Bidwell George Służył morzu i miłości John Paul Jones(RTF)

GEORGE BIDWELL

Służył morzu

i miłości

John Paul Jones

Prolog

Stuhektarowy park otacza Akademię Morską Stanów Zjedno­czonych w Annapolis na wybrzeżach'zatoki Chesapeake, o jakieś czterdzieści kilometrów od Waszyngtonu. Sklepiony sufit w kryp­cie pod kaplicą Akademii podpierają kolumny z białego i czar­nego marmuru. W samym środku krypty mieści się narodowa świętość amerykańska — sarkofag, również z białego i czarnego marmuru, wzorowany na grobowcu Napoleona w Paryżu.

Obywatel amerykański, którego prochy zawiera ten sarkofag, zmarł w Paryżu, dnia 18 lipca 1792 roku, w jedenaście lat po za­kończeniu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Śmierć jego minęła prawie bez echa. Ówczesny poseł amerykański we Francji tak mało przywiązywał wagi do osoby swego zmarłego rodaka, że kazał go pochować możliwie jak najtaniej i bez żad­nych ceremonii. Ale komisarz tej dzielnicy Paryża, w której zmarły ostatnio mieszkał, był bardziej dalekowzroczny, lepiej ro­zumiał historię, wyżej cenił sławę. Wierząc, że nadejdzie dzień, kiedy Stany Zjednoczone — państwo, które dopiero świeżo uzy­skało niepodległość i zmagało się jeszcze z wieloma kłopotami — zechcą przewieźć te szczątki do ojczyzny, zarządził, by zwłoki zabalsamowano w alkoholu i umieszczono w ołowianej trumnie. Zlecił też wyprawić przyzwoity pogrzeb, a koszty pokrył z włas­nej kieszeni.

Francuskie Zgromadzenie Konstytucyjne i koledzy komisarza również lepiej ocenili wielkość i sławę od amerykańskiego posła w Paryżu. Wysłano oddział grenadierów, który towarzyszył kon-


duktowi w ów upalny wieczór lipcowy, wybijając na bębnach ża­łobny werbel. Za karawanem szli przedstawiciele Zgromadzenia razem z kilku przyjaciółmi zmarłego, kolegami z loży masońskiej, jego lokajem, paru sklepikairzami, z którymi miał zwyczaj gawę­dzić chwilkę w ostatnich latach swego życia, chłopcami, którym dawał drobne sumki na cukierki, dziewczętami, którym — aż do końca szarmancki wobec kobiet — ukradł czasem całusa. A na końcu szła grupa starych marynarzy, wiernych pamięci dawnego świetnego żeglarza i nieustraszonego wojownika. Na długiej dro­dze do cmentarza protestanckiego, położonego aż za Bramą Sw. Marcina, zbierali się za konduktem przechodnie, kobiety wyglą­dały z okien, by rzucić ostatnie spojrzenie na tego, którego nazwi­sko przed dziesięciu laty rozbrzmiewało sławą w ich mieście.

Amerykański poseł we Francji wydawał przyjęcie tego wie­czoru. Nie miał więc czasu złożyć ostatniego hołdu swemu sław­nemu rodakowi.

Nad grobem pastor protestancki, wielebny Paul Henri Marron, wygłosił mowę, w której skorzystał ze sposobności pogrzebu „sławnego cudzoziemca", by natchnąć Francuzów odwagą w obli­czu grożącego im niebezpieczeństwa. Wojna z Austrią i Prusami przyjmowała zły obrót. Armia pruska przekroczyła przed tygod­niem wschodnią granicę Francji.

Składamy do ziemi doczesne szczątki — grzmiał pastor Marron — sławnego cudzoziemca, jednego z pierwszych bojowni­ków o wolność i niepodległość Ameryki... Jakimż sposobem mo­glibyśmy lepiej uczcić pamięć takiego człowieka, niż przysięgając na jego grobie, że będziemy żyć wolni lub polegniemy, że raczej wybierzemy śmierć niż niewolę? Nigdy tyrani nie zbezczeszczą tej poświęconej ziemi! Niechaj przykład tego wielkiego człowieka, któregośmy utracili, świeci potomności i wskazuje drogę wysił­kom, do jakich zdolne są wielkie dusze, gdy zapali je płomień nienawiści do tyranów i najeźdźców. Przyjaciele! Bracia! Kraj nasz w niebezpieczeństwie! Kto spośród nas nie przelałby ostat­niej kropli krwi za ocalenie ojczyzny? Łączcie się w chwale z tym sławnym cudzoziemcem, naśladujcie go w pogardzie dla niebez­pieczeństwa, w miłości ojczyzny, w jego szlachetnym bohater­stwie, które, zadziwiwszy naszą epokę, pozostanie niezniszczalnym obiektem czci przyszłych pokoleń.

Jak większość panegiryków, tak i ten odbiegł może od ścisłej prawdy w przesadnych pochwałach. Ale rzeczywiście „szlachetne bohaterstwo" tego cudzoziemca zadziwiło jemu współczesnych — z jednym może wyjątkiem amerykańskiego posła we Francji — i niewątpliwie został, przynajmniej we własnym kraju, „obiek­tem czci przyszłych pokoleń".

Grenadierzy oddali nad grobem salwę honorową, a wielebny Marron i uczestnicy pogrzebu pośpieszyli z powrotem do miasta.

W trzy tygodnie później paryżanie zdobyli Tuileries. Szwajca­rzy z gwardii królewskiej polegli, a ciała ich wrzucono do wspól­nego grobu na cmentarzu protestanckim, obok tego, w którym pochowano „jednego z pierwszych bojowników o wolność Ame­ryki". Tam i oni, i on leżeli przez sto trzynaście lat.

W roku 1905 prezydent Teodor Roosevelt postanowił, że Stany Zjednoczone muszą stworzyć najpotężniejszą na świecie mary­narkę wojenną. Szukał pomocy, by przekonać naród amerykański o konieczności poniesienia niemałych kosztów. A trudno o lepsze­go w tym względzie pomocnika od prawdziwego amerykańskiego bohatera mórz z czasów wojny o niepodległość.

Tak więc stary cmentarz protestancki pod Paryżem — od dawna zamknięty, zabudowany drewnianymi szopami, założony stosami desek — stał się widownią niezwykłej aktywności. Usu­wano szopy, wiercono szyby, kopano głębokie rowy. Odkryto kości szwajcarskich gwardzistów, w pomieszanej, niepodobnej do rozdzielenia masie. Wreszcie dnia 7 kwietnia dokopano się kilku ołowianych trumien. Jedna z nich zawierała niezwykle dobrze zachowane zwłoki. Nawet zmumifilkowaina twarz zmarłego zacho­wała jeszcze podobieństwo do rysów na medalu odlanym przez słynnego artystę, Augustina Dupré, a wybitym z rozkazu ame­rykańskiego Kongresu na cześć bohatera wojny o niepodległość. Badania antropologiczne rozstrzygnęły sprawę bez żadnych już wątpliwości.

Prezydent Roosevelt, inaczej niż amerykański poseł we Francji w roku 1792, nie szczędził kosztów. Wysłał cztery krążowniki pod dowództwem kontradmirała, by urzeczywistniły przepowiednię paryskiego komisarza i przywiozły szczątki „słynnego cudzo­ziemca" do ojczyzny. W drodze z cmentarza otaczało trumnę pięciuset amerykańskich marynarzy. W Cherbourgu ołowianą

trumnę, zamkniętą teraz w mahoniowej, wniesiono na pokład okrętu flagowego USS „Brooklyn". Od brzegów Ameryki odbiła druga flota, złożona z siedmiu okrętów wojennych, na spotkanie nadpływającym krążownikom. W zatoce Chesapeake piętnaście dział powitało salutem armatnim bohatera tak późno wracające­go do kraju. Prezydent Roosevelt osobiście przewodniczył wiel­kim, na skalę narodową urządzonym uroczystościom.

Amerykański Kongres uznał, że najodpowiedniejszym miejscem ostatniego, definitywnego już spoczynku dla mahoniowej trumny będzie krypta pod kaplicą Akademii Morskiej — tej Akademii, której założenie nieboszczyk jako pierwszy niegdyś projekto­wał — gdzie szczątki dawnego bohatera będą mogły natchnąć odwagą i zapałem do służby kadetów marynarki wojennej, obecnych i przyszłych.

Kim był ten żeglarz, którego francuski pastor nazwał „wielkim człowiekiem", ale którego rodacy pozwolili, by leżał w zapomnie­niu na obcym cmentarzu, przez przeszło sto lat? Czego dokonał, by zyskać miano wielkiego i by w końcu witano go w ojczyźnie z najwyższymi honorami pośmiertnymi? Jakim sposobem w dzie­jach marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, która nigdy go nie wyróżniła rangą wyższą od kapitańskiej, zajmuje tak poczes­ne miejsce, podobne do miejsca przyznawanego w historii bry­tyjskiej marynarki Horacemu Nelsonowi, największemu zapewne admirałowi w historii świata?

Odpowiedzi na dwa drugie pytania wymagają poszukiwań, studiów i czasu. Natomiast odpowiedź na pierwsze pytanie wid­nieje na sarkofagu kaplicy Akademii Morskiej Stanów Zjedno­czonych, wykutymi w marmurze literami: JOHN PAUL JONES.

CZĘSC PIERWSZA

Lata rozczarowań

Rozdział I

Na lodach Bałtyku

W połowie kwietnia 1788 roku John Paul Jones, który podów­czas przekroczył czterdziestkę, nie bez podstaw zwał się obywa­telem świata. Urodzony w Anglii, służył jako kapitan marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, we Francji otrzymał od Ludwi­ka XVI tytuł rycerski za zasługi oddane sprawie wolności pod­czas amerykańskiej wojny o niepodległość, a obecnie jechał przez Szwecję, by objąć dowództwo floty innego wielkiego „trybuna wolności" (!) — Katarzyny, carowej Wszechrosji.

Był to człowiek tak niezwykły i pełen sprzeczności, jak i jego różnorodne lojalności. Wzrostu średniego, o szerokim czole, z któ­rego na skroniach znikały już kasztanowate włosy, sczesane gład­ko ido tyłu i i związane w harcap, miał wydatne kości policzkowe, nos duży, trójkątny, silne szczęki. Kąciki jego ust zaciskały się mocno, ale górna warga była wymodelowana w lekki łuk, a dolna nieco wystawała. Te wargi układały się wyraziście w gniew i po­gardę, albo miękko w uśmiech o wielkim uroku; wymawiały gło­sem niskim, pięknym, powolnym słowa wytwornej konwersacji — zwłaszcza z damami; albo też rzucały ostre słowa komendy, prze­krzykując burzę na morzu, grzmot armat, hałas bitwy. Była to twarz silna, energiczna, wyrazista i ambitna, ale pozba­wiona humoru, zawsze w defensywie przeciwko czyjejś pogar­dzie lub brakowi uszanowania.,

Podróż kapitana Jonesa przyniosła mu więcej przygód, niż się spodziewał. Wydawało się to dość proste: od Sztokholmu w kie­runku północny północo-wschód do odległego o sto kilometrów Grisslehamn, na wybrzeżu szwedzkim naprzeciw Wysp Alandzkich, a stamtąd przez Zatokę Botnicką statkiem pocztowym do Finlandii. Ale szyper statku pocztowego tylko się roześmiał:

Niech się pan lepiej rozgości na dłużej w Sztokholmie. Ty­godnie miną, nim ja wyjdę na morze. Nie słyszał pan o krze na
zatoce? Nie braknie jej tam teraz!

Kapitan Jones nie przywykł, by się z niego śmiano i wcale mu to nie przypadło do gustu.

Szyper wzruszył ramionami i odwróciwszy się, podniósł do ust butelkę mile rozgrzewającego trunku.

Zirytowany i urażony kapitan odszedł. Spróbował wynająć ko­nie, by pojechać lądem dookoła Zatoki Botnickiej, do Finlandii. Ale właściciele stajni też go wyśmieli: taka droga była nie do przebycia!

Kapitana ogarnął bezsilny gniew. Obiecał carowej, że stawi się w Petersburgu przed końcem kwietnia. Jeżeliby wrócił do Elsi­nory, nie dotarłby do celu przed końcem maja, podróżując wlo­kącymi się dyliżansami, grzęznąc w śniegu i błocie. Miałby za­wieść na samym początku? Oni powiedzieli, ci Szwedzi, że do Rosji nie można się teraz przeprawić. I śmieli się z niego. Z nie­go, kapitana Johna Paula Jonesa z marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych! On im pokaże! I wzgardzi nimi.

Musi się gdzieś znaleźć właściciel jakiegoś kutra, który za grub­szą sumę zaryzykuje przeprawę na Wyspy Alandzkie leżące u wejścia do Zatoki Botnickiej. Przy temperaturze wynoszącej

dwadzieścia stopni poniżej zera kapitan wyszukał sobie tłumacza i zaczął z nim obchodzić dzielnicę portową w Grisslebamn od chaty do chaty. Raz i drugi pojawił się błysk w oczach które­goś z rybaków na widok ofiarowywanych pieniędzy, ale ,za każdym razem żona chwytała swego męża za ramię, a niepożądanych gości wyganiała bez ceremonii za drzwi słowami:

Pieniędzmi stratę kutra wynagrodzisz, ale żadne pieniądze
nie opłacą straty mego męża i ojca moich dzieci!

Wreszcie, już drugiego dnia tych poszukiwań, Jones zaszedł do małego domku o jednej izbie, gdzie znalazł szpakowatego rybaka liczącego sobie ponad pięćdziesiątkę, i jego trzech synów. Żadnej kobiety nie było widać. Izba była czyściutko wysprzątana i utrzy­mana w takim ładzie, jak kajuta statku, a sprzęty, jakie się tu znajdowały, świadczyły o rybackim i morskim życiu mieszkań­ców. Stary rybak powiedział, że jest właścicielem dziesięciotonowego, otwartego kutra. Paul Jones zaproponował sumę dosta­tecznie, jak mu się wydawało, wysoką, by skusić starego, za przewiezienie go na Wyspy Alandzkie, a jeśliby się dało, dalej do Finlandii. Rybak wymienił sumę dwakroć wyższą i wreszcie rzekł:

Synowie nie odzywali się ani słowem. Zbierali już potrzebny ekwipunek.

Kapitan z tłumaczem pośpieszyli do zajazdu po rzeczy. Tłu­macz zaczął się żegnać: uważał już swoją misję za zakończoną, nie miał odwagi ani chęci na pływanie po na wpół zamarzniętym morzu. Paul Jones chciał go koniecznie zatrzymać i ofiarował mu każdą sumę, jakiej by zażądał.

Nic jednak nie zdołało poruszyć tłumacza, a kapitan w ogóle mu nie zapłacił.

Oberżysta zapakował żywność na drogę i zaproponował, że dołoży również butelkę czegoś mocniejszego. Kapitan odmówił.

Nigdy nie biorę do ust „czegoś mocniejszego" — odparł. Było to rzeczywiście prawdą.

Kiedy Paul Jones przybył do portu z posługaczem z oberży, ciągnącym jego rzeczy ma sankach, kuter był już przygotowany do podróży — a kapitan miał gotowy plan, którego nie odważył­by się zakomunikować z góry staremu i jego synom, nawet gdyby mu pomagał tłumacz.

Poczuwszy pod stopami deski pokładu, Paul Jones od razu przeprowadził dokładną inspekcję, jakby obejmował komendę okrętu wojennego: sprawdził maszty, ożaglowanie, takielunek, ster, szczelność kadłuba. Na twarzy starego pojawił się uśmiech zrozumienia; synowie niecierpliwili się i spoglądali spode łba. Skończywszy inspekcję Paul Jones kiwnął z uznaniem głową. Kuter był doskonale utrzymany.

Skierowali się ku Wyspom Alandzkim, ale po godzinie żeglugi kra zgęstniała tak, że niepodobna było posuwać się dalej. Teraz więc Paul Jones zabrał się do wprowadzania w czyn swego ta­jemnego planu. Dał znak szyprowi, by wziął kurs na południe, wzdłuż wybrzeży Szwecji. Nawet i to było trudne. Bliżej brzegu trzymało się więcej kry i trzeba było nieprzeciętnej umiejętności i odwagi — a tego nie brakowało nikomu na małym kutrze — by torować sobie drogę. Z nadejściem nocy kuter znajdował się prawie naprzeciwko Sztokholmu.

Stary rybak zrobił zwrot i położył się na kurs ku brzegowi. Paul Jones dał mu znak, by żeglował dalej. Stary chciał przycu­mować na noc, a rankiem spróbować znowu żeglować na północ. Jones wskazał na wschód. Stary potrząsnął głową i stuknął się w czoło. Synowie kiwali głowami, zgadzając się z ojcem. Istot­nie, wydawało się, że ich pasażer kompletnie zwariował. Domy­ślili się z jego gestów, że proponował im coś, czego jeszcze nikt nigdy nie przedsięwziął — przeprawę przez otwarty Bałtyk do Zatoki Pińskiej na małym rybackim kutrze długości zaledwie dziesięciu metrów, między krą, która każdej chwili groziła im zmiażdżeniem.

Paul Jones wydostał się ze Szwecji, był na morzu. Dotrze do Rosji albo zginie! Nie wróci. Takie względy, jak życie czterech rybaków i ich kuter nie ważyły wiele u niego.

Wyciągnął swój dwulufowy pistolet, wycelował prosto w sta­rego, wskazując znowu wschód. Rybak zawołał synów. Paul Jo­nes zrobił półobrót i przesuwał lufę pistoletu od starego do jego synów, wszystkich trzymając na celu. Młodzi nie ruszyli się z miejsca. Ojciec wzruszył ramionami, odchylił ster, wydał krót­kie polecenie synom. Jeden z nich wydobył mały kompas. Jones miał latarnię podróżną, umieścił ją w ten sposób, by mu oświetla­ła różę kompasową. Teraz mógł wyznaczyć kurs. Kuter pomknął na wschód z dość silnym wiatrem z południowego zachodu.

Gdy nadszedł świt, Paul Jones, wytężając wzrok, dostrzegł za­rysy lądu. Finlandia! To nie mogło być nic innego. Uśmiechnął się do rybaków, ale ci nie odpowiedzieli mu uśmiechem. Niech ich tam, teraz już nawet oni nie przeszkodzą, by Jones wylądo­wał tego ranka na fińskich wybrzeżach. Ale rybacy więcej wie­dzieli o krze na Bałtyku niż ich pasażer.

Kapitan Jones nie wylądował tego dnia w Finlandii. Gdy słoń­ce uniosło się wyżej, oświetliło przestrzeń morza koło wybrzeży, całkowicie pokrytą pływającą krą. Nie do przebycia.

Po raz pierwszy trzech młodych ludzi poruszyło coś więcej niż tylko ich obowiązki żeglarskie.

Jeden iz nich zawołał braci, a stawom jego towarzyszył geat, jak­by wrzucał coś — czy kogoś — do wody, po czym zaczęli groźnie przybliżać się do pasażera. Wiedzieli, że nie mogą ani płynąć na­przód z powodu kry, ani wracać do wybrzeży szwedzkich, bo to im uniemożliwiał niesprzyjający wiatr. Szukanie pomsty na Jo­nesie nikomu na nic by się nie przydało ii stary podniósł rękę, gestem wstrzymując synów. Ci jednak nie chcieli go słuchać. Jeśli mają ginąć, niech sprawca ich nieszczęść ginie pierwszy.

Jones znowu wycelował w nich pistolet. Rybacy nie zwracali na to uwagi. Szli ku niemu po kołyszącym pokładzie kutra z de­speracką determinacją, byli już o dwa kroki. Wyglądali na zde­cydowanych, silnych, niebezpiecznych. Jones wystrzelił z jed­nej lufy ponad ich głowami, po czym zniżył pistolet, celując prosto w nich. Wyglądał na równie zdecydowanego jak oni. Wargi zacisnął w twardą linię. Palec trzymał na cynglu. Gdyby teraz

młodzi podeszli jeszcze o krok, wypaliłby prosto w brzuch jednemu z nich. Nie po raz pierwszy w swym życiu zabiłby zbuntowanego marynarza.

Młodzi zawahali się. Kula to rzecz definitywna, a z groźbą żywiołu można się jeszcze potargować. Ojciec zawarczał na nich gniewnie. Zawrócili niechętnie, znowu pomrukując między so­bą — z pewnością klnąc tego zwariowanego Amerykanina.

Paul Jones owładnął teraz niepodzielnie załogą kutra. Ojciec nie pretendował już do kierowniczej roli. Jones wskazał w kie­runku Zatoki Fińskiej, w której stronę i tak wiatr ich pędził. Gestami wydawał rozkazy, niekiedy sam pomagał przy żaglach.

Wiatr był coraz silniejszy, szedł sztorm. Stateczkiem rzucało jak piłką: to wznosiło ich na grzbiet olbrzymiej fali, to pchało w dół, grożąc zagładą ludziom, którzy ośmielili się wyzywać po­tęgę morza. Nikt już nie pomrukiwał ani się nie buntował. Walka o życie zjednoczyła pięciu mężczyzn w najwyższym wysiłku energii i umiejętności. Kapitan i stary rybak na zmianę stawali za kołem sterowym. Paul Jones kazał rybakom kolejno odpo­czywać. Każdy, którego kolej nadeszła, walił się na dno łodzi i zasypiał jak kamień; nie przeszkadzały im ani ryk wichru, ani fale przelewające się przez burty tak, że trzeba było wciąż wy­czerpywać wodę, ani świadomość, że w każdej chwili mogą się obudzić w lodowatej wodzie. Tylko kapitan nie spał wcale w cią­gu czterech dni i nocy tej fantastycznej podróży.

Żadnego gorącego posiłku nie można było przygotować na od­krytym kutrze przeznaczonym do krótkich, przybrzeżnych podró­ży. Żywność, dostarczona przez oberżystę w Grisslehamn, wy­czerpała się po pierwszym dniu. W ciągu następnych dwóch dni rybacy dzielili się z kapitanem sucharami i wędzonym boczkiem, zabranym z domu. Szwedzi rozgrzewali się pociągając często--gęsto łyk mocnego trunku z flaszki, ale Jones pił tylko wodę, aż i ta się skończyła i pragnienie dołączyło się do udręki zimna, głodu, przemoczonej odzieży, chłoszczących uderzeń wichru.

Wreszcie czwartego dnia po południu najmłodszy z synów, leżący na płask na dziobie stateczku, wydał radosny okrzyk. Nawet nie rozumiejąc słów, Amerykanin wiedział, że mogły zna­czyć tylko jedno:

Ziemia!

Tego wieczoru grupa kompletnie wyczerpanych, w obszarpanej odzieży mężczyzn, z których jeden pod ciężkim płaszczem miał na sobie przemoczony mundur kapitana marynarki Stanów Zjed­noczonych, wysiadła na ląd w Rewalu (dziś Tallin) w Estonii. Kuter wyglądał nie lepiej od ludzi: żagle w strzępach, takielunek zwisał żałośnie, podarty w wielu miejscach — ale jednak dzielny mały stateczek, budowany dla łatwiejszych zadań, oparł się w ciągu czterech dni najgorszym atakom Bałtyku i Zatoki Fiń­skiej, smagającym maszt i burty, jakby koniecznie chciały go zmiażdżyć. Pięciu ludzi spoglądało na siebie zaczerwienionymi oczyma i uśmiechało się z wzajemną wdzięcznością i uznaniem.

Estończycy powitali przybyszów z morza ze zdumieniem. Od dłuższego czasu żadna łódź nie odeszła od ich brzegów ani nie przybiła do przystani. Gdy za pośrednictwem urzędnika, który mówił po francusku, dowiedziano się wreszcie, że mały kuter i jego załoga przybyli ze Szwecji, w zbierającym się na nabrze­żach tłumie aż huczało od niezrozumiałych wykrzykników. Urzędnik powiedział do kapitana:

Dziwnie brzmiały te słowa w ustach republikanina. A jeszcze większym paradoksem był chyba fakt, że człowiek, który przed trzynastu laty stanął do walki o ideały wolności, teraz tak gorąco pragnął dostać się do służby najbardziej despotycznej władczyni w Europie. Prawdę rzekłszy, kapitan Jones czuł się szczęśliwy tylko wówczas, gdy walczył — przeciw działom, szalejącym ży­wiołom albo zasuszonym biurokratom.

Estończycy zaopiekowali się przybyszami z serdeczną gościn­nością, szykując gorące posiłki, rozgrzewające trunki, ciepłe koce i odzież. W domu mówiącego po francusku urzędnika Paul Jones po raz pierwszy w życiu i z prawdziwą rozkoszą zasnął na lego­wisku na piecu.

Następnego dnia, kichając solidnie, ale nie odczuwając żadnych innych dolegliwości po awanturniczej przeprawie, kapitan za-

brał się do wyszukania pilota, który by podjął się przeprowadzić przez Bałtyk z powrotem do domu jego towarzyszy rybaków, gdy tylko wiatr i kra pozwolą na bezpieczniejszą podróż. Zakupił też dla nich większą ilość prowiantu i kazał wyreperować i do­prowadzić do porządku sterany kuter.

Czterej Szwedzi, którzy zostali bohaterami pod grozą wycelo­wanego pistoletu, chełpili się teraz i cieszyli podziwem, jaki ich wyczyn budził. Zabrano ich do domu pewnej szwedzkiej rodziny, której przodkowie mieszkali tu jeszcze od czasów, zanim na po­czątku stulecia Piotr Wielki zabrał Rewal Skandynawom. Stary odpoczywał, pił jak gąbka i rozprawiał z każdym, kto mógł go zro­zumieć. Synowie, w nowej odzieży, sprawionej na koszt kapitana, zwiedzali miasto, włącznie z cytadelą z XVI wieku i starymi murami obronnymi. Paradowali wciąż po całym mieście i zerkali na dziewczęta, przyjazne tym ogromnym, jasnowłosym, pysznie zbudowanym młodzikom, którzy zdobyli sobie choćby przemija­jącą sławę niezwykłym wyczynem.

Prawdziwy bohater podróży uchylał się od ludzkiego podziwu z nienaturalną u niego skromnością. Nie miał czasu. Od chwili, gdy opuścił Sztokholm, aż do przybycia do Petersburga, Paul Jones zachowywał się tak, jakby samo istnienie Wszechrosji i potęga carycy Katarzyny zawisły od jego jak najszybszego przybycia, jakby to cesarstwo i tę potęgę — wątpliwej wartości, - mówiąc łagodnie, dla ideałów republikańskich — on musiał za wszelką cenę ocalić. Zakupił konie i szykował się do ostatniego etapu podróży.

Gotów do odjazdu, zapłacił szwedzkim rybakom sumę dwakroć wyższą od umówionej, nie odliczając nic za opłatę pilota, koszty prowiantu, odzieży i naprawy kutra. Kupił też dla wszystkich czterech podarunki na pamiątkę ich jedynej w swoim rodzaju podróży z kapitanem marynarki Stanów Zjednoczonych. Gdyby miał taką rzecz ze sobą, z pewnością ofiarowałby im gipsowe od­lewy własnego popiersia, wykonanego przez sławnego rzeźbiarza francuskiego Jeana Antoine'a Houdona. Wolał zapomnieć o cokol­wiek brutalnych metodach, jakimi podniecał ich odwagę, i na­pisał im entuzjastyczne zaświadczenie, które by sobie mogli prze­tłumaczyć i oprawiwszy w ramki zawiesić na honorowym miejs­cu w domu, co z pewnością zrobili, powróciwszy do Grisselhamn.

W charakterze Paula Jonesa nie leżały wyrzuty sumienia, że zabrał tych ludzi podstępem na tak ryzykowną i odległą od domu wyprawę. Odwrotnie: kapitan był dumny, że ujawnił nie znane im samym zasoby odwagi i umiejętności wpędziwszy ich w tę przygodę, której szczęśliwy koniec zyskał im tyle uznania. I dum­ny był, ponieważ przemienił ich zrozumiałą nieprzyjaźń w szacu­nek dla jego własnej odwagi i uporu w obliczu przeciwności.

Teraz, gdy kapitan miał już wsiadać do wynajętych sań, stary rybak całował go w oba policzki ze łzami w oczach. Synowie stali obok uśmiechnięci, zapomniawszy o tym, że niedawno chcieli go wrzucić do morza. Stary ujął go pod ramię i zaczął śpiewać, niespodziewanie pięknym barytonem, jakąś szwedzką pieśń. Chłopcy przyłączyli się do śpiewu, a za nim Szwedzi, u których rybacy zamieszkali. Słów Paul Jones nie rozumiał, ale pojął do­skonale, że ci Szwedzi nie śmieli się z niego.

Rozdział II

Carowa i kontradmirał

Czterystukilometrowa podróż z Rewalu do Petersburga, sania­mi przez odsłonięte równiny i przesieki leśne, ledwie przetartym szlakiem, nie należała do niedzielnych wycieczek. Mróz trzymał ostry. Konie źle karmiono, woźnica pił, a nie miał dość mocnej głowy, by znieść te ilości wódki, które wlewał do gardła na każ­dym postoju, spoglądając przy tym z ledwie ukrywaną pogardą na wstrzemięźliwość swego pasażera.

Jechali przez okolice niskie, monotonne, urozmaicone tylko zaspami śnieżnymi. Sanie przechylały się niepokojąco, to znów grzęzły w śniegu, wyciągane z trudem ostatnim wysiłkiem koni poganianych batem, którego im woźnica nie żałował; nieraz trze­ba było wysiadać i łopatami odgarniać śnieg; nieraz objeżdżać dalekim łukiem wielometrowe zaspy. Jones marzł i klął, czasem próbował drzemać pod futrami, ale wciąż go budziły nowe wstrząsy i przeszkody. Wyskakiwał i chwytał za łopatę, gdy tylko było trzeba; to znowu wypadał z przewróconych sani, bo woźnica zasnął i płozy trafiły na pnie drzew wystające ze śniegu. Zajazdy, gdzie zatrzymywał się na posiłki i krótki odpoczynek, były prymitywne i brudne, oberżyści niedbali i przeważnie za­spani.

Dla kapitana Paula Jonesa ta podróż była jeszcze cięższa do zniesienia od grożącej każdej chwili śmiercią przeprawy z Gris-

slehamn. Na morzu radował się walką własnej odwagi i żeglar­skiego kunsztu przeciw szalejącym żywiołom. Jadąc saniami nie mógł więcej zdziałać, jak obsypywać na wpół pijanego woźnicę wymyślaniami, których ten nie rozumiał. Niecierpliwość jego je­szcze się powiększała wobec świadomości, że gdyby nadeszła od­wilż, zanim dotrą do stolicy, roztopy i błota mogą uniemożliwić podróż na przebieg długich tygodni.

Zirytowany kapitan miał pod dostatkiem czasu, by rozważać niedawne wydarzenia, poprzedzające tę pełną przygód, a teraz denerwującą podróż, która, jak się łudził, była dla niego końcem okresu bezczynności i przykrych rozczarowań.

Podpisany w Wersalu we wrześniu roku 1783 traktat zakończył wojnę o niepodległość wielkim triumfem amerykańskich koloni­stów. Mogli teraz swobodnie budować własne państwo, rządzić się sami, decydować, jakie mają płacić podatki — cła nałożone przez Brytyjczyków, a uważane za niesłuszne, były jedną z przy­czyn wybuchu wojny — i wydawać fundusze państwowe na po­trzeby własnego kraju, zamiast patrzeć, jak owoce ich pracy wywożono za Atlantyk.

Kapitan Jones z radością przyjął to szczęśliwe zakończenie wal­ki, w której on sam odegrał bohaterską rolę. Ale w tej radości była przymieszka osobistej troski. Co czeka jednego z wyższych oficerów marynarki wojennej, liczącej zaledwie sześć lat istnie­nia, a Składającej się w chwili zakończenia wojny raptem z pię­ciu okrętów zdatnych do walki? Jeśli chodziło o służbę Paula Jo­nesa dla własnego kraju, perspektywy były mizerne.

Zlikwidowano owych pięć okrętów — trzy fregaty i dwa slupy. Kongres amerykański, mając pełne ręce pracy i kłopotów we­wnętrznych, uznał, że budowanie i utrzymywanie marynarki wo­jennej nie jest w obecnej chwili uzasadnionym wydatkiem. Jeśli kapitan Jones chciał kontynuować karierę na morzu, musiał ro­zejrzeć się za służbą gdzie indziej.

W owym czasie Paul Jones znajdował się w Paryżu, dokąd przybył z poleceniem władz amerykańskich wydostania pienię­dzy od francuskiego armatora i dygnitarza nazwiskiem Le Ray de Chaumont. Te pieniądze de Chaumont, działając jako agent,

pobrał za sprzedaż pryzów zdobytych przez kapitana Jonesa i jego marynarzy podczas wojny. De Chaumont zwlekał, twier­dził, że nie ma gotówki, wreszcie zakwestionował uprawnienia Amerykanina do podjęcia tych sum. Francuski armator był szczerym i gorącym zwolennikiem Stanów Zjednoczonych, ale osobiście nienawidził Paula Jonesa — i nie bez racji.

Kapitan Jones był już w Paryżu poprzednio. Ówczesny przed­stawiciel dyplomatyczny amerykańskich kolonistów we Francji, siedemdziesięcioletni wielki uczony i filozof, wynalazca pioruno-chrona, Beniamin Franklin, poradził raz Paulowi Jonesowi, że jeśli chce szybko opanować język francuski, powinien sobie po­szukać „wdzięcznego słownika, z którym mógłby sypiać". Ener­giczny starzec sam niedawno oświadczył się jednej młodej damie, a z drugą grywał w szachy w kąpieli.

Paul Jones nie tracił czasu, stosując się do rady Franklina. Le Ray de Chaumont zaprosił go do swej luksusowej rezydencji, a sam musiał niebawem wyjechać do Marsylii w różnych spra­wach, zostawiając śliczną, pełną życia i temperamentu żonę, zna­cznie od siebie młodszą. Padła ona łatwo ofiarą bohatera mórz, o gładkich manierach, podówczas fetowanego w całym Paryżu. Paul Jones szybko przyprawił rogi siwiejącej głowie de Chaumonta.

Gdy więc kapitan powrócił do Paryża w 1783 roku, armator trzymał z dala od niego zarówno swą piękną żonę, jak i pieniądze za pryzy. Negocjacje w sprawie pieniędzy wlokły się w nieskoń­czoność, Paul Jones uciekał się do gróźb, szukał pośrednictwa mi­nistra marynarki, a nawet króla.

W dwa lata później, pod wpływem słynnych podróży Anglika, kapitana Cooka, Paul Jones zamierzał kupić statek, by wybrać się w podróż odkrywczo-handlową na Pacyfik. Chciał zakupić u północno-zachodnich wybrzeży Ameryki skóry wydrze, sprze­dać je w Chinach, a tam znowu kupić herbatę, jedwabie, porce­lanę, które to towary mógł ze znacznym zyskiem sprzedać w Eu­ropie. Tym projektom kres położył sprzeciw króla Hiszpanii, któ­ry, jak jego poprzednicy za czasów Franciszka Drake'a, uważał całe zachodnie wybrzeża obu Ameryk za własną, wyłączną do­menę i wydał rozkaz swojej flocie wojennej, by traktowano każdy cudzoziemski statek na tych wodach jako piracki.

Tymczasem kapitan upominał się o swoje należności za pryzy tak uporczywie, aż wreszcie w 1787 roku francuski minister ma­rynarki miał tego dość. Kazał bezapelacyjnie de Chaumontowi — którego rogi stępiały nieco z upływem czasu i wobec długotrwa­łego zamknięcia żony — wypłacić należność. Paul Jones otrzymał w rozrachunku czternaście tysięcy dolarów, a dwadzieścia dwa tysiące oddał władzom, amerykańskim do podziału między swych dawnych towarzyszy okrętowych.

Ale Paul Jones nie zapomniał rad Franklina co do nauki języ­ka francuskiego ani też nie marnował czasu na" jałowe wzdycha­nia do nieosiągalnej teraz madame de Chaumont. Spotkał na ja­kimś przyjęciu wdowę po nie wyróżniającym się niczym Angli­ku, Teresę Townsend. Dama ta szczyciła się nie byle jakim po­chodzeniem: uważała się za naturalną córkę Ludwika XV i pew­nej „wykwintnej damy", która poprzedzała madame du Barry w charakterze królewskiej kochanki. Skromne pochodzenie Paula Jonesa razem z jego nieprzeciętną próżnością sprawiły, że kobieta krwi królewskiej była dla niego podwójnie ponętną zdobyczą.

Teresa Townsend nie miała zastrzeżeń co do wystąpienia w roli kurtyzany śladami swojej matki i spotkał ją podobny los: uro­dziła dziecko. Bohaterski kapitan początkowo darzył syna wielkim afektem. W jednym z listów do Teresy prosił ją, by «okryła jego ciałko pocałunkami ode mnie». Ale stwierdziwszy, że pretensje Teresy do krwi królewskiej były wyssane z palca, niebawem po­rzucił i kochankę, i syna. „Kochaj je i rzucaj je" :— było zawsze jego hasłem w stosunkach z kobietami, a zawód marynarza ułatwiał mu rozstanie z kochanką, która go już znudziła, i poszu­kiwanie nowości.

Można więc powiedzieć, że kapitan John Paul Jones nie zmar­nował tak zupełnie czasu we Francji od roku 1783. Jednakże gnębiło go poczucie nieuniknionego na pozór faktu, że jego karie­ra na morzu dobiegła końca. Piękne panie lubiły otoczonych sła­wą bohaterów. A jaką sławę można zdobyć kupiwszy farmę w Wirginii i osiadłszy na gospodarce?

Los jednakże zrządził inaczej. Paul Jones znalazł możliwości militarne i rangę, której tak gorąco pożądał, ale nie w ledwo dyszącej marynarce amerykańskiej.

Katarzyna II, z urodzenia Niemka, objęła niepodzielne pano-

wanie nad Rosją od roku 1762, gdy kazała zamordować swego męża. W polityce zagranicznej zmierzała do osiągnięcia trady­cyjnych celów: zjednoczenia z Rosją wszystkich ziem ukraiń­skich i białoruskich oraz umocnienia swych pozycji na wybrze­żu Morza Bałtyckiego i Morza Czarnego. Wprawdzie wojna rosyjsko-turecka 1768—1774 zakończyła się klęską Turcji, a Rosja w jej wyniku uzyskała między innymi półwysep Kinburn na wybrzeżu limanu dnieprowskiego, ale nadal utrzymywało się na­pięcie między obu państwami. Caryca nosiła się z planami spro­wokowania sułtana Turcji, a następnie całkowitego wyparcia jego wojsk z pozycji u ujścia Dniepru do Morza Czarnego. Jej dawny kochanek, obecnie wicekról południowej Rosji, wybudo­wał Chersoń mad limanem dnieprzańskim jako arsenał, Sewasto­pol jako bazę dla marynarki wojennej, a Jekaterynosław (dziś Dniepropetrowsk) jako magazyny dla armii. Ale sułtan miał w swym ręku Oczaków, u ujścia limanu, gdzie przy pomocy francuskich inżynierów wzniósł potężną fortecę i gdzie stała silna flota turecka. W ten sposób Turcy przeszkadzali w połącze­niu dwóch flot rosyjskich, których bazy znajdowały się w Cher­soniu i Sewastopolu.

Niejeden doradca podszeptywał Katarzynie, że chcąc ostatecz­nie rozprawić się z Turkami, należy zaangażować wybitnych wyższych oficerów marynarki z innych państw, chwilowo nie prowadzących wojny. Chętnych było pod dostatkiem. Po zakoń­czeniu wojny amerykańskiej marynarka brytyjska zmniejszyła liczebność swych ludzi ze stu dziesięciu tysięcy do dwudziestu sześciu tysięcy i co najmniej dwudziestu angielskich oficerów, włącznie z admirałem Sir Samuelem Greigiem, wstąpiło do służ­by w rosyjskiej flocie bałtyckiej. Do floty czarnomorskiej zacią­gali się Holendrzy, Grecy, Niemcy.

Nazwisko kapitana Johna Paula Jonesa podszepnął Katarzynie niejaki Lewis Littlepage. Ci dwaj spotkali się w Paryżu. Littlepage, Amerykanin ze stanu Wirginia, walczył w wojnie o niepo­dległość na okrętach pod francuskim dowództwem. Był to czło­wiek niezwykle czarujący, gładki w obejściu, o wytwornych ma­nierach i darze przekonywania — jeden z wielu łowców przygód i fortun, włóczących się podówczas po całej Europie, od dworu do dworu, zabawiając się po trochu dyplomacją, a po trochu intry-

garni i wyobrażając sobie, że wpływają na losy państw; jednakże wobec ich niezbyt skrupulatnych metod i swobodnego kodeksu moralnego najczęściej tylko mącili normalny nurt spraw dyplo­matycznych. Po amerykańskiej wojnie o niepodległość Littlepage przebywał we Francji, potem udał się do Polski, gdzie wkręcił się w łaski Stanisława Augusta. Król mianował go szambelanem, udekorował Orderem św. Stanisława i posługiwał się nim — z po­wodu jego znajomości języków — jako emisariuszem, wysyłając z różnymi misjami zagranicznymi.

Nazwisko Paula Jonesa nie było obce Katarzynie. Nie mogło być zresztą inaczej, bo zaledwie przed paru laty znajdowało się na ustach wszystkich, od Pacyfiku poprzez Atlantyk aż do Uralu, jako amerykańskiego Dawida, który upokorzył brytyjskiego Go­liata. Zlecono więc rosyjskiemu posłowi w Wersalu, J. M. Simo-linowi, aby wybadał, jak kapitan Jones zareagowałby na ewen­tualną propozycję objęcia dowództwa nad flotą rosyjską, która niebawem miała rozpocząć działania wojenne.

Na przyjęciu w paryskim domu Littlepage'a poseł Simolin za­sypał kapitana pochlebstwami i wyraził to, co określił jako „ser­deczne pragnienie jej cesarskiej 'mości". Gdy Paul Jones wy­chodził, Littlepage zatrzymał go jeszcze i powiedział ze zwykłym sobie szerokim gestem:

Napisałem już do cesarzowej, że jeśli tylko powierzy tobie główne dowództwo na Morzu Czarnym i da ci „carte blanche", biorę na siebie odpowiedzialność za to, że w ciągu roku wstrząś­niesz posadami Konstantynopola!

Carte blanche" — tego punktu nie wyjaśniono.

Paul Jones zażądał zapewnienia, że otrzyma w rosyjskiej flo­cie rangę odpowiadającą stopniowi kontradmirała i że zostanie mu powierzone wyłączne dowództwo na Morzu Czarnym. Okre­ślając te zastrzeżenia w formalnym liście do Katarzyny, Paul Jones napisał:

»...kochając się w sławie, być może zbyt wiele wagi przywią­zuję do zaszczytów...«

Dalsze jego słowa dowodziły, że zbyt wiele wagi przywiązywał również do komplementów:

«...nieograniczony podziw i głęboki respekt, jaki od dawna żywiłem do Waszej Cesarskiej Wysokości, wyklucza myśl, aby

władczyni tak wielkoduszna usankcjonowała kontrakt, od razu na wstępie sprawiający przykrość człowiekowi, którego Wasza Cesarska Wysokość zechciała łaskawie obdarzyć swoją uwagą i który pragnie poświęcić się całkowicie Jej służbie...«

W liście tym znajdujemy dalej pewne wytłumaczenie, dlacze­go przywiązywał wagę do zaszczytów:

»...łączne dowództwo jest nieznośne i najczęściej fatalnie się odbija na operacjach wojennych. Nie ma wojskowego, który by był panem swoich ludzkich namiętności do tego stopnia, iżby w takich okolicznościach czuł się wolny od zawiści...»

Paul Jones nie chciał dzielić sławy i zaszczytów z nikim. A Littlepage upominał go, aby się upewnił, czy owa „carte" będzie istotnie „blanche".

Simolin chciał się przysłużyć cesarzowej i zdobyć dla niej usłu­gi człowieka, których zapragnęła. Był gotów wszystko przyrzec — i tak odpowiedzialność za niespełnione obietnice spadnie na tych w Petersburgu i Chersoniu. Napisał więc do kapitana Jonesa:

»Pod rozkazami tak wspaniałomyślnej władczyni znamienity bohater w pogoni za sławą nie może wątpić o tym, że czekają go zaszczyty i wielkie nagrody.«

Z ludzi, którzy się zetknęli z Katarzyną, mało kto mógł uczci­wie nazwać ją „wspaniałomyślną".

Paula Jonesa skusiła perspektywa rangi kontradmiralskiej — przyjemna zemsta na Kongresie amerykańskim, który mu tej rangi odmówił — i sposobność odświeżenia swej sławy zwycięz­cy. Dla tego republikanina wszyscy monarchowie — z jednym może wyjątkiem króla Anglii, który nie miał nigdy okazji go chwalić — byli szlachetnymi nadludźmi!

Kontradmirale Pawle Iwanowiczu Jones, witam całym ser­cem!

Tymi słowami, w dwa dni po jego przybyciu do Petersburga, 4 maja 1788 roku (a 23 kwietnia według kalendarza rosyjskiego) cesarzowa Wszechrosji powitała dawnego kapitana amerykańskiej marynarki wojennej.

Katarzyna w sześćdziesiątym roku życia była tęga, jej niegdyś urodziwe rysy tonęły w tłuszczu. Nogi miała również opuchnięte,

na szczęście nie było ich widać. Ale wzrok został chłodny i wy­rachowany jak zawsze, a wargi zarazem zmysłowe i okrutne. Była kobietą o silnym, męskim charakterze i niepohamowanych pożądaniach. Gdy postanowiła pozyskać sobie kogoś, mężczyźni jeszcze teraz wpadali w jej sidła.

Paul Jones obmyślił sobie, jak ma wejść na audiencję do cesa­rzowej. Wszedł do komnaty zawieszonej bezcennymi makatami z głową podniesioną, wyprostowany, ze spojrzeniem dumnym, śmiałym. Wywarłszy w ten sposób zamierzone wrażenie, złożył jej cesarskiej mości bardzo niski, dworski ukłon, wypraktyko­wany na dworze Ludwika XVI.

Katarzyna podeszła o parę kroków, wspierając się ciężko na grubej, wysadzanej klejnotami lasce, i przedstawiła go swojej świcie. Paul Jones złożył jej w darze egzemplarz świeżo uchwa­lonej konstytucji federalnej Stanów Zjednoczonych Ameryki. Dziękując mu, Katarzyna powiedziała:

Amerykańska wojna o niepodległość z pewnością wywoła dalsze wojny tego charakteru i wywrze wpływ na wszystkie rządy.

Żaden monarcha europejski nie ocenił tak trafnie znaczenia uzyskania niepodległości przez Stany Zjednoczone. Ale wobec jej własnej polityki połykania sąsiednich państw ocena ta, jeśli była szczera, musiała chyba przyprawić Katarzynę o koszmarne sny.

Cesarzowa wypytała Paula Jonesa o jego bitwy w wojnie o nie­podległość i przedstawiła mu ogólnikowo położenie na Morzu Czarnym. Amerykanin przestudiował już mapy i z głową pełną planów pobicia Turków zaczął jej te plany objaśniać. Słuchała uważnie, ale oświadczyła, że będzie musiała je omówić z jej na­czelnym wodzem, księciem Potiomkinem. Audiencja zakończyła się wzajemnymi uprzejmościami i oświadczeniem Jonesa, że nie zamierza zostawać w Petersburgu ani dnia dłużej, chyba że jej cesarska mość życzyłaby sobie jeszcze jego obecności.

Tego wieczoru kontradmirał pisał do Simolina:

«Zupełnie mnie podbiła i oddałem się w jej ręce nie stawiając żadnych warunków co do moich osobistych korzyści. Poprosiłem tylko o jedną łaskę: by mnie nigdy nie potępiała, nie wysłuchaw­szy przedtem mojej osobistej obrony.«

Taką obietnicę zwykle daje się bardzo łatwo komuś, kto w da­nej chwili jest w łaskach. Ale gdy pojawiają się zarzuty, łaski bledną, a wraz z nimi pamięć o obietnicy.

Wzdłuż i wszerz Petersburga szybko rozeszły się wieści, że Paweł Iwanowicz Jones wywarł nadzwyczajne wrażenie na cesa­rzowej i że ma każdej chwili wolny wstęp do Ermitażu. Jedno­cześnie z ust do ust podawano sobie opowieść o nieustraszonej odwadze, jaką wykazał w przeprawie z Grisslehamn do Rewalu wśród sztormów i lodów Bałtyku. Na ulicy ludzie się oglądali za nim, jeden drugiemu powtarzając do ucha, że ten niewysoki, energicznie idący mężczyzna jest najznamienitszym admirałem świata, wybranym specjalnie przez cesarzową, by wypędzić Tur­ków z Morza Czarnego.

Lewis Littlepage przybył właśnie ido Petersburga iz misją od króla Stanisława Augusta. U niego zatrzymał się Paul Jones i tu go oblegała arystokracja, wysocy urzędnicy i dyplomaci. Zarzu­cano go zaproszeniami. Wytworne damy rywalizowały o zaszczyt przyjmowania u siebie jako honorowego gościa tego przystojnego, o gładkich manierach żeglarza, który zwyciężył Brytyjczyków i po jednej audiencji zyskał łaski cesarzowej. Ale zaszczyt przyj­mowania go mógł rzeczywiście tylko niewielu osobom przypaść w udziale. Spragniony wojaczki, chcąc się wykazać chęcią do pełnienia służby, kontradmirał pozostał w Petersburgu wszyst­kiego dwa tygodnie — zaledwie tyle, by uszyć sobie mundury rosyjskie — a kilka wieczorów miał zajętych bankietami na dwo­rze cesarzowej.

Sukcesy towarzyskie bardzo mu przypadły do gustu. Nigdy się nie nudził słuchając pochwał i komplementów pod własnym adresem, zwłaszcza wypowiadanych przez piękne kobiety. Jednak­że pod pewnym względem spotkało go rozczarowanie. Katarzyna słynęła z reputacji, że nawet wiek nie odebrał jej rozkoszy, jaką znajdowała w miłości. A Paul Jones nie pozbawiłby żadnej ko­biety, a zwłaszcza tak wysoko w świecie postawionej, sposobności ocenienia jego męskich sił. Rzeczywiście, jedną cechę posiadali wspólną, -cesarzowa i jej nowo mianowany kontradmirał — oboje łączyli pogoń za sławą z pogonią za miłością. Czy więc nie można było się spodziewać...?

Paul Jones wymarzył sobie, że służba u cesarzowej Wszech-

rosji będzie chwalebnym ukoronowaniem jego wielkiej kariery jako zwycięzcy w wielu bitwach morskich. Ale gdyby zażądała jego usług w innym jeszcze sensie — może byłoby to również pięknym uwieńczeniem jego kariery zdobywcy serc niewieścich? Bo ostatecznie, cesarzowa jest zawsze cesarzową, o każdej porze dnia i nocy, nawet jeśli ma popuchnięte nogi i jest o dwadzieścia lat starsza od niego.

Ale do tego nie doszło.

Katarzyna nie zastąpiła Potiomkina — który pod ważnymi dla niej względami nie był już tym mężczyzną, co przed laty — in­nym kochankiem, ale całym systemem kochanków. Gdy wzrok jej padł na jakiegoś przystojnego młodego oficera, posyłano go naj­pierw do lekarza na badanie. Następnie zapraszano na generalną próbę bezkostiumową do komnaty jednej z dam dworu (które w Ermitażu nazywano: „les épreuveuses"). Jeżeli przeszedł zwy­cięsko przez obie te ogniowe próby, partnerował w balecie nad­wornej primabalerinie. Po Potiomkinie Katarzyna wybrała w ten sposób nie mniej niż trzynastu kochanków.

W tak zorganizowanym systemie nie mogło być miejsca dla czterdziestodwuletniego żeglarza o siwiejących włosach. Kata­rzyna od dawna rozczarowała się do wielkich namiętności. Pew­nemu natrętnemu dworzaninowi, który się uważał „w ważnym względzie" za jedynego na świecie, Katarzyna powiedziała:

Miałami wielu mężczyzn, więcej niż zwykłe kobiety, a gdy przyjdzie co do czego, wierzcie mi, różnica między wami wszyst­kimi jest znikoma.

Kontradmirałowi, którego próżność, jeśli nie uczucia, ucier­piała nieco, rozczarowanie to osłodziło atencje rosyjskich „słowni­ków, z którymi można spać".

Na dwa dni przed wyznaczonym wyjazdem z Petersburga Paul Jones spotkał na śniadaniu wydawanym przez LiMepa'ge'a pew­ną prześliczną młodą kobietę, od niedawna zamężną. Jej mąż — ponoć w średnim już wieku, bogaty, właściciel pięknego pałacu, ale nie należący do arystokracji — wyjechał ze stolicy. Kontr­admirał krążył, jak przyciągniięty magnesem, koło tej uroczej damy, wesołej, dowcipnej, która najwyraźniej postawiła sobie za cel oczarować przyszłego zwycięzcę Turków. Nim się rozstali, dama zdążyła mu szepnąć do ucha adres i słówko:

O północy!

Adresów pałaców nie podaje się zazwyczaj z numerem domu. Paul Jones był zaintrygowany. Romantyczne spotkanie, zaaranżo­wane tak, by uniknąć skandalu? Sprytna damulka! Nazywał ją w myślach Afrodytą.

Tego wieczoru był na kolacji na dworze cesarzowej i siedział jak na rozżarzonych węglach, obawiając się, jak długo to potrwa. Szczęściem krótko przed północą cesarzowa odeszła do swoich komnat, a Paul Jones popędził na umówione rendez-vous.

Drzwi przyjemnego domu, ale bynajmniej nie pałacu, otworzy­ła bystrooka, ładniutka pokojówka.

Szedł za nią szerokimi schodami na pierwsze piętro. Zapukała do drzwi, skąd odezwał się głos Afrodyty:

Proszę wejść, kontradmirale!

Pokojówka odwróciła się, a Jones z jedną ręką na klamce, drugą zręcznie chwycił dziewczynę wpół i wycisnął na jej świe­żych, czerwonych ustach pocałunek, który nie miał charakteru pozdrowienia wujaszka...

O świcie następnego dnia Afrodyta go obudziła. Była już ubrana.

Kontradmirale, miły mój, wybrany na jedną noc — rze­kła. — Muszę ocalić moją reputację, wracaj do domu, zanim mia­sto się obudzi.

Usiadł, szukając jej ręki, by ją przyciągnąć ku sobie. Cofnęła się, ale posłała mu pocałunek od ust.


Pochyliła się nad nim, grożąc palcem.

Ty rozpustniku! Mój mąż wraca dzisiaj. Powiem mu, żeś
próbował mnie uwieść! Jest wybornym szermierzem. Wyzwie cię
na pojedynek!

Tym sposobem nie można było przekonać Jonesa. Czasami da­wał się namówić, ale nigdy szantażem, a już zwłaszcza przez kobietę.

Jeśli tak — odrzekł chłodno — to zechciej przyjąć do wiadomości, że i mnie sztuka szermierki nieobca i nie byłby to mój
pierwszy pojedynek. Ale twój mąż mnie nie wyzwie, bo ty nigdy
się nie odważysz na ujawnienie naszej nocy!

31

Błyskawicznym ruchem wyrwała mu poduszkę spod głowy i rzuciła mu ją w twarz. Zanim ochłonął, drzwi się zamknęły za kobietą, która kochała i straciła — pozycję towarzyską.

Paul Jones pokiwał w zamyśleniu głową, znowu unosząc w górę brwi.

Te damy z wielkiego świata są wszędzie takie same: Fila­delfia, Paryż, Petersburg. Sprzedałyby własną duszę i w ogóle wszystko, by tylko mówiono o ich przyjęciach. — Uśmiechnął się do własnych wspomnień. — Najważniejsze, to korzystać ze sposobności, której nastręczają!

Na pożegnalnej audiencji cesarzowa, jak Paul Jones pisał: «wyróżniała mnie takimi komplementami, jakimi nie mógł się poszczycić żaden chyba cudzoziemiec wstępujący do służby w Ro­sji». Królewska łaska zawsze mu uderzała do głowy. Nieomal dosłownie padł plackiem w zachwycie przed tą podstarzałą, otyłą despotką. Do swego przyjaciela, markiza de La Fayette, pisał:

»Jestem pewien, że żaden obcokrajowiec, który nie spotkał tej nadzwyczajnej kobiety, nie może sobie wyobrazić, jak idealnie jej cesarska mość stworzona została, by rządzić wielkim impe­rium, uszczęśliwiać ludzi, przyciągać wrażliwe i wdzięczne umy­sły. «

Tak pisał bojownik o wolność! Wielkie zalety w boju i w mi­łości nie zawsze, niestety, idą w parze z przenikliwością, rozu­mem i logiką. Dla Johna Paula Jonesa miarą mądrości i szlachet­ności innych ludzi była kwestia, czy ci inni potrafili należycie docenić Johna Paula Jonesa. Ktokolwiek, wśród utytułowanych i ukoronowanych płacił mu łaskawymi komplementami, mógł so­bie bez trudu zaskarbić przywiązanie jego «wrażliwego i wdzięcz­nego umysłu «.

Rozdział III

Sztab Potiomkina

Uważam za honor i szczęście, kontradmirale, że mianowano
mnie tłumaczem przy pana osobie!

Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział — bez tchu i z bły­szczącymi oczyma — Paweł Dymitrowski, gdy tylko wsiedli do karety, która miała ich zawieźć do sztabu Potiomkina w Jekaterynosławiu. Młody, średniego wzrostu tłumacz nosił w nieładzie ciemne włosy, miał bladą twarz, wystającą grdykę i oczy piwne, głęboko osadzone, płonące wewnętrznym ogniem. Ruchliwy i ner­wowy, mówił urywanymi zdaniami, które wyrzucał z siebie z nie­spokojną namiętnością. Jego mundur — naprędce sporządzony, nie miał bowiem żadnej rangi wojskowej — leżał na nim tak nie-porządnie, jakby się w nim przespał. Był nie ogolony, a ma szyi widać było szarawe smugi brudu.

Kontradmirałowi niezupełnie ta rozmowa przypadała do gustu. Wierzył w swoją obecną misję, bo wierzył w Paula Jonesa. Ale wolał, by go w tej chwili nie podziwiano jako republikanina.

Młody człowiek zmieszał się.

Ja nie mówię o żadnym poszczególnym kraju... Mówię
o tym, cc jest słuszne dla ludzkości, a słyszałem, że pan jest
Obywatelem Świata. Byłem w Anglii, gdzie grupa ludzi nazywa­jących się rewolucjonistami dowodzi, że w ogóle wszelka władza
człowieka nad człowiekiem jest nie do przyjęcia.

Rousseau, francuscy, angielscy rewolucjoniści — Paul Jones niewiele o nich wiedział. Jego samokształcenie nie obejmowało rewolucyjnej filozofii. W Paryżu obracał się w kołach dworskich, arystokratycznych i wśród różnych pieczeniarzy. Ale propozycja zniesienia wszelkiej władzy dotknęła go osobiście.

Kontradmirał odetchnął z ulgą. On, Paul Jones był żeglarzem i żołnierzem. Nie życzył sobie towarzysza, który chciał być nie tylko jego tłumaczem, ale i jego sumieniem.

Jego szczery podziw miał charakter zachwytu intelektualisty dla człowieka czynu. Dymitrowski był przekonany, że kontrad­mirał przeczył ideałom amerykańskiej rewolucji tylko przez dyskrecję.

Może pan zacząć — Paul Jones wykorzystał uzyskaną prze­
wagę — porządkując swoje ubranie. Powinien pan się uważać
za wojskowego i dbać o swój wygląd.

Wynajęta kareta trzęsła niemiłosiernie i kołysała na wyboi­stych drogach, to grzęznąc w błocie, to znowu wzbijając tumany pyłu — a młody człowiek opowiadał Jonesowi krótką historię swego życia. Był najmłodszymi synem licznej rodziny ziemiań­skiej. Majątku dla niego nie będzie, więc rodzice postanowili dać mu wykształcenie. Studiował prawo, później wysłano go za gra­nicę, by nauczył się użytecznej znajomości obcych języków. Przy tej sposobności Dymitrowski, mając umysł chłonny i ciekawy, nasiąknął antymoinarchistycznymi poglądami. Powróciwszy do Pe­tersburga obracał się w kołach filozofów i literatów.

Opowiadanie zainteresowało Paula Jonesa. On sam nie miał możliwości zdobycia wykształcenia. Od trzynastego roku życia zaczął się uczyć sztuki żeglarskiej, poznawał tajniki nawigacji i próbował naginać do swej woli towarzyszy okrętowych. Odwza­jemnił się Dymitrowskiemu opowiadaniem o swych zwycięskich bitwach przeciw Anglikom, o porywaniu i zatapianiu angielskich okrętów, napaściach na miasta, terroryzowaniu całego wybrzeża. W oczach Dymitrowskiego, który wcale nie zarzucił wiary w to, że kontradmirał powodował się zawsze i wyłącznie umiłowaniem wolności i ideałów republikańskich, Paul Jones urósł na bohatera

nad bohaterami. W tej roli Paul Jones czuł się zawsze świetnie i wcale nie widział jakiejś przesady w zachwytach młodego Ro­sjanina.

Jekaterynosław powstał jako jeden z tworów Potiomkina, któ­ry założył miasto w 1786 roku na ruinach Kudaku, fortecy wybu­dowanej przed półtora wiekiem przez króla Władysława IV, a później zburzonej przez Kozaków. Miejsce pod zabudowę wy­brano źle, na niskim gruncie zatapianym wiosennymi wylewami Dniepru. Późniejszy rozwój miasta poszedł w innym kierunku, na wyżej położone tereny. W 1787 roku w czasie słynnej podróży po południowej Rosji — przed którą Potiomikin wybudował i za­ludnił całe tymczasowe miasta, by się pochwalić rzekomym do­brobytem — Katarzyna położyła tu kamień węgielny pod budowę cerkwi. Jednakże nie zaczęto tej budowy i nie miano jej zacząć jeszcze przez czterdzieści lat.

Paul Jones i Dymitrowski zastali księcia marszałka i jego sztab w obszernym domostwie, wokół którego stali obozem Kozacy, a w korytarzach i przedpokojach kręcili się gwardziści i kurierzy. Grali w karty, popijali i zabawiali się z umalowanymi, pulchny­mi, postrojonymi w wydekoltowane suknie dziewczynami. Całość sprawiała wrażenie raczej zamtuza niż generalnego sztabu głów­nego wodza.

Grigorij Potiomkin bynajmniej nie życzył sohie przybycia Paula Jonesa. Miał już trzech kontradmirałów na Morzu Czar­nym, a każdy intrygował i zazdrościł rywalom. Co więcej, Kata­rzyna pisała o nowo przybyłym w tak entuzjastycznych wyra­zach, że obudziła podejrzliwość Potiomkina. Jeśli ten Ameryka­nin jest rzeczywiście nadzwyczajnym wodzem, jak głosi fama, to czy nie przyćmi samego Potiomkina?

Wicekról w pięćdziesiątym roku życia chodził zgarbiony, na zgiętych kolanach, z rękoma głęboko wepchniętymi w kieszenie. W przeciwieństwie do kontradmirała, opiętego w nieskazitelny mundur, Potiornkin był nie ogolony, roztargniony, niedbale ubra­ny, miał rozpięty mundur, a na nogach nocne pantofle. Zwykle tak się ubierał, a czasem nawet w szlafrok, kiedy pracował lub odpoczywał w otoczeniu osobistej świty. Dymitrowski ledwie opanował zdziwienie na ten widok, bo Paul Jones ciągle kładł mu w głowę, jak żołnierz i żeglarz powinien nienagannie wyglą-

dać. Tłumacz w ciągu podróży jakoś się ogarnął, miał teraz czystą bieliznę, wyprasowany mundur, doprowadził do ładu włosy, golił się regularnie i nawet mył szyję.

Stosując się do instrukcji otrzymanych od carowej, Potiomkin witał przybysza z demonstracyjną serdecznością.

Chciałbym, żebyś pan jak można najprędzej udał się w dal­szą podróż w dół Dniepru, by objąć swoją komendę. Mam po­wody oczekiwać wielkich rzeczy po panu!

Potiomkin mówił po francusku i Dymitrowski odetchnął z ulgą. Ci dygnitarze onieśmielali go i bał się, że gdyby miał tłumaczyć ich rozmowę, w zdenerwowaniu zacząłby się jąkać i popełniać błędy.

Jaką komendę mam objąć, ekscelencjo? — zapytał kontr­admirał.

Ale wspólne dowództwo, ekscelencjo, rzadko kiedy...

Powziąłem decyzję po starannej rozwadze — uciął krótko
Potiomkin.

Paul Jones, który oczekiwał naczelnego dowództwa całej floty czarnomorskiej, nic nie odpowiedział na takie podcięcie mu skrzydeł, ale wizje chwały zaczęły się zacierać we mgle przed jego oczyma. Nie będzie miał tutaj „carte blanche"!

Dalszych szczegółów dotyczących jego dowództwa, objaśnił Potiomkin, udzieli Jonesowi komendant arsenału w Chersoniu, który również wręczy mu kontradmiralską flagę.

Celem mojej kampanii jest zdobycie Oczakowa — dorzucił
Potiomkin. — Pana zadaniem będzie popieranie mnie od strony
morza, zniszczenie floty tureckiej przy pierwszej sposobności, bo
stanowi ona dla działań lądowych poważne zagrożenie.

Naczelny wódz nie uznał za właściwe zakomunikowanie o pew-

nych poufnych poleceniach, możliwych dzięki zazdrosnej ambi­cji księcia von Nassau-Siegen, a dotyczących osobiście Paula Jonesa, które miały wywrzeć decydujący wpływ na przebieg jego kariery w Rosji.

Paul Jones oznajmił, że natychmiast udaje się w dalszą drogę. Ale Potiomkin, uśmiechnięty i serdeczny, zaprotestował:

Ależ nie, mój kontradmirale, tak nie można! Powiedziałem
„jak można najprędzej". A pan odbył długą podróż. Musi pan
odpocząć w bezceremonialnej atmosferze mojej świty, przynaj­
mniej przez dzisiejszy wieczór, i wyspać się wygodnie przez jed­
ną noc. Prócz tego jutro odbywam przegląd moich wojsk. Chciał­
bym, żeby pan obejrzał te wojska lądowe, którym będzie pan
pomagał na morzu.

Potiomkin ujął Don Josego pod ramię i odprowadził go do drzwi, wydając mu wskazówki przyciszonym głosem. Adiutant wyszedł, a Potiomkin wydobył butelkę i kieliszki z szafy.

Musimy wypić za pana przyszłe sukcesy — rzekł z cokol­wiek dwuznacznym uśmiechem.

Gdy w pół godziny później Paul Jones dotarł do swego pokoju, zastał tam czekający na niego uśmiechnięty i powolny jego ży­czeniom dowód gościnności księcia.

Na przeglądzie wojskowym książę marszałek wydawał się in­nym człowiekiem. Kontrast z jego bezceremonialną niedbałością z poprzedniego dnia był uderzający. Siedział na koniu wyprosto­wany, dumny, urodziwy, strojny, majestatyczny. Nic nie uszło jego bystremu spojrzeniu, bez przerwy rozsyłał na wszystkie strony adiutantów, którzy jechali galopem, by zawieźć słowa po­chwały, krytyki, rozkazy, instrukcje. Często rozmawiał z kontr­admirałem, zwracając uwagę na jakiś regiment, opowiadając o je­go zwycięstwach, o szczególnych tradycjach.

Gdy Paul Jones wyjeżdżał do Chersonia, razem z Dymitrowskim i dodanym mu w charakterze oficera łącznikowego Hiszpa­nem Don Josem de Ribas, miał bardzo wysokie mniemanie o wodzu naczelnym. Przyjęto go serdecznie, podejmowano gościn­nie, dbano o jego wygody, schlebiano mu.

W rzeczywistości świeżo upieczony kontradmirał niewiele wiedział o dotychczasowym życiu księcia Grzegorza Potiomkina, a jeszcze mniej o jego osobie i charakterze. W 1762 roku Potiom­kin, jako bardzo młodziutki oficer, uczestniczył w zamachu sta­nu, który Katarzynie pozwolił zagarnąć władzę. Odznaczył się w pierwszej wojnie tureckiej w 1769 roku, później zwrócił na siebie uwagę cesarzowej i został jej kochankiem. Od tej pory awansował szybko, obejmując coraz wyższe stanowiska, i nawet gdy Katarzyna wzięła sobie już innych kochanków, nie przerwało to kariery Potiomkina, który nadal wywierał duży wpływ na jej politykę.

W 1776 roku Potiomkin naszkicował cesarzowej plan podboju Krymu — plan, który później zrealizował. Z wielką energią za­brał się też do budowania umocnień, lądowych i morskich, w re-

jonie Morza Czarnego. W tym punkcie zwrotnym swojej kariery stracił, jak się wydaje, poczucie proporcji. Nie, szczędził ani ludzi, ani pieniędzy, ani też własnego wysiłku na próby zagospodarowa­nia stepów południowej Rosji, jednak nie: obliczył kosztów swoich olbrzymich projektów, z których urzeczywistnił chyba nie więcej jak czwartą część.

Te fakty Dymitrowski mógł opowiedzieć i opowiedział kontr­admirałowi, ale dziwne i nieraz sprzeczne cechy, które składały się na charakter księcia marszałka, Paul Jones musiał poznać z własnego doświadczenia.

Wieść o przyjeździe Amerykanina poprzedziła go w Chersoniu, gdzie arsenałem dowodził kontradmirał Mordwinow, o którym Potiomkin nie informował dokładniej. Gdy późnym popołudniem Paul Jones przybył do Chersonia, Mordwinow powitał go prawie niegrzecznie.

Tu wmieszał się de Ribas, mówiąc po rosyjsku, co Dymitrow­ski tłumaczył swemu bohaterowi.

Paul Jones odwrócił się i wyszedł bez pożegnania. Przed arse­nałem powiedział do Ribasa:

Ten człowiek, nie znając mnie wcale, nienawidzi mnie. Czy

liczył na dowództwo tej eskadry? Czy się czuje pominięty? Ale nawet urażona ambicja nie tłumaczy takiego postępowania.

Dymitrowski zaśmiał się szyderczo.

Kontradmirał był cierniem w boku Anglików podczas woj­ny o niepodległość. Ci, którzy są bohaterami dla swoich, często
bywają przezywani przez wroga bandytami i piratami, morder­cami i gwałcicielami...

Ale Paul Jones już zawrócił i maszerował sążnistymi krokami z powrotem do arsenału, burcząc:

Kaper! Pirat! Ja! Ja, Paul Jones, kapitan wojennej mary­narki amerykańskiej, kawaler Francji, któremu król Ludwik XVI
ofiarował złotą szpadę, którego cesarzowa Wszechrosji zawezwała
na służbę! Dymitrowski ma rację. Muszę tego Mordwinowa wy­
zwać na pojedynek. Kaper! Pirat!

Don Jose pobiegł za nim, chwycił go za ramię.

Kontradmirale, zaklinam, proszę pohamować swój gniew,
choćby i słuszny. Nie w ten sposób winien pan rozpocząć służbę
we flocie jej cesarskiej mości.

Paul Jones przystanął. Istotnie, pojedynek, ktokolwiek by zwyciężył, przekreśliłby nadzieje na laury i wawrzyny. Ale ani świeżo upieczony kontradmirał, ani jego oficer łącznikowy nie wiedzieli, że nie tylko osobista niechęć pani Mordwinowej po­dyktowała nieprzyjazne powitanie w arsenale. Potiomkin posłu­żył się tą niechęcią dla własnych celów, tak jak miał się dla własnych celów posłużyć zawistną ambicją księcia von Nassau-Siegen. Temu amerykańskiemu przybłędzie zbyt gładko wszystko idzie. Dobrze mu przytrzeć rogów. A jego flagę przyśle się póź­niej.

W poczuciu zranionej ambicji Paul Jones był o krok od popeł-

nienia fatalnego błędu. A Dymitrowskiemu przypadł do przeko­nania romantyczny gest: pojedynek!

Twój honor, kontradmirale — zaczął nalegać.
Hiszpan uciszył go po raz drugi:

Ale była to zbyt optymistyczna przepowiednia.

Rozdział IV

W sieci intryg

Okręt flagowy Paula Jonesa „Władimir" posiadał dwadzieścia dział dwudziestoczterofuntowych i dwa moździerze do wyrzuca­nia pocisków zapalających. W południe 3 czerwca 1788 roku, wstępującego na pokład z Ribasem i Dymitrowskim kontradmi­rała witał dowódca „Władimira" komandor Panaiotti Alexiano, z urodzenia Grek, poddany turecki w służbie cesarzowej, barczy­sty mężczyzna o wielkiej głowie i ciemnej cerze. Na pokładzie „Władimira" zebrali się również kapitanowie dowodzący pozo­stałymi jednostkami eskadry stojącej na Szyrokaja, dziewięcioma fregatami i trzema uzbrojonymi okrętami zwiadowczymi o nie­wielkim zanurzeniu.


rowie są do mnie tak przywiązani, że gdybym się wycofał, i oni podaliby się do dymisji razem ze mną.

Niezbyt obiecujący początek dla nowego kontradmirała, który z trudem hamował złość. Wcześnie zaczęła go oplatać sieć intryg, nieunikniona w wojskach i flotach dowodzonych przez jurgieltników, poszukiwaczy fortuny, przygód i sławy.

Paul Jones odesłał kapitanów na ich okręty, uprzedzając, że niebawem odwiedzi każdego osobiście. I zabrał się bez zwłoki do szczegółowej inspekcji okrętu flagowego. Parokrotnie kryty­kował różne urządzenia, na co Alexiano niezmiennie odpowiadał:

To jest z mojego rozkazu. Lepiej będzie, jeśli tak zostanie.
Paul Jones odrzekł chłodno:

Gdy już formalnie przejmę dowództwo, będzie tutaj tak,
jak ja rozkażę, komandorze.

Alexiano gniewnie przygryzł koniec swych nieprawdopodobnie długich wąsów.

Wyjeżdżając z Don Josem i Dymitrowskim na wizytację pozo­stałych okrętów eskadry, kontradmirał nie zabrał ze sobą Alexiana. Obecność Greka utrudniałaby tylko obiektywną ocenę sprawności bojowej okrętów i oficerów. Gdy płynęli pozłacaną łodzią komandorską, de Ribas ostrzegł Jonesa:

Kapitanowie eskadry rzeczywiście początkowo ustosunkowali się nieprzyjaźnie do nowego kontradmirała. Kiedy tylko wyraził jakieś zastrzeżenie co do gotowości bojowej któregoś z okrętów, słyszał tę samą, jakby wyuczoną na pamięć, obojętnie wypowie­dzianą odpowiedź:

W drodze powrotnej kontradmirał powiedział do swego ofi­cera łącznikowego:

Potrzebna nam bitwa morska. Wówczas im pokażę, kto naj­lepiej potrafi dowodzić!

Jeszcze przed formalnym objęciem dowództwa Paul Jones po­stanowił udać się limanem do jego ujścia.

Ale przed wyjazdem na rekonesans Jones popełnił poważny błąd taktyczny. Napisał do księcia marszałka, że zastał świetną eskadrę, doskonałe okręty i wybornych oficerów. Byłoby o wiele rozsądniej, gdyby zawiadomił, że ma nadzieję po bliższym kon­takcie z komandorem i oficerami usunąć nieporozumienia, z ja­kimi się spotkał. Ale Paul Jones często zabarwiał nowe zadanie, jakiego się podejmował, własnym entuzjazmem, a dopiero póź­niej skarżył się na braki, które powinien był, choćby dla zabez­pieczenia się, wytknąć od początku.

