82 Pan Samochodzik i Atlantyda Arkadiusz Niemirski

Arkadiusz Niemirski

PAN SAMOCHODZIK I „ATLANTYDA"

82

Czy przyszło ci kiedykolwiek do głowy, te twój guru może oferować ci lekarstwo na chorobą,

której sam był przyczyną?

Anthony de Mcilo

WSTĘP

Zapadł już zmrok. Nad rzeką wiatr to wzmagał się, to słabł, kołysząc pobliskimi drzewami i czesząc pas przybrzeżnych trzcin. Mżyło. Dziewczyna jęknęła, gdy klęczący nad nią osobnik wyjął igłę z jej żyły. Drugi oświetlał ją latarką i przez chwilę było widać tatuaż węża na odsłoniętym przedramieniu pierwszego. Wstał szybko, wyprostował kości i zwrócił się do kolegi, stojącego plecami do rzeki.

Leo posłusznie wykonał polecenie i odłożył strzykawkę na ziemi obok dziewczyny. Wówczas ten drugi omiótł światłem latarki twarz bladej i mizernie wyglądającej małolatki. Na pierwszy rzut oka trudno było ustalić wiek leżącej pod olszyną istoty. Nie miała zamkniętych oczu. Patrzyła nieprzytomnym wzrokiem na swoich prześladowców, ale nie widziała ich. Mętny wzrok był zapowiedzią ogarniającego jej duszę szaleństwa. Jęknęła. W końcu wywróciła kilkakrotnie białkami oczu i ucichła.

- Idziesz? - Leo zapytał kompana.

Zgasła latarka. Dwaj osobnicy odeszli od drzewa rosnącego na brzegu odnogi i szli wolno w kierunku parkującego obok krzaka głogu fiata bravo.

1

ROZDZIAŁ PIERWSZY

DZIWNY LIST • WIZYTA W DOMU PAŃSTWA KAMIŃSKICH • ZAGINIONA MAGDA

K. • O DWÓCH CENNYCH PRZEDMIOTACH • POD SZKOŁĄ, CZYLI WYWIAD

ŚRODOWISKOWY • CUDOWNE ODNALEZIENIE • CZY MAGDA JEST

NARKOMANKĄ? • POZNAJĘ PODKOMISARZ SOBCZAK • MILCZĄCA PACJENTKA I

OSTRZEŻENIE POLICJANTKI • SIEDEMNASTOWIECZNA MAPA, CZYLI TROP

PROWADZI DO GÓRY KALWARII

Minęły wakacje i przyszła jesień, a na moim biurku, wśród sterty zaległej korespondencji, wylądowała biała koperta zawierająca pod adresem dopisek:

Do rąk własnych Pana Samochodzika

Na odwrocie znalazłem napisane odręcznie nazwisko: „L. i S. Kamińscy". Nie znałem żadnych Kamiński eh! Pomyślałem sobie wówczas, że kolejna prywatna osoba prosi nas -Departament Ochrony Zabytków - o pomoc w ustaleniu autentyczności rodowych kosztowności; ewentualnie zaginęły cenne, zabytkowe przedmioty i „od zaraz" potrzebny jest detektyw. Czasami bowiem do naszego skromnego biura przychodziły listy z podobnymi żądaniami, lecz z powodu nadmiaru obowiązków służbowych musieliśmy odmawiać takowym „klientom". Niezmiernie rzadko zajmowaliśmy się prywatnymi sprawami, najczęściej wskazywaliśmy odpowiednie urzędy oraz instytucje. Nic dziwnego, w końcu nie byliśmy agencją detektywistyczną, a nasze działania miały ściśle nakreślone przez wyższych urzędników ramy.

Jako że przez kilka dni zastępowałem nieobecnego szefa, pana Tomasza N.N., rozerwałem kopertę i przeczytałem ów list.

Szanowny Panie!

Mieszkamy w Warszawie i spotkała nas prawdziwa tragedia. Pół roku temu zaginała nasza jedyna córka, Magda, uczennica drugiej klasy liceum. Zimą wyszła z domu i, niestety, do tej pory nie wróciła. Nie wiemy, co się stało i nawet nie podejrzewamy, co jest tego przyczyną. Oczywiście policja prowadziła swoje śledztwo, ale córka nie odnalazła się do tej pory. Obecnie figuruje na liście osób zaginionych, funkcjonariusze twierdzą, że stało się najgorsze, ale my - rodzice - wiemy, że ona żyje. Magda nie umarła] Rodzice to czują Może po prostu zbłądziła i podróżuje gdzieś po kraju z jakimiś ludźmi? Wstyd przyznać, ale mimo że mieszkaliśmy pod jednym dachem, niewiele wiemy o córce. Czy brała na przykład narkotyki? Bo tak sugerowała policja. Dla nas najważniejsze jest jednak, aby ujrzeć ją z powrotem w domu. Wybaczymy jej wszystko. Tylko jak ją odnaleźć?

Ośmielamy się zwrócić do Pana o pomoc, bo słyszeliśmy o nim wiele dobrego jako o znanym i szlachetnym detektywie. Owszem, mówiono nam, że zajmuje się Pan wyłącznie zabytkami i poszukiwaniami skarbów, jednak jest coś w naszej sprawie, co można dopasować do profilu Pańskiej profesji. Magda uciekając od nas, zabrała oprócz swoich rzeczy kilka cennych drobiazgów z naszej szkatułki - kilka złotych pierścionków, broszkę i znalezione przez naszego dziadka tuż po wojnie: złoty kordzik należący do wysokiego rangą oficera SS (w stanie idealnym!) oraz siedemnastowieczną mapę Rzeczypospolitej. To cenny miedzioryt. Wartość zabranych przez córkę przedmiotów szacujemy na ponad dziesięć tysięcy złotych, ale tak naprawdę nie wiemy, ile są warte, bo nigdy ich nie wycenialiśmy. Ktoś ze znajomych mówił nawet o wartości kilku tysięcy dolarów na aukcjach zachodnich...

2

W dalszej części listu rodzice zaginionej dziewczyny proponowali odnalezienie wyniesionych przez nią przedmiotów i w razie pomyślnie zakończonej misji - zrzekali się ich na rzecz Skarbu Państwa. Było jasne, że w ten sposób chcieli zachęcić nas do poszukiwań Magdy, a zabrane przez nią przedmioty stanowiły jedynie pretekst do zajęcia się tajemniczym zniknięciem ukochanej córki. Zdawali sobie sprawę, że Pan Samochodzik jest urzędnikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki, człowiekiem chroniącym zabytki, lecz jego legenda zataczała w niektórych kręgach szersze koła niż sądziłem. Niektórzy uważali Pana Samochodzika za szlachetnego detektywa, dżentelmena, który zawsze gra fair, amatora każdej zagadki. Inni mieli go za dziwaka (z powodu dużego, brzydkiego pojazdu, jakim zwykł się poruszać) i złośliwca, państwo Kamińscy jednak należeli, jak widać, do tej pierwszej grupy.

Odłożyłem list na biurko, nie wiedząc co o tym wszystkim myśleć. Spokoju nie dawał mi dopisek umieszczony pod pozdrowieniami:

Zrozpaczeni Rodzice

Moja wrażliwość została wystawiona na ciężką próbę. Serce się krajało, ale postanowiłem być twardy jak granitowa skała. Zerknąłem jeszcze na podany na dole kartki numer telefonu i po chwili namysłu zadzwoniłem z postanowieniem odmowy przyjęcia niecodziennego „zlecenia".

Nie mogłem. Nie miałem czasu. Ba, nie miałem prawa!

- Dziękuję panu - kobieta prawie szlochała ze wzruszenia. - Jest pan szlachetnym
człowiekiem.

Nie tak miał wyglądać mój telefon do państwa Kamińskich. Dzwoniłem wszak z negatywną odpowiedzią, całkowicie sprzeczną z moimi chęciami i współczuciem, jakie z nimi dzieliłem, a jednak rozmowa z cierpiącą matką poszła w całkowicie innym kierunku. Jakoś nie potrafiłem przerwać tej zrozpaczonej matce, więc przytakiwałem, a ona płakała.

- To już będzie siódmy miesiąc jak Madzia wyszła z domu. Ale nigdy nie straciłam nadziei,
że ją zobaczę. Nigdy! Przepraszam, że wciągnęłam pana w to wszystko, ale policja jest bezradna.
Nikt nie wie, dokąd ona pojechała... żadnego świadka, tropu, pomysłu... więc co miałam robić? Z
mężem postanowiliśmy napisać do pana, bo słyszeliśmy, że jest pan wyjątkowym detektywem. Na
profesjonalną agencję nas nie stać, bo oni chcą gotówkę, naprawdę duże pieniądze, a my nie mamy
tyle. Możemy jednak „zapłacić" wspomnianymi w liście cennymi rzeczami. Kordzikiem i
miedziorytem. Jak to dobrze, że pan się zgodził...

Zacisnąłem mocniej palce na słuchawce telefonu.

Punktualnie o siedemnastej stawiłem się w ich mieszkaniu na Żoliborzu. Pan Kamiński był już na miejscu, widać, wcześniej poinformowany telefonicznie o mojej wizycie przez żonę, panią Stenię. Gospodyni ubrała się na tę okazję w jakąś odświętną sukienkę, poprawiła fryzurę, bo

3

intensywnie pachniało lakierem do włosów, i tylko jej podkrążone oczy świadczyły o gehennie, jaką przeżywa od dłuższego czasu. Oczy nie kłamały. Były do cna wypłakane, jej oblicze zaś szare, zdruzgotane od nieprzespanych nocy. Łysiejący małżonek, na pierwszy rzut oka, trzymał się dzielnie, próbując nawet od czasu do czasu uśmiechać się, lecz na jego twarzy żal wyrył pierwsze ślady chronicznego zwątpienia.

Pan Lucjan położył na stole, z niejakim nabożeństwem, album ze zdjęciami. Wyjął jedną fotografię i w milczeniu podał mi ją. Wstrzymali oddechy, gdy patrzyłem na dość ładną, zerkającą na mnie z papierowego prostokącika nastolatkę. Średniego wzrostu podlotek ostrzyżony na jeża ubierał się na ciemno. Miała pomalowane na niebiesko oczy i wąskie wargi. W nosie tkwił kolczyk. Ze spojrzenia dużych oczu wywnioskowałem, że dziewczyna była inteligentna i buntowniczo nastawiona do świata. Cóż, w tym wieku kontestacja była chlebem powszednim. Przede wszystkim biła z niej niewinność, nawet przy tym całym swoim teatralnym buncie, mocno akcentowanym przez ubiór i fryzurę.

Dyskretnie rozejrzałem się po mieszkaniu. Kamińscy byli przeciętną polską rodziną, katolicką, o czym świadczył krzyż zawieszony na ścianie. Mój wzrok natrafił na drzwi jednego z trzech pokojów.

- Pewnie chciałby pan obejrzeć pokój Magdy - podchwycił moje spojrzenie pan Lucjan. -
Proszę.

Niewielkie pomieszczenie ni to sypialnia, ni to gabinet - nie powiedział mi wiele o zaginionej. Zwyczajne meble, dużo fotosów i jeden wielki plakat zespołu heavy-metalowego, podręczniki szkolne i zeszyty prowadzone w nieładzie i zalegające część biurka. Komputer.

Z powrotem usiedliśmy w pokoju jadalnym. Przez kolejne dziesięć minut słuchałem relacji gospodarzy z dotychczasowych rezultatów śledztwa prowadzonego przez policję. Dowiedziałem się, że dziewczyna w okresie poprzedzającym zniknięcie była trochę dziwna, zamknęła się w sobie i kilka razy nie wróciła do domu na noc. Jak twierdziła, nocowała u koleżanki. Często zamykała się w pokoju. Wreszcie, wyczekawszy dogodnego momentu, kiedy pani Stenia udała się na zakupy, spakowała się i zniknęła.

Zapytałem o znajomych córki - kolegów i koleżanki.

- Czy Magda, rzeczywiście, wracała do domu w dziwnym stanie? Może zaobserwowali
państwo objawy depresji spowodowanej tak zwanym „głodem"? - pytałem.

Zapadła kłopotliwa cisza.

- Wstyd przyznać - odpowiedziała cicho matka - ale my nie mieliśmy do niej dostępu. Od

4

ponad roku zamykała się w pokoju. Blada była zawsze, ale myśleliśmy, że to z powodu tych ciemnych ubrań i złego odżywiania. Wie pan, jaka jest ta dzisiejsza młodzież... byle co jedzą albo nic. Stosują wegetarianizm, kupują „zdrową żywność", tylko że od tego nigdy nie są zdrowsi.

Pan Lucjan wspomniał też o dwóch cennych przedmiotach zabranych przez Magdę w marcu tego roku.

- Złoty kordzik wysokiego rangą oficera SS ma długość trzydziestu kilku centymetrów. Na
odwrocie ostrza widnieją oryginalne runy SS z jakimś numerem, a na rękojeści dodatkowo symbol
trupiej czaszki. Natomiast mapa miedziorytowa jest autorstwa Mikołaja Sansona i nosi tytuł
„Germano-Sarmatia". Pochodzi z XVII wieku i ma rozmiary: 60 na 50 cm. Jest na niej obszar
ówczesnej Rzeczypospolitej.

Wstałem.

- Jeśli obiecałem państwu pomóc odnaleźć córkę - rzekłem - uczynię to bezinteresownie.
Najważniejsze, aby Magda wróciła do domu. Z cennymi przedmiotami lub bez. Jeśli ich jeszcze nie
sprzedano, należą one wciąż do was. Mój departament nie ma prawa niczego od nikogo żądać, tym
bardziej że jestem tu prywatnie. Jednakże kordzik i mapa są jedynymi tropami w naszej sprawie.
Dlatego jeszcze dzisiaj sprawdzę, czy w ostatnim czasie nikt ich nie sprzedawał. Zrobię co w mojej
mocy, ale nic nie mogę obiecać.

Uzyskawszy adres szkoły Magdy i schowawszy do kieszeni jej najlepsze zdjęcie, pożegnałem się z Kamińskimi.

Jeszcze tego samego dnia w swojej kawalerce na Ursynowie do późna w nocy szukałem w Internecie śladu interesujących mnie transakcji. Duża oferta sprzedaży kordzików i map miedziorytowych (zarówno w kraju jak i za granicą) nieco mnie zniechęciła. Sprzedający uzyskiwali różne ceny w zależności od stanu i wieku przedmiotów. Czasami ktoś pozbywał się antyków za niską cenę, bo potrzebne mu były na gwałt pieniądze lub po prostu nie znał się na rzeczy. Niestety, nie natrafiłem na ślad przedmiotów należących do Kamiński eh. Europejska baza danych także milczała, lecz byłem przekonany, że jeśli Magda próbowałaby sprzedać te cenne rzeczy, uczyniłaby to w kraju. Rodzice nic nie wspominali o posiadaniu przez nią paszportu, choć przecież od pewnego czasu na terenie Unii Europejskiej można było podróżować z dowodem osobistym. Tylko że Magda Kamińska nie była osobą pełnoletnią. Nie mogła opuścić kraju, nie posiadając dowodu osobistego.

Następnego dnia rano, jeszcze przed otwarciem gmachu ministerstwa, pojechałem do szkoły, do której chodziła zaginiona nastolatka. Dość szybko odszukałem jej klasę.

5

Później młodzież dość chętnie odpowiedziała na kilka moich pytań, tylko że nikt nie potrafił odpowiedzieć na to najważniejsze: gdzie przebywa Magda? Dodajmy, że nikt z nas nie brał pod uwagę najbardziej drastycznej możliwości, że młodej Kamiński ej stała się krzywda lub nie żyje. Wszyscy mówili: „nawiała z domu". Potwierdziła się opinia rodziców, że od pewnego czasu dziewczyna zamknęła się w sobie, unikała towarzystwa innych uczniów, zmizerniała. Po szkole najczęściej znikała i nikt nie wiedział dokąd. Nauczyciele także zauważyli jej alienację. Niektórzy podejrzewali depresję.

Pojechałem do biura i przez kilka następnych dni niemal zapomniałem całej sprawie, tylko sporadycznie sprawdzając w bazie danych podejrzane transakcje w antykwariatach i domach aukcyjnych, lecz na ślad kordzika miedziorytu nie natrafiłem.

Po tygodniu odebrałem niespodziewany telefon od pana Lucjana. Była paskudna pogoda, stalowa pierzyna posępnie wisiała nad miastem. Ta wiadomość spowodowała, że krew w moich żyłach zaczęła szybciej krążyć.

- W którym szpitalu ją umieszczono?
Podał mi adres i po chwili rozłączyliśmy się.

Zostawiłem wszystkie pilne sprawy i poprosiłem Monikę o czuwanie nad naszym departamentem do mojego powrotu. Pan Tomasz bawił jeszcze za granicą, więc go formalnie zastępowałem. Jadąc do szpitala na ulicy Wołoskiej, zauważyłem dziwną rzecz. Odniosłem wrażenie, że już od bramy ministerstwa jechał za mną na motorze jakiś osobnik niskiego wzrostu. Ubrany w ciemny, skórzany kombinezon trzymał się blisko wehikułu. Nie potrafiłem go rozpoznać, ustalić ani wieku, ani nawet płci, gdyż na głowie prowadzącego nieduże suzuki tkwił nowoczesny kask. Nieznajomy zniknął mi z pola widzenia dopiero wtedy, gdy przeciąwszy tramwajowe szyny,

6

zjechałem z ulicy na szpitalny parking. Byłem pewny, że motocyklista mnie śledził. „Kim jesteś?" -zastanawiałem się. „Okej, później cię dorwę".

Po chwili szedłem już pachnącym lizolem i pastą do podłogi szpitalnym korytarzem. Na holu drugiego piętra zastałem siedzących i pogrążonych niczym w żałobie rodziców Magdy.

Nie rozmawialiśmy. Państwo Kamińscy sprawiali wrażenie przybitych, choć gdzieś tam musiała tlić się w nich radość z „powrotu" córki. Bladzi, wyczerpani patrzyli nieobecnym wzrokiem na aluminiowe, dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na oddział i zdawali się mnie nie dostrzegać.

Z ręki pani Steni wyleciała kolorowa broszurka, a kobieta nawet nie zareagowała. Podniosłem z posadzki publikację i zerknąłem na nią. Był to rodzaj instrukcji adresowanej do rodziców potencjalnych narkomanów, coś w stylu: „CO ZROBIĆ, ABY ZAPOBIEC NARKOTYZOWANIU SIĘ DZIECI". Recepta była prosta: okazywać dziecku ciepło i czułość, rozmawiać, uważnie słuchać, służyć radą, nie oceniać i nie krytykować, kiedy trzeba chwalić, poznawać przyjaciół swojej pociechy, zawsze wiedzieć wszystko, co robi dziecko, być dla niego autorytetem i tak dalej. „Łatwo powiedzieć" - pomyślałem. „A raczej łatwo napisać urzędnikom i doktorom. Lecz życie toczy się według własnych, brutalnych reguł." Zapędzeni rodzice nie mieli często czasu dla siebie samych i częściej pocieszali się, że ich dzieci muszą być szczęśliwe. To nie był problem dorosłych, a raczej cywilizacji, która z jednej strony propagowała życie na luzie, z drugiej zaś dostarczała powodów do nowych problemów. W świecie, w którym wszystko musi być „cool", a cierpienie uznane jest za okrutną porażkę, ucieczka w przyjemność chwili była wręcz nakazem. Kult nieustającej zabawy, happeningu, dekadencji, zwycięstwo kultury dzieci-trzpiotów (potomków dzieci-kwiatów) święcił triumfy w mediach, w pubach i na ulicach, a tymczasem człowiek, jak nigdy dotąd, cierpiał w samotności między przerwami w tej coraz bardziej hucznej zabawie, wy­alienowany z realnego świata, odurzony perspektywą lepszego bytu za darmo, coraz mniej myślący i odpowiedzialny. Normalne życie nie dotrzymywało kroku iluzji, bo od naszego zarania zawsze liczyły się konkretne osiągnięcia, w cenie zaś były prawdziwe, tradycyjne wartości, które ta „nowoczesna" kultura chciała pogrzebać. Współczesny świat podgryzał gałąź, na której siedzi. Tak osądzałem współczesność, ja - historyk sztuki, miłośnik wieków minionych, racjonalista.

Nie zdążyliśmy zamienić jednego słowa, gdy z dwuskrzydłowych drzwi wyszli na hol: ubrany po cywilnemu oficer policji i mundurowy o znudzonym obliczu. Podkomisarzem prowadzącym śledztwo w sprawie Magdy okazała się kobieta w moim wieku - wysoka brunetka o ciemnych i bystrych oczach. Nie była brzydka, w zasadzie prezentowała się całkiem atrakcyjnie, tylko że nie przepadałem za świdrującym mnie spojrzeniem i chłodem bijącym z oczu.

Pan Lucjan szybko wyjaśnił, kim jestem.

- Podkomisarz Sobczak - policjantka popatrzyła na mnie groźnie.

Chyba nie lubi prywatnych detektywów" - przyszło mi do głowy. „W każdym kryminale policjanci nie przepadają za łapsami, a więc wszystko odbywa się według utartego scenariusza".

I rzeczywiście, policjantka ostentacyjnie odsunęła się ode mnie i zaczęła rozmowę z Kamińskimi. Mimochodem stałem się świadkiem ich dialogu, a właściwie relacji policjantki. Oto na rękach Magdy znaleziono liczne ślady ukłuć, co zdawało się potwierdzać wcześniejsze podejrzenia o branie narkotyków. Zresztą w jej krwi znaleziono odpowiednio wysokie stężenie środków odurzających. Jej organizm był wyniszczony. Zmiany w psychice zaszły jeszcze dalej i dziewczyna trwała w dziwnym odrętwieniu, będącego rodzajem szoku po traumatycznych przeżyciach, jakby amnezji. Nie odzywała się. Była nieobecna duchem.

- W tej chwili - relacjonowała dalej podkomisarz Sobczak - najważniejsze jest, żeby stan
zdrowia Magdy się poprawił. Państwa córka będzie przez kilka dni pod kroplówką. Musi odzyskać

7

siły. Jej stan jest fatalny. Dziewczyna waży tylko czterdzieści kilogramów, jakby nie jadła od wielu tygodni. Potem zajmie się nią psychiatra...

Musiałem wtrącić swoje trzy grosze.

Po kwadransie znalazłem się z rodzicami Magdy przy jej łóżku w sterylnej izolatce. Przyznam szczerze, że z trudnością ją poznałem. Właściwie nie rozpoznałbym jej, gdybym nie wiedział, że to ona leży przykryta białą kołdrą. Dziewczyna nie przywitała rodziców. Leżąc na wznak, patrzyła w niepokojącym milczeniu w biały sufit. W jej nieruchomym oczach jakby zastygło przerażenie. Niegdyś szczupła, ładna i niewinna twarz zmizerniała w upiorną, blado-szarą maskę. Jej oblicze było zużyte, nijakie i z trudnością przyszłoby doświadczonemu medykowi ustalić wiek pacjentki. Sine usta nie poruszały się, były otwarte, jakby chciały nam coś powiedzieć. Ale dziewczyna milczała, mając wzrok utkwiony w suficie. Nie drgnęła jej powieka, gdy matka dotknęła ją czule. Ta niewzruszona postawa była niepokojąca. Niepojęta przez nas obojętność przyprawiała nas, świadków jej choroby, o dreszcz grozy.

Pani Stenia cicho zapłakała, więc małżonek stanął przy niej i przyjął rolę pocieszyciela. Potem, całkowicie bezradni, wpatrywali się przerażonym wzrokiem w leżącą bez ruchu córkę.

Taktownie opuściłem izolatkę. Za plecami usłyszałem kroki pani podkomisarz. Mieliśmy chwilę czasu na rozmowę bez rodziców.

- Nie jest dobrze - westchnęła.

- Co takiego się wydarzyło, że zamieniła się w żywego trupa? - zapytałem cicho i
wzdrygnąłem się. - Dawno nie widziałem takiej twarzy.

