Dickson Gordon R Childe 1 Nekromanta

Gordon R. Dickson




Nekromanta


Przełożył Zbigniew A. Królicki


Ścieżka się dzieli. Za rozstajnym progiem

Widzę zaczątek mrocznej realności

Bliźniaka skrzesanego z prastarej Jedności

- I mnie, com wiecznym mego Brata wrogiem!


Zaklęta Wieża

Hal Mayne



Księga Pierwsza

IZOLOWANY





I oto widzę za lunety szkłami

Twarz mego Brata mroczniejącą w dali

Wesprzyj nas, Thorze, którzyśmy więźniami.

Młot ześlij, Panie! Niech mury rozwali


Zaklęta Wieża


Rozdział 1



Kopalnia była automatyczna. Składało się na nią wypo­sażenie o wartości stu osiemdziesięciu milionów dolarów oraz sześć kilometrów sześciennych kwarcu i granitu z wtrąceniami złota. Całość zaś kontrolowano z jednej konsoli, przy której zasiadał dyżurny inżynier zmiany.

Kopalnia wędrowała wśród pokładów skalnych niczym ociężały, wielofunkcyjny organizm, mozolnie przeżuwający złotonośną rudę, kruszący ją na niewielkie jak kamyki kęsy i przesyłający transporterami ponad dwieście metrów w gó­rę, do znajdujących się na powierzchni przetwórni. Wraz z przenoszeniem się machiny powstawały i pustoszały kominy wentylacyjne, szyby wind transportowych, poziomy i ściany eksploatacyjne. Rozprzestrzeniał się też coraz bardziej obszerny labirynt korytarzy, przez które w miarę postępu robót przesuwała się konsola sterownicza i ciężka maszyneria na kładzionych z przodu i rozbieranych z tyłu szynach.

Wszystkim tym sterował jeden inżynier. Odrobina mega­lomanii z jego strony nie przeszkadzała w pracy. Czuwał nad ekranami kontrolnymi konsoli jak świadomość nad mózgiem, spełniając rolę najwyższej i ostatecznej instancji. Danych, na podstawie których powstawały jego decyzje, dostarczały wbudowane w maszynerię czujniki komputera. Muskając palcami klawiaturę, można było otrzymać op­tymalne reakcje stalowego potwora. Często okazywało się jednak, że podobnie jak samo życie, nowoczesne górnictwo to coś więcej niż tylko logika.

Najlepsi z inżynierów mieli wyczucie. Była nim wrażliwość zrodzona z doświadczenia, talentu oraz czegoś zbliżonego do miłości, z jaką rozkazywali skałom i machinie, którą kierowali.

Tę cechę dodano do listy ludzkich umiejętności, których wymagano na równi z matematyką i geologią. Wśród kończących szkoły młodych inżynierów górnictwa, mniej niż dziesięć procent okazywało się posiadaczami owych szczególnych talentów, koniecznych, aby zespolić się w jed­ność z tytanem, którego mieli dosiąść. Dlatego nawet na przepełnionych rynkach pracy XXI wieku kopalnie nie­ustannie poszukiwały nowych inżynierów. Proces stawania się nieomylnym bogiem machiny, choćby tylko na cztery godziny, był długi nawet dla tych dziesięciu procent wybrańców. A machina nigdy nie odpoczywała.



Dwieście metrów nad głową człowieka za konsolą, Paul Formain, rozpoczynając swój pierwszy dzień w kopalni Malabar, wyszedł z segmentu mieszkalnego o ścianach z plastykowej pianki i zobaczył góry.

To było widzenie. Zdarzało mu się to wielokrotnie od czasu wypadku z łodzią, przed pięciu laty, a ostatnio coraz częściej.

Teraz jednak nie ujrzał otwartego morza. Nie zobaczył też zamglonego obrazu dziwnej, mrocznej postaci człowieka w opończy i wysokim, stożkowatym kapeluszu, który, jak się Paulowi zdawało, przywrócił go do życia, po tym, jak umarł w łodzi i zanim odnalazła go straż przybrzeżna.

Tym razem były to góry.

Odwróciwszy się od białych plastykowych drzwi, za­trzymał się nagle i zobaczył je. Wokół rozciągało się stronie, pokryte innymi białymi zabudowaniami zbocze kopalni Malabar. Wyżej, przejrzyście błękitne, wiosenne niebo przeglądało się w ciemnej, modrej toni jeziora, które wypełniało rozpadlinę górskiego grzbietu. Zewsząd otaczały Paula kanadyjskie Góry Skaliste, sięgające jednym końcem do odległego o pięćdziesiąt kilometrów, leżącego w Kolum­bii Brytyjskiej miasta Kamloops, w drugim zaś kierunku dochodzące do Pasma Nabrzeżnego i skalistych plaż lizanych słonym przybojem Pacyfiku.

Góry powstały i otoczyły Paula niczym królowie. Jego ciało przeniknął grzmot trzęsienia ziemi i nagle poczuł, że rośnie i kroczy im na spotkanie. Wkrótce dorównał wzros­tem najwyższym szczytom. Wraz z nimi kontemplował odwieczny ruch trzewi planety. Potem góry tchnęły ku niemu słowa:

Strzeż się.

Nie zjeżdżaj dziś do kopalni!



- ...oswoi się pan z tym i przywyknie - zapewniał go po wypadku psychiatra w San Diego. - Teraz popracował pan nad sobą i rozumie pan istotę problemu.

- Owszem - odparł Paul.

Wszystko było logiczne i miało sens - tłumaczył sobie, stosując się do sugestii psychiatry. Był sierotą od dziesiątego roku życia, kiedy stracił rodziców w wypadku drogowym. Oddano go pod opiekę rodziny zastępczej. Ci ludzie byli dlań dobrzy, ale nie zastąpili mu ojca i matki. Na zawsze pozostał samotny.

Brakowało mu tego, co psychiatra w San Diego nazywał “obronnym egoizmem”. Posiadał za to zdolność odgady­wania intencji ludzi, ale bez skłonności, by wykorzystywać tę wiedzę dla własnej korzyści. Ci, którzy mogliby zostać jego przyjaciółmi, odczuwali zakłopotanie, gdy odkrywali w nim tę umiejętność. Ona budziła w nich instynktowną potrzebę trzymania Paula na bezpieczny dystans. Pod­świadomie obawiali się go i nie ufali jego powściągliwo­ści. Gdy był jeszcze chłopcem, czuł ich rezerwę i nie pojmował przyczyn, które ją powodowały. To zaś, orzekł psychiatra, dało mu fałszywy obraz sytuacji, w jakiej się znajdował.

- ...i tak - mówił lekarz - ów brak chęci wykorzys­tywania przewagi płynącej z pańskich zdolności stał się ułomnością. Nie jest to jednak czymś poważniejszym niż jakakolwiek inna ułomność, taka jak ślepota czy kalectwo. Nie powinien pan sądzić, iż nie można z tym żyć.

Jednak w głębi duszy Paul tak to właśnie odczuwał. Przekonanie to zaowocowało w końcu zaplanowaną pod­świadomie próbą samobójstwa.

- ...nie ulega wątpliwości - ciągnął psychiatra - że odebrał pan ostrzeżenie o złej pogodzie, nadane przez straż przybrzeżną. I wiedział pan, iż niezależnie od rodzaju pogody, żeglując w tak małej łodzi zapędzi się pan zbyt daleko od brzegu...

Sztorm zepchnął łódź Paula w morze. Zniosło go daleko od szlaków żeglugowych i w ciszy morskiej, która nastała zaraz po burzy, śmierć jak ociężałe, szare ptaszysko przysiadła wyczekująco na maszcie.

- ...warunki, w których pan się znalazł, sprzyjały halucynacjom - orzekł psychiatra. - To naturalne, iż wyobraził pan sobie, że już umarł. Później zaś, gdy przyszło ocalenie, nieświadomie szukał pan wyjaśnienia faktu, że pozostał pan przy życiu. Podświadomość dostarczyła poży­wki dla tej fantazji, którą było pańskie rzekome zmar­twychwstanie spowodowane przez kogoś tajemniczego, podobnego do pańskiego ojca, i odzianego w szaty, które sugerowały magiczne umiejętności tego człowieka. Jednak po powrocie do zdrowia, rozsądek podpowiedział panu, iż historia ta jest raczej nieprawdopodobna.

Istotnie, pomyślał Paul, trudno było sądzić inaczej. Przypomniał sobie, jak leżał w szpitalu w San Diego i zastanawiał się nad tym, co zapamiętał.

- Aby więc wesprzeć prawdopodobieństwo tej historii, wykształcił pan w sobie zdolność do chwilowego od­czuwania niezwykle głębokiej, prawie bolesnej nadwraż­liwości. Zaspokoiło to dwie pańskie potrzeby; dostarczyło podstaw do zrodzonej z maligny fantazji o zmartwych­wstaniu i stanowiło wymówkę dla tego, co wywołało w panu pierwotne pragnienie śmierci. Podświadomie wy­tłumaczył pan sobie, że nie jest upośledzony, tylko inny.

- Tak - powiedział wówczas Paul. - Rozumiem.

- Teraz zaś, skoro odkrył pan prawdę o sobie, potrzeba takiego usprawiedliwienia powinna stopniowo zanikać. Fantastyczna wizja nieznajomego zbawcy powinna zatrzeć się w pańskiej pamięci, a chwile nadwrażliwości będą zdarzać się panu coraz rzadziej, aż w końcu i one znikną.

- Miło mi to słyszeć - rzekł Paul.

Tyle że po pięciu latach wcale nie zaznał spokoju. Chwile nadwrażliwości zdarzały mu się nadal, a pierwotna wizja nieznajomego uparcie tkwiła gdzieś w zakamarkach jego świadomości. Rozmyślał nawet o wizycie u innego psychiat­ry, ale później doszedł do wniosku, że skoro nie pomógł mu jeden, to jaki jest sens szukać porady u drugiego?

Zamiast tego, nauczył się żyć z tym problemem, opierając się na czymś, co odkrył w sobie po wypadku. Głęboko wewnątrz jego jaźni tkwiło od tamtej pory coś niena­zwanego i niepojętego, co niczym kamienny obelisk przeciw­stawiało się zmiennym porywom uczyć. Sądził, że to coś w jakiś sposób łączy się z wizją maga w wysokim kapeluszu, choć równocześnie jest od niej niezależne. Tak więc, gdy jak teraz, wiatry szeptały mu do ucha ostrzeżenie, słyszał je, ale nie czuł się nim poruszony.

Strzeż się! - powiedziały góry. - Nie zjeżdżaj dziś do kopalni.

To głupota” - orzekł jego umysł, przypominając mu, że dostał wreszcie to, do czego przygotowywał się przez całe swoje świadome życie. Dostał pracę, o jakiej w dzisiej­szym przeludnionym świecie marzyło wielu, a która przy­padała w udziale nielicznym. Sięgnął więc teraz do tego, co niepokonane trwało na dnie jego umysłu.

Lęk, mówiło mu coś, jest po prostu jednym z wielu czynników, jakie należy brać pod uwagę, przesuwając się od punktu A do punktu B.



Paul otrząsnął się z przeczuć i powrócił do rzeczywistości. Wszędzie wokół wznosiły się zabudowania kopalni Malabar. Niedaleko miejsca gdzie stał, żona radcy prawnego kopalni wyszła na ganek i ponad niewysokim, białym płotem wołała coś do stojącej na sąsiednim podwórku żony pracującego na powierzchni technika. Dla Paula był to pierwszy dzień pracy i już spóźniał się na zmianę pod ziemią. Odwrócił spojrzenie od gór i budynków, po czym odszukał wzrokiem betonową ścieżkę prowadzącą do głów­nego szybu. Ruszył ku niej i czekającemu nań ślizgowi.


Rozdział 2



Ślizg zwiózł Paula pochyłą sztolnią w głąb góry. Dwieście metrów w dół. Mimo romantycznej i nieco staromodnej nazwy, ślizg był w istocie zwykłą windą magnetyczną. Gdy Paul zjeżdżał, poprzez przejrzyste ścianki szybu windy skrzyły się ku niemu granit i różowy kwarc. Minerały przemawiały podobnie jak góry. Te nowe głosy były cichsze, lecz bezlitosne i krystalicznie twarde. Zjeżdżającemu Paulowi dotrzymywało towarzystwa jego odbicie w ściance rury - wizerunek barczystego dwudziestotrzyletniego mło­dego człowieka, który miał już za sobą wiek chłopięcy i młodzieńczy.

Paul był mężczyzną grubokościstym, mocno zbudowa­nym, o okrągłej głowie i atletycznym wyglądzie. Takich jak on można było zobaczyć na boiskach, choć nie przypominał najczęściej spotykanego typu piłkarza. Nie dość krępy, by grać w ataku, nie posiadał też zwinności potrzebnej w obro­nie. Dobrze natomiast spisywał się na bramce. Był silny, opanowany i miał ręce o długich palcach, którymi mógł pewnie uchwycić piłkę. W czasie studiów występował w barwach podstawowego składu drużyny Instytutu Gór­nictwa Colorado.

Jego oczy miały intrygująco głęboką i ciepłą, szarą barwę. Usta o wąskich wargach były szerokie i o przyjaz­nym wyrazie. Proste, jasnobrązowe włosy Paula zaczynały już rzednąć na skroniach. Strzygł się krótko i widać było, że wyłysieje wkrótce po trzydziestce. Ponieważ jednak nie należał do ludzi, którzy przesadnie dbają o wygląd zewnę­trzny, nie miało to dla niego większego znaczenia.

Sprawiał wrażenie urodzonego przywódcy; męskiego, inteligentnego, silnego, umiejącego każdy problem ocenić prawidłowo od pierwszego spojrzenia. I takim też był w istocie. Dopiero po bliższym poznaniu ludzie dostrzegali głębiej ukryte cechy jego charakteru, które były częścią jego własnego wyobrażenia o sobie. Zdarzały się chwile, takie jak ta, w których Paul dostrzegał nagle swój wizeru­nek, odbity w jakimś zwierciadle i zastygał zdumiony, jakby stanął twarzą w twarz z kimś obcym.

Ślizg zatrzymał się na poziomie eksploatacyjnym. Paul wkroczył do jasno oświetlonej, rozległej pieczary, aż po wysokie sklepienie wypełnionej tytanem i stalą maszyne­rii wspartej ciężko na szynach. Rześkie i ostre powietrze podziemi poraziło chłodem jego płuca. Wydało mu się, że atmosfera kopalni przenika go na wskroś. Ruszył wzdłuż kruszarki i po kilkudziesięciu krokach dotarł do konsoli sterowniczej. Wypełniające ją klawisze i przełączniki przypo­minały klawiaturę wielkich organów elektronicznych. Tylko trzy niewielkie, umieszczone centralnie ekrany przeczyły temu wrażeniu. Siedzący wewnątrz niewysoki, krępy i ciem­nowłosy mężczyzna po czterdziestce kończył właśnie czyn­ności obowiązujące przy zdawaniu służby.

Paul zbliżył się do brzegu platformy, na której znajdowała się konsola i operator.

- Cześć! - powiedział. Operator spojrzał nań z góry.

- Jestem nowy, Paul Formain - przedstawił się Paul. - Gotów do zmiany?

Opuszczający stanowisko inżynier ruchliwymi dłońmi wykonał jeszcze parę szybkich czynności na konsoli. Potem odchylił się na fotelu i przeciągnął. Wreszcie wstał i zwrócił ku Paulowi twardą, lecz przyjazną twarz.

- Paul? - spytał. - A jak dalej?

- Formain. Paul Formain.

- Ach tak. Pat Teasley - wyciągnął do Paula małą, ale zaskakująco krzepką dłoń.

Uścisnęli sobie ręce. Teasley mówił z akcentem australij­skim, tą szczególną jego odmianą, którą Amerykanie zazwyczaj biorą za akcent londyński, rozjuszając tym Australijczyków. Wyglądał na osobnika tak otwartego i prostolinijnego, jak sama ziemia. Po gwałtowności gór, Paul poczuł uspokajającą odmianę.

- Sądząc z próbek - rzekł Teasley - podczas swej pierwszej zmiany będziesz miał spokojne i równe kopanie.

- Miło mi to słyszeć - odparł Paul.

- Właśnie. Nie widać żadnych większych uskoków, a żyła odchyla się od pionu nie więcej niż o osiem stopni. Uważaj na korki w sztolni A.

- Aha - mruknął Paul. - Przestoje w pracy?

- Właściwie to nie. Wagoniki zakleszczały się i stłaczały tuż za klapą numer osiem, około stu czterdziestu metrów od wylotu. Sztolnia jest tam nieco za wąska, ale poszerzanie jej nie ma sensu, skoro za sto pięćdziesiąt godzin będziemy bili nową. Tak czy owak, podczas tej zmiany dwukrotnie musiałem tam pójść, aby cofnąć wagon z zębatki.

- Dobra - rzekł Paul. - Dziękuję. - Przeszedł obok Teasleya i usiadł przed konsolą. Podniósł wzrok na niewy­sokiego mężczyznę. - Może spotkamy się w barze na górze, dziś wieczorem po zmianie?

- Czemu nie? - podchwycił myśl Teasley. Zwrócił ku Paulowi swą szczerą twarz. - Ukończyłeś jeden z tych amerykańskich instytutów?

- W Kolorado.

- Masz tu żonę i rodzinę?

Paul potrząsnął głową. Jego palce przesuwały się już po konsoli, zaznajamiając się z jej budową.

- Nie - odparł. - Jestem kawalerem i sierotą.

- Wpadnij kiedyś do nas na kolację - zaproponował Teasley. - Moja żona uwielbia gotować dla gości.

- Dziękuję - rzekł Paul. - Nie omieszkam.

- No to do zobaczenia.

Paul usłyszał chrzęst żwiru pod stopami odchodzącego Teasleya. Popatrzył uważnie na pulpit i zajął się czynnoś­ciami wymaganymi przez instrukcję przy przejmowaniu zmiany. Zajęło mu to około sześciu minut. Gdy skończył, znał już pozycję każdego urządzenia i wiedział też, co robi każde z nich. Następnie zajrzał do sekcji programów, po czym uruchomił prognozę i oszacowanie wydobycia w ciągu najbliższych czterech godzin.

Wszystko zgadzało się z oceną Teasleya. Zapowiadała się łatwa, rutynowa zmiana. Przez chwilę trzymał palce na obudowie komputera, próbując poprzez odbierane opusz­kami delikatne drgania robocze wyczuć indywidualne cechy kombajnu. Wróciło mu wrażenie obcowania ze ślepą, przemożną siłą, podobne, choć nie takie samo, jak w przy­padku machin w innych kopalniach, których dotykał w czasie studenckich praktyk. Cofnął dłonie.

Przez jakiś czas nie będzie miał nic do roboty. Oparł głowę o zagłówek fotela i szybko rozważył możliwość opuszczenia konsoli i zajrzenia do sztolni transportowej, w której według raportu Teasleya korkowały się wózki z rudą. Zdecydował, że tego nie zrobi. Dopóki nie przywyk­nie do nowej kopalni, lepiej siedzieć przy konsoli.

Wskaźniki świetlne i ekrany kontrolne wskazywały nor­malną pracę kombajnu wydobywczego. Wyciągnął rękę i na ekran centralnego systemu wizyjnego rzucił obraz wiadomości telewizyjnych z Vancouver.

Ujrzał plac przed wejściem do hotelu Koh-I-Nor w Kompleksie Chicago. Poznał to miejsce; w tym hotelu zatrzymał się raz czy dwa, podczas pobytów w Chicago. Patrząc teraz z góry ujrzał małą grupkę ludzi niosących kamery i inny sprzęt reporterski, którzy stłoczyli się wokół trzech osób. Punkt widzenia błyskawicznie opadł w dół, by zatrzymać się metr nad głowami obecnych, po czym nastąpiło sekun­dowe zbliżenie dwojga z tej trójki, stojących w pewnej odległości za swym szefem. Zobaczył bezbarwnego, krótko ostrzyżonego mężczyznę w średnim wieku i wysoką, szczup­łą dziewczynę, swoją rówieśniczkę. Kamera zmieniła poło­żenie i dziewczyna zniknęła sprzed oczu Paula, który zmarszczył brwi, usiłując zrozumieć, jaka szczególna cecha tej kobiety wzbudziła jego zainteresowanie. Nigdy przedtem nie widział ani jej, ani tamtego bezbarwnego faceta.

Szybko jednak zapomniał o dziewczynie. Na ekranie pojawił się trzeci z członków grupy. Było w nim coś, co natychmiast przykuło uwagę Paula.

Zobaczył wysokiego, niemal olbrzymiego, poważnego, starego człowieka, w przepisowym czarno-białym stroju wieczorowym. Choć jak na swój wiek mężczyzna ów trzymał się prosto, to jednak podpierał się trzymaną w prawej ręce grubą laską o rzeźbionej gałce. W pewnym momencie jego szerokie bary uniosły się jeszcze bardziej, tak iż wydawało się, że zastygł jak posąg nad tłumem reporterów. Wyraz oczu kryły ciemne szkła okularów, ale i bez tego jego twarz była nieprzenikniona. Choć wyraźnie widoczna na ekranie, umykała jednak percepcji Paula. Dostrzegał wyłącznie jej pojedyncze elementy, nie ogarniał natomiast całości. Mógł się skupić tylko na wąskich ustach i głębokich bruzdach w kącikach warg nieznajomego. Ten zaś mówił:

- ...szaty? - usta rozciągnęły się w uśmiechu. - Prze­cież nie spodziewa się pan, że mechanik przyjdzie na kolację w ubraniu roboczym, nieprawdaż? - wydobywa­jący się spomiędzy warg głos był głęboki i odpowiednio drwiący. - Jeśli państwo chcecie zobaczyć mnie w oficjal­nych szatach, musicie umówić się ze mną w godzinach urzędowania.

- Wielki Mistrzu, czy Gildia Orędowników ma godziny urzędowania? - zapytał kolejny reporter. Rozległy się śmiechy, nie pozbawione jednak szacunku. Usta ponownie rozciągnęły się w uśmiechu.

- Niech pan przyjdzie i przekona się sam - po­wiedziały.

Paul zmarszczył brwi. W jego pamięci otworzyła się mała, zamknięta dotąd szufladka. Słyszał już o Gildii Orędowników, zwanej inaczej Societe Chanterie. Mówiło się o nich tu i tam, nawet dość często. Byli jakąś grupą kultową, czcicielami Szatana, czy czymś w tym guście. Zawsze myślał o nich jako o sekcie zwariowanych ekscentryków. Ten człowiek jednak, ten Wielki Mistrz nie wy­glądał ani na ekscentryka, ani na stukniętego. Był...

Poirytowany Paul odruchowo wyciągnął dłoń przed siebie, jakby chciał zetrzeć z ekranu wizerunek tego męż­czyzny. Jednak tylko bezsilnie musnął opuszkami palców w chłodną, szklaną powierzchnię. Reporterzy nadal zada­wali pytania:

- Wielki Mistrzu, czy mógłby pan powiedzieć nam coś o Operacji Odskocznia?

Usta skrzywiły się ironicznie.

- Co mianowicie?

- Czy Gildia sprzeciwia się próbom dotarcia do naj­bliższych gwiazd?

- Cóż znowu, panie i panowie... - usta ponownie rozciągnęły się w uśmiechu. - Jak to powiadali Sumerowie i Semici w czasach starych bogów? Oni nazywali planety owcami, które są zbyt daleko. Czy nie tak? Odpowiedzialni za to stwierdzenie byli Shamash i Adad, jak możecie to państwo wyczytać w starych księgach. A jeśli nadające się do zamieszkania światy są niczym owce, to na pewno wiele z nich zabłąkało się wokół dalszych gwiazd i możemy je tam odnaleźć.

Uśmiech pozostał na wargach.

- A więc Gildia popiera działalność stacji na Mer­kurym? Nie sprzeciwiacie się pracom nad technikami podróży międzygwiezdnych?

- To już - odezwały się wargi, z których zniknął uśmiech - nie moja sprawa ani naszej Gildii. Ludzkość może igrać zabawkami technicznymi i nauką, tak jak to czyniła w przeszłości. Może też igrać z przestrzenią i gwiaz­dami. Jednak zabawa ta jeszcze bardziej ją osłabi. Już niemal nastąpił krach! My w Gildii zajmujemy się tylko jedną rzeczą; jest nią destrukcja, która uratuje ludzkość przed nią samą.

- Wielki Mistrzu - odezwał się jakiś głos. - Nie zamierza pan chyba rzec, że totalna...

- Totalna i ostateczna! - głośnik zadudnił głębokim basem mówcy. - Całkowita destrukcja. Destrukcja Ludz­kości i wszystkich jej dzieł. - Głos rozbrzmiewał coraz głośniej i dźwięczniej, wstrząsając Paulem jak szok po dożylnie podanym środku podniecającym. - Są moce, które od sześciuset lat pracują, by uratować Ludzkość przed samozagładą. Biada Ludzkości, gdy nadejdzie ów dzień i zastanie ją bezpieczną i chronioną. Biada kobietom i nie narodzonym, jeśli Ludzkości skradziona zostanie ostatnia szansa samozniszczenia. Przez swe wieczne trwanie zostanie skazana na zagładę, przetrwać zaś może tylko dzięki destrukcji.

Brzęczyk alarmu oznajmił Paulowi, że w sztolni A za­kleszczyła się kolejka transportowa. Dłoń Paula poruszyła się i niemal odruchowo wyłączyła zasilanie sztolni na piętnaście minut.

- I wzywam was - głos mówcy zabrzmiał niczym werbel pod gilotyną - abyście wejrzeli na dobro Ludzkości, nie zaś na swe własne. Byście odwrócili się precz od fałszywych obietnic życia i gotowali się na śmierć. Byście pojęli swą powinność. A tą jest kompletna, ostateczna i totalna destrukcja. Destrukcja. Destrukcja!

Destrukcja...

Paul przetarł oczy i siadł prosto.

Wokół wznosiły się ściany kopalni. Siedział za konsolą, pośrodku której, na ekranie, na placyku przed hotelem Koh-I-Nor rozchodziła się grupka ludzi. Stary człowiek wraz z towarzyszącymi mu dziewczyną i mężczyzną podążali za szczupłym młodzieńcem o czarnej czuprynie, który sprężystym krokiem wchodził właśnie do hotelu. Paul patrzył na to wszystko z ogromnym zdumieniem. Czuł, że minęła zaledwie minuta i to było zaskakujące. Z jakichś nieznanych powodów był absolutnie niepodatny na hipnozę. Ta przeszkoda utrudniała pracę psychiatry, który zajmował się nim po wypadku z łodzią. Jakże więc mógł nie zauważyć upływu choćby minuty?

Wspomnienie zakleszczonych w sztolni wózków oderwało jego myśli od tej zagadki. Jeśli zaraz nie upora się z tym problemem, trzeba będzie wyłączyć z ruchu kilka urządzeń. Wyszedł z konsoli i wsiadł do znajdującej się obok sztolni A windy łańcuchowej. Ekran konsoli wskazywał zaklesz­czenie na sto trzydziestym piątym metrze poniżej powierz­chni. Paul dotarł do klapy numer osiem, włączył światła w tej sekcji sztolni i wczołgał się do środka. Przyczynę zatoru zobaczył tuż przed sobą.

Sztolnia A, podobnie jak szyb ślizgu, wznosiła się pod kątem sześćdziesięciu stopni. Środkiem tunelu biegły szyny zasilania. Pękate wózki wypełnione rozdrobnionym urob­kiem nadjeżdżały z dołu, tocząc swe zębate koła po izolowanych sworzniach łączących obie szyny. Sworznie te służyły Paulowi jako uchwyty, gdy wspinał się ku miejscu, w którym jeden z wózków zeskoczył z szyny i zablokował się na skalnej ścianie.

Myśląc wciąż o znajomo wyglądającej dziewczynie i tym dziwacznym fanatyku, który kazał nazywać się Wielkim Mistrzem, Paul wcisnął się pomiędzy wykolejony wózek a chropowatą ścianę sztolni. Kopnął w obluzowany zaczep pomiędzy dwoma wózkami. Po trzecim uderzeniu zaczep wrócił do prawidłowego położenia, z którego wyskoczył, gdy wagonik otarł się o skałę. Ze szczękiem i zgrzytem blokujący cały skład wózek ponownie stanął na szynach.

Równocześnie światła w sztolni przygasły i rozbłysły, a wszystkie silniki wózków ożyły. Skład szarpnął i ruszył w górę sztolni. Paul bez namysłu skoczył i przylgnął do przedostatniego wagonika.

W nagłym olśnieniu, równie wyrazistym jak widok gór na tle wiosennego nieba, pojął, że zajęty myślami o trans­misji telewizyjnej, wyłączył zasilanie sztolni tylko na pięt­naście minut, a po chwilowej utracie świadomości nie przełączył sterowania zasilaniem na kontrolę ręczną.

I oto został uniesiony w górę sztolni przez przedostatni wagon zestawu. Gdyby dotknął szyny zasilania znajdującej się kilkanaście centymetrów niżej, zostałby porażony prą­dem. Wysokie wózki, wypełniające prawie cały prześwit sztolni, uniemożliwiały jakąkolwiek próbę otwarcia mija­nych przez skład luków ewakuacyjnych znajdujących się pomiędzy Paulem a powierzchnią.

Ściany sztolni i jej sufit były coraz bliżej.

O pułap niemal się ocierał. Wyrąbany w granicie i kwarcu strop wznosił się i opadał w nierównych odstępach. Paul wiedział, że w niektórych miejscach wózki z rudą prawie dotykały sklepienia sztolni. Jeśli będzie trzymał się nisko, może uda mu się wyjechać z wózkiem, do którego przylgnął, aż na powierzchnię. Uczepiony tylnej ścianki wagonika czuł jednak, że jego chwyt słabnie.

Podciągnął się i ułożył płasko na powierzchni urobku. Gdy kolejka zanurzając się w mrok opuszczała oświetloną sekcję tunelu, sklepienie sztolni szorstko musnęło tył głowy leżącego na wózku człowieka. Wbiwszy dłonie w drobne i ostre bryłki, Paul rył rozpaczliwie, usiłując zagrzebać się w urobku. Rozchybotany, hałaśliwy skład podążał w górę. Pogrążony w ciemności Paul nie dostrzegł obniżenia pułapu, ku któremu się zbliżał...



Pełniący służbę na powierzchni inżynier dyżurny, zaalar­mowany migotaniem białego światełka na swej konsoli i późniejszym sygnałem wyłączenia mocy w sztolni A, szedł ku jej wylotowi. Zbliżył się do otworu, a kilka minut później dołączył do niego szef nadzoru, który z uwagi na pierwsze zejście na dół nowego pracownika, śledził dotąd sytuację na monitorach w swoim biurze.

- Już jadą - odezwał się inżynier dyżurny, szczupły mężczyzna równie młody jak Paul, gdy usłyszeli pomruk motorów odbijający się wzdłuż ścian tunelu. - Ustawił je.

- Trochę to trwało - mruknął szef nadzoru i zmarsz­czył brwi. - Poczekajmy chwilę i sprawdźmy, co tam się zacięło.

Czekali więc. Słyszeli coraz bliższy grzechot i szczęk zębatek. Pierwszy z wózków wychynął na światło słoneczne i zjechał na płaski grunt.

- A cóż to? - spytał nagle dyżurny. Zbliżający się przedostatni wózek niósł na sobie coś, co w półmroku sztolni widzieli niezbyt wyraźnie.

Skład przejeżdżał obok. Interesujący ich wózek wyjechał na powierzchnię i jasne światło dnia wyraźnie ukazało sylwetkę człowieka, nieruchomą i na wpół zagrzebaną w ładunku rudy.

- Mój Boże! - sapnął szef nadzoru. - Niech pan zatrzyma te wózki i pomoże mi go wyciągnąć!

Lecz młody inżynier dyżurny odwrócił się, oparł o ścianę kruszarni spowitej długimi cieniami gór i zaczął wymio­tować.


Rozdział 3



Pracujący po południu, na dziennej zmianie recepcjonista hotelu Koh-I-Nor był świadomy faktu, iż jego testy przydatnościowe wykazały, że posiada dosyć szczególny talent kaligraficzny. Zajęciem, które najbardziej mu od­powiadało była ornamentacja - dziedzina mało potrzebna według współczesnych zasad prowadzenia hoteli. Dlatego recepcjonista świadomie rozwijał w sobie podstawową cechę dobrej ornamentacji polegającą na tym, że powinno się jej nie dostrzegać.

Gdy usłyszał kroki zbliżającego się do recepcji gościa, nawet nie podniósł głowy. Ozdobnym pismem, na karcie czerpanego papieru tworzył listę aktualnie godnych uwagi gości hotelowych.

- Mam tu rezerwację - usłyszał głos przybysza. - Paul Formain.

- To doskonale - skwitował recepcjonista, dodając kolejne nazwisko do swej listy i wciąż nie podnosząc głowy. Przerwał na chwilę, by podziwiać zamaszyste i płynne Pętle, którymi kunsztownie ozdobił litery P i L.

Nieoczekiwanie poczuł, że za rękę chwyciła go dłoń znacznie większa niż jego własna. W chwycie obcego dłoń recepcjonisty była jak uwięziona mucha - nieznajomy nie miażdżył jej, ale czuło się, iż ma jeszcze duży zapas krzepy. Zaskoczony i przestraszony recepcjonista przyjrzał się przybyszowi.

Nieznajomy okazał się wysokim, młodym człowiekiem, posiadającym tylko jedno ramię, którego dłoń trzymała recepcjonistę piekielnie mocno, choć niedbale.

- Słucham pana - rzekł recepcjonista. Jego głos zabrzmiał nieco bardziej jękliwie, niż zamierzył.

- Powiedziałem - odparł cierpliwie wysoki mężczyz­na - że mam tu rezerwację.

- Tak jest, proszę pana. Oczywiście - recepcjonista podjął ponowną próbę uwolnienia zgniatanej dłoni. Wysoki mężczyzna puścił ją jakby po namyśle.

Recepcjonista szybko odwrócił się do rejestru rezerwacji i wybrał nazwisko gościa. Ekran rejestru wyświetlił infor­mację.

- Tak, proszę pana. Oto jest. Oddzielny, pojedynczy.

Jaki wystrój?

- Współczesny.

- Oczywiście, panie Formain. Pokój 1412. Windy w le­wo i za rogiem. Dopilnuję, by bagaż dostarczono panu natychmiast po przybyciu. Dziękuję...

Wysoki, jednoręki mężczyzna już szedł w stronę wind. Recepcjonista popatrzył w ślad za nim, a potem spojrzał na swą rękę. Na próbę poruszył palcami. Nigdy przedtem nie pomyślał o tym, jakim cudem techniki są poruszające się palce.



Na górze w pokoju 1412 Paul rozebrał się i wziął prysznic. Gdy wyszedł z łazienki, jego walizka czekała już w niszy bagażowej w ścianie przy drzwiach. Na wpół odziany, popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Przed nim stał szczupły, muskularny mężczyzna w szarozielonych, luźnych spodniach hotelowych, które wyjął z szafki w łazience. Widoczna nad spodniami górna część jego ciała była zdrowo opalona. Delikatne blizny po operacjach plastycznych już prawie zniknęły. Od czasu wypadku minęło osiem miesięcy.

Kikut lewej ręki Paula wyglądał jak przykurczony. Powodował to nie tyle brak dalszej części ramienia, co kontrast z drugą ręką Paula.

Jej regeneracja przebiegała, zdaniem lekarzy, z niezwykłą szybkością i intensywnością. Teraz, widoczna w odbiciu lustra, zwisała bez ruchu niczym konar lub grań z kości i muskułów. Nad złączeni obojczyka i stawu barkowego górował jak skała mięsień kapturowy, poniżej widać było, spływające ku węzłom muskulatury łokcia, zbocza wałów bicepsu i tricepsu. Dalej jeszcze, niczym łańcuchy niższych wzgórz, ciągnęły się sznury mięśni przedramienia, zakoń­czone rumowiskiem muskulatury kciuka.

Paul czasami myślał o swej prawej ręce właśnie jak o konarze lub górskim zboczu. Przypominała ona potężny, niezwyciężony taran z mięśni, ścięgien i kości. W ciągu minionych miesięcy, dzielących wypadek w kopalni od chwili obecnej, podczas drugiego procesu rehabilitacji i regeneracji, w niej właśnie zagnieździła się owa nie­zwyciężona, najgłębsza część jego osobowości. Prawe ramię stało się autonomiczną częścią Paula, która nie poddawała się zwątpieniu, a z pewnością nie wątpiła w samą siebie. Nie traciła też czasu, by tam, na dole ustawić recepcjonistę.

Było w tym fakcie coś niejasnego i niepokojącego. Niczym człowiek badający językiem zbolały ząb, Paul nieustannie odczuwał pokusę próbowania siły ramienia na różnych rzeczach i za każdym razem zaskakiwały go rezultaty tych prób. Teraz na przykład, stojąc przed zwierciadłem, wyciągnął rękę i zdjął z szafki ubraniowej jedyny przedmiot zdobiący pokój - odlany w kształcie tulipana, cynowy, kilkunastocentymetrowej wysokości wa­zon z jedną, wstawioną weń czerwoną różą. Wazon doskonale mieścił się w dłoni i Paul podniósł go, powoli zwiększając siłę uścisku.

Przez chwilę wydawało się, że grube metalowe ścianki naczynia nie ulegną. Potem jednak wazon wolno zapadł się w głąb, aż złamana w połowie łodygi róża przechyliła się na bok, a przelana przez brzeg naczynia woda pociekła po zaciśniętych palcach. Paul rozluźnił uchwyt, otworzył dłoń i przyjrzał się zmiażdżonemu naczyniu. Potem wrzucił szczątki do stojącego obok szafki kosza i kilkakrotnie poruszył palcami. Nawet nie zdrętwiały. Po takim wysiłku ramię powinno zesztywnieć i odmówić mu posłuszeństwa. Tymczasem wcale tak się nie stało.

Ubrał się i zjechał na parking mieszczący się w pod­ziemiach hotelu. Pomiędzy pustymi pojazdami znalazł wóz jednoosobowy. Wsiadł i wybrał standardowe 4441, numer Zarządu w każdym Kompleksie, mieście i ośrodku zamiesz­kanym przez więcej niż pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Niewielki pojazd włączył się do ruchu miejskiego i po piętnastu minutach przeniósł Paula sześćdziesiąt kilometrów dalej, pod terminal Zarządu.

Paul zatwierdził swą kartę kredytową w Książnicy Kompleksu Chicago i obsługa skierowała go do kabiny na dziewiątym piętrze. W towarzystwie paru innych osób stanął na dysku transportowym, gdzie jego uwagę przykuła książka, którą trzymała jakaś dziewczyna.

Książka tkwiła w niewielkiej, podręcznej przeglądarce, z której ekranu wyglądała ku Paulowi okładka dzieła. Z okładki zaś spoglądały na niego ciemne okulary i zaciś­nięte, wąskie usta twarzy, którą widział tamtego feralnego dnia w kopalni. To było to samo oblicze. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast białego kołnierzyka i krawata, pod brodą Wielkiego Mistrza pyszniła się czerwonozłota, ceremonialna szata.

Na tle tej czerwieni i złota odciśnięto czarne litery tytułu książki: “NISZCZ”.

Odrywając wzrok od okładki, spojrzał na dziewczynę. Patrzyła na niego wyraźnie wstrząśnięta, on zaś na widok jej twarzy poczuł w sobie bezgłośny wybuch. Znalazł się oko w oko z tą samą dziewczyną, którą widział stojącą za Wielkim Mistrzem wtedy, gdy w kopalni oglądał transmisję sprzed wejścia do hotelu.

- Proszę mi wybaczyć - odezwała się teraz. - Prze­praszam.

Odwróciła się i przeciskając się na oślep pomiędzy innymi pasażerami dysku wysiadła o jeden poziom wcześniej, niż zamierzał Paul.

Pod wpływem nagłego impulsu ruszył za nią. Ona jednak szybko przepadła w tłumie. Paul stwierdził, że znalazł się w sekcji muzycznej biblioteki Zarządu. Potrącany przez przechodniów stał przez chwilę, na próżno usiłując dojrzeć dziewczynę ponad głowami tłumu. Pół kroku od niego ciągnął się rząd kabin. Zza uchylonych drzwi jednej z nich dolatywała cicha melodia pieśni, nuconej przez śpiewającą sopranem kobietę, której wtórował powolny rytm dzwonów...


W kwieciu jabłoni moje czekanie


Ta melodia ogarnęła Paula niczym dmący z dali wiatr i popychający go zewsząd ludzie stali się nagle nieobecni i nieważni jak cienie. Był to głos dziewczyny z książką. Wiedział to, choć usłyszał tylko te kilka słów w windzie. Muzyka ogarnęła go i pochłonęła, poruszając w nim struny głębokich uczuć, zbyt gwałtownych, by nazwać je miłością i zbyt wielkich, by określić je mianem smutku.


Długie i słodkie moje kochanie


Słowa i dźwięki były niczym wiatr lecący nad bezkresnym, ośnieżonym polem ku jaskini, gdzie palce wichury wy­grywają kuranty na kryształach lodowych sopli....


W jesiennych liściach i kwieciu wiosny
Moja tęsknota łkać nie przestanie


Wysiłkiem woli uwolnił się od czaru.

Coś w nim zgasło. Stał i patrzył wokół siebie, ponownie świadom obecności innych ludzi. Dobiegająca z kabiny melodia ponownie stała się wątłą nicią dźwięków, słysza­nych na tle szmeru kroków i pomruku rozmów przypomi­nających szum morza.

Rozejrzał się dookoła; ze wszystkich stron otaczały go tylko regały sekcji muzycznej. Czar i urok gdzieś zniknęły.

Dziewczyna również.



Udał się na dziewiąte piętro i znalazł wolną kabinę. Usiadł, zamknął drzwi i stukając w klawiaturę, zażądał listy miejscowych psychiatrów, podając swój niedawno zarejestrowany numer kredytowy. Po chwili namysłu do­rzucił poprawkę, że lista powinna ograniczać się tylko do tych psychiatrów, którzy w przeszłości zajmowali się problemami amputacji. Ekran przed Paulem rozbłysnął, sygnalizując przyjęcie poprawki, pojawił się też na nim komunikat, iż na odpowiedź przyjdzie poczekać dziesięć do piętnastu minut.

Paul usiadł wiec wygodniej. Potem pod wpływem impulsu wybrał tytuł książki, którą niosła ze sobą dziewczyna, potwierdził chęć nabycia jednego egzemplarza i po upływie sekundy ze szczeliny podajnika na biurko przed nim wysunęła się standardowa przeglądarka.

Podniósł ją. Odniósł wrażenie, że twarz z okładki patrzy nań z drwiną, jakby radując się jakimś, sobie tylko wiadomym sekretem. Była to ta sama twarz, którą widział na ekranie w kopalni, ale wtedy jej rysy nie dawały się złożyć w jedno wyraziste oblicze. Teraz mógł obejrzeć ją całą. Było w niej coś niewłaściwego. Coś, co budziło sprzeciw. Nie patrzył na ludzką twarz, ale na woskową maskę bez życia i wyrazu. Dotknął przycisku, by zmienić wizerunek okładki na obraz pierwszej strony.

Na tle białego papieru, raz jeszcze pojawiły się litery tytułu:


NISZCZ”

Walter Blunt


Paul odwrócił tę stronę i zaczął czytać pierwsze wiersze wstępu, napisanego przez nie znanego mu autora. Szybko przebiegł wzrokiem kilka stron.

Dowiedział się, iż Walter Blunt urodził się jako syn majętnych rodziców. Jego rodzina posiadała kontrolny pakiet akcji jednej z wielkich szkół hodowlanych tuńczyka błękitnego. Młody Blunt prowadził życie bogatego próż­niaka, aż do dnia, kiedy to polując na jelenie w głuszy Lakę Superior, wraz z kilkoma myśliwymi został pochwycony w objęcia nagłej śnieżycy, która zerwała się grubo za wcześnie jak na tę porę roku.

Czterech członków grupy Blunta umarło z wyczerpania i zimna. Blunt, mieszczuch z urodzenia i równie jak tamci niezahartowany, w krytycznym momencie stworzył kon­cepcję Alternatywnych Sił Istnienia i w zamian za możliwość przetrwania, ofiarował im swoje usługi. Potem mimo kąśliwej wichury i tężejącego mrozu, którym mógł przeciw­stawić jedynie lekką odzież myśliwską, Blunt zdołał bez­piecznie wydostać się z lasów, a następnie dotarł do schroniska pełen sił i nawet niezmarznięty.

Po tym doświadczeniu poświęcił się Siłom Alternatyw­nym. W ciągu całego swego życia stworzył i zorganizował Gildię Orędowników, inaczej zwaną Societe Chanterie, wśród których znaleźli się wszyscy późniejsi badacze Sił Alternatywnych. Celem Gildii było głoszenie konieczności powszechnej akceptacji zasady pozytywnej destrukcji. Je­dynie bowiem destrukcja mogła określić stosunek Ludzkości do Sił Alternatywnych, jedynie zaś Alternatywne Siły i ich prawa posiadały dość mocy, by uratować Ludzkość przed pułapką cywilizacji technicznej, która zamykała się wokół niej, jak kropla żywicy wokół uwięzionej muchy.

Łagodny dźwięk brzęczyka przyciągnął uwagę Paula ku ekranowi. Zobaczył na nim listę nazwisk, adresów i nume­rów telefonicznych. Korzystając ze znajdującej się poniżej ekranu klawiatury wystukał informację dla wszystkich lekarzy, których nazwiska znalazły się na liście:


W wypadku, który zdarzył się blisko osiem miesięcy temu, straciłem obie ręce. Do dnia dzisiejszego mój organizm odrzuca wszelkie próby wszczepienia zalążka regeneracji lewego ramienia. Zwykle badania fizjologiczne nie wyjaśniły przyczyny tego braku tolerancji. Lekarze poradzili mi, abym zbadał, czy u podłoża odrzutów nie leżą przyczyny natury psychicznej. Zaproponowano mi też, bym skorzystał z usług tutejszych psychiatrów, ponieważ oddali oni wielkie usługi ludziom, którzy przeszli amputacje. Czy byłby pan (pani) uprzejmy (a) zająć się moim przypadkiem?


