"Modne bzdury. O nadużyciach popełnianych przez
postmodernistycznych intelektualistów"; Alan Sokal, Jean Bricmont
Prószyński i S-ka, Warszawa 2004,
tłumaczenie: Piotr Amsterdamski
Od kilku dekad w niebywałym tempie zwiększa się ilość powstających prac naukowych, tak w zakresie nauk humanistycznych, społecznych, medycznych, jak i matematyczno-fizycznych. Wielość i różnorodność czasopism naukowych praktycznie wyklucza możliwość „bycia na bieżąco” nawet w obrębie jednej dziedziny.
Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest zmasowane pojawianie się pseudoteoretycznych prac, często banalnych, mętnych i wręcz absurdalnych, za to napisanych naukowym żargonem. Sytuacje takie zdarzają się w przypadku nauk ścisłych - o czym świadczy choćby całkiem niedawna „afera Igora i Griszki” na polu fizyki [1], podkreślić należy jednak, że szczególnie zagrożone manipulacjami i nadużyciami są nauki humanistyczne i społeczne. Eksperyment czy raczej żart Alana Sokala, który świadczył o wielkim poczuciu humoru autora, pokazywał zarówno niekompetencje pewnych środowisk akademickich (amerykańskich), jak i skutki ulegania modom i autorytetom.
Artykuł Sokala z 1996, którego już tytuł jest zabawny („Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji”, zobacz też tutaj), składał się z pomieszanych i pociętych cytatów współczesnych myślicieli znad Sekwany, terminologii współczesnej matematyki i fizyki - rzecz sama w sobie zabawna, która zaowocowała mniej zabawną książką - poczętą wspólnie z J. Bricmontem i zatytułowaną "Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów". Postmodernistycznymi intelektualistami, negatywnymi bohaterami, twórcami modnych bzdur są kolejno: J. Lacan, J. Kristeva, L. Irigaray, B. Latour, J.-F. Lyotard, J. Baudrillard, G. Deleuze i F. Guattari, P. Virilio, M. Serres i A. Badiou.
W odróżnieniu od artykułu, książka miała być przedsięwzięciem poważnym, a autorzy postawili w niej sobie dwa cele. Po pierwsze - zdemaskowanie nieuprawnionych, a w dużej mierze nonsensownych, jak utrzymują, wypowiedzi, w których wymienieni „intelektualiści” nadużywają terminologii z dziedziny matematyki i fizyki. Po drugie, krytykę relatywizmu poznawczego, wedle którego „nauka jest tylko «mitem», «narracją» lub «społecznym konstruktem» jakich wiele” (s. 10). Relatywizmu, będącego pomieszaniem pojęć i koncepcji, zapoczątkowanego przez paryskich myśliciel i i tak ukochanego przez ich anglojęzycznych wyznawców - niewrażliwych na wszelkie naukowe nadużycia i mogących rozpowszechniać każdą bzdurę.
Sokal i Bricmont podkreślili uczciwie, że związek między tymi dwiema „krytykami” jest głównie socjologiczny (s. 11); książka w przeważającej części jest „demistyfikacją” i w zasadzie tylko jeden rozdział ma, jeśli można tak powiedzieć, charakter pozytywny (r. 3). Autorzy zastrzegli, że ich celem nie było dyskredytowanie nauk humanistycznych, ani tym bardziej określanie się na pozycjach politycznych i przypisywanie „wywołanym do tablicy” etykietek ideologicznych (co dziesięć lat wcześniej zrobił A. Bloom w "Umyśle zamkniętym"). Walorem ich pracy miała być przejrzystość i spójność wywodu, który w oczywisty sposób obnaży intelektualną miałkość postmodernizmu, a rzetelność naukowego badania została przeciwstawiona zagmatwanej, acz banalnej, elokwencji „francuskich intelektualistów”.
Krótko mówiąc, "Modne bzdury" miały być głosem rozsądku przeciwko intelektualnym szwindlom w humanistyce, powstałym w wyniku na skutek nadużywania pojęć i koncepcji wypracowanych w naukach ścisłych (por. s. 18-19).
Pierwszą trudnością, zresztą uświadomioną, na jaką natrafiają Sokal i Bricmont w swym projekcie demistyfikacji jest kwestia terminologiczna. Piszą: „Wydawało się, że liczni przedstawiciele humanistyki i nauk społecznych przyjęli filozofię, którą z braku lepszego określenia będziemy nazywać «postmodernizmem»: to stanowisko intelektualne charakteryzuje się mniej lub bardziej jawnym odrzuceniem racjonalistycznej tradycji Oświecenia, teoretycznymi dyskursami niepodatnymi na żadne sprawdziany empiryczne oraz poznawczym i kulturowym relatywizmem...” (s. 15). Takie określenie postmodernizmu jest cokolwiek niepokojące, i nie chodzi tylko o nazewnictwo. Wedle powyższego, bardzo ogólnego i cokolwiek sloganowego określenia trudno znaleźć przesłankę do nazwania Lacana czy Deleuze'a postmodernistami. Być może autorzy "Modnych bzdur" zasugerowali się rozważaniami z innej „krytycznej” książki L. Ferry'ego i A. Renauta: "La pensé 68. Essai sur l'anti-humanisme contemporain", gdzie wątek oświeceniowy jest szczególnie akcentowany [2].
W każdym - razie Sokal i Bricmont mają świadomość arbitralności nazwy, rozróżniają strukturalizm i poststrukturalizm, chociaż twierdzenia, iż autorzy z kręgu „skrajnego strukturalizmu” czyli Lacan (i m. in. Kristeva) chcieli nadać pozór „naukowości” rozważaniom z dziedzin nauk humanistycznych za pomocą „matematycznych ozdóbek”, natomiast poststrukturaliści zmierzali do irracjonalizmu i nihilizmu (!) - zdają się wielce wątpliwe (s. 26-27), nawet przy bardzo szerokim rozumieniu występujących tu słów.
