Bzdury


Autor: Nancy Kress

Tytul: Bzdury

(Craps)

Z "NF" 5/95

Nigdy nie uwierzę, że Bóg gra ze światem w kości.

Albert Einstein

Koniecznie zagramy, bo ze wstydu skonamy.

Nathan Detroit

Charlie Foster jadł w "Gąszczu Paproci" lunch z

klientem, kiedy zakrztusił się kawałkiem broccoli al dente

w Fettucine Primavera. Krtań i płuca drgnęły boleśnie,

lecz mimo to nadal uśmiechał się uprzejmie do rozmówcy,

Marva Spanmana ze Spanmana i Spółki. Ten sądził, że

Charlie ma jakieś problemy z protezą dentystyczną, więc

przeprosił taktownie i wyszedł do toalety. Charlie z całej

siły walił się w piersi i przełykał ślinę. Kiedy to nie

pomogło, wstał przewracając puste krzesło i machając ręką

wskazywał palcem swoje gardło.

- Boże! - zawołał ktoś przy sąsiednim stoliku. - Ten

człowiek się dusi!

Zabieg Heimlicha, nawet przeprowadzony przez

potężnego szwedzkiego barmana, także nie pomógł. Trochę

powietrza musiało jednak dochodzić do płuc, gdyż Charlie

nie stracił przytomności. Ktoś wezwał karetkę. Charlie

zatoczył się, przewrócił jeszcze dwa krzesła i zrzucił na

podłogę porcję kurcząt Greco. Wrócił Marv Spanman i

przyklęknął przy nim, by zapewnić:

- Nie martw się, Chuck. Cokolwiek się stanie,

dostaniecie to zlecenie.

Kobiety krzyczały, zawyła syrena.

W karetce Charlie próbował oddychać bezskutecznie

wsysając powietrze do płuc. Przewracał się z boku na bok i

rozsiewał zapach czosnku z kurcząt Greco. Sanitariusz

ciągle jeszcze próbował przypiąć go pasami do noszy, gdy

karetka zderzyła się ze srebrzystym mercedesem benzem na

rogu Broad i Exchange Street. Wstrząs poruszył brokułem i

wyrzucił go na szybę szoferki. Charlie zassał powietrze.

Sanitariusz upewnił się, że paznokcie pacjenta

nabierają normalnego koloru i wyskoczył na ulicę. Kierowca

mercedesa stał wymachując pięściami i wrzeszczał na

kierowcę karetki, który wzruszył ramionami. Drzwi

mercedesa od strony pasażera złożyły się w pół jak

nieudane origami. Właściciel, cały czas krzycząc, sięgnął

przez okno po klucz do kół i wykorzystał go, by wgnieść

maskę karetki, tuż nad chłodnicą.

Drżąc na całym ciele, Charlie wstał i dotknął kawałka

brokułu, leżącego na podłodze tuż przy otwartych drzwiach.

Brokuł był śliski od śliny i nakrapiany krwią. Jakiś

chłopiec w czapeczce Pepsi Coli zajrzał do wnętrza, by

sprawdzić, czy przypadkiem nie ma tam jakiegoś trupa.

Charlie spojrzał groźnie i mała twarzyczka zniknęła.

Pozostawiając brokuł Charlie wysiadł z karetki

akurat na czas, by zobaczyć, jak sanitariusz rzuca się na

właściciela mercedesa i próbuje odebrać mu klucz. Kierowca

zaszedł walczących od tyłu i złapał właściciela mercedesa,

przyciskając mu ramiona do ciała. Sanitariusz wyrwał klucz

i natychmiast zaczął pytać świadków o nazwiska i adresy.

Właściciel mercedesa nadal wrzeszczał coś niezrozumiale.

Charlie zatrzymał taksówkę i pojechał do domu.

- No cóż, to z pewnością niezwykły przypadek -

stwierdziła żona Charliego, Patti. Kiedy już się

przekonała, że mężowi nic nie grozi, straciła

zainteresowanie. Szczupła blondynka o bladej cerze,

przywodzącej na myśl wypolerowany opal, Patti robiła

karierę w dziedzinie fizyki cząstek elementarnych. Studia

kończyła w Stanford, pracowała w Laboratorium Fermiego i

miała iloraz inteligencji 163. Po latach małżeństwa,

zawartego jeszcze na studiach, Charlie zaczął się jej

trochę bać. Dzieci nie mieli.

- Uważam, że więcej niż niezwykły - oświadczył. -

Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają. - Nie bardzo

wiedział, co chciał przez to powiedzieć.

Patti przyglądała mu się przez chwilę. Potem objęła

go chłodnymi ramionami. Miała na sobie letnią sukienkę bez

rękawów.

- Biedaczek! Nikt się nad tobą nie użalił,

chociaż o mało co nie zginąłeś...

- Nie o to chodzi - burknął Charlie rozumiejąc, że to

kłamstwo. - Po prostu takie rzeczy się nie zdarzają.

