Remarque Erich Maria Kochaj bliźniego

Erich Maria Remaraue

KOCHAJ BLIŹNIEGO

Przełożył Erwin Wolf

Tytuł oryginału niemieckiego

Liebe deinen Nachsten


CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Ludwik Kern poderwał się gwałtownie z ciężkiego, niespokojnego snu i zaczął nasłuchiwać. Jak wszyscy ścigani, był od razu przytomny, pełen napięcia i gotów do ucieczki. Siedząc nieruchomo w łóżku, szczupły, lekko pochylony do przodu, rozważał, jak umknąć, gdyby schody były już zajęte.

Pokój znajdował się na czwartym piętrze i miał okno od podwórza.

Nie było jednak ani balkonu, ani żadnego występu w murze, po którym można by dotrzeć do rynny. Ucieczka na podwórze była więc niemożliwa. Pozostawała jeszcze tylko jedna droga - korytarzem na strych i przez dach do sąsiedniego domu.

Ludwik spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka. Było parę minut po piątej. W pokoju panował jeszcze mrok. Szaro i mgliście majaczyły w ciemności prześcieradła na obu sąsiednich łóżkach. Polak, śpiący przy ścianie, chrapał.

Ludwik ostrożnie wysunął się z łóżka i podszedł na palcach do drzwi.

W tej samej chwili mężczyzna zajmujący środkowe łóżko poruszył się.

- Co się stało? - szepnął.

Ludwik nie odpowiedział. Przyciskał ucho do drzwi. Tamten podniósł się i zaczął grzebać w ubraniu wiszącym na poręczy żelaznego łóżka. Zabłysła latarka elektryczna chwytając w blady, drgający krąg światła część brązowych odrapanych drzwi i postać Ludwika, który ze zmierzwionymi włosami i w zmiętej bieliźnie nasłuchiwał przez dziurkę od klucza.

- Do licha, mów, co się dzieje? - syknął mężczyzna w łóżku.

Ludwik wyprostował się.

- Nie wiem. Obudziłem się, bo coś usłyszałem.

- Coś! Ale co, głupcze?

- Coś na dole. Głosy, kroki czy coś takiego.

Mężczyzna wstał i podszedł do drzwi. Miał na sobie żółtawą koszulę, spod której w świetle latarki widać było silnie owłosione, muskularne nogi. Nasłuchiwali przez chwilę.

- Od jak dawna tu mieszkasz? - spytał wreszcie.

- Od dwóch miesięcy.

- Czy była w tym czasie obława?

Ludwik potrząsnął głową.

- Aha! No to chyba się przesłyszałeś. We śnie nawet pierdnięcie brzmi czasem jak grzmot. - Oświetlił latarką twarz Kerna. - No tak, nie więcej niż dwadzieścia lat, co? Emigrant?

- Oczywiście.

- Jezu Chryste, co się stało? - zacharczał nagle Polak w kącie.

Mężczyzna w koszuli przesunął nań krąg światła. Z ciemności wynurzyła się czarna broda, szeroko otwarte usta i wytrzeszczone oczy pod krzaczastymi brwiami.

- Stul pysk z twoim Jezusem Chrystusem - burknął mężczyzna z latarką. - On już nie żyje. Padł jako ochotnik w bitwie nad Sommą.

- Co?

- O! Znowu słychać! - Ludwik podbiegł do łóżka. - Idą z dołu!

Musimy wiać przez dach!

Tamten zakręcił się jak fryga. Z korytarza dobiegało trzaskanie drzwiami i przytłumione głosy:

- Do cholery! Wyłazić, Polaki, wyłazić! Policja!

Mężczyzna chwycił z łóżka ubranie.

- Znasz drogę? - spytał Ludwika.

- Tak. Korytarzem na prawo. Schodami za zlewem w górę.

- Idziemy! - Mężczyzna w koszuli otworzył bezszelestnie drzwi.

- Matko Boska! - charczał Polak.

- Stul pysk! Nie wydaj nas!

Mężczyzna zamknął drzwi. Wraz z Ludwikiem pomknęli wąskim, brudnym korytarzem. Biegli tak cicho, że słyszeli kapanie wody z nie dokręconego kurka zlewu.

- Tędy! - szepnął Kern, skręcił w prawo i w tej samej chwili wpadł na kogoś. Zatoczył się i rozpoznawszy mundur chciał się cofnąć. Nagle poczuł uderzenie w ramię.

- Stać! Ręce do góry! - zakomenderował jakiś głos w ciemności.

Ludwik upuścił odzież na ziemię. Lewe ramię zdrętwiało mu od uderzenia w łokieć. Mężczyzna w koszuli wyglądał przez chwilę tak, jakby chciał rzucić się w ciemność w kierunku głosu. Ujrzawszy jednak skierowaną w swoją pierś lufę rewolweru drugiego policjanta, powoli podniósł ręce.

- Odwrócić się! - rozkazał głos. - Stanąć pod oknem!

Usłuchali obaj.

- Sprawdź, co jest w tych łachach - rzekł policjant z rewolwerem.

Tamten przeszukał odzież leżącą na podłodze.

- Trzydzieści pięć szylingów, latarka, fajka, scyzoryk, gęsty grzebień - to wszystko.

- Papierów nie ma?

- Jakieś listy, czy coś w tym rodzaju.

- Paszporty?

- Nie.

- Gdzie wasze paszporty? - spytał policjant z rewolwerem.

- Nie mam paszportu - odparł Ludwik.

- Oczywiście! - Policjant trącił mężczyznę w koszuli rewolwerem w plecy. - A ty? Trzeba cię pytać osobno, ty skurwysynie?

Policjanci spojrzeli na siebie. Ten bez rewolweru zaśmiał się.

Tamten oblizał wargi.

- Patrzcie no, wielki pan! - cedził. - Jego ekscelencja pan włóczęga! Pan generał śmierdziel! - Nagle zamierzył się i uderzył mężczyznę pięścią w szczękę. - Ręce do góry! - ryknął, gdy tamten się zatoczył.

Mężczyzna spojrzał na policjanta. Ludwikowi zdawało się, że jeszcze nigdy nie widział takiego wzroku.

- Do ciebie mówię, gówniarzu! - rzekł policjant. - Gadasz czy nie? A może jeszcze raz potrząsnąć twoją mózgownicą?

- Nie mam paszportu - rzekł mężczyzna.

- Nie mam paszportu - przedrzeźniał policjant. - Oczywiście, pan skurwysyn nie ma paszportu. Można się było tego spodziewać.

Dalej, ubierać się, szybko!

Na korytarz wpadło kilku policjantów. Otwierali wszystkie drzwi.

Jeden z nich, z epoletami, zbliżył się.

- Kogo tu macie?

- Dwóch ptaszków. Chcieli się ulotnić przez dach.

Oficer przyglądał się im. Był młody, miał twarz szczupłą, bladą, starannie przystrzyżony mały wąsik i pachniał wodą kolońską.

Ludwik poznał ten zapach, była to woda kolońską 4711. Znał się na tym, gdyż ojciec jego miał fabrykę perfum.

- Tymi dwoma zajmiemy się specjalnie - rzekł porucznik. - Kajdanki!

- Czy policji wiedeńskiej wolno bić aresztowanych? - spytał mężczyzna w koszuli.

Oficer spojrzał nań.

- Nazwisko?

- Steiner. Józef Steiner.

- Nie ma paszportu i odgrażał się - wyjaśnił policjant z rewolwerem.

- Wolno znacznie więcej, niż pan przypuszcza - odpowiedział oficer krótko.

- Marsz na dół.

Ubrali się obaj. Policjant wyjął kajdanki.

- Chodźcie, kochani! Tak, teraz wyglądacie już lepiej! Pasują jak ulał.

Ludwik poczuł chłód stali na przegubach rąk. Po raz pierwszy w życiu był skuty. Stalowe obręcze nie przeszkadzały mu bardzo przy chodzeniu, wydawało mu się jednak, że krępują mu nie tylko ręce.

Był wczesny ranek. Przed domem stały dwie policyjne ciężarówki.

Steiner skrzywił się.

- Pogrzeb pierwszej klasy! Elegancko, co, mały?

Ludwik nie odpowiedział. Starał się ukryć kajdanki pod marynarką.

Kilku mleczarzy stało na ulicy, przyglądając się im ciekawie. W domach naprzeciw okna były otwarte. W ciemnych otworach jaśniały twarze jak z ciasta. Jakaś kobieta chichotała.

Około trzydziestu aresztowanych załadowano na ciężarówki. Były to otwarte wozy policyjne. Aresztowani wsiadali przeważnie bez słowa. Wśród nich znajdowała się również właścicielka domu, otyła blondynka około pięćdziesiątki. Ona jedna protestowała z oburzeniem. Przed kilkoma miesiącami przekształciła niewielkim kosztem dwa nie zamieszkałe piętra swego walącego się domu na coś w rodzaju pensjonatu. Wkrótce rozeszła się wieść, że można w nim dostać nocleg bez zameldowania. Mieszkało tam tylko czterech prawdziwych lokatorów z paszportami, zameldowanych na policji - jakiś domokrążca, dezynsektor i dwie prostytutki. Inni lokatorzy przychodzili wieczorem, po zapadnięciu zmroku. Niemal wszyscy byli emigrantami i uchodźcami z Niemiec, Polski, Rosji i Włoch.

- Prędzej, prędzej! - naglił porucznik. - To wszystko może pani wyjaśnić w komisariacie. Tam będzie pani miała dość czasu.

- Protestuję! - krzyczała kobieta.

- Może pani protestować, ile się pani podoba. Na razie pojedzie pani z nami.

Dwaj policjanci ujęli właścicielkę pensjonatu pod pachy i dźwignęli ją na ciężarówkę. Porucznik wskazał na Ludwika i Steinera.

- A teraz tych dwóch. Pilnować ich dobrze.

- Merci - powiedział Steiner wchodząc na ciężarówkę. Ludwik wsiadł za nim.

Samochody ruszyły.

- Do widzenia! - zaskrzeczał z okna głos kobiecy.

- Zatłuczcie tę emigrancką hołotę! - ryknął za nimi jakiś mężczyzna. - Zaoszczędźcie żarcia! Heil Hitler!

Samochody jechały dość szybko, gdyż ulice były jeszcze niemal puste. Niebo nad domami oddalało się, stawało się coraz jaśniejsze, rozleglejsze i przejrzyście błękitne, lecz postacie aresztowanych na wozach ciemniały jak wierzby w jesiennym deszczu. Niektórzy z policjantów jedli kanapki popijając je kawą z płaskich manierek.

W pobliżu mostu Franciszka Józefa przeciął im drogę samochód z jarzynami. Auta policyjne zahamowały i ruszyły ponownie. W tej samej chwili jeden z aresztowanych przełożył nogę przez krawędź drugiego wozu i skoczył. Upadł skośnie na błotnik, zaczepił o niego płaszczem i z suchym trzaskiem uderzył o bruk.

- Stać! Łapać go! - krzyknął dowódca. - Strzelać, jeśli się nie zatrzyma!

Wóz przyhamował ostro. Policjanci wyskoczyli zeń szybko i podbiegli do miejsca, w którym zbieg upadł. Kierowca obejrzał się.

Widząc, że aresztowany nie ucieka, powoli cofał samochód.

Zbieg leżał na plecach, uderzywszy o kamienie tyłem głowy.

W rozpiętym palcie, z rozrzuconymi ramionami i nogami przypominał wielkiego rozpłaszczonego nietoperza.

- Przyprowadzić go! - zawołał porucznik.

Policjanci pochylili się nad leżącym, potem jeden z nich wyprostował się.

- Chyba coś sobie złamał. Nie może wstać.

- Na pewno może! Podnieście go!

- Daj mu mocnego kopniaka, to go ożywi - rzekł leniwie policjant, który uderzył Steinera.

Człowiek jęknął.

- On naprawdę nie może wstać - meldował drugi policjant. - Krew płynie mu z głowy.

- Do diabła! - Dowódca zeskoczył z samochodu. - Nie ruszać się! - krzyknął do aresztowanych. - Przeklęta banda! Tylko kłopoty z nimi!

Samochód stał teraz tuż obok rannego. Ludwik widział go z góry dokładnie. Znał go. Był to wychudły polski Żyd z rzadką, siwą brodą.

Ludwik dzielił z nim pokój przez kilka nocy. Pamiętał starca, jak wczesnym rankiem z rzemykami modlitewnymi na ramionach stał przy oknie i mruczał modlitwy, kołysząc się wolno w przód i w tył. Handlował sznurowadłami i nićmi i był już trzykrotnie wydalany z Austrii.

- Wstawać natychmiast! - komenderował oficer. - Po co skakaliście z wozu? Za dużo przeskrobaliście, co? Kradło się i Bóg wie co jeszcze!

Staruszek poruszył wargami. Jego szeroko rozwarte oczy wpatrywały się w porucznika.

- Co? - spytał oficer. - Czy coś powiedział?

- Mówi, że to ze strachu - odparł policjant klęczący nad zbiegiem.

- Ze strachu? Ma się rozumieć, że ze strachu! Bo nabroił! Co on mówi?

- Mówi, że nic nie zbroił.

- Każdy to mówi. Ale co my z nim teraz zrobimy? Co mu jest?

- Trzeba wezwać lekarza - rzekł Steiner z wozu.

- Milczeć! - warknął porucznik nerwowo. - Gdzie o tej porze znaleźć lekarza? Ten człowiek nie może przecież długo leżeć na ulicy.

Znowu powiedzą, że to myśmy go tak urządzili. Zawsze wszystko zwalają na policję.

- Trzeba go zawieźć do szpitala - rzekł Steiner - i to szybko.

Oficer był zbity z tropu. Widział teraz, że zbieg jest ciężko ranny i z wrażenia zapomniał wrzasnąć na Steinera, żeby milczał.

- Do szpitala! Tak od razu go tam nie przyjmą. Do tego potrzebne jest skierowanie. Sam nie mogę tego załatwić. Muszę go najpierw przedstawić do raportu.

- Niech go pan zawiezie do żydowskiego szpitala - rzekł Steiner. - Tam przyjmą go bez skierowania i raportu. Nawet bez pieniędzy.

Porucznik przyjrzał mu się uważnie.

- A pan skąd o tym wie?

- Może go zawieźć do Pogotowia? - zaproponował jeden z policjantów. - Tam jest zawsze sanitariusz albo lekarz. Oni sobie jakoś poradzą, a my się go - pozbędziemy.

Porucznik zdecydował się wreszcie.

- Dobrze, załadujcie go! Przejeżdżamy obok Pogotowia. Jeden z was zostanie przy nim. To dopiero draństwo!

Policjanci podnieśli rannego, który jęczał i był bardzo blady.

Ułożony na dnie ciężarówki drgnął i otworzył oczy. Błyszczały nienaturalnym blaskiem w wychudłej twarzy. Porucznik przygryzł wargę.

- Co za idiotyzm! Żeby taki stary człowiek skakał z wozu. Ruszaj, jechać wolno!

Pod głową rannego tworzyła się powoli kałuża krwi. Palce o zgrubiałych stawach poczęły drapać drewniane dno wozu. Wargi rozchyliły się obnażając zęby. Wyglądało to, jak gdyby spod widmowej maski cierpienia ktoś inny śmiał się szyderczo i bezgłośnie.

- Co on mówi? - dopytywał się porucznik.

Policjant, który poprzednio klęczał obok starca, przytrzymywał mu teraz głowę.

- Mówi, że chciał wrócić do dzieci; że teraz pomrą z głodu - meldował.

- Bzdura! Nie umrą. Gdzie one są?

Policjant pochylił się nad leżącym.

- Nie chce powiedzieć, bo zostałyby wydalone. Nie mają prawa pobytu.

- Brednie. Co mówi teraz?

- Mówi, żeby mu pan wybaczył.

- Co? - spytał porucznik zdumiony.

- Mówi, żeby mu pan wybaczył, że sprawia tyle kłopotu.

- Wybaczył? A to co znowu? - Potrząsając głową oficer patrzał na człowieka leżącego na dnie wozu.

Samochód zatrzymał się przed Pogotowiem.

- Wnieść go do środka! - rozkazał porucznik. - Tylko ostrożnie. A wy, Rohde, zostaniecie przy nim, dopóki do was nie zatelefonuję.

Policjanci podnieśli rannego. Steiner pochylił się nad nim.

- Odnajdziemy twoje dzieci! Pomożemy im - rzekł. - Rozumiesz, stary?

Żyd przymknął oczy i otworzył je znowu. Trzej policjanci wnieśli go do domu. Bezwładne ręce starca wlokły się po ziemi, jak gdyby już były martwe. Po pewnym czasie dwaj policjanci wrócili i wsiedli na samochód.

- Czy mówił coś jeszcze? - spytał porucznik.

- Nie. Był już całkiem siny na twarzy. Jeśli to kręgosłup, to długo nie pociągnie.

- Będzie o jednego Żyda mniej - powiedział policjant, który uderzył Steinera.

- Wybaczyć - zamruczał porucznik. - Także coś! Śmieszni ludzie...

- Zwłaszcza w tych czasach - rzekł Steiner.

Porucznik wyprostował się.

- Stul pysk, ty bolszewiku! - wrzasnął. - Już my cię oduczymy bezczelności!

Aresztowanych odstawiono na posterunek policji przy Elisabeth - promenade. Steinera i Ludwika, po zdjęciu kajdanków, wprowadzono do dużego, mrocznego pokoju, w którym znajdowali się już inni aresztowani. Przeważnie siedzieli w milczeniu - przywykli już do czekania. Tylko otyła, jasnowłosa właścicielka pensjonatu lamentowała bez przerwy.

Około dziewiątej zaczęto wzywać jednego po drugim. Ludwik został wprowadzony do pokoju, w którym znajdowało się dwóch policjantów, pisarz w cywilnym ubraniu, porucznik i starszy kapitan policji.

Ten ostatni siedział w drewnianym fotelu paląc papierosa.

- Personalia - rzekł do mężczyzny siedzącego przy stole.

Pisarz, szczupły i pryszczaty, z wyglądu przypominał śledzia.

- Imię i nazwisko? - spytał nieoczekiwanie niskim głosem.

- Ludwik Kern.

- Urodzony?

- Trzydziestego listopada 1914 roku w Dreźnie.

- Aha, Niemiec?

- Nie. Bezpaństwowy. Pozbawiony obywatelstwa.

Kapitan podniósł wzrok.

- Mając dwadzieścia jeden lat? Cóżeś pan nabroił?

- Nic. Mój ojciec został pozbawiony obywatelstwa, a ja, jako wówczas niepełnoletni, również.

- A pański ojciec za co?

Ludwik milczał chwilę. Rok spędzony na emigracji nauczył go ostrożności wobec władz.

- Został niesłusznie zadenuncjowany jako podejrzany politycznie - odparł w końcu.

- Żyd? - spytał pisarz.

- Ojciec. Matka nie.

- Aha!

Kapitan strząsnął na podłogę popiół z papierosa.

- Dlaczego nie został pan w Niemczech?

- Zabrano nam paszporty i wydalono nas. Gdybyśmy zostali, uwięziono by nas. A siedzieć w więzieniu woleliśmy w innym kraju niż w Niemczech.

Kapitan zaśmiał się krótko.

- Rozumiem. Jakim sposobem przekroczyliście granicę bez paszportu?

- W małym ruchu granicznym z Czechosłowacją wystarczał wówczas zwyczajny odcinek meldunkowy, który mieliśmy jeszcze.

Wolno z nim było przebywać w Czechosłowacji trzy dni.

- I co dalej?

- Otrzymaliśmy pozwolenie na pobyt trzymiesięczny. Potem musieliśmy wyjechać.

- Od jak dawna jest pan w Austrii?

- Od trzech miesięcy.

- Dlaczego nie zameldował się pan na policji?

- Ponieważ zostałbym natychmiast wydalony.

- No, no! - Kapitan uderzył dłonią w poręcz fotela. - Skąd pan to wie tak dokładnie?

Ludwik przemilczał, że gdy wraz z rodzicami przekroczył po raz pierwszy granicę austriacką, zameldowali się natychmiast w policji i jeszcze tego samego dnia zostali odstawieni z powrotem do granicy.

Gdy przybyli po raz drugi, nie zgłosili się już.

- Może tak nie jest? - spytał.

- Pan tu nie ma prawa pytać; ma pan tylko odpowiadać - odparł pisarz gburowato.

- Gdzie są teraz pańscy rodzice? - spytał kapitan.

- Matka jest na Węgrzech. Otrzymała tam prawo pobytu, gdyż jest z pochodzenia Węgierką. Ojciec został aresztowany i wydalony w czasie mojej nieobecności w hotelu. Nie wiem, gdzie jest teraz.

- Czym pan jest z zawodu?

- Byłem studentem.

- Z czego pan tu żył?

- Mam trochę pieniędzy.

- Ile?

- Przy sobie mam dwanaście szylingów. Resztę mam u znajomych.

Ludwik miał tylko te dwanaście szylingów, które zarobił handlując mydłem, perfumami i wodą kolońską. Gdyby jednak przyznał się do tego, zostałby dodatkowo ukarany za pracę bez pozwolenia.

Kapitan wstał i ziewnął.

- Skończyliśmy?

- Jest jeszcze jeden na dole - odparł pisarz.

- Pewnie znowu to samo. Więcej krzyku niż wyniku. - Kapitan spojrzał z ukosa na porucznika. - Wszystko to są ludzie, którzy przybyli do Austrii nielegalnie. To chyba nie wygląda na spisek komunistyczny? Kto zrobił doniesienie?

- Ktoś, kto prowadzi taką samą budę, tylko pełną pluskiew - odparł pisarz. - Prawdopodobnie walka konkurencyjna.

Kapitan zaśmiał się. Potem spostrzegł, że Ludwik wciąż jeszcze jest w pokoju.

- Zaprowadzić go na dół. Pan wie, co pana czeka: dwa tygodnie aresztu i wydalenie. - Ziewnął raz jeszcze. - No, idę na gulasz i piwo.

Ludwika wprowadzono do celi mniejszej niż poprzednia. Prócz niego znajdowało się tam jeszcze pięciu aresztowanych, wśród nich Polak, z którym nocowali w jednym pokoju. Po kwadransie przyprowadzono także Steinera. Usiadł obok Ludwika.

- Pierwszy raz w ciupie, mały?

Ludwik skinął głową.

- No i co? Czujesz się jak morderca?

Ludwik skrzywił się.

- Mniej więcej. Więzienie - z tym łączą się jeszcze dawne pojęcia.

- To nie więzienie - pouczył go Steiner. - To areszt. Więzienie będzie potem.

- Siedziałeś już?

- Tak. Za pierwszym razem weźmiesz to sobie do serca. Później już nie. Zwłaszcza w zimie. Będziesz miał przynajmniej w tym czasie spokój. Człowiek bez paszportu jest trupem na urlopie. Właściwie powinien się powiesić, nic innego mu nie pozostaje.

- A z paszportem? Z paszportem przecież też nigdzie za granicą nie można dostać pozwolenia na pracę.

- Oczywiście, że nie. Masz tylko prawo spokojnie umrzeć z głodu.

Nie ukrywając się. To już wiele znaczy.

Ludwik zapatrzył się w przestrzeń.

Steiner poklepał go po ramieniu.

- Głowa do góry, dziecino! Za to masz szczęście żyć w dwudziestym wieku - wieku kultury, postępu, humanitaryzmu.

- Czy tu nie dają nic do jedzenia? - spytał niski, łysy człowiek siedzący w kącie na pryczy. - Chociażby trochę kawy?

- Trzeba tylko zadzwonić na kelnera, żeby przyniósł kartę - odparł Steiner. - Podają cztery rodzaje posiłków, do wyboru. Kawior bez ograniczenia, oczywiście.

- Jedzenie tu bardzo zła - odezwał się Polak łamaną niemczyzną.

- Toż to nasz Jezu Chryste! - Steiner przyglądał mu się z zainteresowaniem. - Jesteś tu stałym bywalcem?

- Bardzo zła - powtórzył Polak - i mała.

- O Boże! - rzekł łysy w kącie. - A ja mam pieczonego kurczaka w walizce. Kiedy nas stąd wypuszczą?

- Za dwa tygodnie - odparł Steiner. - To jest normalna kara dla emigrantów bez papierów. Prawda, Jezu Chryste? Ty wiesz przecież!

- Dwa tygodnie - potwierdził Polak. - Albo dłużej. Jedzenia bardzo mała. Bardzo zła. Zupa wodnista.

- Do diabła! A do tego czasu kurczak zaśmierdnie! - jęknął łysy. - Mój pierwszy kurczak od dwóch lat! Ciułałem na niego grosz do grosza. Dzisiaj właśnie chciałem go zjeść na obiad.

- Niech pan poczeka do wieczora ze swoim zmartwieniem - radził Steiner. - Wówczas będzie pan mógł wmówić w siebie, że go pan zjadł, i będzie panu lżej na sercu.

- Co? Co za brednie pan plecie? - Wzburzony człeczyna wlepił wzrok w Steinera. - I to ma być to samo? Skoro nie będę go w ogóle jadł? A poza tym odłożyłbym udko na jutrzejsze śniadanie.

- To poczekaj pan do jutra w południe.

- Dla mnie to niestraszne - wtrącił Polak. - Nigdy nie jem kurczaków.

- Pewno, że niestraszne! Nie masz pieczonego kurczaka w walizce - zrzędził człeczyna w kącie.

- Nawet gdybym miał, też niestraszne! Nigdy nie jadam kurczaków. Nie znoszę. Rzygam potem! - Polak z zadowoloną miną rozczesywał palcami brodę.

- Człowieku, to nikogo nie obchodzi! - krzyknął łysy z rozdrażnieniem.

- Nawet gdybym miał, nie jadłbym! - oznajmił Polak triumfująco.

- Boże miłosierny! Czy kto słyszał coś podobnego! - Właściciel kurczaka w walizce zakrył oczy dłońmi z rozpaczy.

- Ze strony pieczonych kurczaków nic mu, zdaje się, nie grozi - rzekł Steiner. - Nasz Jezu Chryste jest na nie uodporniony. To Diogenes kurczaków. A jak tam z kurą w rosole?

- Też nie - oświadczył Polak niezłomnie.

- A z kurą w papryce?

- W ogóle żadnej kury! - Polak promieniał.

- Ja zwariuję! - zawył udręczony właściciel kurczaka.

Steiner odwrócił się.

- A jajka, Jezu Chryste? Kurze jaja?

Promienność zgasła.

- Jajeczka tak! Jajeczka chętnie! - Wyraz tęsknoty przebiegł po brodatej twarzy. - Bardzo chętnie!

- Dzięki Bogu! Nareszcie skaza na doskonałości!

- Jajeczka bardzo chętnie! - zapewniał Polak. - Cztery, sześć, dwanaście - sześć ugotować, a resztę usmażyć. Do tego kartofelki smażone. Kartofelki ze słoninką.

- Nie mogę tego dłużej słuchać! Ukrzyżujcie tego żarłocznego Chrystusa! - miotał się Kurczak w Walizce.

- Moi panowie - odezwał się ciepły, basowy głos z rosyjskim akcentem - po co się tak przejmować złudzeniem? Przemyciłem butelkę wódki. Można panów poczęstować? Wódka rozgrzewa serce i uspokaja umysły.

Rosjanin odkorkował butelkę i wypiwszy łyk podał ją Steinerowi.

Ten łyknął i podał z kolei Ludwikowi. Ludwik potrząsnął głową.

- Pij, mały - powiedział Steiner. - Taki zwyczaj. Musisz się nauczyć.

Wódka bardzo dobra! - stwierdził Polak.

Ludwik wypił łyk i oddał butelkę Polakowi, który wprawnym ruchem przechylił ją do ust.

- Wyżłopie wszystko ten wielbiciel jajek! - warknął właściciel kurczaka i wyrwał Polakowi butelkę. - Niewiele zostało - rzekł z ubolewaniem do Rosjanina, odjąwszy ją od ust.

Ten machnął ręką.

- Nie szkodzi. Wyjdę stąd najpóźniej dziś wieczorem.

- Jest pan tego pewien? - spytał Steiner.

Rosjanin skłonił się z lekka.

- Niestety, powiedziałbym nieomal. Jako Rosjanin posiadam paszport nansenowski.

- Paszport nansenowski! - z uszanowaniem powtórzył Kurczak. - To pan należy do arystokracji bezpaństwowych.

- Żałuję, że panowie jeszcze do tego nie doszli.

Rosjanin wzruszył ramionami, po czym podał butelkę ostatniemu mieszkańcowi celi, który dotychczas siedział w milczeniu.

- Proszę, niech i pan wypije trochę.

- Dziękuję - odmówił. - Nie należę do was.

Wszyscy spojrzeli nań.

- Posiadam ważny paszport, ojczyznę oraz prawo pobytu i pracy.

Wszyscy milczeli.

- Wybaczy pan, że zapytam - rzekł po chwili Rosjanin z wahaniem - dlaczego w takim razie jest pan tutaj?

- Ze względu na mój zawód - odparł tamten dumnie. - Nie jestem jakimś uchodźcą bez papierów. Jestem przyzwoitym złodziejem kieszonkowym i szulerem, mającym pełne prawo obywatelstwa!

W południe przyniesiono rzadką zupę fasolową bez fasoli. Wieczorem to samo, tylko nazywała się kawą i dodano do niej po kawałku chleba. O siódmej skrzypnęły drzwi. Zwolniono Rosjanina, jak to przepowiedział. Żegnał się jak ze starymi znajomymi.

- Za dwa tygodnie zajrzę do kawiarni Sperlera - rzekł do Steinera. - Może pan już tam będzie i może ja będę coś wiedział. Do widzenia!

O ósmej pełnoprawny obywatel i szuler dojrzał do tego, aby przyłączyć się do reszty towarzystwa. Wyjąwszy paczkę papierosów puścił ją w obieg. Wszyscy palili. Zmierzch i żarzące się papierosy wytworzyły w celi nastrój niemal domowy. Kieszonkowiec opowiadał, że władze sprawdzają tylko, czy w ostatnim półroczu nie przeskrobał czegoś. On jednak nie przypuszcza, aby wykryto cokolwiek. Po czym zaproponował, aby zagrali, i wyczarował skądś talię kart.

Zmrok zapadł, lecz światła elektrycznego nie zapalano. Szuler był na to przygotowany. Wyczarował więc tym razem zapałki i świecę, którą przyklejono do występu muru. Rzucała matowe, migocące światło.

Polak, Kurczak i Steiner przysunęli się bliżej.

- Gramy nie na pieniądze, prawda? - spytał Kurczak.

- Oczywiście - uśmiechnął się szuler.

- Nie zagrasz z nami? - spytał Steiner Ludwika.

- Nie umiem grać w karty.

- Musisz się nauczyć, dziecinko. Co będziesz robił wieczorami?

- Jutro. Dzisiaj nie.

Steiner zwrócił ku niemu twarz, w której słabe światło żłobiło głębokie bruzdy.

- Złe się czujesz?

Ludwik potrząsnął głową.

- Nie. Jestem trochę zmęczony. Położę się na pryczy.

Szuler eleganckimi, wprawnymi ruchami tasował już karty, które z trzaskiem wpadały między siebie.

- Kto daje? - spytał Kurczak.

Pełnoprawny obywatel podał karty. Polak wyciągnął dziewiątkę, Kurczak damę, a Steiner i szuler po asie. Szuler podniósł na chwilę wzrok.

- My dwaj.

Wyciągnął kartę. Był to znowu as. Szuler uśmiechnął się i podał talię Steinerowi. Ten rzucił niedbale kartę znajdującą się na spodzie.

Był to as treflowy.

- Co za przypadek! - zaśmiał się Kurczak.

Szuler nie śmiał się.

- Skąd pan zna tę sztuczkę? - spytał Steinera stropiony. - Czy pan jest z mojej branży?

- Nie, amator. Uznanie fachowca cieszy mnie podwójnie.

- Nie o to chodzi! - Szuler spojrzał nań. - Tę sztuczkę ja wynalazłem!

- Ach, tak! - Steiner zdusił papierosa. - Nauczyłem się jej w Budapeszcie. W więzieniu, przed wydaleniem. Od niejakiego Katschera.

- Od Katschera! Teraz rozumiem! - Szuler odetchnął z ulgą. - Więc to od niego! Katscher jest moim uczniem. Nieźle się pan tego wyuczył.

- Tak - rzekł Steiner. - Człowiek uczy się przy okazji rozmaitych rzeczy.

Szuler podał mu karty i spojrzał badawczo w płomień świecy.

- Światło jest złe, ale gramy oczywiście dla przyjemności, prawda?

Uczciwie...

Ludwik wyciągnął się na pryczy i przymknął oczy. Ogarnął go mglisty, szary smutek. Od rannego przesłuchania myślał nieustannie o rodzicach - po raz pierwszy od dłuższego czasu. Widział przed sobą ojca, gdy powrócił z policji. Jeden z jego konkurentów oskarżył go w gestapo o antypaństwowe wypowiedzi, aby doprowadzić do ruiny jego małe laboratorium, produkujące mydła lecznicze, perfumy i wodę kolońską, i następnie nabyć je za bezcen. Plan ten udał się, jak udawały się tysiące podobnych w owym czasie. Po sześciu tygodniach aresztu ojciec Ludwika powrócił zupełnie złamany. Nie mówił o tym nigdy, lecz sprzedał konkurentowi swoją fabryczkę za śmiesznie niską cenę.

Wkrótce po tym przyszło wysiedlenie i rozpoczęła się tułaczka bez końca. Z Drezna do Pragi, z Pragi do Brna, stamtąd nocą przez granicę do Austrii. Następnego dnia policja przerzuciła ich z powrotem do Czechosłowacji, a po kilku dniach znowu przybyli potajemnie do Wiednia - matka ze złamaną w nocy ręką, tymczasowo, w lesie, unieruchomioną między dwoma patykami. Z Wiednia na Węgry, gdzie spędzili kilka tygodni u krewnych matki, potem znowu policja, pożegnanie z matką, która mogła pozostać będąc z pochodzenia Węgierką; znowu granica, znowu Wiedeń; żałosny pokątny handel mydłem, wodą kolońską, szelkami, sznurowadłami; ustawiczny lęk przed denuncjacją lub ujęciem przez policję; wieczór, w którym ojciec nie powrócił; samotne miesiące w coraz to innej kryjówce...

Ludwik odwrócił się, potrącając przy tym kogoś. Otworzył oczy. Na pryczy obok niego leżał w ciemności jak czarny tobół ostatni mieszkaniec celi, mężczyzna około pięćdziesiątki, który przez cały dzień nie poruszył się niemal.

- Przepraszam - rzekł Ludwik. - Nie zauważyłem pana.

Mężczyzna nie odpowiedział. Ludwik spostrzegł, że oczy miał otwarte. Znał ten stan, widywał to często w czasie swej wędrówki.

Najlepiej było wówczas pozostawić człowieka w spokoju.

- Do stu diabłów! - dobiegł nagle z kąta graczy głos Kurczaka. - Co za osioł ze mnie! Co za niebywały osioł!

- Jak to? - spytał Steiner spokojnie. - Słusznie położył pan damę kierową.

- Nie o to chodzi! Ale ten Rosjanin mógł przecież przysłać mi mego kurczaka! Boże miłosierny, jaki ze mnie głupi osioł! Jaki zupełnie zidiociały osioł!

Rozejrzał się wokoło z taką miną, jak gdyby świat się walił.

Ludwik poczuł nagle, że się śmieje. Nie chciał się śmiać, ale nie mógł się powstrzymać. Trząsł się ze śmiechu nie wiedząc dlaczego. Coś się w nim śmiało i mieszało wszystko - smutek, przeszłość i myśli.

- Co się stało, mały? - spytał Steiner unosząc wzrok znad kart.

- Nie wiem. Śmieję się.

- Śmiech jest zawsze dobry. - Steiner wyciągnął króla pikowego i przebił atutem lewę, którą oniemiały z wrażenia Polak uważał za najpewniejszą.

Ludwik sięgnął po papierosa. Nagle wszystko wydało mu się całkiem proste. Postanowił od jutra uczyć się gry w karty i miał dziwne uczucie, jak gdyby postanowienie to odmieniło całe jego życie.

II

Po pięciu dniach szuler został zwolniony. Nie znaleziono nic świadczącego przeciw niemu. Steiner i on rozstali się jako przyjaciele.

Szuler wykorzystał czas aresztu na udoskonalenie metody, którą jego uczeń Katscher przekazał Steinerowi. Na pożegnanie podarował mu swoją talię kart i Steiner zaczął uczyć Ludwika. Nauczył go grać w skata, jasa, taroka i pokera. Skata dla emigrantów, jasa na Szwajcarię, taroka na Austrię i pokera na wszelkie inne przypadki.

Po dwóch tygodniach wezwano Ludwika. Wachmistrz wprowadził go do pokoju, w którym siedział jakiś starszy mężczyzna. Ludwikowi pokój wydał się ogromny i tak jasny, że musiał zmrużyć oczy.

Przywykł już do celi.

- Pan jest Ludwik Kern, bezpaństwowy, student, urodzony 30 listopada 1914 roku w Dreźnie? - spytał mężczyzna obojętnym tonem, patrząc w papiery.

Ludwik skinął głową. Nie mógł mówić. Poczuł nagle suchość w gardle. Mężczyzna podniósł wzrok.

- Tak - rzekł Ludwik ochrypłym głosem.

- Pan przebywał w Austrii bez dokumentów, nie zameldowany. - Mężczyzna odczytywał szybko protokół. - Jest pan skazany na dwa tygodnie aresztu, które pan już odsiedział. Zostanie pan z Austrii wydalony. Powrót podlega karze. Oto sądowa decyzja o wydaleniu.

A tu pan podpisze, że pan przyjmuje do wiadomości tę decyzję i że wiadomo panu, iż powrót jest karalny. Tu, z prawej strony.

Mężczyzna zapalił papierosa. Ludwik wpatrywał się jak urzeczony w trzymającą zapałkę nieco gąbczastą rękę o nabrzmiałych żyłach.

Ten człowiek za dwie godziny zamknie biurko i pójdzie na kolację; potem będzie może grał w taroka i wypije parę kieliszków młodego wina, a około jedenastej zacznie ziewać, zapłaci rachunek i powie:

Jestem zmęczony. Idę do domu spać!” Do domu. Spać. O tej samej porze gęsta ciemność spowije przygraniczne lasy i pola, ciemność, obcość i strach, a wśród nich zagubiona, samotna, potykająca się ze zmęczenia, tęskniąca do ludzi i lękająca się ludzi, nikła, migocąca iskierka życia - Ludwik Kern. I to tylko dlatego, że od znudzonego urzędnika za biurkiem dzieli go świstek papieru zwany paszportem.

Ich krew miała tę samą temperaturę, ich oczy miały tę samą budowę, nerwy reagowały na te same podniety, myśli biegły tymi samymi torami - a jednak dzieliła ich przepaść; zadowolenie jednego było udręką drugiego, jeden był posiadaczem, drugi wyrzutkiem, dzieląca ich otchłań była małą kartką papieru, na którym widniało jedynie nazwisko i parę dat bez znaczenia.

- Tu, na prawo - powtórzył urzędnik - imię i nazwisko.

Ludwik ocknął się z zamyślenia i podpisał.

- Do jakiej granicy chce pan być odstawiony? - spytał urzędnik.

- Do czeskiej.

- Dobrze. Za godzinę wyruszycie w drogę. Ktoś pana odwiezie.

- Mam jeszcze trochę rzeczy w domu, w którym mieszkałem. Czy mogę je przedtem odebrać?

- Jakie rzeczy?

- Walizkę z bielizną i tym podobne.

- Dobrze. Niech pan powie o tym urzędnikowi, który ma pana odstawić do granicy. Możecie tam wstąpić.

Wachmistrz odprowadził Ludwika do celi i zabrał ze sobą Steinera.

- No i co? - spytał Kurczak zaciekawiony.

- Za godzinę wychodzę.

- Jezu Chryste! - rzekł Polak. - I całe draństwo zacznie się na nowo.

- Chciałbyś tu zostać? - spytał Kurczak.

- Gdyby jedzenie lepsze i posadka kalefaktora, to chętnie.

Ludwik wyciągnął chusteczkę i oczyścił nią ubranie, jak mógł najstaranniej. Koszula przybrudziła się mocno przez te dwa tygodnie.

Odwrócił mankiety. Oszczędzał ich przez cały ten czas. Polak przyglądał mu się.

- Za rok, dwa, będzie ci to obojętne - przepowiadał.

- Dokąd idziesz? - dowiadywał się Kurczak.

- Do Czechosłowacji. A ty? Na Węgry?

- Do Szwajcarii. Zdecydowałem się. Chodź ze mną. Stamtąd damy się wysiedlić do Francji.

Ludwik potrząsnął głową.

- Nie, postaram się przedostać do Pragi.

Po kilku minutach wprowadzono Steinera.

- Wiesz, jak się nazywa policjant, który uderzył mnie w twarz przy aresztowaniu? - spytał Ludwika. - Leopold Schafer. Mieszka przy Trautengasse 27. Przeczytali mi to z protokołu. Oczywiście nie było nic o tym, że mnie uderzył, tylko że ja jemu groziłem. - Spojrzał na Ludwika. - Myślisz, że zapomnę to nazwisko i ten adres?

- Nie - odparł Ludwik. - Na pewno nie.

- No właśnie!

Po Ludwika i Steinera przyszedł agent po cywilnemu. Ludwik był podniecony. Przed drzwiami budynku przystanął mimo woli. Obraz, który ujrzał, uderzył w niego jak łagodny wiatr południowy. Błękitne niebo szarzało nieco nad domami, których szczyty odbijały ostatni czerwony blask słońca, Dunaj jaśniał, lśniące autobusy sunęły ulicami wśród tłumu powracających do domu i spacerujących ludzi. Gromadka roześmianych dziewcząt w jasnych sukniach przemknęła obok nich. Ludwikowi zdawało się, że jeszcze nigdy nie widział czegoś równie pięknego.

- Idziemy - rzekł tajniak.

Ludwik drgnął. Zawstydzony obrzucił wzrokiem swe ubranie.

Zauważył, że jeden z przechodniów przygląda mu się bezceremonialnie.

Szli ulicami, agent między nimi dwoma. Kawiarnie wystawiły na chodnik stoliki i krzesła i wszędzie siedzieli wesoło rozmawiający ludzie. Ludwik opuścił głowę i przyśpieszył kroku. Steiner spojrzał nań z dobroduszną kpiną.

- No cóż, mały, nie dla nas to wszystko, co?

- Nie - odparł Ludwik zaciskając wargi.

Doszli do pensjonatu. Właścicielka przyjęła ich z mieszaniną gniewu i litości. Od razu wydała im rzeczy. Nic nie zostało skradzione.

Ludwik postanowił w celi, że włoży czystą koszulę, ale teraz, po przejściu przez ulice, nie zrobił tego. Wziął pod pachę poobijaną walizkę i podziękował gospodyni.

- Przykro mi, że miała pani takie nieprzyjemności - rzekł.

Właścicielka machnęła ręką.

- Życzę panu powodzenia. I panu również, panie Steiner. Dokąd się wybieracie?

Steiner zrobił nieokreślony ruch ręką.

- Drogą pluskiew granicznych. Od krzaka do krzaka.

Właścicielka stała przez chwilę niezdecydowana. Po czym energicznym krokiem podeszła do wiszącej na ścianie orzechowej szafki, rzeźbionej na kształt średniowiecznego zamku.

- W takim razie wypijcie coś na drogę.

Wyjęła butelkę, trzy kieliszki i napełniła je.

- Śliwowica? - spytał Steiner.

Skinęła głową i podała również agentowi kieliszek.

Ten otarł wąsy.

- Cóż, spełniamy tylko nasz obowiązek - oświadczył.

- Oczywiście! - Właścicielka napełniła znowu jego kieliszek. - Dlaczego pan nie pije? - spytała Ludwika.

- Nie mogę, tak na pusty żołądek...

- Ach, tak! - Właścicielka przyjrzała mu się badawczo. Na jej gąbczastej, chłodnej twarzy pojawił się nieco cieplejszy wyraz.

- Mój Boże, on przecież jeszcze rośnie! - mruknęła. - Franzi, przynieś no kanapkę!

- Dziękuję, nie trzeba - Ludwik zaczerwienił się. - Nie jestem głodny.

Kelnerka przyniosła dużą, podwójną kanapkę z szynką.

- Niech pan nie robi ceremonii - rzekła właścicielka. - Śmiało!

- Może zjesz połowę? - spytał Ludwik Steinera. - Dla mnie to za dużo.

- Nie gadaj tyle! Jedz! - odparł Steiner.

Ludwik zjadł kanapkę z szynką i wypił kieliszek śliwowicy. Potem pożegnali się.

Wyjechali elektrycznym pociągiem za miasto. Ludwik poczuł nagle wielkie zmęczenie. Turkot wagonu usypiał go. Widział jak przez sen mijane domy, dziedzińce fabryczne, ulice, gospody w ogrodach w cieniu wysokich orzechów, łąki, pola i łagodny, błękitny zmierzch letniego wieczoru. Był syty i to działało nań jak alkohol. Jego myśli straciły ostrość, zagubiły się w marzeniach o białym domu wśród kwitnących kasztanów, o uroczystej delegacji panów w tużurkach, wręczających mu dokument o nadaniu honorowego obywatelstwa i o dyktatorze w mundurze, który na klęczkach błaga go z płaczem o przebaczenie.

Gdy dojechali do posterunku celnego, było już niemal ciemno.

Agent przekazał ich straży celnej i odszedł ciężko w liliowy zmierzch.

- Jeszcze za wcześnie - rzekł celnik odprawiający samochody. - Około pół do dziesiątej to najlepsza pora.

Ludwik i Steiner usiedli na ławce przed drzwiami i przyglądali się nadjeżdżającym samochodom. Po pewnym czasie wyszedł drugi celnik. Poprowadził ich ścieżką biegnącą na prawo od budki celnej. Szli wśród pól pachnących ziemią i rosą, potem minęli kilka domów z oświetlonymi oknami i lasek. Wreszcie celnik przystanął.

- Idźcie trzymając się ciągle lewej strony, aby was krzaki kryły, aż dojdziecie do Morawy. Nie jest teraz głęboka. Możecie łatwo przejść w bród.

Poszli. Było bardzo cicho. Po chwili Ludwik odwrócił się. Czarna sylwetka celnika rysowała się na horyzoncie. Obserwował ich. Poszli dalej.

Nad Morawą rozebrali się. Ubranie i bagaż spakowali w jedno zawiniątko. Bagnista woda mieniła się brązem i srebrem. Na niebie były gwiazdy, spoza chmur niekiedy wyzierał księżyc.

- Pójdę naprzód - rzekł Steiner. - Jestem wyższy od ciebie.

Brodzili w rzece. Ludwik czuł, jak woda chłodno i tajemniczo wznosi się i coraz wyżej obejmuje jego ciało, jak gdyby nie miała go już wypuścić. Przed nim Steiner powoli i ostrożnie szukał drogi.

Plecak i odzież trzymał nad głową. Księżyc oblewał białym światłem jego szerokie ramiona. W środku rzeki Steiner przystanął i obejrzał się. Ludwik szedł tuż za nim. Uśmiechnął się i skinął mu głową.

Wyszedłszy na przeciwległy brzeg wytarli się trochę chusteczkami do nosa, potem ubrali się i poszli dalej. Po chwili Steiner przystanął.

- Jesteśmy już za granicą - rzekł. W przejrzystym świetle oczy jego były jasne i niemal szkliste. Spojrzał na Ludwika.

- Czy drzewa rosną tu inaczej? Czy wiatr inaczej pachnie? Czy to nie te same gwiazdy? Czy ludzie umierają inaczej?

- Nie - odparł Ludwik. - Nie to. Ale czuję się inaczej.

Znaleźli pod starym bukiem dobrze osłonięte miejsce. Przed nimi rozciągała się łagodnie opadająca łąka. W oddali błyszczały światła słowackiej wioski. Steiner rozwiązał plecak, by wyjąć papierosy, i spojrzał przy tym na walizkę Ludwika.

- Przekonałem się, że plecak jest praktyczniejszy niż walizka. Nie wpada tak w oko. Ludzie uważają cię za nieszkodliwego turystę.

- Turystów także rewidują - odparł Ludwik. - Rewidują każdego, kto wygląda biednie. Najlepszy byłby samochód.

Zapalili papierosy.

- Za godzinę wracam - rzekł Steiner. - A ty?

- Spróbuję przedostać się do Pragi. Tam policja jest lepsza.

Można z łatwością uzyskać pozwolenie na kilkudniowy pobyt, a potem trzeba sobie dalej radzić. Może odnajdę ojca i on będzie mógł mi pomóc. Słyszałem, że jest tam.

- Wiesz, gdzie mieszka?

- Nie.

- Ile masz pieniędzy?

- Dwanaście szylingów.

Steiner pogrzebał w kieszeni marynarki.

- Masz jeszcze trochę. To ci wystarczy mniej więcej do Pragi.

Ludwik podniósł wzrok.

- Bierz spokojnie - rzekł Steiner - dla mnie jeszcze wystarczy.

Pokazał parę banknotów. W cieniu drzew Ludwik nie mógł rozpoznać, jakich. Ociągał się chwilę, potem wziął pieniądze.

- Dziękuję - rzekł.

Steiner nie odpowiedział. Palił. Gdy się zaciągał, żar papierosa oświetlał jego ukrytą w cieniu twarz.

- Dlaczego właściwie wyjechałeś? - spytał Ludwik z wahaniem. - Przecież nie jesteś Żydem!

Steiner milczał dłuższą chwilę.

- Nie, nie jestem Żydem - odparł wreszcie.

W krzakach zaszeleściło coś. Ludwik poderwał się.

- To zając albo królik - rzekł Steiner. Potem obrócił się do Ludwika. - Pomyśl o tym, mały, w chwili rozpaczy. Ty wydostałeś się stamtąd i twój ojciec, i twoja matka również. Ja wydostałem się, ale moja żona jest w Niemczech i nie wiem, co się z nią dzieje.

Znowu dał się słyszeć szelest. Steiner zdusił papierosa i oparł się o pień buka. Powiał wiatr. Nad widnokręgiem wisiał księżyc, kredowobiały i bezlitosny, jak owej ostatniej nocy...

Po ucieczce z obozu koncentracyjnego Steiner ukrywał się przez tydzień u jednego z przyjaciół. Siedział zamknięty w komórce na strychu, gotów uciec przez dach, gdyby usłyszał podejrzany szelest.

W nocy przyjaciel przynosił mu chleb, konserwy i butelki z wodą.

Drugiej nocy przyniósł mu kilka książek. W dzień Steiner czytał je raz po razie, by nie myśleć wciąż o tym samym. Nie mógł zapalać światła ani palić papierosów. Potrzeby naturalne załatwiał do naczynia ukrytego w tekturowym pudle. Przyjaciel zabierał je w nocy i przynosił z powrotem. Musieli zachowywać taką ostrożność, że nawet szeptem rozmawiali ze sobą jak najmniej. Służące, które spały obok, mogłyby ich usłyszeć i zdradzić.

- Czy Maria wie? - spytał Steiner pierwszej nocy.

- Nie. Dom jest pod obserwacją.

- Czy jej się coś stało?

Przyjaciel potrząsnął głową i odszedł.

Steiner pytał wciąż o to samo. Każdej nocy. Czwartej nocy przyjaciel przyniósł mu wreszcie wiadomość, że widział Marię. Wie już teraz, gdzie znajduje się Steiner. Udało mu się szepnąć jej o tym. Jutro zobaczy ją znowu, na targu, w tłoku. Następny dzień Steiner spędził na pisaniu listu, który przyjaciel miał doręczyć Marii. Wieczorem podarł go. Nie był pewien, czy nie jest śledzona. W nocy poprosił przyjaciela, aby nie spotykał się z nią więcej. Jeszcze trzy noce spędził w komórce. Wreszcie przyjaciel przyniósł mu ubranie, bilet kolejowy i pieniądze. Steiner ostrzygł sobie włosy i rozjaśnił je wodą utlenioną, po czym zgolił wąsy. Rankiem opuścił dom w ubraniu montera, niosąc skrzynkę z narzędziami. Miał natychmiast opuścić miasto, ale zabrakło mu sił. Już dwa lata nie widział żony. Poszedł na rynek. Po godzinie przyszła Maria. Steinera ogarnęło drżenie. Przeszła obok niego nie widząc go. Poszedł za nią i gdy był całkiem blisko, rzekł:

- Nie odwracaj się! To ja! Idź dalej! Idź dalej!

Jej plecy drgnęły. Odrzuciła głowę w tył. Potem szła dalej, cała zamieniona w słuch.

- Zrobili ci coś? - spytał głos za nią..

Potrząsnęła głową.

- Siedzą cię?

Skinęła głową.

- W tej chwili?

Zawahała się, potem potrząsnęła głową.

- Zaraz odejdę. Spróbuję wydostać się stąd. Nie mogę do ciebie pisać. To zbyt niebezpieczne dla ciebie.

Skinęła głową.

- Musisz rozwieść się ze mną.

Zatrzymała się na chwilę, potem szła dalej.

- Musisz się ze mną rozwieść. Musisz pójść tam jutro i powiedzieć, że chcesz uzyskać rozwód z powodu moich przekonań. Że przedtem nie wiedziałaś o nich. Rozumiesz?

Nie poruszyła głową. Szła dalej, sztywno wyprostowana.

- Zrozum - szepnął Steiner. - To tylko dla twego bezpieczeństwa! Oszalałbym, gdyby ci coś zrobili! Musisz się rozwieść, to dadzą ci spokój!

Nie odpowiadała.

- Kocham cię, Mario - rzekł Steiner cicho, przez zęby, a oczy błyszczały mu z podniecenia. - Kocham cię i nie wyjadę, jeśli mi tego nie przyrzekniesz! Wrócę tam, jeśli mi tego nie przyrzekniesz. Rozumiesz?

Po chwili długiej jak wieczność wydało mu się, że skinęła głową.

- Przyrzekasz?

Wolno opuściła głowę. Ramiona jej opadły.

- Teraz skręcę i pójdę prawym przejściem. Ty obejdź w lewo i idź naprzeciw mnie. Nie mów nic i nic nie rób! Chcę cię tylko raz jeszcze zobaczyć. Potem pójdę. Jeśli o mnie nie usłyszysz, to znaczy, że wydostałem się.

Skinęła głową i przyśpieszyła kroku.

Steiner skręcił w prawą uliczkę. Stały przy niej budki rzeźników.

Kobiety z koszami targowały się przy straganach. Mięso lśniło w słońcu krwią i bielą, wydzielając nieznośny zapach. Rzeźnicy krzyczeli. Nagle wszystko zniknęło. Stuk toporów o pniaki zmienił się w delikatne klepanie kos. Przed nim była łąka, łan zboża, wolność, brzozy, wiatr i ukochany krok, i ukochana twarz. Oczy ich sczepiły się i już się nie rozłączały, i było w nich wszystko - ból i tęsknota, i miłość, i rozstanie. Gdzieś wysoko nad nimi pulsowało życie, pełne, słodkie i bujne, i krążyło wyrzeczenie zawrotnym wirem tysiąca migocących noży.

Szli i stawali jednocześnie, szli, nie wiedząc o tym. Nagle jaskrawa pustka wypełniła oczy Steinera i dopiero po chwili począł znowu rozróżniać barwny kalejdoskop, przesuwający się bezsensownie przed gałkami ocznymi, a nie przenikający do jego świadomości.

Potknął się kilka razy, przyśpieszył kroku, jak tylko mógł bez zwracania na siebie uwagi. Strącił połowę oprawionego wieprza ze stołu obitego ceratą i usłyszał za sobą wymyślanie rzeźnika niby warkot bębna, skręcił na końcu uliczki z budkami i zatrzymał się.

Zobaczył ją, jak opuszczała rynek. Szła bardzo wolno. Na rogu ulicy przystanęła i odwróciła się. Stała tak długo z twarzą nieco uniesioną, z szeroko otwartymi oczyma. Wiatr szarpał jej suknię i otulał nią jej ciało. Steiner nie był pewien, czy Maria go widzi. Nie miał odwagi pokazać się jej raz jeszcze. Obawiał się, że może podbiegłaby do niego. Po pewnym czasie uniosła ręce i objęła nimi piersi. Podawała mu je. Podawała mu siebie w boleśnie pustym, ślepym uścisku, z rozchylonymi ustami i przymkniętymi oczami.

Potem odwróciła się wolno i wchłonął ją cienisty wąwóz ulicy.

W trzy dni później Steiner przekroczył granicę. Noc była jasna i wietrzna, kredowoblady księżyc stał na niebie. Steiner był człowiekiem twardym, ale po przejściu granicy, zlany zimnym potem, odwrócił się i jak obłąkany wyrzekł imię żony w kierunku, z którego przyszedł.

Wyjął papierosa. Ludwik podał mu ogień.

- Ile masz lat? - spytał Steiner.

- Dwadzieścia jeden. Wkrótce skończę dwadzieścia dwa.

- Hm, dwadzieścia dwa. To nie żarty, co, mały?

Ludwik potrząsnął głową.

Steiner milczał chwilę. Potem rzekł:

- W tym wieku byłem na wojnie. We Flandrii. Wtedy też nie było żartów. Już to teraz jest sto razy lepsze. Rozumiesz?

- Tak. - Ludwik odwrócił się. - I lepsze niż nie żyć. Wiem to wszystko.

- To dużo wiesz. Przed wojną mało ludzi wiedziało o tym.

- Przed wojną - to było przed stu laty.

- Przed tysiącem. W twoim wieku leżałem w szpitalu polowym.

Tam nauczyłem się czegoś. Chcesz wiedzieć, czego?

- Tak.

- Dobrze. - Steiner zaciągnął się papierosem. - Nie byłem ciężko ranny. Przestrzelony mięsień, nawet nie bardzo bolesne. Ale obok mnie leżał mój przyjaciel. Nie czyjś tam przyjaciel. Mój. Odłamek rozpruł mu brzuch. Leżał i krzyczał. Nie było morfiny, rozumiesz? Nawet dla oficerów nie wystarczało. Następnego dnia ochrypł tak, że już tylko jęczał. Błagał mnie, żebym z nim skończył. Byłbym to zrobił, gdybym wiedział, jak. Trzeciego dnia niespodziewanie podano na obiad grochówkę. Taką gęstą, przedwojenną, ze słoniną. Do tej pory otrzymywaliśmy tylko jakieś pomyje. Jedliśmy więc. Byliśmy okropnie głodni. I żrąc jak wygłodniałe bydlę, żrąc z nieprzytomną rozkoszą, nad krawędzią miski widziałem twarz przyjaciela, jego spieczone, popękane wargi, widziałem, że umiera w męce - dwie godziny później już nie żył - a ja żarłem i smakowało mi, jak nigdy w życiu.

Zamilkł.

- Byliście strasznie wygłodniali - rzekł Ludwik.

- Nie, nie o to chodzi. O co innego - że obok ciebie może ktoś zdychać, a ty nic nie czujesz. Litość, tak - ale mimo to bólu nie czujesz! Twój brzuch jest cały, o to chodzi. O pół metra od ciebie dla kogoś innego świat się wali wśród męki i wycia - a ty nic nie czujesz!

I to jest nędza tego świata! Zapamiętaj to sobie, dziecinko. Dlatego tak wolno posuwamy się naprzód. A tak szybko się cofamy. Prawda?

- Nie - odparł Ludwik.

Steiner uśmiechnął się.

- Oczywiście. Jednak pomyśl o tym czasem. Może ci to przyniesie ulgę.

Wstał.

- Na mnie czas. Idę. Celnik nie przypuszcza, że wrócę teraz.

Pilnował przez pierwsze pół godziny i jutro z rana będzie znowu pilnował. Nie przyjdzie mu do głowy, że mógłbym tymczasem wrócić.

Psychika celnika. Na szczęście, po pewnym czasie zwierzyna staje się mądrzejsza od myśliwego. A wiesz, dlaczego?

- Nie.

- Bo ma więcej do stracenia. - Poklepał Ludwika po ramieniu. - Dlatego Żydzi stali się najchytrzejszym narodem świata.

Pierwsze prawo życia: niebezpieczeństwo wyostrza zmysły.

Podał Ludwikowi rękę. Była duża, sucha i ciepła.

- Trzymaj się! Może zobaczymy się jeszcze kiedyś. Wieczorami będę zaglądał do kawiarni Sperlera. Możesz tam o mnie pytać.

Ludwik skinął głową.

- A więc trzymaj się! I nie zapominaj o kartach. To dobra rozrywka i nie trzeba przy tym myśleć. Wzniosły cel dla ludzi bezdomnych. Grasz nieźle w jasa i taroka. W pokerze powinieneś bardziej ryzykować. Więcej bluffu.

- Dobrze - rzekł Ludwik. - Będę więcej bluffował. I dziękuję ci.

Za wszystko.

- Wdzięczności powinieneś się oduczyć. Nie, nie oduczaj się.

Będzie ci z tym lepiej. Nie chodzi mi o ludzi, to obojętne. O ciebie samego. To ci rozgrzeje serce, jeśli nadarzy się okazja. I pamiętaj, że wszystko jest lepsze niż wojna!

- I lepsze niż śmierć.

- Czy śmierć, nie wiem. Ale w każdym razie lepsze niż umieranie.

Serwus, mały!

- Serwus, Steiner!

Ludwik nie ruszał się jeszcze przez pewien czas. Niebo było czyste, a krajobraz pełen spokoju. Nie zakłócali go ludzie.

Ludwik siedział milcząc w cieniu buka. Jasna, przejrzysta zieleń listowia wydymała się nad nim jak wielki żagiel, jak gdyby wiatr łagodnie pędził ziemię przez niezmierzony błękitny przestwór, obok świetlnych sygnałów gwiazd i błyszczącej boi księżyca.

Ludwik postanowił, że spróbuje dotrzeć jeszcze nocą do Bratysławy, a stamtąd do Pragi. W mieście było zawsze najbezpieczniej. Otworzył walizkę, wyjął z niej czystą koszulę i skarpetki, by się przebrać.

Wiedział, że to jest ważne, na wypadek gdyby kogoś spotkał, a także by zapomnieć o więzieniu.

Gdy stanął nagi w świetle księżyca, ogarnął go dziwny nastrój. Czuł się jak zbłąkane dziecko. Spiesznie wziął świeżą koszulę, leżącą przed nim na trawie, i wciągnął ją przez głowę. Była to niebieska koszula, praktyczna, nie brudząca się szybko. W świetle księżyca mieniła się popielato i fioletowo. Postanowił nie tracić odwagi.

III

Przybył do Pragi po południu. Zostawił walizkę na dworcu i poszedł wprost na policję. Nie zamierzał meldować się, chciał tylko w spokoju rozważyć, co robić dalej. Do tego nadawał się najlepiej gmach policji.

Nie urządzano tam obław i policjanci nie pytali o papiery.

Usiadł na ławce na korytarzu, naprzeciw biura, gdzie załatwiano cudzoziemców.

- Czy jest tu jeszcze ten urzędnik z bródką? - spytał siedzącego obok mężczyznę.

- Nie wiem. Ten, którego znam, nie ma bródki.

- Aha! Może został przeniesiony. Jacy oni są tu teraz?

- Ujdzie - odparł mężczyzna. - Kilka dni pobytu można otrzymać, ale potem jest trudno. Za dużo jest nas tutaj.

Ludwik namyślał się. Jeśli otrzyma prawo pobytu na kilka dni, Komitet Pomocy dla Uchodźców da mu bony na jedzenie i spanie przez tydzień. Wiedział o tym z poprzedniego pobytu. Jeśli prawa pobytu nie otrzyma, grozi mu areszt i przerzucenie z powrotem przez granicę.

- Pańska kolej - odezwał się siedzący obok niego mężczyzna.

Ludwik spojrzał nań.

- Może pan pójdzie pierwszy? Ja mam czas.

- Dobrze.

Mężczyzna wstał i wszedł do biura. Ludwik postanowił zobaczyć, jak się tamtemu powiedzie, i potem zadecydować, czy wejdzie do biura, czy nie. Nerwowo chodził po korytarzu tam i z powrotem.

Wreszcie mężczyzna wyszedł z biura. Ludwik podszedł do niego szybkim krokiem.

- Jak tam? - spytał.

- Dziesięć dni! - mężczyzna promieniał. - Co za szczęście! I bez wypytywania! Pewnie jest w dobrym humorze. A może dlatego, że jest nas dzisiaj niewielu. Ostatnim razem dał mi tylko pięć dni.

Ludwik zdecydował się.

- To i ja spróbuję.

Urzędnik nie miał bródki. Mimo to wydał się Ludwikowi znajomy.

Może zgolił brodę. Bawiąc się małym scyzorykiem z masy perłowej rzucił na Ludwika znużone rybie spojrzenie.

- Emigrant?

- Tak.

- Z Niemiec?

- Tak. Dziś przyjechałem.

- Ma pan jakieś papiery?

- Nie.

Urzędnik skinął głową. Zamknął ostrza scyzoryka i otworzył śrubokręt. Ludwik spostrzegł, że w perłowej oprawce mieścił się ponadto pilniczek. Urzędnik począł ostrożnie szlifować nim paznokieć kciuka.

Ludwik czekał. Wydawało mu się, że paznokieć tego znużonego człowieka, którego miał przed sobą, jest najważniejszą rzeczą na świecie. Bał się wprost oddychać, by mu nie przeszkodzić i nie rozdrażnić go. Ukradkiem zacisnął tylko mocniej dłonie za plecami.

Urzędnik skończył wreszcie piłować paznokieć, obejrzał go z zadowoleniem, po czym przeniósł wzrok na Ludwika.

- Dziesięć dni - rzekł. - Może pan tu pozostać przez dziesięć dni. Potem musi pan wyjechać.

Ludwik odczuł nagłą ulgę. Zdawało mu się, że upadnie, ale odetchnął tylko głęboko. Opanował się szybko. Nauczył się korzystać z okazji.

- Byłbym panu bardzo wdzięczny, gdybym mógł otrzymać dwa tygodnie - rzekł.

- To niemożliwe. Dlaczego dwa tygodnie?

- Czekam na papiery, które mają mi tu przysłać. Muszę więc mieć stały adres. Potem chciałbym wyjechać do Austrii.

Ludwik przeraził się, że w ostatniej chwili popsuł wszystko, ale nie mógł się już wycofać. Kłamał więc szybko i sprawnie. Byłby chętnie powiedział prawdę, ale wiedział, że musi kłamać. Urzędnik zaś wiedział, że musi wierzyć temu kłamstwu, gdyż nie ma żadnej możliwości ustalenia prawdy. Toteż obaj wierzyli niemal w słowa Ludwika.

Urzędnik zatrzasnął śrubokręt scyzoryka.

- Dobrze - rzekł - wyjątkowo dwa tygodnie. Ale potem nie ma już mowy o przedłużeniu.

Wziął kartkę i zaczął pisać. Ludwik przyglądał mu się jak piszącemu archaniołowi. Nie mógł wprost pojąć, że wszystko poszło tak gładko.

Do ostatniej chwili oczekiwał, że urzędnik zajrzy do kartoteki; wtedy stwierdziłby, że Ludwik był już dwukrotnie w Pradze. Dla ostrożności podał więc inne imię i fałszywą datę urodzenia. Później mógłby w razie czego zapewniać, że był to jego brat.

Jednak urzędnik był zbyt zmęczony, by cokolwiek sprawdzać.

Podsunął Ludwikowi kartkę.

- Proszę! Czy jest tam ktoś jeszcze?

- Nie, chyba nie. Przynajmniej przedtem nie było nikogo.

- Dobrze.

Urzędnik wyciągnął chusteczkę i zaczął z upodobaniem czyścić perłową oprawę scyzoryka. Ledwo zauważył, że Ludwik podziękował i wyszedł tak szybko, jak gdyby obawiał się, że jeszcze teraz odbiorą mu kartkę.

Dopiero przed bramą budynku Ludwik przystanął i rozejrzał się.

Ty cudne niebo - pomyślał oszołomiony swym szczęściem. - Ty przecudne, błękitne niebo! Wróciłem i nie zamknęli mnie! Przez dwa tygodnie nie będę się bał, przez całe czternaście dni i czternaście nocy!

To cała wieczność! Niech Bóg błogosławi człowiekowi ze scyzorykiem w perłowej oprawie! Oby znalazł jeszcze drugi, z wprawionym zegarkiem i złotymi nożyczkami!”

Przed wejściem stał policjant. Ludwik pomacał cenny dokument w kieszeni i zdecydowanym krokiem podszedł do policjanta.

- Która godzina, panie wachmistrzu? - spytał.

Miał przy sobie zegarek, ale zbyt rzadko mógł nie obawiać się policjanta.

- Siódma - mruknął tamten.

- Dziękuję.

Ludwik schodził wolno ze stopni. Najchętniej puściłby się biegiem.

Teraz dopiero uwierzył, że to wszystko prawda.

Przestronna poczekalnia Komitetu Pomocy dla Uchodźców była pełna ludzi. Mimo to wydawała się dziwnie ogołocona. Ludzie stali i siedzieli w półmroku jak cienie. Prawie nikt nie rozmawiał. Każdy już sto razy opowiedział i omówił wszystko, co go dotyczyło. Teraz pozostawało już tylko jedno: czekać. Była to ostatnia bariera przed rozpaczą.

Większość obecnych stanowili Żydzi. Z jednej strony obok Ludwika, trzymając futerał ze skrzypcami na kolanach, siedział blady człowiek o głowie kształtu gruszki. Z drugiej starzec z blizną na guzowatym czole, który wciąż niespokojnie otwierał i zaciskał dłonie.

Obok niego siedzieli przytuleni do siebie jasnowłosy młody chłopiec i ciemnowłosa dziewczyna. Spletli mocno ręce, jak gdyby obawiali się, że jeśli choć na chwilę czujność ich osłabnie, to nawet tu jeszcze zostaną rozłączeni. Nie patrzyli na siebie - patrzyli gdzieś w przestrzeń i w przyszłość, a oczy ich nie wyrażały żadnego uczucia. Siedząca za nimi otyła kobieta płakała bezgłośnie. Łzy płynące z jej oczu po policzkach i podbródku kapały na suknię. Nie zważała na to i nie próbowała ich powstrzymać. Ręce jej leżały bezwładnie na kolanach.

Wśród tej milczącej rezygnacji i smutku swobodnie bawiło się dziecko. Była to dziewczynka mniej więcej sześcioletnia, o czarnych lokach i błyszczących oczach, która żywo i niespokojnie krążyła po pokoju.

Przystanąwszy przed człowiekiem o gruszkowatej czaszce przyglądała mu się przez chwilę, po czym wskazała na futerał leżący na jego kolanach.

- Masz tam skrzypce? - spytała dźwięcznym, energicznym głosem.

Człowiek patrzał przez chwilę na dziewczynkę, jak gdyby jej nie rozumiejąc. Potem skinął głową.

- Pokaż mi - rzekła dziewczynka.

- Po co?

- Chcę je zobaczyć.

Skrzypek wahał się przez chwilę, po czym otworzył futerał i wyjął zeń instrument, owinięty w fioletową jedwabną chustkę. Ostrożnie ją odwinął.

Dziecko długą chwilę przyglądało się skrzypcom. Potem ostrożnie wyciągnęło rękę i dotknęło strun.

- Dlaczego nie grasz?

Skrzypek nie odpowiedział.

- Zagraj coś - powtórzyła dziewczynka.

- Miriam! - rozległ się stłumiony głos kobiety siedzącej po drugiej stronie pokoju z niemowlęciem na ręku. - Miriam, chodź tu!

Dziewczynka nie zwracała na nią uwagi. Patrzała na skrzypka.

- Nie umiesz grać?

- Umiem...

- No to dlaczego nie grasz?

Skrzypek rozejrzał się dokoła zażenowany. Jego duża, wyrobiona dłoń objęła szyjkę skrzypiec. Kilka osób w pobliżu zauważyło to i zaczęło mu się przyglądać, on zaś z zakłopotaniem odwracał oczy.

- Nie mogę przecież grać tutaj - rzekł w końcu.

- Dlaczego nie? - spytała dziewczynka. - Zagraj! Tu tak nudno!

- Miriam! - zawołała matka.

- Dziecko ma rację - odezwał się starzec z blizną na czole. - Niech pan zagra. Może to odmieni nasze myśli. To chyba nie jest zabronione.

Skrzypek wahał się jeszcze chwilę, potem wyjął z futerału smyczek, naciągnął go i wsunął skrzypce pod brodę. Pierwszy ton poszybował czysto w przestrzeń.

Ludwikowi zdawało się, że go coś dotknęło. Jak gdyby jakaś dłoń coś w nim przesunęła. Chciał się bronić, ale nie mógł. Jego naskórek sprzeciwiał się temu. Skurczył się w nagłym dreszczu, a potem rozszerzył się i pławił się już tylko w cieple.

Drzwi do biura otworzyły się i zjawiła się w nich głowa sekretarza.

Wszedł pozostawiając za sobą drzwi otwarte. Były jasno oświetlone - w biurze paliło się już światło. Nikła, ułomna postać sekretarza odcinała się ciemno na ich tle. Widocznie zamierzał coś powiedzieć - ale w końcu pochylił głowę na bok i słuchał. Powoli i bezgłośnie, jak pod naciskiem niewidzialnej ręki, drzwi zamknęły się za nim.

Istniały już tylko skrzypce. Wypełniały ciężkie, martwe powietrze poczekalni i zdawało się, że ton ich przeobraża wszystko, że stapia niemą samotność tych wielu drobnych istnień, skulonych w cieniu ścian, w jedną wielką, wspólną tęsknotę i skargę.

Ludwik objął kolana ramionami. Pochyliwszy głowę tonął w powodzi dźwięków. Miał wrażenie, że unoszą go one gdzieś daleko, ku czemuś obcemu. Mała czarnowłosa dziewczynka przykucnęła na ziemi obok skrzypka. Siedziała cicho, bez ruchu, wpatrzona weń.

Skrzypce umilkły. Ludwik grał trochę na fortepianie i znał się na muzyce na tyle, by ocenić, że było to wspaniałe wykonanie.

- Schumann? - spytał staruszek siedzący obok skrzypka.

Artysta skinął głową.

- Graj jeszcze - rzekła dziewczynka. - Zagraj coś, żeby można się było śmiać. Tu smutno.

- Miriam! - zawołała matka cicho.

- Dobrze - rzekł skrzypek.

Znowu przyłożył smyczek do strun.

Ludwik rozejrzał się dokoła. Widział pochylone głowy i uniesione, bielejące w mroku twarze, widział smutek, rozpacz i błogość, którą melodia skrzypiec rozsnuła nad nimi na chwilę - i pomyślał o wielu widzianych już podobnych poczekalniach pełnych wygnańców, których jedynym przewinieniem było to, że przyszli na świat i że żyli. I to, i taka muzyka istniały jednocześnie. Wydawało się to niepojęte. Było niezmiernym pocieszeniem i straszliwym szyderstwem zarazem. Ludwik spostrzegł, że głowa skrzypka spoczywa na skrzypcach jak na ramieniu kochanki. „Nie chcę zginąć - myślał, podczas gdy coraz głębszy mrok ogarniał duży pokój - nie chcę zginąć, życie jest bujne i słodkie i nie znam go jeszcze, jest jak melodia, jak zew, jak krzyk spoza dalekich lasów, spoza nieznanych horyzontów, w nieznane noce! Nie chcę zginąć!”

Dopiero po pewnym czasie zauważył, że w pokoju zapanowała cisza.

- Co to było? - spytała dziewczynka.

- To były „Tańce niemieckie” Franciszka Schuberta - odparł skrzypek ochrypłym głosem.

Stary człowiek obok zaśmiał się.

- „Tańce niemieckie”! - Przesunął ręką po bliźnie na czole. - „Tańce niemieckie”! - powtórzył.

Sekretarz zapalił światło w poczekalni.

- Następny... - rzekł.

Ludwik otrzymał przydział na nocleg w hotelu „Bristol” i dziesięć kuponów na posiłki w stołówce przy placu Wacława. Otrzymawszy je poczuł, że jest bardzo głodny. Biegł niemal ulicami, w obawie, by się nie spóźnić.

Nie mylił się. Wszystkie miejsca w stołówce były już zajęte i musiał czekać. Wśród jedzących dostrzegł jednego ze swych dawnych profesorów z uniwersytetu. Chciał już podejść i przywitać się, ale zawahał się i zrezygnował z tego zamiaru. Wiedział, że niektórzy emigranci nie lubili, by im przypominać ich dawne życie.

Po chwili ujrzał skrzypka rozglądającego się niepewnie. Dał mu znak ręką. Skrzypek spojrzał nań zdziwiony i zbliżył się powoli.

Ludwik zmieszał się. Gdy ujrzał go tu, wydało mu się, że znają się od dawna. Teraz przyszło mu na myśl, że nawet nie rozmawiali ze sobą.

- Przepraszam pana - rzekł. - Słyszałem, jak pan grał, i pomyślałem, że pan jest tu może pierwszy raz.

- Istotnie. A pan?

- Byłem tu już dwa razy. Pan dopiero niedawno wydostał się stamtąd?

- Przed dwoma tygodniami. Tu przyjechałem dzisiaj.

Ludwik spostrzegł, że profesor i jego sąsiad wstali.

- Tam zwalniają się dwa miejsca - rzekł szybko. - Chodźmy!

Przeciskali się między stołami. Profesor, idący naprzeciw nich wąskim przejściem, spojrzał niepewnie na Ludwika i zatrzymał się.

- Wydaje mi się, że znam pana.

- Byłem pańskim słuchaczem - odparł Ludwik.

- Ach tak, oczywiście - profesor skinął głową. - Czy nie zna pan przypadkiem kogoś, kto potrzebuje odkurzacza? Z dziesięcioprocentową zniżką i na spłaty miesięczne. Albo radio z adapterem?

Ludwik był tylko przez chwilę zaskoczony. Profesor uchodził za autorytet w dziedzinie badań nad rakiem.

- Niestety, nie znam nikogo takiego - odparł współczująco.

Wiedział, co znaczyło sprzedawać odkurzacze i radia.

- Powinienem był się tego domyślić. - Profesor patrzał nań z roztargnieniem. - Przepraszam - rzekł nagle jak gdyby do kogoś innego i oddalił się.

Posiłek składał się z krupniku z mięsem. Ludwik szybko opróżnił swój talerz. Gdy podniósł wzrok, ujrzał skrzypka siedzącego z rękami opartymi o stół przed nietkniętym talerzem.

- Pan nie je? - spytał zdziwiony.

- Nie mogę.

- Pan jest chory? - W białawym świetle nie osłoniętych żarówek groszkowata czaszka skrzypka wyglądała żółtawo i bezbarwnie.

- Nie.

- Powinien pan zjeść - radził Ludwik.

Skrzypek nie odpowiedział. Zapalił papierosa i zaciągnął się śpiesz nie. Odsunął talerz.

- Tak nie można żyć! - wybuchnął wreszcie.

Ludwik spojrzał nań.

- Pan nie ma paszportu? - spytał.

- Mam, ale... - Skrzypek zdusił nerwowo papierosa. - Tak nie można żyć! Bez niczego! Bez gruntu pod nogami!

- Mój Boże! - westchnął Ludwik. - Pan ma paszport i swoje skrzypce...

Skrzypek spojrzał nań.

- To nie ma nic wspólnego - odparł z rozdrażnieniem. - Pan tego nie rozumie?

- Owszem.

Ludwik był bezgranicznie zawiedziony. Sądził, że człowiek, który tak potrafi grać, musi być kimś wyjątkowym. Kimś, od kogo można się czegoś nauczyć. A tymczasem widział przed sobą człowieka rozgoryczonego, który wydawał się upartym dzieckiem, mimo iż na pewno był od Ludwika o piętnaście lat starszy. „Pierwsze stadium emigracji - pomyślał. - Z czasem uspokoi się.”

- Czy pan naprawdę nie będzie jadł zupy? - spytał.

- Nie.

- To niech mi ją pan odda. Jestem jeszcze głodny.

Skrzypek przysunął mu talerz. Ludwik jadł wolno. Każda łyżka zupy dawała siłę do przeciwstawienia się nędzy i nie chciał nic z tej siły utracić. Skończywszy jeść wstał.

- Dziękuję za zupę. Wolałbym, aby pan sam ją zjadł.

Skrzypek spojrzał na niego. Jego twarz była poorana zmarszczkami.

- Tego pan zdaje się jeszcze nie rozumie - rzekł wymijająco.

- To łatwiejsze do zrozumienia, niż pan sądzi - odparł Ludwik. - Pan jest po prostu nieszczęśliwy, to wszystko.

- To wszystko?

- Tak. Z początku myśli się, że to coś niezwykłego. Ale gdy pobędzie pan tu dłużej, przekona się pan, że nieszczęście jest czymś najbardziej powszednim na świecie.

Wyszedłszy ze stołówki Ludwik ze zdziwieniem spostrzegł profesora, przechadzającego się tam i z powrotem po przeciwległej stronie ulicy. Miał swą charakterystyczną postawę: nieco pochylony do przodu, z rękami założonymi na plecach; tak właśnie chodząc przed katedrą tam i z powrotem wyjaśniał studentom jakieś nowe, skomplikowane odkrycie w dziedzinie onkologii. Tylko że teraz myślał zapewne o odkurzaczach i adapterach.

Ludwik wahał się przez chwilę. Dawniej nie byłby pierwszy zagadnął profesora, lecz obecnie, po rozmowie ze skrzypkiem, podszedł do niego.

- Panie profesorze - rzekł - proszę mi wybaczyć śmiałość. Nie sądziłem, że mógłbym panu kiedyś służyć radą, ale teraz chciałbym to uczynić.

Profesor przystanął.

- Proszę - rzekł z roztargnieniem. - Bardzo proszę. Jestem zawsze wdzięczny za radę. Jak brzmi pańskie nazwisko?

- Kern. Ludwik Kern.

- Będę zobowiązany za wszelką radę, panie Kern. Niezwykle zobowiązany. Naprawdę!

- To właściwie nie rada. Tylko trochę doświadczenia. Pan próbuje sprzedawać odkurzacze i adaptery. Niech pan to rzuci. To strata czasu. Setki emigrantów próbują tutaj tego. To jest tak bezsensowne, jak akwizycja ubezpieczeń na życie.

- Właśnie miałem zamiar spróbować tego - przerwał mu żywo profesor. - Ktoś mi powiedział, że to nietrudne i że można w ten sposób trochę zarobić.

- Ten koś zaofiarował panu prowizję od każdej polisy, prawda?

- Tak, oczywiście, dobrą prowizję.

- Ale nic poza tym? Ani zwrotu kosztów, ani stałego wynagrodzenia?

- Nie, tego nie.

- To samo i ja mogę panu zaofiarować. To nic nie znaczy. Czy pan sprzedał już jakiś odkurzacz? Albo adapter?

Profesor wyglądał całkiem bezradnie.

- Nie - rzekł dziwnie zawstydzony - ale mam nadzieję, że w najbliższym czasie...

- Niech pan to zostawi - rzekł Ludwik. - Taka jest moja rada.

Niech pan kupi trochę sznurowadeł albo kilka pudełek pasty do obuwia, albo kilka paczek agrafek. Drobiazgi, których każdy potrzebuje. Niech pan tym handluje. Wiele pan na tym nie zarobi. Ale od czasu do czasu sprzeda pan coś. Również i tym handlują setki emigrantów. Ale łatwiej sprzedawać agrafki niż odkurzacze.

Profesor popatrzył na Ludwika zamyślony.

- To mi dotychczas nie przyszło na myśl.

Ludwik uśmiechnął się z zażenowaniem.

- Wierzę. Ale proszę się nad tym zastanowić. To lepsze. Wiem na pewno. Kiedyś i ja próbowałem sprzedawać odkurzacze.

- Może pan ma rację. - Profesor wyciągnął rękę. - Dziękuję panu, to bardzo uprzejmie z pańskiej strony.

Powiedział to głosem dziwnie cichym i niemal pokornym, jak uczeń, który nie odrobił lekcji.

Ludwik przygryzł wargi.

- Chodziłem na wszystkie pańskie wykłady... - rzekł.

- Tak, tak - profesor zrobił nieokreślony gest. - Dziękuję panu, panie... panie...

- Kern. Ale to nieważne.

- Owszem, to ważne, panie Kern. Niech pan wybaczy. Ostatnio pamięć mi nie dopisuje. Dziękuję panu najmocniej. Myślę, że spróbuję tak zrobić, panie Kern.

Hotel „Bristol” był niewielką ruderą, odnajmowaną przez Komitet Pomocy dla Uchodźców. Ludwik otrzymał łóżko w pokoju zajmowanym przez dwóch innych emigrantów. Po kolacji poczuł ogromne zmęczenie i położył się od razu. Obu pozostałych mieszkańców pokoju nie było jeszcze i Ludwik nie słyszał, kiedy przyszli.

W nocy obudził się nagle słysząc krzyk. Zerwał się natychmiast, bez namysłu chwycił walizkę i ubranie i wypadłszy z pokoju pobiegł korytarzem.

Było zupełnie cicho. Przy schodach zatrzymał się, postawił walizkę i począł nasłuchiwać. Przesunął rękami po twarzy. Gdzie jest? Co się dzieje? Gdzie policja?

Powoli wracała mu pamięć. Spojrzał na swój strój i uśmiechnął się z ulgą. Był w Pradze, w hotelu „Bristol” i miał prawo pobytu na dwa tygodnie. Nie było powodu do strachu. Na pewno przyśniło mu się coś. Zawrócił. „To nie powinno się powtórzyć - pomyślał. - Tylko tego brakuje, żebym się zrobił nerwowy. Wtedy będzie ze mną koniec”.

Otworzył drzwi i w ciemności, po omacku usiłował odnaleźć swoje łóżko, stojące z prawej strony przy ścianie. Postawił cicho walizkę, powiesił ubranie na poręczy łóżka i sięgnął po kołdrę. Nagle, w chwili gdy miał się położyć, poczuł pod ręką coś miękkiego, oddychającego ciepłem, i odskoczył jak oparzony.

- Kto to? - spytał senny dziewczęcy głos.

Ludwik wstrzymał oddech. Był w cudzym pokoju.

- Jest tu ktoś? - spytał głos jeszcze raz.

Ludwik stał sztywny jak kij. Czuł, że oblewa się potem.

Po chwili usłyszał westchnienie i szmer przewracania się w łóżku.

Poczekał jeszcze kilka minut. Nic nie przerywało ciszy i tylko głęboki oddech dawał się słyszeć w ciemności; Ludwik wziął bezszelestnie swoje rzeczy i ostrożnie wyśliznął się z pokoju.

Na korytarzu, przed drzwiami pokoju, w którym mieszkał Ludwik, stał teraz jakiś człowiek w koszuli i przyglądał mu się przez okulary.

Widział, jak Ludwik wyszedł z rzeczami z sąsiedniego pokoju. Ludwik był jednak zbyt zmieszany, by cokolwiek wyjaśniać. Przeszedł bez słowa przez otwarte drzwi obok człowieka w koszuli, który nie usunął się, odstawił walizkę i położył się do łóżka, przesunąwszy dla pewności uprzednio dłonią po kołdrze. Nikt nie leżał pod nią.

Człowiek w koszuli stał jeszcze przez chwilę w otwartych drzwiach.

Jego okulary połyskiwały w słabym świetle korytarza. W końcu wszedł do pokoju zamykając za sobą drzwi z suchym trzaskiem.

W tej samej chwili znowu rozległ się krzyk. Ludwik zrozumiał teraz.

- Nie bijcie! Nie bijcie! Na rany Chrystusa, nie bijcie! Proszę, proszę! Och!

Krzyk przeszedł w przeraźliwe charczenie i ucichł. Ludwik podniósł się.

- Co to jest? - rzucił pytanie w ciemność.

Usłyszał przekręcanie wyłącznika i w pokoju rozbłysło światło.

Człowiek w okularach wstał i podszedł do trzeciego łóżka, w którym zroszony potem, ciężko dysząc, leżał jakiś mężczyzna z błędnym spojrzeniem. Tamten napełnił szklankę wodą i przytknął ją do ust leżącego.

- Proszę to wypić. To był sen. Pan jest bezpieczny.

Mężczyzna w łóżku pił chciwie. Na jego wychudłej szyi grdyka podnosiła się i opadała. Potem wyczerpany opadł znowu na poduszki i głęboko oddychając przymknął oczy.

- Co to jest? - powtórzył Ludwik.

Człowiek w okularach podszedł od jego łóżka.

- Co to jest? To jest człowiek, który śni. Śni na głos. Zwolniony z obozu koncentracyjnego przed kilkoma tygodniami. Nerwy, rozumie pan?

- Tak - odparł Ludwik.

- Pan tu mieszka? - spytał człowiek w okularach.

Ludwik skinął głową.

- Zdaje się, że i ja jestem nieco nerwowy. Przedtem, gdy krzyczał, wybiegłem z pokoju. Myślałem, że to policja. A potem trafiłem do cudzego pokoju.

- Ach tak...

- Przepraszam panów - odezwał się trzeci mężczyzna. - Nie będę już spał. Przepraszam.

- Nonsens! - Człowiek w okularach wrócił do swego łóżka. - Pańskie sny wcale nam nie przeszkadzają. Prawda, młody człowieku?

- Oczywiście - powtórzył Ludwik.

Znowu usłyszał przekręcanie wyłącznika i w pokoju zapanowała ciemność. Ludwik wyciągnął się na łóżku. Długo nie mógł zasnąć.

Jakże dziwne było to, co go spotkało w sąsiednim pokoju. Miękka pierś pod miękkim prześcieradłem. Czuł ją wciąż jeszcze, jak gdyby dłoń jego zmieniła się przez to dotknięcie.

Nieco później usłyszał, że człowiek, który krzyczał, wstał i usiadł przy oknie. Jego pochylona głowa odcinała się czernią od szarości świtu jak ponury pomnik niewolnika. Ludwik obserwował go przez pewien czas, po czym zapadł w sen.

Józef Steiner przekroczył granicę bez trudności. Znał ją dobrze i jako stary żołnierz przywykł do nocnych patroli. Był dowódcą kompanii i już w roku 1915 został odznaczony Krzyżem Żelaznym za jakiś szczególnie trudny zwiad, z którego przyprowadził jeńca.

Po godzinie był już bezpieczny. Wsiadł do pociągu elektrycznego jadącego do Wiednia. W wagonie było niewielu pasażerów. Konduktor przyjrzał mu się.

- Już z powrotem?

- Proszę o bilet normalny do Wiednia - odparł Steiner.

- To szybko poszło.

Steiner podniósł wzrok.

- Znam to - ciągnął konduktor. - Codziennie idzie kilka takich transportów, to już się zna urzędników. Krzyż pański. Pan wyjeżdżał tym wagonem, nie pamięta pan?

- Nie rozumiem w ogóle, o czym pan mówi.

Konduktor zaśmiał się.

- Na pewno pan rozumie. Stań pan na tylnym pomoście. Jak przyjdzie kontroler, zeskoczy pan. Ale o tej porze chyba nie przyjdzie.

W ten sposób zaoszczędzi pan pieniądze na bilet.

- Dobrze.

Steiner wstał i wyszedł na tylny pomost. Czuł powiew wiatru i widział umykające winnice i światła wiosek. Oddychając głęboko doznawał najsilniejszego upojenia, jakie istnieje - upojenia wolnością. Czuł krążenie krwi w żyłach i ciepłą siłę swych mięśni. Żył. Nie został ujęty. Żył. Udało mu się umknąć.

- Weź papierosa, bracie - zwrócił się do konduktora, który wyszedł na pomost.

- Mogę wziąć. Ale nie wolno mi teraz palić. Służba.

- Ale ja mogę teraz zapalić?

- Tak - konduktor zaśmiał się dobrodusznie. - Pod tym względem masz nade mną przewagę.

- Tak - rzekł Steiner zaciągając się aromatycznym dymem. - Pod tym względem mam nad tobą przewagę.

Poszedł do pensjonatu, z którego go wzięła policja. Właścicielka była jeszcze w biurze. Ujrzawszy go, przeraziła się.

- Pan nie może tu mieszkać - rzekła szybko.

- Ależ owszem! - Steiner zdjął plecak.

- Panie Steiner, to niemożliwe! Policja może znowu przyjść któregoś dnia i wtedy zamkną mi pensjonat.

- Lizetko - rzekł Steiner spokojnie - najlepszym schronem w czasie wojny był świeży lej po granacie. Prawie nigdy nie zdarzało się, by pocisk trafił w niego po raz drugi. Dlatego w tej chwili pani buda jest jedną z najbezpieczniejszych w Wiedniu.

Właścicielka z rozpaczy chwyciła się rękami za włosy.

- Pan mnie zgubi! - wyrzekła z patosem.

- To pięknie! Zawsze marzyłem o tym, żeby kogoś zgubić! Pani ma romantyczne usposobienie, Lizetko! - Steiner rozejrzał się dokoła. - A może znajdzie się jeszcze trochę kawy? I kieliszek wódki?

- Kawy? Wódki?

- Tak, Lizetko! Wiedziałem, że pani mnie zrozumie. Taka przystojna kobieta! Czy jest jeszcze w szafce śliwowica?

Właścicielka patrzała nań bezradnie.

- Tak, oczywiście - rzekła.

- Właśnie tego mi trzeba!

Steiner wyjął butelkę i dwa kieliszki.

- Napije się pani?

- Ja?

- Pani! Któż by inny?

- Nie.

- A może jednak, Lizetko! Proszę mi zrobić tę przyjemność.

Samemu pić to takie bezduszne. Proszę - podał jej napełniony kieliszek.

Właścicielka zawahała się, potem wzięła kieliszek.

- Dobrze, niech będzie! Ale pan tu nie zamieszka, prawda?

- Tylko na kilka dni - odparł Steiner uspokajająco - nie dłużej.

Pani przynosi mi szczęście. Mam pewien plan. - Uśmiechnął się. - A teraz kawy, Lizetko!

- Kawy? Nie mam tu kawy.

- Owszem, dziecinko! Stoi tam przecież. Założę się, że doskonała.

Właścicielka uśmiechnęła się kwaśno.

- Ależ z pana numer! Zresztą nie nazywam się Liza. Mam na imię Teresa.

- Teresa, to istne marzenie!

Właścicielka podała mu kawę.

- Są tu jeszcze rzeczy starego Seligmanna - rzekła wskazując walizkę. - Co mam z nimi zrobić?

- To był ten Żyd z siwą brodą?

Właścicielka skinęła głową.

- Słyszałam, że nie żyje. Tylko tyle.

