Dragonlance Saga
Zaginione opowieści, tom 1
Douglas Niles
(Przełożył Andrzej Sawicki)
Dedykuję Alainie
Prolog - Darlantan, ze Snów i Światłości
W górę łożyska wyschniętego strumienia, skacząc z kamienia na kamień i wdzięcznie przelatując nad błotnistymi sadzawkami, mknął nagi młodzieniec. Jednym susem pokonywał dwudziestostopowe odległości pomiędzy głazami. Z każdym skokiem wznosiła się nad głową biegnącego rozwiana grzywa czarnych włosów, którą pęd szybko stulał w długi, wąski warkocz.
Kagonos biegł z wielu powodów. Upajał się radością ruchu, cieszyła go smukłość i sprężystość ciała, radowała szybkość reakcji na wyzwania nieznanego szlaku. Sycił się też uciechą z przecierania nowej ścieżki i ze znaczenia szlaku, którego przedtem nie deptała stopa żadnego elfa. Dał się pochłonąć wszechogarniającemu spokojowi dziczy, który ukoił jego ducha i pozwolił mu zapomnieć o pomniejszych troskach.
O tym wszystkim myślał o świcie, przed dwoma dniami, gdy obudził się pośrodku rozległego obozowiska Letniego Zgromadzenia. Opuścił swój ustawiony w honorowym miejscu szałas i nie rozmawiając z nikim, ruszył truchtem przez obóz. Jego odejście zwróciło uwagę plemiennych wodzów 1 szamanów, nikt jednak nie próbował go zatrzymać - wszyscy wiedzieli, że Kagonos żył wedle rytmu niesłyszalnego dla innych Pierworodnych. W rzeczy samej niektórzy szamani wręcz odetchnęli z ulgą, gdy naga sylwetka biegacza zniknęła pośród drzew w puszczy. Pamiętali, że nieraz Kagonos zakłócał plemienne rytuały czy próby negocjacji. Zbliżająca się ceremonia Letniego Przesilenia Gwiazd przebiegnie na pewno znacznie spokojniej, jeśli nie weźmie w niej udziału błądzący gdzieś w dziczy narwaniec.
Kagonos ze swej strony nie cierpiał głupich rytuałów związanych z gwiazdami, słońcem czy zmianą pór roku. Uważał, że lśniące nocą na niebie diamenty najlepiej podziwia się w samotności. W istocie, gwiazdy były czymś tajemniczym - niepodzielnie panowały na niebie od zmierzchu do świtu - śmieszna jednak była myśl, iż dbają o jakiekolwiek zaszczyty czy ceremonie, które na ich cześć wyprawiają ludzie lub inne istoty śmiertelne.
Dziki elf biegł przez cały poprzedni dzień, noc i poranek następnego dnia. Nadal każdy oddech przychodził mu bez trudu. Brązową skórę biegacza powlekała jedynie cieniutka warstewka potu. Z każdą upływającą godziną Kagonos osiągał stan coraz głębszej intensywności przeżyć i coraz większego poczucia jedności z otaczającym go zewsząd życiem.
Przez głowę przemknęła mu myśl, o której wiedział, że jest prawdziwa: któregoś dnia opuści swe plemię, by na zawsze zamieszkać samotnie wśród tych wzgórz. Sam sobie będzie panem, nie będzie musiał dbać o nikogo i całkowicie poświęci się majestatycznym górom i lasom.
W istocie nie wiedział, dlaczego tak długo pozostawał członkiem plemienia. Miał świadomość, że jego brak tolerancji dla wszelkiego rodzaju słabości i bezwzględna prostolinijność budziły bojaźń wśród doświadczonych wojowników i wodzów plemion. Obcy nawet dla własnych rodziców, Pierworodny irytował szamanów deklarując, że miłość - pośród wielu innych zjawisk - jest słabością, której należy się wystrzegać.
Dzikie elfy w większości pędziły szczęśliwy żywot - kochały zabawy, były niewinne i beztroskie. Kagonos często się wściekał na tę dziecięcą naiwność - i bez wahania to okazywał - wiedział bowiem, iż plemię miało wielu wrogów. Dlaczego jego ziomkowie nie dostrzegają zagrożenia?
Żaden z młodzieńców nie mógł fizycznie sprostać Kagonosowi - być może dlatego, że jego ciało wydawało się nieustannie wibrować nadmiarem szukającej ujścia energii. Wszyscy go szanowali, pozwalali mu wedle woli odchodzić i wracać - gdy zaś przemawiał, najczęściej wysłuchiwano go z uprzejmym zainteresowaniem. Podczas minionych dziesięcioleci żył po trosze z każdym plemieniem - przebywał więc wśród Czarnych Piór, Srebrnych Łososi, Białych Ogonów, a ostatnio zamieszkał z klanem Błękitnego Jeziora. Gdy plemieniu zagrażali ludzie lub ogry, żaden wojownik nie stawał mężniej i zacieklej od Kagonosa i niejedno zwycięstwo zawdzięczano jego dzielności.
Często też ostrzegał swych współplemieńców przed zagrożeniem ze strony Elfów Domowych, w tej jednak sprawie Pierworodni nie podzielali do końca jego obaw. Pod przywództwem Silvanosa jasnowłose elfy połączyły swe klany w potężne rody, potem wzniosły wysokie budowle, z których powstały miasta - i zamknęły się wewnątrz murów. Kagonos ze zdumiewającą jego samego jasnością pojął, że te więzienia wzniesione dłońmi niewolników są doskonałym obrazem niebezpieczeństwa, jakie grozi Pierworodnym ze strony ich licznych kuzynów. Wiedział jednak i to, że wielu jego współplemieńców zaciekawiły, a nawet kusiły wyniosłe kamienne konstrukcje.
Samotny bieg po górach był doskonałym przeciwieństwem dążeń Domowych Elfów... a nawet skromniejszych potrzeb społecznych ich żyjących w dziczy krewniaków. Kagonos doznawał oto wolności w jej najczystszej, najpełniejszej postaci, uciekł bowiem przed wszelkimi więzami, jakimi obarczały się inne elfy, porzucił odzież i narzędzia, które podporządkowywały świat jego panom - ludziom, ogrom czy elfom. Te dni i godziny samotności były mu niezbędne, w przeciwnym razie napięcie wewnętrzne rozdarłoby mu duszę. Poszukiwanie ścieżki, samotny bieg pod górę, podczas którego wiatr rozwiewał jego gęstą, kruczą grzywę, poczucie pełni życia łagodziło to napięcie i sprawiało Kagonosowi prawdziwą satysfakcję.
Był jeszcze inny, ważniejszy powód, nakazujący mu opuścić szałas i letnie zgromadzenie plemion - pewna wiedza, która kazała mu przebiegać te góry. Kagonos żywił bowiem nadzieję, że dziś raz jeszcze ujrzy Koźlego Pradziada.
Dwukrotnie już natknął się na to wspaniałe stworzenie. Za każdym razem kozioł tkwił wysoko na zboczu któregoś z najwyższych szczytów gór Khalkist. Za każdym razem Kagonos znajdował się niżej, podążając ścieżką, którą nikt przed nim nie kroczył. Za każdym razem w przeszłości - tak jak dziś - plemiona zbierały się na Zgromadzeniu Letniego Przesilenia, Kagonosa zaś nużyły nie kończące się spory międzyplemienne i wzajemne oskarżenia.
Podczas tamtych Zgromadzeń musiał biec całe dnie, zanim ukazał mu się Koźli Pradziad. Wspaniałe zwierzę, którego rogi skręcały się w trzy pełne zwoje po obu stronach szeroko sklepionego czoła, zawsze spoglądało na Kagonosa ze znacznej wysokości. Kozioł patrzył na niego z góry i z daleka - ale w przenikliwym spojrzeniu wielkich, złotych ślepiów zwierzęcia było coś zaskakująco intymnego i świadczącego o chęci bliższego poznania.
Pierworodny zastanawiał się często, czy ktoś jeszcze oprócz niego widział owego kozła. Nie sądził, aby tak było, choć nie umiałby powiedzieć, skąd bierze się jego przeświadczenie. W spojrzeniu i wyrazie wspaniałych oczu zwierzęcia było coś tak głęboko osobistego, iż Kagonos po prostu osądził, że przesłanie jest przeznaczone wyłącznie dla niego. Zresztą nawet jeżeli inni widzieli osobliwe zwierzę, nie doświadczyli dobrodziejstwa kojącego spojrzenia owych wielkich, złotych oczu.
Po ścianie jaru śmignął mroczny cień i elf zmrużył oczy wiedząc, że się spóźnił - z pewnością został dostrzeżony z góry przez jakieś latające stworzenie. Błyskawicznie odwrócił się, aby spojrzeć w niebo, świadom faktu, iż cień jest zbyt wielki jak na sępa czy orła. Nie zdziwił się więc, widząc szerokie skrzydła o ponad dwudziestostopowej rozpiętości i masywne ciało z czterema leniwie mielącymi powietrze łapami. Wszystko to potwierdziło jego wcześniejszy domysł. Gryf!
Instynktownie dał nura za najbliższy spory głaz. Sokolookie stworzenie najpewniej go spostrzegło, mimo to elf nie sądził, by zechciało zaatakować - chyba że dręczyłby je głód. Kagonos widział jednak z dołu, że ma do czynienia ze zdrowym i krzepkim okazem.
I wtedy doznał niemałego szoku. Spoglądając w ślad za oddalającym się stworem, zobaczył powiewającą nad zwierzęciem grzywę jasnych włosów i zdobną złotem zbroję jeźdźca siedzącego na grzbiecie gryfa! Zdumiony ponad miarę dzikus pojął, że któremuś z Cywilizowanych Elfów udało się jakoś schwytać i poskromić wspaniałą bestię. Kagonos skrzywił się z dezaprobatą. Wystarczająco złe było to, iż elfy z domowych klanów chwytały i poddawały władzy siodła konie - teraz zaś przekonał się, że rozciągały przymus i na stworzenia rozległych przestworzy.
Gdy gryf i dosiadający go jeździec zniknęli za zboczem góry, Kagonos na nowo podjął swój bieg, ale krótkie spotkanie pozostawiło po sobie gorzki posmak. Teraz, kiedy szlak, którym podążał, splamiło spojrzenie innego elfa, nie odczuwał już przejmującej go przedtem radości z odnajdywania ścieżek. Wrażenie samotności zostało pogwałcone w sposób, który budził w jego duszy głęboki sprzeciw - a przede wszystkim rozbudził w nim gniew. Jakież prawo miał Domowy Elf do tych stromizn? Docierając tu, nie uronił nawet kropelki potu - siedział sobie po prostu w siodle i gapił się z góry na dziedziny, które powinny należeć wyłącznie do samotnego biegacza z Pierworodnych!
Gdy Kagonos przypomniał sobie Koźlego Pradziada, przeżył kolejny wstrząs. Czy wspaniały kozioł pokaże się Domowemu? Może lotnik dojrzy go z góry, wbrew woli zwierzęcia? Wzdrygnął się pod wpływem tej myśli i otrząsnął ze zmęczenia. Zapominając o znużeniu, gnany głębokim niepokojem, z nowymi siłami i energią pomknął łożyskiem strumienia pod górę, ku strzelistym szczytom.
Przedzierał się ku wierzchołkom przez cztery godziny, przemykał przez szerokie wąwozy, pokonywał ostre, strome granie i mknął ścieżkami, których przed nim nie przebiegał żaden elf. Nie myślał o kierunku, ale w jakiś szczególny sposób doskonale wiedział, dokąd podąża. Nieustannie wspinał się ku najwynioślejszym szczytom otaczających go gór.
Gdy wreszcie stanął na najwyższej grani, która stanowiła zbocze wznoszącego się nad nią szczytu, nie zdziwił się wcale, gdy zobaczył elfiego gryfa uwiązanego do drzewa rosnącego w leżącej za granią dolinie. Grzbiet zwierzęcia gniotło dopasowane doń siodło, zdobne złotem i drogimi kamieniami. Orle oblicze zwierzęcia skierowane było na rozgrywającą się w dole scenę.
Podążając wzrokiem za spojrzeniem gryfa Kagonos ujrzał Domowego Elfa przemykającego chyłkiem ku niższym partiom doliny. Intruz był myśliwym - o czym świadczyły jego łuk i strzały - należał jednak do osobników majętnych i może nawet był szlachcicem. Na łowy odział się w wąskie spodnie ze złotogłowiu i lśniące czernią skórzane buty, na grzbiet zaś wciągnął kurtkę ze śnieżnobiałej wełny. Łuk przytroczył do pleców, a w dłoni dzierżył topór o lśniącym srebrzyście ostrzu. Poruszał się ostrożnie i czujnie wpatrywał się w coś leżącego na dole.
Pierworodny pojął, na kogo polował Domowiec, zanim ten jeszcze zrobił krok do przodu.
W następnym mgnieniu oka ujrzał białe futro leżącego na boku Koźlego Pradziada, odcinające się wyraźnie od szarzyzny skał. Z odległości stu kroków zobaczył też plamy szkarłatu na boku zwierzęcia. Z głębokiej rany wystawała pierzasta strzała elfiego myśliwca.
Rzucając się w dół, Kagonos zauważył też wspaniałą dumę uniesionej w górę, otoczonej potrójnymi spiralami rogów głowy kozła. Zwierzę wierzgało słabo, a z jego pyska zwisał długi jęzor - kozioł oddychał ciężko i chrapliwie. Myśliwy był zaledwie o kilkanaście kroków i podnosił już topór do ciosu, skupiwszy na zdobyczy całą uwagę.
Gryf zaskrzeczał ostrzegawczo - dźwięk przypominał krzyk orła, siłą jednak i donośnością dorównywał rykowi lwa. Złotowłosy myśliwiec natychmiast odwrócił się ku nowemu wrogowi, a jego błękitne oczy rozbłysły gniewnie, gdy spostrzegł nagą sylwetkę zbiegającego ku niemu dalekiego krewniaka.
- Wstrzymaj się, Dziki Elfie! - zawołał.
Kagonos zwolnił kroku i obrzucił Domowca badawczym spojrzeniem. Myśliwy miał na sobie lekki kirys. W lewej dłoni trzymał krótki sztylet, w prawej zaś dzierżył pyszną broń - topór osadzony na długim drzewcu. Płytę pancerza na piersi Domowego Elfa zdobił wizerunek wykonanej w złocie tarczy, na której wyobrażono szpony wzlatującego w górę gryfa.
- Zostaw kozła. Odejdź precz. - Kagonos przemówił ostro, nie wyobrażając sobie nawet, iż ktoś może mu się sprzeciwić.
Domowiec odrzucił głowę wstecz i roześmiał się drwiąco i z wyzwaniem. - Odejść? To najwspanialsze z moich trofeów. Wezmę łeb tego zwierzęcia i osadzę nad swoim sztandarem!
Pierworodny nie odpowiedział, tylko następował coraz bliżej. Nie pojmował, co tamten ma na myśli, mówiąc o „sztandarze”, rozumiał jednak, iż jest świadkiem czegoś bardzo złego i niewłaściwego.
- Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś! Nie podchodź bliżej! - warknął złotowłosy.
- Kim jesteś? - spytał Kagonos, przystając w odległości dziesięciu kroków od myśliwca.
- Masz przed sobą Quithasa Poskramiacza Gryfów! Zapamiętaj to miano, dzikusie - wiedz, że ja jestem tym, który zasiada po prawicy Silvanosa, i w przyszłych wojnach to ja powiodę do zwycięstwa armie, co przegonią ogry i wraży pomiot ich smoczych sprzymierzeńców!
- Quithasie Poskramiaczu Gryfów, zostaw tego kozła w spokoju. Nie będzie twoją zdobyczą.
Quithas ponownie wybuchnął śmiechem. - I któż mnie powstrzyma? Może ty? Nagi szczeniak, bez oręża i zbroi? Dzikusie, nie chcę cię zabijać, ale jeśli staniesz między mną a moją zdobyczą, zrobię to bez wahania.
Kagonos zareagował szybciej niż myśl. Jego szczupłe ciało śmignęło ku przeciwnikowi i opadło w dół w samą porę, by uniknąć szerokiego, płaskiego cięcia toporem. Impet zderzenia powalił wrogów i obaj runęli na ziemię, tworząc bezładną plątaninę wymachujących dziko rąk i wierzgających nóg. Kagonos sapnął wściekle, gdy poczuł na czole niemal ogłuszające grzmotnięcie rękojeścią sztyletu, podtrzymała go jednak kipiąca w nim furia. Potężnym ciosem pięści ugodził Quithasa w bok, w miejsce nie chronione stalą kirysu. To uderzenie wyparło dech z płuc Domowca i myśliwy potoczył się bezwładnie po stromym zboczu góry.
Topór poleciał w drugą stronę i Kagonos skoczył w ślad za nim, nadeptując na długie drzewce. Wysoko na górskim zboczu gryf wydał odgłos wściekłości, ale uwiązane do drzewa cugle nie pozwoliły przyjść z pomocą swemu panu. Dziki elf niespiesznie sięgnął w dół i podniósł topór. Oręż był zaskakująco ciężki, choć krawędź głowni nie ustępowała hartem ni ostrością brzytwie. Wznosząc broń w górę i potrząsając nią ku obezwładnionemu i nadal nie mogącemu złapać tchu przeciwnikowi, Kagonos drżał pod wpływem zapału bojowego i nienawiści, nad którą panował jedynie z najwyższym trudem.
- Źle postąpiłeś, raniąc Koźlego Pradziada. Chełpiłeś się, że nie zdołam cię powstrzymać, bo nie mam broni. Teraz oto mam oręż, Quithasie Poskramiaczu Gryfów, i każę ci iść precz! - Dziki Elf sięgnął pod nogi i wyjął strzały z kołczanu myśliwca. Połamał je z pogardą i cisnął kawałki pod nogi pokonanego przeciwnika. - Wsiadaj na grzbiet swego wierzchowca i leć precz... albo ja zabiję ciebie!
Śliniąc się z wściekłości nie ustępującej gniewowi Kagonosa i łypiąc z furią oczyma, Quithas cofnął się jednak poza zasięg topora.
- Oddaj mi broń! - zażądał głosem drżącym z wściekłości. - Jest cenniejsza, niż możesz to pojąć. Wykuła ją dłoń mistrza kowalskiego, czarem zaś obdarzył sam Silvanos!
- Topór ów będzie więc od dziś moim łupem! - odparł drwiąco wolny elf. - A teraz wynoś się stąd, zanim zdejmę ci łeb z karku.
Oczy Domowca rozbłysły strasznym gniewem i niewiele brakło, by Kagonos cofnął się niczym uderzony pięścią. Zdając sobie sprawę z uczuć wroga, Pierworodny podniósł topór i zwężonymi oczyma pilnie baczył, jak Quithas oddala się ku podenerwowanemu gryfowi. Wspiąwszy się na pozłociste siodło, Domowiec nie rzekł ani słowa - zamiast tego chwycił wodze i jednym szarpnięciem skierował potężną bestię wprost w niebo.
Kagonos obserwował, jak latający stwór znika za granią najbliższego szczytu. Potem zwrócił się ku Koźlemu Pradziadowi i ukląkł obok głowy ranionego zwierzęcia. Gdy spojrzał na szkarłatne plamy szpecące biel sierści, serce niemal pękło mu z bólu. W złotych oczach zwierzęcia kryło się błaganie o pomoc, jęzor kozła daremnie lizał najbliższe kamienie.
- Wody.... Przynieś mi wody...
Kagonos, porwawszy się do biegu, śmignął ku pobliskiemu strumieniowi, zanim dotarło doń w pełni znaczenie tego, co się stało. Gdy dopadł rześkiego nurtu, klęknął i napełnił chłodną wodą usta. Rzuciwszy się do kozła, wypuścił strugę płynu prosto na jego język i z zachwytem patrzył, jak w oczach ofiary pojawia się powracająca chęć życia.
- Kryjówka... musimy znaleźć jakieś schronienie. Tu... niedaleko jest pewna... jaskinia. Zanieś mnie tam.
Koźli Pradziad przemawiał urywanym głosem, Kagonos jednak wyczuł, iż przyczyną tego było osłabienie raną, a nie brak umiejętności. Nawet tych kilka skąpych słów wskazywało na to, że w normalnych warunkach stworzenie przemawiało głębokim, dźwięcznym głosem.
Choć elf zdawał sobie sprawę z faktu, iż zwierzę ważyło dobrych parę setek funtów, bez wahania wsunął ramię pod jego brzuch i uniósł je delikatnie, starając się nie tykać rany z nadal sterczącą z niej strzałą. Ciężar okazał się zaskakująco mały. Zgodnie ze wskazówkami kozła, natrafił wkrótce na niewielką niszę w skalistym zboczu - jaskinią można ją było nazwać jedynie w ogólnym znaczeniu tego słowa.
- Strzała... czy potrafiłbyś ją wyjąć?
Kagonos pracował bardzo ostrożnie, krzywiąc się za każdym razem, gdy kozioł stękał z bólu, ale w końcu udało mu się wydobyć pocisk z rany.
- Wyszła całkowicie, Przedwieczny. Teraz odpocznij... może trzeba ci wody?
Kozioł potrząsnął głową. - Już mi lepiej. Obawiam się, że grot zaprawiono jakąś trucizną albo opatrzono złym czarem, w przeciwnym razie nie uległbym tak łatwo.
Stęknąwszy z wysiłku, kozioł przetoczył się na brzuch i podwinął nogi. Krwawienie z rany zmniejszyło się do nikłego strumyka, a oddech był teraz równiejszy i bardziej miarowy.
Czy jednak w istocie było to zwierzę?
- Widywałem cię przedtem, Odnajdywaczu Szlaków - przemówił kozioł. Tym razem świetliste oczy zwierzęcia - te same, które już dwakroć przedtem obserwowały elfa ze zbocza góry - przeniknęły jego nieposkromioną duszę i mógł odpowiedzieć jedynie kiwnięciem głowy.
- Wędrujesz po górach z łatwością i wdziękiem kogoś, kto stał się ich częścią. Szukasz ścieżek i odnajdujesz je w miejscach, których przedtem nie tknęła stopa ogra, elfa czy człowieka. Jesteś godnym wodzem Pierworodnych.
- Przedwieczny, dziękuję za uznanie, nie jestem jednak wodzem. Niektórzy z moich współplemieńców uważają mnie za szaleńca, inni zaś nie mogą doczekać się chwili, abym się oddalił i ruszył samotnie w góry. Może moja prawdziwa wartość objawi się podczas leczenia twoich ran. Czy możesz mi rzec, kim jesteś?
- Czekajże... muszę wyjść na zewnątrz - oznajmił kozioł, wstając i robiąc kilka chwiejnych kroków ku otworowi niszy. Dotarłszy tam, usadowił się na płaskiej półce z łupku i spojrzał na Kagonosa nie bez rozbawienia.
Dziki Elf sapnął ze zdumieniem i cofnął się przed czymś, czego nie umiał pojąć ni wyjaśnić - ujrzał bowiem, że kozioł zmienia swój kształt.
Pomiędzy pasmami białej sierści błysnęły srebrne łuski, jakby spod wełny trysnęły kaskady lśniących monet. Równocześnie stworzenie rozrastało się z niewiarygodną szybkością, zwiększając swe i tak już niemałe rozmiary. Długi, muskularny, błyszczący srebrzyście ogon wysunął się zza raptownie spotężniałego cielska. Wielki pysk kozła wydłużył się nagle w przerażającą paszczę najeżoną ostrymi, zakrzywionymi w tył kłami. Dwa bliźniacze rogi opadły na półkę wraz z resztkami koźlej wełny z grzbietu, na którym pojawiły się potężne, powleczone srebrną skórą skrzydła. Koźle nogi przekształciły się w muskularne łapy zakończone zakrzywionymi pazurami, nie ustępującymi wielkością i ostrością jataganom ogrów.
Gdy przekształcenie dobiegło końca, wężowe cielsko wygięło się łukiem i niemal zupełnie otoczyło wolnego elfa. Kagonos nie czuł strachu - przepełniał go jedynie ogromny zachwyt, wiedział bowiem, że był świadkiem cudu. Wyczuwał również, że oto w jego życiu dokonuje się ogromna i nieodwracalna zmiana.
- Pytasz, Poszukiwaczu Ścieżek, ktom zacz? Znany jestem pod wieloma imionami, ty jednak możesz mnie nazywać Darlantanem.
- Tak też będzie, Panie - odparł Kagonos, opadając na kolana. Pierworodny nigdy jeszcze nie zgiął karku przed nikim i niczym, teraz jednak klękał nie tylko z własnej woli, ale i z poczuciem głębokiej radości.
- Mianuję cię, Kagonosie, prawdziwym Poszukiwaczem Ścieżek wśród Pierworodnych. Podczas stuleci, które nadejdą, twój lud będzie niejeden raz uciekał się do ciebie w razie potrzeby. Jeśli mają przeżyć i przetrwać, to jedynie dlatego, że ty będziesz wskazywał im drogę.
- Ale... ale jakimże sposobem ja ją odnajdę?
- Miej wiarę, mój dzielny synu. Nie obarczam cię łatwym zadaniem - będzie trudniejsze, niż możesz to sobie wyobrazić. Wiem, że zrodziła się w tobie myśl, aby opuścić plemię i poświęcić się bez reszty górom. Zamierzałeś zostać pustelnikiem, nieprawdaż?
- Tak, Panie. Nastąpi to... miało to nastąpić... już niedługo. - Gdy mówił te słowa, Kagonos rozumiał już, iż nie dane mu będzie zostać elfem samotnikiem. Czyż Dar- lantan nie orzekł, że jego przyszłość wiąże się z przyszłością plemienia?
- Wierzę, Poszukiwaczu, że okażesz się mężem godnym zaufania. Wiedz jednak - jeśli zostaniesz przywódcą swego ludu w najbliższych latach, kiedy Domowe Elfy wzrosną w siłę i będą szukać sposobów, aby skusić twoich współplemieńców urodą miast, kiedy z nieba na błękitnych, zielonych i czerwonych skrzydłach zwali się na was nie znana dotąd plaga - musisz pozostać wiernym mnie - i tylko mnie jednemu.
- Panie, masz moje słowo.
- Jako Poszukiwacz Ścieżek staniesz się przywódcą większym od każdego z wodzów, doradcą duchowym potężniejszym od każdego z szamanów. Zadanie, jakim cię obarczam, wymagać będzie od ciebie wszystkich twoich sił fizycznych i duchowych. Nie bierz sobie żony, ona bowiem odwiedzie cię od twego dzieła. Nigdy też nie daj się zaprowadzić do miast Domowych Elfów - one bowiem poznają twe przeznaczenie i zechcą cię pojmać i uwięzić.
- Jak rozkażesz, Panie.
Darlantan spojrzał w dół i Kagonos po raz pierwszy spostrzegł ślad smutku w złotych oczach smoka - takich samych, jak oczy kozła (choć wszystko inne różniło te dwa stworzenia, będące w istocie jednym).
Podążając wzrokiem za spojrzeniem srebrnego smoka, elf ujrzał leżące pośród kamieni potrójnie skręcone rogi. Mimo że uległy podobnej przemianie jak kozioł, zachowały jednak pierwotny kształt.
Kagonos podniósł jeden z nich i od razu wyczuł jego lekkość, co oznaczało, iż róg wewnątrz jest pusty. Szerszy jego koniec rozdymał się jak wylot trąbki, węższy zaś ukształtowano na podobieństwo ustnika. Choć nikt nie rzekł mu, co ma zrobić, elf wiedział, że powinien zadąć w róg.
Zaciskając zęby na ustniku, Kagonos zadął więc potężnie i usłyszał żałobną melodię - przenikającą górskie doliny i wieszczącą strach i niebezpieczeństwo - ale kończącą się wysokimi, rześkimi nutkami nadziei i tryumfu. Nigdy przedtem nie grał na podobnym instrumencie, nuty jednak pojawiały się w jego duszy ze zdumiewającą wyrazistością i dokończył pieśni ze swobodą i lekkością.
- Podaruję wam ów Koźli Róg - odezwał się Darlantan. - Usłyszę go ja albo ktoś z mego ludu i jeśli będziemy mogli wam pomóc, z pewnością to uczynimy.
- Graj na nim w chwilach radości i smutku, on zaś przemówi do twego ludu i utwierdzi go w durnie i nadziei. Graj na nim, gdy zagrozi wam niebezpieczeństwo, róg zaś ukaże wam drogę ratunku.
- Ja zatrzymam drugi z rogów - ciągnął Darlantan. - Oba na zawsze będą symbolem więzi pomiędzy naszymi rasami. Ich dźwięki staną się wyłączną własnością obu ludów i nie usłyszy ich nikt, prócz srebrnego smoka albo wolnego elfa.
- Piękny to dar - odparł Kagonos. - Dlaczegóż jednak powierzasz go mnie?
- Jesteś Poszukiwaczem Ścieżek - oznajmił smok, a w jego głosie zabrzmiała moc rozkazu. - Twój lud powinien darzyć cię zaufaniem - ten róg jest tedy oznaką twej wysokiej godności. Nawet szamani wysłuchają granej przez ciebie pieśni i dzięki niej lepiej poznają swoich bogów. Wracaj z tym rogiem do twoich plemion, na Letnie Zgromadzenie. Gdy Pierworodni usłyszą twą pieśń, poznają prawdę.
- Tak uczynię, choć nie pojmuję, dlaczego wybrałeś właśnie mnie.
- To nie ma znaczenia. Powinieneś jedynie pamiętać, Poszukiwaczu, że dwa są rogi. Gdy ktoś zagra na jednym, rozlegnie się pieśń nadziei i przyjaźni, która wyznacza wieczną więź między naszymi ludami. Każdy z rogów może przenieść wezwanie o pomoc... lub dać pociechę, a ich dźwięki echem odezwą się w nadciągających stuleciach.
- A któregoś dnia, w odległej przyszłości, oba rogi być może odezwą się jednocześnie. Pieśń, która wtedy zabrzmi, będzie wcieleniem nadziei i przyszłości świata.
CZĘŚĆ 1
KAGONOS
3357 PK
góry Khalkist
Rozdział 1 - Podniebne spotkanie
Drewniane narty śmigały po śniegu, muskając zaledwie jego powierzchnię. Kagonos przedzierał się pomiędzy oszronionymi sosnami uważając, aby pozostawać poniżej grani i nie pokazywać się na tle nieba. Na zalanym promieniami słońca północnym stoku śnieg był już miękki, wilgotny i groził lawinami, ale południowe zbocze skuwał jeszcze mróz.
Szczupły, muskularny elf ślizgał się po śniegu szybko i pewnie. Mimo mroźnego powietrza Kagonos miał na sobie jedynie skórzane nogawice i kurtkę z koźlej skóry. U boku elfa na mocnym rzemieniu zwisał trójskrętny Koźli Róg. Stopy biegacza ochraniała para twardych mokasynów, o krawędziach obszytych futrem. Skóra Kagonosa, unikającego kiedy tylko się dało wojennych malowideł, lśniła metalicznym odcieniem brązu, pokryta teraz cieniutką warstewką potu. Odnajdywacz Ścieżek gęste, czarne włosy splatał w gruby warkocz, który związywał rzemieniem ozdobionym piórami.
Narty z łagodnym sykiem spłynęły po pochyłości ku głębokiej dolinie. Dotarłszy do jej dna, wolny elf wykonał nagły zwrot, który poparty pchnięciami kijków wyniósł go prawie do połowy przeciwległego zbocza. Uporczywie drobiąc nartami, szybko dobrnął do kolejnej grani.
Przekroczywszy dolinę, wolny elf ponownie pomknął szybciej. Podczas wspinaczki trzymał się uparcie krawędzi grani. Gdy wreszcie dotarł do grupy głazów, które nieustannie dmący na tej wysokości wiatr oczyścił ze śniegu, zatrzymał się na chwilę. Kopnięciami zrzucił narty z nóg i padł na brzuch, ignorując zupełnie chłód, który natychmiast wgryzł się w jego obnażone ramiona. Czołgając się ostrożnie, Kagonos przedostał się pomiędzy głazami i dotarłszy do grani, ostrożnie uniósł głowę - wystarczająco, aby spojrzeć na rozciągającą się przed nim rozległą dolinę.
Jego ostrożność była może nieco przesadzona - najbliższe ogry znajdowały się o kilka mil stąd. Kagonos jednak nie potrafił w inny sposób zbliżyć się do wysokiej grani. W słowniku wolnego elfa nie było takiego pojęcia jak „nadmierna ostrożność”. Śmiałek, który nazbyt ryzykował, szybko zostawał odkryty, co pociągało za sobą nieuniknione nieszczęście.
Oczy elfa rozbłysły na widok potężnej armii, rozciągającej się w nieregularnych kolumnach na równinie. Od wielu już dni hordy Królowej Ciemności okrążały góry Khalkist, ścigając armię Silvanosa, który trzymał się gdzieś na południu. Kagonos wiedział, że ogry były stworzeniami lubiącymi wysokości i wolałyby maszerować górami - ale rozkazy smoczych władców zmusiły ich armię do wędrówki dolinami.
Niełatwo było uwierzyć, że jeden już tylko klan tych władców zagrażał teraz światu. Od ponad półtorej setki lat Kagonos i Pierworodni wbrew swej woli brali udział w zmaganiach z dziećmi Takhisis, Królowej Ciemności. Smoki - zielone, czarne, błękitne, białe i czerwone - przez wiele dziesiątek lat pustoszyły Ansalon, niosąc śmierć elfom i ludziom.
Natarcie zła zostało wreszcie powstrzymane, gdy trzej bogowie zawiązali spisek, aby obdarzyć elfy darem o wielkiej mocy. Darem tym były smocze klejnoty - magiczne kamienie posiadające zdolność pochłaniania życia. Podczas ostatnich lat Silvanosowi i jego legionom, w skład których wchodziły oddziały wojowników dosiadających gryfy, udało się ustanowić zręczne pułapki. Ufne w moc swych wielkich skrzydeł złe smoki wpadły w te zasadzki - i stało się tak, że zielone, czerwone, białe i czarne potwory zostały schwytane i pozbawione życia, a ich moc uwięziono w magicznych kamieniach - zakopanych następnie w przepastnych głębinach gór Khalkist.
W końcu zostały tylko błękitne smoki, wielki zaś wódz, Silvanos, zajął się opracowaniem planów ostatniej, zwycięskiej batalii. Zanim jednak do niej doszło, stało się nieszczęście - dzięki zuchwałemu atakowi grupie ogrów udało się wykraść elfom Błękitny Klejnot! Przepadły potem gdzieś wśród górskich komyszy ze swym bezcennym łupem i tym sposobem pozbawiły Silvanosa jedynej skutecznej broni przeciwko błękitnym smokom.
Zaczęły się wzajemne oskarżenia, w których Domowe Elfy Silvanosa obwiniały ludzi, ci zaś - choć dopiero niedawno zdołali zrzucić okowy niewoli ogrów - szybko zwrócili ostrza oskarżeń przeciwko elfom. Wieści te dotarły do Pierworodnych kilkoma szlakami - z Xak Tsaroth przybył na przykład wędrowny handlarz paciorkami i grotami strzał. Kramarz drżał ze strachu, przepowiadając nieuniknioną - jego zdaniem - zagładę elfów i ludzi. Z północy dotarło też kilkunastu wolnych elfów, którzy opuścili obozowiska Domowych, przynosząc wieści o rozterkach i zamieszaniu wśród dumnych krewniaków Pierworodnych.
Kagonos uważał, że rozsądniejsze byłoby obwinianie ogrów, a nie ludzi czy elfy - w końcu to właśnie ogry skradły bezcenny artefakt. Bawiło go nawet wysłuchiwanie historii o tym, jak wszyscy obrzucali się oskarżeniami i docinkami - które oczywiście nie mogły zmienić faktu, że Błękitny Kamień gdzieś przepadł.
Błękitne smoki tymczasem - a wielu uważało je za najgorsze i najprzebieglejsze z dzieci Takhisis - przez całą zimę pustoszyły północne wybrzeża Ansalonu. Teraz zaś, z nadejściem lata, skierowały się ku rozległym równinom w sercu kontynentu. Jeśli tam dotrą, nie da się ocenić rozmiarów klęski, a bez Błękitnego Klejnotu oddziały Silvanosa nie oprą się potężnym jaszczurom. Armia elfów zostanie rozbita, potęga Silvanosa legnie w gruzach, a resztki jego legionów rozbiegną się w panice po całym Ansalonie, niosąc wszędy wieści o niebywałej klęsce.
Rozmyślający o możliwych konsekwencjach takiego obrotu spraw Kagonos zastanawiał się też nad czymś, co wiedział tylko on sam i nikt inny - nad sekretem, który przywiódł go na szczyt tej góry. Nie wydawało się wprawdzie możliwe, że on i jego śmiałkowie odmienią losy wojny, musiał jednak mieć nadzieję, że tak się właśnie stanie.
Wpatrujący się w dal elf zmrużył oczy. Nad równinami, wysoko w górze, podobne marmurowym kolumnom, kłębiły się gęste chmury. Od owych alabastrowych słupów słońce odbijało się z taką intensywnością, że wolny elf musiał niemal skierować wzrok w inną stronę. Patrzył jednak, szukając oznak jakiegoś ruchu pomiędzy białymi obłokami.
W końcu upewnił się, że - przynajmniej w tej chwili - nad maszerującą armią nie unoszą się błękitne smoki. Wiedział, że się zjawią i pewnie niedługo przyjdzie na to czekać, ale nie bez pewnej satysfakcji stwierdził, iż jeszcze się nie pokazały. Na razie obie armie rozdzielały dziesiątki mil i wyglądało na to, że bitwy należy się spodziewać nie wcześniej niż za kilka dni.
Przez chwilę rozmyślał o plemionach Pierworodnych, które zebrały się w głębokiej, ukrytej dolinie, odległej o jeden dzień marszu od miejsca, w którym się teraz znajdował. Przybyli, gdy Kagonos wezwał ich głosem Koźlego Rogu. Jak zawsze w czasach zagrożenia nawet wodzowie plemion zwrócili się do Odnajdywacza Ścieżek - choć nigdy dotąd groźba zagłady nie była tak poważna i bliska. Jak dotąd bowiem podczas całej Smoczej Wojny Pierworodni żyli w niewielkich grupkach i rzadko kiedy wychylali się spod osłony drzew. Jedynie wezwanie wielkiego rogu mogło ściągnąć ich w jedno miejsce i jedynie sekretna wiedza Kagonosa kazała mu podjąć takie ryzyko.
Oczywiście elfy Silvanosa podczas tej wojny wypracowały inną taktykę - taką, która pozwoliła im łączyć się w liczne plemiona i nawet bronić się przed smokami. Umocniły swe wielkie miasta, przekształcając je w prawdziwe fortece. Gdy jakiś smok decydował się zaatakować warownię, musiał uczynić to bez pomocy ogrów, będących grotem i drzewcem armii Królowej Ciemności. Bez owej pomocy nawet twardołuskie jaszczury okazywały się podatne na strzały sławnych elfich łuczników - ulewa stalowych grotów cięła smoczą skórę jak rój dokuczliwych komarów. Smoki pustoszyły miasta i zabijały wielu obrońców, w końcu jednak nauczyły się unikać twierdz Domowych Elfów. Były w zasadzie tchórzami i wolały siać zniszczenie, nie narażając się na osobiste ryzyko.
Spoglądając ku rozległej równinie, Kagonos nie mógł dostrzec armii Silvanosa, ale wiedział, że jego złotowłosi kuzyni gdzieś tam są. Wszystkie rody zebrały się do tego ostatecznego starcia. Wolny elf rozumiał, że w ciągu paru najbliższych dni na tych jałowych równinach rozstrzygnie się - na dobre czy na złe - przyszłość Krynnu.
Jakkolwiek się stanie, pomyślał Kagonos nie bez ironii, historycy całą niemal zasługę czy winę przypiszą Silvanosowi. Odnajdywacz Ścieżek kilkakrotnie przy różnych okazjach spotykał się z wodzem swych krewniaków i za każdym razem Silvanos wydawał mu się elfem wielkiej mądrości, cierpliwości, wokół którego unosiła się niemal dotykalna aureola wodzostwa. Pamiętając o złożonej Darlantanowi przysiędze, wolny elf nigdy nie postawił stopy w żadnym z kryształowych miast, wiele jednak o nich słyszał od Pierworodnych, którym udało się zerwać więzy służby dla Domowych. Miejskie klany ogłosiły Silvanosa źródłem wszelkej mądrości i obdarzyły go najwyższymi zaszczytami. Cnoty wodza - cierpliwość, łaskawość, poczucie honoru - stały się niedoścignionymi ideałami jego poddanych.
- Niedługo zaczną utrzymywać, że wynalazł sen i jedzenie - kwitował te opowieści nieprzejednany Kagonos i w tej opinii trwał od wielu dziesięcioleci. Może i nie był do końca uczciwy - jakkolwiek stały sprawy, Silvanos okazał się wodzem mądrym i sprawiedliwym. Wielki też był jego udział w dziele połączenia drobnych plemion w jeden potężny związek - w skład którego weszły wszystkie klany prócz Pierworodnych - choć Kagonos ciągle nie po- trafił pojąć, jakie korzyści daje przebywanie w tak wielkiej gromadzie. Po cóż wodzowie mieli poddawać się władzy jeszcze większego wodza?
W innych sprawach cenił jednak Silvanosa i darzył go głębokim szacunkiem. Przywódca elfów był nietuzinkowym osobnikiem - doskonale potrafił używać własnych krzepkich mięśni, umiał też świetnie posługiwać się swą potężną armią. Siła zaś była rzeczą, którą Kagonos pojmował i którą szanował. A wyglądało na to, iż potęga Silvanosa stanie się młotem, który zmiecie wreszcie złe smoki i odbierze im panowanie nad światem. Taki rezultat starcia mógł jedynie cieszyć Pierworodnych.
Po zejściu z grani elf wetknął mokasyny w wiązania nart i ponownie ruszył po śnieżnej pokrywie zbocza. Uparcie wspinał się coraz wyżej i mocno pracując kijkami, przedzierał się ku kopulastemu szczytowi, który wieńczył górski grzbiet. Szybkie spojrzenie na słońce upewniło go, że ma jeszcze sporo czasu, ale mimo to przyspieszył kroku.
Wkrótce dotarł do podnóża rozległego wzniesienia i - nadal gracko śmigając pośród drzew - sprawdził, czy gęstwina nie kryje w sobie pułapek. Przekonał się, że nikt nie przechodził tędy podczas paru ostatnich dni - śnieg pozostawał nie tknięty od chwili, kiedy utworzyła się pierwsza pokrywa. Miejsce było dobrze wybrane.
U podnóża urwistego zbocza Pierworodny zdjął narty i przymocował je do pleców - na stromym podejściu nie zdadzą się na nic, opóźnią tylko wspinaczkę. Ruszył w górę z taką samą zręcznością i gracją, z jaką poruszał się po śniegu. Nawet gdy chwytał oszronione lodem występy, uścisk palców był pewny i elf ani razu nie zachwiał się na stromej ścianie.
Po godzinnej wspinaczce dotarł do łagodnie zaokrąglonego wierzchołka i poruszając się z wielką ostrożnością, wyszedł na nagi, skalisty grunt. W trzech kierunkach miał pyszny widok na strzeliste szczyty gór Khalkist. Z czwartej strony otwierały się przed nim rozległe i jałowe równiny Vingaard, na których wkrótce w śmiertelnych zmaganiach miały się zetrzeć armie elfów i ogrów.
Pierworodny okrążył szczyt i przekonał się, że żadne ślady nie plamiły bieli śniegu. Kagonos poruszał się wyłącznie po kamienistych perciach i nieustannie sprawdzał, czy jego sylwetka nie rysuje się na tle nieba lub śniegu, i czy nie mógłby go zobaczyć obserwator z dołu.
Powróciwszy do miejsca, z którego zaczął oględziny, podniósł wreszcie róg do ust. Zamykając oczy, skierował wylot instrumentu ku najwyższym szczytom i zadął potężnie, wydając długi, dźwięczny zew. Wiatr podjął pieśń i poniósł ją wyżej - ku uszom tych, którzy mogli ją usłyszeć. Elf tymczasem rozpoczął cierpliwe oczekiwanie, podczas którego badał wzrokiem wijące się ku szczytom szlaki.
Oczy Odnajdywacza Ścieżek pociemniały, gdy wpatrywał się w odległe niziny. Podnosząc dłoń do czoła, skupił się na przepatrywaniu rozległych przestworzy.
Po kilku minutach złowił wzrokiem błysk srebra - to słońce odbijało się od mielących powietrze skrzydeł. Rozłożyste, obejmujące przestworza skrzydła Darlantana można było dostrzec z odległości wielu mil. Dziś srebrny smok leciał nisko, tak aby nie ujrzano go spoza krawędzi doliny.
Kagonos uśmiechnął się nie bez zawiści, obserwując, jak smok zręcznie omija zakręty doliny. Latanie, pomyślał elf, musi być jedynym rodzajem ruchu piękniejszym i bardziej płynnym niż ślizganie się na nartach. Jak zawsze majestat 1 wspaniałość lecącego smoka zapierały mu dech w piersiach. Gardło Kagonosa ścisnęło się z zachwytu, gdy Dar- lantan nabierając szybkości, zbliżył się do wierzchołka góry, na której się przyczaił.
I oto smocze skrzydła rozpostarły się w ostatnim zamachu, ustawiając się pod wiatr, po czym rozpęd uniósł Darlantana w górę. Smok zadbał o to, aby masyw góry znajdował się zawsze pomiędzy nim a armią ogrów - potwory nie powinny dostrzec groźby, jaką stwarzał ich flankom.
Zawisając niemal nieruchomo w powietrzu, smok sięgnął w dół potężnymi szponami i pozwolił, by ostatni wymach skrzydeł osadził go łagodnie na skałach kopulastego wierzchołka góry. Następnie potrząsnął głową i prychnął rześko, jakby chciał usunąć zachwyt i oszołomienie lotem ze swego starego, mądrego umysłu.
- Witaj mi, Odnajdywaczu Ścieżek! - Darlantan skinął głową, co wywołało lśnienie srebrzystych łusek na muskularnym smoczym karku. - Rad jestem, żeś mnie wezwał.
Ciało Darlantana zamigotało, zaiskrzyło się i Kagonos przekonał się, iż patrzy oto na starego, krzepkiego jeszcze człowieka o długiej, śnieżnej brodzie. Przybysz odziany był w wełnianą szatę równie białą jak broda. Gęsta grzywa mocnych włosów również przetkana była srebrnymi nitkami, a spoglądające na elfa spod krzaczastych brwi głęboko osadzone oczy były ogniście żółte. Zmarszczki na wysokim czole świadczyły o powadze i surowości charakteru, ale gdy Darlantan wyciągnął dłoń ku elfowi, jego twarz rozjaśnił przyjazny uśmiech.
- Powiedz mi - spytał Kagonos - dlaczego przybierasz kształt ludzki, gdy możesz przecie pokazać mi się w jakiejś bardziej przyzwoitej postaci... na przykład elfa?
Przywykł już do tego, że Darlantan zmienia swe kształty, podczas poprzednich spotkań smok ukazywał mu się jako człowiek, ogr, elf, niedźwiedź, orzeł i pod postacią wielu innych stworzeń. Pierworodny wiedział jednak, że Darlantan najchętniej przybierał kształt ludzkiego mędrca - choć nie miał pojęcia, co było tego przyczyną.
Darlantan parsknął śmiechem, który świadczył o jego łagodności, zrozumieniu i... szczerym rozbawieniu.
- Przybieram taki kształt, jaki najlepiej służy moim celom w danej chwili - odparł, jak zwykle unikając bezpośredniej odpowiedzi. - Co się tyczy tego ciała... mogą nadejść czasy, kiedy nawet twój lud zapragnie poznać ludzką sztukę czarodziejstwa i magii!
- Domowe Elfy... może, Pierworodni jednak nie potrzebują ludzi i nie muszą się od nich niczego uczyć!
Darlantan skwitował tę uwagę kiwnięciem głowy, w jego oczach zaś pojawił się błysk, którego Kagonos nie umiał pojąć.
- Leciałeś nad równinami? - spytał elf, spoglądając ku odległym armiom ogrów.
- Owszem, pod postacią orła, aby nie zaalarmować ogrów. Obie armie zajęły już pozycje. Jeśli Talonian nie będzie uważał, odkryje wkrótce, że Silvanos przyparł go do zbocza gór Vingaard.
- Oto mi nowina! Może Domowe Elfy zdołają zwyciężyć nawet bez pomocy Błękitnego Klejnotu?
- Wszyscy na to liczymy - odparł smok. - Obawiam się jednak, że błękitne smoki zjawią się lada dzień, a kiedy to się stanie, żadna siła nie uratuje Silvanosa i jego legionów. - Smok spojrzał bystro na Kagonosa, jakby przeczuwał, jakim sekretem elf chce się z nim podzielić.
- Wezwałem cię tu nie bez powodu - odezwał się Odnajdywacz Ścieżek. Darlantan milczał, Kagonos ciągnął więc dalej: - Myślę, że wiem, gdzie ukryto Błękitny Klejnot.
- W istocie dobre to wieści, jeśli się nie mylisz. Nie widziałeś samego klejnotu?
- Nie... ale odkryłem nie opodal obozowisko ogrów. Wybrały obronne wzgórze, ale nie jest to miejsce, w jakich zwykle obozują. Myślę, że strzegą tam czegoś cennego.
- Brzmi to prawdopodobnie. Błękitny Klejnot jest ostatnim z Pięciu Talizmanów - ogry zrobią wszystko, aby pozostał w ich łapach. A więc cała armia Taloniana manewruje na równinach jedynie po to, żeby odwrócić naszą uwagę od rzeczy naprawdę ważnej...
- Są jakieś wieści o błękitnych smokach?
- Zniknęły gdzieś kilka dni temu. Nawet jeśli nie będą się spieszyły, i tak w ciągu trzech dni zdążą na środkowe równiny. Jeśli Silvanos nie będzie miał Błękitnego Klejnotu, jego armia jest zgubiona - Darlantan spojrzał ku północy, jakby wypatrywał na horyzoncie oznak pojawienia się niebieskich jaszczurów. Po chwili odwrócił się do elfa.
- Gdzie jest ów obóz ogrów?
- Niezbyt daleko stąd, choć moi wojownicy mogą mieć kłopoty z dotarciem na miejsce. Ogry rozbiły obozowisko na wyspie, pośrodku jeziora położonego wewnątrz krateru wygasłego wulkanu. Teraz oczywiście jezioro zamarzło, a wyspę otaczają śniegi i lody. Moim zdaniem ogry nie spodziewają się, że ktoś mógłby podjąć ryzyko ataku przy takich chłodach.
- Wy jednak spróbujecie?
- Nie inaczej. Zebrałem plemię w okolicznych górach i poprosiłem wojowników innych klanów, aby zechcieli się do nas przyłączyć. Czy Silvanos zdoła przygotować swe legiony do jednoczesnej walki z ogrami Taloniana i smokami?
- Zaniosę mu te wieści. Rozważał już możliwość rozdzielenia swych sił i ukrycia ich w południowych puszczach, ale jestem pewien, że ożywiony nadzieją nie ustąpi. Ile czasu zajmie wam przygotowanie natarcia?
- Uderzymy pojutrze - sporo czasu zajmie nam zebranie wojowników i wspięcie się na ściany krateru. Potem trzeba nam będzie całego dnia, a może i połowy następnego, aby dostarczyć klejnot na równiny.
- Być może poradzimy coś na tę ostatnią zwłokę. Pozwól, że oddalę się od razu, bo Silvanos z ogromną ulgą wysłucha tych wieści.
- Czy wystarczy nam czasu? - spytał Kagonos.
- Wiedzą to jedynie bogowie. Jeśli błękitne przylecą wcześniej, postaram się je zatrzymać, dopóki nie dostarczycie kamienia... ale musicie się spieszyć, bo nie zdołam zatrzymać wszystkich.
- Ruszajmy więc żwawo... i spotkajmy się po zwycięstwie. Dziękuję, żeś przybył na wezwanie Koźlego Rogu.
- Nie mogłem postąpić inaczej... ale czekajże jeszcze chwilę. Jest coś, co powinieneś wiedzieć.
Kagonos znieruchomiał.
- Silvanos pragnie, abyś ty i całe twoje plemię dołączyli do niego na południu, gdy wojna dobiegnie końca. Podniesie wasze klany do godności Domu i stworzy z was nowy naród.
Pierworodny wzruszył ramionami. - Prosić mu wolno... ja jednak nie dam zgody.
- I tak być powinno - rzekł Darlantan z widocznym zadowoleniem. - Zajmij się teraz smoczym klejnotem... I skończmy z tą przeklętą sprawą. Czy wiesz, że sami bogowie zapłacili cenę tej wojny?
- Jakże to?
- Trzej synowie Paladine’a - Solinari, Lunitari i Nuitan - dla stworzenia smoczych klejnotów skradli innym bogom potęgę magii. Zostali ukarani za kradzież... sposób zaś, w jaki tego dokonano, objawi się wkrótce wszystkim.
- Jakże można ukarać boga?
- Popatrz nocą na niebo, po ostatniej bitwie... nieważne, jak się skończy. Ujrzysz tam swoje dowody... na tle gwiazd.
Darlantan wyjaśniał to wszystko powoli, kiwając głową. Długie, siwe kosmyki bokobrodów zwisające po obu stronach jego pooranej zmarszczkami twarzy falowały pod wpływem wzmagających się powiewów wiatru. Te same powiewy przyniosły odległe dźwięki.
- Bębny... - mruknął Kagonos.
- Najdalej za trzy dni ogry Tałoniana będą gotowe do natarcia. Nadlecą też błękitne smoki i nadejdzie czas rozwiązań... - przytaknął stary człowiek. Na pozór słaby i kruchy, opierał się jednak naporowi wiatru, a w jego bursztynowych oczach płonął ogień młodzieńczej determinacji.
- Powodzenia, przyjacielu - pożegnał się Kagonos, dotykając dłonią ramienia mężczyzny. Ten jednak zaczął już zmieniać kształty, przybierając na powrót postać srebrnego jaszczura.
- I tobie niech sprzyjają bogowie - odparł smok, pochylając głowę z powagą. - Może już wkrótce będziemy święcić zwycięstwo.
Pierworodny odwrócił się i wetknął stopy w wiązania nart, podczas gdy Darlantan rozpostarł swe szerokie, srebrzyste skrzydła. Po chwili obaj już lecieli - jeden przecinał powietrze, drugi sunął po śniegu - mknąc razem ku bitwie, która miała ukształtować przyszłość świata.
Rozdział 2 - Góra
Trójka wolnych elfów pochylała się pod wiatr, wspinając się uparcie ku ostrej jak nóż grani. Zataczający w tym miejscu łagodny łuk grzbiet górski wznosił się stromo aż do nagiego, smaganego wichrami wierzchołka. Potrójne, widoczne w śniegu ślady wiodły w dół, gdzie przepadały wśród osłaniającej podnóże masywu puszczy.
Kagonos zaledwie tydzień temu wspiął się na przeciwległe zbocze tej góry i odkrył kryjące się w jej wnętrzu obozowisko ogrów. Dziś Odnajdywacz Ścieżek wybrał podejście innym szlakiem. Całym swym jestestwem odczuwał górę jako spoisty masyw, choć stojąc teraz na jednym z jego grzbietów, nie mógł ocenić rozmiarów krągłego krateru, nie mógł też zajrzeć do wypełnionego śniegiem kotła. W pewnym miejscu łuk zbocza załamywała jedna jedyna rozpadlina - przez tę wąską gardziel wypływał strumień, odprowadzający nadmiar wód z jeziora.
Zamiast patrzeć teraz na stok przed sobą, Kagonos przeniósł wzrok w dal, wpatrując się w pyliste, odległe równiny.
Prowadząc trójkę wspinaczy, Odnajdywacz Ścieżek zatrzymał się na chwilę, aby złapać oddech - obejrzał się przy tym przez ramię na swych braci, którzy uparcie podążali tuż za nim.
Dall odpowiedział mu śmiałym spojrzeniem oczu wyzierających z opalonej, uśmiechniętej twarzy - kręgi wojennych malowideł w kącikach ust elfa przekształciły radosny uśmiech w drwiący grymas. Idący tuż za Dallem Kyrill zmarszczył brwi z dezaprobatą. Podobnie jak ich starszy brat, obaj mieli na sobie jedynie skórzane nogawice i grube opończe z koźlej skóry, które chroniły ich przed ukąszeniami mroźnego wiatru. Wszyscy trzej obnażyli jednak głowy i ramiona, pomalowane kręgami czarnej farby, którymi Pierworodni zdobili swe ciała.
Pozostali wojownicy plemienia ukryli się w dolinie pod granią, czekając na sygnał od Odnajdywacza Ścieżek, który wespół z braćmi miał poszukać innego szlaku ku szczytowi. Kagonos pan nieustannie w górę, wiedział bowiem, że jego dwaj towarzysze będą musieli przed atakiem wrócić po resztę śmiałków.
Po krótkiej chwili, podczas której odzyskał oddech, starszy elf podniósł się i ponownie ruszył ku grani. Stawiając jedną stopę tuż za drugą, uparcie wspinał się coraz wyżej, kierując się ku miejscu, gdzie wcześniej dostrzegł cień na zboczu. Zgodnie z przewidywaniami odnalazł tam wąski jar i wprowadził Dalla i Kyrilla do raczej nędznej kryjówki, jaką ofiarowały poszarpane, skaliste ściany rozpadliny. Byli tu jednak zasłonięci przed podmuchami mroźnej wichury i ukryci przed wzrokiem obserwatorów, których ogry mogły umieścić na grani. Podczas poprzedniej wspinaczki Kagonos wprawdzie nie spostrzegł żadnych straży, lecz wolał nie ryzykować.
- Dlaczego po prostu nie przemkniemy się korytem potoku? - spytał Dall, przykucając obok brata za pokrytym śniegiem głazem. Gdy trzej śmiałkowie znowu się zatrzymali, aby odpocząć i wyrównać oddechy, Kyriil oczyścił powierzchnię głazu ze śniegu i przysiadł na kamieniu, Kagonos zaś i Dall oparli się o strome ściany rozpadliny.
- Bo to jedyna możliwa i zarazem łatwa droga, dlatego też nie możemy z niej skorzystać - odparł Kagonos. - Ważne jest, abyś zawsze zachodził wroga z tej strony, z której się ciebie nie spodziewa.
- Zresztą - dodał Kyrill z kpiącym uśmieszkiem, opierając jedną stopę o występ skały i pochylając się ku ścianie rozpadliny - tu w górze mamy znacznie rozleglejsze widoki!
- W żadnym mieście takich nie znajdziesz - zgodził się Kagonos, przenosząc wzrok ponad zboczami góry ku rozległym równinom. Z tej wysokości i odległości rzeka Vingaard wyglądała jak srebrna wstążka na szarozielonych połaciach równin.
- Dlaczegóż więc Silvanos i Domowe Elfy kryją się za ścianami? - spytał Dall, okazując całą naiwność osiemdziesięcioczteroletniego młodzika. - Czyżby byli tchórzami?
- Niewykluczone - odparł Kyrill. Przeżywszy dwieście lat, był, przynajmniej we własnych oczach, ekspertem we wszystkich najważniejszych dziedzinach życia. - Może też obawiają się, że jeśli wkroczą w lasy, ich kobiety porzucą mężów i pobiegną za nami!
I nagle Kagonos poczuł ogromne znużenie - wojną, wspinaczką, nieustannym dawaniem baczenia na młodszych braci, którzy po śmierci rodziców stali się jedyną rodziną, jaką miał na całym świecie. Inni wojownicy, gdy zasłużyli na prawo zdobienia piersi spiralami, żenili się i zakładali rodziny. Niektórzy mieli dzieci, będące nadzieją plemienia na lepszą przyszłość. Wszystko to jednak było nie dla Kagonosa... nie dla Odnajdywacza Ścieżek... nadziei jego ludu.
- Nad tym strumieniem lata wiele kaczek - zauważył Dall. - Jesienią nieźle byłoby tu zapolować, nie sądzicie?
- Owszem - przytaknął Kyrill, wdzięczny bratu za zmianę tematu rozmowy. - Gdy wojna się skończy, pomyszkujemy w tych okolicach... a nie zadowolę się niczym skromniejszym niż łowiska tak obfite, że jedną strzałą strącić można dwie kaczki!
- Pewnie, że tego byś chciał... mój bystrooki braciszku! - odparł Kagonos, tłumiąc śmiech. - Choć godzi się rzec, że jeśli wśród Pierworodnych znajdziesz łucznika, który mógłby dokazać takiej sztuki, to jesteś nim ty.
- Naprawdę sądzicie, że wojna dobiegnie końca? - spytał Dall, potrząsając głową z powątpiewaniem. - Szamani utrzymują, że to możliwe.., jeśli taka będzie wola bogów. Ale przecie legiony Balifa od lat gromią Taloniana, jeźdźcy i gryfy Quithasa przemierzają Ansalon wzdłuż i wszerz - a jednak Silvanos nie zdołał rozbić ogrów ostatecznie.
Kagonos splunął wzgardliwie, usłyszawszy imię dowódcy kawalerii Silvanosa, słynnego poskramiacza gryfów. - Quithas nie jest tak wielki, jak powiadają. I on krwawi jak my, gdy się go zrani...
- Ale te opowieści... Słyszałem, że jego legion może przelecieć dziennie setkę mil, a nocą zaatakować wroga. I jeszcze potrafią zwyciężyć. Czy te gadki są przesadzone?
- Może tak, może nie... Ale żaden wódz i żadna armia nie potrafiła powstrzymać naporu zła od stu i pięćdziesięciu lat. Mimo zaś całego zarozumialstwa Quithas jest tylko elfem, nawet jeśli wspomaga szybkość swych ruchów, dosiadając rączego konia czy chyżego gryfa!
Kyrill nie mógł nie zauważyć goryczy w głosie brata.
- Ten Quithas... czy to ten sam, którego spotkałeś w górach, zanim się urodziłem? Łowca?
- Chciał zabić Koźlego Pradziada... którego róg noszę przy boku. Ale ja odebrałem broń Poskramiaczowi Gryfów - to ten topór - i kazałem mu się wynosić!
Dali spojrzał na Kagonosa oczyma szeroko otwartymi z podziwu.
- Rzuciłeś wyzwanie potężnemu wodzowi... a on uciekł? - spytał zdumiony ponad miarę.
- Jak tchórzliwy gnojek, którym jest w istocie - odparł Odnajdywacz Ścieżek, gniewnie zaciskając szczęki na samo wspomnienie dawnego starcia. - Choć trzeba mi rzec, że wtedy jeszcze nie był wielkim wodzem Silvanosa... w rzeczy samej zdarzyło się to przed wojną. Ale już wtedy wydało mi się, że jest żądny władzy. Rzekł mi, iż pewnego dnia powiedzie w bój wielu elfów.
- Tak też czyni - i będzie czynił, chyba że my położymy kres tej wojnie - mruknął Kyrill.
- Co może zdarzyć się nawet i dzisiaj! - wypalił Dall.
- Owszem, jeżeli uda nam się zdobyć Błękitny Klejnot i dostarczyć go Silvanosowi... albo Darlantanowi - zgodził się ostrożny Kagonos.
- Czy jesteś pewien, że znajdziemy ów kamień za tą granią? - spytał Kyrill.
- Owszem... o ile na tym świecie w ogóle można być pewnym czegokolwiek. Darlantan uważa, że mój domysł jest trafny - sarknął Kagonos.
- Mnie to wystarczy - odparł Kyrill, wzruszając ramionami.
- Ale co będzie, jeśli błękitne smoki lub armia Taloniana zniszczą Silvanosa na równinach? Co wtedy? - nie ustępował Dall.
- A co będzie, jeśli powierzchnia Krynnu pęknie na połowy i wszyscy wpadniemy w rozpadlinę? - spytał Kagonos. Wiedział, że zadawanie takich pytań jest częścią elfiej natury, dlaczego jednak nawet jego bracia nie mogą się od nich powstrzymać? Niemałym wysiłkiem woli uśmierzył wybuch gniewu. - Wtedy zginiemy, a zło ogarnie cały świat! Darlantan powiada, że błękitnych nie należy spodziewać się wcześniej niż za dwa dni. Co zaś do reszty... nie sądzę, aby Talonian zdołał tak łatwo pokonać armię Silvanosa. Wodza ogrów najwyraźniej gryzą wątpliwości, dlaczegóż bowiem ukrywa smoczy talizman tak daleko od głównych sił swej armii?
- Może nie obawia się Pierworodnych - mruknął Kyrill.
- Sprawmy więc, aby gorzko żałował tej pomyłki! - odparł Kagonos, wstając i odwracając się w stronę zbocza.
Rozpadlina pięła się stromo w górę, lecz trzej śmiałkowie zręcznie przeskakiwali pokryte śniegiem głazy i szybko posuwali się coraz wyżej.
Prowadzący ich grupkę Kagonos był coraz bardziej niespokojny. Chciał oszczędzić braciom - których ochraniał przez wiele dziesięcioleci - okropności wojny. Do tej pory plemię kryło się w puszczy, często zmieniając miejsce obozowania, i od wielu lat żaden Pierworodny z jego - lub innego - klanu nie brał udziału w większej potyczce.
Nie zwracając uwagi na mróz, Kagonos opadł na kolana i poczołgał się ku grani. Dotarłszy do krawędzi, ostrożnie wychylił głowę i zajrzał w rozciągającą się pod nim kotlinę.
Wyglądała tak, jak ją zapamiętał. Okrągły krater przypominał gładką czaszę o ścianach z oślepiająco białego śniegu. Dno było rozległe, płaskie i rozciągało się kilka setek stóp poniżej. Okrągła pokrywa bieli mogła być tylko zamarzniętą powierzchnią jeziora. Pośrodku, w odległości dwustu stóp od brzegu, wznosiła się niewielka, stożkowata wysepka, na której płaskim wierzchołku wyraźnie widać było obozujące tam ogry. Gdy odkrył to miejsce, bestie oczyszczały powierzchnię wysepki ze śniegu, a teraz spostrzegł, że zdążyły również otoczyć płaski wierzchołek rodzajem prowizorycznego muru. Mimo iż wypatrywał bardzo uważnie, nie zauważył żadnej straży na krawędzi krateru, ani nawet śladu prowizorycznych posterunków.
- Są tu nadal - zwrócił się do swych braci, po czym spojrzał na Kyrilla. Podczas rekonesansu zaczął układać pewien pian, który teraz przybrał ostateczne kształty. - Wezwijcie wojowników, niech zajmą stanowiska nad granią. Dali, sprowadź tu wodza Barcallę i wojowników Srebrnych Łososiów, Białych Ogonów i ludzi z klanu Błękitnego Jeziora. Zaatakujemy tędy. Kyrill, chcę, abyś wziął czterdziestu śmiałków i okrążył górę z drugiej strony. Ruszaj wespół z wodzem Upadłe Drzewo i wojownikami Czarnych Piór. Gdy dotrzecie do tamtej rozpadliny, daj mi sygnał mieczem - zamigotaj ostrzem w słońcu. Chcę, abyście uderzyli pierwsi i odwrócili uwagę ogrów ku zachodowi. Główne siły połączonych klanów ruszą z tej strony i zyskamy na zaskoczeniu.
Wziął brata za ramię i zajrzał mu w oczy. Twarz Kyrilla płonęła zapałem, a jego dłonie bezwiednie zaciskały się na orężu. Raz jeszcze Odnajdywacz Ścieżek poczuł żal i smutek, teraz jednak, tuż przed akcją, nie miał wyboru i musiał stłumić wszelkie uczucia.
- Posłuchaj, Kyrill - polecił formalnym tonem. - Gdy dotrzecie w pobliże wyspy, poprowadź swoich okrężną drogą i przyłączcie się do ataku z tej strony. Nie życzę sobie, aby wasza mizerna czterdziestka zuchwalców wspinała się na brzegi wysepki na oczach całego obozu ogrów! Zrozumiałeś?
Przez chwilę Kagonos miał wrażenie, że jego młodszy brat rozpocznie spór. Niespodziewanie jednak Kyrill skinął głową i po raz ostatni rzuciwszy okiem na odległy szczyt wysepki, odwrócił się ku rozpadlinie i ruszył w dół.
Rozdział 3 - Krwawa rywalizacja
Ogry nie ustawały w swych dość chaotycznych wysiłkach, aby umocnić szczyt wzgórza, gromadziły więc głazy : w nieforemną barierę o dość przypadkowej wysokości i grubości. Prowizoryczny mur miał liczne szczeliny i w żadnym miejscu nie był wyższy niż wzrost przeciętnego elfa. Kagonos spostrzegł też, iż wielu ogrów znudziło się tą pracą, . kilkunastu nawet ją porzuciło i teraz pałętali się po obozie, docinając sobie wzajemnie i - jak wszyscy żołnierze na świecie - chełpiąc się swymi wyczynami. Takie zachowanie upewniło Pierworodnego, że monstra nie zdawały sobie sprawy z istnienia realnej groźby ataku na obóz... i odebrania im Błękitnego Klejnotu.
A jeśli się mylił i skradziony artefakt przechowywano gdzie indziej? Kagonos mógł jedynie starać się nie myśleć o tej możliwości - wiedział bowiem, że w takim wypadku wszelkie jego rachuby spełzłyby na niczym i przepadłaby resztka nadziei.
W oczekiwaniu na swych wojowników Kagonos nieustannie obserwował obozowisko, szukając jakiegokolwiek śladu, świadczącego o tym, iż ukryto tu potężny talizman smoczego rodu. Wiedział, że klejnot rozsiewa wokół siebie silny blask - nawet więc, jeśli nie zobaczyłby samego kamienia, potrafiłby dostrzec jego emanację. Obserwacje okazały się bezowocne, lecz Kagonos nie zwątpił w słuszność swych domysłów. Najpewniej, powiedział sobie, Błękitny Klejnot ukryto w jakiejś jaskini albo wręcz gdzieś go zakopano.
Nie potrafił jednak -jak dotąd - odnaleźć wylotu hipotetycznej jaskini. Wierzchołek wysepki był dość płaski, dlatego też - i z powodu otaczającego szczyt koślawego muru - Kagonos nie mógł dokładnie obejrzeć całego terenu. Zaczął jednak coś podejrzewać. Pośrodku umocnionego obszaru usypano nie przewyższający wysokością rosłego ogra kurhan z niewielkich głazów. Wierzchołek niezwykłej konstrukcji wyrównano, tak że tworzył małą płaszczyznę, z której można było ponad murem wyglądać na zewnątrz. Kagonos zauważył, iż żaden ogr nie wspiął się ani razu na szczyt kurhanu, aby spojrzeć na okolicę. Elf pomyślał więc, że owe głazy zgromadzono tam dla innego celu.
Takim na przykład celem mogłoby być ukrycie wylotu podziemnego korytarza. Im dłużej o tym rozmyślał, tym bardziej był przekonany, iż kurhan znaczy miejsce, gdzie ukryto Błękitny Klejnot, i tam właśnie go znajdzie - oczywiście po tym, jak Pierworodni zejdą do krateru, przetną zamarznięte jezioro, wedrą się na wysepkę i przełamią prowizoryczną obronę ogrów u kamiennej zapory.
Odgłosy wspinaczki usłyszał dopiero wtedy, gdy w dole ujrzał grupę Dalla. Młody elf szybko dołączył do brata, przekradając się ku krawędzi krateru, za nim zaś podążył długi szereg wojowników. Następny elf przemknął ku przodowi i Kagonos skinieniem głowy przywitał się z Barcallą, wodzem klanu Srebrnych Łososiów. Każdy z Pierworodnych miał przytroczone do pleców narty, tak aby dłonie pozostały wolne dla oręża. Kyrillowi zajęcie pozycji po przeciwległej stronie krateru zajmie nieco więcej czasu, ale i on wkrótce będzie na miejscu.
- Nie wygląda na to, żeby spodziewali się kłopotów - szepnął Dall. Młody elf drżał z podniecenia, zaciskając w wąskiej dłoni rękojeść miecza, którego po raz pierwszy miał użyć ze śmiertelnym skutkiem.
Twarz Dalla - jak twarz jego brata - pomalowano sadzą, której czerń była ulubioną wojenną barwą elfich plemion. Ponieważ dziś brał udział w pierwszej bitwie, skórę młodego elfa znaczyły czarne kręgi, zamiast zwiniętych na kształt rogów spiral, którymi zdobiono tych, co nie posiadali jeszcze bojowych doświadczeń. Oprócz tego Dall - tak jak Kagonos - miał rysunek dębowego liścia, który otaczał jego lewe oko. Był to znak rodowy, nie związany z żadnym symbolem plemiennym.
- Ogry nigdy nie sprawiają wrażenia zaniepokojonych - odparł starszy z braci. - Ale gdy trzeba, potrafią zareagować bardzo szybko.
- Wiem... - odparł młodszy, demonstrując swą gotowość do boju.
Kagonos westchnął, kwitując tym westchnieniem chęć znalezienia innego rozwiązania problemu i przeklinając konieczność, która wciągała w wir wojny nawet najmłodszych mężczyzn leśnego plemienia. Niestety, nie było innego wyjścia. Jeśli zwyciężą w tej potyczce, Pierworodni będą mogli przez wiele lat żyć w pokoju, ciesząc się jego owocami. Jeśli zawiodą i błękitne smoki pozostaną na wolności, aby siać na Krynnie grozę i zniszczenie, koniec wolnych elfów nastąpi szybko i w sposób nieunikniony.
- Dlaczego Kyrill się spóźnia? Powinien już tam być!
- Cierpliwości, braciszku. Gdy dotrze na miejsce, da nam znak.
Kagonos przeniósł spojrzenie wyżej, ponad ośnieżoną wysepkę pośrodku białej czaszy, aż musnął wzrokiem skalistą grań przeciwległego zbocza krateru. Nie widział śladu ruchu, wiedział jednak, że właśnie teraz gdzieś tam przemyka się Kyrill ze swoją czterdziestką zuchów. Poruszający się niepostrzeżenie wśród ośnieżonych głazów Pierworodni zbliżali się do pozycji wyjściowej. Kagonos uważnie wpatrzył się w niewielkie siodło, obok którego wznosiła się stroma skalna kolumna. Stamtąd właśnie Kyrill miał dać sygnał, że jego zuchy są na miejscu. Odnajdywacz Ścieżek nie spostrzegł brata, ale zmusił się do cierpliwości. Wiedział zresztą, że Kyrill nie każe mu czekać dłużej niż to konieczne.
Wysokie, strome zbocza niemal całkowicie otaczały jezioro - tylko w jednym miejscu grań dzieliła rozpadlina, przez którą na równiny wylewał się nadmiar wód. Teraz zresztą strumień, podobnie jak i całe jezioro, był skuty lodem. U wejścia do wąwozu stało na warcie kilku ogrów, obserwowanych bacznie przez wojowników Kagonosa, którzy skryli się nieco wyżej wśród skał.
Z drugiej jednak strony, na pokrytych śniegiem poszarpanych zboczach nie widać było żadnej aktywności, która mogłaby przyciągnąć uwagę ogrów. Zbocza krateru zarastały gdzieniegdzie drzewami, a głębokie, wypełnione śnieżnym pyłem szczeliny były zwodniczo niebezpieczne - jeśli ktoś zaufałby ich gładkiej pokrywie. Na całe szczęście te same szczeliny pozwalały na szybki, błyskawiczny niemal zjazd na nartach. Ograniczały natomiast poruszenia ciężkich, niezręcznych ogrów. Beztroska bestii mimo to wciąż budziła wątpliwości Kagonosa. Z pewnością były świadome, że Pierworodni mogli tędy zjechać?
Może zbyt wiele myśli poświącają Silvanosowi, zreflektował się po dłuższym namyśle. Trafił chyba w sedno: dlaczegóż ogry miałyby przejmować się kilkoma setkami dzikusów - elfów, które nawet nie nosiły metalowych zbroi, które wzgardziły końmi, kopiami i wzmacnianymi stalą łukami swych zamieszkujących miasta krewniaków - kiedy miały na karku całą, świetnie wyćwiczoną i zdyscyplinowaną armię, może okrążającą właśnie podnóża gór? Dzikie elfy z niemałą uciechą udowodnią zatem ogrom, że są w błędzie.
Wzrok Kagonosa ponownie przesunął się na obóz ogrów, gdzie praca przy wznoszeniu muru w ogóle ustała, mimo iż bariera nadal była nieregularna i bezładna. Większość ogrów wygrzewała się teraz w słońcu, oddając się grom hazardowym i przerzucając prymitywnymi docinkami.
- Tam! - syknął Dall. Młody elf wskazał przeciwległą ścianę niecki i Kagonos dostrzegł to również: srebrzysty błysk w miejscu, gdzie Kyrill mignął w słońcu nagim ostrzem.
Kagonos odchylił głowę w tył i przytknął zesztywniałe z zimna wargi do ustnika krętego rogu. Zadął przenikliwie, wydając dźwięk, który dotarł do uszu wszystkich elfów - i prawdopodobnie nie został usłyszany przez ogry. Przeciwnicy odebrali dźwięk rogu jako poszum górskiego wiatru.
Ale dla setek wojowników Pierworodnych, którzy czekali między drzewami, dźwięk Koźlego Rogu zabrzmiał jak bojowe fanfary. Odziane w futrzane opończe elfy wdziały narty i śmignęły w dół.
Kagonos powiódł natarcie od południa. Na tym zboczu drzewa rosły gęsto, ale on przemknął pomiędzy nimi bardzo szybko i cały czas nabierał szybkości. Śnieg stopniał tu nawet w cieniu, co początkowo utrudniało zjazd. Wkrótce jednak Odnajdywacz Ścieżek mknął w dół, czując na twarzy ukąszenia mroźnego wiatru, który wyciskał z jego oczu łzy, w miarę jak elf nabierał szybkości.
Początkowo natarciu towarzyszył jedynie świst śniegu ciętego krawędziami licznych nart, elfy bowiem, mknąc wśród drzew, zachowały milczenie. Kagonos słyszał ów świst dobiegający z tyłu i wiedział, że jego wojownicy wykorzystują całą swą narciarską biegłość, aby nabrać jeszcze większej prędkości.
Rzucił pospieszne spojrzenie na drugą stronę doliny właśnie w chwili, kiedy spomiędzy drzew wyłonił się równy szereg ciemnych sylwetek - w samą porę pojawili się śmiałkowie Kyrilla. Linia drzew znajdowała się tam nieco wyżej, ale też grupa Kyrilla miała przed sobą krótszy odcinek płaskiej powierzchni jeziora.
Chłodne powietrze rozdarł krzyk orla, który natychmiast podjęły dziesiątki innych ust - Pierworodni z północnej grupy wydawali właśnie przenikliwy okrzyk bojowy swojego ludu. Kagonos wstrzymał oddech - ta właśnie chwila miała rozstrzygnąć, czy ogry zareagują tak, jak przewidywał.
Gdy pierwsza z bestii ujrzała lecących w dół po zboczu śmiałków Kyńlla, ryknęła ostrzegawczo. Nieliczni zuchwalcy, śmigając w dół jak opadające na łup sokoły, wykrzykiwali w twarze wrogom przeraźliwe obelgi lub chełpili się niemiłosiernie. Wściekłe ogry kopnęły się hurmem ku północnej ścianie obozu, gdzie wywijając dziko bronią, czekały na wrogów.
W tejże jednak chwili pojawili się i wojownicy nacierający od południa - to Kagonos wyprowadził spoza drzew swoją grupę, znacznie liczniejszą niż czterdziestka Kyrilla - i co sił w kijkach wszyscy pognali ku jezioru. Na otwartej przestrzeni wojownicy niemal przysiedli na nartach i Kagonos zdał sobie sprawę, że nigdy przedtem nie pędził tak chyżo. Kątem oka dostrzegł, że jeden z jego współplemieńców złamał nartę na jakiejś przeszkodzie i runął w śnieg, tocząc się bezwładnie jak dziecinna laleczka. Odnajdywacz Ścieżek zaryzykował szybkie spojrzenie w tył - niestety, nieszczęśnik leżał nieruchomo tam, gdzie się zatrzymał.
Teraz narciarze śmigali już po zamarzniętej powierzchni jeziora, pędząc w chrzęszczącym, szorstkim śniegu. Kilku ogrów poczłapało ku nie chronionej ścianie południowej, lecz większość bestii czekała, aby rozprawić się z grupą Kyrilla. Wznoszący się nad nim masyw wysepki nie pozwolił Kagonosowi dostrzec grupki wiedzionej przez brata, wiedział jednak, że powinni już okrążać strome zbocze. Kagonos powtórzył w myśli swój rozkaz, mając nadzieję, że Kyrill nie da się porwać zapałowi – „Bracie! Dołącz do nas! Nie atakujcie wysepki samotnie!”