Druga trudność polega na zbiorczym potraktowaniu szczegółowych problemów. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda przejrzyście: wspólnym wyróżnikiem „krytykowanych” autorów jest ich nieodpowiedzialne stosowanie terminów matematycznych i fizycznych, nieuzasadnione przenoszenie koncepcji wypracowanych w naukach ścisłych do nauk społecznych, czy wręcz bełkotliwe stosowanie terminologii naukowej. Wybrane cytaty mają to dobitnie pokazywać.
Faktycznie, w wielu przypadkach są to albo zabawne zestawienia, jak w przypadku L. Irigaray, albo retoryczne popisy, jak w przypadku J. Baudrillarda. Jednakże każdy „demistyfikowany” myśliciel w specyficzny sposób odwołuje się, czy też jak chcą autorzy "Modnych bzdur", nadużywa terminologii nauk ścisłych - strategia za każdym razem jest inna, a tego Sokal i Bricmont zdają się w swoim ferworze demistyfikacji nie dostrzegać, co prowadzi do nieporozumienia. Dwa „przypadki” zasługują na uwagę: Lacana i Deleuze'a (wspólnie z Guattarim).
J. Lacanowi, temu najstarszemu ze wszystkich krytykowanych „uzurpatorów” bogactwa nauk ścisłych, poświęcony jest rozdział pierwszy. Nie sposób w niniejszym tekście choćby zarysować historię lacanowskiej psychoanalizy, jednak warto zauważyć kilka nieścisłości, które pojawiają się w narracji Sokala i Bricmonta.
Po pierwsze, „zainteresowania matematyczne Lacana” nie dotyczyły przede wszystkim topologii (s. 31), chociaż od lat 70. topologia stała się najbardziej ewidentnym elementem lacanowskich seminariów. Związki Lacana z matematykami szczegółowo opisuje praca E. Roudinesco [3], do której zresztą autorzy "Modnych bzdur" odsyłają (s. 37). Tym bardziej dziwi takie uproszczenie.
Po drugie, ekskursy Lacana w stronę matematyki z jednej strony uwarunkowane były nadziejami scjentystycznymi (możliwości zapisu formalnego, powiązanie różnego rodzaju operacji symbolicznych, o czym pisał Levi-Strauss), z drugiej zaś podyktowane były rozwojem teorii nieświadomości. Co to oznacza? Lacan nie przenosił teorii matematycznych do psychoanalizy, tak samo jak nie przenosił koncepcji lingwistycznych, wykorzystywał je wedle specyficznej strategii. Na marginesie może warto zauważyć, że jakościowo zarzuty Sokala i Bricmonta są tego samego rodzaju, co zarzuty językoznawców wobec Lacana - koncepcja znaczonego, znaczącego itd.
Autorzy "Modnych bzdur" zdają się zupełnie nie dostrzegać problemu, chociaż znowu odsyłają (w przypisie, s. 39) do pracy, która taką strategię w przypadku lingwistyki próbowała pokazać [4], i jakkolwiek książka uczniów Derridy nasycona jest humorem, podobnie zresztą jak tekst Lacana, któremu jest poświęcona, wcale nie jest śmieszna. Rzetelna praca polegałaby na wskazaniu zasadności, tudzież bezzasadności tego typu operacji, zaś Sokal i Bricmont zadawalają się stwierdzeniem, że chodzi o jakieś „zmatematyzowanie” psychoanalizy, ale „nie jesteśmy w stanie udzielić definitywnej odpowiedzi na to pytanie [do jakiego stopnia chodzi o matematyzację psychoanalizy] - które zresztą nie ma większego znaczenia, ponieważ «matematyka» tego autora jest tak dziwaczna, że nie może przynieść pożytku w żadnej poważnej analizie psychologicznej” (s. 47).
W ten sposób, zapewne wbrew swoim intencjom, „demistyfikatorzy” Lacana schodzą na poziom felietonistyki. Nawet jeśli tylko chcą pokazać, że Lacan stosuje niewłaściwie takie terminy jak: przestrzeń topologiczna, zwartość, jednostka urojona itd., powinni wyraźniej nakreślić perspektywę projektu Lacana, a przynajmniej ją zasygnalizować. (Dla zainteresowanych adres : www.ecole-lacanienne.net, gdzie znaleźć można prawie wszystkie prace Lacana, a także prace jemu poświęcone; zob. też interesującą stronę w języku polskim www.lacan.pl ).
O ile można usprawiedliwić stosunek autorskiego duetu "Modnych bzdur" wobec Lacana słabą znajomością lacanowskiego projektu psychoanalitycznego („najbardziej uderzającą cechą Lacana i jego uczniów jest ich stosunek do nauki oraz skrajne uprzywilejowanie «teorii» (a w rzeczywistości formalizmu i gier słownych), kosztem obserwacji i eksperymentów” (s. 47) - zdanie to świadczy o głębokim nieporozumieniu!), o tyle ich atak na Deleuze'a zdaje się brać z trudno wytłumaczalnej idiosynkrazji.
Poświęcony jemu i Feliksowi Guattari rozdział 8 zaczyna się powtórzeniem zarzutów o niejasność, o nieuprawnione stosowanie takich terminów jak chaos, energia, granica itd. oraz zarzucaniem czytelników terminologią naukową.
Sokal i Bricmont cytują fragmenty z pracy "Co to jest filozofia?" zresztą sposób ich postępowania w całej książce jest taki sam: cytat, a później krótki komentarz, ewentualnie uwagi podane w przypisach. Kiedy zaczynają „demaskować” Deleuze'a na podstawie cytatów z "Różnicy i powtórzenia" (s. 156-160) dzieje się coś niepokojącego.
Abstrahując od tego, że są to właściwie dwa długie cytaty (najdłuższe w całej książce!) opatrzone elementarnymi technicznymi przypisami (a każdy, kto skończył szkołę średnią, powinien wiedzieć czym jest różniczkowanie i całkowanie), niepokojące jest to, że autorzy "Modnych bzdur" zupełnie zgubili kontekst, w jakim zagadnienia filozofii matematyki (a dokładnie rachunku różniczkowego) występują w "Różnicy i powtórzeniu". A jest to kontekst historyczny!
