COLETTE
NARODZINY DNIA
Przełożyła Krystyna Dolatowska
Tytuł oryginału:
LA NAISSANCE DU JOUR
MiS
„Czytając
te słowa pomyśli ktoś
może,
że kreślą mój portret.
Cierpliwości:
to nie portret,
to
mój model tylko.”
Narodziny dnia
Szanowny Panie,
Prosi Pan, bym spędziła parą dni w Pańskim domu, to znaczy z moją córką, którą kocham ponad wszystko. Pan, który przebywa z nią stale, wie najlepiej, jak rzadko ją widuję, jak wielką jej towarzystwo sprawia mi radość, wzruszona więc jestem, że zaprasza mnie Pan, bym ją odwiedziła. Nie skorzystam jednak z Pana miłych zaprosin, a w każdym razie nie teraz. A oto dlaczego: tylko patrzeć, jak zakwitnie mój różowy kaktus. Jest to roślina bardzo rzadka, którą dostałam w prezencie i która, jak mi powiedziano, w naszym klimacie kwitnie tylko raz na cztery lata. Jestem już bardzo starą kobietą i gdybym wyjechała teraz, kiedy mój różowy kaktus najprawdopodobniej rozkwitnie, jestem pewna, że nie zobaczyłabym już, jak będzie kwitł następnym razem...
Zechce Pan przyjąć moje serdeczne podziękowania, a jednocześnie wyrazy szacunku i żalu.
Ten bilecik, podpisany „Sydonia Colette, z domu Landoy”, wysłała moja matka do mego drugiego męża. W rok później umarła mając lat siedemdziesiąt siedem.
W chwilach kiedy czuję, że nie dorastam do tego, co mnie otacza, że zagraża mi własna przeciętność, że przeraża mnie odkrycie, iż jakiś mięsień traci swą prężność, jakieś pragnienie swoją siłę, że ostrze jakiegoś bólu tępieje, mogę podnieść głowę i powiedzieć sobie: „Jestem córką kobiety, która napisała ten list, ten i tyle innych, zachowanych przeze mnie. Tych parę linijek przypomina mi, iż mając siedemdziesiąt siedem lat planowała i podejmowała podróże, lecz że oczekiwanie na tropikalny kwiat, który — być może — miał rozkwitnąć, zawieszało wszystkie plany i uciszało nawet jej serce, oddane miłości. Jestem córką kobiety, która w mieścinie nędznej, skąpej i niebogatej miała dom otwarty dla zbłąkanych kotów, włóczęgów i służących w ciąży. Jestem córką kobiety, która, zgnębiona, że nie ma pieniędzy, żeby dać innym, w wichurę smagającą śniegiem kołatała od drzwi do drzwi bogaczy wołając, że w ubóstwie i chłodzie przyszło na świat dziecko, bez jednej pieluszki, nagusieńkie na czyichś słabnących nagich dłoniach... Obym nie zapomniała nigdy, że jestem córką tej, która z drżeniem schylała wszystkie swoje zmarszczki olśnione zachwytem między kolce kaktusa obiecującego kwitnienie, tej, która sama, niezmordowanie, nie przestawała rozkwitać przez trzy czwarte wieku...
Teraz, kiedy powoli coraz mniej zostaje ze mnie dawnej i kiedy powoli coraz bardziej przypominam ją w lustrze, wątpię, by wróciwszy, mimo podobieństwa rysów, poznała we mnie swoją córkę... Chyba żeby wróciła, kiedy dzień świta ledwo, i zaskoczyła mnie podpatrującą świat pogrążony we śnie, tak jak ona to niegdyś robiła, jak ja to często robię, zanim ktokolwiek obudzi się jeszcze...
Zanim ktokolwiek obudzi się jeszcze, o mój niesplamiony, pogodny gościu z tamtego świata; nie zobaczyłabyś jednak na mnie ani niebieskiego fartucha obciążonego tym, co zniosły kury, ani sekatora w ręku, ani drewnianego wiadra... Zanim ktokolwiek obudzi się jeszcze, lecz w progu, na którym pozostał ślad czyjejś nocnej stopy, lecz półnagą, w płaszczu narzuconym pospiesznie i wznoszącym się od przyspieszonego oddechu, lecz drżącą z namiętności dłonią osłaniającą — o wstydzie, o, niechże się skryję! — cień mężczyzny, tak wiotki...
„Pokaż no, niech zobaczę — powiedziałby do mnie mój bardzo kochany gość... — Ach, czyż to nie mój różowy kaktus, który mnie przeżył i który ty teraz całujesz? Jakże wyrósł i jakże się zmienił!... Ale twoja twarz, córeczko, w której umiem czytać, mówi mi, że to on. Mówi mi o tym twoja gorączka, oczekiwanie, pełen oddania gest otwartych dłoni, bicie twego serca, powstrzymywany krzyk i ten wschodzący dzień, który cię otacza, tak, poznaję to wszystko, wszystko to jest moje. Zostań, nie kryj się i niech was zostawią w spokoju, ciebie i jego, którego tulisz, bo to naprawdę, ja dobrze wiem, to mój różowy kaktus, który wreszcie rozkwitnął.”
Czy to mój ostatni dom? Przenikam go wzrokiem, nasłuchuję jego odgłosów w czasie tej krótkiej nocy śróddziennej, która tutaj zapada zaraz po południu. Słychać chrzęst koników polnych i nowej plecionki z chrustu opasującej taras, jakiś owad rozciera skrzydłami rozżarzone węgielki, czerwonawy ptak na sośnie woła co dziesięć sekund, a zachodni wiatr, który z uwagą krąży wokół moich ścian, zostawia w spokoju morze płaskie, gęste, twarde, którego nieugięty błękit złagodnieje dopiero u schyłku dnia.
Czy to mój ostatni dom, ten, któremu pozostanę wierna, którego już nie opuszczę? Jest tak zwyczajny, że nie może mieć żadnego rywala.
Słyszę, jak dźwięczą butelki spuszczane do studni, skąd wrócą, orzeźwione, na dzisiejszy obiad wieczorem. Jedna, porzeczkowej czerwieni, stanie przy zielonym melonie; druga, barwy bursztynu, z winem dostałym w piachu, przegrzanym, pasuje do sałatki — pomidory, pieprz turecki, cebula przyprawione oliwą — i dojrzałych owoców. Po obiedzie trzeba koniecznie nawodnić rowki wokół melonów i podlać balsaminy, floksy, dalie i żółte drzewka mandarynkowe, które nie mają jeszcze korzeni dość długich, by same czerpały wodę z głębi ziemi, ani dość siły, by pod nieustannym ogniem z nieba bez pomocy zachowały zieleń... Młode drzewa mandarynkowe... posadzone dla kogo? Nie wiem. Może dla mnie... W wieczornym powietrzu błękitnym od powojów koty zaczną za chwilę prostopadłymi susami rzucać się na ćmy. Para japońskich kurek przysnęła — popiskujące gniazdko — na poręczy wiejskiego fotela. Psy, wyłączone już z tego świata, rozmyślać będą o jutrzejszym brzasku, a mnie zostanie do wyboru książka, łóżko, droga nad morzem wytyczona fletniami śpiewających ropuch...
Jutro zaskoczę czerwoną jutrzenkę na tamaryszkach wilgotnych od słonej rosy, na fałszywych bambusach, które na ostrzu każdej z niebieskich lanc trzymają perłę... Droga nad brzegiem, wynurzająca się z nocy, z mgły i z morza... A potem kąpiel, praca, odpoczynek... Jakże wszystko mogłoby być proste... Czyżbym znalazła tutaj to, czego nie da się znaleźć w życiu po raz wtóry? Wszystko przypomina moje pierwsze lata i po tym, jak zmalała moja wiejska posiadłość, po kotach, po suczce coraz bardziej postarzałej, po zachwycie, po uciszeniu, którego wiew czuję z daleka — miłosierna wilgoć, obietnica dobroczynnego deszczu unosząca się nad moim życiem wciąż jeszcze burzliwym — po tym wszystkim poznaję drogę powrotną. Wiele etapów mam już za sobą, zamkniętych. Nietrwały pałac, który niknie w oddaleniu, ustąpił miejsca małemu domkowi. Dobra, rozsiane niegdyś po całej Francji, z wolna skurczyły się na życzenie, którego dawniej nie miałam odwagi wymówić. Szczególna zuchwałość, żywotność przeszłości inspirującej wszystko, nawet i te najskromniejsze duchy opiekuńcze teraźniejszości: służba na nowo zaczyna mnie słuchać i biegle wywiązuje się z obowiązków. Pokojówka chętnie kopie w ogrodzie, kucharka robi przepierki w pralni pod gołym niebem. Czyżby więc istniała — gdy ja już tymczasem myślałam, że wstąpię na nią z powrotem dopiero po tamtej stronie życia — czyżby więc istniała na tej ziemi ścieżka, którą mogłabym wrócić stawiając stopy w moje dawne ślady? Czyżby to fantom matki, w niemodnej sukni z niebieskiej satynety, napełniał tu polewaczkę przy studni? A ten rześki pył wodny, łagodna przynęta, ta prowincjonalność i bezgrzeszność, czy to pełne uroku wezwanie schyłku życia? Jakże wszystko stało się proste... wszystko, nawet i to drugie nakrycie, które każę stawiać czasem naprzeciw mojego, na zacienionym stole.
Drugie nakrycie... Niewiele zajmuje teraz miejsca: zielony talerz, stary kieliszek z grubego szkła, trochę mętnego. Jeśli dam znak, by sprzątnięto to na zawsze, żaden złowieszczy powiew nie zerwie się nagle na horyzoncie, nie zjeży mi włosów i nie sprawi — jak to bywało — że całe moje życie obróci się w inną stronę. Jeśli to nakrycie zniknie z mego stołu i tak nadal będę jadła z apetytem. Nie ma już żadnej tajemnicy, żadnej żmii zwiniętej pod serwetką wsuniętą, by odróżniała się od mojej, w mosiężną lirę, która, nad starą ofiklejdą z ubiegłego wieku, podtrzymywała opustoszałe strony partytury, na której odczytać można było tylko mocne części taktu, rozsiane w równych odstępach, jak łzy... Obecne nakrycie jest nakryciem przyjaciela, który przychodzi i odchodzi, nie zaś, jak dawniej, nakryciem pana domu twardo stąpającego nocną porą po dźwięcznej podłodze sypialni, na górze... W te dni, kiedy brak naprzeciw mnie talerza, kieliszka i liry, jestem po prostu sama, nie zaś opuszczona. Uspokojeni, moi przyjaciele ufają mi.
Niewielu ich już zostało — dwóch, trzech — spośród tamtych, którzy myśleli niegdyś, że zginę w pierwszej mojej katastrofie; ja sama także byłam o tym wówczas święcie przekonana i zapowiadałam im to. Większość z nich zażywa już teraz spoczynku wiecznego. Mam przyjaciół młodszych, przede wszystkim młodszych ode mnie. Instynktownie gromadzę teraz wokół siebie najchętniej to, co daje rękojmię trwania dłuższego niż moje. Tym nowym przyjaciołom nie przysparzałam już tak wielkich trosk, co najwyżej kłopoty: „Masz, znowu O n zrobi jej jakąś krzywdę... Czy długo jeszcze O n będzie zajmował tyle miejsca?” Snuli domysły na temat zakończenia, związanych z nim dramatów, skoków temperatury: „Ciężki tyfus czy niewinna wysypka? Oby niebo dało nauczkę naszej przyjaciółce, ona zawsze pakuje się w to, co najgorsze!” Moi prawdziwi przyjaciele zawsze dawali mi ten najwyższy dowód przywiązania: spontaniczną awersję do mężczyzny, którego kochałam. „Jeżeli i ten także zniknie z horyzontu, ileż się będziemy musieli namęczyć, ile natrudzić, żeby pomóc jej stanąć z powrotem na nogi...”
W gruncie rzeczy nigdy nie uskarżali się tak znów bardzo, wprost przeciwnie, byli radzi, kiedy powracałam do nich cała jeszcze rozogniona walką, liżąc rany, podsumowując błędy taktyczne, stronnicza, że aż palce lizać, to obciążająca wszelkimi zbrodniami wroga, co mnie pognębił, to znów wybielająca go bez miary, tuląca w tajemnicy do siebie jego listy i podobizny: „Ileż on miał uroku... Powinnam była... Nie powinnam była...” Później przychodziło opamiętanie, uciszenie, którego nie lubię, i moje milczenie, za późno uprzejme, za późno pełne rezerwy, to chyba, co może być najgorszego... Zwykła kolej rzeczy zarówno w rutynie, jakiej nabywamy w cierpieniu, jak w nawykach miłosnej nieporadności, przymusu zatruwania, w prostocie serca, wszelkiego życia we dwoje...
Więc to już koniec moich kobiecych walk, które — myślałam dawniej — nie ustaną nigdy? Już tylko w snach zmartwychwstaje od czasu do czasu jakaś umarła miłość, to znaczy miłość odarta ze swych krótkich, z jakąś miejscowością związanych uciech. We snach zdarza się, iż któraś z moich miłości zaczyna się od nowa, z nieopisaną wrzawą, plątaniną słów, spojrzeń dających odczytać się w rozmaity sposób, często sprzeczny, ze wszystkimi swoimi żądaniami... Bez żadnego przejścia ani antraktu ten sam sen kończy się egzaminem w szkole powszechnej, ułamkami dziesiętnymi i jeśli, gdy się budzę, poduszka jest trochę wilgotna, to z powodu egzaminu. „Jeszcze chwila i ścięłabym się na ustnym”, mamrocze nieobudzona pamięć. „Ach, to spojrzenie, jakie miał we śnie... Kto? Największy wspólny mianownik? Nie, skąd, On, On, kiedy śledził mnie przez okno, żeby się przekonać, czy go zdradzam... Ale to nie był On, to był...” Światło wzbiera, siłą poszerza złotozieloną smugę między powiekami... „Czy to był On, czy?... — z pewnością już siódma albo i później, jeżeli siódma, to już za późno, żeby podlać oberżyny, słońce już tam weszło — dlaczego, zanim się obudziłam, nie podsunęłam Mu pod nos tamtego listu, w którym obiecywał mi spokój, przyjaźń, lepsze wzajemne poznanie i... — jeszcze nigdy tego lata nie obudziłam się tak późno...” Bowiem śnić, a potem wracać do rzeczywistości, to tylko zmieniać miejsce i ciężar naszych rozterek...
Światło trzepocze drobnym skrzydłem między okiennicami i pulsując nierówno dotyka to ściany, to długiego, ciężkiego stołu do pisania, do czytania, do gry, nie kończącego się stołu, który przybył tu z Bretanii, podobnie jak ja stamtąd przybyłam. Skrzydełko światła raz różowieje na różowej ścianie, raz niebieścieje na niebieskim dywanie berberyjskim. W ciągu piętnastu lat wiejskie kredensy pełne książek, fotele i komody objechały ze mną ze dwie czy trzy prowincje francuskie. Lekkie fotele o wrzecionowatych poręczach, żółte talerze odzywające się jak dzwon, kiedy w nie zastukać, białe półmiski spulchnione śmietanową warstwą polewy — razem odnajdujemy teraz ze zdumieniem te strony, które są naszymi stronami rodzinnymi. Kto wskaże mi, o sześćdziesiąt kilometrów stąd, nad Mourillon, dom mego ojca i moich dziadków? Prawda, inne strony mnie wykołysały — niektóre twardą ręką. Kobieta tyle ma stron rodzinnych, ile przeżyła szczęśliwych miłości. I rodzi się pod każdym niebem, które ją uwalnia od udręki kochania. Wynika więc z tego, iż to wybrzeże błękitne od soli, ustrojone w pomidory i słodką paprykę, po dwakroć jest moje. Jakież bogactwo i ile czasu upłynęło, zanim je odkryłam! Powietrze jest lekkie, słońce marszczy i spieka grona, wcześnie dojrzałe, czosnek ma wyśmienity smak. Majestatyczne ubóstwo tej spragnionej ziemi, wytworne nieróbstwo, którego uczą tutejsi, skromni w wymaganiach — o dobra moje późno nabyte... Ale po co te skargi? Dopiero moim dojrzałym latom te dobra były pisane. Moja kanciasta młodość pokaleczyłaby się o cienkie, odstające blaszki naszywanych dżetami skał, o dwudzielne igły sosen, o agawy, o kolce jeżowców, o gorzkie, żywiczne posłonki i o figowce, których liście przypominają od spodu język dzikiego zwierzęcia. Cóż to za niezwykła kraina! Najeźdźca wyposaża ją w willę i w garaże, w samochody i tancbudy imitujące miejscowe mas; dzikus z północy parceluje ją, spekuluje, wycina lasy i nie ma na to rady. Iluż jednak porywaczy zakochało się, w ciągu wieków, w tej brance? Przybyli, by ją spustoszyć, zatrzymują się nagle i słuchają, jak oddycha, uśpiona. Później zamykają cichutko furtkę w chruścianym płocie, milkną, pełni szacunku, i posłuszni, Prowansjo, twoim życzeniom na powrót plotą ci wieniec z winnej latorośli, sadzą sosny, figowce, sieją melony i jednego tylko pragną, o piękna: służyć ci i radować się tobą.
Inni opuszczą cię prędzej czy później, to nieuniknione. Zanim to uczynią, zbezczeszczą cię. Ale ty niejeden już najazd przeżyłaś. Porzucą cię ci, których znęciły tu obietnice jakiegoś kasyna, hotelu czy widokówki. Uciekną spieczeni, pokąsani wiatrem białym od pyłu. Ty zaś zatrzymaj tych swoich kochanków, co piją wodę ze dzbana i wytrawne wino dojrzewające w piasku; tych, co nabożnie leją oliwę i odwracają, przechodząc, głowę od poćwiartowanych mięs; tych, co wstają rano, a wieczorem, już w łóżku, kołyszą się w rytm urywanego oddechu stateczków, gdy inni zabawiają się na nich w porcie; zatrzymaj mnie także...
Dojrzewająca barwa półmroku oznacza koniec mojej sjesty. Tylko patrzeć, jak zmożona upałem kotka wyciągnie się na długość graniczącą z cudem, wysunie przednią łapkę na odległość zupełnie nieprawdopodobną i oznajmi swoim kwiecistym ziewnięciem: „Już dawno po czwartej”. Tocząc się w obłokach kurzu przejedzie pierwszy samochód na plażę, a za nim inne. Któryś z nich zatrzyma się na chwilę przy furtce i w pierzasty cień krzewów mimozy wysypią się z niego na aleję moi znajomi bez żon, panie z kochankami. Nie doszłam jeszcze do tego, by zamykać im drzwi przed nosem i szczerzyć zęby. Jednak moja chłodna i łatwo przechodząca na „ty” kordialność trzyma ich na dystans. Mężczyźni lubią mój dom pozbawiony pana, jego zapach, jego drzwi bez zasuwek. Niektóre z pań mówią z wyrazem upojenia: ,.Ach, co za raj!...” i liczą w duchu, czego brak. Lecz zarówno panie jak i panowie doceniają cierpliwość, z jaką ja — która sama nie mam już żadnych — wysłuchuję ich życiowych planów. „Zakochali się w tych stronach”, chcieliby mieć tu „jakąś malutką, najzwyczajniejszą zagrodę” albo zbudować sobie „mas na tym cyplu prostopadle spadającym w morze, prawda, co za widok?” Jestem jak miód. Słucham i przytakuję. Nie pożądam ani sąsiedniego pola, ani winnicy sąsiada, nie zamierzam dobudowywać żadnego „skrzydła”. Zawsze znajdzie się ktoś ze znajomych, kto zlustruje moją winnicę, przejdzie się z domu nad morze nie musząc przy tej okazji schodzić w dół ani wędrować pod górę, wróci i powie:
— Jednym słowem jest pani zadowolona z tej posiadłości?
A ja odpowiadam „tak, tak”, zupełnie jak wtedy, gdy on czy ktoś inny zapewnia mnie: „Nic się pani nie zmieniła!” Co oznacza: „Stanowczo życzymy sobie, żeby się pani nie zmieniała więcej.”
No cóż, spróbuję...
Widać wiatr się wzmaga, bo furtka do winnicy ogrodzonej ażurowym murkiem z cegieł trzepocze lekko. Wiatr przemiecie pędem ćwierć horyzontu i schroni się gdzieś po jego północnej stronie, w niebie zielonkawym, klarownym jak zimą. Zatoka zaszumi cała, jak muszla. Żegnajcie, moje noce pod gołym niebem, na materacu z rafii. Gdybym uparła się sypiać na dworze, potężny dech, który zionie zimnem, suchością, gasi zapachy i znieczula ziemię, wróg pracy, rozkoszy i snu zerwałby ze mnie prześcieradła i koce, które potrafi zwijać w długie rulony. Dziwny dręczyciel, zajadły i nieustępliwy jak dzikie zwierzę! Nerwowcy wiedzą o nim więcej niż ja. Moja prowansalska kucharka, kiedy dopadnie jej przy studni, odstawia wiadra, łapie się za głowę i woła: „Zamorduje mnie!” W nocy, kiedy wieje mistral, jęczy w swojej chałupce w winnicy i kto wie, może widzi go nawet.
Chowam się do sypialni i bez nadmiernej niecierpliwości czekam, aż wyniesie się ten gość, dla którego wszystkie drzwi stoją otworem i który wsuwa mi już przez szparę szczególny bukiet powitalny ze zwiędłych płatków, nasion oczyszczonych jak we wialni, piachu, zamęczonych motyli... Zostaw, nie takim symbolom się już oparłam... I nie mam już czterdziestu lat, żebym odwracała oczy od więdnącej róży. Więc to już koniec moich kobiecych walk? Trzy są momenty stosowne do takich rozmyślań: południowa sjesta, godzinka po obiedzie, kiedy pokój dziwnie wypełnia się szelestem gazet nadeszłych z Paryża, i bezsenność różne dobierająca sobie pory — o północy, przed świtem... Tak, niedługo trzecia. Gdzie jednak, nawet w tym chwiejnym środku nocy tak szybko skłaniającej się ku świtaniu, szukać tych olbrzymich narośli goryczy, jakie obiecywały mi moje minione szczęścia i nieszczęścia, to, co pisałam sama i co piszą inni? Z natury pokorna wobec tego, czego nie znam, boję się omylić sądząc, iż nadszedł dla mnie czas rozejmu z mężczyzną... Przyjacielu mój, odpocznijmy razem... Zawsze lubiłam twoje towarzystwo. Patrzysz na mnie teraz okiem tak łagodnym. Patrzysz, jak z plątaniny rzeczy i strojów minionych, omotana nimi jak topielica algami, wynurza się przed tobą — głowa zachowała się wprawdzie, ale reszta szamocze się, niepewna, czy zdoła się uratować — jak wynurza się przed tobą twoja siostra, twój kompan: kobieta, która wymyka się już swojej kobiecości. Głowę, na twoje podobieństwo, osadzoną ma mocno, dysponuje siłą fizyczną, w której jest coraz mniej wdzięku, i autorytetem, po którym poznajesz, że nie da ci się już przyprawić jej o cierpienie, chyba że w sferze ducha. Zostańmy razem: nie ma już żadnych powodów, byś opuszczał mnie na zawsze.
Jeden z wielkich banałów istnienia, miłość, odchodzi z mojego życia. Drugim takim wielkim banałem jest instynkt macierzyński. Kiedy już mamy za sobą jedno i drugie, spostrzegamy, że to, co zostało, jest wesołe, urozmaicone i że jest tego pod dostatkiem. Ale od tamtego nie da się uwolnić ani wtedy, ani tak, jak byśmy chcieli. Jakże rozsądna była wymówka jednego z moich mężów: „Czy ty naprawdę nie potrafisz napisać książki, w której nie byłoby mowy o miłości, zdradzie, związku półkazirodczym, zerwaniu? Czy nie ma w życiu nic innego?” Gdyby nie spieszył się tak wciąż — był piękny i pełen uroku — na spotkania miłosne, dowiedziałabym się od niego może, co w książkach, i nie tylko w książkach, powinno zastąpić miłość... Lecz on spieszył się do innych, a ja — na tym samym niebieskawym papierze, który, na ciemnym stole, jak fosfor prowadzi teraz moją rękę — pisałam, niepoprawna, jakiś nowy rozdział poświęcony miłości, żalom nad miłością, jakiś rozdział cały miłością oślepiony. Nazywałam w nim siebie Renée Néré lub, jak zapowiedź, kreśliłam postać Lei. Dzisiaj dla urzędów, literatury i moich bliskich mam tylko jedno imię — własne. By dojść do tego punktu, by do niego powrócić, starczyło więc raptem trzydzieści lat życia? Dochodzę do wniosku, że nie była to ostatecznie cena zbyt wysoka. Czy ktoś mógłby wyobrazić sobie, że traf uczyniłby ze mnie jedną z tych kobiet przypisanych jednemu mężczyźnie tak, iż niezależnie od tego, czy miały dzieci czy nie, zabierają ze sobą do grobu, bezpłodne, zatwardziałą cnotliwość starych panien?... Na samą myśl o takim losie mój pulchny sobowtór, ogorzały od słońca i wody, którego widzę w pochyłym lustrze, zadrżałby ze zgrozy, gdyby potrafił jeszcze drżeć wobec niebezpieczeństw przeszłości.
O delikatną siatkę za oszklonymi drzwiami uderza ćma z oleandrów, odbija się od niej i znów wraca, a napięta siatka dźwięczy jak skóra na bębnie. Jest chłodno. Opada szczodrobliwa rosa, mistral odłożył na kiedy indziej swoją ofensywę. Gwiazdy migoczą migotaniem bardziej wyrazistym w powietrzu przesyconym słoną wilgocią. Jeszcze raz przepiękna noc zwiastuje przepiękny dzień, a ja nie śpię i raduję się tym. Och, obym jutro była równie cicha! Zupełnie szczerze nie pożądam już niczego poza tym, co nieosiągalne. Czy ktoś mnie zabił i stąd to uciszenie? Wcale nie, tylko od dawna już nie zmierzyłam się — pierś w pierś, czoło przy czole i w spleceniu nóg — z nikim naprawdę niedobrym. Autentycznego złego człowieka, prawdziwego złego człowieka w stanie czystym, artystę, rzadko zdarza się spotkać choćby raz w życiu. Zwyczajny zły człowiek ma w sobie zawsze jakąś przymieszkę poczciwca. Trzecia nad ranem skłania co prawda do wyrozumiałości tych, co rozkoszują się nią na dworze i pod nasiąkającym niebieskością oknem umówieni są tylko ze sobą. Krystaliczna pustka nieba, czujny już sen zwierząt, zziębły skurcz stulonych kielichów, wszystko to antidotum na uniesienia i niesprawiedliwość. Lecz ja nie muszę być nawet wyrozumiała, by oświadczyć, że nikt nie zabił mnie w przeszłości. Cierpieć, a i owszem, to umiałam... Ale czy cierpienie tak bardzo się liczy? Zaczynam w to wątpić. Może to tylko dziecinada, rodzaj wstydliwego zajęcia — mam tu na myśli cierpienia kobiety z powodu mężczyzny i mężczyzny z powodu kobiety. To rzecz w najwyższym stopniu przykra. Przyznaję, że trudna do zniesienia. Obawiam się jednak, że ta odmiana cierpienia nie zasługuje na żadne specjalne względy. Podobnie jak starość i choroba, do których zaczynam nabierać coraz większej odrazy: obydwie dopadną mnie niedługo. Z góry już zatykam sobie nos... Chorzy z miłości, zdradzani, zazdrośni muszą chyba tak samo brzydko pachnieć.
Pamiętam doskonale, że moje zwierzęta mniej mnie lubiły, kiedy cierpiałam, zdradzana. Węszyły widać mój ostateczny upadek — boleść. Piękna, dobrze urodzona suczka spoglądała na mnie wówczas wzrokiem, którego nigdy nie zapomnę, łaskawym jeszcze, ale powściągliwym, ceremonialnie zakłopotanym, bo dezaprobowała odmianę całej mojej istoty — spoglądała na mnie wzrokiem mężczyzny, pewnego znajomego mi mężczyzny. Rzekoma sympatia, jaką zwierzęta obdarowują ludzi cierpiących... czy nigdy nie wybijemy sobie z głowy tego komunału głupiego na czysto ludzki sposób? Zwierzę niemal tak samo jak człowiek kocha szczęście. Wybuch płaczu niepokoi je, naśladuje czasem nasze łkanie, staje się, na jakiś czas, odbiciem naszego smutku. Ucieka jednak od nieszczęścia, jak ucieka od gorączki, i wydaje mi się, że gdy przeciąga się ono zbyt długo, potrafi odtrącić je od siebie...
Jakże umieją wykorzystać noc lipcową te dwa kocury, które biją się na dworze! Napowietrzne śpiewy kocich samców towarzyszyły tylu nocnym godzinom mojego istnienia, że stały się symbolem czuwania, rytualnej bezsenności. Tak, wiem, jest trzecia nad ranem, niedługo znów zasnę, a gdy się obudzę, będę żałować, że przegapiłam chwilę, kiedy niebieski strumień mleczny zaczyna tryskać z morza, sięga nieba, rozlewa się po nim aż po czerwoną krechę tuż nad horyzontem...
W ostrym kocim tenorze biegłym w tremolach, w przejmujących półtonach przerywanych wściekłymi insynuacjami coraz bardziej nosowymi, w miarę jak stają się coraz obraźliwsze, można jeszcze wyłowić uchem gromki baryton dzikiego zwierzęcia. Dwa walczące kocury nie czują do siebie nienawiści. Jasne noce skłaniają jednak do walk i patetycznych dialogów. Po co spać? Dokonują wyboru i, zarówno we dnie jak i w nocy, biorą z lata to, co najpiękniejsze. Dokonują wyboru... Wszystkie zwierzęta zdrowe i syte wybierają to, co jest najlepszego wokół nich i w nas. Przeżywałam, a później zostawiłam za sobą czasy, kiedy względny chłód z ich strony mówił mi, że zachowuję się poniżej godności... Tak, powtarzam: poniżej godności. Czyż nie powinnam się była wyrzec tamtych nędznych królestw? Cóż za pożałowania godne upodobanie w łzach rozmazanych po twarzy, w wymownych spojrzeniach, w wystawaniu za uniesioną firanką, w tych melodramatach... Cóż mogło myśleć o takiej kobiecie zwierzę, powiedzmy: suczka sama będąca jednym utajonym ogniem i tajemnicą, suczka, która nigdy nie jęknęła, gdy ją było uderzyć, ani nie płakała publicznie? Pogardzała mną, to jasne. A ja, która nie kryłam się przed bliźnimi z tym, że cierpię, wobec niej rumieniłam się z tego powodu. To prawda, obydwie kochałyśmy tego samego mężczyznę. Lecz to z jej właśnie oczu wyczytałam to, co teraz czytam w jednym z ostatnich listów mojej matki: „Miłość nie jest uczuciem godnym szacunku...”