Oprócz problemów dyscypliny niemało było braków w eska­drze, chociaż wywierała tak imponujące wrażenie. Największe okręty, „Władimir" i „Aleksander", miały na pokładach ledwie połowę przewidzianych dział. Z drugiej strony trudno było jesz-

cze bardziej obciążać te okręty, gdyż na płytkich limanach Dnie­pru i tak ledwie parę centymetrów dzieliło stępkę od dna.

Liman ciągnął się na długości około trzydziestu mil morskich w kierunku zachód-wschód od Morza Czarnego do redy Szyro-kaja, będącej najdalszym punktem na wschodzie, do którego mogły dotrzeć wielkie okręty. Szerokość limanu nigdzie nie prze­kraczała ośmiu mil, a nawigację ograniczały jeszcze mielizny pokryte ledwie dwu metrami wody, zwężające miejscami kanał żeglowny do dwóch mil. Przeciętna głębokość wynosiła sześć me­trów. Ujście, szerokości około dwóch mil, leżało między półwyspem oczakowskim na północnym brzegu, o dwadzieścia mil na zachód od ujścia rzeki Boh, a końcem wąskiego piaszczystego półwyspu zwanego Kinburn, który ciągnął się wzdłuż całej dłu­gości po jego południowej stronie. Oczaków był w rękach Tur­ków, którzy go silnie ufortyfikowali. Na zachodnim krańcu piaszczystego przesmyku generał Aleksander Wasilewicz Suworow okopał się z wojskiem w forcie Kinburn. Wąska cieśnina między Oczakowem a półwyspem Kinburn stanowiła kluczowe, najważniejsze przejście. Turcy usiłowali trzymać przejście otwar­te dla żeglugi, Rosjanie dążyli do zamknięcia go.

Paul Jones iz towarzyszami obejrzeli z dala turecką flotę leżącą na limanie pod osłoną dział Oczakowa, a następnie złożyli wizytę Suworowowi w forcie Kinburn. Generał liczył wówczas blisko sześćdziesiąt lat, ale czekały go jeszcze największe zwy­cięstwa i największe zbrodnie w jego życiu. Uważał się słusznie za lepszego wodza od Potiomikina, a w intrygach przeciwko to­warzyszom broni palców nie maczał. Zawodowy żołnierz rosyjski i zawodowy żeglarz amerykański przypadli sobie do gustu od pierwszego spojrzenia. Dla nich obu wojna, zwycięstwo i sława stanowiły najważniejsze cele, które gotowi byli osiągnąć za każdą cenę. Obaj byli bezwzględni, chociaż Paul Jones okazywał rycer­skość pokonanym wrogom, co nie leżało w naturze Suworowa. Obaj żywili pogardę dla polityków, chyba że wywoływali wojny stwarzając sposobność dla ludzi ich własnego pokroju.

Rad jestem — rzekł Suworow na swój szorstki i bezcere­monialny sposób — że nareszcie mamy na limanie jednego do­świadczonego w morskich bitwach dowódcę.

Paul Jones odwzajemnił się komplementem:

Będę dążył do tego, by w służbie jej cesarskiej mości rywalizować z panem o jego wielką i piękną sławę wojenną!

Suworow pokazał gościowi przygotowania poczynione celem ograniczenia ruchów Turków u ujścia limanu. Miał na północo-zachód od fortu baterię dział, ale jeszcze o jakieś dwie mile mor­skie od krańca piaszczystego półwyspu.

Generał i kontradmirał poszli osobiście na kraniec półwyspu, zabierając ze sobą oficera saperów, który uznał, że rzeczywiście piaszczyste podłoże utrzyma wbite pale. Suworow zarządził, by bez żadnej zwłoki przystąpiono do budowy platform pod działa.

Paul Jones był zadowolony i zawsze później wyrażał się z naj­wyższym uznaniem o Suworowie, chociaż go nigdy więcej nie spotkał. A może właśnie dlatego?

W powrotnej drodze w górę limanu Dniepru Dymitrowski entuzjazmował się:

Nawet wojskowi muszą się uczyć od naszego amerykań­skiego bohatera!

To wprawiło Paula Jonesa w jeszcze lepszy humor i może dzięki temu przyjął za dobrą monetę oświadczenie komandora Alexiano, który powitał go na pokładzie „Władimira" oznajmie­niem, co prawda uczynionym tonem dość niechętnym, że zgadza się podporządkować rozkazom nowego kontradmirała. Kapitano­wie pozostałych okrętów eskadry nie sprzeciwiali się więcej za­rządzeniom Jonesa. Jednakże de Ribas nadal był sceptycznie usposobiony.

Naszemu greckiemu przyjacielowi nie brak chytrości —
powiedział. — Jeszcze będzie pan miał z nim kłopoty!

Paul Jones objął oficjalnie dowództwo i rozkazał wywiesić

47

swoją flagę — którą Mordwinow przysłał mu, otrzymawszy wreszcie spóźniony rozkaz od Potiomkina — na maszcie „Wła­dimira". Każdy okręt eskadry odpowiedział salutem z dział, a zachwycony Dyrnitrowski deklamował:

Każdy strzał salutuje tego, który walczył o wolność ludz­kości!

Młody Rosjanin jakoś zupełnie się nie zastanawiał, co ludzkości przyniesie ewentualne zwycięstwo Rosji w wojnie z Turkami, w której Paul Jones miał współdziałać z takimi wybitnymi strażnikami wolności, jak Potiomkin i Suworow.

Paula Jonesa czekało teraz spotkanie z człowiekiem, z którym według wyraźnego rozkazu Potiomkina miał współpracować na zasadzie równorzędności rangi w akcji przeciwko tureckiej flocie. Udał się więc znowu łodzią do jachtu, który sobie wybrał na okręt flagowy dowódca flotylli o niewielkim zanurzeniu — kontradmirał książę von Nassau-Siegen.

Dwaj kontradmirałowie nie byli sobie obcy. Spotkali się w 1778 roku w Paryżu, a ponieważ ich interesy w owym czasie nie były sprzeczne, więc stosunki między nimi układały się poprawnie. Nassau-Siegen — niski, zarozumiały, agresywnie wyglądający mężczyzna — był jeszcze jednym międzynarodowym awanturni­kiem, ale o wiele gorszego pokroju od Littlepage'a i de Ribasa. Opłynął świat dookoła z francuskim żeglarzem Louisem Antoine'em de Bougainville w latach 1768—1769, jednak nie nauczył się nawigacji nawet o tyle, by móc posługiwać się kompasem. W nie­udanym francusko-hiszpańskim ataku na Gibraltar w 1782 roku dowodził flotyllą małych okrętów i dostał potężne lanie.

Jak niejeden z ówczesnych poszukiwaczy przygód, von Nassau-Siegen zajrzał i do Polski, gdzie chełpiąc się swoimi wyczynami, co prawda dość wątpliwymi, zdołał wyłudzić od Stanisława Augusta indygenat. Wybudował sobie też pałacyk pod Warsza­wą, w dzielnicy, którą od jego imienia nazwano Dynasy. W jed­nym z częstych momentów szczególnej chełpliwości opowiadał w kompanii polskiej szlachty, że będąc w Afryce zabił tygrysa uzbrojony tylko w dzidę. Opowieść tę przytacza nam Wojski w Panu Tadeuszu, nie mogąc jej wszakże dokończyć. Otóż słu­chacze, zirytowani nieznośną chełpliwością księcia, zaproponowali mu, żeby zapolował z dzidą, zamiast na tygrysa, którego tutaj

niestety dostarczyć nie sposób, na dzika. Von Nassau-Siegen nie mógł się wykręcić, boby wyglądał na tchórza, może też nie zda­wał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Jeden z Polaków, którzy go wyzwali, sam również uzbrojony tylko w dzidę, stanął przy nim na stanowisku. Na szczęście, od prawdopodobnie tragicznego końca uratował ich trzeci myśliwy, zabijając nacierającego dzika celnym strzałem z dubeltówki.

Gdy wybuchła wojna turecka, Nassau-Siegen — który już by­wał przedtem na dworze w Petersburgu — pośpieszył do Rosji. Kłamstwami o swych wielkich sukcesach i pochlebstwami wkradł się w łaski Potiomkina, który mu przyrzekł dowództwo nad armią. Ale oficerowie rosyjscy tak energicznie zaprotestowali przeciw podporządkowaniu się rozkazom człowieka, który nie miał pojęcia o taktyce militarnej, że książę pośpiesznie przerobił Nassau-Siegena z generała na kontradmirała i powierzył mu do­wództwo flotylli na limanie Dniepru. Potiomkin zorientował się, że człowiek ten będzie idealnym wprost narzędziem w jego ręku i skutecznie posłuży mu przeciwko koledze oficerowi. Istotnie, Nassau-Siegen miał tak zawistną ndturę, że przyjąłby wyznaczo­ną rolę bez wahania, nawet gdyby mu nie przyrzeczono w na­grodę flagi wiceadmiralskiej.

Niemieckie książątko przywitało gładko Paula Jonesa, zapra­szając go, by spędził parę dni na jachcie i odwiedził inne okręty flotylli. Von Nassau-Siegen zgodził się na obecność Ribasa, ale Dymitrowskiego odtrącił, mówiąc:

Sam będę tłumaczył, jeśli zajdzie potrzeba!

Dowódca eskadry i dowódca flotylli zmierzyli się uważnie spojrzeniem, jak dwa koguty szykujące się do walki.

Flotylla składała się z dwudziestu pięciu galer oraz z barek i innych jednostek o napędzie wiosłowym, a także z pewnej licz­by czółen zwanych zaporoskimi, z załogami Kozaków; na każdym czółnie znajdowało się jedno działko. Okręty były silnie uzbrojo­ne w stosunku do swych rozmiarów, a załogę zabezpieczały wory z wełną, tworzące jakby obwałowania na pokładach. Flotylla stanowiła potężną siłę w porównaniu z transportowcami, zwykle przewożącymi oddziały żołnierzy podczas wodnolądowych ope­racji militarnych. Nassau-Siegen bardzo był z niej dumny i rzekł do gościa:

49-

- Moje poruszane wiosłami jednostki będą służyły w charak­terze kawalerii przy ciężkiej artylerii eskadry. My możemy się poruszać pod wiatr i po mieliznach, gdzie wy jesteście bezradni.

Jeśli potrafimy współdziałać — powiedział powściągliwie
Paul Jones — to będziemy mogli zniszczyć flotę turecką bez
większych trudności.

Nassau-Siegen odparł ostro, podkreślając własną niezależność:

Musi pan pamiętać, że ja otrzymuję rozkazy tylko od księ­cia marszałka.

Stosunki uległy dalszemu pogorszeniu jeszcze przed odjazdem Paula Jonesa, który właśnie miał wsiadać do swojej łodzi, gdy Nassau-Siegen zawołał do niego, może chcąc go sprowokować:

Proszę pamiętać, że wodzowie zwykli pomniejszać te zwy­cięstwa swoich podkomendnych, w których nie brali osobistego
udziału. Więc dla wyrównania zachwianej równowagi my po­
winniśmy zawsze przesadzać w przedstawianiu naszych zwy­cięstw nad Turkami.

Paul Jones ozwał się ostrym tonem:

Nigdy nie stosowałem metody podkreślania własnego zna­czenia i nie mam zamiaru teraz zaczynać.

Ta szorstka i wzgardliwa odpowiedź, udzielona w obecności de Ribasa i kapitana jachtu, podnieciła jeszcze mściwą zawiść Niemca.

W powrotnej drodze do „Władimira" de Ribas rzekł:

Rozdział V

Mistrzowski pokaz taktyki

Dnia 15 czerwca Paul Jones otrzymał wiadomość od generała Suworowa. Pewien Grek, który zdezerterował od nieprzyjaciela, dostarczył do Kinburn informację, że dowódca tureckiej czarno­morskiej floty, admirał Hasa el Ghazi, zwany Kapudanem Paszą, wydał rozkaz przygotowań do wyruszenia na wschód od Oczakowa, w górę limanu, zamierzając zawładnąć ujściem Bohu. Stąd, przy współdziałaniu z wojskami lądowymi, mógł skutecznie za­pobiec przeprawie wojsk Potiomkina przez rzekę, co było ko­nieczne, jeśli Rosjanie chcieli oblegać Oczaków. We flocie Kapudan Pasza miał więcej wielkich okrętów od eskadry Jonesa, ale według niesprawdzonych pogłosek okręty te były gorzej uzbro­jone.

Paul Jones zareagował bez zwłoki na przysłaną przez Suworo­wa wiadomość. Nakazał swojej eskadrze przesunąć się w kierunku zachodnim, poza redę Szyrokaja i zaproponował księciu von Nassau-Siegen, by podążył w ślad za nim.

Na mostku kapitańskim „Władimira" kontradmirał stał z Alexianem, Don Josem i Dymitrowskirn.

Patrzcie, jak pięknie wygląda nasza eskadra — rzekł Dymitrowski. — A flotylla wlecze się bez ładu i składu!

Don Jose zmarszczył się i mruknął gniewnie na młodego tłu­macza, a Alexiano rzekł ostro:

Lepiej byś pan milczał! Nie znasz się na sprawach mor­skich!

Paul Jones kazał zakotwiczyć naprzeciw pierwszej wioski na zachód od ujścia Bohu, w takiej pozycji, aby panować nad lima­nem, który nieco dalej na zachód osiąga najwęższy punkt. Mógł stąd widzieć, co się dzieje na obu brzegach, u ujścia Bohu i na przedpolach Chersonia. Turecką flotę już było widać o parę mil morskich dalej na zachód.

Przemówienie, którym otworzył następnego dnia naradę wo­jenną, odzwierciedlało jego obawy fatalnych konsekwencji łącz­nego dowodzenia:

Naszą fundamentalną potrzebą jest idealnie dokładne współ­
działanie eskadry i flotylli. Jeśli będziemy działać razem, wspie­rać się wzajemnie, nie szukając osobistej sławy, lecz wspólnego
zwycięstwa, pokonamy Turków.

Następnie wyjaśnił swój plan, polegający na rozwinięciu eska­dry i flotylli szykiem czołowym przez całą szerokość limanu, przy czym eskadra miała znajdować się pośrodku, a flotylla częściowo na prawym skrzydle formacji, bliżej północnego brzegu, gdzie wody były najpłytsze, a częściowo na lewym skrzydle, między okrętami eskadry.

Nassau-Siegen wmieszał się, mówiąc szybko i chaotycznie:

Musimy być przygotowani do odpierania ataków, ale mu­
simy również sami atakować. Musimy urządzić jakieś wypady,
może nawet pojedynczych okrętów, żeby ich zaskoczyć. Trzeba
zorganizować nocne operacje. Może podpalić parę ich okrętów,
żeby wywołać zamieszanie, chaos we flocie tureckiej.

Uważajmy lepiej, żebyśmy sami nie grzeszyli chaotycznością — upomniał złośliwie de Ribas.

Istotnie, Paula Jonesa również zadziwił zupełny bezład propo­zycji von Nassau-Siegena.

Ponieważ, jak się dowiaduję, flota turecka jest silniejsza
od naszej — powiedział — nie powinniśmy sami atakować, lecz
raczej czekać ma atak z ich strony.

Nassau-Siegen i Alexiano wymienili porozumiewawcze spoj­rzenia. Gdyby eskadra straciła parę okrętów — a wraz z nimi reputację jej dowódcy — Niemiec i Grek byliby tylko zachwy­ceni. Tym bardziej należało więc rozważnie postępować. Nie tylko reputacja kontradmirała mogła być narażona na szwank. Gdyby eskadra poniosła straty, albo w ogóle została rozbita, ujście Bohu i Dniepru wpadłoby w ręce Turków, prawdopodobnie z katastro­falnymi rezultatami dla wojsk lądowych Potioimkina.

Rada wojenna zgodziła się jednakże z Paulem Jonesem i przy­jęła w zasadzie jego plan, za którym głosowali również Alexiano i Nassau-Siegen.

Zamykając obrady, Paul Jones dał folgę retoryce:

Łącząc serca i dłonie, panowie, i odkładając na stronę
wszelkie personalne konsyderacje, zdobądźmy się na wolę zwy­cięstwa. Prawdziwą chwałą patrioty jest jego użyteczność dla
ojczyzny.

Pięknie i wzniosie było to powiedziane, tylko że słowa o pa­triotyzmie i ojczyźnie mogły się wydać dziwne rosyjskim ofice­rom, których zwierzchnikami byli: Grek, Niemiec i Amerykanin.

W parę godzin po sformowaniu ustalonego szyku czołowego w poprzek limanu, Kapudan Pasza, korzystając z zapadającego zmroku i sprzyjającego wiatru, wysłał niewielką flotyllę małych jednostek w stronę północnego brzegu. Nassau-Siegen wysunął się przeciw nim o godzinie drugiej nad ranem dnia 17 czerwca z większą częścią swych galer, barek i czółen zaporoskich o na­pędzie wiosłowym.

Młody księżyc przyświecał i Paul Jones mógł obserwować w ogólnych przynajmniej zarysach operacje Niemca.

Istotnie, Nassau-Siegen, który obiecał utrzymać ścisłe współ­działanie i wymianę informacji ze swoim kolegą kontradmirałem, nie powiadomił wcale o własnych posunięciach.

-— Wszystko jedno, musimy mu pomóc — rzekł Jones. — Eskadra szykiem czołowym naprzód!

Dobrze się stało, że Paul Jones postanowił działać. Doszło do ostrej wymiany strzałów między śmiałym intruzem a zaporoski­mi czółnami i galerami rosyjskiej flotylli. I prawie natychmiast książę von Nassau-Siegen zawrócił do ucieczki ścigany energicz­nie przez Turków. Jednostki flotylli w popłochu i nieładzie chroniły się pod opiekę okrętów eskadry. Gdy znalazły się na linii szyku eskadry, Jones wydał rozkaz otworzenia ognia ze wszystkich dział „Władimira" do ścigających. Ale chmury prze­słoniły księżyc, widzialność była słaba, a cele niewielkich roz­miarów. Gdy przebrzmiał huk pierwszej salwy, do mostku kapi­tańskiego, na którym stał Paul Jones, doleciały echa szyderczych śmiechów od strony tureckich łodzi wiosłujących bezpiecznie z powrotem.

Ale de Ribas przerwał mu:

Jeśli miał słuszność uciekając, to nie miał słuszności, kiedy
poszedł naprzód. A czegóż on się spodziewał: że Turcy się wy­
cofają na jego widok bez jednego strzału?

W ciągu tego dnia Kapudan Pasza zbliżył się ze swymi okręta­mi do Rosjan prawie na odległość armatniego strzału. Turków najwidoczniej rozzuchwalił pozorny brak ducha bojowego rosyjkiej flotylli. Paul Jones pośpiesznie skreślił list do Nassau-Sie-gena, prosząc go, aby sformował rezerwę z mniejszych jednostek o napędzie wiosłowym na prawym skrzydle linii rosyjskich, sie­dem umieścił w centrum, a piętnaście zaporoskich czółen pomię-

dzy nimi i dalej w tyle, aby każdej chwili mogły przyjść z po­mocą tam, gdzie zajdzie potrzeba.

Książę przybył na pokład „Władimira" i oznajmił:

Posłałem raport księciu marszałkowi z doniesieniem, jak
moja nocna wycieczka zagnała nieprzyjaciela z powrotem do
jego linii.

Don Jose de Ribas pokręcił wąsa i odwrócił się, by ukryć uśmiech. Dymitrowski zaczerwienił się z powstrzymywanej złoś­ci. Paul Jones tylko podniósł brwi w górę, jakby chciał zapytać: „Doprawdy?" Ale czy to miało znaczyć, że wątpił o wysłaniu raportu, czy też o jego prawdziwości — tylko on sam wiedział.

Książę i Alexiano zgodzili się ponownie na plany Jonesa, któ­ry na pożegnanie ostrzegł ich:

Kapudan Pasza dzisiejszej nocy nas zaatakuje.

O świcie 18 czerwca Turcy postawili żagle. Na mostek, skąd Jones obserwował ich przygotowania przez lunetę, wpadł Ale­xiano. Pierś miał obnażoną, włosy w nieładzie, jedną ręką przy­trzymywał spodnie wokół obszernego brzucha. Krzyczał po fran­cusku i po rosyjsku jak obłąkany, tak głośno, że musiano go słyszeć na całym okręcie:

Pan się pomylił, kontradmirale, pan wszystko popsuł,
zmarnował! Wyrżną nas w pień, a wszystko przez pana! Turcy
atakują! Są silniejsi od nas, przejdą do abordażu, wysadzą nas
w powietrze, rozbiją w drzazgi! Nie trzeba było w ogóle opusz­czać pozycji na redzie Szyrokaja! Tam byliśmy bezpieczni!

Paul Jones trząsł się z wściekłości. Przecież przed paru godzi­nami ten sam Alexiano zgodził się na pozycję, którą flota rosyj­ska zajmowała! Gdyby ktokolwiek inny, niższej rangi, w ten szalony sposób się zachowywał i tak narażał na szwank ducha bojowego załogi, kontradmirał byłby go kazał zakuć w kajdany. Opanowując się z trudem, powiedział pogardliwie:

Niech się pan uspokoi, komandorze. Nie widzę na razie
nawet jednego zadraśnięcia na pańskim wspaniałym torsie. I nie
ma żadnych powodów do paniki. Proszę się przyzwoicie ubrać,
zanim pan wejdzie na mostek kapitański. Proszę zejść na dół
i ubrać się zaraz. A o niczyje bezpieczeństwo nie ma potrzeby

się niepokoić. Gdy pan wróci tutaj, przekona się pan, że jesteś­my nadal na tej samej pozycji, że nasze maszty, żagle i takielunek są całe, a na pokładzie nie płynie krew.

Nie było prawdopodobne, aby Alexiano kiedykolwiek zapo­mniał tę sarkastyczną wzgardę, z jaką zwrócił się do niego tego dnia Paweł Iwanowicz Jones.

Gdy komandor, zaczerwieniony ze złości i wstydu aż po brzuch, znikł pod pokładem, do „Władimira" przybiła łódź wioząca von Nassau-Siegena. Jones przywitał go radośnie.

Doskonale! Miałem właśnie się wybrać na rekonesans sił
nieprzyjacielskich. Popłyniemy razem.

Flotylla turecka rozmieszczona była w dwóch grupach blisko północnego brzegu. Najwyraźniej zamierzano przebić się przez linię galer von Nassau-Siegena. Dwaj kontradmirałowie zaledwie opuścili „Władimira", kiedy czołowe ugrupowanie okrętów turec­kich — o najmniejszym zanurzeniu — otworzyło ogień. Szły już naprzód, przeciw części rosyjskiej floty i rezerwy, atakując z de­terminacją, szybkimi salwami.

Dymitrowski wskazał na brzeg, aż podskakując w łodzi:

Wojska, kontradmirale, tureckie wojska!

Silne oddziały piechoty, a za nimi konie, z trudem wlokąc ciężkie działa, posuwały się naprzód wzdłuż północnego brzegu, widocznie zamierzając ustawić baterię armat, z których można by razić rosyjskie okręty znajdujące się bliżej brzegu.

Kiedy później przygotowywał własne sprawozdanie, Paul Jo­nes pisał o tym momencie rozpoczynającej się bitwy:

»Jako że nasza rezerwa miała osłaniać prawe skrzydło, książę von Nassau-Siegen zaproponował, aby ją uformować w łuk, któ­ry by, jak mniemał, mógł lepiej oprzeć się atakowi. Powiedzia­łem, że odwrotnie, należy jak najszybciej podnieść kotwice i ufor­mować do bitwy szyk czołowy, gotowy do przyjęcia ataku turec­kiego. «

Książę spojrzał niepewnie na Don Josego, szukając poparcia w jego opinii. Ale Hiszpan był przezorny, a oprócz tego znał dość dobrze historię porażki księcia pod Gibraltarem.

Jestem zdania, że kontradmirał Paweł Iwanowicz Jones po­siada tyle doświadczenia, iż najlepiej potrafi ocenić potrzebę chwili — rzekł.

Von Nassau-Siegen zgodził się wreszcie i popłynął własną ło­dzią, by przyjęty plan zrealizować. Tymczasem Paul Jones śpieszył od okrętu do okrętu, wydając wszędzie za pośrednic­twem Dymitrowskiego ostatnie instrukcje. Ponieważ Rosjanie nie mieli systemu sygnałowego, był to najskuteczniejszy sposób kierowania posunięciami floty. Paul Jones nie należał do ludzi, którzy pozostawiali wolną rękę dowódcom poszczególnych jed­nostek.

Okręty flotylli pomału zajmowały wyznaczone im miejsca po­między okrętami eskadry. Jones zebrał łodzie z większych okrę­tów i z ich pomocą holował opieszałych do linii szyku. Było to zadanie dla porucznika, a nie dla dowódcy floty, ale trudności z przekazywaniem rozkazów zmuszały Jonesa, by sam pełnił ro­botę innych.

Powróciwszy na mostek kapitański „Władimira", Paul Jones dostrzegł, że von Nassau-Siegen opuścił swoją rezerwę i płynie znowu do „Władimira''.

Kapudan Pasza śpieszy naprzód — powiedział Don Jose.
Admirał turecki wybrał do bitwy jako swój okręt flagowy

szybką galerę o łacińskim ożaglowaniu z czternastoma działami. Ten okręt prowadził teraz turecką flotyllę rezerwową, zamierza­jąc widocznie zlikwidować rosyjskie małe jednostki znajdujące się w pobliżu brzegu. Jednocześnie wielkie okręty Kapudana Pa­szy otworzyły ogień z dział na eskadrę rosyjską, aby uniemożli­wić jej przyjście z pomocą flotylli w opresji.

Kiedy von Nassau-Siegen wszedł na pokład „Władimira", sy­tuacja jego flotylli rezerwowej wydawała się już Jonesowi kry­tyczna, tym bardziej że ustawiane przez Turków na brzegu cięż­kie działa rozpoczynały obstrzał. Jedno podwójne czółno, poważ­nie uszkodzone, wycofało się z bitwy. Czterem galerom rosyjskim groziło niebezpieczeństwo okrążenia i wzięcia do niewoli, chociaż walczyły dzielnie, nie wycofując się. Huk ognia armatniego i palba broni ręcznej stały się ogłuszające. Obie walczące strony

zatopiły lub zagarnęły parę małych jednostek nieprzyjaciela. Na powierzchni wód widać było głowy płynących. Dymitrowski do­strzegł, że z baterii nabrzeżnych strzelano do ludzi, którzy szli na dno jak kamień.

Jeżeli pan sobie życzy osobiście kierować walką swojej rezerwowej flotylli, która jest w trudnym położeniu — powie­dział taktownie Jones — to ja na tym odcinku zatrzymam ich i odciągnę ich uwagę od pana.

Moja obecność nie jest tam potrzebna — odparł von Nassau-
Siegen. — Rezerwa i flotylla mają swoje instrukcje.

Jakby uważał się tylko za gońca do przekazywania instrukcji.

Ale te cztery galery? -— przypomniał mu spokojnie Paul
Jones. — Będą stracone, jeśli się nie wycofają.

Jednakże książę nie chciał wracać, by osobiście brać udział w tej trudnej i niebezpiecznej walce. Posłał adiutanta z rozka­zem wycofania 'zagrożonych galer, a przywołania na pomoc sto­jących na zapleczu czółen zaporoskich.

Stawało się jasne, że między dwoma kontradmirałami wybuch­nie w końcu jawna kłótnia, ale Paul Jones nie chciał, by do tego doszło podczas bitwy.

W tym momencie na szali losów zaważył trudny do przewi­dzenia czynnik, który miał tak wielkie znaczenie w bitwach mor­skich, zanim na widownię wkroczyły parowce. Wiatr się zmienił, szczęściem dla Paula Jonesa, dając mu szansę wykonania ma­newru, który rozstrzygnął o zwycięstwie. Amerykanin wziął ze sobą księcia i popłynął do wielkich okrętów i towarzyszących im galer na lewym skrzydle, wydając każdemu kolejno rozkaz wy­ruszenia w kierunku głównego natarcia okrętów nieprzyjaciela, tak aby jednocześnie odciąć im drogę ewentualnego odwrotu.

Jednakże kontradmirał nadal niepokoił się o los rezerwy, chociaż czółna zaporoskie wpadły z rozpędem w wir bitwy i wal­cząc zacięcie odpędziły mniejsze jednostki tureckie.

Jeżeli nieprzyjaciel przebije się przy brzegu — powiedział
Paul Jones do Niemca — to nasza droga odwrotu będzie zagro­żona. Uważałbym, że należy posłać komandora Alexiano, by po­
prowadził kontratak.

Nie mam zastrzeżeń — odrzekł von Nassau-Siegen — cho­ciaż nie widzę potrzeby.

Alexiano popłynął, ale ograniczył się do pozostawania w tyle floty rezerwowej i wykrzykiwania:

Strzelajcie, chłopcy, strzelajcie do okrętu Kapudana Paszy!
Gdyby ciężko spracowani, zlani potem w ogniu bitewnym ludzie

z załóg w pobliżu Alexiano mieli czas chwycić oddech, pewno by się roześmieli. A cóż oni innego robili, jak od godziny nie strzelali. do Turków, aż działa się rozgrzewały, a im samym ręce opadały? Pięć wielkich okrętów eskadry, idących na ukos, zbliżyło się na odległość strzału do nieprzyjaciela. Kontradmirał był już z po­wrotem na mostku kapitańskim „Władimira", kierując ogniem. Niektóre okręty tureckie, widząc niebezpieczeństwo okrążenia, próbowały zawracać. Nieład od razu Wkradł się w ich szyki, tym bardziej że w stosunkowo ciasnej przestrzeni burtowy ogień raził ich silnie. Takielunek rwał się, żagle leciały w strzępy, maszty padały do wody, pokłady zapełniały się rannymi i zabi­tymi. Dwa okręty tureckie zaczęły płonąć od pocisków zapala­jących wyrzucanych przez rosyjskie moździerze. Turecka flo­tylla, widząc zamieszanie na swym prawym skrzydle, straciła impet, nacisk na rosyjskie jednostki rezerwowe ustąpił.

Teraz! Teraz do kontrataku, komandorze! — wołał Paul
Jones. Ale było to tylko pobożne życzenie, bo oczywiście Ale­
xiano nie mógł usłyszeć. A jemu samemu ta myśl nie przyszła
do głowy. Z trudem uratowana rezerwa nie wykorzystała spo­sobności.

W każdym razie zamieszanie w tureckiej eskadrze przybrało takie rozmiary, że już nie mogli odeprzeć ataku rosyjskiego. Wielkie okręty Paula Jonesa nie poniosły najmniejszego szwan­ku. Kapudan Pasza dał sygnał, by cofano się na całej linii. Ame­rykanin chciał zwiększyć prędkość swojej eskadry, ale wiatr, który dopomógł mu w zasadniczym manewrze, teraz pomagał również Turkom w odwrocie. Kapudan Pasza zdołał wyprowa­dzić większą część swojej floty zwężającym się coraz bardziej przesmykiem między brzegiem a linią okrętów nieprzyjacielskich. Gdyby był opóźnił rozkaz odwrotu o pół godziny, jego flota do­stałaby się w pułapkę i zostałaby całkowicie zniszczona.

A pana flotylla poniosła duże straty. Jeśli Kapudan Pasza rzuci kotwicę pod osłoną armat oczakowskich, może jeszcze zmienić porażkę w zwycięstwo.

Było to rozsądne, choć niekoniecznie odważne. Jednakże Paul Jones miał bez wątpienia słuszność, nie chcąc narażać floty. Wie­dział już, że dopóki rozporządza tą flotą, nie puści Turków do ujścia Bohu. Von Nassau-Siegen przystał na to, acz niechętnie. Pościg wstrzymano.

Dymitrowski wybuchnął radośnie:

Hurra! Hurra! Zwyciężyliśmy!

I wyrzucił w powietrze kapelusz — nazbyt energicznie, bo wpadł do wody. Marynarze na okręcie flagowym podchwycili jego okrzyk, a za nimi wybuchły wiwaty na innych okrętach. Dymitrowski zaskoczył Amerykanina chwytając jego rękę i ca­łując ją.

Cesarzowa obsypie pana zaszczytami, bohaterze!

Wszyscy uczestnicy zwycięstwa są bohaterami — rzekł kwaśno von Nassau-Siegen.

Jesteśmy tu po to, by zwyciężyć Turków — rzekł Paul
Jones. — Odparliśmy ich wspólnymi siłami. Spełniliśmy nasz
obowiązek wobec cesarzowej. Ufam, że będzie z nas zadowolona.

Kiedy Alexiano wrócił na pokład „Władimira", podszedł dum­nym krokiem do Paula Jonesa i oznajmił pompatycznie:

Jedną słuszną rzecz zrobiłeś dzisiaj, kontradmirale, a to, gdy wysłałeś mnie, bym osobiście dowodził jednostkami rezerwy. Ufam, że oddasz mi sprawiedliwość, gdyż dzięki mojemu na­tchnieniu ocaliłem całą flotę od zguby.

Paul Jones sam nie grzeszył skromnością, a jednak oniemiał na chwilę wobec tak egoistycznej ślepoty. Mógł tylko powtórzyć, co już powiedział do księcia:

Odparliśmy ich wspólnymi siłami, komandorze. Ufam, że
wszyscy spotkamy się ze słuszną nagrodą.

Alexiano odszedł pod pokład niezadowolony. Von Nassau-Sie­gen wrócił na swój jacht. Paul Jones był rad z wyniku bitwy, ale też miał powody do niezadowolenia: pogarszały się jego sto­sunki ze współdowódcami, którzy najwyraźniej wspólnie połą­czyli się przeciw niemu. Co gorsza, Paul Jones nie był zadowolo­ny z siebie samego. Jako dowódca eskadry za mało miał wolnej

ręki w dowodzeniu, a za wiele czasu musiał poświęcać na osobi­ste doglądanie wykonywania rozkazów. Może nie umiał sam się w tym rozeznać, ale dowodzenie ludźmi zupełnie mu obcymi — pod względem wyćwiczenia bojowego, języka, tradycji, obycza­jów — podważało jego zaufanie we własne siły. Był stale poiry­towany, niespokojny, bał się czymś uraziić narodową wrażliwość i dumę. W tych warunkach, i w dodatku nie znając języka, nie mógł panować nad sytuacją. Mógł tylko dawać przykład. Jednego żałował i powiedział o tym de Ribasowi: — Szkoda, że nie doszło do abordażu i walki wręcz. W tego rodzaju walce celował i wiedział o tym.

Wieczorem po pierwszej bitwie na limanie Dniepru Paul Jones wysłał swego hiszpańskiego oficera łącznikowego do Fotiomkina, by zdał sprawozdanie z przebiegu wydarzeń. Von Nassau-Siegen i Alexiano wysłali również sprawozdania, które dotarły do rąk naczelnego wodza, zanim Don Joise do niego przybył.

Niemiec pisał:

»Moja flotylla osiągnęła dzisiaj wspaniały sukces. .[...] Słynna odwaga kontradmirała Jonesa najwyraźniej go opuściła. [...] Wię­cej zajmuje się taktyką niż walką. [...] Gdyby usłuchano moich rad, już byśmy wypędzili flotę turecką precz z limanu. [...]«

Alexiano zadowolił się opusem — koloryzując oczywiście -— swoich wyczynów, które uznał za (rozstrzygające w całej bitwie.

Potiomkin był rad. Zatrzymał raporty do dalszego użytku, kiedy się sposobność nadarzy, i napisał do Pawła Iwanowicza Jonesa 19 czerwca, chwaląc jego »zapał i nieustraszoność w po­mocy, jaką niósł księciu von Nassau-Siegen«. Ponieważ każda skuteczna inicjatywa w tej bitwie była podjęta przez samego Jo­nesa, więc Potiomkin nie mógł dotknąć go bardziej nawet, gdyby go potępił jako niezdatnego tchórza. A książę marszałek uczynił to świadomie. Chciał jak najprędzej pozbyć się tego Ameryka­nina.

W parę dni po odjeździe de Ribasa Paul Jones pisał do Hisz­pana:

»Książę de Nassau ma wyraźnie ochotę posłać mnie ,,au diable", a to, jak sądzę, dla żadnego innego powodu, jak tylko że

wyciągnąłem go z kłopotów i niebezpieczeństwa owego dnia 18 czerwca. «

Z jeszcze jednego powodu, o którym Paul Jones nie wiedział, von Nassau zaczął go traktować z nieznośną wyższością. Nie­miec otrzymał od Potiomkina gorące podziękowania za sposób, w jaki wypełnił zleconą mu tajną misję, i czuł się już o rangę wyżej od Amerykanina.

Tymczasem de Ribas nalegał na Potiomkina:

Zwycięstwo na limanie Dniepru było mistrzowskim poka­zem taktyki, klasycznym w wykonaniu: zwycięstwo zupełne przy minimalnych stratach w ludziach i okrętach. Był to dowód, że kontradmirał posiada wyborną znajomość taktyki, wielkie do­świadczenie i wyróżnia się troską o zachowanie powierzonej mu floty.

Ale jakkolwiek słuszne były dowodzenia de Ribasa, Potiomkin odrzekł tylko:

Ten Amerykanin zawiódł mnie. Nie wypędził Kapudana Paszy spod Oczakowa.

Podczas obiadu tego dnia Potiomkin rozprawiał w obecności swojej świty, oficerów i dworu o wspaniałej odwadze von Nassau-Siegena, o dzielności Alexiano.

Nazwiska Paula Jonesa wcale nie wspomniał.

Rozdział VI

Kontradmirał Paweł Iwanowicz i Kozak Iwak

Paul Jones sądził, że już było zupełnie dosyć kłopotów z księ­ciem von Nassau-Siegen. Miał się przekonać, że to dopiero po­czątek.

Dowódca flotylli, którą zaraz po bitwie wzmocniono do łącznej ilości siedemdziesięciu jeden małych jednostek, nalegał, aby cała flota rosyjska przeszła pod armatami twierdzy oczakowskiej i za­atakowała Turków na głębokich wodach Morza Czarnego, poza limanem Dniepru.

Tam możemy się z nimi rozprawić raz na zawsze — do­
wodził. -— Książę Potiomkin będzie wolny od nich.

Ta propozycja była idiotyczna. Wyrażając się oględniej, Paul Jones starał się to wyjaśnić. Powiedział najpierw szczerze:

ciskiem. — Ale proszę rozważyć położenie. Pana flotylla jest sil­niejsza od tureckiej. Na zamkniętych, płytkich wodach daje nam to przewagę. Ale na otwartym morzu pana galery i czółna zapo­roskie na nic się nie zdadzą, ścigając tureckie małe jednostki o nieograniczonej swobodzie poruszeń. A turecka eskadra jest sil­niejsza od mojej, ma okręty większe i lepiej uzbrojone. Atakować je, nawet z odwagą i impetem, to ściągać na siebie katastrofę.

Więc odmawia pan przyłączenia się do mnie? — zapytał von Nassau-Siegen, nie odpowiadając ani słowem ma taktyczną ekspozycję Paula Jonesa.

Przyłączenie się do takiego przedsięwzięcia byłoby z mojej strony błędem wobec wyznaczonego mi zadania — odparł Paul Jones — które polega na utrzymywaniu floty jako poparcia dla księcia Potiomkina i jego wojsk. Możemy pobić Kapudana Pa­szę i zachować naszą flotę tylko wtedy, jeżeli zaczekamy na limanie na jego atak, a to z pewnością niebawem nastąpi.

Von Nassau-Siegen mógł sobie pozwolić na tę pozorną odwagę, bo nie miał nic do stracenia. Jeśliby atak na turecką flotę się nie powiódł, zwaliłby winę na wielkie okręty, a Potiomkin przyjąłby jego sprawozdanie. Paul Jones wiedział już, że liman był idealną pułapką na atakującego, pod warunkiem, że atak spotkałby się ze zdeterminowanym oporem. Doświadczenie pierwszej bitwy po­uczyło go, jakie zamieszanie można było wywołać wśród okrętów zmuszonych do zawracania w ciasnej, ograniczonej mieliznami i łachami przestrzeni.

Kapudan Pasza był wojownikiem nieustraszonym, ale i nieroz­ważnym. Dnia 27 czerwca z flotą znacznie liczniejszą niż za pierwszym rażeni, z przychylnym południowo-zachodnim wia­trem, pożeglował lekkomyślnie po raz drugi prosto w pułapkę. Zamierzał zatopić flotyllę rosyjską brawurowym atakiem, a na­stępnie zniszczyć eskadrę Paula Jonesa pociskami zapalającymi i branderami.

Von Nassau-Siegen z niechęcią zgodził się na ustalenie podob­nej formacji jak poprzednio, zwróconej ku zachodowi, poprzez cały liman Dniepru. Większa część flotylli zajęła pozycje przy północnym brzegu, osłonięta półwyspem. Okręt flagowy Paula Jonesa był, licząc od prawego skrzydła, piąty w eskadrze.

Trzy z okrętów Jonesa — „Władimir", „Aleksander Newski"

i „Skoryj" — były wyposażone w dwadzieścia cztery działa dwu-dziestoczterofuntowe, „Chersoń" w dwadzieścia dział dwunasto-funtowych, „Boriston" i „Taganrog" w osiemnaście dział dwu-nastofuntowych, „Pczeła" w szesnaście dział dwunastofuntowych, a jeszcze sześć okrętów w działa sześcio- cztero-, i trzyfuntowe. Niektóre okręty Kapudana Paszy miały trzykrotnie więcej cięż­kich dział od „Władimira".

Turcy ukazali się na horyzoncie. Wysokie okręty o ożaglowa­niu łacińskim szły razem z okrętami o rejowym ożaglowaniu. Kontradmirał Paweł Iwanowicz, mając u boku von Nassau-Siegena, zawezwał wszystkich swoich kapitanów i wydawszy im do­kładne rozkazy bojowe zakończył znowu pompatycznymi słowa­mi, które tak podkreślały jego kompletny brak poczucia humoru:

Widzę w waszych oczach blask bohaterstwa; i wszyscy ra­zem nauczymy się zwyciężać lub ginąć za ojczyznę.

Dlaczego właściwie Alexiano, von Nassau i Paul Jones mieli uczyć się ginąć za cesarstwo rosyjskie?

W każdym bądź razie kapitanowie byli dostatecznie zdyscypli­nowani, by wysłuchać kontradmirała z całą powagą. Następnie pośpieszyli do swoich okrętów, bo Turcy, których siły przewyż­szały ich własne w stosunku dwa do jednego, sunęli już na nich z dźwiękiem trąb, wzywających Allacha, by im pomógł zwycię­żyć niewiernych.

Okręt Kapudana Paszy zatrzymał się! — zawołał nagle Dymitrowski.

Tym razem turecki admirał wywiesił swoją flagę na wielkim okręcie o sześćdziesięciu czterech działach i ożaglowaniu rejo­wym.

To niezamierzone — odrzekł Paul Jones. — Osiadł na mie­liźnie.

Pozostali kapitanowie tureccy pozbawieni kierownictwa najwi­doczniej nie wiedzieli, co mają robić. Jak w poprzedniej bitwie, powstało zamieszanie.

Teraz nareszcie przyzna pan, że musimy ich zaatakować —
powiedział Nassau-Siegen.

Ale dowódca eskadry nie odpowiedział mu od razu. Bacznie obserwował sytuację, ważąc szanse powodzenia. Ryzyko było du­że, wobec znacznie większej siły tureckiej. Ale gdyby teraz nie

zaryzykował, naraziłby się na zarzut braku determinacji, a może nawet tchórzostwa.

Od konieczności decyzji uratowała Jonesa, uniemożliwiając propozycję von Nassau-Siegena, nagła zmiana silnego wiatru na północno-zachodni. Przy takim 'wietrze ani wiosłowe, ani żaglowe jednostki rosyjskie nie mogły posuwać się naprzód tak szybko, jak to było potrzebne do skutecznego ataku.

Tymczasem Turcy pomału zaprowadzili ład. Znajdowali się poza zasięgiem dział rosyjskich, 'które nie mogły ich skutecznie razić. Łodzie wiosłowe i żaglowe czyniły wszelkie wysiłki, by ściągnąć okręt flagowy z mielizny.

Rosyjska flota mogła jedynie oczekiwać ataku albo wiatru bar­dziej sprzyjającego jej własnym agresywnym poczynaniom. Nie ulegało wątpliwości, że tylko Kapudan Pasza osobiście mógł poprowadzić skuteczny atak turecki.

Von Nassau-Siegen ruszył, by przyłączyć się do większej części swojej flotylli koło północnego 'brzegu. Wówczas Jones przy­wołał do „Władimira" dziesięciometrową łódź wiosłową z kozacką załogą. Wezwał dowódcę tej łodzi na pokład i za pośrednictwem Dymitrowskiego zapytał:

Paul Jones i Dymitrowski zeszli pod pokład, by się przebrać w cywilną odzież pożyczoną od marynarzy.

Zatknął za pas parę pistoletów, a drugą wręczył Dymitrowskiemu, który wziął je z pewną nerwowością. Z kolei Paul Jones

ze szkatułki dwa sztylety o pięknych, wykładanych masą perłową rękojeściach, z których znowu jeden dał towarzyszowi. Tłumacz zdumiewał się coraz bardziej.

Teraz siadaj tu, mój młody przyjacielu, i słuchaj uważnie —
zaczął Jones.

W pół godziny później we dwóch weszli ma pokład kozackiej łodzi. Jak niegdyś wstępując po raz pierwszy na kuter szwedzki, tak i teraz Paul Jones przede wszystkim dokładnie obejrzał sta­teczek od dziobu do rudla, tu zwracając uwagę na niedokładnie zwinięty żagiel, ówdzie na nie posprzątany kąt, albo znowu chwaląc umiejętną robotę ciesielską, zręcznie naprawiony żagiel, a czasem samemu coś poprawiając. Po skończonej inspekcji, we­dług wskazówek Jonesa łódź skierowała się do punktu wysunię­tego znacznie przed linie floty rosyjskiej.

Teraz spuśćcie na wodę małą łódź — powiedział do Dymitrowskiego.

Gdy przeciągano łódź przez burtę, wystąpił wysoki Kozak z wielkimi wąsiskami.

Iwak zmierzył kontradmirała uważnym spojrzeniem od góry do dołu.

Wyglądasz na mężczyznę silnego i doświadczonego — po­
wiedział bez ceremonii. — Chyba Iwak może ci zaufać, jeśli ty
zaufasz Iwakowi, bo nikt w tej łódce nie dotknie wioseł, prócz
mnie!

Ubawił Jonesa, a zarazem przypadł mu do serca. Wolał mieć do czynienia z Iwakiem — prostym, szczerym, dzielnym mary­narzem — niż z podstępami i intrygami ludzi pokroju Nassau-Siegena albo Alexiana.

Więc sprawdź, czy rudel obraca się cicho — powiedział. —
I weź swoją najlepszą parę wioseł, nasmaruj dulki i owiń trzon
miękkim mankietem, by pióra bezszelestnie w wodę wchodziły.

Iwak zapytał ciekawie, jak chłopak wyczekujący przygody:

Popłyniemy między turecką flotę?

Amerykanin wziął go na stronę, by inni nie mogli usłyszeć, i przez Dymitrowskiego wyjaśnił mu tyle, ile Kozak musiał wiedzieć, kończąc słowami:

Więc pamiętaj, wieziemy sól na turecki okręt flagowy.
A najpierw musimy wypenetrować, jakie mają hasło i odzew na
dzisiejszą noc.

Kiedy kontradmirał przyłączył się z powrotem do reszty załogi, powiedział do Dymitrowskiego:

Powiedz im wszystkim, że dopóki jestem tu z nimi, mają
mnie nazywać po prostu Paweł.

Kozacy pokiwali głowami z uznaniem. Tymczasem zapadł zmrok i kontradmirał usiadł na otwartym pokładzie, by dzielić z Kozakami ich wieczorny posiłek. Każdy sięgał do wspólnego kotła z zupą, w której pływały duże kawały wędzonego boczku.

Kto weźmie dwa kawałki na raz, musi zapłacić fant — ob­jaśnił Dymitrowski.

Biorąc pierwszy, kontradmirał wyłowił dwa kawałki boczku od razu i Kozacy ze śmiechem zażądali, by tytułem wykupienia fantu zaśpiewał im coś. Więc Paul Jones uraczył ich balladą popularną w amerykańskiej armii rewolucyjnej.

Po wieczerzy Jones poczęstował wszystkich podwójną racją alkoholu i z kolei Kozacy zaczęli wywodzić pięknymi barytonami tęskne piosenki stepowe. Głosy ich niosły się aż na oba brzegi limanu, a romantyczny Dymitrowski miał łzy w oczach, może zresztą nie bez 'wpływu trunku.

Kontradmirał, który nieustannie obserwował księżyc, po skoń­czeniu którejś z kolei pieśni zerwał się nagle na nogi i oznajmił:

Czas! Powiedz im, Dymitrowski, że dziękuję z głębi serca
za ich gościnność i kompanię. Te dwie godziny, które spędziliś­my razem, zapamiętam jako najmilsze wspomnienia z Rosji.

Po czym upewnił się, że i Kozacy będą go pamiętać, rozdzie­lając między nich zawartość swojej sakiewki. Z Dymitrowskim i Iwakiem, który najpierw przeżegnał się zamaszyście, Paul Jo­nes wsiadł do małej łódki, a towarzysze wieczoru życzyli im powodzenia.

Gdzie byś nie płynął, niech ci szczęście sprzyja i wracaj
zdrowo, Pawle!

Iwak cicho zanurzył owinięte wiosła w wodę. Dymitrowski le-

żał na dziobie, a dowódca ujął linki od steru i pokierował prosto na turecką flotę.

Przed nami dwa małe stateczki nieprzyjacielskie — po­
wiedział przez ramię scenicznym szeptem Dymitrowski, który
w swej wyobraźni czuł się już wielkim, awanturniczym żegla­rzem.

Jeszcze parę ruchów muskularnych ramion Iwaka i ze statecz­ków obwołano ich ostro. Iwak rozpoznał głosy Kozaków w służ­bie tureckiej.

Pozwól mi gadać do nich, Pawle — szepnął.
Opowiedział o soli dla okrętu flagowego Kapudana Paszy

i zręcznie wywiedział się hasła, którego niezrozumiały dźwięk Paul Jones powtarzał sobie po wielekroć. Podziękowawszy Koza­kom, Iwak znowu zabrał się do wioseł, a Dymitrowski przeniósł się w tył łódki, bliżej kontradmirała.

Niebawem kontradmirał i jego dwaj towarzysze znaleźli się między flotą turecką. Później Iwak opowiadał o tej przygodzie oficerowi rosyjskiemu, który spisał jego słowa:

»Taka ciżba tych okrętów była tam zakotwiczona, jakbyśmy się w lesie znaleźli.«

Obwołano ich znowu z dużego okrętu. Paul Jones odpowie­dział hasłem. Ale zawołano do nich drugi raz, a Dymitrowski szepnął:

Rozkazują nam podpłynąć i wejść na pokład.

Iwak pochylił się nad wiosłami, łódeczka skoczyła naprzód jak szczupak i skryła się za następnym okrętem. Płynęli tak od okrę­tu do okrętu, a Jones liczył, obserwował, oceniał siłę ognia. Wciąż musieli podawać hasło. Czasem odpowiadano:

W porządku, płyńcie dalej!

Czasem wzywano, by się zatrzymali i weszli na pokład. Ale za każdym razem Iwak tylko przyśpieszał i mała łódeczka zni­kała z oczu. Dymitrowski wstrzymywał oddech, zaciskał dłonie na burcie.

Co za przygoda! Co za przygoda! — szeptał po francu­sku. — Gdy moi dawni kompani, tam w Petersburgu, rozprawiają
o filozofii, albo opisują przygody, których nigdy nie przeżyli. Będę
im miał co opowiadać, kiedy wrócę! Każdy mi będzie musiał posta­wić kielicha... w samym środku tureckiej floty...

Głosy odezwały się z pokładów kilku okrętów naraz. Iwak rzekł do tłumacza:

Iwak machnął wiosłami z całych sił. Potem stanął w łódce i krzyknął po rosyjsku:

Czy waszemu kapitanowi nie potrzeba soli! Przywieźliśmy
z brzegu! Sól sprzedajemy!

W ciemnościach nad nimi odezwały się głosy. Kroki pośpieszyły po pokładzie, oddalając się, potem wracając. Ktoś wychylił się nad burtą.

Ja mówię po rosyjsku. Czego chcecie?

Iwak wdał się z nim; w rozmowę. Paul Jones podał Dymitrowskiemu kawałek kredy i szepnął mu na ucho instrukcje, dodając:

Żebyś miał naprawdę coś do opowiedzenia przyjaciołom
w Petersburgu!

Z kredą w ręku młody Rosjanin uniósł się w łódce...

Paul Jones dał znak Iwakowi, by skończył swoją konwersację. Łódka pomknęła w ciemność, zostawiając obok pozłacanych insyg­niów tureckich na rufie wielkiego okrętu bielejący kredą napis w języku francuskim:

»Do spalenia z rozkazu Paula Jonesa.«

Gdy Iwak wiosłował w stronę jachtu Naissau-Siegena, młody Rosjanin nie posiadał się ze szczęścia. Śmiałość Jonesa zachwy­ciła go, urzeczywistniła nadzieje, jakie pokładał w swoim boha­terze. Iwak też chichotał, schylając się nad wiosłami.

Była godzina druga po północy. Od strony tureckich okrętów, najbliższych północnego brzegu limanu, dobiegły ich okrzyki.

Aha, to znaczy, że zepchnęli wreszcie okręt Kapudana Pa­szy z mielizny — zauważył Jones.

Von Nassau-Siegen, spoglądając z niesmakiem na przebranie Jonesa, przywitał go złośliwie:

Co, już pana zdegradowali?

Jones udał, że przyjmuje żart za dobrą monetę, ale dotknęło go zwłaszcza małe słówko „już". Opowiedział Niemcowi wszyst-

ko, co wybadał o sile ogniowej, liczebności i rozmieszczeniu floty tureckiej, ale w odpowiedzi usłyszał tylko:

- Nie wyobrażam sobie, by książę Potiomkin aprobował, żeby dowódcy flotylli czy eskadry narażali się dla chłopięcych wy­bryków.

Tego już Jones nie mógł puścić płazem.

Dowódcy eskadry zobowiązani są robić wszystko, czego mo­gliby zażądać od swoich podkomendnych, narażać się na takie
samo ryzyko co i oni, stawać twarzą w twarz z takim samym
niebezpieczeństwem, czego żądają od innych — odparł pompa­
tycznie i nie kryjąc złości.

Odwrócił się na pięcie i zszedł prosto do łodzi Iwaka, nie spę­dziwszy więcej jak kwadrans na jachcie.

Zanim wrócił na pokład „Władimira", Paweł Iwanowicz wyjął zatknięty za pasem sztylet i pokazał go Iwakowi.

Powiedz mu — rzekł do Dymitrowskiego — że ten sztylet
przeznaczam dla niego, na pamiątkę naszej wspólnie spędzonej
nocy na limanie Dniepru. Zabieram teraz sztylet ze sobą i każę
wyryć na nim odpowiedni napis, a później mu go prześlę. Obie­cuję to.

Uściskał wioślarza i skoczył na pokład okrętu. Dotrzymał sło­wa. W parę miesięcy później Iwak dostał sztylet, na którym wyryte były następujące słowa:

»Od Pawła Jonesa dla przyjaciela, Iwaka z Zaporoża. 1788.«

A Kozak zakończył opowieść, którą dyktował rosyjskiemu oficerowi:

»W całym moim życiu nie spotkałem nigdy drugiego takiego człowieka jak on, potrafił być słodki jak wino, gdy chciał, a kie­dy było potrzeba — twardy jak skała. Sam się sofcie dziwiłem, że zaufałem komukolwiek, by mnie powiódł w sam środek nieprzy­jaciół, a on nawet nie prawosławny chrześcijanin! A jakie budził zaufanie! Jeden ruch ręki — i byłeś posłuszny. Wydaje się, że niektórzy ludzie są stworzeni po to, by dowodzić.«

Ami królowie, ani prezydenci, ami senatorowie amerykańskiego Kongresu nigdy nie złożyli tak wzruszającego hołdu Johnowi Paulowi Jonesowi.

Rozdział VII

»Zaznałem okrutnego upokorzenia«

W dwie godziny po powrocie kontradmirała ze śmiałej eskapa­dy, o świcie 28 czerwca, Kapudan Pasza poprowadził swoją flotę do ponownego ataku. Ale fortuna wojenna nie była dla niego łaskawa. Północno-wschodni wiatr dawał przewagę Rosjanom. Paul Jones natychmiast wykorzystał sytuację i rozkazał swojej eskadrze przystąpić do kontratakowania.

Von Nassau-Siegen, obecnie już otwarcie nieprzyjazny Jone­sowi, nie kontaktował się z nim zupełnie. Koordynacja była i tak trudna, ponieważ Rosjanie nie posiadali systemu sygnało­wego, a teraz w ogóle uniemożliwiona wobec widocznej determi­nacji Niemca pokrzyżowania wszelkich poczynań drugiego kontr­admirała. Flotylla pozostawała w tyle. Dwukrotnie eskadra mu­siała zatrzymywać się i czekać na flotyllę.

A turecka flotylla napierała coraz potężniej na prawe skrzydło eskadry. Małe jednostki o napędzie wiosłowym kręciły się tu i tam żwawo, mogły rzucać pociski zapalające bez obaw, bo wiel­kie i uzależnione od wiatru okręty nie miały dość wody pod stępką, by się do nich zbliżyć. Paul Jones posłał do Nassau-Siegena wezwanie, żeby pośpieszył, ale bez żadnego rezultatu.

Dopóki Kapudan Pasza kierował atakiem tureckiej floty, był on groźny, lecz gdy brakowało jego osobistego dowództwa, kapi­tanowie tracili orientację, nie wiedzieli, co począć. Toteż Paul

Jones dążył przede wszystkim do unieszkodliwienia okrętu flago­wego nieprzyjaciela.

Władimir" wziął kurs prosto na okręt Kapudana Paszy. Dwie jednostki znajdowały się już prawie na odległość strzału z pisto­letu, gdy okręt Kapudana Paszy wykonał niefortunny manewr i ugrzązł na mieliźnie, na której już osiadł jeden z wielkich okrętów tureckich.

I wtedy Nassau-Siegen dowiódł, że naumyślnie talk marudził poprzednio. Teraz w mgnieniu oka zebrał znaczną ilość małych jednostek o napędzie wiosłowym, i zaatakował unieruchomio­ne, bezsilne okręty wroga. Turecka flotylla wzmagała tymczasem atak na eskadrę Jonesa. „Małyj Aleksandr", fregata żeglująca u boku „Władimira", zapaliła się i zatonęła. Sytuacja eskadry stawała się poważna.

Paul Jones wsiadł do małej szalupy i udał się osobiście do Nassau-Siegena.

Jones ostro zwrócił się do księcia:

Więc jeśli pan musisz bawić się z tymi, miej pan odwagę
przejść do abordażu i brać pryzy, zamiast stać z dala i rzucać
zapalające pociski na osiadłe na mieliźnie okręty. Te okręty
można ocalić i przydadzą się nam, a żołnierzy należy wziąć do
niewoli. Taka rzeź jest bezsensowna.

Nie było to obliczone na ułagodzenie księcia, który odwrócił się bez słowa i dalej bombardował dwa najważniejsze okręty tu­reckie, aż je zatopił i zabił prawie całą załogę — istotnie bez­sensowny wybryk okrucieństwa.

Opuściwszy jacht księcia, Paul Jones w powrotnej drodze spot­kał niejakiego kapitana Korsakowa, oficera flotylli.

Kontradmirale, wasza eskadra dostała się w tarapaty

odezwał się pierwszy Korsaków. — Tylko małe jednostki mogą odpędzić małe jednostki na tych płytkich, ciasnych wodach. Wasze działa strzelają pomad ich głowami, gdy Turcy są blisko.

Zgromadził blisko trzydzieści lekkich jednostek, odwołał je od bezsensownego wyrzynania unieruchomionych Turków i przy­prowadził na pomoc wielkim okrętom. Okazało się niebawem, jak słusznie Paul Jones oceniał sytuację, mówiąc, że z połową okrę­tów flotylli rosyjskiej będzie można odpędzić turecką flotyllę, uniemożliwiając eskadrze dalsze posuwanie się naprzód w groź­nym szyku. Lewe skrzydło popłynęło w kierunku północno-za­chodnim, tak jak w pierwszej bitwie na limanie, zagrażając nie­przyjacielowi okrążeniem i odcięciem.

Któryś z tureckich okrętów stanął w płomieniach. Grzmot dział, grzechot ognia muszkietowego zmieszały się z wrzaskami triumfu i z krzykami rozpaczy nieszczęśników ranionych gdzieś na wyższych rejach i spadających na pewną śmierć. Dymitrowski nie zwracał na nic uwagi. Wpatrywał się w jedną jedyną turecką fregatę, mrucząc słowa niedosłyszalne we wrzawie bitewnej :

Musi się zapalić... musi...

Wreszcie wyrzucił w górę oba ramiona tak gwałtownie, że omal nie stracił równowagi, i wrzasnął głosem, który tym razem usłyszano ponad hałasem:

Pali się! Z rozkazu Paula Jonesa!

Młody Rosjanin był przekonany, że tan napis kredą na kadłu­bie okrętu musi mu przynieść zagładę tak pewnie, jak celny pocisk zapalający.

Turcy rzucili się do ucieczki, zostawiając część Okrętów na mieliznach przy północnym brzegu, i oparli się aż pod osłoną dział oczakowskich. Podczas pościgu Alexiano włożył swój jedy­ny wkład do bitwy owego dnia. Kiedy „Władimir" ścigający fre-

gatę turecką już tak się do niej zbliżył, że Paul Jones wydał rozkaz dowódcy żołnierzy, by się szykowali do abordażu, w tym momencie Alexiano, nie pytając w ogóle kontradmirała, wy­krzyknął jakiś rozkaz po rosyjsku. Kilku marynarzy rzuciło się do kotwicy, inni do żagli. W chwilę później okręt flagowy zakołysał się i zatrzymał dość gwałtownie.

Fregata, którą Paul Jones ścigał, uciekała bezpiecznie.

Ta fregata nie ma mniejszego zanurzenia od nas — powie­
dział Paul Jones. — Gdzie ona przejdzie i my przejdziemy. Ale
proszę posłać małą łódź, niech sonduje przed nami!

Zaraportowano wystarczającą głębokość i wzdłuż tego kanału głębokiej wody w ślad za „Władimirem" przeszła większa część eskadry.

Kontradmirał zatrzymał eskadrę tuż poza zasięgiem dział twierdzy oczakowskiej, po czym zebrawszy załogę wezwał dzie­sięciu ludzi na ochotnika, by popłynęli z nim bliżej okrętów nieprzyjacielskich i przesondowali głębokość.

Dymitrowski zgłosił się natychmiast. Paul poklepał go po ra­mieniu.

Dzielny z ciebie człowiek, ale wiesz, że i tak byś musiał
popłynąć, chcąc czy nie chcąc.

Jednakże gest Dymiltrowstkiego okazał się bardzo pożyteczny, bo za jego przykładem połowa załogi „Władimira" wystąpiła na­przód, by towarzyszyć swemu kontradmirałowi. Zaufanie, którym go obdarzył Iwak, nie było odosobnionym zjawiskiem. Chłodna odwaga i widoczne doskonałe znawstwo sztuki żeglarskiej Paula Jonesa zyskiwały mu zaufanie wszystkich rezolutnych ludzi, którzy pod jego rozkazami służyli.

Kontradmirał wybrał dziesięciu dzielnych marynarzy i, sondu­jąc, dokładnie zbadał wody wzdłuż całej linii floty tureckiej.

Ale chociaż ostentacyjnie wywiesił wielką flagę kontradmiral-ską na małej łodzi, pokonany nieprzyjaciel był w takiej panice, że nikt nie oddał do niego ani jednego strzału.

W ciągu nocy z 28 na 29 czerwca Kapudan Pasza postanowił spróbować wyprowadzić swoją flotę przez ujście limanu. Ani Paul Jones, ani Nassau-Siegen nie odważyli się go molestować. Działa twierdzy oczakowskiej i baterie Suworowa, ustawione obecnie na samym krańcu półwyspu Kinburn, z pewnością otwo­rzyłyby ogień, a w ciemności rosyjskie okręty i rosyjscy mary­narze mogli ponieść straty zarówno od nieprzyjacielskich, jak i od własnych armat.

Bateria, którą Suworow ustawił zgodnie z sugestią Jonesa, zdziesiątkowała uciekającą flotę turecką. Usiłując wymknąć się pod deszczem pocisków, dziewięć okrętów Kapudana Paszy osia­dło na mieliznach i łachach. A sprawa ta spowodowała naj­ostrzejszą jak dotąd sprzeczkę między dwoma dowódcami, eska­dry i flotylli.

Rankiem dnia 29 Suworow wysłał do Paula Jonesa gońca z prośbą, by zabrał lub zniszczył osiadłe na mieliźnie okręty, zanim Turcy zdołają je ściągnąć. Było to oczywiste zadanie dla mniejszych jednostek, więc Paul Jones udał się do Nassau-Siegena.

Nassau-Siegen wpadł w niepohamowaną pasję i zaczął krzy­czeć:

Proszę się zajmować własnymi sprawami, nie wtykać nosa do moich! Ja wiem, jak brać okręty, równie dobrze jak pan, a nawet pewno lepiej!

Paul Jones odparł ostro:

Ja dowiodłem moich umiejętności brania pryzów, nie tylko
tureckich.

Nawiązywał tymi słowy do swoich dawnych zwycięstw pod amerykańską banderą, kiedy to zmusił niejeden okręt angielski do opuszczenia bandery, ale nawiązywał również do znanej po­rażki Nassau-Siegena pod Gibraltarem, gdzie nie udało się Niem­cowi wziąć ani jednego pryzu. Nastrój, w jaki Jonesa wprowa-

dziła ta sprzeczka, znalazł wyraz w niezbyt wielkodusznym tonie, którym spisał dalszy przebieg zdarzeń:

»A'lexiano, dla swoich prywatnych powodów, których nie ujawnił kontradmirałowi, zabrał się razem z księciem Nassau-Siegen. Flotylla podeszła hurmem, bez żadnego szyku ani pla­nu, do dziewięciu okrętów osiadłych na mieliźnie i zaczęła rzucać na nie materiał zapalający. Daremnie Turcy czynili znak krzyża i na klęczkach błagali o zmiłowanie. Ponad trzy tysiące ludzi spłonęło razem z okrętami. [...] Ani Alexiano, ani księcia Nassau-Siegen nie było w pobliżu. Znajdowali się razem z dala od tych okropności, a później zapytywano ich, czy nie byli w owym czasie w forcie Kinburn?«

W dalszym ciągu sprawozdania Paul Jones porównuje osiadłe na mieliźnie okręty do ludzi, którym by stopy przybito gwoździamd do podłogi, a ręce związano z tyłu i dodaje:

»Jedyny to chyba przykład w dziejach, aby okręty osiadłe na mieliźnie, bez żadnej możliwości, iżby je towarzysze odzyskali, były zaatakowane i wraz z załogami spalone... W ciągu całej tej kampanii flotylla nie wzięła ani jednego pryzu.«

Chociaż nie na taką skalę, jak bitwy morskie, które w kilka­naście lat później Horatio Nelson miał toczyć i wygrywać dla Anglii, jednakże druga bitwa na limanie Dniepru, w granicach narzuconych wąskimi wodami, utrudniających manewrowanie, była wspaniałym zwycięstwem. Po stronie tureckiej straty wy­nosiły: dziesięć większych i pięć mniejszych okrętów, tysiąc sześćset siedemdziesiąt trzech jeńców i według ogólnikowych obliczeń ponad trzy tysiące zabitych. Rosjanie stracili jedną małą fregatę — „Małyj Aleksandr" — osiemnastu zabitych i mieli sześćdziesięciu siedmiu rannych. Paul Jones dowiódł umiejętno­ści dowodzenia eskadrą większą od wszelkich, które mu powie­rzała jego amerykańska ojczyzna, i to w niezwykle trudnych pod wielu względami warunkach.

Kontradmirał Jones do Potiomkina:

«Opatrzność nam sprzyjała... [...] Zachwycony jestem odwagą Rosjan, tym chwalebniejszą, że bez próżnej chełpliwości.«

Nassau-Siegen do swojej żony:

»Jestem panem limanu... [...] Biedny Paul Jones! Nie ma tu miejsca dla niego w tym wielkim dniu!«

Potiomkin do cesarzowej:

»Książę de Nassau-Siegen nie ustawał w wysiłkach. Wszystko to jest jego dziełem.« Ami wzmianki o dowódcy eskadry, którego dziełem — nawet gdyby «nie zrobił niczego innego, a przecież zro­bił dużo więcej — było obmyślenie taktyki Rosjan, decydującego o zwycięstwie czynnika.

Razem z Nassau-Siegen również Alexiano pośpieszył natych­miast po bitwie do sztabu Potiomkina. Po drodze przyłapał ich ulewny deszcz — przemokli do nitki. Grek przeziębił się, dostał zapalenia płuc i żył tylko kilka dni, by cieszyć się rangą kontr­admirała i posiadaniem pięknego majątku na Białorusi, którym na prośbę Potiomkina obdarzyła go cesarzowa za „rycerskość" wykazaną w dwóch bitwach na limanie.

Wojska rosyjskie przeprawiły się teraz przez Boh i Potiomkin zarządził, by operacje na morzu koordynować z jego szturmem na twierdzę oczakowską. Szturm wyznaczono na dzień 13 lipca. Wie'llkie okręty eskadry oczywiście nie mogły być użyte pod ogniem tureckich ciężkich dział baterii na murach. Natomiast flotylla atakowała dzielnie, zadając poważne straty flocie Kapudana Paszy stojącej na kotwicowisku tuż poza ujściem limanu pod osłoną twierdzy. Paul Jones jednak nie próżnował. Nigdy nie umiał się powstrzymać od udziału w walce. W łodzi, pod ogniem dział fortecznych, przeważnie w pierwszej linii przed flotyllą, holował do przodu małe jednostki, które się znalazły w kłopo­tach. Biorąc pryzy, próbował ratować tureckie okręty, które Nassau-Siegen zwyczajnie przeznaczał na spalenie i zatopienie. Ale jego zasług nikt nie miał ocenić.

Szturm na Oczaków się nie powiódł i Potiomkin zabrał się do regularnego oblężenia założywszy sztab na brzegu o kilka kilo­metrów na wschód od twierdzy.

Paul Jones odetchnął z głęboką ulgą, gdy dnia 21 lipca Nassau-Siegen udał się w podróż inspekcyjną do Sewastopola, a jego miejsce na limanie zajął tymczasowo Don Jose de Ribas. Wraz z Hiszpanem przybył kawaler de Littlepage, któremu po­wierzono dowództwo nad częścią flotylli. Paul Jones nie czuł się już tak kompletnie samotny i gratulował sobie, że ma w pobliżu przyjaciół. De Ribas zabrał się do wprowadzania jakiegoś ładu w miejsce chaosu, który dotąd panował we flotylli. Na żadnej.

jednostce nie mógł znaleźć choćby pięciu żołnierzy należących do tej samej kompanii, a oficerowie nie mieli pojęcia, gdzie szu­kać własnych podkomendnych. Paul Jones, któremu nieobce były ludzkie słabostki, spoglądał na to z satysfakcją. Jednakże jego radość miała krótko trwać.

Po trzytygodniowej nieobecności Nassau-Siegen wrócił. Od sztabu Potiomkina zdążał okrętem, by objąć z powrotem dowódz­two flotylli. Jones nie zwracał na to uwagi, ale Dymitrowski śledził przez lunetę polową zbliżający się okręt.

Awansowano go! — wykrzyknął młody Rosjanin. — Ta flaga...

Paul Jones chwycił lunetę. Na rufie powiewała wiceadmiralska flaga. Amerykanin nie mógł po prostu uwierzyć, że ten nie­udolny, chełpliwy intrygant niemiecki, który gardłował o ata­kach, a w rzeczywistości wolał zatapiać okręty niż przechodzić do abordażu i zdobywać pryzy, dostąpił takiego zaszczytu. Nie mógł w to uwierzyć, nie chciał uwierzyć. Byłoby to zbyt upokarzające, utrudniłoby jeszcze bardziej jego służbę w marynarce cesarzo­wej Wszechrosji. Jednakże flaga głosiła prawdę. Nassau-Siegen wypisał dla Potiomkina pod dostatkiem raportów potępiających Paula Jonesa — pod warunkiem oczywiście, że zignorowano ra­porty samego Jonesa i Don Josego de Ribasa — więc książę marszałek dotrzymał swojej obietnicy. Było to oczywiście wręcz niesłychane, aby dowódcy mniejszych jednostek dać pierwszeń­stwo i przyznać mu wyższą rangę niż dowódcy eskadry wielkich okrętów, której flotylla miała pomagać.

Ale to jeszcze nie było wszystko. Potiomikin w talk pochwal­nych słowach pisał do carowej Katarzyny o Niemcu, że podob­nie jak niedawno zmarły Alexiano, Nassau-Siegen otrzymał wiel­ki majątek ziemski „z trzema tysiącami dusz" oraz Order św. Jerzego drugiej klasy. Tymczasem Jonesowi przyznano tylko Order św. Anny — dekoracja wielkiego księstwa holsztyńskiego, nie cesarstwa rosyjskiego — order mniej więcej taki, jakim w Anglii i we Francji dekoruje się burmistrzów pomniejszych miast za urządzenie przyjęcia dla podróżującego monarchy.

Co więcej, oficerowie flotylli, przeważnie wojskowi, a nie marynarze, dostali za zasługi w bitwach o liman awanse, roczny żołd, a wielu z nich również Order św. Jerzego trzeciej klasy.

Oficerowie eskadry, wykwalifikowani marynarze, którymi wo­bec tego Potiomkin mniej się interesował, nie dostali — prócz Alexiana — żadnego awansu, odznaczenia ani nagrody pienięż­nej. Później odbyło się wręczanie złotych szpad i znowu wręczo­no je tylko oficerom flotylli, eskadrze nie dostała się ani jedna. Nic dziwnego, że Paul Jones pisał:

«Przeżywam niesłychane upokorzenie. «

Targały nim tak gwałtowne uczucia, że popełnił wykroczenie przeciw oficjalnej etykiecie, której zwykle bardzo ściśle prze­strzegał. Gdy okręt Nassau-Siegana podszedł do „Władimira", po­wiewając mu nową flagą przed samym nosem, Paul Jones nie wydał rozkazu salutowania starszego rangą oficera. Oczywiście Niemiec natychmiast zapytał, czemu go nie salutują. Nastrój Amerykanina oddają dobrze słowa jego odpowiedzi, która jakkol­wiek usprawiedliwiona, świadczyła jednak o niesubordynacji:

Nie kazałem salutować pańskiej flagi, ponieważ nie mogę
uwierzyć, że pan jest do niej uprawniony.

Dymitrowski osłupiał z rozpaczy. Zacinając się wyjąkał:

Eskadra i flotylla rozpoczęły blokadę Oczakowa nie dopusz­czając do twierdzy tureckich okrętów, które usiłowały się prze­dostać. De Ribas wrócił tymczasem do sztabu Potiomkina. Szkoda, bo byłby zapewne wytłumaczył Jonesowi, że w tej sy­tuacji powinien podać się do dymisji raczej, niż służyć pod roz­kazami Nassau-Siegena. Wydaje się, że i Potiomkin tak sądził. Wkrótce zaczął sypać na głowę Amerykanina jedną zniewagę po drugiej. Sztab wojskowy znajdował się na północnym brzegu i książę marszałek bał się śmiertelnie, że Turcy przedrą się pew­nego pięknego dnia przez blokadę i zaatakują jego sztab, albo przynajmniej obrzucą go bombami. Od czasu do czasu dostrzegał przez lunetę jakiś turecki statek i zaraz słał bezceremonialne polecenie:

Natychmiast zatopić.

