać, aby je ochronić.

Mówiłem to samo. No i co powiecie na to?

W pierwszej chwili myśl o napadzie na wielkiego cesarza wydawała się wszystkim czymś strasznym, ale aureola, która wcześniej otaczała głowę Napoleona, straciła wiele ze swego blasku pod wpływem klęski w Rosji i zwycięstwa mocarstw sprzymierzonych. Nie był już niepokonany. Ta okoliczność przeważyła.

Wiezie ze sobą pieniądze?

Na pewno. Zresztą pozostali też.

A jeśli nie będą mieli przy sobie pieniędzy? — zaniepokoił się jeden z rabusiów.

Nie bądź głupi! Tacy wielcy panowie mieliby podróżować bez pieniędzy?!

Pomyślcie tylko, jaki wielki okup możemy wziąć, gdy schwytamy cesarza!

Myślę, że jest jeszcze coś ważniejszego — wtrącił najstarszy.

Mów!

Jeśli schwytamy Napoleona, to wiecie, kto zapłaci okup? Jeśli nagle zniknie, to moim zdaniem wielkie sumy zapłacą Bourboni i Orleaniści, a także Rosjanie, Prusacy, Austriacy. Anglicy i Holendrzy, aby mieć pewność, że już nigdy się nie pojawi.

Do diabła! To prawda!

Można zasłużyć sobie na milion jedną jedyną kulą albo małym ciosem noża.

Tak, to pewne!

Kiedy nadjadą powozy?

Cesarz kazał wezwać mera — powiedział Berrier. — Ale długo nie będzie z nim rozmawiał. Powinni pojawić się lada chwila.

W takim razie trzeba szybko podjąć decyzję.

Ale gdzie umieścimy cesarza i marszałków?

Głupie pytanie! To się okaże, gdy będziemy ich mieć w swoich rękach. Teraz nie tracąc chwili czasu musimy się ostatecznie zdecydować, czy chcemy dokonać napadu, czy nie.

Naturalnie!

Może da się przy tym zarobić tyle, że będzie się można wycofać z interesu.

To się rozumie samo przez się!

W takim razie dobrze — przeciął sprawę stary. — Cesarz i marszałkowie zostaną schwytani.

A gwardziści?

Zastrzelimy ich.

Co zrobimy z kobietami?

Do diabła! Będzie z nimi kłopot. Najlepiej także je zastrzelić.

Ja też tak myślę. Ale najpierw trzeba się będzie dowiedzieć, kim są Może i za nie dałoby się wziąć ładny okup. W każdym razie trzeba zachować jak największą ostrożność. Są tu jakieś powrozy?

Leżą tam z tyłu.

Ile?

Trzy.

W sam raz. Na każdy powóz jeden. Przeciągniemy je w pewnych odstępach przez drogę. Ich końce zostaną przywiązane do drzew, a z drugiej strony wystarczy po jednym człowieku. Pozwolimy dojechać pierwszemu powozowi do trzeciej liny, drugiemu do drugiej i ostatniemu do pierwszej. Wtedy wydam komendę, liny zostaną naprężone, a konie i jeźdźcy poprzewracają się. Przez chwilę będzie trwała kotłowanina, a my będziemy mieć dość czasu, aby wprowadzić w czyn to, co ustaliliśmy. Pojmiemy osobistości, a nad resztą zastanowimy się później. Do roboty!

Rabusie zerwali się i zaczęli przygotowania do napadu. Nie zajęło to wiele czasu. Potem każdy udał się na własny posterunek i zaległa głęboka cisza.

Napoleon nie przeczuwał, co go czeka. Gdyby napad się udał, jego los byłby przesądzony. Liny leżały w poprzek traktu i wystarczyło je tylko naciągnąć, aby konie zwaliły się z nóg. Potem miała nastąpić kotłowanina, jak przewidywał stary, eskortę planowano wystrzelać i wtedy generałowie byliby zdani na samych siebie.

W ten sposób minął prawie kwadrans. Naraz czatujących opryszków doleciał daleki stukot kół zbliżającego się powozu.

To oni! — szepnął stary sięgając po flintę.

Wychylił się nieco z zarośli i bacznie obserwował drogę z prawej strony, gdzie w ciemności pojawiły się światła.

Tak, to oni — potwierdził inny. — Trzy powozy z latarniami. Takimi podróżują wysoko postawione osobistości.

Dudnienie stawało się coraz wyraźniejsze. Już widać było światła latarni. Przodem jechało na koniach dwóch brodatych lansjerów, a pozostali rozstawili się po obu stronach trzech zaprzęgów. Za lansjerami jechał powóz cesarza, potem marszałka Neya, a na końcu Grouchy’ego.

Jeźdźcy prowadzący konwój i przednie konie cesarskiego powozu przejechali przez pierwsze dwie liny. Kola drugiego powozu osiągnęły właśnie środkową linę. To była niebezpieczna chwila.

Teraz! — wrzasnął stary.

Trzej mężczyźni zaczęli ciągnąć z całej siły. Liny szarpnęły ich parę kroków do przodu, ale cel został osiągnięty: zaplątane w powrozy konie zwaliły się na ziemię i wierzgały przerażone, rżąc i prychając.

Ognia! — rzucił komendę stary.

Rabusie byli przyzwyczajeni do nocnych ciemności. W jednej chwili rozległy się strzały i kilku gwardzistów upadło na ziemię.

Teraz do góry! — krzyknął stary.

Obrócił w ręku karabin, z którego wystrzelał wszystkie kule, wyskoczył z krzaków i uderzeniem kolby zwalił z siodła nie zranionego jeszcze gwardzistę.

Do tej pory bandytom sprzyjało szczęście. Nie wzięli wszakże pod uwagę, że tym razem będą mieli do czynienia z przyzwyczajonymi do walki żołnierzami. Zaatakowani bronili się zajadle i wielu napastników padło.

Kiedy rozległa się pierwsza komenda starego, a powóz marszałka Grouchyego zakołysał się, pani Richemonte wydała okrzyk przerażenia.

Mój Boże! Co to?!

Dwóch albo trzech rabusiów — odrzekł Grouchy. — Obetnie się im uszy i rzuci psom.

Jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki powozu i zeskoczył na ziemię ze szpadą w prawnej ręce i pistoletem w lewej. Trwało jednak chwilę, zanim jego oczy zdołały się przyzwyczaić do ciemności.

Ponieważ i konie Neya zwaliły się na ziemię, baronowa przeraziła się strasznie.

Proszę się nie bać, madame — uśmiechnął się, zachowując zimną krew marszałek. — Tam na zewnątrz jest paru ludzi, którzy chcą z nami porozmawiać.

Jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki i w sekundę potem stał obok Grouchyego uzbrojony w szablę i pistolet. Ale i jemu nie udało się przeniknąć wzrokiem ciemności.

Z powozu Napoleona nie padł ani jeden okrzyk. Po pierwszej komendzie starego i zaplątaniu się w powrozy koni Gourgaud natychmiast zeskoczył na ziemię.

Co się stało, generale? — spytał cesarz.

Napadli nas rabusie.

Ciekawostka!

Wiedział, że oficerowie będą go bronić do ostatniej kropli krwi, ale jego zmysł wojenny nie pozwolił mu bezczynnie czekać. Wychylił się z powozu i spytał:

Ilu ich jest?

Na razie nic nie widać, ale wydaje się, że lansjerzy zostali zabici.

Cesarz sięgnął do lewego boku i wyciągnął z pochwy małą szpadę, którą zwykł nosić przy sobie, po czym zwrócił się do Margot.

Czy pani się boi, mademoiselle?

Nie, dopóki jestem przy moim cesarzu — odpowiedziała spokojnie.

Dziękuję! Mademoiselle nie ma powodu do obaw! Chciał wysiąść, ale adiutant go powstrzymał mówiąc:

Proszę pozostać na miejscu, sire! Ci dranie właśnie nadciągają!

Moim obowiązkiem jest bronić dam! Allons!

Odsunął generała na bok i wyskoczył z powozu. Ney i Gruchy zdążyli już wystrzelić z pistoletów wszystkie kule i teraz bronili się szablami. Także Gourgaud włączył się do walki.

Rżenie koni, krzyki rabusiów, strzały, szczęk broni, trzeszczenie powozów składały się na niesamowitą, dziką scenerię.

Lansjerzy zostali zabici i Napoleon stał teraz naprzeciw rozbójników sam z trzema oficerami. Jan Hoorn, wierny stangret cesarza, odwrócił bat i bił napastników jego trzonkiem po głowach, wkrótce jednak został zmuszony do skupienia całej uwagi na przerażonych koniach.

Oficerowie bronili się odważnie. Kilku bandytów odniosło już rany, lecz mimo to nacierali ze zdwojoną siłą na tamtych czterech.

Napoleon miał przeciwko sobie dwóch rzezimieszków. Generał adiutant próbował go osłaniać, odpierając ataki czterech napastników, którzy chcieli go powalić uderzeniami kolb. Jego klinga z szybkością myśli wędrowała od jednej wrogiej broni do drugiej. Wszakże należało się spodziewać, że mężczyźni mimo swej waleczności ulegną, jeśli nie nastąpi szczęśliwy zwrot sytuacji. Wtem znowu zabrzmiał glos starego:

Tak nie dacie rady! Zaatakujcie od tylu! Wpełznijcie pod powozy, ale weźcie ich żywcem, przynajmniej cesarza!

Na to Ney, najdzielniejszy z dzielnych, jak często nazywał go Napoleon, zawołał:

Na Boga! Teraz! Naprzód, Grouchy!

Gdyby rabusie dali radę wczołgać się pod powozy, nie dawałyby one już walczącym osłony, przeciwnie, ich bliskość stałaby się niebezpieczna. Rzucił się więc w sam środek napastników wymierzając koliste ciosy szablą. Bandyci w pierwszym momencie cofnęli się, ale w chwilę potem został już przez nich całkiem otoczony. Grouchy poszedł za jego przykładem i też runął w sam środek napastników, lecz mimo ich odwagi walka musiała w krótkim czasie rozstrzygnąć się na korzyść bandytów.


* * *


Kiedy cesarz ze swymi marszałkami i daniami odjechał, na miejscu pierwszego napadu pozostał tylko Greifenklau i stangret.

Do diabła! — zaklął stangret. — Zostaliśmy sami z tym starym pudlem!

Czyżbyście uważali, że powinien się do niego zaprząc sam cesarz?

Nie zaszkodziłoby. Tam gdzie on się zaprzęga, wszystko jedzie jak należy. Pomożecie mi, panie?

Oczywiście.

Zaprzężemy pańskiego konia. Jest na tyle silny, że dociągnie karocę do domu. Ale co zrobimy z ciałami?

Zostawimy je tak, jak leżą.

Tak… ale ze wszystkim, co mają na sobie? Jest przy nich broń i mnóstwo rzeczy, których spokojnie można używać.

Róbcie, co chcecie! Ale gdybym był na waszym miejscu, to nie chciałbym, żeby mówiono, iż zatrudniony w Meierhof Jeannette, osobisty stangret baronowej, obrabował zabitych bandytów.

Mężczyzna podrapał się po głowie. Pochlebiło mu określenie „osobisty stangret”.

Naprawdę uważacie, że powinienem to wszystko zostawić? — upewnił się.

Tak, wszystko.

Do stu diabłów! Niech tak zostanie, chociaż kto wie, czy później nie będę zły sam na siebie, ilekroć sobie o tym przypomnę. Ale ja też mam swój honor. Nikt nie będzie o mnie mówił, że ograbiłem martwych bandytów.

Pięknie! W takim razie dawajcie tu konia, a ja tymczasem poszukam latami.

Znalazł ją rozbitą. Nim minął kwadrans, mogli wyruszyć w drogę.

Pojedziecie w karocy, panie?

Tak.

A nie byłoby lepiej, gdybyście, panie, usiedli przy mnie na koźle?

Dlaczego?

Bylibyśmy razem, gdyby jeszcze coś się zdarzyło. Czworo oczu widzi więcej niż dwoje, poza tym moglibyśmy porozmawiać.

Racja. W takim razie posuń się trochę.

Greifenklau wspiął się na kozioł i karoca ruszyła. Z początku milczeli. Stangret musiał poukładać sobie w głowie zdarzenia, których był uczestnikiem, aby mocje potem opowiedzieć służbie w Meierhof Jeannette. Greifenklau myślał o Margot, siedzącej teraz u boku cesarza. Tak się spodobała Napoleonowi, że chciał zamieszkać w Meierhof Jeannette. Czy w związku z tym były jakieś widoki na spełnienie tajnej misji, z jaką tu przybył? Sam miał przebywać w Jeannette Meierhof krótko: gdyby jednak zamieszkał tam cesarz, mogło to stanowić dla niego niezwykle pomyślną okoliczność.

Wyglądało na to, że stangret przemyślał sprawę do końca osiągając punkt, poza który nie mógł już wyjść.

Zwariowana historia! — mruknął.

Co takiego?

Nie wiem, czy mi wolno naprzykrzać się moimi domysłami, panie.

Mów!

Dobrze. Teraz ten cały napad jest dla mnie jasny. Wprawdzie siedziałem na koźle, zastanawiając się, czy mam wziąć udział w bijatyce, jako że porządnemu stangretowi nie wolno pod żadnym pozorem zejść z kozła, potem jednak doszedłem do wniosku, że powinienem to zrobić, i od razu wytrząsnąłem duszę z ciała jakiegoś bandyty. To wszystko jest dla mnie zrozumiałe. Ale wy, panie, jesteście dla mnie zagadką, której nie potrafię rozwiązać.

Nie pojmuję.

Byliście już raz u nas, monsieur, wtedy gdy przywieźliście panie Richemonte. Wtedy nazywaliście się von Greifenklau i byliście Niemcem. A teraz nagle nazywacie się, panie. Sainte–Marie, jesteście Francuzem i w dodatku kapitanem żeglugi.

I nad tym łamiecie sobie głowę7

Owszem — potwierdził stangret.

W takim razie powiedzcie, w jakiej roli wam bardziej odpowiadam: Niemca czy Francuza.

Powiem krótko, panie: wolę jednego Niemca niż wszystkich Francuzów razem wziętych!

Naprawdę? — spytał zaskoczony Greifenklau. — Nie lubicie swych rodaków?

Rodaków? Wiecie, panie, jak się nazywam?

Nie.

Powiem wam. Nazywam się Florian Rupprechtsberger.

To przecież niemieckie nazwisko!

Istotnie. Nazwisko jest niemieckie i jego właściciel też jest czystym Niemcem.

Gdzie się urodziliście?

Pochodzę z okolic Weißkirchen i Mettlach. Tam rodzice łaskawej pani mieli posiadłość. Baronowa zabrała mnie do Raucourt, ponieważ byłem uczciwym chłopakiem. To było ładnych parę lat mu toteż tymczasem mogłem się dobrze wyuczyć francuskiej mowy. Teraz chyba mi powiecie, panie, czy naprawdę jesteście Francuzem?

Jestem Niemcem i rzeczywiście nazywam się Greifenklau, jak to powiedzieliście.

Do pioruna! — zawołał po niemiecku ucieszony Rupprechtsberger. Teraz stanowimy jedno. Gratuluję wam panienki Margot, panie.

Skąd znacie jej imię?

Stangret odkaszlnął, po czym odparł z namysłem: — Myślicie, że nie mam oczu, panie? Dowiedziałem się wszystkiego, co dotyczy rodziny Richemonte.

A od kogo?

Od kapitana Richemontego.

Gdyby w lesie było jasno, stangret od razu by zauważył, że Greifenklau zbladł jak ściana. To, co usłyszał, napełniło go przerażeniem.

To kapitan był w Meierhof Jeannette?

Tak, Przed tygodniem.

Niech to wszyscy diabli! Widział się z baronową?

Nie.

A z którąś z dam?

Też nie.

A z młodym baronem?

Najwidoczniej nie przyszło mu to do głowy.

W takim razie u kogo się zatrzymał, co? Stangret odetchnął głęboko i powiedział z naciskiem:

U mnie.

Do stu tysięcy diabłów! W jaki sposób do was trafił?

Zostałem mu polecony przez barona de Reillaca.

A więc tamtego też znacie?

O, i to bardzo dobrze.

A skąd?

Hm!? Nie wiecie, panie, że on bardzo często bywa w Raucourt?

W Raucourt? Nic mi o tym nie wiadomo.

Ma swoją kwaterę w Sedanie.

To on też mieszka w pobliżu? Czyżby był znowu dostawcą wojskowym cesarza?

Tak jest.

Niech to wszyscy diabli! Szykuje się nowe nieszczęście!

Nie ma obawy. Jeszcze jest tu Florian Rupprechtsberger.

Ale powiedzcie mi, w jaki sposób ich spotkaliście.

Pewnego dnia wiozłem damy do Sedanu. Zatrzymaliśmy się w znajomej gospodzie. Odprowadziłem konie do stajni, a wtedy podszedł do mnie szykowny pan i spytał: ..Czy to wy przywieźliście te trzy damy, które przed chwilą wysiadły? Kim one są? spytał nieznajomy. ..To baronowa de Sainte–Marie, a tamte dwie są u niej w gościnie. To madame i mademoiselle Richemonte”‘. Słyszałem to nazwisko. Gdzie mieszka baronowa, wasza pani?„W Meierhof Jeannette, niedaleko Raucourt”. Dziękuję. — Mówiąc to obcy wcisnął mi do ręki napoleondora i odszedł.

I to był baron de Reillac?

Tak. W jakiś czas potem robiłem coś na dworze i przybył jeździec, to był ten sam pan. Rozmawiał ze mną bardzo uprzejmie. Od razu wiedziałem, że chce mnie pozyskać, dlatego postanowiłem być ostrożny. Najpierw mówił takie różne rzeczy, a potem nagle spytał: Czy panie Richemonte przybyły do Meierhof Jeannette same?” „Nie wiem”, powiedziałem ostrożnie. Nie było mnie wtedy tutaj”. „Ktoś je odwiedzał?” „Nie przypominam sobie”. „A może przypominacie sobie niemieckie nazwisko Greifenklau?” „Nie, nigdy go nie słyszałem. Wtedy przyjrzał mi się badawczo i rzeki: Dałem wam napoleondora, prawda? Chcecie zarobić jeszcze parę takich sztuk złota?” „Ile?” „To już zależy od was samych”‘. „Och, to zacznę już w tej chwili, monsieur. Ile mi zapłacicie, panie?” „Na początek dostaniecie dwadzieścia pięć napoleondorów, a potem jeszcze jakąś sumę w zależności od waszych usług”. „Jestem zadowolony, monsieur”. „Dobrze. W takim razie macie te przyrzeczone dwadzieścia pięć napoleondorów. Dał mi pieniądze i wyjaśnił: Chcę wiedzieć wszystko, co dotyczy mademoiselle Richemonte. Jestem jej skrytym wielbicielem i chciałbym wiedzieć, czy jej serce jest jeszcze wolne, czy dostaje listy albo przyjmuje wizyty mężczyzn, krótko mówiąc, wszystko co chce wiedzieć zakochany. Zrozumiałeś?” „W zupełności, monsieur. Gdzie mam się zgłosić, jeśli się czegoś dowiem?” „W kwaterze głównej w Sedanie. Jestem baron de Reillac, dostawca wojskowy. Damy nie powinny się dowiedzieć, że przebywam w pobliżu, dlatego sam nigdy nie zawitam do Meierhof Jeannette, nikt też nie może wiedzieć, że my się znamy. Za każdą waszą przysługę dobrze zapłacę. Przede wszystkim zwracajcie uwagę, czy nie przychodzą z Berlina, a jeśli się dowiecie, że przyszedł list podpisany przez Hugo von Greifenklau, to otrzymacie podwójną zapłatę. Teraz Greifenklau nie mógł już dalej milczeć.

W takim razie jesteście z nim związani i pracujecie dla niego.

Skądże znowu! — obruszył się Florian. — Opowiedziałem mu z pól tuzina kłamstw i za każde dostałem sztukę złota.

Niezły z was krętacz.

Nic nie szkodzi, wobec takiego człowieka mogę być krętaczem, lecz wobec innych tym bardziej jestem przez to uczciwszy.

Zatem często spotykacie się z baronem?

Bardzo często, nawet kilka razy w tygodniu. Ostatnim razem poszedłem mu opowiedzieć jakąś wymyśloną historię, drzwi do przedpokoju były uchylone, wszedłem do środka i usłyszałem dochodzące z pokoju podniesione glosy. Baron rozmawiał z jakimś mężczyzną. Usiadłem udając obojętność i przysłuchiwałem się. Mówili o was, panie, i o starym Blücherze.

Co takiego?!

O jakimś napadzie, kiedy mieliście na sobie pancerz, panie.

Wielkie nieba!

A potem mówili o mademoiselle Margot, jak ją porwali i zawieźli do domu barona, i że mieli do czynienia z feldmarszałkiem…

Kim był mężczyzna, który rozmawiał z baronem?

To ten sam, co was zranił sztyletem, a potem do was strzelał, panie.

Kapitan Richemonte?

Tak wynikało z rozmowy. Ale usłyszałem coś więcej!

Doskonale! Opowiadajcie!

Najpierw baron powiedział, że przekupił takiego jednego, głupiego parobka, miał na myśli oczywiście mnie. Już ja mu się odwdzięczę!

W takim razie już i kapitan wie, że mademoiselle Margot przebywa w Meierhof Jeannette? Ale kto mógł to zdradzić?! Przecież nikt o tym nie wiedział!

A jednak był ktoś taki; bankier, za którego pośrednictwem madame Richemonte otrzymuje rentę.

Och! — Greifenklau aż westchnął.

Ale najważniejszego dowiedziałem się dopiero na końcu. Kapitan Richemonte był w Meierhof Jeannette.

Odwiedził obie panie?

Nie. Był u generała Droueta.

Ale przecież ktoś go musiał widzieć!

Nie, ponieważ przybył dopiero koło północy.

Wygląda na to, że powód jego wizyty okryty był wielką tajemnicą.

Rzeczywiście był; tajemniczy i łotrowski zarazem.

Dowiem się, o co chodziło?

Tak. Na podstawie tego, co usłyszałem, przypuszczam, że jesteście, panie, przyjacielem starego feldmarszałka Blüchera?

Właśnie tak.

Och, tak bym chciał, żebyście, panie, byli w czynnej służbie!

Będę z wami szczery. Ciągle jeszcze jestem żołnierzem.

W służbie Blüchera? W jego wojsku, które stacjonuje nie opodal Liége?

Tak. Moje zadanie jest wyjątkowo trudne i niebezpieczne. Stangret strzelił z bata, aż echo poniosło przez uśpiony las.

Do pioruna! Mówcie ciszej, panie… panie kapitanie! — szepnął konfidencjonalnie. — Możecie na mnie liczyć! Zresztą kapitan Richemonte robi to samo po drugie stronie!

Zbiera wiadomości?

Owszem. Ale byłoby lepiej, gdybym powiedział, że jest szpiegiem i mordercą.

Mordercą?! Do diabła! Co przez to rozumiecie?!

Chce zabić starego Blüchera. Słyszałem na własne uszy!

To byłoby podłe, niskie i podłe!

W takim razie powiem wam, panie, że już w Paryżu otrzymał tajne zlecenie.

Od kogo?

Od generała Droueta, jeśli się nie mylę.

Niewiarygodne! Generał nie robi takich rzeczy. Kapitan musiał źle zrozumieć rozkaz generała.

Ja tam nie wiem. Słyszałem tylko, że Richemonte chce marszałka odsunąć na bok i zarazem zemścić się na nim.

Mówił, że czynił próby w tym względzie?

Skarżył się, że jak do tej pory nie udało mu się dostać w pobliże starego.

Do diabła! To może nastąpić każdego dnia! Feldmarszałek jest w wielkim niebezpieczeństwie! Kiedy podsłuchaliście tę rozmowę?

Osiem dni temu.

W tej sytuacji nie zabawię długo w Meierhof Jeannette. Muszę wyruszyć jak najszybciej i ostrzec marszałka.

Zróbcie to, panie. Dlatego wam to wszystko opowiedziałem.

Jeśli to prawda, to czemu nie zrobiliście nic ze swej strony, aby udaremnić ewentualne morderstwo?

Ja?! A co takiego mógłbym zrobić? Czekałem na was, uważając, że znajdziecie jakieś wyjście, panie.

Ale przecież nie wiedzieliście, czy przyjadę.

Wręcz przeciwnie, byłem tego pewny. Mademoiselle Margot spaceruje zwykle tylko po ogrodzie. Ale od czasu, kiedy otrzymała ostatni list, codziennie po kilka razy wychodziła na drogę, a kiedy na podwórzec Meierhof Jeannette wjeżdżał jakiś powóz, natychmiast biegła do okna.

Florianie!

Słucham, monsieur.

Prawdziwy z was wyga.

Nie, nie jestem znowu taki szczwany, ale kiedy kogoś lubię, to potrafię być taki. Stąd też wiedziałem, że przyjedziecie, panie. Dlatego postanowiłem jak najwięcej wyciągnąć z barona, aby móc to opowiedzieć wam, panie.

Dziękuję. Zawsze trzeba trafić na odpowiedniego człowieka. Ale co to? Widzę jakieś światła! Czyżby to już było Le Chesne?

Tak. Przejedziemy tamtędy nie zatrzymując się?

Nie. Zajrzymy do gospody i wypijemy po szklance wina. Może cesarz jest… Niech to wszyscy diabli! Dopiero teraz przyszło mi to do głowy! Mój Boże, że też nie pomyślałem o tym wcześniej! Szybko!

O co chodzi?! To pachnie niebezpieczeństwem!

Mówiąc te słowa stangret zdzielił kasztana batem tak, że karoca popędziła naprzód ze zdwojoną prędkością.

Bo jest niebezpieczne — rzekł Greifenklau. — Cesarz znalazł się w niebezpieczeństwie wraz ze wszystkimi, którzy z nim jadą. Podsłuchałem tam w dole pod krzyżem kilku mężczyzn, którzy rozmawiali o tym, że czekają na dwóch marszałków. Chcą ich napaść!

Pod krzyżem w okolicy Raucourt?

Tak.

Do diabła! To obrzydliwe miejsce. Całkiem niedawno kilku ludzi straciło tam życie. Co zrobimy?

Jedziemy co koń wyskoczy do gospody w Le Chesne! Cesarz miał się tam zatrzymać. Może uda nam się go tam jeszcze zastać!

Przeklęta historia! Nie chodzi mi o cesarza, ale o moje trzy dobre panie. Jeśliby coś się miało stać mademoiselle Margot… Prędzej zajeżdżę kasztana na śmierć, zanim ją opuszczę. Naprzód!

Karoca zdawała się teraz lecieć w powietrzu. Mimo wyboistej drogi Greifenklauowi udało się załadować na nowo pistolety tak, że gdy zatrzymali się przed gospodą, miał już broń gotową do strzału. Zeskoczył na ziemię i wszedł do izby, stangret za nim.

Był tu cesarz?

Gospodarz siedział przy stole, a mer właśnie sposobił się do wyjścia.

Tak — rzekł mer w poczuciu własnej ważności. — Jego cesarska mość wyświadczył mi łaskę, informując się o doniosłej…

Czy zatrzymały się tu wszystkie trzy powozy cesarza? — przerwał niecierpliwie Niemiec.

Byli tam mężczyźni, kobiety i bardzo przyjaźnie rozmawiali…

Kiedy odjechali?

Przed momentem. Miałem zaszczyt pisać protokół i…

Proszę odpowiadać szybko i dokładnie! Ile minut upłynęło od chwili, gdy cesarz opuścił gospodę?

Dwie, może trzy. Ale jak możecie się ważyć, młody człowieku, rozmawiać z merem takim tonem!

Widzę w waszym ręku jakiś papier. Czego dotyczy?

To protokół z napadu, jaki miał miejsce w tym lesie. Sam cesarz mi go podyktował.

Zatem musi pan wiedzieć, że pojawił się tam wybawca…

— …który zabił dwóch bandytów? — wtrącił mer. — To jest zapisane w protokole.

Tym mężczyzną jestem ja. Cesarz, w tej chwili znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Macie konia, gospodarzu?

Tak.

Osiodłać go! Pojedziecie na nim, Florianie!

Gospodarz poderwał się przerażony.

Mam dać konia?! Coś takiego nie…

Macie działać, a nie gadać! — wpadł mu w słowo Greifenklau. — Na dworze stoi karoca baronowej. Dokonano na nas napadu i został nam tylko jeden koń. Takim powozem nie dogonimy cesarza, który razem z marszałkami ma zostać napadnięty koło krzyża.

Kolo krzyża?! — zdumiał się gospodarz.

Napadnięty?! — zawtórował mu mer.

Tak. Udzielcie nam możliwie jak najszybciej pomocy, bo inaczej będziecie mieć do czynienia z cesarzem!

Na miłość boską, tylko nie to! — jęknął mer. — Już pędzę, biegnę, lecę! Co mam robić?!

Kto w okolicy ma konia i broń, niech wskoczy na siodło i pod waszą komendą przyjedzie do krzyża.

Pod moją komendą? — bronił się mer. — Nie umiem rozkazywać. Jestem tchórzem! Strasznym tchórzem!

O, jak słyszę, macie donośny głos. Pośpieszcie się! Kto w kwadrans nie stawi się pod krzyżem, zostanie rozstrzelany!

O Boże, Boże! Wolałbym… Nie kończąc wybiegł z gospody.

No i co? Dostanę konia? — spytał Greifenklau gospodarza. — Jeśli za minutę nie będzie czekał osiodłany pod bramą, to nie zostawię na was suchej nitki!

Mówiąc te słowa wyciągnął pistolet.

Zaraz! Będzie gotowy za pół minuty! — zawołał szynkarz.

Nie musi być osiodłany! — rzucił za nim Greifenklau.

Pojedziemy konno? — spytał Florian.

Naturalnie.

Zatem weźcie, panie konia gospodarza, a ja wezmę kasztana. A tu jest broń, której będę potrzebował.

Nad wejściem wisiała ciężka, kawaleryjska szpada z czasów rewolucji. Stangret zdjął ją ze ściany i tak uzbrojony wypadł na pole.

Na jednym ze stołów leżały dwie paczki świec łojowych. Gdy Greifenklau je dostrzegł, przyszła mu do głowy pewna myśl. Na dworze było ciemno. A jakby tak sobie sporządzić pochodnię? Mogło to być z korzyścią i nie powinno zabrać dużo czasu.

Z sufitu zwisało kilka wypalonych, łatwo zginających się drutów. Oderwał je, wyjął z kąta laskę, jej górną część otoczył świecami i całość okręcił drutem.

Za piecem leżała hubka. Z jej pomocą i małą garścią prochu przygotował górną część pochodni tak, że mogła zostać zapalona wystrzałem z pistoletu.

To wszystko zabrało mu zaledwie parę minut. Greifenklau nie zapomniał nawet rzucić na stół sztuki złota jako rekompensaty za zabrane przedmioty i wybiegł na pole.

Florian właśnie wyprzągł kasztana i teraz siedział na jego grzbiecie dzierżąc w dłoni potężną szpadę.

Właściciel zajazdu podprowadził konia dla Greifenklaua. Widząc szpadę zawołał:

Stój! Skąd ją macie?

Wisiała nad drzwiami — odrzekł ze spokojem Florian.

To moja szpada!

Weźcie ją sobie!

Z tymi słowy puścił się galopem.

Greifenklau wyrwał gospodarzowi uzdę i poszedł w jego ślady.

Otrzymam z powrotem konia? — zawołał za nim gospodarz.

Tak. Sąsiedzi go wam przyprowadzą.

Tylko dotrzymajcie słowa, panie! — krzyknął za nim.

Wtem rozległ się dźwięk rogu, jakim zwykle posługują się nocni stróże. To mer zwoływał ludzi, aby z nimi pośpieszyć na pomoc cesarzowi.

Koń szynkarza nie był ułożony do jazdy wierzchem, ale pod wprawnym huzarem i mocnym uciskiem jego łydek popędził drogą jak strzała. W krótkim czasie Greifenklau dogonił stangreta.

Naprzód! Naprzód! — zawołał do niego.

Skręcicie sobie, panie kark! — ostrzegł go Florian.

Ja nie, najwyżej moja szkapa!

Florian starał się trzymać tuż za Niemcem, ale odstęp między nimi zwiększał się coraz bardziej. Nagle porucznik usłyszał strzały. Dał ostrogę koniowi, a ten z rżeniem rzucił się do przodu. Ponieważ było ciemno, nie potrafił ocenić prędkości, z jaką pędzi.

Gdy wierzchowiec znalazł się na zakręcie, Greifenklau zobaczył majaczące światło powozowej latarni, doszły go też odgłosy walki.

Zbliżył się nie zauważony przez nikogo i postanowił działać jak przedtem. Zeskoczył z konia i przywiązał go do drzewa, po czym podkradł się na miejsce walki.

Grouchy’ego otaczało czterech przeciwników. Do tej pory udawało mu się utrzymać ich na odległość, ale ramię zaczęło mu sztywnieć i nie bronił się już z taką zaciętością jak przed chwilą.

W tym właśnie momencie pojawił się Greifenklau. Jego pierwszy strzał zapalił pochodnię. W mgnieniu oka zrobiło się jasno, porucznik więc mógł celować i strzelać. Widział walczących Grouchyego, Neya, cesarza i generała Gourgauda.

Proszę wytrzymać, sire! Nadchodzi pomoc!

Krzycząc te słowa poczęstował kulą w głowę tego, który w dzikiej furii nacierał na Grouchyego. Następnego tak zdzielił rękojeścią pistoletu, że osunął się na ziemię z rozbitą czaszką.

Do diabła! Nadszedł ratunek! — krzyknął Grouchy i zwalił na ziemię trzeciego napastnika. Z czwartym poszło mu już gładko.

Greifenklau wyciągnął drugi pistolet i zabijając dwóch napastników nacierających na Neya dał mu chwilę oddechu, po czym odrzucił pistolet, wyciągnął trzeci, naładowany, i skoczył do boku cesarza. Gruchnęły dwa strzały… i cesarz nie miał już wrogów.

Ma pan jeszcze jedną kulę, mon brave? — krzyknął do niego Gourgaud.

Dwie!

To proszę tutaj!

Wyglądało to tak, jak gdyby porucznik został specjalnie zesłany, aby rozprawić się z rabusiami i uratować tamtych czterech. Zastrzelił dwóch bandytów, którzy walcząc z adiutantem cesarza znajdowali się najbliżej.

Wtem z zarośli rozległ się głos starego:

Poślę cię do diabła!

Padł strzał, przeznaczony dla cesarza. Kiedy z lufy buchnął płomień, wyraźnie zobaczono tego, który strzelił.

Greifenklau był przekonany, że cesarz został trafiony i wpadł we wściekłość. Z pochodnią w ręku, bez broni, skoczył w kierunku strzelca. Ten rzucił się do ucieczki.

Stać! Jesteś mój, ty bandyto!

Jeszcze nie! — zawołał uciekający, lecz blask pochodni oślepił go i Greifenklau wykorzystał tę okoliczność. Uciekinier zatrzymał się, zaczerpnął tchu i obrócił się. Niemiec był zaledwie dwa kroki od niego. I wtedy rabuś zorientował się, że jego przeciwnik jest bez broni. Odrzucił na bok flintę, wyciągnął nóż i krzyknął drwiąco:

Chodź! Wezmę cię w ramiona!

Rzucił się na Greifenklaua jak pantera, ale ten pchnął bandycie w twarz kapiącą gorącym łojem pochodnię.

Rabusiowi nóż wypadł z ręki. Z wyciem zasłonił oczy. Greifenklau chwycił go za kark i bezbronnego powlókł na miejsce walki.

Oto morderca cesarza! — zawołał. Wszyscy znieruchomieli patrząc na niego.

Cesarza? — spytał zdumiony Ney.

Tak, to ten łotr go zastrzelił.

Ney uśmiechając się wskazał ręką na brzeg lasu. Tam w głębokim cieniu stał Florian, a obok niego Napoleon.

To cesarz żyje?! — wykrzyknął zaskoczony Greifenklau.

Przygniatał starego kolanem do ziemi, w lewej jeszcze dzierżył pochodnię, a prawą ściskał za gardło przeciwnika. Napoleon podszedł do niego.

Tak, jak widzisz, jeszcze żyję. Ta ostatnia kula była rzeczywiście przeznaczona dla mnie, lecz mnie nie dosięgła.

To on strzelał, sire.

I to pan go tu przyciągnął?

Ja.

Bez broni?

Tylko z tą oto pochodnią.

Nadzwyczajne! Janie Hoorn, rzemień! Zwiążcie tego łotra! Złoży zeznanie!

Dopiero gdy to się stało, Greifenklau podniósł się. Cesarz wyciągnął do niego rękę.

Oto moja dłoń. Pan mnie uratował.

Mnie też — dodał Ney podchodząc bliżej.

I mnie — dorzucił Grouchy.

Nas wszystkich! — podsumował Gourgaud.

Wszyscy trzej uścisnęli dłoń porucznika wypowiadając słowa podzięki. Tymczasem w drzwiczkach pierwszego powozu mignęła piękna blada twarz ze łzami w oczach.

Rozmawiałem już z tym dzielnym stangretem — podjął Napoleon. — Jak się panu udało przyjść nam z pomocą, kapitanie?

Przypadkowo podsłuchałem dwóch mężczyzn, którzy rozmawiali o marszałkach, pieniądzach i napadzie, sire.

Zaczynam pojmować. — nagle przerwał nadsłuchując. — Co to było?

Z oddali dochodził wyraźny tętent kopyt końskich, a niebawem pojawiło się wiele ruchomych świateł.

Raczcie wybaczyć, sire — rzekł Greifenklau. — To mer z mieszkańcami Le Chesne.

Czego chce?

Nakazałem mu zebrać grupę odważnych i iść z pomocą cesarzowi. Zagroziłem mu, że jeśli w ciągu kwadransa nie zjawi się w miejscu, gdzie szykowano napad, to zostanie rozstrzelany.

Wbrew swemu zwyczajowi Napoleon wybuchnął śmiechem, a oficerowie mu zawtórowali.

Merci — rzekł w końcu Napolen, znowu jak zawsze poważny. — Wykazał się pan prawdziwą dalekowzrocznością. Jestem przekonany, że byłby pan doskonałym oficerem. Ci wiejscy bohaterowie mogliby nam się bardzo przydać, gdyby walka nie była szczęśliwie skończona.

Ich obecność będzie dla nas z pożytkiem, sire — zauważył Ney.

Pod jakim względem?

Nasza uprząż wymaga naprawy, naokoło leżą zabici i ranni, trzeba odstawić do więzienia schwytanego bandytę.

To prawda! Niech tu podjadą!

Mieszkańcy Le Chesne podjechali, a mer krzyknął:

Stój w imię prawa!

O co chodzi? — odpowiedział w ten sam sposób Gourgaud.

Jesteście rozbójnikami?

Nie.

Jesteście, panie, cesarzem?

Nie.

Ach, więc jesteście, panie, kapitanem Sainte–Marie.

Też nie. Jestem adiutantem cesarza.

Jak się nazywacie, panie?

Jestem generał Gourgaud.

Zgadza się. Jest tam cesarz?

Tak. I rozkazuje wam, abyście się zbliżyli.

Nie będzie już strzelaniny?

Nie.

Dajecie na to słowo, panie?

Daję.

W takim razie naprzód! Cwałem, cwałem!

Jeźdźcy ruszyli. Ponieważ już nie strzelano, roztropny mer nabrał odwagi i wysforował się naprzód. W świetle zapalonej pochodni zobaczył cesarza, tam więc skierował swego konia, chcąc złożyć meldunek w możliwie wojskowy sposób. Przykładając prawą rękę do czapki, a lewą dzierżąc wodze zawołał:

Melduję, sire…

Niestety jego koń potknął się o ciało jednego z zabitych, a dzielny ojciec Le Chesne przekoziołkował przez łeb zwierzęcia, i usiadł na części ciała, w której zwykle znajduje się najmniej rozumu, lecz nie speszony ciągnął:

— …że przybyłem z dwudziestoma dwoma mężczyznami. Jego podkomendni, w przekonaniu, że tak każe dworski obyczaj, chcieli zrobić to samo, choć zapytywali się w duchu, czy uda im się to tak naturalnie i szybko jak ich wodzowi. Próbowali więc zsunąć się z koni na wzór mera, gdy generał adiutant tłumiąc śmiech krzyknął:

Zsiadajcie jak zwykle, panowie, jak zwykle!

Spełnienie tego rozkazu przyszło im oczywiście łatwiej niż naśladowanie swego przełożonego, który podniósł się chwalebnie z ziemi, nasadził na nowo czapkę i powtórzył meldunek.

Cesarz nie odrywał od niego wzroku, ale kto go znal, wiedział, że powaga, jaka malował się na twarzy, była tylko maską, pod którą kryło się rozbawienie.

Będziecie pisać drugi protokół, monsieur — rzekł w końcu.

Uniżony sługa waszej cesarskiej mości.

Widzicie, co się tutaj wydarzyło?

Widzę, sire.

Mówiąc te słowa odsunął się nieco na bok, bo wydawało mu się, że jeden z zabitych, którego twarz zwrócona była ku niebu, szczerzy do niego złowieszczo zęby.

Napadnięto tu na mnie — powiedział cesarz.

Takie przestępstwo karane jest śmiercią, wasza cesarska mość.

Bandyci zginęli, tylko jeden żyje. Leży związany koło mego powozu. Trzeba go przesłuchać.

Wezmę go na tortury, sire.

Ci rabusie postanowili napaść mych marszałków. Dochodzenie musi wykazać, czy chodziło o zwykły napad rabunkowy, czy też może o sprzysiężenie wielkiej wagi.

Jeśli był to spisek, wykryję go, sire.

Niczego nie wykryjesz, mości merze. Przesłuchanie poprowadzi ktoś inny. Wy macie się zameldować u mnie jutro o ósmej rano.

