Bidwell George Michał i Pat 03 Portret Pat

George Bidwell

PORTRET PAT


CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ I

W gabinecie Petera Wintera w jego dublińskim mieszkaniu półki z książkami zapełniały od góry do dołu dwie dłuższe ściany. Pod krótszymi ścianami stały kanapy, a nad jedną z nich, w pobliżu drzwi, wisiał naturalnej wielkości portret starej kobiety. Pędzel artysty odtworzył postać wyprostowaną, głowę uniesioną do góry, włosy siwe, ale oczy błyszczące, a wyraz twarzy stanowczy, autorytatywny. Strój był w kroju i stylu skromny. Gdy zgodziła się wreszcie pozować do portretu - za który zapłacił jej syn Denis, pisarz cieszący się sporadycznie okresami powodzenia - Patrycja Winterowa, podówczas siedemdziesięcioletnia, uparła się, aby namalować ją w zwykłej sukni, jaką nosiła codziennie w swoim mieszkaniu w robotniczej dzielnicy Dublina. Nieznoszącym sprzeciwu tonem poleciła również, aby malarz nie pozwalał sobie na żadne pochlebstwa. Na szczęście artysta miał dość talentu, by uchwycić i odtworzyć na płótnie silną indywidualność tej dostojnej matrony.

W tym więc gabinecie w Niedzielę Wielkanocną roku 1916 zebrali się trzej synowie Patrycji - Peter, Denis i William - z żonami i rodzinami do trzeciego pokolenia włącznie. Już od lat weszło w zwyczaj, że ci z Winterów, którzy mieszkali w Dublinie, spotykali się tutaj w dzień Bożego Narodzenia i na Wielkanoc. Peter, głowa rodziny, siedział u szczytu owalnego stołu o lśniącym mahoniowym blacie, naprzeciwko swej żony Dafne, której drobne niegdyś kształty zaokrągliły się z upływem lat, chociaż świeża wypielęgnowana cera i błyszczące ciemne oczy zdawały się przeczyć jej wiekowi. Reszta towarzystwa, razem piętnaście osób, zajęła miejsce po obu stronach stołu lub też rozsiadła się na kanapie, fotelach i poduszkach na podłodze przed kominkiem. Mijało już południe, gdyż z rozpoczęciem familijnej narady czekano na Williama i jego najbliższych, którzy dopiero przed chwilą wrócili z nabożeństwa w katedrze.

W jednym z foteli zagłębił się Denis: silnie zbudowany i wysokiego wzrostu, chociaż już niemłody, o twarzy ogorzałej i zaczerwienionej - ale chyba nie z powodu promieni skąpego słońca Irlandii - niedbale ubrany w zieloną welwetową marynarkę i spodnie w szkocką kratę, dobrze już podniszczone. Rozpytywał o wiadomości, pokpiwając szyderczo:

- Irlandzcy Ochotnicy i tak zwana Armia Obywatelska mieli na dzisiaj wyznaczone manewry. W ubiegły czwartek nasz wszechmocny wódz, Eoin MacNeill, odwołał manewry. W piątek ogłosił, że owe manewry mają się jednak odbyć. Rozeszły się pogłoski o jakimś projektowanym zamachu stanu. Teraz MacNeill znowu zarządził, aby to, co miało się odbyć, nie odbyło się. Rozkazy, odwołania, bałagan. O co tu właściwie chodzi? Czy ktoś z was, bojowców, może rzucić nieco światła na tę tajemniczą gmatwaninę?

Zwracał się zwłaszcza do Seana, najstarszego syna pana domu, niewysokiego, ale muskularnego, który siedział obok matki.

- Na MacNeillu skóra ścierpła ze strachu, drogi stryju - odpowiedział Sean - ponieważ Anglicy przechwycili statek z ładunkiem przeznaczonej dla nas broni. To nie tajemnica. Ale ścierpnięcie skóry nie jest zaraźliwe. Teraz już nieważne, co mówi MacNeill. Padraic Pearse i James Connolly wydają rozkazy...

- Więc jakie są rozkazy, Seanie? - spytał William. - Na pewno wiesz, jesteś z tymi ludźmi w bliskich stosunkach.

- Rozkazy są takie, jakie wydano - odparł trochę szorstko Sean, zerkając znacząco na swego syna Ernesta. - Przepraszam, ale sam wiesz, jak z tym jest...

- Musi nam wystarczyć, że chodzą słuchy o powstaniu - wmieszał się Peter, chcąc pokierować rozmową. - Otóż powinniśmy zdecydować, jaki będzie nasz, jako rodziny, stosunek do powstania, jeśli ono wybuchnie.

Peter był szczupły, średniego wzrostu, trzymał się jak na swoje lata doskonale, siwizna zaledwie przyprószyła jego włosy. Miał na sobie nieskazitelny czarny surdut i popielate spodnie.

- Polityk chciałby przedstawić rację stanu i przemówić głosem rozsądku - zakpił Denis, a Dafne odparowała ostro:

- A ty byś tego nigdy nie potrafił! Założę się o mój nowy kapelusz!

Od trzydziestu lat Peter posłował do angielskiego parlamentu w Westminsterze, reprezentując irlandzkie hrabstwo Kerry. Urodzony i wychowany w tym południowo-zachodnim zakątku Irlandii, ożenił się z córką właściciela flotylli rybackich kutrów. Pod jego umiejętnym kierownictwem przedsiębiorstwo rozwinęło się, przynosząc znaczne dochody. Peter, zaangażował do pomocy młodszego wspólnika, który zajął się połowami, a sam przeniósł się do Dublina, gdzie zakupił kilka sklepów, obsadził je dobrymi kierownikami, a później powierzył ogólny nadzór swemu drugiemu z kolei synowi, Jamesowi. Za młodych lat bohater irlandzkiego ruchu niepodległościowego, w rezultacie swej działalności parlamentarnej zmienił poglądy na bardziej konwencjonalne. Przyjmował zaproszenia do domów mieszkających w Dublinie Anglików, a w dzień królewskich urodzin bywał nawet na uroczystych przyjęciach wydawanych przez wicekróla na Zamku Dublińskim.

Ze swego miejsca na kanapie naprzeciwko drzwi William podniósł ramię do góry - z wolna, z rozwagą, jak zwykle niewidomi - i wskazał ręką przed siebie. Z zamiłowania muzyk, dla zarobku prowadził oberżę na pojezierzu Killarney. Nie mógł widzieć tego, co wskazywał w tej chwili, ale znał dokładnie rozkład pokoju. W ślad za ruchem jego ręki wszystkie oczy zwróciły się ku portretowi Patrycji Winterowej. William powiedział:

- Wiemy wszyscy, czego ona by chciała... - Uśmiechnął się z serdeczną czułością. - I jak rozprawiłaby się z każdym, kto by się jej sprzeciwił. Ona nas wszystkich, młodszych i starszych, nawet pewno mnie - parsknął krótkim śmiechem, dotykając swoich ciemnych okularów - zapędziłaby do powstania, abyśmy się bili tak, jak ona sama się biła w ostatnim powstaniu... jak ty, Peterze... i ty, Denisie, chociaż miałeś wtedy ledwie piętnaście lat!

Jego żona przytaknęła posłusznie. Skądinąd samodzielna i inteligentna, uważała Williama za wyrocznię.

Zapadło krótkie milczenie. Niektórzy z Winterów kręcili się niespokojnie w fotelach albo bębnili palcami o blat stołu.

Irlandzki ruch niepodległościowy od ponad dwudziestu lat nie miał wodza, który by potrafił wszystkich za sobą pociągnąć. Poszczególne ugrupowania - politycy, intelektualiści, mieszkańcy wsi, robotnicy miejscy - zmierzały do tego samego celu, ale każde własną drogą. Na tych różnych drogach znaleźli się członkowie rodziny Winterów. Bywało, że ktoś próbował niejednej drogi, a czasem starał się iść dwoma naraz. Było to objawem braku orientacji w całym narodzie, a także wzajemnego zaufania. Jednak wbrew tym różnicom, niekiedy wybuchającym ostrą kłótnią zwłaszcza za życia nie uznającej kompromisów Pat, Winterowie pozostali rodziną o silnym poczuciu więzów krwi. W chwilach kryzysu skłonni byli zbierać się razem, jakby potrzebowali siebie nawzajem, ostatecznie jednoczeni nieodpartym wpływem silnej indywidualności kobiety, która teraz patrzyła na nich z portretu.

Milczenie przerwał Denis, pochylając się do kominka i patrząc w płomienie:

- Twoje upomnienia i przypomnienia, Williamie, nie zmienią faktu, że nie jesteśmy dziećmi, nawet najmłodsi z nas tutaj... - spojrzał na osiemnastoletniego Paula, syna Jamesa.

Ale Peter wmieszał się znowu, próbując taktyki obiektywnej rzeczowości:

- Wiele się zmieniło od roku sześćdziesiątego siódmego...

- Sytuacja się nie zmieniła, tylko niektórzy ludzie - powiedział spokojnie Sean. - Tacy dawni bojownicy jak stryj Denis, skryli się w skorupie sztucznego cynizmu. Inni... jak ty, ojcze... uwierzyli w walory moralnej perswazji, oczekując, że angielski parlament poda nam jak na tacy wolną ojczyznę. Nikogo nie zdziwi, jeśli powiem, że według mnie twoja droga prowadzi donikąd. I nie jestem w tym przekonaniu odosobniony. - Mówiąc, bawił się kawałkiem papieru, który składał i rozkładał. Słuchano go z uwagą. - Narody uciśnione nie zdobywają wolności wygłaszaniem mów do swych panów ani powtarzaniem dawnych legend, ani pojedynczymi strzałami do znienawidzonych dziedziców, jak ci wieśniacy, z którymi stryj William się pokumał... chociaż on widzi dalej i lepiej od nich. Robotnicy w fabrykach, tramwajarze i ci, których reprezentujemy ja i Ernest, wiedzą dobrze, że aby Irlandia zdobyła wolność, musimy rozżarzyć powszechny zapał, taki, który napełnia ulice uzbrojonymi tłumami i przemienia kelnera i urzędniczynę - w bohaterów.

- Nasz mąż stanu, czyli twój ojciec, nie potrafiłby wygłosić lepiej skonstruowanego przemówienia - zauważył Denis, a wbrew zamierzonemu szyderstwu do głosu jego wkradła się nuta podziwu. - Może i jestem cynikiem, ale doceniam wartość argumentacji.

Peter spróbował przedstawić swój punkt widzenia:

- Głosem narodu jest Irlandzkie Stronnictwo Parlamentarne. Według niego...

Tym razem Ernest przerwał dziadkowi z bezceremonialnością młodych lat:

- Jedynym głosem narodu zrozumiałym dla Anglików są armaty. Nic, co tak zwane Irlandzkie Stronnictwo Parlamentarne mogłoby powiedzieć, nie będzie brzmiało równie przekonująco!

- A ja przypominam, że nawet w zapale dyskusji należy przestrzegać zasad dobrego wychowania - upomniała wnuka Dafne. - I rzecz wiadoma, że gdyby do powstania naprawdę doszło, ty, Peterze, zrobiłbyś wszystko, czego można oczekiwać od mężczyzny w twoim wieku. Prawda, Peter?

Dafne zawsze lojalnie popierała polityczne aspiracje męża. Sprawiało jej zresztą przyjemność związane z polityką życie towarzyskie, przyjęcia i stroje, ale w sercu pozostała żarliwą patriotką. Była nieodrodną córą swoich rodziców, którzy nosili czczone w historii Irlandii nazwisko - O’Neillów.

- Nie będę się przeciwstawiał decyzji całej rodziny - powiedział Peter. - Do podjęcia takiej wspólnej decyzji chciałbym właśnie doprowadzić. Ale muszę zapytać, czy Anglia, zajęta wojną europejską, mogłaby - niezależnie od ewentualnej insurekcji i jej wyniku - nadać nam niepodległość teraz, w obecnej chwili, gdy takie posunięcie spowoduje wycofanie się dziesiątków tysięcy Irlandczyków z szeregów walczącej armii brytyjskiej?

- Dziadku, czy wiesz, co o pogłoskach w sprawie powstania sądzi przywódca twego stronnictwa, Redmond?

- To pytanie padło z ust Joyce, młodziutkiej żony Ernesta.

- Redmond uważa, że do powstania nie dojdzie, w każdym razie nie teraz, dopóki trwa wojna. I tak miał powiedzieć premierowi...

- Co tylko dowodzi, że Redmond się w niczym nie orientuje - wtrącił znowu Ernest, ale Peter, nie zwracając na niego uwagi, mówił dalej:

- ...A po zakończeniu działań wojennych przyrzeczono nam autonomiczne rządy krajowe. Wiecie wszyscy, że autonomia jest już uchwalona, tylko w zawieszeniu do końca wojny.

- Niepoprawny optymista z ciebie, Peter! - żachnął się niecierpliwie William. - Co dla nas Irlandczyków są warte angielskie obietnice?

Sean ponownie wystąpił z perorą:

- Anglicy mają za sobą setki lat doświadczeń w wyzyskiwaniu i wykorzystywaniu czarnych Afrykanów, brązowych Hindusów i białych Irlandczyków, każą więc nam walczyć za siebie i będą tak robić nadal, dopóki naszą siłą, naszą zbrojną siłą nie zmusimy ich, by się wycofali. Niechaj się wreszcie dowiedzą, że ich prawa muszą ustąpić wobec pragnienia wolności!

- Ten ostatni kawałek ściągnąłeś z Pearse'a - wytknął mu Denis. - A to emocjonalny poeta. I on, i inni jego pokroju cierpią na jakieś pożądanie śmierci, marzą o męczeństwie. Wydaje się im, że eksterminacja to najwspanialszy los. Jakby cnota nie zawierała się w kochaniu, pracowaniu, tworzeniu, ale w umieraniu. Gotów jestem kopnąć sam siebie, gdy pomyślę, że niektóre z moich książek mogły służyć za pokarm takim właśnie cmentarnym ideologiom.

- Nie było pożądania śmierci w tym, co zrobiłeś w sześćdziesiątym siódmym - odpowiedziała Dafne. - Wtedy gdy z narażeniem życia własnymi rękoma podpaliłeś dom zajęty przez angielskich żołnierzy - twój rodzinny dom. Dzięki tobie, dzięki Peterowi i waszej matce cała południowa Irlandia chlubiła się imieniem Winterów.

- Szczeniacka zabawa! - zakpił Denis. - Tyle że bardziej podniecająca od tego, cośmy sami wymyślali.

- Ale to nie była szczeniacka zabawa dla niej - powiedział William, znowu wskazując na portret.

Uwaga jakby złagodziła szydercze nastroje Denisa.

- Ach, matka była nieuleczalną romantyczką - zauważył spokojniej. - Irlandka z krwi i kości. Może to właśnie podziwialiśmy w niej nade wszystko? Moja Fanny to też szczera Irlandka! - I Denis uśmiechnął się do żony porozumiewawczo. Fanny była młodsza od męża o blisko dwadzieścia lat, raczej nieładna, ale pełna niezwykłego uroku, o oczach błyszczących nadnaturalnym blaskiem, jakby się wywodziła od baśniowych czarodziejek z irlandzkich lasów. - Ale romantyczką czy nie, matka potrafiła strzelać! - Denis zachichotał. - Jej kula trafiła tego angielskiego majora w samo czoło, a odległość wynosiła najmniej trzysta jardów!

Serce Denisa, stwardniałe jak jego arterie pod wpływem lat i whisky, rozgrzewało się w cieple tych emocji, którymi rzekomo pogardzał. Ale Eieelen żona Jamesa, chuda i płaska kobieta o spiczastym nosie wmieszała się do rozmowy z wybuchem niecierpliwości..

- I co dobrego z tego wynikło? Kobieta bawiąca się w żołnierza! Czy chcecie znowu to robić, z tym samym krwawym i daremnym rezultatem? Egzekucje, zsyłki, więzienia! My, Irlandczycy, zamknęliśmy się sami w klatce kultu tradycji. Nie pozwala nam to myśleć jasno, logicznie. Nasza historia walk zaślepia nas. Powinniśmy wyzbyć się wreszcie tego zaślepienia. Powiem wam bez ogródek, wam, bohaterskim Winterom, że nie chcę mieć nic wspólnego z żadnym powstaniem. I jeżeli James - ostrym spojrzeniem zmierzyła swego męża, który siedział za stołem naprzeciwko i wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi oczyma - przyłączy się do powstania, odejdę od niego, raz na zawsze!

Denis pomyślał, że może tego właśnie trzeba Jamesowi, by z zahukanego niedorajdy zmienił się w mężczyznę. Ale William próbował łagodzić:

- Daj spokój, Eileen. Wcale tak naprawdę nie myślisz, jesteś jedną z nas...

- Nie jestem jedną z was i Bogu za to dziękuję - odparła gwałtownie, świadoma, że wszyscy są przeciw niej.

- Poślubiłam Jamesa, nie jego rodzinę. I mówię to, co myślę. Nigdy nie dałam się wodzić za nos jej i... - Machnęła ręką w stronę portretu.

James zaczął ją bojaźliwie uciszać, ale Denis się wtrącił:

- Nie trzeba na nią zwracać uwagi. To ją tylko jeszcze podnieca. Tyle powinieneś się był już nauczyć, Jamesie.

Eileen ukryła gniewną, zaczerwienioną twarz w chusteczce i energicznie wydmuchała nos. Nie zdawała sobie sprawy, że jej tyrada wywarła na rodzinę jej męża wpływ nie mniejszy niż zawsze obecny autorytet kobiety, której się wypierała - tylko odwrotny od zamierzonego.

Tocząca się do tej pory dyskusja odpowiadała parlamentarzyście Peterowi, ale reszta straciła cierpliwość. Wybuchła bezładna wrzawa. Winterowie mówili i wołali wszyscy naraz, nikt nikogo nie słuchał, tylko chwilami ktoś bardziej zniecierpliwiony przekrzykiwał innych.

Jamesa ciągnęło ku rodzinie, ale bał się żony, więc tłumaczył najbliższym:

- Uważam się za dobrego Irlandczyka i leży mi na sercu dobro kraju. Ale powstanie to dla niejednego straszny los, a dla wszystkich kłopoty. Policja, żołnierze, rewizje, bicie... Nawet jeśli było źle przed powstaniem, po powstaniu jest zawsze jeszcze gorzej...

Nikt go nie słyszał ani nie słuchał. Józef, syn Williama, wołał:

- Jestem irlandzkim ochotnikiem! MacNeill jest moim dowódcą, nie dbam, co mówi Sean...

Osiemnastoletni Paul:

- Nie zabraknie mnie w walce, choć matka mi nie pozwoliła wstąpić do żadnej wojskowej organizacji militarnej...

A Fanny zadeklamowała głośno Macaulaya:

- ...„Jak można umrzeć lepiej, niż oddając życie za prochy ojców i świątynie bogów?”

Wrzawa przycichła. Słowa poety dotarły do świadomości Denisa, Józefa, nawet Jamesa. Bo chociaż mąż Patrycji Winterowej był Anglikiem, ich potomkowie byli prawdziwymi Irlandczykami, porywczymi i uczuciowymi, zażartymi patriotami, spragnionymi niepodległości swej ojczyzny, różniącymi się jedynie w poglądach na sposoby, jakimi najlepiej tę niepodległość osiągnąć.

- Lepiej, po stokroć lepiej oddać życie za prochy ojców - powiedziała Trixie, córka Petera - niż tak jak mój syn zginąć w wojnie o cudzą sprawę, która w ogóle Irlandii nie dotyczy.

Nie chciała pozwolić, by jej syn zaciągnął się do wojska brytyjskiego, a gdy zginął na polach Flandrii, jego śmierć napełniła ją nie tylko bólem, ale i goryczą. Nie mogła też wybaczyć ojcu, że wraz ze swoim Stronnictwem Parlamentarnym zachęcał młodych Irlandczyków, by szli walczyć przeciw Niemcom. Ona sama uczyła się strzelać w szeregach Armii Obywatelskiej, zorganizowanej przez Connolly'ego.

- Nikt z nas nie będzie się uchylał od śmierci za własny kraj - odpowiedział córce Peter. Trochę zmienił swoje poprzednie argumenty. - Ale jedynym uzasadnionym powstaniem jest powstanie zwycięskie. A czy my będziemy w ogóle mieli szansę? My, kilkuset nie wyćwiczonych, źle uzbrojonych ochotników, przeciw tysiącom regularnych, zawodowych żołnierzy? Czy to nie szaleństwo?

- Oczywiście, że szaleństwo, według każdego podręcznika - odparł z pewnym zniecierpliwieniem Sean. - Czy chcesz, byśmy byli rozsądni? Powstań nie zaczynają przezorni i mądrzy, lecz ci, którzy nie żałują własnego życia, by rozgrzać wyziębione serca! - Przerwał na chwilę, jakby chciał, by jego słowa dobrze zrozumiano, zanim podjął: - Kiedy ty, ojcze, jako chłopak - ile wtedy miałeś lat? osiemnaście? - wspinałeś się na wieżę koszar w Chester w Anglii, by wpuścić twoich kompanów Irlandczyków i obrabować magazyny z bronią, gdzie wtedy była twoja trzeźwość i mądrość? - Przerwał znowu i uśmiechnął się serdecznie do ojca: - To było czyste szaleństwo, ale wspaniałe!

Trixie dokończyła:

- Musimy zaaranżować coś tak samo wspaniałego, by oderwać myśli Irlandczyków od wojen angielskich i skierować je we właściwą stronę: walki o naszą własną niepodległość!

Peter wstał z krzesła i przeszedł do okna, prostując nogi, które wiedziały już, co to reumatyzm. Ulicą przejeżdżali lansjerzy w szkarłatnych mundurach, dragoni ze złocistymi szamerunkami, gwardia konna z pióropuszami na hełmach. Za nimi - lśniąca karoca, zaprzężona w czwórkę idealnie dobranych koni, obok konno stangreci w aksamitnych czerwonych frakach, białych bryczesach i dżokejskich czapkach. Przepych onieśmielający ludzką ciżbę. Wicekról: symbol irlandzkiej niewoli.

Irlandzki poseł parlamentu westminsterskiego śledził wzrokiem odjeżdżającą kawalkadę, potem odwrócił się od okna i stał chwilę, patrząc na portret, który jakoś narzucał się wciąż i wszystkim. Drgnął, usłyszawszy słowa Williama, bo wtórowały one jego własnym myślom:

- Ojca naszej matki zastrzelili Anglicy, gdy się opierał wysiedleniu ze swojej gospodarki w hrabstwie Meath. Dwóch jej braci powieszono po klęsce powstania w czterdziestym ósmym. A matka sama ledwie zdołała uciec z pomocą człowieka, który miał zostać jej mężem. I ojca też później wtrącono do więzienia za to, że chociaż urodzony w ziemiańskiej rodzinie angielskiej, opowiedział się po stronie niepodległej Irlandii. Matka mi kiedyś powiedziała, że w krytycznej chwili nikt, w czyich żyłach płynie jej krew, nie zawaha się ani nie stchórzy. Zapytałem, skąd to wie; odpowiedziała mi pytaniem: „A skąd ty wiesz, że jest Bóg?” Więc mówię, że czuję to tutaj - dotknął piersi ręką - a ona: „Właśnie, ja tak samo wiem, że nigdy nie zaznam wstydu; czuję to tutaj...” Śmierć dogoniła ją w końcu. Można powiedzieć, że to był jej ostatni wydany rozkaz: aby się nas nie potrzebowała wstydzić...

W drzwiach gabinetu ukazała się pokojówka i zaanonsowała:

- Proszę pani, obiad podany.

Dafne była przede wszystkim żoną matką panią domu. Wstała pośpiesznie, mówiąc:

- Przejdźmy do jadalni. Indyk mógłby się przypalić, gdybyśmy zwlekali.

Ostatnie słowo, jak tylekroć dawniej, należało do matki, chociażby powtórzone przez Williama.

Peter skorzystał ze sposobności, by przerwać familijną naradę.

Gdy przechodzili kolejno do drzwi, oczy każdego, nawet niewidomego Williama, zwracały się ku portretowi na ścianie.

Sean szedł ostatni i przystanął na chwilę, gdy inni już poszli. Jej nieodrodny wnuk mówił w myślach swej mentorce:

- Historia zapamięta tę datę: Wielkanoc 1916 roku... jutro pokażemy Anglikom...

I poszedł za innymi, wspominając słowa Padraica Pearse'a:

- „...a jeśli sen się spełni i jeśli miliony, dziś jeszcze nie urodzone, mieszkać będą w domu, który ukształtowałem w moim sercu?”

ROZDZIAŁ II

William nie był niewidomy od urodzenia. Stracił wzrok wskutek wypadku. Pewnego słonecznego majowego poranka - a było to trzydzieści sześć lat przed naradą familijną Winterów owej pamiętnej Wielkanocy roku 1916 - William wybrał się ze swojej oberży w Killarney do rodziców mieszkających w Kenmare, o jakieś trzydzieści kilometrów na południe. Wyszedłszy z domu przystanął, przetarł oprawne w metal okulary i spojrzał na swoją posiadłość. Przed dwoma laty, kiedy ją kupił, był to mały piętrowy domek drewniany na wysokiej kamiennej podmurówce, cofnięty dość daleko od gościńca. Okna były wtedy zabite deskami, strzecha dziurawa i gnijąca, zamiast ogrodzenia nagie słupy, bo sztachety pokradziono na opał. Wszystko ponaprawiał, wewnątrz wprowadził sporo zmian, dobudował drugą część domu, pod kątem prostym do pierwszej, założył ogród.

W starej części budowli mieściły się teraz: bar, jadalnia i kuchnia na parterze, a na piętrze mieszkania dla rodziny; w nowej części - pokoje gościnne i spora bawialnią. William starał się przyciągnąć zamożniejszą klientelę przyjezdną, pozostawiając innym, mniej wytwornym piwiarniom i karczmom lokalnym, raczej nieokrzesanych mieszkańców Killarney. Podmurówka i kominy lśniły bielą, części drewniane pomalowano na kolor jasnozielony. Nad kutą w żelazie bramą wjazdową wisiał duży szyld przedstawiający zieloną górę z koroną nad nią i złoconym napisem: „Oberża pod Tarą”. Nazwa wywodziła się od legendarnej góry w hrabstwie Meath, symbolu niepodległego królestwa, gdyż na Tarze koronowano dawnych królów Irlandii i odprawiano stare obrządki pogańskie.

Przed przybyciem do Killarney William pomagał rodzicom w sklepie. Dobrze prowadził rachunkowość, a dzięki wrodzonemu dowcipowi i ogromnemu zapasowi anegdot bawił klientów, którzy nieraz się przekonywali, wychodząc ze sklepu, że są w posiadaniu pół tuzina przedmiotów być może użytecznych, ale których kupić wcale nie zamierzali. Starsi bracia, Peter i Denis, opuścili już dom, więc w rodzinie przypuszczano, że William będzie dopomagał starzejącym się rodzicom, stopniowo przejmując na swe barki cały ciężar, a w końcu odziedziczy sklep. Plany te uległy zmianom wskutek dwóch wydarzeń.

Pierwszym było to, że William przewrócił na miękkie sianko na stogu apetyczną i chętną colleen - młodą irlandzką dziewczynę imieniem Lilly, która wkrótce oznajmiła, że jest w odmiennym stanie. Jej rodzice zażądali, aby William - cieszący się lepszymi finansowymi perspektywami od innych młodzików, którzy ponoć tego samego jabłka kosztowali - poprowadził ją do ołtarza. Miejscowy proboszcz gorąco ich poparł w nadziei, że ta jego nazbyt łatwo dostępna parafianka ustatkuje się w legalnych małżeńskich objęciach. William, chociaż z rodziny bezwyznaniowej, przyjął katolicyzm, a to nie tylko ze względu na swoje małżeństwo, ale także dlatego, że nabrał religijnych skłonności od brata swojej matki, Józefa, i jego żony Róży, do których był głęboko przywiązany.

Młoda para zamieszkała po ślubie w domu Winterów, ale wprędce okazało się, że między Lilly, samowolną i kapryśną, a jej energiczną świekrą stosunki źle się układają. W chwili gdy przyszłość młodych znalazła się pod znakiem zapytania, drugie wydarzenie dopomogło w rozwiązaniu problemu.

W domu rodzinnym Michała Wintera za jego młodych lat przebywała w charakterze gospodyni i kochanki jego ojca niejaka Elżbieta du Maurier, która później wyjechała do Francji, gdzie wyszła za mąż za podstarzałego arystokratę, a owdowiawszy, powróciła do Irlandii i nawiązała przyjazne stosunki z Michałem i Pat. Zmarła wkrótce po ślubie Williama, zostawiając Winterom pewną sumę gotowizny w spadku. To pozwoliło na zakupienie i przebudowę oberży w Killarney.

Charakter Lilly daleko odbiegał od ideału. William zdawał sobie z tego sprawę, ale nadal pociągały go jej uroda, zalotność i ponętne kształty. Poza małżeńskim łożem główną jej zaletą - cenną w danych okolicznościach - była wrodzona umiejętność smakowitego przyrządzania każdej potrawy.

Irlandzcy i angielscy poeci i malarze w tej epoce właśnie odkrywali w lesistych wzgórzach pojezierza Killarney piękno barw i linii, któremu nic na Wyspach Brytyjskich nie mogło dorównać. Zjeżdżali więc tu chętnie, a bardzo im do gustu przypadała Oberża pod Tarą, gdzie mogli zamieszkać wygodnie i niedrogo, zjeść potrawy proste i skromne, ale smaczne. Z przyjemnością spoglądali też na urodziwą młodą gospodynię, często podającą trunki za barem. Lilly bynajmniej nie odtrącała wstępnych umizgów, różnego głaskania pod brodą i poklepywania po miłych okrągłościach, co goście wypróbowywali pod nieobecność oberżysty.

Nie wiedząc, na jak wiele sobie pozwalała, William dostrzegał jednakże flirty swojej żony. Ale gdy próbował ją upominać, Lilly odpowiadała, że jest większą atrakcją dla oberży niż butelki na półkach. Musiał jej przyznać rację, bo goście byli wprawdzie zainteresowani architekturą oberży i atrakcyjnym urządzeniem wnętrza, ale jeszcze bardziej przyciągała ich uroda i wesołość młodej oberżystki. William nie lubił kłótni i awantur, miał bowiem usposobienie łagodne, chociaż bynajmniej nie tchórzliwe. Powściągał więc odruchy zazdrości i tylko czujnie pilnował, by flirty jego żony nie przekroczyły pewnej granicy. Młody i zakochany, nie dawał Lilly powodów do narzekania na niedostatek małżeńskich uścisków.

W oberży William osobiście zajmował się obsługą gości, w czym pomagała mu służąca, Vera. Ta młoda dziewczyna, przystojna i zawsze schludnie odziana, zbyt wiele miała szacunku dla samej siebie, by pozwalać na jakiekolwiek poufałości. Niejednego z bardziej lekkomyślnych gości długo piekł policzek od jej energicznej repliki na próbę afrontu. Na Verę spadała również troska o niemowlę spłodzone w sianie - przez Williama czy też kogoś innego.

Zwłaszcza w letnich miesiącach wszyscy w Oberży pod Tarą pracowali bez wytchnienia. William nie miał nawet czasu, by grywać na flecie, co ogromnie lubił i do czego miał talent. Umiał też barwnie opowiadać legendy i baśnie ludowe, których nauczył się w dzieciństwie od starego przyjaciela rodziny, Luke'a O’Flaherty'ego, amoralnego, kompletnie pozbawionego skrupułów, ale lojalnego i serdecznie przez wszystkich kochanego włóczęgę. Wieczorami tylko młoda oberżystka stanowiła większą od swego męża atrakcję dla gości. Tak więc, z tych i innych powodów, oberża młodych Winterów wkrótce świetnie prosperowała.

William starał się nie zostawiać Lilly samej w oberży na dłużej. Jego rodzice, orientując się w sytuacji, nie zapraszali go do Kenmare, lecz zostawiając sklep pod opieką zaufanego subiekta, przyjeżdżali bryczką w odwiedziny do Killarney i zatrzymywali się na parę dni w oberży. Aż pewnego dnia brat Patrycji Winterowej, Józef O’Donovan gospodarujący w pobliżu Kenmare, zachorował na zapalenie płuc, którego się nabawił szukając zabłąkanej owcy w deszczową zimną pogodę. Niebawem umarł. Tak się złożyło, że wyjeżdżając na pogrzeb, William mógł bez obaw zostawić żonę w domu, ponieważ spodziewała się dziecka - a tym razem nie miał wątpliwości, że będzie to jego dziecko.

Na wiadomość o wyjeździe męża Lilly zrobiła awanturę. Była już w szóstym miesiącu, czuła się ciężka, zniekształcona, co fatalnie wpływało na jej humor. Gotowanie oddała całkowicie w ręce Very, a sama wylegiwała się w pokoju, krytykując i poganiając wszystkich dookoła. Nie chciała w obecnym stanie pokazywać się gościom, więc trzeba było nająć jeszcze jedną służącą do obsługi baru. Humoru Lilly nie poprawiła świadomość, że jej zastępczyni również cieszyła się względami gości. A dowiedziawszy się, że jej mąż zamierza wyjechać właśnie wtedy, kiedy ona sama nie mogła jego nieobecności wykorzystać - wpadła w pasję.

William natomiast był z tego rad. Toteż kiedy wyprawiając się do Kenmare patrzył na Oberżę pod Tarą, pomyślał, że los mu pod każdym względem sprzyja. Dobrze mu się powodziło. Jego żona, chociaż kłótnica, nie ociągała się z wypełnianiem swoich małżeńskich obowiązków. Jego rodzina się powiększała. Jego posiadłość dobrze świadczyła o zapobiegliwej gospodarności właściciela. Stał i patrzył. Coś go zmuszało, by chłonąć każdy szczegół budynków, ogrodu, obejścia. Stał więc i patrzył jak człowiek, który nie spodziewa się więcej zobaczyć kochanych kątów.

Na pogrzeb przyjechał również Peter, ale zaraz musiał wracać. Przygotowywał przedsiębiorstwo połowu ryb do przekazania pod zarząd swego wspólnika. On sam z rodziną przeprowadzał się na stałe do Dublina. Denisa nie udało się zawiadomić o śmierci wuja, bo nie wiadomo było, gdzie się obraca, chociaż wpadał dość często do Kenmare albo do Killarney.

Róża zatrzymała się u braterstwa i wspólnie z nimi i Williamem zaczęła się naradzać nad własną przyszłością. Bezdzietna, trochę jakby wyschnięta, jednak o miłej twarzy, była kobietą wielkiej dobroci i rozsądku. Pat, która siedziała przy niej, wydawała się o wiele młodsza. W pięćdziesiątym czwartym roku życia żona Michała Wintera była wciąż jeszcze bardzo przystojna, a praca i ruchliwość pozwoliły jej zachować dobrą figurę. Michał, starszy od niej o pięć lat, bardziej się zestarzał: osiwiał, garbił się mocno, wychudł, a jego pusty rękaw budził litość.

- Przede wszystkim co się stanie z gospodarką? - zapytała Pat.

- John Keefe chce ją kupić - odrzekła Róża. - Powiedziałam mu, że ją dostanie, jeżeli tylko ty, Williamie, nie zechcesz wziąć Iveragh. Byłeś zawsze ulubieńcem mego męża i wiem, że on życzyłby sobie, abyś miał prawo pierwokupu.

- Kochana jesteś, ciociu - rzekł William. - Ale szczerze powiedziawszy, ja nie chcę żadnej gospodarki. Zrobiłbym głupstwo, gdybym rzucił to wszystko, co razem z Lilly stworzyliśmy w Killarney. Prócz tego ja nie znam się na gospodarowaniu, a Lilly zupełnie się nie nadaje do hodowania krów i owiec. - Uśmiechnął się na samą myśl o Lilly w oborze.

- Rozumiem - przyznała Róża. - Myślałam tylko, że może twoja matka wolałaby, żeby lveragh pozostało w rodzinie.

William spojrzał pytająco na matkę i rzekł:

- Tak, to z pewnością szkoda. Ale sam nie wiem, jak... Pat mu przerwała:

- Nie mam żadnego sentymentu do Iveragh. Pożar w czasie powstania z sześćdziesiątego siódmego, a później odbudowa wyegzorcyzmowały i dobre wspomnienia, i upiory.

Wszyscy czworo wiedzieli, co miała na myśli. Gospodarka Iveragh u ujścia Kenmare, w Clogbur, przed laty należała do wuja Pat, Jamesa Kernana, który hodowlę owiec łączył z przemytem. U niego schronili się Pat z Michałem po powstaniu w czterdziestym ósmym, przemierzywszy pół Irlandii na wózku zaprzężonym w osła. Tu się pobrali, tu urodziły się ich dzieci. Przyłączywszy się do podwójnych zajęć Kernana, Michał stracił ramię w utarczce, w którą wmieszany był lokalny sędzia oraz celnik; po wyzdrowieniu założył sklep w pobliskim miasteczku Kenmare, zostawiając drugiego z kolei syna, Kevina, na gospodarce do pomocy staremu Kernanowi. Pewnego dnia stary George Keefe znalazł na podłodze w kuchni w Iveragh ich obu, dziadka i wnuka, martwych: jednego zabitego kulą ze strzelby, drugiego z głową rozrąbaną na pół ciosem siekiery. Przyczyn tragedii nigdy nie odkryto. Ciało młodej żony Kernana, jedynej, która by mogła ujawnić prawdę, fale wyrzuciły na brzeg u ujścia rzeki Kenmare. Wolała się utopić, niż tę prawdę wyznać.

Gospodarkę Iveragh odziedziczyła wówczas Pat, jako najbliższa krewna zmarłego, i odstąpiła ją Józefowi i Róży.

- Ale czy John ma czym zapłacić? - spytał William.

- No cóż, stary George Keefe zostawił synowi trochę gotówki, którą zarobił na rybołówstwie, a może jeszcze na przemycie w dawnych latach - powiedział Michał. - Nie będzie tego dużo, ale...

- Widzicie, George był przez całe życie najbliższym przyjacielem mego Józefa. Więc oddam tanio tę gospodarkę jego synowi. Zapłaci mi tyle, ile będzie mógł. To dobry chłopak, poczciwy z kościami. Pracował u nas już od jakiegoś czasu, przywiązał się do Iveragh. Więc jeżeli nikt z Winterów nie chce gospodarki, to wolałabym, żeby ją wziął John niż kto inny.

- Bardzo to zacnie z twojej strony, ciociu - powiedział William. - Ale co będzie z tobą? Czy chcesz gospodarzyć razem z Johnem? Jemu potrzeba kobiecej ręki.

- Nie, John się żeni - rzekła Pat. - Z bardzo dzielną i pracowitą dziewczyną. Róża zamieszka z nami.

- Ja bym chciała znaleźć sobie pracę gospodyni u jakiegoś proboszcza - powiedziała Róża, trochę jakby nieśmiało. - Gdzieś blisko, w okolicy, żebym mogła was często widywać.

Omawiano jeszcze ten projekt, ale raczej jako sprawę dalszej przyszłości. W końcu Róża powiedziała:

- I chciałabym, żeby ktoś z was pojechał jutro razem ze mną do Clogbur i pomógł mi załatwić ostatecznie sprawę z Johnem.

- Ojciec pojedzie z Różą, jedź z nimi, Williamie, jeżeli możesz zostać jeszcze jeden dzień - namawiała Pat.

- A ty, mamo? - pytał William.

- Nie mogę. Nasz „skarb” przysłał wiadomość, że choruje. Muszę dopilnować sklepu. A wam dobrze zrobi, jeśli spędzicie wspólnie „męski” dzień.

Przekazanie gospodarki nie nastręczało trudności. Obecna właścicielka okazywała ogromną wielkoduszność, a młody rolnik był jej szczerze wdzięczny. Następnego dnia mieli tylko pojechać razem do Kenmare, do adwokata, by całą transakcję spisać, czego domagał się Michał. Róża została więc, by spędzić ostatnią noc w swoim dawnym domu, a ojciec z synem wybrali się w powrotną drogę bryczką zaprzężoną w niedawno kupionego konia, płochliwego i niezbyt jeszcze przywykłego do uprzęży. Michał westchnął:

- Clogbur zmieniło się bardzo. Nie ma Józefa, nie ma George'a i Molly Keefe'ów, nie ma nawet ojca O’Connora.

- W którymś liście do mnie napisałeś, ojcze, że ten kochany stary Luke O’Flaherty nie żyje - zauważył William.

- Ale nie wspomniałeś, jak umarł...

- Spokojnie - odpowiedział Michał. - Jednego dnia był w Iveragh, gdzie jak zwykle gadał po swojemu. A następnego ranka Józef, wracając z pastwiska przez las, znalazł go w jego szałasie już zimnego. Luke umarł we śnie. Tak najlepiej.

William przeżegnał się, a jego ojciec ciągnął dalej:

- Dopilnowaliśmy, żeby mu sprawić przyzwoity pogrzeb. Lepsze on miał serce od wielu i za to, jak powiedział ojciec O’Connor nad jego grobem, Bóg mu odpuści grzechy. Requiem za jego duszę było ostatnią czynnością ojca O’Connora w parafii, zanim wyjechał na stałe do klasztoru.

- Tak, szkoda ojca O’Connora - powiedział William.

- Ale z pewnością należał mu się już odpoczynek.

Pies wyskoczył na drogę, a koń rzucił się w bok, potrząsnął łbem, wydawało się, że poniesie. William ściągnął lejce z całych sił, potem zeskoczył i poklepując zdenerwowane zwierzę po karku, przemawiał do niego uspokajająco. Gdy wsiadł z powrotem do bryczki, Michał zapytał:

- Czy gdy byłeś w kościele na pogrzebie Józefa, zauważyłeś nowy witraż nad ołtarzem?

- Zauważyłem. Miałem cię zapytać, jakim sposobem ta parafia, zawsze tak biedna, mogła za to zapłacić?

- A bo, widzisz, nie zapłaciła. To była ostatnia eskapada Luke'a. Nie słyszałeś o tym?

- Nie, opowiedz.

- Otóż któregoś dnia Luke znalazł się po drugiej stronie ujścia, w Templenoe. Pewno w poszukiwaniu jednego z owych zbłąkanych kurczaków, które miały zwyczaj, jak powiadał, włazić do jego kapelusza, gdy go położył na ziemi. Mijając kościół, Luke zauważył, że framugi okien są puste. Na drodze stał wóz bez konia, a w wozie, przełożone słomą, leżały okna z kolorowymi szybami. Jak się później okazało, zakrystian miał je zawieźć do Kenmare do czyszczenia, ale zobaczywszy, że koniowi obluzowała się podkowa, wyprzągł go i zaprowadził do kuźni. Luke przypomniał sobie, że w czasie burzy wyleciały szyby z okna nad ołtarzem w kościele w Clogbur, a ojciec O’Connor, nie mając pieniędzy na nowe, kazał zabić ramy deskami. Więc ten niepoprawny stary obwieś ściągnął jedno z okien i zaniósł je za żywopłot przy drodze, a potem jakoś dotaszczył do Clogbur. A ponieważ oba te kościoły budowano w tym samym czasie i według tego samego planu, więc okno doskonale pasowało do zabitej deskami framugi. Ktoś musiał jednak zobaczyć naszego Luke'a przy robocie, bo w parę dni później młody proboszcz z Templenoe zjawił się w Clogbur z żądaniem zwrotu okna. Ojciec O’Connor, bardziej tolerancyjny na starość niż był kiedyś, i z większym poczuciem humoru, powiedział mu, że Luke wyspowiadał się ze swego uczynku, odprawił zadaną pokutę i otrzymał rozgrzeszenie. „Ale jak można zatrzymywać skradziony witraż?” zawołał młody ksiądz. „To jest...” Ojciec O’Connor nie czekał na określenie. „Sza!” powiedział, podnosząc zgorszonym gestem rękę. „Czy kościół jest mój? Dla czyjej chwały wzniesiono go i przyozdobiono? Okno zostało ofiarowane Bogu - i Bóg je przyjął. Czyżbyś chciał bluźnić, młody bracie, nazywając Boga paserem przechowującym kradzione rzeczy? Wydaje mi się, że ciebie za wcześnie wypuszczono z seminarium.” Proboszczowi z Templenoe zabrakło słów na odpowiedź - więc Clogbur ma nowy witraż. William śmiał się serdecznie, wreszcie rzekł:

- Co za człowiek był z tego Luke'a! Musiał tam święty Piotr niemało się nad nim nagłowić, zanim zadecydował, co i jak!

- I wątpię, czy Clogbur będzie miało drugiego takiego proboszcza jak ojciec Liam O’Connor - dorzucił Michał.

Dwaj mężczyźni jechali jakiś czas w milczeniu. Myśli Williama krążyły wokół rzeczy konkretnych, praktycznych; zastanawiał się, jak sobie radzą Lilly i Wera. Michał rozmyślał o sprawach poważniejszych, jak tego dowodziła jego następna uwaga:

- Śmierć przyjaciela i rówieśnika bardziej od siwych włosów przypomina nam, że się starzejemy.

- Nie jesteś stary, ojcze, tylko dużo w te swoje przeżyte lata wtłoczyłeś. Gdybyś przez ożenek z matką nie odciął się od... od swojej dawnej rodziny, żyłbyś łatwiej, wygodniej.

- Tego ani przez chwilę nie żałuję - odparł stanowczym głosem Michał. - Jeszcze przed powstaniem z czterdziestego ósmego wiedziałem, że będę miał tylko tę jedną kobietę. A kłopoty, jakie nam spadały na głowy, ona mi po stokroć wynagradzała; ona i oczywiście synowie, których wychowaliśmy.

Uśmiechnął się do Williama z serdeczną czułością.

- A w każdym razie twoja strata była dla nas zyskiem - przyznał William.

- Nie wliczam do strat mojej świadomie podjętej decyzji - powiedział spokojnie Michał. - Gdyby mi było dane zacząć od początku i żyć jeszcze raz, postąpiłbym tak samo i stanąłbym po stronie Irlandczyków. Inaczej sumienie by mi nie dawało spokoju. A tak, to gdyby mi przyszło umrzeć dzisiaj, niczego bym nie żałował... jestem gotów.

Za wysokim żywopłotem wzdłuż drogi rozległ się strzał. Koń stanął dęba, rżąc głośno w przestrachu. Michał uczepił się swoją jedyną ręką poręczy bryczki, która przechyliła się mocno do tyłu. Zza żywopłotu wyjrzał mężczyzna, rzucił strzelbę i podbiegł do konia. Był to Artur Slattery, ziemianin i dawny sędzia, niegdyś zawzięty wróg Winterów - odtrącony przez Pat, którą chciał uwieść - później ich przyjaciel.

Przednie kopyta konia spadły prosto na Artura Slattery'ego i obaliły go na ziemię... Koń poniósł, William nie zdołał go tym razem utrzymać... Michał, wyrzucony z bryczki, zleciał głową naprzód na kamienistą drogę... William nadal zmagał się z koniem, usiłując bez skutku pohamować obłąkany pęd. Bryczka mknęła naprzód, zataczając się, aż wreszcie rozbiła się o przydrożne drzewo, wyrzucając Williama w gąszcz gałęzi... Gdy go znaleziono, leżącego twarzą w kurzu gościńca, nieprzytomnego, rękoma wciąż jeszcze przyciskał powieki przecięte odłamkami szkła z okularów...

W kilka godzin później William ocknął się, z obandażowanymi oczyma, na łóżku w pokoju nad sklepem rodziców. Zdał sobie sprawę, że w pobliżu toczy się szeptem rozmowa. Przerwał ją nagle jednym, gwałtownie wyrzuconym, pytającym słowem:

- Ojciec...?

Ktoś głośno wciągnął powietrze... ktoś odszedł pomału od jego łóżka... potem głos doktora z Kenmare:

- Na nic się nie zda ukrywać przed nim... Twój ojciec nie żyje: pęknięcie czaszki. I Slattery także...

Z drugiego końca pokoju dobiegł głos Pat. Mówiła cicho, powoli, jakby do siebie:

- Slattery kiedyś chciał śmierci Michała... doprowadził tylko do okaleczenia... a teraz sam zginął, chcąc go ratować... Boże! Czy my, Irlandczycy, nie dość wyzywamy śmierci... nie dość często, by Ciebie zaspokoić? Czy musisz jeszcze kłaść na nas swoją rękę...?

Ostro zatrzasnął się zamek teczki z instrumentami lekarskimi. Energiczne kroki, drzwi otworzyły się i zamknęły. William poczuł na czole łagodną chłodną rękę matki. Z trudem wydobył głos i wyszeptał rozpaczliwie:

- Czyja będę widział?

Pat uklękła, obejmując go ramionami. Głowę wsparła o krawędź łóżka. I zapłakała.

ROZDZIAŁ III

Wczesnym, deszczowym rankiem Peter Winter wsiadł na dworcu w Dublinie do pociągu jadącego do Killarney. Mniej więcej do połowy drogi siedział sam w przedziale pierwszej klasy i rad był z możliwości spokojnego przemyślenia misji, z którą go wysłano.

Na znacznych obszarach ziemi irlandzkiej wrzało. Nieurodzaje kolejnych kilku lat doprowadziły ludność wsi do skrajnej nędzy. Gdy wieśniacy nie mogli już płacić czynszów dzierżawnych, angielscy właściciele ziemscy przy pomocy policji i żołnierzy bez miłosierdzia eksmitowali ich z gospodarstw, na których siedzieli od wielu pokoleń. Tysiące bezdomnych i zagrożonych głodem emigrowało z ojczyzny na statkach, gdzie warunki przypominały najgorsze dni afrykańskiego handlu niewolnikami.

Na najbardziej bezwzględnych właścicieli ziemskich i ich rządców urządzano zasadzki, strzelano do nich. Wieśniakom, którzy obejmowali gospodarstwa po eksmisji, obcinano uszy, okaleczano im bydło. Takie formy protestu, chociaż zrozumiałe, spotykały się z potępieniem humanitarnych, trzeźwo myślących ludzi. Na przykład William Winter z bólem potrząsał głową i mówił o „ciemnych zakamarkach celtyckiej duszy”. W tej sytuacji powstała Irlandzka Liga Ziemska, oficjalnie organizująca masowe demonstracje z żądaniami obniżki czynszów dzierżawnych, umorzenia zaległości. Ale pod jej egidą rozwijał się również czynny ruch oporu przeciw eksmisjom, a grupy członków Ligi staczały potyczki kończące się poważnymi stratami. Po obu stronach byli zabici i ranni.

W odpowiedzi rząd brytyjski w styczniu roku 1881 przeforsował w parlamencie ustawę legalizującą surowsze środki represyjne. Debata w Izbie Gmin przed uchwaleniem tej ustawy była pierwszą, w której Peter brał udział.

Przywódca grupy posłów irlandzkich w angielskim parlamencie, Karol Stewart Parnell, był z zasady przeciwnikiem wszelkiej formy gwałtu. Nie tylko dlatego, że gwałt rodził gwałt, ale dlatego, iż był złem sam w sobie. Na mityngu w irlandzkim miasteczku Ennis, przed paru miesiącami, Parnell zapytał słuchaczy, w olbrzymiej większości wieśniaków:

- Co zrobicie z farmerem, który się stara o uzyskanie gospodarki z eksmisji?

Tłum wrzeszczał:

- Zabić go! Zastrzelić! Ale Parnell zaprzeczył:

- Nie! Jest sposób skuteczniejszy, lepszy i bardziej chrześcijański... Musicie takiemu farmerowi jawnie okazywać, gdy go spotkacie na ulicy, w sklepie, na jarmarku, nawet w kościele, waszą nienawiść zbrodni, którą popełnił wobec swoich rodaków... Trzeba go izolować jak trędowatego! Nie znajdzie się człowiek tak chciwy, tak pozbawiony wstydu, aby zlekceważyć wyrażoną publicznie pogardę wszystkich uczciwie myślących ludzi...

Bezwzględnym dziedzicom i ich rządcom - pouczał Parnell - należy odmawiać sprzedawania czegokolwiek w lokalnych sklepach. Nikt też nie powinien u nich pracować, nawet służba domowa. Żaden dzierżawca nie będzie im płacił czynszu. A kto by to robił, ma być również odizolowany od społeczeństwa.

Metodę Parnella, znaną później pod nazwą „bojkotu”, trudno było władzom zwalczać, ponieważ nie łamała żadnych obowiązujących praw. Metodę tę stosowano już poprzednio. Pat Winterowa z mężem i ich współtowarzysze przed laty zbojkotowali Artura Slattery'ego z nieoczekiwanym wynikiem: niesprawiedliwy zdzierca przeobraził się w człowieka przyjaznego całej okolicy. Peter dobrze orientował się w technice bojkotu, więc Parnell wysłał go do zachodnich hrabstw Irlandii, by ocenił położenie i ewentualnie zajął się organizowaniem akcji.

Gdy pociąg zatrzymał się w Maryborough (dziś zwanym Port Laoise), tragarz otworzył drzwi przedziału Petera i odwracając się do tyłu, powiedział do jeszcze niewidzialnego pasażera:

- To najlepsze, co mogę znaleźć, proszę wielmożnego pana!

Po czym położył na siedzeniu skórzaną torbę podróżną ze złoconymi okuciami. Za nim wszedł mężczyzna mniej więcej w wieku Petera - niewiele ponad trzydziestkę - średniego wzrostu i szczupłej budowy, o wysokim czole i wyraźnie zarysowanym nosie, ale ustach obwisłych i uciekającym w tył podbródku. Miał na sobie długi płaszcz podróżny z pelerynką beżowy w ciemniejszą kratę, a w ręku trzymał czarną laskę o złotej gałce. Wszedłszy, wcisnął w oko monokl, obejrzał bez ceremonii swego towarzysza podróży - Peter udawał, że czyta - i burknął, nie zwracając się właściwie do nikogo:

- Dałem temu portierowi taki napiwek, że powinien mi był znaleźć oddzielny przedział! Teraz chyba za późno, żeby się przesiąść.

Rzeczywiście było za późno. Pociąg już ruszał. Przybysz zdjął płaszcz i otrząsnął go, nie zwracając uwagi, że ochlapuje współpasażera kroplami wody. Spod płaszcza ukazały się kurtka i golfowe spodnie z brązowego tweedu, dobrze skrojone i widocznie kosztowne, chociaż o zbyt rażącym deseniu „w jodełkę”, oraz beżowe kamasze sięgające do pół łydek, obciśniętych w wełniane kraciaste pończochy. Gdy kładł na górną półkę torbę i laskę, na jego palcu błysnął zielony jaspisowy sygnet.

Pozornie zaabsorbowanego lekturą Petera raczej bawił niż raził arogancki jegomość, którego od razu zaklasyfikował jako świeżo wzbogaconego Anglika. Tego gatunku ludzie z reguły postępowali tak, jakby dla ustalenia autorytetu przedstawicieli imperium wśród kolonialnego prymitywu należało się zachowywać z obraźliwą arogancją.

Mało kto mógł też Peterowi zaimponować ostentacyjnymi dowodami bogactwa. Powściągliwiej, ale przyzwoicie ubrany młody Winter wiedział, że tylko najbogatsi pośród arystokracji mogliby go przewyższyć w tym względzie. Uczciwie dorabiał się znacznej fortuny na swojej flotylli rybackiej w Kenmare. Był nadal starszym wspólnikiem przedsiębiorstwa połowu ryb, chociaż zarządzaniem już się osobiście nie zajmował. Przeprowadził się do Dublina, gdzie były lepsze możliwości edukacji dla jego trojga dzieci, Seana, Jamesa i Trixie, i gdzie szukając dochodowych inwestycji, nabył już parę sklepów. Czuł się dobrze w Dublinie i uważał, że jako początkujący polityk winien trzymać rękę na pulsie wydarzeń w metropolii swego kraju.

Z woreczka na tytoń zrobionego z wężowej skóry Anglik dobył szczyptę tytoniu i nabił fajkę - długą, ze złotym ustnikiem i zakręconym cybuchem - po czym zajął się puszczaniem kłębów dymu. Peter, chcąc podkreślić własną narodowość, odłożył gazetę i powiedział:

- Przypuszczam, że pogoda jest taka, jakiej się pan spodziewał. Anglicy zwykle powiadają, że w Irlandii deszcz pada bez przerwy.

Jego współpasażer, siedzący w przeciwległym rogu przedziału, zanim odpowiedział, wcisnął monokl w prawe oko, ale nadal patrzył prosto przed siebie.

- Interesy zmuszają mnie do odwiedzania aż nazbyt często tej godnej pożałowania wyspy. Nie spodziewam się więc tutaj niczego dobrego, nawet tego, by mi nie przeszkadzano w podróży.

I odwrócił twarz do okna. Peter podniósł z rozbawieniem jedną brew do góry i zadecydował: ajent, który z ramienia hurtowników angielskich przyjeżdża załatwiać zakupy żywca lub mięsa. Z powodu takiego eksportu nasi wieśniacy cierpią głód. Wzruszył ramionami i zaczął również wyglądać przez swoje okno. Tak siedzieli, a pociąg z hałasem, chociaż wolno, pokonywał drogę.

Deszcz przestał padać, nawet wyjrzało blade słonko, jednakże widok za oknem przygnębiał Petera. Liczne stada pasły się na bujnych zielonych łąkach, wśród których widniały tu i ówdzie rozpadające się ruiny dawnych chłopskich zabudowań - niemi świadkowie eksmisji i zagarniania pod wypas uprawnej roli. Gdzie indziej stłoczone wioski, gdzie ludność gospodarowała na skrawkach ziemi zaledwie wystarczających, by się wyżywić: nędzne chałupki kryte przegniłą słomą, połamane płoty; wysoka wieża kościoła, zasmarkane dzieciaki, ubrane - zarówno chłopcy jak dziewczynki - w stare, przerobione spódnice matek; osiołek z ładunkiem torfu, zwłoki psa przy drodze i chmara much nad nimi.

W Nenagh pociąg się zatrzymał. I zatrzymał się na długo. Peter przywykł do takich opóźnień, wiedział, że niecierpliwość w niczym tu nie pomoże. Wyjął książkę i zabrał się do czytania. Jego towarzysz wiercił się niespokojnie, wstał, otworzył okno, wyjrzał na pusty peron. Wysiadł, pokręcił się, wrócił, burcząc pod nosem coś, czego Peter nie dosłyszał. Minęło pół godziny. Zjawił się konduktor.

- Mój człowieku - denerwował się Anglik - nie możecie czegoś zrobić, by ten pociąg ruszył?

- Niezadługo, niezadługo, proszę wielmożnego pana. Bo to właśnie tutaj mieszka motorniczy. Więc pewno podskoczył do domu, żeby coś tam do zjedzenia sobie wziąć.

- Wielkie nieba! Co za porządki! Kompletny brak dyscypliny! Trzeba natychmiast temu zaradzić. Wy pewno nie wiecie, kim jestem, ale...

- Chyba wielmożnego pana jeszcze nie widziałem. Ale tego drugiego wielmożnego pana to my tu znamy. Nasz pan Winter często jeździ tędy aż do Killarney albo do Kenmare. On jest teraz posłem z tutejszego okręgu. To bardzo hojny pan, proszę wielmożnego pana.

Anglik zignorował sugestię o hojności i oznajmił:

- To nie do pomyślenia, żebym ja tutaj miał czekać w ten sposób. Jestem Robert Godden, ulica Sloane w Londynie, dwór Waltham w hrabstwie Berkshire. Mam bardzo ważne...

Peter pomyślał: Nie omyliłem się. Tylko jakiś nowobogacki będzie tak chełpliwie wyliczał swoje posiadłości.

- Tak, proszę wielmożnego pana - przerwał mu konduktor. - To musi być miło mieć aż dwa domy, gdy tylu nie ma ani jednego. Ale wie pan, jechały tym pociągiem nie tak dawno dwie damy, bardzo eleganckie damy. I jak zawsze pociąg sobie stanął na tej stacji, w Nenagh. No i jedna dama - oparł rękę na biodrze i parodiował dumną pozę - wstaje i powiada do mnie: „Ja nie mogę czekać!” Tak powiada i pyta, czy ja wiem, że ona jest panią wicekróla. „Z pewnością to dobrze wymoszczone zajęcie”, powiadam do niej, „ale nawet gdyby pani była facetką od serca samego naczelnika naszej stacji, toby i tak nic nie pomogło”.

W tym momencie parowóz zaświstał. Konduktor zeskoczył na peron, pociąg sapnął i ruszył powoli z miejsca, a Peter ukrywał wesołość za chustką do nosa. Po chwili Robert Godden odchrząknął i przerwał milczenie:

- Można by, jak sądzę, powiedzieć, że w pewnym sensie zostaliśmy sobie nawzajem przedstawieni. Więc moglibyśmy teraz bez niewłaściwości konwersować. - Poprzez sztywną frazeologię Peter dosłyszał, co potwierdziło jego domysły, ślady akcentu londyńskich przedmieść. - Czy mógłbym zadać panu pytanie?

- Bardzo proszę - odrzekł Peter i pomyślał sobie w duchu: Aha! Ulica Sloane i dwór Waltham uznały, że poseł do parlamentu może się przydać, nawet poseł irlandzki.

- A więc czy jest pan jednym z posłów nazywanych autonomistami? Zwolennikami tego Parnella, z którym jest tyle utrapienia?

- Rzeczywiście sądzę, że my, Irlandczycy, powinniśmy się sami rządzić. Co do mego szefa, to ocena, czy przysparza „utrapień” czy też nie, zależy od tego, z której strony na niego się patrzy.

- No, te ostatnie wybryki obstrukcjonistów, Parnella i innych, hamujące pracę Izby Gmin... Czy pan sądzi, że to dowodzi respektu należnego matce parlamentów?

- My do Westminsteru nie przychodzimy skuci kajdanami, by się kłaniać i okazywać należny respekt, jak pan to nazywa, panie Godden. My przychodzimy, by uzyskać to, czego potrzeba Irlandii.

- A jeślibyście dostali tę waszą autonomię, co byście z nią poczęli? - spytał Godden z szyderczym uśmiechem.

- Po pierwsze, zwrócilibyśmy ziemię irlandzką Irlandczykom, którzy się uważają za jej prawowitych właścicieli, czemu nie można się dziwić.

- Pan chce powiedzieć, skonfiskowalibyście...?

- Nie bez kompensaty.

- Ale przymusowo...?

- Oczywiście. Nie ma innego sposobu. Naturalnie zaczęlibyśmy od tych właścicieli ziemskich, których stosunek do dzierżawców stwarza ośrodki niepokojów i wrzenia.

- Ja bym to nazwał niemoralną interwencją w sprawy własności prywatnej.

- A czy wolno mi zapytać, jak moralna była interwencja angielska, trwająca od stuleci, w sprawy własności irlandzkiej?

- Och, pan zacznie tu opowiadać legendy z historii starożytnej, wiem, wiem! Oliver Cromwell palił miasta, niszczył kraj i tak dalej. Zajmijmy się tym, co jest teraz i tutaj. Gdyby pańscy rodacy mieli władzę, natychmiast podnieśliby ceny płodów rolnych. A to by pogorszyło poziom życia w Anglii.

- Gdybyśmy mieli władzę, tobyśmy się przede wszystkim zajęli poziomem życia w Irlandii. Położylibyśmy kres głodowi i nędzy, które są losem większej części wieśniaków od tak dawna, jak tylko mogę zapamiętać.

- Więc tak zwane Rządy Krajowe, o ile je w ogóle mieć będziecie, w co ja osobiście nie wierzę, oznaczałyby po prostu reformę rolną?

- Nie tylko. Polityka rolna to jeden z aspektów rządzenia. Mielibyśmy handel nie zmonopolizowany przez was, stosunki z całym światem, łącznie z Anglią, oczywiście. Zakładalibyśmy szkoły i college'e, szpitale...

- Pan rzeczywiście tak rozprawia jak polityk bez teki. A mało który wie, czym będą w praktyce teorie, jakimi się dziś posługują, niby kijami do bicia rządu. Otóż pan Gladstone...

Peter nie dał mu dojść do słowa:

- Pan Gladstone publicznie płacze nad cierpieniami Bułgarów, którym Turcy odmawiają ludzkiego traktowania i narodowych swobód, ale co do Irlandii, to jego humanitaryzm i troska o swobody wyrażają się w groźbach i ustawie o prawie wyjątkowym, w aresztowaniach i zsyłkach. Cała Europa wie, że Irlandia jest jednym z najgorzej zarządzanych krajów, po części wyzyskiwanym, po części zaniedbanym, po części uciskanym.

- Was nic innego nie zaspokoi, jak sądzę, prócz autonomii. A w Irlandii zainwestowano dużo angielskiego kapitału. Czy pan sobie wyobraża, że my na tym postawimy kreskę?

- Nie zainwestowano - poprawił Peter. - Większość majątków, które są obecnie w posiadaniu Anglików, najpierw zrabowano właścicielom siłą, a potem ofiarowano tytułem nagród czy łapówek politykom albo generałom.

- Mogę pana zapewnić - najeżył się Godden - że nie zbudowaliśmy największego na świecie imperium po to, by je teraz rozdarować. Bo jak się zacznie raz oddawać, to na czym by się skończyło?

- Parnell uważa, a ja się z pewnością z nim zgadzam, że byłoby lepiej i dla was, i dla waszych przyszłych wzajemnych stosunków, gdybyście ustąpili dobrowolnie raczej niż przedłużali waśnie i nienawiść.

- Wątpię, czy rząd angielski przekonają takie argumenty. Mnie by nie przekonały. Unia anglo-irlandzka musi zostać utrzymana. I będzie.

Peter odrzekł spokojnie:

- Przed stu laty Anglicy mówili kubek w kubek to samo o swoich północnoamerykańskich koloniach.

Obaj zamilkli. Peter wspomniał, jak jego ojciec pod koniec życia zwykł podkreślać bezcelowość argumentowania. Mało kto uważa, mawiał Michał, że cudzy głos brzmi równie melodyjnie jak jego własny, a cudze poglądy są warte przyjęcia. Jest to zapewne miarą ludzkiego egocentryzmu, rozmyślał Peter, ale wynika również z tego, że poglądy i argumenty są uwarunkowane okolicznościami życia.

Pociąg podjeżdżał do Limerick, największego miasta w Zachodniej Irlandii. Robert Godden, wkładając swój obszerny płaszcz, powiedział:

- Wysiadam tutaj. Ale po załatwieniu moich interesów, co potrwa może parę dni, chcę się wybrać do Killarney. Nigdy tam nie byłem, a słyszałem, że okolica piękna. Ten bezczelny konduktor wspominał coś, jak mi się zdaje, że pan zna te strony?

- Killarney leży w moim okręgu wyborczym. I mam brata, który tam stale mieszka.

- Więc może mógłby mi pan polecić jakiś porządny hotel? Ilekroć się gdzieś zatrzymałem w tym kraju, zawsze trafiałem na nory niezdatne dla przyzwoitych ludzi do zamieszkania.

- Mój brat jest właścicielem Oberży pod Tarą w Killarney i dużo „przyzwoitych ludzi” - to z odcieniem sarkazmu - chętnie się u niego zatrzymuje. Wygodne łóżka, smaczne jedzenie, sprawna obsługa. Niczego się nie podaje na złotych ani srebrnych talerzach, oczywiście; i nie ma żadnego łóżka, w którym spała królowa Elżbieta. Ale jest wygodnie i czysto.

- Oberża pod Tarą. Muszę sobie zapamiętać. Mam doskonałą pamięć. - Chwila pauzy - A czy są tam może jakieś przystępne dziewczątka? Wie pan, jak to jest z kawalerem z dala od domowych pieleszy. Mam w moim londyńskim domu i w moim dworze w Waltham przystojne pokojóweczki, ale z drugiej strony dobra to zasada nigdy nie polować we własnym rewirze, co? - Zakończył z porozumiewawczym uśmieszkiem.

Petera aż ręce zaswędziały i same się zwinęły w pięść.

- Nie mogę panu służyć informacjami na ten temat - odrzekł sztywno. - Jestem człowiekiem żonatym.

Pociąg się zatrzymał i Godden wysiadł, rzuciwszy zdawkowe „do widzenia”.

Mroczyło się już, gdy dojechali do Killarney. Peter ze zdumieniem zobaczył matkę czekającą na niego na peronie. Witali się serdecznie, a dorożkarz podbiegł natychmiast i zaniósł torbę podróżną Petera do swej bryczki. Syn przytrzymał matkę w uścisku i rzekł:

- Co za niespodzianka! Czy zostawiłaś swój sklep i przyjechałaś tutaj po to tylko, by mnie spotkać...?

- Szczerze mówiąc, mój kochany, nie tylko. Ty byś i tak wpadł do Kenmare, żeby zobaczyć się ze mną, nieprawdaż? Chcę jeszcze drugą pieczeń upiec przy tym samym ogniu. Ale teraz chodź, ten trzęsidusza czeka na mnie.

Dorożkarz, jak wszyscy dorożkarze na całym świecie, lubił gadać.

- Wielki to dzień dla mnie, panie Winter! Nie co dzień to się zdarza, aby moją bryczuszkę honorowało siedzenie - za przeproszeniem szanownej pani - posła do parlamentu, walczącego o stare prawa Irlandii!

- To bardzo uprzejmie z twojej strony, Finegan. Jak zdobędziemy te prawa, wtedy może zasłużymy na twoje uznanie. Na razie...

- Dzielnie sobie poczynacie, szanowny panie. My tu wszyscy podziwiamy, jak wy tam drażnicie tego lwa w jego własnej jamie, w Westminsterze! Może trzeba mu będzie jeszcze umieścić parę kulek w zadku, zanim się naprawdę ruszy, ale...

- Miejmy nadzieję, że dni kulek minęły bezpowrotnie - przerwał Peter. - Irlandia za dużo już tego zaznała.

- Nie mówię, żeby szanowny pan nie miał racji, ale śmiem zauważyć, że wątpliwe, abyśmy gapili się w ten zadek - za przeproszeniem szanownej pani! - dopóki lew nie uzna, że to zbyt niewygodnie obracać się do nas pyskiem!

- W każdym razie, Finegan, dajcie panu Parnellowi przynajmniej szansę.

Irlandzkie wiejskie dorożki z okolic Killarney są słynne. Siedzi się w nich plecami do siebie, a pod kątem prostym do woźnicy. Peter przechylił się przez dzielącą go od matki poręcz, by rozpytać o sprawę, która sprowadziła Pat do Kellarney. Ale dorożkarz nie dał się tak łatwo pozbawić sposobności opowiedzenia paru anegdot i zaciąwszy swego niezbyt entuzjastycznego konia, podniósł głos, aby przekrzyczeć stukot kół i kopyt. Dalsza konwersacja, którą można by nazwać trójstronną, wyglądała mniej więcej tak:

- Jaką to „inną pieczeń” masz do upieczenia tak pilnie, mamo?

- A czy to nie irlandzki policjant pewnego razu próbował zatrzymać samobójcę, który chciał w Nowym Jorku skoczyć z mostu do rzeki...

- William ma gościa...

- Pomyśl o swojej lubej, krzyknął policjant...

- Rzecz zwykła w oberży...

- Nie ma żadnej lubej...

- To jeden z dawnych przyjaciół naszej rodziny...

- Pomyśl o ojcu i matce...

- Tylu ich było...

- Jestem sierotą...

- Poznasz go, gdy go zobaczysz...

- Pomyśl o irlandzkich świętych...

- Nie możesz mi powiedzieć nazwiska?

- Czemu? Jestem Anglikiem!

- Wszystko we właściwym czasie! - I Pat położyła palec na ustach, a dorożkarz kończył z satysfakcją:

- A jeśli tak, to skocz, bękarcie jeden!

Dwoje pasażerów nie mogło się powstrzymać od śmiechu. Peter, stosując się do woli matki, zaprzestał niedyskretnych indagacji, natomiast zapytał o Williama. Dorożkarz wyśpiewywał starą irlandzką piosenkę.

- William jest doprawdy nadzwyczajny - mówiła Pat. - Mógłby służyć za wzór, jak należy się zachowywać w nieszczęściu...

- Wziąwszy wszystko pod uwagę, ty też się dzielnie spisujesz - zauważył Peter.

Wiedział, jak głęboko Pat kochała swego męża. Jednak zniosła jego stratę ze stoickim spokojem. Tylko podczas pogrzebu zapłakała, a i to nie wybuchnęła głośnym łkaniem ani histerią, lecz pozwoliła łzom płynąć po policzkach aż do kącików mocno zaciśniętych ust. Od tej pory, zawsze czynna, zatrzymywała się chwilami przy robocie i spoglądała przed siebie, ale czy widziała przeszłość czy przyszłość, nikt nie umiał odgadnąć.

Pat zignorowała uznanie w słowach syna i zaczęła opowiadać:

- William stał przed oberżą, kiedy przyjechałam. Podszedł do mnie z powitalnie wyciągniętymi ramionami, wzruszająco rycerski. „Wiesz, że to ja?” spytałam, a on odrzekł: „Oczywiście. Słyszałem, jak rozmawiałaś z dorożkarzem. Gdy się nie widzi, to się dobrze słyszy!” I potem mi powiedział coś, co chyba zawiera jego filozofię życia, którą sobie wymyślił, aby móc przetrwać: „Lepiej być ślepym niż głuchym.

Głosy tworzą obrazy w moim umyśle. A wzrok bez słuchu nie przywoła dźwięków.”

Pat przerwała i zamknęła oczy, jakby chciała sprawdzić na sobie słuszność słów Williama. I dodała:

- Nie znam nikogo, kto mając normalny wzrok, byłby równie pogodny. Może dlatego, że nie może teraz widzieć, co wyrabia Lilly. Całe szczęście.

W miasteczku, przez które przejeżdżali, Pat poleciła dorożkarzowi zatrzymać się na chwilę przed małą herbaciarnią. Gdy Peter zdziwiony wyskoczył za nią, objaśniła:

- Muszę cię trochę przygotować.

Letni sezon jeszcze się nie zaczął i w herbaciarni było pustawo. Z łatwością znaleźli sobie odosobniony stolik.

- Co za tajemnica! - uśmiechnął się Peter.

- Nie tajemnica, ale sprawa poważna. Czy pamiętasz Geralda Wolfe'a, majstra z huty żelaza w Kenmare?

- Naturalnie. Przecież to on pomógł ocalić Denisa, kiedy żołnierze ścigali go podczas pożaru w Iveragh.

- Właśnie. Otóż posłuchaj. Hutnicy zażądali podwyżki płac. Właściciel odmówił, zwolnił ich i sprowadził łamistrajków z Macroom. Oczywiście wybuchły różne utarczki i w jednej z nich Gerald wyrwał policjantowi pałkę i rozbił mu nią głowę. Uciekł, ale wszędzie go szukają. Gerald przyszedł do mnie, a ja go wyprawiłam do Williama. Znasz starą część Oberży pod Tarą: pełno tam zakamarków i poddaszy. Wiedziałam, że William na razie da schronienie Geraldowi, ale trzeba go wysłać dalej, gdzieś w pustkowia na północnym zachodzie.

- A to historia! - mruknął Peter. - Ale jak...?

- Zobaczymy. Gerald dotarł do oberży dzisiaj rano, piechotą przez pola, a ja przyjechałam w południe. Muszę dopiero coś obmyślić. Ja wiem, mój drogi, że chociaż nie tworzysz praw, raczej starasz się przeszkodzić w ich tworzeniu, to jednak ponoć akceptujesz wolę większości. A to już niemal po stronie praworządności, czyż nie? - Zrobiła na wpół psotną, na wpół złośliwą minę, a Peter odpowiedział udawanym marsem. - Otóż William powiedział, że muszę wyjechać ci na spotkanie i uprzedzić, bo może wolałbyś nie zajeżdżać do oberży... w razie czego byłbyś czymś w rodzaju wspólnika... Ale przypomniałam mu, że jesteś Winterem...

- Nic sobie nie robię z tworzenia praw czy narzucania praworządności - odparł natychmiast Peter. - Nigdy nie znajdę się tak daleko po stronie władzy, by nie pomóc przyjacielowi i dzielnemu irlandzkiemu patriocie, jakim jest Gerald Wolfe.

Matka położyła mu rękę na ramieniu.

- Wiedziałam.

- Musimy znaleźć jakiś sposób - powiedział Peter.

- Znajdziemy. Kiedy już będziemy w Tarze, naradzimy się wspólnie. Teraz zapłać za tę lurę, która nosi nazwę herbaty, i jedziemy.

ROZDZIAŁ IV

- Nie, nie trzeba, Peter, dziękuję ci! - William uścisnął dłoń brata, kładąc mu drugą rękę przyjacielskim ruchem na ramieniu. - Tu, w Killarney, dobrze się orientuję. Znam każde drzewo i każdy słup, a przeważnie sprawdzałem, gdzie stoją, najpierw się o nie potykając. Na ulicach Dublina będę się czuł zagubiony i bardzo zależny.

Siedzieli we dwóch w dużej jadalni hotelowej, służącej na razie tylko rodzinie, bo sezon jeszcze się nie zaczął i gości w oberży nie było. Peter zdał sobie sprawę, jak trudno będzie teraz Williamowi dopilnować Lilly o nazbyt swobodnych obyczajach. Zauważył też jej odruchy zniecierpliwienia, gdy musiała dopomóc mężowi w czymś, czego nie robiłaby, gdyby widział. To raczej obie służące, zwłaszcza Vera, ale Ellen także, przybiegały mu na pomoc. Dlatego Peter próbował namówić brata, by sprzedał oberżę i przeprowadził się do Dublina, bliżej rodziny.

- Życie w wielkim mieście nigdy by mi nie odpowiadało, nawet dawniej - mówił William. - Bruk, wozy i powozy, hałas, tłumy przepychających się ludzi. Nigdy zapachu kwitnących krzewów ani śpiewu ptaków. Uf! To nie dla człowieka z moim usposobieniem. - Weszła Vera i zaczęła nakrywać do stołu, a William dodał jeszcze: - Jedyne, czego chcę teraz, to zdobyć sobie szczeniaka, a i to bardziej dla towarzystwa niż dlatego, iżbym potrzebował przewodnika.

Uwagi Petera nie uszedł ten zwrot: „dla towarzystwa”. Ludzie unikali ślepca. Och, pomagali mu oczywiście, gdy tego potrzebował, ale nie z przyjaźni, lecz z litości. Peter pomyślał, że ludzi prędko nuży potrzeba litowania się nad kimś. I nie tylko to. Pogodna odwaga Williama kazała im pojmować bezpodstawność własnych narzekań. A tych niełatwo się wyrzec. Cóż, ślepemu trudno o przyjaciół.

