Autor: NANCY KRESS
Tytul: cena pomarańczy
(The Price of Oranges)
Z "NF" 7/99
- Martwię się o moją wnuczkę - odezwał się Henry Kramer podając połówkę sandwicza Manny'emu Feldmanowi. Ten chętnie przyjął poczęstunek. Sandwicz był potężny, grube płaty wołowiny z chrzanem pomiędzy kawałkami chrupiącego chleba. Gołębie przyglądały się mu z nadzieją.
- O Jackie? To ta dziewczyna, która pisze książki - mruknął Manny, jakby chciał się upewnić.
Harry patrzył, czy Manny je. Jeśli chodzi o jedzenie, nie można mu było zbytnio ufać; wciąż był za chudy. Przynajmniej tak uważał Harry. Czasami przychodziło mu do głowy, że wszystko nie wiadomo kiedy wychudło. Cały świat, w tym także Manny i Jackie. Czegoś zabrakło. Jakby się rozciągnęło.
- Oczywiście, że chodzi o Jackie - przytaknął, patrząc, jak chrzan cieknie po brodzie przyjaciela.
- Co jej jest? Zachorowała? - Manny nie mógł oderwać wzroku od strudla z wiśniami na prawdziwym drożdżowym cieście.
Harry przesunął ciastko w jego stronę.
- Ale nie całe, Harry. Nie mógłbym.
- Weź, weź. Ja nie chcę. Powinieneś jeść. Nie, ona nie jest chora. Tylko nieszczęśliwa. - A kiedy Manny, z ustami pełnymi ciasta, nie odpowiedział, Harry położył mu dłoń na ramieniu i powtórzył: - Nieszczęśliwa.
Manny przełknął pośpiesznie.
- Skąd wiesz? Widziałeś ją w tym tygodniu?
- Nie, zobaczę się z nią w przyszły wtorek. Ma mi przynieść książkę swojej przyjaciółki. A wiem stąd. - Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął czasopismo. Płaszcz był z grubego tweedu, prawie nowy i miał drewniane guziki. Na lśniącej okładce magazynu kobieta uśmiechała się pogardliwie. Kobieta o zapadłych policzkach, która najwyraźniej nie jadła do syta. - Jackie pisze też opowiadania. Tylko posłuchaj: "Stałam na podwórku za domem otoczona sztuczną zielenią karmioną toksynami i zdałam sobie sprawę, że ziemia nie żyje. Czyż inaczej mogło się stać, skoro my, ludzie, wyroiliśmy się na niej jak robactwo na padlinie gorączkowo wznosząc nasze kopce, zostawiając lśniące ślady na bezsensownej powierzchni". Czy tak pisze szczęśliwa kobieta?
- A niech to! - mruknął Manny.
- I wszystko, co pisze, jest takie. "Nie czytaj moich rzeczy, dziadku", ona mi mówi. "To nie dla ciebie". A potem się uśmiecha, ale tak, że nie widać ani kawałka zębów. A kto powinien to czytać jak nie jej własny dziadek?
Manny przełknął ostatni kawałek ciasta. Gołębie zatrzepotały gniewnie.
- Nigdy nie pokazuje zębów, kiedy się uśmiecha? Nigdy?
- Nigdy.
- A niech to! - mruknął znowu Manny. - Czy chcesz pomarańczę?
- Nie, kupiłem ją dla ciebie, żebyś wziął do domu. Ale czy skończyłeś już sandwicza?
- Myślałem, że resztę zabiorę ze sobą - powiedział nieśmiało Manny. Wyciągnął z kieszeni swego starego płaszcza końcówkę kanapki zawiniętą w gruby brązowy papier.
Harry skinął z aprobatą.
- Dobrze. I weź też pomarańczę. Kupiłem ją dla ciebie - powtórzył.
Ich ławkę mijało właśnie troje nastolatków z wielkimi skrzeczącymi radiami. Szli bardzo powoli. Manny już miał podnieść ręce, by zakryć uszy, ale zmroziło go spojrzenie chłopaka o zielonych włosach, położył dłonie na kolanach. Dzieciak toczył stopami po chodniku pustą butelkę po piwie. Harry spoglądał ze złością, natomiast Manny wpatrywał się sztywno przed siebie. Kiedy kakofonia ucichła, powiedział:
- Dzięki za pomarańczę. Owoce tyle kosztują o tej porze roku.
- Nie w 1937 - odparł wciąż nachmurzony Harry.
- Nie zaczynaj tego znowu.
- Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? - zapytał ze smutkiem Harry. - Czy mógłbym pozwolić sobie na całe to jedzenie, gdybym je miał w cenach 1999 roku? Czy stać by mnie było na ten płaszcz? Czy widziałeś takie guziki przy nowych płaszczach? Czy widziałeś taki papier do pakowania od czasów naszej młodości? No powiedz. Dlaczego mi nie wierzysz?
Manny powoli obierał pomarańczę. Skórka była blada, a owoc miał pestki.
- Harry, nie zaczynaj.
- Ale czemu po prostu nie przyjdziesz do mnie i nie zobaczysz?
Manny powoli dzielił owoc na cząstki.
- Twój pokój. Tanio umeblowane pomieszczenie w Domu Pomocy Społecznej. Po co miałbym tam iść? Wiem, co znajdę. To samo co u siebie. Łóżko, krzesło, stół, piecyk, puszki z jedzeniem. Wolę spotykać się z tobą w parku, gdzie przynajmniej możemy pooddychać świeżym powietrzem. - Popatrzył na Harry'ego potulnie. - Nie zrozum mnie źle. To nie z braku sympatii do ciebie. Jesteś dla mnie dobry, jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem. Przynosisz mi frykasy, rozmawiasz ze mną, dzielisz się ze mną życiem rodzinnym, którego nigdy nie miałem. To wystarczy, Harry. To więcej niż dość. Nie chcę widzieć, że żyjesz tak jak ja.
Harry zrezygnował. Były takie chwile, kiedy Manny stawał się niewzruszony. Kiedy się przy czymś uparł, nie sposób było namówić go na zmianę zdania.
- Zjedz pomarańczę.
- Jest bardzo smaczna. A teraz opowiedz mi więcej o Jackie.
- Jackie! - Harry potrząsnął głową.
Na ścieżce pojawiło się dwoje dzieciaków na rowerach. Jedno z nich podjechało do Manny'ego i porwało mu z ręki pomarańczę.
Harry wrzasnął na dzieciaka. To była dziewczynka. Manny tylko wytarł sok z palców o spodnie.
- Czy wszystko, co pisze, jest takie przygnębiające?
- Wszystko - odparł Harry. - Posłuchaj tego. - Wyciągnął inne pismo, mniejsze, oprawne w szorstki papier z imitacją rysunku na płótnie przedstawiającą intymne szczegóły kobiety. Na okładce! Harry trzymał pismo zasłaniając ilustrację rozpostartą dłonią. - "Spoglądała na matkę w jedyny możliwy sposób: z pogardą, z pogardą dla tych wszystkich zdrad i ustępstw, które składały się na jej życie, z pogardą dla tych smutnych bruzd wokół jej ust, dla jaskrawej sukienki ze sztucznego materiału zbyt młodej na jej zmarnowane lata, nawet dla skórzanej torebki, oczywiście od Gucciego, pełnej brudnych pieniędzy otrzymanych od mężczyzny, któremu sprzedała swoje życie, od dawna już obojętnemu..."
- Hej, chłopie! - przerwał Manny. - O matce tak pisze?
- O każdym. I cały czas.
- A gdzie jest Barbara?
- Znowu w Reno. Kolejny rozwód. - Ile to już ich było? Po dwóch pierwszych nikt następnych nie liczył. Wyobrażał sobie życie Barbary jako wielkie koło ruletki, takie, jak pokazują w telewizji, na które mały srebrny człowieczek rzuca czarne żetony. Dlaczego nie miałaby dostać zawrotu głowy?
- Zawsze uważałem, że jest w niej dużo miłości - powiedział z namysłem Manny.
- Dużo jej otrzymała - odparł sucho Harry.
- Nie Barbara... Jackie. Dużo... Nie wiem. Słodyczy. Pod tym, co na wierzchu.
- Na wierzchu ma kolce - stwierdził ponuro Harry. - Jak kaktus. Ale masz rację, Manny, wiem, o co ci chodzi. Ona potrzebuje kogoś, kto by ją zmiękczył. Dał jej miłość. Choć ja jej trochę daję.
Dwóch starych mężczyzn popatrzyło na siebie.
- Harry... - zaczął Manny.