Albo dostrzegłszy jakąś łódź turecką ugrzęźniętą na mieliźnie, w obawie o całość okien w sztabie, rozkazywał:

Pojechać tam i wyrzucić ich działo do wody.

Nie jest w zwyczaju nawet najbardziej nerwowych dowódców wojskowych posyłać w takiej formie rozkazy admirałom.

Zanim rozkaz dotarł do Paula Jonesa, zanim można było po­stawić żagle, zwykle turek już uciekł albo wydostał się z mie­lizny. Wobec tego Potiomkin zarzucał Jonesowi opieszałość w wypełnianiu rozkazów.

Kontradmirał połykał wszystkie te obrazy i upokorzenia, cho­ciaż dogryzały mu coraz bardziej. W październiku Littlepage przesłał zawoalowane ostrzeżenie. Kawaler miał dość swojej służ­by pod rozkazami Nassau-Siegena, który nie zwoływał rad ofi­cerskich, nie wydawał rozkazów, zwalał winę na podkomend­nych za każdym razem, gdy turecki statek przemknął się przez blokadę i dotarł do Oczakowa, natomiast zagarniał dla siebie pochwały za każdy, nawet najdrobniejszy sukces, nawet jeśli sam był ma brzegu wtedy, gdy sukces ten miał miejsce. Little­page podał się do dymisji, a do przyjaciela pisał:

»Drogi admirale, uważaj na siebie i strzeż się, abyś nie pokła­dał zaufania w ludziach tego niegodnych. Pamiętaj, że musisz tutaj podtrzymywać swoją reputację nie tylko w charakterze wojskowym, ale i politycznym...«

Ostrzeżenie przyszło za późno. Paul Jones w końcu doszedł do punktu wrzenia. Zresztą nigdy nie umiał «podtrzymywać repu­tacji politycznej «. Był człowiekiem czynu, który potrafił też w od­powiednich okolicznościach grać z powodzeniem rolę dworaka. Ale do intryg, drobnych podłości, lizusostwa i oszustw panują­cych w wojaku Potiomkina nie miał ani zrozumienia, ani cierpli­wości, ani taktu.

Po kilkakrotnych rozkazach Potiomkina, ażeby zatopił jed­nostki, które zdążyły bezpiecznie umknąć, zanim Paul Jones mógł się do nich zabrać, książę marszałek posłał wreszcie obraźliwy rozkaz atakowania nieprzyjaciela »odważnie, bo inaczej bę­dzie oskarżony o lekceważenie obowiązków«. To odniosło po­żądany efekt. Paul Jones mógł nie zwracać uwagi na intrygi i po­mijanie go, ale nigdy nie pozwolił nikomu na jawne posądzanie go o tchórzostwo. Odpowiedział od razu z wybuchem od dawna nagromadzonych uczuć:

»Jeżeli znajduje pan, że jestem użyteczny w imperialnej ma-

rynarce wojennej, od pana zależy zatrzymanie mnie w Rosji. Ale tak, jak nie przybyłem tutaj w charakterze szarlatana i awantur­nika, ani też po to, by reperować nadwątloną reputację i fortu­nę — flaga wiceadmiralska rywala musiała go bardzo boleć — mam nadzieję, że nie będę narażony dłużej na zniewagi i że wreszcie znajdę się w pozycji przyrzeczonej mi przez jej Cesar­ską Wysokość, gdy zostałem zaproszony do wstąpienia w Jej służbę — głównego wodza wszystkich rosyjskich sił morskich na Morzu Czarnym.«

Reakcja Potiomkina również była bezzwłoczna. Następnego dnia Paul Jones został zwolniony z dowództwa, a kontradmirał Mordwinow przybył, by zająć jego miejsce.

Próbę Paula Jonesa-dodania chwały do swego imienia w służ­bie rosyjskiej udaremniła zazdrość Potiornlkina, gotowość nikczemnych awanturników współdziałania z intrygami księcia marszałka i trudności wynikające ze wspólnego dowództwa. Zro­zumiałe, że Paul Jones nienawidził Niemców i Greków, z który­mi miał do czynienia na limanie Dniepru. Ale romantyczny Dymitrowski i dzielny Kozak zaporoski Iwak byli tylko jednymi z wielu Rosjan, dla których powziął szacunek, a nawet serdecz­ną przyjaźń. Aby poprzeć sprawozdanie Paula Jonesa — «Raport o bitwach na limanie « — wielu kapitanów rosyjskich zaryzyko­wało niełaskę Potiomkina i przekreśliło własną drogę do kariery, pisząc świadectwa d składając pod przysięgą zeznania zadające kłam księciu Nassau-Siegen i Grekowi Alexiano. Ani jeden Ro­sjanin — wyjąwszy Potiomkina — nie intrygował przeciw niemu. Co do księcia marszałka, to Paul Jones za późno zorientował się w jego prawdziwej naturze.

Podsumowanie służby w Rosji było oczywiście pełne goryczy:

»W całym moim życiu nie wycierpiałem tylu poniżeń, ile w tej jednej kampanii na limanie, która mnie nieomal o śmierć przy­prawiła.*

Nigdy nie przyszło Paulowi Jonesowi do głowy, że przede wszystkim on sam tu zawinił. Można mu współczuć z powodu traktowania, z jakim się w Rosji spotkał z rąk bandy awantur­ników. Ale prostym faktem pozostaje, że ani jego rewolucyjne zasady, ani praktyczny realizm nie powinny były mu pozwolić wstąpić na służbę despotki z Petersburga.

Rozdział VIII

»Teraz chciałbym umrzeć«

Paul Jones już go prawie nie słyszał. Opadł na łóżko, ulegając omdleniu, z którym się zmagał przez cały dzień.

Z tłumaczem i ordynansem Paul Jones przyjechał do Cherso­nia dnia 12 listopada 1788 roku, po trzech dniach i nocach podró­ży na otwartej galerze, która go zawiozła na wschód w dół lima­nu Dniepru. Było zimno, ostry wiatr smagał galerę cały czas, Dniepr już zamarzał.

Doktor orzekł, że to zapalenie płuc. Dymitrowski przeobraził się w pielęgniarkę, spisał wszystkie wskazówki doktora, ubłagał go, żeby odwiedzał chorego dwa razy dziennie, dał mu większą sumę pieniędzy. Kiedy młodemu tłumaczowi już zamykały się powieki, kazał czuwać przy łóżku ordynansowi, polecając, by go zbudził w razie zauważenia jakiejkolwiek zmiany w stanie cho­rego.

Temperatura wznosiła się do niebezpiecznego punktu. Kontr­admirał popadł w delirium i majaczył o gorzkich rozczarowa­niach, których zaznał przy wybrzeżach Morza Czarnego.

...otoczony obcymi dźwiękami... bez znaczenia, niezrozumia­łymi, na które odpowiedzieć nie sposób... głuchoniemy... bez kon­taktu z ludźmi... a ci mówiący po francusku — zawistni, pijawki wysysające krew, złodzieje zasług i zwycięstw, wrogowie... jeden Dymitrowski... lojalny, uczciwy... ale tylko młodzik... nie zabie­rajcie go ode mnie... nie zabierajcie...

Sentymentalna dusza Dymitrowskiego krwawiła, gdy słuchał tych ledwie zrozumiałych majaczeń. Zaczął swoją pracę tłuma­cza w euforii podziwu dla tego bohatera amerykańskiej rewo­lucji. Ale później przywiązał się do niego głęboko, jak oddany syn do zacnego ojca. Stał teraz u nóg jego łóżka, w głębokim strapieniu, ale jednak radując się słowami, które świadczyły, że jego przywiązanie było odwzajemnione. Odpowiedział Ameryka­ninowi, chociaż ten nie mógł go usłyszeć:

- A próbowali mnie zabrać od ciebie, próbowali! Ten Nie­miec zaproponował, żebym przeszedł do niego. Powiedział, że takie jest życzenie księcia marszałka. Odmówiłem. Zaczął mi grozić. Nadal odmawiałem. Gdy wrócę do Petersburga, nie do­stanę więcej oficjalnych poruczeń. Nie szkodzi. Obejdę się. By­łem szczęśliwy służąc wielkiemu żeglarzowi i wojownikowi...

Inni również — Potiomkin, Nassau-Siegen — zrozumieli, że mają do czynienia z wielkim dowódcą marynarki. I tym bardziej dążyli do pomniejszenia jego zasług — obawiając się świadomie czy nieświadomie, że jego wielkość uwydatni ich małość. Skrom­ny tłumacz, nie zaślepiony ambitnymi pragnieniami, jedyny umiał oddać sprawiedliwość jego walorom.

Zdrowy, zahartowany organizm żeglarza wiele mógł przetrzy­mać. Przy pomocy pielęgnacji Dymitrowskiego, troskliwego jak niańka, chwalonego przez doktora, Paul Jones -zwalczył naresz­cie groźną chorobę. Ale grudzień miał się już ku końcowi, zanim mógł opuścić Chersoń. W Jekaterynosławiu dowiedział się, że Potiomkin nareszcie zdobył twierdzę oczakowską.

»Mówiono mi, że w dzień szturmu zginęło osiemnaście do dzie­więtnastu tysięcy ludzi — pisał Paul Jones. — Turcy byli kom­pletnie zaskoczeni i uległszy panice dali się zgnieść jak owce. W furii ataku Rosjanie nie szczędzili nikogo.«

Książę Potiomkin wolał grzebać nieboszczyków, niż żywić jeń­ców.

W Petersburgu Paul Jones wynajął apartament na drugim piętrze domu Pochodiaszyna w pobliżu dowództwa Admiralicji. Trzymał też konie, sanie i powóz, a skład domowników powięk­szył się o lokaja Niemca, nazwiskiem Johann Babi, i stangreta, rosyjskiego wieśniaka, Iwana Wasyliewa. Tak uzbrojony szyko­wał się do ponownego podboju arystokratycznego świata Peters­burga. Niebawem zawezwano go do Ermitażu, gdzie Katarzyna przyjęła go z formalną łaskawością, ale bez serdeczności i nie podziękowała za oddane usługi. Paul Jones usiłował się jeszcze łudzić, że to nie równało się dymisji.

Zupełnie inaczej cesarzowa przyjęła von Nassau-Siegena, obecnie oficjalnie uznanego bohatera limanu, gdy w parę dni później przybył do stolicy. Rosja prowadziła wojnę ze Szwecją. Niemiecki wiceadmirał, desygnowany na dowódcę floty bałtyc­kiej, pośpieszył do Petersburga w obawie, że Paul Jones będzie intrygował przeciw niemu i jeszcze odbierze mu tę pożądaną nominację. Ale nie miał się czego obawiać ze strony Ameryka­nina. Katarzyna obsypała Niemca zaszczytami, nagrodami, za­mykała się z nim w poufnym sam na sam. Plotki o tym do­biegły nawet do uszu księżnej von Nassau-Siegen, która opuściła swój pałac w Warszawie i czym prędzej pojechała do Rosji, po­stanowiwszy zerwać to, co już uważała za poważną aferę miłos­ną. Nie powiedziano jej, że Katarzyna prowadziła teraz swoje romanse w zorganizowany sposób, w którym nie było miejsca na nagradzanie bohaterów rozkoszami cesarskiego łoża.

W pewnym stopniu osłodził upokorzenia Amerykaninowi arysto­kratyczny świat Petersburga,- nadal przyjmujący go z gościnną serdecznością na balach i przyjęciach. Ambasador francuski, hrabia de Ségur, który również brał udział w wojnie o niepodle­głość Ameryki, wziął go pod swoje skrzydła i robił, co tylko było w jego mocy, by towarzyskimi rozrywkami łagodzić nudę Paula Jonesa.

Ale czekały go rzeczy gorsze od nudy. W styczniu Paul Jones napisał do posła Stanów Zjednoczonych przy dworze w Wersalu i otrzymał odpowiedź, z której się dowiedział, że jego list był pierwszym dowodem jego istnienia, od kiedy opuścił Kopenhagę. Jak to? Czy sprawozdania o bitwach na limanie Dniepru nie wzmiankowały o jego udziale, chociażby pomniejszonym? Po-

śpieszył do Admiralicji i przekonał się, że rzeczywiście w oficjal­nej historii kampanii na limanie Dniepru nie wspomniano ani razu o kontradmirale Pawle Iwanowiczu Jonesie! Pisze więc:

«Stwierdzam, że te sprawozdania są sfałszowane nawet do naj­drobniejszych incydentów. Nic tu nie odpowiada prawdzie. Te raporty zasługują tylko na to, by je spalić. «

Może mu ulżyło, gdy to napisał, ale nie na wiele się przydało. Zasiadł sam do pisania, w języku francuskim, przy pomocy Dymitrowskiego, własnej Historii. Jedną kopię przesłał cesarzo­wej i ponoć wierzył, że Katarzyna to przeczyta. Nikt inny ani wtedy, ani później nie zdobył się na tyle naiwności. A gdyby nawet przeczytała, nie poprawiłoby to jej zdania o Paulu Jo­nesie. Zdarzenia, które przedstawił, należało mu zapisać na do­bro, ale ogólny ton całego sprawozdania raził niemile: pokrzyw­dzona cnota, niezrozumiana szlachetność, litość nad samym sobą. Człowiek czynu, tak sławny z osobistej odwagi jak Paul Jones, powinien był przypuścić jawny atak bez żadnych ceremonii na von Nassau-Siegena, a nawet na samego Potiomkina. Albo mil­czeć.

Pomimo wszelkich zniewag i przykrości Paul Jones siedział dalej w Petersburgu, w bezsensownej nadziei, że dostanie po­nowną nominację w służbie cesarzowej. Marzył o wspaniałych sukcesach — na Bałtyku czy gdzie indziej — takich, coby po­gnębiły prześladowców i zapewniły jego imieniu chwalebne miejsce w historii rosyjskich bitew morskich. Były to właściwie majaczenia człowieka, który jeszcze niezupełnie wyzdrowiał po ataku silnego zapalenia płuc.

Zwlekał więc w Petersburgu i marzył -— na swoją zgubę.

W pierwszym tygodniu kwietnia 1789 roku jego nazwisko rzeczywiście znalazło się na ustach wszystkich mieszkańców Pe­tersburga — ale nie w glorii sławy, lecz w pohańbieniu. Mówio­no o nim z oburzeniem lub ze złośliwym uśmieszkiem. Szef poli­cji ogłosił, że kontradmirał Paweł Iwanowicz Jones usiłował zgwałcić młodą dziewczynę, imieniem Katarzyna, córkę mleczarki niemieckiego pochodzenia, nazwiskiem Goltzwart.

Dziewczyna, głosił raport, nosiła masło do okolicznych miesz­kań, kiedy służący nazwiskiem Johann Bahl powiedział jej, że jego pan, kontradmirał, będzie brał od niej masło i zaprowadził

ją do pokojów. Kontradmirał — w mundurze białym ze złotą gwiazdą na czerwonej wstędze — najpierw kupił masło. Później, według słów raportu policyjnego, ogłuszył Katarzynę Ciosem pięści w głowę, zaciągnął do sypialni i napadł na nią. Dziewczy­na, wróciwszy do przytomności, wyrwała mu się i z wielkim płaczem pobiegła do matki, która poszła do mieszkania kontr­admirała, zidentyfikowała go i poinformowała policję. Lekarz wojskowy i położna złożyli zaświadczenie, że dziewczyna została zgwałcona, a lojalny sługa, Johann Bahl, nie dbając widocznie nawet o własną opinię, stwierdził, że obserwował całe zajście przez dziurkę od klucza.

Policja poinformowała Jonesa, że będzie musiał stanąć przed sądem Admiralicji.

Gdy wieść o tym się rozeszła, domy arystokracji petersbur­skiej zamknęły się przed Paulem Jonesem (który tym rażeni nie znalazł sobie kochanki wśród wyższych sfer towarzyskich). Odwracano się od niego na ulicy, nie kłaniano się, nie poznawa­no. Ci, którzy go uprzednio fetowali i przyjmowali jako honoro­wego gościa, teraz uciekali od niego, jak od jakiegoś szalejącego zwierza. Johann Bahl, Iwan Wasiliew i ordynans — wymówili służbę, a właściwie po prostu uciekli. Cała stolica zmieniła się dla Paula Jonesa w pustynię. Tylko Dymitrowski pozostał, za­martwiając się z powodu nieszczęść swego bohatera, pogardliwy wobec fałszywych przyjaciół.

Młody tłumacz udał się do starego przyjaciela swojej rodziny, adwokata nazwiskiem Krympin. Prowadząc śledztwo na własną rękę, Krympin zachodził po kolei do sąsiadów Jonesa. Czy sły­szeli jakieś hałasy, odgłosy zmagań, krzyki? Czy widzieli dziew­czynę z płaczem wybiegającą z mieszkania Jonesa?

dzić, kiedy mojej pani nie ma, a wtedy jej nie było, jak i teraz nie ma w domu. Cóż, jesteśmy tylko ludźmi, nieprawdaż? Więc, jak powiadam, byłam w domu cały ranek i nie słyszałam żad­nych zmagań ani krzyków, ale pamiętam — tak, dokładnie pa­miętam, bo tego właśnie dnia robiłam sobie takie małe pranie moich własnych paru szmatek. Nie robię tego, widzi pan, kiedy pani jest w domu. Ale, jak powiadam, prałam właśnie w kuchni, kiedy ktoś do drzwi zapukał. „A kto tam?" — wołam. „Masło" — słyszę. Tak zwykle, to my nie kupujemy masła tutaj, bo ojciec mojego pana — a hulaka z niego, że nie daj Boże, żal mi mojej pani, naprawdę — otóż jego ojciec majątek ma opodal i zawsze nam masło przysyła. A jakie wyborne masło, w mieście takiego nie uświadczysz! Więc, jak mówiłam, to znaczy jeszcze nie powiedziałam, otóż akurat nam masła ze wsi zabrakło, a ja miałam jeszcze rano kupić, i nie kupiłam, więc to mi spadło jak manna z nieba, bo chciałam moje pranie skończyć. No, i wołam: „A po­czekaj no chwileczkę, kochasiu!" i kończę prędko przepłukiwać... no, panie nie powinny wspominać o takiej bieliźnie, nieprawdaż, rozmawiając z panami, moja matka zawsze mówiła, że to nie wypada, a ona była bardzo uważająca, jeśli chodzi o dobre ma­niery i grzeczną konwersację, w dobrych domach sługiwała, mo­ja matka, a jakże! I nieraz mnie przyuczała i dołożyła tęgiego klapsa, gdybym tylko wymieniła... więc nie mówię, co? Ha! ha! ha! Ale jak mówiłam, skończyłam przepłukiwać i wytarłam sobie ręce o fartuch. Nie ten, inny, niebieski w białe paski, mój ulubio­ny. Przerobiłam go ze starej koszuli pana, którą mi pani poda­rowała, doskonały fartuch i bardzo mocny. Więc, jak mówiłam, ręce wytarłam i otwieram drzwi, no i oczywiście stoi tam Kata­rzyna, znam ją przecież dobrze i tę jej matkę także. Co to za matka dla młodej dziewczyny! Uciekła od swojego męża do jed­nego takiego, a młodszy był od niej o dwadzieścia lat, nie jej mąż oczywiście, tylko tein drugi...

Adwokat pozwalał gadatliwej słudze opowiadać bez przeszkód w nadziei, że wyłowi z tego potopu słów jakieś użyteczne infor­macje. Nie zawiódł się. Już wiedział, że dziewczyna jest swobod­nych obyczajów i jej matka także. Przerwał jednak pytaniem:

A czy nie zaobserwowała pani czegoś niezwykłego w jej zachowaniu? Czy nie była zapłakana, zrozpaczona?

Usłyszał wiele, a dowiedział się paru szczegółów, które mogły się bardzo przydać... Więc dziewczyna nie pobiegła z płaczem do matki.

Matka. Mecenas Krympin potrafił w razie potrzeby przycisnąć do muru świadka, kiedy chciał wydobyć prawdę. Ta matka bez wątpienia musiała mieć różne sprawki na sumieniu, więc adwo­kat posłużył się chwytem starym jak samo prawo.

Wiem o pani parę rzeczy, których policja bardzo byłaby ra­da się dowiedzieć. A pani już wie, co to znaczy! Ale jeśli mi pani
opowie szczerą prawdę o tej sprawie, będę milczał na temat
tych drobnych i niekoniecznie drobnych afer, które pani ma na
sumieniu.

Kobieta wyjawiła mu cztery interesujące szczegóły. Po pierw­sze: Katarzynę uwiódł służalcy Johann Bahl przed trzema miesiąca­mi. Po drugie: Bahla policja zaszantażowała, żeby dołożył swo­je świadectwo do tej sprawy, dodając historię o dziurce od klu­cza. Po trzecie: ona sama chciała tylko wyciągnąć parę groszy od tego kontradmirała, który miał swoje od dziewczyny, czy ją zgwałcił, czy nie. A po czwarte: najważniejsze i najgroźniejsze — do zorganizowania całej tej afery namówił ją pewien wielki pan, „który miał na sobie jakiś wielki order".

Był oczywiście w Petersburgu pewien „wielki pan", który nosił order i był wiceadmirałem, i prześladował Paula Jonesa. W jego








interesie leżało skompromitowanie Paula Jonesa tak dalece, by przestał nawet marzyć o dowództwie floty bałtyckiej, i ten wiel­ki pan z pewnością nie miałby skrupułów, jeśli chodziło o zorga­nizowanie fałszywego skandalu dookoła osoby Amerykanina.

Dymitrowski biegał po pokoju, zgorączkowany, podniecony wszystkim, co im opowiedział adwokat. Ułożyli plan dalszego prowadzenia śledztwa: Krympin miał przesłuchać Bahla, a dziew­czynę pod nieobecność jej matki. Wtedy padł drugi cios. Guber­nator Petersburga posłał po Krympina i ostrzegł adwokata, by nie podejmował się obrony kontradmirała Pawła Iwanowicza Jo­nesa, jeżeli nie chce, by mu odebrano prawo występowania przed sądem, skreślono z listy adwokackiej, a może i uwięziono.

Jak Dymitrowski mógł teraz walczyć o dobre imię Paula Jo­nesa — zupełnie sam? Na szczęście, w tej najgorszej sytuacji, gdy Dymitrowski chodził po pokoju, gryząc palce z rozpaczy, nadszedł ratunek.

Dzwonek u drzwi frontowych. Młody tłumacz, który teraz peł­nił wszystkie obowiązki, poszedł otworzyć. Był to hrabia de Segur.

Jeden przynajmniej ze sfer towarzyskich Petersburga przy­jaciel, którego nie odstraszył raport szefa policji.

Hrabia de Segur zastał kontradmirała siedzącego za stołem, nie ubranego i roztarganego, z tępym wzrokiem — istny obraz rozpaczy.

»Jego wygląd — pisał de Segur w swoim sprawozdaniu z prze­biegu tej sprawy — był taki, że zacząłem go podejrzewać o ja­kieś rozpaczliwe zamysły targnięcia się na samego siebie.«

Paul Jones spojrzał na gościa nieprzytomnie, prawie jakby go nie poznawał. Nagle zerwał się i ujął rękę ambasadora w obie dłonie.

pognębionego perfidią bezwartościowych ludzi. — Byłem w Pa­ryżu, wróciłem wczoraj wieczorem.

Paul Jones opadł znowu na krzesło, oparł głowę na dłoniach i rzekł:

Paul Jones podniósł nagle głowę i powiedział:

Zacny przyjacielu, który nawet wierzysz, że mogę być nie­
winny!

Ambasador poklepał go ojcowskim ruchem po ramieniu.

Jeżeli jesteś niewinny, stawiaj czoła tej nagłej burzy; gdy­
byś nieszczęściem był winien, wyznaj mi to z całą szczerością,
a zrobię wszystko, co w mojej mocy, by cię uratować od grożą­cego niebezpieczeństwa.

Patii Jones wstał gwałtownie, dramatycznym gestem położył rękę na sercu i oznajmił z patosem, który często nawiedza bo­haterów:

Przysięgam ci na mój honor, że jestem niewinny!

Ta konwersacja przytoczona jest według sprawozdania spisa­nego przez de Segura i może nabrała dramatyczności jeszcze pod jego piórem.

Wysłuchawszy opowiadania o całej sprawie i dowiedziawszy się, że żaden urzędnik nie chciał przyjąć zeznań ani wytłuma­czeń kontradmirała, de Segur posłał »zaufanych i całkowicie mi oddanych ludzi«, by podjęli śledztwo przerwane przez adwokata Krympina. Ci bardzo szybko się wywiedzieli, że „mama". Goltzwart trzymała młode dziewczęta dla nierządu, podając je za swoje córki.

De Segur miał w ręku pod dostatkiem dowodów, które by skompromitowały szefa policji. Poprosił o audiencję u cesarzowej i po rozmowie z nią zagrażający Jonesowi sąd wojenny Admira­licji został odwołany — nie tyle w interesie sprawiedliwości, ile po prostu po to, by umknąć kompromitacji szefa policji i może innych jeszcze osobistości. De Segur, w trosce o dobre imię

Jonesa, napisał sprawozdanie o całej sprawie i posłał je do opu­blikowania w oficjalnej paryskiej „Gazette de France".

Najgorsze minęło. Ale arystokratyczne towarzystwo Petersbur­ga miało już dość Paula Jonesa, a on miał dość arystokratycz­nego towarzystwa petersburskiego.

W lipcu otrzymał dwuletni urlop ze służby w wojennej marynarce cesarzowej — właściwie była to dymisja. Na publicznej audiencji ucałował na pożegnanie rękę swej „wielkodusznej" ce­sarzowej, która pozostała oficjalna i chłodna. Natomiast poże­gnanie ze szlachetnym, wiernym entuzjastą Dymitrowskim, czło­wiekiem jeszcze bardziej naiwnym od samego kontradmirała, było głęboko wzruszające. Paul Jones obdarował tłumacza mnóstwem prezentów, a młody Rosjanin zalewał się łzami, całując ręce swego bohatera. I wreszcie Paul Jones znalazł się w dyliżansie uwożącym go do Warszawy, a po drodze miał dość czasu, by roz­ważać zdarzenia miesięcy spędzonych w Rosji — i sprawę skan­dalu.

Gwałcicielem nie był. Ale on sam napisał kilka, niezupełnie jednakowych, sprawozdań z tej afery, co zdaje się świadczyć, że chciał przedstawić sprawy w sposób, który by mu przyniósł naj­mniej ujmy.

Bez wątpienia wciągnęła go w pułapkę chciwa stręczycielka opłacona przez zawistnego niemieckiego awanturnika. Nie było trudno wciągnąć w taką pułapkę czterdziestoletniego mężczyznę, kawalera, słynnego ze swych miłostek, który nie miał kobiety od blisko roku. Jak absolutnie dał się zwieść, dowodzi list, który napisał po francusku do szefa policji bezpośrednio po otrzyma­niu oficjalnego oskarżenia:

«Wysuwane przeciw mnie zarzuty są oszustwem wymyślonym przez matkę rozwiązłej dziewczyny, która parokrotnie przycho­dziła do mego domu i z którą się zabawiałem, zawsze wręczając jej potem pieniądze, ale której dziewictwa z pewnością nie wziąłem. (Nie było co zabierać). Za każdym razem, kiedy była u minie, z wielką chęcią poddawała się wszystkiemu, czego męż­czyzna mógł od niej żądać. Ostatnim razem wszystko odbyła się jak zazwyczaj i odeszła, wydając się zadowolona i spokojna (contente et tranquille).«

To sprawozdanie, napisane w trzy dni po zajściu, jest zapewne

najbliższe prawdy. «Zabawianie się« za pieniądze z dziewczyną, która »<z wielką chęcią poddawała się wszystkiemu, czego męż­czyzna mógł od niej żądać « jest zupełnie inną sprawą od zgwał­cenia dziewicy. Tak to wyglądało — z najmniejszą ujmą, ale bez szczególnej chluby.

Rozdział IX

»W końcu stary nudziarza

Warszawa. Początek września 1789 roku. Kawaler Lewis Littlepage, szambelan króla Stanisława Augusta, z radosnym pod­nieceniem wziął pod swoją protekcję wielkiego bohatera amery­kańskiej marynarki — nie dbając o śmieszne interludium rosyj­skie. Paul Jones był pochlebiony przyjęciem, z jakim się spotkał, jego zranioną dumę leczył balsam pochlebstw Littlepage'a. Przedstawiono go z komplementami księciu Lubomirskiemu, hrabiemu Krasińskiemu, marszałkowi sejmu Stanisławowi Ma­łachowskiemu, Hugonowi Kołłątajowi, Kazimierzowi Sapieże, Igna­cemu Potockiemu. Paul Jones z radością dołączył do swojej ko­lekcji, w której skład wchodzili królowie Francji, Szwecji, Da­nii i cesarzowa Rosji, jeszcze jednego monarchę, Stanisława Augusta. Wytworny, kulturalny król Polski przyjął z wielką uprzejmością tego Amerykanina, który się urodził jako syn ogrodnika szkockiego lorda. Nikt mu nie zamykał drzwi przed nosem, jak ostatnio w Petersburgu. Gościnność polska przywró­ciła wiarę w siebie odtrąconemu kontradmirałowi.

Na polityczne fermenty owych czasów — prace Sejmu Cztero­letniego, reformy, uchwały zmierzające do zmiany konstytucji — Paul Jones mało zwracał uwagi, podobnie jak w korespondencji jego z tego okresu nie znajdujemy pytań ani wzmianek o ka­taklizmach wstrząsających życiem politycznym Francji. „Oby-

watel świata", „Bojownik o Wolność" — lubił się w ten sposób określać. A jednak właściwie nie posiadał żadnej ideologii, jedy­na polityka, jaka go interesowała, to politykowanie z załogą własnego okrętu. Był zasadniczo człowiekiem czynu, prawdzi­wie szczęśliwym tylko w ogniu bitwy albo z kobietą w obję­ciach.

Littlepage użyczył mu gościny w swoim małym pałacyku oto­czonym ogrodem, a położonym na zapleczu Nowego Świata i za­bierał codziennie na zwiedzanie stolicy: Starego Miasta, gdzie zamożni rzemieślnicy, szewcy, krawcy, browarnicy dorobiwszy się z pracy swych rąk, pobudowali sobie kamienice; Zamku Królew­skiego, kościoła św. Anny, kolumny Zygmunta. Ten nie nazbyt skromny bohater marzył, iż taki pomnik w jakimś wielkim mieś­cie amerykańskim wystawią jemu, jako największemu dowódcy marynarki w wojnie o niepodległość. O moście przez Wisłę za­uważył tylko, że byłoby łatwo wysadzić go w powietrze w razie ataku ze wschodu. Oglądał pałace magnaterii na Krakowskim Przedmieściu, kościół Przemienienia Pańskiego — gdzie spoczy­wa serce człowieka, którego Paul Jones umilał ocenić: Jana So­bieskiego; piękną drogę za miasto, do Ujazdowa; pałac w Łazien­kach, gdzie Littlepage pokazał mu plafony namalowane właśnie przez Bacciarellliego i oprowadzał po uroczym parku, wśród sta­wów, cienistych alei i teatru na wolnym powietrzu otoczonego sztucznymi ruinami.

W przepiękną pogodę wrześniową, pod błękitnym niebem ozdobionym wysokimi obłokami, jeździli jeszcze dalej — do Wila­nowa, do Królikarni.

Prawdę rzekłszy, Paul Jones mało miał zrozumienia dla pięk­ności, czy była dziełem natury, czy ręki człowieka, chyba że przybranej w spódniczki. Nie przyjechał do Warszawy po to, by podziwiać jej pomniki, pałace i ogrody. Zwiedzał miasto i oko­lice po to właściwie, by zabić czas oczekiwania. Bo naprawdę chciał tu zobaczyć jednego człowieka. Ten, którego tak pragnął poznać, wyjechał z Warszawy, ale spodziewano się lada dzień jego powrotu — Tadeusz Kościuszko.

Generał Kościuszko walczył za niepodległość Ameryki, jak i Paul Jones, chociaż orbity ich nie przecięły się w owym czasie. Nie spotkali się nigdy, a Paul Jones bardzo tego pragnął. Otwar-cie i zwyczajnie, bez fałszywej skromności, Paul Jones wiedział, że jest bohaterem marynarki Rewolucji Amerykańskiej. A tu, w Warszawie, przebywał człowiek innej narodowości — chociaż w uznaniu jego zasług nadano mu obywatelstwo amerykańskie— który przemierzył Atlantyk i w tej samej, co i on, wojnie o nie­podległość zdobył laur bohatera. Cóż bardziej naturalnego niż takie pragnienie ze strony jednego, trochę samozwańczego, bo­hatera poznania drugiego, skromniejszego a większego, którego sława nie mogła nigdy kolidować z jego własną?

Wielka chwila nadeszła w końcu. Dittlepage ostrzegł swego gościa, że Kościuszko nie będzie może spoglądał przychylnym okiem na mundur rosyjski. Trudny problem. Kapitan marynarki amerykańskiej czy kontradmirał cesarskiej marynarki rosyjskiej? Człowiek, dla którego osiągnięcie rangi kontradmirała było ka­mieniem milowym w życiu, nie mógł się zdobyć na własnowolne zdegradowanie. Prócz tego — usprawiedliwiał się sam przed so­bą — teoretycznie był nadal w służbie cesarzowej, ma urlopie. Mundur kontradmiralski wygrał — z orderami i gwiazdami.

W pierwszej chwili Paul Jones poczuł się rozczarowany, może nawet zlekceważony, bo Kościuszko przyjął go w zwyczajnym cywilnym ubraniu, bez żadnych mundurów i orderów. Kiedy Littlepage przedstawił go w, krótkim przemówieniu, kontradmirał oświadczył:

Składam hołd szlachetnemu bojownikowi o wolność mego
kraju.

Odpowiedź zabrzmiała im niej pompatycznie, może nawet tro­chę dwuznacznie:

Cieszę się, że mogę pana spotkać, bo słyszałem o nim bar­dzo wiele.

Z jednej stromy pompatyczne deklaracje, z drugiej dwuznacz­ność. A jednak, jak się zdaje, ci dwaj polubili się nawzajem. Spotykali się kilkakrotnie. Paul Jones zwierzył mu się ze wszyst­kich upokorzeń i zniewag, jakich zaznał na limanie Dniepru, chociaż 'Kościuszko nie bardzo sympatyzował z kłopotami, które Amerykanin na siebie ściągnął wstępując do służby cesarzowej. Dla niego Paul Jones, pomimo munduru, nie był wcale rosyjskim kontradmirałem, lecz najdzielniejszym dowódcą amerykańskiej marynarki. Zaproponował mu więc, żeby zwrócił się w stronę

przeciwną do swych poprzednich zobowiązań i wstąpił na służbę w marynarce szwedzkiej, by poprowadzić wojnę przeciw cesa­rzowej Katarzynie.

Paul Jones uśmiechnął się.

Jones podziękował gorąco i powiedział, że rozważy tę sprawę. Ale taka kompletna zmiana frontu wydawała mu się jednak nad­to rażąca, chociaż już raz sprzedał obcemu państwu swoje usługi, które powinien był zachować tylko dla wielkiej sprawy albo własnej ojczyzny.

Pobyt w Warszawie nie trwał długo. Paul Jones odwiedził lożę masońską, afiliowaną do Loży Dziewięciu Sióstr, której był człon­kiem w Paryżu, ponownie złożył wizytę na Zamku Królewskim, by pożegnać się iż królem, a także wziął udział w polowaniu w lasach na północ od Warszawy. Dnia 2 listopada napisał do Kościuszki:

»Mój Drogi Generale, zamierzam dzisiaj wyruszyć do Wiednia, gdzie się zatrzymam tylko na krótko. [...] Gdy będę w kontakcie z naszymi przyjaciółmi w Ameryce, nie omieszkam przy każdej sposobności opowiadać, jak zaszczytnym stanowiskiem i głębo­kim respektem cieszy się Pan w swojej ojczyźnie, i jak wiele przyjaźni zachował Pan dla Ameryki, gdzie Pana osoba jest zawsze wspominana z szacunkiem, a nazwisko otaczane słusz­nym uwielbieniem dla Jego zasług.«

Paul Jones opuścił Warszawę z najlepszymi wspomnieniami gościnności i serdecznej przyjaźni, z jaką go wszędzie przyjmo­wano.

Jeżeli więc nie chciał walczyć dla Szwecji, co miał ze sobą począć? Nie wiedział. Do przyjaciela w Filadelfii pisał, że chyba wróci do Ameryki i kupi sobie małą farmę, »gdzie mógłby żyć w spokoju«. Ale » życie w spokój u« nigdy nie było jego ambicją. Kochał wojaczkę i sławę, którą mógł zdobyć. Nauczył się rozko­szować luksusem salonów arystokracji i buduarów pięknych pań. Ani też nie chciał naprawdę wracać do Ameryki bez jasnego wy-

tłumaczenia, dlaczego porzucił służbę w Rosji i dlaczego wyje­chał stamtąd w niełasce.

W lutym 1790 roku Kościuszko słał listy do Paula Jonesa w Amsterdamie, nieco dziwną i błędną angielszczyzną nalegając, by zdecydował się na projekt służby w marynarce szwedzkiej na Bałtyku, radząc zwrócić się do posła szwedzkiego w Hadze, który miał już ponoć instrukcje w tej mierze. Na to Paul Jones, w ostatnim liście, jaki się zachował z tej korespondencji, odpo­wiedział dość wyniośle. I nie zwracał się tym razem: »Mój Drogi Generale «, lecz bardziej oficjalnie: «Szanowny i Drogi Panie « — zresztą tak, jak rozpoczynał swoje listy do niego Kościuszko.

«Proponuje Pan, o ile się nie mylę, abym zwrócił się do jakie­goś pana w Hadze, który ma mi coś do zakomunikowania. Ale chwila zastanowienia na pewno Pana przekona, że względy, które winien jestem sam sobie, zarówno jak moja delikatna sytuacja, nie pozwalają mi na podjęcie takiego kroku. Jeśli ten pan ma mi coś do zakomunikowania, miech się zwróci do minie albo listownie, zapraszając mnie na osobistą rozmowę, albo za pośrednictwem trzeciej osoby. «

Kościuszko musiał się chyba uśmiechnąć 'czytając ten list. Bo­hater marynarki wojennej, który poświęcił swoją godność, prze­kształcając się w jurgieltnika, teraz odczuwał skrupuły i nie chciał iść prosić o następną służbę!

Nie było już więcej żadnej służby dla Paula Jonesa. Powrócił do Paryża i tam wegetował, czepiając się jeszcze nadziei, że może rewolucja będzie hasłem do wielkiej wojny europejskiej, w któ­rej znalazłby nowe szanse wyróżnienia się na morzu.

Jeden z tych, którzy mając szanse, nie umiał z nich skorzystać. Paul Jones nie byłby normalnym człowiekiem, gdyby nie przyjął z żywą radością wiadomości, że w lipcu tego roku Gustaw III szwedzki odniósł świetne zwycięstwo w bitwie morskiej koło Svensksund nad bałtycką flotą rosyjską dowodzoną przez — wiceadmirała księcia von Nassau-Siegen.

Paul Jones zamieszkał w Paryżu przy ulicy de Touimon. Blisko stąd było na zebrania loży masońskiej Dziewięciu Sióstr, blisko na spacery w Ogrodzie Luksemburskim. Zapadał teraz często na zdrowiu — jego silny organizm podminowały jednak ostatnie przygody, przeprawa przez Bałtyk ze Szwecji do zamarzniętych

wybrzeży Finlandii, a później zapalenie płuc, którego się naba­wił w Chersoniu. Mówiono nawet, że cierpienia i zniewagi ostat­nich lat trzech odbiły się niekorzystnie na jego umyśle.

Przed kilku laty Paryż Burbonów otwartymi -ramionami witał człowieka, który upokorzył Brytyjczyków, dokonał wielu na­jazdów na brzegi tej dumnej wyspy. Alle król i królowa, którzy go podejmowali z honorami, byli właściwie więźniami w pałacu Tuileries. Rewolucyjny Paryż nie miał czasu dla kogoś, kto rze­komo był zwolennikiem Deklaracji praw człowieka, lecz właśnie powracał z wojny w służbie cesarzowej, która chociaż w swojej korespondencji z Wolterem i baronem Fryderykiem Melchiorem Grimmem też retorycznie opiewała Prawa Człowieka, jednak we własnych dominiach zaprowadziła despotyczny ucisk. Nie było ceremonii dworskich, nie było uroczystych „levées", gdzie można było czarować piękne panie, chełpić się po trosze, schlebiać po trosze. Me pociągały Jonesa posiedzenia Zgromadzenia Prawo­dawczego ani dysputy w salonie Madame Roland, gdzie ceniono inteligencję.

Większą część czasu przepędzał Paul Jones na prowadzeniu olbrzymiej korespondencji; pisał do swoich sióstr w Szkocji, któ­rych wcale nie pamiętał, pisał do różnych dawnych przyjaciół w Ameryce, którzy jego już nie pamiętali, do markiza de La Fa­yette, który był teraz zbyt popularny i zajęty, by sobie nim gło­wę zawracać, i — z szalonymi projektami rozszerzenia cesar­stwa — do cesarzowej Katarzyny, która mu odpowiedziała za pośrednictwem barona Grimma:

Nie mam nic więcej do powiedzenia Paulowi Jonesowi.
Niech się zajmuje własnymi sprawami w Ameryce.

Właściwie doskonała rada. Niestety, Paul Jones jej nie posłu­chał.

Nie mając co robić ze sobą, odwiedzał tak często posła amery­kańskiego w Paryżu, że ten narzekał:

Paul Jones przychodzi do mnie. Nie ma nic do powiedzenia,
ale u mnie przepędza czas, z którym nie wie, co robić.

Najlepiej zaciągnąć zasłonę nad tymi ostatnimi miesiącami, kiedy Paul Jones, według słów angielskiego historyka z XIX wieku, przypominał «skórzany bukłak, z którego wino już wysą-czono«. Niebawem śmierć miała mu zaoszczędzić dalszych roz­czarowań i upokorzeń.

Wielcy wodzowie, którzy umierali, jak Horatio Nelson, w ogniu zwycięskiej bitwy, uniknęli na szczęście głębokiego smutku i me­lancholii owych dni, gdy wrzawa bitew i sławy przemija. Ralph Waldo Emerson, pisarz amerykański z XIX wieku, powiedział:

Każdy bohater w końcu zamienia się w starego nudziarza.

Intermezzo

Czy jako kontradmirał Paweł Iwanowicz Jones, ten człowiek, którego prochy ekshumowano z paryskiego grobu w sto trzynaś­cie lat po jego śmierci, powracał do swej amerykańskiej ojczyzny z eskortą czterech krążowników, witany salutem piętnastu dział? Czy dlatego że padł ofiarą zawistnej nikczemności Potiomkina, perfidii von Nassau-Siegena, jego szczątki wracające po tak dłu­gim czasie do kraju witał osobiście prezydent Stanów Zjedno­czonych? Czy jako jurgieltnik w służbie carycy Katarzyny II ten człowiek zajmuje w annałach dziejów amerykańskiej floty wo­jennej poczesne miejsce, które można porównać z miejscem zajmowanym w dziejach brytyjskiej marynarki przez Lorda Nelsona?

Z pewnością nie. Za swoją niefortunną służbę u największej despotki w Europie Paul Jones otrzymał skromny grób w Paryżu, przy którym nawet się nie zjawił poseł amerykański we Francji, bo był zbyt zajęty wydawaniem przyjęcia.

W sarkofagu — wzorowanym na grobowcu Napoleona — w krypcie Amerykańskiej Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, na wybrzeżach zatoki Chesapeaike, złożono go po­mimo nieszczęśliwych ostatnich prób, pomimo lat rozczarowań. Złożono go tam za zwycięstwa, jakie odniósł dla własnego naro­du, walcząc za sprawę waszej i naszej wolności; za przykład nie­ustraszonej odwagi, zawodowych umiejętności, odmowy poddania się w najtrudniejszych chwilach, przykład, który pozostawiłprzyszłym pokoleniom marynarzy. Nie tylko amerykańskich, lecz marynarzy wszystkich narodów świata.

Nazbyt krótkie są często lata chwały. Ale za te właśnie lata, za dążenia i osiągnięcia pamiętamy o bohaterach i oddajemy im cześć, jaka w końcu zasłużenie otoczyła nazwisko Paula Jonesa.

Przewróćcie więc kartkę, mili czytelnicy, i prześledźcie losy Paula Jonesa w latach chwały.

CZĘSC DRUGA

Lata chwały

Rozdział X

Maty admirał"

Biegnąca od południowego wschodu na północny zachód linia granicy między Anglią a Szkocją na zachodnim 'krańcu wykręca wzdłuż długiego, przypominającego kształtem komin fiordu zwa­nego Solway Firth, odnogi Morza Irlandzkiego. Na północnym, szkockim brzegu fiordu leży starożytna, niegdyś udzielna, pro­wincja. Galloway. Do najważniejszych portów tych okolic należą Kirkcudbright (wym. Keirkubrey), co znaczy kościół św. Cuthberta, strzegący wejścia do Solway Firth, i Dumfries, mniej wię­cej na pół drogi w głąb zatoki, u ujścia rzeki Nith. W XVIII wieku z Kirkcudbright eksportowano zboże i bydło do Anglii i dalej, a do Dumfries przywożono tytoń z Ameryki.

Najbardziej na wschód wysuniętą parafią prowincji jest Kirkbean, szeroki półwysep wcinający się w Solway Firth. Na po­łudniowym krańcu tego półwyspu znajdował się majątek ziem­ski Arbigland, podówczas w posiadaniu Williama Craika, który zatrudniał u siebie wykwalifikowanego ogrodnika nazwiskiem John Paul.

William Craik był wielkim zwolennikiem symetrii, bardzo modnej w angielskiej architekturze i ogrodnictwie XVIII wieku. Gazony i ścieżki po obu stronach podjazdu do Arbigland musiały być tych samych kształtów i szerokości. Kwietniki, wycięte w murawie, drzewa i kwitnące krzewy rozmieszczano symetrycz-

nie naprzeciwko siebie. Z ogrodu kwiatowego prowadziła do wa­rzywnika ozdobna, kuta w żelazie bramka, a po obu jej stronach znajdowały się dwie okrągłe altany na podbudowie z nie ciosa­nego kamienia. Ogrodnik John Paul protestował przeciwko dru­giej altanie.

Według mnie, jaśnie panie, to nie ma sensu — dowodził. —
Nikt nie będzie używał więcej, jak jednej altany naraz, chyba że
jaśnie pan się pokłóci z szanowną małżonką, co się nigdy nie
zdarzy, jak mam nadzieję!

Dziedzic się roześmiał.

Na to się istotnie nie zanosi — rzekł. — Ale widzisz, John,
jedna altana przeciwstawiałaby się zasadzie symetrii!

John Paul wzruszył ramionami. Wiedział, że symetria jest dla jego chlebodawcy najwyższym prawem. Zbudowano dwie altany.

Ale John Paul miał w sobie odrobinę złośliwości, a na szczęś­cie jego pan miał pod dostatkiem poczucia humoru, a prócz tego uważał ogrodnika za najcenniejszego ze swoich domowników.

Kiedy drzewa w wielkim sadzie zarumieniły się od czereśni, John przyłapał pewnego dnia piętnastoletniego wyrostka na kra­dzieży owoców. Przywoławszy swego pomocnika, stanął pod drze­wem i ściągnął złodziejaszka za nogę. Przypatrywał się tej proce­durze sześcioletni syn ogrodnika, również John, piegowaty, o jas­nej czuprynie, błyszczących oczach i ostrym, wścibskim nosku. Ogrodnik zaciągnął przyłapanego na gorącym uczynku wyrostka do jednej z altan, a ostrzegłszy, że wybicie szyby tylko pogorszy sprawę, zamknął go na klucz i posłał pomocnika po jaśnie pana. Kiedy dziedzic przyszedł, ku swemu zdziwieniu zastał obie altany zamknięte. Z jednej wyglądała twarz wyrostka, a z drugiej — piegowaty nosek Johna Paula juniora.

Ale twój syn siedzi w drugiej. Czy on także...?
Ogrodnik zsunął kapelusz na tył głowy, podrapał się w łysinę

i powiedział z porozumiewawczym uśmiechem:

Nie, nie, on nic nie przeskrobał. Wsadziłem go tam — dla symetrii!

Pan Craik podniósł laskę w udawanym gniewie i ze śmiechem poszedł uwolnić najpierw małego Johna.

Ten sześciolatek miał w późniejszym, życiu zmienić swoje na­zwisko tak, że brzmiało ono: John Paul Jones.

Jego ojciec poślubił w 1737 roku córkę zamożnego rolnika z sąsiedztwa, urodziwą i fertyczną młodą kobietę, Jean MacDuff, która była u pana Craiika gospodynią — jeśli nie czymś więcej, jak głosiły złośliwe plotki. W każdym razie dziedzic kazał zbudo­wać dla młodej pary ładny kamienny czteropokojowy domek nad brzegiem Solway Firth, tuż za wysokim murem otaczającym park i ogrody Arbigland. Biało pobielone ściany domku stały się niebawem znakiem rozpoznawczym 'dla żeglarzy wpływających w głąb zatoki.

Wesele odbyło się w wilię ślubu samego, pana Craika, a w rok później w białym domku przyszedł na świat pierworodny syn, William, który miał później wyemigrować do Ameryki i założyć warsztat krawiecki we Fredericksburgu. Domek zapełniał się szybko. John Paul junior był czwartym z kolei, a urodził się 6 lipca 1747 roku. Po nim jeszcze troje dzieci przyszło na świat, ale z tych trojga tylko jedno dożyło wieku dojrzałego.

Dziecinne lata Johna upływały przyjemnie. Nie znał biedy ani ograniczeń. Jego rodzice niewiele co prawda posiadali pieniędzy, ale pan Craik był hojnym pracodawcą, jeśli chodziło o produkty gospodarcze. Chłopiec siadał do śniadania, na które składała się owsianka ze dworu, mleko od dworskich krów i bułeczki upie­czone przez matkę. Na obiad było zwykle mięso z gorszych częś­ci wołowiny lub baraniny ze dworu, świeży łosoś w sezonie, a zi­mą wędzony dorsz czy inne ryłby, także ze dworu. Herbata była zbyt kosztowna dla ogrodniczej rodziny, ale już wtedy, gdy go zamknięto w altanie „dla symetrii", chłopiec dostawał codziennie porcję warzonego w domu, pożywnego piwa.

Prezbiteriański pastor z Kirkbean prowadził szkołę parafialną, do której chodził mały John, i jeśli niewiele więcej, to w każdym razie nauczył się tam dobrej angielszczyzny. Czytał też wszystko, do czego mógł się dorwać, a najbardziej go pasjonowały książki o morzu i o tych, którzy w walce z morzem zdobyli wawrzyny

bohaterów — Kolumb, Magellan, Hawkins, Drakę. Wieczorami, gdy państwo Craik podejmowali gości, często chodził do dworu Airbiglanid, by odprowadzić konie do stajni. Zawsze w przyjaciel­skich stosunkach ze służbą, chłopiec ukrywał się później w spi­żarni przylegającej do sali jadalnej i przysłuchiwał się rozmo­wom. Pewnego dnia, gdy miał dziesięć lat, kucharka skarciła go za marnowanie czasu:

Co za myśli snuły mu się po głowie? O czym marzył? Może o poparciu miejscowego pastora, który nieraz pomagał zdolnym, a ubogim uczniom w zdobyciu stypendium na uniwersytecie w Glasgow, gdzie mogli się wykształcić na lekarzy, nauczycieli czy pastorów szkockiego kościoła prezbiteriańskiego? Albo o przy­łączeniu się do tłumu młodzików ciągnących do Londynu, by wstąpić na praktykę do jakiegoś przedsiębiorstwa handlowego, gdzie Szkotom zwykle dobrze się powodziło, bo byli oszczędni, uczciwi i pracowici? Nie, żadna z tych karier mu nie odpowia­dała.

Chłopiec stał na najwyższym wzniesieniu szerokiego półwyspu Kirkbean spoglądając na pejzaż przedziwnie malowniczy. Ła­godną krainę pagórków przesycała woń kwiatów i świeżo skoszo­nego siana, do której mieszał się ostrzejszy, słony zapach od morza. Bujne łany pszenicy, owsa i jęczmienia, łąki, gdzie pasły się stada ciężkich, czarnych krów i owiec o bogatym runie, po­dzielone były fantastycznie wyginanymi liniami niskich murków Układanych z płaskiego kamienia bez zaprawy. Dalej na północ ciągnęły się wyższe wzgórza pokryte wrzosowiskami; a jeszcze dalej na horyzoncie widniały błękitne zarysy gór uwieńczone szczytem Criffel, około siedemset metrów nad poziomem morza. A przez wody zatoki widać było doskonale w jasne dni brzegi

Anglii. U stóp chłopca cofające się wody odpływu pozostawiły długie plaże złocistych piasków.

I w tę stronę skierował się jego wzrok, i tam się zatrzymał. Nie na uprawnych polach, nie na bujnych trawach łąk, kamien­nych murkach ani na wysokich, błękitnych liniach gór, ale na morzu i piasku wybrzeża, i na łodziach wciągniętych na piasek. Morze i statki — one to mogą wynieść go poza ciasny horyzont życia w Arbigland, aż do stóp tęczy, gdzie zakopane są garnki pełne złota. Mogą uwieńczyć jego życie zaszczytami, stanowi­skiem, podziwem ludzkim, wprowadzić do pałaców wysoko uro­dzonych i bogatych. Kto wie? — może nawet na dwory królew­skie.

0 parę kilometrów od Arbigland leżał mały port Caresthorn,
gdzie zawijały nie tylko łodzie rybackie, ale szkunery, slupy
i brygi czekając ma przypływ, z którym mogły wejść do ujścia
rzeki Nith, do portu Dumfries. Caresthorn — wzrok jego spoczął
na tym skromnym, pierwszym stopniu do przyszłej kariery. Biegł
do portu zawsze, ilekroć ojciec mu pozwolił. Zaprzyjaźnił się
z ogorzałymi, brodatymi marynarzami, których bawił entuzjazm
chłopca i którzy pozwalali mu wchodzić na statki i wtykać cie­kawy, piegowaty nos do każdego zakątka. Niektórzy z tych męż­czyzn, czasem z czarną opaską na oku lub stukający nogą o deski
pokładu, służyli niegdyś w marynarce wojennej i snuli ciekawe
opowieści o wielkich bitwach, o triumfach, jakie odnosili w cza­sie wojny siedmioletniej na wodach europejskich, indyjskich,
amerykańskich.

A ja bym nie tak zrobił! — odzywał się nagle dwunasto­letni chłopiec, gdy mu objaśniano jakieś posunięcie taktyczne.
— Inaczej! Zaraz wam pokażę, jak...

1 patykiem na piasku rysował małe prostokąty wyobrażające
jednostki bojowe, strzałki na oznaczenie ich posunięć i rozwijał
cały manewr.

Ha! ha! ha! — śmieli się jowialnie marynarze. — To ty my­ślisz, że wiesz lepiej od admirała Boscawena, admirała Hawke,
admirała Moore? Oni wielkie wiktorie odnieśli!

Chłopiec prostował szczupłą postać, by się wydać jak najwyż­szym.

Ja też będę odnosił wielkie wiktorie!

Niebawem przezywano go w porcie „Małym Admirałem".

Ale jakie szanse miał bosonogi syn ogrodnika z majątku Arbigland, by dostać się do brytyjskiej marynarki inaczej, jak do forkasztelu, skąd nie było -nadziei kiedykolwiek wejść do mesy ofi­cerskiej, chyba że z półmiskami dla zwierzchników. Nie miał ani stosunków, ani pieniędzy, by postawić stopę na tym pierwszym szczeblu drabiny hierarchii, jakim w marynarce wojennej był stopień kadeta.

Nie szkodzi, są i inne sposoby! — mawiał chłopiec, gdy marynarze, których nazywał swoimi towarzyszami okrętowymi, czasem dobrotliwie, a czasem szyderczo przedstawiali mu obraz barier, społecznych i finansowych, leżących na jego drodze. Mło­dy John się niecierpliwił. Cały świat był przed nim, oceany cze­kały, by nimi owładnął. Szarpał się w "więzach rodzinnego Arbigland, chociaż nawet były to łagodne, mało krępujące więzy.

Przyjaciółmi młodego Johna w porcie Caresthorn byli nie tyl­ko starzy marynarze, z blizną przez policzek lub żelaznym ha­kiem zamiast ręki. Zaprzyjaźnił się z grupą -rówieśników, podobnie jak on rozkochanych w morzu i statkach, niebawem stał się przywódcą tej kompanii. W późniejszych latach syn Williama Craika miał wspominać i opowiadać o takiej scence...

Zaczął się odpływ i fale uciekały od redy w porcie Caresthorn. Zakotwiczyło tam sześć żaglowców. Na płytkiej, błękitnej wo­dzie, poza spienionymi falami, odsłaniającymi coraz więcej żółte­go piasku wybrzeża, kołysało się pół tuzina małych łodzi wiosło­wych. W jednej z nich siedział młody Craik z synem ogrodnika swego ojca na rufie. Nad nimi powiewała czarno-żółta płachta — flaga „admiralska" uszyta przez matkę Johna. „Admirał" wy­krzykiwał rozkazy do pozostałych łodzi, a w każdej wybrany dowódca powtarzał je trzem pozostałym chłopcom. Przeszedłszy do przodu, John stanął na dziobie swojej łodzi, z drewnianą sza­blą w ręku, mała postać wyzywająca cały świat.

Zanurzono wiosła. Mikroskopijna flota ruszyła w stronę ża­glowców łagodnie kołyszących się na wodach przypływu dalej od brzegu. W łódkach ci, co nie wiosłowali, stali w groźnych postawach, każdy zbrojny w wyciosaną z drzewa imitację musz­kietu, pistoletu, szabli. Wioślarze ze wszystkich sił pędzili „flotę"

przeciw nieprzyjacielowi". John, wymachując szabelką na swoim „okręcie flagowym", krzyczał:

Szybciej! Szybciej! Szykować się do abordażu!
Podpłynęli do żaglowców, na których prawdziwi marynarze,

chętnie przyłączając się do zabawy, by zabić nudę przymusowego postoju, stroili do nich groźne miny obwiązawszy sobie głowy kolorowymi chustkami i wziąwszy sztylety w zęby.

Hakami! Do abordażu! I na nich! Oszczędzać każdego, który
się podda! — krzyczał znowu John, a jego na wpół chłopięcy
jeszcze głos załamywał się we wzrastającym podnieceniu.

Chłopcy wyroili się na pokładach żaglowców, wszystkich prócz dwóch, na których kapitanowie byli nieużyci, grubiańscy i nie godzili się na zabawę. Atakujący „razili z muszkietów i pistole­tów, cięli i kłuli szablami". John z młodym Craikiem u boku popędził prosto na mostek kapitański, szybko tam się wdrapał, unikiem wyminął jednego marynarza, który zagradzał mu drogę, i prześliznął się pomiędzy nogami drugiego.

Długimi rękoma odbił zadawane mu szablą ciosy i pochwyciw­szy mocno chłopca, wymachiwał nad nim sztyletem.

Wywinął się z objęć kapitana i, chwyciwszy go pod kolana, obalił na pokład. Kapitan zanosił się od śmiechu.

Na Neptuna! Takiemu zapaleńcowi muszę się poddać! Pod
warunkiem, że mi oszczędzisz życie!

John popędził dalej, na pomoc młodemu Craikowi mocno przy­ciśniętemu przez pierwszego oficera.

Jedna po drugiej spłynęły bandery ze „zdobytych" żaglow­ców. Jeszcze tylko jedna powiewała. John rozkazał Craikowi i drugiemu z załogi, by pilnowali zdobytego pryzu, a sam z czwartym chłopcem wskoczył z powrotem do swej łódki. Skrzyknąwszy tylu towarzyszy, ilu go dosłyszało, kazał im zo-

stawić straż na zdobytych pryzach i płynąć za nim. Pomknęli do statku, który nie chciał się poddać. Tam zastali swoich kom­panów wziętych do niewoli, powiązanych za ręce i nogi. Ale no­wo przybyli z takim zacietrzewieniem rzucili się na dotychcza­sowych zwycięzców, że ci z krzykiem i śmiechem uciekali pod pokład, wołając, że się poddają. John zamknął za nimi luki, a inni porozwiązywali jeńców.

W dziesięć minut później wszyscy razem byli na pokładzie tego statku, który John sam „zdobył", zajadając w kubryku su­chary żeglarskie i popijając piwem wespół z czarnobrodym kapi­tanem.

A teraz — powiedział kapitan do młodych gości — wypije­
my za zdrowie przyszłych pokoleń walczących żeglarzy!

Nie przeczuwał nawet, że jeden z tych „walczących żeglarzy" rzeczywiście zdobędzie sławę w bitwach przeciwko — okrętom brytyjskim.

Ta „napaść" nie była odosobnionym wydarzeniem. Pod wodzą młodego Johna chłopcy z Caresthotnn praktykowali manewry bitew morskich w swoich łódkach, organizowali najazdy na wy­brzeża, a gdy się nadarzyła sposobność i uzyskali zgodę kapitana i marynarzy będących właśnie w dobrym humorze, urządzali owe udawane abordaże i zdobywanie okrętów.

Kiedy indziej John wypraszał od rodziców pozwolenie, by mógł się przespać na pokładzie statku, z którego kapitanem był w (komitywie. Rozkoszował się wówczas kołysaniem owego typo­wego łoża żeglarskiego — hamaku. O świcie już wspinał się na maszty i spoglądał w dół, wzdłuż zatoki ku Morzu Irlandzkiemu.

Pewnego wieczoru, gdy ich uszczęśliwiony syn popędził do portu, Jean Paul i jej mąż siedzieli sami po kolacji i spoglądali trochę smutno na siebie.

Ale gdy się rozchodzi o własnego syna, bywamy często samolubni. Pan Craik powiedział: „Nie możecie rządzić życiem

młodych, oni muszą sobie sami drogę znaleźć. Dla was to ciężko, ale wy macie swoje życie." Jean westchnęła.

I właśnie pan Craik dopomógł młodemu Johnowi rozwinąć skrzydła. Dziedzic miał finansowe interesy w angielskim porcie Whîtehaven, po drugiej stronie Solway Firth. Umówił się z pew­nym armatorem, że ten zaangażuje chłopca okrętowego na je­den ze swoich statków handlujących z Indiami Zachodnimi. Podpisano umowę, zgodnie z którą John Paul, lat trzynaście, miał służyć na statku armatora przez siedem lat, w ciągu któ­rych niewiele zarobi, ale może nauczyć się zawodu żeglarskiego. Jean zapakowała kuferek marynarski i zmoczyła go łzami. John senior wypalił długie kazanie o pokusach i niebezpieczeń­stwach czyhających na młodzika wyprawiającego się w szeroki świat. Pan Craik życzył powodzenia i wsunął w dłoń parę zło­tych monet, przykazawszy, by pilnował ich, jak oka w głowie, na wypadek jakiegoś nieprzewidzianego zdarzenia — na przy­kład pozostania w obcym porcie. I John Paul junior, który nigdy nie podróżował dalej niż trzydzieści kilometrów od Arbigland, opuścił rodziców i rodzeństwo. Dostał się w kompanię ludzi nie­okrzesanych, surowych, bezwzględnych, mało czym się interesu­jących prócz własnej Skóry i własnego wzbogacenia, chociaż cza­sem przyjaźnie bawili się z chłopakami w udawane bitwy.

John Paul nie płakał ani za domem rodzinnym, ani z powodu surowości nowego życia, jakie rozpoczynał. Nie był niewdzięczny ani pozbawiony uczuć, tylko po drodze do Whitehaven zatopił się w marzeniach wspominając wszystko, co przeczytał lub usłyszał o Zachodnich Indiach.

Na szlakach atlantyckich i wokół archipelagów rodziła się w XVI wieku potęga morska Anglii. Po tych gościńcach mor­skich pływał Francis Drakę, wokół tych wysp uczył się kunsztu żeglarskiego i hartował odwagę, by później zwyciężyć hiszpańską Wielką Armadę. Po tych szlakach, między tymi wyspami żeglo-

wał Sir Walter Raleigh szukając Eldorado, gdzie ulice są bruko­wane złotem.

John przysłuchiwał się opowieściom niejednego spalonego słoń­cem tropików na brąz marynarza, który w przystani Caresthorn snuł opowieści o Indiach i walkach na morzu, o dżunglach zaka­żonych febrą, gdzie rozbitkowie umierali i gnili, o okrętach skar­bowych, o złotych dublonach i skarbach — w Indiach Zachod­nich i dalej jeszcze na zachód. Piraci krążący po morzach i terro­ryzujący osady nadbrzeżne... skrobanie kadłubów w zacisznych zatokach nie zamieszkałych wysepek porośniętych palmami... zwierzęta i ptaki o kształtach i barwach nie przeczuwanych na­wet w wyobraźni... otoczone murami miasta hiszpańskie... złoto i perły... i największa może ze wszystkich kuszących chłopca ta­jemnic — kobiety, o których wspominając ogorzali marynarze powstrzymywali swój zapał oratorski i rechotali...

Rzeczywistość Indii Zachodnich była może mniej romantyczna. Ale któż odbierze chłopcu jego marzenia?

Rozdział XI

W pierwszym porcie Zachodu

Z początkiem roku 1760 angielski bryg „Friendship" — 179 ton, port macierzysty: Whiitehaven — zbliżał się do wrót Indii Za­chodnich: wysp, zwanych Małymi Antylami, które strażują u wejścia do Morza Karaibskiego. Bryg był dobrze uzbrojony w osiemnaście armat, bo Anglia znajdowała się jeszcze w stanie wojny z Francją i każdy statek handlowy musiał być przygo­towany do walki, by nie wpaść w ręce Francuzów. Większość z dwudziestoośmioosobowej załogi zebrała się na dziobie statku wypatrując pierwszej z wysp na szlaku żeglugi — Barbados.

Między nimi stał młody John Paul, bardzo podniecony per­spektywą zawinięcia do pierwszego obcego portu. W czasie po­dróży z Anglii morze było przeważnie zimnoszare, wielkie fale unosiły mały bryg wysoko na swych grzbietach i jakby ze złoś­liwą radością strącały go stamtąd w głębokie doliny grożące tej kruchej łupinie pochłonięciem. Początkowo przerażało to chłopca, ale walczył z sobą, by nie okazywać strachu. To nie byłoby god­ne „Małego Admirała".

Ale tu, koło Barbados, wody były spokojne, bladofiołkowe, zna­czone pasmami zieleni, lśniące jak grzbiet chrząszcza, a miejsca­mi roztapiające się w spokojne jezioro barwy lazuru.

Młody John stał obok figury wyglądającej dziwnie po piracku na pokładzie spokojnego statku handlowego. Był to mężczyzna

słusznego wzrostu, chudy, lecz* o prężnych, muskularnych bar­kach i bardzo długich ramionach. Jego Skóra miała kolor maho­niu, niespokojne oczy błyszczały jakby u drapieżnego ptaka szu­kającego zdobyczy, a nos długi, spiczasty i tak zakrzywiony, jakby się chciał koniecznie zetknąć z wystającą szczęką, przypo­minał wilczy pysk. na głowie ów marynarz nosił jaskrawą chustkę zawiązaną na boku i zwisającą nad uchem ozdobionym Okrągłym złotym kolczykiem. Białe, ale brudne, wypchane na kolanach spodnie przytrzymywał pas z czerwonej materii, za którym tkwiły zatknięte pistolety i sztylet. Jego oficjalnego na­zwiska, które otrzymał od rodziców, a które brzmiało: James Halliman, nikt nie pamiętał, bo dziwne kontury jego twarzy zdo­były mu powszechnie przezwisko „Wilka Morskiego".

Uwagę Johna szybko odwrócił od morza widok wyspy. Czuł się trochę zawiedziony. Z oddali Barbados nie odpowiadało jego wyobrażeniom o tropikalnej wyspie. Widział przed sobą blado-zielonawe łany na niskich pagórkach obrzeżonych frędzlą drzew, tu i ówdzie przetykaną białymi domami. Owe bladozielone łany były w rzeczywistości plantacjami trzciny cukrowej. John spo­dziewał się jakiegoś barwniejszego pejzażu, jaskrawszych barw, bujniejszej wegetacji. Gdyby nie parę palm i drzew, które „Wilk Morski" nazywał kazuaryną, gdyby nie kilku czarnoskórych lu­dzi w łódce i gdyby nie mieniące się wody przybrzeżne, można by pomyśleć, że przybijają do zatoki w Wielkiej Brytanii.

Małe łódki w zatoce zbliżyły się do brygu. Na brzegu kupcy czym prędzej nakładali peruki i śpieszyli do przystani, chłopcy wybiegali ze szkoły, a za nimi, przerwawszy lekcje, nauczyciele. Daleko wśród trzcin plantatorzy odwracali się ku morzu i, przy­łożywszy ostrogi do końskich boków, puszczali się galopem. Kto wie, co ten statek przywozi? Co najmniej wiadomości o ostatnich wydarzeniach w Europie, które „eksulowie" łykali spragnieni. A może z domu ktoś przysłał pieniądze dla jakiegoś uciekiniera

od prawa lub od kobiety? Może na pokładzie jest urzędnik kró­lewski poszukujący ukrytego pirata? Może w wiezionej poczcie znajduje się awans dla gubernatora czy kogoś z jego personelu, albo wezwanie z powrotem do kraju dla jakiegoś oficera garnizo­nowego, któremu niczym były uroki wyspy w porównaniu z parą niebieskich oczu czekających na niego w angielskim dworku wiejskim?

Friendship" rzucił z pluskiem kotwicę, lina skrzypiąc przeszła przez kluzy kotwiczne. Pierwsza przeprawa młodego Johna przez Atlanta dobiegła końca. Nie była to niedzielna wycieczka. Prędko się przekonał, że chłopiec okrętowy tylu ma panów, ilu ludzi liczy załoga, i że jest obiektem drwin i sarkazmu każdego, a już zwłaszcza tych, co są zbyt tchórzliwi, by zaczepiać dorów­nujących im siłą towarzyszy.

Pewnego razu gonił Johna po pokładzie starszy kanonier z krótką liną w ręku, gotów złoić mu skórę, ponieważ chłopiec poszedł zmywać naczynia ze stołu kapitańskiego nie dokończywszy czyszczenia armaty. John potknął się o ułożoną w słoneczko na pokładzie linę i upadł jak długi. Starszy kanonier chwycił go za kołnierz, jak szczura, a drugą ręką uniósł linę. Nagle przerażony chłopak — zwalczający łzy, których za nic nie chciał zdradzić — zamiast uderzeń na swoich plecach poczuł, że jest wolny. Od­wrócił się zdumiony i ujrzał, że Wilk Morski pochwycił podnie­sione ramię kanoniera w żelazny uścisk swojej ręki i wyginał je do tyłu.

Kanonier szarpnął się w rozpaczliwym wysiłku wyswobodze­nia się z tego żelaznego uścisku. Rozległ się niegłośny trzask. Jego ręka zwisła bezwładnie.

James Halliman został zawezwany przed oblicze kapitana Ro­berta Bensona. John opowiedział kapitanowi swoją historię: że

nie miał czasu skończyć czyszczenia armaty, że zamierzał wrócić do tej roboty. Kapitan przywiązywał dużą wagę do mycia swoich naczyń i nie pozwalał nikomu tego robić tylko Johnowi. Inni bardzo pobieżnie załatwiali się z tą robotą, a kapitan nie lubił lepiących się od brudu talerzy. A prócz tego już zaobserwował, że ten nowy chłopiec okrętowy jest szybki, chętny do roboty, pod­porządkowuje się dyscyplinie, bez trwogi wspina się na reje w czas burzy. Kapitan tylko upomniał Wilka Morskiego, by na przyszłość w sposób mniej gwałtowny prowadził swoją „działal­ność ratowniczą".

Od tego dnia John miał spokojniejsze życie, po części dlatego że wielu z załogi nie lubiło starszego kanoniera, chełpliwego le­nia, więc chętnie łączyli się z każdym, kto był jemu nieprzyjaz­ny; ale przede wszystkim dlatego, że Wilk Morski wziął teraz chłopca pod swoją opiekę i nabrał zwyczaju ukazywania się tam, gdzie ktoś go wykorzystywał lub znęcał się nad nim.

Pastor z Kirkbean uczył niegdyś Johna o tym, jak to Barba­dos stało się własnością brytyjską. W roku 1605 niejaki Sir Oliver Leigh, w nadziei pięknych zysków wyekwipował statek zwany „Olive Blossom" i wysłał go przez morza na dominia hisz­pańskie. Gdy żeglarze dostrzegli pierwszą wyspę po tamtej stro­nie Atlantyku, przyciągnęła ich piaszczysta zatoka i cień drzew. Spuścili łodzie, powiosłowali do brzegu, a stwierdziwszy, że jest nie zamieszkała — krajowcy uciekli pewno na wierzchołki drzew na widok przybyszów — objęli wyspę w posiadanie w imieniu swego kraju. Na wybrzeżu wznieśli krzyż sporządzony z klepek od beczek po piwie, a jeden z nich wyrył sztyletem na korze pobliskiego drzewa napis: „James K of E and of this Island". (Jakub król Anglii i tej wyspy).

Zdobywcy kąpali się później przy plaży, ścigali kraby, rzucali kamieniami w małpy, aż ruszyli w dalszą drogę. W jakieś dwa­dzieścia łat później sześćdziesięciu czterech angielskich koloni­stów, którzy wylądowali na Barbados, znalazło tę samą zatokę z krzyżem i napisem na drzewie. Ci pobudowali sobie drewniane szałasy i osiedlili się tutaj.

Ale pastor z Kirkbean nie opowiedział młodemu Johnowi, bo nie przynosiło to chluby chrześcijaństwu, o jeszcze wcześniej­szych; i mniej sielankowych dziejach Barbados i innych wysp

zachodnioindyjskich od czasów ich odkrycia przez Europejczyka, Krzysztofa Kolumba. Można ją opowiedzieć w niewielu słowach przytoczonych według dzieła Filsona Younga Christopher Co­lumbus (Londyn, 1906 r.).

«Chciwość i krwawe okrucieństwo nie do opowiedzenia, a na­wet nie do pomyślenia dla normalnych mężczyzn i kobiet, po­grążyło te niegdyś szczęśliwe wyspy w otchłań rozpaczy i terroru. A w zamian za to Hiszpanie podjęli się uczyć pogan religii chrześcijańskiej. [...] Na całych Antylach krzyż i miecz, batog i Biblia wspólnie szły naprzód; gdzie tylko poświęcono hostię, rozlegały się okropne krzyki agonii i męczarni; aż we właściwym czasie wstrętne zadanie wypełniono do końca i cały naród, który zamieszkiwał ten ziemski ogród, został wytępiony, a ich rasa i krew zmiecione z powierzchni ziemi.«

Stopniowo Barbados przeszło w posiadanie kilku rodzin wiel­kich plantatorów, którzy pracą niewolników i dzięki wysokim cenom na cukier zbili olbrzymie fortuny i żyli jak feudalni lor­dowie, otoczeni przepychem i pompą średniowiecznych dworów. Prócz tego znalazło się tu również sporo ludzi białych, potomków mężczyzn i kobiet zesłanych z Anglii i Irlandii, gdzie protestant Oliver Cromwell albo katolik król Jakub II nie lubili opozycji. Ci ludzie, niezdolni do pracy fizycznej w tropikalnym klimacie, bez kwalifikacji, które by pozwoliły im zarobkować, z koniecz­ności zmienili się w darmozjadów, najmujących się dorywczo do różnych zajęć, a w najlepszym razie żyjących na pograniczu nę­dzy z rybołówstwa.