Co prawda William wcale się nie wydawał przygnębiony osamotnieniem. Utrata wzroku rozwinęła w nim jeszcze bardziej dawną skłonność do filozofowania. O jego braciach trudno by powiedzieć, czy ich poglądy decydowały o uczynkach czy też odwrotnie. Natomiast William podchodził do życia z filozoficznym spokojem. Wydawało się, jakby ślepota stworzyła jakiś dystans pomiędzy nim a otaczającym go światem. Pociechą mu była muzyka. Wędrował ścieżkami po lesie i nad jeziorem, wygrywając na swoim flecie przedziwne tęskne melodie. Ani skrzydlate, ani czworonożne stworzenia nie uciekały przed nim: wydawało się, że gra jego fletu rzuca na nie urok. Okoliczni mieszkańcy słyszeli go z daleka i kiwali do siebie głowami znacząco. Przybysz czasem natykał się na niego nieoczekiwanie, siedzącego na zwalonym pniu i zupełnie zaabsorbowanego wygrywaną dawną melodią ludową lub jakąś własną kompozycją.

Nadal zajmował się aktywnie prowadzeniem oberży. Nauczył się też brać kufle i napełniać je piwem z beczki, nalewać whisky. Ale gdy Lilly obsługiwała bar, zwykle znajdowała wymówkę, by go stamtąd odesłać.

Oberżę pod Tarą goście odwiedzali coraz liczniej: i ci, którzy zaglądali tylko na posiłek i ci, którzy zatrzymywali się w hotelu na dłużej, aby „studiować tubylców”, jak to czasem Anglicy pogardliwie określali. Wszyscy zaglądali do baru na kufelek lub kieliszeczek. Wyostrzony słuch Williama pozwalał mu chwytać strzępy rozmów. Oberżysta był dokładnie poinformowany o wszystkim, co się działo w całym kraju:

- Lord Dillon w hrabstwie Mayo musiał ustąpić pod naciskiem bojkotu... w zeszłym tygodniu obniżył czynsze i umorzył zaległości.

Czasem posłyszał wieści z Anglii, szczególnie interesowały go te, które dotyczyły Irlandii:

- Ten Parnell stanowi prawdziwe niebezpieczeństwo. W Izbie Gmin liberałowie i konserwatyści mają coraz bardziej wyrównaną liczbę mandatów. Toteż niebawem grupa Parnella będzie mogła dyktować warunki temu stronnictwu, które chce uzyskać większość. A kiedy to się stanie - wiecie równie dobrze jak ja, co za warunki Parnell podyktuje. Przyznaję, że to zręczny polityk, ale ja bym go jednak kazał wtrącić do więzienia, gdybym mógł.

Poza swoją pracą William bywał samotny, ale gdy Lilly dopuściła go do baru albo do restauracji - gdzie klienci nie czuli się skrępowani litością, bo przecież mu płacili - zyskiwał sobie popularność. Zawsze miał na podorędziu żart czy anegdotę, chętnie opowiadał stare legendy, wygrywał na flecie melodie, które przenosiły jego słuchaczy w świat czarów, wróżek i krasnoludków. Potrafił też z zupełną powagą i z dramatycznymi gestami opowiadać łatwowiernym przybyszom, jak to na nowiu widać na rozstajach szubienicę i wisielca; albo też dokładnie określał miejsce, gdzie ukazywał się połyskliwy miecz, unoszący się w górę i spadający, jakby nim władał niewidzialny wojownik w pojedynku na śmierć i życie. Na niektórych sugestywne słowa Williama wywierały takie wrażenie, iż gotowi byli uwierzyć, że widzieli to na własne oczy.

Czasem w żartobliwym nastroju, gdy miejscowy klient, Irlandczyk, wyszedł z oberży, William powiadał do turystów:

- Włożył je obie do kieszeni.

- Co za „obie”?

- Żaby. Kiedy on przychodzi popić wieczorem, zawsze stawia żabę na ladzie, o tu właśnie, bo zawsze siada tutaj.

- I William z powagą wskazywał miejsce palcem.

- A co z drugą żabą?

- Otóż on powiada, że dopóki widzi tylko jedną żabę, to wie, że jest trzeźwy. Ale gdy zobaczy dwie...

- To co wtedy?

- Bierze je obie, każdą w jedną rękę, wkłada je po jednej do dwóch kieszeni kurtki i idzie do domu.

- Chce pan nas nabrać - powiedział powątpiewająco pewien gość. - Skąd pan to wie, skoro pan... no, nie może widzieć?

William uśmiechnął się i podniósł palec do góry gestem z lekka karcącym:

- Nie zawsze byłem ślepy. Teraz, przyzywając pamięć do pomocy, mogę do odgłosów dopasować obraz.

W ciągu dnia Gerald Wolfe musiał siedzieć na poddaszu, żeby go przypadkiem ktoś nie zobaczył. Nie można było jednak ukryć jego obecności przed domownikami: zresztą William wcale tego nie uważał za potrzebne.

- To są porządne irlandzkie dziewczyny - powiedział.

- Wytłumaczyłem im, że Gerald musi się ukrywać przed władzami. Nie wydadzą rodaka.

Verze polecono zanosić gościowi posiłki na poddasze, bo Lilly odmówiła. Gdy Wolfe po raz pierwszy wszedł niespodziewanie do oberży, służąca spostrzegła, że oczy jej pani otworzyły się szeroko, usta też, jakby powietrza nie mogła chwycić; ale opanowała się natychmiast.

Późnym wieczorem w dzień jego przybycia, gdy oberża już była nieczynna, a okiennice pozamykane, uciekinier zeszedł na dół, by posiedzieć i pogawędzić w jadalni przed ogniem płonącym na kominku, pod ciemnymi kasetonami starego sufitu. Gerald Wolfe, dobiegając pięćdziesiątki, był dobrze zbudowanym, muskularnym mężczyzną o przenikliwych oczach i obfitym zaroście, skrywającym pół jego twarzy.

Vera i Ellen już dawno spały. Lilly wymówiła się bólem głowy i również poszła do siebie. Gerald, nieswój w obecności Lilly, odprężył się dopiero po jej wyjściu. Peter przypuszczał, że rozbolała ją głowa z powodu Pat. Stosunki z teściową nie układały się najlepiej. Pat Winterowa odwiedzała oberżę bardzo rzadko, ale gdy już przyjechała, nie ukrywała krytycznego stosunku do synowej, którą uważała za rozrzutną w gospodarowaniu i pozbawioną uczuć macierzyńskich, ponieważ zostawiała dzieci prawie wyłącznie pod opieką służących. Co więcej, Pat sama chętnie i często pomagała w kuchni i nie ukrywała wcale swojej sympatii do Very, która chociaż szczupła i drobna, była zawsze pełna energii, pracowita i systematyczna, a zarazem wesołego usposobienia, prawdziwa śmieszka. I dbała o dobro swego pracodawcy.

William nalewał whisky. Pat rzekła:

- Ten twój mały Józef jest kapitalny. Wiesz, co mi dzisiaj powiedział? Kiedy wyjeżdżałam dorożką na spotkanie Petera, malec przywędrował do mnie z buzią usmarowaną na biało. Zapytałam, gdzie był. Pokazuje palcem na gospodarkę za gościńcem i powiada: „Dobra krówka, babciu, miła krówka. Śmietankę daje na sam wierzch wiadra, żebym mógł paluszkiem sięgnąć.”

Gerald potrząsnął z żalem głową.

- Tego ci zazdroszczę, Williamie. Nie twojej oberży, choć to pewno złote jabłko, ale twoich dzieci. I pewno byłbym przezorniejszy, gdybym miał rodzinę.

Jego żona umarła w połogu po dwunastu latach bezpłodnego małżeństwa, a GeTald, głęboko do niej przywiązany, nie ożenił się powtórnie. Co prawda niejedna dziewczyna z Kenmare wiedziała, że ten wdowiec nie zachowuje celibatu.

- Przezorność, to niepodobne do ciebie! - śmiała się Pat. - Kiedy ci bójka zapachnie, nic cię w domu nie utrzyma!

Gerald uśmiechnął się do niej, ale z pewną zawziętością w spojrzeniu. Pat rzekła, poważniejąc:

- Musimy zadecydować, jak i dokąd cię wysłać...

- Dokąd, to wiadomo - przerwał jej Gerald. - Mam zamężną siostrę w Donegal. Gdy tam się dostanę, a przede wszystkim gdy opuszczę tę okolicę, będę bezpieczny. Najtrudniej jest z tym, jak” i dlatego was muszę prosić o pomoc, przyjaciele! A na dokładkę do wszelkich kłopotów jestem bez grosza przy duszy. Strajk trwa już od paru tygodni.

Z tym zastrzeżeniem rozprawił się Peter:

- To nie problem.

- Nie mogę powiedzieć, żebym miał dużo nadziei - mruknął posępnie Gerald. Od kiedy musiał się rozstać z towarzyszami pracy i walki, których zaufanie go podtrzymywało, podupadł na duchu. - Raz mi się udało wydostać z ich rąk, po tej aferze ze spaleniem Iveragh. Trudno się spodziewać, żeby mi drugi raz takie szczęście sprzyjało.

- Głupstwo! - zawołała Pat. - Nie opuszczaj nosa na kwintę! Jeden energiczny człowiek może przechytrzyć całe wojsko tych półgłówków, uciec przed nimi, ocalić skórę, nawet jeśli musi przejść przez sam środek tej bandy!

Kiedy już obgadali i dokładnie ułożyli plan ucieczki Geralda z zastawionych na niego przez policję sieci, Pat powiedziała:

- Więc musisz poczekać dzień lub dwa, zanim ja pozbieram wszystko co potrzebne. Byle jakie stare łachy nie wystarczą. Musisz wyglądać naprawdę wytwornie. I chodzisz takimi ciężkimi, wielkimi krokami. Trzeba będzie coś obmyślić. Może będziesz udawał, że kulejesz. I oczywiście precz z tymi zaroślami na twarzy! - Jak łobuziak pociągnęła z uciechą Geralda za brodę.

- Nic mu absolutnie nie grozi, dopóki jest tutaj - zapewnił William. - Tylko że to żadna przyjemność na tym poddaszu.

- To poddasze to prawdziwe piekło! - jęknął Gerald.

- Wybacz mi, Williamie. Jestem ci bardzo wdzięczny za kryjówkę. Ale oby to nie trwało zbyt długo! Kto inny mógłby pewno czytaniem czas zabijać, ale to nie moja specjalność.

- Więc posiedźmy jeszcze i pogadajmy - zaproponowała Pat. - Za dnia możesz odespać zarwaną noc.

- A skoro mamy tu wśród nas posła do parlamentu, to go pociągniemy za język - zażartował dobrodusznie William. - Co do mnie, cały zamieniam się w słuch. Gadajcie, bracie! W Killarney nic się nie zdarza ciekawego, prócz może jakiegoś zgwałcenia niechcący!

- Szanuj moje siwe włosy - przerwała mu Pat. I dodała, mrugając do Geralda: - Chociaż o ile mnie pamięć nie myli, takie zdarzenia bywają dosyć ciekawe dla zainteresowanych stron.

Peter popatrzył po zebranej kompanii i zaczął:

- Najpierw wy mi powiedzcie, co tutaj się myśli o Parnellu i o działalności stronnictwa irlandzkiego w parlamencie. Nasz dorożkarz dzisiaj wyrażał się o nim z oględną aprobatą, ale ponieważ mu jeszcze wtedy nie zapłaciliśmy, więc trudno go uważać za bezstronnego.

Pat nie robiła ceremonii.

- Co do mnie i z całym należnym szacunkiem dla naszego posła - tu skłoniła głowę przed Peterem z udawaną powagą - to ja nie wierzę, abyście cokolwiek osiągnęli razem z Parnellem. Idziecie drogą, którą Anglicy wybrukowali dla własnych celów. Dorożkarz powiedział, że ostatecznie naszą kłótnię będą musiały rozstrzygać kule. Nie nowina dla was, że i ja tak myślę.

Po śmierci męża Pat usiłowała ująć cugle w swoje ręce i pokierować synami. Ale to nie było łatwe. Każdy z nich wyrobił sobie już własny pogląd, nie bez wpływu osobistych spraw i może usprawiedliwień, na kwestie irlandzkie. Z mniejszym lub większym entuzjazmem nadal dążyli do tego samego ostatecznego celu co i matka, ale już się nie zgadzali ani z nią, ani między sobą co do środków zmierzających do osiągnięcia tego celu.

- Zawsze pozostałem w głębi serca bojownikiem - powiedział William. - Bunt przeciw okupacji, nawet jeśli kończy się klęską, rozżarza płomień patriotyzmu, podnieca uczucia narodowe. Ale nie widzę obecnie możliwości zorganizowania powstania. Parnell jest jedynym wśród nas utalentowanym przywódcą, a on jest przeciwny przelewaniu krwi.

- Ojciec też był przeciwny przelewaniu krwi - zauważył Peter, a Pat zaraz wtrąciła:

- Wcale nie, pod koniec życia zmienił zdanie, kiedy na sobie zaznał, biedaczysko, ciężkiej ręki Anglików. Był przeciwny przypadkowym, niezorganizowanym wybrykom gwałtu, jak i ja. Ale spodziewał się dożyć chwili, gdy znowu zapłoną sygnałowe wici!

- Położenie Parnella nie jest łatwe - powiedział Peter.

- Stając w obliczu wroga, zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi z powodu braku dostatecznego poparcia na tyłach. Musi walczyć z Anglikami własną bronią, a jednocześnie przeciągać na swoją stronę tych w Irlandii, którzy wątpią albo nie aprobują jego poczynań - uśmiechnął się z pewnym żalem do matki - dlatego, że próbuje metod nowych, metod, które się nie mieszczą w naszej tradycji walk. Geraldzie, co mówią twoi kompani w hucie żelaza?

- Przyznają, że Parnell ma siłę, ale nie są pewni, czy używa tej siły tak jak należy. Dziewięćdziesiąt procent z nich to bojowcy szukający okazji do czynnej walki. Ja osobiście próbowałem ich powstrzymywać. Nie, Williamie, nie śmiej się, mówię poważnie. Lokaut i łamistrajki to inna sprawa. Ale ja nie pochwalam strzelania zza węgła do dziedziców choćby dlatego, że czasem się chybi i trafi kogo innego.

- Wszyscy się roześmiali, a Gerald mówił dalej: - Chciałbym usłyszeć z ust naszego posła, czego właściwie chce Parnell?

Raczkujący polityk nie był jeszcze pewien siebie. Mówił spokojnie i skromnie, a słowa dobierał starannie.

- Więc przede wszystkim Parnell chce się posługiwać tym, co nazywa siłą moralną. Powiedział kiedyś, to jego własne słowa: „Jeśli parlament nie uchwali ustaw potrzebnych Irlandii, to my, posłowie irlandzcy nie dopuścimy, by parlament uchwalał jakiekolwiek ustawy potrzebne Anglii”.

- To, co wy nazywacie obstrukcją! - zawołał Gerald.

- Bardzo chcę wiedzieć, jak to wygląda w działaniu. Gazety owszem, ale jak powiedziałem, czytanie to nie moja specjalność.

- Właśnie przed moim wyjazdem z Londynu odbywały się dwie ważne debaty - powiedział Peter. - Jedna o prawie wyjątkowym. Wiecie wszyscy, na czym to polega. Druga o reformie rolnej. W tej sprawie rząd czyni pewne gesty pojednawcze w stronę naszych irlandzkich wieśniaków, ale my uważamy, że to nie dosyć. Wobec czego postanowiliśmy, całkiem jawnie, narobić tyle kłopotów parlamentowi, ile tylko potrafimy. Zaczął Józef Biggar, z zawodu fabrykant kiełbas, a później my wszyscy, posłowie irlandzcy, przemawialiśmy jeden po drugim. Bez przerwy. Na jaki temat - to było nieważne. Chodziło o to, by rząd doprowadzić do zupełnego zmęczenia. Jeden z nas odczytywał jakieś niekończące się dokumenty, inny opowiadał anegdoty, jeszcze inny powtarzał, co ktoś przed nim mówił...

- Czy nie ma zarządzeń, by mówić na temat? - spytał William.

- Jeszcze nie ma - odparł Peter. - Pewnie niedługo takie wydadzą. Inaczej doprowadzimy cały system rządzenia do kompletnego zastoju. Nie będę się tu wdawał w szczegóły, ale powiem wam, że z piętnastominutowymi przerwami, zarządzanymi od czasu do czasu, utrzymywaliśmy nieprzerwanie debatę w Izbie Gmin od godziny czwartej po południu w poniedziałek do dziewiątej rano we środę - czterdzieści jeden godzin! I przez cały ten czas ani na moment angielscy posłowie nie mieli sposobności przedyskutować ustawy o prawie wyjątkowym.

- Ale ostatecznie jednak tę ustawę uchwalono - zauważył Gerald.

- Tak. Ale zmusiliśmy ich do dwudziestu dwóch sesji na ten jeden jedyny temat! A gdy pod obrady weszła ustawa o reformie agrarnej - następnych pięćdziesiąt osiem sesji.

Zręcznymi ruchami dokładając polana do ognia na kominku, William powiedział:

- Angielscy posłowie musieli was znienawidzić.

- Oczywiście, ale któż by dbał o to? Speaker Izby Gmin stwierdził po debacie o reformie agrarnej, że Parnell i garstka jego popleczników opanowała Izbę. To dowodzi, jak im dopiekliśmy. Widzicie, gdy my zabieramy czas i blokujemy debaty, żadne inne ustawy nie mogą być omawiane.

- Więc wy sądzicie - powiedział Gerald - że oni wam dadzą rządy krajowe po prostu po to, by móc się spokojnie zajmować własnymi sprawami?

- Może nie od razu taką autonomię, jakiej sobie życzymy. Ale Parnell jest zdania, że będą musieli naprawić nasze krzywdy.

Pat słuchała dotąd spokojnie, nie mieszając się do rozmowy. Teraz się odezwała:

- Wierzyłam zawsze i wierzę tak samo dzisiaj w to, czego nauczył mnie mój brat Sean, powieszony przez Anglików w czterdziestym ósmym razem z moim drugim bratem, Seamusem, i proboszczem z Kilegad, księdzem O’Learym: walczyć, buntować się, ponosić klęski, ginąć - ale walczyć, bo inaczej Irlandczycy przestaną być narodem.

Na chwilę zapadła cisza. W końcu William poprosił Petera, by rozjaśnił lampę naftową, i powiedział:

- Nie twierdzę, że nie ma innej drogi. Jednak sądzę, że tobie, Peterze, jako politykowi wciąż przebywającemu wśród Anglików, trudno będzie pozostać prawdziwym Irlandczykiem. Politycy muszą obliczać koszty tego, co głoszą i czego się podejmują. Obliczanie z góry kosztów! Który z naszych rodaków to potrafi?

- Przebywać wśród Anglików - podchwycił Peter. - To również może mieć swoje dobre strony. Nieźle by było nauczyć się od nich ich sprawnej organizacji, ich...

- Nigdy w życiu! - wybuchnął Gerald. - Ta angielska sprawna organizacja, jak powiadasz, polega, przynajmniej w angielskich koloniach, na wyzyskiwaniu i krwawym ucisku. Wiem coś o tym. Całe życie pracowałem pod angielskimi majstrami!

- Nasza sprawność i organizacja muszą mieć inny charakter - rozważał William. - W angielskiej organizacji, nawet w ich własnym kraju, nie ma miejsca na marzenia. My, Irlandczycy, jesteśmy marzycielami. I właśnie z naszych marzeń musi się zrodzić inna sprawność, inna organizacja, traktująca wszystkich według wartości ich wkładu w życie naszego narodu i naszej społeczności.

- Amen! - zawołała Pat. - Z tym się zgadzam całym sercem.

- A wracając do Parnella - rzekł Peter. - Muszę wam powiedzieć, że bardzo wielu Irlandczyków w Dublinie, Belfaście i w ogóle we wschodnich hrabstwach entuzjastycznie popiera jego teorię nacisku moralnego. Czy powinienem przyjąć, że tu, na zachodzie, poglądy wyrażone przez was reprezentują poglądy większości mieszkańców?

- Tu co innego - powiedziała już spokojniej Pat.

- Nasz dorożkarz słusznie dzisiaj zauważył, że ludzi cieszą te zwady i utarczki w parlamencie, chociaż ja bym je nazwała bitwami na niby. Ale czyje poglądy reprezentują większość mieszkańców...

- Spójrzmy prawdzie w oczy, Peter - rzekł William.

- Nie ma egoizmu, który by dorównał egoizmowi Irlandczyków. Każdy z nas zamyka się we własnym świecie. Każdy chciałby przewodzić, a mało kto zgadza się być posłusznym, nawet wobec siły moralnej Parnella. Jesteśmy dobrymi im - prowizatorami, ale niechętnie wkładamy obrożę, nawet gdy jest konieczna. Dlatego właśnie niczego w polityce nie potrafimy osiągnąć i dlatego tyle razy zawiedliśmy naszych wodzów.

- A ja bym powiedziała, że nasi szeregowcy zwykle zasługiwali na lepszych wodzów - zauważyła Pat.

- Więc dajmy Parnellowi czas, by mógł dowieść, że jest tym lepszym wodzem - nalegał Peter - bo wierzę, że tak jest.

Ponoć gdy spotka się dwóch Irlandczyków, to już jest mityng polityczny. Toteż dyskusja trwała aż do chwili, gdy pierwsze smugi światła zaczęły przenikać przez szpary w okiennicach, przypominając, że Gerald musi wracać do samotności swego poddasza. Wysączył więc ostatnie krople ze szklaneczki i powiedział:

- Dziękuję za whisky. Coś mi się zdaje, że sporo jej wypiłem. Gdyby mi w środku bulgotało tyle samo potiny, musielibyście mnie zanieść na to przeklęte poddasze, a ja do wagi piórkowej nie należę.

William stanął pomiędzy matką a Geraldem, ujął ich pod ręce i uśmiechając się w kierunku, gdzie Peter porządkował krzesła, rzekł:

- Potina. Okropny trunek. Przepaliłby stal. A to mi przypomina, jak pewien nasz rodak wytrąbił tyle potiny i w rezultacie żył w kompanii tylu wyimaginowanych zwierzaków, że wywiesił szyld: „Zoo Mulligana”. Miejscowy sierżant policji wdał się w to i poszedł do chaty Mulligana z kilku podkomendnymi policjantami, których zostawił na dworze, żeby zbadać sprawę. Mulligan natychmiast wydobył swój ulubiony trunek. W jakiś czas później sierżant wytoczył się z chaty i wybełkotał do czekających policjantów: „W porządeczku... on mi pokazał połowę swoich białych myszek... i słoni także”.

Gdy śmiech ucichł, Peter zauważył:

- Jak będziesz często powtarzał tę historyjkę, to destylarnie whisky powinny ci udzielić rabatu. To dla nich taka podstępna reklama. To co nazywają: bić konkurencję.

ROZDZIAŁ V

Wieczorem trzeciego dnia męczącego uwięzienia Geralda Vera leżała już w łóżku, gdy Ellen, rozbierając się i odsłaniając swe obfite kształty, rzekła:

- Ta suka przeklęta...

- Ciszej, Ellen...

- Wiesz, kto. Ale mam ją w garści!

- Co chcesz powiedzieć?

- No, kiedy ty byłaś w jadalni z matką naszego pana, dzisiaj wieczorem, upuściłam jeden z tych szklanych dzbanków na kamienną podłogę. Stłukł się. Nic cennego, wiesz sama, ale ona zaczęła wydziwiać i opowiadać, że babka jej to podarowała na chrzciny, wyobraź sobie! - Ellen podniosła gniewnie głos. - Chrzciny! Dużo jej te chrzciny pomogły! Ladacznica!

- Ellen, ciszej... jeśli już musisz mówić takie rzeczy... Ellen nie dała się tak łatwo uciszyć. Spojrzała do lusterka na ścianie i ciągnęła dalej:

- Ciszej? Ja? A ona co? Po prostu wrzeszczała na mnie. A potem uderzyła mnie kijem od szczotki. Popatrz, tu są sińce... I to nie pierwszy raz!

- Aha - mruknęła Vera. - Musiała być w pasji...

- A była. Ale teraz mam ją, gdziem chciała! - Ellen zacisnęła pięść. - Ta wydra opowiada, że sobie zarobiła podbite oko na podwórzu, ponieważ przewróciła się o słup, co? To ci śmiech!

- Jak to? A co innego?

- Zaraz ci powiem. Postanowiła, że na poddasze trzeba zanieść kolację wcześniej i że ona ją sama zaniesie. Ciebie nie było. Kazała mi nieść tacę, a pod drzwiami mnie odprawiła. Nasz pan był z bratem w jadalni. Wiesz, że ja lubię sobie trochę posłuchać, co się dzieje. - Mrugnęła do towarzyszki. - Więc zeszłam ciężkimi krokami po schodach, a potem prędko wbiegłam z powrotem na palcach.

- Nie powinnaś podsłuchiwać pod drzwiami. Nie uchodzi.

- Iii tam! A tym razem dobrze, że podsłuchiwałam. Jak Bozię kocham, dużo bym dała, żeby widzieć jej twarz, gdyby wiedziała, że ja wiem... Nie usłyszałam wszystkiego oczywiście. Z początku tylko ona gadała: „Nie chciałam przychodzić, ale to silniejsze ode mnie... „. Później musieli pójść w ten dalszy kąt, gdzie jest alkowa. Ale potem znowu zbliżyli się do drzwi i usłyszałam jego głos: „Co było przed twoim małżeństwem... i blisko rok przedtem... to się nie liczy, to zapomniane... w każdym razie ja zapomniałem i nie chcę pamiętać. Twój mąż, jego rodzina, to moi przyjaciele, może im będę życie zawdzięczał. Ani mi się śni...” I jej głos, a taki naładowany złością, jak tylko ona to potrafi: „Geraldzie, ja wzgardy łatwo nie przebaczam...” I znowu on, a warczał, niby pies: „Wynoś się...” Jej krótki krzyk, prędkie kroki. Musiał tę sukę uderzyć. I ona prawie z płaczem: „Jeszcze tego pożałujesz...” Nie śmiałam dłużej stać pod drzwiami. Ten stary płaszcz, wiesz, wisi we wnęce, która skrywa wejście na poddasze. Tam się schowałam. Ciemno, nie zobaczyła mnie. Wybiegła, trzymając rękę na oku i poszła prosto do swego pokoju.

- Ależ to okropne. Ellen, czy ty naprawdę myślisz, że ona chciała...

- Pewno, a cóż by innego? Przecież to suka, a goni się zawsze. Powiem naszemu panu, ot co!

- Nie możesz!

- Nie mogę? Zobaczymy!

- Nie. On będzie strasznie nieszczęśliwy.

- Nieszczęśliwy? A ja myślę, że będzie o wiele szczęśliwszy, i my wszyscy także, gdy wyrzuci ją na zbity łeb!

- On jej nie wyrzuci. Będzie tylko cierpiał. A chociaż pan Wolfe podbił jej oko, to nasz pan go znienawidzi za to, co może było przedtem. A nasz pan ma dość utrapień. Prócz tego to będzie twoje słowo przeciw jej słowu. Ona powie, żeś to wszystko zmyśliła, ponieważ ona ciebie uderzyła. I jeszcze w końcu ty będziesz musiała odejść, nie ona.

- Mogą spytać tego na górze na poddaszu, jak było...

- Może nie zechce wydać kobiety, nawet takiej jak ona. Zresztą on tu długo nie będzie.

Następnego ranka, bardzo wcześnie, dwie kobiety zeszły po stopniach prowadzących sprzed ganku Oberży pod Tarą. Dziwaczną stanowiły parę. Jedna z nich była wysoka i tęga, ale ubrana dostatnio, nawet elegancko, odpowiednio do jej wieku, dość już posuniętego. Według ówczesnej mody miała na sobie suknię z bufiastymi rękawami i turniurą a na niej pelerynkę z przodu ledwie sięgającą pasa, z tyłu nieco dłuższą. Cała w czerni, twarz miała zasłoniętą żałobnym welonem, udrapowanym na kapeluszu. Cierpiała zapewne na reumatyzm, bo jedną rękę w czarnej rękawiczce położyła na ramieniu swojej niskiej i szczupłej towarzyszki - sądząc z odzienia, służącej - a drugą opierała się ciężko na lasce. William odprowadził je do drzwi oberży i rzekł:

- Dorożka czeka na gościńcu, proszę pani. A pierwszy pociąg do Limerick zwykle odchodzi punktualnie.

Starsza pani kiwnęła głową potakująco, ale nie wymówiła ani słowa. Całe szczęście, bo prawie w tym samym momencie do oberży podeszło dwóch policjantów. Kobiety spojrzały na siebie, jedna do góry, druga na dół i przystanęły, ale tylko na moment.

- Przepraszam, że przeszkadzam, panie Winter - zaczął sierżant policji tonem raczej szorstkim.

Wyostrzony słuch dobrze służył Williamowi. Zawsze też utrzymywał poprawne stosunki z policją, która nie była tak znienawidzona w Killarney, jak gdzie indziej. W tej okolicy ludność w coraz większym stopniu utrzymywała się z prowadzenia pensjonatów, zajazdów, sklepów, z dorożkarstwa i oprowadzania turystów. Gdyby okolica zasłynęła z rozruchów i awantur, ten rodzaj pracy mógłby ucierpieć.

- A, to pan, sierżancie! - powiedział William. - Wcześnie pan dziś przychodzi, ale zawsze mile witamy! - I gestem wskazał napis w języku celtyckim nad wejściem, głoszący tradycyjne staroirlandzkie powitanie: „Cead Mile Failte”.

Postąpił o krok naprzód ku nowo przybyłym z wyciągniętą ręką, szukając ich dłoni do uścisku. Jakby zapomniał o stopniach: nogi mu się chyba splątały i upadł, prawie na policjantów. Sierżant, tęgi i niezdarny, upadł także, policjant tylko się potknął i pośpieszył z pomocą niewidomemu oberżyście.

- Och, jakiż ja niezdarny! Ta moja ślepota! - mówił William, pocierając sobie kolano.

- Nic się panu nie stało? - pytał sierżant. Zważywszy jego tuszę bardzo szybko znalazł się z powrotem na nogach.

- Pijani i ślepi cieszą się specjalną protekcją Pana Boga, a może tego drugiego, nigdy nie zapamiętam, którego! - odparł William.

Wzajemnie się otrzepywano, zapewniano, że nic nikomu się nie stało.

- No, chodźcie panowie do środka, proszę bardzo! - zapraszał William.

Dorożka z dwiema paniami odjechała turkocąc i za zakrętem znikła z oczu, a jeśli chodzi o dwóch przybyszów - znikła również z ich pamięci.

- Tym razem nie przyszliśmy tu z powodu pańskiego wyszynku, który jak wiemy, cieszy się zasłużoną sławą - powiedział sierżant, nawracając do bardziej urzędowego tonu. - Zgodnie z naszymi informacjami, ma pan w oberży gościa, z którym chcielibyśmy parę słów zamienić.

- Służę uprzejmie. Jest jeszcze w łóżku, ale polecę go zaraz przywołać.

Rozmawiali we dwóch w jadalni; policjant został na straży przed oberżą i chodził dookoła domu, rozglądając się czujnie.

Peter zeszedł w piżamie i szlafroku...

- Podobno chce się pan ze mną widzieć...?

- Co? Pan Peter Winter? Ależ nie, my nic nie mamy przeciwko naszemu posłowi do parlamentu...

- Więc o kogo chodzi? - pytał William z niewinnym i zdziwionym wyrazem twarzy.

- Pewien człowiek w bójce obalił jednego z naszych policjantów w Kenmare. Uciekł. Podobno się tu schronił...

- Nie mamy żadnych innych gości oprócz mojej matki. Może pan zechce rozejrzeć się i sprawdzić?

- Nie wątpię w pana słowa, panie Winter, ale muszę dopełnić mego obowiązku i napisać raport - rzekł sierżant i zwracając się do Petera, dorzucił: - A pana bardzo przepraszamy za nieporozumienie, panie pośle.

Rewizję sierżant przeprowadzał dokładnie. Gdy wszedł na korytarz pierwszego piętra, w drzwiach swojej sypialni ukazała się Pat, zupełnie ubrana.

- Jestem matką oberżysty - oznajmiła. - Może mogę pomóc?

- Oczywiście, proszę pani, znamy panią z widzenia. A ponieważ pan William jest niewidomy, to rzeczywiście mogłaby pani nam pomóc, jeśli pani tak uprzejma...

Otworzył drzwi szafy i zwrócił się do Pat i Williama:

- Tego się nie używa? Ta wielka szafa prawie pusta...

Pat przepchnęła się obok sierżanta, zasłaniając sobą zamek z ukrytą w nim sprężyną. Zręcznie otworzyła drzwi na poddasze, nazywane później „poddaszem Geralda” i powiedziała:

- Może kiedyś miało jakiś podejrzany użytek, ale mój syn i synowa używają tego poddasza do wieszania...

- Nie potrzebowała kończyć. Zapach był odurzający. Nawet nie spodziewając się wcale rewizji, ale na wszelki wypadek, aby się upewnić, że w alkowie nie pozostanie żaden ślad ludzkiego zapachu, Pat sama, zaraz po wyjeździe „starszej pani”, osobiście rozwiesiła na poddaszu kilka wianków cebuli.

Sierżant próbował zażartować:

- Owszem, lubię cebulę, ale nie potrzebuję jej aresztować, by mieć na obiad!

Pat zamknęła wejścia na poddasze i szafę, a sierżant zauważył:

- Szafa izoluje od zapachu, rozumiem. Ale ja bym radził, żeby to jednak zlikwidować. Jeszcze obudzi czyjeś podejrzenia taka kryjówka...

Gdy niepożądani goście poszli sobie wreszcie, Pat wsunęła rękę pod ramię Williama i razem z nim wchodząc z powrotem do oberży, zapytała:

- Co ich mogło ściągnąć akurat tutaj? Czy też przeszukują wszystkie domy? Jeśli tak, to mają nie lada robotę! Killarney to nie wioska.

Gwizd dalekiej lokomotywy przeszył rześkie ranne powietrze. Pat przycisnęła ramię syna.

- Dostali anonim - odparł na jej pytanie William.

- Wsunięto go nocą pod drzwi komisariatu, tak przynajmniej sierżant mi powiedział. Poprosiłem, by go nam pokazał, ale odrzekł, że to by było sprzeczne z regulaminem.

Nie najgorszy z niego człowiek jak na glinę, ale trzyma się tego regulaminu jak pijmy płotu.

Przy śniadaniu roztrząsano zagadnienie, kto też mógł być owym anonimowym donosicielem. Ellen groziło przeziębienie od przeciągu wiejącego z dziurki od klucza. William zapytał Lilly, czy nie przychodzi jej do głowy żaden pomysł - miała obandażowane oko, nie wyszła wcale z sypialni podczas rewizji i w ogóle była w podłym humorze, więc odparła, wzruszając ramionami i nie podnosząc głowy znad talerza:

- Nie mam pojęcia. I nawet nie próbuję zgadnąć. To nie moja rzecz. Kiedy ten... ten... tu przyszedł, mówiłam ci, byś go nie przyjmował. Ale ty mnie nigdy nie słuchasz.

- Lepiej o tym zapomnieć - powiedział William.

- Ubodzy i policja są zawsze z nami.

Vera otrzymała polecenie, aby dojechać do Limerick i tam przekazać Geralda Wolfe'a wraz z listem od Pat jej bliskim znajomym i wypróbowanym patriotom. Ci mieli wysłać „damę”, przemienioną z powrotem w mężczyznę, najbliższym możliwym pociągiem dalej na północ. Odtąd Geraldowi groziło mniejsze niebezpieczeństwo. Pościg na skalę krajową zdarzał się rzadko. Policja i żołnierze mieli pełne ręce roboty przy eksmisjach i ich konsekwencjach we własnych hrabstwach, niechętnie więc podejmowali się odpowiedzialności za uciekinierów z innych okolic.

Pociągi kursowały rzadko. Nie spodziewano się powrotu Very prędzej niż za dwa dni. Tymczasem Pat i Peter wyprawili się w okolice Killarney, aby zachęcić do bojkotu w pewnym dużym majątku, gdzie chociaż eksmisje ostatnio się mnożyły, wieśniacy przejawiali tchórzliwą uległość.

Po drodze Pat zaczęła rozpatrywać.

- Tyleśmy mieli ostatnio na głowie - mówiła - że nie zdążyłam się zapytać o Dafne. Jak ona się miewa i jak sobie ułożyła życie w Dublinie.

- Chyba dobrze - odrzekł Peter. - Jeszcze nie urządziła domu według swego gustu i ciągle coś przemeblowuje. Myślę, że życie w mieście jej służy, chociaż oczywiście w tak krótkim czasie jeszcze nie zdążyliśmy... jak by to powiedzieć... osiedlić się na dobre, nawiązać bliższych znajomości...

Mówił z pewnym wahaniem i Pat pomyślała, że syn coś przed nią ukrywa. Spojrzała na niego z ukosa i ponagliła:

- A czy Dafne nie czuje się samotna teraz, gdy ty tak dużo podróżujesz? Ciągle wyjeżdżasz albo do Londynu, albo tu, do swego okręgu wyborczego?

- Może i tak... Sam doprawdy nie wiem. Mnie się to wydaje nierozsądne. Przecież dzięki moim interesom Dafne ma pieniądze, a lubi je wydawać. Moja kariera polityczna zapewnia nam miejsce w towarzystwie.

Pat rzekła:

- Kiedy grono waszych przyjaciół i znajomych się powiększy, Dafne nie będzie tak odczuwać samotności.

Peter miał wysoko rozwinięty instynkt rodzinny. Bez skutku namawiał Williama na przeniesienie się do Dublina, gdzie i Denis, ptak przelotny, miał swoją bazę, a teraz przypuścił ponowny atak na matkę.

- Tak bym chciał, żebyś, mamo, przyjechała i zamieszkała z nami na stałe. Będzie ci wygodniej, łatwiej żyć. I Dafne będzie miała towarzystwo, gdy ja wyjeżdżam... I będziesz miała wnuki przy sobie.

Pat odsunęła od siebie myśl, jak łatwo jest usprawiedliwiać własne egoistyczne pragnienia wyszukiwaniem motywów korzystnych dla innych. I po chwili milczenia powiedziała:

- Wiesz, niewykluczone, że teraz mogłabym się zdecydować. Będę szczera. Nie zrobiłabym tego tylko po to, by dotrzymać towarzystwa Dafne. Ale jeżeli tobie mogłabym pomóc... I wiesz, dla mnie samej byłaby to może i dobra rzecz. Sprawy zmieniły się trochę od czasu, kiedy mi to pierwszy raz proponowałeś. Róża dostała w końcu tę posadę gospodyni, i chyba bardzo dobrą. Zostanę sama. Gerald był ostatnim ze starej gwardii. Inni wyjechali już wcześniej albo poumierali. Zobaczę. Ale wiesz, jeszcze nie zaraz. Muszę zająć się zwinięciem domu. Dam ci znać, jeżeli się ostatecznie zdecyduję...

Gdy wieczorem tego dnia Pat i Peter wrócili do oberży i siedli do stołu, do jadalni weszła Vera, niosąc spory koszyk z wieczkiem, zamkniętym na drewnianą zasuwkę. Opowiedziała, że po tym pierwszym przestrachu na widok policji wszystko poszło według planu. Czerwieniąc się, dodała:

- Ja sobie pozwoliłam, panie Williamie... słyszałam, jak pan mówił, że pan chciałby mieć...

Wyciągnęła zasuwkę i podała koszyk swemu panu. Wieczko się uchyliło i na świat boży wylazła jedna kosmata łapa.

- Och, Vera! - wykrzyknęła Pat. - Jesteś kochana! Chwyciła wolną rękę syna i wepchnęła ją do koszyka.

William ze środka wydobył szczeniaka. Oczom tych, którzy mogli widzieć, ukazał się zwykły kundel, niemniej przemiły. Kosmaty kłębek szybko wdrapał się po ramieniu Williama i zaczął mu lizać twarz, potem na moment znieruchomiał, jakby w napięciu, i na kurtce Williama ukazała się mokra plama. Wszyscy się zaśmiali.

- W każdym razie - zauważył William - wziął mnie w swoje posiadanie!

Postawił winowajcę na podłodze, ale przykucnął przy nim i głaszcząc go, podniósł twarz i powiedział:

- To ładnie z twojej strony, Vera, że o tym pomyślałaś. Ale będę musiał uważać w przyszłości, w czyim towarzystwie wyrażam moje życzenia. Dziękuję ci bardzo. Czy przy tej okazji poniosłaś jakieś koszty?

Dziewczyna odrzekła z nerwowym pośpiechem:

- Ten człowiek, od którego go dostałam, powiedział, że wyrośnie na dużego psa, proszę popatrzeć na jego łapy. I właściwie prawie nic nie zapłaciłam. Ten człowiek zamierzał go utopić. Poprosiłam, żeby tego nie robił i wtedy przypomniałam sobie, że pan William...

Wciąż jeszcze zaczerwieniona, wybiegła.

- Jednak powinieneś jej zapłacić - zauważył Peter.

- Broń Boże - sprzeciwiła się Pat. - Wszystko zepsujesz, robiąc z tego transakcję handlową. Trzeba było widzieć radość na twarzy tej dziewczyny, ponieważ mogła ci coś ofiarować.

Jakaś myśl przyszła jej do głowy i Pat spiesznie zmieniła temat.

- Niech się nazywa Dan, jak pies, którego miałem w dzieciństwie i jak ten drugi, którego mieliśmy w Iveragh. I trzymaj go zawsze przy sobie, Will, naucz go od szczenięcia, by chodził razem z tobą, na smyczy.

O wizycie policji sprzed trzech dni już prawie zapomniano. Jak zauważył William, ramię prawa przygniatało takich jak Winterowie stale i już do tego przywykli. I nawet w spokojnym, cichym Killarney wybuchała od czasu do czasu pozornie bezsensowna nagła aktywność, zwykle na podstawie „otrzymanej informacji”, oczywiście anonimowej: informatorzy, jak właściciele ziemscy, byli pod specjalną ochroną.

I tylko Ellen, powtarzając Verze rozmowę przy śniadaniu rankiem po wyjeździe Geralda, zakończyła:

- Nawet nie próbowała zgadywać, co? Bo nie potrzebowała! Ona dobrze wie, wydra jedna!

- Ale ci zalazła za skórę! - zauważyła Vera. - Ale tym razem musisz się mylić. Przecież sprowadziłaby kłopot i na swego męża.

- Dobrze słyszałam, jak powiedziała tam na poddaszu: „Jeszcze pożałujesz...” A przecież ona w ogóle nie dba, co się stanie z jej własnym mężem! Nawet przed jego wypadkiem niewiele sobie z niego robiła... A teraz? Nie tak dawno słyszałam, jak mówiła do tej swojej przyjaciółki, pani Finegan, że jego ślepe macania wywołują u niej gęsią skórkę. Ona by chciała mieć oberżę i to wszystko dla siebie, a wtedy może by się z kimś czasami dzieliła, ale ten ktoś nie nosiłby spódnicy...

Na stacji następnego ranka William, ze szczeniakiem na ręku, powiedział:

- A przypomnij tam Denisowi, że ma tu brata, który rad byłby z nim czasem parę słów zamienić.

Peter wzruszył ramionami i odrzekł:

- Rzadko go widuję. Pisze podobno sporo i zajmuje się różnymi sprawami, o których - tu pociągnął szczeniaka za ucho - nie wypada mówić przy nieletnich.

ROZDZIAŁ VI

Peter dość trafnie określił sposób życia swego brata. Ich rodzice uciułali tyle pieniędzy - po części z dochodów ze sklepu, po części ze sprzedaży gospodarki Iveragh - że mogli posłać tego jednego syna na uniwersytet w Cork, gdzie Denis uzyskał dyplom magisterski na wydziale studiów celtyckich. Było to na sześć lat przed śmiercią jego ojca. Od wczesnej młodości chłopak zdradzał zapał do pisania, rozwijany jeszcze przez jego pierwszego nauczyciela, protestanckiego pastora z Kenmare. Na uniwersytecie postanowił spróbować spisywać legendy o irlandzkich królach i mitycznych bohaterach z epoki przed podbojem Irlandii przez Anglików. O tym w irlandzkich szkołach podstawowych i średnich - pod administracją angielską - nie uczono wcale. Historia opierała się na tezie o wszechmocy imperium brytyjskiego. Jeszcze gdy Denis studiował, kilka z jego opowiadań opublikowano na łamach wychodzącego w Cork tygodnika, którego właściciel był Irlandczykiem.

Po ukończeniu uniwersytetu Denis zaczął pracować w redakcji tego tygodnika. Żyjąc oszczędnie ze szczupłej pensyjki i równie szczupłych honorariów za opowiadania, poświęcał cały swój wolny czas na pisanie powieści o mitycznym irlandzkim herosie imieniem Cu Chulainn, który jako młody, ale już wsławiony wojownik powstrzymał samowtór hordę najeźdźców. Znalazł się wydawca, a Denis przeniósł się na stałe do Dublina. Książka zyskała duże powodzenie w kołach niezbyt zresztą licznej inteligencji irlandzkiej. Napisana z młodzieńczym patosem, miała poetycki urok, przemawiający do uczuciowości Irlandczyków. Jeden z krytyków witał młodego autora jako spadkobiercę największych pisarzy dawnej Irlandii.

W dublińskich sferach towarzyskich z entuzjazmem podejmowano i goszczono młodego autora. W cieniu murów zamku wicekrólewskiego współżyły ze sobą - dość niespokojnie co prawda - koła burżuazji irlandzkiej i angielskiej, urzędnicy administracji miejskiej i krajowej. Wymieniano dyplomatyczne uprzejmości i obłudne komplementy. Denisowi nie zakręciło się w głowie od pochwał, ale z przyjemnością korzystał z zaproszeń. Żył nadal bardzo oszczędnie - starał się spłacić rodzicom koszty swoich studiów uniwersyteckich - i nie pomijał okazji obfitych przyjęć w wytwornym towarzystwie. I w tym właśnie towarzystwie zaczął folgować różnym nałogom, o których według wyrażenia Petera, „nie mówi się przy dzieciach”. Na uniwersytecie nauczył się grać w karty, i to dobrze. W Dublinie grano o stawki nieraz bardzo wysokie. Denis, chociaż czasem przegrywał, na ogół znalazł w kartach sposób powiększania swoich dochodów. Hazard wszedł mu w krew. Ale jeszcze przedtem jego sława jako młodego autora zaprowadziła go na kręte ścieżki miłosnych awanturek.

Wydawca Denisa, nazwiskiem Howard Shiel, wydał przyjęcie z okazji opublikowania pierwszej książki - zatytułowanej „Syn bogów” - młodego patriotycznego autora. Do stołu siadło dwanaście osób, w tym, oprócz honorowego gościa, trzech młodych powieściopisarzy, dwóch krytyków, burmistrz Dublina i trzy panie.

Shiel, który zajął miejsce na końcu stołu - mieniącego się w blasku świec od sreber i kryształów - był niskim, chudym schorowanym mężczyzną około sześćdziesiątki, o nieco wyłupiastych oczach i wysokim czole przechodzącym w łysinę. Wydawanie książek, jego pierwotny i niezbyt w Irlandii intratny zawód, przestało być dla niego głównym źródłem dochodu, od kiedy odziedziczył poważną gotówkę. Teraz prowadził wydawnictwo po części z powodu kulturalnego snobizmu, po części po to, by przeciwstawiać angielskiej potędze irlandzki nacjonalizm. Wydawane przez niego książki miały zawsze zabarwienie patriotyczne, ale nieco zamaskowane, by nie narazić się władzom okupacyjnym. Odziedziczone pieniądze inwestował w korzystne transakcje finansowe, do czego miał prawdziwy talent.

Pani Shiel, siedząca u szczytu stołu naprzeciwko męża, była o połowę od niego młodsza, a urodą przyćmiewała wszystkie obecne panie: wysoka, o kasztanowatych włosach i szarych oczach, cerze olśniewająco białej i wargach pełnych, nieco zbyt szerokich. Jej kibić, wcale nie zniekształcona urodzeniem dwojga dzieci, wciśnięta była w modny gorset nadający jej kształty klepsydry.

Denis, któremu wskazano miejsce po prawej ręce pani domu, czuł się niezręcznie i krępowało go nowe, specjalnie na ten cel zakupione ubranie. Elegancki strój źle na nim leżał. Do jego wysokiej, atletycznej postaci najlepiej pasowała odzież o kroju raczej sportowym, niedbałym. Czarne włosy spadały mu nieporządnie na czoło i miał kłopoty z wystającymi sztywnymi mankietami koszuli. Nowością było dla niego znaleźć się w towarzystwie osób, które traktowały luksus jako rzecz naturalną. Do tej pory miejscem jego rozrywek bywały tańsze oberże i knajpy w Cork i w Dublinie, a kobiecej kompanii szukał wśród kelnerek, gotowych do powiększania, choćby o drobne sumki, swoich skromnych zarobków. Onieśmielała go ta olśniewająca pani domu, piękna, strojna i dowcipna.

Jednakże jego skrępowanie szybko znikło. Flora Shiel była doświadczoną i taktowną panią domu. Bawiła ją nowość: ten młody autor, prawdziwy niedźwiedź, ale jego ciemne oczy błyszczały niezwykłym ogniem, a usta rysowały się linią pełną i stanowczą. Gdy przedstawiano jej Denisa, jego naiwne, szczere spojrzenie, pełne nie skrywanego zachwytu, nie uszło jej uwagi.

- Mój mąż dał mi do przeczytania rękopis pańskiej powieści - powiedziała. - Zapytuje mnie czasem o opinię. Bez schlebiania wyznaję, że moim zdaniem ten rękopis zawiera zapowiedź genialnego talentu.

- ...bardzo uprzejmie z pani strony... - jąkał się Denis. W obecnej chwili zajęty był pilnym obserwowaniem jej długich, wąskich palców, by się przekonać, jakie sztućce pani domu wybierze z oszałamiającego zestawu ułożonego obok nakrycia.

- Zaciekawiło mnie, dlaczego wybrał pan ten właśnie temat - mówiła dalej pani Shiel. Próbowała go ośmielić, wciągnąć w rozmowę o czymś, co było mu bliskie. Nie chciała, by konwersacja utknęła na banalnych uprzejmościach.

- Dlatego, że celtyckie tradycje od dawna mnie interesowały. Studiowałem ten temat i znam go dość dobrze. Mam w planie kilka powieści z dziejów Irlandii, ale Cu Chullain bez wątpienia najlepiej się nadawał na początek. Poza tym postać tak dramatyczna wydawała mi się stosunkowo łatwa do opracowania.

Pani Shiel wiedziała już więc, że o swojej pracy Denis potrafi mówić. Musiała jednak zabawiać również swego sąsiada z lewej strony, burmistrza Dublina. Ale często zwracała się do Denisa.

- Podobało mi się, że nie komentował pan postępowania swego bohatera - zauważyła.

- Sądzę, że powinniśmy unikać - mówił Denis - patrzenia na postacie historyczne z dzisiejszego punktu widzenia, oceniania tych ludzi według naszych obecnych norm. Musimy próbować spojrzeć na nich oczyma ich współczesnych i tak ich oceniać - jako dzielnych lub tchórzliwych, przezornych lub lekkomyślnych, złych czy dobrych - jak ich oceniano w ich własnej epoce.

- Widzę, że pana podejście do tematu i warsztat literacki nie są dziełem przypadku, lecz świadomą i przemyślaną metodą.

Burmistrz wmieszał się do rozmowy:

- Przewiduję wielką przyszłość dla pana i sławę, więc jako starszy wiekiem odważam się doradzić naszemu młodemu autorowi, by starał się unikać arogancji, która sprawia, że tak wielu znanych i poczytnych pisarzy staje się nie do zniesienia w towarzystwie.

Denis ściągnął kąciki ust. Udzielił mu się swobodny sposób bycia pani domu i burmistrza. Powiedział wesoło:

- Edward Gibbon, który na pewno znał się na swoim rzemiośle, skoro stworzył tak wspaniałe dzieło o starożytnym Rzymie, twierdził, że tematy historyczne cieszą się wzięciem wśród pisarzy dlatego, że można je dostosować zarówno do genialnego, jak i do bardzo ubogiego talentu. Nie zostawia to miejsca na arogancję albo zarozumiałość u tego pisarza, który wybiera historię jako swój temat.

Pani Shiel obdarzyła go olśniewającym uśmiechem:

- Jak na artystę jest pan niezwykle skromny. Odpowiedział bez ogródek:

- Ten kto chce udoskonalić, co stworzył Bóg (a nie twierdzę, iżby nie miał pola do popisu), jest artystą. Ale nie ja. Wiem, ile mogę osiągnąć dzięki sumiennej pracy i nabytemu doświadczeniu. Ufam, że moje zamierzenia mieszczą się w granicach moich możliwości. Jestem rzemieślnikiem, nie artystą. Być naprawdę dobrym w swoim rzemiośle, to dla mnie dość.

Zanim nadeszła chwila, gdy zgodnie ze zwyczajem Flora Shiel poprowadziła panie do salonu, Denis zdążył wychylić kilka kieliszków wybornego wina. Jego wzrok coraz śmielej kierował się w stronę niezbyt wstrzemięźliwego dekoltu pięknej sąsiadki. Ale gdy został sam w męskim gronie i później, kiedy panowie przyłączyli się znowu do pań, Denis popadł w kłopoty. Znalazł się między jednym z pisarzy a krytykiem. Krytyk prawił mu komplementy, o których szczerości Denis powątpiewał, a pisarz, nieświadomie potwierdzając słuszność niedawnej przestrogi burmistrza, pouczał młodego autora, nie tylko na jaki temat powinien napisać swoją następną książkę, ale także podyktował mu konstrukcję fabuły, nawet naszkicował parę scen. Denis słuchał ze wzrastającym zniecierpliwieniem, wreszcie wybuchnął:

- Sądzę, że i pan, i ja osiągniemy najlepsze rezultaty, jeśli każdy z nas będzie sam pisał własne książki, zamiast próbować pisać cudze!

Denis nie miał się nigdy nauczyć sztuki taktownego schlebiania ludziom, którzy mogli mu dopomóc lub przeszkodzić w karierze. Trudna to była rzecz, zwłaszcza w mieście tak prowincjonalnym jak Dublin, gdzie pisarze byli zazwyczaj również recenzentami niewielu istniejących firm wydawniczych.

Gdy Denis się żegnał, pani Shiel spojrzała na niego przeciągle swymi pięknymi szarymi oczyma i powiedziała:

- Z pewnością niedługo się spotkamy.

W dawnych okolicznościach było to oczywiste. Ale spotkali się prędzej, niż Denis przypuszczał. W parę dni później zaproszono go na obiad do domu burmistrza. Denis wiedział, że pana Shiela nie będzie, ponieważ wyjechał do Anglii. Młodego autora posadzono pośrodku długiego stołu, a burmistrz, chcąc rozproszyć nieśmiałość swego gościa, umieścił go obok znajomej mu damy - pani Shiel. Tym razem piękna sąsiadka nie miała obowiązków zabawiania nikogo i zajęła się prawie wyłącznie rozmową z Denisem, a jej naturalny i bezpośredni sposób bycia rzeczywiście go ośmielił, ale też wywołał różne niepokoje w męskim sercu.

- Publikując książki w Irlandii - mówiła - zyska pan lokalną sławę. Właściwie już się to stało. Ale pieniędzy pan nie zdobędzie. Chyba zdaje pan sobie z tego sprawę? Mój mąż mi wspominał, że pan nie zgodził się sprzedać swoich praw autorskich firmie wydawniczej w Anglii, z którą współpracujemy. Czy nie sądzi pan, że to jednak było nierozsądne i bardzo ogranicza pana przyszłość?

- Być może - przyznał Denis. - Ale angielskie pieniądze, pieniądze z rąk nieprzyjaciela, zanadto przypominają judaszowskie srebrniki, cenę cierpienia i śmierci wielu z mojej rodziny. Jedzenie kupione za te pieniądze stanęłoby mi kością w gardle.

- Ale mój mąż będzie sprzedawał część pana książek za pośrednictwem angielskich księgarni. Te pieniądze...

- Powiedziałem mu - przerwał Denis - aby te pieniądze przeznaczył na fundusz pomocy Irlandczykom aresztowanym za działalność polityczną. Nie wezmę ich do ręki.

- Ach! Prawdziwy patriota! Aż do poświęcenia samego siebie. A czy pan pomyślał, że pana książki, czytane na tamtej wyspie, mogłyby przyczynić się do lepszego zrozumienia irlandzkich tradycji, irlandzkiego punktu widzenia?

- Czy mogę zapytać, jakie to ma dla pani znaczenie? - spytał Denis.

- Większe niż pan zapewne sądzi. Mój mąż nie pozwala mi na żadną aktywną działalność w sensie politycznym. Powiada, że ludzie jego pokroju muszą unikać stronniczości, aby nie obrazić tych, dzięki którym zarabiają na codzienny chleb.

Wspomniawszy uginający się od smakołyków stół na przyjęciu u Shielów, Denis uśmiechnął się do tego „codziennego chleba” i rzekł bez ogródek:

- Jak na Irlandczyka, to wygląda na sprzedawanie własnego patriotyzmu.

Nie obraziła się.

- Powiedziałam mu właściwie to samo, może trochę oględniej. Tylko się roześmiał i odrzekł, że z wiekiem pozbędę się mego idealizmu. Ufam, że nie. Bo chociaż moja rodzina podupadła i zubożała, pochodzę ze starej szlachty irlandzkiej. I doprawdy gdyby doszło znowu do wybuchu powstania, nie wiem, czy...

Nie dokończyła. Pani domu wstała od stołu i poprowadziła swoje towarzyszki do salonu. Denis śledził wzrokiem odchodzącą panią Shiel, linię jej bioder podkreśloną krojem obcisłej sukni, z turniurą umieszczoną bardzo nisko i rozchodzącą się w krótki fałdzisty tren.

Gdy w pół godziny później goście zaczęli się rozchodzić, pani Shiel powiedziała:

- Zamówiłam dorożkę, panie Winter. Czy zechce pan być tak uprzejmy i towarzyszyć mi?

Nikt z obecnych nie był głuchy, ale dyskretnie się odwracano. Sfery towarzyskie Dublina nie były mniej obłudne od osławionej socjety londyńskiej, na której się wzorowały. Zubożeli rodzice mogli sprzedać staremu i odstręczającemu Midasowi piękną córkę, ale nie mogli nadzorować - nawet gdyby chcieli - jej późniejszych poczynań, oczywiście pod warunkiem zachowania pozorów.

Wsiadając do dorożki, pani Shiel zapytała:

- Jaki adres mam podać? Dokąd pan teraz się udaje?

- Muszę wracać do roboty.

- Gdzie?

- Na moje poddasze. Inaczej mieszkam niż pani albo nasi dzisiejsi gospodarze.

- Na poddaszu? Naprawdę? Według najlepszych tradycji początkujących autorów? Jak romantycznie!

- Nie uznałaby pani mego poddasza za romantyczne.

- Skąd pan wie? Życie w komforcie ma swoje zalety, ale czasem się staje rozpaczliwie nudne. Czy nie zaprosi mnie pan, bym obejrzała miejsce, gdzie powstają pana powieści?

Dorożkarz już zaciął konia. Denis nie pozostawał obojętny na urok tej kobiety, której obciśnięte gorsetem biodro dotykało jego, której oczy odpowiadały na jego spojrzenie z sugestywną śmiałością. A z drugiej strony jej protekcjonalne traktowanie wyzwalało w nim gniewny opór.

- Ja nie należę do pani sfery. Mąż pani dał mi szansę publikacji, a pani okazała mi wiele uprzejmości. Ale nie jestem... po kądzieli pochodzę z chłopów.

Nie zrażała się jednak.

- To czyni pana tym bardziej interesującym w oczach kobiety. Niechże pan nie będzie takim niedźwiadkiem! Dorożkarz jedzie, a nie wie dokąd. Jaki adres mu podać?

Była to ulica niegdyś zamieszkana przez kupców i bogatszych sklepikarzy, dopóki nie przeprowadzili się do nowszych, modniejszych dzielnic. Kamienice, zaniedbane i zniszczone jak zubożały jegomość świadom swego niemodnego garnituru i wystrzępionych mankietów, mieściły po dwie lub trzy rodziny. Gdy jej lokator z poddasza wraz ze swą towarzyszką wspinali się po stromych schodach, gospodyni Denisa, zerkając na nich z suteryny, mruknęła do siebie:

- Tym razem zdobył sobie wielką damę. Pewno od kiedy ma to nowe ubranie... A niech mu się szczęści! Płaci komorne regularnie... mężczyźni są zawsze tacy sami...

Dla Denisa jego poddasze - o jednym dużym oknie w ściętym pochyło suficie - było po prostu miejscem, gdzie spał i pisał. Nie dbał o estetykę otoczenia, a nawet o wygody. Zaletą poddasza były jego obszerne rozmiary, bo Denis lubił spacerować tam i z powrotem, układając sobie w myśli zdania i sceny. Wielkie żelazne łóżko, podobnych rozmiarów prosty kuchenny stół, a na nim lampa naftowa, koślawy fotel z wyłażącym tu i ówdzie włosiem końskim, krzesło o wyplatanym siedzeniu, duża waliza podróżna - jedyna własność lokatora - umywalnia z miednicą i dzbankiem, a zamiast szafy firanka w rogu, zasłaniająca szczupły zapas odzieży - składały się na całe urządzenie, dzięki któremu gospodyni mogła nazywać poddasze „umeblowanym apartamentem”. Utrzymywała je w czystości, trzeba jej to przyznać, ale Denis sam utrzymywał je w nieładzie. Na podłodze pod ścianą leżały stosami książki, walały się odrzucone kartki rękopisów, a także koszula i para skarpetek.

Pani Shiel zdjęła czepek ze wstążkami i razem z parasolką wręczyła Denisowi, który rozejrzał się bezradnie dokoła, nie wiedząc, co z nimi zrobić. W końcu powiesił je na gwoździu za drzwiami, nad szlafrokiem, który miał mocno sfatygowany wygląd. Koszulę i skarpetki kopnął pośpiesznym ruchem pod fotel.

- Nie umiałabym żyć w takich warunkach - powiedziała pani Shiel. - Gdybym to potrafiła, może bym się sprzeciwiała moim rodzicom, którzy mnie wydali za Howarda w zamian za wręczoną im pewną sumę pieniędzy. Wcale ich nie winię. Edukacja dobrze urodzonej panny nie kwalifikuje jej do niczego prócz zamążpójścia! - Usiadła przy stole, dotknęła piór, poplamionych atramentem aż do połowy, i dodała: - Szczerze mówiąc, nie jest tu tak romantycznie, jak sobie wyobrażałam.

Denis stał przy niej milczący, ale poruszony do głębi jej obecnością. Ta kobieta roztaczała urok takiej zmysłowości, że ramiona Denisa same się ku niej wyciągały. Założył ręce do tyłu i splótł je na plecach. Ona przechyliła głowę, spojrzała na niego, jakby sobie coś kalkulowała, i rzekła z odrobiną złośliwości:

- Przypuszczam, że przedstawicielki mojej płci przychodzą tutaj w jednym tylko celu?

Denis się zmieszał. Cóż mógł na ten temat powiedzieć takiej kobiecie? A ona czekała, opuściwszy do połowy ciężkie powieki. Wzruszył ramionami i odrzekł wreszcie:

- Jestem mężczyzną, pani Shiel, jak inni.

Wstała szybkim zręcznym ruchem i zanim się spostrzegł, jej ramiona oplotły mu szyję.

- A ja... na imię mi Flora... jestem kobietą jak inne. Chciał oderwać jej ręce, odwracał twarz. W głowie mu szumiało. Jej bliskość, jej zapach - oszałamiały.

- Pani Shiel... - zaczął, zmuszając się do wysunięcia tego zastrzeżenia.

Trzymała ręce splecione na jego karku.

- Powiedziałam ci, na jakich warunkach wyszłam za mąż i zostałam matką. Mój mąż bardzo rzadko przemienia się w kochanka, i to kiepskiego na dokładkę. Lata odbierają wigor mężczyźnie, wiesz...

- Co to ma wspólnego ze mną? - bronił się, próbował rozplatać jej palce, ale jego opór słabł wyraźnie.

- A mogłabym ci bardzo zaszkodzić u mego męża i narobić kłopotów w całej dublińskiej koterii literackiej - szepnęła, ale wciąż uśmiechając się, wciąż kusząca i ponętna. - Więc skończ z tą niewczesną rycerskością. Zrywaj owoce, gdy są dojrzałe... Zrobiłeś już wszystko, czego honor wymaga. Teraz pomyśl o tym, na co masz ochotę... wyraźną ochotę... A ja? Czy nie sądzisz, że mam prawo żyć choć czasami, choćby przez godzinkę lub dwie?

- Ale dlaczego ze mną?

- Bo jesteś pod ręką. I jesteś młody. I musisz się dużo nauczyć, a ja jestem dobrą nauczycielką...

- Miałem już kobiety.

- Znam ten gatunek. Co one wiedzą o sztuce kochania? Bez takiej skromności, jaką ty uprawiasz, mogę powiedzieć, że w pewnym zakresie jestem prawdziwą artystką.

Zwrócił na chwilę twarz ku niej - i przepadł. Jej półotwarte wargi, język szukający jego języka - unicestwiły jego słaby opór.

Denis był mężczyzną młodym, pełnym wigoru. Miał w swoich ramionach wspaniałą partnerkę. Flora rozplotła palce, odstąpiła o krok od niego.

- Teraz...

Nie miał pojęcia, co teraz. Jego doświadczenia ograniczały się do młodych kobiet, które ledwie się znalazły w jego pokoju, rozbierały się szybko i bez pomocy. Traktował je bez ceremonii. Ale ta delikatnie perfumowana dama...? Spojrzał na jej zamknięte w gorsetach ciało, później w jej oczy - roześmiane, wyzywające.

- Widzę, jak to jest! - powiedziała ze śmiechem.

- Najwyższy czas, żebyś się nauczył! - Odwróciła się do niego plecami i wskazała ręką nad swoim ramieniem. - Rozepnij haftki.

Suknia przysporzyła mu dość kłopotu, ale gorset! Wydawało mu się, że ma drewniane palce. Pocił się z upokorzenia i pożądania. Nic mu nie pomogła. Śmiała się, targała za czuprynę, pochyloną bliziutko nad jej wciąż jeszcze uwięzionymi piersiami.

- Kiedy wreszcie mężczyźni nauczą się z wdziękiem rozbierać kobietę? Ale zdobywasz doświadczenie. Któraś inna mi podziękuje...

Wreszcie gorsety spadły na podłogę. Przez cienki jedwab koszuli poczuł jej brzuch, miękko uginający się pod jego ręką.

Flora okazała się nienasycona, wyczerpała nawet młodego, silnego Denisa. Wreszcie zasnął, a gdy się obudził, był już późny wieczór. Flora leżała na boku, palcami rysując arabeski na jego brzuchu i gładkiej piersi. Widząc, że otworzył oczy, spytała sennie:

- Dobrze było?

- Cudownie.

- Lepiej niż z płatnymi dziewczynami?

- Oczywiście. Jesteś aniołem... Zachichotała.

- Gdybym była aniołem, miałbyś znacznie nudniejsze popołudnie. A ty się szybko uczysz, bardzo szybko...

Flora przyszła na poddasze z myślą o zabawnej miłostce, od razu zapomnianej. Ale ciało tego młodego niedźwiedzia, muskularne, bez uncji zbytecznego tłuszczu, rozpalone pożądaniem, z zarazem zdumiewająco łagodne - zachwyciło ją. Zastawiła pułapkę, w którą sama wpadła.

- Muszę się ubrać i pójść już - powiedziała. - Prawdopodobnie w tej chwili zwykle płacisz swoim partnerkom. Mnie nie potrzebujesz płacić. Czy to nie podwaja twojej przyjemności? Może to raczej ja powinnam zapłacić tobie, który byłeś tak oporny...

Uderzył ją w twarz, mocno. Wezbrał w nim gorzki gniew. Czy bierze go za żigolaka? I zrozumiawszy, co uczynił, przeraził się.

- Przebacz mi. Ja...

Ale ona przewróciła się na wznak, z rozkoszą, naga i piękna, a na jej policzku wykwitały czerwone ślady uderzenia.

- Nie, nie przepraszaj. Zasłużyłam na to. Teraz dowiodłeś swojej męskości w niejeden sposób. - Wyciągnęła do niego ramiona, przysunęła się blisko i zamruczała: - Jednak chyba wolę tamten sposób...

Nawet po powrocie z Anglii Shiel zajęty był różnymi interesami, a jego żona znajdowała pod dostatkiem okazji, by spotykać się ze swym najświeższym kochankiem. Przy każdej wizycie na poddaszu zasypywała go prezentami - jedwabny szlafrok, brylantowa szpilka do krawata, spinki do mankietów, fajka ze złotym ustnikiem, kolorowe pióra gęsie. Ten ostatni podarunek nie nadawał się co prawda do użytku, ale Denis maczał pióro w srebrnym kałamarzu - również od niej - zawsze gdy oczekiwał jej przyjścia. Pod doświadczonym kierunkiem Flory miłość ich była coraz bardziej wyrafinowana.

- Abyś się mną nie znudził - mawiała, proponując jakąś nową wariację.

Aż pewnego dnia wydawca wezwał młodego autora do swego biura i poinformował go, że następnego dnia wyjeżdża do Nowego Jorku.

- Mam różne interesy w Stanach, a także krewnych i przyjaciół, których dawno nie widziałem. I myślę, że zmiana otoczenia będzie z korzyścią dla mojej żony. Wyjeżdżamy na jakieś trzy miesiące.

Uwaga o zmianie otoczenia była wypowiedziana mimochodem, bez żadnego nacisku, jednakże dała do myślenia Denisowi.

- Bieżące sprawy będzie załatwiał mój młodszy wspólnik - ciągnął Shiel. - Jak posuwa się praca nad następną pana powieścią?

Wcale się nie posuwała, co nie było bez związku z zaabsorbowaniem autora romansem z żoną wydawcy. Denis nie mógł podać tego powodu, więc z nieświadomą ironią coś tam wyjąkał, że musiał dużo czasu poświęcić na studiowanie materiałów źródłowych.

- Niech się pan pośpieszy - ponaglał Shiel. - Pierwsza pańska książka odniosła sukces. W Anglii też sprzedałem sporo egzemplarzy. Trzeba kuć żelazo, póki gorące, niech ludzie nie zapomną pańskiego nazwiska, zanim się ukaże następna powieść.

Denis nie kochał prawdziwie Flory. W stosunkach z nią znajdował rozkosz zmysłową, nic ponadto. Pod jej nieobecność bardzo szybko znalazł inne partnerki i zastosował się do rady Fory, by zrywać owoce, gdy dojrzały. Młode panie z towarzystwa rywalizowały o względy wziętego autora, który teraz był również wyrafinowanym kochankiem. Romantyzmu Flory te panie nie miewały. Nie dla nich miłość na poddaszu. Denis poznał niejeden udrapowany jedwabiami buduar i z niejednego zdarzyło mu się uciekać przez balkon i po rynnie, gdy małżonek niespodziewanie wcześniej wracał do domu. Ci rogacze bywali podstarzali, otyli, zapijaczeni, pozbawieni sił męskich. Bywało też, że sami mieli kochanki. Jedną cechę posiadali wspólną: byli bogaci.

Po pewnym czasie Shiel wrócił ze Stanów Zjednoczonych, ale bez Flory, która jak powiadał, została na dłużej u krewnych w Waszyngtonie. Denis wiedział, że jej rodzice zamieszkali w domu Shielów, by dopilnować dzieci i służbę. Jego własna kariera donżuana i karciarza rozwijała się coraz bujniej. Nie myślał o przestrodze Shiela, by „kuć żelazo, póki gorące”, nie pisał wcale. Jednakże wydawca, zorientowawszy się w sposobie życia młodego autora, wyznaczył mu ostateczny termin oddania rękopisu lub też - zwrotu wypłaconej zaliczki.

- Koniec z tym wszystkim! - powiedział sobie Denis, wychodząc z biura wydawnictwa. - Pięknie się kłaniam i do roboty!

Aby wzmocnić swoje postanowienie, napisał telegram:

Przyjeżdżam sobota. Przyjmijcie mnie na kilka tygodni. Mam pilną pracę.”

I włożył formularz z tekstem do kieszeni.

ROZDZIAŁ VII

Podchodząc do Oberży pod Tarą Denis usłyszał przez otwarte okno głos swego brata. Oparł się o parapet i zajrzał do środka, było tam z pół tuzina mężczyzn oraz oberżysta i jego żona. Ogólną uwagę zwracał gość średniego wzrostu, o wysokim czole i prostym nosie, ale ustach jakby obwisłych i uciekającym w tył podbródku. Miał na sobie bryczesy i kurtkę do polowań, z pewnością drogie, z kosztownego materiału, ale w rażących kolorach, znacznie jaskrawszych od odzieży innych mężczyzn. Wrażenie odrębności podkreślały jeszcze długie białe kamasze i wiszący na jedwabnym sznurku monokl.

Lilly, obok której siedział ten obcy, dostrzegła szwagra, wesoło pomachała do niego ręką i już, już otwierała usta, by go powitać, ale się powstrzymała. Wszystkie oczy zwróciły się do okna, nikt jednak nie przerwał Williamowi, kończącemu opowiadanie o jakimś szczególnie leniwym ojcu.

- Pewnego dnia powiedział do swego syna: „Wyjdź na dwór i popatrz, czy nie pada.” Ale chłopak, równie leniwy, wymyślił lepszy sposób: „Po co wychodzić? Zawołaj tu psa i zobacz, czy jest mokry!”

Ostatnie słowa William wymówił, zwracając się wprost do okna i po krótkiej pauzie dla zaczerpnięcia oddechu, rzekł:

- Cieszę się, że przyjechałeś, Denisie. Wolałbym jednak, żebyś nas uprzedził o swojej wizycie.

- Napisałem przecież telegram...

- Napisałeś? Ale czy go wysłałeś?

Denis ściągnął usta, wsadził rękę w kieszeń, wyciągnął pognieciony kawałek papieru i niecierpliwie machnął ręką.

- Co za gapa ze mnie! Ale ty wiedziałeś, że to ja...?

- Ciebie łatwo rozpoznać - objaśnił William. - Złamałeś kiedyś nogę w kostce, jeszcze na uniwersytecie, pamiętasz? Na pozór wcale nie kulejesz, ale jednak odrobinę ciężej stąpasz na zdrowej nodze. Nie stój tam, chodź tu bliżej do nas. Nie zdziwiłbym się, gdybyś miał ochotę na kufelek dobrego porteru.

Gość z monoklem wydawał się zniecierpliwiony, nierad z przerwy.

- Opowiadaj jeszcze, oberżysto! - ponaglił. - Należy nam się za nasze pieniądze.

W rzeczywistości przychodził pierwszy do pustego jeszcze baru, kupował „za swoje pieniądze” jeden kufel piwa i siedział nad nim cały wieczór.

Miejscowi zwracali się do Williama po imieniu, przyjezdni goście nazywali go uprzejmie „panem Winterem”. Tylko ten obcy z monoklem na kamizelce sportowego ubrania używał zwrotu „oberżysto”, by podkreślić dzielący ich dystans. Twarz Williama pozostała bez wyrazu, ale nalawszy trunek swemu bratu, powiedział z odrobiną ironii w głosie:

- Jak pan sobie życzy. Mój gość jest moim panem. A więc... zaloty wielu naszych młodych Irlandczyków trwają, jak wiadomo, często nader długo. Jeden z takich zalotników oznajmił wreszcie ojcu swej lubej: „Chodzę z waszą córką piętnaście lat.” „Według mojej kalkulacji tyle samo wypada” odrzekł stary. „Czy nie ma przeszkód, bym się z nią ożenił?” „A chyba nie ma” powiedział ojciec. „Ulżyło mi. Bo już myślałem, że zażądasz ode mnie emerytury.”

Przysłuchując się opowiadaniu, Denis spostrzegł, że prawa ręka Lilly, opuszczona swobodnie między jej krzesłem a krzesłem sąsiada, poruszyła się lekko. Spojrzał uważniej. Palce jej sąsiada ukradkiem ściskały jej rękę. Nie zdziwiłoby to żadnej z dwóch dziewczyn posługujących w oberży. Robert Godden, agent angielskich kupców zboża i bydła, któremu Peter w pociągu zarekomendował oberżę swego brata, skorzystał z podanego adresu. Kiedy pierwszy raz przyjechał, po dwutygodniowym pobycie oznajmił, że wybiera się w interesach do Cork i Waterford na południe, ale być może jeszcze wróci do Killarney. Ellen i Vera nie miały wątpliwości, że wróci, wiedziały też, z jakiego powodu wrócił.

Denis wytłumaczył, że potrzebny mu cichy kąt do pracy. Umieszczono go na końcu korytarza drugiego piętra, dokąd nie docierały hałasy ani z baru, ani z restauracji i gdzie nie przeszkadzaliby mu trzej inni goście zamieszkali w oberży. Niebawem powieść ruszyła z miejsca. Młody autor wziął się raźno do roboty i dobrze mu się pisało. Dla odpoczynku chodził na długie spacery z bratem, dyskutując jak zwykle, najczęściej o polityce.

- Nie potrzebuję ci przypominać - mówił któregoś dnia William - że za naszej zielonej młodości zawsze i stale powstanie miało wybuchnąć tuż, tuż. No i wybuchnęło. Teraz brak nam zapału. Ten cały Parnell zabił w nas wszelki wigor swymi kazaniami o nacisku moralnym. Teraz nasz brat Peter o tym rozprawia. - W głosie jego zabrzmiał odcień ironii. - Przyznaję, że nie widać na horyzoncie innego przywódcy. Ale czy ty doprawdy wierzysz, Denisie, że jakikolwiek nacisk moralny wyzwoli nas z rąk Anglii, zajętej bogaceniem się, wzmacnianiem potęgi i pompy, a zarazem maszerującej z trzema krzyżami na sztandarze i imieniem Tego na ustach, który sławił ubogich, pokornych i maluczkich!

- Co za złotousta wymowa, Williamie! - zakpił Denis.

- Mógłbyś udzielić paru lekcji Peterowi. Słyszałem go. Przemawia nudno, bez polotu.

- Podobno Parnell ceni go jako dobrego organizatora - zauważył William.

- Wracając do rzeczy - powiedział Denis. - Możesz twierdzić, jeśli masz ochotę, że straciłem zapał. Odpowiem ci, że po prostu jestem dziś dojrzałym mężczyzną. Wzywasz Chrystusa. Coś mi się zdaje, że to on powiedział, iż kto mieczem wojuje, od miecza zginie. Nie chcę więcej powstań. Zemsta rodzi kolejną zemstę. Czas skończyć z zemstami po obu stronach.