Będę już trzy kwadranse wcześniej, sire.

W każdym razie dziękuję wam, że przybyliście tak szybko. Każdy z waszych ludzi, jak widzę, ma latarnię. Kto wydał taki rozkaz?

Ja sam, sire — rzekł mer uderzając się z dumą w pierś.

A to dlaczego?

Bo wtedy lepiej widać, gdzie trzeba bić.

Rozumny powód, przyjacielu.

Tak, sire. Lepiej się widzi, czy tamten jest naprawdę zabity.

Kto?

Ten, z kim się walczy.

Marszałkowie odwrócili głowy starając się za wszelką cenę zachować powagę.

Słusznie! Przełożony musi swym podwładnym ułatwić spełnianie obowiązków; a szczególnie wtedy, gdy są takie trudne i krwawe jak zadanie, które mieli wykonać dzisiejszej nocy. Umiecie się obchodzić z powozem?

Oczywiście.

A więc przygotujcie nasze powozy do dalszej jazdy i naprawcie uprząż. Potem oczyśćcie drogę z trupów i zabierzcie stąd bandytę. Macie go przywieźć do mnie jutro.

Wydawszy rozkazy, cesarz odwrócił się i zobaczył Greifenklaua otoczonego przez oficerów;

Nie jest pan ranny, kapitanie?

Nie, wasza cesarska mość.

Cudownie! Jak widzę, nikt z nas nie poniósł szwanku.

Nikt — potwierdził Grouchy.

Zatem możemy mówić o szczęściu, że wyszliśmy cało z niebezpiecznej sytuacji. A teraz chodźmy do naszych dam!

Wsiadł do swego powozu. Greifenklau dałby wszystko, aby znaleźć się na miejscu cesarza… ale nie było rady. Ponieważ marszałkowie poszli za przykładem władcy i też wsiedli do powozów, zaczął szukać swych porzuconych w ferworze walki pistoletów.



Cesarska wdzięczność


Ney był zaskoczony, że baronowa jest taka opanowana. Co prawda z początku ogromnie się przeraziła, ale potem zamknęła oczy i z rezygnacją czekała wyniku walki.

To samo było z panią Richemonte. Jej przerażenie też było wielkie. Kiedy Grouchy wysiadł z pojazdu, straciła przytomność, jednak zgiełk walki przywrócił jej świadomość.

Cesarz otworzył drzwiczki powozu.

Mademoiselle, bardzo mi przykro z powodu tego całego zajścia. Wolno mi zapytać, jak się pani czuje?

Och, jestem taka słaba… — szepnęła Margot.

Janie Hoorn! Zapytaj damy, czy nie zechcą się napić czegoś mocnego!

To nie wystarczy, wasza cesarska mość — wyszeptała Margot.

Nie? Dlaczego, mademoiselle?

Chyba jestem ranna…

O mój Boże! Czy to możliwe?! Jan Hoorn! Latarnię! Szybko! Szybko!

Stangret odczepił latarnię od powozu. Generał Gourgaud wziął mu ją z rąk i poświecił w głąb powozu.

Tam, w kącie leżała blada jak ściana Margot. Z jej ramienia spływała strużka krwi i skapywała na podłogę.

Ona naprawdę została postrzelona! — krzyknął cesarz. — Kiedy to się stało?!

To był strzał przeznaczony dla waszej cesarskiej mości — brzmiała cicha odpowiedź.

Kula przeleciała obok mnie i wpadła do powozu. Co teraz zrobimy, generale?

Czy nie byłoby wskazane… — zaczął generał adiutant, ale Margot poprosiła:

Zawołajcie mamę! Proszę!

Cesarz sam pofatygował się do powozu Grouchy’ego.

Co się stało, sire? — spytała zaniepokojona pani Richemonte.

Och, madame, nie wolno nam tracić nadziei!

Napoleon, tak jak wielu wielkich ludzi, w podobnych sytuacjach był niezręczny jak dziecko.

Nie tracić nadziei?! Och, sire, co się stało?! Chodzi o Margot, prawda?!

To tylko kula, która była przeznaczona dla mnie.

Moje dziecko postrzelone?! Zabite?!

Co prawda cały powóz spływa krwią, madame, ale…

O moje dziecko! Moja córka!

Pani Richemonte zeskoczyła na ziemię, najzwyczajniej w świecie odepchnęła cesarza i rzuciła się do powozu, którym jechała córka. Cesarz spojrzał zdumiony na Grouchy’ego.

Przecież oznajmiłem jej to najdelikatniej, jak umiałem.

Nad podziw delikatnie!

I ostrożnie ją na to przygotowałem.

Najostrożniej, jak się dało, wasza cesarska mość.

A ona popędziła jak w gorączce! Och, te kobiety! A szczególnie matki! Są jak lwice! Widzisz, generale? Jeszcze jedna chce wydostać się z klatki.

Przyglądał się wysiadającej z powozu baronowej.

Ona też chce zobaczyć ranną — powiedział. — Lekarz byłby tu lepszy niż dziesięć matek. Czy nie tak, panie generale?

To pytanie zostało skierowane do Neya, który właśnie nadszedł.

To prawda, sire? — spytał. — Młoda dama jest ranna?

Niestety tak. Trafiła ją ostatnia kula wycelowana we mnie.

Czy rana jest ciężka?

Mademoiselle strasznie krwawi! — odpowiedział cesarz.

Trzeba natychmiast ruszać!

Tak, natychmiast ruszać! — zgodził się Napoleon.

Albo posiać po lekarza — zaproponował Grouchy.

Posłańca po lekarza, i to jak najszybciej! — powtórzył cesarz. — Janie Hoorn, szybko posłańca po chirurga!

Gdzie mam go szukać, sire?

Tam gdzie najszybciej można go znaleźć.

Na miłość boską, sire — obruszył się Ney. — Zanim przybędzie chirurg, dziewczyna może się wykrwawić! Trzeba natychmiast jechać do Jeannette.

Jan Hoorn, jedziemy natychmiast do Jeannette! — rozkazał cesarz.

Stangret już chciał wsiadać na kozioł i jechać, nie troszcząc się o to, czy powóz jest w porządku, kto stoi na jego stopniach i gdzie jest cesarz.

W chwili tego ogólnego niezdecydowania nadszedł Greifenklau. Znalazł swe pistolety, a potem jeszcze przetrząsnął z Florianem zarośla w poszukiwaniu flinty, którą cisnął gdzieś jego przeciwnik.

Kiedy pani Richemonte ujrzała ranną córkę, przerażenie omal nie zwaliło jej z nóg. Mimo to opanowała się silą woli i ujęła dłoń Margot.

Dziecko, moje drogie dziecko, czy to niebezpieczne?

Myślę, że nie, droga mamo…

Nie?! Bogu niech będą dzięki! Gdzie zostałaś trafiona?

W przedramię.

Boli cię?

Nie, w ogóle nie. Ale jestem bardzo zmęczona i chce mi się spać.

Pokaż tę rękę!

Wsiadła do powozu, chcąc obejrzeć ranę. W chwilę potem wsiadła tam też baronowa, która była bardziej opanowana, a przez to zręczniejsza w udzielaniu pomocy. Niestety krwawienie było tak obfite, że i ona nie mogła nic poradzić.

Na miłość boską, co zrobimy? — spytała ze strachem pani Richemonte. — Trzeba jechać, droga kuzynko!

Gdzie jest Hugo? — szepnęła Margot.

Hugo?

Tak, mamo. On zna się trochę na ranach.

Ależ dziecko! To przecież mężczyzna! — zgorszyła się baronowa.

Jest moim narzeczonym. Lepiej będzie, jeśli on mnie opatrzy, a nie cesarz.

Zostało to wypowiedziane słabym wprawdzie, lecz mimo to nie budzącym wątpliwości tonem. Dlatego baronowa nie mówiąc już nic wysiadła z powozu i rozejrzała się naokoło, a widząc zbliżającego się porucznika krzyknęła do niego:

Tutaj, drogi kuzynie! Potrzeba nam pańskiej pomocy!

Pomocy? — cesarz popatrzył zdumiony na marszałka Neya. — Czyżby ten kapitan był także lekarzem?

Wszystko możliwe, sire! Marynarz musi znać się na wielu rzeczach.

Do czego jest potrzebna moja pomoc? — spytał zdziwiony Greifenklau.

Jest tu jedna ranna.

Ranna? O mój Boże, chyba nie…

Omal nie wymówił w, chwili przerażenia imienia Margot, ale opanował się i podszedł do powozu, gdzie siedziały kobiety. Nawiasem mówiąc, żadnej z nich nie przyszło do głowy, aby zdjąć z ramion Margot narzutkę. Greifenklau uczynił to natychmiast; baronowa musiała poświecić latarnią. Kiedy zobaczył ukochaną, taką bladą i słabą, przeraził się nie na żarty. Z jej przedramienia nieprzerwanie płynęła krew.

Och, Margot — wyszeptał ujmując jej dłoń. — Bardzo cię boli?

Nie, Hugo… — wyszeptała uśmiechając się słabo.

Trafiła cię kula.

Tak, ta przeznaczona dla cesarza.

Na szczęście od tamtej chwili nie minęło wiele czasu. Mogę obejrzeć twoją rękę?

Zrób to, proszę…

Dokładnie obejrzał ranę.

Miłe panie, dajcie mi, proszę, swoje chusteczki. Rana nie jest głęboka, ale obfite krwawienie bardzo wyczerpało Margot. Spróbuję zatamować krwotok.

Tymczasem bohaterowie z Le Chesne przyprowadzili do porządku powóz. Związano połamane dyszle, zastąpiono pozrywane rzemienie nowymi, a w miejsce zranionych i zabitych koni zaprzężono inne. Uprzątnięto z drogi powrozy i odciągnięto na bok ciała zabitych. Gdyby nie było rannej, dałoby się wyruszyć choćby w tej chwili.

Greifenklau wysiadł z powozu, którym jechała Margot, i przystąpił do cesarza.

Widzę, że jest pan także lekarzem, kapitanie — rzekł Napoleon.

Niezupełnie, sire. Umiem tylko założyć na ranę pierwszy opatrunek.

Co z nią? Mam nadzieję, że rana nie jest niebezpieczna.

Na razie nie, ale z silnym krwawieniem zawsze wiąże się pewne niebezpieczeństwo.

No i co teraz zrobimy? Pojedziemy do Jeannette?

Jeszcze nie w tej chwili. Trzeba będzie nałożyć staranniejszy opatrunek, niż to było możliwe w tych okolicznościach.

Co pan nam radzi, kapitanie?

Niedaleko stąd znajduje się leśna gospoda, sire.

Uważa pan, że powinniśmy się tam zatrzymać?

Tak.

Kim jest gospodarz?

Mieszka tam tylko gospodyni z córką, biedne, lecz uczciwe kobiety, jak mi się wydaje.

Zna je pan, kapitanie?

Nie. Byłem tam tylko jeden raz. Dziś po południu.

A więc spróbujmy tam zajechać, kapitanie. Nie wiem tylko, jak się tam dostaniecie, moi panowie — powiedział cesarz zwracając się do oficerów.

Wypożyczę konia od mera Le Chesne — rzekł generał adiutant.

Ja też — zawtórował marszałek Ney. — A wasza cesarska mość pojedzie moim powozem.

A nasz odważny kapitan i lekarz?

Muszę pozostać przy rannej, sire.

Słusznie! Obowiązek przede wszystkim! A pani Richemonte?

Czy nie mogę zostać przy córce? — zwróciła się z pytaniem do Greifenklaua.

Madame, niech pani pomyśli o tej rozlanej na podłodze powozu krwi.

Zapraszam obie panie do siebie — rzeki marszałek Grouchy. W ten sposób każdy znalazł miejsce. Florian nie zwlekając przystąpił do cesarskiego powozu i zagadnął Jana Hoorna:

Prawda, przyjacielu, że nie zostawisz swego kolegi po fachu na leśnej drodze?

Pewnie, że nie. Wdrap się tu do mnie na kozioł. Skąd jesteś?

Z Jeannette Meierhof.

Ach tak. Cesarz chce się tam zatrzymać. Wiesz to już zresztą.

Tak, i mam nadzieję, że wychylisz ze mną, szklaneczkę wina.

Jakżeby inaczej! Z takim dzielnym kompanem chętnie.

Napoleon podszedł do bohaterów z Le Chesne. Ustawili się szeregiem, trzymając lejce stojących za nimi koni w lewej ręce, a w prawej dzierżąc latarnie. Był to osobliwy widok.

Wyświadczyliście mi przysługę, panowie — zaczął cesarz. — Dziękuję wam i przyrzekam, że dopóki będę panować, na tej drodze nie zostanie napadnięty żaden porządny człowiek. Dobranoc!

Vive l ‘empereur! — krzyknął mer.

Vive l’empereur! — zawtórowali mieszkańcy Le Chesne.

Podnieście latarnie!

Zaczęli tak wywijać latarniami, że te aż szczękały.

Jego cesarska mość powiedział „dobranoc”. Wy też mu życzcie dobrej nocy!

Dobranoc! — wrzasnęli zgodnym chórem.

Wśród rąk wymachujących latarniami, okrzyków vive l’empereur!” i życzeń dobrej nocy krótka kolumna powozów ruszyła powoli w drogę. Cesarz i jego marszałkowie uszli niebezpieczeństwu.

Jedynie ranna Margot leżała blada i bez czucia, ale nie na jedwabnych poduszkach powozu, lecz w objęciach ukochanego.

Śpisz? — wyszeptał.

Nie, kochany!

Boli cię zranione miejsce?

Ani trochę.

A może masz gorączkę lub dreszcze?

Nie. Jestem taka szczęśliwa… Powiedz mi prawdę, czyja umrę?

O nie! Będziesz żyła długo i szczęśliwie.

Ale tylko przy tobie i z tobą!

Milczała chwilę, złożywszy głowę na jego ramieniu

Jedziemy cesarskim powozem — odezwała się znowu.

Ale ku lepszej przyszłości niż Napoleon.

Wierzysz w to?

Tak. Wiem, że my, Niemcy, zwyciężymy. Bonaparte wrócił za wcześnie. Ten wielki orzeł wpadnie w pułapkę, jego szpony zostaną obcięte, a skrzydła spętane. On, który przez cale lata dyktował światu swoje prawa, zostanie przykuty jak Prometeusz do skały, bez żadnej nadziei na uwolnienie.

Jakie to straszne! Przecież on też czuje!

Tak, czuje… pociąg do ciebie.

Hugo!

Margot!

Czyżbyś był zazdrosny?

Nie. Wiem, że jestem ci droższy niż wszyscy cesarze świata razem wzięci.

Wierzysz w to?

Tak.

Och, to mnie czyni tak szczęśliwą. To, w co wierzysz, jest absolutną prawdą.

A więc trzymajmy mocno nasze szczęście, tak jak ja cię trzymam w ramionach.

Wtem rozległ się głos Floriana:

To jest dom wdowy Marmont, gdzie mieliśmy się zatrzymać. Powozy stanęły, a gdy Hugo wysiadł podszedł do niego cesarz.

Co z naszą ranną, kapitanie? — spytał.

Opatrunek na razie się trzyma, sire.

Czy znajdzie się tu ktoś, kto potrafi założyć lepszy?

Tak.

A potem będziemy mogli jechać do Jeannette?

Mam nadzieję, że ranna to dobrze zniesie.

Jeśliby miała nie znieść trudów dalszej jazdy, to wolałbym zatrzymać się tutaj.

Ależ wasza cesarska mość!

O co chodzi, kapitanie? — spytał krótko Napoleon.

Taka ofiara!

Ofiara? Czego pan chce? Czyż nie dosięgła jej kula, która przeznaczona była dla mnie? Poza tym jest piękna, więc tym bardziej nie stanowi to z mej strony żadnej ofiary.

W takim razie pozwólcie, sire, wnieść ranną do gospody.

Kto to zrobi?

Obie damy, a ja im pomogę.

Ja sam to zrobię, kapitanie — oznajmił nie znoszącym sprzeciwu tonem Napoleon. — Ale najpierw trzeba pomówić z gospodynią.

Pójdę do niej.

Nie. To także załatwię sam.

I rzeczywiście, cesarz podszedł do drzwi gospody i wszedł do izby, gdzie w świetle lampki siedziała stara kobieta w okularach na nosie. Właśnie zamierzała posłać córkę, aby spytała o życzenia gości, jako że zdążyła już zauważyć ich przybycie.

Gdy w drzwiach stanął Napoleon, dziewczyna cofnęła się ze zdumienia. Matka oderwała wzrok od książki i podniosła się.

Dlaczego się tak przeraziłaś, moje dziecko? Boisz się mnie? — spytał cesarz.

Dziewczyna nie odpowiedziała.

Pytam, dlaczego się tak przeraziłaś — powtórzył Napoleon.

O mamo! — szepnęła wpatrując się w niego.

Znasz mnie, moje dziecko?

Wtedy wskazała na ścianę, gdzie wisiał obraz przedstawiający generała Bonaparte broniącego mostu w okolicy Lodi.

To pan?! — upewniała się.

Tak, to ja!

Dziewczyna załamała ręce.

Och, mamo! To cesarz!

Cesarz?! — matka potrząsnęła z niedowierzaniem głową. — Nie, to niemożliwe. Cesarz by nie zaszedł do takiej chaty jak nasza, do takiej małej, biednej izby.

A jednak to jestem ja, dobra kobieto — rzekł Napoleon.

Wdowa podeszła bliżej, przyjrzała mu się dokładnie i rzekła:

Tak, Berto, to nasz cesarz! Twój ojciec tak właśnie mi go opisał.

Ojciec tej dziewczyny? Pani mąż? A jak się nazywa?

O wasza cesarska mość! Znaliście go, panie! Musieliście go znać. To Jacques Marmont.

Jacques Marmont? Jest wielu Marmontów.

Brał udział w oblężeniu Tulonu, a potem pod Defair służył w armii reńskiej. Walczył pod Lobi, Castiglione, St. Georges, w Egipcie, pod Marengo, Castelnuovo i Raguzą, pod Wagram i w Hiszpanii. Tam został ranny i wrócił do domu.

Czy to ten sam Marmont, który uratował życie Soultowi pod Badajoz?

Tak, tak, sire. To był on.

Jak mu się potem wiodło?

Nie najlepiej. Został kaleką i kupił ten domek, aby odpocząć. I co z tego? Wkrótce został zamordowany.

Zamordowany? Przez kogo? — spytał cesarz marszcząc brwi.

Przez bandytów grasujących w tutejszym lesie.

Ach, jeszcze jeden! Odpokutują za to. Zajmę się wami. Ja też dopiero co zostałem tu niedaleko napadnięty.

Naprawdę, sire?

Tak. Napadli nas rabusie.

Mój Boże! Odważyli się napaść na cesarza!

Już się więcej nie odważą! Wielu z nich zginęło, a resztę wytępię do ostatniego człowieka. Została przy tym zraniona jedna dama. Można ją wnieść tutaj?

Mój domek i wszystko, co posiadam, jest waszą własnością, sire. Same ją tu przyniesiemy. Chodź, Berto!

Wyszła razem z córką. Tym samym pomoc cesarza nie była już potrzebna. Hugo wyniósł Margot z powozu i dziewczyna została częściowo zaprowadzona, a częściowo wniesiona przez kobiety do leśnej gospody.

Napoleon zwrócił się nieco szorstko do Greifenklaua:

Wydaje się, że ranna jakby trochę wypoczęła.

Greifenklau, czując, do czego zmierza cesarz, odparł szybko:

Mam nadzieję, że gdy zostanie założony lepszy opatrunek, od razu poczuje się lepiej.

Kto go założy?

Ja.

Dobrze, kapitanie, ale ja będę przy tym. Chodźmy!

Ruszył przodem, a Greifenklau podążył za nim. Oficerowie także wysiedli z powozów, lecz nie weszli do środka, jakby w małym domku, którego progu nie wolno przekroczyć, przebywała księżna.

Na widok Greifenklaua Margot rozpromieniła się, kiedy jednak spostrzegła cesarza, spochmurniała na nowo. Podczas krótkiej jazdy chyba za dużo rozmawiała z ukochanym, bo czulą się w tej chwili słabsza niż przedtem. Położono ją na skromnym łóżku, a matka i baronowa krzątały się wokół niej. Gospodyni z córką przyglądały się temu z pewnej odległości.

Wpatrzone w Margot oczy Berty miały osobliwy wyraz; były w nim podziw i lęk, współczucie i nienawiść.

Cesarz ujął dłoń Margot.

Jak się teraz czujesz, moja droga?

Słabo, bardzo słabo, sire…

Czy nie powinno się poczekać z nowym opatrunkiem?

Tamten opatrunek zrobiłem z damskich chusteczek, sire. Jest niewystarczający.

Cesarz zwrócił się do niego. Z jego oczu można było wyczytać coś, co przypominało autentyczną namiętność.

Porozmawiam z mademoiselle — oświadczył chłodnym, wręcz odpychającym tonem.

Greifenklau skłonił się bez słowa. Cesarz zwrócił się do matki rannej dziewczyny:

Madame, czy pani też sobie życzy, aby został założony nowy opatrunek?

Bardzo o to proszę — rzekła z lękiem pani Richemonte.

Niechże więc kapitan zaczyna, ale ja będę mu asystował.

Nie było wątpliwości, cesarz był zazdrosny. Skrzyżował ręce na piersi, jak miał zwyczaj to czynić, kiedy go coś bardzo poruszyło, i stanął tak, aby móc wszystko dokładnie obserwować. Greifenklau nawet nie drgnął.

Niech pan zaczyna, kapitanie! — rozkazał Napoleon.

Porucznik wzruszył ramionami, lecz pozostał na miejscu.

Słyszał pan?

Greifenklau zwrócił się do Margot:

Mademoiselle, czy pozwoli pani, abym w obecności osoby trzeciej zmieniał opatrunek?

Osoby trzeciej?! — żachnął się cesarz. — Kogo ma pan na myśli, kapitanie?

Waszą cesarską mość, sire — odrzekł spokojnie Greifenklau.

Napoleon chciał go spalić wzrokiem, lecz porucznik nie odwrócił oczu.

Jestem cesarzem! Greifenklau skłonił się.

Wasza cesarska mość, jest w zwyczaju, że w takich wypadkach przy damie może pozostawać tylko mąż. A może ma pan zamiar, sire, traktować mademoiselle jak kobiety, z którymi mężczyzna się spotyka, ale o których nie mówi?

Monsieur! — krzyknął cesarz, tupiąc w podłogę.

Pani Richemonte i baronowa zbladły, niezdolne wymówić słowa. Gospodyni i jej córka jak urzeczone wpatrywały się w młodego mężczyznę, który miał odwagę sprzeciwić się potężnemu Korsykaninowi. Tylko Margot leżała z zamkniętymi oczyma, przypominając bardziej zmarłą niż tylko lekko ranną.

Na owo tupnięcie nogą Greifenklau odpowiedział ukłonem.

Sire, nikt nie wie lepiej ode mnie, że mam przed sobą majestat — rzekł z lekkim uśmiechem — jakim jest niewinność tej dziewczyny. Ani żebrak, ani cesarz nie ma prawa odebrać jej tego, gdyż gdyby była silniejsza, z pewnością by się broniła.

W słowach Niemca było coś takiego, co nawet na Bonapartem zrobiło wrażenie.

Monsieur, takie słowa to wielka zuchwałość z pańskiej strony!

Dokładnie tak samo postąpiłem, gdy trzeba było bronić pańskiego życia, sire.

Cesarz zgrzytnął zębami, a w tym dźwięku leżał cały świat tłumionych na siłę doznań. W tej chwili był tylko Korsykaninem.

Monsieur! — syknął. — Przypomniał mi pan, że zawdzięczam panu życie, a więc jesteśmy kwita. Może pan odejść.

Odejdę, gdy już nie będzie nikogo, kto wymagałby mej pomocy.

To rozkaz!

Niemiec uśmiechnął się.

A więc wasza cesarska mość chciał rozporządzać życiem tej dziewczyny? Czy mademoiselle Richemonte jest pańską narzeczoną albo małżonką? Nawet w tych dwóch wypadkach nie wolno byłoby waszej cesarskiej mości ryzykować jej życia. Ona jest człowiekiem potrzebującym pomocy, a ja lekarzem. Mimo że jest pan cesarzem, sire, ja będąc lekarzem mam tu więcej do powiedzenia.

Napoleon posłał mu miażdżące spojrzenie.

Każę pana wyprowadzić.

Greifenklau potrząsnął wzgardliwie głową.

A ja zastrzelę każdego, kto się odważy odciągnąć mnie od łóżka rannej, chyba że odejdę dobrowolnie.

Mnie także?!

Każdego bez wyjątku!

Cesarz podszedł dwa kroki i ujął dłoń Margot.

Proszę mu powiedzieć, aby sobie poszedł. Dziewczyna uśmiechnęła się słabo.

On nie odejdzie, jest na to zbyt dumny.

Córka gospodyni uklękła przy łóżku rannej i zamieniła z nią kilka słów szeptem. Margot skinęła głową, a Berta rzekła głośno:

Byłam w klasztorze Sióstr Miłosierdzia. Tam nauczyłam się opatrywać rany, mam też przyśpieszający gojenie balsam.

Ma cię opatrzyć, moje dziecko? — spytała córki pani Richemonte.

Wszyscy czekali w napięciu na odpowiedź Margot.

Jeśli kapitan na to pozwoli — wyszeptała w końcu ledwie słyszalnym głosem.

Mademoiselle wie, — wtrącił się Greifenklau — że musi skorzystać z pomocy lekarza. Wychodzę, ponieważ wiem, że znajduje się w dobrych rękach i pod troskliwą opieką.

Odwrócił się, skłonił nisko, a przy tym oficjalnie głowę przed cesarzem i wyszedł. Napoleonowi nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo. Na dworze zamienił po cichu parę słów z Janem Hoornem i ten przystąpił do Greifenklaua:

Jego cesarska mość kazał panu przekazać, panie kapitanie, że nie ma dla pana miejsca w naszych trzech powozach.

Porucznik nie rzeki na to słowa. Napoleon zmierzał ku upadkowi, nie tylko politycznemu i militarnemu. Swoim osobliwym sposobem bycia dowiódł, że swej namiętności chce nadać wymiar prawa. Niemiec zbliżył się do tylnych drzwi gospody i tam natknął się na Floriana

Idźcie chyłkiem za mną — szepnął do niego.

Odszedł kawałek w głąb lasu i zatrzymał się. Wkrótce potem stanął przed nim stangret.

O co chodzi? — spytał.

Stało się coś niepojętego; cesarz zakochał się w Margot.

To każdy widzi.

Chciał być przy zmianie opatrunku.

Jest taki ciekawy?

Tak się wydaje! Nie pozwoliłem na to i starliśmy się.

Wielkie nieba! Niemiecki porucznik i cesarz Francji! I to po tym, jak mu uratowaliście życie, panie!

Typowe podziękowanie; takie samo u cesarza, jak i włościanina!

Teraz musicie, panie, liczyć się z niełaską, a może i czymś gorszym.

Niełaska już dała znać o sobie. Nie wolno mi dalej z wami jechać. Przekazał mi to przez Jana Hoorna.

A więc ja też zostanę. Pójdziemy do Jeannette pieszo.

Dobrze. Ale wpierw muszę porozmawiać z baronową. Wyświadczycie mi drobną przysługę?

Chętnie, monsieur.

Cesarz lustruje wszystko argusowym wzrokiem. Zakradnijcie się do gospody od tyłu i powiedzcie baronowej albo pani Richemonte, że nie wolno mi dalej jechać, a one przekażą wam, wiadomość dla mnie.

Gdzie będziecie na mnie czekać, panie?

Tutaj.

Dobrze — skinął głową Florian i zniknął w ciemności.

Minęło sporo czasu, zanim powrócił.

No i co? — spytał.

Spotkałem obie; najpierw panią Richemonte, a potem samą baronową.

Kazały mi coś przekazać?

Idziemy.

Dokąd?

Do Jeannette.

Ani mi w głowie! Nie ustąpię na krok temu Francuzowi, gdy idzie o Margot!

Ale przecież nie chodzi o nią.

A o kogo?

Myślicie, panie, że cesarz będzie jechał przy niej w powozie? Nic takiego! Damy chcą zabrać Bertę Marmont.

I tak się stanie?

A czemu nie? Dziewczyna zna się dobrze na ziołach i wywarach. Zabiorą ją do Jeannette, gdzie najprawdopodobniej zostanie jako pielęgniarka do czasu, aż cesarz wyjedzie.

A ja?

Mam was, panie, zaprowadzić do młodego barona, a on wskaże wam pokój, który mam mu opisać.

Co to za pokój?

Przemyślny pokój, w narożnym wykuszu, skąd wszędzie można wejść.

To mi odpowiada.

Mnie też.

Dlaczego?

Ponieważ będę mógł was spokojnie odwiedzać. Zresztą wydaje mi się, że łaskawa pani daje wam ten pokój z jakimś ukrytym zamiarem.

Tak myślicie?

Zobaczycie, panie. Chodźmy! Opowiem wam wszystko po drodze. Trzeba nam tam być jak najszybciej, a ponieważ nie musimy iść drogą, dotrzemy do Jeannette wcześniej niż powozy.



Ostatnia miłość


Florian szedł bardzo szybko, a potem skręcił w jakąś boczną drogę, tak wąską, że mogły nią iść obok siebie tylko dwie osoby.

Co to za narożny pokój? — chciał się dowiedzieć Greifenklau.

Po pierwsze, będę mógł przychodzić do was nie zauważony, panie, ponieważ właśnie ze stajni wiodą do niego kręte schody. Po drugie, będzie pan mógł z niego wychodzić i odwiedzać mademoiselle Margot, a nikt tego nie zobaczy. Po trzecie, i to jest najważniejsze…

Co takiego?

W tym właśnie leży przebiegłość pani baronowej.

Wasze słowa sprawiają, że zaciekawia mnie to coraz bardziej.

Z pańskiego pokoju wiodą kręte schody aż na strych głównego budynku. Istnieje tam co prawda drugie, szersze wejście, lecz jest ono stale zamknięte, zresztą klucz od niego posiadam tylko ja. Widzicie więc, panie, że pani baronowa jest wam bardzo przychylna.

Wyznam szczerze, że nie za bardzo to wszystko rozumiem.

W takim razie muszę wam pomóc, drogi panie kapitanie.

Zróbcie to!

. — Zatrzymam przy sobie klucz od głównego wejścia na strych, aby nikt oprócz mnie nie mógł się tam wdrapać. Tylko wy, panie, będziecie mieć tam dostęp, i to bez obawy, że zostaniecie zaskoczeni.

Ale po co mi to? Czyżby widok ze strychu był taki wspaniały?

Dokładnie tak.

Ale po co ta tajemniczość?

Widok jest najpiękniejszy, gdy człowiek rozkoszuje się nim po kryjomu.

Mówcie jaśniej.

Muszę wam wyznać, panie, że to bardzo dobrze dla was, iż mnie spotkaliście, ponieważ ja jeden ze służby wiem wszystko. Wszystkie pokoje na górze mają otwory w suficie. Są one zamknięte okrągłymi pokrywami, które można odsunąć tylko ze strychu tak, że nikt w pokoju tego nie zauważy.

Zaczynam pojmować.

Prawda, że dobrze pomyślane? Jesteście teraz, panie, kimś w rodzaju dyplomaty.

Zgadza się.

A dyplomaci chcą słyszeć i widzieć. Jeśli zdejmie się pokrywę, to nie tylko, że można widzieć każdy pokój, aż do jego najmniejszego zakątka, ale także słyszeć każde wypowiedziane w nim słowo.

Nawet po cichu?

Tak, pokoje zostały zbudowane w taki sposób, że jest to możliwe. Dźwięki odbijają się od zaokrąglonych kątów i niosą do góry, do otworu w suficie.

Taka konstrukcja niesie ze sobą same korzyści.

Ale najkorzystniejsze dopiero nastąpi. Cesarz i marszałkowie zostaną bowiem umieszczeni właśnie w tych pokojach.

Ach! — tylko na tyle mógł się zdobyć Greifenklau.

Prawda, że to zabawne? Generał Drouet też mieszka w jednym z pokoi na górze. I jeszcze jedno, panie kapitanie. Będziecie obsługiwani tylko przez jedną osobę, przez mnie. Wiecie już teraz wszystko. Czy to wystarczy?

To dużo więcej, niż mogłem się spodziewać!

Jeśli będziecie mnie potrzebować, panie, to pociągnijcie za sznur znajdujący się w waszym pokoju. Wprawdzie nie zadźwięczy żaden dzwonek, ale ja tam, w stajni, otrzymam znak zrozumiały tylko dla mnie. Wiecie już, panie, co zamierza baronowa?

Domyślam się.

Baronowa życzy sobie, abyście, panie, często spacerowali po tym strychu. Baronowa ma w żyłach niemiecką krew, młody pan baron też kocha Niemcy, a to wyjaśnia wszystko. Lecz oto wyszliśmy na skraj lasu, dalej droga wiedzie przez pole. Idźcie za mną, panie.

Stangret ruszył przodem, a Greifenklau za nim. W ten sposób dotarli do Meierhof Jeannette, ale nie od frontu, lecz od tylu.

Umiecie się, panie, wspinać?

Mam nadzieję, że wam dorównam.

Musimy przejść przez parkan.

W dwie sekundy później byli już po drugiej stronie.

Moglibyśmy co prawda wejść przez bramę, — wyjaśni! Florian — ale wtedy by pytano o was, panie, a lepiej zostawić takich ciekawskich w nieświadomości. Skryjemy się na razie w stajni.

Myślałem, że pójdziemy najpierw do barona.

Jeszcze zdążycie z nim porozmawiać, panie, nie ma obawy. Szli teraz przez rozległy ogród, który podchodził do tylnej ściany stajni. Znajdowały się w niej małe drzwi. Wszedłszy do środka, znaleźli się w części, gdzie był olbrzymi sąsiek pełen owsa. Stangret schylił się i odryglował zasuwę dolnej części sąsieku. Ukazało się wtedy coś w rodzaju małych, ruchomych drzwiczek, które w świetle stajennej latarni wydawały się ciemniejsze, niż były w istocie.

Tu zaczynają się kręte schody — wyjaśnił Florian.

I tylko ty wiesz o ich istnieniu? Przecież bardzo łatwo ktoś może cię zaskoczyć.

Ależ skąd! Ta część stajni jest zamknięta i tylko ja nią zarządzam. Gdy zamknę wrota, jestem bezpieczny. Poczekajcie chwilę, panie, a sami zobaczycie.

Podszedł do wrót w przedniej części stajni, otworzył je, wyszedł na pole i zamknął je od zewnątrz.

Greifenklau musiał czekać parę minut. Ku jego zaskoczeniu Florian powrócił z młodym baronem, który podbiegł do niego z wyciągniętymi ramionami:

Witaj, kapitanie! Florian mi właśnie powiedział, co się zdarzyło. Jestem panu niezmiernie wdzięczny! Dowiedziałem się też, jakich to wyjątkowych gości będziemy mieli, muszę więc niestety zaraz wracać i poczynić przygotowania na ich przyjęcie. W najbliższym czasie jednak pana odwiedzę, aby jeszcze raz stokrotnie za wszystko podziękować.

Nie ma o czym mówić, panie baronie! — machnął ręką Greifenklau. — Chcę oddać panu pistolety. Wyświadczyły mi wielką przysługę.

Nie wezmę tej broni z powrotem. Uratował pan dzięki nim osoby, które są mi najdroższe. Dlatego proszę, aby zachował je pan na pamiątkę dzisiejszego dnia i jako znak mego oddania. Przy okazji przekazuję panu ten klucz.

Dziękuję — powiedział po prostu Greifenklau chowając na powrót pistolety i sięgając po klucz.

Florian zaprowadzi pana do pokoju. Czy mama szybko nadjedzie?

Mam nadzieję, że tak — odparł porucznik, a przypomniawszy sobie rozmowę z Bertą dorzucił: — Pan już chyba wie, że mademoiselle Margot została ranna?

O mój Boże, tak. Florian mi powiedział. Czy rana jest niebezpieczna?

Moim zdaniem nie. Zresztą przyjedzie tu z nią zręczna pielęgniarka.

Kto to taki? — spytał zdziwiony baron.

Prosta, ale jak mi się wydaje, dobra i piękna dziewczyna, córka właścicielki leśnej gospody.

Roman de Sainte–Marie zbladł.

Co?! Berta Marmont?!

Tak chyba ją nazywają.

To prawdziwy cud! Jak do tego doszło?

Musieliśmy zajechać do gospody, aby zmienić prowizoryczny opatrunek i ta młoda dziewczyna okazała się tak użyteczna, że pani baronowa postanowiła zaprosić ją do Jeannette.

Ta nowina prawdziwie mnie zaskoczyła! Niestety muszę już iść, zabieram tylko niepotrzebnie czas panu i sobie. Później pozwolę sobie złożyć panu wizytę. Adieu, kapitanie.

Do zobaczenia, baronie.

Greifenklau doskonale wiedział, co zbiło z tropu młodego mężczyznę. Berta była ostatnią osobą, której mógł się tu spodziewać. Jego matka chcąc trzymać cesarza z daleka od Margot, a nie widząc innego wyjścia, zdecydowała się posadzić obok niej pielęgniarkę i tylko z tego powodu Berta zyskała prawo wstępu do Meierhof Jeannette.

Florian wypuścił barona, zamknął za nim wrota, po czym wrócił do Greifenklaua. Zapalił latarkę i poprosił porucznika, aby szedł za nim.

Wstąpili w otwór, gdzie zaczynały się kręte, niemal pionowe schody. Na górze wchodziło się do małego pomieszczenia, znajdującego się dokładnie nad stajnią, które przytykało do budynku głównego. Z tego właśnie pokoiku prowadziły drzwi do wnętrza domu.

Baron dał wam klucz, panie — przypomniał Florian. Wyjął go z ręki porucznika i otworzył. Weszli do niewielkiego pokoju o dwóch oknach. Naprzeciwko wejścia znajdowały się inne drzwi.

Oto wasz pokój, panie kapitanie.

Greifenklau rozejrzał się. Stała tam sofa, cztery krzesła, stół, biurko, a nad nim wisiało lustro. Pokój wyglądał przytulnie. Wnętrze oddzielone było zasłoną, za którą odkrył łóżko, a za nim strome schody.

Ach, to pewnie droga na strych?

Tak — potwierdził Florian. — Pański klucz otwiera także i te drzwi.

A tamte? — Greifenklau wskazał na przeciwległy róg pokoju.

Proszę zajrzeć, kapitanie.

Florian otworzył drzwi i skinął na Greifenklaua, aby wszedł za nim. Była to sypialnia i garderoba jednocześnie, z pewnością należąca do kobiety, jako że w powietrzu unosił się zapach perfum.

Kto tu mieszka?

Nie zgadniecie, panie?

Może Margot?

Tak, mademoiselle Margot. Pan rozumie, panie kapitanie, że umieszczenie pana w pokoju sąsiadującym z sypialnią mademoiselle musiało mieć określone powody. Wiem, to nie jest mieszkanie dla oficera. Jesteście, panie, przyzwyczajeni do czegoś innego, ale gdy pomyślicie o korzyściach, jakie oferują wam te schody, to z pewnością przebaczycie pani baronowej, że nie kierowała się pańskim gustem. Na mnie też proszę się nie gniewać, kapitanie.

Na widok miny stangreta, poważnej i zarazem przebiegłej, Greifenklau nie mógł utrzymać powagi.

Ależ Florianie!

Co takiego?

Diabeł miałby z ciebie pożytek!

Najważniejsze, panie, żebyście wy mieli ze mnie pożytek!

Nie mam wielkich wymagań. Gdy siedziałeś na koźle, nie dałbym za ciebie dwóch groszy! Ale gdy usłyszałem, jak mówisz! Nawet ochmistrz dworu nie potrafiłby się lepiej wyrazić niż ty! Na początku siedziałeś jak trusia, a teraz ta przebiegła mina! Oj, Florianie, przebiegły z ciebie lis!

Florian skinął z powagą głową.

To się przydaje, panie. Z reguły jest lepiej, gdy kogoś uważają za głupszego, niż jest w rzeczywistości. To co prawda nie pochlebia miłości własnej, ale przynosi mnóstwo korzyści. Teraz zamkniemy pokój mademoiselle Margot i wyjdziemy na strych.

Zaryglowawszy drzwi, zwrócił się w kierunku krętych schodów, jednakże Greifenklau chwycił go za ramię i spytał:

Czy tylko tobie zawdzięczam ten narożny pokój, to urocze sąsiedztwo i bezcenny widok z góry?

Tylko mnie? — Florian mrugnął do niego akcentując pierwsze słowo. — Nie, wcale nie. Ale powiem prawdę, panie kapitanie; znaczę coś w tym domu. Mam tu niekiedy więcej do powiedzenia niż młody baron. Strasznie mi przypadliście do serca, panie, a jeszcze bardziej mademoiselle Margot. Tworzycie ładną parę. Dlatego chcę być waszym pomocnikiem i obrońcą. Także pani baronowa nabrała szacunku dla was, panie. Nie każdy potrafiłby sobie tak dać radę z rabusiami, a jeszcze więcej odwagi wymagało, według słów pani baronowej, to zajście z cesarzem. Ona sama była sparaliżowana ze strachu, więc jej poważanie dla was wzrosło. Poza tym jesteśmy usposobieni przychylnie do Niemców, a że chciałem wam służyć, panie, poprosiłem łaskawą panią, aby umieściła was, w tym pokoju. Natychmiast się zgodziła. Ale najbardziej zdumiewające jest to, że zabrała Bertę Marmont. To prawda, nie dało się inaczej, bo cesarz w każdym innym wypadku wsiadłby do powozu, którym jechała mademoiselle Margot.

Taka jest zła na tę Bertę?