Ludność czarną, której* tu było czterokrotnie więcej niż bia­łych, stanowili niewolnicy przywiezieni z Afryki. Na ich barkach spoczywała oczywiście wszelka cięższa praca fizyczna.

Bryg „Friendship" załadował w Bridgetown, głównym porcie wyspy, dwieście siedemdziesiąt baryłek rumu i sto osiemdziesiąt dziewięć beczek z cukrem. Gdy nie był zajęty doglądaniem czar­nych tragarzy, wnoszących ładunek na statek albo sprzątaniem, młody John Paul schodził na brzeg ciekaw nowych widoków i nowych doświadczeń.

Widoki, owszem — zgodził się Wilk Morski. — Ale do­świadczenia bywają różne. Pójdę z tobą.

Ubodzy biali nieraz praktykowali rozmaite oszukaństwa, by

wyciągnąć nawet tych parę szylingów, które mógł mieć przy sobie chłopiec okrętowy.

Młody John i jego samozwańczy opiekun powędrowali ulicami Bridgetown, ruchliwymi, gwarnymi, zakurzonymi, zatłoczonymi, bez uroku. Natomiast przedmieścia wydały się Johnowi piękne: wille otoczone przepysznymi ogrodami, aleje palmowe, białe drogi Obsadzone drzewami mahoniowymi i fikusami, pomarań­czowo kwitnącą kordią i szkarłatnym hibiskusem. Ściany okry­wały festony powoi i osypanej purpurowymi kwiatami bougainvilli. Jeszcze dalej za miastem ta dość dziwnie dobrana para marynarzy mogła podziwiać najbardziej majestatyczną ze wszystkich palm, niezbyt romantycznie nazwaną kapuścianą (Areca sapida), o której opowiadano, że odcięcie jadalnego owocu oznacza skazanie drzewa na śmierć; wysokie tamaryndowce (Ta-marindus indica) o wytwornych, delikatnych strzępiastych liś­ciach i kwiatach żyłkowanych pomarańczowo lub purpurowo; drzewa mangowe (Mango indica) o drobnych różowych kwiatach; pompela (Citrus grandis) z białymi kwiatami i żółtymi owocami; i prześliczny kwiat plumarii (Plumeria acuminata).

Młody John czuł się szczęśliwy, jak każdy chłopiec, który przepłynął taki kawał świata, bawiły go i ciekawiły egzotyczne widoki. Ale jednak nagły żal ścisnął go za gardło, kiedy zagląda­jąc przez żelazne ozdobne sztachety do ogrodu wokół wilii jakie­goś plantatora, ujrzał niespodziewanie „mały zakątek Anglii". Przed oknami w pieczołowicie wypielęgnowanym ogrodzie rosły róże, nasturcje, fiołki i inne zwykłe kwiaty dobrze znane chłop­cu z rodzinnych stron. Nie było tu wprawdzie absolutnej „sy­metrii", którą się szczyciło Arbigland, ale bez wątpienia pani tego ogrodu chętnie by zamieniła wszystkie aleje egzotycznych drzew za widok polnym kwieciem osypanego żywopłotu w starej Anglii.

Wilk Morski nie należał do gadatliwych kompanów, ale odpo­wiadał na pytania Johna. Teraz zaciekawiły chłopca solidnie zbudowane okrągłe wieże piętrowe, stojące obok każdego z pięk­nych domów bogatych plantatorów.

Te domy z mnóstwem oszklonych drzwi i wielkich okien, ale wieże z malutkimi okieneczkami i mocnymi drzwiami, jakby

w jakiej fortecy — mówił chłopak — po co to jest? Czy do tych wież wtrąca się krnąbrnych niewolników?

Żelazne dachy — rzekł Wilk Morski. — Silna budowa.
Przeciw huraganom.

Plagą uroczej wyspy Barbados były nawiedzające te strony huragany. John pojął, że w razie potężnej burzy wszystkie szyby w tych jasnych domach są potłuczone, może i dachy zniesione, a wnętrza poniszczone. Mógł sobie wyobrazić kobiety i dzieci kulące się w kątach, gdy skrzydła huraganu zmiatały palmy i drzewa, zmieniały ogród w jezioro, drogę w rzekę. Pożałował na chwilę tych róż, nasturcji i fiołków w ogrodzie, jakby żyw­cem przeniesionych z cichej Anglii.

Wilk Morski przerwał jego rozmyślania.

Dobrze mieć taką wieżę. Baraki niewolników po prostu
zmiata do morza — czasem razem z dziećmi.

Wyjąwszy huragany — naprawdę potężne, które dewastowały całą wyspę, zdarzały się ostatecznie rzadko — Barbados miała klimat przyjemny i zdrowy. Od listopada do maja chłodny po­wiew od morza rzeźwił powietrze, a latem, w przeciwieństwie do gorącej pory roku na przykład w Indiach, przelatywały częste chmury i zraszały ziemię życiodajnym deszczem.

John Paul przyrzekł pastorowi w Kirkbean prowadzić dzien­nik tej swojej pierwszej podróży. Nigdy jakoś nie znalazł na to czasu, gdy bryg „Friendship" żeglował po Atlantyku, ale na Bar­bados zanotował swoje wrażenia. Pisał:

«Widzieliśmy dzisiaj pana największej tutaj plantacji. Wyje­chał z bramy parku, który otacza jego pałac, powozem zaprzę­żonym w czwórkę koni. Czarnoskórzy niewolnicy (w zapiętych aż pod szyję liberiach, biegli przed powozem i z tyłu. Biedacy. Tu jeszcze nie lato, ale jednak gorąco.«

O niewolnictwie Wilk Morski powiedział:

Złe. Nie powinno tego być.

Jednak podówczas mało kto w Anglii i w Ameryce, a już na pewno nikt z białych mieszkańców Indii Zachodnich, nie zgodził­by się z nim. Wielka kampania kwakrów przeciw nikczemności handlu niewolnikami dopiero miała się zacząć.

Johna fascynowały codziennie nowe widoki.

«Dzisiaj napotkaliśmy starą Murzynkę, która niosła na swej

prawie wyłysiałej głowie sporą komodę z szufladami. I spo­strzegłem też drugą, młodą, o gęstych kręconych włosach, która niosła na głowie — jeden plasterek cytryny. Kobiety noszą tu wszystko, drobiazgi i ciężkie ładunki, na głowach.«

Nie mniej zabawne od dziwnych obyczajów ludzi wydawały się chłopcu dziwne obyczaje egzotycznych ptaków: wrony z Bar­bados o upierzeniu lśniącoczarnym z białymi otoczkami wokół oczu, podobne do wdów, ale wesołe i ruchliwe, skrzeczące nie­ustannie i bystro obserwujące ruch uliczny; małe kolorowe cukrzyki, żółto-zielono-czarno-białe — tak śmiałe, że skakały po stołach w oberży, wyjadały słodycze i owoce z półmisków i roz­pryskiwały mleko. Nawet wróble tutejsze, o szaro-zielonym upierzeniu, upominały się bezczelnie, by im rzucić kawałek ba­nana.

I nie tylko obyczaje ptaków, ale i krabów — były ich tu dzie­siątki tysięcy na każdej plaży tej wyspy (której długość sięgała trzydziestu trzech kilometrów) i przy każdej drodze.

»Taki krab jest wielkości dłoni Wilka Morskiego, większy od mojej — pisał John. — Jasnoczerwony, na długich nogach. Kiedy chodzi, to wydaje taki dźwięk, jakby ktoś drapał paznokciami po kamieniu. «

Załadowawszy rum i cukier, „Friendship" pożeglował do Wirginii. Wszedł do zatoki Chesapeake, a później ruszył w górę rzeki Rappahannock, do Fredericksburgu. Właśnie dlatego że to kwit­nące miasto było celem podróży kapitana Bensona, zacny Wil­liam Craik namówił armatora, by zaokrętował na brygu młodego Johna. We Fredericksburgu osiedlił się starszy brat chłopca, William Paul, który chociaż miał dopiero dwadzieścia trzy lata, założył własny zakład krawiecki i dobrze mu się powodziło. Ożenił się już i dom jego — myślał rozważny pan Craik — bę­dzie doskonale izolował chłopca od pokus portowego miasta.

John chciał, żeby jego po piracku wyglądający opiekun poszedł z nim razem, do domu brata. Ale Wilk Morski popatrzył na swoją odzież i przecząco potrząsnął głową.

Krawiec! To grzeczna kompania. Nie dla mnie. Zaczekam w oberży.

W rzeczywistości była to nie tylko oberża. Młody John miał się niebawem przekonać, że ladacznice portowe były główną słaboś-

cią Wilka Morskiego. Marynarz umiał się oprzeć pokusie trunków, gdy uznał, że ma dość, ale skąpo Ubrana dziewczyna w kolonialnych burdelach mogła go zaprowadzić na piętro jednym mrugnięciem oka i odesłać z powrotem z pustymi kieszeniami. Gdy szedł do oberży w powrotnej drodze z domu swego brata, marynarz, z miną raczej przypominającą owcę niż wilka, poprosił chłopca, by zapłacił za niego rachunek za trunki.

John popatrzył bystrym okiem. Coś się stało. Wilk Morski był wyraźnie nieswój. Chłopiec ośmielił się jeszcze nalegać.

Powiedz mi, co tu zaszło. Wtedy zapłacę z całą chęcią.
Wilk Morski popatrzył na chłopca z głupią, zawstydzoną miną.

Wargi Johna zacisnęły się w wąską linię, jego zwykle roześmiane oczy wyrażały upór.

Miałem, kiedy poszedłem na górę — mruknął marynarz,
wskazując ruchem głowy schody, po których kręciły się dziew­częta. — Kiedy zszedłem, nie miałem.

W pierwszej chwili John stał oszołomiony. Ale zorientował się szybko, że jeśli chce pomóc towarzyszowi w tarapatach, musi się okazać mężczyzną!

Ile dokładnie miałeś pieniędzy? — zapytał.
Otrzymawszy odpowiedź, poszedł do baru, gdzie za ladą stała

tęga, niemłoda już kobieta z fryzowanymi włosami i obfitym biustem — właścicielka oberży i dziewcząt.

Którym zapewne skradziono ich pieniądze — przerwał
John.

Kobieta poczerwieniała i splunęła:

Wynoś się, ty łobuzie, bo każę cię...

Olbrzymi mężczyzna o twarzy niedorozwiniętego idioty pod­niósł się z kąta, gdzie zdawał się drzemać.

Wyrzuć tego szczeniaka za drzwi! — krzyknęła do niego
oberżystka. — I tego pirata z nim razem!

Inni bywalcy oberży patrzyli ubawieni. Nie mieli żadnego za­miaru się wtrącać. Dziewczęta na schodach chichotały. Nie pierwszy to raz niepożądanego gościa wyrzucano za drzwi na ulicę. Jake, syn oberżystki, świetnie to robił, chociaż był pół­główkiem. Chwycił Johna za kołnierz. Chłopiec zastosował meto­dę wypraktykowaną w wielu bitwach „na niby" w porcie Caresthorn. Zsunął się na ziemię i ująwszy napastnika pod nogi, obalił go jednym szarpnięciem na ziemię. Jake padając uderzył głową o żelazną nogę jednego ze stolików. Zanim olbrzym, klnąc po­toczyście, zdążył się pozbierać z podłogi, uczuł nagle dwie mo­carne dłonie obejmujące jego szyję żelaznym uściskiem. Goście z oberży zgromadzili się teraz wokół nich: zanosiło się na po­rządną zabawę! Dziewczęta krzyczały.

John podniósł się na nogi.

W pół godziny później Wilk Morski i chłopiec okrętowy byli już z powrotem na pokładzie brygu „Friendship". Wilk Morski miał w kieszeni swoje dziesięć funtów i żaden z nich nie zapłacił ani centa za wieczorną rozrywkę starego pirata.

Tak więc się zdarzyło, że młody John miał sposobność odwza­jemnić się Wilkowi Morskiemu za jego przyjacielską opiekę.

Od tej pory trudno było rozstrzygnąć, czy Wilk Morski opie­kował się chłopcem okrętowym, czy też chłopiec okrętowy Wil­kiem Morskim. Potęgą muskularnych ramion marynarz mógł się

przysłużyć chłopcu, ale sprytem chłopiec zaczął górować nad nim. I najczęściej spryt prowadził, a siła szła za nim w ślad, chociaż trafiały się okazje, że gdyby nie siła, to spryt nie potra­fiłby się wykręcić od złej przygody na pokładzie albo w ciem­nym zaułku jakiegoś portu.

William przyszedł na bryg, by zobaczyć się z kapitanem Ben-sonem, który pozwolił chłopcu zamieszkać u brata przez ten czas, kiedy na statek, po wyładowaniu rumu i cukru, ładowano czterysta dwadzieścia cztery baryłki tytoniu, dwadzieścia osiem ton surówki żelaza i parę tysięcy klepek — wszystko przezna­czone do Whitebaven.

Żółtodzioby żeglarz dotarł do Arbigland w październiku tego samego roku, kiedy się wybrał w swoją „dziewiczą" podróż. Mógł wtedy nie tylko z chłopięcymi przechwałkami opowiadać o statku, o Barbados, Ameryce, ale również zdać rodzicom szczegółowe sprawozdanie z życia ich pierworodnego syna.

Dobrze mu się wiedzie! — osądził John i dodał z aroganc­ką zarozumiałością wielkiego podróżnika w stosunku do szczurów
lądowych: — Ojciec by tam powinien pojechać, zamiast siedzieć
w tym zapadłym kątku i harować za marne grosze. Oni mają
lepsze życie. Tam ludziom nigdy nie brak pieniędzy.

Matka się uśmiechnęła.

Chłopiec stropił się i obraził.' Uważał, że projektuje rodzinie łatwiejsze życie, a nie trudniejsze. William znalazłby im dobrą pracę — ojcu jako ogrodnikowi, matce jako gospodyni — w bo­gatych domach plantatorów. Jego siostry wyszły dobrze za mąż. Nie rozumiał, jak głęboko sięgają korzenie w starości, nawet gdy gleba jest uboga. Jego niechęć wybuchnęła płomieniem: chciał dotknąć, powiedzieć coś, co zaboli. Jest przecież samo-

dzielnym mężczyzną, musi podkreślić własną samodzielność!

Ameryka, to jest kraj dla minie! — powiedział. — I zamie­rzam zostać tam na zawsze.

Jean przygryzła usta i odwróciwszy głowę wyglądała przez okno mnąc fartuch w palcach. Dwóch synów i obaj opuszczają dom. Opanowała się jednak i powiedziała, zwracając znowu twarz do swojej rodziny:

Będzie, jak być musi. Jeszcze czas. Na razie musisz odsłu­żyć swoją praktykę żeglarską.

Rozdział XII

Od chłopca okrętowego do szypra

Rozmowa z rodzicami o życiu w Ameryce jeszcze bardziej utwierdziła Johna Paula juniora w postanowieniu, że jego życie będzie upływało w zupełnie innych warunkach materialnych. Wiązała go praktyka żeglarska, której pozostawało aż sześć lat do odsłużenia. Jego kieszenie będą świeciły pustkami, dopóki nie Skończy praktyki. Ale za to musi w pełni wykorzystać wszyst­kie możliwości. Nauczy się władać statkiem i morzami, po któ­rych będzie żeglował. Od tego zawisła jego przyszła samodziel­ność, jego szansa wybicia się, wzniesienia do innego poziomu społecznego. Pamiętał z dziecinnych lat z zawistną tęsknotą owe przyjęcia w domu Craików, kiedy to ukryty w spiżarni przysłu­chiwał się wytwornym konwersacjom nad stołem lśniącym od sreber i kryształów.

John służył dalej na „Friendship", najpierw pod kapitanem Robertem Bensomern, później pod rozkazami jego syna Williama, żeglując do Barbados i innych wysp Indii Zachodnich, i do Fredericiksburgu. Przewozili do Wirginii najczęściej rum i cukier, a z powrotem do Whitehavan — tytoń, surówkę żelaza, klepki i deski szlachetnych drew.

Po zakończeniu każdej podróży wracał do Arbiglamd. Ale dom nie był dla niego pożądaną przystanią. Za młody był jeszcze, za bardzo spragniony przygód, by potrzebować przystani. Ambicja

127

ciągnęła go gdzie indziej. Tradycyjne obyczaje jego rodziców, ich służalcza zależność od pana Craika, która wydawała się Johnowi czyimś niewiele różniącym się od (poddaństwa, ich spokojne za­dowolenie z rutyny, którą uważał za zmurszałość — irytowały go. Rósł i odchodził od rodziców, uznając swoje obowiązki w sto­sunku do nich, ale nie czując już żadnych z nimi więzów. Oni byli przeszłością, statyczną, bierną, która nie mogła go nauczyć niczego użytecznego. Domek rodzinny wydawał mu się za każ­dym powrotem mniejszy. Spotykał się tylko z dobrocią ze strony Craika, ale teraz już rozpoznawał protekcjonalną feudalność tej dobroci. Drażniło go, że temu człowiekowi coś zawdzięczał, nie chciał być obiektem filantropii, nie znosił łaskawego poklepywa­nia po plecach.

Na lądzie w Ameryce wszystko było inaczej. Zatrzymywał się u swego brata, niezależnego rzemieślnika, który nie służył ni­komu. Johnowi odpowiadała atmosfera samodzielności, energii, rozmachu, przepychania się naprzód. Do zakładu krawieckiego przychodzili zamożni mieszkańcy Fredericksbuirgu. Oni też po większej części niedawno się dorobili pieniędzy i oceniali innych według umiejętności robienia kariery. Traktowali młodzika jak dorosłego mężczyznę, nalegali, by jak najprędzej zaczął żeglo­wać na amerykańskich statkach zamiast angielskich. Cechowała ich połyskliwa twardość szlifowanych kamieni, obchodziły ich tylko osobiste sukcesy — i to również przypadało do przekonania młodemu żeglarzowi, który postanowił zrobić karierę w życiu. Obserwował ich maniery, słuchał ich sposobu mówienia. Prędko stracił swój prowincjonalny szkocki akcent, zaczął się wyrażać jak człowiek światowy.

Oficerom brygu „Friendship" był teraz prawdziwą wyręką. Ale nie krępował się zamęczać ich pytaniami i stopniowo gro­madził coraz więcej wiadomości o nawigacji, prowadzeniu stat­ku, żegludze.

W roku 1764, kiedy John Paul miał siedemnaście lat, w czwar­tym roku szkolenia, cudze kłopoty dały mu szansę wydostania się z klatki, jaką stanowiła dla niego ta żeglarska praktyka. Wojna z Francją się skończyła, żegluga handlowa przechodziła powojenny kryzys. Pan Younger poniósł straty finansowe i po­stanowił wycofać się z interesów, póki miał jeszcze tyle, by za-

pewnie sobie spokojną starość. Gdy więc tego roku bryg „Friendship" zawinął do Whitehaven, powróciwszy z Ameryki, jego załoga dowiedziała się, że statek jest sprzedany i że mają nowego pracodawcę. Dla większości marynarzy było to obojętne, póki im wypłacano żołd.

Dawny armator miał opinię twardego człowieka, wyciągają­cego dwadzieścia szylingów za każde dziesięć, które wyłożył. Ale oswobodzenie się od interesów jakby go złagodziło. Przyjął chłopca w swoim domu przyjaźnie, polecił mu przynieść od ka­pitana świadectwo dotyczące jego sprawowania i nabytych umie­jętności. Gdy John przyniósł mu list od kapitana, Younger rzekł:

Były armator postukiwał palcami w dokumenty rozłożone na dużym, mahoniowym biurku. Patrzył uważnie na młodzika i po­dobało mu się to, co widział: bystre oczy, zręczna postawa, pełna zapału twarz. Zapytał:

Więc przypuśćmy, że wyzwoliłbym ciebie z tej umowy? —
Powiedział to wolno, z namysłem, ważąc słowa, jakby jeszcze nie
zdecydował, co ma zrobić.

John chwycił oddech. Cóż za podniecająca perspektywa! Na trzy lata przed terminem! Będzie mógł zacząć zarobkować, ruszy wreszcie z miejsca!

Och, szanowny panie...
Stary armator przerwał mu:

Pan Craik zawsze się dobrze o tobie wyrażał. Twój kapitan
też dobrze o tobie mówi. Nawet bardzo cię chwali, mogę powie­dzieć, nie wbijając cię w pychę powtarzaniem jego słów. W każ­dym razie powiedział, że będziesz pewnego dnia doskonałym ofi­cerem. To mi wystarcza.

John stał z czapką w ręku i bijącym sercem, a pan Younger zaczął pisać u dołu jego umowy, którą wydobył z sejfu. Podpi­sał się zamaszyście, zapalił świecę i nakapawszy wosku na doku­ment, przypieczętował (go sygnetem, który nosił na małym palcu.

I wszystkiego najlepszego życzę! — powiedział ściskając
rękę Johna. — Kiedy usłyszysz, że stary Younger był sknerą, po­
wiedz, że stary Younger nie był sknerą wobec ciebie.

Wyzwolił Johna z praktyki żeglarskiej na trzy lata przed ter­minem. A co najważniejsze, napisał:

»...z taką umiejętnością, jakby odsłużył pełny czas szkolenia żeglarskiego. «

Chłopiec wykrztusił uszczęśliwione podziękowanie i biegł całą drogę do oberży, gdzie zostawił Wilka Morskiego.

Więc jesteś dorosłym mężczyzną i wykwalifikowanym że­glarzem — powiedział jego przyjaciel i dodał z westchnieniem: —
Nie będę ci więcej potrzebny.

Ależ oczywiście, że będziesz mi potrzebny! Zawsze!

Rozbójnicka gęba starego marynarza, który nie dostosowywał swojej egzotycznej odzieży nawet do warunków szacownego an­gielskiego miasta, rozciągnęła się w jednym z jego rzadkich, sze­rokich uśmiechów. Wilk Morski bywał brutalny i niejedno miał na sumieniu, ale młody John obudził w nim jakieś ojcowskie instynkty głęboko uśpione pod nawarstwionymi w twardym ży­ciu złogami kamiennego egoizmu. John był teraz ponad nim. Junga, wyzwolony, ze świadectwem podpisanym przez armatora,

o chlubnie ukończonym szkoleniu, mógł być zatrudniony jako młodszy oficer. A Wilk Morski nie będzie nigdy niczym innym, jak tym, czym był teraz — zwykłym marynarzem pokładowym.

Gdzie ja pójdę, (tam ty pójdziesz ze mną, nieprawdaż? —
dodał John.

Kryzys w handlu zamorskim utrudnił Johnowi znalezienie pracy. Pewien właściciel statku handlującego z Indiami Zachod­nimi proponował pracę Johnowi, ale nie chciał zaokrętować Wil­ka Morskiego. John odmówił.

Skromne sumki, jakie mieli, były na wyczerpaniu i John uległ depresji. Pan Younger otworzył przed nim drzwi Matki, ale tylko po to, by sobie poszedł na ulicę. Nie było dlań miejsca w mary­narskim zawodzie.

John wiedział, że jemu samemu nie groził głód. Mógł zawsze pojechać do domu, do Arbigland. W pogardzanej chatce ma pew­no by nie głodował. Ale co dalej? Pracować jako parobek na roli, dopóki się nie poprawi sytuacja w handlu zamorskim? Przyjąć rolę poddanego pan Craika? Żeby jego rodzice myśleli, że wybrał zawód, który mu nie daje pracy ani możliwości zarob­kowania? I żeby jego umiejętność żeglarska butwiała, podczas gdy on będzie wymachiwać widłami? Prócz tego, straci Wilka Morskiego, który mu był podporą; a przeczuwał instynktownie, że w przyszłości ta podpora przyda mu się jeszcze więcej. Czy będzie służył jako trzeci oficer, czy też kapitan — jeden członek załogi nie tylko zawsze lojalny, ale oddany całym sercem, na pewno okaże się nieocenioną pomocą. Więc rzekł:

Najważniejsze, to dostać się do Ameryki! Możemy tam
opuścić statek, jeżeli zechcemy. A Ameryka to kraj dla mas!
Kraj wielkiej przyszłości!

Jeszcze nie zaraz Ameryka stała się krajem wielkiej przyszłości dla Johna Paula, ale ten czas miał nadejść.

Statek handlarzy niewolników „King George" — poniżej stu

ton i trochę ponad dwadzieścia metrów długości — werbował żeglarzy w porcie Whitehaven na podróż do wybrzeży afrykań­skich, a stamtąd do Kingston, stolicy i głównego portu Jamajki. Johna przyjęto jako trzeciego oficera, Wilka Morskiego jako ma­rynarza pokładowego. W ten sposób John się zapoznał z naj­bardziej nieludzkim handlem owej epoki, handlem, który kwitł już przynajmniej od dwustu pięćdziesięciu lat, od roku 1505, kiedy to Hiszpanie i ich portugalscy wspólnicy w grabieży No­wego Świata zorientowali się w skutkach, jakie miało dla nich przynieść wymordowanie w ciągu trzynastu lat od odkrycia Indii Zachodnich przez Kolumba około półtora miliona tubylców na wyspach. Pozbawili się robotników, którzy by za nich pra­cowali na plantacjach trzciny cukrowej. Wówczas przywieziono do Indii Zachodnich pierwszych afrykańskich niewolników, by ich sprzedać jak towar.

King George" pożeglował do wybrzeży afrykańskich, gdzie jego kapitan Richard Seward zakupił tylu Murzynów, mężczyzn i kobiet, ilu mógł upchać razem — bez względu na płeć — pod pokładem. Dostarczali mu tego towaru murzyńscy kacykowie, którzy regularnie wyprawiali się w głąb Afryki i porywali człon­ków innych plemion, wymieniając ich potem ma wybrzeżu w za­mian za różne towary europejskie, włącznie ze szklanymi pa­ciorkami. Zwykle stosowali metodę podpalania wsi nocą i pory­wania mieszkańców, gdy ci w oszołomieniu uciekali od ognia. Chciwość białego człowieka wyzwalała najgorsze instynkty afry­kańskich władców.

John musiał pomagać przy ładowaniu tego żywego towaru pod pokładem. Gdy załadowano ledwie połowę zakupionych, po­biegł do kapitana i zakomunikował, że już nie może znaleźć miejsca dla żadnego człowieka więcej !

Nie żądam, byś szukał miejsca dla nich! — odparł gniewnie kapitan Seward. — Oni muszą sobie sami znaleźć miejsce. Spędź resztę pod pokład.

I spędzono ich, padających jednych na drugich, przeklinających w dziwnym języku, szlochające i krzyczące kobiety, niektóre z dziećmi przy piersi.

Kiedy wszystkich na siłę wepchnięto, zamykano za nimi po­krywy luków. Dawano im dziennie pewną ilość surowej, nie go-

towanej żywności i kotły z wodą, o które walczyli między sobą. Nie było żadnych urządzeń sanitarnych. Gdy „King George" że­glował przez Atlantyk we wzrastającym upale, od nieszczęśni­ków pod pokładem bił tak silny odór, że inne statki mogły do­słownie zwąchać handlarza niewolników na odległość kilku mil pod wiatr.

Uczciwsze instynkty w sercu Johna buntowały się przeciw tym Okrucieństwom. Ale zdecydował, że musi traktować handel nie­wolnikami jako część zawodu żeglarskiego, zwłaszcza że służba na statku niewolników była jedynym dostępnym podówczas dla niego szczeblem do przyszłej kariery. Przyrzekł sobie tylko rzu­cić ten wstrętny handel przy pierwszej sposobności.

Wilk Morski, który potrafił bez zmrużenia oka wyłamać rękę towarzysza Okrętowego, był bardziej wstrząśnięty rozpaczą ludz­kiego ładunku od Johna, opancerzonego egoizmem nierzadkim u młodzików w jego wieku. Niewiele mógł zrobić, by ulżyć cierpieniom blisko setki ofiar, ale robił, co było w jego mocy. Odkładał część własnych posiłków, kradł, co się dało żywności z kubryku, by zanieść na dół, kiedy John miał wachtę i nikt inny go nie widział. Jego dobre intencje często przynosiły złe rezultaty, ponieważ wygłodzeni niewolnicy bili się o żywność, którą mógł im przynieść, a czasem było jej tylko parę garści. Walka w przetłoczonym pomieszczeniu zwykle kończyła się stra­towaniem słabszych.

Ale Wilk Morski nie ustawał. Instynkt mówił mu, że jego wi­zyty były wyczekiwane, że przynosiły nadzieję na parę dodatko­wych kęsów, dawały minimalną choćby pociechę w świadomości, iż jeden przynajmniej człowiek na statku dbał o nich o tyle, że wywlekał trupy spośród żywych i wrzucał je do morza.

Gdy wyłaził z cuchnącego luku, jego odzież była pokryta eks­krementami, zmoczona uryną, nawet na twarzy i rękach lepiły się ludzkie odchody. Reszta załogi wyrzuciła go w końcu ze wspólnych pomieszczeń. Nawet tak silny i gwałtowny człowiek jak on, nie był w stanie bez przerwy walczyć z całą załogą. Mu­siał więc sypiać na pokładzie i jadać w samotności, chyba że John mógł mu dotrzymać towarzystwa.

John przekonał się wprędce, że obowiązki trzeciego oficera na statku niewolników bardzo mało się różnią od obowiązków chłop-

ca okrętowego, z tym dodatkiem, że mniej miał czasu na sen pełniąc wachty. Jednym z jego zadań było żywienie niewolników. Kiedy ich nie widział, mógł wykluczyć niedolę tych ludzi ze swoich myśli, ale schodzenie do tego odoru i brudu przekraczało jego siły. Zabierał naczynia z surowym jedzeniem, wiadra wody do włazów i oddawał je na dół Wilkowi Morskiemu, który za niego rozdzielał żywność, nierzadko przy tym ciosami pięści od­pędzając tych, którzy próbowali zrabować garść jedzenia kobie­cie lub słabszemu towarzyszowi.

Wilk Morski przyjmował jako rzecz naturalną, że jego własne surowe życie — był sierotą od szóstego roku życia, bity i mal­tretowany uciekł na morze, pływał na statkach korsarskich i na jawnie pirackich, nieraz zaznał chłosty i więzienia — przysposo­biło go lepiej od stosunkowo delikatnie wychowanego trzeciego oficera do znoszenia okropności pokładu niewolników.

Kiepska to była wymówka. John współczuł niedoli niewolni­ków, ale nie miał tej głębokiej litości pozwalającej przezwycię­żyć fizyczny wstręt. Bardziej prymitywny Wilk Morski, który nosił na twarzy i ramionach blizny po wielu brutalnych bójkach, który śmierć niejednego człowieka miał na sumieniu i nieraz sam śmierci zaglądał w oczy — posiadał głębokie uczucie dla niewolników, jakiego brakowało jego „cywilizowanemu" przyjacielowi.

Łatwo tu potępiać młodego Johna Paula. Ale kto z nas zacho­wałby się lepiej? A tylu innych zachowywało się znacznie gorzej.

Ani John, ani nikt z załogi „King George" nie mógł uniknąć finałowej sceny. W Kingston otwarto luki. Załoga poosłaniała twarze i nosy szmatami. Nędznicy wypełzali na czworakach na pokład. Razami batogów zapędzono ich do łodzi. Z pół tuzina le­żało bezwładnie na pokładzie; wyrzucono ich przez burtę, mniej więcej w kierunku łodzi. Troje, w tym jedna kobieta z dzieckiem, wpadło do morza.

Zostaw ich! — krzyknął kapitan. — Jeśli nie mają dość sił,
by się przytrzymać liny, to nie będą mieli sił do pracy na plan­tacjach.

Ale Wilk Morski, nie dbając o rekiny, które krążyły w pobli­żu, płynął już silnymi rzutami ramion w kierunku kobiety. Była nieprzytomna, szczęściem dla niej, bo dziecko zniknęło w falach. Wyciągnął kobietę do łodzi, ale zmarła, zanim dobili do brzegu. Jeszcze jednego z niewolników Wilk Morski wyratował, drugi utonął. Reszta załogi na „King George" aż nazbyt chętnie zasto­sowała się do rozkazu kapitana.

Na brzegu niewolnicy z trudem wyczołgiwali się z łodzi. Ich mięśnie, skurczone przez tyle tygodni w cuchnącej ciasnocie, osłabione głodem, odmawiały posłuszeństwa. Ciała poznaczone były ranami i szramami od desek, na których leżeli zupełnie nago. Znowu wzniosły się batogi w rękach chrześcijańskich maryna­rzy. Jakoś opróżniono łodzie, przy czym znowu paru niewolników wrzucono do wody. Stłoczeni razem, jak stado spłoszonych zwie­rząt, kulili się na piasku, pojękując coś do siebie. Muchy chma­rami obsiadły ich rany. Niewolnicy byli przeważnie zbyt wy­cieńczeni i apatyczni, by zdobyć się na odpędzanie much. Kiedy handlarz, który zakupił wszystkich, kazał dozorcom batogami i pałkami popędzić ich do miasta, gdzie zamierzał sprzedać nie­szczęśników na targu, jeszcze czterech konających zostało na piasku wybrzeża.

Przeciętnie jakieś dwanaście procent niewolników, załadowa­nych na afrykańskim wybrzeżu, umierało w drodze przez Atlan­tyk. Przy wyładowywaniu w portach Jamajki ginęło jeszcze cztery procent, a jedna trzecia pozostałych umierała w ciągu następnych paru tygodni. Wielu z tych, co utrzymali się przy życiu w cuchnącym tłoku pod pokładami statków, bo mieli przy sobie kogoś z rodziny, albo w każdym razie współrodaków, tra­cili wodę życia, gdy ich oddzielono i zagnano do dźwigania ka­mieni, czyszczenia kanałów, sprzątania ulic. Najmniej nieszczę­śliwi, o najniższym procencie śmiertelności, byli ci, których kupowano grupami do pracy na plantacjach. Niemniej jednak z każdych stu niewolników, których wywieziono z Afryki, poło­wa nie żyła już po paru miesiącach, zamordowana po to, by jakiś biały człowiek, chrześcijanin, regularnie czytający Biblię i od­prawiający co wieczór modlitwy mógł zbić fortunę i jeździć po­wozem w cztery konie.

King George" załadował rum i cukier w Jamajce i wrócił do

Europy. John Paul i Wilk Morski odbyli na nim jeszcze jedną podróż. Później młody żeglarz wraz z nierozłącznym towarzy­szem dostał się w charakterze pierwszego oficera na inny statek handlujący niewolnikami. W tej przeprawie przez Atlantyk zmarła ponad połowa niewolników, pomimo wszelkich wysiłków Wilka Morskiego. Pozostali wypełzli z luku w takim stanie, że jasne było, iż mało który z nich przeżyje choćby miesiąc.

Tego było za wiele dla Johna Paula. Zrezygnował ze stano­wiska i razem z Wilkiem Morskim opłacili koszty podróży po­wrotnej do Anglii na sześćdziesięciotonowym brygu „John", któ­ry przywiózł do Kingston ładunek peklowanej wołowiny i masła z Irlandii. Na brygu było tylko dwóch oficerów i siedmiu mary­narzy. Statek przeszedł nie więcej jak sto mil morskich od Morza Karaibskiego na wschód, gdy kapitan, jego oficer i bosman za­padli na febrę, którą się zarazili na wyspach. Chory kapitan chętnie przyjął propozycję Johna Paula, który ofiarował się go zastąpić; zgodził się też, by Wilk Morski objął obowiązki bosma­na. I niebawem popadł w delirium, próbował zadusić swego ofi­cera, który umierał na sąsiedniej koi.

W parę tygodni później w skromnym biurze armatora nazwi­skiem Samuel McAdam w Kirkcudbright, wysoki i chudy pisar­czyk, wyglądający przypadkiem przez okno, ujrzał widok, który go tak przeraził, że rzucił się do drzwi i zamknął je na klucz. Przez szybę spoglądał w śmiertelnej trwodze na niskiego mło­dego żeglarza, szczupłego i muskularnego, o wydatnym, ostrym nosie, wystających kościach policzkowych i silnie zarysowanej szczęce, wystrojonego w coś, co przypominało imitację munduru floty wojennej. Za nim szedł drugi żeglarz: potężnie zbudowany mężczyzna o przerażającym, poznaczonym bliznami obliczu, w czerwonej chustce zawiązanej na głowie, z pistoletem i sztyle­tem zatkniętymi za pas.

Pisarz zawołał swego pana pracującego w drugim pokoju:

Panie, panie, prędko! Piraci chyba wylądowali. Idą tutaj!
Samuel McAdam, tęgi, jowialnie wyglądający jegomość wbiegł

w popłochu.

Słowo daję, Hektorze, wydaje się, jakbyś miał rację. Cho­ciaż ty rzadko kiedy miewasz rację, nawet wtedy, gdy dodajesz
dwie kolumny cyfr. Prawda? Więc może...

Strojny młody żeglarz stukał do drzwi rękojeścią szpady.

John Paul roześmiał się głośno.

Gdyby nie ten „rozbójnik", pański zacny statek „John"
spoczywałby teraz na dnie morza albo żeglowałby nie wiadomo
gdzie, skradziony przez załogę! — zawołał.

Tęgi McAdam popatrzył na swego chudego urzędnika z nie­jakim zmieszaniem.

To wszystko brzmi bardzo dziwnie, Hektorze. Sądzę, że
musisz otworzyć drzwi, doprawdy musisz. Raz przynajmniej
zrób, co ci mówię... Mój bryg „John"!

Hektor tupnął w podłogę tak energicznie, jakby chciał złamać własną, cienką jak zapałka nogę odzianą w bladoróżowe poń­czochy.

Po zakończeniu tej farsy John Paul i Wilk Morski znaleźli się w biurze wraz z beczułkowatym właścicielem „Johna", a chudy pisarczyk stał za drzwiami, zaglądając do środka i groźnie po­trząsając miotłą.

Z dumą młody żeglarz opowiedział swoją historię. Kapitan, oficer i bosman brygu „John" wszyscy trzej zmarli na febrę.

Załoga zażądała, by bryg wydano w jej ręce. John Paul prze­konał marynarzy, że nie potrafią poprowadzić statku. Wówczas ci zażądali, aby bryg wrócił do Indii Zachodnich, gdzie będą mogli go sprzedać. John Paul odparł, że musi dostarczyć ładu­nek culkru do kraju, że przyrzekł to zmarłemu kapitanowi. Ma­rynarze ruszyli groźnie na niego. Wilk Morski wycelował w nich swój pistolet. Kiedy się zawahali, stary pirat odrzucił pistolet i skoczywszy na marynarzy rozłożył dwóch ciosami swej potęż­nej pięści, a resztę zagonił do forkasztelu. Od tej pory nie było więcej kłopotów z załogą.

Kiedy John Paul i Wilk Morski, mile rozgrzani szklaneczką dobrej, szkockiej whisky, opuszczali biuro McAdama, okrąglutki armator, wymowny w podziękowaniach, odprowadził ich aż na ulicę. Pisarz żwawo wskoczył z powrotem do biura i zaraz za­mknął za sobą drzwi na klucz. Nie otworzył ich też swemu pra­codawcy, dopóki Wilk Morski nie odszedł już przynajmniej na sto kroków.

Żadne namowy nie nakłoniły Wilka Morskiego, by pojechał do Arbigland. „Grzeczna kompania" nie była jego specjalnością. Nie chciał się kompromitować.

John na odwrót, chociaż jechał do domu z pomyślnymi wieścia­mi, był zdania, że Arbigland nie jest dość dobre dla niego. Czuł się już wyższy. Posunął się o duży krok naprzód, od kiedy wylądo­wał w Kirkcudbright. Samuel McAdam mianował go — w dwu­dziestym pierwszym roku życia — szyprem brygu „John". Mały statek, ale pierwsze samodzielne dowództwo. Bosy chłopak rze­czywiście według jego własnych pojęć robił karierę.

Rozdział XIII

Oskarżenie o morderstwo

Bryg „John" rzeczywiście był bardzo mały -— prawdziwe czółno w porównaniu do statków towarowych, które dzisiaj kur­sują po Atlantyku. A jego mikroskopijne wymiary nakładały tym większą odpowiedzialność na dwudziestojednoletniego kapitana. Miał dwóch oficerów, jednego starszego, a drugiego jeszcze młod­szego od siebie. Obu bez doświadczenia, bez dobrej znajomości swego zawodu. Nie było nikogo, do kogo mógłby się zwrócić o radę w krytycznej sytuacji. Szyper takiego stateczku ponosił całą odpowiedzialność za nawigację i za dyscyplinę załogi. A ta ostatnia odpowiedzialność nie była sprawą błahą na statku czę­sto przewożącym ładunek rumu, który należało zabezpieczyć z wielu względów przed kradzieżą.

John Paul sam musiał pełnić co trzecią wachtę. Był też włas­nym supercargo, czyli sprzedawał ładunek w imieniu armatora i nabywał takie towary, które najwięcej opłaciło się przewozić do kraju. Niemały ciężar spadł na barki młodego mężczyzny, ale, jak niejeden ciężar, był to cenny nauczyciel.

Pierwsza podróż przebiegła stosunkowo gładko, bez przygód. McAdarn pozbył się niespokojniejszych duchów z załogi, która po śmierci poprzedniego kapitana chciała ukraść statek. Wilk Morski, mianowany bosmanem, nie cieszył się szczególną mi-

łością załogi, która go uważała za szpiega, ale budził w mary­narzach strach, co przyczyniało się do utrzymania dyscypliny.

Wyładowawszy w Kingston solone mięso i manufakturę, mło­dociany kapitan załadował bryg: czterdzieści dziewięć dużych beczek i sześć mniejszych baryłek cukru, sto pięćdziesiąt sześć beczek rumu, czterdzieści cztery worki pieprzu, sześć beli ba­wełny, siedemdziesiąt pięć desek drewna mahoniowego, dwie i pół tony drewna kampeszowego, z którego wyrabiano czarny barwnik. Taki niezwykle urozmaicony ładunek odzwierciedlał maksimum dobrej woli niedoświadczonego kapitana, który chciał z tej pierwszej samodzielnej podróży przywieźć towary, jakie na pewno będzie można dobrze sprzedać w kraju. Obawiał się, że jeżeli załaduje statek tylko jednym lub dwoma rodzajami to­waru, a inne statki w tym samym czasie nawiozą dużo tego sa­mego, to cena mogłaby spaść z powodu konkurencji. Miesza­ny ładunek zapewniał dobrą cenę za niektóre przynamniej to­wary.

Jak wielu innych żeglarzy, młody John Paul dosyć szybko stra­cił swój młodociany zapał, przejawiający się w pierwszych po­dróżach, do egzotycznych widoków, nieznanej flory i fauny. W chwilach wolnych od sprzedawania, kupowania i doglądania ładunków na statku mógłby znaleźć czas na rozkoszowanie się wspaniałą przyrodą Jamajki (lokalna nazwa Xaymaca, co zna­czy: „Wyspa Źródeł"), która jest niezwykle malowniczym za­kątkiem: urozmaicona linia koralowych wybrzeży, romantyczne doliny i góry zwane Błękitnymi, których najwyższy szczyt sięga ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza, wartkie stru­mienie nie bez racji noszące takie nazwy, jak Szumiąca Woda. Nie podziwiał żółwi, krów morskich ani krokodyli, świetlików ani sprężyków, ani czterdziestu trzech gatunków ptaków żyją­cych na tej wyspie. Ani w roku 1769, ani podczas późniejszych czy wcześniejszych wizyt, młody kapitan nie poświęcił więcej jak przelotną uwagę tym fenomenom.

Patrzył na banany na plantacjach, ciągnących się od południa do północy wyspy, tylko jak na towar. Patrzył na port w Kings­ton, tak obszerny, że mógłby się wydawać śródziemnym morzem, tylko z punktu widzenia pilota wprowadzającego statek, nie dba­jąc o ciekawe szczegóły topograficzne i sugestywne nazwy, jak

Diabelska Mielizna, Przylądek Szubienicy czy Zatoka Wraków — pozostałości po epoce, kiedy wyspa była głównym schronieniem korsarzy na Morzu Karaibskim w XVI i XVII wieku. Jeden z tych korsarzy, Anglik William Dampier (1652—1715)*, sierota od wczesnego dzieciństwa i samouk, napisał dwa tomy dziennika, w którym zawarł wiele ciekawych i ścisłych obserwacji przy­rody. Ale w całej bardzo obszernej spuściźnie piśmienniczej Johna Paula Jonesa, zawartej w listach, dziennikach i memo­riałach, poświęconej głównie miłości, wojnie i własnej karierze, pisanej na wielu wyspach i kontynentach — nie znajdziemy śla­dów tego rodzaju naukowych obserwacji ani zainteresowań.

Bryg „John" wyszedł z Kingston 23 czerwca 1769 roku. Jego kapitan śpieszył, by opuścić Morze Karaibskie, zanim rozpocznie się sezon huraganów. Pożeglował zwykłą wówczas trasą dookoła zachodniego krańca Kuby, w pobliżu Przylądka Św. Antoniego, przez Cieśninę Florydzką, na północ od Bermudów, tu chwycił w żagle silne wiatry zachodnie, z którymi przeprawił się przez północny Atlantyk. Dotarł do Kirkcudbright pod koniec sierp­nia.

Samuel McAdam, zadowolony z ładunku, pogratulował mło­demu kapitanowi przezorności w zakupie towarów. Sezon nie był już odpowiedni, żeby jeszcze raz w tym roku zdążyć do Indii Zachodnich i z powrotem przed zimową porą burz na Atlantyku.

John Paul postanowił spędzić zimowe miesiące na zwiedzaniu ważniejszych szkockich portów i przystani. Mogło się zdarzyć, że jego obowiązki kiedyś zaprowadzą go do któregoś z tych por­tów, więc z charakterystyczną dla niego rzeczową dokładnością w sprawach dotyczących jego zawodu postanowił zapoznać się z ich własnościami. Miał nadzieję, że piloci będą go zabierać przy wprowadzaniu do portów różnych statków przez trudne, przybrzeżne wody. Doświadczenie zdobyte w ten sposób miało mu się bardzo przydać w czasie operacji, których natury na ra­zie jeszcze zupełnie nie przewidywał.

Jednakże nieoczekiwane okoliczności opóźniły objazd portów Szkocji.

Gdy dotarł do Arbigland, z daleka już zauważył, że ogród

* Par.: George Bidwell: Pod piracką flagą. Wyd. Morskie, wyd. II 1969.

wokół domku rodziców jest nie wypielony i zaniedbany. Co się mogło stać? Ojciec nigdy nie zaniedbywał własnego ogrodu, choćby i najwięcej miał pracy u pana Craika. Pod wpływem niespokojnych przeczuć serce Johna zaczęło bić szybciej. I do­mek miał posępny wygląd — wszystkie story były zasłonięte. Otwierając furtkę zawołał głośno, jak miał w zwyczaju, ale nie usłyszał w odpowiedzi donośnego ojcowskiego głosu. Nacisnął klamkę drzwi, zajrzał do kuchni i ujrzał matkę siedzącą przy piecu, schyloną, wstrząsaną łkaniem...

Mamo!

Drgnęła, podniosła głowę, spojrzała na niego zapuchniętymi od płaczu oczyma. Po twarzy jej płynęły łzy.

Skinęła głową, wskazała na drzwi do bawialni i wybuchnęła na nowo płaczem.

Nie płacz, mamo...

Uściskał ją, potem wszedł do bawialni, gdzie leżały doczesne szczątki Johna Paula seniora. Przed dwoma miesiącami miał atak serca, drugi sześć tygodni później, a trzeci, fatalny — przed dwoma dniami.

Opatrzność sprowadziła cię do domu, byś mi był podporą —
powiedziała Jean. — Jutro pogrzeb.

Dwie jej córki, jeszcze niezamężne — najstarsza, Janet, wy­szła za mąż za kupca z sąsiedztwa — poszły do kościoła, by omó­wić szczegóły pogrzebu.

Na młodym Johnie zaciążyła odpowiedzialność głowy rodziny. Po pogrzebie postarał się zabezpieczyć przyszłość matki i dwóch niezamężnych sióstr. John Paul senior zmarł, nie posiadając — jak można było się spodziewać — ani szylinga przy duszy. Pan Craik zgodził się, by Jean nadal mieszkała w domku ogrodnika nie płacąc czynszu. Pani Craik ofiarowała jej pracę przy kuch­ni, jednak młody John nie chciał, żeby jego matka powróciła do służby. Jego własne zarobki były jeszcze szczupłe, ale oddał mat­ce pieniądze, które odłożył na swoją wywiadowczą ekspedycję. Starsza z niezamężnych sióstr pracowała już jako nauczycielka w szkole parafialnej, a dla młodszej John znalazł zajęcie w skle-

pie bławatnym w Dumfries, u kupca, w którego domu mogła również mieszkać. Mąż Janet przyrzekł płacić po parę szylingów, by pomóc teściowej. W ten sposób wdowa została zaopatrzona w takiej mierze, że pozwalało jej to żyć, nie wyrzekając się nie­wielkich wygód, do jakich przywykła.

Jean Paul nie była kobietą, która by celebrowała swoją ża­łobę. Zabrała się przede wszystkim do porządkowania ogrodu zaniedbanego podczas choroby męża, kiedy to prawie nie odcho­dziła od łóżka chorego. John zdał sobie wkrótce sprawę, że właściwie nie ma już nic więcej do roboty w Arbiglaind. A chciał się wydostać z domu rodzinnego, chciał zapomnieć o tym, że nie­gdyś wstydził się swego ojca i o tym, że teraz nie potrzebował się wstydzić — nie ma wstydu w tym, że się ma owdowiałą i nie­bogatą matkę. Chciał uciec przed sobą samym, pogrążając się w sprawach swego zawodu.

Udał się do Samuela McAdama, który dał mu zaliczkę na po­czet jego zarobków w następnej podróży brygiem „John". Na­zajutrz młody kapitan wyjechał dyliżansem do Glasgow. Stam­tąd dokładnie zbadał wody Firth of Clyde i wiele wysepek przy zachodnich wybrzeżach Szkocji, dokąd docierał na łodziach dowo­żących żywność. Następnie przeprawił się do Edynburga i wsiadł na towarowy statek, który kursował wzdłuż wybrzeży wschod­nich. Odwiedził porty Dundee, Alberdeen, Inverness i zbadał wo­dy Moray Firth aż do portu Wiek i dalej aż po Orkady. Nie zaznał w czasie tej podróży żadnych przygód, ale wiele się na­uczył.

Z początkiem roku 1770 był już z powrotem w Kirkcudbrighlt, by zwerbować nową załogę. Prócz Wilka Morskiego zgłosiło się dwóch marynarzy, którzy już żeglowali z nim ostatnim razem. John postanowił obejść się bez drugiego oficera — sam zamie­rzał pełnić drugą wachtę — a w zamian zaokrętować cieślę. Do objęcia tej roli zgłosił się młody mężczyzna nazwiskiem Mungo Maxwell, syn dobrze znanego i popularnego miejscowego ober­żysty.

Maxwell i Wilk Morski powzięli do siebie antypatię od pierw­szego wejrzenia. Bosman, w interesie kapitana a swego przyja­ciela, poganiał załogę i zmuszał ją do nieustannej pracy. Cieśla był chełpliwym próżniakiem, który bynajmniej nie dorównywał

wysokiej opinii, jaką miał o samym sobie. Połączenie takiego bosmana z takim cieślą okrętowym doprowadziło oczywiście do stanu zapalnego. A młody John Paul nie miał usposobienia po­jednawczego ani też sympatii dla nieudolnych próżniaków — potrafił co prawda sprostać każdemu w chełpliwości, ale zwykle nie bez podstaw.

Żeglarze owych czasów — włącznie z kapitanami — żyli pod­czas długotrwałych rejsów w warunkach niezwykłej brutalności i bezwzględnych metod utrzymywania dyscypliny. Żywność była zawsze wędzona i solona, wyjąwszy okres, kiedy statek stał w porcie. Hamaki wisiały w ciasnych, nie wietrzonych, stęchłych od zaduchu pomieszczeniach. Nie było żadnych urządzeń higie­nicznych. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że załoga mo­głaby potrzebować jakichś rozrywek, prócz picia i gry w kości. Nieuniknionym rezultatem było to, że większość żyła na za­sadzie przetrwania najsilniejszych i próbowała poprawić swoją dolę wszelkimi sposobami, uczciwymi i nieuczciwymi.

Gdyby marynarze dostrzegli u kapitana albo bosmana jakąkol­wiek słabość, wyzyskaliby ją niemiłosiernie, z chytrością i upo­rem. Zdarzały się szlachetne wyjątki — ludzie lojalni wobec kapitana, a protestujący tylko, jeśli oni sami lub ich towarzysze okrętowi byli rzeczywiście i niezasłużenie maltretowani; i zda­rzali się kapitanowie, dla których dobro załogi miało pierwszeń­stwo przed wszelkimi innymi względami. Ale w XVIII wieku zarówno na statkach handlowych, jak i na okrętach wojennych niewiele było romantyczności, a pod dostatkiem trudów.

John Paul czynił zawsze, co było w jego mocy, by ulżyć ciężkim warunkom bytowania podległej mu załogi. Zarazem jednak, trochę pod wpływem Wilka Morskiego, któremu pojęcia o dyscyplinie wpojono chłostą we wczesnej młodości, John Paul uznał, że surowość daje najlepsze wyniki. Może miał rację, może i nie, ale był jeszcze bardzo młody i obawiał się, żeby jego mło­dości nie wykorzystywano; chciał koniecznie udowodnić, że nie można go nabijać w butelkę.

Systematycznie i bez wglądania w słuszność poszczególnych wypadków, John Paul stawał po stronie Wilka Morskiego w jego zatargach z Maxwellem. Nic dziwnego, że cieśla był coraz bar­dziej antagonistycznie usposobiony i nieprzyjazny. Do katastrofy

doszło, kiedy John Paul polecił mu sporządzić drewnianą koję dla bosmana w zakątku koło kabiny kapitana.

Ja nic nie zrobię dla tego sukinsyna — odparł Maxwell,
dorzucił jeszcze parę soczystych przekleństw i odszedł.

Jawna niesubordynacja. Nie można jej było puścić płazem.

Wracaj no tutaj! — krzyknął John Paul.
Maxwell odwrócił się, ale nie usłuchał polecenia.

Ta uwaga sama w sobie zawierała sporo słuszności. Ale pod­oficerowie w każdej służbie cenią sobie wysoko różne małe przy­wileje. A ton Maxwella, chociaż trochę spokojniejszy i już nie taki arogancki, stanowił jednak prowokację.

Buntowniczy duch powinien się najpierw upewnić, czy ma przyjaciół, którzy by go poparli w razie potrzeby. Maxwell nie zyskał sobie żadnego przyjaciela na pokładzie brygu „John". Był wyzywająco pogardliwy w stosunku do towarzyszy, a wy­zywająco arogancki w stosunku do zwierzchnictwa. Toteż gdy John Paul krzyknął do bosmana:

Maxwell szarpał się, kopał, bił i gryzł. Bezskutecznie. Nieba­wem zdarto z niego koszulę i zawieszono za ręce i nogi do pio­nowo ustawionej kratownicy, rozkrzyżowawszy na kształt lite­ry „X".

Pożałujesz tego, kapitanie! — darł się. — Mój ojciec ma
wpływy w Kirkcudbright. Kiedy usłyszy...

W tym momencie dostrzegł Wilka Morskiego, który wychodził z kajuty kapitańskiej niosąc dziewięciorzemienny kańczug, osła­wione narzędzie tortur, zwane przez marynarzy „kotem o dzie-

więciu ogonach". Głos Maxwella się zmienił. Zaczął łkać i wrze­szczeć:

Litości, kapitanie, litości! Zrobię tę koję, zrobię najlepszą
koję, jaką kiedykolwiek cieśla zrobił!

John Paul pozostał nieporuszony. Ciągła bezczelność, a teraz i niesubordynacja Maxwelia rozgniewały go tak, że nie mógłby pomyśleć o sprawiedliwości, cóż dopiero o miłosierdziu.

Dwadzieścia razów — rozkazał.

Drugi oficer — jedyny oprócz kapitana oficer na statku — ujął się za cieślą, dowodząc, że Maxwell jest już dostatecznie przerażony, że zastosowanie tej kary byłoby mściwością.

A niezastosowanie jej byłoby słabością! — odparł John
Paul i odtrącił wstawiającego się za cieślą oficera.

Kańczug wznosił się i opadał, każdy cios celny i mściwy. Wilk Morski nigdy nie pozwalał, by jeden z członków załogi wymie­rzał karę drugiemu. Najpierw za każdym strasznym uderzeniem nieszczęsna ofiara zwijała się i krzyczała. Ale po dwunastym ude­rzeniu ciało cieśli zwiotczało i zwisło bezwładnie. Nie czuł już tych ostatnich uderzeń, chociaż rozorały mu ciało głębokimi cię­ciami. Zdjęto go nieprzytomnego, ale ocknął się, by zajęczeć rozpaczliwie, gdy mu wcierano sól do rany.

Zdarzenie to nie przynosi zaszczytu nikomu, ani bezczelnemu i tchórzliwemu winowajcy, ani jego niemiłosiernym oprawcom. Ale tego rodzaju incydenty zdarzały się prawie codziennie na statkach przemierzających Atlantyk z Anglii i do Anglii, gdzie, jak powiadano, kwitła wysoka kultura i humanizm.

Kiedy w maju bryg „John" zawinął do przystani na lesistej, małej, ale bogatej w ziarna kakaowe, koprę, orzechy kokosowe i owoce cytrusowe, wyspie Tobago położonej na północo-wschód od Trynidadu, w pobliżu wybrzeży Wenezueli, Mungo Maxwell natychmiast zszedł na ląd i złożył skargę na swego kapitana w sądzie wiceadmiralskim. Johna Paula wezwano na przesłucha­nie, podczas którego oskarżyciel zademonstrował swoje pokale­czone ramiona, stwierdzając, iż został ukarany niesłusznie, a z ta­kim okrucieństwem, że być może zostanie inwalidą na resztę życia.

W sądzie wiceadmiralskim skarga złożona przez podwładnego na oficera musiała opierać się na bardzo mocnych dowodach,

żeby mieć jakąś szansę powadzenia. Nieuniknionym było, że ten sąd popierał kapitanów, o ile tylko to było możliwe, z obawy, by nie zachęcać do braku dyscypliny i buntów. Adwokaci wnoszący oskarżenie brali pieniądze od zwykle niepiśmiennych marynarzy, ale to sąd przydzielał ich do każdej poszczególnej sprawy, a jeśli któryś z nich był na tyle nierozważny, iż nazbyt energicznie upierał się przy pretensjach swego klienta i naraził się sądowi, to później nie przydzielano mu więcej spraw.

Sędzia zapytał Johna Paula, dlaczego wydał rozkaz chłosty.

Ponieważ Mungo Maxwell, cieśla okrętowy, był niekompe­tentny, nieposłuszny i bezczelny.

Kapitan opowiedział o koi bosmana i o tym, jak Maxwell od­mówił wykonania jego rozkazu.

Czy są świadkowie, którzy potwierdzą to zajście?

John wskazał Wilka Morskiego i jeszcze jednego z marynarzy.

Sędzia, mężczyzna o wielkiej, kwadratowej głowie i rzymskim nosie, spojrzawszy ponad okularami na bosmana, który bynaj­mniej nie zmienił swego zwykłego, pirackiego stroju z uwagi na szacunek dla sali sądowej, zapytał:

Sędzia podniósł do góry krzaczaste brwi, znowu spojrzał na Wilka Morskiego i przywołał woźnego z końca sali.

Może lepiej będzie, jeżeli zaopiekujesz się na czas sprawy
tym — hm, hm — ekwipunkiem tego — hm, hm — bosmana —
powiedział.

Dłoń Wilka Morskiego zacisnęła się na broni, ale na skinienie Johna oddał pistolety i sztylet, które położono na stole poza zasięgiem jego długich ramion.

Sędzia odetchnął, jakby z ulgą. Wilk Morski złożył swoje ze­znania, wywrzaskując je tak, jakby jego słuchacze znajdowali się na najwyższym maszcie, a on na pokładzie statku. Lekarz, który zbadał Maxwella, oznajmił, że jego skaleczenia nie są »ani śmiertelne, ani zagrażające zdrowiu «.

Wyrok był przesądzony. Skargę Maxwella oddalono jako bez­podstawną.

Cieśla nie powrócił na bryg „John". Bez wątpienia, i zapewne słusznie, bał się mściwości bosmana. Zaokrętował się jako zwyk­ły marynarz na statek „Barcelona Padket", który wyruszał pra­wie natychmiast do Anglii.

John Paul wyładował swoje towary, zakupił nowy ładunek na powrotną drogę, opóźnił odjazd z powodu wczesnego nadejścia pory huraganów, zabawiając się tymczasem z Mulatkami, któ­rych względy tanio kupował, i powrócił do Kirkcudbright do­piero pod koniec roku 1770.

Gdy bryg przycumował do nabrzeża, na pokład wszedł szeryf i poprosił kapitana, by zszedł z nim do kajuty.

Mam rozkaz — oznajmił — aresztowania pana i umieszcze­nia w tutejszym więzieniu aż do rozprawy, jaka pana czeka.
Jest pan oskarżony o morderstwo.

Kapitan Paul począttkowo wcale się nie przestraszył.

Ależ to śmieszne! — odrzekł. — Jakieś nieporozumienie.
Kogo niby miałem zamordować?

Szeryfa nie poruszyły te wykrzykniki.

Munga Maxwella — odrzekł — cieślę okrętowego i syna
poważanego w naszym mieście oberżysty.

Dopiero ta wiadomość zaskoczyła i przeraziła kapitana.

John Paul spędził tę noc w celi mniejszej od jego kajuty na statku i o wiele mniej wygodnej. Wilk Morski spał na ulicy, pod murem więziennym.

Rozdział XIV

Fortunna ucieczka

Kiedy Samuel McAdam znalazł się pod swym biurem w pobli­żu przystani w Kirkcudbright następnego ranka po aresztowaniu Johna Paula, zastał czekającego na niego przed domem Wilka Mor­skiego. Wstrząśnięty wiadomością przyniesioną przez bosmana, armator zgodził się od razu pójść do sądu i zaofiarować kaucję za wypuszczenie kapitana brygu „John" na wolność. Ale naj­pierw chciał zajść do własnego biura. Drzwi były zamknięte. Energicznie szarpnął za klamkę i zajrzał przez szybę do środka. Hektor wytknął ostrożnie pół głowy z szafy, w której się scho­wał.

Nie otworzę, dopóki ten pirat nie odejdzie! — zawołał wymachując miotłą.

McAdam uderzył się pulchną dłonią w udo i rozpoczął zwykły lametnt:

McAdam zachichotał.

A co ja bym począł bez niego? Chodźmy, mój przyjacielu!
Powędrował sztywnymi krokami, a jego okrągły korpus koły­sał się z boku na bok, jakby szedł na drewnianych nogach. Egzo-

149

tyczny i przerażający wygląd Wilka Morskiego sprawiał, że spo­tykani przechodnie wymijali ich przezornie z daleka, zastana­wiając się z pewnym niepokojeni, czy ta dziwna postać miała służyć armatorowi obroną przed nieznanymi niebezpieczeństwa­mi, czy też sama mu czymś zagrażała.

Tymczasem John Paul dowiedział się, że Mungo Maxwell zmarł na pokładzie „Barcelona Packet", a gdy statek zawinął do portu, jeden z marynarzy poszedł do jego ojca i powtórzył, co Mungo opowiedział o chłoście wymierzonej mu na brygu „John". Oberżysta złożył skargę w sądzie magistrackim — którego człon­kami byli miejscowi obywatele, ludzie bez kwalifikacji prawni­czych — donosząc, że jego syn »został przez pomienionego Johna Paula nielitościwie pobity maczugą czy też kijem, a z odniesio­nych wskutek pobicia ran i obrażeń wewnętrznych niebawem zmarł... «

Kiedy McAdam usłyszał tę historię, wydął policzki i prychnął z gniewem:

Ten Maxwell! Znam go dobrze. Myśli, że mu się uda jakieś
odszkodowanie wyciągnąć w ten sposób i dlatego twierdzi, że
jego syn umarł wskutek z pewnością całkiem zasłużonej chłosty.

Pisarz w sądzie — zawodowy jurysta — był przyjacielem armatora i podzielał jego zdanie o Maxwelu. Jednakże wyjaśnił, że przez obywatela, szanowanego przynajmniej w oczach prawa, została złożona poważna skarga i że sędziowie muszą mieć ważki powód, by podpisać zwolnienie Johna Paula z aresztu.

Jakie dowody kapitan John Paul musi przedstawić, aby się
oczyścić z zarzutu? — spytał McAdam.

Urzędnik sądowy był wysokim kościstym Szkotem o ogorza­łej twarzy, prostym nosie, niebieskich oczach i rudych włosach. Przechylił się w tył na swoim krześle tak, że spoglądał prosto w sufit przyczerniony od dymu z kominka, w którym zbyt rzad­ko czyszczono. Złożył razem końce palców obu rąk z powagą pastora i oznajmił uroczyście, ale z porozumiewawczym mrugnię­ciem oka:

No cóż, ja bym powiedział, że, hm, hm, po pierwsze: po­trzebny będzie legalnie ważny, prawidłowa spisany wyciąg
z aktów sądowych dotyczących wyroku w sprawie w sądzie
wiceadmiralskim w Tobago. Po drugie...

Ależ jak ja mam taki dokument wydostać? — przerwał m/u
John. — Będę musiał jechać...

Jurysta nie zmienił poziomej pozycji swego ciała.

...przez Atlantyk — dokończył za Johna. — Tak mnie in­formuje mapa. A to może zająć rok, może nawet dwa lata, jeśli
warunki dla żeglarstwa nie będą sprzyjające.

Ja nie rozumiem... — przerwał mu znowu John.
Jurysta nadal wpatrywał się w sufit.

Urzędnik, który zdawał się odczytywać swe pomysły z przy­dymionego sufitu, ignorował go.

Teraz czy wolno mi przypuszczać, że szanowni panowie
oaj są ludźmi dysponującymi pewnymi funduszami? I że każdy
mógłby złożyć skromną sumkę pieniędzy, by oszczędzić jego królewskiej wysokości, najmiłościwiej «nam panującemu Jerzemu
Trzeciemu ekspensów związanych z trzymaniem i żywieniem
jednego z was? Powiedzmy, po pięćset funtów...?

John mógł rozporządzać akurat taką sumą, wziąwszy razem jego gażę i udział w zyskach z ostatniej podróży brygu „John".

McAdam chciał coś powiedzieć, ale urzędnik gestem nakazał milczenie i powrócił do stukania palcami o palce.

Tak, myślę, że to by zadowoliło sędziów: zwolnienie kapi­tana Paula za kaucją, złożoną przez niego samego i przez Sa­muela McAdama, po pięćset funtów każdy, gwarantującą, że
oskarżony powróci na swój proces w ciągu dwóch lat, a tymcza­sem przygotuje obronę.

- Paul nie zawiedzie. Przysięgam, że się stawi! — zapewnił gorąco McAdam.

John Paul przepędził jeszcze dwa dni w celi, zanim pozała­twiano wszystkie formalności. A przez cały ten czas, Wilk Morski nie odchodził od murów więziennych na dłużej, niż trze­ba było, by dostać sobie coś do zjedzenia.

W celi John czuł się jak sparaliżowany swoją istotnie nie do pozazdroszczenia sytuacją. Gdy wyszedł na wolność, szybko się zorientował, że nie tylko McAdam i pisarz sądowy uważali skar­gę oberżysty za próbę szantażu. Poważni obywatele Kirkcudbright pośpieszyli dowieść swoim zachowaniem, że nie uważają go za splamionego czyjąś krwią. Kilku zamożnych kupców i armatorów zapraszało go do swoich domów, przedstawiło swoim żonom i córkom. Co więcej, obdarzyli go faworem, dzięki które­mu przez resztę życia John Paul — gdy był na lądzie — mógł obracać się w takim właśnie towarzystwie, które podziwiał i do którego postanowił się dostać, gdy jako mały chłopiec przysłu­chiwał się ze spiżarni rozmowom gości w domu pana Craika w Arbigland.

W tydzień czy dwa po wypuszczeniu z więzienia, wprowadzono go w tajemnice i przywileje „starożytnej braci wolnomularskiej" w Loży Sw. Bernarda. Był to duży krok naprzód w jego społecz­nej karierze. Wolnomularstwo cieszyło się wielkim poważaniem w Zjednoczonym Królestwie, we Francji i w brytyjskich kolo­niach. Odkąd został masonem, John mógł spotykać się z najwy­bitniejszymi przedstawicielami społeczeństwa w każdym mieście, do którego go zaprowadził jego żeglarski zawód.

Młody żeglarz nie miałby . skrupułów w zastosowaniu się do sugestii pisarza sądowego, aby opuścić Wielką Brytanię i już więcej tu nie wracać. Nadal zamierzał osiedlić się na stałe w Ameryce, nawet nie zmuszany do tego koniecznością. Ale ce­nił swoje dobre imię w ojczystym kraju i postanowił je utwier­dzić w oczach nowych przyjaciół masonów. Co więcej, mógł od­zyskać pięćset funtów dla McAdama tylko oczyszczając się z za­rzutu zamordowania Mungo Maxwella.

Jednakże wciąż się nastręczały jakieś trudności. McAdaim i jego wspólnik, który miał udział we współwłasności brygu „John", postanowili sprzedać statek. Zresztą w każdym razie było mało prawdopodobne, by jakikolwiek statek pożeglował do Indii Zachodnich w parze zimowej. John Paul nie chciał jechać do domu. Pomimo przychylności okazywanej mu przez poważ­niejszych mieszkańców Kirkcuidbright, czuł, że ciąży na nim nie zmyta jeszcze plama. Jego matka niepokoiłaby się o niego, i ani ona, ani jego siostry nie traktowałyby rozkazu wychłostania marynarza w ten sam sposób, co on — jako koniecznej metody utrzymania dyscypliny. John Paul objął więc dowództwo na statku pocztowym kursującym między wybrzeżem GaUoway i wyspą Man na Morzu Irlandzkim. To mu przynajmniej umożli­wiało wywiązanie się z obowiązku posyłania matce choćby drob­nych sum.

Była już wiosna roku 1772, kiedy wreszcie dotarł do Tobago i otrzymał od wiceadmirała wyciąg z aktów sądowych, koniecz­ny, by pognębić oberżystę Maxwella. Poprzednio już dostał od Johna Eastmenta, kapitana „Barcelona Packet", zaświadczenie, że Mungo Maxwell był w doskonałym zdrowiu i w pełni sił, gdy się zaokrętował, ale później «zapadł na febrę, od której zmarł na morzu«.

Nie ryzykując powtórnej bliższej znajomości z więzieniem w Kirkeudbright, John przezornie zawiózł swoje dokumenty do Londynu, skąd je posłał do rąk pisarza sądowego. Sędziowie uznali dowody jako wystarczające. Pieniądze, złożone tytułem kaucji, zostały zwrócone. McAdam napisał do swego byłego kapi­tana serdeczny list, chwaląc jego męską i słuszną postawę w tej niefortunnej aferze i zapewniając go o dobrej woli współbraci wolnomularzy.

Ale opowieść, że John Paul niegdyś kazał zachłostać człowieka na śmierć, przylgnęła do niego wbrew wszelkim dowodom. Gdzie tylko się komuś naraził, zaraz mu to wypominano.

John Paul miał pewnie zastrzeżenia przed zabraniem Wilka Morskiego ze sobą do Londynu. Zagroził, że się z nim rozstanie, jeśli stary bosman nie przywdzieje bardziej odpowiedniego stro­ju. Ostatecznie Wilk Morski zgodził się, by go „ożaglowano" w krótką granatową kurtkę i szerokie granatowe spodnie, białą kamizelkę i płaski czarny kapelusz. Nosił nadal swój czerwony pas, ale bez widocznej dla oka broni. Jednak i teraz, ze swoją surową, poznaczoną bliznami twarzą, wyglądał na pirata i John postanowił uważać, by bosman nie wydalał się poza dzielnicę portową. Prawdę mówiąc, nie było to trudne. Wiiłk Morski zna­lazłszy dobre piwo i damskie towarzystwo w pobliskiej tawernie nie pragnął ruszać się stamtąd, dopóki znowu nie wyszli na morze.

McAdam, którego nazwisko szanowano w kołach armatorów londyńskich, wręczył kapitanowi Johnowi Paulowi na pożegna­nie dokument zaświadczający, że jako dowódca brygu „John" w ciągu dwóch podróży do Indii Zachodnich »wywiązał się z obowiązków nawigatora i supercargo w sposób świadczący o jego pełnych kwalifikacjach«. Dzięki temu dokumentowi armatorzy mogli nie tylko z pełnym zaufaniem powierzyć młodemu kapi­tanowi statki, ale i spodziewać się, że każda jego wyprawa przy­niesie im dobre zyski. Toteż niebawem John Paul dostał do­wództwo dużego statku „Betsy", z dwudziestoosobową załogą, który kursował na szlaku od Londynu przez Irlandię do Tobago. Spodziewając się, że skończyły się nareszcie jego kłopoty, John objął nowy statek — z Wilkiem Morskim znowu jako bosma­nem — pełen najlepszych nadziei. Niestety, jasne perspektywy często zawodzą wskutek naszej własnej głupoty.

W styczniu 1773 roku „Betsy" miała wyruszyć do Irlandii. Szy­kując statek, werbując załogę i biorąc ładunki, John spędzał wie­czory szukając rozrywki w towarzystwie niejakiej panny Drew, która mieszkała w dzielnicy Soho przy ulicy zwanej Polską. Ale John Paul, chociaż zawsze bardzo go pociągały kobiece wdzięki, chociaż pisywał romantyczne listy, pełne miłosnych wynurzeń, wielu kolejnych kochanek, i chociaż wywierał nieodparty

urok na kobiety z różnych sfer towarzyskich — nigdy jednak w całym swoim życiu nie pozwolił, by kobieta stanęła na drodze jego kariery zawodowej. Kierował się zasadą, że po straconej kochance nie warto rozpaczać, gdyż łatwo ją zastąpić, natomiast dowództwo statku trzeba cenić zarówno jako aktualną korzyść, jak i szczebel w drabinie do dalszych awansów.

Nowy kapitan „Betsy" znał się już doskonale na ekwipunku, ładowaniu i prowadzeniu statków najrozmaitszych typów. Umiał nawigować według obserwacji słońca i namiarów terrestrycznych. Dowiódł swojej zręczności i sprytu w handlu. Na dużym statku, który mógł przewozić znacznie większe ładunki niż bryg „John", młody kapitan spodziewał się dobrze zarabiać. Potrze­bował pieniędzy. Funkcje w marynarce handlowej — inaczej niż w wojennej — nie wiązały się z pozycją towarzyską, chyba że zarazem miało się pod dostatkiem pieniędzy.