Rozpęd przeniósł go przez całe jezioro i dowiódł do połowy zbocza wysepki. Gdy tylko elf się zatrzymał, kopnięciami zrzucił narty z nóg i skoczył w górę, mocno wbijając w śnieg pięty mokasynów. Wokół niego grzmiał w powietrzu powtarzany setkami ust wrzask orla - i jego własne wargi prawie bez udziału myśli podjęły okrzyk.
Kagonos uzbroił się w dwa rodzaje oręża: w prawej dłoni trzymał drzewce swego ostrego jak brzytew stalowego topora, w lewej dzierżył krótki oszczep o grocie z przemyślnie wyrobionego krzemienia. Podczas zjazdu obu drzewc użył jak kijków, ale teraz zmienił chwyt i uniósł topór nad głową, równocześnie wysuwając przed siebie gotów do pchnięcia oszczep. Koźli Róg zabezpieczył już wcześniej, przywiązawszy go mocno do pleców.
Rozglądając się wokół siebie, poczuł, że serce ściska mu trwoga - nigdzie nie zobaczył Kyrilla ani jego śmiałków. Młodzieniec najwidoczniej poprowadził swą grupę do zuchwałego natarcia od północy i kosztem śmiertelnego ryzyka skupił na sobie główne siły wrogów.
Uwagę Kagonosa przyciągnął jakiś ogr, który nie mogąc się doczekać, aż elfy dotrą do niego, przelazł przez prowizoryczny mur i z okropnym rykiem, dziko wywijając maczugą, puścił się ku Pierworodnemu. Pokrywa śniegu natychmiast pękła pod naciskiem ciężkich buciorów bestii i zapaleniec utknął po uda, wywijając bezsilnie pałą w stronę nadjeżdżającego Kagonosa.
Odnajdywacz Ścieżek zatrzymał się tylko na ułamek sekundy pozwalając, aby maczuga świsnęła nieszkodliwie obok jego głowy. Przebiegając koło bestii, pchnął oszczepem w jej muskularną łapę. Ogr zawył z bólu i szarpnął się w tył, puszczając swą pałę. Kagonos pobiegł dalej, na odchodne tnąc w tył toporem, co wywołało kolejny ryk bólu. Wiedząc, że biegnący za nim dobiją bestię, wódz skoczył ku kamiennemu murowi.
Wspiąwszy się na skalny pierścień, wódz elfów wydał okrzyk głębokiej satysfakcji. W obozie ogrów rozpętała się zawierucha, jakby ktoś spuścił ze smyczy wszystkie demony - bestie na oślep rzucały się bezładnie ku nie chronionym odcinkom muru. Większość Pierworodnych wspięła się już jednak na jego szczyt i wojownicy dodawali własne radosne okrzyki do rozpaczliwych porykiwań ogrów.
Potwory stawiły zorganizowany opór tylko po przeciwnej stronie obozowiska - tam, gdzie na mur runęła grupka śmiałków Kyrilla. W tym miejscu zgromadziła się większość bestii, kilka z nich nawet wspięło się na kamienie i skoczyło w gęstwę napastników. Z tej strony żaden elf nie wdarł się jeszcze na wierzchołek muru.
Na Kagonosa z rykiem rzucił się kolejny ogr. Jednym długim skokiem elf sfrunął ze szczytu muru i lekko wylądował przed potworem. Ten usiłował się zatrzymać i zablokować cios topora grubą pałą, lecz wtedy Kagonos pchnął w potężne brzuszysko oszczepem. Ogr okropnie zacharczał i runął na grzbiet.
- Szukajcie Klejnotu! Znajdźcie mi kamień! - wołał Odnajdywacz Ścieżek, gdy jego kolejni wojownicy dopadali szczytu muru. Wkrótce wokół niego rozgorzały tuziny potyczek, elfy bowiem po dwu lub trzech jednocześnie rzucały się w tłum miotających się bezładnie wrogów.
Usłyszał kolejne orle wrzaski z prawej i z tyłu, gdzie Pierworodni otoczyli unieruchomionego ogra, kłując bezsilnego przeciwnika oszczepami. Inne stwory kopnęły się na pomoc kompanowi, elfy zaś z zaskakującą zawsze przeciwników szybkością zwróciły się ku nowym wrogom - ale przedtem jeden z nich zdążył przeciągnąć nożem po grdyce pechowca, który na swe - oraz kompanów - nieszczęście utknął z nadmiernego zapału w śniegu.
Na Kagonosa rzuciły się teraz dwa ogry, cofnął się więc, parując ciosy pałki i wielkiego miecza o ostrzu z brązu. I nagle walczący mieczem wrzasnął z bólu i zachwiał się. W następnym ułamku sekundy wódz ujrzał Dalla, błyskawicznie wyciągającego krótki kord, który wcześniej zatopił w udzie potwora.
Rana bestii była bolesna, ale nie pozbawiła go możliwości stawiania oporu - o czym Kagonos przekonał się ujrzawszy, że młody wojownik nie docenił szybkości przeciwnika. Dali wywinął kozła i runął na plecy, gdy jednak wódz rzucił się na ratunek bratu, wywijający nadal żwawo pałką drugi z ogrów omal nie roztrzaskał mu głowy.
Kagonos z najwyższym trudem sparował cios pały toporem, ale impet uderzenia niemal powalił go na kolana. Zdołał jednak odzyskać równowagę i odpowiedział płaskim pchnięciem tuż nad niezręczną zastawą ogra. Zakrwawiony grot oszczepu wbił się w paszczę potwora i utkwił głęboko w jego czaszce. Ogr runął jak uderzony piorunem dąb... i Kagonos stracił oszczep, który pozostał w czerepie przeciwnika.
- Uważaj! - wrzasnął wódz, przeskakując nad trupem. Dali przetoczył się w bok, gdy rosły ogr podniósł miecz do kolejnego ciosu. Młody wojownik krwawił obficie z rany na ramieniu... i gdy chwycił się skały, aby wstać, ta wyślizgnęła mu się z czerwonych palców.
Kagonos zamachnął się potężnie, wkładając w cios całą moc swego krzepkiego ramienia. Zakrwawiony topór śmignął w powietrzu ku krępemu karkowi potwora z siłą, która miała przeciąć kości i mięśnie, zabijając szybko i bezlitośnie.
Zadając ten cios, Kagonos wiedział już, że się spóźnił.
Oczy Dalla rozszerzyły się w pełnym grozy zrozumieniu, gdy brązowe ostrze runęło w dół. Falista krawędź wbiła się głęboko w pierś młodzieńca, reszty zaś dokonał ciężar broni.
Kagonos zawył okropnie głosem przypominającym bardziej wrzask rysia niż krzyk orła i jednym ciosem zdjął z karku głowę bestii. Łeb stworu spadł na ziemię, a dźwięk opuszczający usta Pierworodnego ogłosił światu jego żal i niewypowiedzianą rozpacz.
Gdy Odnajdywacz Ścieżek klęknął przy bracie, oczy Dalia zaciągały się już mrokiem śmierci. Młodszy elf patrzył z rozpaczą na starszego, a jego spojrzenie na krótką chwilę wypełniły bezbrzeżny smutek i mądrość niezliczonych stuleci. Potem Dall zamknął powieki i bezwładnie przechylił się w tył. Poznając moment śmierci, Kagonos zamknął bratu oczy. Mimo głębokiej rany w piersi, młody elf wyglądał dziwnie spokojnie... jakby po prostu znużył się drogą i położył na chwilę, aby odpocząć.
Kagonos nie bez trudu przypomniał sobie, że wokół niego szaleje wciąż zaciekła bitwa. Zamrugał oczyma i rozejrzał się dookoła, wdzięczny druhom za to, że w chwili, gdy oddawał się żalowi, powstrzymali dwa najbliższe ogry. Teraz z uniesionym w górę toporem skoczył na wrogów.
Ogry jakby wyczuły jego śmiertelną zaciekłość, żądzę krwi i rozpacz, cofnęły się więc z obawą, zrobiły to jednak zbyt wolno. Kagonos poruszał się z szybkością, jaka zdumiałaby atakującego węża - jego topór przerąbał krtań jednego z ogrów, podczas gdy drugi został powalony przez dwu innych skaczących nań dziko Pierworodnych, którzy pragnęli pomścić śmierć brata swego Odnajdywacza Ścieżek.
- Błękitny Klejnot... Musi być gdzieś tutaj! - zawołał Kagonos, przedzierając się pośród bitewnej zawieruchy ku płaskiemu kurhanowi. Wydało mu się, że jego wierzchołek jest najbardziej obiecującym miejscem poszukiwań, choć ogry nie czyniły szczególnie zaciekłych wysiłków, aby odgrodzić odeń napastników. Wokół kurhanu broniły się równie uparcie jak gdzie indziej. Kagonos mimo to wierzył, że znajdzie tam miejsce, w którym ukryto Błękitny Klejnot.
Wycia rannych ogrów krzyżowały się w powietrzu z okrzykami nacierających elfów. Ranne elfy tymczasem zachowywały stoickie milczenie - i w rzeczy samej wielu z nich kulejąc cofało się na tyły, po drodze bezlitośnie dorzynając niedobitki ogrów, którym jakoś udało się przetrwać pierwsze natarcie drobniejszych przeciwników.
- Za mną! - wezwał Kagonos, ruszając ku kurhanowi. W śnieżnych zaspach ujrzał wielu nieruchomo leżących ogrów - i niemal tyle samo swych współplemieńców. U północnej ściany wciąż jeszcze tkwiła grupka potworów, choć wyglądało na to, że interesuje je obecnie wyłącznie możliwość ucieczki i dały za wygraną, rezygnując z obrony kurhanu.
Magiczny artefakt był spory, wiedział to nawet Odnajdywacz Ścieżek... ale przecież istniała możliwość ukrycia go w ogrzej sakwie lub przepasce biodrowej.
- Żaden z nich nie może ujść z życiem! - zawołał Kagonos. - Otoczyć ich... i wyciąć do nogi!
Wydając zaciekłe okrzyki, elfy zwarły szeregi i ruszyły do natarcia. Ogry, w których duch upadł już całkowicie, tłoczyły się tylko i dziko przepychały w bezowocnym wysiłku uniknięcia ciosów wszechobecnego, kamiennego i stalowego oręża Pierworodnych.
Wśród powszechnego zamętu Kagonos dobrnął do kurhanu i szybko wspiął się na jego płaski wierzchołek. Tam dostrzegł pomiędzy kamieniami zarys niewielkiej niszy. Szybkie spojrzenie ponad murem upewniło go, że grupka Kyrilla nadal tkwiła pod kamienną ścianą, blokując drogę ogrom, które teraz niczego bardziej nie pragnęły niż możliwości znalezienia się o kilka setek mil stąd.
Nagle pod stopą Kagonosa drgnęła kamienna płyta i Odnajdywacz Ścieżek niemal runął na plecy, gdy z niespodzianie odsłoniętego wejścia do niewielkiej jaskini wyskoczył nań potężny ogr o pożółkłych zębiskach. Ryczący wściekle potwór ślinił się obficie, w łapie zaś ściskał wielki miecz, którego krawędzie przypominały ostrze piły. Wraży oręż błysnął w słońcu i śmignął ku głowie Kagonosa.
Rozdział 4 - Strażnik i kamień
Kagonos odskoczył do tyłu, czując podmuch powietrza, gdy straszny oręż śmignął obok jego tułowia. Ostrze zadzwoniło, odbiwszy się od głazu, i natychmiast wróciło w błyskawicznej ripoście - zanim elf zdążył sam zadać cios. Rosły ogr chybnął się ku przodowi, aby zablokować wejście do jaskini, i Pierworodny musiał cofnąć się ponownie - jednocześnie spojrzał ponad barkiem bestii, usiłując dojrzeć choć nikły ślad błękitnej poświaty. Ujrzał jedynie mroczny otwór, ale odniósł wrażenie, że za tym otworem majaczy zarys krętego korytarza. Na pewno nie była to zwykła kryjówka - o tym jednak będzie mógł się przekonać, gdy unieszkodliwi rozszalałego ogra.
Przeciwnik ryknął ogłuszająco i fala obrzydliwego smrodu ogarnęła elfa. Jego topór, który do tej pory spisywał się doskonale, w porównaniu z jataganem ogra wydawał się kruchym orężem - Kagonos wiedział, że dość było jednego uderzenia, aby drzewce jego broni pękło jak gałązka.
Pysk ogra wykrzywił się w szale nienawiści i żądzy krwi. Bestia postąpiła krok do przodu, przepychając się w wąskim przejściu i odsuwając barkami kamienie. Potwór oblizywał łapczywie obwisłe wargi, spomiędzy których błyskały pożółkłe, ociekające śliną kły.
Kagonos ponownie cofnął się, aby uniknąć potężnego ciosu. Potwór pojął swą przewagę i szparko chybnął się do przodu, otrząsając z ramion kamienny pył i rycząc tryumfalnie. Jego miecz znowu opadł i Odnajdywacz Szlaków musiał sparować uderzenie toporem - szczęśliwie wielkie, brązowe ostrze trafiło na stal głowni.
Tym razem ogr nie zdążył się cofnąć i Kagonos sieknął toporem, wyrąbując na ramieniu bestii krwawą szczelinę. Ta ryknęła przeraźliwie i odpowiedziała szerokim, zamachowym ciosem. Elf błyskawicznie schylił się wiedząc, że siła ciosu wystarczy, aby zdjąć mu głowę z barków. Natychmiast też wyprostował się jak sprężyna i wbił nadziak topora w kolano ogra, dobywając z bestii przenikliwy kwik wściekłości i bólu.
Ogr przecisnął się wreszcie pomiędzy głazami i wydostał z wąskiego otworu. Kilkakrotnie usiłował trafić tańczącego przed nim elfa prostymi pchnięciami w korpus. Kagonos odpowiadał cięciami topora, wykorzystując fakt, że choć zaciekłość bestii była wciąż wielka, rana w kolanie zaczynała nieco zwalniać jej ruchy.
Wydostawszy się na otwartą przestrzeń wierzchołka kurhanu, potwór ujął rękojeść miecza obiema łapami. Zaskoczony Kagonos pojął, że nigdy przedtem nie widział wśród ogrów tak rosłego osobnika - bestia przewyższała go wzrostem o połowę, oboma zaś ramionami nie zdołałby objąć jej potężnych barków.
Ogr zresztą zdawał sobie sprawę ze swej fizycznej przewagi. Grube wargi wygięły się w drwiącym uśmieszku, odsłaniając żółtawe kły. Bestia zdawała się już rozkoszować smakiem krwi elfa. Stęknąwszy głucho, ogr uniósł miecz i ciął niczym drwal.
Kagonos rzucił się w lewo, potem błyskawicznie odturlał w prawo - w samą porę, aby ujrzeć, jak trafiony mieczem głaz rozpryskuje się fontanną żwiru. Porwawszy się na nogi, Pierworodny ciął odsłonięty bok bestii. Ogrzy patriarcha zdążył jednak odwrócić się z zaskakującą prędkością i elf z najwyższym trudem uniknął podstępnego ciosu, ciężko padając na skalne osypisko.
Ogr postąpił bliżej, Kagonos zaś zdążył przesunąć się w bok, zmyliwszy pierwej przeciwnika zwodem w drugą stronę. Brązowy miecz z furią rąbnął miejsce, w którym Kagonos byłby teraz, gdyby nie szybki unik. Elf zyskał jednak na czasie i zdążył zerwać się na nogi, choć w następnej sekundzie nacierający zaciekle ogr ponownie zmusił go do odskoku w bok.
W ciągu paru następnych chwil obaj walczący okrążali się tylko, uważnie patrząc sobie w oczy. Na obszarze ośnieżonej wysepki rozgorzało teraz kilkadziesiąt zaciekłych indywidualnych pojedynków, w których ścierały się elfy z ogrami - w powietrzu krzyżowały się wrzaski rannych bestii i szczęk stali. Kagonos wiedział, iż żaden ze współplemieńców nie może przyjść mu z pomocą. Ogr również to zrozumiał i skoczył ku lekkostopemu przeciwnikowi.
Elf ciął toporem w lewo, potem wykonał błyskawiczny zwód w prawo i ponownie dał nura w lewo. Ogr był dość bystry, aby przewidzieć pierwszy unik i całą swą siłę włożyl w miażdżący cios, który padł na skały - tam, gdzie powinien był wylądować elf.
Manewr elfa okazał się o tyle szczęśliwy, że Kagonos wylądował na obu stopach z prawej strony pleców ogra. Ter pojął, że został wymanewrowany, i usiłował obrócić się ni~ pięcie, nie zdołał jednak sprostać szybszemu elfowi. Kagonos ciął na odlew, kierując ostrze topora na kark przeciwnika. Ogr stęknął... i opadł na jedno kolano. Usiłował jeszcze się podnieść, ale z szerokiej rany krew tryskała coraz szerszą strugą.
Odnajdywacz Ścieżek uderzył nadziakiem topora w podstawę czaszki ogra. Tym razem bestia znieruchomiała na dobre i nie wydając dźwięku, padła na grzbiet pomiędzy kamienie.
Kagonos nie tracił czasu na rozglądanie się dookoła - słyszał przecież, że wszędzie wciąż trwały indywidualne utarczki. Zamiast tego dał nura w zionący przed nim otwór. Poniewczasie zdał sobie sprawę, że gdyby trafił tu na jeszcze jednego Strażnika Klejnotu, oślepiony słońcem stałby się dlań dziecinnie łatwą ofiarą.
Słyszał jednak wyłącznie odgłosy toczonych na zewnątrz utarczek. Choć jaskinię spowijał mrok, Kagonos zaufał swemu słuchowi - a ten mówił mu, że jest tu sam jak palec. Gdyby zresztą w jaskini czaił się jeszcze jeden ogr, niewątpliwie zaatakowałby go natychmiast, nie dając mu czasu na przyzwyczajenie wzroku do ciemności.
Wysunąwszy przed siebie lewą dłoń i badając stopami posadzkę, Kagonos przecisnął się w głąb mrocznego przejścia. Wzrok elfów świetnie służy im w ciemnościach, wkrótce więc Odnajdywacz Ścieżek mógł rozróżnić wokół siebie - pewne szczegóły. Dostrzegł w mroku kilka bocznych korytarzy, ale wszystkie były za ciasne, aby poruszał się nimi choćby chudy i drobny ogr. Dziki elf założył więc, że bestie posługiwały się nieco obszerniejszym, środkowym przejściem - i właśnie nim podążył.
Z walącym mocno sercem skręcił za róg, lecz przed sobą widział tylko dalszą część krętego korytarza. Gdzie jest Błękitny Klejnot? Tak bardzo skupił się na poszukiwaniach, że zapomniał niemal o oddychaniu - wiedział bowiem, jak ważna była jego misja.
I nagle dojrzał błysk błękitnej poświaty! W następnej chwili klęczał już przed niewielką niszą. Szybko odgarnął na bok kamienie kryjące spory otwór. Nikły, lecz zauważalny, sączący się z niszy blask spotężniał - i Kagonos mógł już sycić wzrok czystym błękitem. Nie miał już wątpliwości, że odnalazł to, czego szukał. Zdobył artefakt, dla którego Pierworodni podjęli ten desperacki atak i który pozwoli elfom zakończyć Smoczą Wojnę.
Stęknął z wysiłku, odciągając na bok ostatni z kamieni, i wreszcie odsłonił cały Klejnot. I zatrzymał się na chwilę - zaskoczony i zdezorientowany. Oczekiwał, iż znajdzie wspaniały klejnot, gładki i lśniący blaskiem z wielu powierzchni rżniętych tak przemyślnie, aby wzmagały przyrodzony blask kamienia - jak to widywał w klejnotach, którymi pyszniły się Domowe Elfy.
Zamiast tego miał przed oczyma spory, nieregularny kamień, brudny i porysowany - ot, zwykły podługowaty otoczak, trochę większy od jego głowy. Mimo iż blask promieniował z całej powierzchni Kamienia, jego powierzchnia była chropawa, nierówna, porysowana i gdzieniegdzie spękana. Błękitny Kamień okazał się nieforemnym kawałkiem skały, pozbawionym połysku klejnotów, jakich elfy i ogry używały do ozdoby. Powierzchni tego kamienia nie tknięto żadnym dłutem czy gładzikiem, w wielu zaś miejscach brud i mech tłumiły jego wewnętrzny blask.
Próby te jednak były skazane na niepowodzenie, ponieważ Klejnot pulsował światłem, którego nic nie zdołało zaćmić. Kagonos ostrożnie sięgnął w głąb niszy i wyjął kamień, zdumiewając się jego nienaturalnym ciepłem. Aura klejnotu niemal wibrowała w powietrzu i elf poczuł, iż na potylicy jeżą mu się włosy.
Ilu elfów z jego plemienia położyło głowy, aby mógł ująć ten Klejnot w dłonie? Z nagłym ukłuciem goryczy pomyślał o Dallu, o tym, że nie zdołał uratować brata. Wiedział, iż wspomnienie to będzie dręczyło go przez resztę życia. Czy Klejnot ów wart był ceny, jaką Dall i inni wojownicy - ci, którym nawet nie dane było wedrzeć się na wierzchołek wzgórza - zapłacili, aby go zdobyć?
W starciu poległo również wielu ogrów. Czy ci zaciekle broniący się wojownicy wiedzieli, że giną niepotrzebnie? Elf wzruszył ramionami - nie powinien zawracać sobie głowy wątpliwościami gryzącymi nieprzyjaciół. Ale myśl ta, choć odsunął ją na dno umysłu, pozostała...
Przyciskając oburącz Błękitny Klejnot do piersi, Kagonos wyłonił się z otworu jaskini.
Wokół nadal rozbrzmiewały bitewne wrzaski i Kagonos zrozumiał, iż ogry chętnie by uciekły gdzie pieprz rośnie, zostawiając cenny artefakt w rękach zwycięzców.
- Darujcie ich zdrowiem - rzekł, machnąwszy niedbale dłonią w stronę grupki przerażonych do cna niedobitków. Dzikie elfy nie były zadowolone z tego wyroku - czemu dały wyraz pokazywanymi ogrom dzikimi grymasami - cofnęły się jednak, nie kwestionując rozkazu Odnajdywacza Ścieżek. Ogry zaś, jakby kierowane jedną myślą. odwróciły się od kurhanu, przelazły przez prowizoryczny mur i brnąc przez głęboki śnieg, ruszyły ku ścianom krateru.
Kagonos trzymał w dłoniach ciężki Klejnot, ale ruchy skuwała mu świadomość ogromnej mocy kamienia. Czy zdołają dostarczyć go w porę Silvanosowi? Nie wiedział, jak odwołać się do jego mocy, ale świadom był tego, że Klejnot musi znaleźć się tam, gdzie zaatakują błękitne smoki. Jeśli uda się zaaranżować sprytną pułapkę. artefakt uwięzi w sobie dusze smoków - i ostatni oddział smoków Królowej Mroku zostanie unicestwiony. Resztę dnia zajmie im jednak zejście z góry, a na dotarcie do armii elfów na równinach stracą kolejny dzień.
Chyba że znajdzie się jakiś inny sposób.
Tknięty przeczuciem elf, podniósł wzrok ku niebu. Ujrzał na nim niewielką plamkę, która powiększała się z każdym uderzeniem potężnych skrzydeł, i Kagonos poznał, jakiemu to emisariuszowi Silvanos powierzył misję dostarczenia Błękitnego Klejnotu.
Latające stworzenie okazało się gryfem, a grzywa złotych włosów powiewająca nad karkiem jeźdźca wskazywała, iż jest elfem. Wspaniałe stworzenie rozpostarło skrzydła, szybując ku ziemi, i z jego orlego dzioba dobył się ogłuszający krzyk orła. Potężne kocie łapy stworu pokryte gładkim brązowym futrem pozwoliły gryfowi wylądować lekko i sprężyście.
Kagonos nie musiał patrzeć na jeźdźca, aby wiedzieć, kto dosiada gryfa. Dziki elf nie bez trudu stłumił w sobie zrodzoną kilka stuleci temu nienawiść. Jego emocje były tak intensywne, jakby tamta zaklęta strzała przeszyła bok Darlantana przed zaledwie tygodniem.
- Witaj, Quithasie - odezwał się formalnie. Nie pochylił się też w powitalnym ukłonie.
Elfi wojownik, którego złota grzywa powiewała w podmuchach omiatającego szczyt wzgórza wiatru, zsiadł z grzbietu gryfa i błyskając złoceniami napierśnika, rozejrzał się dookoła. Odnajdywacz Ścieżek rozpoznał zdobiący tarczę wysłannika nienawistny symbol gryfich szponów.
- Silvanos wielce zaryzykował i wyprowadził armię w pole, opierając się na zapewnieniach smoka Darlantana. Myślę, że nie zawiedliście naszych nadziei.
- Nie zawiedliśmy.., teraz zaś do ciebie należy dostarczenie mu Klejnotu na czas.
- Zabiliście wielu ogrów.... rzecz zdumiewająca, jeśli wziąć pod uwagę waszą prymitywną taktykę i broń - stwierdził Quithas, zupełnie jakby nie słyszał poprzedniej uwagi.
- Odzyskaliśmy też Błękitny Klejnot... który tak beztrosko dały sobie wykraść Elfy Domowe. Zabierz go do Silvanosa, zanim będzie za późno.
- W samą porę - przyznał niechętnie Quithas, wyciągając dłoń i biorąc Klejnot. Ledwo spojrzał na kamień, wrzucając go niedbale do sakwy u pasa. - Błękitne pokazały się dziś rano, ale ten srebrny jaszczur - Darlantan - sam jeden ruszył przeciwko nim. Mam nadzieję, że zdoła je powstrzymać do mojego powrotu.
I nagle złotowłosy elf obrócił się, aby spojrzeć wprost w twarz Kagonosa. Z zaczerwienioną od gniewu twarzą Quithas spuścił wzrok na srebrzysty topór, który - już oczyszczony z ogrzej krwi - wspierał biodro Pierworodnego. Niezwykła zmiana nastroju Domowego Elfa zaniepokoiła Kagonosa.
- Widzę, że nadal pysznisz się moim toporem. Któregoś dnia, dzikusie, przestaniemy być sprzymierzeńcami. Zabiję cię wtedy i odzyskam, co moje!
Nie obejrzawszy się więcej za siebie, elfi dowódca skoczył na grzbiet latającego wierzchowca. Wyczuwając nastrój pana, gryf rzucił się w przestworza, a jego rozłożyste skrzydła szybko uniosły go w górę. Obserwując, jak niknie w oddali, Kagonos przeklął Quithasa za upór, z jakim żywił do niego urazę, choć ze względu na wagę misji życzył mu najpomyślniejszych wiatrów. Darlantan był smokiem wielkiej mocy, lecz jak długo zdoła samotnie opierać się całej hordzie nieśmiertelnych Dzieci Takhisis?
- Odnajdywaczu... - To był głos wodza Upadłe Drzewo, przywódcy klanu Czarnych Piór. Kagonos wiedział, iż młody wojownik nieraz już popisał się wielką odwagą. Teraz jednak przemawiał ze ściśniętym gardłem, a w jego oczach lśniły nie skrywane łzy.
I nagle Kagonos zrozumiał, co wycisnęło łzy spod powiek doświadczonego wojownika. Wódz klanu Czarnych Piór trzymał w ramionach martwe ciało. Odnajdywacz Ścieżek nie musiał nawet patrzeć, aby wiedzieć, że jest to ciało Kyrilla.
Rozdział 5 - Narada na równinach
Ponad dwie setki elfich śmiałków zapłaciło życiem za zwycięstwo nad ogrami. Zabitych Pierworodnych pochowano w wielkiej zbiorowej mogile, pod kurhanem na szczycie wysepki, każdego z wojowników uczciwszy jednym kamieniem. Ocalałe elfy odciągnęły cielska martwych ogrów przez zamarznięte jezioro na drugi brzeg krateru, tak aby gnijące zwłoki nie zanieczyściły wiosną wód strumienia.
Kagonos wyprowadził ocalałych wojowników przez jar w kraterze, powiódłszy ich obok zamarzniętego strumienia. Wojownicy poruszali się szybko i idąc w kilku długich kolumnach, przebyli sprawnie kręte, jałowe kotliny, docierając w końcu do niżej położonej niecki, w której zwykle zbierały się plemiona. Na podejściach do tej doliny Odnajdywacz Ścieżek dostrzegł kilkunastu białowłosych łuczników - zbyt starych na szybkie wypady, wciąż jednak dostatecznie sprawnych, aby strzec najbliższych pod nieobecność głównych sił plemienia. Starsi obserwowali powrót ziomków i łzy pociekły im z oczu na widok przerzedzonych kolumn.
Powracający kroczyli jednak z durną, a wartownicy szybko dołączyli do kolumn. Wszyscy wracali do obozu, gdzie nad brzegiem głębokiego jeziora wzniesiono setki namiotów i szałasów. Wojownicy mieli opowiedzieć o zwycięstwie, ale i o cenie, którą za nie zapłacono... cenie, jaka dziś wieczorem okryje żałobą wiele rodzin.
Barcalla, Upadłe Drzewo i inni wodzowie udali się do obozowisk swoich klanów, Kagonos zaś przysiadł przed niewielkim ogniskiem. Gdy rozgłoszono imiona poległych, z wielu szałasów rozległy się płacze i żałobne pienia.
Kahanna, młodziutka dzieweczka, która dzieliła z Dallem słodycz pierwszej, niewinnej miłości, przyniosła Odnajdywaczowi Ścieżek zawinięte w kwaśne liście podpłomyki z dziczyzną - i szybko uciekła, jakby w obawie, że wniesie niepokój w jego żałobę. Usługiwała mu od wielu lat, pomagając utrzymać szałas w czystości. Kagonos poczuł wyrzuty sumienia - młodziutka dziewczyna z pewnością rozpaczała po stracie ukochanego. Ponieważ jednak był Odnajdywaczem Ścieżek, nie zdradziła się z własnym smutkiem i stłumiła łzy.
Jak przez mgłę słyszał zawodzenia szamanów, którzy intonowali pieśni pomagające w zabliźnianiu się ran i zapobiegające infekcji. Tym sposobem leczono najciężej rannych i uratowano wiele żywotów. Plemiennych kapłanów było jednak niewielu, a ich moc była zbyt ograniczona, aby poważnie myśleć o powstrzymaniu czy choćby zmniejszeniu daniny śmierci, jaką mieli jeszcze złożyć Pierworodni.
Po raz pierwszy od rozpoczęcia bitwy odpiął Koźli Róg i podniósł do warg ustnik. Podczas zmierzchu i zachodu słońca grał pieśń żałobną. Nad obozowiskiem czterech plemion popłynęły czyste, wyraźne nutki, które wędrując ponad puszczą, ginęły gdzieś w górach. Muzyka ta niosła pocieszenie żałobnikom i nadzieję tym, którzy opierali się rozpaczy.
W końcu obok Kagonosa, wokół jego ogniska, zasiedli wodzowie czterech plemion i w milczeniu puszczono fajkę w krąg. Odnajdywacz Ścieżek spojrzał na pozostałych dopiero wtedy, gdy wiatr rozpędził ostatnią smugę fajkowego dymu. Częścią swej duszy dostrzegał ich jako obcych. Wiedział, że jest im potrzebny - ale czy on sam ich potrzebował?
Odpowiedź na owo nie postawione pytanie nie miała zresztą znaczenia. Kagonos musiał postanowić o dalszych losach plemion i wiedział, że tej decyzji nie może podjąć sam.
I nagle przypomniał sobie coś, co powiedział mu Darlantan. Wstał, odwrócił się plecami do ogniska i spojrzał ku wschodnim połaciom nieba. Potem podniósł ramię i wskazał coś palcem. Wodzowie sapnęli ze zdumienia, widząc wstającą nad krawędzią horyzontu i wspinającą się na nieboskłon purpurową kulę. Zaraz za nią w niebo wzbiła się druga, kryształowo biała i srebrzysta. Trzeci księżyc, czarny, był niewidoczny nawet w chwili swych narodzin - mimo to Odnajdywacz Ścieżek wyczuwał jego złowieszczą obecność. Zrozumiał teraz sens przepowiedni Darlantana - nawet bogowie muszą ponosić konsekwencje swych czynów.
- Wojna dobiegła końca. Bogowie skazali na banicję tych, co dali Silvanosowi Smocze Klejnoty. Patrzymy na ich nowe wcielenia.
- A więc smoki... nawet niebieskie... poszły precz? - spytał Barcalla nie bez wahania w głosie. - Wiesz to od tych księżyców?
- Owszem.... ale musimy się upewnić. Jutro plemiona ruszają w drogę.
- I dokąd pójdziemy? - spytał Upadłe Drzewo.
- Do obozu Silvanosa. Tam zobaczymy, co przyniesie nam przyszłość.
***
Ze szczytów wzgórz elfy mogły napawać się widokiem ciągnącej na północ ogrzej armii - bezładnego, przerażonego tłumu uciekinierów, którzy w panice porzucali za sobą rydwany, zapasy żywności i wszelkiego rodzaju broń. Niebo nad wzgórzami było czyste i wolne od chmur - a także smoków. Za południową krawędzią horyzontu, w odległości czterech godzin marszu, rozciągało się na równinach rozległe obozowisko Domowych Elfów Silvanosa.
Sycący wzrok widokiem ogrzych niedobitków Kagonos zrozumiał, że wygrano coś więcej niż tylko jedną bitwę. Podwójnym zwycięstwem - w kraterze i na równinach, elfy zapewniły sobie tryumf w Smoczej Wojnie.
Wiodąc wolne elfy ku obozowi Silvanosa, Kagonos nie czuł szczególnej radości. Marsz ze szczytów wzgórz ku obozowisku Domowych zajął całe popołudnie i z każdym krokiem Pierworodni odnosili wrażenie, że liczba Domowych rosła. Gdy ujrzano nadchodzące wolne elfy, sypnęły się radosne okrzyki i wiwaty, Kagonos zaś pojął, że powitanie będzie ciepłe.
Czy jednak będzie szczere?
Kagonos wiedział, że niemal wszystko zależy od samego Silvanosa. Zachowanie i reakcje władcy Domowych Elfów kryło w sobie tak wiele tajemnic dla Odnajdywacza Ścieżek, że nie bez drżenia wiódł swych wojowników i ich rodziny pomiędzy znacznie liczniejsze klany zamieszkujące miasta.
Mieszkańcy miast rozbili obozowisko na płaskowyżu nad rzeką Vingaard, w pobliżu pola niedawnej bitwy - lecz dość daleko, aby uniknąć smrodu ogrzych trupów. W promieniach zachodzącego słońca Kagonos zobaczył setki sępów krążących nad pobojowiskiem, choć nierównie liczniejsze ich grupy wrzaskliwie spierały się już na ziemi o dostęp do obficie zastawionego stołu.
Obóz elfów był hałaśliwym zbiorowiskiem barwnych namiotów i zatłoczonych końskich zagród, nad którym powiewały liczne świetne proporce. Wiele z nich mieniło się przepysznie w promieniach zachodzącego słońca, jakby były językami płomieni.
Pośrodku tego wszystkiego trzepotał dumnie biały, ozdobiony koroną sztandar Domu Silvanosa i Kagonos powiódł swą kolumnę w stronę kręgu patriarchów. Nie opodal powiewała bladozielona gałąź brzozy, będąca godłem wielkiego lorda Balifa i jego drużyny przybocznej. Kagonos wiedział, że to Balif - w znacznie większym niż Quithas stopniu - był autorem najznamienitszych zwycięstw Silvanosa. Balif był prawdziwym wojennym wodzem elfów Silvanesti, czemu zresztą Silvanos nigdy nie próbował przeczyć, przeciwnie, chętnie to Balifowi przyznawał. Z rozległego obozowiska dobiegały obecnie odgłosy hucznych toastów, Kagonos zaś odgadł, że Balif odegrał poważną rolę i w obecnym zwycięstwie.
Obok powiewał jeszcze inny proporzec - aż nazbyt dobrze znajomy wolnemu elfowi - szpony gryfa w złotym polu. Pierworodny poczuł ukłucie starej nienawiści - wódz kawalerii Silvanosa nie tylko nie poległ w boju, ale najwidoczniej zyskał w nim niemałą chwałę.
Witające Pierworodnych elfy Silvanosa wystąpiły z radosnymi okrzykami i wiwatami, formując dwa szeregi po obu stronach maszerującej grupy Kagonosa. Ucisk w piersi wodza przekształcił się w niedowierzanie, gdy usłyszał wiwaty na swoją cześć i poczuł uniesienie tryumfu, który ofiarowali mu wojownicy jego rasy, choć nie należący do jego ludu.
Spoglądając na oddziały Silvanosa, łatwo mógł dostrzec różnicę. Elfy Domowe nosiły srebrne zbroje, wszystkie były uzbrojone w miecze i sztylety ze stali. Wojownicy Silvanosa nie malowali twarzy, obuwie mieli wysokie i sztywne - przynajmniej w porównaniu z mokasynami Pierworodnych - a jasne włosy starannie przycinali i trefili nad karkami.
Większość z nich zresztą zostawiła zbroje w namiotach, odziewając się w luźne opończe i tuniki z gładkiego jedwabiu i barwnej wełny. Na tę uroczystą okazję wszyscy też ozdobili twarze, szyje, uszy i palce klejnotami oprawionymi w złoto i srebro. Wielu możnych miało więc na sobie diamenty, szmaragdy, rubiny, granaty i inne kamienie, których Kagonos nie umiałby nawet nazwać - wszystkie klejnoty połyskiwały ogniście, świadcząc o statusie, majątku i władzy swych posiadaczy.
Elfy, które wiódł Kagonos, rozpuściły swe ciemne włosy, pozwalając im opadać aż na plecy z beztroską równą uporowi, z jakim Domowe biedziły się nad ułożeniem swych fryzur. Pierworodni nie zmyli z ciał barw wojennych i oznak plemiennych i Kagonos widział wokół siebie poroża Białych Ogonów, faliste oznaki klanu Błękitnego Jeziora czy też orle dzioby Czarnych Piór. Wielu pyszniło się spiralami różnej długości i choć nieliczni nosili jeszcze pełne kręgi młodzików, którzy nie utoczyli wrażej krwi, klęli się zaciekle, że przy najbliższej okazji zamienią je w kręte spirale. Oczywiście farby zmywało się przed ucztą zwycięstwa, podczas przygotowań przedbitewnych służyły jednak jako świadectwo sprawności bojowej wojownika. Teraz zaś wszystkie te symbole miały wskazać ziomkom Silvanosa, iż oto idą istoty dumne, niezależne i odmienne od jasnoskórych Elfów Domowych.
Pierworodni maszerowali równą kolumną, krocząc po- śród sprzymierzeńców godnie i z podniesionymi głowami. Choć nie było wśród nich nikogo, kto w bitwie nad jeziorem nie straciłby brata, krewniaka lub przyjaciela, wszyscy jak jeden mąż postanowili pokazać się żyjącym w miastach współplemieńcom jako lud dumny i honorowy.
Gdy Kagonos wprowadził swych towarzyszy pomiędzy namioty Silvanosa, okrzyki i wiwaty zlały się w ogłuszającą wrzawę. Odnajdywacz Ścieżek zobaczył ogromne ognisko, którego płomienie wzbijały się na kilkanaście stóp w mroczne już niebo. Wokół tego ogniska zebrali się przywódcy Elfów Domowych.
Mimo iż psychicznie przygotował się na tę chwilę, Kagonos zdumiał się, gdy zobaczył, jak na spotkanie wychodzi mu sam Silvanos. Podobnie jak podczas kilku krótkich spotkań w przeszłości, Pierworodnego i teraz uderzył młodzieńczy wygląd wielkiego przywódcy i polityka. Od pierwszego posiedzenia wielkiej rady Sinthel-Elish - a odbyło się ono ponad sześć setek lat temu - Silvanos był nie kwestionowanym wodzem Elfów Domowych. W pewnym sensie był królem Silvanesti... w każdym zaś innym sensie był kimś większym od króla.
Choć włosy miał już oszronione, dumna twarz Silvanosa była wolna od jakichkolwiek zmarszczek. Zielone oczy przywódcy Domowych lśniły głęboką mądrością, która zawsze przytłaczała mieszkańca puszcz, a w jego postawie - nawet jeśli pominąć wzrost i szerokość barów - było coś, co mówiło każdemu, że stoi oto przed władcą, który świadom jest swej potęgi i mocy.
- Witaj mi, krewniaku - odezwał się wielki wódz. Następnie zatrzymał się i skłonił głęboko. Pierworodny odpowiedział dokładnie takim samym ukłonem.
- I ty mi witaj... krewniaku - odparł Odnajdywacz Ścieżek. - Widzę, że wasze wysiłki zostały nagrodzone zwycięstwem.
- Nie byłoby tego zwycięstwa, gdyby nie wy - odpowiędział Silvanos. - Quithas dostarczył Błękitny Kamień w ostatniej chwili i gdyby nie to, błękitne smoki zadałyby nam okropną klęskę. Teraz dusze jaszczurów zostały uwięzione w Klejnocie, który zostanie zakopany - tak samo jak przedtem zakopano kamienie czerwonych, zielonych, białych i czarnych smoków.
- Warto więc było się trudzić dla jego zdobycia - stwierdził ponuro Kagonos.
- Tuż przed bitwą Darlantan powiedział mi, gdzie ukryto kamień, i o waszym przedsięwzięciu. Opowieści o waszej odwadze, poświęceniu i tryumfie przetrwają wieki.
Pieśniarze i tkacze opowieści, pomyślał Kagonos z zaskakującą jego samego goryczą, będą śpiewać o waszej bitwie i o locie Quithasa. Niewiele jednak znajdą w swych pieśniach dla nas miejsca.
Potrząsnąwszy głową, Odnajdywacz Ścieżek stłumił niechęć i budzący się w nim gniew. W obliczu takiego zwycięstwa mogli i powinni - przynajmniej na jakiś czas - zapomnieć o dzielących ich różnicach. Potem przypomniał sobie Dalla i Kyrilla... i nie był już tego taki pewien.
Sławny władca przesunął wzrok ku kolumnie niedobitków Pierworodnych, z których wielu było rannych.
- Wielki jest koszt, poniesiony przez wasze plemię - i żałuję, że nie dało się go uniknąć...
- Wszyscy ponieśliśmy straty i każdy zapłacił swą cenę... - odparł Kagonos, któremu nie w smak było współczucie krewniaka. Wolał myśleć o Domowych Elfach jako o niebezpiecznych rywalach, nie zaś jako o przyjaciołach. Nie umiał zresztą wyzwolić się od poczucia narastającego zagrożenia. Mimo wszystko na uprzejmość Silvanosa trzeba było jakoś odpowiedzieć. - Pewien jestem, że i wśród was jest wielu, którzy nie będą z nami dzielić radości zwycięstwa - mówiąc te słowa, sztywno skinął głową.
- Jak sam raczyłeś rzec, każdy zapłacił swą cenę... - Powiedziawszy te słowa, Silvanos umilkł na chwilę. Po krótkiej przerwie podjął jednak raźniejszym tonem: - Może choć dzięki dzisiejszemu zwycięstwu, krewniaku, rozlew krwi ustanie przynajmniej na kilka stuleci.
- Trudno o nagrodę cenniejszą... i łatwiej zdobytą - zgodził się Kagonos.
Zbliżył się do nich teraz szereg wojowników, na czele którego kroczył niewysoki elf o odkrytej głowie, którego szerokie oblicze rozjaśniał przyjazny uśmiech. Przybysz podniósł dłoń i niezwykle kordialnie poklepał Silvanosa po ramieniu, potem zaś odwrócił się, aby uważniej przyjrzeć się Kagonosowi. Dziki elf odpowiedział mu spojrzeniem, w którym kryło się sporo rezerwy, zastanawiając się jednocześnie, czy nieznajomy jest rzeczywiście nastawiony tak przyjaźnie, jak mówi to jego promieniejące oblicze.
- Nie poznałeś jeszcze mojej prawej ręki... poznajże więc generała Balifa - rzekł Silvanos.
- Ty sam, panie, i twoi wojownicy jesteście chlubą plemienia elfów - rzekł Balif, zaskakując Odnajdywacza Ścieżek tym, że jednocześnie ujął jego dłoń w obie ręce i ścisnął ją serdecznie. - Wiedzcie, że w nowych królestwach, jakie założymy na wschodzie, szlaki puszczańskie zawsze należeć będą do wolnych elfów.
- Dziękujemy... i być może skorzystamy - odparł Kagonos, który wbrew sobie zdążył już polubić Balifa, mimo jego zupełnego braku elfiej powściągliwości w okazywaniu uczuć. Odwrócił się do Silvanosa i uniósł brew. - O jakich nowych królestwach mowa?
- Balif zamierza zabrać kilka rodzin i osiedlić się w puszczach wzdłuż wschodniego wybrzeża. Nie masz tam ogrów, w lasach zaś żyje zaledwie kilka plemion ludzkich dzikusów. Balifor stanie się drugim wielkim narodem elfów.
Do boku władcy przystąpił jeszcze jeden Domowy Elf - ten ozdobił głowę złotym hełmem. Kagonos poznał Quithasa i natychmiast najeżył się w środku.
Wyższy o pół stopy od przeciętnego elfa Quithas spoglądał na Kagonosa z góry, przewiercając go spojrzeniem błyszczących, gniewnych oczu.
Kagonos pomyślał, że wojenny wódz elfów wygląda dziś bardziej mrocznie i ponuro niż podczas ich ostatniego spotkania przed dwoma dniami. Obecnie bowiem Quithas utkwił spojrzenie w stalowej głowni topora, który dziki elf przytroczył sobie do pasa. Po chwili Domowy uniósł wzrok i wbił go w twarz Odnajdywacza Ścieżek.
- Ośmieliłeś się tu przyjść z moim orężem? - spytał groźnie.
- To moje trofeum... czyżbyś już zapomniał? - odciął się Kagonos.
- A więc przyszliście zażądać nagrody za wasz udział w wojnie? - Generał niemal wypluł te słowa w twarz wolnego elfa. - Jakby nie dość było naszych ofiar, jeszcze i wy chcecie zagarnąć skarby Domowych Elfów?
- Ofiary poniosły wszystkie plemiona - wtrącił Silvanos, ignorując nagły grymas gniewu, który pojawił się na twarzy Kagonosa. - Generale, czy nie zechciałbyś zająć się sprawdzeniem stanu przygotowań do wieczornej uczty?
Teraz z kolei płomień gniewu rozognił twarz mieszkańca miast, nie ośmielił się jednak sprzeciwić władcy. Odwrócił się więc i ruszył precz, podczas gdy patrzący w ślad za nim Silvanos dodał ze smutkiem w głosie: - Jego syn zginął w szarży na linie Taloniana... Quithasa posłałem wtedy po Błękitny Klejnot. Obawiam się, że... - Wielki władca nie dokończył i zawiesił głos.
- Poświęcenia poczynili i sami bogowie - dodał nagle Silvanos. - Widziałeś te księżyce, dwie noce temu?
Kagonos kiwnął głową.
- To pozostałości po trzech bogach, którzy pomogli nam uporać się ze smokami.
- Dlaczego zostali tak bezlitośnie ukarani? Czyżby inni bogowie opowiedzieli się po stronie zła?
- Moim zdaniem nie potrafią odżałować, że śmiertelnikom dostała się moc magii. I może nie czynią tego bez powodu... choć powinniśmy dołożyć starań, aby zachować magię pod kontrolą. Ale dość o tym...
Silvanos westchnął i Kagonos po raz pierwszy pojął, że i elfi patriarcha jest podatny na zwykłe słabości.
- Przykro mi patrzeć na wzajemną wrogość członków mej rasy, przyjacielu - powiedział Kagonosowi. Choć niechętnie słuchał tych słów, Pierworodny odkrył, iż nie ma sposobu na to, aby wyrwać się spod uroku i charyzmy patriarchy.
- Jesteśmy jednym ludem, choć niektórzy noszą płaszcze ze złotogłowiu, inni zaś pokrywają ciała wojennymi malowidłami - ciągnął Silvanos. - Chciałbym też, aby owa jedność połączyła nas we wszystkich aspektach życia na Krynnie.
- Zawsze będzie nas dzieliła wrogość Elfów Domowych - odparł Kagonos. - Tych, co są podobni Quithasowi i nie pojmują słuszności samej idei swobody.
- Nie myl, proszę, życia w miastach z niewolą - wypomniał mu Silvanos. - I my jesteśmy wolni...
Kagonos usłyszał w głosie władcy niekłamany smutek, choć jednocześnie zaintrygowała go koncepcja swobody, jaką hołubił w sercu Silvanos. Jakże ktokolwiek mógłby sądzić, że Pierworodny dałby się skłonić do zamiany zapierającego dech w piersiach poczucia puszczańskiej swobody na dobrowolne zamknięcie się w miejskich ścianach?
- Nie czas dziś i miejsce na takie dyskusje - mruknął wódz Pierworodnych. - Powinniśmy świętować zwycięstwo... i opłakiwać poległych.
- W rzeczy samej. Śmierć zebrała żniwo z nas wszystkich. Wespół z tobą boleję nad utratą twych braci. Zginęli śmiercią wojowników i bohaterów...
Kagonos z trudem ukrywał zdumienie - jedynym łącznikiem pomiędzy dwiema armiami był jak do tej pory Quithas, który przekazywał Klejnot. Ten gryziony zawiścią elf z pewnością nie przekazał wieści - bo niczego nie wiedział - o osobistej tragedii Odnajdywacza Ścieżek.
- Niełatwo ukryć smutek podobny twojemu - wyziera on z oczu, jeśli ktoś wie, jak patrzeć - powiedział łagodnie patriarcha. - Takie spojrzenie widziałem dziś wielokrotnie. Mój własny bratanek, Palthios, został zabity w ataku na flankę wrażej armii: oczy mego brata mają ten sam nieobecny wyraz, jaki widzę u ciebie. Generał Quithas zaś stracił syna, jedyne dziecko. Były momenty, kiedy myślałem, że mrok rozpaczy pochłonie go bez reszty.
Kagonos machinalnie skinął głową zastanawiając się, czy Quithas nie uległ jednak rozpaczy. Odnajdywacz Ścieżek zdawał sobie sprawę, iż on sam po części został w pewien sposób zniszczony przez desperację. Dlaczegóż więc odczuwał tylko tępe ukłucia bólu?
- Ponawiam zaproszenie, abyście wszyscy zamieszkali z nami w nowej ojczyźnie, Silvanesti - oznajmił z zapałem Silvanos. - W dolinie, wspaniałej i majestatycznej Thon-Thalas, zbudujemy największe miasto elfów... i żywimy nadzieję, że pomoże nam w tym wasze plemię.
- Nie potrzebujemy nowych ziem... nie teraz, gdy nastał koniec wojny i cały Ansalon stoi przed nami otworem.
- Pomyśl jednak o tym, czego moglibyśmy dokonać w Silvanesti! Wszystkie elfy zebrane razem. Wasz lud także, jako jeden z wielkich domów! Przyznamy wam tytuły Sług Domu i wasi ludzie poznają życie piękne i twórcze!
- Nie tak mają żyć Pierworodni! - W głosie Kagonosa zabrzmiały ostrzejsze nutki urazy. - Słudzy Domu, powiadasz? A więc będziemy służbą, wy zasię panami?
- Nie! Oczywiście, że nie! Powiedz mi jednak, Kagonosie... dlaczegóż nigdy przedtem nie raczyłeś przyjąć żadnego z moich zaproszeń? - spytał władca, ignorując wrogość rozbrzmiewającą w głosie Odnajdywacza Ścieżek. - Odwiedźże mnie choć w jednym z moich pałaców! Zostań ze mną jako mój honorowy gość.
- To niemożliwe - odparł Kagonos, potrząsając głową.
- Dlaczego?
- Z powodu przysięgi, którą złożyłem setki lat temu. - Kagonos przypomniał sobie ową scenę, tak jakby rzecz działa się wczoraj - oczyma wyobraźni znów ujrzał Koźlego Pradziada, który nagle przemienia się w smoka Darlantana, żądającego od niego posłuszeństwa i lojalności w dwu sprawach. Odnajdywacz Ścieżek miał nigdy nie pojąć żony i nigdy nie postawić stopy w miastach Domowych Elfów.
Poczuł utkwiony w sobie wzrok Silvanosa, a gdy spojrzał na patriarchę, zobaczył w jego oczach jeszcze większy i głębszy smutek. I nagle zrozumiał...
- Darlantan? - spytał. Skuwające go dotąd dziwne odrętwienie minęło bez śladu.
- Czeka na ciebie nad rzeką - powiedział Silvanos. - Znajdziesz go tam, gdzie krzyżują się dwa bliźniacze pnie wełnowców.
Pierworodny spojrzał w twarz patriarchy, pewien, że ów wie więcej, niż mu rzekł - świadom też był faktu, iż od Silvanosa nie dowie się niczego ponad to, co zostało już powiedziane.
Rozdział 6 - Odejście patriarchy
Przejęty obawą Kagonos biegł przez obozowisko elfów, ściągając na siebie niekiedy ciekawe spojrzenia - i czasem zawiesiste przekleństwa, gdy zanadto zbliżył się do czyjegoś ogniska, obudził drzemiącego wartownika lub spłoszył pasącego się luzem konia. Wkrótce ogarnęły go ciemności, nie był to jednak orzeźwiający, kojący mrok gór. Tu, na nizinach, powietrze było duszne, ciężkie i otępiające. Stopy Pierworodnego przemykały po szorstkiej trawie, różnej w dotyku od miękkiego mchu porastającego wysokogórskie łąki czy twardych skał nagich turni.
Drzewa, o których mówił Silvanos, widać było już z daleka na tle gwiazd, tworzyły bowiem potężny łuk dominujący nad całą równiną. Widoczne przezeń lśniące wody Vingaard toczyły się spokojnie, jak przed wiekami, i w świetle obu widocznych miesiąców połyskiwały równocześnie srebrem i szkarłatem. Wielka rzeka była tu płytka, a jej powierzchnię pocięły porohy i bystrzyny na przestrzeni może trzech setek kroków. Okazały się one skuteczną zaporą ograniczającą możliwości manewrowe armii ogrów.
Zbliżający się do jej brzegów elf westchnął nagle, gdy ujrzał potężną sylwetkę smoka spoczywającego na szerokiej łasze błota, której miękkie łoże dawało wygodne leże-ciężko rannemu stworzeniu.
Z błotnistej kąpieli podniósł się wielki, srebrzysty łeb Darlantana i smok łypnął kilkakrotnie bursztynowymi ślepiami, gdy Kagonos brnął wzdłuż brzegu, aby w końcu uklęknąć obok najstarszego ze swych przyjaciół.
- Rad jestem, widząc cię w dobrym zdrowiu, Odnajdywaczu Ścieżek - odezwał się smok chrapliwym głosem, który był nikłym cieniem dawnego, dźwięcznego głosu.
- I ja jestem rad, widząc tu ciebie - odpowiedział Kagonos, usiłując ukryć smutek, który przepełniał całe jego jestestwo. - Walczyłeś z błękitnymi smokami. Odparłeś ich natarcie... i przeżyłeś.
- Nie ma potrzeby, byśmy się łudzili.., nie dożyję wschodu słońca - zaprzeczył Darlantan. - Lecz to rzecz bez znaczenia. Mój czas przeminął, jednak dzięki naszemu zwycięstwu wiele pokoleń elfów i ludzi nie zazna okropności wojny. Jest to krzepiąca świadomość... i myślę, że dobrze z nią umierać.
- Myślę tak samo, Srebrzysty. Mimo to żal mi, że ty, który walczyłeś tak dzielnie, nie dożyjesz czasów, aby sycić się owocami pokoju.
- Wiele już widziałem... choć nie miałbym nic przeciwko temu, aby w porę dostrzec te dwie błękitne jaszczurki, które zaatakowały mnie od dołu. Rozdarły mi skrzydło - oznajmił smok kpiącym tonem, w którym zabrzmiały resztki dawnej werwy. - Upadek zaś - myślę, że było tego coś ponad milę - dokonał reszty. - Łagodny śmiech Darlantana przeszedł nagle w bulgotliwy charkot, który dowodnie świadczył o powadze doznanych obrażeń.
- Nie trudź się mową - zaprotestował Kagonos. - Pozwól mi tylko posiedzieć przy tobie.
- To sprawi mi wielką przyjemność... ale jeszcze nie mogę zamilknąć. Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.
Kagonos czekał - przysiadłszy na piętach, z rozpaczą wsłuchiwał się w chrapliwy oddech Darlantana.
- Twój lud jest piękny, dumny i krzepki... - W głosie smoka nie było teraz żadnej słabości. Gdy przemawiał, jego słowa trafiały wprost do serca Pierworodnego. Wiedział, że Darlantan nie wygłasza zwykłej opinii i że to, co mówi, wybiega poza zwykłą pochwałę. Przez smoka przemawiała teraz fundamentalna prawda.
- Co więcej, jesteście dzicy... i ta dzikość jest istotą osobowości każdego z was. Kagonosie Odnajdywaczu Ścieżek, musisz za wszelką cenę zachować tę dzikość w sercach twego ludu. Trzeba, aby takimi pozostali... po kres czasu!
Przez dłuższą chwilę elf milczał, obmyślając odpowiedź.
- Słyszałem twoje słowa. Wiedz, że zawsze pragnąłem, aby mój lud pozostał wolny od trosk, które gnębią Elfy Domowe. Obawiam się jednak, że w przyszłych wiekach sposób życia Silvanesti będzie coraz mocniej wabił członków mojego plemienia... aż w puszczach nie zostanie ani jeden dziki elf.
- Twoje obawy nie są bezpodstawne, ty jednak - i nikt inny - potrafisz temu zapobiec. Róg pomoże ci w tym dziele i będzie ci przewodnikiem... użyj go w potrzebie.
- Ale... jakim sposobem?
- Powie ci to muzyka... Pamiętaj i to, że drugi z rogów jest bezpieczny, w legowisku moich potomków. Poznają jego znaczenie... i będą wiedzieli, do czego go użyć. Oni wiedzą, wy zaś na zawsze zapamiętajcie, że srebrne smoki i dzikie elfy łączy pokrewieństwo... i więź ta nie przeminie, dopóki na Krynnie znajdziesz choć jednego wolnego elfa i jednego srebrnego smoka.
- Odpocznij teraz - poprosił elf. - Nie trać sił... a może jeszcze ujrzysz nowy świt. - Całym sercem pragnął, aby te słowa się spełniły... ale jego mądrość mówiła mu, że tak się nie stanie.
- Na odpoczynek... będę miał mnóstwo czasu - mruknął Darlantan marzycielsko. - Jak my wszyscy... któregoś dnia nawet ty, Kagonosie, wybierzesz innego Odnajdywacza Ścieżek, któremu przekażesz róg Koźlego Pradziada. Elfy są długowieczne... ale nawet ty nie będziesz brodził po puszczy do końca świata!
Potężne cielsko zadrżało, zamigotało i gdy elf wyciągnął przed siebie rękę, dotknął palcami ciepłej, miękkiej wełny. Kagonos musnął dłonią krzepki bark zwierzęcia, a jego gardło ścisnęło się z żalu, poznał bowiem Koźlego Pradziada. Podczas minionych stuleci Darlantan ukazywał mu się pod wieloma postaciami, nigdy jednak - poza pierwszym spotkaniem - nie czynił tego jako Królewski Kozioł. Otulona śnieżną grzywą głowa pochyliła się ku elfowi i Kagonosowi odniósł wrażenie, iż dostrzega błysk srebrnych łusek pomiędzy pasmami wełny... a może tylko mu się tak wydało? Wielki kozioł pochylił głowę, opuścił brodę na ramię elfa i legł nieruchomo.
- Dar... - Kagonosowi słowa utknęły w krtani. Rozgniótł pięścią łzę i uśmiechnął się, gdy Darlantan otworzył bursztynowe oko. W spojrzeniu smoka błysnęła iskra niezmierzonej mądrości.
- Twój lud... bądź mu wodzem... znajdź ścieżkę i użyj rogu, aby pokazać im drogę... - szepnął smok. - Teraz pozwól, że odpocznę...
Tym razem, gdy Darlantan umilkł, Kagonos zrozumiał, że smok nie odezwie się już nigdy. Elf westchnął głęboko, choć jednocześnie poczuł dreszcz nagłej emocji, jakiej nie zaznał od czasu bitwy. Wstał, choć ramiona nadal przyginał mu do ziemi ciężar smutku.
Miał przed sobą ważne zadanie. Pod pniem wełnowca znalazł solidny, tępo zakończony i w miarę prosty konar, którym posłużył się, aby nakreślić w miękkiej ziemi odpowiedni kształt otworu. Potem przyklęknął i zaczął wygrzebywać ziemię dłońmi. Praca była ciężka i nużąca, lecz elf ze szczególną przyjemnością pokonywał ból pokrytych pęcherzami dłoni i sztywność mięśni, które zaczęły protestować, gdy wyrywał kolejne kęsy gleby. Kagonos czuł, że w pewien szczególny sposób jest to najszlachetniejsze zajęcie, jakie wykonywał od dłuższego czasu.
W końcu nad rzeką powstała jama dość głęboka, aby ochronić Darlantana przed zbezczeszczeniem czy padlinożercami. Kagonos przeniósł kozła tak delikatnie, jak to tylko było możliwe i złożył go w grobie. Szepcząc cichą modlitwę, w której prosił bogów o spokojny sen dla przyjaciela, dziki elf ostrożnie zasypał otwór. Gdy skończył, obmył się w rzece i odmówił kolejną modlitwę za spokój ducha srebrnego smoka. Spojrzawszy na niebo, nie miał trudności z przekonaniem samego siebie, że gwiazda Darlantana nadal świeci jasno na firmamencie.
Na przeciwległej stronie równiny zapłonęły już potężne ogniska zwycięstwa, sypiące skrami w nocne niebo. Ciskano w nie polana ze zdobycznych polowych wozów, drzewca włóczni i inne dające się spalić łupy. Wokół ogni wzbijały się ku gwiazdom wiwaty i radosne okrzyki - zaczęły się też tańce i nieodłączne przechwałki.
Kagonos wiedział, iż Pierworodni nie pominą okazji do popisania się podczas tych nocnych szaleństw. Jego współplemieńcy potrafili się chełpić nie gorzej - a może i lepiej - od innych. Żaden z wojowników nie okaże nieśmiałości podczas opisywania chwały swych wyczynów. W ostatniej zaś bitwie Pierworodni istotnie dokonali niemal cudu.
Odnajdywacz Ścieżek nie potrafił jednak wykrzesać z siebie żadnego entuzjazmu na myśl o zbliżającej się uczcie. Gdyby nie konieczność ułożenia spraw swego ludu, natychmiast wyruszyłby z powrotem ku górom. Samotność wyniosłych turni wydawała mu się jedynym balsamem na jego mnogie rany. Owszem, wiedział, że przed wolnymi elfami stanął otworem cały Ansalon. Ale czymże była dlań wolność, której nie podzielą z nim Dall, Kyrill i Darlantan?
Wiedział oczywiście, że pozostałe plemiona Pierworodnych będą polegały na jego przywództwie... i poproszą go o radę, dotyczącą przyszłości. Być może nadszedł czas, aby pomyśleć o zebraniu licznych drobnych rodów w większe klany? Zagrożenie złych smoków odeszło w niebyt. Cofnął się myślami w odległą przeszłość i nie bez trudności wspomniał czasy, kiedy to jaszczury Królowej Ciemności niszczyły wielkie zgromadzenia, które zbierały się co roku setki lat przed narodzinami Kagonosa. Przypomniał sobie Zgromadzenie Letniego Przesilenia, które opuścił, aby spotkać Koźlego Pradziada. Zostawił wtedy ziomków, znużony ich głupimi ceremoniami... i w zamian otrzymał Koźli Róg. Teraz plemiona mogą stworzyć cały ciąg własnych obyczajów, opartych na obserwacji pojawiających się co noc księżyców.
Idea takiego wspólnego święta rzeczywiście była kusząca - i może miała sens. Jeśli plemiona spotykałyby się na Radzie Letniego Przesilenia, jeśli Pierworodni mogliby rozmawiać z krewniakami z całego Ansalonu, czy nie wzmocniłoby to łączących je więzów i nie dodałoby im woli oporu przeciwko zakusom zwolenników Silvanosa? Wszyscy usłyszeliby Pieśń Rogu i dzieliliby jej mądrość i ukojenie...
Odnajdywacz Ścieżek rzucił ostatnie spojrzenie na grób druha. Miejsce ostatniego spoczynku Darlantana wydawało się nieco rozleglejsze, niż było w rzeczywistości. Nawet po śmierci srebrny smok zachował iście królewską godność... wszystko bowiem mówiło przechodniowi, iż leży tu wspaniałe stworzenie, niegdyś pan i władca przestworzy, gór i nieba.
I nagle Kagonos znieruchomiał, a potem przykucnął po- woli i ostrożnie. Nie wiedział nawet, co go zaniepokoiło - dźwięk, zapach czy wrażenie zbyt ulotne, aby przypisać je jakiemuś określonemu zmysłowi. Wiedział jednak, iż nie jest tu sam. Czuł nie opodal obecność jakiegoś natręta, kogoś, kto przybył tu ukradkowo i podstępnie. Uświadomiwszy to sobie, Kagonos zrozumiał coś więcej.
Osobnik kryjący się w ciemnościach był jego zaciekłym wrogiem... i nie przybył tu w przyjaznych zamiarach.
Rozdział 7 - Rozrachunek
Kagonos zamarł w bezruchu, instynktownie reagując na zagrożenie. Usiłował czytać w księdze nocy, węsząc i próbując przeniknąć wzrokiem ciemności.
Ktoś jeszcze oprócz niego był na brzegu rzeki - niedaleki i... śmiertelnie niebezpieczny. Kagonos podejrzewał, że jego zmysły zaalarmował nikły zapach obcego, niesiony powiewami wieczornego wietrzyku. Żaden dziki elf nigdy nie lekceważył takich ostrzeżeń.
Pierworodny w milczeniu przemknął ku rzece, pełznąc niczym wąż wśród błota i trawy. Wytężył wszystkie zmysły, aby odkryć tożsamość i miejsce pobytu wroga. Wkrótce też wiatr przyniósł mu zapach metalu splamionego niedawno przelaną krwią.
Powiew zmienił kierunek, zapach zniknął, ale nawet ten nikły ślad pozwolił Kagonosowi bliżej określić miejsce po- bytu wroga. Nieprzyjaciel czaił się na brzegu, nieco poniżej biegu rzeki. Ostrożnie Pierworodny przekradł się wśród błot graniczących z głównym prądem, dopóki nie dotarł tak daleko, aż zyskał pewność, że go nie dostrzeżono. Cały czas trzymał się nisko, jak pełznące zwierzę - wreszcie wyczołgał się na brzeg i legł nieruchomo wśród szorstkiej trawy. Wszędzie panował głęboki mrok, którego nie potrafił rozproszyć nikły blask widocznych na horyzoncie ognisk obozowiska. Kagonos ruszył ostrożnie do przodu, węsząc za nikłym zapachem wroga.
Najpierw ujrzał nikłą poświatę, o której wiedział, iż otacza istoty cieplejsze niż reszta otoczenia. Wróg usadowił się pomiędzy dwoma krzakami jałowca. Podkradłszy się niepostrzeżenie, Pierworodny zobaczył, że nieprzyjaciel wtulił się w ziemię i zamarł bez ruchu, nieznacznie podnosząc głowę, aby obserwować okolicę niedawno usypanego grobowca. Oczywiście zaczajony w mroku napastnik nie zorientował się, że jego ofiara zniknęła i postanowiła sama na niego zapolować.
Przyjrzawszy się dokładniej, Kagonos spostrzegł zimniejszą linię obok dłoni nieznajomego - i szybko domyślił się, że napastnik uzbrojony jest w miecz. Fakt ten świadczył dowodnie o wrogich zamiarach przybysza. Kagonos przygotował się więc do rozprawy z wrogiem - uniósł się nieco na rękach i podciągnął stopy pod siebie. W prawej dłoni czuł ciężar topora, którego stalowe ostrze połyskiwało zimno w blasku gwiazd, lewą oparł na ziemi, aby odepchnąć się nią w momencie ataku. Mocniej wparł w ziemię podeszwy miękkich mokasynów i odczekał kilka uderzeń serca upewniając się, że jego ofiara niczego nie podejrzewa.
Zaczajony w mroku wróg żadnym znakiem nie pokazał po sobie, że spodziewa się od tyłu napaści. Trzymał miecz nisko, kilka cali nad ziemią, smukłą głowę - elfią głowę - nadal miał odwróconą w stronę brzegu. Niczym zwolniona z zaczepu sprężyna, Kagonos skoczył nagle na wroga - postronny zaś obserwator za jedyny dźwięk towarzyszący atakowi uznałby najwyżej szmer rozcinanego ciałem elfa powietrza.
To jednak wystarczyło. Przeciwnik w końcu również był elfem - odwrócił się błyskawicznie i światło gwiazd zalśniło na diamentach zdobiących rękojeść miecza, gdy jego głownia śmignęła ku atakującemu Pierworodnemu. Kagonos jeszcze w locie przygiął głowę ku ziemi, ciął toporem i zaklął, gdyż usłyszał szczęk metalu - przeciwnik sparował cios z szybkością błyskawicy.
Odturlał się w samą porę, aby usłyszeć świst ostrza tuż koło ucha. Lata życia w dziczy wyrobiły w Pierworodnym kocią wręcz sprężystość, błyskawicznie więc porwał się na nogi i przysiadł, odzyskując równowagę. Przebijając wzrokiem ciemności, uniósł topór, gotów sparować następne cięcie. Dopiero teraz rozpoznał tajemniczego wroga - i wcale się nie zdziwił.
- Quithas! - Równie dobrze mógłby splunąć. Podejrzewał to od chwili, kiedy jego rozważania o Darlantanie zakłócił pierwszy sygnał zagrożenia. Widok starego wroga rozpalił w nim płomień dawnej nienawiści. Kagonos doznał uczucia szczególnej satysfakcji i... wdzięczności.
- Owszem, dzikusie! Przybyłem po mój topór... i aby pomścić jego kradzież!
- O, nie mylmy pojęć! Odebrano ci go siłą - a dokonał tego, nie trudząc się zbytnio, nagi, nie uzbrojony chłopak! Czyżbyś o tym zapomniał?
Kagonos uważnie obserwował złotowłosego generała. Quithas niczym napięty łuk drżał z emocji, a jego szczupłą twarz wykrzywiał niemal tęskny uśmieszek. Zachichotał, a potem odpowiedział:
- Owszem, dobrze to zapamiętałem. Od tamtej jednak pory mój miecz wiele razy spływał krwią. Za każdym razem poprawiałem swą zręczność - i każda śmierć, którą zadawałem, była kolejnym krokiem ku twojej śmierci!
- Dlaczego więc chcesz zabić mnie dopiero teraz, kiedy zapanował pokój? - Niestałość nastroju Quithasa niepokoiła Pierworodnego w większym stopniu, niż gdyby przeciwnik okazywał zamiary znacznie bardziej jednoznaczne, choćby i mordercze. Kagonos usiłował też stłumić budzące się w nim gniew i furię, wiedząc, że czujność może okazać się jedynym sposobem na zachowanie życia. Nie bez trudności zrezygnował z natychmiastowego ataku na znienawidzonego wroga.
- Nie masz dla mnie pokoju, dopóki ty żyjesz! - ozmajmił nieco patetycznie Quithas. Przez mgnienie oka na go twarzy zagościł wyraz niemal przepraszający - jakby naprawdę spodziewał się, iż Odnajdywacz Ścieżek zrozumie jego mordercze zamiary. - Idzie mi zresztą o coś więcej, Kagonosie. Zabiję cię dla ważniejszych powodów niż własna satysfakcja.
Kagonos zrobił unik w samą porę, aby uniknąć pchnięcia. Pierworodny cofnął się i sparował głownią topora serię szybkich sztychów. Bronił się z niemałym trudem, przeciwstawiając mieczowi jedynie stal ostrza, wiedział bowiem, że gdyby Quithas trafił w drzewce, pewnie przeciąłby je gładko na dwie części. Zręcznie więc cofał się i czekał, aż nieprzyjaciel wyczerpie siły w nawałnicy jałowych ciosów.
- A cóż to jest innego niż twoja prywatna zemsta? - spytał Pierworodny, usiłując wciągnąć przeciwnika w rozmowę. Był zresztą dziwnie poruszony słowami Quithasa.
Ten zaś roześmiał się ochryple.
- W tej właśnie chwili Silvanos przemawia do Pierwodnych! Obiecuje im najwyższe zaszczyty, jeśli pójdą za nim do jego stolicy, na południe... gdzie napcha ich po same gardziele podarkami i skarbami!
- Nie zgodzą się!
- Już się zgodzili, durniu! Barcallę i Upadłe Drzewo olśnił blask bransolet... a szamani biorą się za łby o inne błyskotki - oznajmił Quithas z krzywym uśmieszkiem. - Powiedziałem wielkiemu przywódcy, że pójdę cię poszukać i postaram się ukazać ci mądrość takiego rozwiązania...
- On wiedział, że zechcesz mnie zabić! - domyślił się Kagonos. Gniew Odnajdywacza Ścieżek objął teraz i patriarchę.
- Może i wiedział - odparł, wzruszając ramionami, Quithas. - Myślę, że specjalnie mu na tym nie zależy... on nie wie, tak jak ja, że twój lud bez ciebie będzie o wiele bardziej skłonny do negocjacji.
- Mój lud kocha życie puszczańskie... Pierworodni nie zrezygnują ze swej wolności.
- Silvanos umie przemawiać bardzo przekonująco. Pokazał im mnóstwo rzeczy, których nie będą mieli, jeśli nadal pozostaną dzicy.
Tym razem Kagonosowi nie udało się powstrzymać ataku wściekłości. Skoczył na Quithasa i podstępnie zadał cios toporem. W okamgnieniu cofnął się przed ripostą poskramiacza gryfów i zmienił pozycję, spychając przeciwnika ku brzegowi rzeki. Quithas zatrzymał się w odległości kroku od wody, broniąc się przed zajadłym atakiem ze zręcznością dorównującą sprawności Pierworodnego. W wyniku tego starcia Kagonos musiał się cofnąć, zdawszy sobie sprawę, że nie upora się z wrogiem tak łatwo. Osiągnął tyle, że Quithas dyszał ciężko, choć usiłował zamaskować to zwycięskim uśmieszkiem.
W umyśle Kagonosa rozterka walczyła z obawą. Czy sprawy potoczyły się tak, jak chełpił się Quithas? Czy elfy z dzikich plemion odwrócą się od leśnej ojczyzny i oddadzą się w „ochronę” miejskich murów? Jakiż pożytek będą mieli miejscy krewniacy z pomalowanych wojennymi farbami, półnagich dzikusów, nie znających się na poezji i sztukach pięknych? Słudzy Domowych? Po trzykroć nie! Niech pozostaną dzikusami!
Przypomniał sobie polecenie Darlantana - jedynie Kagonos, Odnajdywacz Ścieżek, może wskazać drogę swemu ludowi.
Quithas zaatakował tak żwawo, że Kagonos ledwie zdążył spostrzec ruch przeciwnika. Ku Kagonosowi leciało srebrzyste ostrze, które wyskoczyło z mroku jak język atakującego węża.
Topór znów odbił klingę w bok, ale koniuszek ostrza wyorał piekącą rysę na piersi Pierworodnego. Kagonos cofał się, odcinając zajadle, parował jednak ciosy z najwyższym trudem, bacząc pilnie, aby nie potknąć się o jakiś korzeń czy kępę trawy - choć przysiągłby, że niedawno jeszcze wcale ich tu nie było.
Domowy wypadł nagle z błyskawicznym pchnięciem, które utkwiło w boku Kagonosa, choć ten usiłował uskoczyć. Quithas sapnął ciężko i przekręcił głownię, głęboko rozcinając mięśnie Pierworodnego. Odnajdywacz Ścieżek wydał stłumiony jęk, gdy stal rozorała mu żebra.
Tym razem jednak Quithas nieco przeholował i pragnąc dostać wroga, wychylił się odrobinę za daleko, choć natychmiast podjął próbę naprawienia błędu. Pochyliwszy się nisko, wyszarpnął ostrze i wzniósł je, aby sparować cios Kagonosa - którego spodziewał się z lewej.
Pierworodny zwiódł wroga opuszczonym ramieniem, jednocześnie przerzucając topór do drugiej ręki. Quithas uniósł głownię, chcąc odeprzeć przewidywany cios z prawej, ale topór śmignął nad jego barkami z drugiej strony, tnąc Domowego gładko w szyję, bez trudu przecinając mięśnie i kości.
Ciało Domowego Elfa chybnęło się w tył, podczas gdy negroźny już miecz utkwił w błocie. Kiedy tors Quithasa walił się w dół, Kagonos sięgnął i chwycił głowę przeciwnika. Zewłok Quithasa rąbnął o ziemię, a jego głowa zatańczyła w powietrzu, trzymana dłonią Pierworodnego.
Powodowany instynktem Kagonos odchylił teraz własną głowę i przytknął do warg Koźli Róg. Zadął potężnie, rzucając ostrzegawczy zew, który wiatr poniósł ponad równinami, prosto w gwiazdy. Przez chwilę Pierworodny zastanswiał się, czy zew rogu usłyszał Darlantan - i pocieszał się myślą, że nie jest to niemożliwe.
Potem odwrócił się ku obozowi Domowych. Serce tętniło mu wściekłością, gdy podnosił ku niebu swe ponure trofeum. Pójdzie do obozu, niosąc w dłoni łeb Quithasa i pokaże go samemu Silvanosowi!
Przemówi do swego ludu i natchnie go własną furią. Jeśli będą musieli, wyrąbią sobie drogę powrotną choćby siłą i niczym nóż przebiją się przez obóz podstępnych Domowców! Swą wściekłością pokaże im właściwą ścieżkę, rzucając słuszne oskarżenie w twarz Silvanosa. Poprowadzi ich z powrotem w dzicz!
Jeśli zechcą za nim pójść...
Rozdział 8 - Zew Koźlego Rogu
Krocząc wzdłuż brzegu, poganiany wściekłością, Kagonos zaciskał palce na włosach odrąbanej głowy swego wroga, a w drugiej dłoni trzymał drzewce topora. Po pewnym czasie jednak, gdy jego gniew zaczął przygasać, Odnajdywacz Ścieżek zaczął rozważać, jaki efekt będzie miało pojawienie się w obozie z tak ponurym trofeum w garści.
Niewątpliwie rozjuszy to elfy Silvanosa, być może nawet w gniewie zaczną szukać pomsty - co skończy się otwartą rąbaniną. Jeśli tak właśnie miałoby się stać, to Pierworodni z pewnością ulegliby przewadze przeciwników - Kagonos zaś wiedział, że żaden z jego śmiałków nie ulęknie się wyzwania i nie cofnie przed bitwą. Byli to winni swemu wodzowi - i na pewno z chęcią pójdą w bój w pięknym stylu walecznych wojowników.
Oczywiście kobiety, młodziki i starcy nie wezmą udziału w walce - i oni jednak nie ujdą rzezi. Albo, gdy legną wszyscy wojownicy, pozostali Pierworodni nie będą mieli wyboru i zdadzą się na łaskę zwycięzców, zasilając szeregi Domowej Służby. Czy zresztą wielu z nich skrycie tego nie chciało?
Zaciekłość i gniew Kagonosa rosły i choć nie zboczył z drogi, Odnajdywacz Ścieżek zaczął zastanawiać się, czy postępuje rozsądnie. Doszedł do wniosku, że jeśli nawet plemiona miały poddać się Domowym Elfom, nie mogło to być skażone gniewem. Odrąbana głowa generała kawalerii Silvanosa, którą trzymał w dłoni, z pewnością nie sprzyjała takim rozwiązaniom.
Pogardliwym gestem cisnął trofeum precz i wytarł dłonie o kępę suchej, stepowej trawy. Potem ruszył ponownie, ale tym razem przyspieszył, wydłużając krok do biegu, co zdradzało trawiące go zdenerwowanie.
Wbiegając do obozu, minął uzbrojonych wartowników, którzy wytrzeszczyli zdumione oczy, nie uczynili jednak żadnego ruchu, aby mu przeszkodzić. Kagonos biegł dalej przed siebie i nie zwracał uwagi na licznych Domowych, którzy cofali się, gdy tylko podchwycili wzrokiem zajadłość i dzikość jego spojrzenia. Zwolennicy Silvanosa zebrali się, aby obserwować przybycie Kagonosa - uformowali dwa długie szeregi, pomiędzy którymi miał się ukazać ich przywódca. Dziki elf uparcie podążał tym przejściem.