- To dość, jak na jednego człowieka. Nie wie pani, gdzie są jego dzieci?

- Skąd miałabym wiedzieć? Przecież nie mogę się jeszcze i o nie troszczyć!

- To prawda. - Steiner przysunął walizkę i otworzył ją. Wypadło z niej trochę szpulek z różnobarwnymi nićmi. Prócz tego znajdowała się tam paczka sznurowadeł, ubranie, para obuwia, hebrajska książka, trochę bielizny, kilka kartoników z rogowymi guzikami, skórzany woreczek z jednoszylingowymi monetami, dwa rzemienie i biały tałes owinięty w bibułkę.

- Niewiele jak na całe życie, co, Tereso? - spytał Steiner.

- Niektórzy mają jeszcze mniej.

- I to prawda. - Steiner zajrzał do hebrajskiej książki i między pierwszymi kartkami znalazł świstek papieru. Wyjął go ostrożnie. Był to napisany atramentem adres.

- Aha! Spróbuję się tam dowiedzieć. - Wstał. - Dziękuję za kawę i śliwowicę, Tereso. Wrócę dziś późno. Najlepiej niech mnie pani zakwateruje na parterze od podwórza. Będę mógł się szybko ulotnić.

Właścicielka chciała coś powiedzieć, ale Steiner podniósł dłoń.

- Nie, nie, Tereso! Jeśli drzwi będą zamknięte, przyjdę z całą wiedeńską policją. Ale jestem pewien, że będą otwarte! Pan Bóg nakazuje dawać przytułek bezdomnym. Nagrodą za to jest tysiąc lat szczęśliwości w niebie. Zostawiam tu już plecak.

Poszedł. Wiedział, że przedłużanie rozmowy byłoby bezcelowe, i znał szczególnie zniewalające oddziaływanie pozostawionych rzeczy na mieszczańską mentalność. Jego plecak będzie lepszym kwatermistrzem niż wszelkie dalsze próby przekonywania właścicielki. Swą niemą obecnością przełamie jej ostatnie opory.

Steiner udał się do kawiarni Sperlera, by spotkać się tam z Rosjaninem Czernikowem. W areszcie umówili się, że pierwszego i drugiego dnia po zwolnieniu Steinera będą tam czekać na siebie po północy.

Rosjanie mieli jako bezpaństwowcy o piętnaście lat dłuższą praktykę niż Niemcy. Czerników przyrzekł Steinerowi, że dowie się, czy w Wiedniu można kupić fałszywe papiery.

Steiner usiadł przy stoliku. Chciał coś zamówić, lecz żaden z kelnerów nie troszczył się o niego. Nie było przymusu konsumpcji.

Większość klientów nie miała na to pieniędzy.

Lokal ten, typowa giełda emigrancka, był pełen ludzi. Wielu z nich spało siedząc na ławkach i krzesłach. Inni leżeli na podłodze, plecami oparci o ścianę. Korzystali z okazji, by wyspać się bezpłatnie do chwili zamknięcia kawiarni. Od piątej rano do południa spacerowali czekając na jej otwarcie. Byli to przeważnie intelektualiści, którym najtrudniej było się urządzić.

Jakiś człowiek w ubraniu w kratę, z twarzą jak księżyc w pełni, usiadł obok Steinera i obserwował go przez chwilę czarnymi, ruchliwymi oczami.

- Ma pan coś do sprzedania? - spytał wreszcie. - Biżuterię?

Może starą? Płacę gotówką.

Steiner potrząsnął głową.

- Ubranie? Bieliznę? Obuwie? - Człowiek napierał nań wzrokiem. - Może obrączkę?

- Odwal się, ty szakalu! - burknął Steiner.

Nienawidził handlarzy, którzy za parę groszy ogołacali bezradnych emigrantów z ich nędznego mienia.

- Halo! Jeden koniak! - zawołał do przebiegającego obok kelnera.

Kelner rzucił nań powątpiewające spojrzenie i podszedł do stolika.

- Pan pytał o adwokata? Są tu dziś dwaj. Tam w kącie siedzi adwokat Silber z sądu apelacyjnego w Berlinie. Bierze szylinga za poradę. A przy okrągłym stole obok drzwi sędzia Epstein z Monachium - pięćdziesiąt groszy za konsultację. Między nami mówiąc Silber jest lepszy.

- Nie chcę adwokata, chcę koniaku! - rzekł Steiner.

Kelner przyłożył rękę do ucha:

- Czy dobrze zrozumiałem? Koniaku?

- Tak. Napój, który jest lepszy, gdy kieliszki nie są zbyt małe.

- Proszę bardzo. Pan wybaczy, ale trochę nie dosłyszę. Poza tym odwykłem już. Tu przeważnie zamawiają kawę.

- Dobrze. To przynieś pan koniak w filiżance od kawy.

Kelner przyniósł koniak i stanął przy stoliku.

- O co chodzi? - spytał Steiner. - Chce pan przyglądać się, jak piję?

- U nas płaci się z góry. Inaczej nie można, bo zrobilibyśmy plajtę.

- Ach tak! Oczywiście.

Steiner zapłacił.

- To za dużo - rzekł kelner.

- Co za dużo, to pański napiwek.

- Napiwek? - Kelner upajał się dźwiękiem tego słowa. - Mój Boże! - rzekł wzruszony. - To pierwszy napiwek od wielu lat.

Bardzo panu dziękuję. Czuję się znowu człowiekiem!

Po kilku minutach do kawiarni wszedł Rosjanin. Od razu spostrzegł Steinera i przysiadł się do niego.

- Myślałem już, że pan wyjechał z Wiednia, Czerników.

Rosjanin zaśmiał się.

- U nas rzecz prawdopodobna jest zawsze nieprawdopodobna.

Uzyskałem wszelkie potrzebne informacje.

Steiner wychylił kieliszek.

- Są papiery?

- Są. Nawet bardzo dobre. Najlepsze lipne papiery, jakie widziałem.

- Muszę się stąd wydostać! - rzekł Steiner. - Muszę mieć papiery! Lepsze ryzyko więzienia z fałszywym paszportem niż te codzienne kłopoty i aresztowania. Co pan widział?

- Byłem w „Halabardzie”. Teraz tam spotykają się ci ludzie. Ci sami co przed siedmiu laty. Oni są na swój sposób solidni. Najtańszy dokument kosztuje jednak czterysta szylingów.

- Co można za to dostać?

- Paszport nieżyjącego Austriaka. Ważny jeszcze rok.

- Rok. A co potem?

Czerników spojrzał na Steinera.

- Może da się przedłużyć za granicą. Albo wprawną ręką zmienić datę.

Steinera skinął głową.

- Są jeszcze dwa paszporty nieżyjących niemieckich uchodźców.

Ale te kosztują po osiemset szylingów. Zupełnie fałszywych nie ma poniżej tysiąca pięciuset. Tych zresztą nie polecałbym panu. - Czerników strząsnął popiół z papierosa. - Od Ligi Narodów nie można się na razie niczego spodziewać, szczególnie dla przybyłych nielegalnie, bez paszportu. Nansen, który wprowadził nasze paszporty, już nie żyje.

- Czterysta szylingów - rzekł Steiner. - Mam dwadzieścia pięć.

- Będzie można się potargować. Może opuszczą na trzysta pięćdziesiąt.

- Wobec dwudziestu pięciu to wszystko jedno. Ale trudno. Muszę w jakiś sposób zdobyć pieniądze. Gdzie jest ta „Halabarda”?

Rosjanin wyjął kartkę z kieszeni.

- Tu jest adres i nazwisko kelnera, który pośredniczy. On zatelefonuje do tych ludzi, jeśli się pan do niego zwróci. Zapłaci mu pan za to pięć szylingów.

- Dobrze. Namyślę się, jak to zrobić. - Steiner schował starannie karteczkę. - Serdeczne dzięki za pański trud, Czerników.

- Ależ proszę pana! - bronił się Rosjanin. - Trzeba sobie nawzajem pomagać, o ile to możliwe. Każdy może lada dzień znaleźć się w podobnej sytuacji.

- Tak. - Steiner wstał. - Przyjdę tu za parę dni i powiem panu, jak sprawy stoją.

- Dobrze. O tej porze bywam tu często. Grywam w szachy z mistrzem południowych Niemiec. Ten, co tam siedzi, z kręconymi włosami. W normalnych czasach nie mógłbym nawet marzyć o szczęściu grania z takim autorytetem. - Czerników uśmiechnął się. - Szachy to moja namiętność...

Steiner skinął głową na pożegnanie, przestąpił przez ciała kilku zmożonych snem młodzieńców, leżących pod ścianą z otwartymi ustami, i skierował się ku drzwiom. Przy stole sędziego Epsteina siedziała otyła Żydówka. Ze złożonymi rękoma wpatrywała się w perorującego z namaszczeniem sędziego, jak w niezbyt godnego zaufania bożka. Przed nią na stole leżała pięćdziesięciogroszówka, a tuż obok owłosiona lewa ręka Epsteina, jak duży, czyhający pająk.

Na ulicy Steiner odetchnął głęboko. Po zadymionym, pełnym szarej nędzy ludzkiej lokalu kawiarnianym łagodne powietrze nocne upajało go jak wino. „Muszę się z tego wydostać - myślał - muszę wydostać się za wszelką cenę!” Spojrzał na zegarek. Było już późno. Mimo to postanowił odnaleźć jeszcze szulera.

Mały bar, stały lokal szulera, był niemal pusty. Tylko dwie wysztafirowane dziewczyny siedziały na wysokich stołkach jak papugi na niklowych prętach.

- Czy był tu Fred? - spytał Steiner barmana.

- Fred? - Barman spojrzał nań ostro. - Czego pan chce od Freda?

- Zmówić z nim „Ojcze nasz”, bracie. Cóż by innego?

Barman pomyślał chwilę.

- Wyszedł przed godziną - rzekł wreszcie.

- Czy przyjdzie jeszcze?

- Nie mam pojęcia.

- Pięknie. To poczekam. Proszę o kieliszek wódki.

Steiner czekał blisko godzinę. Rozważał, co mógłby spieniężyć, doszedł jednak zaledwie do siedemdziesięciu szylingów.

Dziewczyny, obejrzawszy go pobieżnie, posiedziały jeszcze chwilę, po czym się wyniosły. Barman zaczął bawić się kostkami do gry.

- Zagramy o kolejkę? - spytał Steiner.

- Zagrajmy.

Zaczęli grać i Steiner wygrał. Grali dalej. Dwa razy pod rząd Steiner wyrzucił dwoma rzutami cztery jedynki.

- Zdaje się, że mam szczęście do jedynek - rzekł.

- Pan w ogóle ma szczęście - odparł barman. - Pod jakim znakiem się pan urodził?

- Nie wiem.

- Wygląda pan na Lwa. Przynajmniej ma pan słońce w znaku Lwa. Znam się na tym trochę. Ostatnia runda, co? Fred już chyba nie przyjdzie. Nigdy nie przychodzi o tej porze. Musi się wysypiać i mieć spokojne ręce.

Grali dalej i Steiner znowu wygrał.

- Widzi pan - rzekł barman z zadowoleniem, podsuwając mu pięć szylingów. - Pan na pewno jest Lwem. Pod silnym wpływem Neptuna, zdaje mi się. W którym miesiącu się pan urodził?

- W sierpniu.

- To pan jest typowym Lwem. Wspaniałe szanse w tym roku!

- Za to gotów jestem przyznać się do wszystkich lwów dżungli. - Steiner opróżnił swój kieliszek. - Niech pan powie Fredowi, że tu byłem. Że Steiner pytał o niego. Jutro wpadnę znowu.

- Dobrze.

Steiner wracał do pensjonatu. Szedł długo pustymi ulicami. Niebo było pełne gwiazd, a spoza murów przypływał co pewien czas ciężki zapach kwitnącego bzu. „Mój Boże, Mario - pomyślał - przecież to nie może trwać wiecznie...”

IV

Ludwik wszedł do drogerii w pobliżu placu Wacława. W oknie wystawowym spostrzegł kilka butelek wody kolońskiej, noszących etykietki laboratorium jego ojca.

- Proszę o wodę kolońską „Farr”! - Obracał w dłoni butelkę, którą sprzedawca zdjął z półki. - Skąd pan to ma?

Sprzedawca wzruszył ramionami.

- Nie przypominał sobie. Z Niemiec. Mamy to już od dość dawna.

Czy pan bierze tę butelkę?

- Nie tylko tę jedną. Sześć...

- Sześć?

- Tak, na razie sześć. Później więcej. Handluję tym. Oczywiście muszę otrzymać rabat.

Sprzedawca przyjrzał mu się uważniej.

- Emigrant? - spytał.

Ludwik postawił butelkę na ladzie.

- Wie pan - rzekł z rozdrażnieniem - to pytanie zadawane przez cywilów zaczyna mnie nudzić. Tym bardziej że mam w kieszeni prawo pobytu. Niech mi pan lepiej powie, jaki pan mi da procent?

- Dziesięć.

- To śmieszne. A gdzie mój zarobek?

- Mogę panu dać dwadzieścia pięć procent - rzekł podchodząc do niego właściciel sklepu - a nawet trzydzieści, jeśli pan weźmie dziesięć butelek. Będziemy zadowoleni, kiedy się pozbędziemy tej starzyzny.

- Starzyzny? - Ludwik spojrzał na właściciela obrażony. - To jest pierwszorzędna woda kolońską. Pan tego nie wie?

Właściciel sklepu z obojętną miną zaczął wiercić palcem w uchu.

- Być może. W takim razie zadowoli się pan dwudziestoma procentami.

- Najmniej trzydzieści. To przecież nie ma nic wspólnego z jakością. Pan może mi dać trzydzieści procent, a woda może być mimo to dobra, prawda?

Właściciel wykrzywił usta.

- Wszystkie wody kolońskie są jednakowe. Dobre są tylko te, które się reklamuje. Oto cała tajemnica.

Ludwik spojrzał na niego.

- Tej wody na pewno nikt już nie reklamuje, co by oznaczało, że jest bardzo zła. Wobec tego rabat powinien wynosić trzydzieści pięć procent.

- Trzydzieści - odparł właściciel. - Od czasu do czasu jednak ktoś o nią pyta.

- Panie Bureck - rzekł sprzedawca - sądzę, że możemy dać trzydzieści pięć procent, jeśli ten pan weźmie tuzin. O tę wodę pyta zawsze ten sam człowiek. On zresztą nie kupuje jej - chce tylko sprzedać nam recepturę.

- Recepturę? Mocny Boże, tego jeszcze brakowało!

Pan Bureck podniósł ręce z przerażeniem.

- Recepturę? - Ludwik nastawił ucha. - Któż to chce panu sprzedać tę recepturę?

Sprzedawca zaśmiał się.

- Jakiś facet, który twierdzi, że był właścicielem tego laboratorium. Oczywiście to blaga! Czego ci emigranci nie wymyślą!

Ludwikowi na chwilę zabrakło tchu.

- Czy pan wie może, gdzie ten człowiek mieszka? - spytał.

Sprzedawca wzruszył ramionami.

- Zdaje mi się, że mamy gdzieś jego adres. Kilka razy nam już go dawał. Dlaczego?

- Przypuszczam, że to mój ojciec.

Obaj mężczyźni wlepili weń wzrok.

- Naprawdę? - spytał sprzedawca.

- Tak, myślę, że to on. Szukam go od dawna.

- Berto! - krzyknął przejęty właściciel do kobiety pracującej przy biurku w głębi sklepu. - Czy mamy jeszcze adres tego pana, który chciał nam sprzedać receptę na wodę kolońską?

- Panu chodzi o pana Stran czy o tego starego nudziarza, który nam tu parę razy zawracał głowę? - odkrzyknęła kobieta.

- Do licha! - Właściciel składu spojrzał na Ludwika z zażenowaniem. - Przepraszam pana! - Poszedł szybko w głąb sklepu.

- Takie są skutki, gdy się sypia ze swoim personelem - wyjaśnił złośliwie sprzedawca.

Po chwili zdyszany właściciel powrócił z karteczką w dłoni.

- Mamy adres. Jest to niejaki pan Zygmunt Kern.

- , To mój ojciec.

- Rzeczywiście? - Właściciel wręczył Ludwikowi karteczkę. - Oto adres. Był tu ostatni raz mniej więcej przed trzema tygodniami.

Niech pan wybaczy tamtą uwagę. Pan wie...

- To nie ma znaczenia. Chciałbym tylko pójść tam natychmiast.

Później wrócę po wodę kolońską.

- Oczywiście! Nie ma pośpiechu!

Dom, w którym Ludwik miał nadzieję odnaleźć ojca, stał przy ulicy Tuzarowa w pobliżu hal targowych. Był mroczny i pachniał stęchlizną, wilgotnymi murami i gotowaną kapustą.

Ludwik wchodził wolno po schodach. Było to dziwne, ale czuł jak gdyby lęk przed spotkaniem z ojcem po tak długim czasie. Nazbyt przywykł do tego, że nic nie układało się pomyślnie.

Na trzecim piętrze zadzwonił. Po chwili usłyszał człapanie za drzwiami. Tekturowa klapka w okrągłym otworku judasza przesunęła się i Ludwik ujrzał skierowane nań czarne oko.

- Kto tam? - spytał mrukliwy głos kobiecy.

- Chciałbym mówić z kimś, kto tu mieszka - odparł Ludwik.

- Tu nikt nie mieszka.

- E tam! Już choćby pani! - Ludwik spojrzał na wizytówkę na drzwiach. - Pani Melania Ekowska, prawda? Ale nie z panią chciałbym mówić.

- Więc o co chodzi?

- Chciałbym mówić z pewnym panem, który tu mieszka.

- Tu nie mieszka żaden pan.

Ludwik patrzał na czarne, okrągłe oko. Może tak było istotnie, może jego ojciec dawno się już wyprowadził. Ludwik odczuł nagle pustkę i rozczarowanie.

- A jak się ten pan nazywa? - spytała kobieta za drzwiami.

Ludwik podniósł głowę pełen nowej nadziei.

- Nie chcę tego wykrzykiwać na cały dom. Proszę otworzyć drzwi, to powiem.

Oko w judaszu znikło. Zachrzęścił łańcuch. „To prawdziwa twierdza” - pomyślał Ludwik. Był niemal pewien, że ojciec jednak mieszka tu jeszcze, inaczej kobieta nie pytałaby o nazwisko.

Drzwi otworzyły się. Krzepka Czeszka o szerokiej twarzy i rumianych policzkach zmierzyła Ludwika wzrokiem od stóp do głów.

- Chciałbym mówić z panem Kernem.

- Kern? Nie znam. Nie mieszka tu.

- Z panem Zygmuntem Kernem. Nazywam się Ludwik Kern.

- Tak? - Kobieta patrzała nań podejrzliwie. - To każdy może powiedzieć.

Ludwik wyjął z kieszeni pozwolenie na pobyt.

- Proszę, niech pani obejrzy ten papier. Imię jest przez pomyłkę źle wypisane, ale widzi pani nazwisko.

Kobieta przeczytała wszystko od góry do dołu. Trwało to długo.

Potem zwróciła papier Ludwikowi.

- Pan jest jego krewnym?

- Tak.

Coś powstrzymało go od bliższych wyjaśnień. Był teraz całkowicie pewny, że ojciec tu mieszka.

Kobieta powzięła decyzję.

- Nie mieszka tu - oświadczyła krótko.

- Dobrze - odparł Ludwik. - Wobec tego powiem pani, gdzie ja mieszkam. W hotelu „Bristol”. Zostaję tu kilka dni i chciałbym przed wyjazdem zobaczyć się z panem Zygmuntem Kernem. Mam mu coś oddać - dodał z wymownym spojrzeniem.

- Tak?

- Tak. Więc hotel „Bristol”. Ludwik Kern. Do widzenia.

Dobry Boże - pomyślał schodząc ze schodów - cóż za cerber go tu strzeże! Ale zawsze lepiej być strzeżonym niż zdradzonym.”

Powrócił do drogerii. Właściciel podbiegł do niego.

- Odnalazł pan ojca?

Na jego twarzy malowała się ciekawość człowieka, któremu brak wszelkich sensacji w życiu.

- Jeszcze nie - odparł Ludwik z nagłą niechęcią. - Ale mieszka tam. Nie było go w domu.

- Coś podobnego! To niezwykły przypadek, prawda?

Właściciel oparł się na ladzie i zamierzał rozwodzić się dalej na temat niezwykłych przypadków w życiu.

- Dla nas nie - odparł Ludwik. - Dla nas jest niezwykłym przypadkiem, gdy się zdarzy, że coś idzie normalnie. Więc co z tą wodą? Na razie mogę wziąć tylko sześć butelek. Nie mam więcej pieniędzy. Ile procent pan daje?

Właściciel zastanawiał się przez chwilę.

- Trzydzieści pięć - oświadczył w końcu wspaniałomyślnie. - Takie rzeczy nie zdarzają się co dzień.

- Zgoda.

Ludwik zapłacił. Sprzedawca zapakował butelki. Kobieta nazwana Bertą wyszła z głębi sklepu, by przyjrzeć się młodzieńcowi, który odnalazł ojca. Z przejęciem coś żuła.

- A wie pan? - zaczął właściciel. - Co to ja chciałem panu jeszcze powiedzieć? Ta woda kolońska jest bardzo dobra, faktycznie.

- Dziękuję! - Ludwik wziął paczkę. - Przypuszczalnie przyjdę wkrótce po resztę.

Wrócił do hotelu. W pokoju rozwinął paczkę i włożył do teczki dwie butelki wody, kilka mydeł i kilka flakoników tanich perfum. Chciał od razu spróbować coś sprzedać.

Znalazłszy się na korytarzu spostrzegł, że ktoś wychodzi z sąsiedniego pokoju. Była to dziewczyna średniego wzrostu, w jasnej sukni, z książkami pod pachą. Ludwik, zaabsorbowany kalkulowaniem ceny wody kolońskiej, początkowo nie zwrócił na nią uwagi. Nagle jednak uświadomił sobie, że dziewczyna wyszła z pokoju, do którego wszedł w nocy przez pomyłkę. Zatrzymał się. Miał uczucie, że mogła go poznać.

Dziewczyna schodziła ze schodów, nie odwracając się. Ludwik poczekał jeszcze chwilę, po czym szybko poszedł za nią. Ogarnęła go nagle chęć zobaczenia jej twarzy.

Zbiegł ze schodów i na dole rozejrzał się dokoła, jednak dziewczyny już nie było. Wyszedł przed hotel i spojrzał w ulicę. Była pusta.

Jedynie kilka psów harcowało na jezdni, wzbijając obłoki świetlistego pyłu.

Ludwik powrócił do hotelu.

- Czy ktoś wyszedł stąd przed chwilą? - spytał portiera będącego jednocześnie kelnerem i posługaczem.

- Tylko pan!

Portier patrzył nań, jak gdyby oczekując, że Ludwik wybuchnie niepohamowanym śmiechem z jego dowcipu.

Ludwik nie śmiał się.

- Mówię o dziewczynie - rzekł. - O młodej damie.

- Tu nie mieszkają żadne damy - odburknął portier. Był urażony, że jego dowcip nie znalazł uznania. - Tylko kobiety.

- A więc nikt nie wychodził?

- Czy pan jest z policji, że chce pan to tak dokładnie wiedzieć?

Portier okazywał teraz jawną wrogość.

Ludwik spojrzał nań zdumiony. Nie rozumiał, o co temu człowiekowi chodzi. Dowcipu w ogóle nie zauważył. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i podsunął ją portierowi.

- Dziękuję - odparł ten chłodno - palę lepsze.

- Wierzę panu.

Ludwik schował papierosy. Stał przez chwilę rozmyślając. Dziewczyna była więc w hotelu. Przypuszczalnie w hallu. Zawrócił.

Długi, wąski hall wychodził na taras, prowadzący do otoczonego murem ogrodu, w którym rosło kilka krzaków bzu.

Przez oszklone drzwi Ludwik spostrzegł dziewczynę siedzącą przy stoliku. Czytała z łokciami opartymi o blat. Prócz niej w hallu nie było nikogo. Ludwik nie mógł się powstrzymać. Otworzył drzwi i wszedł.

Słysząc skrzypnięcie dziewczyna podniosła wzrok. Ludwik zmieszał się.

- Dobry wieczór - rzekł niepewnie.

Dziewczyna spojrzała na niego, skinęła głową i czytała dalej.

Ludwik usiadł w kącie. Po chwili wstał i przyniósł sobie parę dzienników. Nagle wydał się sobie samemu śmieszny i miał ochotę znaleźć się znowu na ulicy, ale nie mógł tak nagle wstać i wyjść.

Rozłożywszy gazetę zaczął czytać. Po pewnym czasie zauważył, że dziewczyna sięga po torebkę, wyciąga z niej srebrną papierośnicę i otwiera ją, po czym zamyka papierośnicę nie biorąc papierosa i wsuwa ją z powrotem do torebki.

Ludwik odłożył szybko gazetę i wstał.

- Widzę, że pani zapomniała papierosów - rzekł. - Czy mogę pani służyć?

Wyciągnął swoją paczkę. Dałby dużo za to, by mieć teraz papierośnicę. Paczka była zgnieciona i podarta na rogach. Podsunął ją dziewczynie.

- Nie wiem, czy pani odpowiada ten gatunek. Portier nie przyjął ich przed chwilą. Nie są dość dobre dla niego.

Dziewczyna spojrzała na markę.

- Palę te same - odrzekła.

Ludwik zaśmiał się.

- Są najtańsze. To już mówi niemal wszystko o naszym życiu.

Dziewczyna spojrzała na niego.

- Sądzę, że już hotel o nim świadczy.

- To prawda.

Ludwik zapalił zapałkę i podał jej ogień. Słaby, czerwonawy płomyk oświetlił wąską, śniadą twarz o silnie zarysowanych, ciemnych brwiach, jasnych oczach i pełnych, miękkich wargach. Ludwik nie potrafiłby powiedzieć, czy była ładna i czy mu się podobała. Miał tylko dziwne uczucie jakiegoś nikłego, dalekiego powiązania z nią - jego dłoń dotknęła jej piersi, zanim ją znał. Widział, jak oddychała, i nagle zdając sobie sprawę z bezsensowności tego gestu, wsunął rękę do kieszeni.

- Pani dawno wyjechała stamtąd? - spytał.

- Przed dwoma miesiącami.

- To niedawno.

- To wieczność.

Ludwik spojrzał na nią zaskoczony.

- Ma pani rację - rzekł. - Dwa lata to niedługo, ale dwa miesiące to wieczność. Na szczęście z upływem czasu miesiące stają się coraz krótsze.

- Myśli pan, że to długo potrwa? - spytała dziewczyna.

- Nie wiem. Nie myślę już o tym.

- Ja bezustannie.

- Ze mną było to samo po dwóch miesiącach.

Dziewczyna umilkła. Pochyliwszy głowę, w zamyśleniu paliła zaciągając się głęboko. Ludwik patrzał na gęste, lekko faliste, czarne włosy, okalające jej twarz. Pragnął powiedzieć coś szczególnie mądrego czy dowcipnego, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Usiłował uświadomić sobie, jak w podobnej sytuacji zachowaliby się obyci w wielkim świecie bohaterowie niektórych czytanych przez niego książek, lecz pamięć jego była jak gdyby obezwładniona, a poza tym bohaterowie ci nie byli przecież nigdy w hotelu dla emigrantów w Pradze.

- Czy nie za ciemno tu do czytania? - spytał w końcu.

Dziewczyna drgnęła, jak gdyby daleko odbiegła myślami, po czym zamknęła leżącą przed nią książkę.

- Nie. Ale i tak nie będę jej czytała. To bezcelowe.

- To jednak czasem odrywa od myślenia - rzekł Ludwik. - Kiedy mi wpadnie w ręce powieść kryminalna, czytam ją jednym tchem.

Dziewczyna odpowiedziała znużonym uśmiechem.

- To nie jest powieść kryminalna - rzekła. - To podręcznik chemii nieorganicznej.

- Ach tak! Pani studiowała?

- Tak. W Wiirzburgu.

- A ja w Lipsku. Z początku także woziłem ze sobą podręczniki, żeby nie zapomnieć wszystkiego, ale później sprzedałem je. Były zbyt ciężkie do noszenia, więc kupiłem za nie wodę kolońską i mydło, aby nimi handlować. Z tego teraz żyję.

Dziewczyna spojrzała nań.

- To nie brzmi zbyt zachęcająco.

- Nie miałem zamiaru pani zachęcać - odparł Ludwik szybko. - Ze mną zresztą było całkiem co innego. Nie miałem żadnych papierów. Pani przypuszczalnie ma paszport.

Dziewczyna skinęła głową.

- Mam paszport, ale za sześć tygodni kończy się jego ważność.

- To nie szkodzi. Na pewno będzie pani mogła go przedłużyć.

- Nie sądzę.

Dziewczyna wstała.

- Może pani zapali jeszcze?

- Nie, dziękuję. Palę o wiele za dużo.

- Ktoś powiedział mi kiedyś, że papieros w odpowiedniej chwili jest lepszy niż wszystkie ideały świata.

- To prawda.

Dziewczyna uśmiechnęła się i nagle wydała się Ludwikowi bardzo ładna. Byłby wiele dał za to, by móc rozmawiać z nią dłużej, ale nie wiedział, w jaki sposób ją zatrzymać.

- Gdybym mógł pani pomóc w czymkolwiek - rzekł szybko - zrobiłbym to z przyjemnością. Znam Pragę, byłem tu już dwa razy.

Nazywam się Ludwik Kern i mieszkam obok pani w pokoju na prawo.

Dziewczyna rzuciła mu szybkie spojrzenie. Ludwik myślał, że wszystko się wydało. Ona jednak podała mu swobodnie rękę. Poczuł mocny uścisk dłoni.

- Chętnie zwrócę się do pana, jeśli czegoś nie będę wiedziała - rzekła. - Dziękuję panu.

Wzięła książki ze stołu i weszła na schody.

Ludwik pozostał jeszcze przez chwilę w hallu. Nagle przyszło mu na myśl wszystko, co powinien był jej powiedzieć.

- Jeszcze raz, Steiner - powiedział szuler. - Denerwuję się bardziej pańskim debiutem w tamtej mordowni, niż gdybym sam miał grać w Jockey - Clubie.

Siedzieli w barze i Fred robił ze Steinerem próbę generalną.

Zamierzał wypuścić go po raz pierwszy na kilku pomniejszych szulerów w sąsiedniej knajpie. Steiner widział w tym jedyny sposób ewentualnego zdobycia pieniędzy - poza kradzieżą i rabunkiem.

Po półgodzinnym ćwiczeniu sztuki z asami, szuler wstał zadowolony. Miał na sobie smoking.

- Muszę już iść. Do opery. Wielka premiera. Śpiewa Lotte Lehmann. Przy prawdziwie wielkiej sztuce zawsze znajdzie się dla nas robota. Ludzie tracą poczucie rzeczywistości, rozumie pan? - Wyciągnął rękę do Steinera. - A propos, ile ma pan pieniędzy?

- Trzydzieści dwa szylingi.

- To za mało. Bractwo musi widzieć większe pieniądze, inaczej nie połknie haczyka. - Sięgnąwszy do kieszeni wyciągnął z niej banknot stuszylingowy. - Proszę, niech pan tym zapłaci za kawę, wtedy na pewno ktoś do pana podejdzie. Pieniądze dla mnie proszę wręczyć gospodarzowi. On mnie zna. A więc grać krótko i uważać, gdy przyjdą cztery damy! No, to skręć pan kark!

Steiner wziął banknot.

- Jeśli przegram, nie będę mógł tego nigdy zwrócić.

Kieszonkowiec wzruszył ramionami.

- To przepadną. Pech artysty. Ale pan nie przegra. Ja znam te typy. To zwyczajni wydrwigrosze. Żadna klasa. Ma pan tremę?

- Chyba nie.

- Nawet i w tym wypadku miałby pan jeszcze szansę. Tamci nie domyślają się, że pan coś umie. Zanim się zorientują, obskubie ich pan i już niewiele będą mogli zrobić. No, to serwus!

- Serwus!

Steiner poszedł do wskazanej mu knajpy. W drodze myślał, że to bardzo dziwne: nikt inny nie zawierzyłby mu nawet ćwierci sumy, którą szuler dał mu bez wahania. „Solidarność wykolejeńców - pomyślał. - Zawsze to samo. Dzięki Bogu!”

W pierwszej salce knajpy przy kilku stolikach grano w taroka.

Steiner usiadł przy oknie i zamówił kieliszek wódki. Ostentacyjnie wyciągnął z kieszeni portfel, do którego uprzednio wsunął kilka arkuszy papieru, by wyglądał na bardziej wypchany, i zapłacił setką.

Chwilę później zagadnął go jakiś szczupły człowiek, proponując, by przyłączył się do partyjki pokera. Steiner odmówił ze znudzoną miną.

Mężczyzna zaczął go namawiać.

- Mam mało czasu - oświadczył Steiner. - Najwyżej pół godziny, to przecież za mało na grę.

- Ależ nie, skądże! - Szczupły człowiek ukazał zepsute uzębienie. - Przez pół godziny niejeden już się wzbogacił, panie sąsiedzie.

Steiner przyjrzał się obu pozostałym gościom przy sąsiednim stoliku. Jeden z nich miał okrągłą twarz i łysinę, drugi był brunetem z silnym zarostem i nieproporcjonalnie dużym nosem. Obaj patrzyli nań obojętnie.

- Jeśli naprawdę tylko pół godziny - rzekł Steiner z udanym wahaniem - mogę spróbować.

- Oczywiście, oczywiście - zapewniał go szczupły wylewnie.

- A czy będę mógł przerwać, kiedy zechcę?

- Ależ to jasne, panie sąsiedzie, kiedy pan tylko zechce.

- Nawet jeśli wygram?

Grubas siedzący przy stoliku wykrzywił nieco wargi i spojrzał na bruneta. Przypuszczalnie wpadł im w sidła prawdziwy naiwniaczek.

- Ależ właśnie wtedy, panie sąsiedzie, właśnie wtedy! - zarechotał wesoło szczupły.

- A więc dobrze.

Steiner usiadł przy stoliku. Grubas potasował karty i rozdał. Steiner wygrał kilka szylingów. Kiedy sam tasował karty, obmacał palcami ich brzegi. Stasował je ponownie, przełożył w miejscu, w którym coś wyczuł, zamówił kieliszek śliwowicy, spojrzał przy tym pod spód górnej paczki i spostrzegł, że znaczone były króle. Stasował raz jeszcze i rozdał.

Po kwadransie wygrał około trzydziestu szylingów.

- Całkiem nieźle! - zarechotał szczupły. - Może byśmy spróbowali nieco wyżej?

Steiner skinął głową. Wygrał również następną pulę, która była nieco większa. Potem rozdawał gruby. Miał różowe, pulchne dłonie, właściwie zbyt małe do zrobienia wolty. Mimo to, jak Steiner zauważył, zrobił ją bardzo zręcznie. Steiner wziął swoje karty. Miał trzy damy.

- Ile? - spytał gruby żując cygaro.

- Cztery - odparł Steiner.

Zauważył zdziwienie grubasa, gdyż powinien był dokupić tylko dwie karty. Gruby podsunął mu cztery. Steiner spostrzegł, że pierwsza z nich była czwartą, brakującą damą. Oczywiście nie miał teraz gry.

Z okrzykiem: - Do diabła! Przechytrzyłem! - rzucił karty. Tamci trzej spojrzeli na siebie i spasowali również.

Steiner wiedział, że będzie mógł coś zrobić tylko wówczas, gdy będzie sam rozdawał. Miał więc jedną szansę na trzy. Kieszonkowiec miał rację. Należało działać szybko, zanim tamci się spostrzegą.

Zrobił sztuczkę z asami, ale tylko prostą. Gruby grał przeciw niemu i przegrał. Steiner spojrzał na zegarek.

- Muszę już iść. Ostatnia kolejka.

- No, no, panie sąsiedzie! - zarechotał szczupły.

Tamci dwaj nie odzywali się.

Za następnym razem Steiner dostał od razu cztery damy. Dokupił jedną kartę. Była to dziewiątka. Obrośnięty brunet dokupił dwie karty. Steiner spostrzegł, że szczupły zręcznym ruchem wyrzucił je ze spodu talii. Wiedział już wszystko, mimo to podbił aż do dwudziestu szylingów, po czym spasował. Brunet spojrzał na niego i zainkasował pulę.

- Co pan miał? - warknął szczupły i szybko odwrócił karty Steinera. - Cztery damy! I pan pasuje, człowieku? Przecież to była fortuna! A pan co miał? - zwrócił się do bruneta.

- Trzy króle - odparł ten z krzywą miną.

- No, widzi pan! Widzi pan! Przecież pan wygrałby, panie sąsiedzie! Jak wysoko poszedłby pan z trzema królami?

- Z trzema królami aż na księżyc - odparł brunet posępnie.

- Omyliłem się - rzekł Steiner. - Byłem pewien, że mam trzy damy. Wziąłem jedną za waleta.

- To dopiero!

Rozdawał brunet. Steiner otrzymał trzy króle i dokupił czwartego.

Podciągnął do piętnastu szylingów i spasował. Grubas wciągnął głośno powietrze. Steiner wygrał około dziewięćdziesięciu szylingów, a mieli do rozegrania jeszcze tylko dwie gry.

- Co pan miał, panie sąsiedzie?

Szczupły usiłował szybko odwrócić jego karty. Steiner odtrącił jego rękę.

- Czy tu taka moda? - spytał.

- Nie, przepraszam pana. Człowiek jest ciekawy.

W następnej grze Steiner przegrał osiem szylingów. Dalej nie poszedł. Potem wziął karty i tasując je uważnie umieścił króle w ten sposób, by z dołu móc dać je grubemu. Wszystko poszło dobrze.

Brunet dla pozoru podwyższał grę. Gruby zażądał jednej karty.

Steiner dał mu ostatniego króla. Gruby znowu wciągnął głośno powietrze i wymienił z kompanami spojrzenie. Tę chwilę wyzyskał Steiner na trick z asami. Odrzucił trzy karty i dał sobie ostatnie asy, które teraz leżały na wierzchu.

Gruby zaczął podbijać. Steiner położył swoje karty na stole i dodawał z wahaniem. Brunet podwoił. Przy stu dziesięciu szylingach spasował. Gruby ciągnął grę do stu pięćdziesięciu. Steiner podwyższał.

Nie był całkiem pewny. Wiedział, że gruby ma cztery króle, ale nie znał jego ostatniej karty. Jeżeli to dżoker, Steiner był zgubiony.

Szczupły wiercił się na krześle.

- Można zobaczyć?

Sięgnął po karty Steinera.

- Nie.

Steiner położył rękę na swoich kartach. Był zdumiony tą naiwną bezczelnością. Szczupły byłby natychmiast przetelegrafował nogą grubemu, co Steiner ma w kartach.

Grubas był zbity z tropu. Steiner grał dotychczas tak ostrożnie, że musiał widocznie mieć mocną kartę. Steiner zauważył jego wahanie i podbijał jeszcze wyżej. Przy stu osiemdziesięciu gruby zatrzymał się.

Położył na stole cztery króle. Steiner odetchnął z ulgą i odwrócił swoje cztery asy.

Szczupły gwizdnął przeciągle. Potem w zupełniej ciszy Steiner zagarnął pieniądze.

- Zagramy jeszcze jedną rundę - rzekł nagle brunet twardym głosem.

- Żałuję, ale nie - odparł Steiner.

- Zagramy jeszcze jedną rundę - powtórzył brunet wysuwając szczękę.

Steiner wstał.

- Następnym razem.

Podszedł do lady i zapłacił. Potem podsunął właścicielowi zwinięty banknot stuszylingowy.

- Proszę wręczyć to Fredowi.

Właściciel zaskoczony uniósł brwi.

- Fredowi?

- Tak.

- Dobrze. - Właściciel zaśmiał się. - Wpadło bractwo! Chcieli złapać dorsza, a nadziali się na rekina!

Trzej szulerzy stanęli przy drzwiach.

- Zagramy jeszcze jedną rundę - rzekł brunet zastawiając sobą drzwi.

Steiner spojrzał na niego.

- To panu nie przejdzie, panie sąsiedzie - rechotał szczupły. - Wykluczone, sir!

- Nie mamy potrzeby się okłamywać - rzekł Steiner. - Jak wojna, to wojna. Trzeba umieć także raz przegrać.

- My nie - odparł brunet. - Zagramy jeszcze jedną rundę.

- Albo pan zwróci to, co pan wygrał - dodał gruby.

Steiner potrząsnął głową.

- To była uczciwa gra - rzekł uśmiechając się ironicznie. - Panowie wiedzieliście, czego chcecie, i ja wiedziałem, czego chcę.

Żegnam.

Usiłował przecisnąć się pomiędzy brunetem i szczupłym. Przy tej okazji wyczuł napięte mięśnie bruneta.

W tej chwili podszedł gospodarz.

- Tylko bez awantur w moim lokalu, panowie!

- Ja nie szukam awantur - rzekł Steiner. - Chcę wyjść.

- Pójdziemy razem - rzekł brunet.

Szczupły z brunetem wyszli pierwsi, potem Steiner, a za nim grubas.

Steiner wiedział, że tylko brunet był niebezpieczny i że popełnił on błąd, wychodząc pierwszy. Znalazłszy się w drzwiach, Steiner wyrzutem nogi w tył kopnął grubego w brzuch i jednocześnie z całych sił zaciśniętą pięścią uderzył jak młotem w kark bruneta, który stoczył się ze stopni wpadając na szczupłego. Steiner jednym susem wyskoczył na ulicę i zaczął uciekać jak szalony, zanim tamci oprzytomnieli. Zdawał sobie sprawę, że była to jego jedyna szansa, gdyż na ulicy sam przeciwko trzem nie obroniłby się. Usłyszawszy krzyki odwrócił się w biegu - lecz nikt go nie ścigał. Byli zbyt zaskoczeni.

Zwolnił kroku zbliżając się do bardziej ruchliwych ulic. Przed lustrem sklepu z konfekcją przystanął i przyjrzał się sobie uważnie.

Szuler i oszust - pomyślał. - Ale mam połowę paszportu...” Skinął głową swemu odbiciu w lustrze i poszedł dalej.

V

Siedząc na murze starego cmentarza żydowskiego Ludwik liczył pieniądze w świetle latarni ulicznej. Przez cały dzień sprzedawał swój towar w okolicy góry Świętego Krzyża. Była to dzielnica uboga, lecz Ludwik wiedział, że biedota jest litościwa i nie wzywa policji. Zarobił trzydzieści osiem koron. Był to dobry dzień.

Wsunąwszy pieniądze do kieszeni usiłował odcyfrować nazwisko na zwietrzałym kamiennym nagrobku, skośnie opartym o mur obok niego.

- Rabbi Izraelu Low - rzekł - zmarły w roku nieczytelnym, niegdyś zapewne wielce uczony a obecnie garstko spróchniałych kości tam, pod ziemią! Co, twoim zdaniem, powinienem teraz uczynić?

Zadowolić się tym i wrócić do domu, czy też spróbować dojść do pięćdziesięciu koron. - Wyciągnął pięciokoronówkę. - To ci jest raczej obojętnie, stary, co? Wobec tego niech odpowie wyrocznia emigrantów, przypadek. Orzeł - to przestać, reszka - handlować dalej.

Rzucił monetę wysoko w powietrze i złapał ją. Wypadła mu jednak z ręki i potoczyła się na grób. Ludwik zsunął się z muru i podniósł ją ostrożnie.

- Reszka? - Na twoim grobie! Czyli że ty sam, rabbi, radzisz mi handlować! A więc do dzieła.

Ruszył w kierunku najbliższego domu, jak gdyby zamierzał szturmem zdobyć fortecę.

Na parterze nikt mu nie otworzył. Poczekawszy chwilę Ludwik wszedł na schody. Na pierwszym piętrze ukazała się w drzwiach ładna pokojówka, lecz ujrzawszy jego teczkę skrzywiła się i milcząc zamknęła drzwi.

Ludwik wszedł na drugie piętro. Po drugim dzwonku pojawił się w drzwiach mężczyzna w rozpiętej kamizelce. Gdy tylko Ludwik odezwał się, mężczyzna przerwał mu z oburzeniem.

- Woda kolońska? Perfumy? Co za bezczelność! Czy pan nie umie czytać? Mnie, głównemu przedstawicielowi wyrobów perfumeryjnych firmy „Leo”, właśnie mnie odważa się pan proponować swoje świństwa? Precz!

Zatrzasnął drzwi. Zapaliwszy zapałkę Ludwik przyjrzał się z bliska mosiężnemu szyldzikowi na drzwiach. Istotnie: Józef Schimeck sam sprzedawał hurtowo perfumy, wodę kolońska i mydło.

Ludwik pokiwał głową.

- Rabbi Izraelu Low - mruknął. - Cóż to znaczy? Czyżbyśmy się nie zrozumieli?

Zadzwonił do drzwi na trzecim piętrze. Otworzyła mu dobroduszna, otyła kobieta.

- Proszę wejść - rzekła pogodnie, ujrzawszy go. - Niemiec, prawda? Uchodźca? Proszę!

Ludwik wszedł za nią do kuchni.

- Niech pan usiądzie - rzekła. - Pewnie pan zmęczony.

- Nie bardzo.

Po raz pierwszy w Pradze podano mu krzesło. Skorzystał więc z rzadkiej okazji i usiadł. „Wybacz, rabbi - myślał - byłem zbyt pochopny. Wybacz, jestem jeszcze młody”. Po czym wypakował swój towar.

Otyła kobieta przyglądała mu się dobrodusznie, założywszy ręce na brzuchu.

- Czy to perfumy? - spytała wskazując niewielki flakonik.

- Tak. - Ludwik spodziewał się raczej, że zainteresuje się mydłem. Położył flakonik na dłoni, jak drogocenny klejnot. - To słynne perfumy „Farr” firmy Kern. Coś całkiem specjalnego. Nie takie świństwo, jak wyroby firmy „Leo”, której przedstawicielstwo ma ten pan Schimeck z dołu.

- Ach, tak...

Ludwik otworzył flakonik i podsunął go kobiecie pod nos, po czym szklaną pałeczką potarł jej tłustą rękę.

- Proszę spróbować...

Kobieta obwąchała rękę i skinęła głową.

- Wydają się dobre. Ale czy ma pan tylko takie małe flakoniki?

- Tu jest większy, a poza tym mam jeszcze jeden bardzo duży.

O ten. Ale kosztuje czterdzieści koron.

- Nie szkodzi. Ten duży mi odpowiada. Biorę go.

Ludwik nie dowierzał własnym uszom. Oznaczało to osiemnaście koron zysku.

- Jeśli pani weźmie duży flakon, otrzyma pani bezpłatnie mydełko migdałowe - oświadczył z zapałem.

- Pięknie, mydło zawsze się przyda.

Wziąwszy flakon i mydło kobieta weszła do sąsiedniego pokoju.

Ludwik spakował tymczasem swój towar. Przez uchylone drzwi przenikał zapach gotowanego mięsa. Ludwik postanowił, że pozwoli sobie na wykwintną kolację. Zupa w stołówce przy placu Wacława nie zaspokajała głodu.

Kobieta wróciła.

- No, to dziękuję bardzo i do widzenia - rzekła uprzejmie. - A tu ma pan chleb z masłem na drogę.

- Dziękuję - Ludwik stał i czekał.

- Czy jeszcze coś? - spytała kobieta.

- Oczywiście - zaśmiał się Kern. - Pani nie dała mi jeszcze pieniędzy.

- Pieniędzy? Jakich pieniędzy?

- Czterdziestu koron - odparł Ludwik zdumiony.

- Ach, tak! Antoni! - zawołała kobieta do sąsiedniego pokoju. - Chodź no na chwilę! Tu się ktoś upomina o pieniądze!

Z pokoju wyszedł mężczyzna w szelkach. Ocierał wąsy żując.

Ludwik spostrzegł, że prócz przepoconej koszuli miał na sobie spodnie z lampasami, i nagle ogarnęło go złe przeczucie.

- Pieniądze? - spytał mężczyzna ochrypłym głosem, dłubiąc palcem w uchu.

- Czterdzieści koron - odparł Ludwik. - Albo po prostu proszę mi zwrócić flakon, jeśli to dla państwa za drogo. Mydło mogą państwo zatrzymać.

- Aha! - Mężczyzna podszedł bliżej. Ludwik poczuł odór potu i zapach gotowanej wieprzowiny. - Chodź no tu, synu! - Otworzył szerzej drzwi do sąsiedniego pokoju. - Znasz to? - Wskazał na mundur, wiszący na poręczy krzesła. - Czy mam to włożyć na siebie i pójść z tobą na policję?

Ludwik cofnął się o krok. Widział się już skazanym na dwa tygodnie więzienia za niedozwolony handel.

- Mam pozwolenie na pobyt - odparł tak spokojnie, jak tylko mógł. - Mogę je panu pokazać.

- Pokaż mi raczej pozwolenie na pracę - rzekł mężczyzna patrząc nań przenikliwie.

- Mam je w hotelu.

- To możemy pójść do hotelu. A może lepiej, żeby ten flakonik był podarunkiem, co?

- Niech i tak będzie.

Ludwik obejrzał się szukając drzwi.

- Proszę, niech pan weźmie swój chleb z masłem - rzekła kobieta uśmiechając się szeroko.

- Dziękuję, niepotrzebny mi! - odparł Ludwik otwierając drzwi.

- Patrzcie państwo! Jeszcze jest niewdzięczny w dodatku!

Ludwik zatrzasnął za sobą drzwi i szybko zbiegł ze schodów, nie słysząc wybuchu śmiechu, towarzyszącego jego ucieczce.

- Wspaniale to zrobiłeś, Antoni! - parskała kobieta. - Widziałeś, jak prysnął? Aż się kurzyło! Jeszcze szybciej niż ten stary Żyd dziś po obiedzie. Pewnie wziął cię za kapitana policji i widział się już w ciupie!

Mężczyzna uśmiechał się z zadowoleniem.

- Oni wszyscy boją się munduru! Nawet munduru listonosza. Tym lepiej dla nas! Nieźle sobie żyjemy z tych emigrantów, co?

Chwycił kobietę za pierś.

- To dobre perfumy. - Przylgnęła ciałem do niego. - Lepsze niż woda kolońska tego starego Żyda.

Mężczyzna podciągnął spodnie.

- No, to pochlap się nimi na noc. Będę miał w łóżku hrabinę. Czy jest jeszcze kawałek wieprzowiny?

Ludwik przystanął na ulicy.

- Rabbi Izraelu Low - rzekł żałosnym tonem w kierunku cmentarza. - Nabrałeś mnie. Czterdzieści koron, a nawet czterdzieści trzy licząc z mydłem. Dwadzieścia cztery korony straty netto.

Wrócił do hotelu.

- Czy był ktoś do mnie? - spytał portiera.

Ten potrząsnął głową.

- Nikt.

- Na pewno nie?

- Nie. Nawet prezydent Czechosłowacji nie pytał o pana.

- Toteż nie na niego czekam - odparł Ludwik.

Poszedł na górę. To dziwne, że nie było wiadomości od ojca. Może istotnie nie było go w Pradze lub został ujęty przez policję. Ludwik postanowił poczekać kilka dni, a potem ponownie udać się do mieszkania pani Ekowskiej.

Na górze w pokoju zastał człowieka, który krzyczał w nocy.

Nazywał się Rabę. Rozbierał się właśnie.

- Pan się już kładzie? - spytał Ludwik. - Przed dziewiątą?

Rabę skinął głową.

- Tak jest najrozsądniej. Śpię chociaż do dwunastej. O tej porze zrywam się co noc. O północy przychodzili zwykle do bunkra. Wtedy siadam na dwie godziny przy oknie, a potem biorę środek nasenny.

W ten sposób jakoś sobie radzę.

Postawił szklankę z wodą obok łóżka. - Wie pan, co mnie najbardziej uspokaja, gdy siedzę nocą przy oknie? Recytuję sobie wiersze. Stare wiersze ze szkoły.

- Wiersze? - spytał Ludwik zdumiony.

- Tak, całkiem proste. Na przykład taki tekst piosenki, którą przed spaniem śpiewa się dzieciom:

Dobrej nocy, śpij już, zmruż twe oczka, zmruż, bo i ptasząt zmilkł śpiew wśród cienia tych drzew.

Gdy Bóg da, jutro znów wstaniesz wesół i zdrów.

Dobrej nocy, śpij już, czuwa Anioł Stróż.

On zsyła na twój sen niebiański urok ten, że przez noc marzeń rój zdobi błogi sen twój.

Stał na tle mrocznego pokoju w białej bieliźnie, jak znużone, dobrotliwe widmo, i monotonnym głosem recytował zwrotki kołysanki utkwiwszy przygasłe oczy w noc za oknem.

- To mnie uspokaja - powtórzył uśmiechając się. - Nie wiem dlaczego, ale to mnie uspokaja.

- Być może - odparł Ludwik.

- To brzmi głupio, ale mnie to naprawdę uspokaja. Ogarnia mnie jakaś cisza i uczucie, jak gdybym gdzieś miał swój dom.

Ludwikowi zrobiło się nieswojo. Poczuł coś w rodzaju gęsiej skórki.

- Nie umiem wierszy na pamięć - rzekł. - Zapomniałem wszystkie. Wydaje mi się, że minęła wieczność od czasu, kiedy chodziłem do szkoły.

- Ja również nie pamiętałem. A teraz nagle przypominam sobie wszystkie.

Ludwik skinął głową i wstał. Chciał wyjść z pokoju. Wówczas Rabę będzie mógł spać, a on przestanie o nim myśleć.

- Gdyby człowiek wiedział, co robić wieczorami - rzekł. - Te przeklęte wieczory! Od dawna już nie mam nic do czytania. A siedzieć na dole i powtarzać po raz setny, jak dobrze było w Niemczech i kiedy się to skończy, także już nie mam ochoty.

Rabę usiadł na łóżku.

- Idź pan do kina. To najlepszy sposób zabicia czasu. Potem nie wie się nawet, co się oglądało, ale przynajmniej nie myśli się o niczym.

Ściągał skarpetki. Ludwik przyglądał mu się w zamyśleniu.

- Kino - rzekł. Przyszło mu na myśl, że mógłby może zaprosić do kina dziewczynę z sąsiedniego pokoju. - Czy pan zna ludzi, którzy tu mieszkają?

Rabę położył skarpetki na krześle i zaczął poruszać palcami nóg.

- Niektórych znam. A co?

Przyglądał się swym stopom, jak gdyby widział je po raz pierwszy.

- A tę obok nas?

Rabę zastanowił się.

- Tu mieszka stara Szymanowska. Przed wojną była sławną aktorką.

- Nie o nią mi chodzi.

- Jemu chodzi o Ruth Holland, młodą, ładną dziewczynę - odezwał się człowiek w okularach, trzeci współlokator, który od kilku minut stał w drzwiach i przysłuchiwał się rozmowie. Nazywał się Marill i był posłem do Reichstagu. - Czy nie tak, ty Don Juanie?

Ludwik zarumienił się.

- To dziwne - ciągnął Marill. - Człowiek rumieni się z powodu najbardziej naturalnych rzeczy. Przy podłych nigdy. Jak tam dziś interesy, Kern?

- Zupełna katastrofa. Straciłem na czysto.

- W takim razie niech pan wyda jeszcze trochę. To najlepszy środek, by się ustrzec przed kompleksem.

- Właśnie miałem ten zamiar - odparł Ludwik. - Chcę pójść do kina.

- Brawo. Z Ruth Holland, sądząc z pańskiej ostrożnej indagacji.

- Nie wiem. Nie znam jej przecież.

- Większości ludzi nie znamy. Ale kiedyś trzeba zacząć. Śmiało, Kern. Odwaga jest najpiękniejszą cnotą młodości.

- Sądzi pan, że ona pójdzie ze mną?

- Oczywiście. To jeden z plusów naszego zafajdanego życia. Mając do wyboru strach albo nudę, każdy jest wdzięczny za najmniejszą rozrywkę. A więc bez fałszywego wstydu! Odważnie do ataku!

- Idźcie do „Rialto” - radził Rabę z łóżka. - Tam grają „Maroko”. Przekonałem się, że im dalsze kraje się ogląda, tym bardziej się człowiek od wszystkiego odrywa.

- Maroko jest zawsze wskazane - oświadczył Marill. - Nawet dla młodych panienek.

Rabę z westchnieniem otulił się kołdrą.

- Czasem myślę, że z ochotą przespałbym dziesięć lat.

- A czy chciałby pan również być o dziesięć lat starszy? - spytał Marill.

Rabę spojrzał nań.

- Nie - odparł. - Przecież moje dzieci byłyby już wówczas dorosłe.

Ludwik zapukał do sąsiednich drzwi. Odpowiedział jakiś głos.

Ludwik otworzył drzwi i zatrzymał się na progu. Przed nim stała pani Szymanowska.

Jej twarz przypominała sowę. Gęste zmarszczki grubo posypane białym pudrem robiły wrażenie ośnieżonego górskiego krajobrazu.

Głęboko osadzone czarne oczy wyglądały na dziury. Wpatrywała się w Ludwika, jak gdyby w następnej sekundzie chciała pochwycić go w swe szpony. Trzymała jaskrawoczerwony szał, w którym tkwiły druty. Nagle twarz jej wykrzywił grymas. Ludwik myślał już, że rzuci się na niego, gdy nagle coś w rodzaju uśmiechu przemknęło po jej twarzy.

- Czego pan sobie życzy, młody przyjacielu? - spytała teatralnie patetycznym głębokim głosem.

- Chciałbym mówić z panną Holland.

- Ach tak.

Uśmiech znikł bez śladu. Spojrzawszy pogardliwie na Ludwika, gwałtownie wprawiła druty w ruch.

Ruth Holland siedziała skulona na łóżku. Czytała. Ludwik poznał, że było to łóżko, przy którym stał w nocy, i uczuł falę ciepła na twarzy.

- Czy mogę panią o coś spytać?

Dziewczyna wstała i wyszła z nim na korytarz. Szymanowska wydała z siebie sapanie zranionego konia.

- Chciałem spytać, czy miałaby pani ochotę pójść ze mną do kina - rzekł Ludwik na korytarzu. - Mam dwa bilety - skłamał.

Dziewczyna spojrzała nań.

- A może pani ma jakieś inne plany? Możliwe przecież, że...

Potrząsnęła głową.

- Nie, nie mam żadnych planów.

- W takim razie niech pani pójdzie ze mną! Po cóż cały wieczór siedzieć w pokoju?

- Przywykłam już do tego.

- Tym gorzej. Ja po dwóch minutach byłem zadowolony, że się stamtąd wynoszę. Zdawało mi się, że zostanę żywcem połknięty.

Dziewczyna zaśmiała się. Wyglądała nagle bardzo dziecinnie.

- Szymanowska robi tylko takie wrażenie, ale ma dobre serce.

- Być może, chociaż nie widać tego po niej. Seans zaczyna się za kwadrans. Pójdziemy?

- Dobrze - odparła Ruth Holland, jak gdyby podejmując ważną decyzję.

W kinie Ludwik szybko podszedł do kasy.

- Chwileczkę tylko odbiorę bilety. Są odłożone.

Kupił dwa bilety i miał nadzieję, że dziewczyna tego nie spostrzegła.

Po chwili zresztą stało mu się to obojętne - najważniejsze było to, że siedziała obok niego.

W sali zgasło światło. Na ekranie ukazała się malownicza, roziskrzona słońcem kasba Marakeszu, zajaśniała pustynia, a monotonny dźwięk fletów i tamburyn wibrował w gorącej afrykańskiej nocy.

Ruth Holland odchyliła się w tył w swoim fotelu. Muzyka spłynęła na nią jak ciepły deszcz - ciepły, monotonny deszcz, z którego wynurzyło się dręczące wspomnienie...

Stała przy fosie zamkowej w Norymberdze. Było to w kwietniu.

Przed nią w mroku stał student Herbert Binding; trzymał w ręku zmiętą gazetę.

- Rozumiesz, co mam na myśli, Ruth?

- Rozumiem, Herbercie! To nietrudno zrozumieć.

Binding gniótł nerwowo numer „Sturmera”.

- Moje nazwisko podane w gazecie jako nazwisko żydowskiego pachołka! Hańbiciela rasy! To dla mnie ruina, rozumiesz?

- Tak, Herbercie.

- Muszę się jakoś z tego oczyścić. Chodzi o moją całą karierę.

Gazetę czyta każdy, rozumiesz?

- Tak, Herbercie. Moje nazwisko jest również wymienione.

- To co innego! Jakie to ma dla ciebie znaczenie? Tak czy owak nie możesz wrócić na uniwersytet.

- Masz rację, Herbercie.

- A więc koniec, tak? Rozstajemy się i nic nas już nie łączy.

- Nic. A więc żegnaj!

Odwróciła się i odeszła.

- Zaczekaj, Ruth, posłuchaj, jeszcze chwilę!

Przystanęła. Podszedł do niej. W mroku twarz jego przybliżyła się tak, że Ruth czuła jego oddech.

- Słuchaj - rzekł. - Dokąd idziesz?

- Do domu.

- Przecież nic cię nie zmusza, żebyś od razu... - Oddychał głośno. - Oczywiście wszystko omówiliśmy, prawda? Tak już zostanie! Ale mogłabyś przecież... moglibyśmy... akurat dziś wieczorem wszyscy wyszli z domu i nikt by nas nie zobaczył. - Ujął ją za ramię. - Przecież nie powinniśmy się rozstać w ten sposób, to znaczy tak formalnie, moglibyśmy przecież jeszcze raz...

- Odejdź! - rzekła. - Natychmiast!

- Ale bądź rozsądna, Ruth!

Objął ją. Przyjrzała się z bliska jego ładnej twarzy, którą kiedyś kochała i której ufała bez zastrzeżeń. Potem wymierzyła mu policzek.

- Odejdź! - krzyknęła i łzy trysnęły jej z oczu. - Odejdź!

Binding cofnął się gwałtownie.

- Co? Bijesz? Mnie chcesz bić? Ty parszywa Żydowico, ty będziesz mnie biła?

Wyglądał, jak gdyby chciał się na nią rzucić.

- Odejdź! - krzyknęła przeraźliwie.

Rozejrzał się dokoła.

- Milcz! - syknął. - Chcesz tu jeszcze ściągnąć ludzi, co? To by ci się podobało! Odchodzę, tak, odchodzę! Dzięki Bogu, że się ciebie pozbyłem!

Quand l'amour meurt” - śpiewała niskim głosem kobieta na ekranie, w zgiełku i dymie marokańskiej kawiarni. Ruth przesunęła ręką po czole.

Reszta nie miała już znaczenia. Przerażenie krewnych, u których mieszkała, naleganie wuja, żeby wyjechała, żeby nie został wmieszany w tę sprawę, anonimowy list z zawiadomieniem, że jeśli nie zniknie w przeciągu trzech dni, będzie obwożona po mieście z plakatami na piersiach i na plecach, z ostrzyżoną głową, jako hańbicielka rasy; pożegnanie grobu matki, deszczowy poranek przy Pomniku Poległych, z którego zdrapano nazwisko jej ojca, poległego w roku 1916 we Flandrii, ponieważ był Żydem - wreszcie pośpieszny samotny wyjazd z kilkoma klejnotami matki za granicę, do Pragi.

Znowu rozbrzmiały flety i tamburyna, lecz przygłuszyły je dźwięki marsza Legii Cudzoziemskiej i spieszny, podniecający zew trąbki, towarzyszący oddziałom żołnierzy bez domu i bez ojczyzny, wyruszającym na pustynię.

Ludwik pochylił się nad nią.

- Podoba się pani?

- Tak...

Sięgnął do kieszeni i podsunął jej mały, płaski flakonik.

- To woda kolońska - szepnął. - Gorąco tu. Może to panią trochę orzeźwi.

- Dziękuję.

Zwilżyła kilkoma kroplami dłonie. Ludwik nie zauważył, że nagle łzy stanęły jej w oczach.

- Dziękuję - powtórzyła.

Steiner udał się po raz drugi do „Halabardy”. Podsunął kelnerowi banknot pięcioszylingowy i zamówił kawę.

- Zatelefonować? - spytał kelner.

Steiner skinął głową. Grał jeszcze kilkakrotnie ze zmiennym szczęściem w innych lokalach i miał w kieszeni około pięciuset szylingów.

Kelner położył przed nim stos dzienników i odszedł. Steiner sięgnął po gazetę i zaczął czytać. Wkrótce jednak odłożył ją. Mało go obchodziło, co się dzieje na świecie. Dla kogoś, kto płynie pod wodą, istnieje tylko jedno: wydostać się na powierzchnię. Jest mu obojętne, jaką barwę mają ryby.

Kelner przyniósł kawę i szklankę wody.

- Ci panowie przyjdą za godzinę.

Postał chwilę przy stoliku.

- Piękna pogoda dzisiaj, co? - spytał po chwili.

Steiner skinął głową i wlepił wzrok w ścianę, na której wisiała reklama wzywająca do picia słodowego piwa, które jakoby przedłużało życie.

Kelner poczłapał za ladę. Po pewnym czasie przyniósł na tacy drugą szklankę wody.

- Przynieś mi pan lepiej kieliszek wiśniaku - rzekł Steiner.

- Proszę bardzo. Już się robi.

- Wypij pan ze mną.

Kelner skłonił się.

- Dziękuję panu. Pan ma dla nas zrozumienie. To się rzadko zdarza.

- Nic podobnego - rzekł Steiner. - Nudzę się, to wszystko.

- Znałem ludzi, którzy mieli gorsze pomysły, kiedy się nudzili - odparł kelner.

Wypił swój kieliszek i zaczął drapać się w szyję.

- Proszę pana - rzekł poufnym tonem. - Wiem przecież, o co panu chodzi. Gdyby mi wolno było się wtrącić, doradzałbym tego zmarłego Austriaka. Są też nieżyjący Rumuni, nawet nieco tańsi, ale któż mówi po rumuńsku?

Steiner spojrzał nań przenikliwie.

Kelner zostawił wreszcie szyję w spokoju i zaczął z kolei pocierać kark, drapiąc przy tym podłogę nogą jak pies.

- Najlepszy byłby oczywiście Amerykanin albo Anglik - rzekł z namysłem. - Ale kiedyż to Amerykanin umiera w Austrii! A gdyby nawet, to w wypadku samochodowym - i jak dobrać się wtedy do jego paszportu?

- Myślę, że niemiecki jest lepszy niż austriacki - odparł Steiner. - Trudniejszy do sprawdzenia.

- To prawda. Ale na niemiecki nie otrzyma pan pozwolenia na pracę. Tylko na pobyt. Podczas gdy ze zmarłym Austriakiem może pan wszędzie w Austrii pracować.

- Dopóki mnie nie złapią.

- Oczywiście! Ale kogóż w Austrii potrafią złapać? Na pewno nie tego, co trzeba.

Steiner roześmiał się.

- Czasem jest się właśnie nie tym, co trzeba. W każdym razie to niebezpieczne.

- Ach, proszę pana - rzekł kelner - niebezpieczne jest podobno także dłubanie w nosie.

- Tak, ale za to nie grozi więzienie.

Kelner począł ostrożnie masować swój nos. Jednakże nie dłubał w nim.

- Radzę panu szczerze - rzekł. - Mam duże doświadczenie.

Zmarły Austriak to jeszcze najrealniejsze.

Około dziesiątej zjawili się dwaj handlarze paszportów. Jeden z nich, o zwinnych ruchach i ptasich oczach, prowadził rozmowę.

Drugi, masywny i nalany, siedział w milczeniu.

Mówca wyciągnął niemiecki paszport.

- Informowaliśmy się u naszych dostawców. Ten paszport może pan otrzymać wystawiony na swoje własne nazwisko. Dane personalne zostaną wywabione i pańskie wpisane. Z wyjątkiem miejsca urodzenia, ma się rozumieć. Musi pozostać Augsburg, bo pieczęcie są tamtejsze. To, oczywiście, kosztuje o dwieście szylingów więcej. Precyzyjna robota, rozumie pan?

- Nie mam tyle pieniędzy - odparł Steiner. - Nie zależy mi zresztą na własnym nazwisku.

- W takim razie niech pan go tak bierze. Zmienimy tylko fotografię. Kawałek pieczęci na fotografii dorobimy panu bezpłatnie.

- To na nic. Chcę pracować. Z tym paszportem nie otrzymam pozwolenia na pracę.

Mówca wzruszył ramionami.

- W takim razie pozostaje tylko austriacki. Z tym może pan pracować.

- A jeśli zwrócą się z zapytaniem do urzędu policyjnego, który go wystawił?

- Kto się zwróci, jeśli pan nic nie przeskrobie?

- Trzysta szylingów - rzekł Steiner.

Mówca cofnął się.

- Mamy stałe ceny - oświadczył obrażony. - Pięćset i ani grosza mniej!

Steiner milczał.

- Na niemieckim moglibyśmy coś niecoś opuścić. Te zdarzają się częściej. Ale austriacki to rzadkość. Jakiż Austriak ma paszport?

W kraju go nie potrzebuje, a kiedy wyjeżdża za granicę? Zwłaszcza przy tych ograniczeniach dewizowych! Pięćset to prezent.

- Trzysta pięćdziesiąt - rzekł Steiner.

Mówca zaperzył się.

- Trzysta pięćdziesiąt sam zapłaciłem rodzinie zmarłego. Czy pan sobie wyobraża, ile to pracy wymagało? Do tego dochodzą prowizje i koszty. Pietyzm kosztuje, proszę pana! Na to, żeby od razu nad grobem coś wydostać, trzeba ładną gotóweczkę wyłożyć na stół. Tylko gotówka osusza łzy i pozwala zapomnieć o żałobie. Niech już będzie czterysta pięćdziesiąt, z naszą krzywdą, tylko dlatego, że pan jest sympatyczny.

Zgodzili się na czterysta. Steiner wyciągnął z kieszeni fotografię zrobioną w fotomatonie za szylinga. Mężczyźni zabrali ją i poszli, a po godzinie przynieśli paszport. Steiner zapłacił i wsunął go do kieszeni.

- Powodzenia - rzekł handlarz. - I jeszcze jedno: po upływie terminu jego ważności możemy go przedłużyć. Datę wywabić i zmienić - to bardzo proste. Jedyną trudnością są wizy, tym lepiej - tym dłużej można przesuwać datę.

- To można było przecież już teraz zrobić - rzekł Steiner.

Handlarz potrząsnął głową.

- Tak jest lepiej dla pana. Ma pan prawdziwy paszport, który mógł pan znaleźć. Wymienić fotografię to nie taka zbrodnia, jak zmienić coś napisanego. I ma pan przecież rok przed sobą. W tym czasie dużo może się zdarzyć.

- Miejmy nadzieję.

- Najściślejsza dyskrecja, prawda? W interesie nas wszystkich.

Najwyżej jakieś poważne polecenie. Drogę pan zna. No, to do widzenia.

- Do widzenia.

Drugi handlarz mruknął coś niezrozumiałego.

- On nie mówi po niemiecku - uśmiechnął się pierwszy w odpowiedzi na pytające spojrzenie Steinera. - Ale ma cudowną rękę do pieczęci. Oczywiście tylko w poważnych celach.

Steiner poszedł na dworzec, gdzie pozostawił plecak w przechowalni. Poprzedniego wieczora wyprowadził się z pensjonatu. Noc przespał na ławce w parku. Rano zgolił wąsy w dworcowej toalecie, po czym sfotografował się. Rozpierało go wściekłe zadowolenie. Był teraz robotnikiem, Janem Huberem z Grazu.

W drodze przystanął. Miał jeszcze coś do załatwienia z okresu, kiedy nazywał się Steiner. Wszedł do budki telefonicznej i zaczął szukać numeru w spisie. - Leopold Schafer - mruczał. - Trautenaugasse 27.

Nazwisko to wryło mu się w pamięć.

Znalazł numer i nakręcił go. Odpowiedział głos kobiecy.

- Czy wachmistrz Schafer jest w domu? - spytał.

- Owszem. Zaraz go poproszę.

- To zbyteczne - odparł Steiner szybko. - Tu komisariat policji przy Elisabethpromenade. O dwunastej obława. Wachmistrz Schafer ma się tu zameldować kwadrans przed dwunastą. Zrozumiała pani?

- Tak. Kwadrans przed dwunastą.

- Dobrze.

Steiner odwiesił słuchawkę.

Trautenaugasse była wąską, spokojną ulicą, zabudowaną domami czynszowymi. Steiner przyjrzał się uważnie domowi nr 27. Nie różnił się niczym od innych, a jednak wydał mu się szczególnie odpychający.

Steiner cofnął się kawałek i czekał.

Wkrótce potem policjant Schafer z ważną miną, spiesznie i z głośnym tupotem opuścił dom. Steiner wyszedł naprzeciw, tak by spotkać się z nim w nie oświetlonym miejscu, i tu trącił go potężnym pchnięciem ramienia.

Schafer zatoczył się.

- Człowieku, schlałeś się? - ryknął. - Nie widzisz, że masz przed sobą funkcjonariusza na służbie?

- Nie - odparł Steiner. - Widzę tylko nędznego skurwysyna!

Skurwysyna, rozumiesz?

Schafer oniemiał na chwilę.

- Człowieku - rzekł wreszcie cicho. - Oszalałeś chyba! Zapłacisz mi za to! Marsz do komisariatu!

Chciał wyciągnąć rewolwer, lecz Steiner kopnął go w ramię, po czym przyskoczył błyskawicznie i wyrządził mu największą zniewagę, jaka może spotkać mężczyznę: spoliczkował go z lewej i z prawej strony.

Policjant zacharczał i rzucił się na niego. Steiner uskoczył w bok i jego lewa pięść wylądowała potężnym ciosem na nosie Schafera, który natychmiast począł krwawić.

- Ty skurwysynu! - warknął. - Nędzny gówniarzu! Podłe ścierwo!

Suchym prostym zmiażdżył mu wargi i poczuł trzeszczenie zębów pod pięścią. Schafer zatoczył się.

- Ratunku! - krzyknął piskliwie.

- Stul pysk! - burknął Steiner, rąbnął go w szczękę prawym sierpowym i zaraz potem krótkim lewym dokładnie w splot słoneczny.

Schafer wydał jakiś żabi skrzek i runął na ziemię jak długi.

W kilku oknach zajaśniały światła.

- Co tam znowu za awantury? - krzyknął jakiś głos.

- Nic, nic - odpowiedział Steiner z mroku. - To jakiś pijak!

- Niech diabli wezmę te moczymordy! - zawołał głos ze złością. - Odstaw go pan na policję!

- Właśnie to robię.

- A przedtem obij mu pan jeszcze tę zapijaczoną mordę!

Okno zamknęło się z trzaskiem. Steiner uśmiechnął się i zniknął za rogiem ulicy. Był pewien, że w ciemności Schafer nie poznał jego zmienionej twarzy. Skręcił jeszcze kilka razy, zanim wszedł w bardziej ruchliwą dzielnicę. Wówczas zwolnił kroku.

To wspaniałe, a jednocześnie rzygać się chce - pomyślał. - Taka odrobina śmiesznej zemsty! A jednak daje zadośćuczynienie za lata ucieczki i ukrywania się! Należy wykorzystywać każdą okazję”.

Przystanął pod latarnią i wyjął paszport. „Johann Huber! Robotnik!

Ty jesteś martwy i butwiejesz w ziemi gdzieś w Grazu - ale twój paszport żyje i dla władz jest ważny. Ja, Józef Steiner, żyję, ale bez paszportu, dla władz martwy. - Zaśmiał się. - Zamieńmy się, Huber! Daj mi swoje papierowe życie i weź moją śmierć bez papierów!

Skoro żywi nam nie pomagają, muszą to czynić umarli!”

VI

W niedzielę wieczorem powróciwszy do hotelu Ludwik zastał w pokoju wzburzonego Marilla.

- Nareszcie zjawił się ktoś! - zawołał. - Cholerna buda, z której właśnie dzisiaj wszyscy się porozłazili! Wszyscy wyszli! Wszyscy się gdzieś włóczą! Nawet ten przeklęty właściciel!

- Co się stało? - spytał Ludwik.

- Nie wie pan przypadkiem, gdzie mieszka jakaś akuszerka? Albo lekarz, jakiś ginekolog czy coś w tym rodzaju?

- Nie.

- Oczywiście, że nie! - Marill wpatrywał się w niego przez chwilę. - Ale pan jest przecież rozsądnym chłopcem, Kern. Chodź pan ze mną. Ktoś musi zostać przy tej kobiecie, a ja pójdę poszukać akuszerki. Potrafi pan?

- Co?

- Uważać, żeby się zanadto nie ruszała! Rozmawiać z nią! Robić byle co!

Zaciągnął Ludwika, nie rozumiejącego, o co chodzi, na niższe piętro i otworzył drzwi małego pokoju, w którym znajdowało się niewiele co prócz łóżka. Leżała na nim jęcząca kobieta.

- Siódmy miesiąc! Przedwczesny poród czy coś w tym rodzaju!

Niech ją pan uspokoi, jeśli pan potrafi. Pójdę po lekarza.

Znikł, zanim Ludwik zdołał odpowiedzieć.

Kobieta w łóżku jęczała. Ludwik zbliżył się na palcach.

- Może pani coś podać? - spytał.

Kobieta nie przestawała jęczeć. Miała zupełnie mokre od potu jasne, spłowiałe włosy i szarą twarz, na której dziwnie wyraźnie występowały duże piegi. Oczy miała wywrócone, spod półprzymkniętych powiek widać było niemal tylko białka. Cienkie wargi odsłaniały wyszczerzone, zaciśnięte zęby, lśniące bielą w półmroku.

- Czy mogę pani coś podać? - powtórzył pytanie Ludwik.

Rozejrzał się. Tani, cienki prochowiec wisiał na krześle, jak rzucony. Przed łóżkiem stała para wydeptanych pantofli. Kobieta leżała na łóżku w ubraniu, jak gdyby nie zdążyła się rozebrać. Na stole stała karafka z wodą, a obok umywalni walizka.

Kobieta wciąż jęczała. Ludwik nie wiedział, co z nią robić. Zaczęła rzucać się na łóżku. Ludwik, przypominając sobie polecenie Marilla i skąpe wiadomości z jednego roku studiów uniwersyteckich, usiłował przytrzymać ją za ramiona. Ale było to tak, jak gdyby chciał przytrzymać węża. Usiłował ją unieruchomić, ona zaś wyślizgiwała się i odpychała go; nagle uniosła ręce i z całych sił wpiła je kurczowo w jego ramiona.

Ludwik stał jak przykuty. Nigdy by nie przypuszczał, że kobieta może posiadać tyle siły. Ona zaś obracała głowę wolno, jak na śrubie, i wydawała głuche, jak gdyby spod ziemi wychodzące jęki.

Nagle drgnęła i Ludwik ujrzał, jak spod kołdry, która się przesunęła, wypełza na prześcieradło stale powiększająca się, ciemnoczerwona plama. Próbował uwolnić się, lecz kobieta trzymała go żelaznym chwytem. Jak urzeczony wpatrywał się w plamę, która osiągnąwszy brzeg prześcieradła zaczęła ściekać kroplami na podłogę, tworząc tam czarną kałużę.

- Proszę mnie puścić! Puścić! - Ludwik obawiał się, że gwałtowniejszy ruch ramion wstrząsnąłby ciałem kobiety. - Puścić - dyszał - puścić!

Nagle ciało kobiety zwiotczało. Puściła ramiona Ludwika i opadła na poduszki. Ludwik uniósł nieco kołdrę. Strumień krwi chlusnął na podłogę. Ludwik zostawił kobietę i pobiegł na górę do pokoju Ruth.

Dziewczyna siedziała na łóżku, otoczona otwartymi książkami.

- Prędko! Niech pani idzie! - wykrzyknął Ludwik. - Na dole kobieta dostała krwotoku!

Zbiegli na dół. W pokoju ściemniło się tymczasem. W oknie płonęła zorza wieczorna, rzucając ponury odblask na podłogę i stół. W karafce z wodą lśnił rubinowy refleks. Kobieta leżała nieruchomo. Zdawało się, że już nie oddycha.

Ruth uniosła kołdrę. Kobieta pływała we krwi.

- Niech pan zapali światło! - krzyknęła dziewczyna.

Ludwik przekręcił wyłącznik. Słaba żarówka i promienie zachodzącego słońca dawały mętne światło. Leżąca w tym czerwonowożołtym oparze kobieta wydawała się już tylko bezkształtnym brzuchem w pogniecionej, zakrwawionej sukni, spod której wystawały nogi w opadających czarnych pończochach, dziwnie wykręcone i bezwładne.

- Niech mi pan poda ręcznik! Trzeba zatamować krew! Może pan coś znajdzie!

Ludwik ujrzał, że Ruth podwinąwszy rękawy próbuje rozpiąć suknię i bieliznę kobiety. Podał jej ręcznik z umywalni.

- Lekarz będzie tu zaraz. Marill poszedł po niego.

Szukając jakiegoś opatrunku wyrzucił na podłogę zawartość walizki.

- Niech pan da, co jest! - krzyknęła Ruth.

Na podłodze leżał stos niemowlęcej bielizny - malutkie koszulki, pieluszki, a wśród nich kilka kaftaniczków zrobionych na drutach z różowej i jasnoniebieskiej włóczki i przybranych wstążkami. W jednym z nich, jeszcze nie skończonym, tkwiły druty. Kłębek miękkiej błękitnej włóczki wypadł i potoczył się bezszelestnie po podłodze.

- Niech pan to da!

Ruth odrzuciła zakrwawiony ręcznik. Ludwik podał jej pieluszki.

Jednocześnie usłyszał kroki na schodach. Drzwi otworzyły się i Marill z lekarzem weszli do pokoju.

- Co tu się dzieje... O, do licha!

Lekarz jednym długim krokiem znalazł się przy łóżku, odsunął Ruth i pochylił się nad kobietą. Po chwili zwrócił się do Marilla.

- Proszę połączyć się natychmiast z numerem 2167. Niech Braun zaraz tu przyjedzie i przywiezie wszystko potrzebne do narkozy.

Operacja Braxtona - Hicksa. Rozumie pan? Poza tym wszystko, co potrzebne przy ciężkim krwotoku.

- Dobrze.

Lekarz odwrócił się.

- Pan może odejść! - rzekł do Ludwika. - Pani zostanie. Proszę przynieść wody. I podać mi torbę.

Po dziesięciu minutach przybył drugi lekarz. Przy pomocy Ludwika i kilku innych osób, przybyłych tymczasem, zamieniono sąsiedni pokój na salę operacyjną. Łóżka odsunięto pod ściany, na środku ustawiono stoły i przygotowano narzędzia. Właściciel hotelu przyniósł najsilniejsze żarówki, jakie posiadał, i wkręcił je w lampy.

- Szybko! Szybko!

Pierwszy lekarz miotał się z niecierpliwości. Z pośpiechem narzucił na siebie biały fartuch, który mu Ruth zapięła.

- Niech pani też włoży coś takiego! - Rzucił jej drugi fartuch. - Może będzie pani tu potrzebna. Czy znosi pani widok krwi? Nie robi się pani słabo?

- Nie - odparła Ruth.

- Dobrze! Dzielna osóbka!

- Może i ja mógłbym się przydać - spytał Ludwik. - Mam dwa semestry medycyny.

- Na razie nie! - Lekarz spojrzał na narzędzia. - Możemy zaczynać?

Światło lampy odbijało się w jego łysinie. Wyjęto drzwi z zawiasów.

Czterech mężczyzn przeniosło przez korytarz łóżko z cicho jęczącą kobietą. Oczy miała teraz szeroko otwarte, bezbarwne wargi drżały.

- Szybko! - warknął lekarz. - Przenieście ją! Ostrożnie, do diabła!

Kobieta była ciężka. Ludwikowi wystąpiły na czoło krople potu.

Jego spojrzenie napotkało spojrzenie Ruth. Była blada, lecz spokojna i tak zmieniona, że ledwo ją poznawał. Istniała dla niej tylko krwawiąca kobieta.

- Tak! Ci, którzy nie mają tu nic do roboty, niech wyjdą! - rozkazał łysy lekarz. Ujął rękę kobiety.

- Nie będzie bolało. To drobiazg - rzekł nagle macierzyńskim tonem.

- Żeby dziecko żyło - szepnęła kobieta.

- Oboje, oboje - odparł lekarz łagodnie.

- Dziecko...

- Odwrócimy je tylko trochę. Wtedy już pójdzie piorunem. Tylko spokojnie, całkiem spokojnie. Narkoza!

Ludwik, Marill i kilka innych osób przeszli do opustoszałego pokoju kobiety czekając, aż będą potrzebni. Z sąsiedniego pokoju dobiegały przytłumione głosy lekarzy. Na podłodze leżały rozsiane różowe i błękitne kaftaniczki.

- Poród! - rzekł Marill do Ludwika. - Tak właśnie przychodzi się na świat. Krew, krew i krzyk! Rozumie to pan?

- Tak.

- Nie - rzekł Marill. - Ani ja, ani pan. Kobieta, tylko kobieta!

Czy pan nie czuje się świnią?

- Nie - odparł Ludwik.

- Nie? A ja tak! - Marill przetarł okulary i przyjrzał się Ludwikowi. - Czy pan już spał z kobietą? Nie! Inaczej czułby się pan także świnią. Czy istnieje tu jakaś możliwość dostania kieliszka wódki?

Z głębi pokoju wynurzył się kelner.

- Proszę przynieść pół butelki koniaku! - rzekł Marill. - Tak, tak, mam pieniądze! Przynieś pan tylko!

Kelner znikł. Za nim właściciel i dwie inne osoby. Marill i Ludwik zostali sami.

- Usiądźmy tu przy oknie - rzekł Marill. Wskazał na zachód słońca. - Piękne, co?

Ludwik skinął głową.

- Tak - ciągnął Marill - jedno obok drugiego. Czy to bez kwitnie tam w ogrodzie?

- Tak.

- Bez i eter. Krew i koniak. No, to na zdrowie!

- Przyniosłem cztery kieliszki, proszę pana - rzekł kelner stawiając tacę na stole. - Myślałem, że może... - Wskazał głową w kierunku sąsiedniego pokoju.

- Dobrze.

Marill napełnił dwa kieliszki.

- Pan pije, Kern?

- Niewiele.

- Abstynencja to wada Żydów. Za to rozumieją oni lepiej kobiety.

Tylko że kobiety wcale nie chcą być rozumiane. Na zdrowie!

- Na zdrowie!

Ludwik opróżnił swój kieliszek i poczuł się lepiej.

- Czy to tylko przedwczesny poród? - spytał. - Czy coś jeszcze?

- Tak. O miesiąc za wcześnie. Nadmierne wysiłki. Tylko dlatego.

Podróże, przesiadanie się, zdenerwowanie, bieganina i tym podobne, rozumie pan? Dla kobiety w tym stanie to niewskazane.

- Więc dlaczego to robiła?

Marill napełnił dwa kieliszki.

- Dlaczego? - rzekł. - Ponieważ chciała, żeby jej dziecko było obywatelem czechosłowackim. Ponieważ nie chciała, żeby już w szkole pluto na nie i nazywano je parszywym Żydem.

- Rozumiem - rzekł Ludwik. - A jej mąż nie wyjechał z nią razem?

- Męża przed kilkoma tygodniami aresztowano. Za co? Ponieważ miał sklep i był zdolniejszy i pracowitszy niż konkurent z drugiego rogu ulicy. Co w tej sytuacji robi konkurent? Idzie i oskarża tego pracowitszego o antypaństwowe wypowiedzi albo przekonania komunistyczne. O byle co. Wskutek tego tamten zostaje aresztowany, a ten przejmuje jego klientelę. Jasne?

- Znam to - odparł Ludwik.

Marill wychylił kieliszek.

- Brutalna epoka. Pokój umacnia się przy pomocy dział i bombowców, a humanizm przy pomocy obozów koncentracyjnych i pogromów. Nastąpiło odwrócenie wszelkich wartości. Agresor jest dzisiaj strażnikiem pokoju, a człowiek bity i ścigany - burzycielem ładu na świecie. I istnieją całe narody, które w to wierzą.

Pół godziny później usłyszeli z sąsiedniego pokoju cienki, skrzeczący płacz.

- Do licha - rzekł Marill. - Udało im się! O jednego Czecha więcej na świecie! Musimy za to wypić! Jazda, Kern! Za wszelkie misterium tego świata! Narodziny! Wie pan, dlaczego jest to misterium?

Ponieważ potem znowu się umiera. Na zdrowie!

Drzwi otworzyły się i wszedł drugi lekarz. Był zbryzgany krwią i spocony. W rękach trzymał coś skrzeczącego, czerwonego jak rak i poklepywał to coś po plecach.

- Żyje! - burknął. - Czy jest tu coś - sięgnął do stosu pieluszek. - No, ostatecznie może być. - Proszę panią.

Oddał Ruth dziecko i pieluszki.

- Wykąpać i owinąć, niezbyt ciasno, ta stara zna się na tym, właścicielka, tylko z dala od eteru, niech pani to zrobi w łazience...

Ruth wzięła dziecko na ręce. Oczy jej wydały się Ludwikowi dwa razy większe niż zwykle. Lekarz usiadł przy stole. - Macie tu koniak?

Marill nalał mu kieliszek.

- Co właściwie czuje lekarz - spytał - wiedząc, że codziennie produkuje się bombowce i armaty, a nie buduje się szpitali? Przecież tamte służą do zapełnienia tych drugich.

Lekarz podniósł wzrok.

- Gówno - mruknął. - Gówno! Piękne zadanie: łatać ich z największym kunsztem po to, by z największym barbarzyństwem zostali znowu rozerwani na strzępy. Dlaczego nie zabijać od razu dzieci? To przecież prostsze!

- Mój drogi - odparł poseł do Reichstagu, Marill - zabijanie dzieci to morderstwo. Zabijanie dorosłych - to sprawa honoru narodowego.

- W przyszłej wojnie będą ginąć także kobiety i dzieci - burczał lekarz. - Tępimy cholerę, a przecież jest to niewinna choroba w porównaniu z najmniejszą wojną.

- Braun! - zawołał lekarz z sąsiedniego pokoju. - Szybko.

- Idę!

- Do licha! Zdaje się, że nie wszystko dobrze idzie - rzekł Marill.

Po pewnym czasie Braun wrócił. Był wyraźnie zgnębiony.

- Pęknięcie szyjki macicznej - rzekł. - Nic się nie da zrobić.

Kobieta się wykrwawia.

- Nic się nie da zrobić?

- Nie. Próbowaliśmy wszystkiego. Nie przestaje krwawić.

- Czy nie może pan zrobić transfuzji krwi? - spytała Ruth stając w drzwiach. - Może pan wziąć moją.

Lekarz potrząsnął głową.

- To nie pomoże, dziecko. Jeśli nie ustanie...

Wyszedł z sąsiedniego pokoju pozostawiając drzwi otwarte. Jasny prostokąt robił upiorne wrażenie. Marill, Ludwik i Ruth siedzieli w milczeniu. Po chwili wszedł kelner.

- Czy mam sprzątnąć?

- Nie.

- Napije się pani? - spytał Marill.

Potrząsnęła głową.

- Niech się pani jednak napije. To lepiej.

Napełnił kieliszek do połowy.

Ściemniło się. Tylko na horyzoncie, ponad dachami, ostatnie promienie światła mieniły się zielonawymi i pomarańczowymi tonami.

Wśród nich unosił się blady księżyc, przeżarty dziurami jak stara mosiężna moneta. Z ulicy dobiegały głosy. Donośne, wesołe, o niczym nie wiedzące. Ludwik przypomniał sobie nagle Steinera i jego słowa:

Kiedy obok ciebie ktoś umiera - ty tego nie czujesz. To jest nieszczęście świata. Litość nie jest cierpieniem. Litość jest skrytym zadowoleniem z cierpienia innych. Uczuciem ulgi, że to nie nas spotyka ani kogoś nam drogiego”. Spojrzał na Ruth, ale nie mógł już dostrzec jej twarzy.

Marill począł nasłuchiwać.

- Co to jest?

Długi, pełny ton skrzypiec poszybował w zapadającą noc. Ścichł, zabrzmiał znowu i wreszcie wzbił się zwycięski i zuchwały, a potem rozległy się perliste biegniki, coraz lżejsze i delikatniejsze, z których wysnuła się melodia prosta i smętna jak zapadający wieczór.

- To tutaj w hotelu - rzekł Marill wyglądając przez okno. - Nad nami, na czwartym piętrze.

- Wydaje mi się, że go znam - odparł Ludwik. - Że już słyszałem tego skrzypka. Nie wiedziałem, że i on tu mieszka.

- To nie jest zwykły skrzypek. To o wiele więcej.

- Czy pójść na górę i poprosić, żeby przestał?

- Dlaczego?

Ludwik zrobił ruch w kierunku drzwi. Okulary Marilla zabłysnęły.

- Nie. Po co? Zawsze można być smutnym. I śmierć jest wszędzie.

To wszystko się ze sobą łączy.

Siedzieli słuchając. Po długiej chwili z sąsiedniego pokoju wyszedł Braun.

- Koniec - rzekł. - Exitus. Niewiele czuła. Wiedziała tylko, że dziecko żyje. To jeszcze zdążyliśmy jej powiedzieć.

Wszyscy wstali.

- Możemy wnieść ją tu z powrotem - rzekł lekarz. - Tamten pokój będzie przecież potrzebny.

Kobieta leżała, blada i zdumiewająco szczupła, wśród zakrwawionych płócien, tamponów i kubłów i naczyń z krwią i watą. Leżała z twarzą obcą, surową i obojętną na wszystko. Krzątający się przy niej łysy lekarz wyglądał tu wprost nieprzyzwoicie - żrące, soczyste, druzgocące życie obok spokoju śmieci.

- Proszę jej nie odkrywać - rzekł lekarz. - Lepiej tego nie widzieć. I tak było tego trochę za wiele, prawda, panieneczko?

Ruth potrząsnęła głową.

- Dzielnie się pani trzymała. Nawet nie drgnęła. Wie pan, co bym najchętniej zrobił, Braun? Powiesiłbym się, po prostu powiesiłbym się na najbliższym oknie.

- Pan uratował dziecko. To był przecież wspaniały wyczyn!

- Powiesiłbym się! Wiem, że zrobiliśmy wszystko i że w tych wypadkach jest się bezsilnym. Mimo to powiesiłbym się! - Ze swą czerwoną, mięsistą twarzą nad kołnierzykiem zakrwawionego kitla wyglądał, jak gdyby się dławił z wściekłości. - Już dwadzieścia lat pracuję i za każdym razem, gdy mi ktoś wykituje, mam ochotę powiesić się. To idiotyczne. - Zwrócił się do Ludwika. - Proszę wyjąć papierosy z lewej kieszeni marynarki i włożyć mi jednego do ust.