- Wszystko się skończy we właściwym czasie - odparł William. - Ale kres pomście irlandzkiej położy dopiero koniec angielskiego ucisku. Kiedy oni skończą wtrącać do więzienia, skazywać za zsyłkę i rozstrzeliwać najlepszych synów Irlandii, jej patriotów, najlepszych synów każdego kraju. Czy w stolicy nie słychać o żadnych podziemnych organizacjach? Nie gromadzi się broni? Nie ma tajnych ćwiczeń w strzelaniu?

- Zdarzają się tylko pojedyncze wybryki terrorystów, które Parnell natychmiast potępia. Niczego, co by można nazwać podziemną organizacją. Zresztą w Dublinie nie ma co szukać bojowości.

- Może nie szukasz tam, gdzie trzeba - przerwał mu William. - Słyszałem, że literacka sława wprowadza cię do miejsc, gdzie luksusy życia paraliżują chęć do walki.

Denis zignorował przyganę i mówił dalej:

- Zawsze tak bywało, że chłopi po wsiach i drobni rzemieślnicy w małych miasteczkach, takich, jak Kilegad i Kenmare, gdzie żyli rodzice, najwytrwalej szli drogą krwawego oporu, dążąc do sprawiedliwości.

- Kto teraz jest górnolotny? - odwzajemnił się William. - Wieśniak nie wyobrażał sobie celu tak abstrakcyjnego jak sprawiedliwość społeczna. Co irlandzki chłop może wiedzieć o sprawiedliwości? Przez całe swoje życie walczył przeciw dwom siłom: przyrodzie i Anglikom. Ani przyroda, ani Anglicy nie dostarczali mu przykładów sprawiedliwości. Wieśniak dążył tylko do jednego, ale całym sercem: do bezpiecznego posiadania uprawianej przez siebie ziemi. Jeśli chłopi od stuleci walczyli, przelewali krew i ginęli za niepodległość narodową, to dlatego, iż wierzyli, że pod władzą irlandzką będą mieli to bezpieczne posiadanie ziemi.

- Myślę, że każdy rząd irlandzki byłby im to dał - wtrącił Denis.

- Jeżeli Parnell i jego stronnictwo nie zdobędą dla nas prędko autonomii - ciągnął William - to wieśniacy stracą zapał do sprawy niepodległości. Bojkot zmusił sporo właścicieli ziemskich do rozsądniejszego stosunku do dzierżawców. A nowe ustawodawstwo rządowe w sprawie tenut dzierżawnych nakłania pozostałych ziemian - powoli, ale stale - do tego samego. Coraz więcej chłopów osiąga to, czego oczekiwali od autonomii i wobec tego ich bojowość słabnie.

- Egoiści! - mruknął Denis, ale William wystąpił z obroną:

- Życie ich takimi zrobiło. Wiesz, jak wygląda życie wieśniaka. W każdym razie lokalnie chłopi mogą wystąpić przeciw szczególnie wyzyskującemu ich dziedzicowi i ścierać się z policją. Ale do ogólnej insurekcji nie mają ochoty. Następne ogólnonarodowe powstanie - a musi ono wybuchnąć, bo bez powstania nie zdobędziemy niepodległości - będzie dziełem robotników miejskich, drobnych urzędników i sklepikarzy, przede wszystkim w Dublinie.

- Marzyciel z ciebie, Williamie! - Denis parsknął krótkim, niewesołym śmiechem. - Ale tej insurekcji, którą widzisz w swoich marzeniach, nigdy nie będzie.

William przystanął, uniósł nieco głowę jak człowiek, który chce coś wypatrzeć z oddali i powiedział tak, jakby mówił do słuchaczy niewidzialnych dla normalnego wzroku:

- Gdy się nigdy nie widzi zegara, czas przestaje obowiązywać. A także gdy się nie widzi wydarzeń, a tylko słucha relacji o nich, traci się poczucie aktywnego współudziału, staje się obserwatorem w tym znaczeniu, w jakim wszyscy jesteśmy obserwatorami wydarzeń dziejowych, znanych z drugiej lub trzeciej ręki. Dla takich jak ja wczoraj i dzisiaj zlewa się w jedno, a w naturalnym tego następstwie jutro zlewa się z dzisiaj. Nie zawsze da się rozróżnić, które wydarzenie należy do przeszłości, a które do przyszłości.

Denis zmarszczył się i wzruszył ramionami, mówiąc:

- To dla mnie zbyt mistyczne.

William uśmiechnął się i przyjacielskim ruchem wziął brata pod ramię. Poszli dalej, zgodnie śpiewając popularną starą balladę. Paradoksalnie to zresztą brzmiało, ten ich duet, bo niski, szczupły i delikatny śpiewał silnym barytonem, a wysoki i muskularny przyłączał się do refrenu cienkim i raczej nieśmiałym tenorem.

Denis co dzień rano golił się u miejscowego balwierza. Gdy nadszedł ranek poniedziałkowy, ręka golarza trzęsła się z powodu niedzielnego przepicia. Denis wstał z fotela z twarzą upstrzoną kawałeczkami pokrwawionej waty i zażądał szklanki wody.

- Co? Czy pan się źle czuje? - zatroszczył się niespokojnie balwierz.

- Czuję się dobrze - odparł Denis. - Ale muszę sprawdzić, czy mi gardło nie przecieka.

W powrotnej drodze do oberży spotkał szwagierkę z wiadrem w ręku.

- William pojechał do miasta. Przyszedłeś w samą porę, by mi pomóc! - powiedziała, dodając z zalotnym uśmiechem: - Jeśli nie masz nic lepszego do roboty!

- W rzeczywistości mam dużo do roboty - odparł - ale nicnierobienie jest o wiele przyjemniejsze!

Zaśmiała się i podała mu wiadro. Nie wziął go, tylko stał i przyglądał się jej. Postawiła wiadro na ziemi i wsparłszy jedną rękę na biodrze, przechyliła głowę i odpowiedziała na jego wzrok prowokacyjnym spojrzeniem spod rzęs:

- Wyglądasz tak, jakbyś sobie coś kalkulował. Co ty naprawdę myślisz?

- Gdybym ci mógł powiedzieć moje prawdziwe myśli - odparł - to by znaczyło, że nie są wcale interesujące. Takie pytanie jak twoje domaga się ujawnienia myśli niewypowiedzianych, niemożliwych do powiedzenia. I jest wdzieraniem się w dziedziny najbardziej osobiste. I już przynajmniej w zakamarkach własnego umysłu każdy człowiek ma prawo, by go zostawiono w spokoju i nie zaglądano do środka.

Zalotność na twarzy Lilly ustąpiła miejsca irytacji.

- Wydawało mi się, że twoje myśli akurat w tej chwili mogły być interesujące... - zaczęła. I urwała.

W drzwiach oberży ukazał się Godden. Wciskając monokl w oko, podszedł do rozmawiających i powiedział tonem łaskawego władcy:

- Podoba mi się ta okolica. Ma wiele uroku!

Denis pomyślał, że urok okolicy zawiera się dla Goddena w bliższych kształtach niż lesistych gór w oddali. Ale nie odpowiedział nic, zawrócił na pięcie i odszedł. Powziął antypatię do Goddena po części dlatego, iż ten był zarozumiałym arogantem, ale także dlatego, że Lilly... Zawsze się zalecała do mężczyzn, nawet do niego samego. Ale jawnie i bez oznak skrępowania przyjmowała zaloty Goddena, bez wątpienia przekraczające granice dozwolonego flirtu. I na pewno by się tak nie zachowywała, gdyby William nie był niewidomy. Do czego ona zmierzała?

Denis zaobserwował, że William nadal kochał się w swojej żonie. Była to zapewne namiętność wyłącznie zmysłowa, niemniej bardzo intensywna. Gdy była blisko, William często wysuwał rękę, by jej dotknąć. A ona, jeśli sądziła, że nikt tego nie widzi, cofała się i uchylała od jego dotknięć.

Wyglądając przez okno swego pokoju, Denis zobaczył oberżystkę i jej gościa, jak idą przez podwórze pogrążeni w rozmowie. Denis był w rozterce. Zważywszy własne miłostki z mężatkami, nie miał prawa potępiać szwagierki. A jednak - tu jego własny brat był ofiarą. I ślepy w niejednym znaczeniu... jeżeli ślepy... Denis zauważył, że służące, zwłaszcza Vera, oddana swemu panu, spiskowały wespół z przyjaznymi gośćmi, by utrzymać Williama w nieświadomości.

W parę dni później Denis, który dotąd rzadko bywał w Oberży pod Tarą, mógł się przekonać, że William tylko w jednym, dosłownym znaczeniu, był ślepy.

We dwóch poszli na wieczorny spacer za miasto. Z początku William niósł na ręku szczeniaka, podarunek od Very. Dan, biały z ciemnymi uszami i ogonem, rósł szybko: coraz dłuższe kudły spadały mu na oczka, wystawały po obu stronach mordki, zwisały na łapach. Szczeniak już się przywiązał do swego pana, spał z nim razem, a gdy go zostawiono w oberży - co się czasem zdarzało, jeżeli William wyjeżdżał do Killarney - siedział tuż przy bramie, z uszami pilnie nastawionymi, nasłuchując i wypatrując powrotu pana.

Niebawem William wziął Dana na krótką smycz, przyczepioną do przegubu jego ręki. Dotarli do Niższego Jeziora, pierwszego z trzech połączonych razem i tworzących zespół wodny o niezwykłej piękności. Szli lasem, stopy nurzały się z satysfakcją w miękkim podłożu, wśród paproci, mchów, bujnie kwitnących przylaszczek. Trzy jeziora rozłożyły się w dolinie górskiej, gdzie erozja wyżłobiła w wapieniu ciekawe kształty skał i jaskiń.

- Ogólnie biorąc - mówił Denis - świat jest brzydki jak grzech i kusi jak grzech. Więc to piękno tutaj, wcale nie podniecające, odwrotnie, raczej kojące, musi być jakby przystankiem w połowie drogi do raju. Tak mi się to wydało, gdy pierwszy raz ujrzałem te strony i tak samo odczuwam to dzisiaj.

- Wiesz, że całą okolicę nazywają czasem „Zwierciadłem Nieba” - przypomniał William.

Zatrzymali się, a William spuścił szczeniaka ze smyczy, by mógł swobodnie baraszkować. Denis zatopił się w podziwie. Słońce zachodziło już i prześwietlało krajobraz ukośnymi promieniami, jeszcze przydając mu uroku.

- Gdybyś to mógł widzieć jak ja! - wykrzyknął Denis i ugryzł się w język, za późno chcąc powstrzymać to przypomnienie własnej przewagi.

Twarz Williama była zwrócona w kierunku Środkowego Jeziora ponad drzewa - tulipanowce, brzozy, ostrokrzewy i jarzębiny - i ponad wynurzające się z zieleni szczyty o kształtach równie dziwacznych jak ich nazwy: Bennaunmore, Crohane, Stoompa, Esduff, Torc i MacGillycudd's Reeks. Jej wyraz zdawał się świadczyć o prawie nieziemskiej ekstazie.

- Ty spoglądasz na widok, który może podziwiać każdy, kto tu przyjdzie - powiedział. - I ja go znam. Pamiętam dobrze. Piękny, jak mówisz, jak wszyscy mówią. Ale ja, dla siebie samego, przeobraziłem go. Niewidomy, słyszę. Wzrok rozleniwia wyobraźnię, słuch ją wyostrza. Twój słuch donosi ci o szumie strumienia, szeleście drzew, śpiewie ptaków. Te same dźwięki mnie sugerują spienioną wodę wśród skał, przywołują wizję zdumiewających form roślinności, dziwnych, ale przyjacielskich zwierząt, elfów i gnomów - tego, czego twój ograniczony, cielesny wzrok nigdy nie zazna. Bo one są bardziej rzeczywiste od twojej rzeczywistości, bo ja je stworzyłem. Wierzę w nie i nigdy w nie nie zwątpię, jak ty wątpisz o własnym wzroku, nazywając to, co wzrok twój widzi, imieniem nieznanego - rajem.

Denis patrzył zdumiony, wstrząśnięty. O jego twórczości literackiej mówiono, że zawiera element poetycki, ale czuł się prozaicznym, przyziemnym prostakiem w obecności kogoś, kto nie ograniczał się do opisywania świata, ani go nie chciał udoskonalać, lecz sięgał po tworzenie własnego.

A William zagwizdał na Dana, uganiającego po zaroślach, wyjął swój flet i zwróciwszy się bez wahania w kierunku domu, ruszył lasem, grając zaimprowizowaną melodię, która snuła się nad jeziorem, między drzewami, wywoływała elfy i gnomy, zaludniające wyimaginowane królestwo ślepca. Ta melodia dodała odwagi prozaicznemu Denisowi i choć niezbyt pewnym głosem, powiedział do brata, gdy ten na chwilę przestał grać:

- A jednak, wiesz, czasami chciałbym, żebyś mógł niektóre sprawy widzieć. Chociaż z drugiej strony byłbyś nieszczęśliwy... ale może mógłbyś coś zaradzić...

- Jakie sprawy? - zapytał William.

- Właściwie nic... konkretnego. Takie jakieś wrażenia. Słuchaj, co ty sądzisz o tym Goddenie?

William oceniał ludzi po głosie.

- Godden ma sposób bycia zniechęcający każdego - zauważył. - Kiedy wejdzie do baru, wszyscy milkną, a ja muszę bez końca opowiadać anegdoty i głupie dowcipy.

- Bo nikt nie może strawić jego arogancji - rzekł ze złością Denis.

- Interesuje się pieniędzmi, jedzeniem i piciem - ciągnął William. - O poezji i muzyce nigdy nie słyszał.

- Gdybyż tylko pieniądze, jedzenie i picie! - rzekł Denis. - Nie lubię jego zachowania... wiesz... z Lilly...

- Zająknął się, zamilkł. Wspomnienie Flory Shiel, wspomnienie innych jego partnerek stanęło mu kością w gardle.

Rozległo się skomlenie i podbiegł Dan.

- On kuleje - poinformował Denis.

William pochylił się i zaczął obmacywać łapy szczeniaka, ale zarazem spokojnie rozmawiał dalej:

- Biedna Lilly. Widzisz, ona brzydzi się moją ślepotą. Przypuszczam, że to silniejsze od niej. Znajduje wymówki, aby sypiać oddzielnie, zamyka przede mną drzwi swego pokoju na klucz. Ale mężczyzn potrzebuje, potrzebowała ich od kiedy tylko przeszła okres pokwitania. Ja nie byłem jej pierwszym kochankiem.

Łagodnie i zręcznie wyciągnął kolec wbity głęboko w łapę Dana. Dobył chusteczkę do nosa.

- Lilly była stworzona na żonę i kochankę - ciągnął.

- Wie, że ma piękne ciało, chciałaby, by je widziano, zachwycano się nim. I zamiast zachwyconych oczu ma ręce ślepca, dotykające jej po omacku! Staram się ją zrozumieć, choćby dlatego, że mi nic innego nie pozostaje. Nie uderzę kobiety, nawet gdybym mógł ją przyłapać na gorącym uczynku. I nie będę jej wciąż robił scen zazdrości. Lilly ma zbyt dużo temperamentu, by zostać na resztę swoich dni pielęgniarką ślepca.

- Ale ją kochasz - rzekł Denis.

Pies polizał pochyloną nad nim twarz swego pana. William wyprostował się i odpowiedział bratu:

- Tak, kocham ją, jeżeli pożądanie trwające od tych kilku lat jest tym samym co miłość. Powiesz, że Lilly nie zasługuje na miłość, bo jest ladacznicą. Ale - chcę jej, żadnej innej. Oczywiście widok jej ciała jest już dla mnie tylko wspomnieniem. Możesz powiedzieć, że kocham złudę. Nie potrafię ci odpowiedzieć logicznie. Ale tak już jest.

- Chciałbym zbić tego łobuza na kwaśne jabłko! - wykrzyknął Denis. - Ty cierpisz przez niego.

- To by się na nic nie zdało. On wcale nie jest jedynym. Oberża daje Lilly dużo sposobności, bez wzbudzenia skandalu w miasteczku. Poznaję, gdy ma kochanka, po tonie głosu, którym zamawia u niej jakieś dania albo trunki, i po jej głosie, gdy mu odpowiada. Lilly nie może się wyprzeć własnej natury. Nikt z nas tego nie potrafi. - I kładąc rękę na ramieniu brata, przemienił oskarżyciela w oskarżonego: - A czy w Dublinie nie ma żadnego małżonka, który by miał ochotę zbić ciebie na kwaśne jabłko, gdyby wiedział wszystko?

Zdradził się w gorącej samoobronie:

- To nie to samo! Ty kochasz i pożądasz, i...

- I jestem ślepy. O to ci głównie chodzi. Należy mieć więcej względów wobec niewidomego niż w stosunku do innych. Ale gdyby Lilly oddawała mi się z litości, wiedziałbym o tym. I pewno by mnie znienawidziła. I może ja bym ją znienawidził. A co z tymi dublińskimi rogaczami?

- Starzy, impotenci albo mają kochanki - odparł Denis. - A ich tak zwane żony niekochane, niepożądane...

- Wiesz - rozważał William - że człowiek, który z racji swej starości albo niedołęstwa już nie poluje na zwierzynę w swoich lasach, będzie jednak nadal tępił kłusowników.

- Jak pies nad kością, której sam nie zje, a drugiemu nie da - mruknął Denis. - Ale ty inaczej. Wiesz, że cię okradają, a nie pilnujesz!

- Mnożą nam się metafory, co? - uśmiechnął się William. - Ale Boże broń, bym próbował cenzurować twój sposób życia. Sam się czasem zastanawiałem, czy gdybym się przespał z którąś z naszych służących... Ellen by mi nie odmówiła, nie dla mnie samego, ale na złość swojej pani... to może by Lilly otworzyła mi drzwi swojej sypialni...

- Świetny pomysł! Dlaczego tego nie zrobisz?

- Jakoś nie mogę. Może dlatego, że jestem katolikiem... Dan leżał i obwąchiwał obwiązaną łapę. William wziął go na ręce.

- To tym bardziej! - wybuchnął Denis. - Później się wyspowiadasz, ksiądz cię rozgrzeszy i będziesz z powrotem czysty jak owieczka!

William uśmiechnął się, potrząsnął głową i odrzekł:

- Kłopot polega na tym, że sam bym się surowiej osądzał niż ksiądz.

Dwaj bracia jeszcze przystanęli, by się pożegnać z jeziorami. Znad szerokich połaci wód szła mgła, słońce słało długie cienie, a na przeciwległych szczytach czerwieniły się ogniste odblaski.

ROZDZIAŁ VIII

Krwawe szczątki pozbierano z szyn kolejowych i żelaznych kół i przeniesiono do kostnicy, gdzie miały oczekiwać na koronera. Pociąg, opóźniony wskutek tragedii, świstał w gotowości do odjazdu. Godden postawił nogę na stopniu wagonu. Ręka spoczęła na jego ramieniu:

- Muszę prosić pana o pozostanie... aż do przeprowadzenia śledztwa.

Godden strząsnął z ramienia rękę sierżanta policji z Killarney, odwrócił się i rzekł wyniośle:

- Już powiedziałem waszemu... temu człowiekowi - wskazał młodego policjanta, stojącego obok - że nic nie widziałem. Moje zeznania nie pomogą w śledztwie. I chyba wam wiadomo, że jestem Anglikiem!

- Niemniej, szanowny panie, muszę nalegać, aby pan został. Mój młody kolega przyjechał w tę okolicę dopiero przed dwoma dniami. Nie zna jeszcze nikogo. Ale tragarz rozpoznał tę nieszczęśliwą kobietę jako gospodynię z Oberży pod Tarą, gdzie szanowny pan zamieszkiwał, nie pierwszy już raz.

Sierżant bywał częstym gościem w barze Williama. Zaglądał do wszystkich oberży i piwiarni, gdzie często ogniskowała się konspiracja, podobnie jak w niektórych probostwach. Mało co się ukryło przed jego bystrym spojrzeniem.

Godden zdziwił się bardzo, wcisnął monokl w oko, przybrał wygląd poważny.

- Doprawdy? Pani Winterowa! Zmartwiła mnie ta informacja, chociaż mnie ona w ogóle nie dotyczy. A dla was może się źle skończyć, jeżeli...

- Muszę to zaryzykować, szanowny panie. - Sierżant mówił z szacunkiem. - Moim obowiązkiem jest zatrzymać każdego, kto mógłby coś wiedzieć o wypadku albo o denatce. Jeżeli pan woli nie wracać do Oberży pod Tarą, to są tu inne hotele.

Z ostentacyjnym niezadowoleniem Godden opuścił stację i zastosował się do rady sierżanta. Młody policjant otrzymał polecenie śledzenia go z dyskretnej odległości i pilnowania hotelu aż do chwili, gdy go ktoś zastąpi.

William zachwiał się, gdy sierżant osobiście poinformował go o tragicznym wypadku. Denis otoczył brata ramieniem.

- Spokojnie... spokojnie... - mówił, sam wstrząśnięty. Podprowadzony do krzesła, William zdołał się opanować.

Denis posłał Verę po szklaneczkę koniaku, którą jej pracodawca wypił aż do dna, nie odejmując od ust.

- Jeszcze nie ustaliliśmy żadnych szczegółów - mówił sierżant. Nic nie wspomniał o Goddenie. Ani też żaden z braci nie wymówił jego nazwiska. - Jutro koroner przeprowadzi śledztwo - ciągnął sierżant. - Chociaż bardzo współczuję, obawiam się jednak, że będzie pan musiał stawić się na przesłuchanie, panie Winter. Powiadomię pana jeszcze o której godzinie.

William nie odpowiadał, ale Denis rzekł:

- Ja się nim zajmę, sierżancie, i przyprowadzę do sądu, jeżeli tylko będzie w stanie pójść.

Przed odejściem sierżant złożył kondolencje niezręczne, ale szczere. Chociaż był Anglikiem, nie uważał, że wszyscy „tubylcy” są czymś godnym pogardy. Służbista i dobry policjant wiedział, że William jest patriotą, ale wobec jego ślepoty uznał go za nieszkodliwego. Jak większość ludzi w okolicy, lubił właściciela Oberży pod Tarą.

William na tyle oprzytomniał, że wydał dyspozycję, aby zamknąć oberżę. Powiedział, że chce być sam i poszedł do swego pokoju. Był otumaniony rozpaczą, ale panował nad sobą.

W piwiarni, którą Denis odwiedził tego wieczora, rozprawiano wiele o strasznym wydarzeniu na stacji kolei żelaznej. Usłyszał tam, że Godden ma się stawić przed koronerem.

Wieczorem Vera przyrządziła dla Williama napar z ziół nasennych. Opowiadała, że przepis ten jest znany w jej rodzinie od wielu pokoleń, i przechodzi z matki na córkę. Denis został na noc w pokoju brata, zrobił sobie legowisko na kanapie. Po wypiciu naparu William zasnął, obudził się jakby nieco odświeżony i oznajmił, że jest gotów pójść do sądu, chociaż Denis widział, że jego brat tylko wysiłkiem woli panuje nad sobą.

Na sali sądowej miejsca dla publiczności wypełniły się do ostatniego. Przyszli ludzie współczujący powszechnie lubianemu oberżyście z Tary, a także, oczywiście, żądni sensacji gapie. Ledwie bracia Winterowie zajęli wyznaczone im miejsca, usłyszeli za sobą dobrze znany głos, donośny i agresywny.

- Spodziewam się, że to nie potrwa długo. Spieszy mi się do Dublina. I w ogóle nie wiem, po co tu jestem.

Twarz Williama pozostała nieruchoma. Denis pomyślał: „Ten drań chyba wyobraża sobie, że jesteśmy durniami i nic nie wiemy o jego poczynaniach. Albo że wszystkie kobiety tubylców są do dyspozycji budowniczych imperium.”

Koroner hrabstwa Kerry, Edward Spark, był Anglikiem o łysej czaszce, węszącym nosie i zaciśniętych wargach. Praktykując jako adwokat w Anglii o włos uniknął bankructwa, a od oskarżenia o przywłaszczenie powierzonych mu przez klienta pieniędzy wykręcił się tylko dzięki pomocy brata, wysokiego urzędnika państwowego. Tenże brat zaraz potem wysłał go do Irlandii, gdzie nie znano jego reputacji i tam załatwił dla niego dość skąpo płatną posadę koronera, czyli urzędnika prowadzącego dochodzenia w sprawie przyczyn zgonu osób zmarłych nagłą śmiercią.

Poinformowano koronera już poprzednio, czyich zeznań będzie słuchał. Ale na parę minut przed rozpoczęciem przesłuchania zjawił się jeszcze nowy świadek i zawiadomił sierżanta, że złoży ważne zeznania.

Pierwszym przesłuchiwanym świadkiem był tragarz ze stacji. Oszołomiony ważnością chwili, mówił dużo, nieskładnie i nie zawsze zrozumiale, tak że koroner kilkakrotnie mu przerywał i zadawał pytania, nie cofając się przed dość sugestywnym ich formułowaniem. Spisane przez pisarza sądowego zeznanie, odczytane tragarzowi, brzmiało w ostatecznej formie mniej więcej tak:

Byłem tego dnia na służbie od rana. Ten pan, obecny na sali (świadek rozpoznał go i wskazał) podjechał do stacji, kazał mi wziąć swoją torbę podróżną i zanieść do pociągu dublińskiego, który miał zaraz nadjechać. Polecił mi też znaleźć dla niego przedział pierwszej klasy, pusty, o ile możliwe. Ten pan stał blisko krawędzi peronu. Gdy pociąg ukazał się zza zakrętu, podjeżdżając do stacji, zobaczyłem kobietę, którą poznałem jako oberżystkę z Tary, biegnącą do peronu. Przypuszczałem, że się śpieszyła do pociągu. Poprosiłem tego pana, aby podszedł trochę dalej wzdłuż peronu, tam, gdzie zatrzymuje się zwykle wagon pierwszej klasy. W tej chwili kobieta głośno krzyknęła jakieś imię, wydawało mi się, że zawołała „Robercie!”, ale teraz nie jestem całkiem pewien, bo pociąg hałasował, a lokomotywa świstała, więc mogłem źle usłyszeć. Ręce wyciągnęła, chyba do tego pana, chociaż nie wiem na pewno. On właśnie wtedy zaczął iść w moją stronę, a ja się odwróciłem...”

Koroner przerwał odczytywanie, by zapytać:

- Czy pan, o którym mowa, stał zwrócony do pociągu twarzą czy plecami?

- Twarzą, wasza wysokość.

- Więc mógł nie zauważyć kobiety? Nie odwrócił się w jej stronę?

- Ja tego nie widziałem, wasza wysokość.

Koroner coś sobie zanotował, a Denis szepnął do Williama:

- Anglicy trzymają się razem. Spark będzie osłaniał Goddena.

- Czy macie coś jeszcze do dodania? - zapytał koroner świadka i usłyszał nieoczekiwaną odpowiedź:

- Tylko to, wasza wysokość, że tego dnia o świcie słyszałem, jak puszczyk zahuczał, a to znaczy bez ochyby...

- Zabobonny głupiec! - przerwał mu koroner. - Możecie odejść. Nie będziecie więcej potrzebni.

Zeznania złożyło jeszcze trzech świadków, między nimi młody policjant. Każdy widział ten lub inny urywek tragicznego wypadku, ale nikt - całości.

Sierżant powiedział:

- Wasza wysokość, mam tu świadka, którego obecność i zeznania mogłyby może uczynić zbędnym powoływanie do świadczenia męża denatki, chciałem powiedzieć wdowca, to znaczy pana Wintera, oczywiście bardzo strapionego i jak wiadomo, dotkniętego ułomnością... On w ogóle nie jest w stanie... W każdym razie wydaje się, że ta młoda kobieta wie więcej od niego.

- Pan Winter ma obowiązek wobec prawa taki sam jak inni - powiedział surowo koroner. - Nie widzę żadnego powodu, dla którego nie miałbym go powołać do składania zeznań.

- Więc może ta młoda kobieta najpierw, wasza wysokość.

- Wezwij świadka. O dalszych sprawach zadecyduję później.

Wywołano nazwisko, Ellen wyszła z głębi sali.

- Co? - zaczął dość głośnym szeptem William. - Nic mi nie mówiła, że...

Ellen od razu zalała sąd potokiem słów, mówiąc tak szybko, jakby nie istniały kropki ani przecinki.

- Wcześnie rano tego dnia pan Godden co to mieszkał w naszym hotelu zadzwonił i kiedy przybiegłam kazał znieść na dół torbę podróżną i kazał także bo on zawsze taki ważny a właśnie kiedy się rano ubierałam usłyszałam tego puszczyka co to tragarz...

- Nie chcemy tu słuchać o żadnych głupich zabobonach - przerwał jej ostro koroner. - Należy się ograniczać do konkretnych faktów, wydarzeń.

- Więc kazał mi jak najprędzej sprowadzić dorożkę żeby pojechać na stację i powiedzieć panu Winterowi on go zawsze nazywał oberżystą taki z niego nadęty...

- Konkretne fakty, kobieto, fakty! - warknął koroner.

- Dobrze wasza wysokość nie ma czego się pieklić oj przepraszam - tu zachichotała - a ja się staram jak mogę więc usłyszałam że kiedy pan Winter się zdziwił takim nagłym wyjazdem to wtedy on - kiwnęła głową w stronę Goddena - powiedział że dostał na poczcie telegram bo jemu nigdy nie przysyłano do oberży listów ani niczego takiego bo on mówił że tu za dużo wścibskich co wszędzie nos wtykają ale ja wiem że on miał inny powód do tego nagłego pośpiechu...

- Nie będę świadka więcej przestrzegał - powiedział koroner. - Niech świadek składa zeznania, jak świadka pouczyłem, albo świadka odeślę. Sąd nie zebrał się tu po to, by wysłuchiwać jakichś przypuszczeń i w ogóle nie jestem pewien, czy można będzie się oprzeć na tych zeznaniach.

- Więc to są fakty co ja mówię i jeszcze więcej wiem a pewno nikt prócz mnie...

Koroner dał znak sierżantowi, który podszedł do Ellen i ze zmarszczonymi brwiami szeptał jej coś do ucha. Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Ten telegram co to mówił że go wzywał do Dublina...

- To nie dotyczy sprawy - rzekł koroner.

- O, nie dotyczy? Jedną chwileczkę a zarazem potem jak on odjechał dorożką moja pani to znaczy pani Winterowa wróciła z targu gdzie sprzedała kilka par kurcząt bo ona hodowała własne kurczęta a to się bardzo rzadko trafiało musiało jej być potrzebne trochę forsy na coś specjalnego...

Sierżant szturchnął ją łokciem i pokręcił głową, a William cicho powiedział do brata:

- Jeśli chciała pieniędzy, dałbym jej. Sama, bez pytania, nigdy z szuflady nie brała. Wiesz o tym.

- Pewien jesteś?

- Najzupełniej. Prowadziłem moje rachunki, jak ojciec dawniej w sklepie, bardzo regularnie i dokładnie.

Ellen wyszczerzyła zęby w zabawnym uśmiechu do sierżanta i galopowała dalej:

- Skoro się tylko dowiedziała że on wyjechał to wykrzyknęła co za drań oszust i łajdak ale nie słyszałam więcej bo zgarnęła spódnicę w rękę i tak jak stała popędziła ścieżką przez furtkę i gościńcem w stronę stacji.

- Czy ktoś jeszcze to widział? - zapytał koroner.

- A kto miał widzieć? Pan Denis był jeszcze na górze, a pan William w swojej małej kancelarii w oficynie, jak zawsze o tej porze.

- Ale powiedzieliście mu o tym?

- Nigdy w życiu bo po co miałabym się wtrącać w nie swoje sprawy skąd mogłam wiedzieć że ona chce...

Ellen mogła dodać, że powiedziała do Very: „Jeśli sobie pojedzie, to szczęśliwej drogi. Ja tam nie będę jej sprowadzała z powrotem”.

- Uważam, że zachowanie świadka było nieodpowiedzialne i lekkomyślne - skarcił ją koroner. - Gdyby ktoś udał się za tą kobietą, może by jej życie zostało ocalone, a wielu osobom, ze mną włącznie, zaoszczędzono by - hm, hm - kłopotów.

- A skąd ja niby miałam wiedzieć, że ona wpadnie pod pociąg? Po co miałam wszczynać alarm? Nic mnie to wszystko nie obchodziło, a jeżeli już mowa o zachowaniu, to co powiedzieć o jej zachowaniu i jego? - Gestami wskazała Goddena.

Koroner znowu dał znak, tym razem bardzo energicznie. Sierżant wziął Ellen pod ramię i ściągnął ją z ławy dla świadków, ale jeszcze zdążyła krzyknąć, zanim sierżant zamknął jej usta dłonią:

- Widziałam ich oboje w lesie, spódnicę miała do pasa zadartą, a jego spodnie...

William zbladł i mocno uchwycił rękę brata.

- Czy mam cię wyprowadzić? - zaszeptał Denis. William zacisnął zęby, przesunął ręką po czole, w końcu rzekł:

- Nie. Muszę wysłuchać wszystkiego do końca. Ellen jest niedobrą dziewczyną pod pewnymi względami, ale mówiła prawdę. Tylko że nie powinna była tego mówić, choć to i prawda. Ona zawsze nienawidziła Lilly.

Sierżant odciągnął Ellen na boczne miejsce i pogroził jej palcem, a ona pochyliła się i szepnęła mu do ucha:

- Jeżeli on trzyma to szkiełko w oku nawet wtedy, gdy... pan wie co... to chyba psuje dziewczynie całą zabawę...

Koroner pokiwał z ubolewaniem głową i oznajmił:

- Pisarz skreślił z ewidencji wszystko, co świadek powiedziała po stwierdzeniu, że nikogo nie zawiadomiła o tym jakoby pośpiesznym wyjściu denatki z domu. Reszta nie dotyczy sprawy.

Reporter, siedzący obok pisarza, pracowicie notował.

- Proszę mi podać notatnik - rozkazał koroner i wyrwał dwie kartki z notatnika, dodając: - W sprawozdaniu niech pan nie czyni wzmianek o tych nonsensach, które usunąłem.

- ...nie takie znów nonsensy, ale to w złym świetle przedstawia jego rodaka... - zamruczał Denis.

Wydawało się, że Denis nie był odosobniony w swojej opinii. Z różnych stron sali odezwały się wołania: „Fałszerz”! Koroner uderzył w stół swoją chudą małą pięścią, zażądał ciszy i zagroził, że każe opróżnić salę.

Sierżant wezwał:

- Pan Robert Godden.

Świadek wcisnął monokl w oko i uśmiechnął się łaskawie do koronera, który powiedział z szacunkiem:

- Poinformowano mnie, że pan miał zastrzeżenia do wezwania go na świadka. Rozumiem pana uczucia.

- Dziękuję. - Godden skłonił głowę i zaraz ją podniósł ostrym ruchem: - Muszę jednak zgłosić formalny protest. Fakt, że żonę właściciela oberży, w której zatrzymał się dżentelmen, angielski dżentelmen, spotkał - hm, hm - wypadek, nie wydaje mi się żadnym powodem, aby tegoż dżentelmena...

- Z pewnością, z pewnością - przerwał łagodząco koroner. - Gdybym był dokładniej poinformowany w dniu wczorajszym - niezadowolone spojrzenie w stronę sierżanta - mógłbym zezwolić panu na kontynuowanie podróży. Ale jeśli już jest pan tutaj, to mam nadzieję, że nie odmówi pan...

- Jestem oczywiście do pana dyspozycji - przerwał mu Godden pojednawczo, ale nadal wyniośle. - Zawsze respektuję wyższych przedstawicieli prawa. - Zaakcentował słowo: „wyższych” i znacząco spojrzał na skromnego sierżanta.

- Słyszał pan zeznania tragarza - powiedział koroner.

- Czy pan wiedział o tym, że ta nieszczęśliwa kobieta, to znaczy, że jakakolwiek kobieta biegła po peronie, rzekomo wołając?

- Oczywiście, że nie. Pociąg hałasował i świstał. Tragarz mnie zawołał, więc poszedłem wzdłuż peronu.

- ...tragarza usłyszał, a wołania kobiety nie usłyszał, chociaż ona musiała być bliżej... - szeptał Denis.

- Następnie zdałem sobie sprawę z jakiegoś zamieszania za mną, o kilka kroków z tyłu. Tragarz powiedział mi, że jakaś kobieta rzuciła się pod pociąg. Jak poinformowałem sierżanta, nie dotyczyło to mnie. Mój żołądek się buntuje wobec nieprzyjemnych widoków.

- Z pewnością, z pewnością. Nie będziemy o tym mówić - rzekł koroner. - Nie był pan, jak przypuszczam, w żadnych innych stosunkach z żoną właściciela oberży jak tylko oficjalnych?

Godden wyprostował się i szyderczo rozejrzał dookoła.

- Może być pan pewny, że jako angielski dżentelmen wiem, jak należy się odnosić do osób poślednich, zwłaszcza zaś tubylców w koloniach mojego - i pańskiego, panie koronerze - królestwa.

- Bardzo słusznie - zgodził się Spark.

Gniewny pomruk rozległ się wśród publiczności. Sierżant odwrócił się i rozejrzał ostrzegawczym, surowym spojrzeniem. Denis aż zębami zgrzytnął:

- Angielski dżentelmem! To ci dopiero dżentelmen!

- Usunąłem ze sprawozdania - powiedział koroner - część zeznań poprzedniego świadka. Ale pan je słyszał, więc niewątpliwie zechce pan im kategorycznie zaprzeczyć?

- To co powiedziałem poprzednio, wyjaśnia w sposób oczywisty, że uważałbym za rzecz poniżej mojej godności jakąkolwiek... familiarność z...

- ...łże jak złodziej koni! - burknął Denis.

- Jestem tego pewien - przerwał mu koroner, który wcale tego nie był pewien, ale bardzo sobie życzył, by ze sprawozdania jasno wynikała jego własna przychylność w stosunku do Anglika. Nigdy nie wiadomo: on może mieć wpływowych przyjaciół.

Godden mówił dalej z sarkastycznym uśmiechem:

- Ta służąca powzięła do mnie osobliwą urazę. Kiedyś wyraziła chęć, to jest, zaproponowała, że przyjdzie do mego pokoju w nocy. Ponoć piekło nie zna gorszej furii niż mściwość kobiety odtrąconej.

Ellen porwała się na równe nogi, krzycząc:

- A co za łgarstwo! Wzywam Najświętszą Panienkę na świadka! Mnie nie brak kompanów do łóżka! Gdyby on był ostatnim mężczyzną na świecie, jeszcze bym... - Wyrzucono ją z sali, zanim zdołała dokończyć.

Ale publiczność zaczęła klaskać i wołać:

- Dzielna Ellen!

- Już ty im powiedz!

- Nie pozwól, by go wybielili!

Koroner znowu uderzył pięścią w stół. Nadbiegło paru policjantów i usunęli z sali wszystkich prócz świadków, którzy jeszcze mieli składać zeznania.

- Przykro mi - powiedział Spark - że doszło publicznie do tak nieprzystojnych i obraźliwych dla szanownego pana incydentów i że musiał pan być ich świadkiem. Ale gdyby pan przebywał w Irlandii od tak dawna jak ja, wiedziałby pan jako Anglik, że niczego innego tu się nie można spodziewać.

- ...trzymaj się tego, co masz robić. Chociaż nie można powiedzieć, żebyś i to robił przyzwoicie! - mruczał Denis.

William siedział nieruchomo jak posąg, kamienną twarz zwracając w stronę koronera.

- Dobrze się czujesz? - spytał go brat niespokojnie. William kiwnął głową, a koroner powiedział:

- Sierżancie, chcę przesłuchać tego... znaczy, męża denatki.

Denis wstał, by podprowadzić brata do ławy dla świadków, ale sierżant podszedł i ujął Williama pod ramię. Zauważywszy bladość oberżysty i drżenie jego rąk, sierżant podał mu szklankę wody. William odsunął ją i powiedział do koronera:

- Czy mogę prosić, by to się odbyło możliwie najszybciej?

Koroner przemówił surowym tonem:

- Pańskie strapienie jest zrozumiałe, ale prawo, jak już powiedziałem, obejmuje swymi wymaganiami nas wszystkich.

- ...znalazł się kaznodzieja! - Denis prowadził szeptem komentarz.

Koroner uroczyście mówił dalej:

- Będę uważał całość zeznań pańskiej służącej za niebyłe, o ile pan nie może ich poświadczyć.

William odpowiadał pomału, starannie wymawiając każde słowo, jak ktoś niezupełnie przytomny:

- Mogę potwierdzić... tylko wczesny wyjazd... pana Goddena z oberży.

- Nie wie pan, dlaczego pańska żona wybiegła tak pospiesznie z oberży, jeżeli rzeczywiście wybiegła?

- Nie... to znaczy, nie wiem na pewno.

- Ale ma pan jakieś przypuszczenia?

- Pan sam wykluczył zeznania świadków, oparte na domysłach i przypuszczeniach, panie koronerze.

Wargi koronera zacisnęły się na moment gniewnie.

- Czy zna pan jakiś powód, dla którego pańska żona chciałaby popełnić samobójstwo?

- Nie, panie koronerze.

- Czy była kobietą zadowoloną z życia?

- Tak, a ostatnio wydawała się nawet szczególnie pogodna i wciąż nuciła w domu.

- Czy żył pan z żoną w dobrych stosunkach?

- Byłem do niej głęboko przywiązany.

- Czy nie okazywała szczególnego zainteresowania innym mężczyzną? Czy nie zauważył pan jakichś oznak tego?

- Jestem niewidomy, panie koronerze. Spark zabębnił z irytacją palcami po stole.

- Muszę stwierdzić, że nie zdradza pan chęci, aby pomóc w tej sprawie. Jakby pan kładł barierę w poprzek wszelkich moich usiłowań dotarcia do prawdy...

- ...prawdy? Ty chcesz tylko wybielić swego rodaka, prawda cię nie obchodzi...

- Tu, na tej sali, wykorzystywał pan szczególnie swoją ułomność. Może pan opuścić ławę świadków.

Teraz William wypił duszkiem wodę, podaną mu znowu przez sierżanta. Z powrotem usiadł obok brata i oparł się ciężko o niego.

- Teraz to już długo nie potrwa - szepnął mu Denis do ucha. - Pięknie go wykiwałeś... chociaż na twoim miejscu nie oszczędzałbym tego łajdaka... - Ruchem głowy wskazał Goddena.

Koroner zabrał się do podsumowania sprawy. Treść jego przemówienia łatwo było przewidzieć. Zeznania tragarza i innych, powiedział, przedstawiają przebieg wypadku, ale nie wyjaśniają, dlaczego do tego wypadku doszło. Nic też nie wiadomo konkretnego o stanie umysłu denatki. Zeznania służącej - świadka nieodpowiedzialnego, nie zasługującego na wiarę, chcącego na innych przerzucić własną lekkomyślność - w sprawie podniecenia denatki i wulgarne, trzeba podkreślić, epitety, które ponoć wymówiła, nie zostały potwierdzone i są prawdopodobnie fikcją. Nie można do nich przywiązywać znaczenia.

- A mąż denatki niewiele mógł, a raczej niewiele chciał wnieść nowego do sprawy.

- ...ten cię przechytrzył...

- Można się oprzeć jedynie na zeznaniach tragarza i tych świadków, którzy je potwierdzili, a także oczywiście na złożonym, rzetelnie i odpowiedzialnie, zeznaniu pana Goddena...

- ...bzdura!

- Moim więc jasnym obowiązkiem jest ogłoszenie werdyktu o śmierci przypadkowej. Zamykam dochodzenie. I mam nadzieję, panie Godden, że zwłoka, na jaką pan został narażony, nie spowoduje zbyt przykrych dla pana konsekwencji. Bardzo to się nieszczęśliwie złożyło, że tak zajęty człowiek...

- ...a nie złożyło się nieszczęśliwie dla Lilly, dla Williama i dzieci?

- Dziękuję, panie koronerze, za okazane mi względy - odrzekł Godden i dodał spoglądając znacząco na sierżanta:

- Zwłoka i niewygody, na jakie zostałem narażony, nie wynikły z pana winy.

Wstał, wcisnął monokl w oko i wyszedł, a raczej z godnością wymaszerował, z sali sądowej. Denis spieszył za nim i ponaglał brata.

- Spark jest łajdakiem - mówił William. - Ale ten werdykt był dla nas najlepszy... gdyby nie Ellen...

Denis mu przerwał:

- W śledztwie chodziło o zmarłą. Żywymi ja się zajmę. Poczekaj tu chwilę na mnie.

Mówił takim dyktatorskim tonem jak przed blisko ćwierć wiekiem, gdy będąc o dwa lata starszy, dyrygował młodszym bratem.

U wejścia do budynku sądowego obok młodego policjanta stała Ellen, wyraźnie zrozpaczona, co było może reakcją po jej poprzedniej euforii. Rzuciła na swego pracodawcę i jego brata błagalne spojrzenie. Denis podszedł do niej:

- Zabierz mego brata do domu.

- Czy on... bardzo jest zły na mnie?

- Nieważne. Później spróbuję to załagodzić. Idźcie.

Godden zamówił dorożkę, która miała go zawieźć na stację i teraz wyszedł na ulicę, rozglądając się za nią. Denis pośpieszył do niego, ujął jego ramię w żelazny uścisk i powiedział:

- A teraz za mną!

- Proszę mnie puścić! Nie mam panu nic do powiedzenia.

- O tak, ma pan mi coś do powiedzenia. I niech pan to lepiej szybko powie.

Denis puścił się szybkim truchtem, wlokąc za sobą Goddena, który wykrztusił zdławiony okrzyk: „Na pomoc!” i otrzymał ostre kopnięcie wraz z informacją:

- Nie ma ani jednego Irlandczyka w tym mieście, który by palec podniósł w twojej obronie. A policja zajęta jest w tej chwili lizaniem butów koronera.

Skręcili za narożnik i Denis pokierował swego jeńca na dziedziniec starej nie używanej cegielni. Tu odwrócił nagłym szarpnięciem Goddena tak, że stanęli twarzą w twarz.

- A teraz gadaj prawdę! Dlaczego pani Winterowa biegła za tobą i chciała cię dogonić na stacji?

- Skąd mam wiedzieć, dlaczego! - Godden szarpał się i wykręcał, nie mogąc w tej sytuacji zachować godności. - Puszczaj... Ja...

Denis puścił go. Godden spróbował biec, kiepsko mu to wyszło, nie przywykł do fizycznego wysiłku. Denis podstawił mu nogę i Godden przewrócił się nosem na ziemię, a napastnik siadł na nim okrakiem i zaczął jego twarzą szorować po ziemi.

- Będziesz gadał?

Godden gestem dał znać, że tak. Znalazłszy się znowu w pionowej pozycji, otarł wargi.

- Dalej! - ponaglał Denis. - Nie będę tu sterczał przez cały dzień.

Wahając się, jąkając, wypluwając brud i wciąż niespokojnie śledząc podniesioną pięść Denisa, Godden zaczął wreszcie mówić. Stopniowo mówił coraz swobodniej, nawet jakby chełpił się swym uwodzicielstwem.

- Wie pan, jak to jest... kobiety nietrudno zwieść... my znamy życie, pan i ja!

- Jak pan śmie porównywać się ze mną! - Denis chwycił go za kołnierz i mocno nim potrząsnął. - Wstydziłbym się, gdyby nawet mój trup znalazł się gdzieś koło takiej świni jak pan.

Godden ostatecznie wyjaśnił to, co było już jasne dla każdego, kto sobie celowo uszu nie zatykał. Aby osiągnąć swój cel, Godden musiał obiecać Lilly, że zabierze ją do Anglii i nawet poślubi, bo tam nikt by nie wiedział, że jest już mężatką. Przyrzekał później, że pojedzie i wróci po nią, ale ona się uparła jechać z nim teraz, zaraz, natychmiast. Został więc w Killarney dłużej, niż zamierzał, szukając jakiegoś wyjścia. Gdy usłyszał, że Lilly wybiera się o tak wczesnej porze na jarmark - sądził, że ma szansę ucieczki.

- To wszystko, co mogę opowiedzieć. Nic niezwykłego. To w życiu zdarza się co krok...

- Czy widziałeś, kiedy nadjeżdżał pociąg, że pani Winterowa biegnie do ciebie po peronie?

- Zeznania portiera i moje... - zaczął Godden. Denis potrząsnął nim, pogroził pięścią.

- Wiem, co o tym sądzisz. Całe przesłuchanie było nastawione na fałszywy tor. Chcę twojej odpowiedzi, teraz, tutaj! I gadaj prawdę: tak czy nie?

Po chwili milczenia i dodatkowym potrząśnięciu Godden powiedział stanowczo:

- Nie.

Jeszcze potrząśnięcie:

- I ty się spodziewasz, że ja w to uwierzę? Próbowałbyś oszukać samego świętego Piotra!

To przypuszczenie może i było słuszne, ale Denisowi tym razem Godden powiedział prawdę. Nic mu to nie pomogło.

- Jeden diabeł kryje się w twoim języku, a drugi w twoich trzewiach. Jesteś najgorszym draniem, jakiego spotkałem. Nie możesz zdobyć sobie kobiety inaczej jak oszustwem i fałszywymi obietnicami. Nie jesteś mężczyzną. Nawet świnie wyrzuciłyby ciebie z chlewu!

Nie puszczając kołnierza swego jeńca, Denis rąbnął go pięścią w twarz, zakręcił nim i kopnął w powietrze, aż monokl wyfrunął i rozbił się w kawałki, a jego właściciel wylądował na kocich łbach dziedzińca.

Denis otrzepał ręce i wyszedł na ulicę, rozmyślając: Czy widział, jak biegła i już nie mogła zatrzymać się w rozpędzie? Czy też rzuciła się pod pociąg z własnej woli, widząc, że chce od niej uciec? Może werdykt przypadkowej śmierci był słuszny? Jeżeli Godden naprawdę tego nie wie, to nikt nigdy nie będzie wiedział. Jeszcze jedna nie rozwiązana tajemnica w naszej nieszczęsnej rodzinie.

Cięgi, jakie Godden oberwał z rąk Denisa, nie były jego ostatnim upokorzeniem w Killarney. W hotelu pokojówki i kelnerzy odmówili obsługiwania go. Poszedł głodny do łóżka. Rano nikt mu nie odpowiedział na dzwonek. Gdy zszedł na dół - z twarzą pokiereszowaną i spuchniętą - właściciel hotelu zatrzasnął okienko od kasy. Nie zamierzał brudzić sobie rąk przyjmowaniem od niego pieniędzy. Dorożkarz na postoju przed hotelem zaciął konia na jego widok i odjechał galopem, zostawiając niedoszłego pasażera na ulicy. Gdy dotarł wreszcie na stację, tragarz, którego zawołał, odwrócił się i odszedł w przeciwną stronę. Mężczyźni i kobiety na peronie - sami Irlandczycy - ostentacyjnie odwracali się od niego plecami. Wszyscy dobrze wiedzieli, jak się stosuje bojkot.

Hipokryci! - rozmyślał z goryczą Godden. - Założyłbym się, że wcale nie są tacy cnotliwi i nie pominęliby szansy przespania się z cudzą żoną, gdyby im się trafiła okazja!

Nie bojkotowano go jednak z powodu jego romansu z Lilly Winterową, ale dlatego, że całe miasteczko wiedziało, iż publicznie wspomniał o „ludziach poślednich, zwłaszcza tubylcach w koloniach mego kraju”. Tego Godden nie rozumiał.

Widać było wyraźnie, że William, z suchymi oczyma, trzyma się mocno w garści, ale mu to łatwo nie przychodziło. Nic mu więc nie powiedziano o osobistej rozmowie Denisa z kochankiem Lilly. Sprawę pechowego wybuchu Ellen przed sądem odłożono do załatwienia po pogrzebie. Tylko Vera, za zamkniętymi drzwiami służbowego pokoju, porządnie wyłajała przyjaciółkę.

- On powinien wiedzieć, jaka ona była - broniła się Ellen. - I niech wie, że i my wiemy!

- Ale po co o tym powiadamiać całe Killarney! - irytowała się Vera, a Ellen odparła natychmiast:

- A ty sobie wyobrażasz, że całe Killarney nie wiedziało?

Po zamknięciu dochodzenia zwłoki Lilly przeniesiono do oberży, nadal zamkniętej dla gości. W nocy przed pogrzebem zawodowe płaczki odprawiały tradycyjne lamentacje. Według zwyczaju trumna powinna była zostać otwarta, na piersi nieboszczyka stawiano tacę z solą, a dookoła umieszczano napitki i jadło na stypę. Ale zwłoki biednej Lilly tak były zmasakrowane, że trumnę musiano zamknąć, a tacę z solą postawiono na wieku. William, który został w swoim pokoju, uprosił Denisa, by zapobiegł pijaństwu i wybrykom zwykle towarzyszącym stypie. Jednak płaczki kazał wpuścić, chociaż ich ochrypłe lamenty dręczyły jego muzykalne ucho.

Pociąg, którym następnego ranka Pat przyjechała z Kenmare, miał opóźnienie. Wprost ze stacji udała się więc na cmentarz i z daleka już usłyszała niesamowite, ale dobrze znane zawodzenia. William ograniczył jak mógł tradycyjne ceremonie we własnym domu, ale nie zakazał swoim rodakom emocjonalnego wyżywania się w procesji pogrzebowej.

Pat kazała przystanąć dorożkarzowi i patrzyła. Za krucyfiksem niesionym przez zakrystiana, za chłopcami w komżach szedł ksiądz, z kolei ukazała się trumna na ramionach sześciu mężczyzn. Następnie William, który w jednej ręce trzymał smycz z Danem, a drugą oparł na ramieniu Denisa. Głowę miał wysoko podniesioną, ale ruchy mechaniczne jak kroczący we śnie lunatyk. Vera z dziećmi, Józefem i Alicją, kurczowo uczepionymi jej rąk. Grupa mężczyzn na czele z sierżantem policji, ale nie w mundurze, lecz po cywilnemu. Wreszcie kobiety w czarnych chustkach odrzuconych na ramiona, z roztarganymi włosami, w spódnicach trzepocących na wietrze. Ich głosy wznosiły się i opadały w posępnych kadencjach pogrzebowej pieśni:

- ...krzyk słyszany o świcie, na zawsze w moich uszach... ochon, ochon... strapienie moje sięga dna morza, moje strapienie... ochon, ochon...

Pat wyskoczyła z dorożki, poprawiła czarny welon i zajęła w kondukcie miejsce należne według zwyczaju najważniejszej żałobniczce: za mężczyznami z rodziny. W jej wypadku miało to symboliczne znaczenie. Za swymi mężczyznami Pat będzie szła zawsze, do ostatniego tchu, jaki wyda, a nawet po śmierci - zawsze ponaglając, upominając, popychając ich naprzód...

ROZDZIAŁ IX

Grabarze zasypali trumnę ziemią. Matka i owdowiały syn stali, trzymając się za ręce. Gdy znowu rozległy się płaczliwe zawodzenia, Denis bezceremonialnie rozpędził żałobniczki do domów. Vera i Ellen odeszły za innymi, zabierając dzieci.

William zwrócił ku matce twarz, wciąż sztywną i znieruchomiałą od uczuć, które tłumił w sobie siłą woli, nie dając im ujścia. Znikł zwykły wyraz pogodnej cierpliwości, humoru kryjącego się tuż-tuż pod powierzchnią. Wydawało się, jakby nałożył maskę, tym tragiczniejszą przy jego ślepocie. Pat objęła go i uściskała w milczącym współczuciu. Jej mąż, po którym wciąż płakała samotnymi nocami, był nie tylko namiętnym kochankiem, ale także przyjacielem serdecznym i troskliwym. Zaznała miłości pełnej, doskonałej. Wiedziała dobrze, że Lilly była z innej gliny ulepiona - rozwiązłość leżała w jej naturze - ale wiedziała też, jak bardzo William był w swej żonie rozkochany. Zdolna do głębokich uczuć Pat mogła mu całym sercem współczuć, bo jej własne pożądania, teraz trzymane na wodzy, były zawsze normalne i wyłączne. Syn stał sztywno w jej objęciu jak kamienny posąg. Pat gestem ręki odesłała Denisa, który odszedł do bramy cmentarnej, gdzie grupka mężczyzn i kobiet stała jeszcze, szepcząc i ukradkiem spoglądając na Winterów. Ujęła Williama za rękę i poprowadziła go do niskiej ławki kamiennej pod ogromnym dębem. Usiadła, łagodnie pociągnęła syna, by usiadł obok i pogładziła ręką jego włosy.

- Czy nie przypuszczasz, że rozumiem, że czuję tak samo jak ty?

William westchnął i ułożył wargi do uśmiechu, co sprawiło niesamowite wrażenie na zakrzepłej masce jego twarzy. Mięśnie karku, napięte od trzech dni, rozluźniły się. Opuścił głowę nisko, coraz niżej, aż wsparł się na łonie, które go na świat wydało, na piersi, która go wykarmiła. Do oczu napłynęły mu łzy. Nagle rozpacz przerwała tamy i wybuchnął głośnym, uporczywym łkaniem, trwającym przez pięć, dziesięć, piętnaście minut... Opłakiwał nie tylko tragiczną śmierć żony. Płakał także nad swoją ślepotą która odsunęła od niego Lilly, zraziła ją do niego. Tej rozpaczy nigdy dotąd nie dał folgi. I jeszcze rozpaczał z innego powodu...

- ...bez sakramentów... - wykrztusił.

Dla Pat, która wchodziła do kościoła tylko na ceremonie ślubu, chrzcin i pogrzebu, słowa te były zwykłym zabobonem. Ale zadaniem jej było nieść pociechę. Łagodnie gładziła jego policzek.

- Jeśli Bóg jest tym, czym ty wierzysz, że jest, to z pewnością nie każe Lilly cierpieć za to, czego jej pozbawiła nagła śmierć. To by było wbrew miłosierdziu. Może nawet zabrał ją dlatego, by ją ocalić od dalszych...

William przerwał jej. Po wybuchu płaczu uspokoił się teraz, mówił swobodniej. Nawet twarz jakby mu pojaśniała, gdy zwrócił ją teraz ku matce.

- Czasem wy, niewierzący, pojmujecie Boga w lepszym świetle niż księża. Niektórzy z nich przedstawiają Go, jakby wolał wtrącać ludzi do piekła, niż brać ich do nieba.

Zaczął padać deszcz, ale krople jeszcze nie przenikały przez gęstą okrywę liści.

- Jedyny obraz religijnej treści, jaki zrobił kiedyś na mnie wrażenie - mówiła Pat miękkim, ciepłym głosem - to obraz Dobrego Pasterza. Takiego, który przygarnia najbardziej nawet zbłąkaną owieczkę.

William jakby jej nie słyszał.

- Lilly bardzo pilnie chodziła do kościoła - mówił na wpół do siebie. - To powinno być policzone na jej dobro... A ciężko ją doświadczała jej własna natura... już taka była... i to, co się ze mną stało. - Westchnąwszy, wyprostował się.

- Mogę tylko modlić się za nią, a ufam, że w tym nigdy nie zawiodę. - Wstał i wyciągnął ręce do matki: - Chodź, musimy już iść.

Ból Williama nie zmniejszył się, ale złagodniał. W oberży zjadł pierwszy solidny posiłek od owego dnia, kiedy sierżant policji przyniósł mu tragiczną wiadomość. Później wyszedł z Danem na przechadzkę, chociaż deszcz rozpadał się na dobre, łagodnie odmawiając Denisowi, który chciał mu towarzyszyć. Pat i Denis skorzystali z nieobecności Williama, by omówić jego obecne położenie.

- Na swój sposób jest człowiekiem o dużej sile woli - mówiła Pat. - Wróci do siebie po tej katastrofie, może pomału, ale pewnie. A Vera będzie się nim opiekowała.

- Ona się w nim kocha - stwierdził Denis otwarcie to, co wszyscy wiedzieli, ale nikt do tej pory nie chciał wyrazić słowami.

- Miejmy nadzieję, że i on to spostrzeże - odrzekła Pat.

- Tylko na litość boską, nie mów mu o tym. Niech to przyjdzie samo z siebie. Vera nie posiada może wielkiego intelektu, ale za to pod dostatkiem zdrowego rozsądku. Jeśli zechce zostać jego żoną - a nie mogę mu w tych warunkach życzyć lepszej - to potrafi znaleźć drogę do jego serca. Gdyby nie to, zaproponowałabym, że zamieszkam tutaj. Ale moja obecność odetnie Verę od niego, A on sam nigdy nie znajdzie do niej drogi ani teraz do żadnej innej kobiety.

Vera od razu, automatycznie, objęła obowiązki w prowadzeniu domu i wychowywaniu dzieci, które należały do Lilly. Ellen trzymała się z dala od swego pracodawcy. Martwiła się teraz nie tym, że za wiele powiedziała przed sądem - „pora już była, by ktoś zdjął pokrywkę z tego śmierdzącego garnka”, jak twierdziła - ale tym, że nie powiedziała Williamowi w porę, jak jego żona w uniesieniu pobiegła za Goddenem.

- William jej nie wyrzuci, to nie leży w jego naturze - mówiła Pat. - Ale będzie musiał chyba nająć trzecią służącą albo też jakiegoś mężczyznę do pomocy.

- Wiesz, mamo, William potrafi sobie poradzić z własnymi kłopotami - odparł Denis. - I wcale nam nie podziękuje za mieszanie się do jego spraw. Może byśmy tak pogadali o tobie?

- Albo o tobie - odparowała natychmiast Pat. Z pochyloną głową z ukosa zerkała na syna spod długich, nadal ciemnych rzęs, z wyrazem z lekka rozbawionej dezaprobaty. Denis zignorował jej uwagę.

- Słyszałem, że zamierzasz się przenieść do Dublina - powiedział.

- Peter ci to powiedział?

- Nie, nie widziałem się z nim ostatnio. William.

- Mój „skarb”, czyli subiekt, podejmuje się odkupić sklep - objaśniła Pat. - Pożyczył pieniędzy, aby mnie spłacić. Nie zażądałam dużo od niego: od długiego już czasu zasługiwał na więcej, niż mu płaciliśmy. A to, co mi zapłaci, zapewni mi niejakie zabezpieczenie na stare lata. Nie chcę być od nikogo zależna. Nie wiem jeszcze, jak będę się czuła mieszkając w cudzym domu, choćby nawet domu własnego syna.

Dafne jest dobrą żoną, ale często tak bywa, że im lepsza żona, tym mniej chce widzieć teściową za swoim stołem.

- Dziwna byłaby to osoba, która nie mogłaby współżyć z tobą - powiedział Denis z przekonaniem. - Ale jednak wątpię, czy przypadnie ci do gustu styl życia naszego posła do parlamentu. Mają nowy wielki dom. Nie byłem u nich jeszcze, ale przechodziłem tamtędy. I wciąż przyjęcia, goście, których poglądy na sprawy naszego kraju nie będą się zgadzały z twoimi.

Pat wzruszyła ramionami.

- W każdym razie dobrze będzie przyjrzeć się bliżej dzieciom. Sean był u mnie w zeszłym roku. To już mężczyzna, i to mężczyzna z charakterem. Peter może mieć z nim kłopoty...

- I ja to przeczuwam - przyznał Denis. - Sean odwiedzał mnie parokrotnie. Bardzo go ciekawi nasza familijna historia. A poglądy dziedziczy po tobie. Bojownik z niego.

- Wiem o tym - Pat ściągnęła usta. - I niezależnie od rezultatów nie będę go zniechęcała. Irlandii potrzebne jest znowu powstanie, i to na dużą skalę, dobrze zorganizowane. - Milczała przez chwilę, wspominając. Potem otrząsnęła się i powiedziała: - Ale co z tobą? Mam rzadką sposobność. Bo listów to ty nie lubisz pisywać, a jak już napiszesz, to wydaje mi się, że mnie więcej by zaciekawiło to, o czym nie piszesz...

Pat oceniała swoich synów dość trafnie. Dumna była z ambicji Petera i jego niemałych osiągnięć. Ale nie wierząc, aby droga, którą Peter szedł w ślad za Parnellem, mogła doprowadzić do niepodległości Irlandii, bała się, aby jej pierworodny na tej drodze nie utracił bojowego ducha, niegdyś go cechującego.

Dla Williama miała ogromną sympatię i szczery podziw. Jego ślepota i odwaga, z jaką przyjmował swoje kalectwo, w połączeniu z religijnością zrodziły w nim mistycyzm, równie obcy naturze Pat jak praktyczny materializm Petera. Wiedziała jednak, że korzenie tego mistycyzmu sięgają umiłowania Irlandii, głębokiego duchowego i umysłowego przejęcia się przeszłością i aspiracjami kraju. William nie chwyci za broń, ale sprawa niepodległości nigdy nie będzie miała wierniejszego partyzanta. Jednakże najcieplejszy kącik w swym sercu zachowała dla Denisa, chociaż może sama nie zdawała sobie z tego sprawy.

Pat miała zastrzeżenia co do jego literackiej twórczości i celów - o ile je znała. Nie umiała ich połączyć z konkretną walką, która jej zdaniem jedynie mogła oswobodzić kraj. Sama chłopskiego pochodzenia, widziała Irlandię jako kraj wieśniaków, przyszłych powstańców, lecz niewykształconych, często zupełnych analfabetów. Żywe słowo docierało do nich - jak opowiadania Williama - ale nie słowo drukowane. W jej pojęciu książki czytywali tylko ludzie ze sfer szlacheckich, a oni chociaż czasem wzniecali insurekcję, jednakże nieraz już zawiedli, gdy przyszło do czynu: i to nie z braku osobistej odwagi, ale dlatego, że jako właściciele ziemscy obawiali się, że te właśnie siły chłopskie, które sami zmobilizowali, zniszczą nie tylko Anglików, ale i ich samych. Przeżywszy sześćdziesiąt lat z górą na wsi, z dala od większych ośrodków miejskich, Pat nie brała pod uwagę rosnącej liczby głodnych druku rzemieślników, coraz bardziej wykwalifikowanych robotników i drobnych urzędników, którzy przy pomocy patriotycznie nastawionych kół intelektualistów uzupełniali swoją skromną edukację samokształceniem. Ci stanowili chłonny rynek dla pisarstwa takiego jak Denisa, przedstawiającego z tragicznym romantyzmem dzieje ich ojczyzny.

Jednakże Denis wydawał się jej więcej od swoich braci człowiekiem jej własnego pokroju: witalny, porywczy, ciekaw życia w każdym jego przejawie. Co prawda sądząc ze słuchów, jakie ją dochodziły, nie pochwalała jego miłosnych perypetii. Ale i tak, według jej znajomości życia, grzechy zmysłów mało komu w godzinie próby przeszkadzały, jak nieraz przeszkadzała ambicja i religijne zabobony, by chwycić za broń. Instynktownie Pat zwracała się ku temu ze swoich synów, który w roku sześćdziesiątym siódmym, mając zaledwie piętnaście lat, był przy jej boku, stawił czoło wrogowi i wyróżnił się bohaterstwem.

- Czego ty chcesz od życia? - spytała.

- Żebym to ja wiedział - odparł. - Mnie wystarcza żyć z dnia na dzień. Niektórzy myślą, że chcę sławy. Nieprawda. Mówię sobie, że chciałbym moimi książkami, moją twórczością, pomóc w rozbudzeniu bojowości Irlandii. Może zresztą sam siebie oszukuję. Po prostu dochodzenie prawdy historycznej ciekawi mnie, a pisanie sprawia mi przyjemność. Chyba jako forma ucieczki przed samym sobą. Czy to nie dosyć?

- Może i dosyć. Aż do następnego porachunku z Anglikami.

Wzruszył ramionami.

- Jeszcze wiele lat upłynie!

Pat zmieniła temat i zapytała wprost:

- Kiedy się ożenisz?

- A co ci na tym zależy? Masz już dosyć wnuków. Wstał i chodził po pokoju, chwilami przystając przed matką.

- Tobie powinno na tym zależeć - odrzekła. - Małżeństwo da ci więcej spokoju, równowagi.

- Lubię zmiany. I lubię kobiety, rzecz naturalna. Ale nie spotkałem dotąd żadnej, przy której chciałbym zostać na zawsze. Mam naturę włóczęgi, wiesz o tym! - Pat wiedziała i może za to kochała go tym bardziej. Denis dorzucił: - A prócz tego nie mam pieniędzy, by zakładać dom, rodzinę!

- Z pewnością zarabiasz dosyć. Ale bawisz się hazardem, trwonisz pieniądze... Powinieneś oszczędzać.

- Na świętego Patryka, wyduszanie gotówki z wydawców jest już dość ciężkim zadaniem. I warto to robić tylko dlatego, by móc wydawać. Muszę się rozejrzeć za jakąś dziedziczką albo bogatą wdówką, wtedy nie będę się musiał troszczyć o zarobki.

- A to największe samo oszustwo ze wszystkich. Nikt tak ciężko nie pracuje jak człowiek, który się ożenił dla pieniędzy. I to nie w twoim stylu. Sam przyznajesz, że lubisz kobiety... dla ich innych zalet. Czy dziedziczka albo bogata wdówka będzie lepszą kochanką od dziewczyny ze wsi lub kelnerki?

Denis usiadł z powrotem i zaczął nabijać sobie fajkę.

- A wiesz, że tak - powiedział. - Lepiej z nią w łóżku choćby dlatego, że się kąpie. Dziewczęta ze wsi i kelnerki są przesiąknięte zapachem swojego zawodu. Ja wolę woń wytwornego, entuzjastycznego grzechu.

Pat wybuchnęła śmiechem.

- Niemożliwy jesteś! I tak się nie rozmawia z własną matką.

- Ty zaczęłaś tę rozmowę - odparł, uśmiechając się do niej nad kłębami dymu z fajki.

- Może się zakochasz naprawdę pewnego dnia - powiedziała Pat. - Mam tylko błogą nadzieję, że nie zakochasz się w jednej z tych dam z towarzystwa, które nie wiedzą, co to wierność...

- Z korzyścią dla takich mężczyzn jak ja. A jeśli już mowa o wierności i stałości, które jak ty uważasz, nie są cechami dam z towarzystwa, to doświadczenia Williama nie są zachęcające.

- Ale temu można przeciwstawić doświadczenia małżeńskie twego ojca i moje. Nasze małżeństwo nie ograniczało się tylko do łóżka, ale pod tym względem zaspokajaliśmy siebie nawzajem i byliśmy sobie wierni.

Denis potrząsnął z wolna głową, uśmiechnął się i ściągnął wargi.

- Ba! Ale takich kobiet jak ty nie ma więcej. Mówię serio. I może na tym właśnie polega mój kłopot.

Pat potrafiła się jeszcze zaczerwienić. I pogroziła palcem synowi.

- Bez głupich komplementów!

Podeszła do niego i opierając ręce o poręcz jego fotela zajrzała mu w oczy. Denis wyjął fajkę z ust.

- Wiesz, kochany, biorąc ogólnie, jestem dumna z moich trzech synów. Ale czasem boję się was. Może z powodu waszego wykształcenia, którego ja nigdy nie miałam, wszyscy odeszliście daleko ode mnie. Twój ojciec i mój brat - twój wuj Sean, któremu prowadziłam dom, dopóki nie zginął w powstaniu - również byli ludźmi wykształconymi. Ale jakoś im umiałam dorównać, może dlatego, że byliśmy zawsze razem i mieliśmy wspólny cel. A wy trzej odeszliście za szybko i za daleko, bym mogła wam kroku dotrzymać.

Denis wyciągnął rękę i pogładził jej policzek. W oczach wezbrały mu łzy głębokiego uczucia.

- Mamo najdroższa, znając ciebie, wiedząc, czym byłaś i jesteś, chętnie bym wyrzucił na cztery wiatry wszelką moją książkową wiedzę, byle tylko tobie dorównać, być podobnym do ciebie. Może gdy nadejdzie godzina próby... znowu... A tymczasem...

Pociągnął ją na kolana, objął i uściskał.

Po trzech miesiącach pobytu w Killarney Denis skończył pisać swoją powieść, opartą na życiu Cormaca, pierwszego ściśle historycznego bohatera irlandzkich dziejów, króla Ulsteru, który panował przez prawie pół wieku w trzecim stuleciu naszej ery. Wróciwszy do Dublina, zaniósł manuskrypt Shielowi. Niebawem wydawca zawezwał go do siebie.

- Widzę tu wyraźny postęp w stosunku do pańskiej pierwszej książki. Jeśli mi pan pozwoli sprzedać ją angielskiemu wydawcy, będzie pan wkrótce bogatym człowiekiem.

- Moje książki są dla Irlandczyków - odparł Denis. - Powiedziałem już panu: wszystkie perfumy Arabii nie zmyłyby z moich rąk odoru angielskich pieniędzy.

- Ciasny pogląd - odrzekł Shiel. - Nie wszyscy Anglicy są tacy, jak ich politycy. Ale jak pan chce.

Flora wróciła ze Stanów Zjednoczonych i pod pretekstem porozmawiania o jego nowej powieści przyszła pewnego popołudnia na jego poddasze. Denis przyjął ją z formalną uprzejmością, zupełnie do niego niepodobną. Zdjąwszy kapelusz, Flora zarzuciła mu ramiona na szyję. Odpowiedział jej pocałunkiem chłodniejszym od braterskiego. Jego sztywne ciało nie reagowało na jej objęcia, ale to opanowanie wiele go kosztowało. Flora usiadła w kulawym fotelu, udając obojętność i zapytała, co oprócz pisania porabiał w Killarney. Zza swego biurka opowiedział jej o Lilly. Skrzywiła się z niesmakiem:

- Okropne dla ciebie! Rada jestem, że tu przyszłam, by cię rozerwać.

Wstała znowu, rozpięła bluzkę, rzuciła ją na biurko przed nim. Denis unikał jej wzroku.

- Chodź - powiedziała. - Nie mam zbyt wiele czasu. Nie odpowiedział, nie podniósł głowy. Dobre zamiary mówiły mu: „Nie pozwól jej się rozebrać!” Zmysły szeptały: „Nic złego się nie stanie, jeśli raz jeszcze spojrzysz na jej ciało, jej pełne piersi, jej okrągłe uda!” Dobre zamiary odparły: „Spojrzysz i będziesz zgubiony”.

- Wiesz, skończyłem z tym... - zaczął. Przerwała rozpinanie spódnicy.

- Dlaczego? Co się stało? Dawna głupia rycerskość? Zapomnij o tym. Wiesz, że chcesz tego...

Chciał. Całe jego ciało jej pożądało. I dlaczego nie? Tylko ten jeden jeszcze raz. I koniec. Dobre zamiary powiedziały zwięźle: „Oszukujesz się”. Flora podeszła blisko do niego, ze zmarszczonymi brwiami, ale wargami rozchylonymi. Zapach wytwornego, entuzjastycznego grzechu. Zamknął oczy, przetarł ręką spocone czoło... Wspomnienie twarzy Williama na pogrzebie, jak kamienna maska.

- Widziałem... do czego... to... prowadzi! - wykrztusił i otworzył oczy, ale wzrok nadal odwracał.

- Twoja bratowa? Jeśli to ci dolega, zapomnij. Ja nie jestem tego pokroju, by się rzucać pod pociąg. Romantyczne, ale wstrętne.

- Nie ona... mój brat, a w tym wypadku zdradzany mąż - odrzekł.

Flora rzuciła się z powrotem na fotel.

- Och? Jacy pełni względów jesteśmy ni stąd, ni zowąd! Nie wierzę ci. Mój mąż nie mącił ci przyjemności, jaką ci dawałam. Co się naprawdę za tym wszystkim kryje? Zakochałeś się? Chcesz się żenić?

- Nie, nie! Żadnych żon! Własnych ani cudzych.

Podniosła bluzkę, gniewnym ruchem wsunęła piękne ramiona w bufiaste rękawy.

- Jak już niepotrzebna, to się wyrzuca - powiedziała szyderczo. - Męska metoda. Ale za upokorzenie mnie, panie Obiecujący Młody Autorze, zapłacisz więcej niż za lafiryndy zza lady sklepowej czy karczmy!

Znaczenie jej groźby było jasne dla Denisa. Uśmierzyło jego pożądanie jak wiadro zimnej wody, wylane na żarzące węgle.

- Miałaś tyle samo przyjemności co i ja - odparł.

Z pasją włożyła kapelusz, przypięła szpilką. Otworzył przed nią drzwi. Gdy go mijała, rzuciła jeszcze ostatnie słowo, niezbyt wytworne:

- Do diabła z tobą! Twój... nie jest jedynym w Dublinie.

Zatrzasnął za nią drzwi i wyjął z biurka butelkę whisky.

W parę dni później Denis otrzymał od Shiela rękopis swojej książki. W liście wydawca stwierdzał bez ogródek:

Zaszły pewne okoliczności, które nie pozwolą mi na wydawanie pańskich powieści.”

ROZDZIAŁ X

Walenie młotów! I to chyba w jego głowie. W środku. Denis zmusił się do otworzenia jednego oka. Drugie było jakieś zaklejone, obolałe. Blade, żółtawe światło dochodziło skądś ponad jego głową. Niepewnie pomacał ręką krawędź tego, na czym leżał. Goła deska. Oprzytomniał trochę. Leżał na wznak na starym materacu sprężynowym, którego drewniana rama stała wprost na podłodze. Nakryty był połatanym kocem i starą odzieżą.

Sen... Lepiej z powrotem zasnąć. Zamknął oko. Ale w głowie mu pulsowało, a gardło, podniebienie były wyschnięte, jakby drewniane. Poruszył członkami: cały czuł się obolały. Był nagi.

Szelest jakiś z lewej strony. Odwrócił głowę, skrzywił się, wyprostował ją z powrotem. Szelest się powtórzył. Zmuszając się do wytrzymania bólu, znowu wykręcił szyję. W kącie, gdzie kończyło się blade światło, dostrzegł szerokie, tłuste gołe plecy, nieco pochylone. Połatana spódnica spadła na podłogę: ostatni skrawek odzieży. Okrągłe ciężkie biodra i pośladki.

Nie po raz pierwszy, od kiedy przed rokiem Denis się wyrzekł dam z towarzystwa, zdarzyło mu się obudzić z piekielnym kociokwikiem i w łóżku z nie znaną kobietą. Ale jednak miały zwykle ponętniejsze kształty.

- Hej... ty tam! Nie wiesz, że jest mężczyzna w pokoju? Gdzie ja jestem...