Ale podróż źle się zaczęła. Statek — jak się okazało — prze­ciekał poważnie. Tylko z'największym wysiłkiem, nieustannie pompując, Wilk Morski i jego ludzie mogli utrzymać „Befcy" na powierzchni. Kapitan zawinął do Cork, wyładował ładunek i przekonał się, że 'nie mniej jak trzydzieści wręg jest złama­nych. Dobiegła już połowa czerwca, zanim statek był gotów do dalszej drogi, a tymczasem John Paul zachorował na ostrą febrę. Szesnaście dni leżał w łóżku, a Wilk Morski pielęgnował go z kobiecą delikatnością.

W październiku 1773 dotarli nareszcie do Tobago, gdzie mieli sprzedać przywiezione wino, masło i bekony irlandzkie. I tu zdarzył się incydent, który, chociaż początkowo przykry, jed­nakże w rezultacie doprowadził do pozostania Johna Paula na stałe w Ameryce, gdzie zdobył sławę, jaką ojczysta Szkocja nie mogłaby go chyba nigdy obdarzyć.

Marynarz, niejaki Henry Higgins, wysoki i potężnie zbudo­wany, dwakroć większy od Johna Paula — który miał niewiele ponad półtora metra wzrostu — przyszedł na mostek kapitański drugiego dnia po zawinięciu do Tobago. Dwaj pozostali oficero­wie załogi „Betsy" byli na lądzie.

Ludzie przysłali mnie z prośbą o wypłacenie im zaliczek — rzekł.

Ton wskazywał raczej na żądanie niż prośbę. Kapitana to zirytowało, więc odrzekł ostro:

Wilk Morski, który potrafił wyczuć kłótnię, choćby był na drugim krańcu statku, podszedł i stanął w pobliżu.

Zejść na ląd? — powtórzył. — Połowa nie wróci. Mają tu baby.

To nie wasz interes, bosmanie — odparł Higgine.

Załoga „Betsy" nie kochała Wilka Marskiego więcej niż daw­niej załoga brygu „John".

Potężny wzrost i agresywne maniery Higginsa miały za­straszyć. To podziałało przeciw niemu. John Paul nie należał do tych, którzy się dawali zastraszyć. Co więcej, postanowił so­bie uzyskać wielki sukces finansowy w tej pierwszej podróży. Odezwał się ostro, tak że później nie mógł się wycofać z tego, co powiedział, nawet gdyby chciał.

Higgins poszedł z powrotem do forkasztelu i robił, co mógł, by do tych kłopotów podżegać. A nie było to trudne. John Paul zajmował słabą taktycznie pozycję w tej sprzeczce z załogą. Ludziom więcej zależało na odwiedzeniu domów i rodzin, na spędzeniu paru nocy z żonami niż na zyskach z podróży, w któ­rych nie mieli udziału. Kapitan, z takim upodobaniem do nie­wieścich wdzięków, powinien był ich zrozumieć.

Tuzin marynarzy pod wodzą Higginsa wyszło całą grupą na pokład gestykulując, niektórzy wymachiwali kijami i wołali:

Nie w ten sposób można było ułagodzić Johna Paula, jeśli to w ogóle było jeszcze możliwe.

Nie dostaniecie wypłaty tutaj w Tobago! — krzyknął. —
Powiedziałem to już i nie cofnę zarządzenia!

Stał plecami wsparty o burtę. Wyjątkowo — ponieważ zwykle nosił szpadę na pokładzie i na lądzie — był bez żadnej broni. Wilk Morski znajdował się na drugim końcu pokładu. Skoczył, by przepchnąć się przez gniewny tłum marynarzy. Dwóch chcia­ło go zatrzymać. Podniósł rękę do uderzenia, ale Higgins, ze zdumiewającą u tak potężnie zbudowanego mężczyzny zwinnoś­cią ruchów, przeniknął się za niego i jednym ciosem kija zdzielił Wilka Morskiego od tyłu w głowę tak silnie, że tein legł bez zmysłów na deski pokładu. Tylko wyjątkowa odporność czaszki Wilka Morskiego nie dopuściła do tego, by Higgins stał się mor­dercą.

Sytuacja Johna Paula była w tej chwili rzeczywiście niebez­pieczna. Trzech czy czterech marynarzy z Londynu zebrało się koło niego, ale Higgins zawołał do swoich:

Zostawcie ich, chłopcy! Spuścić łódź i płyniemy na brzeg.
Zdawało się, że wolałby nie czekać, co się stanie, gdy Wilk

Morski oprzytomnieje.

John Paul podbiegł do zbuntowanych wołając, by nie ruszali łodzi. Higgins wystąpił ku niemu, wymachując swoją morderczą maczugą. Kapitan, bezbronny i w mniejszości wobec przeważa­jącej liczby zbuntowanych, skoczył do swojej kajuty pod most­kiem kapitańskim. Chwyciwszy szpadę, wrócił z powrotem na pokład z obnażoną bronią w ręku. Nikt nie mógłby go oskarżyć o tchórzostwo, Nie liczył na nikogo: londyńczycy byli w mniej­szości, bali się Higginsa i nie wiedzieli, co począć.

Higgins i jego towarzysze z Tobago mieli właśnie odepchnąć łódź.

Porzućcie tego łajdaka i wróćcie do swoich obowiązków —
krzyknął John Paul — a wybaczę wam niesubordynację!

Tylko Higgins się poruszył. Z maczugą w ręku skoczył z po­wrotem na pokład statku.

Nazywasz mnie łajdakiem! — ryknął. — Ty kutwo, ty kurduplu, ty bękarcie! To ty zachłostałeś na śmierć Mungo Maxwella! Ja go pomszczę!

Zaatakował kapitana jak byk. John cofnął się. Noga jego na­trafiła na brzeg otwartego luku. Nie mógł cofać się już dalej, bo spadłby na dół, a iść naprzód — znaczyło dostać się pod cios potężnej maczugi w rękach rozwścieczonego olbrzyma. Higgins darł się:

Mam cię, śmierdzielu!

Ale zanim olbrzym zdołał opuścić podniesioną do morderczego ciosu maczugę, John przeszył szpadą wielkie cielsko i uskoczył na bok, gdy padło z jękiem i łoskotem na deski.

Marynarze wychodzili z łodzi, wracali pomału na statek, spo­glądając z przerażeniem na powalonego olbrzyma. Kapitan przy­klęknął i położył rękę na sercu Higginsa. Nie biło.

Wilk Morski obserwował tę scenę przez mgłę powracającej przytomności. Z trudem zwlókł kości i, obejmując głowę rękoma, chwiejnym krokiem podszedł do zabitego.

Odnieść go do forkasztelu — rozkazał John marynarzom,
wskazując na trupa. Jeden z dźwigających zabitego pośliznął
się we krwi płynącej strugą do ścieków pokładowych.

Podtrzymując Wilka Morskiego, John sprowadził go do swojej kajuty i dał mu szklaneczkę rumu. Potem powiedział:

John Pauli zabrał swoje osobiste rzeczy i pieniądze do kuferka.

Lepiej ci? — spytał. — Musisz jechać ze mną. Nie zostawię
ciebie w tym stanie na statku z tą bandą rozbójników.

Londyńscy marynarze spuścili łódź, a ludzie z Tobago tylko

patrzyli oszołomieni wynikiem własnej próby buntu. Żądali właściwie tylko tego, co im się należało.

W krytycznym momencie John Paul zabił w obronie Własnej. Ale wiedział, że prawdziwą przyczyną śmierci Higginsa była jego własna odmowa spełnienia uzasadnionych żądań załogi. Czuł się winnym. Oskarżał sarn siebie tym łatwiej, ponieważ wiedział, że żaden z jego rodaków nie miałby jego zachowaniu w tych oko­licznościach nic do zarzucenia. Bunt na statku, z jakichkolwiek powodów, nigdy nie był piknikiem. Jeśli wyzyskiwana albo nie­zdyscyplinowana załoga opanowała statek, zwykle przede wszyst­kim wieszała oficerów.

Sędzia tylko się uśmiechnął słuchając zeznania. Tak, będzie rozprawa przed sądem. Ale to czysta formalność, głównie dla zaspokojenia mieszkańców wyspy. Odmówił aresztowania kapita­na „Betsy".

Szukając odprężenia i zapomnienia po tak ciężkim dniu, John Paul, umieściwszy Wilka Morskiego w pobliskiej tawernie pod opieką oberżysty, udał się do domu zamieszkiwanego przez kilka dam lekkiego autoramentu, dla których bywał bardzo hojny za poprzednich wizyt w porcie. Ledwie znalazł się sam na sam z jedną ze swoich faworytek — młodą Mulatką, która darzyła go czymś, co bardziej przypominało przywiązanie niż wyłącznie za­wodową uprzejmość — dziewczyna zarzuciła mu ramiona na szyję i zawołała:

Mój przyjacielu, mój kochany kapitanie, musisz uciekać!
Całe miasto mówi o tym, że zabiłeś Higginsa. Mówią też, że już
raz zachłostałeś człowieka na śmierć i nikt cię za to nie ukarał.

John próbował ją uspokoić.

Jej sugestywny realizm przekonał Johna Paula, który posta-

nowił pójść bez zwłoki do niejakiego Stuarta Maweya, swego agenta handlowego, by się go poradzić.

Nie pójdziesz — rzekła dziewczyna. — Ja go tu przypro­wadzę. Nie jesteś bezpieczny na ulicach.

Stuart Mawey przyjechał karetką i nalegał, by John Paul opuś­cił wyspę bez żadnej zwłoki. Sąd nie miał autorytetu ani mocy, by go osłonić.

Tym razem John nie miał czasu zastanawiać się nad dobrą sławą swojego imienia. Rzekłszy prawdę,, Mawey doradził mu, by nawet zmienił nazwisko — inaczej nie mógłby bezpiecznie poja­wiać się przez długi czas na żadnej z wysp Zachodnich Indii. Agent zlecił mu opuścić statek i jechać natychmiast na drugą stronę wyspy, skąd — jak mu było wiadomo — pewien statek miał odejść za parę godzin.

Nalegania Maweya nie były absolutnie altruistyczne. Słyszał już, że wszczynały się zamieszki w dzielnicy krajowców, a nikt nie mógł przewidzieć, jak się skończą. Wielu białych może być wplątanych w rozruchy, gdy się zacznie linczowanie. Podjął się więc wyjaśnić całą sprawę pierwszemu oficerowi „Betsy", który miał przejąć dowództwo. John napisał list do londyńskich właści­cieli „Betsy", przedstawiając swą pechową przygodę i niebezpie­czeństwo, jakie mu zagrażało. Mawey poszedł zamówić konie, a dziewczyna pobiegła sprowadzić Wilka Morskiego z oberży.

W parę godzin później na wybrzeża zatoki Courland na pół­nocnej stronie wyspy Tobago, przybyło dwóch jeźdźców. Oban­dażowana głowa jednego z nich podkreślała jeszcze jego piracką aparycję. Biedny Wilk Morski nie nawykł do jazdy konnej i teraz głowa, chociaż wciąż jeszcze obolała po morderczym ciosie Higginsa, mniej mu dolegała od innej części ciała. Drugi jeździec odziany był w niby-wojskowy mundur, trochę podniszczony i za­błocony po nocnej jeździe. On właśnie wręczył kapitanowi statku, zakotwiczonego w zatoce, list od Stuarta Maweya, agenta han­dlowego, polecający zabranie na statek w charakterze pasażerów: Johna Jonesa i jego służącego.

Rozdział XV

Snobizm i ambicja

Dnia 19 kwietnia 1775 roku. Oddziały żołnierzy brytyjskich, wy­słane celem zabrania magazynów wojskowych przygotowywa­nych przez amerykańskich kolonistów w Concord, około trzy­dziestu kilometrów na północ od Bostonu, w stanie Massachu­setts, atakuje zbrojna milicja iz Lexington. Padają pierwsze strzały amerykańskiej wojny o niepodległość.

Koloniści od dawna mieli pretensje, ponieważ ich najcenniej­sze produkty: żelazo, rudę, tytoń i ryż, smołę, budulec okrętowy, futra i len — wolno im było wywozić tylko do Wielkiej Brytanii. Wzbroniono im też importować gotową manufakturę z innych krajów, prócz Wielkiej Brytanii; a rozwój amerykańskiego prze­mysłu hamowano za każdym razem, kiedy mógł konkurować z przemysłem angielskim. Dlatego na przykład zabroniono wy­twarzania wyrobów ze stali w (Nowej Anglii posiadającej cenne złoża rudy żelaza. Koloniści musieli wieźć surówkę przez Atlan­tyk, a później importować z Wielkiej Brytanii, z ogromnym dla niej zyskiem, gotowe wyroby żelazne. Te podstawowe czynniki ekonomiczne wywoływały niezawodowolenie w stanach Nowej Anglii.

Bezpośrednią przyczyną amerykańskiej rewolucji było gwał­towne oburzenie z powodu specjalnego podatku, którym koloniści w Ameryce mieli przyczynić się do pokrycia kosztów wojen

prowadzonych w Europie. W ogóle protestowano z powodu wy­mierzania podatków przez brytyjski parlament, w którym kolo­niści nie byli reprezentowani. Niezadowolenie kolonistów doszło do punktu kulminacyjnego, gdy Anglicy obłożyli cłem przywo­żone do kolonii towary: herbatę, papier i szkło. Rozpoczął się bojkot towarów przywożonych z Anglii. W 1773 roku grupa mieszkańców Bostonu wrzuciła do morza ładunki trzech statków z herbatą, stojących w tym porcie — incydent znany w historii pod nazwą „Bostońskiego Podwieczorku". Koloniści od dawna zamierzali upomnieć się z bronią w ręku o swoje prawa. Nie mieli jeszcze zamiaru żądać całkowitej niepodległości, ale rekru­towano już wojska i gromadzono materiały wojenne.

Dnia 16 czerwca 1775 roku. Po dalszych przygotowaniach wo­jennych, czynionych przez obie strony, trzy tysiące żołnierzy brytyjskich atakuje tysiąc pięćset kolonistów, ma wpół tylko wyćwiczonych, zgrupowanych w oddziałach milicji i okopanych na Bunker Hill, pod Bostonem. Chociaż działa marynarki wojen­nej bombardują pozycje kolonistów, ci dwukrotnie odrzucają ataki brytyjskie i ostatecznie wycofują się tylko dlatego, ponie­waż zabrakło im amunicji. Straty brytyjskie wynoszą tysiąc żoł­nierzy, amerykańskie — czterystu pięćdziesięciu. To starcie prze­konuje Amerykanów, że mają widoki na sukcesy militarne. Ochotnicy tłumnie napływają do milicji.

Dnia 30 października 1775 roku. Królewska marynarka posiada na wodach amerykańskich osiem jednostek — łącznie z okrętami liniowymi — z pięciuset pięćdziesięcioma działami i z około czterema tysiącami ludzi. Wielu jest zdania, że szaleństwem by­łoby wyzywać tę potężną i wypróbowaną flotę. Ale tego dnia Kongres amerykański mianuje Komisję dla Spraw Marynarki Wojennej, składającą się z siedmiu członków, która rozpoczyna kupowanie i uzbrajanie okrętów »dla obrony Zjednoczonych Kolonii «.

Dnia 20 listopada 1775 roku. Kongres ogłasza Regulamin Ma­rynarki Wojennej Zjednoczonych Kolonii Amerykańskich i listę płac: trzydzieści dwa dolary miesięcznie dla kapitana, dwadzieś­cia dolarów dla porucznika, osiem dolarów dla mata, sześć dola­rów sześćdziesiąt sześć centów dla zwykłego marynarza. Oprócz tego każdy członek załogi ma otrzymywać dziennie funt woło-

winy lub wieprzowiny, funt kartofli, kalarepy, albo ćwierć kwar­ty grochu, oraz ćwierć kwarty rumu; masło raz, a ser trzy razy tygodniowo.

Dnia 7 grudnia ,1775 roku. Do powstającej amerykańskiej ma­rynarki wojennej zostaje zaangażowany »John Paul Jones Esq.« w stopniu nadporucznika, w którym to charakterze służył już właściwie od kilku tygodni.

John Jones, John Paul Jones — to jeden i ten sam człowiek, ten, którego ochrzczono i zarejestrowano w parafii w Kirkbean w Szkocji w 1747 roku jako Johna Paula. Od ucieczki z Tobago nie miał pracy i żył jakoś z pięćdziesięciu funtów szterlingów, które zabrał ze sobą. Stuart Mawey miał u siebie ponad tysiąc funtów, które się należały Johnowi, ale nie śpieszył się z wysy­łaniem tych pieniędzy. John nie ośmielił się wracać oni ma wyspy Indii Zachodnich, ani do Anglii. Wezwanie z sądu w To­bago naraziłoby go na konieczność powrotu na tę wyspę i ryzyko zlinczowania. W Wirginii był bezpieczny. Koloniści woleli sami wymierzać prawo i sprawiedliwość: nie zgodziliby się na jego ekstradycję, gdyby takie próby czyniono. Afera z Higginsem od­cięła go na zawsze od Arbigland i od rodziny.

Wilk Morski nie mógł odwiedzać z Johnem domów jego no­wych przyjaciół. To środowisko nie odpowiadało mu, lepiej czuł się na morzu. Zaokrętował się na mały statek korsarski, żerują­cy przeważnie na handlowych statkach angielskich, ale przyrzekł powrócić do Johna, gdyby tylko ten dostał się znowu na morze.

Kiedy John Jones przybył do Fredericksburgu z Tobago, do­wiedział się, że jego brat umarł przed paru miesiącami. William już od jakiegoś czasu nie żył z żoną i zapisał w testamencie cały swój majątek najmłodszej siostrze, Annie, w Szkocji.

Przynależność do loży masońskiej okazała się ogromną pomocą dla Johna w jego obecnej sytuacji. Za pośrednictwem miejsco­wej loży poznał niejakiego J. K. Reada, zacnego i sympatycznego lekarza, który poślubił bardzo zamożną wdowę. John zatrzymał się przez dłuższy czas w jego gościnnym domu. Asystował córce bogatego plantatora, niejakiej Dorocie Dandridge — niskiej, ciemnowłosej i pełnej temperamentu — która przyjechała w te strony w odwiedziny do swojej siostry. Dorota, jak większość kobiet, uległa osobistemu urokowi młodego żeglarza. John pro-

jektował, że ożeni się z nią, kupi fermę i osiądzie na roli, jak tylko otrzyma pieniądze, które mu się należą z Tobago i z Anglii. Próżne gadanie. Nie był mężczyzną, któremu by wystarczyła jedna kobieta. Pociąg, jaki budził u płci przeciwnej, był głównie fizyczny. John był egoistą, nie miał zupełnie instynktów ro­dzinnych. Poślubiony był morzu — i wiedział o tym.

Od nieopatrznych obietnic, poczynionych w chwilach roman­tycznego uniesienia, uwolniła Johna kategoryczna odmowa ro­dziców Doroty, którzy nawet i słyszeć nie chcieli o tym mariażu. Bogaci ziemianie z Wirginii mogli postępować w sposób, na który się nie zdobył sam zacny William Craik w Szkocji — mogli zaprosić na obiad do swego domu bezrobotnego szypra, brata miejscowego krawca. Ale dopuścić go do swojej rodziny — nie! Przeznaczeniem Doroty nie stało się więc oczekiwanie na powro­ty męża-żeglarza, prawdopodobnie niewiernego. Wyszła wkrótce za mąż za wdowca, Patryka Henry, gubernatora Wirginii, który miał już sześcioro dzieci z pierwszego małżeństwa i któremu uro­dziła później jeszcze dziewięcioro.

Gdy tylko rozeszła się wieść, że kolonie zakładają własną ma­rynarkę wojenną, doktor Read posłał Johna Jonesa do Filadelfii, siedziby tak zwanego Kongresu Kontynentalnego, z listami do kilku wpływowych ludzi. W tym okresie młody żeglarz postano­wili dołączyć do swego nazwiska miano ojca. Stał się więc Johnem Paulem Jonesem, lepiej znanym jako Paul Jones.

W Filadelfii zatrzymał się w domu rodaka, Dawida Sproata, Szkota z Kirkcudbrigbt, zamożnego kupca od dawna tu osiedlo­nego i zażywającego powszechnego szacunku. Z jego gościnności korzystał również Joseph Hewes, armator z Nowej Karoliny, de­legat na Kongres i członek Komitetu do Spraw Marynarki Wo­jennej. Tu poznał John Thomasa Jeffersona, prawnika i ziemia­nina, który miał być w przyszłości dwukrotnie obrany prezyden­tem Stanów Zjednoczonych — w 1801 i 1804 roku. John polował zawsze na znajomości z wybitnymi ludźmi. Bombardował ich powodzią pomysłów, jak świat winien być rządzony, i próbował, czasem z powodzeniem, zyskać dla siebie ich patronat.

»John Paul Jones Esq.« zaciągnął się do nowej amerykańskiej marynarki wojennej przede wszystkim dlatego, że szukał sposobu zarobkowania i mógł tutaj odzyskać pozycję w zawo-

dzie, z którego bunt marynarzy i pchnięcie szpadą w Higginsa właściwie go 'wykluczyły. Drugim motywem była może chęć wyeliminowania możliwości skrępowania się więzami małżeń­skimi, do czego jego własny pociąg i powodzenie u kobiet mogły go łatwo doprowadzić, jak dowodziła próba mariażu z Dorotą Dandridge. Szczęściem dla niego, idąc za popędem własnych inklinacji, mógł zarazem uważać się za szlachetnego bojownika o wzniosłe zasady. Ameryka walczyła o wolność, o prawa wol­nego ludu decydowania o własnym losie. Ten aspekt swojej służby Paul Jones podkreślał i wyolbrzymiał, chętnie zapomi­nając o bardziej przyziemnych motywach wyboru. W cztery lata po zgłoszeniu się na ochotnika do walki za kolonie amery­kańskie Paul Jones pisał:

«Aczkolwiek urodziłem się w Wielkiej Brytanii, nie odziedzi­czyłem zdegenerowamego ducha tego upadłego narodu, którym zarazem pogardzam i nad którym się lituję. [...] Obce im jest uczucie wewnętrznego zadowolenia, które podnieca do działania i samo w sobie jest nagrodą dla człowieka dobywającego swej szpady tylko w obronie godności i wolności. Ameryka była kra­jem mego wyboru i mojego ukochania od czasu, kiedy miałem lat trzynaście i zobaczyłem ją po raz pierwszy.«

W ciągu listopada 1775 roku Komitet Marynarki Wojennej za­kupił od różnych armatorów i rozpoczął przystosowywać do po­trzeb wojennych pierwsze cztery okręty, które stanowiły oficjal­ny zalążek amerykańskiej marynarki: „Alfred" i „Colombus", jeden liczący trzysta pięćdziesiąt ton, drugi — trzysta, i dwa na­stępne: „Cabot" i „Andrew Doria" — brygi po około dwieście ton. Niebawem dołączono dwa slupy: „Providence", sto dwa­dzieścia ton, i „Hormet", sto ton, oraz dwa szkunery.

Naczelne dowództwo objął Esek Hopkins z Rhode Island, nie­młody już szyper statków handlowych o czterdziestoletnim do­świadczeniu, które obejmowało również zbrojne wyprawy kor­sarskie. Był on bratem Stephena Hopkinsa, przewodniczącego Komitetu Marynarki Wojennej, którego syn, John B. Hopkins, objął komendę na brygu „Cabot". Okręt flagowy floty, „Alfred", dostał się Dudleyowi Sailtanstall z Connecticut szwagier Dudleya, Silas Deane, był członkiem Komitetu. Nepotyzm kwitł. Nie było to jednak dziwne, że świeżo upieczone władze, nie mając opar-

cia w tradycyjnych, od dawna istniejących siłach militarnych lub admiralicji, powierzały odpowiedzialne stanowiska ludziom, na których lojalności mogli osobiście polegać.

Johna Paula Jonesa wezwano do Komitetu Marynarki Wojen­nej.

Postanowiliśmy — powiedział mu przewodniczący — zaproponować panu komendę slupu „Providence".

Joseph Hewes uprzedził o tej propozycji Johna, który przygo­tował sobie zawczasu odpowiedź:

Pompatyczna frazeologia była modna w owych czasach, gdy rewolucyjny zapał skłaniał do egzaltacji. Ale John Paul Jones nie był tu zupełnie szczery. Odmówił objęcia komendy na „Pro­vidence" również dlatego, ponieważ nie podobał mu się ten slup. Z gaflowym ożaglowaniem, długim bomem i bulkszprytem pra­wie tak długim jak pokład, był to typ slupu, który ogólnie uwa­żano za bardzo trudny do nawigacji, a nawet niebezpieczny. Co więcej, mało kto podówczas w Ameryce przewidywał długą woj­nę albo Deklarację Niepodległości, która miała miejsce dopiero 4 lipca 1776 roku. Kiedy Jones otrzymywał nominację, uważano powszechnie, że demonstracja oporu ze strony kolonistów od razu nakłoni Wielką Brytanię do uznania ich żądań, albo przynaj­mniej do zaproponowania honorowego kompromisu. Nie widać było właściwie perspektyw istnienia stałej amerykańskiej ma­rynarki wojennej. Jones nie przewidywał, że już na zawsze po­zostanie w mundurze: dlatego chciał wykorzystać sposobność nawigacji na większej jednostce od wszystkich, z którymi się do tej pory stykał.

Jego starannie i z wielką przezornością przemyślany wybór okazał się błędem. Wojna miała trwać sześć lât. Gdyby przyjął dowództwo slupu w grudniu roku 1775, dałoby mu to cenne prawo starszeństwa i oszczędziło utrapień, które później znosił, widząc gorszych od siebie oficerów zajmujących wyższe stano­wiska. Co więcej, miał się przekonać, że pozory „Providence" zwiodły go. Był to slup szybki, zwrotny i pięknie żeglował po morzach.

Kapitan Dudley Saltonstall nie był jeszcze gotów do objęcia komendy na „Alfredzie". Zastępca dowódcy zajął się więc prze­kształceniem statku w okręt w dokach Filadelfii. Bardzo szybko zaokrętował Wilka Morskiego, który jednakże nie miał kwalifi­kacji, by zostać bosmanem na tak dużym okręcie, więc John za­pisał go jako kanoniera. W tej roli Wilk Morski też niewiele miał doświadczenia, chyba czasem na korsarskich wyprawach, ale Jones chciał go mieć przy armatach, które były pod bezpo­średnim nadzorem zastępcy dowódcy, gdy okręt był w akcji. Od pierwszej chwili Wilk Morski znienawidził starszego kanoniera, zbrojmistrza Edwarda Blake. Nie chciał przyjmować rozkazów od niego tylko od Johna. Stworzyło to bardzo trudną sytuację dla zastępcy.

Na pokładzie był mały arsenał muszkietów, garłaczy i różnej broni do walki wręcz w czasie abordażu. Jones znalazł pewnego dnia wśród tej kolekcji Wilka Morskiego, który sprawdzał ostrza sztyletów i toporków, ćwiczył pchnięcia dzidami.

Dobra broń — powiedział z uznaniem. — Będę czekał oka­zji. Armaty, i owszem, ale to jest dopiero męska walka!

Zamachnął się toporem nad głową aż zaświszczało. Widok był zaiste przerażający. John się roześmiał.

Nie bój się! W bitwie, jeśli tylko będę miał coś do powie­dzenia, dam ci pod dostatkiem sposobności do pchnięć i cięć.

Wilk Morski jednym ciosem topora roztrzaskał w drzazgi drewnianą skrzynkę. Była pusta.

Łeb tego Blake'a — powiedział — byłby równie pusty...

Dnia 3 grudnia przeróbka i wyposażenie „Alfreda" były skoń­czone. Dowódca okrętu jeszcze nie przyjechał, ale komandor Hopkins był w Filadelfii. Przyszedł tego ranka na pokład. Powi­tała go część załogi — dwieście dwadzieścia ludzi —- stojąc na

baczność na pokładzie, reszta była na rejach. Kobzy i bębny grały skoczną melodię.

Komandor był mężczyzną średniego wzrostu, o siwych wło­sach i siwej brodzie, ale twarzy młodzieńczej, opalonej na ciem­ny brąz.

Paul Jones gadał dużo, z przejęciem, wciąż o sobie. Ale ko­mandor był człowiekiem dojrzałym. Tylko się uśmiechnął.

Doskonała myśl! To nawet wypada, aby okręt flagowy miał
pierwszy banderę. Szkoda, że nie ma tu jeszcze Saltomstalla. No,
ale czekać nie można. Jeszcze by nas ktoś inny uprzedził!

Bandera, zwana Grand Union, składała się w części z bandery brytyjskiej, a w części z pasów. Symbolizowała połączenie oporu wobec tyranii z lojalnością w stosunku do króla Jerzego III. W parę minut po wkroczeniu komandora na mostek kapitański powiewała na wietrze nad okrętem.

Komandor odbył następnie inspekcję okrętu, który był dopro­wadzony do idealnego stanu i utrzymany wzorowo, jak zawsze każda jednostka pod komendą Paula Jonesa.

Gratuluję, panie poruczniku — powiedział Hopkins. —
Jeśli pan potrafi prowadzić okręt równie dobrze, jak go przy­
gotować, to Saltonstall niewiele będzie miał do roboty!

Komandor interesował się zwłaszcza uzbrojeniem „Alfreda".

Znam się trochę na tym — zauważył, poklepując ciężkie
działa. — Zabawiałem się korsarstwem, wie pan. Kanonierzy by­wali kiepscy. Nie znali porządnie musztry. Tutaj będę oczekiwał
wyższego poziomu wyszkolenia. To jest marynarka wojenna, poruczniku, amerykańska wojenna marynarka. Dziwnie to brzmi,
prawda? Ale tak właśnie jest.

Alfred" posiadał dwadzieścia dział wyrzucających pociski dziewięciofuntowe i dziesięć sześciofuntowych. Były to stosun-

kawo lekkie działa w porównaniu z kilkakrotnie cięższymi na okrętach brytyjskich, ale najlepsze, jakie mogli podówczas zdo­być członkowie Komitetu Marynarki Wojennej. Armaty mogły wyrzucać, oprócz kul, różnorodne pociski, między innymi łańcu­chy, szczególnie użyteczne do niszczenia takielunku nieprzyja­ciela i strącania ludzi z pokładu do morza. Na „Alfredzie" były jeszcze moździerze i małe działa obrotowe, umocowane na nadburciu i na marsach. Działka te można było zdejmować, by uzbroić łodzie.

Kiedy komandor po raz pierwszy spostrzegł Wika Morskiego, stojącego przy jednej z ciężkich armat, podniósł ostrym ruchem głowę i spojrzał mu prosto w twarz.

A ty, psia twoja mać, z jakich zakichanych piekieł tu się
wziąłeś? — spytał, zresztą nie podnosząc głosu. Przekleństwa
Hopkinsa, nie pasujące do jego zwykłej dobroduszności, czasem
szokowały nawet jego oficerów. — Co tu robisz z tą gębą pirac­kiego bękarta?

Wilk Morski, jak inni marynarze, był przyzwyczajony do wymyślań i zniewag ze strony oficerów, tych rzekomo kulturalnych członków załogi. Stał sztywno na baczność, patrząc prosto przed siebie.

Wilk Morski nie odpowiedział. Komandor spojrzał na niego jeszcze raz, wzruszył ramionami i poszedł dalej.

Werbowanie dla marynarki wojennej było rzeczywiście utrud-

nione. Ludzie woleli służyć na statkach korsarskich. Dyscyplina była tam swobodniejsza, bezpieczeństwo większe, bo statki kor­sarskie były bardzo szybkie — aby móc wyprzedzić lepiej uzbro­jone jednostki nieprzyjacielskie. Załogi kaperskie miały udział w pełnej wartości zdobytych łupów, podobnie rzecz miała się na okrętach wojennych brytyjskich. Ale nie na okrętach amerykań­skich. Kongres potrzebował pieniędzy i zabierał dwie trzecie wartości wszystkich wziętych pryzów, by pokryć koszty prowa­dzonej wojny. Toteż ludzie niechętnie szli na okręty amerykań­skie.

W rok później Kongres zezwolił zwycięskim załogom dzielić się pełną wartością zdobytych okrętów wojennych, a połową wartości zdobytych statków handlowych. Korsarze nadal byli w lepszej sytuacji: dzielili między siebie całą wartość każdego pryzu. Prócz tego, trudnili się wyłącznie napadami na statki handlowe, podczas gdy okręty marynarki pełniły wiele innych zadań: strzegły portów, eskortowały statki towarowe, przewo­ziły korespondencję i wysłanników rządu przez Atlantyk.

Ponad dwa tysiące prywatnych statków, uzbrojonych w osiem­naście tysięcy armat, z załogami liczącymi łącznie siedemdzie­siąt tysięcy marynarzy, wyekwipowali i prowadzili podczas tej wojny prywatni kapitanowie. Ci korsarze oddali wielkie usługi Ameryce, porywając statki brytyjskie i dostarczając ich ładunki walczącym kolonistom. Ale ich istnienie rzeczywiście bardzo utrudniało zadanie oficerom, jak Paul Jones, którym pozosta­wały tylko szumowiny portowe odrzucone przez kapitanów stat­ków kaperskich. Kiedy w XVI wieku Anglii zagroziła hiszpańska Wielka Armada, angielscy kupcy i armatorzy zbroili swoje statki i ekwipowali je własnym sumptem, by oddać je pod komendę admirałów królowej. Amerykańska burżuazja i plantatorzy w XVIII wieku z małymi wyjątkami starali się zbić fortunę na wojnie o niepodległość, prowadzonej głównie przez farmerów, sklepikarzy i rzemieślników.

Dnia 7 grudnia 1775 roku w oficjalnej gazecie ukazało się za­wiadomienie o przyznaniu Paulowi Jonesowi stopnia nadporucznika w marynarce wojennej. Świeżo awansowany oficer mu­sztrował tymczasem swoich kanonierów, stosując się do dyskret­nie mu udzielonej wskazówki komandora Hopkinsa. Ćwiczył

kanonierów codziennie i całymi dniami. Męcząca to była praca, bo zima tego roku srożyła się wyjątkowo. Rzekę Delaware po­niżej Filadelfii ściął lód. Marynarze zwijali i rozwijali stward­niałe od mrozu liny i żagle.

Dowódca „Alfreda" Dudley Saltonstall zjawił się wreszcie dnia 23 grudnia. Paul Jones powitał go z dość bezceremonialną swo­bodą, powtarzając słowa komandora Hopkinsa sprzed trzech ty­godni:

Saltonstall był potomkiem starej rodziny nowoangielskiej — i snobem. Mało wiedział o swoim zastępcy, ale to, co wiedział, kazało mu go lekceważyć jako plebejusza. Brat krawca! Trzeba go trzymać na właściwym miejscu. John w dwudziestym ósmym roku życia był zdolnym, pełnym zapału, przedsiębiorczym i am­bitnym człowiekiem, który nie miał zamiaru zgodzić się na „właściwe miejsce". Cierpiał przy tym na kompleks niższości rodzący się z dwóch źródeł.

Po pierwsze, Paul Jones był wyjątkowo niskiego wzrostu: większość mężczyzn przewyższała go fizycznie. Czego mu brako­wało we wzroście, starał się dodać sobie w pompatyczności. Po drugie, był synem ogrodnika i wstydził się swego pochodzenia. To, w połączeniu z ambitnym uporem, wdarcia się do wyższych sfer towarzyskich, sprawiało, że chciał zawsze wywierać wraże­nie na swoich zwierzchnikach. Był nadmiernie uczulony na lekce­ważenie, a później w Paryżu i Petersburgu pysznił się, ponieważ arystokratyczny świat zapraszał go i przyjmował w swoich do­mach. Szukał patronów, schlebiał im, pod warunkiem, że nie odnosili się do niego z góry. A jego pochlebstwa były zawsze połączone pół na pół z samochwalstwem. Nie płaszczył się przed nikim — jak niegdyś jego ojciec przed panem Craikiem. Nikt nie mógł mu zarzucić służalczości. Chciał się piąć w górę, ale nie płaszczyć. I musiał dać odczuć swoją obecność. Nie zgadzał się, by go ignorowano. Stąd bywał czasem impertynencki, a nawet — jeśli okoliczności tego wymagały — bezczelny i kłótliwy. Był

ostatnim człowiekiem na ziemi, który mógłby współżyć ze snobi­stycznym kapitanem Saltonstallem. Jones nie umiał się pohamo­wać. Ciągle się z czymś wyrywał i ciągle spotykał się ze wzgar­dliwym odtrąceniem. Niebawem sytuacja stała się dla obu de­nerwująca.

Pewnego dnia o godzinie jedenastej rano Saltonstall, po nocy spędzonej na pijatyce i kartach, leżał jeszcze na koi w swojej kajucie. Inspekcja kapitana powinna była się odbyć o godzinie dziewiątej. Niepowstrzymany Paul Jones wpadł do kajuty.

Armaty aż lśnią, panie kapitanie, tak wypucowane! Ćwi­czenia kanonierów przebiegają gładko i sprawnie. Dumny jestem
z tego, czego dokonałem z tymi ludźmi, panie kapitanie! Czy
mam zrobić inspekcję dzisiaj za pana? Ludzie czekają.

Jones pił tak rzadko i mało, że można go było właściwie uwa­żać za abstynenta. Saltonstall, jak wielu ludzi, którzy nie wyle­wają za kołnierz, gardził abstynentami. Nie zabawiła go zawoalowana wymówka zastępcy. Skarcił go ostro:

Nie, nie będzie pan odprawiał za mnie inspekcji; ani dziś,
ani nigdy, kiedy ja jestem na pokładzie — odparł z irytacją. •—
Jest pan na moim okręcie i będzie pan się stosował do moich
decyzji i do czasu, który ja wyznaczę. Kiedy pan będzie dowód­
cą, może pan prowadzić swój okręt według własnych życzeń.

Jones znowu się wytrwał:

Jones wyskoczył z kajuty, pieniąc się ze złości, ponieważ nazwano go „małym kogucikiem". Tak się pechowo układały stosunki między dowódcą a jego zastępcą: Saltonstallowi działał na nerwy „zapalczywy kogucik", a Jones dotkliwie odczuwał zniewagi „gniewliwego temperamentu".

Dnia 4 stycznia 1776 roku przerobione na okręty wojenne stat­ki: „Alfred" i „Colombus" razem z brygami „Cabot" i „Andrew Doria" dostały od Kongresu rozkaz wyruszenia z portu w Fila­delfii na morze. Ale wody zatoki Delaware nadal ścinał mróz.

Nasze zakichane władze nie wzięły widocznie pod uwagę takiego mało znaczącego faktu — kpił komandor Hopkins, do­dając soczyste epitety. — W tym Kongresie siedzi banda szczu­rów lądowych. Pewno myślą, że okręty mogą poruszać się na zakichanych płozach jak zakichane sanie.

Minęło jeszcze sześć tygodni, nim lody puściły. A przez cały ten czas Paul Jones i inni oficerowie musieli dniem i nocą stać na straży, by uniemożliwić marynarzom dezercję. Z „Alfreda" nikt nie zbiegł. Kiedy wreszcie cztery jednostki weszły do zatoki, gdzie przylądek Henlopen strzeże wejścia do spółki z przeciwleg­łym przylądkiem May, dołączyły się do nich slup „Providence" i małe szkunery „Fly" i „Wasp".

Eskadra wzięła kurs na południe z dobrym północnym wia­trem. Chociaż nieliczna była to flota, wyglądała wcale groźnie. „Alfred", „Cabot" i „Providence" miały żółte pasy ponad linią zanurzenia, mniejsze jednostki pomalowano całkowicie na czarno. „Alfred" miał u szczytu stewy dziobowej piękny aflaston przed­stawiający rycerza ze wzniesioną szablą w ręku.

Oznajmiono niebawem, że celem ich są Wyspy Bahama, na wschód od Florydy. Jeśliby okręty się rozdzieliły, wyznaczono jako punkt zborny jedną z wysp, Abaco, gdzie miano się przy­gotować do ataku na drugą wyspę, zwaną New Providence, gdzie Brytyjczycy zgromadzili znaczne zapasy prochu i broni. Kongres uznał, że zapasy te przydałyby się armii Waszyngtona. Brytyjczy­cy wyrabiali broń, która miała służyć obu walczącym stronom.

Paul Jones zapomniał o swojej antypatii do Saltonstalla. Była to jego pierwsza sposobność zdobycia doświadczenia wojennego. Zdawał sobie sprawę z wzrastającego napięcia, tęsknił do bitwy i okazji zasłużenia na pochwałę. Pragnienie zdobycia sławy, owładnęło nim bez reszty, od kiedy zaciągnął się jako ochotnik do marynarki wojennej.

Rozdział XVI

»Źle rozegrana potrzeba«

Blake, prawie tak wysoki jak Wilk Morski, a barczystszy, chwycił go za ramię próbując zatrzymać. Otrzymał cios w żołą­dek aż mu dech odebrało, w chwilę później zaczął wymiotować. Wilk Morski odszedł obojętnie.

Zbrojmistrz był leniem i szantażystą, brał pieniądze albo trun­ki od swoich ludzi, tym zaś, którzy mu nie płacili, kazał haro­wać za wszystkich.

W godzinę później Paul Jones wezwał do siebie starego pirata, który się niegdyś opiekował chłopcem okrętowym. Czekając, westchnął. Wilk Morski był zawsze lojalny, wielokrotnie odda­wał mu cenne usługi, ale teraz okazał się kłopotliwym członkiem załogi „Alfreda". Wciąż odmawiał wykonania rozkazów, jeśli ich nie wydawał osobiście Paul Jones. Dystans, jaki należało zachować między zastępcą dowódcy a kanonierem na wielkim okręcie — taki sam dystans jak między plantatorem a jednym z jego robotników — uniemożliwiał osobiste stosunki między nimi. Wilk Morski boleśnie odczuwał oddalenie Jonesa. Oficer czuł się zawstydzony własnym zachowaniem, ale zmienić go nie mógł.

Zbrojmistrz wszedł do kajuty Paula Jonesa, a za nim Wilk Mordki. Blake oznajmił, że kanonier, na którego przypada kolej czyścić armatę, leży chory w hamaku. Wobec czego polecił kanonierowi Hallimanowi wykonać oprócz swoich obowiązków pra­cę chorego. Kanonier Halliman odmówił wykonania rozkazu.


Zgodnie z surowymi rygorami dyscypliny Blake miał rację. Jones wiedział o tym. Ale on bywał w tawernach i burdelach z Wilkiem Morskim.

A w przyszłości będziesz wypełniał rozkazy zbrojmistrza?
Wilk Morski pojmował potrzebę dyscypliny, sam ją narzucał

innym, i to z brutalną bezwzględnością, ale nienawidził Blake'a i jego łapownictwa.

Oficer zmarszczył czoło i znowu ciężko westchnął.

Idźcie obaj do swoich obowiązków — rzekł. Czuł się bez­radny, wiedział, że nie wywarł należytego wrażenia ani na oskar-

żonym, ani na skarżącym. A wszystko dlatego ponieważ nie był bezstronnym.

Zbrojmistrz nadużywał obietnicy posłuszeństwa złożonej przez Wilka Morskiego, a ten hodował w sercu coraz czarniejszą nie­nawiść. Paul Jones żałował, że nie zostawił starego kompana na statkach korsarskich pod pretekstem, że Wilk Morski się nie na­dawał do służby w marynarce wojennej.

Podróż na Wyspy Bahama minęła szybko i bez przygód. Do­tarli do Aibaco 1 marca 1776 i zagarnęli dwa miejscowe slupy, zmuszając ich szyprów do pracy pilotów.

Wyspa New Providence, która była celem wyprawy, składała się prawie wyłącznie z nieuprawnych ziem pokrytych buszem. Dzisiaj miejscowość Nassau na północnej stronie wyspy jest modnym uzdrowiskiem chętnie odwiedzanym zwłaszcza zimą przez bogatych turystów ze Stanów Zjednoczonych i z Kanady, ale pod koniec XVIII wieku była to uboga osada z osłaniającymi ją dwoma kamiennymi fortami. Ody eskadra komandora Hop­kinsa zbliżyła się do wyspy, Nassau było właściwie bezbronne, ponieważ stacjonujący tutaj regiment wojsk brytyjskich i okręty wycofano do działań przeciw kolonistom amerykańskim. Koman­dor miał więc ułatwione zadanie, jednak pokpił sprawę.

Dwustu żołnierzy i pięćdziesięciu marynarzy zapakowano pod pokłady zdobytych slupów. Gdyby mogli oni zaskoczyć Nassau, zdobyliby je bez trudu. Ale...

Co on właściwie robi? Przecież zepsuje wszystko! — za­
wołał w głos Paul Jones. Sprawdzał właśnie stan gotowości
swoich dział.

Rzeczywiście, co komandor robił? Żeglował z całą eskadrą w stronę Nassau, w pełni widoczny z brzegu. Warty na forcie strzeliły na alarm. Nieliczna grupa kanonierów, pozostawiona przez brytyjski regiment, otworzyła ogień do zbliżających się slupów, które zawróciły pod osłonę całej eskadry.

Komandor zwołał radę wojenną, niestety, trochę za późno. Gdyby to zrobił wcześniej, New Providence byłaby zapewne już w jego rękach, bo jeden z jego kapitanów, a w każdym razie pewien bystry, choć czelny, porucznik przestrzegłby go, by się nie pokazywać i wykorzystać moment zaskoczenia.

Zamierzam podejść od zachodniej strony wyspy — mówił

komandor — i wysadzić żołnierzy za miastem. W ten sposób ominiemy działa forteczne.

Jego bratanek, kapitan John B. Hopkins, który znał wyspę, zaprotestował, dowodząc, że w tej stronie nie ma ani kotwicowiska odpowiedniego dla eskadry, ani drogi dla ludzi. Zanim żołnierze przedarliby się przez busz, mieszkańcy przygotowaliby obronę. W każdym domu na pewno była broń.

Panie komandorze, ja rozmawiałem z pilotami — wyrwał
się nieokiełznany Paul Jones. — Powiedzieli mi, że o trzy mile
morskie od portu cała eskadra mogłaby zakotwiczyć, zasłonięta
od miasta przylądkiem. Są tam mielizny, ale piloci mówią, że
mogą nas przeprowadzić.

Że mogą nas wpakować na mieliznę, chce pan powiedzieć — szydził Saltonstall.

Saltonstall zaprotestował mówiąc, że nie można narażać okrę­tu flagowego na takie niebezpieczeństwo. Jego zdaniem lepiej by­łoby wysłać naprzód którąś z mniejszych jednostek, na przykład slup. Dowódca okrętu flagowego obawiał się w cichości ducha, że jego zastępca, już i tak nieznośnie zarozumiały, wbije się w pychę, jeśliby jego plan się powiódł. Ale komandor zdecydo­wał, że okręt flagowy pójdzie pierwszy, jako największy: któ­rędy on przejdzie, mniejsze jednostki przejdą bezpiecznie.

Następnego ranka Paul Jones wpatrywał się na dół w przej­rzystą, błękitną toń. Widział doskonale zdradzieckie mielizny i kanał między nimi, wąski, ale jednak wystarczająco szeroki. Przekazywał na dół instrukcje pilotów. „Alfred" bezpiecznie prześliznął się między mieliznami, inne okręty w ślad za nim. Rzucono kotwice. Dwa pryzy z żołnierzami i marynarzami po­mknęły ku brzegowi — z zaleceniem komandora, by szanowano własność prywatną.

Zastępca dowódcy „Alfreda" stanął z powrotem na deskach pokładu.

Powiedziałem, że potrafię to zrobić — pysznił się.

Saltonstall odwrócił się niecierpliwie, bębniąc z irytacją pal­cami o burtę.

Lądujące oddziały nie napotkały oporu: gubernator Nassau zdawał sobie sprawę z jego bezcelowości. Żołnierze zajęli oba forty, eskadra weszła do przystani. Przez dwa tygodnie ładowa­no na okręty zawartość arsenału: osiemdziesiąt osiem dział, od dziewięcio- do trzydziestosześciofuntowych, piętnaście moździe­rzy mosiężnych, pięć tysięcy czterysta pięćdziesiąt osiem poci­sków, jedenaście tysięcy siedemdziesiąt kul armatnich, lonty i zapalniki, podwozia do armat i różne narzędzia. Prochu strzel­niczego znaleźli tylko dwadzieścia cztery skrzynie — a było go ponad półtora tysiąca. Nierozwaga komandora Hopkinsa, który kazał swojej eskadrze przedefilować przed oczyma Anglików podczas pierwszej próby lądowania, pozwoliła gubernatorowi wysłać slupem, pod osłoną ciemności, prawie cały ładunek pro­chu.

Oddziały, które wylądowały i zajmowały się ładowaniem, zna­lazły skrzynie z trunkami i uraczyły się nimi. W rezultacie wielu później pochorowało się na febrę tropikalną i trzeba ich było zwolnić ze służby. Zbrojmistrz „Alfreda" wpadł pod wpływem alkoholu w bojowy nastrój i nawymyślał od ostatnich Wilkowi Morskiemu, który — ku ogólnemu zdziwieniu — wcale mu nie oddał pięknym za nadobne, lecz przyjmował wszystko z nieby­wałą potulnością. Pijąc coraz więcej Blake przeszedł do nastroju rzewnego i usiłował ułagodzić swego kanoniera, ale ten i na to nie reagował.

Dnia 17 marca podniesiono kotwice. Mniejsze okręty przełado­wano tak, że nie były zdolne do rozwinięcia pełnej szybkości, a na okręcie flagowym znajdowali się gubernator brytyjski z Nassau i jego sekretarz, jako honorowi jeńcy.

W załodze brakowało zbrojmistrza z „Alfreda" i Wilka Mor­skiego. Paul Jones kazał przeszukać cały okręt, podejrzewając,

że może pogodzili się po pijanemu i leżą teraz obaj w pijackim śnie w jakimś ciemnym kącie okrętu. Z tych przypuszczeń tylko ciemny kąt się sprawdził.

Paul Jones musiał zameldować dowódcy:

Nikt na pokładzie nie miał wątpliwości, co zaszło.

Może to pana nauczy — powiedział Saltonstall ironicznie
do Jonesa — aby na przyszłość nie werbować morderców, nawet
jeśli kiedyś pomogli panu zachłostać na śmierć człowieka.

Zmiana nazwiska nie mogła uwolnić Paula Jonesa od widma Mungo Maxwella.

Paul Jones nigdy więcej nie zobaczył w swym życiu dziwacz­nej postaci i poznaczonej bliznami twarzy człowieka, który za­skarbił sobie przywiązanie chłopca okrętowego, chroniąc go od prześladowań, który potrafił chłostać towarzysza okrętowego kańczugiem, pielęgnować chorego z kobiecą czułością i — może sądząc, że przysłuży się w ten sposób zastępcy dowódcy — rozbić głowę człowiekowi, jeśli powziął do niego nienawiść.

Eskadra pożeglowała po burzliwym morzu ku wyspie Błock. Dnia 4 kwietnia znaleźli się w pobliżu jej brzegów na wschód od Long Island koło Nowego Jorku. Napotkali tu dwie niewielkie uzbrojone jednostki — szkuner „Hawik" i bryg „Bolton" — sta­nowiące część floty brytyjskiej stacjonującej w pobliskiej Narragansett Bay. „Hawk" i „Bolton" penetrowały okoliczne wody w poszukiwaniu statków kaperskich. Komandor wysłał cztery ze swoich mniejszych okrętów w pościg. Angielscy myśliwi sami się zmienili w ściganych i zostali złapani.

Podnieciło to apetyty Amerykanów i eskadra przez cały na­stępny dzień krążyła na południe od Błock Island w nadziei zdo­bycia następnych jeszcze pryzów. Wieczorem komandor Hopkins uformował szyk odpowiedni do pościgu: dwie kolumny szykiem, torowym. Bryg „Cabot" prowadził wschodnią kolumnę, „Alfred" szedł mniej więcej o sto metrów za nim. Drugą kolumnę — o ja­kieś czterysta metrów na zachód — prowadził bryg „Andrew Doria" i trzystutonowy „Columbus". Za nim szedł slup „Provi-

denice", a jeszcze dalej, eskortując zdobyte pryzy, szkunery „Fly" i „Wasp".

Wkrótce po godzinie pierwszej po północy Saltonstall polecił Jonesowi udać się na pokład bateryjny i szykować się do bitwy. Dowódca „Andrew Daria", Biddle, dostrzegł duży okręt idący kur­sem przecinającym drogę eskadrze. Komandor Hopkins nie wy­dał żadnych rozkazów, nawelt by sformować szyk liniowy do bitwy. Zostawił każdemu z dowódców wolną rękę, by walczyli, jàk uznają za najlepiej. Paul Jones nie był jedynym oficerem, który zastanawiał się, po co wobec tego istnieje funkcja do­wódcy eskadry.

Na pokładzie bateryjnym dwaj midszypmeni, przydzieleni do pomocy Jonesowi, pośpiesznie sprawdzali narzędzia: kafar, gąb­kę, wiadro z wodą, róg z prochem, klin i łożysko, stanowiące komplet przy każdej armacie. Upewnili się, czy wszędzie było pod dostatkiem pocisków — sporządzonych z czarne­go prochu w woreczkach sukiennych — i kul. Jeśli czegoś brakowało, chłopcy okrętowi — zwani prochowymi małpkami — biegli do magazynów po uzupełnienia.

Midszypman albo pierwszy kanonier przy każdej armacie wołał:

Zwolnić armatę!

Rozwiązywano liny przy lufach i układano je w słoneczko, umocowywano powrozy.

Zrównać armatę!

Lufy zniżano do poziomu równoległego z pokładem.

Paul Jones chodził od armaty do armaty, sprawdzając prze­bieg całej procedury.

- Nabić armatę! — Wkładano kule.

Wybiegać z armatami! — Ludzie wypychali armaty, aż
podwozie uderzało o burtę, a lufy wychylały się nad wodę.
Wszystkie armaty były umieszczane na drewnianych podwoziach
zaopatrzonych w koła a wzmocnionych linami.

Tę procedurę obsługi dział na tempo ćwiczono i praktykowano

tak często, że jak dotąd wszystko szło składnie. Paul Jones pa­trzył z zadowoleniem, podniecony perspektywą pierwszej bitwy w swoim życiu, ambitnie spragniony, by jego kanonierzy dobrze się spisali, a odblask ich zasługi spadł i na niego.

Obcy okręt zbliżał się z wolna w stronę eskadry, którą za­pewne dostrzegł w tym samym czasie, kiedy na „Andrew Doria" dostrzeżono i jego. Eskadra Hopkinsa, wobec braku jakichkol­wiek rozkazów, utrzymywała poprzednią formację i kurs, co znaczyło, że gdy spotkają się z nieprzyjacielskim okrętem, nie będą w stanie zasypywać go kolejną lawiną burtowego ognia. W pół godziny bryg „Cabot" znalazł się na odległość głosu od obcego, którego kapitan zapytał, co to są za okręty. John B. Hopkins, dowódca „Cabota", odparł:

„Columbus" i „Alfred", dwudziestodwudziałowe fregaty.
Odpowiedź nie grzeszyła dokładnością. Było więcej okrętów, żaden z dwóch wymienionych nie był fregatą, a oba razem li­czyły pięćdziesiąt osiem dział. Nie miało to już jednak większego znaczenia, bo mim jeszcze kapitan Hopkins skończył mówić, jakiś zapaleniec spośród marynarzy na rejach przedniego masztu cisnął granat ma pokład obcego okrętu. Nie było już więc wątpli­wości, że flota nie jest brytyjska. Obcy okręt nosił miano HMS „Glasgow", o dwudziestu działach, i wiózł pocztę wojskową.

Ten granat rozpoczął pierwszą bojową akcję, stoczoną na mo­rzu przez wojenną marynarkę kolonistów. „Cabot" oddał burto­wą salwę ze swoich sześciofuntowych dział do „Glasgowa", a w zamian dostał się pod obstrzał jego dziewięciofuntowych dział, które zabiły jednego oficera, zraniły kapitana Hopkinsa i kilkunastu ludzi i chwilowo unieruchomiły amerykański bryg.

Cabot" zawrócił w prawo, a „Alfred" zajął jego miejsce. Paul Jones na pokładzie bateryjnym wydawał rozkazy tak chłodno, jakby był doświadczonym i otrzaskanym w ogniu oficerem.

Podsypać proch! —i krzyknął.

Midszypmemi i starsi kanonierzy powtórzyli rozkaz. Na panew­kę każdej armaty podsypano prochu z rogu.

Celuj!

Kanonier klęczał z zapalonym lontem i (dmuchał lekko, by utrzymać płomień; tymczasem inni z obsady przy każdej arma­cie ustawiali lufę, zniżali i podwyższali, usiłując nastawić celownik. Gdy kołysanie okrętu wprowadziło cel na przeziernik, Jones, sam nachylony nad działem, wrzasnął z pełnych płuc:

Pal!

Kanonier przytknął zapalony lont do prochu na panewce.

Łatwo zrozumieć, że celne strzelanie w tych warunkach nie było rzeczą łatwą.

Burtowe salwy „Alfreda" przemówiły. „Glasgow" odpowie­dział.

Przeczyścić armaty! — Gąbkę na szczycie kija, umaczaną
w wodzie, wpychano w lufę każdego działa, by wygasić wszelkie
iskry, które się może jeszcze paliły.

Długie godziny ćwiczeń musztry miały właśnie na celu opano­wanie szybkiej i sprawnej obsługi tych skomplikowanych ope­racji.

Podsyp!

Procedura, przy której pomimo chłodu nocy, kanonierzy Wkrótce oblewali się potem, zaczęła się od początku.

Huk! „Alfredem" wstrząsnęło od dziobu do rufy. Doświadcze­ni brytyjscy kanonierzy dosięgli célu. Ster okrętu flagowego uległ uszkodzeniu. Okręt nie słuchał steru i stanął bokiem do wiatru. „Glasgow" wykorzystał w pełni swój sukces. Jego salwy biły teraz nieustannie, dziurawiąc „Alfreda" pod linią zanurze­nia, zamiatając jego pokłady, druzgocąc maszty, szarpiąc takielunek. Paul Jones nie mógł strzelać, gdyż okrętem rzucało po falach bez żadnej kontroli; mógł tylko posługiwać się moździe­rzami i obrotowymi działkami. Ten ogień mało szkodził „Glasgowowi", ale przynajmniej zapędził jego ludzi pod pokład.

Kilkanaście minut minęło, zanim załoga „Alfreda" doprowa­dziła ster do ładu i opanowała okręt. „Cabot" dryfował uszko­dzony poważnie. „Andrew Doria" musiał usunąć mu się z drogi, a później znowu zmienić kurs, by wyminąć „Alfreda". Wreszcie jednak kapitan Biddle doprowadził „Andrew Doria" do „Glasgowa" i rozpoczął żywą wymianę ognia, chociaż na jego okręcie były tylko małe, sześciofumtowe działka. „Columbus" marudził z włączeniem się do bitwy, a slup „Providence" nie wziął w niej wcale udziału. „Glasgow" walczył zacięcie. Gdyby Amerykanie utworzyli szyk bitewny, bez trudu zatopiliby lub zdobyli ten okręt.

Alfred", z naprawionymi sterami i ludźmi pompującymi za­ciekle pod pokładem, powrócił do walki.

Columbus" był blisko celu, ale strzelał na chybił trafił i nie wyrządzał większych szkód. Tylko „Alfred" i „Andrew Doria" z pięciu okrętów eskadry strzelały skutecznie. I te dwa okręty wystarczały. Po bitwie brytyjski kapitan przekonał się, że kadłub jego okrętu był uszkodzony celnym ogniem dziewięciofuntowych armat Paula Jonesa. Dziesięciokrotnie trafiano w grotmaszt, w żaglach było dwieście pięćdziesiąt dziur, takielunek i olinowa­nie — w strzępach.

Paul Jones zostawił działa i popędził na mostek kapitański,
wykrzykując z przejęciem:

Panie kapitanie, panie kapitanie! Proszę sygnalizować do
„Columbusa". Możemy razem przejść do abordażu. Obezwładni­my wroga przeważającą liczbą ludzi!

Kapitan Saltonstall wykrzywił twarz jakby w bólu i powie­dział:

Sza! Sza, malutki! Uspokój się, bo obudzisz dziecko! —
Łoskot i hałas bitwy jeszcze podkreślały jego złośliwy sarkazm.

Zastępca dowódcy zbladł i zacisnął wargi. Komandor powie­dział spokojnie:

Nieprzyjaciel obawia się właśnie tego, że przejdziemy do
abordażu. Ucieka od nas.

Jednakże nie wydał rozkazów. Dowódcy „Alfreda", „Colum­busa" i „Andrew Doria" puścili się w pogoń za uciekającym.

Paul Jones wrócił na pokład bateryjny dotknięty do żywego sarkazmem Saltonstalla, mrucząc pod nosejn:

Za późno, za późno! Trzeba było haki zarzucić i do abor­dażu... To byłby piękny pryz! Doskonały nabytek dla amerykań­skiej marynarki...

Podczas trwania pościgu, na pokładzie bateryjnym nie było nic do roboty. Kanonierzy stali przy nabitych działach. Paul Jones chodził od jednego do drugiego, chwaląc załogi każdego działa. Ale czuł się nieznośnie upokorzony. I to w obecności młodszych oficerów! A Jones zdawał sobie sprawę, że eskadra źle prowa-

183

dziła tę bitwę, która bez trudu winna była zakończyć karierę „Glasgowa". Tymczasem „Glasgow" miał zaledwie jednego zabi­tego i trzech rannych. Okręty amerykańskie straciły jednego porucznika, jednego bosmana, a wśród marynarzy ośmiu było zabitych, a czternastu rannych.

Trzeba było chwycić hakami i do abordażu... Mieliśmy prze­wagę ludzi! — Te słowa wracały mu wciąż w myślach.

Amerykanie musieli jeszcze przełknąć dodatkowe upokorzenie, patrząc jak „Glasgow" pomimo uszkodzeń coraz bardziej się oddala. Eskadra była zbyt ciężko załadowana łupami z New Providence, by szybko żeglować, a „Alfred" przeciekał. Pościg trwał aż do świtu, Wreszcie komandor rozkazał eskadrze zawró­cić i wziąć kurs na południe-południe-zachód, żeby zabrać uszko­dzonego „Cabota" i pryzy z eskortą. Ten rozkaz był wydany w dobrą chwilę, bo, jak się okazało, kilka brytyjskich okrętów liniowych, usłyszawszy odgłosy bitwy, śpieszyło już na odsiecz „Glasgowowi".

Na „Alfredzie" John Paul Jones doglądał rozładowywania dział, wyciągania kul i prochu narzędziem zwanym „roba­kiem" — długimi zakręconymi na kształt korkociągu. Umieszczo­no szpunty, działa umocowano z lufami równo przy burtach, linami tak mocno napiętymi, by nie mogły się poruszyć z miejs­ca podczas sztormu.

Podszedłszy do działa niedokładnie umocowanego, Paul Jones powiedział do starszego kamoniera:

Kiedy oię pogoni po pokładzie zerwana z liny armata, bę­dziesz na drugi raz ostrożniejszy. Niestety, nie ma gwarancji, że tylko ciebie pogoni. Więc umocuj ją porządnie.

Początkowo propaganda kolonistów, zachłystując się zachwy­tem, przekształciła spotkanie z „Glasgowem" w wielkie (zwycię­stwo morskie. Pewien poeta napisał nawet odę o Hopkinsie wła­dającym morzami i Neptunie oddającym swój trójząb i koronę Kongresowi. Ale kapitanowie eskadry byli źli i oburzeni. Dowód­ca „Andrew Doria", Biddle, pisał do przyjaciela: »Nigdy nie wi­działem gorzej, bardziej nierozważnie poprowadzonej potrzeby«. Zastępca dowódcy „Alfreda" napisał do Josepha Hewesa z Komi­tetu Marynarki Wojennej:

»Zła to polityka, by zwierzchnicy traktowali swoich podwład-

nych, jakby ci należeli do innego, pośledniejszego gatunku ludzi. A taka właśnie konduita jest szczególnie modna w naszej nie­mowlęcej flocie. Ludzie o umysłach liberalnych, którzy z dawna przywykli dowodzić, źle znoszą lekceważenie innych, którzy nie mają monopolu na zdrowy rozsądek... Ażeby mieć posłuch, trzeba zasługiwać na szacunek. «

Poglądy bez wątpienia słuszne. Jones ocenia oczywiście kapi­tana Saltonstalla jako tego, który uważa innych za pośledniejszy gatunek ludzi. I nietrudno zgadnąć, że myśli o sobie, mówiąc o «liberalnych umysłach «.

Paul Jones miał się przekonać, gdy sam został zwierzchnikiem, że nie zawsze tak łatwo uniknąć urażenia podwładnego.

Rozdział XVII

»Nasi jęczący w niewoli bracia«

Zamówiliśmy żądany prowiant i zapasy do załadowania na slup „Providence", którym pan dowodzi. [...] Winien pan udać się natychmiast na wyprawę przeciw naszym nieprzyjaciołom na morzu na szerokości Bermudów i w pobliżu. [...] Pańska wypra­wa może potrwać kilka tygodni lub miesięcy, w zależności od tego, jak starczą zapasy prowiantu i wody, lub też pozwolą inne okoliczności, które pan uwzględni. Pana obowiązkiem będzie brać, zatapiać, palić lub niszczyć statki i własność naszych nie-przyjaciół...«

Paul Jones rzucił list — datowany szóstego sierpnia roku 1776 — od Komitetu Marynarki Wojennej na stół w swojej kajucie i zatarł z radością ręce. Była to właśnie taka wyprawa, jaką sam byłby wybrał 'dla siebie: samodzielna, bez nikogo, kto by mu wydawał rozkazy lub czynił lekceważące uwagi.

Zaproponowano mu dowództwo „Providence" po raz drugi — poprzedni kapitan, jak się okazało, spekulował na zapasach okrę­towych — wkrótce po powrocie eskadry na macierzyste wybrze­ża. Przyjął tym razem, przede wszystkim dlatego ponieważ zaob­serwował, że mały slup żeglował o wiele lepiej, niż poprzednio przypuszczał. Co więcej, zanosiło się już wyraźnie na ogłoszenie niepodległości stanów amerykańskich. Wojna będzie się więc przedłużała, stwarzając wielkie możliwości dla ambitnych i zdol-

nych oficerów. A prócz tego, Paul Jones miał już po uszy sar­kazmu i złego humoru Saltonstalla.

Zaraz po otrzymaniu nominacji na kapitana, Paul Jones po-żeglował na „Providence", eskortując statki z ładunkami broni dla wojsk Waszyngtona. Wziął też kilka mniejszych pryzów. Z kolei musiał przycumować swój slup przy brzegu rzeki, by oczyścić kadłub. Wszelkie balasty i ciężary, armaty (ma slupie było dwanaście czterofuntowych dział) i cięższe zapasy znie­siono na brzeg, zdjęto maszt, przechylono okręt na burtę za po­mocą lin przymocowanych do pni nadbrzeżnych drzew. Jedną stronę kadłuba oczyszczono i odmalowano. Następnie przewró­cono okręt na drugą stronę.

Trzeba było to robić bardzo uważnie, żeby nic nie uszkodzić i nie dopuścić do ugrzęźnięcia kadłuba w przybrzeżnym mule. Paul Jones przeprowadził te trudne operacje z pełnym powo­dzeniem.

Udało mu się znaleźć trochę czasu i wpaść do Filadelfii, gdzie znowu spotkał się z Josephem Hewes i za jego pośrednictwem poznał Johna Hamcocka, nowego przewodniczącego Komitetu Marynarki Wojennej, a także jeszcze jednego członka Komite­tu — Roberta Morrisa. Skorzystał z tej sposobności i wyspowia­dał się im z ciążących mu na sumieniu zdarzeń — buntu na wyspie Tobago i zabiciu przywódcy zbuntowanych — które osta­tecznie sprowadziły go do Ameryki. Nikt nie wziął sprawy po­ważnie. W marynarce wojennej potrzebni byli zdolni młodzi oficerowie.

W memorandum, które napisał dla Hewesa, Paul Jones — wciąż pamiętając o dotkliwych upokorzeniach, jakach zaznał od sarkastycznego Saltonstalla — zawarł przepisy regulaminu (któ­rych wiele pokoleń amerykańskich kadetów uczyło się później na pamięć) i warunki, jakim powinien odpowiadać oficer marynarki wojennej :

»...winien być człowiekiem honoru i silnej woli, sprawnego rozumu, wystarczającej edukacji, winien być żeglarzem w teorii i w praktyce; ponieważ brak wykształcenia i grubiańskie, niehonorowe maniery sprzeciwiają się cechom dobrego oficera.»

Syn ogrodnika z Arbigland zaszedł daleko, a rady jego wyka­zują rozsądek i osobistą kulturę.

Załoga „Providence" liczyła siedemdziesięciu łudzi wszystkich stopni, a w przyszłości Paul Jones miał jej złożyć hołd zapew­nieniem, że była najlepszą, jaką w życiu dowodził. Byli to prze­ważnie doświadczeni żeglarze, którzy służyli już w eskadrze komandora Hopkinsa. W skład załogi wchodziło dwóch poruczni­ków: William Grinneli i John Park Rathbun, nawigator, chirurg okrętowy i dwóch midszypmenów: Joe Hardy i Berney Gallagher.

Okręt miał dwadzieścia trzy metry długości — nie licząc trzy-nastometrowego bukszprytu — mniej więcej siedem metrów szerokości, a wysokość masztu wynosiła dwadzieścia osiem me­trów. Załoga — oprócz oficerów — sypiała w hamakach stłoczo­nych w pomieszczeniu pod pokładem, bez wentylacji, chyba że pogoda sprzyjała i można było trzymać otwarte luki. Na ożaglo­wanie składały się trzy kliwry, gafel oraz dwa żagle rejowe. Osiem dział umieszczono na otwartym pokładzie, dalsze cztery na półpokładzie rufowym. Prócz tego był wyposażony w działka obrotowe.

Postawiono żagle 21 sierpnia. W pierwszym tygodniu tej wy­prawy, kiedy dano mu pełną samodzielność i swobodę ruchów,. Paul Jones wziął cenny pryz: brygantynę łowców wielorybów, którą odesłał do Filadelfii. Dnia 1 września dostrzegła go na równoleżniku bermudzkim dwudziestoośmiodziałowa fregata i ścigała przez dziesięć godzin. Przez cały czas tego pościgu po­rucznik Rathbun stał w pogotowiu przy działach „Providence".

O wpół do szóstej po południu fregata znajdowała się na od­ległość strzału muszkietowego. Otworzono ogień z dwóch dziewię-ciofuntowych dział, żądając, by „Providence" stanęła.

Wywiesić banderę! — rozkazał kapitan.

Na tych wodach nawiedzanych przez piratów i kaprów mało który okręt wywieszał banderę, chyba że był wyzwany do bitwy, a i wówczas często oszukiwano, jak to uczyniła podstępnie fre­gata.

Ta fregata jest też amerykańska! — zawołał porucznik
Grinneli.

Istotnie, fregata wywiesiła również amerykańską banderę i dała sygnał przyjacielskich zamierzeń: działa strzeliły z podwietrznej.

Nie dajcie się nabrać tak łatwo — odparł Paul Jones. —
W naszej marynarce nie ma fregaty o takim ożaglowaniu. Ale my jej jeszcze spłatamy figla!

Krzyknął do sternika:

Bierz kurs ma północo-wschód!

Teraz szli razem z wiatrem. Mały, zwinny slup wyskoczył bezczelnie tuż przed bukszprytem wielkiej fregaty, której do­wódca tak był zaskoczony, że nie zdążył wydać rozkazu otwar­cia ognia.

Poruczniku Grinnell — postawić „kajty", a najszybciej, jak
tylko ludzie zdołają!

Kajtami" zwano górne żagle używane przy bardzo słabych wiatrach.

Slup, mały i dobrze ożaglowany, od razu nabrał szybkości. Fregata musiała zbrasować na wiatr reje i postawić dodatkowe żagle, nim mogła puścić się w pogoń. Na dużym okręcie o znacz­nej powierzchni ożaglowania zabrało to sporo czasu. Zanim fre­gata nabrała rozpędu, „Providence" była już poza zasięgiem strzałów armatnich.

»Nasza nieoczekiwana ucieczka i jej śmiałość musiały niemało napsuć krwi dowódcy tej fregaty« — zapisał Paul Jones.

Okrętem, od którego Paul Jones tak umiejętnie się wywinął, był HMS „Solebay", pod komendą kapitana Symondsa, który bezsku­tecznie ścigał „Providence" aż do zapadnięcia ciemności, gdy wreszcie musiał zaprzestać pogoni.

Załoga „Providence" nabrała nowego ducha. Jeszcze bardziej dodało jej otuchy zdobycie 3 września bermudzkiej brygantyny, nowej i szybkiej, w drodze z Barbados do Londynu z ładunkiem rumu, cukru, imbiru, oliwy i wina, a 6 września następnego pryzu, „Favourite", z ładunkiem cukru z Antigui do Liverpoolu. W parę tygodni później slup „Providence", który wziął kurs na północ, zmagał się z ciężkim sztormem. Trzeba było zdemon­tować działa i załadować pod pokład wszystko, co nie było w da­nej chwili koniecznie potrzebne pod ręką.

Oszczędny Komitet Marynarki Wojennej nakazał w Regulami­nie dla Floty Wojennej Zjednoczonych Kolonii Ameryki Północ-

nej, aby wszystkie okręty miały na pokładzie sprzęt rybacki i aby oficerowie «znajdując się na takich wodach, gdzie rybołówstwo jest możliwe, zatrudnili część załogi łowieniem ryb na prowiant«. Połów miał być rozdzielony między całą załogę. Gdy sztorm ucichł, Paul Jones zakotwiczył przy wybrzeżach Nowej Szkocji i w myśl instrukcji pozwolił załodze na jednodniowy odpoczynek połączony z łowieniem ryb.

Następnie spalił w porcie Halifax angielski szkuner rybacki, zatopił drugi i wziął do niewoli trzeci. Ten ostatni załadował suszoną rybą, którą zabrał z pozostałych dwóch, i wyznaczył jego dowódcą midszypmana Hardy'ego. Jeszcze kilka cennych pryzów dostało się w jego ręce. Wreszcie 23 września otrzymał wiado­mość, że na wyspie Madame, przy południowych wybrzeżach Nowej Szkocji, znajdowała się mała flota rybacka z New Jersey. Wysłał więc dwie łodzie z marynarzami, zaskoczył rybaków i wziął ich wszystkich do niewoli.

Wezwał do siebie po jednym przedstawicielu z załogi każdego ze zdobytych statków.

Będę z warni mówił otwarcie, bez owijania w bawełnę —
rzekł. — Mam was i mam wasze statki. Chcę te statki dopro­wadzić do Narragarisett Bay. Wy chcecie się dostać do New Jer­sey. Mnie potrzeba waszej pomocy, wam potrzeba mojej. Coś wam zaproponuję. Zwrócę wam wasze dwa największe szkunery, na które możecie wsadzić większą część waszych ludzi i wrócić
do domu, ale w zamian musicie mi zostawić dość ludzi, by obsa­dzić resztę waszych statków wziętych jako pryzy.

Rybacy naradzali się chwilę. Według propozycji Paula Jonesa większość załóg mogła udać się do domów. Delegat jednego z rybackich statków, szyper, oznajmił:

Zgadzamy się.

Moją niewzruszoną zasadą jest dotrzymywanie danego sło­wa — rzekł Paul Jones. — Polegam na was, że uczynicie to samo.

Ale gdybyście nosili się z innymi zamiarami — pamiętajcie, kto z nas ma armaty.