Tak, panieneczko, wiem, co pani myśli. Tak, a teraz ognia. Pójdę się umyć.

Spojrzał na gumowe rękawice, jak gdyby to one były wszystkiemu winne, i skierował się ociężale do łazienki.

Zmarłą wraz z łóżkiem wyniesiono na korytarz, a stamtąd do jej pokoju. Na korytarzu stało kilka osób, zajmujących duży pokój.

- Czy nie można było przewieźć jej do kliniki? - spytała chuda kobieta o indyczej szyi.

- Nie - odparł Marill. - Gdyby było można, przewieźlibyśmy ją.

- A teraz zostanie tu przez całą noc? Trup tuż obok, nie sposób będzie zasnąć!

- To niech pani czuwa, babciu - odparł Marill.

- Nie jestem babką - żachnęła się kobieta.

- Widać.

Kobieta spojrzała nań ze złością.

- A kto sprzątnie pokój? Ten zapach nigdy nie wywietrzeje.

Można było przecież urządzić to w numerze dziesiątym, po tamtej stronie!

- Widzi pani - zwrócił się Marill do Ruth - ta kobieta umarła.

A byłaby potrzebna swemu dziecku, może także mężowi. A tamta, bezpłodna deska do prasowania, chodzi po świecie i dożyje pewnie sędziwych lat ku utrapieniu bliźnich. To jest jedna z zagadek, których nikt jeszcze nie rozwiązał.

- Zło jest twardsze, bardziej wytrzymałe - odparła Ruth posępnie.

Marill spojrzał na nią.

- A pani skąd już o tym wie?

- Dzisiaj nietrudno się o tym przekonać.

Marill nie odpowiedział, tylko przyjrzał się jej uważnie. Weszli obaj lekarze.

- Dziecko jest u gospodyni - rzekł łysy. - Przyjadą po nie.

Zaraz zatelefonuję w tej sprawie. Również w sprawie matki. Pan znał ją bliżej?

Marill potrząsnął przecząco głową.

- Przyjechała przed kilkoma dniami. Rozmawiałem z nią raz tylko.

- Może miała jakieś papiery. Można by je od razu przekazać.

- Poszukam.

Lekarze odeszli. Marill przeszukał walizkę zmarłej. Zawierała jedynie wyprawkę dziecięcą, niebieską suknię, trochę bielizny i barwną grzechotkę. Zamknął walizkę.

- Aż dziwne, jakie to wszystko stało się nagle martwe.

W torebce znalazł paszport i kwit meldunkowy z Frankfurtu nad Odrą. Przybliżył je do światła.

- Katarzyna Hirschfeld, z domu Brinkmann, z Monasteru, urodzona 17 marca 1901.

Wstał i przyjrzał się zmarłej - jej jasnym włosom i wąskim, twardym rysom Westfalki.

- Katarzyna Brinkmann, z męża Hirschfeld.

Zajrzał ponownie do paszportu.

- Ważny jeszcze trzy lata - szepnął. - Trzy lata. Trzy lata dla kogo innego. Kwit meldunkowy wystarczy do pochowania.

Włożył papiery do kieszeni.

- Załatwię to - rzekł do Ludwika. - I kupię świecę. Nie wiem, należałoby posiedzieć przy niej trochę. To się wprawdzie na nic nie zda, ale mam dziwne uczucie, że należałoby zostać przy niej.

- Ja zostanę - rzekła Ruth.

- Ja również - oświadczył Ludwik.

- To dobrze. Przyjdę później i zmienię was.

Księżyc świecił teraz jaśniej. Nocne niebo było wysokie, rozległe, ciemnoszafirowe. Do pokoju napłynęła woń ziemi i kwiatów.

Ludwik stał przy oknie obok Ruth. Miał wrażenie, że przebywał gdzieś bardzo daleko i teraz powrócił. W głębi jego świadomości tkwiło jeszcze przerażenie wywołane krzykiem rodzącej i jej rozedrganym, krwawiącym ciałem. Słyszał lekki oddech stojącej obok dziewczyny, widział łagodny zarys jej młodych ust. Nagle zrozumiał, że i ona związana jest z tą ponurą tajemnicą, otaczającą miłość kręgiem grozy. Wyczuwał, że wiąże się z nią i noc, i kwiaty, i mocna woń ziemi, i słodki ton skrzypiec, unoszący się ponad dachami.

Wiedział, że gdy się odwróci, w migocącym blasku świecy ujrzy bladą maskę śmierci, i tym silniej czuł własne wewnętrzne ciepło, które budziło w nim dreszcz chłodu i kazało mu szukać ciepła, tylko ciepła, niczego prócz ciepła...

Czyjaś dłoń ujęła jego ramię i otoczyła nim gładkie młode plecy stojącej obok niego dziewczyny.

VII

Marill siedział na tarasie hotelu, wachlując się gazetą. Przed nim leżało kilka książek.

- Chodź no pan tu, Kern! - zawołał. - Zbliża się wieczór, kiedy zwierzę szuka samotności, a człowiek towarzystwa. Co z pańskim pozwoleniem na pobyt?

- Mam jeszcze na tydzień.

Ludwik usiadł obok niego.

- Tydzień w więzieniu jest długi, na wolności krótki. - Marill uderzył ręką po książkach leżących przed nim. - Emigracja kształci!

Na stare lata uczę się francuskiego i angielskiego.

- Czasem nie mogę już znieść słowa emigrant - rzekł Ludwik markotnie.

Marill zaśmiał się.

- Nonsens! Jest pan w najlepszym towarzystwie. Dante był emigrantem. Schiller musiał opuścić kraj. Heine, Victor Hugo. To tylko kilka przykładów. Spójrz pan w górę na księżyc, na naszego bladego brata - emigranta z ziemi. A sama matka ziemia - to stara emigrantka ze słońca. - Zmrużył oczy. - Może byłoby lepiej, gdyby ta emigracja wcale nie nastąpiła i gdybyśmy wciąż jeszcze wirowali w postaci ognistego gazu. Albo jako plamy na słońcu. Nie sądzi pan?

- Nie - odparł Ludwik.

- Słusznie. - Marill zaczął się znowu wachlować gazetą. - Wie pan, co właśnie czytałem?

- Że z winy Żydów nie ma deszczu.

- Nie.

- Że odłamek granatu w brzuchu daje prawdziwemu mężczyźnie poczucie pełni szczęścia.

- I to nie.

- Że Żydzi dlatego są bolszewikami, bo tak chciwie gromadzą majątek.

- Nieźle! Dalej!

- Że Chrystus był Aryjczykiem. Nieślubnym synem germańskiego legionisty.

Marill zaśmiał się.

- Nie zgadnie pan. Ogłoszenia matrymonialne! Posłuchaj pan:

Gdzie jest miły, sympatyczny mężczyzna, który mnie uszczęśliwi?

Panna o tych samych walorach, o głęboko uczuciowym usposobieniu, o wytwornym, szlachetnym charakterze, z umiłowaniem wszystkiego, co dobre i piękne, i z pierwszorzędną znajomością hotelarstwa poszukuje podobnie nastrojonej duszy od lat 35 do 40, na dobrym stanowisku”. - Podniósł wzrok. - Od trzydziestu pięciu do czterdziestu! Czterdzieści jeden odpada! To jest wiara, co?

Albo to: „Gdzież cię znajdę, dopełnienie mej istoty! Głęboka, pogodna natura, dama i zamiłowana pani domu, której dzień powszedni nie zdołał odebrać polotu, pełna temperamentu i dowcipu, wewnętrznego piękna i koleżeńskiego zrozumienia, szuka dżentelmena z odpowiednimi dochodami, kochającego sztukę i sporty, który byłby jednocześnie miłym chłopcem”. Wspaniałe, co? Albo weźmy takie: „Duchowo osamotniony mężczyzna lat pięćdziesięciu, wyglądający młodziej, wrażliwa natura, zupełny sierota” - Marill przerwał. - Zupełny sierota! - powtórzył. - W wieku lat pięćdziesięciu! Cóż za pożałowania godna istota ten wrażliwy pięćdziesięciolatek!

- Spójrz, mój drogi! - Podał Ludwikowi gazetę. - Dwie strony!

Co tydzień całe dwie strony, tylko w tym jednym piśmie. Obejrzyj pan pierwsze linijki, ile w nich duszy, dobroci, koleżeństwa, miłości, przyjaźni! Prawdziwy raj! Eden na pustyni polityki! To człowieka ożywia i orzeźwia. Widzimy, że w tych podłych czasach są jednak jeszcze dobrzy ludzie. To podnosi na duchu...

Rzucił dzienniki na stół.

- Dlaczego nie mielibyśmy kiedyś zobaczyć takiego ogłoszenia:

Komendant obozu koncentracyjnego, głęboki umysł, subtelna dusza...”

- Na pewno uważa się za takiego - rzekł Ludwik.

- Oczywiście! Człowiek, im jest prymitywniejszy, tym lepsze ma o sobie mniemanie. O tym świadczą przecież te ogłoszenia. To daje impet! - Marill uśmiechnął się. - Ślepe przekonanie! Sceptycyzm i tolerancja są cechami człowieka kulturalnego. To właśnie wciąż go gubi. Odwieczna praca Syzyfa. Jedna z najgłębszych alegorii ludzkości.

- Panie Kern, ktoś chce z panem mówić - oznajmił nagle chłopak hotelowy podnieconym tonem. - Nie wygląda na to, żeby był z policji!

Ludwik wstał szybko.

- Dobrze, już idę.

Za pierwszym wejrzeniem nie poznał starszego, biednie wyglądającego mężczyzny. Wydawało mu się, że ma przed sobą niewyraźny, zamazany obraz na fotograficznej matówce, który stopniowo zaostrzał się i nabierał znajomych rysów.

- Ojciec! - rzekł wreszcie przerażony.

- Tak, Ludwiku. - Stary Kern otarł pot z czoła. - Gorąco - rzekł z bladym uśmiechem.

- Tak, bardzo gorąco. Chodź, pójdziemy do salonu. Tam jest chłodno.

Usiedli. Ludwik wstał jednak natychmiast, by przynieść ojcu lemoniadę. Był bardzo zaniepokojony.

- Dawno nie widzieliśmy się, ojcze - rzekł ostrożnie, gdy powrócił.

Stary Kern skinął głową.

- Czy możesz tu pozostać, Ludwiku?

- Nie sądzę. Znasz to przecież. Oni są nawet przyzwoici. Pozwolenie pobytu na dwa tygodnie i może jeszcze dodatkowo na dwa, trzy dni - ale potem koniec.

- A czy potem zamierzasz pozostać tu nielegalnie?

- Nie, ojcze. Tu jest za dużo emigrantów. Nie wiedziałem o tym.

Spróbuję wrócić do Wiednia. Tam łatwiej zginąć w tłumie. A co z tobą?

- Chorowałem, Ludwiku. Grypa. Dopiero przed kilkoma dniami wstałem.

- Ach tak - Ludwik odetchnął z ulgą. - Więc chorowałeś? A czy teraz jesteś już całkiem zdrów?

- Tak, widzisz przecież...

- A co robisz, ojcze?

- Znalazłem schronienie...

- Jesteś dobrze strzeżony - rzekł Ludwik z uśmiechem.

Staruszek spojrzał nań z takim zmieszaniem i udręką, że Ludwik się zdziwił.

- Czy nie jest ci tam dobrze, ojcze? - spytał.

- Dobrze, Ludwiku, co dla nas znaczy „dobrze”? Trochę spokoju to już jest dobrze. Robię coś, prowadzę księgowość. To niewiele, ale jednak jakieś zajęcie. W składzie węgla.

- Ależ to wspaniale! Ile tam zarabiasz?

- Nic nie zarabiam, tylko kieszonkowe. Za to mam wikt i mieszkanie.

- To już jest coś. Jutro odwiedzę cię, ojcze!

- Tak, tak... albo ja mogę tu przyjść.

- Po co masz się męczyć? Ja przyjdę...

- Ludwiku... - stary Kern przełknął ślinę. - Wolałbym przyjść tutaj.

Ludwik spojrzał nań zdumiony. Nagle zrozumiał wszystko. Krzepka kobieta przy drzwiach... Przez chwilę serce jego waliło jak młot.

Miał ochotę zerwać się, pociągnąć za sobą ojca i uciec wraz z nim.

Zawirowały mu w pamięci wspomnienia matki, Drezna, niedzielnych poranków spędzanych razem - potem spojrzał na tego rozbitka losu, spoglądającego z przerażającą pokorą, i pomyślał: stracony, wykończony! Jego wzburzenie znikło pozostawiając jedynie bezmierną litość.

- Dwa razy mnie wysiedlili, Ludwiku. Gdy wracałem, pierwszego dnia znajdowali mnie. Nie byli nawet źli. Ale nie mogą wszystkich nas tu zatrzymać. Zacząłem chorować. Deszcz padał bezustannie. Wreszcie przyszło zapalenie płuc z recydywą. I wtedy ona mnie pielęgnowała - inaczej byłoby po mnie, Ludwiku. To nie jest zła kobieta...

- Na pewno, ojcze - rzekł Ludwik spokojnie.

- Pracuję przecież. Zarabiam na swoje utrzymanie. To nie jest tak - rozumiesz - nie tak. Ale nie mogę już przecież sypiać na ławkach i żyć w ciągłym strachu, Ludwiku...

- Rozumiem to, ojcze.

Staruszek zapatrzył się w przestrzeń.

- Myślę nieraz o tym, że matka powinna rozwieść się ze mną.

Wówczas mogłaby wrócić do Niemiec.

- Czy chciałbyś tego?

- Dla siebie nie. Dla niej. Ja jestem przecież wszystkiemu winien.

Jeśli nie będzie moją żoną, będzie mogła wrócić. To ja jestem winien.

Także wobec ciebie. Przeze mnie nie masz ojczyzny.

Ludwik był głęboko wstrząśnięty. To nie był już jego pogodny, wesoły ojciec z Drezna - to był wzruszający, spokrewniony z nim starszy, niedołężny człowiek, który już nie umiał radzić sobie w życiu.

W zamęcie uczuć Ludwik wstał i uczynił coś, czego nigdy dotychczas nie robił. Otoczył ramionami szczupłą, przygarbioną postać ojca i ucałował go.

- Rozumiesz to, Ludwiku? - wymamrotał starzec.

- Tak, ojcze. To nie szkodzi. Nic nie szkodzi.

Poklepał delikatnie dłonią kościste łopatki ojca, wpatrując się ponad jego ramieniem w wiszący nad fortepianem zimowy pejzaż tyrolski.

- W takim razie pójdę już...

- Tak.

- Zapłacę jeszcze tylko za lemoniadę. Przyniosłem ci także paczkę papierosów. Urosłeś, Ludwiku, i zmężniałeś.

,,A ty zestarzałeś się i zgrzybiałeś - pomyślał Ludwik. - Gdybym miał tu przed sobą któregoś z tych, co cię do tego stanu doprowadzili, rozwaliłbym jego sytą, zadowoloną, głupią mordę!”

- Ty też dobrze się trzymasz, ojcze - rzekł. - Lemoniada jest już zapłacona. Zarabiam teraz trochę. A wiesz, czym? Naszymi własnymi dawnymi wyrobami. Twoim kremem migdałowym i twoją wodą kolońską. Pewien drogista ma tu jeszcze zapas i u niego je kupuję.

Spojrzenie Zygmunta Kerna ożywiło się nieco, po czym uśmiechnął się smutno.

- A teraz musisz chodzić z nimi od domu do domu. Wybacz mi, Ludwiku.

- Ależ co znowu! - Ludwik przełknął coś, co mu podchodziło do gardła. - To najlepsza szkoła na świecie, ojcze. Poznaje się życie od dołu. I ludzi także. Potem nie jest się narażonym na rozczarowania.

- Żebyś tylko nie zachorował.

- Nie, jestem bardzo zahartowany.

Wyszli na ulicę.

- Masz tyle nadziei, Ludwiku...

Mój Boże, on to nazywa nadzieją” - pomyślał Ludwik.

- Przecież to wszystko ułoży się wkrótce - rzekł. - Tak nie może być wiecznie.

- Tak. - Staruszek patrzył przed siebie. - Ludwiku - rzekł wreszcie cicho. - Kiedy znów będziemy razem... i gdy matka też będzie z nami... o tym wszystkim - zrobił gest za siebie - wtedy zapomnimy, nie będziemy o tym myśleli, prawda? - Mówił cicho, dziecinnie i poufnie. Brzmiało to jak szczebiot zmęczonego ptaka. - Gdyby nie ja, mógłbyś teraz studiować, Ludwiku - ciągnął tonem mechanicznej skargi, jak gdyby tak często rozmyślał nad tym, że z czasem jego poczucie winy stało się czymś automatycznym.

- Gdyby nie ty, nie byłoby mnie na świecie, ojcze - odparł Ludwik.

- Bądź zdrów, Ludwiku. Nie chcesz przyjąć papierosów? Jestem przecież twoim ojcem i chciałbym ci coś podarować.

- Dobrze, ojcze, wezmę je.

- Nie zapominaj o mnie - rzekł staruszek i jego wargi zadrgały nagle. - Miałem jak najlepsze intencje, Ludwiku - zdawało się, że nie może się rozstać z tym imieniem, powtarzał je wciąż - jeśli nawet nie potrafiłem ich urzeczywistnić, Ludwiku. Chciałem zadbać o was, Ludwiku.

- Dbałeś o nas, dopóki mogłeś.

- No, to idę już. Wszystkiego dobrego, moje dziecko.

Dziecko - pomyślał Ludwik. - Kto z nas dwóch jest dzieckiem?”

Patrzał, jak ojciec oddala się wolno. Obiecał mu, że napisze i że odwiedzi go jeszcze, ale czuł, że widzi go po raz ostatni. Patrzał za nim szeroko otwartymi oczami, dopóki go widział. Potem pozostała pustka.

Wrócił do hotelu. Na tarasie wciąż jeszcze siedział Marill, czytający swą gazetę z miną pełną odrazy i drwiny.

Dziwne, jak szybko może się coś zawalić - pomyślał Ludwik - podczas gdy ktoś inny wciąż jeszcze czyta gazetę. Pięćdziesięcioletni zupełny sierota - uśmiechnął się ze smutną ironią - zupełny sierota, jak gdyby nie można było być sierotą, nawet gdy ojciec i matka żyją.”

Trzy dni później Ruth Holland wyjeżdżała do Wiednia. Otrzymała depeszę od przyjaciółki, że będzie mogła u niej zamieszkać, postanowiła więc poszukać tam pracy i kontynuować studia.

Wieczorem przed wyjazdem poszli z Ludwikiem do restauracji „Pod Czarnym Prosięciem”. Dotychczas jadali oboje w garkuchni, jednak Ludwik zaproponował, aby ten ostatni wieczór spędzić w sposób wyjątkowy.

Restauracja „Pod Czarnym Prosięciem” był to niewielki, zadymiony lokal, niezbyt drogi, a mimo to bardzo dobry. Adres ten wskazał Ludwikowi Marill. Podał mu również ceny i polecił, jako specjalność kuchni, gulasz cielęcy. Przeliczywszy swój majątek Ludwik wykalkulował, że starczy mu jeszcze nawet na sernik na deser. Ruth powiedziała mu kiedyś, że to jej namiętność. Jednak gdy przyszli, spotkała ich przykra niespodzianka. Gulaszu już nie było, spóźnili się.

Ludwik zmartwiony studiował kartę. Prawie wszystkie inne dania były droższe. Kelner stojąc przy nim klepał swoją litanię: - Wędzonka z kapustą, kotlet wieprzowy z sałatą, kura w papryce, świeża wątróbka gęsia...

Wątróbka gęsia! - pomyślał Ludwik. - Ten dureń uważa nas widocznie za milionerów.” Podał Ruth kartę.

- Na co miałabyś ochotę zamiast gulaszu? - spytał.

Stwierdził, że jeśli zamówią kotlety, serniki przepadną.

Ruth rzuciła krótkie spojrzenie na kartę.

- Parówki z sałatką z kartofli - rzekła.

To było najtańsze.

- Wykluczone - oświadczył Ludwik. - To się nie nadaje na ucztę pożegnalną.

- Kiedy bardzo je lubię. Po zupach w garkuchni będzie to już uczta.

- A co myślisz o uczcie z kotletami wieprzowymi?

- To za drogie.

- Panie ober, dwa kotlety wieprzowe. Ale duże! - zamówił Ludwik.

- Wszystkie są jednakowe - rzekł kelner obojętnie. - A co przedtem? Zupa, zakąski, nóżki w galarecie?

- Nie - rzekła Ruth, zanim Ludwik zdążył ją spytać.

Zamówili jeszcze karafkę taniego wina, po czym kelner oddalił się z pogardliwą miną, jak gdyby przeczuwał, że Ludwikowi zabrakło już pół korony do napiwku.

Lokal był niemal pusty. Tylko przy stoliku w rogu siedział jeszcze jeden gość. Był to mężczyzna z monoklem w oku i z bliznami na szerokiej, czerwonej twarzy. Miał przed sobą kufel piwa i przyglądał się Ruth i Ludwikowi.

- Szkoda, że ten tu siedzi - rzekł Ludwik.

Ruth skinęła głową.

- Gdyby to jeszcze był ktoś inny! Ale ten przypomina mi...

- Tak, to na pewno nie emigrant - zauważył Ludwik. - Raczej przeciwieństwo tego.

- Nie patrzmy w jego stronę.

Spojrzawszy jednak po pewnym czasie, Ludwik spostrzegł, że obcy obserwuje ich nadal.

- Nie wiem, czego on może chcieć od nas - rzekł rozdrażniony. - Nie spuszcza z nas oka.

- Może to agent gestapo. Słyszałam, że roi się tu od szpiclów.

- Czy podejść do niego i spytać, o co mu chodzi?

- Nie! - Ruth przerażona chwyciła Ludwika za ramię.

Przyniesiono kotlety. Były chrupiące i soczyste, przybrane świeżą, zieloną sałatą. Jednak nie smakowały im tak, jak tego oczekiwali.

Nękał ich niepokój.

- On nie mógł przyjść tu specjalnie ze względu na nas - rzekł Ludwik. - Nikt nie wiedział, że tu będziemy.

- Nie - odparła Ruth. - Może znalazł się tu przypadkiem. Ale obserwuje nas, to widoczne...

Kelner zabrał naczynia. Ludwik patrzał za nim zniechęcony. Chciał zrobić Ruth przyjemność, a tymczasem lęk przed typem z monoklem popsuł im wszystko. Rozdrażniony wstał wreszcie. Miał pewien pomysł.

- Chwileczkę, Ruth.

- Co chcesz zrobić? - spytała zalękniona dziewczyna. - Zostań!

- Nie, nie idę do tamtego. Chcę porozmawiać z właścicielem.

Wychodząc z domu wsunął przezornie do kieszeni dwa flakoniki perfum. Chciał teraz spróbować, czy nie uda mu się wymienić jednego z nich na dwa serniki. Flakoniki miały wprawdzie o wiele większą wartość, ale to było mu obojętne. Po nieudanych kotletach Ruth musi mieć przynajmniej deser, który lubi, a może będzie mógł również wytargować kawę.

Wyszedł z sali i przedłożył właścicielowi swoją propozycję. Ten zrobił się od razu purpurowy.

- Ach tak, nie ma pan pieniędzy? Nażreć się, a potem nie móc zapłacić? Nie mój panie, w tym wypadku istnieje tylko jedno: policja!

- Za to, co zjadłem, mogę zapłacić! - Ludwik rzucił ze złością pieniądze na stół.

- Przelicz pan! - zwrócił się właściciel do kelnera. - A pan niech zabierze swoje śmierdzące paskudztwo - warknął do Ludwika. - Czego pan chce w ogóle? Czy pan jest klientem, czy handlarzem?

- Na razie jestem klientem - oświadczył Ludwik z wściekłością. - A pan jest...

- Chwileczkę! - odezwał się jakiś głos.

Ludwik odwrócił się gwałtownie. Tuż za nim stał człowiek z mono kłem.

- Czy mogę pana o coś spytać?

Oddalił się o parę kroków od bufetu. Ludwik poszedł za nim. Serce mu biło jak szalone.

- Państwo jesteście emigrantami z Niemiec, prawda? - spytał obcy.

Ludwik wbił w niego wzrok.

- Co to pana obchodzi?

- Nic - odparł tamten spokojnie. - Słyszałem tylko pańską rozmowę z gospodarzem. Czy może mi pan sprzedać flakonik perfum?

Ludwikowi zdawało się, że rozumie teraz, do czego obcy zmierza.

Jeśli sprzeda mu flakonik, stanie się winnym niedozwolonego handlu i będzie mógł natychmiast zostać uwięziony i wydalony.

- Nie - odparł.

- Dlaczego nie?

- Nie mam nic do sprzedania. Nie zajmuję się handlem.

- W takim razie zróbmy zamianę. Ja dam panu za te perfumy to, czego nie chce panu dać właściciel: ciastka i kawę.

- Nie rozumiem, o co panu chodzi - odparł Ludwik.

Mężczyzna uśmiechnął się.

- A ja rozumiem, że pan nie ma do mnie zaufania. Posłuchaj pan.

Przyjechałem z Berlina i za godzinę wracam. Pan nie może tam wrócić...

- Nie - rzekł Ludwik.

Obcy spojrzał na niego.

- Dlatego właśnie rozmawiam z panem. I dlatego chciałbym pomóc panu tą drobnostką. W czasie wojny byłem dowódcą kompanii. Jeden z moich najlepszych żołnierzy był Żydem. Może teraz da mi pan te perfumy?

Ludwik wręczył mu flakonik.

- Przepraszam pana - rzekł. - Wziąłem pana za kogoś zupełnie innego.

- Wyobrażam sobie. - Obcy zaśmiał się. - Ale niech pan nie zostawia tak długo tej młodej panienki samej. Pewnie się już niepokoi.

Życzę wam obojgu wszystkiego dobrego.

Podał rękę Ludwikowi.

- Dziękuję. Bardzo panu dziękuję.

Ludwik powrócił do stolika oszołomiony.

- Ruth - rzekł. - Albo dziś jest Gwiazdka, albo ja zwariowałem.

Po chwili zjawił się kelner niosąc na tacy kawę i srebrną trzypiętrową paterę z ciastkami.

- Co to? - spytała Ruth zdumiona.

- To cuda wyczarowane przez perfumy Kerna.

Ludwik rozpromieniony napełnił filiżanki kawą.

- Mamy prawo wybrać sobie po ciastku. Które chcesz, Ruth?

- Sernik.

- Masz sernik. Ja biorę murzynka.

- Czy zapakować resztę? - spytał kelner.

- Jaką resztę? Jak to?

Kelner wskazał ręką na trzy kondygnacje patery.

- Przecież to wszystko jest zamówione dla państwa.

Ludwik spojrzał ze zdumieniem.

- Wszystko dla nas? Gdzie jest... czy ten pan tu nie przyjdzie?

- Dawno już poszedł. Wszystko załatwione. A więc...

- Chwileczkę - rzekł Ludwik szybko. - Chwileczkę, na miłość boską! Ruth, może jeszcze napoleonkę? Albo ptysia, albo szarlotkę?

Nałożył jej pełen talerz i sam wziął również kilka ciastek.

- Tak - odetchnął potem z ulgą. - Resztę proszę zapakować w dwie paczki. Jedną zabierzesz na drogę, Ruth. Jak to cudownie, że mogę choć raz zatroszczyć się o ciebie!

- Szampan jest już w lodzie - rzekł kelner zabierając srebrne arcydzieło.

- Szampan! To dobry kawał! - Ludwik roześmiał się.

- Żaden kawał - kelner wskazał na drzwi, w których właśnie pojawił się właściciel, niosąc własnoręcznie kubełek z lodem, z którego wystawała szyjka butelki.

- Proszę się nie gniewać - uśmiechnął się słodkawo. - To był tylko żart przedtem...

Ludwik z wytrzeszczonymi oczami odchylił się w tył na krześle.

Kelner skinął głową.

- Wszystko już zapłacone.

- To chyba sen - rzekł Ludwik przesuwając dłonią po oczach. - Czy piłaś kiedy szampana, Ruth?

- Nie. Widziałam go tylko na filmie.

Ludwik opanował się z wysiłkiem.

- Panie gospodarzu - rzekł z godnością. - Widzi pan, jaką korzystną zamianę proponowałem panu przedtem. Flakon perfum „Farr”, znanych na całym świecie, za dwa marne serniki! Teraz widzi pan, co znawcy za to dają!

- Człowiek nie może znać się na wszystkim - tłumaczył się właściciel. - Ja znam się raczej na napojach.

- Ruth - rzekł Ludwik - od dzisiaj wierzę w cuda. - Gdyby teraz przez okno wleciał biały gołąb, trzymając w dziobie dwa paszporty ważne na pięć lat albo pozwolenie na pracę na czas nieograniczony, wcale by mnie to nie zdziwiło!

Opróżnili butelkę. Pozostawienie choćby jednej kropli wydawało im się grzechem. Nawet tak bardzo szampan im nie smakował, ale pili go i byli coraz weselsi, a w końcu nawet trochę podchmieleni.

Zaczęli się zbierać do wyjścia. Ludwik wziął paczki z ciastkami.

Chciał zapłacić za kotlety, jednak kelner odsunął pieniądze.

- Wszystko zapłacone.

- Ruth - rzekł Ludwik zacinając się nieco - życie jest pełne najdziwniejszych niespodzianek. Jeszcze jeden taki dzień, a stanę się romantykiem.

Właściciel zatrzymał ich.

- Czy ma pan może jeszcze takie perfumy? Chciałbym dla żony...

Ludwik oprzytomniał od razu.

- Przypadkiem mam jeszcze jeden flakon. Ostatni. - Wyciągnął z kieszeni drugi flakonik. - Ale już nie po tej cenie co przedtem, drogi panie. Tamtą okazję pan stracił! Dwadzieścia koron! - Wstrzymał oddech. - Tylko dla pana!

Właściciel zrobił błyskawiczny rachunek. Za szampana i ciastka policzył rotmistrzowi o trzydzieści koron za dużo. Zostanie mu więc jeszcze dziesięć koron dodatkowego zysku.

- Piętnaście - zaproponował.

- Dwadzieścia.

Ludwik zrobił ruch, jak gdyby zamierzał wsunąć flakonik z powrotem do kieszeni.

- A więc dobrze.

Właściciel wyciągnął z kieszeni pognieciony banknot. Postanowił swojej kochance, nadobnej Barbarze, powiedzieć, że perfumy kosztowały pięćdziesiąt koron. Tym sposobem uniknie konieczności kupienia jej kapelusza, którego domagała się od paru tygodni i który miał kosztować czterdzieści osiem koron. Podwójny zysk.

Ludwik i Ruth wstąpili do hotelu po walizkę, po czym poszli na dworzec.

Ruth była milcząca.

- Nie martw się - rzekł Ludwik. - Przyjadę wkrótce. Najpóźniej za tydzień muszę stąd wyjechać. Znam to już. Wtedy przyjadę do Wiednia. Czy chcesz, żebym przyjechał?

- Tak, przyjedź! Ale tylko jeśli to dla ciebie wskazane.

- Dlaczego nie mówisz po prostu: tak, przyjedź?

Spojrzała na niego jak gdyby z poczuciem winy.

- Czy tamto nie znaczy więcej?

- Nie wiem. Brzmi ostrożniej.

- Tak - odparła posmutniawszy nagle. - Właśnie, ostrożniej.

- Nie martw się - powtórzył Ludwik. - Dopiero co byłaś taka wesoła!

Spojrzała nań bezradnie.

- Nie przejmuj się tym, co mówię - szepnęła. - Czasem mam taki zamęt w głowie. Może to z powodu wina. Tak, myślę, że to wino.

Chodź, mamy jeszcze trochę czasu.

Usiedli na ławce w parku. Ludwik otoczył ramieniem jej plecy.

- Bądź wesoła, Ruth. Smutek na nic się nie zda. To brzmi głupio, ale dla nas to nie jest głupie. Nam tak bardzo potrzeba trochę radości.

Właśnie nam.

Ruth patrzała przed siebie.

- Chciałabym być wesoła, Ludwiku. Ale taka jestem ociężała.

Chciałabym być lekka. Chciałabym robić wszystko jak najlepiej. Ale coś wychodzi zawsze niezręcznie i ciężko. - Słowa te wypowiedziała gniewnie i Ludwik spostrzegł nagle, że twarz jej jest zalana łzami.

Płakała cicho, z gniewu i bezradności. - Nie wiem, dlaczego płaczę - mówiła - przecież właśnie w tej chwili nie mam powodu do smutku. Ale może właśnie dlatego płaczę. Nie patrz na mnie, nie patrz.

- Chcę patrzeć - rzekł Ludwik.

Pochyliła ku niemu twarz, kładąc mu dłonie na ramionach.

Przyciągnął ją do siebie, a ona pocałowała go - na ślepo, z przymkniętymi oczami i mocno zaciśniętymi wargami, dziko i gniewnie, jakby go odpychała.

- Ach! - Uspokoiła się nieco. - Cóż ty wiesz... - Jej głowa opadła na ramię Ludwika, oczy miała nadal przymknięte. - Cóż ty wiesz? - Jej usta rozchyliły się, a wargi stały się miękkie jak owoc.

Poszli dalej. Na dworcu Ludwik znikł, by kupić wiązankę róż.

Błogosławił przy tym człowieka z monoklem i właściciela „Czarnego Prosięcia”.

Ruth była zupełnie oszołomiona, gdy powrócił z kwiatami. Zarumieniła się i wszelki ślad smutku znikł z jej twarzy.

- Kwiaty! - zawołała. - Róże! Wyjeżdżam jak gwiazda filmowa.

- Wyjeżdżasz jak żona handlowca, któremu powodzi się w interesach - oświadczył Ludwik z dumą.

- Handlowcy nie kupują kwiatów, Ludwiku.

- Owszem, najmłodsza generacja robi to znowu.

Ułożył na siatce walizkę i paczkę z ciastkami. Ruth wyszła z nim z wagonu. Na peronie ujęła jego głowę w obie dłonie i spojrzała mu poważnie w oczy.

- Dobrze, że tu byłeś. - Ucałowała go. - A teraz idź. Odejdź, gdy będę wsiadała. Nie chcę znowu płakać. Jeszcze pomyślisz, że nic innego nie potrafię. Idź...

Ludwik nie ruszał się.

- Nie boję się pożegnania - rzekł. - Mam ich już wiele za sobą.

Ale to nie jest pożegnanie.

Pociąg ruszył. Ruth machała ręką. Ludwik stał na peronie, dopóki pociąg nie zniknął. Gdy wracał, wydawało mu się, że całe miasto wymarło.

Przed wejściem do hotelu spotkał Rabego.

- Dobry wieczór - rzekł, po czym wyjmując z kieszeni paczkę papierosów podsunął mu ją. Rabę cofnął się gwałtownie i podniósł ramię, jak gdyby chcąc uchronić się od ciosu. Ludwik spojrzał nań zdumiony.

- Przepraszam - rzekł Rabę, bardzo zmieszany. - To jeszcze taki mimowolny odruch...

Wziął papierosa.

Steiner pracował od dwóch tygodni jako kelner w gospodzie „Pod Zielonym Drzewem”. Była późna noc. Właściciel spał od dwóch godzin i tylko jeszcze kilku gości było na sali.

Steiner opuścił żaluzje.

- Fajrant - rzekł.

- Daj nam jeszcze po jednym, Johann - rzekł jeden z gości, majster stolarski z twarzą przypominającą ogórek.

- Dobrze - odparł Steiner. - Morelówki?

- Nie, już dość węgierskiej. Wypijemy teraz po kieliszku dobrej śliwowicy.

Steiner przyniósł butelkę i kieliszki.

- Wypij jednego z nami - rzekł stolarz.

- Dzisiaj nie. Dziś albo wcale, albo musiałbym się urżnąć.

- To się urżnij! - Stolarz potarł swoją ogórkowatą gębę. - I ja się urżnę! Pomyśl: trzecia córka! Przychodzi dzisiaj z rana akuszerka i mówi: „Gratuluję panu, panie Blau, trzecia zdrowa córka!” A byłem pewien, że tym razem będzie chłopak! Trzy dziewczyny, a spadkobiercy nie ma! Czy nie można oszaleć? Sam powiedz, Johann! Jesteś przecież człowiekiem, musisz to zrozumieć!

- Jeszcze jak - odparł Steiner. - Może przynieść większe kieliszki?

Stolarz uderzył pięścią w stół.

- Masz rację, do cholery! Właśnie! Większe kieliszki, w tym rzecz!

Że też ja dotychczas na to nie wpadłem!

Wzięli większe kieliszki i pili przez godzinę. Potem stolarzowi pomyliło się wszystko i wyrzekał, że żona urodziła mu trzech chłopaków.

Z trudem zapłacił i wytoczył się z lokalu wraz ze swymi kompanami.

Steiner sprzątnął ze stołu. Potem nalał sobie pełną szklankę śliwowicy i wypił ją jednym haustem. W głowie mu huczało. Usiadł przy stole i zatonął w ponurych myślach. W końcu wstał i poszedł do swej komórki. Wygrzebawszy ze swych rzeczy fotografię żony, wpatrywał się w nią długo. Nie miał o niej żadnych wiadomości. Sam także nie pisał obawiając się, że jej korespondencja jest kontrolowana.

Przypuszczał, że przeprowadziła z nim rozwód.

- Do diabła! - Wstał. - Może już od dawna żyje z innym i zapomniała o mnie!

Jednym ruchem rozdarł fotografię i rzucił kawałki na podłogę.

- Muszę się z tego wyzwolić! Inaczej mnie to zniszczy. Jestem człowiekiem samotnym, jestem Johann Huber, a nie Steiner! Koniec!

Wypił jeszcze jedną szklankę wódki, zamknął lokal i wyszedł na ulicę. W pobliżu Ringu zaczepiła go jakaś dziewczyna.

- Pójdziesz ze mną, chłopczyku?

- Tak.

Szli obok siebie. Dziewczyna przyglądała mu się z ukosa badawczo.

- Nie spojrzałeś na mnie nawet.

- Owszem - odparł Steiner nie podnosząc wzroku.

- Nie wierzę. Podobam ci się?

- Tak, podobasz mi się.

- To szybko idzie u ciebie.

- Tak - rzekł - to idzie szybko.

Ujęła go pod ramię.

- A co mi dasz, skarbie?

- Nie wiem. A co byś chciała?

- Zostaniesz przez całą noc?

- Nie.

- To może dwadzieścia szylingów?

- Dziesięć. Jestem kelnerem i niewiele zarabiam.

- Nie wyglądasz na kelnera.

- Są ludzie, którzy nie wyglądają na prezydentów państwa, a mimo to są nimi.

Dziewczyna zaśmiała się.

- Jesteś wesoły. Lubię wesołych facetów. No, to niech będzie dziesięć. Mam ładny pokój. Zobaczysz, że będziesz ze mnie zadowolony.

- Tak? - rzekł Steiner.

Pokój był pełen czerwonych pluszowych mebli, porcelanowych figurek, serwetek na stolikach i fotelach. Na kanapie siedziały rzędem pluszowe misie, karnawałowe lalki i małpki z materiału. Nad kanapą wisiała powiększona fotografia feldfebla o wyłupiastych oczach i podkręconym wąsie, w pełnej gali.

- To twój mąż? - spytał Steiner.

- Nie, to nieboszczyk gospodyni.

- Pewnie zadowolona, że się go pozbyła, co?

- Nic podobnego! - Dziewczyna rozpinała bluzkę. - Jeszcze dzisiaj po nim beczy, taki był podobno nadzwyczajny. Dziarski chłop, wiesz?

- Więc dlaczego powiesiła go u ciebie?

- Ma u siebie jego drugą fotografię. Większą i kolorową. Oczywiście tylko mundur jest kolorowy, rozumiesz? Chodź, odepnij mi te haftki na plecach!

Steiner czuł pod palcami jędrne ramiona kobiety. Nie oczekiwał tego. Pamiętał jeszcze z czasów wojskowych dotknięcie ciała dziwek.

Były zawsze miękkie i szare.

Dziewczyna rzuciła bluzkę na kanapę. Miała piersi pełne i jędrne, harmonizujące z silnymi ramionami i szyją.

- Usiądź, skarbie - rzekła. - Rozgość się. Kelnerzy i takie jak ja mają zawsze zmęczone nogi.

Ściągnęła spódniczkę.

- Do licha - rzekł Steiner. - Ładna jesteś.

- Już mi to niejeden mówił. - Dziewczyna złożyła starannie spódniczkę. - Jeśli ci to nie przeszkadza...

- Owszem, przeszkadza mi.

Dziewczyna spojrzała przez ramię.

- Żartujesz, wesoły pasażer z ciebie!

Steiner patrzał na nią.

- Cóż mi się tak przyglądasz? - spytała dziewczyna. - Można się przestraszyć! Jezu, jak nożownik! Dawno nie miałeś kobiety, co?

- Jak ci na imię? - spytał Steiner.

- Uśmiejesz się, Elwira. To pomysł mojej matki. Ona zawsze miała wysokie aspiracje. Chodź do łóżka.

- Nie - rzekł Steiner - napijemy się jeszcze czegoś.

- Masz pieniądze? - spytała szybko.

Steiner skinął głową. Elwira nie krępując się podeszła nago do drzwi.

- Pani Poschnigg! - krzyknęła. - Coś do picia!

Gospodyni zjawiła się tak szybko, jak gdyby podsłuchiwała pod drzwiami. Pulchna, wtłoczona w czarny aksamit, miała czerwone policzki i okrągłe, błyszczące oczy.

- Może być szampan - zaproponowała usłużnie - słodki jak cukier.

- Wódka - odparł Steiner nie patrząc na nią. - Śliwowica, wiśniak, gorzka, byle co...

Kobiety wymieniły spojrzenia.

- Wiśniak - rzekła Elwira. - Ten dobry, z górnej półki.

Kosztuje dziesięć szylingów, skarbie.

Steiner wręczył jej pieniądze.

- Skąd masz taką skórę? - spytał.

- Ani krosteczki, co? - Elwira obracała się przed nim. Taką mają tylko rude.

- Tak - rzekł Steiner - nie zauważyłem, że jesteś ruda.

- Bo byłam w kapeluszu, kochanie. - Elwira wzięła butelkę z rąk gospodyni. - Napije się pani z nami, pani Poschnigg?

- Jeśli wolno. - Gospodyni usiadła. - Pani dobrze, panno Elwiro! - Westchnęła. - Ja, biedna wdowa, zawsze samotna...

Biedna wdowa jednym haustem opróżniła kieliszek i natychmiast napełniła go znowu.

- Pańskie zdrowie, szykowny młodzieńcze!

Wstała patrząc kokieteryjnie na Steinera.

- No, to dziękuję i wesołej zabawy.

- Masz szanse u niej, skarbie - oświadczyła Elwira.

- Daj szklankę - rzekł Steiner.

Napełnił ją po brzegi i wypił.

- Jezu! - Elwira spojrzała nań zaniepokojona. - Nie rozbijesz chyba czegoś, kochanie? Mieszkanie jest luksusowe, rozumiesz? To drogo kosztuje, skarbie!

- Usiądź przy mnie - rzekł Steiner.

- Powinniśmy byli raczej pojechać na Prater albo do lasu.

Steiner uniósł głowę. Czuł, jak wiśniak pulsuje mu w skroniach uderzając miękkimi młoteczkami o gałki oczne.

- Do lasu? - spytał.

- Tak, do lasu albo w zboże, teraz, latem.

- W zboże, latem? Skąd ci przyszło do głowy zboże?

- Całkiem po prostu - paplała skwapliwie Elwira, trochę zaniepokojona. - Przecież mamy lato, skarbie! To czasem idzie się w zboże, wiesz?

- Nie chowaj butelki, nie rozwalę ci twojej budy. Zboże, mówisz, latem?

- Ma się rozumieć latem, skarbie, w zimie jest przecież zimno.

Steiner znowu napełnił szklankę.

- Do licha, jak ty pachniesz.

- Wszystkie rude tak pachną, skarbie.

Młoteczki uderzały szybciej. Pokój zaczął się kołysać.

- Zboże - powiedział Steiner wolno i z trudem - i wiatr nocą.

- Chodź do łóżka, kochanie, rozbierz się.

- Otwórz okno.

- Jest otwarte, skarbie. Chodź, będziesz szczęśliwy.

Steiner pił.

- A ty byłaś kiedy szczęśliwa? - spytał z wzrokiem utkwionym w stół.

- Oczywiście, często.

- Ach, nie gadaj tyle. Zgaś światło.

- Rozbierz się najpierw.

- Zgaś światło!

Elwira usłuchała. W pokoju zapanowała ciemność.

- Chodź do łóżka, skarbie.

- Nie. Do łóżka nie. Łóżko to co innego. Do diabła! Nie łóżko!

Niepewną ręką nalał do szklanki wiśniaku. W głowie mu szumiało.

Dziewczyna przeszła przez pokój, przy oknie zatrzymała się na chwilę i wyjrzała na ulicę. Słabe światło latarni ulicznych otulało jej ciemne ramiona. Za jej głową była noc.

- Chodź - rzekł Steiner ochrypłym głosem.

Odwróciła się i szła ku niemu miękko i bezgłośnie. Szła, dojrzała jak zboże, ciemna i nieznana, o zapachu i skórze tysiąca kobiet i jednej...

- Mario - wyszeptał Steiner.

Dziewczyna zaśmiała się niskim, ciepłym głosem.

- No, widzisz, jaki jesteś wstawiony, skarbie, mam przecież na imię Elwira...

VIII

Ludwikowi udało się przedłużyć pozwolenie na pobyt o dalsze pięć dni, po czym został wydalony. Otrzymał bezpłatny przejazd do granicy i zgłosił się na posterunku celnym.

- Bez papierów? - spytał czeski urzędnik.

- Tak.

- Niech pan wejdzie. Jest tam już kilka osób. Mniej więcej za dwie godziny będzie najlepsza pora.

Ludwik wszedł do budynku. Było tam już trochę ludzi: bardzo blady mężczyzna z żoną i stary Żyd.

- Dobry wieczór - rzekł Ludwik.

Tamci wymamrotali coś.

Ludwik postawił walizkę i usiadł. Zmęczony przymknął oczy.

Wiedział, że ma przed sobą długą drogę, próbował więc zdrzemnąć się.

- Przejdziemy - usłyszał głos bladego mężczyzny - zobaczysz, Anno, a potem wszystko zmieni się na lepsze.

Kobieta nie odpowiadała.

- Przejdziemy - zaczął znowu mężczyzna - na pewno! Dlaczego nie mieliby nas wpuścić?

- Bo nas nie chcą - odparła kobieta.

- Przecież my też jesteśmy ludźmi...

Ty biedny głupcze” - pomyślał Ludwik. Słyszał jeszcze przez pewien czas niewyraźny szept mężczyzny, po czym usnął.

Obudził się, gdy przyszedł po nich celnik. Szli polami, aż dotarli do liściastego lasu, którego czarny masyw wznosił się przed nimi w mroku.

Urzędnik zatrzymał się.

- Idźcie tą ścieżką wciąż na prawo. Przy gościńcu skręćcie w lewo.

Powodzenia! - Zniknął w ciemności.

Stali we czworo niezdecydowani.

- Co teraz? - pytała kobieta. - Czy ktoś zna drogę?

- Pójdę pierwszy - rzekł Ludwik. - Byłem tu już przed rokiem.

Ostrożnie posuwali się w ciemności. Księżyc jeszcze nie wzeszedł.

Mokra trawa, niewidzialna i obca, muskała ich obuwie. Potem objęło ich potężne tchnienie lasu.

Szli długo. Ludwik słyszał za sobą kroki tamtych. Nagle zabłysły przed nimi latarki elektryczne i gruby głos zawołał:

- Stać! Zatrzymać się!

Ludwik jednym susem skoczył w bok. Biegł w ciemności, wpadając na drzewa, potem po omacku zaczął przedzierać się przez krzaki jeżyn i wrzucił w nie swoją walizkę. Usłyszawszy, że ktoś biegnie za nim, odwrócił się. Była to kobieta.

- Niech pani się schowa - szepnął. - Ja się tu wdrapię!

- Mój mąż, och, ten...

Ludwik wdrapał się szybko na pobliskie drzewo. Poczuł pod sobą miękkie, szumiące listowie i usiadł w rozwidleniu gałęzi. Kobieta stała nieruchomo pod drzewem. Nie widział jej, ale czuł jej obecność.

Z oddali dobiegł go głos starego Żyda.

- Bzdury! - odparł gruby głos. - Bez paszportu nie przejdzie pan i koniec!

Ludwik nasłuchiwał. Po chwili rozpoznał również cichy głos drugiego mężczyzny, odpowiadający na pytania żandarma. Schwytali więc obu. W tej samej chwili usłyszał szelest na dole. Kobieta wymamrotała coś i poszła z powrotem.

Przez chwilę było cicho. Potem światło latarek poczęło przeświecać poprzez drzewa. Rozległy się kroki. Ludwik przycisnął się do pnia. Od dołu był dobrze osłonięty gęstym listowiem. Nagle usłyszał twardy, niepohamowany głos kobiety.

- Musi tu być! Wdrapał się na drzewo, o tu...

Smuga światła skierowała się ku górze.

- Zejść! - krzyknął gruby głos. - Bo strzelę!

Ludwik namyślił się przez chwilę. To było bezcelowe. Zlazł z drzewa. Latarki oślepiły go jaskrawym światłem.

- Paszport?

- Gdybym miał paszport, nie właziłbym na drzewo.

Ludwik spojrzał na kobietę, która go wydała. Robiła wrażenie nieprzytomnej.

- Chciałby pan, co? - syknęła. - Wziąć nogi za pas, a nas tu zostawić! Wszyscy muszą tu zostać! - krzyczała. - Wszyscy!

- Stul pysk! - ryknął żandarm. - Ustawić się! - Skierował na nich światło. - Należałoby was właściwie wpakować do więzienia, wiedzcie o tym! Nielegalne przekroczenie granicy! Ale po co mielibyśmy was jeszcze karmić! Marsz z powrotem! Do Czechosłowacji!

I pamiętajcie: następnym razem będziemy strzelać!

Ludwik odszukał w zaroślach walizkę, po czym wszyscy czworo w milczeniu poszli gęsiego z powrotem, a za nimi żandarmi z latarkami. Było coś upiornego w tym, że nie widzieli swych prześladowców, jedynie białe kręgi latarek, że tylko głosy i światło ujęły ich i gnały z powrotem.

Kręgi światła zatrzymały się.

- Marsz naprzód w tym kierunku! - rozkazał głos. - Kto wróci, zostanie zastrzelony!

Wszyscy czworo szli dalej, dopóki światło nie zniknęło za drzewami.

Ludwik usłyszał za sobą cichy głos męża kobiety, która go wydała.

- Przepraszam pana - ona była wprost nieprzytomna - niech pan jej wybaczy - ona na pewno już teraz żałuje...

- To mnie nie wzrusza - rzucił Ludwik przez ramię.

- Niech pan zrozumie - szeptał mężczyzna - strach, trwoga...

- Mogę zrozumieć! - Ludwik odwrócił się. - Ale wybaczyć to byłoby zbyt męczące. Wolę zapomnieć.

Przystanął. Znajdowali się na niewielkiej polanie. Tamci zatrzymali się również. Ludwik położył się na trawie oparłszy głowę na walizce.

Tamci rozmawiali szeptem, po czym kobieta zbliżyła się o krok.

- Anno - rzekł mężczyzna.

Kobieta podeszła do Ludwika.

- Pan nie wskaże nam drogi powrotnej? - spytała ostro.

- Nie.

- To przecież pan jest winien, że nas złapali. Łotr!

- Anno! - powtórzył mężczyzna.

- Niech pan da spokój - rzekł Ludwik. - Zawsze lepiej wypowiedzieć, co się ma na sercu.

- Wstawaj pan! - krzyczała kobieta.

- Ja tu zostaję. Wy możecie robić, co chcecie. Za lasem na lewo jest droga do czeskiego posterunku celnego.

- Ty Żydziaku! - krzyknęła kobieta.

Ludwik roześmiał się.

- Tego jeszcze brakowało!

Widział, że blady mężczyzna szepcze coś gwałtownie do rozhisteryzowanej kobiety i ciągnie ją w tył.

- On na pewno wróci - zaszlochała. - Ja wiem, że on wróci i przejdzie. On powinien... jego obowiązkiem jest...

Mężczyzna odciągnął ją powoli w kierunku lasu. Ludwik sięgnął po papierosa. Nagle o kilka metrów dalej ujrzał coś ciemnego, wynurzającego się z ziemi jak gnom. Był to stary Żyd, który również położył się w trawie. Wstał i potrząsnął głową.

- Och, ci ludzie!

Ludwik nie odpowiedział. Zapalił papierosa.

- Czy zostaniemy tu przez całą noc? - spytał po chwili staruszek łagodnym tonem.

- Do trzeciej. Wtedy już najlepsza pora. Teraz jeszcze pilnują. Ale jeśli nikt nie przejdzie, zmęczą się.

- Ano, to będziemy czekać - rzekł staruszek pogodnie.

- To daleko i przez pewien czas trzeba będzie się czołgać - rzekł Ludwik.

- Nie szkodzi. Na stare lata zabawię się w żydowskiego Indianina.

Siedzieli w milczeniu. Na niebie z wolna pojawiały się gwiazdy.

Ludwik rozpoznał Wielką Niedźwiedzicę i Gwiazdę Polarną.

- Muszę się dostać do Wiednia - rzekł staruszek po pewnym czasie.

- Ja właściwie nigdzie nie muszę się dostać - odparł Ludwik.

- To się zdarza. - Staruszek żuł źdźbło trawy. - Ale po pewnym czasie ma się znowu jakiś cel. Takie jest życie. Trzeba tylko przeczekać.

- Tak - odparł Ludwik. - Trzeba przeczekać. Ale na co się czeka?

- Na nic właściwie - odparł staruszek spokojnie. - Bo gdy to coś nadejdzie, okazuje się niczym. Wówczas czeka się znowu na coś innego.

- Tak, być może. - Ludwik wyciągnął się znowu. Czuł walizkę pod głową. Było w tym coś uspokajającego.

- Jestem Moryc Rosenthal z Godesbergu nad Renem - rzekł staruszek po chwili. Wyciągnął z plecaka cienki szary płaszcz i zarzucił go na ramiona. Teraz przypominał jeszcze bardziej gnoma. - Czasem wydaje się śmieszne, że człowiek ma nazwisko, co? Zwłaszcza w nocy.

Ludwik spojrzał w ciemne niebo.

- A także, gdy się nie ma paszportu. Nazwiska muszą być wypisane, inaczej nie są własnością człowieka.

Wiatr uwiązł w gałęziach drzew. Rozległ się szum, jak gdyby za lasem było morze.

- Sądzi pan, że będą strzelali? - spytał Moryc Rosenthal.

- Nie wiem. Może nie.

Staruszek pokiwał głową.

- Dobrze jest, gdy się ma ponad siedemdziesiąt lat. Niewiele się już ryzykuje z życia.

Steiner dowiedział się wreszcie, gdzie ukryte są dzieci starego Seligmanna. Adres znaleziony w starym hebrajskim modlitewniku okazał się prawdziwy, ale tymczasem dzieci umieszczono gdzie indziej.

Długo trwało, zanim Steiner odnalazł nowy adres - początkowo uważano go wszędzie za szpicla i odnoszono się do niego nieufnie.

Steiner zabrał z pensjonatu walizkę i udał się pod wskazany adres.

Dom znajdował się we wschodniej części Wiednia. Dopiero po godzinie dotarł do celu. Wszedł na schody. Na każdym piętrze było troje drzwi. Zapalał jedną zapałkę za drugą i szukał nazwiska.

W końcu na czwartym piętrze dostrzegł owalny mosiężny szyld z napisem: „Samuel Bernstein. Zegarmistrz”. Zapukał.

Za drzwiami usłyszał szepty i bieganinę. Potem ostrożny głos zapytał:

- Kto tam?

- Mam tu coś oddać - powiedział Steiner. - Walizkę.

Nagle poczuł, że ktoś go obserwuje i odwrócił się szybko.

Drzwi mieszkania za nim otworzyły się bezgłośnie i stanął w nich szczupły mężczyzna bez marynarki. Steiner postawił walizkę na ziemi.

- Pan do kogo? - spytał mężczyzna w drzwiach.

Steiner spojrzał na niego.

- Bernsteina nie ma w domu - dodał mężczyzna.

- Mam tu rzeczy starego Seligmanna - rzekł Steiner. - Podobno jego dzieci tu są. Byłem przy tym nieszczęśliwym wypadku.

Mężczyzna przyglądał mu się jeszcze chwilę, po czym zawołał:

- Możesz go wpuścić, Moryc!

Zachrzęścił łańcuch i zgrzytnął klucz. Drzwi mieszkania Bernsteina otworzyły się. Steiner zajrzał w słabo oświetlone wnętrze.

- Co? - rzekł. - To chyba nie... ależ oczywiście, papa Moryc!

Moryc Rosenthal stał w drzwiach trzymając w ręku drewnianą warząchew. Na ramiona miał narzucony płaszcz.

- To ja - odparł. - Ale któż to... Steiner! - wykrzyknął nagle z serdecznym zdziwieniem. - Powinienem był się domyślić! Faktycznie, mój wzrok pogarsza się coraz bardziej! Wiedziałem, że pan jest w Wiedniu. Kiedy to spotkaliśmy się ostatni raz?

- Już blisko rok temu, papo Moryc.

- W Pradze?

- W Zurychu.

- Słusznie, w zuryskim więzieniu. Sympatyczni ludzie tam byli.

Ostatnio miesza mi się trochę to wszystko. Pół roku temu byłem znowu w Szwajcarii. W Bazylei. Doskonały wikt, ale niestety nie dają papierosów, jak w miejskim więzieniu w Locarno. Miałem tam nawet doniczkę z kamelią w celi. Szkoda mi było stamtąd odchodzić.

Mediolan się do tego nawet nie umywa! - Przerwał. - Ale wejdź pan, Steiner. Stoimy w korytarzu jak starzy zbrodniarze i wspominamy dawne czasy.

Steiner wszedł. Mieszkanie składało się z kuchni i pokoju. Było w nim kilka krzeseł, stół, szafa i dwa materace z kocami. Na stole leżały różne narzędzia, stało parę tanich budzików oraz malowana szafka zegarowa z barokowymi aniołkami, trzymającymi stary zegar, którego sekundnik przedstawiał kołyszącą się tam i z powrotem śmierć z kosą. Nad piecem kuchennym, na wygiętym pręcie metalowym, wisiała lampa z zielonawobiałym, wyszczerbionym palnikiem gazowym. Na kuchence gazowej stał duży garnek z gotującą się zupą.

- Właśnie gotuję coś dla dzieci - wyjaśnił Moryc Rosenthal. - Zastałem je tu siedzące jak myszy w pułapce. Bernstein jest w szpitalu.

Troje dzieci zmarłego Seligmanna siedziało skulone na ziemi obok kuchni. Nie zwracały uwagi na Steinera. Wpatrywały się w garnek z zupą. Najstarszy chłopak miał około czternastu lat, najmłodszy siedem lub osiem.

Steiner postawił obok nich walizkę.

- To walizka waszego ojca - rzekł.

Spojrzały nie poruszywszy się niemal, tylko nieznacznie odwróciły głowy.

- Widziałem go przed śmiercią - rzekł Steiner. - Mówił o was.

Dzieci patrzyły na niego nie odpowiadając. Oczy ich lśniły jak oszlifowane na okrągło, czarne kamyki. Płomień lampy gazowej syczał.

Steiner czuł się nieswojo. Wiedział, że powinien powiedzieć coś ciepłego, ludzkiego, ale wszystko, co mu przychodziło na myśl, wydawało się głupie i nieprawdziwe wobec osamotnienia tych trojga milczących dzieci.

- Co jest w tej walizce? - spytał najstarszy po chwili.

Głos miał bezbarwny i mówił wolno, twardo i ostrożnie.

- Nie pamiętam dokładnie. Różne rzeczy waszego ojca, a także trochę pieniędzy.

- Czy ona należy teraz do nas?

- Oczywiście. Dlatego ją przyniosłem.

- Czy mogę ją wziąć?

- Naturalnie! - odparł Steiner zdziwiony.

Chłopak podniósł się z ziemi. Był smukły, wysoki i czarnowłosy, powoli, nie odrywając wzroku od Steinera, zbliżył się do walizki, szybkim, zwierzęcym ruchem pochwycił ją, po czym cofnął się gwałtownie, jak gdyby się obawiał, że Steiner wyrwie mu zdobycz, prędko zaciągnął walizkę do sąsiedniego pokoju. Dwoje młodszych dzieci, przytulonych do siebie jak dwa duże, czarne koty, pośpieszyło a nim.

Steiner spojrzał na papę Moryca.

- No cóż - rzekł z ulgą. - One chyba wiedziały już o tym od dłuższego czasu...

Moryc Rosenthal zamieszał w garnku.

- Już się tak bardzo nie przejmują. Były przy śmierci matki i dwóch braci, więc to już ich tak bardzo nie wzrusza. Co się często zdarza, nie boli tak mocno.

- Albo jeszcze mocniej - rzekł Steiner.

Moryc Rosenthal spojrzał na niego spod pomarszczonych powiek.

- Gdy się jest bardzo młodym, to nie boli, i gdy się jest bardzo starym, także nie. Pośrodku to najgorszy okres.

- Tak - rzekł Steiner. - Najgorsze to te cholerne pięćdziesiąt lat pośrodku.

Moryc Rosenthal skinął pogodnie głową.

- Mnie już teraz nic nie obchodzi. - Przykrył garnek pokrywką. - Dzieci umieściliśmy już - rzekł. - Jedno zabiera Mayer do Rumunii. Drugie pojedzie do przytułku dla dzieci w Locarno. Znam kogoś, kto za nie zapłaci. Najstarszy pozostanie na razie tu, u Bernsteina...

- Czy wiedzą już o tym, że muszą się rozstać?

- Tak. Ale i tym się nie przejmują. Uważają to raczej za szczęście. - Rosenthal odwrócił się. - Wie pan - rzekł - znałem go od dwudziestu lat. W jaki sposób zginął? Czy zeskoczył?

- Tak.

- Nie zrzucono go?

- Nie. Byłem przy tym.

- Dowiedziałem się o jego śmierci w Pradze. Tam mówiono, że go zrzucili. Potem przyjechałem, żeby się zająć dziećmi. Obiecałem mu to kiedyś. Był jeszcze młody. Miał zaledwie sześćdziesiątkę. Nie sądziłem, że tak skończy. Ale on był zawsze trochę bez głowy od śmierci Racheli. - Moryc Rosenthal spojrzał na Steinera. - Miał dużo dzieci. To się często zdarza u Żydów. Lubią rodzinę. Ale właściwie nie powinni jej mieć! - Otulił się szczelniej płaszczem, jak gdyby poczuł chłód, i nagle wydał się Steinerowi bardzo stary i zmęczony.

Steiner wyciągnął papierosy.

- Od kiedy pan tu jest, papo Moryc? - spytał.

- Od trzech dni. Raz złapano nas na granicy. Przeszedłem w końcu z pewnym młodym człowiekiem, którego pan zna. Opowiadał mi o panu. Nazywa się Kern.

- Kern? Tak, znam go. Gdzież on jest?

- Także gdzieś tu, w Wiedniu. Nie wiem, gdzie.

Steiner wstał.

- Rozejrzę się, może go odnajdę. Do widzenia, papo Moryc, stary tułaczu. Bóg wie, gdzie się znowu spotkamy.

Wszedł do sąsiedniej izdebki, by pożegnać się z dziećmi. Cała trójka siedziała na materacu, rozłożywszy przed sobą zawartość walizki - starannie ułożone szpulki nici, sznurowadła, woreczek z pieniędzmi oraz kilka paczuszek jedwabiu do szycia. Bielizna, obuwie, ubranie i pozostałe rzeczy starego Seligmanna leżały jeszcze w walizce.

Gdy Steiner wszedł z Rosenthalem, najstarszy chłopak podniósł wzrok. Mimo woli zasłonił rękami leżące przed nim przedmioty.

Steiner przystanął.

Chłopak patrzał na Rosenthala. Policzki miał zarumienione, oczy mu błyszczały.

- Jak to sprzedamy - mówił z przejęciem, wskazując na rzeczy w walizce - będziemy mieli jeszcze około trzydziestu szylingów.

Możemy wtedy za wszystkie pieniądze kupić materiały - welwet, diagonal, a także skarpetki - na tym się więcej zarabia. Zabiorę się do tego od razu jutro. Jutro o siódmej zaczynam.

Patrzał na staruszka poważnie i z napięciem.

- Dobrze! - Moryc Rosenthal pogłaskał jego wąską głowę. - Jutro o siódmej zaczniesz.

- Walter nie będzie musiał wyjechać do Rumunii - ciągnął chłopak. - Może mi pomagać. Damy sobie radę. Tylko Maks musi jechać.

Cała trójka patrzała na Rosenthala. Maks, najmłodszy, skinął głową. Uważał to za słuszne.

- Zobaczymy. Porozmawiamy o tym jeszcze.

Moryc Rosenthal odprowadził Steinera do drzwi.

- Nie ma czasu na smutek - rzekł. - Zbyt wielka nędza, Steiner.

Steiner skinął głową.

- Oby tylko nie przyłapali go od razu.

Moryc Rosenthal potrząsnął głową.

- Będzie uważał. Ma doświadczenie. Uczymy się wcześnie.

Steiner poszedł do kawiarni Sperlera. Dawno już tu nie był. Od czasu gdy posiadał fałszywy paszport, unikał miejsc, gdzie go przedtem znano.

Ludwik siedział na krześle pod ścianą. Spał oparłszy nogi o walizkę, a głowę o ścianę. Steiner usiadł cicho obok niego, nie chcąc budzić.

Wydoroślał - pomyślał - wydoroślał i dojrzał.”

Rozejrzał się po lokalu. Obok wejścia siedział sędzia Epstein, przed sobą miał kilka książek i szklankę wody. Był sam i miał niezadowoloną minę. Nikt nie siedział przed nim, pełen niepokoju, z pięćdziesięciogroszówką w dłoni. Steiner rozejrzał się. Widocznie konkurent Epsteina, adwokat Silber, odebrał mu całą klientelę. Jednak Silbera nie było w lokalu.

Podszedł kelner, nie wołany, z rozpromienioną twarzą.

- Pan znowu u nas? - spytał poufale.

- Pan mnie pamięta?

- Jeszcze jak! Już się martwiłem o pana. Teraz bardzo się zaostrzyło. Podać koniak, proszę pana?

- Tak. A co się dzieje z adwokatem Silberem?

- To także ofiara, proszę pana. Aresztowany i wydalony.

- Aha! Czy pan Czerników był tu niedawno?

- W tym tygodniu go nie było.

Kelner przyniósł koniak i postawił tackę na stoliku. W tej samej chwili Ludwik otworzył oczy. Zamrugał powiekami, po czym zerwał się.

- Steiner! - wykrzyknął.

- Masz - rzekł Steiner spokojnie. - Wypij zaraz kieliszek koniaku. Nic tak nie orzeźwia po drzemce na siedząco jak wódka.

Ludwik wychylił kieliszek.

- Byłem tu już dwa razy, żeby cię odszukać - powiedział.

Steiner uśmiechnął się.

- Nogi na walizce, to znaczy bez dachu nad głową, co?

- Tak.

- Możesz spać u mnie.

- Naprawdę? To byłoby cudownie. Miałem dotychczas pokój u pewnej żydowskiej rodziny. Ale dzisiaj musiałem się wyprowadzić.

Oni boją się trzymać kogoś u siebie dłużej niż dwa dni.

- U mnie nie masz się czego obawiać. Mieszkam daleko za miastem. Możemy od razu pójść do mnie. Wyglądasz na niewyspanego.

- Tak - odparł Ludwik. - Jestem zmęczony. Nie wiem, dlaczego.

Steiner skinął na kelnera. Ten przycwałował jak od dłuższego czasu zaprzężony do wozu stary rumak bojowy, który usłyszał dźwięk trąbki.

- Dziękuję - rzekł wyczekująco, jeszcze zanim Steiner zapłacił - dziękuję panu serdecznie!

Ujrzawszy napiwek wyjąkał wzruszony.

- Całuję rączki! Najniższy sługa, panie hrabio!

- Musimy pojechać na Prater - rzekł Steiner na ulicy.

- Wszędzie, gdzie zechcesz - odparł Ludwik. - Jestem już znowu całkiem rześki.

- Pojedziemy tramwajem. Tak będzie lepiej ze względu na twoją walizkę. Wciąż jeszcze woda kolońska i mydło?

Ludwik skinął głową.

- Ostatnio zmieniłem nazwisko, ale możesz spokojnie mówić do mnie dalej Steiner. Zatrzymałem to nazwisko jako przydomek artystyczny. W razie czego mogę powiedzieć, że to pseudonim. Albo że nowe nazwisko to pseudonim. W zależności od potrzeby.

- A czym jesteś teraz?

Steiner roześmiał się.

- Przez pewien czas zastępowałem kelnera, ale gdy tamten wrócił ze szpitala, musiałem się wynieść. Teraz jestem asystentem w przedsiębiorstwie rozrywkowym Potzlocha. Obsługuję strzelnicę i jestem jasnowidzem. A ty jakie masz plany?

- Nie mam żadnych.

- Może uda mi się umieścić cię u nas. Często potrzeba ludzi do pomocy. Jutro wezmę starego Potzlocha w obroty. Ważne jest to, że na Praterze nigdy nie kontrolują. Nawet możesz nie być zameldowany.

- Mój Boże - westchnął Ludwik - to byłoby wspaniale!

Chciałbym zostać teraz w Wiedniu przez pewien czas.

- Tak? - Steiner spojrzał na niego spod oka. - Chciałbyś?

- Tak.

Wysiedli z tramwaju i szli przez pogrążony w nocy Prater. Przed wozem mieszkalnym, oddalonym nieco od wesołego miasteczka, Steiner przystanął. Otworzył drzwi i zapalił lampę.

- Jesteśmy w domu, mój mały. Teraz przede wszystkim wyczarujemy dla ciebie legowisko.

Wyciągnął z kąta koce i stary materac i rozłożył je na ziemi obok swego łóżka.

- Pewnie jesteś głodny, co?

- Już nawet nie wiem.

- W szafce jest chleb, masło i kawałek salami. Zrób i dla mnie kanapkę.

Zapukano cicho do drzwi. Ludwik odłożył nóż i począł nasłuchiwać. Szukał wzrokiem okna. Steiner zaśmiał się. - Dawny strach, mały, co? Pewno się go nigdy nie pozbędziemy. Wejdź, Lilo! - zawołał.

Weszła smukła kobieta i zatrzymała się przy drzwiach.

- Mam gościa - rzekł Steiner. - To jest Ludwik Kern. Młody, ale już doświadczony podróżnik. Zostanie u mnie. Możesz zrobić nam trochę kawy, Lilo?

- Tak.

Kobieta wyciągnęła maszynkę spirytusową, zapaliła, postawiła na niej garnuszek z wodą i zaczęła mleć kawę. Robiła to wszystko niemal bezszelestnie, wolnymi, płynnymi ruchami.

- Myślałem, że śpisz od dawna, Lilo - rzekł Steiner.

- Nie mogę zasnąć.

Kobieta miała niski, ochrypły głos, wąską twarz o regularnych rysach i czarne włosy, uczesane z przedziałkiem pośrodku. Wyglądała na Włoszkę, mówiła jednak po niemiecku twardym słowiańskim akcentem.

Ludwik siedział na połamanym trzcinowym krześle. Był bardzo zmęczony, nie tylko umysłowo. Ogarnęło go jakieś dawno nie doznawane senne odprężenie. Czuł się bezpieczny.

- Poduszka - rzekł Steiner. - To jedyne, czego nam brak.

- Nie szkodzi - zapewnił Ludwik. - Zwinę marynarkę albo bieliznę, którą mam w walizce.

- Mam poduszkę - rzekła kobieta.

Zaparzyła kawę, po czym wstała i wysunęła się z wozu bezszelestnie jak cień.

- Jedzże! - powiedział Steiner i nalał kawy do dwóch filiżanek bez ucha, ozdobionych błękitnym wzorem.

Jedli chleb z kiełbasą. Kobieta wróciła z poduszką. Położyła ją na posłaniu Ludwika i usiadła przy stole.

- Napijesz się kawy, Lilo? - spytał Steiner.

Potrząsnęła głową. W milczeniu przyglądała się, jak jedli i pili.

Wreszcie Steiner wstał.

- Pora spać. Jesteś zmęczony, mały, co?

- Tak. Teraz znowu czuję zmęczenie.

Steiner pogłaskał kobietę po włosach.

- Idź także spać, Lilo...

- Tak - wstała posłusznie. - Dobranoc...

Ludwik i Steiner położyli się. Steiner zgasił lampę.

- Wiesz - odezwał się po chwili z ciemności - powinniśmy tak żyć, jak byśmy już nigdy nie mieli tam wrócić.

- Tak - odparł Ludwik. - Zresztą dla mnie to nietrudne.

Steiner zapalił papierosa. Palił wolno. Gdy wciągał dym, czerwonawy punkcik rozbłyskiwał jaśniej.

- Zapalisz? - spytał. - W ciemności papieros zupełnie inaczej smakuje.

- Chętnie - Ludwik wymacał rękę Steinera, podającą mu papierosy i zapałki.

- Jak tam było w Pradze? - spytał Steiner.

- Dobrze - Ludwik czekał paląc. Wreszcie rzekł: - Spotkałem tam kogoś.

- Czy dlatego przyjechałeś teraz do Wiednia?

- Nie tylko dlatego. Ale ona jest także w Wiedniu.

Steiner uśmiechnął się w ciemności.

- Pamiętaj, mały, że jesteś tułaczem. Tułacze powinni mieć przygody, ale nie takie, które by im przy rozstaniu wyrywały kawał serca.

Ludwik milczał.

- To nie jest skierowane przeciw przygodom - dodał Steiner - ani przeciw sercu, a już najmniej przeciw tym, którzy w tułaczce dają nam trochę ciepła. Może najbardziej przeciw nam samym. Bo bierzemy, a niewiele możemy dać w zamian.

- Myślę, że ja nie mogę nic dać.

Ludwik stracił nagle wszelką otuchę. Cóż on miał? I co mógł dać Ruth? Tylko swe uczucie, a ono wydawało mu się niczym. Był młody i niedoświadczony - to wszystko.

- Nic, to znacznie więcej niż mało, chłopcze - odparł Steiner spokojnie. - To już niemal wszystko.

- To zależy, od kogo...

Steiner uśmiechnął się.

- Nie obawiaj się, mały, każde uczucie jest dobre. Rzuć się na wodę, ale nie daj się wciągnąć w wir. - Zdusił papierosa. - Śpij dobrze. Jutro pójdziemy do Potzlocha.

- Dziękuję. Na pewno będę tu dobrze spał.

Ludwik odłożył papierosa i wcisnął głowę w poduszkę obcej kobiety. Wciąż jeszcze był przygnębiony, ale jednocześnie niemal szczęśliwy.

IX

Dyrektor Potzloch był żwawym człowiekiem o nastroszonym wąsie, olbrzymim nosie i wiecznie spadających binoklach. Zawsze śpieszył się bardzo, zwłaszcza kiedy nie miał nic do roboty.

- O co chodzi? Szybko! - spytał, kiedy Steiner przyszedł do niego z Ludwikiem.

- Potrzebujemy kogoś do pomocy, prawda? - powiedział Steiner. - W dzień do sprzątania, wieczorem do eksperymentów telepatycznych. Tu jest właśnie ktoś taki. - Wskazał na Ludwika.

- Czy on coś umie?

- Umie tyle, ile nam potrzeba.

Potzloch zamrugał powiekami.

- To pana znajomy? Ile żąda?

- Wikt, mieszkanie i trzydzieści szylingów - na razie.

- Ależ to majątek! - wykrzyknął dyrektor Potzloch. - To gaża gwiazdy filmowej! Czy pan chce mnie zrujnować, Steiner? Prawie tyle płaci się przecież legalnie zameldowanemu pracownikowi - dodał spokojniej.

- Zostanę nawet bez zapłaty - wtrącił szybko Ludwik.

- Brawo, młodzieńcze! W ten sposób człowiek staje się milionerem. Tylko skromni ludzie wybijają się w życiu! - Wydmuchując powietrze przez nos Potzloch uśmiechnął się i w porę złapał spadające - binokle. - Ale pan nie zna Leopolda Potzlocha, ostatniego przyjaciela ludzi! Pan otrzyma gażę. Piętnaście szylingów na miesiąc w brzęczącej monecie. Gażę, powiedziałem, drogi przyjacielu. Gażę, nie pensję!

Od dzisiaj jest pan artystą. Piętnaście szylingów gaży to więcej niż tysiąc pensji. A czy pan umie jeszcze coś specjalnego?

- Gram trochę na fortepianie - odparł Ludwik.

Potzloch energicznym ruchem wcisnął na nos binokle.

- Potrafi pan grać cicho? Muzykę nastrojową?

- Wolę grać cicho niż głośno.

- Dobrze! - Potzloch przeobraził się nagle w feldmarszałka. - To przygotuj pan coś egipskiego! Do przepiłowanej mumii i do kobiety bez tułowia przyda się muzyka!

Znikł. Steiner spojrzał na Ludwika potrząsając głową z politowaniem.

- Potwierdzasz moją teorię - rzekł. - Zawsze uważałem Żydów za najgłupszy i najbardziej łatwowierny naród na świecie. Mogliśmy z łatwością wyciągnąć trzydzieści szylingów.

Ludwik uśmiechnął się.

- Nie bierzesz pod uwagę jednej rzeczy: panicznego lęku, wytworzonego przez kilka tysięcy lat pogromów i getta. Zważywszy to, Żydzi są nawet szeleńczo śmiałym narodem. A ja jestem ostatecznie tylko nędznym mieszańcem.

Steiner roześmiał się.

- No dobrze, to chodźmy jeść macę. Będziemy obchodzić Święto Szałasów. Lilo jest doskonałą kucharką.

Przedsiębiorstwo Potzlocha składało się z trzech działów: karuzeli, strzelnicy i panoramy dziwów świata. Steiner wprowadził Ludwika nazajutrz w pierwszą dziedzinę jego zajęć. Miał czyścić mosiężne części uprzęży koników i zamiatać karuzelę.

Ludwik zabrał się do dzieła. Pucował nie tylko konie, lecz i jelenie kołyszące się w takt muzyki, i łabędzie, i słonie. Był tak pochłonięty pracą, że nie zauważył, kiedy Steiner podszedł do niego.

- Chodź, mały, na obiad!

- Znowu mam jeść?

Steiner skinął głową.

- Znowu. Odzwyczaiłeś się, co? Jesteś wśród artystów. Panują tu najbardziej mieszczańskie obyczaje świata. Nawet podwieczorek się jada. Kawę z babką.

- Kraina pieczonych gołąbków! - Ludwik wylazł z gondoli ciągnionej przez wieloryba. - Mój Boże, Steiner! - westchnął. - Aż strach bierze, tak świetnie wszystko układa się ostatnio. Najpierw w Pradze - teraz tutaj. Wczoraj jeszcze nie wiedziałem, gdzie będę spał, a dzisiaj mam posadę, mieszkanie i wołają mnie na obiad! Nie mogę w to uwierzyć!

- Uwierz, uwierz! - odparł Steiner. - I nie namyślaj się, tylko bierz. Stara dewiza wędrownej braci.

- Oby to potrwało choć pewien czas.

- To posada na całe życie - odparł Steiner. - Co najmniej na trzy miesiące. Aż do chłodów.

Lilo ustawiła na trawie obok wozu kulawy stół, przyniosła dużą wazę zupy jarzynowej z mięsem i zasiadła wraz z nimi do jedzenia.

Dzień był pogodny, w powietrzu czuło się jak gdyby przedsmak jesieni. Na łące suszyła się rozwieszona bielizna, wśród której igrało kilka motyli cytrynków.

Steiner przeciągnął się.

- To jest zdrowy sposób życia! A teraz marsz do strzelnicy!

Pokazał Ludwikowi karabinki i sposób ich ładowania.

- Istnieją dwa rodzaje strzelców - pouczał go. - Ambitni i chciwi.

- Jak w życiu - zachichotał przechodzący właśnie dyrektor Potzloch.

- Ambitni strzelają do kart i numerów - ciągnął Steiner. - Ci nie są niebezpieczni. Chciwi natomiast chcą coś wygrać. - Wskazał na półki w głębi budy, pełne pluszowych misiów, lalek, popielniczek, butelek wina, figurek z brązu, przedmiotów gospodarstwa domowego i tym podobnych rzeczy. - Należy dać im coś wygrać z dolnych półek. Gdy jednak ktoś zdobędzie pięćdziesiąt punktów, wówczas ma prawo ubiegać się o przedmioty z górnych półek, gdzie każda rzecz warta jest dziesięć szylingów lub więcej. Wtedy ładujesz karabinek jednym z czarodziejskich nabojów dyrektora Potzlocha. Wyglądają zupełnie tak samo jak inne. Leżą tu, po tej stronie. Facet dziwi się, gdy nagle zaczyna zdobywać tylko po dwa lub trzy punkty. Trochę mniej prochu, rozumiesz?

- Tak.

- A przede wszystkim nigdy nie zmieniać karabinka, młodzieńcze! - wyjaśnił dyrektor Potzloch stając znowu za nimi. - Jeśli idzie o karabinki, klienci są podejrzliwi, jeśli idzie o naboje - nie. A przede wszystkim równowaga! Oni muszą wygrywać. A my musimy zarabiać.

Tu trzeba uchwycić równowagę. Jeśli pan to potrafi, zna pan sztukę życia. Nie traćmy wiele słów. Oczywiście, kto często strzela, ma prawo do trzeciej półki.

- Kto wystrzela pięć szylingów, może wygrać jedną z tych brązowych bogiń - rzekł Steiner. - Są warte szylinga.

- Młodzieńcze - rzekł nagle Potzloch z patetyczną groźbą w głosie. - Na jedno zwracam panu uwagę: na główną wygraną. Nikt nie powinien jej wygrać, rozumie pan? Pochodzi ona z mego prywatnego mieszkania. Wspaniały okaz! - Wskazał na srebrny kosz do owoców z dwunastoma srebrnymi talerzykami i sztućcami. - Raczej zginąć niż dopuścić do sześćdziesiątki. Przyrzeknij mi pan!

Ludwik przyrzekł. Potzloch otarł pot z czoła i złapał spadające binokle.

- Na samą myśl o tym... - wymamrotał. - Żona zamordowałaby mnie! To pamiątka, młodzieńcze - wykrzyknął nagle - pamiątka w tej pozbawionej tradycji epoce! Czy pan wie, co znaczy pamiątka rodzinna? Nie wysilaj się pan, pan tego nie może wiedzieć...

Pomknął dalej. Ludwik patrzał za nim.

- To nie takie straszne - rzekł Steiner. - Nasze karabinki pochodzą i tak z czasów wojny trojańskiej. Poza tym w razie jakichś komplikacji masz do pomocy Lilo.

Przeszli do panoramy dziwów świata. Była to buda stojąca na trójstopniowym podwyższeniu i oklejona barwnymi afiszami. Z przodu dobudowana była kasa w kształcie chińskiej pagody, pomysłu Leopolda Potzlocha. Steiner wskazał na afisz, przedstawiający człowieka, którego oczy rzucały błyskawice.

- „Alvaro, cud telepatii” - to ja, dziecinko. A ty będziesz moim asystentem.

Weszli do budy, w której panował mrok i zapach stęchlizny. Rzędy połączonych krzeseł stały w nieładzie. Steiner wszedł na scenę.

- A więc uważaj! Jeden z widzów ukryje jakiś przedmiot u drugiego widza. Przeważnie są to pudełka papierosów, zapałki, puderniczki albo, co dziwniejsze, szpilki. Bóg wie, skąd ci ludzie zawsze biorą szpilki! Ja mam ten przedmiot znaleźć. Proszę na scenę jednego z widzów, biorę go za rękę i pędzę na widownię. Jeśli ty nim będziesz, to po prostu zaprowadzisz mnie gdzie trzeba i w miarę zbliżania się do ukrytego przedmiotu będziesz mnie mocniej ściskał za rękę. Lekkie pukanie palcem środkowym oznacza, że to właściwy widz. Zupełnie proste. Szukam dopóty, dopóki nie zapukasz. Czy wyżej, czy niżej, wskazujesz mi podnoszeniem i opuszczaniem ręki.

Dyrektor Potzloch wszedł z hałasem.

- Chwyta?

- Właśnie chcemy zrobić próbę - odparł Steiner. - Niech pan usiądzie, dyrektorze, i ukryje coś na sobie. Ma pan szpilkę?

- Ma się rozumieć! - Potzloch sięgnął do klapy marynarki.

- Ma się rozumieć, że ma szpilkę! - Steiner odwrócił się. - Niech pan ją schowa. A ty, mały, przyjdź tu potem i zaprowadź mnie.

Leopold Potzloch ujął szpilkę i z chytrym spojrzeniem wsunął ją w podszewkę trzewika.

- Zaczynaj pan - rzekł.

Ludwik podszedł do sceny i ujął Steinera za rękę. Zaprowadził go do Potzlocha i Steiner zaczął szukać.

- Nie lubię łaskotania, Steiner - parsknął Potzloch i pisnął przeraźliwie.

Po kilku minutach Steiner znalazł szpilkę. Powtórzyli eksperyment kilkakrotnie. Ludwik uczył się dawania znaków i Steiner coraz szybciej znajdował pudełko zapałek Potzlocha.

- Nieźle - rzekł Potzloch. - Ćwiczcie dalej po południu. Ale teraz najważniejsze: jeśli pan występuje jako widz, musi się pan wahać, rozumie pan? Żeby się publiczność nie zorientowała. Niech pan zacznie, Steiner, pokażę mu, jak się to robi!

Usiadł na krześle obok Ludwika.

Steiner wszedł na podium.

- A teraz - grzmiał głosem jarmarcznego sprzedawcy w głąb pustej sali - proszę kogoś z szanownej publiczności o pofatygowanie się na scenę! Tylko przez dotyk ręki, bez jednego słowa, myśl zostanie mi przekazana i odnajdę ukryty przedmiot!

Dyrektor Potzloch pochylił się do przodu, jak gdyby chciał podnieść się i coś powiedzieć. Potem zaczął się wahać. Wiercił się na krześle, poprawiał binokle i rozglądał się dokoła wstydliwie. Następnie uśmiechnął się przepraszająco, uniósł się nieco, zachichotał, szybko usiadł znowu, wreszcie wstał z nagłą determinacją i z miną jednocześnie poważną, zażenowaną, zaciekawioną i niepewną, ruszył w kierunku pokładającego się ze śmiechu Steinera.

Przed sceną odwrócił się.

- No, młodzieńcze, spróbuj pan zrobić to samo! - zachęcał Ludwika, zadowolony z siebie.

- Tego nikt nie potrafi! - zawołał Steiner.

Potzloch zaśmiał się pochlebiony.

- Zażenowanie jest trudne do oddania, wiem o tym jako stary wyga teatralny. Prawdziwe zażenowanie, oczywiście.

- On jest z natury zażenowany - oświadczył Steiner. - Da sobie radę!

- No, to pięknie! Teraz idę do karuzeli.

Potzloch wybiegł spiesznie.

- Wulkaniczny temperament! - stwierdził Steiner z uznaniem. - Ma sześćdziesiątkę z hakiem! Teraz pokażę ci, co masz robić, jeśli nie będziesz miał czasu na wahanie się. Jeśli ktoś cię ubiegnie. Mamy tu dziesięć rzędów krzeseł. Gdy pierwszy raz przygładzisz włosy, wskażesz mi rząd, w którym przedmiot jest schowany. Po prostu odpowiednią ilość palców. Za drugim razem: które krzesło od lewej strony.

Potem nieznacznie chwycisz się za miejsce, w którym przedmiot jest schowany. A wtedy już znajdę.

- To ci wystarczy?

- Wystarczy. Ludzie wykazują niezwykły brak fantazji w tych sprawach.

- Wydaje mi się to zbyt proste.

- Oszustwo musi być proste. Skomplikowane oszustwa prawie nigdy się nie udają. Po południu będziemy dalej ćwiczyć. Lilo też pomaga. Teraz pokażę ci nasze grające pudło. Ma wartość muzealną.

Jeden z pierwszych fortepianów na świecie.

- Obawiam się, że gram za słabo.

- Nonsens! Przygotuj sobie kilka przyjemnych akordów. Do przepiłowanej mumii będziesz je grał wolno i poważnie, do kobiety bez tułowia szybciej i staccato! I tak nikt tego nie słucha.

- Dobrze. Poćwiczę i potem ci zagram.

Ludwik wszedł do pomieszczenia za scenę, gdzie fortepian wyszczerzył do niego w uśmiechu żółte kły. Po namyśle wybrał dla mumii marsza żałobnego z ,,Aidy”, a dla kobiety bez tułowia utwór pod tytułem „Weselne marzenie chrabąszcza”. Bębniąc na fortepianie myślał o Ruth, o Steinerze, o tygodniach spokoju, o kolacji i wydawało mu się, że jeszcze nigdy w życiu nie wiodło mu się tak dobrze.

Po tygodniu na Praterze zjawiła się Ruth. Przyszła właśnie w chwili, kiedy rozpoczynało się wieczorne przedstawienie panoramy dziwów świata. Ludwik usadowił ją w pierwszym rzędzie, po czym przejęty znikł, by pełnić swą rolę grajka. Dla uczczenia tego dnia postanowił zmienić program. Przy mumii zagrał „Japońską serenadę z pochodniami”, a przy kobiecie bez tułowia „Lecą świetliki”. Było to bardziej efektowne. Ponadto dla Mungo, australijskiego leśnego człowieka, dodał samorzutnie prolog z „Pajaców”, swój popisowy utwór, pełen oktaw i pasaży.

Wychodząc natknął się na Leopolda Potzlocha.

- Wspaniale! - rzekł ten z uznaniem. - Grał pan z większym ogniem niż zwykle! Wypił pan coś?

- Nie - odparł Ludwik - tylko byłem w nastroju...

- Młodzieńcze! - Potzloch sięgnął do binokli. - Zdaje się, że dotychczas oszukiwał mnie pan! Powinien bym zażądać zwrotu gaży!

Od dzisiaj jest pan obowiązany być zawsze w nastroju. Artysta to potrafi, rozumie pan?

- Tak.

- A dla wyrównania rachunku będzie pan od tej pory grał także przy oswojonych fokach. Coś klasycznego, rozumie pan?

- Tak - odparł Ludwik. - Znam fragment „Dziewiątej symfonii”. To się nada.

Wszedłszy do budy usiadł w jednym z tylnych rzędów. Pomiędzy kapeluszem z piórkiem i łysiną dostrzegł daleko na przedzie w obłoku dymu z papierosów głowę Ruth. Wydała mu się nagle najbardziej kształtną i najpiękniejszą głową na świecie. Chwilami znikała, gdy widzowie poruszali się i śmieli. Potem nieoczekiwanie ukazywała się znowu jak daleka, zamglona wizja i Ludwik z trudem wyobrażał sobie, że należy ona do kogoś, z kim będzie później rozmawiał i obok kogo będzie szedł.

Na scenie ukazał się Steiner. Miał na sobie czarny trykot, na którym namalowane było kilka znaków astrologicznych. Jakaś otyła dama ukryła swą pomadkę do warg w wewnętrznej kieszeni marynarki pewnego młodego człowieka i Steiner wezwał kogoś z publiczności na scenę.

Ludwik począł się wahać. Robił to wprost po mistrzowsku. Nawet z połowy drogi chciał jeszcze zawrócić. Potzloch patrzał na niego z uznaniem. Zresztą niesłusznie, gdyż nie była to dojrzała kreacja artystyczna, tylko Ludwika ogarnęło nagle uczucie, że nie potrafi przejść obok Ruth.

Potem jednak wszystko poszło łatwo i gładko.

Po przedstawieniu Potzloch przywołał Ludwika ruchem ręki.

- Młodzieńcze - rzekł - co się z panem dzisiaj dzieje? Wahał się pan pierwszorzędnie. Nawet pot wystąpił panu na czoło. Pot niełatwo wywołać, wiem coś o tym. Jak pan to zrobił? Wstrzymał pan oddech?

- Myślę, że to tylko trema.

- Trema? - Potzloch promieniał. - Nareszcie! Nie udawane zdenerwowanie prawdziwego artysty przed występem! Powiem panu coś: będzie pan grał do fok, a także do leśnego człowieka z Neukóln, a ja podwyższę panu gażę o pięć szylingów. Zgoda?

- Zgoda! - rzekł Ludwik. - I dziesięć szylingów zaliczki.

Potzloch spojrzał na niego.

- I słowo „zaliczka” też pan zna? - Wyciągnął z kieszeni banknot dziesięcioszylingowy. - Teraz już nie ma żadnych wątpliwości: jest pan naprawdę artystą!

- A więc, dzieci, idźcie na spacer - rzekł Steiner. - Ale o pierwszej przyjdźcie na kolację. Będą pierogi na gorąco - uświęcona rosyjska potrawa narodowa. Prawda, Lilo?

Lilo skinęła głową.

Ludwik i Ruth poszli przez łąkę za strzelnicą w kierunku karuzeli.

Światła i muzyka na wielkim placu uderzyły w nich jasną, promienną falą, bryzgającą pianą bezmyślnej wesołości.

- Ruth! - Ludwik ujął ją pod ramię. - Musisz przeżyć dziś wspaniały wieczór! Wydam dla ciebie co najmniej pięćdziesiąt szylingów.

- Nie zrobisz tego! - Ruth przystanęła.

- Owszem! Wydam dla ciebie pięćdziesiąt szylingów. Ale tak jak Rzesza Niemiecka. Nie mając ich. Zobaczysz. Chodź!

Poszli do kolejki duchów. Była to olbrzymia konstrukcja z wznoszącymi się wysoko w powietrzu szynami, po których mknęły wagoniki pełne śmiechu i krzyku. Ludzie tłoczyli się przy wejściu. Ludwik przecisnął się przez tłum ciągnąc za sobą Ruth. Człowiek w kasie spojrzał na niego.