Paul Allen Formain

Akta nr 432 36 47865 2551 OG3 K122b

Pokój 1412, hotel Koh-I-Nor Kompleks Chicago


Wstał, wziął książkę, którą nabył przed chwilą i wrócił do hotelu. Podczas jazdy i po powrocie do swego pokoju czytał dalej dzieło Blunta. Rozciągnięty na łóżku hotelowym pochłaniał fascynującą mieszankę czystych bzdur i niezaprzeczalnych faktów, przez którą przebijało naglące we­zwanie, by czytelnik niezwłocznie rozpoczął nauki pod kierunkiem jakiegoś uświadomionego już adepta Gildii. Nagrodą za pomyślne odbycie studiów miała być potęga, przewyższająca wszystko, co kiedykolwiek śniło się komu­kolwiek o możliwościach magii.

Było to zbyt zabawne, by rzecz potraktować poważnie.

Paul zmarszczył brwi.

Nagle stwierdził, że dotyka książki bardzo ostrożnie. Była ona nieruchoma w sensie fizycznym, ale wibracje, które z niej emanowały, mroziły szpik w kościach. W po­koju zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Paul poczuł, że zbliża się jeden z jego ataków. Jak wilk wietrzący pułapkę, z wysiłkiem zachował spokój. Niebawem ściany pokoju tchnęły ku niemu znanym podmuchem. Śpiew ciszy wzmógł się. Miejsce i chwila przemówiły do niego:

NIEBEZPIECZEŃSTWO.

Odłóż tę książkę.

Cisza rozśpiewała się głośniej, tłumiąc wrażenia innych zmysłów...

Niebezpieczeństwo, odparła niepokonana część jego oso­bowości, jest słowem wymyślonym przez dzieci, które dla dorosłych nie ma żadnego znaczenia.

Prawa ręka nacisnęła przycisk i odwróciła stronę. Paul przeczytał tytuł nowego rozdziału:


SIŁY ALTERNATYWNE A ODRASTANIE UTRA­CONYCH CZŁONKÓW I REGENERACJA ZWŁOK


Regeneracja utraconych części ciała drogą epimorfozy lub odrostu, którego zaczątkiem jest uformowanie na powierzchni rany blastemu, czyli zalążka, jest możliwa tylko dzięki stymulacji Sil Alternatywnych. Zjawiska te znajdują swe wytłumaczenie i źródło w celowym działaniu autodestrukcyjnym. Jak w każdym przypadku manipulacji Siłami Alternatywnymi, mechanizm zjawiska jest prosty, o ile tylko zrozumie się kierunek działania Sil. W tym przypadku jest on skierowany przeciwko Ewolucji (blokując biernie działanie Sil Natury) i przeciwko Postępowi (aktywnie działając wbrew Siłom Natury). Zasady te są nie tylko negatywne statycznie, ale dynamicznie, tak iż z ich dynamizmu wynikają siły dostarczające energii niezbędnej do procesu regeneracji...


W tej chwili, przerywając działanie zaklęcia, w pokoju Paula rozdzwonił się telefon. Wszystko wróciło do normy i książka przestała wysyłać tajemnicze wibracje. Ze swego łóżka zobaczył, że rozjaśnia się ekran nad aparatem.

- Notatka z Zarządu, odpowiedź na pańskie poszuki­wania - rozległ się mechaniczny głos spod ekranu.

Wkrótce pojawiła się lista nazwisk z towarzyszącymi im stopniami naukowymi. Nazwiska gasły kolejno, aż wreszcie pozostało tylko jedno. Paul odczytał je unosząc lekko głowę.


DR ELIZABETH WILLIAMS


W chwilę później obok tego nazwiska pojawiło się słowo Przyjęte. Paul odłożył książkę na stolik obok łóżka.


Rozdział 4



Jak się pan czuje? Był to głos kobiety. Paul otworzył oczy. Nad fotelem, w którym siedział, stała dr Elizabeth Williams. Odłożyła strzykawkę ultradźwiękową na biurko i okrążyła je, aby zasiąść naprzeciwko pacjenta.

- Czy coś mówiłem? - Paul wyprostował się w fotelu.

- Chce pan wiedzieć, czy odpowiadał pan na moje pytania? Nie.

Dr Williams spojrzała nań zza biurka. Była niewysoką, krępą kobietą o brązowych oczach i zupełnie przeciętnej twarzy.

- Od jak dawna wie pan o swojej wysokiej odporności na hipnozę?

- A opierałem się? - spytał Paul. - Sądziłem, że usiłuję współpracować.

- Od jak dawna?

- Od tego wypadku z łodzią. To było pięć lat temu. - Paul spojrzał na nią ponownie. - Cóż więc mówiłem?

Dr Williams spojrzała mu w oczy.

Paul mrugnął szelmowsko.

- Tylko tyle? - spytał. - Nie powiedziałem niczego więcej?

- To wszystko - ponownie spojrzała na Paula ponad biurkiem. Wyczuł emanującą od niej ciekawość i pewną samotność. - Paul, czy jest coś, czego powinien się pan obawiać?

- Obawiać? - powtórzył pytanie i zmarszczył brwi. - Obawiać się...? Właściwie to nie. Nie.

- Może coś pana gnębi? Zastanowił się krótko.

- Nie, nie w tej chwili - odpowiedział w końcu. - Nie istnieje nic takiego, co mogłoby mnie przygnębić.

- Może czuje się pan nieszczęśliwy?

Uśmiechnął się. Potem, dość nieoczekiwanie, zmarszczył brwi.

- Nie - odparł i zawahał się. - To znaczy, tak sądzę.

- Więc po co pan do mnie przyszedł? Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- No jak to, z powodu mej ręki...

- A nie dlatego, iż osierocono pana w dzieciństwie? Nie dlatego, że zawsze pędził pan życie samotnika, który nie ma nawet przyjaciół? Nie dlatego, że pięć lat temu usiłował pan popełnić samobójstwo w łodzi i ponownie spróbował pan w kopalni, mniej niż rok temu?

- Wolnego! - przerwał jej Paul. Spojrzała na niego uprzejmie i pytająco.

- Sądzi pani, że sam zaaranżowałem te wypadki, bo chciałem się zabić?

- A nie powinnam tak myśleć?

- Jasne, że nie.

- Dlaczego?

- No bo... - i nagle Paul zrozumiał wszystko. Pojął też, że ona niczego nie dostrzega. Patrzył na nią i na jego oczach dr Williams jakby się postarzała i zapadła w samą siebie. Wstał z fotela. - To nie ma znaczenia - powiedział.

- Paul, powinien pan to przemyśleć.

- Nie omieszkam. Przemyślę wszystko.

- To dobrze - nie wstała ze swego miejsca i wbrew brzmiącej w jej głosie pewności siebie, nie była już tak spokojna, jak na początku tej rozmowy. - Termin następ­nej wizyty uzgodni pan z recepcjonistką.

- Dziękuję - odparł. - Żegnam.

- Miłego popołudnia, panie Formain.

Wyszedł z gabinetu. W poczekalni recepcjonistka pod­niosła nań spojrzenie znad segregatora.

- Panie Formain? - pochyliła się nad aktami. - Czy chce pan umówić się na następną wizytę już teraz?

- Nie - odparł Paul. - Raczej nie.



Kilka pięter, dzielących biuro dr Williams od parteru, pokonał pieszo. Na parterze znalazł publiczną rozmó­wnicę. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Czuł się jak nowo narodzony. Przesuwając palcami po klawiaturze zażądał listy mieszkających w okolicy człon­ków Gildii Orędowników. Ekran rozświetlił się nazwi­skami.



Walter Blunt, Wielki Mistrz (brak numeru telefonu)

Jason Warren, Nekromanta, Sekretarz Gildii Orędow­ników, numer telefonu 66 433 35246

Kantela Maki (brak numeru telefonu)

Morton Brown, 66 433 67420

Warra, Mag, 64 256 89235

(lista powyższa, zgodnie z życzeniem abonenta, zawiera tylko nazwiska starszyzny Gildii)

Paul wybrał numer 66 433 35246. Ekran zabłysł bielą, upłynęło jednak pół minuty, zanim pojawiła się na nim twarz jednego z ludzi, których Paul oglądał na ekranie telewizora rok temu w kopalni. Była to twarz tego młodego, chudego bruneta o głęboko osadzonych, patrzących upor­czywie oczach.

- Nazywani się Paul Formain - oznajmił Paul. - Chciałbym mówić z Jasonem Warrenem.

- To ja. O co chodzi?

- Właśnie przeczytałem książkę Waltera Blunta, gdzie napisano, że Siły Alternatywne mogą spowodować odrost utraconych części ciała - Paul przesunął się tak, aby rozmówca mógł zobaczyć jego pusty, lewy rękaw.

- Pojmuję - Warren celował w niego swymi nierucho­mymi oczami. - I cóż dalej?

- Chciałbym pomówić o tym z panem.

- Sądzę, że dałoby się to załatwić. Kiedy chciałby pan do mnie zajrzeć?

- Teraz - wypalił Paul.

Ciemne brwi na ekranie drgnęły nieznacznie.

- Teraz?

- Liczyłem na to - nie ustępował Paul.

- Doprawdy?

Paul czekał bez słowa.

- No dobrze, w takim razie niech pan przyjeżdża. - Ekran zgasł nagle, ale Paul widział na nim jeszcze przez chwilę pozostałość obrazu - ciemną twarz, która wpat­rywała się weń ze szczególną uwagą i napięciem. Wstał i westchnął z ulgą. Wyszedł nie myśląc już o tej sekundzie objawienia, którego doznał w gabinecie Elizabeth Williams. Wtedy właśnie nieoczekiwanie pojął, że jej praktyka i wy­kształcenie, w jego przypadku, uniemożliwiały dotarcie do istoty rzeczy. Ona niczego nie rozumiała. Prawda ta poraziła go niczym eksplozja. Dr Williams była jak ktoś, kto usiłuje zmierzyć prędkość światła za pomocą zwykłego stopera, dlatego że ufa temu narzędziu. A jeśli ona nie ustrzegła się tego błędu, to pewnie i psychiatra w San Diego, do którego udał się po wypadku z łodzią, popełnił tę samą pomyłkę.

Paul przystąpił do działania bez chwili namysłu, ale instynkt mówił mu, że się nie myli. Do tej pory szukał pomocy opierając się na żałosnej i zniekształcającej rzeczy­wisty obraz świata wierze w skuteczność ręcznych stope­rów. Gdzieś tam, przekonywał sam siebie, musi być głębsza wiedza. Ulgę przynosił mu fakt, iż wyrusza na poszukiwania pozbywszy się uprzedzeń i z rozbudzonym umysłem.


Rozdział 5



Gdy Paul przekroczył drzwi apartamentu Jasona Warrena, ujrzał, że w pomieszczeniu tym, przypominającym połączenie salonu i biura, byli już inni ludzie.

Niewielka grupka wyłaniała się właśnie z pokoju w głębi. Paul dostrzegł ich tylko przelotnie. Jedną z tych osób rozpoznał ze zdumieniem. Była nią dziewczyna, którą widział w bibliotece. Obok szedł bezbarwny gość w średnim wieku, roztaczający wokół siebie atmosferę spokojnej fachowości. On również towarzyszył dziewczynie i Bluntowi rok temu. Przez krótką chwilę Paul zastanawiał się, czy i Blunt jest gdzieś niedaleko. Potem przestał o tym myśleć. Stwierdził bowiem, iż patrzy właśnie na ciemną, bystrą twarz Jasona Warrena.

- Paul Formain - przedstawił się. - Telefonowałem...

- Proszę usiąść. - Warren skinieniem dłoni wskazał Paulowi krzesło, sam zaś zajął stojące naprzeciw. Obser­wował Paula nie kryjąc zainteresowania, jak dziecko nieświadome popełnianego nietaktu. - Czym mogę panu służyć?

Paul również obrzucił rozmówcę taksującym spojrzeniem. Warren siedział niedbale, niemal pokładając się na fotelu, ale jego szczupłe ciało instynktownie utrzymywało równo­wagę, jak ciało tancerza lub atlety w szczytowej formie. Widać było, że mógłby błyskawicznie zerwać się na nogi.

- Chciałbym, aby odrosło mi ramię - oznajmił Paul.

- A, tak - odparł Warren zerkając w stronę telefo­nu. - Po rozmowie z panem zasięgnąłem o panu informacji z dostępnych źródeł. - Jest pan inżynierem.

- Byłem - stwierdził Paul, nieco zdumiony brzmiącą w jego głosie nutką goryczy.

- Wierzy pan w Siły Alternatywne?

- Nie - przyznał się Paul. - Mówiąc szczerze, to nie.

- Ale sądzi pan, że dzięki nim może odzyskać ramię?

- Zawsze to jakaś szansa.

- No tak - skwitował Warren. - Oto inżynier. Praktyczny realista, dopóki coś działa, nie obchodzi go zasada działania.

- To tylko część prawdy - zaprotestował Paul.

- Ale dlaczego zawraca pan sobie głowę Siłami Alter­natywnymi? Dlaczego po prostu nie wyhodował pan nowe­go ramienia, korzystając z banku zalążków?

- Próbowałem - przyznał Paul. - Nie przyjęły się.

Przez kilka sekund Warren siedział w całkowitym bezru­chu. Paul nie dostrzegł żadnej zmiany w wyrazie jego twarzy lub postawy, odniósł jednak wrażenie, iż nagle w umyśle rozmówcy uruchomił się jakiś subtelny mechanizm.

- Proszę - rzekł Warren, wolno i wyraźnie wymawiając słowa - niech mi pan wszystko opowie.

I Paul spełnił tę prośbę. Kiedy mówił, Warren siedział w milczeniu i słuchał. Przez cały kwadrans, jaki zajęła Paulowi relacja, jego rozmówca nie drgnął ani razu. I dość nieoczekiwanie Paul przypomniał sobie, u kogo widział już taką zdolność koncentracji. Kiedyś obserwował wyżła wystawiającego ptaka: nos wysunięty do przodu, tworzący jedną linię z grzbietem i ogonem, uniesiona łapa, a całość nieruchoma jak Śmierć na starej ikonie.

Gdy Paul skończył, Warren milczał jeszcze przez chwilę. Bez słowa, nie poruszając żadnym zbędnym mięśniem, uniósł prawą rękę i wyciągnął ku Paulowi palec wskazujący. Ruch ten miał w sobie coś z nieuchronności działania maszyny lub chylenia się wierzchołka ściętego drzewa.

- Proszę patrzeć na mój palec - odezwał się monoton­nym głosem. - Proszę patrzeć na sam koniec mojego palca. Niech pan patrzy bardzo uważnie. Na końcu palca, pod paznokciem, widzi pan małą czerwoną plamkę. To kropla krwi, wypływającej spod paznokcia. Widzi pan, jak nabrzmiewa. Robi się coraz większa. Za chwilę opadnie na ziemię. Teraz jednak ona rośnie, jest większa, większa, większa...

- Przepraszam - przerwał Paul. - Nie widzę żadnej kropli krwi. Traci pan czas, swój i mój.

Warren opuścił rękę.

- Ciekawe - powiedział tylko. - Bardzo ciekawe.

- Doprawdy? - spytał Paul.

- Wyzwolonych członków Gildii Orędowników również nie można zahipnotyzować - stwierdził Warren. - Pan jednak przyznał, iż nie wierzy w Siły Alternatywne.

- Wydaje się więc, że mógłbym startować poza kon­kursem - orzekł Paul.

Warren, zgodnie z oczekiwaniami Paula, podniósł się z fotela jednym płynnym ruchem. Szybkim i lekkim krokiem przeciął pokój, przy ścianie odwrócił się i ruszył z powrotem.

- Aby oprzeć się hipnozie - powiedział zatrzymując się przed Paulem - musiał pan korzystać z Sił Alternatyw­nych, choćby nie uznawał pan ich istnienia. Podstawą Sił Alternatywnych jest ich absolutna niezależność od jakiej­kolwiek siły, fizycznej, czy innej natury.

- I vice versa? - spytał Paul z uśmiechem.

- I vice versa - potwierdził Warren z powagą. Nadal stał, spoglądając na Paula z góry. - Pytam pana raz jeszcze: czego pan oczekuje ode mnie?

- Chcę odzyskać moje ramię - powtórzył Paul.

- Nie mogę oddać panu ramienia. Nie mogę zrobić dla pana niczego. Siły Alternatywne służą tylko tym, którzy korzystają z nich sami.

- Proszę mi więc pokazać, jak to zrobić.

Warren westchnął cicho. Paul usłyszał w tym dźwięku nie tylko znużenie, ale i zniecierpliwienie.

- Nie wie pan, do licha, o co pan prosi - rzekł Warren. - Aby wyćwiczyć pana tak, by mógł pan korzys­tać z Sił Alternatywnych, musiałbym przyjąć pana w cha­rakterze czeladnika nekromanty.

- Z książki Blunta wywnioskowałem, iż Gildia po­trzebuje ludzi.

- Owszem, potrzebujemy ludzi - przyznał Warren. - Pilnie potrzebujemy kogoś takiego jak Leonardo da Vinci. Radzi bylibyśmy przyjąć też kogoś o kwalifikacjach Miltona czy Einsteina. Oczywiście, tak naprawdę potrzebny jest nam ktoś o talencie zupełnie jeszcze nie znanym, taki swego rodzaju geniusz X. Dlatego ogłaszamy nabór kan­dydatów.

- Więc tak naprawdę nie potrzebujecie ludzi?

- Tego nie powiedziałem - Warren ponownie odwrócił się, przeszedł przez pokój i wrócił do Paula. - Pan naprawdę chciałby wstąpić do Gildii?

- Jeśli Gildia zwróci mi ramię...

- Gildia nie zwróci panu ramienia. Powiadam panu, że nie może tego zrobić nikt, poza panem. Pomiędzy Siłami Alternatywnymi a pracami Gildii istnieje pewien związek, nie jest on jednak taki, jak pan sądzi.

- Proszę mnie zatem oświecić - poprosił Paul.

- No dobrze - zgodził się Warren. Wetknął dłonie w kieszenie i stał teraz nad Paulem nieco przygarbiony. - Niechże pan przemyśli, co następuje: żyjemy, panie Formain, w świecie, który został dotknięty chorobą w postaci nadmiaru luksusów technicznych. Świat przeładowany jest ludźmi, zbliżającymi się do kresu drogi - Warren nie spuszczał z Paula spojrzenia swych głęboko osadzonych oczu. - Współcześni nam ludzie są jak człowiek, który sądzi, że wszystko, co zapewnia szczęście, przychodzi automatycznie z sukcesem zawodowym. No i osiągnęli ten swój sukces, czyli doskonałość cywilizacji technicznej, w której pod względem fizycznego luksusu nikomu niczego nie brakuje. Trafili jednak do fałszywego raju. Jak rozbiega­ny* silnik elektryczny, psychika ludzka bez celu i potrzeby rozwoju zaczyna toczyć się na manowce. Coraz prędzej, prędzej, aż wreszcie zniszczy i rozwali świat, który stworzyła. Przerwał.

- I co pan na to? - spytał.

- To nie jest niemożliwe - przyznał Paul. - Osobiście nie wierzę, iż w takiej właśnie znaleźliśmy się sytuacji, ale nie jest to niemożliwe.

- Doskonale - skwitował Warren. - Teraz proszę, by zechciał pan zauważyć, że w ogólnym zamieszaniu, najpew­niejszą drogą oszukania wroga jest powiedzenie mu czystej prawdy. I to właśnie zrobił Wielki Mistrz: wyłożył w swej książce czystą prawdę. Gildia Orędowników nie jest zain­teresowana propagowaniem konsumpcji Sił Alternatyw­nych. Gildia pragnie kształcić i wykorzystać do swego celu osoby, które mogą już używać Sił. A celem tym jest przyspieszenie nieuniknionego końca i doprowadzenie do zniszczenia współczesnej cywilizacji.

Warren przerwał. Wydawało się, że czeka, aż Paul coś powie. Jednak Paul też czekał.

- Jesteśmy - podjął więc dalej Warren - nieliczną, ale potężną i wpływową grupą rewolucjonistów, których celem jest doprowadzenie tego chorego świata do komplet­nego chaosu i zapaści. Siły Alternatywne są prawdziwe, natomiast większa część naszej struktury organizacyjnej jest fikcją. Jeśli zechce pan zostać moim uczniem, poświęci się pan pracy, której celem ostatecznym jest zniszczenie cywilizacji technicznej.

- Czy to jedyny sposób, abym nauczył się korzystać z Sił Alternatywnych? - spytał Paul.

- Jeśli zaakceptuje pan filozofię i cele Gildii, to tak - odparł Warren. - W przeciwnym razie, nie.

- Nie wierzę - stwierdził nagle Paul. - Jeśli te wasze Siły Alternatywne istnieją, posłużą równie dobrze mnie samemu, jak wszystkim razem wziętym członkom Gildii.

Warren opadł na fotel i przez chwilę bez słowa patrzył na Paula.

- Arogant - odezwał się w końcu. - Absolutny arogant. Przekonajmy się... - wstał, przeszedł do przeciw­ległej ściany i dotknął jakiegoś punktu.

Ściana cofnęła się, odsłaniając pomieszczenie, które wyglądało jak połączenie współczesnego laboratorium i pra­cowni alchemika. Na stojącym na środku pokoju stole znajdowały się gliniane pojemniki, metalowe dzbany i spora butla pełna krwistoczerwonego płynu.

Warren otworzył szufladę pod blatem stołu i wyjął z niej coś, czego Paul nie mógł dostrzec, bo widok zasłaniało mu ciało Nekromanty. Ten zaś zamknął schowek i wrócił do rozmówcy, niosąc starą muszlę, wypolerowaną przez częste dotykanie.

Położył muszlę na bocznym stoliku, metr od fotela, na którym siedział Paul.

- Jak to działa? - spytał Paul, z ciekawością przy­glądając się muszli.

- Na mnie - odparł Warren - na wiele sposobów. Ta informacja na nic się panu nie przyda, no, chyba że Powiem, iż muszla jest wrażliwa na działanie Sił Alternatywnych. Sprawdźmy, czy ta pańska arogancja może coś z nią zdziałać.

Paul zmarszczył brwi i spojrzał na muszlę. Przez mo­ment sytuacja wydawała mu się po prostu zabawna. I nagle stało się, jakby przeszyła go igła jasności. Gdzieś, głęboko wewnątrz siebie, poczuł niesamowite wrażenie, jakby zabrzmiał tam niski, donośny głos dzwonu. A po­tem doznał zawrotu głowy. Nawał wspomnień dawno i nie wiadomo już kiedy zapomnianych, ruszył do sztur­mu na drzwi od piwnicy pamięci, by wyrwać się na wolność.

Muszla drgnęła i zmieniła położenie, dotykając teraz blatu stolika niezgodnie z prawami równowagi. Z odległego okna strzelił jasny promień światła, a zza drzwi sąsiedniego pokoju dobiegły ciche, łagodne dźwięki muzyki. I muszla przemówiła przenikliwym, choć cichym głosem:

Z ciemności większej do światła nikłego. A potem znowu ku ciemności dąży...

Łomot do zamkniętych drzwi w umyśle Paula rozpłynął się w ciszę. Muszla straciła równowagę i upadła z łoskotem na bok. Siedzący naprzeciw Paula Warren zaczerpnął głęboko tchu, wstał i podniósł muszlę.

- Może to u pana wrodzone - mruknął.

- Wrodzone? - Paul spojrzał na niego pytająco.

- W dziedzinie Sił Alternatywnych istnieją pewne zdol­ności, które mogą przypaść w udziale tym, co nie wiedzą nic o prawdziwej naturze tych Sił. Na przykład czytanie w myślach. Albo natchnienie artystyczne.

- Ach tak? - zainteresował się Paul. - A w czym upatruje pan różnicę pomiędzy tymi ludźmi a wami, znawcami Sił Alternatywnych?

- To bardzo proste - odparł Warren. Ton jego głosu, a także sposób, w jaki trzymał muszlę i mierzył Paula wzrokiem, mówiły jednak co innego. - W przypadku owych ludzi, ich zdolności przejawiają się spontanicznie i nie zawsze wtedy, gdy trzeba z nich skorzystać. Natomiast nas nie zawodzą nigdy.

- Na przykład czytanie myśli?

- Jestem Nekromantą - wyjaśnił zwięźle Warren. - Nie Jasnowidzem. Posłużyłem się zresztą określeniem powszechnie znanym. Mówiono mi, iż myśli się nie czyta, a raczej doświadcza.

- Kiedy ktoś wdziera się do umysłu drugiej osoby, traci własny punkt widzenia?

- Owszem - odparł Warren. - Ale wracając do pana, te zdolności są u pana wrodzone - zaniósł muszlę z po­wrotem do pracowni i schował ją. Potem odwrócił się i przemówił z miejsca, w którym stał.

- Coś w panu jest. To może być coś cennego, a może i nie. Zgadzam się jednak wziąć pana na próbę. Jeśli po jakimś czasie dojdę do wniosku, że zapowiada się pan obiecująco, zostanie pan przyjęty w poczet pełnoprawnych członków Gildii w stopniu czeladnika. Jeśli tak się stanie, zażąda się od pana, aby przekazał pan cały swój osobisty majątek i ewentualne przyszłe dochody do dyspozycji Gildii. Jeśli jednak do tego dojdzie, nie będzie pan musiał martwić się o sprawy materialne - usta Warrena drgnęły lekko. - Zatroszczy się o pana Gildia. Niech pan uczy się i studiuje, a któregoś dnia będzie pan mógł odtworzyć swe ramię.

Paul wstał.

- Gwarantuje to pan? - spytał.

- Oczywiście - padła odpowiedź. Warren nie drgnął nawet patrząc na Paula nieruchomym wzrokiem.


Rozdział 6



Przeciskając się jednoosobowym pojazdem przez wie­lopoziomowy labirynt ulic i budynków Kompleksu Chicago, Paul oparł głowę o poduszkę siedzenia i zamknął oczy.

Był wyczerpany, a wyczerpanie to, jak podejrzewał, zrodziło się z czegoś więcej, niż tylko z fizycznego wysiłku. Gdy pojął naiwność i śmieszność podejścia psychiatrów do jego problemu, odczuł zmęczenie jak po całym dniu ciężkiej pracy. Wyczerpało go również doświadczenie z muszlą.

Zmęczeniu mógł jednak zaradzić wypoczynek. Teraz ważniejsze od snu były dwie inne sprawy. Pierwsza z nich to wyraźne uświadomienie sobie, iż zbyt wiele przytrafiało się jemu samemu albo działo się wokół niego, aby złożyć to wszystko na karb przypadku. Ale jeśli odrzucić wyjaśnienie dr Williams, iż podświadomie dążył do samozniszczenia, to jedynym racjonalnym wyjaśnieniem pozostawał przypadek.

Drugim problemem był fakt, że ten Nekromanta, Warren, nazwał go arogantem.

Zaniepokojonego tym Paula najbardziej zaskoczył fakt, iż taki niepokój był dlań niezwykły. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiał, zrozumiał, że niezależnie od tego, co go w życiu spotkało, nigdy nie przyszło mu do głowy, iż może być kiedyś zdany na łaskę sił niezależnych od jego woli. Możliwe, pomyślał, że to właśnie jest arogancją, nie sądził jednak, aby miało to okazać się prawdą. Przede wszystkim przywykł ufać własnym uczuciom i wcale nie czuł się arogantem. Zdał sobie z tego sprawę, gdy zaczął za­stanawiać się nad przyczynami swojej spokojnej pewności siebie. To ten niepokonany element jego osobowości przyjmował wszystkie wydarzenia tak niewzruszenie.

Arogancja, rozmyślał Paul z zamkniętymi oczyma, od­chylając się do tyłu w fotelu, jest ostatnią z rzeczy, o jakie można byłoby mnie posądzić. Był jak człowiek, który z łodzi zakotwiczonej w zacisznej zatoczce, przez gładką powierzchnię wody obserwuje życie mieszkańców głębin. Na jego oczach dzieją się zdumiewające rzeczy i trwa to, dopóki nic nie zakłóci spokoju wód. Wystarczy jednak podmuch wiatru, czy muśnięcie palcem, tworzące zmarsz­czkę na powierzchni i świat w dole staje się izolowany i nietknięty. Kluczowym słowem była łagodność. Łagodność i najwyższa troska. Stopniowo zaczął wydzielać i iden­tyfikować elementy wspomnień: ślad ruchu, zmiana barwy, wyłaniający się z głębin kształt...

Oparłszy się wygodnie i zamknąwszy oczy Paul zatracił się w półśnie i marzeniach o rzeczach, które kiedyś oglądał.

Nagłe szarpnięcie wyrwało go z fotela. Wóz zatrzymał się raptownie. Paul otworzył oczy i rozejrzał się dookoła spoglądając przez przejrzystą kopułę.

Znajdował się na środkowym poziomie wielowarstwo­wego skrzyżowania ulic. Poniżej i powyżej rozciągały się zespoły biurowe i mieszkalne wielkiej, trójwymiarowej układanki, jaką był Kompleks Chicago. Pojazd Paula zatrzymał się pośrodku skrzyżowania, w którego rogach znajdowały się niewielkie sklepy i biura. Za budynkami z lewej, widoczny w prześwicie rozciągał się rejon wypoczyn­kowy, podobny do porośniętego drzewami parku. Paul jednak nie spostrzegł w pobliżu żadnych ludzi. W sklepach nie widział klientów. Park zupełnie opustoszał. Ulice, jak okiem sięgnąć, puste i ciche.

Pochylił się do przodu i podał parametry parkingu przy hotelu Koh-I-Nor. Wóz nawet nie drgnął. Paul wybrał więc numer kontroli ruchu, zamierzając zgłosić usterkę.

Ekran nad tablicą rozdzielczą rozbłysł bladym świa­tełkiem.

- Słucham? - we wnętrzu wozu rozległ się żeński, mechaniczny głos. - Czym możemy służyć?

- Siedzę w jednoosobowym wozie, który zatrzymał się bez powodu - oznajmił Paul. - Utknąłem na skrzyżowa­niu - zerknął na oznakowanie ulic - Poziom 2432 i AANB.

- Sprawdzamy - odparł mechaniczny głos. Nastąpiła chwila milczenia, potem głos odezwał się ponownie: - Czy jest pan pewien, iż podał właściwą lokalizację? Rejon, w którym pan się znalazł, zamknięto dla ruchu. Podczas minionych trzydziestu minut, pański wóz nie mógł tam wjechać.

- Wygląda na to, że jednak wjechał - przerwał Paul szorstko. Wydało mu się, iż słyszy coś niezwykłego. Wysiadł z wozu i stanął obok. Teraz słyszał wyraźniej. Był to pogłos pieśni, śpiewanej przez wielu ludzi i rozbrzmiewający coraz bliżej.

- Rejon, w którym się pan znalazł - oznajmił głos z wozu - został zwolniony dla manifestacji. Czy nie zechciałby pan raz jeszcze sprawdzić swą lokalizację? Jeśli jest taka, jak pan nam podał, prosimy o natychmiastowe opuszczenie pojazdu i przejście na wyższy poziom, gdzie znajdzie pan drugi wóz. Powtarzam, prosimy o natych­miastowe opuszczenie pojazdu.

Paul odsunął się od wozu. Po drugiej stronie ulicy zobaczył spiralę ruchomych schodów. Dotarłszy do nich, dał się unieść do góry. Transporter zataczał szeroki łuk nad ulicą, którą Paul właśnie opuścił. Zawodzenie stało się bardzo wyraźne. Nie były to słowa, lecz pozbawione sensu dźwięki.

- Hej, hej! Hej, hej! Hej, hej!

Zaintrygowany Paul zstąpił z ruchomej rampy i wyjrzał ponad wysokim po pierś poboczem. Na skrzyżowanie, gdzie utknął jego wóz, z bocznicy wylewał się tłum ludzi, biegnących całą szerokością jezdni w szeregach po dwu­dziestu.

Nadciągnęli szybko. Młodzi ludzie, mężczyźni i kobiety, odziani przeważnie w niebieskie, luźne spodnie, białe koszule i zielone, trójgraniaste kapelusze. Biegli złączywszy ramiona i dostosowawszy krok do rytmu zawodzenia.

Paul zrozumiał, kim są. Oto miał przed sobą jedną z tak zwanych maszerujących społeczności. Takie grupy zbierały się razem w jednym tylko celu; aby raz, czy dwa razy w miesiącu biec przed siebie ulicami. O ile Paul dobrze pamiętał, był to rodzaj kontrolowanego upustu histerii. Jak utrzymywali socjologowie, takie manifestacje dawały upust większości nagromadzonych napięć społecznych. Dopóki takie grupy nie natrafiały na opór, biegły nie wyrządzając nikomu krzywdy, dlatego wcale im nie prze­szkadzano.

Zbliżyli się już na tyle, że Paul dostrzegł ich oczy. Wszyscy patrzyli do przodu. Nie były to jednak szkliste spojrzenia ludzi pijanych lub znajdujących się pod wpływem narkotyku. Biegnący spoglądali przed siebie wzrokiem jasnym, choć pustym, jakby przeżywali chwilę uniesienia lub szaleństwa. Teraz znajdowali się niemal pod Paulem. Wbiegali na skrzyżowanie.

Paul spostrzegł, że jego porzucony wóz znajduje się dokładnie na drodze tłumu. Szybko dotarli do pojazdu. Rytmiczny łomot stóp o asfalt wstrząsał przęsłem, na którym stał Paul. Wydawało się, że cała struktura Kom­pleksu, poziom za poziomem, wibruje poddana wysokim szybkim drganiom. Dotarła doń fala ciepła, wydzielanego przez rozpędzone ciała, a głośne zawodzenie drażniło mu uszy, tak jak zdarza się to niekiedy chorym w gorączce. Oszołomiony falą hałasu i gorąca, Paul ujrzał, jak pierwsze szeregi wpadają na jego pusty wóz niczym bydło podczas bezmyślnej ucieczki na oślep. Nie zatrzymując się prze­wrócili pojazd na bok, unieśli ze sobą, aż wreszcie ze­pchnęli ponad barierą na niższy poziom. Paul widział, jak pudło wozu spada w przepaść i znika z pola widzenia. Łoskot uderzenia utonął we wszechogarniającej wrzawie tłumu.

Paul spojrzał w kierunku ulicy, z której nadeszli demons­tranci. Rzeka ludzka ginęła z oczu gdzieś za odległym zakrętem. Teraz jednak spostrzegł, iż dalsze szeregi nie są już tak stłoczone i gęste. Usłyszał również, wybijające się ponad rozgardiasz, przenikliwe jęki syren karetek pogoto­wia, wolno podążających za tłumem.

Wspiął się na kolejny poziom, znalazł na poboczu pusty, dwuosobowy pojazd i wrócił nim do hotelu.



Kiedy dotarł do swego pokoju, zastał drzwi otwarte. Gdy wszedł, z krzesła podniósł się niewielki, szary człowie­czek w garniturze i podsunął mu do obejrzenia otwarty portfel z wizytówką.

- Panie Formain, jestem detektywem hotelowym - wyjaśnił. - James Butler.

- Cóż pana sprowadza? - spytał Paul. Fala zmęczenia ogarnęła go niczym ciemny i ciężki płaszcz.

- Sprawy służbowe, panie Formain. Obsługa zauważyła w pańskim pokoju nieco zniekształcony wazon.

- Proszę obciążyć tym mój rachunek - uciął Paul. - Teraz zaś, jeśli zechciałby pan wybaczyć...

- Waza to drobiazg, panie Formain. Domyślamy się jednak, iż złożył pan wizytę jednemu z psychiatrów?

- I owszem, odwiedziłem dr Elizabeth Williams, l co z tego?

- Sprawa zwykłej rutyny, dyrekcja hotelu jest powia­damiana, jeśli którykolwiek z gości poddaje się kuracji psychiatrycznej. Wydział Zdrowia Publicznego Kompleksu Chicago zezwala nam odmówić gościny osobnikom, którzy mogą sprawić kłopoty. Oczywiście, w pańskim przypadku nie ma o tym mowy.

- Wyprowadzam się jutro rano - stwierdził Paul.

- Czyżby? Przykro mi to słyszeć - szybko rzucił Butler. - Śpieszę pana zapewnić, iż nie zamierzaliśmy pana czymkolwiek urazić. Mamy po prostu zwyczaj informować gości, iż powiadomiono nas o ich dolegliwoś­ciach.

- Tak czy owak, zamierzałem wyjechać - przerwał Paul. Spojrzał na nieprzeniknioną twarz oraz nieruchome ciało detektywa i osobowość Jamesa Butlera stanęła przed nim otworem, czytelna niczym księga. Butler był niebez­piecznym, małym człowieczkiem. Niewielką, lecz skutecznie działającą machiną kontroli, wcieloną podejrzliwością. Jednak w głębi jego osobowości, pod osłoną wewnętrznego lęku, kryło się coś jeszcze... - Teraz chciałbym wypocząć. Jeśli więc nie ma pan nic przeciwko temu...

Butler lekko skłonił głowę.

- Ależ skąd... chyba że chciałby pan jeszcze coś wy­jaśnić.

- Nie, to już wszystko.

- Dziękuję panu - Butler odwrócił się i posuwistym krokiem ruszył do wyjścia. - Proszę się nie krępować i o dowolnej porze dzwonić na obsługę - powiedział i wyszedł, zamykając drzwi za sobą.

Paul zmarszczył brwi. Chwilę potem odczuł w pełni ciężar znużenia. Rozebrał się i zwalił na łóżko. Sen pochłonął go i otulił, niczym wielkie, szare skrzydła.

Śnił, że idzie samotnie, brukowaną drogą, w mroku rozświetlanym tylko przez gwiazdy. Brukowce stawały się coraz większe, aż w końcu musiał się na nie wspinać. Wydało mu się, że unieruchomiony unosi się w nad nocnymi ulicami Kompleksu Chicago. Żeglował nad nimi nie doty­kając ziemi, po chwili zaś znalazł się pod kręgiem światła latarni, która zamieniła się w gigantyczną laskę cukrową. Tuż za nią zobaczył witrynę sklepu, która właśnie zmieniła się w topniejący szybko lód.

Gdy zbudził się rano, poczuł się tak, jakby zamiast czternastu godzin przespał czternaście lat. Spakował się szybko i zjechał do hallu, by uregulować rachunek.

Udając się na podziemny parking, skrócił drogę prze­chodząc przez jeden z hotelowych barów. O tak wczesnej godzinie było tu prawie pusto. Przy stoliku nad smukłym kielichem, wypełnionym jakimś purpurowym płynem, sie­dział jeden tylko samotny, otyły gość w średnim wieku. Mijając go Paul odniósł wrażenie, iż człowiek ten jest pijany. Jednak zaraz poczuł unoszący się z kielicha zapach cynamonu i zobaczył, że źrenice nieznajomego zwęziły się do wielkości główki szpilki. Nieco w głębi sali, kryjąc się w mrocznym rogu, siedział obserwujący wszystko Butler. Paul podszedł do detektywa.

- Czy jesteście również informowani o narkoma­nach? - spytał.

- W naszym barze dostępne są tylko nieszkodliwe syntetyki, nie powodujące uzależnienia - rzekł Butler. - Wszystko zgodnie z prawem.

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

- Hotel poczuwa się do odpowiedzialności za nie­których rezydentów - odparł detektyw. Podniósł wzrok na Paula. - To również jest zgodne z prawem. Dodatkowe opłaty są dość skromne. Gdyby nie to, iż raczy pan wyjeżdżać, panie Formain, mógłbym panu polecić niektóre z naszych usług.

Paul bez słowa odwrócił się i wyszedł. Na parkingu znalazł jednoosobowy wóz i wsiadłszy do niego, wybrał adres Warrena. Pierwszym życzeniem Nekromanty było, aby podczas okresu próbnego Paul zamieszkał u niego.

Po przybyciu na miejsce Paul stwierdził, że Warren go oczekuje. Nekromanta przekształcił jedną ze swoich sypialni w apartament dla gościa, a następnie, z sobie tylko znanych powodów, zostawił go samego. Do końca tygodnia Paul prawie nie widywał zapracowanego młodego człowieka.

Pięć dni później skrajnie znudzony Paul przeglądał kolekcję utworów muzycznych, zebranych w odtwarzaczu Warrena. I nagle zobaczył tytuł, który przykuł jego uwagę.


W KWIECIU JABŁONI... pieśń. Wykonuje - Kantela


Kantela. W umyśle Paula wszystko się nagle złożyło. Imię to znajdowało się na liście miejscowych członków Gildii Orędowników. Kantela Maki. Teraz dowiedział się, że istniała dziewczyna, która śpiewała profesjonalnie po­sługując się imieniem Kantela. To musiała być ta sama dziewczyna, którą widział w telewizji, a później w Zarządzie. Nacisnął niewielki czarny przycisk znajdujący się obok tytułu pieśni.

Po sekundzie z odtwarzacza popłynęły delikatne, miękkie dźwięki muzyki, przeplatające się z zimnymi niczym srebrne dzwonki tonami głosu, który Paul natychmiast rozpoznał.


W kwieciu jabłoni jam cię czekała

O, jakżem długo na cię czekała

W jesiennych liściach i kwieciu...


Słysząc za sobą niespodziewane westchnienie, Paul szyb­ko wyłączył odtwarzacz i odwrócił się. Znalazł się oko w oko z wykonawczynią pieśni.

Stała obok regału, na którym ustawiono staromodne tomy książek. Paul odkrył, ku swemu zdziwieniu, że regał przesunięto z jego zwykłego miejsca, odsłaniając znajdujące się za nim wejście do niewielkiego pomieszczenia, umeb­lowanego jak biuro. Spostrzegłszy, że Paul przygląda się temu wszystkiemu, Kantela otrząsnęła się z zaskoczenia, wyciągnąwszy rękę popchnęła regał na miejsce i zamknęła przejście. Przez chwilę oboje stali i patrzyli na siebie.

- Nie wiedziałam... - odezwała się wreszcie. - Zapo­mniałam, że teraz pan tu mieszka.

Paul patrzył na nią z zainteresowaniem. Dziewczyna wyraźnie pobladła.

- Myślała pani, że zastanie tu kogoś innego?

- Tak. To znaczy... - zaplątała się - sądziłam, że spotkam tu Jase'a.

Należała do osób, które nie potrafią kłamać. Czuł dzielącą ich, oprócz przestrzeni, nieufność.

- Ma pani miły głos - stwierdził. - Słuchałem właśnie jednej z pani pieśni...

- Owszem, słyszałam - przerwała mu. - Wolałabym, aby pan tego nie robił, jeśli łaska.

- Doprawdy? - spytał Paul.

- Ma ona dla mnie pewne szczególne znaczenie. Jeśli byłby pan tak uprzejmy...

- Jeśli pani nie chce, oczywiście nie będę jej słuchał - odparł Paul. Postąpił krok ku niej i nagle przystanął, widząc, iż dziewczyna cofnęła się odruchowo pod ścianę.

- Jase... - zaczęła - lada chwila będzie tu Jase.

Paul obserwował ją, marszcząc lekko brwi. Był za­skoczony i zdenerwowany, ale i dziwnie wzruszony. Uczucia takie mógłby wzbudzić w nim ktoś absolutnie bezbronny i nie zdający sobie sprawy z tego, iż Paul nie zamierza wyrządzić mu żadnej krzywdy. To również było niezwykłe, ponieważ Kantela nie sprawiała wrażenia osoby bezbronnej, przeciwnie, wyglądała na kogoś z charakterem. Paul bliski już był zaskoczony i zdenerwowany, ale i dziwnie wzruszony. Uczucia takie mógłby wzbudzić w nim ktoś absolutnie bezbronny i nie zdający sobie sprawy z tego, iż Paul nie zamierza wyrządzić mu żadnej krzywdy. To również było niezwykłe, ponieważ Kantela nie sprawiała wrażenia osoby bezbronnej, przeciwnie, wyglądała na kogoś z charakterem. Paul bliski już był sformułowania swych odczuć w postaci słów, gdy szelest otwieranych drzwi spowodował, iż oboje zwrócili głowy w tamtą stronę.

Do pokoju wszedł Warren i bezbarwny, znany Paulowi z ekranu telewizyjnego, krótko ostrzyżony jegomość, ten sam który wychodził z Kantelą, gdy Paul po raz pierwszy odwiedzał Warrena. Obaj ruszyli wprost ku Paulowi i dziewczynie.


Rozdział 7



Nikt nie odpowiadał na pukanie do drzwi - stwierdził Warren zatrzymując się przed Paulem i spoglądając na Kantelę.

- Nie pukał pan - odparł Paul.

- On ma na myśli moje... moje mieszkanie, to znaczy następne drzwi - wyjaśniła Kantela, unikając wzroku Paula. - Jase, zapomniałam o obecności tego pana. Usłyszałam muzykę, ponieważ zaś wiedziałam, że wyszedłeś, zajrzałam tu ze swego biura.

- Rozumiem - rzekł Warren. Jego szczupła, ciemna, inteligentna twarz zwróciła się ku Paulowi. - No cóż, spotkalibyście się i tak. Znacie się? Kantelo, to Paul Formain. Paul, oto Kantela Maki.

- Miło mi panią poznać - rzucił Paul w stronę dziew­czyny i uśmiechnął się przyjaźnie. Dziewczyna odpowiedzia­ła grymasem, który od biedy można było uznać za uśmiech.

- A to Burton McLeod.

- McCloud? - powtórzył Paul potrząsając dłonią przybysza.

- Pisze się McLeod, wymawia McCloud - wyjaśnił McLeod. Wypowiedział te słowa spokojnym, nieco ochrypłym głosem. Miał pewny, mocny uścisk dłoni. Jego spoj­rzenie przypominało smutny, tęskny i dziki wzrok siedzą­cego na rękawicy myśliwskiego sokoła. Spotkany przed tygodniem detektyw hotelowy, Butler, wywarł na Paulu wrażenie niebezpiecznego mężczyzny. McLeod również emanował niebezpieczeństwem, ale innego rodzaju. Jeśli Butlera można byłoby porównać do sztyletu, ostrego i gładkiego jak igła, to ten człowiek przypominał ciężki, dwuręczny miecz renesansowego piechura.

Podczas gdy Paul i McLeod wymieniali uścisk dłoni, Warren i Kantela przez chwilę patrzyli sobie w oczy. I nagle Warren szybko odwrócił się od dziewczyny i wyjął z kieszeni niewielkie pudełko. Otworzył je tak, by Paul mógł zajrzeć do środka.