Jeden z moich mężów radził mi: „Tak pod pięćdziesiątkę powinna byś napisać rodzaj podręcznika dla kobiet, żeby nauczyły się żyć w spokoju z mężczyzną, którego kochają, rodzaj kodeksu życia we dwoje...” Kto wie, czy nie piszę go właśnie... Mężczyzno, dawna moja miłości, ileż się można nauczyć, ile zyskać u twego boku! Nawet najbardziej dobrane towarzystwo kiedyś się w końcu musi pożegnać; mogę zapewnić, że ja pożegnam się z całą kurtuazją. Nie, nie zabiłeś mnie, może nawet nigdy nie chciałeś mi zrobić nic złego... Żegnaj, miły mój, a jednocześnie witaj. Niebieski blask sunie po moim łóżku osoby zdrowej, lepiej przystosowanym do pisania niż łóżko chorego, wchodzi na niebieską kartkę, na moją dłoń, na opalone ramię; zapach morza mówi mi, że zbliża się godzina, kiedy powietrze jej zimniejsze niż woda. Czy wstanę? Tak dobrze jest spać...
W dziecku bardzo pięknym jest coś, czego nie potrafię określić, a co przejmuje mnie smutkiem. Jak to powiedzieć, żebyś mnie zrozumiała? Twoja siostrzeniczka C... jest teraz zachwycającej piękności. En face to jeszcze nic, ale jak odwróci się profilem tak, że jej srebrzysty nosek rysuje się dumnie spod pięknych rzęs, ogarnia mnie podziw, w którym jest coś nie do zniesienia. Podobno wielcy miłośnicy to właśnie czują dla przedmiotu swej namiętności. Czyżbym więc, na swój sposób, była wielką miłośnicą? Oto nowina, która bardzo by zdziwiła obu moich mężów!...”
Potrafiła więc bezkarnie pochylać się nad kwiatem ludzkim. Bezkarnie, wyjąwszy ów „smutek”; smutkiem nazywała to melancholijne uniesienie, to coś szlachetnego, co budzi w nas widok arabeski zawsze odmiennej, nigdy się nie powtarzającej: dwa bratnie błyski oczu, bliźniacze, odwrócone kielichy nozdrzy, morska otchłań ust i ich utajone drżenie nie zastawionej jeszcze pułapki — widok twarzy ludzkiej, za każdym razem modelowanej w innym wosku... Pochylona nad wspaniałością tego tworu, jakim jest dziecko, drżała, wzdychała z trwogi, której nie potrafiła nazwać, a która nazywa się pokusą. Nigdy jednak nie przyszłoby jej na myśl, że twarz dziecięca może budzić ciemne niepokoje, że unosi się nad nią opar podobny do tego, jaki unosi się nad kadzią winorośli, i że tym niepokojom i oparom można ulec... Jej pierwsze rozmowy ze mną pouczyły mnie, a może i ustrzegły od upadku:
— Nie dotykaj palcem skrzydła tego motyla.
— Na pewno nie dotknę... Tylko troszeczkę... Tylko w tym miejscu płowoczarnym, gdzie pełga — a ja nie mogę uchwycić dokładnie, w którym punkcie się zapala ani w którym gaśnie — ten fioletowy błysk, to księżycowe maźnięcie...
— Nie, nie dotykaj tego. Wystarczy, że muśniesz tylko, a wszystko zgaśnie.
— Ale tylko troszkę!... Może tym razem wyczuję palcem, tym najczulszym, czwartym, zimny niebieski płomień i jego zamieranie we włoskach... w puchu... w rosie pokrywającej skrzydła...
Ślad wygasłego popiołu na czubku palca, skrzydełko zbezczeszczone, stworzonko pozbawione sił...
Moja matka, która, jak sama mówiła, „wszystkiego nauczyła się na własnej skórze”, moja matka wiedziała z pewnością, że wyrzeczenie, i ono tylko, jest posiadaniem. Wyrzeczenie, dopełnienie — grzech jednakowo ciężki dla „wielkich miłośnic” jej pokroju, naszego pokroju. Pogodna i wesoła u boku małżonka, wpadała w popłoch, gubiła się w nieświadomej namiętności, gdy przyszło jej zetknąć się z istotami przeżywającymi akurat swój wielki wzlot. Nie opuszczająca rodzinnej wioski, gdzie życie upłynęło jej z dwoma kolejnymi mężami i czworgiem dzieci, co krok napotykała jakieś nieoczekiwane — jej ręką, dla niej — wyczarowane apogeum, jakiś rozkwit, metamorfozę, eksplozję cudów, które umiała docenić. Jej, która litowała się nad zwierzęciem, opiekowała się dzieckiem, wspomagała roślinę, zostało oszczędzone odkrycie, że istnieją zwierzęta, które pragną śmierci, dzieci, które pożądają rzeczy nieczystych, stulone kwiaty, które domagają się, by rozewrzeć je gwałtem, a potem zdeptać. Jej własna niestałość polegała na tym, że od pszczoły biegła do myszy, od noworodka do drzewa, od jednego ubogiego do drugiego jeszcze uboższego, od śmiechu do zmartwienia. Niewinność tych, co rozdają siebie bez reszty! Nie było w jej życiu żadnego wspomnienia o zbezczeszczonym skrzydle, a jeżeli nawet drżała z pożądania nad stulonym kielichem kwiatu, nad poczwarką zwiniętą jeszcze w lakierowanym pokrowcu, to zawsze, z szacunkiem, umiała doczekać, aż nadejdzie pora... Niewinność tych, co nigdy nie dopuścili się żadnego włamania! By odnaleźć więź między nami dwiema, muszę sięgnąć pamięcią czasów, kiedy moja matka przeżywała dramatycznie młodość swego najstarszego syna, tego bardzo pięknego, uwodziciela. Wyczuwałam w niej wówczas jakąś dzikość, fałszywą wesołość i tajone złorzeczenia, czułam, że zbrzydła, zrobiła się pospolita i że wciąż jest na czatach... Ach, niechże ją znów zobaczę tak umniejszoną, poczerwieniałą z zazdrości i pasji! Niechże ją znów zobaczę taką i niech wysłucha mnie dość cierpliwie, by poznać samą siebie w tym, co potępiłaby we mnie z całą bezwzględnością. Niechże wyjawię jej — sama, koleją rzeczy, pełna mądrości — jak bardzo jestem jej zbrukanym ciągiem dalszym, jej pospolitym odbiciem, jej wierną, najniższą sługą! Dała mi życie i obarczyła mnie misją kontynuacji tego, co jako poetka wyczuła i zarzuciła potem, tak jak chwytamy fragment melodii unoszącej się, znikającej w przestworzach... Cóż znaczy melodia dla tego, kto chciałby przede wszystkim wiedzieć jak najwięcej o smyczku i o ręce, która trzyma smyczek?
Zbliżała się do swego niewinnego kresu ze wzrastającą trwogą. Wstawała wcześnie, potem coraz i coraz wcześniej. Chciała mieć świat dla siebie i bezludny, pod postacią małej zagrody, winnego szpaleru i spadzistego dachu. Chciała dziewiczej dżungli, która cała sprowadzała się raptem do jaskółek, kotów i pszczół, do wielkiego krzyżaka w środku koronkowej kryzy osrebrzonej przez noc. Łoskot okiennic sąsiada wdzierał się w jej marzenia najprawdziwszego odkrywcy powracające co rano, w porze kiedy chłodna rosa zdaje się skapywać z dzioba kosów dźwięcznymi, nierównymi kroplami. Wstawała o szóstej, potem o piątej, a pod koniec życia jej czerwona lampka budziła się, zimą, na długo przedtem, nim w czarnym powietrzu rozległ się Anioł Pański. W tych chwilach jeszcze należących do nocy moja matka śpiewała, milkła jednak natychmiast, gdy ktoś mógł ją usłyszeć. Podobnie skowronek, kiedy wzbija się ku najczystszym, najmniej zamieszkałym niebiosom. Moja matka wspinała i wspinała się coraz to wyżej po drabinie godzin, by posiąść początek wszelkiego początku... Znam to upojenie. Czyhała na poziomy, czerwony promień i na nikłą barwę siarki poprzedzającą czerwony promień; pożądała wilgotnego skrzydła, które pierwsza pszczoła wysuwa jak ramię, przeciągając się. Letni wiatr, dziecko nadchodzącego słońca, ją pierwszą obdarowywał zapachem akacji i dymu z komina; ona odpowiadała na grzebanie nogą i półgłośne rżenie konia w sąsiedniej stajni; na wiadrze u studni ona przecinała paznokciem pierwszą, nietrwałą powłokę lodu, w której przejrzała się pewnego jesiennego ranka... Ileż bym dała, by pod ten paznokieć twardy i wypukły, wprawny w obcinaniu szypułek, zbieraniu wonnych liści, usuwaniu mszyc, badaniu uśpionego w ziemi nasienia, ileż bym dała, by pod ten paznokieć móc podsunąć moje własne, niegdysiejsze lustro: młodziutką twarz, jeszcze niemal chłopięcą, która odsyła mi moje własne, upiększone odbicie! Powiedziałabym do mojej matki: „Spójrz. Spójrz, co robię. Spójrz, czy to warto. Czy warto, bym wkładała moje zniesławione przebranie, które pozwala mi w tajemnicy, z ustami na ustach, żywić zdobycz, którą zdaję się wypijać? Czy warto, bym zaniedbując jutrzenki przez nas obie ukochane poświęcała się powiekom, które olśniewam, i wzejściom gwiazd, które mi obiecują? Przejrzyj na wylot, lepiej niż ja, moje drżące dzieło, w które nazbyt się długo wpatrywałam. Miej w pogotowiu swój twardy paznokieć ogrodniczki!...” Ale już było za późno. Ta, której wyznawałam wszystko, odeszła już w owym czasie na zawsze w swój ukochany zmierzch poranny. Wiem jednak, że byłaby osądziła nas trzeźwo, ze swoim niebiańskim okrucieństwem, któremu obcy był gniew: „Odetnij ten pęd trochę monstrualny, moja córko, zraz, który wszystko chce czerpać z ciebie. To jemioła. Zapewniam cię, że to jemioła. Nie mówię ci: źle jest przygarnąć jemiołę, bo i to, co złe, i to, co dobre, może być jednakowo wspaniałe i płodne. Ale...”
Kiedy usiłuję wymyślić, co byłaby powiedziała, zawsze w jakimś miejscu tracę wątek. Brakuje mi słów, a zwłaszcza tego jakiegoś zasadniczego argumentu, nieoczekiwanej nagany lub wyrozumiałości, obu jednakowo wzruszających, które zapadały we mnie lekkie i niespieszne, z wolna obrastały mułem gdzieś na samym dnie, by potem równie wolno zmartwychwstać. Czynią to teraz i, wynurzone, budzą niekiedy podziw swą pięknością. Lecz ja wiem dobrze, że choć możliwe do rozpoznania, zniekształcone są piętnem mego własnego kodu, mojej obojętności, mojego rozrzutnego gestu, który rychło zamiera, i mojej zmysłowości zawsze, Bogu dzięki, bardziej skwapliwej w pożądaniu niż w spożywaniu.
Miałyśmy obydwie dwóch mężów. Podczas jednak gdy obydwaj moi — z czego bardzo się cieszę — nadal żyją, moja matka dwukrotnie owdowiała. Wierna z czułości, z obowiązku, z dumy chmurnie przyjęła mój pierwszy rozwód, a jeszcze chmurniej moje drugie małżeństwo i tłumaczyła mi to w szczególny sposób: „Nie tyle rozwód mam ci za złe — mówiła — co małżeństwo. Wydaje mi się, że wszystko byłoby lepsze niż małżeństwo, tyle że to nie jest przyjęte.” Śmiejąc się odpierałam, że ona sama dwukrotnie dawała mi przykład: „Nie mogłam inaczej — odpowiadała. — Mieszkałam przecież na wsi. Ale po co tobie tylu mężów? Człowiek nabiera przyzwyczajenia i potem nie może się już obejść”.
— No dobrze, mamusiu, a ty co zrobiłabyś na moim miejscu?
— Na pewno jakieś głupstwo. Najlepszy dowód, że wyszłam za mąż za twojego ojca...
Nie śmiała wyznać, jakie miejsce zajmował w jej sercu, lecz dowiedziałam się tego z jej listów, gdy opuścił ją już na zawsze, a także z nagłego wybuchu łez nazajutrz po pogrzebie mego ojca. Porządkowałyśmy razem szuflady w sekretarzyku z żółtej tui i wyjęła stamtąd listy, stany służby Juliusza Józefa Colette, kapitana w pierwszym pułku żuawów, i sześćset franków w złocie — wszystko, co zostało z posiadłości ziemskich, ze stopniałej fortuny Sydonii Landoy... Moja matka, która dzielna i niezmożona krzątała się wśród pamiątek, potknęła się o tę garść złota, krzyknęła, zalała się łzami: „Ach, kochany Colette! tydzień temu, jak jeszcze mógł mówić, powiedział, że zostawia mi tylko czterysta franków!” Łkała z wdzięczności i tego dnia zwątpiłam, czy rzeczywiście kochałam kiedykolwiek... Nie, z pewnością kobieta tego pokroju nie mogła popełnicie takich samych „głupstw” jak ja i sama odradzała mi, kiedy chciałam iść w jej ślady.
— Więc tak ci bardzo zależy na tym panu X?...
— Ależ ja go kocham, mamusiu!
— Tak, tak, kochasz go... Oczywiście, kochasz...
Dumała dalej, z wysiłkiem tłumiła słowa, dyktowane przez jej błogosławione okrucieństwo, i wreszcie wykrzyknęła:
— Ach, nie podoba mi się to!
Skromnie opuściłam oczy, by ukryć pod powiekami wizerunek pięknego mężczyzny, inteligentnego, któremu wszyscy zazdrościli i do którego uśmiechała się przyszłość, i odpowiedziałam cicho:
— Trudno ci dogodzić...
— Nie, nie podoba mi się to... Mów sobie, co chcesz, ale wolałam tamtego, na którym teraz psy wieszasz...
— Och, mamusiu!... Tamtego głupca!
Pamiętam, jak pochyliła głowę, zmrużyła szare oczy kontemplując pochlebną, wspaniałą podobiznę ,.głupca”...
— Ile świetnych rzeczy ty byś napisała — dodała po chwili — z tamtym głupcem, kotku najmilszy... A tymczasem temu ofiarujesz skwapliwie wszystko, co jest w tobie najcenniejszego. A on cię jeszcze, na dodatek, unieszczęśliwi. To bardzo prawdopodobne...
Śmiałam się serdecznie:
— Kasandro!
— Tak, tak, Kasandro... Gdybym ci powiedziała wszystko, co przewiduję...
Szare, zmrużone oczy czytały to, co odległe:
— Na szczęście nie jesteś w wielkim niebezpieczeństwie...
Nie rozumiałam wówczas, co miała na myśli. Z pewnością byłaby mi to później wyjawiła. Teraz rozumiem już to „nie jesteś w niebezpieczeństwie”, zwrot wieloznaczny, w którym nie chodziło jedynie o to, że groziła mi klęska. Według niej miałam już za sobą to, co nazywała „najgorszym w życiu kobiety — pierwszego mężczyznę”. Tylko on może przyprawić nas o śmierć, to, co przychodzi potem, małżeństwo czy jego nieudolny pozór, to już tylko normalny bieg rzeczy. Bieg rzeczy, czasem rutyna, od której nic nas nie uratuje ani nie uwolni, chyba że jakiś wybryk, który, gdy nadejdzie właściwa pora, dla przeciwwagi popycha starca do młodziutkiego kopciuszka i Najmilszego do Lei.
Sam upływ lat — byle nie stał się początkiem płaskiego przyzwyczajenia — pozwala nam zatriumfować wreszcie nad tym, co nazwałabym pospolitością kochania. Ale niechże ten triumf narodzi się z kataklizmu i zemrze tak samo, niech nie podsyca wstrętnego, nieustępliwego głodu! Każda miłość, jeżeli nie mamy się przed nią na baczności, upodabnia się w nas z czasem do przewodu pokarmowego. Nie przepuści żadnej okazji, by wyrzec się swego kształtu wyjątkowego, swojej arystokratycznej wyższości kata.
„Tylko jesień porą winobrania..” Może i w miłości także? Jakaż to idealna pora dla poświęceń, w których uczestniczą zmysły, jakież zawieszenie monotonnego ciągu walk między równymi sobie, przystanek na szczycie, gdzie łączą się w pocałunku dwa przeciwległe zbocza! Tylko jesień porą winobrania — usta, na których pozostała, jak wyschnięta łza, liliowawa kropla soku nie będącego jeszcze prawdziwym winem, mają ten przywilej, że wolno im krzyczeć. Winobranie, radość pospieszna, pilna konieczność wrzucenia do pras, jednego dnia, gron dojrzałych i cierpkiego soku z tych, co nie dojrzały jeszcze, rytm daleko w tyle pozostawiający za sobą zadumę żniw, rozkosz czerwieńsza od innych rozkoszy, śpiewy, pijany rozgwar — a potem cisza, ukrycie, sen młodego wina zamkniętego w beczkach, nietykalnego teraz, odebranego umazanym dłoniom, które dokonały na nim miłosiernego gwałtu... To dobrze, że podobnie jest z sercem i z ciałem: zebrałam konieczne zapasy, wyrzekłam się ostatniej, wszechmocnej władzy, która grozi teraz wybuchem, uwięziona w męskiej młodości. Stulam wolne już i z niczym nie związane serce, zbyt przestronne, gdy opuściło je tych parę cudów, które wypełniały je niegdyś. Jakże dzielnie potrafiło uderzać i walczyć! No, no, serce... bądź cicho... odpoczniemy teraz. Gardziliśmy szczęściem, tę sprawiedliwość możemy sobie oddać. Ta, do której powracam, Kasandra, która nie miała odwagi wyjawić wszystkiego, przepowiedziała nam przecież: nie wisiało nad nami niebezpieczeństwo, że zginiemy na cześć miłości ani też, Bogu chwała, że zadowolimy się jakimś poczciwym, malutkim szczęściątkiem.
Pozwólmy, by zmalała w oddaleniu ta epoka mojego życia, kiedy skłaniałam się w jedną tylko stronę, jak alegoryczne źródła, którym włosy wyobrażające wodę nakazywały pozycję leżącą i ciągnęły je w dół. To prawda, że dawałam się wciągać w toń i wykorzystywać bez oporu, tak mi się przynajmniej wydawało. Przybrać pozę klasycznej Bogini Obfitości skazanej na pracowite i nieustanne opróżnianie swego pełnego rogu, to znaczy narażać się na krytyczne uwagi publiczności, która obchodzi wokoło postument i ocenia posąg miarą jego nazbyt bujnych kształtów: „Hm... Czy można wciąż dawać, samemu nic nie tracąc? Skąd u niej te pulchne krągłości?...” Ludzie lubią, żeby — dając — samemu niknąć w oczach, i mają rację. Misją pelikana nie jest obrastać w sadło; starzejąca się miłośnica daje świadectwo swej bezinteresowności tylko wówczas, gdy robi się coraz bledsza od wzniosłej udręki, którą żywi się młoda buzia w rumieńcach, wargi pełne i krwiste. Rzadki to wypadek. Perwersja obdarowywania młodzieńczego kochanka nie wyniszcza kobiety dostatecznie, przeciwnie. Dawanie staje się rodzajem nerwicy, okrucieństwem, egoistycznym rozpasaniem. „Oto nowy krawat, filiżanka ciepłego mleka, żywy jeszcze strzęp mnie samej, paczka papierosów, rozmowa, podróż, pocałunek, dobra rada, moje objęcia jak szaniec, świetna myśl. Weź to! I nie próbuj odmawiać, jeżeli nie chcesz, żebym pękła od nadmiaru. Nie mogę dawać ci mniej, radź sobie z tym jakoś!”
Między młodą jeszcze matką a podstarzałą kochanką powstaje rywalizacja w obsypywaniu darami, która zatruwa serce obu kobiet i prowadzi do jazgotliwej nienawiści, do wojny dwóch lisic, przy czym krzyki matki wcale nie są mniej dzikie ani mniej wścibskie. Synowie nazbyt kochani! Wymuskani kobiecym wzrokiem, obsypywani pieszczotliwymi ukąszeniami przez samicę, która wydała was na świat, wybrańcy głębokiej nocy matczynego łona, piękni młodzi samcy, wypieszczeni, nie możecie przejść od jednej matki do drugiej nie popełniając przy tym mimowolnej zdrady. Nawet ty, moja ukochana, ty, którą chciałabym widzieć wolną od moich pospolitych przewin, nawet w twoich listach znajduję, przesłonięte starannym pismem, które nadaremnie usiłuje ukryć skurcz i popłoch serca, te słowa: „Tak, i mnie się też wydało, jak tobie, że pani X... bardzo się zmieniła i zmarkotniała. Wiem, że w jej własnym życiu nie ma żadnych tajemnic: załóżmy się więc, że jej dorosły syn ma pierwszą kochankę.”
Gdyby dla zachowania nadziei, że kiedyś to źródło nareszcie w nas wyschnie, starczyło wyrwać się z siebie, na pewno przystałybyśmy na to, my, „kobiety po czterdziestce”. Znam wiele takich, które od ręki dobiłyby targu: „Zgoda! Najpierw to piekło, którego nie umiem się wyrzec, jedyny demon, a potem już spokój, pustka, miłosierny, całkowity spokój, wieczny brak...” Ileż, w dobrej wierze, liczy na to, że starość zjawi się jak sęp, który najpierw długo unosi się w górze, niewidoczny, a potem odrywa się od nieba i spada! Cóż to jest starość? Dowiem się tego. Lecz kiedy już nadejdzie, przestanę rozumieć, że to ona. Moja ukochana poprzedniczko, zniknęłaś nie nauczywszy mnie, co to starość, gdyż: „Nie martw się tak o moją rzekomą arteriosklerozę — piszesz. — Czuję się lepiej, a najlepszy dowód, że dziś o siódmej rano zrobiłam pranie w mojej rzeczce. Byłam uszczęśliwiona! Brodzić w przejrzystej wodzie, cóż za rozkosz! Piłowałam też drzewo i uszykowałam sześć małych wiązek. I sama sprzątam, więc możesz sobie wyobrazić, jak jest czysto! Ostatecznie mam przecież dopiero siedemdziesiąt sześć lat!”
Piszesz mi to na rok przed śmiercią, a krągłości i krzywizny twoich B, T, dużych J, które ustrojone są jakby w zawadiackie kapelusze zsunięte do tyłu, promienieją weselem. Jakże byłaś bogata tamtego ranka, w twoim małym domku! Przy końcu ogrodu podrygiwała wąska rzeczułka tak bystra, iż unosiła wszystko, co mogłoby ją zanieczyścić... Wzbogacona o ten jeden ranek więcej, o nowe zwycięstwo nad chorobą, o nową wykonaną pracę, o biżuterię błysków na wodzie, o rozejm między tobą i twoimi dolegliwościami... Prałaś bieliznę w rzeczce, wzdychałaś, niepocieszona po śmierci ukochanego, pokrzykiwałaś „uiii!” do zięb, rozmyślałaś, że opiszesz mi ten poranek... O zbieraczko skarbów!... To, co ja gromadzę, jest innej natury. Lecz wszystko, cokolwiek z tego pozostanie, wywodzi się z kruszcu biegnącego żyłą równoległą, nie tak już szlachetną, przy-mieszaną z tłustą ziemią, ja zaś dość prędko zrozumiałam, że przychodzi w życiu taka pora, kiedy zamiast kadzideł, śmiertelnych łez, tchnień płomiennych i coraz słabszych ku chwale pięknych stóp, które obsypywała pocałunkami, stóp niecierpliwie wyrywających się w świat, zrozumiałam, że przychodzi taka pora, kiedy kobiecie nie pozostaje nic innego, jak się bogacić.
Gromadzi, zlicza nawet ciosy, jakie jej zadano, nawet blizny — blizna to ślad, którego nie miała przychodząc na świat, to nabytek. Kiedy wzdycha: „Ach, ileż ran On mi zadał!”, mimo woli oblicza wartość tego słowa, wartość darów. Układa je powoli, harmonijnie. Czas i ich ilość sprawiają, że w miarę jak skarb rośnie, zmuszona jest odsuwać się nieco od niego, jak malarz od swego dzieła. Odsuwa się, wraca i znów się oddala, przemyca na właściwe miejsce jakiś gorszący szczegół, wydobywa na światło jakieś wspomnienie pozostałe w cieniu. Robi się — nieoczekiwanie — sprawiedliwa... Czytając te słowa pomyśli ktoś może, że kreślę mój portret. Cierpliwości: to nie portret, to mój model tylko.
Na twarzy mężczyzny śledzącego wzrokiem przygotowania gospodarskie, zwłaszcza przygotowania do posiłku, widać, pomieszane, religijną cześć, znudzenie i przestrach. Mężczyzna boi się szczotki do zamiatania, jak kot boi się ognia pod kuchnią i mydlin rozprowadzonych ścierką po kamiennej posadzce.
By uczcić jakiegoś miejscowego świętego, patrona dobrego jadła, Segonzac, Carco, Régis Gignoux i Teresa Dorny mieli opuścić swoje wyniosłe wzgórze i zjeść u mnie prowansalskie śniadanie — rozmaite sałatki, faszerowanego diabła morskiego i oberżyny w cieście, codzienne dania wzmocnione tylko jakimś pieczonym ptaszkiem.
Vial, który mieszka o trzysta metrów stąd, nie był rad tego przedpołudnia, gdyż w kącie tarasu stało żelazko na żar z umocowanym na nim rusztem i mój sąsiad kulił się jak pies myśliwski, kiedy w domu wyprawia się wesele.
— Jak myślisz, Vial, sos i kurczęta będą im smakować? Cztery przekrojone na pół kurczątka, posypane solą, pieprzem, skropione oliwą przy pomocy kropidła z pebredy, której drobne listeczki i smak zostają na przypieczonym mięsie? Spójrz tylko, ładne?
Vial popatrzył i ja także. Ładne?... Trochę różowej krwi zostało jeszcze na rozkrojonych, oskubanych ptakach, widać było kształt ich skrzydeł i młode łuski okrywające łapki, które jeszcze tego rana z radością biegały, grzebały w ziemi... Dlaczego by nie ugotować także jakiegoś małego dzieciaczka? Moja tyrada zawisła w próżni, Vial nie odezwał się ani słowem. Wzdychałam ucierając kwaskowy, tłusty sos i wiedziałam, że za chwilę zapach delikatnego mięsa ociekającego kroplami na ruszt znajdzie drogę do mego żołądka i otworzy go na oścież... Dziś może jeszcze nie, ale z pewnością wkrótce już wyrzeknę się ciała zwierzęcego...
— Zawiąż mi mocniej fartuch, Vial... Dziękuję. W przyszłym roku...
— Co będzie pani robić w przyszłym roku?
— Zostanę wegetarianką. Weź trochę sosu na palec. No? Kruchutkie kurczęta w takim sosie... Mimo to — w tym roku jeszcze nie, za bardzo jestem głodna — mimo to zostanę wegetarianką...
— Dlaczego?
— Zbyt długo trzeba by tłumaczyć. Uwiąd pewnej formy kanibalizmu pociąga za sobą zanik innych jego odmian, które ustępują same, jak pchły uciekają ze zdechłego jeża. Dodaj trochę oliwy, wolniutko...
Pochylił nagi tors lśniący od słońca i soli, światło odbijało się w jego skórze. Kiedy się poruszał, wydawał się zielony w pasie, niebieski na ramionach, jak farbiarze z Fezu. Na komendę „stop!” urwał nitkę oliwy i wyprostował się, a ja położyłam na chwilę rękę na jego piersi, jak na piersi konia, gestem pochwały. Spojrzał na moją dłoń, która wyjawia mój wiek — w rzeczywistości jest nawet o parę lat starsza — ale nie cofnęłam jej. Jest to dzielna, drobna dłoń, ogorzała, o skórze trochę już za luźnej wokół stawów i na wierzchu. Paznokcie przycięte ma krótko, duży palec podwija się chętnie ku górze, jak ogon skorpiona, pełno na niej blizn i zadrapań i nie wstydzę się jej wcale, wprost przeciwnie. Dwa paznokcie są ładne, podarek od matki — trzy niezbyt ładne, pamiątka po ojcu.
— Kąpałeś się już dzisiaj? Przepłynąłeś uczciwie czterysta metrów wzdłuż brzegu? To dlaczego w takim razie, chociaż to dopiero lipiec, masz taką minę, jakby już był koniec wakacji?
Nawet najlżejszy popłoch uczuciowy natychmiast odbija się w regularnych, dość ładnych rysach Viala. Nie wygląda na wesołego, ale nikt nie widział nigdy, żeby był smutny. Twierdzę, że jest ładny, bo po miesiącu pobytu tutaj wszyscy mężczyźni są ładni dzięki słońcu, morzu i nagości.
— Co przyniosłeś z targu, Vial? Nie gniewasz się, prawda, że cię posłałam? Niebiańska ledwo zdążyła pobiec po kurczaki...
— Dwa melony, torcik migdałowy i brzoskwinie. Wczesnych fig już nie ma, a następne będą dopiero...
— Wiem lepiej niż ty, mam parę w winnicy i co dzień robię przegląd... Jesteś kochany chłopiec. Ile ci jestem winna?
Zrobił gest świadczący o kompletnej niewiedzy, muskuły ramienia chodziły mu w dół i w górę, jak pierś wznoszona oddechem.
— Zapomniałeś? Poczekaj, zaraz zobaczę, jakiej wielkości są melony... Torcik wygląda na jakieś szesnaście franków i jeszcze dwa kilo brzoskwiń... Czternaście i szesnaście trzydzieści, trzydzieści i piętnaście czterdzieści pięć... Jestem ci winna czterdzieści pięć franków pięćdziesiąt.
— Narzuciła pani fartuch na kostium kąpielowy? Nie kąpała się pani jeszcze?
— Kąpałam się!
Najnaturalniej w świecie polizał mnie po ramieniu.
— Rzeczywiście.
— Och, wiesz, to równie dobrze mogła być sól z wczorajszego wieczora... Odpocznijmy troszkę, mam mnóstwo czasu, wszyscy na pewno się pospóźniają...
— Dobrze... Może mógłbym zrobić jeszcze coś pożytecznego?
— I owszem, mógłbyś się ożenić.
— Och!... Mam trzydzieści pięć lat.
— Właśnie. To cię odmłodzi. Brak ci młodości. Przyjdzie ci to z wiekiem, jak mówi Labiche. Twoja przyjaciółeczka nie wróciła z targu razem z tobą? Na pewno spotkałeś ją w porcie.
— Panna Clément kończy coś malować w Lavandou.
— Widzę, że nie masz ochoty, żebym nazywała ją twoją przyjaciółeczką.
— Istotnie, nie mam. To mogłoby nasuwać przypuszczenie, że panna Clément jest moją kochanką, a tak nie jest.
Roześmiałam się przysypując popiołem zbyt rozżarzone węgle. Bardzo słabo znam gatunek, do którego należy ten chłopiec tak cichy z natury. Jest z tego samego pokolenia co Carco, Segonzac, Leopold Marchand, Pierre Benoit, Mac-Orlan, Cocteau i Dinigmont, wszyscy ci, których, jak powiadam, „znam niemal od kolebki”, to znaczy jeszcze sprzed wojny i z czasów wojny. Nie wiem, czy to w tamtych czasach, kiedy kapryśne przypływy urlopów sprowadzały ich do Paryża, jednych nienaturalnie otyłych, drugich zaś wychudzonych jak uczniowie, którzy zbyt szybko śmignęli w górę — czy to w tamtych czasach nabrałam zwyczaju mówienia im wszystkim po imieniu? Nie, to chyba po prostu dlatego, że są młodzi, i jeżeli na powitanie całują mnie z dubeltówki, w oba policzki, to też po prostu dlatego, że są młodzi... Jeżeli jednak najbliżsi z nich — ci, których wymieniłam, i ci, których nie wymieniłam — zwracają się do mnie „madame” lub, dla żartu, „drogi mistrzu”, to dlatego, że oni to są oni, a ja to jestem ja.