- Cześć, George - rzekł. - I ty się raz wybrałeś? Wejdźcie!

Ludwik otworzył drzwi jednego z niskich wagoników.

- Wsiadaj!

Ruth spojrzała zdziwiona.

Ludwik zaśmiał się.

- Otóż to właśnie! Istne czary! Nic nie płacimy.

Ruszyli. Wagonik wzniósł się stromo, po czym runął w ciemny tunel. Spętany łańcuchami potwór podniósł się jęcząc i wyciągnął łapę ku Ruth, która z krzykiem przytuliła się do Ludwika. W następnej chwili rozwarł się przed nimi grób, w którym szkielety wystukiwały piszczelami monotonny marsz żałobny. Wagonik wypadł z tunelu, okręcił się na wirażu i zniknął w następnym podziemnym korytarzu.

Naprzeciw nich pędził inny wagonik, w którym siedziało dwoje przytulonych do siebie ludzi, patrzących na nich z przerażeniem.

Zderzenie wydawało się nieuniknione - gdy nagle wagonik zarzuciło w bok, lustrzane odbicie zniknęło i wlecieli do jaskini pełnej oparów, w której wilgotne ręce przesuwały się po ich twarzach.

Przejechawszy jeszcze na koniec jęczącego starca wypadli na światło dzienne i wagonik stanął. Wysiedli. Ruth przesunęła ręką po oczach.

- Jakie piękne wydaje się nagle to wszystko! - uśmiechnęła się. - Światło, powietrze, że można oddychać i chodzić...

- Czy byłaś kiedy w cyrku pcheł? - spytał Ludwik.

- Nie.

- No to chodź!

- Serwus, Charlie! - przywitała Ludwika kobieta przy wejściu. - Masz dziś wychodne? Wejdźcie. Właśnie występuje Aleksander II.

Ludwik spojrzał z dumą na Ruth.

- Znowu za darmo! - oznajmił. - Chodź!

Aleksander II był dość dużą, rudawą pchłą, która po raz pierwszy występowała przed publicznością jako solistka. Treser był trochę niespokojny. Aleksander II, pełniący dotychczas funkcje lewego konia z pierwszej pary poczwórnego zaprzęgu, miał porywczy temperament, był nieobliczalny. Publiczność, składająca się z pięciu osób wraz z Ruth i Ludwikiem, obserwowała go z napięciem.

Jednakże Aleksander II zachowywał się nienagannie. Szedł jak kłusak, wspinał się i gimnastykował na trapezie i nawet swój numer popisowy na drążku wykonał bez zarzutu.

- Brawo, Alfons! - Ludwik uścisnął pokłutą dłoń dumnego pogromcy.

- Dziękuję. A jak się pani podobało?

- Wspaniałe! - Ruth uścisnęła mu rękę. - Nie pojmuję, jak pan potrafi to osiągnąć.

- To bardzo proste. Wszystko polega na tresurze i cierpliwości.

Ktoś powiedział, że można by nawet kamienie tresować, gdyby się miało dość cierpliwości. - Treser spojrzał chytrze. - Wiesz, Charlie, z Aleksandrem II chwyciłem się podstępu. Przed przedstawieniem zaprzągłem ścierwo na pół godziny do armaty. Ciężkiego moździerza.

Zmęczył się, a zmęczenie czyni posłusznym.

- Do armaty? - spytała Ruth. - To już i pchły mają armaty?

- Nawet ciężką artylerię polową. - Treser pozwolił Aleksandrowi w nagrodę ugryźć go mocno w przedramię. - To najpopularniejsze, proszę pani. A co popularne, to przynosi pieniądze!

- Ale one nie strzelają do siebie - rzekł Ludwik. - Nie tępią się nawzajem i w tym są mądrzejsze od nas.

Poszli na tor wyścigowy elektrycznych samochodów.

- Jak się masz, Peperl! - ryknął przez metaliczny szczęk człowiek pilnujący wejścia. - Bierzcie siódemkę, dobrze wali!

- Czy nie uważasz mnie już za burmistrza miasta Wiednia, Ruth? - spytał Ludwik.

- Za coś więcej. Za właściciela Prateru.

Ruszyli pędem, zaczęli zderzać się z innymi i wkrótce dali się porwać przez wir. Ludwik śmiejąc się puścił ster. Ruth ściągnąwszy poważnie brwi usiłowała nadal sterować. W końcu dała za wygraną i uśmiechnęła się do Ludwika, jak gdyby przepraszająco, owym rzadkim uśmiechem, rozjaśniającym jej twarz i czyniącym ją łagodną i dziecięcą. Wówczas bardziej przyciągały wzrok jej czerwone, pełne wargi niż szerokie, gęste brwi.

Zwiedzili jeszcze kilka innych bud i kramów, poczynając od liczących fok aż do indyjskiego wróżbity, nigdzie nie płacąc.

- Widzisz - rzekł Ludwik z dumą - wprawdzie nikt nie pamięta mojego imienia, ale wszędzie mam wolny wstęp. To jest najwyższa forma popularności.

- Czy i na diabelski młyn wpuszczą nas bezpłatnie? - spytała Ruth.

- Ma się rozumieć! Jako artystów dyrektora Potzlocha. Nawet ze specjalnymi honorami. Chodź, pójdziemy tam od razu.

- Serwus, Schani - pozdrowił go kasjer. - Z narzeczoną?

Ludwik zaczerwienił się i skinął głową nie patrząc na Ruth.

Kasjer wziął z leżącego przed nim stosu dwie kolorowe pocztówki i wręczył je Ruth. Przedstawiały diabelski młyn na tle panoramy Wiednia.

- To dla pani na pamiątkę.

- Dziękuję bardzo.

Weszli do jednego z wagoników i usiedli przy oknie.

- Nie sprostowałem tej „narzeczonej” - rzekł Ludwik - bo zbyt wiele czasu zajęłoby wyjaśnianie.

Ruth śmiała się.

- Za to okazują nam specjalne względy. Dostaliśmy pocztówki.

Tylko że oboje nie mamy do kogo ich posłać.

- Ja nie mam - odparł Ludwik. - A ci, do których chętnie bym posłał, nie mają adresu.

Wagonik wznosił się powoli, a pod nim stopniowo, jak wielki wachlarz, rozwijała się panorama Wiednia. Najpierw ujrzeli Prater z jasnymi pasmami oświetlonych alei, lśniącymi jak podwójne sznury pereł na ciemnym tle lasu, potem, jak olbrzymi klejnot z szmaragdów i rubinów, barwny blask Wesołego Miasteczka i wreszcie niezmierzoną przestrzeń miasta z jego światłami, a w głębi wąskie, ciemne smugi wzgórz.

Byli sami w wagoniku, który wznosił się łagodnym, kolistym ruchem, przesuwając się potem w lewo, i nagle wydało im się, że siedzą nie w wagoniku, lecz w bezszelestnie płynącym samolocie, a ziemia pod nimi oddala się z wolna; że już do niej nie należą, że lecą widmowym samolotem, który nigdzie nie może lądować, pod którym przesuwają się tysiące krajów, tysiące oświetlonych domów i mieszkań, i lamp pod osłoną dachów, wypełniających przestrzeń aż po horyzonty, tysiące świateł wzywających do wieczornego powrotu, z których żadne nie należało do nich. Szybowali nad nimi w mroku bezdomności, który mogli rozjaśnić jedynie beznadziejnym płomykiem tęsknoty...

Okna wozu mieszkalnego były szeroko otwarte. Było parno i bardzo cicho. Lilo przykryła łóżko barwną kapą i zarzuciła starą aksamitną zasłonę ze strzelnicy na posłanie Ludwika. W oknach kołysały się dwa lampiony.

- Noc wenecka nowoczesnych koczowników - rzekł Steiner. - tyliście w małym obozie koncentracyjnym?

- Co masz na myśli?

- Kolejkę duchów.

- Byliśmy.

Steiner zaśmiał się.

- Bunkry, lochy, łańcuchy, krew i łzy - kolejka duchów zmoderdzowała się, co, mała Ruth? - Wstał. - Napijemy się wódki.

Wziął butelkę ze stołu.

- Pani też, Ruth?

- Tak, duży kieliszek.

- A Ludwik?

- Podwójny.

- Dzieci, będą z was ludzie! - rzekł Steiner.

- Piję z prawdziwej radości życia - oświadczył Ludwik.

- Daj i mnie kieliszek - rzekła Lilo, która przyniosła właśnie półmisek rumianych pierogów. Steiner napełnił kieliszki, po czym wzniósł swój i uśmiechnął się.

- Niech żyje przygnębienie! Ponura matka radości życia!

Lilo postawiła półmisek, po czym przyniosła jeszcze kamienny dzban z ogórkami i talerz rosyjskiego razowca. Podniosła swój kieliszek i opróżniła go wolno. Światło lampionów skrzyło się w przejrzystym płynie, zmieniając szkło w różowy diament.

- Dasz mi jeszcze? - spytała Steinera.

- Ile zechcesz, melancholijne dziecię stepów. A jak z panią, Ruth?

- Mnie także.

- No, to dajcie i mnie - rzekł Ludwik. - Dostałem dziś podwyżkę.

Pili przegryzając ciepłymi pierożkami z kapustą i mięsem. Potem Steiner usiadł na łóżku i zapalił papierosa. Ruth i Ludwik usiedli na posłaniu na ziemi. Lilo krzątała się zbierając naczynia. Jej długi cień ślizgał się po ścianach wozu.

- Zaśpiewaj coś, Lilo - rzekł Steiner po chwili.

Lilo skinęła głową i zdjęła ze ściany gitarę wiszącą w kącie. Głos jej, ochrypły, gdy mówiła, stawał się czysty i głęboki, gdy śpiewała.

Siedziała w półmroku. Jej zwykle nieruchoma twarz ożywiła się, oczy jaśniały blaskiem dzikim i smętnym. Śpiewała rosyjskie pieśni ludowe i stare cygańskie kołysanki. Po pewnym czasie umilkła i spojrzała na Steinera. Światło odbijało się w jej oczach.

- Śpiewaj jeszcze - rzekł Steiner.

Znowu skinęła głową i wzięła parę akordów. Potem zaczęła nucić krótkie, monotonne melodie, z których niekiedy wzbijały się słowa jak ptaki z mroku rozległych stepów - pieśni tułacze, pieśni krótkiego spoczynku pod namiotami. W migocącym świetle lampionów wydawało się, że wóz jest namiotem spiesznie rozbitym nocą i że rankiem trzeba będzie ruszyć w dalszą drogę.

Ruth siedziała przed Ludwikiem, opierając się o jego podciągnięte kolana, tak że wyczuwał ciepło i gładkość jej pleców. Głowę przechyliła w tył na jego ręce. Ciepło przenikające przez nie w jego krew czyniło go bezsilnym wobec nieznanych pragnień. Coś usiłowało wniknąć weń i wydostać się na zewnątrz, coś mrocznego, co było w nim i poza nim, w głębokim, namiętnym głosie Lilo i w tchnieniu nocy, w zmąconym toku jego myśli i w lśniącej fali, która porywała go nagle i niosła.

Złożył swe dłonie jak czarę wokół smukłego karku, ufnie chylącego się ku niemu.

Cicho było na dworze, gdy Ludwik i Ruth wyszli. Budy były już osłonięte szarymi plandekami, zgiełk przebrzmiał, a nad łoskotem i krzykiem, ponad hukiem wystrzałów i przeraźliwymi okrzykami las zamknął się znowu bezgłośnie, grzebiąc pstrokaty i szary trąd namiotów.

- Chcesz już wracać do domu? - spytał Ludwik.

- Nie wiem. Nie.

- Zostańmy tu jeszcze. Pospacerujemy. Chciałbym, żeby ranek nigdy nie nadszedł.

- Tak. Ranek przynosi zawsze strach i niepewność. Jak tu ładnie!

Szli w ciemności. Drzewa ponad nimi stały nieruchomo. Miękkie milczenie otulało ich jak niewidzialna wata. Liście nie wydawały najlżejszego szelestu.

- Może my jedni tylko nie śpimy jeszcze...

- Nie wiem. Policjanci zawsze czuwają dłużej.

- Tu nie ma policjantów. Tu jest las. Jak przyjemnie tu chodzić.

Nie słychać wcale kroków.

- Tak, nic nie słychać.

- Owszem, słyszę ciebie. A może i siebie? Nie mogę już sobie wyobrazić, jak było bez ciebie.

Szli dalej. Było tak cicho, że cisza zdawała się szeptać, jak gdyby z zapartym tchem oczekiwała czegoś niezmiernie dalekiego.

- Daj rękę - rzekł Ludwik. - Boję się, że nagle znikniesz.

Ruth przycisnęła się do niego ramieniem. Poczuł jej włosy na policzku.

- Ruth - rzekł - ja wiem, że to tylko trochę poczucia wspólnoty w tej ucieczce i pustce - ale dla nas to więcej niż coś, co się określa wielkimi słowami...

Skinęła głową. Stali tak chwilę.

- Ludwiku - rzekła wreszcie. - Czasem nie chciałabym już niczego, tylko po prostu osunąć się na ziemię i zgasnąć...

- Jesteś zmęczona?

- Nie, to nie zmęczenie. Nie jestem zmęczona. Mogłabym tak iść bez końca. Tak tu miękko. Człowiek o nic się nie potyka.

Powiał wiatr. Drzewa nad ich głowami zaczęły szumieć. Ludwik poczuł ciepłą kroplę na dłoni. Druga musnęła mu policzek. Spojrzał w górę.

- Zaczyna padać, Ruth.

- Tak.

Krople padały coraz gęściej i jednostajniej.

- Weź moją marynarkę - rzekł Ludwik. - Mnie to nie zaszkodzi, przywykłem.

Narzucił jej na ramiona marynarkę. Ciepło, które w niej pozostało, napełniło Ruth dziwnym uczuciem bezpieczeństwa.

Wiatr ucichł. Przez chwilę zdawało się, że las wstrzymał oddech, potem szeroka, bezgłośna błyskawica rozjaśniła ciemności, rozległ się grzmot i nagle spadła ulewa, jak gdyby błyskawica rozdarła niebo.

- Chodź szybko! - krzyknął Ludwik.

Podbiegli ku karuzeli, która z opuszczonymi plandekami rysowała się niewyraźnie na tle nocy, jak przysadzista wieża zbójecka. Ludwik uniósł płótno. Wsunąwszy się do wnętrza stali dysząc pod osłoną jak gdyby olbrzymiego, ciemnego bębna, po którym głucho dudnił deszcz.

Ludwik ujął Ruth za rękę i pociągnął ją za sobą. Oczy ich przywykły wkrótce do ciemności i zaczęły rozróżniać majaczące jak widma sylwetki wspiętych koni, jeleni skamieniałych w wieczystej ucieczce, łabędzi rozpościerających skrzydła pełne tajemniczego mroku i czerniejące w ciemności potężne grzbiety słoni.

- Chodź! - Ludwik wciągnął Ruth do gondoli, na dnie której ułożył kilka aksamitnych poduszek wyjętych z wagoników i karet, po czym zerwał ze słonia haftowany złotem czaprak. - Teraz masz łoże jak księżniczka.

Na dworze długo przetaczał się grzmot. Błyskawice rzucały blady, matowy blask w ciepły mrok namiotu - i za każdym razem wynurzały się z ciemności barwne rogi i uprzęże zwierząt defilujących w wiecznym kręgu spokojnie, jedne za drugimi, jak cicha, daleka wizja zaczarowanego raju. Ludwik widział bladą twarz Ruth i jej ciemne oczy. Okrywając ją poczuł znowu pod dłonią jej pierś, nieznaną, obcą i podniecającą, jak owej pierwszej nocy w hotelu „Bristol” w Pradze.

Burza zbliżała się szybko. Grzmot zagłuszał bębnienie deszczu na napiętym dachu namiotu, z którego woda spływała strumieniami; ziemia drżała od potężnych uderzeń i nagle, w ciszy, jaka nastąpiła po ostatnim szczególnie silnym wstrząsie, karuzela zaczęła się z wolna obracać. Wolniej niż w dzień, niemal niechętnie, jak pod jakimś tajemnym przymusem. Również muzyka była powolniejsza niż w dzień i dziwnie przerywana. Karuzela zrobiła tylko pół obrotu, jak gdyby na chwilę przebudzona ze snu, i znieruchomiała znowu.

Umilkła również katarynka, jakby znużona, i tylko deszcz szumiał jeszcze - deszcz, najstarsza kołysanka świata.


CZĘŚĆ DRUGA

X

Plac przed uniwersytetem pławił się w słońcu południa. Powietrze było czyste i błękitne, nad dachami niespokojnie krążyły jaskółki.

Ludwik stał na skraju placu czekając na Ruth. Pierwsi studenci wyszli przez duże drzwi i schodzili po schodach. Ludwik wyciągnął szyję szukając wzrokiem brązowego beretu Ruth. Wychodziła zwykle jedna z pierwszych. Nie dostrzegł jej jednak. Studenci również przestali wychodzić, a nawet niektórzy z tych, co już wyszli, wracali z powrotem. Widocznie coś się działo.

Nagle, jak wyrzucona przez eksplozję, wypadła przez drzwi skłębiona gromada studentów. Bili się. Ludwik począł rozróżniać okrzyki:

Precz z Żydami!”, „Skuć mordy parszywym Żydziakom!”, „Wynoście się do Palestyny!”

Przeszedł szybko przez plac i stanął przy prawym skrzydle budynku.

Chciał uniknąć wplątania się w bójkę, a jednocześnie być możliwie blisko, by wyprowadzić stąd Ruth.

Około trzydziestu studentów Żydów usiłowało wydostać się z okrążenia. Zwartą gromadą schodzili ze schodów, podczas gdy stu innych zadawało im ciosy ze wszystkich stron.

- Rozbić ich! - krzyknął wysoki, czarnowłosy student w typie bardziej żydowskim niż większość atakowanych. - Brać ich po jednym!

Stanął na czele oddziału, który z przeraźliwym rykiem wbił się klinem w grupę Żydów, wyrywając z niej kolejno poszczególnych studentów i przekazując ich innym; ci natychmiast obrabiali ich pięściami, paczkami książek i laskami.

Ludwik z niepokojem rozglądał się za Ruth. Nie widząc jej nigdzie miał nadzieję, że pozostała w gmachu. U szczytu schodów stali jeszcze tylko dwaj profesorowie. Jeden z nich, z siwą brodą a la Franciszek Józef i rumianą twarzą, uśmiechając się zacierał ręce - drugi, chudy i surowy, przyglądał się bijatyce z nieprzeniknioną miną.

Kilku policjantów nadeszło szybkim krokiem z przeciwległej strony placu. Pierwszy z nich zatrzymał się w pobliżu Ludwika.

- Stać! - rzekł do dwóch pozostałych. - Nie wtrącać się!

Tamci przystanęli.

- Żydzi, co? - spytał jeden.

Pierwszy skinął głową. Potem zauważył Ludwika i spojrzał na niego przenikliwie. Ludwik udawał, że nie słyszał. Powoli zapalił papierosa i jak gdyby nieumyślnie oddalił się o parę kroków. Policjanci skrzyżowali ręce na piersiach i z ciekawością przyglądali się bójce.

Mały student, Żyd, wymknął się z kotłowaniny. Chwilę stał jak otumaniony, potem, ujrzawszy policjantów, podbiegł do nich.

- Chodźcie, panowie! - krzyknął. - Szybko! Pomóżcie! Oni ich zamordują!

Policjanci przyglądali mu się jak rzadkiemu owadowi. Żaden nie odpowiedział. Mały student patrzał na nich przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem, po czym odwrócił się bez słowa i poszedł z powrotem w kierunku bijatyki. Nie zrobił jeszcze dziesięciu kroków, gdy ze skłębionej gromady oderwali się dwaj studenci i rzucili się ku niemu.

- Icek! - krzyknął pierwszy. - Żebrzesz o sprawiedliwość?

Masz ją!

Potężnym uderzeniem w twarz zwalił go z nóg. Mały student próbował podnieść się, lecz tamten przewrócił go za nogi i zaczął ciągnąć po bruku jak taczki. Mały student usiłował daremnie zaczepić się palcami o bruk. Jego blada twarz zwrócona była ku policjantowi niby maska przerażenia. Z ciemnego otworu ust krew sączyła się na podbródek. Nie krzyczał.

Ludwik poczuł suchość w gardle. Czuł, że powinien rzucić się na pomoc. Widząc jednak, że policjanci go obserwują, sztywno, drżąc wewnętrznie z wściekłości, przeszedł w inny róg placu.

Obaj studenci przeciągnęli obok niego ze swą ofiarą. Ich zęby lśniły w śmiechu, a twarze nie wyrażały ani śladu złości. Jaśniały szczerą, niewinną radością - jak gdyby uprawiali jakiś sport, a nie pastwili się nad człowiekiem.

Nagle nadeszła pomoc. Wysoki, jasnowłosy student, stojący dotychczas bezczynnie, na widok ofiary wleczonej po bruku skrzywił się z obrzydzenia, podciągnął nieco rękawy marynarki, zrobił kilka powolnych kroków i dwoma krótkimi potężnymi ciosami powalił dręczycieli na ziemię.

Podniósłszy za kołnierz zakrwawionego małego studenta, postawił go na nogi.

- A teraz zmykaj - burknął. - Ale szybko!

Po czym równie wolno i z namysłem podszedł do szalejącej gromady. Patrzał przez chwilę na czarnowłosego prowodyra, po czym zadał mu tak straszliwe uderzenie w nos i zaraz potem niemal niewidoczny cios w szczękę, że tamten ciężko padł na bruk.

W tej samej chwili Ludwik spostrzegł Ruth. - Stała w pobliżu bójki, bez beretu, który widocznie zgubiła. Podbiegł do niej.

- Prędko, Ruth! Chodź prędko! Musimy się stąd wydostać!

W pierwszej chwili nie poznała go.

- Policja - wyjąkała ze wzburzenia. - Policja musi pomóc!

- Policja nie pomoże! I nie trzeba, żeby nas tu złapała! Musimy uciekać, Ruth!

- Tak. - Spojrzała na niego jak obudzona ze snu. Wyraz jej twarzy zmienił się. Zdawało się, że się rozpłacze.

- Tak, Ludwiku - rzekła dziwnie złamanym głosem. - Chodź, uciekajmy!

- Szybko! - Ludwik chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

Za nimi rozległy się krzyki. Grupa studentów Żydów zdołała się przedrzeć. Część ich biegła przez plac. Bójka przesunęła się. Ludwik i Ruth znaleźli się nagle w tłoku.

- Aa! Rebeka! Sara! - Jeden z napastników usiłował pochwycić Ruth.

Ludwik poczuł, jak gdyby w nim odskoczyła jakaś sprężyna. Ze zdumieniem ujrzał, że napastnik powoli pada na ziemię. Nie zdawał sobie sprawy, że go uderzył.

- Ładny prosty! - rzekł ktoś obok niego z uznaniem. Był to wysoki, jasnowłosy student, który właśnie walił o siebie głowami dwóch innych napastników. - Nic szlachetnego nie uszkodziłem! - rzekł rzucając ich na ziemię jak dwa mokre worki i sięgnął po dwu innych.

Ludwik poczuł uderzenie laską w ramię. Wściekły, z czerwoną mgłą przed oczami, zaczął na oślep zadawać ciosy. Rozbił jakieś okulary i przewrócił kogoś. Potem rozległ się straszliwy huk i czerwona mgła zmieniła się w czarną.

Ocknął się w areszcie. Miał rozerwany kołnierzyk i krwawiący policzek, a w głowie wciąż jeszcze huczało. Usiadł.

- Serwus! - odezwał się ktoś obok niego. Był to wysoki, jasnowłosy student.

- Do diabła! - odparł Ludwik. - Gdzie jesteśmy?

Tamten roześmiał się.

- W areszcie, mój drogi. Za dzień, dwa nas wypuszczą.

- Mnie nie.

Ludwik rozejrzał się. Było ich ośmiu. Prócz blondyna sami Żydzi.

Ruth nie było.

Student roześmiał się znowu.

- Czego pan się tak rozgląda? Sądzi pan, że nie ci powinni tu być?

Myli się pan, mój drogi! Nie napastnik jest winny, lecz napastowany!

On jest przyczyną zamętu. To nowoczesna psychologia.

- Nie widział pan, co się stało z dziewczyną, która była ze mną?

- Dziewczyną? - Blondyn zastanowił się. - Na pewno nic się nie stało. Co mogłoby się stać? Dziewczęta zostawia się w spokoju przy bijatyce.

- Jest pan tego pewien?

- Raczej tak. A poza tym zaraz nadeszła policja.

Ludwik patrzył przed siebie. Policja. O to właśnie chodziło. Ale paszport Ruth był jeszcze ważny. Nie groziło jej nic strasznego, jednak i to było już zbyt wiele.

- Czy oprócz nas aresztowano jeszcze kogoś? - spytał.

Blondyn potrząsnął głową.

- Nie sądzę. Byłem ostatni. Do mnie nie bardzo im się śpieszyło.

- Czy na pewno nikogo?

- Na pewno. Byliby tu przecież. Na razie jesteśmy jeszcze w komisariacie.

Ludwik odetchnął z ulgą. Może istotnie Ruth nic się nie stało.

Blondyn patrzał nań z ironią.

- Ma pan kaca, co? Człowiek zawsze się tak czuje, kiedy jest niewinny. Lepiej, jeśli zasłużył na to, co go spotyka. Widzi pan, jedyny, który tu siedzi zgodnie z dobrym, starym prawem - to ja.

Wmieszałem się dobrowolnie. I dlatego jest mi wesoło.

- To było bardzo przyzwoicie z pańskiej strony.

- Ach, przyzwoicie! - Blondyn pogardliwie machnął ręką. - Jestem starym antysemitą. Ale na taką jatkę nie można spokojnie patrzeć. Pan uderzył zresztą pięknym krótkim prostym. Suchym szybkim. Ćwiczył pan kiedyś w boksie?

- Nie!

- Powinien pan spróbować. Ma pan dobre zadatki. Tylko jest pan zbyt porywczy. Gdybym był papieżem Żydów, przepisałbym im codziennie godzinę boksu. Od razu by tamto bractwo nabrało respektu dla was.

Ludwik dotknął ostrożnie głowy.

- Na razie nie jestem w nastroju do boksu.

- Pałka gumowa - wyjaśnił student rzeczowo. - To nasza dzielna policja. Zawsze po stronie zwycięzców. Do wieczora pańska czaszka wydobrzeje i zaczniemy ćwiczyć. Musimy się przecież czymś zająć. - Wciągnął długie nogi na pryczę i rozejrzał się. - Już od dwóch godzin tu jesteśmy. Cholernie nudna buda. Gdybyśmy mieli przynajmniej talię kart! W Czarnego Piotrusia czy coś w tym rodzaju każdy potrafi grać.

Z pogardą zmierzył wzrokiem studentów Żydów.

- Mam przy sobie karty.

Ludwik sięgnął do kieszeni. Steiner podarował mu w swoim czasie talię kart otrzymaną od kieszonkowca i Ludwik nosił ją stale przy sobie jako rodzaj amuletu.

Student spojrzał nań z szacunkiem.

- Moje uznanie! Tylko nie powiedz mi pan teraz, że gra pan w brydża. Wszyscy Żydzi grają w brydża i w nic innego.

- Jestem pół - Żydem i gram w skata, taroka, jasa i pokera - odparł Ludwik z odcieniem dumy.

- Pierwszorzędnie! Prześcignął mnie pan. Nie znam jasa.

- To gra szwajcarska. Nauczę pana, jeśli pan zechce.

- Dobrze. A ja w zamian będę udzielał panu lekcji boksu. Wymiana duchowych wartości.

Grali w karty do wieczora. Studenci Żydzi rozprawiali tymczasem o polityce i sprawiedliwości, nie dochodząc do żadnego rezultatu. Ludwik i blondyn grali najpierw w jasa, później w pokera.

Ludwik wygrał w pokera siedem szylingów. Okazał się pojętnym uczniem Steinera. Powoli rozjaśniało mu się w głowie. Starał się nie myśleć o Ruth. Nie mógł nic dla niej zrobić. Ciągły niepokój rozstroiłby go, a chciał być opanowany nerwowo na przesłuchaniu li sędziego.

Blondyn rzucił karty i wypłacił Ludwikowi wygraną.

- Teraz część druga - rzekł. - Chodź pan. Zrobię z pana drugiego Dempseya.

Ludwik wstał. Był jeszcze bardzo osłabiony.

- Chyba nie dam rady - rzekł. - Moja głowa nie wytrzyma drugiego uderzenia.

- Pańska głowa była na tyle mocna, żeby mi zabrać siedem szylingów - zaśmiał się blondyn. - Dalej! Przezwycięż pan w sobie wewnętrznego tchórza! Dopuść pan do głosu zawadiacką aryjską krew i daj kopniaka humanitarnej, żydowskiej połowie!

- Robię to już od roku.

- Doskonale! A więc na razie oszczędzamy głowę. Zaczniemy od nóg. Najważniejsza w boksie jest praca nóg. Trzeba tańczyć. Tańcząc wybija się przeciwnikowi zęby. Stosowana filozofia Nietzschego.

Stanąwszy w przepisowej pozycji blondyn zakołysał się w kolanach, po czym zrobił pewną ilość szybkich kroków w przód i w tył.

- Spróbuj pan!

Ludwik powtórzył jego ruchy.

Studenci Żydzi przerwali dyskusję. Jeden z nich, w okularach, wstał.

- Czy zechciałby pan i mnie nauczyć?

- Oczywiście! Zdjąć okulary i do roboty! - Blondyn poklepał go po plecach. - Niech się burzy stara krew Machabeuszów!

Zgłosiło się jeszcze dwóch uczniów. Inni biernie, lecz z ciekawością przyglądali się ze swych pryczy.

- Dwaj na prawo, dwaj na lewo - komenderował blondyn. - A teraz zaczynamy błyskawiczny kurs! Odrobimy tysiącletnie zaniedbanie brutalnych instynktów. Bije się nie ramieniem, lecz całym ciałem...

Zdjął marynarkę, uczniowie poszli w jego ślady. Potem nastąpiło krótkie wyjaśnienie pracy mięśni oraz próba. Cała czwórka podskakiwała gorliwie w półmroku celi.

Blondyn śledził ojcowskim wzrokiem gromadkę spoconych uczniów.

- Tak - rzekł po chwili - to już umiecie! Ćwiczcie to dalej w czasie tygodniowego aresztu za podżeganie prawdziwych aryjczyków do nienawiści rasowej. Teraz przez parę minut głęboko oddychać! Wysapać się! A potem pokażę wam krótki prosty, podstawę boksu!

Pokazał im, jak należy uderzać, potem zwinął marynarkę i trzymając ją na wysokości twarzy kazał tamtym walić. Ćwiczyli z zapałem, gdy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich korytarzowy niosąc kilka dymiących misek.

- Co tu się dzieje? - Postawił szybko miski i zawołał w głąb korytarza: - Straż! Szybko! Ta banda tłucze się nawet w areszcie!

Wpadło dwóch strażników. Blondyn spokojnie odłożył marynarkę, l czterej adepci boksu pozaszywali się w kąty.

- Bałwanie! - rzekł blondyn do korytarzowego z wielką pewnością siebie. - Ośle! Głupie bydlę! - Potem zwrócił się do strażników: - To, co tu widzicie, jest lekcją współczesnego humanitaryzmu Wasze zjawienie się, sięganie z lubością po pałkę gumową jest zbyteczne, zrozumiano?

- Nie - odparł jeden ze strażników.

Blondyn spojrzał nań z politowaniem.

- Krzepienie ciała. Gimnastyka! Trening! Teraz rozumiecie? Czy o ma być nasza kolacja?

- Oczywiście - potwierdził korytarzowy.

Blondyn pochylił się nad jedną z misek i skrzywił się ze wstrętem.

- Precz z tym! - warknął nagle ostro. - Takie świństwo odważacie się przynosić? Pomyje dla syna prezydenta senatu? Chcecie zostać zdegradowani? - Spojrzał na strażników. - Wniosę zażalenie!

Chcę mówić natychmiast z kapitanem! Zaprowadźcie mnie do komendanta! Jutro minister sprawiedliwości usłyszy coś na wasz temat od mego ojca!

Obaj strażnicy patrzyli na niego niezdecydowani. Nie wiedzieli, czy nogą być brutalni, czy też muszą być ostrożni. Blondyn nie odrywał od nich wzroku.

- Proszę pana - zaczął wreszcie nieśmiało starszy ze strażników - to jest normalny wikt więzienny.

- A czy ja jestem w więzieniu? - Blondyn był uosobieniem obrażonej godności. - Jestem w areszcie! Nie znacie różnicy?

- Owszem, owszem - strażnik był teraz wyraźnie zastraszony. - Pan może oczywiście być na własnym wyżywieniu! To pańskie prawo! Jeśli pan zapłaci, korytarzowy może przynieść panu gulaszu...

- Nareszcie rozsądne słowo!

Mina blondyna złagodniała.

- I może piwa...

Blondyn spojrzał na strażnika.

- Podobasz mi się pan. Polecę pana, gdzie należy! Jak pańskie nazwisko?

- Rudolf Egger, proszę pana.

- W porządku! Tylko tak dalej! - Student wyjął z kieszeni pieniądze i wręczył je korytarzowemu. - Dwa razy gulasz wołowy z kartoflami i butelka śliwowicy...

Strażnik Rudolf Egger otworzył usta.

- Trunki...

- Dozwolone - uzupełnił blondyn. - I dwa dzbanki piwa, jeden dla strażników, drugi dla nas!

- Dziękujemy ślicznie, całuję rączki! - rzekł Rudolf Egger.

- Jeśli piwo nie będzie świeże i zimne jak lód, wyrwę ci nogę - rzekł syn prezydenta senatu do korytarzowego. - Jeśli będzie dobre, zatrzymasz resztę pieniędzy.

Twarz korytarzowego rozjaśniła się.

- Zrobi się, panie hrabio! - Promieniał. - To prawdziwy złoty humor wiedeński!

Przyniesiono jedzenie. Student zaprosił Ludwika. Ten odmówił początkowo. Patrzał, jak studenci Żydzi z poważnymi minami jedzą pomyje.

- Zostań pan zdrajcą! To modne! - zachęcał go blondyn. - A poza tym, to jest uczta karciarzy.

Ludwik usiadł. Gulasz był smaczny, a on nie miał paszportu i poza tym był pół - Żydem.

- Czy pański ojciec wie, że pan tu jest? - spytał.

- O Boże! - Blondyn wybuchnął śmiechem. - Mój ojciec ma w Linzu sklep z bielizną!

Ludwik spojrzał nań zdumiony.

- Mój drogi - rzekł blondyn spokojnie. - Pan zdaje się nie spostrzegł jeszcze, że żyjemy w epoce bluffu. Demokracja została zastąpiona demagogią. Naturalna kolej rzeczy. Na zdrowie!

Odkorkował śliwowicę i podał kieliszek studentowi w okularach.

- Dziękuję, nie piję - rzekł tamten zażenowany.

- Oczywiście. Mogłem się był domyślić! - Blondyn sam wychylił kieliszek. - Już choćby dlatego będą was tamci zawsze prześladować!

A my dwaj, Kern? Wysuszymy butelkę?

- Tak.

Opróżnili butelkę, po czym wyciągnęli się na pryczach. Ludwik spodziewał się, że będzie spał. Jednakże budził się co chwila. „Co ci dranie zrobili z Ruth? - myślał. - I jak długo będą mnie tu trzymać?”

Dostał dwa miesiące więzienia. Obrażenia cielesne, bunt, opór przeciwko władzy, wielokrotny nielegalny pobyt - aż dziw, że za to wszystko nie dostał dziesięciu lat.

Pożegnał się z blondynem, którego właśnie zwolniono. Potem zaprowadzono go na dół. Musiał oddać swoje ubranie i otrzymał odzież więzienną. Stojąc pod natryskiem przypominał sobie, jak dotkliwie niegdyś odczuł nałożenie kajdanków. Wydawało mu się, że było to w zamierzchłej przeszłości. Teraz odzież więzienną uważał za praktyczną, gdyż w ten sposób oszczędzał własne ubranie.

Jego współwięźniami byli: złodziej, drobny defraudant i pewien profesor z Kazania, aresztowany za włóczęgostwo. Wszyscy czterej pracowali w więziennej pracowni krawieckiej.

Pierwszy wieczór był ciężki. Ludwik przypomniał sobie to, co mu niegdyś Steiner powiedział - że przywyknie. Mimo to siedział na pryczy osowiały, utkwiwszy wzrok w ścianie.

- Pan mówi po francusku? - spytał nagle profesor ze swej pryczy.

Ludwik drgnął.

- Nie.

- Chce się pan nauczyć?

- Tak. Możemy od razu zacząć.

Profesor podniósł się.

- Wie pan, trzeba się czymś zająć. Inaczej zeżrą nas myśli.

- Tak. - Ludwik skinął głową. - Mnie przyda się to poza tym.

Kiedy mnie wypuszczą, będę musiał przedostać się do Francji.

Usiedli obok siebie w rogu dolnej pryczy. Nad nimi wiercił się defraudant. Kawałkiem ołówka smarował na ścianie nieprzyzwoite rysunki. Profesor był bardzo chudy. Więzienne ubranie było dla niego o wiele za obszerne. Miał rudą, rozwichrzoną brodę i dziecięcą twarz o błękitnych oczach.

- Zacznijmy od najpiękniejszego i najbardziej zwodniczego słowa na świecie - rzekł ze ślicznym uśmiechem, bez cienia ironii - od słowa wolność: la liberte.

Ludwik nauczył się wiele w tym okresie. Już po trzech dniach umiał podczas spaceru na podwórzu rozmawiać bez poruszania wargami z więźniem idącym przed nim i za nim. W ten sposób w pracowni krawieckiej powtarzał z profesorem czasowniki francuskie. Wieczorami, gdy był już zmęczony nauką francuskiego, złodziej uczył go sporządzać z drutu wytrychy i uspokajać czujne psy. Zapoznał go także z okresami dojrzewania wszystkich płodów rolnych i techniką wpełzania niepostrzeżenie w stóg siana, by się przespać. Defraudant przemycił kilka numerów pisma „Elegante Welt”. Prócz Biblii stanowiły one ich jedyną lekturę. Nauczyli się z nich, jak należy się ubierać na przyjęcia dyplomatyczne i kiedy nosić do fraka goździk czerwony, a kiedy biały. Niestety, co do jednego złodziej nie dawał się przekonać: utrzymywał, że do fraka nosi się czarny krawat - dość często widywał to w lokalach u kelnerów.

Gdy piątego dnia wyprowadzono ich rankiem, korytarzowy pchnął Ludwika tak silnie, że ten zatoczył się pod ścianę.

- Uważaj, ośle! - ryknął.

Ludwik zaczął udawać, że nie jest w stanie utrzymać się na nogach.

Chciał tym sposobem uzyskać możność kopnięcia korytarzowego w łydkę. Wyglądałoby to na przypadek i mogłoby mu ujść bezkarnie.

Jednakże, zanim zdołał to uczynić, korytarzowy pociągnął go za rękaw i szepnął:

- Za godzinę zażądaj wyjścia do ustępu. Powiedz, że masz bóle żołądka. Naprzód! - wrzasnął nagle. - Myślisz, że będziemy na ciebie czekać?

Podczas spaceru Ludwik zastanawiał się, czy nie był to jakiś podstęp ze strony korytarzowego. Nie znosili się nawzajem. Omówił tę sprawę później bezgłośnie w pracowni krawieckiej ze złodziejem, który był fachowcem więziennym.

- Wyjść do ustępu możesz zawsze - oświadczył ten. - To twoje ludzkie prawo. Za to nie mogą ci nic zrobić. Jedni wychodzą częściej, inni rzadziej, to zależy od organizmu. Ale potem bądź ostrożny.

- Dobrze. Zobaczymy, czego on chce. W każdym razie to jakaś odmiana.

Ludwik począł symulować bóle żołądka i korytarzowy wyprowadził go z pracowni. Doszedłszy do ustępu obejrzał się.

- Chcesz papierosa? - spytał.

Palenie było zabronione. Ludwik roześmiał się.

- O to chodzi! Nie, mój drogi, na to mnie nie nabierzesz.

- Stul gębę. Myślisz, że chcę cię wsypać? Znasz Steinera?

Ludwik spojrzał nań przenikliwie.

- Nie - odparł sądząc, że to podstęp, by schwytać Steinera.

- Nie znasz Steinera?

- Nie.

- Dobrze. A więc uważaj. Steiner kazał ci powiedzieć, że Ruth jest bezpieczna. Możesz być o nią spokojny. Gdy wyjdziesz, wybierz wydalenie do Czechosłowacji i wróć. Więc znasz go, co?

Ludwik czuł, że drży.

- Chcesz teraz papierosa? - spytał korytarzowy.

Ludwik skinął głową. Korytarzowy wyciągnął z kieszeni paczkę memfisów i pudełko zapałek.

- Bierz! To od Steinera. Jeśli cię złapią, to pamiętaj, że nie ode mnie je dostałeś. A teraz siadaj tu i zapal sobie. Dym wydmuchuj do klozetu. Będę pilnował na korytarzu.

Ludwik usiadł na sedesie. Wyjął papierosa, przełamał go na dwie części i jedną zapalił. Zaciągał się powoli i głęboko. Ruth była bezpieczna. Steiner czuwał. Ludwik patrzał na brudną ścianę pokrytą plugawymi rysunkami i miejsce to wydawało mu się najpiękniejsze na świecie.

- Człowieku - rzekł korytarzowy, kiedy Ludwik wyszedł - dlaczego nie powiedziałeś mi, że znasz Steinera?

- Weź papierosa - powiedział Ludwik.

Korytarzowy potrząsnął głową.

- Mowy nie ma.

- A skąd ty go znasz? - spytał Ludwik.

- Wyciągnął mnie kiedyś z gnoju. Ze straszliwego gnoju! Chodź już!

Wrócili do pracowni. Profesor i złodziej spojrzeli pytająco na Ludwika, który skinął głową i usiadł.

- W porządku? - spytał profesor bezgłośnie.

Ludwik znów skinął głową.

- A więc dalej - szeptał profesor w swą rudą brodę. - Aller.

Czasownik nieregularny. Je vais, tu vas, ii...

- Nie - przerwał Ludwik. - Dzisiaj weźmiemy inny czasownik.

Jak jest kochać?

- Kochać? Aimer. Ale to jest czasownik regularny.

- Właśnie dlatego - odparł Ludwik.

Profesor został zwolniony po czterech tygodniach, złodziej po sześciu, defraudant kilka dni później. W ostatnich dniach próbował nawrócić Ludwika na homoseksualizm, jednak Ludwik był dość silny, by zniechęcić go do tych prób. Znokautował go krótkim prostym według wskazań blondyna, po czym miał spokój.

Przez kilka dni był sam. Potem otrzymał dwóch nowych współlokatorów. Poznał od razu, że byli to emigranci. Jeden z nich, w starszym wieku, był bardzo małomówny, drugi, młodszy, miał około trzydziestu lat. Mieli wytarte ubrania, z widocznym trudem utrzymywane w porządku. Starszy od razu położył się na pryczy.

- Skąd przyjechaliście? - spytał Ludwik młodszego.

- Z Włoch.

- Jak tam jest?

- Było dobrze. Mieszkałem tam dwa lata. Teraz skończyło się.

Wszystkich kontrolują.

- Dwa lata! - rzekł Ludwik. - To nie byle co.

- Tak, ale tu złapali mnie po tygodniu. Czy tu zawsze tak jest?

- W ostatnim półroczu pogorszyło się.

Nowy podparł głowę rękami.

- Wszędzie się pogarsza. Do czego to dojdzie? A jak jest w Czechosłowacji?

- Także gorzej. Za dużo nas tam jest. Był pan w Szwajcarii?

- Szwajcaria jest za mała. Od razu wpada się w oko. - Utkwił wzrok w przestrzeń. - Powinienem był jednak przedostać się do Francji.

- Pan zna francuski?

- Tak, oczywiście. - Więzień przegarnął ręką włosy.

Ludwik spojrzał nań.

- To może porozmawiamy trochę po francusku? Zacząłem się właśnie uczyć i nie chciałbym zapomnieć.

Tamten spojrzał ze zdumieniem.

- Rozmawiać po francusku? - roześmiał się sucho. - Nie, nie mogę. Siedzieć w więzieniu i prowadzić francuską konwersację - to zupełny absurd! Faktycznie, ma pan dziwne pomysły.

- Bynajmniej. Prowadzę tylko dziwne życie.

Ludwik czekał jeszcze chwilę, czy tamten się jednak nie namyśli.

Potem wspiął się na swoją pryczę i powtarzał czasowniki nieregularne, dopóki nie usnął.

Obudziło go szarpnięcie. Był to człowiek, który nie chciał rozmawiać po francusku.

- Pomóż pan! - dyszał - szybko! On się powiesił!

Ludwik podniósł się zaspany. W szarawym świetle wczesnego poranka ujrzał na tle okna ciemną postać ze zwieszoną głową. Zeskoczył z pryczy.

- Nóż! Prędko!

- Nie mam noża. Pan ma?

- Do cholery! Nie mam. Odebrali mi. Podniosę go. Niech pan przesunie mu pętlę przez głowę.

Ludwik wszedł na pryczę i próbował unieść wisielca. Był straszliwie ciężki, o wiele cięższy, niż na to wyglądał. Ubranie jego było zimne i martwe jak on sam. Ludwik wytężył wszystkie siły i uniósł go z trudem.

- Już! - rzekł dysząc ciężko. - Rozluźnij pan rzemień! Nie utrzymam go długo.

- Dobrze.

Tamten wspiął się na górę i począł manipulować przy szyi wiszącego. Nagle puścił go, zachwiał się i zaczął wymiotować.

- Co za świństwo! - krzyknął Ludwik. - To wszystko, co pan potrafi? Niech go pan odczepi! Szybko!

- Nie mogę na niego patrzeć! - jęknął tamten. - Te oczy! Ten język.

- To niech pan zejdzie! Niech go pan podniesie, a ja odczepię rzemień.

Oddał tamtemu ciężkie ciało i wskoczył na pryczę. Widok był istotnie przejmujący grozą. Blada, nabrzmiała twarz, wytrzeszczone, jak gdyby pęknięte oczy, gruby czarny język. Ludwik uchwycił cienki rzemień, wcinający się głęboko we wzdętą szyję.

- Wyżej! - krzyknął. - Podnieś pan wyżej!

Usłyszał pod sobą chrypiący dźwięk. Tamten wymiotował znowu.

Jednocześnie puścił wiszącego, któremu wskutek obsunięcia się oczy i język jeszcze bardziej wyszły na wierzch, jak gdyby w jakiś upiorny sposób szydził z bezradności żyjących.

- Do diabła! - Ludwik szukał rozpaczliwie sposobu na to, żeby tamten doszedł do siebie. Nagle jak błyskawica przemknęła mu przez myśl scena pomiędzy studentem i korytarzowym.

- Jeśli nie podniesiesz go natychmiast, ty przeklęta szmato - ryknął - kopnę cię tak, że ci bebechy wylecą! Prędzej, nędzny tchórzu! - Jednocześnie machnął nogą i poczuł, że dobrze trafił.

Kopnął drugi raz z całej siły. - Łeb ci rozwalę! - krzyknął. - Podnieś go natychmiast!

Tamten wykonał w milczeniu rozkaz.

- Wyżej! - wrzeszczał Ludwik. - Wyżej, ty nędzny mazgaju!

Mężczyzna podniósł wisielca wyżej. Ludwik zdołał rozluźnić pętlę i przesunąć ją przez głowę wiszącego.

- Tak, teraz opuść go!

Obaj pochwycili bezwładne ciało i złożyli je na pryczy. Ludwik odpiął kamizelkę i pasek u spodni wisielca.

- Otwórz pan klapę - rzekł - i wzywaj strażnika! Ja spróbuję sztucznego oddychania.

Ukląkłszy przy siwej głowie wisielca, ujął jego zimne martwe ręce w swoje pełne życia, ciepłe dłonie i zaczął poruszać jego ramionami.

Słyszał szorstki, chrypiący odgłos, gdy klatka piersiowa wznosiła się i opadała. Co chwila nasłuchiwał - ale oddech nie wracał. Przy drzwiach mężczyzna, który nie chciał rozmawiać po francusku, stukał klapą i wołał: - Strażnik! Strażnik! - Głos jego rozbrzmiewał głucho w celi.

Ludwik pracował dalej. Wiedział, że należało robić to długo, jednak po pewnym czasie przerwał.

- Oddycha? - spytał tamten.

- Nie. - Ludwik poczuł nagle straszliwe zmęczenie. - To zresztą nie ma sensu. On chciał umrzeć. Dlaczego nie pozwolić mu na to?

- Ależ na miłość boską...

- Uspokój się pan! - rzekł Ludwik cicho i groźnie. Czuł, że nie zniesie ani słowa więcej. Wiedział, co tamten chciał powiedzieć, ale wiedział również, że ten powiesiłby się po raz drugi, gdyby powrócił do życia. - Spróbuj pan teraz - rzekł po chwili nieco spokojniej. - Ten człowiek wiedział chyba, dlaczego miał dość życia.

Nadszedł strażnik.

- Co to za hałas? Zwariowaliście?

- Tu się ktoś powiesił.

- O Boże! Ciągle jakieś kłopoty! Żyje jeszcze?

Strażnik otworzył drzwi. Czuć było od niego kiełbasą z czosnkiem winem. Zabłysła latarka elektryczna.

- Nie żyje?

- Prawdopodobnie.

- No, to można poczekać do rana. Niech się Sternikosch tym najmie. Ja o niczym nie wiem.

Zabierał się do odejścia.

- Stać! - zawołał Ludwik. - Wezwie pan natychmiast sanitariuszy z pogotowia.

Strażnik wytrzeszczył oczy.

- Jeśli nie przyjdą tu za pięć minut, będzie awantura, za którą pan może stracić pracę.

- Przecież może da się go jeszcze uratować! Tlenem! - krzyknął drugi więzień z głębi celi, gdzie jak cień podnosił i opuszczał ramiona wisielca.

- Dobrze się dzień zaczął! - burknął strażnik wychodząc.

Po kilku minutach nadeszli sanitariusze i zabrali wisielca. Wkrótce potem raz jeszcze zjawił się strażnik.

- Oddać szelki, paski i sznurowadła.

- Ja się nie powieszę - rzekł Ludwik.

- Obojętne, macie oddać.

Oddawszy żądane rzeczy, skulili się na pryczach. W celi unosił się kwaśny zapach wymiotów.

- Za godzinę się rozwidni, to będzie pan mógł sprzątnąć - rzekł Ludwik.

Czuł suchość w gardle i wielkie pragnienie. Wszystko w nim było suche i zapylone. Miał uczucie, że najadł się węgla i waty. Że już nigdy się z tego nie oczyści.

- To straszne, co? - spytał tamten po chwili.

- Nie - odparł Ludwik.

Następnego wieczora przeprowadzono ich do większej celi, w której było już czterech więźniów. Ludwikowi wydawali się wszyscy emigrantami, ale nie interesował się nimi. Bardzo zmęczony wdrapał się na swoją pryczę, jednak nie mógł zasnąć. Leżał z otwartymi oczami, wpatrzony w mały czworobok zakratowanego okna. Około północy przyprowadzono jeszcze dwie osoby. Ludwik nie widział ich, słyszał tylko rozmowę.

- Jak długo będą nas tu trzymali? - pytał nieśmiało w ciemności jeden z nowo przybyłych.

Minęła chwila, zanim otrzymał odpowiedź. Potem basowy głos zaburczał:

- Zależy od tego, co pan zrobił. Za mord rabunkowy - dożywotnio, za mord polityczny - tydzień.

- Zostałem tylko po raz drugi przyłapany bez paszportu.

- To gorzej - chrząknął bas. - Może pan śmiało liczyć na cztery tygodnie.

- O mój Boże! A ja mam kurczaka w walizce. Pieczonego kurczaka! Zepsuje się, zanim wyjdę!

- Niewątpliwie! - zgodził się bas.

Ludwik nastawił uszu.

- Czy miał pan już kiedyś kurczaka w walizce? - spytał.

- Tak! To prawda - odparł po chwili nowy ze zdziwieniem. - Skąd pan wie o tym?

- Czy był pan wtedy także aresztowany?

- Ależ tak! A kto to pyta? Kim pan jest? Skąd pan wie o tym? - pytał w ciemności zaniepokojony głos.

Ludwik wybuchnął śmiechem tak nagle, że się omal nie udusił. Był to jakiś wewnętrzny przymus, jakiś bolesny spazm, w którym wyładowało się wszystko, co się w nim w ciągu dwóch miesięcy nagromadziło - wściekłość z powodu aresztowania, uczucie opuszczenia, niepokój o Ruth, wysiłek, by zachować równowagę ducha, zgroza, jaką wzbudził w nim wisielec. Gwałtowny, spazmatyczny śmiech wstrząsał nim wciąż na nowo, śmiech, którego nie potrafił powstrzymać.

- Kurczak! - wyjąkał. - Oczywiście, to Kurczak! Znowu ma kurczaka w walizce! Co za przypadek!

- Pan to nazywa przypadkiem? To przekleństwo losu! - jęczał rozwścieczony Kurczak.

- Widać, że pan ma pecha do pieczonych kurczaków - stwierdził bas.

- Spokój! - burknął inny więzień. - Niech diabli wezmą wasze kurczaki! Bezdomnemu człowiekowi od waszego gadania kiszki się głodu skręcają.

- A może pomiędzy nim i kurczakami istnieje jakieś głębsze wiązanie - oświadczył tonem wyroczni bas.

- Niech spróbuje szczęścia z pieczonym koniem na biegunach - mruknął bezdomny człowiek.

- Albo z rakiem żołądka! - zarżał jakiś cienki tenorek.

- Może w poprzednim wcieleniu był lisem - gubił się w domysłach bas. - I teraz kury mszczą się na nim.

- Co za podłe świństwo kpić z człowieka w nieszczęściu - dał się znowu słyszeć głos Kurczaka.

- A kiedy, jak nie w nieszczęściu? - spytał bas z namaszczeniem.

- Cisza! - krzyknął strażnik na korytarzu. - Tu nie nocny lokal, tylko przyzwoite więzienie!

XI

Ludwik podpisał przyjęcie drugiego wydalenia z Austrii. Było ono dożywotnie. Tym razem jednak nie przejmował się. Myślał tylko tym, że prawdopodobnie nazajutrz rano będzie znowu na Praterze.

- Czy pan ma coś do zabrania z Wiednia? - spytał urzędnik.

- Nie.

- Pan wie, że grożą panu co najmniej trzy miesiące więzienia za powrót do Austrii?

- Tak.

Urzędnik patrzał na niego chwilę, po czym sięgnął do kieszeni podsunął mu banknot pięcioszylingowy.

- Niech pan się za to napije. Nie mogę zmienić prawa. Skosztuj in Gumpoldskirchnera. W tym roku najlepszy. A teraz w drogę!

- Dziękuję! - rzekł Ludwik zaskoczony. Po raz pierwszy otrzymywał podarek od policji. - Dziękuję bardzo! Pieniądze mi się przydadzą.

- Dobrze, dobrze! Idź pan już. Pański konwojent czeka na korytarzu.

Ludwik schował pieniądze. Mógł nimi nie tylko zapłacić za dwie ćwiartki Gumpoldskirchnera, lecz również wrócić elektrycznym pociągiem do Wiednia. To było mniej niebezpieczne. Prócz tego pozostaną mu jeszcze dwa szylingi na nieprzewidziane wydatki.

Jechali tą samą drogą co pierwszy raz ze Steinerem. Ludwikowi wydawało się, że było to przed dziesięciu laty.

Od stacji końcowej trzeba było jeszcze przejść kawałek pieszo. Po pewnym czasie doszli do jakiejś gospody. Kilka stołów i krzeseł stało w ogródku. Ludwik przypomniał sobie radę urzędnika.

- Napijemy się czegoś? - zapytał.

- A czego?

- Gumpoldskirchnera. Najlepszy w tym roku.

- Możemy. I tak jeszcze zbyt widno dla celników.

Usiedli w ogródku i pili cierpkie, klarowne wino. Dokoła panowała cisza i spokój. Wysokie niebo było czyste i seledynowe. Jak daleki sokół szybował samolot lecący w kierunku Niemiec. Gospodarz przyniósł lampę i postawił ją na stole. Był to pierwszy wieczór Ludwika na wolności. Od dwóch miesięcy nie widział nieba nad głową i wolnej natury. Wydawało mu się, że po raz pierwszy znowu oddycha swobodnie. Siedział cicho, rozkoszując się tą chwilą wytchnienia. Za godzinę czy dwie lęk i niepokój rozpoczną się na nowo.

- Rzygać się chce po prostu - burknął nagle urzędnik.

Ludwik podniósł wzrok.

- I ja tak uważam!

- Mnie chodzi o co innego.

- Domyślam się.

- Mówię o was, emigrantach - wyjaśnił urzędnik mrukliwie. - Wy odbieracie przecież człowiekowi jego dumę zawodową. Wciąż tylko eskortować emigrantów! Codziennie to samo! Z Wiednia do granicy. Co to za życie? Już nigdy się nie zdarza uczciwy, przyzwoity transport w kajdankach.

- Może za rok, dwa będzie pan i nas w kajdankach eskortował do granicy - odparł Ludwik sucho.

- To nie zastąpi tamtego! - Urzędnik spojrzał nań pogardliwie. - W sensie policyjnym wy jesteście niczym. Ja eskortowałem z odbezpieczonym rewolwerem Mullera II, czterokrotnego mordercę w celach rabunkowych, i przed dwoma laty mordercę kobiet Bergmanna, a później rozpruwacza Brusta - nie mówiąc już o nekrofilu Teddym Blumlu. Tak, to były czasy! A dziś, wy - przy was można zdechnąć z nudów! - Westchnął i opróżnił swój kieliszek każdym razie pan przynajmniej zna się na winie. Wypijemy jeszcze ćwiartkę! Tym razem ja płacę.

- Dobrze.

Wypiwszy zgodnie drugą ćwiartkę, ruszyli dalej. Tymczasem zapadł urok. Nietoperze i ćmy nocne przemykały nad drogą.

Posterunek celny był jasno oświetlony. Ci sami funkcjonariusze pełnili nadal służbę. Konwojent przekazał im Ludwika.

- Usiądź pan tymczasem - rzekł jeden z nich. - Jeszcze za wcześnie.

- Wiem - odparł Ludwik.

- Tak? Pan wie już o tym?

- Oczywiście. Granica to nasza ojczyzna.

O świcie Ludwik był z powrotem na Praterze. Nie miał odwagi iść do wozu Steinera i obudzić go, ponieważ nie wiedział, co zaszło przez n czas. Przechadzał się więc po lasku. Drzewa otulała mgła. Jesień nadeszła, podczas gdy on był w więzieniu. Stał chwilę przed zasłoniętą karuzelą, po czym podniósł plandekę i wsunął się do wnętrza. Usiadł gondoli. Tu był bezpieczny przed patrolami policji.

Obudził go śmiech. Było widno, zasłony rozsunięto. Zerwał się szybko. Przed nim stał Steiner w niebieskim kombinezonie.

Ludwik jednym susem wyskoczył z gondoli. Poczuł się nagle domu.

- Steiner! - krzyknął rozpromieniony. - Dzięki Bogu, jestem tu znowu!

- Widzę to. Syn marnotrawny powrócił z lochów policji! Chodź, pokaż się! Trochę przybladłeś i schudłeś na więziennym wikcie, dlaczego nie przyszedłeś wprost do mnie?

- Nie wiedziałem, czy jesteś tu jeszcze.

- Na razie jestem. Ale teraz przede wszystkim śniadanie. Po jedzeniu świat wydaje się inny. Lilo! - zawołał Steiner w kierunku wozu. - Nasz mały wrócił! Przyda mu się sute śniadanie! - Znowu wrócił się do Ludwika. - Urosłeś i zmężniałeś! Nauczyłeś się tam czegoś, mały?

- Tak. Że trzeba być twardym, żeby nie zdechnąć. I że mnie nie wykończą! A prócz tego szycia worków i francuskiego. I że rozkazem często więcej się osiąga niż prośbą.

- To nieźle, dziecino - uśmiechnął się Steiner - wcale nieźle!

- A gdzie Ruth? - spytał Ludwik.

- W Zurychu. Została wydalona. Poza tym nic się jej nie stało. Lilo ma listy dla ciebie. Ona jest naszym urzędem pocztowym. Ona jedna ma prawdziwe papiery. Ruth przysłała pod jej adresem list dla ciebie.

- W Zurychu... - powtórzył Ludwik.

- Tak, mały. Zmartwiłeś się?

Ludwik spojrzał na niego.

- Nie.

- Mieszka tam u znajomych. Ty także będziesz wkrótce w Zurychu - to wszystko. Tu i tak zaczyna się robić gorąco.

- Tak...

Nadeszła Lilo. Przywitała się z Ludwikiem, jak gdyby powrócił ze spaceru. Dwa miesiące nie były dla niej niczym godnym uwagi. Od niemal dwudziestu lat przebywała poza Rosją i spotykała powracających z Chin i Syberii ludzi, którzy od dziesięciu czy piętnastu lat uchodzili za zaginionych. Spokojnym ruchem postawiła na stole tacę z filiżankami i dzbankiem kawy.

- Daj mu listy, Lilo - rzekł Steiner. - I tak nie będzie przedtem jadł.

Lilo wskazała na tacę. O jedną z filiżanek oparte były dwa listy.

Ludwik rozerwał koperty. Zaczął czytać i od razu zapomniał o wszystkim. Były to pierwsze listy od Ruth, pierwsze listy miłosne w jego życiu. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej opadło z niego wszystko - rozczarowanie, że jej nie ma, niepokój, trwoga, niepewność, samotność. Czytał, a czarne literki zaczęły błyszczeć i fosforyzować. Nagle znalazł się człowiek, który się o niego troszczył, który był zrozpaczony z powodu tego, co zaszło, i mówił mu, że go kocha. Twoja Ruth. Twoja Ruth. „Mój Boże - pomyślał - twoja Ruth! Twoja!” Wydawało mu się to wprost niemożliwe. Twoja Ruth.

Co posiadał dotychczas? Co należało do niego? Kilka flakonów perfum, trochę mydła i ubranie, które miał na sobie. A tu nagle człowiek! Cały człowiek! Jej gęste, czarne włosy, jej oczy! To było trudne do uwierzenia!

Podniósł wzrok. Lilo zniknęła w wozie. Steiner palił papierosa.

- Wszystko w porządku, mały? - spytał.

- Tak. Pisze, żebym nie przyjeżdżał. Żebym nie narażał się dla niej znowu.

Steiner roześmiał się.

- Co też one wypisują, prawda? - Nalał kawy do filiżanki. - Chodź, przede wszystkim wypij i zjedz.

Oparty plecami o wóz przyglądał się, jak Ludwik je śniadanie, słońce przeświecało przez rzadką białą mgłę. Ludwik czuł je na warzy - było upajające jak wino. Poprzedniego ranka w cuchnącej celi siorbał z wyszczerbionej blaszanej miski letnią lurę przy akompaniamencie nieprzyzwoitych dźwięków, które włóczęga Leo miał wyczaj wydawać po przebudzeniu, jako swój koncert poranny. l. teraz lekki, świeży wiatr muskał mu ręce, on zaś jadł bułkę popijając dobrą kawą, list od Ruth szeleścił w jego kieszeni, a obok niego party o wóz stał Steiner.

- Siedzenie w ciupie ma tę zaletę - rzekł - że potem wszystko wydaje się cudowne.

Steiner skinął głową.

- Najchętniej wyruszyłbyś pewnie dziś wieczorem, co? - spytał.

Ludwik przyjrzał mu się.

- Chciałbym wyruszyć i chciałbym pozostać. Chciałbym, żebyśmy wyruszyli wszyscy razem.

Steiner podał mu papierosa.

- Zostań tu na razie dwa, trzy dni - rzekł. - Wyglądasz marnie.

Więzienne żarcie wycieńczyło cię. Podtucz się tu trochę. Do wędrówki trzeba mieć siły. Lepiej kilka dni przeczekać, niż załamać się w drodze dać się złapać. Szwajcaria to nie zabawka. Obcy kraj, tam trzeba być w dobrej formie.

- Czy znajdzie się tu dla mnie robota?

- Możesz pomagać w strzelnicy. A wieczorem przy telepatii.

Musiałem wprawdzie zaangażować już kogoś innego, ale z dwoma jeszcze lepiej.

- Dobrze - rzekł Ludwik. - Oczywiście, masz rację. Muszę trochę przyjść do siebie, zanim wyruszę. Czuję jakiś okropny głód. Nie tylko w żołądku - w oczach, w głowie, wszędzie. Lepiej, żebym najpierw doszedł do równowagi.

Steiner roześmiał się.

- Słusznie! A oto Lilo z gorącymi pierogami. Najedz się porządnie, mały. Pójdę tymczasem obudzić Potzlocha.

Lilo postawiła przed Ludwikiem półmisek. Zaczął znowu jeść, od czasu do czasu dotykając ręką listów.

- Zostanie pan tutaj? - spytała Lilo swą twardą, powolną niemczyzną.

Ludwik skinął głową.

- Niech się pan nie obawia o Ruth - ciągnęła Lilo. - Ona da sobie radę. Ja znam się na ludzkich twarzach.

Ludwik chciał odpowiedzieć, że nie o to się obawia. Niepokoi się tylko, że mogłaby zostać ujęta w Zurychu, zanim on przyjedzie...

Jednak spojrzenie na śniadą, bezbrzeżnym smutkiem ocienioną twarz Rosjanki zamknęło mu usta. Wszystko było błahe i nieważne wobec jej cierpienia. Ona jednak odgadła widocznie jego myśli.

- To niestraszne - rzekła. - Dopóki ta druga osoba żyje - nic nie jest straszne.

Dwa dni później, po południu, kilku mężczyzn wolnym krokiem podeszło do strzelnicy. Lilo była właśnie zajęta grupą młodych chłopców, zwrócili się więc do Ludwika.

- Postrzelamy sobie trochę!

Ludwik podał jednemu z nich karabinek. Mężczyźni strzelali początkowo do figurek, które spadały z brzękiem, i do cienkich kul szklanych, skaczących na małym wodotrysku. Potem zaczęli studiować tabelę premii i zażądali tarcz, by strzelać o nagrody.

Dwaj pierwsi zdobyli trzydzieści cztery i czterdzieści cztery punkty, wygrywając pluszowego misia i posrebrzaną papierośnicę. Trzeci, krępy mężczyzna uczesany na jeża, z gęstym, szczeciniastym wąsem, celował długo i starannie i doszedł do czterdziestu ośmiu punktów.

Towarzysze hałaśliwie wyrażali mu swe uznanie. Lilo spojrzała na nich krótko.

- Jeszcze raz pięć strzałów! - domagał się krępy, odsuwając kapelusz z czoła. - Z tego samego karabinka.

Ludwik nabijał karabin. Trzema strzałami krępy zdobył trzydzieści sześć punktów. Za każdym razem dwunastkę. Srebrny kosz na owoce, pamiątka rodzinna nie do wygrania, był w niebezpieczeństwie. Ludwik wziął jeden z zaczarowanych nabojów dyrektora Potzlocha.

Następny strzał przyniósł sześć punktów.

- Hola! - Krępy mężczyzna opuścił karabinek. - Tu coś jest nie w porządku. Wycelowałem bez zarzutu.

- Może panu ręka drgnęła - rzekł Ludwik. - Przecież to ten sam karabinek.

- Moja ręka nigdy nie drga - odparł mężczyzna z rozdrażnieniem. - Staremu feldfeblowi policji to się nie zdarza. Wiem, jak strzelam.

Tym razem drgnął Ludwik. Policjant, nawet w cywilu, działał mu na nerwy. Tamten popatrzył na niego.

- Tu się coś nie zgadza, mój panie! - rzekł groźnie.

Ludwik nic nie mówiąc podał mu karabinek nabity tym razem normalnym nabojem. Feldfebel spojrzał na niego raz jeszcze, zanim zaczął celować. Wystrzelił dwunastkę i opuścił karabinek.

- No i co?

- Zdarza się - rzekł Ludwik.

- To się zdarza? To się nie zdarza! Cztery dwunastki i jedna szóstka. Pan chyba sam w to nie wierzy, co?

Ludwik milczał. Feldfebel przybliżył do niego swą czerwoną twarz.

- Ja pana chyba skądsiś znam...

Koledzy przerwali mu domagając się krzykliwie dodatkowego strzału.

- Szóstka nieważna! U was cuda się dzieją z nabojami - wołali.

Podeszła Lilo.

- O co chodzi? - spytała. - Czy mogę panom pomóc? Ten młody człowiek jest tu od niedawna...

Tamci zaczęli wyjaśniać. Policjant jednak nie brał w tym udziału, przyglądał się Ludwikowi i widocznie zastanawiał się nad czymś.

Ludwik wytrzymał jego spojrzenie. Przywoływał w pamięci wszystkie nauki, jakie mu dał jego niespokojny żywot.

- Pomówię z dyrektorem - rzekł wreszcie niedbale. - Ja tu nie decyduję.

Chciał już dać policjantowi dodatkowy strzał, lecz wyobraził sobie gniew Potzlocha, gdyby pamiątkę rodzinną jego żony diabli wzięli, znajdował się między Scyllą i Charybdą. Powoli wyjął papierosa zapalił. Żelaznym wysiłkiem opanował drżenie rąk. Potem odwrócił się i niedbałym krokiem przeszedł na miejsce Lilo.

Lilo zająwszy jego miejsce zaproponowała kompromis. Niechaj policjant ponownie strzeli pięć razy, oczywiście bezpłatnie. Tamci nie zgadzali się. Lilo spojrzała na Ludwika i widząc jego bladość domyśliła się, że tu chodzi o coś więcej niż o czarodziejskie naboje Potzlocha. Nagle uśmiechnęła się i usiadła na stole naprzeciw policjanta.

- Taki dziarski mężczyzna potrafi i za drugim razem dobrze strzelać - rzekła. - Proszę, niech pan spróbuje! Pięć dodatkowych strzałów dla króla strzelców!

Policjant wyprężył się pochlebiony.

- Kto ma taką rękę, ten się nie boi! - mówiła Lilo kładąc swą wąską dłoń na szerokiej, rudym włosem porosłej ręce feldfebla.

- Bać się! Nie znamy tego! - policjant wypiął dumnie pierś i zaśmiał się sztucznie. - Tego by brakowało!

- Od razu tak pomyślałam! - Lilo spojrzała nań z podziwem, podając karabinek.

Policjant wziął go, wycelował uważnie i strzelił dwunastkę. Z zadowoleniem spojrzał na Lilo, która uśmiechnęła się i ponownie nabiła karabin. Policjant strzelił pięćdziesiąt osiem punktów.

Lilo uśmiechnęła się doń promiennie.

- Pan jest najlepszym strzelcem, jakiego widziałam od lat - oświadczyła. - Pańska żona może naprawdę czuć się bezpieczna.

- Nie mam jeszcze żony.

Zajrzała mu w oczy.

- Widocznie pan nie chciał jej mieć.

Policjant uśmiechał się. Jego przyjaciele rozprawiali hałaśliwie. Lilo poszła po koszyk wycieczkowy, który wygrał, on zaś przygładził wąsa i rzekł nagle do Ludwika z zimnym spojrzeniem małych oczu:

- Ja jeszcze wyjaśnię tę sprawę z panem. Przyjdę tu w mundurze!

Potem z uśmiechem przyjął koszyk z rąk Lilo i poszedł dalej ze swymi przyjaciółmi.

- Poznał pana? - spytała Lilo szybko.

- Nie wiem. Nie przypuszczam. Nie widziałem go nigdy, ale może on mnie gdzieś widział.

- Niech pan na razie stąd odejdzie. Lepiej, żeby pana już nie widział. Niech pan to opowie Steinerowi.

Policjant nie wrócił już tego dnia, jednak Ludwik postanowił wyjechać tego samego wieczora.

- Muszę wiać - rzekł do Steinera. - Mam przeczucie, że inaczej coś się stanie. Jestem tu od dwóch dni. Wydaje mi się, że już przyszedłem do siebie. Co ty o tym myślisz?

Steiner skinął głową.

- Jedź, mały. Za kilka tygodni zrobię to samo. Mój paszport jest wszędzie lepszy niż tu. W Austrii robi się niebezpiecznie. W ostatnich dniach słyszałem takie różne rzeczy. Chodź, pójdziemy do Potzlocha.

Dyrektor Potzloch był wściekły z powodu koszyka wycieczkowego.

- Wart trzydzieści szylingów, młodzieńcze, netto, po cenie hurtowej! - rozkrzyczał się. - Pan mnie rujnuje!

- On przecież odchodzi - rzekł Steiner i wyjaśnił mu sytuację. - o było konieczne - zakończył. - Pańska pamiątka rodzinna byłaby stracona.

Potzloch osłupiał na samą myśl o tym, po czym rozjaśnił się.

- To co innego. - Wypłacił Ludwikowi gażę i zaprowadził go do strzelnicy. - Młodzieńcze - rzekł. - Poznaj pan Leopolda Potzcha, ostatniego przyjaciela ludzi! Wybierz pan sobie coś na pamiątkę. Do sprzedania oczywiście. Porządny człowiek nie przechowuje pamiątek. Zatruwają tylko życie. Pan chyba będzie czymś handlował.

- Proszę wybierać! A discretion...

Pomknął w kierunku panoramy dziwów świata.

- Bierz spokojnie - rzekł Steiner. - Kicz zawsze idzie. Weź małe, lekkie rzeczy. Szybko, zanim się Potzloch rozmyśli.

Jednak Potzloch nie rozmyślił się. Przeciwnie, do popielniczek, grzebyków i kostek do gry, wybranych przez Ludwika, dodał jeszcze trzy małe nagie boginie z prawdziwej imitacji brązu...

- To przyniesie panu największy sukces w małych miasteczkach - wyjaśnił i z drwiącym uśmiechem sięgnął do binokli. - W małych miastach ludzie są pełni tłumionej lubieżności. W małych miastach bez burdelów, oczywiście! No, to z Bogiem, Kern! Idę na konferencję w sprawie zbyt wysokich podatków od rozrywek. Podatek od rozrywek! Typowe dla naszej epoki! Zamiast dawać za to premie!

Ludwik spakował rzeczy. Uprał skarpetki i koszule i rozwiesił je, żeby wyschły, po czym zasiadł do kolacji z Lilo i Steinerem.

- Smuć się, mały - rzekł Steiner. - To twoje prawo. Dawni greccy bohaterowie płakali więcej niż sentymentalne idiotki w naszych czasach. Wiedzieli, że nie trzeba tego dławić w sobie. Naszym ideałem jest niewzruszona postawa posągu. To zbyteczne. Smuć się, to ci szybciej przejdzie.

- Smutek jest czasem naszym ostatnim szczęściem - rzekła Lilo spokojnie, podając Ludwikowi talerz zabielanego barszczu.

Steiner uśmiechnął się i pogłaskał ją po włosach.

- Ostatnim szczęściem dla ciebie, mały kosmopolito - zwrócił się do Ludwika - niech będzie na razie smaczny posiłek. To stara mądrość żołnierska. A ty jesteś żołnierzem, pamiętaj o tym. Przednią strażą. Patrolem. Pionierem światowego obywatelstwa. W jednym dniu możesz przelecieć samolotem nad dziesięcioma granicami celnymi. Wszystkie są sobie wzajemnie potrzebne - i wszystkie zbroją się przeciw sobie żelazem i prochem aż po zęby. Ale to się nie utrzyma.

Ty jesteś jednym z pierwszych Europejczyków - pamiętaj o tym i bądź z tego dumny.

Ludwik uśmiechnął się.

- To wszystko pięknie. Jestem dumny, oczywiście. Ale co będę robił dziś wieczorem, gdy zostanę sam?

Wyjechał nocnym pociągiem. Najtańszą klasą i najtańszym pociągiem dojechał okrężną drogą do Innsbrucku. Stamtąd szedł dalej pieszo, rozglądając się nadaremnie za samochodem, który by go podwiózł. Pod wieczór wstąpił do małej gospody, gdzie zjadł porcję smażonych kartofli - to syciło i niewiele kosztowało. Przenocował w stogu siana stosując technikę, której nauczył go w więzieniu złodziej i która okazała się niezawodna. Następnego ranka udało mu się dojechać samochodem do Landeck. Właściciel samochodu kupił u niego za pięć szylingów jedną z boginek dyrektora Potzlocha.

Wieczorem zaczął padać deszcz. Ludwik zatrzymał się w małej oberży, gdzie grał w taroka z drwalami i przegrał trzy szylingi. Tak się tym przejął, że do północy nie zmrużył oka. A jeszcze bardziej drażniło go to, że zapłacił dwa szylingi za nocleg i nie wykorzystywał go. Tak denerwując się usnął. Następnego ranka powędrował dalej. Zatrzymał jakiś samochód, lecz kierowca zażądał pięciu szylingów zapłaty. Jego AustroDaimler wart był piętnaście tysięcy szylingów. Ludwik zrezygnował. Nieco później jakiś chłop podwiózł go wozem kawałek drogi i poczęstował dużą kromką chleba z masłem. Noc Ludwik znowu spędził w stogu. Długo słuchał monotonnego szumu deszczu i wdychał ostrą, drażniącą woń mokrego, fermentującego siana. Następnego dnia przeszedł przełęcz Arlberg. Był już bardzo zmęczony, kiedy go zatrzymał w górach żandarm, mimo to musiał iść pieszo z powrotem obok jego roweru aż do St. Anton. Tam zamknięto go na noc. Nie pisnął ani na chwilę, w obawie, że strażnicy zorientują się, skąd przybywa, i odeślą go z powrotem do Wiednia, gdzie zostanie uwięziony. Jednak uwierzono mu, że chciał przedostać się przez granicę i rankiem wypuszczono go na wolność. Nadał walizkę koleją do Feldkirch, by go strażnik po niej nie poznał. Następnego dnia Feldkirch odebrał walizkę, poczekał do nadejścia nocy, rozebrał się przeszedł przez Ren, trzymając walizkę i ubranie nad głową. Teraz był w Szwajcarii. Maszerował dwie noce, zanim wydostał się z niebezpiecznej strefy, po czym znowu nadał walizkę koleją, sam zaś niebawem znalazł samochód, który go zabrał do Zurychu.

Po południu znalazł się na dworcu głównym. Oddał walizkę na przechowanie. Miał adres Ruth, nie chciał jednak iść do niej za dnia.

Pozostał jakiś czas na dworcu, po czym w kilku żydowskich sklepach próbował uzyskać informacje o pomocy dla uchodźców. W sklepie pończoszniczym otrzymał adres gminy żydowskiej i udał się tam.

Przyjął go jakiś młody człowiek. Ludwik wyjaśnił mu, że poprzedniego dnia przeszedł granicę.

- Legalnie? - spytał młody człowiek.

- Nie.

- Ma pan papiery?

Ludwik spojrzał nań zdumiony.

- Gdybym miał papiery, nie byłbym tu.

- Jest pan Żydem?

- Nie, mieszańcem.

- Jakiego wyznania?

- Ewangelickiego.

- Ach tak! Ewangelik. W takim razie niewiele możemy dla pana robić. Nasze środki są bardzo ograniczone i jako gmina wyznaniowa opiekujemy się głównie - pan rozumie - ludźmi naszego wyznania.

- Rozumiem - rzekł Ludwik. - Z Niemiec wyrzucili mnie, ponieważ ojciec mój jest Żydem! Tu nie może mi pan pomóc, ponieważ mam matkę chrześcijankę. Zabawny świat!

Młody człowiek wzruszył ramionami.

- Bardzo żałuję. Mamy tylko prywatne datki do dyspozycji.

- Czy może mi pan przynajmniej powiedzieć, gdzie mógłbym przez kilka dni mieszkać nie meldowany? - spytał Ludwik.

- Niestety, nie. Nie mogę i nie wolno mi tego robić. Przepisy są bardzo surowe i musimy ich ściśle przestrzegać. Powinien pan pójść na policję i prosić o pozwolenie na pobyt.

- No - rzekł Ludwik - pod tym względem mam już pewne doświadczenie.

Młody człowiek przyjrzał mu się.

- Proszę chwilę poczekać. - Poszedł w głąb biura, skąd za chwilę powrócił. - W drodze wyjątku możemy panu ofiarować dwadzieścia franków. Nic więcej nie możemy, niestety, zrobić dla pana.

- Dziękuję bardzo! Nie spodziewałem się i tego!

Ludwik starannie złożył banknot i wsunął go do portfelu. Były to jedyne szwajcarskie pieniądze, jakie posiadał.

Na ulicy przystanął. Nie wiedział, w którą stronę iść.

- No i cóż, panie Kern? - usłyszał za sobą ironiczny głos.

Ludwik odwrócił się gwałtownie. Ujrzał dość elegancko ubranego młodzieńca mniej więcej w jego wieku. Młody człowiek uśmiechał się.

- Niech pan się nie boi! Byłem właśnie także na górze. - Wskazał na drzwi gminy żydowskiej. - Pan jest pierwszy raz w Zurychu, prawda?

Ludwik przez chwilę patrzał na niego nieufnie.

- Tak - rzekł wreszcie. - Nawet po raz pierwszy w Szwajcarii.

- Od razu się domyśliłem. Pańskie odpowiedzi były - wybaczy pan - trochę niezręczne. Niepotrzebnie pan powiedział, że jest pan ewangelikiem. Ale i tak otrzymał pan zapomogę. Jeśli pan chce, mogę panu dać parę wskazówek. Nazywam się Binder. Może napijemy się kawy?

- Owszem, chętnie. Jest tu jakaś kawiarnia emigrantów czy coś w tym rodzaju?

- Jest ich kilka. Najlepiej chodźmy do „Cafe Greif”. Niedaleko stąd i policja nie zna jej jeszcze tak dobrze. Przynajmniej do tej pory nie było tam obławy.

Poszli więc do „Cafe Greif. Była kubek w kubek podobna do kawiarni Sperlera w Wiedniu.

- Skąd pan przyjechał? - spytał Binder.

- Z Wiednia.

- To musi się pan przestawić. Uważaj pan! Może pan, oczywiście, zwrócić się do policji o pozwolenie na krótki pobyt. Na kilka dni tylko, potem musiałby się pan wynosić. Szansa na otrzymanie takiego pozwolenia bez papierów nie przedstawia obecnie nawet dwóch procent, za to szansa natychmiastowego wydalenia dziewięćdziesiąt osiem procent. Czy chce pan zaryzykować?

- W żadnym razie.

- Słusznie! Ryzykuje pan bowiem oprócz tego także zakaz wjazdu na rok, dwa lata, pięć, a może więcej, zależnie od okoliczności. Jeśli pana wówczas złapią, oznacza to więzienie.

- Wiem - powiedział Ludwik. - Tak jest wszędzie.

- Dobrze. Może pan odsunąć to na później, pozostając tu nielegalnie. Oczywiście, dopóki nie zostanie pan po raz pierwszy łapany. To już kwestia zręczności i szczęścia.

Ludwik skinął głową.

- A jakie są możliwości pracy?

Binder roześmiał się.

- Żadne. Szwajcaria jest małym krajem i sama posiada dość własnych bezrobotnych.

- Czyli jak zwykle: legalnie lub nielegalnie zdychać z głodu albo wykroczyć przeciw prawu.

- Właśnie tak! - odparł Binder krótko i zwięźle. - Teraz kwestia stref. Zurych jest bardzo niebezpieczny. Policja nader gorliwa. Agenci po cywilnemu. To jest nieprzyjemne. Tu utrzymują się tylko ludzie doświadczeni, a nie dyletanci. W tej chwili dobra jest francuska Szwajcaria. Przede wszystkim Genewa. Rząd socjalistyczny. Włoska też jest niezła, tylko miasta są zbyt małe. Jak pan pracuje - na czysto czy ze skórką?

- Co to znaczy?

- To znaczy, czy pan tylko stara się o zapomogę, czy też robi pan o samo, mając jednocześnie przy sobie coś na sprzedaż.

- Chciałbym coś sprzedawać.

- To niebezpieczne. To uchodzi za pracę i jest podwójnie karane, nielegalny pobyt i nielegalna praca. Zwłaszcza jeśli ktoś pana zadenuncjuje.

- Zadenuncjuje?

- Mój drogi - odparł cierpliwie pouczającym tonem fachowiec tinder - zostałem już raz zadenuncjowany przez Żyda, który ma więcej milionów niż pan franków. Był oburzony, że prosiłem go i pieniądze na bilet do Bazylei. A więc, jeśli chce pan coś sprzedawać, tylko drobiazgi: ołówki, sznurowadła, guziki, gumę do wycierania, szczoteczki do zębów itp. Nie należy nigdy nosić ze sobą walizki ani skrzynki, ani nawet teczki. Już nawet przez teczkę ludzie wpadali.

Najlepiej nosić wszystko w kieszeniach. Teraz, jesienią, będzie to łatwiejsze, bo może pan włożyć w palto. Czym pan handluje?

- Mydłem, perfumami, wodą kolońską, grzebieniami, agrafkami itp.

- To dobrze. Im mniejsza jest wartość przedmiotu, tym lepszy zarobek. Ja sam z zasady nie handluję. Jestem zwyczajnym łowcą zapomóg. W ten sposób unikam paragrafu o nielegalnej pracy i podpadam tylko pod paragraf za żebraninę i włóczęgostwo. A jak z adresami? Ma pan jakieś?

- Co za adresy?

Binder przechylił się w tył i spojrzał na Ludwika zdumiony.

- Na miłość boską! - rzekł. - Przecież to jest najważniejsze!

Adresy ludzi, do których mógłby się pan zwrócić, oczywiście. Nie może pan przecież biegać od domu do domu na chybił trafił! Wówczas byłby pan w trzy dni wykończony!

Poczęstował Ludwika papierosem.

- Dam panu spis wypróbowanych adresów - ciągnął. - Trzy serie: pobożni Żydzi, mieszańcy i chrześcijanie. Otrzyma je pan bezpłatnie. Ja musiałem zapłacić dwadzieścia franków za moje pierwsze adresy. Ludzie ci mają oczywiście mnóstwo petentów, ale przynajmniej nie będą robili panu trudności.

Przyjrzał się badawczo ubraniu Ludwika.

- Pańska odzież jest w porządku. W Szwajcarii trzeba na to uważać. Z powodu tajniaków. Palto przynajmniej musi być w dobrym stanie. Zakrywa ewentualnie zniszczone ubranie, które mogłoby wzbudzić podejrzenie. Z drugiej strony wielu ludzi odmawia zasiłku, gdy się ma na sobie przyzwoity garnitur, o który się dba. Czy ma pan jakąś dobrą historię do opowiadania?

Podnosząc wzrok napotkał spojrzenie Ludwika.

- Mój drogi - powiedział - wiem, co pan sobie teraz myśli. I ja myślałem tak kiedyś. Ale wierz mi pan - utrzymanie poziomu swojej nędzy jest już sztuką, a dobroczynność to krowa, która daje niewiele mleka, i to z trudem. Znam ludzi, którzy mają w zapasie trzy różne historie - jedną sentymentalną, drugą brutalną i trzecią rzeczową - zależnie od tego, co człowiek, mający wybulić kilka franków zasiłku, chce słyszeć. Kłamią oczywiście. Ale tylko z konieczności. Podstawowa historia jest zawsze ta sama - nędza, ucieczka, głód.

- Wiem - rzekł Ludwik. - I nie to miałem na myśli. Byłem tylko zaskoczony, że pan tyle wie o tych sprawach i tak dokładnie.

- Skoncentrowane doświadczenie trzech lat zajadłej walki o byt. Byłem kuty na cztery nogi, to prawda. Niewielu jest takich. Mój brat nie był taki. Przed rokiem zastrzelił się.

Grymas bólu zniekształcił na chwilę twarz Bindera. Po chwili jednak była znowu spokojna. Wstał.

- Jeśli pan nie ma noclegu, może pan dzisiaj spać u mnie.

Przypadkiem mam na tydzień bezpieczną kwaterę. Pokój znajomego Szwajcara, który jest na urlopie. Będę tu czekał od jedenastej.

Od dwunastej jest godzina policyjna. Niech pan będzie wtedy ostrożny.

Ulice roją się od tajniaków.

- Szwajcaria wydaje mi się diabelnie gorąca - rzekł Ludwik. - Dzięki Bogu, że spotkałem pana. Bez pana złapaliby mnie prawdopodobnie już pierwszego dnia. Serdecznie panu dziękuję! Bardzo mi pan pomógł.

Binder machnął ręką.

- To przecież zrozumiałe u ludzi w naszej sytuacji. Solidarność żyjących nielegalnie - prawie tak jak u przestępców. Każdy z nas noże znaleźć się jutro w kłopocie i potrzebować pomocy. A więc ewentualnie tutaj o jedenastej!

Zapłacił za kawę i uścisnął dłoń Ludwika, po czym wyszedł pewny siebie i elegancki.

Do zapadnięcia zmierzchu Ludwik pozostał w „Cafe Greif”.

Poprosił o plan miasta i narysował sobie drogę do mieszkania Ruth.

Potem opuścił kawiarnię i pełen nerwowego napięcia szedł ulicami, liniej więcej pół godziny zajęło mu odszukanie domu. Duży budynek, znajdujący się w spokojnej, pełnej krętych uliczek części miasta, jaśniał bielą w świetle księżyca. Ludwik zatrzymał się przed drzwiami. Spojrzał na szeroką mosiężną klamkę i napięcie nerwowe znikło nagle. Przestał wierzyć, że wystarczy tylko wejść po schodach, by odnaleźć Ruth. To wydawało się zbyt łatwe po przeżyciach z ostatnich miesięcy. Odwykł od tego, że coś mogło być łatwe. Spojrzał w górę ku oknom. Może nie było jej w domu. Może w ogóle nie była już w Zurychu.

Minął dom. Trochę dalej, za rogiem ulicy, był sklep tytoniowy.

Wszedł tam. Spoza gabloty ustawionej na ladzie wyjrzała mrukliwa kobieta.

- Paczkę paryskich - poprosił Ludwik.

Kobieta podsunęła mu paczkę, po czym sięgnęła do skrzynki pod ladą, wyjęła z niej zapałki i położyła je na papierosach. Były to dwa sklejone ze sobą pudełka. Spostrzegłszy się kobieta odkleiła jedno i wrzuciła je z powrotem do skrzynki.

- Pięćdziesiąt rappów - powiedziała.

Ludwik zapłacił.

- Czy mogę zatelefonować? - spytał.

Kobieta skinęła głową.

- W kącie na lewo stoi aparat.

Ludwik zaczął szukać numeru w książce telefonicznej. Neumann - zdawało się, że w mieście tym są setki Neumannów. W końcu znalazł właściwego, podniósł słuchawkę i podał numer. Kobieta obserwowała go zza lady. Ludwik rozdrażniony odwrócił się do niej plecami. Długo czekał, zanim się ktoś odezwał.

- Czy mogę mówić z panną Holland - spytał.

- A kto mówi?

- Ludwik Kern.

Głos w telefonie zamilkł na chwilę.

- Ludwik - powtórzył potem jak gdyby bez tchu. - To ty, Ludwiku?

- Tak... - Ludwik poczuł nagle, że serce bije mu jak młot. - Tak, czy to ty, Ruth? Nie poznałem twojego głosu. Nie rozmawialiśmy jeszcze nigdy przez telefon.

- Gdzie jesteś? Skąd dzwonisz?

- Jestem tu. W Zurychu. W sklepie z papierosami.

- Tutaj?

- Tak. Na twojej ulicy.

- Dlaczego nie przychodzisz do mnie? Czy coś się stało?

- Nie, nic. Przyjechałem dzisiaj. Myślałem, że może cię już nie zastanę. Gdzie możemy się spotkać?

- Tutaj! Przyjdź prędko! Czy wiesz, który to dom? Mieszkam na drugim piętrze.

- Tak, wiem. Ale czy to możliwe ze względu na ludzi, u których mieszkasz?

- Nie ma nikogo. Jestem sama. Wszyscy wyjechali na niedzielę.

3rzychodź!

- Dobrze.

Ludwik odłożył słuchawkę i rozejrzał się dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Sklep wydawał mu się całkiem inny niż poprzednio, podszedł do lady.

- Ile płacę za rozmowę? - spytał.

- Dziesięć rappów.

- Tylko dziesięć?

- Chyba dosyć drogo. - Kobieta zgarnęła niklową monetę. - Miech pan nie zapomni swoich papierosów.

- Ach tak - oczywiście...

Wyszedł na ulicę. „Nie będę biegł - pomyślał. - Człowiek, który sięgnie, jest podejrzany. Opanuję się. Steiner też nie biegłby. Będę szedł, by nie zwrócić na siebie uwagi. Ale mogę iść szybko. Mogę iść bardzo szybko. Tak szybko, jak gdybym biegł”.

Ruth stała na schodach. Było ciemno i Ludwik nie widział jej wyraźnie.

- Uważaj! - rzekł szybko, ochrypłym głosem - jestem brudny!

Moje rzeczy są jeszcze na dworcu. Nie mogłem się umyć ani przebrać!

Nie odpowiadała. Stała na podeście pochylona, czekając na niego.

Wbiegł po stopniach i nagle była tuż przy nim, ciepła i prawdziwa jak życie, a nawet bardziej niż życie.

Bez słowa padła mu w ramiona. Słyszał jej oddech i czuł przy swoim policzku jej włosy. Stał nieruchomo i wydawało mu się, że otaczający go półmrok faluje. Nagle spostrzegł, że Ruth płacze. Poruszył się. Ona potrząsnęła głową opartą o jego ramię nie odrywając się od niego.

- To nic. To zaraz przejdzie.

Na dole skrzypnęły drzwi. Ludwik odwrócił się, by spojrzeć na schody. Posłyszał kroki, potem przekręcenie wyłącznika i zrobiło się jasno. Ruth drgnęła.

- Chodź! Wejdź szybko!

Pociągnęła go ku drzwiom.

Siedzieli w salonie rodziny Neumannów. Po raz pierwszy od dawna Ludwik widział normalne mieszkanie. Salon urządzony był po mieszczańsku, z nieszczególnym smakiem: solidne mahoniowe meble, modna imitacja perskiego dywanu, fotele kryte rypsem i lampy z kolorowymi jedwabnymi abażurami. Ludwikowi jednak salon ten wydawał się symbolem spokoju i wyspą bezpieczeństwa.

- Kiedy twój paszport stracił ważność? - spytał.