Providence" wróciła do Narragansett Bay 8 października; wiodąc siedem pryzów. Natomiast wiadomości o położeniu lądo­wych wojsk kolonistów, jakie czekały na marynarzy, nie były zachęcające. Generał Waszyngton musiał wycofać się z Nowego Jorku i poniósł klęskę w bitwie o Long Island ze stratą czterystu zabitych lub rannych oraz tysiąca dwustu wziętych do niewoli.

Udział Paula Jonesa w dystrybucji pieniędzy za pryzy wynosił trzy tysiące dolarów, co było niezłym dodatkiem do poborów. Ale udział załogi uważał za niewystarczający. Pisał do Roberta Mor­risa, członka Komitetu Marynarki Wojennej, o trudnościach w werbowaniu marynarzy:

»Dopóki dochody poszczególnych jednostek na naszych okrę­tach nie będą wyższe od tego, co zarabiają ludzie na statkach kaperskich, nigdy nasza marynarka nie zyska poważania — ani potęgi. A bez silnej marynarki wojennej — niestety, Ameryko!«

Już w XVIII wieku pieniądze w Nowym Świecie były warun­kiem poważania.

Nalegania Paula Jonesa odniosły skutek. W październiku 1776 roku Kongres podwyższył udział żeglarzy w zyskach z pryzów do pełnej wartości okrętu wojennego, a do połowy wartości stat­ków handlowych. Z tych pieniędzy dziesięć procent szło do kie­szeni kapitana, jeżeli był na samodzielnej wyprawie, albo do podziału między wszystkich kapitanów działającej wspólnie floty. Z pozostałych pieniędzy czterdzieści jeden i pół procent dostawało się marynarzom poniżej stopnia podoficera.

Prawdę rzekłszy, Paul Jones mało się interesował gromadze­niem osobistej fortuny, a najbardziej pociągała go sława i awan­se. Nie potrzebował pieniędzy. Miał swój żołd, utrzymywał się przeważnie kosztem Kongresu, bo większą część życia przepę­dzał na okrętach. Był kawalerem, jego matka już nie żyła, sio­stry powychodziły za mąż lub miały dobre posady. Stopień ofi­cerski oznaczał dla niego awans towarzyski, sława zyskiwała mu szacunek i — jak się miał przekonać — dawała mu prawo wstę­pu do buduarów wysoko urodzonych dam. Jego list do Morrisa stanowił część kampanii nieustannego bombardowania władz petycjami i memoriałami, którą prowadził, by wciąż o sobie

przypominać. Nie mając rodziny, ani wpływu politycznego, oba­wiał się, że będzie pomijany na rzecz tych, o których awanse dbali ich przyjaciele senatorzy i gubernatorzy.

Zanim znowu wyszedł w morze, zajął się sprawą mundurów. Jak często mężczyźni niskiego wzrostu, Paul Jones był próżny i lubił się stroić. Chciał też, by oficerowie w jego załodze, „robili wrażenie dżentelmenów", a marynarze wyglądali schludnie i przyzwoicie. Kongres ustalił dla kapitanów przepisowe umun­durowanie, na które składał się niebieski surdut z czerwonymi wyłogami, rozciętymi mankietami, wysokim kołnierzem i żółtymi guzikami z rzeźbioną kotwicą; czerwona kamizelka oblamowana wąską złotą koronką i niebieskie, obcisłe, krótkie spodnie. Młodsi oficerowie nie nosili rozciętych mankietów ani złotej koronki.

Paul Jones zwołał swoich kolegów kapitanów i zgodzili się wszyscy, że przepisowy mundur nie grzeszy elegancją. Co więcej, zbyt się rzucał w oczy, mundur zaś podobny do brytyjskiego utrudniałby rozpoznanie. Kapitanowie opowiedzieli się za umun­durowaniem składającym się z granatowego surdutu z białymi wyłogami i podszewką, wysokim kołnierzem, białą kamizelką, z krótkich białych obcisłych spodni i białych pończoch; na pra­wym ramieniu jeden złoty epolet z dewizą: „Nie drażnij mnie" i emblematem węża grzechotnika. Całość uzupełniał kapelusz trójgraniasty z czarną kokardą. Surdut i kamizelka miały być suto lamowane złotą koronką. Zawiszę przy szpadzie. Mundur ten zyskał oficjalną aprobatę dopiero po wojnie, ale noszono go po­wszechnie już podczas wojny. Gdy Paul Jones przybył do Euro­py, dodał sobie jeszcze drugi epolet na lewe ramię.

Marynarze nie mieli przepisowego umundurowania, ale kapi­tan Jones, ze swoją pasją do elegancji i jednolitości, ubierał ludzi na swoich okrętach w mundur stanowiący odmienny w kolorze wariant stroju, który niegdyś wymyślił dla Wilka Morskiego: kurtka krótka, brązowa, białe szerokie spodnie i okrągły czarny kapelusz.

Komandor Hopkins tak był zachwycony rezultatami wyprawy Jonesa na „Providence", że powierzył mu dowództwo „Alfreda", a Saltonstallowi dał nową fregatę, która właśnie opuszczała stocznię.

Alfred" otrzymał rozkaz pożeglowania na Cape Breton Island

razem ze slupem „Providence", którego nowy dowódca, kapitan Hoystead Hacker, podlegał rozkazom Jonesa. Celem wyprawy by­ło uwolnienie amerykańskich jeńców, wziętych do niewoli przez Brytyjczyków. Jeńcy ci byli zmuszani do pracy z sydneyskich ko­palniach węgla w Nowej Szkocji, Brytyjczycy bowiem traktowali ich jako buntowników. Następnie oba okręty miały wyruszyć na zdobywanie pryzów, przede wszystkim statków handlowych.

Paul Jones dumny był wielce z tego, że tak prędko dano mu komendę dużego, o rejowym ożaglowaniu okrętu. Istotnie, nomi­nacja ta była hołdem dla jego talentów żeglarskich. Z wdzięcz­ności dla komandora zabrał ze sobą w charakterze dżentelmena-ochotnika jego syna. Eseka Hopkinsa juniora.

Na „Alfredzie" brakowało ludzi i Paul Jones przechodził sam siebie w wysiłkach skompletowania załogi. Opuściwszy Narragansett Bay 1 listopada, zawinął do zatoki Tarpaulin na Elizabeth Islands, między wybrzeżem Massachusetts i wyspą zwaną Win­nicą Marty — Martha's Vineyard. Rozkazał właśnie rzucić kot­wicę i okiem znawcy ocenił statek przycumowany w pobliżu.

-— Niech mnie kule biją, jeśli to nie jest „Eagle", statek kaperski z Rhode Islaind! — zawołał do młodego Eseka Hopkinsa. — Twój ojciec mi powiedział, że ci piraci zwerbowali dezerterów z naszej marynarki wojennej.

Rozkazał spuścić dwie łodzie z dobrze uzbrojonymi maryna­rzami i żołnierzami. W jednej umieścił na czele kapitana piechoty morskiej, Mathewsa, nad drugą sam objął komendę. Kapitan „Eagle" obwołał ich, gdy podpływali:

Kto zacz? I czego tu chcecie?
Kapitan „Alfreda" nie miał zamiaru niczego ukrywać.

Szukamy dezerterów i wchodzimy na wasz pokład. Lepiej się nie opierajcie. Jestem kapitan Paul Jones z amerykańskiej marynarki wojennej.

Gdy stanął na pokładzie kaperskiego statku, jego kapitan, Dawid Jimson, powiedział:

Kapitan „Eagle" uznał, że protestowanie byłoby bezcelowe, a zarazem mocno podejrzane.

Skulonych w ciemnym zakątku czterech ludzi Mathews szyb­ko odnalazł.

Pewno pan nie wiedział, że byli na statku, co? — spytał
Paul Jones kapitana „Eagle".

Ten nawet okiem nie mrugnął.

Oczywiście, że nie wiedziałem.

Dziwne. Komandor Hopkins wiedział, a kapitan tego statku nie wiedział! — zauważył Paul Jones. — Przyprowadzić tu tych ludzi.

Gdy podeszli, kapitan Jones zaatakował ich pytaniami:

Dwaj marynarze popatrzyli na siebie. Jeden zwiesił głowę, drugi odpowiedział:

Bryg „Lexington", panie.

Był to najnowszy okręt marynarki wojennej.

A wy? — zwrócił się ostro Paul Jones do dwóch pozosta­łych.

Odpowiedź raczej wymruczeli, niż wymówili.

Jesteśmy z armii generała Waszyngtona...
Paul Jones zwrócił się do Jimsona:

I co?! Wciąż pan twierdzi, że nic pan nie wie o tych lu­dziach, którzy ponoć podpisali się na liście załogi?!

Kaperski kapitan był nadal pewny siebie, nawet arogancki, ale z lekka zmienił taktykę.

Jego arogancja irytowała Paula Jonesa. Jednakże to, co Jimson mówił — prócz poprzedniego oświadczenia, że nie wie o dezer­terach na pokładzie — wydawało się dość prawdopodobne. To wcale nie ułagodziło Jonesa, który już za daleko się posunął, by móc się wycofać.

Jeśli pan sobie pozwala na trzymanie na statku próżnują-

cych ludzi, to może mnie pan ich użyczyć. Marynarka wojenna potrzebuje ludzi. Mój okręt potrzebuje ludzi. My walczymy o naszą wolność, gdy wy myślicie tylko o zbijaniu własnej for­tuny. — Zwrócił się do Mathewsa: — Proszę zwerbować dzie­sięciu ludzi, oprócz znalezionych dezerterów, z załogi tego statku i zabrać wszystkich na nasz okręt.

Nie brakowałoby wam lodzi, gdybyście wiedzieli, jak o nich
dbać — odparł kapitan „Eagle'a". — Ja mam zawsze ochotników
pod dostatkiem.

Paul Jones rozzłościł się na dobre wobec takich niecnych po­sądzeń o jego zdolności dowodzenia.

Dowódca „Alfreda" odwrócił się i zszedł ze statku do łodzi. Mathews przyprowadził dwudziestu zwerbowanych siłą maryna­rzy i czterech dezerterów.

Paul Jones wiedział dobrze, że złość zaprowadziła go za da­leko. W marynarce istniało milczące porozumienie, że można zabierać ukrywających się na statkach kaperskich dezerterów, nawet siłą w razie potrzeby. Ale piśmiennych instrukcji w tej sprawie nie wydano. A już zupełnie bezprawne było zagarnianie ludzi wpisanych na listę załogi kaperskiej. Paul Jones odłożył ten kłopot na później. Jak na razie miał o dwudziestu czterech ludzi więcej w załodze „Alfreda".

Dnia 11 listopada Paul Jones zdobył w pobliżu Cape Breton Island brygantynę zdążającą z Liverpoolu do Halifaxu w Nowej Szkocji z mieszanym, cennym ładunkiem. Odesłał pryz do Rhode Island, powierzając komendę nad statkiem jednemu z midszypmanów. Następnego dnia natknął się na trzystupięćdziesięcioltonowy uzbrojony transportowiec „Mellish", wiozący dla armii brytyjskiej to wszystko, czego generał Waszyngton tak bardzo

potrzebował dla swojej armii. Statek początkowo się bronił, ale celne salwy burtowe dziewięciofuntowych dział „Alfreda", prze­dziurawią jąc „Mellisha" tuż nad linią zanurzenia, szybko zmusiły transportowiec do opuszczenia bandery.

Mellish" był zbyt cenny — zarówno dla jego zdobywców jako pryz, jak i dla wojsk kolonistów — by ryzykować odsyłanie go bez ochrony. Toteż Jones powierzył komendę nad świeżo zdoby­tym pryzem porucznikowi Albertowi Brown. Przydzielił mu dwu­dziestu pięciu ludzi z załogi „Alfreda" i rozkazał im trzymać się od siebie na odległość sygnalizacyjną. Natomiast wzięty w trzy dni później następny pryz, mały statek z ładunkiem oliwy i ryb, odesłał od razu do Rhode Island.

Mało było podówczas w amerykańskiej marynarce wojennej zdyscyplinowanych marynarzy gotowych służyć, gdzie ich posła­no, do końca wojny. Kapitanowie musieli zwykle werbować załogi w portach, w których zakotwiczyli okręty. Toteż zdarzało się często, że gdy wzięto kilka wartościowych pryzów, marynarze żądali powrotu do swoich portów i rozdzielenia pieniędzy, by wydać je, nim znów się zaciągną na morze. Ludzie z „Alfreda" i „Providence" teraz właśnie tego sobie życzyli. I pewnej burzli­wej, ciemnej nocy, przy bardzo słabej widoczności, slup pożeglował z powrotem do Rhode Island. Jego dowódca twierdził póź­niej, że okręt przeciekał.

Na „Alfredzie" załoga również chciała wracać, jednak dowódca nalegał, by żeglować dalej:

Musimy oswobodzić naszych jęczących w niewoli, udręczo­nych braci z kopalni węgla. Nikt nie powie, że kapitan Paul Jones zawrócił, nie osiągnąwszy wyznaczonego celu i nie uczy­niwszy wszystkiego, co w jego mocy, by wypełnić powierzoną mu misję.

Wkrótce dodawali nowe pryzy do dawnych. Koło portu Canso, na południe od wschodniego krańca Nowej Szkocji, Paul Jones wysłał uzbrojone łodzie, które spaliły osiadły na mieliźnie bry­tyjski statek z dostawami dla wojska oraz magazyny nadbrzeżne i zdobyły niewielki, bardzo szybki szkuner. Ten zajął miejsce „Providence". W trzy dni później zdobyto trzy brytyjskie statki z węglem, jeden o dość dużym tonażu.

Kapitan, znajdując się w swym najbardziej pompatycznym nastroju, oznajmił wziętym do niewoli załogom:

Macie szansę odkupienia niegodziwości" Brytanii. Zamierza­
my uwolnić naszych wziętych do niewoli braci, których wasi
rodacy wyzyskują, wbrew prawom wojennym zmuszając ich do
pracy w kopalniach w Sydney.

W szeregach stojących żołnierzy brytyjskich rozległy się stłu­mione chichoty. Ale Paul Jones nie dał sobie przerwać kraso­mówczej weny.

Generalna klapa! Paul Jones mógł tylko zebrać swoje pryzy i nakazać kurs z powrotem na południe.

Nieraz się zdarzało, że wzięci do niewoli Amerykanie woleli zaciągnąć się ochotniczo do brytyjskich szeregów, niż znosić ta­kie traktowanie, jakby byli zesłanymi na ciężkie roboty prze­stępcami. I na odwrót — wielu Brytyjczyków, włącznie z ofice­rami, po wzięciu do niewoli deklarowało się po stronie amery­kańskich kolonistów.

Dnia 25 listopada Paul Jones wziął ostatnią w tej wyprawie zdobycz: uzbrojony statek handlowy noszący takie samo imię jak pierwszy statek, którym dowodził — „John". Dowódcą pryzu mianował midszypmana Roberta Sandersa, po czym pożeglował do najbliższego portu na lądzie amerykańskim, Bostonu. Ale za­nim tam dotarł, czekało go jeszcze jedno spotkanie z Brytyjczy­kami na wodach amerykańskich.

W południe 8 grudnia Paul Jones stał na mostku kapitańskim „Alfreda", obserwując z zadowoleniem flotę pryzów ciągnącą za nim, z „Mellishem" i „Johnem" na czele. Z masztu rozległo się wołanie:

Żagiel od lewej burty!

Kapitan chwycił lunetę, a dostrzegłszy sylwetkę obcego statku, przyglądał mu się długo i uważnie.

W miarę zbliżania się obcego okrętu Paul Jones kazał sygnali­zować w dziwaczny i niezrozumiały sposób. Dowódca fregaty, która nazywała się HMS „Milford", niejaki kapitan Burr, wziął „Alfreda" za brytyjski okręt eskortujący konwój statków z wę­glem. Na szczęście ciemności zapadły w porę i nie pozwoliły mu zorientować się w omyłce.

Paul Jones kazał wywiesić zapaloną latarnię na topie główne­go masztu.

Przesygnalizujcie do wszystkich pryzów, z wyjątkiem
„Johna" — rozkazał — by pilnie śledzili tę latarnię. Gdy zoba­czą, że ja zmieniam kurs ma północno-wschodni, niech dalej że­glują na zachód. Midszypman Sanders na „Johnie" ma iść w ślad
za „Alfredem".

Chciał w ten sposób oszukać fregatę „Milford", by poszła w ślad za nim, pozwalając pryzorn uciec do Bostonu.

Około północy „Alfred" i „John" wykręcili na północo-wschód.

Idzie za nami — rzekł z zadowoleniem Paul Jones. — Ale
teraz już pewno wie, że jesteśmy nieprzyjaciółmi. Brytyjski
okręt konwojujący nie zmieniłby kursu.

O świcie „Milford" znajdował się o jakieś dziewięć mil od obu amerykańskich okrętów, zwrócony do nich dziobem. Pryzy zniknęły. Paul Jones pogratulował sobie udanego podstępu, ale teraz musiał myśleć o uratowaniu siebie i „Johna".

Z przyjemnością wydałbym mu bitwę — rzekł — ale nie
wiem, ile ma dział. Niechaj „John" zmniejszy szybkość i przyj­rzy mu się, a później przesygnalizuje, czy ich siła ognia wydaje
mu się większa, czy też mniejsza od naszej.

Ale kapitan Burr wiedział już, co się święci. Pozwolił „Alfre­dowi" odejść, a sam manewrując, odciął „Johna". Mały pryz nie mógł się zmierzyć z wojennym okrętem brytyjskim, a Paul Jones był za daleko, by zdążyć z pomocą. Po paru wymienionych

salwach midszypman Sanders musiał się poddać, nie mając in­nego wyboru, bo rozbito by go w drzazgi. Więc kapitan Burr zyskał przynajmniej coś w tym spotkaniu. Ale Paul Jones ocalił cztery pryzy kosztem utraty jednego, a co najważniejsze: ura­tował „Mellisha" z cennym ładunkiem.

Gdy „Alfred" dotarł do Bostonu, załoga zażądała pieniędzy. Ostatnim razem, kiedy jego załoga żądała pieniędzy — w Tobago na „Betsy" — Paul Jones odmówił, ludzie mu się zbuntowali, a przywódcę buntu musiał własnoręcznie zabić. Tym razem zapłacił z własnej kieszeni, a Kongres zwrócił mu te sumy do­piero po zakończeniu wojny. Co prawda, Paul Jones mógł sobie pozwolić na udzielenie swej przybranej ojczyźnie pożyczki. Wprawdzie szydził z kaprów, że zbijają pieniądze, ale on sam «dobywszy szpady w Sprawie Wolności, jako Obywatel Świata« — zebrał już wcale pokaźną fortunę.

W listopadzie Brytyjczycy zdobyli fort Waszyngtona i wzdęli trzystu jeńców. Ale w dwanaście dni po tym, gdy Paul Jones zawinął do Bostonu, generał Waszyngton pomścił tę klęskę, zwy­ciężając pod Treinton, gdzie wziął do niewoli tysiąc jeńców, a 3 stycznia 1777 roku pobił wroga raz jeszcze, pod Princeton. Wojna nie toczyła się do tej pory przychylnie dla Amerykanów, ale te dwa zwycięstwa dodały im otuchy do rozpoczęcia nowej kampanii.

Kapitan Jones napisał sprawozdanie ze swojej wyprawy dla komandora Hopkinsa. Przyjemnie byłoby odnotować, że był skromny w przedstawieniu własnych sukcesów, a wielkoduszny w pochwałach swych podkomendnych. Ale to nie leżało w jego charakterze. Chełpił się własnymi wyczynami, ledwie wspomi­nając o swoich oficerach, chyba po to, by ich skrytykować lub wyszydzić. Nawet zarzucił Sandersowi tchórzostwo lub zdradę, ponieważ kazał wywiesić białą flagę na „Johnie" i poddał statek Brytyjczykom.

Właściciele „Eagle'a", statku kaperskiego z Rhode Island, z którego Paul Jones zabrał czterech dezerterów i dwudziestu marynarzy, wystąpili przeciw niemu do sądu ze skargą o odszko­dowanie. Paul Jones pojechał śmiało do miasta Providence, gdzie wniesiono skargę. Gdy szedł ulicą, zatrzymali go szeryf i nie-

199

młody już prawnik, nazwiskiem Lawrence, występujący w imie­niu oskarżycieli.

Mam polecenie aresztować pana — rzekł szeryf.

Paul Jones, zwycięski kapitan amerykańskiej marynarki wo­jennej, nie miał zamiaru dać się traktować w ten sposób. Urażano jego godność, zadano gwałt jego poczuciu sprawiedliwości. Wy­dobył szpadę — zadziorny kogucik,

Cofnąć się! Rozleję krew każdego, kto poważy się mnie
dotknąć!

W podnieceniu Lawrence zapomniał, że urzędnicy, którzy od tak dawna byli w służbie królewskiej, są obecnie w służbie Kon­gresu i, wskazując na szeryfa, krzyknął:

Jak śmiesz opierać się ternu człowiekowi? To urzędnik
króla!

Paul Jones zręcznie wykorzystał sytuację. Zatoczył szpadą młynka nad swoją głową i zawołał:

Czy naprawdę? Na Boga, w takim razie moim obowiązkiem
jest ściąć mu głowę!

Z kolei szeryf się zdenerwował i trochę mu się pomieszała terminologia, gdyż powiedział:

Jednak szeryf, chociaż wierny, nie wyróżniał się heroizmem.

Czy nie widzisz jego pogrzebacza? — burknął i odszedł.
Komandor Hopkins ze swojej strony wszczął postępowanie

sądowe przeciw właścicielom „Eagle'a" za rekrutowanie dezerte­rów. Obie sprawy sądowe umorzono.

Ale 19 stycznia 1777 roku z powodu niewłaściwego postępo­wania w sprawie zabrania siłą marynarzy wpisanych na listę statku legalnie działającego na podstawie listu kaperskiego, ka­pitan John Paul Jones został zdjęty z dowództwa „Alfreda". Jimson nie na próżno się odgrażał, że ma wysoko postawionych i wpływowych przyjaciół.

Rozdział XVIII

»Atrakcyjna podróż«

Paul Jones nie był człowiekiem, który by bez protestu przyjął taką niełaskę, jaką było zdjęcie go ze stanowiska dowódcy „Alfre­da". Wypisywał do Komitetu Marynarki Wojennej długie, kwie­ciste epistoły, które rozpaczliwie nudziły zapracowanych poli­tyków i dygnitarzy.

«Ponieważ czuję, że nie zawiniłem ani lekceważeniem obo­wiązków, ani żadnym przekroczeniem od chwili mojej pierwszej nominacji na nadporucznika marynarki, nie mogę więc przypu­szczać, żeście zdecydowali mnie odsunąć. [...] Kiedy się zaciąg­nąłem do służby, nie powodowały miną względy własnego interesu. Wstąpiłem jako ochotnik, jako wolny Obywatel Świata w obronie pogwałconych praw ludzkich, a nie w poszukiwaniu bogactw. Ale tylko bym dowiódł zdegenerowania, gdybym nie bronił uparcie mojej rangi i prawa starszeństwa. Jako człowiek honoru mogę pod tym względem ustępować tylko osobom wyż­szych umiejętności i wyższych zasług.« I dużo więcej w tym samym duchu.

Nie zawsze w tym wszystkim Paul Jones był szczery: zdawał sobie doskonale sprawę z »przekroczenia«, jakim było zabranie marynarzy z pokładu „Eagle'a", a poza tym «zaciągnął się ochotniczo« do służby, ponieważ potrzebował pracy i rehabilitacji. Ale wreszcie przemówił do przekonania przewodniczącemu Johnowi

Hancodkowi i niektórym członkom Komitetu, jak Robertowi Morrisowi, gdy napisał:

»Zaklinam was, byście mnie zatrudnili w najryzykowniejszych, najbardziej przedsiębiorczych ekspedycjach i to w randze, w której byłbym odpowiedzialny tylko i wyłącznie przed waszym Wysokim Komitetem, a nikim innym. «

Innymi słowy, chciał otrzymać samodzielne dowództwo, aby nie służyć pod zwierzchnictwem takich ludzi, jak komandor Hopkins, ożywionych dobrymi chęciami, ale nadto skłonnych do słuchania plotek. Paul Jones dobrze wiedział, że utracił „Alfre­da" głównie dlatego, że Hopkins skłonił ucha do żalów, jakie wylewali przed mim młodsi oficerowie wyprawy.

W tych burzliwych i rewolucyjnych czasach, kiedy służba woj­skowa i cywilna dopiero się formowała, kiedy wyższe stanowiska wakowały lub zajmowano je tymczasowo, dużo było oczywiście targów i rozgrywek o posady. Komitet Marynarki każdego mie­siąca wypuszczał na morze nowe okręty. Kapitanowie starych statków handlowych, przerobionych pośpiesznie na okręty wo­jenne, starali się o dowództwo na nowych jednostkach. Porucz­nicy mieli nadzieję na awans. Każdy dopominał się i rozpychał łokciami, nie bardzo dbając o prawidła uczciwej gry.

Na szczęście w Komitecie Marynarki Wojennej znaleźli się ludzie, dla których talent i odwaga miały wysoką wartość w cza­sach wojennych. Wyprawy Paula Jonesa jako dowódcy „Provi­dence" i „Alfreda" wykazały jasno, że nie brak mu tych zalet. Hancock pisał do Morrisa:

»Podziwiam nieustraszoną energię naszego małego Jonesa. Proszę, zechciej go znowu wyprawić na morze. Wiem, że nie kocha bezczynności. [...] To dzielny człowiek i będę go z całego serca popierał. «

Opinia Morrisa była taka sama. Paul Jones otrzymał 1 lipca 1777 roku nominację na dowódcę nowego slupu wojennego „Ranger", świeżo wodowanego w dokach Portsmouth. Tam więc pośpieszył.

Portsmouth, położony u ujścia rzeki Piscataqua, był jednym z najważniejszych ośrodków budowy okrętów znajdujących się w posiadaniu kolonistów. Wiele rodów tutejszych zrobiło fortu­ny również na eksporcie drewna do Anglii i do Indii Zachodnich.

Pobudowali sobie piękne domy i utworzyli społeczność o dość wysokim stopniu kultury.

Gdy kapitan Paul Jones dotarł do przystani, gdzie stał przy­cumowany „Ranger" — cofnął się, by objąć wzrokiem całą syl­wetkę swego nowego okrętu. Statek miał trzydzieści pięć me­trów długości, dziewięć metrów szerokości; tonaż wynosił trzysta osiemnaście ton wyporności, tylko odrobinę mniej od „Alfreda". Na wszystkich trzech masztach ożaglowanie rejowe, przewi­dziane uzbrojenie — osiemnaście dziewięciofuntowych dział, po­malowany na czarno, z szerokim żółtym pasem ponad linią za­nurzenia. Paul Jones z satysfakcją zaobserwował ostry, wysoki dziób okrętu i podciętą rufę, co mu nadawało cechy szybkiego żaglowca.

Kapitan „Rangera" wszedł na pokład i odbył inspekcję okrętu do najdrobniejszych detali. Był zadowolony z wyniku, ale zara­zem zdał sobie sprawę, że jeszcze wiele tygodni minie, zanim będzie mógł wyruszyć na morze. Na okręcie nie było żagli ani olinowania, trzeba też było dopiero sprowadzić działa amunicję i prowiant — słowem, wyekwipować okręt w tysiąc i jedną rzecz obejmowanych ogólnym mianem wyposażenia.

Ekwipowanie okrętu nie należało do spraw łatwych. Sporo innych jednostek, zarówno okrętów wojennych, jak i statków kaperskich, zaopatrywało się w Portsmouth. Organizacja dostaw Komitetu Marynarki Wojennej znajdowała się wciąż jeszcze w stanie embrionalnym, a prócz tego kwitło łapownictwo. Kapi­tanowie musieli dobijać się potrzebnych dostaw, rywalizując między sobą o każdy szczegół ekwipunku, każdą tonę solonego mięsa, każdą beczułkę rumu.

Jako przybysz, Paul Jones napotykał w Portsmouth tym większe trudności. Kapitan, pochodzący z miejscowej rodziny, o wiele łatwiej mógł zdobyć potrzebne mu rzeczy. Jednakże kon­takty z wolmomularzami wygładziły drogę Paulowi Jonesowi, a on sam nie należał do ludzi, którzy by siedzieli z założonymi rękoma i czekali, aż dostawy same spadną z nieba. Wysłał midszypmana do Bostonu po zakupy, których nie mógł dostać w Portsmouth, jak na przykład: żywy inwentarz, w tym kury dla chorych za sto dziewięćdziesiąt osiem dolarów, i dodatkową odzież dla załogi, za sto dziewięćdziesiąt dwa dolary.

Musiał również sam werbować załogę. Było to jeszcze trud­niejszym od zakupów zadaniem dla obcego przybysza nie zna­jącego stosunków miejscowych. Zwykle stosowano praktykę mia­nowania kapitanem człowieka, który sam z tych stron pochodził Jego nazwisko przyciągało ochotników do służby żeglarskiej.

Paul Jones nie miał takich awantaży. Mógł tylko własnoręcz­nie napisać obwieszczenie, z którym porozsyłał swoich oficerów do różnych portów i miast, by werbowali rekrutów. Obwieszcze­nie apelowało do:

»...wszystkich zacnych żeglarzy. [...] którzy pragnęliby wyróżnić się w walce o szlachetną sprawę i zdobyć fortunę. [...] którzy chcieliby odbyć atrakcyjną podróż w tej łagodnej porze roku«. Rekrutom obiecywano: »Zaliczkę, na poczet przyszłego żołdu, w dniu zaokrętowania. [...] najgrzeczniejsze traktowanie, jakiego mogą się spodziewać, i nagrodę należną za położone zasługi. «

Paul Jones wypłacił siedemset trzynaście dolarów tytułem owych zaliczek, pięćset czterdzieści dwa dolary wydał przy wer­bowaniu, a osiemdziesiąt dwa dolary poszły na koszty ścigania dezerterów, którzy pobrali zaliczki i od razu zwiali z okrętu.

» Atrakcyjna podróż w łagodnej porze roku« była w rzeczywi­stości przeprawą przez Atlantyk do Europy. Paul Jones przeko­nał Hancocka i Morrisa z Komitetu Marynarki Wojennej, że bry­tyjskiej flocie można by zadać większe i skuteczniejsze straty wokół wybrzeży angielskich, ogołoconych w znacznym stopniu z okrętów wojennych, niż przy brzegach amerykańskich, gdzie obecnie większość tych brytyjskich okrętów się znajdowała. Miał w zanadrzu kilka śmiałych planów, których jak na razie uznał za stosowniejsze nie ujawniać.

Przy pomocy swego obwieszczenia Paul Jones zdołał skomple­tować załogę: stu czterdziestu łudzi, których jeszcze przed wy­ruszeniem określił jako «zdyscyplinowanych i ożywianych za­pałem*. Później zapał, i to niekoniecznie bojowy, bardziej był widoczny od zdyscyplinowania. W załodze było kilku Irlandczy­ków, kanadyjski Francuz, Szwed i dwóch wyzwolonych Murzy­nów, noszących dumne miana Katona Carlile i Scypiona Afry­kańskiego.

Wieczory w Portsmouth spędzał Paul Jones na sławnej ulicy Buck — zabudowanej wielkimi składami towarowymi, sklepami,

tawernami i rezydencjami — wśród unoszących się woni rumu, cytryn i korzeni. Tu zbierała się „śmietanka" miejscowej sosjety — kupcy, bankierzy, właściciele doków okrętowych, praw­nicy, oficerowie marynarki — z żonami, córkami i narzeczony­mi. Młodzi kawalerowie żartowali, młode panny chichotały, starsi panowie pobrzękiwali pieniędzmi w kieszeni, a matrony szeleś­ciły jedwabiami.

Przespacerowawszy się parę razy po promenadzie, by się po­kazać i przywitać znajomych obu płci, Paul Jones zawsze nieska­zitelnie wystrojony udawał się do jednej z tawern, zamawiał szklankę wody z winem i czekał na homara, którego wybierał sobie żywego, by go upieczono w wielkim piecu za barem. Ta­werny w Portsmouth słynęły z wybornych homarów łowionych w rzece Piscataqua. W tawernach były również oddzielne gabi­nety, do których Paul Jones, nie mając w porcie żadnej wybran­ki serca, nierzadko zapraszał młode niewiasty, Których reputacja nie mogła już więcej ucierpieć, bo i tak pozostawiała sporo do życzenia.

Chcąc podtrzymać swoją pozycję jako oficera i szlachcica, Paul Jones, nie zważając na rewolucyjne czasy, kazał sobie wy­malować herb i zamówił sygnet. Na połowie tarczy herbowej widniał jeleń, od dawna używany przez rodzinę Jonesów w Wa­lii, na drugiej połowie — herb rodziny Paulów z hrabstwa Glou­cester w Anglii.

Wreszcie 1 listopada „Ranger" gotów był do żeglugi o tyle, o ile w ogóle mógł być gotów. Wojna na lądzie toczyła się ze zmiennym szczęściem, ale w sumie na korzyść Amerykanów. Generał Waszyngton poniósł klęskę — pomimo bohaterstwa Pu­łaskiego, słynnego obrońcy sprawy Amerykanów, w bitwie pod Brandywine we wrześniu i musiał oddać Filadelfię, tymczasową stolicę Stanów Zjednoczonych. Ale na północy Amerykanie od­nosili sukces za sukcesem, zmuszając do poddania w bitwie pod Saratogą generała brytyjskiego Burgoyne z pięciu tysiącami lu­dzi. Tę radosną wieść wiózł ze sobą na pokładzie „Rangera" do Europy Paul Jones.

Ani jeden z oficerów na „Rangerze", prócz kapitana Mathew Parke'a, dowódcy żołnierzy piechoty morskiej, nie służył nigdy w marynarce. Przysłali ich: niejaki pułkownik John Langdon,

agent werbunkowy marynarki wojennej w Portsmouth, oraz se­nator William Whipple. Zastępca dowódcy porucznik Thomas Simpson, o dziewięć lat starszy od Paula Jonesa, z marynarki han­dlowej, był szwagrem pułkownika Langdona. Drugi oficer porucz­nik Elijah Hall, o pięć lat starszy od swego kapitana, był kupcem i armatorem z Portsmouth. Nawigator, Dawid Cullam, pływał wiele lat, ale tylko na statkach handlowych. Chirurg, doktor Ezra Green, szukał odmiany po dwóch latach w wojsku. Jego pomoc­nik, Jacob Walden, wydawał do tej pory leki w aptece. Był jeszcze midszypman Dawid Wendell, którego jedynymi kwalifi­kacjami była urocza skromność obejścia i pokrewieństwo z naj­lepszymi rodzinami w Ameryce.

Do nich trzeba dodać majora Johna Prazera, którego kapitan Jones zaprosił na okręt jako swego gościa. Frazer pełnił przed­tem funkcję zastępcy generalnego kwatermistrza w armii gene­rała Waszyngtona, skąd został zwolniony za pijaństwo; był też kompanem Paula Jonesa do kart i przygód z kobietami. Jones zgodził się zabrać go do Francji, gdzie już niejeden awanturnik znalazł zajęcie i fortunę.

Z północno-zachodnim wiatrem, wiejącym z biegiem rzeki Piscataqua, kapitan Jones wydał rozkaz wybrania cum. Nawi­gator Cullam ryknął rozkazy z pełnych piersi, bosmani powtó­rzyli je różnymi tonami. Przyjaciele z loży wolno mularskiej, zebrani na wybrzeżu z żonami i córkami, zaczęli wymachiwać rękoma na pożegnanie. Paul Jones dostrzegł kilka dam, wspólnych znajomych jego i niektórych panów małżonków, ale nie zaszczy­conych przyjęciem do towarzystwa żon i córek. Kapitan Jones wystąpił w swoim najstrojnieszym mundurze, a major Frazer, z lekka chwiejąc się na nogach po pożegnalnej libacji, uchylił wysokiego kapelusza z kokardą, ale w wytwornym ukłonie odro­binę przeszkodziła mu czkawka.

Górne żagle dostały wiatr. Oddano salut z dział, bębny i kobzy żołnierzy z piechoty morskiej zagrały skoczną melodię i „Ran­ger" wyszedł na środek rzeki. Nabrał szybkości, zręcznym ma­newrem obszedł Fort Przylądkowy, postawił więcej żagli, minął przylądek Jeffrey, wylawirował koło Wyspy Mielizn. Przed nocą kapitan Paul Jones stracił z oczu wybrzeża Ameryki.

Z westchnieniem głębokiej ulgi dowódca „Rangera" zeszedł na

dół, by się przebrać -w trochę mniej strojny mundur. Nareszcie miał okręt na morzu — a już doprawdy w ciągu ostatnich tygod­ni tracił chwilami nadzieję, że mu się to kiedykolwiek uda. Do sekretarza Komitetu Marynarki Wojennej pisał:

«Wyekwipowanie tego okrętu przyczyniło mi więcej kłopotów i trosk niż jakiekolwiek inne zadanie, jakie wypełniłem w mojej służbie w marynarce wojennej.«

Paul Jones wierzył w surowy rygor dyscyplinarny. Wierzył rów­nież, że najlepszą metodą utrzymania tej dyscypliny jest ścisłe stosowanie się do tradycji żeglarskich. A według tych tradycji kapitan okrętu miał większy autorytet i posłuch, jeżeli nie familiaryzował się z podwładnymi. Paul Jones stosował się do tra­dycyjnego obyczaju — ku swemu nieszczęściu. Jadał posiłki osobno, tylko w towarzystwie majora Frazera. Tracił w ten spo­sób szansę bliższego poznania swoich oficerów, przyciągnięcia ich osobistym urokiem — który umiał roztaczać właśnie za sto­łem, w swobodnej pogawędce — zdobycia sobie ich przyjaźni i lojalności.

Amerykański bohater mórz był człowiekiem z natury samot­nym i skłonnym do lubowania się w samotności. Miał w swoim życiu patronów, którzy go cenili i popierali, miał wielu znajo­mych w kołach zawodowych i wolnomularskich, którzy go sza­nowali i lubili jego towarzystwo; miał też niezliczone a krótko­trwałe afery miłosne z kobietami Wszystkich sfer. Ale nie miał właściwie wcale przyjaciół. Podziwiano go, schlebiano mu, ale pozostał bezżennym, bezdzietnym, nie miał nikogo, komu mógłby zaufać, zwierzyć tajemnice decydujące o życiu człowieka. Odczu­wał nawet potrzebę powiernika, ale bliski związek z przyjacielem albo z żoną oznaczał, że i on musiałby zainteresować się spra­wami drugiej osoby. A Paul Jones interesował się tylko i wyłącz­nie Paulem Jonesem. Jego egocentryzm wywodził się z poczucia własnego niskiego urodzenia w połączeniu z determinacją 'zdo­bycia wysokiej rangi, pozycji społecznej, sławy. Pisał bardzo wiele, a wszystko, co spływało spod jego pióra, dotyczyło jego własnych osiągnięć, uznania, jakie zdobył, albo jakiego nie zdo­był, chociaż mu się należało. Był całkowicie oddany swemu za­wodowi, ale zawód ten był dla niego środkiem do gloryfikacji samego siebie. Przypominał kota, który chodzi własnymi samot-

nymi ścieżkami, myśląc tylko o tym, kiedy i jak schwytać na­stępną mysz, a czasami zajmując się przelotnymi miłostkami na dachu. Jednakże właśnie jednotorowość jego umysłu i charak­teru sprawiła, że został pierwszym bohaterem amerykańskiej marynarki wojennej.

Ranger" żeglował przez Atlantyk szybko i bez przeszkód. Dnia 1 grudnia z zarefowanymi częściowo żaglami niesiony lekką bryzą, podszedł do wybrzeży Bretanii. Ludzie na topie wypatry­wali oczy, by ujrzeć ląd. Ale radosny okrzyk rozległ się dopiero następnego dnia o świcie. O godzinie dziesiątej rano kapitan Paul Jones badał przez lunetę St Nazaire i ujście Loary. Póź­nym popołudniem na pokład wszedł pilot i wprowadził „Range­ra" na kotwicowisko przy Paimboeuf, dalekomorskim porcie miasta Nantes. Major Frazer — który skracał sobie podróż ra­cząc się niemal bez przerwy różnymi trunkami, i to z takim skutkiem, że Paul Jones musiał nawet zrezygnować z jego kom­panii przy posiłkach — zszedł na ląd natychmiast, by rozpocząć zwiedzanie wszystkich knajp północnej Francji.

Pauli Jones opisał w liście do ojca Dawida Wendella wydarze­nia podróży, niezbyt zresztą w te wydarzenia obfitej:

»Natykaliśmy się na statki codziennie, a czasem co godzina; o osiemnaście mil od Ouessant dostrzegłem flotę nieprzyjacielską, złożoną z dziesięciu jednostek idących w górę Kanału, ale pomi­mo moich największych wysiłków nie byłem w stanie odciąć ani jednego ze statków od silnej eskorty, która im towarzyszyła. Natomiast doścignąłem wiele innych statków, z których żaden nie okazał się angielskim, prócz dwóch brygantyn. Te zabrałem jako pryzy.«

Pisał dalej, że „Ranger" miał sporo usterek. Przede wszystkim, zbyt wysokie w stosunku do kadłuba maszty i zbyt długie reje sprawiały, że kołysał się bardzo silnie nawet przy średnim wie­trze. Dla okrętu liniowego była to poważna wada, gdyż spra­wiała, że często salwy burtowe przenosiły górą, podczas gdy jednocześnie po drugiej stronie okrętu trzeba było .zamykać wszelkie otwory, by woda nie wlewała się do wnętrza.

Paul Jones miał się w Paryżu skontaktować z amerykańskimi komisarzami — Beniaminem Franklinem, Arturem Lee i Sila-sem Deane. Przed wyjazdem z Nantes wypłacił marynarzom

grès nie zapewnił możliwości podjęcia na ten cel pieniędzy we Francji. Kapitan zostawił również swemu zastępcy, porucznikowi Simpsonowi, pieniądze na kupowanie dla załogi chleba, świeżego mięsa i warzyw oraz na zakup beczułki koniaku.

Dnia 17 grudnia 1777 roku Paul Jones był w Passy, przed­mieściu Paryża. Udał się prosto do Hotelu Valentinois, przy któ­rym znajdował się pawilon, gdzie mieszkali i pracowali amery­kańscy komisarze. Właścicielem Hotelu Valentinois był Jacques Le Ray de Chaùmont, bogaty i wpływowy kupiec, któremu rząd francuski powierzał prowadzenie poufnych, nieoficjalnych nego­cjacji z komisarzami. Franklin łagodnymi, dalekowzrocznymi me­todami kierował Francję w stronę uznania amerykańskiej nie­podległości i zawarcia ofensywno-defensywnego przymierza. Fran­cuzi wciąż wyczekiwali jeszcze jakiegoś definitywnego znaku, że koloniści mają szansę wygrania wojny.

Paul Jones, wszedłszy do biura komisarzy, zobaczył siedzącego za stołem tęgiego, o podwójnym podbródku, sympatycznego siedemdziesięciolatka — Beniamina Franklina. Kapitan przede wszystkim przekazał mu wiadomości o poddaniu się generała Burgoyne pod Saraltogą.

A, to dobre, bardzo dobre wieści — ucieszył się komisarz. — Dla pana zwiastują one zwycięstwo nad Anglikami. Dla mnie — zwycięstwo nad Francuzami. Teraz będą musieli się zdeklarować w obawie, by Anglia nie zawarła pokoju. To by mogło oznaczać Stany Zjednoczone Ameryki Północnej w przymierzu z Anglią, a przeciw Francji.

Z kolei Paul Jones zdał sprawozdanie z podróży „Rangera" przez Atlantyk i poprosił o instrukcje w sprawie napadania na statki handlowe. Gdy mówił, Franklin siedział zupełnie nieru­chomo, z zamkniętymi oczyma. Paul Jones zaczął się już oba­wiać, czy jego rozmówca przypadkiem nie zasnął, ale gdy skoń­czył mówić, stary dyplomata otworzył oczy i «zmierzył mnie spojrzeniem, w którym przedziwnie mieszała się dobroduszność z przenikliwością*.

Franklinowi spodobało się to, co widział, gdyż stał się wier­nym i niezachwianym poplecznikiem Paula Jonesa. Wyborny znawca ludzi, stary dyplomata rzadko się mylił w ich ocenie.

Ojcowska opieka, jaką otoczył Jonesa, była sama w sobie uzna­niem walorów amerykańskiego żeglarza.

Będę musiał się naradzić z moimi kolegami komisarzami —
powiedział w końcu Franklin. — Ale może pan być pewny, że
nie damy panu długo próżnować w Nantes. Słyszałem o pana
wspaniałych wyczynach żeglarskich. Co do mnie, życzyłbym
sobie tylko, żeby wykorzystać w największej mierze wielkie
talenty i odwagę, które, jak słyszałem, pan posiada, a które
w istocie widzę w pana obliczu.

Takie komplementy od człowieka, który na ogół zachowywał pochlebstwa wyłącznie dla płci pięknej, sprawiły, że Paul Jones stał się również najgorętszym wielbicielem starego dyplomaty. Natomiast Artur Lee zazdrościł Starszemu koledze sławy i uzna­nia, więc automatycznie odnosił się nieprzyjaźnie do każdego, kogo Franklin popierał. Trzeci z komisarzy, Silas Deane, prze­zornie krył swoje sympatie i antypatie za fasadą staroświeckiej kurtuazji.

Dnia 28 stycznia kapitan Jones wstępował już z powrotem na pokład „Rangera", odniósłszy w Europie jedno zwycięstwo, które mniej mu zasługi przyczyniło od innych, prawdziwych. Uwiódł młodziutką żonę swego gospodarza, Le Ray de Chaumonta.

Załoga „Rangera" nie próżnowała pod nieobecność swego ka­pitana. Czyszczono i skrobano okręt na plaży w Paimbeouf. Cieśle skrócili główny maszt, uszyto nowe żagle. Ale wbrew opinii niektórych filozofów, ludzie zajęci piracą nie zawsze są ludźmi zadowolonymi. Paul Jones wprędce się zorientował, że na okręcie panował nastrój niepokoju i niezadowolenia, a w ty­dzień po jego powrocie z Paryża midszypman Dawid Weindell zastukał pewnego wieczoru do drzwi jego kabiny.

Zapewniam, że będę te wyznania traktował z absolutną dyskre­cją-

Paul Jones spoważniał. Oficer, który stara się wygryźć kapi­tana i zająć jego miejsce, może narobić sporo kłopotów. Me na razie nie bardzo wiedział, co mógłby zrobić, nie zdradzając źródła swoich informacji.

Dziękuję ci, mój chłopcze — powiedział w końcu. — Po­rucznik nigdy się nie dowie o naszej dzisiejszej pogawędce.
Wracaj teraz do swoich zajęć, a ja będę miał oczy na wszystko
otwarte.

Po wyjściu młodzieńca Paul Jones wyjął z kuferka odpis ob-

wieszczenia werbunkowego. Odczytał zdanie: «Atrakcyjna podróż o łagodnej porze roku.« Wyjrzał przez bulaj kajuty. Śnieg padał ciężkimi płatami na krę płynącą po Loarze.

Ech, głupstwo! — mruknął, oszukując sam siebie. — Kiedy dostanę rozkaz postawienia żagli, wszystko będzie w porządku. Silny, zdecydowany kapitan powinien ignorować jakieś tam narzekania.

Mylił się oczywiście. Silny i zdecydowany kapitan powinien dokładnie znać nastroje swoich ludzi i rozprawiać się z przyczy­nami ich skarg albo naprawiając zło, albo tłumacząc jego ko­nieczność.

Paul Jones nie urodził się Amerykaninem. Załoga uważała go za cudzoziemca. Dbał o dobre odżywianie ludzi i ich wygody, ale oni chcieli jeszcze czegoś — do czego przywykli na amery­kańskich statkach handlowych i kaperskich: chcieli mieć kapi­tana przyjacielskiego, którego by znali, albo przynajmniej znali jego rodzinę. Z takim kapitanem mogliby nad szklaneczką rumu rozprawiać o pijackich wyczynach i przygodach z dziewczętami, dyskutować o polityce i wyrażać własną opinię o tym, dokąd okręt ma żeglować. Właśnie dlatego że Paul Jones był dla nich cudzoziemcem, że obce mu były bezceremonialność i koleżeńska swoboda kolonistów, że nalegał na sprawowanie władzy absolut­nej i nie umiał w przystępny sposób rozmawiać z ludźmi — ka­pitan nie rozumiał swojej załogi.

Oczekiwany rozkaz wyjścia nadszedł wkrótce, podpisany przez Franklina i Deane'a, ale nie przez Artura Lee. Paul Jones tak się ucieszył, że od razu zapomniał o Simpsonie. Rozkaz dawał mu zupełnie wolną rękę we wszelkich poczynaniach:

»Po wyekwipowaniu „Rangera" w najlepszy sposób, winien pan wyruszyć w takim kierunku i postępować w taki sposób, jaki pan uzna za najlepszy celem szkodzenia nieprzyjaciołom Stanów Zjednoczonych na morzu i gdzie indziej...«

»Na morzu i gdzie indziej.« Gdzie indziej. Te słowa zadecydo­wały o zamiarach Paula Jonesa. Pisał:

»Jeżeli nieprzyjaciel sądzi, że w tym czasie i miejscu atak na niego jest najbardziej nieprawdopodobny, tam właśnie można go zaskoczyć i zwyciężyć najpewniej.«

Według tej zasady działał wielki korsarz angielski z XVI wie-

ku, Sir Francis Drakę, późniejszy admirał, gdy śmiało w do portu w Kadyksie i spalił hiszpańskie okręty, przygotowane tam do najazdu na jego kraj — do „Angielskiego Przedsięwzię­cia" Wielkiej Armady*. Rząd brytyjski w roku 1778 kazał pod­palać, w ramach taktyki wojennej, amerykańskie porty. Paul Jones zamierzał dowieść całemu światu, że porty wysp brytyj­skich są również narażone na atak.

Pogoda i krótkie godziny dnia nie sprzyjały jeszcze intencjom Paula Jonesa. Czasu czekania nie marnował. Działka obrotowe wmontowano na marsach, umocowano tam również skrzynki na amunicję; wycięto otwory w burtach dziobowych, aby umożliwić strzelanie podczas pościgu; zaokrętowano beczki z prochem, stosy woreczków z prochem, duże ilości lontów. Rozmaitego rodzaju kule załadowano do magazynów z amunicją, wraz z pistoletami, krótkimi kordami i rusznicami. Kapitan szykował wszystko do ciężkich walk.

Tymczasem Francja uznała niepodległość Stanów Zjednoczo­nych, zawarła z nimi przymierze i wysłała flotę na tamten brzeg Atlantyku. Paul Jones pogratulował sobie tego, że był w Euro­pie. Gdy doświadczona flota wojenna Francji wejdzie na amery­kańskie wody, raczkującej flocie amerykańskiej mało zostanie pola do popisu.

Był Już dziesiąty dzień kwietnia, zanim „Ranger" pożegnał się z wybrzeżami Bretanii. Ludzie dowiedzieli się od porucznika Simpsona, że najazdy na wybrzeża, a nie zdobywanie pryzów, były głównym celem wyprawy. Narzekali na to, ponieważ najaz­dy na wybrzeża nie przynosiły im dodatkowych dochodów. Fran­klin przyrzekł więc załodze specjalną premię zamiast należności za pryzy, które by im przypadły w udziale. Na lepsze humory wpłynęła również wypłata pieniędzy za dwa pryzy zdobyte w czasie przeprawy przez Atlantyk.

* Por.: George Bidwell: Korsarz admirałem. Wyd. Morskie, 1967.

Rozdział XIX

Powrót do Whitehaven

Do tej pory wyprawa „Rangera" miała tylko częściowo powo­dzenie. Wzięto brygantynę z ładunkiem lnu, ale Paul Jones mu­siał ją zatopić, zabrawszy załogę, z braku ludzi do obsadzenia pryzu. To zirytowało jego załogę, której zależało na pieniądzach za pryzy. Dnia 16 października „Ranger" znajdował się w pobli­żu południowych wybrzeży Irlandii, na kursie do Kanału Św. Jerzego i niebawem zdobył drugi pryz, dwustupięćdziesięciotonowy statek z mieszanym ładunkiem, w którego skład wchodziło sto beczułek porteru. Ten pryz był zbyt cenny, by go zatopić, i Paul Jones wysłał statek pod komendą midszypmana Johna Stewarda do Brestu. Wzięci do niewoli ludzie z załogi brygantyny zgłosili się na ochotnika na „Rangera", co ulżyło zbyt małej liczebnie załodze okrętu. Natknęli się też na szybki kuter brytyj­skich celników, ale chociaż został trafiony burtową salwą armat­nią w rufę, zdołał wymknąć się pościgowi.

Dnia 20 kwietnia koło Carriokfergus na Lough Belfast Paul Jones zasięgnął języka od irlandzkich rybaków. Byli to ludzie przychylnie usposobieni do amerykańskich kolonistów, ale trzeba ich było jednak wziąć do niewoli, by nie rozgadali przedwcześ­nie o wyprawie „Rangera". Od nich dowiedziano się, że dwudziestoidziałowy slup wojenny, HMS „Drakę", leżał zakotwiczony na Lough Belfast. Paul Jones chciał przedostać się na jezioro i za-

atakować brytyjski okręt, ale załoga „Rangera", podjudzona przez Simipsona i Cullama, odmówiła wręcz udziału w tak ryzy­kownym przedsięwzięciu.

Dzień 22 kwietnia 1778 roku. „Ranger" leżał w zacisznym ukryciu przy południowych wybrzeżach Szkocji. Powietrze było zimne i czyste. Kapitan Paul Jones przepatrywał uważnie po­krytą śniegiem linię wybrzeży po obu stronach zatoki Solway, wypatrując dobrze mu znanych z chłopięcych lat znaków roz­poznawczych. Oto zatoka Kirkcudbright, a wewnątrz niej zarys Wyspy Św. Marii — niewłaściwie nazwanej, bo to w rzeczywi­stości półwysep — która odgrywała rolę w pewnych planach i spekulacjach Paula Jonesa. Dalej Przylądek Południowy, za którym leżą Airbigland, Kirklbeain i Carasthoirn. Kapitan dozna­wał dziwnych uczuć. Jego strony rodzinne — a on przybył po pięciu latach jako zdeklarowany nieprzyjaciel rządu tego kraju. Jego siostry mieszkały blisko stąd — w Kirkcudbright, w Dum-fries. Co myślały o nim? Czy uważały, że jest ich nieprzyja­cielem? A chłopcy, z którymi niegdyś w Caresthorn bawił się w owe bitwy morskie na niby, może teraz żeglowali na bry­tyjskich okrętach? Może spotka się z nimi, by stoczyć prawidziwą bitwę?

Paul Jones odsunął od siebie te myśli. Odwrócił się i skierował lunetę ku południowym wybrzeżom zatoki Solway. Nie widział stąd portu, do którego zamierzał się teraz wybrać — Whitehaven. Stąd właśnie jako chłopiec pożeglował w pierwszą podróż na brygu „Frienidship". Obecne jego myśli niewiele miały wspól­nego z „przyjaźnią". Planował dokonać na Whitehaven zamachu tak zuchwałego, że najstarsi ludzie o takim nie słyszeli. Obec­ność wojennej marynarki królewskiej zawsze dotąd skutecznie zapobiegała zwariowanym zuchwalstwom. Szybkim, zdecydowa­nym ruchem odłożył lunetę i powiedział do porucznika Simpsona:

Zwołać wszystkich oficerów na półpokład rufowy.

Kiedy dwaj porucznicy, midszypmeni, nawigator Cullam, chi­rurg i oficerowie piechoty morskiej już się zebrali, kapitan zwró­cił się do nich, mówiąc:

Marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych jest jeszcze tak
słaba, że nie ma szans przeprowadzenia poważniejszej akcji bo­jowej przeciw flocie nieprzyjacielskiej. Niszczenie transportów
i dopadanie pojedynczych okrętów były jedynym rodzajem woj­ny na morzu, na jaki okoliczności nam pozwalały. Teraz mamy
sposobność zniszczenia w ciągu jednej nocy większej ilości jed­nostek morskich nieprzyjaciela, niż nasza flota zdołała zniszczyć
przez cały rok...

Przerwał mu Cullam:

Wmieszał się również chirurg Green:

Każdy wzięty pryz przynosi korzyść podwójną w porówna­niu ze statkiem zniszczonym. Oznacza to jeden mniej statek dla
nich, a jeden więcej dla nas.

Paul Jones zignorował pytanie nawigatora i uwagi chirurga. Ciągnął dalej:

Zamierzam dzisiejszej nocy napaść na port Whitehaven
tam, na brzegach angielskich! — Wskazał ręką w kierunku południowego wschodu. — Napad błyskawiczny, by zadać jak najwięcej szkód, zwłaszcza zakotwiczonym tam okrętom. Brytyj­czycy palą amerykańskie porty, pokażemy im, że i my...

Chirurg Green przerwał mu znowu, na wpół żartobliwie:

a ja, z dawna znając dokładnie ten port, mogę z łatwością wpro­wadzić tu okręt i wyprowadzić w zupełnych ciemnościach. Green spoważniał.

Chirurg nie był jednak przekonany; ani inni na pokładzie .„Rangera". Paul Jones zakomunikował oficerom dalsze szczegó­ły swojego planu. Według niego ich zadaniem było słuchać, a nie dyskutować.

Cullam bez zwłoki doniósł załodze o tym, co się szykuje. Ma­rynarze po naradzie wysłali delegatów, którzy zażądali roz­mowy, ale nie z kapitanem, tylko z Simpsonem. Po rozmowie Francuz z Kanady, Dubonnet, którego załoga wybrała sobie na kozła ofiarnego, ponieważ nie chciał pić z nimi, poszedł do Da­wida Wendella. Ten zaraz udał się do kapitana. Załoga opowie­działa się po stronie Cullama. Co więcej, ludzie skarżyli się, że nie zarządzono głosowania całej załogi co do tego, czy okręt miał napadać na porty, czy też brać pryzy.

Paul Jones chodził tam i z powrotem po kajucie, w zamyśle­niu uderzając pięścią w dłoń drugiej ręki.

Niechby licho porwało tego szwagra pułkownika Langdona! — wykrzyknął. — Bez niego wszystko byłoby w porządku.

Nie było to całkowitą prawdą. Odizolowawszy się od swoich oficerów, nie rozumiejąc ducha załogi, Paul Jones stał się obcym na własnym okręcie. Despota budzi opozycję, którą może tylko siłą pokonać.

Paul Jones wziął pistolet z półki, nabił go i wsunął za pas.

W takim razie im prędzej dojdzie do wybuchu, tym le­piej — rzekł i wyszedł z kajuty.

Nie potrzebował czekać długo. Ledwie wszedł na pokład, rzucił się do niego Cullam, wymachując sękatą maczugą. Za nim z krzykiem biegło kilku marynarzy. Poruczników: Simpsona i Halla nie było nigdzie widać. Tyfllko mildszypman Hil'1 znajdo­wał się na pokładzie. Paul Jones nie stracił zimnej krwi ani na moment. Wyrwał zza pasa pistolet. W tej samej chwili, gdy Cullam zamachnął się maczugą, przystawił mu lufę do skroni.

Nabity. Rzuć maczugę albo wystrzelę! — powiedział zim­
nym, rozkazującym głosem.

Cullam odrzucił maczugę za siebie. Rozległ się okrzyk bólu i któryś z jego popleczników zaczął skakać na jednej nodze, obejmując rękoma drugą. Inni się roześmieli. Dzięki osobistej odwadze i ostrzeżeniu młodego Wendella, Paul Jones stłumił bunt jednym gestem. I zrobił teraz to, co powinien był zrobić znacznie dawniej. Poszedł sam na półpokład rufowy i, zebrawszy załogę, osobiście wyjaśnił im swój plan najazdu na Whitehaven. Ludzie pomrukiwali. Cullam skrył się w grupie marynarzy.

Mówcie, co tam macie do powiedzenia! — zawołał Paul
Jones. — Chcę znać wasze zdanie.

Ale pomruki ucichły.

Bardzo dobrze. Słuchajcie, nie wydam rozkazu żadnemu
oficerowi ani marynarzowi, by mi towarzyszył w napaści na port.
Ale wzywam ochotników gotowych służyć swemu krajowi
i sprawie wolności, gotowych pójść ze mną, by upokorzyć tych
aroganckich Brytyjczyków, gotowych szukać sławy w tym nie-

zwykłym, śmiałym przedsięwzięciu. — Przerwał, wiodąc wzro­kiem po twarzach. Niektóre zwrócone były ku niemu, inne po-, chylone, paru szeptało z towarzyszami. — A więc, moi chłop­cy! — zawołał kapitan. — Kto pójdzie ze mną na ochotnika? Wystąp!

Początkowo tylko kilkunastu marynarzy wyszło naprzód z sze­regu.

Dzielni chłopcy! — rzekł Paul Jones. — Jestem z was
dumny. Ale czy nie mamy więcej odważnych serc? Prawdziwych
Amerykanów?

Te słowa znalazły oddźwięk. Liczba ochotników zwiększyła się do blisko pięćdziesięciu.

Teraz lepiej! Teraz wiemy, że prawie połowa załogi nie
tchórzy przed nieprzyjacielem. Chciałbym, żeby było więcej, ale
pocieszam się słowami, które wielki angielski poeta z dawnych
czasów włożył w usta wielkiego króla-Wojownika:

Jeśli zwyciężym, im mniejsza nas liczba,

Tym większa cząstka honoru dla wszystkich...

Kto do potrzeby tej ochoty nie ma,

Wolno mu odejść...

Nie chcemy ginąć w towarzystwie człeka,

Co nie chce w śmierci być naszym kolegą!

Już wiele, wiele razy te słowa Williama Szekspira poruszały serca Anglików — a teraz przemówiły do nieprzyjaciół Anglii. Cała reszta załogi, włącznie z Cullamem, postąpiła naprzód, jak jeden mąż — niektórzy żywo, inni z szuraniem nogami, ale wszyscy jako ochotnicy.

Paul Jones szeroko rozłożył ręce i mocno klasnął w dłonie.

Wspaniale! — wykrzyknął. — Cała załoga! Nie wszyscy
będą mogli pójść. Potrzeba mi tylko obsady dla dwóch łodzi.
Czterdziestu marynarzy i dwóch oficerów. Ale ważne jest, że
wszyscy gotowi są pójść!

Wyglądało to na duży osobisty sukces kapitana. Ale gdy Paul Jones, przyjmując zgodę oficerów za pewnik, wyznaczył na do­wódców łodzi Thomasa Simpsoma i Elijaha Halla — obaj oficero­wie wymówili się od tego zadania!

Paul Jones nie próbował ich ani namówić, ani przymusić. Był to prawdopodobnie błąd. Gdyby wzięli udział w tej ekspedycji

pod jego bezpośrednim dowództwem, walcząc wraz z nim, po­ciągnęłaby ich może brawurowa odwaga Paula Jonesa, jego za­pał do walki, jego świetny talent wojskowy. Jednakże kapitan po prostu zwrócił się do dwóch oficerów piechoty marskiej, po­rucznika Wallimgforda i ochotnika szwedzkiego — porucznika Meijera, który zaokrętował się w Nantes na miejsce kapitana Parkę. Obaj z entuzjazmem przyłączyli się do ekspedycji. Zgło­sili się również dwaj mfcłszypmeni, Dawid Wendell i Ben Hill. Ten ostatni także dołączył się do załogi „Rangera" w Nantes, jako ochotnik spragniony wojaczki.

Wiatr ucichł. Przeprawa „Rangera" przez zatokę Solway trwa­ła dłużej niż John Paul Jones przewidywał. Być może to opóź­nienie w lądowaniu przyczyniło się do nerwowości wybranych ochotników i przynajmniej częściowo tłumaczy późniejsze zacho­wanie kilku z nich.

Jonesowi szczególnie zależało na powodzeniu tej wyprawy, zwłaszcza że do tej pory niewiele wskórał. Miał nadzieję wziąć jeńców i wymienić ich później na amerykańskich żeglarzy, któ­rych Brytyjczycy wziąwszy do niewola traktowali jak buntow­ników i piratów.

Kapitan zamierzał wylądować w Whitehaven o północy. Na­deszła oznaczona godzina, a „Ranger" znajdował się wciąż jeszcze w odległości kilku mil morskich od celu.

Do łodzi! — rozkazał kapitan wybranym ochotnikom. —
Odpływ nas odpycha. Będziemy szybciej na miejscu wiosłując.

Minęły trzy godziny ciężkiego wiosłowania, w ciągu których Paul Jones się niecierpliwił i poganiał wiosłujących. Odwaga znikła z serc ochotników. Gdy łodzie dotarły do portu, pierwszy brzask świtu rozjaśniał już ciemności.

Port, jak Paul Jones dobrze wiedział, dzielił się na dwie części, północną i południową. Każdej z nich broniła bateria dział umie­szczonych na fortyfikacjach. Kapitan wydał rozkaz porucznikowi Wallingfordowii, który miał ze sobą midszypmana i piętnastu marynarzy i żołnierzy:

Musicie przedostać się do północnej części portu i podpalić
wszystkie statki, jakie tani znajdziecie!

Na obu łodziach znajdowały się materiały łatwopalne, sporzą­dzone z nasyconych smołą płócien żaglowych, które miano pod­palić i rzucać na pokłady przycumowanych lub osiadłych na mieliźnie statków.

Paul Jones prowadził drugą łódź do portu południowego. Przy lądowaniu natknęli się na wysoki mur fortyfikacji. Bez słowa kapitan kiwnął ręką, by ludzie szli za nim. Kazał porucznikowi Meijerowi schylić się i po jego ramionach zręcznie wspiął się na mur. Wkrótce wszyscy się znaleźli wewnątrz fortyfikacji. Żad­nych straży dookoła, działa nie nabite. Meijer skoczył do nie­wielkiego budynku, zajrzał przez okno do środka i ujrzał mocno śpiących wartowników.

Zakneblować ich, powiązać i zabrać na łódź! — rozkazał
Paul Jones.

Sam poszedł z czterema ludźmi zagważdżać armaty. Miasto spało, alarmu nie wszczęto.

Teraz, kto idzie ze mną na stronę północną? — spytał Paul
Jones.

Tylko Dawid Wendell wystąpił. To wystarczyło. Obeszli we dwóch prawie ćwierćmilowy krąg, zagważdżając wszystkie działa.

Paul Jones przepatrywał port.

Statki powinny już płonąć — rzekł z irytacją.
Ale nie widać było ani iskierki, ani płomyka.

Kapitan i midszypman pośpieszyli do portu. Ludzie z oddziału porucznika Wallingforda hałasowali na brzegu, śmieli się i krzy­czeli.

Nie było czasu na dalsze wymyślania. W oknach domów poja­wiały się światełka, otwierano drzwi, zaspani, zdumieni miesz-

kańcy w nocnej odzieży wychodzili w stronę portu: bo stało się jeszcze coś gorszego od otwarcia beczułek z trunkami. Jeden z irlandzkich marynarzy na „Rangerze", nazwiskiem Dawid Freeman, który zaciągnął się w Portsmouth w Wirginii tylko w na­dziei powrotu do domu, teraz wymknął się z grupy ochotników i popędził od domu do domu, waląc pięściami w drzwi i krzycząc:

Wstawajcie! Wstawajcie! Napaść! Wasze statki się palą!
Piraci! Piraci!

Liczył, że wdzięczni za ostrzeżenie mieszkańcy pomogą mu później przeprawić się do Irlandii.

Kapitan nie dał się zastraszyć. Musiał choć jeden statek pod­palić. Spokojnie wyznaczył grupę ludzi, którzy pod groźbą pi­stoletów i rusznic mieli trzymać mieszkańców w oddaleniu, a młodemu Wendellowi rozkazał przynieść z najbliższego domu zapaloną świecę. Jedną ze smołowanych płacht podpalono i rzu­cono na pokład towarowego statku „Thompson". Rzucono też otwartą beczułkę ze smołą. W parę chwil statek płonął jasnym ogniem.

Ale czas naglił. Była piąta rano. Żeglarze i żołnierze nie mogli dłużej powstrzymywać naporu coraz liczniej przybywających mieszkańców. Żadna ze stron nie przelała ani kropli krwi. Nic by nie osiągnięto, zaczynając walkę teraz.

Uwolnić wszystkich jeńców, prócz trzech! — rozkazał ka­pitan. — Siadać do łodzi!

Gdy wszyscy znaleźli się w łodziach, okazało się, że brak jed­nego marynarza — Dawida Freemana. Nikt nie wiedział, gdzie się podział Irlandczyk, ani co zrobił. Paul Jones czekał na niego, stojąc na brzegu, dopóki się dało, wreszcie wskoczył do łodzi i kazał wiosłować. Gęsty deszcz pomógł mieszkańcom ugasić pożar na „Thompsonie".

Dokonaliśmy dużo — powiedział kapitan do porucznika
Meijera — ale nie dosyć, nie dosyć! Gdybyśmy mogli wylądować
o parę godzin wcześniej i gdyby to bractwo nie dobrało się do
trunków! Ani jeden statek w Whitehaven by nie ocalał.

Może to było „nie dosyć" w porównaniu z planami Paula Jonesa, ale i tak osiągnięto poważny sukces. Istotnie wartość strat nie była wielka, może z tysiąc funtów szterlingów, natomiast »wrażenie na mieszkańcach wszystkich nadbrzeżnych miast wysp

brytyjskich« wywarto, jak przewidział Paul, kolosalne. Gdzie — pytano się od krańca po kraniec Wielkiej Brytanii — podziewa się sławiona wojenna marynarka brytyjska, utrzymywana wiel­kim nakładem kosztów, by chronić wybrzeża? W każdym porcie w promieniu situ kilometrów od Whitehaven ogłoszono stan alar­mowy. Gubernator wyspy Mam na Morzu Irlandzkim powołał ochotniczą milicję i zażądał straży z dwudziestu żołnierzy do obrony jego oficjalnej rezydencji.

Londyńskie gazety zaatakowały „lekkomyślność" rządu bry­tyjskiego. „Morning Post" opublikował szczegółowe, minuta po minucie, sprawozdanie z najazdu, powtórzone za „Whitehaven Standard". Na całym wybrzeżu mężczyźni wyciągali stare garłacze, zdejmowali ze ścian zardzewiałe szpady, gorączkowo spro­wadzali proch i kule. Niańki uciszały dzieci groźbą, że je odda­dzą amerykańskim najeźdźcom.

Pewien urzędnik z firmy armatorskiej, który widział przy­wódcę lądującej grupy ludzi, rozpoznał w nim tego Johna Paula, który zaczynał swą służbę jako chłopiec okrętowy na brygu „Friendship" z Whitehaven. A dezerter Dawid Freeman poinfor­mował, że „Rangerem" dowodzi kapitan John Paul Jones. Ta in­formacja została opublikowana w londyńskiej prasie. Po raz pierwszy, choć bynajmniej nie ostatni, czytelnicy angielscy po­słyszeli nazwisko Johna Paula Jonesa.

Nie dosyć" — powiedział Paul Jones? W połączeniu z rezulta­tami akcji, przeprowadzonej w następnych dwóch dniach, wy­starczyło, by w Wielkiej Brytanii wzbudzić grozę — i podziw, wyrażany raczej za zamkniętymi drzwiami — a na kontynentach Europy i Północnej Ameryki zdobyć sławę.

Rozdział XX

Srebra Lady Selkirk

O godzinie dziesiątej rano po najeździe na Whitehaven, „Ran­ger", przemierzywszy z powrotem zatokę Solway, znajdował się w pobliżu wysepki Little Ross u wejścia do zatoki Kirfecudbright. W umyśle Paula Jonesa zrodził się nowy plan, który miał wynagrodzić to, co w jego oczach było rozczarowaniem z najazdu noc­nego. Znowu opierał się na doskonałej, zdobytej w chłopięcych latach znajomości miejscowych wód, kanałów, zatok i linii wy­brzeża.

Na półwyspie, zwanym Wyspą Św. Marii, który wciska się w zatokę Kirkcudbright, a który nasunął Jonesowi pewne myśli jeszcze poprzedniego wieczoru, stał obszerny dwór z czerwonej cegły, piękny, choć zbudowany w dość mieszanym stylu. Dwór i półwysep stanowiły własność hrabiego Selkirka i jego żony, Lady Heleny, pochodzącej również z arystokratycznego rodu. Lord Selkirk był bardzo popularny w całej okolicy jako człowiek bogaty i hojny, z szerokim gestem, zawsze gotów wyłożyć pie­niądze na jakiś publiczny cel. Bywał częstym gościem na owych przyjęciach w Arbigland, którym synek ogrodnika przysłuchiwał się ze schowka w spiżarni. Toteż Paul Jones, myśląc prowincjo­nalnymi kategoriami, uważał Lorda Selkirka za człowieka wy­bitnego i wpływowego i przyszło mu go głowy, że gdyby porwał tak znamienitą personę, mógłby zmusić rząd brytyjski do wy-

miany za niego wszystkich amerykańskich jeńców wojennych. Była to koncepcja dość naiwna. Rząd brytyjski mało dbał o jed­nego czy drugiego lorda, nie zajmującego żadnego stanowiska w wojskowości ani w administracji. Ostatecznie, kreowanie no­wego lorda nie nastręczało trudności. Co Więcej, Lord Selkirk był w opozycji wobec aktualnej polityki rządu i uważał próby zdławienia siłą żądań amerykańskich kolonistów za grubą nie­rozwagę. Bądź co bądź, ten drugi najazd był w każdym razie oryginalny w pomyśle, a jego dalszy przebieg zapalił imaginację i przyjaciół, i wrogów.

Koło Little Ross zatoka Kktkcudhrighit ma ponad dwa kilo­metry szerokości. Tu Paul Jones zostawił „Rangera" w dogod­nym położeniu do manewrowania i odpłynął łodzią z poruczni­kiem Wallingfordem, Cullamem — którego nie chciał zostawiać na okręcie, aby na spółkę z Simpsonem nie doszli do przekona­nia, że najlepiej się pozbyć kapitana, zostawiając go na lądzie — i tuzinem marynarzy. Byli to dzielni ludzie. Mieli wylądować w nieprzyjacielskim kraju, przeciw któremu ich własny się zbun­tował. Dobrze wiedzieli, co ich czeka w razie schwytania.

Do Wyspy Św. Marii płynęli wąskim, powikłanym kanałem, dobrze znanym synowi ogrodnika. Pola Galloway okrywała wio­senna zieleń, dęby i buki w posiadłości Selkirków rozwijały pierwsze liście, a gwarne roje ptactwa zdawały się witać śpie­wem tego, który opuścił kraj ojczysty jako szyper, a wracał jako „buntownik".

Była godzina jedenasta rano, gdy łódź przybiła do brzegu.

Prosto do dworu — rozkazał Paul Jones. — Broń trzymać
w gotowości, ale jej nie używać, chyba w samoobronie. Żadnych
rabunków, żadnych gwałtów, kobiet nie tykać. Ja sam będę roz­mawiać.

Dwóch ludzi, na których można było polegać, zostawiono w ło­dzi. Reszta — dość rozbójnicko wyglądający bezładny od­dział — ruszyła ścieżką w stronę dworu. Zagrodził im drogę stary człowiek ze szpadlem w ręku: ogrodnik. Paulowi Jonesowi wydał się przez chwilę zjawą, duchem jego własnego ojca.

Kto wy jesteście? — zapytał stary ogrodnik. — Co tu ro­bicie? To prywatna posiadłość.

Odpowiedź Jonesa zabrzmiała gładko:

Oddział werbunkowy. Szukamy rekrutów do marynarki Wojennej jego królewskiej mości. Ale chciałbym zobaczyć się najpierw z hrabią i mieć jego zezwolenie na zwerbowanie naj­odpowiedniejszych młodych mężczyzn.