Półnagi chłopiec, który dolewał mi dzisiaj oliwy do sosu, także był na wojnie. Później, kiedy nadeszła chwila powrotu do ojcowskiego przedsiębiorstwa tapicerskiego, zbuntował się. Zląkł się, jak mówi, ojca jeszcze w pełni sił męskich, chciwego grosza i pełnego pychy. Nieraz już przychodziła mi ochota opisać dzieje dzieci pożeranych aż do kości, przez tych, co wydali je na świat. Mogłabym stopić w jedną postać taką na przykład panią Lhermier, która uwiązała sobie córkę u spódnicy, nie pozwoliła jej wyjść za nikogo za mąż i zrobiła z tej głupiej, uległej dziewczyny rodzaj swojej zasuszonej bliźniaczki nie opuszczającej jej dniem ani nocą, bez słowa skargi. Któregoś dnia pochwyciłam jednak wzrok panny Lhermier... Zgroza! Zgroza!... Parę rysów wzięłabym od Alberta X..., namiętnej ofiary, niepokojącego cienia swojej matki, od Fernanda Z..., małego bankiera, który na próżno wyczekuje śmierci swego krzepkiego bankiera-ojca... Jest takich wielu, miałabym spośród kogo wybierać. Ale cóż, Mauriac napisał już Genitrix... Nie rozczulajmy się zbytnio nad Vialem młodszym, imieniem... zaraz, jak jemu jest na imię?
— Vial, jak tobie jest na imię?
— Hektor.
Zdziwiona, przerwałam na chwilę obrywanie niepotrzebnych liści z pierwszych w tym roku dalii zerwanych do stołu.
— Hektor? Wydawało mi się, że... Walery?
— I owszem, ale chciałem się przekonać, czy pani już o tym całkiem zapomniała.
...Vialem młodszym, który na wszystkie sposoby upiera się przy swojej wciąż niby jeszcze niepełnoletności handlowej i na wizytówce wypisane ma „Vial — dekorator wnętrz”. Prowadzi w Paryżu niewielki, skromny sklepik, romantyczną półksięgarenkę, półbibelot, jak wszyscy... Ponieważ polubił towarzystwo malarzy, Vial polubił malarstwo.
Pośród skrobipiórków, którzy nic nie robią, tylko piszą, Vial pozwala sobie na luksus czytania, rysowania mebli, a nawet wypowiadania sądów o nas. Oznajmia Carco, że nie powinien był nigdy publikować nic prócz wierszy, Segonzakowi, że jest mistykiem. Wielki Dédé nie śmieje się i odpowiada grzecznie: „Hale! Patrzcie! Z wyglądu cztery litery, ale swój rozum, taki syn, nawet ma!” Carco wzywa mnie na świadka: „Jakby mi to powiedział któryś z kolegów po piórze, zwymyślałbym go od ostatnich durniów. Ale cóż ja mogę odpowiedzieć tapicerowi? Meblarzyno, przesadzasz pan!”
Niewiele więcej wiem o moim nalewaczu oliwy. Cóż wiem jednak o innych moich przyjaciołach? Szukać przyjaźni, obdarzać nią, to znaczy przede wszystkim wołać: „Schronienia! Schronienia!” Reszta, jaką w sobie kryjemy, z pewnością jest mniej piękna niż ten okrzyk i nie ma co spieszyć się z jej wyjawianiem.
Mam wrażenie, że nadmiar istot ludzkich męczy rośliny. Na wystawie ogrodniczej więdną i przymierają każdego wieczora, gdy złożono im zbyt wiele hołdów; mój ogród wydał mi się zmęczony po odejściu gości. Może kwiaty reagują na dźwięk głosów? Moje w każdym razie, podobnie jak ja, nie są przyzwyczajone do wizyt.
Kiedy goście się wynieśli, koty wypełzają z kryjówek, ziewają, przeciągają się jak po wyjściu z podróżnego koszyka, węszą ślady intruzów. Senny kocur zsuwa się z morwy, jak liana. Na tarasie, który znów do niej należy, jego czarująca towarzyszka układa się do góry brzuszkiem, na którym w obłoku niebieskawej sierści sterczy jedna jedyna różowa brodawka, ponieważ karmiła w tym roku tylko jedno kocię. Odejście gości nie zmienia nic w obyczajach suczki brabanckiej, która stale ma mnie na oku, zawsze miała i ma mnie na oku, dopiero chyba z chwilą śmierci przestanie obdarzać mnie nieustającą uwagą. Dopiero śmierć położy kres dramatowi jej istnienia: żyć ze mną, czy beze mnie. Ona także dzielnie nie daje się starości...
Wokół tych trojga przedstawicieli zwierzęcego autorytetu plasują się, zgodnie z ceremoniałem nie tyle ludzkim co zwierzęcym właśnie, postaci drugoplanowe: chude kotki z sąsiednich domostw, psy mojej stróżki, okurzone do niepoznaki... „Tutaj — powiada Vial — wszystkie psy są latem upudrowane na biało.”
Jaskółki popijały już wodę z basenu i chwytały łątki, kiedy moje towarzystwo sobie poszło. Powietrze miało zużyty smak popołudnia i upał był wielki w słońcu, które zachodzi późno. Mnie jednak nie zwiedzie, ja opadam z sił wraz z dniem. Zawsze wieczorem kotka, oplatająca „w ósemkę” moje nogi, zaprasza mnie, by uczcić zbliżanie się nocy. To trzecia kotka w moim życiu, jeśli liczyć tylko kotki w wielkim stylu, godne pamięci.
Czy kiedykolwiek nazachwycam się dosyć zwierzętami i dość im się nadziwię? Moja kotka jest kimś wyjątkowym jak przyjaciel, którego nie da się zastąpić, jak nieposzlakowany wielbiciel. Skąd płynie miłość, jaką żywi dla mnie? Od pierwszej chwili sama dostosowała swoje kroki do moich i ta niewidzialna więź między nami sugerowała istnienie smyczy i obróżki. Dostała później jedno i drugie i przyjęła z taką miną, jakby wzdychała: „Nareszcie!” Najlżejsza troska zdaje się postarzać i okrywać bladością jej maleńką, zwięzłą buźkę jakby pozbawioną ciała, deszczowo niebieską wokół oczu, które są z czystego złota. Podobnie jak idealni kochankowie jest wstydliwa i nie znosi ostentacji w okazywaniu uczuć. Nie powiem już o niej nic więcej. Reszta jest milczeniem, wiernością, drgnieniami duszy, cieniem lazurowej postaci na niebieskim papierze, na który spływa wszystko, co piszę, bezszelestnym śladem łapek ociekających srebrem...
To ona, a dopiero daleko za nią ma swoje miejsce jej wspaniały mąż, aż senny z nadmiaru piękności i mocy i nieśmiały jak każdy osiłek. Potem przychodzi kolej na wszystko, co fruwa, pełza, piszczy, na jeże z winnic, niezliczone jaszczurki kąsane przez żmije, nocną ropuchę, która — uniesiona na dłoni ku światłu — upuszcza w trawę dwie kryształowe nuty, kraba pod algami, błękitnego kurka o jaskółczych skrzydłach, sfruwającego z fali... Jeśli opadnie na brzeg, zbieram go, półżywego, oblepionego piaskiem, zanurzam z powrotem do wody i płynę obok, podtrzymując mu głowę... Ale nie lubię już portretować zwierząt, pisać o nich. Między nimi a ludźmi przepaść, której wieki nie zdołały zapełnić, wciąż zieje otworem. Skończy się na tym, że moje własne zwierzęta ukryję przed gośćmi, wyjąwszy paru przyjaciół, których sobie wybiorą. Koty będę pokazywać Filipowi Berthelot, kociemu władcy, i Vialowi, który jest zakochany w mojej kotce i twierdzi, z Alfredem Savoir, że ja potrafię wyczarować kota nawet tam, gdzie żadnego kota nie ma... Nie da się jednocześnie kochać zwierząt i ludzi. Z każdym dniem robię się coraz bardziej podejrzana dla moich bliźnich. Ale gdyby to byli naprawdę moi bliźni, nie byłabym dla nich podejrzana...
„Kiedy wchodzę do pokoju, w którym jesteś sama ze zwierzętami — mawiał mój drugi mąż — mam wrażenie, że popełniam niedyskrecję. Jeszcze kiedyś wyniesiesz się do dżungli...” Nie wdając się w rozważania, ile taka przepowiednia kryła w sobie podstępnych — czy niecierpliwych — sugestii, nie przestając rozkoszować się nęcącym obrazem przyszłości, jaki mi podsuwa, zatrzymuję się nad nią, by uzmysłowić sobie głęboką, logiczną nieufność człowieka bardzo zhumanizowanego. Zatrzymuję się nad nią jak nad sentencją wypisaną ludzkim palcem na czole, które, gdy odgarnąć zeń listowie włosów, pachnie prawdopodobnie, dla ludzi, zwierzęcą norą, krwią zajęczą, brzuszkiem wiewiórki, mlekiem suki... Nic dziwnego, że człowiek, który obiera stronę człowieka, cofa się przed istotą, która wybrała zwierzę i która uśmiecha się, silna swoją nieznośną prostotą ducha. „Twoja monstrualna prostota... Twoja łagodność przesycona mrokiem...” Słuszne słowa. Z punktu widzenia ludzkiego zmowa ze zwierzętami jest czymś monstrualnym. Czyż Marcel Schwob nie nazywał „sadystycznymi monstrami” starych zaklinaczy, zasuszonych i obsiadłych ptakami, jakich widywało się niegdyś w Tuileriach? I żeby to jeszcze chodziło tylko o zmowę... Ale chodzi o coś więcej, o to, kogo stawiamy wyżej... W tym miejscu zamilknę. Milknę także, zatrzymuję się u wejścia na arenę, do menażerii. Gdyż o ile nie widzę nic złego w tym, by oddawać, wydrukowane, w ręce publiczności, przeistoczone fragmenty mojej biografii uczuciowej, o tyle rezerwuję sobie prawo, bym mogła wsadziwszy do jednego worka trzymać tam w całkowitym ukryciu wszystko to, co dotyczy mojej miłości do zwierząt i — to również kwestia predylekcji — do dziecka, które wydałam na świat. Jakże jest urocze, kiedy z namysłem i sympatią drapie po chropowatej głowie opasłą ropuchę... Ćśś! Zdarzyło mi się niegdyś uczynić bohaterką powieści dziewuszkę czternasto- czy piętnastoletnią... Niech mi to będzie odpuszczone, nie wiedziałam wówczas, co to znaczy.
„Wyniesiesz się do dżungli...” Niech i tak będzie. Nie trzeba zbytnio z tym zwlekać. Nie trzeba czekać, aż krzywa mego współżycia ze zwierzętami, naszego wzajemnego oddziaływania zacznie się załamywać. Na razie potrafię w rozmaity sposób dać wyraz moim życzeniom, rozkazom, ciskać je celnie i skutecznie, czuję, że wola urzekania, to znaczy panowania, wciąż jest we mnie napięta — jak długo jeszcze?
Biedna, piękna lwica wyróżniła mnie niedawno z gromady gapiów stłoczonych przed klatką. Gdy wybór jej padł na mnie, wychynęła ze swej zadawnionej rozpaczy jak ze snu i nie wiedząc, w jaki sposób okazać, że mnie poznała, że chce zmierzyć się ze mną, wybadać mnie, kochać mnie wystarczająco może, by nikogo innego nie pragnąć jako ofiary, ryknęła, błysnęła, wystrzeliła ku górze, jak uwięziony ogień, rzuciła się na pręty i nagle uciszyła się, opadła znużona, patrząc na mnie...
Słuch wewnętrzny, który natężam ku Zwierzęciu, dopisuje mi jeszcze. Ptasie dramaty w powietrzu, podziemne boje gryzoni, raptownie podniesiony głos wojującego roju, odarte z nadziei spojrzenie koni i osłów, wszystko to są posłania pod moim adresem. Nie mam już ochoty wychodzić za nikogo za mąż, zdarza mi się jednak śnić jeszcze, że poślubiam olbrzymiego kota. Myślę, że Montherlanta bardzo ucieszy ta wiadomość.
W sercu, w listach mojej matki można było wyczytać miłość, szacunek dla istot żywych. Wiem zatem, gdzie umieścić źródło mego powołania, źródło, które — ledwo na świat przyszedłszy — zaraz zaczęłam mącić w zajadłym pragnieniu, by dotknąć, poruszyć dno osłonięte przejrzystą falą. Wyrzucam sobie, że od najmłodszych lat chciałam — jakby tego, że kocham, było mi za mało — olśniewać moich braci i wspólników w tym, co zakazane. Do dziś nie pozbyłam się tej ambicji...
— Więc pani nie zależy na sławie? — pytała mnie pani de Noailles.
Ależ tak, zależy mi na niej. Chciałabym zostawić po sobie jak najlepsze imię pośród istot, które zachowawszy na swej sierści, w duszy przelotny ślad mojego istnienia, przez moment choć mogły mieć szaloną nadzieję, że należałam do nich.
Sympatyczna była ta młoda gromadka, która zjadła dziś ze mną śniadanie. Dwaj panowie przyprowadzili ze sobą młode kobiety, bardzo ładne i tak ciche, iż należy przypuszczać, że pouczono je najpierw surowo: „Słuchaj, zabiorę cię dziś do Colette, ale pamiętaj, że ona nie lubi ptasich pisków ani rozważań literackich. Włóż najładniejszą sukienkę, jaką masz, tę różową, tę niebieską. Podasz nam kawę.” Przyjaciele znają moje gusta, które wykluczają kobiety brzydkie i zbyt swobodne. Wiedzą, co stanowi urok moich wolnych chwil: ceremonialne w zachowaniu dzieci i młode kobiety i impertynenckie zwierzęta.
Żony czy kochanki niektórych malarzy godne są ich i życia, jakie tamci prowadzą. Uległością i obyczajami przypominają żony wieśniaków. Czyż ich mężowie nie zrywają się tak samo o świcie i nie wychodzą w pole, do lasu, na nadmorskie wzgórza? Czy nie wracają dopiero z zapadnięciem nocy, utrudzeni, w samotnym milczeniu? Przez czas ich nieobecności kobiety szyją sobie letnie suknie z obrusów, serwetki i serweteczki z bawełnianych chustek do nosa i chodzą na targ z prostotą, to znaczy po zakupy, a nie po to, by celebrować „piękno materii” skrzydlic lakierowanych na czerwono, malowanych w pasy ochrą i błękitem brzuchów żireli.
— Gdzie „mój”? Pewnie gdzieś w polu, w stronie Pampelonne — odpowiada przyjaciółka Luc-Alberta Moreau wskazując horyzont szerokim, nieokreślonym gestem wieśniaczki. Asselin wyśpiewuje jak poganiacz wołów, a czasem, gdy nadstawić ucha, wiatr przynosi łagodny głos Dinigmonta, jakąś żałosną piosenkę żołnierza czy marynarza...
Helena Clément, która przyszła sama, wcale nie należała do najbrzydszych, wprost przeciwnie. Nie jest ani typem modelki, ani kobietą o męskiej urodzie. Jest słomianą blondynką o gładkich włosach. Słońce powleka ją harmonijną czerwienią, piękną, równą czerwienią i na całe lato skazuje jej niebieskozielone oczy na sam tylko błękit. Wysoka, nieobfitych kształtów, jeżeli grzeszy czymkolwiek, to tylko nadmiarem lojalności fizycznej i duchowej, na jaką snobizują się dziewczęta dwudziestopięcioletnie. Trzeba przyznać, że znam ją mało.
Maluje z uporem, szerokimi, męskimi pociągnięciami, pływa, prowadzi samochód, często odwiedza rodziców, którzy lękając się upałów spędzają lato w górach. Mieszka w pensjonacie, każdy więc wie, że jest to „młoda osoba jak najbardziej serio”. Przed trzydziestu laty takie Helenki Clément można było spotkać na plaży, z haftem w ręku. Dzisiaj malują morze i nacierają się olejkiem kokosowym. Z dawnych Helenek Clément zostało jej ładne, uległe czoło, godność cielesna, a przede wszystkim pewien szczególny sposób odpowiadania z szacunkiem: „Tak, proszę pani! Dziękuję pani!”, który — kiedy słyszymy, jak mówi językiem przejętym od malarzy i im podobnych nicponiów — uchyla nam furtkę do pensjonatowego ogródka. W tej wysokiej pannie podoba mi się właśnie jej sposób bycia — jakby dopiero co odłożyła haft, którym zajmowała się niegdyś, haft, który osłaniał ją, w braku tajemnicy... Może się zresztą mylę, nigdy nie zwracałam na Helenkę specjalnej uwagi. Może również ta przezroczystość, zarówno cielesna jak duchowa, na której, zdaje się, ogromnie jej zależy, zbyt dobrze pozwala mi dostrzec smutną rozterkę będącą — choć temu przeczą — udziałem tak zwanych kobiet niezależnych, a bezgrzesznych, jeżeli tym dawnym mianem: „grzech”, nazwiemy współżycie fizyczne.
Nikt już nie przyjdzie dziś więcej. Nie ruszę się od stołu i nie zajrzę do kawiarenki w porcie, skąd asystować można rozszalałym zachodom słońca. U schyłku dnia gwiazda gromadzi wokół siebie tych trochę chmur wyparowanych przez ciepłe morze, ściąga je na skraj nieba, rozpala i skręca w ogniste szmaty, rozwleka w poczerwieniałe krechy, a potem popieleje w zetknięciu z Maures... Za późno już jednak zachodzi teraz. Zdążę się nią jeszcze nazachwycać, jak będę jadła obiad, sama, oparta plecami o ścianę tarasu. Na dzisiaj dosyć się napatrzyłam miłych twarzy. Chodźmy więc — suczka, kotka i ja — na spotkanie rozległego fioletu, który sygnalizuje wschód i podnosi się z morza. Zbliża się pora powrotu do domu paru staruszków, moich sąsiadów, pracujących w polu... Starych ludzi uznaję tylko zgiętych ku ziemi, pobrużdżonych i kredowobiałych, o rękach sękatych, głowach zmierzwionych jak gniazda. Niektórzy ofiarowują mi we wgłębieniu dłoni, która straciła już wilgotność i barwę ludzką, jakiś skarb najcenniejszy: jajko, kurczątko, okrągłe jabłko, różę, winne grono. Pewna siedemdziesięciodwuletnia chłopka prowansalska chodzi codziennie z portu w pole, gdzie ma winnicę i warzywnik, dwa kilometry rano, dwa kilometry wieczorem. Umrze pewno z utrudzenia, nie wydaje się jednak znużona, gdy przysiada na chwilę koło mojej furtki. Pokrzykuje półgłosem: „He, ale śliczności!” Nadbiegam: palcem rzezanym w drewnie, poczerniałym, zakrzywionym, gładzi płaski, żmijowaty, jakby za chwilę miał zasyczeć, łepek lilii jeszcze w pąku, jednej z tych nadbrzeżnych lilii, które wytryskują z ziemi i rosną tak szybko, że strach na nie patrzeć, rozpościerają koronę i złoczynną woń zranionego, przejrzałego owocu, a potem wracają do nicości...
Nie, pąk nie był ładny. Przypominał małego węża, ślepego i pełnego wigoru. Ale stara kobieta wiedziała, że za parę dni wyładnieje. Miała dość czasu w życiu, by się o tym przekonać. Wydaje mi się, że czasem potrafiłabym ją lubić, gdy obładowana papryką, z naszyjnikiem młodziutkiej cebuli na szyi dzierży w półprzymkniętej dłoni z wyschłej łoziny jajko, którego nie zdarza jej się upuścić, że potrafiłabym ją lubić, gdyby nie nagłe przypomnienie, że nie mając już sił, by tworzyć, zachowała siłę niszczenia i że zadeptuje ryjówki w alei, rozgniata ważki na szybie, dusi nowo narodzone kocięta, jeszcze oślizłe. Tyle to dla niej, co łuskanie grochu... I dlatego żegnam ją, mijam, odsuwam w głąb krajobrazu ją i jej cień: malusieńkiego, starego człowieka, który, jak jaszczurka, mieszka pod oleandrem, w chatce z kamieni. Stara kobieta jest rozmowna, mężczyzna nie rozmawia już z nikim więcej. Nie ma już nic do powiedzenia. Nie może już kopać, skrobie więc tylko ziemię, a kiedy sprząta przed chatą, wygląda, jakby się bawił, bo używa dziecinnej miotełki. Któregoś dnia znaleziono takiego starca nieżywego. Zeschły był jak martwa ropucha, którą południe spopiela, zanim jakiś drapieżnik zdąży wypruć z niej wnętrzności. Śmierć, pozbawiona w ten sposób wielkiej części swojej siły rozkładowej, wydaje się nam, żywym, czymś bardziej przyzwoitym. Ciało kruche i lekkie, kości puste, nad tym wszystkim wielkie, żarłoczne słońce — czy taki koniec przypadnie mi w udziale? Usiłuję czasem myśleć o tym, żeby przekonać siebie, że druga połowa życia przyniosła mi trochę powagi, trochę troski o to, co będzie p o t e m... Nietrwałe złudzenie. Śmierć mnie nie interesuje, nawet moja własna.
Zjedliśmy obiad. Odbyliśmy wieczorny spacer wybrzeżem, wzdłuż jego części najbardziej ludnej, wąskim podmokłym pasmem, gdzie sadziec konopiasty, zawciągi, skabiozy ofiarowują oczom gamę liliowawych różowości, wysokie, kwitnące sity grona brunatnych, jadalnych ziaren, mirt swoją białą woń, białą, białą, gorzką, drażniącą gardło, tak białą, że wywołuje mdłości i ekstazę, tamaryszki różową mgłę, trzciny maczugi o futrze bobra. Te strony kipią życiem, zwłaszcza o świcie i kiedy ptaki zbierają się do snu. Trzcinniczki bez ustanku ześlizgują się, dla zabawy, po łodygach trzcin i za każdym razem wybuchają radością. Jaskółki muskają powierzchnię morza, pijane odwagą sikory odganiają od tego raju stada sójek, spragnionych os, kotów-kłusowników, zaś w ciągu dnia ociężałe rusałki żałobniki z trudem dźwigające gruby aksamit swoich skrzydeł, żółte żeglarki pręgowane jak tygrys, pazie królowej o gotyckim żyłkowaniu unoszą się nad ciepławą lagunką słonawą od wody morskiej, słodkawą od rozmaitych korzeni i traw i piją miód z różowych sadźców, żarnowców i mięty, każdy miłośnie wtulony w swój kwiat.
Wieczorem życie zwierzęce tai się nieco, lecz prawie nie słabnie. Ileż sekretnych śmiechów, nagłych zrywów, gdy stąpnę, błyskawicznych ucieczek, kiedy któryś z moich kotów da susa! Te bowiem, w nocnej liberii, stają się niebezpieczne. Łagodna kotka jednym skokiem, zanurza się w krzaki, jej potężny małżonek, rozbudzony, wzbija w galopie kamienie, jak koń, i oboje, choć niegłodni, chrupią zmierzchnice o rozżarzonych oczach.
Wieczorny chłód przejmuje mnie tutaj dodatkowym dreszczem, który przypomina śmiech, przypomina suknię utkaną z jakiegoś innego powietrza i swobodnie narzuconą na ciało, łaskawość, która opina mnie coraz szczelniej, w miarę jak noc się zamyka. Gdybym uległa tej wielkodusznej słodyczy, byłaby to dla mnie chwila, w której rośniemy, nabieramy odwagi, śmiałości, umieramy... Zawsze się jej jednak wymykam. Rosnąć... Dla kogo? Ważyć się?... Na cóż mogłabym odważyć się jeszcze? Czyż nie dosyć się nasłuchałam, że żyć, jak dyktuje miłość, a potem jej nieistnienie, to najbardziej karygodna zuchwałość?... Jak dobrze jest w bliskości ziemi... Rośliny nie wyższe niż trzeba, by ocienić moje czoło, łapki wspinające się ku mojej dłoni, zagonki spragnione wody, serdeczny list, który czeka na odpowiedź, czysty zeszyt, który mam dopiero wyhaftować moim pismem, wszystko to chwyta mnie, zagarnia — i wracam, jak co wieczór. Jakże świt już blisko! Noc, o tej porze roku, oddaje się ziemi, jak potajemna kochanka, prędko, mało... Jest dziesiąta. Za cztery godziny prawdziwa noc już minie. Szeroka, okrągła paszcza księżyca, dosyć przerażająca, połyka zresztą niebo, a księżyc nie jest mi przyjazny.
O trzysta metrów stąd w domku przypominającym kostkę do gry, lampa Viala spogląda ku mojej. O czym rozmyśla ten chłopiec, zamiast powałęsać się trochę po porcie czy potańczyć — on tak dobrze tańczy! — w małej tancbudzie na molo? Za dużo w nim umiaru. Któregoś dnia muszę się tym na serio zająć i pożenić ich ze sobą — och, na tak długo, jak tylko zechcą — Viala i to drugie stworzenie pełne umiaru, Helenkę Clément. Doskonale widziałam dzisiaj, że zmieniła odcień, to znaczy wyraz, zwracając się do niego. Śmiała się razem ze wszystkimi, a już najbardziej, kiedy Carco, jak myśliwy mrużąc oko barwy palonego cukru, wtajemniczał ją w niecny i wspaniały sekret pewnej starej prostytutki, która przez dwadzieścia pięć lat potrafiła pozostać „dziewczątkiem” w Quartier Latin. Helenka nie ma w sobie, Boże uchowaj, nic ze świętoszka. Jednakże śmiech, jakim kwituje opowiastki Carco, jest śmiechem niegdysiejszej Heleny Clément, która zagubiła swój haft z czasów, kiedy to jej kuzyn, wychowanek Szkoły Politechnicznej — „Och, Henryku, niech pan przestanie, proszę!” — mówił, kołysząc ją na huśtawce, że dojrzał jej łydkę... Helenka Clément ofiarowuje Vialowi swoją podobiznę najbliższą prawdy: poważną buzię dziewczyny, która z największą chęcią nie udawałaby niczego. Niemożliwe, żeby Vial tego nie dostrzegł.
Na ogół nie zajmuję się kojarzeniem par. W tym wypadku wydaje mi się jednak, że ponoszę odpowiedzialność za ten nieprzyjemny zamęcik, za to poruszenie drzemiących dotąd sił, które będą mogły zbliżyć dwie istoty na razie bardzo sobie odległe, bezpiecznie zaszyte każda we własnym sekrecie czy braku jakichkolwiek sekretów.
Jadąc wczoraj koło dziewiątej samochodem na targ minęłam, a potem zabrałam po drodze Helenkę Clément, która, bez kapelusza, gładko uczesana, tak że głowa jej przypominała złote jabłko, z płótnem pod pachą szła do stolarza, który robi tutaj ramy. Dwieście metrów dalej, za furtką, na progu swojej „Kostki” Vial oskrobywał jakiś stary fotel, suchy, wyszukany w rysunku i delikatny jak zimowe głogi.
— Gdzie podziewałeś się przez te dwa dni? Vial, co to za fotel?
Roześmiał się — biała kresa w ciemnej twarzy.
— Tego pani nie oddam! Jeździłem po niego citroenką aż za Moustiers-Sainte-Marie.
— Ach, to dlatego... — odezwała się Helena.
Vial podniósł głowę, schował zęby.
— Co „dlatego”?
Nie odpowiedziała i spojrzała na niego wzrokiem tak niebezpiecznie głupim, że w jej zielononiebieskich oczach, które nie przymykały się przed słońcem, mógł wyczytać wszystko, co tylko chciał. Wyskoczyłam z samochodu:
— Pokaż, Vial, pokaż! I poczęstuj nas porannym białym winkiem z zimną wodą!
Helenka wysiadła za mną i wciągnęła zapach obcego pokoju — stał w nim tapczan, marynarski półokrągły stół, a różowe obicia i białe garnki z Moustiers wnosiły światło.
— Jeden Juan Gris, dwa Dinigmonty i jedna litografia Lindera — rachowała Helena. — Cały Vial: nigdy nie może się zdecydować... Myśli pani, że to pasuje tutaj, do tych ścian?
Vial wycierał pobrudzone ręce i patrzył na Helenkę. Jedną ręką oparta o ścianę wyciągała szyję i ramiona jakby do wspinaczki, a jej stopy, wsparte na czubkach palców, bose — była tylko w sandałach — nie wyglądały brzydko. I jakąż piękną barwę czerwonego gliniaka miało to ciało, tak skąpo osłonięte!
— Ile dałeś za ten fotel, Vial?
— Sto dziewięćdziesiąt. Prawdziwy orzech dokładnie zapaćkany tą okropną farbą. Niech pani spojrzy na tę poręcz, którą już oskrobałem...
— Sprzedaj mi go, Vial...
Pokręcił przecząco głową.
— Vial, zajmujesz się handlem czy nie? Vial, czy ty nie masz serca?
Pokręcił przecząco głową.
— Vial, zróbmy zamianę, ty mi dasz fotel, a ja tobie... a ja tobie dam Helenkę, o!
— To pani własność? — odparł Vial.
Jego odpowiedź była równie delikatna, jak mój żart.
— Własność nie własność, ale interes zrobiłbyś wyśmienity — błaznowała Helenka.
Śmiała się, czerwieńsza niż jej czerwona opalenizna, a w jej zielononiebieskich oczach migotały tańczące punkciki. Ale Vial jeszcze raz pokręcił przecząco głową i każdy migotliwy punkcik zamienił się w łzę.
— Helenko!...
Już jej nie było, a my popatrzyliśmy na siebie.
— Co jej się stało?
— Nie wiem — odparł chłodno Vial.
— To twoja wina.
— Ja nic nie powiedziałem.
— Ale pokręciłeś głową: „nie, nie”.
— A jakbym pokręcił „tak, tak”, to byłoby lepiej?
— Pleciesz, Vial... Idę... Jutro ci powiem, jak się to skończyło.
— Och, jeżeli chodzi o mnie...
Podniósł jedno ramię, opuścił je i odprowadził mnie aż do furtki.
W moim małym wozie Helenka o suchych oczach podśpiewywała coś, ostrożnie rozpościerając na kolanach świeże płótno.
— Podoba się to pani, madame Colette?
Spojrzałam i powiedziałam parę słów — było to całkiem przyzwoite studium, na które niepotrzebnie nałożyła grubo farby, żeby było „bardziej malarskie” — a potem dorzuciłam, nieostrożnie:
— Mam nadzieję, że Vial nie zrobił ci przykrości?
Odpowiedziała mi chłodno i wydało mi się, że był to dokładnie ten sam chłód, z jakim odpowiedział mi Vial:
— Ależ skąd, madame Colette, proszę nie mylić upokorzenia i przykrości. Tak, tak, upokorzenia... W tym środowisku spotyka mnie to dość często.
— W jakim środowisku?