- Tylko tobie - uśmiechnęła się Patti i zostawiła go,

by powrócić do swych notatek pełnych precyzyjnych

matematycznych symboli o skomplikowanych kształtach

brokułów.

Marv Spanman dotrzymał słowa i powierzył agencji

Charliego kampanię reklamową: kwartalnik informacyjny plus

promocja filmowa plus broszura w kolorze. Robota była

warta jakieś 125 tysięcy dolców i szef Charliego, od

tygodnia piszący podręcznik na zlecenie rządowe, rzucił

kilka dowcipnych powiedzonek na temat wywierania wrażenia

za pomocą symulowanego zadławienia artystycznego przy

kliencie w atrakcyjnym lokalu (SZAKAL). Maszynistka,

plastyk i sekretarka roześmieli się serdecznie. Charlie

jednak czuł, że jego własny śmiech jest nieco wymuszony,

co wprawiło go w zakłopotanie. Starał się potem unikać

rozmów o wypadku.

Trzy dni później postanowił wrócić do domu na

piechotę. Patti wyjechała na jakąś konferencję do Chicago.

Lato w mieście osiągnęło pełnię, gorącą i duszną.

Kobiety w sandałach i pastelowych spódnicach mijały go

niosąc jaskrawe torby z zakupami. Manekiny na wystawach

trzymały w rękach niezmiennie uniesione tenisowe rakiety.

Powietrze ociekało aromatem doniczkowych kwiatów, maszyn

asfaltujących, gorących precli i jeszcze gorętszych

chodników. Stuk młotów pneumatycznych i rockowa muzyka

mieszały się z ciągłym zgrzytem hamulców przepełnionych

autobusów. A nad tym wszystkim migotał złocisty, przymglony

blask późnego popołudnia. Charlie, który dwadzieścia lat

temu bez żadnego rozsądnego powodu skończył antropologię,

myślał nieskładnie o pełnych życia i gwaru miastach

starożytnej Sumerii próbując sobie przypomnieć, gdzie

właściwie owa Sumeria leżała.

Na rogu Main i Clarke stała Katedra Najświętszego

Imienia, olbrzymi, mroczny stos chłodnego kamienia. Nie

strzyżone krzewy pod oknami sięgały do parapetów, w górę

masywnych murów. Charlie osłonił oczy i odchylił głowę, by

spojrzeć tam, gdzie iglica katedry przebijała niebo. Cegła

wypadła z ościeżnicy pod iglicą i zaczęła spadać wprost na

niego.

Zdawało się, że spada zbyt szybko, by zdążył się

uchylić, jednak na tyle wolno, by miał czas pomyśleć: "No

tak, chwila nadeszła". Ale nie nadeszła. Duży gołąb

wyleciał zza Charliego, uderzył w cegłę i zginął na miejscu.

Zderzenie odchyliło trajektorie gołębia i cegły. Ta

ostatnia minęła Charliego o trzy cale i roztrzaskała się

na kawałki, które odskakiwały i odbijały się, lecz nie od

niego. Gołąb trafił w ziemię jako krwawy kleks i leżał

patrząc czarnymi oczami na człowieka, na którego butach

osiadał drobniutki pomarańczowy pył.

Charlie osunął się i siadł na środku chodnika. Jakaś

kobieta podbiegła do niego, by spytać, czy nic mu się nie

stało. Brodaty młody człowiek z walkmanem pognał po schodach

katedry i zaczął walić pięściami w drewniane drzwi żądając

pojawienia się kogoś odpowiedzialnego. Mężczyzna wcisnął

Charliemu wizytówkę, na której było napisane: MARTIN CASSIDY

- ADWOKAT - SPECJALISTA OD SPRAW CYWILNYCH. Charlie schował

kartkę do kieszeni kamizelki i spojrzał na kobietę. Miała

zwykłą twarz w średnim wieku, teraz wyrażającą niepokój.

- To była boska interwencja - stwierdził z prostotą.

Niepokój znikł z twarzy kobiety. Jej oczy, broda,

usta i brwi zafalowały podejrzliwie: czy nie jest

wariatem, czy słusznie do niego podeszła? Charlie

dostrzegł tę zmianę i spróbował się roześmiać. Wyszło mu

średnio, ale wzmocnił efekt żartobliwym, ironicznym

wzruszeniem ramion, tak często wywierającym dobre

wrażenie na klientach, którzy wyszli z

szeregów producentów i w związku z tym uważali agencje

reklamowe za zbędne. Kobieta chyba się uspokoiła, bo

pomogła Charliemu wstać. Raz jeszcze spojrzał na katedrę,

na cząstki cegły i ciemne, niezgłębione oczy martwego

gołębia. Poczuł drżenie, którego nie rozumiał, lecz które

w jakiś dziwny, także niezrozumiały sposób, zadowoliło

część jego jaźni myślącej o Sumerii.

- Książki? - zdziwiła się Patti.

- Książki - potwierdził Charlie. Stali przy stole w

kuchni. Patti gryzła kawałek pozostawionej po obiedzie

sushi i spoglądała na stos tomów z biblioteki. Zmarszczyła

nos.