Tak, ponieważ młody baron oszalał na jej punkcie. Ale to wszystko zdaje się minęło, od kiedy znajduje się tu mademoiselle Margot.

Naprawdę?

Tak, teraz zakochał się po uszy w waszej Margot. Nie ma pojęcia, panie, że jesteście jej narzeczonym i dlatego zgodził się oddać wam ten pokój. Jest zresztą przekonany, że drzwi do pokoi mademoiselle Margot będą stale zamknięte, a wy interesujecie się tylko polityką, a nie dziewczętami.

A jeśli odkryje prawdę?

Z początku będzie chodził zachmurzony, ale potem roześmieje się i puści wszystko w niepamięć, nie mając wam za złe, że go zwiedliście. Nie musicie się martwić, panie. A teraz chodźmy na strych!

Kręte schody były na górze zamknięte dopasowaną stalową klapą, którą otwierało się kluczem, wręczonym Greifenklauow i przez barona. Strych posiadał szereg okien wychodzących na wszystkie strony świata. Stangret powiedział:

Uważajcie panie, abyście się nie potknęli na zagłębieniach, w których znajdują się otwory. W tej chwili wszystkie pokrywy są zamknięte.

Wziął go za rękę i poprowadził od jednego otworu do drugiego, pokazując mu jak z nich zrobić użytek.

Wprawdzie nie mogę wam powiedzieć, gdzie zostaną umieszczeni poszczególni goście, ale gdy wejdziecie na strych i zajrzycie przez otwory, to sami się tego dowiecie. Ale upraszam was, panie, abyście działali bardzo ostrożnie.

Czy łatwo mógłby mnie ktoś zauważyć?

Oczywiście. Daliśmy wam, panie wielkie możliwości, ale wykorzystajcie je tak, aby owe urządzenia nie zostały odkryte. Teraz wiecie już wszystko, panie, więc odchodzę zatroszczyć się o to, aby wam niczego nie brakowało.

Zeszli ze strychu i Greifenklau na powrót zamknął wylot schodów stalową płytą. Florian zszedł do stajni, a on wrócił do swego pokoju, zgasił światło, nie chcąc zdradzać swej obecności i otworzył okno, z którego mógł obserwować dziedziniec.

Stał tak już dłuższą chwilę, gdy wreszcie nadjechały powozy. Tam i z powrotem biegali służący z pochodniami i w obejściu wszczął się ruch. Niestety pochodnie dawały za mało światła, tak że uwagi obserwatora musiały ujść szczegóły.

Greifenklau rzucił się na łóżko, życząc sobie, aby czas szybko mijał. Doskonale wiedział, że podglądanie przybyłych w tej chwili nie ma sensu. Po jakimś czasie jednak wrócił na strych i podszedł do pierwszego z brzegu otworu. Osunął pokrywę i z zachowaniem wszelkiej ostrożności i zajrzał przez otwór. To, co zobaczył, poruszyło go do głębi.

Miał pod sobą sypialnię Margot. Leżała blada na łóżku, a obok niej siedziała matka. Był tam też lekarz wojskowy z kwatery głównej generała Droueta, który wezwany przez Napoleona przybył właśnie zbadać ranną. Porucznik przyglądał się, jak zakłada opatrunek i sposobi się do odejścia.

Nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa — rzekł na odchodnym uspokajająco do pani Richemonte. — Mademoiselle będzie wkrótce zdrowa.

Dziękuję, panie doktorze.

Wypoczynek to najlepsza rzecz, jaką mogę zalecić pani córce. Niech unika wszelkiego podniecenia. Rana nie jest groźna, ale kobietom gorączka przyranna potrafi zaszkodzić bardziej niż mężczyznom.

Kiedy wyszedł, matka ujęła rękę Margot.

Moje biedne dziecko, jestem taka szczęśliwa, że rana okazała się niegroźna. Kula mogła przecież z łatwością cię zabić! Mimo to jestem bardzo niespokojna.

Martwisz się o mnie, mamo?

Naturalnie!

Nie powinnaś! Słyszałaś przecież, co powiedział lekarz! Moje obawy są całkiem innej natury!

O co chodzi?

Hugo… — szepnęła dziewczyna.

Och, baronowa zapewniła mnie, że nic mu się nie stanie. Jest tak dobrze ukryty, że nie znajdzie go żaden Francuz.

Nie to mam na myśli. Wyobraź sobie, co go dręczy; niepotrzebnie rozmyśla o cesarzu.

Chcesz powiedzieć, że go niepokoi zainteresowanie, jakie okazał ci Napoleon?

Tak, kochana mamo. To tak się rzuca w oczy, że napełnia mnie lękiem. A te jego ostatnie słowa…

Nagły wybuch złości, moje dziecko, nic więcej.

Nie wierzę! Hugo uratował cesarza i marszałków. Z kimś, komu zawdzięcza się życie, nawet będąc wzburzonym nie postępuje się w sposób, w jaki zrobił to cesarz.

Mój Boże, chyba nie sądzisz, że to zainteresowanie cesarza twą osobą, to coś poważnego?!

Mam nadzieję, że nie, lecz jestem przekonana, że Hugo tak myśli, a przecież może być mnie pewien.

Pani Richemonte spoglądała w zadumie przed siebie. Matce pięknej córki można chyba wybaczyć, kiedy przez chwilę buduje w myśli zamki na lodzie.

Nic nie zmieni twoich uczuć?

Nic. Och, mamo, twoja córka będzie bardzo, bardzo szczęśliwa — wyciskała matczyną rękę.

Ale trzeba też być realistką, Margot — rzekła pani Richemonte. — Życie to poważna sprawa, jego proza jest silniejsza niż poezja.

Dziewczyna spojrzała na nią zaskoczona.

Nie rozumiem, mamo…

Moje dziecko, pan von Greifenklau to tylko młody oficer.

Wkrótce awansuje.

Ale nigdy nie będzie… cesarzem.

Na twarzy Margot odbiło się przerażenie.

Mamo!

Nie oceniaj mnie pochopnie! Cesarz czuje do ciebie wyraźną sympatię, a może nawet coś więcej. Wiesz, co to może znaczyć?

Tak. Znaczy to, że Bóg tylko po obdarzył mnie urodą, abym uszczęśliwiła ukochanego.

Czy to znaczy, że odrzucisz miłość cesarza?

Jeśli będzie obrażająca, zrobię to na pewno. Czyżbyś była innego zdania niż twoje dziecko?

Te słowa podyktowała dziecięca miłość, a przecież brzmiał w nich ton lekkiego wyrzutu. Pani Richemonte zajrzała córce z powagą w oczy.

Pragnę tylko, abyś była szczęśliwa, Margot.

Zewnętrzny blichtr nigdy mnie nie uszczęśliwi.

Niemal zawstydziłaś mnie, moje drogie dziecko. Znam cię dobrze, a mimo to sądzę, że część owego blasku, jaki otacza osobę cesarza, mogłaby spłynąć także i na ciebie.

Ten blask z czasem zblednie.

Myślisz, że jego dni jako cesarza są policzone?

Tak, właśnie tak.

W tym momencie otwarły się cicho drzwi i stanęła w nich Berta.

Przepraszam, że przeszkadzam — rzekła skromnie.

Z czym przychodzisz, moje dziecko? — spytała pani Richemonte.

Po drzwiami czeka baron de Sainte–Marie.

Chce ze mną rozmawiać?

Kazał zapylać, czy będzie mu wolno wejść do mademoiselle i wyrazić jej swe współczucie. Do tej pory nie mógł tego zrobić, gdyż był bardzo zajęty znamienitymi gośćmi, którzy tu zjechali.

Co ty na to, Margot?

Na twarzy dziewczyny pojawił się lekki rumieniec. Obrzuciła badawczym spojrzeniem łóżko, na którym leżała.

Roman jest naszym gospodarzem i krewniakiem. Jesteśmy jego dłużniczkami.

Chcesz go przyjąć?

Tak. Proszę mu powiedzieć, żeby wszedł.

Te ostatnie słowa skierowane były do Berty. Twarz młodziutkiej dziewczyny była bardzo poważna, niemal zatroskana. Rzuciła niespokojne spojrzenie na piękną ranną i zniknęła za drzwiami. Po chwili do pokoju wszedł baron i złożył głęboki ukłon.

Proszę wybaczyć, droga cioteczko, że odważyłem się tu wejść — zaczął. — Ale jestem tak niespokojny o Margot, że muszę przekonać się na własne oczy, czy mój lęk o nią rzeczywiście jest uzasadniony.

Nazwał panią Richemonte cioteczką, bo to niejako zbliżało go do dam i pozwalało zwracać się do nich poufałej, niż mu było wolno.

Ależ proszę bardzo.

Jak się czuje Margot?

Bogu dzięki, lepiej niż można było oczekiwać.

Może rozmawiać?

Lekarz jej nie zabronił.

Baron przystąpił do łóżka, ujął prawą rękę Margot i przycisnął do ust.

Droga Margot, nawet pani nie wie, jaki byłem przerażony, gdy usłyszałem o całym zdarzeniu — rzekł. — W pierwszej chwili pomyślałem, że byłoby lepiej, gdyby ta kula trafiła nie panią, lecz mnie.

Margot cofnęła powoli dłoń.

Tego pan sobie życzył w pierwszym momencie?

Na Boga, tak!

A w drugim?

Uśmiechnął się zakłopotany, lecz już nic więcej nie powiedział.

Dziękuję panu, drogi kuzynie — wyszeptała przyjaźnie ranna. — Jestem przekonana, że mówi pan prawdę.

Nie potrafił oderwać od niej wzroku, nie umiał uwolnić się spod wpływu, jaki wywierała na niego jej piękność, nie starał się zresztą skrywać swych uczuć. Znowu sięgnął po jej dłoń i podniósł do ust.

Nigdy nie zapomnę chwili, w której usłyszałem o zranieniu pani. To jedna z najważniejszych w mym życiu.

A to dlaczego, drogi kuzynie?

Ponieważ wiele mi wyjaśniła. Odkryłem, jak bardzo jest mi pani droga.

To dobrze, że nie jest panu całkiem obojętne, iż pańska kuzynka została postrzelona.

Te słowa wypowiedziała pani Richemonte. Nadała im żartobliwy ton, mający go odstraszyć, ponieważ w mgnieniu oka zorientowała się, że Roman jest gotów wyznać Margot miłość. Barona jednak nie zbiło to z tropu.

Ależ droga cioteczko! Nie to miałem na myśli! Nie chodzi mi o zwykłe współczucie, ani o więzy pokrewieństwa. Wiele razy dawałem do zrozumienia, że me serce należy do Margot.

Ależ kuzynie! — krzyknęła zaniepokojona dziewczyna. Baron wszakże nie zrezygnował.

Tak — oświadczył dobitnie. — Mam nadzieję, że mi pani uwierzy. Czuję, że nie mogę żyć bez pani.

Najwyraźniej miał zamiar uklęknąć obok łóżka, ale nie zrobił tego widząc zdradzający przerażenie ruch ręki Margot.

Pan żartuje — broniła się.

Żartuję?! Przeciwnie, proszę to brać jak najbardziej poważnie.

Spojrzała w jego młodzieńczą, ładną twarz i na jej wargach pojawił się lekki uśmiech.

Żal mi pana, drogi kuzynie.

A to czemu? — zdziwił się niemile zaskoczony.

Ponieważ musi pan umrzeć.

Spojrzał na nią ze zdumieniem i cofnął się o krok.

Czy ja dobrze rozumiem?! Nie kocha mnie pani?!

Och, oczywiście, że pana kocham. Ostatecznie jest pan mym kuzynem.

Nie chcę, żeby mnie pani kochała jak kuzyna, ale inaczej, jak narzeczonego, a potem męża.

W takim razie będzie pan musiał umrzeć — rzekła z udawanym żalem.

Spadam z obłoków!

Niechże pan sobie nie uczyni przy tym szkody!

Żartuje pani sobie ze mnie?!

Skądże, drogi kuzynie! Uważał pan za rzecz pewną, że się ze mną zaręczy? Powinien się pan był wcześniej zapytać, czy nie ma jakichś przeszkód.

Jakie mogłyby być przeszkody! Czyżby była pani zaręczona, Margot?

Już od dawna.

O mój Boże! Ukręcę szyję temu draniowi! Och, proszę wybaczyć! Pani sobie troszkę ze mnie żartuje, prawda?

Zaprzeczyła poważnym ruchem głowy.

Nie bierz mi tego za złe, drogi kuzynie! Postąpił pan trochę nierozważnie. Żal mi pana, lecz jestem przekonana, że nie będzie pan nieszczęśliwy z tego powodu.

Teraz do rozmowy wmieszała się pani Richemonte, kładąc baronowi uspokajającym gestem dłoń na ramieniu.

Proszę, niech pan nie bierze tego tak tragicznie — rzekła łagodnie. — Margot się nie myli przypuszczając, że znajdzie pan szybko pocieszenie.

To Margot jest naprawdę zaręczona?

Tak. Od dłuższego czasu.

Zaręczyła się jeszcze w Paryżu?

Tak.

To mnie trochę uspokoiło. Gdyby tutaj pokochała kogoś, byłby to dla mnie cios. Ale wybaczam jej, bo ofiarowała serce, zanim poznała mnie. Oczywiście tak czy owak jest to przykre, bo bylibyśmy ze sobą szczęśliwi.

Roman wypowiedział ostatnie słowa z takim przekonaniem, że nawet pani Richemonte nie potrafiła zachować powagi.

Jestem tego pewna, baronie — rzekła, a kąciki jej ust zadrżały w tłumionym śmiechu.

Tu nie ma żadnej wątpliwości — potwierdził. — Kim właściwie jest ten narzeczony?

Matka i córka spojrzały na siebie. W tym samym momencie przyszła im do głowy myśl, że zrobią nieroztropnie, jeśli odpowiedzą. Baron, choć dobroduszny, był na pewno rozczarowany odprawą, jaka go spotkała, i mógł zapragnąć zemsty na swym rywalu. Greifenklau znalazłby się przez to w jeszcze większym niebezpieczeństwie.

Pan wybaczy, ale to tajemnica — rzekła w końcu pani Richemonte.

Tajemnica? Z jakiego powodu?

Względy rodzinne…

No cóż, dobrze. Proszę powiedzieć przynajmniej, kim jest ten szczęściarz.

Oficerem.

Tak myślałem. Francuz?

Niemiec.

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak życzyć Margot szczęścia. Czy mama już o tym wie?

Tak.

Nie do wiary! Byłem przekonany, że życzy sobie, abyśmy się pobrali z Margot.

Muszę panu wyznać, że dopiero dzisiejszego wieczoru dowiedziała się o zaręczynach.

I co powiedziała?

To samo co pan; życzyła Margot szczęścia.

Podrapał się w głowę, ale potem wyciągnął do niej rękę. Pani Richemonte ujęła ją i spytała:

Gniewa się pan na nas, baronie?

Nie, nie gniewam się, choć właściwie powinienem. A teraz muszę panie opuścić. Szanowni goście będą mnie potrzebować.

Wyszedłszy od Margot baron natknął się na Bertę. Siedziała w sąsiednim pokoju i na jego widok podniosła pytające, smutne oczy. Przyglądał jej się przez chwilę, po czym spytał:

Dlaczego jesteś taka poważna?

A czy pielęgniarce wolno być wesołą, panie baronie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie podnosząc się.

Dlaczego nie, skoro sama chora jest wesoła?

Twarz Berty spochmurniała jeszcze bardziej. Kto jest wesół, ten musi czuć się szczęśliwy, a człowiek czuje się szczęśliwy wtedy, gdy kocha i jest kochany. Tak wyglądał pośpieszny bieg jej myśli.

Zazdroszczę mademoiselle Margot! — stwierdziła z westchnieniem.

Dlaczego?

Bo jest taka szczęśliwa, że może być w radosnym nastroju.

A czy ty nie możesz być radosna?

Mówiąc te słowa chciał unieść koniuszkami palców podbródek Berty, ale ona odwróciła głowę.

Z czego miałabym się cieszyć? — wyszeptała niechętnie.

Och, z tego samego powodu co moja kuzynka.

Spojrzała na niego pytająco.

Nie zgadniesz, jaki to powód?

Nie, panie baronie.

Czy istnieje dla dziewczyny większe szczęście niż narzeczeństwo?

Berta przeraziła się.

To mademoiselle Margot ma narzeczonego? Czy mogę spytać, kim jest ten wybraniec?

Myślisz pewnie, że ja nim jestem?

A czy to… — zająknęła się — byłoby niemożliwe?

Niemożliwe, ponieważ jest ktoś inny.

Z wrażenia wciągnęła głęboko powietrze.

Nie mogę… nie mogę… w to uwierzyć!

Ale czemu?

Bo przecież tylko pan może zostać jej narzeczonym.

Ja? Nie.

Nie? — wyszeptała zdumiona.

Jest wprawdzie piękna, ale ma kamienne serce — wyjaśnił obojętnie baron.

Co takiego?!

Margot jest piękna, ale ja znam jedną taką, która mi się bardziej podoba.

Milczała.

Nie pytasz, kim jest ta dziewczyna?

Jakże mogłabym pytać o coś, co dotyczy wyłącznie pana?

Właśnie ty miałabyś do tego największe prawo, bo to o tobie myślę.

Proszę odejść! Nieładnie, że pan ze mnie drwi!

Co ci znowu przyszło do głowy? — spytał obejmując ją ramieniem.

Panie baronie, niech mnie pan puści! — poprosiła cicho. — Ktoś nas może podsłuchać!

Będę cię tak cicho całował, że nikt niczego nie usłyszy — obiecał.

Nie! Nie! Tego nie wolno!

Ależ dlaczego?

Pan jest baronem, a ja prostą dziewczyną…

Nic nie szkodzi, zostaniesz baronową.

Ja?!

Ty i żadna inna!

Ujął w dłonie głowę dziewczyny i zamknął jej usta pocałunkiem, jeden raz, drugi, a potem trzeci. Tak się oddał temu rozkosznemu zajęciu, że nie usłyszał, jak w głębi pokoju otworzyły się drzwi.

Bon appetit! — rozległo się za nimi.

Odskoczyli przerażeni do siebie.

Cesarz! — krzyknęła przerażona Berta i wypadła z pokoju. Młody baron stał przed Napoleonem zakłopotany jak sztubak.

Ma pan dobry gust, baronie — rzekł cesarz z drwiącym uśmiechem, który potrafił zmrozić każdego. — Wybaczy mi pan, że wam przerwałem?

Wasza cesarska mość…

Nie miałem zamiaru przeszkadzać, chciałem się tylko dowiedzieć, jak się czuje nasza piękna ranna. Gdzie została ulokowana mademoiselle Richemonte?

W sąsiednim pokoju, wasza cesarska mość.

Jest w tej chwili sama?

Nie, siedzi przy niej matka.

Rozmawiał pan z nią?

Właśnie od niej wyszedłem, sire.

Można tam wejść?

Panie będą szczęśliwe.

W takim razie niech mnie pan zaanonsuje!

Cesarz mówił jak zwykle krótkimi, rozkazującymi zdaniami. Baron posłuchał, podszedł do drzwi i otworzył je.

Jego cesarska mość! — zawołał od progu.

Napoleon, gdy chciał, potrafił być ujmujący. Skłonił się lekko i powiedział najuprzejmiejszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć:

Pardon! Troska o mademoiselle Margot skłania mnie być może do popełnienia niezręczności, ale usłyszałem, że wolno tu wejść, skwapliwie więc skorzystałem z tej możliwości.

Pani Richemonte skłoniła się nisko, a Margot uniosła się nieco. Cesarz nie odrywał od niej bacznego spojrzenia, a w jego oczach pojawiły się iskierki, które sprawiły, że spłonęła rumieńcem.

Czy był u pani lekarz?

Mówiąc te słowa przyciągnął dla siebie krzesło i usiadł w pobliżu łóżka.

Niedawno stąd wyszedł, sire — odrzekła pani Richemonte.

I co stwierdził?

Zapewnił, że nie ma bezpośredniego niebezpieczeństwa, ale ostrzegał przed podnieceniem i emocjami.

Mnie powiedział dokładnie to samo.

Cesarz wodził powoli spojrzeniem od córki do matki i z powrotem. Wyglądało to tak, jakby chciał osądzić, z jakim przyjęciem się tu spotka.

Kula, która zraniła mademoiselle Margot, była przeznaczona dla mnie, a to sprawia, że cesarz musi okazać wdzięczność. Czy wolno mi będzie zadać paniom kilka pytań?

Pani Richemonte skłoniła się bez słowa.

Czy monsieur Richemonte żyje?

Nie.

Zatem jest pani wdową?

Niestety tak, sire.

Obowiązkiem władcy jest zająć się wdowami i sierotami. Macie, panie, jakąś posiadłość albo majątek?

Jesteśmy biedne, sire.

Przeciwnie, jest pani bardzo bogata, madame. Mając taką piękną córkę nigdy nie jest się ubogim. Czy mademoiselle Margot jest zaręczona?

Tak, sire.

Z kim? — indagował Napoleon.

Z oficerem — odpowiedziała matka.

Co, z młodym oficerem?

Tak, sire.

Powinna się pani lepiej zatroszczyć o przyszłość swej córki, madame. Mademoiselle jest piękna i inteligentna, z łatwością mogłaby znaleźć narzeczonego w wyższych sferach. Miałaby pani ochotę znaleźć się na dworze, mademoiselle? — spytał zwracając się do Margot.

Jedynym mym życzeniem jest być szczęśliwą, sire — dziewczyna wykręciła się od bezpośredniej odpowiedzi na pytanie.

Na dworze też będzie pani szczęśliwa.

Ośmielam się w to wątpić, sire.

A to czemu? — spytał przeszywając ją wzrokiem.

Przedkładam skromne szczęście nad to opromienione bogactwem.

Ale przecież można należeć do wyższych sfer i nie pojawiać się publicznie zbyt często. Tam też prawdziwa skromność jest w cenie. Cierpi pani za mnie, czuję się zatem w obowiązku zająć się panią, mademoiselle. Zostanie pani żoną wysokiego oficera i będzie ozdobą towarzystwa.

Sire, moja mama miała już zaszczyt powiedzieć, że jestem zaręczona.

Tak, z młodym oficerem.

Mam nadzieję, że w przyszłości będzie awansował.

Kocha go pani, mademoiselle?

Z całego serca.

Napoleon utkwił wzrok gdzieś w przestrzeni i rzeki dopiero po dłuższej chwili.

Przemawia przez panią zwykle marzycielstwo. No cóż, dobrze. Chcę go poznać i nagrodzić zgodnie z zasługami. Jak się nazywa?

Na bladej twarzy Margot pojawiło się coś w rodzaju satysfakcji.

Wasza cesarska mość nie będzie mógł nic dla niego uczynić — rzekła po prostu.

To się jeszcze Napoleonowi nie zdarzyło. On, wszechpotężny cesarz, nie mógłby nic uczynić dla zwykłego oficera, on, który mieszczańskich synów podnosił do godności marszałków, książąt i hrabiów!

Dlaczego, mademoiselle? — spytał głucho marszcząc brwi.

Nie służy w wojsku — wyjaśniła z uśmiechem.

W takim razie w marynarce?

Jest kapitanem żeglugi.

Cesarz drgnął niemile zaskoczony.

Mademoiselle ma chyba na myśli kapitana de Sainte–Marie?

W rzeczy samej, sire.

Ten człowiek nigdy nie zostanie pani mężem!

Słowa te zostały wypowiedziane tonem nie znoszącym sprzeciwu, mimo to Margot odpowiedziała spokojnie:

Czym wasza cesarska mość uzasadni to stwierdzenie?

Po prostu zabraniam! — rzucił krótko.

Oparła piękną głowę na dłoni i spojrzała na niego spod oka. Nic sobie nie robiła z tego, że rozmawia z cesarzem.

Wasza cesarska mość będzie miał bardzo nieposłuszną poddankę.

A mademoiselle pozna surowość cesarza. Już podjąłem decyzję co do pani przyszłości i nie ma się pani co sprzeciwiać. Gdzie teraz znajduje się kapitan?

Przecież wasza cesarska mość miał go w swym orszaku

Został oddalony, lecz teraz zacznie się go szukać.

Zerwał się gwałtownie z krzesła.

Do jutra mademoiselle się zdecyduje, czy chce być posłuszną poddaną, czy nie! Tylko w pierwszym przypadku istnieje nadzieja, że cofnę niełaskę, jaką kapitan na siebie ściągnął.

Sire, ta niełaska go nie zgubi — rzekła bez cienia strachu Margot.

Mademoiselle jest bardzo odważna — krzyknął ze złością cesarz.

Mówię prawdę, ponieważ mój narzeczony znajduje się w bezpiecznym miejscu. Będzie miał okazję opowiedzieć poza granicami Francji o dzisiejszym wieczorze.

Cesarz zaniemówił. W ten sposób nie rozmawiał z nim jeszcze nikt. W końcu powiedział z groźbą w głosie:

Mademoiselle ma najwyraźniej zamiar znaleźć się w klasztorze.

Słyszałam, sire, — odparła śmiało — że każda poddanka cesarza Francji ma prawo samostanowienia o sobie. Prawo do troski o mnie zostawiam wyłącznie memu narzeczonemu.

Posłał jej miażdżące spojrzenie.

Jest pani piękna, ale… bardzo, bardzo niemądra!

Z tymi słowy opuścił pokój, nie patrząc ani na matkę, ani na córkę. Jego twarz miała kamienny wyraz. Zawsze tak było, gdy podjął nieodwołalną decyzję.

Co za nieszczęście! — jęknęła pani Richemonte. — Jesteśmy zgubione!

Nie, zwyciężyłyśmy!

Jak to?

Cesarz może kochać dziewczynę biedną i nisko urodzoną, ale nigdy głupią. Jeśli kiedyś miał zamiar wciągnąć mnie do swego kręgu, to teraz z całą pewnością przeszła mu na to ochota.

Dalby Bóg, bo inaczej jak nic będziemy zgubione.

O nas się nie boję. Martwi mnie sytuacja, w jakiej znalazł się Hugo. To na nim skrupi się gniew cesarza.

Myślę, że znajduje się w bezpiecznym miejscu.

Teraz już chyba nie. Proszę, mamo, idź i opowiedz baronowej o wszystkim, co tu zaszło, aby przedsięwzięła środki ostrożności.

Pani Richemonte wybiegła co prędzej.


* * *


Greifenklau leżał na strychu obok otworu, śledząc bacznie całą scenę. Kiedy cesarz wyszedł z pokoju Margot, zasunął pokrywę i zbadał następne otwory. Wkrótce znalazł ten właściwy. Mógł teraz dokładnie obserwować pokój Napoleona.

Wołać baronową! — usłyszał glos cesarza.

Służący, do którego skierowany został rozkaz, wybiegi jak mógł najszybciej.

Teraz będzie wypytywał o mnie — pomyślał Greifenklau.

Cesarz siedział pochmurny w fotelu. Gdy baronowa weszła, podniósł głowę i zlustrował ją ostrym spojrzeniem.

Jest pani wierna swej ojczyźnie?

Mam nadzieję, że tak, sire.

Będzie pani miała okazję to udowodnić. Od kiedy pani kuzyn, kapitan de Sainte–Marie, jest narzeczonym mademoiselle Richemonte?

Baronowa przeraziła się. A więc się dowiedział! Ale od kogo?!

Od kilku miesięcy — odparła ostrożnie.

Gdzie go poznała?

W Paryżu.

Jest bogaty?

Tak — odrzekła już spokojniej.

Od kiedy przebywa u pani?

Od kilku dni.

Gdzie jest w tej chwili?

Tego nie wiem, sire.

Owszem, wie pani! — rzucił świdrując ją spojrzeniem. Wytrzymała jego wzrok i odrzekła spokojnym głosem:

Mówię prawdę, sire.

Nie ma pani pojęcia, gdzie on może być?

Przypuszczam, że możliwie jak najszybciej przekroczył granicę, aby ujść niełasce waszej cesarskiej mości.

A więc nie ma go tutaj?

Nie, w przeciwnym razie wiedziałabym o tym.

To dobrze dla pani, bo i tak każę natychmiast przeszukać cały pałac. Czy ma pani jeszcze coś do powiedzenia?

Nie, sire.

W takim razie może pani odejść.

Ledwie opuściła pokój, a cesarz pociągnął za sznur dzwonka.

Generał Drouet! — rozkazał służącemu.

Drouet nie kazał czekać na siebie nawet dwóch minut.

Przypomina pan sobie kapitana, o którym była mowa przy stole?

Bardzo dobrze, sire.

Życzę sobie, aby go schwytano. Przeszuka pan natychmiast cały pałac, a jeśli się nie znajdzie, niech pan roześle za nim patrole. Nie może być daleko!

Dał znak generałowi, by odszedł, a że ten nie ruszył się z miejsca, spytał:

Jeszcze coś?

Schwytany rabuś czeka na przesłuchanie.

Doskonale. Zostanie odpowiednio obsłużony. Co poza tym?

Są wieści o nieprzyjacielu, sire.

O którym? O Anglikach czy Prusakach?

O tych i o tych, sire.

Kto je przyniósł?

Kapitan Richemonte, mój najlepszy informator zwiadowca.

Richemonte? Czyżby był spokrewniony z panią Richemonte, która przebywa tu z nami na dworze?

Doprawdy nie wiem.

Gdzie jest ten kapitan?

W moim pokoju.

Ma tu natychmiast przyjść. Niech pan wykona mój rozkaz, a potem przyśle do mnie Neya i Grouchy’ego.

Generał wyszedł, a po krótkim czasie służący wprowadził kapitana Richemontego.

Napoleon przyjrzał mu się bacznie, ale nie znalazł podobieństwa między nim a Margot.

Gdzie się pan urodził, kapitanie?

W Paryżu, sire.

A gdzie ostatnio pan mieszkał?

Też w Paryżu.

Służy pan w wojsku?

Nie.

Dlaczego?

Chcę służyć memu cesarzowi, a nie królowi, którego narzucili nam wrogowie.

To ładnie z pana strony, kapitanie. Trzeba nagrodzić taką wierność. Ma pan krewnych?

Tak — odparł Richemonte. — Matkę i siostrę.

Jak się nazywa pańska siostra?

Margot, sire.

Ale nie jest pan do niej podobny — pokiwał głową Napoleon.

Jesteśmy rodzeństwem przyrodnim, wasza cesarska mość.

Gdzie ona się teraz znajduje?

Tu, w Meierhof.

Richemonte nie mógł udzielić innej odpowiedzi, ponieważ przeczuwał, że cesarz musiał już tu widzieć jego siostrę.

A pan przybył tu, aby złożyć sprawozdanie Drouetowi?

Właśnie tak, sire.

Skąd?

Z Liége, Namur i Brukseli.

Kiedy pan przyjechał?

Przed kwadransem.

Rozmawiał pan już z matką i siostrą?

Nie, sire.

Dlaczego?

Nie miałem czasu, zresztą w ogóle z nimi nie rozmawiam.

Pokłóciliście się może?

Tak. Moja siostra sprzeniewierzyła się ojczyźnie, sire. Muszę się za nią wstydzić.

Sprzeniewierzyła się ojczyźnie? — podchwycił szybko Napoleon. — Co pan przez to rozumie?

Zaręczyła się z pruskim oficerem.

Napoleon zerwał się z krzesła.

To pomyłka, kapitanie. Ma pan złe informacje. Pańska siostra jest zaręczona z kapitanem żeglugi z Marsylii.

Nic mi o tym nie wiadomo.

Ten kapitan nazywa się Sainte–Marie i jest kuzynem właścicielki Meierhof Jeannette.

Nie znam nikogo takiego, wasza cesarska mość.

To chyba dlatego, że nie utrzymuje pan kontaktów z nimi.

Rozstaliśmy się niedawno, zresztą i tu nie spuszczam ich z oka.

To dziwne… Jak nazywa się ten pruski oficer?

Hugo von Greifenklau.

A jaki ma stopień?

Jest porucznikiem huzarów.

Zna go pan osobiście?

Tak. To jest zresztą ulubieniec feldmarszałka Blüchera.

Niech go mi pan dokładnie opisze!

Richemonte zdziwił się bardzo, lecz skrupulatnie wykonał polecenie cesarza:

Jest wysoki, dobrze zbudowany, ma jasne włosy, gęsty, lekko podkręcony wąs tego samego koloru, niebieskie oczy, piękne zęby i małe czerwone znamię na prawym policzku.

Napoleon przystąpił do mówiącego.

Jest pan pewien, że się pan nie myli?

Absolutnie.

I on się odważył jechać tu za mną! Ten rzekomy kapitan nie jest nikim innym, tylko porucznikiem huzarów i w dodatku pupilkiem feldmarszałka Blüchera! Przybył tu na przeszpiegi. Trzeba zrobić wszystko, aby go jak najszybciej schwytać! Zostanie powieszony! Ale wcześniej jest ktoś inny w kolejności. Niech pan zaczeka w przedpokoju. Muszę natychmiast porozmawiać z Drouetem. Zaraz wracam!

Uwagi Greifenklaua nie uszło ani jedno słowo z tej rozmowy. Przeraził się nie na żarty, cała sprawa mogła przyjąć bowiem niebezpieczny obrót. Musiał niezwłocznie ostrzec przyjaciół, dlatego zbiegł co prędzej tajemnymi schodami, chcąc porozmawiać z Margot.



Osobliwa rewizja


Wyszedłszy od cesarza, baronowa nie zwlekając pośpieszyła do swych kuzynek. Spotkała panią Richemonte pod drzwiami pokoju Margot i skłoniła ją, aby weszły razem do środka.

Niech się pani nie przerazi, droga Margot — powiedziała baronowa do dziewczyny — ale mam złe wiadomości. Właśnie wracam od cesarza.

To oznacza nieszczęście — wyszeptała pani Richemonte.

Jeszcze gorzej, cesarz kazał przeszukać dom. Chce znaleźć kapitana.

Mój Boże, znajdą go?

To mało prawdopodobne.

Gdzie się ukrył?

W pobliżu pani, Margot.

Niemożliwe! Gdzież by miał być?!

Tutaj!

Tej odpowiedzi udzielił sam Greifenklau, niespodziewanie stając w drugich drzwiach.

Hugo! — krzyknęła Margot. — To naprawdę ty?!

Tak. Ale bądźmy cicho, na miłość boską, bo nam grozi wielkie niebezpieczeństwo!

Już o tym słyszałyśmy. Pani baronowa miała ci właśnie wszystko opowiedzieć.

Nie ma takiej potrzeby. Wiem nawet więcej, niż przypuszcza pani baronowa; jest tu kapitan Richemonte.

Albin! — wykrzyknęły jednocześnie matka i córka.

Tak.

O mój Boże, on nas zdradzi! Jak się dowiedział, gdzie jesteśmy?

Przez pracownika banku, który wypłaca mamie rentę. Był właśnie u Napoleona i powiedział mu, że twoim narzeczonym nie jest żaden kapitan żeglugi, lecz pruski oficer, porucznik huzarów.

Jesteśmy zgubione!

Jeszcze nie. Dal cesarzowi mój rysopis, me zapomniał nawet o małym znamieniu na policzku. Mimo to nic wam nie będzie można zarzucić, jeśli tylko stwierdzicie, że zaręczyny ze mną zostały zerwane i moje miejsce przy boku Margot zajął kapitan de Sainte–Marie.

To jedyny ratunek — przyznała z westchnieniem baronowa. — Moi ludzie są mi oddani. Każę im natychmiast powiedzieć, aby na ewentualne wypytywania odpowiadali, że kapitan de Sainte–Marie był tu z wizytą, lecz już wyjechał i nikt nie wie, dokąd.

W takim razie musicie obstawać przy tym, że ten kapitan de Sainte–Marie jest bardzo podobny do mnie — podpowiedział Greifenklau.

Naturalnie. Tak zrobimy! Gdzie jest w tej chwili cesarz?

Poszedł co prędzej do Droueta, chcąc przyśpieszyć przeszukanie dworu.

Mój Boże, co będzie, jak cię znajdą?!

Nie znajdą! — uspokajała ją baronowa.

Obawiam się, że jednak mogą mnie znaleźć — rzekł porucznik.

Naprawdę?

Gdy wejdą do tego pokoju, zamierzając go przeszukać, od razu zobaczą drugie drzwi. Za nimi znajdą schody i wyjście na dach, a potem…

Nie będzie żadnego potem! — uniosła się baronowa. — Nie odważą się wejść do pokoju chorej.

A czemu nie mieliby się odważyć? Cesarz już tu był. To właśnie u mojej narzeczonej będą mnie szukać w pierwszej kolejności.

Jeszcze nic straconego. Niech pan wraca do swego pokoju i zadzwoni na Floriana. Wystarczy, że mu pan powie, aby uprzątnął schody. Już on będzie wiedział, co to znaczy. Wtedy znajdzie się pan w bezpiecznej kryjówce. Ale szybko! Słyszę jakieś kroki. Chyba zaczyna się rewizja.

Greifenklau zrobił tak, jak kazała baronowa. Florian zjawił się bardzo prędko.

Co rozkażecie, panie?

Masz uprzątnąć schody!

Do pioruna! Ale dlaczego?!

Napoleon dowiedział się, że nie jestem kapitanem de Sainte–Marie, lecz pruskim oficerem i kazał przeszukać cały dwór.

Myślicie, panie, że tu przyjdą?

Przypuszczam, że tak.

Dobrze. W takim razie w mgnieniu oka zabiorę schody.

Da się je łatwo rozmontować?

Tak. Muszę tylko odkręcić dwie śruby.

A gdzie je schowacie?

W stajni, pod gnojem.

A czy mimo to nie zostanie odkryte wyjście na strych?

Nie. Czy nie zauważyliście, panie, że stalowa klapa ma tę samą barwę co sufit pańskiego pokoju?

Nie, było zbyt ciemno. A teraz chodźmy. Nie ma chwili do stracenia!

W takim razie proszę wyjść na strych.

I co? Mam tam zostać?

Tak. Zamkniecie, panie, klapę z zewnątrz. Musicie zostać tam, dopóki nie minie niebezpieczeństwo, a ja, gdy tylko będę mógł, natychmiast przyniosę wam wiadomości.


* * *


Tymczasem kapitan Richemonte czekał w przedpokoju.

Bandyta został osądzony i za chwilę go powieszą — rzekł Napoleon wchodząc. — A teraz zajmiemy się niemieckim szpiegiem. Właśnie moi ludzie zaczęli przeszukiwać dwór. Nie umknie nam, jeśli jeszcze tu jest. Rozpozna go pan?

Natychmiast. Zresztą jest tu jeszcze ktoś inny, kto go zna równie dobrze jak ja.

Kto taki?

Baron de Reillac.

On też jest tu w Jeannette?

Nie, w Sedanie.

Trzeba natychmiast po niego posłać. Jak ten Greifenklau poznał się z pańską siostrą?

Tego nie wiem, sire.

Kto udzielił zgody na te zaręczyny?

Moja macocha.

Mimo, że jest Niemcem?

Ona też ma domieszkę niemieckiej krwi.

A więc trzeba zdwoić ostrożność! Czy żadnemu Francuzów i nie udało się zdobyć serca pańskiej siostry?

Kapitan był nie w ciemię bity i natychmiast się zorientował, że cesarz jest osobiście zainteresowany Margot, a on może z tego dla siebie wyciągnąć korzyści. Poza tym była doskonała okazja do zemsty na znienawidzonym Niemcu.

Ten przeklęty porucznik huzarów pokrzyżował moje najpiękniejsze plany, sire.

Jakie?

Już mój ojciec oświadczył na łożu śmierci, że Margot ma zostać żoną jego przyjaciela, a także i mojego; barona de Reillac.

Barona de Reillac? Ma pan na myśli tego dostawcę wojskowego?

Tak, sire.

I co, Reillac nie zdobył przychylności pańskiej siostry?

Niestety nie.

Przez twarz cesarza przemknął uśmiech. Milczał przez chwilę z nieobecnym spojrzeniem, a potem spytał:

Czyżby baron zrezygnował z ubiegania się o względy pańskiej siostry?

Skądże! Jest najdalszy od tego! Matka i córka uciekły, lecz właśnie dzięki niemu natrafiłem ponownie na ich ślad.

Trzeba przyznać, że ma dobry gust. Pańska siostra mogłaby być ozdobą salonów. Byłem gotów otworzyć przed nią drogę na szczyty, ale ona z niej zrezygnowała.

Wielkie nieba, czy to możliwe?! — wykrzyknął Richemonte tonem najświętszego oburzenia. — Odrzucić taką łaskę! Jeśli wasza cesarska mość zawierzy mi w tej sprawie, to jestem przekonany, że uda mi się poskromić samowolę siostry!

Natrafi pan na silny opór.

Nie obawiam się tego, mając za sobą potęgę cesarza.

Tu nie tylko córka, ale i matka będzie stawiać opór.

Moja macocha jest na tyle doświadczona, żeby pojąć, jakim skarbem jest cesarska laska.

Napoleon uśmiechnął się drwiąco.

Najpierw zobaczymy, czy uda nam się schwytać tego Greifenklaua. Baron Reillac nie jest już młodzieńcem.

Zbliża się do pięćdziesiątki, sire.

Myślę, że chce się ożenić z pańską siostrą tylko po to, aby się nią chwalić.

Być może, sire.

Miejmy nadzieję, że tak jest. A więc baron ma pańskie przyzwolenie?

Dawno mu je dałem.

Będzie go pan widział?

Tak.

Kiedy?

Jutro, gdy wrócę do Sedanu.

No cóż, w takim razie oddaję tę sprawę w pańskie ręce.

Kapitan skłonił się.

Me życie należy do mego cesarza, sire.

Nie wątpię w to. Ale pan wie, kapitanie, że istnieją rzeczy, o których się nie mówi…

Richemonte skłonił się w milczeniu.

— …i które załatwia się nie prosząc o wskazówki…

Odpowiedzią kapitana był jeszcze jeden ukłon.