Helena poruszyła ramionami, zacisnęła usta i wyczułam, że jest niezadowolona z siebie. Odwróciła się w moją stronę; gwałtowny odruch lojalności, pod wpływem którego mój wozik zarzucił raptownie na tej poetycznej drodze, nigdy nie reperowanej.
— Niech mi pani nie bierze za złe tego, co mówię. Powiedziałam „w tym środowisku”, bo w gruncie rzeczy to nie jest środowisko, w którym wyrosłam. Powiedziałam „w tym środowisku”, bo chociaż je bardzo lubię, czasem czuję się obco wśród malarzy i ich przyjaciółek, jestem jednak dosyć inteligentna, żeby...
— ...zrozumieć życie...
Zaprotestowała całym ciałem:
— Proszę, madame Colette, niech mnie pani nie traktuje — zdarza się to pani — jak małej mieszczki, która pozuje na cyganerię. Ja rzeczywiście rozumiem sporo rzeczy, a między innymi i to, że Vial, który również nie wywodzi się z „tego środowiska”, nie powinien pozwalać sobie na pewne żarty, bo mu to nie wychodzi. Robi to bez wdzięku, bez wesołości i to, co byłoby urocze i zabawne w ustach takiego Dédé czy Kissa, w jego ustach razi...
— Ależ on nic nie powiedział — wtrąciłam zatrzymując wóz przed „pierwszorzędnym pensjonatem”, gdzie mieszka Helena.
Moja młoda pasażerka stała już obok samochodu i wyciągała do mnie rękę; na moje słowa nie potrafiła ukryć zniecierpliwienia ani błysku, który na chwilę rozjarzył w jej oczach triumfujący zewsząd błękit i natychmiast zwilgotniał, jak przedtem.
— Proszę, nie mówmy o tym więcej, dobrze, madame Colette? Nie mam najmniejszej ochoty ciągnąć w nieskończoność tej historii, która zresztą nie jest żadną historią, nawet jeżeli przy tej okazji miałabym przyjemność wysłuchać obrony Viala, i to jeszcze z pani ust!... z pani ust!...
Uciekła, trochę za duża jak na ten dziewczyński wybuch. Zawołałam za nią: „Do widzenia! do widzenia!”, jak najmilszym tonem, żeby nasze nagłe rozstanie nie wzbudziło ciekawości Lejeune’a, rzeźbiarza, który przechodził właśnie przez placyk, wystrojony najniewinniej w świecie w płócienne krótkie spodnie barwy zielonej i różową kamizelkę narzuconą na golf haftowany krzyżykami w kwiatki; pozdrowił nas unosząc trzcinowego kapelusza z szerokim rondem, przybranego wełnianymi wisienkami.
To przez tę niemądrą Helenkę obecność Viala nazajutrz po południu sprawiła mi mniej przyjemności i przyjęłam ją z roztargnieniem. A przecież przyniósł mi nugatu i parę gałęzi drzewa świętojańskiego z zielonymi owocami, które długo nie tracą świeżości, jeżeli wsadzić je do glinianego dzbana z wilgotnym piaskiem.
Vial obnosił po tarasie zwykłe swoje rozleniwienie, mieliśmy już za sobą popołudniową kąpiel o piątej, kąpiel pod biczem wiatru i tak zimną mimo groźnego słońca — nad Morzem Śródziemnym wszystko jest niespodzianką — że zamiast schronić się do różowego pokoju, woleliśmy ciepły i żywy taras tu i ówdzie w jasnym cieniu gałązek. Piąta po południu jest chwilą nietrwałą, wyzłoconą, która nadchodzi z przejściową szkodą dla powszechnego błękitu — powietrza i wody — w jakim się kąpiemy. Wiatr nie podnosił się jeszcze, lecz wśród tej zieleni najlżejszej, jak piórka mimozy, widać już było poruszenie i na słaby sygnał podany przez gałąź sosny odpowiadała inna gałąź chwiejąca się samotnie.
— Prawda, Vial, że dzisiaj jest jakoś mniej niebiesko niż wczoraj ?
— Gdzie jest mniej niebiesko? — szepnął mężczyzna z brązu w białej przepasce na biodrach.
Półleżał oparty czołem o zgięte przedramię; wolę, jak nie widać mu twarzy. Nie dlatego, żeby był brzydki, ale o ile ciało ma śmiało nakreślone, pełne życia i ekspresji, o tyle rysy twarzy drzemią jakby. Nie omieszkałam mu oświadczyć, że gdyby ucięto mu głowę, nikt by tego nawet nie zauważył.
— Wszędzie. Albo może to ja... Kolor niebieski to kwestia samopoczucia. Błękit nie budzi głodu, pragnienia rozkoszy. Nie można urządzić na niebiesko sypialni...
— Od kiedy to?
— Od kiedy tak powiedziałam! Chyba że niczego już nie oczekujesz, wtedy możesz mieć niebieską sypialnię...
— Dlaczego ja?
— Ty to znaczy każdy...
— Dziękuję. Skąd ta krew na pani nodze?
— Skaleczyłam się. Nastąpiłam na kwiat w kształcie dna potłuczonej butelki.
— Dlaczego ma pani lewą kostkę zawsze trochę obrzmiałą?
— A ty dlaczego byłeś taki niegrzeczny dla małej Clément, co?
Mężczyzna z brązu wyprostował się z godnością:
— Wcale nie byłem niegrzeczny dla ma... dla panny Clément! Ale jeżeli to mają być swaty, będę pani nieskończenie wdzięczny, jeśli zechce pani nie wspominać mi o niej więcej!
— Jakiż ty jesteś sentymentalny, Vial! Nie można trochę pożartować? Posuń się, zajmujesz cały parapet... zaraz ci opowiem! Nie wiesz jeszcze wszystkiego! Jak żegnałyśmy się wczoraj, Helenka nie pozwoliła mi stanąć w twojej obronie! Odeszła tragicznym krokiem, powtarzając: ,.Tylko nie pani! Tylko nie pani!” Wyobrażasz sobie?
Vial zerwał się na równe nogi i stanął przede mną podobny do piekarczyka od jakichś czarnoludów.
— Tak powiedziała? Ośmieliła się tak powiedzieć?
Tuż przed sobą miałam jego twarz szeroko rozwartą, pozwalającą domyślać się najrozmaitszych rzeczy i tak komiczną w swojej nagłej inności, że — bardziej teraz skora do śmiechu niż dawniej — nie potrafiłam zachować powagi. Normalnie milkliwość Viala, jego spuszczony wzrok, widoczne w sposobie bycia poczucie bezpieczeństwa nakazują szacunek, teraz cała ta powłoka zaczęła pękać w szwach i nie wydał mi się ładny... Zaraz się jednak opanował, co było miłe, i westchnął niedbale:
— Biedna mała...
— Żal ci jej?
— A pani?
— Wiesz, nie bardzo lubię ten twój zwyczaj odpowiadania pytaniem na pytanie. To nieuprzejmie. Ja, rozumiesz, właściwie nie znam tej dziewczyny...
— Ja również.
— Ach!... myślałam... Ją nietrudno jest chyba rozgryźć. Mam wrażenie, że opędza się od wszelkiej tajemnicy, jakby to była zaraza... Hej!... Hop, hop!... Czy to nie Géraldy w drodze powrotnej z Salins?
— Chyba tak.
— Dlaczego się nie zatrzymał?
— Nie usłyszał, jak pani wołała, akurat zmieniał bieg.
— Ależ skąd, patrzył w naszą stronę! To ty go wystraszyłeś! Więc mówiłam ci, że mała Clément...
— Przepraszam na chwilkę. Pójdę po sweter. Ludzie z Północy nazywają Prowansję ciepłym krajem...
Oddalił się, a do mnie wyraźniej dotarły upał, chłód, obsuwanie się słońca po nieboskłonie, powszechny błękit, skrzydła tu i ówdzie rozpięte nad morzem, bliskość drzewa figowego pachnącego mlekiem i kwitnącymi trawami. Nad jednym ze szczytów dymił maleńki, strojny pożar. W zetknięciu z twardym lazurem morza kędzierzawego jak sierść niebo poróżowiało, a kotka zaczęła uśmiechać się do mnie bez widomego powodu. To dlatego, że lubi samotność, to znaczy moją obecność, i jej uśmiech uświadomił mi, że osoba Viala po raz pierwszy nabrała dla mnie znaczenia.
Więc wystarczy, że on jest, by wypełnić pustkę, usunąć błogi stan nieważkości, jaki odczuwam, kiedy jego nie ma? W tej samej chwili zrozumiałam, że jeżeli auto Géraldy’ego nie przerwało przed moją furtką swoich skarg torturowanego mechanizmu, to dlatego, że Vial, widoczny z drogi, siedział obok mnie... i że jeżeli moi przyjaciele i koledzy tak potulnie i zgodnie powstrzymują się od odwiedzania koło piątej mojej plaży, gdzie pod przykrywą ciężkiej i niebieskiej wody piach jest tak zwięzły i biały, to dlatego, że mają pewność, iż oprócz mnie zastaną tam prawie nie otwierającego ust, trochę odętego, bardzo odległego od nich i zanurzonego w morzu Walerego Viala.
Więc to o to chodzi, o nic więcej... Drobne nieporozumienie. Zastanowiłam się przez chwilę, przez krótką chwilę, ale nie ma potrzeby długo się zastanawiać, nic tu nie wymaga wielkiego namysłu. Nie wierzę w jakiekolwiek wyrachowanie ze strony tego chłopca. Inna sprawa, że ja wciąż nie umiem mieć się na baczności, choć tyle razy się już sparzyłam... Bałabym się dla niego raczej jakiejś więzi uczuciowej. To nie jest żart i pisząc te słowa podnoszę głowę, spoglądam, bez żartów, w pochyłe lusterko, i piszę dalej.
Żadna obawa, nawet obawa śmieszności, nie powstrzymuje mnie przed pisaniem tych słów, które — muszę się z tym liczyć — ukażą się kiedyś drukiem. Dlaczegóż miałabym zatrzymać swą dłoń wędrującą po tym papierze, któremu od tylu lat powierzam to, co wiem o sobie, co staram się ukryć, co sama układam i czego się domyślam? Katastrofy uczuciowe, ich skutki, fazy nigdy nie stanowiły jądra wewnętrznego życia kobiety. Jakże mężczyźni — mężczyźni pisarze czy tak zwani pisarze — mogą się dziwić, że kobieta tak skora jest do zwierzeń, do kłamstw i półkłamstw miłosnych wobec publiczności? Rozprzestrzeniając je chroni od wyjścia na jaw inne sekrety, zawiłe i ważkie, dla niej samej nie bardzo jasne. Wielki projektor, bezwstydne oko, którym manipuluje z upodobaniem, penetruje stale ten sam wycinek jej kobiecości, wyniszczony szczęściem i niezgodą i obrastający coraz to gęściejszym cieniem. To nie w strefie objętej światłem przędzie się to, co najgorsze... Mężczyzno, mój przyjacielu, chętnie żartujesz sobie z książek, pisanych przez kobiety, noszących zawsze, to nieuniknione, charakter autobiograficzny. Na kogóż więc liczysz, że odmaluje ci kobietę, że ci o niej naopowiada aż do przesytu, że ją przed tobą obgada, że cię nią wreszcie znuży? Na siebie samego? Nasza przyjaźń jest jeszcze zbyt świeżej daty, żebym ci miała powiedzieć wprost, co o tym myślę. Mówiliśmy więc, że Vial...
Jakże noc jest piękna, raz jeszcze! Jak dobrze jest na łonie takiej nocy roztrząsać z powagą to, co przestało już być ważne! Z powagą, bo to nie jest temat do żartów. Już nie po raz pierwszy czyjeś tłumione uczucie stara się zacieśnić najpierw, a potem przerwać ten krąg, w którym żyję tak ufnie. Te moje mimowolne podboje nie są tylko kwestią przeżytych lat. Źródła ich trzeba szukać — i tu już nie mogę powiedzieć, że nie ponoszę za to odpowiedzialności — także i w literaturze. Piszę to z pokorą i poczuciem winy. Kiedy czytelnicy zaczynają pisać do autora, a zwłaszcza do autora-kobiety, nieprędko pozbywają się tego przyzwyczajenia. Vial, który zna mnie dopiero od dwóch czy trzech wakacji, szuka mnie jeszcze zapewne poprzez dwie czy trzy moje powieści... jeśli wolno mi nazwać je powieściami. Zdarzają się jeszcze dziewuszki — zbyt młode, by zwracać uwagę na daty wydania — które piszą mi, że przeczytały ukradkiem Klaudyny, że czekają na moją odpowiedź na poste-restante... albo że chcą się ze mną umówić w jakiejś herbaciarni. Kto wie, może wyobrażają sobie, że chodzę jeszcze w szkolnym fartuszku? w skarpetkach? „Dopiero kiedyś później przekona się pani — mówił do mnie niedługo przed śmiercią Mendès — o żywotności typu literackiego, który pani stworzyła.” Dlaczegóż, z dala od wszelkich sugestii męskich, nie stworzyłam go takim, by przez swoją prostotę, a nawet i podobieństwo bardziej zasługiwał na trwanie! Ale wróćmy do Viala i Helenki Clément...
Stary, zużyty księżyc przechadza się skrajem nieba, a za nim ciągnie chmurka zadziwiająco wyraźna i metaliczna w swej konsystencji, uczepiona tego napoczętego kręgu, jak ryba plastra owocu unoszącego się w wodzie... Nie wróży to deszczu. Wyczekują go ogrody i sady. Błękit nocy, niezgłębiony i jakby przyprószony, podkreśla jeszcze, gdy przenoszę na nie wzrok, różowość moich ścian prawie nagich. Takie obnażone ściany mają w sobie jakąś wschodnią świeżość, a z rzadka ustawione meble oddychają swobodnie. Tylko w tej słonecznej krainie ciężki stół, wyplatany słomą fotel, gliniany dzban z kwiatami, talerz o kolorowych brzegach wystarczają za całe umeblowanie. Obszerny jak stodoła „salon” Segonzaka ozdabiają wyłącznie trofea wiejskie, kosa i grabie na krzyż, dwuzębne drewniane widły wygładzone od używania, wieńce z kłosów i bicze z czerwoną rękojeścią, których zaplatany postronek z wdziękiem parafuje ścianę. Tak samo w „Kostce” Viala...
O właśnie, wróćmy do Viala. Krążę dzisiejszej nocy wokół niego, jak koń, któremu przeszkoda nie daje spokoju, który wciąż do niej wraca i tańczy przed barierą. Boję się nie wzruszeń, tylko znudzenia. Boję się tkwiącego w młodych, a zwłaszcza w Helence Clément, upodobania do powagi i do dramatów. Jaki Vial był miły wczoraj! Dziś nie wydaje mi się już tak samo miły. Porównuję tego wczorajszego z dzisiejszym. Mimo woli nadaję pewien określony sens jego sąsiedzkiej uczynności, jego długim milczeniom, jego ulubionej pozie, z głową ułożoną na zgiętym przedramieniu. Interpretuję jego napady dociekliwości i ton, jakim wypytywał mnie czasem: „Czy to prawda, że... Kto mógł pani służyć jako pierwowzór tej postaci? Czy w okresie, kiedy pisała pani taką a taką książkę, znała pani takiego a takiego?... Och, jeżeli jestem niedyskretny, to oczywiście nie musi pani wcale...” I wreszcie, na dobitkę, to dzisiejsze: „Wiec ośmieliła się?... Ośmieliła się.?...” Z teatralną mimiką.
Oto owoc — o tej porze życia, kiedy odrzucam już wszystko, co nie jest samym kwiatem miłych doznań, samym tylko z najlepszego najlepszym — oto owoc mojej swobody bycia: „Ej, młody człowieku, postaw mi pół tuzina portugalskich ostryg, tu na miejscu, na stojąco, jak w Marsylii... Vial, masz zamówienie na jutro rano: wstajemy o szóstej i jedziemy po róże do Hal!” — i owoc rozgłosu, który bardzo różnym odzywa się echem...
A gdybym tak od tej chwili mniej pobłażała sobie i innym aż do końca tego pięknego prowansalskiego lata z jego konstelacją roziskrzonych bodziszków, białych sukien, napoczętych kawonów ukazujących swoje ogniste wnętrza jak rozprysłe planety? A wydawało mi się, że nic już nie grozi moim szczęśliwym wakacjom błękitnym od soli i kryształowym, moim wakacjom o otwartych oknach, rozwartych drzwiach, moim wakacjom w naszyjnikach z młodego czosnku białego jak jaśmin...
Miłosne przywiązanie Viala, miłosny zawód małej Clément — mimo woli znalazłam się na drodze tych dwóch fluidów. Roztrząsam je i komentuję atramentem, pospiesznym pismem. Gotowa narazić się na śmieszność... Prawda, byłabym zapomniała o śmieszności. Czy warto jednak, żebym sobie przypominała, skoro za chwilę zapomnę o tym tak czy tak? To nie od ciebie, moja bardzo kochana — gdzie czuwasz teraz o tej porze twego codziennego czuwania? — mogłam się była nauczyć wahania w chwili, gdy trzeba było pomóc utrudzonemu koniowi pociągowemu, zabrać w fałdy sukni ubłoconego psa, dać schronienie drżącemu z zimna cudzemu dziecku i rozbroić jego wrogość czy też podźwignąć w bezstronnych ramionach ciężar czyjejś jąkającej się miłości osuwającej się ku śmiertelnym przepaściom... Jeśli do wspólnych naszych pasywów dorzucam coś, do czego ty byś się nie przyznała, daruj mi. „W moim wieku jedna już tylko pozostała cnota: nie robić nikomu nic złego.” To ty tak powiedziałaś. Ja nie mam, moja bardzo kochana, twoich lekkich stóp, żebym mogła chodzić po niektórych drogach. Pamiętam, w deszczowe dni nie miałaś prawie błota na bucikach. I widzę jeszcze, jak ta lekka stopa troskliwie wymija małą miedziankę błogo wyciągniętą w słońcu, na ścieżce. Ja nie umiem, tak jak ty, z niezawodną pewnością ślepca wymacać w zachwycie, co „dobre”, a co „złe”, i nie posiadam tej sztuki, jaką ty posiadałaś, nadawania podług własnego kodeksu nowego miana starym, zatrutym cnotom i biednym grzechom, które od wieków czekają już na swój wstęp do raju. Nie znosiłaś zapowietrzonej surowości. Jakże lubię ten twój list: „Podwieczorek wydany był na cześć kobiet bardzo brzydkich. Czyżby fetowano ich brzydotą? Przynoszą ze sobą robótki i pracują, pracują tak pilnie, że aż ogarnia mnie zgroza. Nie wiem dlaczego, wydaje mi się zawsze, że robią coś złego.” Wyczułaś w tym, z obrzydzeniem, dobroczynność zdolną do niejednej zbrodni.
Oto i świt. Cały w obłoczkach jak deszcz kwiatów, świt dla serc, które zrzuciły ciężar. Wspierając się na dłoniach widzę, wynurzone już z mroku, który umyka przed światłem, morze barwy jaskółczej czerni i „Kostkę” pozbawioną jeszcze własnego koloru, „Kostkę”, miejsce wypoczynku samotnego chłopca, w którym dojrzewa niepotrzebny sekret. Samotnego... to słowo ładnie wygląda, jego inicjał wznosi się jak opiekuńczy wąż. Dla mnie łączy się jakoś nieodparcie z płochliwym blaskiem brylantu. Płochliwy blask Viala... Biedny chłopiec... Dlaczego nie przyszło mi jednak do głowy napisać: „Biedna Helenka Clément”? Z przyjemnością łapię samą siebie na gorącym uczynku. Zetknęłam się kiedyś w Maroku z właścicielami wielkich posiadłości ziemskich, którzy z własnej woli opuścili Francję i poświęcili się całkowicie swoim rozległym dobrom marokańskim. Otóż kiedy czytali gazety, mieli śmieszny zwyczaj rzucania się na „Paryż”, złaknieni, odświętnie rozpromienieni... Mężczyzno, ziemio moja ojczysta, nadal więc we wszystkim, co mnie zaprząta, tobie przypada pierwszeństwo? Nic w tym nie widzę złego. Jednak — ulotne troski, ulotne wakacyjne flirty — pora zniknąć wam wraz z cieniem, który otaczał moją lampę: zuchwały śpiew kosa, zerwany sznur wielkich, okrągłych pereł toczy się aż ku mnie. Zapach sosen, nocny jeszcze, rozwieje się w słońcu, którego tylko patrzeć. To najpiękniejsza pora, by pójść i w morzu, nie całkiem jeszcze rozbudzonym, gdzie za każdym stąpnięciem moich bosych nóg pęka, na ciężkim błękicie wody, różowa, emaliowana łuska, poszukać ściółki z alg, którą chcę obłożyć młode drzewa mandarynkowe!...
Mój Kotku Najmilszy,
Dochodzi piąta rano. Piszę do ciebie przy świetle lampy i przy świetle pożaru o krok ode mnie, naprzeciw: pali się stodoła pani Moreau. Czy ktoś ją podpalił? Jest pełna. Strażacy, w ogródku, depczą mi grządki przygotowane pod kwiaty i pod truskawki. Na kurnik lecą iskry; jak to dobrze, że nie hoduję już kur! Odrzucało mnie, kiedy jadłam i dawałam do jedzenia innym ufne stworzenia, które sama przedtem wykarmiłam. Jaki ten ogień jest piękny! Czy odziedziczyłaś po mnie upodobanie do kataklizmów? Niestety, biedne szczury z piskiem uciekają na wszystkie strony z palącej się stodoły. Pewnie schronią się do mojej drewutni. Co do reszty, to bądź spokojna, wiatr jest na szczęście od wschodu. Gdyby był zachodni, sama wiesz, już bym się dawno usmażyła. Ponieważ na nic nie mogę się przydać, a to idzie tylko o słomę, mogę spokojnie oddać się memu upodobaniu do burz, wichury, płomieni... A teraz, kiedy cię już uspokoiłam pisząc, wypiję poranną kawę podziwiając przy tym piękny ogień.”
— Nie śmiem oczywiście podarować pani takiego drobiazgu... — powtórzyła Helenka Clément po raz drugi.
Ten drobiazg, który przyniosła mi wczoraj, to pejzaż — morze z dwóch stron zamknięte opuncjami, błękit cynkowy położony na chemicznym błękicie morza, całkiem niezłe studium, jak zawsze trochę za bardzo wypracowane.
— Ale przecież po to właśnie przyszłaś, żeby mi go podarować, Helenko?
— Tak... Bo to jest niebieskie, a pani lubi koło siebie rozmaite odcienie niebieskiego... Ale pani nie powinno się ofiarowywać takich drobiazgów...
Czyżby widziała kiedyś u mnie jakieś „niedrobiazgi”? Wystarczyłoby mi zatoczyć ręką, by uwolnić się od takiego zarzutu... Podziękowałam jej, a ona z wdziękiem ustawiła płótno na półce; od góry, przez wąską szparę między żaluzjami, padł na nie sztywny promień barwy błyskawicy. Płótno rozbłysło każdym swoim błękitem z osobna, wyjawiło wszystkie sztuczki malarskie, tak jak uszminkowana twarz odsłania swoje sekrety w świetle reflektorów, i Helenka westchnęła.
— No widzi pani — powiedziała — to nie jest dobre.
— Co masz temu do zarzucenia?
— Że jest przeze mnie malowane, to wszystko. Gdyby to było nie moje, byłoby lepsze. Malowanie to trudna rzecz.
— Pisanie to trudna rzecz.
— Naprawdę?
Zadała mi to banalne pytanie tonem strwożonym, pełnym niedowierzania i zaskoczenia.
— Możesz mi wierzyć.
W półmroku, który co dzień po południu organizuję równie pieczołowicie, jakbym układała bukiet, oczy tej dziewczyny nabierały barwy ciemnozielonej, jej włosy traciły odcień blond, a ja z zachwytem patrzyłam na jej szyję z doskonałej, czerwonej glinki, kolumnę gibką, ruchliwą, długą, jakie widujemy u osób o przeciętnej inteligencji, jednocześnie mięsistą, świadczącą o sile, woli postawienia na swoim, wierze w siebie...
— Pracowała pani teraz?
— Nie, nigdy o tej porze nie pracuję, zwłaszcza latem.
— Więc lepiej, że przyszłam teraz niż kiedy indziej, nie przeszkadzam?
— Gdybyś mi przeszkadzała, po prostu odprawiłabym cię z kwitkiem...
— Tak... Zrobić pani wody z cytryną?
— Nie, dziękuję... a może ty chcesz się napić? Przepraszam, bardzo cię dziś niegościnnie przyjmuję.
— Och!...
Zrobiła nieokreślony ruch, chwyciła jakąś książkę, otworzyła ją. Biała kartka rozbłysła od promienia przebijającego mrok i, jak lustro, rzuciła odblask na sufit. Wszechmocnemu światłu lata wystarcza do takich igraszek byle drobiazg, który wydobywa na jaw, opromienia lub unicestwia. Południowe słońce okrywa czernią czerwone bodziszki i osypuje nasze głowy smutnym popiołem. Zdarza się, iż krótkie cienie wsysane przez ściany i pnie drzew stanowią w południe jedyny czysty lazur w tym pejzażu... Czekałam cierpliwie, aż Helenka Clément sobie pójdzie. Podniosła jedynie rękę, by przygładzić włosy. Bez patrzenia czułam, że odsłoniła zdrową, nieco cierpką płowość... Jasnowłosa, przejęta, podenerwowana — to było oczywiste. Z zażenowaniem opuściła zaraz obnażone ramię, piękny, czerwonawy kabłąk, trochę jeszcze za mało toczony.
— Masz bardzo ładne ramiona, Helenko.
Uśmiechnęła się po raz pierwszy, od kiedy weszła, i była na tyle miła, że okazała skrępowanie. O ile bowiem komplementy męskie tyczące ich konkretnych wdzięków przyjmują kobiety czy dziewczęta bez mrugnięcia okiem, o tyle pochwała kobieca pochlebia im bardziej, wprawia jednocześnie w zakłopotanie i sprawia przyjemność niekiedy bardzo głęboką. Helena uśmiechnęła się, a potem uniosła ramię.
— Dużo mi z tego przyjdzie, ja już mam zawsze takie psie szczęście...
— A gdyby nie to, mogłoby ci coś z tego przyjść?
Ukradkiem posłużyłam się tą samą metodą, którą krytykowałam u Viala, odpowiedziałam pytaniem na pytanie...
Rzuciła mi spojrzenie pełne szczerości, której sprzyjał półmrok przemieniający ją w szatynkę o ciemnozielonych oczach.
— Madame Colette — zaczęła bez specjalnego wysiłku — ubiegłego i tego jeszcze lata traktowała mnie pani jak... jak...
— Dobrego kumpla? — podsunęłam.
— Jeszcze dwa dni temu rzeczywiście użyłabym tego słowa. Dodałabym prawdopodobnie, że mam po dziurki w nosie wszelkich kumpli albo coś w tym stylu. Ale dzisiaj żadne takie powiedzonka nie przychodzą mi do głowy. Kiedy rozmawiam z panią, prawie nigdy nie odczuwam potrzeby mówienia żargonem.
— Doskonale mogę się bez niego obejść, Helenko.
Ta mała nagrzewała sobą mój chłodny pokój, a powietrze gęstniało od jej wzruszenia. Miałam jej to za złe, z początku tylko to, a także i to, że skraca mi mój dzień. A poza tym znałam sekret Helenki i bałam się jakichś powikłań. W myślach wymykałam się na rozpalone, ubite klepisko tarasu i przysłuchiwałam się, jak wskrzeszone moją znów ku nim zwróconą uwagą świerszcze drobniutko tną kanikułę... W nagłym porywie otworzyłam wszystkie zmysły na to, co jaśniało tak wspaniale za żaluzjami, i nie zwlekając dłużej wyraziłam moje zniecierpliwienie krótkim: „No więc, Helenko?...”, które każda dorosła kobieta wzięłaby za pożegnanie, i to prawie nieuprzejme. Ale Helenka jest w całym tego słowa znaczeniu młodą dziewczyną, co natychmiast mi udowodniła. Rzuciła się na to „więc?...” z impetem i odwagą zwierzęcia, na które nigdy jeszcze nie zastawiano pułapki, i zaczęła mówić:
— Więc chcę pani pokazać, że zasługuję na zaufanie... no, na to, w jaki sposób mnie pani traktowała. Nie chcę, żeby pani pomyślała, że oszukuję, że... To prawda, jestem całkowicie niezależna, pracuję... Ale pani dostatecznie zna życie, żeby zrozumieć, że nachodzą człowieka chwile wcale niewesołe... że jestem taką samą dziewczyną jak każda... tak samo podległą uczuciom sympatii... nadziei i że właśnie w tych moich nadziejach zostałam dość okrutnie zawiedziona, bo miałam powody przypuszczać... Właśnie tutaj, proszę pani, w ubiegłym roku, powiedział do mnie słowa, które...
Nie tyle przez złośliwość, ile po to, żeby mogła złapać oddech, zapytałam:
— Kto powiedział?
Nazwała go i zabrzmiało to jak muzyka-
— Vial.
Wyrzut, widoczny w jej oczach, odnosił się nie do mojej ciekawości, lecz do tych gierek, które uważała za niegodne nas obu.
— Ja wiem, że Vial, moje dziecko. I... co zrobimy z tym fantem?
Zamilkła, rozchyliła usta, przygryzła wyschnięte wargi. Wyprężone drzewce słońca, w którym migotał kurz, sparzyło ją w kark i, jakby opędzając się od muchy, poruszyła ramieniem, dłonią otarła stygmat światła. To, co pozostało do powiedzenia, nie przechodziło jej przez usta. A pozostało do powiedzenia: „Myślę, że... że jest pani przyjaciółką Viala i dlatego Vial mnie nie kocha.” Mogłam jej to była podpowiedzieć, ale sekundy mijały i ani jedna, ani druga z nas się nie odzywała. Helena odsunęła trochę fotel i ostrze światła pogłaskało jej twarz. Poczułam nagłą pewność, że za chwilę cała ta młoda planeta — policzki i czoło odkryte, krągłe, księżycowe — popęka, wydana wstrząsom łkań. Jasny puszek wokół ust, ledwo widoczny zazwyczaj, perlił się teraz rosą emocji. Końcem barwnego szala Helenka ocierała sobie skronie. Ziała namiętną potrzebą szczerości, wonią blondynki do ostatecznych granic napiętej nerwowo, milczała jednak ze wszystkich sił. Błagała mnie o zrozumienie, o to, żebym nie zmuszała jej do mówienia; dla mnie jednak przestała nagle istnieć jako ona, jako Helenka Clément. Umieściłam ją z powrotem na właściwym miejscu, w odległej scenerii, w tle spektaklu, którego byłam niegdyś anonimowym widzem lub dumnym współtwórcą. To targane namiętnością uczciwe stworzenie nie dowie się nigdy, że dostąpiło tego zaszczytu, by w moich wspomnieniach znaleźć się twarzą w twarz z czyimiś młodzieńczymi łzami rozkoszy, z pierwszym wybuchem ciemnego płomienia, o świtaniu, na szczycie górskim z błękitnego żelaza i fioletowego śniegu, z kwietnym rozkurczaniem się pomarszczonej piąstki niemowlęcej, z echem nuty jedynej, długiej, dobytej z ptasiego gardła, niskiej najpierw, a potem tak wysokiej, iż w momencie, gdy się urwała, sama nie wiedziałam, czy to ona milknie, czy znika spadająca gwiazda, z tymi płomieniami wreszcie, o moja miła, z tymi rozwichrzonymi piwoniami ognia, które pożar otrząsał na twój ogród... A ty siadłaś wtedy, kontenta, z łyżeczką w ręce, do stołu, bo to „chodziło tylko o słomę”...