Walenie młotów. Pulsowanie. Gardło jak z drewna. Denis znowu przymknął oko przed światłem, choćby i bladym. Gdy je otworzył, zobaczył, że kobieta stała przy nim, z powrotem w spódnicy i w dużym szalu, okrywającym świecę. Kruczoczarne włosy, twarz okrągła, ogorzała: duże ciemne oczy, białka zaczerwienione. Uśmiechała się. Kiedyś była pewno bardzo ładna. Teraz...

- Przyłapałeś mnie - rzekła. Głos miała niski, mówiła z wyraźnym akcentem ubogich przedmieść. - Nie zamknęłam okna od wczoraj. Myślałam, że jeszcze dłużej pośpisz, to mogłabym się wsunąć na minutkę, nie budząc ciebie. Tylko to jedno łóżko.

Denis pomyślał: „O Boże!” Obudzić się obok takiej... jej ciała... Spytał:

- Jak się tu dostałem?

- Pogadamy sobie potem. Teraz, jak się już obudziłeś, trzeba coś przekąsić.

- Nie mogę myśleć o jedzeniu. Czy nie ma wody? Wyszła, a Denis rozejrzał się. Żółte światło dostawało się z ulicy, z latami przed wysoko umieszczonym, zakratowanym oknem. Suteryna. Dwa krzesła bez oparć, przy jednym polano pełniło rolę czwartej nogi. Prosty drewniany stół, mniej więcej cały, nieskazitelnie czysty, ściany poznaczone bliznami odpadającego tynku. Podłoga z nierównych desek, ale także czysta. W powietrzu wilgoć.

Dotknął swego zamkniętego oka: spuchnięte, bolące.

Za drzwiami szum wody z otworzonego kranu. Kobieta wróciła, przytrzymując chustkę na sobie jedną ręką, w drugiej fajansowy dzbanek z wodą.

- Ubogo tu żyjesz - zauważył Denis.

Postawiła dzbanek obok niego, wsunęła rękę do głębokiej kieszeni w spódnicy, pogrzebała trochę i wydobyła dwie duże pigułki.

- Tysiące w Dublinie nie lepiej mieszkają - mruknęła.

- Całe rodziny w takich norach jak ta. Paniczykowie twego gatunku mało co o tym wiedzą.

Prawda. Denis wiedział o istnieniu dzielnic biedoty, ale - jak większość tych, którzy nie musieli tam mieszkać - unikał ich, jeśli tylko mógł, albo też spiesznym krokiem przemierzał mroczne, złowonne zaułki, patrząc tylko pod nogi, by wyminąć gnijące śmieci.

- A skąd ty wiesz, że jestem „paniczykiem” jakiegoś tam gatunku? - zapytał.

Wskazała palcem na ścianę, gdzie na dwóch gwoździach wisiało jego ubranie, zakupione w lepszych czasach: czarne spodnie, biała kamizelka, frak - wszystko pomięte, zabrudzone, koszula podarta, w nogawce spodni wielka dziura.

- Twoja odzież - odparła. - Szkoda, że się tak zniszczyła, ale to nie twoja robota. - Położyła rękę, niespodziewanie chłodną, na jego czole. - Gorączki nie masz, więc możesz to połknąć. Dobrze ci zrobi.

Denis zmusił się, by podnieść głowę. Młoty. Pulsowanie.

- Wyglądają mi na końskie lekarstwo.

- Pigułki to nie kobiety; wszystko jedno, jak wyglądają. Połykaj! Miewałam po przepiciu taki kociokwik jak ty dzisiaj, albo i gorszy, bo nie pijam eleganckich trunków. A to mi zawsze pomogło! - Potrząsnęła pigułkami w dłoni jak kostkami do gry.

Z wielkim wysiłkiem i za pomocą całego dzbanka wody Denis połknął niebezpiecznie wyglądające lekarstwo. Legł znowu na wznak, zamknąwszy oko. Kobieta włożyła na siebie bluzkę i drugą spódnicę.

- Za jakąś godzinę będziesz wołał jeść. Nie mam nic, nawet kawałka chleba. Gospoda będzie jeszcze otwarta. Mają tylko zimne mięso, chleb i kiszone ogórki, ale to starczy.

Otworzyła drzwi.

- Czekaj. Zanim pójdziesz, chciałbym wiedzieć, jakim sposobem...

- To nie ucieknie. Pogadamy przy jedzeniu.

- Masz pieniądze?

- Będę miała.

Umysł Denisa z trudem pojmował, chociaż walenie młotem i pulsowanie już zelżało.

- Skąd? Jak?

Zamknęła z powrotem drzwi i oparła się o nie plecami, wyprostowana, imponująca samym swoim ogromem. Nie była tłusta, lecz muskularna. Uśmiechnęła się.

- Gdyby nie twój ból głowy, tobyś wiedział. Za chwilę w ciemnej bramie wezmę od jakiegoś kamrata to, czego jego ślubna bardzo się boi i dostanę szylinga za robotę.

- Weź sobie dziś wolne. Muszą być jakieś monety w kieszeniach moich spodni. Zobacz.

- Jak chcesz. - Przeszukała kieszenie. - Więcej tu, niż ja bym...

- Bierz, co jest.

Gdy wyszła, pomyślał: „W każdym razie uczciwa. Musiała usłyszeć brzęk monet, gdy wieszała moje ubranie.” Ból głowy wyraźnie ustępował. Próbował sobie przypomnieć, co zaszło. Powiedziała: od wczoraj. Niewyraźnie obrazy wracały we wspomnieniach: proszony obiad u Petera... panie, prócz matki, wydekoltowane, obwieszone klejnotami... politycy, ludzie interesu - pompatyczne rozmowy... spojrzenia wymieniane z matką poprzez stół... sherry, białe wino, portwajn, doskonałe trunki... jedzenie też wyśmienite... wyszedł wcześnie - matka też... nic nie powiedziała, tylko skrzywiła się do niego i poszła do siebie... a on do knajpy: whisky, sporo tej whisky... rozmawiał z jakąś rozłożystą niewiastą, chyba z tą właśnie... dwaj mężczyźni - stanęli po obu jego stronach... próbowali go zepchnąć ze stołka przy barze... Denisowi wydało się, jak przez mgłę, że uderzył jednego pięścią... i więcej już nic nie pamiętał.

Spojrzał na swoje ręce. Skóra zdarta na kostkach, ale bez śladów zaschniętej krwi. Zaczął się obmacywać. Bolące przy dotknięciu miejsca na twarzy, brzuchu, udach. Ktoś go musiał zbić, skopać. Walka niezbyt dżentelmeńska. Odsunął okrywające go łachy. Mógł wstać, ale z trudem: w głowie zaczęło mu znowu pulsować i pokój zawirował przed oczyma. Wziął ze stołu kawałek lusterka bez ram. Jedno oko zapuchnięte i mocno podbite. Wargi pocięte, ale widocznie już obmyte... Ci dwaj solidnie mnie oporządzili. Chyba przyszli do knajpy już z tym zamiarem. Czy śledzili mnie od domu Petera? Czekali, aż połknę jeszcze parę whisky? Ale dlaczego? O co im chodziło?

Sięgnął do tylnej kieszeni fraka. Pulares z suwerenami był nie naruszony. Niewiele ich było, ale zawsze... można przypuścić, że suweren sporo by znaczył dla tych zbirów. Nagle chwyciły go mdłości. Odszukał dzbanek po wodzie, zwymiotował. Potem powlókł się z powrotem na legowisko, przykrył szmatami i - czując się lepiej - zasnął.

Obudziło go skrzypnięcie drzwi. Kobieta weszła, spojrzała na dzbanek, zauważyła mimochodem: „Dobra, teraz będziesz jadł ze smakiem” - i położyła na stole przyniesioną żywność, wraz z dwoma butelkami piwa i nową świecą. Zdjęła obszerny wełniany szal, stary, ale niezbyt zniszczony. Była to na niej jedyna nie połatana część odzieży.

- No, jak się czujesz? - spytała.

- Z głową dużo lepiej. Niezłe są te końskie pigułki. Od jakiego weterynarza je dostajesz?

- Od pewnego znachora. Niedaleko stąd. Pokażę ci kiedyś.

- Rzuć mi, proszę, moje spodnie.

- Nie. Będziesz jadł na łóżku. A w każdym razie najpierw ci oko opatrzę.

Umyła oko w zimnej wodzie, po czym wyjęła dwa poobijane talerze i jeden blaszany kubek. Niezbyt dobrana para jadła z apetytem, w milczeniu. Piwo przyjemnie przepłukało gardło Denisa. Kobieta piła prosto z butelki. Denis śmiał się w duchu, porównując ten posiłek z wytwornym przyjęciem, na którym był ostatnio. Wyobrażał sobie, co Peter i jego przyjaciele powiedzieliby, gdyby go mogli tutaj zobaczyć. Matka, pomyślał, tylko by się śmiała i przypomniała mu o pożądanym zapachu wytwornego grzechu. Dafne? Ona by się też wcale nie zgorszyła, prawdziwa kobieta.

- Jak się nazywasz? - zapytał, odkładając widelec bez dwóch zębów i nóż z ułamanym końcem ostrza: prawdopodobnie wyłowione ze śmietnika.

- Sally. Sally McGee. - Otarła usta wierzchem dłoni. - Teraz połóż się spać.

A ona położy się z nim do łóżka? Wzdrygnął się na tę myśl.

- Ale ty musisz się przespać - odparł. - Sama mówiłaś. Teraz twoja kolej.

- Jak się najem, to mi nic więcej nie trzeba. Pożyczę od sąsiadki igłę i nici, a także szczotkę do ubrania. Nie możesz wyjść na ulicę, dopóki ci jakoś tych manatków nie oporządzę.

- To ładnie z twojej strony. Pocieszanie obcego wydaje mi się twoją specjalnością.

- A pewno to tak właśnie jest.

- Nie chce mi się spać. Powiedz mi, jak się tu dostałem.

- Zaraz.

Wróciwszy z pożyczonymi przedmiotami, Sally usiadła przy stole i pochyliła się nad szyciem. Treść jej opowiadania łatwo było przewidzieć - do pewnego momentu. Gdy Denis uderzył jednego z mężczyzn w knajpie, obaj rzucili się na niego, ogłuszyli go i wywlekli na dwór. Sally chciała pójść za nimi, ale karczmarz zamknął ją w środku. „To nie twoja sprawa!” powiedział.

- I pewno miał rację - ciągnęła Sally. - Podła była ta whisky, którąś mi zafundował. Gdybym tak była po prawdziwym trunku, jak potina albo denaturat, dałabym sobie radę z nimi wszystkimi, nie pytając o nic, tylko dla satysfakcji porządnej bójki.

Słyszała odgłosy uderzeń i jęki. Potem głośne pukanie do drzwi. Dwaj mężczyźni wrócili.

- Zostawił u ciebie forsę dla nas? - jeden z nich zapytał karczmarza.

- A nie zabiliście go? - odparł pytaniem karczmarz.

- Bo jeśli tak, to lepiej go wrzućcie do...

- Nie. Forsa tego Anglika pachnie nam tak samo jak irlandzka, ale nie będziemy dla takiego drania ryzykować szubienicy.

Denis powstrzymał okrzyk, który mu się cisnął na usta. Nie ma potrzeby mówić Sally o... Ona opowiadała dalej:

- Karczmarz dał im pieniądze. Jeden z mężczyzn jeszcze go zapytał: „A nie wiesz czasem, gdzie on jest, ten gagatek, co nie umie sam własnej brudnej roboty załatwiać? Może byśmy go tak postraszyli trochę, toby nam dał więcej.” Karczmarz odpowiedział: „Wsiadł na nocny statek pocztowy. Tak mi się zdaje, że nie wróci tu prędko. Może wyjechał na całe lata.” A potem zwrócił się do mnie: „A ty trzymaj język za zębami, inaczej wiesz, co ci się może przytrafić.”

Sally przekonała się, że Denis był wcale ciężki, ale nawet bez potiny czy denaturatu sił miała dosyć. Zawlokła go do swojej suteryny, ściągnęła z niego odzież - „nie przejmuj się, męskie członki nie ciekawią wcale takich jak ja” - obmyła potłuczenia zimną wodą, położyła go do łóżka, zrobiła kompres na oko.

- Bardzo byłaś dobra dla mnie - powiedział niezręcznie Denis. - Właściwie dlaczego...?

- Przecież nie mogłam ciebie tak na ulicy zostawić! - rzekła wyzywającym tonem.

- Policja może by mnie znalazła i przynajmniej karczmarzowi by się dostało...

- Niech nas Bóg zachowa od złego, a przede wszystkim od glin. Oni tu zresztą się nie zapuszczają, chwalić Boga, tylko wtedy gdy ich jest kilkunastu, a i to za dnia.

Sally skończyła szycie, wyczyściła ubranie Denisa, obmyła mu znowu oko. Rozmawiali jeszcze wtedy, gdy nadal w bluzce i swoich dwóch połatanych spódnicach, położyła się obok niego na szmatach, którymi był okryty. Mężczyzna z przyjemnym zdziwieniem przekonał się, że nie raziła jego wrażliwych nozdrzy. Świeca zamigotała i zgasła. Denis powiedział:

- Nie wiem doprawdy, jak ci się odpłacę. Sam mam właśnie teraz kłopoty z pieniędzmi.

Było to prawdą. Jego nowy wydawca, szczery patriota, nie rozporządzał kapitałem i nie miał tak szerokich możliwości rozprzedaży jak Shiel. Aby związać koniec z końcem, Denis podejmował się kiepsko płatnych prac dziennikarskich dla irlandzkich tygodników, bogatszych w inwektywy niż gotówkę.

- Modne ubrania i pieniądze nie zawsze chodzą w parze - zauważyła Sally. - Nie kłopocz się o mnie. Jak ci powiedziałam: nie mogłam cię przecież tam na ulicy zostawić, no nie?

- Ale tobie potrzeba pieniędzy. Sam to widzę. - Nad następnym zdaniem zająkał się w obawie urażenia jej.

- Myślałem, że... kobietom... które same zarabiają, lepiej się powodzi.

Roześmiała się głębokim, głośnym szczerym śmiechem.

- Mówi się: „kurwa”! - powiedziała. - Póki młode, to im dobrze. Złapią czasem lalusia, dostaną funta albo i więcej za jedną noc. Aleja? Przecież mnie widziałeś. Jestem dobra tylko za szylinga i byle szybciej.

Przerwała, czekając może na jego reakcję, wypróbowując go po swojemu. Tylko go zaciekawiła, ale wrodzona subtelność, której trudno się było spodziewać po jego męskiej szorstkości, nie pozwoliła mu pytać. Po paru minutach Sally nie mogła się dłużej pohamować. Rzadko miewała sposobność do rozmowy - „byle szybciej”. Zaczęła mówić, nie takim nieprzerwanym potokiem słów jak Ellen przed koronerem, ale urywanym staccato, niby regularne salwy szybko strzelającego karabinu Maxime'a. Nie dbała o chronologię.

- ...pijak, co się boi, że go na pysk wyrzucą, gdy wróci do domu... smarkacz, który by się powinien ożenić i mieć dzieciaki, ale wiedźma matka mu nie pozwala... któryś pokłócił się z żoną, od innego żona uciekła albo go wygnała, bo pracę stracił... czasem taki nigdy jeszcze spodni nie ściągnął poza własnym domem... czasem zagłodzone toto, chuchro, mogłabym skruszyć każdą kostkę w jego ciele... ale wtedy bym nie dostała mego szylinga... nie byłoby na chleb, mięso, denaturat...

Denis zawsze sądził, że rewelacje takie lepiej byłoby przemilczeć. Czuł, że powinien ją powstrzymać. Ale życia od tej strony nie znał, nigdy by nie poznał, gdyby nie pobiły go zbiry wynajęte przez... Był i pisarzem, i dziennikarzem: jej rzeczowość go zafascynowała. Co dla niego było ohydne, dla niej było zwyczajne. Prócz tego - wstydził się tej myśli, ale powracała z natrętnym uporem - jeśli nie będzie opowiadała, to może zechce przysunąć się do niego pod szmatami... Więc Sally trajkotała dalej:

- ...a najczęściej zwyczajni, ciężko pracujący faceci, których żony skąpią im, wiesz czego... wcale się zresztą tym babom nie dziwię. Kiedy mężczyźni wracają do domu, żony są wymęczone, poirytowane piszczącymi dzieciakami, które się im cały dzień plączą pod nogami. Łeb taką może boli i powiada swemu chłopu, że zwierzę z niego, a on jest tylko mężczyzną... Więc krzyknie na nią albo walnie na odlew i wychodzi, by poszukać takiej jak ja... Z tobą mogę o tym gadać, bo nie masz żony, sam mi to powiedziałeś w knajpie... A prócz tego te żony takie są głupie, że za każdym razem, jak mąż do łóżka podejdzie, to już następny dzieciak w drodze. A jeśli powiem której, jak sobie poradzić, to mi drzwi przed nosem zatrzaśnie i krzyczy, że diabeł we mnie wstąpił... We mnie? Diabeł? Przecież regularnie chodzę na mszę i przystępuję do sakramentów, palę świece, a tego młodego księżyka, który aż chorował z braku baby, obsługiwałam za darmo przez dziewięć dni pod rząd i ofiarowałam to jako nowennę na cześć Najświętszej Panienki... Ona rozumiała i mężczyzn, i kobiety, założyłabym się o palec świętego Patryka, chociaż nawet jej Józef za stary już był, biedna dziewczyna... A w każdym razie rozumiałaby wszystko, gdyby tak leżała nocami jak ja i moi czterej bracia, kiedyśmy jeszcze koszule w zębach nosili, w tym samym pokoju co i rodzice... Ojciec powiada głośnym szeptem: „No daj, no puść mnie!” A matka odwracając się od niego: „Miałeś w tamtym tygodniu, a teraz mój niebezpieczny czas!” Postanowiłam sobie, że będę inaczej się z moim mężem obchodziła, gdy go będę miała... To był dopiero chłop na schwał! Silniejszy i większy, i przystojniejszy od ciebie za przeproszeniem, chociaż i ty, razem z twoim podbitym okiem i zapuchniętymi ustami, wcale nie najgorzej się przedstawiasz, a jak w dodatku jest ciemno... - Zaśmiała się i szturchnęła Denisa łokciem.

- Co się stało z twoim mężem? - ponaglił Denis.

- Dwa lata wszystkiego byliśmy razem. Pracował jako pomocnik na budowie, popychał swoją taczkę, aż mu się mur na łeb zawalił, co go krzywo postawili...

- Wypłacili ci odszkodowanie?

- Ani złamanego szeląga. Przedsiębiorca powiedział, że mój mąż nie powinien był tam właśnie z taczkami jechać, gdzie jechał, więc zginął z własnej winy. Dałam sprawę do sądu, ale sędzia pokumał się z przedsiębiorcą...

- I co wtedy?

- Poszłam na służbę, jak przed ślubem. Ale posmakowałam wolności, zapomniałam, jak się kłaniać i starać... Nie umiałam ugryźć się w język: nagadałam tym wyperfumowanym fladrom, co to myślały, że za chleb, zupę i parę szylingów miesięcznie kupiły mnie sobie z duszą i ciałem... straciłam cztery posady w ciągu roku.

- Ale miałaś przecież liczną rodzinę. Czy rodzice ani bracia nie pomogli ci?

- Jednego z braci skazano na zesłanie po ostatniej rebelii... to już będzie ze dwadzieścia lat temu, no nie? Wszyscyśmy w tę ruchawkę nosy wtykali. Tamci trzej wyemigrowali do Ameryki, bo powiadali, że nie będą czekać, aż ich do ciupy wsadzą... A rodzice to już wtedy nie żyli. - Sally gadała i gadała, bez emocji, obojętnym martwym głosem. - Jakaś przeklęta plotkara napyskowała matce, że ojciec poszedł na dziewczynki. Nigdy by tego nie zrobił, gdyby matka wiedziała, jak go trzymać przy sobie. A kiedy wrócił do domu, skoczyła na niego z pazurami, twarz mu podrapała. On łyknął kroplę denaturatu czy może potiny, a zawsze rozrabiał po pijanemu... Rąbnął ją krzesłem, jakoś za mocno... Powiesili go za to. Tak to z mężczyznami u nas: najlepsi albo emigrują, albo giną nagłą śmiercią...

Denis zaświstał cicho przez zęby, myśląc ironicznie: „A ja sobie wyobrażałem, że wiem coś o życiu, czy też może o śmierci...” I nie znalazł żadnych słów, którymi mógłby jej odpowiedzieć.

Światło letniego świtu przyćmiło blask ulicznej latarni i z trudem torowało sobie drogę przez zakratowane okienko do suteryny. Denis zdecydował, że musi wrócić do siebie o tej właśnie porze, zanim zacznie się ruch na ulicach i zanim wstanie jego gospodyni. Pomimo wszelkich starań Sally jego garderoba znajdowała się w opłakanym stanie, nie mówiąc już o twarzy. Głowa mu ciążyła, ciało miał sztywne i obolałe, ale już w skroniach przestało pulsować i mógł odrobinę otworzyć podbite oko. Chciał właśnie wstać z materaca, gdy sobie przypomniał, że jest nagi. Sally przyniosła mu spodnie, które zaczął wciągać pod szmatami. Odwróciła się, a on zapytał:

- Słuchaj, ile ty... przynosisz do domu na tydzień?

Wzruszyła obojętnie ramionami, jakby sprawa, stanowiąca główną troskę większości ludzi, nie miała w ogóle znaczenia.

- To zależy - powiedziała, nie odwracając się. - Jak mam szylinga lub dwa, żeby się najeść i wypić kropelkę, to daję spokój. Bo i po co mi więcej? Jak sklepikarz, który może drzwi otworzyć albo i nie, jeśli mu się chce. - Denis powstrzymał uśmiech i pomyślał, że musi to matce powiedzieć. Sally obróciła się do niego i mówiła dalej: - W piątek idzie najlepiej, bo to dzień wypłat. No i w sobotę. A od wtorku do czwartku to dobrze jak zarobię choć jednego szylinga.

Denis podniósł ułamek lustra do twarzy i próbował przygładzić swoją bardziej niż zazwyczaj niesforną czuprynę.

- Czy funt tygodniowo dopomógłby ci?

- Czyby dopomógł! Tutaj w sąsiedztwie rzadko które małżeństwo z kilkorgiem dzieciaków ma tyle. Za funta tygodniowo żyłabym jak księżna.

- Myślę, że tyle będę miał - powiedział Denis.

- A co za to chcesz? Ile razy... I słuchaj, w każdym razie tylko ty, żadnych kompanów. A za te pieniądze będę grała uczciwie, więcej na ulicę nie pójdę.

- Nie. Źle mnie zrozumiałaś. Chcę tylko, żebyś nie musiała...

Zmarszczyła się i patrzyła na niego jak na zamorskie dziwo. Denis wyjął pulares z pieniędzmi.

- Czy to ma być jałmużna? - spytała. - Funta na tydzień i nic za to nie chcesz? Dziękuję ci, ale nie. Ja uczciwie zarabiam. Nie kradnę, nawet kiedy głoduję. Bałabym się pójść do spowiedzi, gdybym coś ukradła. I nie wezmę czegoś za nic. Więc włóż tę forsę z powrotem. Każdy siebie szanuje, wiesz? Ja też siebie szanuję.

Głupio zmieszany, Denis zaczął jej dziękować za wszystko, co dla niego zrobiła. Nie wspomniał, że postanowił znaleźć jakiś sposób przekazywania Sally pieniędzy tak, by nie wiedziała, od kogo pochodzą. Jak żyła, to była jej sprawa: ani jej nie potępiał, ani nie rozgrzeszał. Nie był hipokrytą. Chciał tylko, by jej nie poganiał głód, by miała wolny wybór, fundamentalne prawo każdego człowieka.

Gdy Denis dotarł na swoje poddasze, zobaczył, że pod drzwiami leży wsunięta koperta. Na wykwintnym papierze listowym odczytał nakreślone z wywijasami i zakrętasami słowa:

Ufam, że nie czujesz się zbyt przyjemnie i że na drugi raz zastanowisz się, nim napadniesz na dżentelmena”. Ostatnie słowo podkreślono grubą krechą.

Kiwając głową Denis uśmiechnął się do siebie.

- Jesteś ostatnim człowiekiem na świecie, Robercie Godden, wobec którego spodziewałem się mieć dług wdzięczności - powiedział. - A tymczasem ty właśnie oddałeś mi przysługę. - Przyszło mu do głowy oklepane powiedzenie: - Połowa świata nie wie, jak żyje druga połowa...

ROZDZIAŁ XI

Peter siedział w swoim gabinecie, jak zwykle noc po nocy, gdy był w domu - studiując dokumenty polityczne, opracowując przemówienie albo sprawdzając rachunki swoich rozrastających się przedsiębiorstw. Podniósł głowę i spojrzał na duży wahadłowy zegar.

- Sean nigdy jeszcze nie zasiedział się do tak późnej nocy. Denis ma na niego zgubny wpływ, powinien go był już dawno odesłać do domu. Trzymać szesnastoletniego chłopaka do tej pory! I na nic się nie zda gadać z tym wielkim autorem: tylko kpi ze mnie i powiada, że jestem sztywny jak nakrochmalona koszula!

W domu było cicho. Młodsze dzieci, Trixie i James, spały, służba również. Dafne będzie leżała bezsennie, dopóki on nie przyjdzie, a pewno i później, kiedy on już zaśnie. Nie spała też jeszcze Pat.

Brzęk szkła gdzieś na tyłach domu. Peter aż podskoczył. Stłuczona szyba w oknie kuchennym. Wybiegł, otworzył drzwi do ogrodu. Sean, pochylony, szukał w trawie scyzoryka.

- Wejdź natychmiast. Co ty tu robisz? Gdzie byłeś?

- Nie chciałem ojcu przeszkadzać... hip... myślałem... że potrafię otworzyć... hip... ręka mi się ześlizgnęła... ta przeklęta szyba się stłukła...

Potknął się. Peter, wściekły, chwycił go za kołnierz, wciągnął do kuchni. Chłopiec chwiał się na nogach, uśmiechał głupio, machnął ręką w powietrzu. Nie skaleczył się.

- Jesteś pijany! - wykrzyknął Peter. Rzadko bywał w gniewie, ale w tej chwili zupełnie nad sobą nie panował. - Ten łobuz, twój stryj! On nie chce mnie słuchać, ale ciebie to ja nauczę raz na zawsze!

Chwycił rzemień wiszący na gwoździu, okręcił go wokół swej ręki. Sean nie był aż tak pijany, by nie rozumieć. Potykając się, uciekł do drzwi. Ojciec przytrzymał go, uderzył rzemieniem po plecach z całych sił raz, drugi, trzeci. Podniósł znowu... Chłopiec był wysoki jak na swój wiek, ale mięśnie miał jeszcze niewyrobione. Nie mógł się oswobodzić. Próbował kopać, ale jakoś nogi go nie słuchały. Gdy rzemień spadł po raz czwarty, udało mu się ugryźć rękę, która go trzymała za kamizelkę.

- Ty diable! - wykrzyknął ojciec.

Sean zaciskał zęby i trzymał jak pies. Popłynęła krew. Puścił. Peter odrzucił rzemień i walnął chłopca na odlew pięścią w twarz. Sean pochwycił gliniany dzbanek z kuchennego kredensu, cisnął nim. Chociaż trochę otrzeźwiał, nie był w stanie wycelować. Dzbanek rozbił się z hukiem o ścianę.

- Co wy tu wyrabiacie? - zawołał, na wpół ze śmiechem, głos od drzwi.

Ojciec i syn odwrócili się jednocześnie - by ujrzeć Pat w szlafroku. Jej rozbawiony uśmiech znikł, gdy zobaczyła rękę Petera.

- Trzeba ci to opatrzyć.

Pogrzebała w szufladzie. Sean osunął się na krzesło przy stole, zakrył rękami twarz.

- Ten młody kanibal jest pijany - warknął Peter.

Pat nie odpowiedziała. Rozdarła na pół czysty ręcznik, owiązała rękę syna dobrym, lnianym irlandzkim płótnem.

- Straciłem panowanie nad sobą - przyznał Peter.

- Widzę. Chodź, Sean, kładź się do łóżka.

Pomogła chłopcu wejść na schody. Dafne właśnie schodziła. Na drugim piętrze, gdzie spały służące, pojawiły się nad balustradą rozespane twarze. Peter z owiniętą ręką poszedł do swego gabinetu głupio zmieszany. Pat przyszła do niego.

- Twój ojciec nigdy nie uderzył żadnego z synów - powiedziała.

- Bo nie miał takich łobuzów - odparł Peter z gniewem, ale i z poczuciem winy.

Dafne przyniosła miednicę z wodą, jodynę i bandaż. Gdy zamieniła ręcznik na przyzwoity opatrunek, Pat spojrzała na nią znacząco. Dafne wyszła z pokoju.

- Sean skaleczył cię w rękę do krwi - przystąpiła do rzeczy Pat. - Ale ty zadałeś mu ranę, która może być trwalsza.

- Dawno już powinienem był wziąć kija na niego!

- Właśnie dlatego, że go do tej pory oszczędzałeś, mogłeś go tym głębiej zranić teraz. Nie mówię, że ciebie nie sprowokował.

- Pijany! I cała służba chichocze! - irytował się Peter, usiłując pokryć własne poczucie winy. - Denis jest niemożliwy. Do jakich jeszcze rozwiązłości wciągnie chłopaka?

- Sean zwraca się do stryja, ponieważ ty nigdy nie masz dla niego czasu - odrzekła Pat. - W mieście takim jak to, gdzie pod dostatkiem pokus wszelkiego rodzaju, chłopcu potrzebny jest ojciec, który byłby zarazem przyjacielem. A ty mu jesteś obcy.

Peter uciekł się do wymówki, wspólnej ludziom na dorobku aspirującym do towarzyskiego awansu:

- Ja na nich wszystkich pracuję! Dzięki mojej pracy mają wygody, wykształcenie! Zdobywam dla nich odpowiednie miejsce w społeczeństwie, gromadzę majątek, który oni odziedziczą!

- Tak, masz własny sposób życia - powiedziała Pat spokojnie, z lekkim odcieniem dezaprobaty. - A Sean jest już na tyle dorosły, że może ocenić, czy będzie chciał żyć tak jak ty czy inaczej. - Wiedziała, że musi znaleźć odpowiednią chwilę, aby porozmawiać z nim na ten temat. - Chodźmy już spać - dorzuciła. - Dobranoc.

Peter siedział z zaciśniętymi wargami, bębniąc palcami zdrowej ręki po blacie biurka. Nie odpowiedział jej wcale. Pat wyszła i długo leżała bezsennie, rozmyślając:

... Czasem wydaje się, że Peter jest podobny nie do nas, jego rodziców, ale do swego angielskiego dziadka... samolub rozpychający się łokciami, zajęty interesami... po nim to wziął. To zajście w kuchni - to jakby przykład naszych anglo-irlandzkich stosunków. Anglia, czyli Peter, twierdzi, że Irlandii - Seanowi - potrzeba rygoru, surowej dyscypliny. Irlandia powiada, że uznaje tylko własny rodzaj dyscypliny i gryzie Anglię w rękę. Anglia wywiera przymus. Irlandia, by dowieść swojej niezależności, bierze odwet, i tak w kółko...

Mieszkając już od roku w domu najstarszego ze swoich synów, Pat do tej pory powstrzymywała się na ogół od krytykowania stylu życia Petera i Dafne. Wychowaną w biedzie, przywykłą do oszczędnej gospodarności, chociaż nie znała co to skąpstwo, raziła ich ostentacyjna rozrzutność. Nie pochwalała nieustannego podejmowania gości zawsze w jakimś określonym celu, politycznym lub handlowym. Wydawało jej się to życiem nad stan. Jednym z rezultatów była przepaść, jaka się wytworzyła między wiecznie zajętym i podróżującym Peterem a jego dziećmi. Nie odnosiło się to do Dafne, chociaż i ona, jak się zdawało, z entuzjazmem wciągnęła się w wir życia towarzyskiego. To naturalne zresztą - rozmyślała Pat - że ładna kobieta lubi się stroić, że z przyjemnością obnosi swoje kosztowne i twarzowe stroje, na które trzeba przyznać, Peter nigdy nie skąpił pieniędzy. Ale Pat słyszała, jak Dafne opowiadała swoim dwojgu młodszym dzieciom - Sean wolał słuchać Denisa albo samej Pat - legendy i podania o odwiecznej walce Irlandii o niepodległość, nie zapominając także o roli, jaką w tych walkach odegrały trzy pokolenia ich bezpośrednich przodków. Tak, w sercu Dafne palił się nadal płomień bojowości przekazanej przez jej własną rodzinę: sławnych O’Neillów.

Wychowana w prostocie, początkowo onieśmielona Pat szybko nabyła codziennych przyzwyczajeń zamożnych średnich sfer: posługiwała się prawidłowo sztućcami, pozostawiała służbie obowiązek podawania, przynoszenia i sprzątania. Nie chciała, by syn się jej wstydził. I przyznawała, że pod wieloma względami Peter zasługiwał na uznanie, nawet podziw. Jak sztuczne ognie rozbłyskujące różnobarwnymi iskrami od jednej detonacji, tak i jego natura mieniła się różnymi barwami. Jego flotylla rybacka na południowym zachodzie, jego sklepy i inne przedsiębiorstwa w Dublinie, jego poselskie obowiązki w Westminsterze - przerzucał się od jednego do drugiego w pracy i w rozmowie, dając sobie radę ze wszystkim.

Ale jego działalność leżała poza obrębem tradycji jej rodziny, poza obrębem irlandzkich tradycji, takich jakie Pat znała.

... Czy starając się zachować powściągliwość, milcząc, nie staję się cichą wspólniczką w czymś, czego wcale nie pochwalam? Siadam do obiadu z irlandzkimi urzędnikami, którzy pracują dla tych poganiaczy niewolników, naszych okupantów... Peter powiada, że to po to, aby zyskać ich przychylność dla parnellowskiej kampanii na rzecz autonomii... A ostatnio siedzieli naprzeciwko mnie, obok mnie, nawet Anglicy, kobiety i mężczyźni... Czy Peter potrafi ich przekabacić na swoją stronę? Czy to raczej oni mogą go zarazić swoimi poglądami? Kiedy rozmowa zbacza na tory polityczne, niebezpieczne, Peter nie próbuje argumentować, tylko zmienia temat... A jeśli ja długo języka za zębami nie utrzymam, jeśli poniesie mnie i skompromituję go? Życzę mu dobrze z całego serca, ale jednak Irlandia jest ważniejsza nawet od własnego dziecka...

Następnego ranka Peter wcześnie wyszedł z domu, wyjeżdżał do Anglii i tylko Dafne go odprowadziła do drzwi. Zamierzał usprawiedliwiać swoją obandażowaną rękę przyciśnięciem jej między drzwiami w jakimś wypadku. W uszach wciąż mu dźwięczały słowa Pat: „Nie masz nigdy czasu dla Seana”. Prawda. Jeśli sprawy ułożą się pomyślnie w Westminsterze, może będzie mógł po powrocie więcej przebywać w domu. Teraz musi całą uwagę skoncentrować na nadchodzącej sesji parlamentu, być może dla Irlandii najważniejszej ze wszystkich.

Tego popołudnia Dafne podejmowała herbatką kilka zaproszonych pań. Pat znała w Kenmare starą kobietę, która zwykła mawiać: „Herbatka jest moim zbawieniem, zaraz po dobrym Jezusiczku”. Gościom Dafne nie tyle chodziło o zbawienie w jakimkolwiek sensie, ile o pokazanie nowych kapeluszy, pochwalenie się bogactwem męża, usłyszenie najświeższych plotek...

W salonie panie zajęły miejsca na kanapach i fotelach. Jedna z pokojówek, w białym czepeczku obszytym koronką, białym fartuszku i czarnej sukience, wniosła na wielkiej srebrnej tacy dwa czajniki, dzbanuszek z mlekiem, cukiernicę i miseczkę na zlewki, wszystko srebrne. Druga pokojówka przyniosła wielki srebrny imbryk umieszczony nad prymusem, który zapaliła, oraz puzderko z herbatą. Dafne odmierzyła herbaciane listki - „po jednej łyżeczce na osobę i jedną łyżeczkę na czajnik” powtarzała w duchu Pat dobrze znaną formułkę.

Następnie wniesiono wysoką piętrową paterę z umieszczonymi na niej kanapkami - na cieniutkim jak wafel chlebie, posmarowanym masłem, płatki ogórków i pomidorów - różnorodnymi ciastami i ciasteczkami oraz salaterkami konfitur. Gdy woda w imbryku się zagotowała, jedna z pokojówek nalewała wrzątek do czajników - pod okiem Dafne, która musiała się upewnić, że woda naprawdę wrze - a druga tymczasem podawała prawie przezroczyste talerzyki z cieniutkiej porcelany oraz koronkowe serwetki. Panie siedziały prosto, spodeczek trzymały w jednej ręce, drugą podnosiły delikatnie do ust filiżanki, cieniutkie uszka trzymając między kciukiem a palcem wskazującym, zaś upierścieniony mały palec lekko odchylając. Pat nawiedzała chętka zgorszenia tych dam, zachowywania się ze szczerą wulgarnością, nalania herbaty na spodeczek i dmuchania, by ostygła.

Dafne osobiście nalewała herbatę, pytając gości, kto pije z cukrem, kto z mlekiem, a pokojówki roznosiły filiżanki. Później częstowała:

- Może kawałek ciasta?

- Nie, dziękuję... tylko malutką kanapkę.

Te, które się wymawiały, zwykle później kosztowały wszystkiego, co tylko było na piętrowych paterach, nie tyle by zaspokoić głód, ile dlatego, że chciały przyjrzeć się szczególnie oryginalnym i smacznym wyrobom i potem spróbować przyrządzić je we własnej kuchni, a także by pomóc później z satysfakcją skrytykować wszelkie niedociągnięcia kulinarne.

Kiedy tylko pokojówki uprzątnęły wszystko po podwieczorku, konwersacja popłynęła swobodniej. Był ciekawy temat do plotek. W Dublinie rozeszły się wieści, że Parnell, który był kawalerem, ma romans z mężatką, Katarzyną O’Shea.

- Mówią, że urodziła mu dziecko...

- Jej mąż nie powinien był jej tak wciąż zostawiać samej...

(Czy to szpileczka w stronę Dafne? - zastanowiła się Pat.)

- Słyszałam, że podobno jej mąż robi to naumyślnie, że sprzymierzył się z pewnymi angielskimi politykami. Gdy właściwy moment nadejdzie, rozgłoszą wszystko, aby wybuchł skandal. Wiadomo, jak świętoszkowaci są Anglicy...

- Podobno Parnella i panią O’Shea łączy wielka miłość - przerwała Dafne, nastawiona defensywnie.

- To nie pomoże, jeżeli wybuchnie jawny skandal - odrzekła jedna z dam. - Mój mąż jest zdania, że to będzie kres nadziei na autonomię, kres kariery Parnella...

Dafne osobiście nieraz powątpiewała o słuszności polityki Parnellowskiej, ale była zawsze lojalna wobec Petera.

- Wcale tego nie jestem pewna - ostrzegła. - Nie tylko irlandzka frakcja w parlamencie będzie popierać swego przywódcę, ale chyba prawie cała Irlandia.

Przyszłość miała wykazać, że Dafne słusznie przewidywała poparcie Irlandii. Natomiast irlandzka frakcja parlamentarna, złożona w znacznej mierze z ludzi ambitnych, zazdrosnych, wbiła sztylet w plecy Parnella.

Jednakże Dafne nie lubiła politycznych rozmów podczas swoich damskich herbatek. Tematy takie mogły łatwo doprowadzić do jakiejś eksplozji, a prócz tego panie nie miały w tej sprawie samodzielnych opinii, powtarzały tylko jak papugi zdanie swoich mężów. Teraz więc zwróciła się do najbliższej sąsiadki z zapytaniem o zdrowie jej córeczki, która niedawno chorowała. Inne również zaczęły rozmawiać o dzieciach, służbie, codziennych kobiecych kłopotach. Jednakże wbrew taktowi Dafne - doszło do eksplozji.

Pat nudziła się piekielnie. Siedziała obok niejakiej pani Ffolliott-Wynn, tęgiej, upierścienionej i błyszczącej od klejnotów damy w średnim wieku, która bez przerwy opowiadała chełpliwie o majętnościach i wierzchowcach swego męża, o własnych strojach i o swojej cennej biżuterii. Jakoś na chwilę umilkły inne rozmowy i w ciszy wyraźnie zadźwięczał donośny głos damy:

- ...moje brylanty zawsze każę myć w amoniaku, a szmaragdom, jak się przekonałam, najlepiej służą płatki mydlane. A pani czego używa? - Temu pytaniu towarzyszyło znaczące spojrzenie na ręce Pat, ozdobione tylko obrączką i na jej szyję, pozbawioną wszelkich klejnotów.

Tego dla Pat było za wiele. Zdając sobie sprawę, że już kilka par podejrzliwych oczu spogląda na nią szyderczo, odparła głośno:

- Kiedy moje klejnoty się zabrudzą syn zawsze nalega, bym je wyrzuciła, a on mi kupuje nowe.

Pompatyczna dama nie mogła znieść takiego afrontu, raniącego jej dostojność jak policzek. Pani Ffolliott-Wynn wstała i nie spojrzawszy nawet na Pat, pożegnała się wyniośle z Dafne. W jej ślady poszły inne panie, jedne z sympatii dla obrażonej, inne w strachu przed nią.

Kiedy Dafne, odprowadziwszy do drzwi ostatniego gościa, powróciła, Pat nadal siedziała na kanapie, strojąc minę dziecka oczekującego nagany za psotę. Dafne stanęła przed nią z wyrazem zmartwienia raczej niż gniewu.

- Mamo! Zachowała się mama doprawdy niegrzecznie.

- Wiem, moje dziecko, i już tego żałuję. To znaczy, nie żałuję wcale, że przekłułam tę nadętą purchawkę, ale żałuję, że ci zepsułam przyjęcie.

- Nie zależy mi na tym właściwie, byleby tylko Peter się nie dowiedział... - I nagle Dafne wybuchnęła śmiechem.

- Co ona miała za minę! - zawołała, siadając obok Pat. Teraz obie zanosiły się od śmiechu.

- Wiesz, mamo, dużo bym dała, żebym to ja sama była przyczyną tego wszystkiego - powiedziała wreszcie Dafne, jeszcze zdyszana od śmiechu. - Tylko że ja nigdy nie miałabym odwagi...

- I pomyślałabyś o konsekwencjach - dodała Pat.

ROZDZIAŁ XII

Przez cały rok Pat trzymała na wodzy własne najżywotniejsze instynkty. Teraz, najpierw skarciwszy najstarszego syna za zaniedbywanie dzieci, później obraziwszy świadomie gościa w jego domu, Pat nadkruszyła tamę, którą usiłowała hamować strumień swej buntowniczości. Tama runęła, strumyk przeobraził się w powódź.

Peter wrócił do Irlandii w nastroju głębokiego przygnębienia, a ponieważ zdarzało mu się to rzadko, więc wywarło na domownikach tym większe wrażenie. Rodzina zrozumiała, że ma znacznie poważniejsze kłopoty od burzy w szklance wody, czy raczej herbaty podczas damskiego podwieczorku. Przemilczano to więc i Peter dopiero znacznie później dowiedział się o zajściu z panią Ffolliott-Wynn i jej brylantami.

Do Londynu udał się na sesję parlamentu, podczas której premier Gladstone przedstawił wniosek ustawy o nadanie autonomii Irlandii. Była to propozycja bardzo ograniczonej autonomii: obejmowała tylko władzę ustawodawczą i wykonawczą w wewnętrznych sprawach irlandzkich, z parlamentem w Dublinie, wyraźnie podporządkowanym Westminsterowi. Wszelkie problemy dotyczące wojny i pokoju - Irlandia nie dysponowałaby ani własnym wojskiem, ani marynarką wojenną - sprawy polityki zagranicznej, a nawet cła, miały być zastrzeżone do wyłącznej kompetencji rządu brytyjskiego. I oczywiście obowiązywałaby nadal przysięga na lojalność wobec korony angielskiej.

Parnell, jego Stronnictwo Irlandzkie, Kościół katolicki, prasa ruchu niepodległościowego i jak się zdawało, cała prawie Irlandia - gotowi byli przyjąć taką ograniczoną autonomię, przynajmniej jako pierwszy krok na drodze do rzeczywistej suwerenności. Jednakże Pat osobiście była temu od początku przeciwna. Uważała, że będzie to tylko metoda tłumienia oporu wobec dalszej eksploatacji ekonomicznej Irlandii. William także nie życzył sobie takiej poobcinanej autonomii i obawiał się, że rozszerzenie jej będzie wymagało wałki nie mniej zaciętej od dawnych. Jednakże ich głosy należały do mniejszości. Mało słyszano sprzeciwów poza obrębem własnych domostw albo piwiarni. Powszechnie się spodziewano uchwalenia ustawy o autonomii.

Zapominając, że w polityce nigdy nic nie jest pewne, Peter polecił Dafne wyprawić uroczysty obiad na jego powrót. Do listy zaproszonych gości dołączył jednego z głównych dygnitarzy wicekróla. Był w dobrych stosunkach z tym wysokim urzędnikiem, który choćby się nie wiem jak wykręcał, przez grzeczność będzie musiał się przyłączyć do gratulacji składanych przez innych gości. Próżność Petera miała być mile połechtana zakłopotaniem angielskiego dygnitarza.

Stronnictwo Liberalne w parlamencie od pewnego już czasu nie było w stanie zapewnić sobie większości nad opozycją konserwatystów, o ile poplecznicy Parnella, w liczbie 86 posłów, nie poparli ich przy głosowaniu. W zamian za to poparcie Gladstone zobowiązał się do przeprowadzenia ustawy o autonomii dla Irlandii. Ale jak się okazało, premier nie dysponował nawet głosami posłów z własnego stronnictwa. Gdy po debacie nad wnioskiem przystąpiono do głosowania, 91 liberałów, pod wodzą zaciętego imperialisty Josepha Chamberlaina, połączyło się z konserwatystami i minimalną większością odrzuciło wniosek o autonomię. Gladstone podał się do dymisji, a rządy objęli konserwatyści, nieubłagani przeciwnicy jakichkolwiek ustępstw na rzecz Irlandii.

Tak więc Irlandią nadal miała rządzić policja, wojsko i wicekról na czele administracji o charakterze kolonialnym, a Zamek Dublinski, wybudowany przez Anglików jeszcze w XIII wieku, nadal miał być symbolem okupacji i terroru. Królewska komisja poselska, powołana w wiele lat później, określiła tę władzę jako „anomalię niepopularną w czasach pokoju, a niesprawną w chwilach krytycznych”. Dwór wicekróla nie różnił się od innych tego rodzaju: angielscy urzędnicy prowadzili rozwiązły tryb życia, brali sobie utrzymanki spośród irlandzkich kobiet, przyjmowali pieniądze od bogatych Irlandczyków w zamian za fawory różnego rodzaju, stosowali przemoc i brutalność wobec każdej opozycji: a wszystko to było zamaskowane kanonem obłudnych konwencji, ceremoniału i tytułów. Nic dziwnego, że szczerą i prostą patriotkę, jak Pat Winterowa, Zamek odstręczał, jak niezdrowy odór zgnilizny.

Przygnębienie Petera pogłębiało sie jeszcze wobec perspektywy zaplanowanego uroczystego obiadu, który teraz groził przybraniem charakteru stypy.

- Nie można odwoływać przyjęcia i odstraszać wszystkich - powiedział na niespokojne pytania Dafne. - Musimy przez to przebrnąć.

- A twoja matka? - zapytała Dafne. - Myślę, że byłaby rada, gdybyśmy jej zaoszczędzili obowiązku uczestniczenia w tym pechowym obiedzie.

Nie wiedząc o zajściu podczas podwieczorku dla pań, Peter rzekł:

- Potrzebujemy jej, i Denisa także. Jestem na wpół Anglikiem i noszę angielskie nazwisko. Często zadaję się z Anglikami, bo tego wymaga taktyka. Ale chcę też czasem podkreślić, że korzeniami tkwię w ziemi irlandzkiej. O tym zaświadczą matka i Denis. Zresztą ona zawsze się do tej pory zachowywała z dyskrecją i taktownie, za co jej jestem bardzo wdzięczny. - Dafne zaczerwieniła się, ale Peter nie spostrzegł tego i ciągnął dalej. - Z Denisem mam na pieńku z powodu Seana i wiem, jaki mój braciszek jest nieobliczalny, ale nie bywa agresywny w towarzystwie, chyba że zostanie sprowokowany, a do tego nie dojdzie.

Dwanaście osób, wliczając rodzinę, zasiadło w wyznaczony wieczór do stołu pięknie nakrytego cennym srebrem, starym szkłem, wspaniałymi koronkami - a wszystko pochodzące z Irlandii. Po prawej ręce Dafne, po lewej - Pat. Peter siedział pomiędzy panią Upland i angielskim liberalnym posłem Donaldem Pendletonem, który wraz z żoną przebywał podówczas w Dublinie. Byli również dwaj Irlandczycy, bankier Harold Kavanagh i prawnik Matthew Mahoney, obaj z żonami.

Początkowo towarzystwo stroniło od tematów naprawdę ich obchodzących, uciekając się do zwykłej rozmowy o niczym. Nudziło to Denisa, który poświęcił się swemu ulubionemu w takich razach zajęciu: obserwowaniu sąsiadów za stołem. Tego wieczoru zaczął od dyskretnego przyglądania się pani domu, do której był szczerze, po bratersku przywiązany. Dafne odziedziczyła po matce stanowczość, jednak bez jej uporu i dyktatorskich skłonności, a po ojcu wzięła jego wyrozumiałość dla innych i głęboką dobroć. Teraz, po kieliszku czy dwóch wina, rumieniła się wdzięcznie w odpowiedzi na gładkie komplementy, którymi ją raczył John Upland. Dobiegając czterdziestki, była kobietą bardzo przystojną, o jasnej cerze i ciemnych błyszczących oczach, sugerujących zmysłowość. Trochę przytyła, ale w tej chwili, wygorsetowana, prezentowała wciąż jeszcze piękną figurę. Jednakże Denis nieraz zastanawiał się nad tym, że na twarzy jej więcej było zmarszczek, a usta zaciskały się twardszą linią, niż należałoby oczekiwać po kobiecie w jej wieku, żyjącej w takim komforcie.

Denis kiedyś bezceremonialnie powiedział do Petera:

- Nie dajesz Dafne dosyć tego, czego żona ma prawo chcieć od męża.

- A co ty wiesz o tym? - spytał Peter i usłyszał odpowiedź:

- Wystarczy tylko na nią popatrzeć. Gdybym ja miał żonę, nie wyglądałaby na sfrustrowaną, ale kwitnącą. Już ja bym tego dopilnował.

Nie obraziwszy się wcale, raczej rozbawiony, Peter odparł:

- No to dlaczego sam się nie postawisz w sytuacji, w której mógłbyś praktykować to, co głosisz?

- Bo zamierzam być wiernym mężem, chociaż to ciebie może zdziwi. A przecież szkoda by było pozbawiać resztę kobiecego świata odrobiny szczęśliwości, którą przynoszę.

Roześmiali się obaj i na tym się skończyło. Teraz przyglądając się bratowej, Denis rozmyślał:

... Jak mówiła Sally McGee, w dzielnicach nędzy te zapracowane, skłopotane, zbyt często brzemienne kobiety są niechętnymi kochankami, uciekają od małżeńskich objęć. Inaczej jest w domach zamożnych, gdzie kobiet nie przeciąża praca fizyczna, nie mają trosk finansowych, a dziećmi zajmują się niańki. Wtedy, jak wiem doskonale, to mąż ociąga się i leni w miłości...

Tak było z Peterem. Odsunął pożądania zmysłów wobec nawału zajęć: robił interesy i zgarniał pieniądze, dążył do wspięcia się na wyższy szczebel drabiny społecznej, żywił ambicje polityczne. Był w tym egoistą, ale gdy raz wkroczył na nowe drogi, nie mógł się już wycofać. Żona stała się dla niego już nie kochanką, partnerką miłosnych uniesień, ale matką jego dzieci, panią jego domu: on sam - głową rodziny, hojnym dostawcą finansów, ale zarazem prawodawcą familijnym o dyktatorskich skłonnościach.

Porażka w parlamencie ustawy o nadaniu autonomii unosiła się jak krążący sęp nad angielsko-irlandzkim towarzystwem i wywoływała napięcie, powściągliwość w rozmowach. Konwersacja nadal toczyła się wokół trywialnych tematów, scharakteryzowanych później przez Denisa:

- Żona posła, siedząca obok mnie, rozmawiała ze mną z absolutną szczerością i otwartością - o pogodzie.

Dopiero John Upland ostatecznie schwytał tego krążącego ptaka i posadził go pośrodku lśniącego stołu Dafne. Podczas chwilowej przerwy w ogólnej rozmowie pochylił się naprzód, zwrócił głowę do pana domu i bez żadnego zaambarasowania powiedział z pobłażliwą wyższością:

- Gdybym nie był tak oczarowany pańską uroczą małżonką, panie Winter, złożyłbym panu już wcześniej moje kondolencje. Chociaż jak panu wiadomo, moim zdaniem to Westminster jest właściwą siedzibą rządu Irlandii, a nie Dublin, jednak w obliczu najświeższych wydarzeń potrafię współczuć z tymi, którzy myślą inaczej.

Wszystkie oczy zwróciły się na Petera, który poczerwieniał i odrzekł z pewną dozą szczerości:

- Pańskie uczucia przynoszą panu zaszczyt. - I dodał:

- Ale proszę nie zapominać, że Parnell nie złożył broni i znowu stanie do walki.

- Wątpię, czy będzie mógł stanąć do ponownej walki - odparł Upland. - Nie potrzebuję chyba wyjaśniać powodów.

Rzeczywiście nie było potrzeby. Wszystkim obecnym przyszło na myśl owo fatalne nazwisko - Katarzyny O’Shea.

- Prywatne życie Parnella nie ma nic wspólnego z polityką - powiedział Peter, wyrażając raczej pobożne życzenie niż przekonanie.

Tu wmieszał się Denis.

- Ale politycy będą mieli wiele do powiedzenia na temat życia Parnella, choćby najbardziej prywatnego. Mogę się z tobą o to założyć.

Upland zręcznie zmienił temat, który sam podjął:

- Trzeba bezstronnie przyznać, że Parnell bardzo dużo osiągnął dzięki swojej mistrzowskiej taktyce i bystrości politycznej. Zmusił właściwie rząd angielski do przedstawienia wniosku w sprawie tej pechowej ustawy. Powinno to być pewną pociechą dla Irlandczyków. No i winniście wdzięczność panu Gladstone'owi.

Uwaga Pat była dość powściągliwa:

- Gdy ktoś już powąchał woni befsztyka, można mu wybaczyć, że nie ma apetytu na kleik owsiany.

Pendleton rozprawiał, jakby był w parlamencie:

- Jak panu wiadomo, panie Winter, ja osobiście głosowałem za ustawą i muszę stwierdzić, iż bardzo żałuję, że ci z moich liberalnych kolegów, którzy głosowali inaczej, odrzucili sposobność rozstrzygnięcia raz na zawsze tego, co stało się ogólnie znane pod nazwą kwestii irlandzkiej.

- Akceptowaliśmy rzeczywiście projekt tej ustawy, jako odpowiadający potrzebom narodowym - powiedział Peter. - Zgadzam się też ze zdaniem jednego z moich kolegów, posłów Stronnictwa Irlandzkiego, wyrażonym podczas debaty, że jeśli ustawa o autonomii zostanie uchwalona, „położy to kres odwiecznej waśni”. A powiedział to nie kto inny, jak J. F. X. O’Brien, który po powstaniu z roku sześćdziesiątego siódmego został skazany na powieszenie i ćwiartowanie. Wyrok na szczęście uchylono. O’Brien walczył z Anglikami zacięcie, prowadził atak na koszary i za to mu wymierzono ten barbarzyński wyrok. Jeśli on mógł okazać taką wielkoduszność, jaką sugerują jego słowa, sądzę, że można się nie mniej spodziewać i po innych Irlandczykach.

Odezwał się Denis. Mówił nie tyle z wewnętrznego przekonania, ile dlatego, że miał ochotę zmusić swych współkompanów za stołem, do tej pory gładko schlebiających sobie nawzajem, do ujawnienia, czy w żyłach ich płynie krew czy woda; a jeśli krew, to jaka?

- Jeżeli ma być prawdą, że to jałowe szyderstwo z autonomii, zawarte w projekcie ustawy, położyłoby kres odwiecznej waśni, to jestem rad, że parlament odrzucił wniosek. Jako zapowiedź następnych zmian mógł być może do przyjęcia. Irlandia musi walczyć dalej, używając każdej broni, jaka się nadarzy - konspiracji, powstań, zabójstw - musi walczyć nie o szkielet wolności, ale o cały żywy organizm: myślącą twórczą głowę, witalny korpus, czynne członki, pulsujące wnętrzności i bijące krwią serce.

W tym towarzystwie zabrzmiało to gwałtownie, groźnie. Pełne zaskoczenia milczenie, jakie zapadło po słowach Denisa, przerwał Peter, uśmiechając się najpierw do Pendletona, później do Uplanda:

- Słownictwo mego brata pochodzi z jego literackiego arsenału. - I zwracając się do Denisa: - Walka będzie się toczyć dalej. Ale walka w parlamencie, a nie na noże.

Temperament Pat przerwał wreszcie tamy narzuconej sobie powściągliwości:

- Mylisz się, a Denis ma rację. Mówiłam już, że nie wierzę, aby Parnell nas doprowadził tam, dokąd chcemy dojść. Teraz widać chyba jasno, że to co ty nazywasz walką parlamentarną, jest dziecinną przebieranką. Pewno taka autonomia odpowiadałaby Anglii, jaką proponowano w ustawie: z angielskim wojskiem włóczącym się dookoła, by nas trzymać w miejscu, łaskawie nam wyznaczonym. Ale to nigdy nie będzie odpowiadać Irlandii. Tylko kulami, jak niedawno powiedział tobie, Peterze, i mnie ten dorożkarz z Killarney, ostatecznie rozstrzygniemy naszą waśń z Anglią. Przykro mi, jeśli obrażam niektóre tutaj osoby. Ale jestem tym, czym jestem: bojową patriotką irlandzką. Całe życie otwarcie mówiłam, co myślę i nie będę na starość przeinaczać moich przekonań ani uczuć.

Denis zawołał:

- Brawo!

I pomyślał: Na świętego Patryka, ale ona i słowa znalazła, by powiedzieć, co chciała. No cóż, trzydzieści lat pożycia z ojcem wykształciło, jak przypuszczam, jej słownictwo.

Upland, teraz chłodny i wyniosły, zauważył:

- Gdybym stale nie utrzymywał, że autonomia dla Irlandii jest sprzeczna z interesami angielskimi, przekonałaby mnie o tym gwałtowność pani Winterowej i jej syna, pisarza. Ale sądzę, że żyjecie w czasie przeszłym. Powszechne poparcie, z jakim się spotkała parnellowska kampania pasywnego oporu, dowodzi, że ludność tego kraju znużyła się spiskowaniem, zabójstwami i insurekcjami, które okazały się bezowocne, a zarazem kosztowne, jeśli chodzi o ekspens ludzkiego życia.

- Nie zna pan Irlandii tak jak ja - odparła Pat. - Urodziłam się w biednej wiejskiej rodzinie, przed ślubem zarabiałam przewożąc różne towary wózkiem zaprzężonym w osiołka i do niedawna żyłam między prostymi ludźmi. - Na te słowa, powiedziane z dumą, jak wyzwanie, snobi wśród gości unieśli brwi, wymieniając znaczące spojrzenia albo też spoglądając na Petera i Dafne. Pat mówiła dalej:

- I mogę to stwierdzić z całą pewnością, że ci ubodzy prości ludzie, gdy nadejdzie chwila, chwycą za broń jak ich dziadowie i jeśli będzie trzeba, zginą jak ich dziadowie...

- I równie mało osiągną, co ich dziadowie - wtrącił Upland. - Prócz tego, że zmuszą nas do represji.

Ani Kavanagh, ani Mahoney nie włączyli się do dyskusji, najwyżej dorzucając mimochodem: „Z tym bym się zgodził...” albo: „To zbyt krańcowe”. Obaj byli nominalnie zwolennikami Parnella, ale korzystając z udzielanych przez Zamek przywilejów i współpracując ze schlebiającymi władzom sykofantami, uważali za właściwe nie mieszać swej działalności politycznej ze sprawami zawodowymi. Ich panie również niewiele miały do powiedzenia. Dafne potrafiłaby oczywiście zabrać głos, ale sympatyzując w zasadzie z poglądami Pat, nie chciała narażać swego męża na kłopoty. Zdolności konwersacyjne innych małżonek, czego próbkę miał Denis, można by określić słowami poety Shelleya: „... za ich stołem trywialne rozmowy umierają w agonii”.

Ale Denis nie zamierzał pozwolić, by ta rozmowa „umarła w agonii” na nucie pogróżki Uplanda. Wspomniawszy swoje rozmowy z Williamem, powiedział:

- Moja matka może przecenia bojowość wsi, gdzie jak mi się zdaje, nastroje są spokojniejsze niż dawniej. Za to rodzi się nowy potencjał insurekcyjny między robotnikami w miastach.

Peter milczał w zakłopotaniu. Ta rozmowa, jak dobrze wiedział, zostanie powtórzona wicekrólowi, a z kolei rządowi w Londynie. Ale nie można było poskromić Pat. Cokolwiek by powiedział, tylko jeszcze bardziej by ją podniecił. Żałował, że nie zgodził się na jej własną propozycję, by nie schodziła do gości.

Dafne spróbowała interweniować, proponując, by panie przeszły do salonu, pozostawiając swych małżonków przy portwajnie i cygarach. Ale co najmniej dwóch panów jeszcze nie skończyło z Pat - ani ona z nimi.

- Jeśli pani pozwoli, chwileczkę! - powiedział Pendle - ton do Dafne. - Chciałbym podkreślić moją sympatię z uczuciami wyrażonymi przez pani teściową. - I zwracając się do Pat: - Jednakże sądzę, że zwroty, jakich pani używa, droga pani, nie przyczyniają się do poprawy angielsko-irlandzkich stosunków, teraz i w przyszłości.

Pat znowu ruszyła do ataku, coraz mniej powściągliwa:

- Stosunki angielsko-irlandzkie? A jakie one były? Jakie są? Jakie mają być w przyszłości? Kiedy w Irlandii Anglik usłyszy strzał, pyta: „A to co za bękart irlandzki?” A kiedy Irlandczyk usłyszy wystrzał, powiada: „Lepiej dam nogę, bo cokolwiek by to było, Anglicy winę zwalą na mnie”. To są angielsko-irlandzkie stosunki. Stare nawyki, wasze do prześladowań, nasze do oporu, nie umierają łatwo!

- Mówi pani o prześladowaniach i represjach... - zaczął Upland, ale Pat mu przerwała:

- To pan pierwszy wspomniał o represjach!

- Zmusza się nas do represji - powiedział Upland.

- Ale chciałem powiedzieć, że naszą obecność tutaj, jak i w innych koloniach, uważamy za misję cywilizacyjną.

- Cywilizacyjną? - wybuchnęła Pat. - Wy, Anglicy, którzy po rebelii indyjskiej nabijaliście powstańcami armaty! Taka jest wasza cywilizacja! Gadacie o książkach, o malarstwie, o muzyce - wielka angielska kultura. A jak kulturalni Anglicy traktują nawet u siebie prostych ludzi? Głodowe zarobki, dzieciaki zmuszane do pracy, dzielnice nędzy, kobiety w kopalniach jak zwierzęta pociągowe, zaprzęgane do wózków z węglem - oto rezultaty waszej cywilizacji i waszej kultury! My mierzymy wyżej. Nasze cele są szlachetniejsze, wyższe, piękniejsze!

- Polityką mojej partii - wmieszał się Pendleton - jest pokój, ład i reformy. Cele z pewnością cywilizacyjne...

- Slogany bez pokrycia - burknęła szyderczo Pat - które tutaj zmieniają się w prześladowania, wywłaszczenia i stagnację.

W istocie rzeczy nie było odpowiedzi na jej zarzuty, więc Upland znowu spróbował zmienić kierunek dyskusji.

- Dla Anglii kwestia irlandzka jest problemem państwowego bezpieczeństwa. Nie wolno nam na tyłach zostawiać otwartej furtki dla obcego mocarstwa, z którym możemy wejść w konflikt.

- To co dla was jest tylnym wejściem - rzekł Denis - dla nas jest wejściem frontowym i chyba zrozumiałe, że chcemy mieć prawo zamykania lub otwierania go, jak my uznamy za stosowne.

- I dla nas - wtórowała Pat - kwestia irlandzka jest problemem naszego bezpieczeństwa. Więcej: naszego narodowego honoru, szacunku dla samych siebie i rehabilitacji całych stuleci narodowego męczeństwa.

Peter dawał znaki Dafne, która pośpiesznie wstała, zapobiegając dalszym replikom. Upland zerwał się, by odsunąć jej krzesło. Wszystkie panie wstały z ulgą a Pat powiedziała z uśmiechem:

- Bardzo przepraszam za wszczęcie takiej gwałtownej dyskusji, przy czym gwałtowność była głównie po mojej stronie, przyznaję. Ale starej bojowniczki nie można uciszyć.

Denis spowodował pewne odprężenie mówiąc:

- Jak trudno współżyć Irlandczykom i Anglikom! Nawet za stołem wojna, którą można by nazwać wojną na noże i widelce.

Wszelkie wysiłki Petera i Dafne ugłaskania nastroszonych piór, gdy później zebrano się w salonie, nie na wiele się zdały. Towarzystwo rozeszło się wcześnie. Upland ledwie hamował złość. Ufność, jaką Pendleton pokładał w ustawie o autonomii, była mocno nadwerężona. Reszta życzyła sobie tylko wymknąć się, zanim wybuchnie nowa dyskusja.

Peter, jak zwykle gdy się czymś mocno przejął, poszedł bez słowa do swego gabinetu. Będzie rozmawiał z matką nazajutrz rano, spokojnie i rozważnie. Dafne z uśmiechem kiwała głową nad teściową i powiedziała:

- Niepoprawna! I wiesz, kocham cię za to.

- Niechaj lepiej twoja matka zamieszka z wami zamiast mnie - powiedziała Pat. - Nie narobi wam tylu kłopotów.

Dafne parsknęła śmiechem:

- Zapraszaliśmy mamę, kiedy tylko tu się sprowadziliśmy. Odmówiła. Zawsze rządziła po dyktatorsku wioską Lanragh, odkąd tam żyje. Zresztą wieś na tym tylko korzysta. I nie opuści tej wsi, dopóki nie połączy się z ojcem w grobie. Dublin nie dla niej. Nie ma miejsca w tym samym mieście dla wicekróla i Katarzyny O’Neill.

- A ja myślę, moja droga - Pat ściągnęła na dół kąciki ust - że nie ma miejsca w tym samym domu dla starej buntowniczki i parnellowskiego polityka, razem z jego wątpliwymi znajomościami. Peter traktował mnie bardzo wyrozumiale, ale nie chcę nadużywać jego cierpliwości. Prócz tego uważam, że mam zły wpływ na wasze dzieci.

- Ale gdzie mama chce się podziać? - zapytała Dafne, nie protestując zresztą, bo wiedziała, że Pat ma rację.

- Niedaleko. Urządzę się jakoś w Dublinie. Ale to na jutro.

ROZDZIAŁ XIII

- Jeśli koniecznie chcesz - powiedział Denis - to pewno mógłbym poprosić jakiegoś znajomego oberżystę, żeby ci wyszukał coś odpowiedniego.

- Wiedziałam, że mi pomożesz - odrzekła z wdzięcznością Pat.

- Co wcale nie znaczy, bym nie uważał, że zwariowałaś, mamo! - Denis potrząsnął głową.

- Najgorzej, jak się wariuje na starość - uśmiechnęła się Pat.

- A nie chciałabyś poprowadzić któregoś ze sklepów Petera? On by ci to załatwił.

- A nie chcę! Mieć do czynienia z czeredą wyfiokowanych snobów? Chociaż oczywiście ze szczerą przyjemnością odmówiłabym kredytu na przykład pani Ffolliott-Wynn!

- Jak wolisz - Denis wzruszył ramionami. Podziwiał w duchu przedsiębiorczość matki, i to jeszcze w jej wieku! - Ale wiesz, mamo, że te nory dublińskiej biedoty, wśród których chcesz zamieszkać, bardzo się różnią od domów w Kenmare.

- W tym się zdążyłam zorientować, przecież mieszkam w Dublinie od roku. I powiem ci jedno: tutaj właśnie, między tymi ciężko pracującymi albo i nie pracującymi ludźmi można znaleźć prawdziwych Irlandczyków.

- W innych środowiskach także - zauważył Denis - bywają zacne serca i głowy. Ale z twoją tezą nie zamierzam się w zasadzie sprzeczać. - Pomyślał, że któregoś dnia musi poznać matkę z Sally McGee. Obie były „prawdziwymi Irlandkami”, chociaż życie inaczej się z nimi obeszło. Pat zrozumiałaby ten rodzaj kobiet, nie gardziłaby nimi.

- A wracając do mojego pomysłu - rzekła Pat - to na pewno bym zwariowała i uprzykrzyła się wszystkim, gdybym dalej nie mogła robić czegoś użytecznego. Nie zdawałam sobie sprawy, aż do tego ostatniego roku, jak dalece rutyna pracy stanowi podstawę życia i normalnego dobrego samopoczucia.

Denis znowu potrząsnął głową, uśmiechając się pobłażliwie.

- Nie dla ciebie bezczynna starość, spowita w odrętwienie na łonie dobrobytu!

- Jeśli przez te górnolotne sentencje chcesz powiedzieć, że mam po dziurki w nosie towarzystwa wytwornych bogaczy - to masz rację.

Peter pojmował, że nie da się uniknąć wyjazdu matki, choćby tylko dla spokoju jego domu. Ale próbował ją odwieść od decyzji ponownego założenia własnego sklepu, i to w dodatku w jednej z najbardziej szkodliwych dla zdrowia dzielnic miasta. Powinna się jeszcze zastanowić. Może przyjdzie jej do głowy pomysł mniej drastyczny, nie wywołujący niepożądanych plotek w kołach jego znajomych.

- A gdybyś tak pojechała na jakiś czas do Killarney, do Williama - zaproponował.

- Nie, chcę mieć znowu własny dom - odparła.

- Przykro mi, że będziesz miał matkę prowadzącą sklep w dzielnicy biedoty, co może ci zaszkodzić w twojej politycznej karierze.

Myliła się sądząc, że Peterowi o to głównie chodziło. Wielu jego kolegów w Stronnictwie Irlandzkim pochodziło z ubogich rodzin i nie kryło się z tym. Joseph Biggar na przykład, rzeźnik i wytwórca kiełbas z Belfastu, chełpił się zawsze swoim zawodem. Zamiary Pat mogły przysporzyć kłopotów Peterowi tylko w odniesieniu do tych zakamieniałych snobów, dublińskich bankierów, prawników i kupców - Kavanaghów, Mahoneyów i Ffolliottów-Wynnów. Na wyzywające słowa matki odrzekł więc spokojnie:

- Pendleton opowiedział Parnellowi o tym, jak skrzyżowałaś szpady z Uplandem podczas obiadu u nas. Parnell, wciąż jeszcze zrywając boki ze śmiechu, przyszedł prosto do mnie i pogratulował mi matki, która jest nieodrodną latoroślą irlandzkiej koniczyny!

Gdyby Peter nie był z natury nieskłonny do zwierzeń, powtórzyłby resztę słów Parnella, który dodał jeszcze, że dopiero teraz zrozumiał powody i źródła bojowości Wintera. Młody polityk, uważany w rodzinie i w kręgach towarzyskich za wzór potulnego i lojalnego parnellowskiego poplecznika, na wewnętrznych naradach Stronnictwa Irlandzkiego stale domagał się bardziej radykalnych poczynań.

Na razie zawieszono dalszą dyskusję nad planami Pat w oczekiwaniu rezultatów poszukiwań Denisa. W tym czasie sytuacja zmieniła się znowu, a chociaż zmiana ta była miła sercu Pat, jednakże utrudniła zrealizowanie jej zamierzeń. Wobec trudnych stosunków Seana z ojcem miała cichą nadzieję, że...

Nadzieja nie zawiodła jej. Chłopiec wyraził życzenie zamieszkania razem z nią. Próbował już przedtem namówić stryja, by go przyjął na swoje poddasze, ale ten nie chciał doprowadzić do jeszcze większego rozdźwięku między synem i ojcem, a także między nim samym a bratem. Odmówił. Wyrażając chęć zamieszkania z babką Sean mógł przytoczyć dość ważkie argumenty. Ostatecznie Denis pouczył zarówno Seana, jak i Dafne, co mają mówić. Pat nie chciała się mieszać do dyskusji, mądrze unikając roli porywaczki. Sean powinien sam zebrać się na odwagę i pomówić z ojcem. Ale Dafne rzekła:

- Postaram się tak to zaaranżować, abyśmy obie mogły być obecne przy rozmowie Seana z ojcem. Przynajmniej ściągniemy na siebie część gniewu Petera. I przy nas Peter pohamuje trochę swoją porywczość.

Dafne postanowiła popierać życzenie chłopca, chcąc, by przynajmniej jeden z jej synów wychowywał się w atmosferze jawnej bojowości.

Jak było do przewidzenia, Peter wpadł w pasję. Najpierw oskarżył matkę:

- To ty spiskowałaś z Denisem, by tego chłopaka przekabacić na swoją stronę!

- Nie, ojcze, tak nie było - wmieszał się Sean. - To wyłącznie mój własny pomysł. Ja tylko spytałem babcię, czy zgodziłaby się wziąć mnie ze sobą. Odpowiedziała, że nie miałaby nic przeciwko temu, ale ostateczna decyzja należy do ciebie, ojcze.

- I co ja niby mam powiedzieć? - pytał ze złością Peter.

- Cały Dublin będzie plotkował i szydził, że ani moja matka, ani mój syn nie chcą żyć w moim domu!

- Zgodziłeś się już, Peterze - wtrąciła Dafne - że matka urządzi się tak, jak sama zechce. Nie potrzebujemy więcej do tego wracać. Ale ja nie chcę i ty również nie chcesz, aby mieszkała sama.

- Więc znajdziemy kogoś do towarzystwa...

- A jak ty sobie to wyobrażasz? - przerwała mu Pat.

- Wśród waszych znajomych z pewnością nie znajdzie się żadna, która zechciałaby zamieszkać tam, gdzie ja zamierzam mieszkać. A wasi znajomi są jedynymi, z jakimi do tej pory w Dublinie się zetknęłam.

- Nie pozwolę, aby mój syn mieszkał w slumsach!

- Peter uderzył prawą pięścią w lewą dłoń. - Jak w takich warunkach będzie mógł dalej chodzić do swojej szkoły, kosztownej i ekskluzywnej? Przecież stanie się pośmiewiskiem zarówno chłopców, jak i nauczycieli.

Dafne znowu pogroziła swoją atutową kartą, jak ją pouczył Denis.

- Więc wolisz, żeby matka żyła i mieszkała sama? To jest sedno sprawy.

Peter niecierpliwie bębnił palcami o biurko, postukiwał podeszwą o podłogę. Jak znaleźć odpowiedź na to bezceremonialne pytanie?

- Zgodziłbym się ostatecznie, gdyby nie sprawa wykształcenia Seana - powiedział.

Sean rzucił bombę.

- Postanowiłem już, że ja w każdym razie opuszczę szkołę po tym półroczu i pójdę do pracy...

- Opuścisz szkołę? Tego ci nie wolno, dopóki ja ci nie pozwolę.

Sean zjeżył się cały. Ta próba dyktatury przypomniała mu lanie, jakie niedawno dostał i jakiemu poprzysiągł sobie nigdy więcej się nie poddać. Ale Pat uprzedziła go, pośpiesznie sama przypuszczając atak:

- Wiesz, że Sean już więcej miał szkół niż ty za młodu, a przecież sobie dobrze w życiu poradziłeś, czyż nie? Jemu teraz trzeba, i on wie o tym, edukacji innego rodzaju, takiej, jaką ty wyniosłeś z rodzinnego domu, domu bojowników i patriotów. Dopiero ten rodzaj edukacji pozwoli mu zdać egzamin, gdy nadejdzie prawdziwa próba: wybór między gadaniem a chwyceniem za broń!

Peter chwycił się za głowę. Nie mógł uniknąć towarzyskich, a może i ekonomicznych skutków, jakie musiały z tego wyniknąć. Kavanagh, Mahoney, Ffolliott-Wynn, wszyscy mieli synów uczęszczających do tej samej wytwornej szkoły co Sean.

Jeszcze nie przebrzmiały odgłosy detonacji pierwszej bomby Seana, gdy chłopiec rzucił następną.

- Jeśli ojciec mi nie pozwoli skończyć ze szkołą, to zwieję z domu. Uprzedzam uczciwie. Ucieknę do Cork, do Limerick albo do Belfastu i tam dostanę pracę.

- A jaką ty pracę potrafisz wykonywać? - szydził Peter. - Podawać torby z cukrem i herbatą w sklepie twojej babki?

Pat tylko się uśmiechnęła:

- No, ty i twoi bracia w jego wieku wcale nie wstydziliście się sprzedawać nocników. Ale jeśli już o to chodzi, to mój przyszły sklep nie utrzyma dwóch osób, przynajmniej na początku. Jeżeli Sean sprowadzi się do mnie, oczywiście z twoją zgodą, to będzie musiał zarobkować.

- Sprawy finansowe są ostatecznie najmniej ważne - mruknął Peter, dając do zrozumienia, że jest gotów dopomagać.

Sean zniecierpliwiony rozmową, która niczego wciąż jeszcze nie rozstrzygała, rąbnął po raz trzeci, świadomie szokując:

- Dostanę pracę jako robotnik.

Nawet Dafne przygryzła wargi, ale zmilczała.

- Czy ty chcesz mi serio powiedzieć - zapytał Peter - że zamierzasz zmarnować te pieniądze, któreśmy od lat wydawali, by ciebie posyłać do najlepszej szkoły w Dublinie? Chcesz rzucać perły twego wykształcenia tym...

- Nie kończ - przerwała Pat. - Wcale tak naprawdę nie myślisz. Wieprze można wszędzie znaleźć. Nikt nie ma na nie monopolu ani na najwyższym, ani na najniższym szczeblu.