- Wiem, wiem. Jestem tylko dziadkiem, moja miłość się nie liczy, ja po prostu jestem. Jak powietrze. "Jesteś cudowny, dziadziu", mówi, ale w jej uśmiechu nie ma pełni. Ale wiesz co, Manny, masz rację! - Harry zerwał się na równe nogi. - Naprawdę. Ona po prostu potrzebuje ukochanego!
Manny popatrzył zaniepokojony.
- Nie powiedziałem...
- Czemu nie pomyślałem o tym wcześniej!
- Harry...
- I jeszcze te jej opowieści. Pełne wstrętnych morderstw, brzydkich miejsc i nieszczęśliwych zakończeń. Musi zrozumieć, że pisanie może dotyczyć także spraw słodkich.
Manny przyglądał mu się twardym wzrokiem. Harry poczuł przypływ uczucia. To Manny przyniósł rozwiązanie! Kościsty cudowny Manny!
- Jackie kiedyś powiedziała mi - powiedział powoli Manny - "opisuję rzeczywistość". Tak właśnie mi powiedziała.
- A więc rzeczywistość nie bywa słodka? Jeśli ona zazna w życiu słodyczy, jej pisarstwo też złagodnieje. Ona tego potrzebuje, Manny. Kogoś naprawdę miłego!
Obok przebiegło dwóch mężczyzn w sportowych strojach. Jeden z reeboków nastąpił na pękniętą butelkę po piwie.
- Co za cholerny pech! - krzyknął, zatrzymując się, żeby obejrzeć podeszwę buta. - Co za pieprzony park!
- A czego się spodziewałeś? - wycedził drugi, spoglądając na Manny'ego i Harry'ego. - Chociaż można by pomyśleć, że skoro udało nam się oczyścić jezioro Erie...
- Pieprzone wraki! - burknął pierwszy. I odbiegli.
- To oczywiście może nie być łatwe - powiedział Harry - znaleźć faceta, który przekona Jackie.
- Harry, wydaje mi się, że może powinieneś pomyśleć...
- Nie tutaj - przerwał mu Harry. - Nie tutaj. Tam w 1937.
- Harry!
- Tak - Harry kiwał głową. Czuł się podekscytowany, jakby ktoś zapalił w jego wnętrzu światło. Co za pomysł! - Wtedy było całkiem inaczej.
Manny patrzył na niego w milczeniu. Potem podniósł się, odsłonił nadgarstek, na którym był wytatuowany numer.
- W 1937 też nie było raju - powiedział cicho.
Harry wziął go za rękę.
- Zrobię to, Manny. Znajdę tam kogoś dla niej. I przeniosę tu.
Manny westchnął.
- Jutro w klubie szachowym? O pierwszej? Jutro jest wtorek.
- Jutro ci powiem, jak to zorganizuję.
- Dobrze, Harry. Dobrze. Życzę ci powodzenia z całego serca. Wiesz o tym.
Harry podniósł się, wciąż trzymając Manny'ego za rękę. Do ławki zbliżył się chwiejnym krokiem mężczyzna w średnim wieku, osunął się na siedzenie. Buchał od niego odór whisky. Spoglądał spode łba.
- Pieprzone pedały - warknął.
- Dobranoc, Harry.
- Manny, gdybyś tylko poszedł... pieniądze mają tam zupełnie inną wartość...
- Jutro o pierwszej. W klubie.
Harry patrzył, jak jego przyjaciel odchodzi. Lekko kuśtykał, z pewnością znowu dokuczało mu kolano. Powinien go obejrzeć lekarz. Może lekarz by wiedział, dlaczego Manny jest taki chudy.
Harry wrócił pieszo do swego hotelu. W holu siedzieli starzy mężczyźni, w workowatych spodniach, z dziurami od papierosów, wyświeconych od nieustannego siedzenia. Siedzieć tak i siedzieć, pomyślał Harry, życie odmierzone liczbą wytartych spodni. Ponieważ zrobiło się już ciemno, nikt nie będzie mógł wyjść z budynku aż do następnego poranka. Harry potrząsnął głową.
Winda znowu nie działała. Zabrał się do wędrówki na trzecie piętro. W połowie przystanął. Wymacał w kieszeni pięć ćwierćdolarówek, sześć dziesiątek, dwie piątki i osiem centów. Zszedł z powrotem.
- Czy mógłbym dostać dwa dolary w banknotach za te drobne? Najlepiej stare.
Recepcjonistka spojrzała na niego podejrzliwie.
- Czynsz zapłacony?
- Oczywiście - odparł Harry.
Kobieta niechętnie podała mu pieniądze.
- Dziękuję. Ślicznie pani dzisiaj wygląda, pani Raduski.
Pani Raduski odchrząknęła.
Kiedy był już w pokoju, zaczął szukać swego kapelusza. Wreszcie znalazł go pod łóżkiem. Jak kapelusz mógł trafić pod łóżko? Przetarł go z kurzu i założył na głowę. Kapelusz kosztował 3 dolary i 25 centów. Potem otworzył szafę, rozsunął ubrania wiszące na metalowym pręcie - jak Mojżesz, który rozdzielił morze, zawsze mu wtedy przychodziło na myśl, że Mojżesz powrócił - i wszedł w głąb szafy. Bardziej jego ciało niż umysł pamiętał lekkie szarpnięcie w prawo, za szary rękaw wełnianej marynarki. Wyszedł na opustoszały kąt magazynu. Jego kapelusz zaczepił o pajęczynę, co oznaczało, że znalazł się nieco zbyt na prawo. Przemierzył pustą przestrzeń i dotarł do stosu desek także pokrytych pajęczyną. Niezbyt wiele się tu budowało. W drodze do wyjścia minął strażnika, który przyszedł właśnie na nocną zmianę.
- Spokojny był dzień, Harry?
- Jak w kościele, Rudy - odparł.
Strażnik roześmiał się. W ogóle dużo się śmiał. Poza tym nie zadawał pytań. Kiedy pierwszy raz ujrzał oszołomionego Harry'ego wychodzącego z magazynu, musiał uznać, że to nowy pracownik. Spoglądając na okrągłą bezmyślną twarz Rudy'ego, Harry doszedł do wniosku, że tamten nie stracił pracy tylko dlatego, że był czyimś wujkiem, czyimś kuzynem, czyimś kimś. Harry poczuł lekki przypływ uznania, w rodzinie należy dbać o siebie nawzajem. Powiedział Rudy'emu, że zgubił swój klucz i poprosił o zapasowy.
Na zewnątrz było późne popołudnie. Harry ruszył przed siebie. Po jakimś czasie dotarł do ludniejszej okolicy. Wszyscy nosili kapelusze. Kobiety z welwetu lub wełny z woalkami w kropki sięgającymi do nosa. I długie zgrabne sukienki w małe wzorki. Mężczyźni mieli kapelusze z filcu i garnitury równie workowate jak Harry. Kiedy doszedł do parku, zobaczył dzieci, dziewczynki w czarnych rajstopach i mocnych butach, chłopców w koszulach zapinanych na guziki. Wszyscy wyglądali, jakby to był niedzielny poranek.
Wzdłuż chodnika ciągnęły się sklepy i kramy. Harry kupił parę szarych skarpetek z grubej wełny, za 89 centów. Kiedy mężczyzna brał od niego dolara, Harry wstrzymał oddech, zawsze za pierwszym razem lekko skręcało go w żołądku. Ale nikt nie sprawdzał daty na starym banknocie. Kupił dwie pomarańcze, każdą za 5 centów, a potem, myśląc o Mannym, dokupił trzecią. W sklepie ze słodyczami poprosił o batonik z historyjką. "U Przytulnego Kolekcjonera" w innym czasie dadzą mu za to ze 30 dolarów. Wreszcie za dziesiątaka kupił Cherry Coke i ruszył w stronę parku.
Jakiś szybko idący mężczyzna potrącił go.
- Och, przepraszam - powiedział młody człowiek. - Proszę mi wybaczyć.
Harry uważnie mu się przyjrzał. Ale nie. Za młody. Jackie miała dwadzieścia osiem lat.
Minęło go kilkoro dzieci biegnących w stronę kina. Wyświetlali "Kapitanowie Zuchy" ze Spencerem Tracym. Harry usiadł na zielonej drewnianej ławce pod parą wspaniałych holenderskich klonów. Na ławce leżał kolorowy magazyn, zerknął, by sprawdzić datę. 28 września. Na okładce prężył się młody jasnowłosy hitlerowiec. Harry znowu pomyślał o Mannym, skrzywił się i przełożył pismo okładką do spodu.