Deleuze w "Różnicy i powtórzeniu" (w cytowanych fragmentach) pisze o problemach, które wyłaniały się wraz z kształtowaniem się pojęć matematycznych, powołując się zresztą przy tym na wielu autorów [5] . Dlatego przypisy zrobione przez Sokala i Bricmonta wydają się kuriozalne (por. przypis 212 i 214). Nie mniej kuriozalnie brzmi ich podstawowe pytanie (!): „jaki sens ma ta cała mistyfikacja na temat obiektów matematycznych, które zostały dobrze zrozumiane już ponad 150 lat temu?” (s. 160). Trudno pojąć, że tak bystrzy autorzy przegapili wyraźnie zaznaczony kontekst, łatwo dający się przecież oddzielić od zagadnień stricte filozoficznych, z których fizycy niekoniecznie muszą zdawać sobie sprawę.
„Poznaliśmy kiedyś w Paryżu studenta, który skończył studia fizyczne ze znakomitymi wynikami, po czym zaczął czytać filozofię, a w szczególności książki Deleuze'a. Usiłował przebić się przez Różnicę i powtórzenie. Po przeczytaniu fragmentów dotyczących matematyki (...) przyznał, że nie rozumie, o co autorowi chodzi” (s. 181). W swojej wymowie anegdota ta jest porażająca, choć autorzy Modnych bzdur na jej podstawie konkludują, że „elukubracje Deleuze'a” na temat rachunku różniczkowego są bezsensowne! (Dla zainteresowanych adres: www.fondsdeleuze.net).
Z czym mamy więc do czynienia w "Modnych bzdurach"? Z demaskacją, z demistyfikacją, z krytyką myśli umownie zwanej „postmodernistyczną”?
Z pewnością nie, bo i nie do tego aspirowali autorzy. Cała ich praca pokazuje raczej kolejne nieporozumienie i być może dlatego wywołała niewielkie zainteresowanie nad Sekwaną (por. s. 9), gdzie tego rodzaju nieporozumienia są znane od dawna. W Polsce oczywiście sytuacja wygląda zgoła inaczej, choćby dlatego że pisma omawianych „postmodernistów” prawie w ogóle nie funkcjonują, nie ma nawet ich polskich przekładów. Niemniej istnieje spora grupa tekstów, które programowo określają się jako postmodernistyczne.
Niewątpliwą zaletą pracy Sokala i Bricmonta jest wskazanie różnego rodzaju pułapek, które pojawiają się w momencie czy to omawiania, czy cytowania sławnych nazwisk, niezależnie od intencji, apologetycznych albo krytycznych. "Modne bzdury" niejako pokazują to sobą, bo są taką pułapką.
[1] (Jerzy Kowalski-Glikman, Kwantowy stan Griszki z Igorem) Polityka, 7, 2003.
[2] na temat tej książki por. Wstęp tłumacza w: G. Deleuze: "Foucault", tłum. M. Gusin, Wrocław 2004.
[3] E. Roudinesco: "Jacques Lacan. Esquisse d'une vie, histoire d'un système de pensée", Paris 1993, s. 469-479.
[4] J. L. Nancy, P. Lacoue-Labarthe: "Le titre de la lettre", Paris 1973.
[5] por. G. Deleuze: "Różnica i powtórzenie", tłum. B. Banasiak, K. Matuszewski, Warszawa 1997, s. 246-253; tłumacz "Modnych bzdur" P. Amsterdamski koryguje błędy występujące w polskim przekładzie "Różnicy..."
Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów, Sokal, Alan; Bricmont, Jean
Magdalena Miecznicka
2004-06-28, ostatnia aktualizacja 2004-06-28 20:45
"Modne bzdury" Alana Sokala i Jeana Bricmonta - pamflet na postmodernistycznych intelektualistów - to przedmiot jednej z największych afer intelektualnych ostatnich lat. Książka właśnie ukazała się w Polsce
Artykuł pod uroczym tytułem "Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji" ukazał się w renomowanym amerykańskim piśmie socjologicznym "Social Text" w 1996 r. Alan Sokal, profesor fizyki na New York University, używając terminologii naukowej i cytując najwybitniejszych francuskich intelektualistów (Lacana, Derrida, Deleuze'a, Kristeva), dowodził związków między matematyką i fizyką a naukami humanistycznymi. Kierując tekst do druku, redakcja "Social Text" w najgorszych snach nie przewidziała, że bierze udział w jednej z największych afer intelektualnych ostatnich lat.
Ich uwadze uszło, że artykuł jest katalogiem nonsensów i jawnych żartów, a snute przez Sokala marzenia o humanistycznych implikacjach kwantowej grawitacji to absurd.
Ostatni krzyk mody
Sokal bez zająknięcia stawiał tezę, że fizyczna rzeczywistość jest tylko "społecznym i lingwistycznym konstruktem", a naukowa obiektywność to mit, na szczęście obalony przez feministyczną krytykę. Cytował Jacques'a Derridę, papieża filozofii dekonstrukcji, który stwierdził, że "stała Einsteina to nie stała" (ale zmienna), i sam wyrokował, że także liczba ? [stosunek obwodu okręgu do jego średnicy], wcześniej uważana za stałą, dziś okazuje się uzależniona od historii. Proponował też, by teorie naukowe oceniać nie ze względu na ich zgodność z rzeczywistością, lecz użyteczność polityczną - na przykład matematyka powinna stać się feministyczna i emancypacyjna.
Kiedy kilka tygodni po ukazaniu się artykułu nikt nie zareagował, Sokal opublikował na łamach innego pisma tekst, w którym wyjawił mistyfikację. Fizyk chciał sprawdzić, czy redaktorzy pisma opublikują tekst mimo jego jawnego idiotyzmu.
Zaczęło się zbierać na burzę. Tymczasem jej sprawca planował kolejny cios. Wraz z belgijskim fizykiem Jeanem Bricmontem przygotował książkę, w której wziął na warsztat dzieła największych spośród sparodiowanych gwiazd, analizując ich niefortunne przygody z naukami ścisłymi. Potraktowane bez czołobitności teksty te okazują się niekiedy stekiem nonsensów. Sokal i Bricmont mieli dwa cele - obnażyć pseudonaukowy bełkot intelektualistów oraz wyśmiać szerzące się idee, że nauka to tylko konstrukcja społeczna. Po publikacji książki "Modne bzdury" po amerykańskich kampusach i francuskich kawiarniach przeszedł szept zgrozy: król jest nagi!