Chcę panu tylko przypomnieć, że jako cesarz jestem opiekunem wszystkich sierot.

To jeden z najszlachetniejszych obowiązków władcy, sire.

Oczywiście sam pan rozumie, że nie zamierzam na siłę dochodzić mych praw opiekuna. Damy należy traktować ze wszelkimi względami…

Do pewnego stopnia, sire.

Zostawiam to pańskiemu sprytowi.

Mam nadzieję, że znajdę odpowiedni sposób, sire.

W takim razie upoważniam pana do przekazania baronowi Reillacowi, że jestem skłonny widzieć w nim narzeczonego pańskiej siostry.

Jutro przekażę mu tę radosną nowinę.

Zabraniam mu jednak zbliżania się do niej, dopóki nie dam mu na to zezwolenia, zrozumiał pan?

Baron posłucha rozkazu, choć jego wypełnienie nie będzie dla niego łatwą sprawą.

Wiem o tym.

Wasza cesarska mość, nie mogę brać na siebie za to odpowiedzialności.

Dlaczego?

Ponieważ przebywam z dala od siostry, a poza tym obowiązki…

Znajdzie się pan w jej pobliżu, — przerwał mu niecierpliwie cesarz — a pańskie obowiązki zostaną powierzone komu innemu.

W tej sytuacji będę mógł dopilnować, aby zakaz waszej cesarskiej mości był przestrzegany.

Oczekuję tego. Generał Drouet wraz z całą kwaterą główną opuści niebawem Meierhof Jeannette, zamierzam jednak zostawić tu paru swoich ludzi.

Kapitan skłonił się.

Obejmie pan nad nimi komendę — ciągnął cesarz. — Przekażę generałowi co trzeba. Oprócz wskazówek, jakie pan od niego otrzyma, ma pan mi codziennie przysyłać do kwatery głównej pisemny raport o zdrowiu i postępowaniu pańskiej siostry. Gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego, zawiadomi mnie pan natychmiast przez posłańca.

Wasza cesarska mość, czuję się zaszczycony powierzonymi mi zadaniami, chciałbym jednak choć w przybliżeniu wiedzieć, na czym będą polegać me uprawnienia.

Powiem krótko; pańska siostra i matka są pańskimi więźniami, choć oczywiście należy to trzymać w tajemnicy. Nie wolno im opuszczać Meierhof Jeannette bez mego pozwolenia.

W tym momencie zameldował się Drouet i wszedł zaraz za służącym.

Schwytany? — spytał Napoleon.

Niestety jeszcze nie, sire — brzmiała odpowiedź. — Na razie nie natrafiono na jego ślad.

Najwyraźniej źle przeprowadzacie rewizję.

Nie przeszukano jeszcze pokoi, w których mieszkają kobiety.

Jakie kobiety ma pan na myśli?

Baronową i obie panie Richemonte.

Szukajcie także i u nich!

Mimo, że panna Richemonte leży ranna?

Napoleon utkwił wzrok w podłodze.

Jedyny wzgląd, na jaki mogę wobec nich pozwolić, jest taki, że ich pokoi nie będą przeszukiwać obcy ludzie, lecz brat mademoiselle Richemonte.

Była to zemsta na Margot za jej odmowę. Cesarz ciągnął:

Kapitanie, uda się pan natychmiast do pomieszczeń swych krewnych i przeprowadzi tam najsurowszą rewizję!

Richemonte skłonił się.

Pozwolę sobie zauważyć, — powiedział — że te poszukiwania mimo naszych wysiłków i gorliwości mogą okazać się daremne, gdyż Niemiec zdążył się już ukryć. Ten stary pałac ma wiele zakamarków. Aby być całkiem pewnym, trzeba dojść do porozumienia z kimś, kto zna tu każdy kąt.

Mało prawdopodobne, żeby znalazł się ktoś, kto będzie skłonny zdradzić swych chlebodawców — wzruszył ramionami Drouet.

Znam jednego, który mógłby być pomocny — rzekł Richemonte.

Kto to taki?

Stangret Florian.

Właśnie on jest najbardziej oddany swym państwu.

Tak się tylko wydaje, panie generale. Mam dowody, że jest mi bardziej oddany niż baronowej, czy baronowi de Sainte–Marie.

Baron wygląda na dość lekkomyślnego — stwierdził Napoleon.

Wszyscy wiedzą, że ma chwiejny charakter — odparł Drouet.

Tacy ludzie są słabi i łatwo na nich wpłynąć. Trzeba podnieść glos i tak go nastraszyć, że wyzna prawdę. Generale, wyznaczyłem kapitana Richemontego na komendanta Jeannette. Teraz uda się do właścicielki majątku i jej syna, a także do pań Richemonte, i obwieści im, że są jego więźniami.

Takie surowe postępowanie… — zaczął generał.

— …jest w pełni uzasadnione — wpadł mu w słowo Napoleon. — Przyjmuje się tutaj i ukrywa pruskiego szpiega; to zdrada stanu, w czasie wojny zasługująca na podwójną karę. Prawo karze takie przestępstwo śmiercią. A teraz niech tu przyjdzie stangret, o którym pan mówił.

Te słowa skierowane były do Richemontego i kapitan przekazał polecenie służącemu.

Florian wszedł nie kryjąc lęku.

Jesteś stangretem baronowej?

Do usług, sire.

Długo już jej służysz?

Od wielu lat.

Jesteś zadowolony ze służby?

Hm, — mruknął zakłopotany, kręcąc czapkę w palcach, a w końcu rzekł: — można by to i owo zmienić.

Jest lepsza służba dla ciebie, jeśli okażesz się jej godny.

Już od dawna zamierzałem coś zmienić.

Jeśli zatem chcesz poprawić swoją sytuację, bądź z nami szczery i powiedz, czy znasz Niemca, który jest oficerem huzarów i ukrywa się tu we dworze.

Nie, nie znam nikogo takiego, sire.

Mówisz prawdę?

Tak.

A może ten człowiek przebywa tu pod innym nazwiskiem?

Tu przebywają tylko krewni i znajomi, sire.

W takim razie chyba znasz znajomego lub krewnego baronowej, który jest kapitanem żeglugi?

Tak, znam go.

Gości tu z wizytą?

Gościł. To ten mężczyzna, który dziś tak wspaniale rozprawił się z rabusiami.

Czy przebywał długo w towarzystwie mademoiselle Margot?

Florian rozglądał się zakłopotam.

O tak! — roześmiał się w końcu.

Dlaczego się śmiejesz?

No cóż, byli zaręczeni.

Gdzie on się teraz podziewa?

Wyjechał.

Wątpimy w to. Pewnie się gdzieś tutaj ukrył.

Ukrył? Nie przyszłoby mu to do głowy. Jestem tego pewien, sire.

Skąd ta pewność?

Ponieważ sam mi mówił, że wyjeżdża.

Wreszcie jakiś ślad! Co powiedział?

Że ucieka.

Ale przecież nie od razu zdecydował się na ucieczkę.

Od razu.

To mało prawdopodobne.

Sam mi powiedział, że zamierza to zrobić. To było wtedy, gdy zatrzymaliśmy się w leśnej gospodzie. Odszedłem wtedy nieco na bok i on podszedł do mnie. Wyszeptał, że musi uciekać, ponieważ… ponieważ…

Chrząknął udając zakłopotanie.

Mów! — upomniał go cesarz. — Rozkazuję ci powiedzieć całą prawdę. Dlaczego musiał uciekać i co zamierzał?

Florian spuścił głowę.

Uważał, że musi uciekać, bo… bo… cesarz zapragnął mieć mademoiselle Margot dla siebie i kapitan pokłócił się z nim.

Bzdura! — roześmiał się pogardliwie Napoleon.

Tak właśnie powiedział — ciągnął Florian. — Uważa, że gdyby tu się pokazał, to byłby zgubiony, a że nie chciał swej ukochanej i baronowej przysparzać kłopotów, więc wybrał ucieczkę.

Dokąd uciekł?

Miałem przekazać łaskawej pani, że najpierw wybierze się do Luksemburga, a potem do Kolonii. Gdy go ostatni raz widziałem, zamierzał skierować się do Douzy.

To prawda to?

Dlaczego miałbym kłamać?

Nic więcej nie mówił?

O, zapowiedział, że tu wróci.

Kiedy?

Wtedy, kiedy… kiedy… Nie śmiem powiedzieć, wasza cesarska mość.

Mów.

Ale wasza cesarska mość będzie się gniewał.

Rozkazuję ci!

Ma nadzieję wrócić, gdy… gdy… cesarz dostanie baty od sprzymierzonych.

Twarz Napoleona przybrała osobliwy wyraz, zdołał jednak się opanować.

To wszystko, co o nim wiesz?

Jeszcze nie wszystko.

Co jeszcze?

Dwie rzeczy. Po pierwsze, powiedział, że mam przekazać damom i panu baronowi tysięczne pozdrowienia, a mademoiselle Margot tysiąc pocałunków.

Drouet roześmiał się głośno, lecz Napoleon zachował powagę i wypytywał dalej:

A po drugie?

Mam uważać na to, co się tu będzie działo i potem mu opowiedzieć.

Uważać?! Na co?

Czy wasza cesarska mość będzie przesiadywał u mademoiselle Margot i czy ją będzie często całował.

Człowieku, jesteś nazbyt szczery! — krzyknął Napoleon.

Jestem! — uderzył się w piersi Florian, udając, że gniewny okrzyk cesarza wziął za pochwałę.

A więc jesteś przekonany, że on naprawdę wyjechał?

Tak. Widziałem na własne oczy.

Mógł cię zmylić.

Mnie? Mnie nikomu nie uda się podejść!

Widać to po tobie — zauważył drwiąco Napoleon. — Mimo to jest możliwe, że nie pojechał do Douzy, lecz ukrył się gdzieś tutaj. Nie ma tu miejsc, które można by wykorzystać jako kryjówkę?

Och, nawet wiele.

Jakie to miejsca?

Na przykład gołębnik.

Bzdura!

A także piwnica do przechowywania mleka. Sam się tam niekiedy chowam.

Dobrze już, dobrze! — zniecierpliwił się cesarz i machnął ręką: — Możesz odejść!

Florian ruszył do drzwi, ale na progu jeszcze się odwrócił i spytał:

A co z tą nową pracą, sire? Proszę o tym nie zapomnieć.

Gdy wyszedł. Napoleon zwrócił się do kapitana Richemontego wzruszając ramionami:

Polecił mi pan wyjątkowo przebiegłego dyplomatę! Jest równie szczery, co ograniczony, toteż zapewne powiedział nam prawdę.

Tymczasem ten, który był przedmiotem śledztwa, spokojnie oglądał całą scenę ze swojego obserwatorium na strychu.

Ale i tak jest możliwe, że ten Niemiec znajduje się gdzieś w pobliżu. Tajemnica, jaka go okrywa, musi zostać jak najszybciej wyjaśniona. Trzeba ustalić, czy porucznik huzarów i kapitan żeglugi to ta sama osoba. Oddaję sprawę w pańskie ręce, kapitanie. Może pan odejść!

Nie jestem w mundurze, generale — Richemonte zwrócił się do generała Droueta — czy więc wolno mi będzie wziąć do wykonania mego zadania kilku ludzi?

Może pan wziąć tylu, ilu pan potrzebuje.

Kapitan wyszedł wielce zadowolony. Był teraz panem sytuacji. Matka i siostra znajdowały się w jego ręku. Gdyby Margot została kochanką cesarza, czekałaby go szczęśliwa przyszłość.

Tym samym Napoleon nieświadomie dal mu broń przeciwko Reillacowi. Temu ostatniemu nie wolno było tknąć Margot, a jego samego musiał traktować ze wszelkimi względami, jako że był pod bezpośrednią opieką samego cesarza.

W chwilę potem wszedł zdradzającym pewność siebie krokiem do wartowni i wybrał sobie kilku żołnierzy. Najpierw udał się do barona.

Zna mnie pan? — spytał.

Nie — odparł Roman Sainte–Marie, zdziwiony, że ktoś obcy tak bezceremonialnie wchodzi do jego pokoju.

Jestem kapitan Richemonte, syn madame Richemonte i brat mademoiselle Margot, które są w tej chwili pańskimi gośćmi.

Miał nadzieję, że zaskoczy tą wiadomością barona, ale ten spoglądał na niego obojętnie.

Czego pan sobie życzy?

Przychodzę od cesarza. Jest pan moim więźniem.

Młody baron był wszakże przygotowany na coś takiego.

Pańskim więźniem? A mogę spytać o powód?

Jest pan podejrzany o zdradę stanu. Ukrywa pan szpiega.

Roman wzruszył ramionami, dając tym do zrozumienia, że nie przejął się zbytnio wysuniętym pod jego adresem zarzutem.

Szuka pan go w moim pokoju?

Już my go znajdziemy, jeśli nawet nie u pana, to z pewnością gdzie indziej, będzie więc lepiej, jeśli od razu złoży pan zeznanie.

Czy muszę wysłuchiwać pańskich obraźliwych insynuacji?

Postawię pod pańskimi drzwiami wartownika i ten człowiek będzie miał prawo do pana strzelić, gdy spróbuje pan opuścić pokój.

Nie mam zamiaru uciekać! A teraz proszę stąd wyjść!

Richemonte czuł, że nie zrobił najmniejszego wrażenia na młodym baronie, i to go gniewało. Ale to co się nie powiodło z synem, tym prędzej powinno się udać z jego matką. Nie zaanonsowawszy się, wszedł do jej pokoju.

Baronowa udała zdziwienie.

Pan się chyba pomylił, mój panie, i wszedł nie tam, gdzie zamierzał. Z pewnością szuka pan któregoś z mych służących.

Richemonte uśmiechnął się przebiegle.

Pani baronowa de Sainte–Marie?

Tak.

To właśnie z panią chcę mówić.

Kim pan jest? — spytała chłodno.

Moje nazwisko jest pani znane. Jestem kapitanem gwardii cesarskiej, a nazywam się Albin Richemonte.

Richemonte? Nie znam pana.

W takim razie zaraz pomogę pani pamięci, madame. Goszczą u pani dwie damy, które też noszą nazwisko Richemonte, prawda?

Owszem.

Jestem synem starszej z nich i bratem młodszej.

Słyszałam od pani Richemonte, że posiada pasierba, a ponieważ nie utrzymują ze sobą kontaktów, jego obecność jest mi niemiła, tym bardziej, że wdziera się nie proszony do mego pokoju w sposób uwłaczający wszelkim przyjętym w naszych kręgach zasadom.

Mimo to musi się pani pogodzić z moją obecnością.

Nie chce pan chyba przez to powiedzieć, że odmawia mi pan prawa bycia panią w swoim własnym domu?

Właśnie to chciałem powiedzieć. Przychodzę do pani służbowo.

Czy pan aby nie sprzedał stopnia kapitana za butelkę wiejskiej gorzałki? Pańskie wejście pozwala przypuszczać wszystko.

Tego mu już było za wiele.

Stoję tu przed panią, madame, jako pełnomocnik cesarza i domagam się większej uprzejmości, bo w przeciwnym razie gorzko pani tego pożałuje.

Pełnomocnik cesarza? A gdzie to jest napisane?

Nie mam potrzeby przedstawiać pani stosownego dokumentu. Moje pełnomocnictwo stoi za drzwiami.

Uchylił je nieco i wskazał na żołnierzy.

To rzeczywiście wystarczy — oświadczyła lodowato baronowa — Jestem bardzo ciekawa, jakiej to okoliczności zawdzięczam, że jego cesarska mość zaszczycił mnie wartą pod drzwiami.

Jeśli uważa pani, że to straż honorowa, to jest pani w błędzie. Ludzie ci mają przeszkodzić w ewentualnej ucieczce mych więźniów.

Zdumiewa mnie pan. Upraszam o podanie powodów takiego postępowania!

Przyczyna jest bardzo poważna, a nazywa się zdrada stanu. Państwo ukrywacie wroga ojczyzny, a coś takiego karze się śmiercią.

Wroga ojczyzny?! A któż to jest?!

Niejaki Greifenklau, pruski porucznik huzarów Gdzie go ukryliście?

Pańskie pytanie jest bezczelne!

Jeśli nie udzieli mi pani odpowiedzi, będę zmuszony wszcząć poszukiwania w całym pałacu.

W takim razie niech pan zaczyna już teraz!

Proszę pokazać mi swe pokoje!

Chyba nie spodziewa się pan, że będę pańską przewodniczką. Szukajże pan sobie sam, kapitanie Richemonte!

Niech się pani ma na baczności, abym nie złożył na panią skargi! Nie przywykłem do tonu, jakim się pani do mnie zwraca! Będę szukał, czy pani się to podoba, czy nie!

Ale nikogo pan nie znajdzie!

Myśli panie, że uwierzę, iż ten rzekomy zbawca cesarza i pani kuzyn jest naprawdę kapitanem żeglugi?

Jest mi najzupełniej obojętne, czy pan w to wierzy, czy nie. Mój kuzyn uratował życie cesarzowi. Widzieli to wszyscy. A jakie otrzyma za to podziękowanie, jest nie moją, lecz cesarską sprawą!

Chcąc nie chcąc Richemonte sam szedł po kolei od pokoju do pokoju, w których mieszkała baronowa i przeszukiwał je dokładnie, lecz oczywiście nie znalazł Greifenklaua.

Mam nadzieję zastać go u młodszej z dam! — rzucił drwiąco. Baronowa wzruszyła ramionami, a w jej oczach malowała się bezbrzeżna pogarda.

Moja wizyta u pani jest skończona — oświadczył w końcu Richemonte.

Nic bardziej mi nie odpowiada.

Mimo to jeszcze nie skończyłem z panią. Zabraniam pani opuszczać pokój i zostawię pod drzwiami wartownika, który będzie mieć rozkaz strzelać, gdyby zapragnęła pani złamać mój zakaz.

Bez względu na wszystko mam prawo do złożenia skargi na pana, a teraz proszę natychmiast stąd wyjść!

Z największą przyjemnością, madame! Zdrajczyni nie jest odpowiednim towarzystwem dla oficera!

Wyszedł z pokoju i rozkazał jednemu z żołnierzy strzec baronowej jak źrenicy oka, a z pozostałymi wtargnął do pomieszczeń zajmowanych przez panie Richemonte.

Tymczasem Florian wrócił do stajni i natychmiast usunął dolną część drabiny, wiodącą ze stajni do pokoju Greifenklaua. Przyrzuciwszy ją gnojem i słomą spojrzał na jej górną część, którą pozostawił na swoim miejscu, i mruknął do siebie zadowolony:

Jeśli komuś przyjdzie do głowy ochota sprawdzić, co tam jest na górze, to poczuje, jak śmierdzi, gdy wsadza się nos w nie swoje sprawy!

Potem zamknął kryjówkę i przyczaił się w kącie. Richemonte zastał pokój swojej macochy pusty, toteż od razu udał się do pokoju Margot, spodziewając się, że będą tam obie.

Dobry wieczór, mamo — pozdrowił drwiąco macochę. — Sprawiłem wam niespodziankę, co?

Myślał, ze będą zaskoczone, zatem zdziwił się, gdy z twarzy obu kobiet wyczytał tylko pogardliwą niechęć. Margot odwróciła się do ściany, nie zamierzając z nim rozmawiać.

Ciebie też witam — rzekł udając, że tego nie widzi, po czym usiadł na krześle z miną, jak gdyby żył z nimi na przyjacielskiej stopie.

Po co tu przyjechałeś?

Chcę was ostrzec przed wielkim niebezpieczeństwem i zwrócić wam uwagę na to, że może się do was jeszcze uśmiechnąć szczęście.

Skoro ty to mówisz, to owo nieszczęście będzie dla nas szczęściem, a szczęście autentycznym niebezpieczeństwem.

Bardzo się mylisz, droga mamo. Przychodzę tu nie tyle z własnej woli, ale jako pośrednik cesarza.

Jego cesarska mość nie potrzebuje pośredników.

W takim razie wolałybyście, aby zjawił się tu sam, we własnej osobie?

Każda wizyta jest nam przyjemniejsza niż twoja! A sprawa, z którą tu przyszedłeś, została już raz na zawsze załatwiona.

Jakże to?

Rozdzieliliśmy się i żyjemy z dala od siebie. Nie obchodzą mnie twoje sprawy, toteż oczekujemy, że i ty nas zostawisz w spokoju.

Bardzo wyraźnie powiedziane, ale nie odpowiada aktualnym okolicznościom.

O jakich to okolicznościach mówisz?

Po pierwsze, że lekceważy się tu wolę cesarza.

A po drugie?

Po drugie, że od pół godziny jestem komendantem Meierhof Jeannette.

Któż cię nim uczynił?

Sam cesarz.

Cesarz potrzebuje narzędzia, którym mógłby się posłużyć i tym nim zostałeś, ale na próżno. Pokrzyżujemy twoje plany, tak jak to zrobiłyśmy w Paryżu.

Dobrze! Mówicie o moich planach. Jako mężczyzna mam odwagę wyznać, że owszem, mam takie plany i to związane z osobą Margot. Cesarz zaszczycił ją większą niż zwykle uwagą, a to ma posłużyć jego, ale także i memu szczęściu. Jeśli, miła siostrzyczko, będziesz stawiać opór, to musisz się pogodzić z tym, że wyperswaduję ci to po bratersku. A zrobię to na pewno, przysięgam!

Nie wątpimy, że to zrobisz, ale nie boimy się!

Co?! Liczycie może na pomoc tego waszego Greifenklaua? On, skromny pruski porucznik przeciw cesarzowi Francji!

Tron Napoleona się chwieje!

Czyżbyście miały nadzieję, że zostanie obalony? Daję wam moje słowo, że ten cymbał Marszałek Naprzód” po raz drugi nie wkroczy do Paryża! Rozprawa właśnie się zaczęła i wrogowie Francji zostaną rozbici w puch! Zresztą Greifenklau i tak nie będzie z nami walczył. Zostanie powieszony jako szpieg, zanim padnie pierwszy strzał.

To śmieszne, co mówisz!

Właśnie go szukam. Gdzie go schowałyście?

Przypuszczasz, że jest jeszcze w pałacu? — rzuciła ironicznie pani Richemonte.

Jest tu gdzieś schowany i znajdę go!

W takim razie szukaj!

Zrobię to. Zwracam wam jednak uwagę, że będzie dla was lepiej, gdy wydacie mi go z własnej woli.

Nie zrobiłybyśmy tego, nawet gdyby rzeczywiście się tu ukrywał.

W tej sytuacji oznajmiam wam, że jesteście mymi więźniami aż do odwołania i nie wolno wam opuszczać pokoi bez mego wyraźnego zezwolenia.

Śmiejemy się z tego.

Śmiejecie się?! Aby wam udowodnić, że to nie żarty, postawię przed waszymi drzwiami wartownika. Otrzymał rozkaz, aby do was strzelać, gdybyście chciały wyjść.

Wtedy matka przystąpiła do niego i spytała z płonącymi wzburzeniem oczyma:

Mówisz poważnie?

Tak.

Chcesz nas, twoje najbliższe krewne, traktować jak więźniów?

Zmuszacie mnie do tego.

Niebo cię za to skarze! Uważamy cię za pozbawionego serca łajdaka i będziemy prosić Boga, aby cię ukarał!

Zobaczymy. A teraz nieco się tu rozejrzę.

Przeszukał dokładnie oba pokoje, lecz nie natrafił na ślad Niemca. Wtem jego wzrok padł na drugie drzwi.

Dokąd one prowadzą?

Nie wiem — wzruszyła ramionami matka. — Są zamknięte z drugiej strony.

Ach, wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to narożny pokoik, w dodatku zamknięty od środka. Chyba jestem na tropie. Zaraz go otworzymy!

Zapukał do drzwi, ale nie otrzymał odpowiedzi.

Jest tam kto? — spytał donośnym głosem.

Odpowiedziała mu cisza, więc nacisnął klamkę. Ta ustąpiła od razu.

A więc drzwi nie były zamknięte! Okłamałaś mnie! To podejrzane! Dokładnie się tam rozejrzę!

Zawołał żołnierza i wziął ze stołu lampę. Gdy weszli do sąsiedniego pokoju, zastali tam skąpe umeblowanie, ale nie znaleźli nikogo. Otwór w dachu był tak szczelnie zamknięty, że nie dojrzały go oczy przeszukujących.

Pusto! — zgrzytnął zębami Richemonte. — Ale tu są jeszcze jedne drzwi. Zobaczymy, dokąd prowadzą.

Wręczył żołnierzowi lampę i otworzył je.

To stryszek ze słomą lub sianem — stwierdził kapitan. — Znajdujemy się nad stajnią. To tutaj jest ta poszukiwana kryjówka!

Kazał sobie poświecić i szukał dalej. Natrafił wreszcie na wąskie strome schody, prowadzące do schowka w sąsieku.

Tędy schodzi się na dół. Za mną, szybko!

Zanim żołnierz z lampą podbiegł do niego, zaczął schodzić w dół. Jeden stopień, drugi, trzeci, czwarty… i to wszystko! Richemonte zachwiał się i stracił równowagę.

Niech to wszyscy diabli! — krzyknął spadając na miękką, lepką, obrzydliwie śmierdzącą masę.

Wielkie nieba! Gdzie ja jestem?! Poświeć tu, szybko!

Żołnierz uklęknął i spuścił lampę, jak mógł najniżej.

Tu brakuje dolnej części schodów i spadłem na kupę gnoju! Przywiąż lampę do pandantu szpady i spuść mi ją, bo nie wiem, jak stąd wyjść!

Żołnierz wykonał rozkaz i gdy Richemonte miał już w ręku lampę, zauważył drzwiczki prowadzące do skrytki w stajni.

Już wiem! — krzyknął do żołnierza stojącego na górze. — Wracaj do swoich i czekaj, dopóki nie przyjdę po ciebie!

Tymczasem sprytny Florian leżał ukryty w stajni. Kiedy jego wielki pies usłyszał szelest, a potem obce głosy, warknął groźnie.

Bądź cicho! — nakazał mu Florian — bo inaczej zepsujesz sobie i mnie zabawę!

W tym momencie Richemonte odsunął przegrodę i znalazł się w stajni, lecz nie zauważył ani Floriana, ani psa przyczajonych w kącie.

Bierz go i zawlecz na gnojnik! — szepnął Florian.

Ogromny pies, nie wydawszy jednego dźwięku, skoczył na kapitana i rzucił go na ziemię. Zaatakowany wrzasnął z przerażenia, ale natychmiast umilkł czując zęby psa na swym gardle.

Kiedy Florian się upewnił, że Francuz znajduje się w jego rękach, zgasił lampę, aby nic się nie zapaliło, wymknął się bezszelestnie z kąta, otworzył wiodące do ogrodu drzwi i chyłkiem wybiegł ze stajni. Z ogrodu, nie zauważony, przedostał się do pałacu.



Ucieczka


Napoleon niecierpliwie oczekiwał wyniku poszukiwań. Tymczasem z kwatery głównej w Sedanie przybył do Meierhof adiutant z ważnymi wiadomościami. Natychmiast zwołano tajną naradę wojenną.

Jednakże przy otworze w suficie nadsłuchiwał Greifenklau i zapamiętał każde wypowiedziane tam słowo. W ten sposób stal się świadkiem opracowywania planu taktycznego całej wyprawy wojennej. Napoleon jeszcze raz potwierdził, że jest niezrównanym, trudnym do pokonania mistrzem w prowadzeniu bitew, a także znawcą stosunków i ludzi, z którymi miał się zmierzyć.

Po krótkim wypoczynku nocnym zamierzał wyruszyć do Maubeuge, gdzie zbierały się jego wojska. Ney wyjechał spiesznie po skończonej naradzie do Sedanu, aby przedsięwziąć odpowiednie środki i poczynić niezbędne przygotowania.

Także Drouet i Grouchy byli gotowi świtem do wyjazdu. Przez całą noc kursowali posłańcy, meldunki nadchodziły jeden po drugim. Jeszcze poprzedniego dnia nikt nie przewidywał, że nieduży pałac Meierhof Jeannette stanie się miejscem, gdzie zrodzą się plany, które przesądzą o losie całej Europy.

Ale natychmiast po odbyciu tej brzemiennej w skutki narady wojennej cesarz pomyślał o Margot, a tym samym i o kapitanie Richemonte. Zdziwiony, że go nigdzie nie widać, czym prędzej posłał po niego.

Posłaniec wrócił wkrótce z wieścią, że kapitana nie da się odnaleźć, toteż rozpoczęto poszukiwania na dobre, które sprawiły, że znaleziono go wreszcie w stajni pod zębami warczącego psa.

Zastrzelcie to bydlę! — zawołał jeden z żołnierzy podnosząc broń do strzału.

Na miłość boską, nie! — krzyknął inny. — Pies natychmiast zagryzie kapitana, gdy tylko zobaczy, że ktoś do niego mierzy z broni. Trzeba znaleźć kogoś, kogo ten potwór posłucha!

Wtedy podszedł do nich jeden z parobków.

On nikogo nie słucha oprócz stangreta.

Trzeba jak najszybciej po niego posiać.

Dopiero po dłuższym czasie kuty na cztery nogi Florian doszedł do wniosku, że może się dać odnaleźć. Przyprowadzono go w chwili, gdy przed stajnią stalą cała gromada ludzi, chcących przejrzeć się widowisku.

Co się stało? — spytał udając zdziwienie. — Powiedziano mi, że mój pies schwycił jakiegoś człowieka.

Zawołaj psa!

Powoli! Powoli! Trzeba najpierw zobaczyć, kto to jest. Może to złodziej albo jakiś włóczęga.

Chyba nie będziesz zwlekał, łotrze! A może chcesz pozwolić umrzeć kapitanowi gwardii cesarskiej pod zębami tej bestii?!

Nie wierzę, że to oficer. Kapitan gwardii nie wkrada się potajemnie do stajni obcych ludzi!

Zastrzelić tego diabła, bo rzucił się na oficera cesarza!

Powoli! Mój pies spełnił tylko swój obowiązek! Kto go spróbuje złapać, będzie miał do czynienia z jego zębami i ze mną. Zauważcie, to jest prawdziwy pies pirenejski, silny jak niedźwiedź, przebiegły jak lis i szybki jak błyskawica.

Wziął z rąk jednego z parobków latarnię i podszedł bliżej. Kiedy pies rozpoznał swego pana, zaczął machać ogonem, ale nie puścił swej ofiary.

Hola, Tygrysie, kogo to złapałeś? — spytał stangret schylając się nad leżącym. — Do diabła! To kapitan Richemonte! Zostaw go, Tygrysie! Ten mężczyzna to nie żaden złodziej, ale taki sam gorliwiec jak ty!

Pies posłuchał rozkazu i odstąpił od schwytanego. Richemonte podniósł się z trudem i ruszył przed siebie z błędnym wzrokiem, zataczając się. Przypominał raczej zmarłego niż osobę żyjącą, tym bardziej, że jego twarz powlekała trupia bladość.

Zastrzelcie tego potwora! — brzmiały jego pierwsze słowa.

Pies został tak wyszkolony, że przy najmniejszym wrogim ruchu rzuci się na człowieka — ostrzegł go stangret. — Dlatego radzę tego nie robić. Ale co, u diabła, robiliście w stajni, panie?

Szukałem uciekiniera.

Skąd by miał tu być? Przecież powiedziałem cesarzowi, że jest już daleko! Ależ się pan ubrudził, kapitanie!

Spadłem z jakichś przeklętych schodów

Do wszystkich diabłów! Jak się tam dostaliście, panie?! Tak się dzieje, gdy nie daje się wiary uczciwym ludziom! A teraz wyglądacie, panie, jak… jak… sami wiecie jak! I śmierdzicie, panie, jak… jak… sami sobie dopowiedzcie!

Kapitan ma natychmiast stawić się u cesarza! — krzyknął nadbiegający posłaniec.

Do cesarza?! Mój Boże, jeszcze i to! — jęknął Richemonte spoglądając po sobie bezradnie.

Idźcie, panie, do wartowni, umyjcie się szybko i włóżcie mundur któregoś z żołnierzy — zaproponował posłaniec. — Ja tymczasem zamelduję cesarzowi, że nieszczęśliwy wypadek jest przyczyną, dla której nie możecie się od razu u niego stawić.

Kapitan zrobił, jak mu poradzono. Gromada ciekawskich szybko stopniała, a gdy Florian został sam ze swym psem, pogłaskał czule jego kosmaty łeb.

To była dobra robota, Tygrysie! Ten drań umierał ze strachu, lecz to mu nic, a nic nie zaszkodzi.

W jakiś czas potem Richemonte stanął przed cesarzem. Ten obrzucił go ironicznym spojrzeniem, którego każdy unikał jak ognia, i rzekł uśmiechając się lekko:

Jak słyszę, stał się pan męczennikiem naszej sprawy, kapitanie.

To święta prawda, sire!

Jednakże nie wydaje pan zapachu jak święci. Jakim wynikiem zakończyły się pańskie poszukiwania?

Do tej pory jeszcze żadnym. Wypadek przeszkodził mi w ich kontynuowaniu.

U kogo pan był?

Najpierw u barona de Sainte–Marie.

I co powiedział?

Wyparł się wszystkiego. Pozwoliłem sobie zastosować wobec niego areszt domowy i postawić przed jego drzwiami wartownika.

Dobrze. Dalej!

Potem poszedłem do jego matki. Ona też się wypierała.

Ją też pan uwięził?

Tak.

Hm! Lepiej było tego nie robić. Ostatecznie jest właścicielką tego domu, a ja jej gościem. Co zrobił pan potem?

Potem poszedłem do mojej siostry.

Twarz cesarza ożywiła się nagle.

No i jak ją pan znajduje? — spytał z wyraźnym napięciem.

Leży w łóżku. Była przy niej matka.

I co powiedziała na pańskie poszukiwania?

Nie odezwała się jednym słowem.

Twarz Napoleona spochmurniała na nowo.

Wygląda na to, że jest samowolna i uparta — zauważył. — A przecież największymi ozdobami kobiety są łagodność i pokora. A co powiedziała panu macocha?

Zgoła nic! Ani niczego nie wyznała, ani też się nie wypierała!

A więc mamy i dumę! Może to wina posłańca?

Moja? O nie, sire!

A jednak! Nie żyje pan z nimi w przyjaźni, stąd też trudno było skłonić je do zeznań.

Przysięgam na mój honor, sire, że jeszcze będą mnie słuchać. Trzeba tylko, aby wydostały się spod wpływu tego Niemca, a to nie będzie trudne.

Ciągle jeszcze pan wierzy, że on tu jest?

Wprowadzono mnie w błąd.

Jak to?

Gdyby jeszcze znajdował się tutaj, to z całą pewnością na twarzach przesłuchiwanych zauważyłbym przynajmniej niepokój.

I nie zdradziły się z nim?

Nie widziałem nawet cienia niepokoju.

Dokąd udał się pan później?

Z pokoju Margot prowadzą drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Wszedłem tam i odkryłem schody, albo raczej tylko ich górną część, bo jakiś drań zabrał resztę, i spadłem do stajni. Ale tam też nie było nikogo.

Kapitan Richemonte dokładnie opisał nieszczęście, jakie go spotkało. Cesarz przysłuchiwał mu się w milczeniu, po czym rzekł:

Pierwsza próba nie powiodła się. Mam nadzieję, że pańskie następne kroki będą owocniejsze.

Użyję wszystkich swych sił w służbie waszej cesarskiej mości — zapewnił skwapliwie kapitan.

Napoleon skinął głową.

Czy wszczęto dalsze poszukiwania? — spytał.

Tak. Przychodzę z wartowni, gdzie się dowiedziałem, że generał Drouet zarządził przeszukanie całego dworu. Niestety to też okazało się daremne.

Nie ma co ponawiać tych bezsensownych prób. Z tego wszystkiego najlepsza była decyzja o odizolowaniu kobiet, oczywiście z wyjątkiem baronowej. Ma pan je w ręku. Moje zamiary pan zna. Myślę, że aby zapobiec wszelkim ewentualnym komplikacjom, trzeba będzie jak najszybciej wydać za mąż mademoiselle Margot.

Richemonte skłonił się.

Czy wolno mi wypowiedzieć prośbę o maleńką wskazówkę? — spytał uniżenie.

Mówił pan o baronie Reillacu.

Tak, wasza cesarska mość.

Baron kocha pańską siostrę?

Zrobił wszystko, aby mnie o tym przekonać.

Cesarz założył w charakterystyczny sposób ręce na plecy i chodził wolno po pokoju rozmyślając. Dopiero po dłuższej chwili zatrzymał się przed kapitanem i chwycił go za guzik munduru.

Można liczyć w tej kwestii na pana?

Moje życie należy do waszej cesarskiej mości!

Czy będzie pan umiał wykorzystać uzyskane ode mnie pełnomocnictwo i powoła się na nie tylko w razie absolutnej konieczności?

Myślę, że tak, sire.

Zatem oświadczam panu, że pańska siostra ma zostać w najbliższych dniach żoną barona Reillaca.

Stanie się wedle rozkazu waszej cesarskiej mości, chociaż jestem przekonany, że napotkamy niemały opór.

Z czyjej strony?

Przede wszystkim mej siostry.

Przezwycięży go pan. Ostatecznie jest pan jej bratem. I co jeszcze?

Spodziewam się oporu… urzędu — wyjaśnił z wahaniem Richemonte.

Napoleon zmarszczył czoło.

Urząd to ja! — oświadczył zdecydowanie.

Jestem głęboko o tym przekonany, sire. Ale potrzebuję zgody mej siostry, a obawiam się, że mi jej odmówi.

Niech pan chwilę poczeka!

Cesarz podszedł do stołu, wziął kartkę i coś na niej napisał.

Proszę przeczytać!

Richemonte posłuchał. Ledwie rzucił wzrokiem na papier, a już na jego twarzy odmalowała się szatańska radość.

Czy to wystarczy?

Spieszę wykonać rozkaz waszej cesarskiej mości.

Nie wątpię w to. Ma pan jeszcze jakieś życzenia, kapitanie?

Żadnego, poza jednym, aby mi nie została odebrana łaska cesarska.

To zależy wyłącznie od pana. Umiem wynagradzać tych, którzy mi wiernie służą. Zadanie, jakie panu powierzyłem, wymaga pewnych nakładów, wydam więc rozkaz, aby oddano panu do dyspozycji odpowiednie środki. Przed wyjazdem będę chciał jeszcze raz rozmawiać z panem.

. — Czy wolno mi będzie zaraz z rana pojechać do Sedanu i zobaczyć się z baronem de Reillac?

Niech pan tak uczyni. Ale równocześnie musi pan zadbać o to, aby w czasie pańskiej nieobecności ściśle przestrzegano wykonywania wydanych przez pana rozkazów.

Cesarz usiadł ponownie za stołem, a Richemonte widząc to oddalił się, złożywszy przedtem głęboki ukłon. Teraz był już pewny swego zwycięstwa. Miał w ręku jeden z tych dokumentów, przed którymi musi się ugiąć najwyższa władza, od których nie ma odwołania, z którymi nie sposób walczyć i na widok których milkną wszystkie paragrafy przepisów prawa.

Greifenklau nie uronił ani jednego słowa z tej ważnej rozmowy. Odczekał do momentu, aż cesarz udał się na spoczynek, i podniósł się.

Naraz o mało nie krzyknął widząc obok siebie jakąś majaczącą w ciemności postać.

Pssst! To ja! Nie lękajcie się!

Och, to wy, Florianie? Skąd się tu wzięliście? Przecież schody miały zostać schowane!

I owszem. Mówiłem wam przecież, panie, że jest jeszcze jedno wyjście na strych.

Co za szczęście, że nikomu nie przyszło do głowy, aby je wykorzystać i mnie tu szukać!

To prawda. Ale najciemniej jest zwykle pod latarnią. Zresztą przezornie schowałem od niego klucz.

Gdyby nie to, byłbym zgubiony.

Wcale nie, panie poruczniku! Stałem tu w pobliżu na czatach i w razie czego pomógłbym wam uciec. Mam tu ze sobą coś sposobnego po temu.

Cofnął się parę kroków i postawił pionowo długi przedmiot, w którym Greifenklau rozpoznał drabinę.

Z jej pomocą moglibyście, panie, spokojnie zejść do swego pokoju — powiedział stangret. — Ale tak czy owak musimy być bardzo ostrożni. Cesarz jest nieprzejednany i szybki w podejmowaniu decyzji. Rabusia schwytanego wieczorem już nigdy nie zaboli ząb. Możecie go, panie, oglądać kołyszącego się na gałęzi tam, na skraju lasu.

Brrr! — otrząsnął się Greifenklau.

Tak, tak — pokiwał głową Florian. — No i czego nasłuchaliście się, panie, przy tych otworach?

Usłyszałem wiele ciekawych rzeczy!

Przyniosą wam one korzyści, panie?

Z całą pewnością. A teraz chciałbym porozmawiać z mademoiselle Margot i jej matką. Czy mogę zaryzykować coś takiego?

Czemu nie.

Przecież pod drzwiami stoi żołnierz.

Pod drzwiami tak, ale w pokoju nie. Musicie tylko rozmawiać szeptem. Zresztą ja też zejdę z wami i zagadam żołnierza, aby odwrócić jego uwagę. Ale powiedzcie, panie, czy macie zamiar zostać tu dłużej.

Nie. Muszę jak najszybciej się stąd wydostać!

Jeszcze tej nocy?

Tak.

To zbyt niebezpieczne.

Dlaczego?

Rozesłano za wami, panie, konne patrole.

Mimo to spróbuję. Wiele od tego zależy. Muszę natychmiast jechać do Blüchera.

To co innego. W takiej sytuacji rozwaga powinna milczeć.

Gdybym tylko mógł się przebrać!

A czemu nie? Właśnie przyszedł mi do głowy niezły pomysł. Wiecie, panie, jakie przebranie byłoby najlepsze?

Jakie?

Mundur francuskiego oficera.

Ta propozycja bardzo mi odpowiada. Ale skąd mam wziąć taki mundur?