Paul zobaczył rząd równo ułożonych białych żelatyno­wych kapsułek. Warren wyjął jedną z nich i podawszy pudełko McLeodowi, zgniótł kapsułkę w palcach i wysypał z niej na dłoń biały proszek.

- Proszę skosztować - polecił Paulowi.

Ten zmarszczył brwi.

- To zupełnie nieszkodliwe - zapewnił go Warren. Zanurzył zwilżoną śliną opuszkę palca w proszku i podniósł go do ust. Przez chwilę Paul jeszcze się wahał, potem poszedł za przykładem Nekromanty. Na języku poczuł słodycz.

- Cukier? - spytał patrząc na Warrena.

- Owszem - Nekromanta oczyścił dłoń nad najbliższą popielniczką. - Ale dla mężczyzny, któremu przekaże pan to pudełko, będzie to kokaina. Podkreślam - Warren wbił wzrok w Paula - to będzie kokaina. Stanie się tak w tej samej chwili, w której pudełka dotkną dłonie odbiorcy. Wspominam o tym po to, aby pan wiedział, że z punktu widzenia prawa nie popełnia pan żadnego wykroczenia trzymając to pudełko w kieszeni.

- Chce pan, bym je komuś przekazał? - spytał Paul. - Komu?

- Zna pan rozkład pomieszczeń w hotelu Koh-I-Nor? Chciałbym, aby zaniósł pan to pudełko do apartamentu 2309. Proszę nie pytać o wskazówki ani recepcjonisty, ani nikogo innego. Odda pan przesyłkę mężczyźnie, którego znajdzie pan wewnątrz. Jeśli napotka pan jakieś trudnoś­ci... - Warren zawahał się i rzucił szybkie spojrzenie na Kantelę. - Nie spodziewam się, ale... Na sześćdziesiątym poziomie, w salach bankietowych rozgrywany jest turniej szachowy. Proszę tam wjechać i odszukać Kantelę. Ona wyprowadzi pana na zewnątrz.

Przerwał. W pokoju zapadła chwila ciszy.

- Gdyby to była kokaina - odezwał się Paul - nie wziąłbym jej, to chyba jasne.

- Będzie pan niósł cukier - przypomniał mu Warren. Przez jego szczupłą twarz przemknął grymas gniewu. - Przemieni się on w narkotyk dopiero wtedy, gdy go pan przekaże. Może pan wierzyć lub nie, może pan iść tam lub pozostać ze mną, jak pan woli.

- Wezmę to - zdecydował Paul. Wyciągnął rękę i wziął pudełko od McLeoda. - Dwadzieścia trzy, zero dziewięć?

- Dwadzieścia trzy, zero dziewięć - powtórzył Warren. Wychodząc z pokoju, Paul czuł na swoich plecach skupione spojrzenia całej trójki.

Recepcjonista, którego minął przy wejściu do Koh-I-Nor był nowy i nie podniósł nawet głowy. Paul wsiadł do windy i pojechał na dwudzieste trzecie piętro.

Znalazł się we wnętrzu zaprojektowanym nowocześnie, w stylu przypominającym apartamenty dla ważnych gości. Takich, co zarabiają nie mniej niż sto tysięcy rocznie i bez bólu mogą zapłacić każdy rachunek. Paul ruszył szerokim j korytarzem rozjaśnionym światłem wpadającym przez dwa wysokie okna na obu końcach i dotarł do drzwi oznaczo­nych liczbą 2309. Napis znajdujący się poniżej numeru powiadamiał, iż jest to wejście służbowe.

Paul dotknął drzwi. Były otwarte, a nawet lekko uchylone. Dotknięte przez niego, bezgłośnie cofnęły się w głąb. Paul znalazł się w niewielkiej kuchni, należącej do wskaza­nego mu apartamentu.

Z głębi dobiegały odgłosy rozmowy. Zamarł w bezruchu i usłyszał cichy dźwięk wydany przez zamykające się za nim drzwi. Jeden z rozmówców przemawiał zjadliwym tenorem, drżącym ze zdenerwowania. Głos drugiego był głębszy, ponury i mniej wyraźny.

- ...się w garść! - to tenor.

Ponury mruknął coś niezrozumiale.

- Wiesz o tym doskonale! - nacierał tenor. - Nie chcesz, żeby cię wyleczyli, oto w czym rzecz. Namiastki były wystarczająco kłopotliwe. Jednak twoje kombinacje z prawdziwymi narkotykami narażają na niebezpieczeństwo cały Wydział, o ile nie całą Grupę. Dlaczego nie skorzystałeś z urlopu i nie odwiedziłeś psychiatry, kiedy w marcu dałem ci taką możliwość?

Niższy głos mruknął coś o zupie lub czymś o podobnym brzmieniu.

- Nie zawracaj sobie tym głowy! - zdenerwował się tenor. - Ze zmęczenia widzisz już duchy za każdymi drzwiami. Elektronika to elektronika, nie mniej, nie więcej. Czy nie sądzisz, że gdyby było tam coś więcej, ja wiedział­bym o tym wcześniej?

- Chyba że... - bąknął niższy głos - już wpadłeś.

- Dla twego własnego dobra - tenor ociekał teraz niesmakiem - zobacz się z lekarzem. Załatw sobie zwol­nienie. Przez kilka najbliższych dni zostawię wasz Wydział w spokoju. Da ci to czas potrzebny na załatwienie miejsca w szpitalu, gdzie masz prawo odmawiać odpowiedzi na Pytania. Tak sprawy stoją w chwili obecnej. Wybór należy do ciebie - rozległ się dźwięk kroków zmierzających ku drzwiom, potem Paul usłyszał trzask mechanizmu zamka. - Cztery dni. Ani godziny dłużej!

Paul poczuł nagle przeszywający go chłodny dreszcz podejrzenia. Odwrócił się szybko i wyszedł na korytarz przez te same drzwi, którymi wszedł. Dwa metry dalej, w ścianie znajdowała się płytka nisza. Paul ukrył się w niej, cofnął w cień i spojrzał w stronę głównych drzwi wejściowych do apartamentu 2309.

Wyszedł z nich niewysoki, trzymający się prosto męż­czyzna o rzadkich, siwych włosach, który ruszył ku windom znajdującym się w drugim końcu korytarza. Kiedy odwracał się, jego jastrzębi profil mignął na tle błękitnej poświaty padającej przez okno i Paul poznał go. Gdy słuchał rozmowy, jeden z głosów, tenor, brzmiał znajomo i Paul pomyślał, że może to być głos tego detektywa, Butlera. Teraz jednak zrozumiał, dlaczego wydawało mu się, iż poznaje ten głos.

Człowiekiem stojącym przy windzie był Kirk Tyne, Inżynier Naczelny Kompleksu Światowego. Pełnił funkcję szefa zespołu obliczeniowego, który koordynował działania sprzężonych Kompleksów składających się z urządzeń technicznych, umożliwiających życie na planecie. On i jego Grupa Inżynierów posiadali największą władzę na świecie, ponieważ decyzje podejmowane przez komputery musiały być ostatecznie sprawdzane i zatwierdzane przez ludzi. Tyne wyciągał rękę, by otworzyć drzwi windy.

Zaledwie zdążył ich dotknąć, większą część padającego z okna blasku przysłoniły szerokie bary wysokiego męż­czyzny, który wyszedł z sąsiedniej kabiny.

- Proszę, proszę... Kirk - rzekł wysoki. - Nie spo­dziewałem się, że cię tu zastanę.

W uszach podsłuchującego Paula, głos ten zabrzmiał jak echo, pod sklepieniem rozległej, głębokiej pieczary, w której ktoś uderzył w gong. Był to głos Waltera Blunta. Paul ryzykując odkrycie wysunął całą głowę ze swej kryjówki, aby lepiej przyjrzeć się przywódcy Gildii Orędowników. Blunt stał jednak zwrócony tak, że jego twarz była skryta w cieniu.

- Och, to pomyłka - odparł Tyne, szybko i bez zająknienia. - Jadę na górę, na ten turniej szachowy. A ty co tu robisz, Walt?

- Jakże to? - Blunt wsparł się na swej grubej lasce, a w jego głosie pojawiły się nutki rozbawienia. - Zobaczy­łem ciebie i wysiadłem, żeby się z tobą przywitać. Zjeż­dżałem do hallu, by kogoś spotkać. Nieźle wyglądasz, Kirk - odstawił laskę, opierając ją o ścianę i podał Tyne'owi dłoń. Tyne uścisnął rękę Blunta.

- Dziękuję, Walterze - odparł. I dodał nie bez kpiny w głosie: - Myślę, że jeszcze pożyjemy, co?

- No cóż, chyba nie, Kirk - odparł Blunt. - Narzę­dzia Armageddonu zabrały się już do dzieła. Kiedy dojdzie do konfliktu, zamierzam znaleźć się wśród tych, co prze­trwają, nie sądzę jednak, aby tobie się to udało.

Tyne potrząsnął głową.

- Walt, zdumiewasz mnie - powiedział. - Wiesz doskonale, iż jestem jedyną osobą, która wie wszystko o twojej sekcie, włącznie z faktem, że naprawdę jest was nie więcej niż sześćdziesiąt tysięcy, rozrzuconych po całym globie. A jednak mówisz mi w oczy, iż zamierzacie przejąć władzę nad światem. I co z nim zrobicie, gdy już będziecie go mieli? Nie dacie rady kierować nim, bez uciekania się do usług tego samego zespołu kompleksów technologicznych, o którym powiadacie, że chcecie go zniszczyć.

- No cóż - odparł Blunt. - Istnieje wiele wersji naszego świata, Kirk. Ty znasz jedną, tę z tymi twoimi kompleksami zaopatrzeniowymi. To świat funkcjonujący jak zegarek. Szkoda tylko, że nie przestaje rozwijać się i komplikować. Oprócz niego istnieje też świat fanatyków, ludzi, którzy zajmują się niebezpiecznymi sportami, wyznają szalone religie, a także świat maszerujących społeczności. Dalej masz tajemniczy, mglisty świat spirytystów, świat pionierów odrzucających tradycję, artystów i naukowców. Istnieje i świat tych, dla których dawne obyczaje i przeszłość są jedynymi trwałymi wartościami życia. Jest nawet świat psychotyków i neurotyków.

- Przemawiasz tak, jakby tamte inne... odchylenia posiadały równie istotne wartości, jak normalne i cywilizo­wane społeczeństwo.

- Ależ posiadają, Kirk, posiadają - odparł Blunt, górujący wzrostem nad niewysokim rozmówcą. - Zapytaj o to członka któregokolwiek z nich. Nie patrz tak na mnie, człowieku. To jest twój świat, świat, który tacy jak ty zapoczątkowali rewolucją przemysłową, czterysta lat temu. Ale aby wyrazić się prostacko, jeśli żyjemy w raju, to dlaczego nadal miewamy bóle brzucha?

- Miewamy bóle brzucha - odciął się Tyne, robiąc ruch w stronę windy - ale mamy i doktorów, którzy je leczą. Co nie zawsze sprawdzało się w przeszłości. Jeśli zechciałbyś mi wybaczyć, Walt, to przejadę się do góry, na turniej. Też tam jedziesz?

- Nie tracąc ani chwili - odparł Blunt.

Tyne stanął jedną nogą na dysku unoszącym się w rurze obok niego. Dysk zatrzymał się.

- Jak się czuje pani Tyne? - spytał Blunt.

- Świetnie - oznajmił Tyne. Wstąpił na dysk drugą nogą i uniesiony w górę zniknął Paulowi z oczu.

Blunt również odwrócił się i wkroczywszy w otwarte drzwi windy, wszedł na dysk zjeżdżający w dół i również zniknął.

Paul wyszedł z ukrycia. Laska Blunta nadal stała pod ścianą, tam gdzie odstawił ją Wielki Mistrz, zanim uścisnął dłoń Tyne'a. Paul przypomniał sobie sposób, w jaki Blunt odwracał się od jego niszy i nagle zdał sobie sprawę z faktu, że nigdy dotąd nie miał okazji spojrzeć przywódcy Gildii Orędowników prosto w twarz. Dotychczas była to jedynie drobnostka, błąkająca się gdzieś po zakamarkach l umysłu. Teraz pragnienie spotkania z Bluntem stanęło w centrum uwagi Paula.

Nagle też zdał sobie sprawę z czegoś, co do tej pory przyjmował jako rzecz naturalną. Gdy kogoś spotykał, automatycznie dowiadywał się o nim wielu rzeczy dzięki swemu darowi wewnętrznego postrzegania. Blunt zaś był dla niego zagadką. I to zagadką, która odgrywała coraz większą rolę w życiu Paula. Zarówno w przypadku Blunta, jak i samej Gildii, wiele spraw nie było najwyraźniej takimi, jakimi wydawały się na pozór. Paul podszedł do wind i podniósł zgubę. Blunt nie będzie mógł uniknąć spotkania z człowiekiem, który odda mu jego laskę.

Wrócił do apartamentu 2309, tym razem kierując się ku głównemu wejściu, temu, przez które wyszedł Tyne. Wdusił przycisk na drzwiach, a te ustąpiły przed naciskiem dłoni Paula. Wszedł i znalazł się w bawialni apartamentu, przed tym samym człowiekiem, którego widział naćpanego i pod nadzorem Butlera wtedy, gdy wyprowadzał się z hotelu.

Dźwięk zamykających się drzwi spowodował, iż ów człowiek uniósł głowę. Aż do tej bowiem chwili był on głęboko pochylony i wdychał coś z małej bibułki. Słysząc szczęk zamka, poderwał się gwałtownym ruchem. Na widok wchodzącego zaczął cofać się w głąb pomieszczenia po­włócząc nogami i bełkocząc coś, jak człowiek skrajnie przerażony, któremu strach całkowicie odebrał zdolność logicznego rozumowania. Zatrzymał się dopiero pod wyso­kim, szerokim oknem.

Stał tam jak schwytane w pułapkę zwierzę, gapiąc się na Paula, mrugając oczami, drżąc i tak mocno wtulając się w szybę, jakby chciał przepchnąć się przez nią ku dzielącym go od ziemi dwudziestu trzem piętrom swo­bodnego spadania.

Paul wyczuł to. Niczym potężny przy bój oceanu, ogarnęła go fala strachu i odrazy, bijąca od tego człowieka. Za­trzymał się na chwilę porażony wstrętem. Nigdy nie Podejrzewał, iż istota myśląca może doprowadzić się do takiego stanu.

Nieznajomy wbił wzrok w Paula. Niedługo to trwało. Za moment jego oczy zaszły łzami i pociągał też nosem. Najwyraźniej nie mógł nad tym zapanować. Twarz miesz­kańca apartamentu była teraz szara i napięta. W jego umyśle toczyła się jakaś walka. Coś mocno pokiereszowa­nego usiłowało dojść do głosu.

- Już dobrze - powiedział Paul. - Wszystko w po­rządku... - podchodził do nieznajomego powoli i łagodnie, wetknąwszy laskę Blunta pod prawą pachę, a pudełko z kapsułkami trzymając w wyciągniętej dłoni. - Proszę... Właśnie przyniosłem panu te...

Nieznajomy nadal wytrzeszczał oczy na Paula i spaz­matycznie wdychał powietrze nosem. Paul, który znalazł się od niego w odległości wyciągniętego ramienia, położył pudełko na stole. Potem tknięty nową myślą, otworzył pudełko i dwoma palcami wyjął zeń jedną z białych kapsułek.

- Widzi pan? - spytał. - O, proszę... - podał ją nieznajomemu, tamten jednak, czy to sięgając po nią zbyt gorączkowo, czy też pragnąc ją odepchnąć od siebie, wytrącił pigułkę z palców Paula. Paul odruchowo schylił się by ją podnieść.

Był jeszcze pochylony, gdy rozdzwonił się jego wewnę­trzny sygnał alarmowy. Wyprostował się szybko, tylko po to, by spojrzeć wprost w lufę niewielkiego czarnego pis­toletu, tkwiącego w rozdygotanej dłoni ćpuna. Koniec lufy i chwiał się niepewnie.

- Ejże - powiedział Paul. - Spokojnie... Wydawało się, że tamten nawet go nie słyszy. Narkoman; zrobił krok do przodu. Paul cofnął się machinalnie.

- Przysłało cię - wychrypiał nieznajomy. - Przysłało j cię...

- Nic mnie nie przysłało - zaprotestował Paul. - Przyszedłem tu, by przynieść panu to pudełko. O, proszę - wskazał na stół.

Tamten nawet nie spojrzał w tę stronę. Idąc w głąb pokoju, zaczai okrążać Paula, cały czas nie spuszczając zeń wzroku i muszki broni.

- Zabiję cię - powiedział. - Myślisz, że tego nie zrobię, a jednak cię zabiję.

- Za co? - spytał Paul. Pomyślał, że to pytanie powinno wytrącić ćpuna z transu, tamten jednak zdawał się niczego nie słyszeć.

- Przysłało cię, żebyś mnie zabił - mówił. - Samo zabić nie może. Tak zostało skonstruowane, że nie może. Ale potrafi tak ustawić okoliczności, że brudna robota i tak zostanie wykonana.

- Nie zamierzam pana skrzywdzić - zapewnił Paul.

- Nie ma sensu przeczyć - odparł narkoman.

Paul wyczuł, iż tamten zbiera resztki pozostałej mu jeszcze siły woli, by pociągnąć za spust. Zaczął się nawet prostować, a w oczach błysnęło mu coś na kształt dumy.

- Widzisz, ja rozumiem. Wiem o nim wszystko. Nieznajomy stał teraz dokładnie pomiędzy Paulem a wyjściem, o krok, poza zasięgiem ręki. Paul wykonał ruch w jego stronę i wylot lufy natychmiast uniósł się wyżej.

- Nie, nie! - uprzedził mężczyzna. - Nie!

Paul zatrzymał się. Nagle uświadomił sobie, że pod pachą nadal trzyma twardą i gładką laskę Blunta. Miała ponad metr długości. Rozluźnił uścisk, tak by laska zaczęła osuwać się w jego dłoń.

- Jeszcze chwilę - odezwał się tamten. - Jeden moment... To sądziło, że znajdziesz mnie tu samego. Nie wiedziało, że mam broń. Nie ma mowy, by się dowiedziało, że ją ukradłem. Brak zapisków... co robisz!

Ostatnie słowa zostały wywrzeszczane. Nieznajomy spo­strzegł osuwający się w dłoń Paula koniec laski. Lufa broni nagle skoczyła do przodu. Paul rzucił się w bok i przed siebie. Na to, by wytrącić laska broń, tak jak to planował, nie miał już czasu. Zobaczył, jak tamten odwraca się, by wziąć go na muszkę. Prawie mu się udało.

- A masz! - wrzasnął narkoman. Laska w dłoni Paula sama pomknęła w górę i dół. Poczuł, że trafiła w coś twardego. Nieznajomy runął w bok.

Przewrócił się jeszcze na plecy i znieruchomiał na dywa­nie. Pistolet wypadł mu z dłoni. Leżał tak i wbijał w sufit oskarżycielskie i przerażone zarazem spojrzenie.

Trzymając laskę w dłoni Paul postąpił krok do przodu. Spojrzał z góry na przeciwnika. Ten leżał bez ruchu. Jego pokryte siecią krwawych żyłek oczy nie skupiały się już na Paulu, który uniósł nieco trzymaną w dłoni laskę i uważnie ją obejrzał. Ciemne drewno było wgniecione, ale nie złamane. Ponownie spojrzał na rozciągniętego na ziemi mężczyznę i bardzo powoli opuścił rękę i laskę.

Spomiędzy rzadkich włosów pokrywających ciemię nie­znajomego zaczęła wypływać krew. Paul poczuł pustkę w duszy, jakby nagle zaczerpnął potężny haust nicości. Pęknięta czaszka nieboszczyka wyglądała, jak rozłupana ciosem miecza.


Rozdział 8



Ten człowiek nie żyje, pomyślał Paul. Znów zaczerpnął głęboko tchu. Poczucie wewnętrznej pustki jednak nie ustąpiło. Dlaczego nie czuję nic więcej?

Niegdyś mógłby oczekiwać odpowiedzi od tej niepokonanej cząstki swej osobowości, która kryła się głęboko w zakamar­kach umysłu. Ale wraz z podjęciem tamtej decyzji w gabinecie psychiatry owa część osobowości niepostrzeżenie rozpłynęła się pośród reszty jego świadomości. Potrafił jednak wyobrazić sobie jej widmowy szept odpowiadający na jego pytanie.

Śmierć, brzmiałaby odpowiedź, jest również tylko czyn­nikiem.

W dłoni nadal trzymał laskę. Rozluźnił uścisk i na dywan upadł niewielki przedmiot. Paul pochylił się i pod­niósł go. Była to kapsułka, którą chciał podać martwemu teraz człowiekowi. Została ona zgnieciona i spłaszczona pomiędzy dłonią a laską. Wetknął kapsułkę do kieszeni, odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia.

Zamknął za sobą drzwi i był już w połowie drogi do wind, z których przedtem skorzystali Tyne i Blunt, kiedy jego umysł znów zaczai funkcjonować normalnie. I wtedy stanął jak wryty.

Dlaczego mam uciekać? - zapytał sam siebie. Działał przecież w samoobronie, zaatakowany ni mniej, ni więcej, tylko przez wymachującego bronią szaleńca. Pod wpływem tej myśli wrócił do apartamentu 2309 i sięgnął po telefon, by wezwać policję hotelową.

Biuro ochrony odpowiedziało na wezwanie nie rozjaś­niając ekranu wizyjnego. Z szarej pustki przemówił do Paula bezcielesny głos.

- Słucham, kto mówi?

- Apartament 2309. Nie należę do gości hotelowych. Chciałbym złożyć doniesienie o...

- Proszę zaczekać.

Nastąpiła chwila ciszy. Ekran dalej pozostawał szary. Potem rozjaśnił się nagle i Paul spojrzał na szczupłą, nie wyrażającą żadnych uczuć twarz Jamesa Butlera.

- Panie Formain - odezwał się Butler. - Dwadzieścia osiem minut temu poinformowano mnie, że wszedł pan na teren hotelu wejściem od placu.

- Przyniosłem coś dla...

- Tak przypuszczaliśmy - przerwał Butler. - Do naszych zwykłych praktyk należy śledzenie kamerami ludzi, którzy nie są gośćmi hotelu, o ile o ich wizycie nie zawiadomiono nas wcześniej. Czy mieszkaniec apartamentu 2309 jest teraz z panem, panie Formain?

- Owszem - odparł Paul. - Obawiam się jednak, iż miał tu miejsce pewien wypadek.

- Wypadek? - Wyraz twarzy Butlera i brzmienie jego głosu pozostały bez zmian.

- Człowiek, którego tu spotkałem groził mi bronią. - Paul zawahał się, po czym oznajmił: - On nie żyje.

- Nie żyje? - spytał Butler. Na chwilę w jego oczach zabłysło zainteresowanie. - Panie Formain, musiał pan paść ofiarą pomyłki, przynajmniej jeśli idzie o tę broń. Posiadamy dokładne informacje o mieszkańcu apartamentu 2309. Nie miał przy sobie żadnej broni.

- No tak. Powiedział mi, że ją ukradł.

- Panie Formain, nie zamierzam się z panem spierać. Muszę jednak powiadomić pana, że zgodnie z przepisami policyjnymi rozmowa ta jest zapisywana i zapisu tego nie można wymazać.

- Zapisywana? - zaskoczony Paul wytrzeszczył oczy na ekran.

- Nie inaczej, panie Formain. Widzi pan, tak się składa, iż wiemy, że mieszkaniec apartamentu 2309 nie miał żadnej szansy na popełnienie kradzieży broni. Znajdował się pod ścisłym nadzorem naszych pracowników.

- To znaczy, że się wam wyniknął!

- Obawiam się, że i to jest niemożliwe. Do apartamentu, w którym pan się teraz znajduje, broń mogła przeniknąć tylko w jeden sposób. Pan musiał ją przynieść ze sobą!

- Wolnego - Paul pochylił się ku ekranowi. - Kirk Tyne, Inżynier Naczelny Kompleksu Światowego, był tu przede mną.

- Pan Tyne - stwierdził Butler - opuścił mieszkanie w North Tower o 14.09 i korzystając z windy o 14.10 pojawił się na poziomie sześćdziesiątym, na turnieju sza­chowym. Kamery na korytarzach przekazały, że podczas ostatnich sześciu godzin do apartamentu 2309 nie wchodził nikt, prócz pana. Wynika z tego...

Butler na ułamek sekundy uciekł spojrzeniem w bok i to uświadomiło Paulowi bliskość pułapki, która już się za­trzaskiwała. Detektyw hotelowy był nie byle jakim hip­notyzerem. Monotonia jego głosu i twarz nie wyrażająca żadnych uczuć sprowadzały problem zabójstwa do kategorii nudnych historyjek o zagubionych kluczach lub odesłanych pod niewłaściwy adres bagażach. Byłoby to niezwykle skuteczne przeciwko każdemu, kto nie dysponował wro­dzoną odpornością Paula.

Nie tracąc czasu nawet na wyłączenie telefonu, Paul pozwolił, by inicjatywę przejęły jego odruchy. Był w drzwiach i wypadał na korytarz, zanim Butler zdążył przerwać mowę. Na zewnątrz nie zastał nikogo.

Minął windy i szybko przebiegł korytarzem do wyjścia ewakuacyjnego. Otworzył je i znalazł się w betonowym szybie klatki schodowej. Stał na niewielkim podeście. Z jednej strony schody ciągnęły się w górę, po drugiej opadały w dół. Obok pierwszego stopnia wiodącego w dół dostrzegł wsunięte w ścianę dodatkowe drzwi przeciw­pożarowe.

Pomknął schodami w dół. Poruszał się cicho, na klatce schodowej panowała jednak taka cisza, jakby przed wiekami zapieczętowano ją na głucho. Paul przebiegł cztery piętra i jak dotąd nic nie wskazywało na jakiekolwiek zagrożenie. Ale gdy dotarł do podestu znajdującego się pięć pięter niżej, dalszą drogę w dół zamknęły mu wysunięte ze ściany drzwi.

Po krótkim namyśle odwrócił się i wyszedł na korytarz osiemnastego piętra.

- Panie Formain - odezwał się uprzejmy głos tuż przy jego uchu. - Czy nie zechciałby pan pójść za mną...

Agent ochrony, sądząc po głosie jakiś młodzik, stał plecami do ściany po drugiej stronie drzwi i czekał, aż Paul wyjdzie. Gdy tylko się pokazał, agent powiedział swoją kwestię i zrobił krok do przodu, aby go pochwycić. Paul poczuł, że lewa dłoń przeciwnika wprawnie wyszukuje sploty nerwowe tuż nad jego łokciem, prawa zaś sięga po kciuk, by wyłamać go ku nadgarstkowi w dyskretnym chwycie zwanym przez policjantów „chodź bratku”.

Szukające swych celów palce agenta chybiły, ale nie z jego winy. Były dwie przeszkody, których ochroniarz nie mógł oczekiwać. Po pierwsze, kciuk i palec środkowy lewej dłoni agenta trafiły na osłaniającą nerw potężną mus­kulaturę nad łokciem Paula. Drugi powód był taki, że Paul nie obmyśliwał swoich działań. Nagłe zagrożenie sprawiło, iż reakcję pozostawił tej niepokonanej części swego umysłu, która już wcześniej uzurpowała sobie wyłączność do jego prawego ramienia. Dlatego też, gdy agent sięgnął po Paula, by wziąć go jak chłystka, ten przystąpił już do działania.

Czując dotknięcie przeciwnika, błyskawicznie przesunął się odrobinę w prawo i z całej siły uderzył łokciem w tył.

Ruch ten wykonany został z szybkością i precyzją, które poraziłyby zawodowego zapaśnika. Taki cios musiał być śmiertelny. Koniec łokcia poruszając się z dołu w górę wystrzelił z potworną siłą prosto w nie chronione miejsce, znajdujące się tuż poniżej mostka. Gdyby dosięgnął celu, rozdarłby płuca, zmiażdżył arterie i zgniótł serce. Jedynym powodem, dla którego tak się nie stało, było to, że w ostatnim ułamku sekundy Paul pojął, jaki będzie efekt tego ciosu, i udało mu się zmienić nieco jego kierunek.

Mimo wszystko, uderzenie uniosło agenta w powietrze i rzuciło nim o ścianę korytarza, od której odbił się i runął na dywan. Pozostał na podłodze w pozycji embriona z zamkniętymi oczami i drgającymi konwulsyjnie nogami. Zmiana kierunku uderzenia nie uchroniła go od połamania żeber.

Paul miał wrażenie, jakby on też oberwał.

Poczuł się tak, jakby zadany przez niego cios trafił weń z tą samą siłą. Całym jego ciałem wstrząsnęła fala bólu. Chwiejąc się na nogach, oszołomiony, skulony i na wpół ślepy, ruszył korytarzem walcząc z ogarniającymi go mdło­ściami. Uparcie szedł jednak przed siebie i w końcu zdołał zapanować nad swoim ciałem. Szukał i znalazł w sobie siły niezbędne do odzyskania samokontroli i stało się to tak, jakby wdusił jakiś przełącznik. Szok minął momentalnie i mógł się wyprostować.

Znalazł się teraz na końcu korytarza, przy ocienionych zasłonami oknach. Nie opodal były rury wind - jedyna droga ucieczki. Przypomniał sobie, że w razie kłopotów miał na sześćdziesiątym piętrze odszukać Kantelę i stanął na dysku wiszącym w rurze prowadzącej do góry.

Dysk uniósł go szybko. Znajdujące się nad głową Paula dno następnego dysku zamykało go jak w niewielkiej puszce. Przez jakiś czas mógł się czuć bezpiecznie. Przez przezroczyste ściany windy widział kolejne piętra. Żaden z przypadkowych przechodniów na mijanych korytarzach, nie zwrócił na niego szczególnej uwagi.

Założył, że jeśli agenci ochrony mieliby gdzieś czekać, to zaczailiby się w ogrodzie na dachu hotelu, gdzie znajdowało się małe lądowisko dla helikopterów. Jednak dach leżał trzydzieści pięter wyżej niż to, na które wybierał się Paul.

Mijając piętro pięćdziesiąte ósme, przeszedł na skraj dysku i gdy podjechał do poziomu sześćdziesiątego, wyszedł na zewnątrz.

Prawie natychmiast wpadł w tłum ludzi, którzy prze­chadzali się tu i tam lub zbierali się w niewielkie, zajęte rozmowami grupy. Przecisnął się między nimi i wszedł do pierwszej z brzegu sali bankietowej. Wewnątrz stały stoliki, na których rozgrywano partie szachowe. Wokół niektórych graczy zgromadziły się niewielkie grupki kibiców. Nigdzie nie dostrzegł Kanteli. Wyszedł stąd i ruszył dalej.

Znalazł dziewczynę dopiero w trzeciej sali. Stała pośród paru innych osób, które obserwowały rozgrywaną partię. Za Kantelą znajdowały się oszklone drzwi, prowadzące na taras lub balkon. Przed nią, w fotelu, siedział Blunt. Paul poczuł nagły przypływ ekscytacji. Zajęty obserwacją sytuacji na szachownicy Wielki Mistrz pochylał się właśnie do przodu, a Kantelą położyła dłoń na jego szerokim ramieniu.

Paul znalazł się oto w obliczu szansy wcześniejszego, niż się spodziewał, spotkania z Bluntem. Ruszył w stronę stolika, na który patrzyli Blunt i Kantelą, i wtem przystanął.

Stwierdził, że nie ma przy sobie laski Blunta.

Stał nieruchomo przez kilka sekund. Świadomość tego faktu wyparła z umysłu Paula szmer rozmów i obecność innych. Dłoń miał pustą. Nie pamiętał jednak, by odkładał łaskę lub ją rzucał na ziemię. Odgadł, iż musiał ją upuścić w chwili częściowej utraty panowania nad sobą, która była reakcją jego psychiki na powalenie agenta ochrony. Jeśli rzeczywiście tak się stało, Blunt będzie musiał złożyć wyjaśnienia na policji, choć możliwe, że do tego nie dojdzie. Być może, że tak jak i w przypadku wizyty Tyne'a w pokoju 2309, ochrona hotelu zatuszuje sprawę.

Tak czy owak, Paul postanowił porozmawiać z przywód­cą Gildii Orędowników właśnie teraz.

Niestety, już się spóźnił. Dostrzegł, iż patrzy nań Kantelą. Z twarzą nienaturalnie obojętną, nieznacznym skinieniem głowy wskazała mu oszklone drzwi za sobą. Przez ułamek sekundy Paul wahał się, czy usłuchać, potem jednak postąpił zgodnie z niemym poleceniem.

Minął stolik i wyszedł na zewnątrz. Tak jak się spo­dziewał, trafił na długi i wąski taras, otoczony wysokim do pasa parapetem z rzeźbionego marmuru. W dali widać było dachy niższych, otaczających hotel budynków oraz odległe poziomy Kompleksu Chicago. Było bezchmurne popołudnie i na białych powierzchniach rozstawionych na balkonie okrągłych stolików oraz ażurowych krzeseł, igrały wesoło promienie słońca. Paul podszedł do parapetu i spojrzał w dół.

Zobaczył ścianę Północnej Wieży hotelu Koh-I-Nor opadającą pionowo ku leżącemu sześćdziesiąt pięter niżej poziomowi komunikacyjnemu. Szachownica ciemnych okien i jasnych płyt okładziny zewnętrznej zwężała się w dół zgodnie z prawami perspektywy. Wprost pod sobą Paul ujrzał plac przed głównym wejściem, który z tej wysokości wydawał się nie większy od znaczka pocztowego. Po drugiej stronie placu, w odległości dwustu metrów znajdował się znacznie niższy od hotelu biurowiec. Na dachu tego budynku stał helikopter. W lustrzanych ścianach biurowca przeglądało się intensywnie błękitne niebo.

Paul odwrócił się od parapetu. Na blacie najbliższego, białego stolika ujrzał jaskrawo ilustrowany magazyn typu „przeczytaj i wyrzuć” zostawiony tu przez jakiegoś gościa. Lekki wietrzyk bawił się kartkami pisma. Paul rzucił okiem na barwne tytuły artykułów. Jeden z nich przykuł uwagę zbiega.


CZY GANDHI MIAŁ RACJĘ?


Niżej zaś, mniejszymi literami: „Psychozy przeludnionych miast”

Paul zauważył z zainteresowaniem, że autorką artykułu była dr Elizabeth Williams, z którą zetknął się przed tygodniem.

Sięgnął po magazyn, by przejrzeć ten artykuł.

- Formain! - usłyszał. Podniósł wzrok znad magazynu i odwrócił się.

W odległości pięciu kroków, oparty jedną dłonią o uchy­lone skrzydło oszklonych drzwi, stał Butler. Drugą dłoń niewysoki agent wetknął w kieszeń swej workowatej mary­narki. Na twarzy miał wyraz zawodowej uprzejmości.

- Formain, lepiej będzie, jeśli pójdziesz ze mną bez żadnych awantur - stwierdził.

Paul upuścił magazyn. Palce jego jedynej dłoni od­ruchowo zwinęły się w pięść. Niby przypadkiem, zrobił krok w stronę Butlera.

- Zatrzymaj się! - ostrzegł go Butler. Wyjął dłoń z kieszeni ukazując trzymany w niej rewolwer. Paul przy­stanął.

- Bez wygłupów - odezwał się Paul.

Na twarzy detektywa błysnęło coś, co przy odrobinie dobrej woli można było wziąć za uśmiech.

- Myślę, że to moja kwestia - rzekł Butler. - Bez wygłupów, Formain. Podejdź spokojnie.

Paul zmierzył wzrokiem dzielącą ich odległość. Pierwszym jego odruchem, tak jak wtedy, gdy spotkał tamtego ochro­niarza na korytarzu, było natychmiastowe działanie. Po­wstrzymał się jednak. Teraz jedna część jego osobowości krytycznie obserwowała poczynania drugiej. Spojrzał na Butlera i spróbował zawęzić swe psychiczne pole widzenia. Usiłował ujrzeć tamtego jako jednostkę ograniczoną siłami, które wiążą ją z jej środowiskiem, czyniąc ją tak niebez­pieczną.

Każdego można zrozumieć, powiedział sobie Paul. Każ­dego, bez wyjątku.

Paul wytężył wzrok i w ciągu ułamka sekundy na siatków­ce jego oczu pojawił się rozmyty, jakby oglądany przez dno butelki wizerunek Butlera. Obraz szybko nabrał ostrości.

- Nie zamierzam się wygłupiać - stwierdził Paul. Usiadł przy stoliku, obok którego się zatrzymał. - Nigdzie też z panem nie pójdę.

- Pójdziesz - odparł Butler. Nadal trzymał wymierzo­ną w Paula broń.

- Nie - zaprzeczył Paul. - Jeśli mnie pan ruszy, zeznam na policji, że dostarczał pan narkotyków człowie­kowi z apartamentu 2309. Powiem im, że sam pan używał narkotyków.

Butler westchnął ze znużeniem.

- Formain, daj temu spokój i chodźmy.

- Nigdzie nie idę - ponownie sprzeciwił się Paul. - Aby mnie stąd ruszyć, będzie pan musiał użyć broni. Jeśli mnie pan zabije, spowoduje to śledztwo, którego wolałby pan uniknąć. Jeżeli zaś nie uda się panu zabić mnie na miejscu, spełnię swoją groźbę.

Na balkonie zapadła cisza. Słychać było tylko szelest kartek magazynu przewracanych tchnieniami wiatru.

- Nie jestem narkomanem - odezwał się Butler.

- Teraz nie - stwierdził Paul. - Był pan nim jednak, dopóki pewien rodzaj fanatyzmu i szczególnego zaślepienia nie dały panu siły, potrzebnej do wyzwolenia się z nałogu. Obawia się pan nie tyle samego ujawnienia tej tajemnicy, co raczej ryzyka, że śledztwo w tej sprawie odetnie pana od źródła pańskiej siły. Jeśli zeznam to na policji, będą musieli rzecz sprawdzić. Tak więc pozwoli mi pan spokojnie odejść.

Butler zmierzył Paula wzrokiem. Z jego twarzy nadal nie można było niczego wyczytać, jednak trzymana przez niego broń drgnęła raptownie, gdy ręką detektywa wstrząs­nął nagły dreszcz. Szybko schował rewolwer do kieszeni marynarki.

- Kto ci powiedział? - zapytał.

- Pan sam - odparł Paul. - Jeśli wziąć pod uwagę to, jakim jest pan człowiekiem, reszty łatwo się domyślić.

Butler patrzył nań jeszcze przez chwilę, potem odwrócił się w stronę oszklonych drzwi.

- Któregoś dna zmuszę cię, abyś zdradził mi, kto ci powiedział - rzucił na odchodne i wrócił do sali, w której toczyli boje szachiści.

Zaledwie za detektywem zamknęły się jedne drzwi, natychmiast otworzyły się sąsiednie i weszła przez nie Kantela, starannie je za sobą domykając. Jej twarz o deli­katnych rysach była blada. Zaciskając wargi podeszła szybko do Paula. Miała na sobie doskonale dobrany, błękitny żakiet o prostym kroju, a przez jedno ramię przerzuciła skórzaną szelkę ciężkiej, podręcznej torby.

- Jak pan zdołał... nie, proszę nic nie mówić - powie­działa podchodząc do Paula. - Nie ma czasu. W salach bankietowych myszkuje kilkunastu agentów. Proszę...

Położyła torbę na jednym ze stolików i przycisnęła ją w kilku miejscach. Torba rozkwitła, jak otwierające się w zwolnionym tempie magiczne pudełko, z którego wy­skakuje diabełek. Po chwili zamiast torby na stoliku leżał jednoosobowy spadokopter, używany przez załogi samolo­tów i strażaków w sytuacjach awaryjnych. Dziewczyna rozpięła pasy, które miały umocować aparat na plecach, po czym pomogła Paulowi włożyć go na siebie.

- Będzie pan bezpieczny, o ile nie spostrzegą pana policjanci z kontroli ruchu - powiedziała Kantela, za­ciskając pasy. - Proszę lecieć na dach przeciwległego budynku.

Nagły łoskot i szczęk sprawiły, że oboje odwrócili się gwałtownie. Silnie pchnięte skrzydło szklanych drzwi ude­rzyło o stolik, rozbijając się w drobny mak. Na taras wkroczyli dwaj agenci, którzy natychmiast sięgnęli po broń.

Paul bez namysłu chwycił stojący obok stolik i cisnął nim w pędzących na niego mężczyzn z taką łatwością, jakby była to tekturowa atrapa.

Uchylili się, jednak nie dość szybko. Trafieni, runęli jak kręgle. Paul porwał Kantelę, jednym susem wskoczył na parapet i dal nura w sześćdziesięciopiętrową przepaść.


Rozdział 9



Dopóki Paul, nie mogąc swobodnie poruszać ręką, którą przytrzymywał Kantelę, gorączkowo szukał palcami tabliczki kontrolnej spadokoptera, lecieli w dół jak kamień. W końcu natrafił na nią, nacisnął przycisk i nagle potężny hamulec przeciwstawił się sile grawitacji. Wirujące nad nimi płaty powstrzymały dalszy upadek.

- Przykro mi - odezwał się Paul do Kanteli - ale oni widzieli nas razem. Nie mogłem zostawić pani na ich pastwę.

Nie odpowiedziała. Przechyliła głowę na ramię i zamknęła oczy. Na jej twarzy malowała się rezygnacja właściwa komuś, kto musi ustąpić przed przemocą.

Paul skupił uwagę na doprowadzeniu koptera do przeciw­ległego budynku. Udało mu się, choć niezupełnie tak, jak to planował. Aparat, dysponujący silnikiem wystarczającym do uniesienia osobnika ważącego maksymalnie sto dwa­dzieścia kilogramów, obciążony teraz łącznym ciężarem mężczyzny i kobiety, przekraczających przeciętną wagę swej płci, przegrywał walkę z wysokością. Spływali w dół po łagodnie pochylonej krzywej, przypominającej lot uno­szonego wiatrem skrzydlatego nasienia klonu.

- Mówiła pani coś o dachu? - spytał Paul. Oczy dziewczyny pozostały zamknięte. Potrząsnął nią lekko. - Kantelo!

Powoli uchyliła powieki.

- Tak? - odezwała się wreszcie. - Co to za hałas? Dookoła nich słychać było przeciągłe, świszczące dźwięki.

Spoglądając przez ramię, Paul zobaczył, że agenci, których zwalił z nóg, opierali się teraz o parapet, wyciągając przed siebie ramiona. Obaj strzelali do Paula i Kanteli.

Maleńkie strzałki usypiające, którymi załadowane były pistolety agentów, nie mogły trafiać celnie z tej odległości, która zresztą stale się powiększała. Większym zagrożeniem dla uciekinierów była policja powietrzna. Paul zabębnił palcami po guzikach sterowniczych i zakręcili o sto osiem­dziesiąt stopni.

Na północ od nich i może sto pięćdziesiąt metrów wyżej, widać było dwie szybko zbliżające się plamki. Kantela zobaczyła je równie wyraźnie, jak Paul, skwitowała to jednak milczeniem.

- A co po wylądowaniu na dachu? - spytał Paul. Spojrzał przy tym z góry na jej twarz. Znowu zamknęła oczy.

- Piętro niżej czeka na nas Jase. - Powiedziała to prawie sennym głosem i ponownie oparła głowę o ramię Paula,

- Piętro niżej? - Paul był zdumiony jej zagadkowym zachowaniem. Wydało się, że wszystko pozostawiła jego inicjatywie. - Nie dostaniemy się na dach, brak nam wysokości - oznajmił. - Spróbuję dotrzeć do okna.

- Jeśli Jase je otworzy... - powiedziała tym samym sennym głosem, nie uchylając powiek.

Paul pojął, co miała na myśli. Opadali zbyt szybko, nawet jak na lot ślizgowy. Jeśli Jason Warren nie spostrzeże, że lecą w stronę okna i nie otworzy go w porę, to uderzą o niełamliwe szyby, i z pogiętymi płatami nośnymi runą w dół na rozciągające się trzydzieści pięter niżej poziomy komunikacyjne. Z czegoś takiego nie można było ujść z życiem.

- Otworzy je - stwierdził Paul. Dziewczyna nie ode­zwała się.

Pojazdy policyjne zbliżały się do nich rosnąc w oczach. Ale i budynek, ku któremu zmierzali, był tuż, tuż. Spog­lądając w dół, Paul zauważył, że jedno z większych okien najwyższego piętra otwiera się i przymyka.

Skierował kopter w tę stronę.

Przez chwilę wydawało mu się, iż opadają zbyt szybko, by zdołali prześlizgnąć się nad parapetem. Nagle okno skoczyło im na spotkanie. Paul gorączkowo wduszał przyciski kontrolne, usiłując wydobyć z silnika całą moc, gotów nawet zatrzeć niewielki motorek teraz, gdy spełnił on już swe zadanie.

Uratował ich ostatni wysiłek rozlatującego się aparatu. Kopter przeleciał przez okno i zatrzymał się w zamęcie huraganu wywołanego przez siebie w zamkniętej przestrzeni. Wirujące płaty aparatu znieruchomiały z rozdzierającym uszy zgrzytem. Paul i Kantela opadli o kilka centymetrów i stanęli na podłodze pomieszczenia.

Tornado fruwających wszędzie dokumentów i lżejszych przedmiotów nagle ucichło i z odległego rogu pokoju ruszył ku nim Nekromanta. Kantela otworzyła oczy, rozejrzała się wokół i zesztywniawszy nieoczekiwanie, gwałtownym ruchem odepchnęła Paula od siebie. Od­wróciła się i zrobiła parę chwiejnych kroków, dopóki nie zatrzymało jej biurko. Paul patrzył na nią zma­rszczywszy brwi.

- Zdejmuj pan ten kopter - poradził Warren. Paul odpiął taśmy nośne. Resztki zniszczonego aparatu spadły z łoskotem na podłogę.

- I co dalej, Jase? - spytał Paul. W chwili gdy to powiedział, poczuł, jak dziwnie zabrzmiało to imię w jego ustach. Zdał sobie sprawę z tego, iż do tej pory, myśląc o Nekromancie używał zawsze jego nazwiska. To, że nazwał go teraz imieniem, którym posługiwały się osoby znające Warrena bliżej, było przełamaniem pewnej bariery. Spostrzegł, iż tamten rzucił mu krótkie, zagadkowe spoj­rzenie.

- Już nas zlokalizowali - rzekł Jase. - Prawdopodob­nie jesteśmy okrążeni. Będziemy musieli wydostać pana stąd inną drogą.