Penis a mechanika ciała stałego
Zacytujmy tylko dwa najpikantniejsze kawałki. Jacques Lacan, kontynuator Freuda, uważany za jednego z najwybitniejszych myślicieli XX w., "uściślał" swoją teorię psychoanalityczną za pomocą wyższej matematyki, choć mylił jej podstawowe pojęcia. Jego naukowe analogie mają natomiast niepodważalny walor humorystyczny, jak przyrównanie "organu erekcyjnego" do liczby urojonej ?-1.
Badaczka feministyczna Luce Irigaray wpadła natomiast na trop wstydliwych sekretów współczesnej fizyki - jeśli fizycy zajmowali się dotąd mechaniką ciała stałego w większym stopniu niż mechaniką cieczy, to z pobudek seksistowskich. Mechanika cieczy jest bowiem dziedziną kobiecą, podczas gdy mechanika ciała stałego to sprawa typowo męska - jak wiadomo, kobiece narządy płciowe wydzielają czasem płyny, męskie zaś wystają i sztywnieją.
Karły reakcji
Skandal szybko trafił na pierwsze strony m.in. "New York Timesa", "International Herald Tribune", londyńskiego "Observera", francuskiego "Le Monde". Podzielono się na dwa obozy.
Bohaterowie parodii wystosowali serię artykułów, w których gromili niepokornych fizyków. Broniono prawa humanistyki do używania nauk ścisłych nie precyzyjnie, lecz jako metafor. Sokal i Bricmont dowodzili jednak, że metafory, aby mieć sens, powinny rozjaśniać, a nie zaciemniać.
Julia Kristeva - znana badaczka literatury bułgarskiego pochodzenia, od lat mieszkająca we Francji - posądziła autorów o frankofobię, a swe matematyczne błędy w tekstach literaturoznawczych usprawiedliwiła wyznaniem, że popełniła je w wieku lat 25 "w studenckim pokoiku, chora na grypę, dmuchając nos w gorączce". Derrida zaś w aferze stwierdził spisek w celu zdyskredytowania jego osoby.
Nauka postmodernizmu w weekend
Jak można się było spodziewać, Sokala i Bricmonta poparli naukowcy oraz myśliciele znani z racjonalizmu. Steven Weinberg, laureat Nagrody Nobla z fizyki, napisał, że sparodiowane przez Sokala poglądy są surrealistyczne, błędy zaś, jakich dopuszczają się intelektualiści, fatalnie świadczą o standardach społeczności intelektualnej. Fizyków poparł też filozof Thomas Nagel, wyrażając przy tym nadzieję, "że niekompetentni ludzie, którzy wymądrzają się na temat nauki jako zjawiska społecznego, choć nic z niej nie rozumieją, (...) staną się kiedyś taką samą rzadkością jak głusi krytycy muzyczni". Najdalej posunął się jednak pewien australijski informatyk, który w konkluzji całej sprawy umieścił w internecie "generator postmodernistyczny" - program komputerowy, który generuje teksty postmodernistyczne według prostego przepisu wymyślonego przez Sokala. Po pierwsze, budować zdania poprawne, ale pozbawione treści. Po drugie, używać wielu trudnych słów (hiperprzestrzeń, poststrukturalny etc.). Po trzecie, całość przybrać cytatami z dzieł innych myślicieli postmodernistycznych. Generator dostępny jest na stronie: http://www.elsewhere.org/cgi-bin/postmodern
Dyskretny urok mętniactwa
Nawet wśród humanistów uważa się, że precyzja myśli i jasność wywodu nie należą dziś do standardów znacznej części humanistyki. Moda jest raczej na "niezrozumialstwo". Niektórzy - a wśród nich Bricmont i Sokal - podejrzewają nawet, że niektórzy intelektualiści z cynizmem stosują mętniactwo po to, by ukryć płytkość i banał swoich myśli. Jest to wszak znany zabieg reklamowany nawet przez Schopenhauera w "Erystyce": "Zadziwienie i oszołomienie przeciwnika potokiem bezsensownych słów".
Poziom zagmatwania niektórych dzieł jest tak niebosiężny, że ludzie popadają wobec nich w niemal religijne onieśmielenie. Jak pokazał eksperyment Sokala, zachodzić tu może także efekt psa Pawłowa - wystarczy zacytować jednego ze "świętych" autorów, by w mózgu czytelników natychmiast wyłączyła się funkcja "myślenie krytyczne".
Alan Sokal, Jean Bricmont "Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów",
Autor tekstu: Richard Dawkins; Oryginał: www.racjonalista.pl/kk.php/s,4007
Załóż, że jesteś intelektualnym hochsztaplerem i nie masz nic do powiedzenia, ale masz wielkie ambicje. Chcesz odnieść sukces na uniwersytecie, zgromadzić koterię pełnych czci uczniów i skłonić ludzi na całym świecie, by z szacunkiem podkreślali zdania w twoich książkach. Jaki styl wybierzesz? Z pewnością nie przejrzysty, ponieważ przejrzystość ujawniłaby brak treści. Jest prawdopodobne, że stworzysz coś w tym stylu:
Widać tu wyraźnie, że pomiędzy łańcuchami linearnymi znaczącymi, czyli według autorów arche-pismem, a tą machinistyczną wielowymiarową i wieloznaczeniową katalizą, nie istnieje żadna wzajemnie jednoznaczna relacja odpowiedniości. Symetryczność skali, przeciwzwrotność, niedyskursywny patyczny charakter ekspansji — oto wymiary, które każą nam opuścić logikę zasady wyłączonego środka, a dla nas wystarczają do porzucenia przy tym ontologii binarnej, wspomnianej powyżej.