Po prostu ukraść.

Ukraść?!

A czy jest inne wyjście? Chyba że wolicie, panie, złożyć oficjalną wizytę generałowi Drouetowi i poprosić o wypożyczenie munduru.

Racja. Ale kogo okraść? Musi mieć moją sylwetkę, to pewne.

I ma.

Kto taki?

Odpowiada panu wyjazd stąd w stopniu majora?

Oczywiście.

To dobrze. Adiutant, którego spotkałem, jest majorem dragonów. Był bardzo zmęczony jazdą i z pewnością położył się spać. Chrapie przeraźliwie, że słychać na kilometr i na pewno się nie zbudzi. Zakradnę się tam i zdobędę mundur.

A gdyby jednak się obudził?

To mu powiem, że zabieram jego rzeczy do prania.

To może się udać. Ale skąd wziąć konia?

Moja w tym głowa. Nie pojedziecie, panie, na starym capie.

A teraz sprawa najważniejsza: Margot i jej matka też muszą stąd wyjechać.

Niech to wszyscy diabli! — wyrwało się stangretowi.

Niestety nie ma innego wyjścia.

Wolno mi spytać, czemu?

Cesarz chce ją w najbliższych dniach wydać za mąż za barona Reillaca.

Niech go diabeł porwie! Przecież mademoiselle Margot z pewnością się na to nie zgodzi!

Zostanie do tego zmuszona. Richemonte ma w kieszeni pełnomocnictwo cesarza i jego rozkaz.

W takim razie rzeczywiście muszą wyjechać i to jeszcze przed świtem. Potrafią jeździć konno?

Tak. Margot mówiła, że doskonale czuje się w siodle, a pani Richemonte dawniej często wyjeżdżała konno z mężem.

Ale kobiety siedzą na koniu inaczej niż mężczyźni, a to mogłoby nas zgubić.

Mogłyby też się przebrać.

I spróbować, jak się jeździ w męskim siodle — uzupełnił Florian.

A co z ubraniem?

Ukradnę coś stosownego.

Niezły z ciebie gagatek! — pogroził mu żartobliwie Greifenklau.

Dla was i dla mademoiselle Margot jestem gotów ukraść katedrę Notce–Dame i zawlec ją na Syberię.

A konie?

Już ja się postaram o dwie spokojne, a przy tym szybkie klacze. Dokąd pojedziecie, panie?

Do Liége albo do Namur.

Z damami nie da się jechać tak daleko.

Prawda, to długa droga.

Nie to jest najgorsze. W okolicy jest pełno wojska. Pierwszy z brzegu wyrostek od razu odkryje, że jadą z nami kobiety.

Mógłbym wprawdzie jechać okrężnymi drogami, ale muszę się śpieszyć, aby na czas zdążyć do Blüchera.

Chyba coś znalazłem — rzekł po krótkim namyśle stangret. — Mam w Gedinne ojca chrzestnego. To zacny człowiek. Mieszka samotnie na skraju lasu, więc nie trzeba się tam będzie obawiać zdrady.

I u niego miałyby się zatrzymać?

Tak, powie się, że przyjechały z wizytą do dalekiego krewnego.

Macie do niego zaufanie?

Jak do samego siebie.

Sprzyja Francuzom?

To Holender z urodzenia i Francuzów uważa za rabusiów.

Ale musiałyby zostać u niego same, w obcym miejscu, a kto wie, czy działania wojenne nie przesuną się w tamte strony.

Tym lepiej.

Tak myślicie?

Nie mam wątpliwości, że zwyciężymy, a wtedy wkroczą tam niemieckie oddziały i nasze damy będą doskonale ukryte przed cesarzem. Zresztą zostanę z nimi, w razie gdyby sobie tego życzyły.

A czy baronowa zgodzi się na to?

Natychmiast by mi pozwoliła, gdybym o to poprosił, ale ja wyjadę bez pytania.

A to czemu?

Myślę, że będzie lepiej, gdy nie dowie się o niczym. Wtedy nie będzie musiała za nic odpowiadać.

— — To prawda. W takim razie pójdę teraz do Margot. Nie wiem tylko, czy czuje się dość silna, aby ze mną rozmawiać. Ostatecznie jest ranna.

Potrzeba czyni silnym. Mam nadzieję, że wszystko się uda. Przed nami około pięciu godzin drogi. Poza tym trzeba będzie się przekradać bocznymi drogami. Pojedziemy przez Sedan i za Bouillon skręcimy na lewo w góry. Potem będziecie mogli wrócić, panie, na gościniec, a tam już pojedziecie szybciej.

Zgoda. Damy muszą zniknąć z oczu kapitanowi Richemonte. Mówicie, że to samotnie stojący dom?

Tak. Mój ojciec chrzestny posiada izbę na pięterku. Tam mogłyby zamieszkać, nie ściągając na siebie niczyjej uwagi. A teraz przystawcie, panie, drabinę i odwiedźcie mademoiselle Margot.

Florian zszedł po cichu na dół, a Greifenklau podniósł klapę zamykającą otwór, gdzie kiedyś zaczynały się schody do jego pokoju, i ostrożnie ustawił drabinę. Znalazłszy się na dole, przez chwilę nadsłuchiwał pod drzwiami wiodącymi do pokoju narzeczonej. Dochodził stamtąd cichy szept. Nie dało się zrozumieć słów, ale Greifenklau doszedł do przekonania, że są same.

Nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Margot leżała na łóżku, a matka siedziała obok. W pokoju oprócz nich nie było nikogo.

Pssst! Ani słowa! — ostrzegł je szeptem.

Dopiero teraz otworzył szerzej drzwi i wszedł do środka. Blade policzki Margot zaróżowiły się, a w oczach błyszczała radość.

Hugo! — wyciągnęła do niego ręce.

Mój Boże, na co pan się waży! — szepnęła przerażona pani Richemonte. — Przecież za drzwiami stoi wartownik.

Może wejść tutaj?

Jeszcze tego nie zrobił, ale każdej chwili może spróbować.

Uniemożliwimy mu to.

Podszedł cicho do drzwi i zasunął zasuwę.

Jeśli zauważył, że zaryglowałyśmy się, będzie coś podejrzewał — szepnęła matka.

Nic nie szkodzi. Zanim otworzycie mu drzwi, gdyby zaczął się dobijać, mnie tu już nie będzie.

Dokąd uciekniesz?

Na strych.

Jesteś tam bezpieczny?

Zupełnie. Zresztą pilnuje mnie Florian. Powiedz mi, jak się czujesz.

Byłam bardzo słaba, ale teraz czuję się dobrze — wyszeptała z uśmiechem.

Boli cię zraniona ręka?

W ogóle nie czuję bólu. Martwię się o ciebie. Jeśli cię schwytają, będziesz zgubiony.

Nie ma obawy, nie złapią mnie!

Mam nadzieję. Schowamy cię tu do czasu, aż droga będzie wolna.

Niestety to niemożliwe, Margot.

Ależ dlaczego?

Bo muszę wyjechać jeszcze tej nocy. Trzeba wyświadczyć naszemu przyjacielowi ważną przysługę.

Kim jest ten przyjaciel?

Myślę o marszałku.

O Blücherze!

Tak. Wysłał mnie, abym się dowiedział możliwie najwięcej o zamiarach naszych wrogów i muszę się z nim natychmiast skontaktować.

Dowiedziałeś się czegoś?

Tak. Bardzo ważnych rzeczy dotyczących planów Napoleona.

Wobec tego rzeczywiście musisz jak najszybciej jechać. Ale z jakim niebezpieczeństwem jest to związane! Chciałabym je dzielić z tobą.

Pogłaskał ją pieszczotliwie po głowie i szepnął:

A jeśli to twoje życzenie miałoby się spełnić, najdroższa?

Otworzyła szeroko oczy.

Co przez to rozumiesz?

Chciałbym wiedzieć, czy miałabyś odwagę mi towarzyszyć.

Pewnie, że miałabym. Jeśli będzie trzeba, z pewnością znajdę siły.

W takim razie powiem ci, że to będzie konieczne.

Co pan mówi! — wtrąciła się madame Richemonte. — Myśli pan, że będziemy zmuszone opuścić Jeannette?

Niestety tak.

Ale dlaczego?!

Margot grozi wielkie niebezpieczeństwo ze strony cesarza. Czy mama wie, że kapitan Richemonte został jego pełnomocnikiem?

Tak. Sam nam to powiedział.

W ten sposób dano mu olbrzymią władzę. Trzeba go słuchać, a nie można pociągnąć go do odpowiedzialności. To cesarz mu rozkazał, aby zatrzymał was tu jako więźniów.

Ponieważ podejrzewa, że pan tu jeszcze jest?

Nie, ponieważ chce, aby Margot poślubiła barona Reillaca.

Tego obrzydliwego człowieka?! — dziewczyna aż jęknęła z przerażenia.

Tak.

Nikt mnie do tego nie zmusi!

Zrobi to twój brat, zresztą na polecenie cesarza.

Nawet cesarz nie ma takiej władzy, żeby to zrobić.

Mylisz się, droga Margot. Napoleon uczynił twego brata swym pełnomocnikiem, a to oznacza, że ma do dyspozycji wszelkie środki, aby cię skłonić do tego małżeństwa. Jutro rano wyjeżdża do Sedanu, aby zawiadomić Reillaca.

Obroń mnie przed nim, Hugo!

Użyję do tego wszystkich sił! Ale tylko wtedy będę mógł ci zapewnić ochronę, jeśli jak najszybciej opuścisz ze mną Jeannette.

Jeszcze tej nocy, Hugo?

Tak.

Jadę z tobą.

Pani Richemonte zbladła słysząc te słowa.

Może to jeszcze trzeba sprawdzić… — wyszeptała z wahaniem. — Nie oznacza to, że panu nie ufam. Słyszał pan to wszystko na własne uszy?

Tak.

No cóż, dobrze. Ale czy naprawdę nie ma innego wyjścia, tylko ucieczka?

Nie znam takiego.

Ale czy ucieczka jest w ogóle możliwa? Traktuje się nas jak więźniów, a pod naszymi drzwiami stoi uzbrojony żołnierz.

Ten pokój ma przecież drugie wyjście.

Ja też mam z wami jechać?

Bardzo o to proszę.

Dokąd chce nas pan zawieźć? Do Blüchera?

Niestety to jest niemożliwe. Cesarz wydał dziś rozkaz wymarszu i jutro z samego rana wszystkie oddziały wyruszą w drogę. Nie zajechalibyśmy daleko. Florian polecił mi pewnego uczciwego człowieka, u którego znajdziecie schronienie. Będzie nam towarzyszył.

Dokąd pojedziemy?

Do wsi o nazwie Gedinne.

To gdzieś koło Givet, a więc musimy przejechać Sedan, a tam jest pełno francuskiego wojska. Czy to nie oznacza zbyt wielkiego ryzyka?

Nie. Pojadę jako francuski oficer.

A my?

Jako moi słudzy.

Pani Richemonte spojrzała na niego zdumiona.

Jako pańscy… słudzy?! Pan chyba żartuje!

Mówię najzupełniej poważnie. Musicie włożyć męską odzież, ponieważ już zaraz z rana, gdy tylko zauważą wasze zniknięcie, będą szukać dwóch kobiet.

A czym pojedziemy? Powozem?

Nie, to by się zbyt rzucało w oczy i mogłoby się źle skończyć. Pojedziemy konno.

A my mamy przebrać się za mężczyzn? — upewniała się pani Richemonte.

Tak.

Greifenklauowi nie było łatwo nakłonić matkę Margot do przyjęcia wymyślonego przez Floriana planu. Córka natomiast była zachwycona i gotowa na wszystko.

Kiedy wyruszymy? — spytała.

Florian da nam znać. Może jednak jesteś za słaba na taką jazdę?

Czuję się wystarczająco silna.

Dałby Bóg, żebyś się nie myliła.

Czy moja kuzynka już wie o wszystkim? — spytała pani Richemonte.

Nie. Nikt się o tym nie dowie, aby nie spadła później na niego za to odpowiedzialność.

Rozmowa była w toku, gdy drzwi, przez które wemknął się Greifenklau, uchyliły się nieco i do środka wszedł Florian z wielką paczką odzieży.

Tu jest wszystko, czego potrzebujemy — szepnął.

A mundur francuskiego majora?

Jest. I przebrania dla dam też.

Będą pasować?

O, tego nie wiem. Chwytałem je po ciemku, a w takich warunkach nie da się zdjąć dokładnie miary.

To kradzione rzeczy? — przeraziła się pani Richemonte. — Dlaczego zaraz trzeba kraść?

Bo nie można ich było zdobyć w inny sposób.

Nie martw się, droga mamo — prosił Greifenklau. — Uciekając unikniemy więzienia albo i czego gorszego. W czasie wojny takie rzeczy są na porządku dziennym. Ale widzę tu także dwie damskie suknie.

Tak — odrzekł Florian. — Takie stroje noszą w okolicy Gedinne zamożne kobiety.

One też zostały ukradzione?

O nie. Nie jestem takim genialnym złodziejem. Pożyczyłem je tylko.

Od kogo?

Od ochmistrzyni.

A więc została wtajemniczona w nasz plan?

O nie, powiedziałem jej tylko, że chodzi o taki mały żart, jakich nie brakuje na weselach, a że wszyscy mają mnie za żartownisia, łatwo uwierzyła.

Ale po co nam suknie, Florianie?

To przecież proste. Za dnia każdy zwróci na was uwagę, gdy będziecie jechały w męskiej odzieży. Jest ona tylko po to, abyśmy minęli bezpiecznie Sedan. Potem się zobaczy. Moim zdaniem do Gedinne damy powinny wjechać ubrane jak przystało. A teraz wyjdę rozejrzeć się za odpowiednimi końmi.

Czy uważacie za możliwe, że kapitan Richemonte jeszcze tu się zjawi przed wyjazdem?

Moim zdaniem jest to prawdopodobne — odparł Florian.

Ale wtedy zobaczy te suknie.

Nie zobaczy. Poproszę pana von Greifenklau, aby zabrał je ze sobą na strych. Tam będzie na mnie czekał. Przyniosłem te rzeczy tylko po to, abyście je obejrzały.

Florian i Greifenklau po chwili opuścili panie, zabierając ze sobą przyniesioną przez Floriana odzież. Miał na strychu czekać powrotu stangreta.


* * *


Była już prawie północ, gdy przed bramą zatrzymał się samotny jeździec.

Kto tam? — zapytał wartownik.

Baron de Reillac, dostawca wojskowy — brzmiała odpowiedź.

Możecie wjechać, panie.

Baron wjechał na dziedziniec i zeskoczył na ziemię. Przywiązawszy konia do sztachety w parkanie, ruszył do wartowni. Kiedy otworzył drzwi, aż się cofnął ze zdumienia.

Pan tutaj, kapitanie?

Richemonte wracał właśnie od dowódcy warty. Postanowił nie spać tej nocy, lecz bez ustanku mieć oczy i uszy otwarte, aby nie uszło jego uwagi nic, co się dzieje w Jeannette Meierhof. Było przecież możliwe, że jeśli Greifenklau nie wyjechał, to każdej chwili mógł wpaść w jego ręce.

A pan? — odpowiedział pytaniem na pytanie Richemonte.

Jak pan widzi. Dowiedziałem się, że cesarz się tu zatrzymał, toteż dosiadłem konia i przyjechałem, bo chcę go prosić o posłuchanie jutro rano.

W sprawach dostaw? — roześmiał się kapitan.

Naturalnie. Mam zabrać rozkazy dla kwatery głównej, lecz nie spodziewałem się tu pana.

Jestem wszędzie tam, gdzie mogę wyświadczyć panu przysługę, baronie.

Reillac spojrzał na niego zaskoczony.

Przysługę? Mnie?

Zwykle to on wyświadczał przysługi kapitanowi.

Tak, ja panu.

A cóż to za przysługa?

Jeśli chce się pan dowiedzieć, to niech pan idzie ze mną do mego pokoju.

Ma pan tu swój pokój?

Tak. Czyż komendant Meierhof Jeannette nie powinien mieć własnego pokoju?

Pan jest komendantem?

Tak.

A ja przypuszczałem, że znajdę pana gdzieś w pobliżu linii nieprzyjaciela.

Właśnie stamtąd wróciłem. Niech pan idzie ze mną.

Ujął go pod ramię i poprowadził do pokoju, który kazał sobie przydzielić. Tam zapalił cygaro i rzucił się z miną władcy na sofę.

Niech pan siada, baronie — zaprosił go gestem protektora, który jest w dobrym humorze.

Baron zajął miejsce naprzeciwko i kręcąc z niedowierzaniem głową przyglądał się Richemontemu.

Pan się zmienił, kapitanie. W jaki sposób został pan komendantem Jeannette?

A jak pan, baronie, został dostawcą wojskowym? — zrewanżował mu się Richemonte.

Mam pieniądze dla tutejszego posterunku.

Zrządzeniem losu zostałem jego dowódcą.

Do diabła, w krótkim czasie nabrał pan nie byle jakiej pewności siebie! Skąd to się wzięło?

Może się pan kiedyś dowie. W każdym razie od dzisiaj nie potrzebuję już pańskich pieniędzy.

Niech diabeł panu uwierzy, ale nie ja! Nie było w pańskim życiu chwili, kiedy nie potrzebowałby pan gotówki.

To niestety smutna prawda, ale taka chwila właśnie nadeszła.

Być może więc zbliża się czas, że pomyśli pan o wekslach, które ciągle jeszcze są w mych rękach?

Nie zapomniałem o nich.

Przyjacielu, aby je spłacić, trzeba mieć górę pieniędzy.

Kasa cesarza jest do mej dyspozycji.

Pan marzy, drogi kapitanie.

Jest pan patentowanym osłem, drogi baronie.

Niech się pan liczy ze słowami!

Nie wierzy pan, że i mnie raz się poszczęściło. Czy pan myśli, że cesarz bez powodu przekazałby w moje ręce komendę takiego ważnego posterunku?

Prawda. Musiał mu pan wyświadczyć nie lada przysługę. Mogę spytać, jaką?

To na razie tajemnica. Powiem tylko, że przez kilka dni będę przebywał w pobliżu kwatery głównej wroga.

Resztę nietrudno odgadnąć. Jeśli chodzi o dowodzenie tutejszym posterunkiem, sprawa się wyjaśniła, lecz w tę historię o pozostającej do pańskiej dyspozycji kasie cesarskiej absolutnie nie wierzę.

Jest mi to obojętne. Ponieważ jednak wyświadczył mi pan w przeszłości wiele przysług, spytam pana, czy mogę mu w jakiś sposób okazać swą wdzięczność.

Baron aż otworzył usta ze zdumienia.

Jest pan taką wpływową osobą, kapitanie?

Owszem, jestem — odparł dumnie Richemonte.

W takim razie niech pan najpierw spłaci moje weksle.

Zrobię to w najbliższym czasie.

A byłoby jeszcze lepiej, gdyby pan… hm… — baron zawahał się.

Co takiego?

Nie róbmy tu teatru! Zna pan me pragnienia jak nikt inny!

Przy najwyższej protekcji, jaką się teraz cieszę, owe zamysły nie są pozbawione szans na spełnienie.

Co pan chce przez to powiedzieć?

Na razie jeszcze nic. Omówmy najpierw krótko to co trzeba. Zamierza pan jeszcze poślubić moją siostrę?

Do diabła! Stroi pan sobie ze mnie żarty?! Dzień i noc myślę o tej kobiecie, i gdybym widział jakąś możliwość, aby ją…

Co otrzymam od pana, jeśli doprowadzę do waszego ślubu?

Podrę weksle.

A jakie korzyści przyniesie to małżeństwo mej siostrze?

W przypadku mej śmierci otrzyma książęcą rentę.

Kapitan roześmiał się gromko.

Drogi baronie, co Margot z tego?! W końcu przy takim zdrowiu, jakim pan się cieszy, może pan dożyć nawet setki! Nie, mój przyjacielu, stawiam warunek, że w przypadku pańskiej śmierci moja siostra zostanie jedyną pańską spadkobierczynią.

Dużo pan żąda, kapitanie.

A pan nie mniej. Moja siostra warta jest majątek.

No cóż, możemy porozmawiać.

Porozmawiać? O nie, baronie, w tej sprawie nie mam zamiaru tracić słów na próżno.

Żąda pan czynów? Jakich?

Da mi pan na piśmie, że moja siostra zostanie jedyną pańską spadkobierczynią.

Zgoda. Zrobię to po ślubie.

Nie, przed ślubem. Potem może być za późno, a ja nie życzę sobie niespodzianek.

Dobrze. Dalej!

Podrze pan wszystkie moje weksle.

Naturalnie po ślubie.

Nie, też przed ślubem. Nie odstąpię od mych żądań.

Ja też nie. A co będzie, jeśli dziś podrę weksle, a jutro się dowiem, że z naszego związku nici?

Dam panu gwarancję.

Jaką?

Czy wystarczy panu rozkaz cesarski, nakazujący panu poślubić Margot?

Ależ drogi kapitanie — zadrwił baron. — Cesarz ma teraz inne kłopoty, więc gdzież by miał czas zajmować się ślubem barona de Reillac!

Pan się myli! Niechże pan potarga weksle!

Nie chce pan chyba powiedzieć, że cesarz wyda taki rozkaz?

Nie, ponieważ już go wydał.

Te słowa zostały wypowiedziane z takim chłodem i pewnością siebie, że baron aż zerwał się z krzesła.

Pan żartuje!

Jestem gotów pokazać panu pisemny rozkaz cesarza, a potem zgodnie z nim działać, ale stawiam dwa warunki.

Jakie?

Da mi pan na piśmie, że moja siostra zostanie pańską jedyną spadkobierczynią, i pojedzie pan zaraz do Sedanu, aby jeszcze przed świtem oddać mi podpisane kiedyś przeze mnie weksle.

Skąd ten pośpiech?

Ponieważ cesarz wyjeżdża z samego rana. Czyż nie pojmuje pan, że chcę mu przedstawić pana jako narzeczonego mej siostry?

Oczy barona rozbłysły.

Mówi pan prawdę, kapitanie?

Ręczę słowem.

No cóż, w takim razie podpiszę panu, o co pan prosi, gdy tylko zobaczę na własne oczy rozporządzenie cesarza, a potem nie zwlekając pojadę do Sedanu, aby przywieźć panu weksle.

Daje pan słowo honoru, że dotrzyma umowy?

Daję.

W takim razie niech pan patrzy!

Kapitan sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej kartkę otrzymaną od cesarza. Baron chwycił ją pośpiesznie i chłonął słowa szeroko otwartymi oczyma. Na końcu podniósł jeszcze papier do światła, badając jego wiarygodność.

Jest prawdziwy! — zawołał triumfalnie. — Margot zostanie moją żoną! Nareszcie! Do wszystkich diabłów, będzie mi się musiała odwdzięczyć za to, że czekałem na nią tak długo!

Pewnie, że tak. Niech jej pan nie oszczędza, baronie. Zasłużyła na to! Ale teraz proszę mi oddać ten dokument.

Nie mogę go zatrzymać?

Na co on panu? Czyż nie przeczytał pan, że udzielono mi pełnomocnictwa, abym poczynił niezbędne przygotowania?

To prawda.

I spełni pan postawione przeze mnie warunki?

Muszę to zrobić natychmiast?

Tak. Przecież chcę wykorzystać obecność cesarza.

W takim razie niech pan da kartkę papieru. W jakiej formie ma być to oświadczenie?

Całkiem krótkie. Napisze pan, że ma pan szczery zamiar poślubić moją siostrę i zostanie ona pańską jedyną spadkobierczynią.

Podniecony bliskim spełnieniem najgorętszego pragnienia, baron nie zastanowił się nad podstępną treścią oświadczenia. Zrobił, co mu kazano, a na końcu złożył podpis i całość opatrzył datą.

Tak, to wystarczy — przeczytawszy powiedział kapitan. Przypatrywał się jeszcze przez chwilę temu ważnemu kawałkowi papieru, a w jego spojrzeniu było coś, co przypominało drapieżne zwierzę, po czym złożył kartkę w czworo i schował ją do portfela.

Wie pan już, co dziś po drodze przydarzyło się cesarzowi? — spytał potem.

Słyszałem o tym w Sedanie. Został napadnięty.

A mówiono, kto mu przyszedł na ratunek?

Słyszałem przedziwne rzeczy. Miał go ponoć uratować jakiś młody mężczyzna, prawdziwy Roland, który położył rabusiów pokotem.

Bzdura! Wie pan, kto jest tym pańskim Rolandem? Porucznik Greifenklau!

Baron oniemiał ze zdumienia. Widać było, że trudno mu wykrztusić choćby jedno słowo.

Grei… fen… klau?! Ten łotr miałby uratować cesarza?! Niemożliwe! Słyszałem, że to zrobił jakiś kapitan żeglugi z Marsylii.

To był Greifenklau. Podaje się za kapitana, ponieważ posłano go w te okolice jako szpiega. Przeszukaliśmy cały dwór, chcąc go odnaleźć.

I co, nie znaleźliście go?

Nie.

Przykra sprawa.

Właśnie. Ja sam otrzymałem od cesarza polecenie, aby go szukać. Niestety także moje usiłowania spełzły na niczym. Zrobiłem przy tym jednak pewne spostrzeżenie. Zna pan tutejszego stangreta?

Tak. Przekupiłem go.

Ostrzegam pana przed nim. Zrobiono mi brzydki kawał i domyślam się, kto się za nim kryje. Moim zdaniem Florian wcale nie jest taki prostoduszny i naiwny, za jakiego się podaje.

Ależ on mi się już kilka razy przydał!

A cichaczem jeszcze bardziej zaszkodził! Będę miał go na oku! Choćby dziś wieczorem! Zauważyłem, że przemyka się chyłkiem to tu, to tam. Jestem pewien, że coś knuje! Może jest w zmowie z tym Greifenklauem.

Niemożliwe!

Oczywiście nie będzie się z tym afiszował! Koniec, już dość. Straciłem za dużo czasu na rozmowę z panem. Musimy się rozstać.

Dlaczego?

Chcę koniecznie dopaść tego Niemca, toteż nieustannie krążę wokół dworu. Przy okazji natknąłem się kilka razy na stangreta, który przez to wydal mi się podejrzany.

W takim razie nie będę panu przeszkadzał, kapitanie. Dla mnie też byłaby to wielka radość, gdyby udało się panu schwytać naszego wspólnego wroga. Wracam teraz do Sedanu i niezwłocznie przywiozę panu weksle. A więc do zobaczenia!

Do zobaczenia!

Gdy baron wyszedł z pokoju, kapitan nadsłuchiwał jeszcze przez chwilę, dopóki kroki nie ucichły, a potem mruknął do siebie oddychając z ulgą:

Wreszcie, wreszcie mam go w garści! Te przeklęte weksle zostaną zniszczone, a dokument o prawie do spadku… Och, mój drogi panie baronie, wreszcie cię dopadłem!

W chwilę potem wyszedł na obchód, pogwizdując paryską piosenkę.


* * *


Tymczasem Florian wspiął się na strych do Greifenklaua.

Myślę, że już czas wyruszyć — rzekł porucznik.

O nie! — zaprzeczył żywo stangret. — Obawiam się nawet, że nie będziemy mogli stąd zejść!

Greifenklau pokręcił głową.

To byłoby…..

Ten Richemonte najwyraźniej coś czuje. Biega bez wytchnienia z jednego kąta w drugi. Wydaje mi się, że podejrzewa, panie, iż jesteście jeszcze w Jeannette.

Znudzi mu się. Musimy tylko uzbroić się w cierpliwość. Florian na powrót zniknął w ciemności. Minęła następna godzina. W końcu pojawił się znowu przeklinając cicho.

Co się stało? — spytał zaniepokojony na dobre Greifenklau.

Miałem trochę swobody — odparł stangret. — Przybył konno jakiś jeździec i kapitan długo z nim rozmawiał. Wykorzystałem ten czas i ukryłem w ogrodzie trzy konie, ale czwarty ciągle jeszcze znajduje się w stajni.

Kapitan znowu zaczął węszyć?

Właśnie.

Moglibyśmy mu to obrzydzić. Jak długo potrwa sprowadzenie czwartego konia do ogrodu?

Najwyżej pięć minut.

Czy można wyjechać z ogrodu i nie być słyszanym we dworze?

Tak, pod warunkiem, że brama wjazdowa będzie otwarta.

Którędy chodzi kapitan?

Wokół budynków.

Czy nie dałoby się użyć psa?

Sapristi! O tym nie pomyślałem!

No widzicie? Mógłby go potrzymać z dala od nas, dopóki byłoby to konieczne.

Zaraz się tym zajmę. Przebierzcie się teraz, panie, i znieście na dół odzież dla dam. Pańskie dotychczasowe ubranie i suknie pań zostaną zawinięte w płaszcze, lecz cały ich dobytek zostanie tutaj.

Najpierw poszedł do stajni i spuścił psa z łańcucha.

Chodź, mój Tygrysie! Masz jeszcze raz schwytać tego łotra, ale po cichu. Źle by było, gdyby zrobił się hałas. Potem będziesz nam towarzyszył, bo dzielne z ciebie stworzenie i możesz nam się przydać.

Wymknął się z nim ze stajni i stanął na czatach za jednym z budynków gospodarczych. Czekał tak z kwadrans. Wreszcie doszły go ciche kroki. Rzucił się na ziemię, aby móc obserwować nadchodzącego na tle nieba. Mimo panujących naokoło ciemności natychmiast rozpoznał kapitana. Pozwolił mu przejść, po czym szepnął do psa:

Bierz go!

Pies w mgnieniu oka dopadł Richemontego. Rozległ się zduszony krzyk, odgłos upadającego na ziemię ciała i groźne warczenie, a potem znowu zapadła cisza.

Teraz, gdy niepożądany obserwator znajdował się pod najlepszą i najsurowszą strażą, stangret poczuł się zdecydowanie lepiej. Był już pewny swego. Wrócił do stajni, odwiązał konia i wyprowadził go do ogrodu. Tam spętał je wszystkie razem i popędził pod stojącą samotnie lipę, rosnącą w polu, w pewnej odległości od dworu. Potem wrócił do swej izby, poupychał do kieszeni wszystko, co mogło się przydać w czasie ucieczki, i wyszedł na strych. Zastał tam Greifenklaua przebranego już w mundur majora francuskich dragonów.

Wszystko dobrze poszło?

Tak. Pilnuje go pies. A co z damami?

Są gotowe.

W takim razie idę po nie.

Florian zszedł po drabinie i w chwilę potem przyprowadził przebrane kobiety. Dla niepoznaki wciągnął drabinę na dach, położył ją koło komina, tak że sprawiała wrażenie, jakby zostawił ją tam kominiarz i zamknął dokładnie klapę.

A teraz chodźcie za mną!

Cała trójka zeszła schodami na podwórze, a stamtąd wymknęła się, nie zauważona przez nikogo w pola.

Gdzie są konie? — spytał Greifenklau. — Myślałem, że znajdziemy je w ogrodzie.

Wyprowadziłem je dalej dworu, bo wydawało mi się, że tak będzie bezpieczniej.

Zaprowadził swych podopiecznych pod lipę i wskazał każdemu z nich konia.

Poczekajcie jeszcze chwilę! Muszę uwolnić kapitana.

Naprawdę zamierzasz to zrobić?!

Chcę zabrać psa ze sobą. Może się nam przydać.

Przemknął się z powrotem w stronę zabudowań. W pobliżu miejsca, gdzie leżał Richemonte, specjalnie zaczął stąpać głośniej, udając, że właśnie wyszedł zza węgła.

Hola! A co to? Tygrysie, to ty? Co tam masz? Pokaż no, bratku! Czyżby to Greifenklau wpadł w pułapkę? — zastanawiał się głośno pochylony nad leżącym twarzą do ziemi człowiekiem. — Jak to dobrze, że czuwałem! Poczekaj, ty draniu, zaraz cię wydam kapitanowi Richemonte! Możesz wstać, ale nie próbuj uciekać, bo pożałujesz tego! Mój pies natychmiast cię złapie za kołnierz, a wtedy biada ci! Puść go, Tygrysie, ale dobrze pilnuj!

Pies puścił leżącego. Richemonte podniósł się z trudem.

Do diabła! — zaklął. — To już drugi raz!

Co?! To pan kapitan?! — zdziwił się Florian.

Ja, ja! Czemu pozwalasz, człowieku, biegać wolno takiemu potworowi?!

Miał złapać Greifenklaua.

Przecież sam mówiłeś, że wyjechał.

Owszem. Ale cesarz powiedział, że może się tu gdzieś ukrył. Bardzo mnie rozzłościło, że mogłem zostać okłamany przez tego Niemca, dlatego za wszelką cenę starałem się go dopaść.

Nie bądź taki gorliwy i trzymaj tę przeklętą bestię na łańcuchu! Już dwa razy musiałem cierpieć przez ciebie i byłem bliski śmierci!

Tak, Tygrys to wyjątkowy pies.

Niech go wszyscy diabli! A ty sam powinieneś o tej porze leżeć w łóżku, zamiast narażać innych na niebezpieczeństwo!

Pssst, nie mówcie do mnie tak ostro, kapitanie.

Czyż nie zasłużyłeś na to?

Tego nie wiem. Ale mój pies może pomyśleć, że się ze mną kłócicie, panie, i gotów rzucić się na was.

Przeklęta bestia! Chcę odejść, więc trzymaj go mocno!

Dobrze, panie. Myślę, że i dla was będzie lepiej, jeśli się położycie spać. Ci Niemcy nie są warci, abyśmy przez nich tak się poniewierali, nawet jeśli próbują wodzić nas za nos, panie kapitanie.

Richemonte zdążył odejść parę kroków, lecz nagle się zatrzymał.

Co chciałeś przez to powiedzieć?

Dokładnie to, co powiedziałem.

Słuchaj no, bratku, wydaje mi się, że uprawiasz ze mną fałszywą grę! Miej się na baczności, abym cię na tym nie przyłapał, gdyż będziesz miał ze mną do czynienia!

Do tej pory to ja was przyłapywałem, panie, gdy mieliście do czynienia z mym psem.

Richemonte nie rzekł już słowa i odszedł wściekły, a stangret pośpieszył do trójki uciekinierów.

To była nieostrożność z twej strony — zauważył Greifenklau.

Lepiej było zagwizdać na psa niż tam iść i pokazywać się temu człowiekowi na oczy.

Ten drań musi wiedzieć, kto go wystawił do wiatru, bo inaczej nie byłoby z tego żadnej przyjemności!

Wsiedli na konie i ruszyli przed siebie. Tymczasem zrobiło się późno. Sprawa z Richemontem opóźniła wyjazd, a damy nie zdążyły się jeszcze przyzwyczaić do męskich siodeł, tak więc jechali wolno i gdy zaczęło świtać, byli dopiero w połowie drogi do Sedanu.

Musimy się pośpieszyć, bo inaczej narazimy się na niebezpieczeństwo, że zatrzymają nas posterunki na moście.

Tak, to straszne, że już dnieje. Teraz… Co to za człowiek jedzie nam naprzeciw?

Florian natężył wzrok, ale poznał nadjeżdżającego dopiero wtedy, gdy ten był już całkiem blisko.

O rety! Wiecie, panie, kto to jest? — szepnął do porucznika.

Baron de Reillac.

Mój Boże, spotkanie z nim jest bardzo niebezpieczne! Nie ma jakiejś okrężnej drogi, abyśmy mogli go ominąć? Tak, to rzeczywiście on. Ja też go poznaję.

Niestety nie — westchnął stangret.

Pozostaje nam tylko jedno. Przejedziemy obok galopem nie patrząc na niego. Przy takiej szybkości nie rozpozna nas tak łatwo.

To najlepsze, co możemy zrobić — przyznał Florian. — Zresztą postaram się, żeby zwrócił uwagę przede wszystkim na mnie.

Ruszyli galopem. Kiedy dostawca wojskowy był już blisko, Florian puścił wodze udając, że z trudem utrzymuje się w siodle. Odciągnął przez to uwagę barona od tamtych trojga, lecz nie całkiem, Reillac bowiem zdążył obrzucić całą grupę zdumionym wzrokiem.

To ty, Florianie! Dokąd jedziesz?

Do Sedanu — stęknął zapytany udając, że nie może dać sobie rady z koniem. — Sprawunki dla pani baronowej.

A dlaczego tak wam spieszno?

Konie poniosły.

Kim jest ten oficer z dwoma wyrostkami?

Nie wiem, panie.

Przecież jechałeś z nimi.

Nie, to oni jechali ze mną. Zostańcie z Bogiem, panie baronie.

Ściągnął wodze i ruszył galopem za tamtymi. Nie zwolnili tempa nawet w Sedanie. Na moście stal uzbrojony wartownik. Przejechali przez miasto, odprowadzani zaciekawionym wzrokiem przez oficerów i żołnierzy, ale nikt ich nie zatrzymał. Zwolnili dopiero wtedy, gdy znaleźli się na drodze do Bouillon. Greifenklau przyjrzał się z niepokojem Margot. Była bardzo blada i w momencie, gdy przejeżdżali obok ostatnich zabudowań Bouillon, zachwiała się w siodle.

Za dużo było tego dla ciebie — rzekł podtrzymując ją szybko — Boli cię zranione ramię?

Nie — odparła z bladym uśmiechem. — Jestem tylko słaba…

Zsiądziemy teraz z koni i odpoczniemy nieco. Jest tu wprawdzie zajazd, ale ci ludzie mnie znają, wolałbym więc tam nie zaglądać. Wytrzymasz jeszcze ze dwie minuty, żebyśmy mogli znaleźć się w bezpiecznej odległości od wsi?

Spróbuję.

Pomogę ci.

Schylił się w jej stronę i objął ją mocno ramieniem, niestety nie na długo to pomogło. Margot zrobiło się słabo, zamknęła oczy i niechybnie spadłaby z konia, gdyby jej nie podtrzymał.

Wody… — szepnęła.

Greifenklau w mgnieniu oka zeskoczył z konia, wziął ją na ręce i zaniósł do pobliskiego potoku. Był nią tak zajęty, że nie zauważył, iż na pobliskiej łące dwoje ludzi grabi siano. Byli to właściciele gospody, w której kiedyś nocował.

Popatrz — rzekła kobieta opierając się na grabiach. — Temu żołnierzowi zrobiło się niedobrze. I taką młodą krew zakuwają w mundur!

Tak — skinął głową gospodarz. — Ten oficer to jakiś dobry człowiek. Zdejmuje go z konia i nawet niesie do wody.

Wtem staruszka chwyciła swego męża za ramię.

Przyjrzyj mu się jeszcze raz, a dobrze, dziadku! Prawda, że go znasz?

Rzeczywiście musiałem go gdzieś widzieć.

Naturalnie, że go widziałeś. U nas.

Do nas jeszcze nigdy nie zajechał żaden major — zauważył stary przecierając ręką oczy.

Wtedy nie był majorem.

A kim?

Muzykiem. Nie przypominasz go sobie? Opowiedzieliśmy mu historię wojennej kasy.

Ach tak, to on. A więc jest oficerem! Okłamał nas. Dlaczego nocował właśnie u nas?

Nagle staruszka z całej siły ścisnęła męża za ramię.

Co znowu? — spytał niecierpliwie.

Ten młody żołnierz to dziewczyna!

Bzdura!

Bzdura? Nie widzisz tych pięknych długich włosów, które wydostały się teraz spod żołnierskiej czapki?

Hm! To osobliwe.

Tymczasem Margot przyszła do siebie. Greifenklau spryskał jej twarz wodą, dał się jej też napić i w chwilę potem mogła już wstać.

Dziękuję. — szepnęła — Już mi lepiej.

Ale nie możesz dalej jechać.

Może jednak jakoś się uda. Pomóż mi wskoczyć na konia.

Uczynił, jak chciała, i stwierdził, że trzyma się nieźle w siodle.

Niestety jej matka z minuty na minutę czuła się gorzej. Wprawdzie nie skarżyła się, ale było po niej widać, że koniecznie potrzebny jej jest wypoczynek.

Florian skręcił w lewo, dokładnie w tym samym miejscu, w którym onegdaj zrobił to Greifenklau podążając za dwoma złodziejami wojennej kasy, toteż porucznik zwrócił się do niego zaskoczony:

Dokąd jedziemy?

Już wam mówiłem, że w góry, panie. W ten sposób nie będziemy rzucać się oczy i umkniemy naszym prześladowcom. Damy będą mogły tam zsiąść z konia i nieco wypocząć, a na otwartej przestrzeni byłoby to niemożliwe.

Ruszyli leśną dróżką, którą Greifenklau szedł kilka dni wcześniej. Gdy dotarli do opuszczonej chaty węglarza, pani Richemonte poprosiła:

Dajcie mi, proszę, choć pięć minut na wypoczynek. Zaraz potem ruszymy dalej.

Florian pomógł jej zsiąść z konia. Gdy tak siedziała na miękkim mchu wdychając głęboko powietrze. Greifenklauowi przyszła do głowy pewna myśl. Chyba nie zaszkodziłoby, gdyby jego narzeczona poznała przy okazji miejsce, gdzie została zakopana wojenna kasa.

Dokąd teraz pojedziemy? — spytał Floriana. — Ta droga prowadzi w górę.

Cały czas prosto, na drugą stronę tej góry. Będziemy przejeżdżać koło wąskiego wąwozu, który skręca w prawo i wciska się między skały.

Chcesz znowu zsiąść z konia, Margot?

Nie, najdroższy.

W takim razie pojedziemy tamtym wąwozem. Mama może jeszcze chwilę wypoczywać, a potem ruszy za nami z Florianem.

Ale dlaczego?

Pozwól, że ci to wytłumaczę później.

Jechali powoli obok siebie. Dokładnie zapamiętał kierunek i szczęśliwie odnalazł wejście do wąwozu.

Tutaj zsiądziemy z koni — rzekł.

Jesteś taki tajemniczy, Hugo.