Siedział tak następną godzinę, przyglądając się uważnie przechodzącym ludziom. Kiedy zrobiło się już zbyt ciemno, wstał i ruszył w stronę magazynu. Po drodze w piekarni kupił szarlotkę. W szparze między zasłonami oddzielającymi kontuar od reszty pomieszczenia było widać mężczyznę w koszuli z podwiniętymi rękawami, jedzącego zupę, skąpanego w ciepłym, żółtym świetle lampy. Ciasto kosztowało 32 centy.
Do magazynu wszedł, używając własnego klucza, prześliznął się koło Rudy'ego zagłębionego w lekturze "Paryskich nocy" i wcisnął w kąt zasnuty pajęczynami. Po chwili był już w szafie swego pokoju. Za oknami wyły syreny.
- No i jak sprawy? - zapytał Manny.
Okruszki z jabłecznika spadły mu z ust na szachownicę. Harry strącił je na podłogę. Manny zaszachował mu króla.
- Potrzeba trochę czasu, żeby znaleźć kogoś odpowiedniego - odparł Harry. - Chciałbym, żeby mi się udało przed przyszłym wtorkiem, idę wtedy z Jackie na kolację. To nie takie łatwe, niestety. Mam sporo wymagań. Musi być na tyle młody, żeby spodobać się Jackie, ale wystarczająco dojrzały, by ją zrozumieć. Musi być łagodny z natury, żeby było jej z nim dobrze, ale musi też mieć silny charakter, żeby wytrzymać skok o tyle lat. Ktoś wykształcony. Taki, którego moja szafa zainteresuje, a nie przestraszy. Jak myślisz?
- Lepiej uważaj na królową. - Manny przesunął wieżę. - Więc jak zamierzasz go znaleźć?
- Muszę mieć trochę czasu. Pracuję nad tym.
Manny potrząsnął głową.
- Musisz przyprowadzić kogoś tutaj, potem przekonać go, że teraz jest teraz, żeby nie odwrócił się na pięcie i nie uciekł... Nie wiem, Harry. Naprawdę nie wiem. Zastanawiałem się nad tym. To nie jest prosta sprawa. Co będzie, jeśli coś pójdzie nie tak? Jeśli na przykład zabierzesz kogoś, kto mógł okazać się ważny dla 1937 roku?
- Nie wybiorę nikogo ważnego.
- A jeśli popełnisz błąd i sprowadzisz własnego dziadka? I coś mu się tutaj przydarzy?
- W 1937 mój dziadek już nie żył.
- A jeślibyś sprowadził mnie? Ja wtedy żyłem.
- Ale nie mieszkałeś tutaj.
- Jeśli przyprowadzisz siebie?
- Ja też tu nie mieszkałem.
- Jeśli....
- Manny - przerwał Harry. - Nie sprowadzę nikogo ważnego. Nie sprowadzę nikogo znajomego. Nie sprowadzę nikogo na stałe. Po prostu chcę znaleźć dla Jackie miłego chłopaka, żeby spędziła miło czas i żeby zrozumiała, że są inni ludzie. By poznała nowe możliwości. Zakosztowała niewinności. Jestem pewien, że tutaj też są tacy faceci, ale ja ich nie znam i nie mam pojęcia, jak ją z nimi poznać. Tam się lepiej poruszam. Czy to takie skomplikowane? Takie nieprzewidywalne?
- Tak - odparł Manny.
Znowu miał ten nieustępliwy wyraz twarzy. Jak ktoś tak chudy mógł być taki uparty. Harry westchnął i przesunął swego jedynego konika.
- Przyniosłem ci skarpetki.
- Dziękuję. Ten ruch specjalnie ci nie pomoże.
- Wykłady! To coś, co kiedyś istniało, a czego teraz w ogóle nie ma. Wszyscy chodzili na wykłady. Nie było telewizji, kino sporo kosztowało, a wykłady były darmowe.
- Pamiętam. - Manny uśmiechnął się. - Sam wtedy byłem młodym człowiekiem. Harry, to nie jest taka prosta sprawa.
- A właśnie, że jest.
- W 1937 roku nie było wcale tak łatwo.
- Manny, to się uda.
- Spróbuj.
Tego wieczora Harry poszedł znowu. Tym razem było tam popołudnie 16 sierpnia. Na stojakach "New York Times" ogłaszał, że prezydent Roosevelt i John L. Lewis ucięli sobie miłą pogawędkę w Białym Domu. Papierosy kosztowały po 13 centów za paczkę. Kobiety nosiły bawełniane pończochy i buty na wysokich, grubych obcasach. Najlepsze czekoladki firmy Schraff kosztowały 60 centów za pół kilo. Mali chłopcy, zwracając się do Harry'ego, tytułowali go "sir".
W ciągu dwóch dni był na sześciu wykładach. Madame Trefania wykładała teozofię w sali pełnej źle ubranych kobiet o wąskich zaciśniętych ustach. Jakiś związkowiec zamienił wykład w wiec, w związku z czym Harry opuścił salę po trzydziestu minutach. Wychudzony, nerwowy misjonarz pokazywał slajdy z placówek w Chinach. Archeolog, który właśnie powrócił z Meksyku, wygłosił suchą, niecierpliwą mowę na temat świątyń. Słuchało go troje ludzi. Demokrata, zwolennik Nowego Ładu, przemawiał ogniście, nawołując o pomoc dla biednych, ale na koniec zwrócił się do wszystkich obecnych kobiet jako do sióstr. I wreszcie, kiedy już w serce Harry'ego wkradło się powątpiewanie, znalazł to, czego szukał.
Muzeum proponowało serię wykładów na temat "Nauka dziś - i jutro". Harry wysłuchał szczupłego młodego człowieka z rudawą brodą opowiadającego w idealistycznym uniesieniu o podróżach na Księżyc, na inne planety, aż do gwiazd. Harry uważał, że w porównaniu z takimi podróżami wyprawa w 1999 rok jest całkiem niewinna.
Młody mężczyzna miał łagodne orzechowe oczy i poczucie humoru. Kiedy opowiadał o życiu na statku kosmicznym, wspomniał, że kobiety będą zwolnione z robót domowych, tak im dziś doskwierających. Podczas wykładu palił. Zapalał papierosy, mrużąc oczy i osłaniając płomień, jak ktoś nawykły robić to w trudnych warunkach. Po męsku. Powiedział też, że wyobraźnia jest cechą, która pozwala ludziom dostosowywać się do zmian. Jego buty były starannie wypastowane.
Ale najważniejsze, że miał odznakę. Wspaniałą złotą odznakę skautowską, która przypomniała Harry'emu stare okładki "Saturday Evening Post". Który w tych czasach kosztował 5 centów.
Po wykładzie Harry pozostał na swoim miejscu w pierwszym rzędzie, przetrzymując nawet ociągającą się z wyjściem dziewczynę o czerwonych błyszczących ustach. Najwyraźniej chciała zostać sam na sam z Robertem Gernshonem.
Od czasu do czasu Gernshon zerkał na Harry'ego z widocznym zainteresowaniem. Wreszcie dziewczyna, wydymając czerwone wargi, odeszła.
- Dzień dobry - przywitał się Harry. - Nazywam się Harry Kramer. Podobał mi się pański wykład. Chciałbym pokazać panu coś bardzo interesującego.
Orzechowe oczy uciekły w bok.
- Och, nie, nie - pospiesznie dodał Harry. - Coś naukowego. Proszę zobaczyć. - Podał Gernshonowi papierosa z filtrem.
- Jaki długi! - wykrzyknął Gershon. - Z czego jest zrobiony?
- To filtr. Z... nowego materiału filtrującego. Papieros nie jest taki ostry w smaku i mniej nikotyny przenika do płuc. Tak jest znacznie zdrowiej. A proszę spojrzeć na to. - Podał Gernshonowi styropianową filiżankę od McDonald'sa. - To też jest nowy materiał. Bardzo tani. Do różnych zastosowań.
- Kim pan jest? - spokojnie zapytał Gernshon.
- Naukowcem. I podobnie jak pana interesuje mnie nauka przyszłości. Chciałbym pokazać panu laboratorium, mieści się w moim domu.
- W pańskim domu?
- Tak. To niedaleko stąd. Tylko chwilka.
Harry nie czuł się wcale bardzo pewnie. Młode orzechowe oczy przewiercały go na wskroś. Dla Jackie, pomyślał. Martwa ziemia. Robaki i zgnilizna. Pogarda dla matek. Co by na to Gernshon powiedział? Kiedy on się wreszcie odezwie?
- Dziękuję za zaproszenie - odparł Gernshon. - Kiedy by panu odpowiadało?
- A teraz? - zapytał Harry. Starał sobie uświadomić, jaka mogła być pora dnia. Ale wyobraźnia podsuwała mu tylko obrazki z kolejnych sal wykładowych.