- Pachną tak, jakby nikt ich jeszcze nie pożyczał.

- Ta ma nawet nie rozcięte kartki - zauważył Charlie.

Był zadowolony z siebie. Położył dłoń na książce ze

szczytu stosu. Tomasz z Akwinu, Duns Scotus, Francisco

Sanchez, Nicolas Malebranche, George Berkeley. Patti

westchnęła.

- Naprawdę masz zamiar przeczytać całą tę filozofię?

- Jak najbardziej!

- Po co?

- Potrzebuję.

- Potrzebujesz? Charlie, dobra powieść kryminalna da

ci więcej.

- Więcej czego? - Nie odpowiedziała od razu i Charlie

poczuł nagły przypływ pewności siebie. Dodał więc: -

Wszechświat opiera się na niezwykłości, Patti. Nie

zwracamy na nią dostatecznej uwagi.

Patti przestała gryźć. W jej wzroku pojawiła się

dawna niechęć.

- Ja zwracam - powiedziała cicho. - Zwracam uwagę na

to, na czym opiera się Wszechświat każdego dnia mojej

pracy. Zaś ty jesteś obojętny, choćbym ci tłumaczyła, jakie

to dla mnie ważne.

- Nie chodzi o cząstki elementarne - wyjaśnił Charlie,

słysząc w swym głosie zniecierpliwienie, jakiego się po

sobie nie spodziewał. Coś w jej wyglądzie znów obudziło w

nim dawny lęk.

- One właśnie tam są.

- Nie - odparł. Patti odłożyła skrawek sushi i

odwróciła się. Charlie poczuł nagły gniew, czułość,

maniakalną wzgardę. Nie rozumiała. Uważała, że cały świat

da się zweryfikować równaniami, zredukować do elektronów i

neutrino. Myślała... tylko myślała. Nie dławiła się

brokułem, nie uratowało jej zderzenie karetki, nie

zagroziło nieprawdopodobieństwo spadającej cegły i nie

była świadkiem jeszcze większego nieprawdopodobieństwa

martwego gołębia, nie dostrzegła błysku fundamentalnej

niezwykłości... czymkolwiek, do diabła, ta niezwykłość była.

- Pamiętaj tylko - powiedziała Patti z nieoczekiwaną

napastliwością. - Pracujesz w reklamie.

Charlie spojrzał na nią zdumiony. Ona sama zdawała

się zaskoczona złośliwą energią tego ataku. Przybrała

najbardziej obojętny i uprzejmy wyraz twarzy - taki, z

jakim zwykle występowała na naukowych seminariach.

Patrzyła na niego. Charlie czuł mrowienie przebiegające

wzdłuż kręgosłupa. Nie rozumiał jak, ale chyba zwyciężył.

Był wolny od uzdy jej naukowych uprzedzeń. Sama go

uwolniła płytką złośliwością swych słów. Ktoś, dla kogo

prawdopodobieństwa świata nagięły się - dwa razy - nie

mógł czuć się dotknięty takim drobiazgiem. To, co mu się

wydarzyło, było zbyt potężne, wspaniałe i ważne.

Uśmiechnął się do niej współczująco.

Książki jednak przyniosły porażkę. W "Traktacie

dotyczącym zasad ludzkiej wiedzy" przeczytał:

Można się spierać, że jeśli trwanie i forma istnieją

tylko w umyśle, to sam umysł jest trwały i uformowany;

ponieważ trwanie jest trybem bądź atrybutem, o którym

orzeka przedmiot, w którym istnieje. Odpowiadam na to, że

owe cechy istnieją w umyśle jedynie tak, jak są przezeń

obserwowane - a więc nie na sposób trybu lub atrybutu, a

na sposób idei.

Charlie przeczytał ten fragment dwukrotnie;

trzykrotnie. Przeczytał go po prysznicu, który wziął, by

odświeżyć umysł. Potem, kiedy się dobrze wyspał; po dżinie

z tonikiem, po przechadzce. Kiedy przeczytał go po raz

jedenasty, w środę wieczorem, zapakował wszystkie książki

i odniósł je do biblioteki.

Wrzucił Berkeleya i Dunsa Scotusa do pojemnika na książki

zwrócone z tym samym uczuciem pełnego wyzwolenia, jakie czuł

podczas pierwszych randek z Patti. Książki nic nie

wiedziały. Suche słowa, intelektualna gimnastyka, szczere i

rozpaczliwe poczucie wyższości tego samego typu, jaki

przedstawiały brokułokształtne symbole w notesie Patti. I

nic więcej. Charlie poszedł już dalej. Wiedział. Zamykając

metalową klapę pojemnika zaczął gwizdać Beethovena. Noc była

chłodna, niebo ponuro zachmurzone. Charlie nie zauważał

tego. Szedł do domu w koszulce, z gęsią skórką i "Piątą".

Kiedy o pięć cali ominął go buick wyjeżdżający zza rogu

Canal Street - widocznie skończył się film - Charlie

zatrzymał się i patrzył na samochód rozszerzonymi strachem

oczyma, większymi niż oczy przerażonej nastolatki,

prowadzącej samochód bez zezwolenia ojca i władz stanu Nowy

Jork.