Zebrane wokół największego chyba w dziejach ogniska zwycięstwa klany Pierworodnych oddawały się śpiewom i tańcom. Nadejście Odnajdywacza Ścieżek powitano wiwatami i Kagonos ujrzał ulgę na twarzy Barcalli, gdy zachowujący się zazwyczaj powściągliwie wojownik podniósł głowę i wydał gromki okrzyk radości. Ujrzał też twarze innych... kobiet, dzieci, i zrozumiał, że jeśli ma ich nie zawieść, nie wolno mu zdradzić się z ogarniającym go gniewem.
Wielu wolnych elfów stłoczyło się wokół niego, witając go radośnie. Pomalowane wojennymi farbami twarze Pierworodnych płonęły zapałem, wojownicy podnosili oręż i wydawali okrzyki orłów lub wilcze wycia. Kagonos uśmiechnął się, słysząc tę kakofonię różnorodnych dźwięków. W końcu zatrzymał się przy wielkim ognisku i przez chwilę chłonął ciepło, aż zniknęła pokrywająca jego ciało warstewka potu.
Tłum Domowych rozdzielił się, aby przepuścić Silvanosa, który z Balifem u boku szedł na powitanie Pierworodnego. Jeśli przywódca zdziwił się na widok żywego Kagonosa, nie pokazał tego po sobie - przeciwnie, jego twarz zdradzała oznaki szczerej i niekłamanej radości.
- Witaj mi, krewniaku - powiedział Silvanos, w którego oczach Kagonos nie dostrzegł śladu gniewu czy rozczarowania. - Znalazłeś Darlantana?
- Owszem... choć jego czas już przeminął.
- Był bohaterem, jakiego nie znajdziemy już wśród naszych sprzymierzeńców... smokiem, którego w nadchodzących wiekach będą czciły wszystkie elfy.
Kagonos żywił pewne wątpliwości w tym względzie, był jednak prawdziwie wzruszony szczerością dźwięczącą w głosie Silvanosa. Jeśli w ciągu najbliższych dwu tysięcy lat elfy zapomną o Darlantanie, Pierworodny wiedział, że nie stanie się to za sprawą Silvanosa.
- Czy Quithas cię odnalazł? - spytał Balif. Kagonos ostro spojrzał na niewysokiego wodza, szukając w jego oczach śladu spisku, lecz zobaczył w nich jedynie szczerą ciekawość.
- Poszedł, aby powiadomić cię o naszej naradzie - wyjaśnił Silvanos, spoglądając za Kagonosa, jakby spodziewał się, że lada chwila pojawi się wśród nich i Quithas.
- I owszem, znalazł mnie... nie mówił jednak o radzie -odparł Kagonos widząc, jak brwi Silvanosa zbiegają się w niekłamanym zdziwieniu. - W rzeczy samej chciał mnie zabić... i niewiele brakło, a byłoby mu się to udało.
- Co takiego? - Wiadomość ta najwyraźniej wstrząsnęła patriarchą. - Nie sądzę, abyś kłamał, ale rzec muszę, że niełatwo mi w to uwierzyć.
- A ja wierzę - mruknął Balif, zniżając głos. - Gdy odchodził, miał w oczach coś takiego... Myślałem, że to rozpacz po stracie syna - ale teraz wiem, że poddał się żądzy morderstwa. - Pochylił głowę, potem podniósł ją i spojrzał na Kagonosa z prawdziwym smutkiem. - Przykro mi, żem nie posłał za tobą kogoś innego. Wszyscy jesteśmy radzi, że mu się nie powiodło. Możesz być pewien, że poniesie karę.
Wybuch śmiechu Kagonosa szczerze ich zaskoczył.
- Wasz generał już nie wróci - ani po to, byście mogli go ukarać, ani dla żadnego innego powodu.
Silvanos westchnął, a jego oczy nieznacznie się zwęziły.
- Powiedz mi zatem, co się wydarzyło.
- Generał Quithas nie żyje. Zabiłem go. Jego ciało znajdziecie nad rzeką. Głowę porzuciłem gdzieś na równinach.
Zebrane wokół elfy powitały tę wiadomość pomrukami. Silvanos pobladł nagle, a jego twarz sposępniała.
- Byłbym go sam przepytał... i wymierzył mu sprawiedliwość. Czy wasza wrogość zmąciła wam umysły? Przyszedłeś tu, aby chełpić się morderstwem?
- Broniłem się tylko... to Quithas zamierzał popełnić morderstwo. W tym sęk, że mu się nie udało.
- Ale... dlaczego? - Mąż stanu był szczerze zdziwiony i zaskoczony.
- Otóż masz dowód na to, że istnieje wrogość pomiędzy twoim i moim ludem. Nie jesteśmy jednym narodem, lecz dwoma!
- Nie! Czas to zmienić! - sprzeciwił się Silvanos. - Opowiadałem twoim ziomkom o korzyściach życia w Silvanesti... o urokach naszych miast. Ustalimy dla was wielkie rezerwaty, gdzie zwierzyny będzie w bród! Nie będziecie się już malowali i zdobili piórami - zamiast tego wdziejecie jedwabie i poznacie wonne olejki!
- Wojenne malowidła są przedmiotem naszej dumy... mówią nam, kim jesteśmy! - odparł ostro Kagonos.
- U naszego boku możecie zaznać większej durny i chwały! Wy, którzy jesteście elfami, jako wielki klan - Sług Domu - staniecie się równie potężni jak my sami...
- Ta służba przyniesie nam jedynie upokorzenia i niewolę! Nie pójdę tą drogą i nie poprowadzę nią mego ludu! - zawołał Kagonos.
Twarz Silvanosa sposępniała. - Czy rozkażesz, aby poszli za tobą? - spytał szorstko wiedząc, iż Kagonos nie posiadał władzy, na mocy której mógłby rozkazywać swoim współplemieńcom.
- Nie wydam żadnego rozkazu, po prostu wyprowadzę ich z tego obozu. Możesz zabrać ze sobą tych, co zostaną.
Przypomniał sobie słowa Darlantana - musi pokazać im drogę! Zrozumiał, jak ma to zrobić, i podniósł do ust kręty, zwinięty trzykrotnie róg.
Oczy Kagonosa zapłonęły niczym węgle ogniska, gdy sponad rogu spojrzał na zwróconych ku niemu współplemieńców. Wojownicy o twarzach zdobnych wojennymi barwami niepewnie przestępowali z nogi na nogę i uciekali wzrokiem od palącego spojrzenia Odnajdywacza Ścieżek.
Dziki elf opuścił róg o kilka cali i zwrócił się do ziomków krótko i stanowczo.
- Nie mogę - i nie chcę - wam rozkazywać. Każdy z Pierworodnych, który zechce zostać wśród naszych szlachetnych krewniaków, powinien to zrobić! Biegnijcie zatem ku miejskim ścianom, ku stołom, posadzkom i oknom... które na resztę życia pozostaną granicami waszej wolności!
Podniósł róg i gdy tylko dotknął wargami ustnika, popłynęły tony niezwykłej melodii. Muzyka pomknęła w mrok nocy, niosąc dźwięki, jakich nie wydał przedtem żaden z rogów. W istocie była ta pieśń żałobna, jaką mogłoby śpiewać wielkie, wspaniałe stworzenie.
Takie jak smok.
Kagonos zadął potężnie i dźwięki nabrały mocy, ogarniając znieruchomiałych Pierworodnych oraz Domowych, wśród których zapadła nagle grobowa cisza. Czy i oni słyszeli tę muzykę? Z pewnością mogli odczuć jej skutki. Silvanos z oczyma rozszerzonymi zachwytem wyciągnął nawet dłoń, jakby pragnął zatrzymać i dłużej napawać się każdym łagodnym i kojącym dźwiękiem.
Odnajdywacz Ścieżek grał, nie zastanawiając się wcale i nie szukając w sercu odpowiedniej melodii. Nie wiedział nawet, skąd dobywały się dźwięki - muzyka rodziła się sama. Wydawało się, że róg tworzy ją bez udziału trąbacza.
Przerwał na chwilę, aby nabrać tchu, i dźwięki zamarły - ale Pierworodny natychmiast przytknął ponownie wargi do rogu. Zadął ponownie i dźwięk spotężniał, nabierając rytmu i tempa, wspinając się od tonów niższych do coraz wyższych, jak wyzwanie ciśnięte w gwiazdy. Nadal jednak nie był to dźwięk rogu.
Pieśń nie miała słów, mimo to malowała barwne obrazy przed oczyma każdego z Pierworodnych. Pierwsze nutki stworzyły tło z drzew, których liście cicho szemrały w powiewach wiatru. Gdzieś nie opodal perlił się wodospad, jego melodia zaś była tak czysta i rześka, że każdy ze słuchaczy odczuwał niemal na swej skórze chłodny deszcz zimnych kropelek.
Potem melodia stała się wiatrem, dmącym wśród podniebnych przestworzy, śmigającym nad wyniosłymi szczytami, zaglądającym w bezdenne przepaście... i zawsze znajdującym nowe, pełne cudów szlaki. Była to pieśń bezkresnej drogi, nieustannej wędrówki i wyborów, których nie ograniczały żadne granice, domy czy miasta.
Kagonos poczuł dreszcz, gdy muzyka spowiła go kokonem łagodnego, choć podniecającego ciepła. Poczuł na skórze siateczkę wojennej farby, która obejmowała go niczym niteczki płynnego wosku - i było to miłe uczucie. Ogarnięty zachwytem Kagonos opuścił róg i pojął, że nutki jego pieśni rozchodzą się coraz dalej, obejmując wszystkie elfy - szczególnie zaś Pierworodnych - delikatnym, niezapomnianym uściskiem.
Po chwili, porwany rosnącą mocą dźwięku, Odnajdywacz Ścieżek zamknął obie dłonie na rogu, jakby był on jedyną kotwicą podczas burzy. Kagonos czuł się jak człowiek unoszony coraz potężniejszym wichrem, odrywającym stopy od ziemi i przesłaniającym wzrok.
Co przeszkadzało mu widzieć? Wszędzie, gdzie spojrzał, widział jasną aurę, jakby otaczała go cienka powłoka ognia, zaćmiewająca mu pole widzenia. Po chwili jednak pojął, że płomienie są prawdziwe, że przenikają go na wylot - i że to on sam jest ich źródłem.
Zdumiony elf spojrzał na swą pierś i ujrzał liżące ją złote płomienie. Nie czuł żadnego bólu, jego zachwyt i zdumienie były zaś coraz głębsze. Stopniowo też pojął, że nie cała skóra mu gorzeje - ogień imał się tylko miejsc zabarwionych wojennymi malunkami.
Po chwili płomienie przygasły, a na jego ciele wystąpiły linie tatuażu. Kagonos ujrzał rysunek sokoła i liścia dębu, należące do jego wojennych oznak. Wizerunki te stały się częścią jego samego, bezboleśnie wypaliły się na jego skórze - i do końca życia będą świadczyć, że jest członkiem ludu odrębnego od Elfów Domowych.
Ujrzał też, że płomienie nie zgasły całkowicie. Zawirowały wokół niego i uniosły w górę, gdzie na oczach zdumionych Pierworodnych utworzyły łuk, który opadł ku ziemi.
Barcalla ruszył pierwszy. Wojownik z podniesioną głową poszedł w stronę łuku. Malowidło na jego skórze natychmiast zapłonęło żywym ogniem, a płomyki łuku frunęły w górę niczym nutki Koźlego Rogu. Zaraz też ruszyli pozostali członkowie plemienia, dwójkami i trójkami, potem zaś ku łukowi ruszyła zwarta kolumna - i wszyscy szli w objęcia płomieni.
Gdy przygasł blask otaczający Barcallę, Kagonos zobaczył, że wódz również ma wypalony na skórze tatuaż - odpowiadający jego wojennym rysunkom. Płomienie otulały każdego wkraczającego pod ognisty łuk wolnego elfa. Zostawiały na jego skórze trwałe znaki, wskazujące pozostałym mieszkańcom Krynnu, że mają do czynienia z członkiem leśnego plemienia, które unika zamknięcia w miejskich ścianach. Kagonos wiedział już, że nawet jeśli powstaną kolejne narody Elfów Domowych, jeśli Balif założy na wschodzie swoje królestwo, jeśli inne klany ruszą zamieszkać wśród gór Kharolis na zachodzie, dzikie elfy pozostaną wolne i niezależne.
Elfy Silvanesti usunęły się na bok, przepuszczając Kagonosa. Odnajdywacz Ścieżek spojrzał na Silvanosa i nie zobaczył w nim wroga - równocześnie też zrozumiał, że przywódca Domowych nie ma już żadnej władzy ani nad nim, ani nad żadnym z jego wolnych współplemieńców.
- Idź więc, Kagonosie, swoją drogą - powiedział patriarcha spokojnie i nawet w tej chwili moc jego głosu ujęła Pierworodnego, zmuszając do posłuchu. - Dokonałeś wyboru i muszę zaufać twojej mądrości. Poprowadź swoich towarzyszy jako członków jednego klanu - stajecie się bowiem plemieniem większym, niż byliście przedtem. Od tej chwili przestajecie być Pierworodnymi. W naszych pieśniach będziemy zwać was Kagonesti - i zawsze uznawać za swych krewniaków.
Nazwa jest dobra, pomyślał Odnajdywacz Ścieżek, choć jej znaczenie przeszyło go dreszczem. Jeśli do tej pory nie w pełni pojmował znaczenie swojej decyzji, słowa Silvanosa uświadomiły mu jej nieodwracalność.
Z uniesioną dumnie głową, z toporem na ramieniu i przytroczonym do boku rogiem, Kagonos czuł miłe ciepło, którego źródłem był pokrywający skórę tatuaż. Zwrócił się ku północy, gdzie na tle nieba widać było zwieńczony trzema szczytami łańcuch wzgórz.
I powiódł swój lud ku tym wzgórzom... i rozciągającym się za nimi puszczom.
CZĘŚĆ 2
ASHTAWAY
1019 PK (Trzecia Smocza Wojna)
Puszcze środkowego Ansalonu
Rozdział 9 - Ogień i gniew
Pośród cienistych krzewów zadrżały punkciki, które mogły być czarnym tatuażem na brązowej skórze. Bystry obserwator mógłby złożyć z nich nawet jakiś kształt - lecz musiałby mocno wytężyć wzrok, a w tym czasie tajemnicza sylwetka niepostrzeżenie przemknęłaby dalej.
Ashtaway bezszelestnie przekradał się wśród gęstego lasu. Elf Kagonesti spojrzał w górę ku porośniętym drzewami grzbietom otaczających go gór i skalistym, granitowym turniom zamykającym niżej położone kotliny. Jego skóra, pokryta ciemnym tatuażem, niemal zlewała się barwą z listowiem krzewów - elf był prawie częścią puszczy. Polował jednak od trzech dni i mocno irytowało go, że musi wracać do wioski z pustymi rękoma.
W rzeczy samej w kotlinach nie spostrzegł najdrobniejszego śladu zwierzyny - żadnych odciśniętych w błocie tropów ani trawy wygniecionej w miejscu, gdzie wylegiwała się łania z jelonkiem.., nie znalazł śladów nawet przy wodopojach nad brzegami licznych strumieni. Potrząsając głową, postanowił wedrzeć się wyżej, licząc na to, iż rozciągające się z gór widoki pozwolą mu coś dostrzec, zobaczyć cokolwiek, co mogłoby mu podpowiedzieć, gdzie podziała się zwierzyna.
Te skaliste, leżące u podnóża gór Khalkist wzgórza były łowieckimi terenami jego plemienia od dwóch tysięcy lat - to znaczy od czasów, kiedy Kagonestyjczycy wzięli rozbrat z Elfami Silvanosa podczas Wielkiego Rozdziału Plemion. Od tamtej też pory wojownicy wolnych elfów zaczęli tatuować skórę czarnym tuszem - na znak swej odrębności od cywilizowanych krewniaków. Ash na lewym policzku i skroni miał wytatuowany znak liścia, obejmujący jego lewe oko, na jego piersi zaś rozpościerał skrzydła pyszny sokół. Główną broń wojownika stanowiły mocny łuk, kołczan pełen strzał i przewieszony przez plecy topór o długim drzewcu.
Dziki elf dotarł do wylotu wypełnionego niemal całkowicie piargami jaru i ruszył pod górę, chwytając gałęzie krzepkimi, szczupłymi dłońmi i nieomylnie znajdując obutymi w mokasyny stopami te kamienie, które nie osuwały się i dawały mocne oparcie podczas wspinaczki. Przełożywszy łuk przez plecy, Ashtaway sunął pod górę z tą samą płynnością i gracją, z jaką przemykał wśród leśnego poszycia.
Najwyższą część jaru blokowała skalna ściana wysoka może na trzydzieści stóp - i elf nieznacznie zwolnił tempo wspinaczki. Nie zatrzymując się Ash zaczął piąć się po stromej ścianie, chwytając palcami występy skalne i wciskając stopy w szczeliny niekiedy nie szersze od cala.
Dotarłszy do wierzchołka wzgórza, ruszył ponownie lasem - o znacznie rzadszym jednak poszyciu - lecz mimo rozleglejszego widoku wciąż nie spostrzegał nigdzie śladu zwierzyny godnej stalowych grotów jego strzał. Przemykał przez zalane promieniami słońca górskie łąki, ale nie widział saren czy dzików. Żaden łoś nie brodził wśród podmokłych traw, nad głową nie słyszał też łopotu skrzydeł dzikich gęsi i kaczek, które o tej porze roku powinny przecież ciągnąć na północ.
Pomyślał o Hammanie i poczuł wstyd - dałby wiele za to, aby wkroczyć do obozu ze zwierzyną na ramieniu i widzieć, jak podczas uczty jej oczy rozbłyskują podziwem. Odnajdywacz Ścieżek Iydaway zagrałby na swym rogu, ogłaszając łowiecki sukces Ashtawaya. Być może jutro zgodziłaby się na przechadzkę wokół jeziora - wiedział, że nic nie byłoby dlań milsze niż kilka godzin spędzonych w towarzystwie pogodnej, łagodnej elfiej panny.
Choć młodsza od Ashtawaya o kilka dziesięcioleci, Hammana wykazała się już wielkimi zdolnościami jako uzdrowicielka, której sztuka zasłynęła wśród czterech plemion. Jej ojcem był Wallaki, szaman elfów Kagonesti z klanu Błękitnego Jeziora i córka dzieliła z nim jego kapłańskie obowiązki. Dzięki swym wrodzonym talentom potrafiła ulżyć cierpieniom niezliczonych wolnych elfów, którzy padali ofiarami chorób, ran i skaleczeń. Pomimo swej młodości Hammana była nad wiek dojrzała, poruszała się też z gracją, jakiej mogłyby pozazdrościć jej pozostałe kobiety z plemienia - i serce Ashtawaya biło szybciej, gdy łowca przypominał sobie jej nieskazitelną, łagodną urodę.
Hammana w istocie byłaby dumna, gdyby przyniósł sarnę czy dzika - ale przecież to nie durna nadawała jej oczom ów tajemniczy, pełen powabu błysk. Ashtaway liczył skrycie na to, iż dziewczyna żywi dlań i inne uczucie - i podczas ostatnich kilku pór roku zaczął wierzyć, że tak jest w istocie. Uczucie to istniało naprawdę - i rozwijało się wolno, ale nieustannie... z czego dziewczyna zaczynała sobie zdawać sprawę.
Nagły dreszcz niepokoju wstrząsnął ramionami leśnego elfa i po raz pierwszy od kilkunastu godzin Ashtaway zamarł w bezruchu.
Rozejrzał się wokół, uważnie lustrując wzrokiem strome urwiska, które majestatycznie wznosiły się pośród lasów. Coś niewidzialnego, potężnego i złowrogiego zamierzało zakłócić spokój tego miejsca. Ashtaway podejrzewał, że zna naturę zagrożenia... i poczuł strach.
Stał na szczycie granitowego urwiska, wznoszącego się nad jedną z przepaści, kryjąc się wśród gęstego poszycia i wielkich głazów. Znał dobrze to miejsce - szczyt urwiska był jednym z jego ulubionych punktów obserwacyjnych, od czasu, kiedy odkrył go niemal sto lat temu. Kagonestyjczyk przykucnął i zaczął badać wzrokiem dno rozciągającej się pod nim doliny - i prawie natychmiast spostrzegł błysk słońca, odbijający się od metalu. Nie poruszywszy się nawet, obserwował szereg zbrojnych jeźdźców, którzy niespiesznie wjeżdżali w dolinę. Niejednokrotnie znikali mu z oczu, kiedy skrywały ich wierzchołki drzew, ale równie często wyłaniali się, przecinając jakąś polanę lub okrążając skalisty brzeg jeziora - wolny elf miał więc dość czasu, aby przyjrzeć się intruzom.
Bardzo interesowali go ci ludzie, przypomniawszy sobie jednak ów przejmujący go niedawno dreszcz, zrozumiał, że nie oni byli powodem niepokoju puszczy. Mimo to zasługiwali na baczną uwagę. Wszyscy mieli na sobie metalową odzież i dosiadali rumaków znacznie roślejszych niż te, które dotąd widywał Ashtaway. Człowiek jadący na przedzie dzierżył proporzec z godłem czerwonej róży.
Ashtaway domyślał się, że oto ujrzał Rycerzy Solamnijskich. Podczas rzadkich kontaktów z Qualinestyjczykami usłyszał kiedyś o tych rycerzach i ze zdziwieniem odkrył, że nawet dumne i długowieczne Elfy Domowe wyrażały się o tych ludziach nie bez szacunku i podziwu. Opowieści o ich karności, dzielności i oddaniu sprawie dobra wywarły wrażenie i na młodym wojowniku Kagonesti, teraz więc, gdy trafiła się okazja, aby obejrzeć sobie zbrojnych jeźdźców, wolny elf zajął się tym z całą nabytą w leśnym życiu biegłością.
Oczywiście ludzie w zasadzie byli wrogami jego plemienia. Ash nigdy osobiście z nimi nie walczył, lecz od setek lat starsi wojownicy uporczywie im się przeciwstawiali - zwłaszcza tym, którzy usiłowali osiedlić się wśród lasów lub przeprowadzić przez nie drogi. Wielu ludzi padło od strzał wolnych elfów, niejeden też współplemieniec Ashtawaya zginął cięty stalowym ostrzem ludzkiego miecza.
Ash zastanawiał się, co też przywiodło ludzi w tę dzicz. Kolumna jeźdźców liczyła sobie kilkudziesięciu zbrojnych, każdy zaś dosiadał konia nie ustępującego wagą łosiowi. Obleczeni metalem - jedynym wyjątkiem były odsłaniające twarze przyłbice - musieli dotkliwie odczuwać upał. Żaden jednak się nie uskarżał i utrzymywali niezmienne tempo marszu.
Kagonestyjczyk ponownie poczuł ukłucie niepokoju, lecz teraz rozpoznał groźbę. Ashtaway spojrzał na niebo, ku odległej linii horyzontu.
Pierwszą konkretną oznaką zbliżającego się niebezpieczeństwa był cień, który pomykał po ziemi i gasił połyski plam słonecznych tam, gdzie powinny być tylko cienie chmur. Spojrzawszy w górę, Ashtaway zobaczył parę młodych czerwonych smoków, nie największych, ale dostatecznie wielkich, aby budzić przerażenie. Elf domyślił się, że jaszczury szukały rycerzy - smoki leciały wprost na grupkę jeźdźców.
Patrzył zafascynowany, obserwując zbliżanie się obu smoków. Rycerze nie spostrzegli jeszcze zagrożenia - fakt ów mógł wystawić na ciężką próbę ich sprawność, starcie bowiem miało być niespodziewane, nieuniknione i skrajnie niebezpieczne. Gdy grupa dotarła do skraju rozległej i podmokłej polany, elf pojął, że przeciwnicy wkrótce odkryją swoją obecność.
Dziki elf poznał już grozę smoczego strachu i spodziewał się, że gdy rycerze ujrzą jaszczury, pospadają z siodeł, wijąc się z przerażenia, a purpurowi wrogowie runą z góry na bezsilnych i nie broniących się ludzi.
Oczywiście, gdyby ofiarami ataku smoków mieli być Kagonestyjczycy, Ashtaway ostrzegłby ich przed niebezpieczeństwem. Zacząłby krzyczeć, miotać kamieniami albo wymachiwać połyskliwym ostrzem topora.
Ponieważ jeźdźcy byli tylko ludźmi, myśliwy postanowił po prostu poczekać i zobaczyć, co się stanie. Zgodnie z jego przewidywaniami nie trzeba było długo czekać, aby rycerze i smoki spostrzegli swą obecność. Skrzecząc tryumfalnie, obie bestie stuliły skrzydła i runęły w dół.
Ashtaway zwrócił wzrok na rycerzy mniemając, iż pospadają z siodeł lub rzucą się do panicznej ucieczki. Ku jego niepomiernemu zdziwieniu ludzie zareagowali zupełnie inaczej. Pierwszy, który spostrzegł przeciwników, krzyknął coś rozkazująco donośnym głosem - w rzeczy samej okrzyk dotarł i do elfa, który zdumiał się, nie słysząc w głosie człowieka żadnej paniki.
Rycerze natychmiast rozproszyli się, każdy z nich po- mknął poszukać schronienia pod rzadko rosnącymi tu drzewami. Pierwszy ze smoków, skrzeczący tryumfalnie, był już blisko - i wtedy w powietrzu błysnęły srebrzyste igiełki pocisków. Niektórzy z rycerzy uzbrojeni byli w kusze i teraz z niezwykłą szybkością i celnością posłali bełty na spotkanie nurkującej bestii. Jaszczur wrzasnął z bólu i rozwinął skrzydła, aby umknąć w bok. Niezgrabnie polatując, wylądował pośrodku podmokłej polany, rozbryzgując błotnistą wodę.
Drugi smok, większy od swego towarzysza, wydał ryk pełen wściekłości. Rozwarłszy potężne szczęki, rzygnął kulą ognia - i Ashtaway poczuł dreszcz współczucia, gdy zobaczył, że płomienie ogarniają kilkanaście drzew... wraz z kryjącymi się pod nimi jeźdźcami.
Gdy smok wylądował na otwartej przestrzeni pomiędzy drzewami, kilkunastu rycerzy, ignorując krzyki konających towarzyszy, ruszyło na niego z pochylonymi kopiami. Bestia szponiastą łapą zmiażdżyła jednego z napastników, spopielając kilku innych kolejną ognistą strugą. W tejże samej jednak chwili kilka grotów kopii przeszyło boki smoka – i jaszczur zaskrzeczał z bólu. Szarpnął w tył, chcąc się uwolnić, i zaczął rozpaczliwie łopotać skrzydłami - rycerze zaś nieubłaganie napierali na drzewce kopii.
Kilku ludzi dobyło mieczy i zaczęli siec boki bestii. Ash nie bez podziwu odnotował w pamięci siłę tych ciosów. Obserwował, jak stalowe ostrza zagłębiają się w łuskowatym cielsku. Krew trysnęła z ran, a smok ryczał przeraźliwie i wił się pośród niemal tuzina martwych wrogów.
Usiłował jeszcze podnieść łeb i porazić wrogów ogniem, wtedy jednak pozostali przy życiu rycerze dopadli go z bliska i zaczęli siec po wyciągniętej szyi. Jeden z nich, dzierżący potężny, dwuręczny miecz o złotej rękojeści, odrzucił precz ostrożność i stanął przed wijącym się wściekle jaszczurem. Zebrawszy wszystkie siły, wbił miecz w pokrytą łuskami pierś i przeszył ostrzem gorejące zapiekłą wrogością serce. Bestia wspięła się na tylne łapy i wstrząsana przedśmiertnymi drgawkami runęła do przodu. Przeraźliwy wrzask smoka zakończył się okropnym charkotem, gdy bydlę skonało - pogrzebawszy pod swym cielskiem śmiałka, który zadał mu śmiertelny cios.
Podczas tej walki drugi smok szamotał się w błocku, rozpaczliwie trzepocząc skrzydłami i drapiąc pazurami ziemię. W jego prawym skrzydle tkwiło wiele strzał - które patrzącemu z daleka Ashtawayowi wydawały się nie większe od igiełek. Oczywiste było, że rycerze znali efekty skupiania strzał - co też czynili z niemałym powodzeniem - bestia była ranna i nie mogła wzbić się w powietrze. Kagonestyjczyk zorientował się, podziwiając przemyślność ludzi, że uszkodzenie jednego skrzydła było równie skuteczne - a i znacznie łatwiejsze - jak poszarpanie obu.
Purpurowy stwór wciąż jednak mógł ziać ogniem - i gdy jego towarzysz padł przeszyty ostrzem miecza, ocalały smok rzygnął płomieniami. Z szeroko rozwartych szczęk trysnęła jedna, potem druga i trzecia smuga ognia, które spopieliły pozostałych rycerzy, gdy ci mężnie zwrócili się ku nowemu przeciwnikowi. Nawet w obliczu niechybnej śmierci ludzie nie stracili ducha - żaden nie cisnął broni i nie rzucił się do daremnej ucieczki.
Przejęty grozą Ashtaway obserwował, jak ocalały smok, wlokąc po ziemi przeszyte bełtami skrzydło, poczołgał się ku puszczy i zniknął między drzewami. Dziki elf pozostał bez ruchu, dopóki ostatnie błyski czerwonych łusek nie skryły się wśród liści.
W końcu opuścił skraj urwiska, choć nie skierował się ku swej wiosce. Omijając pole niedawnej potyczki, ruszył ku wzgórzom. Przez cały czas odtwarzał w pamięci wszystkie fragmenty bitwy. Wydana smokom przez rycerstwo bitwa była aktem największej odwagi, jakiej był świadkiem. Co więcej - fakt, iż takim bohaterstwem wykazali się ludzie, zmusił go do ponownego przeglądu dotychczasowych wierzeń i uprzedzeń - najwidoczniej krótkie życie nie jest równoznaczne tchórzostwu i podłości.
Niespodziewanie w uszy Ashtawaya wdarł się dźwięk, pod wpływem którego ciało elfa przeszył dreszcz podniecenia i radości. Po krótkiej chwili dźwięk ów się powtórzył i tym razem łowca rozpoznał w nim odległy głos rogu - którego pieśń była nad wyraz niezwykła i słodka.
Przypomniał sobie po trzykroć zwinięty Koźli Róg, w który podczas ważnych ceremonii plemiennych dął jego wuj, Odnajdywacz Ścieżek Iydaway. Odległy dźwięk brzmiał podobnie, choć znacznie potężniej, był głębszy i bogatszy w odcienie. Pomimo dużej odległości coś szepnęło elfowi, że owa pieśń była przeznaczona dla niego... i tylko dla niego.
Zastanawiając się nad powodem wezwania, zaczął biec ku źródłu dźwięku.
Rozdział 10 - Lectral
Ashtaway biegł niezmordowanie, przebiegając ukwiecone łąki i ocienione szlaki puszczańskie. Niczym sarna przeskakiwał płytkie strumienie, znacznie wolniej przemykał wśród gąszczy, tam zaś, gdzie poszycie było rzadsze, śmigał z iście oszałamiającą prędkością. Biegł tak kilka godzin, podczas których nie myślał o czasie - całe jego jestestwo przeszywało radosne podniecenie.
Wreszcie zwolnił. Wyostrzone w puszczy zmysły nagle go zaalarmowały. Biegnąc truchtem, zbliżył się do brzegu leśnej ścieżki, którą sarny chadzały do wodopoju, i tam przystanął, aby wsłuchać się w otaczającą go ciszę.
Natychmiast usłyszał tupot innych stóp, które przemierzały szlak - nie biegły jednak tak cicho jak łowca Kagonesti. Ash przykucnął i wtopił się w poszycie obok ścieżki. Ktoś jeszcze biegł jego tropem - ktoś, kto, jeśli sądzić po odgłosie kroków, poruszał się szybko i z wdziękiem.
Nagle zza zakrętu wyłoniła się biegnąca postać i serce Ashtawaya zadrżało z radości, rozpoznał bowiem Hammanę. Smukłe ciało elfiej dziewczyny odziane było w suknię z miękkiej, sarniej skóry. Czarne włosy Hammana zwykle wiązała w gruby warkocz i zwieszała go z ramienia - ale teraz powiewał za biegnącą niczym czarna smuga. Obszywane paciorkami mokasyny migały w pędzie, czyniąc niewiele hałasu - kobiety Kagonestyjczyków prawie dorównywały mężczyznom w puszczańskiej sprawności i zaradności.
Była jednak uzdrowicielką, nie wojowniczką, dlatego nie posiadła niezbędnej łowcom czujności. Jasne oczy dziewczyny patrzyły na ziemię, gdy biegła ku Ashtawayowi.
Gdy zbliżyła się na kilkanaście kroków, myśliwy wystąpił spomiędzy krzewów i zawołał imię młodej uzdrowicielki, starając się jej nie przestraszyć. Dziewczyna zatrzymała się raptownie, westchnęła i przyłożyła dłoń do ust - Ash odniósł wrażenie, że ukryła w ten sposób niespodziewany uśmieszek. Najwyraźniej była rada nagłemu spotkaniu!
- Witaj, wojowniku - powitała go formalnie. Potem zmarszczyła brwi. - Czy i ty to słyszałeś?
- Róg? Właśnie spieszę, aby odnaleźć źródło sygnału.
- Usłyszałam wezwanie i musiałam postąpić tak samo. Jak sądzisz, co to znaczy?
Hammana podeszła bliżej i Ashtawaya ponownie poraziła jej piękność i niewymuszony wdzięk. Od dzieciństwa była pewna siebie, co wywierało na nim spore wrażenie. Być może powodem tego, że nie brakowało jej śmiałości jak innym elfim pannom, był fakt, iż bogowie obdarzyli dziewczynę niebanalnym darem uzdrawiania. Ashtaway często obserwował ją ukradkiem w wiosce, niekiedy nawet zakradał się za nią, gdy udawała się nad podmokłe brzegi Błękitnego Jeziora, aby zakładać tam sieci. Kilkakrotne wspólne przechadzki nad jeziorem pozostawiły niezatarte wrażenia w sercu młodego wojownika.
Teraz los złączył ich, każąc podążać ku źródłu tajemniczego dźwięku - fakt ten podniecał i jednocześnie peszył Ashtawaya. Był to znak przeznaczenia - wskazywał, iż przeznaczone jest im być razem. Dopiero gdy Ashtaway poukładał sobie w głowie to wszystko, przypomniał sobie jej pytanie.
- To... to przypominało nieco brzmienie Koźlego Rogu... albo jego większej wersji - podsunął. - Wiele razy słyszałem, jak grał na nim mój wuj.
- Ja również słyszałam - zauważyła dziewczyna. - Ale ten dźwięk nie przypominał mi pieśni naszego Odnajdywacza Ścieżek.
- Gdzie to usłyszałaś?
- Nad jeziorem. Byli ze mną inni rybacy, ale żaden z nich niczego nie usłyszał. Pytałam.
- Więc tylko ty... i ja - powiedział poważnie, bo znaczenie tego faktu nie umknęło ani jemu, ani jej.
Chciała go o coś spytać, ale nagle, gdy oboje wypadli zza zakrętu, dziewczyna stanęła jak wryta i słowa zamarły jej w ustach.
Ashtaway również przystanął, postąpił krok do przodu i zasłonił sobą dziewczynę. Przed nimi otwierała się spora polana, za którą widać było mroczne, strzelające w górę urwisko. Na środku polany leżało zwinięte w kłąb wielkie stworzenie i Ashtaway zamarł w podziwie.
Srebrne łuski stworu połyskiwały w słońcu, choć w wielu miejscach były paskudnie poszarpane krwawiącymi ranami i oparzelinami. Jedno srebrzyste skrzydło rozciągało się na trawie, drugie - wykręcone brzydko - wielki smok tulił do swego boku. Wężowa szyja złożona była w krąg, tak że stworzenie zwróciło w ich stronę szeroką paszczę - obie srebrzyste powieki były jednak przymknięte.
Smok był wielki - większy niż czerwone, które Ashtaway widział niedawno - ale okropnie poraniony. W pierwszej chwili elf pomyślał, iż jaszczur nie żyje, ale potem spostrzegł rytmiczne pulsowanie pokrytego ranami boku.
- Spójrz! - szepnęła Hammana drżącym głosem. - Zobacz, co trzyma w przedniej łapie!
Ashtaway ostrożnie zbliżył się, aby obejrzeć trzymany przez smoka przedmiot.
- Wygląda jak Koźli Róg! - odparł. - Albo jest bardzo do niego podobny.
- Tak, ale to nie jest nasz róg plemienny. Spójrz, zwija się w przeciwnym kierunku.., jakby pochodził z głowy tego samego kozła, tylko z drugiej strony!
Spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Legenda tamtego Koźlego Rogu stała się częścią dziedzictwa oraz tradycji Kagonesti i oboje dobrze ją znali. Swego czasu Darlantan powierzył potężny talizman Ojcu Elfów Kagonesti, zapewniając go równocześnie, że drugi róg pozostanie przy srebrnych smokach. Podczas tuzina stuleci, jakie minęły od tamtej pory, ani razu jednak nie słyszano jego dźwięku... i Kagonestyjczycy zaczęli myśleć o nim jak o kolejnej legendzie.
- To ów drugi Koźli Róg. Opowieści są prawdziwe - szepnęła Hammana, podchodząc do Ashtawaya i biorąc go za rękę. Dotknięcie przepełniło go radością i przez chwilę myślał tylko o owym cudzie, a nie o niebezpieczeństwie.
- Czy ten smok jeszcze żyje?
- Owszem, żyję, ale dzięki za troskę. - Słowa dobywały się z wielkiej paszczy z trudem, wargi smoka ledwie drgnęły.
Hammana podbiegła i klęknęła obok smoczej głowy, ostrożniejszy Ashtaway podszedł nieco wolniej.
- Wezwałeś nas i oto jesteśmy! W czym możemy ci pomóc? - spytała dziewczyna, głaszcząc dłońmi potężny pysk.
- Kim jesteś? - spytał elfi wojownik, przysiadając na piętach obok smoczej głowy.
- Moi współplemieńcy zwą mnie Lectral... i byłbym rad, gdybyście nazywali mnie tak samo. - Smok skłonił głowę, jakby się przedstawiał. - Czy wy jesteście wolnymi elfami?
- Ja jestem Hammana, a to Ashtaway, wielki wojownik.
- Wielki wojownik... z elfów Kagonesti. Jestem zaszczycony.
- Moja przyjaciółka jest aż nazbyt uprzejma - oznajmił Ashtaway, potrząsając z zakłopotaniem głową. - Dopiero niedawno zwinąłem swe tatuaże w spiralę... a moim wyczynom daleko do legendarnych.
W rzeczy samej, choć Ash brał udział w wyprawach wojennych przeciwko ludziom i Elfom Domowym, jak do tej pory zabił jedynie kilka bakali - złych stworów, które niekiedy podejmowały próby penetracji lasów Kagonesti. Dzikie elfy zabijały bakale, gdziekolwiek się na nie natknęły. Myśliwy doskonale radził sobie w boju - wśród członków plemienia jednakże nie brakło śmiałków, którzy zasłużyli na znacznie większe wojenne honory i zaszczyty.
- Może nie jesteś jeszcze w legendzie, ale z pewnością w niej będziesz - rzekł smok, wzruszając barkami, jakby stwierdzał fakt, a nie przepowiadał przyszłość. Ashtaway poczuł dreszcz podniecenia i... głębokiego zdumienia.
- Kto cię poranił? - spytał z troską i takim tonem, jakby zamierzał natychmiast pomścić napaść na smoka.
- Nie dalej niż przed dwoma dniami napadły mnie cztery czerwone smoki. Zabiłem dwa... ale obawiam się, że pozostała dwójka wyszła ze starcia w stanie lepszym od mojego. Te zastanawiające... musiały się gdzieś spieszyć, bo zostawiły mnie rannego, chociaż bez trudu mogły dokończyć dzieła.
- Czy jesteś ciężko ranny? Obrażenia wyglądają po. ważnie - stwierdziła Hammana.
- Sporo czasu upłynie, zanim ponownie wzbiję się w po wietrze. - Smok spróbował poruszyć uszkodzonym prawym skrzydłem, lecz skórzasta błona ledwie drgnęła. - Obawiam się też, że niektóre z tych ukąszeń zaczynają ropieć.
- Hammana jest uzdrowicielką o wielkiej wiedzy i umiejętnościach - rzucił pospiesznie wojownik. Odwrócił się ku kobiecie. - Dasz radę mu pomóc?
- Potrzebny mi ił na okłady... i przynieś mi pasma kory młodego świerku. Przy ścieżce widziałam trochę grzybów... zaraz kilka zbiorę... i chyba czuję zapach liliowców. Też się przydadzą.
Opuszczając smoka, oboje przez pewien czas przeszukiwali gaj, zbierając to, czego potrzebowała Hammana. Podczas tych poszukiwań Ashtaway odkrył suchą, obszerną jaskinię. Wrócił pospiesznie do Lectrala, który kulejąc poczłapał za wojownikiem ku skałom.
- Nada się niezgorzej - przyznał srebrny smok.
W jaskini odnalazła ich Hammana, niosąca całe naręcze ziół i bulwiastych korzeni. Ash rozniecił niewielkie ognisko - niektóre zioła trzeba było zaparzyć - i dziewczyna zaczęła przykładać balsamy z iłu i ziół na okaleczenia smoka.
- Sprawiasz mi wielką ulgę - przyznał Lectral, wyginając szyję tak, aby maść lepiej wnikała w rany. - A teraz nie pogardziłbym sarną lub jakimś warchlakiem...
Zawstydzony niemożnością zaspokojenia głodu smoka, Ashtaway pokręcił z rezygnacją głową.
- Kiepski to czas na łowy. Zanim usłyszałem twój róg, przez trzy dni przemykałem wśród lasów i nie natknąłem się nawet na tropy...
- Wojna... - Lectral wzruszył barkami. - Gdy w powietrzu krążą smoki, leśne stworzenia muszą nauczyć się ) ostrożności... mam na myśli te, którym uda się przeżyć.
- Nie inaczej. Smoki latają niżej niż kiedykolwiek przedtem - dodał Ash. Opisał potyczkę, której był świadkiem, nie omieszkał przy tym podać każdego szczegółu ataku smoków i opisać bohaterskiej obrony garstki rycerzy. - Mówiłeś, że walczyłeś z czterema i zabiłeś dwa. Może widziałem te, które ci uszły.
Lectral zachował milczenie aż do końca opowieści.
- To wieści z jednej strony dobre, z drugiej złe - odezwał się z namysłem srebrny jaszczur, gdy Ashtaway skończył swą opowieść.
- Rozumiem, dlaczego są złe... ale jakim sposobem mogą jednocześnie być dobre? - zdumiał się elf.
- Wysyłanie zwiadowców na tak odległe południe jest oznaką, że Królowa Ciemności popada w desperację. Jej armie od dawna tkwią w miejscu na równinach Solamnii i u podnóża gór Kharolis... być może Królowa zaczyna wątpić w zwycięstwo. Musi zetrzeć siły Paladine’a skupione wokół Palanthas, lecz dopóki jej oddziały nie przekroczą tamtych gór, nie poradzi sobie z rycerstwem.
- Słyszałem o tych górach, wiem jednak, że są okropnie daleko, za rozległymi równinami Vingaardu... - mruknął Ash sceptycznie. - Jakie znaczenie dla nas, elfów żyjących w tutejszych puszczach, mają tamte potyczki?
- Jest pewien wojownik... rycerz zwany Humą. Opowiadają, że dzięki niemu siły Paladine’a może zdołają pokonać Takhisis i odzyskać Solamnię. Te wieści dotarły pewnie i do Królowej Ciemności - i musiała poczuć obawę. Ponieważ rycerstwo trzyma jej armie w szachu, z pewnością poszuka innego sposobu, aby ugodzić wojowników Paladine’a.
- Z pewnością nie znajdzie szlaku przez te południowe puszcze. Dalej zaś leży Silvanesti.
- Być może nie zamierza atakować, tylko się broni... i o to właśnie idzie gra - podsunął Lectral.
- Broni się? Przed kim? Przed nami, Kagonestyjczykami? A może boi się, że te aroganckie Elfy Domowe zwrócą wreszcie uwagę na tę wojnę i ruszą do boju? - Sarkazm w głosie Ashtawaya był miarą jego wiary w taki obrót spraw.
- Wątpię, aby obawiała się elfów. Wie, że jeśli zostawi ich w spokoju, nie będą jej przeszkadzali w atakach na królestwa i krainy zamieszkane przez ludzi. Jakkolwiek sprawy się mają, jej wojska są mocno wyczerpane, brak im uzbrojenia i Takhisis musi podjąć pewne działania i zabezpieczyć swą bazę zaopatrzeniową w Sanction.
- Widziałem Sanction ze szczytów gór. Doliny pełne dymów, paskudne miejsce - dlaczego ona strzeże go tak pilnie?
Srebrny smok milczał przez chwilę i zbierał myśli. Ash czekał, dopóki jego towarzysz nie przemówił ponownie.
- Dzieje się tak z dwóch powodów. Sanction jest miejscem, gdzie wybudowano wielkie kuźnie i huty... tam wytapia się stal na oręż dla całej smoczej armii. Bez tego oręża wojna utknie w martwym punkcie. Armie Takhisis poniosły znaczne straty, wiadomo też, iż jej niewolnicy pracują dniem i nocą przy kuciu nowej broni, aby uzupełnić oręż porzucony w panice przez jej wojowników. Całą tę pracę wykonuje się w Sanction. Zebrano tam wielkie ilości węgla, a także zapasy rudy żelaznej i niklu - z tych zaś wytapia się stal. Jeśli Królowa utraciłaby Sanction, jej armie pozostałyby bez dostaw nowej broni - bez której Takhisis nie może myśleć o przechyleniu szali powodzenia na swoją stronę. Po drugie: gród jest zbiorowiskiem niezliczonych stodół i spichlerzy - zgromadzono tam żywność, dzięki której smocze armie będą mogły pozostać w polu przynajmniej przez rok. Gdyby zniszczyć te zapasy, znaczna część sił zła musiałaby się rozproszyć w poszukiwaniu żywności.
- Czy rycerze nie mogą uderzyć i zniszczyć tego grodu? - zaczął zastanawiać się Ashtaway.
- Pewien jestem, że uczyniliby to z niemałą satysfakcją, sęk jednak w tym, że grodu strzegą potężne mury i liczne wojska - tak przynajmniej jest od zachodu. Każdy, kto zechciałby zaatakować z tej strony, natknąłby się na liczne przeszkody. Wątpię, czy mimo najlepszych chęci udałoby się to choćby najdzielniejszym wojownikom.
- Cóż to wszystko ma wspólnego ze smokami latającymi nad naszą puszczą?
- Potwierdzają się moje wcześniejsze przypuszczenia: Sanction jest dobrze obwarowane przed atakiem od zachodu. Ale rozwój wydarzeń spowodował, iż Takhisis poczuła obawę, że ktoś może spróbować z innej strony. Prawda to, że Sanction leży w kręgu gór, które bronią dostępu od północy, południa i wschodu. Mimo to Królowa Ciemności boi się i prawdopodobnie pragnie zapewnić bezpieczeństwo tych podejść.
- Ten rycerz... Huma... musi być wielkim człowiekiem - rozmyślał głośno Ashtaway - skoro jego istnienie jest przyczyną takich trosk i obaw Takhisis.
- Nie mylisz się - zgodził się Lectral. - Nie wątpię też, że gdyby był jakiś szlak przez góry, rycerze nie szczędziliby wysiłków, aby uderzyć na Sanction. Podejrzewam, iż jej obawy są bezpodstawne... ale poleciła swym smokom patrolować puszczę, ot tak, na wszelki wypadek.
- Zastanawiam się, co też przywiodło tych ludzi w nasze lasy? Na uderzenie, o którym mówiłeś, grupka była zbyt nieliczna... - rozmyślał dalej myśliwy. - Znaleźli się dość daleko od swoich ziem.
Lectral wzruszył potężnymi barkami.
- Ludzie uważają, że cały Krynn należy do nich - któż więc zgadnie, dlaczego jeżdżą tam, gdzie wola?
- Moi bracia, wojownicy, zabili wielu ludzi. Ludzie walczący z nami byli podstępni i okrutni, nie popisywali się odwagą. Przyznaję jednak, że ci rycerze są z innej gliny...
- Może już dość będzie tych gadek? - wtrąciła się Hammana. - Spróbuj zdobyć coś do jedzenia.
- Zajrzyj do doliny na północ od jaskini - podsunął smok. - Nie dalej jak wczoraj wywęszyłem tam sarnę. Może więc znajdziesz mięso dla swych współplemieńców... i kęs czy dwa przyniesiesz swemu przyjacielowi...
- Ruszam natychmiast - oznajmił Ashtaway. - A jeśli mi się poszczęści, wiedzcie, że wkrótce powrócę.
- Doskonale - mruknął Lectral, mrugając ślepiami, gdy Hammana wcierała garść mieszanki ziołowej w skaleczenie na jego paszczy. - Gdy ty będziesz polował, ja się zdrzemnę i będę śnił o zapachu dziczyzny...
Ashtaway skłonił się z szacunkiem i ruszył ku wyjściu z jaskini. Zanim zdążył wkroczyć na wiodącą w dół ścieżkę, wielki smok pogrążył się już we śnie. Dziewczyna zaś odprowadziła wojownika spojrzeniem, w którym była duma... i coś jeszcze...
Rozdział 11 - Dym nad jeziorem
Tak jak przewidział smok, w podmokłej dolinie Ashtaway natknął się na sarny. Wojownik podchodził je podczas całej, długiej i bezksiężycowej nocy, a potem jedną strzałą ubił dwie tłuste łanie. O świcie zgodnie z sugestią Lectrala zostawił jedną tuszę przed jaskinią. Hammana oznajmiła mu, że w ciągu paru najbliższych dni dotrzyma towarzystwa smokowi, Ash zaś obiecał powiadomić o tej decyzji jej ojca.
Przyrzekając sobie wrócić tak szybko, jak tylko się da, Ashtaway zarzucił drugą tuszę na plecy i ruszył do wioski. Wypatroszona łania ważyła sporo, ale elf rad był temu ciężarowi - i nawet z tym brzemieniem zdołał utrzymać równe tempo biegu przez puszczę. Wioska leżała zresztą nad odległym zaledwie o kilka mil brzegiem jeziora i Ash spodziewał się dotrzeć do niej do południa. Wiedział, że mieszkańców uraduje jego powrót - minęło wiele miesięcy od czasu, kiedy któryś z wojowników Kagonesti wrócił do domu z taką zdobyczą.
Miękkie mokasyny Ashtawaya pomykały bezszelestnie po dywanie z miękkiego mchu, sosnowego igliwia i delikatnego iłu. Biegnący elf oddychał równo, miarowo i bez wysiłku. Na jego brązowej skórze lśniła cienka warstewka potu, która jednak szybko parowała w podmuchach chłodnego wiatru. Elf był temu nawet rad, bo przynosiło to ulgę w letniej spiekocie.
Biegł jak pogrążony w transie, skupiwszy swą uwagę na utrzymywaniu tempa - lecz jednocześnie świadom był wszystkiego, co działo się w otaczającej go puszczy. Łowił uchem okrzyk polującego sokoła lub gniewne wrzaski zgrai kruków - dawał baczenie na każdy dźwięk, świadczący o tym, iż coś zakłóciło życie puszczy. Gdy zbliżył się do brzegów Błękitnego Jeziora, nad którym słońce zdążyło już rozpędzić poranne mgły, elfa zaczął opanowywać rosnący niepokój - cisza wokół jeziora była zbyt głęboka.
Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy mogło być to, iż leśne stworzenia wyczuły jego obecność i cichły ze strachu, gdy mijał ich nory czy gniazda. Ashtaway jednak wiedział wiele o bystrości zmysłów mieszkańców puszczy i świadom był faktu, że większość z nich po prostu nie zdaje sobie sprawy z jego obecności. Biegł zresztą pod wiatr i był pewien, że jego zapach nie może go wyprzedzić. Podczas biegu nie czynił więcej hałasu niż kot podchodzący zdobycz i nawet zwierzęta pasące się całkiem blisko nie mogłyby go usłyszeć.
Wnioski te nie wywoływały jego niepokoju - biegnący elf podwoił tylko czujność. Wojna nie była jedynym wytłumaczeniem braku zwierzyny. Ciszę w okolicy można było na przykład wytłumaczyć nocnym przelotem smoków. Jeśli te groźne stworzenia przeleciałyby nad puszczą, przerażenie zwierzyny dałoby się łatwo wyjaśnić. Mieszkańcy lasu skryliby się na cały dzień w gniazdach czy norach. To samo pewnie stałoby się i z większymi stworzeniami, nie wyłączając ludzi, pomyślał Ash z krzywym uśmieszkiem.
Wojownik rad był temu, że jego wioska - choć rozległa i zajmująca sporą przestrzeń - była z góry przysłonięta gęstwiną gałęzi vallenów. Elfy zresztą nie szczędziły wysiłków, aby nie zdradzać swej obecności nad wodami Jeziora Błękitnego. Nawet lecące powoli baczne smoki nie potrafiłyby spostrzec osady Kagonestyjczyków.
Gdy tak biegł obarczony solidnym ciężarem ubitej zwierzyny, a jego oczy, uszy i nos pilnie badały otoczenie, pozostała część umysłu Ashtawaya skupiła się na wspominaniu bitwy pomiędzy rycerzami i czerwonymi smokami. Bitwa ta pozostała mu w pamięci nie tylko ze względu na cnoty, okazane w boju przez skazanych na zagładę rycerzy. Obecność ludzi i smoków w jego rodzinnych lasach dowodnie pokazywała, że płomienie wojny zbliżają się do zamieszkanej przez jego ziomków dziczy bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Przypomniał sobie, co Lectral powiedział mu o Sanction. To zadymione miasto płomieni, ukryte w dolinie pomiędzy trzema czynnymi wulkanami, przypominało mu piekielne otchłanie. Swego czasu Ashtaway odkrył wąski jar, wijący się między dwoma górskimi grzbietami, którym można było trafić na jedną z prowadzących do miasta przełęczy. Badanie górskich szlaków było umiejętnością, z której szeroko słynęły wolne elfy, stąd odkrycie w pierwszej chwili ucieszyło Ashtawaya. Wyglądało na to, iż nikt przed nim nie trafił na tę górską ścieżkę. Mocno też rozczarowało go odkrycie, że wiedzie ona do tak bezużytecznego miejsca.
Skórzane podeszwy jego mokasynów przemierzały milę za milą... sześć... dziesięć... i Ashtaway znalazł się w pobliżu wioski. Serce mu rosło, gdy myślał o uciesze, jaką jego brzemię wywoła wśród współplemieńców. Jego wuj Iydaway, Odnajdywacz Scieżek, był już zbyt stary, aby wyprawiać się na łowy - Ashtaway wiedział jednak, że Iyda przy tej okazji zechce popisać się pieśnią i być może podczas wieczornej uczty zagra na rogu. Swego czasu stary Iydaway sam był wielkim myśliwym i wojownikiem, teraz zaś powszechnie szanowano łowieckie i bojowe wyczyny jego starszego bratanka - on sam posunął się nawet do tego, iż podczas ceremonii męskiej inicjacji Ashtawaya podarował mu swój słynny, stalowy topór.
Kagonestyjczyk pomyślał z przyjemnym dreszczem, że jego stryj będzie bardzo rad...
I nagle Ashtaway zamarł w miejscu, gdy poczuł ostrą woń charakterystyczną dla gadów. Bakali! Jaszczuropodobne humanoidy służyły Królowej Ciemności z bezwzględnym oddaniem i Ashtaway dwukrotnie już spotkał w puszczy - i zabił - pojedynczych osobników, którzy zbytnio oddalili się od kompanów. Za każdym razem krzywił się ze wstrętem na charakterystyczny zapach, który teraz płynął ku niemu niesiony powiewami wietrzyku.
Smród ten był jednak znacznie silniejszy od tego, który czuł, walcząc wręcz i łamiąc śluzowate członki jaszczuroludów. Musiał natknąć się na większą bandę - może był to oddział bojowy - która teraz okrążała wioskę Kagonesti.
Jednym płynnym i bezszelestnym ruchem położył łanię na ziemi i strząsnął łuk z ramion. Założywszy strzałę na cięciwę, ruszył przed siebie równie cicho jak przedtem. Poruszał się miękko, ale jego mięśnie nabrzmiały pod skórą i napięły się równie mocno jak cięciwa łuku. Gdy bezszelestnie posuwał się do przodu, jego oczy błyskawicznie badały szlak z lewej i z prawej, nozdrza zaś drgały, wyczulone na najsłabsze oznaki niebezpieczeństwa.
Ashtaway szedł teraz dnem opadającej ku jezioru doliny, pomiędzy dwoma nierównymi łańcuchami pagórków. Po niespełna dwóch milach dolina kończyła się gęstym zagajnikiem vallenów, który dochodził aż do brzegów dziewiczego jeziora - gdzie od blisko stulecia znaleźli schronienie członkowie klanu Ashtawaya. Kwaśny odór niosło ku elfowi jedynie powietrze - łowca nie zwęszył potu jaszczuroludów na ścieżce czy krzewach poszycia - i Ashtaway domyślił się, że bakali zakradły się do doliny inną drogą.
Jego współplemieńcy zawsze umieszczali wartownika na tych wzgórzach, ale ponieważ wioska nigdy wcześniej nie doznała zagrożenia z tej strony, wartownicy pełnili służbę niezbyt pilnie. Jeśli dzisiejszy wartownik okazałby należytą czujność, istniała szansa, że da się ostrzec wioskę.
Ashtaway zdwoił czujność i odruchowo podniósł łuk, gdy dotarł doń nowy, niepokojący zapach. Nozdrza elfa poczuły świeży zapach krwi - elfiej krwi.
Po przebyciu kolejnych kilkunastu kroków dokonał ponurego odkrycia. Mimo zdartego skalpu i okropnych okaleczeń - od kłów i szponów - rozpoznał swego współplemieńca, Warricana. Młodzik zdobył tatuaże zaledwie poprzedniej zimy i powinność wartownika traktował bardzo poważnie. Nie potrafił jednak sprostać dzikości i przebiegłości podstępnych jaszczuroludów.
Teraz zaś nikt już nie ostrzeże wioski przed napaścią.
Podrywając się do biegu, Ashtaway zaryzykował odrobinę hałasu - zaczął się zastanawiać, czy bakali zostawiły wartownika, który strzegłby ich tyłów. Do uszu Asha nie dotarły żadne niepokojące odgłosy od strony wioski - gdyby atak się rozpoczął, z pewnością byłby je stąd usłyszał.
Zapach jaszczuroludów nieustannie unosił się w powietrzu. Wreszcie elfi wojownik, opuściwszy dno doliny, bezszelestnie pomykał pomiędzy drzewami porastającymi zbocza wzgórz. Nisko pochylony przeskakiwał od pnia do pnia, szukając miejsca, z którego mógłby spojrzeć ku jezioru.
Zobaczył je w końcu, nieskazitelnie błękitne, iskrzące się w słonecznych promieniach blaskiem miliona diamentów. Wysokie valleny skrywały przed nim najbliższy odcinek wybrzeża, ale dalej bezmiar wód ograniczał jedynie wąski odcinek porośniętej drzewami plaży.
U podnóży najbliższych drzew Ash dostrzegł jakiś ruch. W dole wzgórza zauważył pokryte łuskami, podobne do ludzkich sylwetki, które przekradały się pośród krzaków. Jaszczuroludy zmierzały ku niewidocznym, ustawionym pomiędzy drzewami szałasom. Skóra potworów miała odcień brunatnozielony, co sprzyjało kryciu się wśród liści. Na czworakach okrążały wioskę elfów Kagonesti. Bakali uzbroiły się w prymitywny oręż z kamienia i brązu, ale każda z bestii wyglądała na znacznie roślejszą od przeciętnego elfa, co więcej, ich naturalną bronią były potężne zębate szczęki i kończone szponiastymi pazurami przednie łapy.
Ruszając w dół, Ashtaway niespodzianie natknął się trójkę bakali, które usadowiły się na krawędzi łagodne zbocza. Jeden z nich miał na sobie ozdoby z piór i trzymał w łapach laskę zakończoną kryształowym totemem w kształcie groteskowej bestii. Dziki elf natychmiast domyślił się że ten właśnie jest wodzem. Dwaj pozostali posiadali przyodziewek zwykłych wojowników - składały się nań głównie skrzyżowane na piersiach skórzane pasy z trokami na broń, ozdobione jednym czy dwoma piórami orła rybołowa. Oszczepnicy dawali baczenie na boki, a wódz bandy przyglądał się przygotowaniom do podstępnej napaści na wioskę niczego nie podejrzewających elfów.
Ashtaway błyskawicznie przyklęknął i napiął łuk, mierząc w kark wodza bakali. Jeden z oszczepników odwrócił się, spostrzegł elfa i syknął ostrzegawczo - ale Kagonestyjczyk zdążył już wypuścić strzałę.
Pocisk pomknął prosto i stalowy grot pogrążył się w łuskowatym karku pochylonego jaszczuroluda. Ostra jak brzytwa krawędź grotu wyszła gardzielą bestii, zanim ta zdała sobie sprawę, że została trafiona. Pierwsza z ofiar nie zdążyła jeszcze runąć na ziemię, gdy Ashtaway śladem pierwszego posłał dwa następne pociski. Oszczepnik dostał prosto w serce, drugi zaś skonał chwilę po nim.
Dopiero wtedy Ash odrzucił głowę w tył i wydał ostrzegawczy okrzyk - wysoki i przenikliwy, trzykroć powtórzony zew polującego orła. Z wioski natychmiast odpowiedziano mu podobnymi okrzykami - ostrzeżenie dotarło do celu.
Czyhające w zasadzce bakali odwróciły się w stronę wierzchołka wzgórza, ich uwagę bowiem przyciągnęły głośne okrzyki. Ashtaway wyprostował się całkowicie, a gdy zyskał pewność, że gapią się nań wszystkie jaszczuroludy, podniósł obie ręce nad głowę, potrząsnął łukiem i wydał urągliwy okrzyk tryumfu.
Wiele bestii skoczyło ku samotnemu wojownikowi, inne zniknęły za pniami drzew, warcząc i pomrukując złowrogo. Ashtaway usłyszał okrzyki współplemieńców - towarzyszył im jednak szczęk oręża i elf pojął, że mieszkańcy wioski nie dali się zaskoczyć.
W tej chwili myśliwy miał własne problemy. Zostało mu tuzin strzał, a gnało w jego stronę dwakroć tyle jaszczuroludów - pokonywały porośnięte drzewami zbocze z zaskakującą szybkością. Biegnące na czworakach, sprężyste niczym koty bestie na moment tylko zatrzymały się przy zwłokach kompanów.
Ashtaway zmusił się do spokojnego oddechu, skupił się na prowadzącym pościg drabie i położył go czystym strzałem w krtań. Zaczął szyć z łuku, każdą strzałą powalając następnego z prześladowców, zawsze mierząc w najbliższego - i zdążył wypuścić wszystkie pociski.
Porzuciwszy następnie łuk - wróci po broń, jeśli uda mu się wynieść głowę z tej zawieruchy - elf wyciągnął zza pasa topór o długim drzewcu i podniósł nad głową stalowe, lśniące ostrze. Sam wykonał stylisko - Iydaway zaś a nie omieszkał opowiedzieć mu, jak świetnym wyrobem była głownia topora. Odnajdywacz Ścieżek utrzymywał, że broń należała do plemienia od wielu pokoleń - legendy wiązały ją z samym Ojcem Elfów Kagonesti. Jakkolwiek sprawy się miały, Ashtaway podejrzewał, że głowni topora nieobcy był smak krwi bakali.
Ku szczytowi wzgórza, przeskakując nad trupami wodza i pozostałych bakali, darł się jakiś zaciekły jaszczurolud. Rozwarłszy szeroko podobną do krokodylej paszczę, bestia runęła na Ashtawaya. Kagonestyjczyk rozszczepił jej łeb jednym ciosem topora - zaciekłość ataku wzmogła siłę uderzenia. Potwór zwalił się na ciała swych kompanów.
Następnego bakali zaskoczył, ruszając do przodu i częstując przeciwnika serią oszałamiająco szybkich ciosów. Pierwsze dwa musnęły barki bestii, w wyniku czego bakali cofnął się bojaźliwie. Kagonestyjczyk skoczył naprzód i podniósł topór, jakby nacierał na pień vallenu.
Blada skóra na brzuchu bakali nie dorównywała jednak legendarnej twardości nieustępliwych drzew. Topór Asha przeciął gładko tors bestii, która runęła na ziemię w fontannie krwi. Następne jaszczuroludy zwolniły kroku - ten jakby od niechcenia zadający śmierć elf pozbawił je ducha bojowego.
Kagonestyjczyk nie dał im czasu na wymyślenie mądrzejszego planu natarcia. Pierwszy skoczył ku nim i jednym, mierzonym nisko cięciem okulawił najbliższego przeciwnika. Następny cios rozpłatał pierś bestii, zabijając ją natychmiast.
Na wierzchołku wzgórza zebrało się jeszcze kilku jaszczuroludów. Ash zaryzykował szybkie spojrzenie ku gajowi - nadal nie widział wioski, nad koronami drzew pojawiły się jednak pierwsze smugi dymu. Wszystko, na co mógł liczyć, sprowadzało się do tego, że w najlepszym razie zdążył ostrzec współplemieńców. Wiedział też, że każdy dorosły mężczyzna czy kobieta, zdolni do władania bronią, osłonią ucieczkę dzieci i niedorostków.
Niewiele pomógłby swemu ludowi, dając się teraz zabić na szczycie wzgórza. Odwrócił się więc i rzucił do ucieczki, pomykając wśród drzew z gracją jelenia. Równie szybko jak ptak zbiegł po przeciwległym zboczu i pomknął ku porastającym podnóże wzgórza solidniejszym drzewom. Na chwilę zatrzymał się przy powalonym przez niedawną burzę vallenie, w miejscu, gdzie kłąb korzeni stworzył jakby niewielką, naturalną niszę. Z daleka zobaczył ostrożnie zbliżające się jaszczuroludy, które przekroczyły wierzchołek wzgórza, lecz nie oddaliły się zbytnio - stwory posuwały się wolno, przebiegając od drzewa do drzewa i kryjąc się za każdym pniem. Ashtaway uśmiechnął się ponuro - było oczywiste, że jego bitewna zręczność wzbudziła spory szacunek przeciwników.
Poruszając się chyłkiem, przekradł się do podnóża pagórka, trzymając z daleka od napastników, którzy pragnąc widocznie, aby ofiara im nie uszła, rozpostarli się szerokim wachlarzem. Jaszczuroludy na skraju szyku. idący niemal dnem doliny, nie podejrzewały nawet, że przeszły w odległości kilku kroków od Ashtawaya i nigdy by się nie domyśliły, że ocieniona koroną ognistego drzewa kępa krzewów może kryć coś więcej niż kilka smug mroku.
Gdy szperacze go minęli, Ashtaway ponownie ruszył ku wiosce. Jego nozdrza były pełne zapachu dymu. Gdy pomyślał o spalonych szałasach, z których każdy był siedzibą jakiejś elfiej rodziny, nagły atak furii pozbawił go prawie wzroku.
Szybko trafił do zagajnika starych vallenów. których grube pnie wznosiły się niczym kolumny z porośniętej mchem i pozbawionej w tym miejscu gęstszego poszycia ziemi. Każdy z pni był u podstawy grubszy niż szałas wodza, wyższe zaś konary tworzyły taką gęstwinę, że u podnóża każdego z drzew panował wieczny cień. Ashtaway cicho niczym duch pomykał wśród ścieżek, które zaledwie wczoraj pełne były śmiechu i tupotu dziecięcych nóżek, a teraz wszędzie wisiał w powietrzu odrażający smród jaszczuroludów.
Dym zaczął go dławić, zanim wpadł do obozu, gdy zaś wybiegł spomiędzy ostatnich drzew, nie umiał stłumić okrzyku rozpaczy. Szałasy, pomniejsze chatki, stojaki do suszenia skór i dziczyzny, wszystko stało w płomieniach. Wszędzie też kłębiły się bakali, oblizujące wąskie wargi rozdwojonymi jęzorami.
Gdy jednak Ashtaway przyjrzał się stworom, ciskającym w płomienie coraz to nowe naręcza mizernych dóbr wolnych elfów, zobaczył w ich zachowaniu niepewność i rozczarowanie. Serce załomotało w piersi wojownika, gdy rzuciwszy dookoła okiem, zdał sobie sprawę, że nie widzi elfich trupów! Mieszkańcom wioski - a przynajmniej większości z nich - udało się uciec.
W tejże samej chwili jeden z łupieżców spostrzegł elfa i wydał przenikliwy, ostrzegawczy skrzek. Kilkunastu innych natychmiast zwróciło się ku myśliwemu.
Ashtaway był jednak u siebie - w gaju, w którym spędził dzieciństwo i gdzie znał każdą gałąź. Nawet nie patrząc w górę, wsunął topór za pas i skoczył, sięgając ku konarowi. którego położenie zapamiętał, gdy był jeszcze niedorostkiem. Wdrapał się nań błyskawicznie i stanął na gałęzi jakieś dziesięć stóp ponad ziemią. Jeden z jaszczuroludów spróbował dźgnąć go oszczepem, Ashtaway pochylił się więc, sięgnął w dół szybciej niż nacierający potwór i wyrwa] oręż z jego łapy.
Prostując się równocześnie odchylił ramię i rzucił oszczepem we właściciela. Prymitywny grot krzemienny rozorał bok stworu i krwawiący z paskudnej rany bakali runął na grzbiet.
Ashtaway tymczasem skoczył znów w górę, chwycił kolejną gałąź - i wspiął się tak szybko, że w okamgnieniu zniknął w głębokich cieniach gęstej korony drzewa. Jaszczuroludy mogły tylko potrząsać wściekle oszczepami w bez silnej furii.
Kilka bestii podskoczyło, szponiastymi łapami chwycił niższe gałęzie i zaczęło wdrapywać się ku elfowi - który właśnie tego oczekiwał. Pierwszego, który doń dotarł, Ashtaway powitał ciosem topora, odrąbując bez trudu zbyt daleko wysuniętą łapę. Zaraz potem na łby kompanów zleciał następny wspinacz i pozostałe potwory zatrzymały się.
Ash zakrakał ochryple i drwiąco jak urągający wrogów kruk - i zaczął tańczyć na gałęzi, tuż poza zasięgiem prymitywnego oręża jaszczuroludów. Skaczący elf obserwował jednak uważnie napastników - widział złowrogie, nienawistne błyski w skośnych, żółtawych ślepiach, widział rozdwojone jęzory wysuwane z paszcz, podobnie jak czynią to podrażnione gady - aż wreszcie zobaczył to, na co czekał. Pod drzewem zaczęło się zbierać coraz więcej pokrytych łuskami bestii.
Gdy wokół pnia zgromadził się spory tłumek wyjących . dziko napastników, Ash ponownie frunął w górę ku następnej gałęzi... i jeszcze ku następnej. Wkrótce zniknął w cieniach gęstej korony - i wiedział, że stojący na dole nie zdołają go tu wyśledzić. Słyszał jednak trzask gałęzi i stłumione przekleństwa wrogów - najwidoczniej mieszkańcy . błot postanowili spróbować szczęścia wśród wierzchołków drzew, byle tylko wytropić znienawidzonego, a dokuczliwego jak szerszeń Kagonestyjczyka.
Zręcznie łapiąc równowagę, Ashtaway odszedł od pnia, krocząc po niezbyt grubej, ale wytrzymałej gałęzi. Stawiając stopy z wielką ostrożnością, nie wywołał najlżejszego choćby szelestu liści - czego, na szczęście dla niego, nie dało się rzec o ścigających go jaszczuroludach. Gdy zbliżył się do końca konaru, ten ugiął się lekko, ale z tego miejsca elf mógł zobaczyć już solidny pień kolejnego, odległego o tuzin stóp drzewa.
Rzucając się w dzielącą go od drugiego pnia przestrzeń, poczuł na twarzy smagnięcia drobnych gałązek. Przeleciał pomiędzy drzewami i zręcznie chwycił odrastający od następnego pnia konar. Gałąź ugięła się sprężyście, elf zaś szybko skrył się wśród liści. Po kilku sekundach był już u pnia i - nadal skryty w cieniu - chyłkiem wspiął się jeszcze wyżej.
Z ziemi wzbiła się w niebo dzika wrzawa szczeknięć i gniewnych ryków. Ash wiedział, że jego skok nie pozostał nie zauważony, ale wiedział też, że niezależnie od tego, które drzewo wybierze, bakali nie zdołają się na nie wdrapać równie szybko - a on prędzej czy później znajdzie sposobność skrytej ucieczki.
Gęste poszycie liści nie pozwalało mu dostrzec nieba. Listowie vallenu było tak bogate, że dym zbierał się niżej - tak samo jak pod dachami szałasów. Łańcuch pagórków, widocznych za odległym skrajem zagajnika, opadał ku jezioru stromym urwiskiem. Jedyna ścieżka ku wodzie wiodła dnem wąskiego jaru o stromych ścianach, którego wylot otwierał się na polanie pośrodku wioski. U wejścia do jaru leżały ciała dwóch okrutnie porąbanych elfów. Oczywiste było, że stanowili oni tylną straż i mieli utrzymać wejście do jaru, dopóki pozostali mieszkańcy wioski nie zdołają ujść w bezpieczne miejsce.
Ashtaway nie dostrzegł innych ciał, co poczytał za pomyślną oznakę. Wyglądało na to, że reszta jego współplemieńców zdołała unieść głowy z pogromu. Gdy patrzył, jak napastnicy bezkarnie niszczą wioskę, serce wezbrało mu nienawiścią. Wiedział jednak, że wszystko, począwszy od chatek, poprzez stojaki na suszenie skór i mięsa, a skończywszy na garnkach i pękach ziół, można było zastąpić nowymi chatkami, stojakami i garnkami. Niezastąpione było jedynie życie jego bliskich i współplemieńców.
Spoglądając na trzciny porastające wyższy odcinek jaru, Ashtaway spostrzegł, że ich wierzchołki poruszają się nieznacznie. Ktoś - może nawet kilka osób - ukrywał się w miejscu, z którego mógł obserwować pustoszenie wioski. Myśliwy podejrzewał, iż kilku jego druhów wróciło, aby mieć baczenie na nieprzyjaciół. Kagonestyjskim zuchom nie zagrażało niebezpieczeństwo, bo nieznaczny ruch wierzchołków trzcin nie powinien zwrócić uwagi głupawych w gruncie rzeczy bakali.
I nagle serce Ashtawaya zamarło w piersi, gdy ujrzał, że z trzcin wylania się wysoka, dumna sylwetka. Rozpoznał jastrzębie rysy twarzy i pióropusz ceremonialnego nakrycia głowy Odnajdywacza Ścieżek - ale nie potrafił pojąć, dlaczego Iydaway się odsłania? Za plecami stryja ujrzał wstających z trzcin kilkunastu młodych wojowników. Niewielka grupka śmiało ruszyła jarem ku zasnutej dymami polanie. Plądrujące wieś jaszczuroludy jeszcze ich nie spostrzegły, Ash jednak wiedział, iż nie da się tego uniknąć - i nastąpi to za kilka chwil.
Puścił gałąź i runął ku ziemi z oszałamiającą prędkością. Z dołu rozległy się radosne ryki, które spadający elf skwitował ponurym uśmieszkiem. W dokładnie określonym momencie wyciągnął rękę, chwycił jeden z niższych konarów, wyhamował upadek i gracko przewijając się nad gałęzią, znowu zniknął wśród zieleni.
Raz jeszcze uniósł głowę i rozjuszył wrogów okrzykiem kruka - co stanowiło najpoważniejszą obrazę na wcale długiej liście kagonestyjskich złośliwości i obelg. Bakali chyba pojęły dokładnie jego intencje, bo niemal oszalały z wściekłości, wyjąc przeraźliwie i kłapiąc groźnie szczękami. Kilka z nich cisnęło w drzewo oszczepami. Jeden z pocisków utkwił w pniu obok elfa, który błyskawicznie wyrwał go, obrócił w dłoni i posłał w pierś pechowego miotacza.
W tej samej jednak chwili polanę wypełniły wycia, wrzaski i Ash zrozumiał, iż bakali dojrzały niewielką grupkę Iydawaya.
- Dlaczego? - jęknął myśliwy, zadając pytanie niewzruszonym niebiosom. Rzeczywiście, dlaczego jego stryj w tak bezsensowny sposób ryzykował życie?
Znlazłszy się niżej, Ash przyjrzał się odważnemu, lecz daremnemu atakowi - sześciu wojowników i stary elf, wywijających mieczami, toporami i oszczepami, rzuciło się na obozowisko, w którym tłoczyła się może setka dzikich jaszczuroludów. A jednak garstka wyjących niczym potępieńcy śmiałków uderzyła z takim męstwem, że pierwsze bakali prysnęły na boki przed zajadłością ataku.
Iydaway nie był już tak szybki, jak jeszcze przed trzema dziesiątkami lat, ale wciąż potrafił poruszać się żwawo, sprawnie i sprężyście. Stary elf zwiódł wrogów udając, iż zamierza przebić się przez cały obóz ku wodzie, potem zaś nieoczekiwanie skręcił i poprowadził swą nieliczną grupkę w stronę płonących resztek obszernego szałasu, w którym odbywały się ważniejsze ceremonie plemienne.
Bakali pomknęły za tropem - i wtedy dwaj młodsi wojownicy zatrzymali się i ze stalowymi mieczami w dłoniach stawili bestiom czoło, podczas gdy Iydaway i pozostali kopnęli się do szałasu. Dotarłszy do zgliszcz, stary elf skoczył pomiędzy węgle, rozrzucając je stopami i grzebiąc zaciekle w popiołach, zalegających to, co nie tak dawno było podłogą w jego szałasie.
Z piersi Ashtawaya wydarł się okrzyk wściekłości, gdy zobaczył, że para osłaniających tyły wojowników zniknęła niemal wśród masy wrogów, rozdarta w sztuki kłami i szponami bakali. Wojownik runął z góry na wrogów i zaczął wyrąbywać sobie drogę toporem, znacząc krwawo kilkunastu jaszczuroludów, po czym śmignął w górę i schronił się wśród gałęzi.
Teraz domyślał się już, jakie motywy powodowały atakiem stryja i jego grupki. Wśród plemiennego majątku jeden tylko przedmiot był niezastąpiony - skarb z najwyższą czcią przekazywany przez pokolenia. Iydawayowi powierzono go przed narodzinami Ashtawaya i młody wojownik często przysłuchiwał się, jak jego stryj gra na rogu podczas plemiennych uroczystości.
Młody wojownik wiedział, że Iydaway wrócił, aby zabrać Koźli Róg.
Jeden ze śmiałków osłaniających Iydawaya padł przeszyty włócznią, trzej pozostali nadal walczyli zaciekle. Żaden z jaszczuroludów nie miał dość odwagi, aby zapuścić się pomiędzy płonące jeszcze zgliszcza. Poczekają, aż stary wojownik spłonie lub wyłoni się spomiędzy płomieni i znajdzie w zasięgu broni. Tymczasem padł jeden, potem drugi z obrońców - obaj posiekani niemal na strzępy. U korzeni drzewa, na którym schronił się Ashtaway, zebrał się już spory tłumek, który szerokim kręgiem otoczył nawet sąsiednie pnie.
Ashtaway, poruszając się z szybkością myśli, niczym strzała rzucił się w dół i trzasnął głową w kręgosłup jednego z bakali. Stwór zwalił się z przetrąconym grzbietem, elf zaś przeturlał się po ziemi - i wstał już poza kręgiem czyhających nań wrogów.
Pędząc ku ruinom szałasu stryja, Ash ściął tylko jedną bestię, która stanęła mu na drodze. Ujrzał, że ostatni z obrońców Odnajdywacza Ścieżek ginie przeszyty oszczepem. Iydaway, trzymając w dłoni coś ciemnego, nagle cisnął swym toporkiem i powalił jednego z jaszczuroludów stojących wokół resztek szałasu. Ash tymczasem wydał okrzyk sokoła i wymachując zakrwawionym toporem, skoczył na dwóch innych. Tłum wyjących dziko bestii pognał za umykającym Kagonestyjczykiem.
Starszy elf porwał broń i skoczył w ślad za swym bratankiem, który śmigał ku największemu z rosnących w wiosce vallenów. Ash nie zaryzykował spojrzenia wstecz, zwolnił tylko kroku, aby Iydaway mógł go dogonić - wiedział bowiem, że rozjuszone jaszczuroludy mogą wkrótce ich rozdzielić.