Gernshon zgodził się. Była 9.30 wieczorem, piątek 17 sierpnia. Harry prowadził go ulicami, paplając nieustannie, by odwrócić jego uwagę. Opowiadał, że sam też jest bardzo zainteresowany podróżami do gwiazd. Że zawsze jego wielkim marzeniem było stanąć na jakiejś innej planecie i pooddychać niezanieczyszczonym powietrzem. Mówił, że jego największymi bohaterami byli ci uczeni, którzy odkryli spiralę DNA. Że nauka stanowiła dla niego jądro życia. Gernshon szedł mało co się odzywając.
- Oczywiście - mówił dalej Harry - jak większość naukowców, najlepiej poruszam się po własnym podwórku. Wie pan, jak to jest.
- A jakie jest pana podwórko, doktorze Kramer? - zapytał spokojnie Gernshon.
- Elektryczność - odparł Harry i uderzył swego towarzysza solidnym mosiężnym świecznikiem, który wyciągnął z kieszeni płaszcza. Świecznik kosztował go w ulicznym kramie 3 dolary.
Byli już na terenie magazynów. Ruchliwe ulice zostawili daleko za sobą. Tu nie było przechodniów ani sprzedawców, ani policjantów, ani gangów. Tylko on i mężczyzna, którego właśnie zdzielił świecznikiem. Nie był lepszy od tych młodocianych przestępców. Ale cóż innego mógł zrobić? Uderzył jednak na tyle słabo, że Grenshon zaczął się szamotać, jeszcze zanim Harry związał mu ręce i nogi i założył mu knebel.
- Przepraszam. Bardzo mi przykro - powtarzał, ale Gernshon wyglądał jakby przeprosiny nie robiły na nim żadnego wrażenia. Harry zaciągnął go do magazynu.
Rudy spał smacznie nad "Historyjkami z pieprzem". Harry, dysząc ciężko, zaciągnął młodego człowieka - chwała Bogu, że szukał kogoś chudego, nie więcej niż 75 kilo - do odległego kąta, przez bramę i do szafy.
- Posłuchaj. - Pochylił się nad Gernshonem, zdejmując mu knebel.- Posłuchaj uważnie. Mogę zadzwonić na pogotowie. Jeśli czujesz, że masz pękniętą kość. Czy kręci ci się w głowie? A może jesteś w szoku?
Gernshon leżał na tapczanie Harry'ego i nie odzywał się ani słowem.
- Posłuchaj, wiem, że to było dla ciebie pewnym zaskoczeniem. Ale nie jestem ani zboczeńcem, ani gliną, tylko dziadkiem, który ma pewien problem. Mam wnuczkę. I potrzebuję twojej pomocy, ale tobie to wcale nie zabierze czasu. Jesteś teraz bardzo daleko od miejsca, gdzie dawałeś wykład. Ale nie musisz tu przebywać długo. Obiecuję. Wystarczą maksimum dwa tygodnie i odeślę cię z powrotem. Przysięgam na grób mojej matki. I obiecuję, że to poświęcenie opłaci ci się.
- Rozwiąż mnie.
- Tak, oczywiście. Już to robię. Tylko mnie nie atakuj, bo jestem jedyną osobą, która cię może stąd wyprowadzić. - I dodał tknięty impulsem: - Jestem czymś w rodzaju zagranicznego konsula. Podróżowałeś kiedyś za granicę?
Gernshon rozejrzał się po obskurnym pokoju.
- Rozwiąż mnie.
- Zaraz. Daj mi dwie minuty. Góra pięć. Po prostu chcę ci najpierw coś wytłumaczyć.
- Gdzie ja jestem?
- W 1999 roku.
Gernshon milczał. Harry zaczął wyjaśniać urywanymi zdaniami, mówił tak szybko, jak tylko zdołał. Opowiedział, że potrafi przemieszczać się między rokiem 1999 a sierpniem 1937, kiedy tylko zechce, ale będzie też mógł zabrać z powrotem Gernshona, to żaden problem. Mówił, że sam tak często podróżuje i jest to całkiem bezpieczne. Wykazał, o ile więcej może dostać za zasiłek, bo nie ma emerytury, w cenach 1937 roku. Opowiedział o szarlotce dla Manny'ego. Problem Jackie tylko lekko zasygnalizował, uznając, że na to znajdzie się lepszy czas. A o swej szafie nawet nie wspomniał. Choć trudno mu było na nią nie patrzeć. Za to podkreślił, jak bardzo zgorzkniali ludzie w 1999 roku, jak bardzo stali się zagubieni, zmęczeni oczekiwaniem, tak że nic już nie było radością ani niespodzianką. Już miał przejść do tematu niewinności, kiedy Gernshon powiedział znowu, tym razem innym tonem:
- Rozwiąż mnie.
- Oczywiście. - Harry cicho westchnął. - Wcale nie oczekiwałem, że mi uwierzysz. Dlaczego miałbyś myśleć, że jest naprawdę 1999 rok? Idź, sam zobacz. Spójrz na światło. Jest wczesny ranek. Tylko uważaj, to tyle.
Rozwiązał Gernshona i stał z zaciśniętymi oczami, czekając.
Ponieważ nie poczuł uderzenia, otworzył oczy. Gernshon był już przy drzwiach.
- Poczekaj! - krzyknął. - Będziesz potrzebował więcej pieniędzy. - Sięgnął do portfela i wyciągnął dwudziestodolarowy banknot, zaoszczędzony na tę właśnie okazję i całą resztę drobnych.
Gernshon obejrzał z uwagą monety, potem spojrzał na Harry'ego. Nic nie powiedział. Otworzył drzwi, a Harry, wciąż jeszcze trzęsąc się, usiadł na fotelu i czekał.
Gernshon wrócił trzy godziny później, był blady i spocony.
- Mój Boże!
- Wiem, co masz na myśli - powiedział Harry. - Niezłe zoo. Napij się drinka.
Gernshon przyjął miksturę, którą Harry przygotował dla niego w szklance do mycia zębów i przełknął płyn jednym haustem. W tej samej chwili zauważył butelkę, którą Harry zostawił na bieliźniarce. Na małej nalepce widniał napis: Seagram V.O. Cisnął szklanką na drugi koniec pokoju i ukrył twarz w dłoniach.
- Przepraszam - powiedział Harry. - Ale kosztuje tylko 3 dolary i 37 centów.
Gernshon nawet się nie poruszył.
- Naprawdę mi przykro - powtórzył Harry. Podniósł obie ręce, a potem spuścił je w bezradnym geście. - Może... może masz ochotę na pomarańczę?
Gernshon dochodził do siebie szybciej, niż można było się spodziewać. Po godzinie siedział już w powycieranym fotelu Harry'ego, zadając mu pytania na temat statków kosmicznych, po dwóch godzinach zaczął robić notatki, po trzech był znowu inteligentnym, bystrym człowiekiem, takim samym jak podczas wykładu. Harry, odpowiadając tak dokładnie, jak potrafił i z całą cierpliwością, na jaką było go stać, nie mógł się nadziwić sile organizmu młodego człowieka. To nie musiało być takie proste. A gdyby jego ktoś przeniósł nagle do 2061 roku? Aż się wzdrygnął.
- Czy wiesz, że kino kosztuje teraz 6 dolarów?
Gernshon zaskoczony podniósł wzrok.
- Mówiliśmy o lądowaniu na Księżycu.
- Ale teraz już o tym nie mówimy. Teraz ja chcę ci zadać kilka pytań, Robercie. Czy uważasz, że ziemia jest martwa, a ludzie pełzają po niej niczym larwy? Czy taka myśl przemknęła ci przez głowę?
- Ja... nie.
Harry skinął głową.
- To dobrze, dobrze. Czy spoglądasz na swą matkę ze wzgardą?
- Oczywiście, że nie... Harry...
- Nie, teraz moja kolej. Jak uważasz, czy życie kobiety, która poślubiła mężczyznę, i choć to małżeństwo nie zawsze było najlepsze, ale przynajmniej dochowali się zdrowego dziecka, powiedzmy dziewczynki - czy uważasz, że życie tej kobiety zostało zaprzepaszczone?
- Nie. Ja....
- Co byś powiedział, gdybyś zobaczył intymne szczegóły kobiety na okładce kolorowego pisma?
Gernshon poczerwieniał. Najwyraźniej rumieniec jeszcze bardziej go zawstydził, ale nic nie mógł na to poradzić.
- Coraz lepiej - mruczał Harry. - A teraz uważaj, zastanów się uważnie nad tym pytaniem, nie musisz się spieszyć. Czy rzeczywistość bywa dla ciebie słodka, czy tylko ma smak goryczy? Masz czas, żeby się zastanowić.