Jest to cytat z pracy psychoanalityka Féliksa Guattariego, jednego z wielu modnych francuskich „intelektualistów" zdemaskowanych przez Alana Sokala i Jeana Bricmonta w znakomitej książce Modne bzdury [_1_]. Guattari kontynuuje w podobnym duchu i zdaniem Sokala i Bricmonta „jest to najwspanialsza mieszanina naukowego, pseudo-naukowego i filozoficznego żargonu, z jaką się zetknęliśmy". Bliski współpracownik Guattariego, nieżyjący już Gilles Deleuze miał podobny talent pisarski:
Po pierwsze osobliwości odpowiadają szeregom różnorodnym, które tworzą układ ani stabilny, ani niestabilny, lecz „metastabilny", mający energię potencjalną [...] Po drugie, wszystkie osobliwości przechodzą proces auto-unifikacji, a proces ten pozostaje w ciągłym ruchu, który przemierza układ i sprawia, że szeregi rezonują, pokrywając odpowiednie osobliwe punkty w tym samym punkcie aleatoryjnym i wszystkie emisje, wszystkie uderzenia, w tym samym rzucie.
Przypomina to wcześniejsze uwagi Petera Medawara o pewnym typie francuskiego stylu intelektualnego (warto zwrócić uwagę na jasną i elegancką prozę Medawara):
Styl stał się sprawą najwyższej wagi i cóż to jest za styl! Dla mnie ma on paradową jakość, jest pełen wysokiego mniemania o sobie, niewątpliwie wzniosły, ale w sposób przypominający balet: zatrzymuje się od czasu do czasu w wyszukanej pozie, jak gdyby oczekiwał wybuchu oklasków. Ma godny ubolewania wpływ na jakość myśli współczesnej...
Powracając do ataku na innym odcinku frontu Medawar pisze:
Mógłbym cytować dowody początków szeptanej kampanii przeciwko zaletom klarowności. Autor artykułu o strukturalizmie w „Times Literary Supplement" sugerował, że myśli, które z powodu swojej głębi są pomieszane i pokrętne, najlepiej jest formułować w prozie umyślnie niejasnej. Cóż za niedorzecznie głupi pomysł! Przypomina mi się strażnik pilnujący zaciemnienia okien podczas wojny w Oksfordzie, który, kiedy jasne światło księżycowe wydawało się zwyciężać nad zaciemnieniem, nawoływał nas do noszenia ciemnych okularów. On jednak świadomie sobie dowcipkował.
Te cytaty pochodzą z wykładu Medawara z 1968 roku „Nauka i literatura", przedrukowanego następnie w Pluto's Republic. Od czasów Medawara szeptana kampania podniosła głos.
Deleuze i Guattari napisali książki ocenione potem przez słynnego Michela Foucault jako „największe z wielkich (...) Być może któregoś dnia to stulecie będzie deleuzjańskie". Sokal i Bricmont zauważają jednak:
W tych tekstach można znaleźć kilka zrozumiałych zdań — czasami banalnych, czasami błędnych — niektóre z nich skomentowaliśmy w przypisach. Resztę pozostawiamy do osądzenia czytelnikom.
Ale to stawia czytelnikowi wielkie wymagania. Nie ulega wątpliwości, że istnieją myśli tak głębokie, iż większość z nas nie zrozumie języka, w którym są wyrażone. I nie ulega wątpliwości, że istnieje także język skonstruowany niezrozumiale po to, by ukryć nieobecności rzetelnej myśli. W jaki sposób mamy rozróżnić głębię od pustki? A jeśli rzeczywiście potrzeba eksperta do odkrycia czy cesarz ma ubranie? Szczególnie zaś, skąd mamy wiedzieć, czy modna „filozofia" francuska, której adepci i propagatorzy niemal w pełni przejęli duże obszary życia uniwersyteckiego w Ameryce, jest rzeczywiście głęboka, czy też jest pustą retoryką szarlatanów i oszustów?
Sokal i Bricmont są profesorami fizyki, pierwszy w New York University, drugi na uniwersytecie Leuven. Ograniczyli swoją krytykę do tych książek, które odwołują się do pojęć fizyki i matematyki. W tej dziedzinie wiedzą o czym mówią i ich werdykt jest jednoznaczny: na przykład o Lacanie, którego imię czczone jest na wielu wydziałach nauk humanistycznych w całej Ameryce i Wielkiej Brytanii, niewątpliwie częściowo dlatego, że symuluje on głębokie zrozumienie matematyki, piszą:
(...) wprawdzie Lacan używa wielu terminów z matematycznej teorii zwartości, ale arbitralnie je miesza i stosuje, nie zwracając najmniejszej uwagi na ich znaczenie. Jego definicja zwartości nie jest po prostu fałszywa: to zwykły bełkot.
Następnie cytują zdumiewające rozumowanie Lacana:
Stąd, z zasad algebry, jaką się tu posługujemy, wynika, że:
Nie trzeba być matematykiem, żeby stwierdzić, że to absurd. Przywodzi to na myśl bohatera książki Aldousa Huxleya, który dowodził istnienia Boga dzieląc zero na liczby i wywodząc dzięki temu nieskończoność. W kolejnym, niesłychanie typowym dla tego genre rozumowaniu, Lacan dochodzi do wniosku, że organ erekcyjny
(...) można przyrównać do √-1 znaczenia uzyskanego powyżej, do rozkoszy, którą mnożnik wygłoszenia przywraca funkcji braku signifiant, wynoszącego (-1).
Nie potrzebujemy matematycznych kompetencji Sokala i Bricmonta do stwierdzenia, że autor tych twierdzeń uprawia hochsztaplerkę. Być może jest autentyczny, kiedy porusza tematy spoza dziedziny nauk ścisłych? Ale filozof przyłapany na zrównywaniu organu erekcyjnego z pierwiastkiem kwadratowym z minus jeden, na mój rozum zdemaskował się całkowicie i nie jest wart mojego zaufania w sprawach, o których nic nie wiem.