Mundur oficerski, który Paul Jones sam zaprojektował, przy­dał mu się teraz bardzo. Do ogrodnika biegło już kilku ludzi ze służby dworskiej i ze stajen. Na wieść o oddziale werbunko­wym — podówczas porywano mężczyzn siłą do wojska — ludzie ci rozpierzchli się od razu. Grupa Jonesa nie potrzebowała oba­wiać się więcej żadnego poważniejszego oporu. Ale stary ogrod­nik, który nie bał się już żadnego werbunku, nie ruszył się z miejsca. Jego następne słowa sprawiły Jonesowi przykrą nie­spodziankę.

Jonesowi twarz się zmieniła. Jego misja spełzła na niczym. Odwrócił się, a ogrodnik odszedł. Cullam zagrodził kapitanowi drogę.

Nie możemy wracać z próżnymi rękoma, panie kapitanie —
zaprotestował. — Nic nie zyskaliśmy w Whitehaven. Ludzie na
okręcie będą się burzyć, gdy stąd także wrócimy z niczym. —
Znowu własne myśli wyrażał jako nastroje załogi.

Powiedziałem wam: bez rabunków! — odparł Paul Jones.
Porucznik Wallingford wmieszał się do rozmowy:

Wydaje mi się, że pan traktuje to zbyt rygorystycznie, pa­
nie kapitanie. Gdybyśmy porwali hrabiego, mielibyśmy piękny
okup. A teraz — nic. W Nowej Anglii dwór jednego z moich
przyjaciół spłonął do szczętu, podpalony przez Brytyjczyków.
Miałbym ochotę odpłacić im za to. Wcale nie uważam, że musi­
my stąd zmykać, jak pies z podwiniętym ogonem!

Paul Jones był w rozterce. Bo jego strony rodzinne! Czy ma tu wracać jako podpalacz i grabieżca? Nie miałby skrupułów nawet co do spalenia Whitehaven. Ale dwór w Kirkcudbright? Dom przyjaciół Williama Craika? Buntował się przeciw temu całą swoją istotą. Jednakże rozumiał uczucia porucznika, a na­stroje załogi „Rangera" mogły stać się rzeczywiście niebezpiecz­ne, gdyby ich nie ułagodził łupem albo pryzami.

Zawrócił w dół ścieżką do przystani, zastanawiając się nad pewnym planem, jaki powziął w związku ze srebrami Selkirków.

Lady Selkirk, urodziwa młoda kobieta, późno tego ranka usia­dła do śniadania. Właśnie wstawała od stołu, gdy dostrzegła — jak to później opisała — »bandę okropnie wyglądających piratów«, uzbrojonych po zęby, i odzianych w coś w rodzaju mundurów, których rozpoznać nie umiała. Łatwo zrozumieć jej przestrach. Mąż wyjechał, ona — w dość zaawansowanej ciąży. W domu był jej ośmioletni synek i trzy jeszcze młodsze córki, ich guwer­nantka panna Elliott, przyjaciółka Lady Selkirk, niejaka pani Wood, z trzema córeczkami, i służba, przeważnie żeńska.

Jednakże Lady Selkirk niełatwo traciła zimną krew. Pośpie­szyła na piętro, wysłała panią Wood z dziećmi na poddasze do­mu, gdzie także popchnęła czym prędzej własne dzieci z poko­jówkami. Po czym zeszła na dół do wielkiej sieni, by oczekiwać w towarzystwie guwernantki, chudej starej panny, i jeszcze star­szego lokaja nazwiskiem Jarvis nadejścia intruzów.

To muszą być piraci — rzekła do nich. — W dzisiejszych
czasach wszystkiego można się spodziewać.

W liście do swego męża Lady Selkirk zawarła barwny opis sceny, która się następnie rozegrała:

»Dwaj mężczyźni, którzy się przedstawili jako porucznik Wal­lingford i nawigator Callam, albo Cullen czy Cullam — nie do­słyszałam dokładnie — weszli do domu. Zapytałam dość ostrym tonem, uważając, że mam do tego prawo, czego sobie życzą i czy ci rozbójnicy, którzy zostali przed dworem, są zdyscyplinowani. Ci dwaj powiedzieli, że są z amerykańskiej fregaty „Ranger" pod dowództwem kapitana Paula Jonesa, który wydał im instruk-

cje, aby zabrali nasze srebra. Jeżeli nakażę, by im te srebra wy­dano, nie będą ani przeszukiwać domu, ani nie sprawią dalszych kłopotów. Możesz sobie wyobrazić, że mi to nie bardzo przypadło do gustu. Jarvis ani wiekiem, ani wzrostem nie nadaje się na strażnika przybocznego. Perspektywy tej sytuacji nie wydawały mi się szczególnie miłe, chociaż przeszło mi przez myśl — przy­znaję! — że może w pannie Elliott obudziła się nadzieja, że jednak nie umrze w nieświadomości. Ty zawsze mówiłeś, że je­stem złośliwa!

W każdym razie zdecydowałam się, że lepiej oddać srebro niż narazić się na „dalsze kłopoty". Jarvis wymknął się. Poszłam do szafami i znalazłam go, ukrywającego cenniejsze sztuki tego, co nazwał „naszym srebrem", do jakiegoś fartucha. Pomyślałam sobie, że to może rozzłościć naszych nieproszonych gości — a ja­koś wolałam, żeby ich raczej łagodzić — więc powiedziałam mu, żeby wydał wszystko. Oficerowie poprosili o worki, więc to rzeczywiście wyglądało, że nie mieli zamiaru rabować, lecz, jak mi powiedzieli, przybyli tu z zamiarem porwania ciebie jako za­kładnika do wymiany za amerykańskich żeglarzy, którzy są na­szymi jeńcami. Ten Cullen czy Cullam miał nikczemną, chamską twarz, ale starał się, jak sądzę, zachowywać się możliwie przy­zwoicie. Natomiast Wallingford to gładki oficer w zielonym mundurze z kotwicą na białych guzikach (mundur korpusu pie­choty morskiej Stanów Zjednoczonych — przypisek G. B.). Ten miał wrodzone dobre maniery i wydawało się, że mu niezbyt odpowiada jego zadanie.

Napełnili worki i doprawdy myślałam, że zabrali wszystko. Ale ten Callam czy Cullam nagle pyta, czy ja nie posiadam inwentarza sreber? Dałam mu inwentarz, a on wetknął nos i zaraz pyta, gdzie są imbryki do kawy i herbaty? Poszłam do Jarvisa i okazało się, że on je schował, oczywiście. Zła byłam, chociaż stary dureń chciał się nam tylko przysłużyć.

Zdumiewała mnie panna Elliott. Może i była rozczarowana, że jej nie czeka „los gorszy od śmierci" na pirackim okręcie — znowu złośliwość! — ale podczas gdy ja wędrowałam tam i z po­wrotem z tym srebrem, ona gawędziła w najlepsze z „gośćmi", zasypując ich pytaniami o Amerykę. Byli zupełnie uprzejmi dla niej. I doprawdy sądzę, że jej rozmowność pomogła utrzymać

nastrój uprzejmości, bo zwłaszcza ten po chamsku wyglądający był chyba gotów do wszystkiego. To ona mi podszepnęła, żeby poczęstować ich kieliszkiem wina, co zrobiłam, chociaż oczy­wiście ja sama nie wypiłam z nimi ani jej na to nie pozwoliłam.

W jakieś dwieście minut od chwili, kiedy wstałam od śniada­nia i zobaczyłam ich przez okno, cała banda poszła sobie. Ofice­rowie uformowali ich w dwuszereg, odmaszerowali dosyć skład­nie, z workami na plecach. Z przykrością patrzyłam, jak nasze srebro się oddalało, ale wolałam już, żeby zabrali srebro, niż gdyby zabierali mojego męża. Może nie wiedziałeś, że cenię ciebie tak wysoko!

Młodemu Jackowi, lokajczykowi, udało się prześliznąć przez rozstawiony dookoła dworu kordon tych ludzi. Popędził do Kirk-cudbright i wszczął alarm. Ochotnicy przybyli w jakieś pół go­dziny po odejściu piratów. Na nic się już oczywiście nie przy­dali, ale kiedy powiedziałam ich oficerowi, że dowódcą moich „gości" był kapitan Paul Jones — opowiedział mi, że ten czło­wiek dobrze zna okolicę, bo tu się urodził, jako syn ogrodnika u Williama Craika, dawniej nazywał się John Paul i jest bar­dzo sławnym rozbójnikiem. «

Paul Jones powitał z ulgą powracający ze dworu oddział i w czasie przeprawy łodzi do „Rangera" wypytywał szczegóło­wo, jak zachowywała się Lady Selkirk, co mówiła, jak ich przy­jęła. Gdy usłyszał, że oficerów poczęstowała lampką wina, za­uważył:

Ach, to jest kurtuazja! Lady Selkirk zachowała się jak prawdziwa dama.

Paul Jones mógł zwać siebie rewolucjonistą i żołnierzem wol­ności, ale zawsze z gotowością wynajdywał zalety u ludzi znaj­dujących się na szczytach drabiny społecznej, do których sam aspirował. Tym razem jego podziw był zasłużony, bo Lady Sel­kirk istotnie wykazała przytomność umysłu, odwagę i takt.

Całą północ wysp brytyjskich wzburzył ten drugi śmiały wy­czyn Paula Jonesa. Gdy Lady Selkirk pisała list do męża, w miastach i po wsiach burmistrzowie, sędziowie, wojskowi słali do Admiralicji naglące apele. Dwa dodatkowe okręty wojenne — „Stag" i „Doctor" — skierowano na północ, by uspokoić i ochra­niać zaalarmowanych mieszkańców.

O tym czasie „Ranger" był już z powrotem koło Lough Bel­fast. Załogę trochę ułagodził widok wspaniałego łupu: sreber Selkirków. Paul Jones nadal miał nadzieję, że uda mu się spot­kać HMS „Drake” na otwartych wodach i wydać mu bitwę.

O świcie 24 kwietnia amerykański okręt znowu był w pobliżu Carrickfergus.

Żagiel przed nami! — rozległ się okrzyk z kosza.
Kapitan poszedł na pokład dziobowy i nastawił lunetę.

Nie ma wątpliwości — rzekł. — To „Drakę", wyszedł
z Lough Belfast. Poruczniku Hall, proszę przygotować pokład
bateryjny do akcji!

Brytyjski okręt wojenny spuścił łódź. Paul Jones odesłał więk­szość załogi pod pokład i trzymał „Rangera" dziobem w kie­runku zbliżającej się łodzi, by ukryć otwory na działa.

Pod pokładem marynarze zorganizowali hałaśliwą naradę pod przewodnictwem Simpsona. Nie mieli ochoty do tej bitwy. Na­radzali się, jak zmusić kapitana, żeby pożeglował do Ameryki, a już przynajmniej do Francji, nie wydając bitwy.

Łódź podpłynęła. Kapitan Burden na „Drake'u" nie był pe­wien, czy okręt przechodzący koło Lough Belfast należał istotnie do zuchwałego najeźdźcy i Obawiał się, by przez pomyłkę nie otworzyć ognia do spokojnego statku handlowego. Jego porucz­nik wspiął się na pokład. Zaprowadzono go zaraz na mostek ka­pitański, gdzie usłyszał słowa:

Jest pan jeńcem kapitana Paula Jonesa z marynarki wojen­nej Stanów Zjednoczonych.

Pół tuzina żołnierzy wskoczyło do łodzi, obezwładniło jej zało­gę i przywiązało łódź do rufy „Rangera".

Ta scena przypadła do smaku ociągającym się marynarzom „Rangera", którzy uznali ją za dobry omen. Skończyli naradę postanowieniem, że wezmą udział w bitwie.

Panie kapitanie, proszę spojrzeć: od brzegu odbijają jakieś
małe łódki! — rzekł Dawid Wendell. — Płyną w tę stronę! Co
to może być?

Paul Jones się roześmiał.

Irlandczycy zawsze kochali się w walce. A spodziewają się
ujrzeć dzisiaj nie byle jaką! Od nas zależy, aby nie zaznali roz-

czarowania. To mi coś przypomina: przyprowadźcie tutaj przy­wódcę tych Irlandczyków, co u nas siedzą.

Gdy Patrick O'Neill przyszedł, kapitan powiedział do niego:

Rozkazał trzymać kurs na otwarte morze.

Musimy wyciągnąć naszego przeciwnika dalej od brzegu.
Potrzeba nam swobodnego miejsca manewrowania.

Drake” od razu puścił się w pościg, chociaż bez widoków powodzenia, przeciw coraz silniejszej bryzie od północo-wschodu i przeciw przypływowi. Na „Rangerze" zmniejszono ilość stoją­cych żagli, aby okręt z wolna wytracił szybkość. Paul Jones uznał, że nadszedł moment rozpoczęcia bitwy. Gdy „Drake” się zbliżył, mruknął:

Bardzo jest podobny do mego dawnego okrętu „Alfred" —
taka sama sylwetka, nawet tein sam aflaston!

Istotnie. „Draike'a" wybudowano w Filadelfii jako statek do transportowania tytoniu, Brytyjczycy zdobyli go w 1777 roku i przerobili na slup wojenny.

Podnosi banderę. Odpowiedzieć im naszą. Niech żyją pasy
i gwiazdy!

Okręt brytyjski był już na odległość głosu.

Słońce zapadało już za horyzont. „Drake” pozostawał jeszcze nieznacznie w tyle za „Rangerem". Paul Jones podprowadził teraz swój okręt do brytyjczyka, stojąc pod kątem prostym do dziobu przeciwnika. Na pokładzie bateryjnym rozbrzmiewały ostatnie rozkazy:

Podsyp!

Burtowa salwa zamiotła pokłady „Drake'a".

Dwa okręty miały wyrównane mniej więcej siły. „Drake” roz­porządzał dwudziestoma sześciofuntowymi działami, „Ranger" — osiemnastoma działami dziewięciofuntowymli. Tonaż „Drake'a" wynosił dwieście siedemdziesiąt pięć, „Rangera" — trzysta sze­snaście ton. Zwykle Paul Jones dążył do zwarcia i abordażu, ale tego dnia musiał trzymać się z dala od „Drake'a", który miał znacznie liczniejszą załogę — decydujący czynnik w walce wręcz na pokładach.

Paul Jones był prawdziwymi mistrzem w prowadzeniu okrętu w ten sposób, by dać własnym działom burtowym najlepszą szansę, nie wystawiając zarazem okrętu na cel nieprzyjacielowi. Teraz manewrował wokół „Drake'a" tak, aby poziom pokładu „Rangera" uniósł się pod kątem, pozwalając salwom sięgnąć wyżej, potargać takielunek i żagle przeciwnika. A w tej chwili działa brytyjczyka były pochylone i mógł tylko mierzyć w ka­dłub „Rangera" przy linii zanurzenia, a jego sześciofuntowe działa były za lekkie, by tam wyrządzić poważną szkodę. Irlandz­ki rybak obok kapitana wykrzyknął:

Begorrah, ależ wyborny żeglarz z ciebie!

Po półgodzinnej wymianie strzałów Paul Jones oderwał się od nieprzyjaciela i ustawił „Rangera" tak, aby działa po tej stronie, z której dotychczas strzelano, mogły ostygnąć, a te z przeciwnej burty weszły do akcji.

Ryk dział był jak perkusja i basy w orkiestrze grającej for­tissimo. Nieustanny ogień muszkietowy zastępował mniejsze in­strumenty. Z małych łódek, które przypłynęły, by podziwiać widowisko, niewiele było widać, bo oba okręty po każdorazowej salwie znikały w kłębach dymu.

Z topu głównego masztu „Rangera" spadł jeden marynarz. W chwilę później drugi. Zaniesiono ich do forkasztelu, gdzie chirurg Gireen przygotował się do prymitywnych amputacji bez znieczulenia. Ale tym dwóm znieczulenie już nie było potrzebne.

Brytyjskie działa nie wyrządzają nam szkód — zauważył
Paul Jones. — Ci biedacy zginęli od kul muszkietowych.
I spójrzcie! Tego strzelca teraz dosięgła nasza kula muszkietowa!

Właśnie gdy wymawiał te słowa, Wallingford, który stał obok niego, chwycił się za pierś, upadł na pokład. Irlandczyk przy­klęknął przy nim: porucznik już nie żył. Była to wielka strata. Oficer piechoty morskiej nie potrafił opanować swoich ludzi w Whitehaven i stracił sposobność spalenia setki nieprzyjaciel­skich statków, ale mimo wszystko był człowiekiem lojalnym, sumiennym i taktownym.

Kapitan dobrze sobie zdawał sprawę z tej straty i głęboko od­czuł śmierć Wallingforda. Jednak w tej chwili nie pozwolił sobie na luksus żalu, nie oderwał ani na chwilę uwagi od bitwy toczo­nej przez „Rangera", w której chodziło o życie, a przynajmniej o wolność całej załogi. Paul Jones był w swoim żywiole. Bitwa wyzwalała w nim jego prawdziwą osobowość. Kochał sławę, ko­chał kobiety w fizycznym tego słowa znaczeniu, ale w walce dawał całego siebie. Nigdy żadna kobieta nie zaabsorbowała go tak bez reszty, jak tocząca się bitwa.

Zapytał swego irlandzkiego jeńca:

Czy słyszałeś, jak Francuzi określają bitwę morską? „Ma­newruje się, spotyka nieprzyjaciela, strzela z dział, po czym
każda z dwóch flot się wycofuje, a ocean jest tak samo słony
jak zawsze!"

Patrick roześmiał się i powiedział to, czego się po nim spo­dziewano:

Ale kapitan Paul Jones inaczej prowadzi bitwę morską. Na
Najświętszą Dziewicę Marię! Jesteś nie tylko pysznym żegla­rzem, ale i wielkim wojownikiem!

Po godzinie nieustannego ognia, ożaglowanie i takielunek „Drake'a" wisiały w strzępach, okręt nie słuchał steru. Na jego pokładzie rozległ się nagle wielki krzyk. Oficer podszedł do burty i zawołał:

Załoga „Rangera" podjęła okrzyk z entuzjazmem zrodzonym z perspektywy grubszych pieniędzy za cenny pryz.

Paul Jones posłał Simpsona na czele oddziału abordażowego

we własnej łodzi „Drake'a". Stwierdzono, że główne żagle z przedniego i środkowego masztu były zestrzelone, bramreja i gafel bezanu zwisały z masztów, bandera brytyjska wlokła się po pokładzie, kadłub był poważnie uszkodzony. Pokłady spły­wały krwią, zmieszaną z zawartością beczki z rumem wyniesio­nej dla uczczenia przyszłego zwycięstwa.

Simpson przyjął szpadę od oficera nawigacyjnego „Drake'a". Kapitan Burden leżał martwy z kulą muszkietową w głowie. Okrzyk, który usłyszano na chwilę przed tym, zanim „Drake” opuścił banderę, był głosem rozpaczy załogi na widok śmierci kapitana. Pierwszy oficer był ciężko ranny i niebawem zmarł. Na pokładzie bateryjnym leżało ciało angielskiego oficera wojsk lądowych, który wsiadł na okręt, by przyjrzeć się klęsce Ame­rykanów. W forkasztelu jęczało dziewiętnastu rannych. Żona kucharza znalazła się w liczbie wziętych do niewoli stu trzy­dziestu jeńców wszystkich szarż. Jeńcy ci pozwolili Jonesowi zrealizować jedno z jego największych marzeń i jeden ze szla­chetniejszych celów wyprawy „Rangera", ponieważ wymieniono ich później, razem z pewną liczbą innych jeńców brytyjskich trzymanych we Francji, za dwustu sześćdziesięciu czterech ame­rykańskich żeglarzy, którzy gnili w ciężkich więzieniach angiel­skich.

Ranger" stracił jednego oficera i dwóch marynarzy, zastrze­lonych prawie jednocześnie strzałami z muszkietu. Było pięciu rannych.

Pierwszą troską Paula Jonesa było wyprawienie uroczystego pogrzebu na morzu dzielnemu dowódcy nieprzyjacielskiego okrę­tu i jego zastępcy oraz własnemu dowódcy piechoty morskiej, porucznikowi Wallingfordowi. Ponieważ „Drake” nie był w sta­nie żeglować o własnych siłach, „Ranger" wziął go na hol, pod­czas gdy cieśle pracowali nad naprawą rei, a marynarze szyli żagle i zakładali olinowanie.

Wieczorem Paul Jones wezwał na pokład swych irlandzkich jeńców. Oddał im jedną z własnych łodzi, obdarzył ich pieniędz­mi i odesłał do Carrickfergus. Rybacy byli tak zdumieni i za­chwyceni, że odpływając wykrzykiwali na cześć „Rangera", na cześć kapitana Jonesa i na cześć amerykańskiej rewolucji.

Paul Jones kochał się w takich rycerskich gestach. Jego po-

czucie winy, zrodzone stąd, że wyprawił się przeciw swej ojczyź­nie jako jej nieprzyjaciel, sprawiło, że szczególnie pragnął zna­leźć uznanie w oczach cywilnej ludności wysp brytyjskich. Na­leży żałować, że nie okazywał więcej takiej wielkoduszności w stosunkach z własnymi podkomendnymi.

Dnia 28 kwietnia „Drake” mógł już pożeglować dalej o włas­nych siłach. Paul Jones wręczył porucznikowi Simpsonowi pisem­ne instrukcje, w których zawarte były między innymi następu­jące zalecenia:

»Iść w ślad za mną, trzymać się blisko, w jednakowej odleg­łości... [...] i przyjść mi z pomocą w razie spotkania z obcą jed­nostką.»

Mogło się to łatwo zdarzyć, gdyż Admiralicja Brytyjska czy­niła wszelkie wysiłki, by schwytać tego „wielkiego rozbójnika", który ośmielił się wedrzeć do jaskini lwa. Oprócz okrętów HMS „Stag" i „Doctor", posłano teraz w pościg za „Rangerem" trzy-dziestosześciodziałową fregatę „Thetis", a wojenny slup „Heart of Oak" patrolował Morze Irlandzkie. Z południowej Irlandii wyruszył przeciw niemu trzydziestodwudziałowy „Boston". Paul Jones bez trudu wymknął się wszystkim, żeglując do Francji wokół? Północnej Irlandii.

Mógł cieszyć się poważnymi sukcesami, jakie odniósł w tej wyprawie. Qpusciwszy Bretanię ledwie przed trzema tygodniami, zdobył dwa pryzy handlowe, zatopił kilka innych; przeprowadził dwa najazdy na ląd, w żadnym nie ponosząc strat w ludziach. I zdobył brytyjski okręt wojenny. Dwa pryzy handlowe, srebro Selkirków i HMS „Drake” powinny były do syta napełnić kie­szenie załogi.

Paul Jones był wyjątkowo utalentowanym żeglarzem i dowód­cą, któremu mało kto mógł dorównać w bitwie, ale zabrakło mu tego przysłowiowego łutu szczęścia. Ta świetna wyprawa miała się zakończyć przykrym zgrzytem. Dnia 5 maja, gdy dwa okręty zbliżały się już do wybrzeży Francji, dostrzeżono żagiel na ho­ryzoncie.

W pogoń! — zarządził Paul Jones. — I przesygnalizujcie na „Drake'a", by szedł za nami.

Później Simpson oświadczył, że nigdy tego sygnału nie wi­dział, a jeden z marynarzy jego załogi poparł to oświadczenie.

Ale stosunki Simpsona z załogą były takie, że pewno każdy byłby gotów na kłamstwo, by go wyciągnąć z opresji. Pisemna instruk­cja kapitana nakazywała jasno i wyraźnie: «...trzymać się blisko, w jednakowej odległości... [...] i przyjść mi z pomocą w razie spotkania z obcą jednostką«.

Ranger" puścił się w pogoń za nieznajomym żaglowcem, ale „Drake” szedł dalej na południe.

Niech go wszyscy diabli! — pienił się Paul Jones. — Nie­
subordynacja! Każę go zakuć w kajdany!

Kapitan miał bez wątpienia pod dostatkiem powodów, by się złościć na swego oficera. Kto inny byłby go wziął w areszt już dawno.

Ścigany statek okazał się neutralnym szwedem. „Ranger" za­wrócił i pożeglował w ślad za „Drake'em". Zanim się z nim zrównał, kapitan zdążył ochłonąć z gniewu. Jednakże przesygnalizował, by Simpson zmniejszył szybkość i powiedział do Halla:

Proszę wziąć łódź i udać się na „Drake'a". Obejmie pan
dowództwo, a porucznika Simpsona proszę odesłać do mnie.

Nie zamierzał w tej chwili nic innego, jak udzielić Simpsonowi reprymendy. Ale Cullamowl nie podobały się obecne, przy­chylniejsze nastroje załogi i starał się jak mógł, podbuntowywać ludzi znowu.

Aby go zakuć w kajdany? — zapytał sarkastycznie.

Paul Jones nie unikał wyzwania, a za takie przyjął złośliwą uwagę Cullama. Gdy Simpson wszedł na pokład, powitał go sło­wami:

Cullam uśmiechał się szeroko, gdy Simpson schodził na dół. Ludzie z pewnością będą się irytować z powodu takiego postępku w stosunku do człowieka, którego uważali za swego przyjaciela.


Był to pechowy wypadek, wywołany w zasadzie przez kompletną niezgodność charakterów obu ludzi. Paul Jones był surowym rygorystą pod względem dyscypliny i wierzył, że na okręcie wojennym jeden człowiek powinien sprawować władzę i być za wszystko odpowiedzialny. Jego amerykańskie załogi przywykły do swobodniejszych obyczajów, być może odpowiednich na stat­kach handlowych lub kaperskich, ale rzeczywiście nie do pomy­ślenia na jednostce bojowej w akcji.

W dwa dni po zajściu z Simpsonem „Ranger" wszedł do portu Brest, a tuż za nim HMS „Drakę", na którym, ku zdumieniu żeglarzy i zebranych na przystani tłumów, powiewała bandera angielska, odwrócona do góry nogami, a nad nią bandera ame­rykańska. Paul Jones lubował się w efektownych gestach.

Tego samego dnia, ósmego maja, kapitan zabrał się do napisania listu do Lady Selkirk. Zaczynał pisać, łamał pióro, zaczynał zno­wu, darł kartkę papieru, zaczynał jeszcze raz. Wstawał z krzesła, chodził po kajucie, wracał do stołu, znowu zaczynał pisać i zno­wu darł kartki. Po kilku takich nieudanych próbach wreszcie pióro pobiegło prędko po białej karcie. Słowa, zdania płynęły i płynęły. W końcu odsunął się od stołu, otarł czoło, odetchnął i zaczął odczytywać kilka drobno zapisanych kart. Gzy osiągnął swój cel? Czy wywarł wrażenie, że jest człowiekiem o takiej delikatności uczuć, iż nie był w stanie pójść z oddziałem, który zażądał wydania sreber?

» Trudno więcej ode mnie obżałowywać fakt, że w profesji woj­skowej oficer delikatnych uczuć musi nieraz przymykać oczy na postępki swoich podwładnych i zgadzać się z tym, na co jego serce nie pozwala; ale podwójnie bywa to ciężkie, gdy ów oficer widzi konieczność choćby pozornego aprobowania i pokrywania takich postępków własnym autorytetem. [...] Zaspokoiłem moich ludzi, a gdy srebra zostaną wystawione na sprzedaż, zaspokoję potrzebę własnego serca, zwracając je prawej właścicielce. [...] Chociaż dobyłem szpady w obecnej walce o prawa człowieka, jednakże jako wojskowy nie jestem Amerykaninem, ani też nie walczę, by szukać osobistej fortuny. [...] Uważam się za Obywa­tela Świata, kompletnie nie związanego nikłymi różnicami kli­matu i otoczenia, które paraliżują szczerą szlachetność serca i kładą tamy swobodnej filantropii. [...] Jestem gotów poświęcić

życie z całą pogodą, jeśliby to przyczyniło się do przywrócenia po­koju i dobrej woli między narodami. [...] Mam nadzieję, iż te okrutne zmagania niebawem dobiegną kresu; ale nawet gdyby trwały nadal, ja nie prowadzę wojny z płcią piękną. Uznaję jej władzę i chylę się przed nią w najgłębszej pokorze...«

Paul Jones uważał się za eksperta w sprawach kobiecego ser­ca. Ci, którzy ze zbytnią pewnością grają na strunach tego deli­katnego instrumentu, nierzadko okazują się niezdarni. Ale Paul Jones tak był zachwycony płodem swego pióra — a tutaj przy­toczyliśmy mniej niż jedną dziesiątą przydługiej epistoły — że wysłał do Lady Selkirk trzy listy tej samej treści, wszystkie własnoręcznie napisane, przez trzech oddzielnych posłańców. Ka­zał też sporządzić jeszcze kilka odpisów: jeden dla Beniamina Franklina, jeden dla Artura Lee, jeden dla Komitetu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, a parę — do włączenia do róż­nych autobiograficznych notatek, które spisywał różnymi czasy.

Można kpić sobie z kwiecistej przesady Paula Jonesa. Ale, chociaż był zaciętym bojownikiem w walce, potrafił jednak wprowadzić do «okrutnej i zażartej wojny«, jak sani się wyraził, pożądany element rycerskości.

Rozdział XXI

Potęga płci słabej

W czasie gdy „Ranger" powracał ze zwycięskiej wyprawy, w domu urzędnika francuskiego ministerstwa spraw zagranicz­nych, nazwiskiem François Genet, zamieszkała młoda Angielka, Carolina Edes, która pisywała regularne felietony do prasy lon­dyńskiej, dostarczając jej ploteczek z życia Paryża. Niebawem postać rycerskiego Amerykanina, który napisał do Lady Selkirk, że poddaje się potędze płci słabej, zajmowała poczesne miejsce w tych felietonach.

»Paul Jones był tu na herbacie i kolacji. Jeślibym się w nim zakochała, biada mi! Bo miałabym tyle rywalek, ile tu jest pięk­nych dam, a wszystkie szaleją za nim. Nasz bohater każdej pra­wi komplementa, ale adoruje tylko panią X, która zaszczyca go wszelkimi oznakami uprzejmości i atencji. Jest to dama wyso­kiego rodu i wielkich cnót, rozsądna, dobra i miła. Prócz tego posiada młodość, urodę i dowcip; natura obdarzyła ją najpięk­niejszymi przymiotami jej płci. Naszkicowała portrecik kapitana Jonesa (uderzające podobieństwo!) i ofiarowała mu go, a nasz bohater powtarza teraz, że jest jak Narcyz, bo się zakochał we własnej podobiźnie. [...] Z całą pewnością jest on najbardziej uroczym wilkiem morskim, jakiego można sobie wyobrazić.«

Lady X, o której mowa, nosiła rodowe nazwisko Charlotte Marguerite de Bourbon Condé, była córką księcia Karola de

Bourbon Condé, a żoną generała brygady hrabiego François Xavier de Lowendahl. Paul Jones usiłował poruszyć serce szkoc­kiej hrabiny, choćby listownie, a we Francji rozpoczął obleganie damy krwi królewskiej. Nie cenił się tanio, a celów swych towa­rzyskich ataków nie szukał zbyt nisko.

Oznaki «uprzejmości i atencji», których nie skąpiła hrabina de Lowendahl, zawróciły mu po trosze w głowie i przyćmiły ostrość widzenia. Pochlebiało mu, że może asystować damom wysokiego urodzenia. Pewnego majowego wieczoru kapitanowi udało się zaprosić ją do zacisznej oranżerii, gdy inni goście tańczyli. Wy­słuchawszy kilku gorących komplementów, hrabina powiedziała:

Mam do pana pewną prośbę.
Odpowiedź przyszła natychmiast, bez namysłu:

Późną nocą, Paul Jones, szczęśliwy i podniecony, pisał do hrabiny długi list, pełen namiętnych frazesów:

»Z największą niecierpliwością oczekuję rozkoszy, które mi już prawie przyrzekłaś. Nie mogę zasnąć. Nie zasnę, dopóki...«

Paul Jones miał inne obowiązki, mniej przyjemne od prób uwiedzenia pięknych dam. Przede wszystkim trzeba było roz­strzygnąć sprawę Simpsona. Początkowo umieszczono go w od­dzielnej kajucie na starym statku francuskim służącym za wię­zienie w Breście. Ale tyle tam narobił ambarasu, że władze fran-

cuskie przetransportowały go do więzienia wojskowego na lądzie. 'Dowiedziawszy się o tym Cullam podburzył załogę. „Weseli majtkowie", jak lubili się sami nazywać, ze slupu wojennego „Ranger", wysłali do Beniamina Franklina petycję, podpisaną przez siedemdziesięciu siedmiu marynarzy, w której wypominali, że »brudne, zawszone francuskie więzienie« nie jest miejscem odpowiednim dla «lojalnego, wiernego, szczerego oficera, praw­dziwego ojca załogi, naszego porucznika*.

Może i był »ojcem« dla załogi, ale w stosunku do kapitana z pewnością nie był ani lojalny, ani wierny. Wykorzystywał każde niezadowolenie wśród załogi, nawet błahe i nieuzasadnio­ne, jako środek mogący mu posłużyć do zagarnięcia dowództwa „Rangera" dla siebie. Paul Jones nie znosił lenistwa i nieposłu­szeństwa. Bywał rzeczywiście czasami zbyt surowy, zdarzało się też, że unosił się gniewem. A miał do czynienia po większej części z ludźmi, którym pojęcie dyscypliny było najzupełniej obce.

Midszypmeni Wendell i Hill — jedyni po śmierci porucznika Wallingforda oficerowie, na których można było polegać — i oko­ło trzydziestu marynarzy nie zechciało stanąć po stronie zastępcy przeciw dowódcy. Pozostali oficerowie i podoficerowie wystoso­wali petycję podobnie sformułowaną do tej, jaką wysłali mary­narze.

Zapytany przez Franklina i komisarzy o opinię w sprawie pe­tycji, Paul Jones wybuchnął oskarżeniem, które było niewątpli­wie prawdą: że oficerowie, prócz midszypmenów, dbali jedynie o pieniądze za pryzy, że marynarze szli za ich przykładem. A po­nieważ kapitan więcej się troszczył o swoje zadania niż o pryzy, stąd nieunikniony konflikt.

Prawda. Ale nie cała prawda. Paul Jones dbał o wyżywienie swoich ludzi, o odzież, kwatery, nawet o rozrywkę dla nich. Ale wymagał doskonałości ideału. Rzadko to się osiąga nawet na okrętach z dobrze wyćwiczoną i zdyscyplinowaną załogą, a taką załoga „Rangera" nie była. Toteż kapitan wciąż krytykował, ga­nił, popędzał. Nie znał wartości pochwały, zachęcającego słowa, żartu, co ma tak wielkie znaczenie dla nastrojów panujących wśród załogi. Był wielkim żeglarzem, wybornym dowódcą, ale nie umiał przewodzić ludziom.

Wszyscy trzej komisarze prosili, by kapitan Jones zmienił swój stosunek do sprawy Simpsona. Zgodził się więc i wypuścił go na, parol. W parę tygodni później porucznik pożeglował do Ameryki jako dowódca „Rangera". W ocenie jego charakteru kapitan też się niewiele pomylił, gdyż przed wyruszeniem Simpson chełpił się w całym porcie swoją nominacją, wszem wobec głośno oznaj­miając, że Paul Jones został zdegradowany i wyrzucony z ma­rynarki.

Zdobywcy „Drake'a" oczywiście nie zdegradowano. Przeznaczo­no dla niego większy okręt i czyniono starania, by powierzyć mu dowództwo eskadry i wysłać w kierunku wybrzeży brytyjskich. Był też nadal bohaterem salonów paryskich.

Nawet bohaterowie nie zawsze otrzymują to, czego pragną. Następnego dnia po czułym sam na sam z piękną, godną pożąda­nia hrabiną Lowendahl Paul Jones dostał odpowiedź na swój na­miętny list napisany przed świtem. Hrabina, jak się zdawało, zmieniła zdanie. Pisała, że jej obietnice o »wzajemnej łasce« były tylko bałamuctwem. Nie może odwzajemnić jego uczuć, nie ma zamiaru oszukiwać ani zdradzać swego męża. Paul Jones zde­cydował, że tę nagłą zmianę musiał spowodować hrabia, który zapewne wykrył tak obiecująco rozpoczęty romans.

Takie wytłumaczenie wydało mu się tym pewniejsze, gdy tego samego popołudnia w Hotelu Valentinois zawiadomiono kapitana Jonesa, że przybył generał hrabia de Lowendahl i życzy sobie widzieć się z nim. Paul Jones zesztywniał cały. Stanął przed lustrem w swoim pokoju i powiedział do własnego odbicia:

Jeśli mogę bić się na Okręcie, mogę też bić się na odległość dwudziestu kroków!

Przyszło mu na myśl, że pojedynek z człowiekiem z najwyż­szej arystokracji utwierdzi raz na zawsze jego pozycję towarzy­ską. Nie wpadło «nu do głowy, że mógłby polec. Pozycja towarzy­ska nie na wiele się przydaje zabitemu.

Generała wprowadzono do kominat Paula Jonesa.

Jestem zaszczycony pańską wizytą — powiedział kapitan Jones sztywno, a z wewnętrznym niepokojem. — Jestem do pań­skich usług! — dorzucił pragnąc być jak najbardziej w porządku w sprawach honoru.

Wydawało się, że generał był cokolwiek zaambarasowany.

Moja wizyta nie jest może dla pana niespodzianką — zaczął
i urwał, jakby szukając odpowiednich słów.

Dla Paula Jonesa było już jasne, że hrabina musiała mężowi wyznać wszystko. Może chciała wypróbować swego przyszłego kochanka? Syn ogrodnika z Airbigland był gotów walczyć o nią.

Owszem, być może domyślani się przyczyny pańskiej wizy­
ty — odparł.

Nie prosił swego gościa, by usiadł. Z zamiłowaniem do melo­dramatu Paul Jones łączył bujną wyobraźnię i w 'tej chwili już widział w hrabim swego oponenta w walce na śmierć i życie o względy pięknej kobiety. Pomyślał ufnie, że człowiek o tak ciężkiej budowie ciała, jak generał, będzie chyba stanowił nie­trudny ceï dla strzału z pistoletu.

Hrabia zmarszczył czoło, jakby niezupełnie rozumiał, ale zmu­sił się, by mówić dalej, chociaż z wyraźnym ociąganiem:

Nigdy przedtem nie byłem w takiej sytuacji -— rzekł.

Czyżby to było możliwe, aby dzielny generał, słynący z do­świadczenia wojennego i odwagi na polu bitwy, po prostu bał się kapitana Johna Paula Jonesa?

Nagle hrabia wydobył list i szybkim ruchem wetknął go w rę­kę kapitana.

Ten list wszystko wytłumaczy — rzekł.

Boże! Generał najwidoczniej dawał mu jego własny, pełen na­miętnych wyznań list do hrabiny, jako formę wyzwania! Koperta opadła na podłogę. To ręka hrabiny pisała! Od niej list!

»Mon cher ami... [...] uprzedzałam, że będę miała wielką proś­bę... Mój mąż pragnie służyć sprawie, która jest drogą i panu, sprawie wolności... Tak wybitny i zacny człowiek, jak pan, z pew­nością ma wiele wpływu u generała Waszyngtona... W imię naszej przyjaźni proszę, byś zechciał pan wystarać się dla mojego

najdroższego Franciszka o stanowisko w armii amerykańskiej,
odpowiednie dla jego wysokich wojskowych kwalifikacji, jego
zdolności i-odwagi...«

Gorzkie było rozczarowanie Paula Jonesa. Oklapł, jak przekłu­ty balonik.

Nigdy dotąd nie potrzebowałem prosić nikogo o wstawien­nictwo, by dostać nominację w moim zawodzie — spiesznie tłu­maczył generał. — Ale wspaniała, bohaterska walka, którą pro­wadzą pana rodacy, zapaliła i mnie, i gotów jestem do upokarza­jących mnie próśb, byle tylko...

Próżność nie pozwoliła Jonesowi zrozumieć, że właśnie poznał przyczynę owego słodkiego sam na sam w oranżerii. Zastanawiał się, czy hrabina nie chciała pozbyć się z Francji swego «najdroż­szego Franciszka«, by rozporządzać większą swobodą. Powie­dział sobie w duchu: „Gdy kobieta mówi: nie, znaczy to: może!"

Trzeba więc odbijać tę piłeczkę, gra toczy się dalej. Jeszcze nie wszystko stracone! Paul Jones wiedział dobrze, że nie będzie mógł w niczym dopomóc hrabiemu. Nie znał osobiście generała Waszyngtona. Ale zapewnił hrabiego, że zrobi, co w jego mocy, by zrealizować jego pragnienie «służenia sprawie, w obronie której i ja sam dobyłem szpady«.

Lecz hrabina nie dała się tak łatwo zbyć obietnicami. Jeśli na­prawdę miała na myśli „może", to w każdym razie chciała się najpierw upewnić, czy jej prośba będzie spełniona. Widywała nadal Paula Jonesa, ale nie było więcej czułych sam na sam w oranżerii. Przed wyjazdem z Paryża w czerwcu 1778 roku Paul Jones swój ostatni wieczór spędził z nią i jej mężem w Ver­sailles. Po pożegnaniu pisał:

»Nic, prócz wielkiej i chlubnej sprawy wolności, nie zmusi­łoby mnie do rozłąki z Tobą, najpiękniejsza Pani. Ośmieliłem się przesłać Ci lok moich włosów, jako czułą pamiątkę, a najchętniej posłałbym moje serce.«

Ale zainteresowanie hrabiny zgasło, gdy się zorientowała, że Paul Jones nie będzie mógł nic zrobić dla jej męża. Autorka felietonów z życia towarzyskiego pisała o hrabinie Lowendahl, że jest «wysokiego urodzenia i wielkich cnót«. Za wysokie to były progi i za wielka cnota, by Paul Jones zdołał je przełamać, pisał więc sentymentalnie o swoim sercu, ale nie znalazł u pięknej

damy łaski, której szukał. Określił ostatni list hrabiny, która zwróciła mu «czułą pamiątkę«, jako »grzeczny« i pojął wreszcie, że tej cytadeli nie zdobędzie.

Zaproponowano kapitanowi Jonesowi, by objął dowództwo szesnastodziałowej korwety. Odmówił z odcieniem pogardy, oznajmiając, że Kongres zamierza promować go na admirała i powierzyć mu eskadrę. Tego sobie rzeczywiście życzył, ale nie ma dowodów na to, że Kongres na serio miał takie plany. Nie przesłano mu nawet słów oficjalnego uznania za jego świetną i uwieńczoną tyloma sukcesami wyprawę na „Rangerze". Pan Le Ray de Chaumont — wysławszy przezornie żonę na wieś — ofia­rował Jonesowi swój własny okręt kaparski „Union". Tę propo­zycję nasz ambitny bohater odtrącił z jeszcze większą pogardą.

»Nie jestem panem siebie, a jako sługa republiki amerykań­skiej nie mogę służyć nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi, w charakterze prywatnym. [...] Moje obowiązki i poczucie lojal­ności nie akceptują tej niegodnej sytuacji.«

Natomiast zainteresowała go propozycja, by pożeglował z eska­drą okrętów francuskich przeciw angielskiej flocie kaperskiej, która miała swoją bazę na wyspach na kanale La Manche. Ale gdy się dowiedział, że nie będzie sprawował naczelnego dowódz­twa, wycofał się natychmiast- Na czele ekspedycji stał człowiek, którego miał dobrze poznać i znienawidzić znacznie później — książę von Nassau-Siegen. Ku niezbyt może patriotycznej, ale bardzo ludzkiej, radości Paula Jonesa wyprawa poniosła klęskę, a eskadrę księcia rozbito doszczętnie.

Bezczynność działała na nerwy Paulowi Jonesowi. Pisał ze skargami i narzekaniami do Franklina i innych komisarzy ame­rykańskich, pisał do Roberta Morrisa i Josepha Hewesa, do wy­soko postawionych przyjaciół francuskich, nawet do samego kró­la Ludwika XVI (dołączywszy do listu kopię swojej epistoły do Lady Selkirk, z której był tak dumny), skarżył się każdemu, że jest «skuty jak łańcuchami, haniebną bezczynnością«.

Franklin sugerował, że Paul Jones powinien udać się do Ame­ryki; to samo taktownie proponował francuski minister mary­narki, ofiarowując mu „dobry statek" na przebycie Atlantyku.

Tych dygnitarzy nudził kapitan Jones swoimi naleganiami i pro­jektami. A przecież w niedalekiej przyszłości mieli się przekonać, że warto było poświęcić trochę czasu, spędzonego na bezowoc­nych zabiegach dyplomatycznych, by zająć się wysłaniem kapi­tana Jonesa na dalekie morza i dać mu sposobność walczenia przeciw okrętom brytyjskim.

Nadchodziły jednak i dobre wieści w ciągu tych długich, wloką­cych się 'miesięcy oczekiwania i frustracji. Jeden z kapitanów amerykańskiej marynarki wojennej pisał do niego z kraju:

»Miałem niedawno przyjemność spotkania twoich przyjaciół, Hewesa i Morrisa. Mówią o tobie z zachwytem. Opinia publiczna we wszystkich południowych stanach głosi, iż jesteś najwspanial­szym Amerykaninem, przynoszącym chlubę krajowi. «

Inne wiadomości o amerykańskiej marynarce były niepomyśl­ne. W ciągu roku 1778 jedną fregatę nieprzyjaciel wysadził w po­wietrze, trzy zdobył, pięć zatopił, nie mogąc brać pryzów, dwie zmieniono na statki transportowe. Jeszcze trzy inne okręty zato­nęły w czasie ucieczki. Brytyjczycy panowali na amerykańskich wodach, a ich poruszenia tylko trochę krępowała obecność floty francuskiej, natomiast nic sobie nie robili z floty amerykańskiej, która teraz liczyła raptem pięć jednostek — pięć fregat, zakotwi­czonych w dobrze ukrytych przystaniach. Na lądzie wojna to­czyła się trochę pomyślniej. Generał Waszyngton — z Tadeu­szem Kościuszką u boku, którego nazwisko stawało się coraz głośniejsze w Stanach — zmusił Brytyjczyków do ewakuowania Filadelfii w lipcu i poczynił postępy na północy, gdzie zlikwido­wał najważniejsze ośrodki sił nieprzyjacielskich w stanie Illinois.

Po porażce z hrabiną Lowendahl, czekając na okręt, którym by mógł wyruszyć po sławę, w obliczu tragicznych wieści o ame­rykańskiej flocie wojennej, Paul Jones pocieszał się w objęciach nowej damy serca. Hrabina Nicolson nie żądała żadnych łask, a swoje fawory ofiarowała bez zastrzeżeń. Była Szkotką z pocho­dzenia, tak samo jak jej mąż. Gdy pierwszy raz Paul Jones przyjął zaproszenie do ich domu, hrabina prawie dosłownie goto­wa była klękać w admiracji przed bohaterem. Paul Jones raz jeszcze uznał «potęgę płci słabej «.

Czekając na przydzielenie okrętu, Paul Jones zniknął wraz z damą swego serca w pewnej zacisznej oberży w Hennebont nad

rzeką Blavet. Para nie pojawiła się przez pięć dni i nocy. Nazy­wał ją już wówczas »Delią«, co przypominało mu ulubioną ame­rykańską piosenkę:

«...powróćcie zaczarowane godziny, gdy serce Delii biło przy moim.«

W Paryżu hrabina Nicolson słała listy do «mego ukochania jedynego, mego anioła, mego uwielbienia! Czułam, że nie żyłam jeszcze nigdy, tylko przez te pięć dni i nocy, które minęły, nie­stety, jak sen.« Chciała sprzedać swoje brylanty i inne kosztow­ności, gdy Paul Jones miał kłopoty finansowe. Później przypom­niała sobie o niebezpieczeństwie, na jakie narażała własną pozy­cję towarzyską: «Liczę nade wszystko na twoją szlachetną dyskrecję, pewna, iż nikt nie będzie oglądał tych dowodów mojej miłości do ciebie, która silniejsza jest ode mnie i od mojego roz­sądku.*

Myliła się, licząc na «szlachetną dyskrecję« Paula Jonesa. Próżność tego zdobywcy serc mężatek nie pozwalała mu niszczyć listów; zachował «dowody miłości, silniejszej od rozsądku» hra­biny de Nicolson, która dzięki temu, w aureoli sławy czy zniesła­wienia, przeszła do historii u boku swego kochanka.

Namiętność Delii przetrwała lepiej próbę czasu niż namiętność jej partnera, któremu właściwie wystarczyło tych pięć dni i nocy. Niebawem hrabina pisała w desperacji:

«Sześć razy przyjeżdżał dyliżans pocztowy i nic mi nie przy­wiózł... Co mam sądzić o takim okrutnym zapomnieniu? Czy to możliwe, iżbyś przestał już mnie kochać? Drżę na samą myśl o tym! Nie możesz chyba pragnąć mojej śmierci-*

W parę lat później nie ona, lecz jej mąż zmarł. Dawny kocha­nek był w Paryżu i hrabina napisała do niego :

«Najmilszy i najbardziej niewdzięczny wśród ludzi, przybądź do swojej kochającej przyjaciółki, która płonie pragnieniem zo­baczenia cię znowu... Na wszystko, co święte, przyjeżdżaj!«

Paul Jones miał już jednak dość Delii. Nie odpisał na ten list. Nie miał chęci spędzić reszty życia jako jej drugi mąż, albo czyjkolwiek mąż.

Właśnie wtedy, gdy hrabina skarżyła się, że przyjechało sześć dyliżansów, a żaden nie przywiózł jej listu od niego — Paul Jones przejęty był wielkimi planami, z których parę było reali-

stycznych, a inne miały tylko przypomnieć o jego własnej osobie. Projektował dalsze najazdy na wybrzeża Wielkiej Brytanii, zdo­bycie okrętów, stojących w portach irlandzkich, rozbicie brytyj­skiej floty bałtyckiej, zniszczenie łowisk i statków rybackich koło Grenlandii.

Odmówił przyjęcia dowództwa nad kilkoma żaglowcami, pro­ponowanego mu kolejno przez francuskie ministerstwo marynar­ki, ponieważ uznał je za nie dosyć szybkie.

»Nie chcę mieć nic do czynienia z żadnym okrętem, który nie żegluje szybko, bo zamierzam podejmować ryzykowne przed­sięwzięcia...*

Dopiero w lutym 1779 roku zaaprobował wschodnioindyjski dziewięćsettonowy statek — po obejrzeniu go w porcie Lodent na północno-zachodnim wybrzeżu Francji — prawie dwukrotnie większy od wszystkich, którymi dotąd dowodził. Na tym okręcie los mu pozwolił zdobyć sławę. Francuskie ministerstwo mary­narki nabyło żaglowiec dla niego. »W konsekwencji wybitnych zasług, jakie położył pan dla alianta Francji, Stanów Zjedno­czonych» — król Ludwik XVI osobiście poniósł koszty przero­bienia tego statku na jednostkę wojenną, uzbrojoną w sześć dział osiemnastofuntowych, dwadzieścia dwunastofuntawych i sześć dziewięciofuntowych.

Kapitana Jonesa zachwycił ten dowód królewskiego faworu. Zawsze później mówił o ostatnim przed Wielką Rewolucją królu francuskim z najwyższym uznaniem, a nawet opiewał go w wier­szach, nazywając «protektorem praw wolności « i «ukochanym przez naród ojcem«. Świadczyłoby to o niezbyt dokładnym zro­zumieniu motywów politycznych — włącznie z pragnieniem upo­korzenia Wielkiej Brytanii — które skłaniały Francję do przy­mierza ze Stanami Zjednoczonymi.

Ale okrętowi nadał miano „Bonhomme Richard" ku czci inne­go człowieka, tego, który tak cierpliwie znosił jego natręctwa i tak wiernie popierał jego przedsięwzięcia — Beniamina Frankli­na. W Ameryce pierwszy komisarz napisał serię szkiców objętych wspólnym tytułem Biedny Richard. Przetłumaczono je na język francuski i wydano pod tytułem Bonhomme Richard. Wiele tu było aforyzmów, które Paul Jones lubił przytaczać, a jeden wy­brał jako swoje motto:

» Jeżeli chcesz, by coś zostało zrobione — idź sam; jeśli nie chcesz — poślij kogo innego.«

Podczas ekwipowania okrętu „Bonhomme Richard" Paul Jo­nes niespodziewanie przyjechał odwiedzić Franklina w Passy. Le Ray de Chaumont, przebywający w Hotelu Valentinods, nie miał czasu bezpiecznie ukryć swej uroczej żony i kapitanowi udało się odnowić dawny romans. Pan małżonek, zorientowawszy się w sytuacji, irytował się podwójnie, bo to on przecież po­święcił się bez reszty sprawie znalezienia i wyekwipowania odpo­wiedniego okrętu dla uwodziciela własnej żony. Od tej pory nigdy nie pominął sposobności, by krzyżować plany i ambicje kapitana Jonesa. Rogi bardzo mu dolegały.

Cały świat sprzyja kochankom. Ale kto potępi mściwość ro­gacza?

Rozdział XXII

»Powinno się go powiesić«

»To najbardziej ambitny i nieprzeciętny oficer w całej ma­rynarce amerykańskiej. Paul Jones posiada zdolności, samodziel­ność i wyborną znajomość zawodu, a aspiruje bardzo wysoko. [...] Trzeba mu wybaczyć ekscentryczność i wybryki — leżą w jego naturze, widać to po jego oczach. Głos ma miękki, modu­lowany, bardzo słodki, a w oku bystrość i żar, co razem stwarza niezwykłą kombinację.»

Tak w roku 1779 pisał John Adams, który zajął miejsce Silasa Deane jako trzeci komisarz amerykański w Paryżu, a który miał zostać drugim prezydentem Stanów Zjednoczonych. Był to czło­wiek wielkiej przenikliwości i bystrości, zarazem bardzo czynny i ruchliwy. Przyjeżdżał często do Lorient, obserwując, jak postę­puje przerabianie i ekwipowanie „Bonhomme Richard".

Paul Jones był teraz dowódcą małej eskadry, na którą składa­ły się: okręt flagowy „Bonhomme Richard"; nowa, wybudowana w amerykańskich dokach fregata „Alliance" o trzydziestu czte­rech działach i trzy jednostki floty francuskiej: „Pallas" — dwadzieścia sześć dziewięciofuntowych dział, bryg „Vengeance" z tuzinem czterofuntowych dział i kuter „Le Cerf", uzbrojony w dwa działa ośmiofuntowe i szesnaście sześciofuntowych. Za­stępcą dowódcy eskadry został Pierre Landais, dowódca „Allian­ce". Był o dziesięć lat starszy od trzydziestodwuletniego podówczas

komandora Paula Jonesa i należał do amerykańskiej marynarki wojennej. Adams ostrzegał, że:

»Landais zazdrości każdemu wszystkiego... nie wie, jak trakto­wać swoich oficerów, pasażerów, ani nikogo innego... jest w nim jakaś bezczynność, brak aktywności, niezdecydowanie, które sta­nie się jego zgubą. Chodzi jakby oszołomiony — nieprzytomny człowiek o oszołomionym umyśle. «

Niestety, w owym czasie nikt nie wziął tych ostrzeżeń na serio.

Dziwne cechy charakteru i umysłu kapitana Landais groziły mu zgubą — to fakt; ale, co gorsze, groziły zgubą każdej opera­cji, w której brał udział. Paul Jones nie miał szczęścia do swoich oficerów. Taki zastępca nie wróżył powodzenia wyprawie; a ko­modorowi pomoc i poparcie bardzo były potrzebne. Jego eskadra miała wyznaczoną sobie rolę w bardzo dumnym projekcie.

Oficerów i załogę „Bonhomme Richard" — razem trzystu osiemdziesięciu ludzi, włącznie ze stu trzydziestu siedmioma żoł­nierzami francuskiej piechoty morskiej — zwerbował Paul Jones osobiście, wybierając ich z zahartowanych i doświadczonych za­wodowych żeglarzy. Większość z nich przeszła już chrzest bojo­wy. Jego zastępca, porucznik Richard Dale, w dwudziestym dru­gim roku życia spędził już osiem czy dziewięć lat na morzu; wzięty przez Brytyjczyków do niewoli — uciekł; wzięty znowu — uciekł po raz drugi. Porucznik Henry Lont był również zaharto­wanym marynarzem. Pewnego ranka wszedł na pokład okrętu flagowego ze swym bratem stryjecznym, Cuttingiem Luntem, i został radośnie powitany (przez komodora.

Henry Lunt został oczywiście natychmiast zaokrętowany; Cutting Lunt objął funkcję nawigatora.

Jako chirurga Paul Jones zaokrętował doktora Lawrence'a Brooke, lekarza ze starej rodziny amerykańskiej, a jako płatni­ka — Matthew Mease, armatora z Filadelfii, który wyjechał dla przyjemności w podróż ido Francji, a teraz zachciało mu się po powrocie do domu móc się chełpić, że pływał i walczył razem ze słynnym Paulem Jonesem.

Było dziesięciu midszypmenów, trzech oficerów piechoty mor­skiej Irlandczyków i dwóch oficerów piechoty morskiej Francu­zów, podpułkowników — Paul de Chaniillard de Verville i Antoi­ne-Félix Wybert. Ci ostatni stali się gorącymi wielbicielami Pau­la Jonesa.

Komodor miał prawo przypuszczać, że tym razem w załodze jego okrętu flagowego nie będzie żadnych Simpsonów ani Cullamów.

Podoficerowie i marynarze wywodzili się z jedenastu narodo­wości, włącznie z pięćdziesięcioma dziewięcioma Anglikami, daw­nymi jeńcami wojennymi, którzy zgłosili się na ochotnika do walki o sprawę kolonistów, osiemnastoma Irlandczykami i dwo­ma Hindusami. Ponad stu członków załogi zostało wypuszczo­nych z więzień angielskich na zasadzie wymiany: ci napływali tłumnie, ufając, że pod dowództwem kapitana Jonesa najprędzej znajdą okazję do zemsty. Praktycznie biorąc, wszyscy byli przy­zwyczajeni do dyscypliny, ożywieni chęcią walki, pełni podziwu dla kapitana, w którym widzieli dowódcę o niezwykłym talencie wojskowym, przedsiębiorczości i energii.

Nawet po zamknięciu list werbunkowych i skompletowaniu załogi na .„Bonhomme Richard" jeszcze były zwłoki, kłopoty, właśnie z powodu wyekwipowania. Dowódca rzucał na prawo i lewo zirytowane oskarżenia o niedbalstwo, niezaradność lub sabotaż. Prawdopodobnie jego skargi nie były bezpodstawne, gdyż agentem wyznaczonym do zaopatrzenia okrętu, a później do przyjmowania i sprzedawania pryzów, był nie kto inny, jak Le Ray de Chaumont, któremu — chociaż Paul Jones już znużył się jego żoną — nadal rogi mocno doskwierały.

Wreszcie w połowie sierpnia komodor Paul Jones zwołał na okręcie flagowym naradę oficerów swojej eskadry, która powięk-

szyła się jeszcze o dwa francuskie statki kaperskie: „Monsieur" i „Granvdlle". Dowódca zabrał się do wyjaśniania oficerom ce­lów i zadań wyprawy, na którą miał następnego dnia poprowa­dzić siedem okrętów.

Przedstawienie wam celu wyprawy jest moim obowiązkiem —
zaczął — ale ponieważ prawie wszystkim z panów wiadomo,
o czym zamierzam mówić, nie będę więc tracił wielu słów. Anglia
w obecnej chwili rozporządza na swoich 'wodach wokół wysp
brytyjskich nie więcej jak trzydziestoma ośmioma okrętami linio­wymi o sile bojowej dwu tysięcy dziewięćset sześćdziesięciu
ośmiu dział. Reszta marynarki królewskiej znajduje się na wo­dach amerykańskich lub na Morzu Śródziemnym. Tę sytuację,
bardzo kuszącą — jak panowie przyznacie — dla wzrastającej
liczby nieprzyjaciół Anglii, rozumieją dobrze francuskie władze
na morzu i na lądzie.

Przerwał, by następne słowa wypowiedzieć ze szczególnym na­ciskiem.

Połączone floty Francji i Hiszpanii — sześćdziesiąt cztery
okręty liniowe uzbrojone w cztery tysiące siedemset siedemdzie­siąt cztery działa — otrzymały rozkaz zniszczenia angielskiej flo­ty na kanale La Manche. Gdy to zostanie dokonane, czterdziesto­
tysięczna armia, którą się obecnie gromadzi, przeprawi się i wy­
ląduje na brzegach Wielkiej Brytanii. W tej operacji przydzielo­no nam specjalne zadanie. Mamy prowadzić dywersję przeciw
Szkocji lub północnej Anglii, aby odciągnąć część floty angielskiej
z Kanału i zapobiec przemieszczeniu angielskich wojsk lądowych
z północy na południe. Rząd francuski dowiódł zaufania, jakie
w nas pokłada, wyłożywszy sumę sześciu tysięcy dolarów na
nasze okręty i ich ekwipunek. Od nas teraz zależy, aby tych pie­niędzy nie zmarnować. I musimy wypełnić nasz obowiązek wo­bec dzielnych ochotników z wielu narodów, którzy walczą dzisiaj
o wolność na ziemi amerykańskiej. Polegam na każdym oficerze,
iż będzie absolutnie lojalny wobec mnie i okaże natychmiastowe
posłuszeństwo moim rozkazom. Polegam na każdym oficerze, iż
zdobędzie się na najwyższy wysiłek w potrzebie.

Narada była skończona.

Tego samego wieczoru przybył na pokład „Bonhomme Ri­chard", celem uzgodnienia z płatnikiem ostatecznych rachunków

za dostawy, irlandzki kupiec zamieszkały w Loriencie, nazwi­skiem Moylan. Był to dość nieokrzesany, brzydki mężczyzna lat sześćdziesięciu, ale miał młodziutką, siedemnastoletnią żonkę, którą właściwie kupił od jej rodziców. Paul Jones zerkał już na nią, a ona mile przyjmowała jego awanse, ale Moylan był za­zdrosny — nie bez racji! — i pilnował jej surowo. Oczekująca para nie miała żadnej sposobności, by sobie pofolgować. Gdy ku­piec wchodził na pokład okrętu, Paul Jones doznał olśnienia. Okazja ostatniej chwili!

Powitał Moylana kordialnie i zapytał o żonę.

Siedzi w domu, dopóki nie wrócę — burknął kupiec takim
tonem, jakby mówił o zamknięciu jej w więzieniu. — To najlepsze
miejsce dla młodych żon!

Gdy kupiec zszedł na dół, Paul Jones zwrócił się do Richarda Dale:

Lubił porucznika Dale i mógł miu zaufać.

Zeskoczył do łodzi. Przybiwszy do nabrzeża powiedział do bos­mana:

Uzgodnienie rachunku między płatnikiem okrętowym a kup­cem przeciągało się, a gdy obaj wyszli na pokład, Dale zaprosił ich do swojej kajuty i rozpoczął systematycznie poić Moylana ru­mem. Dopóki był jeszcze mniej więcej trzeźwy, kupiec powtarzał:

Muszę już iść. Moja żona została sama... Proszę o łódź!
Dale przełknął uśmiech na myśl o „samotności" niewiernej

żony i nalegał złośliwie:

Przecież z pewnością pańska żona rozumie, że mężczyznom
też potrzebna rozrywka. Musi pan zjeść z nami obiad przed od­jazdem.

I znowu napełnił kieliszek Irlandczyka.

Moylan bronił się, ale Dale mu nie folgował. Przy obiedzie dobrał sobie do pomocy dwóch Luntów i upoili Irlandczyka do­kładnie. Zaniesiono go nieprzytomnego do łóżka.

Gdy Paul Jones przyszedł o świcie na nabrzeże, zastał swoją szalupę — pustą. Cały dobry humor, w jaki wprawiły go słodkie objęcia pani Moylan, znikł od razu. Ani też jego pasji nie ułago­dził rybak, który podszedłszy do niego, dotknął czapki i rzekł:

Komodorowi wcale nie przypadła do smaku ta ostatnia uwaga. Wściekał się też na myśl, że ma do wyboru: albo wyczekiwać na nabrzeżu, ujawniając zniewagę zadaną jego randze i osobie przez własnego bosmana, albo przyjąć propozycję rybaka.

Wsiadł do łodzi rybaka.

Kiedy około siódmej rano tylko częściowo wytrzeźwiony, ale bardzo zawstydzony bosman i załoga wrócili na okręt, James Moylan był już we własnym domu, czule witany przez małżonkę, wylewającą krokodyle łzy z powodu jego całonocnej nieobecności. Natomiast humor komodora wcale się nie poprawił. Wagarujących marynarzy przywiązano do masztów i wychłostano za nie­posłuszeństwo wobec rozkazów, zdezerterowanie z łodzi okręto­wej i pijaństwo podczas służby. Reszta załogi przyglądała się dość obojętnie. Płynęli na wyprawę wojenną, chcieli walczyć, wiedzieli, że dyscyplina jest koniecznością na wojnie w czasie akcji.

Paul Jones wypatrywał pryzów, więc eskadra żeglowała bez pośpiechu od Oueissant do południowo-zachodniej Irlandii. Dnia 18 sierpnia okręt kaperski „Monsieur" zdobył mały brytyjski

stateczek handlowy. Komodor przesygnalizował, że wyśle na pryz załogę. Otrzymał zwięzłą odpowiedź:

Pryz jest mój — nie ruszać!

Zgodnie z umową, podpisaną przez wszystkich kapitanów przed wyruszeniem na wyprawę, pryzy miały należeć do całej eskadry. Kapitan „Monsieur" chciał widocznie zatrzymać ten pryz dla siebie.

Niebawem się okazało, jak słusznie Paul Jones ocenił sytuację. Gdy następnego ranka wstał świt, na horyzoncie nie widać było ani „Monsieur", ani jego pryzu. Była to poważna strata dla eska­dry z punktu widzenia siły ognia. „Monsieur" miał niewiele mniej dział niż „Bonhomme Richard".

Wojenna flota francuska wyszła z Brestu 3 czerwca. Dowodzą­cy nią kontradmirał hrabia d'Orvillieirs musiał czekać przez sześć tygodni w pobliżu La Coruńa i przylądka Finisterre, zanim po­jawili się jego hiszpańcy sprzymierzeńcy. A wówczas okazało się, iż szlachetni grandowie są tak powolnymi żeglarzami, że połą­czone floty dotarły na wysokość przylądka Lizard, najbardziej na południowy-zachód wysuniętego punktu wysp brytyjskich, do­piero 14 sierpnia, tego samego dnia, kiedy Paul Jones wyruszył z Lorientu. Ospa, szkorbut i tyfus dziesiątkowały załogi francu­skich okrętów. Jedyny syn sześćdziesięciodziewięcioletniego kontradmirała d'Orvilliers zmarł. Stary żeglarz stracił zupełnie zapał do wyprawy i pogrążywszy się w żałobie, zdał, praktycz­nie biorąc, dowództwo swemu szefowi sztabu, kapitanowi Pavil­lon. Dnia 16 sierpnia sprzymierzone floty zakotwiczyły w pobliżu Plymouth.

Angielska flota na kanale La Manche celowo trzymała się z dala od najeźdźców. Była o wiele słabsza i mniej liczna, a admi­rał Sir Charles Hardy przewidywał, że tak długi pobyt na morzu

nastręczy niebawem Francuzom poważnych trudności pod wzglę­dem zaopatrzenia w żywność i wodę.

Paul Jones zdobył 21 sierpnia brygantynę z ładunkiem pro­wiantu i odesłał ją do Lorientu. W dwa dni później eskadra znajdowała się w pobliżu hrabstwa Kerry na południowo-zachodnim wybrzeżu Irlandii. Znowu zagarnięto bryg, tym razem ode­słano zdobyty Statek do Nantes. Jak dotąd, szło dobrze. Ale z kolei zwaliła się komodorowi na głowę cała lawina kłopotów.

Kapitan Landais na „Alliance" w pościgu za jakimś statecz­kiem zapuścił się bardzo blisko wybrzeży. Komodor, doceniając ryzyko ugrzęźnięcia na mieliźnie, na jakie Francuz narażał swój okręt, przesygnalizował mu rozkaz zaprzestania pogoni.

Wiatr, który dotąd wiał z dużą siłą, niebawem ustał, zapadła martwa cisza. „Bonhomme Richard" znajdował się zbyt blisko skalistych wybrzeży okalających zatokę Dingle, a przypływ i prą­dy gnały go teraz w stronę lądu. Komodor wezwał Outtinga Lunta:

Proszę spuścić łódź, wziąć bosmana i sześciu marynarzy i odholować nas z tego niebezpiecznego pasa przybrzeżnego.

Ale Cutting Lunt popełnił błąd, który miał go bardzo drogo kosztować. Wybrał łódź tego samego bosmana, którego wychłostano za zdezerterowanie z łodzi komodora w Loriencie. A bos­man zabrał na łódź samych Irlandczyków.

Odholowali „Bonhomme Richard" z niebezpiecznego miejsca, po czym uznali, że już wypełnili swój obowiązek. Pod osłoną ciemności odcięli linę holowniczą i uciekli na brzeg.

Cutting Lunt zobaczył ich ucieczkę, spuścił drugą łódź, wziął dwóch młodszych oficerów i dziewięciu marynarzy i udał się w pościg. Ale nie miał szczęścia. Wśród panującej wciąż ciszy na południową Irlandię zeszła mgła, która nie ustąpiła przez cały następny dzień. Lunt i towarzysze zabłądzili. W parę dni później głód zmusił ich do wylądowania, a na brzegu schwytali ich brytyjscy żołnierze. Cutting Lunt nie przeżył już swego na­stępnego pobytu w angielskim więzieniu.

Tego dnia, kiedy zbiegł bosman z całą irlandzką załogą pierw­szej łodzi i zabłądziła we mgle łódź Outtinga Lunta, dowódca

fregaty „Alliance", Landais, wszedł na pokład „Bonhomme Ri­chard" w wielkim gniewie.

Przeszkodził mi pan wczoraj we wzięciu cennego pryzu —
rzekł arogancko wobec innych oficerów. — "W ogóle pan nie rozu­mie się na rzeczy!

Stary dyplomata Beniamin Franklin ostrzegał Paula Jonesa, by starał się postępować taktowniej z podwładnymi oficerami. Odpo­wiedział więc łagodnie:

-— W wojennej marynarce amerykańskiej istnieją przewidzia­ne kary za niesubordynację, kapitanie — przypomniał mu Paul Jones.

Pan zapomina, że jestem Francuzem. Ministerstwo mary­narki będzie mnie broniło przed złośliwymi zakusami byle plebejusza, syna ogrodnika, który karze na śmierć chłostać swoich
marynarzy!

Dawna nieszczęsna przygoda na wyspie Tobago nadal prze­śladowała Paula Jonesa. Zirytował się, dobre rady Franklina poszły w zapomnienie.

Precz z mojego okrętu flagowego! — krzyknął w pasji ko­modor. — Bo fakt, że jesteś Francuzem, nie przeszkodzi mi wcale
kazać cię zakuć w kajdany!

Landais nie czekał, by sprawdzić, czy Paul Jones dotrzyma słowa. Wrócił na swą fregatę, która odłączyła się od eskadry i nie było jej widać przez cały tydzień.

Komodor posłał tymczasem kuter „Le Cerf" na poszukiwanie zaginionych łodzi. Wybuchła burza. „Le Cerf" stracił grotmaszt, zaatakował go mały stateczek angielski, któremu zdołał się wymknąć tylko z największymi trudnościami. W rezultacie kuter schronił się z powrotem do Lorientu.

Z ociąganiem i żalem komodor musiał wreszcie zdecydować się na poniechanie poszukiwań i pożeglować na północ. Kazał wy­wiesić latarnię na maszcie i strzelać z działa co godzinę w ciągu nocy. Ale rankiem dnia 27 sierpnia stwierdził, że towarzyszy mu już tylko bryg „Vengeance". Drugi okręt kaperski, „Granville", zdobył pryz i pożeglował do kraju, by go jak najprędzej sprzedać. Fregata „Pallas" utraciła w czasie burzy ster i została w tyle.

Wydawało się, że eskadra się rozpada. Paul Jones Utracił osiemnastodziałowy kuter, dwie łodzie i dobrego oficera, Cuttinga Lunta, z którym się osobiście przyjaźnił. A bosman i jego irlandcy wioślarze dostarczyli Anglikom szczegółowych informa­cji o eskadrze i celach wyprawy.

Komodor nie miał zamiaru ustępować z drogi złej fortunie. W burzliwy czas „Bonhomme Richard" żeglował dalej na północ. Wczesnym popołudniem 30 sierpnia na okręcie flagowym i na brygu dostrzeżono wyspy Plannan, niedaleko od szkockich Hebry-dów. Następnego ranka zdobyli cenny pryz, statek „Union", zdą­żający z Londynu do Québec z ładunkiem sukna i mundurów dla armii brytyjskiej.

Alliance" pojawiła się znowu, również z pryzem — „Betsy". Paul Jones, aby ułagodzić kapitana Landais, oddał oba pryzy pod jego opiekę. Gdy dochodzili do Szetlandów, z „Alliance" prze-sygnalizowano, że odsyłają „Union" i „Betsy" do najbliższego por­tu na kontynencie: Bergen. Komodor w odpowiedzi nakazał, aby na razie oba pryzy pozostały z eskadrą. Ale Landais zignorował rozkaz.

Paul Jones wysłał płatnika Mease i podpułkowników de Chamillarda i Wyberta, by postarali się przemówić do rozumu do­wódcy „Alliance". To tylko pogorszyło sytuację. Mease zaraportował:

Landais wyrażał się o komodorze bez respektu i bezczelnie. Powiedział też, że spotka się z panem, panie komodorze, na lą­dzie, gdzie jeden z was będzie musiał zginąć.

Paul Jones wzruszył ramionami. Przesygnalizował, by kapitan Landais przybył na pokład okrętu flagowego. Ale Francuz, w oba­wie, że komodor dotrzyma swoich gróźb i każe go aresztować, zignorował sygnał, a zamiast tego odpłynął. Fregata „Alliance" po raz drugi odłączyła się od eskadry.

"Natomiast wkrótce potem wróciła fregata „Pallas". Pogoda "znowu się pogorszyła i przez osiem dni trzy okręty, z których teraz składała się eskadra, nie widziały lądu. Pozostawały jednak razem. Wreszcie 13 września rozpogodziło się. Trzy okręty znaj­dowały się w pobliżu Duribar, tuż przy zatoce Firth of Forth, nad którą leży Edynburg i jego port — Leith.

Jak dotąd wyprawa, której celem była dywersja — odciągnię­cie z południa jednostek angielskiej floty na kanale La Manche i związanie oddziałów wojsk lądowych na północy — nie osiąg­nęła wiele, prócz wzięcia paru dobrych pryzów. Wprawdzie dwa wojenne okręty brytyjskie — HMS „Ulysses" i „Boston" — wy­słano na poszukiwanie Paula Jonesa, a na wybrzeżach szkockich szerzył się popłoch, ale Jonesowi to nie wystarczyło. Powziął pewien plan i wezwał dowódców „Pallas' 'i „Vengeance" — bo „Alliance" nadal nie było widać — na okręt flagowy na naradę.