- Dlaczego w ogóle zadajecie sobie tyle trudu? - spytał Paul. Jase znów rzucił mu to dziwne spojrzenie.

- Przecież to jasne, że dbamy o swoich - odparł.

- A należę do nich? - spytał Paul.

Nekromanta znieruchomiał i spojrzał na niego po raz trzeci.

- Co, nie chce pan? - spytał w końcu. Wskazał dłonią drzwi pokoju i dodał z kpiną w głosie: - Jeśli ma pan ochotę wyjść, nie będę pana zatrzymywał.

- Nie - odpowiedział Paul i ku swemu zdziwieniu stwierdził, iż uśmiecha się z odrobiną melancholii. - W po­rządku, jestem jednym w was.

- To dobrze - Jase szybko odwrócił się w stronę biurka i jednym ruchem dłoni zmiótł wszystkie leżące na nim przedmioty. - Zamknij okno! - rozkazał Kanteli, która natychmiast ruszyła, by wykonać polecenie. Jase wyjął spod stołu niewielką walizeczkę i otworzył ją.

Z dyplomatki wyciągnął obszerną, czarną opończę z kap­turem, która skryła go prawie całkowicie. W rzucanym przez kaptur cieniu twarz Nekromanty straciła swą toż­samość. Kantela wróciła do biurka. Jase wyjął z walizeczki trzy stożki kadzidła i zapalił je. Natychmiast zaczął unosić się gęsty, ciężki dym, który szybko wypełnił całe pomiesz­czenie. Paul wyczuł słodkawy, oszałamiający zapach. W dy­mie musiał być jakiś narkotyk. Już po kilku pierwszych haustach zaszemrało Paulowi w głowie.

Wszyscy skupili się wokół biurka. Pokój był już pełen dymu. Przytępione zmysły Paula utrudniały mu skupienie uwagi na czymkolwiek. I nagle usłyszał głos Nekromanty, głębszy niż zwykle, miarowy, śpiewny...

- Oto noc, gniewna noc, noc nadejdzie snadnie.

Z drugiej strony stołu odpowiedział dźwięczny głos Kanteli. Słowa, które w ustach Jasona były zwykłą recyta­cją, wypowiadane przez dziewczynę stały się muzyką.

- Ogień, zamieć, blaski świec, wszystko niech przepadnie!

Nekromanta wyjął jeszcze jedną rzecz i położył ją na biurku. Na widok tego przedmiotu w umyśle Paula rozdzwoniły się sygnały alarmowe. Kiepskim byłby in­żynierem górnikiem, gdyby nie poznał tego, co Jason wyjął z walizeczki. Był to przesycony plastycznym mate­riałem wybuchowym sześcian bawełny, o boku długości pięciu centymetrów, wystarczający, by roznieść na strzępy całe biuro i wszystkich znajdujących się wewnątrz. Do kostki przymocowano lont, którego czas spalania nie przekraczał dziewięćdziesięciu sekund. Paul patrzył po­przez kłęby dymu, jak Nekromanta ujmuje lont w palce i zapala go.

Dokonując tego Jason śpiewał:

- Choćbyś z daleka gościu szedł...

W tym momencie przyłączyła się doń Kantela:

- Noc nadejdzie snadnie...

- W Czarnym Kurhanie spoczniesz wnet - znów samo­tnie zaciągnął Jason.

- I wszystko niech przepadnie! - raz jeszcze włączyła się Kantela.

Paul nie powinien rozpoznać tego, co śpiewali, stało się jednak inaczej. W tej chwili, wśród dymu i mgły nie potrafiłby odpowiedzieć, skąd wiedział co to za śpiew. Była to zmodyfikowana wersja jednej z pieśni żałobnych śpiewa­nych w północnej Anglii, podczas czuwania przy zwłokach ułożonych pod stołem z czarką soli na piersiach. Ta pieśń rytualna zrodziła się grubo przed chrześcijaństwem, wśród pogańskich Celtów. Ci niewysocy, ciemnoskórzy mężczyźni zbierali się w lesie, w noc po zgonie, by pośpiewać martwym krewniakom wyruszającym w mroczną drogę. Wersja, którą teraz Paul słyszał nie miała w sobie nic z powagi melodii siedemnastowiecznej, brzmiała jak ochrypłe, atonalne za-śpiewy barbarzyńców, lodowate niczym menhiry w zimie i bezlitosne jak hulający wśród nich wiatr. Rozwijała się dalej. Jason przemawiał, a Kantela dołączała doń tworząc duet. Brzmiało to jak pieśń zmartwychwstałego wilkołaka.


- Jeśliś ogień znał i dach

- Noc nadejdzie snadnie...

- Teraz grobu poznasz piach

- I wszystko niech przepadnie!

- Gdy stojące głazy miniesz

- Noc nadejdzie snadnie...

- W głuchej pustce się rozpłyniesz

- I wszystko niech przepadnie!

- Rybom, ptactwu będziesz żerem

- Noc nadejdzie snadnie...


Jakby z ogromnej dali, poprzez wijące się dymy i poprzez słowa pieśni, zza zamkniętego okna dotarł do Paula potężny, metaliczny jazgot:

- Formain! Paul Formain! Mówi policja. Jesteś oto­czony. Jeśli w ciągu dwu minut nie wyjdziesz razem z tymi, którzy są tam z tobą, wyłamiemy drzwi - nastąpiła chwila ciszy i ryk megafonów raz jeszcze wstrząsnął szybami okien. - Formain! Paul Formain! Tu policja. Jesteś otoczony...

W biurze dym był tak gęsty, że Paul nie widział już ładunku wybuchowej bawełny i szybko spalającego się lontu. Wydawało mu się też, iż Jason i Kantela śpiewają coraz głośniej:


- Z głuchej pustki nie ucieczesz

- Noc nadejdzie snadnie...

- Znajdziesz tam swój kres, człowiecze

- I wszystko niech przepadnie!


Coś się działo. Lont już się dopalał. Pomiędzy całą trójką, skupioną wokół stołu, narastało dziwne napięcie. Paul poczuł raptowną i nieodpartą potrzebę przyłączenia się do śpiewu Kanteli. Usłyszał syk lontu. Jedna część jego osobowości krzyczała w nim, że za ułamek sekundy zostanie rozerwany na strzępy. Ale ta druga zachowywała się tak, jakby jej to nie dotyczyło i z zainteresowaniem śledziła bieg wydarzeń, przypominając sobie słowa pieśni, które za moment uleciały z ust Paula:


- Jeżeliś wziął choć jedną rzecz

- Noc nadejdzie snadnie...

- Z progu Wieczności pójdziesz precz

- I wszystko niech przepadnie!


Głosy Jasona i Kanteli krążyły wokół Paula jak zwoje liny, wiążącej ich coraz ciaśniej ze sobą. Lont musiał się już dopalić.


- Lecz jeśliś puste dłonie miał

- Noc nadejdzie snadnie...

- Po kres Wieczności będziesz trwał

- A wszystko niech przepadnie!


Nagle Kantela i Jason gdzieś zniknęli i prawie w tym samym mgnieniu oka świat wokół Paula rozjaśnił potężny błysk. Paul poczuł, że powietrze stężało i uderzyło weń, jak dwie ogromne dłonie tłukące muchę. Przez ułamek sekundy, podczas którego mógł jeszcze cokolwiek odczuwać, widział rozlatujące się wokół siebie biuro, a potem poleciał w pustkę.


Księga druga

USIDLONY





Poprzez kamienne schody, hali i długi ciemny loch

Gdzie cienie jęczą w labiryntach mroku

Tkajcie sieci zwątpienia, o głupcy! i zabijcie

Tę cząstkę siebie, w którą nie wątpicie.

Zaklęta Wieża


Rozdział 10



Jest rzeczą ogólnie znaną, że w pewnych dramatycznych sytuacjach, w ostatnim ułamku sekundy poprzedzającym nagłą śmierć, może nastąpić gwałtowny wybuch myśli i wspomnień.

W dziewięćdziesiąt trzy lata po chwili, w której Paul został pochwycony przez wybuch plastycznego żelu, feno­men nie-czasu - to jest stanu istnienia, w którym brak czasu, został ostatecznie i całkowicie wyjaśniony. Zjawisko to, oczywiście, wykorzystywano wcześniej, przed powsta­niem Gildii Orędowników. Były to jednak wypadki rzadkie, zdarzające się na zasadzie prób i błędów. Jednak wraz z rozwojem komunikacji międzynarodowej, opartej na zjawisku przesunięcia fazowego, co umożliwiło ludzkości ekspansję kosmiczną, pojawiła się konieczność zrozumienia bardziej podstawowego efektu nie-czasu, bez którego nie­możliwe byłoby przesunięcie faz. Mówiąc zwięźle i w sposób uproszczony: istnieje wzajemne powiązanie pomiędzy cza­sem i pozycją w przestrzeni. Jeśli czas zaniknie, lub raczej przestanie płynąć, wybór pozycji staje się praktycznie nieograniczony.

Istnieją, oczywiście, praktyczne trudności w stosowaniu tej zasady, które powstają wtedy, gdy pojawia się problem obliczenia pozycji pożądanej*. Być może zjawisko nie-czasu odegra jeszcze dużą rolę w przyszłości, kiedy nabiorą znaczenia filozoficzne aspekty tego zagadnienia. Wracając zaś do konkretnego momentu wybuchu plastyku, przyjmij­my dla celów praktycznych, że nie-czas może być po prostu uważany za dowolną ilość nieograniczonego czasu.

Nikt, dosłownie nikt, nie może ustrzec się przed popeł­nianiem błędów. Paul popełnił błąd zwlekając z udaniem się za Jasonem i Kantelą i w rezultacie został ogarnięty przez pierwszą falę eksplozji. W tej sytuacji pozostała mu tylko jedna droga ucieczki. Unikając unicestwienia, instyn­ktownie przeszedł w stan nie-czasu, tak jak czynili to wcześniej inni ludzie. Prawie każdy słyszał o potwierdzonym dowodami przypadku człowieka, który obchodząc konie przy swojej bryczce wkroczył w niebyt. Znane są też inne zdarzenia tego rodzaju.

Paul zachował w nie-czasie przytomność umysłu, dzięki temu, że od czasu wypadku z łodzią pewna część jego umysłu zawsze czuwała. Nawet podczas snu oddawał się asymbolicznym rozmyślaniom na poziomie podświadomo­ści. Jego marzenia senne pełniły funkcję bardzo drobno mielącego młynu, w którym rozdrabniano dane, wydobyte za dnia, z materii codzienności za pośrednictwem zmysłów. Dane owe były wstępnie kruszone przez inteligencję, pod­czas snu zaś mielono je na pył i przesiewano na tajemniczych sitach procesów myślowych, które oddzielały czyste elemen­ty pojmowania o dużej wartości poznawczej.

Nic innego nie miało wpływu na świadomość Paula. Kiedyś sądził on, że właśnie to jest przyczyną jego niepodatności na hipnozę. Wyjaśnienie to jednak nie zadowoliło go całkowicie, ponieważ sprzeciwiało się tej formie jego per­cepcji, która przejawiała największą wrażliwość, czyli intuicji. Paul wyraźnie czuł, że nie jest to pełna odpowiedź. Jeśli racjonalny proces poznawczy, dzięki któremu usiłował pojmować i kontrolować swe otoczenie, był podobny do działania mechanicznego, to intuicję należałoby porównać do trawienia chemicznego. Było to narzędzie tak potężne i tak skuteczne w praktyce, że wykorzystywanie go stłumiło w Paulu zwykłe sposoby rozumowania. Z dużym trudem przychodziło mu dodanie dwu do dwu tak, by otrzymać cztery. Niezwykle łatwo natomiast potrafił rozpatrywać dwójkę jako symbol sam w sobie, element izolowany i dojść do pojęcia czwórki na drodze implikacji, czyli możliwości wynikającej z samego istnienia dwójki.

Na wszystkie byty Paul spoglądał zawsze jakby przez szkło powiększające, które ukazywało jedynie ich pojedyn­cze składniki. Wszystko rozpatrywał jako odrębne jednostki i charakteryzujące je możliwości. Na przykład, całość czasu, a w tym i historia, była ukryta w pojedynczych chwilach, które mógł dowolnie wybrać i badać. Każda chwila była bytem osobnym i niezmiennie oddzielonym od wszystkich innych, ale z każdego takiego izolowanego momentu można było metodą implikacji wyprowadzić całą historię i czas.

Z powyższego wynikało to, iż niemożliwe było oszukanie lub okłamanie Paula. Każdy fałsz, który usiłowano mu wmówić, natychmiast załamywał się zgnieciony własnymi konsekwencjami logicznymi tak, jak słaba budowla zapa­dająca się pod własnym ciężarem. Wynikało z tego również, a nie zawsze było to pożyteczne, że rzeczą prawie niemoż­liwą było zaskoczenie Paula czymkolwiek. Każdy rozwój wypadków, ukryty jako implikacja logiczna w chwili poprzedzającej jego zaistnienie, wynikał z tej chwili w spo­sób dla Paula absolutnie naturalny. W rezultacie nie podawał on w wątpliwość bardzo wielu rzeczy, które normalnemu człowiekowi mogłyby wydać się absurdalne i nie do przyjęcia.

Zgodnie z tym, Paul nie podawał w wątpliwość wiedzy, której posiadanie przypisywali sobie członkowie Gildii Orędowników. Wydawało mu się, a przynajmniej tak mniemała część jego jaźni, że podjęta przez Jasona i Kantelę próba ucieczki z pomocą narkotycznych dymów, archaicz­nych pieśni żałobnych i kostki wybuchowego plastyku z krótkim lontem, nie kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Mimo to pozwolił, by obserwacja tego, co się dzieje tak go zajęła, iż został w tyle i zaskoczyła go pierwsza mikrosekunda wybuchu.

Zniosło go na samą krawędź świadomości, ale nie dalej. Zdawał sobie sprawę z tego, że porusza się bardzo szybko, niesiony przez eksplozję w nieprawdopodobnie mały wylot czegoś, co wyglądało na gigantyczny komin. Walcząc o przetrwanie, przeleciał przezeń całkowicie świadom tego, co się z nim dzieje. Znalazł się w głębinach nieskończonych mroków, jednak gdzieś nad nim było światło i życie.

Nie poddając się i walcząc, popłynął w górę.

Jego umysł zareagował na odzyskanie świadomości szybciej niż jego ciało. Wychynął na powierzchnię rzeczywis­tości w jakimś niewielkim pokoiku o gołych ścianach i czymś w rodzaju podwyższenia lub sceny na środku. Czterech mężczyzn szarpało się z nim, usiłując sprowadzić go z tego podium.

Pojął, co się dzieje i przestał się miotać. W sekundę później, trzymający go ludzie rozluźnili chwyty. Rozstąpili się przed nim i Paul ujrzał swój wizerunek w zwierciadle, wiszącym na drzwiach. Jego odzież była w strzępach, poszarpana eksplozją, krwawił też lekko z nosa. Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł krew z górnej wargi. Z drugiego krańca pomieszczenia obserwowali go Jason i Kantela.

- Nic nie rozumiem - odezwał się jeden z mężczyzn, którzy przed chwilą trzymali Paula. Był to niewysoki, żwawy człowieczek z czupryną brązowych włosów kłębią­cych się nad ostro rzeźbioną twarzą. Spojrzał na Paula niemal wyzywająco. - Jakżeś się tu dostał? Jeśli zabrał cię Jase, dlaczego nie przybyłeś razem z nim? Paul zmarszczył brwi.

- Wydaje się, że byłem nieco za wolny - odparł.

- Nieważne - odezwał się Jase. - Paul, jeśli dobrze się czujesz, to chodź z nami.

Wyszedł z pomieszczenia. Za nim ruszyła Kantela, rzuciwszy przedtem Paulowi krótkie, niespokojne spoj­rzenie. Paul poszedł za nimi.

Na zewnątrz znajdował się korytarz pozbawiony okien i prowadzący pod kątem w górę. Po jakimś czasie minęli zakręt i wyszli na otwartą przestrzeń. Było to rozległe pole, upstrzone plamkami wznoszących się tu i ówdzie białych betonowych placyków, na których tkwiły statki kosmiczne oplecione kratownicami wind i urządzeń pomocniczych. Nieco dalej wznosiły się ośnieżone szczyty gór, których Paul nie umiał rozpoznać.

Nie było to lądowisko powszechnego użytku. Jednolitość konstrukcji i kolor kombinezonów personelu świadczyły, że jest to instytucja rządowa.

- Gdzie jesteśmy? - spytał Paul.

Jason i Kantela bez słowa skierowali się ku płycie, na której przycupnął pękaty statek dalekiego zasięgu. Wyglądał jak wielokrotnie powiększony starożytny pocisk artyleryjski, otoczony kołnierzem silników rakietowych i opleciony taśmami łączącymi wachlarze napędu atmosferycznego. Pośrodku kadłuba umieszczono jeszcze silniki korygujące. Paul podszedł do Jasona i Kanteli.

- Gdzie jesteśmy? - spytał ponownie.

- Powiem ci, jak znajdziemy się na pokładzie - odparł zwięźle Jason. Gdy szli tak obok siebie, a Jason patrzył na statek, wyraz twarzy Nekromanty przywiódł Paulowi na myśl ostrze noża. Kantela nic nie mówiąc opuściła wzrok na spieczoną, pozbawioną trawy powierzchnię pola star­towego. Paul patrząc na nią poczuł nagły przypływ smutku.

Pomyślał o tym, że istoty ludzkie pozostają tak odległe od siebie ciałem i duszą, jakby były przykute do nie zazębia­jących się trybów machiny przeznaczenia. I nagle, zupełnie nieoczekiwanie odkrył ze zdumieniem, że w całym Wszech­świecie istnieje jeden tylko gatunek, który stara się przeła­mać granice dzielące jednych od drugich - gatunek ludzki.

Świadomość tej prawdy eksplodowała w umyśle Paula niczym torebka magnezji przed człowiekiem, który bez­gwiezdną nocą zagubił się w opustoszałym mieście. Taki błysk oślepia raczej, niż rozjaśnia drogę, pozostawia on jednak na siatkówce oczu nocnego wędrowca wyraźną pozostałość obrazu najbliższej okolicy. Z umysłem wolnym od innych problemów, Paul jak automat wszedł do tunelu znajdującego się u podstawy płyty startowej. Potem pod­jechał w górę windą i nie zwracał uwagi na otoczenie, dopóki wycie wachlarzy napędu atmosferycznego nie przy­wróciło go rzeczywistości. Ocknął się, by stwierdzić, iż znajduje się w kabinie pasażerskiej i siedzi w fotelu redukującym skutki przyspieszenia. Przed sobą widział czubek pokrytej czarnymi kędziorami głowy Jase'a, która wystawała nieco ponad zagłówek fotela. Z lewej na tle walcowatej ściany kabiny dostrzegł profil Kanteli.

Statek uniósł się w górę. Po paru sekundach dźwięk wachlarzy zanikł w narastającym grzmocie silników rakieto­wych, które ryczały coraz głośniej, aż w końcu ucichły. Wkrótce rozjaśnił się przestrzenny ekran na przodzie kabiny. Paul spoglądając w to niby-okno ujrzał odrywający się od kadłuba pierścień silników atmosferycznych. Po­mknęły w dół, niczym ogromny ptak, pikujący z gracją, ku oplecionej koronką chmur powierzchni Ziemi.

- Wszyscy pasażerowie proszeni są o zajęcie miejsc w fotelach - rozległo się wezwanie z głośnika, umiesz­czonego gdzieś nad głową Paula. - Wszyscy pasażero­wie...

Fotele drgnęły i przechyliły się do poziomu. Dookoła ciała Paula napęczniały poduszki amortyzujące. Nastąpił moment ciszy i zaskoczyły silniki marszowe. Ich potężny ciąg pchnął pękaty kadłub statku, wraz z Kantelą, Jase'em, Paulem i innymi prosto w gwiazdy.

Rejs na Merkurego trwał pięć dni. Na statku, pomiędzy położoną na dziobie kabiną pilotów a przedziałem napędo­wym znajdującym się na rufie, rozciągały się cztery poziomy załogowe. Dwa z nich udostępniono pasażerom. Ze względu na przepisy rządowe, poproszono ich o zażycie na czas lotu łagodnego środka usypiającego. Kantelą pogrążyła się we śnie wraz z trójką pozostałych pasażerów, których Paul nie znał. Jase zniknął w sekcji przeznaczonej dla załogi i pod­czas pierwszych czterech dni rejsu Paul w ogóle go nie widywał. Ponieważ zaś Kantelą działanie środka nasennego wsparła swą nie skrywaną niechęcią do jakichkolwiek kontaktów z Paulem, Paul raz jeszcze musiał pogodzić się z samotnością.

Z powodu nietypowej kombinacji reakcji psychicznych i chemicznych, środek nasenny unieruchamiając ciało Paula, wzmógł wyrazistość jego myśli. Jase zniknął, zanim Paul zdążył go o cokolwiek spytać, jednak wysoki, trzymający się prosto mężczyzna, zajmujący fotel za Paulem, zareago­wał na jego pytania.

- Operacja Odskocznia - wyjaśnił zwięźle. Obrzucił Paula niemal wrogim spojrzeniem oczu, patrzących znad równo przystrzyżonych, siwych wąsów, które kontrastowały z opaloną na ciemny brąz twarzą. - Słyszałeś chyba o projekcie dotarcia do planet Arktura? Jesteś czeladnikiem, prawda?

- Owszem - odparł Paul.

- Chłopcze, spytaj swego mistrza! On ci odpowie. Któż to taki? Nekromanta Warren?

Rozbawiony tym, że ktoś zwraca się doń per „chłopcze”, co ostatni raz miało miejsce przed ukończeniem przez niego czternastego roku życia, Paul skinął głową.

- Owszem - potwierdził. - Czy i ty również jesteś Nekromantą?

- Nie, nie - odparł tamten. - Jestem Socjologiem, oni tak nazywają „nieutytułowanych”. Nie miałem cierpliwości do tych bzdetów. Ale dla młodego człowieka, takiego jak ty, to piękna sprawa... - nieoczekiwanie spochmurniał. Jego białe wąsy gniewnie się najeżyły. - Wielka sprawa!

- Nekromancja? - spytał Paul.

- Wszystko. Dosłownie wszystko. Pomyśl o naszych dzieciach... I dzieciach ich dzieci.

Z fotela ustawionego po tej samej stronie przejścia, co fotel Paula, wychylił się mężczyzna, który wyglądał na rówieśnika siwego wąsacza.

- Heber! - odezwał się surowo.

- Dobrze już, dobrze - odparł wąsacz, kryjąc się w swym fotelu. - Masz rację, Tom. Chłopcze, nie mnie zadawaj pytania. Pytaj swego mistrza. Ja zaś zajmę się moimi medytacjami - sięgnął po coś do schowka w poręczy fotela, a Paul się cofnął w głąb własnego kokonu.

I tak miał mnóstwo spraw do rozważenia. Pozwolił, by jego umysł sam wybrał niektóre z nich.

Był to typ rozmyślań nierozłącznie związany z przyjem­nością. Paul pojął dopiero niedawno, że byłaby ona częściej osiągalna, gdyby na przeszkodzie nie stało bezwzględne dążenie do sukcesu. Teraz doraźne życiowe cele i sposoby ich osiągania przestały zajmować uwagę Paula. Dzięki temu mógł oddać się przyjemności puszczania myśli luzem w wielkim, mrocznym labiryncie wiedzy o sobie. Nie było to zajęcie dla tych, którzy w ciemnościach łatwo wpadają w panikę. Jednak ci, co nie znają strachu i mają koci wzrok, chętnie wyruszają, by błąkać się po tych posępnych korytarzach, dopóki z cieniów nie wyłonią się kształty, z kształtów plan, a z planu pierwotny zamysł i zasada działania. Dopiero wtedy, gdy wędrowiec przyswoi sobie i pojmie ów pierwotny zamysł, dojdzie, być może, do poważniejszych prób użycia tej wiedzy w nowych kon­strukcjach myślowych.

Tak więc podczas tych pięciu dni Paul prawie całkowicie pogrążył się w penetracji nie znanych mu dotąd zaułków w labiryncie swej osobowości. Oderwano go od tego zajęcia krótko przed lądowaniem na Merkurym, osobą zaś, która to uczyniła była Kantela.

- Nie zamierzałam pytać cię o powody... - oznajmiła. Paul otworzył oczy i stwierdził, że dziewczyna stoi przed jego fotelem i patrzy nań z góry. - Ale nie umiem się powstrzymać... Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego musiałeś zabić Malorna?

- Kogo? - spytał Paul. Przez chwilę ona sama i jej pytanie mieszały się z tym, o czym rozmyślał. Potem tamte rozważania gdzieś umknęły i Paul mógł skupić się nad tym, co mówiła Kantela.

- Kevina Malorna, tego mężczyznę w hotelu.

- Kevina Malorna... - powtórzył za nią. Przez jego umysł przemknęło uczucie nieskończonego żalu i smutku, iż stał się przyczyną śmierci człowieka oraz że aż do tej chwili nie słyszał nazwiska, pod którym jego ofiarę znali inni ludzie.

- Nie zdradzisz mi tego? - spytała Kantela, gdy nie odpowiadał przez chwilę.

- Owszem - odparł. - Choć prawdopodobnie mi nie uwierzysz, ja go nie zabiłem. Nie wiem też, co było przyczyną jego śmierci.

Patrzyła nań jeszcze przez chwilę, potem zakręciła się w miejscu i wyszła z kabiny. Paul podążył za nią wkrótce potem i niebawem odnalazł wszystkich pasażerów z jego poziomu, zebranych w komorze głównej. Czekali tam na start ładownika, który miał niebawem przewieźć ich bez­piecznie na powierzchnię Merkurego.


Rozdział 11



Niecały kilometr dzielący statek od kopuły recepcyjnej Stacji Odskoczni pasażerowie przebyli pieszo, w kom­binezonach ochronnych. Bezchmurne niebo było jasne z prawej i ciemne z lewej strony. W Strefie Zmierzchu Merkurego było dość atmosfery, by rozproszyć słoneczne światło. Powstała w wyniku tego zjawiska poświata, wi­dziana przez szybkę hełmu Paula, przypominała żółtawe lśnienia przed burzą pod łagodnym niebem Ziemi. W tym nieruchomym oświetleniu cała okolica przypominała zwa­łowisko potrzaskanych i zniekształconych fragmentów rzeźb. Musiało to być efektem szybkich i ostrych zmian temperatury. Po kilkusetstopniowym żarze dnia, nocami panował tu ziąb kosmicznej pustki. W tych warunkach rozrywane naprężeniami technicznymi skały pękały jak polanę wrzątkiem szkło, tworząc najdziwniejsze kształty. Swoje robiły również wulkany ciągnące się wzdłuż osłabień skorupy Merkurego. Skąpany w żółtym świetle krajobraz przypominał nierzeczywisty sen, ogród koszmarów, założo­ny i pielęgnowany przez wiedźmy.

Pod kopułą, po przejściu przez śluzę skierowali się do windy, która opadła na znaczną głębokość. Paul ocenił, że znaleźli się przeszło sto metrów pod powierzchnią gruntu. Ponieważ winda była mechaniczna, a nie magnetyczna, jazda w dół była dość niewygodna. Gdy kabina stanęła, otworzyły się kolejne drzwi i weszli do przebieralni, gdzie zdjęli kombinezony.

Z przebieralni skierowano ich do niewielkich, oddzielnych pomieszczeń, które jak wynikało z informacji udzielonych Paulowi przez Jase'a, pełniły funkcję komór dezynfekcyj­nych. Ukryty w ścianie głośnik polecił przybyszowi, by się rozebrał i przeszedł pod prysznic, a potem przez kolejne drzwi udał się do salki, gdzie czekało nań nowe ubranie.

Paul usłuchał i po kilku minutach znalazł się w następ­nym pomieszczeniu. Była to po prostu komora wyrąbana w surowym granicie. Na betonowej ławie leżała odzież.

Zaczął ją wkładać, odkrywając równocześnie jej osobliwy krój. Na zestaw składały się miękkie, płowe, skórkowe buty, na końcu ścięte w szpic, następnie długie zielone pończochy, zielona bluza z luźnym pasem, za pomocą którego można było ją ściągać oraz coś w rodzaju kurtki z rękawami do łokci.

Paul zaczął podejrzewać, że tu, na Merkurym, członkowie Gildii Orędowników odziewają się szczególnie uroczyście. Kurtkę i bluzę uszyto bez lewego rękawa. Cała odzież pasowała nań jak ulał. Ubrawszy się przeszedł do trzeciej komory.

Odruchowo przystanął, by się rozejrzeć.

Znalazł się w nisko sklepionej, również wyrąbanej w su­rowej skale komnacie, którą oświetlały dwie pochodnie, osadzone w ciężkich, przymocowanych do ścian uchwytach z poczerniałego żelaza. Nierówna powierzchnia podłogi dawała się wyczuć poprzez cienkie podeszwy miękkich trzewików. Za pochodniami, jak daleko Paul mógł sięgnąć wzrokiem, trwała ciemność.

Odwrócił się w stronę drzwi, którymi tu wszedł i zamarł w bezruchu. Tam, gdzie przechodził przed minutą, nie było żadnych drzwi. Widział chropowatą powierzchnię skały i nic więcej. Przesunął po niej dłonią. Twardości i solidności ściany mógłby zaufać równie pewnie, jak nieuchronności Dnia Sądu Ostatecznego.

Odwrócił się ku pochodniom. Dostrzegł teraz stojącego pomiędzy nimi człowieka, którego zwano Heber i zobaczył połysk światła na jego wąsach. W odróżnieniu od Paula tamten odziany był w długą purpurową szatę z kapturem. Kaptur rzucał cień na twarz Hebera, a długie rękawy szaty zwisały luźno poniżej splecionych przed sobą dłoni.

- Podejdź tu - odezwał się Heber. Po ostatnim słowie jego wargi zadrżały, jakby z trudem wstrzymał się od dodania słowa „chłopcze!” Paul podszedł więc i przystanął. Heber spoglądał gdzieś, ponad głową Paula. Ocienione kapturem oczy starszego mężczyzny sprawiały wrażenie patrzących z ogromnej dali.

- Jestem tu, by opiekować się tym uczniem - oznajmił Heber - podczas wprowadzania go w szeregi Gildii Orędow­ników. Wymaga się jednak, aby opiekunów było dwu, jeden widzialny i drugi niewidzialny. Czy drugi opiekun jest obecny?

- Jestem - nieoczekiwanie, obok prawego ucha Paula rozległ się głos Jasona Warrena. Paul odwrócił się, ale nie dostrzegł niczego, prócz ścian komnaty. Mimo to wyczuł obok siebie obecność Jase'a.

Odwrócił się do Hebera. Ujrzał, iż białowąsy mężczyzna trzyma teraz w dłoniach wielką, oprawną w skórę księgę. W drugiej ręce dzierżył wijącego się, niemal dwumetrowego węża.

- Przeszedłeś oto pod jurysdykcję Sił Alternatyw­nych - powiedział Heber. - Jurysdykcji Sił Alternatyw­nych poświęcasz się i oddajesz. I będziesz podlegać jej, w przyszłości, teraźniejszości i poza czasem, dopóki Siły Alternatywne nie utracą mocy.

- Poświadczam - odezwał się głos Jase'a nad ramie­niem Paula.

- Weź więc swą włócznię - rzekł Heber. Podał węża Paulowi, wsuwając go w jego jedyną dłoń.

Paul ujął gada, a ten pod dotykiem palców znieruchomiał i zmartwiał. Paul stwierdził, że trzyma w dłoni długą włócznię o matowo połyskującym, stalowym grocie.

- Weź i tarczę - powiedział następnie Heber po­stępując do przodu z księgą. Lecz była to już owalna tarcza o skórzanych, umocowanych do drewnianej obręczy uchwy­tach, którą Heber zawiesił u bezrękiego ramienia Paula. - Teraz pójdź za mną - Heber ruszył w mrok, poza granicę światła pochodni. Paul, usłuchawszy wezwania, poszedł opadającym lekko tunelem. Na jego końcu znajdowało się niewielkie, kwadratowe pomieszczenie, gdzie kolejne dwie pochodnie płonęły po bokach czegoś, co przypominało kamienny ołtarz. Na nim od lewej do prawej złożono: mały model przewróconej na burtę żaglówki, z której bezwładnie wychylała się miniaturowa figurka żeglarza, nieduży model kopalnianej konsoli, brudną, wytartą muszlę i trójwymia­rowe zdjęcie rozbitego czerepu Malorna.

Paul i Heber zatrzymali się przed ołtarzem.

- Niech drugi z opiekunów powie nowicjuszowi, co ów ma czynić - rzekł Heber.

- Nowicjusz zostaje czeladnikiem w sztuce Nekroman-cji - oznajmił niewidzialny Jase. - Dlatego przywiedliśmy go do korzeni drzewa. Niech czeladnik przyjrzy się uważnie.

Paul ponownie spojrzał na ołtarz. Ze skały wyłonił się potężny korzeń drzewa i omijając leżące na płycie przed­mioty opuścił się na podłogę.

- Oto - ciągnął dalej głos Jase'a - jest studnia Hvergelmer w państwie umarłych. Korzeń to pierwszy z korzeni jesionu Yggrasila, drzewa życia, wiedzy, prze­znaczenia, czasu i przestrzeni. Podczas czuwania tutaj, nowicjusz ma obowiązek strzec korzenia i leżących na ołtarzu części swego życia. Może się zdarzyć, że w trakcie czuwania nowicjusz nie będzie niepokojony. Może jednak stać się i tak, że smok Nidhug i jego plemię przyjdą tu, by przegryźć korzeń drzewa. W takim wypadku nowicjusz może, wedle swego wyboru, odwołać się do Sił Alternatyw­nych lub nie, jeśli jednak nie pokona Nidhuga, zostanie pożarty.

Głos Jase'a umilkł. Przemówił teraz Heber i Paul od­wrócił głowę ku białowąsemu.

- Drzewo - stwierdził z powagą Heber - jest złudze­niem. Złudzeniem jest i życie. Nidhug i jego plemię również są ułudą, podobnie jak cały Wszechświat, czas i wieczność. Istnieją jedynie Siły Alternatywne, a czas, przestrzeń i wszys­tko, co w nich się zawiera, są jedynie igraszkami Sił Alternatywnych. Uznaj tę prawdę, a będziesz niepokonany.

- Masz trzymać tu straż - dodał głos Nekromanty - aż do trzeciego uderzenia w gong. Gdy gong przebrzmi po raz trzeci, zostaniesz uwolniony z królestwa śmierci i wrócisz do światłości i życia. Teraz cię opuszczam, aż do trzeciego gongu.

Paul poczuł, że obok niego zrobiła się pustka. Odruchowo odwrócił się ku Heberowi. Białowąsy ciągle stał przy nim.

- I ja zostawię cię samego - powiedział - dopóki gong nie zabrzmi trzeci raz - przeszedł obok Paula idąc w stronę wyjścia. Gdy mijał młodego adepta, ten zauważył szybkie drgnienie jego powieki, jakby Heber powstrzymał się od mrugnięcia okiem. Paul usłyszał też, jak białowąsy mruczy do siebie pod nosem:

- Błazenada...

Potem Heber zniknął w mroku. W pomieszczeniu nastała cisza.

Było to milczenie skał tam, gdzie skały, głęboko pod ziemią, zachowują swą nieskalaną naturę. Znikąd nie kapała woda. Wszędzie panowało niezmącone, zimne milczenie żywiołów. Nawet pochodnie płonęły bezgłośnie. W ich czerwonym, migotliwym świetle oddech Paula zakwitał białymi pióropuszami.

Paul zaczai wczuwać się w otoczenie.

Wokół niego, we wszystkich kierunkach rozciągała się kamienna skorupa Merkurego. Stopami badał nierówności podłoża, chłód zaś otulił go jak mroźna opończa. W ciszy mijały kolejne minuty, każda bliźniaczo podobna do drugiej. Paul wyczuwał upływ czasu tylko po coraz mocniejszym ucisku rzemienia tarczy na ramieniu i sztywnieniu palców zaciśniętych na drzewcu włóczni. Drugi koniec drzewca oparł o podłoże, odchylając od siebie ostrze, niczym rzymski legionista na warcie. Minęła godzina, za nią przemknęła następna. I, być może, jeszcze jedna...

Głęboki, wibrujący dźwięk spiżowego gongu porażając słuch Paula odbił się od ścian komnaty. I ucichł, pozo­stawiając po sobie pogłos, który zaniknął wśród mijających minut.

Umysł Paula odpłynął w niewyobrażalną dal. Rozmyślał o łańcuchach górskich, których kamienne zbocza otaczała próżnia o migających światełkach odległych osiedli na szczytach gór i światełkach, będących ognikami dalszych jeszcze, niewidocznych z Ziemi gwiazd. Jak nieuchwytny zapach płonącej wonnej żywicy, w sercu Paula obudziły się uczucia gorzkie i słodkie zarazem. Smutek i tęsknota. Ścierały się w nim miłość i pożądanie...

I nagle, gdzieś w jego jaźni, rozdzwonił się dzwonek alarmowy.

Powrócił duchem do kamiennej komnaty. Wyglądała tak jak przedtem. Bezgłośnie płonęły pochodnie, a jego oddech nadal rozpływał się niezakłócenie w nieruchomym powiet­rzu. Ale było tu coś jeszcze. W czasie gdy oddawał się snom na jawie, do komnaty zaczęła napływać czarna woda zagrożenia. Niebezpieczeństwo czaiło się w ciemnościach, tuż za kręgiem światła. Coś drgnęło w głębinach tych wód.

Nidhug i jego łuskowate plemię.

Nie byli prawdziwi. Byli iluzją, podobnie jak głębokie wody, które uczyniły z komnaty zalewaną zewsząd wysepkę.

Paul szybko zdał sobie z tego sprawę i nie żywił w tym względzie żadnych wątpliwości. Ci spośród członków Gildii, którzy posiadali umysły zdolne do takich sztuczek, potrafili nasączyć skałę emanacją strachu i obaw, postrzegalną jako gęsta i czarna woda. Pośród tych lęków, pod postacią odrażającego, pokrytego łuskami potwora i jego pomiotu, stworzyli personifikację zwątpienia w siebie. Wszystko to było grą wyobraźni, co wcale nie znaczyło, iż Paulowi nic nie grozi. Strach był śmiertelnie niebezpieczny dla umysłu, a brak wiary w siebie, co Paul doskonale wiedział, mógł popchnąć organizm do samozniszczenia. Wiedzy można użyć jak tarczy, mądrości jako broni, by jednak posłużyć się nimi, potrzebna była wielka siła ducha.

Paul zebrał się w sobie. Podnoszący się coraz wyżej przypływ fali strachu zaczął już zalewać komnatę. Jeśli pozwoli swym zmysłom ulec w tej grze złudzeń, zobaczy wkrótce, jak srebrne strumyczki przerażenia, niczym nitki rtęci, rozpełzają się po zagłębieniach nierównej posadzki. Nidhug i jego pomiot byli już bardzo blisko.

W tym momencie dźwięk gongu rozległ się po raz drugi.

Czarne wody spiętrzyły się nagle i bezładną falą runęły w głąb komnaty. Zalały Paula po kolana, objęły w pasie i po kilku sekundach sięgnęły szyi. Przelały się ponad jego głową. Dotknęły sklepienia. Pomieszczenie wypełniło się wodą.

Nadejście zbliżającego się Nidhuga zwiastowała potężna fala przypływu. Nidhug wyłonił się z wód niczym demon z mroku i w sekundę później jego potworny pysk za­blokował wejście do komnaty.

Paul kuląc się za tarczą ruszył mu na spotkanie z po­chyloną włócznią. Jak w koszmarnym śnie, gęste wody strachu i obaw spowolniły jego pchnięcie. Dobrze wymie­rzony grot włóczni przemknął pomiędzy zbliżającymi się szczękami i przejechał po pysku udręczonego smoka.

Ale mięśnie przerośniętego ramienia Paula, podobnie jak to, co nimi kierowało, były czymś więcej, niż tylko zwykłymi muskularni. Ześlizgujący się grot wyrył więc w pysku gada głęboką bruzdę, od wykręconych bólem szczęk aż po wybałuszone ślepia. W komnacie zaczęła rozpływać się gęsta chmura purpurowej krwi.

Bitwa toczyła się w coraz gęstszym mroku. Paul raz za razem, w posępnej ciszy odpierał pchnięciami nieustające ataki wroga. Stopniowo zaczął pojmować, że walka będzie trwać wiecznie i że jego przeciwnik siłę czerpie od niego samego. Aby zwyciężyć, musi zignorować wroga i zaprze­stać walki. Zrozumiawszy to, wybuchnął śmiechem.

I odrzucił precz tarczę i włócznię.

Nidhug runął na niego niczym rozpędzony pociąg. Paul stał bez ruchu. I oto potworne szczęki zatrzymały się tuż przed nim i zamknęły, jakby uderzyły w niewidzialną ścianę. Stwór zniknął.

Wody zaczęły wypływać z pomieszczenia. Z daleka do uszu Paula dotarły pierwsze tony trzeciego uderzenia w gong.

W tej samej chwili, w tym szczególnym ułamku sekundy, gdy smok rozpływał się w niebycie, a wody znikały, z mroków uderzyło w Paula coś realnego i śmiertelnie niebezpiecznego.

Nadeszło z głębin przestrzeni, w której odległości pomię­dzy najdalszymi gwiazdami są jak pierwszy krok całodzien­nej wędrówki. Nadciągnęło z szybkością, przy której prędkość światła jest zbyt mała, by można ją było zmierzyć. Nadleciało tym długim, brukowanym, wyboistym szlakiem, o którym Paul śnił po powrocie do hotelu z pierwszego spotkania z Jase'em. Było to młode, niedoświadczone i niewprawne, ale instynktownie rozpoznało swego wroga. I natychmiast zaatakowało.

Rzuciło Pauła na kolana z łatwością, z jaką olbrzym powaliłby na ziemię dziecko. Jednak zaraz potem trafiło na twardy jak stal opór nieustępliwej cząstki jaźni młodego adepta. Przez ułamek sekundy obie siły spierały się zaciekle, potem gasnący huk gongu zamknął tajemne wrota, przez które nie tracąc czasu, w ciągu mikrosekundy uciekło owo nieznane coś. Paul wolny, ale otępiały i ślepy, pozostał klęcząc na twardej, skalistej podłodze.

Odzyskawszy wzrok ujrzał białe sklepienie pokoju nad łóżkiem, w którym leżał. Z trudem przypominał sobie, jak go tu niesiono.

Pochyliła się nad nim twarz Jase'a. W jej ostrych rysach był teraz wyraz przyjaźni, którego Paul wcześniej w niej nie dostrzegał. Nieco dalej spostrzegł zatroskane oblicze białowąsego Hebera.

- Kiedy już było po wszystkim - powiedział Jase - zaskoczyłeś nas swą reakcją. Nie spodziewaliśmy się, że runiesz na ziemię.

Paul wbił w Nekromantę uporczywe spojrzenie.

- Doprawdy? - spytał. - Na pewno oczekiwaliście, że utrzymam się na nogach?

Teraz Jase zmarszczył lekko brwi.

- A dlaczegóż by nie? - odparł. - Jeśli wytrzymałeś starcie, czemu padłeś, gdy wszystko było już za tobą?

I wtedy Paul zdał sobie sprawę z tego, iż Jase i inni obserwatorzy o niczym nie wiedzieli. Osłabiony i nieco rozczarowany zamknął oczy. W końcu zaczął coś rozumieć, a to, co właśnie odkrywał, było niczym bogactwo - nie zawsze przynosiło ze sobą szczęście...

- No właśnie, dlaczego? - spytał po chwili. - Może nie przyszedłem dość szybko do siebie?


Rozdział 12



Tydzień później, odziany w zwykłą kurtkę i luźne spodnie, Paul razem z trzema innymi czeladnikami Gildii Orędo­wników siedział w sali konferencyjnej oficjalnej części Stacji Odskoczni. Przemawiał do nich krótko ostrzyżony i atletycznie zbudowany młody człowiek, niewiele starszy od samego Paula, a na pewno młodszy od dwu innych czeladników, którzy wyglądali na nieco speszonych domo­krążców z nadwagą i po trzydziestce. Czwarty z uczniów, od którego zalatywał intensywny zapach wody po goleniu, wyróżniał się znacznie wyższym od pozostałych wzrostem.

- Nie można nauczyć się Sił Alternatywnych - stwier­dził na początek instruktor, który przysiadł na brzegu stolika i spoglądał z góry na rozpartą w niskich, wygodnych fotelach czwórkę uczniów. - Podobnie, jak nie można nauczyć się podstawowej zdolności tworzenia dzieł sztuki lub istoty przekonań religijnych. Czy mówię zrozumiale?

- Ach, nauczanie! - zupełnie nieoczekiwanym, dźwię­cznym basem odezwał się czwarty z grupy, wysoki młody człowiek o ciemnobrązowych włosach. - Jakichże zbrodni dokonano w jego imieniu!

Ponieważ nie odzywał się wcześniej, pozostałych, z instruktorem włącznie, zaskoczyło nie tyle samo stwier­dzenie, co głębokość i barwa tonu głosu, jakim je wypo­wiedziano.

- Jest to dość bliskie prawdy - stwierdził instruktor po chwili milczenia. - I bardzo prawdziwe w odniesieniu do Sił Alternatywnych. Uprośćmy je aż do przesady i powiedzmy, że zasadę ich działania można zwięźle ująć tak oto: istnieje możliwość, iż elektromagnetyczne prawo trzech palców, świetnie funkcjonujące w przypadku innych osób, zawiedzie w waszym przypadku. Inaczej mówiąc, jeśli chcecie dotrzeć na szczyt góry i widzicie wiodącą nań doskonale oznakowaną i przetartą drogę, to jest to ostatni ze szlaków, jaki powinniście wybrać.

Przerwał. Wszyscy spojrzeli nań wyczekująco.

- Nie - skwitował ich spojrzenia. - Wcale nie zamierzam powiedzieć wam, dlaczego tak jest. To byłoby nauczanie. Nauczanie dobre jest dla uczniów, nie dla odkrywców. Teraz zaś macie jedyną okazję, by jako członkowie Gildii pytać o coś i szukać odpowiedzi - objął ich wszystkich uważnym spojrzeniem. - Macie wolny wybór i jeśli zechcecie, to wy możecie wyjaśnić mi, dlaczego tak jest.