Gernshon spoglądał na niego niepwenie. Harry zdał sobie sprawę, że przegadali całe przedpołudnie i nadszedł czas na lunch.
- Ale nie zastanawiają się do końca świata.
- Tak, uważam, że życie daje nam więcej słodyczy niż przykrych doznań. I jest czymś najdziwniejszym. - Nagle ziewnął. - Przepraszam, ja tylko... wszystko to stało się tak...
- Spuść głowę tak, żeby znalazła się między kolanami - podpowiedział Harry. - No i co, lepiej? Chciałbym, żebyś kogoś spotkał.
Manny siedział w parku na ławce, gdzie tkwili późnymi popołudniami. Kiedy ich zobaczył, jego twarz wydłużyła się.
- Harry, gdzieś ty się podziewał przez dwa dni. Tak się martwiłem, byłem w twoim hotelu...
- Manny, to jest Robert.
- Widzę - odparł Manny, ale nie wyciągnął ręki.
- On - podkreślił Harry.
- Harry, o Harry...
- Jak się pan miewa, sir - odezwał się Gernshon. Wyciągnął dłoń. - Obawiam się, że nie znam pańskiego nazwiska. Ja nazywam się Robert Gernshon.
Manny przyjrzał mu się - wyciągnięta dłoń, luźny garnitur i szeroki krawat, złota odznaka Baden - Powella. Usta Manny'ego powtórzyły bezgłośnie: sir.
- Mam ci tyle do powiedzenia. - Harry był wyraźnie podekscytowany.
- W takim razie możesz opowiedzieć to nam wszystkim. Właśnie idzie Jackie.
Harry podniósł wzrok i ujrzał zbliżającą się do nich kobietę w dżinsach.
- Manny, ale to dopiero poniedziałek.
- Zadzwoniłem do niej - odparł przyjaciel. - Zniknąłeś na dwa dni. Harry, nikt w twoim hotelu nie potrafił powiedzieć...
- Ależ Manny... - Harry próbował coś powiedzieć.
Gernshon przenosił wzrok od jednego do drugiego marszcząc czoło. Jackie właśnie w tej chwili ich zauważyła i pomachała ręką na powitanie.
Harry zauważył, że znowu wyszczuplała. Nie widział jej od dwóch tygodni. Policzki zapadły się jej jeszcze bardziej, wokół oczu pojawiły się nowe zmarszczki. Wyżłobione smutkiem. Jackie miała na sobie niebieski podkoszulek z napisem ŻYCIE TO DZIWKA - POTEM UMIERASZ. Miała ze sobą kolorowe pismo i mały pistolet na gaz udający lakier do włosów.
- Cześć! Jesteś! Manny mówił...
- Manny się mylił - przerwał jej Harry. - Spójrz, Jackie, kochanie... tak się cieszę, że cię widzę. Chciałbym ci przedstawić kogoś. To jest Robert. Przyjaciel. Mój przyjaciel Robert. A to jest Jackie Snyder.
- Cześć - rzuciła Jackie. Uściskała Harry'ego, a potem Manny'ego.
Harry zauważył, że Robert nie może oderwać wzroku od jej opiętych dżinsów.
- Robert jest... naukowcem - powiedział Harry.
Tego nie powinien był mówić. Zrozumiał to w tym samym momencie, kiedy padły te słowa. Nauka - cała nauka - była, z jakichś kompletnie dla niego niejasnych powodów, dla Jackie tematem bardzo drażliwym. Odrzuciła swe długie ciemne włosy do tyłu.
- Ach tak. Mam nadzieję, że nie chemikiem?
- Tak naprawdę wcale nie jestem naukowcem - powiedział ujmująco Gernshon. - Popularyzuję nowe idee w nauce, piszę o nich tak, by stały się zrozumiałe.
- Na przykład? - zapytała Jackie.
Gernshon otworzył usta i zaraz zamknął je. Jakiś chłopiec przemknął koło nich na deskorolce, trzymając w ręce radio. Przez chwilę ogłuszył ich hardmetal. Nad głową przemknął odrzutowiec. Gernshon uśmiechnął się blado.
- To trudno wytłumaczyć.
- Jestem w stanie zrozumieć - odparła chłodno Jackie. - Chyba wiesz, że kobiety potrafią zrozumieć naukę.
- Jackie - wtrącił Harry - co przyniosłaś? Czy to twoja nowa książka?
- Nie. Obiecywałam ci przecież, że przyniosę książkę mojej koleżanki. Jest znakomita. Opowiada o człowieku, którego zdradza wspólnik sprzedając firmę mafii i wrabiając głównego bohatera. Ten w więzieniu spotyka faceta, który stworzył nową religię Dom Bogini Rozpaczy. Po wyjściu z więzienia startują z nową firmą Korporacja Samobójców, która pomaga ludziom zabijać się. I robi to za darmo. Całość fantastycznie obnaża dzisiejszą Amerykę.
Gernshon cicho jęknął.
- I jest bardzo śmieszna - dodała Jackie.
- Ale brzmi to... dość przygnębiająco - skomentował Robert.
- Taka jest rzeczywistość - powiedziała dobitnie Jackie.
Harry zobaczył, że Gernshon rozgląda się po parku. Na pobliskiej ławce kiwał się człowiek z rękami opartymi na kolanach. Wiatr przesuwał resztki gazet i opakowań od McDonald'sa. Kosz na śmieci leżał wywrócony. Zza wątłego drzewka otoczonego wysoką do ramion balustradką spoglądało na nich dziecko z oczami starca.
- Jeszcze coś ci przyniosłam, dziadziu - powiedziała Jackie. Harry miał nadzieje, że Gernshon zauważył, jak łagodniał jej głos, gdy się zwracała do niego. - Szalik. Zobacz, wełniany. Bardzo ciepły.
- Moja mama ma bardzo podobny - wtrącił Gernshon. - Chociaż nie, jej chyba jest futrzany.
Jackie zmieniła się na twarzy.
- Z jakiego futra?
- Ja... nie jestem pewien.
- Mam nadzieję, że nie ze zwierzęcia objętego ochroną.
- Nie. Na pewno nie. Z pewnością nie... z takiego.
Jackie patrzyła na niego jeszcze chwilę. Dziecko, które im się wcześniej przyglądało, ruszyło w ich stronę. Harry zauważył, że na ten widok na twarzy Gernshona pojawiła się ulga. Dzieciak miał jakieś jedenaście lat, ubrany był w elegancki garnitur i miał włoskie buty. Manny przesunął się, by stanąć między chłopcem a Gernshonem.
Chłopak minął go i otarł się o Gernshona z drugiej strony. Nie podniósł nawet wzroku. Jego głos był niski, chłopięcy, prawie szept:
- Może prochy?
- Spróbuj jeszcze raz, a twoja mamusia będzie miała złamane serduszko - odpalił Gernshon. Uśmiechnął się przy tym do Harry'ego takim konspiracyjnym uśmiechem sugerującym, że przynajmniej dzieci nie zmieniły się przez te pięćdziesiąt lat. Głowa chłopca odskoczyła w górę, patrzył teraz prosto na Gernshona.
- Mówisz o mojej mamie?
Jackie jęknęła.
- Nie - zwróciła się do dzieciaka. - On nic nie miał na myśli.
- Ja nie zapominam - odparł chłopiec. I odszedł bardzo wolno.
- Przepraszam - powiedział Gernshon, marszcząc czoło. - Nie bardzo rozumiem za co, ale przepraszam.
- Czy ty wiesz, gdzie żyjesz? - zapytała ze złością Jackie. - Co to, do kurwy nędzy, miało być? Nie zdajesz sobie sprawy, że ten park to jedyne miejsce, gdzie Manny i mój dziadek mogą sobie pooddychać świeżym powietrzem?
- Ja nie...
- A ten pieprzony pank nie rzucał słów na wiatr, mówiąc, że nie zapomina.
- Nie podoba mi się ten ton - odparł Gernshon. - Ani język, jakiego używasz.
- Mój język! - kąciki ust Jackie się zacisnęły.
Manny podniósł ręce i zakrył twarz. Chłopiec, oddalony od nich o jakieś dwadzieścia kroków, nagle zwietrzył coś, niby zwierzątko, opadł na czworaka, wykonując obrót. W jego stronę biegło dwóch napakowanych nastolatków. Twarz dzieciaka wykrzywiła się. Teraz wyglądał znacznie młodziej. Zaczął uciekać w stronę ulicy.
- Nie! - krzyknął Gernshon.
Kiedy Harry odwrócił głowę, już go tu nie było. Harry zobaczył nadjeżdżającą wielką ciężarówkę, usłyszał krzyk Jackie, zobaczył sprężyste ciało Roberta padające na chłopca. Ciężarówka minęła ich.