Owszem, najdroższa — przyznał ze śmiechem.

Czyżbyś znal tę okolicę?

Znam ją. Byłem tu przed paroma dniami, a ten wąwóz stal się widownią jednego z najważniejszych wydarzeń w mym życiu. Opowiem ci wszystko, gdy znajdziemy się na miejscu. Chodź!

Zsiedli z koni. Greifenklau przywiązał je do drzewa i poprowadził ukochaną w głąb wąwozu…



Demon złota


Kiedy baron de Reillac zobaczył, że stangret odjechał co koń wyskoczy nie udzieliwszy mu żądanych informacji, spoglądał za nim przez chwilę w zamyśleniu potrząsając głową.

Hm, coś musiało się stać w Meierhof — mruknął do siebie. — Ale co? Tego oficera musiałem już gdzieś widzieć. Za młody jak na majora. A ci dwaj towarzyszący mu żołnierze też mieli w sobie coś znajomego.

Zastanawiał się przez chwilę, ale nie umiał sobie tego wytłumaczyć.

Właściwie po co łamię sobie nad tym głowę? Dowiem się wszystkiego w Jeannette — zawołał głośno, jak gdyby ktoś miał go usłyszeć.

Koń się spłoszył i ruszył cwałem. Już widać było Meierhof Jeannette, gdy jeździec zatrzymał konia nagłym ściągnięciem wodzy.

Do diabła! — krzyknął. — Richemonte nie dowierza temu Florianowi. To by cholernie pokrzyżowało nasze plany. Naprzód! Muszę zdobyć pewność!

Dał koniowi ostrogę, ten ruszył galopem i zatrzymał się dopiero na pałacowym dziedzińcu. Znalazłszy się tam baron zeskoczył z konia i natychmiast pobiegł do pokoju kapitana. Richemonte leż wyciągnięty na sofie. Na widok Reillaca podniósł się niedbale.

Znowu tutaj? — spytał niechętnie.

Jak pan widzi.

Przywiózł pan weksle?

Tak. Ale czy je zniszczę, to jeszcze nie jest pewne.

Jak to?

Kapitan dopiero teraz przyjrzał się uważniej baronowi i dojrzał w jego zachowaniu oznaki dziwnego niepokoju.

O co panu chodzi? Czy coś się stało?

Być może bardzo wiele. Proszę mi odpowiedzieć szybko kilka pytań.

Słucham.

Natrafiono już na ślad tego Niemca?

Nie.

Czy matka i córka są jeszcze tutaj? — wypytywał baron.

Naturalnie.

To zagadkowa sprawa — pokręcił głową Reillac. — Czy Florian przebywa jeszcze w Meierhof?

Na pewno. Dopiero co z nim rozmawiałem.

Nie ma już go tutaj. Ja też go spotkałem.

Gdzie?

W połowie drogi do Sedanu. Był z nim major dragonów i dwaj żołnierze. Nie może być mowy o pomyłce, ponieważ z nim rozmawiałem.

Jechał z Jeannette?

Tak.

Jest tu jeden jedyny dragon. Przywiózł późnym wieczorem meldunki i jeszcze śpi.

Możliwe, że ten major dragonów, którego widziałem, to nikt inny, tylko Greifenklau.

Słysząc te słowa Richemonte zerwał się i podbiegł do Reillaca.

Co pan mówi, baronie?! Nie myli się pan?!

Nie. Przemknął koło mnie galopem i nie zdążyłem mu się przyjrzeć. Potem długo zastanawiałem się nad tym, gdzie ja już widziałem tę twarz, ale na próżno.

Do diabła! Mógł pan za nim jechać i złapać go! A teraz uciekł!

jechali z nim dwaj żołnierze. Chciałbym się mylić w mych przypuszczeniach… ale byli podobni do matki i córki.

Richemonte zbladł.

Chyba nie chce pan powiedzieć, że… — zająknął się — … że ten przeklęty Prusak odważył się zakraść do naszej kwatery głównej, w bezpośrednie sąsiedztwo cesarza, żeby na moich oczach uprowadzić moją siostrę?

Tak, właśnie to chciałem powiedzieć.

Ależ to niemożliwe!

Niech się pan sam przekona!

Zrobię to. Niech pan idzie ze mną! Dwaj mężczyźni udali się do pokoju Margot.

Działo się coś? — spytał Richemonte wartownika.

Nie.

Słyszałeś jakieś szmery?

Żadnego.

Kapitan i baron spojrzeli na siebie zaskoczeni i przez moment jakby z powrotem nabrali pewności, że wszystko idzie po ich myśli. Richemonte nie przestawał indagować:

Czy nie rozmawiano w pokoju?

Nic nie słyszałem — relacjonował żołnierz.

Wejdźmy do środka — zaproponował kapitan.

Otworzył raptownie drzwi. Było to możliwe, ponieważ Margot, zanim uciekła, odsunęła rygiel.

Nie ma tu żywego ducha! Ale zajrzyjmy jeszcze za tamte drzwi. Uchylił je i wszedł do pokoju Greifenklaua. Tam też niczego nie znalazł. Odważył się nawet wejść na schody prowadzące do stajni, z których niedawno tak niefortunnie spadł.

Musiały uciec tędy! Ten łotr Florian pomógł im! Ukrył także gdzieś tego Niemca. Musimy wybadać, czy baronowa i jej syn należą do spisku.

Ruszył nie zwlekając, a Reillac za nim, do pokoju baronowej. Tam też stał wartownik, którego kapitan postawił przed drzwiami.

Czy więźniarka jest w środku?

Tak.

Na pewno?

Dopiero co z nią rozmawiałem.

Co takiego?!

Podeszła do drzwi i zażądała, aby przysłać do niej pokojówkę, która pomaga jej przy ubieraniu.

Czy dziewczyna już tam jest?

Właśnie weszła.

Zobaczymy.

Otworzył znienacka drzwi. Baronowa siedziała w peniuarze przed lustrem. Na widok obu mężczyzn podniosła się zaskoczona.

Ależ panowie, jak śmiecie…

Czy opuszczała pani w nocy pokój, madame? — przerwał niecierpliwie Richemonte, zaniechawszy słów pozdrowienia.

Rzuciła mu zdumione, a zarazem pogardliwe spojrzenie.

Monsieur, od kiedy to panuje zwyczaj, że mężczyzna wchodzi nie zapowiedziany i w dodatku nie witając się do pokoju damy?

Od czasu, gdy owa dama została uwięziona. Słyszała pani me pytanie i żądam odpowiedzi.

Odrzuciła dumnie głowę i milczała.

Muszę pani zakomunikować, że moja matka i siostra uciekły tej nocy…

Baronowa drgnęła słysząc te słowa. Nie umiała ukryć swego zdumienia, lecz nadal uparcie milczała.

— … i że pani jest podejrzana o udzielenie pomocy w tej ucieczce — dokończył opryskliwym tonem.

Nawet teraz zmusiła się do milczenia, a to jeszcze bardziej rozjuszyło kapitana. Przystąpił do niej i ryknął:

Co, straciła pani mowę, madame? Już my znajdziemy sposoby, aby skłonić panią do mówienia!

Mimo tej pogróżki baronowa nie zaszczyciła go odpowiedzią. Reillac wykorzystał okazję, aby chwycić Richemontego za ramię i odciągnąć od baronowej.

Ten pokój ma tylko jedno wyjście. — próbował perswadować — Wartownik powiedział, że baronowa nie opuszczała pokoju, więc moim zdaniem możemy jej wierzyć! Chodźmy lepiej do barona.

Opuścili pokój baronowej i zeszli do barona Sainte–Marie. Stojący tutaj wartownik również zapewnił, że więzień nie opuszczał pokoju, mimo to wtargnęli tam bez pukania.

Baron leżał na sofie, sprawiając wrażenie osoby, która ma za sobą bezsenną noc. Na widok niepożądanych gości podniósł się.

Jest pan oskarżony o udział w zorganizowaniu ucieczki, co ściągnie na was wszystkich ciężką karę — zaczął szorstko Richemonte — Mam więc nadzieję, że będzie pan rozsądny i odpowie szczerze i ze skruchą na moje pytania.

Roman patrzył na niego nic nie rozumiejąc.

Ze skruchą? — zdziwił się. — Nic mi nie wiadomo o tym, że miałbym uczynić coś, czego miałbym żałować!

To się okaże. Czy opuszczał pan minionej nocy pokój?

Nie.

Może dawał pan komuś znaki albo kontaktował się z nim w inny sposób?

Nie.

Ale oczywiście pan wie, co się zdarzyło dzisiejszej nocy?

Wiem tylko, że udało mi się przeczytać książkę do końca. Czyżby stało się coś takiego, w czym powinienem był brać udział?

Dobrze, w takim razie powiem panu, choć pan o tym wiedział chyba wcześniej niż ja; madame i mademoiselle Richemonte uciekły.

Młody baron uczynił ruch zdradzający bezgraniczne zdumienie.

Uciekły?! A dokąd, można wiedzieć?!

Sam pan sobie odpowie na to pytanie.

Klnę się słowem, że nie miałem o tym bladego pojęcia!

Także o tym, że pański stangret uciekł z nimi?

Skąd miałbym wiedzieć?! Pod drzwiami mego pokoju stoi wartownik. Byłem cały czas zamknięty.

Nie wierzę panu.

Nie wierzy mi pan, chociaż dałem słowo honoru?! Czy wie pan, co to oznacza?

To nic nie oznacza, gdyż prowadzący przesłuchanie nie ma obowiązku wierzyć podejrzanemu, wręcz przeciwnie, byłaby to z jego strony największa nieostrożność, gdyby dał mu wiarę.

Więc uważa mnie pan za kłamcę?

Tak, właśnie tak.

Wobec tego chyba pan wie, co jako oficer jest mi winien; musi mi pan dać satysfakcję.

Ani mi to w głowie! Jest pan w tej chwili więźniem, które przesłuchuję.

Sainte–Marie poszedł w kąt pokoju, gdzie stała oparta laska, chwycił ją i rzekł z gniewem:

Nie jest pan człowiekiem, któremu wolno nazywać mnie podejrzanym lub wręcz oskarżonym. Pytam pana wprost, da mi pan satysfakcję czy nie?

Ani mi to w głowie! — powtórzył jeszcze raz kapitan.

W takim razie zmuszę pana do tego!

Mówiąc te słowa Roman uczynił gest, jakby chciał użyć laski jako środka perswazji, Richemonte wszakże natychmiast odsunął siej na bok, aby całą scenę mógł widzieć wartownik i zagroził:

Stać! Jeszcze jeden krok, a ten człowiek poczęstuje pana kulą! Sainte–Marie namyślał się przez chwilę, po czym odrzucił laskę.

Monsieur, jest pan pozbawionym honoru tchórzem! Ale — dodał szybko — widzę tu kogoś, kto mi da satysfakcję!

W tym momencie na dziedzińcu ukazał się Napoleon, który właśnie wstał. To jego dojrzał Roman i zanim ktokolwiek zdołał mu przeszkodzić, otworzył okno.

Sire! Wasza cesarska mość! — krzyknął.

Był tak wzburzony, że nie pomyślał o tym, iż to niesłychane, aby w ten sposób zwracać się do cesarza. Napoleon odwrócił się, a widząc, co się dzieje, zmarszczył brwi i podszedł bliżej.

Ach, to baron! Czego pan chce? — spytał ostro.

Sprawiedliwości, sire!

Będzie wam dana — oświadczył chcąc odejść, ale Sainte–Marie zatrzymał go wykrzykując:

Więzi się mnie bezprawnie, nachodzi się mnie w prywatnych pomieszczeniach, uwłacza mojej czci, a po tym wszystkim odmawia mi się satysfakcji! Żądam, aby mnie wysłuchano!

Cesarz uniósł brwi.

Jest pan bardzo odważny, młody człowieku — rzekł. — Zrobię to osobiście.

Reillac i Richemonte odciągnęli Romana od okna, ale było już za późno, cesarz zmierzał w ich stronę.

Co pan zrobił dobrego, szaleńcze! — krzyknął Reillac.

Cesarz, tu idzie! — wyszeptał zbielałymi wargami Richemonte. To on przecież miał pilnować matki i córki i ściskało go w gardle na myśl, co będzie, gdy Napoleon dowie się o ich zniknięciu.

Tak, idzie tu! — potwierdził Sainte–Marie — Lecz ja nie mam powodu się go bać!

Niech to diabli! Ale niech się pan przygotuje na najgorsze, jeśli udowodnimy panu choćby samo tylko sprzyjanie ucieczce.

W tym momencie w drzwiach pokoju stanął cesarz. Wszedł powoli do środka i omiótł pośpiesznym spojrzeniem obecnych.

Co się stało, kapitanie Richemonte? — spytał.

Coś, o czym mogę zameldować waszej cesarskiej mości tylko w jego pokoju, sire — odrzekł zapytany.

Niech pan mówi tutaj! — rozkazał krótko cesarz. Kapitan chrząknął zakłopotany i zameldował:

Więźniarki uciekły, sire.

Przez twarz Napoleona przemknął zapowiadający nieszczęście cień.

Jakie więźniarki?

Moja matka i siostra.

Posągowa twarz cesarza pociemniała. Podszedł szybko do okna i wyjrzał na podwórze, jakby tam na zewnątrz miał dojrzeć coś podejrzanego. Zrobił to tylko po to, aby ukryć swe uczucia i zyskać na czasie. Ten krótki moment pozwolił mu się uspokoić. Kiedy znów się odwrócił, w jego rysach nie było widać śladu wzburzenia.

Kiedy uciekły? — spytał obojętnym tonem.

O świcie.

Jak to się stało?

Przyszedłem tutaj, aby to zbadać, sire. Nie mogłyby uciec, gdyby ktoś nie udzielił im pomocy.

Kiedy zauważono ucieczkę?

Pan baron de Reillac spotkał ich jadąc tu z Sedanu.

Były same?

Nie, towarzyszył im stangret Florian, ale ich prawdziwym przywódcą był niemiecki porucznik, von Greifenklau.

Cesarz zacisnął wargi. Trwało chwilę, zanim się opanował.

Czy nie wystawił pan posterunków pod ich drzwiami? — spytał chłodno, wręcz szyderczo.

Wystawiłem, sire.

Wobec tego ten człowiek musiał spać na warcie.

To nie tak. Więźniarki uciekły z pomocą stangreta do stajni, a stamtąd wydostały się potajemnie z Meierhof Jeannette.

Zatem ich pokój musiał mieć drugie wyjście?

W rzeczy samej, sire.

I nie było tam posterunku?

Nie.

Wiedział pan o tym drugim wyjściu?

Pytania cesarza następowały tak szybko, że kapitan musiał odpowiadać z taką samą szybkością. Teraz jednak się zaciął.

Czekam odpowiedzi! Szybko! — rozkazał surowo Napoleon.

Tak, wiedziałem o nim — odpowiedział przybity Richemonte.

Więc dlaczego pozostawił je pan nie strzeżone?

Ponieważ uważałem, że tamtędy nie da się przejść. To były te same urwane schody, z których spadłem do stajni.

Co pan tu robi?

Przyszedłem przesłuchać barona, a wcześniej byłem u jego matki.

I co powiedziała?

Że o niczym nie wie.

A pan, baronie? — Bonaparte zwrócił się do Romana.

Ja też! — zaklinał się Sainte–Marie. — Dałem kapitanowi na to słowo honoru, lecz on nazwał mnie kłamcą, a kiedy zażądałem satysfakcji, odmówił mi jej, ponieważ w jego mniemaniu jestem współwinny.

Cesarz przyglądał się Richemontemu z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

Zatem oba posterunki spełniły swą powinność?

Tak, sire — brzmiała zakłopotana odpowiedź.

Pokój baronowej ma tylko jedno wyjście i to wyjście było strzeżone, tak?

Tak.

Ten pokój też?

Też. Zresztą wasza cesarska mość mógł się o tym przekonać naocznie.

A więc to wyłącznie pan jest odpowiedzialny za zniknięcie więźniarek, ponieważ nie postawił pan straży przy schodach. Powinienem surowo pana ukarać…

Na moment zawiesił głos. Kapitan był niemal sparaliżowany ze strachu, lecz cesarz po chwili dodał:

— … ale że to sprawa podrzędnej wagi, zrezygnuję z tego. Ci ludzi mogli się oddalić. Baron Sainte–Marie i jego matka są niewinni i uchyla się wobec nich areszt domowy. Oboje są wolni.

Dziękuję, sire! — wykrzyknął baron. — Och, wiedziałem, że mój cesarz nie odmówi mi sprawiedliwego sądu!

Napoleon nie zważając na te słowa zwrócił się do Richemontego:

A więc sprawa jest załatwiona. Niech pan odeśle posterunki i uda się do swego pokoju. Baron Reillac pójdzie z panem.

Odwrócił się i wyszedł. Tamci dwaj zrobili to samo. Kiedy znaleźli się w pokoju Richemontego, kapitan warknął:

I co pan na to, baronie?

Co za przeklęta historia!

Cały gotuję się ze złości, że cesarz udzielił mi nagany przy tym młodym człowieku — zgrzytnął zębami kapitan. — A kobiety zniknęły na zawsze z naszych oczu!

Tak pan uważa?

A nie jest tak?

Jestem przekonany, że obojętność cesarza była pozorna. Powziął zamiar, aby wyłączyć z tej sprawy baronową i jej syna. Nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę wezwał pana do siebie.

Do diabła! Chciałbym w to wierzyć!

Ależ naturalnie. Kazał nam iść do pańskiego pokoju tylko po to, aby nas mieć pod ręką.

Krew mnie zalewa! To rzeczywiście….

Urwał, gdyż w tym momencie ktoś otworzył bez pukania drzwi. Na progu stał cesarz.

Obaj speszyli się niezmiernie. Napoleon zamknął drzwi i przyjrzał się Reillacowi.

Baronie, słyszałem, że pan kocha Margot Richemonte.

Zapytany skłonił się bez słowa.

Jest pańską narzeczoną?

Jeszcze nie, sire.

Głos Napoleona był ostry jak brzytwa.

Jest nią — oświadczył surowo. — Mówi to cesarz, a kapitan Richemonte ma dla pana pisemne potwierdzenie mej decyzji. Pańska narzeczona uciekła, wobec tego co jest pańskim obowiązkiem?

Jechać za nią — odrzekł szybko Reillac.

Właśnie! Mam nadzieję, że nie będzie pan z tym zwlekał!

Chętnie, wasza cesarska mość! Ale moje inne równie ważne obowiązki?

Które ma pan na myśli?

Jestem dostawcą wojskowym, sire.

Nie ma pan zastępcy?

Mam.

No więc w czym rzecz? Niechże się pan pośpieszy! Mam nadzieję, że wkrótce uda się panu dopaść uciekinierów. Gdzie i jak ich pan spotkał?

Baron zrelacjonował całe zdarzenie. Cesarz przysłuchiwał się temu ze zdradzającą napięcie uwagą, po czym zwrócił się gwałtownie do Richemontego tonem, którego wszyscy tak się bali:

Kapitanie!

Tak, sire? — Richemonte drżał na całym ciele.

Żądano od pana satysfakcji?

Richemonte skinął twierdząco głową.

I pan odmówił? Odmówił szlachcicowi?

Takie samo potaknięcie. Dało się słyszeć, jak kapitanowi bije serce.

Pozwolił pan uciec ludziom, których panu powierzyłem. Wie pan, co to oznacza?

Kapitanowi wystąpił pot na czoło.

Powiedziałem wcześniej, że panu przebaczam. Zmusiła mnie do tego obecność barona Sainte–Marie, ale nie mogę pana dłużej uważać za oficera i człowieka honoru. Niech się pan przyłączy do pościgu za uciekinierami i nie pokazuje mi się bez nich na oczy. Jeśli się panu powiedzie, może pan liczyć na łagodniejszy osąd. Jest pan pewny, że z damami był ten niemiecki huzar?

Tak, sire.

Niech go pan tu przywiezie żywego albo zastrzeli, jest mi to obojętne, ale kobiety muszę dostać za wszelką cenę.

Wyruszymy niezwłocznie, sire.

A dokąd?

Najpierw do Sedanu. Tam się chyba dowiemy, w jakim kierunku należy szukać zbiegów. Wasza cesarska mość da nam chyba pozwolenie na wykorzystanie w pościgu potrzebnych oddziałów.

Co panu przychodzi do głowy! Chce pan szukać dwóch zbiegłych kobiet z całym regimentem jazdy?! I zwrócić uwagę wszystkich na to… osobliwe przedsięwzięcie?! Trzech lub czterech ludzi wystarczy, a tych weźmie pan z Meiejhof. Jeśli dobrze jeździ pan konno, wkrótce je pan dogoni.

Po tych słowach odwrócił się i wyszedł.

Jak pan widzi, miałem rację — powiedział Reillac. — Nawet przyszedł osobiście, zamiast nas do siebie wezwać. A teraz trzeba się pośpieszyć!

To prawda! — rzekł Richemonte. — Musimy wyruszyć jak najprędzej, ponieważ cesarz z pewnością będzie bacznie śledził nasze poczynania.

W tym samym momencie Napoleon wszedł na schody prowadzące do przydzielonych mu przez baronową pomieszczeń. Nagle otwarte raptownie drzwi uderzyły go w głowę.

Do diabła! Kto się tu pęta?! — zawołał gniewny głos z otwartego pokoju.

W tym samym momencie pojawił się w nich brodaty mężczyzna odziany w koszulę. Byl to major dragonów, któremu Florian skradł mundur.

Napoleon chwycił się obiema rękami za głowę.

Mon Dieu! Któż to jest tak nieostrożny?!

Dopiero teraz mężczyzna zorientował się, kogo uderzył w głowę.

Niech to wszyscy diabli! Cesarz! — wybełkotał śmiertelnie przerażony.

Tak, cesarz! — huknął Napoleon. — Radzę panu na przyszłość… A, to major Marbeille!

Upraszam o wybaczenie, wasza cesarska mość — wyjąkał oficer. — Szukałem mego munduru, który gdzieś zniknął.

Napoleon natychmiast zorientował się, o co chodzi.

Ukradziono go panu — rzekł dobitnie, zachowując z trudem powagę na widok stojącej przed nim żałosnej postaci.

Ukradziono! Na Boga, powieszę złodzieja!

Najpierw trzeba zobaczyć, czy się da powiesić!

I co ja teraz zrobię?!

Niech pan sobie wypożyczy tymczasowo inny mundur, a teraz zamknie drzwi, majorze, żebym mógł przejść.

Dopiero gdy cesarz odszedł, major pojął w pełni położenie, w jakim dał się zaskoczyć.

Niech to wszyscy diabli! — zgrzytnął zębami. — Stałem w samej koszuli przed cesarzem! A w dodatku uderzyłem go w głowę! Zadzwonię na ordynansa, żeby mi znalazł coś do ubrania, a potem poszukam tamtego szubrawca!


* * *


W kilka minut potem Richemonte i Reillac z trzema kawalerzystami opuścili konno Meierhof i ruszyli galopem do Sedanu.

Przybywszy na miejsce, dowiedzieli się od razu, że zbiegowie rzeczywiście tamtędy przejeżdżali, a na jednej z rogatek miasta powiedziano im, że obrali kierunek na Bouillon.

Ścigający jechali o wiele szybciej niż Greifenklau, który nie mógł za bardzo pośpieszać ze względu na damy, i w stosunkowo krótkim czasie dotarli do Bouillon. Będąc już u wylotu wsi zauważyli na łące dwoje staruszków.

Mieszkacie w pobliżu? — zawołał w ich kierunku Richemonte.

Tak, monsieur.

Kim jesteście?

Jestem właścicielem gospody, a to moja żona.

Jak długo już tu pracujecie?

Będzie ze trzy godziny.

Nie przejeżdżali tędy jacyś jeźdźcy?

Owszem, przejeżdżali.

Ilu ich było?

Czterech.

Żołnierze?

Jeden oficer dragonów i dwóch żołnierzy.

A kim był ten czwarty?

To musiał być jakiś wieśniak.

Nic wam się nie rzuciło w oczy u tych ludzi? Staruszkowie wymienili spojrzenia.

Mam im powiedzieć? — spytał szeptem gospodarz.

Kto tam wie, co lepsze — odparła równie cicho jego żona.

Uwagi Richemontego nie uszły ich szepty i niepewność, toteż natychmiast ich ostrzegł:

Przybywam z polecenia cesarza. Macie mi powiedzieć całą prawdę, jeśli nie chcecie zasłużyć na karę. A więc pytam jeszcze raz, było w tych jeźdźcach coś niezwykłego?

T… tak… — wyjąkał mężczyzna.

Co takiego?

Jednym z tych żołnierzy była kobieta.

Naprawdę? A skąd to wiecie?

Bo jej opadły na plecy włosy, kiedy major zdejmował ją z konia. Pewnie zrobiło jej się niedobrze, bo zaniósł ją do potoku.

Na długo tu się zatrzymali?

Nie. Odjechali po krótkim czasie.

Dokąd? Chyba w kierunku Paliseul?

Nie, na lewo, w góry.

Do diabła! Czego tam szukają? — szepnął Richemonte do ucha Reillacowi — Jeszcze nam uciekną!

Tak — zgodził się baron. — W górach łatwo zgubić Ostatecznie nie jesteśmy Indianami, którzy potrafią odczytywać ślady. Ale tak czy owak musimy jechać za nimi!

To się rozumie samo przez się.

Zwróciwszy się do gospodarza kapitan wypytywał dalej:

Jechali szybko?

Nie, bardzo powoli.

Rozmawiali z wami?

Ani słowa. Ale tego majora to my znamy.

Skąd? Jak się nazywa?

Tego nie wiemy, panie. Niedawno nocował u nas.

Był w mundurze?

O nie. Wtedy podał się za muzykanta z Paryża.

Haniebnie was okłamał. To pruski szpieg, którego chce schwytać. Dokąd prowadzi droga, którą pojechali?

Tylko do starej chaty węglarza w lesie.

A nie dalej? Do żadnego miasta ani wsi?

Nie.

To niedobrze. Jak dawno odjechali?

Jakieś pół godziny temu.

W takim razie może ich jeszcze dopadniemy tam, gdzie koń czy się droga, a zaczyna las!

Jeśli popędzicie konie, panie, to jest możliwe, że zastaniecie ich jeszcze w chacie.

A więc naprzód!

Dał koniowi ostrogę i skręcił na wąską górską ścieżkę. Pozostali uczynili to samo. Koniom nie było łatwo jechać pod górę, ale obaj ścigający ani myśleli oszczędzać zwierzęta, zmuszając je do szybkiego biegu, toteż odległość dzieląca ich od chaty węglarza została pokonana bardzo szybko.

Richemonte rozglądał się bacznie na wszystkie strony i przed wjechaniem w zarośla zatrzymał konia.

Co się stało? — spytał Reillac.

Niech pan patrzy.

Mówiąc te słowa kapitan wskazał ręką przed siebie.

Do diabła! To musi być chata węglarza!

Naturalnie! A ci dwaj, co siedzą tam dalej na mchu?

To przecież ten przeklęty Florian!

A ten żołnierz obok? Siedzi do nas plecami, więc nie wiadomo…

O teraz się nieco odwrócił. Richemonte, to pańska macocha!

Rzeczywiście! I kto by pomyślał, że taka kobieta jak ona przebierze się w mundur zwykłego żołnierza! Ale gdzie są tamci?

Jak to gdzie? W chacie.

Nie wierzę — potrząsnął głową kapitan. — Nie widać nigdzie ich koni.

Prawda! Czyżby się rozdzielili, aby wprowadzić w błąd ewentualną pogoń?

Gdzie tam! Wysforowali się nieco naprzód. Przecież są zaręczeni.

Niech ich diabeł porwie! I co teraz zrobimy?

Napadniemy znienacka na tych tutaj, żeby ten przeklęty Florian nie mógł się obronić.

Słusznie. Naprzód!

Skręcili w bok i łukiem podjechali do części lasu, która podchodziła aż do tylnej ściany chaty. Tam zsiedli z koni i zaczęli się podkradać w kierunku siedzących, którzy nie przypuszczali, jak blisko jest niebezpieczeństwo. Nawet Tygrys niczego nie zwęszył, jako że wiatr wiał z przeciwnej strony.

Da pani radę jechać dalej, madame? — niepokoił się Florian.

Mam nadzieję, że tak — odpowiedziała pani Richemonte. — Odpoczęłam nieco i myślę, że możemy ruszyć. Ale czy znajdziemy tamtych?

Naturalnie.

Czekają na nas w wąwozie?

Tak. Wiem, gdzie to jest. Czy wolno mi pomóc pani przy wsiadaniu?

Tak, drogi Florianie.

Podniosła się z mchu. Florian chciał uczynić to samo, lecz do tego nie doszło, bo choć nie usłyszał najmniejszego dźwięku, który by zdradził obecność ścigających, chwyciło go sześć silnych rąk i przycisnęło do ziemi. Jedno uderzenie kolbą unieszkodliwiło psa. Cztery inne ręce sięgnęły po panią Richemonte.

No, mamy was wreszcie! — wysapał kapitan z ulgą.

Odwróciła ku niemu twarz.

Albin! Mój Boże, to Albin! — krzyknęła przerażona.

Tak — potwierdził szyderczo. — To twój drogi Albin, a wraz z nim umiłowany narzeczony chcący zabrać narzeczoną!

Do diabła! Puśćcie mnie! — wrzasnął Florian próbując się uwolnić, niestety miał przeciwko sobie trzech, okazało się to więc niemożliwe.

Poddaj się, ty draniu, bo inaczej będzie z tobą źle! — zagrozi|ł Reillac. — Jesteś kłamcą i zdrajcą!

Nie opowiadajcie, panie! Mogę odbywać przejażdżki, z kim mi się podoba!

Ale ten dzisiejszy spacer wyjdzie ci jeszcze bokiem! Gdzie monsieur Greifenklau?

Nie wiem.

A mademoiselle Margot?

Na pewno jest z nim.

Florian miał nadzieję, że porucznik i jego narzeczona nie wpadną w ręce ścigających.

Odpowiadaj jaśniej człowieku, bo inaczej popamiętasz! Gdzie mieliście się z nimi spotkać?

Nie wiem. Możecie mnie bić, ale i tak niczego nie powiem!

Na to będzie jeszcze czas. Mylisz się sądząc, że ich nie znajdziemy. Wąwóz, o którym dopiero co mówiłeś, jest tu pewnie gdzieś niedaleko.

Tędy jechali — wtrącił Richemonte badając grunt pod nogami. — Tu są ślady.

Rzeczywiście! Nie będzie trudno jechać za nimi.

Mieli tam czekać na matkę i naszego miłego Floriana, mamy zatem czas i spokojnie możemy iść pieszo.

To najlepsze, co możemy zrobić. Na koniach byłoby tam ciężko wjechać. Ale najpierw zatroszczymy się, aby te dwa ptaszki nam nie uciekły.

Florian i pani Richemonte zostali związani. Trzej żołnierze otrzymali rozkaz, że mają ich strzec jak oka w głowie, po czym Richemonte i Reillac udali się za Greifenklauem i jego narzeczoną.

Nietrudno było odnaleźć ślady odciśnięte w miękkim podłożu, toteż ścigający bardzo szybko dotarli do miejsca, gdzie porucznik i Margot zostawili przywiązane konie.

Pierwszy dojrzał je Richemonte. Chwycił towarzysza za rękę i pociągnął do tyłu.

Stój! Widzi pan te szkapy?

Naturalnie. Ale gdzie mogą być jeźdźcy?

Na pewno gdzieś w pobliżu.

Zaczekamy tu na nich?

Nie. Przyszła mi do głowy pewna myśl.

Jaka?

Mieli czekać w wąwozie, z czego wnoszę, że chcą go przeszukać.

Musiałby być po temu jakiś powód.

Z pewnością. Chcą to zachować w tajemnicy, dlatego nie wzięli ze sobą tamtych dwojga.

Byłyby to dziwne, gdyby udało nam się znaleźć tu coś ważnego.

To jest możliwe. Pójdziemy górą po prawej stronie wąwozu, ale cicho i ostrożnie.

Tak uczynili i wkrótce potem ujrzeli Greifenklaua i Margot siedzących na kamieniu. Wyglądało na to, że porucznik opowiada jej coś nad wyraz ciekawego, ponieważ dziewczyna przysłuchiwała mu się nie odrywając od niego wzroku.

Tam siedzą — szepnął Reillac.

Coś jej opowiada. Gdyby tak można było podsłuchać!

Spróbujmy. Tuż obok rośnie wielki krzak, na tyle gęsty, że spokojnie się za nim skryjemy.

Zastrzelimy go?

To byłby zbyt dobry koniec dla takiego psa! Za wszelką cenę trzeba zachować go przy życiu, aby nie uszedł stryczka.

Udało im się niepostrzeżenie podkraść do upatrzonego krzaka. Kiedy kucnęli za nim, znajdowali się tak blisko tamtych dwojga, że mogli słyszeć każde wypowiedziane przez nich słowo.

A więc to jest ta sama kasa wojenna, o której opowiadał gospodarz? — spytała Margot.

Tak, bez wątpienia.

Wiesz, co jest w środku?

Nie, ale liczy się to na miliony.

Czy ktoś jeszcze o tym wie?

Owszem, kilku ludzi, ale nikt oprócz mnie nie zna miejsce gdzie jest zakopana.

A jak to wykorzystasz?

Z początku odczekam, jak się potoczą losy wojny i dopiero potem będę wiedział, co z tym zrobić.

Proszę, pokaż mi to miejsce, drogi Hugo! Chciałabym wiedzieć, jak to jest, gdy się stoi na zakopanym skarbie.

Zaraz się dowiesz. Chodź!

Wziął ją za rękę i podprowadził do miejsca, gdzie była zakopana skrzynia.

To tutaj, Margot. Stoisz w tej chwili na wielkim bogactwie. Strzegą jej duchy dwóch zabitych tu ludzi, aby nie dostała się w niepowołane ręce.

Odwrócił się przy tych słowach nieco w prawo, chcąc wskazać miejsce, gdzie leżał morderca pospołu ze swą ofiarą, i w tym momencie jego czujny wzrok spoczął na krzaku, za którym ukryli się podsłuchujący.

Do diabła! Teraz chyba mnie zobaczył — szepnął Richemonte.

Mnie chyba też — dodał po cichu Reillac.

Nie, jednak nie. Rozmawia z Margot tak nieskrępowanie jak przedtem. Ten człowiek musi nie mieć oczu.

Jednakże kapitan mylił się bardzo. Greifenklau odkrył ich. Przestraszył się wprawdzie, ale zachował przytomność umysłu, która sprawiła, że nic nie dał poznać po sobie.

Zresztą to nie jedyny skarb, o którym mi wiadomo — ciągnął spokojnie.

Naprawdę? — zdumiała się Margot.

Tak, najdroższa. Tamtego dnia miałem wyjątkowe szczęście. Bandyci skradli wtedy także wspaniałą diamentową kolię. Ona też jest zakopana tu w pobliżu.

Gdzie?

U wylotu wąwozu.

Jakich cudownych rzeczy dowiaduję się dzisiaj! Co z nią zrobisz?

Oddam prawowitemu właścicielowi.

Dziękuję ci, Hugo! Zresztą niczego innego nie spodziewałam się po tobie.

Znam swój obowiązek. I to właśnie obowiązek sprawia, że leży mi na sercu bezpieczeństwo tego skarbu. Kolię tak niedbale przysypano ziemią, że w każdej chwili dzięki czystemu przypadkowi może zostać znaleziona. Dlatego przyszedłem tu dziś z tobą, aby ją lepiej ukryć.

Jak zamierzasz to zrobić?

Planuję ją dołączyć do kasy wojennej. Skrzynia ze skarbem znajduje się w takim miejscu, że nikomu nie przyjdzie do głowy, iż kryje ono takie bogactwo. Pomożesz mi?

Oczywiście.

W takim razie zaczekaj tu, droga Margot, dopóki nie wrócę. Przyniosę te diamenty.

Jak długo to będzie trwało?

Może z dziesięć minut.

Tak długo? A jeśli ktoś nas ściga?

Nikt nie ma pojęcia, że ukryliśmy się w górach. Jesteśmy tu całkiem bezpieczni.

Boję się mego brata.

Ja natomiast nie. Sądzę, że nie dorasta mi do pięt.

Ale nie chcę zostać nawet dziesięć minut sama, tu, gdzie leżą zabici! Proszę, weź mnie z sobą!

Dobrze. Wrócimy tu za dziesięć minut, pięć minut zabierze nam zakopanie kolii, więc za jakiś kwadrans moglibyśmy udać się w powrotną drogę.

Wziął ją za rękę i poprowadził w kierunku wylotu wąwozu, gdzie w pobliżu stały przywiązane konie, niewidoczne już z kryjówki ścigających.

Richemonte i Reillac spojrzeli na siebie.

Szybko, za nimi! — szepnął Reillac z miną, jakby chciał opuścić kryjówkę.

Stop! Żadnych głupstw, baronie! — ostrzegł kapitan. — musimy tu zostać.

Ale dlaczego?

Po pierwsze, gdybyśmy się zdradzili przed czasem i on zobaczył, wtedy diamenty byłyby dla nas stracone, gdyż nigdy się nie dowiemy, gdzie zostały zakopane.

Ma pan rację.

Po drugie, on tu sam przyniesie tę kolię, musimy więc tylko poczekać.

Myśli pan, że to zrobi?

Na pewno. Słyszał pan wszystko?

Każde słowo.

Oczy Richemontego płonęły żądzą posiadania. On, biedak, z powodu pieniędzy ważył się na wiele, a teraz był u źródła bogactwa, które po tysiąckroć miało go wybawić ze wszystkich kłopotów. Ale I u tego źródła czekał już wspólnik. Czy mają razem czerpać z niego i rozkoszować się jego obfitością? Czyż baron nie miał w kieszeni weksli, które stały się dla niego powodem wielu godzin upokorzenia? I czyż nie wyznaczył Margot swą jedyną spadkobierczynią? Mogłaby go po prostu pogrzebać, gdyby był… martwy.

Owa ponura myśl zrodziła się w umyśle Richemontego, ustępując w mgnieniu oka miejsca konkretnemu zamiarowi.

I co pan na to? — spytał.

Lepiej być nie może! Któż mógł przypuszczać, że tu właśnie została zakopana kasa wojenna!

I jak pięknie nam ten Greifenklau zdradził kryjówkę!

Wspaniale, kapitanie! Wspaniale! Ale jak on sam wszedł w posiadanie tej tajemnicy?

Któż to może wiedzieć! Gdybyśmy przybyli tu wcześniej, pewnie dowiedzielibyśmy się i tego. Zresztą to nie ma znaczenia. Pytanie tylko, co zrobimy.

No cóż, to bardzo prosta sprawa. Najpierw ich schwytamy, lecz nie zdradzimy, że podsłuchaliśmy ich rozmowę. Potem odstawimy całą czwórkę do cesarza, a na końcu…

Co na końcu?

Wykopiemy kasę.

Jeśli chcemy przeprowadzić ten plan, nie możemy ich schwytać tu, na miejscu.

A to dlaczego?

Bo wtedy domyśliliby się, że zostali podsłuchani i kasa byłaby dla nas stracona.

To prawda. Najlepiej będzie, jeśli najpierw przyjrzymy się, jak zakopują diamenty, a potem już będziemy wiedzieli, co robić.

Słusznie! W takim razie jednak powinniśmy się lepiej ukryć. Tu nas można łatwo zauważyć.

Tak, niech pan idzie!

Baron ruszył przodem, a Richemonte za nim, jako że w ten sposób łatwiej mógł wprowadzić w czyn swój niecny zamiar. Niepostrzeżenie wyciągnął z kieszeni składany nóż o ostrzu podobnym do klingi sztyletu.

A co zrobimy z kasą wojenną? — spytał, chcąc odwrócić uwagę Reillaca.

Naturalnie się podzielimy! — cieszył się jak dziecko baron.

To najszczęśliwszy dzień w naszym życiu!

Nie ma mowy! Potrzebuję tych pieniędzy dla siebie!

Co pan mówi! — zdziwił się baron, robiąc ruch, jakby zamierzał się odwrócić. — Uważa pan, że powinienem zostawić cały skarb panu, kapitanie?!

Tak.

O nie, jeszcze nie zwariowałem… o… ooo!

Wydał z siebie na wpół zduszony okrzyk, gdyż dokładnie w tym momencie Richemonte zatopił od tyłu ostrze noża w jego sercu. Przez ciało barona przebiegło drżenie, wyprostował się i w sekundę potem leżał już martwy.

Tak to już jest, mój panie baronie! — wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu kapitan. — Dziel się teraz, z kim chcesz! To ty sprowadziłeś mego ojca na złą drogę, a mnie unieszczęśliwiłeś na długie lata. To ty jesteś winien temu, że dziś jestem taki, jaki jestem. Spotkała cię zasłużona kara. Cesarzowi powiem, że to Greifenklau przebił cię w walce. Kasa wojenna jest moja, diamenty będą moje, weksle też.

Mówiąc to przeszukiwał kieszenie zabitego. W chwilę potem trzymał w ręku wypchany banknotami portfel. Weksle też tam były.

Zwycięstwo! Zrobił Margot swoją jedyną spadkobierczynią, a że ona wpadnie w moje ręce, pieniądze będą moje — mruknął do siebie. — A teraz niech przyjdzie tu Greifenklau i zakopie diamenty. Po prostu go zastrzelę, gdy będzie chciał wsiąść na konia.

Ledwie zdołał schować portfel barona, gdy gdzieś w pobliżu padł strzał. Kapitan aż się wzdrygnął z przerażenia.

Co to było? myślał gorączkowo. „Do diabła! Jeszcze jeden, jeszcze i jeszcze! Trzy strzały! I to w okolicy chaty węglarza. Trzy strzały i trzech wartowników przy zbiegach! Co tam się stało?!