- Nic się panu nie stało? Boże, czy nic się panu nie

stało?

Charlie uśmiechnął się do niej. Nie zdołał się

powstrzymać. Była prześliczna, najładniejsza, jaką w życiu

widział, długie blond włosy i delikatna skóra, czarna

skórzana kurtka i koszulka z obscenicznym nadrukiem.

- Nic mi się nie stało.

- Jest pan pewny? Nawet pana nie zauważyłam.

Wyjechałam zza zakrętu i... Nic panu nie jest?

- Czuję się świetnie - zapewnił ją Charlie. - Cieszę

się, że do tego doszło.

Dziewczyna patrzyła na niego zdumiona. Jej

przyjaciółka, mniej efektowna, za to nosząca w uszach

cztery pary kolczyków z górskiego kryształu, pochyliła się

do okna, by lepiej słyszeć.

Charlie nadal się uśmiechał.

- To zupełnie normalne. Nie żaden znak. Norma.

Dziewczyna cofnęła się i zwolniła ręczny hamulec.

Charlie chciał krzyknąć "Dziękuję!", lecz wiedział, że i

tak powiedział za dużo, że dziewczyna wyczuła whisky w

jego oddechu, że nie zrozumiała go w najmniejszym stopniu.

To nie miało znaczenia. Poprzestał na pomachaniu ręką za

odjeżdżającym buickiem.

- Pieprznięty facet - mruknęła dziewczyna i rozmazała

gumę opon po nawierzchni Canal Street.

Rankiem, już trzeźwy, pomyślał, że zachował się pewnie

jak idiota. Myślał chyba też jak idiota. Szorując zęby i

wiążąc krawat powtarzał sobie, że rozumuje w sposób

nietypowy, że przeżywa momentalne impulsy elektryczne w

synapsach, kryzys wieku średniego, objawy stresu,

wszystkie te popularne psychologiczne terminy, jakie

mógłby znaleźć w pierwszym z brzegu magazynie. Nie

potrafił siebie przekonać. Wczorajsze poczucie tryumfu,

wolności, własnej wyjątkowości wobec świata nie chciało go

opuścić. Uśmiechał się do ludzi w poczekalni biura; wgryzł

się w scenariusz jakiegoś początkującego pracownika do

filmu dla Fullman Foods; załatwił osiem spraw i

odpowiedział na wszystkie telefony.

- Ktoś tu jest w świetnym nastroju - zauważyła

sekretarka.

Charlie roześmiał się.

- Czy wierzysz w przypadek, Carol? W szansę?

- Jasne. Co wtorek kupuję los na loterię.

Znowu się roześmiał. Los na loterię! Pochylił się ku

jej twarzy pokrytej warstwą pudru i cieni do oczu.

- Zdradzę ci pewien sekret - powiedział. - Bóg gra

ze światem w kości.

- Co?

- Bóg gra ze światem w kości. Prawa nie są stałe.

Realność dnia codziennego to tylko jedna strona. Wszystko

może się zdarzyć, absolutnie wszystko.

Carol zmarszczyła brwi.

- To znaczy, że mogę się stać bogata?

- Możesz się stać królową Sumerii! Musisz tylko to

zobaczyć! Jest coś, co podejmuje decyzje, coś równie

realnego jak to pieprzone biurko.

- Niezbyt mi odpowiada taki język, panie Foster -

odparła zimno.

- Och, Carol - powiedział cicho. Marszcząc czoło

spoglądała za nim, gdy szedł do gabinetu. Kiedy wyszedł

dwie godziny później, wykonawszy więcej pracy niż w ciągu

jakichkolwiek dwóch godzin swego życia, spojrzała na niego

znowu. Wszedł do windy ze swoim szefem i dyrektorem sekcji

plastycznej. Gdy tylko drzwi się zamknęły, coś zgrzytnęło

głośno. Winda runęła sześć pięter w dół, do piwnicy.

Szef i dyrektor zginęli na miejscu. Charlie wyszedł

zataczając się lekko, ale bez najmniejszego nawet

skaleczenia.

Trzech inżynierów z kompanii zajmującej się windami

orzekło, że była to szansa jedna na milion, niespotykana

interakcja wektorów. Dwóch lekarzy z towarzystwa

ubezpieczeniowego stwierdziło, że to bezprecedensowy

medyczny precedens. Charlie, zbadany przez zdumiony

personel, siedział w izbie przyjęć szpitala i czekał, aż

żony i rodzice zabitych przyjadą odebrać zwłoki. Bez

mrugnięcia patrzył na białą ścianę.

Patti była cierpliwa. Siedziała przy nim na kozetce w

izbie przyjęć, trzymała za rękę i wolno pocierała kciukiem

o jego dłoń.