Gernshon i chłopak stali po drugiej stronie ulicy.
Ciężarówka zatrąbiła donośnie.
- Moje ubranie! - wrzasnął chłopiec. - Porwałeś mi moje ubranie.
W tym momencie zatrzymał się przy nich wóz patrolowy na sygnale. Dwóch nastolatków jakby rozpłynęło się, chłopiec też jakoś zniknął.
- Nigdy go nie znajdziemy - powiedział niezadowolony policjant. - Co nic nie zmienia.
I odjechał.
- Nic ci nie jest? - zapytał Manny. Jego twarz miała barwę popiołu. Harry położył mu rękę na ramieniu.
- Nie. - Gernshon uśmiechnął się łagodnie do Manny'ego. - Trochę się tylko zabrudziłem.
- Trzeba mieć jaja - odezwała się Jackie. Spoglądała na Gernshona ze zmarszczonym czołem. - Dlaczego to zrobiłeś?
- Przepraszam?
- Dlaczego? Chodzi mi o to, nawet zapominając, czym ten dzieciak jest, zapominając, no, to wszystko - wskazała na park. - Dlaczego zawracać sobie czymś takim głowę?
- Dziecko jest tylko dzieckiem - odparł łagodnie Gernshon.
We wzroku Manny'ego odmalowało się niedowierzanie.
Harry jednak nie chciał, by ktokolwiek zaczął dyskutować na temat tego, co właśnie powiedział Robert.
- Posłuchajcie, coś przyszło mi do głowy. Najwyraźniej macie sobie dużo do powiedzenia na temat... no wszystkiego. Może byście poszli na obiad. Ja stawiam. - Wyciągnął z kieszeni kolejny banknot dwudziestodolarowy. Czuł na plecach wzrok Manny'ego.
- Ja nie mógłbym - odezwał się Gernshon w tej samej chwili, kiedy Jackie rzuciła ostrzegawczo "Dziadziu..."
Harry ujął jej twarz w swoje dłonie.
- Proszę, zrób to dla mnie, Jackie. Bez pytań, bez protestów. Ten jeden raz. Dla mnie.
Jackie milczała przez długą chwilę, potem uśmiechnęła się, skinęła głową i poszukała na wpół żartobliwie aprobaty u Gernshona.
Gernshon odchrząknął.
- No cóż, myślę, że może byłoby lepiej, gdybyśmy poszli wszyscy. Jest to dla mnie dość kłopotliwe, ale ceny w tym mieście są wyższe niż... że ja nie mogę... ale gdybyśmy znaleźli coś tańszego, może jakiś automat, jestem pewien, że zjedlibyśmy we czworo.
- Nie, nie - sprzeciwił się Harry. - My już jedliśmy.
Manny znowu popatrzył na niego.
Jackie wyraźnie poczuła się urażona.
- Ja z pewnością nie chciałam... co ty sobie w ogóle myślisz, stary? Po prostu chciałam zrobić przyjemność dziadkowi. Boisz się, że mogłabym się na ciebie rzucić?
Harry dostrzegł szybkie spojrzenie Roberta na opięte uda Jackie. Zauważył też, że chłopak pożałował tego spojrzenia już w tej samej chwili, gdy je rzucał. Widział, że Manny też zwrócił na to uwagę i Jackie także, a sam Robert wiedział, że oni widzieli. Manny prychnął cichutko. Twarz Jackie pociemniała. I w tej chwili Robert odezwał się zupełnie spokojnym głosem, którego nikt nie oczekiwał:
- Nie, oczywiście, że nie. Ale ja wolałbym, żebyśmy wszyscy poszli coś zjeść z zupełnie innego powodu. Moja żona jest dla mnie bardzo droga, panno Snyder, i nie chciałbym zrobić nic, co mogłoby jej sprawić przykrość. To, co mówię, jest prawdopodobnie irracjonalne, ale tak właśnie jest.
Harry stał jak wmurowany w ziemię, z otwartą buzią. Manny zaczął się trząść, a jego wściekły przyjaciel pomyślał dziko, że lepiej, żeby to nie był śmiech. A Jackie przez dłuższą chwilę przyglądała się jeszcze Robertowi, a potem wybuchnęła tak spontanicznym śmiechem, jakiego Harry nie słyszał u niej od miesięcy.
- Hej - odezwała się wreszcie łagodnie. - To miłe. Naprawdę, cholernie miłe.
Nagle zrobiło się całkiem zimno. Śnieg wisiał w powietrzu. Codziennie po południu Harry z Mannym szli na krótką przechadzkę do parku, a potem zachodzili albo do klubu na szachy, albo na kawę, albo na stację metra, albo do biblioteki, gdzie w najdalszym rogu mogli przez nikogo nie zauważeni zjeść lunch. Harry kupił Manny'emu sandwicza z mięsem za 63 centy i parę zagranicznych wełnianych rękawiczek, za dolara na przedsezonowej sprzedaży.
- I gdzie dziś są? - zapytał Manny w sobotę, ściągając rękawiczkę, by zabrać się za sałatkę. Z zadowoleniem wciągnął zapach. - Chrzan. Pamiętasz, Harry?
- Wydaje mi się, że poszli do muzeum - powiedział wyraźnie zmartwiony Harry.
- Jakiego muzeum?
- A skąd miałbym wiedzieć. Rzucił tylko: "Dziś w planie jest muzeum, Harry" i wyszedł z domu przed ósmą rano. Nie wiem nic więcej.
Manny zamarł.
- Jakie muzeum otwierają o ósmej rano?
Harry odłożył kanapkę. Przez ostatni tydzień wyraźnie zeszczuplał.
- Może - szybko dodał Manny - po prostu rozmawiają. No wiesz, jak to młodzi ludzie, po prostu rozmawiają...
Harry popatrzył na niego ze smutkiem.
- Tak jak ty i Leah, kiedy byliście młodzi i zostawili was całkiem samych.
- Lepiej, żebyś szybko z nim porozmawiał. Nie, z nią. - Zastanowił się przez moment. - Nie, jednak z nim.
- Rozmowa nic tu nie pomoże. Harry był blady, wyglądał na zdeterminowanego. - Trzeba odesłać Gernshona z powrotem.
- Odesłać?
- On jest żonaty, Manny! Chciałem dopomóc Jackie, pokazać jej, że życie nie musi być ciągłą walką. Ale cóż dobrego może jej się zdarzyć, jeśli pokocha żonatego mężczyznę? Wiesz, jak to jest. Jackie... - Harry jęknął. Jak mogło do tego dojść. Przecież chciał tylko dobrze dla swej wnuczki. Dlaczego nie przemyślał wszystkiego lepiej. - On musi wrócić, Manny.
- Jak? - zapytał praktycznie Manny. - Nie możesz jeszcze raz go zdzielić w głowę. I tak miałeś dość szczęścia poprzednim razem, że nic mu nie zrobiłeś. Przecież nie chcesz go mieć na sumieniu. A kiedy pokażesz mu swój, no... swój...
- Moją szafę. Manny, gdybyś tylko zechciał przyjść, za jednego dolara mógłbyś...
- Wtedy on będzie mógł przychodzić za każdym razem, kiedy będzie tylko chciał. Więc jak?
Nagły szmer poderwał ich na nogi. Ktoś zbliżał się między półkami.
- Bibliotekarz! - wyszeptał Manny.
Obaj na oślep pakowali kanapki, piwo (po 15 centów puszka) i strudel do torby z zakupami. Manny w panice wepchnął tam również rękawiczki. Harry wytarł stół z okruszków. Kiedy intruz wyłonił się zza najbliższej półki, Harry pochylał się nad "Robieniem papierowych kwiatów", a Manny nad "Porcelaną dynastii Yung Cheng". Intruzem okazał się jednak Robert Gernshon.
Młody człowiek opadł na krzesło. Jego twarz miała barwę popiołu. W jednej ręce ściskał papiery.
Po dobrej chwili Manny zapytał dyplomatycznie:
- Skąd przybywasz, Robercie?
- Gdzie Jackie? - dorzucił ostro Harry.
- Jackie? - powtórzył Garnshon. Jego głos drżał. Harry zdał sobie z nagłym przerażeniem sprawę, że młody człowiek płacze. - Nie widziałem jej od paru dni.
- Od paru dni? - powtórzył Harry.
- Nie, ja byłem... byłem...
Manny wyprostował się na krześle. Popatrzył badawczo na Gernshona i odłożył "Porcelanę z czasów dynastii Yung Cheng". Przesiadł się na krzesło obok młodego człowieka i łagodnie wyjął z jego ręki papiery. Gernshon oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach.
- Przepraszam, że się tak dziecinnie zachowuję... - Ramiona mu drżały.