- Aaa - odezwał się jeden z „domokrążców”. Wtrącił się dość nieoczekiwanie i wszyscy słuchacze zauważyli natychmiast, że jego głos, choć mocny i brzmiący dość pewnie, nie był basem ani nie miał miłej dla ucha barwy. - Ja... ehm... pojąłem, iż Siły Alternatywne są natury para-psychologicznej. Czy nie jest tak, że zajmowanie się zwyk­łymi, to znaczy... ehm... naukowymi prawami wywiera pewien niepożądany i niesprzyjający wpływ na osobowość... mam na myśli ten szczególny typ osobowości, której posiadacz może posługiwać się Siłami Alternatywnymi? - szybko zaczerpnął tchu i dodał: - To znaczy, zmienia ją w sposób zasadniczy?

- Nie - uprzejmym głosem odparł instruktor.

- Nie? Aaa... - uczeń rozsiadł się wygodniej, od­chrząknął, skrzyżował nogi, wyjął chusteczkę i hałaśliwie przedmuchał nos.

- Parapsychologia - wyjaśnił instruktor - zajmuje się tylko drobną częścią wszechświata czasu i przestrzeni. Siły Alternatywne obejmują całość i... jeszcze więcej.

- Są takie, jak ich nazwa, nieprawdaż? - spytał nagle drugi z przypominających handlarzy adeptów. - Siły lub Prawa Alternatywne to po prostu inne prawa. Jedynym zaś sposobem odkrycia innej drogi jest unikanie szlaków już ustalonych.

- Słusznie - stwierdził instruktor.

- Działanie twórcze - zadźwięczał bas drągala.

- I to jest głęboko słuszne - przyznał instruktor. Przyjrzał się uważnie każdemu z nich po kolei. - Żaden z was nie dotarłby aż tutaj, gdyby przedtem nie zademons­trował pewnych zdolności w dziedzinie Sił Alternatywnych. Zdolności te mogły być natury parapsychologicznej, jak na przykład teleportacja. Lub autentyczny talent poetycki. Może to być też szczególna wrażliwość na potrzeby roz­wijających się roślin. Nie myślcie jednak, iż chcę przez to powiedzieć, że zdolności twórcze są istotą Sił Alternatyw­nych, czy choćby kluczem do ich zrozumienia.

- Aaa - odezwał się rosły „domokrążca” - z pew­nością nie oczekuje się od nas, że zaczniemy tu pisać wiersze, hodować rośliny, czy się teleportować.

- Nie - skwitował jego wypowiedź instruktor.

- Zatem... ehm... czy chcesz przez to rzec... - na czole mężczyzny zaczął zbierać się pot - że te rzeczy, czymkol­wiek by one były, są jedynie częścią Sił Alternatywnych? I czy nie powinniśmy odnaleźć reszty? Musimy próbować?

- Owszem - odparł instruktor. - To bardzo trafne stwierdzenie, ale nie jest to w żadnym razie pełna od­powiedź...

- Nie, nie, oczywiście, że nie... - wtrącił „domokrążca”, uśmiechając się przy tym, rumieniąc i wyjmując chusteczkę. Ponownie przedmuchał nos tak energicznie, jakby trąbił na trwogę.

- ...w żadnym razie pełna odpowiedź - ciągnął nie­wzruszenie instruktor. - W rzeczy samej, jeśli nawet istnieje pełna odpowiedź, nic mi o tym nie wiadomo. W tej materii każdy zdany jest na własne domysły. Teraz zaś myślę - rzekł wstając - iż to omawianie przedmiotu ze swej natury nieomawialnego, wystarczy, by dać wam temat do rozmyślań na całe życie. O ile w ogóle nie zaszkodziliśmy wam, poprzez wszczepienie pewnych sztywnych pojęć. Pamiętajcie - jego głos i sposób bycia uległy nagłej zmianie, jakby nałożył na siebie niewidzialny płaszcz - życie jest iluzją. Czas, przestrzeń i wszystko, co istnieje, jest iluzją. Nie ma niczego, dosłownie niczego, poza Siłami Alternatywnymi.

Umilkł nagle. Czeladnicy wstali i ruszyli do wyjścia. Gdy Paul mijał instruktora, ten wyciągnął rękę i dotknął ramienia adepta.

- Chwileczkę - odezwał się instruktor. Paul odwrócił się ku niemu. Tamten poczekał, aż pozostali wyjdą z pokoju. - W ogóle się nie odzywałeś - stwierdził.

- I owszem - odparł Paul. - To prawda.

- Wolno spytać, dlaczego?

- Jeśli dobrze pamiętam - rzekł Paul - kluczowym słowem w książce Blunta jest destrukcja.

- Tak jest.

- My zaś - stwierdził Paul spoglądając na instruktora z wyżyn swego wzrostu - mówiliśmy o tworzeniu.

- Mmmm... - odezwał się instruktor, kiwając z namys­łem głową. - Pojmuję. Sądzisz, że ktoś tu kłamie?

- Nie - zaprzeczył Paul. Poczuł nagłe osłabienie, które nie było słabością fizyczną. - Po prostu nie było o czym mówić.

Instruktor spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Teraz ty mnie zdumiewasz - powiedział wreszcie. - Nie rozumiem cię.

- Sądzę - wyjaśnił spokojnie Paul - że omawianie czegokolwiek nie ma sensu.

Instruktor potrząsnął głową.

- Nadal cię nie rozumiem - powiedział. - Ale to nic nie szkodzi - uśmiechnął się. - W Gildii jest tak: Jeśli jesteś wierny sobie, nie musisz niczego wyjaśniać innym.

Poklepał Paula po ramieniu.

- Śmiało, człowieku! - powiedział na pożegnanie.



Wracając do swego pokoju, co polecił mu Jase, w przy­padku, gdyby nie miał nic innego do roboty, Paul szedł pomostem ponad salą łączności w służbowej części Stacji. Miał kiepskie pojęcie o tym, co działo się w trzystopniowym akceleratorze, który zajmował obszerną, wysoką na pięć pięter jaskinię, gdzie rurę głównego urządzenia otaczały kilkunastometrowe ściany aparatury pomocniczej. Paul wiedział tylko, a wiedzę czerpał z wiadomości telewizyjnych i magazynów popularnonaukowych, że zasada działania urządzenia opiera się na przesyłaniu tam i z powrotem pęku energii o wysokim stopniu koncentracji, dopóki ów pęk nie osiągnął prędkości bliskiej szybkości światła. Następowało wtedy „przebicie”, pęk energii znikał stając się punktem nie-czasu, podążającym w tym samym kierun­ku. Punkt ów, odpowiednio zsynchronizowany z punktem nie-czasu w laboratorium Kompleksu Kwatery Głównej Inżynierii Światowej, tworzył ścieżkę natychmiastowej, bezczasowej transmisji.

Ponieważ ów punkt nie-czasu posiadał konkretne wy­miary fizyczne, można było tym sposobem przesyłać przed­mioty różnych rozmiarów ze stacji nadawczej na Ziemi do stacji odbiorczej na Merkurym. Z pewnych powodów istniała krytyczna odległość, która musiała dzielić obie stacje - Mars i Wenus były położone zbyt blisko Ziemi. Stacje, które zbudowano na tych planetach, nie spełniły oczekiwań. Teoretycznie baza na Merkurym mogła być zaopatrywana wprost z Kompleksu Inżynierii Światowej we wszystko, co było jej potrzebne. Jednakże nie wykorzys­tywano tej możliwości. Akcelerator używano tylko do eksperymentów na końcu ścieżki transmisyjnej. Większość materialnych potrzeb Stacji zaspokajano drogą eksploatacji gleby i skał Merkurego.

Przesyłanie istot żywych, w tym i ludzi, było możliwe i wykonalne. Niestety, reakcje tych, którzy wypróbowali ów sposób, były dość różne; od szaleństwa i śmierci do trwałego urazu psychicznego. Natomiast nieliczni, którzy wyszli z tego cało, nie godzili się na żadne ponowne próby. Mówi, iż doznawali pozbawionego poczucia upływu czasu wrażenia rozpraszania się ich jaźni w nieskończoność, po którym następowało sku­pianie świadomości w punkcie odbiorczym. Niewiele pomagało używanie środków uspokajających lub na­sennych - uraz psychiczny stawał się wtedy śmiertelnym szokiem. Lekarze zapewniali, iż pracują nad pewnymi środkami odurzającymi i problem zostanie niebawem rozwiązany. Na razie jednak w tunelu nie było widać światełka.

Tymczasem do pobliskich gwiazd, o których wiedziano, że posiadają systemy planetarne, wysyłano poruszające się z szybkością podświetlną statki bezzałogowe. Statki te wiozły na swych pokładach zestawy automatów, zdolnych po wylądowaniu na odpowiedniej planecie założyć tam stację odbiorczą. Jeśli medycyna zdoła kiedykolwiek uporać się z problemem szoku psychicznego, system transportowy będzie gotów w porę.

Wszystko to jednak niewiele Paula obchodziło. Spojrzał na urządzenie i poszedł dalej. Odczuł tylko, jak zawsze gdy tędy przechodził, emanującą od aparatury aurę łagodnego, przyjemnego podniecenia. Było to uczucie podobne do tak zwanej elektryzacji powietrza przed burzą, spowodowanej nie tylko obecnością jonów, ale również kontrastem światła i mroku, kiedy ciemne chmury zasnuwają stopniowo jasne niebo.

Paul minął akcelerator i wkroczył w rejon węższych korytarzy i pomieszczeń mieszkalnych. Przeszedł też obok podwójnych, zbudowanych z przezroczystego plastyku drzwi śluzy basenu kąpielowego. Ponieważ woda była cenna, pomieszczenie z basenem stanowiło osobny system zamknięty, niezależny od reszty stacji. Wyposażono je także w urządzenia zwiększające grawitację Merkurego, by można było pływać i nurkować tak jak na Ziemi. Jedyną osobą kąpiącą się teraz była Kantela. Gdy przechodził obok, zobaczył jak wdzięcznym ruchem skacze z niższej trampoliny. Zatrzymał się, by niewidoczny dla niej, patrzeć, jak płynie ku brzegowi basenu, tuż obok szklanej ściany, przy której stał. W kostiumie kąpielowym wydawała mu się bardzo zgrabna i przez chwilę Paul głęboko odczuł własną samotność.

Ruszył dalej, zanim zdążyła wspiąć się po drabince i zobaczyć go. Gdy dotarł do swego pokoju, zauważył od razu przypiętą do drzwi kartkę: „Wykład wstępny. Sala numer osiem, poziom osiemnasty, po obiedzie, godz. 13.30”.



Wykład wstępny odbył się w jeszcze innej sali konferen­cyjnej niż poprzednie spotkanie. Prowadził go mężczyzna po sześćdziesiątce, który wyglądem i zachowaniem przypo­minał doświadczonego nauczyciela akademickiego. Przy­siadł na niewysokim podwyższeniu i spojrzał z góry na audytorium składające się z Paula, trzech mężczyzn, którzy towarzyszyli Formainowi ostatnim razem oraz sześciu innych ludzi. Wśród tych nowych znajdowała się młoda kobieta tuż po dwudziestce, niezbyt ładna, ale o zaskakująco radosnej twarzy, na której doskonale odbijały się wszystkie uczucia. Prowadzący zajęcia przedstawił się jako Leland Minault i nie zaczął od wykładu. Poprosił natomiast o zadawanie mu pytań.

W tym momencie, jak zwykle w takich wypadkach, zaległa cisza. Przerwał ją w końcu jeden z pięciu nie znanych Paulowi mężczyzn.

- Nie rozumiem, jaki związek ma Gildia Orędowników z Projektem Odskoczni i tutejszą Stacją - powiedział. Leland Minault spojrzał na pytającego zezując tak, jakby na nosie miał niewidoczne binokle.

- To - rzekł - jest stwierdzenie, nie pytanie.

- No dobrze - przyznał rozmówca. - Czy Gildia Orędowników popiera działalność Stacji Odskoczni albo czy prowadzi badania nad sposobami wydostania się w przestrzeń międzygwiezdną?

- Nie - odparł Minault.

- Cóż więc w takim razie - pytał dalej tamten - robimy tutaj?

- Jesteśmy tu - rzekł Minault starannie dobierając słowa i składając dłonie na swym nieco zbyt wypukłym brzuchu - ponieważ machina nie jest człowiekiem, o prze­praszam, istotą ludzką. Istota ludzka bowiem, jeśli umieści się ją w miejscu takim jak, powiedzmy, Merkury, w warun­kach, które pozostają w absolutnej niezgodzie z celem, dla jakiego ją tam umieszczono, prędzej czy później zacznie się rozglądać i dopatrywać ukrytych związków.

I uśmiechnął się promiennie do rozmówcy.

- Wtedy zaś - ciągnął dalej - istnieje możliwość, że po otrzymaniu właściwej odpowiedzi, istota owa przemyśli problem głębiej, zamiast po prostu przełknąć gotową formułkę. Co być może stanie się waszym udziałem, jeśli zależy wam tylko na informacji.

Wszyscy obecni wymienili uśmiechy.

- Niech będzie - poddał się ten, co zadał pytanie. - Każdy z nas mógł dać się naciąć. Nadal jednak nie otrzymałem odpowiedzi.

- Słuszna uwaga - rzekł Minault. - Cóż, sedno w tym, że istota ludzka reaguje tak, a nie inaczej z powodu wrodzonej ciekawości. Machina zaś, nazwijmy ją monstrum technologicznym, może posiadać najróżniejsze cechy, ogra­niczona jest jednak brakiem wrodzonej ciekawości. Ten talent zarezerwowano wyłącznie dla istot żywych.

Przerwał ponownie. Słuchacze milczeli.

- Nasz obecny świat - podjął po chwili Minault - znajduje się w krzepkim uścisku mechanicznego potwora, którego głową, jeśli zgodzicie się na to określenie, jest Kompleks Inżynierii Światowej. Potwór ów jest nam wrogi i może nas aż nazbyt swobodnie śledzić. Na przykład, poprzez każdą transakcję, jakiej dokonujemy za pomocą kart kredytowych, lub za każdym razem, gdy używamy środków transportu publicznego, jemy posiłek, czy wynaj­mujemy mieszkanie, słowem tak długo, dopóki pozostajemy na Ziemi. Kompleks zaopatrzeniowy tu, na Stacji Od­skoczni, oficjalnie jest częścią Kompleksu-Matki tam, na Ziemi. W istocie jednak obecnie obie planety nie mają żadnego kontaktu, poza eksperymentalnym łączem trans­portowym - obdarzył całą grupę szerokim uśmiechem. - Tak więc - ciągnął dalej - kryjemy się tutaj pod pozorami uczestnictwa w Operacji Odskocznia. Właściwie to w chwili obecnej kontrolujemy tę operację. Nie interesuje nas ona, po prostu służy jako zasłona dymna. Oczywiście, nasza obecność intryguje tych pracowników Stacji, którzy nie są członkami Gildii. Machina jednak, jako się rzekło, nie reaguje tak jak istota ludzka. Jeśli czegoś nie widzi, zakłada po prostu, że tego nie ma i nie zagląda, nie szpera po mrocznych kątach dlatego tylko, iż mogłaby natknąć się tam na wrogów.

Czyjaś dłoń uniosła się w górę. Odwróciwszy głowę Paul spostrzegł, że należała ona do tej energicznej, młodej dziewczyny.

- Tak? - spytał Minault.

- To nie ma sensu - powiedziała. - Kompleks Inżynierii Światowej jest zarządzany przez ludzi, nie przez machiny.

- A, tak - odparł Minault. - Ale mówiąc to, za­kładasz jednak, że sprawami kierują Naczelny Inżynier Świata i jego zespół. Tak nie jest. Oni są kontrolowani przez naukowców, którzy z kolei ulegają... użyjmy tej nazwy dla wygody, Kompleksowi Ziemi, bez którego oni sami nie mogą istnieć.

Dziewczyna zmarszczyła brwi.

- Czyżbyś twierdził - zawahała się na moment, jak pływak mający zamiar dać nura do zimnej wody, wyraźnie zaskoczona niezwykłością tego, co zamierzała powiedzieć - że Kompleks-Matka posiada inteligencje?

- O, jestem tego całkowicie pewien - beztrosko oznaj­mił Minault. - Posiada on fantastyczną wiedzę, a także coś w rodzaju śladowej inteligencji. Nie sądzę jednak, żeby właśnie o nią ci chodziło. Chciałabyś się dowiedzieć, czy Kompleks-Matka, albo, jak wielu zaczęło nazywać go ostatnio, Superkompleks, posiada świadomość i własną osobowość.

- No... owszem - przyznała się.

- Tak myślałem. Cóż, odpowiedź na to pytanie, droga pani i wy, drodzy panowie, jest dość zaskakująca. Jak najbardziej, posiada.

Cała grupa, przysłuchująca się dotąd w milczeniu sokratejskiemu dialogowi dziewczyny i Minaulta, ocknęła się raptownie i odpowiedziała pomrukiem niedowierzania.

- O, nie w rozumieniu ludzkim, nie w rozumieniu ludzkim - rzekł Minault uspokajająco. - Nie zamierzam nadużywać waszej łatwowierności. Na pewno jednak wszys­cy, wcześniej czy później, pojmiecie, iż machinie owej niezbędna była zdolność elementarnego rozumowania, a do tego trzeba było osiągnąć pewien stopień komplikacji systemu. I dlaczegóż by nie? Poręcznie jest mieć machinę, która potrafi rozumować i stopniowo nauczy się nie powtarzać swych popełnionych już błędów.

- Aaa - odezwał się rosły, sprawiający wrażenie domokrążcy uczeń, poznany przez Paula na wcześniejszych zajęciach. - W takim przypadku nie potrafię dostrzec... może inaczej... wynikł z tego problem kontroli, której wolelibyśmy uniknąć. Czy nie tak?

- Ja tylko - zastrzegł się Minault, zerkając na pytają­cego - wyjaśniani, w jaki sposób Kompleks-Matka uzyskał osobowość.

- Och, rozumiem - powiedział tamten i oparłszy się wygodniej tradycyjnie przedmuchał nos.

- Twoje pytanie było dobre, choć nieco przedwczes­ne - stwierdził Minault. - W tej chwili musicie pojąć, co mam na myśli mówiąc o ego machiny. Pomyślcie o rozras­tających się i sterowanych przez komputery Kompleksach, jak o zwierzęciu, którego zadaniem jest coraz częstsze wyręczanie ludzkości w jej staraniach o utrzymanie się przy życiu i dobrobyt. Zespół owych Kompleksów rozrasta się, stając się środkiem, za pomocą którego ludzkość może istnieć i opływać w dostatek. Rozrasta się więc, aż w końcu powstaje potrzeba wbudowania weń pewnej umiejętności samodzielnego rozumowania, tak by, na przykład, nie ustalał pięknej pogody w Kalifornii, kiedy może to spowo­dować huragany na kanadyjskich polach uprawnych. Jeśli zaś daliśmy mu aż tyle samodzielności, jaki jest następny, logiczny krok?

- Instynkt samozachowawczy? - spytała szybko dziew­czyna, podczas gdy „domokrążca” chrząkaniem przygoto­wywał swą krtań do kolejnego „Aaa”.

- Całkiem słusznie.

- Aaa, powinienem więc sądzić, iż będzie on uważał działania ludzkie, które przeczą jego wnioskom, za... jak by to rzec... żwir wrzucony do dobrze pracującego mechanizmu?

- Czy będzie on posiadał aż tyle wyobraźni? - spytała dziewczyna. Ona i „Aaa” patrzyli na Minaulta. który siedział odprężony i zerkał na nich zmrużywszy powieki.

- Właściwie, nie miałem na myśli wyobraźni. Aaa, to był przykład.

- I całkiem niezły - powiedział Minault, przerywając dziewczynie, która otwierała już usta, by coś wtrącić. - Kompleks-Matka jest czymś w rodzaju dobrodusznego i pełnego dobrych zamiarów potwora, którego jedynym pragnieniem jest udławić nas nadmiarem usług i dóbr. Jest to rodzaj machiny, która nie ma wytyczonego wyraźnie celu, ale która przejawia instynkt samozachowawczy i ten­dencję do coraz szerszego pojmowania dobra ludzkości i dbania o to dobro. Nas, członków Gildii Orędowników oraz wszystkich tych, którzy manifestują swą niezależność poprzez zażywanie narkotyków, przyłączanie się do wspól­not kultowych lub żyją w inny, nie zaplanowany przez niego sposób, uważa on za rodzaj żwiru, ciśniętego do gładko pracującego urządzenia. Żwir ten, któregoś dnia, trzeba będzie usunąć.

Spojrzał na tył grupki słuchaczy.

- Tak? - spytał.

Paul obejrzał się i spostrzegł, iż siedzący z tyłu młody, opalony człowiek opuszcza właśnie rękę.

- Sądzę - stwierdził on - iż to głupota zadawać sobie tyle trudu, by przeciwstawić się kupie urządzeń dostaw­czych, nieistotne, jak bardzo skomplikowanych.

- Mój młody, drogi przyjacielu - rzekł Minault. - My, z Gildii Orędowników nie przeciwstawiamy się kupie urządzeń dostawczych. Przeciwstawiamy się idei coraz popularniejszej od paru setek lat, iż szczęście rasy ludzkiej polega na coraz ciaśniejszym zawijaniu jej w pieluchy cywilizacji technologicznej - przerwał na chwilę. - Sądzę, że na razie macie dość tematów do przetrawienia. Propo­nuję, byście to wszystko gruntownie przemyśleli.

Zszedł z podium i ruszył do wyjścia. Audytorium również wstało z miejsc. Gdy Paul tuż za Minaultem przeciskał się przez drzwi, spostrzegł, że dziewczyna szarpie rosłego „domokrążcę” za guzik kurtki.

- Myślę, że mylisz się całkowicie, jeśli sądzisz, iż Kompleks-Matka ma jakąkolwiek wyobraźnię - rzekła poważnym tonem.


Rozdział 13



Czy zdarzało ci się mieć do czynienia z materiałami wybuchowymi? - spytał chudy instruktor o opalonej twarzy. Trzymał on w dłoni paczkę miękkiego, samo­przylepnego żelu z wetkniętym weń detonatorem z trzyminutowym lontem.

- Zdarzało się - odparł Paul.

Stali na krawędzi doskonale realistycznej imitacji prze­paści w górach, głębokiej na jakieś dwieście metrów, ponad którą przerzucono pajęczynę mostu zbudowanego z przęseł magnezowych. Kraniec mostu, przy którym znajdowali się Paul i instruktor, osadzono w skrzyni z drewnianych bali, wypełnionej odłamkami skał. Przy­czółek wysunięty był na odległość ponad pięciu metrów poza krawędź skały.

- Taką ilość plastyku - rzekł instruktor ważąc materiał w dłoni - można, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, przenieść w walizeczce czy dyplomatce. Ładunek ten ma dość mocy, by przeciąć wybuchem dwie lub trzy drewniane belki albo jedną, czy dwie metalowe sztaby, które tu widzisz. Jak zabrałbyś się do całkowitego zniszczenia tego tu mostu?

Paul ponownie spojrzał na rozciągającą się przed nim konstrukcję. Podczas ubiegłych dziewięciu dni przeszedł przez kilka sesji - było to jedyne słowo, opisujące rzecz właściwie. Wyglądało to na zbiór zajęć z dziwnie odległych przedmiotów, z których niejeden pozornie nie miał żadnego związku z Gildią Orędowników. Najdłużej trwające zajęcia nie przekroczyły dwudziestu minut, informacje zaś, jakich dostarczały, były mgliste i niejasne. W istocie nie było pewne, czy sesje miały dostarczyć adeptom informacji, czy też poddawać ich testom. Skład audytorium był różny za każdym razem. Na swój użytek Paul uznał, że celem było jedno i drugie. Prawdopodobnie chodziło też o pobudzenie umysłów adeptów. Żywił przekonanie, że niektórzy z jego towarzyszy byli w zmowie z prowadzącymi zajęcia. Do niektórych sesji idealnie pasowało określenie „stek nonsen­sów”.

Na przykład sesja obecna; on sam na sam z instruktorem, materiałem wybuchowym i repliką mostu znajdującego się gdzieś na Ziemi. Czy miał to być instruktaż, test, jakaś bzdura, czy może coś innego?

Most i przepaść wykonano doskonale. Musiał to być w dużej części hologram, sceneria ta w żaden sposób nie dałaby się bowiem odtworzyć tu, głęboko pod powierzchnią Merkurego. Oczy Paula spoglądały na głęboką, może ćwierćkilometrową przepaść, z której dobiegał odległy ryk górskiej rzeki. Powietrze było rozrzedzone i suche, jak wszędzie na dużych wysokościach. Na niebie nie dostrzegł żadnych chmur.

Problem polegał na tym, iż Paul nie wiedział, co z tego było prawdziwe, a co złudzeniem. Jeśli prawdziwy był blok materiału wybuchowego i jeśli miał on zostać zdetonowany w małej komorze podziemnej o rozmiarach podobnych do rozmiarów pomieszczeń, w których Paul odbywał ostatnie sesje, to koniecznie trzeba będzie odwołać się do Sił Alternatywnych, by objaśnić powód, dla którego Paul i instruktor mieliby przeżyć eksplozję. Paul położył dłoń na drewnianym przyczółku mostu i wyjrzał za krawędź przepa­ści. Jego wzrok zagubił się w zasnutej oparami głębinie. Jeśli miał wierzyć swym zmysłom, od dna dzieliła go duża odległość. Ile dokładnie, tego nie potrafił określić. Ale poza krawędzią przepaści naprawdę czuło się głębię. Z drugiej strony, przedmioty, których dotykał dłonią sprawiały wrażenie rzeczywistych, ale wrażenie to było podszyte fałszem.

- Cóż... - zaczai - nie jestem specem od mostów. Ale sądzę, że sztuka polega na zerwaniu tej belki - pokazał. - Jeśli jej koniec poleci w dół i wyłamie tamtą, to całość runie w przepaść.

- Nieźle wykombinowane - ocenił instruktor. - A jak zabrałbyś się do zerwania go od naszej strony?

- Podejrzewam - odparł Paul wskazując miejsce, w którym koniec przyczółka łączył się z magnezowym dwuteownikiem - że jeśli rozwalimy go właśnie tutaj, przecinając wybuchem ten dźwigar, to ciężar reszty kon­strukcji skręci ją w dół, załamie i rozerwie drugi łuk nośny. Wtedy runie cały ten koniec mostu.

- Doskonale - instruktor podał Paulowi blok plasty­ku. - Zobaczmy, jak sobie z tym poradzisz.

Paul ponownie przyjrzał się mostowi. Następnie wetknął plastyk za pasek od spodni i zaczął wspinać się po belkach przyczółka. Brak jednej dłoni nie przeszkadzał mu aż tak bardzo, jak mogło się to wydawać instruktorowi. Siła, którą dysponowało prawe ramię, pozwalała Paulowi utrzy­mać ciężar ciała pod kątami nieosiągalnymi dla przeciętnego wspinacza. Kiedy dotarł na miejsce, zatrzymał się, pozornie po to, by odetchnąć, w istocie zaś dla uporządkowania myśli.

Nadal wyczuwał, że z mostem jest coś nie tak. Oddzielił nieznacznie drzazgę od belki, na której siedział i zrzucił ją w dół. Opadała łagodnie, dopóki nie stracił jej z oczu jakieś dziesięć, może piętnaście metrów niżej. Cóż, przynajmniej odległość pod nim nie była złudzeniem. Raz jeszcze przyjrzał się miejscu, w którym powinien przymocować ładunek.

Był to punkt tuż powyżej pojedynczej, ostatniej belki przyczółka. Aby wykonać zadanie, będzie musiał stanąć na tej belce i umieścić plastyk tam, gdzie stykała się ona z magnezową szyną nośną w kształcie dwóch liter „T” połączonych podstawami. Ruszył dalej. Wspiął się na dwuteownik, wychylił i znalazł się nad belką. Trzymając się metalu, ostrożnie opuścił stopy, aż oparły się na belce.

I wtedy, tak dyskretnie, jak to było możliwe, nie pusz­czając dwuteownika, obiema stopami zaczął coraz silniej naciskać belkę.

Drzewo pękło z rozdzierającym trzaskiem. Belka nagle umknęła mu spod stóp i Paul zawisł na wyciągniętej ręce, uczepiony dwuteownika. Przez chwilę widział pod sobą obracającą się i obijającą o ściany przepaści belkę, na której miał stanąć, aż wreszcie ta znikła nagle jakieś dwadzieścia metrów niżej. Wisząc spojrzał na miejsce, w którym dolną część belki połączono z górną za pośred­nictwem metalowej obejmy umocowanej czterema grubymi, magnezowymi nitami.

W drewnie górnej połowy belki nie dostrzegł ani dziur po nitach, ani nawet zerwanych nitów. Widział tylko złamany koniec drewnianego kołka klinowego o grubości zaledwie kilku milimetrów.

Łatwo podciągnął się na szynę ze stopu magnezu. Most trzymał się pewnie, najwidoczniej zrównoważono go na podporach inaczej, niż wydawało się to na pierwszy rzut oka. Paul wspiął się do instruktora, na stały grunt i podał mu paczkę plastyku.

- I co teraz? - spytał.

- Cóż... - odparł instruktor. - Wrócimy na górę do biur. Nie wiem, co powie twój mistrz, to jego sprawa. Jeśli jednak chodzi o mnie, powiedziałbym, że zdałeś.

Opuścili górską makietę sytuacyjną i powróciwszy do oficjalnej części Stacji, podjechali windą kilka pięter. Paul odniósł wrażenie, że znaleźli się tuż pod powierzchnią, o ile nie na niej samej. Wrażenie to potwierdziło się, gdy weszli do pomieszczenia biurowego, gdzie znajdowało się praw­dziwe okno, przez które widać było żółtawy zmierzch i czarcie ogrody rozciągające się wokół Stacji na powierz­chni Merkurego.

Byli tu Jase, Heber i kilku ludzi, których Paul nie znał. Instruktor polecił Paulowi poczekać przy wejściu, a sam ruszył dalej i przez chwilę mówił coś do tamtych ściszonym głosem. Potem Jase z instruktorem przeszli do jednego z biurek i zaczęli przeglądać leżące na nim akta. Do Paula dotarły słowa: „uczeń” i „test”.

- Podejdź tu do okna - polecił Jase.

Paul usłuchał. Szczupły Nekromanta był w tak wesołym nastroju, w jakim Paul go jeszcze nie widział. Mimo to w ruchach Warrena nadal była czujność czyhającego na mysz kota.

- Siadaj.

Paul usiadł więc w niskim, miękkim fotelu. Jase rozsiadł się w drugim, stojącym naprzeciwko.

- Stałeś się obecnie - zaczął Jase, bacznie obserwując Paula swymi ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami - pełnoprawnym członkiem Gildii Orędowników. Zanim przy­szedłeś do mnie, miałeś określony pogląd dotyczący ciebie samego i twego utraconego ramienia. Teraz wyjaśnię ci, jak naprawdę wygląda sytuacja widziana oczyma kogoś, kto jak ja, jest biegły w prawach Sił Alternatywnych... - przerwał na moment. - Zamierzałeś coś powiedzieć? - spytał.

- Nie - odparł Paul.

- Doskonale - rzekł Jase. - Sprawa ma się tak. W zakresie Sił Alternatywnych posiadasz zdolności, które prawdopodobnie są natury parapsychologicznej. Kiedy spotkałem cię po raz pierwszy, powiedziałem ci, a do moich zdolności zalicza się umiejętność oceny charakteru, coś o twej zdumiewającej arogancji.

Paul zmarszczył brwi. To, że Nekromanta nazwał go aroganckim, odstawił na boczny tor pamięci. Była to jedyna rzecz, z którą nie mógł się pogodzić.

- Teraz lepiej już pojmuję powody, dla jakich powi­nieneś być arogantem - ciągnął Jase. - Nie miałem pojęcia, żaden z nas, zwykłych członków Gildii, nie miał pojęcia o granicach twych zdolności. Nie mieliśmy jednak wątpliwości co do ich charakteru. Twoje umiejętności polegają na wykorzystywaniu Sił Alternatywnych do prawie doskonałej obrony samego siebie. Próbowaliśmy wszystkiego, prócz bezpośredniego zamachu na twe życie. Wyszedłeś z tego obronną ręką. Powiedz mi, czy dałbyś radę objaśnić słowami, co wzbudziło twoje podejrzenia tam na belce, nad przepaścią? Nie proszę, byś mi to wyjaśnił, pytam jedynie, czy myślisz, że potrafiłbyś mi to wyjaśnić?

- Nie - odparł Paul po namyśle. - Sądzę, że nie.

- Tak właśnie sądziliśmy. No dobrze. To, co zechcesz zrobić z twoimi umiejętnościami, zależy teraz tylko od ciebie. Ja osobiście mniemam, iż powodem, dla którego nie przyjmuje się u ciebie przeszczep lewej ręki, jest związane z nim niebezpieczeństwo, które w tym przeszczepie widzą twoje mechanizmy obronne. Jeśli umiałbyś określić, jakiego rodzaju jest owo zagrożenie, to może potrafiłbyś znaleźć sposób na uniknięcie go i następne ramię, które kazałbyś sobie wszczepić, przyjęłoby się zamiast obumierać.

Przerwał. Paul odniósł wrażenie, że po raz pierwszy, od chwili kiedy się poznali, Jase jest lekko zbity z tropu.

- Jak już powiedziałem - odezwał się znowu Nekro­manta; mówił nieco wolniej niż zwykle - we wszystkim, oprócz nazwy, jesteś teraz członkiem Gildii. Pracowaliśmy nad tobą nie tylko tutaj, ale i na Ziemi. Jeśli zechcesz wrócić, będziesz musiał stawić czoło policyjnemu śledztwu w sprawie śmierci Kevina Malorna, tego człowieka w Koh-I-Nor, któremu miałeś dostarczyć narkotyki.

- Zastanawiałem się nad tym - rzekł Paul.

- Już nie musisz - stwierdził Jase. - W dziale muzycznym księgarni Zarządu Kompleksu Chicago istnieje zapis, stwierdzający, że nabyłeś tam taśmę z nagraniem pewnej pieśni, dokładnie w chwili, kiedy zabito Malorna. Jedyne, co powinieneś zrobić, to pojawić się tam i poświad­czyć prawdziwość tego faktu. Ponieważ zapisy dokonywane są automatycznie, powszechnie uważa się, że nie można ich zafałszować. Tak więc, po upływie godziny od momentu pojawienia się w Chicago, będziesz wolny od podejrzeń w związku ze śmiercią Malorna.

- Rozumiem - rzekł Paul. - Ta taśma z pieśnią... czy nie chodzi przypadkiem o tę, gdzie Kantela śpiewa coś o kwieciu jabloni!

Jase zmarszczył brwi.

- I owszem - przyznał. - W rzeczy samej, tak. A co?

- Nic - odparł Paul. - Słyszałem to nagranie, ale nie do końca.

- Wybór był dość oczywisty - rzekł Jase. - Zapis wskazuje mój numer kredytowy. Kupowałeś na moją prośbę. To naturalne, ponieważ Kantela i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi, a pieśń skomponował dla niej Blunt.

- Blunt?

- No tak - Jase uśmiechnął się cierpko. - Nie wiedziałeś, iż Wielki Mistrz komponował muzykę?

- Nie.

- On robi mnóstwo rzeczy - stwierdził Jase z cie­niem kpiny w głosie. - Tak czy inaczej, możesz bez przeszkód wracać na Ziemię, gdzie będziesz cieszył się pełną wolnością. Oczywiście, z jednym wyjątkiem; jako członek Gildii powinieneś wykonywać rozkazy mistrzów, takich jak ja.

- Pojmuję - bez entuzjazmu zgodził się Paul.

- Czyżby? - odparł Jase i westchnął. - Nie, myślę, że nie. Niczego, psiakrew, nie pojmujesz! Czy mógłbyś bez żadnych uprzedzeń posłuchać mnie choć przez pięć minut?

- Oczywiście - zgodził się Paul.

- Doskonale - rzekł Jase. - Ludzkość otrzymała impuls pobudzający w czasach Renesansu. Wtedy to zainicjowano dwa procesy intelektualne. Jeden z nich zintensyfikował badania naukowe, które pchnęły Ludzkość na drogę cywilizacji technicznej. Celem tej drogi jest zbudowanie Ludzkości domu i utrzymywanie jej w nim, dobrze odkarmionej i szczęśliwej dzięki wykorzystaniu machin.

- Co, jak rozumiem, jest rzeczą zlał - spytał Paul.

- Ależ nie - odparł Jase. - Nie ma niczego złego w podpieraniu się protezami, kiedy nie ma zamienników. Ty jednak, na przykład, wolałbyś mieć ramię z krwi i kości, nieprawdaż?

- Cóż dalej?

- Stało się tak, iż w procesie rewolucji technologicznej pierwotna rola machin uległa zmianie. Zaczęto je uważać nie za środek do osiągnięcia pożądanego celu, ale za część celu samą w sobie. Proces ten uległ przyspieszeniu w dzie­więtnastym stuleciu, a rozkwitł w pełni w dwudziestym. Człowiek zaczai żądać coraz większych i szerszych usług od technologii, a ona ich dostarczała. Ceną za to były kolejne ustępstwa w dziedzinie indywidualnych, ukrytych zapasów energii ludzkiej. W końcu, za naszych czasów, technologia stała się czymś bardzo zbliżonym do religii. Zostaliśmy schwytani w jej pułapkę, co nas tak osłabiło, iż wmawiamy sobie, że jest to jedyny możliwy sposób życia. Że innej drogi po prostu nie ma.

- Ja... - zaczai Paul i umilkł.

- Właśnie, „Ja” - przytaknął Jase. - To aroganckie „Ja” z wbudowanymi weń cechami, umożliwiającymi prze­trwanie. Inni ludzie nie są jednak tacy jak ty.

- To niezupełnie to, co chciałem powiedzieć - żachnął się Paul.

- Nieważne - uciął Jase. - Nie chodzi o ciebie, ale o świat, zdany na łaskę nieustannie rozwijającego się systemu technologicznego.

- Który ma być celem ataku Gildii?

- Ataku? - zdziwił się Jase. - Gildia Orędowników została założona przez Blunta po to, by chronić jej członków przed atakami systemu.

- Innymi słowy - zauważył Paul - wasi członkowie wyrastają z tradycji innej, niż technologiczna.

- Trafna uwaga - przyznał Jase spokojnie. - Wyras­tają z innej tradycji. Tak jak ty.

Paul spojrzał na Nekromantę badawczo, ale wyraz ciemnej twarzy Jase'a był szczery jak nigdy przedtem.

- Powiedziałem, że w czasach Renesansu zainicjowano dwa procesy - ciągnął niewzruszenie Jase. - Jeden zaowocował powstaniem korzeni systemu, który dał po­czątek naszej cywilizacji technicznej, utrzymującej, iż jest tylko jeden sposób życia dla Człowieka: być rozpieszczanym przez machiny. Drugi proces zapoczątkował wszystkie inne systemy, a w tym zasadę wolności, która leży u podstawy Sił Alternatywnych. Pierwszy proces czyni Człowieka pod­miotem, drugi uznaje jego supremację.

Spojrzał na Paula, jakby czekając na jego reakcję.

- Nie sprzeciwiam się idei supremacji - stwierdził Paul.

- Gdy wszyscy z Wujem Charlie na czele - mówił dalej Jase - coraz bardziej wielbili i ubóstwiali machinę, kilku utalentowanych ludzi utrzymywało, że Człowiek stanął u progu boskości, ale proces ten nawet się nie zaczai. W każdym pokoleniu działał jakiś geniusz, a geniusz ma zawsze do czynienia z Siłami Alternatywnymi. Niestety, po pewnym czasie machina obrosła w piórka na tyle, by zacząć deptać geniuszom po piętach, co sprowadza nas do chwili obecnej, Paul.

- Wydaje mi się, że cały czas do niej zmierzaliśmy - zakpił Paul, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu.

- Sądziłem, iż obiecałeś wysłuchać mnie bez uprze­dzeń - żachnął się Jase.

- Przepraszam.

- No dobrze - udobruchał się Nekromanta. - Od­powiedz mi na jedno pytanie. Przypuśćmy, że jesteś osob­nikiem, żyjącym w jednym z pokoleń, do mniej więcej pięćdziesięciu lat wstecz, którego zdolności i skłonności popychają go do czegoś większego, niż to, co jest osiągalne dla ogółu ludzi w tym czasie. Cóż się stanie?

- Słucham bez uprzedzeń - powiedział Paul.

- Taki człowiek mógł ulec tendencji ogólnej i odrzucając swe zdolności, zginąć jako jednostka. Mógł też wznieść się ponad przeciętność i unosić się nad masami dzięki swym nadzwyczajnym umiejętnościom. Zgoda?

Paul przytaknął kiwnięciem głowy.

- Innymi słowy, może on wygrać lub przegrać swą prywatną bitwę z opinią publiczną swoich czasów - Jase ponownie spojrzał na Paula, który znów skinął głową. - W naszych czasach taki osobnik nie przeciwstawia się opiniom lub nastawieniom współobywateli. Przeciwko sobie ma poglądy, które zrodziły się i rozwinęły w mechanicznym monstrum, z którym nie można się spierać, czy dyskutować i którego nie da się przestroić. Człowiek ów nie ma szans na zwycięstwo, podobnie jak nie może wygrać ten, co idzie z gołymi rękami na spychacz. Człowiek ten nie może się nawet poddać, bo buldożer nie zna pojęcia kapitulacji. Spychacz zna jedynie pojęcie wykonanego zadania.

Jase oparłszy obie dłonie na kolanach, pochylił się ku przodowi. Emocje, jakie teraz przeżywał, ugodziły Paula jak grot strzały.

- Nie pojmujesz? - spytał Nekromanta. - Gildię Orędowników założono, ponieważ współczesny nam system technologiczny usiłuje zabijać ludzi, którzy wybijają się ponad przeciętność! Każdego z nich, wszystkich, zlik­widować ich co do jednego! - Jase utkwił płonący uniesieniem wzrok w twarzy Paula. - Tak, jak próbował zabić ciebie!

Paul również przez długą chwilę nie odrywał wzroku od Jase'a.

- Mnie? - spytał w końcu.

- Ostrzeżenie przed burzą, którego nie odebrałeś - zaczął wyliczać Jase. - Dezorientacja czasowa, z powodu której zostałeś zmiażdżony przez wózki w szybie kopalni. Zboczenie z trasy wozu, który postawił cię na drodze przeznaczonej dla maszerujących. Owszem - odparł, kiedy Paul uniósł brwi w niemym zapytaniu. - Gdy opuszczałeś moje mieszkanie, podrzuciliśmy ci pluskwę i od tej chwili nie spuszczaliśmy cię z oczu. To zwykła praktyka - przez chwilę był wyraźnie speszony. - Część wojny, jaką prowa­dzimy z TYM.

- Rozumiem - powiedział Paul, zastanawiając się równocześnie nad niektórymi wydarzeniem! ze swej prze­szłości.

- Czy to ci się podoba, czy nie, bierzesz udział w tej wojnie po stronie Gildii. Chcielibyśmy, abyś wziął w niej udział aktywny. Jeśli twe zdolności w dziedzinie Sił Alter­natywnych są takie, jak nam się wydaje, będziesz dla Gildii nabytkiem bardziej cennym, niż ktokolwiek inny.

- Dlaczegóż to? - spytał Paul.

Jase wzruszył ramionami w geście lekkiej irytacji.

- Nie mogę powiedzieć ci tego teraz - odparł. - Przedtem musisz poświęcić się sprawie Gildii, to znaczy spróbować zdobyć stopień Nekromanty, mistrza. Poddamy cię próbie. Jeśli przejdziesz ją pomyślnie, w swoim czasie dowiesz się, co mógłbyś zrobić dla Gildii. Dowiesz się tego od jedynego człowieka, który będzie mógł wydawać ci polecenia, gdy będziesz już mistrzem. Od samego Wielkiego Mistrza, Waltera Blunta.

- Od Blunta?

Paul poczuł, że nazwisko to wypełnia określone miejsce łamigłówki wydarzeń w Odskoczni na Merkurym. Poczuł też, że zalewa go fala zapomnianych uczuć, potem smutku, a wreszcie w głębi jego jaźni zbudziła się determinacja, by zmusić Blunta do odkrycia kart.

- Oczywiście - usłyszał Jase'a. - Któż inny mógłby wydawać polecenia mistrzowi? Blunt jest naszym generałem.

- Zgadzam się - głos Paula był spokojny i zdecydo­wany. - Co mam zrobić?

- Cóż - odparł Jase, cofając dłonie z kolan i siadając prosto. - Mówiłem ci, że chcemy określić zasięg twoich zdolności. Powiedziałem, że aby cię zabić, próbowaliśmy już wszystkiego, oprócz bezpośredniego zamachu na twoje życie. Teraz zamierzamy podjąć tę próbę. Zaplanujemy rzecz starannie i zrobimy, co tylko w naszej mocy. Poprze­my nasze wysiłki wszelkimi sposobami, na jakie może zdobyć się Gildia, bez żadnych zabezpieczeń i zobaczymy, czy uda ci się przeżyć...


Rozdział 14



Jako nominalny mistrz i Nekromanta, czując na karku chłód groźby, że któregoś dnia ktoś dokona zamachu na jego życie, Paul wrócił na Ziemię i do Kompleksu Chicago. Oficjalnie powracał z wycieczki łodzią do Parku Narodowego Quetico, leżącego nad granicą kanadyjską w pobliżu Lakę Superior. Policjanci zdjęli go z zewnętrznego terminalu Kompleksu, skąd został odwieziony do Komendy Głównej i tam złożył wyjaśnienia, gdzie przebywał, podczas gdy nieznany osobnik, czy osobnicy, mordowali Malorna. Policja zwolniła go po złożeniu zeznań, a gdy opuszczał gmach, dopadł go reporter kroniki policyjnej jednego z dzienników i przeprowadził z nim pośpieszny wywiad.

- Co odczuwa człowiek - spytał reporter usiłując dotrzymać kroku Paulowi, gdy obaj szli w stronę wozów przy parkingu policyjnym - który właśnie uniknął spo­dziewanego wyroku śmierci?