- Przed siedmiu tygodniami, Ludwiku. - Ruth wyjęła z kredensu butelkę i dwa kieliszki.

- Czy starałaś się o przedłużenie?

- Tak. Byłam w konsulacie tu, w Zurychu. Odmówili. Spodziewałam się tego.

- Ja właściwie też. Chociaż jeszcze liczyłem na cud. Ale jesteśmy przecież wrogami państwa. Niebezpiecznymi wrogami. Powinniśmy właściwie czuć się bardzo ważni, co?

- Mnie jest to obojętne - odparła Ruth stawiając kieliszki i butelkę na stole. - Jestem teraz w takiej samej sytuacji jak ty, a to też coś warte.

Ludwik roześmiał się. Objął ją ramieniem i wskazał butelkę.

- Co to? Koniak?

- Tak. Najlepszy koniak rodziny Neumannów. Chcę się napić z tobą, bo jesteśmy znów razem. Źle było bez ciebie. Okropna świadomość, że jesteś w więzieniu. Ci zbrodniarze bili cię! I to wszystko przeze mnie!

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, ale Ludwik spostrzegł, że jest wzburzona. Głos jej był niemal gniewny, a ręka napełniająca kieliszek drżała.

- To było okropne! - powtórzyła podając mu kieliszek. - Ale teraz jesteś znowu przy mnie!

Wypili.

- Wcale nie było tak źle - powiedział Ludwik. - Doprawdy nie!

Ruth odstawiła kieliszek, który opróżniła jednym haustem, zarzuciła Ludwikowi ramiona na szyję i pocałowała go.

- Teraz już nigdy nie rozstanę się z tobą - szepnęła. - Nigdy.

Ludwik patrzał na nią. Nigdy jeszcze nie widział jej takiej. Była zupełnie zmieniona. Zniknęło coś obcego, co dawniej często nieuchwytnie stawało pomiędzy nimi. Była teraz szczera i bardziej bezpośrednia. Po raz pierwszy czuł, że należy do niego. Nigdy przedtem nie miał tej pewności.

- Ruth - rzekł - chciałbym, aby sufit otworzył się, aby nadleciał tu samolot i zabrał nas na wyspę pełną palm i korali, gdzie nikt nie wie, co to paszport i prawo pobytu!

Pocałowała go znowu.

- Obawiam się, że i tam o tym wiedzą, Ludwiku. Wśród palm korali stoją na pewno forty, armaty i okręty wojenne i pilnują jeszcze lepiej niż w Zurychu.

- Tak, zapewne! No, to wypijmy jeszcze po kieliszku! - Sięgnął po butelkę i nalał. - Ale i Zurych jest już niebezpieczny. Nie można się tu długo ukrywać.

- A więc wyjedźmy stąd.

Ludwik objął wzrokiem atłasowe zasłony, fotele i lampy z żółtymi jedwabnymi abażurami.

- Ruth - powiedział wskazując ruchem ręki to wszystko - Będzie cudownie, jeśli wyjedziemy razem, i nigdy nie wyobrażałem obie, że mogłoby być inaczej. Ale tego wszystkiego już nie będzie, musisz zdać sobie z tego sprawę. Będzie tylko ukrywanie się, tułaczka stogi siana, a jeśli się nam poszczęści, to małe, nędzne pokoiki hotelowe i strach przed policją i więzieniem.

- Wiem o tym. To mnie nie przeraża. Nie powinieneś mieć z tego powodu skrupułów. I tak muszę stąd wyjechać. Nie mogę zostać tu dłużej. Ci ludzie boją się policji, bo nie jestem zameldowana. Będą zadowoleni, gdy wyjadę. Mam jeszcze trochę pieniędzy, Ludwiku, pomogę ci handlować. Będę oszczędna. Zdaje mi się, że jestem bardzo praktyczna.

- Ach, tak - rzekł Ludwik - masz nawet trochę pieniędzy chcesz mi pomóc handlować. Jeszcze jedno słowo, a rozbeczę się jak stara baba. Czy masz dużo rzeczy do zabrania?

- Niedużo. To, bez czego mogę się obejść, zostawię tutaj.

- Dobrze. A co zrobimy z twoimi książkami? Szczególnie z grubymi podręcznikami chemii? Zostawimy je na razie?

- Książki sprzedałam. Usłuchałam rady, którą mi dałeś w Pradze, żeby nie zabierać nic z poprzedniego życia. I żeby nie patrzeć wstecz, bo to nuży i osłabia. Książki przyniosły nam nieszczęście. Sprzedałam e. Byłyby zresztą za ciężkie w wędrówce.

Ludwik uśmiechnął się.

- Masz rację, Ruth, jesteś rzeczywiście praktyczna. Myślę, że najpierw pojedziemy do Lucerny. Radził mi tak pewien fachowiec od Szwajcarii. Georg Binder. Tam jest dużo cudzoziemców, więc człowiek nie zwraca na siebie uwagi. I policja nie jest bardzo surowa. Kiedy wyruszamy?

- Pojutrze rano. Do tego czasu możemy zostać tutaj.

- Dobrze. Mam nocleg. Muszę tylko przed dwunastą być w „Cafe Greif”.

- Nie będziesz przed dwunastą w „Cafe Greif. Zostaniesz tu, Ludwiku. Do pojutrza rano w ogóle nie wyjdziemy na ulicę. Umarłabym ze strachu!

Ludwik spojrzał na nią zaskoczony.

- Czy to możliwe? Czy nie ma służącej lub kogoś, kto mógłby nas zdradzić?

- Służąca ma urlop do poniedziałku w południe. Wraca pociągiem o jedenastej czterdzieści. A tamci o trzeciej po południu. Do tej pory mamy czas.

- Wielki Boże! - rzekł Ludwik. - Więc do tego czasu mamy całe to mieszkanie dla siebie?

- Tak.

- I możemy tu sobie żyć, jak gdyby było nasze - i ten salon, i sypialnie, i jadalnia, i śnieżnobiały obrus, i porcelana, i może nawet srebrne sztućce, i specjalne nożyki do owoców, i małe filiżanki do czarnej kawy, i radio!

- Wszystko! A ja będę gotowała i smażyła, i ubiorę się dla ciebie w wieczorową suknię Sylwii Neumann!

- A ja dziś wieczorem w smoking pana Neumanna! Nawet jeśli będzie za duży. Nauczyłem się w więzieniu z „Elegante Welt”, jak należy się ubierać!

- Będzie chyba nawet w sam raz na ciebie.

- To wspaniale! Musimy to przecież jakoś uczcić! - Ludwik podskoczył z radości. - To może mógłbym nawet wziąć gorącą kąpiel z mnóstwem mydła? Już od dawna za tym tęsknię. W więzieniu było tylko coś w rodzaju natrysku z lizolem.

- Oczywiście! Gorącą kąpiel ze światowej sławy perfumami Kern - Farr!

- Właśnie je wyprzedałem!

- Ale ja mam jeszcze flakonik! Ten, który podarowałeś mi w Pradze, w kinie, naszego pierwszego wieczoru. Zachowałam go.

- To już przekracza najśmielsze marzenia! Błogosławiony Zurych!

Oszałamiasz mnie, Ruth! Zaczyna się dla nas dobra passa!

XII

Przez dwa dni oblegał Ludwik w Lucernie willę radcy Arnolda Oppenheima. Biały dom wznosił się jak zamek na wzgórzu nad jeziorem Czterech Kantonów. Wśród adresów udzielonych Ludwikowi przez „fachowca” Bindera obok nazwiska Oppenheim widniała uwaga: „Niemiec, Żyd, daje tylko pod naciskiem. Nacjonalista. Nie mówić o syjonizmie”.

Na trzeci dzień Ludwik został dopuszczony przed jego oblicze.

Oppenheim przyjął go w dużym ogrodzie pełnym astrów, słoneczników i chryzantem. Był to pogodny, zażywny człowiek. Miał krótkie, grube palce i mały, gęsty wąs.

- Pan przyjechał teraz z Niemiec? - spytał.

- Nie. Wyjechałem przed dwoma laty.

- A skąd pan pochodzi?

- Z Drezna.

- Ach, Drezno! - Oppenheim pogłaskał błyszczącą łysinę westchnął rozmarzony. - Drezno to wspaniałe miasto! Prawdziwy klejnot! Taras Bruhlowski! Jedyny w swoim rodzaju, prawda?

- Tak - odparł Ludwik.

Było gorąco, więc chętnie wypiłby szklankę soku winogronowego, [tory stał przed Oppenheimem na kamiennym stole, lecz gospodarzowi nawet nie przyszło na myśl poczęstować nim Ludwika. Zamyślony patrzył w przestrzeń.

- A Zwinger, pałac, galerie - to wszystko oczywiście zna pan dokładnie, co?

- Niezupełnie. Raczej z zewnątrz...

- Ależ drogi przyjacielu! - Oppenheim spojrzał nań z wyrzutem. - Jak można tego nie znać? To najszlachetniejszy barok niemiecki! Czy nigdy nie słyszał pan o Danielu Póppelmannie?

- Tak, oczywiście! - Ludwik nie wiedział nic o budowniczym epoki baroku, ale chciał się przypodobać Oppenheimowi.

- No, widzi pan! - Oppenheim odchylił się na oparcie fotela. - Tak, tak, nasze Niemcy! Nikt nam nie dorówna, co?

- Na pewno nie. I tym lepiej.

- Lepiej? Jak to? Jak pan to rozumie?

- Zwyczajnie. Że to lepiej dla Żydów. Inaczej bylibyśmy zgubieni.

- Ach tak! W sensie politycznym! No, wie pan - zgubieni, zgubieni to wielkie słowo! Niech mi pan wierzy, ludzie dziś bardzo przesadzają. Wiem z najlepszego źródła, że wcale nie jest tak źle.

Tak?

- Na pewno! - Oppenheim pochylił się do przodu, ściszając poufnie głos. - Mówiąc między nami, Żydzi sami w dużej mierze ponoszą winę za to, co się teraz dzieje. W dużej mierze - mówię to panu i wiem, co mówię. Robili mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, ja się na tym znam!

Ile mi da? - myślał Ludwik. - Czy starczy na podróż do Berna?”

- Weź pan na przykład sprawę Żydów wschodnich, imigrantów z Galicji, z Polski - rzekł Oppenheim i wypił łyk soku. - Czy należało ich wszystkich wpuścić? Czego ci ludzie szukają w Niemczech? Jestem tak samo przeciwny temu, jak rząd. Mówi się zawsze, że Żydzi to Żydzi - ale co wspólnego może mieć brudny handlarz z pejsami z zatłuszczonym chałacie ze starą, przed wiekami osiadłą w Niemczech mieszczańską rodziną żydowską?

- Jedni osiedlili się wcześniej, inni później - rzekł Ludwik w roztargnieniu i przestraszył się. Nie chciał w żadnym wypadku urazić Oppenheima.

Ten jednak nie dosłyszał uwagi, zbyt zajęty swymi wywodami.

- Ci są zasymilowani, są wartościowymi, pierwszorzędnymi obywatelami cennymi dla narodu - a tamci obcymi imigrantami. O to chodzi, mój drogi! Co my mamy wspólnego z tymi ludźmi? Nic, absolutnie nic! Należało ich pozostawić w Polsce!

- Tam ich przecież także nie chcą!

Oppenheim zrobił gwałtowny ruch ręką i spojrzał na Ludwika z rozdrażnieniem.

- Cóż to ma wspólnego z państwem niemieckim? Przecież to jest całkiem coś innego! Należy być obiektywnym! Nie mogę wszystkiego w czambuł potępiać. Można o Niemczech mówić, co się komu podoba, ale ci ludzie coś robią! I osiągają rezultaty! To musi pan chyba przyznać?

- Oczywiście.

Dwadzieścia franków - myślał Ludwik - to cztery dni w pensjonacie. A może da więcej.”

- Że jednostkom czy też pewnym grupom źle się powodzi - Oppenheim odsapnął - no cóż, to jest twarda konieczność polityczna! Wielka polityka nie zna sentymentów. Z tym trzeba się pogodzić...

- Oczywiście...

- Widzi pan - ciągnął Oppenheim. - Lud ma pracę. Godność narodowa się podnosi. Oczywiście, zdarza się przesada, ale tak dzieje się zawsze na początku. To się ułoży. Spójrz pan tylko, co się zrobiło z naszej armii! Nagle staliśmy się znowu pełnowartościowi. Naród bez silnej armii, gotowej do boju, jest niczym, niczym!

- Nie znam się na tym - odparł Ludwik.

Oppenheim spojrzał nań z ukosa.

- Ale powinien się pan znać - oświadczył wstając z fotela. - Właśnie za granicą! - Złapawszy komara w locie zgniótł go staranne. - Inne państwa znowu się nas boją! A strach to wszystko, wierz ni pan! Tylko gdy inni nas się boją, możemy coś osiągnąć!

- To rozumiem - odparł Kern.

Oppenheim dopił soku gronowego i przeszedł się po ogrodzie. Na dole lśniło jezioro jak błękitna tarcza, która spadła z nieba.

- A jak wyglądają pana sprawy? - spytał innym tonem. - Dokąd pan chce wyjechać?

- Do Paryża.

- Dlaczego właśnie do Paryża?

- Nie wiem. Żeby mieć jakiś cel przed sobą. Podobno łatwiej się mam urządzić.

- Dlaczego nie zostaje pan w Szwajcarii?

- Panie radco! - Ludwikowi nagle zabrakło tchu. - Gdyby to było możliwe! Gdyby pan mógł mi w tym pomóc! Jakieś polecenie albo może byłby pan skłonny dać mi pracę - gdyby pan swoim nazwiskiem...

- Nie mogę nic zrobić - przerwał Oppenheim spiesznie. - Nic!

Absolutnie nic! I w ogóle nie to miałem na myśli. Tak tylko spytałem, ja muszę być politycznie neutralny pod każdym względem! Nie mogę się do niczego mieszać...

- Przecież to nie jest sprawa polityczna...

- Dziś wszystko jest polityczne! Szwajcaria udzieliła mi gościny.

Nie, nie, tego niech pan ode mnie nie żąda! - Oppenheim pochmurniał coraz bardziej. - A czego pan sobie życzył poza tym?

- Chciałem zapytać, czy może przydałby się panu któryś z tych drobiazgów.

Ludwik wyciągnął z kieszeni kilka przedmiotów.

- Co pan ma? Perfumy? Wodę kolońską? To mnie nie interesuje. - Oppenheim odsunął flakon. - Mydło? No, dobrze. Mydło zawsze się przyda. Pokaż pan! Dobrze. Zostaw pan jeden kawałek.

Chwileczkę. - Sięgnąwszy do kieszeni, zawahał się, wsunął z powrotem kilka monet i położył na stole dwa franki. - No, tak chyba jest dobrze zapłacone, co?

- To nawet za dużo. Mydło kosztuje tylko franka.

- Zostaw pan - oświadczył Oppenheim wielkodusznie. - Tylko proszę o tym nie opowiadać. I tak naprzykrzają mi się ciągle.

- Panie radco - rzekł Ludwik spokojnie. - Właśnie dlatego chciałbym otrzymać tylko cenę mydła.

Oppenheim spojrzał na niego trochę zdziwiony.

- No cóż, jak pan uważa. To nawet dobra zasada. Żadnych podarunków. To było także zawsze moją dewizą.

Ludwik sprzedał po południu jeszcze dwa kawałki mydła, grzebień i trzy paczki agrafek. Zarobił razem trzy franki. Bez wielkiej nadziei wstąpił jeszcze do małego sklepu z bielizną, należącego do niejakiej pani Sary Griinberg.

Pani Griinberg, z rozwichrzonymi włosami i binoklami na nosie, wysłuchała go cierpliwie.

- To nie jest pański zawód, prawda? - spytała.

- Nie - odparł Ludwik - i wydaje mi się, że nie bardzo zręcznie się do tego zabieram.

- Chce pan pracować? Robię właśnie inwentarz. Byłaby to praca na dwa, trzy dni. Siedem franków dziennie i dobre jedzenie. Może pan przyjść jutro o ósmej.

- Chętnie - rzekł Ludwik - ale...

- Wiem, wiem - ode mnie nikt się o niczym nie dowie. A teraz niech mi pan da kawałek mydła. Czy trzy franki do dosyć?

- To za dużo.

- Nie za dużo. Za mało. Niech pan nie traci odwagi.

- Samą odwagą daleko się nie zajdzie - odparł Ludwik biorąc pieniądze. - Ale od czasu do czasu ma się szczęście. To lepsze.

- Mógłby mi pan jeszcze teraz przez kilka godzin pomóc w sprzątaniu. Franka za godzinę. Czy to też pan nazywa szczęściem?

- Tak - odparł Ludwik. - Trzeba zaczynać od najskromniejszego szczęścia. Wówczas przychodzi częściej.

- Gdzie pan się tego nauczył, na wędrówce?

- Nie, w przerwach, kiedy nie jestem w drodze. Wówczas zastanawiam się nad wszystkim i staram się wyciągnął naukę. Codziennie można się czegoś nauczyć. Czasem nawet od radców.

- Czy zna się pan na bieliźnie? - spytała pani Grunberg.

- Tylko na całkiem zwyczajnej. Niedawno w pewnym instytucie przez dwa miesiące uczyłem się szyć. Ale tylko bardzo proste rzeczy.

- To się zawsze może przydać - oświadczyła pani Grunberg. - a umiem nawet zęby wyrywać. Przed dwudziestoma laty nauczył mnie tego pewien dentysta. - Kto wie - może jeszcze przyniesie mi o kiedyś fortunę.

Ludwik pracował do dziesiątej i prócz smacznej kolacji otrzymał nęć franków. Wraz z poprzednio zarobionymi starczyło to na dwa dni dało mu lepsze samopoczucie, niż gdyby otrzymał sto franków od radcy Oppenheima.

Ruth czekała na niego w małym pensjonacie, którego adres znajdował się w spisie Bindera. Można tam było mieszkać kilka dni bez zameldowania. Ruth nie była sama. Obok niej przy stoliku na niewielkim tarasie siedział szczupły starszy mężczyzna.

- Dzięki Bogu, że jesteś - przywitała go Ruth wstając. - Bałam się już o ciebie.

- Nie powinnaś się bać. Kiedy się człowiek boi, przeważnie nic się nie zdarza. Zdarza się tylko wówczas, gdy się niczego nie spodziewamy.

- To jest sofizmat, a nie filozofia - rzekł nieznajomy siedzący obok Ruth.

Ludwik odwrócił się do niego. Tamten uśmiechnął się.

- Proszę, niech pan wypije ze mną kieliszek wina. Panna Holland potwierdzi, że nie jestem niebezpieczny. Nazywam się Vogt i byłem kiedyś w Niemczech docentem. Dotrzymajcie mi towarzystwa przy mojej ostatniej butelce.

- Dlaczego ostatniej?

- Bo jutro na pewien czas udaję się do pensjonatu. Jestem umęczony. Muszę trochę odpocząć.

- Do pensjonatu? - spytał Ludwik nie rozumiejąc, o co chodzi.

- Tak to nazywam. Można też powiedzieć więzienie. Zamelduję się jutro na policji i oświadczę, że od dwóch miesięcy przebywam nielegalnie w Szwajcarii. Dostanę kilka tygodni więzienia, gdyż byłem już dwukrotnie wydalony. Państwowy pensjonat. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że jest się po raz drugi od dłuższego czasu w tym kraju, inaczej przekroczenie zakazu wjazdu uważane jest za rezultat przymusowych warunków i sprawa kończy się zwykłym odstawieniem do granicy.

Ludwik spojrzał na Ruth.

- Jeśli panu potrzeba trochę pieniędzy - dziś właśnie nieźle zarobiłem...

- Dziękuję - odparł Vogt. - Mam jeszcze dziesięć franków. To starczy na wino i nocleg. Jestem tylko zmęczony, chciałbym znowu trochę wypocząć. A to jest dla nas przecież możliwe tylko w więzieniu.

Mam już pięćdziesiąt dwa lata i jestem niezbyt zdrowy. Bardzo zmęczyła mnie ta ciągła wędrówka i ukrywanie się. Proszę, usiądźcie państwo przy mnie. Gdy się jest tak często samotnym, towarzystwo sprawia przyjemność.

Nalał wina do kieliszków.

- To jest wino z Neuchatel, cierpkie i klarowne jak woda z lodowca.

- Ale więzienie... - zaczął Ludwik.

- Więzienie w Lucernie jest dobre. Znam je. Pozwalam sobie na luksus wyboru więzienia. Obawiam się tylko, że się do niego nie dostanę. Że trafię na zbyt humanitarnych sędziów, którzy mnie zasądzą tylko na odstawienie do granicy. I wszystko zacznie się na nowo. A nam, tak zwanym aryjczykom, jest jeszcze trudniej niż Żydom. Nie mamy żadnej gminy wyznaniowej ani współwyznawców, którzy by nam pomagali. Ale nie mówmy o tych sprawach. - Podniósł kieliszek. - Wypijmy za piękno na tym świecie - ono jest niezniszczalne.

Trącili się kieliszkami. Szkło wydało czysty dźwięk. Ludwik wypił łyk chłodnego wina. „Sok winogronowy - pomyślał. - Oppenheim.”

Usiadł przy stoliku obok Ruth i Vogta.

- Myślałem już, że będę dziś sam - odezwał się Vogt. - A tymczasem jesteście tu ze mną. Jaki piękny wieczór! Jakie czyste to światło jesienne!

Długo siedzieli w milczeniu na słabo oświetlonym tarasie. Ćmy uparcie uderzały grubymi odwłokami o gorące szkło żarówki. Na szczupłej twarzy i w jasnych oczach Vogta malowała się pogodna zaduma i obojgu młodym wydało się nagle, że to człowiek z jakiegoś ubiegłego stulecia spokojnie, z opanowaniem, żegna się z życiem i ze światem.

- Wesołość - odezwał się Vogt zamyślony, jak gdyby mówiąc do siebie - wesołość, spokojna córa tolerancji, zginęła w naszych czasach. Zbyt wiele wymaga wiedzy, wyższości umysłu, skromności spokojnej rezygnacji z tego, co nieosiągalne. Wszystko to uciekło przed dzikim koszarowym idealizmem, który dziś chce naprawić świat, naprawiacze świata zawsze go pogarszali - a dyktatorzy nigdy nie bywają weseli.

- Ci, którym dyktują, także nie - rzekł Ludwik.

Vogt skinął głową i wypił powoli łyk jasnego wina. Potem wskazał a jezioro, połyskujące srebrzyście w świetle księżyca. Otaczały je góry niby ścianki drogocennej czary.

- Im nie można dyktować - rzekł. - Ani motylom, ani listowiu drzew. I tym także nie - wskazał na kilka książek noszących ślady częstego czytania. - Hólderlin i Nietzsche. Jeden pisał najczystsze hymny ku czci życia - drugi wyśnił boskie tańce dionizyjskiej wesołości i obaj zakończyli życie w obłędzie, jak gdyby przyroda zakreśliła jakąś granicę.

- Dyktatorzy nie wpadają w obłęd - rzekł Ludwik.

- Oczywiście - Vogt wstał i uśmiechnął się. - Ale też nigdy nie nabierają rozumu.

- Czy pan naprawdę ma zamiar pójść jutro na policję? - spytał Ludwik.

- Tak, mam zamiar. Bądźcie zdrowi. Dziękuję panu za chęć dopomożenia mi. Pójdę jeszcze na godzinkę nad jezioro.

Szedł wolno. W pustej ulicy jeszcze przez chwilę słychać było jego roki, chociaż był już niewidoczny.

Ludwik spojrzał na Ruth. Uśmiechnęła się do niego.

- Boisz się? - spytał.

Potrząsnęła głową.

- My to co innego - rzekł. - Jesteśmy młodzi. Damy sobie idę.

Po dwóch dniach zjawił się Binder. Przyjechał z Zurychu; jak zawsze elegancki, chłodny, pewny siebie.

- Co u pana słychać? - spytał. - Wszystko w porządku?

Ludwik opisał mu swoje spotkanie z radcą Oppenheimem. Binder słuchał uważnie. Roześmiał się, gdy Ludwik opowiedział mu, że prosił Oppenheima o protekcję.

- To był błąd - rzekł. - Ten człowiek to najtchórzliwsza ropucha, jaką znam. Ale wybiorę się do niego z karną ekspedycją.

Zniknął i powrócił wieczorem z dwudziestofrankowym banknotem w ręce.

- Podziwiam pana - rzekł Ludwik.

Binder otrząsnął się.

- To nie było przyjemne, może mi pan wierzyć. Nacjonalista pan Oppenheim, który wszystko usprawiedliwia ze względu na swoje miliony. Pieniądze diabelnie psują charakter, co?

- Brak pieniędzy także - odparł Ludwik.

- To prawda, ale rzadziej. Wystraszyłem go gruntownie najdzikszymi wiadomościami z Niemiec. On daje tylko ze strachu. By przebłagać los. Czy tego nie było w spisie?

- Nie. Ale jest uwaga, że daje tylko pod przymusem.

- To jest to samo. No, może jeszcze spotkamy pana radcę jako kolegę na gościńcu. To by mi wynagrodziło wiele upokorzeń.

Ludwik roześmiał się.

- Taki się zawsze wykaraska. Ale co pan robi w Lucernie?

- W Zurychu zrobiło się za gorąco. Tajniak mi deptał po piętach.

Poza tym - twarz jego zasępiła się nieco - co pewien czas przyjeżdżam tu, żeby odebrać listy z Niemiec.

- Od rodziców?

- Od matki.

Ludwik umilkł. Myślał o swojej matce. Pisywał do niej od czasu do czasu. Ale nie mógł otrzymać odpowiedzi, gdyż nieustannie zmieniał adres.

- Lubi pan ciasto? - spytał Binder po chwili.

- Oczywiście. Ma pan coś takiego?

- Tak. Poczekaj pan chwilę.

Wrócił z paczką. Był to karton zawierający starannie owinięty w bibułkę tort piaskowy.

.

- Dziś nadszedł z urzędu celnego - wyjaśnił Binder. - Znajomi o odebrali.

- Ale niechże pan sam go zje - odparł Ludwik. - Pańska matka o piekła, to widać od razu.

- Tak, ona sama go piekła. Dlatego właśnie nie chcę go jeść. Nie mogę. Ani kawałka.

- Nie rozumiem. Mój Boże, gdybym ja dostał tort od matki! Jadłbym go chyba przez cały miesiąc! Co wieczór po małym kawałeczku.

- Niech pan to zrozumie! - odparł Binder głosem stłumionym, lecz porywczym. - Ona go nie przysłała dla mnie, lecz dla mojego rata!

Ludwik spojrzał na niego.

- Przecież pan mówił, że pański brat nie żyje.

- Tak. Ale matka o tym nie wie.

- Nie wie?

- Nie. Nie mogę jej tego napisać. Po prostu nie mogę. Ona by tego nie przeżyła. On był jej ukochanym synem. Mnie nigdy tak nie kochała. Zresztą był lepszy ode mnie. Dlatego nie wytrzymał. Ja sobie adze! Oczywiście! Sam pan widzi!

Zmiótł na podłogę pieniądze Oppenheima.

Ludwik podniósł banknot i położył go z powrotem na stole. Binder usiadł i zapalił papierosa. Potem wyciągnął z kieszeni list.

- Proszę, to jest jej ostatni list. Był w paczce. Gdy pan go przeczyta, zrozumie pan, jaki to dla mnie wstrząs.

List był pisany na jasnoniebieskim papierze, miękkim, ukośnym pismem, jak gdyby ręką młodej dziewczyny.

Najukochańszy Leopoldzie! Wczoraj przyszedł twój list i tak się nim ucieszyłam, że musiałam wpierw usiąść na chwilę, by się uspokoić, później otworzyłam go i zaczęłam czytać. Rozumiesz chyba, że moje serce nie jest już takie odporne z powodu tych wszystkich przeżyć, jakże się cieszę, że nareszcie otrzymałeś pracę! Nawet jeśli niewiele zarabiasz, nie przejmuj się. Jeśli będziesz pilnie pracował, na pewno dojdziesz do czegoś. Może będziesz mógł później znowu studiować.

Kochany Leopoldzie, opiekuj się Georgiem. On jest taki popędliwy nierozważny. Ale dopóki ty jesteś przy nim, jestem spokojna.

Upiekłam dziś rano tort piaskowy, który zawsze tak lubiłeś. Posyłam ci go. Mam nadzieję, że nie wyschnie w drodze. Chociaż tort piaskowy może nawet być trochę suchy. Dlatego właśnie upiekłam go, bo inaczej posłałabym Ci torcik frankfurcki, który najbardziej lubisz. Ale zepsułby .się w drodze. Kochany Leopoldzie, napisz wkrótce znowu, jeśli będziesz miał czas. Jestem wciąż niespokojna. Może masz jakieś swoje zdjęcie? Mam nadzieję, że niedługo będziemy znów wszyscy razem. Nie zapominaj o mnie. Kochająca Cię matka. Pozdrów Georga.”

Ludwik położył list na stole, nie oddając go do rąk Bindera.

- Zdjęcie - rzekł Binder. - Skąd wezmę zdjęcie?

- Czy matka dopiero teraz otrzymała ostatni list pańskiego brata? - spytał Ludwik.

Binder potrząsnął głową.

- On się zastrzelił przed rokiem. Od tego czasu pisuję do niej co kilka tygodni. Pismem brata. Nauczyłem się podrabiać je. Matka nie powinna o niczym wiedzieć. To niemożliwe. Czy nie uważa pan, że nie powinna się dowiedzieć? - Spojrzał pytająco na Ludwika. - Niech pan powie swoje zdanie!

- Tak. Myślę, że tak jest lepiej.

- Ma sześćdziesiąt lat. Sześćdziesiąt lat i chore serce. Już niedługo pożyje. Zrobię wszystko, żeby się nie dowiedziała, że on sam to zrobił.

Nigdy by tego nie zrozumiała.

- Tak.

Binder wstał.

- Napiszę do niej teraz znowu list od niego. Żeby mieć to już za sobą. Ale zdjęcie - skąd wytrzasnąć zdjęcie?

Wziął list ze stołu.

- Niech pan zabierze ten tort, proszę pana! Jeżeli pan go sam nie chce, niech go pan da Ruth. Może jej pan przecież nie mówić, o co chodzi.

Ludwik wahał się.

- To dobry tort. Chciałbym odkroić tylko maleńki kawałeczek - o właśnie tyle...

Wyjąwszy z kieszeni scyzoryk odkroił mały skrawek z brzegu i wsunął go do listu od matki.

- Wie pan - rzekł z widoczną rozterką. - Mój brat nigdy tak bardzo nie kochał matki. Ale ja - ja! To zabawne, prawda?

Poszedł do swego pokoju.

Wieczorem około jedenastej, gdy Ruth i Ludwik siedzieli jeszcze na trasie, Binder zszedł ze schodów znowu opanowany i elegancki jak zwykle.

- Chodźmy gdzieś razem. Nie chce mi się jeszcze spać i nie mogę być dzisiaj sam. Tylko na godzinkę. Znam bezpieczny lokal. Zróbcie ii tę przyjemność.

Ludwik spojrzał na Ruth.

- Jesteś zmęczona? - spytał.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Zróbcie mi tę przyjemność - powtórzył Binder. - Tylko na godzinę. Dla zmiany otoczenia.

- Dobrze.

Zaprowadził ich do kawiarni z dansingiem. Ruth zajrzała do wnętrza.

- Tu jest za elegancko - rzekła. - To nie dla nas!

- A dla kogo miałoby być, jeśli nie dla nas, kosmopolitów - odparł Binder ze smutną drwiną. - Tu nawet nie jest tak elegancko, jeśli się przyjrzeć z bliska. Tylko tyle, ile trzeba, by być bezpiecznym przed tajniakami. Koniak nie kosztuje drożej niż gdzie indziej, muzyka jest znacznie lepsza. Tego człowiek też czasem potrzebuje, zejdźcie, o tu jest już miejsce.

Usiedli i zamówili coś do picia.

- Po co się martwić! - rzekł Binder podnosząc kieliszek. - Bądźmy weseli! Życie jest krótkie, a potem nikt nas nie wynagrodzi za d, że byliśmy weseli czy smutni.

- Racja - Ludwik również podniósł swój kieliszek. - Wyobraźmy sobie, że jesteśmy prawdziwymi tubylcami, dobrze, Ruth? Że mamy mieszkanie w Zurychu i zrobiliśmy wycieczkę do Lucerny.

Ruth skinęła głową i uśmiechnęła się do niego.

- Albo turystami - dodał Binder. - Zamożnymi turystami.

Opróżnił kieliszek i zamówił drugi.

- Napije się pan także? - spytał Ludwika.

- Później.

- Niech się pan napije. Będzie lepszy nastrój. Bardzo proszę.

- Dobrze.

Siedząc przy stoliku przyglądali się tańczącym parom. Było tam wielu młodych ludzi, nie starszych niż oni - ale mimo to oni właśnie wydawali się trojgiem zbłąkanych dzieci, przyglądających się wszystkiemu i nie mających nic wspólnego z resztą obecnych. Była to nie tylko bezdomność otaczająca ich jak gdyby szarym kręgiem, ale także ich niewesoła młodość i brak nadziei na przyszłość. „Co się z nami dzieje? - myślał Ludwik. - Przecież chcieliśmy być weseli! Przecież mam wszystko, co tylko mogę mieć, a może nawet więcej. Więc dlaczego?”

- Podoba ci się tu? - spytał Ruth.

- Tak, bardzo - odparła.

Przyćmiono światła, kolorowy reflektor musnął parkiet taneczny, na którym zawirowała smukła tancerka.

- Wspaniałe, co? - spytał Binder klaszcząc.

- Nadzwyczajne! - Ludwik zaczął klaskać.

- Doskonała muzyka, prawda?

- Pierwszorzędna!

Byli gotowi zachwycać się wszystkim, chcieli być w beztroskim, wesołym nastroju, jednak wszystko wydawało im się jak gdyby przyprószone popiołem i sami nie wiedzieli, dlaczego tak jest.

- Dlaczego nie tańczycie? - spytał Binder.

- Spróbujemy? - Ludwik wstał.

- Nie wiem, czy potrafię - odparła Ruth.

- Ja także nie umiem, to uprości sprawę.

Ruth po chwili wahania poszła z Ludwikiem na parkiet. Kolorowe reflektory ślizgały się po tańczących parach.

- Zbliża się fioletowe światło, dobra okazja, by zniknąć! - rzekł Ludwik.

Początkowo tańczyli ostrożnie i trochę nieśmiało. Powoli jednak nabierali pewności, zwłaszcza gdy zauważyli, że nikt ich nie obserwuje.

- Jak przyjemnie tańczyć z tobą, Ruth - rzekł Ludwik. - Z tobą mam wciąż nowe piękne przeżycia. Nie tylko to, że jesteś przy mnie; wszystko dokoła zmienia się i pięknieje.

Ruth przesunęła wyżej rękę na jego ramieniu i przytuliła się do niego. Sunęli powoli w takt muzyki. Światło reflektorów przepływało nad nimi jak kolorowa woda. Przez chwilę zapomnieli o wszystkim.

Byli jedynie młodym, prężnym życiem, dążącym ku sobie, wyzwolonym z udręki, strachu i nieufności.

Muzyka umilkła nagle. Wrócili do stolika. Ludwik spojrzał na Ruth. Oczy jej błyszczały, była ożywiona. Miała szczęśliwy, beztroski, niemal wyzywający wyraz twarzy. „Do diabła - pomyślał - móc żyć tak, jakby się chciało!” Na chwilę ogarnęło go wielkie rozgoryczenie.

- Patrz pan, kto nadchodzi! - rzekł nagle Binder.

Ludwik podniósł wzrok. Przez salę, kierując się ku wyjściu, kroczył radca Arnold Oppenheim. Koło ich stolika przystanął zaskoczony, przez chwilę przyglądał się im uważnie.

- To interesujące! - warknął. - Bardzo pouczające!

Nikt nie odpowiedział.

- Takie są skutki dobroci i dawania zapomóg! - ciągnął Oppenheim z oburzeniem. - Pieniądze przepuszcza się od razu w barach!

- Trochę zapomnienia jest czasem bardziej potrzebne niż kolacja, panie radco - odparł Binder spokojnie.

- To frazesy! Tacy młodzi ludzie nie mają nic do roboty w barach.

- Na gościńcu także nie - rzekł Binder.

- Pan pozwoli, że go przedstawię? - wtrącił Ludwik. Po czym wrócił się do Ruth: - Ten pan, który tak się na nas oburza, to radca Oppenheim. Kupił ode mnie kawałek mydła, na którym zarobiłem czterdzieści centymów.

Oppenheim spojrzał nań osłupiały, po czym burknąwszy coś, co brzmiało jak „bezczelność”, oddalił się.

- O co chodzi? - spytała Ruth.

- Zwykła sprawa - odparł Binder drwiącym tonem. - Świadoma dobroczynność. Twardsza niż stal.

Ruth wstała.

- On na pewno wezwie policję! Musimy stąd iść.

- Na to jest zbyt wielkim tchórzem. Mógłby z tego powodu mieć nieprzyjemności.

- Może jednak lepiej pójść stąd?

- Chodźmy!

Binder zapłacił, po czym wyszli z baru kierując się w stronę pensjonatu. W pobliżu dworca wyszło naprzeciw nich dwóch mężczyzn.

- Uwaga! - szepnął Binder. - Tajniak! Zachowujcie się swobodne.

Ludwik pogwizdując jakąś melodię ujął Ruth pod ramię i zwolnił kroku. Wyczuł, że Ruth chce iść szybciej. Roześmiał się, przycisnął jej ramię i nadal szedł wolno.

Mężczyźni minęli ich. Jeden z nich, w meloniku, z obojętną miną palił cygaro. Drugim był Vogt. Poznał ich i dał im niemal niedostrzegalny ubolewający znak oczami.

Po chwili Ludwik obejrzał się. Mężczyźni zniknęli.

- Kierunek Bazylea, pociąg do granicy o dwunastej piętnaście - wyjaśnił Binder fachowo.

Ludwik skinął głową.

- Miał zbyt humanitarnego sędziego.

Szli dalej. Ruth zadrżała.

- Jakoś nieprzyjemnie się tu zrobiło - rzekła.

- Francja - powiedział Binder. - Paryż, duże miasto, to najlepsze.

- Dlaczego pan się także tam nie wybiera?

- Nie znam francuskiego i zresztą jestem specjalistą od Szwajcarii.

A poza tym... - urwał nagle.

Szli dalej milcząc. Chłodny wiatr powiał od jeziora. Ogromne, stalowoszare, obce niebo wisiało nad nimi.

Naprzeciw Steinera siedział były adwokat dr Goldbach II z sądu cywilnego w Berlinie. Był on nowym medium telepatycznym. Steiner spotkał go w kawiarni Sperlera.

Goldbach, człowiek pięćdziesięcioletni, wydalony z Niemiec jako Żyd, handlował krawatami i nielegalnymi poradami prawnymi, czym zarabiał tylko tyle, by nie umrzeć z głodu. Miał piękną, o dwadzieścia lat młodszą żonę, którą kochał. Utrzymywała się ona na razie ze sprzedaży swej biżuterii, ale Goldbach wiedział, że prawdopodobnie już niedługo zostanie przy nim. Steiner, wysłuchawszy jego historii, wyrobił mu zajęcie na wieczornych przedstawieniach. W ten sposób Goldbach mógł za dnia uprawiać inne swoje zawody.

Wkrótce jednak okazało się, że Goldbach nie nadaje się na medium.

Mylił wszystko i psuł przedstawienia, a potem, w nocy, zrozpaczony błagał Steinera, by go nie wyrzucał.

- Panie Goldbach - rzekł Steiner - dziś było już całkiem źle! To dłużej trwać nie może. Przez pana muszę być prawdziwym jasnowidzem!

Goldbach patrzał na niego wzrokiem zdychającego psa.

- To przecież takie proste - ciągnął Steiner. - Ilość pańskich kroków do pierwszego słupa oznacza rząd krzeseł. Prawe oko przymrużone - kobietę, lewe - mężczyznę. Ilość palców, pokazana nieznacznie, oznacza miejsce licząc od lewej strony. Wysunięta prawa noga - górną część ciała, lewa dolną. Im dalej wysunięta noga, tym wyżej lub niżej. Specjalnie dla pana uprościliśmy system, bo pan jest taki nerwowy.

Adwokat niespokojnie obmacywał swój kołnierzyk.

- Panie Steiner - odezwał się wreszcie z miną winowajcy - nauczyłem się tego na pamięć, ćwiczę co dzień - mój Boże, to chyba jakieś czary...

- W pańskiej praktyce musiał pan przecież dużo więcej pamiętać - odrzekł Steiner cierpliwie.

Goldbach załamał się.

- Umiem na pamięć Kodeks Cywilny, setki aneksów i orzeczeń.

Niech mi pan wierzy, że z powodu mojej pamięci byłem postrachem sędziów - ale ten system jest dla mnie jak zaklęty...

Steiner pokiwał głową.

- Przecież to nawet dziecko zapamięta. Osiem znaków, nic więcej!

[ jeszcze cztery w rzadkich wypadkach.

- Przecież znam je! Mój Boże, i ćwiczę codziennie. To tylko nerwy...

Goldbach niepozorny i skulony patrzał bezradnie przed siebie.

Steiner roześmiał się.

- Ale przecież w sali sądowej nie był pan nerwowy! Przecież prowadził pan wielkie procesy, w których musiał pan z zachowaniem zimnej krwi całkowicie panować nad bardzo trudnym materiałem!

- Tak, tak, tamto nie było trudne. Ale to! Przed rozpoczęciem pamiętam wszystko dokładnie, ale gdy tylko stanę przed publicznością, mylę się ze zdenerwowania.

- Dlaczego, do licha, jest pan tak zdenerwowany?

Goldbach milczał przez chwilę.

- Nie wiem - odparł wreszcie cicho. - Na to składa się wiele przyczyn... - Wstał. - Czy zechce pan jutro jeszcze raz ze mną spróbować?

- Oczywiście. Ale jutro musi wszystko pójść jak po maśle, inaczej Potzloch zrobi nam piekło!

Goldbach pogrzebał w kieszeni i wyciągnął owinięty w bibułkę krawat. Podsunął go Steinerowi.

- Przyniosłem panu tę drobnostkę. Pan ma tyle kłopotu ze mną...

- Wykluczone - rzekł Steiner. - U nas nie ma tego zwyczaju.

- On nic mnie nie kosztuje.

Steiner poklepał go po plecach.

- Próba przekupstwa ze strony prawnika. Jaka dodatkowa kara byłaby za to w procesie?

Goldbach uśmiechnął się blado.

- O to musi pan spytać prokuratora. Dobrego adwokata pyta się tylko: o ile kara będzie mniejsza. Zresztą wymiar kary jest jednakowy, tylko w takim wypadku nie istnieją okoliczności łagodzące. Ostatnią większą sprawą tego rodzaju była afera Hauera i wspólników. - Ożywił się nieco. - Obrońcą był wówczas Freygang, człowiek j zręczny, tylko zbyt wielki amator paradoksów. Paradoks jako szczegół jest nieoceniony, gdyż zaskakuje przeciwnika, nie może jednak być I podstawą obrony. O to potknął się Freygang. Chciał osiągnąć okoliczności łagodzące dla sędziego - roześmiał się wesoło - z powodu nieznajomości przepisów prawnych.

- Dobry pomysł - rzekł Steiner.

- Jako dowcip, ale nie w procesie.

Goldbach stał z pochyloną na bok głową, z ostrym błyskiem w przymrużonych oczach. Nie był w tej chwili nędznym emigrantem handlującym krawatami - był znowu doktorem Goldbachem II j z sądu berlińskiego, siejącym postrach tygrysem w dżungli paragrafów.

Szybkim krokiem, wyprostowany, jak za dawnych czasów szedł główną aleją Prateru. Nie dostrzegał smętku pogodnej nocy jesiennej - znowu stał w przepełnionej sali sądowej, przed nim leżały notatki. Występował zamiast adwokata Freyganga. Gdy prokurator skończywszy przemówienie usiadł, on, Goldbach, poprawił togę, oparł się lekko dłońmi o stół, zakołysał się jak szermierz stający do walki i zaczął metalicznym głosem: - Wysoki sądzie, oskarżony Hauer...

Następowało zdanie po zdaniu, krótkie, ostre, nieodparte w swej logice. Podejmował jeden za drugim argumenty prokuratora. Wydawało się, że potwierdza dowody winy, że oskarża zamiast bronić.

W sali zapanowała cisza, sędziowie podnieśli głowy, gdy nagle on, dokonawszy mistrzowskiego zwrotu, zacytował paragraf dotyczący przekupstwa, czterema lapidarnymi pytaniami naświetlił jego dwuznaczność, po czym szybko i dobitnie przytoczył dowody odciążające, które teraz wywarły zupełnie inne wrażenie.

Stanął przed domem, w którym mieszkał. Powoli, niezdecydowanie wstępował na schody.

- Czy moja żona już wróciła? - spytał zaspaną pokojówkę, która mu otworzyła.

- Wróciła przed kwadransem.

- Dziękuję. - Poszedł korytarzem do swego pokoju. Był on wąski miał małe okno od podwórza. Goldbach przygładził szczotką włosy zapukał do drzwi pokoju żony.

- Proszę.

Kobieta siedząc przed lustrem przyglądała się uważnie swej twarzy.

Be odwróciła się.

- Co nowego? - spytała.

- Jak się czujesz, Leno?

- Jak można się czuć w takich warunkach? Źle! Po co właściwie o to pytasz? - Przyglądała się teraz badawczo swym powiekom.

- Wychodziłaś?

- Tak.

- Gdzie byłaś?

- Tu i ówdzie. Nie mogę przecież cały dzień siedzieć i wpatrywać się w ściany.

- Wcale tego nie chcę. Cieszy mnie, gdy masz rozrywkę.

- No, to nie ma o czym mówić.

Zaczęła powoli i starannie rozcierać krem na twarzy. Rozmawiała z nim jak z kawałkiem drewna - bez najmniejszego ożywienia, ze straszliwą obojętnością. Stał przy drzwiach patrząc na nią - łaknąc dobrego słowa. Jej nieskazitelna różowa cera jaśniała w świetle lampy, ej ciało było bujne i jędrne.

- Znalazłeś coś? - spytała.

Zgarbił się.

- Wiesz przecież, Leno, że nie mam jeszcze pozwolenia na pracę.

Byłem u kolegi Hópfnera. On też nic nie może zrobić. Wszystko to trwa tak straszliwie długo...

- Tak, zbyt długo.

- Robię, co mogę, Leno.

- Tak, wiem. Jestem zmęczona.

- Już idę. Dobranoc.

Zamknął drzwi za sobą. Nie wiedział, co zrobić. Czy wpaść do jej pokoju i błagać ją, by go zrozumiała, żebrać, by spędziła z nim noc, jedną noc - czy też... Zacisnął bezsilnie pięści. „Zbić ją - pomyślał - zbić to różowe ciało za wszystkie upokorzenia i cały wstyd.

Dać raz upust wściekłości, zdemolować pokój i bić, aż te obojętne, dumne usta zaczną krzyczeć i jęczeć, a miękkie ciało wić się będzie z bólu na podłodze.”

Nasłuchiwał drżąc. Karbatke, nie, prawda, Karbutke nazywał się ten krępy człowiek o niskim czole i twarzy, jaką w wyobrażeniu laików miewają mordercy. Trudno było właśnie dla takiej twarzy domagać się od sądu uniewinnienia z powodu działania w afekcie. Człowiek ten wybił swojej dziewczynie zęby, złamał jej rękę i rozdarł usta. Podczas rozprawy sądowej miała jeszcze zapuchnięte oczy. A mimo to, czy może właśnie dlatego, była niewolniczo przywiązana do tego bydlęcia.

Wyrok uniewinniający, który Goldbach wówczas uzyskał, był wielkim sukcesem. Była to głęboko psychologicznie uzasadniona, mistrzowska obrona, jak się wyraził gratulując mu kolega Cohn III.

Goldbach opuścił ręce. Dostrzegł leżącą na stole kolekcję tanich krawatów ze sztucznego jedwabiu. Tak, wówczas, w pokoju adwokackim, wśród kolegów, jakże wnikliwie dowodził, że miłość kobiety wymaga pana i władcy; wówczas, gdy zarabiał sześćdziesiąt tysięcy marek rocznie i obdarowywał Lenę biżuterią, z której sprzedaży korzysta obecnie tylko ona.

Zaczął nasłuchiwać, jak kładzie się do łóżka. Robił to co wieczór, czując odrazę do siebie samego, lecz nie mógł się powstrzymać. Gdy usłyszał zgrzyt sprężyn materaca, na twarzy jego pojawiły się wypieki.

Zacisnąwszy zęby podszedł do lustra i spojrzał na swe odbicie. Potem wziął krzesło i postawił je na środku pokoju.

- Przypuśćmy: dziewiąty rząd, trzecia kobieta, klucz schowany w pantoflu - szeptał. Uważnie zrobił dziewięć małych kroków, mrugnął prawym okiem, przejechał trzema palcami po czole i wysunął w przód lewą nogę. Był teraz całkowicie skupiony, wyobrażał sobie szukającego Steinera i wysunął nogę jeszcze dalej.

W czerwonawym świetle żarówki cień jego, dziwacznie skręcony, słaniał się za nim po ścianie.

- Co też porabia nasz mały, Lilo? - mówił w tej samej chwili Steiner. - Brakuje mi go czasem i naprawdę nie tylko z powodu tego ciamajdy Goldbacha.

XIII

Przybywszy do Berna Ludwik i Ruth zamieszkali w pensjonacie „Jmmergrun”, figurującym w spisie Bindera. Można w nim było pozostać dwa dni bez zameldowania.

Drugiego dnia późnym wieczorem ktoś zapukał do drzwi pokoju Ludwika, który był już rozebrany i kładł się do łóżka. Czekał chwilę bez ruchu. Stukanie powtórzyło się. Boso, bezszelestnie, podbiegł do okna. Było zbyt wysoko, by zeskoczyć, nie widział też rynny, po której mógłby wleźć na dach. Powoli podszedł do drzwi i otworzył je.

Na korytarzu stał mężczyzna lat około trzydziestu, o głowę wyższy od Ludwika. Miał okrągłą twarz, wodnistoniebieskie oczy i jasne kędzierzawe włosy. W ręku trzymał szary pilśniowy kapelusz, który nerwowo miętosił.

- Przepraszam pana - rzekł. - Jestem emigrantem, podobnie jak pan...

Ludwikowi wydawało się, że wyrastają mu skrzydła. „Uratowały - pomyślał. - To nie policja!”

- Jestem w dużym kłopocie - ciągnął mężczyzna. - Nazywam się Binding. Ryszard Binding. Jestem w drodze do Zurychu i nie mam już ani centyma, by zapłacić za nocleg. Nie chcę pana prosić a pieniądze. Chciałem tylko spytać, czy nie mógłbym przespać się n pana na podłodze.

Ludwik spojrzał nań zdziwiony.

- Tu? W tym pokoju? Na podłodze?

- Tak, przywykłem już do tego i na pewno nie będę panu przeszkadzał. Jestem trzecią noc w drodze. Pan wie, co to znaczy sypiać na dworze, na ławce, w ciągłym strachu przed policją.

Człowiek jest zadowolony, jeśli może gdzieś odpocząć kilka godzin bezpiecznie.

- Wiem o tym. Ale nich pan się rozejrzy w tym pokoju! Tu nawet nie ma miejsca, żeby się wyciągnąć. Jakże pan tu będzie spał?

- To nic! - odparł Binding skwapliwie. - Znajdę sposób. Tam w kącie na przykład. Mogę spać na siedząco, oparty o szafę. To będzie całkiem wygodnie! Tacy jak my wszędzie potrafią spać, byle tylko mieli trochę spokoju.

- Nie, to niemożliwe. - Ludwik zastanawiał się chwilę. - Pokój kosztuje tu dwa franki. Mogę panu dać te pieniądze. To będzie najprostsze. Będzie pan mógł się porządnie wyspać.

Binding podniósł ręce na znak protestu. Były duże, czerwone i grube.

- Nie chcę od pana pieniędzy. Nie po to przyszedłem. Ten, kto tu mieszka, sam potrzebuje każdego grosza. Poza tym pytałem już na dole, czy mógłbym się gdzieś przespać, ale nie ma wolnego pokoju.

- Może znajdzie się pokój, gdy pan pokaże dwa franki.

- Nie sądzę. Gospodarz powiedział mi, że komuś, kto przebył dwa lata w obozie koncentracyjnym, zawsze da nocleg bezpłatnie, ale że naprawdę nie ma wolnego pokoju.

- Co? - podchwycił Ludwik. - Pan był dwa lata w obozie koncentracyjnym?

- Tak. - Binding wcisnął między kolana swój pilśniowy kapelusz i wyciągnął z kieszeni jakiś zniszczony dokument. Rozłożył go i wręczył Ludwikowi. - Proszę, niech pan spojrzy! To moje zwolnienie z Oranienburga.

Ludwik ujął papier ostrożnie, by nie rozerwać go w przetartych załamaniach. Nigdy jeszcze nie widział zwolnienia z obozu koncentracyjnego. Przeczytał nagłówek, wydrukowany tekst i wpisane na maszynie nazwisko: Ryszard Binding. Spojrzał na pieczęć ze swastyką i staranny, wyraźny podpis urzędnika - istotnie wszystko się zgadzało. Zgadzało się nawet w pedantycznie dokładny i biurokratyczny sposób, i to właśnie czyniło całą sprawę tak niesamowitą; jak gdyby ktoś powrócił z piekła z pozwoleniem na pobyt i wizą.

Zwrócił papier Bindingowi.

- Słuchaj pan - rzekł - wiem, co zrobimy! Pan zajmie moje łóżko i mój pokój. Znam tu kogoś w pensjonacie, kto ma większy pokój. Mogę się tam przespać. W ten sposób nikt nie będzie pokrzywdzony.

Binding wytrzeszczył okrągłe oczy.

- Ależ to niemożliwe!

- Przeciwnie! To najłatwiejsze w świecie! - Ludwik włożył płaszcz na pidżamę, wziął na ramię swoje ubranie i sięgnął po buty. - Widzi pan! Zabiorę to i nie będę musiał pana zbyt wcześnie budzić. Ubiorę się w tamtym pokoju. Cieszy mnie, że mogę pomóc komuś, kto tyle wycierpiał.

- Ależ... - Binding pochwycił nagle ręce Ludwika. Wydawało się, że chce je ucałować... - Mój Boże, pan jest aniołem! - wyjąkał. - Wybawcą!

- Skądże! - odparł Ludwik zażenowany. - Pomagamy sobie wzajemnie, to wszystko. Inaczej cóż by się z nami stało? Śpij pan dobrze!

- Będę spał jak król!

Ludwik wahał się chwilę, czy zabrać walizkę. Przechowywał w niej, w małej bocznej kieszonce, czterdzieści franków. Ale pieniądze były dobrze ukryte, walizka zamknięta, a nie chciał okazać otwarcie nieufności człowiekowi, który przeszedł przez obóz koncentracyjny, imigranci nie okradali się wzajemnie.

- Dobranoc! Śpij pan dobrze! - powtórzył jeszcze raz, wychodząc.

Ruth mieszkała na tym samym piętrze. Ludwik zastukał dwa razy krótko do jej drzwi. Był to umówiony znak. Otworzyła natychmiast.

- Czy się coś stało? - spytała zalękniona, widząc w jego rękach ubranie. - Musimy uciekać?

- Nie, tylko odstąpiłem mój pokój jakiemuś nieborakowi, który był w obozie koncentracyjnym i od kilku nocy nie spał. Czy mogę przespać się tu u ciebie, na kanapie?

Ruth uśmiechnęła się.

- Kanapa jest stara i kulawa, ale czy nie sądzisz, że łóżko jest dość szerokie dla nas dwojga?

Ludwik wszedł szybko do pokoju i pocałował ją.

- Naprawdę, czasem zadaję bardzo głupie pytania - rzekł. - Ale wierz mi, że to tylko nieśmiałość. To wszystko jeszcze zbyt nowe dla mnie.

Pokój Ruth był nieco większy od pokoju Ludwika i poza kanapą podobnie umeblowany, Ludwikowi jednak wydawał się zupełnie inny.

Dziwne - pomyślał - to pewnie te jej rzeczy: wąskie pantofle, bluzka, brązowa spódniczka. Tyle w nich miękkości. Z moimi rzeczami pokój wygląda tylko nieporządnie.”

- Ruth - rzekł - czy wiesz, że gdybyśmy chcieli się pobrać, nie moglibyśmy tego zrobić? Nie mamy papierów.

- Wiem. Ale to najmniejsze zmartwienie. Dlaczego właściwie mieszkamy w dwóch pokojach?

Ludwik roześmiał się.

- Ze względu na wysoki poziom szwajcarskiej moralności. Bez zameldowania to jeszcze ujdzie, bez ślubu - wykluczone!

Następnego dnia czekał do dziesiątej, po czym poszedł do swego pokoju po walizkę. Chciał wykorzystać jeszcze kilka adresów i pozwolić Bindingowi spać dalej.

Jednak pokój zastał pusty. Binding był już widocznie w drodze.

Ludwik otworzył walizkę. Zdziwił się, że nie była zamknięta na klucz.

Był pewien, że wczoraj ją zamknął. Wydawało mu się również, że flakony są ułożone inaczej niż zwykle. Zaczął szybko szukać. Mała koperta w ukrytej kieszonce była na swoim miejscu. Otworzył ją! i natychmiast spostrzegł brak szwajcarskich pieniędzy. Z koperty wypadły tylko dwa samotne austriackie banknoty pięcioszylingowe.

Ponownie przeszukał wszystko, nawet ubranie, chociaż wiedział, że to bezcelowe. Nigdy nie nosił pieniędzy przy sobie, by w wypadku zatrzymania go przez policję pozostały dla Ruth wraz z walizką.

Jednak czterdzieści franków zniknęło bezpowrotnie.

Usiadł na podłodze obok walizki.

- Ten łotr! - rzekł wzburzony do głębi. - Ten przeklęty łotr! Czy to możliwe?

Siedział tak przez chwilę, namyślając się, czy powiedzieć Ruth o tym, co zaszło. Postanowił, że uczyni to dopiero wówczas, gdy niej da się tego uniknąć. Nie chciał jej martwić wcześniej, niż to będzie konieczne.

W końcu odszukawszy spisy Bindera wynotował sobie kilka berneńskich adresów. Włożył do kieszeni mydło, sznurowadła, agrafki, flakoniki z wodą kolońską i zszedł na dół, gdzie spotkał gospodarza.

- Czy zna pan kogoś, kto się nazywa Ryszard Binding? - spytał.

Gospodarz pomyślał chwilę. Potem potrząsnął przecząco głową.

- Mówię o człowieku, który był tu wczoraj wieczorem. Prosi o pokój.

- Wczoraj wieczorem nikt nie prosił o pokój. Nie było mnie w domu. Do dwunastej grałem w kręgle.

- Ach tak! A czy miał pan wolne pokoje?

- Tak, trzy. Są jeszcze wolne. Czy pan oczekuje kogoś? Mogę panu dać siódemkę na tym korytarzu.

- Nie, nie przypuszczam, aby ten, na którego czekam, wrócił. Jest chyba już w drodze do Zurychu.

Do południa Ludwik zarobił trzy franki. Wstąpił więc do taniej restauracji, by zjeść kanapkę i powrócić do swego zajęcia. Stojąc przy bufecie jadł zgłodniały, gdy nagle kanapka omal nie wypadła mu ręki. Spostrzegł Bindinga, siedzącego przy jednym z najdalszych stolików. Jednym ruchem wsunął resztę kanapki do ust, przełknął ją poszedł wolno w tamtym kierunku. Binding siedział sam, z łokciami partymi na stole, miał przed sobą dużą porcję kotletów wieprzowych kapustą i kartoflami i był całkowicie pochłonięty jedzeniem.

Podniósł wzrok, dopiero gdy Ludwik stanął przed nim.

- Ach, to pan! - odezwał się niedbale. - Co nowego?

- Brak mi czterdziestu franków w portfelu! - rzekł Ludwik.

- To przykre - odparł Binding przełykając duży kęs kotleta. - o bardzo przykre!

- Oddaj mi pan to, co panu jeszcze zostało, i sprawa będzie załatwiona!

Binding wypił łyk piwa i otarł usta.

- Sprawa i tak jest załatwiona - oświadczył pogodnie. - Bo co pan mi może zrobić?

Ludwik nie odpowiedział. W swej wściekłości nie pomyślał o tym, że istotnie nie mógł nic zrobić. Jeśli się zwróci do policji, spytają go papiery, wpakują do więzienia razem z tamtym i wydalą.

Patrzył na Bindinga zmrużonymi oczami.

- Nie ma pan żadnej szansy - ciągnął tamten. - Jestem dobrym bokserem. Ważę o czterdzieści funtów więcej niż pan. A poza tym w razie awantury w lokalu - policja i wydalenie.

Ludwik w tej chwili nie zastanawiałby się nad tym, co się z nim stanie, pomyślał jednak o Ruth. Binding miał rację - nie było najmniejszej szansy.

- Pan to często robi? - spytał.

- Żyję z tego. I, jak pan widzi, nieźle.

Ludwik dławił się wprost ze złości i goryczy.

- Oddaj mi pan chociaż dwadzieścia franków - rzekł ochrypłym losem. - Te pieniądze są mi bardzo potrzebne. Nie dla mnie. Dla kogoś innego. Są jego własnością.

Binding potrząsnął głową.

- Mnie samemu te pieniądze są potrzebne. I tak tanim kosztem się pan wykręcił. Za marne czterdzieści franków otrzymał pan najważniejszą naukę na całe życie: nie trzeba być łatwowiernym.

- To prawda. - Ludwik przyglądał mu się uważnie. Chciał odejść, ale coś go zatrzymywało. - Te pańskie papiery to oczywiście blaga?

- Pan myśli o... nie! - roześmiał się Binding. - Istotnie byłem w obozie koncentracyjnym. Co prawda za okradzenie pewnego gauleitera. To rzadki wypadek!

Sięgnął po ostatni kotlet, który pozostał jeszcze na półmisku, lecz w tej samej chwili chwycił go Ludwik.

- Zrób pan awanturę - rzekł.

Binding uśmiechnął się ironicznie.

- Ani mi to w głowie. Najadłem się. Każ pan podać sobie talerz i poczęstuj się kapustą. Jestem nawet gotów postawić panu kufel piwa.

Ludwik nie odpowiedział. Był u kresu wytrzymałości i gotów był bić się wszystkim, co mu wpadnie w rękę. Odwrócił się szybko i odszedł ze zdobytym kotletem. Przy bufecie poprosił o kawałek papieru, by go owinąć. Kelnerka przyjrzała mu się z ciekawością, po czym wyłowiła ze słoika dwa ogórki.

- Proszę, to na dodatek - rzekła.

Ludwik przyjął ogórki.

- Dziękuję pani - powiedział. - Dziękuję bardzo! - „Kolacja dla Ruth - pomyślał. - Do wszystkich diabłów, za czterdzieści franków!”

Przy drzwiach odwrócił się. Binding obserwował go. Ludwik splunął.

Binding uśmiechnął się i zasalutował dwoma palcami prawej ręki.

Za Bernem zaczął padać deszcz. Ruth i Ludwik nie mieli dość pieniędzy, by dojechać pociągiem do najbliższej większej miejscowości.

Małą żelazną rezerwę postanowili naruszyć dopiero we Francji. Jakiś przejeżdżający samochód podwiózł ich z pięćdziesiąt kilometrów.

Dalej musieli wędrować pieszo. Ludwik czasami tylko zdobywał się na odwagę, by sprzedawać coś po wsiach, gdyż zwracało to na nich uwagę. Nie spędzali więcej niż jedną noc w tej samej miejscowości.

Przychodzili późnym wieczorem, gdy biura policji były już zamknięte, wychodzili wczesnym rankiem, zanim je otworzono. Tym sposobem byli zawsze już daleko, gdy formularz meldunkowy oddawano do żandarmerii. Z listy Bindera nie mogli korzystać w tej części Szwajcarii, gdyż zawierała tylko większe miasta.

W pobliżu Murten przenocowali w pustej stodole. W nocy spadła gwałtowna ulewa. Dach stodoły przeciekał. Obudzili się przemoczeni o suchej nitki. Chcieli wysuszyć odzież, ale nie potrafili rozpalić ogniska. Wszystko było wilgotne. Z trudem znaleźli suche miejsce, gdzie deszcz nie dotarł. Położyli się znowu, mocno przytuleni, by się grzać nawzajem, jednak płaszcze, którymi się okryli, były zbyt mokre nie mogli usnąć z zimna. Tak doczekali świtu, po czym ruszyli w dalszą drogę.

- Rozgrzejemy się idąc - rzekł Ludwik. - Za godzinę dostaniemy już chyba gdzieś gorącą kawę.

Ruth skinęła głową.

- A może słońce wyjdzie zza chmur. Wtedy szybko wyschniemy.

Jednak przez cały dzień było zimno i wietrznie. Wiatr gnał fale deszczu przez pola. Był to pierwszy naprawdę zimny dzień. Strzępy chmur wisiały nisko nad ziemią i po południu spadła druga silna lewa, przed którą schronili się do małej kaplicy. Ściemniło się zupełnie i po pewnym czasie rozległ się grzmot. Błyskawice oświetlały barwne witraże, na których święci w purpurze i błękicie trzymali wstęgi z sentencjami o pokoju w niebie i w duszy.

Ludwik spostrzegł, że Ruth drży.

- Bardzo ci zimno? spytał.

- Nie, nie bardzo.

- Lepiej pochodźmy trochę. Boję się, że się zaziębisz.

- Nie zaziębię się. Daj mi chwilkę posiedzieć.

- Jesteś zmęczona?

- Nie. Chciałabym tylko trochę posiedzieć.

- Nie chcesz pochodzić kilka minut? To niedobrze długo siedzieć w mokrej odzieży. Kamienna podłoga jest bardzo zimna.

- Dobrze.

Chodzili wolno po kaplicy. Kroki ich dudniły w pustce. Szli wzdłuż konfesjonałów, których zielone zasłony wydymał przeciąg, dokoła ołtarza, do zakrystii i z powrotem.

- Do Murten mamy jeszcze dziesięć kilometrów - rzekł Ludwik. - Musimy znaleźć przedtem jakiś nocleg.

- Zrobimy jeszcze te dziewięć kilometrów.

Ludwik mruknął coś pod nosem.

- Co mówisz? - spytała Ruth.

- Nic. Przeklinam niejakiego Bindinga.

Wsunęła mu rękę pod ramię.

- Zapomnij o tym! Tak będzie najprościej. Zdaje się, że deszcz już ustał.

Wyszli z kaplicy. Padały jeszcze pojedyncze krople, ale nad górami jaśniała tęcza, rozpięta nad całą doliną jak olbrzymi wielobarwny most. Spoza lasów, spośród resztek rozwianych chmur, płynął potok żółtobiałego światła. Nie widzieli słońca, tylko tę świetlistą mgłę, przebijającą się przez chmury.

- Chodź - rzekła Ruth. - Teraz będzie cieplej.

Pod wieczór doszli do przydrożnej owczarni. Owczarz, starszy, małomówny chłop, siedział na progu. Dwa psy wybiegły naprzeciw szczekając. Chłop wyjął fajkę z ust i przywołał je gwizdnięciem.

Ludwik podszedł do niego.

- Czy moglibyśmy tu zanocować? Jesteśmy przemoczeni i zanadto zmęczeni, by iść dalej.

Chłop przyjrzał mu się uważnie.

- Jest siano na strychu - rzekł wreszcie.

- Nic więcej nam nie potrzeba.

Chłop przyglądał mu się jeszcze przez chwilę.

- Oddaj mi pan zapałki i papierosy. Tam jest dużo siana - wyjaśnił.

Ludwik wręczył mu żądane przedmioty.

- Musicie wleźć po drabinie - rzekł chłop. - Zamknę was na noc. Mieszkam w miasteczku. Jutro rano was wypuszczę.

- Dziękuję. Bardzo dziękuję.

Wleźli po drabinie na strych. Było tam mrocznie i ciepło. Po chwili przyszedł owczarz. Przyniósł im trochę winogron, kawałek sera owczego i czarny chleb.

- Teraz zamykam. Dobranoc.

- Dobranoc. Dziękuję bardzo.

Poczekali, aż zszedł na dół. Potem zdjęli z siebie mokrą odzież i rozłożyli ją na sianie. Wyciągnęli nocną bieliznę z walizek i zabrali się do jedzenia. Byli bardzo wygłodniali.

- Smakuje ci? - spytał Ludwik.

- Wyborne! - Ruth oparła się o niego.

- Mamy szczęście, co?

Skinęła głową.

Na dole owczarz zamykał drzwi. Przez okrągłe okienko strychu widzieli, jak odchodził. Rozpogodzone niebo odbijało się w jeziorze. Chłop szedł przez skoszone pola wolnym krokiem ludzi, których życie związane jest z przyrodą. Prócz niego nie było widać nikogo. Szedł przez pole i wydawało się, że dźwiga całe niebo na swych ciemnych barkach...

Siedzieli przy okienku aż do chwili, gdy w bezbarwnej godzinie przedwieczornej zszarzały wszystkie kolory. Gra cieni przekształciła stertę siana za nimi w fantastyczny wierzchołek górski. Zapach siana mieszał się z zapachem owiec, przypominającym woń torfu i whisky, odzieli przez otwór w strychu niewyraźny kłąb kędzierzawych grzbietów, słyszeli krótkie pobekiwanie, które przycichało z wolna.

Rankiem przyszedł owczarz i otworzył drzwi. Ludwik zszedł na dół. Ruth spała jeszcze. Miała zarumienioną twarz i gorączkowy oddech, Ludwik pomógł owczarzowi wypędzić owce.

- Czy możemy zostać tu jeszcze jeden dzień? - spytał. - Chętnie panu pomożemy w pracy, jeśli to możliwe.

- Niewiele tu jest do pomagania. Ale możecie spokojnie zostać.

- Dziękuję.

Ludwik spytał go o Niemców mieszkających w miasteczku. Miejscowości tej nie było w spisie Bindera. Owczarz podał mu kilka nazwisk i adresów.

Ludwik wyruszył pod wieczór, gdy zaczęło się ściemniać. Z łatwością odnalazł pierwszy dom. Była to biała willa w małym ogrodzie, schludna służąca otworzyła drzwi i wprowadziła go od razu do małego przedpokoju, zamiast pozostawić go w sieni. „Dobry znak” - pomyślał Ludwik.

- Czy mógłbym mówić z panem Ammers? Albo z panią Ammers? - zapytał.

- Chwileczkę.

Dziewczyna zniknęła i zaraz wróciła. Wprowadziła go do salonu nowymi mahoniowymi meblami. Podłoga była tak wyfroterowana, e Ludwik omal się nie pośliznął. Na wszystkich meblach leżały koronkowe serwetki.

Po chwili zjawił się pan domu. Był to niski mężczyzna z siwą bródką i współczującym spojrzeniem. Ludwik z dwóch historyjek, które miał w zapasie, zdecydował się wybrać prawdziwą.

Ammers wysłuchał jej z przyjazną miną.

- Więc pan jest emigrantem bez paszportu i bez prawa pobytu? - spytał. - I sprzedaje pan mydło i przybory toaletowe?

- Tak.

- Dobrze. - Ammers wstał. - Moja żona obejrzy je sobie.

Wyszedł. Po chwili pojawiła się żona. Było to bezpłciowe stworzenie z twarzą koloru wygotowanego mięsa, o wyblakłych rybich oczach.

- Co pan ma do sprzedania? - spytała afektowanym tonem.

Ludwik wyłożył swój towar. Nie było tego wiele. Pani Ammers przebierała, oglądała igły, jak gdyby widziała je po raz pierwszy w życiu, wąchała mydło i próbowała na palcu szczoteczkę do zębów, potem spytała o ceny i wreszcie oświadczyła, że zawoła siostrę.

Siostra była jej bliźniaczym odbiciem.

Mimo małego wzrostu szpicbródka Ammers miał widocznie w domu władzę dyktatorską, gdyż siostra żony była także jak gdyby zgaszona i mówiła stłumionym, lękliwym głosem. Obie kobiety spoglądały co chwila na drzwi, zwlekały i wahały się, tak że Ludwik stracił w końcu cierpliwość. Widząc, że nie mogą się zdecydować, spakował swój towar.

- Może panie namyślą się do jutra - rzekł wreszcie. - Mogę przyjść jeszcze raz.

Pani Ammers spojrzała na niego jak gdyby z trwogą.

- A może pan wypije filiżankę kawy? - spytała.

Ludwik dawno już nie pił kawy.

- Jeśli to nie sprawi kłopotu.

- Ależ nie. Zaraz! Chwileczkę!

Wysunęła się przez drzwi niezgrabnie, lecz dość szybko. Siostra pozostała w pokoju.

- To znakomita rzecz filiżanka kawy - rzekł Ludwik, by przerwać milczenie.

Siostra gospodyni zachichotała gulgocąco jak indyk i nagle zamilkła, jak gdyby się udławiła. Ludwik spojrzał na nią zdziwiony. Skuliła się i wydała przez nos jakiś wysoki, gwiżdżący dźwięk.

Żona gospodarza powróciła z filiżanką parującej kawy, którą postawiła przed Ludwikiem.

- Niech pan pije spokojnie - rzekła troskliwym tonem. - Ma pan przecież dość czasu, a kawa jest bardzo gorąca.

Siostra znowu zaśmiała się krótko i piskliwie i zaraz potem skuliła się przerażona.

Ludwik nie zdążył jednak wypić kawy, gdy drzwi otworzyły się i do pokoju szybkim, elastycznym krokiem wszedł Ammers, a za nim żandarm z kwaśną miną.

Ammers gestem pełnym namaszczenia wskazał na Ludwika.

- Panie wachmistrzu, pełń pan swą powinność! Oto indywiduum bez ojczyzny i paszportu, wydalone z Rzeszy Niemieckiej!

Ludwik skamieniał. Żandarm przyglądał mu się.

- Chodź pan ze mną! - mruknął wreszcie.

Ludwik miał przez chwilę wrażenie, że jego mózg przestał funkcjonować. Wszystkiego się spodziewał, tylko nie tego. Powoli i mechanicznie, jak na zwolnionym zdjęciu filmowym, zbierał swoje rzeczy.

Nagle wyprostował się.

- A więc stąd ta kawa i uprzejmość! - rzekł z wysiłkiem, zacinając się, jak gdyby sam to sobie dopiero uświadomił. - Wszystko tylko po to, by mnie zatrzymać! Więc to dlatego! - Zacisnął pięści i zrobił krok w kierunku Ammersa, który cofnął się szybko. - Niech pan się nie boi! - rzekł Ludwik niemal szeptem - nie tknę pana! Ale pana przeklinam! Przeklinam pana i pańskie dzieci, i pańską żonę całą mocą mojej duszy. Oby spadły na pana wszystkie nieszczęścia świata! Oby pańskie dzieci wyrzekły się pana i pozostawiły pana samego, opuszczonego w nieszczęściu i nędzy!

Ammers zbladł. Bródka mu zadrgała.

- Niech pan mnie broni! - rzekł rozkazująco do żandarma.

- Nie obraził pana - odparł żandarm flegmatycznie. - Na razie przeklął pana tylko. Gdyby na przykład nazwał pana parszywym donosicielem, byłaby to obraza, i to ze względu na słowo „parszywy”.

Ammers spojrzał na niego z wściekłością.

- Pełń pan swój obowiązek! - parsknął.

- Panie Ammers - oświadczył żandarm spokojnie - pan nie ma prawa mi rozkazywać. To należy do moich zwierzchników. Pan zrobił doniesienie, więc przyszedłem, a resztę pozostawi pan mnie. Chodź pan ze mną! - zwrócił się ponownie do Ludwika.

Wyszli obaj. Za nimi zatrzasnęły się drzwi. Ludwik szedł w milczeniu obok żandarma. Nie mógł jeszcze zebrać myśli. Gdzieś w głębi mózgu tkwiła tępa świadomość: „Ruth...!”, ale po prostu nie miał odwagi myśleć o niej.

- Człowieku - odezwał się żandarm po chwili. - Czasem się zdarza naprawdę, że owce przychodzą same do szakali. Czy pan nie wiedział, kto to jest? To szpicel hitlerowski w naszym mieście. Zadenuncjował już wiele osób.

- Mój Bożej - wykrzyknął Ludwik.

- Tak - ciągnął żandarm. - To się nazywa mieć pecha, co?

Ludwik milczał.

- Nie wiem - rzekł wreszcie bezbarwnym głosem. - Wiem tylko, że na mnie czeka ktoś chory.

Żandarm spojrzawszy w głąb ulicy wzruszył ramionami.

- Na to nie ma rady! Zresztą to nie moja rzecz. Mam pana zaprowadzić na policję. - Obejrzał się. Ulica była pusta. - I nie radzę panu uciekać! - ciągnął. - Byłoby to bezcelowe! Mam co prawda zwichniętą nogę i nie będę mógł biec za panem, ale natychmiast wezwę pana do zatrzymania się i wyciągnę rewolwer, gdyby pan nie stanął. - Przyglądał się Ludwikowi przez kilka sekund. - To oczywiście potrwałoby chwilę - podjął znowu. - Mógłby pan może czmychnąć tymczasem, szczególnie w pewnym miejscu, do którego zaraz dojdziemy. Tam jest mnóstwo uliczek i zaułków i nie może być mowy o strzelaniu. Gdyby mi pan tam uciekł, nie potrafiłbym pana złapać. Musiałbym chyba nałożyć panu przedtem kajdanki.

Ludwik oprzytomniał nagle pod wpływem jakiejś niedorzecznej nadziei. Wytrzeszczył oczy na żandarma.

Ten szedł spokojnie dalej.

- Wie pan - rzekł wreszcie w zamyśleniu. - Pewne sprawy są właściwie poniżej godności człowieka.

Ludwik poczuł, że ręce mu zwilgotniały ze zdenerwowania.

- Proszę pana - rzekł szybko - na mnie czeka ktoś, kto zginie beze mnie! Niech pan mnie puści! Jesteśmy w drodze do Francji, i tak chcieliśmy wyjechać ze Szwajcarii, a to przecież obojętne, czy w ten, czy w inny sposób.

- Tego zrobić nie mogę! - odparł flegmatycznie żandarm. - Przepisy mi nie pozwalają. Muszę pana zaprowadzić na policję, to jest mój obowiązek. Mógłby pan najwyżej uciec, na to oczywiście nie mam rady. - Przystanął. - Gdyby pan na przykład pobiegł tą uliczką i skręcił w lewo, byłby pan za rogiem, zanim mógłbym strzelić. - spojrzał na Ludwika zniecierpliwiony. - No, to założę panu kajdanki! Do diabła, gdzież ja je zapodziałem?

Odwróciwszy się nieco, grzebał z przejęciem w kieszeniach.

- Dziękuję! - rzekł Ludwik i puścił się pędem we wskazanym kierunku. Na rogu obejrzał się w biegu. Żandarm stał z rękami wspartymi na biodrach i szczerzył zęby w uśmiechu.

W nocy Ludwik obudził się nagle. Usłyszał przyśpieszony i płytki oddech Ruth. Dotknął jej czoła, było gorące i wilgotne. Nie miał odwagi budzić jej. Spała mocno, lecz niespokojnie. Siano pachniało silnie, mimo że było przykryte kocami i płachtami. Po chwili Ruth obudziła się sama. Sennym, dziecinnym głosem poprosiła o wodę.

Ludwik przyniósł dzbanek i kubek. Piła chciwie.

- Gorąco ci? - spytał.

- Tak, bardzo. Może to z powodu siana, ale mam gardło zupełnie wyschnięte.

- Mam nadzieję, że nie masz gorączki.

- Nie wolno mi mieć gorączki. Nie wolno mi chorować. Nie jestem wcale chora. Nie jestem.

Odwróciła się, wsunęła mu głowę pod ramię i usnęła znowu.

Ludwik leżał nieruchomo. Żałował, że nie ma światła, by zobaczyć, jak Ruth wygląda. Czuł po wilgotnym gorącu, bijącym od jej twarzy, że ma gorączkę. Ale nie miał latarki kieszonkowej. Leżał więc cicho, wsłuchując się w jej szybki oddech i wpatrując się w nieskończenie wolno przesuwające się nafosforyzowane wskazówki zegarka, który jak daleka piekielna maszyna czasu jaśniał blado w ciemności. Na dole owce potrącały się stękając niekiedy. Wydawało mu się, że przeszły lata, zanim jaśniejący krąg okienka zwiastował nadchodzący poranek.

Ruth obudziła się.

- Daj mi wody, Ludwiku.

Podał jej kubek.

- Masz gorączkę, Ruth. Czy możesz zostać tu sama na godzinę?

- Tak.

- Pobiegnę do miasta i przyniosę jakieś lekarstwo przeciw gorączce.

Przyszedł owczarz i otworzył drzwi. Ludwik opowiedział mu, co się stało. Owczarz zrobił kwaśną minę.

- Musi pójść do szpitala. Tu nie może zostać.

- Zobaczymy, czy do południa stan się nie poprawi.

Mimo obawy spotkania żandarma lub kogoś z rodziny Ammersów, Ludwik wstąpił w mieście do apteki i poprosił o pożyczenie termometru. Aptekarz dal mu go za złożeniem odpowiedniej kaucji. Ludwik kupił jeszcze tubkę Arkanolu i wrócił do owczarni.

Ruth miała 38,5 stopni gorączki. Ludwik dał jej dwie tabletki, po czym owinął ją w swoją marynarkę i w jej płaszcz i przykrył sianem.

Mimo to w południe temperatura podniosła się do 39 stopni.

Owczarz podrapał się w głowę.

- Musi mieć opiekę. Na pańskim miejscu umieściłbym ją w szpitalu.

- Nie chcę do szpitala - rzekła Ruth cichym, ochrypłym głosem. - Jutro będę zdrowa.

- Nie wygląda na to - powiedział owczarz. - Pani powinna leżeć w pokoju, w łóżku, a nie na strychu.

- Nie, tu jest ciepło i dobrze. Bardzo proszę, niech mi pan pozwoli zostać.

Owczarz zszedł na dół, a Ludwik za nim.

- Dlaczego ona nie chce się stąd ruszyć? - spytał owczarz.

- Bo bylibyśmy rozłączeni.

- To nic strasznego. Przecież może pan na nią poczekać.

- Nie mogę. Jeśli ona pójdzie do szpitala, dowiedzą się, że nie ma paszportu. Może ją zatrzymają w szpitalu, chociaż nie mamy na to pieniędzy, ale później odstawią ją do granicy, a ja nie będę wiedział, dokąd ani kiedy.

Gospodarz pokiwał głową.

- I pan nie zrobił nic złego, nic pan nie przeskrobał?

- Nie mamy paszportów i nie możemy ich dostać - to wszystko.

- Nie o tym mówię. Czy ukradł pan coś, oszukał kogoś, czy coś w tym rodzaju?

- Nie.

- I mimo to ścigają was, jak gdyby był rozpisany za wami list gończy?

- Tak.

Chłop splunął.

- Kto potrafi, niech to zrozumie. Prosty człowiek nigdy tego nie pojmie.

- Ja to rozumiem - rzekł Ludwik.

- To może być zapalenie płuc, wie pan?

- Zapalenie płuc? - Ludwik spojrzał przerażony. - Ależ to niemożliwe! To przecież niebezpieczna choroba!

- Właśnie - odparł owczarz. - Dlatego panu mówię o tym.

- Chyba to grypa.

- Ma wysoką gorączkę, a jaka to choroba, może powiedzieć tylko skarż.

- A więc muszę sprowadzić lekarza.

- Tutaj?

- Może któryś przyjdzie. Poszukam w spisie adresów jakiegoś lekarza Żyda.

Ludwik wrócił do miasta. W trafcie kupił dwa papierosy i poprosił i książkę telefoniczną. Znalazłszy lekarza nazwiskiem Rudolf Beer udał się do niego.

Było już po godzinach przyjęć i Ludwik musiał czekać przeszło godzinę. Skracał sobie czas przeglądaniem pism. Patrząc na ilustracje de mógł pojąć, że istnieją na świecie zawody tenisowe, przyjęcia półnagie kobiety na Florydzie, i weseli ludzie, podczas gdy on siedzi u bezradny, a Ruth jest chora.

Wreszcie zjawił się lekarz. Był to młody jeszcze człowiek. W milczeniu wysłuchał Ludwika, potem spakował swą torbę i wziął kapelusz.

- Chodź pan. Mój samochód stoi przed domem, pojedziemy.

Ludwik przełknął ślinę.

- Czy nie moglibyśmy pójść? Samochodem wypadnie drożej, a my mamy bardzo mało pieniędzy.

- Zostaw pan to mnie - odparł doktor Beer.

Pojechali do owczarni. Lekarz opukał Ruth, która patrzała na Ludwika zalękniona i niepostrzeżenie potrząsała przecząco głową. Nie chciała się stąd ruszyć.

Dr Beer podniósł się.

- Musi pani pójść do szpitala: Prawe płuco zajęte. Grypa i groźba zapalenia płuc. Odwiozę panią.

- Nie! Nie chcę do szpitala. Nie możemy zapłacić.

- Proszę się nie troszczyć o pieniądze. Tu nie może pani zostać. Pani jest poważnie chora.

Ruth spojrzała na Ludwika.

Pomówimy jeszcze o tym - rzekł. - Zaraz wrócę do ciebie.

- Za pół godziny przyjadę po panią - oświadczył lekarz. - Ma pani ciepłą odzież i koce?

- Tylko to, co pan tu widzi.

- Przywiozę coś. A więc za pół godziny.

Ludwik wyszedł za nim.

- Czy to jest absolutnie niezbędne? - spytał.

- Tak. Nie może zostać tu na sianie. Nie ma też sensu umieszczać jej w jakimś prywatnym pokoju. Powinna się znaleźć w szpitalu, i to szybko.

- Dobrze - rzekł Ludwik. - W takim razie muszę panu powiedzieć, co to dla nas oznacza.

Dr Beer wysłuchał go.

- Sądzi pan, że nie będzie pan mógł jej odwiedzać? - spytał.

- Tak. Za kilka dni rozniosłoby się to i policja czekałaby na mnie w szpitalu. A tak mogę pozostać w pobliżu i dowiadywać się od pana o jej zdrowie, i tym się kierować.

- Rozumiem. Może pan zawsze przychodzić do mnie po wiadomości.

- Dziękuję. Czy jej stan jest groźny?

- Może się stać groźny. Trzeba ją koniecznie stąd zabrać.

Lekarz odjechał. Ludwik wrócił na strych. Był jak gdyby głuchy i odrętwiały. Blada twarz z podcienionymi oczami zwróciła się ku niemu w półmroku niskiego poddasza.

- Wiem, co chcesz powiedzieć - szepnęła Ruth.

Ludwik skinął głową.

- Nic się nie da zrobić. I tak mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy tego lekarza. Jestem pewien, że dostaniesz się bezpłatnie do szpitala.

- Tak. - Patrzała przed siebie. Nagle uniosła się przerażona. - O Boże! A gdzież ty się podziejesz, kiedy ja będę w szpitalu? I jak się spotkamy? Nie możesz tam przychodzić, mogliby cię aresztować.

Usiadł przy niej i wziął w swoje dłonie jej gorące ręce.

- Ruth - rzekł. - Musimy teraz być bardzo spokojni i rozsądni.

Przemyślałem już wszystko. Zostanę tu i będę się ukrywał. Owczarz zgadza się na to. Będę po prostu czekał na ciebie. Lepiej, żebym nie odwiedzał ciebie w szpitalu. Zaczęto by o tym gadać i mogliby mnie złapać. Zrobimy to inaczej. Będę co wieczór przychodził pod szpital i patrzył w twoje okno. Lekarz powie mi, gdzie leżysz. Będzie to tak, jak gdybym cię odwiedzał.

- O której godzinie?

- O dziewiątej.

- Będzie już ciemno i nie zobaczę ciebie.

- Mogę przychodzić tylko wtedy, gdy jest ciemno, inaczej byłoby d zbyt niebezpieczne. W dzień nie powinienem się pokazywać.

- To może nie przychodź wcale. Jakoś sobie dam radę.

- Owszem, będę przychodził. Inaczej nie wytrzymałbym. Ale teraz musisz się ubierać.

Umoczył chusteczkę w cynowym dzbanku z wodą i umył jej twarz.

Wargi miała spierzchnięte i gorące. Oparła policzek o jego dłoń.

- Ruth - rzekł. - Musimy pomyśleć o wszystkim. Gdy wyzdrowiejesz, a mnie by już tu nie było, albo gdyby ciebie miano wydalić - postaraj się, by cię odstawili na granicę do Genewy.

Umówmy się, że będziemy do siebie pisać na poste restante Genewa.

W ten sposób zawsze będziemy mogli się odnaleźć: poste restante, poczta główna, Genewa. Poślemy także lekarzowi nasze adresy, gdyby panie złapano. Będzie mógł je przekazać drugiej stronie. Obiecał mi to.

Od niego będę się dowiadywał o wszystkim i tobie przekazywał wiadomości. W ten sposób możemy być pewni, że się nie zgubimy.

- Tak, Ludwiku - szepnęła.

- Nie bój się, Ruth. Mówię to wszystko, bo trzeba być przygotowanym na najgorsze. Na przykład, gdyby mnie złapali albo gdyby ciebie de zwolnili normalnie ze szpitala. Myślę jednak, że wypuszczą cię bez zawiadamiania policji i że po prostu pojedziemy razem dalej.

- A jeśli policja się dowie?

- Mogą cię tylko odesłać do granicy. A tam ja będę na ciebie czekał. W Genewie, na głównej poczcie.

Patrzał na nią z ufnością.

- Masz tu pieniądze. Schowaj je, może będą ci potrzebne na podróż.

Wręczył jej niewielką sumę, jaka mu pozostała.

- Nie mów w szpitalu, że masz pieniądze. Musisz je zachować na później.

Z dołu dobiegł ich głos lekarza.

- Ruth! - szepnął Ludwik obejmując ją. - Będziesz odważna?

Przylgnęła do niego kurczowo.

- Będę odważna. I spotkamy się znowu.

- Poste restante Genewa, jeśli wszystko zawiedzie. Bo jeżeli się uda, sam cię odbiorę ze szpitala. Co wieczór o dziewiątej będę pod twoim oknem i będę życzył ci wszystkiego, co tylko jest najlepsze na świecie.

- Będę wyglądała przez okno.

- Zostaniesz w łóżku, bo inaczej wcale nie przyjdę! Uśmiechnij się jeszcze raz!

- Jesteście gotowi? - wołał lekarz.

Ruth uśmiechnęła się przez łzy.

- Nie zapomnij o mnie!

- Jakżebym mógł? Przecież jesteś wszystkim, co posiadam na świecie.

Ucałował jej wysuszone gorączką wargi. W otworze podłogi pojawiła się głowa lekarza.

- Nie szkodzi - rzekł - ale teraz jedziemy!

Usadowili Ruth w samochodzie i okryli ją.

- Czy mogę wieczorem przyjść do pana po wiadomości? - spytał Ludwik.

- Oczywiście. Na razie zostaje pan tu? Tak, to lepiej. Może pan w każdej chwili przyjść do mnie.

Odjechali. Ludwik stał nieruchomo, dopóki samochód nie zniknął w oddali. Stał nieruchomo, ale zdawało mu się, że gwałtowny wicher pcha go do tyłu.

O ósmej poszedł do doktora Beera. Lekarz był w domu i uspokoił go. Powiedział, że wprawdzie gorączka się podniosła, ale na razie nie ma większego niebezpieczeństwa. Wydaje się, że będzie zwykłe zapalenie płuc.

- Jak długo to potrwa?

- Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dwa tygodnie, a potem tydzień rekonwalescenci i.

- A jak będzie z zapłatą? Nie mamy pieniędzy.

Doktor roześmiał się.

- Na razie chora jest w szpitalu. A później jakieś towarzystwo dobroczynne zapłaci za nią.

- A pańskie honorarium? - spytał Ludwik.

Dr Beer roześmiał się znowu.

- Zachowaj pan swoje parę franków. I bez pana zarabiam na życie. Może pan jutro przyjść po wiadomości. - Podniósł się.

- Gdzie ona leży? - spytał Ludwik. - Na którym piętrze?

Dr Beer przyłożył kościsty palec do nosa.

- Czekaj pan - pokój nr 35, na drugim piętrze.

- Które to okno?

Dr Beer zamrugał.

- Zdaje mi się, że drugie na prawo. Ale to na nic. Będzie już spała.

- Nie dlatego pytam.

- Oczywiście, że nie - odparł dr Beer.

Ludwik wypytał się o drogę do szpitala. Odnalazł go szybko, pojrzał na zegarek - była za piętnaście dziewiąta. Drugie okno na prawo było ciemne. Czekał. Nigdy nie przypuszczał, że czas może płynąć tak wolno. Nagle zobaczył, że okno rozjaśniło się. Stał opatrując się z napięciem w czerwonawy czworobok. Czytał kiedyś przekazywaniu myśli i próbował teraz skupić się, by przekazać Ruth własną siłę.

Przywróć jej zdrowie! Przywróć jej zdrowie!” - myślał z natężeniem, sam nie wiedząc, do kogo się modli. Wciągał głęboko powietrze wydychał je powoli. Pamiętał z książki, że głębokie oddychanie było bardzo ważne. Zacisnął pięści, naprężył mięśnie i uniósłszy się na czubkach palców jak do skoku szeptał w noc w kierunku oświetlonego okna: - Wyzdrowiej! Kocham cię!

Okno ściemniło się znowu. Dostrzegł w nim jakiś cień. „Przecież powinna być w łóżku!” - pomyślał czując wzbierającą w nim falę szczęścia. Dawała mu znaki ręką, na które odpowiedział gwałtownym machaniem. Potem uświadomił sobie, że nie mogła go widzieć, zrozpaczony rozglądał się za latarnią, za jakąś smugą światła, by r niej stanąć, lecz nadaremnie. Nagle wpadł na pomysł. Wyciągnął kieszeni pudełko zapałek, które rano dodano mu bezpłatnie do dwóch papierosów, zapalił zapałkę i uniósł ją w górę.

Cień dawał znowu znaki ręką. Ludwik w odpowiedzi pomachał ostrożnie zapałką. Potem zapalił ich jeszcze kilka i podniósł tak, by świetlały jego twarz. Ruth zaczęła szybciej machać ręką. Dał jej znak, by się położyła. Potrząsnęła głową. Oświetlił swoją twarz i kiwał głową uporczywie. Nie usłuchała. Zrozumiał, że musi odejść, by powróciła o łóżka.