Chętnie zresztą wróciłam zaraz do Helenki. Bąkała coś, uplatana w swoją kłopotliwą miłość i pełne szacunku podejrzenia. O mało nie zawołałam: „No, wreszcie mam cię!” To wcale nie tak łatwo jest dostrzec istnienie mijanego przechodnia. Helenka kluczyła żałośnie wokół konkluzji strzeżonej przez tych parę słów kolczastych jak druty, straszliwych, nie do przebrnięcia: „ponieważ pani jest przyjaciółką Viala”. Nie odważyłaby się bowiem powiedzieć „kochanką”.
Szybko otrząsnęła się z tej chwili, która rozpłomieniła ją całą, i patrzyłam teraz, jak moje wspomnienia nikną, gasną, czernieją...
— Żeby przynajmniej powiedziała pani chociaż słowo... chociaż jedno słowo, niechby po to tylko, żeby mnie wyrzucić... Naprawdę, przysięgam, nie mam nic przeciwko pani...
— Ależ ja także nie mam nic przeciw tobie, Helenko...
I od razu łzy! Ach, te pannice w męskim typie, z męskim rozmachem, niewyparzoną gębą, palące kiepski tytoń i pewną ręką prowadzące samochód...
— Helenko, uspokój się, posłuchaj...
Jeszcze teraz, pisząc te słowa, odczuwam wielką niechęć do tamtej chwili nie domkniętego dnia — nie wybiła jeszcze północ. Dopiero teraz odważam się nazwać po imieniu przyczynę mego skrępowania, rumieńca, trudności, z jaką przyszło mi wydusić tych parę najzwyklejszych słów: ta przyczyna nazywa się nieśmiałość. Więc aż tak trudno było powiedzieć to, co powiedziałam wreszcie do tej błagalnicy we łzach: „Ależ, moje dziecko, to, co sobie pani wyobraża, nie ma najmniejszego sensu... Nikt tutaj nic nikomu nie zabiera... Z lekkim sercem darowuję pani i jeżeli tylko mogę pani coś pomóc...”
Poczciwa, nie wymagała aż tyle. Powtarzała „dziękuję, dziękuję”, jąkając się celebrowała moją „dobroć” i obsypywała mi ręce wilgotnymi pocałunkami... „Proszę mi nie mówić «pani», proszę mi nie mówić «pani»...” Kiedy otworzyłam jej drzwi, niskie już słońce objęło w progu ją całą, jej pogniecioną białą sukienkę, zapuchnięte oczy, jej twarz lekko roześmianą, wilgotną, świeżo przypudrowaną, może wzruszającą... Ale mnie dręczyła moja niedobra nieśmiałość na widok tej młodej Helenki w nieładzie. Nieład to nie jest nieśmiałość. Przeciwnie, to pewnego rodzaju bezceremonialność, upodobanie do demonstracyjnego folgowania sobie...
Ten dzień nie był dla mnie dobrym dniem. Myślę, że mam przed sobą jeszcze wiele dni; nie lubię ich już jednak marnować. Nieśmiałość nie w porę, przywiędła nieco i gorzka jak wszystko, co zawisłe w próżni, dwuznaczne, niepotrzebne... Ani przyozdobić się tym już, ani pożywić...
Słabe, milczące sirocco przepływa przez pokój. Nie więcej przewiewu dałaby skrzydłem sowa. Kiedy odłożę te kartki barwy jasnego dnia wśród otaczającej nocy, położę się spać na materacu z rafii, na dworze. Cały firmament kołuje nad głową tych, co sypiają pod gołym niebem, i jeżeli zdarzy mi się czasem przecknąć raz czy dwa, nim wstanie dzień, wielkie gwiazdy, których nie zastaję na tym samym miejscu, przyprawiają mnie o lekki zawrót głowy... Schyłek nocy bywa nieraz tak zimny, że gdzieś koło trzeciej rosa toruje sobie drogę po liściach, jak łzy, a mój koc o długiej sierści z angory srebrzy się, jak łąka... Więc to była u mnie nieśmiałość, nie-śmia-łość. A przecież chodziło raptem o parę słów o miłości i oczyszczenie się z podejrzeń. Jednakże lęk — nawet mój — przed śmiesznością musi się kiedyś odezwać. Co to byłby za spektakl, gdybym ze świętym oburzeniem zaczęła zapewniać, że Vial...
Prawda, a on gdzie się zawieruszył? Bohaterka tej historyjki domaga się, by całe światło skupiło się na niej. Pcha się na pierwszy plan i tam kłuje w oczy swoją nieskazitelną cnotą w złym smaku... A mężczyzna? Mężczyzna schował się, milczy. Wie, co wybrać!...
Nie milczał zresztą długo. Podziwiam, z jaką chyżością myśl Heleny, jak spragniony ptak szybując nad trzystumetrową krętą linią brzegu, dopadła domku Viala, przerwała jego spoczynek. Proszę zwrócić uwagę, że tego ranka, zamiast jak zawsze otworzyć furtkę i wejść, witany jazgotem psów, Vial stał przed wejściem i wołał z daleka:
— To my, Luc-Albert Moreau i ja!
Wskazywał przy tym na stojącego obok, w nieoczekiwanej czerni, z założonymi rękami, okiem wilgotnym jak u łani, uzbrojonego w słodycz i cierpliwość Luca-Alberta Moreau.
— Od kiedy to potrzebujesz referencji? — zawołałam do Viala. — Chodźcie, Luc-Albert Moreau i ty!
Ale Luc-Albert Moreau wpadł tylko na chwilę, szedł bowiem na spotkanie dziewiczych płócien i żony, która miała mu te płótna przynieść.
— Strasznie przepraszam... Nie mam już ani jednego płótna w domu... W całym mieście nie ma także... Całe hektary, całe hektary płócien zdewastowane, zapacykowane przez Amerykanów i Czechów... Maluję na tekturowych pudłach na kapelusze... To podobno wina ciasnoty składów kolejowych... Och, te składy, państwo je znają...
Jednocześnie dłonią zwiniętą w konchę zdawał się rozgrzeszać i błogosławić to wszystko, co potępiał słowem.
Mimo słońca takiego, jakie bywa o dziesiątej, dzień zachował świeżość dzięki rzeźwemu powiewowi od zatoki. Coś radosnego w powietrzu, pluskanie drzew morwowych, chłodna podszewka wielkiego upału, wszystko to przypominało czerwiec. Odmłodzone zwierzęta kręciły się jak wiosną, zdawało się, że noc swą wielką dłonią zmazała z ziemi dwa miesiące... Wprowadzona tym w błąd, z uczuciem lekkości, bez zmęczenia krzątałam się koło drzew mandarynkowych. We wgłębieniu wokół ich pnia, średnicy dwóch metrów, układałam odsolone algi, potem przykrywałam je ziemią, udeptywałam jak winne grona przy winobraniu, a wiosenny wiatr osuszał mój pot...
Wzruszać, penetrować, rozdzierać ziemię jest to praca — jest to przyjemność — której towarzyszy zawsze uczucie egzaltacji, jakiego nie może dać żadna jałowa gimnastyka. Wystarczy raz dojrzeć wnętrze ziemi, by obudziło to łapczywą uwagę w każdym, kto na niej żyje. Zięby chodziły za mną krok w krok i z krzykiem rzucały się na robaki; koty obwąchiwały tę odrobinę wilgoci, która nadaje brunatną barwę rozsypującym się grudkom; suczka, nieprzytomna, zajadle grzebała własną jamę... Gdy człowiek odsłania wnętrze ziemi, choćby na powierzchni nie większej niż zagon kapusty, czuje się zawsze tym pierwszym, panem, małżonkiem bez rywali... Ziemia, którą odsłaniamy, nie ma już przeszłości, cała oddaje się tylko przyszłości. W plecy mnie prażyło, nos mi błyszczał, serce łomotało głucho jak czyjeś kroki za ścianą i tak byłam pochłonięta robotą, że zapomniałam na chwilę o Vialu. Praca w ogrodzie wiąże wzrok i myśl z ziemią, a ja lubię patrzeć na wyraz szczęścia, zadowolenia, jaki ma drzewko otoczone pieczą, syte, podparte, nawiezione i świeżo podsypane...
— A swoją drogą, Vial, gdyby to naprawdę była wiosna, o ileż ziemia pachniałaby mocniej!
— Gdyby to naprawdę była wiosna... — powtórzył Vial. — Ale wtedy bylibyśmy daleko stąd i nie czulibyśmy tego zapachu!
— Cierpliwości, Vial, niedługo będę przyjeżdżać tutaj na wiosnę... i na jesieni... i w tych miesiącach, które wypełniają przerwę między jedną porą roku a drugą... O, w lutym na przykład, albo w drugiej połowie listopada... Druga połowa listopada, winnice już nagie... Co sądzisz o tym malutkim drzewku mandarynkowym w kształcie kuli? Okrągłe jak jabłuszko! Postaram się, żeby zachowało ten kształt... Za dziesięć lat...
Widocznie coś niewidzialnego, coś niewypowiedzialnego czeka mnie po upływie tego terminu, bo potknęłam się o te dziesięć lat i urwałam.
— Za dziesięć lat?... — powtórzył Vial jak echo.
Podniosłam głowę, żeby odpowiedzieć, i stwierdziłam, że ten chłopiec tak przystojny, którego piękna, opalona skóra tak ciasno opina zgrabną sylwetkę, tworzy, mimo jasnego ubrania, bardzo ciemną plamę na tle mego domostwa, różowej ściany, bodziszków, róż rajskich i dalii...
— Za dziesięć lat, Vial, ktoś będzie zbierał piękne mandarynki z tego drzewka.
— Pani będzie je zbierać — powiedział Vial.
— Ja czy kto inny, to bez znaczenia.
— Wcale nie — odparł Vial.
Spuścił nos, a nos ma dość pokaźnych rozmiarów, i nie zwrócił uwagi, że podnoszę pełną konewkę.
— Nie fatyguj się, Vial!
— Przepraszam...
Wyciągnął brązowe ramię, dłoń o delikatnych palcach pociemniałych od słońca. Kontrast między krzepkością postaci a tą dłonią o długich palcach był zbyt uderzający i wzruszywszy ramionami wzgardziłam pomocą takiej dłoni.
— Fi!...
— Tak, ja wiem...
Vial potrafi uzupełnić sobie to, co nie zostało powiedziane, i właściwie odczytuje sens bezsłownych wykrzykników.
— Ja nie dlatego, żeby zrobić ci przykrość... To nawet ładne, delikatna męska dłoń.
— Ładne, ale pani się nie podoba.
— No, u chłopa do łopaty pewno że nie... Och, jeszcze trochę i dostanę chyba udaru, chodźmy się wykąpać! Skóra na plecach mi pęka, obłażę na ramionach, a o nosie lepiej w ogóle nie wspominać... Pomyśl, od wpół do ósmej rano! Muszę okropnie wyglądać, co?
Vial popatrzył na moją twarz, moje ręce; mrużył oczy od słońca i podciągał górną wargę odsłaniając zęby. Ten grymas przeszedł jakby w skurcz pełen żalu i Vial odparł:
— Tak.
Przyznaję, że była to jedyna odpowiedź, jakiej się nie spodziewałam. Ton, jakim to powiedział, wykluczał żarty. Mimo to roześmiałam się, ocierając szyję i czoło:
— No, trzeba przyznać, że nie owijasz rzeczy w bawełnę...
I z tym samym niezręcznym kobiecym śmieszkiem podjęłam:
— Więc uważasz, że wyglądam okropnie, i mówisz mi to?
Vial wciąż patrzył na mnie i wciąż z tym samym wyrazem niewyrozumiałego cierpienia, i długo kazał mi czekać na odpowiedź:
— Tak... Od trzech godzin morduje się pani nad tą idiotyczną... no, powiedzmy: niepotrzebną robotą... i tak jest prawie co dzień... Od trzech godzin smaży się pani na słońcu, ręce ma pani takie, jakby wynajmowała się pani w polu na dniówki, włożyła pani jakiś spłowiały ni to fartuch, ni to co i od rana nie raczyła pani przypudrować nosa. Dlaczego, dlaczego pani to robi? Tak, ja wiem, pani to lubi, wyładowuje pani w ten sposób jakąś bojową zajadłość... Ale istnieją przecież inne przyjemności tego samego rodzaju... Bo ja wiem... Można zrywać kwiaty, chodzić na spacery nad morzem... Mogłaby pani włożyć ten duży biały kapelusz, zawiązać pod szyją niebieski szal... Ma pani takie śliczne oczy, jak pani zechce... I mogłaby pani pomyśleć trochę o nas, swoich przyjaciołach tak pani oddanych i wartych chyba nie mniej niż te głupie drzewka...
Poczuł, że zaczyna mu już brakować odwagi, i dorzucił jeszcze tylko: „Tak mi się przynajmniej wydaje!”, jak nadąsane dziecko, grzebiąc przy tym czubkiem buta w ziemi.
Słońce spływało z wysoka na jego brązowy, gładko wygolony policzek. Na takiej twarzy młodość nigdy chyba nie błyszczała jaskrawym blaskiem. Brązowe oczy korzystnie podkreślone cieniem mają w sobie coś głębokiego. Mocne uzębienie sprzyja rysunkowi ust o górnej wardze wyraźnie przedzielonej pośrodku. Viala czeka przyzwoita starość, wiek dojrzały, kiedy mówić się będzie o nim, spoglądając na jego długi nos z umiarkowanym garbkiem, zdecydowany podbródek i wypukłe łuki brwiowe: „Jakiż to musiał być kiedyś śliczny chłopak!” Na co on zareplikuje z westchnieniem: „Ach, trzeba mnie było widzieć, jak miałem trzydziestkę! Nie chwalę się, ale...” I to nie będzie prawda...
Oto o czym myślałam ocierając sobie kark i doprowadzając do porządku włosy w obecności mężczyzny, który po raz pierwszy od czasu, kiedy się znamy, zwrócił się do mnie w słowach obarczonych utajonym sensem. Tak, o tym właśnie myślałam, bo o czym mamy myśleć my, zwrócone ku cudzej młodości, my, otoczone jednym już tylko, kruchym szańcem gwarantującym nam bezpieczeństwo, o czym mamy myśleć spoglądając na mężczyzn — i na kobiety? Zapewne, jesteśmy niemiłosierne w naszych sądach i co do mnie, to jeśli mam zdobyć się na obojętność, najpierw utwierdzam się w duchu stanowczym: „Nie przydasz mi się już na nic”, po to, by dojść w końcu do: „Więc niechże chociaż ja tobie jeszcze na coś się przydam...” Czy nadał zachowam tę gotowość do poświęceń? Tak, o ile będzie to nieodzownie konieczne. Dla tego czy dla tamtej... Najrzadziej, jak się da. Zbyt jednak jeszcze łatwo mnie zranić, bym czuła się dojrzała do idealnej, harmonijnej samotności, która dźwięczy wprawdzie za najlżejszym dotknięciem, lecz zachowuje swój kształt, swój otwarty kielich zwrócony ku żywemu światu...
Tak, to o Vialu myślałam jednak patrząc na Viala i otrzepując z nóg ziemię lekką, piaszczystą i słoną. Nic nie nagliło do odpowiedzi i być może sama przeciągałam to milczenie, w którym poruszałam się swobodnie, bo „to chodziło tylko o słomę...” i moje onieśmielenie, moje wczorajsze o-nie-śmie-le-nie minęło bez śladu. O mężczyzno, wrogu czy przyjacielu, niezawodna ściano1, od której odbija się, wraca ku nam wszystko, co o nią ciskamy, urodzony partnerze do rozmów... Pewną stopą przekroczyłam ostatnią pryzmę przysypanych ziemią wodorostów:
— Chodźmy, mój mały. Wykąpiemy się, a potem mam z tobą do pomówienia. Jeżeli chcesz zjeść ze mną śniadanie, to mam nadziewane sardynki.
Tak się złożyło, że kąpiel, zepsuta obawą przed rekinami — co roku o tej porze zdarza im się zabłąkać w wodach przybrzeżnych i zatokach; mój sąsiad, rybak, otarł się któregoś dnia o bok takiego przybłędy wystraszonego zresztą, że znalazł się na tak płytkiej wodzie — nie obdarowała nas tym razem ciszą ani odosobnieniem. Turyści z sąsiedztwa i moi wakacyjni towarzysze w liczbie około dziesięciu korzystali z pięknej pogody i chłodnej, przez kontrast, kąpieli. Jeżeli chodzi o doroczne rekiny, to jesteśmy dostatecznie rozsądni, by mieć się przed nimi na baczności. Kiedy zanurzamy się z otwartymi oczami w mętnym krysztale barwy meduzy, wystarczy najlżejszy, niespodziewany cień obłoku przepływający po białym dnie piasku, żebyśmy natychmiast wynurzali się na powierzchnię, zdyszani i dość niepewni. Nadzy, mokrzy i bezbronni tworzyliśmy tego przedpołudnia zwartą całość, jak rozbitkowie na antypodach, matki przywoływały brodzące w wodzie dzieci, jakby chciały je ustrzec przed ciosem dzirytu lub przed ramionami ośmiornic.
— Powiadają — mówił Géraldy, do pasa w wodzie jak syrena — że dzieciaki nad Pacyfikiem bawią się z rekinami i piętą stukają je po pysku. Zaraz państwu...
— Nie! — krzyknął Vial. — To wierutne kłamstwo! Zawracanie głowy! Zabraniamy panu wszelkich demonstracji! Niech pan zaraz wraca na brzeg!
Śmialiśmy się, bo śmiech to dobra rzecz i łatwo przychodzi w tych stronach, gdzie znalazły schronienie ciepło, prawdziwe długie lato, rzeźwe powiewy od morza i pewność, że: „Jutro i pojutrze wstanie dzień podobny do dzisiejszego, który mija w błękicie i złocie, w którym «czas stanął», miłosierny dzień, w którym źródłem cienia jest zaciągnięta firanka, zamknięte drzwi, liście, a nie smutek nieba”...
Zwróciłam dziś uwagę na sposób, w jaki moi przyjaciele i sąsiedzi z zatoki żegnają się ze mną po kąpieli, która ciągnie się od jedenastej gdzieś do wpół do pierwszej. Żaden z mężczyzn nie zapytał Viala: „Idzie pan?” Żaden nie zaproponował mu: „Podrzucę pana do domu, akurat po drodze.” Wiedzieli, że Vial zje śniadanie ze mną. Nawet wówczas, kiedy ja sama jeszcze nie wiem, czy Vial będzie jadł ze mną, oni wiedzą. Żadnemu z nich, kiedy oddalali się ku krańcom plaży w kształcie księżyca na nowiu, nie przyszło do głowy obejrzeć się, czy Vial idzie także. Żaden z nich jednak nie chciałby urazić mnie ani zirytować mówiąc: „Ach, prawda, pan przecież zostaje...”
Vial spoglądał, zasępiony, jak odchodzili. Zazwyczaj zasępiało go nie ich odejście, lecz obecność. Sekret dobrze strzeżony, hermetycznie zamknięty, dojrzewa powoli bez szkody dla siebie, ale nie wydaje owocu. Jednak Helenka Clément przerwała milczenie i skończył się przyzwoity spokój. Zgwałcony sekret rozsiewa swoje nasienie tajemnicy puszczonej na wiatr. Vial zachowuje się teraz jak człowiek w środku nocy wyrwany ze snu, obrabowany z ubrania i wypędzony na ulicę. A ja czuję się nie tyle obrażona czy zirytowana, co rozczarowana trochę moją samotnością... Dwadzieścia cztery godziny, parę słów: wystarczy drugie dwadzieścia cztery godziny, parę innych słów i czas znów popłynie przejrzyście, jak przedtem... Są takie szczęśliwe rzeki, których bezgłośnego biegu nic nie mąci, czasem tylko woda załka nagle, zachłyśnie się znacząc miejsce, w które wpadł kamień...
— Vial, zaraz po kawie muszę z tobą pomówić.
Bo posiłek to pora przyćmionego światła, odprężenia, jakie daje i przedłuża chłodna kąpiel, pora zastrzeżona dla napraszających się zwierząt. Słońce leniwie przesuwało po obrusie swoje kręgi, najmłodsza kotka wspinając się na gliniany dzbanek zanurzała łapkę we wnętrzu różowej krągłości ozdobionej wianuszkami...
Tak się jednak złożyło, że akurat przy kawie zjawił się ogrodnik i wypił ją z nami.
Potem zaprowadziłam go przez winnicę aż do zmarniałego, oskubanego żywopłotu, który trzeba wzmocnić nowymi krzewami, aby osłonić przed mistralem winnicę i młode drzewka brzoskwiniowe... Później moja popołudniowa drzemka, odłożona, upomniała się o swoje prawa... Niechaj rzuci we mnie kamieniem ten, na kogo w upalny dzień w Prowansji nie spadła nagle przemożna potrzeba snu! Atakuje nas od czoła, przez oczy, które nagle blakną, i całe ciało jest jej posłuszne, wstrząsane niespodziewanym dygotem, tak jak wzdrygają się czasem przez sen zwierzęta. Vial?... Zniknął, rozpłynął się w migotliwej drętwocie, wsiąkł w cień jakiejś sosny czy szpaleru...
Było wpół do czwartej... Jakaż troska, jaki obowiązek w tym klimacie stawi czoło potrzebie snu, otwarcia chłodnej otchłani w samym rozpalonym środku dnia?
Potem Vial nadszedł znów, jak prolongowany termin płatności. Wrócił niby to nie wracając, po prostu podwiózł moich sąsiadów z przeciwka, moich spokojnych sąsiadów odgrodzonych od świata piękną winnicą, której sam widok nakazuje respekt i chroni od czyichkolwiek zakusów parcelacyjnych. Wrócił więc, ubrany na biało, z zapadnięciem wieczoru, a ponieważ udawał, że chce odjechać, zawołałam surowo:
— Cóż to znowu, Vial?... Kieliszek orzechówki?
Wszedł bez słowa i kiedy tak szedł alejką przecinając niebieskość zmroku, wydało mi się to wszystko nagle straszliwie smutne — ten mężczyzna z pochyloną głową, wieczorny chłód, wiejski dom ze stojącą w progu kobietą, której twarzy nie było wyraźnie widać, i czerwona lampa na poręczy... Straszliwie, straszliwie smutne... Napiszmy te słowa, raz i jeszcze drugi; niech wchłonie je złocista noc...
Straszliwie smutne, opuszczone, ciepłe jeszcze, ledwie żyjące, zamilkłe z nie wiem jakiego wstydu... Złocista noc wkrótce dobiegnie końca; między stłoczone gwiazdy wślizguje się bladość, która nie jest już doskonałym błękitem sierpniowych północy. Wszystko jest jeszcze jednak aksamitem, nocnym gorącem, odzyskaną radością jawy wśród snu... — to najgłębsza godzina nocy i gdyby nie ledwo dostrzegalne wznoszenie się i opadanie ich boków, moje zwierzęta, tuż obok mnie, wydawałyby się martwe.
Straszliwie smutne, smutne nie do zniesienia, tak smutne, że ściska w gardle i zasycha w ustach, że budzą się najniższe instynkty ostatecznej trwogi i obrony — była taka nieuchwytna chwila, ze byłabym ukamienowała mężczyznę zbliżającego się ku mnie, pchnęła mu pod nogi puste taczki, cisnęła motykę i grabie. Suczka, która nie warczy nigdy, zawarczała, jakby niedostrzegalnie udzielił jej się mój stan, i Vial zawołał: „To ja, Vial!”, jakby wołał: „Przyjacielu!”, w niebezpieczeństwie.
Weszliśmy do jadalni — niskiej, różowej, niebieskiej — i wszystko odzyskało od razu właściwe wymiary. Nie potrafię już dłużej niż przez chwilę przeżywać dramatów, feerii lęku, sentymentalnych iluzji. Vial uśmiechał się odsłaniając górne zęby, oślepiony światłem aż dwóch lamp, bo dnia ubywa, okno było jedną wielką sadzawką pełną zielonego nieba, w której pulsowało niespokojnie parę gwiazd.
— Aa, te lampy, jaka to dobra rzecz... — westchnął Vial.
Wyciągnął do nich dłonie, jak do ognia w kominku.
— Papierosy są w niebieskim naczyńku... Masz dzisiejsze gazety?
— Tak... Dać pani?
— Och, wiesz, dla mnie gazety... Chciałam tylko wiedzieć, czy nie paliły się gdzieś lasy.
— A były jakieś pożary lasów?
— Zawsze są w sierpniu.
Usiadł, jak na wizycie, zapalił papierosa, jak w teatrze, a ja wysunęłam spod stołu płaski blat, na którym przy pomocy maluśkiego sztabiku — pamiątka z drukarni „Le Matin” — otwieram nasiona pinii.
Wszystkie prace, których nie lubię, to te, które wymagają cierpliwości. Żeby napisać książkę, trzeba cierpliwości i trzeba jej też, by obłaskawić mężczyznę-dzikusa, wyreperować bieliznę i przebrać rodzynki do keksu. Nie mogłabym być ani dobrą kucharką, ani dobrą żoną i przeważnie rozcinam sznurki zamiast rozwiązywać.
Vial siedział na brzeżku krzesła z taką miną, jakby znalazł się w pułapce, a ja zaczęłam cierpliwie rozplątywać sznurek...
— Denerwuje cię ten trzask otwieranych nasion? Jeżeli chce ci się pić, to zimna woda i cytryny są na tarasie.
— Wiem, dziękuję.
Miał do mnie żal o te szczególne względy. Kątem oka stwierdził, że włożyłam nowe katalońskie espadryle, wystroiłam się w nieskazitelną bawełnianą sukienkę, jedną z tych murzyńskich sukienek, białych, żółtych, czerwonych, którymi zakwita wybrzeże i które bardziej podporządkowują się nakazom słońca niż mody. Jadłam nasiona pinii i otworzyłam jakieś pismo ilustrowane, Vial palił bez przerwy i z uwagą śledził lot nietoperzy za oknem, na tle nieba ciemniejącego stopniowo. Morze — czarny blok skalny — odcinało się jeszcze od ziemi. Poprzedzony głębokim fa, które wyrywa z ust wiatru, ukazał się wieczorny hydroplan i jego czerwone światło, pośród innych, bledszych, przesunęło się po niebie. Na dworze rozległo się miauczenie kotki, która domagała się, by ją wpuścić, i wspięła się na opuszczoną siatkę trącając o nią delikatnie, jak harfiarka. Vial roześmiał się na jej widok i zniknęła rzuciwszy mu przedtem chłodne spojrzenie.
— Nie lubi mnie — westchnął. — A ja gotów byłbym do nie wiem jakich poniżeń, byle ją tylko sobie zjednać. Myśli pani, że gdyby wiedziała o tym, lubiłaby mnie trochę bardziej?
— Wie o tym, możesz być pewien.
Na parę minut zadowolił się tą odpowiedzią, później jednak znów zaczął się domagać, bym go uspokoiła, bym odpowiedziała na kolejne pytanie:
— Zdaje się, że Albertowie czy Czarodzieje, czy nie wiem już kto miał wpaść do pani dziś wieczorem wracając z obiadu w Commerce? Czy dobrze zrozumiałem?... Czy też to może pani miała tam pojechać?... Czy oboje Carco... Nie pamiętam dokładnie...
Spojrzałam na niego z ukosa.
— O tej porze malarze śpią. Od kiedyż to przyjmuję wieczorami? Carco są w Tulonie.
— Ach, tak...
Podskórnie zmęczony, usadowił się wygodniej. Policzek oparł o poduszki, oczy miał zamknięte i dłoń zaciśniętą, jakby zawisł na podwodnej skale... Co robić z tym rozbitkiem? Cóż za ambaras... I ta kłopotliwa różnica wieku, jego lata, moje... Ale to wcale nie jest tak, jak się wszystkim wydaje... Nie zwracamy na to nawet specjalnej uwagi. Z pewnością mniejszą niż dojrzały mężczyzna, któremu przecież nikt nie zabrania afiszować się z uczuciami do młodych dziewczątek. Gdyby państwo wiedzieli, z jak lekkim sercem przyjmujemy nasz „obowiązek starszeństwa”, zapominamy o nim! Zwracamy na to nie więcej uwagi, niż trzeba, by uzbroić się w kokieterię, dbać o higienę i przystroić się należycie, posługiwać miłym oszukaństwem — co zresztą i młode kobiety obowiązuje tak samo. Nie, nie, kiedy piszę „cóż za ambaras!”, nie chcę, by jakiś czytelnik później źle mnie zrozumiał. Nie trzeba wyobrażać nas sobie drżących i przerażonych w świetle krótkiej przyszłości, jaka nam została, żebrzących u kochanego mężczyzny, zgnębionych świadomością naszej klęski. Jest w nas, Bogu dziękować, więcej nieświadomości, brawury, czystości uczuć. Cóż to dla nas różnica piętnastu lat? Taką bagatelką nikt nas nie przestraszy, kiedy nadszedł już dla nas dzień roztrząsania tych spraw z mądrością — czy szaleństwem — godnym odmiennej płci. Trudno o lepszy moment dla tego wszystkiego, co tu mówię — powściągliwa i pełna umiaru, coś jakby wdowa, wyrozumiała dla wspomnień i szczerze gotowa taką pozostać...
Pisząc „my” nie mam na myśli Jej, tej, po której odziedziczyłam dar otrząsania z siebie lat, jak jabłoń otrząsa z siebie kwiaty. Posłuchajcie, jak opowiadała mi o pewnym przyjęciu ślubnym:
„Wieczorem wielkie przyjęcie na osiemdziesiąt sześć osób, nie muszę chyba dodawać, że to było coś okropnego. Gdybym była wtedy umarła, to na pewno po tych czterech i pół godzinach kiepskiego jedzenia, którego nie tknęłam. Usłyszałam przez te cztery godziny mnóstwo komplementów. Na temat mojej toalety? Skądże znowu, na temat mojej młodości. Siedemdziesiąt pięć lat... To nieprawda, powiedz! Czy naprawdę trzeba już niedługo wyrzec się bycia młodą?” Ależ nie, nie wyrzekaj się tego jeszcze — znałam cię tylko młodą, śmierć chroni cię przed starością, a nawet przed odejściem, ciebie, która zawsze mi towarzyszysz... Twoja ostatnia młodość, młodość twoich siedemdziesięciu pięciu lat nie przemija, osłonięta wielkim słomianym kapeluszem, który zawsze wisiał na dworze. Pod tym drobno plecionym orkiszowym kloszem żyją w nieustannym ruchu twoje oczy szare, wędrujące, zmienne, nienasycone, którym niepokój, czujność w dziwny sposób nadaje kształt rombu. Brwi nie bardziej widoczne niż u Giocondy i nos, mój Boże, nos... „Obydwie mamy brzydki nos”, mówiłaś, spoglądając na mnie, takim mniej więcej tonem, jakby to było stwierdzenie: „Mamy zachwycającą posiadłość.” I głos, ruchy... Kiedy ktoś obcy słyszał na schodach twoje drobne kroki młodej dziewczyny i otwieranie drzwi w ten twój szalony sposób, oglądał się i oczom nie wierzył widząc cię przebraną za malutką starszą panią... „Czy naprawdę trzeba wyrzec się bycia młodą?” Nie widzę żadnej konieczności, więcej, uważam nawet, że byłoby to niestosowne. Spójrz, moja miła, jak ten bezradny chłopiec czepiający się niewydarzonej nadziei i obracający ją na wszystkie strony, jakże ten chłopiec wydaje nam się staromodny, jaki tradycjonalny i jaki ciężki do podźwignięcia. Co byś ty z nim zrobiła, co należało z nim zrobić?