- Posłuchaj, Charlie, takie rzeczy się zdarzają. Oni

zginęli, skarbie, a ty nie. Wszyscy czują się winni, gdy

trafia się im coś takiego, to uczucie ma nawet nazwę:

"sumienie ocalonego". Proszę cię, nie przejmuj się tym.

- Nie rozumiesz - odparł Charlie. - Nic mi nie jest.

Nie czuję się winny.

- Nie?

- Nie. Czuję się gotowy.

Kciuk Patti znieruchomiał.

- Gotowy na co?

- Jeszcze nie wiem.

- Charlie...

- To musi czemuś służyć. Brokuł, cegła, winda - to

nie mogło się zdarzyć bez powodu.

- Charlie!

- Mogę zaczekać. Przynajmniej mam na co. Rzut kośćmi

nie ma reguł, ale ma wyniki.

Patti wstrzymała oddech. Spojrzała na Charliego, a on to

zauważył i uśmiechnął się tak delikatnie i czule, że nie

wiedziała, co myśleć. Do izby przyjęć weszła żona zabitego

dyrektora sekcji plastycznej z twarzą zalaną łzami. Charlie

wstał i pewnym krokiem ruszył jej na spotkanie wyciągając

ramiona. Patti do bólu przygryzała wargi siedząc na skraju

leżanki, z której podniósł się właśnie jej mąż.

W ciągu następnych kilku miesięcy Charlie stał się

filarem swojej agencji i źródłem plotek w kręgach

pracowników reklamy. Wykonywał pracę swojego szefa i

własną tak skutecznie, że w październiku stał się

wspólnikiem firmy. Co niedziela z Patti wychodzili z wdową

po dyrektorze sekcji plastycznej i dwójką jej małych

dzieci: spacer po parku, wyjazd na plażę, dziecięce

przedstawienie "Lampy Aladyna". Dżinn pojawił się, by

spełnić trzy życzenia Aladyna i młodsze dziecko z

przerażenia zalało się łzami. Charlie uspokoił go

batonikiem Marsa, który przyniósł w kieszeni. Patti

spojrzała z dumą, zachwycona jego zdolnością

przewidywania.

Ludzie zaczynali podziwiać spokój i uprzejmość Charliego

i to, jak dzielnie zniósł wypadek. Wrócił do gry w squasha,

zrzucił piętnaście funtów i zaczął wygrywać z partnerami

młodszymi od siebie o dziesięć lat. Okazywał klasę przy

zwycięstwach, jeszcze lepszą przy przegranych.

W listopadzie razem z Patti świętowali rocznicę ślubu

w Palermo, gdzie miała referat na temat trajektorii

mionów. Charlie przyszedł na odczyt, przez cały czas

okazując powagę i zainteresowanie. Na posesyjnym przyjęciu

jej koledzy byli pod jego wrażeniem, mimo że był spoza

grupy. Bez wysiłku uniknął zakłopotania, jakie wywołuje

zbędna obecność małżonków: nie próbował opanować

towarzystwa, nie siedział ponuro, nie chował się po kątach.

Gdy Patti przyjmowała gratulacje - jej praca została

doceniona - trzymał ją za rękę i uśmiechał się.

Potem dyskutował na temat układu dróg Sycylii, bez

skrępowania czy nerwowego śmiechu.

- Bardzo miły facet z tego twojego męża - powiedział

Patti francuski naukowiec, kiedyś potencjalny kandydat na

romans. - Ale stale robi wrażenie, jakby na coś czekał,

n'est-ce pas? Nie wiesz, o co chodzi?

Patti zamarła. Ale gdy obserwowała Charliego, wydał

się jej szczęśliwszy niż kiedykolwiek, a ponieważ sama

także była szczęśliwa, zapomniała o całej sprawie. Po

konferencji pojechali do Paryża. Obejrzeli Saint-Chapelle,

objadali się w patisseriach, kupowali litografie w

antykwariatach i kochali się każdej nocy.

W marcu Patti odkryła, że jest w ciąży. Odbyła z

Charliem długą rozmowę na temat poświęceń, kariery i

zegara biologicznego, po czym postanowili, że urodzi

dziecko.

- Będziesz dobrym ojcem - powiedziała. - Naprawdę.

Dziecko miało przyjść na świat w grudniu. Patti i

Charlie kupili dom na przedmieściu w pobliżu dobrej

szkoły, we wrześniu zlikwidowali mieszkanie i

przeprowadzili się. Cały październik, kiedy nawet w

mieście ulice pokryły się złotymi i żółtymi liśćmi,

Charlie remontował dom. Przystrzygł tuje, naprawił

podjazd, oczyścił ścieki. Stał się spokojniejszy, lecz nie

na tyle, by Patti - zaabsorbowana ciążą i pionami - to

zauważyła.