Sokal i Bricmont poświęcają także osobny rozdział feministycznej „filozof" Lucy Irigaray. We fragmencie przypominającym osławiony feministyczny opis Principiów Newtona („podręcznik gwałtu") Irigaray dowodzi, że E=mc² jest seksistowskim równaniem. Dlaczego? Ponieważ „przyznaje uprzywilejowany status prędkości światła, kosztem innych prędkości, które są nam konieczne do życia". Równie typowa dla tej szkoły myśli jest jej teza o mechanice cieczy. Bo ciecz, rozumiesz, była niesprawiedliwie lekceważona. „Maskulinistyczna fizyka" przyznaje uprzywilejowany status sztywnym, solidnym przedmiotom. Amerykańska interpretatorka Irigaray, Katherine Hayles, popełniła błąd starając się wyrazić jej myśli klarownym (stosunkowo) językiem. Wreszcie otrzymujemy w miarę niezakłócony obraz cesarza i — tak — jest on nagi:
Irigaray przypisuje uprzywilejowanie mechaniki ciała sztywnego w porównaniu z mechaniką cieczy, a w istocie niezdolność nauki do rozwiązania problemu turbulentnego przepływu, kojarzeniu płynności z kobiecością. Podczas gdy mężczyźni posiadają organy płciowe, które wystają i stają się sztywne, kobiety mają otwory, z których wypływa krew menstruacyjna oraz płyny pochwowe. (...) Z tej perspektywy nie budzi zdziwienia fakt, że nauka nie była w stanie opisać turbulencji. Problemu turbulentnego przepływu nie można rozwiązać, ponieważ pojęcia dotyczące cieczy (i kobiet) zostały sformułowane w taki sposób, że nieuchronnie muszą pozostawić niewyartykułowane fragmenty.
Nie trzeba być fizykiem, żeby wyczuć głupawą absurdalność tego typu argumentu (którego ton stał się już aż nazbyt znajomy), ale pomaga on Sokalowi i Bricmontowi wyjaśnić nam prawdziwą przyczynę, dlaczego turbulentny przepływ jest trudnym problemem (równania Naviera-Stokesa są trudne do rozwiązania).
W podobny sposób Sokal i Bricmont ujawniają, że Bruno Latour pomylił relatywność z relatywizmem, demaskują „postmodernistyczną naukę" Lyotarda oraz powszechne i przewidywalne nadużycia twierdzenia Gödla, teorii kwantowej i teorii chaosu. Znany Jean Baudrillard jest tylko jednym z wielu, którzy uznali, że teoria chaosu to pożyteczne narzędzie do mącenia w głowach czytelników. Raz jeszcze Sokal i Bricmont pomagają nam, analizując użyte przez Baudrillarda sztuczki. Następujące zdanie, „choć zbudowane z terminów naukowych, jest z punktu widzenia nauki całkowicie bezsensowne":
Zapewne samą historię należy uważać za formację chaotyczną, w której przyspieszenie kładzie kres liniowości, a turbulencja wywołana przez przyspieszenie definitywnie zmienia jej bieg, podobnie jak turbulencja obala skutki jej przyczyn.
Nie będę cytował dalej, ponieważ — jak powiadają Sokal i Bricmont — tekst Baudrillarda "zamienia się w crescendo nonsensu". Ponownie zwracają oni uwagę na „liczne terminy naukowe i pseudonaukowe, wstawione do zdań, które — na ile możemy stwierdzić — są pozbawione wszelkiego znaczenia". Ich podsumowanie prac Baudrillarda mogłoby dotyczyć każdego z autorów krytykowanych tutaj, a traktowanych w Ameryce jako znakomitości:
Podsumowując, można powiedzieć, że w pracach Baudrillarda znajdujemy liczne terminy naukowe, używane bez zwracania najmniejszej uwagi na ich znaczenie i, co ważniejsze, w kontekście, w którym nie odgrywają one żadnej roli. Niezależnie od tego, czy interpretujemy je jako metafory, czy nie, trudno zrozumieć, jaką mogłyby odgrywać rolę poza nadaniem pozorów głębi całkowicie banalnym obserwacjom socjologicznym lub historycznym. Co więcej, naukowa terminologia jest przemieszana z pseudonaukową, stosowaną równie niedbale. Ciekawe, co pozostałoby z myśli Baudrillarda, gdyby odrzeć ją ze słownego przybrania.
Ale czyż postmoderniści nie przyznają, że tylko „żartują"? Czyż nie jest sensem ich filozofii, że wszystko jest dozwolone, że nie istnieje prawda absolutna, wszystko, co jest napisane, ma taki sam status, żaden punkt widzenia nie jest uprzywilejowany? Biorąc pod uwagę ich własne standardy prawdy relatywnej, czy nie jest niesprawiedliwe wywoływanie ich do tablicy za wygłupianie się w zabawy słowami i robienie czytelnikom niewinnych żartów? Być może, nie można jednak przestać się zastanawiać, dlaczego ich prace są tak otępiająco nudne. Czy zabawy nie powinny być przynajmniej zajmujące, a nie z kwaśną miną, poważne i pretensjonalne? Co jeszcze bardziej znamienne, jeśli tylko żartują, to dlaczego reagują takimi okrzykami przerażenia, kiedy ktoś żartuje z nich? Początkiem Modnych bzdur była znakomita mistyfikacja dokonana przez Alana Sokala, ale oszałamiający sukces jego coup nie powitały chichoty zachwytu, jakich można było oczekiwać po takim wyczynie dekonstrukcyjnej zabawy. Najwyraźniej, kiedy już jest się establishement, przestaje być śmieszne, kiedy ktoś przekłuwa powszechnie uznany balon Autor tekstu: Richard Dawkins; Oryginał: www.racjonalista.pl/kk.php/s,4007
Dość dobrze już jest znana historia, jak Alan Sokal wysłał do amerykańskiego pisma „Social Text" artykuł zatytułowany „Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji". Od początku do końca był to nonsens. Sokala zainspirowała do tego kroku ważna książka Paula Grossa i Normana Levitta Higher Superstition: the academic left andits quarrels with science. Nie mogąc niemal uwierzyć w to, co przeczytał w książce, zaczął sprawdzać odnośniki do postmodernistycznej literatury i stwierdził, że Gross i Levitt nie przesadzali. Postanowił więc coś z tym zrobić. Jak napisał Gary Kamiya:
Każdy, kto poświęcił czas na przedarcie się przez świętoszkowate, obskuranckie, pełne żargonu banały, które uchodzą obecnie za „nowoczesną" myśl w naukach humanistycznych, wie, że musiało się to zdarzyć wcześniej lub później: jakiś bystry uczony, uzbrojony w niezbyt utajnione hasła („hermeneutyka", „transgresja", „lacanowskie, "hegemonia" — żeby wymienić tylko kilka), napisze fałszywy artykuł, wyśle go do całkowicie au courant pisma, które go zaakceptuje (...) Sokal posługuje się w swoim artykule wszystkimi właściwymi terminami. Cytuje najlepszych. Wali jak w bęben w grzeszników (białych mężczyzn, „realny świat"), przyklaskuje cnotliwym (kobietom, ogólnie metafizycznemu szaleństwu) (...) I jest kompletnym, niezafałszowanym stekiem bzdur — co jakoś uszło uwagi odpowiedzialnych redaktorów „Social Text", którzy muszą teraz doświadczać takiego samego uczucia mdłości, jak Trojanie po tym, kiedy wciągnęli do miasta tego ładnego, dużego, podarowanego im konia.