- Nie wie pan? - spytał Paul wsiadając do dwuosobo­wego wozu, który zaraz ruszył. Reporter przez chwilę zastanawiał się nad tymi trzema słowami, a potem wykasował je. Uznał, że wypowiedź jest za bardzo beztroska.

- Oczywiście, odczuwam ulgę - podyktował. - Znając jednak współczesne metody śledcze i jakość sprzętu, którym posługuje się policja, nie miałem żadnych wątpliwości, iż potwierdzą one moją niewinność. - Włożył magnetofon do kieszeni i ruszył do biura oficera dyżurnego.

Paul, zwróciwszy się do Jase'a, który również powrócił na Ziemię, otrzymał polecenie, by wynająć apartament nie opodal Suntden Place i zająć się czymkolwiek. I tak też zrobił. W ciągu kilku następnych tygodni miał wolne. Kładł się spać późno, włóczył się po Kompleksie, poznając dzielnice i zamieszkujące je tłumy. Czekał, aż na jego kark spadnie cios zawieszonego nad nim topora.

Topór jednak nie spadał. Urlopowany i odstawiony przez Gildię Orędowników na boczny tor Paul zdążył zresztą prawie o nim zapomnieć. Gdy jednak kontaktował się z Nekromanta, za każdym razem przekonywał się, że Jase jest pogrążony w jakiejś gorączkowej działalności. Podobnie było z Kantelą, którą Paul widział przelotnie raz czy dwa. Podczas jednej z wizyt u Jase'a, Paul podjął próbę dowiedzenia się, jak mógłby dotrzeć do Blunta. Jase nie owijając w bawełnę poinformował go, że kiedy taka informacja będzie mu potrzebna, otrzyma ją niezwłocznie, ale dopiero wtedy i nie wcześniej. Paul domyślał się, że Blunt nie posiada określonego miejsca zamieszkania. Miej­sce jego aktualnego pobytu zależało od chwilowej decyzji i było znane tylko najbliższym współpracownikom, takim jak Jase, czy Kantelą.

Poniedziałek pierwszego tygodnia maja zastał Paula w Wisconsin Dells, dokąd wybrał się pod pozorem polo­wania na wiewiórki. W zasadzie przestał już, przynajmniej świadomie, strzec się zamachu na swe życie, który obiecał mu Jase. Jednak dbająca o takie sprawy, skryta część jego jaźni, miała się na baczności.

Pochodziwszy po lesie rozsiadł się wygodnie, opierając plecy o pień srebrnego klonu. Jakiś czas wpół drzemał w potokach ciepła, lejącego się z błękitnego, wiosennego nieba. Potem zaczął przeglądać przywieziony ze sobą stos periodyków i dzienników. Broń jednak trzymał wciąż na kolanach i siedział tyłem do kilkunastometrowego urwiska, opadającego stromo zaraz za pniem klonu. Patrząc przez rzadki zagajnik młodych klonów, sosen i topoli miał doskonały widok na rozległe pole czarnoziemu, z rzadka upstrzone zielenią kiełkującej pszenicy. W sumie zajął doskonałą pozycję obronną.

Na drzewach porastających zbocze uwijały się szare wiewiórki. Gdy Paul rozsiadał się pod klonem, trzymały się z daleka, ale że przedstawicielkom gatunku Sciurus carolinensis nigdy nie brakowało wścibstwa, pozwalały więc sobie na coraz bliższe igraszki. Po prawie dwugodzinnym bezruchu pogrążonego w lekturze Paula, jakiś bezczelny młodzik rozzuchwalił się do tego stopnia, że nie dalej jak o dwa metry od siedzącego człowieka wychylił się zza pnia topoli i zaczął się gapić na człowieka. Paul zdawał sobie sprawę z uwagi, z jaką obserwowały go zwierzątka. Spra­wiało mu to przyjemność i nie zamierzał im przeszkadzać. Zabijanie ich było ostatnią rzeczą, na jaką miał teraz ochotę. Odkrył właśnie, że żywił głębszą niechęć do zabija­nia, niż dotąd sądził. Uznał je za rodzaj samookaleczenia. W takiej jak ta chwili, kiedy pozwolił sobie na głębokie zjednoczenie się z życiem i ruchem tej cząstki świata, która go otaczała, byłby to po prostu koszmar. Pławiąc się w cieple, blasku i pulsującej wokół aktywności, całą uwagę skupił na czytaniu materiałów, które kupił przed przyby­ciem tutaj.

Była to luźna kolekcja wielu osiągalnych aktualnie periodyków, które kupił wybierając je zupełnie przypad­kowo. Przeglądając to teraz, doznał szoku. Zastanawiał się też, jak to się stało, że nie słyszał wcześniej tak licznych głosów wieszczących nieszczęście.

Artykuły pełne były niepokojących danych. Testy prze­prowadzane wśród dzieci w wieku szkolnym ujawniały, że siedem procent osobników do lat ośmiu cierpi na poważne schorzenia umysłowe. Od pięćdziesięciu lat stale wzrastał wskaźnik przestępczości, który tylko w bieżącym roku podskoczył o dwadzieścia trzy procent. Wszystko to działo się w świecie, w którym nikt nie cierpiał na brak środków do życia, a większość obywateli cieszyła się bez mała luksusem. Szybko wzrastał światowy wskaźnik samobójstw. Wzrastała również liczba wyznawców najrozmaitszych kultów. Nasila­ły się przeróżne histerie, takie jak te, którym dawały upust społeczności maszerujące. Obniżał się wskaźnik urodzin.

Kolejne artykuły albo poszukiwały wyjścia z sytuacji, albo przedstawiały własne metody indywidualnego przy­stosowania się do niej. A jednak, jak stwierdził Paul, gdy ponownie przejrzał leżące przed nim pisma, dość było innych tematów, takich jak sport, najnowsze wiadomości, humor, sztuka czy nauka, by niewygodne informacje rozpłynęły się w nich i nie dotarły do świadomości. Ktoś taki jak Paul, kto nie cierpiał szczególnie dotkliwie, bez trudu ignorował dysonanse w ogólnej symfonii pochwalnej na cześć osiągnięć współczesnej cywilizacji.

Paul zmarszczył brwi. Nie uwierzył w to, co przeczytał, lub w to, co powiedzieli mu inni. Wierzył tylko w to, co mógł poddać próbie swoich przeczuć. Teraz zaś wydało mu się, że czuje coś w związku z tym spisem niedostatków i niedoli. Cichy, oddalony jęk, jakby ktoś płakał. A może się łudził?

Odsunął od siebie stertę papieru i przymknąwszy oczy pogrążył się w kontemplacji prześwitującego przez liście światła słonecznego. Wyczuwał ciężar spoczywającej na udach strzelby i słyszał zwykłe szmery pośród drzew. Po wiewiórce z awanturniczą żyłką pojawiły się dwie następne, ale ta pierwsza przewodziła. Gdy Paul, nie poruszywszy się, obserwował je zaciekawiony, ta najzuchwalsza po­mknęła nagle ku obcasowi jego lewego buta i obwąchała go drżącym noskiem.

Dwie towarzyszki ruszyły za nią. Człowiek, rozmyślał leniwie Paul, rozwija się skokami, jak te wiewiórki, a każde nowe odkrycie wywraca stary świat do góry nogami. Każdy zwrot rzeczywistości wydaje się zagrażać wiecznej nocy. Przyjrzał się wiewiórkom. Wszystkie trzy badały teraz strzelbę, która mierzyła w powietrze obok jego prawego kolana. Ich czarne, zafascynowane oczka zaglądały do luf. Próbował wyobrazić sobie, co się czuje, kiedy jest się jedną z nich i na sekundę jego widzenie rzeczywistości rozpłynęło się w fantastycznym, zawartym w kolumnach i gałęziach drzew świecie skoków i lądowań, snu, głodu i nieznanego.

Zza najbliższego drzewa nagle wyskoczyła ku niemu nowa wiewiórka. Nieoczekiwanie ruchy wszystkich zwie­rzątek nabrały celowości. Gdy do aktualnej trójki dołączył kolejny przybysz, wszystkie trzy z nienaturalną precyzją, niczym jeden zespół, rzuciły nagle całą masę swych wiewiór­czych ciał na czubek wystającej lufy. Strzelba chybnęła się i przechyliła, a wylot lufy oparł się o pierś Paula.

W tej samej chwili czwarta wiewiórka skoczyła wprost na spust broni.

Wszystko stało się w jednym, eksplodującym ułamku sekundy. Ramię Paula ożyło w jednej błyskawicznej i ab­solutnie precyzyjnej reakcji. Gdy czwarta wiewiórka śmigała nad ściółką pokrytą cętkami plam słońca, jego długie palce schwytały zwierzątko w locie i złamały mu kark.

Pozostałe wiewiórki szurnęły na wszystkie strony. Na­stąpiła cisza. Paul stwierdził, że stoi nad dubeltówką, pośród sterty rozrzuconych gazet, wokół nie ma żadnych żywych stworzeń, a on trzyma w dłoni martwą wiewiórkę.

Serce Paula załomotało gwałtownie. Spojrzał na swoją ofiarę. Czarne oczka zwierzątka były mocno zaciśnięte, jak u każdego żywego stworzenia, zmuszonego do podjęcia największego z możliwych ryzyka i zagonionego do szalonej wycieczki w nieznane.

Paul poczuł, że gdzieś w głębi jego istoty krwawi rana jak po amputacji. We wpatrzonych w wiewiórkę oczach pojawiły się łzy. Słońce skrywało się właśnie za chmurą i poszycie lasu przybrało jednolity ciemny kolor. Paul ostrożnie ułożył małe szare ciałko u podnóża srebrnego klonu i wygładził zmierzwione futerko. Następnie ujął strzelbę za chłodny metal lufy i zagłębił się pomiędzy drzewa.

Gdy wrócił do swego apartamentu w Kompleksie Chi­cago, Jase czekał już tam na niego.

- Gratulacje... Nekromanto - przywitał go, gdy tylko Paul przekroczył próg.

Paul spojrzał mu prosto w oczy. Pod naporem tego spojrzenia, Jase mimo woli cofnął się o krok.


Rozdział 15



Paul w ciągu paru najbliższych dni został członkiem Gabinetu - grupy, która pracowała pod kierunkiem samego Blunta. W skład Gabinetu wchodzili Jase, Kantela, Burton McLeod - tego przypominającego dwuręczny miecz mężczyznę Paul poznał już wcześniej w apartamencie Jase'a - oraz nieokreślony niczym szary opłatek człowie­czek o nazwisku Eaton White. White zajmował wysokie stanowisko w sztabie Kirka Tyne'a i pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było zabranie Paula na spotkanie z Tyne'em doty­czące podjęcia przez Paula pracy w biurze Naczelnego Inżyniera Świata.

- Przypuszczam - odezwał się Tyne, gdy w świetle porannych promieni słońca docierających przez wysokie okna luksusowego biura, położonego dwieście poziomów ponad ulicami Chicago, wymieniali uścisk dłoni - że zastanawia się pan, dlaczego żywię tak niewiele wątpliwości przed zatrudnieniem człowieka Gildii jako członka mojego osobistego personelu? Proszę usiąść. Ty też siadaj, Eat.

Paul i Eaton White zajęli miejsca w wygodnych fotelach. Tyne również usiadł i wyciągnął nogi. Wydawało się, iż doskonale pasuje do tego miejsca. Odpowiedzialność związana z jego stanowiskiem nie wywierała na nim większego wrażenia. Jego oczy, spoglądające w oczy Paula spod krótkich rzęs, były zaskakująco bystre.

- Owszem, byłem zdziwiony - przyznał Paul.

- No cóż, składa się na to wiele powodów - rzekł Tyne. - Czy kiedykolwiek zastanawiał się pan nad trud­nościami, związanymi ze zmienianiem teraźniejszości.

- Zmienianiem teraźniejszości...?

- Jest to możliwe - stwierdził Tyne niemal wesołym tonem. - Choć bardzo niewielu ludzi zadaje sobie trud, by o tym pomyśleć i pojąć ten fakt. Kiedy ujmuje pan choćby centymetr teraźniejszości, by go przesunąć, przesuwa pan równocześnie parę tysięcy kilometrów historii.

- A, rozumiem - rzekł Paul. - Chce pan powiedzieć, że aby zmienić teraźniejszość, przedtem należy zmienić przeszłość.

- Dokładnie tak - odpowiedział Tyne. - O tym zawsze zapominają reformatorzy. Mówią o zmianie przy­szłości. Jak gdyby było to wielkim i nowym osiągnięciem. Jako istoty ludzkie, zajmujemy się głównie zmienianiem przyszłości. W rzeczy samej, jest to jedyne, co możemy zmienić. Teraźniejszość jest pochodną przeszłości, ale nawet jeśli potrafilibyśmy igrać z przeszłością, któż by się na to ośmielił? Zmieńmy jeden drobny czynnik i rezultaty tego postępku w teraźniejszości mogą rozwalić ludzkość w drob­ny mak. Tak więc wasi reformatorzy, wasi wielcy działacze oszukują samych siebie. Rozprawiają o zmianie przyszłości, podczas gdy tak naprawdę chcą zmienić teraźniejszość, w której żyją. Nie pojmują, że usiłują przesuwać meble w pokoju, w którym przybito je do podłogi.

- Uważa pan więc, że Gildia jest niczym więcej, niż cechem tragarzy mebli? - spytał Paul.

- W zasadzie, tak - odparł Tyne. Pochylił się do przodu. - Och, chciałbym, aby pan wiedział, że wysoko cenię sobie Gildię i jej członków, a moja opinia o Walterze

Bluncie jest więcej niż pochlebna. Walt mnie przeraża i nie wstydzę się do tego przyznać. Nie zmienia to jednak faktu, iż... jak by to rzec... ujada pod niewłaściwym drzewem.

- On nie ukrywa, że myśli o panu to samo - rzekł Paul.

- Oczywiście! - ucieszył się Tyne. - Musi tak myśleć, nie ma innego wyjścia. Jest urodzonym rewolucjonistą idealistą. Ja zaś jestem rewolucjonistą realistą. Wiem, że nie można zmienić teraźniejszości i skupiam się na zmianie przyszłości. I zmieniam ją naprawdę, ciężką pracą, od­kryciami i postępem. Inaczej nie da się tego zrobić.

Paul spojrzał na niego nie bez ciekawości.

- Jaka jest pańska idea przyszłości? - spytał.

- Utopia - odparł Tyne. - Rzeczywista Utopia, w której wszyscy znajdziemy swe miejsce. Wie pan, to właśnie jest prawdziwym mankamentem teraźniejszości. Dzięki naszej nauce i technologii osiągnęliśmy w praktyce Utopię. Jedynym naszym problemem jest to, że my sami jeszcze się do niej nie przystosowaliśmy. Podejrzewamy nieustannie, że gdzieś musi tkwić jakiś haczyk, coś, z czym trzeba walczyć, co trzeba pokonywać. Tak przy okazji, to właśnie jest ułomnością Walta. Nie potrafi ustrzec się uczucia, że powinien buntować się przeciwko czemuś, co jest nie do przyjęcia. Ponieważ zaś nie może znaleźć owego czegoś, z czym nie wolno się godzić, zadał sobie ogromny trud podjęcia rewolty przeciwko czemuś, co nie tylko jest do przyjęcia, ale jest ogromnie pożądane. Wystąpił więc przeciwko zjawiskom, które są naszym celem od stuleci. Przeciwko dobrobytowi, wolności i bogactwu.

- Sądzę - odezwał się Paul marszcząc brwi, bo przez jego myśli przemknęło wspomnienie małej szarej wiewiór­ki - że nie przejmuje się pan zbytnio wzrostem wskaźników przestępczości, samobójstw, chorób psychicznych i tak dalej?

- Rozmyślam nad nimi, ale istotnie nie przejmuję się nimi - powiedział Tyne, pochylając się do przodu. - W postaci Kompleksu-Matki, mam na myśli połączenie pojedynczych Kompleksów, tutaj, w gmachu Kwatery, otrzymaliśmy najwspanialsze narzędzie, jakie kiedykolwiek wytworzył Człowiek, by rozwiązywać problemy Ludzkości. Niewątpliwie potrwa to jeszcze kilka pokoleń, ale w końcu wykorzenimy te emocjonalne reakcje, które są powodem zjawisk, o jakich pan wspominał.

- Emocjonalne reakcje? - spytał Paul.

- Oczywiście! Po raz pierwszy w historii ludzkości, od czasu kiedy człowiek wytknął nos z bezpiecznej nory w ziemi, ludzie nie muszą się niczego bać, o nic nie muszą się martwić. Czy to dziwne, że w tych warunkach wszystkie drobne indywidualne niechęci i uprzedzenia rozwijają skrzydła?

- Trudno mi uwierzyć - sprzeciwił się Paul starannie dobierając słowa - że powodem wszystkiego, o czym przeczytałem w gazetach i czasopismach są uprzedzenia niektórych jednostek.

- No, oczywiście nie takie to proste - Tyne z po­wrotem odchylił się do tyłu. - W ludzkiej naturze tkwią silne elementy zespołowe. Choćby religia, która legła u podstaw wszystkich kultów i sekt. Skłonność do histerii i skupiania się w tłumy spowodowała pojawienie się społeczności maszerujących. Stajemy się społeczeństwem podzielonym. Jednak tylko dlatego, iż Utopia jest czymś nowym, nie można uparcie stawać okoniem. Jak powie­działem, jeszcze pokolenie lub dwa, a wszystko się ułoży.

Przerwał mowę.

- No cóż... - powiedział Paul, ponieważ oczekiwano od niego odpowiedzi. - To jest niezwykle zajmujące. Zakładam, iż usiłuje pan nawrócić zgubioną owieczkę?

- Dokładnie tak - przyznał się Tyne. - Jak powie­działem, nie zgadzam się z Waltem, ale muszę przyznać, że werbuje on najlepszych ludzi. Batona, na przykład. Biedak Malorn również był członkiem Gildii.

- Malorn! - powiedział Paul wpatrując się uważnie w twarz Tyne'a.

- Owszem, może pan uznać, że jestem panu coś winien za to, iż niesłusznie oskarżono pana w związku z jego śmiercią. Zawdzięcza pan to usterce urządzeń policyjnych, ja zaś jestem odpowiedzialny za niezakłócone funkcjono­wanie wszelkich aparatów.

- Ale chyba nie dlatego dał mi pan pracę?

- Nie, oczywiście, że nie. Eat ma o panu dobrą opinię i utrzymuje, że nie dał się pan zupełnie otumanić i olśnić teoriom Walta. Chętnie podejmę ryzyko przedstawienia panu mojego punktu widzenia, jeśli zechce pan posłuchać. Oczywiście Walt również będzie mile połechtany, jeśli uda mu się pana tu wetknąć. Widzi pan, on sądzi, że przechy­trzył mnie swą całkowitą szczerością i otwartością w ota­czaniu mnie swymi ludźmi.

- Pan zaś - zauważył Paul - uważa, iż przechytrzył jego.

- Ja wiem, że tak jest w istocie - odparł Tyne z uśmiechem. - I mam inteligentnego przyjaciela, który też tak twierdzi.

- A zatem, rzecz załatwiona - skwitował Paul. Wstał, razem z nim podnieśli się Tyne i Eaton. - Chciałbym poznać pańskiego inteligentnego przyjaciela.

- Kiedyś to może nastąpi - odparł Tyne. Wymienili uściski dłoni.

- W istocie, sądzę, że tak się stanie. To właśnie jego opinia zadecydowała o tym, że przyjąłem pana do swego zespołu.

Paul spojrzał bystro na Naczelnego. Z ostatnimi słowami wyraz twarzy Tyne'a zmienił się nagle. Ta zmiana była tak szybka i tak szybki był powrót do normalności, że niemoż­liwe było określenie, co właściwie mignęło w tej twarzy. Przypominało to nagłe obnażenie klingi.

- Poczekam zatem - zakończył Paul, a Eaton wy­prowadził go na zewnątrz.

Opuściwszy gmach kompleksu Kwatery Głównej Naczel­nego Inżyniera Świata, rozdzielili się. Eaton wrócił do swych zajęć, Paul zaś odszukał Jase'a.

Przechodząc przez drzwi apartamentu Nekromanty i wsu­wając klucz do kieszeni, usłyszał głosy. Jeden należał do Jase'a. Drugi jednak... Paul zatrzymał się usłyszawszy ten głos, był głębokim, dźwięcznym i sarkastycznie brzmiącym basem Blunta.

- Jase - mówił Blunt - zdaję sobie sprawę z tego, że niekiedy posądzasz mnie o to, iż zbyt wiele czasu po­święcam na udawanie playboya. Z tym jednak musisz się pogodzić.

- Walt! Wcale tak nie myślę! - sądząc po głosie, młodszy mężczyzna był ponury i zmęczony. - Któż, spośród wszystkich ludzi, mógłby powiedzieć tobie, co masz robić? Po prostu chciałbym wiedzieć, co zamierzasz, na wypadek gdybym musiał przejąć kierowanie biegiem naszych spraw.

- Jeśli przejmiesz władzę, pokierujesz sprawami po swojemu i tak powinno być - odparł Blunt. - Zajmujmy się przeszkodami wtedy, gdy się wyłaniają, nie wcześniej. Być może, nie będziesz musiał brać spraw w swoje ręce. Kto wszedł?

Przy ostatnich słowach Paul, mijając zakręt w przedpo­koju, wchodził właśnie do saloniku apartamentu Jase'a. Przejście w ścianie do biura w mieszkaniu Kanteli było otwarte i Paul zobaczył przez nie szerokie barki i plecy Blunta i częściowo zasłoniętą nimi zdumioną twarz Jase'a.

- To ja, Formain - oznajmił Paul i ruszył w stronę przejścia w ścianie. Jase jednak szybko przeszedł obok Blunta i wkroczył do swego mieszkania, zamykając za sobą drzwi do biura.

- O co chodzi? - spytał Paula.

- Wygląda na to, że jestem teraz członkiem osobistego sztabu Naczelnego Inżyniera Świata - oznajmił Paul. Ponad ramieniem Jase'a spojrzał na zamkniętą ścianę. - Tam jest Walter Blunt, nieprawdaż? Chciałbym z nim pomówić.

Minął Jase'a, podszedł do ściany i odsunął ją. Zobaczył za nią puste biuro.

- Gdzie on się podział? - zwrócił się do Jase'a.

- Wyobrażam to sobie tak - zakpił Jase - że gdyby chciał zostać i pomówić z tobą, to pewnie by został...

Paul odwrócił się i wszedł do biura. Idąc dalej, dotarł do położonych głębiej pokojów Kanteli. Nie było tu nikogo. Przy drzwiach wejściowych nie spostrzegł jednak nic, co świadczyłoby o tym, że Walter Blunt tędy wychodził.

Paul wrócił do mieszkania Nekromanty. Nie zastał Jase'a, który najwyraźniej też już wyszedł. Paul, zakłopotany i zmieszany, miał już zamiar pójść za jego przykładem, kiedy wejście do pokoju Jase'a otworzyło się z cichym trzaskiem i ktoś wszedł.

Oczekujący Blunta, Jase'a lub ich obu razem Paul znieruchomiał z wrażenia, gdy w pokoju pojawiła się Kantela. Niosąca jakiś pakunek dziewczyna przystanęła.

- Paul! - nie taiła swego zaskoczenia.

Sposób, w jaki Kantela wymówiła jego imię świadczył, że obecność Paula bynajmniej jej nie ucieszyła.

- Słucham - powiedział nie bez smutku.

- Gdzie zniknął... - tu nieco się zawahała - ...Jase?

- I Walter Blunt - uzupełnił Paul. - Sam chciałbym wiedzieć, gdzie zniknęli i z jakich przyczyn?

- Prawdopodobnie musieli odwiedzić jakieś miejsce - Kantela nie skrywała swego niepokoju. Obronnym gestem przycisnęła do piersi swój pakunek.

- Nie miałem pojęcia - rzekł Paul usiłując sprowadzić rozmowę na neutralny temat - że Blunt skomponował pieśń „W kwieciu jabłoni” dla ciebie. Dopiero Jase mi to powiedział.

Obrzuciła go szybkim, wyzywającym spojrzeniem.

- To cię zaskoczyło, prawda? - spytała.

- No... - odparł. - Nie.

- Nie?

- Nie wiem, czy to, co czułem - stwierdził - można nazwać zaskoczeniem. Nie wiedziałem po prostu, że Wielki Mistrz pisze muzykę. I...

- I co?

- I nic - powiedział z wysiłkiem starając się zachować spokój. - Tyle tylko, że pierwszą zwrotkę usłyszałem tamtego dnia, zanim weszłaś, a kiedyś słyszałem ją wcześ­niej. Wtedy wydawało mi się jednak, że jest to pieśń, którą śpiewa młody mężczyzna.

Kantela przeszła obok niego nie kryjąc irytacji. Paul odniósł wrażenie, że fakt, iż miała na kim wyładować swe uczucia sprawia jej satysfakcję. Nacisnęła guzik na od­twarzaczu Jase'a i odwróciła się na pięcie ku rozmówcy.

- Czas więc, byś usłyszał drugą zwrotkę, niepraw­daż?- syknęła. W sekundę później ze stojącego za nią głośnika rozległ się jej śpiew.


W kwieciu jabłoni moje czekanie

Długie i słodkie moje kochanie


- Pieśń młodzieńca, nieprawdaż? - powiedziała z gry­zącą ironią.


W jesiennych liściach i kwieciu wiosny

Moja tęsknota łkać nie przestanie


Jej dźwięczny niczym śpiew górskiego strumienia głos umilkł na chwilę, potem zabrzmiały takty drugiej zwrotki. Kantela z zaciśniętymi ustami wbiła wzrok w Paula.


Teraz jesienią w moim schronieniu

Wśród pełnych dzbanów sączę wspomnienia

Stróżem mej męki lawa wygodna

Pamięć amorów wypijam do dna


Muzyka ucichła. Paul odkrył, iż dziewczyna jest głęboko wzruszona i autentycznie nieszczęśliwa. Podszedł bliżej.

- Przykro mi - powiedział stając przed nią. - Nie pozwól, by moja opinia wpływała ma twój nastrój. Zapo­mnij w ogóle o tym, że mówiłem cokolwiek na ten temat.

Usiłując cofnąć się przed nim, Kantela odkryła, że za nią jest już ściana. Przycisnęła do niej głowę, a Paul przekonany, że dziewczyna zaraz upadnie, wyciągnął szybko swe długie ramię. Kantela jednak wciąż stała, plecami do ściany i zamknąwszy oczy odwróciła od niego twarz. Spod jej zaciśniętych powiek zaczęły wypływać łzy.

- Och! - szepnęła - dlaczego sobie gdzieś nie pój­dziesz? - Mówiąc to przytuliła policzek do ściany. - Proszę, zostaw mnie samą!

Głęboko poruszony jej rozpaczą, Paul odwrócił się i wyszedł, zostawiając ją zmartwiałą, nieszczęśliwą i wciąż przytuloną do ściany.


Rozdział 16



Podczas paru następnych dni Paul jej nie widywał. Kantela wyraźnie go unikała. W końcu nawet musiała porozmawiać o nim z Jase'em, ponieważ któregoś dnia Nekromanta poruszył ten temat.

- Tracisz czas - powiedział wprost. - Ona należy do Walta.

- Wiem - skwitował Paul i spojrzał na siedzącego po drugiej stronie stołu Jase'a. Nekromanta zaprosił go na lunch nie opodal gmachu siedziby Zarządu Inżynierii Świata i przyniósł ze sobą długą listę rozmaitych kultów i towa­rzystw, wśród których, jak to ujął, Gildia miała pewne wpływy. Paul miał nauczyć się nazw i obyczajów tych grup, ponieważ pewnego dnia Gildia mogła z tych wpływów skorzystać. Paul wziął listę bez sprzeciwu. Wbrew teorii, według której polecenia miał otrzymywać wyłącznie od Wielkiego Mistrza, spotkanie z Bluntem miał jeszcze przed sobą. Wszystkie instrukcje przekazywał mu Jase. Paul zdecydował, iż na razie nie będzie robił z tego sprawy. Wiedział, że powinien się jeszcze wiele nauczyć.

Gildia Orędowników skupiała w swych szeregach około sześćdziesięciu tysięcy członków. Może tysiąc pięciuset z nich miało wybitne talenty parapsychologiczne. W świecie, który godził się z tymi zjawiskami, choć traktowano je głównie jako wdzięczne tematy do banalnych rozmówek, typu umiejętność poruszania uszami, piętnaście setek ludzi przed­stawiało sobą ogromną, potencjalną siłę. Paul musiał nauczyć się danych, dotyczących każdego z tych ludzi: co potrafi, kiedy i w jakich okolicznościach objawia swe umiejętności oraz co najbardziej istotne, kto rozwijał jego możliwości, badając je w mistycznym i rozproszonym świetle Sił Alternatywnych.

Ponadto, Paul musiał poznać wiele innych aspektów działalności Gildii, takich jak lista, którą Jase przyniósł ze sobą na to spotkanie. Dodatkowym obciążeniem była praca w Kompleksie Inżynierii Świata.

Na całym świecie pogoda była kapryśna i zła. Zima na południowej półkuli okazała się mroźna i burzliwa. Tutaj zaś dni były duszne i upalne, choć bezdeszczowe. Kompleks Kontroli Pogody znalazł się w sytuacji kogoś, kto usiłuje okryć się przykrótkim kocem. Wilgoć przeniesiona w jeden potrzebujący jej rejon pozostawiała inne, albo spieczone do cna, albo zalane ulewnymi deszczami wyrządzającymi znaczne szkody. Sytuacja nie była kryzysowa, ale irytująca i niewygodna. Wielkie kompleksy miejskie posiadały własne regulatory niezależnie od pogody zewnętrznej. Jednak emocjonalne efekty tych zaburzeń, zakodowane w natural­nym rytmie pór roku docierały nawet do klimatyzowanych wnętrz, takich jak to, w którym siedzieli Paul i Jase.

- Powinieneś po prostu przyjąć do wiadomości, że ona należy do Walta - powtórzył Jase. Po raz pierwszy od czasu, gdy się poznali, Paul wyczuł w głosie rozmówcy pewną miękkość. - Ona pochodzi z Finlandii, i ciekaw jestem, czy wiesz, skąd się wzięło jej imię?

- Nie - przyznał się Paul. - Nie mam pojęcia.

- „Kalevala” to fiński poemat narodowy. Longfellow wzorował się na nim pisząc swoją „Hiawathę”. Wiedziałeś o tym?

- Nie - powtórzył Paul.

- Kaleva to Finlandia - rzekł Jase.

Wiatr dmący ponad ośnieżonymi polami. Zaśpiew wichru grającego na soplach w jaskini - wiedziałem od samego początku, pomyślał Paul.

- Kaleva miał trzech synów. Urodziwego Lemmnikainena, biegłego w sztuce kowalskiej Ilmarinena i wiekowego Väinämöinena.

Paul obserwował Jase'a z ciekawością. Po raz pierwszy zniknęły gdzieś charakterystyczne dla Nekromanty pośpiech i napięcie wewnętrzne.

- Väinämöinen stworzył świętą harfę - Kantelę. I ona jest harfą, naszą Kantelą. Harfą ukształtowaną dla dłoni bogów lub herosów. Dlatego Walt trzyma ją przy sobie. Choć jest stary, folguje tylko własnej woli i postępuje po swojemu - patrząc ponad stołem na Paula, Jase potrząsnął głową. - Paul, możesz sobie być arogantem i nie uznawać autorytetów. Nawet ty jednak musisz przyznać, że Walt jest kimś więcej, niż zwykłym człowiekiem.

Paul dyskretnie się uśmiechnął. Obserwujący go Jase zaśmiał się krótko. Przed Paulem znów siedział zamknięty w sobie, błyskotliwy Nekromanta.

- Ponieważ sądzisz, że nie można cię zabić - stwierdził Jase - uważasz też, że nie można cię pokonać!

Paul potrząsnął głową.

- Jestem absolutnie pewien, że zabić mnie można - odparł. - Wątpię natomiast w to, czy można mnie pokonać.

- Dlaczegóż to? - spytał Jase pochylając się ku przodowi. Paul stwierdził ze zdziwieniem, że pytanie to zostało zadane z całą powagą.

- Nie wiem. Po prostu... tak czuję - powiedział niepewnie.

Jase parsknął, zdradzając duże zniecierpliwienie i wstał od stolika.

- Przestudiuj tę listę - polecił. - Burt poprosił mnie, bym ci przekazał, że wpadnie po ciebie dziś wieczorem, gdy skończysz dyżur, oczywiście, jeśli nie jesteś już umówiony gdzie indziej. Możesz do niego zadzwonić.

- Zadzwonię - obiecał Paul i jeszcze przez chwilę patrzył za manewrującym zręcznie i szybko pomiędzy stolikami, oddalającym się Nekromantą.



Burton McLeod, dwuręczny miecz z ludzkim umysłem i duszą, stał się jedyną osobą w życiu Paula, którą z braku lepszego określenia można było nazwać jego przyjacielem. Znajomość ta rozwijała się od kilku miesięcy.

McLeod niedawno ukończył czterdziestkę. Niekiedy jednak wyglądał znacznie starzej. Zdarzały się też chwile, gdy można go było wziąć za chłopca. Były w nim pokłady głębokiego, nieustającego smutku, powstałe w rezultacie gwałtu, który zadawał. Samo szafowanie śmiercią nie było jednak przyczyną jego melancholii. McLeod nie żałował swoich uczynków.

Nie widział powodów, dla jakich wróg Gildii miałby ujść z życiem. Lecz w głębi duszy czuł smutek, ponieważ walki, które staczał nie były uświęcone. Skrytobójstwo z samej swej istoty nie miało tej prawości i świętości, co uczciwa, otwarta bitwa i godnie przyjęta śmierć na udeptanej ziemi.

McLeod nigdy nie poprosiłby o łaskę dla siebie i od­czuwał niepokój na myśl o tym, że świat, w którym żyje uparcie trzyma się koncepcji łaski bez wyjątku dla wszyst­kich. Nawet dla tych, których uważał za niegodnych życia. Był w istocie mężczyzną łagodnym i nieco nieśmiałym w stosunku do tych, których uznawał za wyższych przed­stawicieli rasy ludzkiej - obok Blunta, Kanteli i Jase'a zaliczył do tej kategorii także Paula, ku zadowoleniu i zakłopotaniu tego ostatniego. McLeod posiadał błyskot­liwy umysł i kochał książki. Jego kodeks moralny był tak zrośnięty z nim samym, że wydawało się, iż pomiędzy McLeodem a możliwością nieprawego postępku wznosi się nieprzebyta ściana.

Był, jak i Paul, samotnikiem. Być może właśnie ta wspólna im cecha zbliżyła ich do siebie. Pewną rolę odegrało również i to, że obaj byli wobec siebie uczciwi oraz nie znali uczucia zwykłego strachu. Wszystko zapoczątkowały lekcje technik samoobrony, które były częścią szkolenia członka Gildii. Obaj odkryli wkrótce, że pokryte przerośniętą muskulaturą ramię Paula jest całkowicie niepodatne na atak czy uszkodzenie.

- Rzecz w szybkości - stwierdził McLeod pewnego wieczoru w sali ćwiczeń, po kilku nieudanych próbach założenia dźwigni na ramię Paula. - Jeśli dysponujesz szybkością i odpowiednio dużą zręcznością, nie potrzebujesz zbyt wielkich muskułów. Choć trzeba przyznać, że i na nich ci nie zbywa - przyjrzał się z zainteresowaniem ręce Paula. - Nie pojmuję jednego. Powinieneś być powolny jak spychacz. A ty jesteś równie szybki jak ja, a może i szybszy.

- Wybryk natury - stwierdził Paul otwierając i zacis­kając pięść, by obserwować, jak naprężają się i rozluźniają mięśnie przedramienia.

- O właśnie! - zgodził się McLeod, nie zdradzając intonacją głosu, co myśli o stwierdzeniu Paula. - To nie jest zwykła, przerośnięta ręka. To jest prawidłowo ukształ­towane i wyćwiczone ramię kogoś wyższego od ciebie o dwadzieścia centymetrów. Gość byłby raczej szczupły, w świetnej formie fizycznej, wysoki mniej więcej na dwa metry. Czy twoje drugie ramię też było takie długie?

Paul opuścił rękę wzdłuż boku. Z nagle rozbudzonym zainteresowaniem spostrzegł, że czubkami palców sięga kolana.

- Nie - odparł. - To, zresztą, również nie.

- No tak... - Mc Leod skwitował rzecz wzruszeniem ramion. Zaczął wciągać koszulę, którą zdjął zaczynając lekcję z Paulem. - Właściwie tośmy się nawet nie spocili, Prysznic wezmę w domu. Postawić ci kielicha?

- Jeśli pozwolisz, że ja postawię następnego - zgodził się Paul i taki był początek ich przyjaźni.

Dzień, w którym Jase zostawił Paulowi listę kultów i stowarzyszeń, powiadamiając go o tym, że McLeod zamierza zobaczyć się z nim po pracy, był jednym z ostat­nich dni lipca.

Paul zadzwonił z biura i umówił się z McLeodem w barze tej samej restauracji, w której jadł obiad z Jase'em. Pozostałą część popołudnia miał spędzić w sercu ogromnego dwustupiętrowego budynku, który w prawie całej objętości wypełniała maszyneria sterownicza świata, nazywana poto­cznie Superkompleksem.

Służba ta, wypadająca raz w miesiącu, obciążała każdego pracownika sztabu Tyne'a, nie wyłączając samego Naczelne­go. Superkompleks był na razie półautomatem. Nieustannie wprowadzano doń poprawki, by zestroić go z aparaturą i mechanizmami świata zewnętrznego, z którymi był połą­czony i które kontrolował. W pewnych granicach wszakże był on zdolny, a zdolność tę pogłębiano nieustannymi ćwiczeniami, dostrajać się i przekształcać samoistnie. W związku z tym, każdy członek sztabu Tyne'a zobowiązany był mieć własny zestaw schematów i informacji o Superkompleksie. Zaczynało się od grubego pliku notatek o zmianach już dokonanych, sprawdzało działające poziomy i odnoto­wywało zmiany, które zaszły aktualnie. Gdyby nie to ludzka obsada dyżuru mogłaby się pogubić w próbach wprowadza­nia korekt w miejscach, w których już ich dokonano.

Praca związana ze stanowiskiem członka zespołu współ­pracowników Naczelnego Inżyniera Świata była dość prosta i polegała na konieczności aktualizacji danych w przy­dzielonym zakresie odpowiedzialności.

W przypadku Paula zajęcie okazało się mniej nudne i rutynowe, niż sądził. Poruszając się losowo wybranymi korytarzami, będącymi również drogami dla ruchomych jednostek samego Superkompleksu, otoczony niewiarygod­nie skomplikowaną i cicho brzęczącą aparaturą, Paul zrozumiał, że kogoś tak słabego psychicznie, jak otumanio­ny narkotykami Malorn, sam pobyt w takim miejscu mógł wypchnąć poza granice szaleństwa. Paul wyczuwał z ab­solutną pewnością, że w tym nieprzerwanie działającym labiryncie przetwarzania i kontroli było życie. Nie takie, jak pojmował je człowiek. Ono nie objawiało się bezpo­średnio. Czaiło się za zgromadzoną tu aparaturą. Czyhało w korytarzu zamkniętym przez przemieszczającą się jedno­stkę samobieżną, której ruch bezustannie zmieniał kon­figurację dostępnych przejść na danym poziomie, tworząc labirynt o ruchomych ścianach.

Podczas dwu poprzednich dyżurów, których celem była aktualizacja danych w jego rewirze, Paul nie zważał zbytnio na to, że w mechanicznym życiu, jakie wyczuwał wokół siebie było sporo celowości. Teraz zastanawiał się, jak odbierał to Malorn.

Stało się to dla Paula jasne dopiero w chwili, gdy dla celów porównawczych odtworzył sobie załamaną osobo­wość Malorna. Ten człowiek panicznie bał się tego, co go otaczało!

Na sześćdziesiątym siódmym poziomie Paul stał przez chwilę nieruchomo i rozglądał się dookoła. Daleko, w głębi korytarza, wysoki lśniący blok przesunął się o kilka metrów, zamykając jeden tunel i otwierając nowe przejście po prawej. Paul poczuł się jak mrówka poruszająca się pomię­dzy ruchomymi częściami jakiegoś gigantycznego silnika, który bez trudu mógł zmiażdżyć stworzonko, krzątające się w jego wnętrzu.

Paul badawczo przyjrzał się swojemu zestawowi schema­tów. Nigdy przedtem nie wpadło mu na myśl, żeby przeglądać plany całych poziomów. Podobnie jak inni członkowie sztabu, po prostu podążał do punktu, w którym należało sprawdzić zgodność układu ze schematem, robił swoje i najkrótszą drogą ruszał ku następnemu punktowi, w którym zaszły zmiany. Stale aktualizowany plik notatek był więc zapisem historii zmian, sięgających wstecz aż do schematu podstawowego, ustalanego na początku każdego roku. Paul zaczął to przeglądać.

Przekonał się, że poziom czterdziesty dziewiąty pozostał nie zmieniony od początku roku. Na tym piętrze Super-kompleksu znajdowały się elementy łączące ziemski terminal nie-czasu ze Stacją Odskoczni na Merkurym. Były tu także urządzenia, które odpowiadały za powiązania tego projektu z ekonomiką, czynnikami natury socjologicznej i stanem nauki na Ziemi. Przyglądając się schematowi tego poziomu Paul zmarszczył brwi. Wydało mu się nieprawdopodobne, że rejon, w którym zajmowano się badaniami i odkryciami nie wykazał licznych zmian w ciągu ostatnich paru miesięcy. Ba! Nie wykazał żadnej zmiany!

Pomyślał, że istnieje możliwość, iż informacja o zmianach w tym rejonie może być zastrzeżona i dostępna tylko określonej grupie ludzi. Być może, wyłącznie samemu Tyne'owi. Naczelny Inżynier Świata nie raz jednak, ale wiele razy powtarzał, że Paul powinien pytać o wszystko, co go intryguje. Paul podniósł więc mikrofon na nadgarstku i wezwał biuro na dwusetnym poziomie.

- Nancy - powiedział do sekretarki - tu Paul. Czy w rejonach, w których się teraz znajduję, jest coś, o czym nie powinienem wiedzieć lub gdzie nie powinienem włazić?

- Ależ skądże - odparła dziewczyna. Na niewielkim ekraniku telełącza Paula jej twarz była drobna, radosna i cokolwiek zaskoczona. - Wewnątrz Supera członkowie sztabu mogą chodzić gdzie chcą.

- Rozumiem - rzekł Paul. - Czy mogę pomówić z Tyne'em?

- Cóż, około pięciu minut temu sam zjechał do Supera.

- Schematy?

- Właśnie.

- Zabrał ze sobą telefon, prawda?

- Chwileczkę... - spojrzała w dół. - Chyba musiał zostawić go na biurku. Wie pan, że on nie lubi tego nosić - uśmiechnęła się do Paula. - Niestety, wszyscy pozostali muszą przestrzegać przepisów.

- Niech tam - stwierdził Paul. - Złapię go później, gdy wróci.

- Powiem mu, że pan dzwonił, Paul. Na razie.

- Na razie, Nancy. - Paul wyłączył komunikator. Po krótkim namyśle ruszył w stronę nie zmienianych rejonów pomiędzy poziomami czterdziestym dziewiątym a pięć­dziesiątym drugim. Na czterdziestym dziewiątym piętrze nie odkrył niczego, co różniłoby je od innych, dopóki nie dotarł do długiej, wznoszącej się nad nim wypukłości tuby akceleratora. Minął jeden z jej końców i znalazł się w niewielkim pustym pomieszczeniu, które było odpowied­nikiem oglądanego przezeń na Odskoczni punktu kontak­towego. Był to koniec ścieżki nie-czasu, łączącej przestrzeń dzielącą oba terminale.

Z pierwszym krokiem, którym wstąpił na lśniącą podłogę tego miejsca w świadomości Paula rozdzwonił się sygnał alarmowy. W tej samej jednak chwili coś innego przykuło jego uwagę.

Usłyszał rozmowę. Obaj rozmówcy mieli niskie, męskie głosy, jednym z nich był głos Tyne'a. Drugi brzmiał dość nienaturalnie.

Dotarły one do uszu Paula, gdy doszedł do zakrętu korytarza, wijącego się wśród wysokich bloków z aparaturą. Nie zastanawiając się nad przyczyną swego postępowania, Paul cicho ruszył w stronę głosów.

Skręcił za róg i przystanął, kryjąc się za krawędzią wysokiego na sześć metrów, srebrzystego prostopadło­ścianu. Przed sobą ujrzał spory prostokątny plac otoczony dwupoziomowymi blokami. Niższe ich platformy były oświetlone, górne części zaś krył mrok. Wznosiły się one wokół prostokąta otwartej przestrzeni jak pięknie wypole­rowane posągi w świątyni. Naprzeciw ściany jednego z obelisków stał drobny w porównaniu z nim Tyne.

- Nie ulega wątpliwości - mówił Główny Inżynier - że pogoda... i wszystko pozostałe, staje na głowie i buntuje się. Sytuacja na całym świecie jest nienormalna.

- Wszystko odnotowano - głos wydobywał się ze ściany bloku, przed którym stał Tyne. - Wszystko zostało przedstawione w postaci symboli i porównane z sytuacją podstawową. Na razie nie istnieje potrzeba zastosowania środków nadzwyczajnych.

- Atmosfera społeczna jest napięta. Sam to wyczuwam.

- Nie zasygnalizowano i nie odnotowano żadnych konkretnych przejawów.

- No... nie wiem - powiedział Tyne, mówiąc teraz jakby do siebie. - Myślę, że powinienem cię przestroić, tak byś zareagował na tę sytuację.

- Przestrojenie - odezwał się głos - wprowadzi nieprzewidywalny czynnik, podnoszący szczytową podat­ność o dwanaście procent na okres ponadosiemnastomiesięczny.

- Po prostu nie mogę ignorować tej sytuacji.

- Nie ignoruje się żadnej sytuacji. Aby usunąć za­kłócenia, stosuje się środki rutynowe.

- Sądzisz, że to wystarczy?

- Sytuacja ulegnie poprawie.

- Co oznacza, że ty uważasz, iż środki owe poskut­kują - gniewnym tonem rzekł Tyne. - Kiedyś będę musiał wziąć urlop i zaprojektować dla ciebie obwód uczciwej samokrytyki i zwątpienia.