Obaj szybko przemknęli przez pusty teraz ceremonialny krąg pośrodku wioski. Potężny vallen rósł tuż obok i w jego pniu wyrąbano szerokie stopnie, wiodące ku platformie z gałęzi, zawieszonej jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią. W tej chwili było to jedno z niewielu miejsc w wiosce, których nie liznęły jeszcze płomienie.
Dobiegłszy do pnia, Ash okręcił się na pięcie i przykucnął z uniesionym toporem. Słysząc, jak Iydaway wspina się po stopniach, kilkakrotnie wywinął bronią młyńca tak szybkiego, iż stalowe ostrze przekształciło się w świszczącą smugę. Bakali nauczyły się już szacunku dla ostrej niczym brzytew broni. Ścigające go jaszczuroludy stłoczyły się zbitą gromadę, potem rozciągnęły linię na boki i zaczęły zbiegać z flanków.
Ashtaway odczekał dwa uderzenia serca - tyle czasu dał stryjowi na wspięcie się po stopniach, wiedział bowiem, że dalsza zwłoka sprowadzi mu na kark przynajmniej tuzin bestii. Potem skoczył do tyłu, jednocześnie siekąc zajadle toporem i szybko cofając się po schodach. Drewniane stopnie były wąskie - można było postawić na nich tylko jedna stopę - Ashtaway zdołał jednak utrzyma równowagę, aż dosięgnął gałęzi, o którą mógł wesprzeć dłoń.
Jakiś bakali skoczył w ślad za elfem, ale zleciał na łby kompanów, buchając krwią z obciętej łapy. Inni, którzy dziko wyli i miotali się na tyłach tłumu, dali spokój i kopnęli się ,ku najbliższym spalonym szałasom. Wyciągając ze zgliszczy dymiące jeszcze drągi, zaczęli wymachiwać nimi w powietrzu, aż na końcach bierwion pojawiły się nowe płomienie. Z prowizorycznymi pochodniami w łapach jaszczuroludy wróciły do prześladowanych.
Tymczasem Ash zdążył już dołączyć do stojącego na ceremonialnej platformie stryja. Pień drzewa wyrastał w niebo - można by mniemać, bez końca, jakby chciał rzucić wyzwanie chmurom. Konary potężnego vallenu rozbiegały się na wszystkie strony i wiodły ku tuzinom sąsiednich drzew. Zaciskając dłoń na poczerniałym od dymu rogu, Iydaway ruszył w górę. Ash podążył za nim - przedtem jednak nie omieszkał przerąbać kilku belek podtrzymujących platformę, tak że ciężka konstrukcja zleciała na łby tych bestii, które okazały się dość tępe, aby pozostać na dole.
Rozdział 12 - Odnajdywacz Ścieżek
- Dzięki twojemu ostrzeżeniu mieliśmy czas na ucieczkę - przyznał Iydaway. - Wielu jaszczuroludów zapłaciło za swe okrucieństwa, ale poległ też niejeden elfi śmiałek.
- Znalazłem Warricana. Zabito go podstępem - powiedział Ashtaway.
- Palqua i Thyll dość długo trzymali się u wejścia do jaru. Dzięki temu pozostali zyskali czas, aby dotrzeć do gaju i przedrzeć się ku brzegom jeziora.
Dwaj Kagonestyjczycy szli obok siebie przez puszczę. Byli już o milę od spalonej wioski. Kierowali się ku grocie znajdującej się w samym sercu lasu vallenów. Wiele lat temu plemię zdecydowało, że w razie nieszczęścia ta właśnie grota ma stać się miejscem zbiórki ocalałych.
- Następni zaś zginęli, aby umożliwić ci odzyskanie Koźlego Rogu - dodał Ashtaway. - Stryju, czy ów róg jest tak cenny, że godzi się poświęcić dlań życie sześciu wojowników?
Iydaway westchnął i potrząsnął głową. Spiralne tatuaże na policzkach maskowały smutek starego elfa, lecz Ash wiedział, iż to pytanie musiało sprawić Odnajdywaczowi Ścieżek ból - i pożałował, że je zadał. Stryj podniósł jednak dłoń, jakby chciał rozproszyć poczucie winy bratanka. Liść wytatuowany na ręce Iydawaya ukoił żal Asha i myśliwy odetchnął, czekając na odpowiedź.
- W rzeczy samej nie jest wart nawet życia jednego elfa... tak przynajmniej uważam - oznajmił Iydaway, wymawiając słowa śpiewnie i rytmicznie. - Ale może być i tak, że dla jego odzyskania warto poświęcić życie stu elfów... albo i całego klanu. Któż to może wiedzieć? Nie wiem nawet, czy podjąłbym inną decyzję wiedząc, że to ja przeżyję, a tych sześciu młodzików zginie...
Ash milczał, bo na tak postawioną kwestię nie miał odpowiedzi.
- Prawda jest taka, że musiałem wrócić po róg. Nie zostawię go nigdzie, póki starczy mi tchu w piersiach. Gdybyś cisnął go w największe morskie głębiny, skoczyłbym za nim, choćby przyszło mi zginąć w fałach. Gdybyś rzucił go w krater wulkanu Lorda Zagłady, szedłbym za nim w ogień, dopóki krew nie zawrzałaby mi w żyłach. Jestem Odnajdywaczem Ścieżek, taki jest mój los i takie jest moje zadanie - a nie powiem, bym wypełniał je z niechęcią.
Iydaway przerwał i ponownie potrząsnął głową. Ash ze zdziwieniem ujrzał, że w oczach starego elfa pojawiły się łzy. Gdy jednak przemówił, jego głos brzmiał normalnie.
- Odpowiadając na twe pytanie, mogę jedynie rzec, że gdybym wiedział, iż moi obrońcy zginą, kazałbym im zostać z innymi.
- I sam byłbyś zginął - stwierdził Ash.
- A róg byłby stracony... - zgodził się Iydaway.
Ashtaway ujął w dłonie osmaloną potrójną spiralę i spróbował wytrzeć ją dłońmi. Powiodło mu się to tylko częściowo. Mimo to gładka powierzchnia rogu lśniła spod sadzy, jakby padały na nią promyki słońca.
- Czy naprawdę wykonano go z rogu wielkiego górskiego kozła? - spytał sceptycznie. Choć wielokrotnie i z przyjemnością słuchał podczas wioskowych uroczystości pieśni rogu i wiedział, że jego stryj ceni ów instrument ponad wszystko inne, młody wojownik pojął w tej chwili, jak w istocie niewiele o nim wie. W tejże chwili drgnął niespokojnie - przypomniał sobie, że miał opowiedzieć Odnajdywaczowi Ścieżek o Lectralu.
Iydaway wzruszył ramionami.
- Zapewniał mnie o tym Odnajdywacz Ścieżek Callista, brat mego dziada, on zaś usłyszał tę historię od swego poprzednika, Barcalli. Legenda ta głosi, że w Wieku Snów Pierworodny Kagonos wyrzeźbił go z rogu Koźlego Pradziada, górskiego kozła, którego spotkał, jak wiesz, wśród najwyższych szczytów Khalkist.
- Stryju, słyszałem głos drugiego, bliźniaczego Koźlego Rogu. - Oczy Iydawaya rozwarły się szerzej, lecz stary elf nie odezwał się ni słowem. Ashtaway tymczasem opowiedział mu szczegółowo całą historię - o wezwaniu Lectrala i spotkaniu z rannym smokiem. Iydaway kiwał głową, jakby cała ta sprawa nie dziwiła go w najmniejszym stopniu - co z kolei szczerze zdumiało Ashtawaya.
- Właściwą jest rzeczą, że to ty usłyszałeś ten zew - stwierdził wreszcie stary elf, uśmiechając się łagodnie.
- Ja.. i Hammana - poprawił Ashtaway.
- Owszem, i Hammana. To mnie zdumiewa.
- Bardzo pomogła Lectralowi swoją sztuką - gdyby nie ona, niektóre z ran mogłyby okazać się śmiertelne.
- Jest tak, jak rzekłeś... - Iydaway milczał długą chwilę. Gdy się odezwał, jego słowa mocno zdumiały Ashtawaya. - Bratanku, czy uważasz, że płaszcz Odnajdywacza Ścieżek jest wielkim brzemieniem?
- Nie... choć... może i tak. Wiem, że to ważne zadanie. Żaden wolny elf nie uważa chyba, że niełatwo jest trzymać się z daleka od miast Domowych. Ale iść przez życie, nie biorąc sobie żony... to, jak sądzę, niełatwy wybór.
- Odnajdywacze Ścieżek od czasów Ojca Kagonosa byli samotnikami... to prawda. Być może dlatego łatwiej znosili to brzemię.
- Stryju, wiem, że byli wybitnymi przywódcami i stworzyli silną więź między wszystkimi klanami.
- Nie inaczej, to Ojciec Kagonesti ufundował podstawy naszych swobód. Bez pierwszego Odnajdywacza Ścieżek nie byłoby dziś wolnych plemion.
- Ty zaś, stryju, wskazałeś plemionom sposób na przetrwanie Smoczej Wojny. Odnajdywanie szlaków w puszczy, wyszukiwanie polan, na których drzewa zasłaniają niebo... wiele ci zawdzięczamy.
- Smutkiem jednak napawa mnie świadomość, że musimy unikać widoku nieba. Choć my, żyjący nad brzegami Błękitnego Jeziora, trafiliśmy nie najgorzej... z naszych brzegów możemy dostrzec skrawek nieba i otwarte wody.
- Gdy wojna dobiegnie końca, może znów poszukamy dolin w wysokich górach, gdzie wolne elfy żyły od setek lat. - Ash się zamyślił. On sam kochał góry i młodość spędził na myszkowaniu wśród szczytów rozciągających się na pięćdziesiąt mil wokół Błękitnego Jeziora. Mimo tych dalekich wycieczek nie był samotnikiem z natury i zawsze rad wracał do wioski.
- Zawiedzie nas tam Odnajdywacz Ścieżek - zgodził się Iydaway. - Osobiście zawsze uważałam, że ścieżkę najlepiej wybrać przez dyskusje współplemieńców... choć czasem może niektórych trzeba było namawiać. I tym różnię się od Callisty czy Barcalli. Oni - tak jak Ojciec Kagonesti - pokazywali drogę i spodziewali się, że reszta plemion po prostu pójdzie za nimi. Ja jednak uważałem, że lepiej najpierw się rozmówić...
Ashtaway kiwnął głową, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego stryj uznał za stosowne wyjaśniać mu swą filozofię życiową.
Potem dwaj Kagonestyjczycy szli w milczeniu, bacząc pilnie, czy nikt ich nie ściga. W pewnej chwili usłyszeli pohukiwanie sowy i podniósłszy głowy, zobaczyli wytatuowanego wojownika, który skinieniem dłoni pozwolił im przejść. Po kilku chwilach dołączyli do reszty plemienia, zebranego w głębi gęstego zagajnika vallenów. Pośrodku polanki niebo odbijało się w wodach małej sadzawki, Ash zaś poczuł ukłucie w sercu, gdy zobaczył strach na wychylających się zza grubych pni twarzach.
Elfy nie chciały ryzykować rozpalania zbyt wielu ognisk w nocy, chwilowo czuły się jednak bezpieczne od pościgu bakali. Na straży w pobliskich lasach stanęło tuzin wojowników, którzy - rozmieszczeni po dwóch w odległości ponad mili od groty - obserwowali podejścia z wierzchołków drzew.
Pozostali członkowie plemienia - oczywiście oprócz poległej dziewiątki - oczekiwali na podjęcie wspólnej decyzji, co począć dalej.
Ashtaway rzucił szybkie spojrzenie na ojca Hammany. Stary szaman, wielce poważany przez członków plemienia, przykucnął w cieniu vallenu obok posłania ze słomy. Umieściwszy niewielką tykwę wśród jeszcze gorących popiołów, parzył jakieś zioła. Gdy Ash się zbliżył, szaman podniósł ku niemu twarz rozjaśnioną blaskiem nadziei i myśliwy dostrzegł, że starzec szuka kogoś wzrokiem.
- Ja... ja sądziłem, że... - Głos Wallaki załamał się, Ashtaway zaś poczuł ogromną ulgę, potrafił bowiem rozproszyć obawy starca.
- Hammana jest bezpieczna, choć została daleko od wioski - stwierdził, po czym opowiedział szamanowi historię podwójnego wezwania, które sprowadziło młodych na wzgórza. - Teraz jest przy Lectralu... pielęgnuje jego rany, a te są liczne i głębokie.
- Hammana pielęgnuje srebrnego smoka? - zdumiał się szaman, wąchając silnie pachnący napar, który kipiał w naczyniu. - Wielkie to wyróżnienie... i najwyższy zaszczyt dla każdego Uzdrowiciela! Ale czy masz pewność, że jest bezpieczna?
- Bezpieczniejsza niż na brzegu Błękitnego Jeziora - odparł Ash nie bez kpiny w głosie. - Po prawdzie, Lectral to piękny smok i wdzięczny jest dziewczynie za opiekę. A choć nie może teraz latać, z pewnością potrafi obronić Hammanę przed każdym niebezpieczeństwem, które czyha w tych lasach.
- To dobrze - zgodził się Wallaki i ponownie zajął się swymi ziołami, zawodząc jakieś zaklęcie.
Ashtaway przyłączył się do wojowników zebranych wokół Odnajdywacza Ścieźek i jego zwiniętego po trzykroć rogu. Iydaway grał powolną, żałobną pieśń, która wyrażała smutek elfów po utracie dzielnych wojowników. Gdy skończył, zaczął opowieść o ataku Ashtawaya, a pozostali wojownicy - którzy obserwowali fragmenty starcia z wierzchołków drzew - głośno dali wyraz swemu uznaniu. Ash stał dumnie wyprostowany i z radością wysłuchiwał pochwał współplemieńców. Następnie ojciec Warricana zaczął kolejno wymieniać wszystkich poległych, przy każdym imieniu wojownicy chórem składali przysięgę, że pomszczą śmierć towarzyszy.
Odnajdywacz Ścieżek wreszcie odłożył róg. Wojownicy cierpliwie czekali, aż w końcu Iydaway zabrał głos.
- Oto znienawidzony wróg zniszczył nasze domostwa i rozbił obóz tam, gdzie przedtem stała nasza wioska. Niektórzy z nas zginęli, lecz reszta pozostała przy życiu. Teraz powinniśmy podjąć decyzję, co czynić.
- Wróćmy nocą nad jezioro! Zabijemy wszystkie jaszczuroludy i odzyskamy naszą wioskę! - zawołał młody wojownik, Ampruss, którego ojciec był jedną z pierwszych ofiar napaści.
- Bakali osierociły już wiele rodzin - sprzeciwiła się Maggera, matka Apmrussa i od niedawna wdowa. - Wycofajmy się i nie powiększajmy strat plemienia.
- Może trzeba wezwać inne klany, aby wsparły nasz atak? - podsunął jeden ze starszych wojowników. - Po dwóch dniach drogi wysłaniec dotrze do wioski Białych Ogonów, a Srebrne Łososie obozują tylko dzień drogi dalej.
- Potrwa to za długo - stwierdził Ashtaway. - Bakali przyszły, aby zniszczyć naszą wioskę. Wątpię, czy mają ochotę w niej zamieszkać.
- Powinniśmy zaatakować niezwłocznie! Brzeg tego jeziora był nam domem od stu lat! - stwierdził Faltath, doświadczony wojownik i wypróbowany przyjaciel Ashtawaya. - Czy jesteśmy takimi tchórzami, że damy się stąd wyprzeć po jednej napaści?
- Być może nie jest to sprawa odwagi czy tchórzostwa, ale przeznaczenia, którego nie da się uniknąć - odezwał się Iydaway. Wszystkie spory natychmiast ucichły, gdyż przemówił powszechnie szanowany Odnajdywacz Ścieżek.
- Wiemy już, że wojna spustoszyła północne równiny i drapieżnym ramieniem sięgnęła ku górom i puszczom. Smoki Królowej Ciemności latają coraz dalej i wydaje się, że robią wszystko, aby rozszerzyć jej wpływy. Teraz zaś... cóż, możemy wrócić do wioski i zabić wiele bestii - ciągnął Iydaway, a ton jego głosu nie pozostawiał cienia wątpliwości, że osobiście z niemałą satysfakcją powitałby taki obrót spraw. Potem jednak w głosie Odnajdywacza Ścieżek pojawiły się smutniejsze i bardziej tęskne nutki. - Lecz obawiam się, że za drugim razem, gdy przyjdą jaszczuroludy, możemy nie mieć tyle szczęścia co dzisiaj. Gdyby nie powrót Ashtawaya z łowów, mielibyśmy do opłakania o wiele więcej ofiar.
- Bakali nigdy tu nie docierały! Dlaczego uważasz, że przybędą ponownie? - upierał się Faltath, który niedawno doradzał natychmiastową napaść. Był to rosły elf, nie ustępujący wzrostem ludziom, główny rywal Ashtawaya w sztuce łowieckiej i wojennej - gdy obaj byli młodsi. Gdy dorośli, ich drogi się rozeszły, ale Ash niezmiennie podziwiał siłę i stanowczość Faltatha, gdy przychodziło do bezpośrednich działań. Twarz rosłego wojownika pokrywał czarny tusz podwójnych spirali, tak że oczy błyskały jakby ze środka dwu wirów. Teraz płonęły gniewem i spoglądały oskarżycielsko na śmiałków, przeciwnych natychmiastowemu atakowi.
- Ponieważ tak zazwyczaj dzieje się podczas wojen - odparł Iydaway. - No... przynajmniej wielkich wojen. A wojna, która pustoszy Ansalon, do takich właśnie należy. Tyle przynajmniej wiemy. To wielka bestia, która żeruje coraz dalej od swych siedzib, a teraz sięgnęła ku nam końcem szponu... który jest przecie daleko od jej cielska. Ten szpon jednak już wie... już się nauczył, jak do nas dotrzeć, a następnym razem spadnie na nas cała łapa. Następnym razem bakali będą miały dość czasu, aby nas otoczyć, albo przybędą w towarzystwie ogrów... może i smoków. I zginiemy co do jednego.
- Smoki nie dbają o to, co dzieje się w puszczy - spierał się jeszcze Faltath, zaciskając dłonie na rękojeści miecza.
- To już uległo zmianie - oznajmił Ashtaway. Opowiedział współplemieńcom o potyczce pomiędzy rycerzami i czerwonymi smokami. Zachwyt odwagą ludzi sprawił, że kilkakrotnie zadrżał mu głos i po raz pierwszy wolny elf poczuł głęboki żal - wszak milczał wówczas, gdy powinien był ostrzec rycerzy o zbliżającym się ataku. Inni wojownicy uważali obecność ludzi za zagrożenie równie wielkie jak nalot smoków, dlatego pragnął im przekazać, że ci ludzie różnili się od złodziejów ziemi, którzy byli odwiecznymi wrogami plemienia.
Gdy przemawiał, wojownicy zachowywali głęboką ciszę - Nie dość, że ludzie przeszukują tę część puszczy, smoki przepatrują ją również z powietrza. Jeśli spostrzegły wioskę, głupie jest mniemanie, że na nas nie napadną, bo przedtem nigdy tego nie robiły.
- Ale jaszczuroludom należy się nauczka, taka sama, jak ludziom, których spotykaliśmy w pobliżu wioski! - spierał się zaciekle Faltath. - Wiemy, że Ashtaway dzielnie stawał i zabił wiele bestii, ale reszta naszych uciekła! Jeśli nie odpowiemy ciosem na cios, bakali zaczną myśleć, że wespół z kobietami i dziećmi uciekamy na pierwszy widok nieprzyjaciół.
- Do tego dopuścić nie możemy - oznajmił Iydaway i zapalczywy wojownik natychmiast się uspokoił. Łypał tylko na Odnajdywacza ścieżek, oczekując kolejnych propozycji.
- Trzeba ukarać jaszczuroludy za ich napaść. My jednak, elfy znad Błękitnego Jeziora, musimy znaleźć nowy dom. Jest oczywiste, że wojna nie pozostawi nas już w spokoju - i oczywiste jest również, że choć to nie nasza walka, wojna dopadnie nas i zniszczy, jeśli temu nie zaradzimy.
- Jak dobierzemy się do bakali? - spytał Faltath, jakby nie słyszał ostatnich zdań starszego elfa.
- Zaatakujemy nagle i zaciekle, zabijemy tylu, ilu się da, resztę zaś wyprzemy z wioski. Zapamiętają ją jako miejsce nagłej śmierci wielu ze swoich... ale i tak ją porzucimy.
- Ale... dokąd się udamy? - spytał Ampruss.
- Pójdziemy na południe i osiedlimy się za wioską Srebrnych Łososi... w sercu leśnej krainy leżącej pomiędzy dwoma najwyższymi pasmami górskimi kontynentu. Tam znajdziemy nowe jezioro i tam pobudujemy nowe szałasy.
- A więc postanowione! - rzekł Faltath z zapałem. - Pójdziemy na południe, lecz nie wcześniej, zanim nie zabijemy mnóstwa bakali.
- Nie inaczej - potwierdził Iydaway. - Reszta nie należy już do mnie. Plan ataku zostawiam wam, wojownicy.
Rozdział 13 - Smak zemsty
Ashtaway spojrzał w prawo, pomiędzy wyniosłe pnie vallenów. Faltath, którego tatuowana twarz zastygła w grymasie wściekłości, dał znak, że jest gotów. Zwróciwszy wzrok w lewo, Ash zobaczył Balkasa, młodego łucznika, którego cierpliwość dorównywała śmiertelnej celności oka. Łucznik dociągnął strzałę z cięciwą do podbródka i Ashtaway zrozumiał, że jego współplemieniec ma już na oku jakiegoś wroga.
- Prawie wszyscy wojownicy są już na pozycjach - szepnął Ash do Iydawaya, wiedział bowiem, że śmiałkowie na najodleglejszych skrzydłach szyku ciągle jeszcze nie dotarli na miejsca.
Odnajdywacz Ścieżek kiwnął głową. - Cierpliwości, to już niedługo - odparł głosem cichszym od tchnienia wieczornej bryzy.
Ashtaway nierad był obecności stryja na drzewie. Swego czasu Iydaway był wielkim wojownikiem, ale teraz Ash byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby stary elf zgodził się zostać w leśnej grocie z pozostałymi weteranami, powierzając zemstę młodszym. Wiedział jednak, że daremne są spory z upartym Odnajdywaczem Ścieżek i że jedyne, co może zrobić, to strzec starego stryja przed wypadkiem - o ile to możliwe.
Pod nimi leżała spustoszona wioska. Kręgi, które jeszcze niedawno były szałasami i chatkami, ciągle dymiły, z popiołów nie wystawał już żaden fragment konstrukcji. Położony pod koronami wielkich vallenów centralny krąg usiany był śmieciami i rupieciami. W nikłym świetle przedświtu tu i ówdzie widać było niewyraźne, skulone kształty - zmęczone bitwą i łupiestwami bakali leżały tam, gdzie zmorzył je sen. Jaszczuroludy nie zapomniały przy tym o ostrożności. Wokół zajętej polany rozstawiły kilku wartowników, lecz ci nie potrafili sprostać cichym jak śmierć Kagonestyjczykom. Teraz zresztą każdy z wartowników leżał martwy, z gardłem poderżniętym przez któregoś ze zwiadowców.
Kilku elfów - razem około czterech tuzinów - wspinało się jeszcze na drzewa po drugiej stronie polany. Elfy świetnie widziały w ciemnościach, ale nawet wolny elf nie potrafił dostrzec, co dzieje się po przeciwnej stronie ponurego obozowiska, niełatwo więc było orzec, iłu wojowników zajęło już pozycję.
Ashtaway wiedział, że bakali odkryją jar, wiodący do jeziora. Zaproponował nawet, aby paru wojowników zamknęło bestiom tę drogę ucieczki, Iydaway i Faltath sprzeciwili się temu wykazując - nie bez racji - że wojownicy, których pośle się na tamten posterunek, niewielkie będą mieli szanse przeżycia. Cały klan miał zaatakować z ukrycia i zabić tylu wrogów, ilu się da... zanim pozostali uciekną.
Faltath zahukał miękko niczym puszczyk, a dźwięk ten w uszach Ashtawaya zabrzmiał jak ponaglenie. Wszyscy Kagonestyjczycy spięli się, gotowi runąć na wrogów jak ulewa strzał, która też miała być sygnałem do ataku. Ashtaway stwierdził jednak, że - co go zdumiało - z nie do końca zrozumiałych dla niego samego powodów niełatwo mu wydać rozkaz uderzenia. Wahał się nie dlatego, iż niemiła mu była myśl o zabijaniu bakali. W rzeczy samej żywił nadzieję, że - wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu - żaden z pokrytych łuską humanoidów nie uniesie cało głowy z morderczego kręgu spustoszonej wioski.
Potrząsając głową i tłumiąc w sobie nagły poryw gniewu, Ashtaway zmusił się do podjęcia decyzji. Złożywszy usta, przygotował się do wydania wyraźnego świstu lelka. Dźwięk taki nie byłby czymś niezwykłym w godzinach przedświtu - choć prawdziwe lelki miały jeszcze milczeć przez ponad godzinę. Ta drobna niedokładność nie powinna jednak zwrócić uwagi tępawych jaszczuroludów.
Zanim jednak Ash wydał głos, z najbliższego drzewa świsnęła strzała. Trafiony bakali zaskrzeczał ohydnie i choć jego głos utonął prawie natychmiast w złowrogim brzęku dziesiątek cięciw, pokryci łuską najeźdźcy zdążyli poderwać się na nogi i rozbiegli się po obozowisku.
Cztery tuziny cięciw brzęknęły niemal jednocześnie i ku celom pomknęły cztery tuziny smukłych strzał. Obóz bakali zalała lawina dzikich wrzasków i ryków bólu. W następnej chwili wielu trafionych jaszczuroludów zaczęło miotać się dziko po placu, równie wielu leżało bez ruchu, zabitych we śnie lub tuż po przebudzeniu. Może stu najeźdźców z bronią w łapach formowała się pośrodku w dużą grupę, której członkowie zwrócili się grzbietami do siebie, pyskami zaś ku otaczającej ich puszczy.
Na cały ten tłum bezgłośnie spadła ulewa pocisków, w ślad za którą poleciała następna. Bezradny wobec natarcia tłum bakali kłębił się bezładnie, małymi grupkami zbierając się wokół niektórych drzew. Niektóre z bestii opadły na czworaki i ruszyły ku drzewu, na którym usadowił się Ashtaway. Elf trafił jedną z nich - z sąsiednich drzew również gęsto sypnęły się pociski. Grupka napastników zaskakująco jednomyślnie padła na ziemię, gdzie wszyscy znieruchomieli.
Ash poszukał wzrokiem kolejnego celu. Kilkunastu jaszczuroludów zaczęło wycofywać się ku wiodącemu nad brzeg jeziora jarowi, pozostali instynktownie podążyli za nimi. Wokół drzew porastających ujście rozpadliny zaczęły fruwać srebrnogłowe strzały, Ashtaway nie był pewien, czy uciekających da się zatrzymać w ten sposób. Z drugiej strony klan szukał takiej zemsty, która pociągnęłaby za sobą jak najmniejsze straty własne - dlatego właśnie Odnajdywacz Ścieżek nalegał, aby jak najdłużej szyć strzałami z drzew. Jak do tej pory, ani jeden Kagonestyjczyk nie odniósł rany, na zakrwawionej ziemi leżały zaś ciała licznych bestii.
Niespodziewanie mroki przedświtu rozdarł okrzyk atakującego sokoła. Podobnie jak Ashtaway, Faltath nie mógł już znaleźć bliskiego celu dla swych strzał, zeskoczył więc z gałęzi i uniósł w górę miecz. Gdy ruszał na wrogów, wydał dziki okrzyk tryumfu.
Inne elfy powtórzyły zawołanie - Ashtaway nie słyszał własnego głosu, dopóki nie stwierdził, że jakiś skurcz wykrzywia mu wargi - i całe plemię wściekłą falą runęło na wrogów. Nawet Idyaway zeskoczył z drzewa, wydając krzyk jastrzębia. Przerażone bakali zaczęły tłoczyć się u ujścia wąwozu, który wydał się im jedyną drogą ucieczki.
Ash przerąbał toporem krokodyli pysk wroga, ulegając przy tym wrażeniu, że wszystko to jest po prostu przedłużeniem poprzedniej potyczki. Głownia topora wznosiła się i opadała jak samodzielnie myśląca istota, która z niesamowitą precyzją uderza w wybrany cel. Ash poświęcił część uwagi baczeniu na Iydawaya i starał się - w miarę możliwości - powstrzymać Odnajdywacza Ścieżek od rzucenia się na oślep w najgęstszy wir walki. Na szczęście atak elfów był tak skuteczny i przeraził jaszczury do tego stopnia, że niewielu próbowało oddawać ciosy.
Kilkunastu pokrytych łuską i groźnie warczących wrogów przerwało jednak bezładną ucieczkę. Stłoczywszy się w grupę, ruszyli na jednego z Kagonestyjczyków, siekąc zaciekle krzywymi szablami. Nieszczęśnik zginął, zanim Ash i Faltath zdążyli skoczyć mu na pomoc. Rosły elf zwalił na ziemię jednego z potworów, skręciwszy mu po prostu kark, Ash zaś rąbnął przez paszczę drugiego i trzeciego. Oba jaszczury padły na ziemię, skomląc żałośnie. Wijące się bestie dobili pozostali Kagonestyjczycy, Ash nie czekając nieubłaganie parł przed siebie.
Jar stanowił doskonałą drogę ucieczki do jeziora i Ashtaway zastanawiał się, ilu wrogów zdąży uciec. Stwory tłoczyły się gęsto, jeden przez drugiego pchając się ku wąwozowi. Z drugiej strony coraz liczniejsze bestie rezygnowały z ucieczki i z orężem w dłoni zwracały się przeciwko Kagonestyjczykom, elf więc domyślił się, że coś przeszkadza wrogom w odwrocie.
Ponad zgiełk bitwy wzbił się nagle donośny szczęk stali - dźwięk ów był znacznie głębszy niż pobrzękiwanie lekkich mieczy, jakimi posługiwali się Kagonestyjczycy. Zaskoczony Ash cofnął się nieco od wiru najzacieklejszej bitwy i wsłuchał uważniej w jej odgłosy.
Gdzieś przy wejściu do wąwozu rozległy się nagłe wrzaski bakali, których przerażenie wzmagały śmiertelne charkoty ich konających kompanów. Znów zadzwoniło stalowe ostrze i tłum jaszczuroludów cofnął się od wąwozu jak fala odpływu - prosto pod ostrza Kagonestyjczyków.
- Przysięga i Zasady! - rozległ się w mroku okrzyk, w języku, który Ash rozpoznał nie bez trudu.
Rozpoznał również głęboką, nosową barwę głosu - wołającym był człowiek! To człowiek stał u wejścia do jaru i odcinał drogę ucieczki nienawistnym jaszczuroludom.
Bakali stłoczyły się u wejścia do rozpadliny i szarpiąc się wzajemnie szponami, jedne kosztem drugich usiłowały przepchnąć się ku wolności. Tuż za nimi, tnąc zajadłe, napierali Kagonestyjczycy.
Może jednak uda się wybić napastników do nogi - pomyślał Ash z posępną satysfakcją. Świadomość tryumfu natychmiast została zatarta przez obawę - której źródłem było tajemnicze pojawienie się nieznanego szermierza.
Ashtaway wydostał się na zewnątrz i przemknął ku krawędzi rozpadliny. Spojrzał w dół, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemności. Nieco niżej tłoczyły się bezładnie bakali, z których jedne usiłowały przedrzeć się do jeziora, drugie zaś z równym zapałem przepychały się ku lasom. Jak do tej pory żaden z jaszczuroludów nie wpadł na pomysł, aby wspiąć się na strome ściany - choć każdy elf, gdyby zechciał, mógłby spuścić się w dół przynajmniej w kilku miejscach.
Ashtaway ruszył wzdłuż krawędzi, stawiając ostrożnie stopy, wiedział bowiem, że każde potknięcie grozi lotem w dół, prosto na łby wściekłych bakali. Równocześnie gorączkowo usiłował zrozumieć, co się dzieje - i na co lub na kogo może natknąć się u wejścia do jaru.
Przestrach umykających jaszczurów był wręcz namacalny - unosił się nad jarem niczym śmierdząca chmura. Ash ponownie usłyszał ryk człowieka, który na chwilę zagłuszył szczęk stali. Elf zobaczył go, gdy okrążył pień sporego drzewa: był to rosły mąż, opasany rzemieniami, który dzierżył oburącz wielki miecz i ustawił się w najwęższym miejscu wąwozu. Wywijając orężem, serią olśniewających cięć i pchnięć całkowicie zamknął drogę ucieczki ogłupiałym jaszczuroludom.
Kilkanaście potworów podjęło próbę wspięcia się na ściany wąwozu - lecz bestie odpadły, zanim dotarły do krawędzi. Tylko jeden uciekinier wdrapał się dostatecznie wysoko, aby chwycić Ashtawaya za stopę, ale Kagonestyjczyk ciął toporem i jaszczurolud zwalił się na łby tłoczących się w dole kompanów.
Pomimo ciemności mózg Ashtawaya przeszył błysk zrozumienia - widział już wcześniej ten potężny miecz o złoconej rękojeści. Postawa człowieka świadczyła o niezawodnym męstwie - nie krył się za tarczą, tylko zaciskał dłonie na rękojeści oręża. Z prawej i lewej miał strome skały i szerokimi zamachami miecza pokrywał całą niemal szerokość wąwozu. Jakiś jaszczur padł na brzuch i podjął próbę przeczołgania się obok rycerza. Nie męczył się jednak długo, jego serce przeszył błyskawiczny cios z góry. Dwaj inni rzucili się desperacko na samotnego wojownika i zginęli od dwóch pchnięć tak szybkich, że wzrok zdumionego Ashtawaya zaledwie zdążył je zanotować.
Elf spostrzegł ruch z boku i odwróciwszy się zobaczył Faltatha, który najwidoczniej podążył za nim. Miecz elfa był zbroczony krwią bakali, a oczy wojownika płonęły bojowym zapałem. Każdy Kagonestyjczyk choć raz doświadczył upojenia walką, ale tym razem zapał elfa wzmagała żądza zemsty.
Ashtaway w milczeniu wskazał towarzyszowi utarczkę w dole. Rosły rycerz nadal odpierał ataki bakali, musiał jednak cofnąć się pod ich naporem. Wąwóz tuż za nim rozszerzał się i widać było, że nawet długi miecz nieznajomego nie zablokuje przejścia.
- Ten człowiek... zginie piękną śmiercią - stwierdził Faltath.
- Może wcale nie musi zginąć - zauważył Ashtaway, obserwując współplemieńca.
Faltath prychnął gniewnie.
- Nawet choćby zabił setkę bakali, dość będzie jednej strzały, aby nigdy już nie ujrzał równin.
Takiej właśnie odpowiedzi Ashtaway się spodziewał, kiwnął tylko zdawkowo głową. Zdziwiła go jednak własna reakcja - którą była chęć przyjścia człowiekowi z pomocą i... dania mu szansy przeżycia. Nigdy wcześniej nie żywił takich pragnień - nie umiał więc tego wyjaśnić. I wtedy sobie przypomniał.
- Ognisty jaszczur! - wyszeptał, potrząsając głową z podziwem. - Widziałem tego człowieka, jak z tym samym mieczem w dłoni stawiał czoło czerwonemu smokowi. Myślałem, że pochłonęła go ognista kula.
Nie mylił się z pewnością. Ciężki miecz miał tę samą złoconą rękojeść, wojownik zaś walczył z taką samą determinacją, tak samo nieustępliwie, siekł mieczem z tą samą wprawą i wściekłością. Ash świetnie pamiętał smoczy atak - a teraz usiłował pojąć, jak udało się przeżyć temu człowiekowi. Ponownie poczuł wstyd i wyrzuty sumienia... nie ostrzegł rycerzy w porę. Uczynił też w duchu stanowcze postanowienie, że przynajmniej wobec tego człowieka spróbuje odkupić swą winę.
- Smok, którego zabił... bestia przygniotła go, zanim drugi zionął ogniem. Czy nie mogło być tak, że zwłoki smoka ochroniły go przed płomieniami? Potem po prostu wyczołgał się z błota...
Śmiech Faltatha był zimny i gorzki. - Jeśli nawet... to ów człek i tak żył dłużej, niż przystoi jego braciom. I niech na tym poprzestanie.
Nagle Ashtaway zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej - co rycerz zrobił potem? Jak dotarł nad Błękitne Jezioro? I dlaczego ryzykuje życie w tak bezsensownej - z jego punktu widzenia - utarczce?
- Nie wolno nam go zabić! - oznajmił, nie bacząc na grymas podejrzenia, który pojawił się na twarzy Faltatha. - Idę mu na pomoc!
Bakali tłoczyły się przy obu ścianach rozpadliny. Rycerz jakoś radził sobie z tymi, które znalazły się na wprost niego, ale trzymanie przejścia przychodziło mu z coraz większym trudem. Musiał się cofać, aby jakoś chronić boki, lecz każdy krok w tył prowadził ku coraz szerszej części wąwozu i - tym samym - pogarszał sytuację samotnego wojownika.
Ashtaway przebiegł wzdłuż krawędzi jaru, aż minął miejsce, gdzie zajął stanowisko waleczny rycerz. Wybrawszy z góry niewielką kupkę żwiru, elf skoczył lekko na dno rozpadliny. Wylądował prawie bezgłośnie, wrzask przerażonych bakali i bez tego tłumił wszelkie inne dźwięki - rycerz jednak błyskawicznie się odwrócił i wzniósł miecz do ciosu. Zdołał jakoś wyczuć czyjąś obecność za plecami.
Kagonestyjczyk, nie zwracając uwagi na wzniesiony miecz, skoczył ku jaszczuroludom i błyskawicznie położył dwie bestie szybkimi ciosami topora. Rycerz uśmiechnął się ponuro i odwrócił w samą porę, aby odeprzeć kolejny atak łuskoskórych. Podczas następnych paru niezwykle długich i krwawych chwil obaj stali obok siebie, trzymając wejście do jaru ze zdumiewającą odwagą i zręcznością.
Pozostali członkowie klanu napierali na tyły uciekającej hordy, a wielu elfów, za przykładem Ashtawaya przemykało krawędziami jaru. Zasypywali jaszczuroludy strzałami, kłodami drzewa, kamieniami... wszystkim zresztą, co wpadło im w dłonie.
Wreszcie Ashtaway wyczuł jakoś, że nie ma już z kim walczyć. Elf i człowiek rozejrzeli się dookoła, po czym popatrzyli na siebie z uznaniem.
Człowiek - niecierpliwy jak wszyscy członkowie jego rasy, przemówił pierwszy:
- Dzięki. Myślałem już, że przyjdzie mitu zginąć... i bestie pewnie byłyby mnie dostały, gdybyś się nie wtrącił.
Ash kiwnął głową i mrużąc oczy, spróbował skupić się na wypowiedzianych przez tamtego słowach. Niemiło brzmiały w jego uszach, ale je zrozumiał - człowiek posługiwał się mową podobną do handlowego języka Qualinesti, którego Ash nauczył się we wczesnym dzieciństwie.
- Daliście im do wiwatu - ciągnął człowiek, wycierając ostrze skrawkiem brudnej szmatki. Ash odniósł wrażenie, że jego milczenie peszy obcego i dlatego stara się wypełnić kłopotliwą ciszę dźwiękami. - Rozumiesz, co mówię? - spytał z odcieniem desperacji w głosie.
- Owszem. Chodź ze mną. - Ash ruszył dnem wąwozu, zauważając jednocześnie, że na niebie zaczęły zakwitać pierwsze smugi porannej poświaty. Rycerz wzruszył ramionami i poszedł za elfem. Wspięli się po stromych stopniach, usytuowanych przy wyjściu na plac centralny, gdzie skalne ściany ustępowały pokrytemu lasem płaskowyżowi.
Zamknięcie jaru przez człowieka i elfa było tak skuteczne, iż żadna z bestii, które tak niedawno zaatakowały wioskę, nie uszła z życiem. Kilkunastu wojowników pilnie przepatrywało w wąwozie stłoczone i posiekane ciała, dobijając te, które okazywały jakieś oznaki życia. Inni pod przywództwem Faltatha zebrali się nad brzegiem jeziora, opodal wylotu jaru.
Gdy Ash i rycerz podeszli ku nim, wojownicy umilkli. Jasne oczy elfów wbiły się w Solamnijczyka, który zareagował na to usztywnieniem karku i zwolnieniem kroku. Ashtaway zauważył ową zmianę postawy i wcale nie dziwił się takiemu przejawowi dumy i niezależności.
Faltath wystąpił przed pozostałe elfy i zwrócił się do Ashtawaya, mówiąc szybko w plemiennym języku wolnych elfów.
- Źle się stało, że nie zabiłeś tego człowieka. Dlaczego mówisz, że i pozostali powinni zostawić go w spokoju? Zaprzeczysz może, że jest człowiekiem?
- Nie, nie zaprzeczę.
- Może zapomniałeś o opowieściach naszych ojców - o ludziach, którzy wydzierali puszczę elfom? Którzy zabijali bez żadnych skrupułów, żeby podpalić lasy i przekształcić pogorzeliska w swoje odrażające pola?
- Pamiętam te opowieści - odparł Ashtaway. - Ale pamiętam i inne stare legendy... o smoczej wojnie, w której elfy i ludzie walczyli ramię w ramię, aby wspólnie rzucić zło na kolana. I zastanawiam się, czy na Krynn raz jeszcze nie przyszedł taki czas. Wiemy, że gdzieś tam szaleje wojna, która i ku nam wyciąga krwawe ramiona.
Kagonestyjczycy nie odpowiedzieli. Wojownicy przez długą chwilę mierzyli rycerza wrogimi spojrzeniami, on zaś, dumnie wyprostowany, stał obok Ashtawaya. Twarze elfów nie wyrażały żadnych uczuć, Ash wiedział jednak, że jego towarzysze rozważają usłyszane argumenty. Podjął przerwaną przemowę, gdy doszedł do wniosku, iż mieli dość czasu na przemyślenie sprawy.
- Obcy tu rycerz zabił wielu naszych zajadłych wrogów. Gdyby nie on, nie odnieślibyśmy całkowitego zwycięstwa... na które zresztą wcale nie liczyliśmy. Ofiaruję mu swoją ochronę... przynajmniej to jesteśmy winni temu dzielnemu człowiekowi.
Ashtaway powiedział to śmiało i nie bez nacisku. Na twarzach wojowników nie odmalowała się żadna reakcja. Ash sam zdumiał się własną zuchwałością. Jego towarzysze musieli doznać szoku - choć nic po sobie nie okazali. Ofiarując komuś ochronę, elf oznajmiał swym druhom, iż będą musieli zabić go pierwej, niż zdołają skrzywdzić objętego nią człowieka.
Zapadła długa cisza. Człowiek przeniósł wzrok z Asha na pozostałych wojowników i elf poczuł, że rycerz zmienia nieco postawę, przemieszczając ciężar ciała z nogi na nogę - tak płynnie, że prawie niezauważalnie. Kagonestyjczyk był wdzięczny losowi za dobre maniery obcego, który wiedział przynajmniej tyle, że wojownikom nie należy przerywać namysłu.
- Ashtaway, jesteś w dużej mierze ojcem zwycięstwa klanu w tej bitwie. Uszanujemy twe słowa i twoją wolę. Zechciej jednak powiedzieć: czy jest w tym rycerzu coś, co każe ci ofiarować mu ochronę? - Sokolooki łucznik, Bal- kas, zmarszczył brwi z uwagą. Młodego wojownika zdumiała decyzja Asha, ale ten rad był, że Balkas gotów jest wysłuchać jego racji.
- Opowiedziałem wam w obozie o czerwonych smokach i walce, jaką stoczyli z nimi rycerze. Ten człowiek był wodzem owych rycerzy i choć sądziłem, że zginął w płomieniach, udało mu się jakoś przeżyć. Chętnie dowiem się, jak to się stało. Uważam zresztą, że wojownik, który stawiał czoło smokom i wytłukł tyle bakali, zasługuje na lepszy los niż zdradziecka strzała w kark.
- No to zastrzelmy go od przodu - mruknął nieprzejednany Faltath.
Rycerz wyczuł wrogość elfa i zgarbił się odruchowo. Nie sięgnął jednak po broń i nie odezwał się ani słowem. Czekał cierpliwie, co - jak Ash mógł się domyślić - wymagało od człowieka sporego wysiłku. Wszyscy wiedzieli, że świat ludzi był światem nieustannej aktywności. Kagonestyjczyk nie żałował swej decyzji. Z każdą mijającą chwilą czuł coraz silniej, że ów człowiek wart był ocalenia.
Ash wiedział też, że Faltath nawet w gniewie nie zakwestionuje decyzji swego przyjaciela. Stwierdzenie Asha rozciągnęło nad człowiekiem ochronne tabu - i żaden elf nie naruszyłby odwiecznej tradycji.
- Wróćmy do wioski - podsunął Ash. - Rozniecimy ognisko i wypalimy fajkę, aby uczcić nasze zwycięstwo.
- Dobry to pomysł - zgodził się Balkas, postępując krok do przodu i mierząc rycerza uważnym spojrzeniem. Potem odezwał się w języku kupców: - Chciałbym wiedzieć, co takiego jest w tobie, co skłoniło mego przyjaciela do reakcji godnej szaleńca.
Ash zachichotał czując, że zaciekłość wojowników przemija. Z lekkim sercem powiódł swego nowego towarzysza w leśną gęstwinę.
Rozdział 14 - Młodszy Odnajdywacz Ścieżek
- Na imię mi Ashtaway - przedstawił się wojownik, gdy prowadził człowieka ku wioskowej polanie.
- Kamford Willis, Rycerz Zakonu Róży, do usług.
- Poznałem cię po tym mieczu, choć oczywiście nie znałem twego imienia.
- Poznałeś? - zdumiał się człowiek.
- Widziałem, jak walczyliście z czerwonymi smokami... ty i ludzie, którzy ci towarzyszyli. - Ash zaczął opowiadać, jak stał się świadkiem bohaterskiej utarczki, która nie mogła zakończyć się inaczej jak klęską. - Gdy osmalił cię smoczy dech, byłem pewien, że już po tobie. Może powinienem zbadać rzecz dokładniej.
- Błoto... - wyjaśnił sir Kamford, potrząsając głową. - Powinienem był zginąć, jak wszyscy ludzie z mojej kompanii. Ale kiedy zwaliłem się na ziemię, jaszczur padł na mnie i zostałem wgnieciony w błocko... tamta polana była nielicho podmokła. Musiałem się jakoś wykaraskać, bo byłbym się udusił... i zapewniam cię, mości elfie, że nie przyszło mi to z łatwością. Smok nie był przesadnie wielki, ale dostatecznie ciężki, aby przygnieść człowieka na dobre. A gdy się spod niego wydostałem, drugi smok zniknął.
- Jak dotarłeś nad Błękitne Jezioro? I dlaczego wystąpiłeś przeciwko bakali?
- Odpowiedź na twoje pierwsze pytanie, mości elfie, brzmi tak: po prostu się zgubiłem. Chciałem ruszyć na zachód, ale układ gór zmusił mnie do marszu na południe... i wędrowałem znacznie wolniej, niżbym sobie tego życzył, bo straciłem konia. Okrążałem jezioro, licząc na to, że w końcu znajdę jakiś wąwóz wiodący ku zachodowi. Wczoraj zobaczyłem dym płonącej wioski, a gdy dotarłem bliżej, ujrzałem jaszczuroludy - te zaś są wrogami każdego rycerza. Ukryłem się nad brzegiem tuż przy ujściu wąwozu. Oczywiście, chciałem zorientować się, czy ta grupka knuje cokolwiek przeciwko Solamnii - wyjaśniał dalej sir Kamford. Obaj dotarli tymczasem na skraj zagajnika vallenów, gdzie wojownicy kagonestyjscy przerwali wynoszenie trupów bakali, aby przyjrzeć się uważnie człowiekowi.
- Kiedy rozpoczęliście atak, dostrzegłem szansę zatrzaśnięcia tym łuskowcom drogi ucieczki. Zastanawiam się, dlaczego sami nie posłaliście kilku śmiałków, którzy zamknęliby wąwóz.
Niezbyt skłonny do przyznania się, że taką właśnie jego propozycję odrzucono, Ash potrząsnął tylko głową. Doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby nie interwencja sir Kamforda, mnóstwo bakali uszłoby z pułapki.
- Chodziło nam głównie o wyparcie ich z wioski. Dzięki twej pomocy zwycięstwo jest...
Zamarł w połowie kroku zaniepokojony wyrazem twarzy młodego Amprussa, który właśnie doń podbiegał.
- Odnajdywacz... Musisz się z nim zobaczyć, zanim będzie za późno!
Gnany strachem młody wojownik rzucił się ku ruinom szałasu stryja. Ampruss gnał tuż obok.
- Jeden bakali... wyskoczył z lasu, gdy było już po wszystkim. Zabiłem go, ale co z tego... - Wojownik umilkł i Ashtaway wyczuł jego żal i rozpacz. Sam czuł się dokładnie tak samo.
Iydaway leżał na słomianej macie tuż przed wejściem do swej spalonej chatki. Ash pochylił się nad nim, niemal tracąc ducha na widok głębokiej rany, która przecinała szczupłą pierś starego elfa.
Wargi Odnajdywacza Ścieżek rozchyliły się, lecz nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Ash pochylił się jeszcze niżej, usiłując zrozumieć to, co tak rozpaczliwie chciał powiedzieć mu stryj.
- Tutaj... masz...
W pierwszej chwili wojownik nie pojął, co miał na myśli stary Odnajdywacz Ścieżek. Dłoń stryja drżała i wydawało się, że za chwilę opadnie bezwładnie. Być może Ashtaway nie chciał zrozumieć intencji starego elfa...
- Koźli Róg, Odnajdywaczu... - stęknął Iydaway.
- Teraz należy do ciebie... na tak długo, jak się to spodoba bogom.
- Nic nie mów! - sprzeciwił się Ashtaway, w równej mierze przestraszony słabością starca, jak i treścią jego słów.
- Miałem... miałem nadzieję, że jeszcze trochę cię pouczę. Zawsze myślałem, że właśnie ty powinieneś być moim następcą. A gdy dowiedziałem się, że słyszałeś zew drugiego rogu, zyskałem pewność.
- Stryju... proszę...
- Posłuchaj... mój czas się kończy... Ty jesteś teraz Odnajdywaczem Ścieżek. Idź i przemów do plemienia.
- Ale... co im powiem? I dlaczego mieliby mnie wysłuchać?
- Użyj rogu... on cię rozpozna... a Ojciec Kagonesti pokaże ci drogę...
Iydaway umilkł na chwilę i Ash pomyślał, że starzec skonał. Ale ranny Odnajdywacz Ścieżek otworzył oczy i westchnął głęboko, aż coś zabulgotało w jego otwartej piersi.
- Prowadź plemię na południe... ku puszczom... znajdź drogę...
Stary Kagonestyjczyk wzdrygnął się i skonał. Ash poczuł wilgoć łez pod powiekami i z mieszaniną nienawiści i odrazy spojrzał na trzymany w dłoniach trzykroć zwinięty róg.
Następnie pomyślał o Hammanie i o głębi uczucia - teraz już wiedział, iż była to miłość - które narodziło się pomiędzy nimi. Szczerze nienawidził rogu, a bardziej jeszcze nienawidził więzów powinności i odpowiedzialności, które towarzyszyły jego nowej godności.
Nie mógł jednak odrzucić brzemienia. Wstał niemal na oślep, nie widząc prawie niczego, bo przed twarzą trzymał w dłoni Koźli Róg. Wyczuwał utkwione w nim spojrzenia welu wojowników. Zamrugał oczyma i zmusił się do uniesienia głowy i przybrania dumnej postawy.
- Jesteś Odnajdywaczem Ścieżek! - oznajmił Faltath stojący pomiędzy wytatuowanymi wojownikami. Ashtaway nie widział twarzy starego przyjaciela, ale rozpaczliwie pragnął sprzeciwić się temu, co powiedział.
W jego głowie kłębiły się różne myśli. Stryj się pomylił! Młody wojownik chciał krzykiem oznajmić tę wieść plemieniu i oddać róg każdemu, kto zechce go przejąć. Nic mógł jednak tego zrobić, tak samo jak nie potrafił się sprzeciwić poleceniu Iydawaya.
- Otrzymałem go, ponieważ dane mi było usłyszeć drugi róg. Zbierzmy się w Kręgu Rady i wszystko wam opowiem.
Dzikie elfy usiadły w krąg wokół centralnego paleniska. Z ochotą wysłuchano opowieści o tym, jak Ashtaway usłyszał wezwanie Lectrala, srebrnego smoka, który nadal przebywał pod pieczą Hammany. Głos opowiadającego drżał z emocji, gdy opowiadał o pięknej Uzdrowicielce i o tym, jak pielęgnowała potężnego smoka.
Po pewnym czasie jeden ze starszych elfów sięgnął po fajkę i przez kilka chwil wojownicy palili z powagą, przekazując jeden drugiemu rytualny cybuch - wszyscy z szacunkiem milkli, gdy młody Odnajdywacz Ścieżek przerywał opowieść, aby nabrać w płuca dymu z wiekowego tytoniu. Ashtaway podał cybuch sir Kamfordowi i podziwiał wytrzymałość rycerza, który łyknął potężny kłąb ostrego dymu i spokojnie wydmuchnął go nozdrzami.
Myśli Ashtawaya wróciły na chwilę do Hammany. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem pragnął ją zobaczyć i pomówić z nią. Teraz jednak trzeba było zająć się innymi sprawami.
- Plemię musi gotować się do wymarszu - oznajmił. - Taka była wola mego stryja... i tak będzie.
- Zwyciężyliście i mimo to gotujecie się do odejścia? - wyrwało się rycerzowi i Ashtaway umilkł, zaskoczony tą wypowiedzią.
- Nigdy przedtem wróg nie napadł na naszą wioskę - odpowiedział krótko. - Teraz bakali (i z pewnością inni służalcy Królowej Mroku) wiedzą, gdzie nas szukać. Obawiamy się o bezpieczeństwo naszych starców i dzieci. Wydaje się też, że wojna nieustępliwie zbliża się do naszych lasów.
- Rzekłeś, przyjacielu. Są to obawy, których nie trzeba się wstydzić, godne męża i wojownika. Co się tyczy wojny, jeśli znajdziesz miejsce, w którym o niej nie słyszano i któremu ona nie zagraża, niezwłocznie mnie o tym powiadom. Na całym Ansalonie ludzie pragną tylko znaleźć takie miejsce, ale nie słyszałem, aby komukolwiek się to udało.
- Pójdziemy na południe, w ostępy, które pokrywają ziemie pomiędzy Silvanesti i Qualinesti.
- Ruszacie do puszczy? Może i była tam za czasów twojego pradziada - rzekł sir Kamford z drwiącym uśmieszkiem. - W rzeczy samej, słyszałem opowieści z czasów samego Vinasa Solamnusa. Powiadają, że pomiędzy górami Khalkist i Kharolis rozciągały się wtedy nieprzebyte lasy. Nie masz już ich teraz, mości elfie. Mówisz o przeniesieniu się do krainy, gdzie obecnie uprawia się Ziemię.
Kagonestyjczycy zachowali spokój, lecz wojownicy zaczęli spoglądać na siebie niepewnym wzrokiem. Żaden z nich nie uwierzył dzikusowi z plemienia ludzi - ale żaden też nie znał południowych lasów z własnego doświadczenia. Od Czasów Wojen Zabójców Rodu - to znaczy od ponad tysiąca lat - nie zamieszkał tam żaden z wolnych elfów.
- Nie dziwi mnie też, że jaszczury was tu znalazły. - Gadatliwość rycerza niemal uniemożliwiała rozważną dyskusję. Ashtaway ciekaw był jednak, co ten człowiek ma jeszcze do powiedzenia.
- Tego roku armie Królowej Ciemności rozpoczynają wielką ofensywę. Jeśli się jej na to pozwoli, z rozpoczęciem lata cały kraj, stąd aż do Palanthas, ogarną płomienie wojny. To rzecz normalna, że posłała grupę jaszczuroludów do puszczy - szukała drogi okrążenia pozycji rycerstwa.
- Po raz pierwszy wpadłeś mi w oko, panie rycerzu, gdy dowodziłeś niewielkim oddziałkiem rycerzy. Czyżbyście z kolei wy szukali sposobu przeciwdziałania jej manewrom? - spytał Ash. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem rycerz - oprócz niezaprzeczalnej odwagi - nie wyróżniał się wybitną głupotą. Liczący dwa tuziny rycerzy oddział nie byłby w stanie skutecznie przeciwstawić się tej bandzie bakali.
- Nie przybyliśmy tu jako forpoczta armii.., nie prowadziliśmy działań zaczepnych ani obronnych - zapewnił go sir Kamford. - Naszym celem było zbadanie dolin u stóp wzgórz... chcieliśmy znaleźć szlak przez góry.
- Nie przybyliście tu, aby bronić Palanthas? - Ashtaway usiłował jakoś wyobrazić sobie cel działań rycerstwa.
- Nie... ale, być może, gdyby nam się powiodło, udałoby się osłabić armie Królowej na tyle, że udaremnilibyśmy jej atak. Widzisz, mości elfie, Takhisis wysłała praktycznie wszystkie smoki, aby wsparły działania armii. Zgromadziła potężne siły do uderzenia na Palanthas.
- Więc wkrótce rzeczywiście nastanie kres wojen - oznajmił Faltath. Z tonu, jakim powiedział te słowa, wynikało niedwuznacznie, iż niewiele obeszła go perspektywa klęski rycerstwa i uważał, że nie ma ona żadnego znaczenia dla przyszłości klanów.
Ash ponownie odkrył, że nie podziela opinii najwierniejszego z przyjaciół. Perspektywa smoków unoszących się bezkarnie nad lasami i legionów bakali, buszujących swobodnie po puszczy, wydała mu się zbyt ponurym dziedzictwem, aby zostawić je dzieciom i wnukom. Poczuwszy ciężar rogu na pasie, wzdrygnął się mimo woli - on sam nie będzie już mial dzieci.
- Nie świętujcie zwycięstwa Królowej. Jeszcze za wcześnie! - Szorstkość wypowiedzi rycerza powinna była rozjuszyć elfów. Faltath zaczerwienił się z gniewu, lecz sir Kamford mówił dalej nie przerywając. - Istnieją pewne szanse - aczkolwiek nad wyraz nikłe - na to, że rycerstwo będzie górą.
- Czyżbyś mówił o pokonaniu Królowej Ciemności i jej smoczego pomiotu? - zdumiał się Ashtaway. Niejednokrotnie wspominał zajadłość smoków, której był świadkiem. Wydawało mu się, że nie sposób pokonać armii takich stworzeń.
- To nie jest tak niemożliwe, jak myślisz - odpowiedział rycerz. - Mamy w końcu smoki, które walczą i po naszej stronie. Złote i srebrne tworzą wspaniały zespół, gdy wzbiją się w niebo, dlatego też Królowa Ciemności musi nieustannie wystrzegać się ataku na Sanction, gdzie tkwią korzenie jej potęgi.
Młody Odnajdywacz Ścieżek przypomniał sobie, że Lectral mówił to samo.
- Dlaczego zatem nie uderzycie na Sanction z równin, na których stacjonują wasze wojska?
- Ponieważ armie Królowej - i jej smoki - blokują nam drogę przez równiny - mruknął ponuro sir Kamford. - Nie możemy zaatakować, dopóki ich nie pokonamy. Jeśli zaś nie zniszczymy ogniem jej zapasów w Sanction, mogą utrzymać się w polu choćby dziesięć lat!
- Widziałem Sanction... z daleka - stwierdził Ash. - Nad tym miejscem chyba nieustannie wisi ciemna, burzowa chmura - wydaje się odpowiednie na legowisko Królowej Ciemności.
Rycerz zachichotał i nawet Ashtaway zdumiał się jego brakiem dobrych manier. Zmuszony do stłumienia własnego niezadowolenia i świadom tego, że otaczający ich wojownicy pod pozorną obojętnością również ukrywają oburzenie, Odnajdywacz Ścieżek przypomniał sobie, że sir Kamford był obcym i nie znał dobrych obyczajów - stąd nie zdawał sobie sprawy, iż takie okazywanie dobrego humoru jest wśród elfów źle widziane.
- Oczywiście ona tam nie przebywa - w ogóle nie ma jej na Krynnie. Niektórzy utrzymują, że w wulkanach otaczających miasto mają legowiska jej smoki... i że tam właśnie zebrała zapasy, dzięki którym smocze armie mogą prowadzić wojnę.
Ashtaway przypomniał sobie, co rycerz powiedział przedtem. Przypomniał sobie też spekulacje Lectrala, skupione wokół znaczenia, jakie do Sanction przywiązywała Królowa Ciemności.
- Aaaa... i podczas gdy jej smoki na zachodzie zagrażają Palanthas, ty szukałeś drogi umożliwiającej uderzenie na Sanction? Zamierzaliście zniszczyć wioskę, podczas gdy wojownicy zajęci są łowami?
- Można by to tak określić. - W głosie sir Kamforda dźwięczał nieuchwytny ślad rozbawienia i wydawało się, że niemało trudu kosztuje go naśladowanie powagi, z jaką przemawiały elfy. - Oczywiście droga przez centralne równiny jest zbyt niebezpieczna. Każdy oddział rycerzy, który zostanie dopadnięty przez smoki na otwartej przestrzeni, zostanie wybity co do nogi. Jeśli poszlibyśmy na wprost, niewątpliwie zostalibyśmy zauważeni.
- A więc planowaliście atak drogą okrężną? - Ashtaway znów poczuł zdumienie; tym razem zaskoczyło go to, że sam odezwał się, wpadając niemal w słowo rycerzowi. Odnajdywacz Ścieżek poczuł zaskoczone spojrzenie Faltatha, sam jednak był zbyt zaintrygowany - i nieco przestraszony - zuchwałością człowieka.
- Mówisz, mości elfie, o kompanii, którą widziałeś podczas minionego tygodnia? Nie... byliśmy tylko grupą zwiadowczą. Lordowie nie pomyślą nawet o ataku, dopóki nie wrócimy z wieściami o drodze przez te góry.
Elf kiwnął głową.
- Badaliśmy te góry systematycznie, kiedy w niżej położonych dolinach zaczynały topnieć śniegi. Niestety, za każdym razem, gdy odnajdywaliśmy pozornie wygodną ścieżkę, zawsze trafialiśmy do zamkniętego jaru... albo stawaliśmy naprzeciw górskiego grzbietu. Nie dałoby się tamtędy przejść nawet pieszo... a cóż dopiero mówić o koniach.
- Zabralibyście ze sobą konie?
- Rycerz bez konia jest... jak elf pozbawiony nóg - odparł sir Kamford z powagą. - Owszem, tę bitwę chcielibyśmy stoczyć konno. Rycerze Solamnijscy w szyku bojowym to siła, przed którą pierzchnęłyby nawet ogry.
Kagonestyjczyk przypomniał sobie, jak niewielka grupka śmiałków walczyła z czerwonymi smokami, i zrozumiał, że sir Kamford wie, co mówi.
- A jednak taki atak na Sanction nigdy nie dojdzie do skutku - oznajmił rycerz z żalem. - Nawet gdybym przeżył i zdołał wrócić do Solanthus, nie przyniosę Lordom żadnej nadziei. Nie masz drogi przez góry... a na równinach czai się jedynie śmierć.
Ashtaway kiwnął głową z powagą, jakby współczuł żalowi człowieka. Wojownik widział tę tragedię: dzielni mężowie posłani w desperackiej misji, ginący od śmierci unoszącej się na szkarłatnych skrzydłach. Ten tu przeżył, jako najdzielniejszy - po to, aby zanieść swoim wieść o niepowodzeniu.
W tejże chwili w umyśle elfa nagle zawrzało. Przypomniał sobie coś, czego - jak mniemał - nie zdołałby ukryć, choćby chciał. Powiedzieć? Wydało mu się, że nie ma wyboru.
- Być może... jest inna droga - rzekł z namysłem. - Być może... znalazłby się sposób, aby nasze plemię mogło zostać nad Błękitnym Jeziorem i żyć w pokoju...
Nawet człowiek umilkł, czekając na dalsze słowa elfa. Ash długo się zastanawiał, zanim ponownie otworzył usta.
- Istnieje szlak, którym można by dotrzeć do Sanction od południa. Jest to wąski jar wijący się wśród szczytów. ale myślę, że przeszłyby nim nawet konie.
- I ten szlak wiedzie do Sanction? - spytał sir Kamford, który zdołał odczekać zaledwie chwilę, aby nie obrazić elfa natychmiastowym pytaniem.
- Z grzbietu przełęczy widziałem Trzy Dymiące Góry i przyglądałem się miastu, które leży w ognistej dolinie.
- Władcy Zagłady! A więc istnieje - być może istnieje! - droga. Powiedz mi, mości elfie, jak biegnie ten szlak? Gdzie go znajdę?
- Wątpię, panie rycerzu, aby ci się to udało - stwierdził bez urazy Ashtaway. - Sam odkryłem ten szlak przypadkowo... a spędziłem w tych górach wiele sezonów łowieckich.
Kagonestyjczyk umilkł na chwilę. Zrozumiał nagłość potrzeby... i wiedział, co musi powiedzieć, zanim jeszcze otworzył usta. Zdawał sobie sprawę, że jego współplemieńcy będą zaszokowani, lecz nie mógł i nie chciał wycofać się z raz podjętej decyzji.
- Pokażę wam ten szlak - powiedział spokojnie. - Wrócisz do Solamnii i zbierzesz oddział rycerstwa. Ja zaś przeprowadzę was przez góry, abyście mogli uderzyć na wioskę Królowej Ciemności.
- A cóż to za zdrada? - spytał Faltath, którego twarz pod maską tatuaży ściągnęło teraz oburzenie. - Chcesz przeprowadzić oddział ludzi przez serce naszej leśnej krainy? - Dłoń elfa zwarła się na rękojeści miecza i Ash przez chwilę sądził, że jego zapalczywy przyjaciel zamierza pogwałcić rękojmię bezpieczeństwa, jaką ofiarował człowiekowi.
- Nie przybędziemy tu jako najeźdźcy! - żachnął się sir Kamford.
Faltath zdjął dłoń z rękojeści oręża i skrzyżował ramiona na piersiach.
- Czy chcesz nas zmusić, abyśmy przyjaźnie witali ludzi na skraju naszej puszczy? - spytał niemal drwiąco.
- Może wobec tego wolałbyś witać czerwone smoki lub ogry... i nie na skraju puszczy, lecz u wejścia do wioski? - spytał Ashtaway cierpko. Poczuł, że wzbiera w nim gniew. Faltath nie chciał niczego zrozumieć!
- W tym sęk! - W głosie sir Kamforda brzmiały szczerość i zaraźliwy entuzjazm, choć dla wielu elfów jego słowa były szorstkie i nieokrzesane. Mimo to zdołał przykuć ich uwagę. - Nie mogę wam obiecać, że nasze uderzenie na Sanction położy kres wojnie. W rzeczy samej uważam, że wszystko rozstrzygnie się na wschodzie, gdzie na niebie nad Solamnią smoki zetrą się ze smokami. Nasz atak może jednak osłabić Królową na tyle, że w decydującej chwili zbraknie jej sił! I nie łudźcie się, przyjaciele. - W głosie sir Kamforda nieoczekiwanie zabrzmiała taka powaga, że żaden z elfów nie sprzeciwił się temu określeniu. - Ten, kto zwycięży w tej wojnie, będzie dość potężny, aby określić przyszłość Krynnu, dla wszystkich ludów i wszystkich ras. Jej efekty przetrwają nawet najbardziej długowiecznych mężów waszego szlachetnego plemienia.
- Widziałem te smoki - dodał Ash. - Jeśli tu wrócą, nikt w puszczy nie będzie bezpieczny. Lepiej będzie dla nas, jeśli przyłączymy się do walki, zanim wojna się rozstrzygnie. Trzeba pokonać złe smoki!
Spojrzał na sir Kamforda, a jego oczy były teraz chłodne i bez wyrazu. - Po wojnie - rzekł znacząco - możemy zastanowić się, co począć z ludźmi.
- Może tak być... to uczciwe postawienie sprawy - odparł rycerz. - Ręczę moim słowem... przekażę Lordom twoje zobowiązanie i wasze życzenie, aby zostawić was w spokoju. Przejdziemy przez wasz kraj jedynie dlatego, że jest to najlepsza - i jedyna - droga do pokonania Królowej Ciemności.
Ashtaway poczuł nagły przypływ entuzjazmu. Ale czy podjął słuszną decyzję?
Jeśli nie i jeśli wioska ponownie zostanie zaatakowana, czy można liczyć na to, że elfy znowu będą miały tyle szczęścia? Może w ataku, oprócz tępych bakali, wezmą udział smoki i ogry? Ash wiedział, że w takim wypadku plemię zostanie starte z powierzchni ziemi.
Jeżeli jednak zdecydują się opuścić to miejsce, kto mu zaręczy, że gdzie indziej odnajdą równie dobre... być może nie znajdą nawet lasów dość rozległych, aby w nich polować? Wiedział, jak szybko mnoży się i pleni rodzaj ludzki, znał jego nieposkromiony głód nowych ziem. Elf podejrzewał, że podczas minionego tysiąclecia ludzie przywłaszczyli sobie większą część krajów, w których niegdyś szumiały nieprzebyte puszcze.
Po długiej chwili milczenia Ashtaway westchnął, otworzył oczy i spojrzał prosto w twarz rycerza.
- Ile czasu zajmie ci dotarcie do Solamnii i powrót z oddziałem rycerzy?
- Dwa tygodnie na wędrówkę do obozu... tydzień na zebranie sił i następny na powrót z oddziałem konnych. Za cztery tygodnie zatem możesz nam pokazać twój szlak do Sanction.
- Nie wiem, co to są owe „tygodnie” - odparł Kagonestyjczyk z godnością. - Jak to wyrazić w cyklach Krynnu?
Sir Kamford zmarszczył brwi, potem spojrzał na niebo, na którym wydać było już pierwsze promienie poranka. Na wschodzie zza horyzontu podnosił się właśnie cienki łuk Lunitari.
- Kiedy Lunitari urośnie, potem zacznie maleć, zniknie i ponownie narodzi się, by wzbić się w niebo takim cienkim łukiem, wtedy przybędę z rycerzami.
- Dobrze więc. Pokażę ci miejsce, gdzie możemy się spotkać, wśród wzgórz na północy - zgodził się Odnajdywacz ścieżek. - Plemię pozostanie nad brzegami jeziora przynajmniej przez jedną porę roku. Do tego czasu powinniśmy wiedzieć, czy groźba została usunięta, czy też wzrosła tak, że trzeba nam uciekać.
- Doskonale! - oznajmił rycerz. - Wyruszam natychmiast.
- Nie... pierwej zostaniesz z nami i coś zjesz - odparł młody Odnajdywacz Ścieżek. - Niedobrze jest zaczynać podróż z pustym brzuchem.
Rozdział 15 - Cykl Lunitari
Plemię pozostało więc nad brzegiem Błękitnego Jeziora, a tymczasem nastało wczesne lato. Młody Odnajdywacz Ścieżek zaproponował, aby zwiększono liczbę wojowników, którzy strzegli podejść do wioski i jego współplemieńcy podwoili czaty. Miła była Ashtawayowi świadomość, że po- maga plemieniu, brakło mu jednak obecności stryja i z każdą niemal godziną odczuwał tę stratę boleśniej.
Dwa dni po bitwie na moczarach rozciągających się wokół jeziora osiadły ciągnące z południa na północ dzikie gęsi. Większość myśliwych wyprawiła się na łowy i wyglądało na to, że - przynajmniej na razie - plemieniu nie zagraża brak żywności.
Ashtaway nie poszedł z myśliwymi. Upewniwszy się, że plemię będzie miało co jeść, opuścił wioskę i ruszył ku wzgórzom. Oddalał się z dziwną niechęcią, jakby chciał wyrzec się odpowiedzialności. Poprzedni Odnajdywacz Ścieżek, Iydaway, znikał w dziczy na całe miesiące - Ash odczuwał ciężar wiszącego mu u boku krętego rogu jak brzemię kotwicy, które wiąże go z plemieniem. Brakowało mu uśmieszków, żartów i przechwałek, które były udziałem jego niedawnych towarzyszy. Mimo to niezmordowanie pomykał przez puszczę, podczas gdy chłodny poranek przeradzał się w słoneczne południe.
Myśli Ashtawaya - wolnego już od rozterki i konieczności wyboru - krążyły wokół Lectrala - i Hammany. Elf wiedział, że z chęcią zobaczyłby się ze smokiem. Dziewczynę zaś rozpaczliwie chciał zobaczyć, choć zarazem bał się tego spotkania.
Dotarł do polany, na której niedawno ustrzelił sarnę, a teraz po zaledwie godzinnym wyczekiwaniu udało mu się trafić młodego kozła. Wypatroszywszy zdobycz, zarzucił ją na plecy i ponownie ruszył w górę, kierując się ku czarnemu grzbietowi zwieńczającemu łańcuch pagórków.
Do ukrytej jaskini, w której schronili się Lectral i Hammana, dotarł tuż przed zapadnięciem zmroku. Zwolniwszy tempo marszu, ruszył tą samą ścieżką, na której podczas pierwszego spotkania ze srebrnym smokiem natknął się na dziewczynę. I tym razem o obecności młodej Uzdrowicielki uprzedził go nikły powiew wiatru, który przyniósł jej zapach, i Ash zrozumiał, że była gdzieś niedaleko - i zbierała zioła na kurację dla smoka.
Znalazł ją na łące porośniętej miętą i kapryfolium, gdzie wykopywała jakiś uparty korzeń. Aby jej nie przestraszyć, kaszlnął dyskretnie, wciąż ukryty między drzewami.
Hammana porwała się na nogi i błyskawicznie odwróciła ku niemu, a na jej twarzyczce zagościły jednocześnie przestrach, zakłopotanie i odrobina gniewu - co sprawiło, iż wydała się Ashowi jeszcze piękniejszą, niż pamiętał. Spłonąwszy rumieńcem, dziewczyna wytarła dłonie z brudu i wygładziła suknię z sarniej skóry.
- Cieszę się, że mogę znów cię widzieć - powiedział Ashtaway, występując spomiędzy drzew. Przez chwilę ponownie poczuł się jak młody wojownik - beztroski i pewny siebie - brzemię Odnajdywacza Ścieżek wydawało się sprawą kogoś innego, mądrzejszego, kogoś takiego jak stryj.
- Ja... mmm... Lectral będzie rad, że wróciłeś - wyjąkała, wciąż jeszcze zaskoczona jego nagłym pojawieniem się wśród drzew. Przez chwilę Ash żywił nadzieję, że zaróżowienie jej policzków miało przyczynę w tym, iż jego widok sprawił dziewczynie naprawdę wiele radości.
- Powiadomiłem twego ojca, że zostaniesz tu przez jakiś czas. Nie jest zadowolony... ale ufa, że masz swoje powody.
- Dziękuję. Lectral czuje się już dużo lepiej. Myślę, że okłady sprawiają mu znaczną ulgę.
- Wśród Uzdrowicieli całego plemienia nie masz nikogo, kto potrafiłby pielęgnować go równie skutecznie - przyznał Ash.
- A jak stoją sprawy w wiosce? - spytała, pozwalając mu iść obok siebie, gdy ruszała w stronę jaskini.
- Były pewne problemy - powiedział. Zaczął opowiadanie o napaści bakali, lecz dziewczyna przerwała mu raptownie i utkwiła spojrzenie w wiszącym u jego pasa rogu.
- Nie! - szepnęła, oszołomiona grozą nowiny. - Iydaway...
- Zginął podczas bitwy. Przed śmiercią przekazał róg...
- ...tobie! - Hammana śmiało dokończyła zdanie, choć twarz jej zbladła. - Jesteś teraz nowym Odnajdywaczem Ścieżek wszystkich klanów Kagonesti.
Po raz pierwszy od tej pamiętnej chwili, w której borykał się z wątpliwościami po śmierci Iydawaya, zapragnął zerwać peta, jakie nałożył nań zew Koźlego Rogu. Okazało się nagle, że łagodne oczy Hammany, jej dźwięczny głos i dziewczęcy powab znaczą dla niego więcej, niż pierwej przypuszczał.
Ona jednak już cofnęła się o pół kroku, okazując rezerwę, z jaką zazwyczaj odnosiło się do siebie dwoje młodych elfów, nie złączonych węzłem małżeństwa.
- Żal mi twego stryja - powiedziała łagodnie.
Ash opowiedział jej, kto jeszcze zginął podczas napadu, pochwalił się też wielkim zwycięstwem, które udało się osiągnąć dzięki wsparciu sir Kamforda Willisa, rycerza z plemienia ludzi. Tymczasem dotarli do jaskini, z której wysunął się wielki srebrny łeb na wężowej szyi.
- Witaj mi, Odnajdywaczu Ścieżek - odezwał się Lectral, błyskając kłami w uśmiechu godnym krokodyla. - Widzę, że dźwigasz róg Koźlego Pradziada.
- I kolację - dodał Ash, zwalając z ramion koziołka.
- Zawsze rad cię widzę, ale nie przeczę, że najchętniej wtedy, gdy przynosisz mięso - przyznał smok.
Hammana w milczeniu usadowiła się przy płaskim kamieniu i solidnym kijem zaczęła tłuc zioła na miazgę. Ashtaway pragnął z nią pomówić, ale ona uparcie unikała jego spojrzenia. Z braku lepszego zajęcia młody Odnajdywacz Ścieżek opisał więc smokowi niedawne wydarzenia, jakie rozegrały się nad Błękitnym Jeziorem. Oznajmił też o zamiarze spotkania się z Rycerzami Solamnijskimi, kiedy na niebie ponownie pojawi się młody Lunitari - a gdy się do tego przyznawał, zauważył, iż Hammana nieco zesztywniała. Stwierdził nie bez satysfakcji, że nie zignorowała go całkowicie.
- To słuszna i ważna decyzja - zgodził się Lectral, potakując głową niczym wiekowy mędrzec. - Rycerze to dobrzy ludzie... możesz ich zaliczyć do najlepszych, a ów sir Kamford dwukrotnie już dowiódł męstwa i niemałej roztropności. Jeśli pomożesz mu w uderzeniu na legowisko Takhisis, oddasz niemałą przysługę całemu Ansalonowi.
- Dziwny to sposób prowadzenia wojny - przyznał elf. - Ale armie Królowej Ciemności nie wytrwają w polu bez dostaw żywności i oręża... może więc dzięki temu uderzeniu zdołamy znacznie osłabić ich siłę.
Srebrny smok przytaknął, stękając z satysfakcją, gdy Hammana zabrała się do zmiany opatrunków na jego ranach. Ash nie omieszkał zauważyć, że smocze łuski lśnią teraz żywszą barwą, a w oczach wielkiego jaszczura odbijało się jawne zadowolenie.
- Bardzo mi pomogła - rzekł Lectral. Jego skryte pod potężnymi łukami brwiowymi oczy uważnie przyglądały się wojownikowi i dziewczynie, jakby smok wyczuwał rosnące pomiędzy dwojgiem młodych napięcie.
- Zrobiłam, co się dało. On jest bardzo żywotny - odparła, nie odrywając się od swej pracy.
- Obawiam się, że to stare skrzydlisko nigdy już nie uniesie mnie w przestworza - sarknął Lectral z niezadowoleniem. Rozłożył lewy płat, ukazując mocno poszarpaną, osmaloną i nierówno pozrastaną skórzastą powierzchnię. - Są jednak jeszcze inne sprawy, które mogą dać radość smoczemu sercu. Małe smoczątka, na przykład. Czy kiedykolwiek opowiadałem wam o mojej córce, Sayticy?
Ash potrząsnął przecząco głową.
- Lata w składzie skrzydła osłaniającego Palanthas. Mówiono mi nawet, że wozi na grzbiecie wodza rycerzy - jednego z Lordów Zakonu.
- To wieści, którymi można się szczycić - zgodził się Ash, usiłując wyobrazić sobie rycerza w zbroi na grzbiecie wielkiego smoka. Jakże Królowa Ciemności mogła się spodziewać, że pokona armię takich wojowników?