- Jako policjantka mogę to samo powiedzieć. To moja pierwsza tego typu sprawa. Można
powiedzieć: kryminalna.

-Debiutuje pani? -Tak.

8

Wyciągnąłem do niej rękę, lecz ona nie zrobiła nawet ruchu. Wyraźnie dawała mi znak do odwrotu.

- Do zobaczenia. To znaczy, żegnam panią.

Wszedłem do windy i zjechałem na dół. Wracałem na Krakowskie Przedmieście mając przed oczami blade, upiorne oblicze Magdy. Otwarte usta młodej narkomanki chciały coś powiedzieć, lecz nie potrafiły. Dziewczyna żyła, choć była jak umarła. Zapomniałem na dobre o śledzącym mnie w drodze do szpitala motocykliście i całym świecie. Dopadł mnie podły nastrój.

Pewnie zapomniałbym szybko o całej sprawie, gdyby nie pewien szczegół. O ile mnie pamięć nie myli, w jakiś tydzień po wizycie w szpitalu na Wołoskiej natrafiłem w bazie danych na aktualności w sekcji „ANTYKWARIATY I PCHLE TARGI". Moje zdziwienie musiało być dość duże, skoro mój szef, pan Tomasz, natychmiast zauważył zmianę w moim zachowaniu. Siedzieliśmy w jego gabinecie pełniącym rolę pomieszczenia biurowego - on zajęty sortowaniem jakichś dokumentów za swoim biurkiem, ja - przy komputerze w rogu pokoju.

- Stało się coś? - zagadnął mnie.

Nie wierzyłem własnym oczom. Rekord na ekranie monitora nie kłamał - dwa dni temu pewien antykwariusz zgłosił próbę sprzedaży cennego miedziorytu.

Mapa. XVII wiek Tytuł: „ Germano-Sarmatia"; autor: Mikołaj Sanson. Rozmiar arkusza: 62 x 49; złożenie atlasowe.

Nie było mowy o pomyłce. Wpadłem na trop wyniesionych z domu Kamińskich przez Magdę cennych przedmiotów. Jak to się stało, że próbowano sprzedać j eden z nich? Magda od kilku dni przebywała w szpitalu. Kim zatem był tajemniczy sprzedawca? Jej przyjacielem? Byłym towarzyszem opiumowych seansów? Świadkiem nieprzespanych nocy? Prześladowcą? Dealerem? Czy może zwykłym złodziejem? Pokątnym paserem, któremu nastolatka sprzedała kordzik i mapę za garść „drągów"?

- Powiesz mi wreszcie? - z zamyślenia wyrwał mnie głos pana Tomasza. - Co tam znalazłeś?

- Szukałem dwóch przedmiotów - odpowiedziałem poruszony do żywego. - Jeden z nich
właśnie wypłynął na powierzchnię.

9

Wychodząc z biura, nie domyślałem się nawet, że wpakowałem się w wielkie kłopoty. Czekały mnie bowiem dramatyczne przeżycia, jakich rzadko doświadczałem w swojej karierze ministerialnego detektywa.

10

ROZDZIAŁ DRUGI

JESTEM ŚLEDZONY • ROZMOWA Z ANTYKWARIUSZEM • DZIWNE OCZY

TAJEMNICZEGO SPRZEDAWCY MAPY • TATUAŻ Z WĘŻEM • ZABAWA Z

MOTOCYKLISTĄ W DRODZE NA KOZIENICE • POZNAJĘ MARKA • WIZYTA W

LOKALU „MARZENIE" • ODWIEDZAMY MAGDĘ, CZYLI BLIZNA • ROZMOWA O

WĘŻU" • MOJE WIECZORNE ROZMYŚLANIA • POWRÓT DO SZPITALA, CZYLI

DWÓCH ZBIRÓW IDZIE PO PACJENTKĘ • CZY PORWAŁEM MAGDĘ? •

PRZEBUDZENIE

W drodze do Góry Kalwarii, położonej w południowej części Kotliny Warszawskiej, zauważyłem we wstecznym lusterku znajome suzuki. Jechało za mną już od Puławskiej i zastanawiałem się, co łączy tajemniczego motocyklistę z osobą Magdy Kamiński ej. Bo założyłem, że jestem śledzony właśnie z jej powodu. Wyjaśnień mogło być wiele, na przykład takie, że zainteresował się mną gang handlujący narkotykami lub dawni znajomi nastolatki.

Obrzeżem Piaseczna dostałem się na drogę wylotową, a suzuki wiernie dotrzymywało mi kroku. Było moim cieniem i to niezbyt dyskretnym. Amator? Wszystko na to wskazywało. Na przedmieściach Góry Kalwarii zwolniłem. Niebieskie suzuki wyhamowało. Kluczyłem po niezbyt uroczych uliczkach z charakterystyczną niską zabudową, nie spuszczając z oka śledzącego mnie pojazdu. W pewnej chwili motocyklista chyba się zorientował, że go zauważyłem, bo natychmiast zwolnił, zwiększając dzielący nas dystans.

- Jednak amator - wyszeptałem.

Ukazał się imponujący barokowy kościół na Dominikańskiej (dawny „Ratusz Piłata") wciśnięty między dwie równoległe uliczki. Skręciłem w jedną z nich. Antykwariat mieścił się niedaleko zabytkowego Urzędu Miasta za opustoszałym o tej porze skwerem. W tym rejonie zachowało się kilka ciekawych budynków, całe fragmenty dziewiętnastowiecznych kamienic, dawne kramy odnowione w każdym detalu i dumnie dźwigające na swoich fundamentach wspomnienie po dawnych rezydentach.

Wehikuł zaparkowałem w małej uliczce przy zespole szkół zawodowych. Postanowiłem najpierw załatwić sprawę, z którą tutaj przyjechałem, a następnie zająć się śledzącym mnie osobnikiem. Naciągnąłem kaptur ortalionowej kurtki na głowę i omijając kałuże, ruszyłem żwawo do antykwariatu znajdującego się w pobliżu kina.

Skromny kantor wciśnięty między sklep z lampami i telefonami komórkowymi miał szyld zawieszony nad jedynym oknem uzbrojonym w mocne kraty. Zapukałem w drewniane drzwi i wszedłem szybko do środka. Przywitało mnie przyjemne „dyń-dyń" zawieszonego nad framugą dzwoneczka. W głębi ponurego pomieszczenia wypełnionego różnymi starociami, bardziej przypominającego zagracony korytarz magazynu niż salon z antykami, czyjaś ręka odsunęła na bok ciężką kotarę. Za zabytkowym, jak mi się zdawało, kontuarem stanął wysoki i chudy mężczyzna w starszym wieku.

Jego kryjące się za grubymi szkłami leczniczych okularów oczy lustrowały mnie od stóp do głowy.

- Ja w sprawie miedziorytu - odpowiedziałem. - Jestem pracownikiem Departamentu Ochrony
Zabytków. Tak się składa, że interesuje mnie siedemnastowieczna mapa Mikołaja Sansona, a
wiadomo nam, iż ktoś próbował sprzedać ją w pańskim sklepie.

11

- Ach, tak - kiwnął głową. - Pan jest urzędnikiem, jak rozumiem?

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Staram się tego dowiedzieć. Gdyby zjawił się tutaj
ponownie, proszę mnie natychmiast o tym zawiadomić. No i wypadałoby powiedzieć o wszystkim
policji. Może udałoby się sporządzić portret pamięciowy tego osobnika...

- Jednak to grubsza sprawa? - popatrzył na mnie uważnie.

Zastanowiłem się, ile mogę powiedzieć chudemu człowiekowi w serdaku. Wzbudził moje zaufanie, więc kilka minut zajęło mi wprowadzenie go w kulisy sprawy, którą się zajmowałem, jednak bez podawania nazwisk i ważnych faktów. Na koniec pożegnaliśmy, a ja wyszedłem na szarą, wilgotną ulicę.

Byłem już na zewnątrz, gdy zatrzymał mnie głos antykwariusza.

- Jest jeszcze coś - rzucił - co może się panu przydać!
Odwróciłem się do niego.

- Ten sprzedający... no, ten chłopak, który przyszedł do mnie z mapą, miał na ręku taki
charakterystyczny tatuaż.

Palcem jednej ręki wskazał fragment przedramienia drugiej, tuż nad nadgarstkiem.

Jeszcze raz się pożegnaliśmy i mężczyzna zamknął za sobą drzwi.

Od razu zauważyłem opartego o mur kina motocyklistę. Był niski, szczupły, ubrany w ciemny strój. Kask na głowie uniemożliwiał jego identyfikację. Pomyślałem o chłopaku sprzedającym mapę, lecz z opisu antykwariusza wynikało, że posiadacz miedziorytu był osobnikiem krępym.

12

- Poczekaj, kolego - powiedziałem do siebie. - Zaraz się zabawimy.

Wkrótce wsiadłem do wehikułu i odjechałem na południe miasteczka. Suzuki przez cały czas siedziało mi na ogonie. Wtedy udało mi się zidentyfikować markę jednośladu. Był to skuter burgman. Czterysetka. Na dużym skrzyżowaniu usytuowanym przy miejscowej rozdzielni gazu odbiłem na południe w kierunku Kozienic i po ujechaniu kilku kilometrów dodałem gazu. W kilka sekund mój wehikuł rozpędził się do prędkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę, ale motor także zwiększył szybkość. Nawet moim wehikułem, który ukrywał pod maską ośmiocylindrowy silnik, nie dałbym rady motorowi ze stajni suzuki. Te maszyny były znane z dobrych osiągów, potrafiły pędzić z szybkością około trzystu kilometrów na godzinę. Na szczęście za mną jechał skuter, który nie rozpędzał się do aż tak zawrotnych prędkości.

Po prawej stronie asfaltowej szosy wyrosła ściana lasu. Droga przecięła niteczkę rzeczki i pogrążyła się w posępnym cieniu. Nadepnąłem pedał gazu. Silnik V8 Vantage napędzający moją brzydką „skorupę" zawył jak na wyścigach. Wyrwałem do przodu, zostawiając skuter daleko za sobą. Spod potężnych kół mojej maszyny wytryskiwały fontanny brudnej wody i drobnych kamyków. Przy stu sześćdziesięciu kilometrach zwolniłem tuż przed ostrym zakrętem i po chwili znowu zwiększyłem prędkość. Dodam, że droga była pusta, więc mogłem pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa. W pewnym momencie strzałka szybkościomierza wskazywała dwieście kilometrów na godzinę. Suzuki już zniknęło za moimi plecami, a ja nadal prułem pustą szosą.

Przeciąwszy kolejną rzeczkę, zahamowałem ostro z piskiem opon. Czterysta metrów przede mną kończył się las i zaczynały pierwsze zabudowania. Skręciłem w leśną drogę i szybko ukryłem pojazd za dużym bukiem. W prześwicie alejki widziałem oddaloną o trzydzieści, może czterdzieści metrów szosę. Z prawej nadjechały dwa samochody i już wkrótce mignął mi z drugiej strony niebieski skuter.

Ruszyłem za nim. Po pewnym czasie siedziałem już motocykliście na ogonie. Próbował przyspieszać, oglądając się nerwowo za siebie, aleja cierpliwie jechałem za nim niczym cień. Teraz ów osobnik był skazany na mnie.

Zwolnił i nieoczekiwanie skręcił kierownicę w bok, dodawszy jednocześnie gazu. Zarzuciło skuterem, ale kierujący nim człowiek opanował maszynę i suzuki pognało na Górę Kalwarię.

- Nie poddajesz się, kolego - zaśmiałem się pod nosem. - Podoba mi się to.

Po chwili wykręciłem na pustej szosie i ruszyłem za nim. Dogoniłem go szybko. Gra w kotka i myszkę rozpoczęła się od nowa. Jechaliśmy tak aż do samej Góry Kalwarii. Gdy w dolinie Wisły po prawej zamajaczyły ruiny pobliskiego zamku, motocyklista zignorował ową drogę na Czersk i wjechał na stację benzynową przy głównej drodze. Za budynkami ciągnęła się ubita alejka. Prowadziła do położonych na zboczu wysokiej skarpy domostw, tworzących kameralne skupisko, nierzadko poprzecinane mniejszymi alejkami.

Teraz rozpoczął się pościg po zboczu. Zjeżdżaliśmy w dół uroczymi jarami, mijając okazałe wille i zwykłe domy, aż w pewnym momencie droga skończyła się. Przed nami rozpostarła się dolina z płynącym ujej podnóża Cedronem - strumykiem łączącym się dalej na północy z odnogą Wisły.

Suzuki stanęło, gdyż wehikuł zablokował mu odwrót. W ten sposób motocyklista znalazł się w pułapce.

- Koniec gry! - krzyknąłem po wyjściu z mojego pojazdu.

Przed nami był już tylko błotnisty brzeg, porosły kępami trawy i gęstymi krzakami. Zgasł motor suzuki i motocyklista zdjął z głowy kask.

Ujrzałem twarz znanego mi chłopaka. Był nim kolega szkolny Magdy Kamiński ej, wyrostek z czupryną rudawych włosów. Nie tak dawno rozmawiałem z grupką uczniów żoliborskiego liceum i

13

ten chłopak zabierał głos chętniej niż pozostali znajomi zaginionej dziewczyny.

- Co za miłe spotkanie - rzekłem do niego.

Postawił motor na nóżce i podszedł do mnie zmieszany i jednocześnie zdenerwowany nieoczekiwaną konfrontacją. Spuścił wzrok.


-No i?

-1 czego się dowiedziałeś, detektywie?

- Wiem już, w którym szpitalu położyli Magdę. I to, że odwiedził pan tutejszy antykwariat...
to chyba ma coś wspólnego z tymi rzeczami, które ona zabrała z domu, prawda?

- Brawo, detektywie! Ale nic ci to nie daje. Nic. To samo mogę powiedzieć o sobie.
Popatrzył na mnie z żądaniem wyjaśnień.

- Wciąż niewiele wiemy o kulisach zniknięcia Magdy i jej nieoczekiwanym odnalezieniu nad
brzegiem Wisły - kontynuowałem. - Magda jest w szoku. Nie mówi. Jakby cierpiała na amnezję.

Młody człowiek przygryzł dolną wargę.



- Zobaczymy. To gdzie ona chodziła?
W końcu mi powiedział.

Cudem udało mi się znaleźć wolne miejsce na chodniku za błękitnym biurowcem Reform Plaża przy placu Zawiszy. Idąc spacerkiem Alejami Jerozolimskimi w kierunku centrum, wypatrywałem lokalu. Wreszcie go dostrzegłem. Nieduża kawiarnia znajdowała się przy końcu długiej ściany brzydkich bloków, na parterze, w części łączącej się z bryłą starych kamienic

14

znajdujących się bliżej ulicy. Lokal z zewnątrz prezentował się całkiem okazale - drewniane wykończenia okien, fasada w kolorze głębokiej zieleni, osłonięty ładnym baldachimem kameralny ogródek, o tej porze roku pusty. Jeszcze kilka tygodni temu stały tam stoliki z krzątającymi się między nimi kelnerami. Oczami wyobraźni widziałem siedzących pod baldachimem gości, wśród nich Magdę Kamińska.

Przyszedłem tu sam, bez Marka. Misja nie była może szczególnie niebezpieczna, niemniej jednak istniało potencjalne zagrożenie. W końcu to w tym lokalu Magda mogła poznać swoich nowych znajomych. Należało spenetrować teren możliwie dyskretnie.

Wszedłem do zadymionego wnętrza lokalu i zająłem miejsce przy szerokim, podkowiastym barku, wokół którego rozstawiono stoliki. Kilka par piło przy nich kawę lub piwo, przy innych zaś siedziały grupki młodzieży. W sumie naliczyłem osiem stolików, w tym dwa dwuosobowe. Nie była to duża kawiarnia. Panował tu mrok i grała za głośno muzyka. To z jej powodu nie lubiłem od pewnego czasu odwiedzać warszawskich kawiarenek. Odstraszał mnie bowiem hałas nowoczesnej muzyki, bijący po uszach bas subwooferów, których nie sposób przekrzyczeć. W takich warunkach rozmowa z dziewczyną przy lampce wina była męczarnią.

Widocznie zgromadzonym w lokalu „Marzenie" ludziom muzyka i mrok nie przeszkadzały w niczym. Zacząłem ich obserwować niezwykle dyskretnie - młodzież licealna, studenci. Tylko przy jednym dwuosobowym stoliczku siedziała para w moim wieku, on i ona, zdradzająca przynależność do fachu urzędniczego. „Może zerwali się z Reform Plaża na krótką schadzkę?" - pomyślałem. „Do miejsca, w którym nikt by ich nie szukał?" Obok mnie, przy barku siedział jeszcze ponury dwudziestolatek z kitką z tyłu głowy i popijał coca-colę.

A zatem „Marzenie" było knajpką raczej dla młodzieży. Pewnie smarkacze upodobali sobie to miejsce i chętnie tutaj przyłazili.

Po wypiciu dużej kawy opuściłem kawiarnię trochę rozczarowany. Nie znalazłem tu niczego szczególnego, co mogłoby mnie naprowadzić na wyjaśnienie przyczyny zniknięcia Magdy i jej dramatycznego odnalezienia.

Wiedziałem jednak, że wrócę tutaj i będę dalej obserwował to miejsce, dopóki nie wpadnę na jakiś trop.

Po siedemnastej spotkaliśmy się z Markiem przed wejściem do szpitala. Chłopak nie był sam. Przyjechał z Sabiną, ową piegowatą dziewczyną, szkolną koleżanką Magdy, poznaną przeze mnie w ich żoliborskiej „budzie". Para licealistów była przejęta wizytą. Szary gmach, a raczej cały zespół budynków szpitalnych przykryła już ciemność, więc robił mniej przygnębiające wrażenie niż za dnia. Potem smutna biel odnowionych korytarzy i winda zaprowadziły nas do poczekalni właściwego oddziału. Jako że dostałem upoważnienie od państwa Kamińskich na okoliczność wizyty u ich córki, wpuszczono naszą trójkę do małej salki.

Zanim zamknęliśmy za sobą drzwi, poinformowano nas, że stan pacjentki nie uległ poprawie i wciąż nie było z nią kontaktu. Ot, czasem coś zabełkotała, w nocy nawet kilkakrotnie krzyczała podczas snu, a jeśli patrzyła na lekarzy i pielęgniarki, to z tym samym strachem, z jakim ją tu przywieziono.

Izolatka sprawiała wrażenie jakby nic się tutaj nie zmieniło od ostatniej wizyty. Te same ściany, podłoga, szafka z wazonem świeżych kwiatów i nieruchomo leżąca na łóżku dziewczyna. Te same szeroko otwarte oczy. Nieruchome i szkliste. Zaklęte. Jednakże gdy stanęliśmy obok łóżka, drgnęły jej powieki. I stał się cud! Pacjentka powoli objęła wzrokiem naszą trójką. Trwało to krótko, jak przelotne spojrzenie, a po chwili Magda znowu oddała się „medytacji".

Pierwsza odezwała się Sabina. Marek był blady z przerażenia.

15

Sufit był ważniejszy. Patrzyliśmy więc dalej na nią w milczeniu pełnym współczucia. W końcu młodzież usiadła na metalowych krzesełkach, a ja przykucnąłem obok łóżka, mając pacjentkę na wyciągnięcie dłoni.

Nagle dziewczyna poruszyła się. Przekrzywiła twarz w moją stronę, a z jej ust dobiegł cichutki śmiech. Trwał dosłownie kilka sekund i przypominał nieprzyjemny dla ucha charkot. Momentalnie przeszły mnie ciarki po plecach. Zerknąłem na Sabinę i Marka. Na ich blade oblicza spłynął niepokój.

W jednej chwili Magda zamilkła. I znowu patrzyła w milczeniu w sufit jakby nie należała do świata żywych. A nasza trójka popatrzyła na siebie przerażona tym dziwnym zachowaniem pacjentki.

- Czy ona... - zaniepokojony Marek przygryzł dolną wargę - czy ona kiedykolwiek
wyzdrowieje?

- Miejmy nadzieję - dodałem mu otuchy.
Znowu pochyliłem się nad młodocianą pacjentką.

- Magdo - mówiłem najłagodniej jak tylko potrafiłem - przypominasz sobie dzień, w którym
uciekłaś z domu? Zabrałaś z niego swoje klamoty... w tym dwie dość cenne rzeczy. Pamiętasz? Czy
ktoś kazał ci je wynieść? Kim byli twoi nowi przyjaciele?

Nie uzyskałem żadnej odpowiedzi.

- Potrzebuję trochę informacji, żeby ci pomóc. Już jest dobrze, naprawdę. Jesteś bezpieczna.
Już po wszystkim. Nie musisz się bać. Kimkolwiek oni są...

Oczywiście, gadałem jak najęty, żeby nawiązać z Magdą nić porozumienia. Jedyny trop prowadził do antykwariatu w Górze Kalwarii, w którym tajemniczy osobnik próbował sprzedać mapę miedziorytową należącą do państwa Kamiński eh. Sprzedający ją osobnik był jedynym tropem.

Zaryzykowałem.

- Czy znasz może młodego człowieka ubranego w dżinsy i szarą kurtkę? - pytałem zawzięcie
dalej. - Pewnie znasz wielu młodych ludzi... tylko że ten miał na ręku tatuaż. Pamiętasz?

Odruchowo podciągnąłem jeden z rękawów jej pidżamy, potem drugi. I z wrażenia zamarłem. Moje poruszenie nie uszło uwagi Sabiny i Marka.

- Co się stało? - zapytała dziewczyna.

Jak zahipnotyzowany oglądałem prawe przedramię Magdy. Tuż powyżej nadgarstka znajdowała się blizna, prawdopodobnie miejsce po niedawnym zabiegu usunięcia tatuażu. Rana nie była jeszcze dobrze zagojona, lecz w obliczu ciężkiego stanu pacjentki, owo niezabliźnione jeszcze miejsce zostało przez lekarzy zignorowane. Nawet podkomisarz Sobczak przeoczyła ten istotny dla sprawy detal. Blizna była być może najmniejszym zmartwieniem, świadczyła jednak o istnieniu

16

związku pomiędzy Magdą a osobnikiem sprzedającym miedzioryt. Facet nie tylko próbował sprzedać przedmiot należący do Kamińskich, ale miał na przedramieniu tatuaż dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdowała się blizna u dziewczyny. Czy można było mówić o przypadku? Wykluczyłem zbieg okoliczności. Magda - z pomocą kogoś lub sama - usunęła z przedramienia tatuaż przestawiający najprawdopodobniej węża.

Nie odpowiedziałem Sabinie. Nachyliłem się nad Magdą i dotknąłem nie zagojonej rany.

- Magdo, czy usunęłaś stąd tatuaż? - szeptałem. - Powiedz nam. To bardzo ważne. Pamiętasz
człowieka w kurtce? On też miał coś takiego na prawym przedramieniu. Słyszysz mnie? Czy był to
symbol węża?

Wtedy stała się dziwna i zarazem straszna rzecz. Na dźwięk słowa „wąż" dziewczyna dosłownie zaczęła się cała trząść. Drgawki szybko przeszły w rodzaj konwulsji niczym po zażyciu jakiejś egzotycznej trucizny. Przerażony wstałem i odskoczyłem od łóżka pacjentki. W trójkę patrzyliśmy na upiorną maskę Magdy, jej wijące się w dzikim szale ciało i okropny dźwięk wydobywający się z gardła. Dodatkowo dziewczyna wykonywała głową szybkie ruchy, to jęczała, to próbowała coś wykrzyczeć.

- Co jej jest? - przeraziła się Sabina.

Po chwili udzielono pacjentce pomocy, wstrzyknięto uspokajający środek farmakologiczny, a nas wyrzucono nie tylko za drzwi, ale kazano natychmiast opuścić szpital. Byliśmy intruzami. Szliśmy wzdłuż długiego boku głównego budynku, poruszeni incydentem w izolatce.

- Dlaczego ona tak silnie zareagowała na tego „węża"? - dopytywali się.
Powiedziałem im o mojej rozmowie z antykwariuszem.