Wyczołgał się z zarośli i pobiegł w kierunku wylotu wąwozu. Tam zatrzymał się na moment.

Konie zniknęły! — szepnął do siebie. — Już rozumiem! — uderzył się ręką w czoło. — Do diabła! Ten Greifenklau jest rzeczywiście sprytniejszy ode mnie. Kasa, owszem, tu jest, ale z tymi diamentami to było oszustwo, wymyślone w jednej chwili, aby uciec! Teraz jest więcej niż pewne, że mnie zauważył. Ale jeszcze nie skończyliśmy ze sobą, monsieur Greifenklau! Jeszcze jestem tutaj i aż drżę z niecierpliwości, aby zamienić z panem ostatnie słowo!

Z dwoma gotowymi do strzału pistoletami przemknął się do chaty węglarza, lecz przezornie zatrzymał się za drzewami. Ku swemu przerażeniu stwierdził, że jego podejrzenia okazały się prawdą.

Tymczasem Greifenklau chwycił Margot za rękę i gdy dotarli do koni, odwiązał je w mgnieniu oka.

Na koń, Margot! Szybko!

Czemu? — zdziwiła się widząc jego nagle zmienioną twarz.

Potem ci powiem. — mówiąc to podniósł ją i błyskawicznie umieścił w siodle, po czym sam skoczył na konia, chwycił wodze jej wierzchowca i poprowadził okrężną drogą do chaty węglarza.

Wracamy? — zdumiała się.

Aby ratować mamę — odrzekł. — Została schwytana.

Mój Boże! To niemożliwe! Skąd to wiesz?

Zgadnij kogo zobaczyłem, gdy staliśmy w miejscu, gdzie została zakopana kasa wojenna.

Kogo? — spytała zatrwożona.

Twojego brata! Leżał ukryty w zaroślach, a obok niego ktoś drugi. Natrafili na nasz ślad, szli za nami i podsłuchali rozmowę.

Znają już dzięki temu tajemnicę kasy wojennej. Z pewnością by mnie zastrzelili, a ciebie schwytali, gdybym nie wymyślił tej historii z diamentową kolią.

Wymyśliłeś ją?

Tylko po to, aby nas ratować. Pozwolili nam się oddalić, ponieważ myśleli, że wejdą za jednym zamachem także w posiadanie diamentów, które jakoby miałem zakopać w pobliżu.

O wszyscy święci! Moja mama! I co teraz zrobimy, mój drogi?

Skoro tamci znaleźli się wąwozie, to nie ulega wątpliwości, że mama i Florian wpadli wcześniej w ich ręce.

Zatem są zgubieni?

Jeszcze nie. Chodzi o to, z iloma wrogami przyjdzie nam się zmierzyć. Zostawię cię tutaj i pójdę na zwiady.

Znajdowali się właśnie w gęstym zagajniku jodłowym niezbyt oddalonym od chaty węglarza. Tutaj zatrzymał konie.

Na miłość boską, nie zostawiaj mnie samej! — błagała.

Nie bój się. — próbował ją uspokoić — Jesteś tu bezpieczna, a ja niebawem wrócę.

No to idź, Hugo, ale pomyśl też on mnie. Gdyby cię schwytali, byłabym stracona.

Zeskoczył z konia i wytężając wzrok zaczął skradać się w kierunku chaty. Wkrótce dojrzał związaną panią Richemonte. Obok niej leżał Florian, a nie opodal stali trzej żołnierze. Znalazł się szczęśliwie pod ścianą chaty i odwiódł kurki obu pistoletów. Zrobił to bardzo ostrożnie, lecz osobliwy dźwięk nie uszedł uwagi przyzwyczajonych do wojny Francuzów.

Kto tam? — spytał jeden z nich wychodząc zza węgła.

W tym samym momencie głowę roztrzaskała mu kula, a zanim tamci dwaj zdążyli sięgnąć po broń, podzielili los kompana.

Pan porucznik! — zawołał uradowany Florian.

Mój syn! — zawtórowała pani Richemonte.

Udało się! — powiedział z ulgą Greifenklau rozcinając im więzy. — Z iloma będziemy mieli teraz do czynienia, Florianie?

Tylko z kapitanem i baronem de Reillac — brzmiała odpowiedź.

Wobec tego szybko dosiądźmy koni, bo inaczej nam uciekną! Florian posłuchał wezwania. W mgnieniu oka znaleźli się przy Margot. Dziewczyna naturalnie słyszała strzały i drżała ze strachu, ale jej twarz natychmiast rozjaśniła się na widok porucznika.

Kto to strzelał? — spytała ciągle jeszcze niespokojna.

Ja — wyjaśnił Greifenklau.

Do kogo?

Później! Teraz nie ma czasu na rozmowy. Jedźcie za mną! Ruszył przodem kierując się do wąwozu. Gdyby jechał okrężną drogą jak poprzednio, niechybnie natrafiłby na kapitana Richemonte, który właśnie przekradał się do chaty. Kiedy Greifenklau skręcił w wąwóz, Florian spytał zdziwiony:

Po co tu jedziemy?

Nie pytaj, tylko jedź za mną! Musimy tu trochę podeptać trawę, ale prędko!

Podprowadził konia do miejsca, gdzie widział Richemontego. Zresztą tych dwóch mogło już tu nie być. Usłyszeli strzały i pośpieszyli na pomoc swym żołnierzom. Co to jest?!

Florian zeskoczył z konia i podszedł do brzegu zarośli i lustrował widniejącą na ziemi kałużę krwi.

Mój Boże! Tu ktoś leży! — wykrzyknął. — Został zabity! Kobiety odwróciły głowy, lecz porucznik zeskoczył z konia i podszedł bliżej. We dwóch wyciągnęli ciało z zarośli i odwrócili je.

To Reillac! — wyszeptał zdumiony Florian.

Tak, Reillac — potwierdził cicho Greifenklau. Schylił się nad zabitym, chcąc go przeszukać.

Jeszcze ciepły. Otrzymał cios od tyłu w samo serce. Zegarek i portfel, wszystko zniknęło. To kapitan Richemonte jest mordercą.

Pani Richemonte wydała okrzyk przerażenia.

Tak, to on — potwierdził z powagą porucznik. — Przy baronie nie było nikogo innego. Znam powód, dla którego go zabił. Ale teraz nie możemy tracić ani minuty. W każdej chwili może nas dosięgnąć jego kula, więc uciekajmy stąd. Ciało niech tu zostanie!

Zawrócił kilka razy koniem, aby możliwe zamaskować miejsce, gdzie zakopany był skarb, po czym ruszyli w górę po stoku.



Echa bitwy pod Waterloo


Był dzień 14 czerwca. Młody jeździec jechał w największym pośpiechu z Liege do Namur. Miał na sobie cywilne ubranie, ale na drodze, gdzie roiło się od pruskiego wojska, coraz to pozdrawiał go jakiś oficer, mijany przez niego w szalonym tempie.

Przybywszy do Namur, młodzieniec zapytał o kwaterę główną feldmarszałka Blüchera. Tam natychmiast zameldował swe przybycie i od razu został wpuszczony.

U marszałka znajdowali się właśnie Gneisenau, generał major von Grolman, który był głównym kwatermistrzem i adiutant, major von Drigalski. Mimo ich obecności Blücher wyszedł z radością na spotkanie wchodzącego.

Greifenklau! Chłopcze! — zawołał. — Znowu cię diabeł tu przyniósł? Czy to ty mnie szukałeś w Liége?

Tak, ekscelencjo. Nie wiedziałem, że ekscelencja przeniósł kwaterę główną do Namur.

To była konieczność, mój synu. Szykuje się wielka bitwa, straszna bitwa. Ale kto ją rozpocznie, tego jeszcze nie wiemy. A może ty wiesz?

Też nie. Ale przynajmniej wiem, kto zostanie w niej zwycięzcą.

Kto? Mów!

Wasza ekscelencja.

Co? Co… takiego? — zdumiał się stary. — Ja mam wygrać bitwę?! Kto to powiedział?!

Sam cesarz.

Cesarz?! Wiem od dawna, że ma nie po kolei w głowie. Do kogo to mówił?

Do Neya, Grouchy’ego i Droueta.

Ha, to sami dzielni chłopcy, których pewnie jeszcze kiedyś dopadnę. Jesteś może zaprzyjaźniony z jednym z nich, co?!

Obejdę się bez takiego zaszczytu, ekscelencjo.

W takim razie skąd tak dokładnie wiesz, o czym rozmawiali z Napoleonem?

Po prostu ich podsłuchałem.

Gdzie?

W Meierhof Jeannette.

To tam, dokąd posłałeś swoją pannę? I tam miałby przebywać Napoleon?

Tak, ekscelencjo.

Czego on tam szukał?

Chciał mi chyba odebrać narzeczoną.

Przechwalasz się!

No cóż, wyznał Margot miłość.

A niech go kule biją! Powinien się raczej zatroszczyć o parę ciepłych filcowych kapci i pomodlić o dobrą śmierć.

Ekscelencjo, mam dużo do opowiadania, lecz to by zajęło zbyt wiele czasu. Czy nie byłoby lepiej, abym najpierw przedstawił zamiary strategiczne Bonapartego, które wymagają podjęcia natychmiastowych działań?

Ależ naturalnie! Zatem mów! To Napoleon zaatakuje?

Tak.

Kiedy?

Z samego rana, a najpóźniej przed południem.

Dobrze! Im wcześniej zacznie się bijatyka, tym szybciej się rozgrzejemy. Kogo zaatakują najpierw?

Pana, ekscelencjo.

A nie Wellingtona?

Nie. Znam nawet powód, dla którego najpierw zaatakują pana.

A niech cię, mój synu!

Napoleon powiedział, że ekscelencja wydaje się szybki i w gorącej wodzie kąpany, natomiast Wellington musi najpierw wszystko gruntownie rozważyć i dlatego chętnie zwleka. Gdyby zaatakował jego, to feldmarszałek von Blücher natychmiast skoczyłby mu na pomoc i…

To prawda. Dobrze byśmy mu razem dokuczyli.

A jeśli zaatakuje najpierw waszą ekscelencję, to Wellington będzie tak długo zwlekał, że w tym czasie wojska pruskie zostaną rozbite w pyl.

Słuchaj, chłopcze, ten człowiek nie jest jednak taki szalony, jak myślałem! W tym, co mówi, jest wiele prawdy!

Greifenklau opowiedział wszystko, co udało mu się podsłuchać w Meierhof Jeannette, a także to, czego dowiedział się później. Okazało się, że trzeba będzie natychmiast podjąć stosowne kroki. W związku z tym marszałek dopiero wieczorem znalazł trochę czasu dla Greifenklaua.

Kiedy wreszcie usiedli obok siebie, każdy z tlącą się fajką, Greifenklau zaczął długą opowieść o wydarzeniach ostatnich dni. Blücher zresztą raz po raz przerywał ją soczystym przekleństwem, pogróżką albo pytaniem, które wskazywało, z jakim zajęciem przysłuchuje się tej relacji. Kiedy Greifenklau skończył, marszałek rzekł:

A więc jesteś przekonany, że ten Richemonte śledził was jeszcze potem?

Tak mi się wydaje.

Stąd uważasz, że Margot także w Gedinne nie jest całkiem bezpieczna?

Nie, chociaż pilnuje jej Florian.

Hm! To, co mi tu opowiedziałeś, przypomina autentyczną powieść! Ale nawet powieść niekiedy źle się kończy. Nie wiemy, co przyniesie czas, każdy więc musi robić swoje. Ty też.

Daje mi ekscelencja wolną rękę?

I to od zaraz, mój synu. Wiesz, co masz teraz zrobić?

Upraszam o bliższe wyjaśnienie.

Masz jechać do swojej panny i zakończyć całą sprawę weselem.

Ekscelencjo!

Dobrze już, dobrze! Wiem, co chcesz powiedzieć. Ale troszcząc się o swoje przyszłe szczęście, możesz też wyświadczyć przysługę ojczyźnie. Wiesz już, o czym myślę?

O kasie wojennej?

Tak. Jesteś przekonany, że Richemonte zrobi wszystko, aby wejść jak najszybciej w jej posiadanie?

Właśnie tak.

Zatem koniecznie trzeba go uprzedzić. Ale jak? To miejsce leży w obrębie działań wojennych.

Niedługo tamte tereny będą nasze.

Owszem, ale do tej pory kasę może porwać diabeł. Trzeba by jej pilnować, zanim zajmiemy tamte strony.

To jest równie niebezpieczne, co i kłopotliwe.

A przychodzi ci coś lepszego do głowy?

Moim zdaniem wystarczyłoby wykopać kasę i przenieść w inne miejsce. Tam mogłaby czekać do czasu, aż wkroczymy, a Richemonte by jej nie znalazł.

Niech cię diabli! Mówisz prawdę, synu! Weźmiesz to na siebie?

Bardzo chętnie.

Ale dlaczego nie zrobiłeś tego wcześniej?

Nie miałem wiernych i dyskretnych ludzi do pomocy, a sam bym nie dał rady.

Dam ci ich. Ilu potrzebujesz?

Myślę, że sześciu wystarczy.

Będziesz ich miał. Sam ich wyszukaj. A jak się do tego zabierzesz, to już twoja prywatna sprawa. Nagrodą będzie dla ciebie, że sam osobiście się zatroszczę, aby nie zapomniano o haniebnym morderstwie, jakiego Richemonte dopuścił się na swym kompanie!


* * *


W kilka dni później pod drzwiami gospody w Gedinne stanął jakiś mężczyzna. Odzież na nim była potargana, a głowę miał owiniętą brudnym bandażem. Sprawiał wrażenie, jakby się namyślał, czy bez pieniędzy dostanie kęs strawy, kiedy zawołano na niego od środka.

Wejdź, człowieku, jeśli jesteś głodny! — usłyszał czyjś donośny głos.

Mężczyźnie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Gdy wszedł do izby, spoczęły na nim oczy wszystkich gości. Towarzyszyło temu współczujące kiwanie głową. Oprócz tego, który zaprosił włóczęgę do środka siedzieli tam sami miejscowi. Właściciel gospody wyszedł obdartusowi naprzeciw.

Kim jesteś, człowieku?

Biednym Sabaudczykiem.

Czego tu szukasz?

Nie wiem. To monsieur, który siedzi tam pod oknem, mnie zawołał.

Wtedy gospodarz zwrócił się do gościa:

Monsieur, dlaczego zapraszacie takich ludzi do izby?

Zapytany był młodym mężczyzny o uczciwym wyglądzie. Zmierzył oberżystę wzrokiem od stóp do głów.

Znacie mnie?

Nie.

A słyszeliście o dostawcy wojskowym, baronie de Reillac?

Tym milionerze? Znają go wszyscy, a przynajmniej jego nazwisko.

Reillac nagle zniknął bez śladu i zostałem upoważniony przez cesarza do wszczęcia poszukiwań, jako że podejrzewamy przestępstwo.

Jesteście, panie, z policji?

Nie. Jestem prokuratorem. Zaprosiłem tego człowieka, ponieważ z jego oczu można wyczytać biedę, głód i pragnienie, a zrobiłem to świadomie.

Macie rację, monsieur. Postąpcie zgodnie ze swą wolą, sprawdźcie tylko, czy papiery ma w porządku.

Zaraz to zrobię — rzekł prokurator, po czym zwrócił się do włóczęgi: — Kim właściwie jesteście?

Miałem małpę i świstaka, panie — odrzekł zapytany w sabaudzkim narzeczu. — Zawędrowałem z nimi aż do Holandii, ale tam wpadłem w ręce Prusaków, a oni zabrali mi zwierzęta i pieniądze. Teraz żebrzę, aby jakoś wrócić do domu.

Zamów sobie coś do jedzenia i picia na mój rachunek, a potem przysiądź się do mnie.

Sabaudczyk skorzystał z zaproszenia jak ktoś, kogo spotkało wielkie szczęście, i usiadłszy przy stole zajadał ze smakiem zamówione potrawy. Prokurator zaczął z nim obojętną rozmowę, która stopniowo przeszła w szept.

Czy już wszyscy są? — spytał w chwili, gdy nikt nie patrzył w ich stronę.

Wszyscy — odpowiedział Sabaudczyk.

A narzędzia?

Schowane w lesie, panie kapralu.

Darujcie sobie tego kaprala! Nie mogę wyjść z podziwu, z jaką perfekcją grasz tę rolę.

To nie jest takie trudne. Gdzie spotkam pana porucznika?

W samotnym domu na skraju lasu

Jakie nazwisko podać?

Spytasz o Floriana, a reszta cię nie obchodzi. Rozkazy porucznika przekażesz w miejscu zbiórki. Teraz wyjdę, a i ty nie siedź tu za długo.

Rzekomy prokurator uregulował rachunek i oddalił się. Sabaudczyk w chwilę później poszedł za jego przykładem. Ledwie wyszedł, a do gospody zawitał nowy gość, rozejrzał się i oświadczył donośnym głosem:

Szukam mera. Powiedziano mi, że tutaj go znajdę. Na te słowa podniósł się jeden z obecnych.

To ja jestem merem. Czego pan sobie życzy?

Informacji.

Pańska godność?

Kapitan Richemonte.

Do usług, panie kapitanie.

Czy w ostatnim czasie nie powiększyła się przypadkiem liczba tutejszej ludności?

Owszem. Przed dwoma tygodniami jedna z kobiet powiła dziecko.

Nie o to mi chodzi! — roześmiał się Richemonte — Pytam, czy przypadkiem nie osiedlili się u was niedawno jacyś obcy.

Nie.

Czy przyjeżdżający w odwiedziny muszą się u was meldować?

Tak.

Czy ostatnio wpłynęły takie meldunki?

Nie.

No cóż, dobrze. Szukam trzech osób, dwóch kobiet i jednego mężczyzny. Kobiety, to matka z córką. Musiały ukryć się w tych stronach, a tego kto mi wskaże, gdzie są, dobrze wynagrodzę.

Mógłby mi pan dokładnie opisać te osoby?

Nie ma potrzeby. Powiem wam tylko, że córka jest uderzająco piękna.

To dziwne. Dzisiaj ciągle ktoś kogoś szuka. Właśnie był tu prokurator z Paryża i też kogoś szukał.

Ach! Kogóż to?

Niejakiego barona Reillaca, dostawcy wojskowego, który zaginął.

Kapitan zbladł.

Dokąd udał się ten prokurator?

Nie wiem, panie.

Stacjonuje tu jakieś wojsko? — wypytywał dalej z niepokojem Richemonte.

Nie, panie. Po tym, jak cesarz przedwczoraj zwyciężył w bitwie pod Ligny, wycofano stąd wszystkie oddziały. Zamówi pan coś?

Szklaneczkę burgunda.

W chwilę potem kapitan siedział przy stole popijając w milczeniu wino, wszakże widać było po nim, że intensywnie rozmyśla. Opuściwszy gospodę, ruszył w kierunku Paliseul, a po drodze rozmawiał głośno ze sobą, kilkakrotnie przystawał, po czym znów ruszał dalej.

Co za piekielny pech! — mruczał do siebie. — Wojsko wygrywa bitwy, a mnie nie dopuszczają do cesarza! Jak to się stało, że zgubiłem ślad tych przeklętych bab?! Gdybym przynajmniej dopadł tego Greifenklaua!

Ruszył szybko przed siebie, zaraz jednak znów stanął pogrążony w myślach.

Kasa wojenna wyrówna wszystkie moje straty. Ale czy naprawdę jest tam zakopana? Dlaczego od razu nie przekonałem się o tym, zamiast uganiać się za tą głupią Margot? W dodatku leży tam nie pogrzebany Reillac i ktoś go może znaleźć! Czy ci trzej grenadierzy na pewno zostali zabici? A jeśli z któryś z nich żyje i wystąpi przeciwko mnie jako świadek?! Nie przekonałem się przecież naocznie, czy naprawdę uszło z nich życie. Przenocuję w Paliseul, a jutro o świcie wybiorę się do wąwozu i zrobię tam porządek.

W tym momencie usłyszał coś jakby odległy grzmot.

Znowu się biją? — zapytał sam siebie. — A niech tam! Wymordujcie się nawzajem, tylko zostawcie mi kasę!

Jego przypuszczenie okazało się prawdą. Tego dnia, 18 czerwca 1815 roku, miała miejsce brzemienna w skutki bitwa.


* * *


Na skraju lasu stał mały domek. Nie wyglądał na to, że mieszka w nim bogaty człowiek, ale był ładny i czysty. Jego właściciel, krewniak i przyjaciel Floriana, chętnie przyjął do siebie obie kobiety, choć w ostatnich dniach nie należało to do bezpiecznych przedsięwzięć. W okolicy stacjonowało wojsko, zatem i do niego przysłano oficera na kwaterę. Dlatego był zmuszony ukryć obie damy w piwnicy. W tej chwili wszakże znajdowały się w izdebce pod dachem, gdy tymczasem gospodarz i Florian siedzieli w ogródku, gawędząc o wszystkim. Nagle przerwali rozmowę.

Słyszałeś, Florianie? — spytał zaniepokojony właściciel.

Tak, już od dłuższej chwili nadstawiam uszu, choć z początku myślałem, że mi się wydaje.

To przypominało grzmot.

Czyżby toczyła się bitwa?

Na pewno.

Niemcy zostaną pokonani.

Mówiąc te słowa spojrzał spod oka na Floriana.

Dlaczego właśnie Niemcy?

Tak myślę.

Chyba byś się cieszył, co?

Nie. Wiesz przecież, że nie jestem rodowitym Francuzem.

Ponieważ jednak ty nie masz ochoty być ze mną szczery, to i niech mnie będzie wolno ukrywać me prawdziwe przekonania.

Nie musisz tego robić. Przecież wiem, że jesteś swój chłopak.

Dlaczego w takim razie nie chcesz mi zaufać?

Czyżbyś miał powód, aby się na to skarżyć?

Pewnie, że mam. Myślisz, że nie mam oczu i nie widzę, że od samego rana na skraju lasu kręcą się jacyś ludzie i raz po raz spoglądają w kierunku mego domu?

Nic o tym nie wiem! — Florian byl wyraźnie zaskoczony.

Zatem powiedz, kim jest ten mężczyzna, którego przywiozłeś tu z kobietami.

Hm! Właściwie nie wolno mi tego robić, ale wiem, że mogę ci wierzyć. To Niemiec.

Niemiec?! Na wiele się odważył!

Właśnie. Odważył się na jeszcze więcej. Opowiem ci o tym. Zaczął opowiadać. Gospodarz przysłuchiwał się uważnie, a gdy Florian skończył, rzeki:

To brzmiało tak, jak gdybyś mi czytał książkę, mimo to chcę ci wierzyć. Ale popatrz, idzie tu jakiś z wózkiem! Pewno domokrążca. Zobaczymy, co ma?

Zbliżający się powoli człowiek miał rude włosy i takąż brodę. Był niedbałe odziany i ciągnął za sobą czterokołowy wózek. Wszedłszy do ogrodu, zdjął czapkę i pozdrowił obecnych.

Czym handlujecie? — spytał gospodarz. — Macie coś do sprzedania?

Nie mam, panie — odezwał się nieznajomy. — Przeciwnie, skupuję stare rzeczy.

A co?

Kości, żelazo, cynę i tym podobne. Macie coś dla mnie?

Na dźwięk głosu domokrążcy Florian przyjrzał mu się uważnie i klasnął w dłonie.

Czy to możliwe, monsieur? Naprawdę, przebrałeś się nie do rozpoznania, panie. Ta peruka i broda całkiem was odmieniły

Kto to? — spytał zdziwiony gospodarz.

Florian szybkim ruchem zdjął perukę i oderwał brodę.

Sam popatrz! — zwrócił się do krewniaka.

Stał przed nimi… Greifenklau.

Proszę wybaczyć, że pana zwiodłem — rzekł porucznik. — Florian już z pewnością panu powiedział, że jestem Niemcem?

Gospodarz nie zdążył odpowiedzieć, gdy na górze otworzyło się okienko i rozległ się głos Margot:

Hugo! Mój Hugo! Mogę zejść?

Nie, ja pójdę do ciebie!

Nie zwlekając wbiegł do domu i w chwilę potem był już na górze. Margot otworzyła drzwi i od razu znalazła się w jego ramionach.

Widziałam, jak szedłeś — szepnęła — ale nie miałam pojęcia, że to ty. Ach, te obrzydliwe rude włosy!

Gdybyś wiedziała, kto mnie właśnie dzięki nim nie rozpoznał!

Kto?

Greifenklau wszedł do izdebki, przywitał się z matką i podszedł do okna.

Widzisz tego człowieka idącego drogą do Paliseul?

Widzę.

To twój brat.

Kapitan! — wyszeptała pobladłymi wargami. — A jeśli jednak cię poznał?

Nie. Miał chyba wrażenie, że już mnie kiedyś widział, bo długo patrzył za mną, lecz z pewnością mnie nie rozpoznał.

To wielkie nieszczęście, że nas szuka. Gospodarz opowiadał, że wszędzie wypytuje o dwie kobiety i mężczyznę. Ale powiedz, co cię tu sprowadza?

Feldmarszałek posłał mnie w góry, abym przeniósł kasę w bezpieczne miejsce, gdzie by jej nie znalazł kapitan. Dlatego z mego polecenia przybędzie tu jeszcze dzisiaj kilku ludzi.

Czy to prawda, że Prusacy przegrali bitwę?

Tak, pod Ligny. Ale tym bardziej zwyciężą dzisiaj. Słyszałaś odgłosy walki?

Tak. Gdzie toczy się bitwa?

Na południe od Brukseli, prawdopodobnie w okolicy Waterloo.

A jeśli państwa sprzymierzone poniosą klęskę?

Jestem głęboko przekonany, że zwyciężą.

Jak cię przyjął marszałek?

Hugo zaczął opowiadać i tak go to zajęło, że nie zauważył zbliżającego się Sabaudczyka. Ten zobaczywszy siedzących w ogrodzie mężczyzn, pozdrowił ich uprzejmie.

Przepraszam! Czy mieszka tu pan Florian?

To ja — odezwał się stangret.

Nieznajomy przyjrzał mu się bacznie.

Mam się was zapytać o jedną osobę, panie.

O kogo?

Sabaudczyk szepnął mu coś do ucha.

A, jesteście wtajemniczeni — kiwnął głową Florian. — Macie na myśli pana porucznika Greifenklaua?

Tak.

Sam dopiero co przyszedł. Chcecie z nim rozmawiać.

Owszem.

Zaraz go zawołam.

Poszedł na pięterko po porucznika. Kiedy ten zobaczył Sabaudczyka, wybuchnął gromkim śmiechem.

Wspaniale, Hinze! Nikt nie domyśli się w tobie Prusaka. Co masz mi zameldować?

Że już wszyscy są na miejscu.

A ja mam narzędzia. Czy mogę tu zostawić wózek? — zwrócił się do gospodarza.

Ależ oczywiście.

Oprócz kości i żelaza są na nim ukryte broń i amunicja, toteż zależy mi na pozostawieniu go w bezpiecznym miejscu. Słyszycie kanonadę? Musi tam być gorąco.

Dałby Bóg zwycięstwo sprzysiężonym! — westchnął Florian.

On z pewnością wysłucha tej prośby i powiedzie się nam lepiej niż ostatnim razem.

Greifenklau zorientował się w czasie rozmowy, że może zaufać gospodarzowi. Potem wrócił do dam, dla których wielką pociechą było, że widzą go u siebie. Margot zdążyła się tymczasem już całkiem wyleczyć i teraz cieszyła się w duchu, że jej ukochany nie bierze udziału w walce.

Co zrobi Napoleon, gdy zwycięży?

Ogłosi się natychmiast władcą Nadrenii.

A jeśli my zwyciężymy?

To za tydzień staniemy w Paryżu i wymusimy pokój, który już z pewnością nie zostanie zerwany. A wiesz, co będzie potem, moja kochana Margot?

Co? — spytała czerwieniąc się.

Wkroczysz wraz z pochodem zwycięzców do Berlina.


* * *


Około północy Greifenklau udał się na spotkanie w lesie, gdzie czekali na niego Hinze i jeszcze paru innych, krzepkich mężczyzn, gotowych iść na spotkanie z przygodą na terenie opanowanym przez nieprzyjaciela. Kiedy znalazł się tam również wózek z bronią, ruszono w drogę.

Wraz z nastaniem świtu grupa stanęła u stóp wzgórza i zaczęła się wspinać po stoku. Las stał cichy i nie było w nim żywej duszy, toteż dotarli do wąwozu nie zauważeni przez nikogo.

To tutaj — powiedział Greifenklau do ludzi. — Pilnujcie, aby nikt tu się nie kręcił, dopóki nie wrócę. Poszukam gdzieś niedaleko odpowiedniego miejsca.

Gdyby ktoś teraz widział porucznika Greifenklaua, nikt by w nim nie rozpoznał pruskiego oficera, jako że znów miał na głowie perukę i nosił rudą brodę, a jego żołnierze mieli na sobie odzież, jaką noszą włościanie.

Gdy Greifenklau odszedł, żołnierze ukryli się w pobliskich zaroślach, zamierzając tam czekać jego powrotu.

Do diabła! Co tak śmierdzi? — skrzywił się jeden z nich. — O mój Boże, tu za krzakiem leży trup!

Podeszli bliżej i ujrzeli rozkładające się ciało Reillaca.

To będzie ten francuski baron, o którym opowiadał pan porucznik — stwierdził kapral. — Powiedział, że mamy spisać na ten temat raport.

Greifenklau wrócił dopiero po dłuższym czasie.

Wykopcie skrzynię! — rozkazał.

Dzięki kilku parom silnych rąk kasa wojenna została wykopana bardzo szybko. Z obciętych gałęzi sporządzono rodzaj nosideł, na których przeniesiono ją na nowe miejsce. W końcu Greifenklau nakreślił szkic sytuacyjny, mający mu ułatwić później odnalezienie skarbu. Zresztą były to tylko znaki, zupełnie niezrozumiale dla osoby trzeciej. Porucznik nie odważył się powierzyć papierowi dokładnego planu, jako że mógłby on łatwo wpaść w ręce wroga.

Tymczasem zrobiło się południe. Po krótkim posiłku ludzie wrócili do wąwozu, gdzie mieli zasypać dół po skrzyni ze skarbem.

Także kapitan Richemonte wykonał powzięty poprzedniego dnia plan. Zaopatrzony w rydel ruszył z samego rana w góry. Miał zamiar pogrzebać Reillaca i przekonać się, czy kasa rzeczywiście znajduje się tam, gdzie mówił Greifenklau.

Przybywszy do wąwozu, szedł prosto do zapamiętanego miejsca, nie rozglądając się wokoło, i przeraził się widząc pusty dół, którego gładko uklepane brzegi świadczyły o tym, że w środku znajdował się duży przedmiot.

Zniknęła! — zawołał z rozpaczą, czując się tak, jakby z jego ciała uchodziło życie. — Przyszedłem za późno! To musiało się stać niedawno temu — zastanawiał się. — Ziemia jeszcze nie obeschła.

Kto to mógł zrobić?!

Rozejrzał się wokoło, ale nie znalazł niczego, co by mu pomogło wyjaśnić całe zajście. Ze złości zaczął deptać ziemię.

Wszystkie marzenia pogrzebane. Z pewnością znowu ten Greifenklau! Och, żebyż się wreszcie dostał w moje ręce!

W tym samym czasie Greifenklau wszedł z powrotem do wąwozu. Ostatnią rzeczą, jakiej by się spodziewał, było to, że spotka tam kogoś, toteż zdumiał się widząc jakiegoś człowieka wymachującego gwałtownie rękami nad wykopanym dołem. Skinął na żołnierzy, aby podążali za nim i posuwał się ostrożnie na palcach do przodu. Poznawszy kapitana, położył mu dłoń na ramieniu.

Z kim pan tak żywo rozmawia, monsieur Richemonte? — spytał.

Zagadnięty obejrzał się i z przerażenia zbladł jak ściana.

Kim… kim jesteście? — wyjąkał.

Poszukiwaczem skarbów, tak jak i pan, tyle że szczęśliwszym. Mimo to zjawia się pan w samą porę. Niech pan podejdzie do tych zwłok. Znal pan nieboszczyka?

Richemonte przyjrzał się uważniej mówiącemu.

Do diabła! — zgrzytnął zębami. — To przecież Greifenklau!

Tak, to ja. Ale niech się pan nie boi, nic panu nie zrobię. Jest pan ostatecznie bratem przyrodnim mojej przyszłej żony. Dlatego nie będę się sam rozliczał z panem. Musi pan tylko wyznać, że jest pan mordercą tego oto człowieka.

Wyznania będę czynił diabłowi!

Mówiąc to próbował uwolnić się z rąk Greifenklaua, lecz na próżno.

Niech pan przynajmniej przyzna, że te zwłoki to pański przyjaciel Reillac.

Co mnie obchodzi ten trup!

Ale mnie tak. Przejrzymy jeszcze kieszenie tego pana. Trzymajcie go!

Kapitan bronił się zaciekle, lecz żołnierze trzymali go tak mocno, że nie mógł się ruszyć. Pienił się ze złości, nie mógł jednak przeszkodzić i Greifenklau przeszukał portfel oraz portmonetkę zamordowanego. Oba przedmioty były opatrzone nazwiskiem i herbem Reillac.

To wystarczy — stwierdził porucznik. — Zatrzymam te przedmioty jako dowód i zdeponuję w odpowiednim miejscu. Odbierzcie mu broń i dajcie kopniaka. To wszystko, czego może oczekiwać!

Rozkaz wykonano nader skrupulatnie, a zwłoki, po uprzednim starannym obejrzeniu, zostały pogrzebane. Krótki raport, sporządzony na miejscu zbrodni i podpisany przez wszystkich obecnych, Greifenklau schował do kieszeni, po czym ruszyli w drogę powrotną.

Puszczony wolno Richemonte szedł jak we śnie. Nie odważył się rzec słowa i nie wiedział nawet, kiedy znalazł się u stóp wzniesienia. Potem jednak przyszedł do siebie.

Zemsta! — krzyknął przystając. — Widziałem, jak ten przebrany łotr wszedł do samotnego domu. Tam skryła się Dulcynea!

Szedł tak szybko, że jeszcze przed świtem przybył do Gedinne. We wsi nikt nie spał. Jakaś grupa maruderów przyniosła wiadomość, że cesarz został pokonany i Francja jest zgubiona. Wszędzie rozlegał się płacz i lament, które kapitan przyjął z zadowoleniem. Przyłączył się do żołnierzy i opowiedział, że chętnie im wyda siedmiu niemieckich szpiegów, mało tego, narzeczona ich dowódcy przebywa w domu stojącym samotnie na skraju lasu, nie mają więc z czym zwlekać.

Mieszkańcy wsi nie dali się tak łatwo przekonać, lecz żołnierze pod wodzą Richemontego natychmiast ruszyli na dom, gdzie zatrzymały się panie Richemonte i uwięzili jego mieszkańców. Kilku z nich stanęło na straży, tymczasem reszta ruszyła szukać „niemieckich szpiegów”, przysięgając im śmierć.

Tymczasem Prusacy doszli do wniosku, że nie powinni się rozdzielać w należącym do wroga terenie. Greifenklau przyznał im rację, w którymś momencie jednak odłączył się od nich i poszedł na przełaj. To uratowało mu życie.

Żołnierze wracali więc wolno z wózkiem niczego nie przeczuwając. Naraz rozległa się salwa karabinowa i wszyscy, jak ich było sześciu, runęli zabici. Richemonte obejrzał każdego z nich z bliska. — Nie ma wśród nich dowódcy — oświadczył rozczarowany. — Ale nie bójcie się, pojawi się tu za jakiś czas. Nie może nam uciec. Gdy porucznik dotarł do domu na skraju lasu, od razu się zorientował, co się stało, stwierdził jednak, że pilnujących go wartowników nie jest wielu.

Nie zwlekając podszedł do drzwi. Stojący tam wartownik próbował zagrodzić mu drogę, ale Greifenklau w tym samym momencie usłyszał Margot wołającą o pomoc. Szybkim ruchem wyciągnął pistolety i przemocą wdarł się do środka. Margot rozpaczliwie broniła się przed czterema żołnierzami. Gospodarz i Florian leżeli związani w kącie, a pani Richemonte zemdlała. Huknęły cztery strzały, czterech napastników osunęło się na ziemię.

W tej chwili ogłuszony przez porucznika wartownik odzyskał przytomność i wpadł za nim do izby. Margot krzyknęła przenikliwie, Greifenklau obejrzał się, niestety było za późno. Szpada Francuza przecięła powietrze i rozpłatała mu głowę. Porucznik upadł, a dziewczyna osunęła się na kolana obok niego.

Tymczasem z lasu wyjechał patrol pruskich huzarów. Dowodzący oficer wstrzymał konia i bacznie rozejrzał się wokoło. W tym samym momencie w pobliskim domu padły cztery strzały, a po nim rozległ się przerażający krzyk trwogi.

Co to było?! Tam toczy się walka! — krzyknął zaniepokojony. — Naprzód!

Spięli konie, pod domem zeskoczyli z siodeł i wpadli do środka. Francuz, który ciął Greifenklaua w głowę, próbował się ratować ucieczką przez okno, lecz dowódca huzarów od razu zorientował się, co zaszło, i posłał za nim kulę, która nie chybiła.

Florian i gospodarz zostali uwolnieni z więzów. Dowiedzieli się przy tym, że w ślad za patrolem nadciąga spory oddział i już nie muszą się niczego obawiać. Opowiedziawszy krótko, co się stało, odprowadzili szlochające kobiety do izdebki na górze.

Rana Greifenklaua okazała się poważna. Założono mu prowizoryczny opatrunek, a po godzinie, gdy nadeszli Prusacy, zajął się nim lekarz pułkowy. Kręcił co prawda zatroskany głową, pocieszył jednak Margot, że rana się zagoi, choć stanowczo zabronił jej zaglądania do narzeczonego.

Richemonte nie wrócił do samotnego domu. Po drodze usłyszał o nadciągającym oddziale Prusaków, toteż postanowił nie narażać się na niebezpieczeństwo, tym samym nie dowiedział się o ciężkiej ranie zadanej jego śmiertelnemu wrogowi.



Ostatnia radość Blüchera


Stary „Marszałek Naprzód po zwycięskiej bitwie pod Waterloo po raz drugi rzucił Francję na kolana. Paryż został zdobyty i zawarto nowy pokój, kosztował on Napoleona tron i wolność. Bonaparte został zesłany na Wyspę św. Heleny, z której nie dało się tak łatwo uciec jak z Elby.

W tym pogromie wojsk wielkiego Korsykanina Hugo von Greifenklau nie mógł wziąć udziału. Z powodu groźnej rany głowy cale miesiące przykuty był do łóżka. Długi czas leżał nieprzytomny. Ten stan przeszedł później w coś w rodzaju zawieszenia między jawą i snem, rozjaśnianego tylko krótkimi przebłyskami świadomości, kiedy wzrok rannego padał na postacie opiekujących się nim osób: pani Richemonte i Margot.

W którymś momencie rozpoznał je obie i od tej chwili jego stan z minuty na minutę się poprawiał. Jak przez mgłę docierało do niego, że przybył do samotnie stojącego domku, gdzie Florian czuwał nad bezpieczeństwem kobiet. Nic więcej jednak nie mógł sobie przypomnieć. Nawet w momencie, gdy lekarze uznali, że jest zdrowy, jego pamięć dotycząca wcześniejszych wydarzeń wykazywała wielkie luki.

Wiedział dokładnie, że przybył do samotnego obejścia także i po to, aby zakopaną w pobliskich górach kasę wojenną ukryć w bezpieczniejszym miejscu. Miał przy sobie plan sytuacyjny, naszkicowany w pośpiechu, nie wiedział jednak, jak go odczytać. Posiadał nawet raport sporządzony po zamordowaniu barona de Reillaca i podpisany przez towarzyszących mu wtedy żołnierzy. Ale jak doszło do późniejszych wydarzeń?

Zaraz po wyzdrowieniu udał się do wąwozu i odszukał miejsce, gdzie najpierw była zakopana kasa. Znalazł tam pogrzebane przez siebie ciała dwóch okolicznych wieśniaków; wszakże nie mógł sobie za nic przypomnieć, co wydarzyło się w ciągu dwunastu godzin przed jego zranieniem.

Kiedy tuż przed Bożym Narodzeniem Blücher zatrzymał się na krótko w stolicy Prus, Greifenklau zameldował się u niego.

Dzień dobry, mój chłopcze — rzekł z radością marszałek. — Słyszałem, że tak ci rozpłatali głowę, iż diabeł każdej minuty był gotów porwać cię do piekła!

Tak, to był wyjątkowo udany cios, ekscelencjo.

Ale diabeł musiał z ciebie zrezygnować, co? To mnie cieszy! Perz, gorczyca i szczaw, a także wszelkie inne zielsko nie dają się tak łatwo wyplenić. Ze sto razy sam to stwierdziłem.

To była piekielna historia!

Taki cios każdego może zmieść z powierzchni ziemi. Owszem, są różne rodzaje plastrów: rosyjski, uniwersalny plaster z Weiermüller, plaster szwarcburski i jeszcze wiele innych przeklętych rzeczy, które szkodzą, zamiast leczyć rannemu pięty. O, znam je aż za dobrze! Na szczęście już ich nie potrzebujemy. Kiedy będę miał wydać ostatnie tchnienie, to chcę, aby mój odjazd do nieba odbył się bez doktorów i ich podejrzanych medykamentów! Bez plastra i ulepku idzie się łatwiej do świętego Piotra!

Pewnie tak, ekscelencjo. Ale to nie rana tak mnie złości.

Nie? To w takim razie co cię dręczy?

Dwie rzeczy.

Powiedz, jakie.

Po pierwsze, nie mogę walczyć.

Zgadzam się. To dla takiego dzielnego chłopaka jak ty piekielnie nieprzyjemna historia, lecz nic na to nie poradzisz.