- Niestety, jest nas niewielu - ciągnął swój wywód Lectral, jakby odpowiadał na bezgłośne pytanie elfa. - Czerwone smoki są znacznie liczniejsze, poza nimi zaś istnieją przecie jeszcze błękitne, czarne i zielone. Toczymy desperacką walkę o przetrwanie.
Ash mógł jedynie zgodzić się z tym stwierdzeniem i zanosić modły do bogów, aby srebrne wytrwały jak najdłużej. Miał nadzieję, że uderzenie na Sanction wpłynie jakoś na wyniki wojny. Przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl.
- Każdy z nas ma w pieczy jeden z Koźlich Rogów - rzekł, odczekawszy chwilę, aby zaznaczyć swój szacunek dla rozmówcy. - Czy mógłbyś mi opowiedzieć, jak otrzymałeś swój? - spytał. - Istnieją wśród nas legendy o drugim Rogu, ostatnim jednak, który go widział, był Ojciec Kagonesti.
- Dał mi go mój przodek, Callak, a ten dostał go od samego Darlantana.
- Czy wśród srebrnych smoków ty jesteś Odnajdywaczem Ścieżek?
Lectral zachichotał. - Nie masz u nas takiego tytułu... ale mógłbyś powiedzieć, że jestem Opiekunem Rogu.
Zanim podjął wątek, smok westchnął głęboko.
- Srebrny smok Darlantan był ojcem naszego ludu i w swej mądrości ujrzał, iż nawet smoki mają słabe strony. Zrozumiał więc, jak ważne jest, abyśmy w nadciągających stuleciach znaleźli sojuszników i przyjaciół wśród narodów Krynnu.
- I tak pod postacią Koźlego Pradziada spotkał Ojca Kagonestyjczyków? - zdumiał się Ash. Znał odpowiedź - jako legendę. Teraz Lectral przekazywał mu to jako prawdę.
- W waszym pierwszym Odnajdywaczu Ścieżek Darlantan znalazł tę dumę i niezależność, które zbliżyły go do wolnego elfa - najpierw jako do przyjaciela, później zawarli formalny sojusz. Zakazał Kagonosowi zadawać się z domowymi elfami i złożył ciężkie brzemię na barki Pierworodnego. Symbolem tej więzi... i tego brzemienia, miały pozostać bliźniacze rogi Koźlego Pradziada...
Kagonos poradził sobie z odpowiedzialnością i podczas pierwszej Smoczej Wojny powiódł Pierworodnych do boju, dając wszystkim ludom Krynnu nadzieję na lepszą przyszłość.
Darlantan poległ pod koniec Wojny, lecz przekazał Koźli Róg swemu potomkowi, Callakowi, który strzegł go przez trzynaście stuleci. Wtedy to krasnoludy, powodowane piekielną chciwością, wykopały magiczne smocze klejnoty i uwolniły złe smoki, dając im dostęp do tego świata. Callak był już wiekowym smokiem i przekazał Róg mnie, kiedy byłem jeszcze niedorostkiem... ja zaś piastowałem go kilka stuleci. Niemal cały czas kryłem go głęboko w legowisku, pod górami dostępnymi tylko z powietrza.
- Ty jednak zabrałeś go z legowiska - przypomniał smokowi zafascynowany opowieścią Ashtaway.
- W rzeczy samej. Okrutna Smocza Wojna ponownie pustoszy świat i źle się wiedzie tym, którzy walczą z Królową Ciemności. Wspomniawszy, że Pierworodni pomogli nam zwyciężyć złe smoki podczas Pierwszej Smoczej Wojny, zacząłem się zastanawiać, czy ich potomkowie - Kagonestyjczycy - mogliby powtórzyć czyny przodków. Wzbiłem się zatem w przestworza i skierowałem ku tym lasom, pragnąc odnaleźć twój lud... i wtedy dopadły mnie czerwone.
- Szukałeś naszej pomocy w smoczej Wojnie? - spytał zaskoczony Ash. - Z pewnością wiedziałeś, że nigdy nie weźmiemy udziału w takiej... takim... - Uświadomiwszy sobie, co właśnie zamierzał powiedzieć, umilkł zbity z tropu.
Smok uśmiechnął się obnażając zęby, których pozazdrościłby mu każdy krokodyl.
- Odnoszę wrażenie, że i bez mojej zachęty ty już się zgodziłeś - stwierdził uprzejmie.
Zastanawiając się nad ironią losu, Ash zajął się rozniecaniem ogniska, podczas gdy Hammana odcinała płaty koźlego mięsa. Wszyscy zajęli się posiłkiem - dwoje elfów przypiekało porcje mięsa nad żarem ogniska, Lectral zaś z zadowoleniem żuł swój udziec. Po kolacji udali się na spoczynek. Ash obudził się z pierwszym brzaskiem. Hammana zdążyła już wstać i zgniatała zioła, warząc je następnie w tykwie na ledwo się tlącym żarze ogniska.
Początkowo pomyślał, że mógłby tu zostać na kilka dni, ale wystarczyło, że zobaczył, jak zesztywniały jej plecy, gdy powitał ją uprzejmie. Usłyszał też chłód w głosie dziewczyny, gdy odpowiadała na jego pozdrowienie. Wtedy pojął, że jego obecność - przynajmniej na razie - będzie dla niej krępująca.
Gdy Lectral się obudził, Ash oznajmił, że pragnie wrócić do wioski. Obiecał zdobyć mięso i przynieść je tak szybko, jak to było możliwe, choć zastrzegł się, że może się to zdarzyć dopiero po jego powrocie z Sanction.
- Powodzenia! - pożegnał go smok. - Ci rycerze naprawdę mogą boleśnie ugodzić Takhisis, jeśli zechcesz pokazać im drogę.
- Zrobię to. - Ashtaway umilkł na chwilę, potem zaczerpnął tchu. - Hammano?
- Tak? - Wstała i odprowadziła go do wyjścia, unikając jednak jego spojrzenia.
- Czy... czy chciałabyś, abym przekazał coś twemu ojcu? Kiedy zamierzasz wrócić do wioski?
- Nie wiem. Zostanę tu przez jakiś czas. Lectral mnie potrzebuje... - wymówiła imię smoka z lekkim naciskiem, jakby chciała podkreślić fakt, że Odnajdywacz Ścieżek nie potrzebuje ani jej, ani innej kobiety.
Ash chciałby temu zaprzeczyć. Chciałby wyznać jej swe pragnienia, które odczuwał silniej niż kiedykolwiek przedtem. Potrzebował jej obecności u swego boku! Czy nie widziała - czy każdy nie widział - że partnerka taka jak Hammana mogłaby sprawić, że byłby lepszym Odnajdywaczem Ścieżek?
Otwierał już usta, ale dziewczyna podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Ashtaway zobaczył w nich tak zajadły gniew, że słowa uwięzły mu w krtani i mógł jedynie ugryźć się w język.
Dopiero gdy otoczyły go puszczańskie drzewa, znalazł pewną - choć nie całkowitą - pociechę w samotności.
Rozdział 16 - Spotkanie w górach
Do wyznaczonego miejsca Ashtaway zbliżał się od wschodu, okrążając je wielomilowym łukiem. Ufał sir Kamfordowi, jak nie zaufałby żadnej innej, nie należącej do plemienia osobie, lecz nie byłby wolnym elfem, gdyby nie przedsięwziął pewnych środków ostrożności. Przeciął więc dwa niewysokie, porośnięte gęstym lasem górskie grzbiety i przedarł się przez niezbyt rozległe moczary, aby upewnić się, że nikt nie zdoła przewidzieć kierunku jego wędrówki. Nakaz zachowania ostrożności wydał mu się ważniejszy niż zwykle – a to z przyczyny wiszącego u jego boku spiralnego rogu.
Gdy przedzierał się wśród drzew porastających niewielką dolinę, badał wzrokiem jej zbocza i krawędzie, poszukując oznak niebezpieczeństwa. Spostrzegł jedynie niewielkie stadko saren, które pasły się spokojnie na stoku. Był to dobry znak - gdyby zwierzęta wyczuły obecność ludzi, z pewnością skryłyby się w chaszczach. Elf jednak nie zaniechał ostrożności nawet wtedy, gdy cofnął się ku grzbietowi i spojrzał z góry w głęboką, przypominającą czaszę pucharu dolinę - tu miał spotkać sir Kamforda i jego oddział.
Ashowi wydało się, że nic nie zakłóca spokoju. Rozległa ukwiecona łąka otaczała zagajnik wyniosłych cedrów, w środku którego otwierała się niewielka polanka. Choć sklepienie iglastych gałęzi było gęste i dobrze kryło dno doliny, Ash wiedział, że jest ono równe i łatwo dostępne. W gęstym cieniu cedrów nie rosły żadne krzaki, pnie zaś oddzielała od siebie spora przestrzeń. W lesie tym mogła względnie wygodnie ukryć się i rozbić obozowisko spora kompania konnych.
Przeciwległy skraj lasu okrążał bystry strumień, bulgoczący raźno wśród kamienistych brzegów, nie mogło tedy zabraknąć czystej, orzeźwiającej wody. Okalająca las łąka była doskonałym pastwiskiem dla koni, a na płyciznach strumienia pluskały się tłuste pstrągi. W przeszłości bywało, że Ashtaway nieźle tu sobie podjadł, kładąc się nad wodą na kamieniach i łapiąc gołymi dłońmi tyle ryb, ile zapragnął.
Wszystko w dole wyglądało tak spokojnie i niewzruszenie, jak zapamiętał podczas ostatniej tu wizyty. Położona daleko od osad ludzkich i szlaków handlowych dolinka była idealnym miejscem spotkania. Sanction leżało może o czterdzieści czy pięćdziesiąt mil w linii prostej na północ, ale żeby doń dotrzeć, należałoby pokonać kilka stromych górskich grzbietów. Mniej więcej sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt lat temu Ashtaway odkrył szlak, którym można było obejść najbardziej niedostępne szczyty, a w innych grzbietach znalazł możliwe do pokonania przełęcze.
Gdy słońce dotarło do połowy nieboskłonu, Ash rozsiadł się wygodnie i zaczął oczekiwanie. Tuż obok zenitu, jakby wabiąc słońce ku sobie, wisiał na niebie cienki, srebrny sierp Lunitari - tak jak miesiąc temu, kiedy Ash ustalał z sir Kamfordem czas dzisiejszego spotkania.
Starając się nie wychylać zza krawędzi zbocza, elf znalazł kamienistą niszę, która całkowicie kryła go przed oczyma obserwatora z góry czy z dołu. Z cierpliwością, której potrafiłby sprostać tylko inny Kagonestyjczyk, Ash rozciągnął się na ziemi i zaczął przepatrywać dno doliny.
Na północy widział skalisty zarys przełęczy wiodącej ku Sanction i przez chwilę rozmyślał o tym, czego się podejmował. Choć wmieszanie się do wojny, jaką prowadzili ludzie ze smokami, było rzeczą, która zdumiałaby go i zaskoczyła, gdyby zaproponował to inny elf - mimo że sam przemyśliwał o tym od połowy sezonu - nie żałował podjętej decyzji. Królowa Ciemności była wrogiem bardziej niebezpiecznym i nieubłaganym niż wszystkie plenne narody ludzi - i nie miał wątpliwości, że powinien wesprzeć swą wiedzą uderzenie skierowane przeciwko jej sługusom.
Przez chwilę zastanawiał się nad kolejami losu wielkiej wojny. Jak wyglądały bitwy, w których brały udział oddziały liczące tysiące wojowników? Usiłował wyobrazić sobie niebo, na którym krążyły setki smoków, i stwierdził, że nie staje mu wyobraźni. Któregoś dnia, być może, zobaczy, jak to jest, choć wcale mu na tym nie zależało.
Sposób, w jaki wojowali rycerze, wydawał mu się dziwny i obcy - całkowicie różny od furii bojowej, która leżała u podstaw każdego ataku Kagonestyjczyków. Potrafił zrozumieć zasadność napaści na magazyny żywności, zagrody dla koni, sterty węgla i rud żelaza, konieczność zniszczenia kuźni - taki cel jednak nie budził w nim wojennego zapału. Ludzie mieli nadzieję, że w ten sposób przechylą na swoją stronę szale zwycięstwa - niechże więc rozegrają to po swojemu. Ash liczył, że Królowa Ciemności mocno odczuje skutki tej rzezi.
Późnym popołudniem dostrzegł nagły błysk na przeciwległym zboczu i zrozumiał, że zbliża się tam ktoś - lub coś - choć po części zbudowane z metalu. Ash zmrużył oczy, skupił się i patrzył - dopóki nie zyskał pewności, że widzi odblask słońca na srebrzystej uździe rosłego rumaka bojowego. Mimo woli skrzywił się z dezaprobatą. Czy ci ludzie nie pojmowali, że błysk metalu można dostrzec z odległości wielu mil? Natychmiast jednak o tym zapomniał, gdy ujrzał posuwających się wolno zbrojnych jeźdźców. Podobnie jak on, ludzie poruszali się ostrożnie, zdradzając wcale niemały leśny kunszt. Ash obserwował, jak pierwsza czwórka jeźdźców wyłania się zza wzgórza i powoli zjeżdża ku dolinie, którą opisał sir Kamfordowi.
Kagonestyjczyk zauważył, że jeden człowiek pozostał na przełęczy. Rycerz skulił się i skrył w krzakach - choć oczywiście nie uszedł bystremu wzrokowi elfa. Ash rad był ostrożności, jaką okazują jego nowi sprzymierzeńcy - człowiek tak długo zmieniał pozycję, aż wreszcie niemal zupełnie wtopił się w tło.
Dotarłszy do dna doliny, czterej rycerze jadący na czele rozdzielili się - dwaj, nadal bacznie obserwując zbocza, ruszyli wokół cedrowego lasu, a dwaj pozostali ruszyli pomiędzy drzewa. Z drugiej strony gęstwiny wyprysnął jeleń i dwie sarny, które szybkim kłusem przecięły łąkę i pognały w górę zbocza - Kagonestyjczyk zaś odetchnął, rozwiały się bowiem jego ostatnie wątpliwości.
Ludzie jednak nie wyzbyli się ostrożności - dwaj jeźdźcy okr4yli las dookoła, szukając najdrobniejszych oznak zagrożęnia. Ci, którzy zniknęli pod zielonym baldachimem drzew, zostali tam przez dobrą godzinę - ale w końcu i oni się pokazali, wymachując dłońmi ku zboczom.
Dopiero wtedy pojawiła się pozostała część grupy. Na sygnał szperaczy zza wzgórza wyłonił się długi szereg jeźdźców. Ash niemal świsnął przez zęby na widok setki potężnych rumaków bojowych, z których każdy dźwigał na grzbiecie rycerza w pełnej zbroi. Przekonał się też, że błysk, który zaalarmował jego oko, był przypadkowy. Większość rycerzy miała na sobie zbroje, których blask przyćmiono sadzą i popiołami, wielu przymocowało liściaste gałązki do hełmów, a lśniące rękojeści mieczy przybrudzono gliną i błockiem. Ash z ulgą stwierdził, że ludziom nieobca była elementarna sztuka maskowania. Przed opuszczeniem doliny trzeba będzie oczywiście uzupełnić ich dość skąpe w tym względzie wiadomości.
Słońce zaszło, a zachodnią krawędź nieba muskał łuk Lunitari, kiedy ostatni z rycerzy wjechał pod osłonę cedrów. Ash odczekał jeszcze chwilę, aż za górskim grzbietem zniknął i księżyc. Gdy całe zbocze skryło się w cieniu, Kagonestyjczyk wymknął się z niszy i ruszył w dół.
Poruszał się ostrożnie, zawsze od jednego ukrycia do drugiego, przemykając szybko i bezgłośnie przez otwartą przestrzeń. Gdy wreszcie dotarł do dna doliny, na niebie lśniły już gwiazdy.
Nie zatrzymał się, lecz nisko pochylony ruszył w stronę zagajnika. Gdy był już blisko, poczuł na policzkach muśnięcie wiatru. Ash wyłowił w nim zapach ludzi i pojął, że po tej stronie zostawiono przynajmniej dwóch wartowników. Doskonale. Ludzie - jak on sam - rozumieli konieczność zachowania ostrożności.
Gdy wślizgiwał się w cień pierwszych drzew, na jego wargach pojawił się nieznaczny uśmieszek. Rad był czujności, jaką zachowywali ludzie sir Kamforda, z tym większą jednak przyjemnością myślał o popisaniu się elfią znajomością leśnego kunsztu. Buty rycerza ujrzał z odległości pięciu kroków, ale człowiek nie spostrzegł elfa w gęstniejącym mroku. Kagonestyjczyk niczym cień pomykał od drzewa do drzewa, wykorzystując właściwą elfom zdolność widzenia w mroku - ominął czujki i posterunki, zanim wartownicy powzięli jakiekolwiek podejrzenia.
Nie opodal rozległ się tupot końskich kopyt i Ash zamarł w miejscu, klnąc w duchu własną nieostrożność. Pozostając w bezruchu, przyglądał się zwierzęciu, podziwiając jego szeroki grzbiet, mocne kopyta, kudłate pęciny i gęstą grzywę. Elf nie znał się na koniach, lecz był pewien, że oglądane przezeń zwierzę należy do niezwykle rosłych przedstawicieli swojego gatunku. Powinien był się domyślić, że koń dysponuje również bystrym słuchem i węchem nie gorszym niż dzikie zwierzęta. Zwierzę z pewnością zwęszyło jego zapach. Mimo to, po kilku niespokojnych parsknięciach, koń zajął się wonną trawą.
Po paru chwilach dotarł do środkowej polany, na której rycerze rozbili obóz. Kilkunastu wiązało konie do palików, pozostali ostrzyli broń, naprawiali siodła lub czyścili buty. Elf ponownie odczuł coś w rodzaju podziwu - noc zapowiadała się chłodna, ale żaden z ludzi nie zabierał się do rozniecania ognia. Nie czynili też zbędnych hałasów.
- Myślisz, że się pokaże? - Głos ten rozległ się w grupie ludzi zebranych przy kręgu głazów, wśród których Ash obozował podczas swoich poprzednich pobytów w dolince.
- Jeśli nie, to okaże się, że niepotrzebnie osłabiliśmy główne siły o sto kopii! - sarknął inny głos.
- Przybędzie. - Ash rozpoznał głos sir Kamforda. Rycerz stał pośrodku kręgu i cała jego postawa zdradzała, iż to on, nie kto inny, jest tu wodzem. Gdy przemówił, pozostali rycerze umilkli. - Było w nim coś takiego... rodzaj mądrości, z którą nieczęsto się człek spotyka. Dał mi słowo...
- ...i dotrzymał go - dokończył Ashtaway, wstępując w krąg rycerstwa. Ucieszyło go zmieszanie ludzi, którzy porwali się na nogi i zaczęli macać się po bokach, szukając oręża. Powstrzymał ich śmiech sir Kamforda. Rycerz pochylił głowę gestem, którym witał go i zarazem wyrażał mu szacunek, potem przez chwilę mierzył Ashtawaya wzrokiem, wreszcie przemówił.
- Witaj. Czy wartownicy się pospali? - spytał z dobrodusznym rozbawieniem.
Ash również skłonił się z szacunkiem, potem - tak jak jego rozmówca - przez chwilę milczał, przyglądając się uważnie rycerzowi.
- Nie... - odparł wreszcie. - Czuwają i bez wątpienia spostrzegliby każdego człowieka - albo ogra... czy Silvanestyjczyka, jeśli już o tym mowa - który chciałby przemknąć obok.
- Ufam, że mówisz prawdę - rzekł sir Kamford, kiwając głową. - Rad jestem, że cię widzę, przyjacielu... i sojuszniku.
- Ja również się cieszę. ,Widzę, że przywiodłeś ze sobą wielu wojowników.
- Ty jesteś tym elfem, który ma nam pokazać drogę do Sanction? - spytał jeden z rycerzy. Wedle pojęć Ashtawaya pytanie było dość niegrzeczne. Nieznajomy miał wydatny nos i gęsty wiecheć wąsów. Człowiek ów patrzył na Kagonestyjczyka sceptycznie, wręcz z odrobiną wrogości.
- Nie nazwałbym tego drogą - odparł chłodno. - Wyjaśniłem już, że to szlak myśliwski. Wiedzie on poprzez niższe partie zboczy dymiących gór i prowadzi do doliny, którą zwiecie Sanction. Ufam, że wasze konie jakoś sobie poradzą.
- Ufasz? To znaczy, że nie jesteś pewien? - spytał rycerz, którego twarz oblała się rumieńcem gniewu.
Ashtaway zesztywniał, zmuszając się do trzymania dłoni z dala od rękojeści topora. Ten niewychowany rycerz obraził go i elf po raz pierwszy pomyślał, że może popełnił błąd, zadając się z tymi ludźmi.
- Skądże mam wiedzieć? - odparł szorstko. - My, Kagonestyjczycy, prowadzimy wojnę bez korzystania z pomocy zniewolonych zwierząt. Dajemy sobie radę na własnych nogach. - Ash wyczuł, że jego słowa mogą stać się zarzewiem zaciekłej kłótni, lecz nie potrafił powstrzymać się od ciętej odpowiedzi.
- Zniewolone zwierzęta? - Wąsy rycerza zadrżały z gniewu, a jego dłonie zwinęły się w pięści. - Te rumaki to najśmielsi z czworonożnych wojowników! Nigdy, powtarzam, nigdy więcej ich nie obrażaj, bo tym samym obrażasz ludzi, którzy ich dosiadają. A to znaczy śmierć.
Słowa te ugodziły Kagonestyjczyka z siłą kopii.
- Jeśli nawet kogoś obraziłem, nie ja zacząłem wymianę obelg - odparł Ash posępnym głosem czując, iż jego własne dłonie zwijają się w gotowe do ciosu pięści. - Powiedziano mi, że moje rady przydadzą się rycerstwu... o czym zapewnił mnie mój przyjaciel, sir Kamford Willis. Jeśli tak nie jest, pójdę precz... lub stanę do walki, jak wolisz!
Elf utkwił spojrzenie ciemnych oczu w twarzy rozjuszonego rycerza. Cichy głos w jego sercu zaczął powątpiewać w sens tej wyprawy i w to, że ludzie i wolne elfy kiedykolwiek będą mogli się dogadać.
- Cierpliwości, sir Blaynie, cierpliwości - rozległ się uspokajający głos sir Kamforda. - Powiedziałem wam - i Lordom Zakonu - że Ashtaway przemierzał ten szlak pieszo. Jeśli jednak twierdzi, że konie przejdą, gotów jestem mu uwierzyć.
- Przekradł się przez linię czat. To świadczy, że zna się na rzeczy - dodał inny rycerz, bez wrogości czy nieuprzejmości w głosie.
Rycerz nazwany sir Blaynem uczynił widoczny, choć zakończony częściowym tylko powodzeniem wysiłek, aby się opanować.
- Dobrze więc - zwrócił się do Ashtawaya. - Nie odrzucamy twej propozycji pomocy. Lecz wiedz, mości elfie, że ta setka rycerzy przydałaby się bardzo na równinach. Jeśli nasza obecna misja spełznie na niczym, straty będą nie do powetowania.
- Nie posiadam władzy nad losem, który może zniweczyć lub zapewnić powodzenie waszej misji... mogę jedynie przeprowadzić was od południa do Sanction. Reszta to już wasza sprawa.
Ashtaway poczuł, że jego gniew ustępuje. Gdy uśmierzył się całkowicie, elf zaczął zastanawiać się nad jego intensywnością i nagłością... i powiedział sobie, że w przyszłości , będzie musiał wystrzegać się takich wybuchów.
- Nie prosimy o nic więcej - oznajmił sir Kamford, uciszając jednym spojrzeniem sir Blayne’a. - Możesz nam powiedzieć, co dalej?
- Rankiem opuścimy dolinę przez północny grzbiet. Za cztery, może pięć dni dotrzemy do przełęczy, z której będziecie mogli zobaczyć cel waszego ataku.
- Przez północny grzbiet? - spytał inny rycerz sceptycznym tonem. - Nie bardzo chce mi się wierzyć, że da się tam wjechać konno.
Ash wzruszył ramionami. - Jeśli zatrzyma was ten tu mały pagórek, to wasze konie nie dadzą sobie rady w dalszej części szlaku. Przykro mi, żeście się trudzili.
- Poradzimy sobie! - uciął sir Kamford. - Zsiądziemy z koni i poprowadzimy je pieszo.
- Będę się upierał, iż bardziej przydalibyśmy się na równinach... stając do szarży u boku Humy w bitwie, która rozstrzygnie losy wojny! - Najwidoczniej sir Blayne nie potrafił zbyt długo utrzymać języka za zębami.
- To dlaczego tu przybyłeś, rycerzu? - spytał Ash szczerze zdumiony. - Czy nie jesteś panem swej woli? - Nie potrafił pojąć, dlaczego ów człek podjął się udziału w misji, o której sądził, że się nie powiedzie. Nie tak byłby postąpił Kagonestyjczyk.
- Rozkazy... - warknął rycerz, jakby słowo to utkwiło mu w krtani. - Jestem lojalnym rycerzem, posłusznym woli przełożonych.
- Ale jeśli nie chcesz atakować Sanction, to zostań - sprzeciwił się wojownik. - Nie mam zamiaru prowadzić wojowników, którzy boją się walki.
- Jak śmiesz, ty malowany dzikusie, kwestionować moją odwagę! - Tym razem dłoń rycerza zwarła się na rękojeści miecza.
- Dość! - syknął sir Kamford, stając pomiędzy elfem i rozjuszonym rycerzem. Dowódca zmierzył elfa chłodnym wzrokiem. - Nikt nie będzie kwestionował odwagi moich ludzi, nie kwestionując tym samym mojej! Sir Blayne dobrze mówi. Nie tolerujemy takich obelg.
Ash milczał, tymczasem dowódca zwrócił się do podwładnego.
- Tobie zaś, Blayne, który jesteś dzielnym Rycerzem Korony, chciałbym przypomnieć rycerską przysięgę. Nie może to być, abyśmy sprzeczali się w obecności kogoś, kto może nam pomóc odnieść tak zacne zwycięstwo. Żaden z nas też nie powinien wynosić się nad niego lub jego szlachetnych ziomków.
Sir Blayne stał wyprostowany niczym sosna i przez chwilę Ashtaway nie był pewien, czy człowiek ów zdoła się opanować. W końcu jednak rycerz odetchnął głęboko i pochylił głowę.
- Pokaż nam tylko... mości elfie... drogę do Sanction i nie troszcz się o naszą odwagę.
Ash zadowolił się tą odpowiedzią.
- Pójdę przespać się gdzieś na zboczu i wrócę o świcie. Bądźcie gotowi do wymarszu, jeśli zależy wam na pośpiechu.
- Zależy - stwierdził po prostu sir Kamford.
Kagonestyjczyk odwrócił się i zniknął w mroku. Gdy ruszał w górę zbocza, nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że większość pozostawionego w dole rycerstwa rada była z jego odejścia.
Rozdział 17 - Na Sanction!
- I to ma być owa przełęcz? - spytał sir Kamford z powątpiewaniem w głosie. Stał na występie skalnym obok Ashtawaya i spoglądał na wznoszące się przed nimi dwa strome zbocza. Pomiędzy skałami można było dostrzec wąską rozpadlinę, przez którą prześwitywało pokryte dymami niebo i mroczne, kłębiące się dziwaczne chmury.
- Za nią leży miejsce, które wy zwiecie Sanction - potwierdził Ash. - Chmury, które widzisz, nie zrodziły się na niebie.
Spojrzał na ciężką pokrywę chmur, czując się tak, jakby samo powietrze gniotło mu piersi. Posępna, przytłaczająca atmosfera tego miejsca była jednym z powodów - być może głównym - dla którego nigdy mu się tu nie podobało.
Oddział rycerzy pozostał w tyle, kryjąc się w wąwozie. W ciągu pięciu minionych dni ludzie podążali za Ashtawayem, który wiódł ich przez bezdroża gór Khalkist. Teraz przed nimi wznosiła się ostatnia przeszkoda i elf zastanawiał się, jak sobie z nią poradzą.
Po prawdzie zdumiewał się sprawnością i powściągliwością rycerzy. Oczywiście odnosili się do niego szorstko i arogancko, niektórzy ze źle ukrywaną wrogością, lecz był dostatecznie uczciwy, aby przyznać, że wielu Kagonestyjczyków na ich miejscu postępowałoby podobnie. Podczas marszu nie przebywał zresztą z głównym oddziałem, często natomiast rozmawiał z sir Kamfordem, omawiając trasę i dzieląc się z nim znajomością tych posępnych gór. Starał się też unikać sir Blayne’a, ponieważ wyczuwał, że i w nim samym rodzi się iskra gniewu, ilekroć zetknęli się wzrokiem.
Fakt, że wszyscy ci wojownicy byli posłuszni zwykłemu kapitanowi, jakim był sir Kamford, zdumiewał go, choć jednocześnie musiał przyznać, że jest to niezwykle przydatne. Uderzanie na nieprzyjaciela, gdy wszyscy gotowi byli do walki, nie zaś wtedy, gdy któryś z wojowników nie potrafił dłużej opierać się ogarniającej go żądzy krwi, miało swoje taktyczne zalety. Zdawał sobie sprawę, że stosowana przez ludzi taktyka pozwala na okrążanie nieprzyjaciela, wciąganie go w pułapki, a nawet dokonywanie odwrotu z precyzją i w szyku - czego nie znały oddziały wolnych elfów.
Miewał również okazje przyjrzeć się rycerskim zbrojom i orężowi. Okazało się, że są niezbyt podatne na uszkodzenia, zużycie czy rdzę. Oczywiście głownia jego topora była wykuta z twardego metalu i przetrwała kilka pokoleń. Taka broń należała jednak wśród wolnych elfów do rzadkości, każdy zaś z rycerzy miał do wyboru wielki, stalowy miecz, kopię, sztylet - dość długi, aby mógł służyć za krótki kord - i solidną tarczę. Elf podejrzewał, że skryty za tarczą i płytową zbroją rycerz byłby zupełnie ochroniony przed atakiem pojedynczego wojownika.
Zastanawiał się, co też myślą rycerze o dzikich krainach, przez które ich prowadził - i co sądzą o elfie, który wskazywał im drogę? Czy mu ufają? Boją się czy go podziwiają? Nie mógł tego rzecz jasna wiedzieć, jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że to nie ma znaczenia. Wielu Kagonestyjczyków - i z pewnością każdy z poprzednich Odnajdywaczy Ścieżek - nie dbałoby wcale o opinię ludzi. Dlaczegóż zatem on sam miałby się nią przejmować? Nie potrafił na to odpowiedzieć, lecz wiedział, że nie jest mu obojętna.
Oczywiście niektórzy ludzie - głównie sir Blayne - chmurzyli się i wrogo łypali nań oczyma, ale większość rycerzy otwarcie zachwycała się urodą krainy, przez którą ich prowadził. Wszyscy zaś mieli w sercach odwagę. Żaden nie okazał najmniejszej troski czy obawy o swój los w zbliżającej się walce.
Wkrótce dowie się, co kryją w sercach. Ruszył przed siebie słysząc, że sir Kamford podąża tuż za nim. Równomierny stukot kopyt, który usłyszał po chwili, powiedział mu, że cała kolumna zaczęła wspinaczkę stromym górskim szlakiem.
Gdy wyjechali spod cienia wonnych świerków na nagie zbocze, okazało się, że właściwie nie ma tu ścieżki godnej tej nazwy. Ash musiał wybierać drogę pomiędzy głazami i rozpadlinami, zawracając niekiedy i błądząc, aby pokonać zbocze najmniej stromą drogą, wspinając się stopniowo, zamiast ruszyć wprost ku przełęczy.
Sir Kamford trącił końskie boki piętami i jadąc dość wolno, dawał wierzchowcowi czas na wyszukanie miejsca, gdzie postawić każde z kopyt. Za wodzem ruszyła pod górę wąska kolumna rycerzy, Ash zaś wybierając drogę, przystawał często, aby dać jeźdźcom czas na uspokojenie nerwowych rumaków. Konie rżały i wierzgały, kiedy jednak jeźdźcy zaczęli do nich pieszczotliwie przemawiać, dały się przekonać do wędrówki pod górę.
Kagonestyjczyk wiedział, że gdyby w tej chwili nad głowami rycerzy pojawił się choć jeden smok, cała misja momentalnie wzięłaby w łeb. Otrząsnął się z tych mrocznych myśli, ufając w zapewnienia sir Kamforda, który utrzymywał, że wszystkie smoki odleciały na zachód, gdzie miała się rozegrać bitwa decydująca o losach wojny. Na możliwości odkrycia z góry nic nie mogli poradzić, w nocy bowiem żadną miarą nie zdołaliby wspiąć się po zdradzieckim zboczu.
Ash, pokonując przeszkody, chwytał dłońmi za występy skalne, ale szybko spostrzegł, że konie tego nie potrafią. Cofnął się więc o kilka kroków. W tym miejscu otwierał się wiodący w górę wąski komin, który pozwolił mu dotrzeć na względnie płaski fragment zbocza, gdzie było dość miejsca dla kilkunastu koni. Elf podał dłoń sir Kamfordowi i rycerzowi udało się namówić rumaka, aby - grzechocząc kopytami po osypisku luźnych piargów - wspiął się za nim pod górę.
Tutaj kapitan odpoczął, elf tymczasem podjął dalszą wędrówkę. Rycerze jeden po drugim wdrapywali się na płaski występ, ciągnąc za sobą zaniepokojone konie. Gdy na zboczu zaczęło być tłoczno, sir Kamford ruszył za elfem. W ślad za nim podążyli kolejni w szyku. W ten sposób ludzie i konie mieli możliwość krótkiego odpoczynku, a potem podejmowali żmudną wspinaczkę.
Wkrótce Ash dotarł do rozległego osypiska. Pod naciskiem podeszwy jego mokasyna kamienie drgnęły i w dół runęła niewielka lawina. Elf zdołał uskoczyć, lawina zaś na całe szczęście ominęła wspinających się niżej ludzi. Ash podjął wędrówkę, lecz teraz uważniej wybierał oparcie dla stóp.
W pewnej chwili usłyszał ostrzegawczy okrzyk i przerażone rżenie konia. Spojrzawszy w dół, zobaczył, że kilku rycerzy szarpie się z wodzami rosłego, czarnego rumaka. Koń poślizgnął się na stromym zboczu i leżał teraz na boku, wściekle wierzgając ku każdemu, kto się doń zbliżył. Kagonestyjczyk pewien był, że zwierzę jest stracone, i miał tylko nadzieję, że jeźdźcy okażą dość rozsądku, aby je zostawić.
Ku rosnącej desperacji elfa rycerze stracili sporo czasu na uspokajanie zwierzęcia. Ashtaway zdumiał się niepomiernie, gdy koniowi w końcu udało się wstać - i od tej chwili rumak poruszał się szybciej, jakby pragnął nadrobić zwłokę.
I tak to trwało, chwila za chwilą, godzina za godziną, podczas których poranek niepostrzeżenie przekształcił się w południe, a wąska kolumna rycerzy uporczywie pięła się ku przełęczy. Mimo iż wielu z nich potykało się i przewracało, nie ustawali w wysiłkach. Wspinali się powoli i ostrożnie, choć coraz żwawiej, jakby wyczuwając, że zbliżają się do celu długiej wędrówki.
Do samej przełęczy Ash dotarł na kilka godzin przed zmierzchem. Po obu stronach szlaku wznosiły się tu wyniosłe turnie, sporą zaś część rozciągającej się przed nim doliny zakrywały dymy. Elf przypomniał sobie, że szlak okrążał zbocze góry i samo miasto stanie się widoczne dopiero po pokonaniu przełęczy. Tam, gdzie się zatrzymał, było świetne miejsce na zbiórkę całego oddziału, ponieważ ukształtowanie terenu i snujące się w powietrzu dymy uniemożliwiały wręcz odkrycie nawet większej niż ich własna grupy napastników.
Spojrzał w dół, ku kolumnie - ostatni rycerze byli jeszcze w połowie zbocza. Pozostało mu tylko żywić nadzieję, że dotrą do przełęczy przed zapadnięciem zmroku.
Najwyższy punkt przełęczy znajdował się na w miarę rozległym siodle pomiędzy dwiema wyniosłymi turniami. Jeden po drugim rycerze zbierali się pod osłoną zwisających nad ich głowami stromych ścian skalnych. Uspokajali i przemawiali łagodnie do zdenerwowanych koni, te zaś wytrzeszczały oszołomione oczy na wrogą, skalistą okolicę i na smugi dymu, wzbijające się z kilku niezbyt odległych górskich szczytów. Elf był pod wrażeniem głębi zrozumienia, jakie zdawało się panować pomiędzy jeźdźcami i rumakami - wkrótce bowiem okazało się, że poklepywanie po karku i dmuchanie w chrapy uspokoiło wszystkie wierzchowce.
Miasta nie było widać z miejsca, gdzie się zebrali, ale rycerze, podobnie jak sam Ashtaway, ocenili ten fakt jako swego rodzaju korzyść. Mogli się zebrać, zaczerpnąć tchu i uspokoić konie bez obaw, że ktoś spostrzeże ich obecność.
- Gdzie leży miasto? - spytał sir Kamford, gdy na przełęcz dotarło już kilkudziesięciu rycerzy.
Ash dłonią wskazał mu kierunek.
- Droga w dół jest szersza i zbiega łagodniej niż szlak, którym się tu dostaliśmy. Jeśli pójdziecie powoli i będziecie uważać na wartowników, zdołacie niepostrzeżenie obejrzeć sobie wasz cel.
- Doskonale. - Sir Kamford wespół z sir Blaynem i paroma innymi rycerzami zostawili konie pieczy towarzyszy i ruszyli, aby dokonać pieszego rekonesansu.
Pozostali rycerze jeden po drugim wspinali się wciąż ku zimnej i nagiej przełęczy. Dostawszy się na miejsce, reagowali rozmaicie - jedni okazywali ulgę, inni szczycili się swą odwagą, jeszcze inni składali dzięki bogom. Przyglądali się tatuowanemu elfowi z podziwem, szacunkiem i odrobinę nieufnie.
Sir Kamford powrócił, gdy na zboczu góry pozostało jeszcze kilkunastu rycerzy. Podniecony kapitan zaciekle poruszał wąsiskami, a gdy przysiadł obok Ashtawaya, w jego oczach płonął niekłamany zapał.
- Niełatwo byłoby wymarzyć sobie lepszą sytuację. Równina z tej strony nie jest prawdopodobnie w ogóle strzeżona. Pewnie przypuszczają, że każdy napastnik, który chciałby zaatakować stojące na niej magazyny, najpierw musiałby przebić się przez całe miasto!
- A czy warto je atakować? - spytał elf.
- Nie da się zaprzeczyć! Widziałem wielkie drewniane skrzynie, w których gromadzą węgiel dla kuźni, oraz stojące z otwartymi wrotami stodoły pełne ziarna. Te zapasy pozwolą smoczej armii wytrwać w polu całą zimę, jeśli zostaną dostarczone na czas - ale przy odrobinie szczęścia i niewielkiej pomocy z naszej strony spłoną w ciągu paru dni. Zbudowali też obszerne magazyny broni - strzał, włóczni i innego oręża. Te również pójdą z dymem! Mają tu wreszcie wielkie zagrody... naprawdę wielkie. Konie, muły, woły - tysiące sztuk! Rozpędzimy to wszystko na cztery wiatry!
- Rad jestem, że przeszliście. Miejmy nadzieję, że reszta twoich ludzi dotrze na przełęcz przed zmrokiem.
Sir Kamford zmarszczył brwi z troską i spojrzał w dół na ogon pnącej się ku górze kolumny.
- Żwawiej, chłopcy! - zawołał. - Nie chcecie chyba zostać tam na noc?
Rycerze, którzy to usłyszeli, rzeczywiście zaczęli wspinać się szybciej, choć nie bez niechętnych pomruków. Pozostali przyspieszyli, aby nie dopuścić do rozerwania kolumny. Mimo żwawszego tempa wspinaczki ostatni rycerz dotarł do przełęczy już po zachodzie słońca, kiedy pozostało dość światła, aby widzieć jedynie najbliższych towarzyszy.
- Dobra nasza! - zawołał sir Kamford, gdy na przełęczy zgromadzili się wszyscy rycerze. Od kilku chwil rozluźniał się coraz bardziej, w miarę jak pojawiali się kolejni wspinacze. Ashtaway zdumiewał się niespożytą energią, jaką wykazywał jego towarzysz.
- Zaatakujecie jutro? - spytał elf.
- Gdy tylko dostaniemy się na dół - a zejście chcę zacząć jeszcze przed świtem - odparł sir Kamford.
Człowiek raz jeszcze obejrzał się na strome zbocze, na które wspinali się cały dzień, potem utkwił spojrzenie ciemnych oczu w twarzy wolnego elfa.
- Wiesz, mości elfie... nie byłem pewien, czy nam się uda. W pierwszej chwili, kiedy pokazałeś mi tę ścieżkę, pomyślałem, że już po nas. A jednak dotarliśmy na miejsce... i nie straciliśmy ani jednego konia!
- Oby bitwa była dla was równie łaskawa - mruknął Ash.
Twarz sir Kamforda spoważniała. - Na to nie ma co liczyć - odparł. - Ale dzięki tobie mamy szansę zadać Królowej Ciemności potężny cios w imię Kodeksu i Zasad.
Rozdział 18 - Szarża
Godzinę przed świtem Ashtaway ruszył w dół gładkiej drogi wiodącej ku Sanction. Rycerze zwijali obozowisko, sprawiali i karmili konie przed założeniem im derek, siodeł i dociągnięciem popręgów. Zwierzęta, jakby wyczuwając zbliżającą się bitwę, prychały niespokojnie i z ledwie skrywanym podnieceniem grzebały ziemię kopytami. Wszystko jednak odbywało się wyjątkowo cicho. Elf nie zdążył oddalić się o pięćdziesiąt kroków od obozu, kiedy dobiegające z obozu odgłosy zatraciły się w porannej ciszy.
Natychmiast też został osaczony nawałą wrażeń zmysłowych, pochodzących z wyłaniającego się spośród mgieł miasta. Gdy Ashtaway okrążył masyw wulkanu, ujrzał Sanction, rozciągające się przed nim w całej swej okazałości. Nawet teraz, tuż przed świtem, gród rozjaśniały liczne światła dobywające się ze skalnych szczelin. Rzeki płynnej ławy miotały w powietrze płomienie i kłęby rozgrzanego powietrza, które niekiedy przemiatały przez niemal całą szerokość doliny. Gdy pierwsze promienie świtu stłumiły blask ogni, Sanction okazało się miejscem, w którym zamiast światła królują dymy i cienie.
Jedna z Trzech Gór Dymnych - rycerze nazywali te szczyty Lordami Zagłady - wyrzucała z siebie rzekę płynnej lawy. Struga, lśniąc żywym ogniem, spływała po przeciwległym zboczu i Ash widział, jak znikała wśród zabudowań miasta.
Pomimo widoku niszczycielskich sił szalejących w dolinie, Sanction wydało się wolnemu elfowi miejscem starym i stojącym ponad czasem - miejscem, w którym siły natury posiadały władzę znacznie rozleglejszą i większą niż zuchwałe twory rąk ludzkich.
Z miejsca, gdzie stał, Ashtaway miał dobry widok na całą równinę, z jej dogodnym podejściem od wschodu i rozrzuconymi w pobliżu grodu zgrupowaniami budynków, zagród i spichlerzy. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej, zobaczył tętniące życiem podgrodzie - wszędzie, niczym chwasty spod ziemi, wyrastały tu budynki, niektóre osiągały znaczną wysokość. Pomiędzy nimi wiły się wąskie uliczki i wolny elf mógł się jedynie zastanawiać, jakie też istoty godzą się żyć w tak ciasnych i zatłoczonych budowlach.
Tu i ówdzie z kłębowiska budynków strzelały w górę gmachy z różanego kamienia, a labirynt wąskich zaułków gdzieniegdzie przecinały szersze aleje, które łączyły się w sieć rojnych ulic. Cała metropolia dokładnie wypełniała przestrzeń pomiędzy dwoma dymiącymi wulkanami, a za nią rozciągały się już szerokie Równiny Solamnijskie. Na ich skraju wzniesiono wysoki kamienny mur i choć poprzecinano go licznymi bramami, Ash widział, że dla napastników, którzy przybyliby tu od zachodu, owa ściana stanowiłaby nie lada przeszkodę.
W końcu wzrok elfa zatrzymał się na potężnych gmachach świątyń, które otaczały miasto z trzech stron. I ten widok nie zrobił wrażenia na Kagonestyjczyku. Któż śmiałby porównać wspaniałość tych budowli z majestatem niezbyt nawet wysokiej góry? Za najbardziej oddaloną świątynią rozciągał się wysoki mur, poprzetykany licznymi wieżami i najeżony zębami blanków, który chronił Sanction przed każdą armią napastników nadciągających od równin. Po raz pierwszy Ash zdał sobie sprawę ze śmiałości i trafności planu sir Kamforda. Uderzający od strony gór rycerze mogli spowodować bolesne straty, nawet jeśli - zgodnie z tym, co przewidywali - napotkają opór choćby i stukrotnie liczniejszych przeciwników.
Górski szlak przywiódł ich do miasta od wschodu i ze swego punktu obserwacyjnego elf zaczął badać wzrokiem równinę rozciągającą się po tej stronie grodu. Wybudowano tu wiele zagród dla zwierząt i choć niektóre były puste, w pozostałych widział liczne stada koni i bydła. Ujrzał też wielkie, ustawione w ciasnych rzędach namioty i baraki, w których - wedle słów sir Kamforda - zgromadzono nieprzebrane zapasy oręża i żywności dla oddziałów Królowej Ciemności.
Ashtaway przez chwilę myślał o swej obecności w dolinie, mającej za chwilę stać się terenem zaciekłej bitwy. Podczas poprzedniej wizyty, gdy odkrył przejście pomiędzy górami, dotarł tylko do punktu, w którym stał obecnie i wystarczył mu jeden rzut oka na miasto. Nie było to miejsce, którego wygląd zachęcał do zwiedzania. Mimo to elf ruszył ku zasmrodzonym i brudnym przedmieściom Sanction.
Rycerze z pewnością nie potrzebowali już Kagonestyjczyka. Szlak, jaki mieli do przebycia, wiódł prosto w dół, był szeroki i obniżał się łagodnie. Ashtaway jednak nawet nie myślał o tym, aby wycofać się przed bitwą. Ci poważni wojownicy na rosłych rumakach wywarli na nim wielkie wrażenie i pragnął zobaczyć, jak też dają sobie radę w szarży.
Wiedział, że kolumna musiała już ruszyć, choć jeszcze nie dostrzegł jeźdźców. Sir Kamford postanowił uderzyć, gdy tylko rozwidni się na tyle, by rycerze mogli dostrzec cel ataku - doświadczony wojownik pragnął wykorzystać przewagę, jaką dawały spóźnione reakcje otumanionych niespodzianym wyrwaniem z głębokiego snu członków załogi warowni.
Znalazłszy się u podnóża zbocza, Ash poczuł, że jego skalp jeży się lekko - wolnego elfa coś zaniepokoiło. Przyszła mu do głowy myśl następująca: co też będzie, jeśli okaże się, że smoki zdążyły wrócić? Nie trzeba było zbyt wielkiej wyobraźni, aby dojść do wniosku, że jeśli sir Kamford mylił się w ocenie intensywności zmagań armii Humy i jeśli choć kilka smoków wróciło do Sanction, grupkę zuchwalców spotka nieunikniona klęska.
Skryty za stertą sporych głazów, Ash zaczął badać wzrokiem pokryte chmurami i kłębami dymu niebo. Nie zobaczył żadnego latającego stworu - w rzeczy samej nie zobaczył na nieboskłonie nawet ptaka - i po dłuższej obserwacji przekonał sam siebie, że poczucie niepokoju wzbudziło w nim coś innego. To chyba okropny zapach tego miejsca - powiedział sobie, gdyż smugi dymu niosły ku niemu gryzącą woń siarki i oczy wolnego elfa nieustannie zachodziły łzami.
Gdy opuścił ścieżkę i zaczął okrążać górę, przekonał się, jak bardzo równina Sanction była podatna na atak od wschodu. Niewolnicy o tej porze jeszcze spali, wielkie zaś sterty oręża, a także wypełnione węglem skrzynie i kamienne miejskie kuźnie stały pozbawione jakiejkolwiek ochrony. Tylko zwierzęta w zagrodach niespokojnie przestępowały z nogi na nogę, niektóre woły porykiwały ponuro - jakby zdawały sobie sprawę ze zbliżającego się zagrożenia.
Apatyczne i podchodzące do swych obowiązków bez przesadnej służbistości czy entuzjazmu straże - jak szybko spostrzegł to Ash - rekrutowano głównie z ludzi, którymi dowodziło kilku znudzonych i leniwych ogrów. Stojący na posterunkach wartownicy ograniczyli swe wysiłki do wyszukania dogodnego miejsca na drzemkę, porzucając stróżowanie przy cennych magazynach. Jeden z nich niespodziewanie usiadł wprawdzie i zaczął się rozglądać, Ash jednak szybko zorientował się, że wartownik - ignorując całkowicie zbocze niedalekiej ognistej góry - skupił uwagę na mieście i rozciągających się za nim równinach. Najwyraźniej możliwość ataku od wschodu dawno już w Sanction wykluczono.
Przez pasma dymu zaczęły przebijać się pierwsze promienie świtu, które zabarwiły górzysty krajobraz niesamowitą poświatą. Świszcząc batami, ogry zaczęły wyprowadzać kolumny niewolników ku rozstawionym na płaskowyżu kuźniom i kopalnianym szybom. Ash ujrzał nieszczęśników, którzy maszerowali do roboty z oczyma wbitymi w ziemię i reagowali jedynie, gdy musieli usunąć się poza zasięg wszechobecnych rzemieni nadzorców. Elf przez chwilę zastanawiał się, jak wygląda ich życie. Dlaczego jakakolwiek istota rozumna godzi się na taki żywot? On sam - i każdy z pozostałych Kagonestyjczyków - wybrałby raczej śmierć niż życie w takim poniżeniu.
Usłyszawszy metaliczny brzęk jakiegoś ciężkiego obiektu, natychmiast dał nura w szczelinę pomiędzy dwiema wulkanicznymi skałami. Zaraz też zobaczył kilku ogrów, którzy nadeszli z prawej strony i minęli jego kryjówkę w odległości rzutu kamieniem. Dopiero wtedy Ash zauważył, że stwory wyłoniły się z tunelu, który otwierał się nie opodal w ścianie skalnej. Potężne, wzmocnione metalem skrzydła wrót do szybu były lekko uchylone. Tunel wiódł prosto w głąb góry.
Mrużąc oczy - robiło się coraz widniej - elf naliczył przynajmniej dwunastu idących gęsiego ogrów. Bestie pokryte były sadzą i człapały ciężko, nie kryjąc wielkiego zmęczenia. Wszyscy byli uzbrojeni w ciężkie miecze, na głowach zaś nosili zaśniedziałe i poznaczone wgięciami hełmy. Ash miał przed oczyma wojowników, nie robotników.
- Dobrze znowu zobaczyć niebo - warknął jeden ze stworów i kaszlnął, wyrzucając z gardzieli kłąb sadzy.
- Ten zasmolony tunel za długi! - rozjuszył się inny. - Za dużo czasu pod ziemią!
- Ale nareszcie Sanction! - syknął trzeci. Ashowi wydało się, że ten jest kimś w rodzaju dowódcy. Stwór łupnął po karkach dwu pierwszych kompanów. - ...aprzód! ...aaarsz!
Pozostałe ogry, pomrukując niechętnie, zajęły miejsce w szyku. Bestie ocierały łapy z pokładów sadzy oraz poprawiały zwisające im u pasów miecze. Przez chwilę usiłowały nawet ustawić się w kolumnę dwójkową, ale to - jako że umiejętność liczenia do dwóch rzadka była wśród ogrów - niezbyt im się udało. Elf przyglądał się grupce, dopóki nie oddaliła się poza zasięg słuchu, i zauważył, że ogry skręciły w lewo, najwidoczniej kierując się wprost ku miastu, nie zaś na pola rozległej ornej równiny.
Zapamiętał starannie położenie ukrytego wejścia, zastanawiając się jednocześnie, czy tę wiedzę da się jakoś w przyszłości wykorzystać. Obie połówki potężnych wrót musiały ważyć kilkaset pudów i Ash przez długą chwilę nie potrafił pojąć, jak ktokolwiek mógł je otwierać czy zamykać. Zrozumiał wszystko, gdy zobaczył umieszczone na drzwiach od środka koło. Na przypominającej bęben osi tego koła nawinięto wiele zwojów solidnej liny i domyślił się, że spogląda na mechanizm, który w jakiś sposób pozwala na otwieranie i zamykanie wrót. Wychyliwszy się zza skały, spostrzegł podobne urządzenie po przeciwnej stronie wrót.
Zauważył ruch wewnątrz tunelu i cofnął się, aby nie zdradzić swego stanowiska. Z mroku wyłoniło się kilka sylwetek. Usłyszał też świst bata i stłumiony okrzyk bólu.
- Ruszać się, wy gnojki! - rozległ się niski, gardłowy głos, jaki mógł dobywać się jedynie z beczkowatej piersi ogra.
Ash, który skulił się za skałami w odległości paru kroków od wrót, zauważył, że w jego stronę kieruje się kolumna drobnych sylwetek. Nieznajomi szli chwiejnie i często się potykali. Ponownie rozległ się świst bata - i grupka niczym stadko spłoszonych wróbli rozprysnęła się na wszystkie strony.
- Wracać! Obracać kołowrót! Już, sto piorunów, albo nie będzie zupa!
Małe stworki, piszcząc żałośnie, zebrały się wokół jednego z intrygujących Asha kół. Łapiąc za wystające szprychy, zaczęły ciągnąć je i popychać. Drzwi wydały przeraźliwy jęk i drgnęły - bardzo powoli.
W polu widzenia elfa pojawił się nadzorca, który rzeczywiście był ogrem. Bestia miała na sobie czarną skórzaną tunikę nabijaną główkami ćwieków. Bydlę było stare i niemal straciło już kły, ale jego na poły pokryte bielmem ślepia nadal błyskały chytrze i złośliwie. Ogr podniósł sękatą łapę i elf ujrzał drzewce rzemiennego bata, gotowego do ugodzenia w kolejną ofiarę.
Cios ten jednak zawisł w powietrzu, bo oto w półmroku świtu coś gwizdnęło niegłośno i w krtani ogra utkwił stalowy grot strzały. Bestia zakrztusiła się, rzygnęła krwią i cofnęła niezgrabnie - zbyt powoli, aby umknąć pokrytemu tatuażami napastnikowi, który skoczył ku wrotom.
Ashtaway podniósł topór i wymierzył śmiertelny cios. Tymczasem Ogr, który zacisnął obie łapy na wystającej z gardła brzechwie strzały, gapił się tępo na wznoszącą się głownię. Rozległ się krótki świst i rozcięty niemal do połowy korpus nadzorcy z łomotem zwalił się na kamienną posadzkę tunelu.
Niewolnicy - każdy z nich bez wyjątku mógłby współzawodniczyć o tytuł najbrudniejszego i najnędzniejszego osobnika, jakiego Ash kiedykolwiek widział - wytrzeszczyli ślepia na swego wybawcę. Opuściwszy dolne szczęki, drobni ludkowie wolno wodzili oszołomionym wzrokiem od elfa do nieruchomej, leżącej na posadzce sylwetki nadzorcy.
Jeden z niewolników puścił dzierżoną przez siebie szprychę i podszedł do trupa. Nachyliwszy się nad ciałem, powąchał je ostrożnie, potem lekko tknął kciukiem w żebra. Po chwili namysłu cofnął się i wymierzył nieboszczykowi potężnego kopa w nieczułe - na szczęście - kolano.
Reszta prawie dziesięcioosobowej grupki natychmiast stłoczyła się wokół martwego ogra, kopiąc go, szczypiąc, szturchając, tłukąc, opluwając zaciekle i stosując wszelkie (niezbyt zresztą wymyślne) zniewagi, które - jak Ash odgadł bez trudu - miały być okrutną zemstą za złe traktowanie.
- Dziękować, panie! - oznajmił uroczyście pierwszy ze stworków (ten, który niedawno badał zwłoki), porzuciwszy sycących się zemstą kompanów. - Ty zabić stary Bezkielec... i dobrze mu tak!
- Witam - odparł Ash, usiłując pojąć niezwykły akcent i składnię niewolnika. Kagonestyjczyk pochylił się, aby lepiej obejrzeć niezwykłego ludka.
Jegomość, jakby domyślając się, że jest obiektem oględzin, wyprostował się i tak nadął, wypinając beczkowatą pierś, że po bokach jego brudnej kurtki zaczęły pękać przetłuszczone szwy.
Ashtaway spotykał krasnoludy i wcześniej, choć nigdy z żadnym nie rozmawiał - i gdyby dano mu jakiś wybór, wolałby, żeby tak pozostało. Patrząc na niedorostka, zorientował się, że niewątpliwie ma do czynienia z krasnoludem, z drugiej jednak strony musiał przyznać, że nigdy przedtem nie widział krasnoluda tak brudnego i obszarpanego jak stojący przed nim okaz. Broda karła była kłębowiskiem dziko zmierzwionych kudłów wyrastających z cofniętego podbródka - na dodatek jegomość nieustannie dłubał w nosie, nawet gdy stał wyprostowany na baczność.
Pozostali niewolnicy, zakończywszy ceremonię zemsty, podeszli kolejno i ustawili się obok przywódcy. Ash zorientował się, że stwory usiłują stanąć w szeregu, który - w miarę jak następni osobnicy dołączali do już stojących - wił się coraz bardziej kręto, pod koniec zaś osiągnął taki stan doskonałości, że gdyby pijany wąż zechciał popełznąć wzdłuż szyku, niechybnie złamałby sobie kręgosłup.
- Ogry znaleźć Bezkielec i mocno się wściekać! - oznajmił któryś z niedawnych niewolników, bynajmniej nie okazując zaniepokojenia.
- Naprawdę się wściekać... - oznajmił drugi tonem mędrca, choć efekt popsuło potężne beknięcie, które wydał z siebie zaraz potem.
- Ty lepiej niech zwiewa - oznajmił przywódca, mrugając do Ashtawaya znacząco. - Jak ogry przyjść, my im powiemy tak: stary Bezkielec upaść i nie wstać. Oni nam wyznaczają tylko nowy szef i tyle.
Kagonestyjczyk zdumiał się, że stwory podejmują odważny, choć bezsensowny wysiłek, aby jakoś przyjść mu z pomocą. Spojrzał na trupa nadzorcy. Stercząca z krtani strzała i okropna rana w barku mówiły same za siebie.
- Myślę... hmm... że będziecie musieli sporo się natrudzić, by ich przekonać, że Bezkielec miał wypadek.
Szef sapnął, jakby urażony tą sugestią.
- Ja Wielki Bulp Toofer - dobry łgarca! Ty myśli, że ja niedobry łgarca? Aaa?
Elf pojednawczym gestem wyciągnął przed siebie dłoń i potrząsnął głową. - Nie, nic podobnego... przeciwnie, jestem pewien, że ty dobry łgarca. Ale powiedz mi... kim jesteście? Krasnoludami?
- A pewnie! Krasnoludy żlebowe, my wszyscy, co do jeden! My rządzić w te tunele, od zawsze... dopóki nie przyleźć ogry, brzydka ich mać zresztą.
- A przyjdą? Czy one mieszkają gdzieś tam w głębi?
Wielki Bulp spojrzał na Ashtawaya, jakby się zastanawiał, czy jego rozmówca rzeczywiście jest aż tak wielkim idiotą, czy tylko udaje. Doszedłszy do wniosku, że nie, odparł jednak z powagą:
- Nikt nie mieszkać w jaskinie.., to drogi do tu i tam. Tylko my i Bezkielec. My tu mieszkać i otwierać ten bram.
W głowie Ashtawaya zaczął kształtować się pewien pomysł. Może proces ten zaczął się wcześniej, zanim elf wypuścił fatalną strzałę.
- Te tunele... daleko sięgają?
- Wszędzie! Pod górą, za górą... nawet do inne góry!
- Wyglądasz mi, bracie, na strasznie mądrego Wielkiego Bulpa... ale czy dobrze znasz te korytarze? Potrafiłbyś, powiedzmy... przeprowadzić kogoś na drugą stronę góry?
- Ja potrafi! - pochwalił się któryś z karłów, odpychając na bok szefa.
- Ty idzie za Boodle, zgubi się mig-mig! - syknął Toofer, obrzucając kompana złowrogim spojrzeniem. - Ja zna droga!
- Patrzcie! - ryknął radośnie jeden z krasnoludów, który tymczasem podkradł się do uchylonych drzwi i wyjrzał na równinę. - Parada!
Ash przypomniał sobie o rycerzach i natychmiast zrozumiał, co miał na myśli żlebowiec, mówiąc o „paradzie”. Skoczył ku drzwiom i wytknął głowę - miał teraz dobry widok na rozległą, rozciągającą się po wschodniej stronie miasta równinę.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był szereg rycerzy. Wierny swemu planowi sir Kamford sprowadził rycerską kompanię na równinę tuż przed świtem. Niewątpliwie sprzyjały temu ciemności, otulające zachodnie zbocze góry. Tak czy owak, rycerze zdołali niepostrzeżenie dotrzeć do równiny.
Teraz na oczach Ashtawaya ostatni z nich dołączali do grupy, formującej się w wydłużony szereg. Konie tańczyły niespokojnie, rycerze zaś unieśli kopie i wyprostowali się dumnie w siodłach - jakby chcieli podkreślić, iż są ponad chaosem i zniszczeniem, które zamierzali ponieść w dolinę.
Strzegący jednej ze stodół ogr ryknął rozpaczliwie, a gdy rozsunęła się zasłona mgieł, w całej dolinie na widok stalowego szeregu jeźdźców i koni rozległy się paniczne wrzaski, w których głębia przerażenia szła o lepsze z donośnością. Gdzieś w głębi obozu potępieńczo zawył róg alarmowy i elf zobaczył niezbyt liczny oddział ogrów, ruszających niechętnie w stronę pola bitwy. Znacznie liczniejsze figurki - z których większość stanowili bez wątpienia niewolnicy - wysypywały się z namiotów i nie tracąc czasu na jałowe namysły, wiały, aby schronić się wewnątrz murów ognistego grodu.
Przełęcz dosięgło właśnie słońce i jego pierwsze promienie niczym świetliste lance przeszyły pokrywę chmur, zalewając lawiną światła kipiące wewnątrz Sanction piekło. Na załomach rycerskich zbroi, niczym na diamentach, zaigrał odblask promieni. Ashtaway zrozumiał, że jego towarzysze starli z pancerzy warstwę błota i pozdejmowali liściaste przybrania, pod którymi kryli się podczas podróży. Lśniący teraz srebrzyście jeźdźcy dosiadali rumaków, których starannie zaczesane grzywy powiewały dumnie na wietrze.
Po raz pierwszy elfowi przyszło do głowy, że nie sama próżność kazała rycerzom tracić tak wiele czasu na polerowanie ekwipunku. Lśniący srebrzyście, nieskalany szereg, który jakby przeniesiony tu czarami pojawił się od nie strzeżonej strony Sanction, ukazał się wrogom jako nieziemska siła, którą musiał wysłać chyba sam Paladine, aby bezlitośnie zgniotła jego nieprzyjaciół.
Ludzie musnęli ostrogami boki rumaków i długa linia jeźdźców ruszyła równo i powoli - w tempie, które dzięki swej miarowości i precyzji było bardziej groźne i przerażające niż grzmiący galop. Jadący ze wzniesionymi kopiami rycerze szybko jednak przyspieszyli i wkrótce całą dolinę wypełniał miarowy łoskot kopyt idących kłusem koni. Ash zdumiał się widząc, że żaden rumak nie wyrwał się z linii - wszystkie szły w tym samym tempie! Szereg tymczasem rozciągnął się niemal na pół mili - zaskakująco szeroki front natarcia dla stosunkowo nielicznej grupki napastników.
Żaden atak Kagonestyjczyków nie mógłby zostać przeprowadzony z taką dokładnością - przez chwilę elf żałował, że jego ziomkowie, choć dzielni i odważni, są tak impulsywni. Ta cecha z pewnością sprzyjała popisywaniu się indywidualną odwagą, lecz utrudniała skupienie całej siły uderzenia w jednym miejscu. Przypomniał sobie atak, jaki podjęli wojownicy na bakali w zgliszczach wioski nad jeziorem. Gdyby wszyscy wypuścili swe strzały równocześnie, porażający efekt pierwszej ulewy strzał zostałby zwielokrotniony.
Konie przeszły tymczasem w galop, a grzmot ich kopyt niczym morski przybój huczał w uszach Ashtawaya - i niewątpliwie usłyszano go już w Sanction. Rycerze nadal, mimo rozwijanej przez oddział znacznej szybkości. zdołali utrzymać się w linii. Opuścili kopie i lśniące ostrza mierzyły znad końskich uszu prosto w grupki ogrów i innych wojowników, którzy rozpaczliwie starali się osłonić cenne stodoły, arsenały i kuźnie.
W końcu jeźdźcy puścili się cwałem i dopiero teraz w ich linii pojawiły się nieznaczne załamania, gdyż najszybsze rumaki zaczęły wyprzedzać inne. Oddział gnał już jednak przed siebie niczym gładka, najeżona ostrymi jak igły kopiami ściana, która miała zmieść wszystko, co ośmieliło się stanąć na jej drodze.
Nieliczni byli obrońcy, którzy unieśli broń, nieliczne też ogry podjęły bohaterski - i skazany z góry na niepowodzenie - wysiłek powstrzymania fali napastników. Gdzieniegdzie rozległy się wrzaski bólu, zagłuszone natychmiast odgłosem pękających glewii i szybującym pod niebo a gromkim jak grzmot okrzykiem bojowym rycerstwa. Oddział sunął niczym taran, zmiatając ze swej drogi grupki obrońców, Ash zaś ze zgrozą i zachwytem zobaczył, że po przejściu szarży wszystkie co do jednego ogry legły pokotem. Rycerze nawet nie załamali linii!
W głębi pola zebrały się tymczasem kolejne grupy obrońców, składające się z ogrów, bakali i dość licznych ludzi - rozpaczliwie usiłowali zewrzeć szeregi i zorganizować opór w obliczu nadciągającej błyskawicznie zguby. Członkowie tych oddziałków nie byli jednak przygotowani do starcia - wojownicy dopiero pospiesznie dopinali zbroje, wciskali hełmy na łby, inni wciąż wyskakiwali z baraków i kuźni, ponaglani gardłowymi wrzaskami przerażonych oficerów. Oddziałki te jeden po drugim wcierane były w błoto przez nieubłaganych rycerzy, aż w końcu bezbrzeżna panika ogarnęła tych sługusów Królowej Ciemności, którzy nie zdążyli jeszcze przyłączyć się do bitwy - i wszyscy razem rzucili się do ucieczki, aby ujść nieuniknionej fali lśniącej śmierci.
Jeden czy dwa konie runęły w błoto, podcięte przez walczące desperacko ogry. Ash spostrzegł rycerza, który zrywał się na nogi opodal szamoczącego się, leżącego na boku wierzchowca. Człowiek potrząsnął głową, jakby pragnął pozbyć się resztek oszołomienia, potem błyskawicznie wydobył potężny, dwuręczny miecz. Natychmiast też zarąbał najbliższego ogra, który był dość głupi, aby nie uciekać, i rozejrzał się za dalszymi przeciwnikami. Nie zobaczywszy nikogo - reszta ogrów dość udatnie naśladowała trupy - pobiegł za swymi towarzyszami.
Tymczasem szarżujący oddział sir Kamforda przedarł się przez całe rozległe pole, zmiatając w nicość wszystkich obrońców, którzy ośmielili się stanąć na drodze. Kilku ogrów usiłowało wprawdzie pozbierać się do kupy, ale byli zbyt oszołomieni, aby przedstawiać sobą jakąkolwiek wartość bojową. Ashtaway ujrzał, jak jeden z tych niedobitków dźwignął się na nogi, rozejrzał wokół, oszacował wzrokiem otaczające go spustoszenie i zrozpaczony padł jak kłoda na ziemię. Inni usiłowali co prawda walczyć, lecz mogli jedynie zetrzeć się z kilkoma rycerzami, którzy pozbawieni rumaków dopadali wrogów pieszo. Porzucili swe straszne kopie i teraz rąbali, cięli i dźgali mieczami z zimną determinacją i przerażająco skutecznie.
Konni tymczasem rozdzielili się na mniejsze grupki, do czego zmusiła ich potrzeba zajęcia się każdą stodołą, arsenałem, magazynem żywności czy stosem węgla. Pod kopytami rumaków runęły płoty wokół zagród dla bydła. Liczni rycerze pozeskakiwali z koni i rozwalali przegrody, wyłamując wzmocnione stalą bramki. Konie i bydło runęły na zewnątrz nieustannie wzbierającą falą - niczym woda z pękniętego zbiornika - a rycerze zwiększali panikę zwierząt, wymachując pochodniami i wrzeszcząc przeraźliwie.
W samym Sanction tymczasem załopotały na masztach jaskrawe chorągwie, a zew spiżowych rogów zwoływał załogę pod broń.
Ash ujrzał strumienie wylewających się z miasta wojowników, poganianych przez kwik trąbek i histeryczne wrzaski dowódców - spojrzawszy jednak na pole, przekonał się, że właściwie jest po sprawie. Stosy drewnianych drzewc, których nikt już nie uzbroi w stalowe groty, stały w płomieniach. Rycerze porywali te prowizoryczne pochodnie i roznosili ogień po całym obozowisku, podpalając przede wszystkim sterty węgla.
Spieszeni jeźdźcy rozbijali drzwi kuźni i magazynów, wpadając do środka z ogniem i mieczem w dłoni. Wkrótce w niebo zaczęły wzbijać się kolejne kłęby dymu, kiedy zaś rycerze wypadali na zewnątrz - aby poszukać następnego celu - okna i drzwi opuszczonych przez nich budyneczków rozjaśniały się blaskiem szalejącego w środku ognia.
Ofiarą rzezi padały też kolejne zagrody dla koni i bydła, a coraz liczniejsze stada wyjarzmionych i przerażonych wołów pogłębiały jeszcze szalejący wszędzie chaos. Ashtaway nie bez żalu pomyślał o sporej ilości straconego w ten sposób mięsa - niewielka część tej trzody wystarczyłaby w zupełności, aby nasycić członków jego plemienia na okres przynajmniej trzech lat.
Wielu obrońców Sanction straciło już zapał i ochotę do bitki. Ash z okrutną satysfakcją obserwował, jak cały liczny oddział pieszych pikinierów - wojownikami tymi byli ludzie - cisnął broń, za czym wszyscy co tchu rzucili się ku grodowi. Zanim jednak zdążyli nacieszyć się owocami swego tchórzostwa, mściwi jeźdźcy roznieśli ich na końskich kopytach.
Gdy wreszcie grupki uciekinierów dotarły do szerokich podjazdów wiodących ku miejskim bramom, okazało się, że ich przerażenie działa na korzyść napastników. Nieszczęśnicy pędzili na oślep, rycząc tak przeraźliwie, że wrzaski docierały aż do obserwującego ze sporej przecież odległości pole bitwy Kagonestyjczyka - i wszyscy razem zwartą masą wbili się w nadciągające z głębi grodu oddziały posiłkowe. Biegnący w jako takim szyku wojownicy z tych oddziałów usiłowali przebić się na zewnątrz, grożąc uciekinierom bronią - lecz nawet to nie powstrzymało przerażonych niedobitków. Niczym nieodparta fala rozdzielili się tylko i zaczęli przedzierać przez rowy i wspinać na strome zbocza wałów, ogarnięci przemożną i serdeczną chęcią wyniesienia łbów z pogromu.
Atmosfera grozy, brak wiedzy o istotnej sile i liczbie przeciwników, a także namacalne niemal przerażenie, którym zionęli uciekinierzy, spowodowały, że żołnierze oddziałów posiłkowych zwalniali kroku. Początkowo tylko niektórzy z nich, potem coraz liczniejsi zaczęli schodzić z posterunków, puszczając zbiegów w głąb grodu. Wielu bezceremonialnie przyłączało się do biegnących. Ash z rozbawieniem obserwował, jak zaraźliwą chorobą jest panika. Najpierw setki, potem tysiące wojowników rzuciło się do ucieczki - a nie zobaczyli nawet błysku miecza przeciwników! Oczywiście, pomyślał elf z osobliwym rozbawieniem, kiedy ci wszyscy waleczni mężowie zbiorą się później wokół obozowych ognisk, okaże się, iż każdy stawał niezwykle zaciekle i wycofał się dopiero wobec miażdżącej, liczebnej przewagi napastników, okupiwszy ucieczkę straszliwymi, zadanymi wrogom stratami.
Znaczną część płaskowyżu przesłaniały teraz dymy płonących arsenałów i magazynów wojsk Królowej Ciemności. Po polu kręcili się bez przeszkód rycerze, którzy z pochodniami w dłoniach gonili za przerażonym bydłem, co zwiększało tylko wszechobecny chaos. Sir Kamford tymczasem, a także sir Blayne i inni dowódcy, zaczęli już okrzykami zwoływać towarzyszy, aby zebrali się w drużyny, przeformowali i kontynuowali natarcie.
I wtedy Ash ponownie doznał owego niepokojącego uczucia, którego doświadczył rano - zjeżyły mu się włosy na karku. Z nagłą obawą spojrzał ku zachodowi i spostrzegł przemykające wśród chmur białe, wężowate kształty - jedne niżej, inne nieco wyżej. Pomiędzy nimi kręciły się i ciemnobłękitne. Z łopotem szerokich skrzydeł śmiertelnie groźni napastnicy runęli w dół spod ciężkich, szarych chmur.
Serce elfa przeszył dreszcz przerażenia, gdy zrozumiał, że patrzy na całe skrzydło złych smoków, które lada moment włączą się do walki.
Rozdział 19 - Ucieczka w mrok
Ashtaway zareagował, zanim zdążył pomyśleć. Odrzucił głowę w tył i potężnie zaczerpnął tchu w płuca. Przyłożywszy następnie do ust złożone dłonie, wydał przenikliwy okrzyk. Nad doliną rozległ się ostry, przeszywający zew orła, który przebił się nawet przez wrzawę bitewną. Kilkunastu rycerzy uniosło głowy w górę, szukając źródła dźwięku.
Natychmiast też dostrzegli wężową śmierć, która leciała ku nim spod chmur. Prowadzący smocze natarcie białas zaskrzeczał wściekle, za nim zaś nurkowali już następni siewcy śmierci i grozy.
Ash wydał kolejny okrzyk i zaczął wywijać nad głową toporem. Zobaczą go czy nie? Jeden z rycerzy dostrzegł go najwyraźniej, bo spiął konia i ruszył ku niemu. Przyłączyli się doń inni i Ashtaway pojął, że przynajmniej kilkunastu ujrzało nadzieję, którą im ofiarował. Ale czy zdążą w porę.
Oglądając się przez ramię ku bramie, zobaczył, że wejście do tunelu pozostało otwarte. Podświadomie oczekiwał, że żlebowcy znikną w podziemnych korytarzach, i ze zdziwieniem stwierdził, że cała grupka tłoczy się tuż za nim. Biedacy podkradli się bezgłośnie i kryjąc się za nogami elfa, obserwowali bitwę, sycąc się widokiem straszliwego pogromu swoich niedawnych ciemiężców.
Ash odszukał wzrokiem Toofera i spojrzał surowo na niewysokiego, krępego brudasa.
- Wracajcie do tunelu. Przygotujcie się do zamknięcia wrót, gdy wam powiem. Dacie radę?
- A pewno! Toofer gorliwie pokiwał głową, nie uczynił jednak żadnego ruchu wskazującego, że ma zamiar wykonać polecenie.
Ash z rozpaczą w sercu spojrzał na pole bitwy, gdzie wielu rycerzy ponownie dosiadło koni. Połączywszy się w niewielkie grupki, pędzili cwałem ku zboczu góry, skąd niedawno wymachiwał toporem Kagonestyjczyk.
Zerknąwszy w górę, elf przekonał się, że smoczy atak otwierały trzy nurkujące białe bestie, za którymi podążały przynajmniej dwa błękitne. Rycerze rozproszyli się szybko, co - według oceny Asha - nie było wynikiem paniki, lecz kalkulacji i treningu. W ten sposób przedstawiali sobą drobniejsze cele i straszliwy, tchnący śmiercią smoczy dech miał siać znacznie mniejsze spustoszenie.
- Do środka! Jazda! - powtórzył Ash, zrozpaczony i tym, że Toofer i jego banda nadal gapią się na bitwę.
Wielki Bulp skrzywił się podejrzliwie.
- Ty chce, żeby my straciły najlepsze kawałki bitwy? - spytał gniewnie.
- Przede wszystkim chcę, abyście zachowali łby na karkach! - warknął wściekle Ash. - A przy okazji ocalicie kilku moich przyjaciół. A teraz jazda do tunelu! - Polecenie to podkreślił groźnym zamachem topora. Żlebowcy skoczyli ku tunelowi jak stadko spłoszonych zajęcy. Natychmiast też zajęli pozycje u wielkiego kołowrotu i zamarli w bezruchu.
- Czekajcie, aż powiem „Zamykać wrota”! - zawołał elf, a potem odwrócił się ku polu bitwy.
Wiodący natarcie biały smok rzygnął smugą mroźnego, zabójczego chłodu. Biała błyskawica śmignęła w dół i niczym śnieżna miotła powaliła grupę rycerzy wraz z końmi - porażając przy okazji kilkunastu ogrów, którzy w poszukiwaniu ratunku skulili się na ziemi i zamarli w bezruchu, doszedłszy do słusznego skądinąd wniosku, że i tak nie prześcigną rycerskich rumaków.
Mroźna smuga rozproszyła się niemal równie szybko jak błysnęła, pozostawiając po sobie zmrożone i nieruchome sylwetki jeźdźców, koni i ogrów. Ofiary zamarły w pozycjach pokazujących, jak błyskawicznie dopadła ich śmierć. Siła uderzenia zmiotła rycerzy z rumaków i poprzewracała nieszczęsne stworzenia. Teraz wszyscy leżeli nieruchomo, choć wyraz ludzkich twarzy, ogrzych pysków i malujące się w końskich ślepiach przerażenie wskazywały na bolesną, choć szybką agonię.
Coraz liczniejsi jeźdźcy podejmowali odwrót, nurkując wraz z końmi w chmury gęstego dymu, które wzbijały się znad płonących już potężnie hałd węgla. Białe smoki unosiły się nad polem, zionąc śmiercią, ale nigdzie nie udawało im się dopaść naraz więcej niż jednego czy dwu jeźdźców.
Wypadający spomiędzy budowli jeźdźcy kładli się niemal na końskich karkach i wyduszali z rumaków każdą odrobinę szybkości. Konie zresztą nie potrzebowały zachęty - z wytrzeszczonymi ślepiami i rozdętymi chrapami rwały przed siebie, świadome tego, że tuż za nimi podąża mroźna śmierć.
Jeden z błękitnych smoków zaleciał uciekinierów z boku. Szczęki potwora rozwarły się szeroko i Ash zmrużył oczy, ujrzawszy oślepiającą błyskawicę, która wypadła ze smoczej paszczy i osmaliła jeźdźców, zabijając natychmiast dwu ludzi i konie. Smok tymczasem śmignął przednią łapą i wznosząc się porwał z siodła trzeciego rycerza. Nieszczęsny człowiek szamotał się w uścisku strasznych szponów bestii, która rozluźniła je nie wcześniej niż na wysokości dwustu stóp. Ash zacisnął dłonie w bezsilnej furii, obserwując, jak rycerz spada w ramiona nieuchronnej śmierci.
Pierwsi z jeźdźców zbliżali się już do wejścia tunelu i Odnajdywacz Ścieżek zaczął wymachiwać głownią swego topora:
- Tutaj! Uważajcie! Kryjcie się!
Elf bowiem ujrzał nadlatującego nisko białego smoka, który schwytał w chmurę mroźnego tchnienia grupkę rycerzy usiłujących znaleźć schronienie w niezbyt odległym już tunelu. Ashtaway usiłował zignorować krzyki ginących i skupił uwagę na kilkunastu rycerzach, którzy mieli jeszcze szansę dotarcia do kryjówki. W powietrzu rozlegał się trzask błyskawic i ziemię omiatały wciąż nowe smugi jadowitego mrozu, spora jednak grupa jeźdźców zdążyła wpaść przez szeroko rozwarte wrota i zniknąć w mroku.