- Trzeba uwzględnić, czego chciałby Sean - powiedziała Dafne, a jej syn prędko dorzucił:

- Bo ja chcę zaczynać od najniższego szczebla, społecznego i ekonomicznego. Jeśli własnym wysiłkiem zdołam się wspiąć wyżej, to będę znał życie tu i tam...

- A jeśli nie zdołasz? - spytał Peter.

- To przynajmniej będę wiedział, jak to trudno, i będę współczuł innym...

- Albo zostaniesz zapijaczonym nicponiem - warknął Peter.

- Daj spokój - łagodziła Pat. - Sean na to nie zasłużył. Ani ja. - Wyciągnęła rękę poprzez biurko pojednawczym gestem i ujęła dłoń syna. - Niezależność jest w naszej krwi, synu. Jeśli nie chcesz stracić Seana, to lepiej zgódź się na ustępstwa. Słyszałeś jego alternatywę.

Wypraktykowany w polemikach, Peter posiadał wielką zaletę rozpoznawania momentu, kiedy już nic więcej nie było do powiedzenia. Wzruszył ramionami i skapitulował. Dafne rzekła do syna:

- Wiesz, że bardzo mi będzie przykro, gdy opuścisz dom, ale ostatecznie Dublin nie taki znowu wielki i możemy się często widywać.

Pat wstała, przechyliła się przez biurko i pocałowała Petera w czoło.

- To naprawdę wielkodusznie z twojej strony - rzekła. - Obiecuję ci, że o ile ja będę mogła wywierać jakiś wpływ na Seana, to nie będziesz miał rzeczywistego powodu wstydzić się syna.

Wyrażenie „rzeczywisty powód” nie uszło uwagi Petera. Ale przełknął je w milczeniu.

W pewnym sensie historia rodzinna się powtarzała. Niezależność była we krwi, jak powiedziała Pat. Jako smarkula, ledwie od ziemi odrosła, Pat uciekła z domu swej matki w Kilegad, by dzielić ubogi szałas ze swym uwielbianym bratem Seanem, romantykiem i bojowcem. Jej mąż porzucił dobrobyt domu swej angielskiej rodziny, by związać się z irlandzkimi buntownikami. Teraz znowu Pat wybierała ubóstwo i pracę, a jej wnuk, drugi Sean, odtrącał dobrobyt rodzinnego domu i zapewnioną przyszłość, by żyć i pracować z robotnikami, wśród których jeśli wierzyć Denisowi, wzniesie się sztandar następnej insurekcji.

Peter nie miał zwyczaju dąsać się z powodu klęski. Z całą energią pomagał matce przy formalnościach kupna domu, w którym miała założyć swój sklepik. Chciał pokryć cenę kupna, ale Pat uparła się, że zapłaci sama. Miała odłożoną pewną sumkę z należności za sprzedaż sklepu w Kenmare. Pomimo tego w rodzinie panowało przykre napięcie, nieuniknione w danych okolicznościach. Mała Trixie i James nie mogli zrozumieć, dlaczego ich ukochana babcia się od nich wyprowadza i zabiera ze sobą Seana, który w ich oczach był bohaterem, ponieważ należał do drużyny futbolowej swojej szkoły. Według zwyczaju owych czasów, w sferach burżuazyjnych panowała zasada, że dzieci i ryby głosu nie mają; więc zbywano je zapewnieniami, że zrozumieją wszystko, gdy będą starsze.

Niespodziewanie krzątaninę i przygotowania do przeprowadzki przerwała wiadomość, która załagodziła wszelkie napięcia i z powrotem zjednoczyła Winterów.

O kilka dni wcześniej Denis dostał z Killarney liścik skreślony niewprawną ręką:

Proszę, przyjedź do Oberży pod Tarą, jak możesz najprędzej. Są pewne familijne nowiny. Dyktuję te słowa Verze. Nie mogę jej obarczać długim listem, nie ma wprawy w pisaniu. Ale odłóż wszystko i przyjedź.”

Denis wyprawił się natychmiast, a po powrocie Pat powitała go słowami:

- Spodziewam się, że przywozisz nowinę, której czekam!

- A jakże, a jakże! - mówił Denis z radością. - Vera i William postanowili się pobrać.

- Alleluja! - wykrzyknęła Pat. - Nareszcie! Długo myśleli, ale się namyślili!

- Kiedy ślub? - dopytywała się Dafne.

- Szóstego następnego miesiąca.

- Pojedziemy wszyscy, prawda, Peter? - wołała radośnie podniecona Dafne.

- Z pewnością powinniśmy - odrzekł jej mąż. - Ale... - zerknął na Pat. - Jesteśmy w trakcie przygotowań...

- Właśnie dlatego William mnie wezwał do Killarney - przerwał mu Denis - ponieważ rozumiał ewentualne trudności i chciał mi wytłumaczyć, dlaczego mu tak bardzo zależy na tym, żebyśmy wszyscy przyjechali na wesele. Chodzi mu o Verę. Obawia się, że gdybyśmy nie przyjechali, ona mogłaby źle zrozumieć nasze powody. Rozumiecie, można by podejrzewać, że Vera chce dostać w swoje ręce dochodowe przedsiębiorstwo...

- Nikomu to do głowy nie przyszło! - zaprotestowała Pat.

- Oczywiście, że nie. Ale William powiada, że jeśli przyjedziemy na wesele całą familią i okażemy Verze wiele serdeczności, to usuniemy ostatnią chmurkę przesłaniającą jej niebo - a to jest teraz i jego niebo.

- Boże jej błogosław! - wykrzyknęła Pat. - Ja ją tylko złaję za to, że tak długo się namyślała!

- I widzicie - ciągnął Denis - William nie mógł tego podyktować Verze w liście do nas, nieprawdaż?

- Vera zasługuje na wszystko co najlepsze - rzekł Peter. - Kiedy byłem u nich ostatni raz, nie ulegało wątpliwości, że ona jest jego wspólnikiem w interesach, gospodynią i matką jego osieroconych dzieci.

- A więc jedziemy wszyscy! Trzy pokolenia Winterów! - Dafne była uszczęśliwiona.

- Żadne moje sprawy nie staną na przeszkodzie - zapewniła Pat.

Ciesząc się szczęściem swego dzielnego niewidomego syna, Pat ciekawa była bardzo, jak się ten romans rozwijał. Tego nawet Denis nie wiedział. A fakty zaspokoiłyby nawet spragnione romantyczności serca Pat i Dafne.

ROZDZIAŁ XIV

Bezpośrednio po pogrzebie Lilly William szukał samotności. Nie przychodził do baru - zostawiając obsługiwanie gości Verze, Ellen i nowo przyjętej służącej - i w ogóle unikał miejsc, gdzie mógłby spotykać ludzi. Przepędzał czas głównie na dalekich spacerach z Danem, wygrywając tęskne melodie na ulubionym flecie. Później zaczął przywoływać do siebie dzieci, Józefa i Alicję, zabierać je do lasu, z przyjemnością słuchając ich wesołych okrzyków i śmiechów, gdy bawiły się w chowanego między drzewami. I tak odzyskiwał równowagę ducha szybciej, niż można się było spodziewać, zważywszy jego namiętne przywiązanie do zmarłej żony. Coraz energiczniej zajmował się oberżą, wieczorami znowu zabawiał gości anegdotami i grał na flecie ludowe melodie.

Po paru miesiącach zaczął w swoich samotnych ciemnościach wyczuwać inwazję kobiecości. Uświadomił sobie obecność Very. Jego zmysły zaczęły reagować na jej bliskość. Niewidomy, nie wiedział nic o jej uczuciach, gdyż Vera nigdy nie dotykała nawet jego ręki, nigdy mu się nie narzucała, nigdy nie zaproponowała, że pójdzie z nim na spacer. Unikała poufałości, zwracała się do niego zawsze bardzo oficjalnie i ofiarowywała mu swą pomoc rzadziej, niż jej serce dyktowało. Bała się, by nie powziął urazy i nie zwolnił jej. Tego by nie zniosła.

Ellen nie dała się oszukać.

- Gdybym ja się w nim kochała, to już bym wiedziała, jak się do niego zabrać! - mawiała.

Ale Vera przesublimowała miłość zrodzoną z szacunku i podziwu w wierną milczącą służbę. Początkowo rzeczywiście wypatrywała, ledwie ośmielając się mieć nadzieję, jakichś oznak ciepła w stosunku do niej. Kiedy jednak czas mijał, a ona nic nie dostrzegała, zrezygnowała z innych pragnień, szukając zadowolenia w samej tylko obecności ukochanego i w serdecznym przywiązaniu, jakim ją darzyły dzieci.

O ile tylko okoliczności pozwalały - potrzebował jej współpracy w prowadzeniu oberży i domu - William unikał Very. Rozumował, że ślepiec mógłby zyskać miłość kobiety tylko przez litość, a tego nie chciał. Wstręt do litości sprawił, iż potrafił się zdobyć w znacznym stopniu na samodzielność.

- Gdy Bóg odebrał mi wzrok, przeznaczył mi samotność - powiedział sobie.

Tak dwoje ludzi stworzonych dla siebie, o czym Pat i Denis wiedzieli od dawna, tęskniło w milczeniu i wzajemnej abnegacji. Ale chytra matka natura miewa swoje sposoby na sztywne karki i cnotliwe ofiary.

Matka Very zmarła przy jej urodzeniu, a dziewczynkę wychowała babka, stara wieśniaczka uważana w wiosce za czarownicę. Ona to nauczyła Verę wielu przepisów na napary z ziół, leczące dolegliwości ludzi i zwierząt. Pewnego zimowego ranka - deszcz lał jak z cebra, gości w oberży nie było, nawet żaden komiwojażer się nie zatrzymał - przybiegła sąsiadka, prosząc o lekarstwo dla jej męża i dla konia; obaj zachorowali. Wypytawszy o szczegóły, Vera sporządziła dwie mikstury i ostrzegła:

- Tylko proszę butelek nie pomylić, bo będzie źle!

- Jeszcze pani mąż zacznie rżeć i kopać! - zażartował William.

Śmiejąc się, zagwizdał na Dana i wyszedł na spacer w pogodę, którą każdy nazwałby psią. Ale nie William. Lubował się w deszczu ponad wszystko i obojętne mu było, czy jest zimno czy ciepło na dworze. Mawiał, że nie mógłby żyć gdzie indziej niż w Irlandii, bo nigdzie tak często deszcz nie pada. Flet schowawszy za pazuchą, wystawiał twarz na deszcz, jak inni wystawiali ją do słońca, a Dan dygotał pod osłoną najgęstszych krzaków, jakie mógł znaleźć. Pat kiedyś protestowała, że się przeziębi, i usłyszała odpowiedź:

- Słońce jest córką pogaństwa, ojcem lenistwa, matką pożądania. Ale deszcz pada z niebios. Zmywa z nas grzechy, indolencję, zostawia nas czystymi. Nigdy od deszczu nie ucierpiałem, odwrotnie.

Niewczesna chełpliwość. Deszcz i chytra matka natura wybrały ten właśnie dzień - dzień dwóch mikstur Very - by spłatać mu podstępną psotę. Wkrótce po powrocie do oberży, przemoknięty do nitki, William zaczął kasłać. Vera parokrotnie posyłała do niego siedmioletniego Józefa z jakimś swoim specyfikiem. Nic nie skutkowało. Wieczorem William dostał wysokiej gorączki i położył się wcześnie do łóżka. Następnego dnia był poważnie chory, ale nie chciał wzywać doktora.

- Głupstwo, nie ma o czym mówić - upierał się.

- Przeziębłem, ot i wszystko. Przynieś mi gorącego kleiku. Jutro będę zdrów, zobaczysz.

Mylił się. Nazajutrz rano było mu wyraźnie gorzej, w południe majaczył. Vera, ryzykując jego niezadowolenie, pobiegła po jedynego doktora w Killarney - wyjechał, będzie dopiero za dwa dni. Wróciła, by czuwać przy łóżku chorego.

William kręcił się i rzucał, czasem mówił, przeważnie od rzeczy, ale parę razy zrozumiała pojedyncze zdania: „Czy nigdy nie będę widział...?” „Otwórz drzwi, Lilly!”

O północy odgłos kopyt pędzącego gościńcem konia, rzecz skądinąd nie taka nadzwyczajna, przejął Verę przerażeniem. Nerwy jej były napięte do ostateczności i w tym stanie nagle przypomniała sobie, że babka jej mawiała, jakoby ten odgłos o tej porze zwiastował śmierć.

- Boże, chroń nas od wszystkiego złego... - wyszeptała. - Matko Boska, ocal go...

Matka Boska spoglądała na nią z obrazu nad łóżkiem Williama. Vera popełniła niekonsekwencję typową dla jej prostego umysłu. Te smutne oczy nie mogą patrzeć na to, co Vera zamierzała zrobić. Narzuciła chustę na obraz i wyjęła zza bluzki spadek po babce: mały wygładzony zielony kamyk, pokryty hieroglifami, ponoć z czasów druidów.

- Zawsze był w naszej rodzinie - powiedziała babka. - Z matki na córkę... Ma moc ocalenia kochanka od śmierci.

Według zapamiętanej instrukcji Vera sporządziła napar z ziół, umoczyła w nim talizman trzy razy i przycisnęła go do nieprzytomnych ust Williama. Potem włożyła zielony kamyk z powrotem do małej haftowanej saszetki, zawieszonej na jedwabnym sznurku między jej piersiami. Usiadła znowu przy łóżku, miotana trwogą i nadzieją. Ale nie było oznak podtrzymujących nadzieję. Otarła pot z czoła chorego.

Następnie, zamiast się pocić, William dostał gwałtownych dreszczy. Dotknęła jego rąk - zimne. Jego stóp - jak lód. Oddychał ciężko, chrapliwie. Vera przyniosła butelki z gorącą wodą owinięte flanelą obłożyła nimi chorego. Bez skutku. Całe jego ciało było tak lodowato zimne, że Vera z przerażeniem pomyślała: to już śmierć!

Prawie tak samo nieprzytomna w swoim przerażeniu, jak on w malignie, ale zdecydowana, że jeśli William ma umrzeć, to ona raz przynajmniej położy się przy nim, Vera zdjęła odzież aż do ostatniego skrawka i wsunęła się do łóżka. Objęła go ramionami, przycisnęła jego lodowatą nagość do własnego ciepłego ciała.

Nieprzytomny William odpowiedział na jej uścisk, położył rękę na jej piersi, szepnął:

- Lilly...

Vera się nie zdziwiła. Teraz była pewna, że dobrze zrobiła. Może - pomyślała w niewinnym bluźnierstwie - kierowały nią razem, Najświętsza Panienka i duch zielonego talizmanu? Zrozumiała, że w malignie William wrócił do czasów, zanim oślepł, do czasów, kiedy jego żona chętnie dzieliła jego uściski. Powstrzymywała oddech, śledziła, wyczuwała własnym ciałem, czy jej ciepło przenika do niego. Tuż przed świtem upragniona zmiana nadeszła. Dygotanie zmniejszyło się, ustało. William oddychał lżej. Zasnął.

Czy powinna teraz wstać? Nie. On śpi. Nie może ryzykować, że go obudzi. Nie przyznawała się przed sobą, że nie chce się wyrzec słodyczy tej godziny. Czuwała. Po jakimś czasie William nagle się poruszył. Leżała bez ruchu, przestraszona. Jeżeli mu wróciła przytomność, co on...?

William przesunął rękę po jej brzuchu, udach, potem podniósł palec do jej twarzy, by rozpoznać rysy. Vera nieruchomo czekała na gest rozczarowania, odprawę, która jak myślała, pozbawi sensu jej życie.

- Najdroższa - wyszeptał. - Jestem bardzo słaby, ale pocałować cię potrafię.

Połączone modlitwy do Matki Boskiej, zaklęcia babki i gorąca miłość dziewczyny zatriumfowały nie tylko nad chorobą, ale także nad nieśmiałością dwojga ludzi od dawna siebie spragnionych. Przytulili się na chwilę do siebie, po czym William, unosząc się na łokciu, powiedział:

- Wiesz, zanim będę mógł cię kochać, musisz mnie porządnie podkarmić.

Tego dnia Vera podawała mu tylko lekkostrawne posiłki. Gorączka nie wróciła. William narzekał, że nie zaspokoiła jego głodu. Jeszcze słaby, czuł jednak, że choroba ustąpiła i żartował bez przerwy:

- Ufam, że ta twoja wczorajsza klientka nie pomyliła butelek. Pomyśl, jakie to byłoby straszne, gdyby koń padł przed wiosenną orką.

Gdy nadszedł wieczór, Vera nieśmiało schyliła się nad nim, by mu powiedzieć: „dobranoc”. Przyciągnął ją do siebie:

- Czy muszę znowu dostać gorączki?

- Ale... dzieci? Ellen? - protestowała bez przekonania.

- Dla dzieci jesteś matką, a więc moją żoną. A Ellen - pójdź i powiedz jej. Będzie uszczęśliwiona szczęściem nas obojga.

Objęła go, pieściła jego głowę spoczywającą na jej piersi.

- Moim szczęściem będzie służyć ci zawsze i dawać ci rozkosz - szepnęła.

Nigdy mu nie powiedziała, że majacząc, dwakroć wymienił imię Lilly.

Odbyło się huczne wesele z udziałem nieomal wszystkich mieszkańców Killarney, wraz z sierżantem policji, ale bez koronera. Oszczędna Vera napracowała się solidnie, szyjąc z pomocą Ellen skromną sukienkę do ślubu i przygotowując ogromne ilości smakowitych potraw.

Najmłodszych Winterów, Trixie i Jamesa, stryj William oczarował grą na flecie i opowiadaniami. W wilię ślubu zabrał ich razem ze swoimi dziećmi, Józefem i Alicją, by im opowiedzieć o...

- ...jednej z patronek naszej Szmaragdowej Wyspy, świętej Brygidzie, którą przed tysiącem pięciuset laty służebna dziewczyna urodziła księciu Ulsteru. Gdy Brygida dorosła, została chrześcijanką i zasłynęła z cnót...

Tu Trixie przerwała, by pochwalić się nabytymi w szkole wiadomościami:

- Święta Brygida była bardzo dobra dla ubogich.

- To prawda - potwierdził William. - I pewnego dnia zapragnęła wybudować dla nich dom w pięknym otoczeniu. Ale gdy poprosiła króla Leinsteru o kawałek ziemi, on odmówił. „Więc ofiaruj mi, proszę, tyle tylko ziemi, ile okryje mój płaszcz”, nalegała. „Och, tyle mogę ci dać!” zaśmiał się król i poszedł z nią razem na rozległą wyżynę. Tu święta Brygida pomodliła się, zdjęła płaszcz i poleciła swoim czterem zakonnicom, by każda ujęła róg płaszcza i rozłożyła go, cofając się.

Zakonnice uczyniły, jak im kazano i szły do tyłu i szły, wciąż do tyłu, a płaszcz rozszerzał się i rozszerzał...

- Myślę, że tym czterem zakonnicom potrzebna była jakaś pomoc - zauważył w zamyśleniu James.

- Masz rację. Przywołano jeszcze kilka zakonnic, by podtrzymywały płaszcz pomiędzy czterema pierwszymi. I wciąż wszystkie się cofały, i wciąż płaszcz się rozszerzał, aż był już ponad milę szeroki. „Hej, co to znaczy?” zawołał król zaniepokojony. „To mój płaszcz” odrzekła spokojnie święta Brygida, „który z łaską Boga i świętego Patryka zakryje całe twoje królestwo, by cię ukarać za skąpstwo”. Król ustąpił, przyrzekł podarować znaczny kawałek ziemi z drzewami i jeziorkiem, byle tylko święta Brygida przywołała z powrotem swoje zakonnice. Uczyniła to i dostała kilka akrów ziemi, dosyć na dom i duży ogród dla ubogich.

- Król się musiał porządnie nastraszyć - powiedział James.

- Jakbyś wiedział. I zawsze później, ilekroć jej czegoś odmawiał, święta Brygida przypominała mu o płaszczu, a król otwierał swój skarbiec.

Przed wyjazdem z Killarney Pat powiedziała do Williama:

- Teraz jestem spokojna. Będziesz w dobrych rękach i naprawdę szczęśliwy. Martwiłam się o ciebie.

William objął matkę ramieniem i zastanawiał się przez chwilę:

- Chciałbym ci wytłumaczyć, jak bardzo jestem szczęśliwy. Mógłbym powiedzieć, że Vera ofiarowała mi coś, co cenię najbardziej po wzroku. Ale nie. Wzrok, choć cenny, jest dobrem dość powszechnym. A miłość taka, jak jej, jest rzadkością. Jestem i nadal będę najszczęśliwszym człowiekiem w całej Irlandii. I człowiekiem pełnym. Teraz ślepota nic nie znaczy.

Siedmioro Winterów wracało do Dublina w wybornych humorach. Napięcie znikło, o różnicach zdań zapomniano w nastroju radości z powodu szczęścia Williama. Nadchodzące rozstanie omawiano niejako rebelię, lecz podjętą wspólnie i zgodnie przez wszystkich decyzję. I wszyscy pomagali w urządzeniu Pat i Seana w ich nowym domu.

Dom ten, na rogu wąskiej ulicy, był niewielki, a frontowe drzwi wychodziły wprost na ścieżkę o parę kroków od chodnika. Na piętrze mieściły się dwa pokoje sypialne, na parterze kuchnia, oddzielona korytarzykiem od stosunkowo dużego frontowego pokoju, który miał służyć jako sklep. Inaczej niż w sąsiednich domach, pokój ten szczycił się dużym oknem w wykuszu, gdzie można było urządzić witrynę. Dzielnica nie zaliczała się do najbiedniejszych slumsów jak ta, gdzie mieściła się suteryna Sally McGee, raczej położona była na ich skraju. W domkach stojących rzędem wzdłuż ulicy, gdzie niegdyś kiepsko płatni urzędnicy i ich rodziny z trudem usiłowali zachowywać pozory czegoś lepszego, teraz mocno podniszczonych, mieszkali jeszcze gorzej płatni kolejarze i robotnicy. Nie było tu ogródków, tylko małe nędzne podwórka, gdzie na sznurach powiewała łatana i wielekroć cerowana bielizna, nazwana przez wielkiego irlandzkiego pisarza i patriotę Seana O’Caseya, wychowanego w takim otoczeniu, „sztandarami biedoty w wojnie o czystość”.

To Peter nalegał i przeprowadził swą wolę, aby jego matka i syn nie zamieszkali wśród ostatecznej nędzy, upadlającej i zdesperowanej. Jednakże Pat prędko nawiązała znajomości z wieloma kobietami z tych najuboższych - wdowami bez określonych środków utrzymania, żonami bezrobotnych, chorych czy inwalidów albo też nicponiów, drobnych złodziejaszków. Te kobiety często przychodziły prosto od lichwiarza, u którego zastawiły łóżko, jedyne na poły porządne ubranie męża albo swoje, aby wydać pensówki i trzypensówki w sklepie, gdzie towar był świeży, dobry, ceny przyzwoite, a za ladą schludna, przystojna, pogodna starsza pani.

Denis najczęściej z całej rodziny odwiedzał sklepik i zasiadał w kuchni na zapleczu, gdzie zwykle pyrkał na wolnym ogniu rondel z czymś o smakowitym zapachu albo też Pat wysuwała z piekarnika świeżo upieczone ciasto. Dafne również zaglądała, zwłaszcza pod nieobecność swego męża.

Skromnie ubrana, z przyjemnością zastępowała Pat w sklepie.

Sean wybrał moment, kiedy jego ojciec przebywał w Anglii, by dostać pracę razem z grupą robotników przy kopaniu fundamentów pod nową fabrykę. Nadzorcą grupy był mężczyzna potężnego wzrostu, o twarzy ogorzałej, chropowatej, nastroszonych włosach i parodniowym zaroście na brodzie i policzkach. Gdy pierwszy raz Sean przyszedł do pracy w odpowiednio starej odzieży, ten olbrzym obejrzał z pogardą stosunkowo drobnego chłopca.

- Jezu Chryste! Jak sobie te fircyki w biurze wyobrażają, że mam wykonać tę zakichaną robotę z takimi smarkatymi szczeniakami? Miałeś kiedy łopatę w ręku?

- No, kopałem w ogrodzie.

- Skrobiąc po wierzchu jak zakichaną kura, co? Ale w każdym razie weź lepiej łopatę. Kilofem jeszcze byś komu głowę rozbił.

Sean rzeczywiście czuł się niezaradnym wyrostkiem, gdy tak szedł z innymi - chłopami na schwał, chociaż wielu było niskiego wzrostu. Chciał udowodnić, że nie jest gorszy, że sobie poradzi, zaatakował ciężką gliniastą ziemię z energią, ale nieumiejętnie. Przekonał się szybko, że łopata robotnika jest prawie dwa razy cięższa od ogrodniczej, i że przekopanie grządki pod kwiaty to innego rodzaju praca niż wydzieranie mokrej gliny, unoszenie jej na wysokość ramienia i wrzucanie do wozu.

Nim minęła godzina, pot spływał z czoła chłopca, zalewał mu oczy, dłonie piekły, ramiona bolały. Wkrótce oddech miał przyspieszony jak pod koniec długiego biegu na przełaj. Każdym fibrem ciała pożądał odpoczynku, ale przez zamglone oczy widział, że reszta grupy pracuje równo jak automaty, rytmicznie podnosząc w górę dobrze naładowane łopaty. Higgins, który go obserwował, powiedział:

- A ty co robisz? Te parę grudek, co je wyrzucasz swoją łopatą, to jakbyś łyżeczką herbatę do czajnika odmierzał! - Splunął i burknął: - Twój zarobek zależy od tego, co ja powiem. Zwijaj się, jeśli chcesz w piątek dostać forsę.

Niski rudy mężczyzna, pracujący obok Seana, pochylił się ku niemu i mruknął półgębkiem:

- Powoli a równo, mały. Zabijesz się pośpiechem. Patrz na mnie.

Sean patrzył, jak ten przyjazny kolega - nazywał się O’Gorman - poruszał się rytmicznie, jak naciskał łopatę kolanem, wbijając ją w ziemię, jak ją unosił zamachem obu ramion. Ale chłopiec był już za bardzo zmęczony, żeby dużo skorzystać z przykładu. Ramiona rwały jak na torturach, płuca pękały. Był prawie gotów zrezygnować, oddać łopatę nadzorcy, przyznać się do porażki. Nagle zdał sobie sprawę, że robotnicy śmieją się z niego, mrugając do siebie porozumiewawczo. Musi wytrzymać...

Robotnicy zaczęli śpiewać starą balladę o walce Irlandii przeciw obcej przemocy. Miała dobry rytm... Sean jakoś przebrnął do końca dnia, nie przewróciwszy się na nos, a kiedy wychodził z placu budowy, O’Gorman szedł obok niego.

- Najgorsze pierwsze dwa tygodnie, synku. Przetrwaj to, a będziesz sobie radził jak każdy inny.

Sean nie był tego pewien. Miała też wątpliwości Pat, gdy omywała i bandażowała mu dłonie, krwawo czerwone, o zdartym naskórku.

- Może lepiej znajdź sobie łatwiejszą pracę... - W jej głosie brzmiało współczucie i wyzwanie zarazem.

Chłopak przyjął te słowa jako wyzwanie. Trzy powody utrzymywały go przy morderczej pracy: szyderczy śmiech robotników; parę szylingów, które jak symbol męskości brał do ręki w każdy piątek i dumnie wręczał babce; i szorstki ochrypły śpiew mężczyzn przy pracy. Śpiewali o niesprawiedliwości:

... krwi niczyjej nie przelałem, ale mnie posłali do więzienia...

O własnym wyobrażeniu jakiejś szczęśliwej Utopii:

... jest za górami kraj, gdzie nie gnębią tyrani...

O ponownej walce:

Wstań jak człowiek, ty, który pełzasz dziś jak niewolnik, zmień żniwne pola w wojenny obóz albo własny grób...

Stopniowo bóle opuszczały Seana. Nie wstawał rankiem z mięśniami pokurczonymi i zesztywniałymi. Gdy kończono fundamenty pod fabrykę, nauczył się już wywijać kilofem i młotem, popychać naładowane taczki, wnosić po drabinie cebrzyk pełen cegieł, chwytać linę bez zdzierania skóry z dłoni. O’Gorman powiedział uśmiechnięty i rad ze swego pupila:

- Mówiłem, byś wytrwał, a dorównasz najlepszym, no i tak jest. Każda robota wymaga trochę wprawy, a trochę uporu.

Wieczorami Sean nie był już tak wyczerpany całodzienną pracą i mógł pomagać w sklepie Pat, bardzo z niego dumnej.

Nieunikniony w każdej grupie robotników żartowniś - ten się nazywał Sullivan - nie zostawiał „nowego szczeniaka” w spokoju. Pewnego dnia tak ułożył deski, po których robotnicy wozili taczki, że Sean przewrócił się razem z ładunkiem cegieł w gliniaste błoto. Do tej pory Sean śmiał się razem z innymi z płatanych mu psot. Tym razem, przemoczony i pokryty błotem, wybierając po jednej oblepione gliną cegły, był wściekły.

- A spróbuj odgadnąć, kto ci deskę przesunął! - kpił Sullivan.

- Nie jestem takim durniem, żeby nie zgadnąć - odparł Sean. - I po fajrancie się policzymy.

Sullivan osiągnął swój cel. Po kolei wyzywał każdego prawie z grupy, doprowadzając ich do złości - i dawał im porządne lanie. Nowy też musi wiedzieć, kto tu rządzi, zaraz po Higginsie. Grupa uformowała koło, czyli ring, sędziował według zwyczaju sam Higgins.

Nie zawsze słusznie Peter podejrzewał, że jego syn bałamuci się po knajpach z Denisem. Sean często przepędzał czas na poddaszu stryja, ucząc się od niego sztuki, którą ten posiadł w wysokim stopniu jeszcze na uniwersytecie w Cork: boksowania. Tak więc, choć Sullivan dysponował ogromną siłą, jego młody przeciwnik, teraz już także o dobrze wyrobionych mięśniach, górował nad nim wyszkoleniem. Łatwo unikał prymitywnych ataków Sullivana, którego potężne ciosy pruły powietrze. Jednakże raz Sean, odskakując w bok, poślizgnął się. Cios dosięgnął go w głowę, posłał na kolano - roztropnie wyczekał, klęcząc, aż sędzia doliczy do ośmiu. Odświeżony, znowu wymykał się Sullivanowi, który rozzłościł się i walił jak cepem. A gdy się odsłaniał, ciosy Seana trafiały go na przemian to w nos, to w splot słoneczny. Nie wyćwiczony zawodnik nie umiał się przed nimi obronić. Już dwakroć Sullivan, zużywszy siły na źle obliczone ataki, znalazł się na ziemi. Raz jeszcze - i niefortunny żartowniś zdecydował zostać w pozycji leżącej. Jedno oko miał podbite, z nosa płynęła krew, ale spojrzał na przeciwnika z uśmiechem:

- Zuch z ciebie! - powiedział bez urazy, popluwając przez nowo powstałą szczerbę w przednich zębach. - Poddaję się.

Później O’Gorman powiedział do Seana:

- No, teraz jesteś nasz. I nieprędko ktoś spróbuje z ciebie pokpiwać.

Od tego dnia Sean stał się w pełni członkiem grupy, jednym z „naszych”.

Pat rozkoszowała się opowiadaniem o pojedynku na pięści. Jej mężczyźni muszą być bojownikami. Łatwo było zrozumieć, że przy swojej wojowniczej naturze, żyjąc w odpowiadającym jej otoczeniu, Pat również wkrótce posmakowała awantur. Ściana, dzieląca jej domek od następnego, była cienka. Podniesione głosy rozlegały się wyraźnie. A po drugiej stronie ściany działo się wiele - mąż wracał do domu późno, pijany, bił żonę, ponieważ kolacja dla niego wysuszyła się stojąc w piekarniku albo z innego jakiegoś powodu.

Tego wieczoru gdy Sean poszedł do stryja Denisa, by mu opowiedzieć, jaki użytek zrobił z lekcji boksu, Pat słuchała dochodzących zza ściany odgłosów prawdziwej walnej bitwy. Było już po dziewiątej, sklep zamknięty. W końcu nie mogła dłużej tego wytrzymać - krzyki kobiety, płacz dzieci. Pat liczyła sobie ponad sześćdziesiątkę, ale nie straciła energii i sił, zdobytych w ciągu czynnego, ruchliwego życia. Chwyciła pałkę do mieszania bielizny w kociołku i wybiegła na ulicę. Drzwi do sąsiedniego domu nie były zamknięte. Wewnątrz żona - schorowana, szczupła kobieta - kryła się w kącie, osłaniając głowę rękoma. Twarz miała posiniaczoną, wargi krwawiące. Mąż podniósł pięść do następnego ciosu. Zamachnąwszy porządnie pałką, Pat zdzieliła go w tył głowy z całych sił. Pałka pękła na pół, mężczyzna zatoczył się i siadł ciężko na krześle, podnosząc rękę do guza, który mu już wyrastał.

- Jak następnym razem uderzysz swoją żonę, ty gorylu - wołała Pat - to przyniosę na ciebie żelazny pogrzebacz!

Zabrała kobietę z dziećmi do swojej kuchni, uspokajała ich herbatą, ciasteczkami i beztroską pogawędką. Kiedy tylko usłyszała później odgłosy awantury u sąsiadów, wystarczyło jej uderzyć pięścią w cienką ścianę, by od razu zapanowała cisza.

Tak babka i wnuk Winterowie ustalili swoje pozycje w nowym otoczeniu. Jak Denis z uśmiechem zauważył, nie odnosili sukcesów, które by można nazwać intelektualnymi, ale sukcesy te przyniosły korzystne rezultaty i im, i być może innym. A ponieważ oboje nie po to się urodzili, by walki unikać, lecz by się do niej rwać, więc zaczęli znajdować w swoim nowym życiu rzetelną satysfakcję.


CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ XV

- Psiakrew!

Nie patrząc przed siebie, Sean uderzył ramieniem o słup latarni. Szedł szybko, z podbródkiem wetkniętym w zielono-niebieską chustkę zawiązaną na szyi i wsuniętą pod kołnierzyk koszuli, z rękoma w kieszeniach spodni z grubego sztruksu, wypchanych na kolanach, poplamionych wapnem. Pogroziwszy w udawanym gniewie latarni, przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie mniej przeszkód zagradzało mu drogę i znów pogrążył się w rozmyślaniach, wywołanych wydarzeniami minionego dnia.

... W takich chwilach najbardziej mi brak Gerty... Babcia mi będzie współczuła i zrozumie mnie, ale to nie to... Gerta była moją żoną i jeżeli zechciała, potrafiła kazać mi zapomnieć o wszystkich kłopotach. Kiedy żyła, trudności, niepowodzenia, nawet brudne szelmostwo jak to, na jakie się dziś natknąłem - wydawały się nieważne wobec jej miłości... to było zbyt piękne, żeby mogło trwać.

Krótkie pożycie małżeńskie Seana było istotnie sielanką. Ale nigdy by go nie zaznał, gdyby nie jego babka. Dobry wnuk, syn i brat, a także początkujący bojowiec szukający ujścia dla swego patriotycznego zapału, Sean nie zamierzał zmienić kawalerskiego stanu. Gdy mu to żartobliwie wypominał Denis, albo matka, odpowiadał, że nie ma niczego do ofiarowania żonie. Jego rodzice taktownie przemilczali oczywistą replikę. Nie interesując się nigdy dotąd dziewczętami, Sean wcale sobie nie wyobrażał, jak wiele szczęśliwie wybrana żona mogłaby ofiarować jemu. A małżeńskie doświadczenia jego młodszej siostry i brata nie były zachęcające.

Trixie, ciemnooka i śliczna, podobna jak dwie krople wody do swej babki z jej młodych lat, zakochała się po uszy w przystojnym, czarującym i wesołym nicponiu bez grosza przy duszy, nazwiskiem Stephen O’Malley. Peter i Dafne nie chcieli go za zięcia, więc zadurzona Trixie uciekła z nim z domu. W pół roku później Stephen okradł swego pracodawcę i zwiał z pieniędzmi do Anglii. Trixie, brzemienna, ale nie ukorzona, wróciła pod dach rodzicielski.

Tymczasem James, nieoceniony pomocnik ojca w prowadzeniu jego różnorodnych przedsiębiorstw, włączywszy się oficjalnie, chociaż bez entuzjazmu również do jego działalności politycznej, poślubił jedynaczkę bankiera Kavanagha, Eileen - i dostał jędzę. Babka i matka nie okazywały mu szczególnego współczucia, ponieważ z cyniczną szczerością oznajmił rodzinie, że skusiła go fortuna Kavanagha, a nie jakieś zalety przyszłej żony. Rzeczywiście Eileen oprócz posagu niewiele miała innych walorów. Chuda, o anemicznych ustach, małych świdrujących oczkach, szczyciła się tym, że zawsze mówi prawdę. Mówiła ją też zwykle w formie najbardziej dla innych niemiłej.

Kavanaghowie nie chcąc zrazić Petera, który był cenionym klientem ich banku, przymykali oczy na to, co w ich sferze zwano „ekscentrycznością” babki i starszego brata Jamesa. Ale po ślubie Eileen okazała się mniej tolerancyjna. Nigdy nie odwiedzała Pat i starała się o to, by i James miał jak najmniej po temu sposobności. Nieuleczalna snobka, Eileen wciągnęła męża w bardziej ekskluzywne angielskie koła towarzyskie Dublina od tych, w których się obracali Peter i Dafne. Tak się ułożyło, że James, energiczny i zaradny we wszystkim, co dotyczyło interesów, w domu dostał się pod pantofel. Eileen urodziła mu syna Paula i oznajmiła, że więcej dzieci nie będzie.

Widząc, że z różnych powodów Sean sam nigdy nie pomyśli o żonie dla siebie, Pat postanowiła zająć się tą sprawą. Do sklepu jej zachodziła często córka oberżysty z sąsiedztwa, dziewczyna o twarzy okrągłej, rumianej, wesołej, o śmiejących się oczach, szerokich ustach. Nie była pięknością według konwencjonalnych kanonów, ale miała dużo wdzięku, no i niezwykle ponętne kształty. Rodzice wychowali ją starannie, łożyli na jej kształcenie, nie pozwalali jej zaglądać do baru, często hałaśliwego i zgiełkliwego, który dostarczał im utrzymania. Załatwiając sprawunki dla domu, Gertruda zawsze przyjaźnie rozmawiała i żartowała. Pat zdecydowała zapoznać ją z Seanem. Zaprosiła ją więc kiedyś, by została u niej na wieczór, a później Gertruda równie często przesiadywała w kuchni Pat jak u własnej matki. Pomagała też w sklepie, a wtedy Pat mogła odpocząć w ciągu dnia bez zamykania sklepu, co zrażało klientów.

Sean początkowo zachowywał się z rezerwą wobec Gertrudy, a gdy dziewczyna zostawała u nich na kolację, zwykle znajdował wymówkę, by wyjść zaraz po posiłku. Nie była to nieuprzejmość, lecz nieśmiałość młodzika nieprzywykłego do towarzystwa dziewcząt. Pat zauważyła, że po odejściu Gertruda stawała się milcząca i zamyślona.

- Wydaje mi się, że pani wnuk mnie nie lubi - powiedziała kiedyś. - Chyba lepiej, żebym tu nie bywała tak często. Wypędzam go z domu.

- Moja kochana, jestem starą kobietą, ale wcale nie ślepą. Powiem ci bez ogródek: jeżeli chcesz Seana, a widzę, że chcesz, to nie przestawaj przychodzić. Dziewczyny są dla niego tajemnicą. Niech przywyknie do ciebie...

- Mam swoją dumę, proszę pani - odrzekła Gertruda. - Nie chcę się narzucać...

- Posłuchaj, przyrzeknę ci coś. Jeśli zauważę, że Sean niechętnie cię widzi, powiem ci o tym. Ale coś mi się zdaje, że będzie inaczej. Wierz mija ci dobrze życzę...

Przeczucia nie zawiodły Pat. Pogodne usposobienie Gertrudy ośmieliło i ujęło Seana. Nadszedł dzień - równie szczęśliwy dla dziewczyny, jak i starej kobiety - gdy chłopak zaproponował jej spacer. A później...

Już niedaleko sklepu Sean wspomniał:

... Jak pierwszy raz zapytałem, czy mógłbym ją pocałować, to pomyślałem, że nie wiem, co pocznę ze sobą, jeśli mi odmówi... i nagle jej kochane ramiona oplotły mi szyję, usta przywarły do moich... bardziej namiętnie od moich... A później jak cudownie wyglądała w ślubnym stroju... Rodzice i babka wydawali się tak samo szczęśliwi, nieomal jak my... Babcia powiedziała: „Jesteś najszczęśliwszym panem młodym, Gertruda jest taka jak twoja ciotka Vera”. A to w ustach babki największa pochwała, bo ciotka Vera była i jest prawdziwą perłą... Gerta radziła sobie świetnie w sklepie, w domu, zawsze pogodna... Nigdy się nie irytowała, gdy straciłem pracę... a kiedy byliśmy na górze, sami w naszym pokoju... wszystko, co mi się wydawało niepojęte przedtem... i teraz jest nie do pomyślenia z kim innym... jej miłość, jej ramiona unosiły mnie z tego świata...

Przełknął łzy. Bo ich miłość zabrała Gertrudę z tego świata. Przed dwoma laty zmarła, wydając na świat syna.

... Mam małego i babcię. Oni i pamięć o niej wypełniają mi życie... Gdyby tylko zaczęła się jakaś akcja bojowa... oddałbym insurekcji całego siebie...

Sean znalazł się przed domem. Pat w sklepiku gawędziła z trzema klientkami, doradzając w ich skromnych zakupach. Postarzała mocno w ciągu tych blisko dziesięciu lat, od kiedy opuściła dom Petera. Jednak nie narzekała. Z własnej woli porzuciła stosunkowo wygodne życie w Kenmare i komfort u Winterów. Nie miała zwyczaju czegoś żałować. Żyła tu naprawdę, choć po spartańsku, zamiast prowadzić jakąś sztuczną egzystencję, jak pani Ffolliott-Wynn, która wlokła się z jednego przyjęcia na drugie na poły już martwa, tylko jeszcze tego nieświadoma.

Zdarzały się jednak i Pat chwile złego humoru, a wówczas mawiała:

- Nie urodziłam się do miejskiego życia. Oczywiście nigdy się stąd nie wyprowadzę, dopóki Sean i mały będą mnie potrzebować. Ale kobieta, tak jak mężczyzna, nigdy nie jest naprawdę zadowolona, jeśli nie posiada choćby skrawka ziemi.

Denis zwykł jej odpowiadać:

- Nonsens, mamo! Harówka, nędza i ziemniaki - to wszystko, co Irlandczyk ma ze swego skrawka ziemi.

Przechodząc przez sklep, Sean pozdrowił gestem babkę. Ona spojrzała na niego bystrym wzrokiem. Widywała już nieraz ten grymas na jego twarzy, wiedziała, co on znaczy.

W kuchni powitał Seana jowialnie tubalny głos męski:

- Ha, jesteś nareszcie! Twoja babka bardzo dziś zajęta. Mówię i mówię do tego twojego młodego człowieka, ale on tylko ślepia na mnie wybałusza, myśli pewno, że jestem jakimś czarnym straszydłem, hę? Może się i nie myli tak bardzo, ale nudno, gdy nikt nie odpowiada. Jakbym kazanie wygłaszał.

Na kolanie gościa siedział dwuletni Ernest, jedną rączkę wpakował sobie do buzi, drugą mocno trzymał księżą koloratkę i pociągał ją chwilami.

Gość był mężczyzną niskim, korpulentnym, łysiejącym na czubku głowy - dobry model dla malarza, portretujący typ jowialnego braciszka z własnych braków i wad, więcej okazywał miłosierdzia swoim parafianom, niż sam Bóg w pojęciu innych księży.

Lubiano też powszechnie kanonika Kelly'ego. Miał pogodne usposobienie i nie ulegał obsesji ogni piekielnych. Potrafił przypilnować dziecko, gdy zaharowana matka pobiegła do sklepiku, łajał bezstronnie brutalnego męża i wiedźmowatą żonę. Często odwiedzał ubogie dzielnice, nawet zaniedbując bardziej formalne obowiązki w katedrze. Znał po trochu dzieje Pat - wiedział o jej mężu Angliku, o synu, pośle do parlamentu, i często zaglądał do jej sklepu.

Ledwie wyrósłszy z lat dziecinnych, Pat zerwała wszelkie więzy łączące ją z religią. Kierowała się własnym kodeksem - zasadami uczciwości, prawdy, lojalności, ale nie kłuła nimi nikogo w oczy. Na jej wyzywające oznajmienie, że wielebny kanonik nigdy jej w kościele nie zobaczy, ten dziwny ksiądz odparł, że chociaż zawodowo interesuje się duszami, to osobiście interesuje się ludźmi. Kiedyś zapytał:

- Co masz przeciwko Bogu? Na to Pat odparła:

- Za wąskie morze zrobił między Irlandią a Anglią.

- W tym bym się z tobą zgodził - przyznał kanonik.

- Bo wiesz, koloratka nie zawsze zaślepia!

Sean przywitał kanonika krótkim „Dobry wieczór”, wziął od niego dziecko i podniósł je, piszczące z zachwytu, wysoko do góry.

- Jak ci się dzisiaj wiodło? - spytał ksiądz.

- Podle. - Sean postawił malca na podłodze, a ten z westchnieniem rezygnacji, jakby rozumiejąc, że dorośli będą zajęci swoimi sprawami, powędrował do sklepu. Kanonik obserwował wyraz twarzy Seana, ale nie nalegał z pytaniami.

- Łatwiej mi przychodziło utrzymać pracę, kiedy byłem tylko robotnikiem - odezwał się po chwili młody mężczyzna. - Nikt się wtedy do mnie nie dobierał. Teraz jestem nadzorcą odpowiedzialnym za grupę i ten czy inny przedsiębiorca albo majster budowlany ciągle mi następuje na pięty, bym oszczędzał na robocie. Dzisiaj mur zaczął osiadać na źle położonych fundamentach - nie ja je kładłem. Powiedziałem, że mur trzeba rozebrać, a fundamenty poprawić...

Weszła Pat i zabrała się do karmienia małego Ernesta i przygotowywania go do snu. Nie przerywała Seanowi, który mówił dalej:

- Majster budowlany najpierw oznajmił, że to zbędne. Jeśli mur popęka, otynkujemy i nie będzie znać. Kiedy ja się uparłem, chciał mi wetknąć pięciofuntowy banknot. Pod koniec dnia wezwał mnie przedsiębiorca i powiedział, że majster się skarży na mnie. Podobno roboty wstrzymuję, kłopotów przysparzam. Więc znów jestem bez pracy.

- Ale słusznie odmówiłeś przyjęcia tych pieniędzy, mój synu.

- A co z tego komu przyjdzie? - odparł pytaniem.

- Będą dalej na tych fundamentach budować, choć to grozi niebezpieczeństwem. Jutro znajdą innego nadzorcę, który będzie miał tyle zdrowego rozsądku, że włoży piątaka - a jakby się on nam przydał! - do kieszeni i zamknie gębę na kłódkę.

Pat wyniosła małego do pokoju na górę.

U drzwi frontowych rozległo się głośne kołatanie. Sean wpuścił Denisa z obcą kobietą, ogromnej tuszy, ale przystojną. Na oko mogła mieć pięćdziesiątkę. Widocznie nie była obca kanonikowi Kelly'emu, który ją powitał:

- Halo, ależ to Sally. Nie widziałem ciebie od bardzo dawna.

- Może mnie wasza wielebność nie widział, ale pewno nieraz mu przeszkadzam w sobotniej drzemce.

- Drzemce, powiadasz? - kanonik się uśmiechnął. - Żeby to była drzemka! Gdybyście tylko wiedzieli, o ile surowsze pokuty wyznaczam sobie, niż komukolwiek z was!

Pat zeszła z góry. Denis przedstawił jej Sally McGee. Kanonik spoglądał na niego z ukosa i wydawał się cokolwiek zaambarasowany, może zdziwiony. Ale rzekł:

- Jesteśmy z Sally dawnymi przyjaciółmi. Towarzystwo zasiadło wokół kuchennego stołu, prócz Seana, który zaparzał herbatę. Denis przystąpił wprost do rzeczy.

- Mówiłaś, mamo, że przydałaby ci się pomoc w sklepie...

Sean podniósł głowę znad czajnika i powiedział:

- Wygląda na to, że będzie musiała mnie zatrudnić. Denis go zignorował i mówił dalej:

- Myślę, że Sally by się nadawała. Mogłaby także zająć się małym.

Sally zerkała z powątpiewającym wyrazem twarzy na kanonika.

- Sally miała pokój - opowiadał Denis. - Gospodarz go potrzebuje dla jakiegoś rzemieślnika, który może zapłacić więcej niż Sally. Więc wyrzucają ją na bruk z końcem tygodnia.

- Wieś czy miasto - zauważyła sucho Pat - dobrze tylko tym, którzy maj aj dla tych, którzy nie mają - eksmisja.

- Ja też mu dałam eksmisję w nos, żeby sobie odbić, co stracę - oznajmiła Sally z widoczną satysfakcją. - Złapałam tego mojego gospodarza, kamienicznika przeklętego, za kołnierz i wyrzuciłam go na korytarz. Jakbym psią słomiankę wytrząsała!

- Miejmy nadzieję, że mnie pani nie wyrzuci - zaśmiała się Pat i dodała: - A zajmowała się pani już kiedyś taką pracą w sklepie?

- Nie, proszę wielmożnej pani...

- Oj, nie potrzeba tu takich wielmożności, panno McGee... czy może „pani”?

- Pani McGee - wtrącił Denis. - Ostatnio szorowała podłogi w biurach i urzędach.

Sally dorzuciła:

- Właśnie, wykalkulowałam sobie, że przepędziłam na kolanach więcej czasu od naszego kanonika.

- Chce pani zgodzić się do tej roboty? - pytała Pat. - Musiałaby pani sypiać na tapczanie w kuchni.

- Jeśli mnie pani przyjmie. Ja nie mam wyboru. Lepszy każdy tapczan niż bruk w zaułku albo zarośla w lesie, a ja i tak nocowałam w swoim czasie. Roboty się nie boję. Wszelkie sprzątanie może pani zdać na mnie.

Pat podobała się rzeczowość Sally. Ale na razie jeszcze nic nie postanowiono. Pat chciała mieć czas, żeby sobie przemyśleć własne położenie. Zarobki Seana były nieregularne. Sklep też niewielkie przynosił dochody, bo przychodzili tu klienci, którzy się z każdym groszem musieli liczyć. W domu Pat nikt nie chodził głodny, ale się nie przelewało. A Sally wyglądała, jakby jej apetytu nie brakowało. Co prawda Peter wciąż nalegał, żeby matka przyjęła kogoś do pomocy, a on za to zapłaci. I tak od czasu do czasu wręczał matce pieniądze, które ona zwykle wsuwała pod jakimś pretekstem Seanowi, nie mówiąc, skąd pochodzą. Nie wiedziała o tym, że sumki, które dostawała dodatkowo od wnuka, jako premię czy wynagrodzenie za nadgodziny, pochodziły z tego samego źródła - od Petera.

Po krótkiej rozmowie uzgodniono, że Sally przyjdzie następnego ranka, by obie mogły spokojnie wszystko obgadać.

- Więc już nie będę dłużej przeszkadzać - powiedziała Sally. - I jestem bardzo wdzięczna pani. A także jej synowi. Szczerzy z was Irlandczycy.

Gdy wyszła, Pat rzekła:

- Wygląda na taką, co się roboty nie boi. I nie jest służalcza, okropnie tego nie lubię. Gdzieś ją wynalazł, Denisie, i skąd się dowiedziałeś, że potrzebuje pracy?

Kanonik Kelly wtrącił się do rozmowy. Lepiej, żeby Pat dowiedziała się teraz, niż żeby miała później od kogoś posłyszeć.

- Może mnie będzie łatwiej. Przysięgam, proszę mi wierzyć, droga pani Winter, że to zacna z kościami kobieta. Lepsza od wielu, które pozują na cnotliwe świętoszki. Będzie pracowała uczciwie i wiernie. Ale powinna pani wiedzieć, że ona w swoim czasie była prostytutką.

Sean zawołał z oburzeniem:

- Denisie! Jak mogłeś! Prostytutka! Nie weźmiesz jej, babciu...

Sean miał mało doświadczenia, nie nabył tolerancji dla słabości i nieszczęść innych. I nad trumną Gertrudy przyrzekł sobie czystość obyczajów.

- Miej trochę miłosierdzia w sercu, mój synu - rzekł z wyrzutem w głosie kanonik. - Ty wybrałeś życie skromne, prostą pracę i wstrzemięźliwość, ale nie unoś się dumą z powodu własnej prawości.

Sean zaczerwienił się, a jego babka dodała:

- Może ta biedaczka nie mogła na to poradzić. - Pat rozumiała mężczyzn, znała życie i wiedziała, jakiemu naciskowi ulegały czasem kobiety rodzaju Sally.

Denis opowiedział pokrótce, co zapamiętał z historii Sally, nie zataiwszy też okoliczności, w jakich ją spotkał po raz pierwszy.

- To wszystko było dawno - zauważyła Pat. - A co później?

- Utrzymywałem z nią kontakt przez jakiś czas, umawiając się w południe w jakiejś oberży, by jej zafundować porządny obiad. Na to się zgadzała, ale nigdy nie chciała przyjąć ode mnie ani szylinga. Więc czasami, kiedy miałem trochę wolnego grosza, zwykłem wrzucać monety przez kratę jej okienka do suteryny, gdzieś w nocy albo nad ranem. Tak to trwało przez parę lat...

- Wielkoduszna szczodrość - zauważył kanonik. - Otwarcie mówiąc, Denisie, nie wyobrażałem sobie ciebie w roli dobroczyńcy ubogich.

- Żadna wielkoduszność, tylko przekupywanie własnego sumienia - roześmiał się Denis. - A raz zacząwszy, nie mogłem przecież przerwać. Czułbym, że ją z powrotem wrzucam do..., że ją zmuszam do tego, co chciałem, żeby porzuciła. Nagle zniknęła mi z oczu. Wyprowadziła się z tej suteryny. Na parę lat straciłem z nią kontakt. Wydawało mi się raz czy drugi, że widzę ją na ulicy, spiesznie odchodzącą. Te szerokie plecy nietrudno rozpoznać. Ale zawsze mi się zdołała wymknąć. Teraz wiem, że co nocy szła spać do lasu... Nie wdając się w szczegóły powiem, że spotkałem ją nareszcie wczoraj wieczorem, zupełnie przypadkiem i przyznała się, że ją wyrzucają z mieszkania.

Kanonik Kelly chciał, żeby jedna z owieczek jego stada, w wielkich kłopotach, mogła nareszcie znaleźć schronienie. A wiedział, jak najłatwiej przekonać Pat:

- To patriotka, droga pani Winter. Cała jej rodzina brała udział w powstaniu w sześćdziesiątym siódmym roku i tragicznie na tym ucierpiała.

Ale Sean nie dawał się ułagodzić:

- Prostytutka ma się zajmować moim synem!

Denisa zirytowały skrupuły bratanka. Zwrócił się wprost do niego:

- Słuchaj, z doświadczeń moich czterdziestu iluś tam lat przekonałem się, że wśród postrojonych w jedwabie dam i prostytutek w łachmanach bywają tak samo: jedne lepsze, a inne gorsze. Gdziekolwiek się znajdzie, Sally będzie jedną z tych lepszych. I powiem ci coś, młody człowieku. Wczoraj Sally wyciągnęła z przepaścistych kieszeni swojej spódnicy płócienny woreczek i rzuciła mi go na kolana. Zawierał ponad trzydzieści funtów. Wyprowadziła się z suteryny, ponieważ wykryła, skąd pochodzą monety, które znajdywała we framudze okienka. I chociaż znalazła się w tak skrajnej nędzy, że musiała nocować w lesie, nie wydała ani szylinga z tego, co próbowałem jej dać. Powtórzyła to, co mi raz powiedziała: że ma szacunek dla samej siebie i nie bierze pieniędzy za nic, jak jałmużny!

- Miała zawsze szczególne nabożeństwo do Matki Boskiej - powiedział kanonik. - I jestem pewien, że Matka Boska, zawsze miłosierna, darzy ją łaską.

- Sally jest jedną z wybranych - ciągnął Denis, wciąż gniewny. - I nie zrobi nic złego żadnemu dziecku na świecie.

Wyjął płócienny woreczek, położył go z brzękiem na stole.

- Niech to będzie na pokrycie kosztów, mamo. To jej pieniądze. A kiedy się skończą, a ty uznasz, że jej nie chcesz dłużej trzymać, to znajdę dla niej coś innego.

Podejrzliwość Seana znikła. Skapitulował z nawiązką:

- Jeśli się zdecydujesz, babciu, to ja będę sypiał na tym tapczanie w kuchni, a Sally może zająć mój pokój. Własny kąt jest ważny dla kobiety.

Załatwiwszy więc sprawę ku zadowoleniu wszystkich, Denis zmienił radykalnie temat rozmowy:

- Wstąpiłem do Ligi Celtyckiej - oznajmił. - Artur Griffith mnie wciągnął, wiecie, redaktor tygodnika „United Irishman”...

- Doskonały artykuł wydrukowałeś u nich w zeszłym tygodniu - przerwał kanonik. - Pewno nic ci nie zapłacili.

- No cóż, mają dużo energii i zapału, ale z gotówką u nich krucho - odrzekł Denis.

- I krucho u nich z rozsądkiem, według mnie - dodała Pat.

Czas nie zmienił Denisa. Był w zgodzie z samym sobą, zapewne bardziej niż inni z Winterów. Pisanie zaspokajało jego ambicje, chociaż nie przynosiło mu wielkich dochodów. Napisał i wydał książki o bohaterach irlandzkich, dawnych i współczesnych: między innymi o Wolfie Tonie, wyznawcy Dantona i Toma Paine'a, organizatorze powstania z roku 1798, nieudanego jak zwykle, po upadku którego skazano go na powieszenie, ale uniknął szubienicy, przecinając sobie gardło; i o Robercie Emmetcie, powieszonym w 1803 roku za próbę insurekcji, kiedy to najwyższego sędziego, Lorda Kilwardena, wyciągnięto z jego karocy i zamordowano. Do tej pory pisano zazwyczaj o tych bohaterach tylko panegiryki. Denis przedstawiał ich realistycznie, z ludzkimi wadami i błędami.

- Nasi bohaterowie - dowodził - nic na tym nie stracą, jeśli zejdą z piedestału. Mają być dla nas natchnieniem, więc musimy wiedzieć, że są ulepieni z tej samej gliny co i my. I że skoro oni byli zdolni do bohaterstwa, to i my potrafimy.

Denis pisał to, co chciał, co uważał za słuszne i prawdziwe. Podobnie też żył tak, jak mu odpowiadało. Brał z życia to, czego pragnął. Bezceremonialny, nieskrępowany niczym, wyzywał kanony purytanizmu i dobrego tonu. Zależnie od kaprysu nawiedzał knajpy, domy gry, zadawał się z kobietami.

Nawiązując do jego oznajmienia o Lidze Celtyckiej, Pat zapytała niechętnie:

- I co ci to da? Grupa intelektualistów, która nigdy nie brała żadnego udziału w bojowych ruchach...

- Sądzę, że Liga jest użyteczna - wtrącił kanonik. - Odradza nasz język, który oprócz najdalszych, zachodnich zakątków kraju nie zachował się w innej formie jak tylko akademickiej...

- I akademicki niech pozostanie - odparła Pat. Jej własna znajomość celtyckiego zanikła zupełnie i w swoim wieku nie miała już nadziei ponownego nauczenia się języka przodków. - Ten Artur Hyde, założyciel Ligi, to mól książkowy.

Nie mam nic przeciwko naukowcom, ale niech siedzą w swoich uniwersytetach i college'ach, a nie mieszają się do polityki.

- Posłuchaj, mamo - powiedział Denis. - Ruch wyzwoleńczy nie zdradza nigdzie szczególnej bojowości, nieprawdaż?

- Niestety nie.

- Zachowujemy wrogość w stosunku do Anglii - ciągnął Denis. - Trapimy się, gdy Anglia prosperuje, jesteśmy radzi, gdy ponosi porażki. A zarazem małpujemy angielskie zwyczaje, naśladujemy Anglików we wszystkim, już nawet nieświadomie. Powinniśmy kultywować ze starannością ogrodnika każdą sadzonkę, która proklamuje naszą odrębność. A mało jest lepszych kryteriów narodowości od języka. I nie potrzebujemy go stwarzać. Trzeba wskrzesić tylko ten język, który istnieje w naszej starożytnej literaturze, w naszych siedliskach wiedzy. Liga Celtycka dąży do nauczania narodowego języka w szkołach, do utworzenia kursów dla dorosłych w całym kraju.

- Ludzie by lepiej zrobili, zajmując się czymś użytecznym: organizowaniem walki, ćwiczeniami, gromadzeniem broni - odparła Pat.

- Gromadzić broń? - powtórzył Denis. - Po co? Nic mamy żadnego określonego celu.

- Zrzucić Anglików z naszych pleców - upierała się Pat. - To zupełnie wystarczający cel. I po to trzeba organizować robotników i chłopów.

- O wieśniakach niewiele wiem - wmieszał się do rozmowy Sean. - Ale mogę wam powiedzieć, że sporo moich kumpli, z którymi pracuję, zapomniało prawie, że są Irlandczykami. Jedni, przyciśnięci głodem, zaciągnęli się do wojska i odsłużyli siedem lat w armii brytyjskiej. Nadal dostają sześć pensów dziennie angielskich pieniędzy i mają obowiązek stawienia się, gdyby ich powołano. Ci ludzie mają już brytyjską dyscyplinę we krwi. Innych nędza i harówka otępiły, jest im wszystko jedno. Mów do nich o bojowych organizacjach, a oni wzruszą ramionami i odprawiacie przekleństwem. Dlatego wydaje mi się, że dobrze by było zacząć od podstaw. Gdybyśmy mogli dać im i ich dzieciom odrębny język, dawne tradycje, byliby przynajmniej świadomi własnej narodowości.

- Nawet nazwy miejscowości w naszym kraju zostały zangielszczone - powiedział Kelly. - Na przykład nazwa Dublina pochodzi z czasów podbojów anglo-normandzkich. Dawniej Irlandczycy nazywali nasze miasto Aith Cliath, co znaczyło „drewniany most”. Powinniśmy wskrzesić celtyckie nazwy, by przypominały nam naszą historię.

- Przez całe życie - broniła się Pat - celem była dla mnie niepodległość i możecie to mówić, w jakim tylko języku zechcecie!

- I nam wpoiłaś ten cel - przyznał Denis.

- Dość będzie czasu myśleć o intelektualnych dekoracjach, gdy ten cel osiągniemy - ciągnęła Pat. - A możemy go osiągnąć tylko pod gradem kul.

Jak wielu innych entuzjastycznych patriotów, Pat nigdy nie patrzyła dalej poza ów dzień, kiedy Union Jack zostanie zerwany, a zielona flaga irlandzka wciągnięta na maszt. Według doświadczenia jej życia z wrogiem walczyło się karabinem, a nie podręcznikiem gramatyki.

Denis tłumaczył:

- Liga Celtycka stworzy w każdym razie jakieś podstawy przyszłej organizacji. Autonomia poniosła klęskę. Parnell nie żyje, zaszczuty na śmierć przez Anglików i kler - za przeproszeniem waszej wielebności, księże kanoniku - i niektórych wspólników mego starszego brata. Ponieważ kochał kobietę. Nie ma w Irlandii innego ruchu, nie widać wodza. Dlatego właśnie Liga Celtycka szerzy się jak płomień, ma już aktywne filie w całym kraju. Hej, Sean, pójdziesz ze mną na następną lekcję celtyckiego?

- Chwileczkę, Denisie - przerwał kanonik. - Dla porządku: nie to było grzechem Parnella, iż kochał kobietę, ale fakt, że Kitty O’Shea była mężatką.

I dlatego - odparował Denis - Kościół pomógł obalić jedynego przywódcę o znamionach prawdziwej wielkości, jakiego Irlandia miała od chwili, gdy przed pół wiekiem umarł Daniel O’Connell. Przynajmniej wiemy teraz, po czyjej stronie w walce Irlandii opowiada się Kościół. Czego proszę nie brać osobiście do siebie, księże kanoniku. Zawsze bywali księża, którzy czuli się przede wszystkim patriotami.

Kanonik milczał. Osobiście był szczerym Irlandczykiem i zgadzał się z potępieniem tak namiętnie wygłoszonym przez Denisa. Ale profesjonalna lojalność zamykała mu usta. Trzeba będzie więcej niż argumentów, więcej niż tylko dyskusji o niepodległości, zanim kanonik Kelly odda pierwszeństwo Irlandii przed Rzymem.

- No więc jak, Sean? - nalegał Denis.

- Pójdę z tobą, stryju. Co wcale nie znaczy, abym się w zasadzie nie zgadzał z babcią. Będę szukał zalążka organizacji bojowej, która na pewno gdzieś się wykluje - organizacji, której celem musi być insurekcja z bronią w ręku.

- Rób, jak uważasz - westchnęła Pat. - Byłeś tylko nie zagubił gdzieś po drodze zapału do walki.

ROZDZIAŁ XVI

Dwaj dublińscy policjanci zdzierali afisz. Józef szepnął ojcu na ucho:

- Tam było napisane: „Zaciąganie się do brytyjskiego wojska jest zdradą Irlandii”.

Obcy przechodzień odezwał się do Petera, idącego razem z bratem i bratankiem:

- Dobre wiadomości, przyjaciele! Burowie wygrali jeszcze jedną bitwę. Ci farmerzy z Południowej Afryki dają Anglikom niezłą lekcję. Moglibyśmy nauczyć się od nich, jak strącić ciemiężców z naszych pleców!

- A pewno, pewno... - przyznał William.

Obcy poszedł dalej. Na ulicy nieznajomi, którym kiedy indziej nie śniłoby się rozmawiać ze sobą, dzisiaj uśmiechali się, pozdrawiali gestem, uściskiem ręki. Nowiny o sukcesach Burów wywołały nastrój ogólnej euforii. Jak mówił Denis, Irlandia zwykła się cieszyć każdą porażką Anglików. W Transwalu mieszkańcy irlandzkiego pochodzenia sformowali Irlandzką Brygadę walczącą u boku Burów. Utworzony w Dublinie Komitet Transwalski posłał im zielony sztandar obramowany złotem, z wyhaftowaną pośrodku harfą i napisem: „Nasz kraj - nasz naród - nasz język”.

- Ale to właściwie za późno na afisze przeciw zaciągom - zauważył William. - Wysłano już irlandzkie dokumenty na wojnę po angielskiej stronie.

- Zawsze to dobrze - odrzekł Józef - że ktoś próbuje przeciwdziałać, choćby tylko rozlepionymi w nocy afiszami, werbunkowi do angielskiego wojska, pod angielską dyscyplinę.

Peter milczał. Burowie próbowali na drodze pokojowej pohamować zapędy angielskich awanturników i poszukiwaczy złota. Gdy to zawiodło, woleli walczyć, niż się poddać. Był to jakby pesymistyczny komentarz do wysiłków Petera i jego kolegów uzyskania „Irlandii dla Irlandczyków” na drodze parlamentarnej.

Dla podtrzymania stosunków z rodziną William przyjeżdżał do Dublina dwa lub trzy razy w roku. Vera doskonale sobie radziła z oberżą. On sam pod jej czułą opieką odzyskał pogodę ducha. Wiersze, które układał, a które Vera spisywała pod jego dyktando z coraz większą wprawą, miały teraz charakter przeważnie liryczny, melodie, które improwizował na swoim flecie, były wesołe, lekkie, jakby stworzone po to, by duszki leśne zatańczyły w ich takt. Tylko wtedy gdy go przygnębiły rozmyślania o położeniu ojczyzny, łagodne tony fletu przybierały posępniejszy charakter.

Obecna wizyta, która wypadła w okresie wojny burskiej, miała specjalny cel. Chodziło o przyszłość Józefa. Chłopiec ukończył dawną Alma Mater stryja Denisa, uniwersytet w Cork, gdzie cenne zbiory starych ksiąg, iluminowanych manuskryptów średniowiecznych obudziły w nim zainteresowania antykwaryczne. Niebawem entuzjazmował się porcelaną drezdeńską, japońskimi parawanami, tryptykami z Italii - wszystkim, co w twórczym natchnieniu stworzyły ludzkie ręce. Zwierzył się ojcu, że pragnąłby przepędzić życie wśród takich przedmiotów, świadczących o ludzkich aspiracjach do piękna.

Tylko jednym sposobem można było zaspokoić pragnienia Józefa. Zwrócono się o pomoc do Petera, który całym sercem zajął się sprawą, chociaż w głębi duszy wzdychał z pewną zazdrością, ponieważ jego własny syn wybrał zawód i sposób życia tak skromny i tak w oczach ojca upokarzający.

- To tutaj - powiedział Peter i dodał, zwracając się do Józefa: - Tu się zaczyna twoja praca, twoje zawodowe życie. Może i tutaj również się kiedyś zakończy. Antykwariusze skłonni są zakopywać się wśród swoich skarbów, nieprawdaż? I nie chcą się rozstać z nimi, dopóki ich samych nie wyniosą nogami naprzód.

- „Brian Glasheen” - Józef odczytał ojcu napis na szyldzie nad sklepem.

- Nazwisko wystarczająco irlandzkie, by zadowolić nawet Ligę Celtycką - zauważył sucho William.

- Ma opinię człowieka bardzo bogatego - mówił Peter - chociaż żyje jak pustelnik, gdy nie jest w swoim sklepie, a właściwie w swojej świątyni sztuki.

W jednej z dwóch witryn, po obu stronach wejścia, z powściągliwą wytwornością rozłożono parę przedmiotów z brązu, pogiętych, ale wyczyszczonych do połysku; w drugiej - parę sztuk starej broni, dookoła dużego bębna obciągniętego skórą i instrumentu muzycznego w rodzaju fletu, rozszerzonego na końcu. Te dwa ostatnie eksponaty sugerowały jakieś egzotyczne afrykańskie plemiona. Pewien, że flet zaciekawi ojca, Józef opisał go szczegółowo.

Zanim weszli do antykwariatu, Peter powiedział:

- Były w Dublinie inne posady, w zwykłych antykwariatach, o które mogłem się starać dla ciebie, Józefie. Wybrałem ten, z kilku powodów. Po pierwsze, sądzę, że tutaj będziesz miał zapewnioną przyszłość. Po drugie, ta praca zainteresuje cię nie tylko ze względów czysto zawodowych. Sam się przekonasz, co mam na myśli.

Wnętrze było o wiele obszerniejsze, niż można było sądzić na podstawie fasady. Sięgało daleko w głąb, przypominając raczej galerię sztuki aniżeli magazyn handlowy, a wrażenie to podkreślała jeszcze obecność paru klientów, trzech panów i dwu pań - z lornetkami w ręku - przechadzających się i oglądających eksponaty, a nie nagabywanych przez żadnych sprzedawców. Na samym końcu długiej galerii stał młody człowiek zdumiewająco przyodziany w długi zielony kaftan, spod którego wyglądała również długa biała kamizela i piaskowego koloru spodnie, od kolan do stóp owinięte żółtymi, krzyżującymi się paskami. Ten kostium, uzupełniony sztyletem wetkniętym za pas z nie wyprawionej skóry, nasuwał na myśl pierwsze wieki naszej ery. Młodzieniec podchodził tylko wtedy, gdy ktoś z odwiedzających żądał od niego informacji.

Peter zwrócił się do tego zjawiska z dawnych wieków, które znikło za ciężkimi dębowymi drzwiami. Józef pośpiesznymi, ciekawymi spojrzeniami mierzył eksponaty. Był zaskoczony. Znajdował się tu dział zabytków pochodzenia irlandzkiego, od najdawniejszych czasów aż do połowy XIX wieku. Były też eksponaty z Anglii i kontynentu europejskiego. Ale sporo działów poświęcono arcydziełom sztuki rękodzielniczej o charakterze prymitywnym, pochodzącym najwyraźniej z odległych stron, włącznie z Dalekim Wschodem. Józef chciał właśnie powiedzieć o tym ojcu, gdy przez dębowe drzwi wyszedł do nich wysoki, siwowłosy, ascetycznie wyglądający mężczyzna o roztarganej brodzie i postawie niemal wojownika. On również był ubrany na zielono, a jego nogi obejmowały skrzyżowane żółte paski, tylko kaftan i spodnie sporządzone były z cieńszego, szlachetniejszego materiału od tego, który nosił jego pomocnik, a z ramion spływał mu luźny płaszcz bez rękawów, przymocowany pod brodą złotą zapinką.

Skłoniwszy się, starzec wprowadził gości do dużego pokoju, gdzie przede wszystkim rzucało się w oczy dębowe drewno: żadnych dywanów, zasłon ani obrazów, tylko bogate gobeliny przedstawiające sceny z polowań, zawieszone pomiędzy sięgającymi aż pod sufit półkami, zapełnionymi księgami, widocznie starymi, przeważnie oprawionymi w skórę. Brian Glasheen wyraził w uprzejmych słowach radość z poznania nowych członków rodziny Winterów, a do Józefa, który nie umiał ukryć zdumienia, powiedział z uśmiechem:

- Nie widział jeszcze pan takiego rodzaju sklepu, młody człowieku. Winien jestem kilka słów objaśnienia. Zebrałem tutaj - a mam jeszcze załadowane magazyny - relikty sztuki i rękodzieła irlandzkiego, religijnego i świeckiego, jakie tylko zdołałem zgromadzić, podróżując wzdłuż i wszerz kraju: rzeźby nagrobkowe, głazy z ozdobami geometrycznymi i roślinnymi, brosze, zapinki, klamry, kolczyki, niektóre ze złota tak cienkiego jak papier, instrumenty muzyczne. Reprezentują one sztukę zdławioną najazdem pod koniec średniowiecza. Są tu też egzemplarze przedstawiające odrodzenie naszej sztuki w XVII i XVIII wieku, a więc piękne witraże, bardzo ciekawe malowidła i oczywiście cudowne koronki i arrasy...

Peter śledził wyraz twarzy Józefa, chłonącego każde słowo Glasheena. William przerwał, chociaż właściwie zdawał się mówić do siebie:

- Jakby przekrój dziejów naszej kultury.

- Można by to tak nazwać - zgodził się Glasheen. - Ale oprócz tego są tutaj zabytki z pól bitewnych, na których od stuleci Irlandczycy walczyli z Anglikami...

- Zauważyłem sporo przedmiotów nie pochodzących z Irlandii - wtrącił Józef.

- Tak. Ponieważ gromadziłem również wszelkie przedmioty, które mogłem nabyć, przedstawiające sztukę i rękodzieło ludów podbitych i obrabowanych przez Anglików: wazy z Beludżystanu, prehistoryczne pieczęcie z doliny Indusu, figurki z brązu z Pendżabu, malowidła radżputańskie, afrykańskie rzeźby w drewnie...

Rozległo się pukanie do dębowych drzwi. Wszedł subiekt w zielonej odzieży.

- Przepraszam. Złoty pierścień z Newgrange. Glasheen wskazał wysoką szafkę, całą z małych szufladek.

- Trzecia od góry na lewo - powiedział. Subiekt wyjął kartkę i wyszedł.

- Szczegóły dotyczące proweniencji i wieku wszystkich naszych eksponatów - wyjaśnił krótko Glasheen i ciągnął dalej: - Mam też cenne egzemplarze z Dalekiego Wschodu, niejednokrotnie łupionego przez angielskich żołnierzy i angielską marynarkę. I specjalny dział - łańcuchy, kajdany, kańczugi, narzędzia do otwierania ust - świadectw humanizmu dawnych handlarzy niewolnikami z Liverpoolu oraz anglosaksońskich właścicieli niewolników w Indiach Zachodnich i Ameryce.

- Czy wolno spytać, jak pan wpadł na ten pomysł? - zapytał William.

- Przede wszystkim wydało mi się pożądane zabezpieczenie śladów twórczych uzdolnień naszego narodu, stłumionych przez najeźdźcę. Wraz z naszym językiem trzeba ocalić je od zapomnienia. Później zrozumiałem, że należy udowodnić, iż ta sama potęga, która słusznie szczyci się własną wysoką kulturą, zdeptała i złupiła skarby sztuki połowy świata, nie tylko nasze.

- Szkoda może - wmieszał się do rozmowy Peter - że pan sprzedaje i rozprasza poszczególne eksponaty tej jedynej w swoim rodzaju kolekcji. Czy nie można by tych zbiorów zachować jako stałej ekspozycji?

- Są dość poważne kontrargumenty - odparł Glasheen.

- Stała wystawa bardzo szybko przestaje budzić zainteresowanie. A do mojej galerii wciąż powracają klienci, wiedząc, że mogą tu znaleźć coś ciekawego. Po drugie, nie mam nawet dziesiątej części przestrzeni potrzebnej do wyeksponowania wszystkiego, co zebrałem i co już częściowo rozprzedałem. Muszę też moimi funduszami obracać. A w końcu ci moi klienci, Irlandczycy, Anglicy, czasami Francuzi i inni - sprzedaję po cenach, które tylko pokrywają moje ogólne koszty - i ich goście, ich przyjaciele, będą mieli przed oczyma stale przedmioty, które przypominają wspaniałość kultur narodów, zwykle nazywanych przez zdobywców „barbarzyńskimi”, jak i nas, Irlandczyków, nazywają.

Pomyślnie sfinalizowano sprawę zatrudnienia Józefa. On sam stłumił w sobie pewne osobiste wątpliwości aż do chwili, gdy znowu znalazł się na ulicy wraz ze stryjem i ojcem.

- Nie przygotowałeś mnie do tego wszystkiego, stryju - powiedział. - Nie znam się na większości tych dzieł sztuki, oprócz przedmiotów pochodzenia irlandzkiego.

- Prędko się nauczysz - odparł Peter. - Glasheen będzie twoim mentorem. A ponieważ on sam się już starzeje, więc zamierza ciebie wysyłać na poszukiwania nowych dodatków do swoich zbiorów.

- Do Anglików odnosi się chyba jak prawdziwy Irlandczyk - zaśmiał się z cicha William.

- A to też przemawia na jego korzyść, jako twego pracodawcy, Józefie - rzekł Peter. - Glasheen jest członkiem Ligi Celtyckiej, użycza swego sklepu, czy raczej galerii, na zebrania Ligi, na lekcje języka celtyckiego, odczyty z historii Irlandii. Twój stryj Denis i kuzyn Sean chodzą tam często, stary Glasheen zna ich obu dobrze. To mi znacznie pomogło w załatwieniu tej posady dla ciebie.