Tak, cóż za ambaras... To ciało uczepione rogu poduszki, tak skromne w swoim nieszczęściu, tak starannie je skrywające — wszystko to ułożone na mojej kanapie, cóż za ambaras!... Jeszcze jeden wampir, to pewne. Nazywam tym mianem tych, którzy odwołują się do mojej litości. Nie proszą o nic. „Niech mi pani pozwoli tylko pozostać tu, w cieniu!...”
Czas, który upłynął w milczeniu, był długi. Czytałam, potem przestałam czytać. Kiedy indziej mogłabym była przypuścić, że Vial śpi. Zdarza się bowiem moim przyjaciołom zasnąć u mnie na kanapie po całym dniu łowienia ryb, jazdy autem, kąpieli czy nawet pracy, kiedy nie chce się im nic mówić i z rozkoszą zapadają w sen. Ale ten nie spał. Ten był nieszczęśliwy. Cierpienie — pierwsze przebranie, pierwsza ofensywa wampira... Vial, daleki od szczęścia, udawał, że odpoczywa, i poczułam, jak gdzieś w głębi mnie poruszyła się ta, która zamieszkuje teraz we mnie, mniej uciążliwa dla mego serca, niż ja byłam niegdyś dla jej łona... Wiem dobrze, że te odruchy litości, których nie lubię, to ona. Ale i ona nie lubiła ich także: „Siostrzenica starego Champion ma się lepiej. Twój brat sporo się jeszcze namorduje, nim ją z tego wyciągnie. Posłałam jej drewna na opał, a że nic więcej w tej chwili nie mogę, jeszcze raz poszłam po ludziach, żeby coś dla niej wyprosić. Jest to jednak rzecz, której nie potrafię robić z miłym wyrazem twarzy, bo czerwienię się za każdym razem, kiedy widzę tych, co nie dają nic, choć sami mają w nadmiarze, i większą mam chęć naurągać im niż się do nich wdzięczyć...
Co do twojej kotki, to co dzień po południu jestem w małym domku, żeby dać jej ciepłego mleka i przepalić. Jak nie mam nic, gotuję jej jajko. Nie myśl sobie, że mnie to bawi, ale ja nigdy nie mam spokoju, jak wiem, że jakieś dziecko czy zwierzę jest głodne. Więc urządzam się tak, żeby mieć spokój: znasz mój egoizm.”
Oto właściwe słowo! Czyż nie celowała w znajdywaniu takich słów bardziej niż ktokolwiek? Egoizm. Ten egoizm kazał jej wędrować od drzwi do drzwi i krzyczeć, że to nie do zniesienia, by zimą, w nie opalanym pokoju, jakieś biedne dzieci zamarzały z zimna. Nie mogła znieść, żeby pies, oblany wrzątkiem przez swego pana, rzeźnika, nie znalazłszy niczyjej pomocy, wył i skręcał się z bólu przed domem zamkniętym na głucho i nieczułym.
Moja bardzo kochana, czy widzisz z wyżyn tej nocy nieskorej do snu, cieplejszej i pozłocistszej niż aksamitny namiot, czy widzisz moją rozterkę? Co zrobiłabyś na moim miejscu? Wiesz, dokąd zaprowadziły mnie już nieraz te przypływy egoizmu, który mam po tobie? Ciebie doprowadziły do ruiny materialnej, w jaką popadłaś rozdawszy wszystko. Ale brak pieniędzy to tylko jeden z etapów niedostatku. Dzielna w swoim definitywnym ubóstwie, im bardziej byłaś udręczona, tym czyściejsza i bardziej lśniąca na zewnątrz. Kto wie jednak, czy na widok tej półleżącej postaci nie zboczyłabyś leciutko z drogi unosząc spódnicy, jak to robiłaś przechodząc przez kałuże... Na twoją cześć postanowiłam wreszcie i ja okazać moją siłę temu, który zesztywniały z trwogi udawał, że śpi.
— Śpisz, Vial?
Nie wzdrygnął się, czuwał.
— Zmogło mnie troszkę — odparł prostując się.
Przygładził włosy do tyłu, poprawił rozpiętą koszulę i flanelową marynarkę, zawiązał espadryla. Nos miał na kwintę i ten wyraz twarzy — jakby ściśniętej drzwiami — jaki miewają ludzie, którym się wydaje, że ukrywają swój kiepski stan ducha. Zostawiłam mu trochę czasu, żeby się pozbierał, wiedząc dobrze, że to nieładnie zmuszać do psychologicznych rozgrywek mężczyznę, który nie jest pewien, czy ma zapiętą koszulę i zawiązane sznurowadła.
— Vial, dziś rano mówiłam ci, że muszę z tobą porozmawiać.
Pochylił głowę z majestatem trochę murzyńskim.
— Otóż to. Jakąż piękną mamy porę, mój mały! Posłuchaj tego fa, którym dźwięczy hydroplan, posłuchaj łagodnego wiatru płynącego wysoko, od północnego wschodu, wciągnij powietrze, czujesz, jak pachną sosny i mięta rosnąca koło słonego jeziorka, ten zapach domaga się, by go wpuścić, jak kotka.
Vial odsłonił oczy, dotąd spuszczone, wydał mi na pastwę swoją zdziwioną, ufną twarz mężczyzny i poczułam się silna mając przed sobą to stworzenie pełne prostoty, niewprawne w oszukańczej sztuce słowa.
— Vial, widziałeś owoce w winnicy? Grona są już duże, niebieskawe i tak ścisłe, że osa się tam nie wśliźnie. Pomyśl tylko, pewnie już przed piętnastym września trzeba będzie zacząć winobranie. Idziesz o zakład, że lato minie bez burzy, bo góry ich nie wpuszczą, zatrzymają, jak balony na uwięzi? W Paryżu leje. Leje też w Biarritz i w Deauville. Bretania pokrywa się pleśnią, Dauphiné porasta grzybami. Tylko w Prowansji...
W miarę jak mówiłam, jego oczy malały, twarz się zamykała... Każdą żywą istotę można studiować bez końca. Ta, którą miałam przed sobą, odsłaniała mi tylko skąpy rąbek siebie. Mężczyzna lęka się ironii. Otrząsnął z siebie wszelką melancholię, zdziwiony i zaskoczony zesztywniał wewnętrznie.
— Rozumiesz, Vial? To bardzo piękna pora roku, ta, którą tu spędzam. To, wierz mi, również bardzo piękna pora mojego życia. Lubisz miesiące spędzane tutaj?
Rysy Viala zmieniły się nieuchwytnie i znów miał twarz człowieka odważnego, który potrafi zrobić użytek ze swej odwagi.
— Nie — odparł — nie lubię. Nie oddałbym ich za nic na świecie, ale ich nie lubię. Nie tylko nie pracuję przez ten czas, ale jeszcze nie jest mi dobrze.
— Myślałam, że opracowujesz „wnętrze” dla...
— Dla „Quatre-Quartiers”, zgadza się. Makiety mam już gotowe. To duża robota. Living-room, sypialnie, jadalnia, całe wnętrze... Modele robię z drewna i z metalu, wpakowałem w to wszystko, co mam, i jeszcze nawet trochę więcej. Ale jeżeli dobrze pójdzie, mogę liczyć na stanowisko kierownika działu wnętrz w „Quatre-Quartiers”...
— Jeszcze nigdy nie usłyszałam od ciebie tyle na ten temat.
— I to też się zgadza. Ale współczesne wnętrza nie interesują pani.
— Interesuje mnie za to to, co dotyczy moich przyjaciół.
Vial poprawił się na kanapie ruchem jeźdźca, który utwierdza się w siodle.
— Ani przez chwilę nie żywię złudzeń, że jestem pani przyjacielem. Przyjaciół takich jak ja, którym rzuca pani „per ty”, uścisk dłoni i swój wakacyjny dobry humor, nie umiałaby pani zliczyć.
— Jesteś skromny.
— Nie, widzę jasno. To nie taka sztuka.
Mówił głosem pełnym szacunku, równym, i ukazywał twarz odsłoniętą, piękne duże oczy, które swobodnie spotykały moje lub równie swobodnie błądziły po całej mojej postaci.
— To prawda, Vial, że łatwiej ze mną o poufałość niż o nawiązanie kontaktu. Ale by zostać przyjaciółmi, czy musimy się tak bardzo spieszyć? Zostaniemy przyjaciółmi... później. Tak mało cię znam...
Szybko poruszył dłonią, jakby wymazywał moje słowa.
— Proszę, niech pani...
— Wczoraj mówiłeś do mnie: Colette?
— Wobec innych tak, żeby się nie wyróżniać z anonimowego tłumu. Gdyby zwracała pani na mnie odrobinę uwagi, wiedziałaby pani, że nigdy jeszcze nie odezwałem się tak, kiedy jesteśmy sami. A bardzo często bywaliśmy sami od lipca.
— Wiem.
— Z tonu, jakim pani to powiedziała, widzę, że zbliżamy się do tego, co nas dotyczy.
— Co ciebie dotyczy.
— To, co pani jest nie na rękę, dotyczy i dotyka mnie istotnie bardziej niż cokolwiek.
Tu odpoczęliśmy na chwilkę, gdyż nieprzewidziana szybkość naszych replik mogła nadać tej rozmowie akcent sprzeczki.
— Powolutku, Vial, powolutku! Najpierw udajesz, że... a potem...
Uśmiechnął się, przez naśladownictwo.
— Zdarza się czasem, iż oskarżony zaczyna nagle „śpiewać”, bo i tak ma pewność, że zostanie skazany. I wtedy język mu się rozwiązuje i opowiada nie tylko o swojej zbrodni, ale i o swojej pierwszej miłości albo o chrzcie siostrzyczki... Byle o czym.
Palce mu zatrzeszczały i zasypał mnie spiesznymi pytaniami:
— Czego chce pani ode mnie? Czy raczej czego pani nie chce? Jestem pewien, że to, o co mnie pani poprosi, będzie dla mnie niezmiernie przykre i że zrobię to, co pani zechce.
Jakże szlachetność mężczyzny, nawet jedynie w słowach, opóźnia nas w drodze! Kobieca skłonność do strojenia w szaty bohatera mężczyzny, kiedy ten wyraża gotowość poświęcenia swych uczuciowych wygód, wciąż jeszcze żyje we mnie...
— Doskonale. W takim razie wszystko pójdzie gładko. Helenka Clément...
— Nie, tylko nie Helenka Clément!
— Jak to, tylko nie Helenka Clément?
— Tak właśnie, jak mówię. Żadnej Helenki Clément. Już dosyć Helenki Clément. Coś innego.
— Ależ zrozum! Poczekaj! Nie wiesz nawet... Była u mnie wczoraj i nie musiałam się wysilać, by się upewnić...
— Brawo! Doprawdy przynosi to chlubę pani przenikliwości... Upewniła się pani? Cieszę się niezmiernie. Nie mówmy o tym więcej.
Przyglądał mi się impertynencko i zjadliwy ognik błyskał mu w oczach. Kiedy zobaczył, że gotowa jestem się pogniewać, nakrył dłońmi moje dłonie.
— Nie, nie mówmy już o tym więcej. Chce mi pani powiedzieć, że Helenka Clément mnie kocha, że moja obojętność doprowadza ją do rozpaczy i że powinienem ulitować się, a nawet pokochać tę „piękną, zdrową dziewczynę” — to Géraldy — i ożenić się z nią, tak? W porządku. Wiem o tym. Skończone. Nie mówmy o tym więcej.
Cofnęłam dłonie.
— Ach, jeżeli podchodzisz do tego w ten sposób...
— Tak, podchodzę do tego w ten sposób i nawet posuwam się jeszcze dalej, mam żal, że w naszej rozmowie padło z pani ust imię tej młodej osoby. Miała pani jakiś powód, żeby to zrobić? Jaki? Niech pani powie! No niechże pani powie! Interesuje się nią pani? Zna ją pani dobrze? Ciąży na pani obowiązek zapewnienia przyszłości, a nawet szczęścia temu kruchemu stworzeniu, które nie ukończyło jeszcze dwudziestu sześciu lat? Jest pani bliska? Przyjaźni się pani z nią?... Niech mi pani odpowie, proszę, czekam na pani odpowiedź! Dlaczego pani zwleka? Dlatego, że nie dopuszczam pani do słowa? Żeby na wszystkie te moje pytania odpowiedzieć ze szczerego serca „tak”, nie trzeba zbyt wiele czasu, a pani zazwyczaj bywa szybka... Nie lubi pani Helenki Clément i, proszę mi darować to wyrażenie, gwiżdże pani na jej szczęście, które zresztą nie jest pani sprawą. Niech się pani na mnie nie gniewa, już po wszystkim, koniec. Uff! Chętnie napiłbym się trochę wody z cytryną i pani też naleję szklaneczkę. Niech się pani nie rusza.
Nalał dla nas obojga i dodał:
— A poza tym, powtarzam, zrobię wszystko, co pani zechce. Słucham...
— Przepraszam! To ty obiecywałeś wszystko wyśpiewać.
— Nie miałbym dla siebie żadnego wytłumaczenia opóźniając ciąg dalszy kupletu o pięknej porze.
Ach, gdybym chociaż poczuła bicie serca, chłód-zwiastun w dłoniach, celebrację trwogi w całym ciele! W tym momencie właśnie, a nie później, o ile znam siebie, pożałowałam nieobecności między nami tego ostatecznego intruza — pożądania. Gdyby się zjawił, w nim, wydaje mi się, bez trudu odnalazłabym sens naszego dzisiejszego spotkania, jego pikanterię, niebezpieczeństwo, którego zabrakło. Zbyt mocno uderzyło mnie również, iż Vial chciałby zaznaczyć różnicę między sobą, wczorajszym moim towarzyszem, „małym Vialem”, jednym z wielu członków naszej wakacyjnej gromady, a sobą wielbicielem, całkowicie od tamtych odrębnym...
— Vial, zdążyłam już zauważyć, że nie potrzeba nam wielu słów, żeby się zrozumieć...
Była to uprzejmość dwuznaczna, a jej efekt przerósł moje zamiary.
— Naprawdę? — powiedział Vial — naprawdę? Tak pani myśli? Ilu mężczyzn usłyszało od pani te słowa? Może ja tylko? Nie pamiętam nic takiego w żadnej z pani książek... nie, w żadnej... To, co pani powiedziała przed chwilą, odbiega od pogardy dla miłości, którą wyczuwa się zawsze czytając panią, w pani miłości do miłości... Tego nie powiedziałaby pani do żadnego z tych mężczyzn, którzy...
— Moje książki nie mają tu nic do rzeczy, Vial.
Nie potrafiłam ukryć zazdrosnego zniechęcenia, niesprawiedliwej wrogości, które ogarniają mnie, kiedy widzę, że ktoś szuka mnie jak żywcem na kartach moich powieści.
— Niechże mi wolno będzie schować się w nich choćby na sposób „Skradzionego listu”... I wróćmy do naszych spraw.
— Nie istnieją żadne „nasze sprawy”, takie, które byłyby nam wspólne, i to dla mnie bardzo smutne. Postanowiła pani postawić między sobą i mną osobę trzecią. Niech pani ją usunie, a zostaniemy sami.
— Kiedy obiecałam jej...
Vial uniósł do góry dłonie, których czerń wysunęła się z bieli mankietów.
— Ach, proszę! Obiecała jej pani! I cóż to jej pani obiecała? Nie, naprawdę, proszę mi powiedzieć, skąd pani w całej tej historii?
— Nie tak głośno, Vial, Niebiańska śpi w domku przy winnicy... Mała Clément powiedziała mi, że w ubiegłym roku tutaj właśnie padły między wami słowa, które pozwoliły jej przypuszczać...
— Możliwe — odparł Vial. — W tym roku się zmieniło; to wszystko.
— To nie jest w porządku.
Vial odwrócił się sztywno w moją stronę.
— Niby dlaczego? Wtedy byłoby nie w porządku, gdybym, zmieniwszy się, nie powiedział jej o tym. Ani nie porwałem nieletniej, ani nie uwiodłem uczciwej dziewczyny. Czy to wszystko, co ma mi pani do zarzucenia? To na konto takiego głupstewka przygotowała pani swój kuplet o pięknej porze? To dla szczęścia Helenki Clément postanowiła pani — bo tak pani postanowiła — skazać mnie na banicję? Dlaczego odsuwa pani od siebie akurat tego, komu najbardziej na pani zależy i kto najlepiej panią rozumie? To jest właśnie ta obietnica, którą dała pani Helence Clément? I w imię czego udało jej się ją uzyskać? W imię „moralności”? Czy też różnicy wieku między nami? Jest do tego zdolna! — wykrzyknął tonem zgrzytliwej wesołości.
Kręcąc przecząco głową rzuciłam mu jednocześnie serdeczne spojrzenie. Biedny Vial, co za wyznanie... Więc zdarzało mu się myśleć o różnicy wieku między nami? Jakież wyznanie udręki, szamotania się w milczeniu...
— Czy mam ci się przyznać, Vial? Ja nigdy nie zastanawiam się nad różnicą wieku.
— Nigdy? Jak to nigdy?
— Zwyczajnie... nie myślę o tym. Podobnie jak nie zastanawiam się, co myślą o mnie głupcy. I nie taką obietnicę dałam Helence Clément. Vial — położyłam na płask dłoń na jego wypukłej piersi, jak robię to często — więc to prawda, że przywiązałeś się do mnie?
Opuścił powieki i zacisnął usta.
— Przywiązałeś się do mnie mimo, jak mówisz, różnicy wieku... Gdyby nie było innej bariery między nami, zapewniam cię, że ta niewiele ważyłaby w moich oczach.
Zrobił ledwo dostrzegalny, płochliwy ruch brodą ku mojej dłoni rozpostartej na jego piersi i odparł szybko:
— O nic pani nie pytam. Nie spytam pani nawet, co nazywa pani barierą. Jestem nawet zdziwiony, że... że mówi pani o tych sprawach tak... tak zwyczajnie.
— Trzeba pomówić o nich, Vial. Helence Clément dałam jedynie do zrozumienia, w sposób zresztą dość mglisty, że nie jestem żadną przeszkodą między nią a tobą i że nigdy nią nie będę.
Vial zmienił się na twarzy i ruchem ramienia odrzucił moją dłoń.
— Nie, to już szczyt wszystkiego — zawołał tłumiąc głos. — Cóż za ślepota... Zniżać się do... Stawiać się na tej samej płaszczyźnie, co ona! Występować w roli wielkodusznej rywalki! Czyjej? Dlaczego nie jakiejś midinetki? Wręcz nie do wiary! I to pani, pani! Traktować siebie, zachowywać się jak ktoś zwyczajny, pani, którą pragnąłbym widzieć, czy ja wiem...
Wzniesioną dłonią wyznaczał mi w powietrzu miejsce bardzo wysokie, coś jakby na postumencie, i przerwałam mu z ironią, która mnie sporo kosztowała.
— Och, pani...
— Zostaw mnie jeszcze trochę pośród żywych, Vial. Całkiem mi wśród nich dobrze.
Zamilkł i wpatrywał się we mnie z wyrzutem i bólem. Przytulił gwałtownie policzek do mego nagiego ramienia i powtórzył zamykając oczy:
— Pośród żywych? Ależ nawet spopielałe, nawet spopielałe, to ramię byłoby jeszcze cieplejsze od żywego ciała i zachowałoby swój kształt kolii.
Nie musiałam przerywać zbliżenia; sam przerwał je natychmiast, żeby zasłużyć się w moich oczach. Zasłużył się i pokiwałam: „tak, tak”, głową, patrząc na niego. Zmęczenie, sinoczarna mgiełka na policzkach, bo już się zrobiło późno... Trzydzieści pięć, trzydzieści sześć lat, ani brzydki, ani odrażający, ani zły... Grzęzłam powoli w tej nocy bez najlżejszego tchnienia, a od tego wzruszonego chłopca skąpo odzianego bił zapach miłosnej północy, który skłaniał mnie łagodnie w stronę smutku.
— Jak ty żyjesz, czym ty żyjesz, Vial, poza mną? Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Prawie niczym... Prawie niczym... i panią.
— Nie jest to w sumie zbyt wiele.
— To już ja tylko mogę ocenić.
Rozgniewałam się.
— Ty uparciuchu, więc w takim razie gdzie znikasz, gdzie znikałeś bez słowa, skoro przyzwyczaiłeś się do mnie?
— A bo ja wiem, naprawdę nie wiem — odparł niedbale. — Fakt, że starałem się jak najmniej o tym myśleć. Czasem, w Paryżu, jak nie miała pani czasu, żeby mnie przyjąć, mówiłem sobie...
Uśmiechnął się do siebie, cały ogarnięty pragnieniem, by odmalować swój portret, żeby się nareszcie odsłonić:
— Mówiłem sobie: „Och, jeszcze lepiej, jak jej nie będę widział, chęć widywania się z nią prędzej mi minie. Trochę cierpliwości, a jak znów tu wrócę, będzie już miała nagle sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat i wtedy życie znów się zrobi możliwe, a nawet przyjemne...”
— Tak... a potem?
— Potem? Potem, kiedy przychodziłem, trafiałem akurat na dzień, kiedy wszystkie pani demony się ocknęły, przypudrowała pani twarz, podmalowała oczy, włożyła nową suknię i mowa była jedynie o podróżach, teatrze, wystawieniu Chéri, sadzeniu winorośli i drzew brzoskwiniowych, kupnie jakiegoś niedużego samochodu... I wszystko zaczynało się od nowa... Tak samo zresztą, jak tutaj — dokończył wolniej.
W ciszy, jaka nastąpiła potem, nic na dworze nie zamąciło bezruchu wszelkiej rzeczy. W świetle lampy kotka, ułożona na szezlongu na tarasie, zwinęła się w turban, co zapowiadało rychłe opadnięcie rosy, i skrzypienie fotela rozległo się jak pod wysokim sklepieniem.
Vial wypytywał mnie wzrokiem, jakby teraz była moja kolej. Cóż jednak mogłam dodać do jego głębokiego, melancholijnego zadowolenia? Z pewnością czuł, że jestem wzruszona. Byłam. Zrobiłam ruch, który odczytał jako: „Mów dalej”, i wyraz niemal kobiecy, pełen kuszącego wdzięku, odmienił jego rysy, jak gdyby spod ogorzałej twarzy mężczyzny wychynąć miała inna twarz, promieniejąca; ale trwało to tylko chwilę. Był to tylko błysk pozornego triumfu, odrobiny szczęścia... Skąd we mnie to ociąganie, ten brak nieodzownej bezwzględności, trzeba jak najprędzej wyprowadzić z błędu tego porządnego człowieka. Szybszy jednak ode mnie, brnął coraz dalej:
— Niewiele — podjął starając się o powściągliwość — mam już pani do powiedzenia. Nigdy nie miałem pani wiele do powiedzenia. Nikt nie jest bardziej od mnie wolny od jakichkolwiek zamierzeń, arrière-pensées, mógłbym niemal dodać — pragnień.
— I owszem, jest ktoś taki: ja.
— Proszę mi darować, ale nie mogę w to uwierzyć. Zawołała mnie pani dziś wieczorem...
— Wczoraj wieczorem.
Przeciągnął ręką po policzku i zmieszał się czując jego szorstkość.
— Och... zrobiło się już tak późno... Wczoraj wieczorem zawołała mnie pani, a jeszcze przedtem, rano... kazała mi pani przyjść. Czy tylko po to, żeby pomówić ze mną o małej Clément? I o tym, że ma pani obowiązek pozbyć się mnie?
— Tak...
Zawiesiłam głos, nie mogąc się zdecydować, a wtedy on się zbuntował:
— I co jeszcze? Proszę, niech sobie pani nie wyobraża, że trzeba mnie oszczędzać czy opatrywać mi rany. Wolę od razu przyznać się pani, że nie jestem nawet nieszczęśliwy. Naprawdę. Do tej pory miałem zawsze uczucie, że noszę w sobie coś bardzo kruchego. Codziennie wzdychałem z ulgą: „No, jeszcze dziś się nie stłukło!” Nigdy nic nie byłoby się stłukło, gdyby nie obca dłoń, dosyć ciężka i kierowana być może nie najlepszymi intencjami...
— Zostawże wreszcie tę małą...
Ledwo się rozległy, natychmiast zawstydziłam się moich słów. Wstydzę się ich jeszcze, pisząc. Tych słów, tego słodkawego tonu rywalki, perfidnej teściowej... To było zakorzenione w każdej z nas pochlebstwo, ustępstwo, przyznanie racji, które mężczyzna zawsze potrafi z nas wydrzeć, on, ten luksus, wyborowa zwierzyna, samiec, rarytas... Nieopatrznie Vial rozbłysł radością, jak odłamek potłuczonego szkła w świetle księżyca.
— Ależ jak najchętniej, nigdy nie pragnąłem nic innego! Ja nic od nikogo nie chcę! Ze mną jak z dzieckiem... Nawet gdyby mi pani zaproponowała, żebym odmienił... żebym polepszył swój los, kto wie, czy nie zawołałbym: „Za nic!” a może nawet: „Vade retro!”
I roześmiał się — sam jeden. Zawiodły go siły. Nie zdarza się na ogół, by dorosły mężczyzna bezkarnie próbował chłopięcych żartów. Poza tym zaś, by z powodzeniem utrzymać się w tonie miłego urwisa, potrzeba atawistycznego rozmachu w złym, daru improwizacji, a już co najmniej lekkości będącej udziałem niektórych pomniejszych szatanów — potrzeba wszystkich tych cnót, których brak najwcześniejsza młodość doskonale potrafi zastąpić czym innym.
Być może „udając dziwkę”, jak mała mieszczka, która idzie pod latarnię z rozpaczy, uczciwy Vial próbował, żeby mi się spodobać, upodobnić się do typu mężczyzny, z jakim spotykał się na paruset stronach podpisanych moim nazwiskiem, na których opiewam pewne wewnętrzne przywileje i gruboskórność męską, rzeczy niekoniecznie chwalebne. Jednakże, podobnie jak noc, wyzbywałam się powoli melancholii, a niedługo miałam wyzbyć się i mroków. Przez drzwi napływał chłód zrodzony z wrogości między świeżym powiewem ranka i wczorajszym powietrzem nagrzanym przez dwa nasze ciała. Płyta na progu zalśniła jak po deszczu, a odziany w łachmany fantom wielkiego eukaliptusa stopniowo odzyskiwał swoje miejsce na niebie.
Vial, błędnie, postawił wszystko na jedną kartę — na swoją bierność. Nie jest to taktyka obca mężczyźnie, wprost przeciwnie. Vial należy do kategorii kochanków, którzy w trakcie mego życia miłosnego mignęli mi tylko w oddali, przy czym za to oddalenie ja sama ponoszę odpowiedzialność. Sądzę, że musi być nieco bezbarwny w ciągu dnia, fosforyzujący jednak z nadejściem mroku i zdolny do miłości, biegły w niej jak młodzi wieśniacy, robotnicy w kwiecie wieku — mogłabym za to ręczyć...
Szybko okrył mnie wełnianym szalem, chociaż nie wzdrygnęłam się z zimna.
— Tak będzie dobrze? Dosyć ciepło? Już prawie dzień. Niech mi będzie świadkiem, że nigdy nie spodziewałem się, że zobaczę u pani w domu, sam z panią, jak wstaje. Proszę mi pozwolić, żebym był z tego dumny, jeżeli już nie szczęśliwy. Często grzeszę dumą, jak to się zdarza ludziom niskiego pochodzenia, zdegustowanym środowiskiem, w którym przyszli na świat. Zdegustowany... o, właśnie, przyszedłem na świat zdegustowany. Koledzy, na wojnie, wyśmiewali się z mojego wstrętu do kobiet byle jakich, do banalnych przygód. Nawet książęta nie bywają bardziej wybredni niż ja... Komiczne, nieprawdaż?
— Nie — odparłam z roztargnieniem.
— Gdyby pani wiedziała — ciągnął ciszej — nigdzie indziej nie przeżywałem dni tak długich, jak tutaj... ze wszystkiego, w czym mi pani była pomocna, nic nie może równać się z tą barwą, jaką te dni nasyca pani nieodmienność, z tym smakiem, jakiego nabierają dzięki temu, że pani jest. Mimo że obnosi się pani ze swoją swobodą bycia, ze swoją ostentacyjną familiarnością, która jest czymś absolutnie przeciwnym pani naturze...
Nie przerywałam mu. Niebieskie, przytłumione światło kładło mu się na czole, na policzkach; pomarańczowe lampy poczerwieniały w zetknięciu ze wślizgującym się błękitem. Jakiś ptak koło domu wyswobodził się od nocy krzykiem tak długim, tak obcym wszelkiej melodii, iż dał mi złudzenie, że wyrywa mnie ze snu. Ciemny w swoim białym ubraniu, wtulony w kanapę Vial przynależał jeszcze miękko do nocy, i, żeby lepiej mu się przyjrzeć, wykorzystałam potajemne zmartwychwstanie dawnego „sobowtóra”, który budził się we mnie o świcie, sobowtóra chciwego kontaktu fizycznego, biegłego w przekładaniu na język obietnic kształtu czyjegoś ciała. Z tym, które miałam teraz przed sobą, poznajomiła mnie już codzienna nagość w kąpieli, znałam te egipskie ramiona, szyję toczoną i silną, a przede wszystkim ten połysk, te jakieś nieuchwytne i tajemnicze właściwości gwarantujące niektórym mężczyznom szczególne miejsce w hierarchii rozkoszy, w arystokracji zwierzęcej... Świadoma więc, że mój czas jest policzony, spiesznie wchłaniałam każdą szczeliną ciepło, jakim darzył mnie widok zakazany, „bo to chodziło tylko o słomę...”
— Kiedy człowiek wychodzi z wojny równie obronną ręką, w sposób, powiedziałbym, równie banalny, wszystkiego raptem z dwiema bliznami na ramieniu, niczego nie pragnie potem, jak dużo żyć i dużo pracować. Ale mój ojciec...
Czegóż brakuje mu jeszcze? Jakiego zamętu? Jakich dramatów wydawania na świat, wzrostu? Nic w nim nie ma wspólnego z istotami, które znałam, których zaraźliwą szarpaninę wyczuwałam dłonią, patrzyłam na nią...
— ...Wszystkiego pragnąć, wszystkiego się domyślać, do wszystkiego rościć sobie w głębi duszy prawo jest wielkim nieszczęściem dla chłopaka zmuszonego żyć przeciętnie i nie przeczuwającego nawet, że kiedyś będzie mógł powiedzieć o tym pani...