Ash ujrzał sir Kamforda i galopującego u jego boku sir Blayne'a. Ku dwójce uciekinierów runęła straszna błękitna bestia, elf zaś błyskawicznie uniósł swój łuk i wypuścił strzałę. Stalowy grot ugodził potwora w pysk i bestia z gniewnym rykiem szarpnęła łbem, trafiając błyskawicą w kryjące łucznika skały.
Ashtaway padł na plecy. W powietrzu wisiał kwaśny odór wyładowania, lecz elf nie odniósł żadnego szwanku. Smoki przemknęły nad jego głową i choć szybko zawróciły, większość jeźdźców zdołała skryć się wewnątrz góry.
Elf dźwignął się na nogi i spojrzał na pole. Sir Kamford i sir Blayne czekali obok bramy, każdy pewną ręką dzierżył wodze prychającego i łypiącego dziko ślepiami rumaka. Niebaczni na wciąż grożące im niebezpieczeństwo najwidoczniej czekali na ostatnich towarzyszy, którzy nie zdążyli skryć się W porę.
- Zamykać wrota! - wrzasnął Ashtaway w twarz przerażonego Wielkiego Bulpa. Karzeł zamrugał oczyma, zmarszczył gębę w namyśle, przez chwilę przeżuwał rozkaz i wreszcie krzyknął coś do swoich kompanów. Maluchy stęknęły jednocześnie i zaskakująco zgodnie zaczęły obracać wielkim kołem. Ash zobaczył, że wrota drgnęły i powoli zaczęły się zawierać... działo się to jednak irytująco powoli. Pozostały jeszcze otwór był dość szeroki, aby jakiś spieszony smok zdołał wedrzeć się do tunelu i udaremnić odwrót rycerzom.
Ostatnimi byli trzej jeźdźcy, którzy nadjeżdżali z najdalszego krańca obozu. Ash spojrzał na wrota, zamykające się z niemal bolesną powolnością, potem znów wrócił wzrokiem do maruderów. Pochyliwszy się nad końskimi karkami, wpatrzyli się we wlot tunelu i nie zwracali uwagi na krążącą nad nimi śmierć - lecz smoki nie przejęły się ich pogardą i wzięły spóźnionych jeźdźców na cel. Kamford i Blayne czekali tuż przy wrotach, patrząc z nadzieją i rozpaczą na ostatnich towarzyszy.
Ashtaway usłyszał jęk zawodu sir Kamforda, gdy dwa smoki - biały i niebieski - runęły na trójkę rycerzy. W powietrzu zetknęły się ze sobą błyskawica i mroźny obłok - czemu towarzyszył gwałtowny trzask i syk. Smród spalonych ciał przemógł nawet swąd błyskawicy, a gdy chmura mrozu się rozwiała, elf i rycerze zobaczyli ozdobione girlandami szronu poczerniałe korpusy trzech jeźdźców.
Błękitny smok z rozpędu śmignął ku wejściu do tunelu, biały zaś usiłował zejść mu z drogi - ale mroźna bestia poruszała się zbyt wolno. Jej wężowato skręcony ogon smagnął błękitnego po skrzydle - trafiony potwór zawirował wokół osi i zniosło go na białego. Oba jaszczury zderzyły się z ziemią - czemu towarzyszył wstrząs, który Ashtaway odczuł nawet przez podeszwy skórzni.
Ostatni z białasów zanurkował jednak ku zamykającym się wrotom, które wciąż nie zdążyły zamknąć się za znikającymi w mroku rycerzami. Sir Kamford i sir Blayne byli ostatnimi, którym zagrażało jeszcze niebezpieczeństwo.
- Ruszaj! - zawołał sir Blayne, zeskakując nagle ze swego rumaka. Wyciągnąwszy miecz, smagnął płazem oręża zad konia sir Kamforda. Spłoszone zwierzę galopem poniosło przeklinającego sążniście rycerza ku mrokom tunelu.
Ashtaway skoczył ku wrotom, widząc, że są na poły zamknięte - ale nadal nie na tyle, aby powstrzymać smoka, który zechciałby w nie wpełznąć ze złożonymi skrzydłami.
- Zegnaj, mości elfie! - zawołał sir Blayne, odstępując w bok, aby przepuścić Ashtawaya - potem z podniesionym mieczem ruszył na spotkanie nurkującej bestii.
Słowa zamarły w krtani Kagonestyjczyka, który pragnął ponaglić człowieka, aby szybciej skrył się wewnątrz tunelu. Zrozumiał poświęcenie, na jakie zdecydował się rycerz, co więcej, widział jego konieczność. W tejże samej chwili zapragnął desperacko, aby sir Blayne się rozmyślił. Rycerz był nieznośnym gburem, przypomniał sobie elf - ale nikt nie mógł odmówić mu odwagi.
Ash dał nura w głąb tunelu, w uszach zaś dźwięczały mu słowa rycerskiego wyzwania sir Blayne'a.
- Za Kodeks i Zasady! - Kątem oka elf ujrzał jeszcze, jak śmiałek rusza do ataku, tnąc potężnie w zwisający nad nim biały pysk.
Wężowata paszcza cofnęła się błyskawicznie i elf podświadomie skulił ramiona, oczekując smagnięcia mrozu i zastanawiając się, jak daleko śmiertelny chłód przeniknie w głąb korytarza. Bestia jednak nie wypuściła chmury lodowatej. Być może zużyła cały jej zapas na ostatnią trójkę.
Sir Blayne'owi niewielką wprawdzie czyniło to różnicę, musiał bowiem stawić czoło szponom i kłom. Ash ponownie ujrzał błysk stalowego ostrza i był to ostatni widok, jaki zapamiętał, zanim zamykające się wrota nie odcięły go od miejsca ostatniej walki sir Blayne’a - Rycerza Solamnijskiego Zakonu Miecza.
***
Żlebowcy skupili się wokół Ashtawaya, chwytając go za ręce i łapiąc za nogawice. Maluchy gapiły się przerażonym wzrokiem na parskające konie oraz na sapiących rycerzy, którzy klęli sążniście, zsiadając z koni w absolutnych ciemnościach tunelu.
- Po co przyprowadzać tu onych? - spytał Toofer ochrypłym szeptem, który odbił się echem od sklepienia.
- To moi i wasi przyjaciele. Pomogliście ich uratować - wyjaśnił elf.
- Konie też?
Ashtaway nie słuchał. W smudze przenikającego przez szczelinę we wrotach światła widział sir Kamforda, który, otępiały i wstrząśnięty, spoglądał na drzwi. Gdzieś z tyłu rozległ się stłumiony jęk bólu rannego, któremu dwaj towarzysze zestawiali złamane ramię.
Odnajdywacz Ścieżek stanął u boku sir Kamforda i nie bez wahania położył mu dłoń na ramieniu. Rycerz westchnął, potrząsnął głową i odwrócił się od ciężkich żelaznych wrót.
- Nasza walka da lordom powód do dumy - oznajmił cicho.
- A ty? Czy i ty nie odczuwasz dumy? - spytał elf.
- Owszem, przyjacielu, ale ta duma miesza się z żalem.
- Czy warto było zapłacić taką cenę za zwycięstwo nad Królową Mroku? - spytał Ashtaway, przypominając sobie pożary, rozegnane stada... i poległych rycerzy.
- Walka była krwawa... ale w istocie, odnieśliśmy zwycięstwo warte tej ceny - zgodził się sir Kamford. Zamrugał oczami, usiłując dojrzeć cokolwiek w iście piekielnym mroku. - Powiem tak jednak dopiero wtedy, gdy zdołamy wynieść stąd nasze głowy. Wiesz, gdzie jesteśmy? Siedzimy w pułapce... Czy da się stąd jakoś wyjść?
- Podejdź tutaj, panie rycerzu. Jest tu ktoś, kogo powinieneś poznać. Myślę, że potrafi wskazać nam drogę.
Rozdział 20 - Rozstanie przyjaciół
- Wyjście tam! - powiedział Toofer, wskazując potężne żelazne odrzwia zamykające wylot kutego w skale tunelu. Żlebowiec zatrzymał się i skrzyżował ramiona na piersiach, jakby nie mógł już doczekać się chwili, w której elf i jego towarzysze pójdą sobie precz.
Ashtaway i sir Kamford wystąpili do przodu. Rycerz trzymał wysoko w dłoni ostatnią z pochodni, które oświetlały im drogę podczas długiej i nużącej wędrówki przez rozpościerające się pod wielką górą korytarze.
Portal, przed którym stali, przypominał Ashtawayowi wrota odkryte przezeń na płaskowyżu za Sanction - choć elf w nieokreślony sposób czuł, że podziemna wędrówka zawiodła ich daleko na południe od mrocznego i zadymionego miasta. Elf oceniał, że przebywali pod Ziemią przez okres równy mniej więcej trzem dniom i nocom mimo że podczas wędrówki ani razu nie dostrzegł skrawka nieba i nie potrafiłby dokładnie określić jej długości.
- Idźcie! Zara - ponaglił Wielki Bulp, robiąc niemal wszystko - prócz wypychania - aby pozbyć się gości.
- Co jest z drugiej strony? - spytał Ash podejrzliwie.
- Wszystko jak normalnie. Powietrze, góry, niebo. Trawa dla koni... one walą tam kupa i nie brudzą tunel.
Uśmiechający się w mroku elf pomyślał, że dbałość Toofera o to ostatnie była mocno zastanawiająca. Krasnoludy żlebowe, jeśli chodzi o wszelkie aspekty ich życia - aby rzecz ująć łagodnie - nie były przesadnymi zwolennikami czystości, ale to, co wielkie rumaki zostawiały po sobie w tunelach, okazało się nawet dla nich niełatwe do przełknięcia.
Sir Kamford wezwał kilku swoich ludzi do obsługi mechanizmu, który nazwał kołowrotem. Przez rozwierające się wolno wrota wpadły pierwsze promienie słonecznego światła, ludzie zaś szybko osłonili dłońmi oczy, dopóki ich wzrok nie przyzwyczaił się do blasku dnia.
- Wasza pomoc okazała się bardzo cenna - odezwał się Ashtaway do Wielkiego Bulpa, który niecierpliwie stukał stopą o posadzkę lochu.
- Drobna sprawa. My dziękujem za zabicie Bezkielec. My go nie cierpieć.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Ashtaway, uśmiechając się szeroko. - Ale jeśli już zgadało się o stronach... na waszym miejscu nie wracałbym do Sanction. Bezkielec pewnie miał kompanów i założę się, że nie będą wam wdzięczni za to, coście zrobili.
- Bezkielec nie ma kompana. Ale prawda.. my pójdziemy do inny tunel. Nudno tak... „otworzyć”, „zamykać”, „otworzyć”... cała czas. Toofer prawdziwy Wielki Bulp i musi mieć plemie. Może nawet armia, jak ty. Ale bez konie... ja myśle.
Żlebowiec zmarszczył brwi i zatkał nos, gdy jeden z koni znowu zostawił wonną pamiątkę po swym pobycie w jaskiniach. - Nie może otwierać drzwie szybciej? - spytał z niesmakiem.
Rycerze nie zwracali na niego uwagi, zresztą żelazne wrota otwierały się dość żwawo. Ochota sir Kamforda do opuszczenia tunelów nie ustępowała tej, z którą żlebowcy chcieli się go z nich pozbyć. W przejściu na tle nieba widać już było sylwetki wysokich, liściastych drzew, puszcza bowiem zaczynała się zaraz za progiem bramy.
- Oddałeś nam wielką przysługę - powiedział Ashtaway, zwracając się do Wielkiego Bulpa. - Wśród mojego ludu jest pewien honorowy tytuł. Nadajemy go niektórym z naszych wielkich wojowników lub przywódców, którzy mieli wpływ na historię. Takich bohaterów nazywamy „Odnajdywaczami Ścieżek”.
Kagonestyjczyk wziął małe, purpurowe z odcieniem zieleni piórko, które zdobiło jego sakwę. Wetknął je w gęste kudły za uchem Toofera i zawiązał splotem brudnych włosów.
- Wielki Bulpie Tooferze z Dymnej Góry... nadaję ci miano Odnajdywacza Ścieżek.
Zaskoczony żlebowiec zamrugał oczyma. Zaraz też wypiął pierś i wyprostował się na całą swą trzystopową wysokość, pękając niemal z dumy.
- Nie martwić się, że ogry was dogoni - wysapał. - Wielki Bulp Odnajdywaścieżek pokaże im zła droga!
- Dziękuję, przyjacielu. - Ash był szczerze wzruszony zapałem małego jegomościa.
- I my wam dziękujemy. - Sir Kamford dołączył do nich, gdy rycerze, prowadząc konie, zaczęli opuszczać tunel. Ocalało ich zaledwie sześćdziesięciu kilku, wiedzieli jednak, że gdyby nie tunele, błękitne i białe smoki wytraciłyby wszystkich. - Przykro nam, żeśmy tu... nabrudzili. Moglibyście... eee... zostawić to na pamiątkę ogrom - zaproponował, chichocząc przewrotnie.
Twarz Toofera pojaśniała, gdy pojął możliwości, jakie otwiera przed nim ta idea.
- To dobry pomysł - zgodził się, a potem odwrócił się ku współplemieńcom, którzy gapili się na jego nową ozdobę z bezbrzeżnym podziwem.
- Dalej, do roboty! - ryknął, sięgając ku swej wypchanej sakwie i wydobywając z niej rozdwojony na końcu patyk. Końce widełek łączyła zwisająca dość luźno sprężysta linka ze skórzastym pojemnikiem pośrodku. - Bierzemy się do nowa zabawa z ogry. Kto nie ma proca?
Gdy przez wrota przechodzili Ashtaway z sir Kamfordem, Wielki Bulp szczegółowo wyjaśniał współplemieńcom elementy jakiegoś niezwykle skomplikowanego planu taktycznego. Elf odetchnął głęboko świeżym powietrzem i spojrzał na przylegające do wyjścia zbocza, gęsto porośnięte drzewami. W pobliżu pienił się wodospad i słychać było bulgotanie płytkiego, lecz wartkiego strumienia. Pachniało latem, powietrze zaś było dostatecznie gęste, aby elf mógł stwierdzić, że podczas podziemnej wędrówki zeszli znacznie niżej - znaleźli się prawie na poziomie równin.
- Gdzieś niedaleko są stepy - odgadł Ash. - Jeśli ruszycie z biegiem tego strumienia, to myślę, że wydostaniecie się na równiny jeszcze przed zachodem słońca.
- A potem na zachód, do Solamnii - zgodził się sir Kamford. - Chciałbym wiedzieć, jak powiodło się Humie... i muszę powiadomić lordów o naszym sukcesie.
- Czy było warto? - zapytał Ash. Podczas wędrówki w ciemności nieustannie odtwarzał w pamięci wspaniały obraz rycerskiej szarży. Wspominał jedność działania i precyzję poruszeń, które uczyniły z oddziału rycerstwa niezwalczoną siłę, jakiej nie mógł sprostać żaden ogr ani człowiek.
Potem pomyślał o płomieniach, które zniszczyły zmagazynowane w Sanction zapasy żywności i oręża. Ashtaway ciągle uważał, że to dość niezwykły sposób walki. Gdy rycerz o tym mówił, wszystko miało swój sens - Kagonestyjczyk potrafił pojąć, że brak oręża i prowiantu obezwładni armie Królowej Ciemności na kilka przynajmniej miesięcy - ale taki pomysł nie przyszedłby do głowy żadnemu wodzowi wolnych elfów. Po wielu godzinach rozmyślań Ashtaway pojął, czemu tak było - oto Kagonestyjczycy, ruszając w bój, oczekiwali rozstrzygnięcia wojny w jednym starciu. Planowanie bitew i przebiegu działań bojowych na choćby następny miesiąc było czymś, co uważali za pozbawione sensu - i niegodne prawdziwego wojownika, który powinien był pokonać wroga natychmiast.
- Wierzę, że tak - odparł sir Kamford, choć równocześnie potrząsnął głową ze znużeniem. - Śmierć sir Blayne'a... widok tak wielu dobrych rycerzy walących się na ziemię, by nigdy już nie wstać... Któż to wie? Jeśli tamtym oszczepom i strzałom przeznaczone było zabić w przyszłości setki i tysiące mężów, powiedziałbym, że cena okazała się wysoka... ale warto było ją zapłacić. Przecież mogło być i tak, że oręż ten sparciałby bez pożytku...
Rycerz umilkł, Ashtaway zaś dopiero po chwili domyślił się, że człowiek cierpliwie, na modłę elfów, czeka na jego odpowiedź.
- Nawet jeśli tak, zabiliście wielu ogrów. I kilkudziesięciu niewolników odzyskało wolność. Myślę więc, że dobrze się stało - odparł elf.
- A mnie miło byłoby pomyśleć, że rycerze zyskali przyjaciół - dobrych przyjaciół - pomiędzy najdumniejszymi i najszlachetniejszymi z elfów, jacy kiedykolwiek żyli w lasach Ansalonu.
Głęboko wzruszony Odnajdywacz Ścieżek położył dłoń na barku rycerza.
- Zyskaliście, możesz być tego pewien - oznajmił wiedząc, że sir Kamford to wojownik równie odważny i niezawodny, jakim był - na inny nieco sposób - Faltath albo każdy z wielkich elfich bohaterów.
Rycerze rozkulbaczyli konie i puścili je na trawę, Ashtaway zaś stał, rozmyślał i wspominał. Nie poruszył się nawet, gdy jeźdźcy dosiedli koni, choć gdy wśród drzew znikał zamykający kolumnę sir Kamford, elf uniósł dłoń pożegnalnym geście.
Po zastawieniu sideł - co okazało się sprawą paru chwil - Ash wykąpał się w strumieniu, a potem oddal się lenistwu, wygrzewając na słońcu. W sidła wpadły dwa tłuste króliki, które elf zjadł na kolację, później zasnął w świetle gwiazd. Za każdym razem, gdy się budził, spoglądał na usiany milionami jasnych punkcików firmament i cieszył się ich blaskiem. Czuł się jak nowo narodzony - jakby spod sklepienia podziemnych korytarzy wychynął inny Odnajdywacz Ścieżek.
Powrót na południe zajął mu pięć dni. Tyle czasu wędrował dolinami, które - w miarę jak zbliżał się do brzegów Jeziora Błękitnego - były mu coraz bardziej znajome. Podczas tej wędrówki rozmyślał intensywnie nad nowym obrazem świata, jaki został mu objawiony. Po raz pierwszy w życiu wziął pod uwagę, że i poza plemionami Kagonesti można było natknąć się na dobre, uczciwe istoty. Wspomnienia o sir Kamfordzie, a choćby i Wielkim Bulpie Tooferze, kazały mu ponownie zastanowić się nad tradycyjnym światopoglądem Kagonestyjczyków, którzy w każdym obcym widzieli wroga. Wielu obcych, takich jak ogry i bakali, w istocie należało zaliczyć do nieprzyjaciół plemienia. Być może jednak nie należało uważać za wrogów wszystkich ludzi lub krasnoludów tylko dlatego, że byli ludźmi czy krasnoludami.
Ashtaway zaczął nawet zastanawiać się i nad elfami Silvanesti. Czy być mogło, że i Silvanestyjczycy nie byli takimi godnymi pogardy łajdakami, za jakich zawsze uczono go ich uważać? Znał osobiście wielu elfów Kagonesti, zabitych przez Domowców, wiedział też, jak śmiertelnie niebezpiecznymi pułapkami otaczają oni swoje siedziby. Ale widział i Silvanestyjczyków zabitych strzałami, które nagle wylatywały z pozornie cichej gęstwiny. Ashtaway pojął, że tak głęboka nienawiść nie zrodziła się bez powodu. Elfy Domowe i wolni Kagonestyjczycy na zawsze mieli pozostać wrogami.
Wędrując przez lasy, rewidował swoje dotychczasowe przekonania - utwierdzał się w jednych, odrzucał zaś inne. Rozmyślał o wojnie i pokoju, o wartości życia i śmierci, kiedy znienawidzonego wroga ma się na długość ostrza miecza lub na przedłużeniu lotu chyżej, czekającej na zwolnienie cięciwy strzały. Zastanawiał się nad powodami nienawiści, która od niepamiętnych czasów zalegała pomiędzy wolnymi elfami i ludźmi na całym Krynnie. I nadal miał rozdartą duszę. Dopiero gdy dotarł do znajomej doliny, odległej o dzień wędrówki od szałasów rodzinnej wioski, zrozumiał powody swej rozterki.
Skręciwszy raptownie, ruszył ku położonej u podnóża łańcucha wzgórz kotlinie i szedł, dopóki nie zobaczył czarnej jak obsydian ściany. Bardzo byłby rad, gdyby mógł po drodze zapolować, lecz czas naglił i elf zdecydował, że nie będzie się zatrzymywał.
Raz jeszcze w lasach natknął się na Hammanę - ale tym razem jej nie zaskoczył. Dziewczyna stała pośrodku niewielkiej polany i wypatrywała czegoś pomiędzy drzewami. Ash wyłonił się z chaszczy i stanął przed nią.
- Witaj, Odnajdywaczu Ścieżek - odezwała się dziewczyna. Jej oczy rozjaśniły się na jego widok i dumnie podniosła brodę.
- Hammano... - Ashtaway przeciął polankę długimi krokami i ujął dziewczynę za ręce.
- Nie. - Panna cofnęła się i Ashtaway zobaczył, że lśnienie jej oczu miało swe źródło w z trudem powstrzymywanych łzach. - Nie mogę sobie pozwolić na to, aby cię pokochać.
Ash nie nalegał, choć nie opuścił wyciągniętych ku niej ramion.
- Teraz jestem Odnajdywaczem Ścieżek. Nie prosiłem o róg, przeznaczenie samo mnie odnalazło i mam nadzieję, że okażę się godnym tego zaszczytu. Ale wiem już, Hammano, że będę innym Odnajdywaczem Ścieżek niż ci, co piastowali róg przede mną. Nie jestem Iydawayem, Barcallą lub Kagonosem. Tak jak Iydaway zmienił sposoby przewodzenia ludowi, on bowiem raczej namawiał i przekonywał, niż żądał i polecał, ja również sporo rzeczy zamierzam zmienić. Nie będę wojował z ludźmi tylko dlatego, że są ludźmi. Dokonałem już czynu, na jaki nie zdobyłby się chyba żaden inny Odnajdywacz Ścieżek.
- Będziesz... będziesz wielkim przywódcą. Wiem to na pewno. - Ashowi wydało się, że dziewczyna wymawia te słowa z durną i smutkiem jednocześnie.
- Ale pokój z ludźmi nie jest jedyną sprawą, która zostanie zmieniona - nalegał Ash. Postąpiwszy krok ku dziewczynie, ponownie ujął jej dłonie, tym razem zbyt mocno, aby mogła się wyrwać. - Zmienię i inne zakazy, które powstały w zamierzchłych czasach. Może kiedyś były i słuszne, wiem jednak, że ja się z nimi nie godzę.
Dziewczyna wpatrzyła się weń z napięciem. zdumiona i zaintrygowana jednocześnie.
- Będę na przykład pierwszym Odnajdywaczem Ścieżek, który pojmie żonę... oczywiście jeśli znajdzie chętną pannę.
Przez chwilę nie wiedział, jaka będzie odpowiedź dziewczyny. Z oczu Hammany, wbrew jej wysiłkom, popłynęły łzy.
- Znajdziesz... - odpowiedziała wreszcie i Ashtaway porwał ją w ramiona.
- To wspaniała nowina.., doprawdy, wspaniała! - oznajmił Lectral, kiedy młodzi weszli do jaskini, trzymając się za ręce. - Choć... jakby to rzec... przeciwi się to tradycji, czy nie tak?
- Owszem - zgodził się Ashtaway. - T mój lud i moi współplemieńcy są długowiecznymi rasami... ale nauczyłem się prostej prawdy. Zmienia się świat, zmieniamy się my sarni... wiele rzeczy ulega zmianom i w tym leży istota życia...
Lectral zmrużył ze zrozumieniem powiekę.
- Nawet życie elfów i smoków - powiedział. kiwając głową.
Rozdział 21 - Ostateczne rozstanie
Dwoje elfów wróciło do wioski razem. Gdy wkroczyli na polanę, Ash ujrzał, że z drugiej strony, spod drzew, wy- łania się Faltath niosący na barkach tuszę dzika.
- Ashtaway! - zawołał uradowany wojownik, ciskając łup na ziemię. - Dziękowałem bogom za to, że zesłali mi tę królewską zdobycz, teraz zaś już wiem, jaki będzie powód do uczty! Będziemy świętować twój powrót!
- Dziękuję, przyjacielu. Ale wiedz, że istnieje znacznie lepszy powód do radości - zamierzam pomówić z Wallakim i poprosić go o rękę córki.
Oczy Faltatha rozszerzyły się ze zdumienia, potem wojownik odchylił głowę i wydał radosny okrzyk.
- Ty jesteś Odnajdywaczem Ścieżek! - oznajmił serdecznie. - Pod twoim przewodem plemię z pewnością nie będzie się nudziło!
Wszyscy natychmiast żwawo zabrali się do przygotowywania uczty. Starsze kobiety wzięły upolowanego przez Faltatha dzika i zaczęły go skórować, a kilkunastu wojowników rozkładało na dnie jamy paleniska bierwiona z żelaznego drzewa.
Ashtaway ruszył ku krytemu korą szałasowi, u wejścia którego siedział ojciec Hammany. Stary szaman radował się ciepłem słonecznego popołudnia. Wallaki nie widział powrotu dwojga młodych.
- Witaj mi, Odnajdywaczu Ścieżek. Siądź przy mnie i odpocznij po wędrówce. Wiesz coś o mojej córce czy też przybywasz prosto ze zbocza Dymnych Gór?
- Dziękuję. - Ash przysiadł obok starego wojownika. - Hammana wróciła ze mną do wioski. Wkrótce przyjdzie, aby się z tobą zobaczyć.
- Ale przedtem...?
- Chciałbym z tobą pomówić. - Ashtaway nabrał tchu i zaczął opowiadać Wallakiemu, jakie zamierza wprowadzić zmiany. - Będę piastował Koźli Róg tak długo, jak długo plemię będzie sobie tego życzyło - zakończył.
- Wiedz jednak, że zamierzam pojąć żonę.
Teraz brwi podniósł Wallaki i spojrzał bystro na Ashtawaya.
- Hammana jest wartościową dziewczyną i szczęśliwy będzie ten, komu się dostanie. Na sztuce uzdrawiania zna się jak od wielu stuleci żaden z mistrzów. Jest także dziewczyną niezwykle piękną i posiada wiele innych umiejętności. Nie wiem, jak sobie poradzę, kiedy nie będzie jej przy mnie. Kto zadba o moje stare kości?
Ashtaway mógłby wprawdzie łatwo udowodnić staremu, że kiedy jego córka opiekowała się Lectralem, radził sobie całkiem dobrze, ale nie użył tego argumentu. Zamiast tego odezwał się pokornie:
- Może dwie sarnie skóry wypchane pierzem pięćdziesięciu dzikich gęsi pomogą ci łatwiej znosić udręki samotności?
Wallaki kiwnął głową.
- I owszem. Ale czy widzisz moje stare palce. Są już zbyt sztywne, aby opatrywać strzały lotkami. Cięciwę jeszcze potrafię naciągnąć, ale co z tego, jeśli nie mam strzał?
- Wkrótce będziesz miał sto najlepiej opatrzonych piórami strzał, już moja w tym głowa - obiecał Ashtaway. Cena była wysoka - ale z chęcią gotów był ją zapłacić.
- Aaaa... to znacznie złagodzi moją rozpacz. - Stary szaman z niemałym trudem powstrzymywał się od radosnego uśmiechu i cmokania.
- Pobierzemy się, gdy nadejdzie pora jesiennych zbiorów - powiedział Ash rozpromienionemu z dumy szamanowi. Następnie podniósł się, skłonił z szacunkiem i poszedł powiadomić o swej decyzji pozostałych członków plemienia.
Gdy nadszedł wieczór, Odnajdywacz Ścieżek stanął obok obracającego się na rożnie dzika - wystarczająco daleko, aby się nie poparzyć, lecz dość blisko, aby jego sylwetka wyraźnie rysowała się na tle płomieni - i spojrzał w twarze zebranych współplemieńców. Młodzieniec czuł się odrobinę niepewnie i jednocześnie zastanawiał się, co było tego powodem. Pragnął, by obok niego stał teraz Iydaway - i zastanawiał się, jaka też byłaby reakcja stryja na takie złamanie tradycji, jakiego zamierzał się dopuścić.
Zrozumiał też jeszcze jedną rzecz - pragnął, żeby w tej uczcie mógł wziąć udział i Lectral - i aby w istocie mogli świętować koniec Smoczej Wojny. Czy jednak mógł choćby marzyć o zwycięstwie nad Królową Ciemności i powstrzymaniu naporu zła na Krynn?
- O czym myślisz, mój Odnajdywaczu Ścieżek? - Poczuł na ramieniu dotknięcie lekkiej dłoni, a pochyliwszy głowę, natrafił wzrokiem na spojrzenie jasnych, przenikliwych oczu Hammany.
- O przyjacielu - odparł spokojnie.
- Myślę, że wkrótce się tu zjawi.
Ashtaway poklepał ją łagodnie po dłoni - podziwiał optymizm dziewczyny, choć go nie podzielał. Ale ona nie patrzyła już na niego - podniósłszy dłoń, wskazywała coś w otaczającej wioskę puszczy.
- Spójrz!
Przez leśne listowie przedarły się srebrzyste błyski. Ashtaway i Hammana radosnymi okrzykami powitali wyłaniający się z gęstwiny długi, srebrny pysk. Kagonestyjczycy tymczasem rozbiegli się w panice - matki porywały dzieci i kryły je w ramionach, a wojownicy chwytali, co który miał pod ręką, i ruszali pędem na smoka, który nie wiedzieć skąd pojawił się w samym środku wioski.
Ashtaway uniósł do warg ustnik Koźlego Rogu i zadął długą, radosną fanfarę.
- Wstrzymajcie się! - zawołał, gdy wojownicy zwrócili się ku niemu. - To przyjaciel - z tych, których witamy najserdeczniej!
Jaszczur, wyraźnie kulejąc, wyszedł na polanę i usadowił się na jej skraju, uśmiechając się przyjaźnie. Kagonestyjczycy zdążyli już sobie przypomnieć opowieść Ashtawaya o srebrnym smoku, który był Opiekunem Rogu, pokonali więc swe obawy i podeszli bliżej, aby podziwiać smoka, ten zaś z kolei ciekawie - choć z powagą - zaczął przyglądać się członkom plemienia.
Dzieci szczególnie nie mogły się wprost napatrzyć i gapiły się na srebrnego smoka oczyma, które niemal powyłaziły z orbit - lecz żadne nie zdradzało najmniejszych choćby oznak strachu. Niektórzy ze śmielszych chłopaków podeszli bliżej - i wkrótce smarkateria była ze smokiem za pan brat. Lectral podnosił maluchów na swej szerokiej paszczy, sadowił na grzbiecie i pozwalał im - wśród radosnych kwików - zjeżdżać po swoim długim ogonie.
- Nadeszła pora na rozliczne zmiany - stwierdził z powagą Ashtaway.
- Nie inaczej... Nadeszła również pora na zawarcie nowych przyjaźni - odparł smok, gdy chichoczący berbeć spadł z jego ogona w piach. Dzieciarnia z wrzaskiem domagała się następnych przejażdżek, Lectral jednak łagodnie, lecz stanowczo uwolnił się od natrętów - nie uczynił tego wcześniej, zanim każdy maluch nie zjechał po lśniących łuskach - i poczłapał na środek polany. Wokół smoka zebrali się Kagonestyjczycy, którzy otrzepywali maluchy z piasku i szykowali do uczty.
- Dobrze jest widzieć, że jesteście szczęśliwi - mruknął smok. - Ten jeden powód wystarczy, abym nie uważał mej wędrówki do wioski za straconą.
Ashtaway umiał czytać między wierszami.
- To znaczy, że jest i drugi powód twego przybycia?
- Owszem. Przybyłem tu, żeby pożegnać się z tobą i Hammaną, którzy tak dobrze się mną opiekowaliście.
- Pożegnać się? Ależ przecie zostaniesz chyba z nami? Bitwa wygrana, może i całej wojnie przyjdzie koniec. Musisz zostać i świętować z nami zwycięstwo!
- Niestety, nie mogę - westchnął Lectral z niekłamanym żalem. - Jak się domyśliłeś, rycerze zwyciężyli. Ale ceną tego zwycięstwa jest odejście moje i moich współplemieńców.
- Co masz na myśli?
- Przylecą po mnie dzisiejszej nocy. Przybyłem tu, aby pożegnać się z wami i poczekać na Sayticę - ponieważ mamy odlecieć razem.
Ash przypomniał sobie, że Saytica miała być córką Lectrala - teraz już dorosłą i samodzielną. Jej ojciec z dumą wspominał, że była jedną z najwaleczniejszych wojowniczek w smoczym skrzydle, które chroniło Palanthas.
- Odlecisz? Dokąd? I jakim sposobem? - Ashtaway nie mógł uwierzyć własnym uszom. Wskazał dłonią na poszarpane zrosty tego, co jeszcze tak niedawno było mocarnym smoczym skrzydłem. - Być może Saytica jest silna... ale czy uważasz, że starczy jej sił, aby ponieść i ciebie?
Lectral uśmiechnął się z rezerwą i prychnął nie bez rozbawienia.
- Jeśli chcesz wiedzieć, dokąd się udamy... Jesz pewien skrawek lądu zwany Smoczą Wyspą... daleko od brzegów Ansalonu. My, to znaczy złote i srebrne smoki, zamierzamy tam dożyć w pokoju naszych dni i zająć się potomstwem.
- Skąd te wieści? - spytał Ashtaway.
- Pokój jest sprawą, o której rozprawiają teraz i najdrobniejsze ptaszki, choć do tej pory śpiewał o nim jedynie wiatr. Muzyka pieśni pokoju rozprzestrzenia się po całym świecie... jest w niej nadzieja, są i tajemnice... ja zaś nie byłbym sobą, gdybym nie potrafił złowić uchem tych tonów.
Smok uśmiechnął się szeroko, jakby żartował z samego siebie.
- Oczywiście, nie od rzeczy byłoby wspomnieć, że rano odwiedził mnie jeden z synków Sayticy - smarkacz bez łusek, ale śmigły lotnik - i powiedział, że mam się gotować do podróży.
- Ależ Lectralu, jakże polecisz bez skrzydeł:
Smok zignorował to pytanie, jakby go wcale nie słyszał.
- Powiadają, że Smocza Wyspa to piękne miejsce, wręcz stworzone dla smoków - ciągnął marzycielsko. Ashtaway domyślił się, że wielki jaszczur chętnie odda się rozkoszom spokojnego życia gdzieś na uboczu.
Odnajdywacz Ścieżek uniósł róg do ust i zaczął grać. Nie dbał o melodię i pozwolił, aby muzyka sama wypływała z głębi duszy. Lectral przymknął powieki i najwyraźniej się rozmarzył, Kagonestyjczycy zaś poddali się urokowi chwili.
Płynące z rogu dźwięki były pełniejsze i głębsze niż te, które mogły wydobywać się ze smukłej tuby. Ashtaway rozpoznał natychmiast donośniejsze nuty i zrozumiał, że instrument gra pieśń smoków. Nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że róg nie odtwarzał tej melodii od z górą dwu tysięcy lat, lecz gdy je usłyszał, natychmiast pojął ich znaczenie.
Lectral uniósł własny róg i dźwięki drugiego instrumentu dołączyły do elfiej melodii, wzbijając się w niebo nad wioską. Ashtaway był przekonany, że sam Ojciec Plemienia, Kagonos, nachylił się nad polaną i spojrzał na swój lud. Młody Odnajdywacz Ścieżek zapytywał sam siebie, co też powiedziałby jego poprzednik, gdyby ujrzał zmiany, jakim uległ świat - i wolne elfy, a wraz z nimi ich przywódca - a które dokonały się podczas jednej pory roku.
Jakiś wewnętrzny głos powiedział mu, że Pierworodny byłby z nich zadowolony.
Wielki srebrzysty smok opuścił wreszcie swój róg i spojrzał w górę, ku sklepieniu liści.
- Nadlatują - powiedział cicho.
Kulejący smok poczłapał przez wioskę i przecisnął się pomiędzy pniami vallenów, aż stanął nad brzegiem jeziora. Wychynąwszy spod drzew, spojrzał ku północnemu zachodowi, gdzie nad horyzontem wzbijał się właśnie Lunitari. Kagonestyjczycy poszli za nim i zebrawszy się na grzbiecie wzniesienia, zaczęli spoglądać w górę, nad usianą odbiciami gwiazd toń jeziora.
Plemię czekało w głębokiej ciszy i cierpliwie jak przystało wolnym elfom. Wszyscy patrzyli w tę samą co Lectral stronę. Ashtaway grał nieustannie i przenikliwe dźwięki Rogu rozbrzmiewały coraz donośniej w nocnej ciszy.
Smoki pojawiły się w postaci mrocznych sylwetek na tle nieba, gdy jednak zniżyły lot, metaliczne lśnienie ich skrzydeł przemogło nawet blask gwiazd. Nad głowami elfów krążyło wiele srebrnych bestii, ale większość z nich zataczała kręgi wysoko nad falami jeziora. Kilka obniżyło lot, a jeden skierował się ku grupie vallenów i rozpostarłszy szerokie skrzydła, wylądował obok zebranych elfów i okaleczonego smoka.
- Witaj, Czcigodny Ojcze. - Dumna i piękna Saytica skłoniła głowę przed wielkim srebrnym smokiem. Smoczyca nie była tak rosła i potężna jak ojciec - ale giętkość i sprężystość jej ciała mówiły wiele o sile i szybkości, z jaką mogła latać.
- Witaj mi, córko. - Głos Lectrala, pozornie obojętny i spokojny, zdradzał wielką miłość, jaką srebrny smok żywił do córki.
- Rada jestem, żem cię znalazła - odezwała się Saytica z szacunkiem. - Nadszedł czas do odlotu.
- Żegnajcie zatem, przyjaciele. - Lectral 1ochyłił wielką głowę. Ashtaway ze zdumieniem ujrzał. jak ciało smoka zadrżało nagle i szybko zmieniło kształt. Lectral zaczął jakby zapadać się w głąb samego siebie, aż w końcu przed oczyma zdumionego tłumu stanął stary człowiek. W twarzy starca błysnęły rozbawione żółte oczy, ukryte pod nawisem krzaczastych, siwych brwi.
- Cz... człowiek? - zdołał wyjąkać zdumiony elf, gdy odzyskał mowę. - Dlaczego nie przybrałeś ciała elfa?
Twarz starca pokryła się siecią zmarszczek uśmiechu.
- Doprawdy... taka jest tradycja. Widzisz, jest to kształt, jaki mój pradziad wybierał najchętniej. Byli i tacy, co wierzyli, że miała być to jego prawdziwa postać. Zresztą, odkryłem, że te białe bokobrody i to stare pomarszczone oblicze bardzo mi odpowiadają.
Starzec, utykając lekko, podszedł do boku Saytiki. która pochyliła w dół giętką szyję, pozwalając mu się dosiąść. Usadowiwszy się wygodnie pomiędzy wielkimi skrzydłami smoczycy, starzec majestatycznie skinął dłonią, Ashtaway zaś poczuł ukłucie melancholii. Wydało mu się nagle. że oto kończy się i ostatecznie zamyka jakiś okres w jego życiu - w rzeczy samej wiedział, że na Krynnie dobiegła końca pewna epoka. Świat bez smoków... jakiż on będzie?
Saytica potężnym skokiem rzuciła się w powietrze i natychmiast rozwinęła skrzydła. Elfy obserwowały przez kilka chwil, jak ona i jej jeździec wzbijali się coraz wyżej. aż wreszcie zniknęli pośród innych ciemnych sylwetek. Tworząc wielką, jednolitą i wydłużoną formację, smoki zwróciły się na północ i ruszyły ku odległemu krańcowi nieba.
Ashtaway dopiero po chwili zdał sobie sprawę. że bezwiednie cały czas trzymał w swojej dłoni dłoń Hammany. Oboje jeszcze długo obserwowali, jak smocze skrzydło przesuwa się po niebie, aż wreszcie sylwetki smoków zlały się z odległą linią horyzontu.
CZĘŚĆ 3
IYDAHOE
14 PK
Północne rubieże Silvanesti
Rozdział 22 - Białe Ogony i Srebrne Łososie
Powiewy leśnego wiatru brzmiały w uszach Iydahoe niczym szepty pełne zazdrości, choć temperatura tego uczucia nie była zbyt gorąca. Wojownik nawet usiłował zwalczyć w sobie tę niegodną zazdrość, której źródłem była świadomość, że jego starszy brat, Kawllaph, należy do największych wśród leśnych elfów szczęściarzy. Biegnący z braterskim posłaniem Iydahoe naprawdę chciałby, żeby i jemu choć raz tak się w życiu powiodło.
Kawllaph poprosił Berriamę o rękę, ona zaś zgodziła się z niemal bezwstydną skwapliwością. Iydahoe biegł, aby na uroczystość zaprosić Odnajdywacza Ścieżek, Washallaka z wioski plemienia Srebrnych Łososi. Donośne dźwięki Koźlego Rogu miały ogłosić powagę, wieczne poświęcenie i nienaruszalność ceremonii ślubnej.
Myśląc o szczęściu, jakie spotykało jego brata, Iydahoe znowu poczuł ukłucie zazdrości - Kawllaph był w istocie dzieckiem fortuny. Iydahoe sam chciałby mieć jakąś dziewczynę - na przykład Moxilli o długich, jedwabistych włosach. Byłoby cudownie, gdyby zechciała zostać jego przyjaciółką i towarzyszką życia. Żona stanowiła bowiem istotne dopełnienie życia wolnego, leśnego elfa.
Potem jednak Iydahoe zaczął myśleć bardziej trzeźwo. W obecności Moxilli odczuwał tak wielkie skrępowanie i nieśmiałość, że wręcz zapominał języka w gębie. Rozważywszy zaś sytuację, w jakiej znalazł się jego brat, doszedł do wniosku, że sam za żadne skarby nie ożeniłby się z Berriamą! Jak wiele innych kobiet dzikich elfów, Berriama przejawiała skłonność do swarliwości i denerwującego obstawania przy własnym zdaniu.
Iydahoe wiedział, że prawdziwy wojownik powinien unikać tego rodzaju kobiet. Pamiętał opowieści prapradziadka o niebezpieczeństwach, jakie zawisły nad wolnymi plemionami podczas Smoczych Wojen, i odwadze, z jaką dawni wojownicy stawiali czoło licznym zagrożeniom. Od tysiąca lat elfy cieszyły się spokojem, który panował na całym Ansalonie. Młodzi wojownicy, tacy jak Iydahoe, tęsknili za dawniejszymi czasami, a uparte, podobne Berriamie kobiety zbyt chętnie dawały upust gniewowi i niemiłosiernie rozpuszczały języki.
Mimo wszystko życie, jakie wiedli Kagonestyjczycy, nie było złe - w rzeczy samej, Iydahoe nie potrafiłby sobie wymarzyć lepszego. Mieli do dyspozycji wszelkie bogactwa, jakimi darzyły ich rozległe, dziewicze lasy, jeziora i góry... Mogli wędrować wedle woli i żywić się wszystkim, co ofiarowały im żyzne i obfitujące w zwierzynę puszcze Ansalonu.
Biegnąc lekko pośród leśnej ciszy, Iydahoe szybko pokonywał szlak, kierując się ku starszym partiom lasów, gdzie łatwiej mógł przemykać pod wysokimi i rzadziej rosnącymi sosnami. Wędrował już drugi dzień i zanim dotrze do wioski Srebrnych Łososi, będzie musiał poświęcić jeszcze jedną dobę.
Iydahoe spróbował wyobrazić sobie swoje przybycie do wioski Łososi. Odnajdywacz Ścieżek nie był w końcu byle kim i młody wojownik chciał go powitać jak należy. Pozdrowi Wallashaka na progu jego szałasu i uprzejmie spyta, czy Opiekun Rogu nie zechciałby odwiedzić siedziby plemienia Białych Ogonów. Wybór pory wizyty oczywiście należał do Odnajdywacza Ścieżek, choć Iydahoe nie zamierzał kryć, że powinna odbyć się jak najszybciej ze względu na uroczystość weselną Kawllapha i Berriamy.
Młody elf chętnie podjął się tej misji i rad był, że jego status wojownika pozwala mu na jej wykonanie. Zaledwie kilka tygodni wcześniej poznał piekący ból świeżego tatuażu - ojciec i zarazem plemienny szaman pracował nad nim kilka godzin. Być może była to sprawka wyobraźni, lecz Iydahoe ciągle czuł na twarzy ciepło wykłutych symboli - ale nie było to dlań źródłem irytacji, przeciwnie, dumy i zachwytu.
Lewe oko elfa otaczał dokładnie odwzorowany wizerunek dębowego liścia na długiej łodyżce. Łodyżka sięgała podbródka, a koniuszek liścia zawijał się aż na czoło. Drugie oko młodzieńca otaczał pojedynczy krąg i choć Iydahoe wiele dałby za to, aby móc pysznić się spiralą doświadczonego wojownika, na razie musiał zadowolić się zwykłem kołem, którym oznaczano wojowników dorosłych, sprawnych, ale jeszcze nie obytych z wojennym rzemiosłem.
Przydałoby się jakieś pióro, pomyślał Iydahoe, wracając do miłych sercu rozważań o niedawno uzyskanym statusie społecznym. Trzeba będzie koniecznie zdobyć gdzieś jedno, a jeszcze lepiej dwa, które dopełnią obrazu dumnego elfiego wojownika. Dobrze byłoby wyprawić się na wybrzeże i poszukać śnieżnych gęsi. Wyobraził sobie lśnienie czystej bieli na tle jego ciemnych włosów i opalonej skóry. Wizerunek był pyszny i groźny. Może nawet udałoby mu się przymocować zdobny pióropusz do pochwy długiego noża?
Rozmyślając o tych sprawach machinalnie odnotował w pamięci, że przebiegał puszczę w miejscu, gdzie po lewej stronie wznosiły się coraz wyższe łańcuchy górskie, z prawej zaś rozciągały się równiny Solamnii. Było to terytorium wolnych elfów, położone na południe od wiosek Czarnych Piór i klanu Błękitnego Jeziora, niezbyt odległe od samego serca kagonestyjskiego matecznika.
Zorientował się, gdzie jest, gdy ujrzał wznoszącą się wysoko iglicę skalną. Ta jedyna w swoim rodzaju struktura poruszyła w nim wspomnienie, z którego był szczególnie dumny. Tylko on znał to miejsce. Za tymi wzgórzami i iglicą, wśród granitowych ścian wił się przepastny jar. Dno jaru porastały najdelikatniejsze mchy i nic nie wskazywało, by jakikolwiek elf albo człowiek deptał kiedyś ów mięciutki kobierzec. W jednej ze ścian utworzyła się stanowiąca świetną kryjówkę jaskinia. Iydahoe odnalazł to miejsce przed dziesięciu laty, zanim zdobył tatuaż wojownika. Nie pokazał go nikomu, czyniąc zeń rodzaj osobistego sanktuarium. Teraz, już jako wojownik, czuł, że właściwą i dobrą rzeczą jest posiadanie takiej kryjówki.
Przed zachodem słońca zabił cietrzewia i z niespodziewaną dla samego siebie przyjemnością upiekł zdobycz na niewielkim, bezdymnym ognisku. Rozmyślał leniwie o bogactwie zwierzyny w rozległych puszczach, których wyłącznymi władcami były plemiona wolnych elfów. Wojownicy kagonestyjscy byli jedynymi śmiałkami, którzy ważyli się na przemierzanie tych lasów. Odejście smoków spowodowało, że służalcy Królowej Ciemności przeważnie zostawiali dzikie elfy w spokoju. Bakali przepadły gdzieś w bagnach; niektórzy nawet utrzymywali, że wytracono je co do sztuki, choć bardziej doświadczeni wojownicy ostrzegali, że nie należy lekceważyć groźby powrotu śmiertelnych wrogów. W górskich komyszach Khalkist nadal żyły ogry, lecz ich siedziby znajdowały się wiele dni drogi na północ. Iydahoe, podobnie jak wielu jego rówieśników, nigdy w życiu nie zetknął się z ogrem, a tym bardziej nie miał szansy na walkę.
Wiecznym - i mocno dokuczliwym - problemem pozostawali oczywiście ludzie. Podczas pierwszych stuleci po Smoczej Wojnie nie interesowali się rozległymi puszczami. Ale sto lat przed narodzinami Iydahoe pierwsi wysłannicy ludzi zaczęli rościć sobie prawa do leśnych pustkowi. Teraz docierali tu z miejsca tak odległego, że elf nie umiał sobie nawet wyobrazić ogromu dzielących je od puszcz przestrzeni - potężne to miasto zwano Istar. Jedynie kilku ludzkich śmiałków miało w sobie dość odwagi i zdecydowania, aby penetrować głębsze partie puszczy - tych zaś kagonestyjscy łowcy wytracili z taką zajadłością, że powinno to zniechęcić następców.
Iydahoe wiedział, że jego współplemieńcy są przebieglejsi, szybsi i bardziej cierpliwi niż którykolwiek z wrogów. Elfy dysponowały bystrzejszym wzrokiem i znacznie lepszym zmysłem powonienia. Cechy te, połączone z niezmożoną cierpliwością i doskonałą znajomością otoczenia, pozwalały elfom wierzyć, że potrafią szybko i sprawnie zniszczyć lub przerazić każdego najeźdźcę.
Młody wojownik zasnął smacznie pod gołym niebem i wstał ze świtem, budząc się równie szybko jak dzikie zwierzę. Zatrzymał się tylko na chwilę, aby zaczerpnąć wody ze strumienia, i rozpoczął ostatni dzień wędrówki.
Wkrótce po południu poczuł na policzku powiew wiatru i wyczuł zapach ognisk Srebrnych Łososi. Lekko zaniepokojony pociągnął nosem raz i drugi. Dym miał ostrą, mocną i kwaśną woń, a wioska była odległa jeszcze o kilka godzin marszu.
Ogień musiał płonąć gdzieś bliżej albo był znacznie potężniejszy niż zwykle. Zaniepokojony elf ponownie zaczął łowić nosem woń wiatru. Wiatr niósł także - zmieszane z zapachem płonącego drewna - inne wonie. Iydahoe wyczuł spaloną wilgotną skórę... i smród zwęglonych ciał.
Skoczył przed siebie, śmigając niczym jeleń po wąskich puszczańskich ścieżkach. Smrodliwa woń stawała się coraz gęstsza i wiedział już, że jej źródło znajdzie w wiosce Srebrnych Łososi. Nie był to zapach gotowanej strawy, garbowanych skór czy suszonej dziczyzny. Iydahoe zrozumiał, że po przybyciu na miejsce znajdzie pobojowisko i zgliszcza.
Ta wiedza nie przygotowała go jednak na koszmar, jaki ujrzał, gdy wypadł z lasu na teren dobrze mu znanej wioski. W miejscach, gdzie niegdyś stały szałasy, zobaczył dymiące wciąż zgliszcza. Wszędzie leżały groteskowo poskręcane kształty. Niełatwo przyszło zrozumienie, że te poczerniałe szczątki są ciałami bestialsko pomordowanych elfów.
Iydahoe wielokrotnie odwiedzał wioskę Odnajdywacza Ścieżek i dobrze znał rozstawienie szałasów, wiedział więc, gdzie leży uroczysty krąg i gdzie są posterunki wartowników - te ostatnie rozmieszczono w koronach otaczających wioskę dębów. Wszystko zniszczono, nawet dęby leżały powalone, powyrywane z korzeniami... i wszędzie widział martwe ciała.
Szedł przez wioskę i czuł się, jakby przeżywał koszmarny sen. Przestąpiwszy drobne, okropnie zniekształcone zwłoki, dopiero po chwili zrozumiał, że niedawno jeszcze było to... dziecko. Jakaś niewyobrażalnie zła moc rozdarła je niemal na połowy.
Nie opodal leżał kolejny poczerniały kształt. Podobne do osmalonych kikutów ramiona były wyciągnięte w stronę poszarpanego dziecka. Z pleców trupa sterczała brzechwa stalowej strzały i Iydahoe pojął, że wolny elf zginął, usiłując przyjść z pomocą swemu nieszczęsnemu dziecku.
Wszystko, co widział, świadczyło o okrucieństwie rzezi, której rozmiary przerastały wyobraźnię młodego wojownika. Tam, gdzie niegdyś uroczysty krąg otaczały szałasy najznaczniejszych wojowników, zobaczył jedynie osmolone zgliszcza i zwęglone kształty ciał. Dygotał ze zgrozy - z czego zresztą zdał sobie sprawę, dopiero gdy ruszył stopniami w dół, do centralnego paleniska. Poślizgnął się, upadł i przetoczywszy się kilkakrotnie, legł wreszcie na grzbiecie.
Przynajmniej niebo wyglądało normalnie. Iydahoe ujrzał białe chmury, które ślizgały się po błękicie ze wzgardliwym spokojem, obojętne wobec dramatu, jaki rozegrał się na ziemi. Przez chwilę elf odniósł wrażenie, że wszystko to jest jakimś potwornym majakiem. Pewnie zdrzemnął się na leśnej polanie... zaraz wstanie i...
Owionął go smród spalenizny i zrozumiał, że to nie sen. Zagłada wioski Srebrnych Łososi była koszmarem straszniejszym niż ten, jaki zdołałby kiedykolwiek wyśnić. Usiadł, a potem chwiejnie wstał i ruszył stopniami ku górze.
Ogarniająca go drętwota ustąpiła rozpaczy, gdy pojął, że zagładzie uległa wioska będąca siedzibą jednego z czterech plemion wolnych elfów. Poczuł łzy pod powiekami, ale żal szybko ustąpił wzmagającej się z każdą chwilą wściekłości. Czyjeż to było dzieło? Jakiż to wróg zdolny był do rzezi na tak ogromną skalę?
Instynkt tropiciela kazał mu przyjrzeć się ziemi i po raz pierwszy zauważył odciski końskich kopyt. Konie zdeptały cały obszar wioski, kiedy jednak elf wyszedł z lasu, doznał takiego wstrząsu, że nie zwrócił uwagi na wyraźne ślady. Dopiero teraz zauważył, że koni musiało być kilkadziesiąt, może nawet ponad setka.
Pierwszym jego domysłem było przypuszczenie, że zagłada wioski dokonała się za sprawą elfów Silvanesti. Mimo że wrogość pomiędzy dwoma narodami elfów liczyła sobie ponad trzy tysiące lat, Iydahoe odrzucił tak potworne podejrzenie. Domowcy wypierali Kagonestyjczyków z puszczy, lecz nigdy nie prześladowali ich tak daleko na północy. Dlaczego teraz mieliby dopuszczać się rzezi całej wioski?
Przypomniawszy sobie stalowy grot strzały, zrozumiał, że masakra nie była dziełem Silvanestyjczyków. Ponownie przyjrzał się odciskom kopyt. Były szeroko rozstawione, a obejrzawszy je dokładniej, stwierdził, że kopyta koni wzmocniono półpierścieniami z żelaza. Wiedział, że na tak rosłych koniach jeździli legioniści z Istar. Ale jakim sposobem grupa niezręcznych, powolnych i ciężkich ludzi zdołała niepostrzeżenie podejść tak blisko do wioski wolnych elfów? Z pewnością przydybano by ich przynajmniej dzień wcześniej i wpadliby w zasadzkę, w której zostaliby wytraceni do jednego! Jeśli zaś ludzie nadeszliby w znacznej sile - przynajmniej tysiąca jeźdźców - zdołaliby wyrąbać sobie drogę, ale z pewnością w wiosce nie zostałaby ani jedna kobieta czy dziecko! Iydaway widział otaczające go stosy trupów i wywnioskował, że wioskę wzięto nagłym, niespodziewanym atakiem.
Czy komukolwiek udało się uciec? Młody wojownik zmusił się do zbadania ziemi i popiołów. Otaczające wioskę zarośla stratowano brutalnie, gałązki krzewów były jednak powyginane w stronę wioski. Stratowali je zatem najeźdźcy, którzy nadciągnęli ze wszystkich stron. Stratowany był nawet płaski wierzchołek wzgórza, na którym stał szałas Odnajdywacza Ścieżek - wyglądało na to, że jeźdźcy parokrotnie przejechali po wzgórzu w zwartym szyku.
Iydahoe pojął coś jeszcze i dreszcz grozy przebiegł mu po grzbiecie. Natychmiast rzucił się ku wierzchołkowi wzgórza, gdzie niedawno stał samotny szałas. Dobrze pamiętał swoją pierwszą w nim wizytę. Było to jakieś osiemdziesiąt lat temu i Odnajdywacz Ścieżek Washallak, stojąc na szczycie pagórka, grał wtedy na Koźlim Rogu. Nierzeczywiste dźwięki ukoiły młodego Iydahoe i jego równie młodych współplemieńców, napełniając ich dusze tajemnym, mistycznym zachwytem. Gdy był nieco starszy, ta sama muzyka wzniecała żar jego wojennych zapałów, zbrojąc serce przeciwko nadciągającym niebezpieczeństwom.
Miejsce, gdzie niegdyś stał szałas Odnajdywacza Ścieżek, było teraz osmalone, zdeptane, zryte kopytami i zmierzwione. Trawę wręcz wbito w błocko, z rusztowania szałasu zostało kilka poczerniałych kikutów. Na progu zwęglonej chatki leżał trup, równie osmalony jak pozostałe. Żałosne szczątki nie wyróżniały się niczym szczególnym, ale Iydahoe natychmiast pojął, że patrzy na ciało Odnajdywacza Ścieżek.
Obok swego skórznia elf dostrzegł coś, co przypominało kawałek muszli. Początkowo nie zwrócił uwagi na ten osmalony szczątek - cóż znaczył jeden więcej śmieć wśród setek innych? Śmierć Odnajdywacza Ścieżek okazała się kolejnym ziarenkiem, które prawie rozbiło resztki rozsądku młodego wojownika. Otępiały z rozpaczy, odwrócił się, aby odejść precz, zastanawiając się jedynie, dokąd skierować wzrok i nie widzieć nowych dowodów zniszczenia, rzezi i niesłychanego bestialstwa napastników.
W ostatniej chwili jakiś wewnętrzny przymus kazał mu zawrócić. Spojrzawszy pod nogi na poczerniały skrawek, przekonał się, że nie jest to wcale ułamek muszli. Był to fragment czegoś większego... zwiniętego w krąg... O, oto kolejna część... a tam jeszcze jedna... zmiażdżona potężnymi, wzmocnionymi staią kopytami.
Patrząc na te potrzaskane fragmenty, poczuł, że oto wali się w gruzy trwający od trzech tysięcy lat porządek świata. Przez chwilę jeszcze świadomość elfa spierała się i nie godziła z prawdą. Iydaway rozpaczliwie pragnął zaprzeczyć świadectwu oczu, nie chciał pogodzić się z ostatecznym i nieuniknionym wnioskiem.
Koźli Róg Kagonestyjczyków został zniszczony, unicestwiony. Pokonany przez rozpacz, która przemogła narastającą w nim wściekłość, Iydahoe przyklęknął obok ciała Odnajdywacza Ścieżek i podjął próbę zebrania żałosnych pozostałości po rogu. Długo grzebał palcami w popiołach... najczęściej jednak znajdował kamienie i kawałki kory.
W końcu opuścił głowę i wybuchnął płaczem.
Rozdział 23 - Legion z Istar
Biegł przez dwa dni i dwie noce, rozpaczliwie pragnąc uprzedzić swoich współplemieńców. Błagał los, aby na miejscu mógł zastać swego ojca, Hawkana. Stary szaman był jedyną osobą, która mogła jakoś objaśnić przyczyny rzezi Srebrnych Łososi. Dwa tygodnie wcześniej Hawkan udał się na medytacje w góry, a to oznaczało, że może powrócić i za kilka miesięcy. Wojownik bał się, że nie zdoła spotkać się z ojcem.
Dotarł do wioski Białych Ogonów wkrótce po wschodzie słońca i chwiejąc się ze zmęczenia, wbiegł do obozowiska.
Siedzący przy ognisku Kawllaph, który właśnie przygotowywał sobie śniadanie, ujrzawszy ponurą i świadczącą o znużeniu twarz brata, żwawo porwał się na nogi.
- Iydahoe! Co się stało? - Kawllaph miał niezwykle niski jak na elfa głos. Wypowiedziane z głębi beczkowatej piersi słowa rozbrzmiały echem po całej wiosce.
- Ojciec wrócił? - wychrypiał biegacz, na próżno szukając wzrokiem Hawkana.
- Jeszcze go nie ma - odparł Kawllaph, biorąc brata pod ramię. - Chodźmy do kręgu Rady. Musisz porozmawiać z wojownikami.
Na granicy ceremonialnego kręgu spotkał ich Tarrapin, wódz wioski, którego przywabiło zbiegowisko. Twarz Tarrapina zastygła w wyrazie wiecznego oburzenia, a wytatuowane na jego policzkach niedźwiedzie kły jakby wysuwały się wprost ze szczęk.
Tymczasem Iydahoe odzyskał dech, teraz zaś zastanawiał się, jak przekazać zebranym wieści o nieszczęściu, które spadło na pokrewny klan.
Opowiedział więc po prostu wszystko po kolei, zaczynając od omówienia niepokojącego go podczas zbliżania się do wioski Srebrnych Łososi zapachu i stopniowo przechodząc do sceny ostatecznej zagłady i zniszczenia. W kilka chwil przekazał najważniejsze szczegóły i wiedział, że choćby mówił przez następne dwa lata, nie potrafiłby oddać prawdziwej grozy, jaka go opanowała, gdy ujrzał pobojowisko.
Jednak dość było tego pospiesznego opisu, aby rozjuszyć zebranych wojowników, Tarrapina zaś opanował szalony gniew. Siwowłosy wojownik porwał za stalowy miecz i uniósł broń w górę. Iydahoe przez moment obawiał się, że w pierwszym porywie gniewu wódz wyładuje wściekłość na zwiastunie strasznych nowin. Tupiąc wściekle nogami i unosząc twarz ku niebu, wrzeszczał, że niepodobna to rzecz, iżby wioska Kagonestyjczyków została zniszczona podstępnym atakiem, a już z pewnością nie wtedy, gdy napastnikami byli zwykli ludzie!
Iydahoe stał spokojnie i nie spierał się z rozjuszoną starszyzną. Żałował tylko, że nie ma tu Hawkana - ten z pewnością byłby mu uwierzył. Niestety, stało się inaczej.
W obronie młodszego brata wystąpił Kawllaph. Stanął i spojrzał w twarz szalejącego Tarrapina.
- Dajcie mu mówić! - zawołał. - Mój brat wie, czego był świadkiem. Niech mówi!
- Pokażę wam... - Iydahoe przypomniał sobie o zawartości swej sakwy i wyjął osmalone resztki, które zebrał w zgliszczach szałasu Odnajdywacza Ścieżek. - Oto, co zostało z Koźlego Rogu i topora Washallaka!
Iydahoe pokazał wszystkim poczerniałe kawałki rogu i Tarrapin umilkł. Chudy, poznaczony bliznami wódz patrzył przez chwilę na ułamki rogu, potem zwrócił płonący gniewem wzrok na młodego wojownika, jakby pragnął obwinić go o nieszczęście. Iydahoe wydobył z sakwy kolejny dowód - głownię topora. Ostrze było wąskie i długie, zrównoważone po przeciwnej stronie zabójczym nadziakiem. Drzewce spłonęło wraz z szałasem Washallaka, Iydahoe odnalazł jednak unikalną głownię broni, która od niepamiętnych czasów należała do kolejnych Odnajdywaczy Ścieżek.
Tarrapin w końcu niechętnie skinął głową i wstał. Polecił młodym wojownikom, Kahheenie i Altarathowi, zawiadomić o tragedii klan znad Błękitnego Jeziora i plemię Czarnych Piór. Następnie rozkazał wzmocnić posterunki wartownicze, rozmieszczone na drzewach w otaczającej wioskę puszczy. W końcu - a słońce nie zdążyło jeszcze wzbić się ku południowi - wrócił do swego szałasu, gdzie w towarzystwie kilku posiwiałych wojowników oddał się rozmyślaniom... i fajce.
Iydahoe tymczasem klęcząc zebrał kawałki rogu i podniósł głownię topora. Wstawszy na nogi, przekonał się, że Kawllaph zajął się uspokajaniem i pocieszaniem Berriamy. Łkająca rozpaczliwie dziewczyna przylgnęła do jego ramienia i udający się na spotkanie z wodzem wojownik musiał w końcu ją dość szorstko odepchnąć.
Wyprostowawszy się dumnie, Iydahoe postarał się zetrzeć z twarzy wszelkie ślady emocji. Wiedział, że obserwują go stojące po przeciwnej stronie obozowiska kobiety i nie chciał, aby choć jedna z nich wzięła go za nieodpowiedzialnego, skłonnego do figlów młodzika, jakim był jeszcze kilka tygodni temu. Dziewczyny zresztą również spoważniały i nie chichotały prowokująco, jak jeszcze dziś rano. Iydahoe pomyślał, że w wiosce nigdy już chyba nie zapanuje tak beztroski spokój, jaki znał od dziesięcioleci... właściwie od pierwszych chwil życia.
Czy kiedykolwiek będziemy żyli tak jak przedtem?
Zauważył, że dziewczęta wróciły do żerdzi, na których rozpięto garbowane skóry - być może panny zagoniło tam surowe spojrzenie starej Puiquill, która zazwyczaj dość krytycznie oceniała pracę młódek. Była wielce surową nauczycielką, ale biegłość w posługiwaniu się kościaną igłą i dartymi ze zwierzęcych jelit nićmi - którymi to narzędziami wolne elfy sposobiły sobie odzież od niepamiętnych czasów - zyskała jej spore poważanie wśród kobiet.
Młody wojownik powrócił myślami do nieszczęścia, jakie spadło na Srebrne Łososie. Iydahoe sycił się obmyślaniem zemsty, która w niedalekiej przyszłości dosięgnie zje- go ręki legionistów z Istar. Sam będzie zabijał, kaleczył, palił... z taką samą bezwzględnością, miarka za miarkę.
- Iydahoe, zabierz nas na ryby... - poprosił jakiś chłopiec, który nieśmiało podszedł do wojownika od tyłu. Ten przypomniał sobie, że podrostek ma na imię Dallatar. - Ojciec miał mi pokazać, gdzie najlepiej biorą łososie, ale poszedł naradzić się z Tarrapinem.
Zdumiony Iydahoe odwrócił się i spojrzał na chłopca. Jakże można w takiej chwili myśleć o czymś tak codziennym i przyziemnym jak łowienie ryb? I nagle - zdziwiony własną zgodą - kiwnął głową.
- Zbierz resztę chłopaków. Sprawdź, czy każdy ma oścień. Spotkamy się przy potoku.
Uradowany Dallatar śmignął po przyjaciół. Serce patrzącego w ślad za nim Iydahoe raptem przyśpieszyło, kiedy zobaczył Moxilli wyłaniającą się zza stojącego pośrodku wioski szałasu. W odróżnieniu od zajmujących się garbowaniem skór dziewcząt, Moxilli dopiero niedawno przeszła ceremonię dojrzałości. Od sześćdziesięciu lat oboje dorastali obok siebie, ostatnio jednak młody wojownik zaczął zauważać, że jego towarzyszka zabaw wyrasta na niezwykle urodziwą pannę.
Moxilli miała długie, gęste i czarne włosy - ale jej loki były gęstsze, bardziej lśniące i dłuższe niż u którejkolwiek innej dziewczyny. Na widok dziewczyny kroczący ku swej chatce (skąd miał zabrać oścień) Iydahoe nieświadomie wyprężył się, wypiął pierś i odsunął nieco łokcie od tułowia. Tak nadęty udał się pod rosnącą wedle strumienia wierzbę, przy której umówił się z młodzikami.
Pierwszy pojawił się Bakall, smukły i poważny chłopak, którego opanowanie i cierpliwość zdradzały zadatki na świetnego łowcę i wojownika. Teraz chłopak zmarszczył się, groźnie spoglądając na nurt strumienia, jakby chciał ostrzec łososie, aby przygotowały się na starcie z jego nieubłaganym ościeniem. Iydahoe oczekiwał, że Bakall świetnie sobie poradzi.
Na ścieżce pod pniem wielkiej wierzby zebrało się kilkunastu młodzików. Każdy przyniósł oścień o trójdzielnym grocie, starannie wykrojonym z gałęzi młodego klonu. Końcówki grotów wyprażono w ogniu, na każdym zaś szpicu z wielką ostrożnością wycięto i nieco odgięto w bok zadzior, nie pozwalający trafionej grotem rybie ześlizgnąć się do wody. Iydahoe nie sprawdził ościeni wiedząc, że najlepszą lekcją dla młodzików będzie smak łososia przy kolacji - albo drwiące machnięcie ogonem, gdy szarpiąca się ryba zdoła umknąć z nieudolnie wykonanego grotu.
Chłopcy, którzy nie tak dawno jeszcze napełniali wioskę wrzawą i śmiechami, teraz za przykładem Bakalla uciszyli się, zachowując jednocześnie czujność. Ruszyli za Iydahoem i długim szeregiem zagłębili się w las. Po obu stronach ścieżki strzelały w górę grube pnie drzew, a poszycie rosło tu gęsto i pełno w nim było ciernistych krzewów.
Nieoczekiwanie Iydahoe usłyszał jakiś dźwięk, dobiegający od strumienia, ale z pewnością nie należący do zwykle rozlegających się w puszczy odgłosów. Było to metaliczne szczęknięcie... jakby coś bardzo twardego uderzyło o skałę. Elf zamarł w miejscu, podobnie uczynili idący za nim chłopcy. Wojownik obejrzał się przez ramię i uniósł pytająco brew. Bakall kiwnął głową i wskazał wzrokiem puszczę. Chłopak usłyszał to samo.
Dźwięk zabrzmiał ponownie... był stłumiony, lecz nie uszedł uwagi elfów, może dlatego, że teraz rozległ się bliżej. Iydahoe błyskawicznie pojął, że cokolwiek się zbliżało, nadciągało wzdłuż strumienia.
Wojownik szybkim gestem nakazał chłopakom cofnąć się ku wiosce. Natychmiast też dał nura pomiędzy krzewy, przypadł do ziemi i zaczął uważnie przyglądać się ścieżce - wiedział, że nadciągający zza zakrętu intruz nie zobaczy wśród gałęzi jego twarzy, a to z przyczyny pokrywającego ją tatuażu.
Nagle zerwał się nieobecny od rana wietrzyk - i przyniósł woń końskiego potu. Tego zapachu nie można było pomylić z żadnym innym! Iydahoe zacisnął dłonie na drzewcu ościenia, a w jego głowie zrodziła się przerażająca myśl: legioniści! Wpatrywał się w ścieżkę tak intensywnie, że oczy niemal zaszły mu łzami - i nie zobaczył niczego!
Na wspomnienie rzezi w wiosce Srebrnych Łososi poczuł przypływ mdłości. Pomyślał o stojących za nim chłopcach, o zajętych garbowaniem skór dziewczynach, o pięknej Moxilli, która pewnie czesała u studni włosy - i prawie jęknął ze zgrozy.
Dostrzegł obok siebie Bakalla i pojął, że muszą wrócić do wioski i ogłosić alarm. Ale co rzec wojownikom? Wiedział jedynie, że wzdłuż strumienia nadciągał ktoś, kto miał konie i jakieś przyrządy z metalu.
- Wracaj do wioski! - szepnął, nachyliwszy się do ucha młodzika. - Uprzedź wojowników, że od strumienia nadciągają jacyś jeźdźcy! Ruszaj!
Bakaliowi nie trzeba było powtarzać dwa razy - z szeroko rozwartymi oczyma przemknął wzdłuż ścieżki, jednocześnie spędzając resztę chłopaków w las. Iydahoe tymczasem zaszył się jeszcze głębiej w rosnące obok ścieżki krzewy, ignorując kolące go w skórę ciernie, i ruszył wzdłuż szlaku, szukając najmniejszych oznak, które zdradziłyby mu tożsamość tajemniczych jeźdźców. Jakim sposobem podeszli tak blisko wioski? Czyżby wycięto już w pień wartowników?
Po kilku chwilach usłyszał odgłos stąpania końskich kopyt - choć było w nim coś niepokojącego. Potem zrozumiał, że jeźdźcy powstrzymywali wierzchowce. aby skradać się ciszej. Wyglądając zza kępy paproci, ujrzał rozciągający się przed nim prosty odcinek leśnej dróżki. Gałęzie nad ścieżką poruszały się, jakby odpychało je na bok coś sporego i jak najbardziej materialnego - ale na samej ścieżce Iydahoe nie zobaczył nikogo i niczego!
Pośrodku szlaku pojawiły się ślady kopyt, które zbliżały się do elfa. Wojownik wytrzeszczył oczy, lecz nigdzie nie zobaczył konia ni jeźdźca - nie widział zgoła niczego! Szlak przesłoniła niewyraźna, migotliwa mgiełka, po czym w górę wzbiły się kolejne kłęby kurzu. Jak to się działo, skoro na szlaku nie było nikogo?! Coś tam jednak było... coś, co zbliżało się do wioski! Iydahoe zwęszył zapach koni i wiedział, że nie może być w błędzie.
Dlaczego wciąż niczego nie widział? Na ścieżce dostrzegał jedynie owo nikłe, migotliwe lśnienie - jakby poruszała się nią niewidzialna chmura... coś materialnego, ale zarazem niewidocznego.
Pchnięty nagłym impulsem wstał i wyskoczył z ukrycia. Usłyszał rżenie zaniepokojonego wierzchowca i przekleństwa jeźdźca, starającego się zmusić konia do posłuchu. Oścień na ryby wydał się elfowi bronią nad wyraz mizerną, lecz wojownik cisnął go przed siebie z całą siłą, na jaką mógł się zdobyć. Oręż śmignął w powietrzu... i raptem trafił w coś niewidzialnego, zatrzymał się bowiem, zadrżał i opadł na ziemię.
Powietrze wypełniło bolesne rżenie konia i głośne przekleństwa. Iydahoe usłyszał, jak nad wznieconym chaosem wzbija się nagle ostre, władcze słowo i niewidzialna zasłona pękła, ukazując jego oczom kolumnę jeźdźców na koniach. Jadący na czele kolumny jeździec leżał na ziemi obok miotającego się rozpaczliwie rumaka.
Za obalonym jeźdźcem stał odziany w dziwne, szare szaty człowiek. Jegomość natychmiast spostrzegł elfa, wskazał nań palcem i ryknął:
- Tam jest! Zabić go!
Iydahoe rozpoznał głos nieznajomego - to był ten sam człowiek, który przed chwilą odezwał się władczo, zdejmując z jeźdźców zasłonę niewidzialności. Z nagłym dreszczem wojownik pojął, że patrzy na czarodzieja.
Pierwszy z ludzi usiłował ponownie wsiąść na konia, w czym przeszkadzał mu wydobyty odruchowo i wciąż trzymany w dłoni miecz. Pozostali jeźdźcy napierali ku przodowi i na wąskiej ścieżce zrobiło się ciasno. Istariańscy legioniści, z których każdy miał na sobie czerwoną opończę i lśniący, spiżowy pancerz, wyciągnęli się w kolumnę tak długą, że jej koniec ginął gdzieś za zakrętem szlaku - było ich wielu i mogli poważnie zagrozić wiosce.
Iydahoe dał nura w poszycie i pochylił się nisko, gdy tylko stracił szlak z oczu. Biegnąc wśród krzewów, chyżo pomknął ku wiosce. Po przebiegnięciu kilkudziesięciu kroków znów wypadł na ścieżkę, zakręt szlaku krył bowiem go już przed ludźmi, a ścieżka pozwalała mu na szybsze - choćby tylko o parę chwil - dotarcie do wioski z ostrzeżeniem.
Pomiędzy drzewami rozległa się nagle gwałtowna wrzawa i elf zrozumiał, że się spóźnił. Z niewidocznej wioski buchnęły okrzyki przerażenia, co niczym pociski rozdzierały spokojną, leśną atmosferę, ochrypłe zaś wrzaski i rżenie koni powiedziały mu, że ludzie, których zostawił za sobą, byli tylko niewielką częścią sił najeźdźców. Bojowe okrzyki Kagonestyjczyków mieszały się już z głośnymi komendami żołdaków i posępnymi rykami tryumfu. Z tyłu rozległ się tętent kopyt i Iydahoe uświadomił sobie, że wędrujący ścieżką jeźdźcy usłyszeli odgłosy bitwy i spieszno im było włączyć się do walki.
Z nożem w dłoni i bojowym okrzykiem na ustach wypadł na wioskową polanę. Jednak nawet w najgorszych koszmarach sennych nie zdołałby ujrzeć widoku, jaki ukazał się jego oczom.
Po drugiej stronie polany wyłaniał się z lasu szereg pieszych legionistów, dzierżących przed sobą wielkie, prostokątne tarcze. Kilkunastu wojowników, którzy skoczyli na spotkanie wrogom, zostało ściętych równie łatwo jak trawa nożem - ciasna, piesza formacja była przerażająco skuteczną machiną bojową. Wśród poległych śmiałków był i dumny, dzielny brat Iydawaya, Kawllaph, którego bezgłowy zewłok deptały teraz sandały legionistów.
Kolejni napastnicy, zbrojni w oszczepy i miecze, natarli na wioskę - choć Kagonestyjczycy zabili paru z nich, po- zostali przebili się ku szałasom i zaczęli systematycznie wycinać tych, którzy usiłowali wydostać się przez niskie otwory wyjściowe. Narzeczona Kawllapha, Berriama, z płaczem podbiegła do martwego ciała ukochanego i osunęła się bez życia, przeszyta długą kopią.
Tarrapin, wyjąc jak szaleniec, uniósł miecz i runął na szereg pieszych. Głownia elfa odbiła się nieszkodliwie od spiżowego naramiennika legionisty, w następnej zaś chwili wódz został przeszyty kilkunastoma ostrzami.
Wielu starszych elfów ruszyło się ku drzewom, szukając na nich schronienia, gdy jednak potykając się i zataczając biegli ku zbawczym pniom, nagle spomiędzy gałęzi pomknęły im na spotkanie srebrzyste iskierki - stalowe strzały! Śmiercionośny deszcz smagnął polanę - strzały przeszywały na wylot wychudzone korpusy słabych starców. Ku pozostałym pomknęła jeszcze jedna ulewa grotów i na polanie zostało kilkunastu elfów, martwych lub konających. Spomiędzy drzew wyłonili się kolejni legioniści i Iydahoe zobaczył, że trzymają w dłoniach kusze, których cięciwy drżały. Teraz wszyscy przerzucili śmiercionośną broń na ramiona, porwali za miecze i wydając okropne, pełne żądzy krwi okrzyki, runęli ku szałasom. Iydahoe zobaczył, że wielu z nich uśmiecha się szeroko, jakby cieszyła ich perspektywa rzezi.
Za resztkami obalonych na ziemię stojaków do suszenia J i garbowania skór kuliła się Puiquill wraz z grupką dziewczyn. Tymczasem Bakall i chłopcy, którzy wybrali się z nim na ryby, zaatakowali legionistów zwartą grupą, dzielnie wznosząc swe lekkie, trójdzielne ościenie. Jeden padł cięty mieczem, pozostali jednak natychmiast powalili legionistę na ziemię i przeszyli go grotami.
- Bakall! - zawołał Iydahoe, wskazując chłopcom grupę kryjących się przed mordercami dziewczyn. - Tam! Pomóżcie dziewczynom!
Bakall, który rozglądał się wokół oszołomiony - Iydahoe nie wiedział, czy wywołał to szok czy wściekłość - zobaczył biegnącego ku dziewczynom legionistę. Chłopcy wydali dziki okrzyk i runęli na człowieka, natychmiast zwalając go na ziemię. Kilkanaście ościeni przeszyło leżącego, Bakall zaś uniósł nad głową jego miecz i wydał przeciągły okrzyk bojowy.
Iydahoe usłyszał przeraźliwy krzyk i obejrzał się w samą porę, aby zobaczyć Moxilli, która wybiegała ze swego szałasu. Dwóch brodaczy, którzy właśnie zarąbali jakiegoś elfa, ciskało płonące głownie na dach.
- Tutaj! - zawołał młody wojownik, a przerażona dziewczyna spojrzała mu w oczy z rozpaczliwą prośbą czy błaganiem.