17

odwiedzić podkomisarz Sobczak i o wszystkim jej opowiedzieć.

Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć. Leżałem na wersalce w swojej kawalerce i patrzyłem w sufit niczym Magda w swojej szpitalnej izolatce. Za oknem deszcz stukał dyskretnie do mego okna, od czasu do czasu słyszałem zawodzący na zewnątrz wiatr. Mnie jednak pochłonęła wyłącznie sprawa znalezionej w Parku Młocińskim dziewczyny. Zastanawiałem się, kim byli jej nowi znajomi? W jakim środowisku się znalazła? I jakie znaczenie dla tej grupy posiadał symbol węża? Byłem przekonany, że dziewczyna została członkiem sekty. Tylko czy współcześni „innowiercy" zajmowaliby się nielegalnym handlem dziełami sztuki? Już prędzej postawiłbym na narkomanów, bo „głód" zmuszał ich często do podjęcia desperackich kroków w celu zdobycia funduszy na kolejną „działkę". Jednakże opis osobnika sprzedającego w Górze Kalwarii mapę miedziorytową nie pasował do człowieka zażywającego narkotyki. Oprócz charakterystycznego tatuażu miał on jeszcze jedną szczególną cechę - wzrok. Antykwariusz określił to spojrzenie jako pełne jadu, może bólu, a osoba młodego człowieka skojarzyła mu się z „fanatykiem". Kim był i co go łączyło z Magdą? Kto zdecydował się ją ukarać? Bo dla mnie było jasne, że dziewczynę wyrzucono z jakiejś grupy, która bardziej ceniła swoją anonimowość niż ludzkie życie. Ci ludzie byli zdolni do wszystkiego. Bali się do tego stopnia ujawnienia, że na wszelki wypadek usunęli z przedramienia Magdy tatuaż, ich znak rozpoznawczy. Wciąż posiadali wyniesione przez nią z domu przedmioty i próbowali je sprzedać. Jak na razie bezskutecznie.

W pewnym momencie naszły mnie okropne myśli. Jeśli skazano ją na śmierć - o czym świadczyło porzucenie jej nieprzytomnej w krzakach nad Wisłą, naszpikowanej narkotykami, o czym poinformowała mnie podkomisarz Sobczak - to jej ocalenie wciąż stanowi problem. Magda była zagrożeniem. Żywa Magda!

Zerwałem się z wersalki jak poparzony. Przetarłem zmęczone oczy i nie zastanawiając się chwili dłużej, nałożyłem kurtkę i biegiem opuściłem kawalerkę.

W drodze do szpitala nikt mnie śledził. Wieczorne ulice zalewał deszcz, lecz mimo wszystko szybko znalazłem się pod bramą szpitala. Zaparkowałem obok torów tramwajowych i przeskoczyłem przez ogrodzenie z dala od szlabanu. Potem chyłkiem, omijając krzaki i nieliczne samochody stojące na parkingu, dotarłem pod główny budynek. Skrajem parku przylegającego do długiego boku gmachu zbliżyłem się do tylnego wejścia. Przez chwilę obserwowałem teren, czy nikt obcy nie stoi za mną. Jeśli tajemniczy „oni" planowali tutaj przyjść, najlepszą porą na to była noc. Nie wiem czemu, ale byłem święcie przekonany, że nieznajomi osobnicy czyhają na życie Magdy. Już nie na jej zdrowie, a właśnie na życie!

Przerwałem przemyślenia, bo oto gdzieś z boku doszedł mnie szelest, którego nie zagłuszył nawet siąpiący deszcz. Potem wyraźnie słyszałem kroki. Dwóch ludzi zakradało się do miejsca, w którym czatowałem. Kierowali się do szpitalnego wejścia. Na wszelki wypadek przylgnąłem do mokrego pnia ogromnego drzewa i zza niego obserwowałem dalszy ciąg wydarzeń.

Ujrzałem ich tylko przez chwilę, gdy przechodzili obok mnie. Nie widziałem dokładnie ich twarzy z powodu ciemności, tym bardziej że mieli na sobie ciemne kurtki z kapturem. Szli w milczeniu. Schowali się za bezlistnym krzakiem i obserwowali budynek. „A jednak miałem rację" -pomyślałem. „Przyszli ją zabić. Boże, sprawiłeś cud, że tu jestem. Miałem nosa."

Po minucie otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi szpitala i na zewnątrz wyszło dwóch pielęgniarzy z plastykowymi workami. Śmiejąc się ruszyli do pobliskiego śmietnika, nie zamknąwszy za sobą drzwi. Ledwo się oddalili, a już dwóch ludzi w ciemnych kurtkach wybiegło zza krzaka i momentalnie znalazło się przed wejściem do budynku. Właśnie miałem podążyć za nimi, aby przeszkodzić im w zbrodniczej misji, gdy nieoczekiwanie wyszedł im naprzeciw trzeci

18

pielęgniarz. Ten także dźwigał worek i najwyraźniej szedł za kolegami, udającymi się do śmietnika. Zdumiony obecnością intruzów zatrzymał się w progu. Jego zdziwienie trwało krótko, bo jednym ciosem nogi pierwszego łotra został powalony na ziemię. Zaraz doskoczył drugi i podeszwą buta zdzielił pielęgniarza w głowę.

Nie słyszeli moich kroków, szybko zniknęli bowiem w szpitalnym budynku. Przeskoczyłem nad ciałem jęczącego pielęgniarza i popędziłem za intruzami, bo w tej chwili liczyła się każda sekunda. Tych dwóch nie mogło dotrzeć przede mną do Magdy. Za nic w świecie!

Za zakrętem korytarza znalazłem kolejnego sponiewieranego osobnika. Starszego człowieka w mundurze. Widocznie, natrafili na strażnika, gdy ten wychodził z toalety. Zignorowałem go. Posłyszałem kroki tamtych na schodach za filarem. Biegli w górę i mieli nade mną nieznaczną przewagę. Przyspieszyłem. Pokonywałem po dwa, trzy stopnie na raz, ale oni byli ode mnie szybsi. Wydawało mi się, że tracę do nich dystans. Opadałem z sił.

Schody zaprowadziły mnie na górę do poczekalni znajomego oddziału. Siostra przełożona siedziała w dyżurce z czołem opartym na blacie stołu. Nie spała. Została zamroczona ciosem.

Skrzypnęły dwuskrzydłowe drzwi za wnęką. Jezu! Udało im się wedrzeć na oddział! Ruszyłem za nimi jak szalony. Nogą otworzyłem drzwi i wbiegłem na korytarz. Wtedy czyjaś noga podcięła mnie i momentalnie znalazłem się na podłodze. Poczułem silne uderzenie w plecy, potem kolejny cios spadł na moją głowę. Próbowałem jeszcze zerknąć w głąb korytarza, ale podeszwa buta należącego do napastnika rozpłaszczyła mi nos. Słyszałem tylko krzyk dziewczyny i dałbym uciąć sobie głowę, że to Magda wzywała pomocy.

To ten pisk mnie obudził. Wstałem z wersalki przerażony i spocony. Rozejrzałem się wzrokiem szaleńca po pogrążonej w mroku kawalerce. Zapaliłem lampkę nocną. Wszystko było na swoim miejscu. Dochodziła północ. Deszcz za oknem wciąż tłukł o szyby.

- To tylko sen - odetchnąłem z ulgą.

Zaśmiałem się. Usiadłem na krawędzi posłania i przez chwilę zbierałem myśli. Instynktownie spojrzałem na aparat telefoniczny. Jakaś niezrozumiała siła kazała mi sięgnąć po słuchawkę. Intuicja często podpowiadała mi, co powinienem zrobić. Sen snem, ale jeśli „oni" naprawdę czyhają na życie Magdy?

Dzwonić? Nie dzwonić?" - zastanawiałem się gorączkowo.

Telefon do szpitala o północy nie był dobrym pomysłem z punktu widzenia tamtejszych pracowników, ale cóż traciłem? Najwyżej na mnie nakrzyczą. Po chwili namysłu wybrałem odpowiedni numer. Czekałem minutę, może nieco dłużej.

- Halo! - w słuchawce zabrzmiał znajomy głos siostry przełożonej. Była czymś mocno
zdenerwowana. - Oddział intensywnej terapii...

- Mówi Paweł Daniec.
-Kto?!

- Daniec. Przepraszam, że tak późno dzwonię, ale niepokoję się o zdrowie... Magdy
Kamińskiej. Kto wie, może nawet o jej życie! Może to się pani wyda dziwne, ale mam złe
przeczucia...

- Proszę poczekać. Ktoś chce z panem mówić.

Po chwili rozmawiałem już z podkomisarz Sobczak.

19

- Dobre pytanie - parsknęła. - Podobno kręcił się pan w pobliżu szpitala. I napadł na
strażnika...

-Tak.

- To dobrze. Zaraz po pana przyjdziemy. Słyszy pan? Zabierzemy pana do Pałacu
Mostowskich.

Dopiero wtedy przebudziłem się naprawdę - spocony, przerażony, ale jednocześnie z uczuciem wielkiej ulgi, że był to tylko sen. Za oknem ucichł wiatr, deszcz zaledwie siąpił. Budził się kolejny paskudny dzionek. Lecz ja byłem szczęśliwy. Z tego przebudzenia.

Zegarek wskazywał szóstą. I tak jak we śnie mój wzrok natknął się na telefon. Troska o los Magdy wciąż nie chciała ulecieć z mojej głowy. Znowu powróciło, tym razem na jawie, przeczucie, że ktoś dybie na jej życie.

Dzwonić? Nie dzwonić?" - zastanawiałem się. Wykręcając numer, czułem jak mocno bije mi serce. Chciałem mieć to z głowy i uwolnić się od dręczącej obsesji.

Odebrała pielęgniarka, więc natychmiast zapytałem o Magdę.

- Śpi - poinformowano mnie. - Właśnie przed chwilą zmieniłam jej kroplówkę.

20

ROZDZIAŁ TRZECI

O ZNACZENIU NOCNEGO KOSZMARU • NAD BRZEGIEM WISŁY • ZNAJDUJĘ

ODCISK BUTA • JESTEM OBSERWOWANY, CZYLI PLANUJĘ PODSTĘP • W

CHASZCZACH • DZIEŃ DOBRY, PANI KOMISARZ • ROZMOWA PRZY KAWIE • KTO

CHCIAŁ ZABIĆ MAGDĘ? • MAREK I SABINA ŚLEDZĄ INTERNETOWE AUKCJE •

KIM JEST „MISTYK"? • ZŁAPIĘ CIĘ! • DIALOG ZE SPRZEDAWCĄ MAPY • O

SYMBOLICE „WĘŻA" • DOBIJAM TARGU • NOCNY WYJAZD

Z samego rana skierowałem wehikuł na północ Warszawy. Nie padało. Jadąc lewym brzegiem Wisły, rozmyślałem o znaczeniu mojego snu. Czy rzeczywiście istniało zagrożenie dla zdrowia lub nawet życia Magdy? Założyłem optymistycznie, że ludzie, którzy naszpikowali ją narkotykami i doprowadzili do stanu wycieńczenia, nic nie wiedzą ojej pobycie w szpitalu. Lecz jeśli śledzili pilnie nekrologi w prasie, mogli już się zorientować, że - skoro nigdzie nie pojawiła się wzmianka ojej pogrzebie - dziewczyna wciąż żyje. Jak widzicie, moje myśli tego ranka szybowały makabrycznym torem. Zakładałem istnienie kogoś, kto jeszcze nie tak dawno manipulował osobą Magdy i był przy tym zdolny do najgorszych rzeczy. Paradoksalnie ów nocny koszmar spowodował, że spojrzałem na sprawę bardziej realistycznie; uzmysłowił mi on bowiem, iż mieliśmy do czynienia z kryminałem. I zagadką, którą pragnąłem rozwikłać.

Po drugiej stronie Wisły, pomimo porannej mgły, wyraźnie wyróżniały się charakterystyczne kominy Żerania. Szybko minąłem Bielany i pomknąłem do sąsiednich Młocin. Zaraz za ostatnimi zabudowaniami, po prawej stronie ulicy, wyrosła ściana lasu, zasłaniająca swoim zielono-szarym kołnierzem widok na rzekę. Zaczął się Park Młociński, więc zgodnie z informacją uzyskaną od podkomisarz Sobczak, na jego skraju skręciłem w prawo ku Wiśle. Ulicą Papirusową dostałem się do jej rozlewiska, ślepej odnogi - tworzącej coś w rodzaju wąskiego stawu, odgrodzonego od rzeki pasem drzew i krzewów. Miejsce dobre zarówno na wypoczynek, jak i na załatwienie porachunków.

Zatrzymałem pojazd na końcu uliczki i dalej poszedłem spacerkiem ku rozlewisku. Czy miejsce porzucenia nieprzytomnej nastolatki wybrano przypadkowo? Dlaczego Młociny? Czyżby ludzie, z którymi dziewczyna się zadawała „urzędowali" gdzieś w pobliżu? Ta stara dzielnica sąsiadowała od południa z Bielanami, od północy zaś z Łomiankami. Spenetrowanie tego obszaru było skazane na niepowodzenie. Zresztą niby jak miałbym ich szukać?

Połaziłem trochę po chaszczach i zlokalizowałem miejsce porzucenia Magdy - wśród rzadkiej trzciny na brzegu owej wiślanej odnogi, obok rozłożystej olszyny. Rozpoznałem je ze zdjęć, udostępnionych mi łaskawie przez panią podkomisarz w Komendzie Stołecznej. Miejsce idealne na samotny spacer. Można było tutaj łatwo dojechać i bez problemów porzucić ciało. Spokojna woda odnogi milczała, jakby zaprzeczała tragedii, jaka tu się rozegrała.

Połaziłem trochę wzdłuż pasa trzcin, potem rozejrzałem się w pobliżu Wisły. Penetrowałem zarośla, wzrokiem przeczesywałem trawę, pragnąc znaleźć najmniejszy ślad obecności sprawców obecnego położenia Magdy. Wróciłem nad odnogę i dopisało mi szczęście - w pobliżu miejsca porzucenia dziewczyny znalazłem kilka takich samych odcisków buta. Skośnie biegnące rowki podeszwy. Numer obuwia oceniłem na męską ósemkę, ewentualnie dziewiątkę. Jakimś cudem owe ślady zachowały się. Były wyraźnie wyżłobione w słabo zadarnionej glebie, w cieniu olszyny. Pierwszy, głęboki ślad obcasa tkwił w opadającym łagodnie ku wodzie zboczu. Osobnik kierował się ku odnodze, zapierając się mocno nogami, żeby nie wpaść do wody. Dwa kolejne odciski były wyraźniejsze i wskazywały przeciwny kierunek ruchu.

21

Wrócił na brzeg" - dedukowałem. Kilka metrów dalej obok krzaków, znalazłem jeszcze jeden, identyczny ślad podeszwy. „E, marny trop" - myślałem dalej. „To mógł być każdy. Z pewnością wiele ludzi tu przychodzi."

Wyraźny acz cichy szelest za moimi plecami przerwał oględziny miejsca przestępstwa. Znieruchomiałem na chwilę, lecz zaraz powróciłem do badania terenu, nie dając po sobie poznać, że zauważyłem obecność intruza. Zza łagodnego wzniesienia porośniętego krzewami ktoś mnie obserwował. Kątem oka widziałem zarys postaci chowającej się za gęstym głogiem. Jedno było pewne - to nie był żaden dzieciak. Miałem do czynienia z osobą dorosłą. W pierwszej bowiem chwili pomyślałem o Marku. Nie tak dawno chłopak mnie śledził, więc i tym razem mógłby to być on. Tylko że pora na zabawę w detektywa była zbyt wczesna, za niecałą godzinę zaczynała się pierwsza lekcja, no i - co najbardziej istotne - nie zauważyłem jadącego za mną do Młocin żadnego motoru. Wreszcie wierzyłem, że nie mieliśmy z Markiem i Sabiną żadnych tajemnic przed sobą. Wyjaśniliśmy sobie to i owo, ustaliliśmy reguły gry, wydawało mi się, że zdobyłem ich zaufanie, a nawet posłuch. Wszystko między nami grało. Kto zatem -jeśli nie te dzieciaki - śledził mnie o tak wczesnej porze nad brzegiem Wisły?

Naszły mnie obawy, że jestem śledzony przez oprawców Magdy. Wiedzieli o mnie? Jakim cudem?

Postanowiłem zastawić na tajemniczego obserwatora pułapkę w celu zdemaskowania go. Pokręciłem się zatem nad brzegiem i w końcu odbiłem w bok w stronę młocińskiego parku. Z każdym stawianym przeze mnie krokiem brzeg wiślanej odnogi stawał się bardziej niedostępny, porastała go coraz gęstsza roślinność, a rozmokła gleba zapadała się łatwiej pod ciężarem mojego ciała, jakby ulepiono ją z miękkiej gliny. I kiedy pojawiły się krzaki, teren stał się niedostępny. Jednocześnie uzyskałem przewagę nad obserwującym mnie osobnikiem, chroniły mnie bowiem przed jego wzrokiem chaszcze. Byłem niewidoczny.

Szybko przykucnąłem za jakimś krzakiem i w napięciu wypatrywałem nadejścia nieznajomego. Liczyłem w duchu, że zniecierpliwiony opuści kryjówkę i ruszy w ślad za mną. Lecz przez kwadrans nic się nie wydarzyło.

Minęło dwadzieścia minut, a obserwator się nie zjawiał. „Boi się, że idąc za mną, natknie się na mnie" - rozważałem zaniepokojony. „Albo czeka cały czas za krzakiem głogu. A może już dawno odjechał?"

Nie wróciłem tą samą drogą. Wybrałem szlak przez niedostępne chaszcze, oddalając się od Wisły. Chciałem zajść obserwatora od tyłu, co znaczyło pokonać trudny i podmokły teren. Zatoczyłem spory łuk, brudząc sobie nie tylko ubranie, ale i buty. Jak na złość zaczęło padać. Deszcz miał jednak tę zaletę, że zagłuszał odgłosy towarzyszące mojej wędrówce przez niedostępny teren.

I wreszcie ujrzałem schowany w krzakach samochód. Ford focus na prywatnych numerach rejestracyjnych. Za kierownicą siedziała kobieta, nieświadoma obecności za plecami tego, kogo jeszcze nie tak dawno śledziła. Zniecierpliwiona moim zniknięciem, postanowiła schronić się w samochodzie i z ukrycia obserwować drogę prowadzącą na brzeg Wisły. Na jej miejscu uczyniłbym chyba podobnie.

Bezszelestnie podkradłem się do forda i zapukałem w boczną szybę od strony pasażera. Kobieta drgnęła, wręcz podskoczyła na siedzeniu, i o mało nie uderzyła głową w dach.

Wbiła we mnie swoje przerażone oczy.

- Dzień dobry, pani komisarz - pozdrowiłem ją filuternie.

Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy i wreszcie ona szybko się opanowała. Wyskoczyła z forda. Kiedy podawaliśmy sobie ręce, była już sobą - kobietą zasadniczą, nieco chłodną i lubiącą

22

przejawiać w kontaktach z bliźnimi inicjatywę. Była świeżym narybkiem policji, nowym gatunkiem oficera śledczego, wszechstronnie przygotowaną do służby policjantką, młodym i wysportowanym detektywem. I co tu ukrywać - kobietą atrakcyjną, choć daleko jej było do klasycznej piękności. Emanowała z niej zdrowa energia. Oczy zdradzały inteligencję, odwagę i resztki młodzieńczej zapalczywości. Ubierała się po męsku. Miała też wspaniałe, lśniące włosy koloru ciemno-blond, które często spinała z tyłu głowy w koński ogon. I ten śliczny dołeczek na brodzie! „Kobieta w męskim stroju" - pomyślałem ze smutkiem. „Uprawiająca męski, brutalny zawód. Ciekawe, dlaczego wybrała karierę policyjnego detektywa?"

- No, dobrze - westchnęła ciężko. - Postanowiłam sprawdzić, jak bardzo się pan zaangażował
w sprawę i dlatego pojechałam za panem aż tutaj. Bo wczoraj w komendzie za dużo panu
powiedziałam i...

- Niech zostanie tak jak jest - odpowiedziała po głębokim namyśle. - To ułatwi nam pracę i
pozwoli uniknąć nieporozumień.

Nie wyjaśniła o jakie „nieporozumienia" jej chodzi.

Zanim opuściliśmy brzeg Wisły, zaszliśmy jeszcze bliżej wody, gdzie podzieliłem się z panią podkomisarz moimi spostrzeżeniami dokonanymi pod olszyną. Po kwadransie siedzieliśmy już w ciepłym i czystym wnętrzu stacji benzynowej, w części wydzielonej na bufet. Podawana tam kawa była pyszna i co najważniejsze gorąca.

23

- Dlaczego zakładamy, że był to mężczyzna?

- Czy mam podać panu statystyki? Najwięcej przestępstw dokonują właśnie mężczyźni.
Chyba się pan nie obrazi?

- Nie obrażam się na fakty. Tylko że jeszcze ich nie poznaliśmy. Faktów. Tych konkretnych
faktów dotyczących sprawy Magdy Kamiński ej.

Uśmiechnęła się tylko pod nosem.

Nasza rozmowa nie wniosła do sprawy niczego odkrywczego, więc na koniec opowiedziałem jej o wizycie w antykwariacie.

Po jakimś czasie rozstaliśmy się. Ona pojechała na miejsce nowego przestępstwa (prowadziła kilka spraw jednocześnie), ja zaś musiałem w końcu odwiedzić swoje biuro.

Nie dane mi było wejść z ulicy do znajomego gmachu, przed bramą prowadzącą na dziedziniec ministerstwa czekała bowiem na mnie dwójka licealistów. Marek i Sabina. Nieco dalej na parkingu zauważyłem parkujące suzuki. Chłopak wydawał się czymś żywo poruszony.

Chłopak skinął na dziewczynę i ta wyjęła z kieszonki płaszczyka kartkę papieru. Wręczyła mi ją, a chłopak mówił dalej:

- Zacząłem przeszukiwać aukcje internetowe w poszukiwaniu zabytkowego kordzika i mapy

24

miedziorytowej.

Rzeczywiście, kartka, którą trzymałem w ręce była wydrukiem strony internetowej popularnego sklepu aukcyjnego. Za jego pośrednictwem można tam było kupić wszystko -poczynając od pudełka zapałek, a skończywszy na okazałej willi. Także handel dziełami sztuki cieszył się w „sieci" dużą popularnością i czasami sam korzystałem z zasobów internetowych w celu zdobycia informacji o niektórych cennych przedmiotach.

- Niech pan sobie wyobrazi, że mapa, którą Magda wyniosła z domu pojawiła się wczoraj na
aukcji! - podekscytowany Marek prawie krzyczał. - Pan zobaczy!

Wlepiłem wzrok w wydruk.

Przedmiot aukcji: siedemnastowieczna mapa miedziorytowa autorstwa Mikołaja Sansona. Tytuł: „ Germano-Sarmatia " (obejmuje obszar ówczesnej Rzeczypospolitej). Rozmiar arkusza: 62 x 49,

złożenie atlasowe, stan bdb.

Nie wierzyłem własnym oczom. Toż to była mapa należąca do rodziny Kamińskich! Mieliśmy kolejny trop! Dlaczego w domu nie przyszło mi do głowy sprawdzenie tego w Internecie? Marek wykazał się wielką inicjatywą i skutecznością. Z pewnością posiadał tak zwaną żyłkę detektywistyczną. Zawstydził mnie i popchnął śledztwo do przodu. A tylko to się liczyło, żeby ustalić tożsamość oprawców Magdy i złapać ich.

Marek wyczuł, że zrobił na mnie wielkie wrażenie i dalej wyjaśniał:

Podałem im numer domowego telefonu. Zapisali. Byli zawiedzeni, że nasza rozmowa dobiegła końca i muszą zmykać do „budy". Kiedy wsiedli na motor i ruszyli, zaparkowałem wehikuł na dziedzińcu ministerstwa i udałem się prosto do naszego departamentu.