Manny rozłożył papiery na stole. Poza ręcznie zapisanymi kartkami były to dwie cienkie książeczki: "Wspomnienia z Oświęcimia" i "Hiroszima - odliczanie".
Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Wreszcie ciszę przerwał Harry, zwracając się jakby do nikogo:
- A ja myślałem, że on chodzi do muzeum techniki i nauki.
Manny, niby przypadkiem, objął ramieniem Gernshona.
- Więc teraz już wiesz, gdzie nie powinieneś być. Szkoda, że więcej ludzi tego nie wiedziało.
Harry nie potrafiłby powiedzieć, co malowało się teraz na twarzy jego przyjaciela ani co brzmiało w jego głosie, gdy mówił:
- Masz rację, Harry, on musi wrócić.
- Ale Jackie...
- Przeżyje bez tych słodkości - odparł ostro Manny. - Cóż niby jest takiego złego w jej życiu, by potrzebowała pomocy? Może umiera? Albo jest biedna? A może brzydka? Ktoś się dobija do jej drzwi ciemną nocą? Pozwól jej samej znaleźć słodycz życia. Da sobie radę.
Harry rozłożył bezradnie ręce. Twarz Manny'ego wyglądała teraz jak oświetlona fluorescencyjnym światłem drewniana maska.
- Nawet on... Manny, to wszystko, co on teraz wie...
- Powinieneś był pomyśleć wcześniej.
Gernshon podniósł na nich wzrok.
- Nie... ja... tak mi przykro. Ja po prostu nigdy bym nie pomyślał, że ludzie...
- Nie - przerwał mu Manny. - Ale mogą. Więc wszystkie te dni spędziłeś w bibliotece, czytając takie książki?
- Tak, w bibliotekach i muzeach. Widziałem, że wy dwaj tam wchodzicie. Czytałem, chciałem wiedzieć...
- Więc teraz już wiesz - powiedział Manny tym samym zaskakująco obojętnym i twardym głosem. - Ty też dasz sobie radę.
- Czy Jackie wie, co się dzieje? Dlaczego zdobywałeś tę... wiedzę?
- Nie.
- A ty, co zrobisz teraz z tym, czego się dowiedziałeś?
Harry wstrzymał oddech. Co będzie, jeśli Gernshon po prostu nie będzie chciał wrócić?
- Początkowo - chłopak powoli dobierał słowa - myślałem, że już tam nie wrócę. W ogóle. Jak mógłbym być świadkiem tych spraw. Druga wojna i obozy. Mam rodzinę w Polsce. A potem bomby atomowe, Korea, gułagi, Wietnam, Kambodża, terroryści i AIDS...
- Niczego nie przepuścił... - szepnął Harry.
- ...i ta bezradność, brak nawet nadziei, wiedza, że to wszystko się wydarzyło - jak mógłbym być świadkiem tego wszystkiego pozbawiony nadziei, że to wcale nie jest takie okropne, na jakie w danej chwili wygląda.
- Wszystko zależy od tego, na co patrzysz - powiedział Manny, ale Gernshon wydawał się go nie słyszeć.
- Ale nie mogę też zostać. Tam jest Susan i spodziewamy się dziecka. Muszę pomyśleć.
- Nie - odezwał się Harry. - Trzeba, żebyś wrócił. To wszystko moja wina. Tak mi przykro. Musisz wracać, Gernshon.
- Liban - wyliczał dalej Gernshon. - DDT. Rewolucja Kulturalna. Nikaragua. Niszczenie lasów. Iran...
- Penicylina - przerwał mu nagle Manny. Broda mu drżała. - Prawa obywatelskie. Mahatma Gandhi. Szczepionka Heinego-Mediny. Pralki.
Harry patrzył na niego w osłupieniu. Czyżby Manny kiedykolwiek pracował w pralni?
- Albo - ciągnął Manny już spokojniej - Hitler, Oświęcim... Zależy, na co patrzysz, Robercie.
- Nie wiem - powiedział Gernshon. - Muszę pomyśleć. Jest tak dużo... i jeszcze ta dziewczyna.
Harry zesztywniał.
- Jackie?
- Nie, nie. Kto inny. Spotkaliśmy się parę dni temu w kawiarni. Weszła, kiedy tam byłem. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Patrzyłem na nią osłupiały - ona chyba też, przynajmniej tak mi się wydawało. Dziewczyna, która miała moją twarz. I była taka... trudno to wyrazić. Jakbym patrzył na samego siebie. Powiedziałem "cześć", ale nie powiedziałem jej, jak się nazywam, nie śmiałem. - I skończył prawie szeptem: - Myślę, że to była moja wnuczka.
- Och, chłopcze... - Manny westchnął.
Gernshon wstał. Sięgnął, by zgarnąć swoje papiery, ale zatrzymał się w pół gestu i zostawił je tam, gdzie leżały. Harry też się podniósł i to tak gwałtownie, że Robert spojrzał na niego zaniepokojony.
- Chcesz mnie znowu uderzyć, Harry? Może zamierzacie mnie zabić?
- My, Robercie? My? - W głosie Manny'ego brzmiała sama łagodność.
- W pewien sposób już to zrobiliście. Z pewnością nie jestem tym, kim byłem.
Manny wzruszył ramionami.
- Więc bądź kimś lepszym.
- Nie sądzę, byś zrozumiał...
- A ja nie sądzę, żebyś to ty rozumiał, chłopczyku. Tak wygląda rzeczywistość. I tyle. Cokolwiek było w przeszłości, nie zginęło. Powiedz mi, czy czytając o tych wszystkich rzeczach, natrafiłeś na własne nazwisko? Znalazłeś siebie w podręcznikach historii, w zgromadzonych dokumentach?
- W biurze ewidencji czeka się dwa tygodnie na wyszukanie aktu urodzenia i zgonu - odparł Gernshon, jakby speszony.
- A więc nic nie straciłeś, bo tak naprawdę nic nie wiesz - powiedział Manny. - Znasz tylko historię. A historia nie ma wartości. Każdy ma jej po troszku. Możesz mieć jej tylko tyle, ile zechcesz. Liczy się jedynie to, co sam robisz.
Gernshon nie przytaknął. Przez długi czas wpatrywał się w Manny'ego, a wreszcie coś pojawiło się w jego oczach, coś, dzięki czemu Harry odetchnął, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę, że wstrzymywał oddech. Nagle wydawało się, że to Gernshon jest najstarszy z nich trzech. I był - z sześćdziesięcioma dwoma latami, które mu przybyły w ostatnim tygodniu, był starszy od Harry'ego odwiedzającego 1937 rok i jego czyste parki. Ale tamten rok był dobry i Gernshon do niego wracał, a i Harry byłby wybrał go dla siebie, gdyby nie Jackie i Manny... ale mimo wszystko nie mógł patrzeć, jak Gernshon odchodzi między półkami, przedzierając się przez powietrze, jakby to była woda.
Robert zatrzymał się. Odwrócił się do nich i powiedział:
- Wrócę tam. Dziś wieczorem.
Kiedy odszedł, Harry powiedział:
- To moja wina.
- Owszem - zgodził się Manny.
- Czy przyjdziesz do mnie wieczorem? Żeby pomóc?
- Tak, Harry.
W jakiś sposób wszystko to stało się jeszcze trudniejsze.
Gernshon pozwolił zawiązać sobie oczy. Harry przeprowadził go przez szafę, magazyn, na ulicę. Nie szło im zbyt dobrze, wpadali na siebie, potykali o niewidoczne przedmioty. W magazynach Gernshon o mało co nie wpadł na stos drewna. Harry nagłym ruchem odsunął go i w tym momencie coś przeskoczyło mu w kręgosłupie. Czekał, zgięty wpół, schowany za rogiem, kiedy Gernshon zdejmował zasłonę z oczu, mrużył je w blasku słońca i wreszcie odchodził powoli.
Mimo bólu kręgosłupa Harry nie potrafił od razu wrócić. Poczekał, by Gernshon odszedł dobry kawałek, a potem pokuśtykał w stronę parku. Karuzela kręciła się w takt pogodnej muzyki. Dwudziesty czwarty września. Dwoje dzieci, których nigdy dotychczas nie zauważył, stało tuż za karuzelą, przyglądając się jej głodnymi, smutnymi oczami. Na nieskazitelnych klombach kwitły kwiaty. Obok Harry'ego przeszedł Murzyn z oczami wbitymi w ziemię, z pochyloną głową. Dwie małe dziewczynki kręciły skakanką, przyglądała im się z uśmiechem kobieta w błękitno-białym mundurze. Na chodniku, tuż przy karuzeli ktoś narysował kredą swastykę. Murzyn starł ją nogą. Ulicą przejechał lincoln zefir V-12, za 1090 dolarów. Nie zmieściłby się w szafie.