Wracała z laboratorium do domu, gdy rozszalała się

burza, typowa dla tego regionu w październiku. Liście ze

strugami deszczu uderzały o przednią szybę, usuwane na

boki wycieraczkami. Huknął grom, z początku pełną minutę

po błyskawicy, lecz odstęp czasowy zmniejszał się

gwałtownie, aż burza dotarła do niej z kakofonią grzmotów

i stroboskopowymi błyskami. Gałęzie zginały się niemal w

pół od samego naporu dźwięku. Patti jechała wolno i z ulgą

skręciła na podjazd. Zygzak błyskawicy wybuchł po prawej

stronie, na moment łącząc chmurę z ziemią. Postanowiła

zostać w samochodzie, dopóki nie przesunie się ośrodek

burzy.

Poprzez strumienie wody na szybie zobaczyła, jak

Charlie otwiera boczne drzwi. Szedł schylony walcząc z

wichurą z powolnością człowieka poruszającego się pod

wodą. Miał na sobie dżinsy, czerwoną koszulkę i płócienne

mokasyny. Zdawało się, że przejście przez ogród trwa

niesamowicie długo. Szedł w stronę jedynego dużego drzewa

na ich terenie, czterdziestostopowego jaworu, którego

gałęzie niby bicze chłostały przestrzeń wokół pnia.

Patti oparła dłoń na klamce. Charlie odchylił głowę

do tyłu tak mocno, że trudno było pojąć, jak potrafi

utrzymać równowagę. Potem wolno oparł rękę o pień drzewa.

Zajaśniała błyskawica i niemal natychmiast huknął grom,

jak gdyby burza przysunęła się jeszcze bliżej. Charlie

opuścił głowę i nawet przez zasłonę deszczu Patti widziała

jego rozświetlone oczy. Wtedy uderzył kolejny piorun, pień

jawora rozpadł się do wysokości piętnastu stóp od ziemi, a

Charlie rozdarł ramionami powietrze rozszarpane już

ogłuszającym hukiem.

Charlie leżał zabandażowany w szpitalnym łóżku.

Warstwy gazy okrywały go niby welon. Za każdym razem, gdy

na niego spojrzała, Patti trzęsła się z wściekłości, która

ją samą przerażała na tyle, że wypowiadała słowa

stosunkowo spokojnie, jak gdyby prowadziła dyskusję na

temat książek z biblioteki, brokułów, sumienia ocalonego

po wypadku z windą. Charlie odpowiadał tym samym tonem.

Przechodząca pielęgniarka mogłaby pomyśleć, że omawiają

nową ustawę podatkową.

- Dlaczego, Charlie?

- Nie mogę ci wytłumaczyć. Przykro mi.

- Przykro ci? Charlie, na miłość boską... spróbuj!

Milczał. Szerokie czarne kręgi pod oczami wyglądały

jak pozostałość po pojedynku na pięści. Patti pomyślała,

że gdyby w takim stanie spotkała go na ulicy, mogłaby go

nie poznać.

- Charlie... zlękłam się. Lekarze mówią, że masz

szczęście, że w ogóle żyjesz. W ogóle. Chciałabym

zrozumieć. Charlie?

- Myślałem... nie przejmowałbym się bólem i

oparzeniami, gdyby tylko...

- Gdyby co?

- Błyskawice trafiają w drzewa cały czas. Tak jak

wtedy. Siedemdziesiąt pięć tysięcy pożarów lasu rocznie

zaczyna się uderzeniem pioruna.

Patti odetchnęła głęboko. Położyła obie dłonie na

wypukłym brzuchu, lecz głos nadal miała spokojny.

- Charlie, byliśmy tacy szczęśliwi przez ten rok.

Byliśmy szczęśliwi?

- Bardziej niż kiedykolwiek w życiu.

- Czy to dlatego... czy to z tego powodu? Bo uważałeś,

że zasady prawdopodobieństwa wokół ciebie nie działają? Że

przeżyłeś to dziwaczne zadławienie, dziwaczny upadek

cegły, dziwaczną katastrofę windy? Że aż do teraz

wierzyłeś, że odbywa się jakaś idiotyczna nadnaturalna

rozgrywka i ty jesteś faworyzowanym graczem?

Charlie spoglądał na nią podkrążonymi oczyma.

- Nie - mówiła wolno Patti. - Nie dlatego, że

wygrywałeś. Po prostu dlatego, że wszedłeś do gry. Bo

myślałeś, że toczy się jakaś gra. Zgodziłbyś się zostać

kaleką, byle tylko piorun zostawił wypalone na pniu

hieroglify. Gdyby przemówił do ciebie z tych cholernych

płonących krzaków. Zaryzykowałbyś... to w porządku, że Lem i

Ed zginęli w windzie, jeśli tylko było to znakiem, że

jest... naprawdę wolałbyś...

- Nie - zaprzeczył Charlie. Ale bardzo cicho.

Patti spojrzała na niego, wstała i obciągnęła swój

ciążowy sweter - zbędny gest, całkiem do niej nie pasujący.

Nigdy mniej nie przypominała naukowca i nigdy Charlie nie

czuł przed nią większego lęku. Sięgnęła po torebkę,

wiszącą na oparciu twardego szpitalnego krzesła, zarzuciła

pasek na ramię i wyszła.

Charlie odwrócił się twarzą do ściany.