Zrobił kilka kroków, by pokazać, że odchodzi. Potem zapalił wszystkie zapałki na raz i rzucił je w powietrze. Spadły na ziemię i zgasły. Światło w oknie paliło się jeszcze chwilę. Potem i ono zgasło, a okno wydawało się ciemniejsze niż wszystkie inne.

- Winszuję, panie Goldbach! - rzekł Steiner. - Dzisiaj po raz pierwszy poszło dobrze. Bez najmniejszego błędu, spokojnie, z rozwagą. Doskonale dawał pan znaki przy zapałce w biustonoszu! To było naprawdę trudne.

Goldbach spojrzał nań z wdzięcznością.

- Sam nie wiem, jak to się stało. Nagle, z dnia na dzień, jak jakieś objawienie. Zobaczy pan, będzie ze mnie jeszcze dobre medium. Od jutra zacznę obmyślać nowe kombinacje.

- Chodź pan, napijemy się wódki, by oblać to szczęśliwe wydarzenie.

Przyniósł butelkę morelówki i napełnił kieliszki.

- Na zdrowie, panie Goldbach!

- Na zdrowie!

Goldbach zakrztusił się i odstawił kieliszek.

- Przepraszam - rzekł. - Odwykłem od tego. Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, to pójdę już.

- Ależ oczywiście! Przecież skończyliśmy. Nie chce pan nawet dokończyć swego kieliszka?

- Owszem - Goldbach wypił posłusznie.

Steiner podał mu rękę.

- I nie wymyślaj pan zbyt wiele nowych kombinacji, bo tak się to skomplikuje, że już nic nie znajdę.

- Nie, nie.

Goldbach szedł szybko aleją prowadzącą do miasta. Czuł się taki lekki, jak gdyby spadł zeń wielki ciężar. Była to jednak jakaś bezradosna lekkość - jak gdyby kości jego wypełniało powietrze, a wola wydana była na pastwę wiatrów.

- Żona jest w domu? - spytał pokojówkę wchodząc do pensjonatu.

- Nie. - Dziewczyna roześmiała się.

- Czemu się pani śmieje? - spytał zdziwiony.

- Dlaczego miałabym się nie śmiać? Czy śmiech jest zabroniony?

Spojrzał na nią z roztargnieniem.

- Nie o to chodzi - mruknął. - Może się pani śmiać.

Przeszedł wąskim korytarzem do swego pokoju i wytężył słuch.

W sąsiednim pokoju panowała cisza. Oczyścił starannie ubranie, przygładził włosy i zapukał do drzwi pokoju żony. Co prawda pokojówka powiedziała, że jej nie ma, ale może tymczasem wróciła.

Zapukał raz jeszcze. Nikt nie odpowiadał. Nacisnął ostrożnie klamkę i wszedł. Światło nad lustrem paliło się. Zapatrzył się w nie jak żeglarz w latarnię morską. „Zaraz wróci - pomyślał - bo przecież nie zostawiłaby zapalonego światła.”

Jednak w jego lekkich jak powietrze kościach, w szarej jak popiół plątaninie żył istniała pewność, że ona nie wróci. Wiedział o tym podświadomie, lecz mózg jego z rozpaczliwym uporem czepiał się, jak deski mogącej uratować go od utonięcia, bezsensownych słów: „Musi wrócić, bo przecież nie zostawiłaby zapalonego światła...”

Nagle dostrzegł pustkę tego pokoju. Przed lustrem nie było szczotek ani słoików z kremem. W półotwartych drzwiach szafy brak było barwnych plam sukien, ziała z niej czarna próżnia. Jeszcze tylko zapach unosił się w powietrzu, jedyne tchnienie życia, lecz też już zanikające - wspomnienie i czyhający ból. Potem zobaczył list i zdziwił się, że dotychczas go nie spostrzegł, mimo że leżał na środku stołu.

Długo trwało, zanim go otworzył. I tak wiedział wszystko, po cóż więc miał go otwierać? W końcu rozciął kopertę zapomnianą szpilką do włosów, leżącą obok na krześle. Przeczytał list, lecz słowa nie przenikały do jego zlodowaciałego mózgu, pozostawały martwe, jak słowa z gazet, z książek, przypadkowe słowa, które go nic nie obchodziły. Szpilka do włosów w jego ręce miała w sobie więcej życia niż one.

Siedząc bez ruchu czekał na ból i dziwił się, że nie nadchodzi. Było to tylko jakieś tępe uczucie, jakieś zupełne odrętwienie, jak w pełnej lęku chwili przed zaśnięciem, gdy brał zbyt wielką dawkę bromu.

Długo tak siedział przyglądając się swym rękom, które leżały na jego kolanach jak białe, martwe zwierzęta, jak blade stwory morskie z pięcioma obwisłymi mackami. Nie należały do niego. On sam nie należał do siebie. Był ciałem innego człowieka, którego oczy spoglądały na bezwład tych rąk, wstrząsanych niekiedy lekkim drżeniem.

W końcu wstał i wrócił do swego pokoju. Spostrzegł krawaty leżące na stole, mechanicznie wyjął z szuflady nożyczki i zaczął uważnie ciąć je na wąskie paski. Odciętych skrawków nie upuszczał na podłogę, lecz zbierał je starannie w dłoni i układał na stole w barwny stos.

W czasie tej automatycznej czynności uświadomił sobie nagle, co robi, przerwał ją i odłożył nożyczki. Zaraz potem zapomniał o wszystkim.

Sztywnym krokiem przeszedł przez pokój i usiadł w kącie. Siedział tam skulony, zacierając ręce jakimś dziwnie znużonym, starczym ruchem, jak gdyby był zziębnięty i nie miał już siły się rozgrzać.

XIV

Ludwik rzucił w powietrze ostatnie płonące zapałki. Nagle na jego ramię spadła czyjaś dłoń.

- Co pan robi? - Ludwik drgnął, obejrzał się i spostrzegł mundur.

- Nic - wyjąkał. - Przepraszam! Bawię się, nic więcej!

Żandarm przyjrzał mu się uważnie. Nie był to ten, który aresztował go u Ammersa. Ludwik rzucił spojrzenie na okno. Ruth już z niego znikła, zresztą i tak nie dostrzegłaby nic, było zbyt ciemno.

Ludwik próbował uśmiechać się dobrodusznie.

- Bardzo przepraszam - rzekł swobodnym tonem. - To tylko mały żart. Przecież pan widzi, że nie ma w tym nic niebezpiecznego.

Kilka zapałek, nic więcej. Chciałem zapalić papierosa, ale nie zapalił się, wziąłem więc od razu kilka zapałek i nawet poparzyłem sobie palce.

Zaśmiał się, machnął niedbale ręką i chciał odejść. Żandarm jednak zatrzymał go.

- Momencik! Pan nie jest Szwajcarem, co?

- Dlaczego nie?

- Przecież słyszę. Dlaczego pan zaprzecza?

- Wcale nie zaprzeczam - odparł Ludwik. - Interesuje mnie tylko, po czym pan to poznał.

Żandarm patrzał nań podejrzliwie.

- Czyżby to?... - mruknął i zapalił latarkę. - Słuchaj pan! - rzekł nagle całkiem innym tonem. - Czy pan zna pana Ammersa?

- Kogo? - odparł Ludwik siląc się na spokój.

- Gdzie pan mieszka?

- Przyjechałem dopiero dzisiaj i właśnie szukam hotelu. Czy mógłby mi pan polecić jakiś niezbyt drogi?

- Na razie pójdzie pan ze mną. Jest u nas doniesienie pana Ammersa, które pasuje do pana jak ulał. Musimy wpierw to wyjaśnić.

Ludwik poszedł za nim, przeklinając siebie za nieuwagę. Żandarm podkradł się widocznie z tyłu w butach na gumowych podeszwach.

Przez tydzień wszystko szło dobrze i w tym leżał powód. Czuł się zbyt bezpieczny, to go zgubiło. Rozglądał się ukradkiem za możliwością ucieczki. Lecz droga była zbyt krótka, po kilku minutach znaleźli się w komisariacie policji.

Żandarm, który pozwolił mu uciec za pierwszym razem, siedział przy stole i pisał. Ludwik nabrał otuchy.

- Czy to ten? - spytał policjant, który go przyprowadził.

Tamten obrzucił Ludwika przelotnym spojrzeniem.

- Możliwe. Nie jestem pewien. Było ciemno.

- Zatelefonuję do Ammersa, ten go chyba pozna.

Wyszedł.

- Człowieku! - powiedział pierwszy żandarm. - Myślałem, że jest pan już daleko stąd. Teraz będzie gorzej. Ammers zrobił doniesienie na pana.

- Czy nie mógłbym znowu uciec? - spytał szybko Ludwik. - Przecież pan wie...

- Wykluczone. Jedyna droga prowadzi przez przedpokój, a tam stoi pański przyjaciel i telefonuje. Nie - teraz wpakował się pan na całego. I akurat trafił pan na naszego najgorszego służbistę, który chce zarobić na awans.

- Do diabła!

- Tak, zwłaszcza że już raz pan drapnął. Musiałem wtedy złożyć raport, bo wiedziałem, że Ammers będzie szpiegował.

- O Jezu! - Ludwik cofnął się o krok.

- Może pan nawet wołać Jezu Chryste! - rzekł żandarm. - Teraz już nic nie pomoże, wlepią panu parę tygodni.

Po kilku minutach zjawił się zadyszany Ammers. Jego bródka błyszczała.

- Naturalnie! - oświadczył. - To on! W całej okazałości, ten drań!

Ludwik patrzał na niego uważnie.

- Tym razem chyba nie ucieknie, co? - spytał Ammers.

- Tym razem nie - potwierdził żandarm.

- Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy - deklamował z namaszczeniem triumfujący Ammers. - Dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie...

- Czy pan wie, że pan ma raka wątroby? - przerwał Ludwik. Nie bardzo wiedział, co mówi. Nie wiedział też, skąd mu to przyszło do głowy. Był niemal nieprzytomny z wściekłości i chociaż nie zdawał sobie jeszcze dokładnie sprawy z rozmiarów swego nieszczęścia, wszystkie jego myśli skoncentrowały się na tym, by zemścić się w jakiś sposób na Ammersie. Uderzyć go nie mógł, gdyż to powiększyłoby jego karę.

- Co? - Ammers zapomniał zamknąć ust ze zdziwienia.

- Raka wątroby! Typowego raka wątroby! - Ludwik spostrzegł, że dobrze trafił. Brnął więc dalej, bez opamiętania. - Jestem medykiem i znam się na tym! Za rok zaczną się wściekłe bóle! Pan będzie miał straszliwą śmierć! I na to nie ma żadnej rady! Żadnej!

- Ależ to jest...

- Pan Bóg nierychliwy! - syczał Ludwik. - Będzie tak, jak pan powiedział: nierychło! Nierychło! Przez całe lata!

- Panie wachmistrzu! - wrzasnął Ammers. - Domagam się obrony przed tym indywiduum!

- Zrób pan testament! - parsknął Ludwik. - To wszystko, co panu pozostaje! Pan będzie gnił i rozkładał się od wewnątrz!

- Panie wachmistrzu! - Ammers toczył dokoła dzikim wzrokiem, szukając pomocy. - Pan powinien mnie bronić przed taką obelgą!

Pierwszy żandarm przyglądał mu się z zainteresowaniem.

- Na razie nie jest to obelga. To tylko diagnoza medyczna.

- Żądam, by to wszystko zostało zaprotokołowane! - darł się Ammers.

- Patrzcie, panowie! - Ludwik wskazał palcem na Ammersa, który odskoczył z przerażeniem jak na widok żmii. - Ta ołowianoszara cera przy zdenerwowaniu, te żółtawe gałki oczne - to typowe objawy! Kandydat na nieboszczyka! Można już tylko modlić się za niego.

- Kandydat na nieboszczyka! - pienił się Ammers. - Proszę to wciągnąć do protokołu!

- Kandydat na nieboszczyka to także nie obraza - oświadczył pierwszy żandarm z widocznym zadowoleniem. - O to nie będzie pan mógł go skarżyć. Wszyscy jesteśmy kandydatami na nieboszczyków.

- Wątroba rozkłada się w żywym ciele! - Ludwik spostrzegł nagłą bladość Ammersa. Postąpił krok naprzód. Ammers cofnął się jak przed szatanem. - Z początku nic się nie czuje - ciągnął Ludwik z triumfującą wściekłością. - Symptomy są niedostrzegalne. A kiedy się coś poczuje, jest już za późno. Rak wątroby! Najpowolniejsza i najstraszliwsza śmierć na świecie!

Ammers patrzał już tylko na Ludwika. Nie odpowiadał. Bezwiednym ruchem dotknął ręką okolicy wątroby.

- Przestań pan! - warknął nagle drugi żandarm. - Dość już tego! Usiądź pan tam i odpowiadaj na pytania. - Od kiedy przebywa pan w Szwajcarii?

Następnego dnia postawiono Ludwika przed sądem. Sędzia, człowiek starszy, otyły, o okrągłej, rumianej twarzy, był wyrozumiały, lecz nie mógł Ludwikowi pomóc. Paragrafy były jednoznaczne.

- Dlaczego nie zameldował się pan na policji po nielegalnym przekroczeniu granicy? - spytał.

- Bo wydalono by mnie natychmiast - odparł Ludwik znużonym głosem.

- Oczywiście, tak by się stało.

- A po drugiej stronie musiałbym także od razu zameldować się w najbliższym posterunku policji, jeślibym nie chciał naruszyć przepisów prawnych. Stamtąd następnej nocy wysłano by mnie z powrotem do Szwajcarii. A ze Szwajcarii znowu na tamtą stronę. A z tamtej strony znowu na tę. W ten sposób umarłbym powoli z głodu między dwoma granicznymi posterunkami policji. A co najmniej wędrowałbym wiecznie od jednego posterunku do drugiego. Cóż nam innego pozostaje oprócz naruszania przepisów prawnych?

Sędzia wzruszył ramionami.

- Nie mogę panu pomóc. Muszę pana skazać. Najmniejsza kara to dwa tygodnie więzienia. Takie jest prawo. Musimy chronić nasz kraj przed zalewem uchodźców.

- Wiem o tym.

Sędzia zajrzał do akt.

- Wszystko, co mogę dla pana zrobić, to złożyć wniosek do wyższej instancji, by zamieniono panu więzienie na areszt.

- Bardzo panu dziękuję - odparł Ludwik. - Ale mnie jest j wszystko jedno. Pod tym względem nie mam już żadnych ambicji.

- To nie jest wszystko jedno - wyjaśnił sędzia skwapliwie. - Odwrotnie, to bardzo ważne dla zachowania pańskich obywatelskich ] praw honorowych. Jeśli pan dostanie tylko areszt, nie będzie to wpisane do rejestru karnego, o czym pan może jeszcze nie wie!

Ludwik patrzał przez chwilę na tego dobrodusznego, nieco naiwnego człowieka.

- Obywatelskie prawa honorowe? - spytał wreszcie. - Co mi po nich? Przecież nie posiadam nawet zwykłych praw obywatelskich.

Jestem cieniem, widmem, trupem obywatela. Na cóż mi więc to, co pan nazywa prawami honorowymi?

Sędzia milczał przez chwilę.

- Musi pan przecież móc otrzymać jakieś papiery - rzekł. - Czy nie można by za pośrednictwem niemieckiego konsulatu zwrócić się o wydanie panu dowodu osobistego?

- Zrobił to już rok temu sąd czechosłowacki. Wniosek został odrzucony. Dla państwa niemieckiego nie istniejemy. A w innych krajach tylko policja interesuje się nami.

Sędzia pokiwał głową.

- A Liga Narodów nic jeszcze dla was nie zrobiła? Jest was przecież wiele tysięcy i musicie mieć jakąś możliwość egzystencji!

- Liga Narodów obraduje od kilku lat nad wydaniem nam dowodów osobistych - wyjaśnił Ludwik cierpliwie. - Każdy kraj usiłuje podrzucić nas drugiemu. Potrwa to więc jeszcze Bóg wie jak długo.

- A tymczasem?

- A tymczasem, widzi pan!

- Mój Boże! - rzekł sędzia bezradnie swym miękkim szwajcarskim akcentem. - To dopiero problem! Jaka przyszłość czeka pana?

- Nie wiem. Ważne dla mnie jest, co teraz ze mną będzie.

Sędzia przesunął ręką po błyszczącej twarzy i spojrzał na Ludwika.

- Mam syna mniej więcej w pańskim wieku - rzekł. - I gdy pomyślę, że mógłby być wyganiany z kraju do kraju tylko z tego powodu, że się urodził...

- A ja mam ojca - rzekł Ludwik. - Gdyby go pan widział...

Spojrzał w okno. Jesienne słońce ozłacało jabłoń obsypaną owocami. Tam była wolność. Tam była Ruth.

- Chciałbym pana o coś spytać - rzekł sędzia po chwili. - To do sprawy nie należy. Ale chciałbym pana jednak o to spytać. Czy pan jeszcze w coś wierzy?

- O tak! Wierzę w święty egoizm! W bezlitosność! W kłamstwo!

W brak serca!

- Tego się obawiałem. Jakżeby mogło być inaczej...

- To jeszcze nie wszystko - ciągnął Ludwik spokojnie. - Wierzę także w dobroć, w przyjaźń, w miłość i uczynność. Doznałem tego może więcej niż wielu, którym się dobrze powodzi.

Sędzia wstał ociężale i wymijając swój fotel podszedł do niego.

- Przyjemnie jest to usłyszeć - rzekł. - Gdybym tylko wiedział, co mógłbym dla pana zrobić!

- Nic - odparł Ludwik. - Znam już przepisy prawne i mam znajomego, który jest nawet specjalistą w tej dziedzinie. Proszę mnie posłać do więzienia.

- Poślę pana do aresztu śledczego i przekażę pańską sprawę wyższej instancji.

- Jeśli panu to ułatwi wydanie wyroku, to bardzo proszę. Jeśli jednak przez to sprawa miałaby się przeciągnąć, to wolę więzienie.

- Nie przeciągnie się, postaram się o to.

Sędzia wyciągnął z kieszeni ogromną portmonetkę.

- Niestety, istnieje tylko taki prymitywny sposób pomocy - rzekł wyjmując z wahaniem złożony banknot. - Bardzo mi przykro, że nic innego nie mogę dla pana zrobić...

Ludwik przyjął pieniądze.

- Właśnie to jedynie pomaga nam naprawdę - rzekł i pomyślał:

Dwadzieścia franków! Co za szczęście! To starczy dla Ruth aż do granicy!”

Nie odważał się pisać do niej, gdyż w ten sposób wyszłoby na jaw, że już od dłuższego czasu jest w Szwajcarii, za co mogłaby zostać skazana. A tak zawsze jeszcze istniała możliwość, że odstawią ją tylko do granicy lub, jeśli będzie miała szczęście, że ją zwyczajnie zwolnią ze szpitala.

Pierwszego wieczora czuł się bardzo nieszczęśliwy i długo nie mógł usnąć z niepokoju. Widział przed sobą Ruth w łóżku, z gorączką, i nagle obudził się przerażony, bo śniło mu się, że ją grzebią. Usiadł na pryczy skulony, obejmując kolana ramionami. Siedział tak przez dłuższy czas. Nie chciał upadać na duchu, a czuł, że mu to grozi. „To tylko noc - myślał - to noc i nocny lęk. Lęk w dzień jest rozsądny, w nocy nie zna granic.”

Wstał i zaczął chodzić po małej celi oddychając powoli i głęboko.

Potem zdjął marynarkę i zaczął ćwiczenia gimnastyczne. „Muszę panować nad nerwami, inaczej zginę. Muszę być zdrów” - myślał.

Robił przysiady i zwroty tułowia i stopniowo zdołał skupić uwagę na ćwiczeniach. Potem przypomniał mu się wieczór w więzieniu wiedeńskim i jasnowłosy student, który dawał mu lekcje boksu. Uśmiechnął się. „Gdyby nie on, na pewno nie zachowałbym się tak wobec Ammersa dziś wieczorem - pomyślał. - Gdyby nie on i Steiner.

Gdyby nie całe to twarde życie. Niech mnie hartuje, byleby mnie nie złamało. Będę się bronił.” Zaczął, miękko uginając nogi w kolanach, rozmachem całego ciała zadawać w ciemności w lewo i w prawo długie, proste ciosy, a potem kilka krótkich uderzeń z dołu, coraz szybciej i szybciej, aż nagle w mroku zajaśniała przed nim widmowo biała bródka chorego na wątrobę Ammersa i wówczas trening nabrał życia i siły. Zdzielił go kilkoma krótkimi prostymi i potężnymi sierpowymi w podbródek i okolice uszu, wrzepił mu dwa wściekłe uderzenia w okolicę serca i straszliwy cios w splot słoneczny i zdawało mu się, że słyszy, jak Ammers z jękiem pada na podłogę. To mu jednak nie wystarczało. Sapiąc z podniecenia wciąż go podnosił i rozbijał systematycznie cień wroga, przy czym na koniec, jako szczególny przysmak, zostawił sobie ciężkie ciosy w okolicę wątroby.

Trwało to do świtu i był już tak wyczerpany, że upadł na pryczę i zasnął natychmiast, zapomniawszy o nocnych strachach.

W dwa dni później zjawił się w celi doktor Beer. Ludwik zerwał się.

- Jak ona się czuje?

- Dość dobrze, to znaczy normalnie.

Ludwik odetchnął z ulgą.

- Skąd pan wiedział, że tu jestem?

- To proste. Przestał pan przychodzić, a więc musiał pan być tu.

- To prawda. Czy ona wie o tym?

- Tak. Kiedy pan wczoraj nie wystąpił w roli Prometeusza, poruszyła niebo i ziemię, by się ze mną skomunikować. Po godzinie wiedzieliśmy wszystko. To był zresztą całkiem wariacki pomysł z tymi zapałkami!

- Tak, ma pan rację! Czasem wydaje się nam, że jesteśmy już bardzo cwani, i wówczas zaczynamy robić głupstwa. Na razie dostałem dwa tygodnie. Przypuszczalnie po dwunastu dniach wyjdę. Czy Ruth będzie wówczas już zdrowa?

- Nie. W każdym razie nie będzie jeszcze mogła podróżować.

Myślę, że zostawimy ją w szpitalu, jak długo się da.

- Oczywiście! - Ludwik namyślał się chwilę. - Będę więc musiał czekać na nią w Genewie. I tak nie mógłbym jej zabrać ze sobą, zostanę przecież odstawiony do granicy.

Dr Beer wyciągnął list z kieszeni.

- Przyniosłem panu coś.

Ludwik szybko pochwycił list, lecz po chwili wsunął go do kieszeni.

- Może go pan spokojnie teraz przeczytać. Mam czas - rzekł dr Beer.

- Nie, przeczytam go później.

- No, to wracam do szpitala. Powiem jej, że widziałem pana. Czy chce mi pan dać coś dla niej? - Dr Beer wyciągnął z kieszeni płaszcza wieczne pióro i papier listowy. - Przyniosłem wszystko.

- Dziękuję! Bardzo dziękuję! - Ludwik napisał szybko, że ma się dobrze, żeby Ruth postarała się jak najszybciej wyzdrowieć i że gdyby został wydalony przedtem, będzie na nią czekał w Genewie. Codziennie w południe na poczcie głównej. Dr Beer poda jej bliższe szczegóły.

Włożywszy do listu banknot dwudziestofrankowy otrzymany od sędziego, zakleił kopertę.

- Proszę.

- Nie chce pan przeczytać wpierw tamtego listu? - spytał dr Beer.

- Nie! Jeszcze nie! Nie tak prędko. Mam na to przecież cały dzień.

Dr Beer spojrzał na niego nieco zdziwiony, po czym wsunął list do kieszeni.

- Dobrze. Za parę dni odwiedzę pana znowu.

- Na pewno?

Dr Beer roześmiał się.

- A dlaczegoby nie?

- Tak, to prawda. Teraz przecież wszystko jest w porządku.

Przynajmniej pod tym względem. Przez następne dwanaście dni nic nie może się zdarzyć. Żadna niespodzianka. To jest właściwie uspokajające.

Po wyjściu dra Beera Ludwik wyjął z kieszeni list od Ruth. „Taki lekki - pomyślał - trochę papieru i kilka znaków atramentem, a tyle szczęścia!”

Położył list na brzegu pryczy. Potem zaczął swoje ćwiczenia. Jeszcze raz znokautował Ammersa i wpakował mu kilka zakazanych ciosów w okolicę nerek.

- Nie damy się - rzekł do listu znowu zwalając z nóg Ammersa pięknym sierpowym w podbródek.

Odpoczął, nadal rozmawiając z listem. Dopiero po południu, gdy zmrok zapadł, otworzył go i przeczytał parę linijek. Co godzinę czytał po kawałku. Wieczorem doszedł do podpisu. Wyczuwał strapienie Ruth, jej niepokój, jej miłość i odwagę. Zerwał się i znowu zaczął obrabiać Ammersa. Co prawda nie była to już walka zgodna z regulaminem sportowym. Ludwik spoliczkował Ammersa, skopał go i w końcu wyrwał mu białą bródkę.

Steiner był już spakowany. Wybierał się do Francji. Austria stawała się niebezpieczna i jej przyłączenie do Niemiec było już tylko kwestią czasu. Poza tym Prater i przedsiębiorstwo dyrektora Potzlocha przygotowywały się do długiego zimowego snu.

Potzloch uścisnął dłoń Steinera.

- My, koczownicy, przywykliśmy do rozstań. Gdzieś na świecie spotkamy się pewnie znowu.

- Na pewno!

- A zatem - Potzloch w porę złapał spadające binokle - niech pan dobrze spędzi zimę! Nie jestem zwolennikiem scen pożegnalnych.

- Ja również nie - rzekł Steiner.

- Wie pan - Potzloch zamrugał oczami. - Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Gdy się widuje tylu ludzi, jak przychodzą i odchodzą, człowiek przywyka do tego w końcu. Tak jakby się przechodziło od strzelnicy do karuzeli.

- Piękne porównanie! Od strzelnicy do karuzeli - i od karuzeli do strzelnicy. Zachwycające!

Potzloch uśmiechnął się pochlebiony.

- Mówiąc między nami, Steiner, wie pan, co jest najstraszliwsze na świecie? Powiem panu w sekrecie: to, że w końcu wszystko staje się kwestią przyzwyczajenia. - Wcisnął binokle na nos. - Nawet tak zwane ekstazy!

- Nawet wojna! - dodał Steiner. - Nawet cierpienie! Nawet śmierć! Znam jednego faceta, który w przeciągu dziesięciu lat pogrzebał cztery żony. Teraz ma piątą, która już choruje. A on, wyobraź pan sobie, z całym spokojem rozgląda się za szóstą. Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia!

- Prócz własnej śmierci.

Potzloch machnął ręką.

- W którą przecież nikt nie wierzy naprawdę. Nawet na wojnie, bo inaczej nie byłoby wojen. Każdy wierzy, że właśnie jemu nic się nie stanie. Prawda?

Spojrzał na Steinera przechylając głowę na bok. Steiner potakiwał ubawiony. Potzloch raz jeszcze wyciągnął do niego rękę.

- No, to serwus! Lecę do strzelnicy, żeby zobaczyć, czy dobrze zapakowali mój serwis rodzinny.

- Serwus! A ja pójdę jeszcze raz do karuzeli.

Potzloch uśmiechnął się i pomknął dalej.

Steiner wracał do wozu. Zeschłe liście szeleściły pod jego stopami.

Milcząca, nieczuła noc stała nad lasem. Od strzelnicy dobiegały uderzenia młotka. W częściowo już zdemontowanej karuzeli kołysało się kilka żarówek. Steiner szedł pożegnać się z Lilo, która zostawała w Wiedniu. Jej dowód osobisty i pozwolenie na pracę były ważne jedynie w Austrii. Zresztą nie wyjechałaby z nim, nawet gdyby mogła.

Steiner i ona byli towarzyszami, których połączył na chwilę los i zawierucha dziejowa, i oboje wiedzieli o tym.

Lilo nakrywała do stołu w wozie. Gdy Steiner wszedł, zwróciła się ku niemu.

- Jest poczta dla ciebie.

Steiner wziął list i spojrzał na znaczek.

- Ze Szwajcarii. Pewnie od naszego małego. - Rozerwał kopertę i zaczął czytać. - Ruth jest w szpitalu - rzekł.

- Co jej jest? - spytała Lilo.

- Ma zapalenie płuc. Ale widocznie niezbyt ciężkie. Są w Murten.

Wieczorem mały przesyła jej sprzed szpitala sygnały świetlne. Może ich jeszcze zastanę, gdy będę przejeżdżał przez Szwajcarię. - Wsunął list do kieszeni. - Mam nadzieję, że mały wie, co zrobić, by się znowu spotkali.

- Wie na pewno - odparła Lilo. - Wiele się nauczył.

- Tak, ale mimo wszystko...

Steiner chciał wyjaśnić jej trudności, jakie powstaną dla Ludwika, jeżeli Ruth zostanie ze szpitala odstawiona do granicy. Pomyślał jednak, że widzą się dziś z Lilo po raz ostatni i że lepiej nie mówić o dwojgu ludziach, którzy pragną się spotkać, by pozostać na zawsze razem.

Wyjrzał przez okno. Na placu oświetlonym karbidówkami robotnicy owijali w szare płachty łabędzie, konie i żyrafy z karuzeli.

Zwierzęta stały i leżały na ziemi, jak gdyby bomba zburzyła nagle ich rajską idyllę. W jednej ze zdemontowanych gondoli siedzieli dwaj robotnicy pijąc piwo z butelek. Ich marynarki i czapki wisiały na rogach białego jelenia, który z wyciągniętymi w skoku nogami opierał się o skrzynię, jak gdyby skamieniały w wieczystym pędzie.

- Chodź - usłyszał za sobą głos Lilo - kolacja gotowa.

Zrobiłam dla ciebie pierogi.

Steiner odwrócił się i otoczył ją ramieniem.

- Kolacja, pierogi - rzekł. - Dla nas, tułaczy, wspólny posiłek jest już czymś w rodzaju ojczyzny, prawda?

- Istnieje jeszcze coś innego. Ale ty o tym nie wiesz. - Milczała chwilę. - Nie wiesz, bo nie umiesz płakać i nie rozumiesz, co to znaczy smucić się razem.

- Nie, tego nie znam - odparł Steiner. - Nieczęsto byliśmy smutni, Lilo.

- Nie. Ty nie. Jesteś szalony albo obojętny, albo się śmiejesz, albo jesteś - jak wy to nazywacie - odważny. A to wcale nie jest odwaga.

- A co to jest, Lilo?

- Strach przed poddaniem się uczuciu. Strach przed łzami. Strach przed brakiem męskości. W Rosji mężczyźni umieli płakać, a mimo to zachować męskość i odwagę. A ty nigdy nie ulżyłeś swemu sercu.

- Nie - odparł Steiner.

- Na co czekasz?

- Nie wiem. I nie chcę wiedzieć.

Lilo przyjrzała mu się uważnie.

- Chodź jeść - rzekła wreszcie. - Zanim odejdziesz, ty niespokojny duchu, dam ci na drogę chleb i sól, i błogosławieństwo, jak w Rosji. Może będziesz się śmiał z tego.

- Nie.

Postawiła na stole półmisek z pierogami.

- Usiądź przy mnie, Lilo.

Potrząsnęła głową.

- Dziś będziesz jadł sam. Będę ci usługiwała. To twój ostatni posiłek.

Stojąc podawała mu pierogi, chleb, mięso i ogórki. Przyglądała się, jak jadł, i milcząc przyrządzała herbatę. Poruszała się na małej przestrzeni wozu długimi, miękkimi krokami pantery przywykłej do zbyt ciasnej klatki. Jej wąskie, brązowe ręce krajały dla niego mięso.

Jej twarz o skupionym, nieprzeniknionym wyrazie przypominała Steinerowi jakąś biblijną postać.

Steiner wstał i wziął swoje rzeczy. Z chwilą otrzymania paszportu zmienił plecak na walizkę. Otworzył drzwi wozu, zszedł ze stopni i postawił walizkę na ziemi. Potem wrócił.

Lilo stała oparta ręką o stół, a w oczach jej odbijała się tak ślepa pustka, jak gdyby była niewidoma i już samotna. Steiner podszedł do niej.

- Lilo...

Poruszyła się i spojrzała na niego. Wyraz jej oczu zmienił się.

- Ciężko mi odchodzić - rzekł Steiner.

Skinęła głową i zarzuciła mu ramiona na szyję.

- Będę samotna bez ciebie.

- A gdzie ty się podziejesz?

- Nie wiem jeszcze.

- Będziesz bezpieczna w Austrii. Nawet jeśli tu będą Niemcy.

- Tak.

Patrzała na niego z powagą. Jej oczy były głębokie i błyszczące.

- Szkoda, Lilo - szepnął Steiner.

- Tak.

- Czy wiesz, dlaczego?

- Wiem i ty wiesz to samo o mnie.

Długo patrzyli sobie w oczy.

- To dziwne - rzekł Steiner. - Dzieli nas tylko pewien okres czasu, pewien okres życia. Wszystko inne nas łączy.

- Cały czas - odparła Lilo spokojnie - cały czas i całe nasze życie.

Skinął głową. Lilo ujęła jego twarz w dłonie i powiedziała kilka słów po rosyjsku. Potem podała mu kawałek chleba i szczyptę soli.

- Zjedz to, gdy odejdziesz. Niech ci to da chleb bez troski na obczyźnie. A teraz idź.

Steiner chciał ją pocałować, ale spojrzawszy na nią wstrzymał się.

- Idź już - szepnęła cicho. - Idź.

Wszedł w las. Po chwili obejrzał się. Wesołe miasteczko utonęło w ciemności. Pozostała jedynie bezbrzeżna szumiąca noc i daleki oświetlony czworobok otwartych drzwi, a w nich drobna nieruchoma postać.

XV

Po dwóch tygodniach Ludwik stanął ponownie przed sądem. Otyły sędzia z rumianą twarzą miał minę zatroskaną.

- Muszę panu zakomunikować coś przykrego, panie Kern.

Ludwik wyprostował się. „Cztery tygodnie - pomyślał - chyba nie więcej niż cztery tygodnie! Tak długo dr Beer będzie mógł w ostateczności przetrzymać Ruth w szpitalu!”

- Odwołanie pana zostało odrzucone przez wyższą instancję. Zbyt długo przebywał pan w Szwajcarii. Pojęcie przymusowej sytuacji nie dało się już zastosować. A poza tym ta historia z żandarmem. Został pan skazany na dwa tygodnie więzienia.

- Jeszcze dwa tygodnie?

- Nie. Ogółem dwa tygodnie. Areszt śledczy został w całości zaliczony.

Ludwik odetchnął głęboko.

- W takim razie powinienem być zwolniony dzisiaj?

- Tak. Tylko niech pan pamięta o tym, że nie siedział pan w areszcie, lecz w więzieniu. Niedobrze, że pańskie nazwisko figuruje już w rejestrze karnym.

- Wytrzymam to jakoś.

Sędzia przyjrzał mu się.

- Byłoby lepiej dla pana, gdyby to nie było zarejestrowane. Ale nic się nie dało zrobić.

- Czy zostanę dziś odstawiony?

- Tak. Przez Bazyleję.

- Przez Bazyleję? Do Niemiec?

Ludwik obejrzał się błyskawicznie. Był gotów natychmiast wyskoczyć przez okno i uciec. Słyszał kilka razy o tym, że emigrantów odsyłano do Niemiec, lecz byli to przeważnie uchodźcy, którzy właśnie przybywali z Niemiec. Okno było otwarte, a sala sądowa znajdowała się na parterze. Za oknem świeciło słońce. Za oknem kołysały się na wietrze gałęzie jabłoni, dalej był żywopłot, przez który można było przeskoczyć, a za nim - wolność.

Sędzia potrząsnął głową.

- Zostanie pan odstawiony do Francji, nie do Niemiec. Bazyleja to nasza niemiecka i zarazem francuska granica.

- Czy nie można by odstawić mnie nad granicę w Genewie?

- Nie, niestety, to niemożliwe. Do Bazylei jest bliżej. Mamy odpowiednie instrukcje. Do Genewy jest znacznie dalej.

Ludwik milczał przez chwilę.

- Czy to pewne, że zostanę odstawiony do Francji? - spytał.

- Całkiem pewne.

- Czy nikogo, kto został ujęty bez papierów, nie odstawia się do Niemiec?

- Nikogo, o ile wiem. To mogło najwyżej zdarzyć się kiedyś w jednym z miast pogranicznych. Ale i o takich wypadkach właściwie nie słyszałem.

- Kobiety chyba na pewno nie odesłano by do Niemiec?

- Na pewno nie. W każdym razie ja nigdy bym tego nie zrobił.

Dlaczego pana to interesuje?

- Bez specjalnego powodu. Tylko w drodze spotykałem także kobiety bez papierów. Dla nich wszystko było znacznie trudniejsze.

Dlatego pytam.

Sędzia wyjął z akt jakieś pismo i pokazał je Ludwikowi.

- Oto pański rozkaz wydalenia. Czy teraz wierzy pan, że zostanie pan odstawiony do Francji?

- Tak.

Sędzia odłożył dokument z powrotem do teczki.

- Pański pociąg odchodzi za dwie godziny.

- A czy odstawienie mnie do Genewy jest zupełnie wykluczone?

- Zupełnie. Przejazdy uchodźców kosztują nas bardzo dużo.

Została wydana ścisła instrukcja, by ich odstawiać do najbliższej granicy. Naprawdę nic w tej sprawie nie mogę dla pana zrobić.

- A gdybym sam zapłacił za podróż, czy mógłbym zostać odstawiony do Genewy?

- Tak, to byłoby możliwe. Czy pan sobie tego życzy?

- Nie, mam za mało pieniędzy. Tak tylko pytałem.

- Niech pan zbyt wiele nie pyta - rzekł sędzia. - Właściwie powinien pan zapłacić także za podróż do Bazylei, gdyby pan miał pieniądze. Ale zrezygnowałem z tego żądania. - Wstał. - Żegnam pana! Życzę wszystkiego dobrego! Mam nadzieję, że da pan sobie radę we Francji. I mam też nadzieję, że to wszystko wkrótce się zmieni!

- Tak, być może. Bez tej nadziei moglibyśmy się od razu powiesić.

Ludwik nie miał już okazji przekazać Ruth wiadomości. Doktor Beer odwiedził go poprzedniego dnia i oświadczył, że Ruth musi pozostać w szpitalu jeszcze tydzień. Ludwik postanowił, że napisze do niego z francuskiej granicy. Wiedział najważniejsze: że Ruth w żadnym razie nie odeślą do Niemiec i że jeśli jej starczy pieniędzy na podróż, zostanie wysłana przez Genewę.

Punktualnie po dwóch godzinach przyszedł po niego tajniak w cywilu. Poszli na dworzec. Ludwik niósł walizkę, którą dr Beer poprzedniego dnia odebrał z owczarni i przywiózł mu do więzienia.

Doszli do jakiejś oberży. Okna sali na parterze były szeroko otwarte. Kapela grała na cytrach ludowy taniec z towarzyszeniem męskiego chóru. Przy oknie stali dwaj śpiewacy w strojach tyrolskich i jodłowali trzymając się za ramiona i kołysząc się do taktu.

Tajniak przystanął. Jeden z jodlerów umilkł. Był to tenor.

- Gdzieżeś się zawieruszył, Maks? - spytał. - Wszyscy czekają.

- Służba! - odparł tajniak.

Śpiewak obrzucił wzrokiem Ludwika.

- Co za świństwo! To z naszego kwartetu dziś wieczór guzik.

- Nic podobnego. Wracam za dwadzieścia minut.

- Na pewno?

- Na pewno!

- Dobrze. Musimy koniecznie uporać się dziś z tym nowym jodłowaniem na dwa głosy. Tylko nie zazięb się.

- Nie, nie!

Poszli dalej.

- Pan nie pojedzie ze mną do granicy? - spytał Ludwik po chwili.

- Nie. Mamy na was nowy sposób.

Doszli do dworca. Tajniak odszukał kierownika pociągu.

- To ten - oświadczył wskazując na Ludwika, po czym wręczył kierownikowi rozkaz wydalenia. - Życzę panu szczęśliwej podróży! - rzekł nagle bardzo uprzejmie i odmaszerował.

- Chodź pan ze mną!

Kierownik pociągu zaprowadził Ludwika do budki hamulcowej wagonu towarowego.

- Niech pan wchodzi.

Mała kabina zawierała tylko jedno drewniane siedzenie. Ludwik wsunął pod nie walizkę. Kierownik zamknął drzwi od zewnątrz.

- Tak! W Bazylei wypuszczę pana.

Oddalił się na drugi koniec słabo oświetlonego peronu. Ludwik wyjrzał przez okienko kabiny. Spróbował ostrożnie, czy mógłby się przez nie przecisnąć. Było jednak zbyt wąskie.

Po kilku minutach pociąg ruszył mijając jasno oświetlone poczekalnie z pustymi stołami i bezużytecznym światłem. Zawiadowca stacji w czerwonej czapce pozostał w ciemnościach. Przemknęło jeszcze kilka leżących na dole ulic, szlaban z czekającymi samochodami, kawiarenka, w której kilkoro ludzi grało w karty - potem miasto znikło.

Ludwik usiadł na drewnianej ławeczce. Oparłszy mocno stopy o walizkę patrzał przez okno w noc ciemną, wietrzną, nieznaną i nagle poczuł się bardzo nieszczęśliwy.

W Bazylei przyszedł po niego policjant i zaprowadził go na posterunek celny, gdzie dano mu coś do jedzenia. Potem pojechał z celnikiem tramwajem do Burgfelden. Szli w ciemności wzdłuż żydowskiego cmentarza, potem obok cegielni i skręcili w boczną drogę. Po chwili celnik zatrzymał się.

- Tędy dalej. Cały czas prosto.

Ludwik poszedł wskazaną drogą. Wiedział mniej więcej, gdzie się znajduje, i obrał kierunek na St. Louis. Nie ukrywał się, było mu obojętne, czy zostanie od razu ujęty.

Zmylił drogę i dopiero nad ranem doszedł do St. Louis. Zameldował się natychmiast na policji francuskiej oświadczając, że w nocy przerzucono go przez granicę. Chciał uniknąć więzienia, a było to możliwe jedynie wtedy, gdy tego samego dnia zgłaszał się w policji lub w urzędzie celnym. Wówczas nie groziła mu żadna kara. Mogli go jedynie przerzucić z powrotem.

W policji zatrzymano go przez cały dzień, a wieczorem odesłano na posterunek celny.

Celników było dwóch. Jeden pisał coś przy stole. Drugi siedział na ławce obok pieca, paląc papierosy z mocnego algierskiego tytoniu. Od czasu do czasu przyglądał się Ludwikowi.

- Co pan ma w tej walizce? - spytał po chwili.

- Rzeczy, które są moją własnością.

- Proszę otworzyć.

Ludwik uniósł wieko. Celnik wstał, podszedł leniwie i z ciekawości pochylił się nad walizką.

- Woda kolońska, mydło, perfumy! No, proszę! I to wszystko przywiózł pan ze Szwajcarii?

- Oczywiście.

- Nie chce pan nam chyba wmówić, że to do pańskiego osobistego użytku?

- Nie. Handlowałem tym.

- W takim razie musi pan to oclić! - oświadczył celnik. - Proszę to wyjąć! Tamte śmiecie - wskazał na igły, sznurowadła i inne drobnostki - daruję panu.

Ludwikowi zdawało się, że śni.

- Oclić? - spytał. - Ja mam coś oclić?

- Naturalnie! Przecież nie jest pan kurierem dyplomatycznym!

A może myślał pan, że ja te rzeczy kupię? Przywiózł pan do Francji przedmioty podlegające ocleniu. Dalej, dawaj pan te rzeczy!

Urzędnik sięgnął po taryfę celną i przysunął wagę.

- Nie mam pieniędzy - rzekł Ludwik.

- Nie ma pan pieniędzy? - Celnik wsunął ręce do kieszeni i zakołysał się w kolanach. - Dobrze, w takim razie skonfiskujemy to wszystko. Dawaj pan!

Ludwik siedział na podłodze obok walizki, trzymając ją kurczowo.

- Nie przybyłem dobrowolnie do Francji - rzekł. - Zameldowałem się, by mnie odesłano z powrotem do Szwajcarii. Nie obowiązuje mnie cło.

- Patrzcie państwo! Będzie mnie tu uczył!

- Zostaw chłopaka w spokoju, Francois! - odezwał się celnik siedzący przy stole.

- Ani mi się śni! Taki bosz, który wszystko wie lepiej niż inni, jak ta cała ich banda! Dawaj pan butelki!

- Nie jestem boszem! - rzekł Ludwik.

W tej chwili do pokoju wszedł trzeci urzędnik, jak Ludwik spostrzegł, wyższej rangi niż tamci.

- O co chodzi? - spytał krótko.

Celnik wyjaśnił sprawę. Inspektor przyglądał się Ludwikowi.

- Czy zameldował się pan natychmiast na policji? - spytał.

- Tak.

- I chce pan wrócić do Szwajcarii?

- Tak. Po to przecież tu jestem.

Inspektor namyślał się chwilę.

- To nie jego wina - zadecydował. - Nie jest przemytnikiem.

Jego samego przemycono. Odesłać go z powrotem i na tym koniec.

Wyszedł.

- Widzisz, Francois - rzekł celnik siedzący przy stole. - Po co się tak wszystkim przejmujesz? Jeszcze ci się żółć rozleje!

Francois nie odpowiadał. Patrzał tylko lękliwie na Ludwika, a Ludwik patrzał na niego. Nagle uprzytomnił sobie, że rozmawiał po francusku i rozumiał Francuzów, i zaczął w duchu błogosławić rosyjskiego profesora z wiedeńskiego więzienia.

Nazajutrz rano był z powrotem w Bazylei. Zmienił taktykę. Nie poszedł od razu na policję. Niewiele mu groziło, jeśli przez dzień pozostanie w mieście i zamelduje się dopiero wieczorem. Było to co prawda największe w całej Szwajcarii skupisko emigrantów, postanowił jednak mimo to coś zarobić.

Zaczął od pastorów. Było niemal pewne, że go nie zadenuncjują.

Pierwszy pastor wyrzucił go za drzwi, drugi ofiarował mu kromkę chleba z masłem, trzeci pięć franków. Ludwik pracował więc dalej ze sprzyjającym szczęściem i do południa zarobił siedemnaście franków.

Chciał przede wszystkim pozbyć się reszty perfum i wody kolońskiej na wypadek ponownego spotkania z Francois. Nie bardzo mu się powiodło u pastorów, za to lepiej u innych ludzi. Po południu, mając już dwadzieścia osiem franków w kieszeni, wszedł do katolickiego kościoła. Było to najbezpieczniejsze miejsce odpoczynku, a Ludwik miał za sobą dwie nie przespane noce.

Kościół był pusty i mroczny. Pachniał kadzidłem i świecami.

Usiadłszy na ławce Ludwik napisał list do doktora Beera, dołączając list i pieniądze dla Ruth. Potem zakleił kopertę i wsunął ją do kieszeni.

Poczuł wielkie zmęczenie. Powoli osunął się na klęcznik i oparł głowę o pulpit. Chciał tylko wypocząć chwilę, lecz zapadł w sen.

Ocknąwszy się nie wiedział początkowo, gdzie się znajduje. Patrząc zmrużonymi oczami na matowe, czerwonawe światło na ołtarzu, powoli wracał do rzeczywistości. Usłyszawszy kroki oprzytomniał zupełnie.

Ksiądz w czarnej sutannie szedł wolno środkowym przejściem.

Przystanął obok Ludwika i przyjrzał mu się, Ludwik przezornie złożył ręce.

- Nie chciałem panu przeszkodzić - rzekł duchowny.

- Zamierzałem właśnie iść - odparł Ludwik.

- Widziałem pana z zakrystii. Jest pan tu już od dwóch godzin.

Czy modlił się pan o coś szczególnego?

- Tak - odparł Ludwik. Był nieco zaskoczony, lecz opanował się szybko.

- Pan nietutejszy? - Ksiądz patrzył na walizkę.

- Nie. - Ludwik spojrzał na księdza. Twarz jego budziła zaufanie. - Jestem emigrantem. Muszę dziś w nocy przekroczyć granicę. W walizce mam rzeczy, które sprzedaję.

Pozostała mu jeszcze jedna butelka wody kolońskiej i nagle wpadł mu do głowy niedorzeczny pomysł sprzedania jej księdzu w kościele.

Było to nieprawdopodobne, ale do rzeczy nieprawdopodobnych zdążył się już przyzwyczaić.

- Wodę kolońską - rzekł. - Bardzo dobrą i bardzo tanią.

Właśnie ją wyprzedaję.

Chciał otworzyć walizkę.

Ksiądz powstrzymał go.

- Proszę zostawić. Wierzę panu. Nie będziemy naśladowali przekupniów w świątyni. Cieszy mnie, że modlił się pan tak długo. Proszę ze mną do zakrystii. Mamy mały fundusz dla wiernych będących w potrzebie.

Ludwik dostał dziesięć franków. Czuł się trochę zawstydzony, lecz nie na długo. Miał na opłacenie części przejazdu koleją we Francji dla siebie i Ruth. - „Zła passa skończyła się chyba” - pomyślał. Wrócił do kościoła i tym razem modlił się istotnie, nie wiedząc dokładnie, do kogo. Jego ojciec był Żydem, on sam protestantem, a klęczał w kościele katolickim. Pomyślał jednak, że w takich czasach zapewne i w niebie panuje zamęt, i spodziewał się, że jego modlitwa dojdzie, gdzie należy.

Wieczorem pojechał koleją do Genewy. Coś mu mówiło, że Ruth może wcześniej zwolnią ze szpitala. Przyjechawszy rankiem, zostawił walizkę w przechowalni dworcowej i zgłosił się w policji, że właśnie wydalono go z Francji. Ponieważ miał przy sobie rozkaz wysiedlenia ze Szwajcarii zaledwie sprzed kilku dni, uwierzono mu. Zatrzymano go przez dzień, a w nocy przerzucono przez granicę w kierunku na Cologny.

Zameldował się od razu we francuskim urzędzie celnym.

- Wejdź pan - rzekł zaspany celnik. - Mamy już jednego.

O czwartej wyślemy was z powrotem.

Ludwik wszedł do budki celnej.

- Vogt! - wykrzyknął zdziwiony. - Co pan tu robi?

Vogt wzruszył ramionami.

- Znowu oblegam granicę szwajcarską.

- Od czasu, kiedy pana odprowadzali na dworzec w Lucernie?

- Tak.

Vogt wyglądał marnie. Był wychudzony, a jego cera przypominała szary papier.

- Mam pecha - rzekł. - Nie mogę dostać się do więzienia.

A noce są już tak chłodne, że nie wytrzymuję tego.

Ludwik usiadł obok niego.

- A ja byłem w więzieniu - rzekł - i cieszę się, że znowu jestem na wolności. Takie jest życie!

Żandarm przyniósł im trochę chleba i czerwonego wina. Po zjedzeniu natychmiast usnęli na ławce. O czwartej obudzono ich i odstawiono do granicy. Było jeszcze całkiem ciemno. Oszronione pola jaśniały blado wzdłuż drogi.

Vogt drżał z zimna. Ludwik ściągnął sweter.

- Proszę, niech pan go włoży. Mnie ciepło.

- Naprawdę?

- Naprawdę!

- Pan jest młody - rzekł Vogt. - Ot co! - Wciągnął sweter. - Tylko na parę godzin, do wschodu słońca.

Niedaleko Genewy pożegnali się. Vogt chciał przedostać się w głąb kraju przez Lozannę. Dopóki znajdował się blisko granicy, odsyłano go po prostu z powrotem i nie mógł liczyć na więzienie.

- Niech pan zatrzyma sweter - rzekł Ludwik.

- Wykluczone! Przecież to majątek!

- Mam jeszcze jeden. Podarunek od kapelana więziennego w Wiedniu. Jest w przechowalni na dworcu w Genewie.

- Czy to prawda?

- Oczywiście. Granatowy z czerwonym szlakiem. Wierzy pan teraz?

Vogt uśmiechnął się. Wyciągnął z kieszeni małą książeczkę.

- Niech pan to weźmie w zamian.

Były to wiersze Hólderlina.

- Bez tego tym bardziej nie może się pan obejść - rzekł Ludwik.

- Mogę. Większość znam na pamięć.

Ludwik dotarł do Genewy. Przez dwie godziny spał w kościele, a o dwunastej był na poczcie głównej. Wiedział, że Ruth nie mogła jeszcze przyjechać, mimo to czekał do drugiej. Potem przestudiował spis adresów Bindera. Znowu dopisywało mu szczęście. Do wieczora zarobił siedemnaście franków i zgłosił się w policji.

Noc, jak zwykle w sobotę, była niespokojna. Już o jedenastej przywieziono dwóch pijaków. Zarzygali cały lokal, po czym zaczęli śpiewać. O pierwszej było ich już pięciu. O drugiej przyprowadzono Vogta.

- Los się na mnie uwziął! - rzekł melancholijnie. - Ale przynajmniej jesteśmy razem.

Po godzinie wyprowadzono ich. Noc była zimna. Gwiazdy migotały i wydawały się bardzo dalekie. Jasny księżyc błyszczał jak roztopiony metal.

Żandarm przystanął.

- Tu skręcicie na prawo, a potem...

- Wiem - przerwał mu Ludwik. - Znam drogę.

- No, to wszystkiego dobrego.

Poszli dalej, przez wąski pas ziemi niczyjej pomiędzy dwiema granicami.

Wbrew oczekiwaniom nie odesłano ich z powrotem tej samej nocy, lecz zaprowadzono na prefekturę i spisano protokół. Potem dano im jeść. Następnej nocy odstawiono ich znowu do granicy.

Pogoda tymczasem zrobiła się wietrzna i chmurna. Vogt był bardzo zmęczony. Nie mówił prawie nic i widać było, że jest bliski rozpaczy.

Gdy znaleźli się już dość daleko od granicy, postanowili odpocząć w stogu siana. Vogt spał do rana jak zabity.

Obudził się o wschodzie słońca. Nie poruszył się, otworzył tylko oczy. Ludwikiem dziwnie wstrząsnął widok tej nieruchomej, szczupłej postaci, okrytej cienkim płaszczem, ten cień człowieka z szeroko otwartymi, spokojnymi oczami.

Leżeli na łagodnym stoku, z którego mieli widok na miasto i jezioro oświetlone porannym słońcem. Dym z kominów, unoszący się w świeżym powietrzu, budził myśl o cieple, o bezpieczeństwie, o śniadaniu, o łóżku. Jezioro migotało w dole niespokojnym ruchem fal. Vogt spojrzał w milczeniu, jak promienie słoneczne rozpraszały lekką, zwiewną mgłę i spoza strzępów chmur wyłaniał się powoli biały, lśniący masyw Mont Blanc, niby jasne mury wysoko wzniesionej niebiańskiej Jerozolimy.

Wyruszyli około dziewiątej. Dobrnąwszy do Genewy poszli drogą wzdłuż jeziora. Po pewnym czasie Vogt zatrzymał się.

- Patrz pan! - rzekł.

- Na co?

Vogt wskazał wspaniały gmach, stojący w dużym parku. Potężna budowla jaśniała w słońcu jak twierdza bezpieczeństwa i uładzonego życia. Park skrzył się złotem i czerwienią jesiennego listowia.

Długie szeregi samochodów stały kolumnami na przestronnym dziedzińcu wjazdowym. Grupy wesołych ludzi wchodziły i wychodziły z gmachu.

- Cudowne! - rzekł Ludwik. - Wygląda, jakby tu mieszkał cesarz Szwajcarii.

- Pan nie wie, co to jest?

Ludwik potrząsnął głową.

- To pałac Ligi Narodów! - rzekł Vogt głosem pełnym smutku i ironii.

Ludwik spojrzał nań ze zdziwieniem.

Vogt skinął głową.

- To jest miejsce, w którym od lat obradują nad naszym losem.

Czy wydać nam dowody osobiste i przywrócić nam ludzką godność, czy też nie.

Otwarty cadillac wysunął się z szeregu samochodów, kierując się ku bramie. Siedzieli w nim wytworni młodzi ludzie, a wśród nich piękna dziewczyna w nurkowym futrze. Ze śmiechem machali rękami w kierunku innego samochodu i umawiali się na śniadanie nad jeziorem.

- No tak! - rzekł Vogt po chwili. - Teraz pan rozumie, dlaczego to trwa tak długo?

- Rozumiem - odparł Ludwik.

- Beznadziejne, co?

Ludwik wzruszył ramionami.

- Tym na pewno się nie śpieszy.

Po chwili podszedł portier przyglądając im się nieufnie.

- Czy panowie szukają kogoś?

Ludwik potrząsnął przecząco głową.

- A czego panowie sobie życzą? - spytał portier.

Vogt spojrzał na Ludwika z iskierką drwiny w zmęczonych oczach.

- Niczego - odparł. - Jesteśmy turyści. Zwyczajni wędrowcy na tej bożej ziemi.

- To może lepiej, żeby panowie poszli dalej - rzekł portier, któremu przemknęła przez głowę myśl o zwariowanych anarchistach.

- Tak - odparł Vogt. - Tak będzie chyba lepiej.

Na rue du Mont Blanc, gdzie oglądali wystawy, Vogt przystanął przed sklepem jubilerskim.

- Pożegnam się tu z panem.

- Dokąd pan idzie? - spytał Ludwik.

- Niedaleko. Wchodzę to tego sklepu.

Ludwik nie rozumiejąc patrzał na wystawę, na której na szarym aksamicie spoczywały brylanty, rubiny i szmaragdy.

- Wątpię, czy tu poszczęści się panu - rzekł. - Jubilerzy to ludzie o twardych sercach. Może dlatego, że stale mają do czynienia z kamieniami. Nigdy nic nie dają.

- Niczego od nich nie chcę dostać. Chcę coś ukraść.

- Jak to? - Ludwik spojrzał nań z niedowierzaniem. - Pan to mówi poważnie? Daleko pan nie ucieknie w tym stanie, w jakim jest pan teraz.

- Nie mam zamiaru uciekać. Przecież właśnie dlatego to robię.

- Nie rozumiem.

- Zaraz pan zrozumie. Przemyślałem wszystko dokładnie. Jest to dla mnie jedyna możliwość przeżycia zimy. Dostanę za to co najmniej kilka miesięcy. Nie mam wyboru. Jestem bardzo wyczerpany.

Jeszcze kilka tygodni granicy wykończy mnie ostatecznie. Muszę to zrobić.

- Ależ... - zaczął Ludwik.

- Wiem wszystko, co pan chce powiedzieć. - Twarz Vogta zapadła się, jak gdyby pękły podtrzymujące ją nici. Ale nie mogę już dłużej - szepnął. - Bądź pan zdrów!

Ludwik widząc, że dalsze naleganie jest bezcelowe, uścisnął jego zwiotczałą dłoń.

- Mam nadzieję, że szybko odzyska pan siły.

- Miejmy nadzieję. Więzienie tu jest niezłe.

Poczekawszy, aż Ludwik oddali się nieco, Vogt wszedł do sklepu.

Ludwik zatrzymał się na rogu ulicy i udając, że czeka na tramwaj, obserwował wejście do sklepu. Po chwili spostrzegł, że wybiegł zeń młody człowiek, który niebawem powrócił z policjantem.

Teraz będzie już chyba miał spokój” - pomyślał Ludwik i poszedł dalej.

Niedaleko za Wiedniem Steiner spotkał samochód, który dowiózł go do granicy. Ponieważ okazanie celnikom paszportu austriackiego było ryzykowne, wysiadł na krótko przed granicą i szedł dalej pieszo.

Około dziesiątej wieczorem zgłosił się w urzędzie celnym i oświadczył, że właśnie wysiedlono go ze Szwajcarii.

- Dobrze - rzekł stary celnik z zarostem a la Franciszek Józef. - Znamy to. Jutro z rana odeślemy pana z powrotem. Siadaj pan gdziekolwiek.

Steiner usiadł przed budką celną i zapalił papierosa. Dokoła panowała cisza. Dyżurnemu celnikowi kleiły się oczy. Tylko od czasu do czasu pojawiał się jakiś samochód. Po godzinie zjawił się znowu urzędnik z cesarskim zarostem.

- Powiedz no pan, czy pan jesteś Austriakiem? - spytał Steinera.

Steiner w pierwszej chwili zaniepokoił się. Paszport miał wszyty w kapelusz.

- Skądże? - odparł spokojnie. - Jako Austriak nie byłbym przecież emigrantem.

Celnik uderzył się w czoło tak mocno, że jego srebrzyste bokobrody się zatrzęsły.

- Słusznie! Słusznie! Jak to człowiek czasem o wszystkim zapomina! Spytałem, bo pomyślałem sobie, że gdyby pan był Austriakiem, grałby pan może w taroka.

- Gram w taroka. Nauczyłem się jeszcze za młodu, podczas wojny. Byłem przez pewien czas w austriackiej dywizji.

- Doskonale! Doskonale! - Cesarz Franciszek Józef poklepał Steinera po ramieniu. - To jest pan prawie rodakiem. No i co?

Zagramy partyjkę? Jest nas akurat czterech.

- Oczywiście!

Weszli do budki. Po godzinie Steiner wygrał siedem szylingów. Nie metodą szulera Freda - grał uczciwie. Ale grając znacznie lepiej niż celnicy, musiał wygrywać, gdy otrzymywał względnie dobre karty.

O jedenastej zjedli razem kolację. Celnicy twierdzili, że jest to ich śniadanie, gdyż mają służbę do ósmej rano. Śniadanie było obfite i smaczne. Potem grali dalej.

Steinerowi szła karta. Austriacki urząd celny bronił się z rozpaczliwą odwagą. Walczyli zaciekle, ale uczciwie. O pierwszej w nocy zwracali się do niego po imieniu, o trzeciej mówili sobie ty, a o czwartej spoufalili się już zupełnie. Wyrażenia, jak świntuch, czarcie nasienie, dupa, nie były już uważane za obrazę, lecz za objaw zdumienia, zachwytu lub życzliwości.

O piątej wszedł dyżurny celnik.

- Dzieci, najwyższy czas przerzucić Józefa przez granicę.

Zaległo ogólne milczenie. Oczy wszystkich zwróciły się na pieniądze leżące przed Steinerem. W końcu cesarz Franciszek Józef machnął ręką.

- Co wygrane, to wygrane - rzekł z rezygnacją. - Opróżnił nam kieszenie, a teraz odlatuje jak jaskółka w jesieni, a to hultaj!

- Miałem szczęście - tłumaczył się Steiner. - Cholernie mi karta waliła.

- O to właśnie chodzi - rzekł smętnie cesarz Franciszek Józef. - Karta ci waliła. A jutro może by nam waliła, ale ciebie już nie będzie.

To jest sprawiedliwość.

- Zgoda. Ale gdzie jest sprawiedliwość, bracie?

- Sprawiedliwość przy grze w karty polega na tym, że wygrywający musi dać rewanż. Jeśli znowu wygra, to nie ma rady. Ale tak - cesarz Franciszek Józef uniósł dłonie i trzymał je rozłożone w powietrzu - to człowiek nie ma żadnej satysfakcji...

- Ależ moi drodzy! - odparł Steiner. - Jeśli tylko o to chodzi!

Przerzucicie mnie przez granicę, a jutro Szwajcarzy przerzucą mnie z powrotem i dam wam rewanż!

Cesarz Franciszek Józef klasnął w dłonie, aż zadudniło w budce.

- O to właśnie chodzi! - jęknął z ulgą. - Sami nie mogliśmy ci tego zaproponować, rozumiesz? Bo jesteśmy władzą. Możemy grać z tobą w karty - to nie jest zabronione - ale nie wolno nam namawiać ciebie, żebyś z powrotem przekroczył granicę. Jeśli sam przyjdziesz, to co innego!

- Przyjdę - rzekł Steiner. - Możecie na mnie polegać.

Zameldował się w szwajcarskim posterunku granicznym, oświadczył, że w nocy chce wrócić do Austrii. Nie odesłano go na policję, lecz zatrzymano na posterunku. Była niedziela. Tuż obok posterunku stała mała gospoda. Po południu ruch był duży, lecz wieczorem po ósmej zrobiło się cicho.

Kilku celników na urlopie siedziało jeszcze w gospodzie. Przyszli w odwiedziny do kolegów i grali w jasa. Zanim się Steiner spostrzegł, został wciągnięty do gry.

Szwajcarzy byli doskonałymi graczami. Mieli kamienny spokój i szalone szczęście. Do dziesiątej wygrali od Steinera osiem franków.

O północy Steiner odegrał pięć. Lecz o drugiej, gdy zamykano gospodę, jego przegrana wynosiła trzynaście franków.

Szwajcarzy ofiarowali mu kilka dużych kieliszków wiśniaku. Wiedział, że mu się to przyda, gdyż noc była chłodna, a musiał przebyć Ren w bród.

Po drugiej stronie rzeki zarysowała się na tle nieba ciemna postać.

Był to cesarz Franiszek Józef. Nad jego głową księżyc stał jak aureola.

Steiner wytarł się do sucha. Zęby mu szczękały. Wypił resztę wiśniaku otrzymanego od Szwajcarów i ubrał się. Potem podszedł do samotnej postaci.

- Gdzie się podziewasz? - przywitał go Franiszek Józef. - Od pierwszej czekam na ciebie. Baliśmy się, że zabłądzisz, dlatego tu stoję!

Steiner roześmiał się.

- Szwajcarzy zatrzymali mnie.

- No, to chodź szybko! Mamy jeszcze tylko dwie i pół godziny.

Bitwa rozpoczęła się niezwłocznie. O piątej nie była jeszcze rozstrzygnięta. Austriacy otrzymali właśnie dobre karty. Cesarz Franciszek Józef rzucił swoje na stół.

- Co za bezczelność! Akurat teraz!

Włożył płaszcz i zapiął pas.

- Chodź, Józek! Nie ma rady. Służba to służba! Musimy cię odstawić.

Poszli do granicy. Franciszek Józef palił aromatyczne cygaro.

- Wiesz - rzekł po chwili - mam wrażenie, że Szwajcarzy są dzisiaj szczególnie czujni. Widocznie spodziewają się, że wrócisz. Nie sądzisz?

- Możliwe - zgodził się Steiner.

- Może byłoby rozsądniej odesłać cię dopiero jutro w nocy?

Pomyślą, że udało ci się u nas, i nie będą tak pilnowali.

- Jasne.

Franciszek Józef przystanął.

- Widzisz? Coś błysnęło! To latarka. O, i tam także! Widziałeś?

- Najwyraźniej!

Steiner uśmiechnął się. Nie widział nic, ale wiedział, do czego stary celnik zmierza.

Franciszek Józef podrapał się w srebrną brodę. Potem zmrużył chytrze oczy.

- Nie przejdziesz, to pewne. Nie uważasz? Musimy wracać, Józek!

Przykro mi, ale granica jest gęsto obsadzona. Nie pozostaje nic innego, jak czekać do jutra. Złożę raport!

- Dobrze.

Grali do ósmej rano. Steiner przegrał siedemnaście szylingów, pozostało mu jednak jeszcze dwadzieścia dwa z poprzednio wygranych. Franciszek Józef napisał raport i przekazał Steinera celnikom, którzy przyszli go zluzować.

Byli to wielcy służbiści. Zamknęli Steinera na posterunku policji, gdzie przespał cały dzień. Punktualnie o ósmej zjawił się cesarz Franciszek Józef, by go z triumfem zaprowadzić do budki celnej.

Zjedli mały, lecz pożywny posiłek, po czym walka się rozpoczęła.

Co dwie godziny jednego z celników zastępował ten, który właśnie wracał ze służby. Steiner nie wstawał od stołu do piątej rano.

O dwunastej piętnaście cesarz Franciszek Józef w zdenerwowaniu przypalił sobie brodę. Zdawało mu się, że ma w ustach papierosa i chciał go zapalić. Było to złudzenie optyczne, powstałe wskutek tego, że przez godzinę otrzymywał ciągle tylko piki i trefle. Widział czarny kolor tam, gdzie go nie było.

Steiner pobił straż celną z kretesem. Wypatroszył ją do reszty między trzecią i piątą rano. Franciszek Józef w rozpaczy sprowadził posiłki. Zatelefonował po mistrza taroka w Buchs, który przygnał na motocyklu. Jednak i to nie pomogło. Steiner obębnił i jego. Po raz pierwszy, odkąd go znał, Bóg stanął po stronie ubogiego. Steinerowi tak szła karta, że żałował tylko, iż nie gra z milionerami.

O piątej rozegrali ostatnią kolejkę. Potem obliczyli rezultaty. Steiner wygrał sto sześć szylingów.

Szampion z Buchs odjechał na motocyklu bez pożegnania. Steiner i Franciszek Józef poszli ku granicy. Franciszek Józef wskazał mu inną drogę niż poprzedniej nocy.

- Idź w tym kierunku - rzekł. - Rano ukryj się. Po południu możesz pójść na dworzec. Masz przecież teraz pieniądze. I nie pokazuj się tu więcej, ty rozbójniku! - dodał grobowym głosem. - Inaczej będziemy musieli prosić o podwyżkę pensji.

- Dobrze. Dam wam jeszcze kiedyś rewanż.

- Nie w taroka. Tego mamy dość. W szachy, jeśli chcesz, albo w ciuciubabkę.

Steiner przeszedł granicę. Namyślał się, czy pójść do szwajcarskiego urzędu granicznego i zażądać rewanżu. Ale wiedział, że przegrałby.

Postanowił więc pojechać do Murten i rozejrzeć się za Ludwikiem.

Miejscowość ta była po drodze do Paryża, nie nadkładał więc drogi.

Ludwik szedł wolno ku poczcie głównej. Był zmęczony. Ostatnie noce spędził niemal bezsennie. Ruth powinna była przyjechać już trzy dni temu. Przez cały ten czas nie miał od niej wiadomości. Nie pisała.

Sądził, że istniała jakaś ważna przyczyna po temu i wymyślał tysiące różnych powodów - teraz jednak nagle stracił wiarę w jej przyjazd.

Czuł się dziwnie zgaszony. Zgiełk uliczny przenikał jak gdyby z oddali w jego tępy, nieokreślony smutek. Stawiał automatycznie nogę za nogą.

Po chwili dopiero rozpoznał szafirowe palto. Przystanął „Szafirowe palto - pomyślał - znowu jedno z tych setek szafirowych palt, które mnie od kilku dni doprowadzają do obłędu!” Odwrócił wzrok, lecz po chwili spojrzał znowu w tę stronę. Inkasenci i otyła kobieta obładowana paczkami przesłonili mu widok na chwilę. Wstrzymał oddech czując, że drży. Szafirowe palto tańczyło przed jego oczami wśród czerwonych twarzy, kapeluszy, rowerów, paczek i ludzi, którzy nieustannie przesłaniali mu widok. Szedł naprzód ostrożnie, jak gdyby stąpał po linie i obawiał się, że w każdej chwili może spaść. Nawet gdy Ruth odwróciła się i zobaczył jej twarz, myślał jeszcze, że to jakieś okrutne podobieństwo i złuda wyobraźni. Dopiero gdy twarz jej ożywiła się, rzucił się ku niej.

- Ruth! Jesteś! Jesteś! Czekałaś, a mnie nie było!

Trzymał ją mocno w ramionach i czuł, że ona także tuli się do niego.

Obejmowali się kurczowo, jak gdyby znajdowali się na wąskim szczycie górskim, szarpani przez wicher, który chciał ich strącić w przepaść. Stali w drzwiach poczty głównej w Genewie w godzinie największego ruchu. Ludzie tłoczyli się wokół nich, potrącali ich, oglądali się za nimi ze zdziwieniem i śmiejąc się - ale oni tego nie dostrzegali. Byli sami. Dopiero gdy Ludwik kątem oka dostrzegł mundur, oprzytomniał od razu i puścił Ruth.

- Chodź szybko! - szepnął. - Na pocztę! Zanim się coś zdarzy!

Spiesznie wmieszali się w tłum.

- Stań tu!

Ustawili się na końcu kolejki stojącej przed okienkiem, w którym sprzedawano znaczki.

- Kiedy przyjechałaś? - spytał Ludwik. Poczta w Genewie nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak jasna.

- Dziś rano.

- Odstawili cię wpierw do Bazylei? Czy wprost tutaj?

- Nie. W Murten dali mi pozwolenie na pobyt na trzy dni, więc przyjechałam tu od razu.

- To cudownie! I masz nawet pozwolenie na pobyt! Więc nie potrzebujesz się niczego obawiać! A ja widziałem cię już samotną na granicy. Pobladłaś i zeszczuplałaś, Ruth!

- Ale jestem już zupełnie zdrowa. Czy zbrzydłam?

- Nie, wyładniałaś! Za każdym razem, gdy spotykamy się na nowo, wyglądasz ładniej! Czy jesteś głodna?

- Tak - odparła Ruth. - Głodna wszystkiego - widzenia ciebie, chodzenia po ulicach, powietrza, rozmowy...

- To pójdziemy od razu na obiad. Znam małą restauracyjkę, gdzie podają świeże ryby z jeziora. Jak w Lucernie. - Ludwik promieniał. - W Szwajcarii jest tyle jezior! Gdzie twój bagaż?

- Na dworcu, oczywiście! Jestem już przecież starym, doświadczonym włóczęgą.

- Tak. Jestem z ciebie dumny, Ruth! Teraz masz przed sobą swoją pierwszą zieloną granicę. To tak mniej więcej jak matura. Boisz się?

- Wcale nie.

- Nie potrzebujesz się bać. Znam tę granicę jak swoją kieszeń.

Mam już nawet bilety. Kupione we Francji, przedwczoraj. Wszystko przygotowane. Dworzec znam dokładnie. Usiądziemy w małej knajpie, która jest bezpieczna, i w ostatniej chwili wsiądziemy do pociągu.

- Masz już bilety? Skąd wziąłeś pieniądze? Przysłałeś mi przecież tak dużo!

- W rozpaczy złupiłem szwajcarskie duchowieństwo. Szalałem po Bazylei i Genewie jak gangster. Przez pół roku nie mogę się tu pokazać.

Ruth roześmiała się.

- Ja także przywiozłam trochę pieniędzy. Doktor Beer przyniósł mi je z Komitetu Pomocy dla Uchodźców.

Stali obok siebie posuwając się wolno w kolejce. Ludwik trzymał mocno rękę Ruth. Rozmawiali cicho, stłumionymi głosami i usiłowali przybierać miny obojętne i znudzone.

- Zdaje mi się, że mamy niesamowite szczęście - rzekł Ludwik. - Nie tylko przyjeżdżasz z pozwoleniem na pobyt, ale przywozisz jeszcze pieniądze! Dlaczego nie pisałaś wcale? Nie mogłaś?

- Bałam się! Myślałam, że mogliby cię złapać przy odbieraniu listów. Dr Beer opowiedział mi historię z Ammersem. On także był zdania, że lepiej nie pisać. Ale ja pisałam dużo listów do ciebie, Ludwiku. Nieustannie pisałam - bez ołówka i papieru. Wiesz o tym, prawda?

Ludwik ścisnął jej rękę.

- Wiem. Czy masz już pokój?

- Nie. Przychodzę prosto z dworca.

- Tak, ale... - Ludwik zawahał się. - Wiesz, w ostatnich dniach zostałem w pewnym sensie lunatykiem. Nie chciałem ryzykować, więc korzystałem raczej z pensjonatów państwowych. Nie, nie - dodał zauważywszy spojrzenie Ruth - nie więzienie. Posterunki celne.

Bardzo dobrze się tam sypia. Przede wszystkim jest ciepło. Wszystkie posterunki celne są pierwszorzędnie ogrzewane, gdy się robi chłodno.

Ale to nie dla ciebie. Ty masz prawo pobytu - dla ciebie możemy z szykiem wynająć pokój w Grand Hotelu „Bellevue”. Tam mieszkają przedstawiciele Ligi Narodów, ministrowie i tym podobne darmozjady.

- Nie, tego nie zrobimy. Zostanę z tobą. Jeśli uważasz, że to niebezpieczne, wyruszymy jeszcze tej nocy.

- Co? - spytał zniecierpliwiony urzędnik.

Doszli aż do okienka nie zauważywszy tego.

- Znaczek za dziesięć centymów - odparł Ludwik opanowując się szybko.

Urzędnik podsunął mu znaczek. Ludwik zapłacił i skierowali się ku wyjściu.

- Co zrobisz ze znaczkiem? - spytała Ruth.

- Nie wiem. Kupiłem go tak tylko. Reaguję automatycznie na widok munduru. - Ludwik przyjrzał się znaczkowi, na którym widniały Diabelskie Wodospady w górach Św. Gotarda. - Mógłbym posłać Ammersowi anonimowy list z obelgami - wyjaśnił.

- Ammersowi? - powtórzyła Ruth. - Czy wiesz, że on się leczy u doktora Beera?

- Co? Naprawdę? - Ludwik spojrzał na nią zdumiony. - Teraz powiedz jeszcze, że choruje na wątrobę, a z radości stanę na głowie!

Ruth wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak, że gięła się jak wierzba na wietrze.

- Tak, właśnie na wątrobę! Dlatego przyszedł do Beera. Beer jest jedynym specjalistą w Murten. Pomyśl, Ammersa trapią dodatkowe wyrzuty sumienia, że chodzi do żydowskiego lekarza!

- Boże jedyny! To jest wielki moment w moim życiu. Steiner powiedział kiedyś, że miłość i zemsta przeżywane jednocześnie należą do najrzadszych rzeczy na świecie. A ja stoję tu na stopniach poczty głównej w Genewie mając jedno i drugie. Może i Binding siedzi teraz właśnie w więzieniu albo złamał nogę!

- Albo ukradziono mu pieniądze!

- Jeszcze lepiej! Masz dobre pomysły, Ruth!

Zeszli ze stopni.

- Im większy tłok, tym lepiej - rzekł Ludwik. - W tłoku nic nam nie grozi.

- Czy pójdziemy dzisiaj na granicę? - spytała Ruth.

- Nie. Musisz wpierw wypocząć i wyspać się. To długa droga.

- A ty? Gdzie będziesz spał? Moglibyśmy wziąć pokój w pensjonacie z listy Bindera. Czy to naprawdę takie niebezpieczne?

- Sam nie wiem - rzekł Ludwik. - Może nie. Tak blisko granicy niewiele mogą mi zrobić. Chodziłem już tak często tam i z powrotem.

Mogą nas najwyżej odstawić na posterunek celny, to wszystko.

A gdyby nawet istniało pewne niebezpieczeństwo - nie poszedłbym chyba dzisiaj znowu sam. W południe, o dwunastej piętnaście, wśród największego ruchu ulicznego, jest się bardzo stanowczym w swych zamierzeniach - ale wieczorem, gdy się ściemni, wszystko wygląda inaczej. I tak z każdą minutą to, co się dzieje, wydaje mi się coraz bardziej nierzeczywiste. Jesteśmy znowu razem - jakżebym mógł odejść dobrowolnie!

- Ja także nie zostałabym tu sama - rzekła Ruth.

XVI

Ludwik i Ruth zdołali niepostrzeżenie przejść granicę i na stacji w Bellegarde wsiąść do pociągu. Pod wieczór dojechali do Paryża i stanęli przed dworcem nie wiedząc, dokąd się udać.

- Odwagi, Ruth! - rzekł Ludwik. - Pójdziemy do jakiegoś małego hotelu. Dziś już za późno szukać czegoś innego. Jutro zastanowimy się, co robić dalej.

Ruth skinęła głową. Była zmęczona nocną przeprawą i podróżą.

- Chodźmy do hotelu.

W bocznej ulicy spostrzegli czerwono rozbłyskujący szklany szyld:

Hotel „Habana”. Ludwik wszedł i spytał o cenę pokoju.

- Na całą noc? - spytał portier.

- Tak, oczywiście - odparł Ludwik zdziwiony.

- Dwadzieścia pięć franków.

- Na dwie osoby? - spytał Ludwik.

- Tak, oczywiście - potwierdził z kolei zdziwiony portier.

Ludwik wrócił po Ruth. Portier obrzucił ich szybkim spojrzeniem i podsunął Ludwikowi formularz meldunkowy. Widząc jego niezdecydowaną minę rzekł z uśmiechem.

- Może nie być tak bardzo dokładnie.

Ludwik z ulgą podał nazwisko Oppenheim.

- To wystarczy - rzekł portier. - Dwadzieścia pięć franków.

Ludwik zapłacił i chłopiec zaprowadził ich na piętro. Pokój był mały, czysty i urządzony nawet z pewną elegancją. Stało w nim szerokie, wygodne łóżko, dwie umywalnie, fotel, brak było tylko szafy.

- Damy sobie radę bez szafy - rzekł Ludwik podchodząc do okna, by wyjrzeć na ulicę. - A więc jesteśmy w Paryżu, Ruth - rzekł odwracając się.

- Tak - odparła uśmiechając się do niego. - I jak szybko to wszystko poszło!

- Z meldunkami nie będziemy tu mieli kłopotu. Słyszałaś, jak mówiłem po francusku? Rozumiałem wszystko, co powiedział portier.

- To wspaniale! - zachwycała się Ruth. - Ja nie potrafiłabym ust otworzyć.

- A przecież ty mówisz po francusku o wiele lepiej niż ja. Tylko ja jestem bardziej bezczelny, to wszystko! Chodź, pójdziemy coś zjeść.

Nieznane miasto zawsze wydaje się człowiekowi nieprzyjazne, dopóki czegoś nie zje i nie wypije.

Weszli do pobliskiego małego, jasno oświetlonego bistra, lśniącego lustrami, pachnącego świeżymi wiórami i anyżówką. Za sześć franków dostali pełny posiłek i karafkę czerwonego wina. Jedzenie było tanie i smaczne. Przez cały dzień nie jedli prawie nic, toteż wino uderzyło im do głowy i nagle poczuli się tak zmęczeni, że wkrótce wrócili do hotelu.

W przedsionku obok portiera stała dziewczyna w futrze i trochę nietrzeźwy mężczyzna. Pertraktowali z portierem. Dziewczyna, ładna i dobrze umalowana, patrzała na Ruth z pogardą. Mężczyzna palii cygaro i nie odsunął się, gdy Ludwik zażądał klucza od pokoju.

- Zdaje się, że mają tu dość elegancką klientelę - rzekł Ludwik wstępując na schody. - Widziałaś to futro?

- Tak - uśmiechnęła się Ruth. - To imitacja. Zwyczajne koty.

Nie kosztują więcej niż porządne palto z materiału.

- Nie poznałbym się na tym. Myślałem, że to nurki.

Ludwik zapalił światło w pokoju. Upuściwszy na podłogę torebkę i palto, Ruth zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła twarz do jego twarzy.

- Jestem zmęczona - rzekła - zmęczona, szczęśliwa i trochę niespokojna. Ale najbardziej zmęczona. Pomóż mi szybko położyć się do łóżka.

- Dobrze.

Leżeli obok siebie w ciemności. Ruth przytuliła głowę do jego ramienia i z głębokim westchnieniem usnęła od razu jak dziecko.

Ludwik jeszcze chwilę wsłuchiwał się w jej oddech, po czym i on usnął.

Nagle coś go obudziło. Poderwał się i zaczął nasłuchiwać. Był to jakiś hałas na korytarzu. Serce w nim zamarło na myśl, że to policja.

Szybko wyskoczył z łóżka, podbiegł do drzwi, uchylił je na szerokość dłoni i wyjrzał na korytarz. Na dole ktoś krzyczał, a pełen wściekłości piskliwy głos kobiecy odpowiadał coś po francusku. Po jakimś czasie portier przyszedł na górę.

- Co się stało? - spytał Ludwik zaniepokojony.

Portier spojrzał nań z ospałym zdziwieniem.

- Nic takiego, jeden pijak nie chciał zapłacić.

- Nic poza tym?

- A co miałoby być poza tym? Takie rzeczy zdarzają się często.

Nie ma pan gorszych zmartwień?

Otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, wpuszczając mężczyznę z kruczym wąsem i blondynkę o bujnych kształtach, którzy szli za nim. Ludwik zamknął drzwi i po omacku szukał drogi. Potknął się o łóżko i opierając się o nie poczuł nagle pod ręką miękką pierś Ruth.

Praga” - pomyślał i wezbrała w nim fala czułości. W tej samej chwili pierś pod jego ręką drgnęła, Ruth uniosła się na łokciach i jakiś nieznany, lękliwy, zdławiony głos szepnął:

- Co... co się dzieje? Na miłość boską... - i umilkł. W ciemności słychać było tylko oddech.

- To ja, Ruth - rzekł Ludwik kładąc się obok niej. - To ja.

Przestraszyłem cię.

- Ach, tak - wymamrotała opadając na poduszkę.

Natychmiast usnęła znowu, przytuliwszy gorący policzek do jego ramienia. „Już i ciebie do tego doprowadzili - pomyślał z goryczą. - Wówczas, w Pradze, spytałaś tylko cicho: Kto to? A teraz boisz się i drżysz...”

- Rozbieraj się - odezwał się ochrypły męski głos w sąsiednim pokoju - lubię takie grube tyłki.

Kobieta roześmiała się.

- Mam cię czym uraczyć!

Ludwik nasłuchiwał. Teraz wiedział, gdzie byli. W hotelu wynajmującym pokoje na godziny. Zerknął ostrożnie na Ruth. Zdawało się, że nic nie słyszała.

- Ruth - rzekł niemal bezgłośnie - ukochane małe, zmęczone źrebiątko, śpij i nie budź się. Tamto nie ma z nami nic wspólnego.

Kocham cię i ty mnie kochasz, i jesteśmy sami...

- Do licha! - za ścianą rozległo się klaśnięcie. - To jest klasa, do pioruna! Jak kamień!

- Aj! Ty świnio! Ale świntuch z ciebie! - krzyczała kobieta.

- Pewnie! Może myślałaś, że jestem do niczego?

- Nie ma nas tu, Ruth, wcale nas tu nie ma - szeptał Ludwik. - Leżymy na łące, w słońcu, wśród rumianków i maków. Słychać wołanie kukułki i barwne motyle unoszą się nad twoją twarzą...

- Odwróć się! Zapal światło! - skrzeczał chrapliwy głos za ścianą.

- Czego chcesz teraz? Ach!... - Kobieta śmiała się piskliwie.

- Jesteśmy w małej chłopskiej chacie - szeptał Ludwik. - Jest wieczór, zjedliśmy zsiadłe mleko z świeżym chlebem. Zmierzch otula nasze twarze, jest cicho, oczekujemy spokojnie nocy i wiemy, że się kochamy...

Za ścianą rozlegały się hałasy, skrzypienie i okrzyki.

- Położyłem głowę na twoich kolanach i czuję twoje ręce na swoich włosach. Nie boisz się już, masz paszport, a wszyscy policjanci kłaniają się nam. Jest cicho, oczekujemy spokojnie nocy i wiemy, że się kochamy.

Na korytarzu dały się słyszeć kroki. W drzwiach pokoju z drugiej strony, gdzie dotychczas było cicho, szczęknął klucz.

- Dziękuję - rzekł portier - pięknie dziękuję.

- Ile dasz, skarbie? - spytał znudzony głos.

- Dużo nie mam - odparł mężczyzna. - Co myślisz o pięćdziesiątce?

- Zwariowałeś! Niżej setki nie odepnę ani guzika.

- Ależ dziecko... - głos przeszedł w gardlany szept.

- Mamy wakacje i jesteśmy nad morzem - mówił Ludwik cicho i dobitnie. - Po wyjściu z wody usnęłaś na gorącym piasku. Morze jest lazurowe, na widnokręgu bieli się żagiel, mewy krzyczą, wiatr wieje...

Nagle coś gruchnęło o ścianę... Ruth drgnęła.

- Co to? - spytała sennie.

- Nic, nic. Śpij, Ruth!

- Jesteś przy mnie, prawda?

- Jestem zawsze przy tobie i kocham cię.

- Tak, kochaj mnie...

Usnęła znowu.

- Ty jesteś przy mnie, a ja przy tobie i cały ten brud nic nas nie obchodzi, ten brud, przez który nas gnają - szeptał Ludwik wśród sprośnych odgłosów hotelu. - Jesteśmy sami i młodzi i nasz sen jest czysty, Ruth, najmilsze źrebiątko z rozległych kwietnych pól miłości...

Ludwik wychodził z Komitetu Pomocy dla Uchodźców. Spodziewał się właśnie tego, co usłyszał. O pozwoleniu na pobyt nie było mowy.

O zasiłkach tylko w ostateczności. Praca z pozwoleniem na pobyt czy bez niego była oczywiście zabroniona.

Ludwik nie był szczególnie przygnębiony. We wszystkich krajach było to samo. A jednak żyły w nich tysiące emigrantów, którzy według prawa dawno już powinni byli umrzeć z głodu.

Przystanął na chwilę w przedpokoju pełnym ludzi, obserwując ich uważnie. W końcu podszedł do siedzącego nieco na uboczu mężczyzny o wyglądzie spokojnym i statecznym.

- Przepraszam - rzekł. - Chciałbym pana o coś spytać. Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie tu można mieszkać bez zameldowania? Jestem w Paryżu dopiero od wczoraj.

- Czy ma pan pieniądze? - spytał zagadnięty nie okazując zdziwienia.

- Mam trochę.

- Czy może pan płacić sześć franków dziennie za pokój?

- Na razie tak.

- Wobec tego niech pan pójdzie do hotelu ,,Verdun” przy rue de Turenne. Proszę powiedzieć właścicielce, że ja pana posyłam. Nazywam się Klassmann. Doktor Klassmann - dodał z ponurą drwiną.

- A czy „Verdun” jest bezpieczny przed policją?

- Nic nie jest bezpieczne. Wypełnia się formularze meldunkowe bez daty i hotel nie doręcza ich policji. Na wypadek rewizji mówią, że pan przyjechał właśnie tego dnia i meldunek miał być nazajutrz rano odesłany do policji, rozumie pan? Najważniejsze jest, żeby nie dać się złapać. Do tego służy pierwszorzędny korytarz podziemny. Zobaczy pan. ,,Verdun” nie jest hotelem, jest czymś, co Bóg w swej mądrej przezorności stworzył dla emigrantów już przed pięćdziesięciu laty.

Czy pan przeczytał swoją gazetę?

- Tak.

- To proszę mi ją dać. W ten sposób będziemy kwita.

- Dobrze. Dziękuję bardzo.

Ludwik poszedł do kawiarni za rogiem, gdzie czekała nań Ruth.

Miała przed sobą plan miasta i francuską gramatykę.

- Patrz - powiedziała - co kupiłam tymczasem w jakiejś księgarni, bardzo tanio, antykwarycznie. Wydaje mi się, że potrzebne nam są te dwa oręże, by zdobyć Paryż.

- Słusznie. I od razu się nimi posłużymy. Zobaczymy, gdzie znajduje się rue de Turenne.

Hotel „Verdun” był starym, zniszczonym budynkiem, z którego tynk odpadał kawałami. We wnęce za wąskimi drzwiami wejściowymi siedziała właścicielka, chuda kobieta w czerni.

Ludwik wyłuszczył jej swą sprawę łamaną francuszczyzną. Zmierzywszy ich od stóp do głów błyszczącymi, czarnymi ptasimi oczami, właścicielka spytała krótko:

- Z utrzymaniem czy bez?

- Ile kosztuje z utrzymaniem?

- Dwadzieścia franków od osoby. Trzy posiłki. Śniadanie w pokoju, pozostałe w jadalni.

- Myślę, że na pierwszy dzień weźmiemy z utrzymaniem - rzekł Ludwik do Ruth po niemiecku. - Później możemy to zmienić.

Najważniejsze to mieć na razie jakieś lokum.

Ruth skinęła głową.

- A więc z utrzymaniem - rzekł Ludwik. - Czy będzie jakaś różnica w cenie, jeśli weźmiemy jeden pokój?

Właścicielka potrząsnęła głową.

- Dwuosobowe pokoje są zajęte. Państwo macie numery sto czterdzieści jeden i sto czterdzieści dwa. - Rzuciła klucze na stół. - Płatne codziennie. Z góry.

- Dobrze. - Ludwik wypełnił formularze meldunkowe nie wpisując daty, po czym zapłacił i wziął klucze zaopatrzone w duże drewniane klocki z wypalonymi na nich numerami.

Pokoje sąsiadowały ze sobą. Były to wąskie klitki z jednym łóżkiem i oknem wychodzącym na podwórze. Pokój w hotelu „Habana” był w porównaniu z nimi apartamentem.

Ludwik rozejrzał się.

- Prawdziwe nory emigranckie - rzekł. - Ponure, ale przytulne.

Nie obiecują więcej, niż mogą dać. A co ty o tym myślisz?

- Mnie wydają się wspaniałe - odparła Ruth. - Każde z nas ma pokój i łóżko. Pomyśl tylko, jak było w Pradze! Po trzech, czterech w jednym pokoju.

- Słusznie, zapomniałem o tym. Myślałem w tej chwili o mieszkaniu rodziny Neumann w Zurychu.

Ruth zaśmiała się.

- A ja o stodole, w której przemokliśmy do nitki.

- Rozumujesz rozsądniej niż ja. Ale wiesz, dlaczego tak myślę?

- Wiem - rzekła Ruth - ale to jest niesłuszne i obraża mnie.

Kupimy bibułki i zrobimy wspaniałe abażury. Przy tym stole będziemy się uczyć francuskiego i patrzeć przez okno na kawałeczek nieba nad dachami. Będziemy spać i budzić się w tych łóżkach, które uchodzą za najlepsze na świecie, a gdy staniemy przy oknie, to zaśmiecone podwórko wyda nam się pełne romantycznego uroku, ponieważ jest podwórkiem paryskim.

- Dobrze! - zgodził się Ludwik. - W takim razie pójdziemy do jadalni na francuski posiłek. Francuska kuchnia uchodzi również za najlepszą na świecie!

Jadalnia hotelu „Verdun” znajdowała się w suterenie. Dlatego też klienci nazwali ją katakumbami. Dochodziło się do niej drogą długą i zawiłą - przez schody, korytarze i dziwne, od lat nie używane pokoje, w których powietrze było nieruchome jak woda w zamulonym stawie. Jadalnia była dość obszerna, gdyż obsługiwała jednocześnie hotel „International” znajdujący się obok i należący do siostry właścicielki „Verdun”.