Kiedy Harry wrócił, Manny spał mocno zwinięty na kordonkowej kapie, którą Harry kupił za 3 dolary i 29 centów.
- I co osiągnąłem? Co? - dopytywał się gorzko Harry.
Dzień zmierzchał ciepły i pełen barw, prawdziwe babie lato. Drzewa wznosiły gałęzie do jasnego, błękitnego nieba. Manny miał na sobie stary czerwony sweter, Harry flanelową koszulę. Niedzielni spacerowicze rzucali rożki po lodach, niedopałki, przeczytane gazety. Puszki po dietetycznej coli, zużyte papierowe chusteczki, popcorn. Awanturowały się gołębie, kłóciły dzieci.
- Jackie będzie równie trudna jak przedtem, i czemu by nie - mówił dalej Harry. - Kiedy wreszcie spotkała miłego faceta, ten już nigdy do niej nie zadzwoni. Ja z kolei go unieszczęśliwiłem. Zniszczyłem mu życie. A kiedy go opuszczałem, zniszczyłem sobie kręgosłup. I teraz siedzę tu dręczony poczuciem winy. Nic z tego nie wyszło.
Manny nie odpowiadał, patrząc przed siebie.
- Nie wiem, Manny. Naprawdę nie wiem.
- Tam idzie Jackie - odezwał się nagle Manny.
Harry podniósł wzrok. Chciał się poderwać, ale kręgosłup odmówił mu posłuszeństwa. Siedział więc, a tylko oczy robiły mu się coraz większe ze zdziwienia.
- Dziadziu! - wykrzyknęła Jackie. - Szukałam ciebie.
Wyglądała promiennie. Zniknęły zmarszczki wokół oczu, twarz się wygładziła. Nawet kości obojczyka przestały jej sterczeć, pomyślał w zadziwieniu Harry. Szczęście promieniało z niej jak światło. Trzymała za rękę szczupłą, rudowłosą kobietę o mocnych rysach twarzy i orzechowych oczach.
- To jest Anna - przedstawiła ją Jackie. - Szukałam cię, dziadku, ponieważ... no, cóż, chciałabym ci coś powiedzieć.
Usiadła na ławce obok Harry'ego tak, że siedział między nią a Mannym i objęła go ramieniem. Drugą ręką trzymała kurczowo dłoń Anny, która uśmiechała się, by jej dodać odwagi. Manny wpatrywał się w Annę, jakby zobaczył ducha.
- Wiesz, dziadku, od jakiegoś czasu zmagam się z czymś, czymś bardzo ważnym. Wiem, że nie było ze mną łatwo, ale to nie dlatego... każdy potrzebuje uczucia, często mi to mówiłeś, a wiedziałam przecież, jak bardzo byliście szczęśliwi, ty i babcia. Myślałam, że mnie się to nigdy nie zdarzy. Ale teraz... no cóż, teraz jest Anna. I chciałam, żebyś o tym wiedział.
Poczuł, że ciało jej spina się, w oczach widział błaganie. Anna przyglądała się Harry'emu uważnie. Czuł się tak, jakby się topił.
- Wiem - mówiła dalej Jackie - że dla ciebie to szok, ale wiem też, że zawsze pragnąłeś, abym była szczęśliwa. Więc mam nadzieję, że pokochasz ją tak, jak ja ją kocham.
Harry patrzył na kobietę o płomiennych oczach. Wiedział, o co go proszono, ale nie wierzył własnym uszom, to nie mogło się dziać naprawdę. Cała sytuacja wydawała mu się tak oderwana od rzeczywistości, jak nierealna wydaje nam się pogoda w innym kraju. Huragany. Susze. Upały. Kiedy na ulicach twojego miasta panuje lodowaty chłód.
- Uważam, że ze wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek znałam, Anna jest najbardziej pozbierana. Najbardziej otwarta na innych. Najbardziej moralna.
- Hmmm - mruknął Harry.
- Dziadziu?
Jackie patrzyła mu prosto w oczy. Im dłużej on milczał, tym bardziej bladł jej uśmiech. Uświadomił sobie, że kiedy się uśmiechała, zobaczył jej zęby. Bardzo białe, bardzo równe. I również bardzo ostre.
- Ja... ja... dzień dobry, Anno.
- Dzień dobry - odparła Anna.
- Widzisz, mówiłam ci, że wszystko będzie dobrze! - wykrzyknęła Jackie. Puściła Harry'ego i skoczyła na równe nogi. Rozsadzała ją energia. - Jesteś cudowny, dziadku! I ty także, Manny. Och, przepraszam, Anno, to jest Manny Feldman, najlepszy przyjaciel dziadka. Manny, to Anna Davis.
- Miło mi pana poznać - powiedziała Anna. Miała niski, chropowaty głos i słodki uśmiech.
Harry poczuł huragan, suszę i upał.
- Wiem, że to było nieco niespodziewane... - mówiła dalej Jackie.
Niespodziewane!
- No cóż... - Harry nie był w stanie nic więcej powiedzieć.
- Ale uznałam, że już czas się ujawnić.
Harry wydał jakiś nieartykułowany dźwięk.
- A więc mieszkasz w tym mieście? - Manny'emu udało się zadać pytanie.
- O tak. Mieszkam tu od urodzenia. I moja rodzina też, od zawsze.
- Czy Jackie... czy Jackie poznała już twoich bliskich?
Jeszcze nie - odparła Jackie. - To może być trochę... trudne, w przypadku jej rodziców. - Uśmiechnęła się do Anny. - Ale jakoś damy sobie radę.
- Żałuję, że nie mogłaś poznać mojego dziadka. - Anna zwróciła się do Jackie. Na pewno zachowałby się równie wspaniale jak twój dziadek. Zawsze taki był.
- Był? - zapytał słabym głosem Harry.
- Zmarł rok temu. Ale był wspaniałym człowiekiem. Pełnym ciepła i inteligentnym.
- Co... co on robił?
- Wykładał historię na uniwersytecie. Poza tym działał w wielu organizacjach - Amnesty International, ACLU i innych. Podczas drugiej wojny światowej pracował w organizacji na rzecz Żydów, pomagał im wyjeżdżać z Niemiec.
Manny kiwał głową. Harry przyglądał się zębom Jackie.
- Chciałybyśmy niedługo zaprosić was na kolację - Anna uśmiechnęła się. - Umiem nieźle gotować.
Oczy Manny'ego rozbłysły.
- Wiem, że to nie jest dla was łatwe - oświadczyła Jackie. A Harry widział, że dla niej to tylko słowa. Ona nie sądziła, by to było trudne. Dla niej było to może nieoczekiwane, ale naturalne.
Słońce, przeświecając przez szczebelki ławki, rzucało na chodnik wzór w paski.
- A wiesz co, dziadziu - powiedziała nagle Jackie - to twój przyjaciel, Robert, przedstawił nas sobie. Czy już ci to mówiłam?
- Tak, kochanie. Mówiłaś.
- Jest trochę jak nie z tego świata, ale całkiem w porządku.
Kiedy Jackie i Anna już sobie poszły, dwaj starzy mężczyźni siedzieli jeszcze długo w milczeniu
Wreszcie Manny zapytał dyplomatycznie:
- Nie zjadłbyś czegoś, Harry?
- Ona jest szczęśliwa, Manny.
- Tak. Chodźmy coś zjeść.
- I wcale go nie rozpoznała?
- Nie. Czas na małą przekąskę.
- Masz. Przyniosłem ją dla ciebie. - Harry wyciągnął pomarańczę. Pomarańczowa kula z napisem na bibułce "Bez pestek", wielka, soczysta i pachnąca.
- Smacznego - powiedział Harry. - Kosztowała 92 centy.
Przełożyła Dorota Malinowska
"The Price of Oranges" Copyright © 1989 by Davis Publications, Inc. First published in "Isaac Asimov's Science Fiction Magazine".
NANCY KRESS
Mieszka w Brockport w stanie Nowy Jork, zajmuje się wyłącznie pisaniem i uczeniem przyszłych pisarzy. Jest dwukrotną laureatką Nebuli (1985 i 1991), raz zdobyła Hugo (1992). Polskim czytelnikom znana z trylogii o Żebrakach ("Hiszpańscy Żebracy", "Żebracy nie mają wyboru", "Żebracy na koniach") oraz opowiadań zamieszczanych w "Nowej Fantastyce". Ostatnio przedstawialiśmy jej "Linie błędu" ("NF" 2/98) i "Tańcząc w powietrzu" ("NF" 2-3/99).
(anak)