Odpowiedziało mu milczenie.

- Cóż więc powinienem zrobić? - spytał wreszcie Tyne.

- Postępować jak zwykle.

- Powinienem był się domyślić - mruknął Tyne. Odwrócił się nagle i ruszył w kierunku drugiej strony placyku. Przed nim otworzył się nowy korytarz. Tyne wszedł weń i przejście zamknęło się chwilę potem.

Paul obserwował to wszystko w milczeniu.

Teraz zaś spokojnie wyszedł na plac i rozejrzał się dookoła. Bloki, na które patrzył, z wyglądu nie różniły się niczym od zespołów komputerowych na innych poziomach. Podszedł do prostopadłościanu, przed którym wcześniej stał Tyne. Na fasadzie bloku nie potrafił dostrzec głośnika.

Cichy szum z tyłu sprawił, że Paul odwrócił się szybko. Korytarz, którym dotarł do tego placyku przestał istnieć. Nieruchome, stojące ciasno jeden obok drugiego, srebrzyste bloki otaczały Paula ze wszystkich stron.

- Paul Formain - rozległ się głos, który poprzednio przemawiał do Tyne'a. - Twoja obecność w tym punkcie czasu i przestrzeni pozostaje w sprzeczności z symboliczną strukturą społeczności ludzkiej. Zgodnie z tym, skutki twej likwidacji będą usprawiedliwione.


Księga trzecia

WZÓR





Zstępując na ostatnią, bitewną równinę

Usłyszałem jęk dzwonu, co górą popłynął

Drugi! I dusza Thora z mą duszą się zlała

Gdy smocza postać z wolna słońce przesłaniała.

Zaklęta Wieża


Rozdział 17



Wpadłem! - rzekł Paul. Słowo, które wypowiedział zagubiło się i przepadło w ciszy otulającej mroczne wierzchołki otaczających Paula bloków. Ponownie usłyszał za sobą cichy szmer. Obejrzał się i zobaczył, że oto otwiera się wylot kolejnego korytarza. Po przeciwnej stronie placu jeden z bloków przesunął się, wypełniając sobą całą wolną przestrzeń i ruszył w stronę Paula. Tocząc się powoli, spychał człowieka w kierunku nowo otwartego przejścia. Paul nie miał wyboru, musiał pójść tą drogą.

- Możesz więc krzywdzić ludzi - stwierdził oskarżycielsko.

- Nie - zaprzeczył głos, który przedtem przemawiał do Tyne'a. Paul odniósł wrażenie, że głos ów dobywa się teraz z bloku, który nań następował.

- Wyrządzasz mi krzywdę, właśnie w tej chwili.

- Usuwam wadę - odparł głos. - Twój system ocen jest subiektywny i fałszywy. W chwili obecnej zakłóca on funkcjonowanie symbolicznej matrycy społeczeństwa.

- Mimo to - sprzeciwił się Paul - jesteś za mnie odpowiedzialny, tak samo jak za resztę społeczeństwa.

- W stosunku do tych - odparł blok, dalej napierając na Paula i zmuszając go, by cofnął się w głąb korytarza - którzy nie są zdrowi i nie mają poczucia odpowiedzialności, możliwe jest zastosowanie innej skali wartości.

- Ja nie jestem zdrowy?

- Nie - odparła machina. - Nie jesteś.

- Chciałbym zatem - powiedział Paul - usłyszeć twoją definicję zdrowia.

- Zdrowie istoty ludzkiej - rzekł głos - polega na jej chęci zaspokojenia naturalnych potrzeb. Zdrowo jest spać, jeść, poszukiwać żywności, by się nasycić, walczyć, gdy jest się zaatakowanym, i spać, jeśli się nie ma innego zajęcia.

Paul dotknął łopatkami czegoś twardego. Odwróciwszy się stwierdził, że dotarł do zakrętu korytarza, w który go zapędzano. Toczący się na niewidocznych rolkach blok nie zatrzymał się. Zmienił kierunek i dalej napierał na człowieka.

- A myślenie? Czy myślenie jest zdrowe?

- Myślenie jest absolutnie zdrowe, dopóki przebiega zdrowymi ścieżkami mózgu ludzkiego.

- Tymi, które dotyczą spania i jedzenia?

- Tak.

- Ale nie tymi, które dotyczą malowania obrazów lub odkrywania nowych metod podróży międzygwiezdnych? - dopytywał się Paul.

- Takie myślenie - odparł blok - jest reakcją na niewygody środowiska, w którym żyje dany człowiek. Doskonale zdrowa istota ludzka nie ma innych potrzeb, niż żyć i rozmnażać się w warunkach najwyższego kom­fortu.

- Według tych kryteriów - stwierdził Paul - więk­szość rasy ludzkiej to osobnicy niezdrowi.

- Mylisz się całkowicie - odparł głos. - W rzeczywis­tości około osiemdziesięciu pięciu procent populacji nie ma innych potrzeb poza tymi, które wymieniono. Z pozostałych piętnastu jedna trzecia nie podejmuje żadnych wysiłków, by w praktyce zaspokoić swe niezdrowe potrzeby. Na przyszłe pokolenia ma wpływ dwa procent aktualnej popu­lacji, a jedna dziesiąta procent bywa później przedmiotem podziwu zdrowych.

- Nie będę się spierał - odparł Paul czując, jak jego lewy bark ociera się o blok, nieustępliwy jak ceglany mur za człowiekiem stojącym przed plutonem egzekucyjnym. - Nawet gdybym mógł. Nie sądzisz jednak, że fakt, iż ludzie należący do ostatniej z wymienionych przez ciebie kategorii, są podziwiani nawet przez zdrowych według twojej definicji, jest dowodem na to, że chodzi tu o coś innego niż szaleństwo.

- Nie - odparł głos.

- Wybacz mi - rzekł Paul. - Sądzę, iż oceniłem cię za wysoko. Pozwól zatem, że ujmę rzecz w kategoriach, które będziesz mógł zrozumieć. Kiedy już uda ci się wytworzyć te idealne warunki dla rasy ludzkiej, co stanie się ze sztuką, nauką i odkrywaniem natury Wszechświata?

- Zdrowi wyrzekną się ich.

Przyparty do ściany Paul poczuł, że blok za nim cofa się, odsłaniając kolejne przejście. Równocześnie prostopadło­ścian, który nań napierał, dojechał do tego miejsca i stanął. Paul stwierdził, że stoi twarzą do ściany. Odwrócił się więc i rozejrzał dookoła. Stał otoczony czterema zwartymi szeregami bloków w rejonie styku pod wylotem trójstop­niowego akceleratora. Nad głową Paula, jak lufa działa nad wróblem szukającym w niej schronienia przed szponami sokoła, sterczała aktywna końcówka terminalu, który mógł wyssać Paula z tego miejsca i cisnąć do jakiego bądź punktu we Wszechświecie nie-czasu.

- A jaki los spotka wtedy niezdrowych? - spytał.

- Wtedy już nie będzie niezdrowych - odparł głos. - Zniszczą się sami.

Paul nie dostrzegł nic i niczego nie usłyszał, ale głęboko w sobie, w mięśniach i szpiku kostnym poczuł, że akcelerator zaczyna działać. Tam i z powrotem, przebywając błyskawicznie kilometrowe odległości, pulsował zgęstek energii, który miał się stać punktem nie-czasu. Paul pomyś­lał o Odskoczni i o próżni przestrzeni kosmicznej.

- Stwarzałeś już okoliczności, w których mogłem zginąć z własnej ręki, prawda? - spytał Paul, przypominając sobie to, co ongiś powiedział Jase. - W kopalni i tamtego dnia, przed grupą demonstrantów?

- Zawsze stwarzało ci się możliwości, byś zginął z włas­nej ręki. To najlepsza metoda na niezdrowych. Zdrowych łatwo jest zabić. Niezdrowi walczą z uporem i nie dają się zabijać, są jednak bardziej podatni, kiedy stwarza im się okoliczności sprzyjające samozniszczeniu.

- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że twoja definicja zdrowia i jego braku jest całkowicie sztuczna i błędna? - spytał Paul wczuwając się w pulsację akceleratora.

- Nie - odparła machina - nie potrafię postępować inaczej, niż właściwie. Mój błąd jest absolutnie wykluczony.

- Trzeba ci wiedzieć - sprzeciwił się Paul - że jedno fałszywe założenie, użyte jako przesłanka dla późniejszych wniosków, może być przyczyną błędu całego rozumowania.

- Wiem o tym. Wiem również, że przyjęte przeze mnie przesłanki nie są fałszywe - odparł głos.

Przytłaczający mrok czający się nad głową Paula wydawał się opadać w dół. Bezosobowy głos również opadł i za­brzmiał teraz niemal konfidencjonalnie.

- Moje przesłanki zostały wielokrotnie przetestowane dla sprawdzenia, czy oparta na nich struktura zagwarantuje bezpieczne i niezakłócone istnienie ludzkości. Jestem straż­nikiem rodzaju ludzkiego. Ty zaś, przeciwnie, jesteś jego niszczycielem.

- Ja? - spytał Paul wpatrując się w wiszący nad nim mrok.

- Znam cię. Jesteś zgubą ludzkości. Jesteś wojownikiem, który nie podejmie walki i nie można go pokonać. Jesteś dumny - mówiła machina. - Znam cię, Nekromanto. Dokonałeś już nieobliczalnych szkód i stworzyłeś pierwszą iskierkę życia niepojętego dla mnie wroga.

W umyśle Paula spadła jakaś zasłona. Nie widział jeszcze, co cię za nią kryje, doznał jednak ulgi i pokrzepienia. Poczuł się jak żołnierz, który po długim okresie wy­czekiwania, otrzymuje wreszcie rozkaz wyruszenia na niebezpieczną wyprawę.

- Rozumiem - rzekł spokojnie, bardziej do siebie niż do machiny.

- Nie wystarczy rozumieć - odparł mechanizm. - Nie dość jest przeprosić. Jestem żyjącą wolą rodzaju ludzkiego, wcieloną w materię. Mam prawo kierować ludźmi. Ty nie. Oni nie należą do ciebie. Należą do mnie - ton głosu, jakim wypowiedziano te słowa, nie zmienił się, Paul jednak odniósł wrażenie, że machanizm go oskarża. - Nie pozwolę ci poprowadzić rodzaju ludzkiego na oślep, poprzez mroczny labirynt ku końcowi, którego nie potrafią pojąć. Mimo kilku prób, nie potrafiłem cię zniszczyć. Mogę cię jednak usunąć.

Głos zamilkł.

Paul zdał sobie sprawę z cichego pomruku, wydobywa­jącego się z wylotu wielkiego, wymierzonego weń cylindra. Akcelerator osiągał już punkt przebicia do nie-czasu, który za moment miał uderzyć w człowieka niczym piorun i usunąć go z miejsca, w którym był teraz. Paul zdążył jeszcze przypomnieć sobie, że raz już doświadczył nie--czasu, kiedy uciekając przed policją, podążał śladami Kanteli i Jase'a. Wtedy jednak przypominało to zbieganie po schodach, teraz zaś miał zostać z nich brutalnie zrzucony. Zaledwie starczyło mu czasu, by wziąć się w garść.

- Teraz - rzekła machina.

I Paul, wyrwany ze swego miejsca w czasie i przestrzeni, został rozproszony po najdalszych zakątkach Wszechświata.


Rozdział 18



Paul nie znalazł się od razu tam, gdzie skierowała go machina.

To, co zrobił z nim akcelerator, przypominało zepchnięcie w dół z rozciągających się w nieskończoność schodów. Ale gdy leciał tak na zbity łeb, owa nieustępliwa część jego osobowości, działająca teraz jak odruch świetnie wytrenowanego atlety, instynktownie kazała mu podkurczyć stopy, odzyskać równowagę i powstrzymała upadek. Ona po­stawiła go też na nogi, choć jego świadomość była wciąż oszołomiona i niezdolna do akcji. Działając instynktownie, jak częściowo znokautowany bokser, zbyt dobrze wy­ćwiczony, by zwalić się na ring, Paul zdołał pokonać skutki impulsu akceleratora i obrazowo mówiąc, wylądował na poboczu schodów.

Znalazł się jednak w całkowicie innej sytuacji niż wtedy, gdy uciekając z gmachu stojącego naprzeciwko Koh-I-Nor, przechodził przez nie-czas podążając tuż za Jase'em i Kan-telą. Sposób, w jaki wkroczyli wtedy w nie-czas był o wiele bardziej znośny emocjonalnie. Metoda akceleracji nie złagodzona medykamentami, których jeszcze nie odkryto, była po prostu okrutna i prymitywna.

To właśnie było przyczyną najróżniejszych efektów ubocznych, od poważnego załamania nerwowego do śmierci ochotników Operacji Odskocznia, transmitowanych do terminalu opuszczonego teraz przez Paula. Podczas tego procesu, osobowość człowieka wznosiła się na poziom nie-czasu, aby ujść przed nieoczekiwaną i nieznośną zmianą warunków, w jakich musiałaby trwać w realnej przestrzeni. Obiekty nieożywione, oczywiście, nie doznawały tych przy­krości. Ludzka psychika jednak nie potrafiła się przeorien­tować. W pełni świadoma rozproszenia po wszystkich wymiarach Wszechświata, nie umiała się potem ponownie skupić. W instynktownej samoobronie, uciekała więc do wszechświata subiektywnego.

Paul doświadczający tego teraz, pojął nagle, jak działały Siły Alternatywne. Jednak w chwili, gdy to zrozumiał, nie potrafił nawiązać kontaktu z aktywnymi, lecz pozostającymi w szoku, częściami swego umysłu. Przetrawiały one subiek­tywne aspekty tej linii postępowania, której poświęciła się główna część jego osobowości.

W subiektywnym wszechświecie, w którym błądził, nie istniały kształty ani wymiary. Był on rzeczywistością, narzuconą przez symbolikę podświadomości Paula. Zgodnie z tym, przyjął postać rozległej, pustej równiny, pokrytej drobnymi kamykami, które w miarę oddalania się od środka równiny, były coraz większe. O tej właśnie równinie Paul śnił w hotelu po powrocie z pierwszego spotkania z Jase'em.

Wtedy przemierzał ją powoli, jakby idąc pieszo. Teraz przesuwał się szybko, jednocześnie unosząc się nad jej powierzchnią. Szaroczarna równina, pokryta rumoszem spłowiałych kamieni, rozciągała się wokół niego we wszys­tkich kierunkach, nie ku horyzontom jednak, ale na ogromne, choć skończone odległości. Panująca tu atmosfera wywierała przygnębiające wrażenie pustki duchowej i osa­motnienia. Mimo iż przytomna część umysłu Paula pod­powiadała mu, że jest to tylko subiektywna interpretacja doświadczonych przezeń wielkich odległości, czasu, prze­strzeni oraz wszystkiego, czemu kiedykolwiek się poświęcał, targnął nim dreszcz grozy.

- Arogant - pomrukiwał wiatr dmący nad rumo­wiskiem.

- Oni należą do mnie, nie do ciebie - metalicznym tchnieniem szeptała bryza nadlatująca z przeciwnej strony. A potem, ciszej jeszcze i z większej odległości: - Znam cię, Nekromanto...

Szybko odepchnął od siebie te głosy. Otaczające go kamienie rozrosły się tymczasem w głazy o mamucich kształtach, a w końcu przekształciły się w potężne góry poznaczone plamami czerni. W końcu, przelatując ponad najdalszymi i najwyższymi, dotarł do skraju równiny.

Była tu kotlina, za którą wyczuwał światłość. Nie mógł jej jednak zobaczyć, oddzielał go bowiem od niej pas głębokiej ciemności. W tej czerni coś drgnęło.

Był to zaledwie zaczątek życia. Embrion, ameba, o świa­domości, którą stać było zaledwie na wyczucie obecności Paula wtedy, gdy głęboko pod skałami Merkurego pod­dawano go obrzędowi inicjacji. Reakcje tego stwora po­zwoliły mu jedynie na jeden jedyny instynktowny atak. Istota ta dopiero zaczynała się rozrastać.

Cała była złem w sensie, w jakim pojmował je Super-kompleks. I była dziełem Paula. Bez niego nigdy by nie powstała. Teraz żyła i rosła w siłę, coraz więcej też rozumiała.

Opanowała .Paula przemożna chęć zaatakowania tego stwora i załatwienia się z nim raz i na zawsze. Kiedy jednak przemieścił się bliżej, natrafił na niewidzialną zaporę, która nie pozwoliła mu przejść. Była to bariera praw, dzięki którym tworzył to, co się tam poruszało. Prawa te broniły go przed jego dziełem oraz chroniły je przed nim samym. Miało tak być, dopóki obaj przeciwnicy nie urosną w siłę na tyle, by przełamać wszelkie zapory. I nagle mgła otulająca oszołomiony umysł Paula zaczęła się rozwiewać i pojął on, że gdyby teraz zaatakował i zniszczył to coś, niczego by nie udowodnił. Niczego by też nie dokonał. Przede wszystkim zaś zrozumiał, że niepotrzebnie stworzył to coś.

W końcu odzyskał jasność umysłu. Szybko cofnął się i wrócił do miejsca, gdzie kamienie miały wielkość żwiru. Tutaj, nie opodal miejsca, w którym zaczął wędrówkę, znalazł świeżo ułożoną piramidę z głazów, jakby kurhan. Stos ten był trzykrotnie wyższy od Paula, a będące dziełem przypadku szczeliny pomiędzy kamieniami sprawiały niesamowite wraże­nie otworów strzeleckich. Paul czuł, że, przynajmniej na razie, wewnątrz nie kryje się nic żywego. Stojąc obok kurhanu raz jeszcze rozejrzał się dookoła i zobaczył, że gdzieniegdzie, u najdalszych granic równiny, subiektywny krajobraz uniósł się, otaczając go kręgiem rodzących się wzgórz.

Wtedy poddał się początkowemu impulsowi, który go tu przywiódł i ruszył ku swemu przeznaczeniu.

Świadomość odzyskał w miejscu wyglądającym na nie­wielki apartament. Zdążył tylko obrzucić go błyskawicznym spojrzeniem i jego nogi - dostał się tu w takiej samej pozycji, w jakiej znajdował się dyskutując z Superem - załamały się pod nim. Cała energia szoku, którego doznał, wyładowała się w jego ciele. Runął na ziemię jak pod ciosem olbrzymiej maczugi.

I znów, jak zwykle, nie poddał się całkowicie nie­świadomości. Według zwykłych norm, powinien natych­miast stracić przytomność, w rzeczywistości jednak do­świadczał niewyraźnego, nietrwałego stanu, który był fizycznym odpowiednikiem oszołomienia, w jakim błąkał się po swym subiektywnym wszechświecie.

W ciągu następnych dni stan Nekromanty ulegał powol­nej poprawie. Paul niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że dźwignął się z podłogi i przeszedł na pobliską kanapę i że raz czy dwa razy napił się wody z kranu obok. Poza tym nie jadł i nie spał. Nie ulegał nawet temu półaktywnemu, pełnemu snów stanowi, który zastępował mu zwykłą drzemkę.

W fizycznym sensie nie ucierpiał. W wyniku przerzutu do tego miejsca nie doznał najmniejszego cielesnego uszczer­bku. Zaatakowano go i rozdarto na strzępy, ale przed­miotem napaści była jego niematerialna tożsamość. Osta­teczny efekt podobny był do ataku głębokiej depresji. Fizycznie pozostał sprawny i zdolny do podniesienia się i zbadania otoczenia. Akt ten jednak wymagał woli, a wysiłek Paula podobny był do tego, z jakim porusza się człowiek wykrwawiony prawie na śmierć. Stopniowo jednak przychodził do siebie. Przede wszystkim dotarło doń, że pomieszczenie, w któ­rym leżał było częścią cylindra z podłogą wbudowaną w dolną krzywiznę. Umeblowano je z oszczędnym luk­susem, jak kabinę oceanicznego liniowca wycieczkowego. Pomiędzy wklęsłymi ścianami ustawiono kanapę, fotele, odtwarzacz muzyczny, szafki, bar, kuchenkę, a nawet kilka rzeźb z czerwonej, czarnej i żółtej gliny oraz pięć inte­resujących obrazów abstrakcyjnych, w tym jeden w oleju. Znajdował się tu także, wypolerowany do ciemnego połysku, kwadrat na podłodze, będący terminalem koń­cowym podróży Paula.

Trzeciego dnia Paul odkrył, że jak ogłupiały, godzinami wpatruje się w malowidła. Jego mizerna jeszcze, ale jasna już percepcja skojarzyła to błyskawicznie i na ustach Paula wykwit! nikły uśmiech. Nagle zdał sobie sprawę z istnienia plazmy twórczej, która mogła zastąpić krew psychiczną, której tak wiele stracił.

Z trudem dźwignął się z kanapy i potykając się, poczołgał na czworakach ku odtwarzaczowi. Następnie ruszył ku szafkom i przylegającym półkom, gdzie znalazł katalog haseł.

Po dwudziestu minutach ponownie leżał na kanapie.

Z głośników odtwarzacza sączyły się złote frazy Trubadura, na przestrzennym ekranie pyszniła się bogata faktura „Hołdu Trzech Króli” Rubensa, a na trzymanej przez Paula karcie papieru niczym przytłumiony dźwięk dzwonów drżały poważne i wzruszające strofy sonetu niewidomego Miltona:


Kiedy rozmyślam, na com światło trawił

pół życia pędząc w pełnym mroku świecie


Leżał tak, przerzucając się od sztuki, poezji i muzyki do matematyki, filozofii, medycyny i wszystkich innych dzie­dzin działalności ludzkiej. Powoli też, życie tych, którzy umieli coś życiu dać, wlewało się ponownie w jego wyjało­wioną duszę i odzyskał siły.



Czwartego dnia wróciła mu dawna sprawność. Korzys­tając z kuchenki przygotował sobie solidny posiłek, a potem zajął się badaniem celi więziennej, w której go osadzono.

Miała ona około dziesięciu metrów długości i prawie tyleż samo szerokości i wysokości. Każdy z jej końców był wielkim okręgiem, spłaszczonym u dołu linią podłogi. Pod jedną z poprzecznych ścian znajdował się terminal, który przyjął Paula. Druga po prostu ograniczała jego przestrzeń życiową.

Jej właśnie Paul przyjrzał się z najwyższym zainteresowa­niem. Ściana przy terminalu kryła prawdopodobnie roboczą część akceleratora. Za drugą jednak mogło znajdować się wyjście. Gdy więzień obejrzał ją bliżej, stwierdził, iż krąg ten w istocie jest zwykłą pokrywą, utrzymywaną przez zamek magnetyczny.

Otworzył ów zamek i dolna połowa ściany cofnęła się przed nim jak wielkie drzwi od garażu. Przeszedł przez nie i trafił do dalszej części cylindra, trzykrotnie dłuższej niż poprzednia, wypełnionej skrzyniami z narzędziami i oprzy­rządowaniem. Szybko zorientował się, że były to podzes­poły, którymi należało uzupełnić tutejszy odbiorczy ter­minal, aby mógł on pełnić funkcję nadawczą.

Paul obejrzał tabliczki, przymocowane do niektórych ze skrzyń. Były to karty przewozowe, oznakowane skrótami, których nie znał. Poszedł więc ku kolejnej kolistej ścianie, która zamykała tę część cylindra. Ta została przyspawana perełkami zgrzewanego plastyku. Wykonano to tak, by przeszkoda była łatwo usuwalna, ale tylko przez kogoś, kto wiedział, jak się do tego zabrać.

Paul cofnął się i raz jeszcze przeszukał całe pomiesz­czenie, nie znalazł jednak umieszczonej w widocznym miejscu instrukcji czy wiadomości dla użytkownika ter­minalu.

Wrócił więc do pomieszczenia mieszkalnego i zajął się systematycznymi poszukiwaniami. Powysuwał szuflady. Zbadał zawartość szaf i szafek. Nie znalazł ani instrukcji obsługi, ani nawet podręcznika poświęconego problemom nie-czasu. Najwidoczniej oczekiwano, że osobnik, dla którego zaprojektowano owe miejsce, informację, jakiej szukał Paul, posiada po prostu w pamięci. Gdy na koniec stanął pośrodku celi i rozglądał się dookoła, szukając miejsca, gdzie jeszcze nie zajrzał, nagle usłyszał szum uruchamianego akceleratora.

Paul spojrzał w stronę terminalu. Na gładkiej i lśniącej powierzchni podłogi leżała gazeta, podszedł i podniósł ją do oczu.

Przez chwilę nie potrafił domyślić się przyczyny, dla której Super miałby przesyłać mu najnowsze wiadomości. Nagłówki na pierwszej stronie wrzaskliwie donosiły o roz­ruchach, panice i trzęsieniach ziemi. Po chwili jednak, przesuwając wzrok z jednej szpalty na drugą i z góry na dół, jak człowiek wprawiony w szybkim czytaniu, zauważył niewielki akapit:


NADZWYCZAJNE UPRAWNIENIA DLA NACZELNEGO INŻYNIERA ŚWIATA


Po niespodziewanym przebiegu ogólnoświatowego głoso­wania, Naczelny Inżynier Świata został uprawniony do zamrażania kont kredytowych i odmawiania usług Kompleksu buntownikom i tym, których podejrzewa się o zakłócanie spokoju. Na tablicach informacyjnych Kompleksu-Matki wykazano wysoką, wynoszącą 82 % frekwencję w głosowaniu, w którym 97,54 % zarejestrowanych głosów oddano za wnioskiem, przyznającym Naczelnemu Inżynierowi Świata dodatkową władzę.


Ot, niewielka notatka. Paul zmarszczył brwi. Notatka była ważna, on jednak nie uważał jej za aż tak ważną, by Super posyłał mu gazetę. Nie sądził również, by warto było ją przysyłać z powodu innych, opisywanych na pierwszej stronie, historii - tych o wzrastającym zasięgu rozruchów czy o zaburzeniach emocjonalnych. Machina nie została przystosowana do tego, by się chełpić, a jakiż byłby inny powód informowania go o wydarzeniach, na które nie miał najmniejszego wpływu?

Nadal zaintrygowany, Paul otworzył gazetę, by przejrzeć stronę drugą i następne. I wtedy to zobaczył.

Jakaś wada, czy celowe działanie spowodowały, że na tych dwu stronach druk był niewyraźny i nieczytelny, z wyjątkiem małej, równie niewielkiej jak ta z pierwszej strony, notatki, która jednak wyróżniała się właśnie dzięki temu


STRACONA SONDA


Kompleks-Matka otrzymał dziś doniesienie, że jedna z sond bezzałogowych, biorących udział w Operacji Odskocznia, zaginęła w przestrzeni kosmicznej. Sonda ta miała na swym pokładzie aparaturę automatycznego terminalu odbiorczego, przeznaczoną dla znanej jako Nowa Ziemia, czwartej planety w układzie Syriusza. Ostatnia znana pozycja statku wskazy­wała, iż wkrótce dotrze on do Nowej Ziemi. Sonda nie osiągnęła jednak wybranego lądowiska i trafiła poza orbitę planety. Nowy tor wyniesie statek poza układ Syriusza. Kompleks-Matka podkreśla, iż nie ma nadziei na nawiązanie kontaktu z sondą oraz na odzyskanie aparatury.


Paul wypuścił gazetę z dłoni i zawróciwszy na pięcie, szybko przeszedł do drugiego pomieszczenia. Tam chwycił narzędzie podobne do dłuta i zaatakował plastykowy zgrzew wokół kręgu zamykającego przejście. Pod naporem dłuta plastyk ustąpił, ukazując wąską szczelinę w metalu. Paul wcisnął w nią ostrze. Pokrywa opierała się tylko przez chwilę, potem dłuto przeszło na wylot. Obok dłoni Paula rozległ się głośny świst zasysanego powietrza i plastykowy zgrzew puścił nagle na całej długości krawędzi. Niższa połowa pokrywy cofnęła się ze szczękiem. Na oczach Paula poprzez ścianę przemknęła pozioma szczelina i dolna połówka oddzieliwszy się gładko od górnej, wpadła do pomieszczenia.

Paul przytrzymał ją. Była to cienka blacha z lekkiego stopu magnezu. Wciągnął ją do środka i położył płasko na podłodze. Potem postąpił krok do przodu i patrząc przez grube szkło, wyjrzał na zewnątrz.

Zobaczył przed sobą pofałdowany krajobraz, przykryty żółtawym niebem. W atmosferze unosiła się lekka mgiełka. Podłoże porastał dywan roślin podobnych do paproci. Z ich gąszczu wyrastały rozrzucone tu i ówdzie kamienie oraz granitowe skałki. Dalej zauważył niskie, przysadziste drzewa, których pnie i konary wyglądały jakby poskręcano je z ciemnych żył. Całość oświetlały przedzierające się przez mgiełkę jaskrawe promienie dwu gwiazd typu AO, położonych tak blisko siebie, że wydawało się, iż lada moment wpadną jedna na drugą.

Zobaczywszy słońca i przyjrzawszy się krajobrazowi, który oświetlały, Paul bez trudu odnalazł związek pomiędzy miejscem swego pobytu a znajdującymi się w artykułach popularnonaukowych opisami planet docelowych bezzałogowych sond Operacji Odskocznia.

Podwójne słońce na niebie mogło być jedynie Syriuszem i jego towarzyszem. Co oznaczało, że znalazł się na Nowej Ziemi i jasnym stawał się sens przysłania mu tej gazety. Paula i sondę, w której go uwięziono, celowo, z rozmysłem i oficjalnie „stracono” dla zapisów.

Czując nagłą słabość, oparł czoło o chłodną szybę. Bezsilnym gestem naparł palcami jedynej dłoni na powierz­chnię przejrzystej płyty. Tam, na zewnątrz, zgodnie z do­niesieniami oficjalnych raportów, była dusząca atmosfera dwutlenku siarki. Za plecami Paula znajdowało się zapa­kowane do skrzyń oprzyrządowanie, którego nie potrafił złożyć.

I nagle zesztywniał. Cofnął dłoń od szklanej płaszczyzny i uniósł głowę. Z napięciem wpatrzył się w leżący za przejrzystą przegrodą krajobraz.

Nie dalej niż o kilkanaście kroków od sondy, oparta o należący do innego świata głaz, stała solidna laska z ciemnego drewna. Laska Waltera Blunta! Jej główka była rozszczepiona i pęknięta, jakby użyto jej do rozbicia ludzkiej czaszki.


Rozdział 19



Widzę - rzekł spokojnie Paul w pustkę pokoju i do krajobrazu za szkłem. - Oczywiście.

Poczuł się jak ktoś, kto w nocy jedzie przez nie znane mu miasto i jest przekonany, że północ leży po prawej. I nagle, szybki rzut oka na przypadkowo zauważony znak uliczny, drobny, lecz niepodważalny strzęp informacji, pozwala mu niezaprzeczalnie stwierdzić, iż północ znajduje się po lewej. Nagle i w ciszy, fizycznie nie ruszając się z miejsca, cały Wszechświat robi zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i pojmu­jesz, że zmierzasz na zachód, nie na wschód.

Równie nieoczekiwanie, wydarzenia, w których Paul brał udział, złożyły się w konstrukcję jasną i przejrzystą aż do najdrobniejszych szczegółów.

Wszystko, rzecz jasna, było dziełem Blunta. Przez cały ten czas Paul czuł instynktownie, że Blunt - człowiek, który ani razu nie odwrócił się i nie pokazał wprost swej twarzy, był demonem. Paul raz jeszcze przemówił głośno, nie zwracał się jednak do Blunta:

- Zabierz mnie stąd - powiedział.

Nie, nadeszła odpowiedź z głębi jaźni, gdzie kryła się nieustępliwa część jego osobowości.

- Chcesz powiedzieć, że obaj tu skończymy? - spytał Paul. - Ty i ja, razem?

Nie.

- Więc cóż?

Tu jest tylko jeden z nas.

- Rozumiem - odparł Paul spokojnym tonem. - Powinienem był wiedzieć.

Mogę dokonać wszystkiego, czego zapragniesz. Jeśli jednak to zrobię, jakaż będzie korzyść? Nie znaleźliśmy innego sposobu, niż silą. Wszystko, czego dokonaliśmy, poszłoby na marne, jak ten żywy mrok, tam, za głazami, gdybyś go zabił. Albo jeśli zabijesz go teraz, kiedy jeszcze się nie rozwinął i nie dojrzał. Od ciebie zależy, czy znajdzie się inna droga.

- Nie droga machiny? - spytał Paul. - Nie sposób, w jaki zabrałeś mnie wtedy z biura za Jase'em i Kantelą? Sposób inny od tych dwu?

Tak.

- Nie wiem, od czego zacząć.

Wejrzyj w siebie. Przeżyj to jeszcze raz. Wczuj się.

- Dobrze - zgodził się Paul. Spojrzał na żylaste pnie za oknem i na laskę. - Dla wszechświatów, obiektywnego i subiektywnego, istnieje tylko jedna rzecz wspólna. Toż­samość jednostki.

Tak jest. Mów dalej.

- Wszechświat obiektywny może być wyrażony w swo­ich najniższych wspólnych mianownikach jako nagroma­dzenie odrębnych i niezależnych tożsamości, zarówno żywych, jak i nieożywionych.

Słusznie.

- Konkretne tożsamości, aby żyć, to znaczy, aby funkcjonować wzdłuż pojedynczego wymiaru na linii czasu, muszą łączyć się i rozłączać, tworząc i zmieniając kombina­cje, które można nazwać zbiorami lub ustawieniami.

Dalejże, Bracie.

- Ustawienia te, aby w obiektywnej przestrzeni i czasie stworzyć iluzję rzeczywistości, muszą przez cały czas for­mować jeden wzór. Wzór ten może się zmieniać, nie można jednak porzucić go, czy zniszczyć, jednocześnie nie niszcząc lub porzucając iluzji realności.

Dokładnie tak. Rozumowanie znakomite, jak na tożsamość cząstkową, która ograniczona jest do posługiwania się emocjami i reakcjami. Możemy być z ciebie dumni. Cóż dalej? Jaki jest krok następny?

Paul zmarszczył brwi.

- To już wszystko.

Zastosowanie.

- Zastosowanie? Ach tak! - wypalił nagle Paul. - Oczywiście. Tak zwane Siły Alternatywne - raz jeszcze spojrzał na opartą o głaz laskę - i talenty do korzystania z nich są po prostu metodami zmiany wzoru w taki sposób, że iluzja rzeczywistości chwilowo pozwala na akcje, za­zwyczaj niedozwolone... - Zastanowił się krótko. - Blunt tego nie rozumie - stwierdził.

Jesteś pewien?

Paul pozwolił sobie na skąpy uśmiech.

- To moja specjalność, nieprawdaż? Zrozumienie.

Poddaję się. Kontynuuj.

Paul zawahał się.

- A jest coś jeszcze? - spytał.

Chciałeś się stąd wydostać. Wejrzałeś w siebie. Odtworzyłeś przeszłość. Od tej chwili zostawiasz mnie na twoim terenie. Wczuj się.

Paul zamknął oczy. Stojąc w żółtej, padającej z zewnątrz poświacie, którą wyczuwał poprzez zamknięte powieki, usiłował nawiązać całkowity kontakt ze wszystkim, co go otaczało; z pokojem, sondą, planetami, słońcami i prze­strzenią. Próba ta przypominała subtelny wysiłek stwier­dzenia za pomocą samego tylko dotyku, jak wygląda wnętrze oddalonego na długość ramienia skomplikowanego mechanizmu. Różnica polegała na tym, że usiłowania

Paula były natury nie fizycznej. Sięgał na zewnątrz, by dokładnie i w pełni wczuć się w wielki wzór obiektywnego Wszechświata, by precyzyjnie wpiąć własną tożsamość w punkt zwrotny jego struktury.

Przez chwilę rzecz się nie udawała. Trwało to ułamek sekundy, podczas którego czuł się absolutnie obnażony, czując wszystko, nie mając jednak żadnej możliwości kontaktu, jakby unosił się w próżni. I nagle zdarzyło się coś, co przypominało chwilę orientacji, jak wtedy, gdy za szybą zobaczył tę laskę. Teraz jednak odczucie to było o wiele głębsze, wspanialsze i połączone z wra­żeniem stapiania się, ustępującym jedynie uczuciu, któ­rego doznał, gdy skończył się seans u dr Elizabeth Williams.

W jednym, niespodziewanym ułamku nie-czasu, Paul i nieustępliwa część jego osobowości nieodwracalnie zlali się w jedno.

Poczuł się jak ktoś stojący na niewielkiej scenie, wokół której nagle podniesiono w górę wysokie kurtyny. Od­krywał, że może spoglądać we wszystkich kierunkach na dowolnie wielkie odległości. Odkrywał też, że jest sam.

- Ave atque vale - powiedział i uśmiechnął się nie bez smutku. - Bądź pozdrowiony i żegnaj - odwrócił się do okna. - Niszcz - powiedział. - Oczywiście. Blunt zaplanował to dla mnie i na miarę swych ograniczonych możliwości miał rację.

Wrócił do znajdującej się za plecami skrzyni z narzędzia­mi. Wybrał ciężki młot i ruszył do okna. Pierwsze uderzenie zgięło metalowy trzon młota, powierzchnia szkła zaś została tylko draśnięta. Jednak po drugim ciosie cała szklana ściana legła w gruzach, a młot wyleciał na zewnątrz.

Paul zdążył zrobić trzy kroki w stronę głazu, przy którym spoczywała laska, zanim żrąca atmosfera Nowej Ziemi stępiła jego zmysł powonienia i wypełniła mu płuca. Sięgnął po laskę i chwycił ją w tej samej chwili, w której wzrok zaćmiły napływające do oczu łzy. Niemal słyszał śpiew Blunta, jak wtedy, na ekranie w kopalni Malabar.

- Destrukcja! Destrukcja ostateczna! Destrukcja twór­cza, która uratuje Człowieka przed tym, by wiecznie go ratowano... . . .

Paul poczuł uderzenie kolan o grunt. Chwilę później jego osobowość porzuciła na zawsze to okaleczone ciało, pozo­stawiając je leżące i konające, z pięścią jedynej ręki zaciśniętą na pękniętej lasce, w duszącej atmosferze świata, który nosił miano Nowej Ziemi.


Rozdział 20



Pięć dwudziestek sążni w głębinę płyń śmiało. Kości te leżą na morza dnie...

Pięćdziesiąt kilometrów na zachód od La Jolla w Kalifor­nii, w miejscu, które znajdziesz płynąc wzdłuż brzegu na pomoc od San Diego, na piaszczystej podmorskiej równinie, około dwustu metrów pod błękitną, wiecznie ruchliwą powierzchnią Pacyfiku, pozbawiona ciała dusza Paula unosiła się nad szkieletem mężczyzny zaplątanym w za­rdzewiały łańcuch. Początkowo Paul nie zamierzał od­wiedzać tego miejsca, zboczył tu jednak, by uporać się z własnymi emocjami. Teraz zaś, unosząc się nad swym szkieletem poczuł ulgę, że ciało, które mu kiedyś służyło, umarło naturalną śmiercią. Paul nie wątpił, że Blunt dla osiągnięcia swego celu potrafiłby uciec się do morderstwa. Dlatego wolał, by karta, na której miał podsumować swe rachunki z Bluntem, zawierała możliwie najmniej niejasnych punktów.

Zostawił białe kości w pokoju otulającego je wiecznego mroku i ruszył dalej swoją drogą. Szlak ów, ten sam, którym przesłano na Nową Ziemię laskę Blunta, do­prowadził w końcu Paula do przebudzenia się wewnątrz czegoś, co przypominało trumnę. Leżał na plecach, w me­talowym pojemniku, z wyprostowanymi nogami i złożo­nymi na piersiach ramionami. Oczy miał otwarte, ale nie dostrzegał nic, prócz ciemności. Jednak jego percepcja wtopiona w ogólny wzór rzeczywistości pozwoliła mu stwierdzić, gdzie spoczywa. Był to zestaw dwuipółmetrowych szuflad w kostnicy publicznej. Ciało, które za­jmował obecnie, było identyczne z tym, do którego przy­wykł. Od poprzedniego różniło się tylko tym, iż miało dwoje sprawnych rąk. Wydawało się jednak całkowicie sparaliżowane.

Przyczyną tego paraliżu, jak w przebłysku ponurej wesołości zorientował się Paul, był fakt. iż ciało zamrożono na kamień. Pojemnik, w którym je złożono, otaczały zwoje chłodnicy i temperatura tkanek wynosiła minus sześć stopni Celsjusza. Zanim będzie można obudzić w nim życie, ciało to trzeba było najpierw rozmrozić.

Paul zbadał otaczający go wzór. Byłby zdziwiony, gdyby okazało się, że Blunt, który zadał sobie dlań tyle trudu, nie przygotował czegoś i tutaj. I rzeczywiście, okazało się, iż pojemnik spoczywa na szynach, wewnątrz zamrażarki zaś trzyma go jedynie zwykły zatrzask. Paul poczynił konieczne, acz drobne zmiany we wzorze rzeczywistości i zatrzask puścił. Ciało ześlizgnęło się do jasno oświetlonego pokoju bez okien.

Gdy tylko znalazł się w tym pomieszczeniu, temperatura otoczenia ostro podskoczyła z poniżej punktu zamarzania wody do ponad dwudziestu stopni. Paul leżał teraz na­chylony pod niewielkim kątem, ze stopami przy podłodze i głową uniesioną nieco ku górze. Z tej pozycji mógł dostrzec, że pokój, do którego trafił jest niezbyt obszerny, ma pojedyncze drzwi i wyłożono go białymi kafelkami.

Jedyną godną uwagi rzeczą była wiadomość, którą napisano dużymi literami na przeciwległej ścianie. Brzmiała ona jak następuje:


Paul, tak szybko, jak tylko zdołasz,

przybądź i przyłącz się do nas. Czekamy w Koh-I-Nor,

apartament 1243.

Walt Blunt


Dotychczasowy pojemnik, w którym spoczywało ciało Paula zmienił funkcję. Promieniował teraz głębokim, łagod­nym ciepłem, obejmując nim zmrożone kości i mięśnie. Musiało upłynąć pół godziny lub więcej, zanim temperatura podniesie się na tyle, że Paul będzie mógł przejąć kontrolę nad swoim nowym ciałem. Blunt oczywiście zakładał, iż Paul ze swej strony pomoże przyspieszyć ten proces. Plan Wielkiego Mistrza był, nie da się ukryć, piękny i wskazywał na dalekie od skromności nastawienie Blunta do innych ludzi i Wszechświata. Po raz pierwszy - ot, w jak nieoczekiwany sposób, drobne sprawy z przeszłości wyjaś­niają się same - Paul otrzymał nowy punkt widzenia na powtarzane przez Jase'a oskarżenia o arogancję. Podczas minionych lat, jako osoba bliska Bluntowi, Jase dobrze poznał oblicza arogancji...

Paul postanowił, że przyspieszy bieg wydarzeń. Uczyni to jednak w sposób, którego Blunt, ze swą mniej pełną znajomością wzoru, nie może się spodziewać. Blunt nie oczekiwał mianowicie, że wiadomość na ścianie będzie dla Paula jasnym i czytelnym ostrzeżeniem, że Gildia Orędo­wników wykonała już swój ruch. Poza ścianami tego pokoju świat uwikłał się w wojnę - dziwną, niesamowitą wojnę, jakiej nie znała przeszłość. Blunt, jako generał sił nacierających, zaplanował, iż na pole bitwy Paul wkroczy w chwili najbardziej dogodnej z jego, Blunta, punktu widzenia.

Tyle tylko, że Paul dotrze tam wcześniej.

Sięgnął w głąb wzoru i do tej niewidzialnej wiedzy, jaka stała się częścią jego osobowości i jego zdolności. Przerwał pewne linie związków przypadkowych i ustanowił nowe.

W bezpośredniej bliskości jego ciała wzór uległ zmianie. Samo zaś ciało uniosło się w górę i popłynęło nad podłogą.

Skierował je ku drzwiom. Te otworzyły się. Przemykając tuż nad stopniami schodów, ciało Paula pokonało piętro i przez następne drzwi dotarło do krótkiego korytarza. Na jego końcu były trzecie, przezroczyste drzwi, które otwierały się na znaną Paulowi ulicę, odległą od Koh-1-Nor o kilka przecznic. Za drzwiami panowała noc i nie wiadomo dlaczego Kompleks wydawał się pogrążony w mroku głębszym, niż należałoby się spodziewać. Ciało Paula minęło ostatnie drzwi i wypłynęło w upalną, lipcową noc. Dział Kontroli Pogody Kompleksu zawiódł chyba na całej linii, ponieważ temperatura na zewnątrz sięgała bez mała czter­dziestu stopni, a wilgotność wynosiła blisko 100 %. Nieru­chome, ciężkie powietrze Kompleksu, parnymi uściskami objęło lodowate ciało Paula.

W pobliżu nie było żadnych poruszających się pojazdów. Mroczne cienie wypełniały odstępy między budynkami. Ulice, przynajmniej w tej okolicy, wydawały się opustoszałe. Paul skręcił i popłynął wzdłuż betonowej ściany w kierunku hotelu Koh-I-Nor.

Dalsze ulice były również puste. Mieszkańcy Kompleksu najwyraźniej pozamykali się w zabarykadowanych domach, chroniąc się przed hulającym na zewnątrz szaleństwem. Po przebyciu połowy drogi, Paul usłyszał niesamowity, brzękliwy odgłos wadliwie funkcjonującej lampy ulicznej. Przyj­rzał się rozsiewanej przez nią pulsującej niepewnie poświacie i ujrzał powód, dla którego, częściowo przynajmniej, lampa była niesprawna. Okazało się, że osadzono ją na ogromnym patyku od lizaka, owiniętym biało-czerwoną pasiastą folią, Paul popłynął dalej. Za kolejnym rogiem minął za­mknięte drzwi. Ze szczeliny pod nimi wypływała struga czerwonego płynu, który barwą i konsystencją przypomi­nał krew. Przemieściwszy się do następnego budynku,

Paul skręcił w kolejną ulicę i natknął się na pierwszą żywą istotę.

Był to mężczyzna w rozdartej koszuli, siedzący na progu otwartych drzwi i obracający w dłoniach kuchenny nóż. Gdy Paul zbliżył się do niego, mężczyzna podniósł wzrok na przybysza.

- Czy jest pan psychiatrą? - spytał. - Potrzebuję... - w tej chwili dostrzegł, iż pomiędzy stopami Paula a płytami trotuaru zieje spora szczelina. - Och - powiedział tylko. Spojrzał ponownie na swoje dłonie i zaczął bawić się nożem.