Na szczęście pan Tomasz wyjechał do Łodzi na uroczyste otwarcie nowej wystawy w tamtejszym Muzeum Sztuki. Niecałą godzinę zajęły mi obowiązki służbowe, część pracy zwaliłem na niezawodną w takich sytuacjach Monikę i zasiadłem przed komputerem, mając obok siebie wydruk oferty sprzedaży mapy miedziorytowej.

Połączyłem się z serwerem portalu aukcyjnego i szybko odszukałem interesującą mnie ofertę.

DANE:

Cena: 1500,00 zł (Kup Teraz!) Do końca: 20 godz. Sprzedający: mistyk (78254291) Zadaj pytanie Sprzedającemu

25

Pokaż inne przedmioty Sprzedającego

Lokalizacja: Warszawa

Koszt przesyłki pokrywa: Kupujący

Formy płatności: Wpłata na konto bankowe (płatność z góry) Wysyłka pocztą.

Z tych lakonicznych danych wynikało, że Mistyk działał w Warszawie, co mnie, oczywiście, specjalnie nie dziwiło, skoro jeszcze nie tak dawno odwiedził antykwariat w Górze Kalwarii. Z pewnością się spieszył - o czym świadczył krótki termin aukcji - i nie znał się na dziełach sztuki -co z kolei sugerowała niska cena przedmiotu. Tysiąc pięćset złotych za mapę wartą minimum dwa tysiące dolarów!

- Potrzebujesz pieniędzy, kolego - mówiłem do siebie. - To dobrze. Bardzo dobrze. To twoja
słabość, a mój atut.

Sięgnąłem po telefon i wykręciłem numer podkomisarz Sobczak. Miałem pecha - znajoma policjantka „węszyła" w terenie.

Zawiedziony odłożyłem słuchawkę i przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w ekran monitora z danymi dotyczącymi transakcji o numerze „78254291", próbując wyobrazić sobie osobę sprzedającego, owego elektronicznego Mistyka. Oczami wyobraźni rysowałem go siedzącego za komputerem w obuwiu o numerze osiem i pół z charakterystycznymi skośnymi rowkami na podeszwach. Widziałem go jako złego człowieka, narkomana o sadystycznych skłonnościach, tchórza i drobnego oszusta. Na przedramieniu prawej ręki miał on tatuaż węża.

- Złapię cię - szeptałem do siebie. - Złapię. Dotrzymam słowa danego rodzicom Magdy.

W pewnym momencie wpadł mi do głowy pewien szalony acz bardzo możliwy do zrealizowania pomysł. Mistyk proponował kupującemu wpłatę należności za przedmiot aukcji na konto bankowe, mapę zaś miał dostarczyć drogą pocztową. „A gdybym tak chciał kupić od niego mapę miedziorytową za ponad 1500 złotych, lecz zażądam odbioru osobistego?" - pomyślałem poruszony perspektywą spotkania z Mistykiem.

Po chwili kliknąłem w link „Zadaj pytanie Sprzedającemu" i zredagowałem krótką wiadomość do niego.

Jestem zainteresowany kupnem mapy M. Sansona - siedemnastowiecznego francuskiego geografa i królewskiego kartografa. Jestem gotów zapłacić za nią nawet 2 tys. zł, pod warunkiem, że obejrzą ją dokładnie przed transakcją. Nie kupuję w ciemno. Proponuję spotkanie. PeDe

I żeby bardziej uwiarygodnić siebie jako osobę autentycznie zainteresowaną kupnem mapy, dopisałem w Post Scriptum:

Poszukuję też oryginalnego dzieła Sansona „ Galilee antiąuae descriptio geographica" z 1627 roku. Kupię za każdą cenę.

Meila wysłałem z prywatnej skrzynki pocztowej założonej na popularnym portalu internetowym. Czekałem dwie godziny na odpowiedź, ale się nie doczekałem. Zadzwonił jednak telefon.

- Dzwonił pan do mnie? - usłyszałem w słuchawce głos podkomisarz Sobczak.
Nie wiedzieć czemu brzmienie jej głosu ucieszyło mnie.

26

- W internetowym sklepie aukcyjnym pojawiła się oferta sprzedaży mapy Sansona, tej
należącej do państwa Kamiński eh - wyjaśniłem grzecznie. - Sprzedający posługuje się
pseudonimem „Mistyk". Niestety, nie ujawnia swoich danych osobowych. Pomyślałem, że pani
mogłaby sprawdzić tego Mistyka: kim jest i gdzie mieszka.

- Dobrze, ale nie dzisiaj - odpowiedziała znużonym głosem. - Naprawdę padam ze zmęczenia.
Ale ma pan rację. To może być ważny trop. Niech pan poda numer tej transakcji.

Zrobiłem to o co mnie prosiła.

I odłożyła słuchawkę. Z tego wszystkiego zapomniałem powiedzieć jej o moim meilu do Mistyka, w którym podstępnie podałem się za osobę zainteresowaną kupnem mapy miedziorytowej. Tylko że sprzedający nie odpowiadał. Oczekując na wiadomość od Mistyka, zajrzałem do książek traktujących o symbolach; szczególnie zainteresowała mnie symbolika węża.

Wąż (po łacinie: serpens) jako symbol kojarzył się przede wszystkim z szatanem i grzechem. Jak wiemy w tradycji judeo-chrześcijańskiej, szatan w postaci węża skusił Ewę, by zjadła owoc zakazany. O tym wiedziało każde dziecko. Później stał się on także symbolem pogaństwa i herezji. Jednakże ten sam wąż posiadał szereg innych odniesień. I tak w Księdze Rodzaju znajdziemy następujący ustęp: „Wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył" (Rdz 3,1). W Księdze Wyjścia zaś znajduje się przypowieść o lasce brata Mojżesza, Aarona, zamieniającej się w węża (Wj 7,9-12). Z kolei w Ewangelii świętego Mateusza Jezus zwraca się do apostołów: „Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie!" (Mt 10,16). Tak więc wąż kojarzony jest tutaj z roztropnością. Wąż ma także konotacje z Pięcioksięgu. Był symbolem rozłamu. Nieraz wąż połykający własny ogon (częsty motyw rzeźbiarski) symbolizował wieczność - trwanie bez początku i końca. W średniowieczu wielu chrześcijańskich alchemików i gnostyków posługiwało się symbolem tak zwanego „Węża Uroborosa". Połykanie przez niego własnego ogona odnosiło się często do przemian materialnych, jak stapianie, rozpuszczanie, syntezy chemiczne. Wąż miedziany -sporządzony na pustyni przez Mojżesza - symbolizował z kolei Miłosierdzie Boże wobec Żydów (Lb 21,4-9), a święty Jan Ewangelista widział w nim przede wszystkim symbol Jezusa - Zbawiciela (J3,14).

Filon z Byblos napisał: „Taautus przypisywał smokom i wężom swego rodzaju boską naturę i

27

tę jego opinię potwierdzają później Fenicjanie i Egipcjanie". Mamy wreszcie nordyckiego Midgardsorma - „Węża Midgardu". Był to wężowy potwór żyjący w morzu otaczającym ziemię (przeciwnik boga Thora). Aztekowie zaś kojarzyli smoka i węża z obłokami. Ich bóg łowów, uosobienie Drogi Mlecznej, nosił imiona Mixcóatl („Wąż Chmur") i Iztacmixcóatl („Biały Wąż Chmur").

Wymienienie wszystkich znaczeń i odniesień, jakie przez wieki w różnych cywilizacjach symbolizował wizerunek węża było zatem wyzwaniem gigantycznym nawet dla wytrawnego badacza. Zrezygnowałem z dalszego studiowania tego zagadnienia. W ten sposób niczego nie mogłem odkryć, waż na przedramieniu sprzedającego mapę mógł bowiem symbolizować wszystko lub nic. Wątpiłem w subtelność jego wiedzy - mimo że tytułował się dostojnie Mistykiem - i stawiałem raczej na przypadkowy wybór. „Pewnie facet miał do wyboru wykonanie tatuażu przedstawiającego węża - myślałem sobie - więc wybrał taki, a nie inny rysunek, bo być może był on bardziej atrakcyjny od gołej panienki".

Wyszedłem z departamentu w kiepskiej formie i pojechałem prosto do domu. Znowu zaczął padać deszcz, co wpędziło mnie w jeszcze gorszy nastrój. Mokra i wietrzna jesień nigdy dobrze nie wpływała na stan moich nerwów. W kawalarce wziąłem gorący prysznic, przekąsiłem wczorajszy obiad (zupa ogórkowa na żeberkach) i gdzieś po dziewiętnastej, kiedy za oknem rozszalała się gniewna noc październikowa, otworzyłem komputer.

Jakież było moje zdziwienie, gdy w skrzynce pocztowej znalazłem wiadomość od Mistyka.

Cena na aukcji wzrosła. Moja aktualna propozycja: 2,5 tys. zł! Płatne gotówką, do ręki. Miejsce i czas spotkania ustalę osobiście.

Tylko tyle i aż tyle! Udało mi się nawiązać kontakt z tajemniczym osobnikiem, oprawcą Magdy i złodziejem w jednej osobie. Zajrzałem szybko do internetowego sklepu aukcyjnego i stwierdziłem, że cena mapy Sansona, rzeczywiście, skoczyła do dwóch tysięcy stu złotych. Byłem dziwnie przekonany, że cenę przedmiotu podbił sam Mistyk, co jednak dobrze wróżyło naszej „współpracy" i moim planom przechytrzenia go. Wydawało się, że facet połknął haczyk.

Szybko odpisałem:

Proponuję: 2,3 tys. zł. Moja ostateczna oferta. PeDe

Ryzykowałem wiele, ale tak właśnie postąpiłby na moim miejscu każdy prawdziwy kupiec. Targowanie się ze sprzedającym należało do rytuału handlowego.

Moja strategia okazała się skuteczna, bo oto po kilku minutach otrzymałem kolejną wiadomość od Mistyka.

Zgadzam się na 2,3 tys. zł. Jeśli jesteś naprawdę zainteresowany, to przerywam aukcję i dobijemy targu napriva. Proszę mi szybko odpisać.

Natychmiast poinformowałem go, że, owszem, jestem w stanie zapłacić gotówką dwa tysiące trzysta złotych, przedtem jednak muszę koniecznie obejrzeć mapę miedziorytową i oczekuję jak najszybszego spotkania. Z kolei Mistyk kazał mi przygotować pieniądze i czekać na wiadomość, w której wskaże miejsce naszego spotkania.

Zatarłem z zadowolenia ręce i poszedłem do kuchni zaparzyć świeżą herbatę. Podniósł się poziom adrenaliny w mojej krwi, czułem, że odwaliłem kawał dobrej roboty i ukazała się - niczym

28

światełko w ciemnym tunelu - szansa na dorwanie łobuza.

Tylko jak zdobędę ponad dwa tysiące złotych?" - zacząłem się martwić. „W domu mam zaledwie czterysta złotych".

Inna sprawa, że wcale nie zamierzałem nabyć cennej mapy, pieniądze zaś były mi jedynie potrzebne jako „bilet wstępu" na spotkanie z Mistykiem. W tej grze nie chodziło bowiem o mapę, a osobę sprzedającego. To jego chciałem dorwać.

Odezwał się po niespełna dwóch minutach.

Spotkajmy się na Dworcu Centralnym. Za 45 minut. Przy kasie numer jeden w holu głównym. Znak rozpoznawczy gazeta trzymana w lewej ręce. Proszę mi podać numer swojej komórki na wszelki wypadek.

Nie było czasu na myślenie, więc podałem mu numer telefonu komórkowego. Jeszcze przed wyjściem próbowałem namierzyć przez Komendę Stołeczną podkomisarz Sobczak, ale nie udało mi się uzyskać jej prywatnego telefonu. Poinformowałem dyżurnego funkcjonariusza, że niejaki Mistyk czeka na mnie na Dworcu Centralnym, a sprawa dotyczy Magdy Kamińskiej. Obiecano skontaktować się jakoś z podkomisarz, tylko że nie było już na nic czasu. Musiałem działać sam. Machnąłem na wszystko ręką. Zabrawszy swoje oszczędności i starą gazetę, wyszedłem z kawaleria.

Na Dworcu Centralnym byłem po dwudziestu minutach.

29

ROZDZIAŁ CZWARTY

CZY BLONDYN JEST MISTYKIEM? • STAĆ, POLICJA! • O KROK OD ŚMIERCI,

CZYLI FIASKO MISJI • UTRUDNIAM ŚLEDZTWO • ROZTROPNY I PRZEBIEGŁY

MISTYK • PORANNA ROZMOWA Z SZEFEM • O GLEBIE Z BUTÓW MAGDY • DO

SZPITALA! • TAJEMNICZE DWA SŁOWA • OGLĄDAM METALOWĄ ELKĘ •

KOLEJNA OFIARA, CZYLI SPOTKANIE W ZAKŁADZIE PSYCHIATRYCZNYM

Stanąłem obok kasy numer jeden i czekałem ze zniecierpliwieniem na Mistyka. Do wyznaczonej godziny zostało zaledwie kilkanaście, minut, więc bacznie przyglądałem się ludziom stojącym w kolejkach lub zajmujących wielki hol. Nikogo podejrzanego nie wypatrzyłem. Nikt też nie przyglądał mi się nachalnie.

Mistyk nie przychodził. Kilka minut po wyznaczonej godzinie zacząłem się denerwować. Jeśli wiedział kim jestem - bo mógł obserwować szpital, w którym leżała Magda lub dom jej rodziców - to wystawiając mu się teraz na widok, spłoszę go.

Czekałem niecierpliwie dalej. Dopiero po kwadransie zauważyłem kogoś idącego w moim kierunku. To musiał być on, bo przyglądał mi się uważnie i zerkał na gazetę - znak rozpoznawczy. Wygląd Mistyka nieco mnie rozczarował. Przede wszystkim nie pasował do wizerunku osobnika sprzedającego mapę w antykwariacie. Szczupły blondyn z krostami na twarzy miał nie więcej jak osiemnaście lat. Jego oczy wydały mi się normalne, chociaż w tej chwili zdradzały niepokój.

To nie jest gość z antykwariatu" - pomyślałem rozczarowany.

Nieznajomy podszedł bliżej kasy i obrzucił mnie nieufnym wzrokiem. Jeszcze raz popatrzył na gazetę, a potem spojrzał mi nieśmiało w oczy.

Bąknąwszy, odwrócił się do mnie plecami i ruszył w stronę ruchomych schodów prowadzących na perony.

Nie miałem innego wyjścia i poszedłem za nim grzecznie, rozglądając się dyskretnie na boki, czy aby w dworcowym tłumie nie kryje się osobnik o dziwnych oczach. Byłem pewny, że Mistyk przysłał swojego „giermka".

Z niższego poziomu dostaliśmy się na kolejne schody prowadzące na platformę peronu. Sunąc w dół, zadałem blondynowi pytanie:

- Skąd zdobyłeś mapę Sansona? Jestem kolekcjonerem starych map i...

- Później - odpowiedział tajemniczo i zamilkł.
Wzruszyłem ramionami.

Peronem doszliśmy na drugi koniec platformy.

- Pokaż pieniądze - rozkazał blondyn i zaczaj się nerwowo rozglądać wokoło.

30

Nagle wyrwał mi z ręki banknoty, a był przy tym szybki jak diabli. I kiedy dawał już drapaka, za nami rozległy się kroki biegnących ludzi. W naszą stronę biegło troje osobników. Dwóch mundurowych i jedna kobieta po cywilnemu. Podkomisarz Sobczak we własnej osobie! No, nie, tylko nie to!

- Stać, policja! - krzyczała w stronę uciekającego.

Dla lepszego efektu wyjęła z kabury pistolet. Młody chłopak nie wiedział co robić. Przez chwilę stał jak sparaliżowany, a strach wyrył na jego twarzy gigantyczne zdziwienie.

W tym samym momencie z ciemnej czeluści tunelu pokazało się światło. Nadjeżdżał pociąg. Blondyn zerknął na posapującą maszynę i rzucił się w kierunku torów, szukając ucieczki w mrocznym korytarzu, lecz tym razem to ja pokazałem, na co mnie stać. Dopadłem chłopaczynę tuż przy samej krawędzi peronu, tylko że w wyniku gwałtownej szamotaniny obaj straciliśmy równowagę. Nie puściłem go, więc razem spadliśmy z platformy prosto na tory. Upadliśmy z jękiem. I nagle oślepiły nas reflektory nadjeżdżającego pociągu. Dudniły o żelazne pręty koła potężnej maszyny, syczały alarmująco hamulce i zawyła przeraźliwie syrena. Od lokomotywy dzieliło nas już tylko piętnaście metrów, a pociąg z trudem wyhamowywał. Zdawało mi się, że sły­szę zbiorowy jęk przerażenia zgromadzonych na peronie ludzi. Czyjś głos wybijał się na pierwszy plan.

To krzyczała podkomisarz Sobczak.

- Uważaj! Puść go! Człowieku, ratuj się!

Dum-dum-dum. Maszyna zwalniała, lecz była coraz bliżej nas. Osiem... siedem... sześć metrów, a w tym czasie chłopak wyrywał się z moich objęć niczym szaleniec. Przypominał wyjętą z wody rybę. Krzyczeli policjanci.

Wtedy ścisnąłem mocniej blondyna i w stylu zapaśnika przeturlałem się z nim w bok. Uczyniłem to w ostatniej chwili, lokomotywa bowiem dosłownie otarła się o nasze ciała. Gorący podmuch jej wyziewów napluł nam w twarze, iskry tryskające spod metalowych kół obsypały nasze włosy - na szczęście byliśmy cali i zdrowi.

Cały czas trzymając blondyna za kołnierz, wstałem obok zwalniającego pociągu. Chłopak histeryzował, coś mamrotał pod nosem i cały się trząsł. Dodam, że ja również odczułem coś w rodzaju „pocałunku" kostuchy, od którego ścierpła mi skóra na plecach. Moja głupota nie znała granic, za wszelką bowiem cenę chciałem zatrzymać blondyna, ryzykując naszym życiem. Nie słyszałem, co działo się za pociągiem, bo wszystko skutecznie zagłuszało jego „sapanie".

Dopiero po chwili policjanci znaleźli się obok nas, przełażąc na drugą stronę torów przez drzwi stojącego wagonu. Oni także byli nielicho zdenerwowani moim wyczynem.

- Co pan najlepszego robi?! - wrzeszczała pani podkomisarz. - Zwariowałeś, człowieku?!
Jeden z mundurowych zajął się przerażonym chłopakiem.

- Możemy oskarżyć pana o próbę morderstwa - wyżywała się na mnie policjantka i
przyznajmy to uczciwie, że miała rację. - Nie cierpię prywatnych detektywów! Tych wszystkich
amatorów uważających się za takowych!

Mój wyczyn był niebezpieczny, ale nie uważałem się za amatora. Rozwiązałem w swojej karierze urzędnika ministerialnego wiele zagadek i wsadziłem za kratki wielu przestępców, ryzykując czasami życiem.

- Śledziła mnie pani? - zmieniłem głupio temat.

31

- Idziemy stąd! - syknęła na policjantów, ignorując moje pytanie. - Nie będziemy tu
rozmawiać.

Wkrótce znaleźliśmy się w ciepłym pokoju przesłuchań w Pałacu Mostowskich. Nie poczęstowano nas herbatą i nie potraktowano z godnością. Rozdzielono nas. Chłopakiem zajął się inny oficer, ja zaś miałem zaszczyt zasiąść przed biurkiem podkomisarz Sobczak.

Najpierw zapewniłem ją, że w swojej karierze detektywa zawsze współpracowałem z policją. Moja gadka nie zrobiła na niej większego wrażenia.


Wolno nabrałem w płuca powietrza. Próbowałem się uspokoić, bo młoda pani podkomisarz wyraźnie pragnęła dokopać mi, a tak się składa, że nie lubiłem w ten sposób rozmawiać z przedstawicielkami płci pięknej.

Popatrzyła mi przez chwilę w oczy i wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia.

- Nie wiem, dlaczego mam do pana tyle cierpliwości.
„Oho, lody powoli puszczają" - pomyślałem z satysfakcją.

A potem przez bite dwa kwadranse raz jeszcze dokładnie opowiedziałem jej o moim podstępie z kupnem mapy. W pewnym momencie policjantka wyszła z pokoju i wróciła dopiero po dziesięciu minutach. Jej twarz świadczyła, że posiada nowe - istotne - informacje w naszej sprawie.

- Blondyn z dworca twierdzi, że jakiś facet w wieku dwudziestu kilku lat przedstawił mu

32

ofertę - oświadczyła, siadając za biurkiem. Dopiero teraz zauważyłem jak bardzo była zmęczona. Poczułem coś w rodzaju współczucia. - Za sto złotych miał podejść do pana przy kasie numer jeden i zaprowadzić w umówione miejsce. Do podziemnego pasażu od Emilii Plater, na który można się dostać z peronu drugimi schodami ruchomymi. Tam gdzieś miał czekać Mistyk. Wychodzi na to, że blondas chciał pana trochę przegonić po dworcu. Istnieje więc szansa, że sprzedawca mapy nie widział pana.

- Jeśli kazał blondaskowi łazić po peronie, to pewnie nas obserwował - westchnąłem
niepocieszony. - Cwaniak z tego Mistyka. Jest ostrożny i podejrzliwy, roztropny niczym wąż. Tylko
jeśli to on odurzył Magdę narkotykami, czemu zapomniał o zostawieniu odcisków dziewczyny na
strzykawce? To mi nie pasuje do wizerunku przebiegłego drania.

- Ze stówą Mistyka i pańskimi czterema setkami miał całe pięćset złotych.
-1 pani mu wierzy?

- Tak, chłopak nie ma dobrej opinii, włóczy się po ulicach, zagląda do kieliszka, więc ten
portret obyczajowy pasuje do jego zachowania na dworcu. To drobny oszust, złodziejaszek, krętacz.
Właśnie ta negatywna opinia, jaką się szczyci, najbardziej mnie przekonuje.

Na koniec oświadczyła, że jej ludzie w terenie infiltrują środowiska narkomanów w stolicy, ale z powodu problemów personalnych i kłopotów finansowych resortu bezpieczeństwa śledztwo z pewnością się wydłuży.

Jednakże wracając na Ursynów, wcale nie czułem się bezpiecznie. Częściej patrzyłem we wsteczne lusterko niż na drogę przede mną. Intuicja podpowiadała mi, że przyszło nam stanąć do walki z niebezpiecznym człowiekiem i że ta potyczka będzie przyczyną wielu poważnych problemów.

Kiedy znalazłem się w kawalerce, natychmiast zajrzałem do poczty elektronicznej. Niestety,

33

moja skrzynka meilowa była pusta. Mistyk milczał, co mnie zaniepokoiło. Obecność policji na peronie całkowicie zdekonspirowała mnie w oczach Mistyka i tylko to mogło być przyczyną jego milczenia. Byłem spalony, bo nikt nie uwierzyłby w to, że funkcjonariusze znaleźli się na dworcu przypadkowo.

On nie ufa nikomu" - myślałem chwilę później z gorącym kubkiem herbaty w dłoni. „Wystawił mnie na próbę. Nie nabrał się na kupno mapy, bo to nie jest pierwszy lepszy kanciarz. Czy wie, kim jestem? I czy już wcześniej podejrzewał zasadzkę?"

Rankiem wstałem jak nowo narodzony - wypoczęty i rześki. Zamiast obowiązkowej kawy na „dzień dobry", natychmiast otworzyłem komputer. Tak jak się spodziewałem, nie znalazłem żadnej poczty. „Straciliśmy go" - pomyślałem o Mistyku. „Teraz łatwo go nie znajdziemy. No, chyba że Magda zacznie mówić".

Znalazłszy się po dziewiątej w biurze, natknąłem się w gabinecie na szefa.

- Dzień dobry, Pawle - patrzył na mnie badawczo zza swojego biurka. - Czy masz już czas
popracować dla departamentu?

W jego tonie nie było ironii. Pytał jak szef i zarazem przyjaciel.