Ta wspólna jadalnia stanowiła najmocniejszy atut obu hoteli. Była ona dla emigrantów tym, czym w starożytnym Rzymie były dla chrześcijan katakumby. Gdy przychodziła kontrola do „Internationalu”, wszyscy ulatniali się przez jadalnię do „Verdun” i odwrotnie.

Wspólna suterena była ich ocaleniem.

Ludwik i Ruth stanęli niezdecydowanie w drzwiach. Było południe, lecz z braku okien w jadalni paliło się światło. O tej porze robiło to niesamowite wrażenie. Jak gdyby wycinek czasu z poprzedniego wieczora pozostał tu, zapomniany.

- Patrz, to Marill! - zawołał Ludwik.

- Gdzie?

- Tam, pod lampą! Widzisz? Od razu spotykamy kogoś znajomego!

Marill spostrzegł ich również. Przez chwilę z niedowierzaniem poprawił okulary, po czym wstał, podszedł do nich i uścisnął im dłonie.

- Dzieci w Paryżu? Czy to możliwe? Jakeście odkryli stary „Verdun”?

- Doktor Klassmann polecił nam go.

- Klassmann, ach tak! No, trafiliście dobrze. „Verdun” to klasa.

Wzięliście pokój z utrzymaniem?

- Tak, ale tylko na jeden dzień.

- To dobrze. Od jutra urządzicie się inaczej. Płaćcie tylko za pokój i sami kupujcie jedzenie. To o wiele taniej! Co pewien czas możecie tu jadać, żeby podtrzymać dobre stosunki z właścicielką. Rozsądnie postąpiliście znikając z Wiednia. Tam zrobiło się teraz gorąco.

- A jak jest tutaj?

- Tutaj? Drogi chłopcze - Austria, Czechosłowacja i Szwajcaria to była ruchoma wojna emigracji, a Paryż jest wojną pozycyjną. Jest pierwszą linią okopów. Wszystkie fale emigracyjne zatrzymują się tutaj. Widzicie tego człowieka z bujną czarną czupryną? To Włoch.

Ten obok niego, z brodą, to Rosjanin. Dwa miejsca dalej - Hiszpan.

Jeszcze dalej - Polak i dwaj Ormianie. Obok nich czterej Niemcy.

Paryż jest ostatnią nadzieją i ostatnim etapem każdego. - Spojrzał na zegarek. - Chodźcie dzieci! Wkrótce druga. Jeśli macie zamiar zjeść, to tylko teraz. Francuzi są punktualni, jeśli idzie o posiłki. Po drugiej nie można już nic dostać.

Usiedli przy stole Marilla.

- Jeśli będziecie tu jadać, polecam wam tę grubą kelnerkę - pouczał ich Marill. - Nazywa się Yvonne i pochodzi z Alzacji. Nie wiem, jak ona to robi, ale przynosi zawsze więcej niż inne.

Yvonne postawiła na stole zupę i uśmiechnęła się.

- Macie pieniądze, dzieci? - spytał Marill.

- Mniej więcej na dwa tygodnie starczy - odparł Ludwik.

Marill skinął głową.

- To dobrze. Czy myśleliście o tym, co będziecie robić?

- Nie. Przyjechaliśmy dopiero wczoraj. Z czego tu ludzie żyją?

- Trafne pytanie, Kern. Zacznijmy ode mnie. Żyję z artykułów, które pisuję dla kilku dzienników emigracyjnych. Biorą je, ponieważ byłem kiedyś posłem do Reichstagu. Rosjanie mają paszporty nansenowskie i pozwolenia na pracę. Oni stanowili pierwszą falę emigracyjną przed dwudziestu laty. Są kelnerami, kucharzami, masażystami, portierami, szewcami, szoferami i tak dalej. Włosi po większej części urządzili się również. Oni byli drugą falą. Część Niemców ma jeszcze paszporty, ale bardzo niewielu otrzymało pozwolenie na pracę.

Niektórzy mają jeszcze pieniądze i wydają je bardzo oszczędnie. Ale większość jest bez grosza. Pracują nielegalnie za jedzenie i parę franków. Sprzedają, co im jeszcze zostało. Tamten adwokat tłumaczy i pisze na maszynie. A ten młody człowiek obok niego wprowadza Niemców, którzy mają pieniądze, do nocnych klubów, za to otrzymuje prowizję. Aktorka siedząca naprzeciw niego utrzymuje się z chiromancji i astrologii. Niektórzy udzielają lekcji języków. Inni są nauczycielami gimnastyki. Kilku chodzi rano do hal targowych dźwigać kosze.

Część żyje tylko z zasiłków Komitetu Pomocy dla Uchodźców. Inni handlują, żebrzą, są i tacy, którzy pewnego dnia nie wracają. Czy byliście już w Komitecie Pomocy dla Uchodźców?

- Byłem dziś rano - rzekł Ludwik.

- Nie otrzymał pan nic?

- Nie.

- Nie szkodzi. Musicie pójść jeszcze raz. Ruth do sekcji żydowskiej, pan do mieszanej. Ja należę do aryjskiej. - Marill zaśmiał się. - Nędza ma własną biurokrację, jak pan widzi. Zapisał się pan?

- Nie, jeszcze nie.

- Niech pan to jutro zrobi. Klassmann może wam pomóc. Jest ekspertem w tych sprawach. Może nawet spróbować uzyskać dla Ruth pozwolenie na pobyt. Ona ma przecież paszport.

- Ma paszport - potwierdził Ludwik - ale już nieważny i granicę musiała przekroczyć nielegalnie.

- Nic nie szkodzi. Paszport to paszport. Jest tu na wagę złota.

Klassmann wam to wyjaśni.

Yvonne postawiła na stole półmisek z kartoflami i trzema plastrami cielęciny. Ludwik uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała szerokim uśmiechem.

- Widzicie? - rzekł Marill. - Co potrafi Yvonne! Normalna porcja to po kawałku mięsa. Przyniosła o jeden więcej.

- Dziękujemy bardzo, Yvonne - rzekła Ruth.

Yvonne uśmiechnęła się jeszcze szerzej i wyszła kołysząc biodrami.

- Mój Boże - westchnął Ludwik. - Pozwolenie na pobyt dla Ruth! Ona ma zdaje się szczęście do tego! W Szwajcarii otrzymała również pozwolenie. Co prawda tylko na trzy dni.

- Pani porzuciła chemię? - spytał Marill.

- Tak i nie. Na razie tak.

Marill skinął głową.

- Słusznie. - Wskazał na młodego człowieka siedzącego przy oknie z książką. - Ten chłopak, były student, jest od dwóch lat pomywaczem w nocnym klubie. Przed dwoma tygodniami zrobił francuski doktorat. Tymczasem dowiedział się, że tu nie można dostać pracy, natomiast istnieje taka możliwość w Kapsztadzie. Uczy się więc angielskiego, by zrobić angielski doktorat i wyemigrować do Afryki Południowej. I takie rzeczy się tu spotyka. Czy dodaje to pani otuchy?

Tak!

- I panu, Kern?

- Mnie wszystko dodaje otuchy. A jaka jest tutejsza policja?

- Dość pobłażliwa. Trzeba oczywiście mieć się na baczności, ale nie jest tak sroga jak w Szwajcarii.

- To mi dodaje otuchy! - wykrzyknął Ludwik.

Nazajutrz rano Ludwik poszedł z Klassmannem do Komitetu Pomocy dla Uchodźców, by się zarejestrować. Stamtąd udali się do prefektury policji.

- Nie ma sensu, żeby się pan meldował - tłumaczył Klassmann. - Zostałby pan tylko wydalony. Ale dobrze będzie, jeśli pan zobaczy, jak to wygląda. Nic pan nie ryzykuje. Gmachy policji, podobnie jak kościoły i muzea, są najbezpieczniejszym miejscem dla emigrantów.

- Słusznie! - potwierdził Ludwik. - Co prawda o muzeach nie pomyślałem dotychczas.

Prefektura była potężnym kompleksem budynków okalających rozległy dziedziniec. Przez kilka sklepionych bram i drzwi Klassmann wprowadził Ludwika do dużej sali, przypominającej halę dworcową.

Wzdłuż ścian, za szeregiem okienek, siedzieli urzędnicy. Pośrodku stały ławki bez oparcia. W sali było kilkaset osób, które siedziały na ławkach lub stały przed okienkami w długich kolejkach.

- To jest sala wybrańców losu - rzekł Klassmann. Niemal raj.

Widzi pan ludzi posiadających pozwolenie na pobyt, które muszą przedłużyć.

Ludwik wyczuł panujący tu nastrój przygnębienia i powagi.

- To jest raj? - spytał.

- Tak. Spójrz pan!

Klassmann wskazał kobietę, odchodzącą właśnie od pobliskiego okienka i z wyrazem obłędnego zachwytu wpatrzoną w dowód osobisty, który urzędniczka zwróciła jej opatrzony pieczęcią. Kobieta podbiegła do grupy czekających.

- Cztery tygodnie! - wołała stłumionym głosem. - Przedłużony o cztery tygodnie!

Klassmann wymienił spojrzenie z Ludwikiem.

- Cztery tygodnie - to dziś niemal całe życie, prawda?

Ludwik skinął głową.

- Więc co mam zrobić? - pytał wzburzonym głosem staruszek stojący w tej chwili przed okienkiem.

Urzędnik odpowiedział coś szybko po francusku, czego Ludwik nie zrozumiał. Staruszek słuchał uważnie.

- Dobrze, ale co ja mam zrobić? - spytał po raz drugi.

Urzędnik powtórzył wyjaśnienie.

- Następny - rzekł potem, sięgając po papiery, które petent podawał mu ponad głową staruszka.

Staruszek odwrócił głowę.

- Jeszcze nie skończyłem - rzekł. - Nie wiem przecież, co mam zrobić. Gdzie mam pójść? - spytał urzędnika.

Urzędnik odpowiedział coś, zajęty już papierami następnego petenta. Staruszek uczepił się parapetu okienka jak ostatniej deski ratunku.

- Ale co ja mam zrobić, skoro pan nie przedłuża mego recepisse? - pytał.

Urzędnik nie zwracał już na niego uwagi. Staruszek odwrócił się do stojących za nim ludzi.

- Co ja mam zrobić?

Ujrzał przed sobą ścianę twarzy, kamiennych, stroskanych, zaszczutych. Nikt nie odpowiadał, ale też nikt nie usuwał go z kolejki.

Ostrożnie, by go nie potrącić, podawano papiery do okienka ponad jego głową.

Staruszek zwrócił się znowu do urzędnika.

- Ktoś musi mi przecież powiedzieć, co mam zrobić! - powtarzał z przerażeniem w oczach, coraz ciszej, już niemal szeptem, skulony pod nawałą ramion sięgających ku okienku ponad jego głową. Tylko jego dłonie z siecią nabrzmiałych żył trzymały się wciąż jeszcze kurczowo parapetu okienka. W końcu umilkł nagle pozbawiony sił, opuścił ręce i oddalił się. Jego duże bezużyteczne dłonie zwisały wzdłuż tułowia jak na linach, jakby przypadkowo przyczepione do obojczyków, pochylił głowę i zdawał się nic nie widzieć. Ale gdy stał tak jeszcze, całkowicie zagubiony, Ludwik spostrzegł przed okienkiem następną twarz zastygłą z przerażenia. Potem nastąpiły gwałtowne gesty i znowu to straszliwe, beznadziejne osłupienie, to ślepe zapatrzenie się w siebie w poszukiwaniu jakiegoś ratunku.

- To jest raj? - powtórzył Ludwik.

- Tak - odparł Klassmann. - To jest już raj. Wielu spotyka odmowa, ale wielu też otrzymuje przedłużenie.

Przeszli kilka korytarzy i weszli do sali o wyglądzie już nie hali dworcowej, lecz poczekalni czwartej klasy. Wypełniała ją mieszanina różnych narodów. Ławek było o wiele za mało. Ludzie stali lub siedzieli na podłodze. Ludwik spostrzegł otyłą, śniadą kobietę, która rozsiadła się w kącie szeroko jak kwoka na jajach. Miała nieruchomą twarz o regularnych rysach, rozdzielone na środku czarne włosy splecione w warkocze. Wokół niej bawiło się kilkoro dzieci. Najmłodsze trzymała przy piersi. Zachowywała się swobodnie, z godnością zdrowego zwierzęcia i świadomością praw przysługujących matce.

W otaczającym ją zgiełku zaprzątnięta była jedynie swoim potomstwem, które igrało wokół jej kolan i pleców jak wokół posągu.

Obok niej stała grupa Żydów w czarnych chałatach, z rzadkimi, siwymi brodami i pejsami. Stali z wyrazem tak niewzruszonej rezygnacji, jak gdyby czekali już od paruset lat i wiedzieli, że muszą jeszcze sto lat czekać. Na ławce pod ścianą siedziała kobieta w ciąży. Obok niej mężczyzna zacierający nerwowo ręce. Dalej siwowłosy człowiek cicho perswadujący coś płaczącej kobiecie. Po drugiej stronie sali krostowaty młodzieniec palący papierosa rzucał ukradkiem spojrzenia na siedzącą naprzeciw niego piękną, elegancką kobietę, która bezustannie wkładała i ściągała rękawiczki. Dalej grubas zapisujący coś w notesie, kilku Rumunów syczących jak kocioł parowy, mężczyzna, który oglądał jakieś zdjęcia, wkładał je do portfelu, znowu wyjmował i oglądał i znowu je chował, otyła kobieta czytająca włoską gazetę, młoda dziewczyna obojętna na wszystko, całkowicie pogrążona w swym smutku.

- To są ludzie, którzy wnieśli podania o pozwolenie na pobyt albo zamierzają je wnieść - rzekł Klassmann.

- Jakie papiery są do tego potrzebne?

- Większość posiada jeszcze ważne lub już przedawnione paszporty, wielu też przybyło legalnie na mocy jakichś innych dokumentów z wizą.

- W takim razie ten wydział nie jest jeszcze najgorszy?

- Nie - odparł Klassmann.

Ludwik spostrzegł, że za okienkami prócz urzędników pracują również dziewczęta. Były ładne i starannie ubrane. Przeważnie miały na sobie jasne bluzki i czarne satynowe zarękawki. Przez chwilę wydało mu się dziwne, że ludzie za okienkami usiłowali uchronić swe rękawy od odrobiny brudu, podczas gdy przed nimi tłoczyli się ludzie, których całe życie tonęło w brudzie.

- W ostatnich tygodniach panuje tu szczególnie zły nastrój - mówił Klassmann. - Zawsze gdy w Niemczech dzieje się coś, co niepokoi sąsiednie kraje, emigranci pierwsi muszą za to pokutować. Są kozłami ofiarnymi i tych, i tamtych.

Ludwik ujrzał przy okienku mężczyznę o szczupłej, uduchowionej twarzy. Jego papiery były zdaje się w porządku. Młoda dziewczyna za okienkiem po zadaniu kilku pytań przyjęła je, skinęła głową i zaczęła coś pisać. Ludwik zauważył jednak, że czekający mężczyzna zaczął się pocić. W dużej sali było chłodno, a człowiek ten miał na sobie tylko cienki letni garnitur. Mimo to twarz jego zrobiła się błyszcząca i wilgotna. Jasne krople potu spływały mu po czole i policzkach. Stał nieruchomo, wsparłszy ramiona o parapet okienka, w pozie uprzejmej, lecz nie uniżonej, gotów odpowiadać na pytania - jego pragnienia spełniały się - a mimo to oblewał się śmiertelnym potem, jak gdyby był przypiekany na niewidzialnym ruszcie bezduszności.

Ludwikowi nie wydałoby się czymś okropnym, gdyby człowiek ten krzyczał, lamentował czy błagał, ale to, że stał uprzejmej, nienagannej pozie i tylko nie mógł opanować pocenia się - sprawiało wrażenie, że I człowiek ten tonie sam w sobie. Była to nędza stworzenia, przesączająca się przez wszelkie tamy człowieczeństwa.

Urzędniczka zwróciła mu papiery z życzliwymi słowami. Człowiek podziękował miękką, doskonałą francuszczyzną i szybko odszedł od okienka. Dopiero w drzwiach rozwinął dokument, by go odczytać.

Ujrzał jedynie niebieskawą pieczęć i kilka dat, lecz zdawało mu się, że w szarej sali zakwitł nagle maj i słowiki śpiewają oszołamiającą pieśń I wolności.

- Pójdziemy? - spytał Ludwik.

- Dosyć się pan napatrzył?

- Tak.

Przy wyjściu zostali zatrzymani przez gromadkę wynędzniałych Żydów, którzy okrążyli ich jak stado nastroszonych głodnych kawek.

- Proszę pomóc... - Najstarszy wystąpił naprzód z szerokimi, pokornymi gestami - my nie znamy francuski... pomóc... proszę człowiek... człowiek...

- Człowiek, człowiek... - przyłączyli się pozostali chórem, trzepocąc szerokimi rękawami. - Człowiek... człowiek...

Zdawało się, że jest to jedyne znane im niemieckie słowo, gdyż ] wskazując wychudłymi, pożółkłymi dłońmi na siebie, na swe czoła, oczy i serca, powtarzali wciąż miękkie, natarczywe, niemal uniżone, monotonne zawodzenie: - Człowiek... człowiek... - i tylko najstarszy, który znał kilka słów więcej, dodał:

- Także... człowiek.

- Czy mówi pan po żydowsku? - spytał Klassmann.

- Nie - odparł Ludwik. - Ani słowa.

- To są Żydzi mówiący tylko jidisz. Siedzą tu dzień po dniu i nie mogą się porozumieć. Szukają kogoś, kto mógłby służyć im jako tłumacz.

- Jidisz, jidisz! - potakiwał gorliwie najstarszy.

- Człowiek... człowiek... - powtarzał trzepocący chór o podnieconych, wyrazistych twarzach.

- Pomoc... pomoc... - Najstarszy wskazał na okienko. - Nie znamy... tylko... człowiek... człowiek...

Klassmann zrobił bezradny gest.

- Nie jidisz. Nie jidisz.

Kawki otoczyły Ludwika.

- Jidzisz? Jidzisz? Człowiek?

Ludwik potrząsnął głową. Trzepotanie ustało. Ruch zamarł. Najstarszy spytał raz jeszcze, znieruchomiały, z głową pochyloną ku przodowi.

- Nie?...

Ludwik ponownie potrząsnął głową.

- Ach... - Stary Żyd podniósł dłonie do piersi. Końce palców stykały się tworząc mały daszek nad sercem. Stał tak, nieco pochylony, jak gdyby czekając na jakiś zew z oddali. Potem skłonił się i wolno opuścił ręce. Ludwik i Klassmann wyszli z sali. Doszedłszy do frontowego korytarza usłyszeli huczną muzykę, dobiegającą z kamiennych schodów, które się tu kończyły. Był to dziarski marsz z wesołym dźwiękiem trąb i potężnie ryczącymi fanfarami.

- Cóż to znowu? - spytał Ludwik.

- Radio. Na górze są pomieszczenia dla policji. To koncert południowy.

Muzyka spływała po schodach jak skrzący się potok, spiętrzała się w korytarzu i jak wodospad tryskała na zewnątrz przez szerokie drzwi wejściowe, ponad małą, ciemną, samotną postacią, nieruchomo skuloną na najniższym stopniu jak bryłka czerni, jak niewielkie wzniesienie o niespokojnych, błędnych oczach. Był to staruszek, który z taką rozpaczą oderwał się od bezlitosnego okienka. Zagubiony i bezsilny siedział w kąciku z głową wtuloną w ramiona i podciągniętymi kolanami, jak gdyby nie miał już nigdy wstać - a ponad nim rozpryskiwały się i pląsały barwne, lśniące kaskady muzyki, silnej, bezlitosnej i niepowstrzymanej jak samo życie.

- Chodź pan - rzekł Klassmann na ulicy. - Napijemy się kawy.

Usiedli przy trzcinowym stoliku przed małym bistro. Wypiwszy gorzką czarną kawę, Ludwik poczuł ulgę.

- Jaka jest ostatnia stacja męki? - spytał.

- Ostatnia to ci niezliczeni, którzy gdzieś siedzą samotni i umierają z głodu - odparł Klassmann. - To więzienia. Noclegi na stacjach metra, na nie wykończonych budowach, pod mostami Sekwany.

Ludwik patrzał na ludzki potok, płynący nieprzerwanie obok stolików bistro. Dziewczyna z wielkim pudłem do kapeluszy w ręku uśmiechnęła się do niego w przejściu. Potem obejrzała się jeszcze i rzuciła mu przez ramię krótkie spojrzenie.

- Ile pan ma lat? - spytał Klassmann.

- Dwadzieścia jeden. Wkrótce skończę dwadzieścia dwa.

- Tak właśnie myślałem. - Klassmann zamieszał kawę w filiżance. - Mój syn jest w tym samym wieku.

- Czy jest tu także?

- Nie - odparł Klassmann. - Jest w Niemczech.

Ludwik podniósł wzrok.

- To okropne, rozumiem to.

- Nie dla niego.

- Tym lepiej.

- Dla niego byłoby gorzej, gdyby był tutaj - rzekł Klassmann.

- Tak? - Ludwik spojrzał zdziwiony.

- Tak. Nie wyszedłby cało z moich rąk.

- Co?

- Zadenuncjował mnie. Przez niego musiałem wyjechać.

- Do diabła! - wykrzyknął Ludwik.

- Jestem katolikiem, wierzącym katolikiem. Syn zaś był już od kilku lat w jednej z hitlerowskich organizacji młodzieżowych. Nazywają ich „starymi bojownikami”. Pewnie się pan domyśla, że wcale mi to nie odpowiadało i że nieraz dochodziło między nami do wymiany zdań. Chłopak robił się coraz bardziej zuchwały, aż pewnego dnia powiedział mi jak podoficer do rekruta, żebym trzymał język za zębami, inaczej może mi się coś przytrafić. Groził, rozumie pan?

Uderzyłem go w twarz. Wybiegł wściekły i oskarżył mnie w gestapo.

Słowo w słowo powtórzył wszystko, co wygadywałem na partię. Na szczęście miałem tam znajomego, który natychmiast ostrzegł mnie telefonicznie. Musiałem jak najprędzej wyjeżdżać. W godzinę później przyszedł po mnie patrol policyjny z moim synem na czele.

- To niewesołe - rzekł Ludwik.

Klassmann skinął głową.

- Ale i jemu nie będzie wesoło, jeśli kiedyś powrócę.

- Może on sam będzie miał wówczas syna, który go zadenuncjuje.

Klassmann spojrzał na niego stropiony.

- Sądzi pan, że to tak długo potrwa?

- Nie wiem. Nie wyobrażam sobie, że w ogóle kiedyś tam powrócę.

Steiner przypiął swastykę pod lewą klapą marynarki.

- To wspaniale, doktorze! - rzekł. - Skąd pan to ma?

Doktor Beer roześmiał się z zadowoleniem.

- Od pacjenta. Miał wypadek samochodowy pod Murten. Wstawiłem mu ramię w szyny. Początkowo był ostrożny i chwalił wszystko, co się u nich dzieje. Potem, gdy wypiliśmy razem parę kieliszków koniaku, zaczął przeklinać tamtejsze porządki i podarował mi na pamiątkę swoją odznakę. Musiał, niestety, powrócić do Niemiec.

- Niech mu Bóg da zdrowie! - Steiner otworzył niebieski skoroszyt leżący na stole. Była w nim lista opatrzona swastyką i odezwy propagandowe.

- Myślę, że to wystarczy. Na to się na pewno nabierze.

Odezwy i listę otrzymał Steiner od dra Beera, któremu z niewyjaśnionych przyczyn jakaś organizacja partyjna ze Stuttgartu przysyłała od wielu lat takie materiały. Wybrawszy z nich, co uważał za właściwe, Steiner był gotów do wyprawy wojennej przeciw Ammersowi. Dr Beer opowiedział mu, co się zdarzyło Ludwikowi.

- Kiedy jedzie pan dalej? - spytał.

- O jedenastej. Przedtem zwrócę panu odznakę.

- Dobrze. Czekam z butelką Fendant.

Steiner ruszył w drogę. Zadzwonił do drzwi Ammersa. Otworzyła służąca.

- Chciałbym mówić z panem Ammersem - rzekł krótko. - Nazywam się Huber.

Służąca zniknęła i wróciła po chwili.

- W jakiej sprawie?

Aha - pomyślał Steiner - to zasługa Kerna.” Wiedział, że Ludwika o to nie pytano.

- Sprawa partyjna - oświadczył krótko.

Tym razem zjawił się sam Ammers. Z ciekawością patrzał na gościa.

Steiner niedbale podniósł rękę.

- Towarzysz Ammers?

- Tak jest.

Steiner odchylił klapę marynarki ukazując odznakę partyjną.

- Huber - oświadczył. - Przychodzę z organizacji zagranicznej.

Mam spytać o pewne rzeczy.

Ammers wyprężył się i skłonił.

- Proszę, niech pan wejdzie - panie, panie...

- Huber. Po prostu Huber. Pan wie, wróg czuwa.

- Wiem! To wielki zaszczyt dla mnie, panie Huber.

Steiner nie omylił się w swych przewidywaniach. Ammersowi nie przyszło na myśl podejrzewać go. Posłuszeństwo i strach przed gestapo były w nim zbyt mocno zakorzenione. Gdyby nawet miał jakieś wątpliwości, w Szwajcarii nie mógłby nic przedsięwziąć przeciw Steinerowi, który posiadał austriacki paszport na nazwisko Huber.

Jak dalece był związany z niemieckimi organizacjami, tego nikt nie mógł sprawdzić, nawet niemieckie poselstwo, które już od dawna nie było informowane o wszystkich tajnych akcjach propagandowych.

Ammers wprowadził Hubera do salonu.

- Usiądź pan, Ammers - rzekł Steiner zajmując jego fotel.

Przejrzał papiery w teczce.

- Pan wie, towarzyszu Ammers, że podstawową zasadą naszej pracy za granicą jest unikanie rozgłosu.

Ammers skinął głową.

- Oczekiwaliśmy również od pana roboty bez hałasu. Tymczasem dowiadujemy się, że pańska awantura z jakimś emigrantem wywołała niepotrzebną sensację.

Ammers zerwał się z krzesła.

- Ten zbrodniarz! On mnie doprowadził do choroby i ośmieszył mnie, ten szubrawiec...

- Ośmieszył? - przerwał ostro Steiner. - Ośmieszył pana publicznie? Towarzyszu Ammers!

- Nie publicznie, publicznie nie! - Ammers uświadomił sobie, że w zdenerwowaniu popełnił błąd. - Przede mną samym, chciałem powiedzieć!

Steiner przeszył go wzrokiem.

- Panie Ammers - rzekł wolno - prawdziwy towarzysz partyjny nawet przed sobą samym nigdy nie jest śmieszny. Co się z panem dzieje? Czyżby te demokratyczne krety podkopały pańskie przekonania? Śmieszny - to słowo w odniesieniu do nas nie istnieje!

Zasadniczo, śmieszni są tylko tamci, zrozumiano?

- Tak, niewątpliwie! - Ammers przesunął ręką po czole. Widział się już niemal w obozie koncentracyjnym, mającym odświeżyć jego ideologię.

- To był jedyny wypadek! Poza tym jestem twardy jak stal. Moja wierność jest niewzruszona...

Steiner pozwolił mu mówić przez pewien czas, po czym nagle przerwał jego wywody.

- Dobrze. Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy. Proszę się nie zajmować emigrantami, zrozumiano? Jesteśmy zadowoleni, żeśmy się ich pozbyli.

Ammers gorliwie potakiwał głową. Potem wstał i wyjął z kredensu kryształową karafkę oraz dwa srebrne pozłacane wewnątrz kieliszki do likieru na wysokich nóżkach. Steiner przyglądał się z niesmakiem tym przygotowaniom.

- Co to jest? - spytał.

- Koniak. Myślałem, że może coś orzeźwiającego...

- Koniak podaje się w ten sposób, gdy jest bardzo podły - rzekł Steiner nieco jowialniej - albo gdy się częstuje członków związku purytanów. Przynieś pan zwyczajną niezbyt małą szklankę.

- Z przyjemnością! - Ammers był zachwycony, że lody zostały przełamane.

Steiner wychylił szklankę. Koniak był niezły, co jednak nie było zasługą Ammersa. W Szwajcarii w ogóle nie było złego koniaku.

Wyjął niebieski skoroszyt ze skórzanej teczki wypożyczonej od doktora Beera.

- Jeszcze coś przy okazji, towarzyszu Ammers. Ściśle poufne.

Wiadomo panu, że nasza propaganda w Szwajcarii jeszcze mocno kuleje?

- Tak - potwierdził gorliwie Ammers. - Zawsze byłem tego zdania.

- Dobrze. - Steiner łaskawie skinął głową. - To się zmieni. Ma zostać stworzony tajny fundusz. - Zajrzał do listy. - Otrzymaliśmy już poważne datki, ale również i skromne są mile widziane. Ten piękny dom to pańska własność, prawda?

- Tak. Co prawda ciążą na nim dwie hipoteki, praktycznie należy więc do banku - wyjaśnił pośpiesznie Ammers.

- Hipoteki istnieją po to, by płacić niższe podatki. Członek partii narodowo - socjalistycznej, który jest właścicielem domu, nie może być lekkoduchem i na pewno ma dostateczne pokrycie w banku. Na jaką sumę pana wpisać?

Ammers miał minę niezdecydowaną.

- W tej chwili to nawet dobrze się dla pana składa - rzekł Steiner zachęcająco. - Imienną listę poślemy oczywiście do Berlina. Sądzę, że mogę pana zapisać na pięćdziesiąt franków?

Ammers odetchnął z ulgą. Liczył co najmniej na sto. Znał zachłanność partii.

- Ma się rozumieć! - odparł szybko. - Albo może sześćdziesiąt! - dorzucił.

- Dobrze, więc sześćdziesiąt. - Steiner wpisał sumę. - Ma pan na imię Heinz?

- Heinz, Karol, Goswin - Goswin przez jedno „s”.

- Goswin to rzadkie imię.

- Tak, ale prawdziwie niemieckie! Starogermańskie! Jakiś król Goswin istniał jeszcze w epoce wędrówki ludów.

- Zdaje się.

Ammers położył na stole jeden banknot pięćdziesięciofrankowy i dwa pięciofrankowe. Steiner schował pieniądze.

- Pokwitowania nie mogę panu wydać - rzekł. - Pan rozumie, dlaczego?

- Oczywiście! Ściśle tajne! Tu, w Szwajcarii! - Ammers zmrużył chytrze oko.

- I bez niepotrzebnego hałasu, towarzyszu Ammers! Cicha robota jest połową sukcesu. Niech pan zawsze o tym pamięta!

- Ma się rozumieć! Wiem o tym. To był tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności.

Steiner wracał krętymi uliczkami do doktora Beera. Uśmiechał się sam do siebie. Rak wątroby! Ten Kern! Jaką minę zrobi, gdy otrzyma sześćdziesiąt franków z tej ekspedycji karnej!

XVII

Zapukano do drzwi. Ruth zaczęła nasłuchiwać. Była sama. Ludwik wyruszył jeszcze przed południem na poszukiwanie pracy. Przez chwilę wahała się, potem wstała, przeszła cicho do pokoju Ludwika i zamknęła za sobą drzwi łączące oba pokoje. Były to pokoje narożne, co mogło się bardzo przydać w wypadku obławy. Z każdego pokoju można było wyjść na korytarz nie będąc widzianym przez osobę stojącą przed drzwiami drugiego pokoju.

Ruth przymknęła cicho drzwi do pokoju Ludwika, po czym poszła korytarzem aż do zakrętu.

Przed drzwiami jej pokoju stał mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni, którego Ruth znała z widzenia. Mieszkał w hotelu, nazywał się Brose. Żona jego od siedmiu miesięcy była obłożnie chora. Żyli oboje ze szczupłego zasiłku, otrzymywanego od Komitetu Pomocy dla Uchodźców, i z niewielkiej sumy przywiezionej z Niemiec. Nie było to tajemnicą. W hotelu „Verdun” każdy wiedział o innych niemal wszystko.

- Pan do mnie? - spytała Ruth.

- Tak. Chciałem panią o coś prosić. Panna Holland, prawda?

- Tak.

- Nazywam się Brose i mieszkam o piętro niżej - mówił mężczyzna z zakłopotaniem. - Mam chorą żonę, a muszę wyjść szukać pracy. Chciałem spytać, czy pani miałaby może czas...

Brose miał szczupłą, zatroskaną twarz. Ruth wiedziała, że niemal wszyscy mieszkańcy hotelu uciekali na jego widok, gdyż stale szukał towarzystwa dla żony.

- Ona jest bardzo często sama, a pani wie, jak to działa; łatwo traci się nadzieję. Bywają dni, kiedy jest szczególnie smutna. Ale gdy ma towarzystwo, od razu czuje się lepiej. Myślałem, że może i pani ma czasem ochotę porozmawiać. Moja żona jest mądra...

Ruth uczyła się właśnie robić na drutach swetry z lekkiej kaszmirowej włóczki. Dowiedziała się, że pewien rosyjski sklep na Polach Elizejskich kupuje te wyroby, by je potem sprzedawać za potrójną cenę. Wolałaby dalej pracować i przypuszczalnie nie poszłaby do chorej, jednak to bezradne zachwalanie - „moja żona jest mądra” - zawstydziło ją w jakiś szczególny sposób.

- Proszę poczekać chwilę - rzekła. - Zabiorę robotę i pójdę z panem.

Wzięła włóczkę, wzór i zeszła z Brosem na pierwsze piętro. Chora leżała w małym pokoju, którego okno wychodziło na ulicę. Gdy weszli, twarz Brosego zmieniła się. Usiłował nadać jej wyraz radosny.

- Łucjo, oto panna Holland - rzekł z ożywieniem. - Chętnie dotrzyma ci towarzystwa.

Dwoje ciemnych oczu w woskowo bladej twarzy zwróciło się ku Ruth podejrzliwie.

- Pójdę teraz - rzekł Brose szybko. - Wrócę wieczorem. Dzisiaj już na pewno coś znajdę. Do widzenia.

Pomachawszy ręką z uśmiechem, zamknął za sobą drzwi.

- On prosił, żeby pani przyszła, prawda? - spytała blada kobieta.

Ruth chciała w pierwszej chwili zaprzeczyć, potem jednak skinęła głową.

- Tak myślałam. Dziękuję, że pani przyszła. Ale mogę równie dobrze być sama. Niech pani nie przeszkadza sobie w pracy. Mogę się trochę zdrzemnąć.

- Nie mam nic ważnego do roboty - rzekła Ruth. - Uczę się tylko robić swetry na drutach. Mogę to robić tutaj. Przyniosłam ze sobą wszystko.

- Istnieją przyjemniejsze zajęcia niż siedzenie przy chorej - rzekła kobieta znużonym tonem.

- Na pewno. Ale przecież lepsze to niż siedzenie samej.

- Tak mówią wszyscy, żeby chorego pocieszyć - wymamrotała kobieta. - Wiem, że chorych zawsze się pociesza. Może pani powiedzieć szczerze, że wcale nie jest przyjemnie siedzieć przy kobiecie nieznajomej, chorej, w złym humorze i że robi pani to tylko dlatego, że mój mąż panią do tego nakłonił.

- To prawda - odparła Ruth. - Nie mam zresztą zamiaru pocieszać pani. Ale jestem zadowolona, że mogę z kimś porozmawiać.

- Pani może przecież wychodzić! - rzekła chora.

- Wychodzę niechętnie.

Nie słysząc odpowiedzi Ruth podniosła wzrok i ujrzała chorą zupełnie wytrąconą z równowagi. Uniósłszy się z lekka, nieruchomo patrzała na Ruth i nagle dwa strumienie łez trysnęły jej z oczu.

W jednej sekundzie twarz jej była zalana łzami.

- Mój Boże - zaszlochała - pani to mówi tak po prostu... a ja, gdybym choć raz mogła wyjść na ulicę...

Opadła na poduszki. Ruth wstała. Widziała drgające ramiona kobiety, widziała nędzne łóżko w szarawym świetle pokoju, a za nim słoneczną, zimną ulicę, domy z małymi żelaznymi balkonikami, nad dachami olbrzymią lśniącą butelkę - reklamę aperitifu Dubonnet, która już po południu żarzyła się bezsensownie - i przez chwilę zdawało jej się, że wszystko to dzieje się gdzieś niezmiernie daleko, na jakiejś innej planecie.

Kobieta przestała płakać. Podniosła się wolno.

- Pani jest tu jeszcze? - spytała.

- Tak.

- Jestem rozhisteryzowana i nerwowa. Miewam czasami takie dni.

Proszę się nie gniewać.

- Nie. To ja powiedziałam coś bezmyślnie.

Ruth usiadła znowu przy łóżku, położyła przed sobą wzór swetra i nadal próbowała go wykonać. Nie patrzała na chorą, by nie ujrzeć znowu wstrząsającego wyrazu jej twarzy. Czuła się zażenowana własnym zdrowiem.

- Pani źle trzyma druty - rzekła chora po chwili. - W ten sposób robota idzie bardzo wolno. Trzeba inaczej.

Wzięła druty i pokazała Ruth, jak należy je trzymać. Potem wyjęła jej z rąk zrobiony już kawałek i przyjrzała mu się.

- Tu pani zgubiła oczko - rzekła. - Musimy to spruć. O tak, widzi pani?

Ruth podniosła wzrok. Chora uśmiechnęła się do niej. Była teraz skupiona i całkowicie zajęta pracą. W twarzy jej nie było już śladu poprzedniego wybuchu. Blade ręce pracowały lekko i wprawnie.

- Tak - rzekła z przejęciem. - Teraz niech pani spróbuje.

Brose wrócił wieczorem. W pokoju było ciemno. Tylko przez okno zaglądało seledynowe niebo i olbrzymia, lśniąca czerwienią butelka Dubonnet.

- Łucjo? - spytał w mroku.

Kobieta na łóżku poruszyła się i Brose zobaczył jej twarz, lekko zaróżowioną odblaskiem reklamy świetlnej, jak gdyby cudem ozdrowiała nagle.

- Spałaś? - spytał.

- Nie. Leżę sobie.

- Czy panna Holland dawno odeszła?

- Nie. Przed kilkoma minutami.

- Łucjo... - Usiadł ostrożnie na brzegu łóżka.

- Mój drogi - pogłaskała jego rękę. - Znalazłeś coś?

- Jeszcze nie. Ale z pewnością wkrótce znajdę.

Kobieta milczała pewien czas.

- Jestem ciężarem dla ciebie, Otto - rzekła w końcu.

- Jak możesz tak mówić, Łucjo! Cóżbym robił bez ciebie?

- Byłbyś wolny. Mógłbyś robić, co byś chciał. Mógłbyś wrócić do Niemiec i pracować.

- Tak sądzisz?

- Tak - odparła. - Rozwiedź się ze mną. W kraju będzie to bardzo dobrze widziane.

- Aryjczyk, który idąc za głosem krwi rozwiódł się z Żydówką, co? - spytał Brose.

- Tak się to tam nazywa. Poza tym nie mają przecież nic przeciwko tobie.

- Nie, ale ja mam coś przeciwko nim.

Brose przechylił głowę na oparcie łóżka. Przypomniał sobie, jak jego szef w pracowni kreślarskiej podszedł do niego i długo rozprawiał o czasach, o jego zdolnościach i o tym, jaka to szkoda, że jest zmuszony wypowiedzieć mu tylko dlatego, że ma żonę Żydówkę.

Brose wziął kapelusz i wyszedł. W tydzień później rozkwasił nos portierowi w ich domu, który był jednocześnie blokowym i szpiclem nazistowskim, za nazwanie jego żony parszywą Żydówką. Byłoby się to może źle skończyło. Na szczęście jednak adwokat Brosego mógł przedłożyć dowód wygłaszania przez portiera przy piwie antypaństwowych poglądów, na skutek czego portier zniknął z domu. Mimo to żona Brosego bała się wychodzić na ulicę, gdzie była narażona na zaczepki ze strony umundurowanych gimnazjalistów. Brose nie mógł znaleźć innej pracy. Wyjechali więc do Paryża. W drodze Łucja zachorowała.

Seledynowe niebo za oknem straciło barwę. Poszarzało i ściemniało.

- Czy miałaś bóle, Łucjo?

- Niewielkie. Jestem tylko straszliwie zmęczona. Tak jakoś od wewnątrz.

Brose pogłaskał ją po włosach lśniących miedzianymi refleksami w świetle reklamy Dubonnet.

- Będziesz mogła wstać wkrótce.

Poruszyła wolno głową pod jego dłonią.

- Co to może być, Otto? Nigdy nie miałam czegoś podobnego. I ciągnie się już tyle miesięcy.

- To nic groźnego. U kobiet często się takie rzeczy zdarzają.

- Zdaje mi się, że już nigdy nie wyzdrowieję - rzekła nagle z rozpaczą.

- Na pewno wyzdrowiejesz. I to nawet wkrótce. Tylko nie trać odwagi.

Za oknem noc wpełzała już na dachy. Brose siedział cicho, z głową opartą o poręcz łóżka. Jego twarz, zwykle teraz stroskana i lękliwa, zrobiła się spokojna i pogodna w ostatnim świetle dnia.

- Gdybym tylko nie była takim ciężarem dla ciebie, Otto...

- Kocham cię, Łucjo - rzekł Brose cicho, nie zmieniając pozycji.

- Chorej żony nie można kochać.

- Chorą żonę kocha się podwójnie. Jest żoną i dzieckiem jednocześnie.

- O to właśnie chodzi! - Głos jej stał się płytki i bezdźwięczny. - Że nawet twoją żoną nie jestem. Nawet tego nie mogę ci dać. Jestem tylko ciężarem i niczym więcej!

- Dajesz mi twoje włosy - odparł Brose - twoje kochane włosy! - Pochylił się i ucałował włosy żony. - Twoje oczy. - Ucałował jej oczy. - Twoje ręce. - Ucałował jej ręce. - I mam ciebie. Twoją miłość. A może mnie już nie kochasz? - Zbliżył twarz do jej twarzy. - Nie kochasz mnie już?

- Otto - powiedziała słabym głosem, osłaniając dłonią pierś.

- Nie kochasz mnie już? - powtórzył cicho. - Powiedz! To zrozumiałe, że niezaradnego męża, który nie potrafi nic zarobić, nie można kochać. Powiedz to tylko, ty ukochana, jedyna... - mówił groźnie, wpatrując się w jej wychudłą twarz.

Z oczu kobiety popłynęły nagle łzy, a głos zabrzmiał miękko i młodo:

- Ty naprawdę kochasz mnie jeszcze, Otto? - spytała z uśmiechem, który rozdzierał mu serce.

- Czyż muszę powtarzać ci to co wieczór? Kocham cię tak, że jestem zazdrosny o łóżko, w którym leżysz. Powinnaś leżeć we mnie, w moim sercu, w mojej krwi!

Uniósł się, by zobaczyła jego uśmiech, po czym znowu pochylił się nad nią. Kochał ją, była dla niego wszystkim, mimo to odczuwał często podświadomą niechęć do pocałowania jej. Nienawidził siebie za to, lecz wiedział, co jej dolega, i odruch jego zdrowego ciała był silniejszy od jego woli. Teraz jednak, w litościwym, ciepłym odblasku reklamy świetlnej, wieczór ten zdawał się być wieczorem sprzed lat, wyrwanym ponurej mocy choroby i niosącym otuchę, jak to czerwone światło na przeciwległych domach.

- Łucjo - szepnął.

Przycisnęła wilgotne wargi do jego ust i leżała tak cicho, zapominając na chwilę o swym udręczonym ciele, w którym upiornie i bezgłośnie rozrastały się tkanki raka, a w mglistym uchwycie śmierci macica i jajniki rozpadały się jak zwietrzały węgiel w szary popiół.

Ludwik i Ruth przechadzali się wolno po Polach Elizejskich. Był wieczór. Wystawy sklepów lśniły, kawiarnie były pełne ludzi, płonęły neony, a ciemna sylweta Łuku Triumfalnego odcinała się jak brama nieba na tle czystego, nawet nocą srebrzystego powietrza Paryża.

- Spójrz tam, w prawo! - rzekł Ludwik. - Waser i Rosenfeld.

Przed olbrzymimi oknami General Motors Co. stali dwaj młodzi ludzie, biednie ubrani, w wytartych garniturach i bez palt. Dyskutowali tak zawzięcie, że przez dłuższą chwilę nie zauważyli Ludwika i Ruth, stojących opodal. Obaj mieszkali w hotelu „Verdun”. Waser, z zawodu technik, był komunistą; Rosenfeld pochodził z frankfurckiej rodziny bankierskiej. Obaj byli fanatykami automobilizmu. Obaj żyli prawie z niczego.

- Rosenfeld! - mówił Waser błagalnie - bądź pan choć przez chwilę rozsądny! Cadillac nadaje się ewentualnie dla starszych ludzi!

Ale po co panu szesnastocylindrowy wóz, który żłopie benzynę jak krowa wodę, a mimo to nie jest szybszy?

Rosenfeld potrząsnął głową. Wpatrywał się jak urzeczony w jasno oświetloną wystawę, na której olbrzymi czarny cadillac kręcił się zwolna na tarczy umocowanej w podłodze.

- A niech żłopie całymi beczkami! - odparł porywczo. - Nie o to chodzi! Patrz pan, jak bajecznie wygodny jest ten wóz! Pewny i bezpieczny jak wieża pancerna!

- Rosenfeld, to są argumenty przemawiające za ubezpieczeniem na życie, ale nie za samochodem! - Waser wskazał sąsiednią wystawę, należącą do firmy Lancia. - Spójrz pan na to! Tu pan ma rasę i klasę!

Tylko cztery cylindry, nerwowa, niska bestia, ale rusza jak pantera!

Tym może pan wjechać na ścianę domu, jeśli pan zechce!

- Nie chcę wjeżdżać na ściany domów! Chcę pojechać na cocktail do Ritza - odparł Rosenfeld niewzruszony.

Waser nie zareagował na tę uwagę.

- Przyjrzyj się pan tej linii! - entuzjazmował się. - Jak skrada się nisko przy ziemi. To strzała, błyskawica! Dla mnie ośmiocylindrowy wóz jest już zbyt masywny. A to jest ideał szybkości!

Rosenfeld wybuchnął szyderczym śmiechem.

- A jak pan wsiądzie w tę dziecinną trumienkę? To jest samochód dla liliputów! Wyobraź pan sobie, że jest pan z piękną kobietą w długiej sukni wieczorowej ze złotej lamy lub z dżetami, w kosztownym futrze, i wychodzicie właśnie od Maxima; jest grudzień, śnieg i błoto na ulicy, a tu pan ma ten aparat radiowy na kółkach - chce się pan ośmieszyć?

Waser poczerwieniał.

- To są wymysły kapitalisty! Rosenfeld, zaklinam pana! Pan marzy o lokomotywie, nie o samochodzie! Jak może się pan zachwycać takim mamutem? To dobre dla starych radców, a pan jest przecież młodym człowiekiem! Jeśli już chce pan koniecznie coś cięższego, to bierz pan delahaye'a; jest rasowy i łatwo wyciąga swoje sto sześćdziesiąt kilometrów!

- Delahaye'a - parsknął Rosenfeld z pogardą. - Mieć co chwilę zaoliwione świece, co?

- Wykluczone, jeśli go pan właściwie prowadzi. To jest wóz jak jaguar, jak pocisk! Już samym dźwiękiem motoru można się upić!

Albo, jeśli pan chce mieć coś zupełnie bajecznego, weź pan nowego supertalbota! Sto osiemdziesiąt kilometrów śpiewająco! Miałby pan przynajmniej coś naprawdę dobrego.

Rosenfeld aż zapiszczał z oburzenia.

- Talbota! Tak! Coś dobrego! Za darmo nie wziąłbym tego pudła z taką superkompresją, że woda w chłodnicy gotuje się przy jeździe po mieście. Nie, Waser, ja pozostaję przy cadillacu. - Odwrócił się znowu do wystawy. - Pomyśl pan, co za jakość! Przez pięć lat może pan nie podnosić maski. Komfort, mój drogi, potrafią stworzyć tylko Amerykanie. Motor elastyczny i cichy, nie słyszy go pan wcale!

- Ależ człowieku! - wybuchnął Waser - ja właśnie chcę słyszeć motor! To jest jak muzyka, kiedy takie nerwowe ścierwo rusza!

- To kup pan sobie traktor! Jest jeszcze głośniejszy!

Waser wlepił wzrok w Rosenfelda.

- Słuchaj pan - ściszył głos opanowując się z trudem - proponuję panu kompromis: weź pan mercedesa z kompresorem. Ciężki, ale przy tym rasowy! Zgoda?

Rosenfeld machnął ręką z wyższością.

- Mnie pan nie przekona. Nie trudź się pan! Cadillac albo nic!

Znowu zatonął w podziwie nad czarną elegancją olbrzymiego samochodu na tarczy obrotowej.

Waser z rozpaczą rozejrzał się dokoła i spostrzegł wreszcie Ludwika i Ruth.

- Panie Kern, posłuchaj pan - rzekł. - Gdyby pan miał wybór między cadillakiem i nowym modelem talbota, co by pan wybrał?

Chyba talbota, co?

Rosenfeld odwrócił się.

- Cadillaka, oczywiście, tu nie może być wątpliwości!

Ludwik uśmiechnął się.

- Zadowoliłbym się nawet małym citroenem.

- Citroenem?

Obaj fanatycy spojrzeli na niego jak na parszywą owcę.

- Albo rowerem - dorzucił Ludwik.

Fachowcy wymienili szybkie spojrzenia.

- Ach tak! - rzekł Rosenfeld nieco ozięble. - Pan nie interesuje się samochodami, co?

- Ani sportem automobilowym? - dodał Waser z lekką pogardą. - No cóż, istnieją ludzie, których interesują znaczki pocztowe.

- Właśnie mnie! - rzekł Ludwik ubawiony. - Zwłaszcza nie ostemplowane.

- Pan wybaczy! - Rosenfeld podniósł kołnierz marynarki. - Chodźmy, Waser, obejrzymy jeszcze nowe modele alfa romeo i hispano.

Pojednani przez ignoranta, oddalili się zgodnie w swych wyszarzałych ubraniach, by sprzeczać się jeszcze o inne typy samochodów wyścigowych. Mieli na to dość czasu nie mając pieniędzy na kolację.

Ludwik patrzał za nimi rozweselony.

- Człowiek to przedziwna istota, Ruth. Nie sądzisz?

Ruth śmiała się.

Ludwik nie mógł znaleźć pracy. Wszędzie proponował swe usługi nawet za dwadzieścia franków dziennie, jednakże bez rezultatu.

W ciągu dwóch tygodni wydali wszystkie pieniądze. Otrzymali szczupły zasiłek. Ruth z żydowskiego, Ludwik z żydowsko - chrześcijańskiego komitetu. Wspólnie mieli około pięćdziesięciu franków tygodniowo. Ludwik rozmówił się z właścicielką, która zgodziła się za tę sumę pozostawić im oba pokoje i dawać co dzień rano trochę kawy i chleba. Ludwik sprzedał palto, walizkę i resztę drobiazgów otrzymanych od Potzlocha. Potem zaczęli wyprzedawać rzeczy Ruth: pierścionek jej matki, suknie i cienką złotą bransoletkę. Nie byli bardzo nieszczęśliwi z tego powodu. Wystarczała im świadomość, że są w Paryżu. Żyli nadzieją następnego dnia i czuli się bezpieczni. W tym mieście, które przyjęło wszystkich emigrantów stulecia, panował duch tolerancji. Można tu było umrzeć z głodu, ale prześladowanym było się tylko w razie koniecznej potrzeby.

Pewnej niedzieli po południu, kiedy wstęp do muzeów jest bezpłatny, Marill zabrał ich ze sobą do Luwru.

- W zimie przyda się wam coś, co pomaga spędzić czas - rzekł. - Problemem emigranta jest głód, własny kąt i czas, z którym nie wie, co począć, gdyż nie wolno mu pracować. Głód i troska o mieszkanie, to dwaj śmiertelni wrogowie, z którymi trzeba walczyć - ale czas, długi, nie zapełniony, nie wyzyskany czas, jest skrycie działającym wrogiem, który zżera energię życiową, nuży czekaniem, obezwładnia lękiem. Tamci dwaj nacierają od przodu i trzeba się bronić lub zginąć - czas podchodzi od tyłu i rozkłada krew. Jesteście młodzi. Nie wysiadujcie po kawiarniach, nie lamentujcie, nie poddawajcie się. Gdy będzie bardzo źle, idźcie do wielkiej poczekalni Paryża - do Luwru. Jest dobrze ogrzewany zimą. Lepiej smucić się przed obrazem Delacroix, Rembrandta czy van Gogha niż nad kieliszkiem wódki lub w kręgu bezsilnych wyrzekań i wściekłości. To mówię wam ja, Marill, który sam woli siedzieć nad kieliszkiem wódki.

Inaczej nie wygłaszałbym tego pouczającego przemówienia.

W przyćmionym świetle wielkiego przybytku sztuki mijali stulecia, mijali kamiennych królów egipskich, greckich bogów, rzymskich cezarów, mijali babilońskie ołtarze, perskie dywany i flamandzkie gobeliny. Mijali obrazy największych mistrzów - Rembrandta, Goyi, El Greca, Leonarda, Durera - aż przez niezliczone sale i korytarze dotarli do sal zawieszonych obrazami impresjonistów.

Usiedli na jednej z ławek stojących pośrodku sali. Na ścianie lśniły pejzaże Cezanne'a, van Gogha, Moneta, tancerki Degasa, pastelowe główki kobiece Renoira i barwne sceny Maneta. W ciszy, jaka tu panowała - prócz nich nie było nikogo - Ludwik i Ruth powoli ulegali złudzeniu, że znajdują się w jakiejś zaczarowanej wieży, w której obrazy są oknami na dalekie światy, na ogrody pełne poważnej radości życia, na głębokie uczucia, na wielkie marzenia i niezniszczalne krajobrazy duszy, z dala od przemocy, strachu i bezprawia.

- Emigranci! - rzekł Marill. - Oni wszyscy byli także emigrantami! Byli ścigani, wyszydzani, wyrzucani, często bez dachu nad głową. Niektórzy lżeni przez krytykę, ignorowani przez współczesnych, nędznie żyli i w nędzy umarli, a patrzcie, co stworzyli! Kulturę świata! To właśnie chciałem wam pokazać.

Zdjąwszy okulary zaczął przecierać je starannie.

- Co pani najsilniej odczuwa patrząc na te obrazy? - zapytał Ruth.

- Spokój - odparła bez wahania.

- Spokój. A myślałem, że pani powie: piękno. Ale to prawda - spokój jest dzisiaj pięknem. Zwłaszcza dla nas. A pańskie wrażenia, Kern?

- Nie wiem - odparł Ludwik. - Chciałbym posiadać jeden taki obraz i sprzedać go, abyśmy mieli z czego żyć.

- Pan jest idealistą - stwierdził Marill.

Ludwik spojrzał na niego podejrzliwie.

- Mówię poważnie - rzekł Marill.

- Wiem, że to brzmi głupio - rzekł Ludwik. - Ale jest zima i kupiłbym palto dla Ruth.

Ludwik wydawał się sobie samemu niemądry, ale istotnie przez cały czas o niczym innym nie myślał. Zaskoczony poczuł nagle rękę Ruth w swojej dłoni. Z promienną miną przycisnęła się do niego.

Marill założył okulary i rozejrzał się dokoła.

- Człowiek jest wielki w rzeczach krańcowych: w sztuce, w miłości, w głupocie, w nienawiści, w egoizmie, a nawet w ofiarności - ale światu najbardziej brak przeciętnej dobroci.

Ludwik i Ruth kończyli jeść kolację. Składała się ona z kakao i chleba i od wielu tygodni stanowiła ich jedyny posiłek poza poranną filiżanką kawy i dwiema bułkami, które Ludwik wytargował umawiając się o cenę pokoju.

- Chleb ma dzisiaj smak befsztyka - rzekł Ludwik. - Dobrego, soczystego befsztyka z cebulką.

- A dla mnie ma smak kurczaka - odparła Ruth. - Młodego pieczonego kurczaka ze świeżą zieloną sałatą.

- Możliwe. Może z tamtego końca. Daj mi kromkę. Znajdę jeszcze miejsce na porcję kurczaka.

Ruth ukroiła gruby kawałek długiego francuskiego chleba pszennego.

- Masz - rzekła. - Tu udko. A może wolisz pierś?

Ludwik roześmiał się.

- Ruth, gdybym ciebie nie miał, kłóciłbym się teraz z Bogiem!

- A ja bez ciebie leżałabym w łóżku i beczała.

Zapukano do drzwi.

- To Brose - rzekł Ludwik niezbyt zadowolony. - Oczywiście, w momencie najczulszych zwierzeń miłosnych!

- Proszę! - zawołała Ruth.

Drzwi otworzyły się.

- Nie! - krzyknął Ludwik. - To niemożliwe! Ja śnię! - Wstał tak ostrożnie, jak gdyby obawiał się spłoszyć widmo. - Steiner - wyjąkał. Widmo uśmiechnęło się. - Steiner! - wykrzyknął Ludwik. - Panie w niebiesiech, to Steiner!

- Dobra pamięć jest podstawą przyjaźni i zgubą miłości - oświadczył Steiner. - Przepraszam panią, Ruth, że zaczynam od sentencji, ale spotkałem właśnie na dole mego starego znajomego, Marilla. Więc jest to nieuniknione.

- Skąd przybywasz? - spytał Ludwik. - Prosto z Wiednia?

- Z Wiednia. Okrężną drogą przez Murten.

- Co? - Ludwik cofnął się o krok. - Przez Murten?

Ruth roześmiała się.

- Murten to miejsce naszej klęski, Steiner. Tam zachorowałam - a tego starego wygę granicznego złapała policja. Murten to wspomnienie naszej hańby.

Steiner uśmiechał się z zadowoleniem.

- Dlatego właśnie tam byłem! Pomściłem was, moje dzieci. - Wyjął portfel i wyciągnął z niego sześćdziesiąt franków szwajcarskich. - Proszę. To jest czternaście dolarów albo około trzystu pięćdziesięciu franków francuskich. Podarunek od Ammersa.

Ludwik patrzał na niego nic nie rozumiejąc.

- Od Ammersa? - spytał. - Trzysta pięćdziesiąt franków?

- Wyjaśnię ci to później, chłopcze. Schowaj je na razie. A teraz pokażcie się! - Przyjrzał się im badawczo. - Zapadnięte policzki, niedożywieni, kakao na wodzie na kolację i nikomu nie powiedzieliście o tym ani słowa, co?

- Jeszcze nie - odparł Ludwik. - Zawsze, kiedy już gotów byłem to zrobić, Marill zapraszał nas do restauracji. Jak gdyby posiadał szósty zmysł.

- On ma jeszcze jeden dodatkowy. Do obrazów. Czy po jedzeniu nie zaciągał was do muzeum? Taki jest zwykle haracz za to.

- Tak. Pokazał nam Cezanne'a, van Gogha, Maneta, Renoira i Degasa - odparła Ruth.

- Aha! Impresjonistów. To znaczy, że jedliście z nim obiad. Po kolacji zaciąga człowieka do Rembrandta, Goyi i El Greca. Ale teraz szybko, dzieci, ubierajcie się. Restauracje paryskie są pełne światła i czekają na nas!

- Myśmy właśnie...

- Widzę! - przerwał Steiner groźnie. - Ubierać się natychmiast!

Tonę w pieniądzach.

- Jesteśmy gotowi.

- Ach, tak! Palta sprzedane współwyznawcy, który was zapewne nabił w butelkę...

- Nie... - zaprotestowała Ruth.

- Dziecko, zdarzają się również nieuczciwi Żydzi, chociaż w tej chwili czczę wasze plemię jako naród męczeński. Chodźcie więc!

Zajmiemy się problemem rasowym pieczonych kurczaków.

- A teraz opowiedzcie, co się z wami dzieje - rzekł Steiner po kolacji.

- Idzie jak z kamienia - odparł Ludwik. - Paryż jest nie tylko miastem perfum, wody kolońskiej i pachnących mydeł, ale również agrafek, sznurowadeł, guzików i nawet, jak się zdaje, świętych obrazków. Handel odpada tu całkowicie. Próbowałem mnóstwa różnych zajęć - myłem naczynia, dźwigałem kosze z owocami, pisałem adresy, handlowałem zabawkami, ale to nic prawie nie dawało i zawsze było zajęciem przypadkowym. Ruth przez dwa tygodnie sprzątała biuro.

Potem firma splajtowała i Ruth nie dostała ani grosza. Za swetry z włóczki kaszmirowej zaproponowano jej cenę pokrywającą jedynie koszt włóczki. Wskutek tego... - odpiął marynarkę - wskutek tego chodzę jak bogaty Amerykanin. To wspaniałe, gdy się nie ma palta.

Może i dla ciebie Ruth zrobi taki sweter...

- Starczy mi włóczki na jeszcze jeden - rzekła Ruth. - Ale mam tylko czarną. Lubi pan czarny kolor?

- Jeszcze jak! Przecież szwarcujemy się przez życie. - Steiner zapalił papierosa. - Rozumiem. Sprzedaliście czy zastawiliście palta?

- Najpierw zastawiliśmy, potem sprzedaliśmy.

- Tak. To normalna droga. Czy byliście już w kawiarni „Maurice”?

- Nie. Tylko w „Alasce”.

- Pięknie. To pójdziemy raz do „Maurice'a”. Tam jest Dickmann.

On wie wszystko. Nawet o paltach. Chcę go jednak spytać o coś jeszcze ważniejszego. O wystawę światową, która ma się odbyć w tym roku.

- Wystawę światową?

- Tak, dziecinko. Tam będzie robota. I o papiery nie będą tak bardzo pytać.

- Od kiedy jesteś w Paryżu, Steiner, że wiesz już o wszystkim?

- Od czterech dni. Przedtem byłem w Strassburgu, gdzie miałem pewną sprawę do załatwienia. Was odnalazłem przez Klassmanna, którego spotkałem w prefekturze policji. Mam przecież paszport, dzieci. Za kilka dni wprowadzę się do hotelu „International”. Podoba mi się ta nazwa.

Kawiarnia „Maurice” przypominała kawiarnię „Sperlera” w Wiedniu i „Cafe Greif' w Zurychu. Była to typowa giełda emigrancka.

Steiner zamówił kawę dla Ruth i dla Ludwika, po czym podszedł do siedzącego w pobliżu starszego mężczyzny. Rozmawiał z nim pewien czas, po czym mężczyzna przyjrzawszy się badawczo Ludwikowi i Ruth wyszedł.

- To był Dickmann - rzekł Steiner. - On wie wszystko.

Z wystawą światową w porządku. Budują teraz zagraniczne pawilony.

Opłacają to obce rządy, które częściowo przysyłają swoich robotników, ale do cięższych prac, jak roboty ziemne i tym podobne, przyjmują tutejszych. I to jest nasza wielka szansa! Ponieważ za robotę płacą komitety zagraniczne, Francuzi mało się troszczą o to, kto pracuje. Jutro rano pójdziemy tam. Część emigrantów już pracuje.

Jesteśmy tańsi niż Francuzi, więc mamy fory.

Dickmann powrócił z dwoma paltami przerzuconymi przez ramię.

- Myślę, że będą dobre.

- Przymierz to palto - rzekł Steiner do Ludwika. - Najpierw ty.

Potem Ruth to drugie. Opór bezcelowy.

Palta leżały jak ulał, a przy płaszczu Ruth był nawet mały, wytarty kołnierz futrzany. Dickmann uśmiechnął się blado.

- Mam oko - rzekł.

- Czy to twoje najlepsze klamoty, Henryku? - spytał Steiner.

Dickmann spojrzał na niego.

- To są dobre palta. Oczywiście nie nowe. To z kołnierzem futrzanym pochodzi nawet od pewnej hrabiny. Na wygnaniu, ma się rozumieć - dodał zauważywszy spojrzenie Steinera. - To prawdziwe szopy, Józefie. Nie króliki!

- Dobrze. Bierzemy je. Jutro przyjdę, to pomówimy o tym jeszcze.

- To zbyteczne. Możesz je tak wziąć. Mamy przecież jeszcze ze sobą rachunki.

- Nonsens.

- Ależ tak. Weź je i zapomnijmy o tym. Ale ja wtedy byłem w ładnych tarapatach! Boże jedyny!

- Jak ci się wiedzie? - spytał Steiner.

Dickmann wzruszył ramionami.

- Starczy dla dzieci i dla mnie. Ale okropnie jest żyć w ten sposób.

Steiner zaśmiał się.

- Nie bądź sentymentalny, Henryku! Ja jestem fałszerzem dokumentów, szulerem, włóczęgą, mam na swoim koncie uszkodzenia ciała, opór wobec władzy i wiele innych tego rodzaju rzeczy, a mimo to sumienie mnie nie dręczy.

Dickmann skinął głową.

- Moja najmłodsza córeczka jest chora. Ma grypę. Gorączkuje.

Ale gorączka u dzieci nie jest groźna, co?

Spojrzał pytająco na Steinera, który potrząsnął głową.

- Przyśpiesza wyzdrowienie, tylko tyle.

- Dzisiaj pójdę wcześniej do domu.

Steiner zamówił koniak.

- Dla ciebie także, mały? - zwrócił się do Ludwika.

- Posłuchaj, Steiner... - zaczął Ludwik.

Steiner machnął ręką.

- Nie gadaj tyle! To podarunki świąteczne, które nic mnie nie kosztują. Widzieliście przecież sami. Dla pani koniak, Ruth?

- Proszę.

- Nowe palta! Perspektywa pracy! - Ludwik wychylił swój kieliszek. - Życie zaczyna być interesujące.

- Nie łudź się! - zaśmiał się Steiner. - W przyszłości, kiedy będziesz miał pod dostatkiem pracy, okres, kiedy była ona zabroniona, wyda ci się jednym z bardziej interesujących w twoim życiu. Wspaniała historia dla wnuków igrających wokół twych kolan:

Wtedy, w Paryżu...”

Dickmann przeszedł obok nich. Pożegnał ich znużonym gestem i skierował się ku wyjściu.

- Był niegdyś socjaldemokratycznym burmistrzem. - Steiner odprowadził go wzrokiem. - Pięcioro dzieci, żona nie żyje. Zdolny żebrak. Pełen godności. Wie wszystko. Trochę zbyt subtelna dusza, co się często zdarza u socjaldemokratów. Dlatego są tak kiepskimi politykami.

Kawiarnia zaczęła się zaludniać. Przychodzili noclegowicze, by zdobyć miejsca w kącie. Steiner wychylił swój kieliszek.

- Właściciel tego lokalu to wspaniały typ: pozwala spać każdemu, kto tylko się zmieści. Bezpłatnie albo za filiżankę kawy. Gdyby takie budy nie istniały, dla niektórych ludzi byłaby to katastrofa. - Wstał. - Pójdziemy, dzieci.

Wyszli na ulicę. Było wietrznie i chłodno. Ruth otuliła się nowym paltem i podniosła kołnierz z szopów, uśmiechając się do Steinera. Ten skinął głową.

- Ciepło, moja mała! Wszystko na świecie zależy od odrobiny ciepła!

Skinął na starą kwiaciarkę, która człapiąc przechodziła obok.

Przydreptała natychmiast.

- Fiołki - zachrypiała. - Świeże fiołki nicejskie!

- Co za miasto! Fiołki na ulicy w grudniu! - Steiner wziął bukiecik i podał go Ruth. - Fioletowe szczęście. Bezużyteczne kwitnienie! Bezużyteczne rzeczy! A właśnie one dają najwięcej ciepła. - Mrugnął okiem do Ludwika. - Nauka na całe życie, powiedziałby Marill.

XVIII

Siedzieli w kantynie Wystawy Światowej. Był to dzień wypłaty.

Ludwik ułożył cienkie banknoty wokół swego talerza.

- Dwieście osiemdziesiąt franków! - rzekł. - Zarobek z jednego tygodnia! I to już po raz trzeci! To zupełna bajka.

Marill patrzał na niego przez chwilę ubawiony, potem przepił do Steinera.

- Wypijmy na zgubę papieru, drogi Huber! To zdumiewające, jaką on uzyskał moc nad człowiekiem. Nasi praojcowie drżeli przed grzmotem i piorunem, przed tygrysami i trzęsieniem ziemi, późniejsi przodkowie przed mieczami, rozbójnikami, zarazą i Bogiem, my zaś drżymy przed zadrukowanym papierem - czy to w postaci pieniądza, czy paszportu. Neandertalczyk ginął od maczugi, Rzymianin od miecza, człowiek średniowieczny od zarazy - nas zaś może unicestwić zwykły świstek papieru.

- Albo przywrócić nam życie - uzupełnił Ludwik przyglądając się banknotom Banku Francji.

Marill spojrzał na niego z ukosa.

- Co powiesz o tym chłopaczku? - spytał Steinera. - Wyrabia się, co?

- Jeszcze jak! Rozwija się w ostrym klimacie obczyzny. Morduje już nawet puenty cudzych sentencji.

- Znałem go jeszcze jako dziecko wrażliwe i potrzebujące pociechy. Było to przed kilkoma miesiącami.

Steiner roześmiał się.

- Żyje w niespokojnym stuleciu, w którym łatwo zginąć, ale szybko się rośnie.

Marill wypił łyk lekkiego czerwonego wina.

- Niespokojne stulecie! - powtórzył. - Wielki niepokój! Ludwik Kern, młody wandal drugiej wędrówki ludów!

- To nie to! - zaprotestował Ludwik. - Jestem młodym półhebrajczykiem w okresie drugiego wyjścia z Egiptu!

Marill spojrzał z wyrzutem na Steinera.

- Pański uczeń, Huber! - rzekł.

- Nie. Skłonność do aforyzmów ma po tobie, Marill! Zresztą stały zarobek tygodniowy każdemu zaostrza dowcip. Niech żyje powrót synów marnotrawnych do stałego zarobku!

- Włóż pieniądze do kieszeni, mały, bo pofruną - zwrócił się do Ludwika. - Pieniądz nie lubi światła.

- Dam je tobie - rzekł Ludwik - to od razu się ich pozbędę.

Zresztą należy ci się ode mnie jeszcze znacznie więcej.

- Ani się waż! Nie jestem jeszcze dość bogaty, by przyjmować pieniądze z powrotem.

Ludwik spojrzał na niego, po czym wsunął pieniądze do kieszeni.

- Do której dziś sklepy otwarte? - spytał.

- Bo co?

- Przecież dziś Sylwester.

- Do siódmej - odparł Marill. - Chce pan kupić alkoholu na dzisiejszy wieczór? Tu w kantynie jest tańszy. Doskonały rum z Martyniki.

- Nie, nie chcę alkoholu.

- Aha! Widzę, że chce pan w ostatnim dniu roku wkroczyć na drogę mieszczańskiego sentymentalizmu, co?

- Coś w tym rodzaju. - Ludwik wstał. - Pójdę do Salomona Levi. Może i on będzie dziś sentymentalny i ceny będą u niego bardziej elastyczne.

- W niespokojnych stuleciach ceny wzrastają - stwierdził Marill. - Ale spróbuj pan szczęścia! Przyzwyczajenie jest niczym, impuls jest wszystkim! Nie zapomnij pan tylko przy targowaniu się, że o ósmej jest kolacja starych bojowników emigracji u „Merę Margot”!

Salomon Levi był człowiekiem o rzadkiej koziej bródce i zwinnych ruchach łasicy. Gnieździł się w ciemnym, sklepionym pomieszczeniu, wśród zegarów, instrumentów muzycznych, używanych dywanów, malowideł, sprzętów domowych, gipsowych karzełków i zwierząt z porcelany. W oknie wystawowym leżały bezładnie nagromadzone tanie imitacje, sztuczne perły, niemodna oprawna w srebro biżuteria, zegarki i stare monety.

Levi poznał Ludwika natychmiast. Miał pamięć jak księga główna, dzięki czemu zrobił już niejeden dobry interes.

- Co nowego? - spytał wojowniczo, sądząc, że Ludwik chce znowu coś sprzedać. - Przychodzi pan w kiepskim momencie.

- Jak to? Sprzedał pan już pierścionek?

- Sprzedał, sprzedał? - powtarzał płaczliwie Levi. - Sprzedał, powiedział pan, jeśli dobrze słyszałem? A może się mylę?

- Nie.

- Młody człowieku - Levi podniósł głos - czy pan nie czyta gazet? Czy pan żyje na księżycu i nie wie, co się dzieje na świecie?

Sprzedał! Taki stary rupieć! Sprzedał! Pan to mówi dumnie jak Rotszyld. Czy pan wie, ile rzeczy musi nastąpić, zanim się coś sprzeda? - Zrobił wymowną pauzę, po czym ciągnął z patosem: - Musi przyjść obcy człowiek i chcieć coś kupić, i wyciągnąć z kieszeni portmonetkę. - Levi wyciągnął portmonetkę. - Otworzyć ją - Levi otworzył swoją - i wyjąć prawdziwą koszerną gotówkę - wyjął dziesięciofrankówkę - położyć ją na stole - Levi wygładził ręką dziesięciofrankowy banknot - i najważniejsze - głos Leviego wzniósł się do falsetu - rozstać się z nią na zawsze! - Levi schował banknot. - I za co? Za jakiś śmieć! Jakieś byle co! Prawdziwą, koszerną gotówkę! Uśmiać się można! Tylko wariaci i goje są do tego zdolni. Albo ja, nieszczęśnik, z moją namiętnością do interesów. Więc co pan dziś przynosi? Dużo nie mogę zapłacić. Przed miesiącem były jeszcze czasy!

- Nie chcę nic sprzedać, panie Levi. Chciałbym odkupić pierścionek.

- Co? - Levi na chwilę otworzył usta jak głodne pisklę w gnieździe. Gniazdem była jego broda. - Aha, już wiem, pan chce go wymienić. Nie, młody człowieku, ja się na tym znam. Przed tygodniem wpadłem w taki sposób. Zegarek - no, faktycznie, był zepsuty, ale co zegarek, to zegarek - zamieniłem na komplet przyborów na biurko z brązu i wieczne pióro ze złotą stalówką. I co pan powie - nabrali mnie, naiwnego durnia. Wieczne pióro nie pisze. Co prawda i zegarek chodzi najwyżej przez kwadrans, ale przecież jest jakaś różnica, czy zegarek nie jest na chodzie, czy wieczne pióro. Zegarek mimo to pozostaje zegarkiem, ale wieczne pióro, które nie pisze, pomyśl pan, to absurd, to przecież tak, jakby go wcale nie było! Co pan chciał wymienić?

- Nic, panie Levi. Powiedziałem: kupić. Kupić.

- Za pieniądze?

- Tak, za gotówkę.

- Aha, już wiem! Jakieś węgierskie albo rumuńskie, albo wycofane z obiegu pieniądze austriackie, albo banknoty z czasów inflacji. Kto by się w tym połapał. Dopiero niedawno jakiś typ z wypomadowanym wąsem jak Karol Wielki...

Ludwik wyciągnął banknot stufrankowy i położył portfel na stole.

Levi znieruchomiał i aż gwizdnął ze zdumienia.

- Pan jest przy gotówce? Pierwszy raz w życiu widzę coś podobnego! Młody człowieku, policja...

- Zarobione! - przerwał Ludwik. - Uczciwie zarobione. A teraz, gdzie pierścionek?

- Chwileczkę! - Levi oddalił się szybko i wrócił z pierścionkiem matki Ruth. Potarł go rękawem, dmuchnął nań ostrożnie, potarł ponownie i położył na kawałku aksamitu, jak gdyby to był dwudziestokaratowy brylant. - Piękny okaz - rzekł nabożnie. - Prawdziwy rarytas!

- Panie Levi - rzekł Ludwik - wtedy dał nam pan za niego sto pięćdziesiąt franków. Jeśli dam panu teraz sto osiemdziesiąt, zarobi pan dwadzieścia procent. To jest uczciwa propozycja, prawda?

Levi nie słyszał.

- Można się w nim zakochać - rozpływał się w zachwycie. - To nie jakaś modna tandeta. To jest towar! Realny towar! Chciałem go zatrzymać dla siebie. Mam taką małą prywatną kolekcję!

Ludwik odliczył na stół sto osiemdziesiąt franków.

- Pieniądze! - skrzywił się Levi pogardliwie - co dzisiaj znaczą pieniądze? Przy tej dewaluacji! Wartości realne, to jest coś. Taki pierścioneczek cieszy człowieka i jeszcze wartość jego wzrasta. Podwójna przyjemność! A właśnie teraz, kiedy cena złota tak wzrosła - mówił zamyślony. - Czterysta franków byłoby tanio za taki piękny okaz. Można by za niego otrzymać amatorską cenę.

- Panie Levi! - wykrzyknął Ludwik przerażony.

- Jestem człowiekiem - odparł Levi z nagłą decyzją - rozstanę się z nim. Chcę panu zrobić przyjemność. Nie chcę nic zarobić, dlatego że dziś Sylwester. Trzysta franków i gotowe, niech już będzie moja krzywda.

- Ależ to jest podwójna cena - oburzył się Ludwik.

- Podwójna! Pan sam nie wie, co pan mówi. Co znaczy podwójna?

Podwójnie to jest połowa, powiedział już rabin z Nowogródka. Czy pan słyszał już kiedy o kosztach własnych, młody człowieku? To kosztuje i kosztuje! Podatki, komorne, opał, straty! Dla pana to nic, ale dla mnie to bardzo dużo. To obciąża co dzień taki pierścionek.

- Jestem biednym emigrantem.

Levi machnął ręką.

- A kto nie jest emigrantem? Kupujący jest zawsze bogatszy niż ten, kto musi sprzedać. A który z nas chce kupić?

- Dwieście franków - rzekł Ludwik - to moja ostatnia cena.

Levi wziął pierścionek, dmuchnął na niego i odłożył go na bok.

Ludwik wsunął pieniądze do kieszeni i skierował się ku drzwiom. Gdy je otwierał, Levi wykrzyknął.

- Dwieście pięćdziesiąt, bo pan jest młody, a ja chcę być dobroczyńcą!

- Dwieście - powtórzył Ludwik od drzwi.

- Szalom alechem! - pożegnał go Levi.

- Dwieście dwadzieścia!

- Dwieście dwadzieścia pięć, uczciwie i rzetelnie, bo muszę jutro zapłacić komorne.

Ludwik wrócił do sklepu i położył na stole pieniądze. Levi włożył pierścionek do pudełeczka z kartonu.

- Ma pan bezpłatnie pudełko z ładną niebieską watą - rzekł. - Zrujnował mnie pan!

- Pięćdziesiąt procent! - mruknął Ludwik. - Lichwiarz!

Levi nie przyjął do wiadomości ostatniego słowa.

- Wierz mi pan - rzekł dobrodusznie - u Cartiera na rue de la Paix taki pierścionek kosztuje sześćset franków. A wart jest trzysta pięćdziesiąt. To prawda.

Ludwik pojechał do hotelu.

- Ruth! - wykrzyknął już w drzwiach. - Zaczyna się nam powodzić! Patrz! Ostatni Mohikanin wraca.

Ruth otworzyła pudełeczko i ujrzała jego zwartość.

- Ludwiku... - rzekła.

- Bezużyteczna rzecz, nic więcej! - szybko wyjaśnił zmieszany Ludwik. - Jak mówi Steiner? Bezużyteczne rzeczy dają podobno najwięcej ciepła. Chciałem to wypróbować. A teraz włóż go na palec!

Jemy dziś wszyscy razem kolację w restauracji. Jak prawdziwi robotnicy, którym wypłacono tygodniówkę.

O dziesiątej wieczorem Steiner, Marill, Ruth i Ludwik siedzieli jeszcze w restauracji „Merę Margot”. Kelnerzy zaczynali już zestawiać krzesła i zamiatać podłogę skrapiając ją wodą. Kot siedzący przy kasie przeciągnął się i zeskoczył. Właścicielka spała szczelnie otulona grubym wełnianym swetrem i tylko od czasu do czasu czujnie otwierała jedno oko.

- Zdaje się, że chcą nas stąd wyrzucić - rzekł Steiner skinąwszy na kelnera. - Zresztą już czas na nas. Musimy pójść do Edyty Rosenfeld. Papa Moryc dziś przyjechał.

- Papa Moryc? - spytała Ruth. - Kto to taki?

- Papa Moryc to weteran emigrantów - odparł Steiner. - Ma siedemdziesiąt pięć lat, moja mała. Zna wszystkie granice, wszystkie miasta, wszystkie hotele, pensjonaty i prywatne kwatery, gdzie można mieszkać bez zameldowania, zna więzienia pięciu wolnych krajów. Nazywa się Moryc Rosenthal i pochodzi z Godesbergu nad Renem.

- Znam go - przypomniał sobie Ludwik. - Przechodziłem z nim kiedyś z Czechosłowacji do Austrii.

- A ja ze Szwajcarii do Włoch - dodał Marill.

Kelner przyniósł rachunek.

- Ja też przeszedłem z nim kilka granic - odezwał się Steiner. - Czy możecie odprzedać butelkę koniaku? - spytał kelnera. - Courvoisier? Po cenie sklepowej oczywiście.

- Chwileczkę. Zapytam właścicielkę.

Kelner podszedł do śpiącego swetra. Właścicielka otworzyła jedno oko i skinęła głową. Kelner wrócił, wziął z półki butelkę i podał Steinerowi, który wsunął ją do kieszeni płaszcza.

W tej chwili drzwi od ulicy otworzyły się i do lokalu wkroczyła jakaś niesamowita postać. Właścicielka przetarła ręką usta, ziewnęła, otworzyła oboje oczu.

Kelnerzy mieli zadowolone miny.

Przybysz szedł w milczeniu jak lunatyk, przez całą długość sali wprost do dużego rusztu, na którym nad rozżarzonymi węglami obracało się na różne kilka kurczaków, i począł przyglądać się im badawczo, jak gdyby prześwietlając je promieniami Roentgena.

- Ile ten kosztuje? - spytał kelnera.

- Dwadzieścia sześć franków.

- A tamten?

- Dwadzieścia sześć franków.

- Wszystkie są po dwadzieścia sześć franków?

- Tak.

- Dlaczego pan od razu tego nie powiedział?

- Dlatego, że pan od razu o to nie pytał.

Przybysz podniósł wzrok. Przez jego lunatyczne odrętwienie przebiła się na chwilę zdrowa wściekłość. Potem wskazał największego kurczaka.

- Proszę mi dać tego.

Ludwik trącił Steinera, który śledził uważnie tę scenę, uśmiechając się nieznacznie.

- Z sałatą, frytkami, ryżem? - spytał kelner.

- Z niczym. Z nożem i widelcem. Dawaj pan!

- To Kurczak! - szepnął Ludwik. - Naprawdę, to nasz stary Kurczak!

Steiner skinął głową.

- Tak, to on! Kurczak z wiedeńskiego więzienia.

Przybysz usiadł przy stole, wyjął z kieszeni portfel i przeliczył pieniądze. Potem odłożył portfel i uroczyście rozwinął serwetkę. Przed nim na półmisku leżał w całej okazałości wspaniały pieczony kurczak.

Przybysz wzniósł nad nim ręce, jak kapłan udzielający błogosławieństwa. Z całej jego postaci biło jakieś dzikie ukontentowanie. Przełożył kurczaka na talerz.

- Nie przeszkadzajmy mu - uśmiechnął się Steiner. - Pewnie w ciężkim trudzie zarobił na tego kurczaka.

- Proponuję nawet natychmiastową ucieczkę - rzekł Ludwik. - Spotkałem go już dwa razy, i to zawsze w więzieniu. Za każdym razem aresztowano go właśnie w chwili, gdy miał zjeść pieczonego kurczaka.

Policja może więc zjawić się tu lada chwila.

Steiner roześmiał się.

- No, to w drogę. Lepiej spędzić wieczór sylwestrowy z wydziedziczonymi przez los niż w prefekturze policji.

Ruszyli ku wyjściu. Przy drzwiach obejrzeli się. Przybysz odciął właśnie rumiane, chrupiące udko, przez chwilę patrzał na nie w nabożnym skupieniu jak pielgrzym na święty grób, po czym nagle wgryzł się w nie z nieopisaną żarłocznością.

Edyta Rosenfeld była drobną, siwowłosą, sześćdziesięcioletnią kobietą. Przed dwoma laty przyjechała do Paryża z siedmiorgiem dzieci.

Sześcioro z nich zdołała jakoś ulokować. Najstarszy syn wyjechał jako lekarz wojskowy do Chin. Najstarsza córka, studentka filologii z Bonn, otrzymała przez Komitet Opieki nad Uchodźcami posadę służącej w Szkocji. Drugi syn zdał w Paryżu egzamin adwokacki, nie mogąc jednak wyrobić sobie praktyki przyjął posadę kelnera w hotelu „Carlton” w Cannes. Trzeci wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, czwarty wyemigrował do Boliwii, zaś druga córka pracowała na plantacji pomarańcz w Palestynie. Pozostał jeszcze najmłodszy syn, któremu Komitet Opieki starał się umożliwić wyjazd do Meksyku jako kierowcy samochodowemu.

Mieszkanie Edyty Rosenfeld składało się z dwóch pokojów: większego, który zajmowała ona, i mniejszego, w którym mieszkał jej najmłodszy syn, Maks Rosenfeld, ów entuzjasta sportu samochodowego. Steiner, Marill, Ludwik i Ruth zastali w tych dwóch pokojach około dwudziestu osób, przeważnie uchodźców z Niemiec, z których większość nie posiadała pozwolenia na pracę. Ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, przynieśli coś do picia. Było to przeważnie tanie czerwone wino francuskie. Steiner i Marill usiedli wśród nich z butelką koniaku, którym szczodrze częstowali, by zapobiec zbyt sentymentalnemu nastrojowi.

O jedenastej przyszedł Moryc Rosenthal. Ludwik ledwie go poznał.

Zdawało się, że przez rok Moryc postarzał się o lat dziesięć. W jego woskowożółtej twarzy nie było ani kropli krwi. Szedł z trudem, podpierając się hebanową laską ze staroświecką rączką z kości słoniowej.

- Edyto, moja nie przemijająca miłości! - rzekł. - A więc jestem tu znowu. Nie mogłem przyjść wcześniej. Byłem bardzo zmęczony.

Pochylił się chcąc ucałować jej rękę. Nie udało mu się to jednak.

Edyta Rosenfeld podniosła się, lekka jak ptak. Uścisnęła jego rękę i pocałowała go w policzek.

- Starzeję się chyba - rzekł Moryc Rosenthal. - Nie potrafię nawet ucałować ci ręki, a ty nie boisz się całować mnie w policzek! Ha!

Gdybym miał jeszcze siedemdziesiątkę!...

Edyta Rosenfeld uśmiechnęła się, by nie okazać, jak bardzo przeraził ją jego wygląd. Moryc Rosenthal zaś udawał, że nie spostrzegł jej przerażenia. Był spokojny i wesoły. Przyjechał do Paryża, by tu umrzeć.

Rozejrzał się.

- Znajome twarze - rzekł. - Bezdomni spotykają się wciąż na nowo. Dziwna historia! Steiner, gdzież to widzieliśmy się ostatnim razem? W Wiedniu, oczywiście! A Marill! W Brissago, a później w Locarno, w areszcie policyjnym, prawda? Patrzcie, i Klassmann jest tu, ten Sherlock Holmes z Zurychu! Tak, pamięć jeszcze mi dopisuje!

I Waser! I Brose! I Kern z Czechosłowacji! I Meyer, przyjaciel karabinierów z Pallanzy! Mój Boże, dzieci, gdzież te stare, piękne czasy! Teraz już nie potrafiłbym tak. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa.

Usiadł z trudem.

- A skąd pan teraz przybywa, papo Moryc? - spytał Steiner.

- Z Bazylei. Dzieci, mówię wam, unikajcie Alzacji! Bądźcie ostrożni w Strassburgu i wystrzegajcie się Kolmaru! Panuje tam atmosfera więzienna. Nic na to nie może poradzić Mathias Griinewald i jego ołtarz w Isenheim. Trzy miesiące za nielegalne przekroczenie granicy, a każdy inny sąd skazuje najwyżej na dwa tygodnie. Za drugim razem sześć miesięcy. A więzienia tamtejsze są straszne. A więc omijajcie Kolmar i Alzację, moje dzieci. Chodźcie przez Genewę!

- A jakie są teraz Włochy? - spytał Klassmann.

Moryc Rosenthal ujął kieliszek czerwonego wina, który Edyta Rosenfeld postawiła przed nim. Ręka drżała mu silnie, gdy go podniósł. Zawstydzony postawił kieliszek z powrotem na stole.

- We Włoszech jest pełno niemieckich agentów - odparł. - To już nie dla nas.

- A Austria? - spytał Waser.

- Austria i Czechosłowacja to pułapki. Francja to jedyny kraj w Europie, który nam pozostał. Starajcie się nie wyjeżdżać stąd.

- Czy słyszałeś coś o Mary Altmann? - spytała Edyta Rosenfeld po chwili. - Była ostatnio w Mediolanie.

- Tak. Pracuje teraz w Amsterdamie jako służąca. Dzieci umieściła w przytułku dla emigrantów w Szwajcarii. W Locarno, zdaje się.

A mąż jej jest w Brazylii.

- Rozmawiałeś z nią?

- Tak, na krótko przez jej wyjazdem z Zurychu. Była szczęśliwa, że wszyscy są poumieszczani.

- A czy wie pan coś o Józefie Fesslerze? - spytał Klassmann. - Starał się w Zurychu o pozwolenie na pobyt.

- Fressler i jego żona zastrzelili się - odparł Moryc Rosenthal tak spokojnie, jak gdyby mówił o hodowli pszczół. Nie patrzał na Klassmanna. Spoglądał na drzwi. Klassmann nic nie odpowiedział, inni również milczeli. Przez chwilę panowała cisza. Każdy udawał, że nie słyszał.

- Czy spotkał pan może gdzieś Józefa Friedmanna? - spytał Brose.

- Nie, ale wiem, że siedzi w więzieniu w Salzburgu. Jego brat wrócił do Niemiec. Jest podobno w szkoleniowym obozie koncentracyjnym.

Moryc Rosenthal podniósł kieliszek ostrożnie, obiema rękami, jak puchar, i pił powoli.

- Co właściwie robi minister Althoff? - spytał Marill.

- Doskonale mu się wiedzie. Jest kierowcą taksówki w Zurychu.

Ma pozwolenie na pobyt i pracę.

- Oczywiście! - wtrącił komunista Waser.

- A Bernstein?

- Bernstein jest w Australii. Jego ojciec w Afryce Wschodniej.

Maks May miał wyjątkowe szczęście; jest asystentem pewnego dentysty w Bombaju. Oczywiście nielegalnie, ale przynajmniej zarabia na życie. Lówenstein złożył wszystkie angielskie egzaminy prawnicze i jest teraz adwokatem w Palestynie. Aktor Hansdorf gra w miejskim teatrze w Zurychu. Storm powiesił się. Czy znałaś w Berlinie radcę Bindera, Edyto?

- Tak.

- Rozwiódł się dla kariery. Był ożeniony z Oppenheimerówną.

Otruła się razem z dwojgiem dzieci.

Moryc Rosenthal zamyślił się na chwilę.

- To chyba wszystko, co wiem - dodał. - Inni błąkają się po świecie jak zawsze. Jest ich tylko teraz znacznie więcej.

Marill nalał sobie koniaku do szklanki z napisem: Gare de Lyon.

Była to pamiątka po jego pierwszym aresztowaniu i stale nosił ją przy sobie. Opróżnił ją teraz jednym haustem.

- Pouczająca kronika! - rzekł. - Niech żyje unicestwienie osobowości! U starych Greków myślenie było zaszczytem! Potem stało się szczęściem. Potem chorobą. Dziś jest zbrodnią. Historia kultury jest historią męczeństwa tych, którzy ją stworzyli.

Steiner spojrzał na niego z uśmiechem, a Marill odpowiedział mu tym samym. W tej chwili rozległo się bicie dzwonów. Steiner spojrzał na otaczające go twarze. Tyle drobnych ludzkich istnień przywianych tu zawieruchą dziejową. Podniósł kieliszek.

- Papo Moryc! - rzekł. - Królu tułaczy, ostatni potomku Ahaswera, Wieczny Emigrancie, pozdrawiamy cię! Diabli wiedzą, co nam przyniesie Nowy Rok. Niech żyje podziemna brygada! Póki się żyje, nic nie jest stracone!

Moryc Rosenthal skinął głową i przepił do Steinera. W głębi pokoju ktoś się roześmiał. Potem zaległa cisza. Wszyscy patrzyli na siebie zmieszani, jak gdyby zostali przyłapani na czymś zakazanym. Z ulicy dochodziły okrzyki, trzask ogni sztucznych, trąbiły klaksony przejeżdżających taksówek. Na balkonie domu po przeciwległej stronie ulicy niski mężczyzna w kamizelce, bez marynarki, zapalił zielony ogień bengalski. Cały front domu zajaśniał. Zielony blask przeniknął do pokoju Edyty Rosenfeld, nadając mu wygląd nierealny, jak gdyby nie był to pokój w paryskim hotelu, lecz kabina zatopionego statku.

Aktorka Barbara Klein siedziała przy stoliku w kącie katakumb.

Było już późno, paliły się jeszcze tylko dwie żarówki nad drzwiami przejściowymi. Siedziała w fotelu pod palmami, których liście jak zesztywniałe ręce wsuwały się w jej włosy, gdy się odchylała na oparcie. Za każdym razem drgała nerwowo, nie miała jednak siły, by wstać i usiąść gdzie indziej.

Z kuchni dobiegał brzęk naczyń i jękliwy głos harmonii z radia.

Radio Tuluza - myślała Barbara Klein. - Radio Tuluza. Nowy Rok. Jestem zmęczona. Radio Tuluza. Mam dość życia. Radio Tuluza.

Cóż oni wszyscy wiedzą o tym, jak bardzo można być zmęczoną.

Nie jestem pijana, tylko moje myśli płyną tak powoli. Są powolne jak muchy zimą, gdy rośnie w nich śmierć. I we mnie rośnie ona jak drzewo. Rośnie jak drzewo arterii, które powoli zamarzają. Ktoś dał mi kieliszek koniaku, żebym się rozgrzała. Ten, którego nazywają Marillem, czy ten, który potem odszedł? Ale właściwie nie jest mi nawet zimno. Tylko nie czuję już siebie samej.”

Jak przez szklaną ścianę dostrzegła, że ktoś idzie ku niej. Zbliżał się i widziała go coraz wyraźniej, lecz wciąż jeszcze dzieliła ich szyba.