Artykuł Sokala musiał wydawać się redaktorom czystym darem, ponieważ to fizyk wypowiadał wszystkie poprawne stwierdzenia, które chcieli usłyszeć, atakował „hegemonię post-Oświeceniową" i takie niemodne koncepcje jak istnienie rzeczywistego świata. Nie wiedzieli, że Sokal wypchał także artykuł absurdalnymi naukowymi błędami, które wykryłby każdy recenzent ze znajomością fizyki na poziomie studenta uniwersytetu. Nie posłano go jednak do takiego recenzenta. Redaktorzy, Andrew Ross i inni, stwierdzili, że wyrażona w nim ideologia potwierdza ich własną, a być może pochlebiło im powoływanie się na ich własne prace. Ta żałosna praca redaktorska słusznie pozyskała dla nich w 1996 roku nagrodę Ig Nobla w dziedzinie literatury.
Mimo że okazali się kompletnymi durniami i mimo ich feministycznych pretensji, ci redaktorzy są dominującymi samcami na uniwersyteckim tokowisku. Sam Andrew Ross posiada chamską pewność siebie, która pozwala mu na wygłaszanie następujących zdań: „Cieszę się z likwidacji wydziałów anglistyki. Nienawidzę literatury, a na anglistyce pełno jest ludzi kochających literaturę"; oraz prostackie samozadowolenie pozwalające mu na rozpoczęcie książki o „badaniach nauki" tymi słowami: „Tę książkę dedykuję wszystkim nauczycielom nauk ścisłych, których nigdy nie miałem. Mogłem ją napisać wyłącznie bez nich". On i inni baronowie „badań kultury" i „badań nauki" nie są nieszkodliwymi ekscentrykami na trzeciorzędnych uniwersytetach. Wielu z nich ma dożywotnią profesurę na niektórych z najlepszych uniwersytetów w Ameryce. Panowie tego typu siedzą w komitetach przyznających etaty, dzierżąc władzę nad młodymi akademikami, którzy mogą skrycie marzyć o uczciwej karierze uniwersyteckiej w dziedzinie badań literatury czy też antropologii. Wiem — bo wielu z nich mi o tym mówiło — że istnieją prawdziwi uczeni, którzy zabraliby głos, gdyby się odważyli, ale zmuszani są do milczenia. Dla nich Alan Sokal jest bohaterem i zgodzą się z tym wszyscy ludzie z poczuciem humoru czy sprawiedliwości. Nawiasem mówiąc, choć jest to całkowicie nieistotne, jego lewicowa postawa jest nienaganna.
W szczegółowej analizie swojej słynnej mistyfikacji, posłanej do „Social Text", ale zgodnie z przewidywaniami, odrzuconej przez nich i opublikowanej gdzie indziej, Sokal zauważa, że na dodatek do wielu półprawd, fałszów i błędów logicznych jego artykuł zawierał kilka „zdań poprawnych pod względem składni, ale pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia". Ubolewa, że nie było ich więcej: „Starałem się je skomponować, ale przekonałem się, że poza rzadkimi przypływami inspiracji, brakuje mi do tego talentu". Gdyby pisał swoją parodię dzisiaj, z pewnością pomógłby mu mistrzowski program komputerowy Andrew Bulhaka z Melbourne: Generator Postmodernizmu. Za każdym razem, kiedy odwiedzisz go pod adresem http://www.elsewhere.org/cgi-bin/postmodern/ spontanicznie stworzy dla ciebie, posługując się nienaganną gramatyką, całkowicie nową postmodernistyczną rozprawę, nigdy dotąd nie widzianą. Właśnie tam byłem i wyprodukował dla mnie artykuł na 6 tysięcy słów pod tytułem „Teoria kapitalistyczna i subtekstualny paradygmat kontekstu" autorstwa „Davida I. L. Werthera i Rudolfa du Garbandiera z wydziału anglistyki uniwersytetu w Cambridge" (poetyczna sprawiedliwość: to właśnie Cambridge uznał za stosowne przyznać Jacquesowi Derridzie honorowy doktorat). Poniżej przytaczam typowe zdanie z tej imponującej, pełnej erudycji pracy:
Badając teorię kapitalizmu stajemy przed wyborem: albo odrzucamy materializm neotekstualny, albo wnioskujemy, że społeczeństwo ma wartość obiektywną. Jeśli trzymamy się dialektycznego desytuacjonizmu, musimy wybrać między Habermasowskim dyskursem a subtekstualnym paradygmatem kontekstu. Można powiedzieć, że przedmiot jest kontekstualizowany w nacjonalizm tekstualny, w który włączona jest prawda jako rzeczywistość. W pewnym sensie przesłanka paradygmatu subtekstualnego stwierdza, że rzeczywistość wyłania się z kolektywnej nieświadomości.
Wybierz się z wizytą do Generatora Postmodernizmu. Jest to dosłownie niewyczerpane źródło losowo tworzonego, składniowo poprawnego nonsensu, który można odróżnić od prawdziwych tekstów tylko po tym, że się go zabawniej czyta. Możesz stworzyć tysiące artykułów dziennie, każdy unikatowy i gotowy do publikacji wraz z ponumerowanymi przypisami. Maszynopisy należy wysyłać do redakcji „Social Text" w trzech kopiach i z podwójnym odstępem między wierszami.