Tak. Nie ma jednak najmniejszej szansy, by jego widok, jego usiłowania połączenia się ze mną czy choćby tylko jego cierpienie przyprawiły mnie o udrękę kiełka pod ziemią, udrękę rośliny, którą pośpiech, obowiązek kwitnienia rozerwą wreszcie... Bywali niegdyś w moim życiu i zniknęli z niego potem tacy, co zaklinali się — dając w ten sposób świadectwo mojej sile — że zginą, jeżeli nie wyzwolę ich od nich samych, że nie rozkwitną nigdy, jeżeli odmówię im tego jedynego klimatu, jakiego im trzeba: mojej obecności... Lecz ten, na którego patrzę teraz, nieraz już rozkwitał i przekwitał...
— ...i nie wstyd mi, że stoję przed panią bardziej zdziwiony, uboższy we wspomnienia, niż gdybym dopiero rozpoczynał życie...
Tak. Ale nie rozpoczynasz go dopiero teraz. To tylko porównanie. Nie oszukasz mnie, nawet swoją niewinnością. Pod koniec naszych ostatnich, mężnych walk my, kobiety, mamy na ogół do czynienia z najgorszym lub z najlepszym; nie trzeba wielkiej przebiegłości, by się zorientować, że nie jesteś ani jednym, ani drugim... Moją racją bytu jest przyszłość, której godziny dadzą się już policzyć. Taką przyszłość, gdybym zdecydowała się powrócić w szranki, całą wypełniłyby palące prawdy, gorycze nie mające równych sobie — lub pojedynki, w których każda ze stron chce górować dumą nad drugą. Vial, pisany ci jest los łaskawszy niż ten: górować dumą nade mną...
— Drogi Vialu!
Krzykiem pomogłam sobie wyrwać się z tego strzeżonego miejsca, z wyżyn którego mogłam wybierać, czy mam zadać cios, czy przyjść z pomocą...
— Słucham! Jestem tutaj. I to chyba nawet największa moja zbrodnia.
Wstał, zdrętwiały po długim czuwaniu, jednym przeciągnięciem się przełamał całą swoją kanciastość. Jego piękna szata letnia, gładka i ogorzała, wydała się zbrudzona na policzkach twardą szczeciną. Połyskliwa biel oczu straciła wczorajszą nieskazitelność. A co mówiła moja twarz, zaniedbana, nie wypoczęta? Dzisiaj przychodzi mi ta myśl, która nie przychodziła mi dawniej. Dawniej myślałam tylko o tym, by raną lub uściskiem przypieczętować noc, która wreszcie dobiegała końca. Zajęta sobą para nie umie rozmawiać krótko. Jakże długie są rozmowy źle kochanych.
Zapomniane na talerzu brzoskwinie przypomniały się swoją przejrzałą wonią; spróbowałam jednej i przed moim głodem i pragnieniem znów otworzył się świat rzeczywisty, krągły, po brzegi pełen rozmaitych smaków: gorące mleko, kawa, masło trzymane w studni wypełnią zaraz swoją rolę panaceum...
— Drogi Vialu, sprowadziłeś mnie z właściwej drogi i nie powiedziałam ci tego, co zaczęłam mówić przed... — dla żartu wskazałam na jedną z ostatnich gwiazd, bladozłotą, która przestała już migotać — przed chwilą.
— Nic prostszego. Proszę mówić dalej. Lub zacząć od nowa. Ja słucham.
Przyjaźń szczera czy udawana?... Po tym, jaką przyjemność sprawił mi jego przyjazny głos, poznałam, jak bardzo ta nieprzespana noc nadszarpnęła moje siły.
— Vial, chciałabym pomówić z tobą jak z kimś serdecznie znajomym, jeżeli tacy ludzie istnieją.
Moje zastrzeżenie przyszło w porę: Vial potknął się o te słowa pogardzane przez wszystkich kochanków i w jego wzroku nie było już ufności.
— Powiedziałam ci, że spędzam tutaj piękną porę roku, przede wszystkim jednak piękną porę mojego życia... Jest to prawda bardzo świeżej daty... Moi przyjaciele wiedzą o tym...
Milczał nadal, jakby przygasły.
— ...Nie zawsze jeszcze czuję się dość pewnie w tym nowym wcieleniu. Czasem — kiedy nagle wpadam w szał zajęć, robię gruntowne porządki, jakieś bezsensowne roboty w ogrodzie albo przeprowadzki — sama zadaję sobie pytanie, czy to jest ta nowa radość, czy resztki starej gorączki. Rozumiesz?
Odpowiedział „tak” ruchem głowy, ale twarz miał obcą, a mnie nie przyszło wówczas do głowy, że może cierpieć.
— Przywdziewać nową skórę, odbudowywać, odradzać się to nigdy nie było ponad moje siły. Ale teraz nie chodzi już o nową skórę, chodzi o coś, czego nigdy jeszcze dotąd nie robiłam. Zrozum, Vial, po raz pierwszy od kiedy skończyłam szesnaście lat, ani moje życie, ani moja śmierć nie będą już zależeć od miłości. To coś zupełnie niezwykłego... Nie wiesz jeszcze... Masz czas.
Vial — sama oschłość teraz, sam upór — bez słowa odmawiał mi wszelkiego zrozumienia, wszelkiej pomocy. Czułam się bardzo zmęczona, gotowa ustąpić przed inwazją jaskrawej czerwieni, która wstawała z morza, chciałam jednak zamknąć tę noc — słowo nasunęło mi się samo i nie opuszczało mnie — z honorem.
— Zrozum, mój smutek, kiedy jestem smutna, moja radość, kiedy jestem wesoła, muszą od tej pory obyć się bez tej jedynej racji, która wystarczała im przez lat trzydzieści: bez miłości. Zaczyna mi się to udawać. To coś niezwykłego. Tak bardzo niezwykłego... Zdarza się, że położnica budząc się z pierwszego snu po rozwiązaniu odruchowo krzyknie jeszcze... Wyobraź sobie, że i mnie zdarzają się jeszcze czasem takie odruchy miłości, zapominam, że pozbyłam się już mego płodu. Nie bronię się przed tym. Wołam w duchu: „Ach, mój Boże, byleby jeszcze był!”, albo znów: „Ach, mój Boże, byle Go już nie było!”
— Kogo? — zapytał Vial naiwnie.
Roześmiałam się i pogłaskałam jego piękny tors, dostępny, w rozchyleniu koszuli, porannemu wiatrowi i mojej dłoni, która wygląda starzej ode mnie, ale w tej chwili musiałam pewnie wydawać się w jej wieku...
— Ależ nikogo, Vial, nikogo... Już nikogo. Mimo to nie umarłam jeszcze, nic podobnego, ani nie zatraciłam czucia. Można sprawić mi ból... Mógłbyś sprawić mi ból. Nie należysz chyba do ludzi, którym zrobiłoby to przyjemność?
Długa dłoń o wąskich palcach, szybka jak łapa zwierzęcia, schwyciła moją rękę.
— Ostatecznie zgodziłbym się i na to — powiedział Vial głucho.
Onieśmieliło mnie to tylko na chwilę. Byłam wdzięczna Vialowi za takie wyznanie, doceniłam jego formę trochę obraźliwą, jego niewątpliwe i bezpośrednie źródła. Łagodnie cofnęłam dłoń, wzruszyłam ramionami i powiedziałam, żeby zawstydzić go jak dziecko:
— Och, Vial!... Czymże skończyłoby się to wszystko, gdybym cię posłuchała?
— Czym by się skończyło? — powtórzył. — Ach, rozumiem... No więc pani śmiercią albo moją. Przyznaję — dodał z upodobaniem — i owszem, przyznaję, że chwilami nie miałbym nic przeciwko temu, żeby pani umarła.
Nie znalazłam odpowiedzi na to życzenie tak tradycyjne. Po ledwo dostrzegalnym, nieskoordynowanym ruchu źrenic, po nieokreślonym śmiechu zrozumiałam, że Vial obstawał jeszcze przy nadziei, że może uda mu się zagrać rolę opętanego, i małodusznie zlękłam się, by ktoś nie zobaczył u mnie w progu tego chłopca w takim stanie. Należało się spieszyć, dzień przypuszczał już atak, pierwsze jaskółki ze świrem krążyły koło dachu. Tylko długa dżonka z chmur zabarwiona gęstym, krwistym fioletem i zakotwiczona na horyzoncie opóźniała pierwszy blask świtania. Głuchy łoskot i śpiew dobiegające od drogi nad brzegiem świadczyły, że wiozą puste beczki. Vial podniósł kołnierz białej marynarki przysłaniając jednodniowy zarost i smagłą twarz pozieleniałą od bezsenności i bezruchu. Przestępował z nogi na nogę, jakby udeptywał śnieg, dość długo spoglądał na morze, na dom i na dwa puste fotele na tarasie.
— No więc... do widzenia pani.
— Do widzenia, mój drogi... Czy... Nie będzie cię dziś w porze śniadania?
Przyjął to jako nadmiar wrogiej ostrożności z mojej strony i poczuł się dotknięty.
— Nie. Ani dziś, ani jutro. Muszę pojechać do Moustiers-Sainte-Marie, a stamtąd do paru jeszcze małych miejscowości w promieniu jakichś dwustu kilometrów. Chcę kupić prowansalskie kołdry pikowane do mojego sklepu w Paryżu... Miałem też sygnał, że w Varages są jakieś półmiski...
— Rozumiem... Ale to nie jest „rozstanie na zawsze”? Zobaczymy się jeszcze, Vial?
— Jak tylko będę mógł.
Wydał się zadowolony, że w tak niewielu słowach zamknął odpowiedź tak trafną, i odszedł. Dyskretnie zapuścił motor i jego wozik ruszył w głębokim, białym pyle wyschniętej drogi. W tej samej chwili kotka zjawiła się, jak wróżka, a ja poszłam do kuchni zapalić ogień nie czekając na Niebiańską, bo drżałam z zimna i czułam jedną tylko, nieprzepartą chęć — zanurzyć się w bardzo gorącej wodzie, w kąpieli kwaskowatej, aromatycznej, takiej jak ta, w której człowiek szuka ucieczki w mroczne, zimowe ranki w Paryżu.
Rozproszeni wzdłuż wybrzeża osadnicy, lubimy improwizowane obiady, bo gromadzą nas na godzinę lub dwie i nie naruszają spokoju naszych domostw, sekretu naszego wakacyjnego życia, w którym nie mieszczą się ani popołudniowe zebrania towarzyskie, ani podwieczorki o piątej. Wakacyjna etykieta zakłada, że nasze wzajemne stosunki układają się raczej na zasadzie jednomyślnych kaprysów niż przyjacielskich, z góry układanych planów. Zaproszenie na tydzień naprzód przyjęte byłoby z wahaniem i wymijająco: „Doprawdy nie wiem jeszcze... Mały Gignoux miał nas zabrać do La Seyne...” Albo też akurat pracujemy czy projektowaliśmy „właśnie tego dnia” mały wypad do lasu na pieczyste z dziczyzny dostarczonej przez kłusownika...
Zazwyczaj całkiem przypadkowo dajemy wyraz naszej nagłej potrzebie życia towarzyskiego ustami jednego spośród nas, nigdy z góry nie wiadomo, czyimi. Czasem głosem Wielkiego Dédé, czasem nosowym flecikiem Dorny’ego, zgłodniałym ziewnięciem Daragnèsa, który wzdycha: „Zjadłoby się coś...”. Najpierw jednak spełnionych być musi parę warunków: trzeba, żeby zegar na bulwiastej dzwonnicy wybił wpół do ósmej, ostatni błysk zachodu roztańczony na krągłościach syfonów odbił się w zielonych i obdarzonych tajemną mocą oczach Segonzaca, a różowe fasady domów przy nabrzeżu, cieplejsze niż pochłodniałe już powietrze, zapachniały jakby chlebem. Wówczas rozlega się nonszalanckie:
— Co też może być dziś do zjedzenia w La Lyonnaise?
Nikt nie drgnął, a mimo to pada odpowiedź zadziwiająco dokładna:
— Nic. Pomidory i wędzona szynka.
— My mamy mortadelę i pyszny gorgonzola — szepcze ktoś inny cichutko i okazuje się, że to skrzypaczka Morhange. — Ale dla wszystkich nie wystarczy...
— A m o j a zupa cebulowa to nic? — woła Teresa Dorny czy Zuzanna Villeboeuf.
Wówczas podnosi się Segonzac i zdejmuje antyczny filcowy kapelusz:
— A do mnie szanowne państwo nie raczyłoby zajrzeć? Wieśniak prosty jezdem, ale czym chata bogata...
Czarodziej zabawia się jeszcze nadal w swoje ulubione naśladowanie, gdy tymczasem ciche stopy w espadrylach rozbiegają się już na wszystkie strony i wędzona szynka, pomidory i brzoskwinie, sery, ciastka migdałowe, gruba kiełbasa, długie chleby ściskane pod pachą jak porwane dziecko, gorąca waza zawinięta w serwetkę udają się razem z nami drogą głęboko żłobioną we wzgórzu. Żadna to dla nas nowina; w dwadzieścia minut potem siedzimy już przy stole ustawionym na naszą cześć pod dachem plecionym z chrustu, a gęsta, księżycowa zieloność dawnych latarń prawej burty, zawieszonych wysoko na gałęziach, spływa na wypukłe liście magnolii.
Tak właśnie zastał nas wczoraj wieczór na szczycie wzgórza. Półokrąg zatoki, w dole, nasycony był jeszcze mlecznym światłem, którego źródłem nie było już niebo. Widzieliśmy światła w porcie, nieruchome, i ich drżące odbicie. Nad naszymi głowami, między jedną latarnią a drugą, kołysała się kiść dojrzewających winogron i ktoś z nas oberwał jeden płowy owoc:
— Zbiory będą wczesne, ale kiepskie.
— Mój dzierżawca powiada, że będziemy mieli jednak jakieś dziesięć hektolitrów — oznajmił Segonzac z dumą. — A jak u pani, Colette?
— Liczę na jakąś jedną trzecią normalnych zbiorów, za mało było deszczu, a to bardzo stara winnica: jakieś tysiąc osiemset do dwóch tysięcy.
— Dwóch tysięcy czego?
— Litrów; ale z tego tylko połowa dla mnie.
— A niechże cię, dziewczyno, tylko patrzeć, jak zacznie pani handlować!
— Tysiąc litrów! — westchnęła z przygnębieniem Zuzanna Villeboeuf, jakby skazywano ją, by sama je wypiła.
Miała suknię w kwiaty na czarnym tle, taką jak noszą na wsi we Włoszech, skrojoną na dawną modłę prowansalską, i nikt nie umiał wytłumaczyć, dlaczego wyglądała w niej jak Cyganka.
W powietrzu unosił się zapach eukaliptusów i przejrzałych brzoskwiń. Prządki i delikatne plamce agreściaki skwierczały przypiekając się w kloszach lamp. Helenka Clément cierpliwie wydobywała widelcem do marynat te najmniej osmalone, a potem z litości dawała je kotu.
— Ach! spadająca gwiazda...
— Spadła na Saint-Raphaël...
Skończyliśmy jeść i mówić prawie także. Duży dzban ze zwykłego zielonkawego szkła, o sterczącym dziobie, sunął leniwie wokół stołu i skłaniał się, by napełnić szklanki dobrym winem z Cavalaire, młodym, o posmaku drzewa cedrowego; jego ciepły opar rozbudził parę os. Prawem regularnych przypływów i odpływów nasza potrzeba towarzystwa, zaspokojona, ustępowała teraz potrzebie samotności. Malarze, których morzył sen, poddaliby się temu dziecinnemu rozespaniu, lecz ich żony, wypoczęte po południu w haremowym spokoju, spoglądały tęsknie ku zatoce i nuciły coś z cicha.
— Ostatecznie — zaryzykowała któraś — jest dopiero za kwadrans dziesiąta.
— „Tańczcie walczyka, śliczne dziewczęta” — zaintonował nieśmiały sopran i natychmiast zamilkł.
— Gdyby Carco był tutaj... — powiedział ktoś.
— Carco nie tańczy. Kto by się nam teraz przydał, to Vial.
Zapanowała bardzo krótka cisza, po czym Luc-Albert Moreau, z obawy, by ktoś nie zrobił mi przykrości, zawołał:
— Co prawda, to prawda, przydałby nam się Vial, ale skoro go nie ma... No to go nie ma i już!
— Przygotowuje swój „biały tydzień” i wyprzedaż artykułów gospodarstwa domowego — powiedziała z pogardą Teresa, która sama szukając jakiejś „zabawnej dziurki”, ma chrapkę na sklepik Viala.
— Vial jest w Vaison, za Awinionem — odezwała się Helenka Clément,
Moi przyjaciele spojrzeli na nią surowo.
Miała spuszczone oczy i karmiła smażonymi ćmami kota, który leżał na jej kolanach, podobny do węgorza morskiego.
— Jeszcze się tylko od tego pochoruje — zwróciła jej uwagę Morhange, z urazą. — Prawda, Colette?
— Ależ nie, dlaczego? To tłuste i wysmażone. Oczywiście nie piekłabym specjalnie motyli dla kotów, ale prządki i tak zawsze lecą do ognia.
— Jak kobiety do tańca — westchnął wstając rosły pejzażysta. — No, zajrzyjmy do Pastecchiego! Ale nie na długo!
Jedna z młodych kobiet dobyła z siebie: „Tak!”, przejmujące jak rżenie klaczy, światła samochodów zatoczyły krąg po winnicy rażąc niespodziewanym blaskiem to jakiś szczep winny, jak z rtęci, to psa z soli, to jakiś przerażony krzak róży, cały siny. Luc-Albertowi, rozciągniętemu błagalnie przed samochodzikiem starym i upartym, Teresa Dorny rzuciła w przelocie:
— Coś twój Mirus dzisiaj zastrajkował? — i nasze śmiechy pomknęły w dół po zboczu, dyskretnie unoszone przez wozy o wyłączonym silniku.
W miarę jak zbliżaliśmy się do morza, zatoka rozgwieżdżała się coraz bardziej. Nagie ramię Helenki Clément dotykało mojego nagiego ramienia. Od wyjazdu Viala widywałam ją tylko na nadbrzeżu, w księgarni, na targu w porze, kiedy wstępujemy na szklankę wody z cytryną, zawsze w towarzystwie. Przez pierwsze dni witała mnie z gorliwością i szacunkiem, które wyrażały: „No i jak?... No i jak?... Co pani zrobiła? Co nowego?...”, ale pozostawiałam to bez odpowiedzi. Odniosłam wrażenie, że, w końcu, dała za wygraną i — co za pomysł! — zajęła się czym innym. W mroku jej nagie ramię wśliznęło się pod moje.
— Dowiedziałam się tego z kartki pocztowej, wie pani? — szepnęła.
— Czego, moje dziecko?
— Z kartki od mamy, która jest z ojcem w Vaison u babci Clément — ciągnęła Helenka przeskakując moje pytanie. — On zna moją rodzinę. Ale pomyślałam, że nie muszę tego mówić wszystkim... że tak będzie lepiej... Nie mogłam zapytać pani przed obiadem.
Przycisnęłam nagie ramię, chłodne jak noc.
— Tak było lepiej.
I uczułam podziw, że ona wie tak dobrze, co jest gorzej, co lepiej, podziwiałam jej twarz pełną zamierzeń, zwróconą ku wydarzeniom, nadejściom, przystaniom...
Dopiero z nastaniem nocy, która sprowadza morze do jego mowy, plusków, mlaskań, nieokreślonych międleń dobywających się spomiędzy zakotwiczonych statków, niezmierzony przestwór morski do czarnego murku, niskiego i prostopadłego do nieba, orgię błękitu i złota do świateł na molo, handel do dwóch kawiarenek i małego bazaru kiepsko oświetlonego, odkrywamy, że nasz port jest malutkim porcikiem. Tuż przy nabrzeżu, w dobrym miejscu, ujrzeliśmy jakiś obcy jacht bezwstydnie wystawiający na pokaz swoje mosiężne okucia, elektryczne lampy, pokład z egzotycznego drewna, obiad w kręgu panów o nagich torsach i pań w długich sukniach, ze sznurami pereł, nieposzlakowanej elegancji służbę. Przystanęliśmy, by podziwiać tę wspaniałą arkę przyniesioną przez morze i którą morze miało zabrać z powrotem, kiedy ci ludzie cisną już za burtę ostatnią łupinę owocu i upstrzą wodę papierami.
— E, ty, daj no papierosa — krzyknął do nich z brzegu jakiś chłopak w rozklapanych butach.
Jeden z pasażerów jachtu odwrócił się, zmierzył wzrokiem malca, który wlazł na kładkę, i nic nie odpowiedział.
— E, a o której idziecie do łóżka? Bo jak bardzo późno, to nie dam rady zaczekać...
Odfrunął, wynagrodzony naszym śmiechem.
Sto metrów dalej, we wgłębieniu, gdzie molo łączy się z lądem, Pastecchi prowadzi lokal taneczny z wyszynkiem. Miejsce dobre, osłonięte od wiatru. Piękne, bo spogląda jednocześnie na połać wziętego w niewolę morza, na kolorowe łodzie rybackie i na płaskie domki jasnolila i różowe jak turkawki. Mały, zmordowany człowieczek, który wygląda na leniucha, a rzadko kiedy odpoczywa, sprawuje pieczę nad nagością prostokątnej sali tanecznej, zupełnie jakby wziął na siebie obowiązek ustrzeżenia jej od jakichkolwiek ozdób. Nie ma tam ani girland na ścianach, ani bukietów na kontuarze, ani świeżych barw, ani papierowych klosików na żarówkach. Jak w kaplicy pogrzebowej dla ubogich cały przepych kwiatów i wszelkiej zbyteczności skupia się na katafalku. Katafalkiem nazywam mechaniczne pianino, stare, doświadczone przez czas, czarne czernią wysłużonego fraka. Jednak każde jego panneau służy jako rama dla wymalowanych jak żywe Wenecji, Tyrolu, jeziora w świetle księżyca, Kadyksu, glicynii i niebieskich wstążek. Przez wąski mosiężny otwór połyka dwudziestocentymowe żetony i zwraca je ustokrotnione w metalicznych polkach, bezdźwięcznych blaszanych javas, podziurawionych wielkimi dziurami suchotniczego milczenia. Jest to muzyka głucha i tak żałobnie surowa, że byłaby nie do zniesienia, gdyby nie tancerze. Ledwo z pierwszymi taktami w pudle pianoli zaczną osuwać się rytmicznie stare monety, kawałki szkła i metalowe grzebyki, a już jedna, dwie, dziesięć par tancerzy krąży posłusznie i choć nie słychać wprawdzie szurania sznurkowych podeszew, słychać za to jedwabisty szmer bosych stóp.
Napisałam „tancerzy”, a nie „tancerek”. Stanowią one na molo zdecydowaną mniejszość. Ładne, harde, z odsłoniętą szyją, naśladują szyk turystek, opalają nogi i tak samo noszą niebywałe szale. Wieczorem jednak „obca” przychodzi na zabawę w espadrylach, a za to miejscowe dziewczęta zjawiają się bez pończoch, ale w lakierkach.
Obsiedliśmy ciasno stół na chwiejnych drewnianych nogach, o pękniętym marmurowym blacie. Żebyśmy mogli się pomieścić, młodzi robotnicy z fabryki i dwóch marynarzy zrobiło nam miejsce usuwając swoje lędźwie kocurów i szklanki pełne anyżówki. Helenka Clément przywarła nagim ramieniem, biodrem i długą nogą do jakiegoś młodego zwierzęcia morskiego wypolerowanego jak cenne drewno i zrobiła to bez cienia obawy, jak dziewczyna, która nigdy jeszcze nie znalazła się na pustej drodze o trzy kroki od jakiegoś milczącego nieznajomego z opuszczonymi bezczynnie rękami. Niektórzy mężczyźni biorą za wyzywający sposób bycia to, co u Helenki jest tylko zatwardziałą czystością obyczajów. Podniosła się szybko i poszła tańczyć walca w objęciach jakiegoś błękitnego marynarza, który tańczył tak, jak tańczą tutejsi chłopcy, to znaczy w milczeniu, zespolony ze swoją partnerką uściskiem ciasnym i bezosobowym, wysoko unosząc twarz, na której nic nie można odczytać.
Wokół tej pięknej pary wirowali w karzącym blasku okropnego oświetlenia jacyś tutejsi bywalcy, paru rybaków z wybrzeża, dwoje Szwedów — mąż i żona? brat i siostra? — od stóp do głów w nikłej czerwieni, jacyś masywni Czesi, z gruba i topornie ciosani, dwie czy trzy Niemki w nowym stylu, chude, półnagie i ciepłe dla oka — kolorowe plamy na ciemnym tle młodzieży bez koszul, w cienkich czarnych golfach, marynarzy granatowych jak noc, krzepkich i zwinnych tragarzy z czerwonawego spiżu, bohaterów tańca... Tańczyli ze sobą, podpatrywani łapczywie przez publiczność przybyłą z daleka, by ich zobaczyć. Dwóch przyjaciół bliźniaczo podobnych z postury, smukłości nóg, uśmiechu, którzy przez całe lato ani razu nie raczyli poprosić do tańca żadnej „paryskiej dziwki”, przysiadło się do nas, by chwilę odpocząć; od Wielkiego Dédé, który ich podziwiał, raczyli przyjąć butelkę wody sodowej, na czyjeś niedyskretne pytanie odpowiedzieli: „tańczymy ze sobą, bo dziewczyny nie umieją tańczyć”, i odeszli, by znów objąć się ramionami, przepleść kolana.
Jakaś frenetyczna brunetka o prostych włosach, w żółtej chustce na ramionach, prosto — samochodem — z sąsiedniej plaży, jak kieliszkiem stukała brzuchem pełnego powściągliwości robotnika, który obejmował ją poniżej pleców i zdawał się jej nie dostrzegać. Jakiś zachwycający czarny chłopak w podartej bawełnianej koszuli, jak przybity ćwiekami do drugiego chłopaka, delikatnego, wydrążonego, niematerialnego, jeszcze bielszego przez kontrast z czerwonym fularem zawiązanym na szyi, pod uchem, rzucał nam w przelocie wyzywające spojrzenia, a jakiś mulat w kształcie młota — nieproporcjonalnie szeroki w barach i wąziutki w pasie tak, że objęłaby go podwiązka — dźwigał na sercu, podniesione z ziemi, małe dziecko niemal uśpione od wirowania, ze zwieszoną główką i rączkami...
Żadnych innych odgłosów prócz brzęku bilonu, naczyń, stukotu domina przepuszczonych razem przez młynek mechanicznej pianoli. Na molo nie przychodzi się, żeby rozmawiać ani nawet żeby się upić. Na molo się tańczy.
Przez otwarte okna dochodził zapach skórek od melonów unoszących się na wodzie; w połowie tanga długie westchnienie dawało znać, że narodzona w oddali fala skonała przed chwilą o parę kroków od nas.
Moje młode towarzyszki przyglądały się tańczącym parom męskim. W nadmiernej uwadze, z jaką to robiły, mogłam wyczytać jednocześnie nieufność i pociąg do rzeczy zagadkowych. Mrużąc swoje zielone oczy Wielki Dédé, z głową przechyloną na bok, zażywał spokojnej przyjemności i powtarzał od czasu do czasu:
— Ładne... Ładne... Zepsute już ale ładne. Za rok będą tańczyć dlatego, że Volterra będzie się im przyglądał, jak tańczą...
Mała Cyganka Villeboeuf zawirowała jak kwiat. Milczeliśmy, w głowach nam się kręciło od tego wirowania i męczącego światła. Powiew tańca wzbijał pod sufit kłęby dymu, które za każdą przerwą usiłowały opaść, i przypominam sobie, że rada byłam z mojej prawie zupełnej bezmyślności, zgody na posiekaną muzyczkę i tegoroczne białe wino, które — ledwo nalane — robiło się letnie, na wzmagający się upał wzmocniony jeszcze zapachami... Triumfował kiepski tytoń czasem ustępujący zielonej mięcie, która nikła wobec ostrych wyziewów ubrań przesiąkłych solanką; czasem jednak, w przelocie, czyjś ogorzały tors opięty w trykotową koszulkę bez rękawów zapachniał sandałowym drzewem, a otwarte drzwi do piwnicy słały opar wina, które kroplami wsiąkło w piasek... Oparta o przyjacielskie ramię czekałam, aż się tym wszystkim nasycę i odzyskam siły i chęć, by wrócić do mego szczupłego królestwa, do trwożliwych kotów, winnicy, czarnych drzew morwowych... Tylko na to czekałam... jeszcze chwila i już się zabieram... tylko na to, naprawdę...
— Nie ma co — odezwała się młoda kobieta barwy cynamonu — w taki wieczór przydałby nam się Vial...
— Odwieź mnie do domu, Helenko — powiedziałam wstając — ja nie mogę prowadzić po ciemku, wiesz.
Pamiętam, że jechała bardzo uważnie, wymijając dobrze nam znane kamienie i wyboje, a kiedy byłyśmy już na miejscu, skierowała światła samochodu tak, by oświetlić alejkę. W czasie jazdy rozmawiała ze mną o zabawie, pogodzie i miejscowych drogach tonem tak powściągliwym, tak troskliwym i uprzedzającym, że kiedy wzruszonym głosem ośmieliła się zapytać mnie: „Czy to nie przed trzema laty zasypali te dwie dziury, tutaj?”, miałam ochotę odpowiedzieć: „Nie, dziękuję, Helenko, obejdzie się dzisiaj bez pijawek i bromu też mi nie potrzeba.”
Czułam, że jest pełna gorliwości i starań, jakby wymacała na mnie jakieś bezbolesne okaleczenia, krew, której ja sama nie czułam. Żeby jej podziękować, powiedziałam, kiedy biegła otworzyć furtkę, przy której nie ma zamka, a ja stawiałam na ziemi moją staruszkę, suczkę brabancką:
— Ślicznie dziś wyglądałaś, Helenko, jeszcze ładniej niż miesiąc temu.
Stała, wyprostowana z dumy, w pełnym świetle samochodowych latarń:
— Tak? Czuję, że to prawda. To jeszcze nie koniec! To dopiero początek! Mam wrażenie, że...
Podniosła palec, jak wielki, walczący anioł otoczony białą poświatą. Nie mogąc już dłużej uporać się ze swoją tajemnicą, zwróciła głowę w stronę „Kostki”.
— Ach, tak?... — powiedziałam wymijająco i szybko ruszyłam alejką czując wstręt do wszystkiego, co nie było moim schronieniem, przyjęciem, jakie zgotują mi zwierzęta, chłodną pościelą, zatoką ciszy... Ale Helenka rzuciła się, chwyciła mnie za łokieć i zobaczyłam już tylko przed nami dwa olbrzymie, atramentowe cienie, które czołgały się po ziemi, załamywały u stóp fasady, wdrapywały się na nią pionowo i gestykulowały na dachu:
— To szaleństwo, to głupota, bez żadnych podstaw mam... mam przeczucie... jakby wielką nadzieję... Jestem pani taka wdzięczna... Pani rozumie wszystko...
Jej długi cień rzucił na oślep mojemu cieniowi, krótszemu, pocałunek, który padł gdzieś w przestrzeń, a potem ten cień opuścił mnie pędem.