Nie poradzę — pokiwał smutno głową Greifenklau. Blücher opróżnił fajkę stukając nią o kant stołu, tak że żarzący się jeszcze popiół rozsypał się po dywanie i spojrzał spod oka na Greifenklaua.

A drugie? Co to takiego?

Awans przeszedł mi koło nosa — wyznał Greifenklau.

Stary skinął w zamyśleniu głową, mimo to sprawiał wrażenie zadowolonego.

Tak, to prawda — rzekł w końcu. — Ale można temu jakoś zaradzić. Oddałeś Prusom znaczne usługi. Byłeś przez to dla nas przydatny dziesięć razy bardziej, niż gdybyś walczył w szeregu, obok innych. To zmartwienie zostaw mnie, mój chłopcze! Słowo starego Blüchera jeszcze coś znaczy, nie uważasz?

Pewnie, że tak, ekscelencjo.

No więc? Nie radzę im, aby zlekceważyli moje życzenie. W takich sprawach jestem wyjątkowym dziwakiem! A co jeszcze cię złości, mój synu?

Sprawa kasy wojennej, ekscelencjo.

Kasa wojenna? Do diabła, tak! Wysłałem cię z paroma żołnierzami, abyś tę starą skarbonkę ukrył w bezpiecznym miejscu. Nie wróciłeś wtedy, a ja musiałem gonić Bonapartego. Potem doszła mnie wieść, że zostałeś ranny. Co w takim razie stało się z kasą?

Nie wiem, ekscelencjo.

Nie wiesz? — zdumiał się marszałek. — Czyżbyś został ranny, zanim dotarłeś do kasy?

Nie, później.

Ale przecież chyba wiesz, czy ją znalazłeś.

Na pewno.

I zakopałeś ją w innym miejscu?

Tak mi się zdaje.

Tak ci się zdaje?! Do diabła, co ty za bzdury opowiadasz?!

Niestety nie pamiętam, ekscelencjo.

Nie pamiętasz, co się stało z wojenną kasą?! Przecież nie jesteś dzieckiem, żeby zapomnieć o czymś tak ważnym!

Greifenklau wskazał na nabiegłą krwią bliznę ciągnącą się przez całą czaszkę i czoło i sięgającą aż do nasady nosa.

Nic na to nie poradzę, ekscelencjo. To ona jest temu winna.

Rana?! Niech to wszyscy diabli! Pozbawiła cię pamięci?

Niestety tak. Nie potrafię sobie przypomnieć, co działo się w nocy przed moim zranieniem.

Za mało wytężasz pamięć, mój chłopcze.

Wytężam, i to jak! Spędziłem cale dnie i noce usiłując to sobie przypomnieć, niestety pamięć nie wróciła.

To dziwne. Zacięło ci się w głowie jakieś kółko? A może to ów cios zniszczył część twej pamięci? Tego nie da się już polatać ani zlepić na nowo. Ale byłeś tam w górach, gdzie została zakopana kasa, prawda? — upewniał się Blücher. — A żołnierze z tobą?

Na pewno — potwierdził z przekonaniem Greifenkłau.

I wykopaliście wtedy tę skrzynię?

Myślę, że tak. Byłem tam po moim wyzdrowieniu i stwierdziłem, że kasy nie ma w poprzednim miejscu.

Mógł ją odkopać kto inny.

Prawdopodobnie tak się nie stało, ale jest to możliwe.

Co jest możliwe?

Nie dowierzam temu kapitanowi Richemonte.

Ach, ten! Był tam wtedy w górach?

Na twarzy Greifenklaua pojawił się wyraz zakłopotania. Wzruszył ramionami.

Jest to wielce prawdopodobne.

Znów „wielce prawdopodobne”?! — obruszył się marszałek. — Do diabła! Nie jestem z ciebie zadowolony, mój chłopcze! Cóż pocznę z tym „wielce prawdopodobne”! Chcę mieć pewność.

No cóż, właściwie mogę ją panu dać, ekscelencjo. Jest dla mnie niemal pewne, że byłem w momencie, kiedy kasa została wykopana, bo sporządziłem plan, który miał mi pomóc w odnalezieniu miejsca, gdzie została na nowo ukryta. Oto on.

Blücher wziął do ręki papier i obejrzał go dokładnie.

Tylko diabeł coś z tego zrozumie! — mruknął w końcu zniechęcony. — Tu jodły, tam brzozy, a jeszcze dalej parę sosen. A tam krzyżyk — pewnie oznacza miejsce, gdzie zakopaliście kasę na nowo… Słuchaj, mój synu, ten las jest taki rozległy, że odnalezienie jej nie będzie proste. Możemy sobie tak szukać do śmierci.

Ja sam szukałem całymi dniami, niestety nie znalazłem tego miejsca.

Nawet tych jodeł, brzóz i sosen?

Nie umiem sobie przypomnieć, w jakim kierunku poszliśmy po wyjściu z wąwozu.

Co za przeklęta historia! Człowiekowi gaśnie przy czymś takim fajka!

Odłożył ją z niechęcią, choć była świeżo nabita. Z planem w dłoni chodził w zamyśleniu po pokoju, po czym rzucił go ze złością na stół.

No cóż, nic na to nie poradzisz. Po tym przeklętym ciosie twa pamięć zbankrutowała i tego już zmienić się nie da. A gdzie są ci, którzy przy tym byli? Przecież muszą sobie coś przypominać!

Szukałem ich. Niestety żaden z nich nie żyje.

Niech to diabeł porwie! Padli w bitwie?

Nie, zostali zabici tamtego dnia. Dom, który był punktem wyjściowym dla naszego przedsięwzięcia, został otoczony przez Francuzów. Tam właśnie zadano mi cios. Pruscy huzarzy, którzy wtedy przyszli nam z pomocą, znaleźli później na drodze wiodącej z gór kilku zastrzelonych mężczyzn. To byli żołnierze, z którymi wtedy wykopałem kasę.

Nie wyjaśniło się potem, kto dal sygnał do takiej napaści?

Nie. W każdym razie dom został całkowicie splądrowany.

Niedobrze! — pokręcił głową marszałek. — Jedynym pocieszeniem jest to, że i tak nie moglibyśmy wejść tak łatwo w posiadanie kasy, nawet gdybyś pamiętał, gdzie została zakopana.

Ale dlaczego?! Moim zdaniem nie byłoby w tym nic trudnego, ekscelencjo.

Niestety to byłaby kradzież! Kasa została przecież zakopana na terenie należącym do Francji. A ten kapitan Richemonte! Z czego wnioskujesz, że wtedy był z wami w górach?

Mam tu raport, w którym stwierdza się, że baron de Reillac został zamordowany. Ja sam go podpisałem jako jeden ze świadków.

W raporcie jest powiedziane jasno i wyraźnie, że znaleźliśmy ciało barona, przy którym stał Richemonte. Są w nim też wymienione rzeczy, jakie miał przy sobie. Należały one wcześniej do barona.

Chyba mu je zabraliście, co?

Znalazłem je później u siebie, i mam je do tej pory.

Ale sam Richemonte musiał wam uciec.

Może dałoby się go jeszcze złapać.

To prawda! — uderzył się dłonią w czoło Blücher. — Potrafisz odnaleźć ciało Reillaca?

Z całą pewnością.

Hm! Niezła myśl! Moglibyśmy udowodnić mu popełnioną zbrodnię. Wystarczy to, co widziałeś, a także wasze podpisy i przedmioty odebrane Richemontemu.

Jest jeszcze więcej dowodów, ekscelencjo.

Jakież to dowody?

Margot otrzymała od niego list, w którym donosi…

Blücher przerwał mu szybkim ruchem ręki:

Margot! Do diabła! Że też nie pomyślałem o tej naszej kochanej dziewczynie! Co za dureń ze mnie! Gdzie ona właściwie jest?

Tu, w Berlinie, razem ze swoją matką.

Co?! W takim razie muszę je odwiedzić, mój chłopcze.

Greifenklau chrząknął.

Właśnie miałem zamiar zaprosić ekscelencję do nich w odwiedziny.

Naprawdę? A jest po temu jakaś szczególna okazja?

Owszem, nasz ślub.

Ślub?! Do kroćset! Chcesz się ożenić z Margot, mój chłopcze? A kiedy?

Ceremonia ślubna odbędzie się pojutrze.

Pojutrze?! Tak szybko?! Niech to diabeł porwie! Jak zdążę się uporać z prezentem ślubnym? Do tego czasu to mogę się zaopatrzyć najwyżej w szufelkę do węgla, dziecięcy kosz i torebkę suszonego kwiatu lipy. Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz, chłopcze, co?!

Wasza ekscelencja dopiero wrócił do Berlina.

Prawda. Słuchaj, masz już kogoś, kto poprowadzi pannę młodą? Kto to jest?

Porucznik von Wilmersdorf.

Wilmersdorf? — zdziwił się marszałek. Do diabła! Dlaczego właśnie on?

To mój dobry przyjaciel.

Bzdura! Przyjaciel tu, przyjaciel tam! Jest jeszcze wielu innych, którzy są przyjaciółmi twoimi i Margot. Nie każdy przyjaciel się nadaje do tego, żeby poprowadzić pannę młodą do ołtarza. Mówię ci, gdybym był z piętnaście lat młodszy, Margot musiałaby zostać moją żoną. Ale że mam pecha i jestem Matuzalemem, to niech mam przynajmniej tę przyjemność, że poprowadzę ją do ołtarza. Zrozumiałeś?

Rozkaz, ekscelencjo.

Rozkaz?! Do diabła z twoim rozkazem! Tego nie da się wymusić jednym rozkazem! Gadaj tu zaraz, jeśli ci to nie pasuje!

Ależ ekscelencjo, to nie tylko wielki zaszczyt dla nas, ale także i wielka radość…

No więc! Wreszcie ten człowiek przyszedł po rozum do głowy! To ja poprowadzę Margot do ołtarza, a ten cały porucznik może zaprowadzić psy do hycla. Ale, ale! Czy nie powiedziałeś, że Richemonte napisał do Margot?

Tak, nawet trzy razy, lecz ona mu nie odpowiedziała.

Gdzie on teraz przebywa?

Miał zatrzymać się na dwa tygodnie w Strasburgu.

Macie jego adres?

Tak. Oczekuje tam odpowiedzi.

To dobrze. Wiemy przynajmniej, gdzie szukać tego gagatka. Co pisze?

Że Margot ma mnie opuścić i pojechać do niego.

Ten człowiek chyba zwariował! Dziewczyna ma cię rzucić, i to tylko dlatego, że on tego chce!

Och, on podaje bardzo ważny powód. Margot jest biedna, lecz jeśli mnie opuści, on uczyni ją bardzo bogatą. Została spadkobierczynią.

Co to za Krezus umarł?

Reillac.

Blücher nie posiadał się ze zdumienia.

Reillac?! — upewnił się przeciągając to nazwisko. — Naturalnie, on nie żyje. A więc ona miałaby po nim dziedziczyć?! Jak do tego doszło?!

Czy ekscelencja sobie przypomina, jak mówiłem, że Napoleon zwrócił uwagę na Margot?

Owszem, rzucił na nią okiem, a może nawet dwoma.

Zgodnie z planem cesarza Margot miała poślubić Reillaca i jako baronowa de Reillac pojawić się na jego dworze.

A, nasz miły cesarz chciał upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu! Bóg z nim! Teraz może sobie robić różne głupstwa na Świętej Helenie!

Richemonte przyłożył do tego rękę. Pisze, że Reillac zmarł nie zostawiając nikogo bliskiego i że posiada pisemną zgodę Napoleona na związek Margot z baronem.

Ach! Kiedyś uważano by to za formalne zaręczyny!

Dalej: Reillac zostawił testament.

A jednak! W takim razie jest jakiś spadkobierca. Kto to taki?

Właśnie Margot.

Co ty mówisz!

Reillac kupił sobie te zaręczyny albo zgodę cesarza przez to, że uczynił Margot swoją jedyną spadkobierczynią.

Ale szczęście ją spotkało! — rzucił drwiąco marszałek.

Jakie tam szczęście! Byłoby hańbą, gdyby Margot to przyjęła!

Słusznie! Jesteś uczciwym chłopcem i masz swój honor! A co na to Margot?

Nie chce słyszeć o tym spadku.

Brawo! Wprawdzie żadne z was nie ma majątku, lecz ja już się zatroszczę o szybki awans dla ciebie i nie będziecie cierpieć biedy.

Twarz Greifenklaua spochmurniała.

Och, ekscelencjo, sen o awansie to już przeszłość.

Przeszłość? A to czemu? — zdziwił się Blücher. Greifenklau wskazał po raz drugi na bliznę.

Tu tkwi przyczyna.

Do diabła! Mówisz tak, jakby zaszczytna blizna była hańbiącą plamą.

Greifenklau uśmiechnął się gorzko.

Czy ekscelencja nie powiedział, że w mej głowie zacięło się jakieś kółko?

Trele morele! To był tylko taki żart.

Wiem, ale tak czy owak nie jest mi lekko. Moja pamięć ucierpiała i nie można już na niej polegać.

Ale tylko w jednym, wspomnianym wcześniej punkcie.

Owszem, do tej pory. Niestety każdej chwili może mi odmówić posłuszeństwa i to w ważnej, służbowej sprawie.

Do stu diabłów! Kto tak powiedział?

Lekarze, którzy mnie leczyli. Oni też jako biegli rozstrzygną o mej przyszłości. Będę musiał odejść z pułku.

Odejść?! Czyś ty oszalał?!

Już mi to powiedziano.

Marszałek podszedł do okna, w milczeniu wyglądał na zewnątrz, a kiedy uznał, że znowu jest panem swych uczuć, odwrócił się. Jego twarz poczerwieniała, a oczy zwilgotniały, kiedy odezwał się pozornie spokojnym, lecz naprawdę serdecznym tonem:

A więc zasugerowano ci, że masz odejść? Ty, taki młody, obiecujący oficer? I co postanowiłeś?

Podporządkować się.

Do stu tysięcy par diabłów! Ale dlaczego, chłopcze?!

Ponieważ zostanę zdymisjonowany nawet wtedy, gdy tego nie zażądam.

Sprzeciwię się temu całą swoją mocą!

Będę ekscelencji bardzo zobowiązany. Czy mogę pozwolić sobie na szczerość?

Wal prosto z mostu, co ci leży na sercu.

Były też głosy przeciwne, na tyle silne, aby pozostawić mnie w wojsku, musiałbym jednak wtedy walczyć z pewnymi układami i niechętnymi mej obecności przełożonymi.

Tak, tak — wtrącił żywo Blücher. — Wiem, co masz na myśli. Są takie małe świństewka, które dotkliwie dają znać o sobie, lecz przed nimi nie będę mógł cię obronić. W każdym razie nie pozwolę zrobić ci krzywdy! Jesteś naprawdę zdecydowany odejść z wojska?

Nie mam innego wyjścia.

No cóż, jeśli tak… A kiedy by to miało nastąpić?

Jak najszybciej, choć pewnie potrwa to ładnych parę miesięcy.

Nonsens! Czyżby twoja głowa aż tak bardzo ucierpiała, że chcesz spędzić trzy kwartały roku nad jednym nędznym podaniem?

Nie jest tak źle.

Zatem napisz je zaraz, dzisiaj.

Ekscelencjo, pozwolę sobie przedstawić moje zdanie…

Milcz! Kto ma prawo mieć własne zdanie; ty czy ja? — huknął marszałek. — Tu masz atrament, papier i pióro. Siadaj i pisz podanie, ale krótkie! A ja tymczasem nabiję sobie fajkę.

Greifenklau posłuchał. Przyciął sobie pióro i zaczął sposobić się do pisania.

Zaczekaj — przerwał mu marszałek. — Jak się lepiej myśli, z fajką czy bez?

Z fajką.

W takim razie, zanim zaczniesz pisać, też nabij sobie jedną. Porucznik chcąc nie chcąc musiał posłuchać. Nabił sobie holenderską fajkę z gliny, zapalił ją i zaczął pisać.

Zaczekaj! — rzucił po raz wtóry stary. — Do kogo kierujesz to podanie?

Zgodnie z przepisami do dowódcy regimentu.

Czyś ty oszalał! Te przepisy już cię nie dotyczą, zrozumiano?! Chcą cię zwolnić, a ty jeszcze chcesz się do nich zwracać z pisemną prośbą o dymisję?

To do kogo według ekscelencji mam się zwrócić?

Niech cię diabli! Czy zawsze muszę wyłożyć kawę na ławę?! Masz skierować podanie do mnie i to jest najlepsze, co możesz zrobić!

Z obejściem drogi urzędowej?

Tak jest.

Jeśli ekscelencja rozkaże…

Tak, rozkazuję. Zacznij od początku. Ale najpierw ugnieć dobrze tabakę, bo inaczej wypadnie ci na papier.

Greifenklau pisał szybko, starając się mimo pośpiechu zachować spokój. Po dwudziestu minutach odłożył pióro.

Przeczytaj! — rozkazał Blücher.

Do jego książęcej mości, pana feldmar…

Stój! — huknął marszałek. — To ma być nagłówek?!

Jak najbardziej.

A niech cię gęś kopnie! Kiedy taki przykładny oficer, zwracający uwagę na przepisy, jak ty kieruje do mnie podanie, to domagam się, żeby napisał wszystko, ale to wszystko: i księcia, i Gebharda Leberechta, i marszałka, i ekscelencję, i starego Blüchera, i jego wysokość, i jego łaskawość, i biada temu, kto choć na jotę to zmieni! Ale gdy ty, najsumienniejszy z najsumienniejszych, zwracasz się do mnie, to mogę ci coś z tego darować. Chcę pokazać tym fagasom, że cię cenię. Ile linijek ma twoje podanie?

Około pięćdziesięciu.

Mój Boże, aż pięćdziesiąt! Czy potrzebna jest ta cala gadanina? Weź nowy arkusz i siadaj. Podyktuję ci.

Greifenklau wykonał polecenie. Marszałek zapalił na nowo fajkę i przez chwilę spacerował po pokoju w zamyśleniu.

Którego dzisiaj mamy? — spytał wreszcie.

Dwudziestego trzeciego.

Ach tak, pojutrze jest Boże Narodzenie. A więc chcesz się żenić w Boże Narodzenie? To mnie cieszy, a i data mi odpowiada. Umoczyłeś porządnie pióro w atramencie?

Tak.

A więc pisz: Berlin, dwudziestego trzeciego grudnia 1815. Do mojego przyjaciela i opiekuna, Gebharda Leberechta von Blüchera! Gotowe? No to pisz dalej. Drogi przyjacielu i towarzyszu walki! Otrzymałem wyjątkowo silny cios w głowę. Z tego powodu chcę odejść z wojska. Zrobię to w najbliższym czasie. Pragnę też, abyś wiedział, iż żegnam Cię z większym żalem niż innych, ponieważ Ty wiesz, że spełniłem swoją powinność. Twój wierny Hugo von Greifenklau, porucznik. No, wiesz już, jak się pisze podanie o zwolnienie z obowiązków?

Ekscelencjo, moje pióro nie śmie napisać takich słów.

Nie opowiadaj bzdur! Pokaż no, coś napisał. Szukasz piasku, aby wysuszyć atrament? Nasyp na kartkę trochę popiołu z fajki. Nadaje się do tego lepiej niż piasek.

Blücher wziął arkusz do ręki.

Masz ładne pismo — zauważył. — Łatwiej je odczytać niż moje. Zgadnij, komu wręczę to podanie?

Nie mam pojęcia, ekscelencjo.

Nie masz pojęcia? Ty gamoniu, a komuż by innemu, jak nie samemu królowi!

Greifenklau osłupiał.

Ekscelencjo — zaczął z ociąganiem — wydaje mi się, że w tym wypadku treść powinna zostać wyrażona w inny sposób…

Marszałek zmarszczył brwi.

Miałbym tu coś zmieniać?! Co ci przychodzi do głowy, mój chłopcze! Uważasz, że nie umiem napisać podania?!

Ależ ekscelencjo, jestem przekonany, że… — zaczął ze śmiechem porucznik.

Albo że nie umiem dyktować? — Blücher nie pozwolił mu dokończyć. — To podanie to stylistyczne arcydzieło i król dostanie je do przeczytania. Koniec dyskusji! Chcę cię zapytać o co innego. Co robimy z tym Richemontem? Mamy go uwięzić?

Nie wiem, czy byłoby to możliwe. Strasburg należy do Francji.

Masz babo placek! Jak się nazywa we Francji prokurator sądu najwyższego?

Prokurator generalny.

Dobrze. Prześlę mu akt oskarżenia i zobaczymy, czy się odważy pozostawić bez odpowiedzi pismo starego Blüchera. Co zabraliście Richemontemu, gdy stał nad ciałem ofiary?

Portfel Reillaca i pugilares. Są opatrzone jego herbem i nazwiskiem.

To wystarczy. Pogrzebaliście wtedy ciało, prawda? Mógłbyś jeszcze dziś odnaleźć to miejsce?

Z całą pewnością.

Możliwe, że będzie potrzebna przy tym twoja obecność. Widziałeś na własne oczy, jak Richemonte mordował barona?

Nie.

To niedobrze. On może się wypierać.

O nie! Widziałem ich razem z Reillakiem, a gdy wróciłem za niespełna dziesięć minut, Richemontego nie było, a Reillac leżał przebity nożem. Był jeszcze ciepły, poza tym brakowało przy nim tego, co później znaleźliśmy przy Richemontem.

To powinno wystarczyć. Jak testament barona mógł trafić w ręce Richemontego?

Może został sfałszowany. A jeśli jest prawdziwy, to Reillac musiał mieć powód, aby powierzyć go kapitanowi.

To prawda — przytaknął marszałek. — Richemonte nie ma majątku?

Nie, za to sporo długów, jak ekscelencja od dawna wie.

To musi być dla niego piekielnie przykra sprawa, że ma w ręku dzięki temu testamentowi olbrzymi majątek, a nie może z niego oglądać nawet jednego halerza.

Dlatego chce zwabić do siebie Margot.

Tak, z jej pomocą wszedłby w posiadanie sukcesji, a potem szybko ją roztrwonił. Nie można dopuścić, aby mu się to udało. Pojutrze zjawię się u was i wtedy omówimy wszystko, a potem będziemy działać. A teraz idź już, mój chłopcze! Pozdrów Margot i jej matkę.

Do zobaczenia, ekscelencjo.

Greifenklau wyszedł. Jeśli przed spotkaniem z marszałkiem był przygnębiony sugerowaną mu koniecznością odejścia z wojska, to rozmowa ze starym zawadiaką podniosła go na duchu. Napełniony nową odwagą i optymizmem wrócił do swoich.

Wprawdzie nie posiadał majątku, a dochody z małej posiadłości, którą mógł nazwać własną, mogły zaspokoić jedynie skromne potrzeby, lecz gdy zobaczył utkwione w siebie radosne i ufne oczy Margot, poczuł się tak, jakby nigdy nie było dnia, w którym mógłby uskarżać się na swój los.


* * *


Nadeszły święta Bożego Narodzenia, a wraz z nimi wesele porucznika i Margot. Marszałek zjawił się wtedy, gdy zebrali się już wszyscy goście. Na cześć swych ulubieńców włożył najlepszy galowy mundur, a choć był stary, wraz z jego pojawieniem się zebrani poczuli jakby wiew młodości i podniosłego nastroju.

Dzień dobry wszystkim — powiedział rozglądając się wokoło. — Do diabła, co za święta! Dzieciątko Jezus przyniosło nam narzeczonego i narzeczoną. Chciałbym móc jeszcze raz przeżyć taką chwilę! Chodźcie tu, chłopcy — skinął na stojących z boku oficerów. — Który z was jest porucznikiem von Wilmersdorf?

To ja, ekscelencjo — rzekł jeden z nich wysuwając się do przodu.

A więc to jest ten Judasz, który chce mi odebrać zaszczytną funkcję prowadzącego pannę młodą do ołtarza! Niech go licho porwie!

Porucznik speszył się słysząc te słowa, ale szybko się opanował i rzekł:

Ekscelencja wybaczy, ale nie miałem pojęcia, że wchodzę w drogę memu zwierzchnikowi. Posłusznie rezygnuję.

I musisz! Ale nie chcę, żebyś czuł się pokrzywdzony, więc dam ci okazję, abyś przyprowadził mi pannę młodą. Gdzie jest mademoiselle Margot?

W sąsiednim pokoju.

Właściwie to ja powinienem wprowadzić ją tutaj, ale niech już ci będzie, mości poruczniku!

Porucznik oddalił się, tymczasem Blücher przywitał się z Greifenklauem i pozostałymi. Kiedy w drzwiach ukazała się Margot, jego twarz przybrała wyraz najwyższego zaskoczenia.

Do kroćset! Czy to naprawdę nasza Margot? — zawołał i podszedł do niej, składając ukłon, jakby pochodziła z królewskiego rodu. — Czy wiesz, panienko, że stary Blücher stoi już nad grobem? Nawet jeżeli nie daję tego poznać po sobie, to kostucha wyciąga powoli rękę w moją stronę. Nie za wiele już czeka mnie przyjemności, dlatego mówię ci szczerze, że radość, jaką dziś odczuwam, jest najczystszej wody.

Słowa starego wywołały wielkie poruszenie, chociaż od razu próbował je zatrzeć we właściwy sobie, żartobliwie cierpki sposób.

Tymczasem rozniosła się wieść, że sam Blücher będzie prowadził pannę młodą do ołtarza, toteż w kościele zebrały się takie tłumy jak na świątecznej sumie. Młodzi mężczyźni zazdrościli Greifenklauowi pięknej Francuzki przywiezionej jako wojenny łup. Nie było nikogo, kto by temu przystojnemu, postawnemu mężczyźnie nie zazdrościł szczęścia, lecz wszyscy bez wyjątku cieszyli się, że dla ubogiego, prostego porucznika, Blücher złamał etykietę regulującą życie wyższych sfer.

Kiedy ceremonia ślubna dobiegła końca i nowo poślubieni przyjęli błogosławieństwo kapłana, marszałek ujął Greifenklaua za rękę.

To teraz twoja żona, chłopcze — powiedział wzruszony. — Wyświadcz mi tę przysługę i szanuj ją jak drogocenny kamień.

Zwracając się do Margot pocałował ją w czoło, a dopiero potem ujął jej dłoń.

Moje dziecko, to dzielny chłopiec. Spraw; aby przyszło mu łatwo pogodzić się z tym, czego odmawia mu życie, a na co zasłużył! Ciepłe spojrzenie żony to najlepsze lekarstwo na wszystkie smutki i rany!

Zgodnie ze swym zwyczajem powiedział to mimo woli tak głośno, że słyszeli go wszyscy zebrani w kościele ludzie i poruszyły ich bardziej niż uroczysta przemowa duchownego.

Później, gdy goście siedzieli już przy stole, z ust marszałka, który miał serce dziecka i potrafił się cieszyć życiem jak młody człowiek, sypał się dowcip za dowcipem.

W końcu podniósł się i zastukał w kieliszek. Przy stole zrobiło się cicho i wszystkie oczy spoczęły na ustach starego.

Moje drogie dzieci, wzniesiono dziś już wiele toastów, co jest nieodłączną częścią takiego dnia. To, co teraz powiem, nie będzie toastem, lecz prośbą. Podejdź tu, mój chłopcze i jeszcze raz podaj mi rękę. Ateraz słuchajcie, ludzie! Stary Blücher jest dziś sławnym człowiekiem, choć sobie z tego nic nie robi. Mówi się o nim wszędzie, a pismaki wypisują na jego temat niestworzone historie, w których prawda miesza się z kłamstwem. W szkołach używa się podręczników, gdzie raz po raz wymienia się jego nazwisko. Ale czy to daje jakieś korzyści? Żadnych! On wie, że wszystko, co wywalczył szablą z pomocą Bożą i swoich żołnierzy, zostanie zaprzepaszczone przez bandę gryzipiórków. Po wojennym delirium następuje odprężenie, a po roku sukcesów następuje rok klęski. Tak będzie i w tym wypadku. Co osiągnęliśmy przelewając naszą krew, zatopi morze atramentu. Nie dotrzyma się tego, co zostało przyrzeczone. Mimo to dobry Bóg wie, co robi. Krew narodu jest cennym, życiodajnym nasieniem, które prędzej czy później wyda owoce. Nadejdzie zatem czas, kiedy w krajach niemieckich zacznie się wielkie żniwo. Ja tego nie dożyję, ale wy będziecie mogli obserwować, jak rośnie i dojrzewa. Kiedy potem na drzewie naszych wojennych czynów zawisną zdrowe owoce, bo te dzisiejsze są stoczone przez robactwo, które mieni się dyplomatami i politykami, pomyślcie o starym Blücherze. A jeśli i wy nie dożyjecie tego, to powiedzcie waszym dzieciom i wnukom, że kiedy już zapanuje prawdziwy pokój, niech wypiją za pamięć starego Marszałka Naprzód, który najchętniej rozpędziłby na cztery wiatry ten cały Kongres Wiedeński, jak i tamtych Francuzów po drugiej stronie Renu. Może to już ostatni raz w życiu pijecie z Gebhardem Leberechtem!

Nie sposób opisać wrażenia, jakie wywarły te słowa. Zgromadzeni goście byli poruszeni do głębi. Stary marszałek dał wyraz swemu rozgoryczeniu, mówił jak prorok z czasów Starego Testamentu, który na oczach ludu bożego unosi nieco kurtynę skrywającą przyszłość. Wypowiedziane przez niego życzenie stało się testamentem, a oni mieli je przekazać swym dzieciom i wnukom. Była to wyjątkowo podniosła chwila, jaka rzadko się zdarza przy takich okazjach. Wszyscy w milczeniu opróżnili kieliszki, jak gdyby obawiając się, że mogą przekreślić całą jej powagę.

Blücher wszakże zadbał oto, aby zaraz przywrócić pogodny nastrój. Wskazując na stojący z boku stół, na którym piętrzyły się prezenty ślubne, rzekł:

Popatrzcie tam, dzieci! I co na to powiecie? Pewnie myślicie, że stary bałwan wystąpił z napuszoną mową, o zapomniał o najważniejszym. Ale mylicie się, i to bardzo. Nie trzeba mi podpowiadać takich rzeczy. Nie jestem bogatym człowiekiem, zresztą dobrze wiecie, że wino i karty kosztowały mnie majątek. Gdyby nasz król nie był dla mnie wyrozumiały, to już wiele razy byłbym skończonym bankrutem. Nie mogę wam przynieść wielkich darów. Stary gałgan nie może dać więcej, niż ma, ale jednak coś wam przyniosłem. Chodź tu, Margot. Dasz to swojemu mężowi, kiedy stąd wyjdę.

Wyciągnął z kieszeni wielką kopertę i wręczył Margot. Dziewczyna wzięła ją niepewnie i już otwierała usta, chcąc wypowiedzieć słowa podzięki, lecz marszałek nie dopuścił do tego.

Cicho, ty mała gaduło! Nie chcę nic słyszeć! Zdradzę tylko, że król setnie się uśmiał czytając pewne podanie z prośba o zwolnienie z wojska, a ów dobry humor jego wysokości wasz stary przyjaciel umiejętnie wykorzystał, aby opowiedzieć o niejakim poruczniku von Greifenklau. To wam na razie wystarczy. A teraz wszystkiego dobrego! Bądźcie szczęśliwi! Wyświadczcie mi małą przysługę i zachowajcie mnie choć przez jakiś czas w swej pamięci.

Odsunął krzesło i zniknął w drzwiach, zanim ktokolwiek zdołał temu przeszkodzić. Hugo co prawda wybiegł za nim, lecz stary marszałek uciekł mu z szybkością młodzieniaszka i w pośpiechu wsiadł do stojącego w niedalekiej odległości powozu, który zaraz ruszył.

Gdy Greifenklau wrócił do gości, okazało się, że ci chcą się jak najprędzej dowiedzieć, co zawiera koperta podarowana przez Blüchera. Otworzył ją zatem ostrożnie i wyjął z niej dwa pisma. Przebiegł wzrokiem pierwsze i podał Margot.

To moje podanie o zwolnienie — powiedział z osobliwym uśmiechem, w którym była radość, ale także i ból.

Zajrzała mu zatroskana w oczy.

Przeczytaj sama, moje serce — zachęcił ją.

Skończywszy rzekła z satysfakcją:

To prawda, odchodzisz z wojska, ale w najbardziej honorowy sposób, w jaki można to zrobić!

Tak, awansowałem — przytaknął cicho.

Odchodzisz z wojska jako rotmistrz z prawem noszenia munduru. To naprawdę jest powód do radości!

A co jest w drugim piśmie? — spytała pani Richemonte. Greifenklau rozłożył drugi kawałek papieru i szybko przebiegł go wzrokiem, a w miarę czytania jego twarz rozjaśniała się.

Moja droga Margot, zawdzięczamy to naszemu dobremu, staremu marszałkowi — powiedział w końcu.

Sięgnęła po papier i zaczęła czytać.

Czy to możliwe? — spytała radośnie zaskoczona.

Co? Co? — rozbrzmiały naokoło zaintrygowane głosy.

Prezent — odrzekła — królewski prezent, o jakim nie śmieliśmy marzyć! Za zasługi oddane w czasie wojny jego wysokość obdarzył mojego męża posiadłością Breitenheim.

Ta wiadomość wywołała ogólne poruszenie. Wypytywano Greifenklaua, co takiego zrobił, a on opowiedział, jak to podsłuchał Napoleona i marszałków, a potem w najdrobniej szych szczegółach przekazał ich plany Wellingtonowi i Blücherowi. W końcu dodał:

To prezent, który przepędza nasze wszystkie troski, droga Margot. Musimy podziękować królowi. Nie zasłużyłem aż na tyle. Dobry marszałek wyolbrzymił moje zasługi. Ja liczyłem najwyżej na awans. A wiesz, co sprawia, że ten dar jest dla nas po dwakroć cenny?

Co?

Majątek Breitenheim graniczy z moją własną posiadłością. Myślę, że tak król, jak i marszałek wybrali go świadomie.


* * *


Audiencja u króla odbyła się już następnego dnia. Młoda para udała się także do Blüchera, aby podziękować mu za wspaniały prezent ślubny.

Przy tej okazji stary marszałek opowiedział o akcie oskarżenia przeciwko kapitanowi Richemonte. Chciał o tym powiedzieć już w czasie ceremonii ślubnej, ale zrezygnował z tego, ze względu na gości.

Czy mam go ścigać na drodze sądowej? — spytał.

Zasłużył na to z dziesięć razy — odrzekł z przekonaniem Greifenklau.

A pani, pani von Greifenklau? — zwrócił się z pełną atencją do Margot. — To ostatecznie pani brat.

Młoda kobieta wahała się przez chwilę, zanim odpowiedziała:

Czy to będzie nieczułość z mej strony, jeśli go potępię?

Ależ skąd! A co myśli o tym wszystkim matka pani?

Dokładnie to samo. To zły duch rzucający cień na nasze życie i jeszcze dzisiaj się go boimy. Jestem przekonana, że będzie szukał okazji, by zniszczyć nasze szczęście.

Zatem dobrze, spróbujemy go unieszkodliwić. Jeszcze dziś pojadę do francuskiego posła w Berlinie, aby przedstawić mu całą sprawę.

Zrobił to od razu, a poseł przyrzekł mu przekazać tak szybko, jak się da, akt oskarżenia dalej. Mimo to wszystko wyszło inaczej, niż wyobrażali to sobie Blücher i Greifenklau.

Ten ostatni otrzymał wezwanie do sądu, gdzie złożył zeznanie i przedłożył posiadane przez siebie dowody zbrodni kapitana: pugilares, portfel i sporządzony w wąwozie raport.

Gdzie w tej chwili znajduje się Richemonte? — spytał na koniec Greifenklau.

W strasburskim areszcie — brzmiała odpowiedź.

A czy jest dobrze pilnowany?

Z całą pewnością. Morderców trzyma się pod kluczem.

Ale w tym wypadku oskarżenie przyszło z zagranicy, a Niemcy nie są u Francuzów w cenie.

W gruncie rzeczy ma pan rację, chociaż mnie, jako urzędnikowi, nie wolno tego przyznać. Życzy pan sobie, abym sporządził notatkę w tej sprawie?

I to bardzo. Proszę, aby pan zwrócił uwagę władzom francuskim na to, że Richemonte jest wyjątkowo niebezpiecznym i przedsiębiorczym przestępcą, zdolnym do brutalnej ucieczki.

Zrobię to, chociaż nie wierzę, aby musiał uciekać.

A więc sądzi pan, że zostanie po prostu zwolniony?

Hm! Chciałem tylko powiedzieć, że w tej dość, że tak powiem, romantycznej sprawie wszystko jest możliwe.

W ciągu następnych miesięcy potwierdziły się przypuszczenia urzędnika. Greifenklau usłyszał, że Richemonte został pod strażą zawieziony do Sedanu, a potem w góry, i oczekiwał, że teraz z całą pewnością zostanie wezwany jako świadek. Wszakże nic takiego nie nastąpiło. Skierowano tylko pismo do sądu w Berlinie, że dane przekazane przez oskarżyciela są wystarczające, aby znaleźć miejsce, gdzie został zamordowany baron de Reillac.

Krótko potem Greifenklau został wezwany do urzędu, gdzie go poinformowano, że Richemonte w żadnym wypadku nie zachowywał się tak, jakby po raz pierwszy był w rzeczonym wąwozie. Przeciwnie, podał dokładnie szczegóły miejsca, gdzie stał na ciałem Reillaca. I tu nastąpiła najważniejsza wiadomość, która wprawiła Greifenklaua w niemałe wzburzenie; Richemonte odwrócił sytuację utrzymując, że to niemiecki porucznik i zarazem szpieg był tym, który zamordował i obrabował barona. Z naciskiem wzywał władze, aby zaaresztowały Greifenklaua i wytoczyły mu proces.

Cóż Hugo miał na to odpowiedzieć? Rzeczywiście przebywał w wąwozie w czasie dokonania zbrodni, był w posiadaniu zrabowanych rzeczy i to on pogrzebał Reillaca. Z żołnierzy, którzy mu wtedy towarzyszyli, żaden już nie żył. Jego opowieść o tamtych wydarzeniach brzmiała jak bajka. Któż by uwierzył w historię wojennej kasy?!

Na szczęście miał Margot i jej matkę, które potwierdziły złożone przez niego zeznania. Także stangret Florian, który pociągnął za nim do Niemiec i teraz pracował u niego, wystąpił jako świadek. Mimo to porucznikowi nie udało się uniknąć nieprzyjemności i gdyby Blücher nie wypowiedział decydującego słowa, Greifenklau znalazłby się w nie lada opałach.

W związku z całą sprawą władze berlińskie ogłosiły co następuje: Jest dwóch podejrzanych, Niemiec i Francuz. Jeden oskarża drugiego, przy czym więcej przemawia przeciwko Niemcowi. Władze francuskie nie są upoważnione do wszczęcia postępowania przeciwko niemu, ale w tej sytuacji nie można im wziąć za złe, jeśli zaniechają takiego postępowania przeciwko Richemontemu, uznając cały przypadek za niemożliwy do wyjaśnienia.

Taki był końcowy wynik całej sprawy. Spuścizna po Reillacu przypadła dalekim krewnym, a Richemonte został zwolniony. Nie znaleziono przy nim śladu testamentu barona ani cesarskiego pozwolenia na zaręczyny z Margot. Kiedy przedłożono mu listy skierowane do Margot, odpowiedział bezczelnie, że wymyślił całą tę bajeczkę, chcąc ustrzec siostrę przed małżeństwem z mordercą jego przyjaciela. W końcu ślad po nim zaginął.

Wkrótce potem państwo von Greifenklau niespodziewanie odwiedzili baron de Sainte–Marie i Berta Marmont, od niedawna jego żona. Berta powiła synka, którego rodzicami chrzestnymi zostali Hugo i Margot. Baronowa de Sainte–Marie nie była wprawdzie zachwycona, że jej syn ożenił się z dziewczyną z ludu, ale w końcu jakoś się z tym pogodziła.

Mijały miesiące. Margot obdarzyła swego męża małym Gcbhardem Leberechtem, ku wielkiej radości jego ojca i jeszcze większej starego Blüchera, który oczywiście nie odmówił sobie przyjemności bycia ojcem chrzestnym syna swego protegowanego.

Była to jego ostatnia radość. 12 września 1819 roku marszałek zmarł w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat, opłakiwany przez całe Niemcy, ale najbardziej przez Hugona i Margot von Greifenklau.



Droga do Waterloo” stanowi kontynuację opowieści o losach bohaterów książki Karola Maya Piękna Margot”.

Wartka akcja, przygody następujące jedna po drugiej z szybkością galopującego rumaka, barwne porwania, duże pieniądze i romantyczna miłość, wszystko to na tle schyłkowego okresu Cesarstwa.

Niebawem ukaże się nakładem naszej oficyny powieść tegoż autora „Tajemnica marabuta”, będąca kontynuacją cyklu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
May Karol Droga do wolności
May Karol Droga do wolności
KAROL MEISSNER OSB Trudna droga do jedności Problemy dialogu ekumenicznego
Edukacja prawna droga do przyjaznej i bezpiecznej szkoly[1]
ABC mądrego rodzica droga do sukcesu
ABC madrego rodzica Droga do sukcesu
Droga do Hogwartu, METODYKA, ZABAWY TEMATYCZNE
DROGA DO BETLEJEM
3 - Droga do Sukcesu - strona druga, fm, 45 sekundowa prezentacja, sekrety, teczka fm
Droga do Chrystusa E G White
Droga do zdrowia rak
Laske Edwar Szachy i Warcaby Droga do mistr
droga do doskonalosci
Droga do doskonałości fragment
Mandala - droga do centrum świata, psychologia, Buddyzm
DROGA DO W ADZY SADDAMA HUS, Inne
Najszybszą drogą do uzyskania nowych kwalifikacji zawodowych, pedagogika psychologia coaching doradz

więcej podobnych podstron