Trzy noce później na oddziale oparzeń we wschodnim

skrzydle szpitala wybuchł pożar. Zawył alarm; włączył się

system zraszający. Charlie przebudził się czując delikatny

deszcz padający mu na twarz. Leżał spokojnie nasłuchując

tupotu nóg i podniesionych głosów z korytarza. Zapach

dymu, ostry i dokuczliwy jak z wulkanu, przesączał się

przez drzwi. Krzywiąc się z bólu Charlie wypełzł z łóżka.

Był sam w trzyosobowej sali - w tym tygodniu na

oddziale oparzeń nie było wiele do roboty. Podszedł

niezdarnie do drzwi, stanął, by oprzeć się o szafkę

pomalowaną na obrzydliwy różowy kolor przypalonej skóry.

Ogień płonął chyba na dalszym końcu korytarza, skąd

unosiły się leniwie kłęby dymu. Na odcinku paru kroków z

jego pokoju temperatura podniosła się o kilka stopni.

Tęga pielęgniarka rzuciła cicho przez zaciśnięte ze

strachu zęby:

- Proszę wychodzić, panie Foster. Tędy. Proszę wyjść

na zewnątrz.

Chwyciła Charliego za rękę, tuż poniżej rękawa luźnej

szpitalnej koszuli.

Charlie strząsnął jej dłoń i ruszył do windy.

- Podczas pożaru winda jest nieczynna, panie Foster -

zawołała ostro. - Musi pan... - dzwonki alarmowe zagłuszyły

resztę.

Czerwony napis WYJŚCIE wciąż świecił. Potykając się

Charlie poszedł w stronę klatki schodowej. Sanitariusz

niosący na rękach starszą panią owiniętą bandażami tak, że

widać było tylko jej pomarszczone ramię, pierwszy dotarł

do drzwi i otworzył je nogą.

Charlie przepchnął się obok nich nie zważając na

krzyk mężczyzny. Na schodach światło nie działało. Zaczął

schodzić w dół, a za nim najpierw sanitariusz, potem tęga

pielęgniarka prowadząca dwie zabandażowane postacie, dalej

jeszcze dwójka ludzi obijająca poręcz czymś, co wyglądało

na nosze. Tymczasem alarm dzwonił, cichł i dzwonił znowu.

W chwilach ciszy Charlie słyszał, jak ludzie z noszami

klną metodycznie. Za każdym razem, kiedy na górze

otwierały się drzwi, na klatkę schodową wpadało więcej

dymu.

Na podeście pierwszego piętra drzwi otworzyły się z

rozmachem i Charlie znalazł się w grupie młodych kobiet, z

których żadna nie wyglądała na chorą, choć wszystkie miały

na sobie szpitalne szlafroki. Obijały się o jego

oparzenia. Krzyknął, lecz dzwonki alarmu zagłuszyły jego

głos. Cierpiąc w tłumie pięknych ciał dotarł na parter i

niepewnym krokiem wyszedł w chłód nocy. Z dala od budynku

upadł na trawnik ozdobiony klombem nagietek w kręgu

kamieni, przypominającym bardzo poprawnie zbudowane

ognisko. Za rogiem budynku wyły syreny. Ktoś pochylił się

nad nim, krzyknął "Ten jest w porządku" i zniknął.

Charlie objął ramieniem kępkę nagietek i trzymał mocno.

Zadrżał.

Kiedy drżenie ustało, podniósł głowę i spojrzał na

budynek szpitala. Wydawał się solidny i pewny, ciemny z

wyjątkiem drugiego piętra wschodniego skrzydła, gdzie

przez zasłonięte okna sączył się łagodny blask. Charlie

poczuł, że płacze.

- Co jest? - odezwał się obok młody głos. - Proszę

przestać. Nic się nie stało. Jakiś strażak mówił, że

wyprowadzili wszystkich na czas.

Dziewczyna położyła dłoń na poparzonym ramieniu

Charliego. Cofnęła ją, kiedy wrzasnął. Jej ładna, młoda

buzia wyrażała troskę. Kiedy się pochyliła, włosy opadły

jej na oczy i szpitalna koszula zsunęła się z ramienia.

Wyglądała na piętnaście lat.

- Wszyscy... wyszli? - szepnął Charlie. Mówienie

sprawiało ból.

- Tak.

- Ja nie - oświadczył Charlie. Nagietki łamały mu się

w ręku.

Dziewczyna spojrzała uważnie.

- Nie rozumiem.

- Nawet nie popatrzyłem. Na pożar. Zwyczajnie

uciekłem. Nawet nie spojrzałem.

Dziewczyna odsuwała się od niego po trawie. Charlie

złapał ją za kolano.

- Czy to był zwykły pożar? Normalny?

- Co?

- Normalny pożar? Czy było w nim coś niezwykłego,

nieprawdopodobnego? Cokolwiek? Proszę sobie przypomnieć.

Dziewczyna przestała się odsuwać i zdjęła z kolana dłoń

Charliego. Ściągając wargi przyjrzała się bandażom na jego

ciele, dzikim oczom, pękowi zduszonych nagietek. Charlie

zauważył, że - choć to dziwaczne - żuje gumę.