- Czy będę musiał również nosić ten karnawałowy kostium? - spytał z uśmiechem Józef.

- Pewno tak, jeśli będziesz w sklepie. Ale jak już mówiłem, Glasheen przeznacza ciebie do zadań podróżującego kupca i do prowadzenia jego katalogów.

- No i co o tym wszystkim myślisz? - zapytał William, ściskając mocniej ramię syna, którego nie puszczał, czując się zagubiony na ulicach Dublina.

- Sam nie wiem... Oszołomiło mnie to wszystko. Takie jest odmienne od tego, co sobie wyobrażałem. Ale to chyba się przyda Irlandii, prawda? Tak, myślę, że bardzo chcę tu pracować. Tylko nie wiem, czy potrafię, czy mu przypadnę do gustu... Spróbuję.

- Jeśli dobrze się sprawisz, to pewnego dnia ta galeria będzie twoja - rzekł Peter. - Glasheen ma ponad sześćdziesiątkę, jest samotnym wdowcem, bez rodziny. Będzie chciał przed śmiercią zapewnić dalsze funkcjonowanie tej galerii. Jego obecny pomocnik jest tylko dekoracją sklepu, nigdy niczym więcej nie będzie. Zbadałem to wszystko. Według mnie Glasheen spodziewa się, że ty, z rodziny o bojowych tradycjach, będziesz kontynuatorem jego idei.

Tutaj odezwał się praktyczny człowiek interesu, rzeczowy, na pozór pewny siebie. W tej roli Peter zdobył sukcesy. Ale czasami powątpiewał, czy te sukcesy przyniosły mu szczęście. Pat i Sean w wybranym przez siebie skromnym życiu, William w swojej oberży - wydawali się pogodniejsi od niego. W pociągu czy na statku, Peter zastanawiał się chwilami, czy nie byłoby lepiej, gdyby zamiast prowadzić pół tuzina dochodowych sklepów w Dublinie, zajmował się spokojnie, po staremu, flotyllą rybacką, jak nieraz sugerowała mu jego matka, i mógł poświęcić więcej czasu żonie i dzieciom?

W swoją działalność polityczną, w jej słuszność i skuteczność, Peter wierzył, dopóki prowadził ich Parnell. Ale Parnell nie żył od dziesięciu lat, a wraz z nim pogrzebane zostały nadzieje ożywiające większość jego rodaków od chwili, gdy Parnell dał hasło parlamentarnych dążeń do autonomii. Peter głęboko podziwiał, można powiedzieć nawet uwielbiał tego wodza, zwanego „niekoronowanym królem Irlandii”. Następca Parnella, John Redmond, był człowiekiem szlachetnym, a w swoim czasie lojalnym i zdolnym adiutantem; brak mu było jednak energii, osobistego magnetyzmu, wpływu na innych polityków - wszystkich tych cech, które doprowadziły Parnella do progu sukcesu. Stronnictwo Irlandzkie uległo rozłamowi nie z powodów różnic politycznych, ale z powodu rozmaitego stosunku do afery z Kitty O’Shea, toteż Redmond obecnie stał na czele tylko nielicznej frakcji, wiernej metodom i ideałom Parnella.

Przywiązanie Petera do osoby Parnella przetrwało skandal z Kitty O’Shea, który wydawał mu się nie związany ze sprawami politycznymi. Teraz, z poczucia lojalności, pozostał zwolennikiem parnellizmu, popierał wysiłki Redmonda, ale w głębi duszy przyznawał, że szanse powodzenia są minimalne.

Tak więc w dwóch dziedzinach, które głównie rządziły życiem - w interesach i w polityce - nie wszystko układało się po jego myśli. W interesach już nie mógł zawrócić. W polityce postanowił czekać.

Trzej Winterowie szli przez jakiś czas w milczeniu. Wreszcie William powiedział:

- Myślałem, że znam każdy rodzaj Irlandczyka, który chodzi po tej ziemi, wariata czy normalnego, prawego czy kanciarza. Ale Glasheen bije na głowę nawet gnomy z lasu.

ROZDZIAŁ XVII

- Prrr! Stój, Pegaz!

Ochrypły okrzyk dobiegł przez otwarte drzwi sklepu Pat. Stukot kopyt końskich, poprzedzający wołanie, zamarł w zmęczonym szurnięciu. Głos Denisa, zarazem donośny i zająkliwy, znowu zawołał ochryple:

- Stój, Pegazie! Prrrr! Co ty sobie wyobrażasz? Że znowu do nieba polecisz... z Bellerofonem na grz... rz... biecie?

W kuchni Pat i Józef wymienili spojrzenia, William pokiwał głową. Józef wstał i wyszedł na ulicę, gdzie stała koślawa chabeta, zaprzężona do dorożki. Sean i nieznajoma, kulawa młoda kobieta, pomagali wysiąść chwiejącemu się na nogach Denisowi. Stryj i bratanek mieli ubrania mocno zabłocone i zazielenione jakby od trawy.

- Zapłać dorożkarzowi, Józefie, dobrze? - powiedział Sean. - Nie mam przy sobie ani złamanego szeląga.

Młoda kobieta wyciągnęła portmonetkę, ale Józef odsunął ją pośpiesznie.

- Pójdę już - powiedziała. - Nie potrzebujecie mnie teraz.

Denis, obejmując ramieniem plecy Józefa, od progu sklepu odwrócił się i zawołał:

- Nie, Fanny, nie idź! Wejdź... do śśś... rodka. Poznasz... moją matkę.

Pat, stojąc w drzwiach, dodała:

- Lepiej wszyscy wchodźcie prędzej do środka. Cała ulica tu się zbiegnie.

Wzrok dopisywał jej doskonale. Przyglądała się w tej chwili młodej kobiecie: niezbyt ładna - oceniła. Czoło, nos i broda wystające, szyja wysunięta naprzód przypominały wyżła wystawiającego zwierzynę. Kształty natomiast - to znaczy od góry do kolan - zaspokoiłyby nawet wybredne wymagania Denisa.

W kuchni Denis rzucił się ze śmiechem na tapczan Seana mówiąc:

- Alem im wygarnął... byłaby mama dumna ze mnie... tylko Peter, kiedy się dowie... skreśśśli mnie z listy swoich gości... i popatrzy kosym okiem... Halo, William... Halo, mój bratanku... załatwiliście z tym staruszkiem Glasheenem? - Śmiał się głupio.

Mały Ernest na szczęście spał już na górze. Pat namawiała młodą kobietę, którą Denis nazwał Fanny, by została i wypiła z nimi herbatę. Nigdy dotąd nie spotkała żadnej ze znajomych swego szalonego syna, prócz Sally.

Denis, rozłożywszy się jak długi na tapczanie, rozejrzał się wokół:

- Kogoś mi tu brak... ach, tak... Sally! Gdzie jest zacna stara Sally?

- Poszła do spowiedzi - odparła Pat. - Jak zwykle w sobotnie popołudnie.

- Biedny stary Kelly, stary kanonik Kelly - zaśpiewał niespodziewanie pełnym głosem Denis. - Nudne teraz spowiedzi... Sally nie wyznaje już żadnych pieprznych przygód...

- Cicho, Denis! - uspokajała Pat. - Połóż się spokojnie i śpij. I wtedy może mi ktoś opowie... ty Seanie albo pani, panno...

- Adair - dokończyła młoda kobieta, właścicielka tego nazwiska. - Ale bardzo proszę mnie nazywać po prostu Fanny.

- Jest poetką - poinformował Sean. Fanny zaczerwieniła się:

- Poprawniej byłoby powiedzieć, że pisuję wiersze.

- Od razu pomyślałam, że nazwisko jakieś znajome - rzekła Pat. - Czytałam pani wiersze w „lrish Independent”. W moim guście! Bojowe!

- Spotkaliśmy się w Lidze Celtyckiej - wyjaśnił Sean.

- Fanny jest jedną z entuzjastek, a uczy się języka szybciej od wszystkich...

- Chcę się dowiedzieć, co zaszło - rzekła Pat. - Ale najpierw przygotuję miksturę od bólu głowy dla tego łobuziaka, mego syna...

Od młodości Pat przywykła do mężczyzn, którzy tęgo popijali. Uważała to za rzecz naturalną.

- Nie... trzeba - przerwał Denis, grzebiąc po swoich kieszeniach. - Mam tutaj... - wydobył w końcu dwie ogromne piguły. - To końskie lekarstwo Sally... Zacna stara Sally... zawsze rozumiała, czego mężczyznom... potrzeba.

Pat podała mu szklankę wody. Połknął pigułki, wyciągnął się na tapczanie, zamknął oczy, odetchnął głęboko.

- Więc co właściwie zaszło? - pytał William.

- Ty im opowiedz, Sean... mnie się teraz język plącze... - Denisowi głos zamarł; usta się otworzyły. Zasnął.

Sean zwrócił się do Fanny:

- Aleśmy mieli wieczór, co? Ty im powiesz czyja?

- Zaczekajcie jeszcze chwilę z waszymi opowieściami - rzekła Pat. - Niech mi ktoś pomoże, przygotuję kolację. Uprzedzam, że bardzo skromna: wędzone piklingi ze sklepu, kawałek niezłego sera, chleb i masło.

Chciała trochę rozruszać i ośmielić Fanny, która wciąż wyglądała na skrępowaną. Filiżanka herbaty i jedzenie zbliżyły całą kompanię.

Pat zaparzyła herbatę, Józef nakroił chleba, Sean podawał talerze i sztućce Fanny, która rada, że ma coś do roboty, nakryła do stołu, mówiąc do Williama:

- Pana brat dużo mi o panu opowiadał... Mówi, że po waszej matce, pan ma najmądrzejszą w rodzinie głowę na karku.

Uśmiech Williama rozjaśnił całą jego twarz:

- To nowina. Denis nieskory do komplementów rodzinnych.

Ponieważ Denis, rozciągnięty jak długi, zajął cały tapczan, więc zabrakło siedzących miejsc wokół stołu. Józef przyniósł taboret ze sklepu. W piątkę pomieścili się z trzech stron stołu zostawiając czwartą, jako i najbliższą ognia, wolną. Nalawszy herbatę do filiżanek, Pat rzekła:

- Teraz zamieniamy się w słuch! Kto zabiera głos, Sean czy Fanny?

- Proszę, niech Sean opowie!

Fanny bardzo lubiła rozprawiać, ale nie wśród obcych.

- Otóż byłem w parku - zaczął Sean, mówiąc jak zwykle zwięźle, krótkimi zdaniami. - Przed tym laskiem naprzeciw fontanny. Przemawiał ktoś od Redmonda, jeden z kompanów ojca. Ludzie zebrali się dookoła. Wytarte hasła: autonomia, nie traćcie ducha, Stronnictwo Irlandzkie walczy, w końcu zwyciężymy. Mniej więcej jak ojciec. Ciekawym, czy oni sami w to wierzą. Może nie wiedzą, jak się wycofać nie tracąc twarzy. Znudził mnie i chciałem odejść. Wtedy zobaczyłem stryja Denisa i Fanny, po drugiej stronie tłumu...

- Nie spostrzegliśmy ciebie, dopóki nie zacząłeś do nas machać ręką - wtrąciła Fanny, nabrawszy odwagi. - Gdybym cię zobaczyła wcześniej, przyprowadziłabym Denisa do ciebie i oddała w twoje ręce, wiedząc, w jakim... stanie, to znaczy, w jakim był nastroju...

- A w następnym momencie - ciągnął Sean - stryj zaczął krzyczeć. Trochę niewyraźnie. Wołał, że z przeklętymi Anglikami gadaniem nic nie wskórasz, że od nich słowa odskakują jak piłki, że z nimi trzeba się bić jak Wolfe Tone... jak Robert Emmet... A język mu się plątał. Mówca popatrzył na niego i powiedział szyderczo: „Przyszedłem, żeby przemawiać do ludzi inteligentnych i trzeźwych. Niech ktoś usunie tego pijaka...”

Fanny znowu wtrąciła:

- Widziałam już wtedy, że Sean idzie ku nam, przeciskając się przez tłum...

Jej melodyjny cichy głos nieomal zagłuszyło potężne chrapnięcie dochodzące z tapczana. Denis przewrócił się na bok, a Pat zauważyła:

- Teraz uśnie spokojniej, a niedługo będzie znów sobą... Sean opowiadał:

- Przepchnąłem się do Fanny. Stryj już był w pierwszych rzędach tłumu. Jak zapachniało bójką, ludzi zebrało się więcej. Skąd oni to wiedzą? Stryj strącał mówcę ze skrzynki po mydle, na której tamten stał. Ładny prawy sierpowy, niezbyt mocny, ale celny. Kiedy stryj wylazł na tę skrzynkę, Fanny zaczęła nalegać: „Sean, sprowadź go, on nie jest w stanie przemawiać, tylko sobie kłopotów przysporzy!” Więc przedostałem się do niego, chwyciłem za ramię. Odtrącił mnie. Wołał do tłumu, gestykulował: „Powiesić wicekróla na jego maszcie flagowym... zburzyć przeklęty zamek... żeby kamień na kamieniu nie został... ma być irlandzki parlament, wyrzucić na zbity pysk dziedziców...” Używał bogatego słownictwa. Tłum klaskał, wiwatował, dokładał własne przymiotniki. Awantura przypadła im do gustu...

Fanny wtórowała opowiadaniu kiwnięciami głowy, chwilami marszczyła brwi, ale ogólnie biorąc, wyraźnie aprobowała całą sprawę. Teraz wtrąciła z podnieceniem:

- Zobaczyłam mundury na skraju tłumu. Krzyknęłam: „Policja!” Krzyknęłam z całych sił, ale nie wiem, czy Sean mnie usłyszał...?

Zwróciła się do niego pytająco. Sean odparł:

- Tak. Dlatego chwyciłem stryja za nogi, pod kolanami, jak przy rugby. Spadł ciężko. Tłum ścieśnił się, by nie dopuścić policjantów. Było ich tylko dwóch. Próbowałem podnieść stryja. Nagle Fanny znalazła się przy mnie. I jakiś mężczyzna szybko podszedł, mówiąc, żeby stryja wciągnąć do lasku, między drzewa. „Policja nie lubi zarośli” powiedział. Dostaliśmy się do lasu. Potem przez las na drugą stronę, do gościńca. Ciągnęliśmy go wzdłuż drogi, kiedy zobaczyłem, że jedzie znajomy dorożkarz. Znam nawet jego chabetę, którą nazwał Pegazem. A co się stało z tym mówcą od Redmonda, tego nie wiem...

- Widziałam, jak się wymykał - poinformowała Fanny. - Pewno się nadział na policję...

Chwileczkę milczenia przerwał William, mówiąc z widocznym rozbawieniem:

- Przygoda jak się patrzy, ale zupełnie to niepodobne do Denisa...

- A właśnie że tak - sprzeciwiła się Pat. - Denis robi to, na co ma właśnie chęć. Jak go poniesie nastrój, to gotów na wszystko! A po paru kieliszkach go ponosi!

- O tę parę kieliszków chodzi! - powiedział ze śmiechem Józef.

- Zgadzam się z panią Winter - powiedziała Fanny. - Nie miałam nic przeciwko temu, co mówił, ale lepiej by wypadło, gdyby był... to znaczy, w innych okolicznościach. Oczywiście, że Denis potrafi pod wpływem nagłego impulsu wyczyniać brewerie. Zwłaszcza po...

- ...paru kieliszkach - dokończył William. - Jak to się zaczęło? Czy może nam pani opowiedzieć, panno Adair, gdzie Denis był przed waszym przyjściem do parku?

- Proszę mnie nazywać Fanny - powiedziała młoda kobieta, a Pat obrzuciła ją szybkim spojrzeniem. Fanny wyraźnie chciała z całą rodziną nawiązać przyjazne stosunki. Mówiła dalej: - Namówiłam go, żeby się wybrał ze mną do teatru... on kupił bilety, oczywiście nigdy by się nie zgodził, żeby kobieta za coś płaciła... na nową sztukę Yeatsa, „Cathleen ni Houlihan”. Czy może ktoś z państwa był na tej sztuce...?

- Nikt z nas - odrzekła Pat za wszystkich.

- Rzecz rozgrywa się podczas powstania z roku 1798 i oczywiście jest przeładowana narodowym symbolizmem.

Denisowi się podoba. Zaobserwował, że Yeats przedstawia nas, Irlandczyków, jako ludzi rzeczowych, świadomych celu, podczas gdy angielscy dramaturdzy zawsze robią z nas karykatury. Bardzo był rozentuzjazmowany, gdy wyszliśmy z teatru i nalegał, byśmy poszli jeszcze do oberży, wyjątkowo przyzwoitej. - Uśmiechnęła się do Pat. - Jak łatwo odgadnąć, wypił więcej niż był powinien. Mówił, że chce zapłonąć prawdziwym irlandzkim ogniem, jak bohaterowie Yeatsa. Jednakże trzymał się jeszcze nieźle, a ja pomyślałam, że spacer na świeżym powietrzu pomoże mu ochłonąć, więc zaciągnęłam go do parku. No i resztę już wiecie. Fanny odsunęła krzesło i wstała.

- Muszę już iść do domu. Mój brat nie lubi, kiedy wracam tak późno. Bardzo mi było miło poznać panią i całą rodzinę. Denis...

- Zabijaka, ten mój Denis - uśmiechnęła się Pat. - Będę bardzo wdzięczna, jeśli się nim pani trochę zaopiekuje.

Wywnioskowała już, że Fanny bardzo chętnie by się Denisem opiekowała, a jej przypuszczenia potwierdził gorący rumieniec, jakim dziewczyna przyjęła jej słowa.

Sean ofiarował się odprowadzić Fanny do domu i wyszli razem, dziewczyna wsparta na jego ramieniu. William słuchał jej nierównego kroku, szurania jedną nogą. Pat, sprzątając ze stołu z pomocą Józefa, zauważyła:

- Niezła z niej dziewczyna. Najwyższy czas, żeby Denis się ustatkował...

- Po głosie sądząc, ona jest chyba o dwadzieścia lat od niego młodsza - zauważył William.

- To i co z tego? - odcięła się Pat. - Ona ma pewno blisko trzydziestkę. Różnica wieku nie odgrywałaby żadnej roli, gdyby nie ta nieszczęsna chroma noga.

Denis usiadł, przetarł oczy, przygładził rękoma czuprynę. Wstał, otrząsnął się i stwierdził, że trzyma się na nogach.

- Tak, teraz lepiej! - rzekł. - Co to, mamo? Jedzenie? Mógłbym zjeść pół konia.

- Z kolacji niewiele zostało, ale siadaj, zaraz coś przygotuję.

- Czemu tak się dzieje - rozprawiał Denis nad pełnym talerzem - że to mężczyźni za dużo piją, a kobiety wiedzą, jak zaradzić złym skutkom?

- Bo gdyby kobiety wam trochę oleju do głowy nie wlewały - odparła Pat - toby miały do czynienia tylko z zapijaczonymi durniami!

Potrząsnęła głową z udaną surowością, ale uśmiechała się do tego łobuza, swego ukochanego syna.

- Słyszeliście na pewno całą historię - mówił Denis z pełnymi ustami. - Czy nie jesteś dumna ze mnie, mamo?

- Może i byłabym dumna, gdybyś to zrobił na trzeźwo.

- Och! Parę łyków. Pamiętam wszystko doskonale. Sean byłby niezłym graczem w rugby, chociaż tak się nie traktuje rodzonego stryja, znanego pisarza, w dodatku już siwiejącego na skroniach. Ale gdzie się podziała Fanny? Dawno poszła?

- Ledwie parę minut temu - odrzekła Pat. - Wiesz, Denisie, że ja bym ją mogła polubić...

- Zacna dusza, Fanny - zgodził się Denis. - Trochę może nadto poważna, za dużo rozprawia o książkach, teatrze, poezji i nacjonalizmie. Pokpiwam sobie z tych jej wierszy, które drukuje w „Irish Independent”. Za wiele w nich emocji, przesady... Ale ma dobre chęci.

- Coś mi się wydaje, że ty zgrzeszyłeś emocją i przesadą dziś wieczorem w parku - żartował William. - Czy Fanny jest emancypantką, jak to teraz określają, niebieską pończochą?

- Właściwie nie - odparł Denis. - Jej intelektualne dyskursy służą do ukrycia, jak podejrzewam, bolesnego kompleksu niższości, wywołanego kalectwem. Fanny myśli, że mężczyźni nie mogą się nią zainteresować jako kobietą.

- Kim ona jest? Gdzie mieszka? - dopytywała się Pat.

- Mieszka z bratem, wdowcem, ma jakiś niewielki dochód osobisty. Planuje zajęcia na tydzień, czasem i na miesiąc naprzód: obowiązki domowe, Liga Celtycka, nauka języka, pisanie wierszy, teatr i różne inne. Boi się nudy, boi się poczucia bezużyteczności. Ale umie sobie życie układać...

- Mogłaby ciebie paru rzeczy nauczyć, jak mi się zdaje - mruknęła Pat.

- I nawzajem - odciął się Denis. - Gdyby nie była tak przeklęcie cnotliwa!

- Daj spokój - upomniała go Pat.

- Fanny jest zapaloną działaczką Ligi Celtyckiej - powiedział Denis. - Pewno by chętnie z tobą o tym pogadała, Williamie. Macie filię w Killarney, prawda?

- Mamy, należę do niej! - odrzekł z zapałem Józef.

- Uczę się celtyckiego, zacząłem już w Cork. Mam nadzieję, że zabierzesz mnie na lekcje i zebrania tu w Dublinie, stryju?

- Liga ma swoje zalety. Na przykład te lekcje celtyckie. Ale nie sądzę, że należy uczyć w szkołach wyłącznie celtyckiego. Młodzi powinni znać angielski. Jeśliby przyszłe pokolenia znały wyłącznie język celtycki - którym w innych krajach włada tylko paru specjalizujących się lingwistów - byliby odizolowani od świata, a zwłaszcza od Ameryki, Kanady, Australii, gdzie żyje tylu naszych rodaków. Fanatyczny nacjonalizm na dłuższą metę może nam tylko zaszkodzić. Musimy pomyśleć, jak będziemy żyć i współpracować z resztą świata, ekonomicznie i politycznie, gdy zdobędziemy niepodległość...

- Jeżeli ją zdobędziemy - wtrącił z powątpiewaniem Denis.

- Również nasza literatura - ciągnął William. - Gdybyśmy pisali tylko po celtycku, nasza literatura nie rozpowszechniałaby się, nikt by jej nie znał, nie rozumiał nas. Nie, musimy mieć dwa równorzędne języki.

- Wszystko bardzo słuszne, rozumne, bardzo twoje, Williamie, i bardzo wzniosłe - zakpił Denis, mrugając porozumiewawczo do Pat. - Ale czy Liga ma wzięcie w Killarney? Kto tam do niej należy oprócz tu obecnego młodzika?

- Na ogół średnie warstwy się zainteresowały - odrzekł William. - Wytworzył się pewnego rodzaju nowy snobizm. Oczywiście to nie stosuje się do Józefa, wiem o tym. Ale biorąc ogólnie. Wiemy przecież, jak to bywa w małych miasteczkach na prowincji. Różnice urodzenia i zamożności nie są duże. Więc ci, którzy chcą się czymś wyróżniać, ulegają ciągotom snobistycznym. Dawniej tak zwana wyższość polegała na angielskich manierach, małpowaniu angielskiego stylu życia. Teraz z powodu Ligi nagle zrobiło się modne w tych kołach pozdrawianie się po celtycku, aspirowanie we wszystkim do prawdziwej irlandzkości. Ale jeśli już musi być snobizm, to lepszy ten niż inny.

- Trzeba nam więcej tego, co głosił Denis w parku, ot co! - powiedziała Pat.

Denis odrzucił w tył głowę i wybuchnął śmiechem.

- Dajcie spokój! Przecież trzeba czasem dać prztyczka w nos tym redmonistom! Nawet Peterowi. Tłum w parku stał i przysłuchiwał się w milczeniu temu mówcy od siedmiu boleści. Przyda się czasem potrząsnąć nimi, zmusić ich do myślenia, wyrwać z letargu. Bóg wie, że to nie ich wina - są przepracowani i niedożywieni. A jednak trzeba im przypomnieć czasem, że przecież żyją! Ale wracając do Ligi. Tu, w Dublinie, niektórzy księża nas popierają, inni są przeciwni. Co z księżmi w Killarney?

- Proboszcz właściwie prowadzi naszą filię - powiedział Józef. - Ale wiesz, jak to z nim jest, stryju. Pruderyjny pedant z niego. Wyobraźcie sobie, nalega, żeby lekcje dla dziewcząt i chłopców odbywały się w oddzielnych pokojach. On sam albo wikary pilnują, żeby nikt innej płci się nie zamieszał. A kiedy lekcje się kończą, wysyła dziewczęta przodem, a potem sam kroczy między nimi a chłopcami.

- Zwariował księżulo! - zawołała Pat. - Czyżby nigdy nie słyszał o zdwojonym uroku zakazanego owocu?

- Dziwię ci się, mamo! Należy zapobiegać sposobności do grzechu, tak właśnie przystoi! Szatan nie śpi! - kpił Denis.

Nic nie ujdzie uwagi naszego proboszcza - powiedział William. - Dziewczęta i chłopcy zwykli przychodzić w sobotnie wieczory na murawę blisko Oberży pod Tarą, żeby sobie potańczyć i pośpiewać. Przygrywałem im często na flecie. Proboszcz przysłał do mnie wikarego z żądaniem, żebym temu położył kres. Gdyby to był policjant, młodzi by go wyśmiali, jeszcze by parę kamyków za nim poleciało. Ale to człowiek w koloratce, więc potulnie usłuchali, chociaż ja protestowałem. Proboszcz przyszedł następnego dnia i skarcił mnie za zachęcanie do rozwiązłości.

- Co ty na to? - spytała Pat.

- Że jeżeli te szczeniaki nie będą mogły pośpiewać i potańczyć, to tym prędzej połączą się w pary i pójdą do lasu.

- Bardzo słusznie - przytaknął z zadowoleniem Denis.

- Wnioskuję, że ty i twój ojciec spowiednik nie żyjecie w komitywie?

- A nie. Akceptuję go, jeśli chodzi o liturgiczne obowiązki. Bądź co bądź jest wyświęconym księdzem. Ale jako człowiek - nie, nie pochwalam. Myślę, że zajął się Ligą po to, by ją mieć na oku. Ale naprawdę to on w ten sposób rozumuje: jeśli Anglicy nas ciemiężą, wyzyskują, ograbiają - to taka wola Boga, który nas wyzwoli, gdy nadejdzie czas. Otóż ja się z nim nie zgadzam. Jego Bóg wydaje się inny od tego, w którego ja wierzę...

- To twoja osobista rzecz, w co ty wierzysz - odrzekł Denis. - Mnie wszelka wiara wydaje się nielogicznym akceptowaniem nieprawdopodobieństwa. Wierzący czy ateista - nikt z nas nie wie, skąd się bierzemy i dokąd idziemy. W sercu wszelkiej wiedzy jest czarna pustka, która sprawia, że życia pojąć nie sposób. Ale chociaż ja sam jestem zadowolonym poganinem, mogę zrozumieć człowieka, który chce mieć Boga. To protest naszego ducha przeciw nieludzkości gatunku homo sapiens.

- O tym moglibyśmy długo dyskutować - powiedział z uśmiechem William. - Ale już późno. Józef i ja musimy wracać, zanim Peter roześle gońców na poszukiwania.

- Odprowadzę was - zgłosił się na ochotnika Denis.

- Muszę dopilnować, żebyście się nie zgubili na ulicach Sodomy... czy też Gomory!

W tej chwili weszła Sally z Seanem. Lepiej ubrana, Sally odmłodniała i wydała się pogodniejsza, jakby więcej w zgodzie z samą sobą niż wtedy, gdy ją Denis pierwszy raz przyprowadził do sklepu. Tylko zrobiła się chyba jeszcze grubsza. William już ją spotkał, ale Pat przedstawiła Józefa, mówiąc:

- Twoja babka nie potrafiłaby już teraz żyć bez niej, wiesz?

- To jest akurat na odwrót, mój chłopcze - powiedziała Sally. - Ja nie wiem, co by ze mną było bez twojej babki. Pewno bym w rzece Liffey skończyła. Nie blaguję.

Obie kobiety mówiły szczerze. Zrodziło się między nimi głębokie wzajemne przywiązanie, oparte na jakiejś zgodności charakterów - dziwne może, bo życie odmiennie się z nimi obeszło.

- A co tam narozrabiałaś z kanonikiem Kellym? - dowcipkował Denis. Postanowił, że najlepiej będzie traktować niektóre okresy dawnego życia Sally jako żart. Jej to odpowiadało.

- To ja mogłabym zapytać, co ty narozrabiałeś - odparła Sally grożąc mu palcem. - Nie jesteś już żadnym żółtodziobem! Zamkną cię do ciupy i taki będzie koniec. Ale dobre rady dawać Denisowi Winterowi, to jakby wiatr do klatki zamknąć!

Pat z uśmiechem słuchała wymyślań Sally, inni śmieli się na całe gardło.

- Cała moja rodzina powstrzymała się taktownie od skarcenia mnie za moją eskapadę - Denis odpierał ataki Sally. - Dopiero zacna stara Sally musiała mi udzielić reprymendy! - I trzepnął ją po przyjacielsku w potężne pośladki.

ROZDZIAŁ XVIII

To był pomysł Dafne. Pewnego dnia powiedziała do Denisa:

- Powinniśmy kazać namalować portret twojej matki.

- Wiesz, wspaniała myśl! - wykrzyknął Denis, a Dafne mówiła dalej:

- Osiemdziesiąt lat! I ma wyjątkowo piękną figurę jak na taki wiek. Wyprostowana, oczy błyszczące, emanuje z niej silna indywidualność. Rzymska matrona! A realistycznie rzecz biorąc, nie będzie żyła wiecznie. Nikt z nas jej nie zapomni, ale ja osobiście chciałabym czasem odświeżyć swoją pamięć, a właściwie nie tyle pamięć, ile siebie samą, patrząc na jej portret...

- Nie męcz się, nawracasz nawróconego - rzekł Denis. - I musi to być portret zrobiony naprawdę dobrze. Nie tylko podobieństwo powierzchowne. Trzeba nam wybitnego malarza. Kto potrafi uchwycić, oddać na płótnie jej charakter, jej połączenie jednotorowego myślenia ze zrozumieniem każdego z nas, pigmejów, u jej boku?

- Malarza ty musisz wynaleźć albo Peter.

- I pieniądze też jakoś wykombinuję - entuzjazmował się Denis. - Nie Peter! Portret będzie moją kontrybucją dla familijnego skarbca!

Wiek nie ograniczył Pat do bezczynnego siedzenia w fotelu. Mniej kłopotów sprawiało jej teraz wychowywanie prawnuka, już dwunastoletniego, ponieważ znaczna część odpowiedzialności spadła raczej na ojca. A nie była to lekka odpowiedzialność, bo Ernest miał skłonności do łobuzerstwa. Pat nadal zajmowała się kuchnią i doglądała sklepu, zwłaszcza zakupów towaru, bo klientów obsługiwała przeważnie Sally. Reumatyczne dolegliwości Pat znacznie zelżały po kuracji ziołowej przepisanej przez Verę.

Peter częściej niż dawniej zaglądał do matki albo też przysyłał powóz, by ją przywieźć do swego domu w odwiedziny. Pat nie mogła odmówić, ale nalegała, by powóz nie podjeżdżał pod sklep, lecz czekał na nią w umówionym miejscu, dokąd z uporem i godnością szła pieszo. Wypominała też przy każdym spotkaniu swemu najstarszemu synowi jego oficjalnie wyznawaną wiarę w ostateczne nadanie Irlandii autonomii przez rząd angielski. Nie wiadomo, czy w wyniku jej upomnień czy też z innych powodów Peter ostatnio - chociaż regularnie uczęszczał na sesje parlamentarne i popierał Johna Redmonda - o wiele mniej czasu poświęcał polityce.

A w rodzinie znowu tematem dnia były wesela. Jakoś się utarło, że chociaż Józef miał dopiero trzydzieści lat, to uważano go za zatwardziałego starego kawalera, jak jego stryja Denisa. Wydawało się już, że ten syn Williama całkowicie oddał się pracy w antykwariacie Glasheena. Nagle, podczas podróży do Waterford, gdzie kupował stare irlandzkie manuskrypty o tematyce religijnej, pochodzące z licytacji prywatnych zbiorów, Józef zakochał się od pierwszego wejrzenia w córce właściciela, ogłoszonego bankrutem. Józef w tym różnił się od swego kuzyna Jamesa, że pieniądze nie miały dla niego znaczenia. Dostawał od starego Glasheena przyzwoitą pensję i nie zaprzątał sobie głowy sprawami finansowymi. Miał usposobienie spokojne, nawet milkliwe, rzadko wyrażał opinię o czymś, co nie dotyczyło jego specjalności. Ale teraz do kręgu swych zainteresowań dołączył niespodziewanie Joannę, córkę zlicytowanego bankruta, zawiózł ją do Tary, przedstawił ojcu i poślubił.

Stary Glasheen, który szczerze polubił swego pomocnika, kupił skromny dom i wydzierżawił go świeżo poślubionej parze za nominalny czynsz. Nie wspominając o tym nikomu, zapisał im ten dom w testamencie. Pat zaaprobowała małżeństwo. Rodzina Joanny odznaczała się patriotyzmem, a dziewczyna była praktyczna i oszczędna.

- Joanna sama sobie szyje suknie i są prześliczne - poinformował rodzinę Józef, a Denis zaraz odparł:

- Bóg przeznaczył jeden tylko strój dla kobiety, piękniejszy od wszelkich wymyślanych od czasów Ewy przez krawców i dom mody.

Tymczasem przyjaźń Denisa z Fanny utknęła w martwym punkcie. Właściwie spotykali się dlatego, że pomiędzy Fanny i Pat zrodziło się niezwykle serdeczne przywiązanie. Często się zdarzało, że Denis wpadając do matki, zastawał u niej Fanny i wieczorem odprowadzał ją do domu. Spotykał ją również na różnych zebraniach i odczytach organizowanych przez Ligę Celtycką. Ku własnemu zdziwieniu przekonał się, że towarzystwo jej coraz bardziej mu odpowiada i zaczął szukać okazji do spotkań.

- Czy to możliwe - zapytywał sam siebie - żebyś ty, stary rozpustnik, miał ochotę stworzyć taką sytuację, kiedy nie potrzebowałbyś czekać na przypadkowe spotkania? Stary durniu, o czym ty właściwie myślisz? Po tylu latach hulanek... teraz małżeństwo? Co za nonsens! Ona by ciebie zresztą nie chciała, jeśli ma tyle zdrowego rozsądku, ile jej przypisujesz... Prócz tego nie masz pieniędzy, a jeśli miewasz, to nieregularnie. Wprawdzie Fanny ma jakiś tam własny dochód, ale psiakrew, w twoim wieku nie pójdziesz na utrzymanie kobiety!

Z Denisem często tak bywało, że myśli czy projekty, choćby odrzucane, wciąż uporczywie powracały, aż wreszcie jakieś zdarzenie, nawet przypadkowe, doprowadzało wrzenie do wybuchu. Tak więc pewnego wieczoru Denis zakołatał energicznie do drzwi domu Pat. Sean go wpuścił.

- Muszę się widzieć z matką!

Denis był widocznie w świetnym nastroju.

- Poszła już z Sally na górę.

- Dawno?

- Z pól godziny temu. I zachowuj się ciszej, boje pobudzisz.

- Matkę obudzę w każdym razie. Idę na górę.

Zanim Sean zdążył go powstrzymać, Denis już galopował po schodach z niezwykłą zwinnością, jak na jego pięćdziesiąt ileś tam lat. Przed drzwiami na górze zatrzymał się, przypomniawszy sobie, że Ernest spał w tym samym pokoju. Otworzył po cichu drzwi i na palcach podszedł do jej łóżka. Pat poruszyła się i wymruczała:

- Mówiłam ci, Sean, zastukaj, zanim wejdziesz, nawet jeśli myślisz, że śpię.

- To ja, Denis. A pokojówka, którą jej pan skarcił za takie właśnie przewinienie, odparła: „Ja zawsze najpierw zaglądam przez dziurkę od klucza, a jeśli wielmożny pan jest goły, to nie wchodzę!”

Pat rozbudziła się zupełnie.

- Przestań gadać głupstwa, i to w środku nocy! Po co przyszedłeś? Czy jesteś trzeźwy?

- Nie miałem w ustach ani kropli alkoholu przez cały dzień. I muszę z tobą pomówić. Nie mogę czekać.

Denis zapalił świecę, po czym usiadł na łóżku matki i wziął w swoje dłonie jej rękę, wychudłą i kościstą.

- Mów cicho - przestrzegała. - Nie budź tego łobuziaka.

O każdej porze dnia i nocy Pat gotowa była rozkoszować się rozmową z ukochanym synem.

- Mamo, wygrałem grubą sumę! - zaszeptał Denis w podnieceniu. - Musiałem ci to powiedzieć.

- W karty? Nie wypłacą ci?

- Mam już pieniądze, tutaj! - Klepnął się po kieszeni marynarki.

- A ja żałuję, żeś wygrał! - powiedziała Pat. - Kiedy przegrywasz, zawsze się spodziewam, że w końcu dasz sobie spokój z hazardem. A jak wygrywasz, a masz diabelskie szczęście, to wiem, że będziesz grał dalej.

- Muszę mieć jakąś rozrywkę - bronił się Denis.

- Podczas gry zapominam o pisaniu, mój umysł odpoczywa. Karty czy ruletka - lubię podejmować decyzję: jeśli mi się uda, dostaję za to forsę, jeśli nie, moja kieszeń na tym cierpi. Przegrana nigdy mnie nie boli. Wygrywam czy przegrywam - lubię hazard...

- Słuchaj, nie po to przyszedłeś do mnie w środku nocy, by mi o tym powiedzieć...

- Nie, ale gdybym dziś nie wygrał, nigdy bym nie miał dość pieniędzy na pewien plan, o którym chcę ci powiedzieć...

- No i co to znowu za wariacki plan?

- Ufam, że tym razem pochwalisz mój plan. Żenię się. Pat usiadła na łóżku i bacznie mu się przyjrzała, zupełnie jakby obserwowała dziwacznie zachowującego się psa. Denis wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu i podsunął jej poduszki pod plecy.

- Żenisz się? Na litość boską, z kim? Jaka para zgrabnych nóg tym razem cię usidliła?

- Wierzę, że będzie dobrą żoną. Najlepszą. Jeśli mnie zapytasz, co ona ma takiego, czego inne nie mają, to ci nie potrafię odpowiedzieć. Nie jest tak piękna ani tak strojna i pewno da mi mniej rozkoszy w łóżku od wielu innych, które znałem. A kłopot tylko w tym, że chyba kocham tę małą nędznicę razem z jej kulawą nogą...

- Niech cię uściskam, kochany, niech cię uściskam! To najlepsza wiadomość, jaką mi kiedykolwiek przyniosłeś! - Pat była bliska łez. - Jeśli to się nie mogło stać bez tej twojej wygranej, to błogosław hazardowi, święty Patryku! A tym samym odwołuję, co o tym mówiłam od tak dawna, że już nikt z was woli nie pamiętać, od kilku lat. Wiem, że będzie cię chciała, mój drogi. Ale czy ty... czy ty na pewno nareszcie się ustatkujesz? Bo to wspaniała dziewczyna, Denisie. A chociaż nigdy o tym nie mówi, to ja, stara kobieta, wiem, że ona jest ciężko doświadczona tą swoją ułomnością, a także dziewictwem, które do tej pory zachowała... Jeśli sprawisz jej ból, to będę cię straszyć po śmierci jak widmo...

- Mamo, jeśli Fanny przyjdzie do ciebie, zanim ja ją zobaczę, to nie piśnij ani słówka, błagam! A teraz idź spać. Przepraszam, że wpadłem tak późno i obudziłem ciebie. Ale chciałem, żebyś pierwsza się dowiedziała i zaaprobowała...

Odprowadzając Fanny do domu po następnym zebraniu Ligi Celtyckiej Denis powiedział:

- Bardzo chciałbym poznać twego brata.

- I on by cię chciał spotkać, mówił mi. Ale teraz wyjechał na parę dni.

Fanny miała ogromną ochotę zaprosić Denisa, żeby wszedł. Ale konwenanse owych czasów nie pozwalały młodej kobiecie zapraszać mężczyzny, gdy w domu nie było nikogo. I Fanny nie bardzo wiedziała, jak to zrobić. Brak doświadczenia krępował ją: była mniej zaradna od wielu młodszych dziewcząt. Ale gdy pożegnała się już, weszła i miała zamknąć drzwi za sobą, Denis zatrzymał ją jeszcze.

- Nie masz w domu czasem czegoś do wypicia?

- Zwykle jest, mój brat powinien coś mieć.

- Chętnie bym się napił. Lokale już pozamykane, a ja u siebie nie mam ani kropli.

Gościnność, a może coś innego, zatriumfowała nad konsekwencjami. We własnym domu, w dobrze znajomym otoczeniu, Fanny pozbyła się po trochu swojej nieśmiałości. Przyniosła butelkę whisky i szklaneczkę. Usiedli obok siebie na sofie i Fanny zaczęła opowiadać o swoich przyjaciółkach, Ewie Gore-Booth i jej siostrze, hrabinie Markiewicz, które właśnie wróciły z Anglii, gdzie prowadziły kampanię na rzecz emancypacji kobiet.

- Po co kobietom równouprawnienie - żartował Denis - kiedy dobry Pan Bóg dał im coś, co pozwala rządzić mężczyznami skuteczniej od wszelkich statutów i ustaw?

- Przypuszczam, że za taką uwagę powinnam cię wyrzucić z domu - odrzekła Fanny, rumieniąc się i śmiejąc zarazem.

- Ale nie zrobisz tego? - Denis objął ramieniem jej szczupłą kibić. Ani kształty Fanny, ani jej tryb życia - nie bywała w modnym towarzystwie - nie narzucały jej konieczności noszenia gorsetu.

- A czy ty byś mnie usłuchał, gdybym ci kazała wyjść z domu?

- Oczywiście, że nie.

- Więc po co? Sam nie pochwalasz nieudanych rebelii.

Denis czuł przyśpieszone bicie jej serca. Jego dłoń sięgnęła do jej drobnych piersi. Wolną ręką ujął ją pod brodę, obrócił ku sobie jej twarz. Łagodnie odsunęła się - spojrzała na swoją kaleką nogę. Spostrzegłszy to, Denis powiedział:

- Fanny, ja nie szukam atletki.

- Więc co?

Objął ramionami całą jej drobną postać i przygarnął do siebie.

- Szukam nowego doświadczenia. Chcę znaleźć się w łóżku z kobietą której jestem poślubiony.

Fanny spojrzała mu w twarz rozszerzonymi oczyma, ledwie wierząc własnym uszom, nie odważając się pojąć jego słów. Spodziewała się co najwyżej próby uwiedzenia. Powiedziała z udanym dąsem:

- Myślę, że nie pokocham kobiety, którą ty poślubisz...

- Wystarczy, że ja ją kocham. A jeśli nie wyraziłem się dość jasno: czy zgodzisz się, Fanny, być pochowaną w moim familijnym grobowcu?

Odrzuciła w tył głowę i wybuchnęła śmiechem, szczęśliwym i rozbawionym. Pocałunki Denisa zdusiły jej wesołość. Gdy ją wreszcie puścił, rzekła:

- Czy kiedykolwiek oświadczono się kobiecie w takiej formie?

Na co Denis z nieudaną galanterią:

- Jesteś kobietą tak wyjątkową, że zasługujesz na wyjątkowe oświadczyny...

Tak więc dwóch rzekomych starych kawalerów w rodzinie Winterów stanęło przed ołtarzem. I lepiej im się poszczęściło niż tym dwojgu, którym było spieszno: Jamesowi i Trixie.

W parę dni po drugim weselu - na które znowu William przyjechał z Verą do Dublina, zostawiając oberżę pod kompetentną opieką swojej córki Alicji - Sean szedł do domu rodzicielskiego z bardzo niemiłą misją.

... Nieznośny smarkacz, ten mój Ernest - rozmyślał młody ojciec. - Dam mu w skórę, już nieraz mu porządnie skórę wygarbowałem... wszystko bez rezultatu... Kradnie na targu! I tym razem nie jakieś pojedyncze jabłko. Całą ćwierć mięsa ściągnął, upiekli ją nad ogniskiem w lesie z tą bandą chuliganów, z którymi się stowarzyszył... Nie wiem, co z nim począć... Gdybym nie musiał mówić o tym rodzicom! Ale babcia wie i stryj Denis, i kanonik Kelly także, i Sally... dziwne, że też właśnie ona z nas wszystkich najbardziej była oburzona i rozzłoszczona na chłopca...

Sean nie zdawał sobie sprawy, że Sally, z rękawami bluzki podwiniętymi na muskularnych ramionach, wygrażając kijem i nie przebierając w słowach, najprędzej mogłaby zapewne trafić do przekonania wyrostkowi:

- Czy ty nie rozumiesz, zakichany nicponiu, że drzwi ciupy stoją otworem i tylko czyhają, by nas, Irlandczyków, przydybać? Nie potrzebujesz pchać się za kraty!

Z posępnych rozmyślań wyrwała Seana postać, która mu zagrodziła drogę.

- Coś taki ponury, Sean, stary chłopie? Przypomnij sobie Jonasza. Nawet z brzucha wieloryba można się wydostać.

Był to Mike Aherne, murarz, doskonały rzemieślnik i zacny kompan. Sean nieraz już się z nim najmował. Dobrze się im razem pracowało. Zgrani byli.

- Chodź na piwo - rzekł Mikę. - Szukam ciebie, mam ci coś powiedzieć.

Usiadłszy nad kuflami piwa, Mikę zaproponował mu spółkę.

- Nie będziemy pracować dla wielkich przedsiębiorców - mówił Mikę. - Znamy ich obaj. Śmierdzą. Będziemy brać mniejsze roboty, prywatne wille, ogrodzenia, stajnie i takie różności. Obaj znamy paru porządnych chłopaków, których możemy ściągnąć do roboty, ale nie więcej niż dwóch, trzech naraz i tylko wtedy, gdy będzie coś terminowego.

- Nie mamy kapitału - zatroskał się Sean, ale już porwany projektem.

- A po co? Mam nie najgorszy kredyt w cegielni. I twoje nazwisko starczy za Bank Irlandzki.

- A jeśli będzie koniecznie trzeba, to pewno mój ojciec poręczy za mnie - mówił Sean.

- Więc postanowione. I słuchaj, mam na początek niezłą małą robótkę. Taką akurat. Jegomość kupił sobie jeden z tych nowomodnych wymysłów, nazywają to automobilem. Ja na to mówię fuczydupka. Chce mieć koło domu, w ogrodzie, specjalne pomieszczenie na to cudo. On sam kupi materiały budowlane, tylko wykonanie musi być pierwsza klasa.

- Mikę, zbawco! - zawołał Sean. - Byłem bez roboty od dwóch tygodni. I niczego nie widać. Teraz ja funduję. Whisky!

Wyciągnął ostatniego szylinga z kieszeni.

Wybiegłszy z oberży, poszedł teraz szybciej, bo miał dla rodziców dobrą wiadomość oprócz złej. Wszyscy byli w domu z wyjątkiem Jamesa. Peter rozmawiał z Williamem:

- Słuchaj, jak sobie radzisz, by odstraszyć gości, którzy ci kłopotów przysparzają i nie chcesz, żeby drugi raz przyjeżdżali?

- To łatwe - odparł William. - Kiedy wyjeżdżają, Vera albo Alicja - położył rękę na ramieniu żony - pożycza im jakiś przedmiot niewielkiej wartości, parasol, książkę czy stary sweter, mówiąc, że mogą zwrócić, gdy następnym razem przyjadą. Dotąd ten sposób był niezawodny. Jeszcze się nie zdarzyło, by taki niepożądany gość zwrócił pożyczony mu przedmiot.

Właśnie gdy śmiech ustał, wszedł Sean. Najpierw opowiedział o nowej spółce, do której przystąpił z Ahernem, później zaczął mówić o swoim synu. Ktoś zobaczył kradzież, doniósł rzeźnikowi, ale za późno i mięsa nie zdążono chłopcu odebrać. Rzeźnik przyszedł do Seana, zagroził, że pójdzie na policję i trzeba go było przekupić sumą kilkakroć przewyższającą wartość ukradzionego mięsa. Sean nie dodał, że to mu kompletnie opróżniło sakiewkę.

- Sąsiedzi się dowiedzą - westchnął Sean i usłyszał w odpowiedzi kwaśną uwagę ojca:

- Nie chciałbym ci wypominać, synu, ale skoro się uparłeś, by mieszkać wśród...

- Daj spokój, Peter - przerwała Dafne. - To do niczego nie prowadzi. Sean, przy jego uporze - uśmiechnęła się do syna - nie zmieni teraz nagle swego trybu życia.

- Co o tym sądzi twoja babka? - spytał William.

- Znacie ją. Kocha tego chłopaka jak źrenicę oka. Nie da o nim złego słowa powiedzieć. Wini jego nadmiar energii, brak matki, złe towarzystwo, nawet grzech pierworodny, wszystkich i wszystko, tylko nie Ernesta...

Peter wygłosił opinię, którą powtarzają starsi ludzie wszystkich czasów i we wszystkich krajach:

- Dzisiejsza młodzież jest zepsuta. Ani posłuchu, ani poszanowania cudzej własności, ani respektu dla autorytetu...

- A matka ma pewno rację - powiedziała Dafne. - Ernest wcale nie jest złym chłopcem, tylko go roznosi nadmiar żywotności. Musimy mu znaleźć jakieś ujście dla tych młodzieńczych sił. Czekaj, ile on ma lat w tej chwili? Jedenaście?

- Dwanaście.

- To już mogą go przyjąć do zespołu skautowskiego Fianna! - wykrzyknęła Trixie. - Znajdzie tam mnóstwo przyjaciół, mnóstwo zdrowego ruchu, zajęć na świeżym powietrzu, pod nadzorem, a babcia zaaprobuje patriotyczną ideologię ruchu skautów.

- Niezła myśl, niezła myśl! - zapalił się Sean. - Możesz go tam wprowadzić, zarekomendować?

- Pomówię z hrabiną Markiewicz.

- Oczywiście, ty ją znasz! - przypomniał sobie Sean.

- I ona należy do Ligi Celtyckiej, tylko nie do naszej filii. Do Glasheena nie zachodzi.

Sean był jednym z najgorętszych działaczy Ligi. Jako sekretarz filii prowadził protokoły i rejestry, wpisywał nowych członków, jeździł na rowerze - podarunku od Petera - do okolicznych szkół wiejskich, gdzie wieczorami wykładał język celtycki. A także palił w piecach przed zebraniami i sprzątał po zebraniach. Jego praca, chociaż wykonywana całym sercem, nie zawsze dawała mu zadowolenie. Wśród członków Ligi, przeważnie z klas średnich, nie było jedności ani też altruizmu. Czasem odmawiali uczestnictwa w projekcie tylko dlatego, że nie zgadzali się w jakimś drobnym szczególe, albo dlatego, że odrzucono ich mało ważną poprawkę czy sugestię. Sean nadal spodziewał się znaleźć dojście do mniejszej i bardziej zwartej, prawdziwie bojowej organizacji.

Nie tylko Trixie i Fanny znały hrabinę Markiewicz, z domu Konstancję Gore-Booth. Pochodziła z angielskiej rodziny ziemiańskiej, jednej z niewielu, które przyzwoicie traktowały irlandzkich wieśniaków. Od dziecka Konstancja była samowolna, nie chciała uznawać niczyjego autorytetu, wyrażała swą samodzielność w przyjacielskich stosunkach z dzierżawcami i w szalonych konnych eskapadach. Gdy skończyła dwadzieścia jeden lat, utemperowano ją przynajmniej na tyle, że mogła być przedstawiona na dworze królowej Wiktorii, a później bywać w dublińskich kołach towarzyskich, gdzie rodzice poznali ją z Peterem i Dafne Winterami. Ale życie towarzyskie nudziło ją i drażniło. Pisała: „Gdybym mogła wszelkie więzy familijne przeciąć, mieć własne życie i zainteresowania, nie szukałabym innego nieba dla siebie”.

Konstancja zaczęła szukać „własnego życia i zainteresowania” wśród malarskiej cyganerii Paryża, gdzie spotkała i wkrótce poślubiła Kazimierza Markiewicza, przystojnego i utalentowanego malarza, młodego Polaka, którego rodzice mieli majątek, Żywotówkę, na Ukrainie. Ale małżeństwo nie było jej rodzajem „nieba”. Szaleństwa Konstancji nie kierowały się w stronę erotyki. Po urodzeniu córki ograniczyła swoje stosunki z mężem, który zamieszkał w Irlandii, „wyłącznie do przyjaźni platonicznej”, jak informuje jej biograf. Oboje dobrze byli znani w kołach literackich i teatralnych Dublina - z których wymknął się Denis - głównie koncentrujących się wokół osoby wielkiego poety, Yeatsa. Oboje wystawiali swoje obrazy. Później Kazimierz Markiewicz zdobył sławę jako portrecista, natomiast Konstancja poświęciła się działalności politycznej o bardzo bojowym charakterze. Wstąpiła do nacjonalistycznej organizacji Córek Erinu, do której należała także Trixie, i zaczęła drukować swoje utwory na łamach ich czasopisma. Pomagała również swojej siostrze Ewie, entuzjastycznej sufrażystce.

Gdy wicekról rozkazał prowadzić kampanię mającą na celu wynaradawianie irlandzkiej młodzieży i między innymi założył grupy skautów, hrabina Markiewicz odpowiedziała założeniem organizacji młodzieżowej pod nazwą Fianna Eirann. Zakupiła niewielką posiadłość wiejską pod Dublinem i tam jej skauci uczyli się jeździć konno, boksować, uprawiać różne sporty. To bardziej pociągało chłopców od musztry za pomocą miotły, uczenia się angielskiego hymnu narodowego i odprawiania długich modłów za królową i potęgę imperium brytyjskiego. Z organizacji młodzieżowych wicekróla chłopcy uciekali, a do skautów hrabiny Markiewicz tylu chciało się zapisać, że trzeba było ograniczać ich liczbę za pomocą surowej selekcji.

Umówiono się z hrabiną. Trixie razem z Seanem przyprowadzili do niej Ernesta. Konstancja Markiewicz - szczupła, ciemnowłosa, o zamyślonych oczach i dużym, z lekka zakrzywionym nosie nad szerokimi wargami - śmiała się ze szczerze opowiedzianych dziejów jego różnych eskapad. Przypadł jej do serca ten wysoki na swój wiek i silny chłopiec, niepokorny i żądny przygód. Powiedziała mu:

- Nauczymy cię strzelać, mój chłopcze, i to nie z łuku czy z procy, ale z prawdziwej strzelby.

Mówiła bez afektacji, ale z bardzo wyraźnym akcentem sfer arystokratycznych. Opowiedziała swoim gościom, że właśnie się dowiedziała, iż przepisy prawne pozwalają używać broni w obrębie własnej posiadłości, wobec czego zaangażowała byłego zawodowego sierżanta, by obznajomił jej skautów z używaniem rewolweru i strzelby:

- ...bo musi nadejść pora, kiedy to im będzie potrzebne... ufam, że może jeszcze za mego życia, a już na pewno za ich życia...

- Ooo! - zachwycił się Ernest. - To ci morowo! I będę kiedyś strzelał do angielskich żołnierzy, jak moja prababka i stryj Denis?

Sean zabrał syna do domu, ale Konstancja zatrzymała jeszcze Trixie pod pozorem, że mają do omówienia różne sprawy Córek Erinu. Tak naprawdę Konstancję zaciekawiła wzmianka chłopca o prababce i stryju. Wszedł hrabia i chociaż osobiście mało się wtrącał do spraw irlandzkich, jednak opowiadań Trixie o historii jej rodziny wysłuchał z widocznym zainteresowaniem. A Trixie opowiadała o udziale Pat i Michała w powstaniu z czterdziestego ósmego i o tragicznej śmierci dwóch braci Pat w tym samym powstaniu; o Pat i Denisie w powstaniu roku sześćdziesiątego siódmego; o Peterze i roli, jaką odegrał w zamachu na zamek Chester; o uwięzieniu i procesie Michała.

- O twoim dziadku, Michale Winterze i jego mowie przed sądem, oczywiście słyszałam - rzekła Konstancja. - I możesz powiedzieć swemu stryjowi, że to jego książki o Robercie Emmecie i Wolfie Tonie rozbudziły moją uśpioną przedtem świadomość narodową i skłoniły do rozwijania jakiejś energiczniejszej, bardziej bojowej akcji na rzecz zdobycia niepodległości.

Trixie opowiadała dalej, że Pat Winterowa, pomimo podeszłego wieku, nie zatraciła swego bojowego ducha i potępiała pozorny letarg działań wyzwoleńczych.

- Babcia czytuje wszystkie pani artykuły, hrabino - mówiła Trixie z uśmiechem - i żywo je komentuje. Będzie bardzo rada, gdy się dowie, w jakie ręce Ernest się dostaje. Gdyby babka mogła przeprowadzić swoją wolę, tobyśmy wszyscy, mężczyźni i kobiety, maszerowali z bronią w ręku. Trudno wprost sobie wyobrazić, co to za wspaniała kobieta. Ona...

Markiewicz jej przerwał:

- Czy pani babka... jak by to określić... jest osobą dobrze zakonserwowaną?

- Jak na jej wiek - doskonale. Wygląda na młodszą o dziesięć lat, niż jest naprawdę...

- Czy sądzi pani, że byłaby dobrym tematem malarskim?

- Och, panie hrabio, moi rodzice i stryj bardzo sobie życzyli mieć jej portret, ale nie mogli znaleźć naprawdę dobrego malarza.

- Może i ja nie będę dosyć dobry - uśmiechnął się Markiewicz.

- Ależ pana portrety są sławne. Gdyby pan naprawdę zechciał?

- Nie mogę nic pewnego powiedzieć, dopóki jej nie zobaczę. Ale zaciekawiły mnie pani opowiadania. Znużyło mnie malowanie kobiet, których każda linia twarzy, każdy wyraz zdradza, że nie mają żadnego celu w życiu. Z rozkoszą malowałbym... - i użył tego samego zwrotu, co niegdyś Dafne - rzymską matronę.

- Mój stryj Denis zapłaci, ile tylko pan zażąda - zawołała Trixie i przygryzła język, niepewna, czy to było właściwe.

- Praca godna płacy - odparł hrabia, wcale nie urażony. - Ale najpierw chcę zobaczyć mój model.

Pat oznajmiła, że pozować nie będzie. Ale gdy cała rodzina, włącznie z Williamem i Verą, którzy jeszcze byli w Dublinie, zjednoczyła się we wspólnych prośbach, skapitulowała w końcu, zastrzegając:

- Tylko niech to później nie wisi u mnie. Nie będę patrzyła cały dzień na twarz, która kiedyś, przyznaję to, podobała mi się, kiedy zerkałam do lusterka, ale teraz tylko mi przypomina konieczność, którą każdy chciałby odwlec.

W domu Markiewiczów Konstancja przygotowywała dla Pat herbatę, ciasteczka lub przekąskę i wyciągała ją na wspomnienia.

Uzgodniono, że portret będzie wisiał w gabinecie Petera, jako najstarszego syna.

ROZDZIAŁ XIX

W Oberży pod Tarą Vera odczytywała na głos list. Od kiedy jego matka ukończyła osiemdziesiąty piąty rok życia, William starał się możliwie często przyjeżdżać do Dublina, czasem z żoną, czasem z córką Alicją. Za każdym razem obawiał się, że może widzi matkę po raz ostatni. Ale nie można było na długo pozbawiać oberży jej głównych podpór. A jeżeli William wyjeżdżał sam, pod opieką konduktora, to jego bezradność na ulicach Dublina nakładała na rodzinę nierozsądny jego zdaniem ciężar. Zapewniano go, że nic podobnego i Peterowie zawsze mieli pokój do jego dyspozycji, ale niepodległy ruch Winterów przejawiał się równie silnie u niewidomego Williama, jak u innych. Tak więc Trixie podjęła się wysyłania do Killarney regularnych biuletynów o sprawach rodzinnych, a przede wszystkim - o stanie zdrowia Pat.

- „Babcia naprawdę jest wspaniała” - czytała Vera. - „Oczywiście nie mogłaby trzymać się tak prosto ani poruszać tak energicznie, gdyby nie ta wysoka jesionowa laska, którą się podpiera. Ale rozmawia zawsze z ożywieniem i zawsze stara się zapędzić wszystkich w rodzinie do bojowej aktywności, a trzeba przyznać, że teraz jest więcej po temu okazji...”

William prychnął śmiechem i przerwał:

- Powiada się, że starzy żołnierze nie umierają, tylko nikną. A matka jest prawdziwym starym żołnierzem.

Przenikliwa bystrość tym razem zawiodła Williama. Jego matce nie przeznaczone było znikać, lecz zgasnąć nagle, jak wyłączone światło.

Vera czytała dalej:

- „Różnego rodzaju tajne i półoficjalne organizacje rodzą się jak grzyby po deszczu. Wiecie już pewno, że młody Ernest zmienił się zupełnie, od kiedy wstąpił do skautów Fianna Eirann. Zrozumiałe. Natomiast smutne jest to, że możemy werbować tylko tych chłopców i dziewczęta, którzy są gotowi oddać życie. W każdym razie Ernest nauczył się posłuchu i dyscypliny, zaprzyjaźnił ze skautami zapalonymi do sprawy i jest tak bojowy, jak tylko babcia mogła sobie życzyć.

Seanowi nie brakuje roboty w jego budowlanej spółce, a wieczory przepędza raczej w kompanii sinnfeinistów niż w Lidze Celtyckiej...”

Podczas któregoś pozowania do portretu, malowanego przez Kazimierza Markiewicza, Pat opowiedziała Konstancji o frustracji swego wnuka, spragnionego bardziej bojowej działalności od tej, którą mógł się zajmować w ramach Ligi Celtyckiej. Hrabina odpowiedziała natomiast:

- Ależ proszę go przysłać do mnie, droga pani Winterowa! Mogę go wprowadzić tam, gdzie będzie miał pod dostatkiem konspiracji i bojowych przygotowań!

Wieczorem w wilię dnia, kiedy miał się stawić u hrabiny w jej ośrodku skautowskim Fianna, Sean pośpieszył wprost z pracy, chociaż głodny, jeszcze w roboczym ubraniu, na zebranie Ligi Celtyckiej. Douglas Hyde, jeden z ważniejszych działaczy Ligi, odciągnął go na bok i powiedział:

- Wiesz, Sean, nie powinieneś przychodzić tak nieporządnie ubrany. To nie wypada sekretarzowi filii. Wkładaj przyzwoite ubranie, krawat, kołnierzyk! Tu są poważni i szanowani ludzie.

Sean wypadł z budynku i pobiegł do domu w szewskiej pasji.

- Szanowani ludzie! - wściekał się, opowiadając Pat o incydencie. - Zadzierają nosa, snobi, intelektualiści, za przeproszeniem stryja Denisa! Urzędnicy państwowi, sługusy obcej władzy! Mam się dla nich stroić?

- Zapomnij o nich - łagodziła Pat. - Zapalają zapałkę i myślą, że są pochodniami wolności. Jutro spotkasz innych ludzi...

Wciąż jeszcze wściekły na snobów z burżuazyjnej Ligi Celtyckiej, Sean entuzjastycznie podchwycił propozycję hrabiny wprowadzenia go do nowo utworzonej grupy sinnfeinistów.

Sinn Fein było organizacją wywodzącą się z Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego, odpowiedzialnego za powstania z roku czterdziestego ósmego i sześćdziesiątego siódmego. Sinnfeiniści nadal utrzymywali, że insurekcja z bronią w ręku jest jedyną metodą uzyskania niepodległości dla Irlandii. Pod ich sztandary ściągali poszczególni nacjonaliści, niezadowoleni z rezultatów parnellowskiej kampanii o autonomię i ograniczonych celów Ligi Celtyckiej. Ćwiczenia wojskowe jeszcze nie były regularną działalnością sinnfeinistów, ale poszczególne komórki już się tym zajmowały i do jednej z nich wstąpił Sean.

O jego przyszłości w największym stopniu zadecydowało to, że na mityngach i ćwiczeniach - tych ostatnich na terenie posiadłości Konstancji Markiewicz - Sean poznał ludzi, których nazwiska miały na zawsze pozostać na kartach dziejów Irlandii, a między innymi dwóch poetów: Thomasa Mac Donagha i Padraica Pearse'a. Jeden z nich wykładał na uniwersytecie, drugi był nauczycielem szkolnym. Obaj, chociaż intelektualiści, więcej przypadli Seanowi do serca od snobistycznych działaczy Ligi Celtyckiej. Obaj byli romantykami i wierzyli w moc, jaką przelana krew ma dla odrodzenia narodu, pogrążonego ich zdaniem w letargu. Niezrażony tragicznym losem dawniejszych powstań, Mac Donagh pisał o „...świętości rozkwitającej z krwi męczenników...” A Pearse przestrzegał: „Mówię do panów mego narodu: Strzeżcie się przyszłości, która nadciąga, strzeżcie się powstającego ludu, albowiem weźmie to, czego dać nie chcecie...”

Kiedy rozentuzjazmowany spotkaniami z takimi ludźmi Sean opowiedział Denisowi o ćwiczeniach wojskowych i insurekcyjnych zamierzeniach sinnfeinistów, ten zakpił:

- A czym zamierzacie walczyć z angielską artylerią? Mieczami i halabardami?

- Powstańcy irlandzcy rzadko bywali lepiej uzbrojeni - odparł Sean, na co Denis rozłożył ręce:

- Tak, i wiemy, co się stało z nimi i z ich sprawą. Trixie pisała do Williama:

Wciąż się na nowo zdumiewam, patrząc na stryja Denisa. Ustatkował się, zadomowił, mruczy jak kot. Zrozumiałe było, że siedział w domu zaraz po ślubie. Ale to przecież już trzy lata minęły, a kiedy któregoś dnia powiedziałam, że widać służy mu stan małżeński, odrzekł, że czuje się po prostu odmłodzony komfortem i harmonią, jakimi go Fanny otacza, a w dodatku zdumiewa go, jak mało ona na to potrzebuje pieniędzy! Co prawda tych pieniędzy nie jest znowu tak mało. Fanny ma swój stały dochód, a stryj nie potrzebuje teraz pomagać babci, od kiedy Sean zarabia regularnie i dobrze. Oczywiście mieszkając od dawna na poddaszu, stryj nie miał pojęcia, co to naprawdę wygody. A kiedy ośmieliłam się impertynencko zauważyć, że stryj jakoś teraz nie zabawia się hazardem i prawie nie zagląda tło barów »na jednego« - odpowiedział, że to były formy ucieczki od samego siebie, które mu nie są już więcej potrzebne. Oczywiście musiał kpić po swojemu: że małżeństwo dostarcza mu dość hazardu, a Fanny podnieceń...”

William wiedział, że Fanny miała poronienie. Denis uspokoiwszy się co do jej stanu zdrowia, nie okazał po sobie żadnego rozczarowania, które może odczuł. Kiedy Fanny zapytała:

- Czy nie gniewasz się na mnie, najdroższy, że straciłam nasze dziecko?

Odpowiedział jej śmiechem i anegdotą:

- Opowiem ci coś dla rozjaśnienia twego czarnego nastroju. Pewna wieśniaczka poskarżyła się swemu złemu dziedzicowi, że pozbawił jej córkę dziewictwa. „O tak, to prawda, pani O’Shaughnessy” przyznał beztrosko dziedzic, „ale dam pani dwadzieścia funtów, a jeśli będzie dziecko, to pani córka dostanie sto funtów”. Taka hojność zaskoczyła wieśniaczkę. „O, niech święty Inishbofin błogosławi jaśnie pana!” zawołała. „I święci pustelnicy z Clonmacnaise!” Powstrzymała się i spytała w widocznym przestrachu: „Ale, jaśnie panie, gdyby dziewczyna poroniła... to da jej jaśnie pan jeszcze jedną szansę?”

Fanny roześmiała się i rzekła:

- A ty, czy dasz mi jeszcze jedną szansę? Objął ją czule.

- Niezliczone szanse. Jeśli będziemy mieć dziecko, to dobrze, jeżeli nie, to drugie dobrze. Wcale nie w celach pro - kreacji wciągam cię do łóżka o wszelkich porach dnia i nocy, ale dlatego, że cię kocham.

Listy od Trixie zawierały czasem i osobiste informacje: „Za radą Konstancji Markiewicz zaprzestałam używania nazwiska mego męża i wróciłam do »pani Winterowej«. A to dlatego, że Stephen wyjechał z Anglii do Belfastu, gdzie wstąpił do Ochotników Ulsterskich. Wiecie sami, co to znaczy. Sądzę, że Stephen osobiście w ogóle nie dba o to, co się stanie z Irlandią albo z którąkolwiek jej prowincją, ale jacyś angielscy protestanci dali mu tam dobry zarobek, oczywiście pod warunkiem, że się przyłączy do Oranżystów...”

Związki Oranżystów i Ochotników Ulsterskich były przeciwne niepodległości Irlandii w jakiejkolwiek formie, co wynikało z połączenia protestantyzmu z interesami ekonomicznymi. W początkach XVII w. Anglia prowadziła akcję zasiedlania Irlandii Północnej kalwinistami ze Szkocji, którzy otrzymywali nadania ziemi skonfiskowanej katolickim plemionom irlandzkim. Ci osadnicy utworzyli enklawę otoczoną wysiedleńcami, których się zawsze obawiali. W umysły ulsterskich protestantów wpojone było przekonanie, że są odizolowani wśród katolickiej większości, stale zagrażającej ich dobytkowi i ich religii; dlatego pod koniec XVII w. poparli przeciwko katolickiemu królowi Anglii, Jakubowi Drugiemu, jego rywala, ukrywającego się w Irlandii holenderskiego protestanta, księcia Wilhelma Orańskiego. Stąd pochodziła nazwa Oranżystów.

Ekonomicznie siła Ulsteru i Oranżystów pod koniec XIX w. zawisła od Belfastu, który w ciągu stu lat rozwinął się nadzwyczajnie. Ludność, której liczba w roku 1800 nie przekraczała dwudziestu tysięcy, wzrosła dziesięciokrotnie, podczas gdy liczba mieszkańców Dublina tylko się podwoiła. Belfast stał się jednym z najlepiej prosperujących miast przemysłowych na Wyspach Brytyjskich i był już ściśle powiązany z brytyjską finansjerą i handlem. Produkcję wełny w południowej Irlandii, jako konkurencję dla Anglii w ciągu XVII w. zupełnie zlikwidowano. Ale Anglia nie miała lnu, więc przemysł ulsterski, z jego nowoczesną techniką roszarską i tkalniami, był popierany i finansowany.

W połowie XIX w. rozwinął się również przemysł okrętowy, w który kapitał angielski - włącznie z rządowym - inwestował znaczne sumy. Większość okrętów budowano dla armatorów angielskich. W obu tych gałęziach przemysłu wszystkie odpowiedzialne stanowiska, aż do majstra, zajmowali protestanci. Katolików zatrudniano tylko przy najgorzej płatnych robotach.

Odtąd do tradycyjnej obawy ulsterskich protestantów przed katolicką Irlandią dołączyły jeszcze względy ekonomiczne: ich świetne zarobki były ściśle związane z Anglią. Przeciwstawiali się kampanii parlamentarnej na rzecz autonomii za czasów Parnella, a gdy w roku 1911 znowu w Westminsterze zaczęto omawiać sprawę autonomii, utworzyli Związek Ochotników obejmujący antykatolickie grupy mieszkańców Ulsteru. Ochotnicy byli wyposażeni w broń i pilnie musztrowani pod kierunkiem rezerwistów z angielskiej armii i marynarki, oficerów i sierżantów. Ich hasła brzmiały: „Rządy irlandzkie to rządy papistów!” „W obronie religii protestanckiej!” „W obronie imperium!” Powstrzymali się od dodania: „W obronie angielskiego kapitału!”

Trudno się więc dziwić, że Trixie wolała powrócić do swego panieńskiego nazwiska, związanego tradycją z irlandzkim ruchem niepodległościowym.

Pisała dalej:

Stephen chciał, żebym pozwoliła naszemu synowi pojechać do niego. Oczywiście nie zgodziłam się. Seamus i tak nadto jest do ojca podobny. Szydzi z Córek Erinu i z wszystkich bojowych organizacji, nawet z łagodnej Ligi Celtyckiej. Za pośrednictwem mego ojca i Jamesa spotyka dużo Anglików i woli ich kompanię od własnych rodaków, a nawet rodziny...”

Gdy Vera przeczytała, że Fanny wstąpiła do Córek Erinu, William ze zrozumieniem pokiwał głową. Nie nadając się do aktywności w sensie fizycznym, Fanny pomagała wydawać prasę. Hrabina wpisała również Pat jako członka honorowego: „Jej nigdy nie stłumiona bojowość świeci przykładem nam wszystkim”. Pierwszą usługą, jaką Pat oddała Córkom Erinu, było zwerbowanie Sally.

- Tamte kobiety będą się wynosiły nade mnie - protestowała Sally, ale uległa, wobec osobistej interwencji hrabiny.

Sally zastrzegła się jednak, że będzie wychodzić z domu tylko wtedy, gdy Sean, Ernest albo ktoś inny z rodziny dotrzyma towarzystwa Pat. Co prawda ostatnio Pat nie brakło towarzystwa. Jej sklep i kuchnia za sklepem stały się nieoficjalnym miejscem spotkań kolegów Ernesta z Fianna Erin i Seana z Sinn Fein, przeważnie rzemieślników, drobnych urzędników, sklepikarzy, robotników.

Vera przewróciła ostatnią kartkę długiej epistoły i czytała:

Powracając do tego, co już wspomniałam o babci, jest jedna sprawa, ale myślę, że lepiej jednak napiszę. Nie chciałam cię martwić, drogi stryju Williamie, ale babcia ostatnio dziwnie nie panuje nad sobą. Gdy ktoś się jej sprzeciwia albo nawet najłagodniej kwestionuje jej coraz radykalniejsze deklaracje, albo gdy jakieś stwierdzenie czy informacje są sprzeczne z jej własnym poglądem, nie odpowiada spokojnie, rzeczowo. Wybucha w zaślepieniu gniewem, czasem nawet wymyśla dosadnie. I nagle zatrzymuje się w połowie zdania, wydaje się, że zapomniała, co chciała powiedzieć i nawet nie zdaje sobie sprawy, że przed chwilą była w pasji...”

Przykład tej niepokojącej zmiany w zachowaniu Pat zdarzył się ostatnio właśnie w związku z dawnymi przejściami Williama. Sally wróciła pewnego wieczora do domu i zastawszy Pat podejmującą herbatą kanonika Kelly'ego i oboje Denisów, powiedziała do Fanny.

- Hrabina wynalazła pomocnicę do pracy w redakcji...

- Co? Ktoś nowy?

- Tak. Dzisiaj przyszła. Już nie podfruwajka, ale ile ma lat, trudno zgadnąć, bo jeszcze z niej bardzo reprezentacyjna babka. A ubiera się jak z domu mód.

- Nie wiesz, Sally, jak się nazywa?

- Nie usłyszałam. Ale jest oblatana w sprawach pisania i wydawania, mówiła hrabina, bo jej pierwszy mąż drukował książki czy coś takiego.

Denis nastawił uszu, ale pierwszy odezwał się kanonik:

- Ach, to zapewne Flora, wdowa po Shielu, twoim niegdyś wydawcy, Denisie, który jak wiesz, zmarł przed kilku laty. A ona niedawno wyszła ponownie za mąż, chociaż pewno już przekroczyła sześćdziesiątkę. Ale jak Sally zauważyła, była dobrze zakonserwowana. Jak jej drugi mąż się nazywa... zapomniałem. Ale słyszałem historyjkę związaną z tym obecnym małżeństwem. Nie zdradzam żadnych sekretów, wiele osób o tym wie.

- Nalej jeszcze herbaty księdzu kanonikowi, Sally - rzekła Pat. - Opowiadanie historyjek to wysuszająca robota.

- Czasem dla słuchaczy także - zaśmiał się ksiądz.

- Zaryzykujemy, prosimy, księże kanoniku! - zachęcał Denis.

- Otóż obecny mąż Flory Shiel jest Anglikiem, był jakimś komiwojażerem czy hurtownikiem i często przyjeżdżał do Irlandii w interesach. Jak wielu tych podróżujących jegomości, stosował zasadę: „Pokochaj i żegnaj”. Sam mi to opowiadał. Jedna z jego partnerek, mężatka, gdzieś na zachodzie kraju uległa fatalnemu wypadkowi. Wpadła pod pociąg czy coś takiego, nie wiem na pewno, bo ta część opowiadania trochę była niejasna. Dość, że koroner uwolnił go od wszelkiej odpowiedzialności...

Pat siedziała z łokciami opartymi na stole, brodą na dłoniach. Wydawało się, że chce przerwać, ale Denis położył jej rękę na ramieniu i szepnął:

- Ciii...

- W każdym razie nasz jegomość miał powody przypuszczać - ciągnął kanonik - że wokół jego nazwiska wytworzyła się nieprzyjemna atmosfera... - Denis popatrzył na własną pięść, zacisnął ją mocno. - Wrócił więc do Anglii, zmienił zajęcie, dorobił się pieniędzy i ostatecznie postanowił odnowić znajomość z Irlandią po dwudziestu przeszło latach. I właśnie w Dublinie przydarzyło mu się to, co jak sądził, nigdy mu się nie przytrafi: zakochał się. Flora Shiel nie chciała mieszkać w Anglii, sprzedał więc, co tam posiadał i kupił tutaj siedzibę. Moglibyście pomyśleć, że był za stary na romantyczną miłość...

- Niech Bóg zachowa! - wtrącił Denis, uśmiechając się do Fanny. - Nigdy tak nie pomyślę!

- Oczywiście - rzekł kanonik. - Ale nawet ty i Fanny nie jesteście, na oko sądząc, bardziej zakochani od tamtych dwojga...

- Ale jeżeli mąż jest Anglikiem - przerwała Fanny - to dziwię się, że pozwala swojej żonie mieć do czynienia z Córkami Erinu. Czy też, jak ojciec Denisa, nawrócił się na irlandzki sposób myślenia?