W tejże samej chwili rozległ się jęk cięciwy kuszy. Bełt trafił Moxilli w bok, gładko przeszedł przez klatkę piersiową i trysnęła fontanna krwi. Siła uderzenia rzuciła dziewczynę na ziemię, gdzie legła nieruchomo w szybko rosnącej kałuży czerwieni.
Iydahoe wyładował swą wściekłość, tnąc nożem na odlew po pysku najbliższego z napastników. Inni mieszkańcy wioski skoczyli ku niemu wiedząc, że ciągnie się tam ścieżka ku moczarom, on jednak przypomniał sobie nadciągających nią jeźdźców.
- Nie tędy! Od bagien nadchodzą inni! W las! - zawołał, rozpaczliwie wymachując ramionami.
I nagle poczuł potężne uderzenie w głowę, a wokół niego zaroili się jeźdźcy. Oszołomiony zdołał jakoś dźwignąć się na kolana i bezsilnie patrzył, jak konni przedzierają się przez kłęby kurzu i dymu, podczas gdy pieszy łańcuch zganiał ocalałych mieszkańców wioski ku leżącemu pośrodku osady placowi. Mimo próśb o litość i dość oczywistego faktu, iż wielu elfów w ogóle nie miało w ręku broni, ludzie bezlitośnie mordowali wszystkich, na których się natknęli.
Otumaniony rozpaczą, słaniający się na nogach Iydahoe, któremu od uderzenia nieustannie dzwoniło pod czaszką, potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli. Spojrzał ku żerdziom do suszenia skór - w samą porę, aby zobaczyć człowieka rzucającego się na stojącą dumnie wśród gromadki dziewczynek Puiquill. Morderca jednym ciosem ściął staruszkę, kopnięciem odrzucił na bok jej trupa i zwrócił się ku skulonym, przerażonym młódkom. Rzucił się na niego Bakall, wrzeszcząc coś zaciekle, ale żołdak roześmiał się tylko wzgardliwie i odepchnął chłopca na bok. Potem wyszczerzył zęby w okrutnym uśmiechu i uniósł miecz do ciosu.
Iydahoe jakoś przemógł ogarniającą go zgrozę i skoczył przed siebie, unosząc ostrze noża - w ostatniej chwili zdołał odbić potężny, ukośny cios. Legionista stęknął ze zdumieniem i spojrzał na elfa, który pojawił się przed nim, jakby wyrósł spod ziemi. Oczy człowieka zapłonęły wściekle i nienawistnie, lecz zanim zdołał ponownie unieść miecz, elf cięciem przez krtań niemal oddzielił mu łeb od karku.
Ku grupce Kagonestyjczyków runęli zewsząd następni napastnicy, tymczasem ścieżką od moczarów wlewał się do wioski strumień jeźdźców. Iydaway przypomniał sobie, że za żerdziami do suszenia skór jest jeszcze jedna wąska dróżka ku wodzie - i choć zwykle nikt tamtędy nie chodził, bo jar, którym wiodła, wił się zbyt kręto, teraz był to chyba jedyny szlak ucieczki.
- W nogi! - syknął, popychając łkające dziewczynki w mroczy wąwóz. Jakaś dziewczynka - przypomniał sobie, że miała na imię Ambra - przywarła do jego nogi, ale Dallatar pomógł jej ześlizgnąć się w dół. Chłopcy pokazywali dziewczynkom drogę, a Bakall, stojąc obok Iydahoe, odpierał ataki ścigających ich prześladowców. Gdy najmłodsi zniknęli wśród porastających dno wąwozu krzewów, Iydahoe popchnął za nimi zaciekłego młodzika i sam dał nura w dół, w ostatniej chwili unikając ciosów istańańskich mieczy.
Przez długie, ciągnące się niemiłosiernie chwile, nieliczna grupka ocalałych przeciskała się przez kręty i porośnięty gęsto krzewami jar. Młódź elfów była tak drobnej postury, że bez większych kłopotów przemykała pod ciernistymi gałązkami, Iydahoe zaś nie zważał na niewielkie skaleczenia. W końcu grupka ciężko dyszących, przerażonych do cna uciekinierów zatrzymała się w leśnej gęstwinie. Iydahoe cofnął się po śladach sprawdzając, czy nie idzie za nimi pościg, niczego jednak nie usłyszał.
- Jesteśmy bezpieczni... przynajmniej na razie - powiedział, przekradłszy się z powrotem ku młodziutkim zbiegom. Policzył dzieci - grupka składała się z dziesięciu chłopaków i prawie tyluż samo dziewczynek. Oszołomiła go świadomość, że on, który wojownikiem został zaledwie kilka miesięcy temu, był teraz może najstarszym z żyjących członków plemienia.
- Zostaliśmy sami? - spytała mała Tuli, szczuplutka dziewczynka, która z najwyższym trudem walczyła z napływającymi jej do oczu łzami.
- Czy moja mama... została zabita? - spytała inna. Iydahoe nawet nie znał jej imienia. Poczuł ukłucie winy i wiele dałby za to, żeby móc przekazać małej jakieś pocieszające wieści.
Przypomniał sobie obraz padającej na ziemię Moxilli, przeszytej na wylot stalowym bełtem. Przypomniał sobie innych druhów i przyjaciół, zarąbanych przez bezlitosnych najeźdźców.
- Jeśli nie ma nikogo oprócz nas - stwierdził Bakall, usiłując śmiałością mowy zwalczyć drżenie głosu - to my sami stworzymy plemię. Gotów już jestem zostać wojownikiem!
- Ja też - oznajmił Dallatar, który wyglądał teraz znacznie poważniej niż godzinę temu, kiedy prosił Iydahoe o pokazanie sekretów rybołówstwa.
Młody wojownik machinalnie kiwnął głową czując, jak narasta w nim fala rozpaczy. Przecież nie potrafi zastąpić tym berbeciom ich matek i ojców! Może zdoła ich nauczyć paru rzeczy... ale o wielu sprawach nie miał pojęcia. Czy nikt mu nie pomoże?
I wtedy rozchyliły się przed nim gałęzie i młody elf spojrzał w nabiegłe krwią, przerażone oczy swego ojca, Hawkana. Stary elf wpadł pomiędzy dzieciarnię, trzęsąc głową ze zgrozy.
- Na szczycie góry ujrzałem złe znaki... wróciłem tak szybko, jak się dało, nigdy jednak nie potrafiłbym wyobrazić sobie czegoś takiego... - Umilkł, a potem spojrzał na syna.
- Rad jestem, żeś ocalił choć kilkanaście głów...
- I cóż z tego? - spytał gorzko młody wojownik. - Te dzieci nie przeżyją zimy... o ile wcześniej nie wpadną w łapy tamtych rzeźników. Jak możemy przetrwać jako plemię?
- Nigdy więcej nie wypowiadaj na głos tak mrocznych myśli! - rzekł Hawkan z przyganą.
- Ci ludzie przyszli tu z czarodziejem! Legioniści z Istar byli niewidzialni! Nie spostrzegliśmy nawet, gdy nas podchodzili. Jak zdołamy się oprzeć takim siłom?
- Nadal żyjemy... a póki życia, póty nadziei. Ilu jest rannych?
Nie bez poczucia winy Iydahoe zdał sobie sprawę, że tego nie sprawdził. Okazało się, że Ambra otrzymała cięcie w udo, Bakall zaś miał przeszyte ramię. Biegłe palce Hawkana zbadały ranę dziewczynki i starzec wymruczał cichą modlitwę do leśnych bogów. Po kilku chwilach rana Ambry przestała krwawić, wkrótce także i Bakall został uzdrowiony.
- Ojcze, co teraz? - spytał Iydahoe, który jeszcze nie zdążył otrząsnąć się z rozpaczy.
- Odejdziemy stąd i założymy gdzieś nową wioskę, choć obym nie musiał podejmować takiej decyzji.
Iydahoe wyczuł, że w duszę starego szamana wkrada się zwątpienie, teraz jednak młodszy podsycił nadzieję w starszym.
- Tędy. - Wskazał drogę. Przypomniał sobie niewielką, prawie niemożliwą do odnalezienia grotę, w której była czysta, pitna woda. Odkrył ją przed wielu laty. - Myślę, że wiem, gdzie możemy się ukryć.
Rozdział 24 - Budowniczowie dróg
Trzymając w dłoniach łuk i strzałę, Iydahoe skrył się wśród gęstego poszycia. Drżał ze strachu, co często zdarzało mu się ostatnio - a nigdy przedtem nie zaznawał takiej trwogi. Usiłował zachować spokój, nie ruszać się, trzymać łuk pewną dłonią - gdyby w zasięgu wzroku pojawiła się jakaś łania - lecz jego palce wciąż drżały w rytm pierwotnego, dogłębnego lęku.
Nie drżał z obawy przed bólem czy innym cierpieniem, takiemu lękowi potrafiłby się przeciwstawić lub go zignorować. Strach, który odczuwał, zakorzenił się głębiej... i nie można było się z nim uporać.
Iydahoe bał się, że zawiedzie.
Jeśli nie zdoła niczego upolować, jeśli wróci bez świeżego mięsa, jego nieliczne, ocalałe z pogromu plemię będzie cierpiało głód. Ta właśnie obawa skuwała mu lodem palce... Młodego łowcę paraliżowała świadomość, że od jego przemyślności i zręczności w posługiwaniu się łukiem zależy życie tuzina wolnych elfów. Masakrę przeżyli trzej dorośli - Hawkan, Kaheena i on sam. Tak się jednak stało, że z całej trójki jedynie Iydahoe był doświadczonym myśliwym. Dawniej ta wiedza wypełniłaby mu piersi dumą, teraz czuł wyłącznie strach.
Przekonał się też, że istnieje tylko jeden sposób na zwalczenie tego strachu... i dlatego niemal nigdy nie wracał z łowów z pustymi rękoma.
Tym razem od dwudziestu czterech godzin czaił się przy wodopoju. Cichszy od ducha, czujnie zasadził się pod wiatr. Ślady w błocie świadczyły, że poprzedniej nocy przebywało tu wiele zwierzyny - naliczył ślady przynajmniej kilkunastu saren - ale od chwili, kiedy zasiadł na czatach, nie zobaczył nawet mizernego kozła. Czyste źródło było jedynym dostępnym wodopojem w okolicy, korzystały zeń jelenie i inni mieszkańcy lasu. Od wielu jednak godzin elf nie zobaczył i śladu łupu. Jeśli do wieczora nie pojawi się tu bodaj zbłąkana sarna, ziszczą się najgorsze obawy Iydahoe - do swego nielicznego plemienia będzie musiał wrócić bez zdobyczy.
Oczywiście, istniała możliwość, że coś złowi Kaheena. Iydahoe wiedział jednak, że jego współplemieniec nie posiadał pewnej ręki i bystrego oka urodzonego łowcy. Brakło mu też cierpliwości, aby leżeć długie godziny w zasadzce bez ruchu, jak to - choć prawda, że bez powodzenia - czynił od świtu Iydaway.
Największa cierpliwość i najpewniejsze na całym Ansalonie oko nie na wiele zdadzą się myśliwemu, który nie znajdzie zwierzyny. Elf zaczynał podejrzewać, że w dającej się przewidzieć przyszłości do wodopoju, przy którym się zasadził, nie podejdzie żadne zwierzę.
Ale dlaczego? Zostawione w błocie ślady - sprzed dwu dni wprawdzie - były liczne i wyraźne. Co mogło spowodować tak drastyczną zmianę w obyczajach zwierząt? Nie mógł liczyć, że dowie się czegoś, siedząc w miejscu. Trzeba było coś zrobić.
Powzięcie decyzji uspokoiło drżenie palców myśliwego i Iydaway wyprostował się ostrożnie. Gdy wychodził na ścieżkę i ruszał krętą dróżką w stronę leżącego niżej wodopoju, nie zauważył żadnego ruchu w otaczającej go gęstwinie.
Choć pozornie skupił swą uwagę na dźwiękach i drganiach gałęzi w okolicznym lesie, nieustannie rozmyślał o młodych elfach czekających na niego w leśnej grocie. Na małe plemię składało się mniej niż dwa tuziny członków - z których jedynie on i Kaheena byli doświadczonymi wojownikami.
Kaheena ocalał dzięki temu, że gdy Istarianie uderzyli na wioskę, wędrował do sadyby Czarnych Piór. Gdy przybył na miejsce, znalazł te same zniszczenia i chaos, które przywitały Iydahoe u Srebrnych Łososi - a kiedy wrócił do siedziby własnego plemienia, było już po wszystkim.
Iydahoe tymczasem, po ukryciu młodzi w leśnej grocie, wrócił do spalonej wioski, aby zobaczyć, co da się ocalić z pogromu. Niewiele tego było. Ciała elfów i ruiny szałasów legioniści oblali olejem i podpalili, zostawiając osmalone zgliszcza. Pośród tych zgliszczy Iydahoe spotkał Kaheena. Razem zaczekali na Altaratha, wojownika, którego posłano z ostrzeżeniem do wioski nad Błękitnym Jeziorem. Po kilkunastu dniach stracili nadzieję, że kiedykolwiek zobaczą towarzysza. Doszli do nieuniknionego wniosku, że czwarte z plemion wolnych elfów spotkał ten sam jak pozostałe trzy okrutny los - i że ich współplemieniec zginął w tej zawierusze.
Podczas długiej i ponurej zimy, która wkrótce nadeszła, młodym elfom pozostało jedynie wierzyć, że są ostatnimi przedstawicielami swego narodu na całym rozległym Ansalonie. Jedynym oparciem okazał się Hawkan, który opowiadał im o starych bogach. Stary szaman szczególnie ukochał opowieść o Koźlim Pradziadku - starym, mądrym stworzeniu, które mieszkało wśród najwyższych gór i udzielało wskazówek Ojcu Kagonosowi... ten zaś przewodził pierwszym wolnym elfom. Opowieści te podtrzymywały w młodych ducha i chęć życia.
Hawkan potrafił sprawić się nieźle z łukiem czy oszczepem, lecz przede wszystkim był szamanem. W rzeczy samej, podczas długiej zimy, która nadciągnęła po rzezi, wykazywał się umiejętnościami uzdrowiciela i mistrza sztuki przetrwania. Wiedział, jak i gdzie znaleźć pożywienie, potrafił za pomocą swych magicznych umiejętności przekształcić niejadalne korzenie czy bulwy w coś, czym dało się przynajmniej nasycić głodne brzuchy. Kurował dzieci, kiedy się pochorowały, i nawet uleczył małą Faylai - dziewczynkę, której imienia Iydahoe nie mógł sobie przypomnieć - z gorączki, która zagrażała jej życiu.
Gdy nadeszła wiosna, Iydahoe zajął się łowami. Dręczony nieustannymi obawami zdołał jednak wydoskonalić swe myśliwskie umiejętności i prawie z każdych łowów wracał do obozowiska obarczony jakąś tłustą tuszą. Kaheena lepiej sprawiał się z wnykami i siecią, Bakall zaś i paru starszych chłopców przejawiali prawdziwy talent do ościenia - wszyscy razem zdołali z biedą wykarmić nieliczne plemię. Do tej pory udało im się zgromadzić nawet spore zapasy wędzonek na zimę. Ale do bezpiecznego przetrwania potrzebowali więcej żywności.
Niespodziewanie w ucho Iydahoe wpadł jakiś dźwięk, obcy w tych lasach - i elf natychmiast całą uwagę skupił na otoczeniu. W lesie panowała cisza... i oto znów powtórzył się ten niemiły i obcy lasom dźwięk.
Był to zimny, pełen pychy śmiech ludzki.
Dźwięk ów obudził w elfie całą nienawiść i uśpioną wściekłość, które Iydahoe pogrzebał na dnie duszy w dniu zagłady wioski. Od tamtego bowiem czasu nie szukał ludzi - miał na głowie inne sprawy- żaden też z najeźdźców nie zbliżył I się do groty, w której schroniło się plemię.
Wydało mu się, że hałas dobiega od strony niewielkiej sadzawki... i zaczął rozumieć daremność swego czekania na pojawienie się jeleni. Bezgłośnie jak cień zapadł w chaszcze na poboczu szlaku. Gdy przemykał pomiędzy drzewami i krzewami, nie drgnął nawet jeden liść. Elf skradał się na dno doliny.
Znalazł ludzi w pobliżu wody. Było ich czterech: niczym rzeźnicy stali nad ciałem łani, którą powalił pocisk z kuszy. Iydahoe milcząc obserwował, jak rozpalili huczące ognisko, na którym upiekli język łani i parę skrawków udźca. Zjedli to wszystko, rechocząc radośnie i oblizując zakrwawione paluchy - resztę mięsa pozostawiając ścierwojadom.
Iydahoe doskonale rozumiał,, jakie korzyści daje elfom pozostawanie w ukryciu. Jak długo legioniści z Istar będą przekonani, że żaden z Kagonestyjczyków nie uszedł z pogromu, nie będą posyłali morderców do puszczy. Niestety, elfa ogarnęła żądza zemsty, która zmagała się z powstrzymującą go ostrożnością.
Sprawę rozstrzygnął ów śmiech. Iydahoe nie mógł już dłużej słuchać chichotu tych rzeźników i grubych żartów, jakimi przerzucali się nad martwą łanią. Zanim zdążył pomyśleć o konsekwencjach, trzymał już napięty łuk ze strzałą na cięciwie i mierzył w plecy najbliższego intruza.
Strzała śmignęła i niczym grom z jasnego nieba utkwiła w szerokim grzbiecie, przeszywając serce najeźdźcy. Zbyt zdumiony, aby choćby stęknąć, człowiek zwalił się twarzą na tuszę łani, Iydahoe tymczasem zwalniał już następny pocisk. Ten trafił drugiego z intruzów w krtań, trzeci zaś przeszył serce jego sąsiada. Czwarty z ludzi, niemal oszalały z trwogi, rycząc przeraźliwie, kopnął się ku koniom, ale Iydaway szybko uciszył go ostatnią strzałą.
Młody wojownik nawet nie spojrzał na trupy, zauważył natomiast zmierzwioną trawę i połamane gałązki w miejscu, gdzie ludzie nieumiejętnie usiłowali oprawić łanię. Wziął tuszę, a w jukach znalazł nieco sucharów i woreczek soli. Z tymi skarbami wrócił do lasu i pomknął w kierunku ukrytej groty.
Mijając najbliższe drzewo, zauważył na nim plamę bieli. Rozejrzawszy się dookoła, spostrzegł, że ludzie siekierami poznaczyli wiele drzew: wszystkie tworzyły prostą linię ciągnącą się ku północy. Najwyraźniej wytyczali przez las drogę, zaznaczając drzewa dla drwali, którzy mieli przyjść później.
Odkrycie to rozwścieczyło elfa jeszcze bardziej. Ponieważ w tej chwili niczego nie mógł zdziałać, ruszył do groty. Po paru godzinach wędrówki zbliżył się do wąskiej rozpadliny, otwierającej się pomiędzy przytulonymi do stromego zbocza dwoma wielkimi drzewami. Usłyszał przenikliwy świst i z gałęzi jednego z nich zeskoczył na ziemię Bakall. Najstarszy z młodzików bardzo poważnie podchodził do obowiązków wartownika. Teraz pomógł Iydahoe dźwigać żywność, przeskakując z kamienia na kamień po skalistym pod- łożu. Choć plemię żyło tu od roku, wszyscy dbali, aby nie pozostawiać żadnych śladów, które wskazałyby wrogom drogę do miejsca, gdzie znajdowała się ukryta wioska.
Dno doliny wyścielał miękki mech. W cieniu wysokich drzew stało kilka szałasów, krytych korą drzewną i skórami. Z najrozleglejszego szałasu wyjrzał siwowłosy Hawkan, który widząc powracającego z łowów syna, kiwnął tylko głową i wrócił do swej roboty. Wszystko wskazywało na to, że miała mu ona dostarczyć zajęcia na resztę życia.
Przed Hawkanem bowiem, rozłożone troskliwie na ziemi, leżały fragmenty rogu, które Iydahoe przyniósł z ruin wioski Srebrnych Łososi. Szaman większość czasu spędzał na próbach dopasowania tych kawałków tak, aby dało się z nich odtworzyć Koźli Róg. Młody wojownik osobiście uważał, że próby te skazane są na niepowodzenie. Nie wiedział nawet, czy znalazł wszystkie kawałki, nie był również pewien, czy odszukał przynajmniej większą część ułamków spiralnego rogu. Niektóre tworzyły wylot, inne dawały się złożyć w łuk krzywizny, lecz niewątpliwie wielu ułamków brakowało. Iydahoe wybrał się nawet raz jeszcze do zgliszcz wioski Srebrnych Łososi, ale przyniósł stamtąd jedynie parę drobnych kawałków.
Sam Iydahoe odtworzył dla siebie wielki bojowy topór Odnajdywacza Ścieżek. Wyciosał drzewce z pnia drzewa żelaznego i wyprażył je w ogniu, potem zaś osadził na nim długą i wąską głownię. Stal nie straciła nic ze swej twardości i gdy wojownik oczyścił ostrze, zalśniła blaskiem, który rozsławił ją przed wiekami.
Dallatar zdjął mięsiwo z jego barków, a dziewczęta zakręciły się w poszukiwaniu drewna do wędzarni. Część dziczyzny zostanie zjedzona od razu, a resztę zachowa się na później. Wojownik przykucnął obok Hawkana obserwując, jak starzec składa fragmenty rogu. Bakall wrócił na swój posterunek.
Młody elf oddalił się, a zaraz potem Iydahoe usłyszał gwizd żurawia - znak od Bakalla, że zbliża się jeden z członków plemienia, który niesie ważne wieści. Wojownik podniósł broń i pobiegł ku wyjściu z wąwozu. Wnet spotkał się z siedzącym na ziemi spoconym Kagwallasem, jednym z młodzików młodszych o parę lat od Bakalla. Na widok Iydahoe wstał czym prędzej.
- Mam wieści od Kaheeny - oznajmił, choć niełatwo mu było mówić, dyszał bowiem ciężko po biegu. - Wziął jeńca... jednego z Domowych Elfów. Chce, żebyś go przesłuchał.
- Wziął jeńca? - zaniepokoił się Iydahoe. I cóż im przyjdzie z tego, że mają jednego z Domowych? Rad był, że Kaheena nie przywlókł więźnia do kryjówki, nie bardzo jednak wiedział, co z nim począć.
- Gdzie go trzymacie?
- W dolinie nad bliźniaczymi wodospadami, obok Sadzawki Łososi.
Iydahoe znał to miejsce i wiedział, że tam właśnie Kaheena najchętniej łowił ryby. Znajdowało się w odległości paru godzin marszu od kryjówki - niepokojąco bliskie miejsce na trzymanie Domowego. Wojownik postanowił nie tracić czasu na czcze rozmyślania. Ruszywszy szybkim marszem, odnalazł Kagonestyjczyka i jego jeńca w miejscu, które wskazał mu Kagwallas.
Jeńcem okazał się złotowłosy elf, który ze związanymi na plecach dłońmi siedział ponuro na trawie. Nie opodal na piętach przysiadł Kaheena, który wpatrywał się w jasnowłosego Domowca tak intensywnie, jakby chciał na wylot przewiercić mu wzrokiem czaszkę. Gdy Iydahoe wkroczył na niewielką polankę, jego współplemieniec zaledwie kiwnął głową.
- Co to za jeden? - spytał Iydahoe.
- Twierdzi, że jego zadanie polega na wytyczaniu drogi. Utrzymuje, że ludzie z Istar i Domowcy przeprowadzą przez puszczę wielką drogę. On wyszukuje najlepsze miejsca do budowy.
Jeniec przez chwilę wodził nienawistnym wzrokiem od jednego do drugiego wolnego elfa. Iydahoe natomiast przypomniał sobie niedawno spotkanych ludzi i dziwny sposób znaczenia drzew... Wzdrygnął się gwałtownie.
- Czyżby Domowcy zawarli przymierze z Istar? - spytał z niedowierzaniem.
Złotowłosy wzruszył ramionami.
- Któż wie, co zechce zrobić Król-Kapłan.
Iydahoe pomyślał, że jeniec pogodził się już z nieuniknionym losem.
- Dlaczego Silvanestyjczykom zależy na tym, aby przeprowadzić drogę do Istar?
Jeniec ponownie wzruszył ramionami.
- Może dla śpiewaków. Każdego roku posyłamy do Istar chór złożony z naszych kleryków. Śpiewają podczas wielkich świąt w katedrze Króla-Kapłana. W zamian tamtejsi kapłani udzielają im swych nauk.
Dla elfów, którzy poddają się władzy i zarządzeniom ludzi, Iydahoe żywił wyłącznie pogardę, ukrył jednak odrazę, aby wydobyć z jeńca jeszcze nieco wiadomości.
- Tędy będzie przebiegała droga? - spytał, wskazując nacięcia na drzewach.
- Jedna z wielu. W rzeczy samej sądziliśmy, że wy, Malowane Elfy, odeszliście stąd i nikt nie będzie niepokoił podróżnych ani karawan.
Oczy wojownika błysnęły groźnie. - Puścimy cię wolno, ale kiedy wrócisz do swoich panów, powiedz im, że Kagonestyjczycy nie odeszli! Każdy człowiek i elf, który wkroczy do tych lasów, zostanie zabity!
Domowiec roześmiał się pogardliwie.
- Może zabijecie kilku, może uda się wam zabić wielu, ale jeśli sądzicie, że zdołacie powstrzymać budowę drogi, jesteście durniami! Król-Kapłan wysyła swych ludzi, dokąd chce, i nie obchodzi go, ilu z nich zginie.
- Zabijemy więc wszystkich! - Iydahoe poczuł, że wzbiera w nim gniew, który niemal zaćmił mu wzrok. Przypomniał sobie rzeź współplemieńców. Choćby każdego dnia zabijał kilkunastu legionistów, nie zdoła w pełni zemścić się za tamtą brutalną napaść.
Być może powodem tego, co się wówczas stało, było zaślepienie elfa, może jego uwagę rozproszyło wspomnienie rzezi lub strach, który zaczął sączyć się do umysłu wojownika. Tak czy owak, Iydahoe nie spostrzegł w porę, że dłoń Domowca nagle wyskoczyła tamtemu zza jego pleców. W dłoni tej srebrzyście połyskiwało ostrze niewielkiego sztyletu, który Kaheena przeoczył, kiedy krępował jeńca.
Silvanestyjczyk pchnął błyskawicznie, kierując ostrze w pierś Iydahoe, który, zatopiony we własnych myślach, nie dostrzegł zagrożenia. Nie zdążył nawet się poruszyć.
Kaheena spostrzegł jednak, co się święci. Rzucił się do przodu, usiłując chwycić napastnika za dłoń - i chybił. Ostrze gładko wniknęło w jego pierś. Wolny elf jęknął tylko, podczas gdy Iydahoe, który ocknął się wreszcie, jednym cięciem topora przerąbał gardło Domowca. Obaj przeciwnicy runęli na ziemię, gdzie ich krew zmieszała się, po czym zaczęła wsiąkać w ściółkę.
- Nie! - jęknął Iydahoe, widząc strumień szkarłatu, który wypływał z piersi jego towarzysza. Kaheena spojrzał nań ze zdumieniem, poruszył wargami... i zamknął oczy. Gdyby nie śmiertelna bladość jego twarzy, można by pomyśleć, że zasnął.
Odciągając ciało wroga, Iydahoe zauważył niewielką pochewkę przymocowaną z tyłu do pasa Domowca. W niej właśnie ukrywał swój sztylet. Wojownik pochował towarzysza tam, gdzie padł. Silvanestyjczyka zostawił na żer krukom.
Kierując się ku ukrytej wiosce, osamotniony Iydahoe zapłakał, pojmując gorzką ironię sytuacji. Zginęli dwaj wojownicy elfów, jeden zadał śmierć drugiemu. W zależności od punktu widzenia można w tym było widzieć ofiarę albo przekleństwo na drodze, którą kazał zbudować Król-Kapłan odległego Istar.
Rozdział 25 – Zasadzka
Istarianie budowali drogę cztery lata. Trzeba rzec, iż było to niełatwe dzieło. Wokół roztaczały się gęste lasy i nieprzyjazny teren. Co gorsza, wielu robotników ginęło, przeszytych czarnymi strzałami, które z niesamowitą celnością wyfruwały spomiędzy drzew - łucznicy zaś znikali w puszczy, zanim ktokolwiek zdołał ich dopaść. Pomimo tych przeszkód drogę wreszcie ukończono.
W ciągu następnych dziewięciu lat pomiędzy Istar i Silvanesti regularnie kursowały karawany. Choć Iydahoe nigdy nie pozwalał, aby przechodziły bez kłopotów, jego strzały nie wyrządzały im większych szkód, podobnie jak ukłucie komara wielkiemu i nieczułemu potworowi.
Podczas tych wszystkich lat Iydahoe doskonalił swe umiejętności łowieckie, stając się coraz bieglejszym myśliwym... i zabójcą. Nauczył się zwalczać strach przed niepowodzeniem. Będąc jedynym myśliwym w plemieniu, potrafił je wyżywić, zdołał też w łowieckim kunszcie wyszkolić młodzików, Bakalla, Dallatara i Kagwallasa. W końcu polowaniami zajęli się właśnie ci trzej chłopcy, a Iydahoe poświęcił się zemście na Istarianach.
Jak przepowiedział zabity niegdyś Domowiec, Król-Kapłan wysyłał do puszczy całe kohorty i legiony, które dokładnie przeszukiwały gęstwinę, lecz wioska młodych elfów była tak dobrze ukryta, że ludzie nigdy się do niej nawet nie zbliżyli. Niekiedy Iydahoe niepokoiła myśl o odzianym w szare szaty czarowniku i elf zastanawiał się, czy mag ów był dostatecznie potężny, aby odnaleźć plemię dzięki swej sztuce. Gdzieś w głębi duszy elfa tkwiło zresztą pragnienie, aby ponownie spotkać się z tym człekiem i pomścić na nim wszystkie krzywdy, jakie sprowadził na wolne elfy.
Póki co dręczył karawany wypadami z zasadzki. Musiał jednak przyznać, że szkody, które zdołał wyrządzać, były raczej niewielkie i zaczął się zastanawiać, czy Bakall gotów jest do podjęcia trudów życia wojownika. Młodzik był niezwykle poważny, przejęty swą rolą i wydawało się, że można już ozdobić go tatuażami dorosłego.
W rzeczy samej wszyscy młodzi Kagonestyjczycy szybko przyswajali sobie umiejętności, niezbędne do przetrwania dzikim elfom - te, których mogli ich nauczyć Hawkan lub Iydahoe. Starsi chłopcy musieli przejąć na siebie role mężczyzn, dojrzewające dziewczynki zajęły się pracami kobiecymi - choć żadna z nich nie była przecież mężatką. Ambra tymczasem wyrastała na niezwykle urodziwą pannę i Iydahoe zauważył, że Bakall, Dallatar i Kagwallas zaczynają zabiegać o jej względy.
Połączona wiedza Iydahoe i Hawkana pozwoliły im wybudować szałasy i wykarmić dwadzieścia dwie gęby, składające się na nieliczne plemię. Wojownik, gnany drzemiącą w nim nienawiścią, energicznie przeszukiwał okoliczne lasy i każdy człowiek, który ośmielił się choćby zbliżyć do ukrytej wioski, ginął szybką i gwałtowną śmiercią.
Jedną z pierwszych ofiar zemsty elfa okazał się podróżujący do Tarsis istariański handlarz bronią, dzięki czemu Iydahoe zyskał kilka tysięcy stalowych grotów do strzał. Młodsi członkowie plemienia, dziewczęta na równi z chłopcami, osiągnęli wielką biegłość w opatrywaniu strzał lotkami, Iydahoe zaś sam barwił je mieszanką sadzy i otrzymywanej ze ślimaków farby, którą posługiwano się jak inkaustem. Podczas ostatnich trzynastu lat każda z ofiar elfa znaczona była czarną jak kir strzałą.
Pewnego popołudnia, późną jesienią, Ambra i Kagwallas zajęli się opatrywaniem strzał w lotki, sam Iydahoe osadzał na każdej stalowy grot. Do zajętych pracą podkradł się Dallatar, zawsze skłonny do żartów. Ambra nie zobaczyła ukrytej w dłoniach figlarza żaby, dopóki ta nie wylądowała na jej kolanach. Dziewczyna krzyknęła i skoczyła na równe nogi, a Dallatar wybuchnął śmiechem.
Pozostali również roześmiali się ze zmieszanej dziewczyny, która - czerwona z furii - skoczyła ku prześladowcy. Dallatar jednak z łatwością jej umknął.
- Iydahoe! Mam wieści! - Na polankę wpadł Bakall, który natychmiast potępił wzrokiem wygłupy Dallatara. Zawsze poważny młodzieniec krzywił się z niesmakiem, gdy przyklękał obok wojownika.
- Nadciąga wielka karawana - oznajmił nieco zdyszanym głosem. - Przekroczyli już granice Silvanesti i kierują się na Istar.
- Ilu ich jest? - spytał wojownik.
- Setka koni i dwadzieścia wielkich wozów. - Bakall przez chwilę wahał się, potem niespodziewanie wypalił: - Wojowniku... czy tym razem nie mógłbym ci pomóc?
Iydahoe spojrzał na siedzącego nie opodal ojca, pewien, że starzec orzeknie, iż Bakall jest zbyt młody - lecz szaman nie podniósł wzroku znad koca, na którym rozłożył kawałki rogu. Iydahoe zrozumiał, że decyzję musi podjąć sam.
Spojrzał krytycznie na młodzieńca. Bakall był szczupły i muskularny, choć nie osiągnął jeszcze pełni męskiej krzepy. Chłopak był szybki, miał bystre oko i przejawiał niezwykle ważną dla Kagonestyjczyka cechę - wiedział, jakie korzyści daje cierpliwość.
- Doskonale. Jeśli szaman ozdobi twoją twarz tatuażem, możesz mi towarzyszyć.
- Podczas lata zebrałem sporo ślimaków. - Hawkan kiwnął głową. Iydahoe wiedział, że czarny tusz, jakim szamani posługiwali się przy tatuażach, wytwarzano z błotnych ślimaków. - Mam dość tuszu, aby naznaczyć Bakalla znamionami wojownika.
Tej nocy plemię było świadkiem poważnej uroczystości, podczas której szaman, posługując się piórem cietrzewia, osadzał drobiny farby pod skórą Bakalla. Na piersi młodego wojownika zakwitły dwa bliźniacze kręgi, na jego twarzy zaś pysznił się dębowy liść, taki sam jak u Iydawaya. Bakall bez słowa skargi zniósł całą - dość bolesną - procedurę, a gdy Hawkan skończył, młodzieniec podniósł w górę stalowy miecz i wojennym okrzykiem oznajmił światu, że Kagonestyjczykom przybył nowy mściciel.
Dwa dni później Iydahoe i Bakall wyruszyli, aby zasadzić się na Istarian. Każdy miał kołczan pełen czarnych strzał. Szybko dotarli do miejsca, które Iydahoe wybrał już kilka lat wcześniej.
Obaj wojownicy ani razu nie zatrzymali się, by choć po- myśleć o przewadze liczebnej przeciwnika. Iydahoe przywykł zresztą do takich napaści. Polegał na swej biegłości w leśnym rzemiośle, w którym umiejętność skradania się była sprawą fundamentalną. Elf wiedział też, że przemawia za nim znajomość terenu. Pewien był, że zdoła uciec - lecz przedtem zabije tylu najeźdźców, ilu tylko zdoła.
Doświadczenie kazało mu spodziewać się, iż zdołają wypuścić przynajmniej po kilka strzał - i każda strzała zgasi życie jednego legionisty. Potem wespół z Bakallem jak duchy znikną w puszczy. Zostawią oczywiście (niezbyt liczne) ślady, za którymi pójdą tropiciele - w stronę przeciwną od wioski.
Znaleźli karawanę i przez cały długi dzień obserwowali kolumnę z wierzchołków drzew, a nawet spomiędzy krzaków oddalonych od drogi nie więcej niż o setkę stóp. Patrzyli, jak obok nich przeciągali jeźdźcy, słyszeli skrzypienie osi i parskanie koni. Dowódca eskorty dosiadał świetnego białego rumaka, którym powodował złotymi - takiej samej barwy jak jego tunika - cuglami. Pod swój wcale szeroki tyłek wetknął nabijane złotem siodło. Podczas jazdy nie patrzył ani w lewo, ani w prawo - wysunął tylko butnie szczękę, jakby wyzywał puszczę i jej mieszkańców - niechby spróbowali rzucić wyzwanie niezwyciężonej potędze Istar!
Iydahoe pomyślał ponuro, że nie byłoby dobrze, gdyby ów człek wyjechał z puszczy zawiedziony.
Późnym popołudniem skryli się w gęstej i mrocznej kępie krzewów, oddalonej o pięćdziesiąt stóp od drogi. Położywszy się na brzuchach, obserwowali przeciągającą duktem kolumnę. Ze swoich miejsc mogli dokładnie policzyć jeźdźców i nawet przyjrzeć się ich gębom.
Eskorta składała się ze stuosobowego oddziału konnych, jadących po dwu obok siebie. Czyhający w zasadzce nie omieszkali zauważyć, że jeźdźcy mieli na sobie jaskrawe barwy i siedzieli w siodłach sztywno i dumnie - co może i pięknie wyglądałoby na paradzie, ale w puszczy było zupełnie nie na miejscu. Zapomnijcie o postawie - poradził w duchu jeźdźcom Iydahoe. - Wkrótce będziecie radzi, jeśli uda się wam wynieść stąd głowy na karkach.
Za oddziałem pysznych, lecz głupkowatych jeźdźców pojawiły się zdobione złotem wozy. Każdy ciągnęła para smukłych, bułanych koni. Woźnicami byli Silvanestyjczycy, każdy miał na sobie stalowy pancerz, a miecz umieścił tuż pod ręką. Pod płótnem kryjącym wozy w zasięgu dłoni niewątpliwie leżały też łuki i strzały.
Zagadkowe wozy objawiły swą zawartość zaintrygowanym elfom dość szybko, kiedy rozbrzmiała z nich pieśń śpiewana pięknymi dziewczęcymi głosami. Słodka melodia niosła się od wozu do wozu, aż obok Iydahoe i Bakalla przesunęło się kilkanaście zaprzęgów. Za nimi pojawili się kolejni legioniści - następna setka w lśniących, paradnych zbrojach, na dumnie tańczących koniach.
Kagonestyjczycy zajęli się obserwacją ludzi, ci zaś zaczęli się sposobić do rozbicia obozu. Bakall dygotał z podniecenia i Iydahoe dotknął jego barku, bez słów radząc młodzieńcowi, aby się opanował. Spojrzał przy tym na kręgi, tak niedawno wytatuowane na piersi towarzysza i poczuł ukłucie goryczy. Bakall był tak młody... do pełnego wieku wojownika brakowało mu jeszcze dziesięciu lat! I oto siedział tutaj i szykował się do pierwszej w życiu napaści.
Wielka istariańska kolumna wydawała się zbyt kuszącym celem, by Iydahoe ją sobie darował. Cała grupa zmierzała najwidoczniej z Silvanesti na północ, do bajkowego Istar. Wędrowcy minęli już wysadzane żywopłotem trakty, czym słynęły szlaki Silvanestyjczyków, i od paru dni spiesznie podążali krętymi leśnymi drogami. Legioniści i ich dowódcy wiedzieli, że nawet samotny leśny elf stanowił nie lada zagrożenie.
Iydahoe po raz tysięczny przypomniał sobie rzeź sprzed czternastu lat. Jak zawsze wezbrał w nim gniew - zapiekła furia, która tak bardzo ułatwiała młodemu wojownikowi spoglądanie na znaki istariańskie i zabijanie... zabijanie bez cienia litości.
Podczas minionych lat Iydahoe ponad trzykrotnie spłacił krwawy dług, jaki zaciągnęli wobec niego legioniści, zabijając około setki jego współplemieńców - ale uważał, że rozliczenie dopiero się zaczyna. Wypadające spomiędzy drzew strzały kosiły budowniczych dróg i wędrownych kupców. Podpalał całe obozowiska, wielu smolarzy i drwali znajdowano z okropnie rozciętymi w straszliwej parodii uśmiechu gardłami.
Teraz w nikłej poświacie wczesnego poranka obserwował, jak legioniści zwijają obóz i ustawiają się w szyku marszowym. Był prawie gotów do ataku. Gdy wreszcie ostatni jeźdźcy odjechali z polanki, dwaj wojownicy wychynęli ze swych kryjówek, szybko dotarli do szczytu pobliskiego wzgórza i zapadli w zalegającą za nim puszczę. Podążali ścieżką mniej więcej równoległą do drogi i Iydahoe wiedział, że wkrótce dotrą do miejsca świetnie nadającego się na zasadzkę. Wcześniej zresztą nigdy nie atakował na tym odcinku i liczył, że ludzie osłabią czujność, jaką zachowywali w miejscach poprzednich napaści.
- Te... śpiewaczki... - spytał Bakall, bez trudności dotrzymujący kroku starszemu wojownikowi. - Jak sądzisz, kim są? Z pewnością nie należą do rasy ludzi, prawda?
Iydahoe przypomniał sobie wspaniałe brzmienie pieśni i potrząsnął głową.
- Owszem, to elfki. Kilka łat temu powiedział mi... ktoś... że niektórzy Silvanestyjczycy udają się do Istar, aby tam śpiewać w świątyni. Nie umiem natomiast powiedzieć, dlaczego to robią.
- Może wzięto je siłą? - zastanawiał się młody śmiałek.
- Może... - Iydahoe nie był przekonany do tej koncepcji. - Nie mogę uwierzyć, że kogoś... szczególnie elfa... można zmusić, aby wbrew swej woli śpiewał z takim uczuciem i tak pięknie. Nie, moim zdaniem te dziewczyny nie są niewolnicami.
- No to dlaczego śpiewają? - Dla Bakalla najwyraźniej pytanie to miało swoją wagę.
Odpowiedzią Iydahoe było milczenie i młodziutki wojownik zrozumiał, że nie potrafi on rozstrzygnąć jego wątpliwości. Biegli równym truchtem przez blisko godzinę, podążając grzbietem wzgórza, aż wreszcie Iydahoe ocenił, że czas wracać na drogę.
Teraz prowadził Bakall - podążyli zboczem porośniętym sumakiem, który już oblał się szkarłatem w przededniu miesiąca zwanego przez ludzi Jul. Obaj czatownicy przemknęli przez skalne rumowisko i zatrzymali się na cyplu, który wznosił się nad drogą na wysokość może sześciu dziesiątek stóp. Strome zbocze pokryte popękanym, zdradzieckim wapieniem tworzyło trudną do pokonania barierę pomiędzy wojownikami i wijącą się niżej drogą. W odległości stu stóp po przeciwnej stronie drogi skały wznosiły się nawet na większą wysokość, pośrodku leżał wąski przesmyk, przez który będą przechodzili Istarianie.
- Będziemy mogli wystrzelić stąd wiele strzał, a potem zdołamy w porę się wycofać - oznajmił Iydahoe, Bakall zaś kiwnął tylko głową. Według jego mniemania miejsce zasadzki idealnie się do tego nadawało.
Wyszukawszy cienisty zakątek, skąd mieli dobry widok na podejście, obaj śmiałkowie zasiedli na czatach. Przynieśli ze sobą odrobinę wędzonej dziczyzny, zjedli więc kilka kęsów i popili wodą z bukłaków. Cały czas nie odrywali wzroku od szlaku - czekali spokojnie z cierpliwością tak bardzo charakterystyczną dla plemienia wolnych elfów.
- Są! - wyszeptał w pewnej chwili Bakall, wskazując na migającą wśród drzew złotą opończę. Iydahoe nie bez pewnej irytacji zmuszony był przyznać, że jego młodszy towarzysz pierwszy zobaczył wrogów.
Dowodzący legionistami kapitan poprowadził jeźdźców ku stromemu, obramowanemu skałami jarowi, potem szarpnął cuglami i zatrzymał konia. Elfy obserwowały, jak badał wzniesienia po obu stronach drogi. Iydahoe wyczuł, że człowiek nie ufa temu odcinkowi szlaku. Najwyraźniej nie był głupcem.
Odwróciwszy się ku jadącym za nim, dowódca rzucił jakieś polecenie i czterech ludzi zmiotło z siodeł. Natychmiast skoczyli po dwóch w las po obu stronach szlaku - Iydahoe bez trudu domyślił się, jakie otrzymali rozkazy. Każda para miała zbadać wzniesienie nad swoją stroną drogi i sprawdzić, czy nie zaczaił się tam ktoś w zasadzce.
Kagonestyjczyka zresztą nie martwiło to w najmniejszym stopniu. Wierzchołki obu wzgórz były nierówne i pofałdowane, z mnóstwem kryjówek, i do ich rzetelnego przeszukania potrzeba byłoby całej kohorty. Obaj wojownicy już wcześniej zadbali o to, aby cedrowy zagajnik dobrze ich osłaniał. Szperacze nie odkryją ich obecności - chyba że rozchylą gałęzie, ale krzaków było zbyt wiele i dwóch tylko ludzi nie mogło pozwolić sobie na tak dokładne przeszukiwanie.
Spokojnie, czyniąc mniej hałasu niż otaczające ich skały, obaj wojownicy czekali na zwiadowców. Zgodnie z domysłem Iydahoe ludzie, ostrożnie przekradający się po zboczu, pojawili się mniej więcej po godzinie. Elfi wojownicy mogli z łatwością pozbyć się szperaczy, ale nie założyli strzał na cięciwy, nie chcąc zdradzić miejsca zasadzki.
Obaj zwiadowcy przeszli w końcu w odległości kilkunastu kroków od kryjówek elfów. Stękali ze złością, a Iydahoe nie bez uciechy przysłuchiwał się ich utyskiwaniom.
- Śmierdzące elfy! - warknął jeden ze szperaczy. - Dlaczego, do kata, ryzykujemy życie, eskortując wozy z silvanestyjskimi dziwkami?
- Bo Król-Kapłan lubi ich śpiew - mruknął drugi z przyganą w głosie. - Może zechcesz przedyskutować to z nim osobiście?
- Ja? Objadłeś się szaleju? Nie teraz... szczególnie wtedy, kiedy wszyscy wokół gadają o wielkiej czystce. On... jak to tam idzie... osobiście zajmie się wyplenieniem zła ze świata.
- Na twoim miejscu mniej przejmowałbym się tym, co gadają „wszyscy” - ostrzegł jego towarzysz. - Pamiętaj jednak, że chór elfów towarzyszy każdej pałacowej Wieczornej Modlitwie i nadeszła pora, aby dostarczyć nową grupę elfich dziewek. A zresztą, znasz kogoś, kto potrafi śpiewać równie pięknie jak one?
- Wyglądają też... niczego sobie - dodał drugi z lubieżnym chichotem. - Powiem ci, że nie miałbym niczego przeciwko temu, by... hm... wziąć za rączkę jedną z tych małych wiedźm i...
Tak prowadzone przeszukiwanie terenu trwało dalej, obaj zwiadowcy oddalili się i Iydahoe nie usłyszał, przeciwko czemu nie protestowałby legionista. Minęła kolejna godzina, podczas której obaj czatownicy ani drgnęli. W końcu kolumna jeźdźców drgnęła i ruszyła przed siebie, z czego wojownicy wywnioskowali, że szperacze z drugiego krańca wąwozu przesłali sygnał, iż droga jest bezpieczna.
Iydahoe i Bakall ostrożnie zajęli wcześniej upatrzone pozycje. Pierwsza setka jeźdźców wjechała tymczasem do wąwozu, za nimi pojawiły się powozy. Iydahoe spostrzegł, że w pierwszym wozie odsunęła się płócienna zasłona i na ziemię wyskoczyła złotowłosa panna.
- Vanisio! - rozległ się surowy głos, ale dziewczyna nie zwróciła uwagi na wołanie. Z wozu wysunął więc głowę elf noszący błękitną szatę kapłana i gestem dłoni wezwał ją do powrotu.
Dziewczyna roześmiała się miękko, przyklęknęła przy drodze i zerwała kilka błękitnych kwiatów. Zanim ponownie wsiadła na wóz, podniosła twarz ku słońcu i Iydahoe na uderzenie serca zamarł jak rażony gromem. Poraził go wizerunek niewinnej, wyjątkowo pięknej dziewczęcej twarzyczki. Od czasu, kiedy w wiosce Białych Ogonów przyglądał się beztroskiej, roześmianej Moxillii, jego serce ani razu nie uderzyło dla żadnej dziewczyny tak, jak teraz niespodziane załopotało dla tej nieznajomej.
- Już? - spytał Bakall, który zdążył tymczasem dociągnąć cięciwę z osadzoną na niej strzałą do policzka i oczekiwał sygnału do ataku. Starszy z elfów nie bez zdumienia spostrzegł, że gdy on przyglądał się dziewczynie, legioniści zbliżyli się na odległość strzału.
- Już! - zgodził się.
Obie cięciwy zagrały w tej samej chwili. Słońce pocałowało groty strzał i dowódca kohorty oraz najbliższy z jego oficerów runęli z siodeł. W wąwozie rozległy się okrzyki wściekłości i rżenie koni, a w powietrzu błysnęły ostrza wyciągniętych mieczy.
Obaj napastnicy zdążyli tymczasem wypuścić strzały po raz drugi i trzeci. W dole zakotłowało się dziko, gdy legioniści zaczęli szukać schronienia przed śmiertelnymi grotami, które zwaliły już z koni sześciu ludzi. Drogę na tyły blokowały wozy, ściany jaru nie pozwalały na ucieczkę w bok - zatem prowadzący jeźdźcy wbili ostrogi w końskie boki i ruszyli cwałem wzdłuż wąwozu.
Iydahoe tymczasem wypuszczał strzałę za strzałą, każdym pociskiem zwalając z siodła jednego z przerażonych jeźdźców. Podczas wcześniejszych zasadzek przypominał sobie w takich chwilach rzeź swej wioski. Serce elfa zastygało wtedy na kamień i mordował bez najmniejszego wzruszenia - całą uwagę skupiał tylko na wyszukiwaniu wzrokiem kolejnych celów.
W dole ruszyły tymczasem wozy, przetaczając się ze skrzypem osi po ciałach martwych legionistów. W pierwszym wozie rozsunięto zasłonę i Iydahoe znów ujrzał tę niezwykle piękną dziewczynę - Vanisię - która rozszerzonymi oczyma spoglądała w górę, ku ścianom jaru. Dziwne, ale we wzroku dziewczyny więcej było ciekawości niż strachu.
Nagle ktoś szarpnął ją do tyłu i na jej miej.. pojawił się ów kapłan. Iydahoe przeniósł wzrok na legionistów. Nie uważał, aby istniał jakikolwiek powód do zabijania Silvanestyjczyków, gdy w zasięgu strzały można było znaleźć istariańskich legionistów. Wycelował starannie i zwalił z siodła jeszcze jedną ofiarę.
Kapłan podniósł dłoń i Iydahoe ze zdumienia omal nie wypuścił z dłoni majdanu łuku - jego strzała w locie zamieniła się w kwiat na długiej łodyżce, który nieszkodliwie odbił się od piersi niedoszłej ofiary! Pocisk Bakalia spotkał dokładnie ten sam los!
W ciągu kilku następnych chwil Iydahoe wypuszczał kolejne strzały, szukając coraz to odleglejszych celów, kapłan jednak za każdym razem rzucał swe tajemnicze zaklęcie i nie tylko unieszkodliwiał, ale i upiększał pociski.
Rozjuszony elf wziął w końcu na cel łeb kapłana. Tym razem, zaledwie puścił cięciwę, strzała frunęła w górę. Bezgranicznie zdumiony i blady jak sama śmierć Kagonestyjczyk zobaczył, że z drzewca wyłaniają się białe skrzydła. I nagle strzała jakimś cudem przemieniła się w ptaka, białą gołębicę, polatującą wdzięcznie nad wąwozem. Elf wypuścił jeszcze dwie strzały - dodając tylko dwie białe gołębice.
Kapłan zaś utkwił gniewne spojrzenie w skalistym zboczu, na którym ukryli się strzelcy. Jego magiczny zaśpiew nabrał mocy i Iydahoe poczuł, że jakaś siła ciągnie go nieodparcie w dół. Z najwyższym trudem szarpnął się w tył i wyrwał spod wpływu świątobliwego męża.
- Zmykamy! Zostawmy im fałszywy trop! - syknął, zwracając się do Bakalla.
I spostrzegł, że młodzieniec opuścił stanowisko u jego boku. Ze zdumieniem obserwował, jak Bakall wstaje i całkowicie odsłania się oczom stojących niżej ludzi i elfów. Zanim starszy wojownik zdołał cokolwiek przedsięwziąć, młodzik odwrócił się ku skałom i zaczął zsuwać w dół - prosto w ręce rozwścieczonych legionistów i ich silvanestyjskich sprzymierzeńców!
Rozdział 26 - Długie ramię Istar
Iydahoe chybnął się ku krawędzi, lecz krótkiej chwili jego zdumienia wystarczyło, aby Bakall zsunął się po stromym zboczu i raptem znalazł daleko od starszego wojownika. Stojący w dole legioniści porwali za kusze i jak jeden mąż wymierzyli bełty w plecy młodego Kagonestyjczyka. Bakall tymczasem, jakby zupełnie zapomniał o kryjącym się wyżej przyjacielu i czyhających w dole wrogach, spokojnie i niespiesznie złaził ze skały, skupiając uwagę wyłącznie na tym, by nie odpaść od stromizny.
Iydahoe ostrożnie przysunął się do krawędzi i wyjrzał przez niezbyt szeroką szczelinę. Legioniści unieśli kusze, ale na chwilę wstrzymali palce na zaczepach spustowych, a potem w ogóle opuścili broń. Nie widział Bakalla, ale ktoś tam w dole zdecydował, że - przynajmniej na razie - napastnika należy pozostawić przy życiu.
Dopiero wtedy zwrócił uwagę na drugi głos - początkowo surowy i rozkazujący, potem łagodniejszy, jakby mówca pragnął kogoś przekonać. Kapłan wysunął głowę z wozu i powiedział do legionistów coś, czego Iydahoe nie zrozumiał. Dowódcę i oficerów zabiły pierwsze strzały dzikich elfów i zbrojnymi miotały sprzeczne uczucia - w ich sercach chęć zemsty walczyła o lepsze z argumentami kapłana. W końcu jednak się opanowali i w ponurym milczeniu obserwowali, jak młody wojownik zsuwa się ze skały i idzie ku Silvanestyjczykowi, który nadal wystawiał głowę ze swego pojazdu.
Na widok tego, co nastąpiło potem, Iydahoe zapomniał o łuku i strzałach w kołczanie. Bezgranicznie zdumiony patrzył na rozgrywającą się w dole scenę. Bakali dotarł do wozu i ujął kapłana za rękę, aby wspiąć się do wnętrza pojazdu. Młodzik zniknął w środku za płóciennymi zasłonami, a kapłan znów wydał legionistom jakieś niezrozumiałe polecenie.
Z kolejnego wozu wyłonił się tymczasem następny pasażer i serce Iydahoe zadrżało z wściekłości i zgrozy - poznał bowiem noszącego szarą opończę czarodzieja. Człowiek ów - na swoje szczęście - stał poza zasięgiem strzału, w przeciwnym wypadku nic nie powstrzymałoby elfa przed natychmiastowym zabiciem maga. Czarnoksiężnik ustawił na ziemi niewielkie żelazne rusztowanie przenośnego paleniska i głośno zaczął zawodzić zaklęcie.
Nawet z tej odległości elf rozpoznał twarz owego człowieka i poczuł, że serce ściska mu zimna furia. To była twarz tego samego odzianego w szarą opończę jeźdźca, którą od czternastu lat widywał w snach. Iydahoe legł płasko na skałach, aby kamieniami osłonić się przed niewidocznym magicznym atakiem. Mózg elfa wypełniały opary nienawiści do maga, który dawno temu sprawił, że istariańscy legioniści zdołali niepostrzeżenie podejść wioskę wolnych elfów. Oto był drugi z ludzi, który - oprócz Króla-Kapłana - odpowiadał za wymordowanie współplemieńców Iydahoe. Elf wiedział, że spogląda w twarz mordercy.
Mag podniósł głos i w jego zawodzeniu pojawiły się nutki tryumfu. Iydahoe wyjrzał zza skały i ze zdumieniem spostrzegł, że czarne węgle w piecyku czarnoksiężnika nieoczekiwanie buchnęły ogniem. Płomienie strzeliły w górę jak żywa istota, która wije się poddańczo, oczekując rozkazów swego pana. I nagle wirujący, roztańczony ognisty kształt oderwał się od paleniska! Czarnoksiężnik zawołał coś, wskazując skaliste zbocze... a ognisty stwór, posłuszny woli swego pana, ruszył w stronę wzgórza. Krzewy stawały w ogniu i kamienie pękały na jego drodze, ogniołak jednak nawet się nie zatrzymał. Dotarłszy do podstawy rumowiska, ruszył W górę niesamowitymi susami.
Nagle jeźdźcy zaczęli kluć konie ostrogami, a woźnice powozów z wrzaskiem wzięli się do okładania batami zaprzęgów. Z łoskotem kopyt i skrzypem kół cała karawana ruszyła dnem wąwozu. Nad jarem wzbiła się gęsta chmura kurzu, która popłynęła wzdłuż skalistych ścian, tak jak błotnista struga płynie kamienistym kanałem.
Jednocześnie - i nieco wyżej, na ścianie wąwozu - słychać było trzask ognia, który towarzyszył płomienistemu potworowi wspinającemu się ku Iydahoe. W dole słychać było rżenie spłoszonych koni, do duszącego bowiem kurzu dołączył dym kilkunastu niewielkich ognisk, wznieconych przejściem ogniołaka. Pierwsza grupa jeźdźców - uszczuplona oczywiście o tych, których strąciły z siodeł chyże strzały Kagonestyjczyków - minęła już stanowisko Iydahoe. Zaraz za nią z łoskotem przetoczyły się powozy. Po chwili pojawiła się grupa osłonowa - jeźdźcy wytrzeszczali przerażone oczy na ściany. Trudno było im się dziwić. Niedawno z tych skał sypały się śmiercionośne pociski, teraz wspinał się na nie ognisty stwór czarodzieja.
Iydahoe nie mógł jak należy zająć się umykającymi legionistami, na krawędzi jaru bowiem pojawiła się płonąca bestia. Stwór miał dość szeroki korpus, który stanowiła kolumna ognia. Z górnej części owej kolumny niczym ramiona wysuwały się dwa płomieniste wyrostki, a całość zwieńczona była ognistą bryłą, w której widniały dwie czarne jak węgiel jamki oczu.
Gęstwina, wśród której ukrywał się elf, nagle buchnęła ogniem. Płomień osmalił skórę Iydahoe i natychmiast pojawiły się na niej bolesne bąble. Z tyłu, odcinając mu drogę ucieczki, nagle eksplodowało drzewo. Pozbawiony możliwości odwrotu wojownik podniósł topór i niespodzianie dla samego siebie sieknął ostrzem po brzuchu potwora. Ku swemu bezbrzeżnemu zdumieniu przekonał się, że w kolumnie płomieni na moment otworzyła się szczelina popielistej barwy.
W następnej chwili w ramię wojownika ugodziła płonąca pięść i Iydahoe cofnął się chwiejnie. Potwór skoczył ku niemu zdumiewająco chyżo, lecz elf ponownie zdołał chlasnąć toporem, odrzucając przeciwnika w bok. Stające w płomieniach krzewy powodowały taki żar, że pot zaczął zalewać elfowi oczy. Po raz drugi ogień zablokował mu drogę ucieczki i Iydahoe znów desperacko runął na wroga. Nie mając już nic do stracenia, ciął z lewej, potem z prawej, aż wreszcie ujął oburącz drzewce i wymierzył przeciwnikowi serię potężnych uderzeń znad głowy. Jęzory żywego ognia fruwały teraz na wszystkie strony, elf zaś nieustannie napierał, nie dając potworowi chwili wytchnienia. W końcu ogniołak rozpadł się na części i ze skały chlusnęły w dół strugi tłustych, smrodliwych płomieni.
Wolny elf odwrócił się i pognał przez płonące krzewy, nie zważając na tnące jadowicie iskry i nabrzmiewające na łydkach oparzeliny. Biegnąc rozmyślał o tym, jak można walczyć z kimś, kto potrafi wezwać na usługi istoty zrodzone z pierwotnych żywiołów. Jednocześnie zastanawiał się, co największy choćby mag zdołałby przeciwstawić celnie wymierzonej, niespodzianej strzale. Może jednak uda mu się położyć kres życiu tego człowieka, będącego dla niego uosobieniem zła? Wokół tej myśli skupił swą nienawiść, co w znacznej mierze pomogło mu przebrnąć przez ogień.
Dziwnie przeraziło go wspomnienie Bakalla schodzącego w dół na wezwanie maga. Tknięty nagłą myślą pomknął ku krawędzi wąwozu, pragnąc zobaczyć, co dzieje się w dole. Przez chwilę biegł, oddychając łatwo i miarowo, i wreszcie spostrzegł tylną straż kolumny. Od tego momentu utrzymywał takie samo tempo jak podróżnicy wędrujący wąwozem, dbał tylko o to, aby nie wyłonić się przypadkowo zza krawędzi. Na całe szczęście tamtym spieszno było opuścić zagrożony teren i czynili przy tym tyle hałasu, że Iydahoe nie musiał ich widzieć, aby wiedzieć, gdzie są. Wkrótce też cień elfa wydłużył się znacznie i choć tropiciel niezbyt dobrze znał ludzkie obyczaje, wiedział przecież, że niedługo zajmą się rozbijaniem na noc obozu.
Moc, jaką posłużył się kapłan, aby poddać Bakalla swej woli, intrygowała Iydahoe - musiał też przyznać, że mocno się jej obawiał. W jaki sposób dzikie elfy oprą się takiej magii? Nie mógł jednak opuścić towarzysza, szczególnie wtedy, kiedy istniały szanse, że Bakall żyje i można go uratować.
Z drugiej strony nie umiał oprzeć się uczuciu pewnej... wdzięczności. Tajemniczy kapłan zadał sobie sporo trudu, żeby oszczędzić życie Bakalla. Dlaczego pozbawił legionistów uciechy zemsty, której tamci tak mocno pragnęli? Zabito kilkunastu ich towarzyszy, a jeden z zabójców okazał się na tyle nieostrożny, że pozwolił się ująć żywcem. Jakże surowa musiała być dyscyplina, która związała im ręce! W umyśle Iydahoe pojawiło się jeszcze jedno pytanie bez odpowiedzi. Do czego potrzebny był owemu kapłanowi żywy Kagonestyjczyk?
Wkrótce ściany wąwozu rozsunęły się i kręta droga powiodła konwój pomiędzy gajami drzew żelaznych i niezbyt rozległymi łąkami. Pośrodku doliny płynął żwawo czysty strumień, z którego na całej długości drogi można było czerpać wodę do picia. Wędrowcy skupieni w karawanie rozbili obozowisko na najrozleglejszej z polan, ale i tam musiano stłoczyć wozy, konie zaś trzeba było uwiązać do pni. Słońce wkrótce zaszło i na niebie rozbłysły gwiazdy, z którymi mieszały się skry wzbijające się znad wielkich ognisk. Ludzie byli nieco podnieceni i elf nawet z daleka słyszał, jak klną, dogryzają sobie i sprzeczają się - choć wszystko to czynili bez zbytniego zapału. Zasadzka wytrąciła ich z równowagi i podejrzewali - nie bez powodu, oczywiście - że w mroku czają się kolejne niebezpieczeństwa.
Iydahoe zbliżył się do obozu, wykorzystując co sprytniejsze sztuczki ze swego wcale niemałego repertuaru łowcy i tropiciela. Podczas pierwszych dwóch godzin nocy okrążył obóz, ustalając miejsca, w których ukryli się liczni wartownicy. Odnajdywał ich dzięki zapachowi i ciepłu, emanującemu z ich ciał, które widział dzięki szczególnym właściwościom swych elfich oczu. Ludzie utworzyli czujny, stalowy krąg wokół obozowiska, ale krąg ów miał jedną słabą stronę - wszyscy wartownicy stali na ziemi.
Elf wspiął się więc na pień rozłożystego, stojącego może o pięćdziesiąt kroków od najbliższego wartownika dębu - był przy tym dostatecznie ostrożny, aby cały czas piąć się po przeciwnej do obozowiska stronie. Przenosząc się z konaru na konar, wkrótce dotarł na wysokość kilkudziesięciu stóp nad ziemią. Gałęzie wciąż były tu mocne i wytrzymałe, a niższy poziom porośniętych liśćmi konarów zasłaniał go przed widokiem z dołu.
Przenosząc się z drzewa na drzewo - podczas tej wędrówki przemykał po gałęziach z nieskończoną cierpliwością, w czym naśladował raczej węża niż małpę - zbliżył się do obozu. Pod trzecim drzewem stał wartownik i Iydahoe z niezwykłym kunsztem przemknął wokół pnia i przedostał się na przeciwległą gałąź. Słyszał, jak stojący w dole człowiek pociąga nosem i kilkakroć spluwa, elf jednak poruszał się z tak niewiarygodną zręcznością, że żaden dźwięk nie obudził czujności wartownika. Minięcie tego posterunku zajęło Iydahoe ponad godzinę, ale gdy przemknął na kolejne drzewo, był wewnątrz obozowiska.
Długo czekał i obserwował. Łuk i strzały miał gotowe do natychmiastowego użycia i marzył, że gdzieś niedaleko pojawi się odziany w szarą opończę czarnoksiężnik. Przy ogniskach i zagrodach dla koni widział kilkunastu legionistów, lecz nigdzie nie spostrzegł śladu po Domowych Elfach czy złym czarowniku.
Już wcześniej zapamiętał sobie wóz, do którego elfi kapłan wciągnął Bakalla - kryjące pojazd płótno miało niebieską barwę, po bokach wyhaftowano na nim szereg srebrnych dysków. Wcale się nie zdziwił, gdy zobaczył, iż powóz ów ustawiono pośrodku obozu - choć i w tym przypadku ludzie przejawili zdumiewającą niedbałość, ponieważ wóz stał w cieniu dębów, które zwieszały nad nim swe rozłożyste gałęzie. Iydahoe skradał się więc dalej, świadom obecności ludzi, którzy w dole gotowali strawę, jedli i rozmawiali - a wszystko to czynili nieraz w miejscach, gdzie mógłby strącać im prosto na głowy kamyki.
O północy dotarł na gałąź, która wyrastała niemal prosto nad wozem kapłana. Przemknął na niższe konary i ległszy nieruchomo na wysokości dwudziestu stóp nad ziemią, zajął się obserwacją otoczenia. W obozie tymczasem zaległa cisza, choć legioniści - którzy pamiętali niedawny i skuteczny atak - z pewnością nie zrezygnowali z czujności. Kilku najbliższych wartowników wymościło sobie jednak wygodniejsze siedzenia, niektórzy nawet zaczęli pochrapywać.
Upewniwszy się wreszcie, że ustalił miejsce pobytu każdego człowieka znajdującego się w zasięgu wzroku - i że wszyscy śpią albo oddają się własnym rozmyślaniom - Iydahoe ześlizgnął się w dół i zawisł na rękach. Po raz ostatni rozejrzał się dookoła i opadł na trawę. Bezgłośne lądowanie zakończył równie bezgłośnym przysiadem.
Skradając się do okrytego błękitem wozu, nie słyszał żadnych dobiegających z jego wnętrza odgłosów. Wąskie szczeliny w zasłonach zionęły mrokiem i elf domyślił się, że pasażerowie wozu nie zapalili wewnątrz lampy - co było okolicznością wielce pomyślną, nie musiał się bowiem obawiać, iż odsunięcie zasłony zaalarmuje wartowników nagłym snopem światła.
Nagle znieruchomiał, wyczuwszy w pobliżu czyjąś obecność. Ostrożnie poruszył głową, tak by kątem oka - wiedział, że ten sposób obserwacji nigdy nie zawodzi - przyjrzeć się cieniom skrywającym pojazd. Nie zobaczył nikogo, lecz nie umiał pozbyć się uczucia, że coś - lub kogoś - przegapił.
Gdy sięgnął dłonią do zasłony, usłyszał jedno słowo, wypowiedziane praktycznie wprost do jego ucha. Odwrócił się z szybkością myśli i równie chyżo uniósł w górę głownię topora. W miejscu, które przed mgnieniem oka - gdy Iydahoe mu się przyglądał - zionęło pustką, stał człowiek, ów szary mag z piekła rodem! Mężczyzna wskazywał elfa palcem, jakby rzucał nań oskarżenie.
Zanim elf zdążył choćby drgnąć, poczuł, że ramiona wiążą mu lepkie, niewidzialne nici, które swymi chłodnymi więzami błyskawicznie objęły jego pierś, tors i nogi. Szarpnął się rozpaczliwie, ale osiągnął jedynie tyle, że runął na ziemię. Czarodziej podszedł bliżej, spojrzał nań z góry zimnymi, gadzimi oczyma i strzelił palcami. Z jego dłoni trysnął strumień światła i zaraz potem cofający się mrok odsłonił krąg legionistów.
Iydahoe poniewczasie pojął, że został pojmany dzięki magii. Ten mag cierpliwie niby pająk od wielu godzin czyhał przy wozie i czekał na swoją szansę. Elf podejrzewał, że magia stłumiła również odgłos oddechu łotra, w przeciwnym razie sapaniem zdradziłby swą obecność bystrym uszom Kagonestyjczyka.
- No i proszę, Feigh, pojmałeś wreszcie tego zbója! - oznajmił ktoś władczym tonem. Przez tłum przecisnął się człowiek odziany w pozłocisty napierśnik i czerwoną opończę. Iydahoe poznał ten strój. Nosił go na sobie człowiek, który jako pierwszy zginął z ręki elfa podczas niedawnej zasadzki. Włosy stojącego nad nim żołdaka były nieco dłuższe i staranniej trefione, miał też opadające ku kącikom warg wąsy. Twarz nieznajomego można byłoby uznać za urodziwą, gdyby nie pustka w jego czarnych, beznamiętnych oczach - elfowi wydało się, że te źrenice byłyby zdolne pochłonąć każdą iskierkę światła, roznieconego przez maga.
- Nie inaczej, generale Castille. Twe domysły, panie, były trafne. Skrytobójca zamierzał niepostrzeżenie podkraść się do wozu. - Mówiąc te słowa, czarnoksiężnik splunął na elfa. - Pojmałem go bez najmniejszego trudu.
Klasnął w dłonie i w powietrzu zawirowały iskierki jakby diamentowego pyłu. Wydawało się, że migotliwy pył pokrywa ciało maga, z każdym jego ruchem miotając nici blasku.
- Tym dzikusom do łbów nie przyjdzie, że ktoś przeciwko nim może użyć magii - ciągnął chełpliwie chudy mag. - Gdy przed laty z rozkazu Króla-Kapłana podchodziliśmy ich wioski, posłużyłem się tą samą sztuczką.
Gdyby jego spojrzenie miało jakąkolwiek moc, Iydahoe byłby spopielił maga wzrokiem pełnym nienawiści. Ich oczy zetknęły się na moment i wokół wąskich warg czarnoksiężnika pojawił się nikły cień okrutnego uśmiechu. Wściekłość elfa wzmogła się tysiąckrotnie - ten człowiek chce, aby on wiedział, że ma przed sobą kata czterech plemion. W tej chwili mógł jedynie drżeć z bezsilnej furii. Poły szarej opończy rozchyliły się i elf zobaczył niewielką sakwę uwiązaną do pasa czarodzieja. Do wyszywanego złotymi nićmi wylotu ciasno zawiązanej sakwy przylgnęły iskierki diamentowego pyłu.
- Dobrze się wtedy zabijało - zgodził się ochoczo generał.
- Za każdego z członków mojego plemienia życiem zapłaciło trzech waszych ludzi! - odparł Iydahoe, lecz sam czuł, że ta przechwałka niewielkie ma znaczenie w oczach stojących nad nim żołdaków.
Człowiek nazwany przez maga generałem Castille odrzucił głowę w tył i roześmiał się serdecznie, choć jego rozbawienie nie odbiło się we wzroku. Nagle pochylił się i ciężką łapą porwał elfa za długie, gęste włosy. Jednym szarpnięciem poderwał wojownika do pozycji siedzącej, choć zadbał o to, aby nie dotknąć lepkich nici, które nadal oklejały ciało pojmanego.
- Elfie... zabiłeś wielu moich żołnierzy. Zabiłbyś i mnie, gdybym nie został na wozie - zamiast tego dostałeś biedaka, który włożył na siebie mój uniform. Dla tych i innych jeszcze powodów umrzesz... bardzo, ale to bardzo powoli.
Iydahoe plunął mu w gębę. Generał zaklął szpetnie i rzucił elfa na ziemię, następnie wytarł twarz grzbietem dłoni.
- Naszykujcie pal - polecił swym ludziom, nie spuszczając wzroku z Kagonestyjczyka. - Zbierzcie chrust... gałęzie, sęki... i nie szukajcie zanadto wysuszonych. Chcę, aby ogień palił się długo i powoli.
Kopnął elfa w kolano i Iydahoe stłumił jęk bólu - nie chciał dać temu człowiekowi najmniejszej satysfakcji. Gdy myślał teraz o nieuniknionej śmierci, powróciła stara obawa, o której mniemał, że już jej się pozbył. W jaki sposób plemię da sobie radę bez niego? Nigdy przedtem żądza zemsty nie wydała mu się bardziej jałowa niż teraz... Dla takiej oto czczej satysfakcji poświęcił życie swoje i Bakalla!
Nagle obok niego pojawił się ktoś jeszcze. Iydahoe rozpoznał kapłana Domowych Elfów - tego samego, który zdołał nagiąć Bakalla do swej woli.
- Widzę, że pojmaliście już swego prześladowcę? - spytał przybysz spokojnym głosem.
- I owszem! A teraz, Wellerane, oddaj nam tamtego. Niech obaj spłoną na jednym stosie! - zażądał generał.
- Nie życzę sobie, aby spłonęli - odparł kapłan. Jego głos brzmiał spokojnie, dziki elf nie wyczuł w nim pasji i nienawiści, które niemal biły od Castille’a i Feigha.
- A... obyś zdechł z tymi twoimi przesądami! - zaklął mag. - Ci Kagonestyjczycy nie są wcale lepsi od zwierząt. Żałuję tylko, że nie udało mi się wytracić ich wszystkich, do jednego!
- Wolne elfy żyły tu przed tysiącami lat. Dlaczego podjąłeś się trudu wytępienia ich, nie żywiąc nikogo? - dopytywał się z niekłamaną ciekawością elf nazwany Welleranem, choć w jego głosie nadal pobrzmiewały kojące, Świątobliwe nutki.
- Ich czas dawno już przeminął. Teraz po prostu przeszkadzają Królowi-Kapłanowi. Widziałeś zresztą, jak bardzo są zajadli i niebezpieczni! - uciął czarnoksiężnik. Spojrzał potem na Iydahoe. - Myślałem, że wybiliśmy ich kilkanaście lat temu. Całą armię Króla-Kapłana opyliłem wtedy tym proszkiem. Niewidzialni i niesłyszalni legioniści podkradli się i zniszczyli wszystkie wioski Kagonestyjczyków.
Gniew dziką falą wezbrał z sercu Iydahoe i elf napiął mięśnie w daremnym wysiłku zerwania lepkich sideł. W końcu znieruchomiał, wyczerpany do cna i drżący z osłabienia. Nawet wtedy pamiętał jednak o słowach czarodzieja... i nie zapominał o tajemniczym proszku.
- Dość już o tej rzezi! - Kapłan podkreślił swe słowa gniewnym gestem dłoni.
Po raz pierwszy Iydahoe ujrzał w kapłanie elfa. Prawda, nie miał tatuowanej skóry i jego odzież nie różniła się od tego, co zwykle nosili ludzie. Ale wysokie kości policzkowe i lekko zaostrzone końcówki uszu, ukryte częściowo pod pięknymi, złotymi włosami, niechybnie wskazywały, że jest on członkiem leśnej rasy.
- Feigh ma rację - oznajmił Castille. - Powinieneś wydać nam i tego młodzika... z gnid w końcu wyrastają tylko wszy!
- Bzdury! Od tego młodzieńca możemy się sporo nauczyć, jest jednym z nielicznych ocalałych członków niemal wytępionego ludu. Co zaś tyczy się tego tutaj, musicie - w imię Paladina! - pozwolić mi na udzielenie mu rozgrzeszenia przed egzekucją.
- Oto jeszcze jedna z tych twoich bzdur! - syknął jadowicie czarnoksiężnik. - Spalmy obu, bez różnicy, i to natychmiast!
- Generale, jestem pewien, że zrozumiesz, iż u podstaw moich żądań leży... polityka. - Kapłan najwyraźniej ignorował szarego maga, zwracając się wprost do dowódcy konwoju. - Zgoda na to, że wasz więzień jest przestępcą, co do tego nie mą dwóch zdań. Jeśli te jego czarno opierzone strzały uznać za dowód, to winien jest zabójstw setek ludzi i zasłużył na śmierć. Ale wasz władca, Król-Kapłan, jest człowiekiem - istotą ludzką - który mniema, że dobroć to najwyższy dar bogów. Myślę, że władcy Istar nie spodoba się wieść, że zanim spaliliście więźnia, nie daliście mu szansy dowiedzenia się, jakim niezwykłym i cennem skarbem jest dobro...
Mag odwrócił się z niesmakiem, generał zaś spojrzał w rozterce na skrępowanego więźnia. Iydahoe odpowiedział doskonale obojętnym spojrzeniem. Nie obchodziło go, co mógł powiedzieć Wellerane, i nie dbał o rozgrzeszenie Domowca, ale wszystko, co opóźniało egzekucję, mogło zwiększyć szansę ucieczki. Jego mięśnie wciąż skuwał stary strach - pewność, że jeśli zawiedzie w tej próbie, plemię niechybnie spotka nieszczęście... i zginą ostatni na Ansalonie Kagonestyjczycy.
Był to ten sam strach, który towarzyszył mu podczas łowów czternaście lat temu, kiedy upolowanie sarny oznaczało przetrwanie dla głodującego plemienia. Rozwiązanie problemu musiało być takie samo jak wtedy.
Nie może sobie pozwolić na luksus niepowodzenia.
Generał wreszcie podjął decyzję i odwrócił się plecami do kapłana.
- Możesz go zatrzymać sobie na godzinę - i ani chwili dłużej! Moi ludzie tymczasem przygotują pal i zbiorą chrust. Spalimy go, gdy tylko wyjdzie z twego wozu.
Kapłan kiwnął głową, lecz zanim odwrócił się w stronę swego wozu, Castille dodał jeszcze jedno zastrzeżenie.
- Chcę, aby Feigh uczestniczył w tym... „nawracaniu” i aby miał na niego oko. Dodam wam jeszcze dwóch strażników. Jeśli zbój zacznie sprawiać jakiekolwiek kłopoty, podetną mu ścięgna. Zdrowy czy okaleczony, spali się równie dobrze.
Rozdział 27 - Wellerane i Vanisia
Czarodziej wypluł z siebie niezrozumiałe słowo i lepkie nici opadły z ramion i nóg dzikiego elfa. Dwaj krępi legioniści wzięli jego oręż, potem ujęli go pod ramiona i jak worek wrzucili na wóz. Jeden zaciągnął zasłonę, drugi zaś bezceremonialnie wepchnął elfa do mrocznego wnętrza wozu i posadził go na drewnianej ławie.
Wnętrze pojazdu oświetlały dwie migotliwe latarnie, choć cienie były tu głębsze niż te, które na polanie rzucał magiczny blask wywołany zaklęciem czarnoksiężnika. Jeszcze niedawno wydawało mu się, iż w powozie panuje absolutny mrok - i zrozumiał, że ktoś założył tu zasłony uniemożliwiające obserwacje z zewnątrz. Oczy Kagonestyjczyka szybko przystosowały się do oświetlenia i elf zaczął rozglądać się po zaskakująco rozległym pomieszczeniu. Dwaj legioniści, którzy nie wypuścili mieczy z dłoni, odłożyli do kąta łuk, kołczan i topór elfa. Zaraz potem stanęli za ławą, na której posadzili więźnia i każdy położył mu łapę na ramieniu. Czarodziej Feigh został gdzieś z tyłu. Stojący przed elfem Wellerane zacisnął wargi z dezaprobatą - choć Iydahoe nie umiałby powiedzieć, czy niezadowolenie kapłana wywołał on sam czy obecność legionistów.
Za kapłanem, w odleglejszym kącie powozu, kulił się na podłodze Bakall. Młoda dziewczyna - ta sama, która zbierała kwiaty przy drodze - siedziała teraz spokojnie obok młodego elfa, częściowo przysłonięta półprzejrzystą zasłoną.