I tak zeszło nam pół godziny na rozmowie, której tematem przewodnim była „sprawa Magdy K.", bo tak zdążyliśmy ochrzcić zadanie, którego się podjąłem. Pan Tomasz okazał godną podziwu wyrozumiałość dla mojego zaangażowania w tropieniu oprawców nastolatki. Dla świętego spokoju ustaliliśmy, że oficjalnie - w ramach obowiązków służbowych - będę zajmować się zaginionymi przedmiotami rodziny Kamińskich. W ten oto sposób szef pomógł mi pogodzić obowiązki służbowe z prywatną misją.

Po dziesiątej już z czystym sumieniem zadzwoniłem do podkomisarz Sobczak. Kiedy odebrała, zapytałem o Mistyka.

Nie odpowiedziała, biorąc to za przytyk wobec jej osoby.


34

Zaśmiała się, ale zaraz spoważniała i życząc mi udanego dnia, rozłączyła się.

Przez kolejny kwadrans przeglądałem bazę danych w poszukiwaniu najnowszych transakcji dzieł sztuki dokonanych w kraju i niczego nie znalazłem. Z nastroju zwątpienia wybiło mnie łaskotanie w kieszonce mojej dżinsowej koszuli. Telefon komórkowy wpadł w nieprzyjemną wibrację.

Pamiętałem o przyrzeczeniu danym podkomisarz Sobczak.

Otoczyliśmy łóżko Magdy. Oprócz mnie znajdowali się w izolatce jej rodzice i lekarz. Podkomisarz Sobczak została już poinformowana o tym istotnym dla sprawy wydarzeniu, lecz w tej chwili nie mogła zjawić się osobiście w szpitalu i wysłała kogoś w zastępstwie. Policjant nie dotarł jeszcze na miejsce.

Dziewczyna leżała na plecach ze wzrokiem utkwionym w sufit. Milczała. Jej twarz poszarzała i z przerażeniem stwierdziłem, że jej stan zdrowia nie polepszył się. Jej matka, pani Stenia, siedziała na krzesełku obok łóżka i troskliwie trzymała córkę za rękę.

35

- Dziękujemy panu.

W progu drzwi zatrzymałem się i odwróciłem.

I nie czekając na wizytę policjanta z Komendy Stołecznej, opuściłem szpital na Wołoskiej. Udałem się prosto do liceum Magdy na Żoliborzu. Wewnątrz budynku szkolnego usiadłem na ławce w korytarzu i oczekiwałem z rosnącym zniecierpliwieniem na przerwę. Doczekawszy się dzwonka, wstałem i zacząłem wypatrywać Marka i Sabiny w tłumie rozkrzyczanej młodzieży.

Zauważyli mnie pierwsi.

Udaliśmy się na schody prowadzące do szatni, gdzie panował mniejszy ruch i hałas.

- Tak, ale wypowiedziała zaledwie dwa słowa. Kilka razy powtórzyła imię „Elka" i
„Atlantyda".

-1 gdzie teraz się uczy? - poczułem, że jesteśmy na właściwym tropie. - W której szkole?!


- Czy ona, ta Metalowa Elka, przyjaźniła się może z Magdą? - uczepiłem się rękawa
chłopaka.

Ze schodów wyszliśmy na korytarz. Przerwa dobiegała końca. Młodzież była w ciągłym ruchu, jakby ktoś nakręcił w nich mechanizmy sprężynowe, usta nie zamykały się nikomu. Zauważyłem też, że w jednym momencie kilka osób jednocześnie słuchało i mówiło. Sabina znikła gdzieś z Markiem, ale już po chwili ciągnęli mnie na drugi koniec korytarza. Metalową Elkę rozpoznałem bez ich pomocy, a to z powodu kilku szczegółów jej fizjonomii. Dziewczyna miała

36

fioletowe włosy ostrzyżone na jeża i połyskującą perłę w policzku. Ubiór podkreślał ekstrawagancki, nieco buntowniczy stosunek do świata - wytarta skórzana kurtka i ciemna mini­spódniczka. Najbardziej zapadł mi w pamięć wulgarny wyraz twarzy Metalowej Elki. Odniosłem wrażenie, że pozuje ona na znaną piosenkarkę rockową, której image opierał się na mało wyszukanym sposobie nieustannego prowokowania otoczenia za pomocą niewybrednych gestów z użyciem języka i kilku palców rąk.

Zaterkotał szkolny dzwonek i korytarz zrobił się pusty. Koniec oglądania!

- Zadzwonimy do pana po szkole! - obiecał Marek i zniknął za drzwiami klasy.
Opuściłem szkołę i wsiadłem do wehikułu. Nie od razu odjechałem. Zastanawiałem się, czy

możliwie było, że Magda kumplowała się jednak z Metalową Elką i nikt ze szkoły o tym nie wiedział? Może spotykały się gdzieś na mieście? Uderzyło mnie to, że obie były fankami muzyki metalowej. Nawet podobnie się ubierały. „To słaby trop, bardzo słabiutki" - myślałem. „Zresztą w stolicy mieszkało dużo dziewczyn o tym imieniu. Magda mogła poznać jakąś inną Elkę, w jej nowym środowisku. Poza tym córka Kamińskich zniknęła pół roku temu, a Metalowa Elka cały czas chodzi do szkoły. Chyba to nie ona".

Odjechałem z Żoliborza w kierunku centrum. Na wysokości Błękitnego Wieżowca odezwała się moja komórka.


37

ROZDZIAŁ PIĄTY

TWORKI POD PRUSZKOWEM • DOWIADUJĘ SIĘ O ŚMIERCI PIOTRA L. •

SPOTKANIE Z MILCZĄCĄ KAMILĄ • „ATLANTYDA": MAGICZNE SŁOWO •

POLICJANTKA PŁACZE • W MIESZKANIU KAMIŃSKICH • JAK ZŁAMAĆ HASŁO W

KOMPUTERZE MAGDY? • HEAVY METALOWY ZESPÓŁ • ELEKTRONICZA

KORESPONDENCJA Z MISTYKIEM • NA TROPIE SEKTY • W KAWIARNI, CZYLI

MAM PODEJRZANEGO • IDĘ ZA FACETEM Z KITKĄ • PUŁAPKA I BÓJKA NA

ULICY • MÓJ OBROŃCA RYSZARD, CZYLI WENDETA

Wojewódzki Samodzielny Psychiatryczny Zespół Publicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej - to pełna nazwa znanego zakładu dla psychicznie chorych w Tworkach (dzielnicy Pruszkowa). Ogromny, w większości zadrzewiony teren, otacza od wschodu rzeka Utrata. Za torami kolejki WKD - biegnącymi od południa - znajduje się brama główna. Tam właśnie, obok wjazdu, zauważyłem parkującego forda. Kiedy podjechałem bliżej, policjantka dała mi ręką znak, abym jechał za nią.

Po chwili przez uchyloną szybę mówiła coś do strażnika i ten wpuścił nas na teren zakładu. Zaparkowaliśmy na parkingu tuż za bramą i podkomisarz Sobczak szybko wyskoczyła ze swojego wozu.

- Zaraz wracam - rzuciła w moją stronę.

Zniknęła w zabytkowym budynku administracji, usytuowanym po drugiej stronie alejki. Po uzyskaniu zgody na wizytę u pacjentki, ruszyliśmy przez ładny lasek, ku położonym za parkiem budynkom. Idąc przez ten bogato zadrzewiony i zakrzewiony teren, nie odczuwałem ciężaru związanego z tym szczególnym miejscem, a przygasła zieleń koiła nasze nerwy.


- Oficjalny komunikat głosi, że Piotr L. zmarł w wyniku przedawkowania narkotyku.
Jednakże mnie bardziej interesują dane z wywiadu środowiskowego i wizji lokalnej. Otóż zmarły
chłopak idealnie wpisuje się w serię zaginięć. Ciało porzucono w odludnym miejscu. Mamy
wysokie stężenie narkotyku we krwi i bliznę na przedramieniu po usunięciu tatuażu. Wszystkie
ofiary nawiały z domu, a w miesiącach poprzedzających ucieczkę zachowywały się dziwnie.

Nie wytrzymałem i znowu się zatrzymałem.

- Też o tym myślałam. Tylko że w przeciwieństwie do pana nie lubię wyciągać zbyt
pochopnie wniosków.

Pochopnie? Wnioski nasuwają się same. I przestańmy mówić do siebie „pan - pani".

38

Denerwuje mnie to. Jesteśmy rówieśnikami.

Poirytowana machnęła na mnie ręką. Zresztą nie był to odpowiedni czas na przekomarzanie się. Poprzez ścianę rzedniejących drzew ukazały się pierwsze zabudowania oddziałów psychiatrycznych, okolone przez potężne buki i dęby. W szarej jesiennej scenerii budynki te prezentowały się dość ponuro, to jednak cisza tu panująca uspokajała najbardziej nerwowego osobnika.

Kamila przebywała w dwupoziomowym oddziale dla przewlekle chorych. Znaleźliśmy ją w dużej świetlicy z telewizorem. Drobnej budowy nastolatka o wypłowiałych włosach i ze wzrokiem utkwionym w ścianę siedziała samotnie przy małym stoliczku. Znałem dobrze ten sposób patrzenia. Niebieskie oczy pacjentki były wyprane z emocji, bo i strach zdążył z nich ulecieć, ustępując miejsca chłodnej jak pocałunek śmierci obojętności. Na odsłoniętym częściowo przedramieniu dziewczyny zauważyłem bliznę, powstałą - jak sądziliśmy - po zabiegu usunięcia tatuażu.

Staliśmy w trójkę w drzwiach prowadzących do świetlicy - policjantka, czterdziestokilkuletnia pani psychiatra o surowym wyrazie twarzy i ja.

- Nie wiem - lekarka rozłożyła bezradnie ręce. - Może była świadkiem okrutnego
morderstwa? Torturowano ją psychicznie? A może kazano uczestniczyć w jakimś makabrycznym
przedstawieniu? Wiemy, że nie została zgwałcona, choć nie jest dziewicą. Naprawdę nie mam
pojęcia. Trauma musiała być na tyle silna, że zablokowała jej układ nerwowy...

Opisaliśmy stan zdrowia Magdy Kamińskiej i pani psychiatra zgodziła się, że w obu przypadkach mamy do czynienia z tym samym, nietypowym objawem „zaburzeń stresowych pourazowych". Obiecała zainteresować się pacjentką ze szpitala na Wołoskiej i informować nas o zdrowiu Kamili.

Podkomisarz Sobczak zerknęła na mnie zdziwiona.

- Magda Kamińska gwałtownie zareagowała na wzmiankę o wężu - mówiłem. -1 ma to chyba
związek z tatuażem, który u obu pacjentek znajdował się w miejscu blizn na przedramieniu. To nie

39

przypadek. Prawdopodobnie tatuaż przedstawiał wizerunek węża...


Przez chwilę pani psychiatra zastanawiała się nad sensem przeprowadzenia owego eksperymentu. W końcu zgodziła się. Podeszła do siedzącej nieruchomo w fotelu Kamili, uklękła przed nią i zapytała tonem łagodnym:

- Czy znasz Elżbietę, Kamilo?

Na obojętnej twarzy pacjentki nie drgnął nawet jeden muskuł.

- Elżbieta - powtórzyła raz jeszcze lekarka. - Elka.

Nic. Żadnej reakcji. Kobieta w białym fartuchu szybko wstała i patrząc na nas, rozłożyła bezradnie ręce. Zbliżyłem się do Kamili i szepnąłem jej do ucha:

- Atlantyda.

Stała się dziwna rzecz. Młoda pacjentka drgnęła na brzmienie tego słowa i zaczęła się trząść jak chory na padaczkę. Drżała i cicho szlochała, a jej oczy przez chwilę wypełnił paniczny strach. Momentalnie poproszono nas o opuszczenie świetlicy, a Kamili przyszli z pomocą pielęgniarze. Podano jej nawet uspokajający zastrzyk.

Opuszczając to ponure miejsce, odczuwaliśmy ulgę, że nie musimy dłużej przebywać wśród tych pacjentów i być świadkiem ich nieszczęścia. Jednocześnie powiódł się w pewnym sensie mój „eksperyment". Oto bowiem klucz do zrozumienia mrocznej tajemnicy dwóch pacjentek stanowiło słowo „Atlantyda". Obie dziewczyny zareagowały na jego brzmienie. Tylko o jaką „Atlantydę" chodziło?

- Sprawdzimy wszystkie kluby w stolicy - obiecała policjantka. - Organizacje młodzieżowe,
legalne i pół oficjalne stowarzyszenia. Może znajdzie się jakaś „Atlantyda"?

Na dole przeprosiłem panią podkomisarz i udałem się do toalety. Kiedy z powrotem znalazłem się w holu, zauważyłem ją stojącą pod oknem. Rozmawiała z kimś przez telefon i sprawiała wrażenie mocno zdenerwowanej. Chowając telefon do kieszeni, otarła nawet drugą ręką oczy. Były mokre. Od łez. W pierwszej chwili pomyślałem, że tak silne wrażenie zrobiła na niej wizyta na oddziale psychiatrycznym, lecz przecież policjantka nie należała do osób o labilnym układzie nerwowym. W końcu była gliną, osobą przyzwyczajoną nie tylko do widoku ludzkich dramatów, krwi, ale i trupów.

Chciałem zapytać, co się stało, lecz ona nagle zebrała się w sobie. Na wszelki wypadek o nic nie pytałem, widziałem jednak, że posmutniała. „To chyba jakaś prywatna sprawa" - pomyślałem.

Idąc z powrotem w kierunku parkingu przez szumiący i wilgotny park, prawie nie rozmawialiśmy. Dopiero znalazłszy się obok naszych pojazdów, wymieniliśmy kilka zdań.

- To do zobaczenia - wsiadła do forda.
-Na razie!

40

Rozstaliśmy się w ponurym nastroju. W drodze do Warszawy zaczął padać paskudny deszcz. Zerwał się także silniejszy wiatr z zachodu. Drzewa rosnące na prawym poboczu drogi wyginały się niebezpiecznie ku jadącym pojazdom, dosłownie wiły się w jakimś szalonym tańcu, strzepując ze swoich koron tysiące pożółkłych liści.

Dlatego z wdzięcznością przyjąłem filiżankę gorącej herbaty w mieszkaniu państwa Kamińskich. Rozmowa nie należała do łatwych, więc ostrożnie ważyłem słowa, aby nie zranić zrozpaczonych rodziców. Opowiedziałem o przebywającej w Tworkach dziewczynie, unikając jednak medycznych terminów. Słowem nie wspomniałem o zamordowanym na Śląsku chłopaku, naszym zdaniem, ofierze tej samej grupy, która „zaopiekowała się" Magdą, a wcześniej Kamilą. Niewykluczone, że elementem łączącym wszystkie te przypadki była tajemnicza „Atlantyda".

Bez specjalnej euforii pokiwali głowami w milczeniu, więc szybko zmieniłem temat. Poprosiłem ich o zgodę na dokładne przeszukanie pokoju Magdy.

Następne dwie godziny spędziłem w pokoju młodej Kamińskiej. Po szczegółowym zbadaniu biurka, obejrzałem pozostałe meble. Macałem więc od spodu łóżko, krzesła, regał, sprawdziłem też zawartość każdego wazoniku i niczego nie znalazłem. Potem wyjmowałem z regału książki i dokładnie je kartkowałem. Ten zabieg również okazał się niewypałem. Na koniec usiadłem bezradnie na krzesełku przed wyłączonym komputerem, ze wzrokiem wbitym w ścianę, a konkretnie - w plakat popularnego zespołu heavy-metalowego.

Włączyłem komputer. Przed załadowaniem systemu wyskoczył prostokącik z pustym miejscem na hasło. Wpisywałem kolejno wyrazy;

ATLANTYDA

ELKA

ELŻBIETA

ELA

Bez powodzenia. Mój wzrok znowu spoczął na plakacie owego ulubionego przez Magdę zespołu rockowego. Amerykańska kapela o nazwie „Exodus" grała odmianę heavy-metalu zwaną „trash-metalem". Słowo „trash" z angielskiego tłumaczy się na polski jako: „śmieć", „szmira", „kicz", a nawet „hołota", co idealnie pokrywało się z moją opinią o tej muzyce, albowiem zawsze kiedy byłem jej przypadkowym słuchaczem, odnosiłem wrażenie, że gitarowe riffy starały się za wszelką cenę zagłuszyć śpiew, a pełne bełkotu gardła wokalistów próbowały zrobić to samo z jazgotem gitar. No, ale każdy wiek ma swoje przywileje i słabości. Popatrzyłem uważniej na plakat przedstawiający pięciu długowłosych facetów z obowiązkową bródką. Zajmował w pokoju miejsce

41

szczególne. Był niczym ołtarz.

Po chwili namysłu wpisałem w pole pustego prostokącika na ekranie monitora:

EXODUS

Nie poszło. To byłoby za łatwe. Jeszcze raz przyjrzałem się plakatowi. Reklamował płytę zespołu nagraną i wydaną w 2004 roku, więc wpisałem jej tytuł. Nie udało się! Zrezygnowany podjąłem kolejną próbę i wystukałem na klawiaturze:

EXODUS2004

Pudło! Na koniec, już bez większej nadziei, wprowadziłem uproszczoną wersję poprzedniej propozycji:

EXODUS04

Jakież było moje zdziwienie, gdy biały prostokącik zniknął z monitora i zaczął się ładować system operacyjny.

- Tak jest! Tak jest! - uradowany krzyczałem jak w gorączce, zwabiając tym samym do
pokoju zaciekawionych wrzaskami Kamińskich. - Niech państwo sami zobaczą! Czary-mary,
hokus-pokus! Bingo!

Popatrzyli przez moje ramię w ekran monitora i cień nadziei spłynął na ich pobladłe oblicza.

- Jakoś tak samo wyszło... - gadałem niczym pijany. - Sam nie wiem... ten plakat mnie
zainspirował. Tych pięciu długowłosych obrzympałów mi pomogło!

Popatrzyli z niechęcią na plakat, ale zaraz skupili się na komputerze. Po załadowaniu systemu bez trudu otworzyłem skrzynkę pocztową. Nie znaleźliśmy zbyt wielu elektronicznych listów. Ostatnie meile pochodziły z okresu poprzedzającym zniknięcie Magdy. Natomiast wielkim odkryciem było ustalenie osoby, która z nią korespondowała.

Państwo Kamińscy nie kryli zainteresowania odkryciem, ale mój dziwne zachowanie trochę ich wystraszyło. A zatem szybko im wyjaśniłem, kim był Mistyk, bo to on pisał meile do Magdy.

- Ten sam człowiek próbował wczoraj sprzedać należącą do państwa mapę miedziorytową -
oświadczyłem. - Magda go bardzo dobrze zna. Prawdopodobnie to on stoi za wszystkim.
Przeczytajmy, o czym do siebie pisali...

Oto treść pierwszego listu nadesłanego przez Mistyka:

Nieodwołalny termin -jutro. Wyjdź z domu jak nigdy nic. I pamiętaj o darach dla Atlantydy. Nikomu ani słowa. M.

PS Możesz się jeszcze wycofać.

Odpowiedź Magdy:

42

Wszystko przygotowałam. Jestem zdecydowana. Czy mam czekać w knajpie? Magda

I jeszcze raz Mistyk:

Od jutra zaczniesz drogę, która Cię zaprowadzi do prawdziwej wolności. Będziesz szczęśliwa. Prawdziwie szczęśliwa. Pamiętaj, że rodzice, szkoła i Kościół są głównymi przyczynami Twoich nieszczęść. Nasz guru oczekuje Cię z otwartymi ramionami. Spotkajmy się tam jak zwykłe. Stamtąd zabiorę Cię do naszej Oazy. M.

Milczeliśmy, porażeni odkryciem.

Przed wyjściem wysłałem jeszcze wiadomości sygnowane pseudonimem „Mistyk" na mój adres meilowy.

Odjeżdżając z deszczowego Żoliborza, wciąż byłem pod wrażeniem dokonanego odkrycia. Już wiedzieliśmy, że Mistyk należał do jakiejś sekty i nie on był jej przywódcą. Istniał nad nim ktoś ważniejszy i potężniejszy. „Nasz guru oczekuje Cię z otwartymi ramionami" - tak pisał do Magdy. Mistyk był kimś w rodzaju prawej ręki tamtego, może nawet człowiekiem od brudnej roboty. Brednie zawarte w liście do Magdy - owa gwarancja szczęścia i zdyskredytowanie rodziny, szkoły i Kościoła - świadczyły, że mieliśmy do czynienia z osobnikami chorymi. Ich zdegenerowana ideologia była groźna, wszak działalność przestępcza sekty zebrała już tragiczne żniwo. Z pewnością ci ludzie mieli dostęp do narkotyków, kandydatów zaś na adeptów zmuszali do kradzieży, a następnie nielegalnie zdobyty towar sprzedawali. Gdzieś w okolicach Warszawy lub w samej stolicy posiadali swoją siedzibę. Teraz należało tylko odszukać tę ich „oazę". Nie było to zadanie łatwe, ale cieszyłem się z dokonania w śledztwie istotnego przełomu.

Z komórki zadzwoniłem do podkomisarz Sobczak, lecz jej numer był czasowo niedostępny. Nie pojechałem na policję. Obiecałem to sobie zrobić zaraz po wizycie w kawiarni w Alejach Jerozolimskich.

Mroczna atmosfera panująca w lokalu „Marzenie" ułatwiała konspirację. Nawet jeśli przebywał w nim nieznany mi przeciwnik (Mistyk mógł mnie widzieć na dworcu kolejowym!), to mrok i dym snujący się po kawiarni maskowały szczegóły mojej fizjonomii. Tym razem nie usiadłem przy podkowiastym barku - zresztą nie było przy nim wolnego miejsca - lecz zająłem wolny stolik dwuosobowy w rogu salki. Z tego miejsca miałem dobry widok na pozostałą część lokalu i mogłem śmiało obserwować wszystkich gości.

Naliczyłem kilkanaście osób, wśród których przeważali młodzi ludzie - uczniowie liceum, studenci, słowem nikogo podejrzanego. Jedynie przy barku siedział widziany przeze mnie wczoraj ponury osobnik z kitką z tyłu głowy. Padające z żarówek nad barkiem światło pozwalało na obserwację siedzących przy nim gości. Kiedy tu wczoraj byłem, nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi. Był średniego wzrostu, dobrze zbudowany i z pewnością przekroczył dwadzieścia pięć lat. Mężczyzna o przeciętnej twarzy. Ubierał się w zwykłe ciuchy i posiadał jedną szczególną cechę. Twarz. Widziałem jego odbicie w lustrzanej zabudowie barku, więc znalazłem w jego twarzy coś powalającego. Jakby nieposkromioną wściekłość połączoną z niezrozumiałym żalem do świata. Zignorowałem tego pijącego colę osobnika podczas pierwszej wizyty w lokalu

43

(zresztą siedziałem obok niego i nie mogłem mu się przyjrzeć).

Nagle mój wzrok zatrzymał się na nogach faceta z kitką. Siedział on na wysokim krzesełku i czubki jego butów dotykały metalowej poprzeczki umieszczonej niżej siedziska. Dzięki temu doskonale dostrzegłem na podeszwach biegnące poprzecznie rowki. Takie same jak na znalezionych nad brzegiem Wisły odciskach butów oprawcy Magdy Kamińskiej.

Mam cię, łobuzie" - pomyślałem, poruszony bliskością przeciwnika. „Odcisk buta nie kłamie. I twoje oczy. Masz zło przyklejone do twarzy".

Byłem święcie przekonany, że odnalazłem Mistyka. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak łatwo przyjdzie mi zdemaskować drania, bo wszystko wskazywało, że to on siedział przy barku i popijał colę.

W pewnym momencie kilka młodych osób zwolniło czteroosobowy stolik i ruszyło ku wyjściu. Siedzący przy barku facet z kitką położył na blacie banknot i wstał. Uczyniłem to samo, kiedy był już jedną nogą na zewnątrz lokalu.