- Nie, nie, bynajmniej - odrzekł kanonik. - Ale z tego co wiem o Florze, zakochanej czy też nie, wywnioskowałem, że ona niczyim wpływom ani żądaniom nie ulega. Bierzcie mnie, jaka jestem, albo do widzenia. A ten jegomość naprawdę plackiem przed nią leży... doprawdy głupio, że nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska...

- Zbyteczne... - mruknął pod nosem Denis. Fanny zauważyła:

- Dzieje nawrócenia.

Kanonik powtórzył:

- A tak. I wstyd doprawdy, że Ewa musiała być przyczyną upadku mężczyzny, bo tak często odtąd bywa jego zbawieniem.

I wtedy Pat wybuchnęła gwałtownie, o nic nie dbając, przerażając zebranych swoją furią:

- Nawrócenie! Głupstwo! Zbawienie! Głupstwo! Łajdaka nawrócić nie można. Jeśli jest piekło, jego płomienie muszą już lizać pięty tego człowieka. Nasza rodzina dobrze go zna: spytajcie Denisa! spytajcie Williama! Podły uwodziciel, który pozwolił mojej synowej... tylko się przyglądał... rzucić się pod... - Przerwała, odetchnęła. Jej rysy, wykrzywione wściekłością, przybrały normalniejszy wygląd, zobojętniały. Rozejrzała się dokoła po zdumionych twarzach. - Co ja mówiłam? Coś chciałam powiedzieć... zupełnie mi wyszło z głowy... pewnie nic ważnego. Ale kiedy tak zapominam... czuję się... stara.

- Nie szkodzi - powiedział łagodnie Denis. - Czas już spać, mamo najdroższa... my idziemy do domu.

Kiwnięciem głowy przywołał Sally, która bardziej od innych przyzwyczajona do takich wybuchów, stała za krzesłem Pat, nie ośmielając się pomóc jej wstać, ale gotowa iść za nią, opiekuńcza i spokojna, na górę po schodach. Na ulicy Fanny, Denis i kanonik z zatroskaniem rozmawiali o wybuchach Pat i o jej chwilowej utracie pamięci. Później Denis uzupełnił opowiadanie kanonika pominiętymi przez niego szczegółami.

- Mówiąc realistycznie - zakonkludował - biedna Lilly, razem z jej wadami, nie miała szans zaznać szczęścia. Może je znalazła gdzie indziej, jak William i Godden znaleźli je jeszcze na doczesnym świecie. Ale żeby Flora Shiel...! - Potrząsnął głową i zamilkł. Fanny wiedziała o jego przeszłości i nie była o nią zazdrosna. Ale po co ją wskrzeszać?

Vera odłożyła list i czekała, co William powie na te wiadomości o jego matce. Niewidomy zamyślił się na chwilę, wreszcie rzekł:

- Nie podoba mi się to. Symptom czegoś bardzo poważnego... może ostatecznego. Nawet Trixie sugeruje, że...

- Musisz jechać jutro do Dublina - powiedziała Vera.

- Trudno mi cię zostawiać w pełni sezonu - westchnął.

- Teraz nie pora myśleć o mnie.

Następnego dnia, jadąc pociągiem w kompanii sierżanta policji, który w swoim czasie był zamieszany w tragedię śmierci Lilly, a teraz przechodził na emeryturę i jechał do Dublina po swoje dokumenty, William wsłuchiwał się w rytmiczny stukot kół... rytmiczny, powolny... zbyt powolny... William ponaglał w duchu:

- Prędzej... prędzej... Ale rytm się nie zmieniał.

ROZDZIAŁ XX

Wielką satysfakcję dawało Pat poczucie, że na starość tak jak za młodu, żyła w otoczeniu aktywnych konspiratorów i bojowników. Trixie, Fanny i Sally należały do Córek Erinu, uczyły się posługiwać bronią palną. Siedemnastoletni Ernest, jako naczelnik, pracował z zapałem z grupami Fianna Scouts, a jednocześnie należał do tej samej komórki organizacyjnej sinnfeinistów, której Sean poświęcał więcej czasu niż dawniej Lidze Celtyckiej.

Postawiona przez Konstancję Markiewicz na piedestale jako wypróbowana weteranka dawnych powstań, Pat musiała często ulegać prośbom młodzieży i starszych, tłoczących się wieczorami w jej domku, i opowiadać po wielekroć, jak powstańcy w jej rodzinnej wsi, Kilegad, stoczyli regularną bitwę w czterdziestym ósmym z żołnierzami brytyjskimi; i jak w sześćdziesiątym siódmym ochotnicy z Kenmare przypuścili atak na oddział żołnierzy, zainstalowany w jej własnej farmie Iveragh; jak z młodzieńczą pogardą dla niebezpieczeństwa Denis zdołał podpalić zabudowania; i jak ona sama, leżąc w błocie i śniegu, wzięła brytyjskiego majora na muszkę strzelby i zabiła go celnym strzałem w głowę.

- A wy będziecie sobie lepiej radzić i więcej osiągniecie od nas - mówiła słuchaczom. - Gdy wasz czas nadejdzie, porwiecie za sobą cały Dublin. Ja już nie spodziewam się, bym mogła pójść z wami, ale pamiętajcie: trzymać nerwy na wodzy, cel wybierać uważnie, strzelać spokojnie...

Tak, pod tym względem Pat znajdowała wiele satysfakcji.

- Znowu się tli w Irlandii, jak dawniej - mówiła. - Oby płomienie, kiedy wybuchną, spaliły te cudzoziemskie śmiecie, które nas przytłaczają, i oczyściły cały kraj...

Ale Pat miała jeszcze wiele do zrobienia we własnej rodzinie. Józef należał do Ligi Celtyckiej. Dużo podróżował, przywożąc z Anglii nie tylko dzieła sztuki z całego imperium, ale również obserwacje z tamtej strony Morza Irlandzkiego. Peter wspominał tylko o politykach i mężach stanu, których tam spotykał. Natomiast Józef, bystry i spostrzegawczy, opowiadał dużo ciekawych rzeczy o życiu i ludziach:

- Jeden rodzaj Anglików ulega demoralizacji z powodu chciwości i życia w luksusie, drugi - z powodu nędzy i slumsów... A warstwy średnie żyją pod pewną formą terroru. Mężczyźni otwierają korespondencję swoich żon, odmawiają im wszelkich legalnych uprawnień, każą im zdawać sprawę z każdej godziny dnia, z każdego wydanego szylinga. Kobiety w podobny sposób postępują w stosunku do swoich dzieci... W angielskim domu o żadnej porze i w żadnym pokoju nikt nie jest wolny od najścia, oprócz oczywiście głowy rodziny. Obowiązek, posłuszeństwo, dom, moralność i religia stanowią przerażającą tyranię... I w naturalny sposób Anglicy tak samo traktują swoje kolonie...

Ale przyciśnięty do muru przez babkę Józef, chociaż wyrażał zrozumienie wobec bardziej bojowych członków rodziny, oznajmił, że wobec choroby i starości Glasheena nie ma czasu na nic innego prócz prowadzenia antykwariatu - a to, utrzymywał, jest także pewną formą działalności patriotycznej. Pat nalegała, by wstąpił do sinnfeinistów, ale bez skutku.

Upominała również Petera i Denisa.

- Nikt bardziej ode mnie nie identyfikuje się z aspiracjami Irlandii - odpowiedział Peter. - Ale wiesz sama, mamy odmienne poglądy na metody realizacji naszych celów... Autonomia stanowi podstawę polityki Partii Liberalnej. Nie przyłączę się do żadnej organizacji, która tej sprawie mogłaby zaszkodzić, a sinnfeiniści, o ile staną się tak silni, że Zamek nie będzie mógł dłużej ich ignorować, mogą zaszkodzić...

- Autonomia taka, jaką ty sobie wyobrażasz, jest marzeniem, fikcją - upierała się Pat. - Angielscy politycy igrają sobie z wami, jak igrali z Parnellem. Przecież oni nami gardzą, uważają nas za niższy gatunek ludzi...

- Nie wszyscy - poprawił Peter. - Istnieją w Anglii związki robotnicze, istnieją radykalni politycy, którzy odnoszą się z sympatią do naszej sprawy. Widzą w tragedii Irlandii wyolbrzymiony obraz cierpień ich własnych tak zwanych niższych warstw. Oni właśnie wywierają nieustanny nacisk na rząd, chociaż zgadzam się z tym, że ich siła jest jeszcze słaba w porównaniu ze starymi stronnictwami politycznymi, zwłaszcza konserwatystami, umocnionymi w okopach posiadłości ziemskich i dominacji ekonomicznej...

Pat wciąż powtarzała zasadę całego jej życia:

- Irlandia musi odciąć się zupełnie od wszelkich związków z Anglią, od przysiąg lojalności wobec króla... winna stanąć przed światem taka, jaką była niegdyś: niepodległy naród...

- Po kolei, po kolei - łagodził Peter. - Autonomia jest tylko zaliczką.

- A do ostatniej wpłaty - odparła Pat - nigdy nie dojdzie - o ile nie będziemy walczyć i krwawić, i ginąć za naszą wolność...

Argumenty powtarzały się z obu stron zawsze te same, ale Peter był tak samo uparty jak i jego matka. Z Denisem rozmowy przybierały inny obrót.

- Mało jest ludzi starszych o sercach, co się nie zestarzały - mówiła Pat. - A tylko tacy mogą prowadzić młodych własnym doświadczeniem. Ty jesteś taką właśnie rzadkością. Ruch wyzwoleńczy potrzebuje ciebie.

Denis zwekslował na inny tor:

- Zgadzam się z tobą, mamo, i nie wierzę w autonomię taką, jaką nasze irlandzkie stronnictwo w parlamencie sobie wyobraża. Ale wierzę w drogę pokojową, twórczą, życiodajną. Dopóki metoda Petera nie zbankrutuje jawnie i kompletnie - a właśnie teraz ma pewne szanse sukcesu - to ja nie włączę się oficjalnie do ruchu o charakterze militarnym, destrukcyjnym, odbierającym życie. Wcale nie pragnę śmierci ani dla siebie, ani dla innych, jak Thomas MacDonagh i Padraic Pearse i może Sean...

- A kiedyś wołałeś, żeby powiesić wicekróla - przypomniała mu Pat.

- E, byłem wstawiony! - zaśmiał się Denis.

- W takim stanie dochodzą do głosu nasze najgłębsze instynkty.

- Nasze najgłębsze instynkty nie zawsze są najmądrzejsze. Na trzeźwo rozum winien nimi rządzić.

- Ale pozwalasz Fanny...

- Nie śniłoby mi się jej czegokolwiek zabraniać. Nasze małżeństwo to nie konflikt. Jest oparte na wzajemnym poszanowaniu zainteresowań i poglądów...

- Nie wierzę w szczerość twoich poglądów. Pracujesz ze skautami Fianna, uczysz ich strzelać...

- To nie świadczy o mojej własnej bojowości. A przyjemnie jest znowu mieć strzelbę w ręku! Prócz tego ci chłopcy mi pomagają zachować młodość! - Podszedł do matki, pochylił się i pocałował ją. - Na jedno możesz liczyć zawsze, mamo - powiedział. - Chociaż jestem za stary, by się zabawiać w insurekcję, będę tak bardzo Irlandczykiem, jak tylko mogłabyś zapragnąć, gdy co do czego przyjdzie. Ale nie chcę robić niczego, by ten dzień przyspieszyć.

- Przyznajesz więc, że Liga Celtycka w niczym tego dnia nie przyspieszy? - uśmiechnęła się do niego Pat.

- Nigdy nie miała takich założeń. Ale wyznaczone sobie cele wypełniła: rozwinęła i rozpowszechniła świadomość narodową.

Dyskutanci czasem zaczynali się gorączkować, a wówczas Denis, nie chcąc dopuszczać do tego, by matka się podniecała, znajdował sposób zakończenia dyskusji.

James nie przyłączył się do niego i odmawiał rozmowy na tematy polityczne. Jego syn, Paul, także tylko wzruszał ramionami, kiedy Ernest próbował go zwerbować do skautów Fianna. Pat dobrze wiedziała, kto był tego przyczyną. Ale trudno było dopaść Eileen, która nigdy do sklepu nie przychodziła, nigdy jej nie odwiedzała. I zresztą niewiele było szans przekonania Eileen. Jednak wbrew wszystkiemu Pat uważała za swój obowiązek zabrać się do żony swego wnuka przy najbliższej sposobności.

Tego właśnie dnia, gdy William jechał do Dublina i bezskutecznie próbował nakłonić swój pociąg do większego pośpiechu, Dafne posłała po Pat powóz z liścikiem:

Petera nie ma w domu. Przyjedź, możemy sobie pogawędzić”.

Po drodze Pat rozmyślała z zadowoleniem, że wszystkie trzy jej obecne synowe były doskonałymi żonami i okazywały jej wiele przywiązania. Józef również znalazł w Joannie kochającą i czułą żonę, ale jej całe zainteresowania skupiały się właśnie na mężu. Wydawało się, że już nic jej nie zostawało dla innych.

Wbrew sprzecznościom rodzina trzyma się razem - rozmyślała Pat, nie zdając sobie sprawy, że ona sama jest tym zespalającym czynnikiem. - Gdyby tylko Eileen wypuściła swego męża i syna spod pantofla...

Na powitanie teściowej Dafne wybiegła do holu, zaczerwieniona i potargana, ale wyciągała do niej ramiona ze szczerą radością. Żona Petera przeobraziła się z wiekiem w typową gospodynię rozmiłowaną w sztuce kulinarnej, serdeczną, pogodną, łatwą w pożyciu. Odłożyła już dawno do lamusa pewne pretensje, jakie niegdyś miała do męża z powodu jego ospałości w pełnieniu obowiązków małżeńskich. „Boże Narodzenie rzadko bywa częściej niż raz do roku” powiedziała sobie, „a moim świętym Mikołajem może być tylko jeden człowiek na świecie”. Pogodziła się z tym, że Peter darzył ją inną miłością, którą można by nazwać uczuciem wyższego rzędu. Tak więc szukając dla siebie zaspokojenia w rodzinie, domu, strojach i życiu towarzyskim, Dafne weszła w nową fazę życia, przynoszącą jej wiele satysfakcji. Zaszeptała pośpiesznie:

- Mamo kochana, ufam, że to nam nie przeszkodzi, ale wyobraź sobie, Eileen przyszła... wcale jej się nie spodziewałam... jest w gabinecie.

- O, Eileen? - powtórzyła z naciskiem Pat, nawet rada z tej sposobności, choć widocznej satysfakcji nie okazywała.

- Kazałam podać herbatę - mówiła Dafne - ale muszę skoczyć do sypialni i ogarnąć się trochę. Piekłam ciasteczka! Może wolisz zaczekać na mnie w jadalni? Z Eileen nie zawsze jest łatwo...

- Wprost przeciwnie, bardzo chcę z nią pogadać. Wyprostowała postać, trochę teraz sztywną, ale nadal kształtną i ruszyła do drzwi gabinetu, energicznie stukając laską w biało-czarne kwadraty podłogi. Dafne z pewną obawą spostrzegła bojowy błysk w oczach teściowej.

W niedługi czas potem Dafne, idąc na dół po schodach z sypialni, usłyszała głuchy huk, jakby od uderzenia drewna o drewno, krzyk i stłumiony łoskot. Wpadła do gabinetu. Eileen stała z ręką przy ustach, osłupiałym wzrokiem wpatrując się tam, gdzie pod portretem, malowanym przez Markiewicza, leżała na podłodze nieruchoma postać.

Wykrztusiła słowa: „Postradała zmysły, rzuciła we mnie laską...” Eileen nie opowiedziała nikomu, nawet Jamesowi, co zaszło. Nigdy nie mówiła, jak Pat, po lodowatym powitaniu, usiadła pod portretem, gdzie jej obecność stanowiła nieświadomy komplement dla malarza. Pat przypuściła atak, najpierw spokojnie:

- Nie umiem odnosić się serdecznie do kobiety, która bez żadnych względów na rodzinne obowiązki świadomie ignoruje moje istnienie, a co więcej, jest przyczyną tego, że mój wnuk i prawnuk zachowują sie tak, jakby nie byli Irlandczykami. Nie możesz zaprzeczyć...

Wąskie wargi Eileen zacisnęły się, nos zrobił się jeszcze bardziej spiczasty. Przerwała:

- Z pewnością nie zaprzeczę. Dlaczego miałabym zaprzeczyć? Nie boję się ciebie! Postępuję tak, jak uważam za słuszne...

- Słuszne! - powtórzyła szyderczo Pat. - Według kogo słuszne? Bo to nie jest słuszne dla żadnej prawdziwej Irlandki. Myśmy zawsze stawały nie tylko za naszymi mężami i synami, ale obok nich, gdy walczyli o niepodległość kraju!

- Tak, i grzebałyście ich następnego dnia! - zasyczała Eileen. - Wolnościowe ruchy w Irlandii są jak nieustannie obracająca się klatka z wiewiórką: insurekcja, heroizm, klęska, sąd, więzienie Kilmainham... albo trupy w wapnie...

- Klatka nie jest w nieustannym ruchu - wtrąciła Pat. Eileen nie dała sobie przerwać:

- Ja moich dwóch mężczyzn nie oddam, powiadam ci, nie oddam na barykady, by ich zastrzelili Anglicy! Powiesz, że nie kocham tak znowu bardzo Jamesa. Być może, ale jest mój. I nie rzucę go na żadne rebelianckie stosy. Jest ojcem mego syna...

Słysząc to, o czym doskonale wiedziała i patrząc na nią Pat przelotnie pomyślała: Można przyjąć, że jest ojcem. Nikt inny nie byłby taki głupi...

- Paul jest dla mnie wszystkim! - wołała Eileen. - Ja mu dałam życie! I dopóki mogę, będę decydowała, jak ma żyć! On jest mój i nie dam go na rzeź...

Pat uśmiechnęła się posępnie:

- Zrobiłaś pantoflarza ze swego męża i jeżeli ci się uda, okryjesz syna hańbą... Czy ty myślisz, że ja moich synów nie kochałam? A przecież w czterdziestym siódmym, gdy dwaj z nich byli jeszcze wyrostkami, nie wstrzymałam ich, poszli spełnić swój obowiązek wobec Irlandii! Nigdy bym nie mogła głowy podnieść, gdybym im kazała się chować za moją spódnicę...

Eileen nie znalazła odpowiedzi, ale rozwścieczona, nie dbała o to, jakie ciosy zadaje. Dała folgę złości, od bardzo dawna żywionej w jej nędznej małostkowej duszy. Pochylona naprzód, warczała przez zaciśnięte zęby:

- Irlandia jest starą maciorą, która pożera własny pomiot, a ty idziesz jej śladami przez krew... jesteś potworem, samicą Kaliguli, a chcesz, by rodzina oddawała ci pokłon jak bóstwu... niektórzy są takimi głupcami, że to robią...

Pat zamknęła oczy. Na moment czas przestał istnieć. Trzymała strzelbę jak wtedy, gdy miała czterdzieści parę lat, a zarazem żyła teraz, w swoim osiemdziesiątym piątym roku z laską w ręku. Słowa Eileen dochodziły do niej, gdy leżała w śniegu i błocie, patrząc przez lufę na brytyjskiego majora, który stał przed wejściem do domu w Iveragh. Jej wróg. Słyszała, że krzyczał coś do niej jakimś zniewieściałym, ale jadowitym głosem. Dziwne, że tak daleko ten głos było słychać, tak wyraźnie...

- Ty byś była zadowolona dopiero wtedy, gdyby wszyscy twoi mężczyźni leżeli pokotem z angielskimi kulami w głowach...

Na muszce strzelby Pat - jej wróg... Musi celnie strzelać...

- Ale nie James! I nie Paul! Oni nie będą twoimi ofiarami! Dopóki ja mogę...

Pat wiedziała, że trzeba tylko dobrze wymierzyć, a jej wróg, major o kobiecym głosie...

Laska poleciała przez pokój na Eileen. Dobrze wymierzona. Młodsza kobieta ledwie w ostatniej chwili zdążyła się uchylić. Trzask drewna o dębową boazerię. A starsza kobieta - potrząsnęła głową, spojrzała na swą pustą prawą rękę, lewą przesunęła po czole i zwaliła się ciężko na podłogę.

Lekarz nie robił żadnych trudności. Wystawił świadectwo: „Śmierć z przyczyn naturalnych”.

Kobiety płakały, prócz Eileen. I Denis nie mógł się opanować. Sean i Ernest rozpaczali w ponurym milczeniu, zdwoili tylko prace w konspiracji. Peter, o twarzy posępnej jak noc, zajmował się przygotowaniami do pogrzebu. A William, gdy pierwszy wybuch gniewu i rozpaczy minął, stanąwszy pod portretem, o którym wiedział, gdzie wisi, wspominał ostatnią rozmowę z matką. Mówiła:

- Mam nadzieję, że nim umrę, jeszcze usłyszę irlandzkie kule świszczące koło uszu. Ale i tak wiem, że chociaż teraz tylu Winterów cofa się przed jedynym radykalnym rozwiązaniem, to gdy nadejdzie próba, nie cofnie się nikt, kto ma moją krew w żyłach...

- Pewno masz rację, ale skąd ta pewność? - spytał wtedy William, a ona odpowiedziała pytaniem:

- A ty skąd wiesz, że Bóg istnieje?

- Czuję to tutaj. Pat kiwnęła głową:

- Tak samo i ja. Czy dożyję insurekcji, czy też nie, w każdym razie wiem, że kiedy wybuchnie, nie będę się musiała wstydzić za nikogo z moich. Czuję to tutaj.

Te słowa będą wciąż powracały w jego pamięci, gdy znajdzie się w gabinecie brata. William wiedział o tym. Portretu nie mógł widzieć. Ale w tym pokoju, gdzie jego matka wydała ostatnie tchnienie, będzie swymi wyostrzonymi zmysłami zawsze wyczuwał jej obecność.


CZĘŚĆ TRZECIA

ROZDZIAŁ XXI

Rankiem w Poniedziałek Wielkanocny, dnia 24 kwietnia roku 1916, Dublin budzi się i otrząsa po religijnych obowiązkach i dewocjach poprzedniego dnia. Mężczyźni pieszczą swe żony lub nieoficjalne towarzyszki łoża, rozkoszując się tym, czego pobożniejsze spośród nich odmawiały im podczas Wielkiego Postu. Z kuchni zaczynają dochodzić apetyczne aromaty pieczonych indyków, befsztyków z cebulką, kapusty z boczkiem czy też takich przysmaków, na jakie rodzina może sobie pozwolić, często w rezultacie wizyty w lombardzie. Trzeba uczcić koniec sześciu tygodni gotowanych śledzi, wędzonego sztokfisza i herbaty bez mleka, narzucanych przez księży pod grozą piekielnych ogni. Co więcej, jeszcze jedno grożące niebezpieczeństwo rozeszło się po kościach, albo tak można sądzić.

Odwołano wielką paradę Armii Obywatelskiej i Ochotników Irlandzkich, która jak sobie szeptano do ucha, miała się w pewnym momencie przekształcić w insurekcję. Rozkaz odwołujący wydał Eoin MacNeill, któremu się wydaje, że jest głównodowodzącym wszelkich organizacji bojowych, a wydał go dlatego, że jak już powszechnie wiadomo, Brytyjczycy zagarnęli okręt z ładunkiem broni zakupionej w Niemczech, a Roger Casement, który załatwiał tę transakcję i wylądował z łodzi podwodnej na zachodnim wybrzeżu Irlandii, został wzięty do niewoli przez Anglików.

Denis, dowiedziawszy się za pośrednictwem Fanny i Konstancji Markiewicz o projekcie zakupu broni od Niemców, protestował:

- Nie podoba mi się to. Z aprobatą niektórych czy też bez aprobaty, jednakże jest faktem, że u boku Anglików i Francuzów dziesiątki tysięcy Irlandczyków walczy przeciwko Niemcom. Zabili syna Trixie, Seamusa...

- Bardzo mi żal Seamusa - odparł Sean. - Ale nie powinien był się zaciągać do szeregów wrogów Irlandii.

- Ściśle współpracując z przywódcami organizacji bojowych, Sean był dobrze poinformowany. Mówił dalej: - A zakup broni jest zwykłą transakcją handlową. Zapłaciliśmy za każdy karabin i każdy ładunek amunicji pieniędzmi przysłanymi nam przez amerykańskich Irlandczyków.

- Ale Niemcy sprzedali broń - przerwał mu Denis - ponieważ spodziewają się, że rewolta w Irlandii dopomoże...

- Czego oni się spodziewają, to ich sprawa. Nie zapominaj hasła Armii Obywatelskiej: „Nie służymy ani królowi, ani kajzerowi, lecz Irlandii”. Jeżeli Anglia wygra wojnę, którą prowadzi w obronie swego imperium, to czy Irlandia znajdzie się w lepszym położeniu?

- A jeżeli zwyciężą Niemcy?

- Za wcześnie, by się o to troszczyć. Najpierw rozprawimy się z jednym wrogiem...

Wielki Post się skończył, broń wzięta, a Roger Casement, skuty kajdanami, płynie na pokładzie brytyjskiego okrętu przez Morze Irlandzkie - na śmierć. Dublińskie wytworne towarzystwo i wielu brytyjskich oficerów z lekkim sercem wyjeżdża na wyścigi, trzydzieści kilometrów poza miasto. Komu brak pieniędzy na wyjazd, stawia parę szylingów na wybranego konia u bukmachera w piwiarni. A każda z dziewcząt, która ma jaką taką sukienkę, prasuje ją, przyozdabia i wykańcza w oczekiwaniu wieczornych tańców.

Ale nie wszyscy mężczyźni zostali w łóżkach albo siedzą w piwiarniach. I nie wszystkie dziewczęta oczekują, że tańce mogą się zakończyć czymś interesującym, z czego warto będzie się spowiadać najbliższej soboty. Sean Winter, w ciemnozielonym mundurze Armii Obywatelskiej i szerokoskrzydłym kapeluszu, udaje się na miejsce spotkania przed warsztatem rusznikarskim, gdzie znajduje się tajny magazyn broni. Ernest w zwykłym ubraniu idzie na zebranie skautów w pobliżu parku Phoenix. A jeszcze inna grupa, w szarozielonych mundurach Ochotników, gromadzi się niepostrzeżenie, bez hałasu, na terenie fabryki sucharów Jacobsa, tuż za Zamkiem. Około południa Sean maszeruje wraz z oddziałem zbrojnych ludzi środkiem jednej z głównych ulic Dublina - Sackville Street. Tuż przed nim idzie człowiek, którego Sean jest adiutantem: James Connolly, dowódca Armii Obywatelskiej. Obok niego Padraic Pearse. W mieście pusto, nieliczni przechodnie wzruszają ramionami. Ktoś mówi:

- Znowu się bawią w żołnierzyków! Nie mogliby odpocząć? Przecież MacNeill ogłosił w gazetach, że dzisiaj parada się nie odbędzie.

Ktoś inny odpowiada:

- Kochają się we własnych mundurach. Jak dzieciaki! Oddział mija dwie kolumny, na których stoją kamienne psy. Connolly odwraca się i żartuje:

- Ciekawym, jak często oni karmią te biedne zwierzaki? Na co Sean odpowiada:

- Za każdym razem kiedy zaszczekają...

Oddział zatrzymuje się przed gmachem Głównego Urzędu Pocztowego. Bagnet na broń. Connolly wydaje rozkaz i wbiega do środka, za nim Pearse, Sean i inni. Poczta jest czynna w drugie święto Wielkanocy. Urzędników i klientów usuwa się z budynku. Niektórzy wybijają szyby w oknach, tak im spieszno uciec. Connolly mówi zwięźle do Seana:

- Flagi...

W chwilę później nad fasadą Poczty Głównej powiewają: pośrodku tradycyjny sztandar Irlandii, złota harfa w zielonym polu, z jednej strony trójkolorowa flaga republikańska, pomarańczowo-biało-zielona, symbolizująca pokojowe zjednoczenie, niestety nie istniejące, między protestanckimi Oranżystami i katolickimi Irlandczykami - a z drugiej strony sztandar Armii Obywatelskiej, błękitny z wyhaftowanym pługiem i gwiazdami.

Przesuwa się biurka, szafy, lady. Przygotowania do obrony. Zarazem będzie tu sztab generalny Jamesa Connolly'ego, wodza powstania zamiast niezaradnego MacNeilla oraz gabinet Padraica Pearse'a, wyznaczonego na prezydenta tymczasowego rządu Republiki Irlandii.

Pearse, Connolly i inni przywódcy wychodzą przed gmach, stają u szczytu kamiennych stopni. Wobec tego, że oddano tylko parę strzałów, a i to w powietrze, dla ostrzeżenia, na ulicy ludzie gromadzą się, przystają słuchają. Pearse odczytuje:

Irlandczycy i Irlandki! W imię Boga i minionych pokoleń, które nam przekazały pradawną tradycję narodowości, Irlandia wzywa naszymi ustami wszystkich pod swój sztandar, do walki o niepodległość. Zorganizowawszy i wyćwiczywszy młodzież (...) w jawnych organizacjach bojowych, Armii Obywatelskiej i Oddziałach Ochotniczych, Irlandia (...) występuje z pełną wiarą w zwycięstwo. Deklarujemy prawa narodu irlandzkiego do swobodnego władania Irlandią do suwerenności i niepodległości... Na tym fundamentalnym prawie stojąc, niniejszym proklamujemy Republikę Irlandii, Poblacht na H'Eirann, suwerennym, niepodległym państwem... W tej godzinie próby naród irlandzki musi dowieść odwagą i dyscypliną gotowością do złożenia ofiar z życia dla wspólnej sprawy, iż wart jest wzniosłego przeznaczenia, do którego został powołany...”

Okrzyki, wiwaty z wewnątrz gmachu. Dość słabe echo od strony ulicy.

Na proklamacji podpisanej w imieniu Rządu Tymczasowego widnieje siedem podpisów, między innymi Pearse'a, Connolly'ego i MacDonagha.

Podniecony Sean szepcze do siebie: „Gdyby babcia tego dożyła... też byłaby dumna!”

Armię Obywatelską sformował w 1913 roku Connolly, socjalista, działacz związków zawodowych, początkowo po to, by bronić pracowników prywatnej Spółki Dublińskich Tramwajów, którym właściciele zabronili należeć do związku. Tramwajarzem był między innymi Ernest Winter. Connolly, mężczyzna średniego wzrostu, krępy, ciemnowłosy, energiczny, był doskonałym mówcą i posiadał rzadką zaletę: potrafił zaprzestać, gdy już nie miał nic więcej do powiedzenia. Nikt kto nie był związkowcem, nie mógł należeć do Armii Obywatelskiej, która też nie liczyła więcej niż paruset członków, wśród nich Seana i jego syna Ernesta.

W krótkim czasie po sformowaniu Armii Obywatelskiej grupa intelektualistów założyła organizację Ochotników Irlandzkich, z poparciem finansowym co zamożniejszych Irlandczyków, którzy obawiali się, że jeśli Irlandia otrzyma autonomię, rządy mogłyby dostać się w ręce Connolly'ego, jego socjalistów i związkowców. Ponieważ nie ograniczano zaciągu, Ochotnicy wkrótce wzrośli w liczbę: było ich w całym kraju ponad sto tysięcy, przeważnie urzędników, rzemieślników, sklepikarzy, a na prowincji synów rolników.

Początkowo władze na Zamku niepokoiły się założeniem tych jawnie bojowych organizacji patriotycznych. Ale z chwilą wybuchu wojny światowej w 1914 roku ujrzeli w tych organizacjach - może cokolwiek optymistycznie - ewentualnych obrońców wyspy w wypadku najazdu Niemców, próbujących od tej strony dostać się do Anglii. Uznano też, że młodzież w tych organizacjach, częściowo już wyćwiczona, będzie się nadawała na mięso armatnie w okopach Flandrii. W parlamencie John Redmond zaproponował ich nawet jako rekrutów. Tego było za wiele dla Petera Wintera.

- Nie mogę ciebie w tym popierać - oznajmił.

- W ten sposób zyskamy sobie wdzięczność Anglii - argumentował Redmond. - Zobaczysz, że po wojnie...

- Nawet jeżeli masz rację, to ilu irlandzkich chłopców przypłaci to życiem? A prócz tego ja nie podzielam twojej wiary w angielską wdzięczność. Nie będę namawiał ani jednego naszego rodaka, by się bił za Anglię. Jej kłopoty mogą dostarczyć nam sposobności.

Sinnfeiniści upominali, by Irlandczycy nie zaciągali się do wojska brytyjskiego i nawet kanonik Kelly z katedry dublińskiej zapytał pewnego generała:

- Dlaczego? Co takiego Anglia uczyniła dla nich albo dla ich przodków, by teraz Irlandczycy mieli za nią ginąć?

Ale i tak w błocie okopów, w lejach po bombach, w ziemiankach przebywały dziesiątki tysięcy Irlandczyków, walcząc i ginąc, by bronić przed klęską mocarstwo, które ich od stuleci więziło. Jednych zagnała nędza, innych, nawet niechętnych Anglii, obawa przed jeszcze gorszym panem - Niemcami. Ale większość po prostu poszła, jak zapędzane owce, za wezwaniem szowinistycznych plakatów - „Co odpowiesz, gdy twoje dziecko ciebie zapyta: co robiłeś podczas Wielkiej Wojny, tatusiu?” - i rekrutujących sierżantów, którzy im fundowali piwo w oberżach. Jednym z takich był syn Trixie, Seamus, którego w roku 1915 rozerwała angielska bomba, wybuchając za blisko własnych linii.

Oddziałom Armii Obywatelskiej i Irlandzkich Ochotników pozwalano coraz jawniej ćwiczyć, maszerować, uczyć się strzelania. Ale gdy nadszedł ów historyczny Poniedziałek Wielkanocny - mało, bardzo mało wystąpiło, by „ofiarować życie dla wspólnej sprawy”.

Rozkaz Eoina MacNeilla, odwołujący świąteczną paradę, zdemobilizował Ochotników. Pearse, Connolly i pozostali członkowie Irlandzkiej Rady Wojennej, która od roku planowała szczegóły insurekcji, postanowili jednakże rozpocząć powstanie wbrew odwołaniu rozkazu. Rozpowszechniali własne, tajne instrukcje. Armia Obywatelska, lojalna i posłuszna Connolly'emu, stawiła się co do jednego. Ale niektóre oddziały Ochotników wcale nie otrzymały tajnych instrukcji, a dowodzący nimi oficerowie zdecydowali stosować się do ostatniego rozkazu ich dotychczas najwyższego zwierzchnika, MacNeilla. Tylko drobny ułamek sił Ochotników odrzucił rozkaz. Toteż zanim odczytano proklamację, zanim oddano pierwsze strzały, już zapanował ogólny nieład, główny wróg wielu powstań, nie tylko w Irlandii. Connolly, opuszczając w Poniedziałek Wielkanocny sztab związkowców, uprzedzał Seana:

- Idziemy na rzeź.

- Czy nie ma szansy zwycięstwa? - pytał Sean.

- Żadnej.

Wcześniej jeszcze, w dyskusji z Seanem na temat aspiracji bojowców, Denis argumentował, że znów po staremu powstańcy zmierzają ku:

- ...bezcelowemu bohaterstwu. Przyznaję, że koncepcja Pearse'a narodu oczyszczonego i odrodzonego tym, co on nazywa „czerwonym winem pól bitewnych”, ma poetyckie piękno. Ale to bajroniczny romantyzm, bez treści intelektualnej, bez racjonalnych podstaw...

- Racjonalność nigdy nie była mocną stroną w dowodzeniu ludźmi - przerwał mu Sean. - Jako historyk, stryju, powinieneś wiedzieć, że większość ludzi wymyka się racjonalnym argumentom, unika teorii. Powszechne ruchy się rodzą, gdy do głosu dochodzą instynkty, emocje, to, co ty nazywasz romantyzmem! Gdy powstają wodzowie, którzy nie są intelektualistami, lecz wizjonerami...

Nie tylko Pearse był wizjonerem. Connolly pisał na dwa miesiące przed Wielkanocą roku 1916:

Z całą pokorą i skruchą pojmujemy, iż o nas, jak o ludzkości przed Kalwarią, można zaiste prawdziwie powiedzieć: bez przelania krwi nie będzie zbawienia”.

I wyznaczono insurekcję na Wielkanoc, aby stała się symbolem wskrzeszenia.

Gmach Poczty Głównej jest fortyfikowany z gorączkowym pośpiechem. Seana wysłano z niewielkim oddziałem, by zajął narożne kamienice górujące nad dojściami i w każdej z nich umieścił najlepszych strzelców. Connolly sprawdza prymitywne urządzenia. Mocno kopie w zaimprowizowane barykady, a jeśli się przewracają, nie szczędzi wymyślań. Gdy Sean raportuje:

- Wszyscy strzelcy wyborowi na pozycjach! Connolly osobiście idzie sprawdzić robotę swego adiutanta.

- Dobrze zrobione, Winter - chwali. - Sam bym ich lepiej nie rozmieścił.

Przybywa pół tuzina kobiet, niosąc skrzynki z lekarstwami i opatrunkami. Sean wita radośnie swoją siostrę Trixie i stryjenkę Fanny.

W chwilę później ulicą Sackville nadjeżdża oddział brytyjskich lansjerów, wysłany dla zbadania, co się właściwie dzieje w gmachu Poczty Głównej. Sean, wspomniawszy rady Pat - „panuj nad nerwami, strzelaj z namysłem, a celnie” - z satysfakcją spogląda, jak żołnierz, którego wziął na cel, zsuwa się z siodła i wraz z trzema innymi leży nieruchomo na bruku ulicy. Pozostali lansjerzy z trudem poskramiają spłoszone konie, zawracają i galopem odjeżdżają.

Tego dnia niewiele więcej się zdarzy na Poczcie Głównej. Z terenu wyścigów, oddalonego o trzydzieści kilometrów, pośpiesznie wracają brytyjscy oficerowie, przywołani gwałtownymi rozkazami; z piwiarni i z ulic miasta ściąga się podoficerów i żołnierzy.

Ale Poczta Główna to nie całość powstania. Kiedy Pearse odczytuje proklamację, oddział Armii Obywatelskiej pod dowództwem Konstancji Markiewicz - odrzuciła tytuł hrabiny po wyjeździe męża, który powrócił na Ukrainę - zajmuje skwer św. Stefana, opodal domu Petera i Dafne Winterów, i tam się rozlokowuje.

- Spełniły się pragnienia naszych serc - mówi Konstancja - i powinniśmy uważać się za szczęśliwych, iż dożyliśmy tego dnia.

Konstancja wyposażyła swoich ludzi w zapasowe karabiny, a Flora Godden - dawna pani Shiel - przybywszy nie wzywana, podjęła się ładowania broni.

Inny oddział, w którym znajduje się Józef, pod dowództwem komendanta Heustona, stacjonuje w zrujnowanym budynku dawnego schroniska dla ubogich. Stary Glasheen zmarł w 1914 roku, a Józef odziedziczył antykwariat i dodatkowy fundusz przeznaczony na utrzymanie galerii. Gdy Organizacja Ochotników Irlandzkich uzyskała oficjalne zezwolenie, Józef wstąpił do niej i chociaż na familijnej naradzie Winterów w Niedzielę Wielkanocną oznajmił, że będzie się stosował do rozkazów Eoina MacNeilla, jednakże następnego, krytycznego dnia wspomniał słowa swej babki, Pat - „gdy nadejdzie godzina próby...” - przywdział mundur Ochotników, ucałował żonę i zabrał karabin ze schowka w antykwariacie.

Komendat Eamon de Valera, nauczyciel matematyki, dowodzi oddziałem umieszczonym w młynie zbożowym. Z nimi jest Mikę Aherne, wspólnik Seana w przedsiębiorstwie budowlanym. I tutaj przyjęto usługi młodego Paula Wintera, który w Poniedziałek Wielkanocny rano, jeszcze pod wrażeniem przejmującego wzroku, jakim podczas narady rodzinnej na niego, właśnie na niego, spoglądała z portretu babka - wymknął się czujności Eileen i zwiał z domu. Przyjęto go początkowo do podawania amunicji.

Z szybkością pożaru szerzą się w mieście rozmaite pogłoski. Służące Dafne Winterowej, które miały wolny dzień, wracają biegiem do domu z potokiem prawdziwych i nieprawdziwych wieści o proklamowaniu republiki i wybuchu powstania. Zalewają nimi Petera i Dafne, a także Williama i Verę, przybyłych na Wielkanoc do Dublina:

- Atak na Zamek, ale odparty...

- Składy amunicji w parku Phoenix wysadzono w powietrze...

- Zdobyto Bank Irlandii...

- Jeden człowiek widział całe wojsko Niemców maszerujących przez góry w stronę...

Peter i Dafne wychodzą do gabinetu, gdzie - czując na sobie spojrzenie oczu Pat z portretu - niespokojnie roztrząsają problem, co im wypadnie począć? Vera wynosi się do kuchni, a William...

Żadna z wieści przyniesionych przez służące nic jest ścisła. Zamek istotnie w pewnym sensie zaatakowano. Deklaracje z pogróżkami, publikowane w ostatnich tygodniach przez Connolly'ego i innych, władze zlekceważyły. Redmond zapewniał rząd w Londynie, że w Irlandii nie ma nastrojów buntowniczych. Zarazem w Zamku narzekano, że nie sposób uzyskać żadnych informacji co do zamierzeń organizacji bojowych. Umieszczono wprawdzie donosicieli w szeregach Ochotników, ale plany powstania nieliczna kilkuosobowa Rada Wojenna trzymała w sekrecie. Wniosek o zdelegalizowanie Armii Obywatelskiej i Irlandzkich Ochotników odrzucono - wobec braku konkretnych informacji o zamierzonym powstaniu - ponieważ uznano, że takie posunięcie mogłoby w kraju wywołać niechęć, nawet wrogość, w stosunku do brytyjskich potrzeb wojennych. Ale zagarnięcie okrętu z bronią i uwięzienie Rogera Casementa przekonało w końcu władze o grożącym niebezpieczeństwie. Zażądano z Londynu zezwolenia - i otrzymano je - na zaaresztowanie przywódców organizacji bojowych pod zarzutem współdziałania z nieprzyjaciółmi króla. Tego właśnie dnia, w Poniedziałek Wielkanocny, na Zamku przygotowano rozkazy aresztowań, kiedy...

Strzał pod oknami biur, gdzie urzędnicy wypisywali rozkazy.

Oddział Armii Obywatelskiej podszedł do bram zamkowych. Policjant podniósł rękę, by zatrzymać maszerujących - i padł od kuli, która trafiła go w serce. Pierwsza ofiara powstania. Oddział wszedł na dziedziniec zamkowy, wziął do niewoli sześciu żołnierzy straży, wycofał się składnie i zajął budynki, panując nad wejściami. Rada Wojenna powzięła poprzednio decyzję, że ponieważ nie dysponuje dość znacznymi siłami, by obronić Zamek przed kontratakiem, więc nie będzie próby zdobycia Zamku. Nie mogli go też spalić z powodu sąsiadującego z Zamkiem szpitala. W owej chwili na Zamku znajdowała się tylko garść żołnierzy. Nieco liczniejszy oddział powstańców mógł z łatwością zdobyć budynki, a urzędników, włącznie z pierwszym sekretarzem, zatrzymać w charakterze zakładników. Psychologiczny efekt byłby ogromny i może cały przebieg powstania wyglądałby inaczej.

Pogłoska o magazynach amunicji również była tylko częściowo prawdziwa. Skauci Fianna, z którymi spotkał się Ernest w parku Phoenix, ubrani po cywilnemu, ukrywszy rewolwery i nożyce do cięcia drutu, grali w futbol w pobliżu brytyjskiego arsenału. W pewnym momencie piłka „przypadkiem” przeleciała przez mur otaczający dziedziniec przed ufortyfikowanymi magazynami. Ernest podszedł do strażnika i dostał pozwolenie na zabranie piłki. Gdy żołnierz otworzył bramę i jeszcze był odwrócony plecami, skauci wpadli hurmem do środka. Żołnierz chwycił karabin, ale Ernest w tym momencie przestrzelił mu nogę. Jeden ze skautów już przecinał druty telefoniczne, inni pod grozą wycelowanych rewolwerów wiązali pozostałych strażników.

- Oddaj klucze od głównego składu amunicji! - rozkazał Ernest dowodzącemu podoficerowi.

- Nie mam.

- Przeszukać go! Kluczy nie znaleziono.

- Gdzie są?

- U dowodzącego oficera, a on pojechał na wyścigi! Żołnierze ze straży potwierdzili informację i groźbą ani nawet wykręcaniem ramienia nie wydobyto innej odpowiedzi po prostu dlatego, że była to prawda.

Ernest i jego skauci odprowadzili wziętych do niewoli strażników w bezpieczne miejsce i zrobili, co mogli najlepszego w tej sytuacji: umieścili ładunek gelignitu pod murami fortu, z lontem biegnącym do bramy. Zabrali wszelką broń, jaką mogli znaleźć, podpalili lont i wycofali się. Gelignit eksplodował, ale eksplozja nie dotarła do amunicji wewnątrz fortu. Akcja spaliła na panewce dlatego, że oficer brytyjski nie wypełnił swego obowiązku. Wyjeżdżając na wyścigi, według regulaminu powinien był wręczyć klucze dowodzącemu podoficerowi.

Ernest wysłał swoich skautów na skwer św. Stefana, pod rozkazy komendant Konstancji Markiewicz, mówiąc, że się do nich wkrótce przyłączy, a sam pobiegł do małego domku, kupionego mu przez ojca po śmierci Pat i zlikwidowaniu sklepu. Tam spodziewał się zastać Joyce, swoją młodziutką żonę, czekającą instrukcji od niego, a także Sally, która w ich domu gotowała i sprzątała, o ile była trzeźwa, co od chwili śmierci Pat zdarzało się coraz rzadziej. Stan Joyce nie pozwalał na udział w niebezpiecznych akcjach powstańczych.

Idąc spiesznie pustymi bocznymi ulicami, Ernest uśmiechał się do siebie na myśl o wydarzeniu, które teraz ograniczało ruchliwość Joyce. Jak niegdyś jego ojcu, jemu również dziewczęta wydawały się czymś romantycznym, niedosiężnym. Co prawda kiedy poznał Joyce, marzyły mu się ekscytujące intymne sceny, ale w rzeczywistości nie umiał się zdobyć nawet na pocałunek. Aż pewnego dnia na spacerze, kiedy rozmawiając o jego przyszłości jako mechanika w Spółce Dublińskich Tramwajów, zatrzymali się w lasku na skraju parku Phoenix - w tym samym lasku, który kiedyś umożliwił Denisowi ucieczkę przed policją - Ernest rozłożył swoją marynarkę, aby mogli na niej usiąść, i zadał jej z kolei banalne pytanie:

- A ty? Jakie masz plany, czego byś chciała?

Ku jego zdumieniu Joyce zarzuciła mu ramiona na szyję, przyciągnęła do siebie i wyszeptała:

- Ty chyba naprawdę nie wiesz, czego ja chcę, po tylu tygodniach, kiedy wciąż jestem tak blisko ciebie. Gdybyś wiedział, miałbyś więcej śmiałości!

Nagle nie była wcale niedosiężna, odległa, ale bliska i upragniona. I nie zabrakło mu śmiałości. Nie żałowali też wcale, że musieli się pobrać raczej pośpiesznie.

- Sally wyszła do piwiarni - powiedziała Joyce, gdy Ernest dotarł do domu. - Słyszeliśmy o proklamacji i Sally powiedziała, że nie ma w domu ani kropelki, by to uczcić.

- Nie możemy czekać na nią - odparł Ernest. - Ty musisz pójść do dziadków. Odprowadzę cię tam. I chcę włożyć mundur. Spieszmy się, czekają na mnie!

Pod kierunkiem mieszkającego obok lekarza dom Petera przemieniono w szpital. Łóżka pożyczono, skąd się dało, Dafne i służące pełniły rolę pielęgniarek.

- Powstańcy poniosą klęskę. Sytuacja Irlandii wobec Anglików tylko się pogorszy - powiedział Peter, wysłuchawszy wieści przyniesionych przez służbę.

- Może musi być gorzej, zanim będzie lepiej - odparła Dafne.

- Wszelkie nadzieje na autonomię rozwieją się w dymie bitwy - stwierdził Peter. Mówił rzeczowo, bez gniewu.

Ustawa o nadaniu Irlandii autonomii została w 1914 roku w istocie rzeczy uchwalona przez obie Izby brytyjskiego parlamentu, a we wrześniu uzyskała królewską aprobatę - jednocześnie z zarządzeniem zawieszającym jej realizację na dwanaście miesięcy, względnie na okres trwania wojny, w zależności od tego co będzie trwało dłużej. Wydawało się, że całe to przedsięwzięcie miało na celu tylko zachęcenie Irlandczyków do zaciągania się do wojska brytyjskiego - na wojnę we Flandrii. Na familijnej naradzie w Niedzielę Wielkanocną Peter usiłował zachować pozory lojalności wobec Redmonda, ale jego wiara w dawną parnellowską koncepcję rozwiązania problemów Irlandii - znikła. Gdy Dafne podsunęła myśl zorganizowania w ich domu szpitala powstańczego, Peter, spojrzawszy na portret matki, zgodził się bez wahania.

Ale oboje, Peter i Dafne, powitali Ernesta i Joyce w stanie wielkiego niepokoju. Przypuszczano, że William siedzi u siebie, w gościnnym pokoju. Gdy Dafne pobiegła tam, by go poprosić o przeniesienie się do Petera, bo pokój gościnny miał być oddany na potrzeby szpitala, okazało się, że William znikł. Peter wybiegł z domu na poszukiwanie. Ulice miasta ogarniętego powstaniem nie są miejscem dla ślepego człowieka. Denis, który szedł do nich, spotkawszy Petera, odesłał go z powrotem, podejmując się odszukać brata.

Ernest powiedział:

- Przyprowadziłem tu Joyce. Przyda się w szpitalu. A ja również pójdę na poszukiwanie.

Tymczasem Denis, odgadując zamiary brata, poszedł prosto do domu Jamesa, oddalonego o parę ulic. Drzwi otworzyła mu Eileen i wybuchnęła z pasją:

- Poszli! Obaj poszli, James i Paul! Ten ślepy głupiec był tutaj. Skończyłam z wami, Winterowie! Wyjeżdżam na zawsze! Gdy tylko te wariackie awantury ustaną, wyjadę do mojej ciotki w Anglii. Tam żyją przyzwoici ludzie i nie ma Winterów, zgrai bandytów...

I zatrzasnęła Denisowi drzwi przed nosem. W godzinę później dwaj starsi mężczyźni, nadsłuchując grożącego zewsząd niebezpieczeństwa, przekraczają znużeni opustoszałą drogę, idąc z przeciwnych stron. Jeden z nich dźwiga skórzaną walizkę z żywnością dla żony, która wypełnia swój obowiązek Córek Erinu. Zbliżają się do siebie, lecz nie widzą się nawzajem. Nie widzą też ciała kobiety leżącej w pobliskim rowie, twarzą w błocie. Wzrok obaj utkwili w skrzyżowanie dróg, gdzie leży nieruchoma postać mężczyzny. Podchodzą, klękają i w bezwiednej koordynacji ruchów razem odwracają ciało. Dopiero wtedy podnoszą wzrok.

Denis i Robert Godden patrzą na siebie ponad trupem człowieka, który był mężem Lilly Winter.

William, wyszedłszy z domu brata z laską w ręku i fletem zawieszonym na sznurku na szyi, skręcił po chodniku w lewo. Stuk, stuk... i jedno uderzenie o mur... stuk, stuk...

- Tu nie ma muru... skręcić w lewo... trzydzieści kroków...

Stuk, stuk... uderzenie o mur... stuk, stuk...

- Przejście przez ulicę... - Stuk, stuk. - Następny skręt w prawo. - Stuk, stuk. - Dotknąć sztachet... furtek... ósma będzie Jamesa... - Stuk, stuk.

Do bratanka William powiedział:

- Nie możesz stać na uboczu. Jeden naszej krwi zhańbił się i leży w obcej ziemi, niech mu Bóg wybaczy i da wieczny spoczynek. Jeśli nie przyłączysz się do tej insurekcji, przez resztę życia będziesz nienawidził tego, czym jesteś... a twoja babka będzie cię we snach nawiedzała...

Eileen rzuciła się na niewidomego, chwyciła za sznurek, na którym wisiał jego flet.

- Zostaw mego męża w spokoju! Nasz syn zdradził nas oboje... przyłączył się do tych... tych bandytów... poszedł na śmierć! Ale James...

Mąż odsunął ją. Uderzyła go w twarz z całej siły jedną ręką, drugą drapała paznokciami. I obudziła jego od dawna uśpioną energię. Odtrącił ją tak silnie, że upadła na podłogę.

- Dość mam twoich rozkazów! - krzyknął. - Stryj ma rację! Jestem Winterem i pójdę tam, gdzie moi bracia stają do walki!

- Idź! Idź do diabła! - wrzasnęła Eileen. - I nigdy nie wracaj! Jeżeli wrócisz, mnie tu nie zastaniesz!

- A szczęśliwej drogi! - odparł James. - I zabierz swoje pieniądze ze sobą!

Chwycił płaszcz i kapelusz, ujął Williama pod ramię i wyszli na ulicę.

- Odprowadzę cię do domu, stryju.

- Nie trzeba. Sam tutaj doszedłem, sam trafię z powrotem. Powstanie ledwie się rozpoczyna. Anglicy nie mogą od razu wystawić większych sił. Nie jesteś w mundurze. Unikaj tylko zabłąkanych kul, a dojdziesz. Ulice są jeszcze spokojne. Znajdź oddział powstańców, do których i ty teraz należysz. Służące u Petera opowiadały, że powstańcy obsadzili fabrykę Jacobsa: to całkiem blisko... idź tam...

William popchnął bratanka w kierunku przeciwnym do tego, w którym sam się udał. James stał przez krótką chwilę, patrząc za nim, słuchając stukotu laski po bruku, uderzeń o mur... Wzruszył ramionami i poszedł w stronę fabryki sucharów Jacobsa.

Stuk, stuk... uderzyć o mur... stuk, stuk...

- Niech pan lepiej się schroni w domu - powiedział męski głos w pobliżu Williama. - Ulice nie są dzisiaj miejscem dla pana. - Ktoś ujął go pod ramię. Niewidomy zaprzestał stukania. - Jestem policjantem. Odwołano nas z ulic, wojsko ma się rozprawić z tym szaleństwem. Idę do komendy policji.

- Dziękuję panu - odrzekł William. - Nic mi się nie stanie. Mieszkam tu blisko. Znam drogę, trafię...

- No, jeśli pan tego pewny...

Kroki policjanta oddalały się spiesznie. Ale gdy rozmawiał z niewidomym, w najlepszych intencjach przeprowadził go przez boczną ulicę, w którą William powinien był skręcić.

Stuk, stuk... uderzyć o mur... stuk, stuk...

Następnym razem, gdy laska trafiła w próżnię zamiast w mur, William skręcił w inną przecznicę. Stuk, stuk... w mur... ale był już zabłąkany... na pustych ulicach.

Gdy przeliczywszy kroki zorientował się w sytuacji, zrobił to, co zwykle w chwilach zwątpienia lub niepokoju. Podniósł flet do ust. W taki dzień mógł zagrać tylko patriotyczną melodię, choćby miał wyzywać los. A była to ta sama ballada, którą niegdyś kompani Seana śpiewali, pracując na budowie. Ochrypnięty głos kobiety, pewno starej, zawtórował niewyraźnie:

- Wstań... jak człowiek, ty... hik... który pełzasz dziś, jak niewolnik... hik... zmień żniwne pola... w wojenny obóz... hik... albo w twój grób.

Sally, mocno już podchmielona, została usunięta na ulicę, gdy wydano rozkaz zamknięcia wszystkich piwiarni i restauracji. W ostatniej chwili złapała jeszcze butelkę whisky, napełnioną w trzech czwartych, której nikt nie zdecydował się jej odebrać. Kiedy spotkała Williama, butelka była już prawie pusta.

- Co pan tu robi... hik... panie Williamie? Jestem trochę zalana, hik, ale mogę pana odprowadzić...

Słyszał rytmiczne podskoki stóp i uśmiechając się do siebie, grał jej do pijanego tańca. Wiedział z opisów o kolosalnej tuszy Sally i mógł sobie wyobrazić, jak to przedstawienie wyglądało. Szedł w ślad za tupotem plączących się nóg i ochrypłym śpiewem...

Skrzyżowanie dróg... Sally tańczy pośrodku... William idzie za nią, grając wciąż... ostry grzechot karabinu gdzieś od lewej strony...

Angielski patrol przejeżdżał między kamienicami, gdzie w każdym oknie mogła czyhać śmierć. Żołnierze rozglądali się nerwowo, zdawało im się, że zobaczyli dalej na drodze jakieś podejrzane ruchy. Dla pewności otworzyli ogień.

Sally, którą kula dosięgła w tańcu, zakręciła się raz jeszcze, uczyniła parę kroków w bok, wykrzyknęła wyraźnie:

- Angielskie bękarty! - Po czym stoczyła się do rowu przy drodze.

William uśmiechnął się i wyszeptał:

- Widzisz, mamo, nawet ja... za Irlandię... - Przykląkł, upadł.

Pierwsze, ale nie ostatnie przypadkowe ofiary wśród ludności podczas Powstania Wielkanocnego. Pierwsza, ale nie ostatnia ofiara w rodzinie Winterów.

Peter nerwowo wyglądał co chwilę przez okno, wyczekując powrotu Williama albo kogoś z szukających. Gdy dostrzegł Denisa, dźwigającego wraz z drugim mężczyzną długi, owinięty w koc ciężar - zakrywa na chwilę oczy, wstrzymuje łzy:

- ...William... dzielny, szlachetny, łagodny, mądry po swojemu... dlaczego William? ślepy William?

Nie wzywając Very - „niech się lepiej dowie, gdy go już wniesiemy do domu”... - Peter wybiega na ulicę. Prawie nie spojrzawszy na obcego bierze od niego ciężar, mruczy nieskładnie:

- Dziękuję panu, dziękuję... zacnie z pana strony... to nasz brat.

Obcy jest tylko zadowolony, że poseł, z którym niegdyś jechał razem pociągiem, nie poznał go. Denis się nie odzywa myśląc, że lepiej, by Vera nie widziała Goddena.

- Nic więcej już nie mogłem zrobić - odpowiada Godden i pośpiesznie odchodzi, zabierając torbę, którą zostawił przed ogrodową furtką.

Małżeństwo nie zmieniło w zasadzie poglądów Goddena. Do powstania odnosi się z pogardą. Ale teraz Flora ma absolutne pierwszeństwo w jego życiu. Ona i jej towarzysze, choćby zajęci wariackim przedsięwzięciem, nie mogą głodować. Więc dopełnia swego zadania i wraca do domu, gdzie będzie czekał końca tego szaleństwa. O jego wyniku nie wątpi.

Williama złożono w jego pokoju. Vera na kolanach, Dafne stojąc przy niej, hamując płacz. Denis ruchem głowy daje znak Peterowi, żeby wyszedł. Gdy schodzą razem ze schodów, zapłakane służące wracają do kuchni. Lubiły zawsze odwiedziny niewidomego, chociaż przyczyniały im roboty. Ten brat ich pana był pogodny, uprzejmy - hojny, gdy wyjeżdżał. I jego żona, taka drobna i szczupła, a zawsze chętna do pomocy w każdej robocie, nie zadzierała nosa, a służące traktowała jak młodsze siostry. W holu Denis mówi:

- Nic tu po mnie. Idę.

- Dokąd? Lepiej zostań...

- Nie. Wcale nie wątpię, że Sean i Ernest i inni pomszczą Williama. Ale ja chcę sam, aktywnie, wyrazić moje własne uczucia... - Podnosi nie istniejący karabin w rękach, jednym okiem spogląda wzdłuż lufy. - Niewidomy człowiek... zastrzelony na ulicy!

- Właściwie nie możemy o to winić Anglików - mruczy Peter. - To nie oni zaczęli...

- Co? - przerywa mu Denis. - Nie Anglicy? Czy ty myślisz, że to powstanie zaczęło się rankiem w Poniedziałek Wielkanocny? Ono sięga korzeniami tysięcy ranków! I Anglicy są za to odpowiedzialni! Oni i ich prześladowania... Och, dajmy spokój, nie czas na argumenty. Idę do Konstancji Markiewicz. Może się przydam. Mam w domu strzelbę, a ostatnio sporo ćwiczyłem ze skautami...

- To głupota! W twoim wieku!

- Ponoć wszyscy są głupcami, a starzy są największymi głupcami... ale ona, gdyby żyła, nie uważałaby mnie za głupca...

- A co ze mną? Czy nie sądzisz, że ja też powinienem...?

- Ty jesteś odpowiedzialny za szpital. Prócz tego tu są Dafne i Vera, i służące... Nie możesz tych kobiet zostawić.

- A ty Fanny zostawisz? Denis prychnął krótkim śmiechem.

- Kiedy się dziś rano obudziłem, już jej nie było. Wtedy na pewno wiedziałem, co znaczyło to wyraziste milczenie Seana wczoraj na familijnym gremium. Nie mam pojęcia, gdzie wyznaczono Fanny dyżur. Zostawię jej w domu parę słów. A gdyby się tu zjawiła, powiedz jej, że poszedłem, ale spróbuj ją zatrzymać. Chociaż nie sądzę, by ją ktoś z nas zobaczył, aż po wszystkim.

- Jeżeli musisz... ale uważaj na siebie choć trochę... Nie chcemy więcej...

Denis mu przerywa:

- Byłbym zapomniał. James i Paul... - Opowiada o rozmowie z Eileen.

- Boże! To okropne! - wykrzykuje Peter. - Obaj w powstaniu! Nie odważę się powiedzieć Dafne.

- Powiedz. To dzielne serce. I myślę, że jej macierzyńska duma przezwycięży żale i niepokoje.

- Czy ty sądzisz, że Eileen naprawdę...?

- A niech! Idę już.

- Więc powiedz Konstancji, że mamy tu możliwości opieki nad rannymi, jeśli ich przytransportują. Prócz tego Dafne ma dość znaczne zapasy żywności, jak będzie trzeba...

Skwer św. Stefana jest blisko, ale Denis chce najpierw dostać się do swego domu, by zabrać broń. Musi przejść przez dzielnicę handlową. Sam nie wie, czy się oburzać czy śmiać na widok scen rozgrywających się przed jego oczyma. Wszędzie leży potłuczone szkło. Z jednego sklepu ludzie wybiegają z wózkami, sprzętami, naczyniami... Z drugiego dwóch mężczyzn wynosi pianino. Mundurową policję odwołano z ulic - i w porę, bo już do nich strzelano i paru trafiono. Teraz myszy tańczą, póki kota nie ma.

Młody chłopak nakleja prymitywnie nakreślone afisze:

Irlandczycy! Irlandki! Nie czyńcie niczego, co by mogło przynieść wstyd waszym mężom i synom!”

Mało kto zwraca uwagę na niego i jego afisze. Ktoś odzywa się szyderczo, przeczytawszy:

- Co? „Rząd Tymczasowy”? Do diabła z wszystkimi rządami! Nie przepuszczę takiej okazji!

I zabiera się do wyłamywania żelaznych sztab na wejściu do sklepu jubilerskiego, którego mocne żaluzje i kraty oparły się do tej pory grabieży.

W Denisie budzą się instynkty pisarza. Może będzie opisywał związane z powstaniem wydarzenia? Wchodzi do wewnątrz przez okno wystawowe: szkło chrzęści mu pod stopami. Sklep z odzieżą. Scena jak ze styczniowej wyprzedaży: potargane kobiety wydzierają sobie nawzajem suknie, kapelusze, dziecinne ubranka, pończochy. Mężczyźni na drabinach zrzucają z góry pudła. Kobiety wyciągają stosy odzieży, ładują sobie na ramię, wybiegają. One i ich rodziny zawsze marzły. Teraz nie będą cierpieć zimna przez rok albo dwa. Dotąd mogły kupować tylko na straganach z używaną odzieżą.

- Sposobność, żeby się odegrać na tych wyzyskiwaczach! - mówi do Denisa mężczyzna w roboczym, złachmanionym ubraniu. Niesie z pół tuzina koszul, na głowę nasadził sobie melonik, na melonik jeszcze kapelusz. Nikt nawet nie spojrzy na grubą kobietę przymierzającą bieliznę, chociaż jest prawie naga.

Rytmiczny odgłos kroków na ulicy.

- Żołnierze... - woła Denis.

Nikt się tym nie przejmuje. I słusznie. Żołnierzy grabież nie obchodzi. Strzelają tylko od czasu do czasu wzdłuż ulic, by im drogi nie tarasowano. Denis wygląda. Pod murami kamienic przebiega po potłuczonym szkle mężczyzna, niosąc w jednej ręce parę nowych butów, a w drugiej - klatkę ze skrzeczącą papugą. Strzał. Mężczyzna upuszcza klatkę. Jemu nic się nie stało, ale ptak, zatrzepotawszy raz skrzydłami, leży nieruchomo. Mężczyzna wybucha przekleństwami, chwyta klatkę i kryje się w bramie.

Denis przechodzi do następnego sklepu: wielki, piętrowy dom towarowy.

- Gdzie tu dział sportowy dla mężczyzn? - woła ktoś.

- A trzeba przejść przez damską bieliznę! - brzmi odpowiedź, której towarzyszy ogólny śmiech.

Ktoś obmacuje piżamy:

- Fiu! zabiorę z pół tuzina... zawsze byłem ciekaw, jak to się śpi w takim czymś...

Wpada młody ksiądz, bez kapelusza, wystraszony strzałami na ulicy. Rozgląda się i woła zdesperowanym głosem:

- Moje dzieci! Moje dzieci! - Jakby ten zwrot miał jego własnym szczenięcym latom dodać ojcowskiej powagi.

- Czyż nie uczyliście się katechizmu? Czyż nie jest powiedziane: „Nie kradnij”?

- Po kolei, ojczulku, po kolei! - odpowiada łysy bezzębny człowieczek. - Masz tu parę kołnierzyków, możesz je włożyć tył na przód. Dziś jest dopiero poniedziałek, ojczulku. W sobotę, o ile dożyjemy, przyjdziemy do ciebie się wyspowiadać.

Nikt inny nie zwraca uwagi na księdza, który czyni znak krzyża - nie wiadomo, czy chce pobłogosławić rabujących czy też wyegzorcyzmować ich - i wzruszywszy beznadziejnie ramionami, zawraca ku wyjściu. Przezornie rozgląda się i upewnia, czy żołnierze przeszli, w końcu wychodzi. Denis również idzie teraz w swoją stronę.

Na skwerze św. Stefana ludzie z oddziału Konstancji Markiewicz gorączkowo kopią rowy. Jeszcze nie byli w akcji, jeszcze Anglicy ich nie molestowali. Konstancja wita Denisa entuzjastycznie:

- Czekałam na pana! Pańska żona mówiła, że pan nie wytrzyma z dala od akcji! Ale niepokoję się o pańskiego bratanka: jego skauci przybyli i powiedzieli, że on się zaraz stawi. Tymczasem...

W tym właśnie momencie nadchodzi Ernest.

- Przepraszam za spóźnienie - zaczyna i zwraca się do Denisa: - Co ze stryjem Williamem? Szukałem go, nie mogłem znaleźć. Czy dotarł do domu?

Ktoś podchodzi do Konstancji, odciągają.

- W pewnym sensie - odpowiada z wolna Denis - tak, dotarł do domu. Można by powiedzieć, w podwójnym znaczeniu. Jeśli życie pozagrobowe istnieje, to stryj jest teraz razem z twoją prababką. A ona na nas patrzy z uśmiechem zadowolenia, to pewne, bo wszyscy z jej krwi w ten czy inny sposób biorą udział w dzisiejszym przedsięwzięciu...

- Biedny stryj William! Jakaś zabłąkana kula?

- Zabłąkana czy wymierzona, tego nikt nigdy wiedzieć nie będzie.

Chwila milczenia, po czym Denis otrząsa się:

- Ale bitwa trwa, mój chłopcze! Nie czas obliczać straty. Będziemy potem lizać rany...

Konstancja, skończywszy wydawać jakieś zarządzenia, słyszy słowa Denisa i woła:

- Tak mówi dzielny weteran! - I zwraca się w inną stronę: - Floro! Floro! Przynieś panu Winterowi trochę tych ładunków, które napełniasz!

Fanny od dawna już znała Florę, która kiedyś powiedziała do niej:

- Przed laty ja... to znaczy... przyjaźniliśmy się z pani mężem!

- Tak! - odparła Fanny ze znaczącym uśmieszkiem. - Mówił mi.

Flora wiedziała, kiedy lepiej zmilczeć. I chociaż obie kobiety spotykały się często, razem pracowały w wydawnictwie prasy patriotycznej, Fanny nigdy nie zaproponowała, by jej mąż odnowił znajomość. Teraz jednak Flora podeszła do niego, podając długą białą dłoń:

- Witaj! - I zwracając się do Konstancji: - My się znamy z bardzo dawnych czasów.

Denis odsuwa intymne wspomnienia, narzucające się obrazy.

- Doskonale wyglądasz - mówi szczerze, podziwiając jej świetnie zakonserwowaną postać. Tylko cera i lekkie przygarbienie ramion zdradzają że minął dla niej wiek średni.

- A po tobie sądząc, Fanny ci odpowiada - mówi Flora i dodaje, unosząc w górę jedną brew: - Lepiej od niektórych innych twoich przyjaciółek.

Denis ignoruje uwagę i powiada:

- Spotkałem twego męża...

- Tak. Był tutaj. Mówił mi. Szczerze współczuję. Denis zastanawia się, co Flora wie o różnych dawnych kontaktach swego męża z rodziną Winterów. Lepiej, żeby nic nie wiedziała.

Konstancja znowu do nich wraca:

- Więc moi drodzy, jak pan sobie radzi z kopaniem, Denisie? Nie ma teraz czasu na wspominki, nawet między starymi przyjaciółmi. Odłóżcie to do chwili, gdy Irlandia będzie znowu nasza. Już niedługo!

Więcej w jej głosie brawury niż przekonania. Bardzo skromny strumyk ochotników przyłącza się w różnych punktach do powstańców. Tylko jeden z ufortyfikowanych ośrodków insurekcji - stary przytułek dla ubogich, gdzie jest Józef - był do tej pory poważnie zaatakowany. Nieliczne oddziały nadciągają również z okolic miasta. Konstancja, która nie jest fotelowym komendantem, bierze łopatę, by kopać obok Denisa i powiada:

- Ci dwaj po cywilnemu, tam dalej. Są Irlandczykami, żołnierzami w armii brytyjskiej. Przyjechali z Francji na urlop. Teraz tu przyszli z karabinami. Mają wprawę w tej robocie. Powiadają, że jeżeli zwyciężymy, to oni zostaną z nami. Ale jeżeli za cztery dni będzie się zanosiło na klęskę, to wrócą do Francji. I co pan o tym myśli?

- W tym tygodniu walczą przeciw Anglikom. Na przyszły tydzień będą walczyć obok nich - rozważa głośno Denis. - Dobry przykład irlandzkiej ambiwalencji, która może nawet więcej od angielskiego terroru utrzymywała nas w niewoli. Mea culpa. Ja też nie zawsze jasno wiedziałem, czego chcę i do czego dążę. Nie tak jak moja matka. W ciągu stuleci my, Irlandczycy, spiskowaliśmy, demonstrowaliśmy, żądając niepodległości. Prowadziliśmy lokalne kampanie przeciw szczególnie złośliwym właścicielom ziemskim, nie wahaliśmy się zabijać i okaleczać. Ale z powodu sprzecznych uczuć, złej organizacji, zamieszania - gdy nadeszła godzina wielkiego narodowego zrywu, za mało nas odpowiada na wezwanie.

- Pesymista z pana - zauważyła Konstancja.

- Nie. Tylko realista.

Jego słowa nie są bezpodstawne. Przykładem ich słuszności może być stosunek mieszkańców Dublina do wydarzeń tego dnia. Są dumni z odwagi garstki bohaterów, ale obawiają się następstw tego, co musi się skończyć klęską. Irlandczycy z wyższych i średnich klas niepokoją się o swoją własność: nie będą przedłużać insurekcji, w czasie której artyleria nieprzyjacielska może w każdej chwili zbombardować ich wille i czynszowe kamienice. Wielu ze wszystkich sfer żyje z pensji i zarobków wypłacanych im przez Anglików: ci boją się represji i utraty posad.

Duchowieństwo, jako całość, potępia insurekcję. Niewielu księży zapytanych o radę odpowie jak kanonik Kelly:

- To nie jest kwestia sumienia religijnego, lecz narodowego.

Ojciec Alojzy oddaje budynki parafialne do dyspozycji powstańców na szpital. Ale stosunek biskupów i większości wyższego kleru określa pogardliwie Augustyn Birrell, angielski minister do spraw Irlandii:

Na pierwszym miejscu stawiają Kościół, Irlandię dopiero na drugim... Dla nich Irlandia jest tylko kuchennym ogródkiem papieża...”

Zwolennicy Johna Redmonda oddychają z ulgą, gdy ten irlandzki poseł wyrazi w Izbie Gmin „oburzenie i zgrozę” z powodu powstania. To usprawiedliwia ociągających się i tchórzy. Inni jednakowoż uważają wypowiedź Redmonda za zdradę. Redmond wzywa wszystkich irlandzkich posłów do Westminsteru, by zademonstrowali solidarność z ich parlamentarnym przywódcą. Jednym z tych, którzy nie usłuchają jego wezwania, jest Peter Winter, któremu wróciła buntowniczość młodych lat:

- Może jestem za stary, by stanąć za barykadą. Ale nie będę ściskał dłoni angielskich polityków, gdy Irlandia, którą ciemiężyli tak długo, krwawi, gdy jeden z moich braci już oddał za nią życie, a drugi razem z moimi synami i córką walczy za nią...

W budynku Poczty Głównej na razie nie ma co robić. Anglicy, rutynowani wojskowi, nie zamierzają niepotrzebnie narażać życia żołnierzy w ataku wręcz. Odzywa się Padraic Pearse:

- Niech wszystkie plagi Egiptu spadną na Eoina MacNeilla i tych, których dawniej nazywaliśmy towarzyszami, dzisiejszych markierantów!

- Przeklęci Ochotnicy! - wykrzykuje Connolly. - Ochotnicy do czego? Do pomagania Anglii, by wygrała własną wojnę, ale nie do walki o Irlandię, nawet gdy jest po temu idealna sposobność! Gdybyśmy mieli do dyspozycji dziesiątki tysięcy ludzi z Oddziałów Ochotników, rozprawilibyśmy się z tym angielskim bigosem w naszym kraju od jednego zamachu, w kilka godzin...

Pearse odpowiada cytatem z Szekspira, zaadaptowanym do potrzeb chwili:

... jeśli mamy zginąć,

Dość nas jest tutaj na stratę ojczyzny...

Nas małej, ale szczęsnej garstki braci...

Przerywa, rozgląda się i dodaje:

- ...i sióstr! Mówi dalej:

... Irlandzcy ochotnicy, dziś w miękkim śpiący łożu,

Przekleństwem swoją nazwą nieobecność,

Kiedy usłyszą szczęśliwego męża,

Co walczył tutaj...

- W każdym razie dziękować Bogu za dzielnych towarzyszy z Armii Obywatelskiej - wtrąca Sean. - Są w akcji co do jednego prawie. Podtrzymują nasz honor.

Głuchy huk. Odgłosy jakby walących się murów. Wszyscy w Poczcie Głównej nieruchomieją - i nadsłuchują.

- Artyleria! - mówi Peter. Po chwili dodaje z niesmakiem: - Nie będziemy mieć szansy zginąć w walce wręcz, oko w oko z wrogiem! Rozwalą nas bombami...

Do tej pory obecność Anglików reprezentowały tylko pojedyncze patrole, pośpiesznie i z rzadka przemierzające ulice. Żołnierze rozglądali się nerwowo i skłonni byli strzelać z byle powodu albo i bez powodu. Gdy powstańcy zajmowali Pocztę Główną, w Dublinie znajdowało się zaledwie około dwu tysięcy brytyjskich żołnierzy. Teraz ściąga się na gwałt posiłki z okolicznych hrabstw, a także z Anglii i coraz wyraźniejsza staje się strategia angielskiego głównodowodzącego, generała W. H. M. Lowe'a. Z powiększonymi siłami otacza kordonem śródmieście, gdzie znajduje się większość umocnionych ośrodków powstańczych. I zacznie ostrzeliwać te ośrodki swymi osiemnasto funtowymi działami.

Na rzekę Liffey wpływa okręt wojenny i ponad najbliższymi domami zasypuje ulice gradem pocisków. Wstrzeliwuje się w budynek Poczty Głównej. Wybuch tuż pod murami wykańcza wszystkie szyby okienne. Odłamki szkła rozpryskują się po głównym holu. Jeden z powstańców pada. Fanny i Trixie biegną do niego. Niebawem będą miały pełne ręce roboty. Sean z towarzyszem zanoszą rannego do małego pokoju, umieszczają go na stole.

Wróciwszy do Connolly'ego, Sean powiada:

- Bombardowanie nie jest może bardzo rycerskie, ale z punktu widzenia Anglików to pewno niezła taktyka. Zaoszczędzi im strat w żołnierzach, których chcą posłać do Francji.

- Może i to brali pod uwagę - zgadza się Connolly. - Ale jest inny jeszcze aspekt sprawy. Założyłbym się, że ich głównym celem jest sianie paniki. Chcą zastraszyć dublińczyków, by nie wychodzili na ulice. Chcą też zmusić kamieniczników, by siedzieli w piwnicach, przeklinając nie tyle Anglików, ile właśnie nas. Bo walki wokół kilku umocnionych ośrodków dotyczą tylko tych, co się biją. Generał chce widać kary zbiorowej, jak nauczyciel, który kiedy nie może przyłapać winnego, chłoszcze wszystkich uczniów w klasie.

Wbrew wszystkiemu Connolly wypisuje do innych ośrodków powstańczych depesze żartobliwe, wesołe, podnoszące na duchu. We wtorek komunikuje:

Gdy wodzowie w niewoli, wróg zwyciężony. Armia Obywatelska porwała króla Jerzego i ministra wojny, Lorda Kitchenera. Ale powinienem dodać, że porwanie odbyło się w gabinecie figur woskowych przy ulicy Henry'ego.”