„Przed chwilą skończyłam porządkować papiery w sekretarzyku tatusia. Znalazłam tam wszystkie listy, które pisałam do niego z lecznicy Dubois po operacji i wszystkie depesze, które do niego wysyłałaś w tym czasie, kiedy nie mogłam pisać. Wszystko to zachował, jakże byłam wzruszona! Powiesz mi, że to zwyczajna rzecz. Nie taka całkiem zwyczajna, przekonasz się jeszcze... Te dwa czy trzy razy, kiedy jeździłam do ciebie, do Paryża, przed jego śmiercią, zastawałam go po powrocie całkiem odmienionego, jakby się skurczył, zmizerniał, prawie nie jadł... Ach, cóż za dziecko! Jaka szkoda, że kochał mnie tak bardzo! To właśnie miłość do mnie zrujnowała w nim, jedno po drugim, jego piękne uzdolnienia, które byłyby skierowały go ku literaturze lub nauce. Wolał myśleć tylko o mnie, dla mnie się dręczyć i uważałam to za niewybaczalne. Tak bardzo kochać! Cóż za lekkomyślność! Ale jakże chcesz teraz, żebym się pocieszyła po stracie przyjaciela tak serdecznego?...”
Spokojny deszczyk pada od dwóch godzin i niedługo przestanie. Wszelkie znaki na niebie walczą już ze sobą o ten schyłek dnia. Tęcza usiłowała sięgnąć drugiego brzegu zatoki; rozbita w pół drogi o potężne kłębowisko burzowych chmur, cisnęła w przestrzeń cudowną resztkę swego łuku, którego barwy gasną pospołu. Naprzeciw niego, zakolami rozstępujących się promieni, słońce schodzi ku morzu. Księżyc na nowiu, biały w pełnym świetle, igra między lekkimi kłębuszkami chmur. To pierwszy deszcz tego lata. Jaki z niego pożytek dla winobrania? Żaden. Grona prawie już dojrzały. Brzask ofiarowuje mi je zimne, operlone, prężne i tryskające słodyczą pod zębem...
Cichnący deszcz sączy się przez sosny; mimo ich balsamu, mimo wilgotnych drzew pomarańczowych i wodorostów parujących na brzegu morza woda z nieba obdarowuje Prowansję zapachem mgły, zarośli, września, środkowej Francji. Jakaż to rzadkość tutaj — zamglony horyzont za oknem! Krajobraz drży mi w oczach, jakbym oglądała go przez łzy. Wszystko jest odmienne i łagodnie sprzeciwia się regule, nawet ruch mojej prowadzącej pióro dłoni, ruch od tak dawna przynależny do nocy. Trzeba było jednak uczcić jakoś deszcz — a poza tym w tym tygodniu robię tylko to, na co nie mam ochoty.
Ulewa cofa się za góry. Wszyscy mieszkańcy mego domu świętują koniec niepogody. Z kuchni dochodzą dziękczynienia uwieńczone rzewnymi: „widział to świat!”, „niech Bóg zachowa” i: „Jezu, już nie wytrzymam dłużej!” Na skraju kałuży kotka zbiera krople wody na łapkę i przygląda się, jak spływają: zupełnie jak dziewczyna bawiąca się sznurkiem korali... Lecz kocur, który od dawna zapomniał, co to deszcz, nie rozpoznał go jeszcze. Przygląda mu się siedząc w progu, wstrząsany od czasu do czasu dreszczem. Nieokreślony uśmiech pojawia się na jego czystej i niemądrej buzi. Gdyby popadało jeszcze dłużej, wykrzyknąłby z pewnością, promieniejąc z dumy: „Już rozumiem! Przypominam sobie! To deszcz.” Co zaś do tej chudej gidii, jego córki — którą na pamiątkę czasów, kiedy miała sześć tygodni, nazywamy Maluśką — to deszcz czy nie deszcz, ona poluje. Obciążona wieloma morderstwami, stroni od nas. Jej futerko, jaśniejsze niżby to usprawiedliwiała błękitna krew płynąca w jej żyłach, przypomina szron na krytym łupkiem dachu. Mocny zapach krwi ptasiej, zdeptanej trawy i ciepłego strychu ciągnie za nią i rodzona matka odsuwa się od niej, jak od lisa.
Wystarczy, żebym na tydzień odłożyła pióro, a już moja dłoń od niego odwyka. Przez te osiem czy dziesięć dni — dokładnie od wyjazdu Viala — miałam mnóstwo roboty... ściślej mówiąc: bardzo dużo zrobiłam. Pogłębiłam i oczyściłam rów, który odprowadza nadmiar wód zimowych. „Widział to kto, przecie to nie pora!”, wyrzucała mi Niebiańska. Wymieńmy jeszcze pielenie, uciążliwe przy zaskorupiałej ziemi, płukanie szklanych gąsiorów. Naoliwiłam też, oczyściłam z rdzy nożyce do ścinania winogron. Trzy dni wielkich upałów trzymały nas w pobliżu morza, w wodzie, z rozkoszą zanurzonych w chłodnych, ciężkich falach. Ledwo obeschliśmy, ramiona i nogi oszronione mieliśmy drobniutką solą. Lecz rażeni, zmożeni słońcem czujemy, że godzi w nas z innych już punktów nieba. O świcie już nie o eukaliptus rozbija się, przed moim oknem, pierwszy snop słońca, lecz o sąsiadującą z eukaliptusem sosnę. Ilu jest nas takich, co widzą, jak dzień wstaje? To starzenie się gwiazdy, która z każdym rankiem skraca swą drogę, pozostaje w ukryciu. Moim paryskim kolegom i innym paryżanom, którzy nie są moimi kolegami, wystarcza, że zachód długo wypełnia niebo i wieńczy popołudnie...
Czy wspominać o tych dwóch wycieczkach, które zrobiliśmy w licznym i wesołym gronie, radzi w chwili wyjazdu, jeszcze bardziej radzi, gdy nadszedł powrót? Lubię stare prowansalskie miasteczka wrośnięte w szczyty wzgórz. Ruiny są tam suche, zdrowe, wolne od traw i zielonej pleśni i tylko różowo kwitnąca pelargonia bluszczolistna zwisa z odsłoniętego, czarnego ucha jakiejś wieży. Ale latem ziemia szybko mnie nuży; zaraz chce mi się morza, nieugiętego, niebieskiego spojenia błękitu z błękitem...
I to już chyba wszystko. Mało? Może i racja. Może nie potrafię wysłowić tego, co dla mnie samej pozostaje niezbyt jasne. Milczenie plącze mi się czasem z wielką wrzawą wewnętrzną, znużenie ze szczęśliwym uspokojeniem i zawsze niemal właśnie jakiś żal każe mi się uśmiechnąć... Od wyjazdu Viala bardzo staram się o pogodę ducha i karmię ją oczywiście samym pierwszorzędnym pokarmem zaczerpniętym częściowo z przeszłości niedawnej jeszcze, częściowo z mojej teraźniejszości, która się przejaśnia — a ten najlepszy pokarm wypraszam u ciebie, moja bardzo kochana. Tak więc moja pogoda, wypracowana, a nie samorzutna, ma nie tyle sztuczne, co uznojone oblicze rzeczy budowanych zbyt pracowicie. Miałabym ochotę zawołać do niej: „Podpij sobie trochę! Nie tak sztywno!”, gdybym była pewna, że upije się na wesoło.
Kiedy Vial był tutaj przez dwa kolejne lata, jego obecność... Nie, nie umiałabym mówić o nim. Tobie, moja nieuchwytna towarzyszko, powierzam pochwałę Viala, którego nie znałaś.
„Zostawiam cię, bo idę na partyjkę szachów z moim małym sklepikarzem. Znasz go. To ten brzydki grubasek, który przez cały dzień melancholijnie sprzedaje guziki i wełnę do cerowania i nie mówi ani słowa. Lecz — co za niespodzianka! — doskonale gra w szachy. Gramy w pomieszczeniu za sklepem, gdzie jest piec, fotel, który mi podsuwa, a na oknie wychodzącym na podwóreczko dwie bardzo piękne pelargonie, z tych niepojętych pelargonii, jakie widuje się w ubogich mieszkaniach i w budkach dróżników. Nigdy nie dochowałam się takich, chociaż u mnie mają dość powietrza, czystej wody, a ja spełniam wszystkie ich zachcianki. Chodzę więc bardzo często na szachy do mojego sklepikarza. Oczekuje mnie wiernie. Za każdym razem pyta, czy nie napiłabym się herbaty, ponieważ jestem „damą”, a herbata jest napojem wytwornym. Gramy, a ja rozmyślam, co siedzi w tym małym grubasie. Czy ktoś się tego kiedyś dowie? To mnie ciekawi. Muszę się jednak pogodzić, że nigdy się tego nie dowiem, a i to rada jestem, że mam tę pewność, że coś tam jest i że ja jedna tylko wiem o tym.”
Upodobanie do skarbów ukrytych, umiejętność ich wyczucia... Różdżkarka, szła prosto ku temu, co błyszczy jedynie w ukryciu, ku wodzie stęsknionej do światła, ku uśpionej żyle, sercom, którym wszelka szansa rozkwitu została odjęta... Wsłuchiwała się w łkające pluskania, przeciągłe podziemne dźwięki, westchnienia...
Ona na pewno nie spytałaby brutalnie: „Vial, więc przywiązałeś się do mnie?” Takie słowa niszczą wszystko... Cóż to, czyżby żal? Tego pospolitego chłopca? W miłości nie ma kast. Któż pyta bohatera: „Mały sprzedawco wełny, czy mnie kochasz?” Któż popycha, przez taki pośpiech, rzecz każdą ku jej końcowi? Kiedy jako mała dziewczynka wstawałam koło siódmej rano zachwycona, że słońce jest nisko, jaskółki siedzą jeszcze rzędem na rynnie, a orzech skupia pod sobą swój lodowaty cień, słyszałam, jak moja matka wykrzykiwała: „Siódma godzina! mój Boże, jak późno!” Nigdy więc nie nadążę za nią? Wolna, w wysokich przestworzach, o wiernej, wyłącznej miłości powiada: „Cóż za lekkomyślność!”, i nie raczy udzielić mi bliższych wyjaśnień. Muszę zrozumieć sama. Staram się, jak mogę. Czas już byłby najwyższy, żebym zrównała się z nią nie tylko w życzliwości, jaką obdarzam różne drobne i niespieszne roboty, i żebym poszła jej śladem dalej niż tylko do tego, co nazywaliśmy niegdyś — dziecięca bezczelność — „kultem niebieskiego garnuszka”. To by jej nie wystarczyło i mnie też to nie wystarcza, że kontempluję czasem, pieszczę dłonią wszystko, co przechodzi mi przez ręce. Bywają dni, że opróżniam się jakoś z własnych treści i udzielam w sobie szerokiej gościny tym, co ustąpiwszy mi swego miejsca na ziemi pozornie tylko zanurzyli się w śmierci. Fala wściekłości, która wzbiera we mnie i rządzi mną, jak rozkosz zmysłów: oto mój ojciec, jego biała, włoska dłoń wyciągnięta ku ostrzu, zaciśnięta na sprężynowym sztylecie, z którym się nie rozstawał. I to mój ojciec także, ta zazdrość, która sprawiała niegdyś, że tak trudno było ze mną współżyć... Posłusznie idę teraz śladem kroków, które ustały na zawsze, a które prowadziły z ogrodu do spiżarni, ze spiżarni do pompy, od pompy do wielkiego fotela pełnego poduszek, rozrzuconych książek i pism. Na tej wydeptanej dróżce, oświetlonej promieniem tnącym nisko, jak kosa, pierwszym promieniem dnia dowiem się może, dlaczego są pytania, których nie wolno nigdy stawiać małemu sprzedawcy wełny, to znaczy Vialowi, bo to ten sam idealny kochanek, dlaczego prawdziwym imieniem miłości, która wszystko, co nie jest nią, depcze i skazuje na zagładę, jest „lekkomyślność”.
Przypominam sobie pewien wieczór — sprzed tygodnia, ten wieczór, kiedy Helenka odwiozła mnie z zabawy — kiedy miałam uczucie, że w ramionach cienia Heleny obejmujących ramię mojego cienia zostawiam resztę czegoś, co nie było akurat dla niej przeznaczone, ale czego koniecznie musiałam się pozbyć — dawne odruchy, serwituty, nieszkodliwe szaleństwa...
Kiedy Helenka odjechała, otworzyłam furtkę do winnicy i zawołałam moich: „Moi!” Zbiegli się skąpani w księżycu, przesiąknięci balsamicznymi woniami, jakich użyczają im perły żywicy, włochate mięty, odmienieni przez noc w bóstwa i po raz nie wiem który dziwiłam się, że tak swobodni i tak piękni, panowie samych siebie i tej nocnej pory godzą się przybiec na dźwięk mego głosu...
Potem ułożyłam suczkę w szufladzie komody, umieściłam przed sobą, na łóżku, niziutki stolik, nakierowałam jak trzeba porcelanowy abażur, którego zielone światło rzucało z daleka odpowiedź czerwonej lampie z „Kostki” Viala.
— Pani jest światłem z lewej, a ja z prawej burty — żartował Vial.
— Tak — odpowiadałam — nigdy nie spoglądamy ku sobie.
Odkręciłam złotą, zakończoną przyciętym szpicem nakrętkę jednego z moich wiecznych piór, tego najszybszego w biegu — i nie zabrałam się do pisania. Puściłam wodze myślom, noce robią się już coraz dłuższe. Następne będą jeszcze dłuższe. Nocą ciało wyciąga się, opuszcza je gorączka lata. Rozmyślałam, że gdyby uwzględnić tylko to, co na zewnątrz — ciemną noc, samotność, przyjazne mi zwierzęta, rozległy krąg pól i morza naokoło — można by mnie wziąć za tę postać tylekroć przeze mnie opisywaną, wiedzą państwo, za tę kobietę samotną i wyprostowaną jak smutna róża, która utraciwszy płatki trzyma się tym dumniej. Ale ja nie ufam już tym pozorom, bo mam w pamięci czasy, kiedy opisując tę samotnicę, każdą stronę tych kłamstw pokazywałam mężczyźnie pytając: „Powiedz, umiem kłamać?” I śmiałam się, czołem szukając jego ramienia, pod uchem, które gryzłam delikatnie, bo, niepoprawna, pewna byłam, że kłamię... Gryząc chrupki i chłodny koniuszek ucha, tuląc się do ramienia, śmiałam się cicho. „Jesteś, prawda, jesteś?” Czepiałam się już jednak tylko złudy. Dlaczegóż miał pozostać? Ufał mi. Wiedział, że można zostawić mnie samą z zapałkami, gazem i bronią palną.
Zaskrzypiała furtka. Alejką, na której woda z nieba paruje w zetknięciu z nagrzaną ziemią, idzie w stronę mego domku młoda kobieta otrząsając po drodze wielkie, płaczące pióropusze mimozy.
To Helenka. Od wyjazdu Viala nie przychodzi już kąpać się z nami przed południem, bo mimo iż staram się ją osłaniać, napotyka przy tej okazji parę chłodnych twarzy, są bowiem wśród moich przyjaciół istoty o niebezpiecznej prostocie ducha, które umiejąc śledzić drogę myśli nie baczą na dźwięk słów.
Helenka wyjeżdża niedługo do Paryża. Kiedy oznajmiłam tę wiadomość, rozległ się tylko cienki głos Morhange:
— Ach, to świetnie!... Nie lubię tej gidii, ona jest niedobra.
Usiłowałam poznać przyczyny tak żywej antypatii.
— No, jest niedobra i już — powiedziała Morhange. — Najlepszy dowód, że jej nie lubię.
Wieczorem zerwał się silny wiatr. Osuszył deszcz, zabrał ze sobą wielkie, miękkie bukłaki spęczniałych chmur niosących łaskawą wilgoć. Wieje od północy, zapowiada suszę, odległy śnieg, porę roku surową, niewidzialną, która nastała już wysoko w Alpach.
Zwierzęta siedzą i z powagą przyglądają się, jak wieje wciąż i wieje za ciemnym oknem... Może myślą o zimie. To pierwszy wieczór, kiedy zebraliśmy się w ciaśniejszym kręgu. Koty czekały na mnie pod okapem trzcin, kiedy wracałam. Byłam na obiedzie u sąsiadów z przeciwka, młodej pary wijącej sobie gniazdo z nabożną powagą. Tak są przejęci każdym świeżym nabytkiem, że zostawiam ich jak najprędzej, by mogli wrócić do obliczania swych dóbr i drżącego pożądania nowych. Po obiedzie do niskiej jadalni o powale z grubych belek wstawiają pustą kołyskę, którą wypełniają dzieciaczkiem okrągłym i różowym jak rzodkiewka, akurat dopasowanym rozmiarami do wnętrza kołyski. Znaczy to, że jest dziesiąta, i wracam do domu.
Helenka nie siedziała długo tego popołudnia. Przyszła mi oz najmić, że, jak to ona mówi, zabiera się w drogę razem z koleżanką, która potrafi zastąpić ją przy kierownicy i wymienić koło.
— Vial siedzi kamieniem w Paryżu. Orze jak wół. żeby zmontować tę swoją robotę dla Quatre-Quartiers... Już ja mam swój wywiad — dorzuciła.
— Nie nadużywaj wywiadu, Helenko, nie nadużywaj wywiadu...
— Niech pani będzie spokojna! Mój wywiad to tatuś, który przeciera Vialowi różne ścieżki... Jeżeli tylko gabinet się utrzyma, to tatuś przyda się Vialowi przyszłej zimy, bo jest kolegą szkolnym ministra. Cała rzecz w tym, żeby nie było zmiany gabinetu, zanim Vial nie zostanie kierownikiem działu w Quatre-Quartiers...
Ściskała mi dłoń i wyrwał jej się namiętny okrzyk:
— Ach, proszę pani, tak bym mu chciała pomóc!
Będzie miała Viala. Próbowałam ostatnimi dniami doradzać jej ostrożność — w myślach mówiłam nie „ostrożność”, tylko „godność” — i odmienną taktykę. Zmiotła jednak moje rady szerokim gestem nagiego ramienia i potrząsnęła głową z wielką pewnością siebie. Zrozumiałam wówczas, że nic się na tym nie znam. Sposób, w jaki mówi: „Niech się pani nie boi!”, jest jednocześnie czuły i wymowny. Niewiele brakuje, a dorzuciłaby: „Byle tylko pani nie było w pobliżu, a już ja sobie poradzę!”
Od dwóch czy trzech tygodni podpierałam się czasem świadomością, że — gdybym chciała — mogłabym szkodzić. „Ostatecznie zgodziłbym się i na to” powiedział Vial głucho. Przechwałki — i jego, i moje. Helenka będzie miała Viala i tak będzie sprawiedliwie, o mało nie napisałam: i sama tego chciałaś.
Na dworze wiatr i ani kropli wody. Resztka gruszek, jaka jeszcze została, przepadnie, ale winnica ciężka od gron nic sobie nie robi z wiatru. „Czyżbyś odziedziczyła po mnie upodobanie do burz i wielkich kataklizmów natury?” — pisała moja matka. Nie. Wiatr zazwyczaj ostudza mi myśli, odwraca mnie od dnia dzisiejszego i zawraca ku przeszłości. W tej chwili jednak moje dzisiaj nie znajduje żadnego miłego przejścia w czas przeszły. Od wyjazdu Viala znów muszę ćwiczyć się w cierpliwości, umiejętnie stawiać kroki i nie oglądać się wstecz, aż do chwili gdy będę wiedziała, że już można, za pół roku, za trzy tygodnie... Jak to, tyle ostrożności? Tak, tyle ostrożności i lęk przed wszelkim pośpiechem i powolna, sekretna przemiana — niech najpierw w spokoju dojrzeje to wino moich wspomnień.
Pewnego dnia wciągnę w nozdrza zapach minionych miłości i z zachwytem wspomnę wielkie niepokoje, walki, święta, samotności... Gorzki kwiecień, jego gorączkowe podmuchy, pszczoły przylepione do lepkich, brunatnych pączków, zapach kwitnących drzew morelowych, sama wiosna padnie przede mną na kolana, taka, jak wtargnęła w moje życie, roztańczona, we łzach, bezsensowna, podrapana o własne kolce... Ale ja pomyślę wtedy może: „Miałam coś lepszego. Miałam Viala.”
Ktoś się zdziwi: „Jak to, tego małego, co wybąkał trzy słowa i odszedł?” Nie, naprawdę, tego małego, jakże można porównywać go z... To nie są rzeczy do dyskusji. Kiedy wobec matki chwalić urodę jednej z córek, uśmiecha się w duchu, bo według niej właśnie ta brzydka jest najładniejsza. Nie opiewam Viala na modłę liryczną, żałuję go. Tak, żałuję. Dopiero kiedy mniej mi będzie żal, będę musiała powiększać jego wizerunek. Zstąpi wówczas — kiedy już moja pamięć dokona swego kapryśnego dzieła, które odejmuje nieraz potworom ich garby, rogi, zaciera górę, a zachowuje źdźbło, czułek owada, jakiś odbłysk — zstąpi wówczas, by zająć swoje miejsce na głębokościach, do których miłość, piana unosząca się na powierzchni, nie zawsze ma dostęp.
Wtedy dopiero będę myśleć o nim i powtarzać sobie, że wypuściłam go z rąk, że dałam Viala młodej kobiecie gestem, każdy chyba przyzna, hojnym, gestem zbytku i rozrzutności. Już teraz, gdy czytam to, co napisałam przed niespełna trzema tygodniami, wydaje mi się, że źle odmalowałam Viala, że zrobiłam to z dokładnością, która zuboża jego zarys. Przez te ostatnie dni dużo myślałem o Vialu. Dzisiaj o wiele bardziej myślę o sobie, bo mi żal... O miły mój mężczyzno, nasza trudna przyjaźń stąpa jeszcze bardzo niepewnym krokiem, co za szczęście!...
Pozwól mi, moja bardzo kochana, krzyknąć jeszcze raz... Co za szczęście! Już, już milknę. To ty nakazujesz mi zamilknąć. Przemów, bliska już śmierci, przemów w imię niezłomnej etykiety, której przestrzegałaś zawsze, w imię tej jedynej cnoty, którą nazywałaś „prawdziwym comme-il-faut”.
„No więc nie, dla świętego spokoju nie napisałam ci prawdy. Stara Józefina nie sypia w małym domku. Śpię sama. Nie znęcajcie się nade mną, proszę! Nie opowiadajcie mi, ty i twój brat, bajeczek o włamaniach i o włóczęgach. Co do odwiedzin nocą, czekają mnie już tylko jedne, wiecie o tym dobrze. Jeżeli chcecie, dajcie mi psa. Na psa się zgodzę. Ale nie każcie mi spędzać nocy w czyimkolwiek towarzystwie. Nie potrafię już znieść obok siebie snu innego człowieka, jeśli to nie jest człowiek przeze mnie wydany na świat. Mój własny kodeks moralny mi tego zabrania. To już ostatnie rozstanie — pozbyć się z domu, a zwłaszcza z małego mieszkania, czyjegoś rozesłanego łóżka, wiadra, widoku czyjejś postaci — męskiej czy kobiecej — w nocnej koszuli. Fe! Nie, nie, żadnego więcej towarzystwa nocą, niczyjego obcego oddechu, upokorzenia jednoczesnych przebudzeń! Wolę umrzeć, to przyzwoitsze.
A teraz, kiedy dokonałam już wyboru, mogę poświęcić się wyłącznie kokieterii. Pamiętasz może, że jak miałam iść na operację, kazałam sobie uszyć dwa obszerne kaftaniki z białej flaneli? Teraz z tych dwóch zrobiłam jeden. Po co? Żeby mieć do trumny. Ten nowy jest z kapturkiem, przybranym naokoło koronką, prawdziwą nicianą koronką, wiesz, jak nie znoszę w dotyku bawełnianych. Ta sama koronka przy mankietach i przy kołnierzyku (bo jest z kołnierzykiem). Ten rodzaj przygotowań wynika z mojego poczucia nieodzownego comme-il-faut. Nie mogę odżałować, że Wiktor Considérant uznał za stosowne podarować mojej szwagierce Caro wspaniałą trumnę z hebanowego drzewa, ze srebrnymi uchwytami, którą kazał zrobić na miarę dla swojej żony. Tymczasem ta obrzmiała i nie mogła się tam zmieścić. Moja niemądra Caro, przerażona takim prezentem, dała trumnę swojej służącej. Dlaczego nie dała jej mnie? Lubię rzeczy luksusowe, wyobrażasz sobie, jak ładnie wyglądałabym w takiej trumnie? Nie przejmij się tym listem, przychodzi w swoim czasie i jest taki, jaki musi być.
Ile mnie jeszcze czeka partii szachów? Bo grywam jeszcze, od czasu do czasu, z moim sklepikarzem. Nic się nie zmieniło poza tym, że teraz to ja gram gorzej i przegrywam. Jak mi już siły odmówią posłuszeństwa i zbyt przykro będzie na mnie patrzeć, wyrzeknę się i tego, jak wyrzekłam się innych rzeczy, przez poczucie przyzwoitości.”
Jakaż to dla mnie lekcja zachowania! Co za ton! Wydaje mi się, że go słyszę, i prostuję się. Uciekaj, mój miły! I nie powracaj wcześniej, nim nie odmienisz się do niepoznaki. Wyskocz oknem i spadając na ziemię przyjmij inną postać, zakwitnij, pofruń, zabrzmij dźwiękiem... Mnie sto razy mógłbyś wywieść w pole, jej byś jednak nie oszukał; choć nie winien, odpraw jednak pokutę, wyrzeknij się swojej postaci. Kiedy do mnie wrócisz, niechże mogę wówczas, za przykładem mojej matki, nazwać cię Różowym Kaktusem czy innym kwiatem w kształcie płomienia, rozkwitającym z trudem, niech mogę nadać ci twoje przyszłe imię istoty, nad którą odprawione już zostały egzorcyzmy.
List, który przytoczyłam, moja matka napisała ręką jeszcze władną. Pisała zawsze z wielkim hałasem, drapała spiczastym piórem po papierze. Odgłos pisania tego listu, w którym broniła siebie — broniła nas — przed niewolą, chorobą i bezwstydem, musiał napełniać jej pokój wściekłym szuraniem owadzich łapek. Jednak w końcowych linijkach ostatnie słowa opadają ku dołowi, zsuwają się po niewidzialnym stoku. Ona, taka dzielna, boi się. Myśli o straszliwej zależności, o wszelkich zależnościach; stara się ostrzec mnie... W następnym liście, nazajutrz, delikatnie podsuwa mi kompensatę, przeciwwagę tamtego: po napomnieniu kolej na uroczą historyjkę o dzikim owsie, którego wąsy jak włócznie wymierzone raz w lewo, raz w prawo przepowiadają pogodę. Zachwyca się opisując mi, jak w czasie jednej z jej niedobrych, zatrutych naparstnicą drzemek odwiedziła ją wnuczka G...
„...osiem lat, czarne włosy roztrzepane, bo biegła, żeby przynieść mi różę. Stała w progu sypialni równie przerażona moim przebudzeniem jak moim snem. Nigdy już przed śmiercią nie zobaczę nic równie pięknego jak ta zdumiona dziewuszka, której zbierało się na płacz i wyciągała do mnie różę.” Z nas dwóch kto lepszą jest pisarką? Czyż to nie bije w oczy, że ona?
Wstaje świt, wiatr ucicha. Z wczorajszego deszczu narodził się w ciemnościach nowy zapach, a może to ja na nowo odkrywam świat nowymi zmysłami?... To nie jest nadmiar wciąż rodzić się na nowo i na nowo stwarzać każdy dzień. Zimna jest ze wzruszenia ta ogorzała dłoń, która sunie, zatrzymuje się, kreśli, rusza od nowa, zimna ze wzruszenia wciąż nowego. Czy skąpa miłość nie chciała, po raz ostatni, obdarować mnie garstką zeschniętego skarbu? A ja odtąd zbierać będę pełne naręcza, ile tylko zdołam udźwignąć. Pełne naręcza powiewów, barw, hojnej pustki i rzucać je będę na klepisko, z dumą...
Wstaje świat. Wiadomo, że żaden zły duch nie wytrzyma jego nadejścia, bladości, rozprzestrzeniającego się błękitu; nikt jednak nie wspomina o duchach przejrzystych, które przynoszą go miłośnie. Niebieskość rozstań stłumiona, roztarta przez ranne opary przenika z kłębami mgły. Niewiele potrzeba mi snu; popołudniowa drzemka od dawna mi już wystarcza. Kiedy znów ogarnie mnie senność, zasnę snem gwałtownym i pijanym. Wystarczy poczekać, by powrócił rytm na jakiś czas przerwany. Poczekać, poczekać... Tego da się nauczyć w dobrej szkole, w której uczą także, jak odchodzić z najwyższą elegancją, z niedościgłym szykiem...
Tego się można nauczyć od ciebie, do której bez przerwy zwracam się o pomoc... Jeszcze jeden list, ostatni, nadszedł szybko po roześmianej epistole o trumnie z hebanowego drzewa... Ach, ukryjmy pod tym ostatnim listem obraz, którego nie chcę widzieć, obraz głowy leżącej na poduszce, głowy już pokonanej, obracającej się na wychudłej szyi to w tę, to w tamtą stronę z niecierpliwością biednej kozy, uwiązanej zbyt krótko... Pisząc ostatni swój list moja matka pragnęła z pewnością przekonać mnie, że wolna już jest od obowiązku posługiwania się naszym językiem... Skreślone ołówkiem widnieją na dwóch kartkach już tylko jakieś znaki, które wydają się radosne, strzały ulatujące z rozpoczętych słów, promyki, dwa „tak, tak” i jedno „zatańczyła”, bardzo wyraźne. Napisała też, niżej, „miłości moja” — zwracała się tak do mnie, kiedy rozstawałyśmy się na długo i tęskniła do mnie. Tym razem jednak nie śmiem zagarniać na wyłączną własność tego słowa, tak palącego. Ma swoje miejsce wśród kresek, jaskółczego śmigania, roślinnych spiral, wśród znaków dawanych mi dłonią, która usiłowała przekazać mi jakiś nowy alfabet czy też nakreślić pejzaż ujrzany o świcie w promieniach, które nigdy nie sięgną mrocznego zenitu. I dlatego zamiast patrzeć na ten list jak na majaczenia, odczytuję zeń jeden z tych nawiedzonych pejzaży, w których dla zabawy ukryto czyjąś twarz wśród liści, czyjeś ramię wśród gałęzi, czyjś tors w plątaninie skał...
Błękitny chłód napłynął do pokoju, a wraz z nim nikła cielistość, która go mąci. Ociekający od nocy, skurczony, wyrwany nocy — oto brzask. O tej samej porze jutro ścinać będę pierwsze winne grona. Pojutrze, wyprzedzając jeszcze tę porę, chcę... Powoli, powoli! Niechaj poczeka cierpliwie to głębokie łaknienie chwili, kiedy rodzi się dzień: dwuznaczny przyjaciel, który wyskoczył przez okno, błąka się gdzieś tu jeszcze. Dotykając ziemi nie wyrzekł się swej postaci. Nie zdążył przyoblec doskonałego kształtu. Wystarczy jednak, bym mu pomogła, a oto już przemienia się w zarośla, pył wodny, meteory, książkę otwartą bez granic, winne grono, statek, oazę...
1 Colette ma tu na myśli ścianę do gry w pelotę, od której odbija się piłka. (Przyp. tłum.)