Szedłem za nim zamokłą od deszczu ulicą w kierunku centrum, utrzymując niezbędny do śledzenia dystans. W pewnym momencie facet zdecydowanie przyspieszył, zupełnie jakby zorientował się, że ktoś za nim idzie. Niedobrze. Truchtem pokonał dwadzieścia metrów chodnika, odpychając od siebie brutalnie przechodniów i nagle zniknął mi z pola widzenia. W jednej chwili go „straciłem", skręcił bowiem w bramę kamienicy.

Podbiegłem tam. Ostrożnie zajrzałem w mroczną czeluść. Ciemne, szerokie przejście prowadziło na wewnętrzny dziedziniec oświetlony mętnym światłem lampy. Pusto. Nikt się po nim nie kręcił. Zauważyłem jednak kolejną bramę wychodzącą na tyły sąsiedniej kamienicy. Przemknąłem niczym zjawa obok parkującego na dziedzińcu samochodu dostawczego i bez namysłu wszedłem do drugiej bramy.

Byłem święcie przekonany, że umykający przede mną gość to Mistyk. Po prostu zauważył mnie w kawiarni i uciekł przede mną. Tylko jakim cudem wiedział, że go rozpoznałem? Jedynym logicznym wyjaśnieniem jego obaw mogła być osoba blondasa. Ten chłopak z krostami na twarzy widział go przecież i według Mistyka mógł go policji opisać mimo ciemności panujących na zewnątrz dworca. Już samo moje pojawienie się w kawiarni było dowodem na to, że wiem za dużo. „Jeśli facet z kitką z tyłu głowy mi ucieknie, to już więcej nie przyjdzie do lokalu »Marzenie«" -myślałem, biegnąc za nim. „Nie wyściubi nosa ze swojej dziupli. Zaszyje się na odludziu i szukaj wiatru w polu."

Kawiarnia „Marzenie" była moim atutem. Mistyk do tej pory nie przypuszczał, że wiem o istnieniu miejsca, prawdopodobnie punktu kontaktowego, w którym kaperowano młodzież do sekty z rzeszy licznie tu przychodzących małolatów.

Tylko gdzie podział się uciekający przede mną mężczyzna?

Zrobiłem okrutny błąd, wychodząc z bramy w pośpiechu. Ledwo moja noga stanęła na mokrym chodniku, a ktoś mnie z tyłu zaatakował. Uderzenie zadano w nogi, na wysokości kolan. Łomem. Stojący pod murem napastnik czekał na mnie, aż wyjdę na ulicę i dopiero wtedy zadał cios. Natychmiast straciłem równowagę. Upadłem prosto w kałużę i nie miałem sił się podnieść. Nogi odmówiły posłuszeństwa, a jęczałem jak stara baba, bo ból był nie do zniesienia.

Na tym nie koniec niespodzianek. Zauważyłem, że przeciwników było więcej. Nagle dookoła mnie wyrosło kilka postaci, zakotłowało się wokół mnie i nieznajomi zaczęli mnie kopać. Jednego z nich złapałem za nogę i błyskawicznie wykręciłem, w efekcie czego delikwent wykonał w powie­trzu obrót i wylądował z jękiem na ulicy. Jednakże w tym czasie inna noga trafiła mnie w ramię, druga w plecy. Sparowałem kilka kolejnych kopniaków, a jednego napastnika trafiłem nawet zdrową nogą w przyrodzenie. Jęk. Po otrzymaniu kolejnego ciosu, zakręciło mi się w głowie. Świat

44

nieprzyjemnie zawirował wokół mnie. I tylko machałem nieskutecznie rękami.

Wtedy ktoś przyszedł mi z pomocą. Wyskoczył z bramy i zbliżył się do napastników. Usłyszałem syk gazu, odgłos kilku ciosów, upadający łom i czyjeś krzyki. Facet z kitką okładał pięściami sparaliżowanych gazem łobuzów. Jednego powalił szybkim ciosem na chodnik, drugi, bardziej odporny, stawiał zaciekły opór, więc gość nie namyślając się długo, popsikał mu gazem prosto w twarz i uderzył podniesionym łomem w korpus.

Nagle światła reflektorów nadjeżdżającego samochodu oświetliły fragment ulicy, arenę naszej bójki. Zapiszczały opony. Jakiś pojazd zahamował kilkanaście metrów przed nami i trąbił jak najęty.

Napastnicy rzucili się do ucieczki. Było ich czterech, w tym jedna dziewczyna. Dopiero w tej chwili rozpoznałem czwórkę młodych ludzi, która opuściła lokal „Marzenie" tuż przed naszym wyjściem. Przeklinając i kulejąc, kierowali się ku małemu, zadrzewionemu placykowi po drugiej stronie uliczki.

Z samochodu wyskoczył kierowca i krzycząc, zaczął wzywać policję. W tym czasie facet z kitką pomógł mi wstać.

Oburzony kierowca natychmiast wsiadł do samochodu. Ujechał zaledwie kawałek i zatrzymał się obok nas. Uchylił szybę.

- Żałuję, że w ogóle się zatrzymałem, niewdzięczniku! - wrzeszczał. - Powinniście się
nawzajem pozabijać, łobuzy!

Stojący obok mnie osobnik podrzucił w dłoni łom. Kierowca - który chciał przecież dobrze -widząc w ręku nieznajomego kawał żelastwa, natychmiast ruszył z piskiem opon.

- Dziękuję panu! - próbowałem dziękować, ale głos mój zagłuszył ryk silnika.

Tak, mógł mnie nazwać „niewdzięcznikiem", tylko nie wziął pod uwagę tego, że byłem w szoku. Kiedy tylko złapałem drugi oddech, natychmiast zwróciłem się do człowieka, który uratował mnie przed szpitalem, gdyż czwórka napastników z premedytacją chciała mnie zetrzeć w proch.

- Dziękuję - odezwałem się zbolałym głosem.

Jednocześnie obserwowałem go z wielką uwagą i podejrzliwością. Patrzyłem na jego ręce, na ściskany kurczowo łom. Czy to był Mistyk?

Kuśtykając poszedłem za nim w kierunku Alei. W drodze opowiedział mi, co zaszło po naszym wyjściu z kawiarni. Otóż wyszedł za czwórką młodych ludzi i śledził ich. Chyba zauważyli go, bo niespodziewanie wbiegli do bramy kamienicy. Niestety, tego już nie widziałem i dlatego sądziłem, że facet z kitką ucieka przede mną. Jednocześnie on sam zorientował się, że jest przeze mnie śledzony. Nie poszedł więc za nimi i ukrył się za parkującym na dziedzińcu wewnętrznym samochodem. No, a potem zjawiłem się ja i przez drugą bramą wyszedłem na uliczkę. Tamci wzięli mnie, widocznie, za śledzącego ich mężczyznę i zaatakowali. Resztę opowieści już znacie.

Usiedliśmy w pubie oddalonym od „Marzenia" o kilka przecznic w kierunku centrum. Zamówiłem wodę mineralną i kawę. Facet z kitką zadowolił się butelką coli, której był smakoszem.

- Nazywam się Ryszard Lenkiewicz - zaczął opowiadać. - Rozpracowuję pewnych ludzi.
Podejrzewam, że należą oni do sekty i lubią się spotykać w kawiarni „Marzenie". Prawie rok zajęło
mi ustalenie nowego miejsca ich pobytu. Od tygodnia jestem na ich tropie. No i właśnie dzisiaj
nadarzyła się świetna okazja do zlokalizowania kryjówki tych bandziorów. Niestety, pojawił się pan

45

i wszystko popsuł.

Nie odpowiedział. Patrzyłem na jego posępne, wyzbyte z wszelkiej nadziei oblicze z niejakim strachem i zarazem podziwem.

Skrzywił się, jakby wypił szklankę soku z cytryny, co było próbą zademonstrowania uśmiechu.

- Twoje buty - wyjaśniłem. - Ten, kto zostawił nieprzytomną dziewczynę nad brzegiem rzeki,
miał takie same buty jak twoje. Przynajmniej podeszwy. Nosi pseudonim Mistyk.


Upił resztkę coli z dna szklaneczki i wziął głęboki oddech.

- Nie, to przez śmierć Piotrka. Uważałem, że źle prowadzą śledztwo. Ciągnęło się w
nieskończoność. Na biurkach policjantów rosły stosy papierów, teczki pękały od nowych
dokumentów, a oni nie potrafili złapać sprawców śmierci mojego brata. Do dzisiaj nie złapali
nikogo. Dlatego postanowiłem działać na własną rękę. Kilka razy przymknęli mnie za utrudnianie
śledztwa. Jestem dla nich zakałą. Ale obiecałem sobie, i przyrzekłem to nad grobem Piotrka, że
znajdę jego morderców. Pomszczę go.

46

kryminalistami, inni zaś wmówili maluczkim, żeby nadstawiali drugi policzek, gdy ich biją?


Przyznajmy to otwarcie, też uważałem, że kierujący sektą ludzie powinny ponieść surową karę i żadna taryfa ulgowa nie mogła być zastosowana wobec nich. Potrafiłem nawet zacytować cały fragment traktujący o odpowiedzialności za swoje czyny, wzięty z listu świętego Pawła do Rzymian: „Rządzący bowiem nie są postrachem dla tych, którzy pełnią dobre uczynki, lecz dla tych, którzy pełnią złe. Chcesz się nie bać władzy? Czyń dobrze, a będziesz miał od niej pochwałę; jest ona bowiem na służbie u Boga, tobie ku dobremu. Ale jeśli czynisz źle, bój się, bo nie na próżno miecz nosi, wszak jest sługą Boga, który odpłaca w gniewie temu, co czyni źle" (Rz 13, 3-4). Jednakże nie mogłem dopuścić do prywatnej wojny Ryszarda. Ten żądny zemsty człowiek widział się w roli jedynego sędziego, sprawiedliwego na tym ziemskim padole i gotów był urządzić piekło katom jego brata.

- Będę z tobą współpracował - powiedziałem -jeśli obiecasz mi, że nie tkniesz tych ludzi.

- A co było pół godziny temu? - popatrzył mi w oczy z nieukrywanym żalem. - Źle zrobiłem,
wkraczając do akcji? Mieli cię zatłuc na śmierć?

- Wiesz, o czym mówię - byłem nieugięty.
Zastanawiał się długo.

Ale unikał mojego wzroku.

47

ROZDZIAŁ SZÓSTY

OSTATNI LIST PIOTRA L. • DARY DLA ACHAMOTA • LEPIEJ POZNAJĘ RYSZARDA

LICEALIŚCI RELACJONUJĄ • „OAZA ŚWIETLISTEGO WĘŻA" • O SEKTACH W

SIECI • SYMBOLIKA WĘŻA IACHAMOT • POWSTANIE ŚWIATA WEDŁUG

GNOSTYKÓW • PODGLĄDAM PODKOMISARZ SOBCZAK, CZYLI PRZECHODZIMY

NA „TY" • RAPORT BIURA BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO O SEKTACH • CZY

JESTEM ANTYFEMINISTĄ? • PORTRET PAMIĘCIOWY MISTYKA • O SEKTACH

Po chwili Ryszard pokazał mi list od swojego brata, który dostał na krótko przed jego śmiercią. Zapisana chaotycznym pismem kartka papieru była prawdopodobnie bezpośrednią przyczyną wydanego przez sektę wyroku. Lekturze towarzyszył dreszcz emocji.

Drogi Rysiu!

Sorki, że tak długo się nie odzywałem. Mam nadzieję, że wszystko u Ciebie w porzo. Nie pytaj, dlaczego nawiałem z chaty. Teraz jestem z dala od domu, mieszkam z różnymi ludźmi, w zamknięciu, i tylko czasami wychodzimy na zewnątrz, żeby coś „załatwić". Jestem gdzieś pod Bytomiem. Dzieją się tu bardzo dziwne rzeczy. Kilka osób wcześniej nagle zniknęło i nie wiemy, co się z nimi stało. Zanim tu trafiłem, miało być inaczej, obiecywali szczęście, wolność i życie bez grzechu. Achamot, który tym wszystkim rządzi, jest tyranem. Zdaje się, że jest wariatem. Zrozumiałem to za późno. Rysiu! Muszę stąd koniecznie nawiać, bo inaczej zwariuję. Oni nas tu głodzą. Każą jeść na okrągło ogórki i zieleninę. Mięsa nie jadłem już od miesiąca. Dają tylko w nagrodę, jak ktoś z nas coś ukradnie. Narkotyki dostajemy każdego dnia, w herbacie też podają jakieś świństwo. Tu jest całe mnóstwo uzależnionych gostków. Ten nasz guru, którego nawet twarzy nie widziałem, bo pokazuje się rzadko i na głowie ma kaptur jak jakiś członek Ku-Klux-Klanu, uważa się za boga. Czci węża i nienawidzi Kościoła. Kompletny odlot. Mówię Ci, już nie daję rady. To szatan! Z początku tak źle to nie wyglądało, ale z biegiem czasu wszystko przestało mieć sens. Mam dość kazań o kosmitach i czystej energii, Lucyferze i spisku żydowskim. Ostatnio urodziły się dzieci kilku parom. Nikt nie wie, co stało się z noworodkami, ale widziałem jedną matkę bladą i zapłakaną. Sądzę, że poroniła. Tm nasz guru, Achamot, namawiał dziewczyny do usuwania ciąży. Ostatnio zakazuje uprawiania seksu pod groźbą wykluczenia z grupy. On nawet małżeństwom nie pozwala współżyć, jak go coś najdzie. To groźny facet. Leczy dotykiem i ma w ręku wielką moc. Wiem, bo dwa razy przyłożył mi grabą do czoła. Mówią Ci - poczułem piekielny gorąc i o mało nie zemdlałem. Wszyscy się go tu boją, nawet jego pomocnik o ksywce Mistyk czuje pietra.

Proszę Cię o pomoc! Chcę opuścić to miejsce definitywnie. To postanowione, bracie. Za kilka dni wyjdę na zewnątrz, bo zgłoszę się na ochotnika na „ akcję ". Wtedy wyślę ten list. Będzie trudno, bo patrzą nam na ręce. Być może uda mi się zadzwonić. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, czekaj na mnie na rynku w Bytomiu za miesiąc od dzisiejszej daty. W Burger King. W samo południe.

Piotrek

PS Sorki, że wyniosłem z domu Twój iPod.

W grupie chodzą słuchy, że niebawem przeniesiemy się pod Warszawę do nowego lokum, bo przybywa coraz więcej „wiernych". Nie wiem, gdzie dokładnie, ale ktoś mówił, że w kawiarni „Marzenie " blisko śródmieścia będzie punkt kontaktowy agitatorów.

Przez chwilę patrzyłem w milczeniu na wstrząsającą treść litu, jakbym niedowierzał własnym oczom. Nie ulegało wątpliwości, że mieliśmy do czynienia z sektą, która przeniosła swoją siedzibę

48

spod Bytomia w okolice Warszawy. Działał w niej aktywnie Mistyk, prawa ręka tajemniczego guru zwanego Achamotem, czciciela węża. Ton listu przekonał mnie, że w tej zamkniętej grupie ludzi działy się okropne rzeczy, między innymi podawano narkotyki, namawiano do kradzieży i dokonywano zabiegów aborcji. Zerknąłem na post scriptum.

Oczy nabiegły mu łzami. Znowu nie potrafił ukryć żalu do siebie i do świata za to, co stało się z jego bratem. Rozumiałem go dobrze, choć brzmi to pewnie banalnie i nieszczerze. W pewnym sensie podziwiałem tego człowieka. Nie tylko za to, że uratował mi życie, lecz za determinację w tropieniu sprawców śmierci bliskiej mu osoby. Bo chyba wielu z nas pogodziłoby się prędzej czy później z wyrokami losu, pozostawiając brudną robotę policji. Jak bym postąpił na jego miejscu, gdyby zabito mi kogoś bliskiego? Nie wiem. Jakże łatwo przychodziło różnym owładniętych manią pouczania ludzkości „postępowcom" prawienie kazań o miłosierdziu i resocjalizacji, kiedy ich samych nie dotykały tragedie.

Tak więc Ryszard wiedział o kawiarni „Marzenie" dzięki bratu. Po sześciomiesięcznym śledztwie prowadzonym na Śląsku, spróbował szczęścia w Warszawie. Od niedawna zaś wpadł na trop czwórki młodych ludzi, którzy w znanej nam kafejce kaperowali naiwniaków. Ryszard poinformował mnie, że czasami pojawiali się inni członkowie sekty, ale zawsze była ich czwórka.

Rozmawialiśmy jeszcze godzinę. Na koniec umówiliśmy się na jutro o tej samej porze w tym samym lokalu, żeby ustalić dalszy plan działania. Jedno było pewne - spłoszyliśmy ich i ustalenie miejsca pobytu sekty było teraz zadaniem niezwykle trudnym.

- Masz gdzie mieszkać? - zapytałem go na ulicy.

Powiedział, że wynajął w stolicy tanie lokum na cały tydzień i nie muszę się o niego martwić.

Do domu wróciłem o wpół do dziesiątej. Po zamknięciu drzwi natychmiast odsłuchałem sekretarkę. Po szóstej z minutami nagrali się Marek i Sabina.

- Siedzimy Metalową Elkę z naszej szkoły - mówił chłopak zdyszanym głosem. - Ona
przychodzi do pewnego klubu, w którym spotykają się fani „metalu". To w śródmieściu. Jak
zauważymy coś podejrzanego, damy Panu znać! Hejka!

Dwoje licealistów z Żoliborza także nie zasypiało gruszek w popiele. Prowadzili swoje własne śledztwo. Być może uda im się wpaść na jakiś trop. Kto wie, jaką rolę odgrywała w naszej sprawie Metalowa Elka? Współpraca z nastolatkami mogła okazać się niezwykle owocna, wszak nie mogłem działać w różnych miejscach w tym samym czasie.

Zmęczony, odłożyłem na później telefon do podkomisarz Sobczak. „Jutro to zrobię" -

49

zdecydowałem, kładąc się do łóżka. Długo leżałem, nie mogąc zasnąć, aż wreszcie wstałem i usiadłem za biurkiem. Zapaliłem lampkę. Włączyłem komputer. Po załadowaniu systemu wpisałem w pole wyszukiwarki dwa słowa: „sekta" i „wąż", zakładając optymistycznie, że grupa dowodzona przez Achamota ma swoją stronę internetową. Adres meilowy Mistyka nic nam nie dawał, został bowiem założony do celów doraźnych, a po epizodzie na Dworcu Centralnym już nikt z niego pewnie nie korzystał. Ku swojemu rozczarowaniu nie odnalazłem interesujących wątków, oprócz jednego tropu. „Oaza Świetlistego Węża"! Ta „organizacja" nie posiadała swojej strony internetowej, ale w blogach kilkakrotnie pojawił się ich adres meilowy.

To mógł być ważny trop, skopiowałem zatem go do książki adresowej, nie podejmując żadnych pochopnych kroków. Musiałem takie rzeczy konsultować z policją. Wprawdzie ów trop mógł okazać się przysłowiowym trafieniem kulą w płot, ale istniała szansa na strzał w dziesiątkę. Z elektronicznej korespondencji Magdy wynikało, że Mistyk utrzymywał z nią kontakt przez Internet, namawiając ją do porzucenia rodzinnego domu i wstąpienia w szeregi ich sekty. Czyżby sekta działała dwutorowo? Kaperowała przez Internet i bezpośrednio w kawiarni?

W sieci znalazłem ciekawy artykuł o internetowej „sekcie śmierci" z 1997 roku. Oto początek notki:

Wydarzenia z Kalifornii powinny wstrząsnąć środowiskiem użytkowników Internetu. Suche fakty są aż nadto wymowne. W środę, 26 marca, w dużym domu w modnej miejscowości Rancho Santa Fe znaleziono ciała 39 osób, które popełniły samobójstwo. Samobójcy byli przykryci fioleto­wymi narzutami i jednakowo ubrani w dresy treningowe i tenisówki. Wszyscy należeli do sekty o nazwie „Heaven's Gate ". Wierzyli, że kometa Hale-Boppa jest sygnałem do pozbycia się ziemskiego „pojemnika" i przejścia w przestrzeń kosmiczną.

Tak, słyszałem kiedyś o tej głośnej tragedii. A przytaczam ten smutny fakt z jednego powodu - nie mogliśmy wykluczyć, że na terenie Polski pojawili się naśladowcy tamtych amerykańskich szaleńców. Z listu Piotrka do brata Ryszarda wynikało, że Achamot odwoływał się w swych „kazaniach" do kosmitów. Czyżby był to jedynie zwykły zbieg okoliczności? Uważałem jednak, że kluczem do rozgryzienia „naszej" sekty były dwa słowa-klucze: „wąż" i „Achamot".

Stanąłem przed regałem z książkami. Wśród licznych tomów znalazłem dwie interesujące pozycje związane z kultami, czarną magią i gnozą.

Wąż" mógł być symbolem rozpracowywanej przez nas sekty, na tyle ważnym, że „zdrajcom" usuwano z przedramienia tatuaż przedstawiający go. Najwyraźniej symbolizował on samego diabła. Lucyfera? Diabeł bywał bowiem utożsamiany w wielu kulturach z Lewiatanem (wężem Krętym lub wężem Płochliwym) - mitycznym smokiem, synonimem pierwotnego chaosu; w późniejszych wiekach uważany za szatana; w mitologii żydowskiej zaś miał oplatać świat, trzymając w pysku ogon niczym smok Uroboros, o którym już była mowa. W „Księdze Rodzaju" wąż („arum") jest przedstawiony jako typowe stworzenie falliczne. Talmud zawierał też instrukcje dla kobiet jak wystrzegać się jego pokus. Później był uznany za przebranego szatana - anioła Samaela. W chrześcijaństwie to właśnie diabeł przekabacił doskonałe stworzenia boże - pierwszą parę ludzi. Kolejny - to „wąż starodawny" z „Apokalipsy". W roku 1854 papież Pius IX ogłosił nawet dogmat o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Marii Panny, mający szczególne znaczenie dla Kościoła. Otóż stał się on symbolem zwycięstwa nad herezją, ale też nad masonerią i nad zakusami szatana wobec Kościoła. A to za sprawą Naj świętszej Dziewicy depczącej właśnie głowę węża!

W jodze także znajdujemy silne akcenty związane z wężem. Według niektórych znawców

50

przedmiotu wszystkie jogi są tantryczne (związane z praktykami religijno-magicznymi) i nazywa się je ciemną stroną hinduizmu (czarną magią). Niektórzy uważają nawet, że cały hinduizm i magia wywodzą się z jednego źródła, słowem - nie ma między nimi żadnych różnic, a wszystkie one uznają siłę „węża". Hindusi nazywają ją „kundalini" (energia). A wszystko co tantryczne wiąże się z kuszeniem przez węża, albowiem spoczywa on w uśpieniu, zawinięty wokół kręgosłupa. Kiedy się go budzi i zachęca do wyprostowania, osiąga niezwłocznie kosmiczne zjednoczenie. Droga węża przechodzi poprzez czakry, czyli ośrodki psychiczne, wzbudzając stopniowo siły mistyczne. W owych tantrach występują ponadto silne podteksty erotyczne. W dziwnych ilustracjach przedstawiających guru siła kobieca, czyli „shakti", jest wyobrażana przez węża. Budzi się ją poprzez energiczne oddychanie i tłoczy do góry. Jej kochanek ma zamieszkiwać w trzecim oku. A kiedy się połączą, dochodzi do kosmicznego orgazmu.

I znowu doszukałem się powiązań pomiędzy symbolem „węża", kosmosem i erotyzmem, tak bardzo eksponowanych w sekcie Achamota. O tym wspominał w swoim liście brat Ryszarda. Czy mieliśmy do czynienia z okultystami, specyficznymi wielbicielami New Age? Tego nie mogłem wykluczyć. W „kulturze" New Age Bóg nie występuje przecież jako osoba. Jest nim najczęściej kosmiczna energia, obecna we wszystkim co istnieje, co nawiązuje raczej do panteizmu. Ruch ten pragnie wprowadzić człowieka na drogę prowadzącą do „rozpuszczenia się" w owej energii, staje się on jakby „kanałem" nieznanych energii z zaświatów.