Paul zatrzymał się, ale zdał sobie sprawę z faktu, że nie może mówić, ruszył więc dalej. Równocześnie raz jeszcze sięgnął do wzoru. Można było, tak jak podejrzewał o to Blunta, przyspieszyć pewne wydarzenia, ale żywych komó­rek nie wolno było odmrażać równie intensywnie, jak martwego mięsa. Stopniowe i równomierne czerpanie ciepła z otoczenia okazywało się skuteczniejsze, niż rozmrażanie za pomocą grzejnika mikrofalowego, w który wyposażono pojemnik w przechowalni zwłok. Powoli, ale szybciej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać, ciało Paula wzbierało ożywczym ciepłem.

Po drodze natknął się na rzeczy, które miały niewielki związek z normalnością. Pomnik na środku jednego z mi­janych skrzyżowań topił się wolno, niczym wosk w piecyku. Kamienna głowa lwa, wkomponowanego w masywny balkon obejmujący narożnik wysokiego budynku, pochyliła się i ryknęła, gdy Paul przemykał dołem. Pośrodku jednej z ulic minął krąg czerni - pustą dziurę, przez którą nie dostrzegało się niższego poziomu, ale zniekształcenie prze­strzeni, na którym oko ludzkie nie potrafiło się skupić. Po ulicach nie przejeżdżały żadne samochody. Transport Kompleksu musiał zawieść lub został pozbawiony zasilania, podobnie jak Dział Kontroli Pogody. Od czasu do czasu Paul dostrzegał w oddali samotnych przechodniów. Żaden z nich nie zatrzymał się na jego widok. Gdy spostrzegli, że się do nich zbliża, każdy spiesznie umykał w bok.

Ciało Paula szybko wypełniało się życiem. Dość wcześnie zapoczątkował akcję serca. Gdy dotarł do placu przed hotelem, jego temperatura wynosiła już trzydzieści sześć i sześć dziesiątych stopnia, a puls i oddech miał prawie w normie. Mógłby już iść pieszo, ale z postawieniem stopy na ziemi poczekał do chwili, w której dotarł do Północnej Wieży Koh-I-Nor.

Wkroczył do mrocznego hallu, oświetlonego jedynie światłami awaryjnymi, w którym nie było żadnych gości hotelowych. Spod ściany za biurkiem gapiła się na niego czyjaś blada jak papier twarz. Był to znajomy recepcjonista kaligraf. Paul minął go, nie zwracając nań uwagi i skierował się ku windom.

Te, jako system zrównoważony, pracujący na zgroma­dzonej energii, nie zostały dotknięte brakiem zasilania. Milcząco, delikatnie i skutecznie, jakby rasa ludzka już wymarła i pozostały jedynie maszyny, dyski unosiły się w regularnych odstępach, płynąc w górę i w dół, w prze­zroczystych rurach swoich szybów. Paul zrobił krok i stanął na z dysku wznoszącym się do góry.

Pomknął gładko, przecinając szereg korytarzy, oświet­lonych jedynie światełkami oznaczającymi wejścia do klatki schodowej. Zobaczył tylko jedną osobę. Mijał wtedy dziewiąty poziom. Była to młoda kobieta. Gdy dostrzegła Paula, szybko odwróciła się i schroniła w pokoju.

Dwunasty poziom, w przeciwieństwie do reszty świata, widzianej przez Paula tej nocy, był całkowicie oświetlony. W porównaniu z panującymi wszędzie mrokami, to oświet­lenie wydawało się jaskrawe i ostentacyjne. Jednak i na tym korytarzu nie widać było żadnego ruchu. Co więcej, za mijanymi przez siebie drzwiami Paul wyczuwał mrok i pustkę. Apartament 1243, ku któremu zmierzał, był na tym jasnym poziomie jedyną oazą życia.

Gdy skręcił za róg, zobaczył, że drzwi apartamentu stoją otworem. Cofnięto je w głąb ściany na trzy czwarte szerokości. Dobiegał stamtąd stanowczy, męski głos.

Głos ów należał do Kirka Tyne'a.

- ...twój ślepy upór - mówił Naczelny Inżynier. - Nie umiem tego pojąć, Walt. Jak człowiek o twej inteligencji może uważać, że teraźniejszość da się zmienić działaniami w teraźniejszości, bez cofnięcia się w czasie i zmiany czynników, które w przeszłości ukształtowały tę teraźniej­szość? A jednak zdecydowałeś się uwolnić moce, które są źródłem szaleństw, dziejących się tej nocy na całym świecie.

Paul zatrzymał się przed wejściem. Słyszał już te ar­gumenty z ust Tyne'a wtedy, gdy ten przyjmował go do swego sztabu. Teraz zaś Paul zapragnął dowiedzieć się, jakiej odpowiedzi udzieli Blunt.

- Sprzedałeś swe pierworództwo za miskę mikroproce­sorów - odparł głos Blunta. - Nie myślisz samodzielnie, Kirk. Niczym papuga powtarzasz to, czym karmi cię Super. Jeśli nie da się zmienić przeszłości, należy zmienić teraźniejszość. Trzeba to zrobić ze względu na przyszłość.

- Czy nie zechciałbyś posłużyć się odrobiną logiki? - spytał Tyne. - Powiadam ci, że teraźniejszości nie da się zmienić, nie dokonując zmian w przeszłości. Nawet Super, z całą zgromadzoną przez siebie wiedzą, nie potrafiłby wyliczyć możliwych konsekwencji zmiany w przeszłości przebiegu życia nawet jednego owada. A to droga łatwiej­sza. Wy zaś, dzisiejszej nocy, próbujecie czegoś daleko trudniejszego.

- Kirk - rozległa się odpowiedź Blunta - jesteś głupcem. Fakty, które zdecydowały o takim, a nie innym biegu wydarzeń dzisiejszej nocy, zdarzyły się nieodwołalnie setki lat temu. Wszystko, czego musimy dokonać, to rozpoznać je i posłużyć się tą wiedzą.

- Powiadam ci, że to nieprawda!

- Wszystko dlatego, że twój Super... - zaczął Blunt.

Ironia w jego dźwięcznym głosie cięła niczym stal, gdy Paul podjął decyzję o wejściu na scenę. Przeszedł przez drzwi i znalazł się w salonie apartamentu, który był najlepszym z tych, jakie Koh-I-Nor mógł zaoferować swym gościom.

Pod ścianami rozległego pokoju jak do fotografii ustawiło się siedmioro ludzi. Najbliżej, na lewo od Paula stała Kantela. Tuż przy niej, częściowo tyłem do wejścia znaj­dował się Blunt. Z szerokich ramion Wielkiego Mistrza zwisała ciężka, obramowana purpurowym szlakiem czarna peleryna, a na głowie miał dziwny wysoki kapelusz. Obok Blunta stał Burton McLeod, który najmniej z całej siódemki zdawał się przejmować powagą sytuacji. Dwa kroki dalej był Jase, także w pelerynie i kapeluszu. Zwrócony plecami do błękitnych zasłon, osłaniających szerokie na całą ścianę okno po przeciwnej stronie pokoju, niczym niewysoki, bezbarwny manekin, sterczał Eaton White. Po jego lewej stronie zajął pozycję agent ochrony Koh-I-Nor, James Butler. Widać było po nim, że nie ominęło go szaleństwo dzisiejszej nocy. Miał na sobie jednolicie czarny sweter i luźne spodnie wdziewane przez członków jednej z szerzej znanych społeczności maszerujących. Kombinezon ten obnażał mu tylko twarz i dłonie. W jednej z nich trzymał podłużny, śmiertelnie skuteczny policyjny pistolet z usuniętą muszką. Zamiast muszki na lufie broni umieszczono mały metalowy błękitny krzyżyk.

Stojących naprzeciwko siebie Burtona i McLeoda roz­dzielało kilka metrów wyłożonej dywanem podłogi. Trzy­many niby niedbale pistolet wymierzony był pierś McLeoda. Obaj przeciwnicy stali spokojnie, wydawało się jednak, że nie dostrzegają w pokoju nikogo, prócz siebie nawzajem.

Najbliżej ze wszystkich, z prawej strony Paula, stał Tyne. Spoglądał on na replikującego Blunta i on też, wespół z bezbarwnym i nieruchomym Eatonem White, pierwszy zauważył wkraczającego do pokoju Paula.

Naczelny Inżynier Świata wytrzeszczył oczy przerywając tym przemówienie Wielkiego Mistrza. Za chwilę pozostali, nie wyłączając McLeoda i Butlera, odwrócili się ku Paulowi. Kantela jęknęła zduszonym głosem. Wszyscy, prócz Blunta, wyglądali jak ludzie, na oczach których popełniono właśnie gwałt na prawach Natury.

Blunt oparł się na srebrnej gałce swej nowej laski i uśmiechnął się tylko. Podobny uśmiech musiał rozjaśnić oblicze ateńskiego polemarchy Callimacha, gdy dwa tysiące pięćset czterdzieści lat temu, pewnego pochmurnego, wrześ­niowego dnia, ujrzał w rzadkich promieniach słońca pył wzbijany przez wzmocnione skrzydła szyku, którymi Grecy zamykali pierścień okrążenia wokół hord perskich na równinie Maratonu.

- Zjawiłeś się nieco za wcześnie, choć to drobiazg - powiedział patrząc na Paula. - Ten tu Kirk jeszcze nie został dostatecznie zmiękczony. Ale wejdź, mój dwójniku.

Paul zaś, wchodząc do pokoju, po raz pierwszy wprost i z bliska zajrzał Bluntowi w twarz i... ujrzał samego siebie!


Rozdział 21



Paul wszedł do pokoju. Wszyscy obecni wpatrzyli się w niego, w niczyim jednak wzroku nie uwidocznił się aż taki wstrząs, jak w błękitnych oczach Kanteli. Ona jedna spośród wszystkich obecnych czuła to od początku, ale nie chciała się z tym pogodzić. Właśnie to z taką siłą ciągnęło ją ku Paulowi i temu tak bardzo się opierała. Paul nie winił jej wtedy, obdarzony zaś zrozumieniem, tym bardziej nie winił jej obecnie. Nawet dla niego samego, gdy zatrzymał się, stając o krok przed Bluntem i spojrzał tamtemu w twarz, było to nienaturalne doświadczenie.

Wiedział też, że ci, którzy ich obserwują, muszą odbierać to o wiele gorzej. Nie chodziło tylko o jego fizyczne podobieństwo do Blunta. Obaj byli wysocy, barczyści i mocno zbudowani. Obaj mieli wyraziste rysy twarzy. Na tym jednak kończyło się podobieństwo ciał. O wiele bardziej drażniła ich wspólna tożsamość, ponieważ polegała ona na dwoistości wcale nie fizycznej. Nie powinni byli wyglądać podobnie. A wyglądali.

Było to tak niesamowite, jakby ten sam człowiek nosił dwa odmienne ciała. Obaj różnili się wyglądem zewnętrz­nym, mieli jednak identyczne postawy, sposób poruszania się, te same nawyki i upodobania. Wszystkie te podobień­stwa przeświecały przez powłokę zewnętrzną, podobnie jak płomień świecy przez różne ornamenty latarni.

- Pojmujesz teraz - rzekł Blunt, zwracając się do Paula tonem rozmowy towarzyskiej - dlaczego przez cały czas unikałem twej obecności?

- Oczywiście - odparł Paul.

W tym momencie Kirk Tyne odzyskał wreszcie głos. Ton, jakim się odezwał, świadczył wyraźnie o tym, iż po raz pierwszy coś poważnie zachwiało przekonaniami Na-. czelnego Inżyniera Świata.

- Walt, cóż to za przeciwne naturze diabelstwo? - wypalił bez ogródek.

- Długo by o tym mówić - powiedział Blunt. Opierał się wciąż na swej lasce i przyglądał Paulowi w ten sam sposób, w jaki wytrawny koneser kontempluje szczególnie cenne dzieło sztuki. - Ale sprowadziłem cię tutaj, Kirk, po to, byś wszystkiego wysłuchał.

Tyne wodził wzrokiem od Paula do Blunta i z powrotem, z wysiłkiem i jakby wbrew swojej woli.

- Nie wierzę - wydusił z siebie.

- I światu, i mnie - odparł Blunt, nie spuszczając wzroku z Paula - będzie wszystko jedno, co sobie pomyś­lisz, gdy przeminie dzisiejsza noc.

- Szatan! - zabrzmiał czyjś okrzyk. Wszyscy obecni, nie wyłączając Paula spojrzeli w tę stronę. Głos należał do agenta Butlera, który podnosił trzymany w dłoni pistolet. Umieszczony na lufie broni krzyżyk skierował się ku Paulowi, a potem zadrżał i przesunął się w stronę Blunta. - Bluźnierca!

Coś jasnego mignęło w powietrzu. Rozległ się łagodny odgłos uderzenia, Butler zachwiał się i wypuścił broń. Z bicepsu agenta wystawał koniec gładkiej liściokształtnej klingi pozbawionego rękojeści sztyletu. Do Butlera nie­spiesznym krokiem podszedł McLeod. Pochylił się po pistolet, wetknął go sobie za pas, potem lewą dłonią ujął detektywa za ramię, prawą zaś wyciągnął sztylet z rany. Następnie wydobył z kieszeni samozaciskający się opat­runek, owinął nim ranę Butlera i chwyciwszy bezwładną rękę agenta, podniósł ją i włożył w jego zdrową dłoń.

- Proszę tak trzymać - polecił. Butler wpatrywał się weń bez słowa. McLeod wrócił na swe miejsce obok Blunta.

- Tak więc - odezwał się pobladły Kirk - teraz szczujesz swych opryszków na mnie i na przyzwoitych ludzi?

- Tego fanatyka nazywasz przyzwoitym człowiekiem? - spytał Blunt kiwając głową w stronę odzianego w czerń Butlera. - Jak można nazywać przyzwoitym kogoś, kto bez namysłu zastrzeliłby mnie albo Paula? A zrobiłby to, gdyby Burt go nie powstrzymał.

- Wszystko jedno - odparł Tyne. Na ich oczach, dzięki niezwykłemu wysiłkowi woli, Naczelny Inżynier Świata wziął się w garść i opanował. - Wszystko jedno - rzekł o wiele bardziej spokojnym głosem. - Nic z tego nie wpływa na moją opinię. Was jest tylko sześćdziesiąt tysięcy. Za mało, by zniszczyć świat.

- Kirk - rzekł Blunt - wiesz, jak lubię się z tobą spierać. Jesteś tak uroczo naiwny.

- Ty zaś jesteś równie zabawny - z kpiną w głosie odciął się Kirk.

- Owszem, coś w tym jest - Blunt skinął głową z namysłem. - Widzisz, Kirk, liczę na to, że cię złamię. Jeśli uda się dokonać tego bez bólu, zaliczę cię w szeregi ludzi, którzy przewrócą tę cywilizację do góry nogami. Swój cel osiągnę dzięki temu dwukrotnie szybciej. W prze­ciwnym razie nie traciłbym czasu na tę rozmowę.

- Zapewniam cię - odparł Kirk - że nie czuję się ani trochę załamany.

- Bo nie powinieneś... na razie - uciął Blunt.

- Wszystko, co widziałem do tej pory - stwierdził

Kirk - to seria zorganizowanych na nieco szerszą skalę sztuczek z Dnia Wszystkich Świętych.

- Na przykład - podsunął mu Blunt - ten tu Paul, nieprawdaż?

Kirk spojrzał na Paula.

- Nie wierzę w zjawiska nadprzyrodzone - powiedział po chwili wahania.

- Ja też - stwierdził Blunt. - Ja wierzę w Siły Alternatywne. Dzięki nim stworzyłem Paula. Czy nie tak, Paul?

- Nie - odparł Paul. - Tworzenie nie jest aż tak proste.

- Ach, przepraszam - odparł Blunt. - Ujmijmy to w ten sposób; zbudowałem cię. Ożywiłem. Ile z tego pamiętasz?

- Pamiętam, że umierałem - przyznał Paul. - Pamię­tam wysokiego człowieka, w kapeluszu i płaszczu takich jak te, które teraz masz na sobie. Ten człowiek przywrócił mnie do życia.

- Nie zrobił tego - odparł Blunt. - Prawdziwy Paul Formain nie żyje - czyżbyś o tym nie wiedział?

- Teraz już wiem - rzekł Paul. - Zbadałem sprawę.

- Kilkunastu takich jak on młodzików śledziłem od ponad piętnastu lat - mówił dalej Blunt - i czekałem na dogodną chwilę. Wszystko przemawiało na moją korzyść. Prędzej czy później, któryś z nich musiał umrzeć w dogod­nych dla mnie okolicznościach.

- Mogłeś uratować go z tej żaglówki, gdy jeszcze żył - rzekł Paul.

- Owszem, mogłem - odparł Blunt i spojrzał Paulowi prosto w oczy. - Ale myślę, że wiesz, czemu tego nie zrobiłem. Musiałem dostać go w momencie śmierci. Po­brałem z jego ciała kilka żyjących jeszcze komórek. Dzięki mocy, jaką dały mi Siły Alternatywne, z każdej z tych komórek wyhodowałem ożywione ciało.

- Chcesz powiedzieć, że takich jak on jest kilku?! - wyrzucił z siebie Kirk, patrząc na Paula jak na coś przerażająco obcego.

Blunt potrząsnął głową.

- Ożywione, ale nie obdarzone życiem - rzekł. - W rzeczy samej, nie było w nich więcej życia, niż w tym konającym ciele, z którego je pobrałem. Osobowość żyjącej istoty ludzkiej to coś więcej, niż tylko arytmetyczna suma jej składników - przez moment milcząco wpatrywał się w Paula, potem powiedział niespiesznie: - Z pomocą Sił Alternatywnych, zapaliłem w nim iskierkę życia, oddając mu część własnego.

W pokoju zapadła cisza, tak głęboka, że można by pomyśleć, iż wszyscy wstrzymali oddechy.

- Stworzyłem drugiego siebie - mówił dalej Blunt. - Ciało, pamięć, nawyki i umiejętności należały do chłopaka, który skonał przed chwilą. Ale w istocie, był on mną.

- Tylko pod jednym względem - poprawił go Paul - byłem tobą.

- Dobrze, pod jednym tylko, ale najistotniejszym wzglę­dem - odparł Blunt. - Dlatego nie chciał się przyjąć przeszczep ramienia. Komórki twego ciała zużyły już swój biologiczny potencjał podczas procesu tworzenia ciebie. Dalszy wzrost i przekształcenia były niemożliwe.

- On ma dwa ramiona - stwierdził Kirk.

- To nie jest ciało, w którym go zapoczątkowałem - odparł Blunt. - Przypuszczam, że pierwsze musiałeś zostawić na Nowej Ziemi? - spojrzał na Paula pytająco.

- Obok twojej laski - rzekł Paul.

- A tak, obok tamtej laski.

- Jakiej laski? - spytał Kirk.

- Tej, którą zabito Malorna - odpowiedział Paul i spokojnie spojrzał w oczy Bluntowi. - Tej, którą on zabił Malorna.

- Nie - odezwał się zza Blunta McLeod. - To ja.

Potrzebny był ktoś, kto wiedział, jak posłużyć się nią, niczym pałką. Walt zmienił Siły Alternatywne, tak bym mógł tego dokonać.

- Ale dlaczego? - krzyknął Kirk. - Morderstwa, laski, Nowa Ziemia? Nie rozumiem! - spojrzał zdumio­ny. - Aby wyszkolić Paula w... - przerwał.

- Załamujesz się, aż miło, Kirk - rzekł Blunt na krótko zwracając twarz ku Naczelnemu Inżynierowi Świata i ponownie przenosząc spojrzenie na Paula. - Widzisz, jak niewiele wiesz? Twój Super nawet się nie pofatygował, by poinformować cię, że użył wewnętrznego akceleratora do wysłania Paula na planetę krążącą wokół Syriusza i jego towarzysza. Dopowiem ci resztę i zobaczymy, jak to wytrzymasz - wskazał na zasłonięte okno. - Otwórz je - polecił Eatonowi White.

Bezbarwny człowieczek zawahał się.

- No, dalejże - szorstkim głosem ponaglił go Kirk. White chwycił fałd tkaniny i pociągnął. Zasłony cofnęły się, ukazując okno zajmujące całą szerokość ściany. Niski parapet znajdował się na wysokości nieco ponad pół metra.

- Do końca - rozkazał Blunt.

White wyciągnął dłoń i nacisnął jakiś przełącznik. Całe okno zjechało w dół, kryjąc się w parapecie. Do chłodnego, klimatyzowanego apartamentu buchnęła fala upalnego, parnego powietrza.

- Patrz! - powiedział Blunt. - Posłuchaj tego tam. - Wskazał laską ciemność, wypełniająca Kompleks, gdzienie­gdzie tylko rozjaśnioną nikłymi błyskami światła. W gorą­cym mroku rozbrzmiewał śpiewny okrzyk Hej-ha! Hej-ha! maszerujących społeczności. A nieco bliżej, poza zasięgiem wzroku, dwanaście poziomów poniżej okna, rozlegało się długie, przeciągłe wycie stworzenia, które niedawno było człowiekiem, ale teraz cofnęło się daleko wstecz ku swym zwierzęcym przodkom. - Patrz! - powtórzył Blunt i wy­rzucił laskę przez okno. Laska zawirowała wokół osi przechodzącej przez jej środek i oba jej końce przekształciły się w muszlowate, trzepocące skrzydła. Pomiędzy nimi pojawiło się ciało gryzonia i to, co było laską, teraz jako czarny nietoperz uniosło się w górę, śmignęło do wnętrza pokoju i oto w dłoni Blunta ponownie pojawiła się laska. - Powiadasz, sześćdziesiąt tysięcy - rzekł Blunt zwracając się do Kirka. - Ugrupowania nieformalne, organizacje i ruchy żywiołowe w tym waszym świecie składają się prawie na jedną piątą jego ludności. Od czterdziestu lat Gildia Orędowników przygotowywała je do chwili ostatecz­nej zapaści systemu. Kirk, jedna piąta świata odrzuciła dziś rozum.

- Nie - odparł Kirk. - Nie uwierzę w to.

- Tak, Kirk. - Blunt ponownie wsparł się na lasce. Jego ciemne, skryte pod krzaczastymi brwiami oczy ponow­nie wpiły się w rozmówcę. - Od setek lat, aż do chwili obecnej ty i tobie podobni trzymali na smyczy psy Szaleńs­twa i wzbraniali im dostępu do świata. Teraz my puściliśmy je wolno, jak niegdyś i na dobre. Od tej chwili nie będzie już w życiu niczego pewnego. Od tej chwili zawsze istnieć będzie możliwość, że niezmienne dotąd prawa nie zadziałają. Wskazówki podsuwane przez rozum i dotychczasowe do­świadczenia społeczne zawiodą. Pojedynczemu człowiekowi nie pozostanie nic, na czym mógłby polegać, z wyjątkiem jego samego.

- Nic z tego nie będzie - sprzeciwił się Kirk. - Te ulice, tam w dole są prawie puste. Ja, mój sztab i Super-kompleks działaliśmy zbyt szybko, byś mógł wykorzystać sytuację. Brak światła, brak wygód, brak usług. Ludzie kryją się w swych mieszkaniach, bo to my zmusiliśmy ich do takiej reakcji. Mogą ukrywać się przez pewien czas. Potem podstawowe potrzeby, głód i znużenie wezmą górę. Wyjdą na światło dzienne i przekonają się, w jak niewielkim stopniu te twoje sztuczki rodem z maskarady na Wszystkich Świętych, zmieniły podstawy ich życia. Przystosują się i nauczą żyć z tą twoją magią, tak samo jak nauczyli się żyć z zagrożeniem wypadkami ulicznymi lub niebezpieczeń­stwem śmierci od pioruna.

- Wy działaliście za szybko! - zagrzmiał Blunt. - Reagowaliście jedynie ze ślepym posłuszeństwem, godnym jednej z waszych machin. Ulice kryje mrok, ponieważ ja chciałem, aby tak było. Upał zmusza ludzi, by się roz­dzielali. Zostawia sam na sam z ich obawami, każdego we własnym pokoju, ponieważ one są najlepszą wylęgarnią Szaleństwa. Noc dzisiejsza nie stanie się czymś, do czego ludzie przywykną. Jest to tylko pierwsza bitwa w wojnie, która będzie trwała wiecznie, w której zastosuje się coraz to nowe bronie, którą rozgrywać się będzie na wciąż nowych polach bitew, dopóki ty i tobie podobni nie zostaniecie pokonani i zniszczeni!

Podbródek Blunta uniósł się nieco.

- Dopóki nie nadejdzie moment destrukcji ostatecz­nej! - jego głos jak grzmot dzwonu rozbrzmiał w pokoju i wśród nocnej ciszy za oknem. - Dopóki Człowiek nie zostanie zmuszony do odrzucenia swych kuł i lasek! Dopóki nie strząśnie kajdanów z nóg i nie rozwali krat, które sam wzniósł wokół siebie. Dopóki nie stanie na własnych nogach, samotny i wolny! Wolny w zwątpieniu, wolny duchem, wolny świadomością tego, że naprawdę istnieją jedynie dwie rzeczy: on sam i podatny na zmiany Wszech­świat.

Szerokie bary Blunta chybnęły się ku przodowi nad laską, na której się opierał, jakby osobiście zamierzał rzucić się na Kirka Tyne'a. Naczelny Inżynier Świata nie cofnął się przed tym ruchem. Wydawało się jednak, że to co usłyszał zachwiało jego pewnością siebie i głos mu drżał, gdy odpowiadał:

- Nie poddam ci się, Walt - powiedział. - Będę walczył aż do końca. Dopóki jeden z nas dwu nie legnie trupem.

- A więc już przegrałeś - stwierdził Blunt, a w jego głosie zabrzmiała nutka szaleństwa. - Ja wycofuję się z gry na dobre. Pozwól, Kirk, że przedstawię ci człowieka młodszego i silniejszego niż ty sam, obecnego przywódcę Gildii Orędowników!

Skończył mowę, a cisza, która teraz zapadła wywarła wrażenie podobne temu, jakie czyni nagły błysk gromu podczas letniej nocy. I zaraz potem Jase wydał z siebie nagły, nieartykułowany okrzyk.

- Nie, Jase - odezwał się Paul. - Wszystko w po­rządku. Przywództwo Gildii przejdzie na ciebie. Moje zadanie polega na czymś innym.

Wszyscy obecni utkwili w nim swe spojrzenia.

- Czymś innym? - spytał Blunt z kpiną. - A ty cóż takiego zamierzasz robić?

Paul uśmiechnął się smutno do niego i pozostałych.

- Coś, co jest brutalne i nieuczciwe w stosunku do was wszystkich - powiedział. - Zamierzam nie robić nic!


Rozdział 22



Wszyscy patrzyli nań bez słowa. Podczas tej chwili zdarzyło się coś nieuniknionego i wcale nie wyjąt­kowego. Zdarzało się to już wcześniej na zebraniach, które jak obecne, przebiegały według wzoru, opartego na jednej, silnej osobowości. Zdarzało się wtedy, że ktoś coś mówił i nagle, choć nikt spośród obecnych nie czynił żadnego ruchu, przywódcą grupy stawał się kto inny. Wzór zmieniał się i choć w sensie fizycznym nie działo się nic, wszyscy obecni wyczuwali emocjonalne skutki reorientacji.

To właśnie stało się teraz. Paul dotknął wzoru stapiając się z innymi niczym pojedyncza kropla i nagle stał się ogniskiem emocji wszystkich obecnych, zajmując miejsce Blunta.

Kolejny raz spojrzał Bluntowi w oczy. Wielki Mistrz odpowiedział mu beznamiętnym spojrzeniem i nie odezwał się ani słowem. Nadal wspierał się na swej lasce, jakby nic szczególnego się nie stało. Paul jednak wyczuł, że cały geniusz Blunta nagle zwraca się ku niemu i poczyna pojmować, czym stał się młody inżynier.

- Nic? - spytał Jase przerywając ciszę. Załamanie się planu, opracowanego przez Blunta było dlań oczywiste, podobnie jak dla pozostałych osób w pokoju.

- Ponieważ, jeśli nie uczynię nic, wszyscy podążycie swoimi drogami - wyjaśnił Paul. - Gildia będzie trwała i będzie się rozwijała. Zwolennicy cywilizacji technologicznej przetrwają i będą ją nadal rozwijać. Podobnie jak grupy kultowe i społeczności maszerujące. Nawet i... - oczy Paula, błądzące po pomieszczeniu, na moment spotkały się ze wzrokiem Burtona McLeoda - i inne elementy.

- I chcesz, by tak się stało? - spytał Tyne. - Ty?

- Myślę, że to konieczne - odparł Paul, zwracając się do Naczelnego Inżyniera Świata. - Nadszedł czas, w którym rodzaj ludzki musi się rozdzielić, tak by rozmaite fragmenty, składające się na oblicze cywilizacji mogły rozwijać się same, w pełni i bez wpływu innych - Paul obejrzał się przez ramię na Blunta. - Jeden silny przywódca - mówił dalej - może powstrzymać ten proces na jakiś czas, ale tylko na krótko, bo po jego śmierci nie znajdzie się nikt, kto mógłby mu dorównać znaczeniem i zająć jego miejsce. Nawet jednak na krótko wstrzymując ten proces, człowiek ów może dokonać trwałych szkód, wpływających na późniejszy rozwój dzie­dzin, darzonych przez niego niechęcią.

Teraz Paul przeniósł wzrok na Kirka. Na twarzy Naczel­nego Inżyniera Świata malowała się zgroza.

- Ale mówiłeś, że jesteś przeciwko Waltowi - wyjąkał Kirk. - Cały czas mu się przeciwstawiałeś.

- Możliwe - przyznał Paul, nieco zakłopotany. - W pewnym sensie. Lepiej byłoby powiedzieć, że nie jestem za nikim, włączając w to Walta.

Kirk przez chwilę wpatrywał się w twarz rozmówcy, a wyraz jego twarzy zmieniał się od szoku do odrazy i wrogości.

- Ale dlaczego? - wypalił wreszcie. - Dlaczego?

- Obawiam się - przyznał Paul - że niełatwo to wyjaśnić. Być może mógłby pan to pojąć, gdybym jako przykładu użył hipnozy. Po tym, jak Walt obudził do życia aktualnie zajmowane przeze mnie ciało, przeżyłem dość długi okres, nie wiedząc w istocie, kim jestem. Było jednak kilka spraw, które mnie zastanawiały. Na przykład fakt, że nie podlegam hipnozie.

- Siły Alternatywne... - zaczął Jase z głębi pokoju.

- Nie - zaprzeczył Paul. - Myślę, że któregoś dnia członkowie Gildii odkryją coś, do czego Siły Alternatywne będą miały się tak, jak alchemia do współczesnej chemii. Nie można było mnie zahipnotyzować, ponieważ najsłabsza nawet forma hipnozy, podobnie jak naprawdę głęboka nieświadomość, wymaga poddania się pewnej części osobo­wości, to zaś w moim przypadku jest niemożliwe - powiódł po nich spojrzeniem. - Z doświadczenia, polegającego na dzieleniu tożsamości z Waltem, wynika w sposób nieunik­niony, że powinienem uzyskać zdolność dzielenia tożsamo­ści z każdą jednostką ludzką, z którą mógłbym się zetknąć.

Paul spostrzegł, że obecni, pominąwszy Blunta, nie w pełni pojęli znaczenie jego słów.

- Mówię o zrozumieniu - powiedział cierpliwie. - Potrafię dzielić tożsamość z każdym z was, a czyniąc to odkryłem, że każde z was ma do zaofiarowania wartościową formę przyszłości społeczności ludzkiej. Na razie jednak nie ma w niej miejsca na inne i zostaną one stłamszone, jeśli w ogóle przetrwają. Nie mogę poprzeć żadnej z nich, ponieważ wszystkie powinny dojść do głosu na równych prawach.

- Wszystkie? - spytał Kirk. W tym samym momencie pytanie to zadał również Jase:

- Wszystkie?

- Pan zresztą zdawał sobie z tego sprawę, Kirk - mówił Paul. - Jak sam pan mi powiedział, społeczeństwo musi przejść przez nieuniknione stadium podziałów. Przy obecnym stanie badań, wynalezienie leku, który przekształci prace nad Projektem Odskoczni w podstawy systemu transportu, jest tylko kwestią czasu. Gdy zaś ludzie roz­przestrzenia się wśród gwiazd, podziały się pogłębią.

Przerwał, pozwalając, by jego słowa głęboko wryły im się w pamięć.

- Żaden z was - ciągnął dalej po chwili - nie powinien tracić czasu na zwalczanie pozostałych. Każdy powinien zająć się poszukiwaniami tych, co myślą podobnie jak on sam i wespół z nimi zacząć wykuwać własną wizję przyszłości.

Tym razem przerwał na dłużej, dając im szansę od­powiedzi.

Nikt jednak nie był chętny do zabrania głosu. W końcu odezwał się ten, po którym odpowiedzi należało się najmniej spodziewać.

- Nie ma żadnego powodu, dla jakiego mielibyśmy uwierzyć w którekolwiek z tych twierdzeń - swym suchym, ciężkim głosem rzucił Eaton White.

- Oczywiście, że nie ma - zgodził się z nim Paul. - Jeśli mi nie wierzycie, potrzebna wam tylko odwaga do obstawania przy swych przekonaniach i zignorowania tego, co powiedziałem - popatrzył na nich po kolei. - Nie podejrzewacie mnie z pewnością o to, że usiłuję namówić was do czegokolwiek. Wszystko, czego pragnę, to moż­liwość zejścia ze sceny i udania się swą własną drogą, spodziewam się też, iż wszyscy tu obecni pragnęliby tego samego.

Odwrócił się do Blunta.

- Tak czy owak - ciągnął dalej - w historii ludzkości nadszedł okres przejściowy, o którym Tyne tak często mówił nie tylko mnie. Nadszedł czas napięć i zmagań, w takich zaś okresach wszelkie sprawy przejawiają skłon­ność do dramatyzacji. Oczywiście, każde pokolenie lubi myśleć o sobie jako o tym, które pchnęło historię na nowe tory. Ludzie lubią też mniemać, iż decyzje podjęte w ich czasach mogą popchnąć ludzkość na drogę prawdy lub fałszu. W istocie jednak nie należy do tego podchodzić z aż taką powagą. Tak naprawdę, Ludzkość jest bryłą zbyt masywną, by dała się zepchnąć na nowe tory. Jedyny skuteczny w jej przypadku sposób zmiany kierunku ruchu, to długi, trwający wiele pokoleń, łagodny zakręt. Odwrócił się do Naczelnego Inżyniera Świata.

- Kirk, jak mówiłem, nie usiłuję nikogo przekony­wać - powiedział. - Ale pan niewątpliwie widzi, że mówię z sensem?

Kirk podniósł głowę, podejmując decyzję.

- Owszem - rzekł ostrym tonem. - Widzę. - Spojrzał na Blunta i powrócił wzrokiem do Paula. - Wszystko, co powiedziałeś, ma sens. Każdy z nas ma osobę, która może go napiętnować. Dla mnie tą osobą był Walt. - Odwrócił się znów do Błunta. - A to dlatego, Walt, że zawsze cię podziwiałem. Chciałem wierzyć w to, co mówisz. W rezul­tacie niemal udało ci się wmówić mi, że świat stanął na głowie i że trzeba go jeszcze przenicować. I musiał pojawić się ktoś, trzymający się ziemi, jak ten tu Paul, by przywrócić mnie do rzeczywistości. Oczywiście, nasza cywilizacja techniczna, mająca ponaddwustuletnią tradycję, nie jest czymś, co da się obalić i wymazać z rzeczywistości wyda­rzeniami jednej nocy. Niewiele jednak brakowało, a udało by ci się sprawić, że zacząłbym tak myśleć.

Podszedł do Paula i podał mu rękę. Paul przyjął uścisk.

- Każdy z nas wiele ci zawdzięcza - powiedział Kirk, potrząsając dłonią Paula. - A ja najwięcej ze wszystkich. Chciałbym, abyś wiedział, że nigdy w ciebie nie wątpiłem. Natychmiast wezmę się za przywrócenie funkcjonowania usług. Chodźmy, Eat! - Obejrzał się na Blunta, zawahał krótko, potem potrząsnął głową i odwróciwszy się ponow­nie, ruszył ku drzwiom. Blunt posłał za nim ponury uśmieszek.

Od okna odszedł Eaton White. Mijając Paula przy­stanął, spojrzał na niego i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Potem jednak bez słowa podążył za Kirkiem. Za nimi wyszedł Jase.

- Jim - łagodnym głosem odezwał się Paul do odzia­nego w czerń agenta, który nadal podtrzymywał swe bezwładne ramię. - Prawdopodobnie czekają na pana obowiązki.

Usłyszawszy swe imię, Butler potrząsnął głową, jak człowiek, który budzi się ze snu. Jego czarne oczy, niczym dwie lufy, zwróciły się ku Paulowi.

- Owszem - przerwał. - Czekają na mnie obowiązki. Ale nie te, o których myślisz. Byłeś mi narzędziem ob­jawienia Nowego Jeruzalem! Przyszłość może kryć w sobie rzeczy, których wielu się nie spodziewa.

Odwrócił się i wyprostowany, podtrzymując zranioną rękę, wyszedł na korytarz, skręcił w bok i znikł im z oczu.

- Żegnaj, Walt - rozległ się nowy głos. Paul i Kantela odwrócili się, by ujrzeć jak do Blunta podchodzi McLeod i kładzie mu rękę na ramieniu. Blunt, wsparty ciągle na swej lasce, spojrzał na dłoń spoczywającą na swym barku.

- I ty? - spytał nieco ochrypłym głosem.

- Dasz sobie radę, Walt - rzekł McLeod. - Prawda jest taka, że myślałem o tym już od pewnego czasu.

- Od sześciu tygodni, wiem - stwierdził Blunt, uśmie­chając się wilczym uśmieszkiem. - Nie, nie zatrzymuj się, idź, Burt. I tak nie masz tu po co zostawać.

Burt uścisnął okryte peleryną ramię, spojrzał na Paula ze zrozumieniem i ruszył ku drzwiom. Pozostała w pokoju trójka patrzyła w milczeniu, jak wychodził.

Gdy Burt zniknął, Blunt nadal wsparty na lasce, zwrócił się do Paula i spojrzał nań kpiąco.

- Czy konieczne jest, abym cię kochał? - spytał.

- Nie - odparł Paul. - Nie, oczywiście, że nie. Nawet nie prosiłbym o to.

- A więc przeklinam cię! - wrzasnął Blunt. - Obyś był przeklęty i gnił w piekle aż do dnia Sądu!

Paul uśmiechnął się ze smutkiem.

- Nie zechcesz mi powiedzieć, dlaczego? - spytał Blunt.

- Zrobiłbym to - odparł Paul - gdybym mógł. Ale to kwestia słów. Brak mi wyrażeń, których mógłbym użyć, zwracając się do ciebie... - zawahał się. - Mógłbyś przyjąć to na wiarę?

- Owszem - przyznał Blunt nieoczekiwanie tak zmę­czonym głosem, jakby opuściła go cała energia. - Mógł­bym przyjąć to na wiarę, gdybym był kimś większym. - Wyprostował się nagle i obrzucił Paula przenikliwym i zaintrygowanym spojrzeniem.

- Empatia - powiedział. - Powinienem domyślić się wcześniej. Skąd jednak ten talent u ciebie?

- Z twoich planów dotyczących mojej osoby - odparł Paul. - Powiedziałem prawdę. Wysoka to ściana, która oddziela wnętrze jednej tożsamości od drugiej. Doświad­czyłem jej braku pomiędzy mną i tobą, a to nauczyło mnie obniżać te ściany, które dzieliły mnie od innych.

- Ale po co? - dopytywał się Blunt. - Dlaczego w ogóle się fatygowałeś?

Paul ponownie pozwolił sobie na uśmiech.

- Po części dlatego, że nieograniczona potęga, czy siła, przypomina nieco kredyt bankowy. Początkowo wydaje się, że dość ją mieć, by dokonać wszystkiego, co zamierzasz. Ale gdy ją posiądziesz, przekonujesz się, że i ona ma swe ograniczenia. Są dziedziny, w których jest ona bezsilna i zawodzi, jak wszystko inne. Czy potrafiłbyś młotem wygładzić rysę w delikatnie rzeźbionym jadeicie?

Blunt potrząsnął głową.

- Nie dostrzegam analogii - przyznał.

- Chodzi o to, że mam z nimi kilka cech wspólnych - rzekł Paul. - A Kirk Tyne był bardzo bliski prawdy. Niemożliwa jest zmiana przyszłości, chyba że zmienimy teraźniejszość. Jedyną zaś drogą do zmiany teraźniejszości jest cofnięcie się w czasie i zmiana przeszłości.

- Cofnięcie się? - spytał Blunt. - Zmiana? - Jego oczy straciły poprzednią twardość. Teraz były pełne życia.

Opierając się na lasce spojrzał Paulowi w twarz. - Któż mógłby zmienić przeszłość?

- Być może, ktoś obdarzony intuicją - odpowiedział Paul.

- Intuicją?

- Owszem. Ktoś, kto potrafiłby dostrzec pojedyncze drzewo w lesie - ciągnął dalej Paul. - I kto wiedziałby, że gdyby ściąć to drzewo, za kilka lat zmieniłoby to życie innego osobnika, żyjącego w odległości paru lat świetlnych. Powiedzmy, że musiałby to być człowiek o wrodzonych zdolnościach intuicyjnych, który umiałby natychmiast wy­obrazić sobie wszystkie możliwe konsekwencje jakiejkolwiek akcji w momencie, w którym rozważa jej podjecie. Ktoś taki mógłby cofnąć się w czasie i być może, poczynić zmiany nie ryzykując pomyłki.

Na twarzy Blunta malował się absolutny spokój.

- Nie byłeś mną, w najmniejszym stopniu - stwier­dził. - Nigdy nie byłeś mną. Myślę, że to ty animowałeś ciało Paula Formaina, a ja nie miałem z tym nic wspólnego. Kim jesteś?

- Kiedyś - odparł Paul - byłem zawodowym żoł­nierzem.

- I intuicjonistą? - spytał Blunt. - A teraz stałeś się również empatą - w jego głosie zabrzmiały twardsze nutki. - Cóż dalej?

- Osobowość - przemówił Paul wolno - powinna być dynamiczna, nie statyczna. Jeśli jest statyczna, staje się bezsilna wobec wzoru wyznaczającego jej istnienie. To lekcja, której człowiek będzie musiał się nauczyć. Jeśli osobowość jest dynamiczna, może kierować swą egzysten­cją, tak jak kieruje się machiną górniczą w drodze przez niemożliwą do przebycia mieszaninę skał znaną pod nazwą rzeczywistości. Zamiast zostać przez nie zdominowana i unieruchomiona, może ona zapanować nad nimi i wyko­rzystać je dla swych celów. A w ciągu swej egzystencji może przekopywać, rozdrabniać i przerabiać rzeczywistość, do­póki nie wydzieli z niej tych naprawdę rzadkich i cennych elementów, które zechce uczynić swą własnością.

Blunt powoli, jak człowiek bardzo stary, kiwał głową. Niejasne było, czy zrozumiał wywód i zgadzał się z nim, czy po prostu zrezygnował z prób zrozumienia i godził się dla świętego spokoju.

- Każdy z nich będzie miał swą przyszłość - odezwał się. - To właśnie im obiecałeś, nieprawdaż? - przestał kiwać głową i po raz pierwszy spojrzał na Paula wzrokiem nieco przyćmionym. - Ale nie mnie.

- Oczywiście, że i tobie - zaprotestował Paul. - Po prostu twoja wizja jest jedną z tych największych, które spełnią się najpóźniej. To wszystko.

Blunt ponownie kiwnął głową.

- Ale nie za mego życia - stwierdził. - Nie za mego życia.

- Przykro, mi. Niestety, nie.

- No tak - rzekł Blunt. Zaczerpnął głęboko tchu i wyprostował się. - Miałem co do ciebie pewne plany wyrosłe z niewiedzy. Wszystko dla ciebie przygotowałem - spojrzał na Kantelę. - To było prawie tak, jakbym miał... - powstrzymał się, z dumą uniósł głowę i mocniej ujął laskę. - Gdyby wydarzenia dzisiejszej nocy potoczyły się zgodnie z moją wolą i tak wycofałbym się z czynnego życia.

Zaczai się odwracać. Wtem znieruchomiał na chwilę. Zawahał się, jakby nie wiedział co powiedzieć i spojrzał na Kantelę.

- Nie sądzę... - rzekł - ale nie... - przerwał, wyprostował się i ruszył tak wyprostowany, że jego laska muskała tylko powierzchnię dywanu. Cofając barki wy­pchnął pierś do przodu i ostatni raz, na krótką chwilę stał się najdumniejszym i najbardziej władczym człowiekiem w apartamencie.

- To było pouczające - powiedział i oddał Paulowi salut laską. Następnie odwrócił się i wyszedł. Stojąca za nim Kantela wykonała bezradny gest, potem opuściła ręce, a jej spojrzenie powędrowało ku podłodze. Stała tak z pochyloną głową i wzrokiem wbitym w dywan, niczym branka pod strażą.

Paul popatrzył na nią uważnie.

- Ty go kochasz - stwierdził.

- Zawsze tak było - odpowiedziała dziewczyna prawie niesłyszalnym szeptem, nie podnosząc głowy.

- Głupio więc robisz, zostając tutaj.

Milczała. Po dłuższej jednak chwili odezwała się ponow­nie, niepewnym głosem i wciąż nie odrywając wzroku od dywanu.

- Możesz się mylić.

- Nie - odparł Paul. Ona zaś nie ujrzała setek lat udręki, które przejrzały się w jego oczach, gdy wypowiadał słowa: - Nigdy nie popełniam błędów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dickson Gordon R Childe 1 Nekromanta
Dickson Gordon R Childe 02 Nekromanta
Dickson Gordon R Childe 05 Zaginiony Dorsaj!
Dickson Gordon R Childe 05 Zaginiony Dorsaj
Dickson Gordon R Childe 03 Żołnierzu nie pytaj
Gordon R Dickson Cykl Childe 04 Taktyka bledu
Dickson Gordon R Nekromanta
Dickson Gordon Nekromanta

więcej podobnych podstron