Iydahoe usiłował przechwycić oczyma spojrzenie swego współplemieńca, przekazać Bakaliowi polecenie, aby rozejrzał się za jakimś sposobem ucieczki, ale młodzieniec okazywał irytujący wręcz brak zainteresowania otoczeniem. Oczy młodzika utkwione były w kapłanie, jakby Kagonestyjczyk nie mógł wprost doczekać się następnych słów starszego Domowca.
Wojownik rzucił złe spojrzenie kapłanowi - lecz nie wypadało mu zapominać, że to właśnie interwencja Wellerane’a dała mu jeszcze godzinę życia. Mógł jedynie mieć nadzieję, że uda mu się dobrze tę godzinę wykorzystać. Na twarzy Domowego Elfa czas nie zostawił żadnych śladów, w jego oczach kryła się jednak mądrość wielu stuleci. Miał na sobie prostą błękitną tunikę, jedyną zaś ozdobą, jaką nosił, był zwykły platynowy naszyjnik, z którego zwisało kilka małych dysków. Kręgi te, wykonane również z platyny, dzwoniły cichutko, gdy kapłan przemawiał lub gestykulował. Dźwięk ów był łagodny i kojący.
- Jestem kapłanem bogini Mishakal. Proszę cię w jej imieniu, abyś opowiedział mi o swoim życiu i oczyścił się z grzechów.
- Kim jest owa Mishakal? - Iydahoe nie zamierzał powiedzieć Domowcowi czegokolwiek. - Czy to jedna z nałożnic Króla-Kapłana?
Kagonestyjczyk zamierzał wyprowadzić Wellerane’a z równowagi, ale jedyną reakcją kapłana okazało się nieznaczne uniesienie wąskiej brwi.
- Mishakal nie jest w ogóle osobą cielesną. To bogini... cudownie łagodna i niezwykle mądra. Właśnie na jej cześć i chwałę podróżujemy do Istar.
- Jak to się dzieje, że elfia bogini doznaje czci w sercu królestwa złych ludzi? - rzucił wyzywająco Iydahoe.
Kapłan westchnął. - Trafiłeś w sedno, bo niestety nie mogę rzec, że Istar jest miejscem, w którym naszą boginię czci się we właściwy sposób, Mishakal nie jest wyłącznie boginią Silvanestyjczyków. Jej miłość obejmuje ludzi, krasnoludów, kenderów - i nawet naszych krewniaków Kagonesti.
Iydahoe usłyszał z tyłu pogardliwe prychnięcie Feigha. Dziki elf poczuł, jak tężeje uścisk trzymających go za ramiona legionistów. Słowa Wellerane’a najwyraźniej nie spodobały się ludziom.
- Dlaczego podróżujecie w towarzystwie tych rzeźników?
- Król-Kapłan upodobał sobie nasz śpiew - odezwała się dziewczyna i Iydahoe bez trudu uwierzył, że śpiewane przez nią pieśni mogą brzmieć niezwykle słodko. - Każdego roku chór Silvanestyjczyków udaje się do Istar, aby śpiewać podczas Wieczornych Modłów. Będziemy śpiewali w świątyni w samym sercu miasta.
Dopiero wtedy oczy wojownika spoczęły na złotowłosej dziewczynie. Wyglądając zza półprzejrzystej zasłony, pochyliła się do przodu i spojrzała mu w twarz z niekłamaną ciekawością. Źrenice dziewczyny były bardziej zielone niż u kogokolwiek ze znanych wojownikowi Kagonestyjczyków, ale kryjące się na ich dnie ciemniejsze plamki ukrywały głębię, podsuwającą myśl, że ta dziewczyna rozumie znacznie więcej od przeciętnego Domowego Elfa. Spoglądając na jej znamionujący stanowczość oraz skłonność do uporu podbródek i widząc spokój malujący się we wzroku, Iydahoe pojął, że ma przed sobą osóbkę rzadkiej determinacji i odwagi. Wydawało się, że obecność dzikiego elfa nie wzbudza w niej najmniejszych obaw, nie wyglądała też na osobę wytrąconą z równowagi. Przypomniał sobie, że na imię ma Vanisia - cudowne imię, doprawdy... i jakże właściwe! - i że niedawno zbierała przy drodze kwiaty.
Nagle wóz zakołysał się pod dodatkowym ciężarem.
Vanisia westchnęła tylko, a Iydahoe ze zdumieniem odkrył, że w wozie pojawił się jeszcze jeden Domowiec, który - o ile dziki elf mógł ufać swoim zmysłom - nie wszedł tu żadnym sposobem dostępnym zwykłemu śmiertelnikowi. Odziany w proste kapłańskie szaty nieznajomy stanął obok Iydahoe i poważnie skłonił się przed Wellerane’em.
Feigh stęknął dziwnie i podniósł ręce, a legioniści skierowali miecze w stronę przybysza. Kagonestyjczyka - również zaskoczonego dziwnym sposobem pojawienia się nieznajomego - rozbawiło szczere przerażenie, jakie malowało się przy tym na twarzy czarnoksiężnika. Wellerane szybko podniósł dłoń, gdy mag zaczął nucić słowa zaklęcia.
- Wstrzymaj się, czarodzieju! - rozkazał kapłan tak ostrym tonem, że Feigh zamknął usta w połowie słowa i odwrócił się, aby obrzucić Wellerane’a wściekłym spojrzeniem.
Dziewczyna i kapłan najwidoczniej znali przybysza, oboje bowiem skłonili się przed nim z niezwykłą czcią. Biała kapłańska szata nieznajomego była tego samego kroju co szata Wellerane’a - różniła się od tamtej jedynie barwą. Przybysz był już w starszym wieku i po obu stronach jego łysawej głowy zwisały pasma srebrzystych włosów. Na piersi, w miejscu gdzie kapłan Mishakal nosił swoje dyski, nieznajomy miał medalion przedstawiający platynowego smoka.
- Loralan! - Podnoszący wzrok Wellerane niemal zachłysnął się z braku tchu. - Jakim sposobem przybyłeś z Silvanesti tak szybko?
- Podróżuję spiesznie, bo niewiele mam czasu. W rzeczy samej, nam wszystkim dano już niezbyt wiele czasu. - Słowa nieznajomego wzbudziły w Iydahoe jakiś dziwny dreszcz. Dopiero później miał poznać ich znaczenie.
Feigh znów prychnął pogardliwie, lecz wojownik usłyszał w jego głosie ukryte nutki strachu.
- Kapłanie, teleportacja to część sztuk, które uprawiają moi konfratrowie! Jakaż czarna magia cię tu przyniosła? - spytał nagląco.
Loralan zignorował pytanie.
- Przyszedłem po ciebie, mój wierny towarzyszu i przyjacielu. Już czas!
- Czas? - Wellerane nie bardzo chyba pojmował słowa przybysza. - Ależ ja muszę udać się do Istar z chórem!
Starszy kapłan podniósł dłoń i Wellerane umilkł.
- Do miasta dotrzecie nie wcześniej niż za trzynaście dni... i nie znajdziecie tam nikogo, kto by was powitał. Ale dość... Czas na ciebie, przyjacielu.
- Ależ... Vanisia jest moją córką! Musi pójść z nami! Jest wierną kapłanką Mishakal. W swoim czasie stanie się prawdziwie świątobliwą Uzdrowicielką!
Loralan westchnął, a w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki smutku.
- Wiem, przyjacielu, że mówisz prawdę, ale już ci powiedziałem - nie dano nam czasu!
Wellerane zamrugał oczyma i spojrzał na Vanisię z rozterką. Dziewczyna odpowiedziała mu spojrzeniem, które wypełniała coraz większa zgroza - najwidoczniej wiedziała coś, o czym nie miał pojęcia zaintrygowany Iydahoe.
I nagle Wellerane i Loralan zniknęli - nie wykonali żadnego gestu, żadnego ruchu, po prostu w okamgnieniu już ich nie było. Vanisia westchnęła i jęknęła cichutko. Bakall potrząsnął głową, jak ktoś, kto budzi się z głębokiego snu. Iydahoe napiął mięśnie, pewien, że jeśli teraz nie wykorzystają szansy ucieczki, to później już im się to nie uda.
- Jazda! Na pal z nimi! Spalimy obu. Brać ich! - syknął Feigh. Czarnoksiężnik podniósł laskę, jakby chciał palnąć nią Iydahoe w łeb. Wolny elf ujrzał w oczach maga prawdziwe przerażenie - zniknięcie Wellerane’a mocno nim wstrząsnęło.
- Nie! - To odezwała się Vanisia. Dziewczyna drżała i rozglądała się dookoła, jakby myślała, że niebawem ujrzy kapłana, który po prostu gdzieś się ukrył... znalazła w sobie jednak dość odwagi, aby przeciwstawić się magowi.
- Jak śmiesz, ty... Aaargh! - Przekleństwo czarnoksiężnika przerwał jego własny, przeraźliwy wrzask. Laska w dłoniach maga przeobraziła się nagle w wielkiego, bardzo żywotnego i niemniej od Feigha wściekłego węża. Potężne cielsko gada owinęło się wokół pasa mężczyzny, a jego klinowaty łeb skoczył wprost ku jego twarzy. Feigh wrzeszczał rozpaczliwie i dzierżąc gada oburącz za paszczę, z najwyższym wysiłkiem utrzymywał ociekające jadem kły o kilka cali od swej gęby.
Szybciej niż myśl dłoń Iydahoe śmignęła w górę i porwała zdumionego legionistę za kark. Błyskawiczne szarpnięcie powaliło żołnierza na Ziemię i elf z całej siły rąbnął jego łbem o deski podwozia.
Drugi ze strażników usiłował ciąć elfa mieczem, ale strach sparaliżował mu dłonie i Iydahoe z łatwością uniknął ciosu. Przed oczyma elfa mignęło brązowe, wyciągnięte w skoku ciało. Bakall, uderzając barkiem w tors legionisty, posłał go na burtę wozu. Iydahoe porwał swój leżący na ziemi topór i płazem trzasnął żołnierza po hełmie. Człowiek stęknął tylko i legł na podłodze. W następnej chwili wolny elf wzniósł topór przeciwko Feighowi, który siedząc na ziemi, wciąż borykał się z oplatającym go wężem. Po splotach gadziego cielska pełzały węzły mięśni i widać było, że śmiertelny uścisk tężeje z każdą chwilą.
- Czekaj! Nie zabijaj go. - Vanisia przemawiała łagodnie, bardziej prosiła, niż rozkazywała - a Iydahoe ze zdumieniem odkrył, że wcale nie ma ochoty sprzeciwić się młodej kapłance.
- Dlaczego nie? - spytał po chwili.
- Wszystkie żyjące stworzenia są dziećmi Mishakal. Ona zaś nie życzy sobie, aby jedne z jej dzieci krzywdziły drugie.
- Żadna z bogiń elfów nie zniży się nawet, by choćby zauważyć takiego nędznego padalca! - odparł wojownik.
- Proszę! - Vanisia powiedziała tylko to jedno słowo, ale Iydahoe wiedział, że dopóki dziewczyna na niego patrzy, nie zdoła dokonać żadnego gwałtownego czynu, choć w jego sercu nadal kipiała żądza zemsty.
- Wkrótce nadejdą tu inni ludzie! - Iydahoe nie mógł pojąć, jak to się stało, że odgłosy walki nie ściągnęły im na kark strażników. - Nie mamy czasu!
- Ten wóz jest osłaniany przed hałasami otoczenia, także żadne dźwięki ze środka nie wydostaną się na zewnątrz. Na razie mamy czas - stwierdziła Vanisia.
Bakall trzymał w dłoni miecz, gotów pchnąć maga w pierś. Kapłanka ponownie wymówiła owe tajemnicze słowa i wąż opasujący Feigha przekształcił się w zwykłą drewnianą laskę. Mag odrzucił ją precz, tak jakby parzył go sam dotyk drewna.
- Dobrze się stało, że wpadło mu do głowy, aby uderzyć cię laską Wellerane’a - powiedziała Vanisia.
Iydahoe przyjrzał się magowi. W oczach Feigha błysnęła nienawiść i elf przypomniał sobie, jak ten człowiek chełpił się udziałem w rzezi leśnych elfów. Natychmiast też przypomniał sobie o magicznym proszku. Błyskawicznym ruchem sięgnął ku pasowi czarodzieja i zerwał mocujące sakwę rzemienie. Rozwiązawszy sakwę, ujął w palce szczyptę proszku i posypał sobie nogę. Noga zniknęła.
Zniknięcie kończyny tak zdumiało elfa, że niewiele brakowało, a byłby się przewrócił. A przecież czuł, że noga jest na swoim miejscu! Kopnął nią żwawo i Feigh stęknął głucho, gdy stopa elfa wbiła mu się w brzuch. Wrażenie niewidzialności okazało się mocno irytujące - ale przecież można było to wykorzystać!
- Może zdołamy przemknąć przez linię straży. Zabierz broń! - polecił Bakaliowi, skinieniem głowy wskazując towarzyszowi łuki i kołczany, nie spuszczając jednak oczu ze zwiniętego w kłębek maga.
Kątem oka spostrzegł jakiś ruch - to elfia panna podeszła do Bakalla. Z bezbrzeżnym zdumieniem wojownik pojął, że dziewczyna zdeklarowała się jako ich przyjaciółka i teraz musi iść z nimi! Gdyby nie zaczarowała laski Wellerane’a, obaj z Bakallem płonęliby już jak pochodnie. Teraz zaś, gdy opuścił ją Wellerane, legioniści szybko się z nią uporają.
- Musisz iść z nami - odezwał się, zdumiony łatwością, z jaką wypowiedział te słowa.
- Wiem - odparła dziewczyna. Stała przed nim, mając na sobie białą szatę i platynowe medaliony. Gładki pas otaczający jej kibić zapinał się na klamrę w kształcie złotej muszli. Na stopy wdziała wymyślne, złote sandałki, które niezbyt nadawały się na puszczańskie szlaki - ale teraz nic nie można było na to poradzić.
- Na całym Ansalonie nie ma miejsca, gdzie będziecie mogli się schronić! - syknął Feigh wyczuwając, że elfy nie zamierzają obdarować go zdrowiem.
- Mylisz się - odparł Iydahoe i znów oczyma duszy ujrzał zgliszcza wiosek czterech plemion... pomordowane dzieci, kobiety i zwęglone ciała wojowników. Dłonie elfa nagle zadrżały, a oczy przesłoniła mu czerwona mgiełka.
Topór śmignął szybciej niż kieł atakującego węża. W następnej chwili głowa maga łupnęła o podłogę wozu i poturlała się ku burcie. Vanisia przyłożyła dłoń do ust i ze zgrozą spojrzała w wytrzeszczone ślepia Feigha.
Gdy zalany krwią korpus maga walił się na deski, elf czuł w sercu szczególną pustkę - zabójstwo nie przyniosło ulgi i nie oczyściło jego duszy... ale wielki nieprzyjaciel wolnych elfów był oto martwy... i nie żył jedyny człowiek, który mógłby ich wytropić.
- Musiał umrzeć. Był wrogiem plemienia - powiedział, zwracając się do Vanisii. Dziewczyna wzdrygnęła się, ale dzielnie przeszła nad trupem maga. Wojownik podał jej sakwę z magicznym pyłem.
- Chodź - powiedział. - Stałaś się jedną z nas.
Rozdział 28 - Gniew bogów
- Tutaj. Klapa w podłodze. Tędy możemy się wydostać. - Dziewczyna odciągnęła ozdobny kobierzec i odsłoniła mosiężny pierścień i zarys niewielkiego kwadratu.
- Dobra nasza. - Iydahoe kiwnął głową, gdy Bakall podał mu łuki i kołczany. Szybko opylił go proszkiem niewidzialności, a także Vanisię i samego siebie... i zdumiał się efektem. Nie widział, co robią jego towarzysze - dopóki nie spostrzegł, że mosiężny pierścień unosi się z podłogi.
- Czekajże! - polecił Bakaliowi, wyczuwając niecierpliwość młodzika, który dałby wiele, aby jak najszybciej oddalić się od obozu wrogów. Bardziej doświadczony wojownik najpierw zgasił obie latarnie, które oświetlały wnętrze wozu - wiedział bowiem, że dobywający się z podwozia strumień światła przyciągnie uwagę każdego wartownika w odległości stu kroków. - Pójdę przodem - szepnął, dotykając niewidzialnego ramienia Bakalla.
Wojownik nawet przez zasłonę niewidzialności wyczuł błagalne spojrzenie towarzysza.
- Pozwól mi, proszę - szepnął Bakall.
Iydahoe wiedział, że dziwny trans, dzięki któremu Bakall dał się pojmać, był dziełem Wellerane’ a, ale zawsze czuł się pewniej, kiedy prowadził sam. Pojmując jednak, że młodzik musi jakoś odzyskać twarz i wiarę w samego siebie, zgodził się niechętnie.
Klapa w podłodze podniosła się powoli i Iydahoe usłyszał, jak Bakall ląduje na ziemi. Ujrzał też zawirowania kurzu, gdy młody wojownik czołgając się przemykał ku tyłowi wozu~ Szybko i bezgłośnie podążył za nim.
Ze zręcznością, która szczerze zdumiała Iydahoe, opadła na ziemię i Vanisia. Razem przekradli się pod najbliższe drzewo i rozejrzeli dookoła. Iydahoe ujrzał grupkę strażników zebranych wokół wielkiego ogniska, podczas gdy inni gromadzili jeszcze drewno na stos. Wokół wozu stało kręgiem kilkunastu żołnierzy i elf zrozumiał, że gdyby nie proszek niewidzialności, ich ucieczkę z pewnością by dostrzeżono - choć ludzie w nocy widzieli znacznie gorzej od leśnego ludu. Teraz jednak żaden nie zauważył, że ofiary już im się wymykały.
Tymczasem Bakall śmignął w górę i zniknął wśród gałęzi. Iydahoe podążył za jego przykładem, potem wyciągnął rękę, pragnąc pomóc nowicjuszce. Jej niewidzialność mocno utrudniła mu zadanie. Nie bardzo wiedział, gdzie się podziała - dopóki nie zobaczył, że gałąź pod nim ugina się lekko, gdy dziewczyna sama podciągnęła się w górę. Bakall tymczasem wspinał się dalej i pochłonęła go puszcza. Iydahoe na chwilę poczuł trwogę obawiając się, że młoda kapłanka nie zdoła utrzymać równowagi lub nie potrafi poruszać się bezszelestnie wśród gałęzi.
Gdy Vanisia przedostała się na jego gałąź, wyczuł, że dziewczyna nie ma żadnych kłopotów z utrzymaniem równowagi. Wojownik odkrył w sobie pewien rodzaj szacunku dla Silvanestyjki - żywił szczerą satysfakcję, że ma ją obok siebie.
Patrząc z góry, zobaczył, jak wokół grubego pala zbiera się już krąg legionistów. Nie opodal ułożono kilka stosów gałęzi, parę zaś konarów rzucono pod słup.
- Już czas! - ryknął generał Castille. - Dawać tu te elfy!
- Żwawo w górę! - syknął Iydahoe, pomagając Vanisii wspiąć się wyżej, gdzie czekał już Bakall. Sam zatrzymał się na czas potrzebny do nałożenia strzały na cięciwę i napięcia łuku. Przez luki w listowiu doskonale widział czerwoną opończę i złoty napierśnik generała.
Vanisia zatrzymała się i zrozumiał, że dziewczyna patrzy na niego, choć nie mogła go widzieć i nie mogła wiedzieć, że napina łuk. I niespodziewanie dla samego siebie przekonał się, że nie potrafił puścić strzały w kark stojącego w dole pyszałka. Zmieszany zwolnił cięciwę i potrząsnął głową. Przez chwilę łudził się, że przemówił przezeń rozsądek. Zabicie Castille’a przekonałoby legionistów, że zbiegowie są niedaleko, podczas gdy śmierć Feigha dała im kilka dodatkowych chwil na ucieczkę. W głębi duszy jednak czuł, że darując żołdakowi życie, nie kierował się wyłącznie pragmatyką.
Podążył za Vanisią, obserwując bacznie, jak odchylała na bok gałęzie. Wiedział, że jeśli dziewczyna spadnie w dół, pomiędzy rozjuszonych ludzi, będzie miała kiepskie szanse ujścia z życiem, nawet gdyby zachowała niewidzialność. Starając się unikać konarów zwisających nad wartownikami, trójka elfów niepostrzeżenie przemykała z gałęzi na gałąź. Wędrowali średnim leśnym piętrem, na wysokości mniej więcej trzydziestu stóp nad poszyciem, niekiedy czołgając się niby węże, niekiedy zaś skradając po grubych, okrągłych konarach.
Zdążyli zaledwie ominąć linię wart, kiedy z obozowiska rozległy się gniewne wrzaski - odkryto ich ucieczkę. Iydahoe wyobraził sobie furię, jaka musiała ogarnąć teraz ludzi. Gdy pomyślał, jak stoją wściekli i bezradni nad bezgłowym trupem czarnoksiężnika, na jego wargach pojawił się skąpy, ponury uśmieszek.
- Ludzie nie widzą w mroku tak dobrze jak my. Wykorzystajmy to! - szepnął towarzyszom.
Opuścili się na ziemię trzydzieści kroków poza linią wart i pomknęli przez ciemności. Dzięki umiejętności widzenia w ciemności unikali pni drzew, gęstych krzewów i porośniętych mchem skał, które niekiedy pojawiały się na szlaku. Iydahoe zresztą poprowadził okrężną drogą, pragnąc zwieść ewentualnych prześladowców.
Podczas biegu podziwiał wytrzymałość dziewczyny - tak jak niedawno zdumiał się jej gibkością i lekkością poruszeń. Ani razu nie poskarżyła się i dotrzymała kroku dwóm dzikim elfom, choć wojownik podejrzewał, że owe wymyślne sandały przysparzają jej niemałych cierpień.
W końcu, gdy oddalili się kilka mil od obozu Istarian, pył niewidzialności zaczął tracić moc. Wkrótce wszyscy troje byli już widoczni - a ponieważ znaleźli się już poza zasięgiem ludzi, Iydahoe musiał przyznać, że przyjął „ujawnienie się” towarzyszy ze znaczną ulgą. Nie słyszeli żadnej pogoni, pozwolili więc sobie na krótki odpoczynek. Vanisia padła natychmiast na ziemię, Bakall zaś pochylił głowę i mruknął coś na temat okrążenia polanki, na której się zatrzymali, aby - jak to ujął - ,upewnić się, że nikt ich nie obserwuje". Iydahoe domyślił się, że młodzik odczuwa pewne zawstydzenie z powodu braku odporności psychicznej, jaką wykazał na wzgórzu, i postanowił o tym nie rozmawiać. Jego zdaniem samotne rozmyślania pomogą młodzikowi uporać się z poczuciem winy, dlatego zgodził się na propozycję Bakalla.
Przez chwilę siedział w milczeniu obok dziewczyny, ciekawość jednak przemogła.
- Dlaczego powstrzymaliście maga, kiedy chciał mnie spalić? Mówiłaś, że masz udać się do Istar i śpiewać podczas Wieczornych Modłów. Dlaczego się tego wyrzekłaś?
Obawiał się, że pytanie to wytrąci dziewczynę z równowagi, ale jej odpowiedź była spokojna i wyraźna.
- Sprawa Istar nie ma już znaczenia... w ciągu parunastu najbliższych dni nastąpi jej rozwiązanie.
Iydahoe milczał, pragnąc usłyszeć coś więcej.
- Loralan głosił to proroctwo od ponad stu lat. Słyszałam o tym, że władcy Istar od dawna popadają w dewocję i brną w błędy. Ostatni Król-Kapłan jest najgorszy ze wszystkich... i Loralan z największą niechęcią zgodził się, aby nasz chór wybrał się tego roku w podróż. Ze słów, które powiedział do Wellerane’a dziś w nocy, wnioskuję... - po raz pierwszy głos dziewczyny nieznacznie się załamał - że koniec jest już bliski.
- Koniec? Czego?
- Istar... a może i całego Krynnu. Gniew bogów spadnie na świat i legiony Istar znikną bez śladu. Jeśli tak się stanie, a ja nie mogę towarzyszyć memu ojcu, nie chcę ostatnich dni życia spędzić wśród ludzi.
- Według miar Silvanesti w puszczy żyjemy nad wyraz skromnie - stwierdził rzeczowo wojownik.
Dziewczyna uśmiechnęła się z rozbawieniem.
- Skromnie? Są wśród Silvanestyjczyków tacy, którzy mimo swych bogactw i zamożności właściwie nie mają niczego.
- Temu stwierdzeniu mógłby przyklasnąć każdy członek plemienia wolnych elfów - przyznał wojownik, na którym słowa dziewczyny wywarły wielkie wrażenie.
- Samotność ceniłam sobie od dzieciństwa - odpowiedziała Vanisia. - Ukwiecone przez Mishakal łąki wolałam od najświetniejszych kryształowych budowli naszych architektów. Często spałam na otwartej przestrzeni, pod gołym niebem na brzegu Thon-Thalas - tylko po to, aby usłyszeć o świcie pieśń rzeki.
- Nie mamy w puszczy biegłych budowniczych - odparł Iydahoe - ale i nam nie są obce śpiewy rzeki. - W głębi serca pytał sam siebie, czy uda jej się wytrwać i radować życiem w krytych ziemią i skórami chatkach wolnych elfów. Dziwiąc się, że tak mu na tym zależy, miał jednocześnie nadzieję, że jej się powiedzie. Dopiero później zaczął się zastanawiać, czy lęk kapłanki o przyszłość świata ma jakiekolwiek realne podstawy. Przeczyło temu całe jego życiowe doświadczenie. Dziewczynę przeraziło nagłe zniknięcie ojca - to wszystko.
- Ja... chciałam wam podziękować, że wzięliście mnie ze sobą.
Sama zabrałaś się z nami - odparł Iydahoe, wzruszając ramionami, co należało złożyć na karb daremnego wysiłku ukrycia przyjemności, jaką sprawiało mu jej towarzystwo. Cała ta rozmowa o gniewie bogów zbiła go nieco z tropu - ale nie potrafił uwierzyć, że koniec świata jest możliwością, z którą należy poważnie się liczyć. Chciał jednak dokładnie usłyszeć wszystko, co mogła wiedzieć Vanisia.
- Co takiego właściwie powiedział ów kapłan do ciebie i twego ojca, że uwierzyliście w tak straszliwą i ponurą przyszłość?
- Od dawna już opowiadał o rosnącej z dnia na dzień arogancji Króla-Kapłana. Twierdził, że człek ów uwierzy pewnego dnia, iż wolno mu rozkazywać samym bogom. Kiedy do tego dojdzie, bogowie ześlą na niego karę, która spadnie na cały Ansalon.
- W jaki sposób go ukarzą?
- Tego Loralan nie wiedział. Powiadał też, że prawdziwi kapłani zostaną wcześniej odwołani... mówił o dwunastu czy trzynastu, dobrze nie pamiętam, dniach grozy, które nadejdą wcześniej. Ale żaden z tych znaków nie zawróci Króla-Kapłana z drogi zguby.
- Teraz też coś o tym powiedział... o tym, że droga do Istar potrwa dłużej niż trzynaście dni - przypomniał sobie Iydahoe, wciąż nie mogąc pogodzić się z przepowiednią.
Vanisia ograniczyła się do skinienia głową.
- I wierzysz, że pierwszym z owych znaków było odwołanie kapłanów? - Iydahoe nie przykładał zbyt wielkiej wagi do proroctw, ale słowa dziewczyny bardzo go poruszyły.
- Loralan przyszedł, aby zabrać mojego ojca, tak jak innych kapłanów... tych, co są prawdziwymi wyrazicielami woli bogów... Zwołał ich z całego Ansalonu. Podejrzewam, że odeszli już wszyscy.
- Kapłani i czarownicy Domowych Elfów mogą sobie iść, dokąd im się podoba - mruknął sceptycznie wojownik. - Lecz inni święci mężowie pozostali. Mój ojciec, Hawkan, jest szamanem, który zna wolę bogów - i czeka na nas w naszej wiosce. Zobaczymy go dziś wieczorem.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - odparła Vanisia. Mówiła to najzupełniej szczerze. Wojownik był jednak mocno zaniepokojony głębokim przekonaniem młodej kapłanki - wyczuł bowiem, że dziewczyna będzie naprawdę zdumiona, jeśli zastaną w obozie wolnych elfów szamana.
- Jak myślisz, dlaczego odwołano prawdziwych kapłanów? - spytał, pragnąc do końca wyjaśnić tę tajemnicę.
- Nie wiem nic pewnego. Może powodem jest to, że pozwoliliśmy urosnąć w potęgę arogancji i pysze Króla-Kapłana. Ani elfy, ani ludzie nie zdołali przeciwstawić się jego pogardzie i szaleńczej nienawiści dla wszystkiego, co mu się nie podoba. On po prostu stwierdza, że człowiek lub cały naród jest zły i... każe zabijać. Krasnoludy, ogry, nawet elfy padały ofiarą jego nienawiści.
- Dlaczego więc Silvanestyjczycy wytyczali drogę do jego miasta?
- Unikaliśmy Istarian przez całe stulecie, zerwaliśmy wszelkie kontakty z tym królestwem. Niektórzy jednak z naszych kapłanów - najsilniej nalegał na to Loralan - przekonali Mówców, że musimy podjąć próbę porozumienia się z Królem-Kapłanem. Loralan uważał, że tylko w ten sposób ludzie zyskają możliwość zawrócenia z tej zgubnej ścieżki.
- My tu, w dziczy, nie przejmujemy się takimi sprawami. Wkrótce odkryjesz, że nasze życie jest znacznie prostsze. - I raptem Iydahoe zaczął rozważać, czy nie czas zawrócić ze ścieżki zemsty. Ilu ludzi będzie musiał jeszcze zabić, zanim w pełni pomści cztery plemiona? Po raz pierwszy doszedł do wniosku, że podjął się niewykonalnego i próżnego dzieła - może mądrzej byłoby zrezygnować z zemsty?
- Myślę, że to coś więcej niż tylko złe przeczucie... choć modlę się, abym nie miała racji.
Odpoczywali przez kilka godzin, następnie podnieśli się i ruszyli dalej. Świt był szczególnie mglisty i dziwnie mroczny. Przesączające się przez korony drzew światło wydawało się chorobliwie blade, jakby ktoś zaciągnął na słońce gigantyczną zielonkawą zasłonę. Ale dopiero w południe, kiedy wyszli spod drzew na rozległą dolinę otoczoną dalekimi wzgórzami, Iydahoe zrozumiał, dlaczego poranek wydał mu się tak dziwny.
Całe bezkresne i bezchmurne niebo przybrało zgniły, niezdrowy, zielonkawy kolor.
Opary bladawej, chorobliwej barwy plamiły cały nieboskłon, wyglądający teraz jak gnijące bagna. Nie była to żywa, intensywna zieleń wiosennych pączków lub pierwszych pędów bujnej trawy. Wyższe partie bezchmurnego nieba miały barwę gnijących chwastów. Rozległe połacie nieboskłonu przybrały niezdrowy odcień, jaki miewa niekiedy skóra poważnie chorej istoty.
Iydahoe natychmiast przypomniał sobie słowa Vanisii o boskich znakach, które poprzedzą dni zagłady. Niewielkiej trzeba było wyobraźni, aby pomyśleć, że ów upiorny kolor nieba stanowił jeden z takich znaków. W rzeczy samej nie mogło być inaczej!
Trójka elfów nie traciła już czasu na rozmowy, lecz pospiesznie ruszyła w stronę domu. Iydahoe był wstrząśnięty do głębi, ale usiłował nie okazywać tego po sobie i nie denerwować pozostałych. Bakall rozglądał się nieustannie i nie odkładał łuku z gotową do wypuszczenia strzałą. Przygnębiona Vanisia nie odrywała oczu od ziemi.
Biegli tak szybko, jak pozwalał na to teren. Prowadził Iydahoe, który porzucił już kluczenie i wiódł najkrótszą drogą do ukrytej wioski. Spoglądając na niesamowity kolor nieba, pojął, że legioniści nie będą tracili czasu na poszukiwanie dwóch dzikich elfów, tylko co koń wyskoczy ruszą do Istar. Nie ulegało dlań wątpliwości, że niezwykły fenomen przerazi do cna żołdaków, pozbawionych przy tym wsparcia czarnoksiężnika i kapłana.
Wspomnienie zabitego maga pozostawiło w sercu elfa chłód i pustkę. Zabójstwo wroga było przedtem dla niego powodem do dumy i zadowolenia. Teraz z jego ręki poległ najzacieklejszy nieprzyjaciel czterech elfich plemion - ale wspomnienie tej jakże usprawiedliwionej śmierci nie dawało mu żadnej satysfakcji.
Zastanawiał się też, czy ludzie domyślą się, że zabrali ze sobą Vanisię - i czy obwinią ich o uprowadzenie Wellerane’a.
Jeszcze przed zachodem słońca dotarli w pobliże ukrytej doliny, choć z powodu Vanisii wędrowali nieco wolniej. Dziewczyna nie skarżyła się na tempo, mimo że na jej stopach widać było spore otarcia. Pospiesznie przebiegli pomiędzy wielkimi pniami, za którymi kryło się wejście do wąwozu.
Przenikliwy krzyk Vanisii przeszył leśną ciszę niczym trzask gromu i Iydahoe odwrócił się błyskawicznie, chcąc zobaczyć, co ją tak przeraziło. Dziewczyna opadła na kolana i drżącą dłonią wskazywała na pień jednego z drzew.
Elf spojrzał we wskazywanym przez nią kierunku i poczuł, że wnętrzności przeszywa mu dreszcz zgrozy. Kora na pniu pękła niczym wielka, gnijąca rana.
Wszyscy troje spoglądali przez chwilę na drzewo, jakby nie dowierzali własnym oczom. Vanisia i Bakall cofnęli się o krok, Iydahoe zaś zacisnął pięści w bezsilnym gniewie. Jakaż potworność mogła tak rozdzierać drzewa? Elf zobaczył, że kałuża krwi rozlewa się szerzej i przelewa przez niewielką zaporę z poskręcanego korzenia, a potem formuje wąski strumyk cieknący wzdłuż ścieżki.
Na sąsiednim drzewie także pękła kora i popłynęły spod niej fale purpurowego płynu. I nagle wszystkie drzewa zaczęły pękać jak przejrzałe dynie, wkrótce też leśne zapachy uległy ciężkiej woni świeżej krwi. Gnany coraz potężniejszym przerażeniem Iydahoe poprowadził dwójkę towarzyszy przez las, dobywając z siebie resztki sił i pędząc tak szybko, jak tylko się dało. Musieli przeskakiwać strumienie juchy i okrążać większe kałuże krzepnącej krwi. Wojownik poruszał się jak w sennym koszmarze - nie był pewien, co zastaną w kryjówce. Niczego już nie mógł być pewien!
Gdy prześlizgiwali się przesmykiem wychodzącym na polankę, na której kryła się wioska, Iydahoe bezskutecznie usiłował uspokoić walące jak młotem serce. W końcu stanęli nad niewielkim stawem i wojownik zobaczył skromne szałasy, w których zamieszkali ostatni członkowie licznego niegdyś plemienia. Zewsząd zbiegali się ku nim młodzi Kagonestyjczycy, ci, co przed czternastu laty ocaleli z rzezi. Ujrzawszy przybyszów, wybuchnęli powitalnymi wrzaskami.
Byli tu jednak wyłącznie sami młodzi! Iydahoe zobaczył fragmenty Koźlego Rogu, leżące jak zawsze na miękkim, puszystym kocu przed szałasem ojca. Płonące nieustannie ognisko szamana było wygaszone i wewnątrz chatki nie dostrzegł żadnego ruchu.
- Gdzie jest Hawkan? Gdzie jest mój ojciec?
Przed grupkę młodzieży wystąpił Kagwallas, który nieznacznie tylko ustępował wiekiem Bakallowi. Oczy chłopaka wypełniały łzy.
- Wczoraj w nocy przyszedł do nas jakiś elf... Domowiec. Pomówił z Hawkanem, wziął go za rękę i... zniknęli.
- Zniknęli! To była magia! - Mała Faylai zaniosła się płaczem.
Iydahoe niemal runął na ziemię ogłuszony tym, co usłyszał. Pojął, że Vanisia mówiła prawdę.
Nadciągał koniec świata.
Rozdzial 29 - Trzynaście dni grozy
Przerażeni Kagonestyjczycy stłoczyli się wokół ogniska i długo patrzyli na las. Po zachodzie słońca rozdzielili się na trzy grupki i rozeszli do największych szałasów, gdzie spędzili długą, upiorną noc. O świcie wyszli z chatek, rozniecili ognisko i patrzyli bezradnie, jak rodzinne lasy ulegają zagładzie.
Drzewa nadal krwawiły i spływająca strumieniami ciecz plugawiła wodę w stawie pośrodku wioski. Na szczęście Kagwallas zachował dość przytomności umysłu i napełnił wodą wszystkie bukłaki i skórzane pojemniki, kiedy tylko zobaczył pierwsze pękające pnie. Plemię miało więc dość wody.
Iydahoe często wstawał i z łukiem w dłoniach okrążał granice wioski. Czuł się tak, jakby sama puszcza planowała zdradziecki atak na wioskę i ogarniała go rozpacz, że nie może temu zapobiec.
Kagwallas i Bakall również dawali baczenie na lasy, Dallatar tymczasem usiłował rozśmieszyć dzieciarnię, robiąc zabawne miny i wykonując - niezbyt biegle - akrobatyczne sztuczki. Ambra trzymała małą Faylai na kolanach, podczas gdy Vanisia siedziała pośrodku i jak umiała, pocieszała resztę.
W pewnej chwili Iydahoe usłyszał w lesie jakiś ruch - był to pierwszy tego typu dźwięk od czasu, kiedy zaczęły krwawić drzewa. Pewien, że zbliża się coś dużego, ostrożnie podniósł łuk i spojrzał pomiędzy popękane pnie. Ujrzał, że przez gnijące krzewy przedzierał się całkiem spory zwierz.
Spomiędzy drzew wyłonił się wreszcie rosły, oszołomiony i otumaniony jeleń, który potrząsał porożem, jakby budził się ze snu. Ujrzawszy szałasy, prychnął dziko i łypnął przekrwionymi ślepiami. Potem opuścił łeb i runął przed siebie, z łatwością przebijając rogami skórzaną ścianę małej chatki.
Iydahoe najbardziej bał się, że ciężkie kopyta zwierzęcia mogą stratować kawałki Koźlego Rogu, które wciąż leżały na kocu przed chatą Hawkana. Przemógłszy obawę, napiął łuk, puścił cięciwę i trafił byka prosto w serce. Jeleń jednak tylko się potknął, potem zaś uniósł łeb i prychając wściekle, zaczął grzebać ziemię kopytem, jakby zamierzał odnaleźć i zniszczyć źródło niespodziewanej napaści. Iydahoe wypuścił kolejną strzałę, ale dopiero trzeci pocisk zwalił zwierzę na ziemię.
Wojownik i starsi chłopcy z niemałym żalem odciągnęli tuszę jelenia w las, lecz nie mieli ochoty zjadać mięsa zwierzęcia dotkniętego widocznym szaleństwem. Tej nocy Iydahoe dygotał na swoim materacu, słysząc niesamowite jęki wiatru i westchnienia drzew - jakby każdy konar i pień w puszczy opłakiwał rany, które tak nienaturalnie pozbawiały go życia. Koszmary nachodziły elfa, gdy czuwał, a strach nie pozwalał mu szukać ucieczki we śnie.
- Czy to prawda, że zabiłeś kilkuset ludzi? - spytała nagle Vanisia, której głos dobiegł go z mroku zalegającego przeciwną stronę chatki. Przez chwilę nie mógł zrozumieć, o co go pytała, a gdy to pojął, pomyślał, że jej ciekawość nie jest bardziej przewrotna niż otaczający ich chaos.
- Tak utrzymywał ten człowiek. Nie liczyłem trupów, choć muszę przyznać, że zużyłem na Istarian wiele setek strzał. I rzadko chybiałem - dodał, pragnąc być uczciwym.
- Dlaczego zabiłeś tak wielu?
Opowiedział jej o owym okropnym dniu sprzed czternastu lat, kiedy tak nagle odmieniło się jego życie - i życie całego plemienia. Dopiero kiedy skończył mówić, zdał sobie sprawę, że płakał podczas opowieści i że Vanisia zbliżyła się do niego. Teraz i ona płakała, obejmując go ze współczuciem. W sile jej uścisku odnalazł jedyną dobroć, jakiej doznał od świata, i wzruszył się głęboko, odkrywając wreszcie, że wśród rozpaczy i chaosu można znaleźć odrobinę ukojenia.
- Jakiż był cel tej zemsty i tych zabójstw? - spytała go łagodnie po dłuższej chwili ciszy.
- Nie... nie umiem powiedzieć. Od tamtego dnia plemię nie ma Odnajdywacza Ścieżek...
- Mają ciebie - odparła Vanisia, mocno go tym stwierdzeniem zaskakując. - Ty pokażesz im drogę. I może okaże się, że nie jest to droga zemsty i śmierci.
- Zaczynam wierzyć, że masz rację - przyznał. Z tą myślą wreszcie zasnął.
Następnego dnia intruzami okazała się trójka dzików. Wpadły do obozu, opuściły łby i zaatakowały pierwszą osobę, którą zobaczyły. Był to Dallatar, który zręcznie uskoczył im z drogi. Jedna z dziewczynek, która również usiłowała uciec, została podrzucona wysoko w górę i spadła na ziemię, łamiąc ramię. Krzyczała przeraźliwie, aż rozszalałe zwierzęta padły wreszcie z rąk Iydahoe i starszych chłopców, przeszyte grotami strzał i oszczepów.
Znowu odciągnięto cielska bestii w las, gdzie zostawiono je, aby zgniły. Gdy przyszło do składania i opatrywania złamanej rączki, Vanisia okazała się zręczną uzdrowicielką. Kiedy jednak zaczęła modlić się do swej bogini o pomoc, jej modlitwa trafiła w próżnię. Mimo iż jak dawniej skupiała się i pogrążała w modłach, nie zdołała uzyskać odpowiedzi od rozgniewanych bogów. Nie należało więc oczekiwać żadnych cudownych uzdrowień.
Podczas kolejno następujących po sobie dni wioskę napadały oszalałe wilki, sokoły, jastrzębie - nawet króliki i wiewiórki. Najmłodsi Kagonestyjczycy, wymachując pałkami i miotając kamieniami, stawali u boku starszych i przyłączali się do walki z odmienioną przyrodą. Gdy nadeszła siódma noc, wolne elfy przeniosły się ze swych szałasów do sporej, suchej pieczary w jednej ze ścian kotliny. Tam nareszcie mogli wyspać się jak należy - po wystawieniu wartowników, którzy mieli wypatrywać niebezpieczeństw pośród nienaturalnie gęstego mroku.
Dziewiątego dnia rano w wiosce pojawił się niedźwiedź. Bestia pomrukiwała dziko, toczyła pianę z pyska i na wszystkie strony łypała nabiegłymi krwią, małymi oczkami. Iydahoe polecił pozostałym skryć się w pieczarze i sam stawił czoło potworowi. Zanim udało mu się zmusić zwierzę do ataku, musiał wystrzelić sporo grotów. Gdy niedźwiedź dźwignął się na tylne łapy, Iydahoe sięgnął po topór. Zwarli się zaciekle i runęli na ziemię, przetaczając się po niej kilkakrotnie. Podczas starcia ogarnięty bojową furią elf ryczał równie dziko jak niedźwiedź. Stalowy topór wielekroć wznosił się i opadał, tnąc zwierzę po bokach, a szpony bestii poszarpały elfowi żebra.
Gdyby nie ostrość głowni, Iydahoe zapłaciłby życiem za swą odwagę, w końcu jednak udało mu się przeciąć arterię na karku bestii. Współplemieńcy odciągnęli z niego zakrwawionego trupa, ale wolny elf nie pozostał na ziemi i nie pozwolił Vanisii przewiązać ran. Zamiast tego wstał i potrząsając pięściami, zwrócił się w stronę posępnej puszczy.
- Dlaczego nas prześladujecie? - zawołał. Ból, jaki odczuwał w ranach, był niczym w porównaniu z przeświadczeniem, że został zdradzony. Jego gniew był szalony, bezrozumny i skierowany przeciwko samym górom i lasom. Znieprawienie drzew i zwierząt było zbyt okropne, aby znosić je bez sprzeciwu.
- Chodźcie, zabijcie mnie... no już! - wrzasnął. - Niedźwiedź to za mało! Poślijcie przeciwko mnie prawdziwego zabójcę! A może się boicie?
Nie wiedział, do kogo się zwraca, gdy toczył wokół dzikim spojrzeniem... i nagle jego wzrok znalazł przedmiot, na którym elf mógł wyładować gniew i wściekłość. Niemal oślepły z furii, Iydahoe zaczął deptać matę, na której rozłożono resztki Koźlego Rogu.
- Ot, macie... Zabierzcie swoje dary! - ryknął wyzywająco. - Bezużyteczne, żałosne symbole! Żaden z nich pożytek!
Pozostali członkowie plemienia patrzyli ze zgrozą, jak porywa ułamki rogu i ciska je w las wraz z przekleństwami - aż w końcu wyczerpany padł na ziemię.
Głęboko wstrząśnięci tym zdarzeniem Kagwallas i Bakall zanieśli przywódcę do pieczary. Ochłonąwszy nieco, Iydahoe poczuł głęboki wstyd, gdy zdał sobie sprawę, jakie wrażenie jego wybuch mógł wywrzeć na młodszych członkach plemienia. Pozostała mu jedynie czarna rozpacz.
Gdyby nie obecność Vanisii, desperacja mogłaby doprowadzić go do utraty rozumu. Gdy zwierające się wokół niego ciemności zgęstniały, gdy zaczęło mu się wydawać, że nie ma już ratunku ani dla niego, ani dla plemienia, dziewczyna przyszła mu z pomocą, kierując jego uwagę ku sprawom dnia powszedniego. Zazwyczaj czyniła to, zadając mu jakieś pytanie, dotyczące nieskomplikowanych problemów, ale wymagające natychmiastowej decyzji. Niekiedy tylko ujmowała go za rękę - i dotknięcie to dodawało mu sił, a przez mrok ogarniającego go całunu zaczynały przebijać się promyki nadziei. Kiedy indziej opowiadali sobie legendy swoich narodów. On mówił jej o Ojcu Kagonosie i Koźlim Pradziadku, ona zaś wspominała o mądrym Silvanosie i jego sprawiającym tysiącletnie problemy dziedzictwie.
Opowiadali te legendy w gronie młodzieży, poruszając i lżejsze tematy. Vanisia pozwalała dziewczętom bawić się i nasłuchiwać sporej, skręconej i rogatej muszli, która zdobiła sprzączkę jej pasa - wyjaśniała, że to muszla morska. Faylai i Tiffli godzinami potrafiły wsłuchiwać się w szum, a Vanisia karmiła je opowieściami o falach, plażach i morzu. Potem wszyscy przykładali wylot muszli do uszu i wyobrażali sobie huk odległego przyboju.
Wody używano oszczędnie i czas oczekiwania poświęcano głównie na sen. Po zmroku zawsze zaczynała dąć gwałtowna - i każdej nocy potężniejsza - wichura. Wiatr odrywał ze strzech chatynek strzępy kory, a u wejścia do groty wirowały kłęby martwych liści. Szałasy jeden po drugim padały pod coraz silniejszym naporem wichury.
Vanisia poświęciła cały dzień na zrobienie sobie solidnych skórzni - użyła do tego skrawków z pokryć rozniesionych przez wichurę chatek. Udało jej się to nad podziw dobrze i wkrótce zajęła się wyrobem obuwia dla innych, ucząc jednocześnie młodzież. Pracująca w milczeniu dziewczyna dodawała wszystkim ducha, przywracała wiarę w normalny porządek rzeczy - młode zaś elfy z widoczną uciechą wkładały na stopy pierwsze od czternastu lat skórznie.
Dwunastego ranka Iydahoe obudziła głucha cisza. Podniósł się na łokciu i ujrzał siedzącą u wejścia do jaskini Vanisię, która wypatrywała czegoś na zewnątrz. Zobaczywszy, że wojownik nie śpi, przyłożyła palec do ust i gestem dłoni poprosiła, aby się do niej przyłączył.
- Co się dzieje? - spytał szeptem.
- Popatrz sam. Nie wiem, skąd się tu wziął, ale od świtu nawet się nie poruszył.
Iydahoe ze zdumieniem ujrzał, że pod opadającymi nisko gałęziami wielkiego dębu stoi sędziwy elf i kryjąc się w cieniu konarów, obserwuje ruiny wioski. Włosy nieznajomego były długie, śnieżnobiałe - opierał się na solidnej, dziwacznie skręconej i długiej lasce. W niektórych miejscach skóra na twarzy przybysza była odrobinę ciemniejsza - jakby od tatuażu - i Iydahoe wydało się, że wokół lewego oka sterczącego pod drzewem starca kiedyś chyba wykłuto dębowy liść. Jeśli miało to oznaczać członka plemienia wolnych elfów, tatuaż wykonano tak dawno, że niemal zupełnie zniknął.
Wojownik obserwował przybysza przez kilka chwil, zwracając uwagę przede wszystkim na jego poszarpaną opończę z jeleniej skóry, bose stopy i widoczne wycieńczenie. Nieznajomy dość szybko spostrzegł, że jest obserwowany, lecz nie uczynił żadnego ruchu, aby podejść bliżej lub się oddalić.
Wreszcie wstał Iydahoe. Powoli, okazując szczególny szacunek, wyszedł z groty i zbliżył się do dębu. Drzewa przestały już krwawić i nad całą puszczą zapadła martwa cisza. Wojownik miał dziwaczne uczucie - przez chwilę wydało mu się, że on i stary elf są jedynymi żywymi istotami, które stoją pod tym niesamowitym niebem.
- Podejdź bliżej, Dziadku. Serdecznie witamy - odezwał się wojownik uprzejmie, używając formy, w jakiej powszechnie zwracano się do starszych. - Mamy suszone mięso i owoce. Przyłącz się do nas, kiedy będziemy się posilali.
Białowłosy elf nie odezwał się ani słowem, choć w jego oczach zamigotały świetliste iskierki - patrzył tylko na wojownika, choć Iydahoe przysiągłby, że tamten słyszał każde słowo. Mimo to nieznajomy nawet nie drgnął.
- Dziadku, czy mnie słyszysz? - spytał.
- Ja... tak, ale czy ty mnie naprawdę słyszysz, wolny elfie? - Głos nieznajomego był głęboki, dźwięczny i zaskakująco mocny - jeśli zważyć kruchość piersi i krtani, które go wydały.
- A co powinienem usłyszeć? - spytał zdumiony i zarazem zaintrygowany Iydahoe.
- Ofiarujesz mi pomoc, ale w istocie nie możesz mi w niczym pomóc. Ja też nie mogę pomóc tobie.
- A czy jest nadzieja na jakąkolwiek pomoc? - pytał wojownik.
- Nazywasz mnie swoim przodkiem, ale w tym się mylisz. Poszukaj Jego, dziki elfie. Poszukaj naszego prawdziwego Przodka. Wspomnij plemienne legendy i pomyśl, gdzie go szukać.
Iydahoe zamrugał oczyma, zdumiony słowami nieznajomego i wiarą oraz ufnością, z jakimi zostały wypowiedziane. Gdy spróbował coś odpowiedzieć, zorientował się nagle, że tajemniczy i wiekowy pustelnik zniknął w przeciągu mgnienia oka.
- Widziałaś, dokąd poszedł? - spytał Vanisię, która wyszła z pieczary i rozglądała się dookoła. Dziewczyna potrząsnęła głową, elf zaś okrążył polankę, chcąc zajrzeć w błoto za dębem. Nie tylko niczego nie zobaczył, więcej, przekonał się, że w miejscu, w którym niedawno jeszcze stał stary elf, błotnista ziemia nie była nawet tknięta najlżejszą stopą.
- Kiedy go zobaczyłaś?
- Gdy się obudziłam.
- Nie ruszył się z miejsca?
Vanisia potrząsnęła głową.
- Nie. Przez cały czas, gdy na niego patrzyłam, sterczał przy tym drzewie. - Spojrzenie zielonych oczu dziewczyny prześlizgnęło się badawczo po jego twarzy i Iydahoe poczuł, że umyka mu coś ogromnie ważnego - fragment wiedzy, który natychmiast musi odzyskać.
- Co ci powiedział? - spytała dziewczyna.
- Powiedział, że powinienem odszukać przodka... „naszego prawdziwego Przodka”. Miał na myśli Koźlego Pradziada.
- Ale gdzie go znaleźć? Gdzie...
Coś w twarzy Iydahoe kazało Vanisii wstrzymać się od dalszych pytań. Wojownik nagle ujrzał jasno i ponad wszelką wątpliwość, co powinni zrobić, obawiał się jedynie, że może być za późno.
- Zwijać posłania! - zwrócił się do młodszych elfów, które stały i z otwartymi gębusiami gapiły się nań u wejścia do pieczary. - Każdy bierze pęk wędzonki - tyle, ile da rady unieść - i pełny bukłak z wodą. Wynosimy się stąd.
Ani jeden z młodzików nie zatrzymał się, aby zadać jakiekolwiek pytanie. Zamiast tego wszystkie dzieci karnie rzuciły się do przeszukiwania resztek małych szałasików i po chwili każde z nich miało już tobołek z resztką swych skarbów. Bakall, Kagwallas i Dallatar pomagali maluchom, podczas gdy Iydahoe i Vanisia napełniali dla siebie największe plecaki.
Wojownik nie zastanawiał się, skąd czerpie pewność, że postępuje właściwie - nie wątpił też, że naprawdę muszą się spieszyć. Pamiętał legendy i wiedział, gdzie jest miejsce, do którego muszą się udać.
Koźli Pradziad żył niegdyś w najwyższych górach na Ansalonie - tyle elf pamiętał z dawnych opowieści. Wiekowy pustelnik kazał im schronić się wśród tych szczytów i Iydahoe zrozumiał, dlaczego mają to zrobić.
Kagonestyjczycy powinni wspiąć się wysoko, aby uchronić swe życie.
Spokojnie poprowadził plemię stromym zboczem wznoszącym się za grotą. Dalej leżały podnóża gór Khalkist, których pokryte bielą śniegów szczyty mogli oglądać ci, którzy wspięli się na wierzchołki najbliższych pagórków. Gdy teraz stanęli na grzbiecie najwyższego ze wzniesień, również ujrzeli potężny masyw w całej jego dzikiej krasie.
Iydahoe ze zdumieniem stwierdził, że wiele spośród szczytów straciło swą śnieżną szatę. Nad licznymi wierzchołkami unosiły się mroczne, złowieszcze chmury, a choć Iydahoe niejeden raz daleko stąd, na północy, oglądał dymiące góry, żadna z nich nie wyrzucała równie paskudnych oparów - i nigdy nie zdarzyło się to tak blisko domu. Teraz zaś patrzył, jak pomiędzy szczytami wije się obrzydliwa zasłona mgły.
- W tych górach kryje się niebezpieczeństwo - powiedziała Vanisia, która razem z Iydahoe czekała, aż dołączą do nich ostatnie dzieciaki.
- Być może wszyscy tam zginiemy - odparł zwyczajnie, jakby sprawa była prosta. - Ale jeśli zostaniemy tutaj, zginiemy na pewno.
Gdy wchodzili wyżej, cały czas pilnie obserwował niebo.
Chmury kłębiły się tak, że wcześniej nie umiałby sobie tego wyobrazić - nawet w najgorszych koszmarach. Patrząc w niebo, widział jakby ogromny, kipiący kocioł waru, który jakimś cudem, przewrócony do góry nogami, zawieszono im nad głowami - odmęt rozciągał cię na całe niebo.
Kilku młodszych zaczęło się skarżyć - dzieciaki potykały się i ślizgały na stromych zboczach i nie mogły dotrzymać kroku pozostałym. Iydahoe wziął najmłodszą Faylai na plecy i polecił jej, aby mocno się trzymała. W każdą dłoń ujął rączkę jednego z brzdąców i powiódł je tam, gdzie - wspiąwszy się wyżej - mogli znaleźć choć częściowe schronienie. Silvanestyjka poprowadziła inną dwójkę, a Bakall, Kagwallas i Dallatar również pomagali pozostałym.
Wspinali się cały dzień, a gdy nadeszła noc, Iydahoe nie ustawał w wysiłkach, groźbami i prośbami skłaniając plemię do dalszej wędrówki. Wkrótce zielonkawe niebo znikło pod nawałą chmur, ale elfy widziały dostatecznie dobrze i mogły wspinać się dalej - aż niesamowita noc zaczęła przechodzić w równie niezwykły świt.
Był to - jak przypomniał sobie Iydahoe - świt dnia trzynastego.
Nadal pięli się coraz wyżej, przekraczając grzbiet niższego pasma, choć znajdowali się już kilka tysięcy stóp ponad równiną Vingaard. Wysokie szczyty zostały na północnym wschodzie, Iydahoe gnał jednak plemię prosto na wschód, gdzie góry przechodziły w łagodny, pofałdowany i porośnięty lasami płaskowyż. W tych lasach - jak dobrze wiedział Iydahoe - można było znaleźć wiele dróg, podczas gdy góry na północy stanowiły jeden labirynt jarów, przepaści, strzelistych szczytów i urwisk.
- Spójrzcie! - zawołał nagle zdjęty grozą Bakall, wskazując północno-wschodnią część nieboskłonu. Plemię przecinało właśnie niewielką, porośniętą dzikim kwieciem polanę w świerkowym zagajniku.
Iydahoe ujrzał, że powierzchnia tłustej chmury wzdyma się nagle, jakby do niebiańskiego kotła ktoś cisnął ogromny głaz. Przez szczelinę na moment ukazało się niesamowicie ubarwione niebo - lecz teraz miało jeszcze okropniejszy odcień niż przedtem. Ziemia zaczęła drżeć, a od wysokich urwisk odrywały się potężne głazy. Elfy zatoczyły się raz i drugi - pod ich stopami dywan miękkiego mchu wydął się nagle i zadrżał jak żywa istota.
Nagle nieboskłon przeszyła błyskawica zieleni przechodzącej w błękit - a następnie w intensywną biel. Błysk poraził oczy Iydahoe i wywołał jęk bólu Vanisii. Dzieci wybuchnęły płaczem, ale wojownik mógł tylko mocniej ująć ich rączki.
To, co nastąpiło potem, było wielką, niewiarygodnie gwałtowną eksplozją. Skalisty grunt nagle wywinął kozła i cisnął ich w powietrze. Iydahoe zdążył jedynie mocno zewrzeć palce na dłoniach małych współplemieńców, kiedy wymachując bezradnie nogami, pomknęli w górę. Gdy runęli w dół, miał wrażenie, że będą tak spadać w nieskończoność - i było to dziwnie kojące uczucie.
Powrót do rzeczywistości nastąpił w momencie, gdy brutalnie rąbnęli o zataczającą się ziemię. Iydahoe niemal rozpłaszczył sobie twarz o twardy kamień, a deszcz drobnego żwiru zabębnił na jego grzbiecie. Niby przez mgłę słyszał płacz dzieci, lecz przez nieskończenie długą chwilę przed oczyma miał tylko zamieć barwnych, jaskrawych iskier - i wiedział, że te obrazy mają źródło w jego własnym bólu.
Potem przyszła okropna świadomość i stary, jakże mu znajomy strach - że nie kto inny, a on sam, Iydahoe, zawiódł w godzinie próby i skazał na zagładę własne plemię. Jakże jednak miał walczyć z taką mocą - oszałamiającą i niewyobrażalną potęgą, która potrafiła ruszyć z posad fundamenty świata? Większość małych elfów pewnie zginęła w tym wybuchu. Wiedział, że sam jest okaleczony... jego ciało zostało starte w jedną miazgę.
- Chodźmy. No, wstawaj, wstawaj, Iydahoe! - słyszał ponaglenia Vanisii, ale nie mógł się ruszyć. Po cóż zresztą miałby to robić? Stracił już nadzieję.
Znów usłyszał płacz - a potem łkanie wielu młodziutkich głosików. Głosy skupiły się wokół niego i wówczas zamrugał oczyma. Z najwyższym trudem podniósł głowę i ujrzał Kagwallasa i Bakalla - każdy trzymał w ramionach parę drących się rozpaczliwie maluchów. Obok niego klęczała Vanisia, a kiedy wojownik uniósł głowę, wyciągnęła dłoń, aby dotknąć jego twarzy.
- Kto jest ranny? - wychrypiał. - Jak ciężko?
Nie bez sporego wysiłku zdołał w końcu rozejrzeć się dookoła - choć białe plamki wciąż migały mu przed oczyma. Na rozciągającej się wokół niewielkiej górskiej łące zobaczył rozproszonych członków plemienia. Niektórzy już siedzieli, podczas gdy inni kulili się jeszcze z płaczem na ziemi. Dwoje - Dallatar i jedna z dziewczynek - leżało nieruchomo na osmalonej darni, spod której wyzierały wszędzie potrzaskane kamienie.
I nagle dziewczynka - była nią Tiffli, jęknęła i przetarła twarzyczkę dłonią. Chłopak nie ocknął się jeszcze, choć jego pierś podnosiła się i opadała - co prawda niezbyt skoro. Zrozpaczony Iydahoe podczołgał się do nieruchomego ciała, a Vanisia i Bakall pomogli wstać malutkiej elfce.
Niestety, wokół nich rozpościerała się puszcza dziwacznie nachylonych drzew. W górze kłębiły się mętne chmury, dokładnie skrywające niebo i horyzont. W którą stronę mieli się skierować? Iydahoe nie widział żadnych gór, rozglądając się wokół siebie, nie znalazł żadnego śladu, który byłby mu powiedział, gdzie i dokąd zmierzali, zanim w ziemię ugodził grom gniewu bogów.
Po raz pierwszy w życiu musiał przyznać, że się zgubił.
Uświadomiwszy to sobie, stracił ostatnią iskierkę nadziei - zrozumiał, że nie istnieje droga ucieczki przed rozszalałymi żywiołami. Plemię nie miało Odnajdywacza Ścieżek. Usiłował - jakże nieporadnie! - spełniać tę funkcję, próbował stać się tym, kogo potrzebowali. Desperacko usiłował podołać zadaniu, do którego nikt go nie przygotował.
I zawiódł.
Rozdział 30 - Pieśń Pradziada
Rozpacz ciążyła Iydahoe jak głaz, którego ciężar przytłaczał do ziemi i pozbawiał resztek sił, które zdołał zachować. Na Ansalon spadł okropny kataklizm, a wolne elfy miały zginąć jak robaki na porażonym gromem dębie. Jeśli ziemię rozedrze jeszcze jedno trzęsienie ziemi, Kagonestyjczycy przepadną w rozpadlinach. Nawet gdyby grunt zachował stałość położenia, jakże Iydahoe miał szukać wyżyn, gdzie żył Koźli Pradziad, kiedy w tej spustoszonej krainie stracił orientację? Wokół nich rozciągał się labirynt poszarpanego trzęsieniem ziemi lasu. W którąkolwiek stronę zechcieliby się udać, będą musieli z niezwykłym mozołem przedzierać się przez rumowisko drzew i skał... a może nawet przyjdzie im zrezygnować z wędrówki.
Nagle wśród leżących bezładnie pni i konarów mignęło lśnienie czystej, śnieżnej bieli. Biel ta natychmiast przyciągnęła wzrok elfa - wydało mu się, że widzi oto jedyną w tym koszmarnym dniu rzecz, która pozostała nietknięta i czysta. Spróbował się podnieść i stwierdził, że jego mięśnie znów są mu posłuszne. Zdecydowanie dźwignął się na nogi i zrobił kilka kroków w stronę lasu.
- Co się stało? - spytała Vanisia, Kagwallas zaś i Bakall spojrzeli na niego ze zdumieniem.
- Tam! - stęknął, pokazując na miejsce, gdzie ponownie ujrzał smugę bieli.
Zobaczył łeb - wielki, z szerokim czołem i pasmem alabastrowego futra, spod którego patrzyły duże okrągłe oczy. Oczy te były łagodne, świetliste i przyglądały mu się z bezgranicznym współczuciem i zrozumieniem - co poruszyło elfa tak, iż poczuł łzy pod powiekami. Czując na sobie to troskliwe spojrzenie, wyprostował się i stanął pewniej - ten wzrok pomógł mu pokonać strach i zebrać myśli.
Dopiero później zobaczył rogi, skręcone spiralnie po obu stronach łba. Po trzykroć zwinięte, były godną oznaką króla górskich kozłów.
- Na co tak patrzysz? - zawołała Vanisia, podchodząc bliżej i dotykając jego dłoni. I wtedy Iydahoe zrozumiał, że wyłącznie jemu dane było zobaczyć Koźlego Pradziada - a w tejże chwili zwierzę odwróciło się i machnąwszy śnieżnobiałym ogonem, zniknęło w lesie.
- Chodźcie. Zbierzcie dzieci. Wiem już, dokąd pójdziemy. - Zatrzymał się i podniósł Dallatara. Młody elf wciąż pozostawał nieprzytomny, oddychał płytko, a spod półprzymkniętych powiek widać było tylko białka oczu - ale żył.
Iydahoe powiódł ich w las, wybierając wśród powalonych pni drogę, która jak najwierniej odtwarzała trop nieuchwytnego białego kozła. Zaraz też odkrył, że idąc tym szlakiem, mogą poruszać się nawet szybciej niż przedtem, Przewodnik bowiem świetnie orientował się w chaosie. Płaskowyż, po którym szli, stopniowo podnosił się i wkrótce elfy zrozumiały, że czeka je kolejna wspinaczka.
Wydostawszy się spomiędzy drzew, trafili na trawiaste zbocze, które nieco dalej wznosiło się dość stromo w górę. Trzęsienie ziemi wydarło tu z darni spore kępy zieleni, ale Iydahoe bez trudności znajdował szlak wśród mnogich rozpadlin. Wkrótce trafili na grań ciągnącą się z północy na południe i ujrzeli za nią głęboki wąwóz, a jeszcze dalej - wysokie, strzeliste szczyty.
Vanisia instynktownie zwróciła się na północ, w stronę najwyższych partii gór Khalkist i zarazem serca piekielnego chaosu, który rozdzierał świat. Wiedziała, że za tymi górami, w odległości paru setek mil, leżało Istar.
Na południu góry nie były tak wysokie, miały łagodniej zarysowane wierzchołki i porośnięte lasami zbocza. Daleko za nimi leżały południowe równiny Silvanesti. Patrzący w tę stronę Iydahoe poczuł ciepłe i pełne otuchy muśnięcie czyjejś mądrości. Czyżby właśnie gdzieś spomiędzy rosnących tam drzew spoglądały nań te lśniące oczy?
- Czekajcie - powiedział, spojrzawszy na kotłujące się chmury. Najwyższe szczyty leżały na północy, dziwnie jednak pociągał go szlak na południe. - Za mną. Pójdziemy tędy - oznajmił, ufny w prawdziwość swych przeczuć. Nie puszczając z rąk Dallatara, poprowadził grupkę ku niżej położonym terenom.
Twarz Vanisii pokrywały pasma brudu, a jej złote włosy były zmierzwione, zabłocone i poprzetykane zielskiem. Dziewczyna spojrzała na łagodne stoki gór, potem zwróciła wzrok na wysokiego, ciemnowłosego elfa. Wreszcie kiwnęła głową i dzieciarnia ruszyła za wojownikiem.
Na grani hulał wiatr, który początkowo spychał ich w jedną stronę, po to tylko, aby za chwilę smagnąć z drugiej. W pewnej chwili chmury uniosły się i odsłoniły rozległy widok na zakryte do tej pory odległe równiny.
Za łańcuchem górskim rozciągały się starożytne, stepowe krainy, znane jako Vingaard i Solamnia. Daleko na północnym skraju tych terenów elfy dostrzegły teraz drganie i migotanie horyzontu. Z ogromnej dali nadciągała biała... krawędź, za którą bezgłośnie sunęła gładka, szara tafla. Ziemia znikała pod naporem czegoś niebieskiego jak niebo, przekształcając się w równą powierzchnię - błękit nieubłaganie sunął przez równiny, zakrywając lasy, pola, miasta i drogi.
Zdjęty najgłębszym przerażeniem Iydahoe pierwszy zrozumiał, co się dzieje.
- To woda! Morze napiera na równiny! Ansalon tonie! Elfy natychmiast odwróciły się i poganiane wspomnieniem widzianej grozy pomknęły za przewodnikiem ku południowym wyżynom. Biegły wzdłuż linii kosówki po wznoszącej się grani i lawirowały wśród skał, szybko wspinając się coraz wyżej.
W dole zaś wszystko zalewała zwodniczo łagodnie wyglądająca z tej odległości powódź. Gdy fale dotarły bliżej, elfy ujrzały miotaną gwałtownymi prądami krawędź białej kipieli, która z szybkością huraganu pochłaniała puszczę i stepy. Woda napływała z północy i zalewała całą zachodnią połać horyzontu, tworząc na południowym zachodzie rozległą zatokę. Kipiel pokryła wzgórza, na których w niewielkiej grocie jeszcze niedawno kryło się plemię. Zaraz potem nad wierzchołkami pagórków łamały się potężne bałwany. Coraz więcej wody napływało do nowo powstałego morza i poziom jego wzburzonej powierzchni nieustannie się podnosił.
Żywioł błyskawicznie ruszył do przodu i rozbryzgał się na zboczach, po których elfy wspinały się jeszcze tego ranka. Wody przelały się przez grań, morze zaś zalało płaskowyż, gdzie Kagonestyjczycy zatrzymali się podczas trzęsienia ziemi. Morze kotłowało się już całkiem blisko i Iydahoe wyczuł groźbę, jaką niosą z sobą spienione fale. Gwałtowny szkwał podniósł wysokie grzywacze, od których odrywały się płaty piany, słonym deszczem smagające górskie grzbiety.
W siodle za miejscem, gdzie stały elfy i gdzie grań się obniżała, fale przedarły się przez grzbiet i runęły do wąwozu na wschodzie. Poziom morza podnosił się nieustannie i w przesmyku fale przekształciły się w bystry, grzmiący nurt, który stworzył barierę pomiędzy najwyższymi partiami gór Khalkist a południową granią, na której schroniły się elfy. Nowe morze rozlewało się coraz szerzej, ścigając uciekające elfy z uporem godnym wręcz żywej i myślącej istoty - jak drapieżnik prześladujący uchodzącą ofiarę.
Po kilku godzinach nieustannego biegu uciekinierzy stwierdzili, że nachylenie zbocza stopniowo się zmniejszało, aż w końcu odkryli, że gnają po płaskowyżu. Na południu wznosiły się wyższe wierzchołki - ale były odległe o kilkanaście mil i Iydahoe mógł jedynie żywić nadzieję, że dotrą do nich przed powodzią.
Wody nieustannie wlewały się do leżącego na wschodzie wąwozu. Zdawać by się mogło, że cały ocean wystąpił z brzegów i wstrząsał ziemią, ogarnięty nagłym gniewem. Fale wznosiły się wciąż wyżej i ich pędowi przez górski przesmyk towarzyszył coraz głośniejszy huk - aż w końcu poziomy wód na wschodzie i na zachodzie całkowicie się wyrównały.
Elfy, zamiast na wyniosłej górskiej grani, stały teraz na skalistym półwyspie, po obu stronach smaganym gniewnymi falami, a woda za nimi nieustannie przybierała.
Tiffli potknęła się i upadła. Vanisia podbiegła do dziewczynki, ale niespodziewanie dla niej samej siły ją zawiodły i ona również zległa na skalistym gruncie. Iydahoe zatrzymał się i czując drżenie łydek, zrozumiał, że i jego opuściła energia - jeśli położy na ziemi nadal nieprzytomnego Dallatara, nie zdoła już ponieść go dalej.
Przegrali więc wyścig z morzem. Zaskakująco chłodna fala dopędziła ich i załamała się, obmywając tylko kostki uciekinierów. Południowe wyżyny zostały odcięte od północnej części gór, gdyż przez grań przelewały się coraz liczniejsze fale, które w wielu miejscach łączyły wschodnie doliny z morzem, tworząc z niegdyś wyniosłego łańcucha górskiego archipelag niskich wysepek. Wysepki te nieustannie były zalewane falami sztormu.
Z niemal krystaliczną wyrazistością Iydahoe zobaczył, że leżąca pod jego stopami grań przekształciła się w łachę płytszej wody pomiędzy dwoma głębokimi basenami. Spojrzał ku wznoszącym się na północy górom Khalkist. Jeśli poszliby w tamtą stronę, byliby teraz bezpieczni - mogliby skryć się pomiędzy górskimi szczytami. Jednak owo dziwne, magnetyczne spojrzenie Koźlego Pradziada pociągnęło go ku południowi...
Patrząc na wysokie szczyty górskiego masywu, zobaczył nagle, że zza poszarpanej linii horyzonty strzeliły ku niebiosom smugi dymu i iskier. Zamrugał oczyma zastanawiając się, czy ziemia pod jego stopami nie chybnęła się ku północy, ponieważ góry nie wydawały mu się już tak wyniosłe jak przed chwilą.
I nagle, niczym błyskawica, przeszyło go zrozumienie - góry Khalkist zapadały się w głąb ziemi! Ze zboczy odrywały się lawiny głazów i skał, wzniecając chmury, które właśnie oglądał! Kryjące wierzchołki lodowce waliły się w niewidzialne doliny. Potem zaczęły zapadać się najwyższe szczyty, których wierzchołki rozkruszały się i w ogromnych obłokach dymu osuwały w głąb ziemi.
Wielki łańcuch górski szybko rozpadł się na szereg stożkowych wysepek, wokół których kłębiły się burzliwe fale. Jedna po drugiej wysepki te znikały w szalejącej kipieli, jakby same ich fundamenty topniały niczym lód w ognisku.
Gdy góry zniknęły, w powstałe zapadlisko szybko zaczęły napływać wody z pozostałej części oceanu. Kagonestyjczycy ujrzeli, że nowe morze cofa się wszędzie wokół nich i spływając potokami ze zboczy, zostawia im wolną drogę ku południowym, porośniętym lasami wyżynom.
W końcu rozszalałe fale uspokoiły się nieco, a poziom wody ustalił się mniej więcej pięćdziesiąt stóp poniżej wysokości, na której zatrzymali się uciekinierzy. Półwysep, na którym stali, ciągnął się na północ może jeszcze z milę, tam zaś kończył się nagłym, smaganym przez fale urwiskiem. Pasemko lądu nie było szersze niż na dwieście kroków, choć na południu rozszerzało się w miejscu, gdzie napotykało na łańcuch gór.
- Spójrz, Vanisio! Muszla! Taka, jak na twoim pasie! - zawołała Faylai. - Ale nie! - dziewczynka podniosła rączkę do ust. - Jest większa!
Wojownik zobaczył pomiędzy skałami połyskujący wilgotnie, skręcony kształt - jakby ciśnięty tam przez odstępujące morze. Znał te zwoje... Z narastającym zdumieniem rozpoznawał wąski ustnik i szeroki wylot...
- To nie muszla... - Iydahoe raz tylko widział skarb plemienny w nietkniętym stanie... wtedy, gdy przed laty grał na nim Odnajdywacz Ścieżek Washallak. - To Koźli Róg Elfów Kagonesti - powiedział spokojnie klękając, aby podnieść drogocenny skarb.
- Spójrz! - Vanisia wskazała mu palcem sieć drobniutkich szczelin pokrywających powierzchnię rogu.
Iydahoe kiwnął głową, rozpoznając kilkanaście ułamków, które wyniósł z wioski Srebrnych Łososi. Wielu innych, w tym niektórych całkiem sporych, nigdy przedtem nie widział.
- Zagraj, zagraj dla nas na rogu! - poprosił Bakall, występując przed pozostałych.
- Nie! Jedynie Odnajdywacz Ścieżek...
- Zagraj... Odnajdywaczu Ścieżek... - poprosiła Vanisia, ujmując jego rękę w swoje dłonie.
Przyłożył róg do warg i nagle zrozumiał, że całe życie czekał na tę właśnie chwilę. Gdy zadął, rozległy się tony łagodne i uspokajające. Natychmiast zapomniał o zmęczeniu i rozpaczy. Pomyślał o Istar i myśl ta nie wzbudziła w nim nienawiści ani żądzy krwi. W Istar nie było już wrogów - miasto odeszło w niebyt i pochłonęła je przeszłość.
Wszystkie elfy - z wyjątkiem Dallatara - zdążyły już się podnieść. Iydahoe przewiesił róg przez ramię i podniósł nieprzytomnego młodzieńca, stwierdzając z ulgą, że oddycha już rytmicznie i wygląda tak, jakby po prostu spał.
Wzdłuż grzbietu przemknęło stado jeleni - przestraszone zwierzęta przebiegły w odległości zaledwie kilku kroków i Iydahoe przekonał się, że w ich oczach widnieje zwykły strach, nie zaś szaleństwo, którego ofiarą padły wcześniej. Jelenie przemknęły obok z łoskotem kopyt i skierowały się ku porośniętym lasami wzgórzom, które były widoczne w oddali.
Ujrzawszy jelenie, Iydahoe zrozumiał, że plemię przetrwa - jak reszta Krynnu. Odnajdywacz Ścieżek wyprowadził elfy z największego niebezpieczeństwa, jakie kiedykolwiek zagrażało światu. W końcu ujął dłoń Vanisii i powiódł swych podopiecznych ku wciąż niespokojnej puszczy, w której już z daleka ujrzał wyniosłe świerki. W niżej położonych dolinach trzepotały na wietrze liśćmi osiki, zapewne proponując schronienie przerażonym i wyczerpanym do cna elfom. Jelenie zniknęły już wśród drzew, szukając nowego domu.
Iydahoe wiedział, że jelenie wkrótce znajdą swe miejsce w nowym świecie - i że znajdą w nim spokojną przystań także elfy.
EPILOG
W ciągu wielu lat po Kataklizmie plemię wiodło życie niezbyt różniące się od wcześniejszej egzystencji. W rzeczy samej, spośród wszystkich ras i narodów Krynnu Kagonestyjczycy najszybciej pogodzili się z utratą zdobyczy cywilizacji. Miasta runęły w gruzy, rozpadły się imperia, rozległe terytoria spłukały ulewne deszcze i zmyły powodzie - puszcza jednak przetrwała.
Odnajdywacz Ścieżek Iydahoe grywał na rogu, aby uczcić przemijanie pór roku lub podkreślać powagę rytuałów myśliwskich czy ceremonii plemiennych. Często grywał dla czystej radości, jaką napawał go fakt, że leśne elfy przetrwały. Plemię znów poznawało smak szczęścia, zdrowia i... miłości.
Iydahoe i Vanisia byli pierwszymi, którzy przysięgli sobie wieczną miłość podczas radosnej weselnej ceremonii. Wkrótce potem Kagwallas i Dallatar stali się wojownikami, a ich tatuażem zajęła się Vanisia. Zawsze poważny Bakall w ciągu wielu wypraw, które odbył po okolicznych kniejach pod przewodem bardziej doświadczonego Iydahoe, został myśliwym o wielkich umiejętnościach i... cierpliwości.
Podczas kilku dziesięcioleci po Kataklizmie Bakall podejmował dalekie podróże na zachód, za Qualinesti - i odkrył, że żyły tam inne wolne elfy. Mieszkające nad Nowym Morzem plemię nie było jedynym zbiorowiskiem Kagonestyjczyków. Tamte elfy wiedziały o innych, mieszkających na wschodzie współplemieńcach. Bakall osiadł w końcu w domu jako sławny przebiegacz szlaków, którego ciało pokrywały tatuaże doświadczonego wojownika - a z wędrówek przywiódł ze sobą żonę, pochodzącą z jednego z plemion nadmorskich.
W tym samym roku, w którym urodził się pierwszy syn Iydahoe i Vanisii, pobrali się Dallatar i Ambra. Oczekiwano pojawienia się na świecie dwojga maluchów, Dallatar zaś i Bakall spoglądali na wszystkich z góry, pusząc się jako przyszli ojcowie.
Iydahoe grywał na rogu i wiedział, że Kagonestyjczycy przetrwają. Pozbył się obaw - zniknęły w tym samym Kataklizmie, który pochłonął Istar. Odczuwana przez niego radość miała źródło w głębokim przekonaniu, potwierdzanym przez codzienne obserwacje. Odnajdywacz Ścieżek patrzył, jak wolne elfy wznoszą nowe szałasy w kniei i badają ziemie, których nigdy przedtem nie oglądały, i był pewien, iż plemię czekają czasy spokoju i rozkwitu.
KONIEC