Z kolei u gnostyków „wąż" był czymś w rodzaju godła - czcili go gnostycy oficcy (notabene: oddający cześć wężowi-Lucyferowi). Był też godłem odłamu masonerii - martynistów. To wąż-Lucyfer chciał zapewnić ludziom wielkość przez namówienie ich do spożywania owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego, co w efekcie równało się poznaniu prawdy (przypomnę, że greckie słowo „gnosis" oznacza „poznanie"). Tak więc w gnostycyzmie nie ma pojęcia grzechu pierworodnego, Lucyfer jest dobroczyńcą ludzkości, a ludzie o własnych siłach mogą zdobyć wiedzę i nieśmiertelność (zbawienie).

Jeszcze raz powróćmy do listu Piotrka. Kolejne słowo-klucz brzmiało: „Achamot". Tak kazał nazywać siebie guru sekty. Kim był lub czym jest Achamot? W gnozie - to jeden z eonów, córka Pistis Sofii. Dla gnostyków ofickich zaś to matka złego boga Jaldabaota. W apokryficznej „Apokalipsie Jakuba" Achamot występuje też jako „uosobienie Mądrości".

Wypada tu przypomnieć, jak wyglądało stworzenie świata według gnostyków. Zacznijmy od samego początku, bo najwyżej w hierarchii „bóstw" gnostyckich stoi tak zwany Bythos - istota niewypowiedziana, dwupłciowa. Z bytu pierwotnego - w wyniku „samopoznania" - wyłoniły się przez rodzenie byty dalsze zwane eonami (w kabalistyce to „serofity"). Świat materialny stworzył jednak eon niższy, Demiurg (inaczej: Jahwe). Wyższe eony tchnęły ducha w materię, albowiem Jahwe był bytem ujemnym (materia jest według gnostyków uważana za zło) i tak powstała odwieczna walka materii i ducha. Człowieka stworzył więc Demiurg z materii, a wyższy eon tchnął w niego ducha. W rezultacie każdy ma w sobie pierwiastki dobra i złego.

W systemie gnozy walentyńskiej jeden z eonów niższych, Sophia-Achamoth, spłodził wraz z Chrystusem Demiurga, ten zaś stworzył znany nam świat materialny, zły, bo odległy od swego praźródła. Jednak Demiurg wszczepił w ludzi odziedziczone po matce substancje duchowe - dobre. Ponowne jej zebranie jest możliwe dzięki gnozie - wiedzy zbawczej. Nosicielem Słowa Mądrości (Gnozy) jest zatem Jezus Chrystus, który zstąpił na ziemię dla dzieła odkupienia.

Nie byłem znawcą gnozy, ale ten krótki rys poznawczy wydał mi się nieco skomplikowany (to nieszczęsne mnożenie bytów!) i mętny. Jedno było pewne! Zestawiwszy fragmenty listu Piotrka z podstawową wiedzą o gnozie i symbolice „węża", charakter sekty wynikał z zafascynowania jej guru ideologią gnostycką. Ale nie tylko. Wydawało się, że tajemniczy Achamot mieszał w swojej

51

wykładni" wiele różnych elementów religijnych, mistycznych i okultystycznych. „Typowe misz-masz" - pomyślałem. „A wszystko w celu zrobienie wody z mózgu przyszłym adeptom". Z tym przekonaniem zasnąłem, bo opadłem z sił. Było już grubo po północy.

Na drugi dzień wstałem obolały, jak po stoczeniu morderczej walki. Całe ciało bolało mnie, najbardziej dokuczała noga, która dodatkowo mocno spuchła.

Po śniadaniu pojechałem na spotkanie z policjantką. Umówiliśmy się telefonicznie na dziesiątą pod Rotundą w centrum Warszawy. Przypadkowo trafiłem tam nieco wcześniej, bo miałem interes do zegarmistrza na „ścianie wschodniej", i stanąłem jak wryty na widok podkomisarz Sobczak rozmawiającej z nieznanym mi mężczyzną. Stali w bocznej uliczce za Rotundą. Nie była to jednak zwykła rozmowa. Schowani przed mżawką pod baldachimem sklepiku dyskutowali zażarcie na jakiś temat. W pewnym momencie wysoki, przystojny facet objął ją czule i pocałował w usta. Nie broniła się, ale i nie przejawiała zbytniej ochoty na amory. Nie wiedziałem, czy mam facetowi zazdrościć, czy mu współczuć. Dalej nie patrzyłem, bo ruszyłem w kierunku skrzyżowania. Nie lubiłem występować w roli podglądacza. Jednakże scena pod baldachimem w pewnym sensie mnie poruszyła.

Spóźniła się całe pięć minut, co automatycznie wprawiło mnie w podły nastrój. Zauważyłem też, że nie wygląda dzisiaj najlepiej - blada cera, podkrążone i jakby wypłakane oczy. Przede mną ukrywała swoją słabość, bo była to kobieta pozująca na tak zwaną silną osobowość, ale swoje wiedziałem i już.

- I tak już przemokłem, czekając na ciebie. No dobra, to chodźmy do jakiejś kafejki na
pasażu.

Szybko znaleźliśmy przyjemny lokal i zamówiliśmy po dużej kawie. Popijając gorący napój, od czasu do czasu zerkałem uważniej na policjantkę. Nie była dzisiaj rozmowna i uważna. Odniosłem wrażenie, że błądzi gdzieś myślami i nie musiałem być Sherlockiem Holmesem, żeby domyślać się powodu jej zatroskania. „To przez tego faceta, który ją całował w uliczce za Rotundą" - myślałem. „Kobieta ma problem sercowy. Tylko że to nie moja sprawa".

Poszło za szybko. Cały urok diabli wzięli! Poza tym policjantka wciąż myślami była daleko stąd. Streściłem jej przebieg wczorajszego zajścia na tyłach kawiarni „Marzenie" i późniejszą rozmowę z Ryszardem. W kilku słowach przekazałem także treść listu Piotra Lenkiewicza, wysłanego przed śmiercią do brata.

52

prześladowcę bandytów.

Potem rozmawialiśmy o sektach. W ostatnim czasie ich aktywność w naszym kraju znacznie wzrosła, nowe punkty szerzyły się jak grzyby po deszczu, a i nie wszystkie z tych grup zdołały uzyskać status legalności. Niektóre działały „na dziko".

Policjantka pokazała mi Raport Biura Bezpieczeństwa Narodowego „O stanie bezpieczeństwa państwa". W rozdziale siódmym mogłem przeczytać:

Na przestrzeni kilku ostatnich lat pojawiło się w Polsce zjawisko ekspansji różnorodnych związków wyznaniowych oraz ruchów o charakterze pseudoreligijnym, określanych często mianem sekt. [...] Obecnie w Polsce działa 13 kościołów o ustawowo uregulowanej sytuacji prawnej lub uznanych w drodze administracyjnej oraz 93 kościoły i związki wyznaniowe wpisane do rejestru kościołów. Szereg wniosków oczekuje na wpis do rejestru, wiele związków działa nielegalnie, wiele w zakamuflowanej formie stowarzyszeń, salonów odnowy zdrowia fizycznego i psychicznego, kursów „poszerzania świadomości", fundacji, spółek cywilnych tudzież innych sekt. [...] Swą działalność sekty prowadzą najczęściej na terenach dużych miast: Warszawa, Trójmiasto, Kraków, Wrocław oraz w miejscowościach przygranicznych w województwach lubuskim, dolnośląskim i podlaskim (co sprzyja kontaktom międzynarodowym). Wiele z nich nabyło na terenie naszego kraju liczne nieruchomości, gdzie tworzą zamknięte, odcięte od świata wspólnoty.

W dalszej części raportu zwracano uwagę na zagrożenia wynikające z działalności sekt, które nierzadko sięgały po przestępcze metody (w dziedzinie finansowej), tworzyły wspólnoty zrzeszające ludzi niezrównoważonych, narkomanów, przestępców (wyłudzających środki materialne i zajmujących się prostytucją), wreszcie propagujące katastroficzną wizję świata i nakłaniające do zbiorowych samobójstw, dewastujących cmentarze i obiekty kultu Kościoła katolickiego i innych wyznań.

Do najbardziej kontrowersyjnych wspólnot religijnych Raport zaliczał: Kościół Zjednoczenia, Wspólnotę Niezależnych Zgromadzeń Misyjnych „Rodzina", Kościół Scjentologiczny oraz liczne grupy satanistyczne. Jednocześnie Raport przypominał, że Kościół Zjednoczenia uznany został przez Parlament Europejski za „organizację parareligijną mogącą przyczyniać się do zagrożenia ładu i porządku społecznego".

- Jak do tej pory ta sekta nie porzucała swoich członków. No i nie używa symboliki „węża".
Nie, to nie oni. Choć wiele jest między tymi sektami podobieństw.

Zamówiliśmy drugą kawę.

53

I nagle jej oczy nabrzmiały od łez. Odruchowo otarła je dłonią. Nie płakała, ale była tego bliska, a mnie się to ogromnie spodobało. Bo wreszcie była tak bardzo kobieca, wręcz dziewczęca.


- Co ty wiesz o kobietach? Zdaje się, że jesteś kawalerem.
-1 co z tego? - obruszyłem się, ale była to poza.

Grałem jej na nerwach, zgodnie z powiedzeniem: „Kto się czubi, ten się lubi".

Na koniec Marta wspomniała o Ryszardzie. Koniecznie chciała się z nim skontaktować. Był

54

on bowiem ważnym świadkiem w prowadzonym przez nas śledztwie.

Wyjęła z kieszeni jakąś kartkę i wręczyła mi ją.

- To portret pamięciowy Mistyka - rzekła. - Dla ciebie.

Zerknąłem na czarno-białą podobiznę osobnika płci męskiej. Była nijaka, a twarz z rysunku nie posiadała duszy. Marta zauważyła moje rozczarowanie.

- Niestety, nasz rysownik tylko tyle potrafił wydobyć. Blondas z dworca niewiele pamięta.

- Mistyk specjalnie zaczepił go na zewnątrz - dodałem, schowawszy portret do kieszeni
kurtki. - Było ciemno, a on nie przepada za popularnością. Może dlatego. Chociaż antykwariusz
twierdzi, że człowiek z mapą Sansona był w zasadzie typem przeciętnym. Tylko oczy go
wyróżniały.

Rozstaliśmy się. Pojechałem do departamentu podpisać listę obecności i powiedzieć Monice „cześć". Pan Tomasz był nieobecny i wyjechał do jakiegoś muzeum. Zasiadłem przed komputerem. Najpierw sprawdziłem rutynowo bazę danych w poszukiwaniu ostatnich transakcji, lecz nic interesującego nie znalazłem. Potem zadzwoniłem do państwa Kamiński eh, ale usłyszałem, że stan Magdy się nie poprawił. Dziewczyna nadal milczała.

Przez chwilę oglądałem portret pamięciowy Mistyka. Zrezygnowany jego nijakością szybko go schowałem i zabrałem się do studiowania problematyki związanej z sektami oraz gnozą. Te badania wypełniły mi czas do końca urzędowania.

Miała rację Marta, moja znajoma policjantka, że powstawanie nowych sekt stało się problemem ogólnoświatowym. Zacznijmy od tego, że wyraz „sekta" pochodzi z łacińskiego „secare" - ciąć, odcinać. Druga etymologia wywodzi ten termin od czasownika „seąuor" - iść, podążać za kimś, naśladować, ale także: ścigać, gonić. Łaciński wyraz „secta" znaczy też - sposób życia, stronnictwo. Sekta jest instytucją totalną, najczęściej jest grupą psychomanipulacyjną lub destrukcyjną- całkowicie podporządkowaną przywódcy i głoszonej przez niego ideologii.

Definicja socjologiczna i religioznawcza sekty zaczerpnięta ze „Słownika Socjologicznego" (Toruń 1977) brzmi następująco:

Sekta - grupa wyznaniowa o stosunkowo małej liczbie członków, powstała przez wyodrębnienie z macierzystego kościoła (lub, i) jako efekt protestu religijnego wobec istniejącej już doktryny i kultu, ewentualnie organizacji. Główne cechy sekt to: silna izolacja od środowiska zewnętrznego (brak zainteresowania zmianami zewnętrznej rzeczywistości), odrębność aksjologiczno-światopoglądowa i normatywna, autorytarne przywództwo, fanatyzm członków oraz silny konformizm członków i radykalnie sprawowana kontrola społeczna.

Badacz sekt Bryan Wilson wyróżnił sześć rodzajów sekt, uwzględniając ich stosunek do świata zewnętrznego.

Sekty konwertystyczne (nawróceniowe) - dążą do przekształcenia rzeczywistości społecznej za sprawą zmiany swojej osobowości. Negują powszechnie uznawane wartości. Odrzucają postęp naukowy.

Sekty adwentystyczne (rewolucyjne) - głoszą rychły koniec świata i powtórne przyjście

55

Jezusa Chrystusa. Przynależność do grupy ma być warunkiem zbawienia. Najczęściej przyjmują postawę antykatolicką.

Sekty introwersyjne (pietystyczne) - nie prowadzą działalności misyjnej. Cechuje je skrajny izolacjonizm i całkowite skupienie na realizacji własnych wzorców religijności w obrębie wspólnoty.

Sekty manipulacyjne (gnostyczne) - wierzą, że dysponują szczególną wiedzą na temat świata i mechanizmów nim kierujących. Życie grupowe jest ograniczone do minimum, ponieważ poznanie ma charakter bezosobowy. Ruchy te mają silną tendencje do synkretyzmu religijnego i ideologicznego.

Sekty taumaturgiczne - wierzą w to, że mogą kontaktować się z siłami nadprzyrodzonymi (duchami zmarłych, uzdrawiającą energią). Propagują spirytyzm.

Sekty utopijne - wierzą w powstanie świata jako jednej wielkiej wspólnoty wyznającej ich poglądy.

Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku sekty rozmnożyły się licznie w Polsce, po kilku jednak latach utajniły swoją działalność z powodu złej opinii w prasie. Wkrótce zmieniły metody działania; coraz więcej sekt stało się grupami terrorystycznymi, tajnymi, jak na przykład „Bractwo Zakonne Himawanti" założone przez szaleńca i oszusta finansowego Ryszarda Matu­szewskiego vel Lalita Mohana (między innymi groził on zamachem na papieża i wysadzeniem w powietrze Jasnej Góry). Nawet traktowany z pobłażaniem ruch Hare Kriszna był w Niemczech oskarżony o nielegalny handel bronią i zamieszany w wiele afer finansowych. Inny przykład skrajnej działalności sekt to „Rodzina Miłości", zmuszająca do uprawiania prostytucji nieletnie dziewczynki. „Najwyższa Prawda" pragnie zaś zniszczyć cały świat, bo tylko wtedy ludzkość osiągnie pełnię szczęścia (to oni rozlali śmiercionośny sarin w tokijskim metrze w 1995 roku, a przywódca sekty kilka lat wcześniej zamordował prawnika, jego żonę i synka). Scjentolodzy" z kolei mają nas uszczęśliwić z chwilą przejęcia władzy nad całym światem.

Do najgroźniejszych sekt działających w Polsce zalicza się: „Komitet Pokoju Sri Chinmoya", Centrum Odnowy Ludzi i Ziemi „Antrovis", „Rodzinę", „Niebo", ruch Hare Kriszna, świadków Jehowy, „Himawanti", „Christian" czy Kościół Zjednoczenia Sun Myung Moona.

Sekty stosują wobec swoich członków tak zwane „pranie mózgu", a więc wmawiają im, że żyją w złym kraju, a państwo, rodzice, Kościół i szkoła są złe. Ludzi spoza ich kręgu uznaje się za kłamców, złodziei i morderców; tylko sekta jest dla nich jedynym ratunkiem. Wobec nieposłusznych sekty są bezwzględne, czasami skazuje się ich na zagładę. Do sekt należą różni ludzie, nierzadko wstępują do nich osoby dojrzałe i wykształcone, na przykład nauczyciele, księża lub policjanci. Hinduski guru Sai Baba wciąż wywiera silny wpływ na wiele osobistości tego świata (premierzy Indii, księżna Yorku czy doradca księcia Walii do spraw architektury), a rzeszę jego zwolenników szacuje się na około trzydziestu milionów! Za „awatara" - boskiego eona - uważa go około jedna trzecia wszystkich wyznawców.

Zbrodnie sekt są liczne i wstrząsające. Przypomnę tylko niektóre, jak chociażby masowe samobójstwo pięćdziesięciu trzech członków sekty „Zakon Świątyni Słońca" w Szwajcarii w 1994 roku. Odpowiedzialność za podobne wydarzenia ponoszą przywódcy skrajnych ruchów religijnych; w Stanach Zjednoczonych takie sekty określa się mianem „destructive cults" (kulty niszczące), w których dominuje przywódca sekty, otaczany nimbem boskości. Owi guru stosują szereg metod z pogranicza psychologii i psychiatrii (medytacje, hipnozy), a także system kar i nagród. Nowy członek sekty jest od nich całkowicie uzależniony, gotowy spełnić każdy rozkaz swojego „pana", łącznie z samobójstwem lub morderstwem.

I tak w 1978 roku dziewięciuset trzynastu członków sekty „Świątynia Ludu" pod

56

przywództwem pastora Jima Jonesa popełniło w Gujanie masowe samobójstwo (właściwie było to masowe morderstwo, albowiem Jones kazał członkom sekty wypić nieznany płyn, który zawierał cyjanek). Ten uzależniony od środków pobudzających i znieczulających guru uważał siebie za następcę Boga, odrzucając autorytet Biblii. Oczywiście członkowie sekty żyli w całkowitej izolacji i ubóstwie, praktykowano tam zboczenia seksualne oraz rytualne bicie dzieci.

Inne masowe samobójstwo miało miejsce w 1987 roku na Filipinach, kiedy sześćdziesięciu członków szczepu Ata otruło się na polecenie arcykapłana. W 1993 roku agenci FBI, policja i oddziały Gwardii Narodowej zrobili „nalot" na farmę sekty „Gałąź Dawida" w Teksasie. Jej guru, maniak seksualny David Koresh, nakazał osiemdziesięciu sześciu osobnikom popełnienie samobójstwa.

W Polsce nigdy nie doszło do masowych samobójstw na taką skalę. Niemniej jednak zdarzały się i zdarzają tragedie, na przykład: w czerwcu 1990 roku wyłowiono z Odry okaleczone ciało jednego z członków wspomnianej już sekty Centrum Odnowy Ludzi i Ziemi „Antrovis". Ów człowiek miał wycięte -jeszcze za życia - narządy rodne.

To tylko niektóre przykłady przestępczej działalności sekt, a jest ich zbyt wiele, żeby je wszystkie przytaczać. Wypada może jeszcze raz wspomnieć o masowym samobójstwie w 1997 roku trzydziestu dziewięciu członków sekty „Bramy Niebios" w Rancho Santa Fe, założonej przez Marshalla Applewhite'a i działającej przez dwadzieścia lat w ukryciu. Ciekawostka polega na tym, że zajmowali się oni zawodowym tworzeniem stron WWW, głównie dla przemysłu rozrywkowego. Dzięki Internetowi sekta mogła rozpowszechniać swoje poglądy, a werbowała nowych członków jako firma „Higher Source". Sami żyli w celibacie i abstynencji, wyglądali na porządnych ludzi. Nie sprawiali nawet wrażenia nawiedzonych. To właśnie dzięki sieci mogli wpływać na ludzkie umysły. Jak widać, postęp dotyka wiele dziedzin życia, także działalności sekt, a konkretnie metod werbunku nowych członków.

Ażeby zaniknąć przewrotnie temat, dodajmy, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa grupy gnostyków i innych heretyków uważano za sekty; pierwszym chrześcijanom także przypisywano etykietkę sekt, a dzisiejsi sekciarze nazywają Kościół katolicki największą i najdłużej działającą sektą.

Zmęczony lekturą nie zauważyłem, że zostałem sam w biurze. Po siedemnastej byłem już w mojej kawalerce. Do spotkania z Ryszardem w centrum Warszawy zostały niecałe trzy godziny. Udało mi się jakoś zdrzemnąć i przed dwudziestą wszedłem do lokalu, w którym się umówiliśmy. Marta przybyła punktualnie, tylko Ryszard się spóźniał. Czekaliśmy na niego do dwudziestej drugiej. Wypiliśmy po trzy kawy i jednej herbacie.

Tylko że on się nie zjawił.

57

ROZDZIAŁ SIÓDMY

RYSZARD NIE PRZYCHODZI • SABINA WPADA NA TROP • INTERESUJĄCE WĄTKI

W BLOGACH • TEORIA PANSPERMII CRICKA • SPISEK ŻYDOWSKI WEDŁUG

MISTYKA I INNE BREDNIE O SŁOWIANACH • ODWIEDZAM SKLEP ZE ZDROWĄ

ŻYWNOŚCIĄ • I ZNOWU BLONDAS • GDZIE PODZIEWA SIĘ RYSZARD? • KRÓTKO

O ROLI KOBIET • MÓJ PODSTĘPNY PLAN • WSPOMNIENIA ANI • LIST DO

MISTYKA • ŚLEDZI MNIE OPEL • MISTYK ODPOWIADA

Staliśmy na warszawskiej ulicy i nie zważając na mżawkę, rozmawialiśmy o Ryszardzie.


Wracając na Ursynów, obserwowałem we wstecznym lusterku ulicę za sobą. Wypatrywałem podejrzanego pojazdu jadącego za mną. Wydawało mi się, że nikt mnie nie śledzi. Sprawa Ryszarda zaczęła mnie coraz bardziej niepokoić. Już sam nie wiedziałem, co mam o nim myśleć. „Albo mnie oszukał - myślałem - albo bojówkarze sekty zrobili mu coś złego". Wiedziałem, że wiele sekt stosuje przemoc, choć w swojej oficjalnej ideologii chętnie mówi o miłości i pokoju.

W domu zastałem kolejną wiadomość na automatycznej sekretarce.

- Proszę pana - mówiła podekscytowana Sabina - sprawdziliśmy z Markiem kolesi Metalowej
Elki. Ona kumpluje się z członkami zespołu metalowego. Chodzi z nimi na próby. Wcześniej
pytaliśmy o nią kogo trzeba i dowiedzieliśmy się, że uczy się średnio, nie ma z nią większych
problemów, a przecież gdyby należała do sekty, to byłaby jakaś dziwna, prawda? Już sama nie
wiem, co o niej sądzić. Przy okazji wyniuchaliśmy coś ważnego. Jeden uczeń z klasy Elki widział
Magdę wchodzącą do sklepu ze zdrową żywnością. Chłopak mieszka na tej samej ulicy i dlatego ją
zauważył. Dwa, może trzy razy. Sklep mieści się na ulicy Świętokrzyskiej na wysokości Pałacu
Kultury i Nauki.

Młodzież zabawiała się w detektywów na całego, co mnie w równym stopniu cieszyło, jak i martwiło! Istniała obawa, że odkryją ważny trop w naszej sprawie i ktoś z sekty wyrządzi im krzywdę.

Jutro muszę się z nimi rozmówić i zabronić dalszego węszenia" - obiecywałem sobie w duchu.

Zaparzyłem sobie herbatę i usiadłem przed komputerem. Do późna w nocy siedziałem i

58

szukałem w Internecie kontaktu z „Oazą Świetlistego Węża". Dopiero na stronie miłośników UFO znalazłem link do pewnej grupy dyskusyjnej, w której powielano kilkakrotnie wątek „świetlistego węża". Szczególną aktywnością wyróżniał się internauta o znajomo brzmiącym nicku: „Mistyk"! Z wrażenia o mało nie spadłem z fotela.

Kiedy ochłonąłem, zacząłem przeglądać wątki owego forum. Mistyk twierdził, że jedyną słuszną koncepcją powstania życia na Ziemi jest teoria laureata Nagrody Nobla Francisa Cricka. Ten współodkrywca struktury DNA i kodu genetycznego uważał, że życie przybyło na Ziemię z kosmosu. Jego teoria stanowi część koncepcji panspermii ukierunkowanej.