Sean zaczyna żałować swej nominacji na adiutanta Connolly'ego, z której był początkowo tak dumny. Nie ma co robić, chyba tylko wizytować od czasu do czasu wysunięte placówki przy ulicy Sackville. Tam też powstańcy siedzą bezczynnie.

- Rozprawiliśmy się zgrabnie z tymi lansjerami wczoraj - mówi Sean do Trixie. - Ale teraz Anglicy nosa nie wychylają. Nic tylko rzucają te przeklęte pociski. Zginąłbym z radością w otwartej bitwie... ale dać się zgruchotać nie widzianemu wrogowi...

Tak się skarżyli wszyscy romantycy od czasu wprowadzenia dalekosiężnej artylerii, i kiedy strzelby zajęły miejsce łuku i strzał. Walka wręcz mogła być mordercza, ale też jawnie heroiczna, a nierzadko i rycerska. Mało współczesnych żołnierzy zna twarz swych wrogów. A ile rycerskości może być w artyleryjskim ogniu zaporowym?

Ale w niektórych ośrodkach powstańcy biją się zażarcie. Anglicy otrzymali posiłki, które naciskają wszędzie poza terenem bombardowania. Oddział Konstancji Markiewicz w zaimprowizowanych na skwerze św. Stefana okopach jest pod ostrzałem z okien Hotelu Shelbourne, usytuowanego naprzeciwko i obsadzonego przez nieprzyjacielskich snajperów. Są ofiary, przeważnie lekko ranni, ale dwóch ciężko. Denis i Ernest odnoszą ich do domu Peterów. Tu już łóżka się zapełniają. Przyniesiono trzech cywilów, zranionych odłamkami lub lekkomyślną strzelaniną na ulicy. Brat i wnuk Petera pokpiwają sobie z niego, bo też wygląda raczej dziwnie: ubrany w tużurek i prążkowane szare spodnie, biega tam i z powrotem z dzbankami wody, tacami jedzenia i nocnikami.

Gdy Denis i Emest wrócili na skwer św. Stefana, Konstancja mówi:

- Nie mamy dość ludzi, by przetrwać celne strzały tych snajperów...

Denis przerywa:

- Blisko, na tej ulicy, jest Kolegium Chirurgiczne. Lekarze i studenci wyjechali na ferie wielkanocne. Pusto tam, łatwo byłoby...

Konstancja wybiega na zwiady. Po godzinie wraca zachwycona:

- Świetnie! Czemuż ja o tym nie pomyślałam? Okna wychodzą na Hotel Shelbourne, więc możemy do Anglików strzelać z doskonałego ukrycia. I wiecie co jeszcze? Schowek z karabinami i amunicją! Mieli wojskowy korpus oficerski w tym Kolegium. Portier nie tylko mnie wpuścił, ale pocałował w rękę mówiąc, że jestem największą kobietą w historii Irlandii - stary łgarz, pewno mnie nie odróżnia od świętej Brygidy. W każdym razie zaprowadził mnie do rezydującego chirurga. Nie powiem, żeby ten jegomość okazał entuzjazm, ale zgodził się w końcu, byśmy zajęli budynek i dodał, że on sam zostanie, by służyć lekarską pomocą w razie potrzeby. Pewno chce dopilnować swego cennego laboratorium, które mu zresztą poleciłam zamknąć na klucz. Łóżek w bród, oczywiście!

- Czy ten chirurg nie ma żony - pyta Denis - która potrafiłaby zająć się pielęgnowaniem rannych?

- Żona wyjechała na święta do rodziny. Ale jest Flora... Jednakże pani Godden odmawia stanowczo:

- Różnych zajęć mogę popróbować, ale na pielęgniarkę się nie nadaję. Zababrana robota.

Denis, weteran i doradca Konstancji, mówi:

- W każdym razie przede wszystkim zarządźmy przeprowadzkę naszych ludzi. Trzeba ich czym prędzej wydostać z okopów. Nie są dość wprawnie zrobione, by dawały zabezpieczenie.

Aby choć trochę osłonić przechodzących powstańców, wzniesiono barykadę z automobilu, sprowadzonego z sąsiedniej ulicy i rozmaitych mebli wyciągniętych z Kolegium. Dźwigając stół operacyjny na barykadę, Ernest żartuje:

- Ten przywykł do zabójstw, nie nowina mu!

Jego słowa przerywa strzał. Kula rozbija mu lewe kolano. Ernest traci przytomność z bólu, a Denis, zawsze silny i zaradny, wnosi go na własnych plecach, po strażacku, do budynku Kolegium. Chirurg stwierdza, że kulę należy wyjąć, a co gorsza, nogę amputować. Przeprowadzi operację, ale musi mieć pielęgniarkę do pomocy.

- Mogę tu ściągnąć pielęgniarkę w pół godziny - mówi Denis. - Żonę pacjenta...

- Hm. Żony nie są najlepszymi pielęgniarkami - krzywi się doktor. - Ale lepsza żona niż nikt.

- Ona trochę praktykowała w szpitalu - informuje Denis.

- Dobra, sprowadzajcie ją! Konstancja protestuje:

- Jeśli pozwolę panu na takie wędrówki, to i pana postrzelą. A wtedy Fanny rozerwie mnie na kawałki.

- Nonsens. Mam najwięcej szans, bo nie jestem w mundurze.

I wychodzi, zanim Konstancja zdołała go powstrzymać.

Dafne chce sama biec do wnuka. Peter zabrania: ma własny szpital i tu jej miejsce. Sprzeczkę rozstrzyga Joyce, która usłyszawszy, że Ernest odniósł ranę, wypada z domu i biegnie ulicami do Kolegium Chirurgów, nawet nie czekając na Denisa.

Rozproszeni po mieście na różnych posterunkach Winterowie, gdy im chwila pozwala, nasłuchują odgłosów strzelaniny, bliższej i dalszej, każdy zastanawiając się, czy ktoś z rodziny nie jest właśnie w ogniu. Albo gdy szczególnie ciężki rumor towarzyszy wybuchowi bomby, obliczają: to blisko Peterów... a to Denisów... Seanów... Jamesów...

W starym przytułku dla ubogich, dwudziestu sześciu powstańców pod dowództwem komendanta Heustona z trudem odpiera coraz ostrzejsze ataki. Z nimi jest Józef. Ta okolica leży poza obrębem bombardowania, więc Anglicy mogą szturmować bez obawy narażenia się na ogień własnej artylerii. We wtorek późnym popołudniem powraca ochotnik, który zanosił raport do Connolly'ego w budynku Poczty Głównej.

- Jak tam na ulicach? - pyta go Józef. - Trudno przejść?

- Trzeba sobie wybierać drogę, najlepiej ogrodami, przez płoty i sztachety. Ale mam złą wiadomość dla ciebie. Bomba trafiła w twoją galerię. Przez dach, wysadziło drzwi i okna. Pewno zniszczyła wiele z tych rzeczy, które tam miałeś. A kiedy tamtędy przechodziłem, to już się zlecieli rabusie i używali, co się zowie. I posłuchaj. Tuż przed drzwiami stała stara zbroja. Przeraziłem się, bo krzyknęła do mnie: „Ratunku!” Zdobyłem się na odwagę, zajrzałem do środka przez wizjer i znalazłem tam młodego mężczyznę. Łobuziaki zamknęły go w tej zbroi. Wydobyłem go - to tak, jakby się otwierało homara - i wtedy zobaczyłem, że jest w jakimś średniowiecznym stroju. Nie miałem nawet czasu go o nic zapytać: uciekł, aż się za nim kurzyło...

Józef jest na wpół rozbawiony, na wpół zły sam na siebie.

- To mój pomocnik. Wstyd mi wyznać, ale kiedy to wszystko się zaczęło, zapomniałem mu powiedzieć, żeby zamknął galerię. W Poniedziałek Wielkanocny jest zwykle spory ruch zwiedzających. Biedaczysko, mogłem być odpowiedzialny za jego śmierć. Ta bomba... jakoś ocalał... A potem rabusie widocznie zrobili z niego konserwę w puszce.

- W każdym razie nie masz się co o niego martwić, jest zdrów i cały. Ale przykro mi z powodu galerii.

- Urządzimy drugą - odpowiada beztrosko Józef.

- A stary Glasheen, wieczny mu pokój, zawsze mawiał, że najważniejsza jest dystrybucja eksponatów. Wydaje mi się, że z pomocą angielskich artylerzystów dystrybucja odbyła się skuteczniej niż kiedykolwiek...

Rozmowę przerywa donośny, dźwięczny głos Heustona.

- Przygotować się do odparcia ataku na tyłach budynku! Wszystkie strzelby naładować! Trzymać się w ukryciu! Wybierać cel... nie strzelać, dopóki żołnierze nie podejdą tak blisko, że będzie widać białka ich oczu... A wówczas - nie chybić!

Już kilka szturmów na przytułek odparto. I tym razem żołnierze muszą się w końcu wycofać. Józef mówi do strzelającego obok kolegi;

- Coś mi się zdaje, że długo tego miejsca nie utrzymamy. Ale przynajmniej zapłacą nam za to...

Następnego dnia - we środę, trzeciego dnia powstania - komendant Heuston stwierdza posępnie, że połowa jego ludzi nie ma wcale amunicji, a pozostali tylko po parę ładunków.

- Będziemy musieli się poddać - mówi. - Inaczej wykłują nas tu bagnetami co do jednego.

- Spróbujmy się stąd wydostać - proponuje Józef.

- Po dwóch, trzech naraz, żeby nie zwracać uwagi. Możemy dotrzeć do ufortyfikowanego ośrodka na wzgórzu Arbour albo do Kolegium Chirurgów, dokąd podobno przeniosła się komendant Konstancja Markiewicz.

- Anglicy otaczają nas zewsząd - waha się Heuston.

- Nie wydam rozkazu, by ludzie szli na pewną śmierć, ale kto sam zechce, niech idzie. Jeśli choć jeden zdecyduje się zostać, ja muszę zostać też.

Okazało się, że większość powstańców chce się poddać.

- Przecież nawet Anglicy nie mogą nas wystrzelać jak psów, jeżeli wywiesimy białą flagę - mówi jeden. A drugi:

- Jeśli powstanie się powiedzie, jako całość, to nas uwolnią...

Na próżno Józef argumentuje, że ich obowiązkiem jest spróbować przyłączyć się do innego ośrodka, gdzie może mają jeszcze amunicję. Tylko czterech - z nim razem - postanawia przedostać się gdzie indziej. Czekają do zapadnięcia zmroku. Dwaj wybierają drogę przez zarośla parkowe, Józef zaś i czwarty powstaniec, nazwiskiem Scantlebury, wyruszają ryzykowniejszą drogą: przez główną bramę, o jakieś sto metrów od budynku. Pełzną pod murem, tuż przy trasie, którą chodzi tam i z powrotem angielski wartownik. Gdy żołnierz odwraca się od nich, Scantlebury - wysoki, potężny mężczyzna - skacze na niego i obala go, a Józef zatapia mu bagnet w sercu. Dwaj uciekinierzy biegną drogą, za nimi rozlegają się strzały. Kula drasnęła Scantlebury'ego w ramię, ale niegroźnie i obaj wydostają się z zasięgu bezpośredniego niebezpieczeństwa. Wówczas rozdzielają się. Józef dociera do Kolegium Chirurgicznego idąc przez ogrody, przełażąc przez płoty, według rady kolegi. Konstancja i Denis witają go radośnie, ale zarazem uderza go obuchem wstrząsająca wieść o śmierci ojca. Dopiero później będzie wiadomo, że obaj powstańcy, którzy wyszli z przytułku drogą przez park, zginęli. O świcie komendant Heuston się poddaje.

W Kolegium Chirurgicznym strzelanina jest dość sporadyczna. Anglicy w Hotelu Shelbourne nie mają dość żołnierzy, by otoczyć umocniony ośrodek powstańczy i zdobyć go szturmem. Jako snajper Denis używa co się zowie, sprawdzając w praktyce celność swego strzelania. Mówi do Józefa, że wydaje mu się:

- ...jakby matka stała za moim ramieniem, szepcząc: „Panuj nad nerwami, mierz starannie, strzelaj celnie...” jak zwykła mówić do skautów Fianna, kiedy zbierali się wieczorami w jej sklepie.

Józef wpada odwiedzić Ernesta, który czuje się o tyle dobrze, o ile to możliwe po amputacji.

- Szczeniak lubi, kiedy Joyce mu dogadza i krząta się koło niego - zauważa Denis. - Mnie by taka krzątanina zadręczyła. Fanny wie już, że jak mi coś dolega, to chcę, by mnie zostawiono w spokoju i samotności.

Oddział komendanta de Valery, w którym znajdują się Paul Winter i Mikę Aherne, wspólnik budowlany Seana, stacjonuje w młynie zbożowym w pobliżu mostu przy ulicy Mount. Ten most na Kanale Dublińskim stanowi ważną arterię komunikacyjną: sprowadzone z Anglii posiłki muszą przezeń przejść, by dostać się do śródmieścia. De Valera umieścił wysunięty posterunek w budynku zwanym Clanwilliam House, prawie na samym moście.

Wczesnym rankiem we środę goniec z tego posterunku zawiadamia komendanta, że znaczne oddziały wojsk angielskich podchodzą do kanału. Prosi o dodatkową amunicję.

Paula wyznaczono wraz z innymi do noszenia skrzynek z amunicją. Gdy docierają do Clanwilliam House ze swymi ciężarami, powstańcy - jest ich tutaj zaledwie siedmiu - oddali już pierwszą salwę z bardzo dobrym skutkiem. Angielscy oficerowie wydali rozkaz, aby oddziały - liczące kilkuset żołnierzy - rozproszyły się i szukały osłony pod murami albo wewnątrz domów, gdzie tylko można znaleźć schronienie przed regularnym, celnym ogniem od strony posterunku. Jeden z siedmiu jest raniony: angielska kula trafiła go w ramię. Paulowi i jego kolegom udaje się zanieść go z powrotem do młyna oddalonego tylko o paręset metrów, gdzie oddają go pod opiekę Córek Erinu. Paul korzysta z zamieszania wywołanego przyniesieniem rannego i pełznie z powrotem na posterunek. Klęka przy oknie, z którego poprzednio strzelał ranny powstaniec, podnosi strzelbę leżącą na podłodze. Ale Paul nigdy w życiu nie strzelał. Mocuje się z zamkiem. Mężczyzna, strzelający z sąsiedniego okna, spogląda na niego z ukosa, uśmiecha się i powiada:

- Przyjrzyj się, jak ja to robię!

To Mikę Aherne. Nie zna Paula, ale słyszał jego nazwisko i odgaduje, że to jakiś młody kuzyn Seana Wintera.

Mikę ładuje pomału, podnosi kolbę do ramienia, mierzy starannie, pociąga za cyngiel...

- Jeśli ci będzie ciężko utrzymać karabin - doradza - to oprzyj go o framugę okna i klęcz przy nim.

Pierwszy oddany strzał nieomal przewraca Paula, który się nie spodziewał „kopnięcia”. Ale szybko nabiera wprawy. Niebawem strzela równo z innymi, może mniej celnie, ale w tej chwili najważniejsze jest utrzymywanie ognia zaporowego na ulicy Northumberland, aby Anglicy nie zdecydowali się pójść naprzód.

Tak skuteczny okazuje się ogień siedmiu karabinów, że przez kilka godzin angielskie posiłki nie mogą się przedostać. De Valera ma pod swoją komendą w młynie kilkudziesięciu ludzi. Wydaje się oczywiste, że Anglicy spróbują zajść ich od tyłu. Ale de Valera nie czyni niczego, by uprzedzić i przeszkodzić takiemu okrążeniu. Nie wie nawet dokładnie, jak przebiega bohaterska walka siedmiu powstańców, bo Clanwilliam House zasłania widok. Sytuacja typowa dla wielu powstańczych dowódców. Największym ich błędem jest statyczność. Zająwszy jakąś pozycję nieruchomieją, jakby w nią wrośli. Nie podejmują wypadów, nie organizują dywersji. Wydaje się, że ich zadanie tylko na tym polega, by czekać, aż zostaną wysadzeni w powietrze lub wypędzeni. Zbyt łatwo przyjmują los, wyrażony w defetystycznych słowach Connolly'ego: „Idziemy na rzeź”.

Sean, próżnując w sztabie, irytuje się brakiem inicjatywy sił powstańczych. Mówi do Connolly'ego:

- Nasi ludzie siedzą jak gliniane gołębie na strzelnicy, czekając, by ich zestrzelono. Czemu pan nie wyda rozkazu, by poszczególne ośrodki przejawiały więcej agresywności, a nie trzymały się tylko w defensywie? Może by mnie pan wysłał dla skoordynowania jednoczesnego wypadu z kilku ośrodków?

- Za mało nas na ofensywę - odpowiada Connolly.

- Czas naszego zwycięstwa przyjdzie dopiero po insurekcji...

Connolly popełnił jeden zasadniczy błąd i wie, że jest to błąd nie do naprawienia. Powinien był skoncentrować się na zdobyciu przez zaskoczenie Zamku i zatrzymaniu ważnych zakładników. Teraz tylko czeka końca.

Ale Sean czuje się zawiedziony i wszeptuje do ucha Trixie nielojalną myśl:

- Według mnie nasi wodzowie tak się nastawili na martyrologię, że nie chcą widzieć niczego, co by im dało najsłabszą choćby szansę uniknięcia klęski... To być może bardzo szlachetne, ale nie uwzględnia takich jak ty i ja, którzyśmy tu przyszli bić się, a nie ginąć jak szczury w pułapce.

Bitwa o most przy ulicy Mount trwa już dziewięć godzin. Jeszcze tylko czterech strzelców żyje i walczy w Clanwilliam House. Ale nadal trzymają w szachu Anglików. Wreszcie pojawia się sprowadzone przez Anglików ciężkie działo bombardujące. Komendant de Valera nie ma wyboru: musi odwołać bohaterską czwórkę. W tej bitwie, która będzie największym sukcesem powstania, siedmiu - początkowo! - strzelców, z tych jeden bez żadnej wprawy, zatarasowało przejście setkom Anglików, zabiło czterech oficerów, raniło czternastu, a zabiło lub raniło dwustu szesnastu żołnierzy innych szarż. Wszystkie straty, poniesione przez Anglików po tygodniu walk w Dublinie, wyniosą zaledwie dwa razy tyle. Fakt, iż na nic to się nie zdało, ponieważ przywódcy powstania nie wykorzystali dłuższego okresu przed przybyciem posiłków, nie był winą bohaterów z Clanwilliam House.

Najmłodszy z Winterów biorących udział w powstaniu, zgodnie z rozkazem, czołgając się wraca do młyna. Komendant de Valera klepie go po ramieniu i mówi, że zachował się jak prawdziwy Irlandczyk. Ale chłopak stoi przed nim z mieszanymi uczuciami. Przed chwilą przeżył szok, ujrzawszy przyjaznego instruktora, Mike'a Aherne'a, zabitego na jego oczach. A jeszcze nic nie wie o swoim ojcu - ani o matce.

Eileen przeniosła się do rodziców. Bankier Kavanagh kazał pozabijać deskami okna domu i razem z żoną ulokował się w piwnicy. Jamesa, zgłaszającego się na ochotnika do Thomasa MacDonagha, komendanta ośrodka w fabryce sucharów Jacobsa, przyjęto bez pytań. MacDonagh przejawia więcej inicjatywy od większości powstańczych dowódców. Wysyła nieustannie wycieczki, by gnębić Anglików broniących pobliskiego Zamku. Nie brak mu amunicji: robotnicy poukrywali w fabryce swego czasu kilka dobrze zaopatrzonych składów, przypuszczając, że prędzej czy później dojdzie do porachunku z Anglikami. Jamesowi polecono pilnować, by każdy powstaniec, w defensywie czy w ofensywie, był stale zaopatrzony w ładunki, jeśli miał karabin, lub też w kule do strzelby. Zabiera się do roboty sumiennie, towarzyszy każdemu wypadowi. Z dwoma wyładowanymi amunicją plecakami, przewieszonymi na krzyż przez plecy i piersi, James maszeruje i wystawia się na ogień z nieustraszoną śmiałością, którą jego koledzy określają jako szaleństwo. Nie wiedzą że Jamesowi przestało zależeć na życiu.

W ciągu wtorku i środy mogło się wydawać, że Jamesa osłania jakaś doprawdy nadprzyrodzona moc. Dobrze wyćwiczeni ludzie, dawni żołnierze armii brytyjskiej, którzy dokładali wszelkich starań, by się chronić, padali od kul, a ten niemłody kupiec, rekrut surowy i bez żadnego doświadczenia, stał wciąż w otwartym polu, nonszalancki i nietknięty. Kule się go nie imały.

- Nieoceniony człowiek, świetnie wykonuje swoje zadanie - rzecze MacDonagh do swego porucznika. - Jakby nie wiedział, co znaczy strach albo nie rozumiał niebezpieczeństwa. Ale któraś kula go wreszcie dosięgnie... Muszę go ratować od jego własnej lekkomyślności.

Kiedy w czwartek wychodzi następna wycieczka pod osobistą komendą MacDonagha, James otrzymuje rozkaz pozostania w fabryce, a do niesienia amunicji wyznaczono innego powstańca. Na to James się nie zgodził. Pod jakimś pozorem wciąga swego następcę do kantoru i zamyka na klucz. Nieco później MacDonagh, kryjąc się za murem przed gradem angielskich kul, ogląda się, by sprawdzić, jak jego ludzie sobie radzą. Wzrok jego pada od razu na jednego z nich - wyprostowaną postać na murze...

- Winter, ty głupcze! Złaź natychmiast!

Podwójny huk, dwa błyski... dwa plecaki pełne amunicji wylatują w powietrze... pozbierano tylko strzępy człowieka na murze.

Jak chciał James.

Zanim Paul wymknął się z domu w Poniedziałek Wielkanocny, wszedł do pokoju ojca. James próbował go odwieść od zamiaru:

- Matka ci nigdy nie wybaczy...

- Idę. Ja się matki nie boję. Ty się jej boisz. - Wargi chłopaka wygięły się w krzywym uśmiechu: - Godna pogardy ta twoja słabość. Zrujnowała ci życie, ale nie zrujnuje mojego...

Godna pogardy”... Słowa syna paliły żywym ogniem. Kiedy William przyszedł z groźbą, że widmo Pat będzie go nawiedzać, James powiedział sobie, czując jakby mdłości w żołądku: Byłem tchórzem przez cały czas mego życia z Eileen... Teraz zwróciłem się przeciw niej... ale to nie wyegzorcyzmuje mojej dawnej słabości, na której Paul też ucierpiał... on sam zerwał swoje łańcuchy. Mnie trzeba było interwencji stryja Williama, bym tego dokonał... Będziesz nienawidził tego, czym jesteś... A tego, czym byłem? Nie chcę z tym żyć... ani ze świadomością, że mój syn gardził mną... zasłużenie...

Kanonada stopniowo obraca w ruinę ulicę Sackville. Pocisk trafia w Hotel Imperial, gdzie jest jeden z wysuniętych przez Seana posterunków, zabijając sześciu powstańców i raniąc dwóch pozostałych. Sean wzywa kolegów z noszami i idzie, by zabrać rannych do budynku Poczty Głównej. Angielskie działa ostrzeliwują ulicę na odcinku między sztabem a Hotelem Imperial. Sean musi długo czekać, nim będzie można wracać z rannymi.

Connolly się zżyma, niepokoi. W ogóle coraz bardziej go niecierpliwi jego bezczynność.

- Wychodzę dowiedzieć się, co tam z nimi! - oznajmia.

- To nie dla ciebie zadanie - odpowiada Pearse.

- Jesteś mózgiem kierującym insurekcją... Nie możesz się niepotrzebnie narażać...

Connolly już poszedł. Jest człowiekiem szlachetnym, odważnym, ale jako wódz tkwi jeszcze w średniowieczu. Chciałby być w sercu każdej bitwy i utarczki. Brak mu umiejętności, koniecznej dowódcy w dwudziestym wieku, kierowania i koordynowania bez osobistego udziału w operacjach wielu rozproszonych jednostek.

Sean i jego towarzysze z noszami mają właśnie opuścić na wpół rozwalony Hotel Imperial, gdy wpada Connolly, zgięty wpół. Prostuje się:

- Artyleria wstrzelała się teraz gdzie indziej - powiada.

- Możemy iść.

Mała procesja wyrusza, Sean na czele, Connolly zamyka pochód. Grzechot karabinowego ognia bębni po ulicy. Powstańcy trzymają się podziurawionych i potrzaskanych murów kamienic, jak mogą najbliżej. Znowu wybuch strzelaniny... Sean dociera do budynku Poczty Głównej i zatrzymuje się za jednym z filarów portalu, przepuszczając przed sobą kolegów z noszami. Mniej więcej w połowie drogi do Hotelu Imperial dostrzega Connolly'ego, leżącego na chodniku, twarzą na kamieniach. Sean puszcza się do niego pędem, teraz już nie myśląc o schylaniu się czy ukrywaniu. Naczelny wódz powstania leży nieprzytomny. Kula strzaskała mu nogę w kostce. Sean bierze go na plecy i czołga się z powrotem. Angielscy snajperzy wciąż ostrzeliwują ulicę. Kule uderzają w mur, pod którym Sean szuka osłony, tuż nad jego głową. Ale jakoś dociera do poczty szczęśliwie.

Kiedy Connolly'ego, który odzyskał przytomność i cierpi bardzo, umieszczają na stole operacyjnym, do Seana podchodzi Pearse i ściska mu rękę:

- Wódz naczelny i ty - powiada - obaj, jako weterani, dajecie irlandzkiej młodzieży przykład, jak zachować honor.

Sean odpowiada z uśmiechem:

- Młodzi, którzy poszli za panem, panie prezydencie, do powstania, nie potrzebują przykładu weteranów. Mam wśród nich syna i wiem, że honor Irlandii jest przy nich bezpieczny.

Lekarz, który znajdował się w budynku Poczty Głównej, gdy go powstańcy zajęli, zgodził się zostać z nimi na wypadek, gdyby jego usługi były potrzebne. Są bardzo potrzebne. Kilkunastu rannych, przeważnie z wysuniętych posterunków, znajduje się pod opieką Trixie i Fanny. Doktor operuje nogę Connolly'ego. Potem oznajmia, że miną najmniej trzy miesiące, zanim ranny będzie mógł postawić stopę na ziemi.

Tej nocy wódz prawie nie śpi, chociaż otrzymał środek nasenny z apteczki Trixie. Ale rankiem nalega, by jego łóżko wniesiono do głównego holu poczty, gdzie odczytuje raporty z ośrodków i dyktuje Seanowi w odpowiedzi depeszę, w której twierdzi, że sukces jest bliski. Dodaje, że w hrabstwach powstało tysiące ochotników, że pokonali lokalne komendy policji i maszerują na Dublin.

Tę ostatnią informację Connolly wymyślił zapewne po to, by podtrzymać na duchu walczących. Dowództwo nie otrzymało dotąd żadnych sprawozdań z prowincji. Jednakże istotnie w niektórych hrabstwach zdarzyły się, jak w roku 1867, pojedyncze próby poparcia dublińskiej insurekcji.

W Limerick i w Cork setki powstańców gromadziły się w Niedzielę Wielkanocną, ale rozpuszczono ich do domów po otrzymaniu rozkazu MacNeilla. Następnego dnia, gdy nadszedł rozkaz od Pearse'a, powołujący ich z powrotem pod broń, niewielu zmobilizowało się ponownie, tym bardziej że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin nadeszło z Dublina nie mniej niż dziewięć depesz, przeważnie sprzecznych.

W Galway, jednym z najdalej na zachód wysuniętych hrabstw, stary weteran i sinnfeinista, Liam Mellows, poprowadził tysiąc ludzi. Oczekiwali broni z niemieckiego okrętu i ostatecznie pomaszerowali z zaledwie sześćdziesięciu karabinami i trzystu pięćdziesięciu strzelbami. Ale przecięli druty telefoniczne, wysadzili tor kolejowy i zdobyli koszary policji. W Enniscorthy, na południowym wschodzie, powstańcy zajęli całe miasteczko i zatrzymali policjantów jako zakładników w ich własnych koszarach. Ale maszerować na Dublin? Enniscorthy jest odległe o 120 km, a Galway o jeszcze więcej. Pierwsza część depeszy Connolly'ego - o tym, że sukces już blisko - mogła być prawdą, jeżeli sukces rozumieć tak, jak go rozumieli Pearse i Connolly. Militarnego zwycięstwa nie oczekiwali. Dla nich zwycięstwo czy klęska w zwykłym znaczeniu są nieistotne. Wystarcza sam fakt wybuchu insurekcji, przelanie „czerwonego wina na polu bitwy”, wycierpienie świadomie wybranego męczeństwa przez dwa tysiące ludzi, aby rozżarzyć przygasły ogień patriotyzmu w sercach Irlandczyków; a kiedyś - nie teraz, lecz kiedyś - zielono-biało-pomarańczowy sztandar republiki triumfalnie powieje nad prawdziwie narodową Irlandią. Tak myślą Connolly i Pearse. Wizjonerstwo? Nonsens? Dla pewnych siebie, bezpiecznych i wzgardliwych - tak. Ale dla ludzi uciskanych wszechwładną przemocą, czyż wizjonerstwo nie jest jedynym do przyjęcia i prawdziwie patriotycznym realizmem?

Kanonada artylerii trwa dzień i noc. Jej nasilenie koncentruje się w coraz to innej dzielnicy miasta, ale huk i wstrząsy nie ustają ani na chwilę. Nie tylko budynki ucierpiały. Na każdej prawie ulicy śródmieścia są zabici wśród ludności cywilnej - ofiary odłamka pocisku, przypadkowej kuli, aktu celowego bestialstwa albo walącego się muru: dziecko, które kryło się w drzwiach, leży zdruzgotane na stopniu; starzec twarzą na bruku, rozkrzyżowany, na środku jezdni; dziewczyna z nogami podciągniętymi jakby w spazmie bólu, z ciemną plamą na bluzce między piersiami; mężczyzna z rozbitą czaszką, nogami oplątując słup latarni, złamany tym samym wybuchem, który zmiótł jego życie.

W sztabie powstańczym mało kto sypia teraz, prócz rannych uśpionych proszkami. Pearse skreślił manifest, który rozsyła przez gońców. W Kolegium Chirurgów Denis i Józef odczytują go nad ramieniem Konstancji Markiewicz:

Chciałbym teraz, bo mogę nie mieć później sposobności, złożyć hołd bohaterstwu żołnierzy walczących o wolność ojczyzny, którzy w ciągu minionych czterech dni pisali krwią i stalą najchwalebniejszy rozdział nowożytnej historii Irlandii. Nigdy nie będzie można oddać pełnej sprawiedliwości ich heroizmowi, zdyscyplinowaniu, ich nieustraszonej pogodzie ducha w obliczu grozy i śmierci...”

Konstancja i Denis spoglądają na siebie.

- Mają zamiar skapitulować - mówi Konstancja. - Dlaczego? Ledwieśmy zaczęli się bić! Gdyby Connolly nie był ranny, nie ustąpiłby tak łatwo.

- Tu nie chodzi o walkę, ale o straty - odpowiada Denis. - Nasze strzelby przeciwko ich armatom. Zawsze było jasne, co z tego wyniknie. My nie widzimy ulicy Sackville i reszty śródmieścia. To pewno gruzy...

- Powinniśmy walczyć, dopóki ani jeden z nas już nie będzie mógł strzelby podnieść! - przerywa Konstancja, wygrażając pięściami.

- Taka jest zasada insurekcji - przyznaje Józef. - Ale koniec będzie taki sam, tylko ofiar więcej...

- Jak zwykle! Tak wielkie zamiary, tak znikome osiągnięcia! - wzdycha Konstancja, opuszczając bezsilnie ręce.

- Wcale nie! - protestuje Denis. - „Dublin, Wielkanoc 1916 roku.” W żadnym podręczniku historii, irlandzkiej, angielskiej, nawet europejskiej, nie będzie można zignorować tej daty. Oto osiągnięcie dwóch tysięcy ludzi!

- A pan to jak Pearse - irytuje się Konstancja. - Wam wystarcza kamienny nagrobek z napisem: „Zginął za Irlandię”!

Denis wspomina z uśmiechem:

- Mniej niż tydzień temu na familijnym zebraniu szydziłem z tęsknoty do martyrologii - mówi. - Nasz instynkt ciągnie nas do walki, a skoro raz mu ulegniemy w obliczu tej kolosalnej przewagi, to już postawiliśmy krok na drodze do cmentarza. Romantyk musi być na tyle realistą żeby to pojmować...

Ale Konstancja nie przestaje narzekać, że jeszcze za wcześnie, by myśleć o kapitulacji. Nie ma pojęcia o sytuacji, jaka się wytworzyła w głównym sztabie powstańczym, gdzie Connolly ze swego łóżka wydaje rozkaz, aby kobiety i ranni - wyłączając jego samego - zostali ewakuowani do pomieszczeń przy ulicy Moore'a, o kilkaset jardów z tyłu, za budynkiem Poczty Głównej. Ledwie jego rozkaz wykonano, zrywa się okrzyk:

- Pali się!

Anglicy zaczęli używać pocisków zapalających. Dach Poczty Głównej płonie jak olbrzymie ognisko. Powstańcy pędzą na górę, z Seanem na czele. Ale w budynku nie ma węża do wody, a ledwie parę wiader. Jasne jest od razu, że tego pożaru nie da się ugasić. Mury może pozostaną ale wszystko wewnątrz musi się wypalić. Trzeba iść w ślad za kobietami i rannymi, wzdłuż ulicy Henry'ego, do dużego magazynu przy ulicy Moore'a.

Ranni docierają do miejsca przeznaczenia z największymi trudnościami, a niektóre z kobiet nie docierają tam wcale. Dostają się pod ostrzał karabinu maszynowego. O’Rahilly, oficer wyznaczony do przeprowadzenia ich i dowodzenia strażą, woła, by się rozproszyć i pada, przeszyty dwiema kulami. Z noszami zdołano jakoś przedostać się do magazynu, ale nie doliczono się tych, którzy im towarzyszyli.

- Wódz naczelny nie może być narażony na takie ryzyko - powiada Sean. - Potrzebuję pięciu ludzi, by mi pomogli przebić przejścia przez domy i sklepy.

Na dziedzińcu Poczty Głównej znaleziono kilka kilofów i łopat. Przebijanie można zacząć dopiero nieco dalej, gdzie pozwoli na to zabudowa stojących rzędem domków, przeważnie sklepików o stosunkowo cienkich ściankach działowych. Ale i tak ciężka to praca dla paru ludzi, wyczerpanych walką i brakiem snu. Na szczęście w garnizonie poczty znalazło się trzech, którzy są z zawodu, jak i Sean, robotnikami budowlanymi. Budowlani mają wprawę również w rozwalaniu murów.

Aby dotrzeć do przebitego nareszcie tunelu, trzeba przenieść Connolly'ego ulicą Sackville za róg, w ulicę Henry'ego. Jest już ciemno, ale pociski wciąż lecą, a race iluminują chwilami całą okolicę. Przyciągnięto ciężarowe wozy w poprzek ulicy, by stworzyć osłonę przed odłamkami i walącymi się cegłami. Pearse i Sean, każdy z dwoma jeszcze powstańcami, idą po obu stronach noszy, by osłaniać wodza własnymi ciałami. Czy mogą odgadnąć, jaki los spotka uratowanego?

Gdy już wreszcie dotarli do tunelu Seana, okazuje się, że nosze są za szerokie. Nie zmieszczą się. Rannego trzeba przenieść na kocu. Jest wyczerpany, niebawem jęczy z bólu. Ale docierają do nowego sztabu generalnego.

Sean jest rad, że udało się przetransportować wodza w miejsce chwilowo przynajmniej bezpieczne. Satysfakcja jego pierzcha, gdy się przekonuje, że do nowego schronu nie doszły ani jego ciotka, ani siostra. Sean prosi Pearse'a o pozwolenie, by iść na poszukiwania. Prezydent zgadza się, chociaż ostrzega:

- Będziesz szukał dwóch igieł w stogu siana... Ale rozumiem twoje uczucia.

Sean jest bardziej optymistycznie nastrojony:

- Znam każdy kamień ulic dublińskich. Jeśli można je odnaleźć, ja je odnajdę!

- Dobrze. Tylko wracaj przed świtem, bo nie przeżyjesz długo w tym mundurze!

Sean szuka zapamiętale, ale nie odnajduje ani śladu dwóch zaginionych kobiet.

Fanny jest już w swoim własnym domu. Jeden z powstańców, który eskortował przeprowadzane kobiety i rannych, litując się nad jej kalectwem, pomagał jej iść. Gdy wydano rozkaz rozproszenia się, wziął Fanny na ręce, zapytał, gdzie mieszka i wypróbowaną metodą przechodzenia przez ogrody i podwórka dotarł do celu. Złożył ją jak rozczochrany tobołek na progu jej domu. Doczytawszy się w manifeście Pearse'a tego samego znaczenia, co i Konstancja Markiewicz, Fanny zaprosiła swego zbawcę do środka, by zmienił mundur na jedno z ubrań Denisa i powędrował do własnego domu. Powstaniec, mężczyzna potężnego wzrostu, roześmiał się tylko i rzekł:

- Nie, proszę pani. Dziękuję za dobre chęci. Jestem tylko zwykłym robotnikiem, ale dawno już towarzyszę komendantowi Connolly'emu. Co z nim będzie, będzie i ze mną. Ale jeśliby pani miała tu gdzieś kropelkę whisky...

A Trixie? Jej losu lepiej by było nie opowiadać...

Gdy olbrzymi powstaniec zabrał Fanny, jej bratanica umknęła w boczną ulicę. Biegła pędem, potem skręciła parę razy w jakieś przecznice, w lewo, w prawo, straciła zupełnie orientację i wreszcie, wyczerpana brakiem snu, z nogami uginającymi się pod nią, bez tchu wpadła na podwórze, gdzie na przeciwległym krańcu stał spory barak drewniany. Tam się chciała skryć. Drzwi otworzyły się i wyszedł angielski sierżant.

- Och! Chyba... muszę się poddać! - jęknęła Trixie.

- A chyba, to grzeczne słowo, poddać się... Mógłbym to inaczej nazwać. - Odwrócił się i szczeknął do trzech żołnierzy, którzy wyszli za nim:

- Zabrać ją do środka, na słomę...

Zanim Trixie zrozumiała, o co chodzi, już leżała na plecach. Jeden zdzierał z niej spódnicę, drugi szarpał bluzkę. Trzeci rzekł:

- To już nie takie młode kurczę, panie sierżancie...

- Wszystkie takie same, gdy co do czego przyjdzie! - odwarknął tamten.

Trixie zmagała się, ale coraz słabiej... wielkie, goryle łapy zdawały się wszędzie naraz... jej ręce i nogi trzymane, bezradne... błagała ze łzami... mogłaby z takim samym skutkiem błagać ludożerców, by poniechali swej uczty...

Gdy się podnieśli, zostawiając nieruchomą nagą postać, doszedł ich jęk:

- Zastrzelcie mnie... miejcie tyle człowieczeństwa... zastrzelcie...

Jeden z żołnierzy zwrócił się ku niej. Sierżant zaklął na niego i poszli przez podwórze. Gdy już byli przy tamtym końcu, żołnierz zawołał:

- Dobiłbym psa, gdyby cierpiał!

Pobiegł z powrotem do baraku, kopnął drzwi i strzelił z karabinu.

Wśród okrucieństw, brutalności i żądzy, jakie się rozpętały na ulicach Dublina, ten uczynek musi mu być policzony za zasługę.

Denis z Józefem dotarli do domu Winterów, dźwigając Ernesta na noszach. Ratowany i ratujący ledwo dyszą. Dafne jest zarazem uszczęśliwiona ich powrotem i wstrząśnięta widokiem wnuka, który ma jeszcze gorączkę po amputacji nogi, a teraz stan jego się pogorszył z powodu wstrząsów w czasie przeprawy z Kolegium Chirurgów.

Peter przynosi ratownikom czystą whisky. Jego brat - „robię się za stary na tego rodzaju eskapady” - wychyla szklaneczkę duszkiem i oznajmia:

- Są znaki, że powstanie się załamuje. Konstancja uparła się, abyśmy odnieśli Ernesta do was. Stracił nogę, to już tragedia, mówiła, nie ma potrzeby, by się jeszcze na dokładkę dostał do niewoli.

- Bardzo niebezpieczna była to przeprawa? - dopytuje się Peter.

- Nie tyle niebezpieczna, ile trudna - odpowiada Denis, ciężko opadając na krzesło. - Z paru kolegami przygotowaliśmy sobie wczoraj przejście, wycinając otwory w żywopłotach, wybijając cegły z murów. Właściciele domów i ogrodów wcale nie protestowali, współczuli, a nawet pomagali... wszyscy prócz jednego, który powiedział, że gdyby sam miał strzelbę, toby nas powystrzelał...

- Ostatecznie musieliśmy tylko raz przejść przez ulicę - wtrąca Józef. - A wtedy galopem! Biedny Ernest.

- Czy dużo jest jeszcze rannych w Kolegium? - pyta Peter. Zdjął już sztywny kołnierzyk, na nogach ma ranne pantofle, nosi duży fartuch.

Jego brat nagle parska śmiechem.

- Wiesz, dopiero teraz spojrzałem na ciebie. Minąłeś się z powołaniem: byłby z ciebie idealny kamerdyner!

Poczucie humoru Petera nie dorosło do należytego ocenienia tej obserwacji.

Przełyka ślinę i powtarza:

- Pytałem o innych pacjentów w Kolegium.

- O, tak. Chirurg zarzucił swoją początkową sztywność i pomagał nam całym sercem. A dzisiaj przeniósł resztę rannych do domu swojej siostry. Miejmy nadzieję, że nie zrobią tam rewizji...

- Myśmy tu już mieli wizytę angielskich żołnierzy - informuje Peter. - Zdołałem ich przekonać, że wzięliśmy tylko cywilnych, przypadkowe ofiary ulicznej strzelaniny. Ale nie będziemy tu mogli Ernesta długo trzymać. Nie da się wytłumaczyć, że stracił nogę, spadając ze schodów. Trzeba go będzie wysłać do Killarney z Joyce i z twoją macochą, Józefie...

Bolesne wspomnienie śmierci Williama. Peter mówi, że nie ma wieści o Jamesie, Seanie, Paulu ani też o żadnej z kobiet, które należały do Córek Erinu. Pyta:

- Dokąd idziecie teraz?

- Każdy do własnego domu, i to natychmiast - odpowiada Denis. - Fanny może tam wrócić, a kiedy przyjdzie, chcę mieć dla niej gotową filiżankę gorącej kawy z rumem. Prawdę mówiąc, niepokoję się o nią więcej, niżbym chciał przyznać... A Józef powędruje do swojej Joan, musi tylko najpierw pozbyć się tego munduru, wsadzić go do pieca i pożyczyć coś od ciebie...

- Powiedzieliśmy Konstancji - przerywa Józef - że wrócimy do Kolegium, żeby być razem z nią przy kapitulacji, chociaż żaden z nas nie należy oficjalnie do jej oddziału. Nie chciała słyszeć o tym...

- Wściekła się na samą propozycję - dodaje Denis.

- Jeśli często wpada w taką pasję, to współczuję hrabiemu, niełatwe musi mieć z nią życie. Ale oczywiście ona ma rację. Nie ma sensu iść za kraty dla próżnego gestu.

- Gwiazdy mi sprzyjają w tym tygodniu - zauważa Józef. - Dwakroć wydostałem się z prawie beznadziejnej sytuacji.

W rzeczywistości powstanie się nie załamuje, a nawet kiedy umocnione ośrodki - z których tylko stary przytułek skapitulował w czasie walk - otrzymują w sobotę wieczorem rozkaz złożenia broni, podpisany przez Pearse'a, Connolly'ego i MacDonagha, „aby zapobiec dalszemu mordowaniu mieszkańców Dublina”, wielu powstańców, zarówno z Armii Obywatelskiej, jak i Irlandzkich Ochotników, protestuje:

- Dlaczego? Przecież dopiero zaczęliśmy się bić? Jednakże decyzję dowództwa spowodowało nie tyle położenie kombatantów, ile okrucieństwa nie w walce popełniane. Padraic Pearse, prezydent Tymczasowego Rządu Republiki Irlandii, pisał o „czerwonym winie pól bitewnych”, ale w głębi serca to człowiek szlachetny i łagodny. Kiedy Denis i Józef wloką okaleczonego Ernesta do domu jego dziadków, Pearse razem z Seanem wysuwają się ostrożnie z nowego pomieszczenia sztabu, by się rozejrzeć. W śródmieściu bomby zapalające wszczęły pożary, między innymi płonie budynek restauracji i piwiarni przy ulicy Moore'a. Na końcu tej ulicy, tam gdzie wychodzi na ulicę Parnella, Anglicy wznieśli barykadę, zza której strzelają snajperzy albo też żołnierze zabawiają się lekkomyślnym puszczaniem przypadkowych serii z karabinu maszynowego.

Pearse i Sean patrzą, jak właściciel płonącego budynku, zawiesiwszy białą koszulę na wzniesionej w górę lasce, wychodzi na ulicę Moore'a z żoną i dziećmi. Tragiczny dylemat, w jakim się znaleźli, jest widoczny: tylna część dachu zawalona... tamtędy nie ma ucieczki... ulica zamiatana kulami... jak w pułapce... między pewnością spalenia się żywcem a prawdopodobieństwem zastrzelenia... Czy Anglicy uszanują białą flagę? Okażą jakieś ludzkie uczucia na widok dzieci? Czy też...?

Wychodzą na ulicę. Od razu zaczynają świstać kule. Cała rodzina jest jeszcze blisko płonącego domu, instynktownie chroni się z powrotem pod mur. Nikomu nic się nie stało. Nowy grzechot karabinu maszynowego. Rodzina pod murem. Płonące strzępy lecą z góry. Ojciec i matka biorą dzieci za ręce, z głowami wysoko podniesionymi wychodzą na środek ulicy, klękają i podnoszą ręce jak w modlitwie...

Do Boga, skrytego za niskimi chmurami? Do ludzi po tamtej stronie barykady? Wszystko jedno...

Tat-tattat-tat-tat...

Sean wykrzykuje:

- Łajdaki! Mord!

Pearse przymyka oczy... Rzeź mieszkańców Dublina. Wraca do sztabu, powtarzając:

- Tego więcej być nie może. Do kogokolwiek ci niewinni się modlili, nikt ich nie wysłuchał. Dla nich za późno. Ale ich modlitwa nie pójdzie w zapomnienie... trzeba ratować innych. I w każdym razie dla mnie dość: dusza Irlandii była uśpiona, a myśmy ją obudzili!

W godzinę później na stopniach przed spalonym gmachem Poczty Głównej Padraic Pearse wręcza swoją szpadę generałowi Lowe'owi.

Wiadomości o kapitulacji rozchodzą się w mgnieniu oka. Mieszkańcy, którzy gdy skończyły się możliwości grabieży, siedzieli za szczelnie zamkniętymi drzwiami, wylewają się tłumnie na ulicę. Za żołnierzami, ustawionymi wyciągniętym szeregiem wzdłuż krawężników, tłoczą się, by obejrzeć koniec wydarzeń, które większość z nich zaskoczyły. Jedni pomagali żywnością i drobnymi usługami walczącym powstańcom. Inni, mniej liczni, tarasowali przed nimi drzwi domostw, obsypywali ich wyzwiskami, jak Eileen: „Bandyci! Rozbójnicy!” Jeszcze inni klękali, by się modlić o powodzenie powstania, a jeszcze goręcej - o ocalenie życia własnego i najbliższych.

Wszyscy z ulgą witają wiadomość, że skończyły się chwile strachu i napięcia, groza bombardowania. Wielu zastanawia się nad losem tej garstki dzielnych szaleńców, którzy wyzwali do walki potęgę światowego imperium. Teraz ci, co z tej garstki pozostali przy życiu, maszerują po ulicach bez broni, otoczeni strażnikami, a z bram, okien i balkonów śledzą ich wycelowane karabiny maszynowe, podczas gdy ciężkie chmury zaczynają lać obfite łzy deszczu za tych, którzy już maszerować nie będą.

Wśród garstki dzielnych szaleńców są dwaj noszący nazwisko Winterów: jeden w pełni lat męskich, drugi młokos. Z tych dwóch Sean pierwszy idzie pod eskortą do niewoli, gdyż sztab główny powstańców poddał się nieco wcześniej niż oddział komendanta de Valery, a prócz tego są bliżej więzienia - osławionego Kilmainham. Maszerując na czele oddziału sztabowego, sam na przedzie, Sean słucha miarowego rytmu nóg za sobą. W głowie jego panuje chaos. Spostrzega się, że mruczy pod nosem melodię:

- „Mamy teraz innego zbawcę, a jego imię jest miecz...”

Uśmiecha się do siebie.

... Ani ten zbawca, ani tamten, nam nie pomogli... tak mało dokonałem, tak mało było akcji zbrojnych... Gdzie Ernest? Co z nim? Co ojciec robił w Poniedziałek Wielkanocny? A stryj Denis? Ten na pewno w domu nie usiedział...

Miarowy tupot butów.

... Kiedyś mi powiedział, w mniej niż zwykle cynicznym nastroju, że rewolty, choćby nieudane, odgrywają ważną rolę w historycznym rozwoju... Stryj William? On z pewnością został w domu. Czemu nie mogłem odnaleźć Trixie? Co się stało z nią i z ciotką Fanny? A co z nami zrobią? Czy potraktują nas jak jeńców wojennych czy jak kryminalistów? To różnica... och, ogromna różnica! Robert Emmet... Wolfe Tonę... obaj skazani na szubienicę za to samo, co myśmy robili... Czy są teraz bardziej cywilizowani, ci Anglicy? Nie wygląda na to... sądząc z tego, co widzieliśmy na ulicy Moore'a... Dziwne. Powinienem chyba bać się o własną skórę... a jest mi to obojętne.

Ani zagwizdanej melodii, ani zagranej na grzebieniu piosenki. Nic tylko miarowy tupot nóg. Nie czas na piosenki.

... W każdym razie nie zostawię płaczącej wdowy... Gdyby Truda żyła, czy zostałby w domu? Ernest, jeśli tylko przeżył... szczęśliwy ze swoją żoną... Śmierć wydaje się straszna na odległość... im bliżej do niej, jak się wydaje, tym łatwiej potraktować ją familiarnie... plan powstania był dobry, tylko za mało nas się przyłączyło... i trzeba było od razu wziąć Zamek...

Jakieś trwożliwe pozdrowienie, jakieś okrzyki zrywają się wśród tłumów poruszonych widokiem tych wymęczonych, wygłodniałych nędzarzy w łachmanach, maszerujących równym krokiem w paszczę imperialnego lwa.

... Chociaż zaglądaliśmy śmierci w oczy, to jednak żyliśmy przez ten tydzień bujniej, mocniej niż kiedykolwiek przedtem... i pewno niż kiedykolwiek później... Żal mi tych, którzy nie byli z nami... Co osiągnęliśmy? Któż to wie? Pearse powiada, że dusza Irlandii się obudziła... Za wcześnie, by to wiedzieć... jeśli dożyjemy, zobaczymy...

Miarowy tupot.

... A ostateczne zwycięstwo będzie kiedyś nasze... Anglicy nie zasiądą nigdy na tronie, który sobie zbudowali w Irlandii, bo to tron z bagnetów...

Ulicą równoległą do tej, po której maszeruje na czele oddziału Sean, prowadzi swoich ludzi Konstancja Markiewicz. Oficer brytyjski, który przyjął jej kapitulację, ofiarował się odwieźć ją swoim samochodem. Błękitna krew respektuje błękitną krew. Ale ona odmówiła. Woli zwyczajną, czerwoną krew swoich towarzyszy z Armii Obywatelskiej. Maszeruje na ich czele.

Dalej inny jeszcze oddział jeńców tak samo zmierza w stronę strasznej góry Kilmainham. Na czele Eamon de Valera. A w szeregach młodziutki powstaniec z głową dumnie podniesioną. Paul Winter. Jest sierotą, ale nie wie o tym.

... Dziwne, ja nigdy nie myślałem o powstaniu... ani nawet nie wiem, dlaczego się przyłączyłem... Po prostu zrobiłem następną rzecz, która była do zrobienia...

Mała szczupła ręka wsuwa się w jego dłoń. Paul obejmuje ją mocno. Po męsku, jak ma nadzieję.

... Wszystko wydawało się tak absurdalnie naturalne... chyba nawet się nie bałem... ciekawym, czemu... Teraz trochę się boję... nie wiadomo, co się z nami stanie...

Mała ręka ściska jego rękę.

... Nie o siebie właściwie się boję, ale o nią... bardzo... Janice.

Spogląda na dziewczynę maszerującą obok, niewiele od niego niższą. Zachowuje się dzielnie, tylko ta ręka, która ściska jego rękę, zdradza starannie ukrywany strach. W drugiej dłoni trzyma odłamaną rączkę parasolki. Nazwała ją swoim talizmanem.

Paul uśmiecha się do niej, mruga z wesołością, której nie czuje, szepcze:

- Uszy do góry! Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. I myśli:

... A przecież warto było, cokolwiek teraz będzie, choćby tylko dlatego, by spotkać Janice... jeśli nawet nic więcej...

To było tak: wyglądał zza framugi drzwi w młynie zbożowym wzdłuż ulicy Grand Canal. Dziewczyna schylała się nad dwojgiem zabitych przed chwilą. Nawet z tej odległości widać było, że to dwoje starych ludzi.

Pewno jej rodzice - pomyślał Paul. - Po co wyszli? A lada chwila przyjdzie kolej na dziewczynę...

Jak gdzie indziej, angielskim żołnierzom kazano trzymać ulice pod ostrzałem, by nikt się nie pokazywał, a ludzie de Valery nie mogli wyjść z młyna.

Nie opowiedziawszy się nikomu ani słowem, Paul wymknął się na ulicę i pobiegł do dziewczyny, przemykając się od bramy do bramy. Jej szczupła postać, wstrząsana płaczem, leżała na dwóch nieruchomych ciałach. Paul położył jej rękę na ramieniu.

- Chodź stąd! Tu cię zabiją...

- Moi najdrożsi! Jedyni, jakich miałam na całym świecie... chcę pójść za nimi... zostaw mnie...

- Nie myślisz tego naprawdę. Wszyscy chcemy żyć. Chodź ze mną... zanim Anglicy znowu zaczną strzelać...

- A niech strzelają! Moje miejsce jest tutaj... żywa czy martwa...

Była bliska histerii.

Paul wsunął rękę między jej ciało a trupy rodziców, podniósł ją. Dziewczyna trzymała w ręku parasolkę. Uderzyła go nią po głowie.

- Zostaw mnie! Ja nie chcę żyć! Nie mam po co!

- Ale ja chcę żyć. A ponieważ nie mogę ciebie tutaj zostawić, więc musisz pójść ze mną.

Biła go z całych sił. Paul, jako dobry pływak, uczył się ratować tonących. Wiedział, że gdy wydobywa się z wody ludzi, którzy stracili panowanie nad sobą, trzeba ich najpierw unieszkodliwić, znokautować. Postawił dziewczynę na moment na nogi, trzymając ją jedną ręką, żeby się znowu nie rzuciła na trupy rodziców, a drugą ręką uderzył ją w twarz, mocno. W tym momencie zdał sobie sprawę, że dziewczyna jest piękna: czarne włosy, czarne, mocno podcienione oczy, klasyczny owal twarzy, biała cera, usta pełne, duże.

Ten cios w twarz tak ją zaskoczył, że przestała się zmagać. Paul chwycił jej rękę i krzyknął:

- A teraz pędź! I jak najbliżej muru! Jeśli zaczną strzelać, kryj się do bramy!

Pobiegła z nim razem, jedną ręką w jego dłoni, drugą wciąż bezwiednie ściskając parasolkę.

Już byli blisko młyna, gdy żołnierz przy karabinie maszynowym skończył pić herbatę albo piwo, cokolwiek to było, i wrócił na stanowisko. Kule zaterkotały wokół biegnącej pary. Byli już na odkrytej przestrzeni przed młynem, bez zbawczych bram, więc Paul krzyknął tylko:

- Schyl się!

Dziewczyna nie usłyszała bądź nie zrozumiała. Paul nie ustając w biegu, położył rękę na jej karku, nachylając jej głowę aż do kolan. Dwie trzecie parasolki poleciało na bruk. Ale rączkę trzymała zawzięcie. Tyle osiągnął karabin maszynowy.

- Zasłużyłeś, by cię zbito za to, żeś smarkaty głupiec - powitał go de Valera. - A za odwagę zasłużyłeś na order.

Piękna dziewczyna przyszła do siebie przy pomocy herbaty i Paula. Była chyba jego rówieśnicą. Gdy mu nieśmiało dziękowała, wróżbita, spojrzawszy w jej oczy, mógłby łatwo przepowiedzieć przyszłość i jej, i jemu. Aż do kapitulacji ta para była nierozłączna.

Teraz, z twarzą poznaczoną jeszcze śladami łez, a brudną od dymu, z głową wyzywająco podniesioną i podanymi do przodu młodymi piersiami, Janice maszeruje długimi krokami obok Paula, idąc - jak każda młoda para, choć może nie tak świadomie - w nieznane.

Romantyczność! Grabież i gwałt, zbrodnie i rzeź, zezwierzęcenie i barbarzyństwo wyszczerzyły przerażające twarze na ulicach Dublina. A jednocześnie wbrew rebelii, klęsce, represjom rodziły się nowe źródła miłości i życia.

ROZDZIAŁ XXII

W sześć tygodni po powstaniu, w niedzielę Zielonych Świątek, w gabinecie Petera znowu zbiera się w przedobiedniej porze rodzina Winterów, tylko tym razem już nie na familijną naradę. Józef i Joan przybywają pierwsi, stają przed kominkiem i bez słów, odruchowo, zwracają wzrok ku malowanemu przez Markiewicza portretowi Pat.

- Ona byłaby zadowolona - mówi Joan.

- To brzmi okrutnie, zważywszy straty w naszej rodzinie - odpowiada Józef. - A jej obce było okrucieństwo. Ale wiedziała dobrze, że to, czego pragnęła, nie da się zdobyć bez przelewu krwi, bez ofiar.

Wchodzi Denis i Fanny. Po przywitaniu siadają naprzeciwko portretu, a Denis, wskazując nań, mówi do bratanka:

- Twój ojciec powiedział, że ona nas zobowiązała, abyśmy nie przynieśli jej wstydu. W tym przynajmniej nie zawiedliśmy, nikt z naszej rodziny.

- Gdyby ktoś zawiódł - wtrąca Fanny - nie ośmieliłby się wejść do tego pokoju. Ja wiem, że nie mogłabym znieść spojrzenia tych oczu...

Paul przychodzi z Janice, która jeszcze nie jest Winterową, ale już tylko do jutra będzie czekać, by miała prawo do tego nazwiska. Od chwili wypuszczenia ich z więzienia przed dwoma tygodniami młoda para zamieszkała u jego dziadków. Janice oswoiła się z portretem. Teraz mówi:

- Ona musiała być wspaniałą kobietą, sądząc z tego, co mi Paul opowiadał. Bardzo kochałam moją matkę, chociaż była zupełnie inna: łagodna, uczuciowa, nie podejmowała decyzji nawet jej samej dotyczących, cóż dopiero innych.

Ostatni weszli gospodarze - najboleśniej osobiście dotknięci wydarzeniami wielkanocnymi. Dafne w ciężkiej żałobie, oboje postarzeli, wydają się jakby mniejsi, skurczeni, pochyleni. Dopóki trwało powstanie, dopóki zajęci byli pielęgnowaniem rannych w zaimprowizowanym w ich domu szpitalu, dopóty tych dwoje starszych ludzi znajdowało energię do działania i siły, by stawiać czoło rozpaczy. Ale gdy w Dublinie ucichło, napięcie minęło, był czas myśleć spokojnie - wówczas ugięły się ramiona Petera i Dafne. Ich brat rozmyśla: „Pokpiwałem sobie z niego... że wygląda jak kamerdyner. Biedaczysko, teraz nikt z niego kpić nie może. Mocno go uderzyło. I biedna Dafne...”

Peter stoi przez chwilę, twarzą do portretu matki, jedną rękę oparł o stół, wciąż jeszcze trochę pozując na wielkiego polityka:

- Mało nas dzisiaj - mówi. - William... brat dwóch z nas, ojciec jednego... Trixie, córka dwojga z nas; James, syn dwojga, ojciec jednego... ci nigdy już nie zasiądą z nami... - Przerywa, przełyka z trudnością. Dafne, Fanny i Joan ocierają oczy; Denis, Józef i Paul siedzą z zaciśniętymi wargami, patrząc wprost przed siebie. Peter mówi dalej: - Sean rozpoczął odsiadywanie kary dożywotniego więzienia w Anglii... straszna perspektywa. Ernest wraca do sił w Killarney, pod opieką Joyce i ciotki Very, ale jest beznogim inwalidą. Rodzina ucierpiała ogromnie.

Przerywa znowu, wyciera nos, a Dafne wtrąca:

- Jakby nas szaleństwo ogarnęło. Byliśmy innymi ludźmi...

- Szaleństwo dla naszych celtyckich przodków było rzeczą świętą - przypomina Denis. - Było przejawem mocy bogów.

Fanny cichym głosem cytuje słowa poety:

- „Wasze marzenia są może marzeniami szaleńca, ale oddaliście za nie życie... spoczywajcie w pokoju...”

Peter stoi nadal. Schował chusteczkę, odchrząknął i podejmuje wątek swego przemówienia:

- Rodzina ogromnie ucierpiała, ale tych z nas, którzy pozostali, nie dzielą dzisiaj żadne różnice, jak było w Niedzielę Wielkanocną. Patriotyczny zryw nas zjednoczył. Wszyscy poszliśmy na wezwanie, każdy według swoich możliwości...

- Prócz mnie - mówi spokojnie Joan.

Dafne, odzyskawszy równowagę, natychmiast protestuje:

- Każda z żon, która wysłała męża do walki, należała do sprawy, a emocjonalnie cierpiała jeszcze więcej, niż gdyby sama walczyła!

Peter czekał cierpliwie na koniec tej wymiany zdań. I patrząc prosto na portret matki mówi:

- W ciągu ostatnich lat jej życia nie czułem się z nią swobodny. Tak samo z jej portretem - aż do niedawna. Teraz jest inaczej. Dafne i ja, razem z wami wszystkimi i z tymi naszej krwi, których tu nie ma, uczyniliśmy w chwili próby to, czego ona sobie życzyła. Co więcej, jestem teraz przekonany, że ona miała słuszność. Tylko z bronią w ręku można zdobyć niepodległość Irlandii. I wierzę, że dziesiątki tysięcy naszych rodaków nauczyło się tej samej lekcji...

Denis uroczyście, potakująco kiwa głową, chociaż w głębi duszy nie może odeprzeć myśli, po bratersku złośliwej:

... Teraz, kiedy Peter zrezygnował z posłowania, tylko przed rodziną może wygłaszać mowy...

Ale nawet Denis zgadza się z powszechną opinią, że ostatnia mowa jego brata w Westminsterze przyniosła mu więcej uznania od wszystkich jego poprzednich przemówień. I nie była to oracja w wielkim stylu, lecz słowa odważne, które trzeba było powiedzieć i które odzwierciedlały myśli większości Irlandczyków.

Jedenastego maja, w tydzień po zakończeniu powstania, w angielskim parlamencie podano do wiadomości nazwiska piętnastu rozstrzelanych przywódców. Laurence Ginnell, irlandzki poseł z okręgu West Meath, krzyknął:

- Morderstwo!

Na to premier Herbert Asquith odparł ostro, że pomniejszych uczestników powstania można oszczędzić, ale instygatorzy nie mogą oczekiwać miłosierdzia. Poseł Peter Winter, który przyjechał do Anglii specjalnie, by wygłosić swoje ostatnie przemówienie w Izbie Gmin, zabrał wówczas głos ze świadomością, że walczy także o życie własnego syna:

- ...Chciałbym tu stwierdzić, że dumny jestem z odwagi moich młodych rodaków, a gdyby niektórzy z was, Anglików, nie byli tak zatwardziali i tępi, przyznalibyście Irlandii autonomię przed trzydziestu laty i ci młodzi bohaterowie nie walczyliby dzisiaj przeciw wam, lecz na kontynencie obok was... Traktować ich jako zbrodniarzy jest samo w sobie zbrodnią. To są jeńcy wojenni, którzy złożyli broń po uczciwej walce, uprawnieni do opieki międzynarodowych ustaw. W ciągu stuleci angielskiego panowania nie mianowano ani jednego wicekróla czy głównego sekretarza, który by rozumiał i znał irlandzką tradycję, irlandzką historię, irlandzkie zabytki. Już to świadczy o głupocie zaiste imperialnej i wystarczy, by wytłumaczyć przyczyny klęski angielskiej władzy w Irlandii... Jak nikczemny, jak żałosny jest fakt, że rząd tak zwanego cywilizowanego, chrześcijańskiego kraju w odpowiedzi na zbrojny protest przeciw jego władzy, jego prześladowaniom i uciskowi, ucieka się do jednego tylko sposobu: do barbarzyństwa, jakim jest zabijanie z zimną krwią ludzi, których jedynym grzechem był patriotyzm, umiłowanie ziemi ojczystej... Piętnaście świeżych grobów wykopano w obrębie więzienia Kilmainham. Drugie tyle, jak nam powiedziano, czeka na zapełnienie czarnych jam. Przekazuję tej Izbie, brytyjskiemu rządowi i narodowi ostrzeżenie, wygłoszone przed laty ustami jednej ze świeżych ofiar waszego barbarzyństwa, ustami szlachetnego poety Padraica Pearse'a, a odnoszące się do dawniejszych bohaterów rozstrzeliwanych za to, że byli patriotami: „Dopóki Irlandia trzyma w swym łonie te groby, dopóty Irlandia niewolna nie zazna spokoju”.

Nawet premiera Asquitha przemówienie poruszyło tak dalece, iż oznajmił, że następnego dnia wyjedzie do Dublina, a dalsze egzekucje będą wstrzymane aż do chwili, gdy on osobiście zbada dotyczące skazańców dane. Istotnie więcej egzekucji nie było.

Peter Winter wyraził przekonanie większości swoich rodaków. Na odgłos salw egzekucyjnych z dziedzińca więzienia Kilmainham cały Dublin wstrzymał oddech: ludzie przerwali codzienną pracę, by się przeżegnać i przekląć Anglików. I wspomnieć nazwiska: Padraic Pearse, Thomas MacDonagh, James Connolly... którego zaniesiono na dziedziniec i posadzono na krześle do rozstrzelania... i inni, którzy podpisali proklamowanie Republiki Irlandii i których sąd wojenny uznał winnymi planowania i przygotowania insurekcji.

Na wolności tysiące ludzi wsłuchiwało się w krótki ostry huk salw. Zza krat celi Sean patrzył na kłąb dymu prochowego, wznoszący się nad więziennym dziedzińcem i wspominał słowa jednego z wierszy MacDonagha:

Tara trawą zarosła... Troja pogrzebana... i nawet na Anglików przyjdzie kiedyś kres...”

W gabinecie Winterowie rozmawiają przyciszonymi głosami o egzekucjach. Denis rozważa:

- Diabeł najgłośniej pluje tuż przed odejściem. Anglicy wiedzą, że się skończyli w Irlandii i mszczą się za tę świadomość.

- Nie wiem, czy wszyscy słyszeliście - odzywa się Józef - że kanonik Kelly był tym księdzem, który spowiadał skazanych i został z nimi do ostatka. Przyszedł odwiedzić Joan i mnie przed paru dniami. Zrezygnował z dygnitariatu kościelnego i wstępuje do klasztoru. Twierdzi, że jego oficjalne stanowisko łączyło go z polityką Kościoła, której się gorąco sprzeciwia.

- A co ty sądzisz, Józefie, o oficjalnym stosunku Kościoła do insurekcji? - pyta Peter.

- Oczywiście, że go obżałowuję, ale to nie ma wpływu na moją wiarę.

Rzeczywiście Józef ma powody do „obżałowywania”. Watykan uroczyście pochwalił tych spośród irlandzkiego duchowieństwa, którzy najgoręcej popierali wysiłki rządu „przywrócenia porządku” - eufemizm oznaczający tłumienie rewolty. Kardynał Logue, prymas Irlandii, poinformował papieża: „Powstanie szczęśliwie zakończone”. Szczęśliwie dla kogo? Gazeta wydawana pod egidą kleru, „Irish Catholic”, używa takich zwrotów, jak: „... insurekcja była równie zbrodnicza jak obłąkana... akt bandytyzmu... „nie ma powodu lamentować nad losem instygatorów... taki koniec zwykle spotyka zdrajców...”

Ale nawet między biskupami odzywały się głosy odmienne od oficjalnej, antypatriotycznej postawy Kościoła. Gdy brytyjskie władze wojskowe zażądały uciszenia księży sympatyzujących z rebelią dr O’Dwyer, biskup Limerick, odmówił, a o ofiarach z Kilmainham wyraził się: „Osobiście spoglądam ze zgrozą na postępek Brytyjczyków; i sądzę, że wstrząsnął sumieniem kraju”.

- O ile wiem - odzywa się Paul - Janice i ja winniśmy wdzięczność za nasze uwolnienie kanonikowi Kelly'emu, który wstawiał się za nami w Zamku.

- Kelly i Robert Godden - wtrąca Denis.

- To było z ich strony nadzwyczajne - mówi dalej Paul - tym bardziej że ja nie jestem wierzący, a tego Goddena nigdy nie widziałem na oczy.

- Znam go - mruczy Denis. - I jego żonę... która go pewno popychała... pracowała wespół z waszą ciotką - ściskała rękę Fanny - i z Konstancją Markiewicz. Nawiasem mówiąc obaj, kanonik i Godden, starali się również o uwolnienie Seana, ale to im się nie udało. Oświadczono im, że Sean współdziałał w przygotowywaniu całego planu insurekcji.

- Sądzę, że byłem ostatnim - informuje Peter - który widział się z Seanem przed jego przetransportowaniem do więzienia w Anglii. Zachowywał spokój w obliczu perspektywy wysyłania go za morze...

Fanny przerywa:

- Mam nadzieję, że nie był gorzko rozczarowany ułaskawieniem go od śmierci, jak Konstancja, którą pozwolono mi odwiedzić w więzieniu. W jej wypadku oznajmiono, że stało się to z powodu jej płci.

- Sean trzyma się dobrze - powtarza Peter. - Wstrząsnęła nim egzekucja dowódców, ale zauważył, a Pearse i Connolly przyznaliby mu rację, że to ważne dla Irlandii, aby niektórzy przynajmniej ze ściślejszego sztabu powstańczego mogli być użyteczni w przyszłości...

- Użyteczni? - pyta Józef. - Odsiadując dożywotnie więzienie?

Denis odpowiada:

- Adwokaci już teraz napomykają, że za rok lub dwa będzie ogłoszona amnestia. Niechaj będzie, dla dobra Seana, Konstancji, de Valery i innych, którzy uniknęli plutonu egzekucyjnego. Ale dowiedzie to naocznie, jak żadne inne argumenty, okropności tej zbrodni popełnionej na dziedzińcu więzienia Kilmainham. Tak błahe było przestępstwo, które udowodniono trzydziestu ludziom, że można uznać, iż połowa z nich odpokutowała za nie dostatecznie rokiem lub dwoma w więzieniu. Ale tamta połowa poniosła za to samo przestępstwo karę śmierci. Jasne się staje, że egzekucje były tylko wojenną mściwością.

Ostatnie słowa, wymówione przez skazańców przed sądem po ogłoszeniu wyroku śmierci, albo napisane w ciągu paru godzin oczekiwania na egzekucję, szybko rozeszły się po kraju, wieńcząc zapoczątkowane przez insurekcję dzieło budzenia uśpionego patriotyzmu, wstrząsania sumieniem narodu.

Padraic Pearse: „Zachowaliśmy honor Irlandii i nasz własny... cokolwiek ludzie mówią o nas teraz, pokolenia dziś jeszcze nie urodzone będą nas błogosławić...”

Sean Heuston do swojej siostry, zakonnicy w klasztorze Dominikanów: „Jeżeli mnie kochasz prawdziwie, nauczaj dzieci historii ich ojczyzny...”

Edmund Ceannt, komendant południowego okręgu Dublina: „Irlandia dowiodła, że jest narodem... a w przyszłych latach będzie czciła tych, którzy oddali za nią życie owej Wielkanocy roku 1916...”

Sean Winter po ogłoszeniu wyroku, przed ułaskawieniem: „Sprawa, za którą umieram, była w ubiegłym tygodniu na nowo ochrzczona krwią najlepszych ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi”.

James Connolly do swoich sędziów: „Zważywszy, że rząd brytyjski nie ma żadnych praw w Irlandii, nigdy nie miał żadnych praw w Irlandii i nigdy ich mieć nie może, istnienie w każdym pokoleniu Irlandczyków ludzi, gotowych umrzeć za potwierdzenie tej prawdy, czyni ten rząd na zawsze uzurpatorem i zbrodniarzem, przeciwdziałającym postępowi ludzkości.”

- Zaniechano dalszych egzekucji akurat w porę - mówi Peter - by zapobiec wybuchowi nowych zamieszek, być może o znacznie szerszym zasięgu.

- Nabożeństwa żałobne za rozstrzelanych - dodaje Józef - odbywają się w całym kraju i przekształcają się w demonstracje polityczne. Connolly, Pearse, MacDonagh - każdy z nich znany był z tego, że prowadził życie szlachetne, wysoce moralne. I wszyscy prócz Connolly'ego byli regularnie praktykującymi katolikami. Przeszli do legendy.

Paul i Janice siedzą blisko siebie, ciesząc się młodą miłością i pozostawiają rozmowę starszym. Ale teraz Janice odzywa się nieśmiało:

- Przyjaciółka mojej matki, którą odwiedziłam przed paru dniami, opowiadała mi, że jej córeczka prosiła ją o nowy czepeczek. Odmówiono jej, więc dziewczynka tego wieczora pomodliła się do „świętego Pearse'a”.

- To śliczne - rzecze Dafne. - Mam nadzieję, że mała dostała swój upragniony czepeczek?

- A dostała - uśmiecha się Janice. - Pokazywała mi go z wielką dumą i powiedziała, że teraz wierzy w skuteczność modlitw.

- Rzeczywiście, cóż innego matka mogła zrobić - zauważa Joan.

Podano obiad. Przed wyjściem z gabinetu Peter raz jeszcze zwraca się do portretu matki, by powiedzieć:

- Podczas trwania insurekcji sądziłem, że jest daremna, że niczego nie osiągnie. Myliłem się. Connolly i Pearse, a także - z gestem ręki - ona, lepiej rozumieli odradzającą moc przelewu krwi, martyrologii. Ogień patriotyzmu zapłonął na nowo w tysiącach irlandzkich serc znużonych parlamentarnymi przetargami, na które zmarnowałem większość mego życia. Tak, zmarnowałem, powinienem był wiedzieć o tym. Irlandia obudziła się, każdy jej nerw drga nowym życiem. Insurekcja zjednoczyła naszą rodzinę dla jednego celu - znowu gest w stronę portretu - jej celu. A pokłosie insurekcji jednoczy całą Irlandię...

Denis zasadniczo przyznaje bratu słuszność, ale ma dość jego pompatyczności. Wstaje i pociąga Fanny za sobą. Peter przerywa. Dafne podchodzi do Paula i Janice, obejmuje ich i mówi:

- Przyszłość Irlandii leży teraz w waszych rękach i waszego pokolenia!

Na co Denis:

- Na oko sądząc, oni są teraz zajęci własną przyszłością, tą, która zaczyna się dla nich jutro. I tak właśnie być powinno.

Jeszcze raz, jak przed sześciu tygodniami, Winterowie przechodzą z gabinetu do jadalni, każdy spoglądając na portret kobiety, która władała nimi po śmierci tak samo jak za życia. Tym razem Fanny wychodzi ostatnia, za Denisem, i szepcze:

- A jeżeli marzenie stanie się rzeczywistością, jeśli miliony jeszcze nie urodzone zamieszkają w domu, który ukształtowałem w moim sercu?

GEORGE BIDWELL

Urodził się 3 maja 1905 w Reading w Wielkiej Brytanii. W latach trzydziestych pracował jako dziennikarz, a następnie urzędnik bankowy. Podczas drugiej wojny światowej dowodził kompanią w Ósmej Armii marszałka Montgomery'ego od Alamein do Tunisu. W roku 1946 przyjechał do Polski jako dyrektor British Council. Dwa lata później poślubił Annę Wirszyłło, późniejszą tłumaczkę swoich książek, przyjął obywatelstwo polskie i na stałe tu osiadł. Opublikował w Polsce ponad sześćdziesiąt książek, w większości zbeletryzowanych biografii wielkich postaci angielskiej historii. Zmarł w Warszawie 20 czerwca 1989 roku.

OD AUTORA

W roku 1918 siedemdziesięciu trzech sinnfeinistów, spadkobierców Pearse'a, MacDonagha i Connolly'ego, wybrano do parlamentu. Odmówili oni zajęcia krzeseł poselskich w Westminsterze i ukonstytuowali się w rząd „republiki utworzonej w Tygodniu Wielkanocnym”.

Jeszcze jedną wojnę angielsko-irlandzką, wiele innych zamieszek i ciężkich chwil musiało przetrwać nowo rodzące się państwo, aż wreszcie Eamon de Valera, jako pierwszy prezydent, uzyskał w roku 1928 międzynarodowe uznanie niepodległości Irlandii - wyjąwszy sześć północnych hrabstw Ulsteru - jako republiki całkowicie niezależnej od imperium brytyjskiego.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bidwell George Michał i Pat 01 Michał i Pat
Bidwell George Michał i Pat Trylogia irlandzka 01(RTF)
Bidwell George Michał i Pat 02 Synowie Pat
Bidwell George Diabelski pomiot
Bidwell George Łabędź z Avonu
Bidwell George Diabelski pomiot
Bidwell George Służył morzu i miłości John Paul Jones(RTF)
Bidwell George Labedz z Avonu
Listonosz Pat (strony 03)
PaT eczki G( ), niefermentujT ce
Gatunki dziennikarskie licencjat PAT czesc 2
PAT DS 350 Graphic Modular GM Service Data
działanie żoł w składzie pat piesz, PP i K
Pat Rattigan The Cancer Business, 2003, 39 stron
PAT DS 350 G & GW Service Data
Pat.isambhida- rozróżnianie (analityczna znajomość), Kanon pali -TEKST (różne zbiory)
Pat ze Srebrnego Gaju
PAT EI65

więcej podobnych podstron