- Czy zawsze żuje pani gumę? - spytał gorączkowo. -

Tak? Czy żuje pani gumę podczas pożarów?

- Czy zawsze... pan jest szurnięty, wie pan?

Charlie znowu ją złapał.

- Żuje pani?

- Dotknij tylko jeszcze raz mojego kolana, to

oberwiesz! Taki chory i poparzony, a do czego się zabiera!

Charlie jęknął. Ten głos sprawił, że dziewczyna

zapomniała o zagrożonej cnocie, wzbudził za to

współczucie. Westchnęła i poprawiła flanelową koszulę.

- Nie wiem, czy zawsze żuję gumę podczas pożarów, czy

nie. Nigdy jeszcze nie widziałam pożaru. Po prostu żuję

gumę, odkąd zaszłam w ciążę, bo przestałam palić. To

szkodzi dzieciom.

- W ciążę? Jest pani w ciąży?

Dziewczyna skrzywiła się. Nagle wydała się znacznie

starsza. Niespodziewanie reflektor zalał szpitalny budynek

potokiem blasku. Charlie spostrzegł, że dziewczyna ma

miękkie, kasztanowe włosy i oczy tak samo niebieskie jak

jej koszula. W ostrym świetle mocno rysował się jej

podbródek.

- Czy dziecko ma... - wykrztusił - ...fizycznego ojca?

- Chyba nie da się tego załatwić inaczej.

- Przecież muszę znaleźć jakiś sposób, żeby się

dowiedzieć!

- Czego się dowiedzieć, jak rany?

- Wiedzieć - powtórzył Charlie, ale zdobył się

jedynie na szept.

Dziewczyna westchnęła.

- Nie ma nic ciekawego. To był taki facet, którego

poznałam w pralni. Człowieku, potrzebna ci pomoc. Nie

ruszaj się, poszukam kogoś.

Odeszła. Charlie leżał nieruchomo i patrzył na

szpital. Pojawiły się i zniknęły zwyczajne przy pożarach

atrybuty: wozy strażackie, drabiny, strugi wody wylewane w

mrok.

- Wszystko jest pod kontrolą - odezwał się w

ciemności z lewej strony jakiś męski głos. - Ludzie

bezpieczni. Ogień opanowany. Wszyscy zasłużyliśmy na

medale.

- Zwyczajny podręcznikowy pożar - roześmiał się ktoś

inny.

- Ale czy toczy się gra! - krzyknął Charlie.

Dziewczyna wróciła i usiadła obok niego.

- Nic panu nie dolega? Nie mogłam nikogo znaleźć,

wszyscy są zajęci innymi pacjentami. Ale nikomu nic się

nie stało. Niech to szlag, proszę spojrzeć, złamałam

paznokieć! - pochyliła się, po czym podniosła na Charliego

swe błękitne oczy. - To cud, że paznokcie w ogóle się

trzymają. Mówię panu, pieprzony cud.

Przełożył Piotr W. Cholewa

NANCY KRESS

Jedna z najciekawszych amerykańskich autorek SF ostatnich

czasów. Urodziła się w 1948 roku, debiutowała w 1976

(opowiadaniem "The Earth Dwellers"). W początkowym okresie

specjalizowała się w fantasy (powieści "The Prince of

Morning Bells", "The Golden Grove", "The White Pipes"), po

czym wydała znakomity zbiór opowiadań, w którym ujawniła

skalę swego talentu. W zbiorku znalazł się m.in. utwór

"Wśród wszystkich tych jasnych gwiazd" ("F" 3/87), za który

otrzymała Nebulę. Swą czwartą powieścią "An Alien Light"

zdecydowanie wkroczyła w obszar science fiction. Zdobytą

pozycję ugruntowała nowelą "Hiszpańscy żebracy" ("NF" 8-

9/94), którą następnie rozwinęła w powieść pod tym samym

tytułem. Za nowelę otrzymała swoją drugą Nebulę. Od tego

czasu wydała już dalszy ciąg "Hiszpańskich żebraków" pt.

"Beggers and Choosers" (książki te przygotowujemy w serii

"Nowej Fantastyki") oraz kolejne nagrodzone Nebulą

opowiadanie "Dancing on Air", które niedługo również Państwu

przedstawimy.

D.M.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bzyczy bzyk znad Bzury zbzikowane bzdury, materiały na studia, I rok studiów, Emisja głosu
EtykaNikomachejska, Matematyka, Szkolne bzdury
SPRP, Bzdury
kolejne bzdury, psychologia KUL rok 1 semestr 1, filozofia paluśińska
Molekularne bzdury UPŻ
zal1 119 05, bzdury, Zarządzanie Kryzysowe
Alan Sokal modne bzdury
Sokal Mądre bzdury str 59 108
KENNY MCCORMICK AIDS, szczepienia i inne bzdury
art Modne bzdury wciaz modne Witkowski
Feliks Kres Bzdury

więcej podobnych podstron