Poznała go w końcu - siedział obok niej u Edyty Rosenfeld. Miał nieśmiałą, niewyraźną twarz z dużymi okularami, wykrzywione usta, niespokojne ręce i utykał. Teraz utykając przeniknął przez szybę, która zamknęła się za nim, lśniąc miękko jak galareta z płynnego szkła.

Długo trwało, zanim zrozumiała, co mówił. Widziała, jak odszedł swym utykającym krokiem, jak gdyby płynął, widziała, jak wrócił i usiadł obok niej, piła to, co jej podał, nie czując, że coś połyka.

W uszach jej brzmiał łagodny szum przerywany głosem, słowami, niepotrzebnymi, bezsensownymi słowami, gdzieś z daleka, z drugiego brzegu. I nagle nie był to już człowiek, gorący, z wypiekami, niespokojny, lecz coś nędznego, poruszającego się, coś obitego, błagającego. Były to już tylko zaszczute, pożądliwe oczy jakiegoś zwierzęcia, zamkniętego w tej samotności ze szkła i radia Tuluza, i obcej nocy.

- Dobrze - rzekła. - Dobrze...

Chciała, by odszedł i zostawił ją samą choć na chwilę, na kilka minut, na drobną cząstkę długiej wieczności, która była przed nią, lecz on wstał, pochylił się nad nią, ujął ją za ramię i pociągnął za sobą, a ona brnęła w szklanym mule idąc za nim, a potem były miękkie schody, które chwytały ją za nogi zębami swych stopni, i drzwi, i jasność, i jej pokój.

Usiadła na łóżku z uczuciem, że już nigdy nie potrafi wstać. Myśli jej rozpierzchały się. To nie bolało. Opadały bezgłośnie, jak w ciszy nocy jesiennej spadają przejrzałe owoce z nieruchomego drzewa.

Pochyliwszy się, spojrzała na wydeptany dywanik, jak gdyby spodziewała się je tam ujrzeć. Potem uniosła głowę i ktoś patrzał na nią.

Były to obce oczy pod miękkimi włosami i twarz obca, wąska, pochylona, jak maska, a potem skądś, z daleka, chłodny dreszcz i wstrząs, i przebudzenie i zobaczyła, że była to jej własna twarz patrząca na nią z lustra.

Poruszyła się. Potem spostrzegła mężczyznę klęczącego przy niej w jakiejś dziwnie śmiesznej pozie i trzymającego jej ręce.

Cofnęła się.

- Czego pan chce? - spytała gwałtownie. - Czego pan chce ode mnie?

Mężczyzna patrzał na nią osłupiałym wzrokiem.

- Przecież pani... przecież pani powiedziała, że mogę pójść z panią...

Znowu ogarnęło ją zmęczenie.

- Nie - powiedziała. - Nie...

I znowu słowa. Słowa o nieszczęściu i żalu, i samotności, i cierpieniu, słowa, zbyt wielkie słowa, ale czy nie było słów dla tego, co ją zżerało i unicestwiało? Mówił, że jutro musi wyjechać i że nigdy nie było kobiety w jego życiu, tylko strach i kalectwo, które go obezwładnia, onieśmiela i ośmiesza, zmiażdżona stopa, tylko jedna stopa, i rozpacz, i nadzieja, właśnie dziś wieczorem, przecież często na niego patrzała, więc myślał...

Czy patrzała na niego? Nie wiedziała. Wiedziała tylko, że to jest jej pokój, że nigdy już z niego nie wyjdzie i że wszystko inne jest mgłą, a nawet mniej niż mgłą...

- Moje życie zmieniłoby się! - szeptał klęczący mężczyzna. - Wszystko zmieniłoby się - niech pani to zrozumie! Nie czuć się już wyrzutkiem...

Nic nie rozumiała. Znowu spojrzała w lustro. To była Barbara Klein, aktorka, lat dwadzieścia osiem, nie tknięta przez całe życie, zachowana dla marzenia, które się nigdy nie ziściło, a teraz bez żadnej nadziei i u kresu.

Wstała ostrożnie, nie odrywając wzroku od postaci w lustrze i w pewnej chwili uśmiechnęła się do niej, a w uśmiechu tym zamigotała na chwilę jak gdyby ironia i makabryczna drwina.

- Dobrze - rzekła zmęczonym głosem - dobrze...

Mężczyzna umilkł. Patrzał na nią z niedowierzaniem. Nie zważała na to. Wszystko zaciążyło jej nagle. Suknia uwierała ją jak pancerz.

Zrzuciła ją. Zrzuciła zbyt ciężkie pantofle i własne zbyt ciężkie, smukłe ciało odrzuciła na łóżko, które rosło i olbrzymiało, i wzięło ją w swe ramiona jak miękki, biały grób...

Usłyszała trzask wyłącznika i szelest spadającego ubrania. Z trudem otworzyła oczy. Było ciemno.

- Światło! - szepnęła w poduszkę. - Światło, niech się pali!

- Chwilkę jeszcze! Tylko chwilkę! - Głos mężczyzny był zakłopotany i gorączkowy. - To tylko... proszę zrozumieć...

- Światło, niech się pali - powtórzyła.

- Tak, oczywiście, natychmiast, tylko...

- Później tak długo będzie ciemno - szepnęła.

- Tak, oczywiście. Zimowe noce są długie...

Trzask wyłącznika i znowu światło padało na jej przymknięte powieki jak łagodny, czerwony zmierzch. Potem poczuła obce ciało.

Na sekundę ogarnął ją jakiś skurcz, potem odprężyła się. Przejdzie, jak wszystko...

Otworzyła powoli oczy. Człowiek, którego nie znała, stał przy jej łóżku. Zachowała wspomnienie czegoś niespokojnego, błagającego, nędznego - lecz to, co widziała teraz, to była gorąca, otwarta twarz, opromieniona czułością i szczęściem.

Patrzała na niego chwilę.

- Musi pan teraz odejść - rzekła. - Proszę, niech pan odejdzie...

Mężczyzna poruszył się. Potem znowu słowa, szybki, pieniący się potok słów. Początkowo nic nie rozumiała. Słowa były zbyt szybkie, a ona sama zbyt zgaszona. Chciała tylko, by odszedł. Potem zrozumiała - że był zrozpaczony i załamany, a teraz jest innym człowiekiem. Odzyskał odwagę, właśnie teraz, gdy go wydalono z Francji...

Skinęła głową. Niech tylko przestanie mówić.

- Proszę - powiedziała.

Umilkł.

- Musi pan teraz odejść - szepnęła.

- Tak.

Leżała pod kołdrą zupełnie rozbita. Oczy jej odprowadzały mężczyznę idącego ku drzwiom. Był to ostatni człowiek, którego widziała.

Leżała bardzo cicho, dziwnie spokojna - to wszystko już jej nie dotyczyło.

Mężczyzna zatrzymał się przy drzwiach. Przez chwilę czekał niezdecydowany. Potem zwrócił się do niej.

- Powiedz mi jeszcze tylko, czy... zrobiłaś to tak, z litości, czy też...

Patrzała na niego. Ostatni człowiek. Ostatni skrawek życia.

- Nie - rzekła z ogromnym wysiłkiem.

- Nie z litości?

- Nie.

Mężczyzna przy drzwiach znieruchomiał. Czekał z zapartym tchem.

- Co? - spytał tak cicho i ostrożnie, jak gdyby obawiał się runąć w otchłań.

Wciąż jeszcze patrzała na niego. Była spokojna. Ostatni strzęp życia.

- Miłość... - szepnęła.

Mężczyzna przy drzwiach milczał. Wyglądał tak, jak gdyby oczekując ciosu maczugą stoczył się nagle w czyjeś objęcia. Stał nieruchomo, a jednak wydawało się, że rośnie.

- Mój Boże! - szepnął.

Zdjął ją nagły strach, że on wróci.

- Musisz teraz odejść - rzekła. - Jestem bardzo zmęczona...

- Tak...

Nie słyszała już, co mówił. Czuła wielkie zmęczenie i przymknęła oczy. Potem znowu ujrzała nagi i pusty czworokąt drzwi. Była sama i zapomniała o tamtym człowieku.

Przez chwilę leżała spokojnie. Widziała swą twarz w lustrze i uśmiechała się do niej znużonym i czułym uśmiechem. Była teraz zupełnie przytomna. Barbara Klein - pomyślała. - Aktorka.

Właśnie w dzień Nowego Roku. Aktorka. Ale czy jeden dzień nie był podobny do drugiego? Spostrzegła budzik na nocnym stoliku. Nakręciła go rano. Będzie chodził jeszcze cały tydzień. Jej wzrok padł na list leżący obok. Straszliwy list, w którym była śmierć.

Wyjęła z szufladki mały nożyk do golenia. Ujęła go w dwa palce i okryła się kołdrą. Nie bardzo bolało. Gospodyni będzie się jutro złościć. Ale nie miała weronalu. Wtuliła twarz w poduszkę, ściemniło się. Potem znowu wracało... z bardzo daleka... Radio Tuluza. Coraz bliżej i bliżej. Przytłumione huczenie. Wielki lej, do którego wpada.

Prędzej, coraz prędzej. A potem wiatr...

XIX

Marill wszedł do kantyny.

- Ktoś pyta o ciebie, Steiner.

- O kogo pyta? O Steinera czy o Hubera?

- O Steinera.

- Spytałeś, czego chce?

- Oczywiście. Chociażby przez ostrożność. - Marill spojrzał na niego. - Ma dla ciebie list z Berlina.

Steiner nagłym ruchem odsunął krzesło.

- Gdzie on jest?

- Tam, przy rumuńskim pawilonie.

- Nie szpicel, czy coś w tym rodzaju?

- Nie wygląda na to.

Poszli obaj. Pod nagimi drzewami czekał jakiś mężczyzna około pięćdziesiątki.

- Pan jest Steiner? - spytał.

- Nie - odparł Steiner. - Dlaczego?

Mężczyzna spojrzał na niego krótko.

- Mam dla pana list. Od żony.

Wyjął z portfelu list i pokazał go Steinerowi.

Steiner z ogromnym wysiłkiem zdołał zachować spokój, mimo że wszystko w nim rozluźniło się nagle, zaczęło trząść się i dygotać. Bał się unieść rękę, gdyż zdawało mu się, że uleci.

- Skąd pan wie, że Steiner jest w Paryżu? - spytał Marill.

- List przyszedł z Wiednia. Ktoś przywiózł go z Berlina. Potem próbował odnaleźć pana i dowiedział się, że pan jest w Paryżu. - Mężczyzna pokazał drugą kopertę z adresem: Józef Steiner, Paryż, napisanym dużym pismem Lilo. - Przesłał ten list do mnie wraz z innymi. Szukam pana od wielu dni. Wreszcie w „Cafe Maurice” dowiedziałem się, że tu pana znajdę. Niech mi pan nie mówi, czy to pańskie nazwisko. Wiem, że należy być ostrożnym. Niech pan tylko weźmie list. Chcę się go pozbyć.

- To list dla mnie - rzekł Steiner.

- Dobrze.

Mężczyzna wręczył mu list. Steiner musiał zrobić wysiłek, by go wziąć. Był inny i cięższy niż wszystkie listy świata. Gdy jednak poczuł w palcach kopertę, trzeba by było odrąbać mu rękę, by mu ten list odebrać.

- Dziękuję - rzekł. - Miał pan z nim dużo kłopotu.

- To nic. Jeśli już otrzymujemy listy, to wiemy, że są one dość ważne, by szukać adresata. Dobrze, że pana znalazłem.

Pożegnał się i odszedł.

- Marill - rzekł Steiner roztrzęsiony. - Od mojej żony! Pierwszy list! Co to może być? Przecież miała nie pisać!

- Otwórz go.

- Tak. Zostań tu ze mną. Do diabła! Co mogło się stać?

Rozerwawszy kopertę zaczął czytać. Siedział nieruchomy jak głaz i tylko twarz jego zmieniała się. Bladła i jak gdyby zapadała się, a jednocześnie mięśnie na policzkach napięły się i żyły wystąpiły na skroniach.

Opuścił list i chwilę siedział w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Potem spojrzał na datę.

- Dziesięć dni... - rzekł. - Leży w szpitalu. Przed dziesięcioma dniami żyła jeszcze..

Marill patrzał na niego wyczekująco.

- Pisze, że nie mogą jej uratować. Dlatego pisze. Teraz już wszystko jedno. Nie podaje, co jej jest. Pisze - rozumiesz - to jej ostatni list...

- Czy podała, w którym szpitalu leży? - spytał Marill.

- Tak.

- Zamówimy natychmiast rozmowę ze szpitalem. Podamy byle jakie nazwisko.

Steiner wstał zataczając się nieco.

- Muszę tam jechać.

- Zatelefonuj najpierw. Chodź, pojedziemy do hotelu.

Steiner podał numer. Po pół godzinie telefon zadzwonił. Steiner wszedł do kabiny jak do ciemnego szybu. Gdy wyszedł, był zroszony potem.

- Żyje jeszcze - rzekł.

- Rozmawiałeś z nią? - spytał Marill.

- Nie, z lekarzem.

- Czy podałeś swoje nazwisko?

- Nie, powiedziałem, że jestem krewnym. Operowali ją, ale nie można jej uratować. Jeszcze trzy, cztery dni najwyżej, mówi lekarz.

Dlatego napisała. Nie przypuszczała pewnie, że list tak prędko dojdzie. Do diabła! - Wciąż jeszcze trzymając list w ręku, rozejrzał się dokoła, jak gdyby po raz pierwszy znajdował się w brudnym przedsionku hotelu „Verdun”. - Marill, jadę dziś wieczorem - rzekł.

Marill spojrzał na niego.

- Oszalałeś, chłopcze? - spytał cicho.

- Nie. Przedostanę się przez granicę. Mam przecież paszport.

- Paszport nic ci tam nie pomoże. Wiesz o tym bardzo dobrze!

- Tak.

- W takim razie wiesz, co to znaczy, jeśli tam pojedziesz.

- Tak.

- Że przypuszczalnie będziesz zgubiony.

- Jeśli ona umrze, będę także zgubiony.

- Nieprawda! - Marill wpadł nagle w bezgraniczną wściekłość. - To, co ci poradzę, brzmi brutalnie: napisz do niej, depeszuj, ale nie jedź!

Steiner z roztargnieniem potrząsnął głową. Nie słuchał nawet.

Marill chwycił go za ramię.

- Nie pomożesz jej, nawet jeśli pojedziesz.

- Zobaczę ją.

- Ależ, człowieku, ona będzie przerażona, gdy cię zobaczy!

Gdybyś ją o to spytał teraz, zrobiłaby wszystko, żebyś tu pozostał.

Steiner patrzał na ulicę nie widzącymi oczami. Nagle odwrócił się.

- Marill - powiedział i oczy biegały mu nerwowo. - Ona jest dla mnie jeszcze wszystkim, co mam na świecie. Jeszcze żyje, oddycha, jej oczy istnieją jeszcze i jej myśli, i ja istnieję jeszcze w jej myślach. - A za kilka dni będzie martwa, nic z niej nie pozostanie. To nie będzie już ona, tylko rozkładający się, obcy trup. Ale teraz przecież jest jeszcze, jest jeszcze tylko na kilka dni, kilka ostatnich dni, a ja nie będę przy niej! Zrozum, że muszę jechać, że nie mogę inaczej, że jeśli nie pojadę, świat się dla mnie zawali, zginę, umrę razem z nią!

- Nie umrzesz z nią. Chodź, wyślij depeszę, weź i moje pieniądze, i Kerna, depeszuj co godzina, całe stronice, całe listy, wszystko, co chcesz, ale zostań tu!

- Nic mi nie grozi, jeśli pojadę. Mam paszport, wrócę bez przeszkód.

- Nie gadaj głupstw! Wiesz, że to jest niebezpieczne! Oni tam mają cholernie dobrą organizację.

- Jadę - rzekł Steiner.

Marill próbował chwycić go za ramię i pociągnąć za sobą.

- Chodź, wychlejemy morze wódy! Upij się! Przyrzekam ci, że co parę godzin będę telefonował.

Steiner odtrącił go jak dziecko.

- Daj spokój, Marill. Nie o to chodzi. Wiem, co masz na myśli. I rozumiem to, nie zwariowałem przecież. Wiem, na co się narażam, ale nawet gdyby to było tysiąc razy niebezpieczniejsze, pojechałbym także i nic nie mogłoby mnie zatrzymać. Nie rozumiesz tego?

- Tak - ryknął Marill. - Oczywiście, że rozumiem! Sam bym także pojechał!

Steiner pakował się. Miał takie wrażenie, jak gdyby zamarznięta rzeka ruszyła nagle. Wydawało mu się wprost niepojęte, że rozmawiał przez telefon z kimś, kto był w tym samym domu, co Maria, i że jego głos dźwięczał tak blisko niej w czarnej ebonitowej słuchawce.

Wydawało się nieprawdopodobne, że się pakuje, by wsiąść do pociągu i znaleźć się jutro tam, gdzie ona.

Wrzucił do walizki resztę niezbędnych drobiazgów i zamknął ją.

Potem poszedł do Ruth i Ludwika. Dowiedzieli się już o wszystkim od Marilla i oczekiwali go poruszeni wiadomością.

- Dzieci - rzekł - wyjeżdżam. Trwało to długo, ale właściwie zawsze wiedziałem, że tak się stanie. Niezupełnie tak - dodał po chwili. - Ale ja sam jeszcze w to nie wierzę. Wiem tylko o tym. - Uśmiechnął się smutnie. - Bądź zdrowa, Ruth.

Ruth płacząc uścisnęła jego dłoń.

- Tyle chciałam panu powiedzieć, a teraz wszystko zapomniałam.

Tylko mi smutno. Weźmie pan to na drogę? - Podała mu czarny sweter. - Dziś właśnie skończyłam.

Steiner odzyskał na chwilę swój dawny uśmiech.

- Przychodzi w samą porę - rzekł. Potem zwrócił się do Ludwika. - Żegnaj, mały. Czasem wszystko idzie strasznie wolno, co? A czasem diabelnie prędko.

- Nie wiem, czy bez ciebie byłbym jeszcze na tym świecie - odparł Ludwik.

- Byłbyś na pewno. Ale przyjemnie, że mi to mówisz. A więc czas ten nie był zupełnie stracony.

- Niech pan wróci! - rzekła Ruth. - Cóż jeszcze mogę powiedzieć? Niech pan wróci. Niewiele możemy zrobić, ale wszystko, czym jesteśmy, jest dla pana. Zawsze.

- Dobrze. Postaram się. Żegnajcie, dzieci, trzymajcie się.

- Pozwól nam odprowadzić cię na dworzec - rzekł Ludwik.

Steiner zawahał się.

- Marill pójdzie ze mną. A zresztą dobrze, chodźcie!

Zeszli na dół. Na ulicy Steiner odwrócił się i spojrzał na szarą, odrapaną fasadę hotelu.

- „Verdun” - szepnął.

- Daj mi twoją walizkę - rzekł Ludwik.

- Po co, mały? Mogę ją sam nieść.

- Daj mi - powtórzył Ludwik próbując się uśmiechnąć. - Pokazywałem ci dziś po południu, jaki teraz jestem silny.

- To prawda. Dziś po południu. Jak to dawno!

Steiner oddał mu walizkę. Wiedział, że Ludwik pragnie zrobić coś dla niego, a pozostało mu już tylko zaniesienie walizki na dworzec.

Przyjechali na chwilę przed odejściem pociągu. Steiner wsiadł do wagonu i opuścił okno. Pociąg stał jeszcze, lecz tym trojgu na peronie wydawało się, że okno oddzieliło Steinera od nich bezpowrotnie.

Ludwik płonącymi oczami wpatrywał się w ostrą, wychudłą twarz, by utrwalić ją w pamięci na całe życie. Towarzyszyła mu przez wiele miesięcy, była twarzą jego nauczyciela. Cały swój hart zawdzięczał Steinerowi. A teraz widział tę opanowaną i spokojną twarz człowieka dążącego dobrowolnie ku swej zgubie. Nikt z nich nie liczył na cud powrotu Steinera. Pociąg ruszył. Nikt nie odezwał się ani słowem. Steiner powoli uniósł rękę. Trójka przyjaciół stała na peronie, dopóki wagon nie zniknął na zakręcie.

- Do wszystkich diabłów! - zaklął wreszcie Marill ochrypłym głosem. - Chodźcie, muszę się napić wódki. Często widziałem, jak ludzie umierali, ale jeszcze nigdy nie asystowałem przy samobójstwie.

Wrócili do hotelu. Młodzi poszli do pokoju Ruth. Po chwili Ludwik powiedział:

- Wszystko zrobiło się nagle puste i zimne, jak gdyby całe miasto wymarło.

Wieczorem odwiedzili papę Moryca, który już nie opuszczał łóżka.

- Usiądźcie, moje dzieci - przywitał ich. - Wiem już wszystko.

Nic na to nie poradzimy. Każdy ma prawo decydować o swym losie.

Moryc Rosenthal wiedział, że już nigdy nie podniesie się z łóżka.

Dlatego kazał ustawić je tak, by móc patrzeć przez okno. Niewiele widział - tylko mały fragment przeciwległych domów. Lecz dla niego, który nie miał nic innego, było to dużo. Okna po drugiej stronie ulicy stały się treścią jego życia. Widział, jak otwierano je rankiem, znał ukazujące się w nich twarze, skwaszoną minę dziewczyny, która myła szyby, apatyczną młodą kobietę, która po południu siedziała nieruchomo za odsuniętą firanką patrząc na ulicę, i łysego mężczyznę, który wieczorami gimnastykował się przy otwartym oknie. Widział światła pojawiające się o zmierzchu za ściągniętymi zasłonami i przesuwające się za nimi cienie, widział wieczory, kiedy wszystko było ciemne jak opuszczona jaskinia, i inne, kiedy długo paliły się światła.

Ten widok i przytłumiony zgiełk ulicy były dla niego światem zewnętrznym, do którego należał już tylko myślami, a nie ciałem. Inny świat - świat wspomnień - miał na ścianach swego pokoju.

Resztkami sił i z pomocą pokojówki umieścił na nich pluskiewkami wszystkie fotografie i obrazy, jakie posiadł.

Na ścianie nad jego łóżkiem wisiały wyblakłe zdjęcia rodzinne: rodzice, żona zmarła przed czterdziestu laty, portret wnuka zmarłego w wielu lat siedemnastu, portret synowej, która dożyła tylko lat trzydziestu pięciu - zmarli, wśród których sędziwy Moryc Rosenthal spokojnie oczekiwał własnej śmierci.

Ściana naprzeciw łóżka pokryta była pejzażami. Były to fotografie z Nadrenii - zamki, pałace i winnice. Pomiędzy nimi kolorowe wycinki z gazet, wschody słońca i burze nad Renem, wreszcie seria widoków miasteczka Godesberg nad Renem.

- Prawdę mówiąc - rzekł Moryc Rosenthal zakłopotany - powinienem właściwie mieć tu choćby kilka widoków z Palestyny, ale w gruncie rzeczy nie zależy mi na tym.

- Jak długo mieszkał pan w Godesbergu? - spytała Ruth.

- Do osiemnastego roku życia, potem wyjechaliśmy.

- A później?

- Później nigdy tam nie wróciłem.

- To już bardzo dawno, papo Moryc.

- Tak, ciebie nie było jeszcze na świecie. Może twoja matka urodziła się wówczas.

Jakie to dziwne - myślała Ruth. - Kiedy moja matka urodziła się, obrazy te były już wspomnieniami w mózgu ukrytym za tym czołem. Matka przeżyła swoje ciężkie życie i zgasła, a za tym starym czołem wciąż jeszcze żyją te same wspomnienia, jak gdyby były silniejsze niż niejedno życie.”

Zapukano do drzwi. Weszła Edyta Rosenfeld.

- Edyto - przywitał ją Moryc Rosenthal - moja wieczna miłości! Skąd przychodzisz?

- Z dworca. Odprowadziłam Maksa. Jedzie do Londynu, a stamtąd do Meksyku.

- Zostałaś więc sama, Edyto...

- Tak, wszystkie moje dzieci już ulokowałam, wszystkie mogą pracować.

- Co Maks będzie robił w Meksyku?

- Pojechał jako robotnik, ale spróbuje dostać się do handlu samochodami.

- Jesteś dobrą matką, Edyto - rzekł po chwili Moryc Rosenthal.

- Jak każda matka.

- A co będziesz teraz robiła?

- Odpocznę trochę, a potem będę miała znowu zajęcie. Mamy teraz w hotelu niemowlę. Urodziło się przed dwoma tygodniami.

Matka musi wkrótce wrócić do pracy. Będę więc przybraną babką.

Moryc Rosenthal uniósł się z lekka.

- Dwutygodniowe niemowlę? To jest już Francuzem? Mnie się to nie udało, chociaż mam osiemdziesiąt lat. - Uśmiechnął się. - Będziesz mu śpiewać kołysanki, Edyto?

- Tak.

- Może te, którymi usypiałaś mego syna. Jakie to dawne czasy, Edyto. Jak bardzo dawne wydaje się nagle wszystko. Czy nie chciałabyś mi zaśpiewać którejś z tych piosenek, Edyto? Czasem sam jestem jak dziecko, które chciałoby usnąć.

- Którą ci zaśpiewać?

- Piosenkę o biednym małym Żydku. Śpiewałaś ją czterdzieści lat temu. Byłaś wówczas piękna i młoda. Wciąż jeszcze jesteś piękna, Edyto.

Edyta Rosenfeld uśmiechnęła się. Potem wyprostowawszy się nieco, łamiącym się głosem zanuciła starą żydowską piosenkę. Głos jej, trochę brzęczący i cienki, przypominał dźwięk starej pozytywki.

Moryc Rosenthal opadł na poduszki, przymknął oczy i słuchał oddychając spokojnie. W nagim pokoju hotelowym stara kobieta nuciła cicho smętną pieśń bezdomnych:

O rodzynkach i migdałkach

Śnij, Żydeczku, śnij.

Będziesz je sprzedawał.

Śpij, Żydeczku, śpij.*1

Ruth i Ludwik słuchali w milczeniu. Nad ich głowami szumiał wicher czasu. Czterdzieści, pięćdziesiąt lat wionęło przez rozmowę obojga staruszków, którym wydawało się naturalne, że lata te przeminęły. Ale obok nich siedziały dwie dwudziestoletnie istoty, którym jeden rok wydawał się czymś nieskończenie długim, czymś trudnym do objęcia myślą. Poczuli nieokreślony lęk, że wszystko przemija i musi przeminąć, że ich to również nie ominie...

Edyta Rosenfeld wstała i pochyliła się nad Morycem Rosenthalem.

Spał. Przyglądała się przez chwilę twarzy starca.

- Chodźcie - rzekła wreszcie - dajmy mu spać spokojnie.

Zgasiła światło. Bezszelestnie wyszli na ciemny korytarz i po omacku wrócili do swych pokojów.

Ludwik zbliżał się właśnie do Marilla pchając ciężkie taczki z ziemią, gdy podeszło do niego dwóch panów.

- Pan pozwoli na chwilę! Pan również - zwrócił się jeden z nich do Marilla...

Ludwik powoli opuścił taczki na ziemię. Wiedział, o co chodzi. Znał ten ton. Na całym świecie zerwałby się natychmiast z najgłębszego snu, usłyszawszy obok swego łóżka ten cichy, uprzejmy i bezlitosny ton.

- Proszę o dowód osobisty.

- Nie mam przy sobie - odparł Ludwik.

- Może panowie zechcą pokazać nam przedtem swoje legitymacje - rzekł Marill.

- Ależ oczywiście, chętnie! Proszę, to chyba wystarczy, prawda?

Policja. Ten pan jest kontrolerem z ministerstwa pracy. Panowie rozumieją chyba, że bezrobocie wśród Francuzów zmusza nas do kontroli.

- Rozumiemy. Niestety, mogę panu pokazać tylko pozwolenie na pobyt. Karty pracy nie posiadam, zresztą na pewno nie spodziewaliście się jej panowie.

- Pan ma rację - odparł uprzejmie kontroler. - Nie spodziewaliśmy się. Ale to wystarcza. Może pan dalej pracować. W tym szczególnym wypadku, przy budowie pawilonów wystawowych, nasze stanowisko nie jest zbyt rygorystyczne. Przepraszamy pana.

- Ależ proszę, panowie spełniają tylko swój obowiązek.

- Czy mogę prosić o pański dowód osobisty? - zwrócił się kontroler do Ludwika.

- Nie mam dowodu.

- Nie ma pan recepisse?

- Nie.

- Pan przyjechał nielegalnie?

- Nie miałem innej możności.

- Bardzo żałuję - rzekł agent policji - ale musi pan pójść z nami do prefektury.

- Spodziewałem się tego - odparł Ludwik i zwrócił się do Marilla. - Powiedz pan Ruth, że mnie złapali. Wrócę, jak będę mógł najprędzej. Niech się niczego nie boi!

Mówił po niemiecku.

- Jeśli panowie chcą porozmawiać jeszcze chwilę, to nie mam nic przeciwko temu - rzekł uprzejmie kontroler.

- Będę się opiekował Ruth do pańskiego powrotu - rzekł Marill po niemiecku. - Życzę powodzenia, mój chłopcze. Daj się pan odstawić przez Bazyleję. Powrót przez Burgfelden. Zamów pan telefonicznie z oberży „Steiff' w hotelu „Steiff' w St. Louis taksówkę do Milhuzy, a stamtąd do Belfort. To najlepsza droga. Jeśliby pana zamknęli w Sante, napisz pan możliwie prędko. Klassmann będzie też pilnował. Zaraz do niego zatelefonuję.

Ludwik skinął głową.

- Jestem gotów - rzekł.

Agent policji przekazał go mężczyźnie czekającemu w pobliżu.

Kontroler spojrzał z uśmiechem na Marilla.

- Piękne pożegnanie - rzekł nienaganną niemczyzną. - Zdaje się, że pan dobrze zna nasze granice.

- Niestety - odparł Marill.

Marill siedział z Waserem w małym bistro.

- Wypijemy jeszcze po jednym! - rzekł. - Do diabła! Nie mam odwagi wrócić do hotelu! Pierwszy raz mi się to zdarza! Co pan pije?

Koniak czy pernod?

- Koniak - oświadczył z godnością Waser. - Anyżówka jest dobra dla bab.

- Nie we Francji.

Marill skinął na kelnera i zamówił koniak i pernod.

- Ja mogę jej powiedzieć - zaproponował Waser. - W naszym środowisku to rzecz normalna. Co chwila kogoś z nas łapią i trzeba zawiadamiać żonę albo dziewczynę. Najlepiej będzie, jeśli pan zacznie od wielkiej, ogólnej sprawy, która stale wymaga ofiar.

- Jakiej ogólnej sprawy?

- Od ruchu! Rewolucyjnego uświadomienia mas, oczywiście!

Marill przez chwilę przyglądał się uważnie komuniście.

- Waser - rzekł w końcu spokojnie - .w ten sposób daleko nie zajedziemy. To się nadaje do manifestu socjalistycznego, a poza tym do niczego. Zapomniałem, że pan tkwi w robocie politycznej. Wypijmy wódkę i do broni! Jakoś to będzie.

Zapłacili i poszli do hotelu, brodząc w topniejącym śniegu. Waser znikł w katakumbach, Marill zaś zaczął wchodzić powoli na piętro.

Zapukał do drzwi pokoju Ruth. Otworzyła tak szybko, jak gdyby czekała pod drzwiami. Uśmiech znikł z jej twarzy, gdy ujrzała Marilla.

- Marill, to pan...

- Tak, mnie pani chyba nie oczekiwała, prawda?

- Myślałam, że to Ludwik. Lada chwila powinien wrócić.

- Tak.

Marill wszedł do pokoju. Ujrzał na stole talerze, maszynkę spirytusową z gotującą się wodą, chleb, wędlinę i wazon z paroma kwiatami.

Spojrzał na Ruth, która stała przed nim wyczekująco, i by zyskać na czasie, wziął wazon do ręki.

- Kwiaty - wymamrotał. - Jeszcze kwiaty do tego...

- Kwiaty są tanie w Paryżu - rzekła Ruth.

- Tak. Nie o to chodzi. Tylko... - Marill odstawił wazon tak ostrożnie, jak gdyby nie był z grubego, taniego szkła, lecz z najcieńszej porcelany. - Tylko to jeszcze piekielnie utrudnia całą sprawę...

- Jaką sprawę?

Marill nie odpowiedział.

- Wiem - rzekła nagle Ruth. - Policja wzięła Ludwika.

Marill spojrzał na nią.

- Tak, Ruth.

- Gdzie on jest?

- W prefekturze.

Ruth bez słowa sięgnęła po płaszcz. Włożyła go, wsunęła jakieś drobnostki do kieszeni i skierowała się ku drzwiom. Marill zatrzymał ją.

- To bezcelowe. Nie pomoże to ani jemu, ani pani. W prefekturze jest ktoś, kto się zajmuje tymi sprawami. Proszę tu pozostać!

- Nie mogę! Jeszcze go zdążę zobaczyć! Niech mnie zamkną z nim, to pójdziemy razem przez granicę!

Marill trzymał ją mocno. Była w jego rękach jak napięta sprężyna.

Twarz jej zbladła i jak gdyby skurczyła się z naprężenia. Wreszcie poddała się.

- Panie Marill - szepnęła bezradnie - co ja mam robić?

- Zostać tu. Klassmann jest w prefekturze. Powie nam, co się tam dzieje. Może Ludwika tylko wydalą, wtedy po kilku dniach wróci.

Obiecałem mu, że pani tu na niego poczeka. On wierzy, że pani będzie rozsądna.

- Tak, będę. - Łzy nabiegły jej do oczu, zdjęła płaszcz i opuściła go na podłogę. - Panie Marill - rzekła - dlaczego nas tak dręczą?

Przecież nie zrobiliśmy nikomu nic złego.

Marill patrzał na nią w zamyśleniu.

- Może w tym właśnie jest cała przyczyna - odparł. - Doprawdy, myślę, że o. to chodzi.

- Czy wsadzą go do więzienia?

- Nie przypuszczam. Dowiemy się od Klassmanna. Musimy poczekać do jutra.

Ruth skinęła głową i powoli podniosła płaszcz z ziemi.

- Czy Klassmann nie mówił panu nic poza tym?

- Nie. Rozmawiałem z nim tylko chwilę. Potem poszedł wprost do prefektury.

- Byłam tam z nim dziś rano, wezwano mnie. - Wyjęła z kieszeni płaszcza jakiś papier, wygładziła go i podała Marillowi. - Po to.

Było to pozwolenie na pobyt dla Ruth, ważne na cztery tygodnie.

- Komitet Pomocy dla Uchodźców przeprowadził to. Miałam przecież jeszcze przedawniony paszport. Klassmann przyniósł mi dziś tę wiadomość. Od paru miesięcy pracował nad tym. Chciałam je pokazać Ludwikowi. I dlatego te kwiaty na stole.

- A więc dlatego! - Marill trzymał dokument w ręce. - To diabelne szczęście i cholerny pech jednocześnie - rzekł. - Ale więcej szczęścia. To cud, który nieczęsto się zdarza. Ale Ludwik wróci.

Wierzy mi pani?

- Tak - odparła. - Bo jedno nie może być bez drugiego. On musi wrócić!

- Dobrze. A teraz pani wyjdzie ze mną. Pójdziemy coś zjeść.

I wypijemy za pozwolenie na pobyt i za zdrowie Ludwika. On jest doświadczonym żołnierzem. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Pani także. Mam rację?

- Tak...

- Ludwik z radością dałby się pięćdziesiąt razy wydalić za to, co pani trzyma w ręce. Wie pani o tym chyba?

- Tak, ale ja stokroć chętniej zrezygnowałabym...

- Wiem - przerwał Marill. - O tym pomówimy, gdy Ludwik wróci. To jeden z pierwszych punktów żołnierskiego regulaminu.

- Czy on ma pieniądze na drogę powrotną?

- Przypuszczam, że ma. My, starzy bojownicy, mamy zawsze tyle przy sobie, na wszelki wypadek. Jeśliby miał za mało, to Klassmann przemyci mu resztę. To nasza przednia straż i nasz zwiad. A teraz chodźmy! Niekiedy diabelnie się przydaje fakt, że wódka istnieje na świecie. Szczególnie w ostatnich czasach.

Kiedy pociąg zatrzymał się na granicy, Steiner był zupełnie przytomny i pełen napięcia. Francuscy celnicy przeszli szybko i obojętnie.

Spytali o paszport, ostemplowali go i opuścili przedział. Pociąg ruszył znowu, koła toczyły się powoli. Steiner wiedział, że z tą chwilą los jego rozstrzygnął się. Nie było już powrotu.

Po chwili weszli dwaj niemieccy urzędnicy i zasalutowali.

- Proszę o paszport - rzekł młodszy z nich.

Steiner podał mu go.

- Po co pan jedzie do Niemiec? - spytał drugi.

- Chcę odwiedzić krewnych.

- Pan mieszka stale w Paryżu?

- Nie, w Grazu. W Paryżu byłem tylko z wizytą u krewnego.

- Jak długo zamierza pan zostać w Niemczech?

- Mniej więcej dwa tygodnie. Potem wracam do Grazu.

- Czy ma pan przy sobie dewizy?

- Tak. Pięćset franków.

- Musimy je wpisać do paszportu. Czy pan przywiózł te pieniądze z Austrii?

- Nie, kuzyn dał mi je w Paryżu.

Urzędnik obejrzał paszport, wpisał coś i przyłożył pieczątkę.

- Ma pan coś do oclenia?

- Nie, nic. - Steiner zdjął walizkę z półki.

- Czy ma pan większy bagaż?

- Nie, to wszystko.

Urzędnik zajrzał pobieżnie do walizki.

- Ma pan gazety, druki albo książki?

- Nie.

- Dziękuję. - Młodszy urzędnik oddał Steinerowi paszport. Obaj zasalutowali i wyszli. Steiner odetchnął. Nagle spostrzegł, że jest oblany potem.

Pociąg przyśpieszył biegu. Steiner oparł się plecami o ławkę i patrzał przez okno. Była noc. Na niebie szybko przeciągały chmury, a spoza nich migotały gwiazdy. Migały małe, na pół oświetlone stacyjki, czerwone i zielone światła sygnałów i lśniące szyny. Steiner opuścił okno i wychylił się. Wilgotny wiatr bił go po twarzy i wichrzył mu włosy. Wciągnął głęboko powietrze; wydawało mu się tu inne. Inny był wiatr, inny widnokrąg, inne światło, inaczej, bardziej swojsko uginały się przydrożne topole, a nawet drogi wiodły gdzieś w głąb jego serca. Oddychał głęboko, było mu gorąco, czuł pulsowanie krwi.

Krajobraz unosił się i patrzał na niego tajemniczy, jednak już nie obcy.

,,Do diabła - pomyślał - co to takiego, robię się sentymentalny!”

Usiadł i próbował zasnąć, lecz nadaremnie. Ciemny krajobraz za oknem wabił i wołał, przeobrażał się w twarze i wspomnienia. Gdy pociąg z hukiem przejeżdżał przez most na Renie, w pamięci Steinera odżyły ciężkie lata wojny. W głuchym szumie mieniących się fal słyszał setki zagubionych nazw, martwych, już niemal zapomnianych, nazwisk towarzyszy, nazw pułków, miast i obozów, nazw powracających gwałtownym naporem z nocy minionych lat. Nad Steinerem rozpętała się nagle burza przeszłości, przed którą nie umiał się bronić.

Był sam w przedziale. Paląc papierosa za papierosem chodził po małej przestrzeni tam i z powrotem. Nie przypuszczał, że to wszystko miało nad nim jeszcze taką władzę. Siłą zmuszał się do myślenia o jutrze, o tym, jak ostrożnie będzie musiał działać, by nie ściągnąć na siebie uwagi, o szpitalu, o swej sytuacji, o tym, do którego z przyjaciół będzie mógł się zwrócić.

Lecz wszystko to wydawało mu się w tej chwili dziwnie zamglone i nierzeczywiste i wymykało się, gdy próbował je pochwycić. Nawet niebezpieczeństwo, w którym się znajdował i które czekało go u kresu podróży, stało się jakimś abstrakcyjnym pojęciem, nie tylko nie dość silnym, by ochłodzić jego rozgorączkowany mózg i zmusić go do - spokojnego myślenia, lecz przeciwnie, rozpętującym wir, w którym jego życie obracało się jak w ponurym tańcu i mistycznym powrocie.

Przestał się bronić. Wiedział, że jest to ostatnia noc, że jutro cień tamtego przesłoni wszystko; że jest to ostatnia noc niepewności i burzy uczuć, ostatnia noc bez okrutnej świadomości i pewności zguby.

Przestał myśleć. Poddał się całkowicie uczuciom.

Za oknem pędzącego pociągu bezkresna panorama nocy rozwijała się nad czterdziestoma latami życia mężczyzny, dla którego te czterdzieści lat oznaczało wieczność. Przesuwające się za oknem skąpo oświetlone wioski z ujadającymi psami były wioskami jego dzieciństwa, były miejscem jego zabaw, w nich przechodziły mu lata i zimy, dla niego biły dzwony ich kościołów. Te ciemne, uśpione lasy były lasami jego młodości - ich zielono - złoty półmrok ocieniał jego pierwsze wędrówki, w gładkiej powierzchni ich stawów odbijała się jego twarz, gdy z zapartym tchem podglądał życie plamistych salamander o czerwonych brzuszkach, a wiatr, który grał na harfie w bukach i śpiewał w sosnach, był prastarym wiatrem przygód.

Matowo lśniące drogi, rozpięte jak sieć na rozległych polach, były drogami jego niepokoju, wędrował nimi, wahał się na ich skrzyżowaniach, znał ich pożegnania, nadzieje i powroty od widnokręgu do widnokręgu, znał leżące wzdłuż nich zagrody i kamienie milowe. Znał domy, pod których dachami przycupnęły uwięzione światełka, lśniące w oknach czerwonawo zapowiedzią ciepła i ogniska rodzinnego.

Mieszkał za tymi oknami, pamiętał lekki opór klamki, wiedział, kto czeka w kręgu lampy z czołem nieco pochylonym, ze złocistymi iskrami w płomiennych włosach - ona, której twarz była wszędzie i czekała na niego na wszystkich drogach i we wszystkich zakątkach świata, przyćmiona niekiedy lub niemal niewidoczna, budząca fale tęsknoty i pragnienie zapomnienia. Najdroższa w życiu twarz, ku której podążał i która obecnie rozpościerała się na nocnym niebie - oczy, które lśniły spoza chmur, usta, które znad widnokręgu wymawiały bezgłośnie wyrazy, ramiona, które czuł w wichrze, w chyleniu się drzew, i uśmiech, w którym krajobraz i jego serce tonęły pod naporem ogromu uczucia.

Miał wrażenie, że żyły jego topnieją i otwierają się, a krew ich wypływa w świetlisty nurt za oknem, który wchłonąwszy ją w siebie powracał do niego ze wzmożoną siłą, który unosił jego dłonie ku dalekim dłoniom wyciągającym się do niego - w wirujący nurt, który kruszył i porywał jego istotę cząstkę po cząstce, roztapiał jego samotność, jak wiosenny potok roztapia krę lodową, który w tę niekończącą się noc dawał mu samotne szczęście zjednoczenia ze wszechbytem i przywracał mu wszystko - jego życie, utracone lata, blask miłości i głęboką świadomość powrotu poza wszelkim unicestwieniem.

XX

Przyjechał o jedenastej przed południem. Oddał walizkę do przechowalni na dworcu i natychmiast poszedł do szpitala. Nie widział miasta.

Widział jedynie przesuwający się obok niego potok domów, aut i ludzi.

Przystanął przed dużym, białym budynkiem. Wahał się chwilę.

Patrzał na szerokie drzwi wejściowe i niekończące się rzędy okien, piętro nad piętrem. Gdzieś tam... - albo może już nie. Zacisnął zęby i wszedł.

- Chciałbym się dowiedzieć, w jakich godzinach wolno odwiedzać chorych - spytał w biurze.

- Której kategorii? - spytała siostra.

- Nie wiem. Przychodzę pierwszy raz.

- Kogo pan chce odwiedzić?

- Panią Marię Steiner.

Przez chwilę był zdziwiony widząc, że siostra otwiera obojętnie grubą księgę. Wymówiwszy nazwisko oczekiwał niemal, że biały hall zapadnie się lub że siostra zerwie się i zawoła straż czy policję.

Siostra przerzucała kartki księgi.

- Pacjenci pierwszej kategorii mogą o każdej porze przyjmować wizyty - rzekła szukając nazwiska.

- To nie będzie pierwsza kategoria - odparł Steiner. - Może trzecia.

- Dla trzeciej kategorii godziny odwiedzin są od trzeciej do piątej.

Siostra szukała długo.

- Jakie nazwisko pan wymienił? - spytała.

- Steiner, Maria Steiner. - Poczuł nagle suchość w gardle. Patrzał na ładną, lalkowatą siostrę, jak gdyby oczekiwał wyroku śmierci.

Obawiał się, że powie: zmarła.

- Maria Steiner - rzekła siostra - druga kategoria. Pokój pięćset pięć, piąte piętro. Godziny odwiedzin od trzeciej do szóstej.

- Pięćset pięć. Dziękuję bardzo, siostro.

- Bardzo proszę.

Steiner nie odchodził. Siostra sięgnęła po brzęczący telefon.

- Pan sobie jeszcze czegoś życzy?

- Czy ona żyje jeszcze? - spytał Steiner.

Siostra odłożyła słuchawkę, w której dalej skrzeczał słaby, blaszany głos, jak gdyby telefon był żywym stworzeniem.

- Oczywiście, proszę pana - odparła siostra zajrzawszy do księgi. - Inaczej byłaby uwaga przy nazwisku. Zejścia są zawsze natychmiast zgłaszane.

- Dziękuję.

Steiner stłumił chęć zapytania, czy mógłby od razu pójść do chorej.

Obawiał się indagacji o przyczynę pośpiechu, a należało unikać zwracania na siebie uwagi. Wyszedł więc.

Wędrował ulicami bez celu, obchodząc szpital coraz dalszymi kręgami. „Żyje - myślał. - Mój Boże, ona żyje!” Nagle opadł go strach, że ktoś mógłby go poznać, poszukał więc jakiejś odległej knajpy, by tam zaczekać. Zamówił jakieś danie, nie mógł jednak nic przełknąć.

Kelner patrzał na niego zdziwiony.

- Nie smakuje panu?

- Owszem, smaczne. Ale poproszę przedtem o kieliszek wiśniaku.

Zmusił się do zjedzenia posiłku, po czym kazał sobie podać dzienniki i papierosy. Udawał, że czyta, i chciał nawet czytać, jednakże nic nie przenikało do jego świadomości. Siedząc w mrocznej sali, wśród zapachu potraw i zwietrzałego piwa, przeżywał najstraszliwsze godziny swego życia. Wyobrażał sobie, że Maria właśnie w tej chwili umiera, słyszał, że woła go rozpaczliwie, widział jej twarz zroszoną śmiertelnym potem i siedział na krześle nieruchomo, z szeleszczącą gazetą przed oczami, zaciskając zęby, by nie jęczeć, nie zerwać się i nie wybiec. Pełzająca wolno wskazówka zegarka była ręką losu, która zatrzymywała jego życie i dławiła go niemal swą powolnością.

Wreszcie odłożył gazetę i wstał. Kelner, dłubiący w zębach przy ladzie, podszedł widząc, że gość się podnosi.

- Płacić? - spytał.

- Nie - odparł Steiner. - Jeszcze jeden wiśniak.

- Proszę bardzo. - Kelner napełnił kieliszek.

- Wypij pan też.

- Już się robi.

Kelner napełnił jeszcze jeden kieliszek i podniósł go w górę dwoma palcami.

- Na zdrowie!

- Tak - rzekł Steiner. - Na zdrowie!

Wypili i postawili kieliszki na stole.

- Gra pan w bilard? - spytał Steiner.

Kelner spojrzał na stojący pośrodku sali stół obity ciemnozielonym suknem.

- Trochę.

- Zagramy partyjkę?

- Dlaczego nie? Pan gra dobrze?

- Dawno nie grałem. Możemy zagrać na próbę, jeśli pan chce.

- Dobrze.

Posmarowali kije kredą i pchnęli kilka kul. Potem zaczęli partię, którą Steiner wygrał.

- Pan gra lepiej ode mnie - rzekł kelner. - Musi mi pan dać dziesięć punktów for.

- Dobra.

Jeśli wygram tę partię, wszystko będzie dobrze - myślał Steiner. - Żyję, zobaczę ją, może wyzdrowieje...”

Skupił się na grze i wygrał.

Teraz dam panu dwadzieścia punktów - rzekł.

Te dwadzieścia punktów były życiem, zdrowiem i wspólną ucieczką, zaś stuk białych kul był jak szczęk kluczy przeznaczenia. Gra była zacięta. Kelner zrobił dobrą serię i brakowało mu tylko dwóch punktów do wygranej. Potem jednak chybił ostatnią kulę o centymetr.

Steiner ujął kij i zaczął grać. Migało mu w oczach i musiał kilka razy przerwać, jednak doszedł do końca bez pudła.

- Dobrze zagrane - rzekł kelner z uznaniem.

Steiner podziękował skinieniem głowy i spojrzał na zegarek. Było po trzeciej. Zapłacił szybko i wyszedł.

Wchodząc na wyłożone linoleum schody był cały jednym obłędnym drżeniem. Długi korytarz wyginał się i falował wokół niego, potem nagle wyskoczyły kredowobiałe drzwi, wysunęły się do przodu i znieruchomiały: pięćset pięć.

Steiner zapukał. Nikt nie odpowiadał. Zapukał ponownie. Poczuł w żołądku skurcz straszliwej trwogi, że jeszcze teraz mogłoby się coś stać. Otworzył drzwi.

Niewielki pokój zalany światłem popołudniowego słońca był jakby wyspą spokoju z innego świata. Zdawało się, że huczący, niepowstrzymanie naprzód pędzący czas nie posiada już władzy nad nieopisanie cichą postacią, leżącą na wąskim łóżku i spoglądającą na Steinera, który zatoczył się z lekka i upuścił kapelusz. Pochylił się, by go podnieść, ale wtedy uczuł jak gdyby uderzenie w plecy i, nie uświadamiając sobie tego wcale, ukląkł przy łóżku, obezwładniony wzruszeniem powrotu.

Oczy kobiety długą chwilę patrzały na niego pogodnie, stopniowo jednak zaczął pojawiać się w nich niepokój. Czoło zmarszczyło się z lekka, wargi drgnęły. Potem w oczach zabłysło coś w rodzaju trwogi, a ręka leżąca nieruchomo na kołdrze uniosła się, jak gdyby chciała upewnić się i dotknąć tego, co widziały oczy.

- To ja, Mario - rzekł Steiner.

Próbowała unieść głowę. Oczy jej błądziły po jego pochylonej nad nią twarzy.

- Spokojnie, Mario, to ja - mówił Steiner. - Przyjechałem.

- Józefie... - szepnęła.

Steiner musiał opuścić głowę, łzy napłynęły mu do oczu. Przygryzając wargi połykał je.

- To ja, Mario. Powróciłem do ciebie.

- Jeśli cię złapią... - szepnęła.

- Nie złapią mnie. Nie mogą mnie złapać. Zostanę przy tobie.

- Dotknij mnie, Józefie, chcę poczuć, że tu jesteś. Widziałam cię często...

Ujął jej lekką dłoń o błękitnych żyłach w swoje dłonie i ucałował ją.

Potem pochylił się i przycisnął wargi do jej znużonych i już dalekich ust. Gdy się wyprostował, oczy jej były pełne łez. Potrząsnęła lekko głową i krople łez spłynęły jak deszcz.

- Wiedziałam, że nie mogłeś przyjechać. Ale zawsze na ciebie czekałam...

- Teraz zostanę przy tobie.

Usiłowała odsunąć go od siebie.

- Nie możesz tu zostać! Musisz wyjechać. Nie wiesz, co się tu działo. Musisz odejść natychmiast. Idź, Józefie...

- Nic mi nie grozi.

- Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo, wiem lepiej niż ty. Widziałam cię, a teraz idź! Już długo nie pożyję. Dam sobie radę sama.

- Urządziłem wszystko tak, żeby móc tu zostać, Mario. Ma być ogłoszona amnestia, która i mnie obejmie.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- To prawda - rzekł. - Przysięgam ci, Mario. Nikt nie będzie wiedział, że tu jestem. Ale nawet, jeśliby się dowiedziano, nic się nie stanie.

- Ja nie powiem, Józefie. Nigdy nie powiedziałam ani słowa.

- Wiem, Mario. - Poczuł przypływ ciepła do czoła. - Nie przeprowadziłaś rozwodu ze mną?

- Nie. Jakżebym mogła! Nie gniewaj się.

- Chodziło mi o ciebie. Chciałem, by tobie było lżej.

- Nie było mi ciężko. Pomagali mi. Postarali się także o ten pokój.

Lepiej mi było samej, wtedy byłeś częściej przy mnie.

Steiner patrzał na nią. W wychudłej twarzy kości zaznaczały się silnie, cera była woskowo blada z sinymi cieniami, szyja cienka i wątła, a obojczyki występowały ostro ponad zapadnięte ramiona. Nawet oczy były przesłonięte mgłą, a usta bezbarwne. Włosy jedynie połyskiwały i skrzyły się, wydawały się jeszcze bujniejsze i gęściejsze, jak gdyby cała dawna siła skupiła się w nich, by triumfować nad gasnącym ciałem. W popołudniowym słońcu prężyły się i lśniły jak aureola z czerwieni i złota, jak płomienisty protest przeciw znużeniu dziecięco szczupłego ciała, ledwo zaznaczającego się pod kołdrą.

Drzwi otworzyły się i weszła siostra. Steiner wstał. Siostra przyniosła szklankę napełnioną jakimś mlecznym płynem i postawiła ją na stole.

- Pani ma gościa? - spytała obrzucając Steinera szybkim spojrzeniem błękitnych oczu.

Chora poruszyła głową.

- Z Wrocławia - szepnęła.

- Z tak daleka? To pięknie. Ma pani trochę rozrywki.

Kiedy siostra wyciągała termometr, błękitne oczy znowu szybko zlustrowały Steinera.

- Czy ma gorączkę?

- Skądże - odparła siostra wesoło. - Już od wielu dni temperatura jest normalna.

Założyła chorej termometr i wyszła z pokoju. Steiner przystawił krzesło do łóżka i usiadł naprzeciw Marii. Ujął jej ręce w swoje.

- Cieszysz się, że tu jestem? - spytał zdając sobie sprawę z bezsensu tego pytania.

- To jest dla mnie wszystkim - odparła Maria bez uśmiechu.

Patrzyli na siebie w milczeniu. Pozostawało tak niewiele do powiedzenia, gdyż tak wiele znaczyło, że byli razem. Patrzyli na siebie i wszystko poza nimi przestało istnieć. Utonęli w sobie, powrócili do siebie nawzajem. Życie nie miało już przyszłości ani przeszłości. Było jedynie teraźniejszością. Było spokojem i ciszą.

Siostra weszła znowu i zaznaczyła temperaturę na karcie chorej. Oni jednak niemal nie zauważyli tego. Patrzyli na siebie. Słońce przesuwając się z wolna opuściło niechętnie piękne płomienne włosy i miękko, jak świetlisty kot, przysiadło obok na poduszce, po czym niezdecydowanie podpełzło do ściany i powoli poczęło wspinać się na nią.

Oni wciąż patrzyli na siebie. Nadszedł zmierzch na błękitnych stopach i wypełnił pokój. Oni nie odrywali od siebie oczu, dopóki z kątów pokoju nie wionęły cienie i nie przysłoniły swymi skrzydłami białej, jedynej twarzy.

Drzwi otworzyły się i wraz z potokiem światła wszedł lekarz, a za nim siostra.

- Teraz musi pan iść - rzekła.

- Tak. - Steiner wstał i pochylił się nad łóżkiem. - Jutro przyjdę znowu, Mario.

Leżała jak znużone zabawą, półsenne, rozmarzone dziecko.

- Tak - odparła i nie wiedział, czy mówi do niego, czy do swej sennej zjawy. - Tak, przyjdź znowu.

Steiner poczekał w korytarzu na lekarza i spytał go, jak długo to jeszcze potrwa. Lekarz zmierzył go wzrokiem.

- Trzy do czterech dni najwyżej - rzekł wreszcie. - To cud, że w ogóle tak długo wytrzymała.

- Dziękuję.

Steiner zszedł wolno ze schodów. W drzwiach wyjściowych zatrzymał się. Przed nim roztoczyło się nagle miasto. Nie dostrzegł go, gdy przyjechał - teraz jednak leżało przed nim wyraźnie i nieuchronne. Widział ulice, domy i widział niebezpieczeństwo, niewidzialne, bezgłośne niebezpieczeństwo, czyhające za każdym rogiem ulicy, w każdej bramie domu, w każdej twarzy. Wiedział, że niewiele może zrobić, by się ustrzec. Miejscem, gdzie mogli go schwytać jak zwierzynę przy wodopoju w dżungli, był ten biały, kamienny budynek. Wiedział również, że musi się ukrywać, by móc przyjść tu znowu. Trzy do czterech dni. Chwila i wieczność. Przez moment zastanawiał się, czy pójść do któregoś z przyjaciół, w końcu jednak postanowił zamieszkać w drugorzędnym hotelu. To najmniej rzucało się w oczy pierwszego dnia.

Ludwik oraz Austriak Leopold Bruck i Westfalczyk Moenke siedzieli w celi więzienia „La Sante” klejąc papierowe torebki.

- Chłopcy - odezwał się Leopold - jestem nieludzko głodny!

Najchętniej zżarłbym ten klej, gdyby to nie było karalne!

- Pocierp jeszcze dziesięć minut - rzekł Ludwik - aż przyniosą wieczorne żarcie.

- Co to pomoże! Potem dopiero będę głodny. - Leopold nadmuchał torebkę i strzelił z niej z hukiem. - W tych okropnych czasach to nieszczęście, że człowiek ma żołądek. Gdy pomyślę teraz o golonce lub o schabie, mam ochotę rozwalić całą tę budę!

Moenke podniósł głowę.

- Ja myślę raczej o dużym krwawym befsztyku z cebulką i smażonymi kartoflami. Do tego lodowate piwo.

- Przestań! - jęknął Leopold. - Mówmy o czym innym. Na przykład o kwiatach.

- Dlaczego właśnie o kwiatach?

- O czymś pięknym, nie rozumiesz? Żeby odwrócić uwagę.

- Mojej uwagi kwiaty nie odwracają.

- Widziałem kiedyś klomb róż - Leopold uchwycił się kurczowo tej wizji. - Zeszłego lata. Przed więzieniem w Pallanzy. O zachodzie słońca, gdy nas wypuścili. Czerwone róże, czerwone - jak...

- Jak surowy befsztyk - podpowiedział Moenke.

- Ach, do diabła!

Rozległ się szczęk klucza.

- Idzie żarcie - rzekł Moenke.

Drzwi otworzyły się. Nie był to korytarzowy z posiłkiem, lecz strażnik.

- Kern... - rzekł.

Ludwik wstał.

- Proszę za mną! Wizyta!

- Pewnie prezydent republiki - zgadywał Leopold.

- Może Klassmann. On ma przecież papiery. Może przynosi coś do jedzenia.

- Masło! - rzekł Leopold żarliwie. - Duży kawał. Żółte jak słonecznik!

Moenke zaśmiał się.

- Człowieku, stajesz się poetą! Myślisz już nawet o słonecznikach!

Ludwik zatrzymał się w drzwiach jak uderzony obuchem.

- Ruth! - rzekł bez tchu. - Skąd się tu wzięłaś? Złapali cię?

- Nie, nie, Ludwiku!

Ludwik obrzucił spojrzeniem strażnika, stojącego pod ścianą z obojętną miną, po czym podszedł szybko do Ruth.

- Na miłość boską, idź stąd natychmiast - rzekł szeptem po niemiecku. - Nie wiesz, na co się narażasz! W każdej chwili mogą cię aresztować. To znaczy cztery tygodnie więzienia, a za drugim razem sześć miesięcy! Idź więc szybko, szybko...

- Cztery tygodnie? - Ruth spojrzała przerażona. - Cztery tygodnie musisz tu siedzieć?

- Nie szkodzi! Miałem pecha! Ale ty nie bądź lekkomyślna. Byle kto może cię w każdej chwili spytać o papiery.

- Ależ ja mam papiery!

- Co?

- Mam pozwolenie na pobyt!

Wyciągnąwszy z kieszeni dokument podała go Ludwikowi, który patrzał na niego z wytrzeszczonymi oczami.

- Chryste Panie! - wykrzyknął wreszcie. - Więc to fakt!

Najprawdziwsza prawda! To jak wskrzeszenie zmarłego! Więc udało się choć jeden raz. Kto tego dokonał? Komitet?

- Tak, Komitet i Klassmann.

- Panie strażniku - rzekł Ludwik - czy więźniowi wolno pocałować kobietę?

Strażnik spojrzał na niego ospale.

- Jeśli o mnie chodzi, całuj pan, ile chcesz - odparł. - Grunt, żeby przy tej okazji nie podsunęła panu noża czy pilnika.

- Nie warto na te parę tygodni.

Strażnik skręcił papierosa i zapalił go.

- Ruth - rzekł Ludwik. - Czy mieliście wiadomości o Steinerze?

- Nie, żadnych. Ale Marill mówi, że nie możemy ich mieć. On na pewno nie napisze. Po prostu przyjedzie i któregoś dnia nagle się zjawi.

Ludwik spojrzał na nią.

- Czy Marill wierzy w to naprawdę?

- Wszyscy w to wierzymy! Cóż innego możemy zrobić?

Ludwik skinął głową.

- Tak, rzeczywiście, cóż innego możemy zrobić! Przecież dopiero tydzień, jak wyjechał. Może mu się uda.

- Musi się udać. Nie mogę sobie wyobrazić nic innego.

- Już czas - rzekł strażnik. - Koniec na dzisiaj.

Ludwik objął Ruth.

- Wracaj - szepnęła. - Wracaj szybko. Czy zostaniesz tu, w „Sante?

- Nie. Odtransportują nas na granicę.

- Spróbuję jeszcze raz zdobyć pozwolenie na wizytę! Wracaj!

Kocham cię. Wracaj szybko! Boję się! Chciałabym z tobą pojechać!

- To niemożliwe. Twoje pozwolenie na pobyt ważne jest tylko w Paryżu. Ja wrócę.

- Mam pieniądze schowane pod ramiączkiem. Wyjmij je, kiedy mnie będziesz całował.

- Nie są mi potrzebne. Wystarczy mi to, co mam przy sobie.

Zatrzymaj je! Marill będzie się tobą opiekował. Może i Steiner wkrótce wróci.

- Czas już! - upominał strażnik. - Przecież on nie idzie pod gilotynę!

- Bądź zdrów! - Pocałowała go. - Kocham cię. Wracaj, Ludwiku!

Obejrzała się i wzięła paczkę leżącą na ławce.

- Tu masz coś do jedzenia. Już sprawdzone na dole. Wszystko w porządku - zwróciła się do strażnika. - Bądź zdrów, Ludwiku!

- Jestem szczęśliwy, Ruth! Boże święty, jaki jestem szczęśliwy, że masz pozwolenie na pobyt! Czuję się jak w raju!

- Idziemy - rzekł strażnik. - Z powrotem do raju.

Ludwik wziął paczkę. Była ciężka. Wracał ze strażnikiem do celi.

- Wie pan - rzekł ten po chwili z namysłem. - Moja żona ma sześćdziesiąt lat i jest trochę garbata. Czasem mnie to razi.

Gdy Ludwik powrócił, korytarzowy stał właśnie przed celą z blaszanymi miskami.

- Kern - rzekł Leopold z rozpaczliwą miną. - Znowu kartoflanka bez kartofli.

- To zupa jarzynowa - wyjaśnił korytarzowy.

- Możesz nawet powiedzieć, że kawa - odparł Leopold. - Uwierzę we wszystko.

- Co masz w tej paczce? - spytał Westfalczyk Moenke.

- Coś do jedzenia, ale jeszcze nie wiem, co.

Twarz Leopolda rozbłysła jak monstrancja.

- Otwieraj, szybko!

Ludwik rozwiązał sznurek.

- Masło! - rzekł nabożnie Leopold.

- Jak słonecznik! - uzupełnił Moenke.

- Bułka! Kiełbasa! Czekolada! - ciągnął Leopold w ekstazie. - A tu - cały ser!

- Jak słonecznik! - powtórzył Moenke.

Leopold nie zważał na to. Wyprostował się.

- Korytarzowy! - rzekł rozkazującym tonem. - Zabierz to nędzne żarcie i...

- Stop! - przerwał Moenke. - Nie tak szybko! Ach, ci Austriacy! Przez to przegraliśmy wojnę w osiemnastym roku! Dawaj miski! - zwrócił się do korytarzowego.

Wziął je i ustawił na ławce. Potem ułożył obok zapasy przyniesione przez Ruth i przyglądał się tej martwej naturze. Na ścianie nad serem widniał umieszczony tam przez jakiegoś poprzedniego więźnia napis:

Wszystko mija bezpowrotnie - nawet dożywotnie!”.

Moenke uśmiechnął się.

- Zupę jarzynową potraktujemy jako herbatę - oświadczył. - A teraz zjemy choć raz kolację jak ludzie kulturalni! Co o tym myślisz, Kern?

- Amen! - odparł Ludwik.

- Jutro przyjdę znowu, Mario.

Pochylony nad cichą twarzą Steiner wyprostował się.

Siostra stała przy drzwiach. Nie patrzała na niego - jej bystre oczy przemykały gdzieś ponad nim. Szklanka w jej ręku drgała brzęcząc z cicha.

Steiner wyszedł na korytarz.

- Stać! - rozkazał jakiś głos.

Z obu stron drzwi czekali na niego dwaj mężczyźni w mundurach, z rewolwerami w dłoni. Steiner przystanął. Nie przestraszył się nawet.

- Nazwisko?

- Johann Huber.

- Proszę podejść do okna!

Trzeci mężczyzna podszedł do niego i przyjrzał mu się.

- To Steiner - rzekł. - Na pewno. Poznaję go. Ty też chyba poznajesz mnie, Steiner, co?

- Nie zapomniałem cię, Steinbrenner - odparł Steiner spokojnie.

- Byłoby ci zresztą trudno - zachichotał tamten. - Serdecznie witamy w domu! Szczerze się cieszę, że cię znów widzę. Chyba zostaniesz u nas przez pewien czas, co? Mamy piękny nowy obóz, z pełnym komfortem!

- Wyobrażam sobie.

- Kajdanki! - rozkazał Steinbrenner. - To dla ostrożności, kochaneczku! Serce by mi pękło, gdybyś nam zwiał znowu.

Skrzypnęły drzwi. Steiner spojrzał przez ramię. Były to drzwi pokoju, w którym leżała jego żona. Siostra wyjrzała i szybko cofnęła głowę.

- Aha - rzekł Steiner - to dlatego...

- Tak, tak, miłość! - chichotał Steinbrenner. - Sprowadza najstarszego wróbla z powrotem do gniazda. Dla dobra państwa i ku radości przyjaciół.

Steiner patrzał na plamistą twarz z cofniętym podbródkiem i podkrążonymi oczami. Był spokojny. Wiedział, co go czeka ze strony tego człowieka, lecz było to coś dalekiego, co go jeszcze nie dotyczyło.

Steinbrenner zamrugał powiekami, oblizał wargi i cofnął się o krok.

- Wciąż jeszcze nie masz sumienia, Steinbrenner? - spytał Steiner.

Tamten uśmiechnął się drwiąco.

- Mam, i to całkiem spokojne, kochaneczku. A nawet tym spokojniejsze, im więcej was dostaję w swoje ręce. Sypiam doskonale.

Ale dla ciebie zrobię wyjątek. Będę cię odwiedzał w nocy, by z tobą pogawędzić. Odprowadzić! - rozkazał nagle ostro.

Steiner zszedł na dół ze swą eskortą. Ludzie, których spotykał na schodach, zatrzymywali się i przepuszczali ich w milczeniu. Również na ulicy zalegało milczenie, gdy przechodzili.

Przyprowadzono go na przesłuchanie. Jakiś starszy urzędnik przesłuchiwał go. Steiner podał swe personalia.

- Po co pan wrócił do Niemiec? - spytał urzędnik.

- Chciałem zobaczyć żonę, zanim umrze.

- Kogo ze swych politycznych przyjaciół spotykał pan tu?

- Nikogo.

- Lepiej będzie, jeśli pan powie to od razu, zanim pana przewiozą gdzie indziej.

- Już powiedziałem: nie widziałem się z nikim.

- Z czyjego polecenia pan przyjechał?

- Z niczyjego.

- Do jakiej organizacji politycznej należał pan za granicą?

- Do żadnej.

- Z czego pan żył?

- Z tego, co zarobiłem. Przecież widzi pan, że mam austriacki paszport.

- Z jaką grupą miał pan tu nawiązać kontakt?

- Gdyby o to chodziło, ukrywałbym się. Wiedziałem, co robię, odwiedzając żonę.

Urzędnik rozpytywał go jeszcze pewien czas. Potem przestudiował jego paszport i list od żony, który mu odebrano. Patrzył przez chwilę na Steinera, potem raz jeszcze przeczytał list.

- Dziś po południu zostanie pan przetransportowany - rzekł wreszcie wzruszając ramionami.

- Chciałbym pana o coś prosić - rzekł Steiner. - Jest to niewiele, ale dla mnie to wszystko. Moja żona żyje jeszcze. Lekarz mówi, że potrwa to najwyżej dzień lub dwa. Ona wie, że jutro mam przyjść. Jeśli nie przyjdę, domyśli się, że jestem tutaj! Nie oczekuję dla siebie ani litości, ani żadnych ulg, chciałbym tylko, żeby moja żona umarła spokojnie. Proszę pana, żeby mnie pan tu zatrzymał jeszcze dzień czy dwa i pozwolił mi odwiedzić żonę.

- To niemożliwe. Nie mogę dać panu okazji do ucieczki.

- Nie ucieknę. Pokój jest na piątym piętrze i ma tylko jedno wejście.

Jeśli ktoś mnie tam zaprowadzi i będzie pilnował drzwi, nie będę mógł nic zrobić. Nie proszę o to dla siebie, lecz dla umierającej kobiety.

- To niemożliwe - odparł urzędnik. - To przekracza moje kompetencje.

- Nie przekracza. Pan może przesłuchać mnie jeszcze raz. I może mi pan umożliwić spotkanie z żoną. Powodem mogłoby być, że w rozmowie z żoną powiem może coś ważnego dla was. To byłoby także powodem do pozostawienia straży za drzwiami. Pan może wydać polecenie, żeby siostra, na której przecież możecie polegać, została w pokoju i słuchała, o czym będziemy mówili.

- To bzdury. Pańska żona nic panu nie powie, ani pan jej.

- Oczywiście, że nie. Przecież ona o niczym nie wie. Ale umarłaby spokojnie.

Urzędnik przerzucał akta w zamyśleniu.

- Przesłuchiwaliśmy pana wówczas w sprawie grupy VII. Nie podał pan żadnych nazwisk. Tymczasem ujęliśmy już Mullera, Bosego i Welldorfa. Czy poda nam pan resztę nazwisk?

Steiner milczał.

- Czy poda nam pan te nazwiska, jeśli umożliwię panu odwiedzanie żony w ciągu najbliższych dwóch dni?

- Tak - rzekł Steiner po chwili.

- Proszę je podać.

Steiner milczał.

- Czy poda mi pan jutro dwa nazwiska, a resztę pojutrze?

- Podam panu nazwiska pojutrze.

- Przyrzeka pan?

- Tak.

Urzędnik przyglądał mu się długo.

- Zobaczę, co będę mógł zrobić. Teraz odprowadzą pana do celi.

- Czy może pan zwrócić mi list?

- List? Musi pozostać w aktach. - Urzędnik patrzał na niego niezdecydowany. - Nie ma w nim nic obciążającego. Dobrze, niech go pan zabierze.

- Dziękuję - rzekł Steiner.

Urzędnik zadzwonił i kazał wyprowadzić Steinera. „Szkoda - pomyślał - ale co robić? Samemu można się wsypać, jeśli się człowiek zdradzi z czymś w rodzaju ludzkich uczuć.” Nagle palnął mocno pięścią w stół.

Moryc Rosenthal leżał w łóżku. Po raz pierwszy od wielu dni nie czuł bólu. Był wczesny wieczór i w srebrzystobłękitnym zmierzchu paryskiego przedwiośnia rozbłyskiwały pierwsze światła. Moryc Rosenthal nie poruszając głową obserwował, jak zapalały się one w oknach przeciwległego domu, który w zmroku wyglądał jak olbrzymi okręt, jak statek oceaniczny przed wypłynięciem z portu.

Przestrzeń muru pomiędzy oknami rzucała długą, ciemną smugę cienia aż do hotelu „Verdun”, niby kładkę zapraszającą do przejścia.

Moryc Rosenthal nie poruszając się ujrzał, że nagle okno otworzyło się szeroko i ktoś podobny do niego wstał i wyszedł. Po smudze cienia przeszedł na statek kołyszący się łagodnie na długiej fali życia, który teraz właśnie podniósł kotwicę i powoli odpłynął. Pokój hotelowy rozpadł się jak zbutwiałe tekturowe pudełko i zniknął porwany przez nurt. Przed dziobem statku przesuwały się ulice, lasy, mgły, wreszcie okręt uniósł się łagodnie w cicho szumiącą nieskończoność, nadpłynęły obłoki, gwiazdy i ciemny błękit, a potem wśród tego kołysania wybiegło mu naprzeciw złocistoróżowe wybrzeże i ciemna smuga kładki znowu opuściła się bezgłośnie. Moryc Rosenthal przeszedł po niej, a gdy się obejrzał, statek znikł. Był sam na obcym wybrzeżu.

Długa, równa droga ścieliła się przed nim. Stary wędrowiec nie namyślał się długo - droga istniała po to, by nią iść, a jego stopy znały wiele dróg.

Jednakże po chwili spoza srebrzystych drzew ukazała się potężna, błyszcząca brama, a za nią lśniące kopuły i wieże. Wysoka świetlista postać z pastorałem w ręku stała przed wejściem.

Celnik!” - pomyślał z przerażeniem Moryc Rosenthal i skoczył za pobliski krzak. Obejrzał się. Nie mógł już wrócić - za nim była próżnia. „Nic nie pomoże - pomyślał stary emigrant z rezygnacją. - Muszę się ukrywać aż do nocy, a potem uda mi się może prześliznąć bokiem i obejść od tyłu.” Zerknąwszy ostrożnie przez gałęzie z granatów i onyksu spostrzegł, że potężny strażnik skinął pastorałem.

Obejrzał się. Poza nim nie było nikogo. Strażnik ponownie skinął laską.

- Papo Moryc - rozległ się łagodny, donośny głos. - „Wołaj sobie, ja się na pewno nie odezwę” - pomyślał Moryc Rosenthal.

- Papo Moryc! - zawołał znowu głos - wyjdź zza krzaka niedoli!

Moryc podniósł się. „Wpadłem - pomyślał. - Ten wielkolud na pewno biega szybciej ode mnie. Nie ma rady, muszę podejść.”

- Papo Moryc! - powtórzył głos.

- I jeszcze w dodatku zna mnie, co za pech! - wymamrotał Moryc. - Widocznie i stąd już mnie kiedyś wydalili. Według nowych przepisów wlepią mi co najmniej trzy miesiące więzienia. Może chociaż wikt będzie dobry. I może dadzą mi do czytania coś nowszego niż rocznik czasopisma z 1902 roku. Chętnie bym przeczytał coś Hemingwaya.

W miarę jego zbliżania się brama promieniała coraz silniejszym blaskiem. „Jakie oni mają teraz efekty świetlne na granicach - zastanawiał się Moryc - człowiek traci orientację, gdzie się znajduje.

Może ostatnio wszędzie jest takie oświetlenie, żeby nas łatwiej było chwytać. Co za marnotrawstwo!”

- Papo Moryc - odezwał się odźwierny - dlaczego się ukrywasz?

Też pytanie - pomyślał Moryc - przecież on mnie zna i wie, o co chodzi.”

- Wejdź - rzekł odźwierny.

- Słuchaj pan - odparł Moryc - moim zdaniem dotychczas nie macie mnie za co ukarać. Nie przekroczyłem jeszcze waszej granicy.

A może ten teren poza mną także już do was należy?

- Należy - odparł odźwierny.

No, to przepadłem - pomyślał Rosenthal. - Widocznie to jest wyspa, może Kuba, tylu z nas wybierało się tam ostatnio.”

- Nie bój się - rzekł odźwierny - nic ci się nie stanie. Wejdź spokojnie.

- Słuchaj pan - odparł Moryc Rosenthal - powiem od razu prawdę: nie mam paszportu.

- Nie masz paszportu?

Sześć miesięcy” - pomyślał Moryc słysząc grzmiący głos i pokornie schylił głowę.

Odźwierny podniósł pastorał.

- W takim razie nie obowiązuje cię dwadzieścia milionów lat świetlnych na miejscu stojącym w niebie. Otrzymasz od razu wyściełany fotel z poręczami i podpórkami na skrzydła.

- To wszystko bardzo pięknie - odparł papa Moryc - ale nie da się zrobić, bo ja nie mam ani wizy wjazdowej, ani pozwolenia na pobyt, nie mówiąc już o karcie pracy.

- Nie masz pozwolenia na pobyt? Ani wizy? Ani karty pracy? - Odźwierny podniósł rękę. - W takim razie otrzymasz nawet środkową lożę w pierwszym rzędzie, z otwartym widokiem na hufce niebieskie.

- To byłoby nieźle - rzekł papa Moryc - zwłaszcza że tak lubię chodzić do teatru. Ale teraz powiem coś, co wszystko zepsuje, i właściwie bardzo się dziwię, że już daleko przed bramą nie umieściliście napisu, że wstęp dla nas jest wzbroniony. A więc - jestem Żydem, wysiedlonym z Niemiec i od wielu lat przebywającym wszędzie nielegalnie.

Odźwierny podniósł ręce.

- Żyd? Wysiedlony? Od lat przebywający nielegalnie? W takim razie otrzymasz dwóch aniołów do osobistej obsługi i herolda z trąbą na dodatek. Aniele bezpaństwowców! - zawołał w kierunku bramy.

Wysoka postać w błękitnych szatach, z twarzą wszystkich matek świata, wyrosła nagle obok papy Moryca. - Aniele tych, którzy wiele cierpieli! - zawołał znowu odźwierny i postać w białych szatach, z dzbanem łez na ramieniu, stanęła po drugiej stronie papy Moryca.

- Chwileczkę - poprosił starzec i zwrócił się do odźwiernego. - Czy pan jest pewien, proszę pana, że tam wewnątrz nie...?

- Bądź spokojny! Nasze obozy koncentracyjne są głębiej w dole.

Obaj aniołowie ujęli papę Moryca pod ramiona i stary tułacz, weteran emigrantów, wkroczył ufnie przez bramę w kierunku potężnego światła, na które nagle z szumem poczęły padać tęczowe cienie coraz szybciej i szybciej...

- Moryc! - rzekła w drzwiach Edyta Rosenfeld. - Mam tu niemowlę. Malutkiego Francuzika. Chcesz go zobaczyć?

Nie było odpowiedzi. Edyta podeszła ostrożnie. Moryc Rosenthal z Godesbergu nad Renem już nie oddychał.

Maria ocknęła się jeszcze raz. Cały ranek leżała w agonii. Teraz poznała Steinera.

- Jeszcze tu jesteś? - szepnęła z trwogą.

- Mogę tu zostać, jak długo zechcę. Mario.

- Co to znaczy?

- Ogłoszono amnestię. Podlegam jej. Nie potrzebujesz się już niepokoić. Pozostanę tu na zawsze.

Patrzała na niego z niedowierzaniem.

- Mówisz to, by mnie uspokoić, Józefie.

- Nie, Mario. Amnestię ogłoszono wczoraj. - Zwrócił się ku siostrze krzątającej się w głębi pokoju. - Prawda, siostro, że od wczoraj nie istnieje już niebezpieczeństwo, że mnie złapią?

- Prawda - odparła siostra niewyraźnie.

- Proszę, niech siostra podejdzie bliżej, moja żona chciałaby to dobrze usłyszeć.

Siostra stała pochylona nad swoimi przyborami.

- Przecież już powiedziałam.

- Proszę, siostro! - szepnęła Maria. Siostra nie odpowiadała. - Proszę, siostro - raz jeszcze szepnęła chora.

Siostra zbliżyła się niechętnie. Chora z widocznym wysiłkiem przyglądała się jej uważnie.

- Prawda, że od wczoraj mogę tu zostać na zawsze? - spytał Steiner.

- Tak - wykrztusiła siostra.

- I nie grozi mi już, że mnie złapią?

- Nie.

- Dziękuję, siostro.

Steiner spostrzegł, że oczy umierającej zachodzą mgłą. Nie miała już siły płakać.

- Teraz jest już wszystko dobrze. Józefie - szepnęła. - I właśnie teraz, kiedy byłabym ci potrzebna, muszę odejść...

- Nie odejdziesz, Mario.

- Chciałabym wstać i pójść z tobą.

- Pójdziemy razem.

Leżała patrząc na niego. Twarz jej była szara, kości występowały ostro, a włosy w ciągu nocy spłowiały i utraciły blask. Steiner widział to wszystko i nie dostrzegał tego. Widział tylko, że oddycha jeszcze, a dopóki żyła, była dla niego Marią, jego żoną, otoczoną nimbem młodości i wspólnie przeżytych lat.

Wieczór wsączał się do pokoju. Zza drzwi dobiegały co pewien czas ponaglające chrząknięcia Steinbrennera. Oddech Marii stawał się coraz płytszy, coraz bardziej urywany. W końcu przycichł i ustał, jak słaby wiatr, który znika. Steiner trzymał jej dłonie, dopóki nie ostygły.

Umierał wraz z nią. Gdy wstał, by odejść, był obcym, nieczułym człowiekiem, pustą powłoką o ludzkich ruchach. Obrzucił siostrę obojętnym spojrzeniem. Przed drzwiami przywitał go Steinbrenner ze swym towarzyszem.

- Przeszło trzy godziny czekaliśmy na ciebie - warknął. - Jeszcze nieraz porozmawiamy o tym, możesz być pewien.

- Jestem pewien, Steinbrenner, w tych sprawach zawsze jestem ciebie pewien.

Steinbrenner zwilżył wargi językiem.

- Chyba wiesz, że do mnie mówi się „panie wachmistrzu”, co?

Możesz dalej mówić do mnie Steinbrenner i tykać mnie, ale za każde takie powiedzenie będziesz tygodniami wylewał krwawe łzy, kochaneczku. Mamy przecież teraz dużo czasu dla siebie.

Schodzili szerokimi schodami. Steiner szedł pomiędzy dwoma strażnikami. Wieczór był łagodny i sięgające do podłogi okna łagodnie zaokrąglonego frontu budynku były szeroko otwarte. W powietrzu czuło się zapach benzyny i zapowiedź wiosny.

- Mamy przecież nieskończenie wiele czasu dla siebie - mówił Steinbrenner powoli i z upodobaniem. - Całe twoje życie, kochaneczku. I nasze nazwiska też pasują do siebie: Steiner i Steinbrenner.

Zobaczymy, co się z tym da zrobić.

Steiner skinął głową w zamyśleniu. Otwarte okno rosło, zbliżało się, już było zupełnie blisko - nagle pchnął Steinbrennera, skoczył ku niemu, zwalił się na niego całym ciężarem i wraz z nim runął w próżnię.

- Może pan spokojnie wziąć te pieniądze - mówił Marill przejęty i smutny. - Zostawił je u mnie z wyraźnym przeznaczeniem dla was obojga. Miałem je wam oddać, gdyby nie wrócił.

Ludwik potrząsnął głową. Przyjechał dopiero co i siedział z Marillem w katakumbach brudny i oberwany. Z Dijon jechał jako pomocnik kierowcy transportu samochodowego.

- On wróci - rzekł. - Steiner wróci.

- Nie wróci! - odparł Marill gwałtownie. - Boże święty, niechże pan nie utrudnia całej sprawy tym ciągłym „On wróci!” Nie wróci!

Proszę, czytaj pan!

Wyciągnął z kieszeni zmiętą depeszę i rzucił ją na stół. Ludwik wygładził blankiet. Depesza nadana była w Berlinie i zaadresowana do właścicielki hotelu „Verdun”. Tekst brzmiał: „Serdeczne życzenia urodzinowe, Otto”.

Spojrzał na Marilla.

- Co to znaczy? - spytał.

- To znaczy, że go złapali. Tak się umówiliśmy. Jeden z jego przyjaciół miał wysłać depeszę. To było do przewidzenia. Od razu mu to powiedziałem. A teraz niech pan weźmie wreszcie te brudne świstki. - Podsunął Ludwikowi pieniądze. - Jest tu dwa tysiące dwieście czterdzieści franków - oświadczył. - A tu jeszcze coś! - Wyciągnął portfel i wyjął z niego dwa małe zeszyciki. - To są bilety z Bordeaux do Meksyku. Na statek „Tacoma”. Portugalski frachtowiec. Dla pana i Ruth. Odpływa osiemnastego. Kupiliśmy je z tamtych pieniędzy, a to jest reszta. Wizy są już załatwione. Czekają na was w Komitecie.

Ludwik patrzał na zeszyciki wytrzeszczonymi oczami.

- Ależ... - zaczął nie rozumiejąc.

- Żadne ależ! - przerwał mu gniewnie Marill. - Nie rób pan trudności, Kern! Kosztowało nas to wszystko dużo pracy! Niezwykły przypadek! Dowiedzieliśmy się o tym przed trzema dniami. Komitet otrzymał od rządu meksykańskiego zgodę na przysłanie stu pięćdziesięciu emigrantów. Pod warunkiem, że zapłacą za przejazd. To jeden z cudów, które się zdarzają od czasu do czasu. Klassmann przyszedł z tą wiadomością. Zapisaliśmy was od razu, póki jeszcze były wolne miejsca. Pieniądze na podróż mieliśmy, właśnie teraz.

No i...

Umilkł.

- Yvonne, proszę o kieliszek wiśniaku - zwrócił się do grubej kelnerki z Alzacji.

Yvonne skinęła głową i kołysząc biodrami poszła do kuchni.

- Proszę o dwa! - krzyknął za nią Marill.

Yvonne odwróciła się.

- I tak przyniosłabym dwa, panie Marill - oświadczyła.

- Dobrze. Chociaż jedna rozumna istota.

Marill odwrócił się znowu do Ludwika.

- Zrozumiał pan wreszcie? - spytał. - Przyznaję, że to wszystko przyszło bardzo nagle. Kiedy pan przedłoży w prefekturze bilety i wizę, otrzyma pan pozwolenie na pobyt we Francji do dnia odejścia statku. Chociaż pan przyjechał nielegalnie. Komitet Pomocy to uzyskał. Może pan tam pójść już jutro. To jest dla was jedyna możliwość wydostania się z tego gnoju.

- Tak. Za pierwszym razem miesiąc, za drugim sześć miesięcy więzienia.

- Tak, sześć miesięcy. A kiedyś człowiek musi wpaść po raz drugi, to pewne!

Marill podniósł wzrok. Yvonne postawiła na stole tacę z wiśniakiem. Był tam normalny kieliszek i duża szklanka napełniona po brzegi.

- To dla pana! - oświadczyła Yvonne z uśmiechem wskazując palcem na szklankę. - Za tę samą cenę!

- Dziękuję! Rozsądna z pani dziewczyna. Szkoda, by w małżeństwie nieuchronnie zrobiła się z pani Ksantypa albo szlachetna męczennica. Na zdrowie!

Marill jednym haustem opróżnił pół szklanki.

- Pańskie zdrowie, Kern. Dlaczego pan nie pije?

Odstawił szklankę i spojrzał Ludwikowi prosto w twarz.

- Tego jeszcze brakowało, żeby pan teraz zaczął beczeć! Człowieku, czy pan nie potrafi zachować się przyzwoicie?

- Wcale nie beczę! - odparł Ludwik. - A jeśli nawet, to gówno mnie to obchodzi! Ale, do diabła, przez cały czas myślałem, że Steiner będzie już w Paryżu, gdy wrócę. A teraz wpycha mi pan te pieniądze i bilety i ja się uratuję, dlatego że on zginął. To jest przecież cholerne świństwo! Czy pan tego nie rozumie?

- Nie! Nie rozumiem! To są sentymentalne bzdury! Tu nie ma co rozumieć. Przecież tak zawsze bywa! A teraz wypij pan to. Tak jak... no, tak jak on by to wypił. Do diabła, czy pan myśli, że to mnie nie obeszło?

Ludwik wypił swój wiśniak.

- Już mi lepiej. Ma pan papierosa?

- Ma się rozumieć. Proszę...

Ludwik zaciągnął się głęboko. Nagle w półmroku katakumb zamajaczyła mu twarz Steinera - trochę ironiczna, pochylona do przodu, oświetlona migocącym światłem świecy, jak wówczas, przed wiecznością, w wiedeńskim więzieniu. I zdawało mu się, że słyszy spokojny, głęboki głos: - No i cóż, mały? - „Tak - pomyślał - tak, Józefie...”

- Czy Ruth wie o tym? - spytał.

- Tak.

- Gdzie ona jest?

- Nie wiem. Przypuszczalnie w Komitecie. Nie wiedziała, że pan dziś przyjedzie.

- Oczywiście. Ja sam nie wiedziałem dokładnie, kiedy wrócę. Czy w Meksyku można pracować?

- Tak. Nie wiem, jaka to będzie praca. Ale otrzymacie pozwolenie na pobyt i pracę. To jest zagwarantowane.

- Nie znam wcale hiszpańskiego - rzekł Ludwik. - A może tam mówią po portugalsku?

- Po hiszpańsku. Musicie się nauczyć.

Ludwik skinął głową.

Marill pochylił się ku niemu.

- Kern - rzekł nagle zmienionym głosem. - Wiem, że to nie takie proste. Ale mówię wam: wyjeżdżajcie! Nie namyślajcie się!

Wyjeżdżajcie! Wydostańcie się z Europy! Diabli wiedzą, co tu się jeszcze będzie działo. Taka okazja szybko się nie powtórzy. I tyle pieniędzy także nigdy nie zbierzecie! Wyjeżdżajcie, dzieci! Tu...

Wypił resztę wiśniaku.

- Czy pan jedzie z nami? - spytał Ludwik.

- Nie.

- Czy nie starczyłoby pieniędzy na troje? My przecież mamy też jeszcze trochę.

- Nie o to chodzi. Zostaję tu. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego. Ale zostaję. Cokolwiek się zdarzy. Tego nie można wytłumaczyć. O tym się wie i koniec.

- Rozumiem - rzekł Ludwik.

- Ruth idzie! - powiedział Marill. - I tak, jak ja muszę tu zostać, wy musicie wyjechać. Czy i to pan rozumie?

- Tak.

- Dzięki Bogu!

Ruth na sekundę zatrzymała się w drzwiach. Potem rzuciła się w ramiona Ludwika.

- Kiedy przyjechałeś?

- Pół godziny temu.

Wyzwoliła się z uścisku nieskończenie długiego i krótszego niż uderzenie serca.

- Wiesz już...?

- Tak. Maria powiedziała mi wszystko.

Ludwik obejrzał się. Marii już nie było.

- Czy wiesz także...? - spytała Ruth z wahaniem.

- Tak, wiem. Ale nie mówmy teraz o tym. Chodź, wyjdźmy stąd!

Na ulicę, na powietrze.

- Dobrze!

Szli Polami Elizejskimi. Był wieczór. Blady półksiężyc błyszczał na seledynowym niebie. Powietrze było srebrzyste, czyste i tak łagodne, że na tarasach kawiarń siedziało dużo ludzi.

Przez dłuższy czas szli w milczeniu.

- Czy wiesz dokładnie, gdzie leży Meksyk? - spytał wreszcie Ludwik.

Ruth potrząsnęła głową.

- Dokładnie nie wiem. Ale nie wiem już nawet, gdzie leżą Niemcy.

Ludwik spojrzał na nią, potem ujął ją pod ramię.

- Musimy kupić podręcznik i uczyć się hiszpańskiego, Ruth.

- Kupiłam go już przedwczoraj u antykwariusza.

- U antykwariusza... - Ludwik uśmiechnął się. - Damy sobie chyba radę, Ruth, co?

Skinęła głową.

- W każdym razie zobaczymy kawał świata. W kraju nie mielibyśmy tych możliwości.

Znowu skinęła głową. Minęli Rond - Point. Na drzewach ukazała się pierwsza młoda zieleń. W świetle wcześnie zapalonych latarń wyglądało to tak, jak gdyby na konarach i gałęziach kasztanów migotały iskry elektryczne. Ziemia na skwerach była świeżo przekopana. Jej mocna woń mieszała się dziwnie z zapachem benzyny i oliwy, stale unoszącym się na tej szerokiej arterii. Gdzieniegdzie ogrodnicy posadzili już na klombach kwitnące narcyzy, które jaśniały w mroku.

Zamykano właśnie sklepy i tłok na chodnikach był tak wielki, że trudno się było przecisnąć.

Ludwik spojrzał na Ruth.

- Jak dużo ludzi jest na świecie!

- Tak - odparła. - Strasznie dużo.

1* Tłumaczył Arnold Słucki.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Remarque Erich Maria Przystanek na horyzoncie
Remarque, Erich Maria A L Ouest Rien De Nouveau
Remarque Erich Maria Noc w Lizbonie
Remarque Erich Maria Dom marzeń
Remarque Erich maria WRÓG
Remarque Erich Maria Im Westen nichts Neues pdf
Remarque Erich Maria Noc w Lizbonie
Remarque Erich Maria Na Zachodzie bez zmian
Remarque Erich Maria Noc w Lizbonie
Remarque Erich Maria Czarny obelisk
Erich Maria Remarque Przystanek na horyzoncie
Noc w Lizbonie Erich Maria Remarque ebook
Erich Maria Remarque Im Westen nichts Neues
Erich Maria Remarque Noc W Lizbonie
!Erich Maria Remarque Gam
Erich Maria Remarque Przystanek na horyzoncie
Cienie w raju Erich Maria Remarque ebook
Erich Maria Remarque Hymn na cześć koktajlu
Erich Maria Remarque Cienie w raju

więcej podobnych podstron