W rzeczywistości nie było już żadnej bezpośredniej przyczyny, by starać się osłabić angielską flotę na Kanale. Połączonym flo­tom francuskim i hiszpańskim, jak admirał Hardy przepowie­dział, zabrakło wody i prowiantu. Lista chorych wzrastała z dnia na dzień. Oficerowie poddali się rozpaczy. Przerzedzone choro­bami załogi nie mogły podołać zwiększonym obowiązkom. Okręty zawróciły do najbliższych przyjaznych portów. Na okręcie flago­wym kontradmirała d'Orvilliers z tysiąca stu ludzi zmarło sześć­dziesiąt jeden, a pięćset sześćdziesiąt leżało złożonych chorobą. W Brieście z francuskich okrętów wyniesiono blisko siedem tysię­cy chorych. Plan inwazji skończył się fiaskiem, chociaż strona angielska nie oddała w ogóle ani jednego strzału. Francja, Ame­ryka i ich sprzymierzeńcy musieli przełknąć gorzką pigułkę rozczarowania, więc teraz gotowi byli radośnie powitać każde upokorzenie zadane Brytyjczykom.

Dnia 1 września pogoda przyczyniła się do błahego incydentu, który minął prawie nie zauważony, ale Wkrótce miano go zapisać wielkimi głoskami w kronikach opiewających początki marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Z Elsinore w Danii wyszedł konwój — siedemdziesiąt statków wiozących z portów bałtyckich dostawy wojenne dla Anglii i Szkocji a eskortowanych przez pięćdziesięciodziałowy okręt HMS „Seraphis", pod kapitanem Ri­chardem Pearsonem, i drugi mniejszy — HMS „Countess of

Scarborough", którym dowodził kapitan Thomas Piercey. Konwój ten musiał się zatrzymać na kilka dni w Kristiamsand, na połud­niowym wybrzeżu Norwegii, z powodu silnych wschodnich wia­trów. Gdyby nie ta zwłoka, sława Paula Jonesa opierałaby się prawdopodobnie tylko na jego zwycięstwie nad HMS „Drake".

Paul Jones nie wiedział nic ani o niepowodzeniu i powrocie sprzymierzonych flot przygotowujących inwazję, ani o konwoju kapitana Pearsona.

Proponuję, byśmy wylądowali w porcie Leith — powie­
dział zebranym na naradę oficerom. — Moim celem nie jest
grabież ani podpalanie, lecz lekcja humanitarności. Setki amery­
kańskich żeglarzy nadal giną w angielskich więzieniach. Porwie­
my burmistrza Leith i sześciu rajców miejskich i będziemy ich
trzymali jako zakładników, dopóki nasi rodacy nie zostaną wy­
puszczeni na wolność.

Słowem, była to nowa wersja pierwotnego planu najazdu na Wyspę Św. Marii.

Kapitanowie, Cottineau z „Pallas" i Ricote z „Vengeance", obaj Francuzi, argumentowali przeciw temu projektowi.

Dyskutowano do późna w noc. Komodor zbijał ich argumenty, przedstawiał konieczność upomnienia się o jeńców. Ale dwaj ka­pitanowie nie dali się przekonać. Obaj byli Francuzami. Nie mieli zamiaru ryzykować tak wiele tylko po to, by oszczędzić iluś tam Amerykanom paru miesięcy więzienia.

Paul Jones nie zamierzał poniechać swego planu, natomiast pozornie zmienił jego główny cel.

Dobrze, więc nie bierzemy zakładników — zgodził się. —
Ale wylądujemy i zażądamy okupu w wysokości dwustu tysięcy
funtów szterlingów, grożąc im, że w przeciwnym razie spalimy
miasto.

Tak więc postanowiono: dwieście tysięcy funtów szterlingów albo miasto zostanie zgładzone z powierzchni ziemi. Jakoś nikt się nie zastanawiał, czy paruset ludzi potrafi „zgładzić miasto z powierzchni ziemi". Liczono, że okup będzie zapłacony, ponie­waż chciano okupu.

Dnia 14 września na wybrzeżach dostrzeżono tę dziwną eska­drę, na którą Składały się raptem trzy Okręty. Porucznik, wysłany z Edynburga do Dunibar, by obserwować okręty, zaraportował:

W lokalnej prasie ukazał się wiersz, głoszący, że najodważniejsi zadrżeli, a najszczuplejsi Oblewali się potem.

Mężczyzn zabrano do kopania rowów, wznoszenia palisad. Ko­biety i dzieci ładowano na powozy i wozy i w długich konwojach wysyłano w głąb kraju. Zmobilizowano dragonie i wszystkich marynarzy, jacy byli na lądzie. A wszystko dlatego ponieważ dostrzeżono w jpobliżu Dunbar jeden większy i dwa małe okręty z załogą około trzystu ludzi! Ta panika była swego rodzaju hoł­dem złożonym nazwisku Paula Jonesa.

Tymczasem komodor zdobył pryz, mały węglowiec, którego szyper powiedział mu, że Leith jest właściwie zupełnie bezbron­ne. Wielkie działa na żarniku edynburskim nie strzelały tak dale­ko, by dosięgnąć morza. Paul Jones tym bardziej się zapalił do swoich planów, oficjalnych i mniej oficjalnych, i zatrzymał szy­pra, by służył jako pilot na zatoce Firth of Forth.

Z kolei nadarzyła mu się sposobność takiego samego złośliwego figla, jaki wypłatał łodzi okrętu „Drakę".

Panika na lądzie dotknęła również niejakiego Sir Johna Anstruthera. Jego domu, położonego nad samą zatoką, broniło mosiężne działo, które do tej pory uważano raczej za dekorację i nie traktowano poważnie. Piramida efektownie ułożonych kul

leżała obok działa, ale prochu nie było. Sir John wysłał więc swój jacht, „Royal Charlotte", z poleceniem, by zwrócono się do okrętu wojennego HMS „Romney", który ponoć miał się znajdo­wać gdzieś w pobliżu, z prośbą o sprzedanie lub pożyczenie be­czułki prochu. Nawiasem mówiąc, „Romney" był daleko na mo­rzu, nic nie wiedząc o niebezpieczeństwie, jakie groziło portowi Leith. Na jachcie pomylono się, biorąc „Bonhomme Richard" za poszukiwany okręt angielski. Szyper jachtu kazał podejść bliżej i poprosił o pozwolenie wejścia na pokład, czego mu chętnie udzielono.

Bez żadnych podejrzeń — oficerowie w swoich mundurach wy­glądali na Brytyjczyków — wysłannik Sir Johna powtórzył jego prośbę, na co usłyszał w odpowiedzi, że oczywiście, baryłkę z prochem może dostać, ale że jego samego zatrzymują na okrę­cie, by pilotował okręt po zatoce. Tego rodzaju przymusowy wer­bunek zdarzał się często na okrętach jego królewskiej mości. Jacht wrócił z prochem, dostarczonym przez Paula Jonesa, by służył przeciw Paulowi Jonesowi, i z listem, pochodzącym rzeko­mo od niejakiego kapitana Jobnstone'a z HMS „Romney", w któ­rym 'zażądano uiszczenia należności do dokładnie wymienionego banku w Edynburgu.

Kiedy jacht się oddalił, Paul Jones podszedł do zwerbowanego pod przymusem pilota i zapytał mimochodem:

A co tam za nowiny na lądzie?

No cóż, ten buntownik i pirat, Paul Jones, krąży gdzieś blisko — odparł Szkot i dodał mściwie: — Powinno się go powie­sić — i będzie wisiał, jeśli ja znajdę się na odległość jardu od niego!

Komodor uśmiechnął się.

Czy wiesz, z kim mówisz?

W oczach pilota błysnął nagle strach.

Szkot, przypuszczając, że będzie z miejsca zabity za zniewagę, ukląkł i zaczął błagać o zmiłowanie.

Paul Jones roześmiał się szeroko z udanego figla.

Ależ wstawaj, człowieku! To nie ja groziłem ci powiesze­niem! Ale to ty jesteś moim jeńcem.

263

Rozdział XXIII

»Nie byle jaka bitwa«

»J. W. P. John Paul Jones, głównodowodzący eskadry amery­kańskiej, operującej czasowo w Europie, do czcigodnego burmi­strza miasta Leith.

Szanowny panie,

mam honor przesłać panu niniejsze wezwanie... [...] Nie życzę sobie niepokoić biednych mieszkańców; żądam tylko od pana kontrybucji celem zwrotu sum, które Wielka Brytania dłużna jest pokrzywdzonym obywatelom Stanów Zjednoczonych — gdyż nawet dzikusi zarumieniliby się i cofnęli przed popełnieniem takich niegodnych gwałtów i grabieży, jakie znaczą w Ameryce drogę brytyjskiej tyranii, od której ani niewinność dziewic, ani bezradność wieku starczego nie były obroną.

Miasto i port Leith są teraz zdane na naszą łaskę i niełaskę i gdyby nie względy humanitarne, które powściągają rękę słusz­nej pomsty, byłbym bez ostrzeżenia zamienił je w kupę zgliszczy. Zanim jednak dopełnię surowego obowiązku jako oficer, obo­wiązkiem moim jako człowieka jest zaproponować wam sposób, za pośrednictwem rozsądnego okupu, uniknięcia tej sceny grozy i rozpaczy...«

Okup, którego miał zażądać pułkownik de Chamillard, wysła­ny z listem, wynosił dwieście tysięcy funtów szterlingów — ale Paul Jones wydał mu instrukcje poufne, żeby się nie targował

zanadto i ustąpił w razie potrzeby do pięćdziesięciu tysięcy! Burmistrz miał zapłacić połowę uzgodnionej sumy w pół go­dziny po otrzymaniu ultimatum i wydać sześciu zakładników, poważnych obywateli, jako gwarantów reszty należności.

Późnym popołudniem 16 listopada miasta Leith i Edynburg ogarnęła nieprzytomna panika. Wypatrzono żagle „Bonhomme Richard", „Pallas" i Vengeance", płynących z przychylnym wiatrem w głąb zatoki Firth of Forth. Zawarczały bębny, za­grzmiały trąby, zapiszczały kobzy. Mężczyzn uzbrojonych w dzidy, w zardzewiałe stare miecze lub myśliwskie strzelby, i szczerze przerażonych, popędzono ku brzegom. Jedyny okręt — niewielki kuter — stacjonujący koło redy dla obrony portu Leith rozważnie, jeśli niekoniecznie odważnie, podniósł kotwicę i zwiał. Miejscowy pastor, wielebny Shirra, kazał sobie postawić fotel na brzegu nad sarnią wodą i stąd twardym szkockim dialektem skar­żył się Panu Zastępów w słowach może zaskakujących, ale na­turalniej szych od tych, którymi Paul Jones zwracał się do burmi­strza Leith:

Dobry Boże, czy nie uważasz, że to haniebne z Twojej stro­ny zsyłać tego niecnego pirata, by ograbił naszą ludność? Ty wiesz, Panie, że oni są bardzo biedni i nie mają nic zbywającego. Ten człowiek tyle już nabroił! A teraz podpali im domy nad gło­wami, złupi z nich ostatnią odzież! Biada nam, biada! Kto wie, może targnie się na ich życie ten nikczemnik? Biedne niewiasty zmysły tracą ze strachu, a dzieci wrzeszczą wniebogłosy. Nie mogę tego znieść! Nie mogę! Od dawna wiernie Ci służyłem, o Panie; ale jeśli teraz nie odwrócisz wiatru, ja się nogą stąd nie ruszę, tylko będę tutaj siedział, aż do przypływu! Więc jak wolisz!

Okręty amerykańskie zbliżały się wciąż. Minęły Wyspę Inchkeith pośrodku zatoki. Na „Bonhomme Richard" trzymano w go­towości łodzie, by je spuścić dla pułkownika de Chamillarda i stu trzydziestu ludzi, którzy mieli wylądować razem z nim. Okręt flagowy był już prawie na odległość salwy armatniej od Leith.

I w tej chwili, jak się zdaje, Pan Zastępów jednak się namy­ślił, że wielebny Shirra jest zbyt wiernym sługą, by go tak po­święcić. Wiatr skręcił, wstała silna burza, gnając na wschód, do wejścia zatoki Firth of Forth.

Widząc się pozbawionym zdobyczy, którą już prawie miał w rę-

ku, Paul Jones wpadł w pasję. Wywarł ją ma midszypmanie, któ­ry popełnił drobny błąd w wykonywaniu mało ważnego rozkazu: kopniakami spędził go z pokładu do schodni. Ulżywszy sobie w ten sposób komodor wydał rozkazy, by „Pallas" i „Vengeance" spróbowały lawirować. Na „Bonhomme Richard" zredukowano żagle, zostawiając tylko te, które były konieczne do utrzymywa­nia okrętu w pożądanej pozycji względem wiatru. Wszystko jed­nak nie zdało się na nic i mała eskadra musiała zawrócić z wia­trem, oddalając się szybko od swego celu.

Ważnym czynnikiem w projekcie tego najazdu było zaskocze­nie. Teraz to stracono. Na drugi raz burmistrz i ludność Leith będą przygotowani. Nie można już było ponawiać próby.

Przyjmując gratulacje swoich parafian za skuteczność zano­szonych modłów, wielebny Shirra odpowiedział skromnie:

Ja się modliłem, ale Bóg zesłał wiatr!

A Paul Jones, uspokoiwszy się i ochłonąwszy, zaprosił skopanego midszypmana do swojej kajuty na obiad. Zmiana nastroju ko­modora okazała się równie owocna, jak modły pastora. Ułagodzo­na opatrzność ofiarowała zawiedzionemu Amerykaninowi spo­sobność do najchlubniejszego wyczynu jego życia.

Gdy burza ucichła, Paul Jones poprowadził okręty na południe. Teraz na Anglię przyszła kolej paniki. Milicja w hrabstwie York zarządziła alarm i ogłosiła stan stałego pogotowia. Kobiety i dzie­ci opuszczały nadbrzeżne okolice. Admiralicję ponownie zasypy­wano listami i skargami, że kraj jest bezbronny wobec napaści „buntownika i pirata". Narzekania nie były bezpodstawne, na przykład rada miejska w Hull przekonała się, że broniący miasta fort nadmorski popadł w kompletne zaniedbanie, a forteczne działa były niebezpieczne tylko i wyłącznie dla własnych kanonierów.

Wśród strwożonych Anglików odezwały się głosy spóźnionych wyrzutów sumienia co do postępowania brytyjskich dowódców w Ameryce. W prasie angielskiej pisano:

»Paul Jones jest zaiste piratem i grabieżcą, ale nie jest jednak barbarzyńcą; jego patentu oficerskiego nie wystawił rząd bry­tyjski, więc nie dostał rozkazów zabijania ani plądrowania dobyt­ku ludzi całkowicie niewinnych... Być może jednak uzna za swój obowiązek pomścić się na nas; a ponieważ ani prawa wojenne,

ani nakazy ludzkości nie powstrzymują nas od przelewu krwi, więc może i on zechce spróbować, jakie skutki będzie miał odwet. Dobry Boże! Jakimi głupcami i szaleńcami są ci, którzy niszczą miasta amerykańskie! Ich okropny przykład wyda krwawe owoce w tym kraju.

Paul Jones nie był piratem — co przyznał sarn autor artykułu, wspominając o jego «patencie oficerskim« — i zawsze szczegól­nie nienawidził oskarżeń o piractwo. Ale tym razem byłby może i ten zarzut przyjął, gdyby wiedział, jaką panikę budziło jego nazwisko.

Żeglując opodal uzdrowiska Scarborough, „Bonhomme Ri­chard" zdobył 22 września węglowiec, drugi statek zapędził na mieliznę i zdobył angielską brygantynę. Fregata „Pallas" zdobyła slup, ale Cottineau wypuścił go za okupem, co było często prak­tykowane przez Francuzów, a budziło gniew komodora. Następne­go dnia pojawiła się ponownie „Alliance", aie kapitan Landais nie pofatygował się na okręt flagowy, by wytłumaczyć swoją długą nieobecność. W teorii „Alliance", z dwudziestu dwunastofuntowymi i ośmiu dziewięciofuntowymi działami była cennym dodatkiem do siły ogniowej eskadry. Ale — jak się okazało nie­bawem — tylko w teorii.

O godzinie trzeciej tego samego dnia Paul Jones przapatrywał przestrzeń wód między swoim okrętem a przylądkiem Plamborough — wysoką na sto pięćdziesiąt metrów skarpą białych skał kredowych, wcinającą się daleko w głąb morza.

Byłby gotów skakać z radości. Wyprawa nie skończy się, po­mimo wszystko, porażką lub miernym powodzeniem.

Teraz osiągnę wielkie zwycięstwo lub zginę w tej próbie —
powiedział do chirurga Brooke.

Na pokładzie bateryjnym grzmiał głos porucznika:

Zwolnić działa!

Jak poinformowali komodora piloci, wzięci ze zdobytych stat­ków, dostrzeżone żagle należały z całą pewnością do bałtyckiego konwoju, który wyruszył z Elsinore z początkiem września pod eskortą HMS „Serapis" i „Countess of Scarborough". Statki zmie­rzające do Szkocji opuściły już konwój, ale czterdzieści jeden statków zdążało dalej, do portów angielskich.

Do kapitana Pearsona na „Serapis" wysłano ze Scarborough specjalny szybki jacht z ostrzeżeniem, że Paul Joiaes krąży W po­bliżu. Konwój, żeglujący na południe, tuż koło wybrzeży, do­strzegł cztery okręty eskadry wcześniej, zanim jeszcze komodor wypatrzył konwój. W chwili gdy luneta Paula Jonesa objęła je polem widzenia, statki bałtyckie już zawracały i uciekały na północ, szukając osłony silnych — i utrzymanych w stanie spraw­ności! — dział zamku Scarborough.

HMS „Serapis", przesygnalizowawszy do „Countess Scarbo­rough", by szedł w ślad za nim, postawił wszystkie żagle i śpie­szył znaleźć się pomiędzy konwojem a nieprzyjacielem.

Wydaje się, że mają tylko dwa okręty wojenne — powie­
dział Paul Jones do Henryka Lunta. — Ten kapitan Pearson jest
odważnym człowiekiem. Nie boi się stanąć do bitwy z czterema
okrętami. To będzie nie byle jaka bitwa, przyrzekam wam!

Miał powody, by optymistycznie oceniać rezultat tej bitwy. Sam dobrał załogę, sam przekuł oficerów i marynarzy na „Bon­homme Richard" w sprawną, waleczną i wyćwiczoną jednostkę bojową. Nie było tu niesubordynacji i buntowniczych nastrojów, które utrudniały mu każdą akcję na „Rangerze". Ale ta bitwa miała być o wiele bardziej zacięta, niż mógł przewidywać.

Morze wokół przylądka Flamborough groziło licznymi niebez­pieczeństwami dla kapitanów nie obeznanych z tymi wodami, a pi­loci Paula Jonesa byli jeńcami wojennymi i można było na nich po­legać tylko w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do ich od­wagi. Przylądek rozdziela wody przypływu, kierując je w dwie strony: połowa prądu przypływowego zawraca w stronę morza od piaszczystej łachy; druga połowa, płynąc między łachą a brze­giem, rzuca się i pieni na skałach sterczących koło przylądka. Na krótko przed najniższym stanem wody tworzy się tu silny prąd

płynący w stronę lądu, na północ, a odpływ na zewnątrz piasz­czystej łachy zaczyna się o dwie godziny później od odpływu po stronie wewnętrznej. Linia dziesięciosążniowej głębi przechodzi mniej więcej o dziesięć mil morskich na wschód od przylądka.

Angielski kapitan miał nad amerykańskim komodorem tę wyż­szość, że dobrze znał te dziwacznie skomplikowane prądy przy­brzeżne. Natomiast Paul Jones znacznie przewyższał go. ilością okrętów; tylko że „Serapis" był okrętem nowocześniejszym, szybszym, zwrotniejszym i silniej zbudowanym od „Bonhomme Richard"; a już znacznie przewyższał amerykanina pod względem siły ognia, mając dwadzieścia dział osiemnastofuntowych przeciw sześciu cięższym działom swego przeciwnika.

Słońce już zachodziło wyzłacając żagle okrętów, manewrują­cych, by zająć dogodniejsze pozycje, połyskując kolorami na ma­lowanych rzeźbach i burtach górnych pokładów — kiedy komo­dor Paul Jones kazał sygnalizować: „Ogólny pościg". Pokład ba­teryjny na „Bonhomme Richard" był gotowy do akcji, działa gotowe do rozkazu: „Podsyp!" Dobosze chodzili tam i z powrotem po dolnych pokładach, wzywając wszystkich na stanowiska bo­jowe. Pułkownik de Chamillon z piechotą morską stanął na tyl­nym pokładzie, Wybert — na pokładzie środkowym. Na grotmaszcie i jego rejach umieszczono dwudziestu wyborowych strzelców z działkami obrotowymi i ręczną bronią palną; na fok-maszcie — czternastu; na stermaszcie — dziewięciu. Adiutantem komodora na półpokładzie rufowym był midszypman Mayrant. Kiedy słońce dotykało już prawie horyzontu, komodor przesygnalizował pozostałym okrętom eskadry: „Uformować linię bojową": niebieska flaga na fokmaszcie, niebieska chorągiewka na grotmaszcie, czamo-żółta flaga na stermaszcie.

Obserwując trzy towarzyszące mu okręty, Paul Jones nagle wybuchnął głośnym przekleństwem. Ani jeden z nich nie usłu­chał sygnalizowanego rozkazu. Fregata „Alliance", która była na przedzie, zwinęła żagle i opuściła „Bonhomme Richard". „Pallas" pożeglowała przeciw „Countess of Scarborough". Bryg „Vengean­ce" wycofał się przezornie z zasięgu niebezpieczeństwa grożące­go od strony nieprzyjacielskich okrętów. Jednakże Paul Jones nie dał się odwieść od swoich zamierzeń.

Dla lepszej widzialności komodor kazał zwinąć fok i grot na

swoim okręcie. „Bonhomme Richard" i „Serapis" żeglowały te­raz, lawirując, jeden obok drugiego, na zachód. Mieli wiatr południowo-zachodni. „Serapis" znajdował się od strony nawietrz­nej: kapitan Pearson chciał się upewnić, że Paul Jones będzie musiał wydać mu bitwę, zanim zdoła puścić się w pościg za kon­wojem, teraz już znikającym na horyzoncie. Porucznik Dale chłodno wydawał rozkazy:

Paul Jones zagwizdał cicho. Mógł właśnie dostrzec w zmierz­chu dwa pokłady bateryjne na „Serapis", potężne i groźne, na których się odsłoniły umocowane działa.

Po niebie wędrowały chmury, ale morze było zupełnie spokoj­ne, gdy dwa okręty zbliżyły się na odległość strzału z pistoletu.

Co za okręt? — zawołał Pearson.

Paul Jones, który miał wywieszoną banderę brytyjską, kazał oficerowi nawigacyjnemu, Samuelowi Staceyowi, odpowiedzieć:

Odpowiedź, której nie powstydziłby się Francis Drakę, na­deszła bez wahania:

Proch i bule!

I w tej samej chwili na „Bonhomme Richard" ściągnięto ban­derę brytyjską, wywieszono wielki sztandar amerykański, a po­rucznik Dale wydał bateriom na prawej burcie oczekiwany roz­kaz:

Ognia!

Dwa okręty znajdowały się dokładnie naprzeciwko jeden dru­giego w zasięgu ognia, gdy każdy z nich oddał pierwszą salwę burtową. Rozpoczęła się bitwa, nazwana później „bitwą stulecia". Paul Jones, pozbawiony pomocy okrętów eskadry, szukał oparcia w swoim doświadczeniu wojennym nabytym na „Alfredzie", „Providence" i „Rangerze".

Pierwszą szkodę poniósł „Bonhomme Richard" — sam ją sobie zadawszy.

Przy drugiej salwie rozległa się donośna eksplozja. Krzyki bólu. Część pokładu wyleciała w powietrze.

Pearson również starał się wymanewrować na pozycję, z któ­rej mógłby ostrzelać przedni lub tylny pokład. „Serapis", mając obitą miedzią podwodną część kadłuba, był zwrotniejszy. Kilka (razy Stacey z trudem wyciągał „Bonhomme Richard" z niebez­pieczeństwa. Wymieniono trzecią salwę burtową.

Ma o wiele za dużą siłę ognia, jak na nasze możliwości —
mówił Paul Jones do Mayranta, ale właściwie tak, jakby rozmy­ślał w głos. — Pojedynek na działa musimy przegrać. Trzeba go
chwycić i przejść do abordażu. — Podniósł głos: — Zwinąć mars­le foka i grota, panie Stacey! Zbliżyć się do rufy nieprzyjaciela
z lewej burty!

Było coraz ciemniej, i tylko jasne błyski wybuchały z pokła­dów.

Ogień trwał teraz bez ustanku. Porucznik Dale oddawał z dwu-nastofuntówek salwy za salwami. Płatnik Mease, armator z Fi­ladelfii podróżujący dla przyjemności po Europie, zamknął swoje biuro i objął komendę nad jedną baterią.

Bonhomme Richard" obszedł rufę „Serapis" i podszedł do jego prawej burty.

Chwytać bosaki! — wrzasnął z całych płuc Paul Jones. —
Do abordażu! Bij, zabij!

Ale pozycja „Bonhomme Richard" nie była korzystna. Na „Se­rapis" można by przechodzić tylko w jednym punkcie, a na to miejsce angielscy strzelcy skoncentrowali natychmiast ogień swoich muszkietów. Kilku żołnierzy de Chamillarda padło. Puł-

kownik sam stanął ma czele, by ich poprowadzić do abordażu, ale nie sposób było tego dokonać.

Oderwać się! — 'krzyknął Paul Jones, chcąc uniknąć dal­
szych ofiar.

Bonhomme Richard" odsunął się od przeciwnika.

Uważać na jego manewry! — ostrzegł Paul Jones.

Serapis" skręcił w prawo, próbując dostać się przed dziób przeciwnika, ale zabrakło mu rozpędu. Paul Jones czuwał. Wpro­wadził dziób na rufę przeciwnika.

Porucznik Dale wpadł na półpokład rufowy:

Panie komodorze, w tej pozycji nie możemy wycelować
w niego z żadnego działa!

Na dół marsie! — rozkazał Paul Jones nawigatorowi.
Dwa okrętu odeszły od zwarcia i znowu zajęły pozycje rów-

ległe z matematyczną prawie dokładnością, oba idąc na zachód blisko siebie w stronę niebezpiecznych wód wokół przylądka Flamborough. W tej sytuacji „Serapis" mógł w pełni wykorzy­stywać swoją znacznie większą siłę ognia. Paul Jones próbował więc tego samego manewru, który przed chwilą nie udał się kapitanowi Pearsonowi — zajść w poprzek dziobu przeciwnika tak, aby „Bonhomme Richard" stanowił poprzeczną kreskę w li­terze „T", w której kreskę pionową stanowiłby „Serapis". Było zupełnie ciemno. Niektóre reje „Bonhomme Richard" spadły, od­strzelone skutecznymi salwami. Manewrowanie było więc utrud­nione. Dwa okręty zderzyły się, dziobem i rufą. „Serapis" przebił bukszprytem takielunek i ożaglowanie na tylnym maszcie amerykanina.

Gdy bukszpryt „Serapis" odsunął się, oba okręty zaczęły wiro­wać wolno wokół siebie, aż wreszcie stanęła burta przy burcie i pokład przy pokładzie, „Serapis" dziobem na północ, amerykanin — na południe. Kotwica anglika zaczepiła pazurem o burtę półpokładu rufowego amerykanina. Do zajęcia takiej właśnie po­zycji zmierzały wszystkie manewry komodora.

Wspaniale, moi chłopcy! — wykrzyknął. — Teraz go mamy!
Rzucać haki na ich pokład i stanąć w gotowości do abordażu.

Przez cały czas działka obrotowe i muszkiety na marsach obu okrętów nie próżnowały. Hałas panował ogłuszający. Samobój­stwem było pozostawać bez osłony na głównym pokładzie które-

gokolwiek okrętu. Rozkazy ginęły we wrzawie bitewnej. Oba forkasztele zapełniły się rannymi. Chirurg Brooke na „Bonhom­me Richard" rozebrał się do koszuli, pracował bez sekundy przerwy, pot spływał mu po nagiej piersi, chociaż noc zrobiła się chłodna.

Samuel Stacey zmagał się z okrętem, usiłując dobrze się ze­wrzeć i mocno uchwycić „Serapis" hakami. Forsztag z „Serapis" upadł na ukos przez półpokład rufowy „Bonhomme Richard". Paul Jones sam osobiście przyskoczył, chwycił forsztag i przymo­cował go do tylnego masztu.

Paul Jones zwarł swój okręt z przeciwnikiem, lecz brytyjczyk miał dwa pokłady bateryjne. To, jak teraz komodor spostrzegł, bardzo utrudniało zdobycie okrętu abordażem. Musiało dojść do walki wręcz w warunkach podobnych do walk ulicznych, gdy walka toczy się o każdy dom i każde piętro, przy czym nieprzy­jaciel miał tę wyższość nad atakującym, że znał każdy zakątek, skąd mógł kontratakować nawet w kompletnych ciemnościach.

Musimy najpierw wytłuc Anglików z działek obrotowych,
muszkietów, a także ręcznymi granatami — powiedział komodor.

Kapitan Pearson wydawał przeciwne rozkazy: trzeba koniecz­nie wyrwać się z fatalnego uścisku „Bonhomme Richard", aby wykorzystać własną większą siłę ognia. Kazał odcinać i odrywać haki abordażowe, odrąbać forsztag, który Paul Jones własnoręcz­nie przymocował do masztu swojego okrętu. Ale strzelcy na re­jach amerykanina dosięgali każdego wykonującego te rozkazy, w chwilach, gdy ciemności rozbłyskiwały blaskiem salw armat­nich.

W bitwie z „Drake'em", straty w zabitych i rannych były sto­sunkowo nieznaczne. Tym razem prawie połowa załóg na obu okrętach przelewała krew.

Paul Jones oderwał się na krótką chwilę, by spojrzeć w kie-

runku „Pallas". Widać tam było rozbłyski salw armatnich, nikną­ce w kłębach dymu.

Komodor zapomniał o nieposłuszeństwie Cottineau, który przed rozpoczęciem bitwy nie posłuchał przesygnalizowanego mu roz­kazu.

Dzielny człowiek! — powiedział. — „Scarborough" co naj­mniej dorównuje mu siłą, a ten wali w niego bardzo skutecznie.
Odniesiemy podwójne zwycięstwo dzisiejszej nocy!

Wierzył nadal w to zwycięstwo, pomimo straty swoich osiemna-stofuntowych dział, pomimo przewyższającej siły ognia i zwrotności „Serapis".

Nic nie można było powiedzieć na pochwałę kapitana Ricote, który na „Vengeance" manewrował tam i z powrotem, starannie trzymając się poza zasięgiem dział okrętów nieprzyjacielskich.

Landais na „Alliance" udowodnił z całą ścisłością słuszność opinii, jaką wydał o nim John Adams. Kłopot polegał na tym, że nie tylko on sam ucierpiał z powodu własnego nonsensownego postępowania.

W krótkim czasie po tym, gdy „Serapis" i „Bonhomme Ri­chard" zwarły się w śmiertelnym uścisku, „Alliance" podeszła do okrętu flagowego swojej własnej eskadry od strony dziobu i mi­jając go, zamiotła jego pokłady burtową salwą.

Omyłka? Chciała może oddać salwę do „Serapis"? W najlep­szym razie bardzo kosztowna omyłka. Padło dwóch marynarzy, a reszta musiała uciekać ze stanowisk bojowych. Fregata odeszła, a Paul Jones, widząc, na jaki kurs się położyła, mruknął:

Pozwalam sobie przesłać kondolencje kapitanowi Cottineau.
Landais zamierza jemu teraz „dopomóc"!

Kondolencje były słuszne. „Alliance" znowu ostrzelała nie­właściwy okręt.

Około godziny ósmej wieczorem kapitan Pearson /rzucił kotwi­cę na głębokości piętnastu do dwudziestu sążni, w nadziei, że wiatr i silny prąd potrafią dokonać tego, co się nie udało jego ludziom: oderwać „Bonhomme Richard" i dać „Serapis" szansę skutecznego strzelania z dział. Próba zawiodła. „Serapis" na kotwicy obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, wlokąc amerykanina za sobą, aż wreszcie oba okręty stanęły, 'dziobami w od­wrotnym kierunku.

Wielki, wczesno jesienny księżyc, na dwa dni przed pełnią, wyjrzał zza ciężkich chmur i oświetlił bitwę. Ułatwiło to zadanie strzelcom, 'którzy już i tak na obu okrętach zebrali śmiertelne żniwa. Wieśniacy z abolie Flaraborough stali na wzgórzach, pa­trząc z przerażeniem i zdumieniem na kłęby żółtego, siarkowego dymu na morzu, buchające błyskami ognia, i słuchając grzmotów salw armatnich, palby muszkietowej i różnych niewiadomych, a jeszcze bardziej przerażających hałasów.

Od dwóch godzin „Bonhomme Richard" i „Serapis", sczepione razem walczyły zacięcie, z lufami dział nieomal dotykającymi przeciwnika. Aby nabić swoje działa, kanonierzy na „Serapis" musieli sięgać ponad burtami amerykanima. Me zadecydować o zwycięstwie miała przede wszystkim walka między strzelcami na masztach i rejach, bo pokłady i tak były 'zamiecione salwami do czysta. Reje „Bonhomme Richard" nachylały się nad „Sera­pis" i strzelcy amerykańscy przełazili na maszty i reje przeciw­nika, wypierając stamtąd Anglików w walce wręcz i kierując celny, bliski ogień na pokłady .nieprzyjaciela wprost pod sobą. Bliskie zwarcie nie pozwalało ciężkim działom uszkodzić masz­tów i takielunku.

Była to bitwa, w której dzielność, wytrzymałość, wola zwy­cięstwa każdego strzelca, kanoniera, marynarza, chłopca okręto­wego — ważyła na szali zwycięstwa. Paul Jones z trudem hamo­wał niecierpliwość. Wydawało mu się, że każdy członek załogi jest w stanie dokonać więcej od niego. Nie miał w ręku muszkie­tu, nie nabijał żadnego działa. Mógł tylko bacznie obserwować odwagę — albo czasem załamanie się odwagi — innych. To po­czucie osobistej frustracji często się spotyka u dowódców w cza­sie bitwy, którą przygotowywali z największą starannością. Nagle nadeszła chwila aktywności i dla komodora.

Pali się! Ogień na okręcie! — zerwał się ścinający krew w żyłach okrzyk na „Bonhomme Richard".

Jeśliby nie ugaszono ognia natychmiast, ani jeden strzelec na masztach nie pozostałby przy życiu. Wybuchła panika. Ludzie biegali bez célu. W takich chwilach zimna krew dowódcy, który kiedy indziej czuje się zbędnym w bitwie, odwraca klęskę. Paul Jones wyznaczył oddziały do gaszenia pożaru, poprowadził ludzi osobiście tam, gdzie 'dobywały się najgroźniejsze płomienie, stał

pierwszy przy ogniu, na końcu ludzkiego łańcucha podającego wiadra wody z rąk do rąk. Twarz mu sczerniała od dymu, pło­mienie osmaliły brwi.

Ogień muszkietowy ustał. Nie tylko „Bonhomme Richard" się palił. Pożar wybuchnął w forkasztelu „Serapis". Obie załogi za­jęły się walką z ogniem. Gdy płomienie ugasły, wściekła kakofo­nia bitwy zerwała się znowu. Paul Jones wrócił na mostek kapi­tański — obuwie miał popalone, ręce w pęcherzach, kapelusz z kokardą gdzieś mu zginął.

Pearson nie ustawał w wysiłkach wyswobodzenia się ze strasz­liwego uścisku przeciwnika. „Bonhomme Richard" przypominał bardziej podruzgotaną tratwę niż okręt. Paul Jones śledził bacz­nie każdą próbę oderwania bosaków i haków. Całą nadzieję położył tylko w tym zwarciu. Nie mógł mieć żadnych szans zwycięstwa w wymianie salw. Oprócz działek obrotowych na marsach, na „Bonhomme Richard" pozostały teraz tylko trzy działa dziewięciofuntowe zdolne do strzału. Osiemnastofuńtówki wykończyły się na samym początku bitwy, a kanonierzy „Sera­pis" porozbijali dwunastofuntówki. Trzy istniejące jeszcze dzia­ła — dziewięciofuntowe — znajdowały się na półpokładzie rufo­wym. Załogę jednego z nich wybito do szczętu. Razem z mid-szypmanem Mayrantem, komodor własnoręcznie obsługiwał to działo. Nie miał już czasu teraz, by rozmyślać nad własną bez­czynnością.

Ciężkie działa angielskie grzmiały bez przerwy, waląc w ame-rykanina. Ale ich bateria sześciofuntówek na górnym, otwartym pokładzie zacichła: amerykańscy strzelcy pozabijali kanonierów i nie dopuścili nowych na ich miejsce.

Ludzie padali po obu stronach, zabici i ranni. Ale żadnego z dwóch dowódców kule nawet nie drasnęły. Każdy wydał roz­kaz, by nie strzelano do drugiego. Anglik chciał wziąć żywcem „pirata", amerykanki chciał mieć w niewoli dowódcę okrętu wojennego jego królewskiej mości. Ale nawet wziąwszy pod uwagę specjalne -rozkazy, trzeba powiedzieć, że chyba kule się nie imały Pearsona i Jonesa. Żaden strzał ich nie zranił. Mogło się przecież zdarzyć, że jakaś zabłąkana kula lub armatnia salwa dosięgłaby któregoś z nich.

Jak długo to miało trwać? Dopóki jeden z okrętów nie zatonie?

Czy dopóki po prostu nie zabraknie ludzi, by dalej prowadzić tę krwawą rzeź?

Kapitan Landais znowu się wmieszał do bitwy. Jego „nieprzy­tomny umysł" wyroił plan zaiste obłąkańczy. Postanowił dopo­móc „Serapisowi" do zatopienia „Bonhomme Richard". Wówczas on sam będzie mógł zdobyć osłabiony walką okręt brytyjski i od­nieść ostateczne, triumfalne zwycięstwo!

Poprowadził „Alliance" z powrotem do zwartych w objęciach gladiatorów. Przeszedł na ukos przed dziobem „Bonhomme Ri­chard". Paul Jones próbował wołać do niego:

Przejdźcie do abordażu po drugiej stronie — wrzasnął,
starając się przekrzyczeć wrzawę bitwy. — Do abordażu! Zwy­cięstwo nasze!

Landais nie chciał słyszeć, a może i nie mógł w hałasie strza­łów, krzyków i jęków rannych. Zamiast wymanewrować obok „Serapis", dał salwę w lewą burtę „Bonhomme Richard", przedziurawiając go mad linią zanurzenia, a nawet poniżej. Paul Jones posłał na gwałt ludzi, których tak potrzebował ido walki, żeby pompowali wodę z dna okrętu.

Fregata przeszła i zawróciła przed dziobem „Bonhomme Ri­chard". Ludzie Paula Jonesa wrzeszczeli z masztów i rei:

Nie bacząc na nic, Landais oddał jeszcze salwę burtową w forkasztel „Bonhomme Richard", gdzie schronili się ludzie zegnani z pokładu bateryjnego. Kilku padło, włącznie z podoficerem. Pewien teraz, że „Bonhomme Richard" musi niebawem zatonąć, Landais odszedł i aż do końca bitwy trzymał się z dala. „Alliance" nie poniosła najmniejszej straty. Strzały dosięgły ją trzykrotnie — z „Countess of Scarborough". Jedna kula utknęła, dwie drugie rykoszetowały. Nie można było tłumaczyć, że Lan­dais się pomylił i przyjął amerykanina za anglika. Nawet w ciem­nościach salwy dawały dosyć światła, by rozróżnić żółto-czarne boki „Bonhomme Richard" od całkowitej czerni „Eterapis".

Podłość i zdrada przygnębiły na chwilę Paula Jonesa, już i tak wycieńczonego zażartą walką. Usiadł na skrzynce z prochem. Marynarz podszedł do niego i powiedział:

Na Boga, panie kapitanie, poddajmy się! Inaczej wszyscy
poginiemy.

Na taką propozycję komodor od razu odzyskał (bojowego ducha.

No to zginiemy! — zawołał. — Zatonę z okrętem, ale go nie
poddam!

Wstał i zabrał się automatycznie do obsługiwania działa.

Jego odwaga, jego żelazna wola podtrzymywały tę morderczą bitwę. Taka determinacja w takiej bitwie warta była tyle, ile sto muszkietów, bateria osiemnastofuntówek — i jeszcze więcej.

Chaos, wszędzie chaos. Ludzie spadali z rej po prostu z wy­czerpania. I w tym beznadziejnym, zdawałoby się, zamieszaniu, zimna krew i spokojny, opanowany umysł wciąż jeszcze były w stanie zadawać dotkliwe ciosy przeciwnikowi. William Hamil­ton, marynarz szkocki, wspiął się na koniec rei, która zwisła tuż nad lukiem „Serapis". Zręcznym rzutem cisnął w otwór granat ręczny, który wybuchnął nad skrzynką z amunicją, zostawianą otwartą przez nieuważnego chłopca okrętowego. Wybuch zabił dwudziestu ludzi, innych straszliwie poparzył. Na „Serapis" wszyscy rzucili się gasić pożar, który wybuchnął w kilku miejs­cach od tej eksplozji.

I znowu chłodny, spokojnie pracujący umysł — tym razem ko­modora — pokierował salwami pozostałych dziewięciofuntówek, koncentrując ogień na grotmaszcie nieprzyjaciela.

Ale byli i tacy, którzy już dłużej nie mogli zmieść tego piekła, którzy nie umieli spokojnie patrzyć w twarz śmierci. Trzech pod­oficerów na „Bonhomme Richard", dwaj z nich lekko ranni, ze­brało się razem.

Jeden z nich, Henry Gardner, pierwszy kanonier, pobiegł do tyłu, by ściągnąć banderę. Ale kula armatnia zdarła już amery­kański sztandar. Przechylił się więc przez podruzgotaną burtę i zaczął wołać do „Serapis":

Poddajemy się! Na miłość boską, poddajemy się!

Paul Jones, szybki jak (błyskawica, wyrwał zza pasa pistolet i cisnął nim celnie w głowę kanoniera, który upadł na pokład.

Przeklęty judasz! — wykrzyknął komodor. — On chciałby
nas wydać wszystkich do angielskich więzień!

Kapitan Pearson dosłyszał coś ze słów kanoniera. Podszedł do burty swego okrętu, naprzeciw półpokładu rufowego „Bonhom­me Richard". Strzelcy amerykańscy, posłuszni rozkazom, nie celowali do niego.

Panie! Czy poddajecie się? — zawołał Anglik, zwijając rękę
w trąbkę koło ust.

Na moment furia bitwy ucichła. Wszyscy czekali na odpowiedź, od której mogło zależeć życie każdego — lub śmierć.

Paul Jones nie wahał się. Wrzasnął z całych sił swego ochryp­łego w tej chwili głosu, aby wszyscy mogli go słyszeć:

Pearson odwrócił się i krzyknął w stronę swojej załogi:

Niech go wszyscy diabli! Do abordażu!

Około pięćdziesięciu ludzi rzuciło się przełazić przez burty „Bonhomme Richard". Ale na to komodor był przygotowany od wielu już godzin. Zatrzymał w dobrym ukryciu oddział ludzi zbrojnych w dzidy. Teraz powstali z przeraźliwym wrzaskiem i wypędzili w ciągu paru minut Anglików z powrotem na ich okręt.

Paul Jones nadal Utrzymywał ogień swoich trzech walecznych armat, kierując strzały uparcie na grotmaszt. Ale wody przyby­wało coraz więcej na „Bonhomme Richard", powodując zastra­szający przechył. Tych paru ludzi przy pompach nie mogło na to poradzić.

Było to desperackie posunięcie, ale się powiodło. Jeńców śmier-

teinie wystraszyła tocząca się nad ich głowami bitwa. Nie byli żołnierzami, lecz marynarzami ze statków handlowych lub ry­backich, od wielu godzin kulili się w swoim pomieszczeniu w dole okrętu, oczekując śmierci każdej chwili. Chwycili się tej szansy uratowania życia, którą im ofiarowano. Pompowali zapamiętale, na zmianę.

Taka sytuacja wymagała serc odważnych do szaleństwa, do­wódcy o nieprzeciętnej waleczności. „Bonhomme Richard" właś­ciwie już tonął, działa nieprzyjacielskie wciąż biły w niego; po­kłady spływały krwią, wszędzie leżeli zabici i ranni, których towarzysze nie mogli już znosić do chirurga z obawy celnych strzałów z rej.

Irlandzcy oficerowie podeszli do komodora.

Nie ma sensu przedłużać tej bitwy, panie komodorze, tylko
jeszcze więcej ludzi stracimy. Niczego już nie osiągniemy. Je­steśmy pokonani. Musimy się poddać.

Ale Paul Jones wiedział, że „Serapis", chociaż jego działa strzelały wciąż, musiał być w niewiele lepszym stanie od „Bon­homme Richard". Jego grotmaszt nie mógł utrzymać się długo. Był podziurawiony. Wepchnął następną kulę w swoje dziewięciofuntowe działo i odparł:

Zatonę z okrętem, ale go nie poddam!

I nie było wątpliwości, że dotrzyma słowa. Był rzeczywiście dowódcą o nieprzeciętnej waleczności. Każdy inny oficer na „Bonhomme Richard" byłby w tej chwili wybrał raczej angiel­skie więzienie niż pewną śmierć.

Paul Jones oddał jeszcze jeden strzał armatni do grotmasztu „Serapis". I jeszcze jeden. Widział, jak maszt się zakołysał.

Kapitan Pearson również dostrzegł ten groźny wstrząs.

I to go załamało.

Spuścić banderę — powiedział spokojnym, śmiertelnie zmęczonym głosem.

Ale nikt z jego ludzi w pobliżu nie miał siły, by się ruszyć. Kapitan musiał sam, drżącymi rękoma, zerwać brytyjski sztan­dar.

Prawie równocześnie poddał się również „Scarborough". Cel­nym i uporczywym ogniem dział fregata „Pallas" podruzgotała

wreszcie jego reje i takielunek. Angielski okręt nie słuchał już w ogóle steru. Zwycięstwo eskadry Paula Jonesa było kompletne.

Porucznik Richard Dale z oddziałem żołnierzy wszedł na po­kład pokonanego okrętu „Serapis" i on to zaprowadził kapitana Pearsona na „Bonhomme Richard".

Pokonany kapitan stanął w obliczu swego zwycięzcy. Obaj mieli twarze i ręce usmolone dymem, na mundurach czerwie­niły się plamy krwi. Obaj byli tak wyczerpani, że ledwo mogli ustać na nogach.

Pearson podał swoją szpadę Paulowi Jonesowi.

I w tej samej chwili grotmaszt „Serapis" -— ofiara osobistej zaciętości komodora — przełamał się ostatecznie i spadł do mo­rza.

Paul Jones rycerskim gestem zwrócił szpadę i zaprosił swego jeńca do kajuty na kieliszek wina.

«Niebywała bitwa« trwała przeszło cztery godziny. Na „Sera­pis" było stu zabitych i drugie tyle rannych; jego żagle, reje i ta­kielunek przestały istnieć. Taktyka Paula Jonesa, kierującego ogień dział do góry, nad pokład, okazała się słuszna. Ale Stan jego własnego, słabszego okrętu, był znacznie gorszy, częściowo dzięki atencjom „Alliance". Ster zwisał na jednej drzazdze; na dnie chlupotało dwa metry wody i pompy nie nadążały; cała drewniana konstrukcja niższego pokładu, od grotmasztu począw­szy, była zdruzgotana; półpokład rufowy tak wyglądał, jakby za chwilę miał spaść wprost na mesę oficerską. Utracono prawie połowę załogi.

Była to jedna z najkrwawszych bitew stoczonych na morzu. Według słów własnych Paula Jonesa:

»Tylko naoczny świadek może mieć pojęcie o tej okropnej scenie rzezi, zniszczenia i ruiny. Ludzkość cofa się przed wyobra­żeniem tak absolutnej zgrozy. «

Kapitan Pearson nie miał powodu się wstydzić. Wprawdzie jego mocniejszy i lepiej uzbrojony okręt musiał się poddać jed­nostce słabszej, ale osiągnął cel, jaki sobie postawił: wszystkie statki konwoju dopłynęły do portów przeznaczenia, podczas gdy „Serapis" i „Countess of Scarborough" zatrzymały się, by stanąć

do bitwy z czterema — jak przypuszczano — okrętami nieprzy­jacielskimi.

A Paul Jones miał wszelkie powody do chluby. „Bonhomme Richard", który w teorii nie mógł sprostać okrętowi „Serapis", pomimo niezaprzeczalnej dzielności brytyjskiego kapitana i jego ludzi, zwyciężył i zmusił przeciwnika do spuszczenia bandery. I nie tylko nie korzystał przy tym z pomocy „Alliance" — prze­ciwnie. Landais na swój nieprzytomny sposób zrobił wszystko, by zatopić okręt flagowy własnej eskadry.

Nie dało się już uratować „Bonhomme Richard". O godzinie dziesiątej przed południem 25 września komodor zszedł jako ostatni ze swego okrętu flagowego, który w ciągu następnej go­dziny zatonął, pogrążając się dziobem w falach Morza Północ­nego. Paul Jones pożeglował z powrotem ma kontynent europej­ski jako dowódca swego pryzu, HMS „Serapis".

W abordażu, walce wręcz na pokładach — Paul Jones 23 wrześ­nia 1779 roku dowiódł, że jest najlepszym w swojej epoce — a być może w każdej epoce, przedtem i potem.

Nie każdy młody oficer marynarki wojennej może mieć na­dzieję, że będzie dowodził ogromnymi flotami, jak Horatio Nelson; ale każdy może oczekiwać, że będzie dowodzić okrętem wojen­nym, jak Paul Jones. A dla jednostki bojowej wspaniała, zwy­cięska walka Paula Jonesa z HMS „Serapis" może być natchnie­niem.

Bitwa ta jest przykładem, jak jeden człowiek, nie uznając możliwości Męski, własną walecznością przekształcił rozpaczliwą sytuację w chlubny triumf; jest przykładem, jak gorszy i słabszy okręt możt zwyciężyć pod komendą lepszego dowódcy.

Załoga „Bonhomme Richard", żeglarze i żołnierze, walczyli jak szatany. Ale nigdy jeszcze zwycięstwo w bitwie na morzu nie było tak bardzo dziełem jednego człowieka, jak ta historyczna walka między brytyjskim okrętem „Serapis" a amerykańskim „Bonhomme Richard". Wielu biorących udział w tej bitwie można by było zamienić innymi, a wszystko jedno bitwa byłaby, wygrana. Ale gdyby kto inny, nie Paul Jones dowodził, zwycię­stwo należałoby do Pearsona. W każdej krytycznej chwili tego

dramatu Amerykanin panował nad krwawą, zalaną księżyca sceną.

To Paul Jones w lot zrozumiał i pochwycił jedyną szanse, wy­granej — przejście do abordażu; on własnymi rękoma przymu cował forsztag, który złączył oba okręty. To Paul Jones dokom»! największych i decydujących szkód, kierując ogniem dziewięcio-funtówek, a nawet osobiście strzelając z nich. To Paul Jones powalił zdradzieckiego kanoniera i uratował ducha bojowego załogi. To Paul Jones zdruzgotał grolfcmaszi „Serapis", co zała­mało kapitana Pearsona. To Paul Jones uparcie odmawiał pod­dania się, gdy każdy inny oficer na „Bonhomme Richard" był już do tego gotów. To Paul Jones wzbogacił tradycję morską nie tylko Ameryki, ale i całego świata, swoimi odpowiedziami na propozycję poddania się:

Jeszcze nie zacząłem walczyć!"

Zatonę z okrętem, ale go nie poddam!'"

Rozdział XXIV

»Pro Virtute Bellica«

Zaszczyty, honory, sława...

Pięć okrętów — największy o sześćdziesięciu czterech działach, najmniejszy o dwudziestu czterech — śpieszy z rozkazami ścigania i zatopienia Paula Jonesa.

Prasa brytyjska zachłystuje się histerycznie:

«Paul Jones pojawia się i znika jak zły duch, który wiedzie ; na manowce nasze okręty i terroryzuje nasze wybrzeża...»

«Dziki pirat...«

«Grabieżca w pogoni za łupem...«

«Torturuje swoich jeńców...«

«Tyranizuje własną załogę...«

«Buntownik i pirat...«

«Schwytać go i powiesić...«

A głosy brytyjskiej opinii:

«Wspaniały żeglarz...«

«Szlachetny dowódca...«

«Odwaga i determinacja...«

«Robin Hood mórz...«

Eskadra dotarła bezpiecznie do Texel, na neutralnych wodach holenderskich. Odwiedziny w Amsterdamie, gdzie w gmachu wielkiej giełdy:

«...zawieszono wszelkie czynności, ruch zamarł, bo wszyscy po­śpieszyli witać bohatera, podziwiać go, biec za nim. Tłumy wi-

watowały nieustannie, towarzysząc mu wszędzie, aż do domu, w którym się zatrzymał...«

Beniamin Franklin:

»Od kilku dni o niczym innym się nie mówi w Paryżu, jak tylko o Twojej świetnej odwadze, determinacji i śmiałości...«

Porucznik Henry Lunt:

»Wolę służyć na okręcie pod rozkazami kapitana Jonesa niż jakiegokolwiek innego człowieka na świecie.«

Pułkownik Paul de Chamillard:

»Komodor Paul Jones, daleki od tego, by dowodzić z bez­względną brutalnością i wyniosłością, jak niektóre osoby usiło­wały informować, był zawsze — chociaż rygorysta w sprawach służbowych — uprzejmy, szlachetny i bardzo wyrozumiały, nie tylko w stosunku do oficerów, ale również wobec marynarzy i żołnierzy, których zawsze traktował z wielką ludzkością.«

Landais odwołany ze stanowiska dowódcy okrętu przez Frank­lina.

Serapis" sprzedany za sumę czterdziestu ośmiu tysięcy dola­rów. Udział Paula Jonesa w sumach, uzyskanych ze sprzedaży wszystkich pryzów wziętych w wyprawie „Bonhomme Ri­chard" — dwa tysiące sześćset pięćdziesiąt osiem dolarów.

Anglicy blokują Texel. Przy chmurnej pogodzie Paul Jones na „Alliance" wymyka się okrętom blokady, śmiało przechodzi przed nosami nieprzyjacielskiej floty na kanale La Manche, bie­rze kilka pryzów, zawija do Lorientu.

Miesiąc maj, rok 1780. Kasztany na bulwarach paryskich w świeżej zieleni; ogrody pełne kwiatów. Paul Jones, trzydziestodwuletni, przystojny, waleczny, o zniewalającym spojrzeniu, również rozkwita w słońcu powszechnego uwielbienia.

Audiencja u Ludwika XVI. Hrabiowie, baronowie i marszał­kowie prześcigają się w uprzejmościach.

Marszałek książę de Biron:

Pański dawny oponent, komodorze, kapitan Pearson, otrzy­mał tytuł rycerski od rządu brytyjskiego.

Paul Jones:

Pozwólcie mi walczyć z nim jeszcze raz, panie marszałku,
a zrobię go lordem!

Damy z arystokracji paryskiej, oczarowane bohaterem, szepczą czułe zaproszenia.

Żona Johna Adamsa, niebawem prezydenta Stanów Zjednoczo­nych:

»Jest postaci drobnej i zręcznej, głosu łagodnego, układny w mowie, wytworny w manierach, bardzo uprzejmy, zna się na etykiecie, obowiązującej stroje dam, nie gorzej niż na rejach, żaglach i takielunku swego okrętu. [...] Wie zawsze, w jakim kolo­rze najbardziej do twarzy, jakie kosmetyki najlepiej służą ce­rze...«

Damy mają własne sposoby uczczenia bohatera, a mężczyźni — własne.

Paul Jones przyjęty do wolnomularskiej Łoży Dziewięciu Sióstr. Współbracia zamawiają jego popiersie u słynnego rzeźbia­rza, Jeana Aaitoine'a Houdona. Sporządzono kilka replik tego po­piersia, które posłano razem z tym arcydziełem literackim — listem do Lady Selkirk — markizowi de La Fayette, księciu Condé, Robertowi Morrisowi, Jamesowi Hewesowi, Jerzemu Wa­szyngtonowi i kilku damom.

Otrzymuje order du Mérite Militaire — PRO VIRTUTE BEL-LICA. Każe sobie sporządzić nowy sygnet — herby Jonesów i Paulów jak poprzednio, ale nad nimi korona szlachecka. Król Ludwik XVI osobiście ofiarowuje mu złotą szpadę o grawerowa­nej klindze.

Paul Jones zwraca srebra rodowe Lady Selkirk: »Długa zwłoka, nim mogłem dokonać restytucji tych sreber, bardzo mnie martwiła, a teraz z tym większą satysfakcją speł­niam moje dawne zamierzenie...« Baron Grimm, pisarz francuski niemieckiego pochodzenia: «Nieustraszony Paul Jones jest w rzeczywistości najbardziej wrażliwym i najłagodniejszym człowiekiem na świecie. Pisze subtelne, pełne wdzięku wiersze.«

Kongres Stanów Zjednoczonych każe wybić złoty medal ku naci bohatera i uchwala rezolucję:

»...w uznaniu znamienitej odwagi i wojskowych zalet Johna Paula Jonesa, których dał dowód zwłaszcza w świetnym zwy­cięstwie koło Flamborough, odniesionym w okolicznościach ta­kich, iż budziły ogólny aplauz i podziw. «

Rysunki do medalu przygotował słynny artysta, Augustin Dupré: po jednej stronie profil i napis: „JOANNI PAOLI JONES CLASSES PRAEFECTO"; po drugiej — wyobrażenie bitwy koło Flamlbomough na chwilę przed poddaniem się „Serapis" i napis: „HOSTIUM NAVIBUS CAPTIS AUT FUGATIS".

Generał Jerzy Waszyngton do komodora Paula Jonesa: »Nie brakło przykładów dzielności w boju i odwagi u wielu naszych oficerów. Dyskrecja nie pozwala mi wspomnieć tego jednego, który zaskarbił sobie uwielbienie całego świata...«

«Szlachetny dowódca...«

»Tłumy wiwatowały nieustannie...«

»Twoja świetna odwaga, determinacja i śmiałość...«

»Głosu łagodnego, układny i wytworny...«

«Najbardziej wrażliwy, najłagodniejszy człowiek na świecie...«

«Znamienita odwaga i wojskowe zalety.«

«HOSTIUM NAVIBUS CAPTIS AUT FUGATIS«

«Uwielbienie całego świata. «

«Zaszczyty, honor i sława.«

Epilog

Dowódca „Alfreda", „Providence", „Rangera" i „Bonhomme Ri­chard"...

Zwycięski najeźdźca ma Whitehaven i Wyspę Św. Marii...

Zdobywca HMS „Drake'a" i HMS „Serapis"...

Postrach wybrzeży Wielkiej Brytanii podczas amerykańskiej wojny o niepodległość...

Kawaler orderu du Mérite Militaire...

Zaszczycony złotą szpadą z rąk króla Francji...

... i medalem złotym wybitym z rozkazu Kongresu amerykań­skiego za zasługi wojenne i odwagę...

Tego człowieka doczesne prochy ekshumowano w roku 1905, w sto trzynaście lat po jego śmierci, przewieziono z Francji przez Atlantyk w honorowej eskorcie czterech krążowników, przyjęto salutem dział i przemówieniem prezydenta i złożono w mauzoleum, wzorowanym na grobowcu Napoleona, w krypcie amerykańskiej Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, na wybrzeżach zatoki Chesapeake.

Kapitan i komodor John Paul Jones —

PRO VIRTUTEBELLICA.

OBJAŚNIENIA MNIEJ ZNANYCH TERMINÓW MORSKICH

abordaż — powszechnie stosowany do XVIII w. sposób walki na morzu polegający na tym, że atakujący okręt podchodził do okrętu nieprzy­jacielskiego i sczepiał się z nim za pomocą specjalnych haków i lin; po przerzuconych pomostach piechota wdzierała się na pokład wroga i w boju wręcz zdobywała okręt

aflaston — charakterystyczna ozdoba żaglowców, ubiegłych wieków, kunsztownie rzeźbiona, umieszczona u szczytu stewy dziobowej, przed­stawiała zwykle figury alegoryczne związane z nazwą statku

armator — właściciel statku; armatorem może być osoba, spółka lub przedsiębiorstwo państwowe

balast — ciężar przyjęty na okręt, w celu polepszenia jego stateczności przez obniżenie jego środka ciężkości lub zmiany przechyłu i przegłębiania

b e z a n — żagiel gaflowy na bezanmaszcie

bocianie gniazdo — platforma lub kosz umieszczony wysoko na maszcie, służący za punkt obserwacyjny

bom — poziome, ruchome drzewce połączone z masztem, do którego zamocowany jest dolny brzeg— lik żagla

bosman — stopień podoficerski odpowiadający sierżantowi w wojskach lądowych

b r a m r e ja - czwarta licząc od pokładu reja w zależności od masztu bramreja otrzymuje dodatkową nazwę tego masztu, np. fokbramreja, grotbrarnreja itp.

brasować, zbrasować - zmieniać ustawienie żagli rejowych,

b r y g — okręt wojenny XVIII—XIX w, dwa maszty w ożaglowaniu rejowym, wyporność 150 – 300 ton, uzbrojenie 16—24 działa na górnym po­kładzie; używany był do ochrony wybrzeży, konwojowania statków handlowych, do służby rozpoznawczej

brygantyna — statek żaglowy z dwoma masztami z których tylny ma

ożaglowanie gaflowe, a przedni rejowe. We flotach wojennych XVI—XVIII w. uzbrojony był w około 10 dział różnego kalibru. Wyporność do 300 t, pełnił służbą rozpoznawczą i łącznikową

ożaglowanie gaflowe, a przedni rejowe. We flotach wojennych XVI—
XVIII w. uzbrojony był w około 10 dział różnego kalibru. "Wyporność
do 300 t, pełnił służbą rozpoznawczą i łącznikową

bryza — wiatr lokalny wiejący rano i wieczorem w pasie wybrzeża wskutek różnic w nagrzewaniu się i stygnięciu lądu i morza

bukszpryt — ustawiona na dziobie w płaszczyźnie symetrii statku belka skierowana ukośnie do góry przed dziób statku żaglowego służy do rozpinania lin i żagli

b u 1 a j — okrągłe okienko z grubego szkła w burcie lub ścianie nadbu­dówki okrętu,-

chłopiec okrętowy (junga) - kilkunastoletni chłopiec, który zanim zostanie marynarzem pełni różne posługi na statku i zaprawia się w zawodzie marynarza

dryfować — być znoszonym z kursu przez wiatr lub falę, przede wszy­stkim z powodu braku pełnej zdolności manewrowej

dulki — oparcia dla wioseł podczas wiosłowania

eskadra — zespół taktyczny okrętów ; we flocie żaglowej eskadrą nazy­wano często wydzieloną część floty, wyznaczoną do wykonania pew­nego, określonego zadania

flotylla —większy zespół okrętów wojennych, zwłaszcza lekkich

fok — skrócona nazwa fokżagla głównego żagla na maszcie lub fokmasztu - pierwszego masztu od dziobu; wszystkie żagle, części omasztowania i osprzętu należące do przedniego masztu mają doda­wany do nazwy człon „fok"

f o r k a s z t e 1 — znajdująca się na dziobie nadbudówka na dawnych

okrętach żaglowych, w której znajdowało się pomieszczenie załogi

forsztag — lina umocowana do masztu i skierowana w linii symetrii statku w stronę dziobu, zabezpieczająca maszt przed wyginaniem ,

fregata — typ żaglowego okrętu wojennego z XVII—XVIII w. przeznaczonego do działań na odległych akwenach, do utrzymywania łączności metropolii z koloniami i do wypraw odkrywczych. W skła­dzie floty wojennej fregaty miały za zadanie ochronę okrętów linio­wych, jak również przeprowadzanie rejsów krążowniczych, były jakby przodkami współczesnych krążowników. Wyporność największych fre­gat osiągała 600 ton, uzbrojenie — 50 dział, miały trzy (lub więcej) maszty o ożaglowaniu rejowym

gafel — ustawione ukośnie drzewce opierające się jednym końcem o maszt, do którego umocowany jest górny brzeg żagla czworokątnego na statku o ożaglowaniu skośnym; od nazwy tego drzewca pochodzi nazwa typu ożaglowania: ożaglowanie gaflowe

galera — typ okrętu wojennego, używanego również do celów handlowych, rozpowszechniony najbardziej w średniowieczu. Galery przetrwały do XVIII w., odgrywały już jednak rolę pomocniczą i używane były do działań w warunkach specjalnych: na rzekach, płyciznach przybrzeżnych itp. Poruszane wiosłami były uniezależnione od wiatru, miały jednak również dwa maszty z łacińskimi żaglami podnoszonymi na bardzo długich rejach


greting — trap klamrowy, rodzaj drabinki z klamer umocowanych do pionowych ścian nadbudówek, ładowni itp.;kratownica wykonana z drewnianych listew, zabezpieczająca przed wodą zbierającą się na dnie łodzi, statku

grot — skrócona nazwa grotżagla — największego żagla na grotmaszcie – lub grotmasztu— drugiego od dziobu masztu na brygu, fregacie, szkunerze (na wielomasztowych żaglowcach wszystkie maszty prócz pierwszego i ostatniego nazywane są grotami); wszystkie żagle, części omasztowania i osprzętu należące do głównego masztu mają dodawany do nazwy człon „grot"

jacht — w XVII i XVIII w. jednostka flot wojennych o ożaglowaniu kutrowym; dzięki swej lekkości i zdolności do żeglowania po wodach płytkich był przez pewien okres bardzo popularny we flotach wojen­nych, używano go do łączności i służby zwiadowczej; dziś — statki służące do celów sportowych i reprezentacyjnych

kliwer - przedni żagiel trójkątny podnoszony na sztagu, linie mocują­cej maszt od strony dziobu, umocowany do bukszprytu

kluzy kotwiczne — otwory w pokładzie i w burcie, służące do prowadzenia liny kotwicznej (dziś łańcucha kotwicznego,) podczas rzu­cania lub podnoszenia kotwicy oraz do pomieszczenia trzonu podnie­sionej kotwicy

komandor — stopień w marynarce wojennej odpowiadający stopniowi
pułkownika wojsk lądowych

komod o r — funkcja wyższego oficera dowodzącego zespołem jednostek pełniona w marynarkach niektórych państw —*

korsarskie s t a k i, kaperskie statki — statki dowodzone przez żeglarzy, opatrzonych patentem gubernatorów angielskich lub francuskich. Patent upoważniał do używania bandery tego kraju, w którego służbę wstąpił korsarz (kaper), określał, na jakie statki wolno napadać, a także ustalał podział łupów, zwykle 10%> dla mocodawcy; często kor­sarze zmieniali się w piratów, czyli w zwykłych rozbójników mor­skich; kaperstwo zostało zakazane na międzynarodowym kongresie w Rzymie w 1856 r.

korweta — typ dawnego żaglowego okrętu wojennego) przeznaczonego do rozpoznania i łączności na dalekich szlakach, a także do walk z piratami; początkowo korweta była jednomasztowcem, w XVIII w. miała już dwa maszty, a później trzy (odpowiednio wzrastała wypor­ność, od 200 do 400—600 ton); termin korweta bywa używany w zna­czeniu dość szerokim, odnoszącym się nie tylko do korwet wojennych, ale również do małych transportowców flot wojennych okresu żaglow­ców, a niekiedy także brygów

kotwicowisko — miejsce chronione przed wiatrem i falą, przeznaczone
do kotwiczenia statków

kuter — tu niewielki okręt, statek jednomasztowy o ożaglowaniu gaflowym

lawirować, halsować — iść zmiennym kursem statkiem żaglowym do " określonego punkTû~przy wietrze wiejącym z kierunku, w którym leży

punkt docelowy, takim, aby wiatr wiał raz z lewej, raz z prawej

burty statku

luk — zamykany otwór w pokładzie statku służący do ładowania i wyła-

dowania towarow, do schodzenia w głąb kadłuba statku; żargonowo —

ładownia

mars — platforemka znajdująca się w miejscu połączenia kolumny masztu ze stengą (drugiego od pokładu członu masztu)

marsel — żagiel prostokątny rozpięty na marsrei; dolny marsel (mars-żagiel) rozpina się na dolnej marsrei ~— drugiej od dołu rei na po­kładzie, górny marsel: trzeci od pokładu żagiel, rozpina się na górnej marsrei (trzeciej od dołu rei); w zależności od masztu, na którym jest żagiel podniesiony, otrzymuje on dodatkowo nazwę tego masztu, np. fokmarsel, grotmarsel

mesa — pomieszczenie na statku, okręcie, przeznaczone dla wspólnego wypoczynku, zajęć i zebrań załogi; .również jadalnia załogi

midszyptman — kadet marynarki, najniższy stopień w marynarce

nadburcie — lekkie, szczelne, pionowe przedłużenie burty okrętu wy­
stające ponad górny pokład

namiar - kierunek określony ze statku według róży kompasowej na inny obiekt; ściślej: kąt zawarty między kierunkiem północnym a kie­runkiem na obiekt

nawigator — osoba zajmująca się na statku sprawami związanymi ze sposobem prowadzenia statku

okręt liniowy — w epoce floty żaglowej największe, przeważnie trzy-masztowe okręty, silnie uzbrojone w 50 do 120 dział ustawionych na kilku pokładach bateryjnych; podczas bitew okręty te szły w szyku torowym, tj. w szyku linii, stąd nazwa okręt liniowy

okręt flagowy — okręt wojenny, na którym znajduje się dowódca . zespołu. Na jego maszcie podnosi się wówczas specjalną flagę lub proporczyk (zależnie od stanowiska i stopnia dowódcy)

ożaglowanie gaflowe — patrz gafel

ożaglowanie łacińskie — typ ożaglowania, przy którym trójkątny żagiel jest przymocowany do długiej wygiętej i zawieszonej skośnie na maszcie rejki

ożaglowanie rejowe — ożaglowanie przystosowane przede wszystkim do pracy przy wiatrach od strony rufy, mające żagle prostokątne lub trapezowe przymocowane do rej; statek, którego wszystkie maszty mają ożaglowanie rejowe, nazywa się pełnorejowcem

pryz — zdobycz morska zdobyty w czasie wojny statek nieprzyjacielski, wraz z ładunkiem

reda — obszar wodny przed portem z odpowiednią głębokością dna bez­pieczną dla kotwiczenia statków oczekujących na wprowadzenie do portu przez pilota; statki stojące na redzie są wolne od opłat porto­wych, mogą natomiast zaopatrywać się w paliwo, wodę, prowiant itd.

refować, zref ować — zmniej szać powierzchnię żagla przez podwiązanie

ćlo bomu lub rei jego części — refu '

reja — poziome drzewce zawieszone swym środku ciężkości na maszcie na stałe lub podnoszone i spuszczane, służy do podwieszania żagla

r ó ż a k om p as o w a — tarcza kompasu z wyskalowaną podziałką w stop­niach od 0° do 360° i rumbach (kątach stanowiących 1/32 okręgu koła, czyli 11i1/4 ) na której odczytuje się kąt w stosunku do linii północ-południe, tj. określa się kursy i namiary

r u d e 1 — dawna nazwa steru

s l u p — mały żaglowiec gaflowy, okręt wojenny epoki flot żaglowych

słoneczko – ułożenie wolnego końca liny na pokładzie w ścisły, płaski krążek (ślimakowato)

sondować — mierzyć głębokość morza

stermaszt — tylny maszt na trzy- i więcej masztowym żaglowcu o ożaglowaniu gaflowym (bezanmaszt)

s t e w a — przedłużenie stępki: stewa dziobowa (dziobnica) — zakończenie dziobu; stewa rufowa (tylnica) — zakończenie rufy

stępka — wzdłużne wiązanie szkieletu kadłuba okrętu umieszczone w jego płaszczyźnie symetrii, na jego dnie służy do zapewnienia sztyw­ności wzdłużnej kadłuba okrętu

s z k u n e r — dwu- lub więcej masztowy statek (do siedmiu masztów) o ożaglowaniu gaflowym

szyk czołowy — ustawienie okrętów w kolumnie marszowej w ten sposób, że okręty idą jeden obok drugiego w linii prostopadłej do ich kursu

szyk liniowy — ustawienie okrętów w kolumnie marszowej w ten sposób, że jeden okręt podąża za drugim, okręty idą w śladzie toro­wym poprzednika, utrzymują stale te same odstępy i powtarzają ma­newry okrętu idącego w przodzie (współczesnym terminem jest: szyk torowy)

takielunek — ogólne olinowanie statku wraz z osprzętem pomocniczym

top — szczyt, wierzchołek drzewca, ustawionego pionowo, np. masztu lub przedłużenia kolumny masztu - stengi

właz — otwór, najczęściej okrągły, w pokładzie zamykany szczelną pokrywą, przez który można przedostać się do podpokładowych pomieszczeń okrętu

wręga, wręg — część szkieletu, żebro kadłuba okrętu nadające mu

poprzeczną sztywność

zaokrętować się — przybyć na statek w celu pozostania na mim na pewien okres czasu, na przykład ma czas odbycia określonego rejsu.

SPIS TREŚCI

Prolog 5

CZĘSC PIERWSZA. LATA ROZCZAROWAŃ 9

Rozdział I Na lodach Bałtyku 11

Rozdział II Carowa i kontradmirał 20

Rozdział III Sztab Potiomkina 33

Rozdział IV W sieci intryg 43

Rozdział V Mistrzowski pokaz taktyki 51

Rozdział VI Kontradmirał Paweł Iwanowicz i Kozak Iwak . . 63

Rozdział VII «Zaznałem okrutnego upokorzenia« 72

Rozdział VIII »Teraz chciałbym umrzeć« 83

Rozdział IX W końcu stary nudziarz 94

Intermezzo 101

CZĘSC DRUGA. LATA CHWAŁY 104

Rozdział X „Mały Admirał" 105

Rozdział XI W pierwszym porcie Zachodu 115

Rozdział XII Od chłopca okrętowego do szypra 127

Rozdział XIII Oskarżenie o morderstwo 139

Rozdział XIV Fortunna ucieczka 149

Rozdział XV Snobizm i ambicja 161

Rozdział XVI »Żle rozegrana potrzeba« 174

Rozdział XVII „Nasi jęczący w niewoli bracia" 186

Rozdział XVIII «Atrakcyjna podróż« 201

Rozdział XIX Powrót do Whitehaven 214

Rozdział XX Srebra Lady Selkirk 224

Rozdział XXI Potęga płci słabej 239

Rozdział XXII «Powinno się go powiesić« 250

Rozdział XXIII »Nie byle jaka bitwa« 264

Rozdział XXIV »Pro Virtute Bellica« 284

Epilog 288

Objaśnienia mniej znanych terminów morskich 289

295


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bidwell George Michał i Pat 01 Michał i Pat
Theology of the Body in Simple Pope John Paul II
Reconciliatio et Paenitentia (2 grudnia 1984) John Paul II
Bidwell George Michał i Pat Trylogia irlandzka 01(RTF)
Bidwell George Diabelski pomiot
Bidwell George Łabędź z Avonu
Christifideles laici (dnia 30 grudnia 1988 roku) John Paul II
Doskonała Burza John Paul Jackson
Bidwell George Diabelski pomiot
Bidwell George Michał i Pat 03 Portret Pat
Bidwell George Michał i Pat 02 Synowie Pat
Bidwell George Labedz z Avonu
john paul test
Liberty 3108 Pioneer Woman by John & Ward Hawkins (rtf)
Irving John Ratowac Proska (rtf)
David Weber & John Ringo Imperium Człowieka Tom 2 Marsz ku morzu

więcej podobnych podstron