Jeśli chodzi o trudniejsze zadanie odzyskania nauk humanistycznych i społecznych dla prawdziwych uczonych, Sokal i Bricmont dołączyli do Grossa i Levitta, dając przyjacielskie i pełne sympatii wskazówki ze świata nauk ścisłych. Miejmy nadzieję, że inni nim podążą.
Miała zbawić świat. Przynieść wyzwolenie od zabobonów, krzywdy i cierpienia. Jej niezwykle dynamiczny od XVII wieku rozwój już na zawsze miał się kojarzyć z moralnym doskonaleniem - jednostkowym i gatunkowym. Pokładano w niej tak ogromne nadzieje, że XX-wieczne totalitaryzmy, zbudowane na naukowych podobno fundamentach, były szokiem dla wierzących w racjonalizm pięknoduchów.
Bez względu bowiem na różnice w filozoficznych stanowiskach, nauka, gdyż oczywiście o nią chodzi, zawsze odwoływała się do Rozumu. To on był władcą, a ona jego służebnicą, i to nie cichutką i pokorną, lecz pełną pychy i wydającą rozkazy w jego imieniu. Przez kilka wieków ta dziwna i straszna para wyznaczała zasady europejskiego (i nie tylko) myślenia o świecie, w którym wszystko, co kojarzyło się z racjonalnością, było słuszne i postępowe, a użycie słowa „irracjonalizm” przywoływało zapach siarki z piekielnych lochów.
Nie były to jednak złe czasy, gdyż chyba po raz pierwszy w dziejach ludzie mogli mieć nadzieję, że dzięki rozumowej kontroli wizja świata pełnego chaosu i nieprzewidywalności zostanie zastąpiona przez spójny i logiczny system. Znaleźli się wszakże ludzie o sylwetkach karłów i ogromnych mózgach zapełnionych głupimi ideami, którzy nie mogli tego doskonałego stanu znieść. To postmoderniści. Oczka mają malutkie i wredne, usta krzywe od stałego sarkazmu, a uszy wielkie jak kapcie.
Nie spodobał im się doskonały świat rządzony zasadami rozumu i pewność istnienia. Zapragnęli to, co było dla wielu drogie, po prostu zniszczyć. W miejsce pewności dającej poczucie bezpieczeństwa wyciągnęli zakurzone truchło gry językowej ze światem, któremu oddawali już cześć greccy sceptycy (przez tyle wieków przywaleni na szczęście głazem autorytetu Arystotelesa). Postmoderniści wleźli na najbardziej znane katedry światowych uczelni i zaczęli się panoszyć. Z ironicznym chichotem wskazywali palcami najbardziej zasłużonych dla prawdy i obiektywizmu naukowców i gadali o nich w jakimś dziwnym języku (doszły do mnie niepokojące informacje, że nawet Leszek Kołakowski tym wrednym pokurczom się nie podoba).
Znalazło się dzięki Bogu, kilku intelektualnych herosów, którzy nie bali się środowiskowej infamii i za cichym, przesłanym z zaświatów poparciem Newtona, Kartezjusza i Einsteina pokazali, co warte są postmodernistyczne zabawy w naukę. Alan Sokal i Jean Bricmont (na zawsze niech będą zapamiętane te nazwiska) udowodnili, że każda bzdura może być w nauce do przyjęcia, byle ją zapisać w odpowiednim języku, akceptowanym przez naukową współnotę.
Kontratak rozpoczął Alan Sokal. W naukowym periodyku „SociaI Text” (wiosna/lato 1996) pojawił się artykuł zatytułowany prosto i wdzięcznie „Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji”. Urzekający tytuł, a przede wszystkim rewolucyjne tezy, natychmiast zapewniły mu wdzięczność wielu przedstawicieli postmodernistycznej sekty i trudno się temu dziwić, gdyż już pierwsze zdania były skierowane przeciwko zadufaym przedstawicielom nauk ścisłych: „Głębokie zmiany pojęciowe w XX-wiecznej nauce zachwiały jednak podstawami kartezjańsko-newtonowskiej metafizyki; rewizjonistyczne badania historii i filozofia nauki jeszcze bardziej podważyły jej wiarygodność, a w ostatnich latach feministyczna i poststruktualistyczna krytyka zdemistyfikowała istotną treść głównego nurtu zachodniej praktyki naukowej, odsłaniając ideologię dominacji, ukrytą za fasadą »obiektywności«”.
To jeden z najprostszych fragmentów artykułu. Inne są trudniejsze, ale znaleźli się tacy, którzy go zrozumieli lub, co bardziej prawdopodobne, udali, że zrozumieli. Sokal został pochwalony za odwagę i ciekawe tezy. Problem polegał tylko na tym, że tekst był żartem i mistyfikacją. Został poskładany z innych artykułów w taki sposób, by sprawiał spójne wrażenie. Intencje autora były jawnie parodystyczne: wszystkie bezsensowne cytaty stanowiły autentyczne wypowiedzi francuskich i amerykańskich intelektualistów.
Co więcej, ta niezwykle celna parodia zawierała tylko część dossier zebranego przez Sokala. Medialny hałas wywołany przez artykuł skłonił go, by wraz z Jeanem Bricmontem napisać książkę „Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów”. Niedawno pojawiła się ona u nas, wywołując ogromne zainteresowanie i dyskusję. Jej cel autorzy opisali bardzo czytelnie - chcieli pokazać, że słynni mocarze postmodernizmu: Lacan, Kristeva, Irigaray, Baudrillard i Deleuze wielokrotnie nadużywali naukowych terminów fizyki i matematyki, wyrywając je z kontekstu. To się z pewnością udało.
Szkoda tylko, że autorzy pokazali przy okazji, jak niewiele rozumieją z relatywistycznej filozofii. A to już trudno traktować jako żart. Nauka jest wartością, ale wiara w jej obiektywizm i klasyczną teorię prawdy wywołuje u wielu filozofów i socjologów uśmiech politowania. Układam zatem usta w taki właśnie grymas. Ujdzie?