Przypomniałem sobie, że przecież posiadałem w swoich zbiorach tom traktujący o tym problemie. Po chwili z górnej półki regału wygrzebałem zakurzoną książkę autorstwa wspomnianego Cricka „Istota i pochodzenie życia" (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1992).

Przytoczę w tym miejscu pierwszy akapit wzięty z Przedmowy, streszczający sens całej książki.

Cztery miliardy lat temu na planecie krążącej wokół odległej gwiazdy technicy pracowicie krzątają się przy ustawionej na kosmodromie rakiecie. Start. Sto tysięcy lat później rakieta dociera na orbitę Ziemi. Do atmosfery trafiają setki niedużych pojemników. Część płonie, część roztrzaskuje się na lądzie, część wpada do oceanu, gdzie ich powłoka rozpuszcza się i uwalnia miliony bakterii i sinic. Na Ziemi zamieszkuje życie i rozpoczyna się proces ewolucji Wreszcie - po miliardach lat -powstaje gatunek ludzki i tworzy cywilizację, która zastanawia się nad swoim pochodzeniem, miejscem we wszechświecie, przyszłością.

Słyszałem o teorii panspermii ukierunkowanej, ale w tej chwili bardziej interesowały mnie wypowiedzi Mistyka na forum. Twierdził on, że Kościół katolicki oszukuje ludzi już od dwóch tysięcy łat i że Żydzi stworzyli Jezusa Chrystusa, który wmówił ludziom istnienie Boga-Jahwe. Jednakże prawdziwy Jezus nie był tym samym, którego znamy z Biblii. Bo tak naprawdę życie powstało w kosmosie i zawędrowało na Ziemię w pojazdach kosmicznych przypominających „węża". Za życia Chrystusa było wielu mądrych ludzi, znających ową prawdę głoszoną w czasach współczesnych przez Cricka i Orgela, więc byli prześladowani przez Kościół (prawdziwego Chrystusa nigdy nie ukrzyżowano, lecz podstępnie zabito, wykorzystując w tej mistyfikacji żydowskiego sobowtóra!). To oni stworzyli niektóre odłamy prześladowanych potem przez Kościół gnostyków, mistyków i okultystów. Tę samą prawdę o narodzinach życia z kosmosu posiadły różne prymitywne, na pierwszy rzut oka, ludy wielu kontynentów (jak chociażby plemię Dagonów). Dopiero Kościół katolicki zniszczył te koncepcje, odwołując się do wiary, a nie do rozumu. Zdaniem Mistyka gnostyczny Bythos jest uosobieniem Najwyższego Bytu, a w rakiecie-wężu nie znajdowały się żadne bakterie i sinice, jak uważał Francis Crick, a eony, ich dwa rodzaje.

Mistyk pisał:

Nasi praprzodkowie byli poganami. My, Słowianie, byliśmy tu wcześniej niż uczą nas w szkołach uczeni durnie i mieliśmy wielką misję do spełnienia. Dopiero żydowski spisek spowodował, że przyjęliśmy chrzest. Jeszcze przed Kopernikiem wiedziano, że Ziemia jest okrągła, ale udowodnić to musiał człowiek Kościoła, niemiecki astronom, bo przecież Copernicus nie był Polakiem (matka z domu Watzenrode). Amerykę odkryto kilka tysięcy lat przed Kolumbem, setki razy (Fenicjanie, Chińczycy, wikingowie), ale dla świata musiał to zrobić sługa katolickich monarchów, a potem w imię Boga wyrżnąć autochtoniczną ludność obu Ameryk. Żeby zrozumieć fałsz, którym się nas karmi

59

od wieków, nie wystarczy wiara. Wiara oddala nas od prawdy! Kastruje umysł. Tylko za pomocą różnych technik (które Kościół zwalcza i potępia - bo się boi!) można poznać swoje wnętrze. Bo idąc do wnętrza, w głąb siebie, możemy poznać to co na zewnątrz, poza nami, odległe choćby i o miliardy lat świetlnych. Badając brzegi kosmosu, badamy jednocześnie niedostępne zakamarki naszej duszy. Prawda o uniwersum jest w zasięgu ręki, tkwi w nas samych, zakodowana w każdej żywej komórce. Człowiek jest tajemnicą i odpowiedzią. Dotknięcie Boga jest zatem możliwe. Znam „rozkodowującą" technikę, a zainteresowanych proszę o kontakt napriva.

Dość tych bredni! Najważniejsze było to, że namierzyłem autora tych „rewelacji", człowieka przez nas poszukiwanego. Wprawdzie mogło zdarzyć się tak, że na forum miłośników tematyki ufologicznej popisywał się inny internauta o takim samym nicku „Mistyk", ale ja w to nie wierzyłem. Treść postów jednoznacznie wskazywała na członka sekty Achamota.

Po krótkim odpoczynku ponownie zasiadłem przed komputerem w poszukiwaniu w sieci Mistyka. Po północy znowu dopisało mi szczęście. Tym razem znalazłem jego wypowiedź na forum dyskusyjnym miłośników gier fabularnych (RPG). Pewien wątek dotykał zalet gry z pogranicza fantasy, gdzie rządzi zły Waż Nienawiści.

Mistyk pisał:

Niesłusznie przypisujemy wężowi symbole zła. Twórcy gier to dupki, ignoranci. Wąż wyraża mądrość, wolność od wszelkich zewnętrznych ograniczeń. To znak twórczego pędu. Ciemność (jak ciemny jest kosmos) to fundament Mocy. Ale w tej ciemności mieszka Prawda. Patrzycie na niebo nocą i widzicie jedynie ciemny kosmos, upstrzony złotymi punkcikami, ale w jego głębi pulsuje nieskończona liczba gwiazd, całe światło kosmosu z miliardami słońc, wokół których krążą planety podobne do Ziemi. W nim zamieszkuje tajemnica, niedostępna dla ludzi, których rozum choruje, ograniczony przez fałszywą naukę Kościoła i niektóre debilne gry. Już nigdy człowiek nimi zatruty nie będzie wolny, czysty i sprawny. Współczesna cywilizacja wykastrowała ludzki umysł. Zainteresowanych tematem proszę o kontakt na priva.

Mistyk

I dopisek na dole:

Patrząc w przyszłość, sięgamy w przeszłość. Patrząc w ciemność, widzimy światło.

Nie wszystko rozumiałem z tej mętnej niczym płytka sadzawka gadki, lecz poznałem metodę działania Mistyka. Poprzez Internet, a konkretnie dzięki różnym grupom dyskusyjnym -dotyczących gier komputerowych, ufologii, nauki, religii, muzyki metalowej czy satanizmu -werbował on przyszłych członków sekty. Potem odkrywał przed nimi wyższe stopnie „wtajemniczenia", obiecywał szczęście i wolność, być może w kolejnym etapie werbowania podawał narkotyki. Ale zawsze przedtem zasiewał na różnych grupach dyskusyjnych „ziarno" zła w postaci zarysu owych mętnych i obłąkanych poglądów. Jeśli na stu internautów odpowiedziała mu „na priva" przynajmniej jedna osoba, był to już z pewnością sukces. Czy tak właśnie Magda wpadła w sidła sekty?

Zmęczony postanowiłem porządnie się wyspać i wymazać z głowy bełkot Mistyka.

Rano przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Żeby go zrealizować, musiałem uzyskać zgodę policji. Należało zatem koniecznie skonsultować się w tej sprawie z Martą. Zadzwoniłem do niej i

60

przedstawiłem problem. Zainteresowała się. Umówiliśmy się na jedenastą w centrum, aby omówić szczegóły.

Przed spotkaniem z policjantką, pojechałem na Świętokrzyską do sklepu ze zdrową żywnością, w którym - według danych Sabiny - zaopatrywała się córka Kamińskich. Być może właściciele pamiętali nastolatkę. Kto wie - może Magdzie ktoś towarzyszył? Uważałem, że warto to sprawdzić.

Bez problemu zauważyłem szyld umieszczony nad wąskimi drzwiami o treści: „Ludwik Kalicki. EKOLOGICZNA ŻYWNOŚĆ". Miałem szczęście. Otwierano o dziesiątej.

Za ladą stał zadbany brunet o zdrowej cerze. Czterdziestoletni mężczyzna miał wypielęgnowaną bródkę oraz bystre i inteligentne spojrzenie. Od razu przystąpiłem do sprawy, wyjaśniając, że nie przyszedłem na zakupy.

Przez kilkanaście sekund oglądał fotografię Magdy, a następnie mi ją oddał.

Ponownie wziął ode mnie fotografię Magdy i przyglądał się uważnie.

Nagle pstryknął palcami jakby odkrył coś ważnego.

Zaniemówiłem i nie słuchałem, co sprzedawca sklepu ma do powiedzenia o zaletach ekologicznej diety. Blondyn z krostami mógł być chłopakiem z Dworca Centralnego - „naszym" blondaskiem, który za rzekomo obiecane pieniądze miał mnie przyprowadzić do Mistyka w celu dokonania transakcji. Jeśli blondas znał Magdę dużo wcześniej, oznaczało to, że nas oszukał. Czyżby to ją zwerbował do sekty? Policję zaś oszukał, twierdząc, że nie zna żadnego Mistyka. Ten szczupły osiemnastolatek z krostami na twarzy łgał od samego początku. Był człowiekiem sekty! Podał zmyślony rysopis Mistyka, o czym świadczył „nijaki" portret pamięciowy. A jeśli Mistykiem był on sam? Jeśli miałem go na wyciągnięcie ręki? Potem, spłoszony obecnością policji na dworcu,

61

ratował się ucieczką, kiedy zaś nie udało się i wylądował w komendzie, wymyślił śliczną bajeczkę o tajemniczym gościu, który go wynajął. Było tylko jedno „ale" w tym rozumowaniu. Antykwariusz inaczej opisał człowieka, który przyszedł z mapą. Poza tym policja nie zauważyła na przedramieniu blondaska tatuażu z wężem. Może nikomu w komendzie nie przyszło do głowy to sprawdzać? A do antykwariatu przyszedł ktoś inny? Wyjąłem z kieszeni portret pamięciowy Mistyka.

- Czy tego człowieka pan sobie przypomina? - zapytałem.
Właściciel sklepu rzucił okiem na twarz z rysunku.

- Nie - podrapał się po bródce. - Tego nie znam. Nie widziałem go ani razu. Daję głowę. Kto
to jest?

- Prawdę powiedziawszy, sam nie wiem. Nawet tego, czy ten gość naprawdę istnieje.
Właściciel sklepiku popatrzył na mnie zdziwiony, Kiedy zamierzałem wyjść na ulicę,

zatrzymał mnie w progu drzwi.

I w kilku słowach streściłem mu istotę prowadzonej przeze mnie sprawy Magdy K.

- Niech mi pan da swoje namiary - zaproponował ochoczo. - Jeśli coś sobie przypomnę,
natychmiast pana zawiadomię. Z przyjemnością pomogę w ujęciu bandziorów.

Zapisał numer telefonu do ministerstwa, a ja zrobiłem krok do tyłu.

Zrobił wielkie oczy, a ja wyszedłem na spotkanie z Martą.

Tym razem policjantka nie spóźniła się. Przy smacznym espresso opowiedziałem jej o nowym odkryciu dokonanym w sklepie ze zdrową żywnością. Marta nie kryła zaskoczenia, nawet nie zrzędziła, że bawię się w prywatnego detektywa.

- Proszę, mów o twoim pomyśle - zerknęła na zegarek. - Mam dzisiaj dużo roboty.
Codziennie rośnie liczba przestępstw, a pensje mamy te same. Mów!

- Ktoś z moich ludzi robi właśnie wywiad środowiskowy w Bytomiu. Zobaczymy, kim

62

naprawdę jest Ryszard Lenkiewicz. Mam nadzieję, że wcześniej czy później się znajdzie. Byle żywy.

Zaniemówiła. Nie wiedziała, co powiedzieć - czy zanegować, bądź co bądź, komplement, czy antyfeministyczny punkt widzenia?

Machnęła ręką na moje gadanie.

- Dość już tego! Mów, co chciałeś mi powiedzieć.
Dokładnie streściłem wyniki mojego śledztwa w Internecie.
-1 co proponujesz? - zapytała.

- Spróbować jeszcze raz podejść Mistyka - odpowiedziałem. - Założę nowe konto meilowe,
wymyślę pseudonim i spróbuję nawiązać z nim kontakt. Jak dobrze pójdzie, umówię się z nim, po
prostu dam się zwerbować, aby trafić do sekty. Dobrowolnie zgłaszam się na agenta. Będę
„kretem" w ich środowisku.

Patrzyła na mnie badawczo. Milczała. Oceniała moją determinację, przydatność, a może tylko poczytalność.

Marta zastanawiała się nad moją propozycją.

- Zgoda. Daję ci zielone światło. Bądź jednak ostrożny i o wszystkim mnie informuj. Aha,
zmień telefon komórkowy. W końcu dałeś Mistykowi swój numer.

Fragmenty rozmowy z Anią, byłą członkinią sekty „Rodzina", która przeprowadziła Zuzanna Talar:

63

wyrzutów sumienia. Czułam to. Ciągle zajęta i ciągle przepraszająca.

- A co z Twoim ojcem?

-A co działo się potem?


-[...] Dla członków sekty zazdrość o współmałżonka była grzechem. Pozamałżeńskie kontakty miały być wyrazem „ chrześcijańskiej miłości". Było więc dobrze widziane dawanie dowodów owej

64

miłości bliźnim. Ja na początku nie musiałam tego robić. Może nie chcieli mnie zniechęcać. Mówili, że to byłoby niemoralne, żebym współżyła z kimś, kto nie jest mi bliski. Potem dopiero okazało się, że bliski nie znaczy mój chłopak czy mąż, ale każdy mężczyzna należący do sekty. Później musiałam to robić, choć nie byłam przecież mężatką. [...] Czasem dochodziło do sesji, podczas których uprawialiśmy zbiorowy seks. Nie odczuwałam wtedy żadnych emocji, byłam już wyprana.

Przez resztę dnia przygotowywałem się do nowego zadania. Odwiedziłem operatora sieci komórkowej i spędziłem pół godziny u fryzjera, lecz nie zaniechałem rutynowej nasiadówki przed komputerem - sprawdziłem bazy danych ostatnich transakcji dzieł sztuki oraz internetowych sklepów aukcyjnych. Na koniec zadzwoniłem jeszcze do Kamińskich z zapytaniem o stan zdrowia Magdy. Niestety, jej stan wciąż się nie poprawiał.

Przed opuszczeniem biura wysłałem pierwszego meila do Mistyka, używając nowego konta i nowego pseudonimu.

Jestem zainteresowany technikami „rozkodowującymi" umysł, o których wspominasz na forum. Twoje poglądy na istotę życia są mi bliskie, przynajmniej tak mi się wydaje, tak to czuję, choć ostatnio sam nie potrafię sobie poradzić ze sobą. Rok temu przestałem chodzić do kościoła, zerwałem wiele dawnych przyjaźni, a moje dotychczasowe życie postrzegam jako pozbawioną sensu wegetację. Ogarnia mnie pustka. Dlatego zainteresował mnie Twój punkt widzenia -jak skutecznie dotrzeć do swojego wnętrza. O jakie konkretnie techniki Ci chodzi? Wschodnie? Czy mógłbyś napisać o nich coś więcej? Czy jesteś terapeutą?

Wyłączyłem komputer i wyszedłem z biura. Po wyjściu z budynku ministerstwa na dziedziniec stałem się czujny niczym zwierzę, na które poluje niewidzialny myśliwy. Przecież nie mogłem pozwolić sobie na niedocenianie przeciwnika. Mogli mnie już od dawna obserwować, śledzić. Bo to nie ja byłem myśliwym w tej rozgrywce, a oni. Dlatego podczas jazdy zatłoczonymi ulicami Warszawy bezustannie rozglądałem się dookoła siebie. W pewnym momencie na ulicy Puławskiej przyczepił się do mnie stary opel. Nie potrafiłem dostrzec twarzy kierowcy z powodu mżawki i mroku. Obok prowadzącego pojazd siedział nawet pasażer. Dwie nieruchome zjawy w starym oplu. Ścierpła mi skóra na plecach.

Odetchnąłem z ulgą dopiero za skrzyżowaniem z ulicą Woronicza. Tam opel znikł mi z oczu. Nie na długo, niestety. Oto bowiem pojawił się znowu na Ursynowie przed Megasamem. Zwolniłem i oni także zwolnili. I kiedy zajechałem na pobliski parking, żeby zmusić ich do zatrzymania - co dałoby mi szansę na ewentualne zdemaskowanie nieznajomych - opel nieoczekiwanie pojechał dalej. Zanim opuściłem parking, samochód rozpłynął się w ursynowskiej dżungli.

65

W domu powtórzyłem rytuał często ostatnio nadużywany - usiadłem przed komputerem i sprawdziłem pocztę elektroniczną. Nie zdziwiłem się, ujrzawszy meil od Mistyka. Mocniej zabiło mi serce, gdy czytałem treść wiadomości.

Nie stosuję żadnej ze znanych technik wnikania w siebie. Proponuję spotkanie. Znam kogoś, kto wyleczył niejedną chorą duszę. Dał jej wolność i siłę Boga.

Odpisałem mu:

Cieszę się bardzo, że odpisałeś. Jestem ciekawy, co masz do zaoferowania. Niestety, w tym tygodniu nie dam rady. Jestem w trakcie załatwiania sprawy rozwodowej. Gehenna] Czy może być początek przyszłego tygodnia?

Odpowiedział natychmiast:

Daj znać, jak będziesz miał czas.

Koniec. Poczułem smak prawdziwego polowania. Oto bowiem zastawiona przeze mnie przynęta chwyciła. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy. Za wszelką cenę nie mogłem teraz spłoszyć „zwierzyny". To dlatego odmówiłem natychmiastowego spotkania z Mistykiem, aby zdobyć niezbędny czas na lepsze przygotowanie się do nowej roli. Ażeby dobrze uwiarygodnić w oczach Mistyka wizerunek człowieka w nieszczęściu, wymyśliłem bajeczkę o rozwodzie. Dla „sekciarzy" mężczyzna z problemami małżeńskimi był cenną zdobyczą. Tym bardziej że w pierwszym meilu pisałem o załamaniu nerwowym, pustce mnie otaczającej i poczuciu bezsensu istnienia. Inna sprawa, że już sam nie wiedziałem, kto w tej grze jest zwierzyną, a kto myśliwym?

Potrzebowałem tych kilku dni na odpowiednie przygotowanie się do roli mężczyzny po przejściach, pragnącego diametralnie odmienić swoje życie. Przede wszystkim musiałem zadbać o solidny zarost i dopieścić niektóre elementy charakteryzacji, a to wymagało przecież czasu. Wiele spraw było jeszcze do omówienia z policją. Nie mogłem tak po prostu rzucić się w ramiona sekty -byłoby to podejrzane i nierozsądne z uwagi na ewentualność śledzenia mnie przez jej „szpiegów". Każda dobra improwizacja zawsze wymaga rzetelnego przygotowania.

Osobny problem stanowiła osoba Ryszarda Lenkiewicza. Nie potrafiłem wyzbyć się podejrzeń, że jest on wtyczką sekty, a może nawet jej guru. „Co za problem spreparować list nieistniejącego brata i zaaranżować spotkanie, broniąc mnie rzekomo przed członkami sekty?" -rozumowałem. „Kto wie, czy tamta bójka sprzed kilku dni nie była jedynie inscenizacją?" A co z butami Ryszarda? Jego wyjaśnienie, że obuwie, które nosi jest popularne, nie przekonywało ostatecznie. Wcześniej uwierzyłem mu, lecz teraz naszły mnie poważne wątpliwości. W końcu ten człowiek przesiadywał w kawiarni „Marzenie" i mógł być kimś ważnym w sekcie. Może on był Mistykiem? A wtedy groziło mi wielkie niebezpieczeństwo. Plan wniknięcia w szeregi sekty za­krawał na samobójstwo. Tylko czemu Ryszard zniknął, jeśli pragnął mnie podejść? Dlaczego nagle zrezygnował z misternie przygotowanego planu?

66

ROZDZIAŁ ÓSMY

KULISY MOJEJ MISJI • W PRZEBRANIU, CZYLI MÓJ BRAT BLIŹNIAK • UMAWIAM

SIĘ Z MISTYKIEM • CAŁA PRAWDA O RYSZARDZIE • ZNOWU OPEL, CZYLI

NIEZNAJOMA • ZMIANA PLANÓW • „BOJĘ SIĘ ZEMSTY, BO ODESZŁAM Z SEKTY"

MISTYK NIE ZJAWIA SIĘ • NAPAD • POBUDKA W DZIWNYM MIEJSCU • TWARZĄ

W TWARZ Z MISTYKIEM, CZYLI NA „ATLANTYDZIE" • CO ZROBIONO Z MOIMI

RZECZAMI?

Przez kilka następnych dni nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Nie zauważyłem więcej śledzącego mnie opla. Żaden łotr nie czaił się pod moim blokiem. Nie odzywał się Ryszard. Magda i Kamila wegetowały w szpitalnych murach. Moich młodych współpracowników - w osobach Marka i Sabiny - zagoniłem do nauki, strasząc tragicznymi konsekwencjami prowadzenia śledztwa na własną rękę. „Cisza przed burzą" - pomyślałem, siedząc w departamencie przed komputerem, podczas gdy za oknem znowu się rozpadało. Tylko że jesienny deszcz był moim najmniejszym zmartwieniem.

W tym czasie opracowywaliśmy z Martą szczegóły mojej misji. Omówiliśmy niemal każdy detal - od ubrania po sposób łączności. Otóż miałem zostać wyposażony w mini-nadajnik ukryty w podeszwie buta. Na okoliczność wniknięcia w szeregi sekty dostałem nawet fałszywe prawo jazdy na nazwisko Tomasza Niesielskiego. Moje zdjęcie wyretuszował policyjny grafik, tak żeby „zniekształcić" moje prawdziwe oblicze, charakteryzator zaś uczynił wszystko, abym jak najmniej był do siebie podobny. Pielęgnowałem brodę, nosiłem brązowe szkła kontaktowe, żeby przyzwyczaić się do nich.

W nowym ubraniu i w nowej charakteryzacji zjawiłem się zatem w piątek następnego tygodnia w departamencie. Był dwudziesty pierwszy października. Kiedy wtargnąłem do gabinetu, pan Tomasz gwałtownie wstał i poczerwieniał ze złości.

- Kim pan jest?! - krzyczał zdenerwowany, stojąc za biurkiem. - Tu nie wolno wchodzić! To
biuro Departamentu...

I nagle zaniemówił, wpatrując się we mnie.

Wyjaśniłem mu pokrótce cel tej przebieranki. Pan Tomasz nie krył swojego niezadowolenia.

- Chcesz trafić na trop sekty, wchodząc do niej? - dziwił się. - Czy już policja nie ma
odpowiednich ludzi do tego typu zadań? Jesteś detektywem od zabytków i dzieł sztuki...

- Zgłosiłem się na ochotnika.

Podobnie do pana Tomasza zareagowała na mój nowy image Monika. Weszła spóźniona do biura i stanęła jak wryta na widok obcego osobnika, stojącego bezczelnie przy jej biurku. W tym czasie szef ukrył się w gabinecie i podglądał nas przez szparę w niedomkniętych drzwiach.

- Pan tu czegoś szuka? - patrzyła nieufnie w moje brązowe oczy. - Pan tu się z kimś umówił?
Proszę stąd wyjść! Natychmiast. Szefie! Szefie, jest tam pan?! Tu ktoś jest!

67

Pan Tomasz nie wytrzymał i ryknął ze śmiechu w swoim gabinecie. Nasza sekretarka zrobiła ku mnie jeden krok, potem następny i jeszcze jeden.

Do gabinetu wszedł szef, z trudem powstrzymując się od śmiechu.

Nie wytrzymałem dłużej tej inscenizacji i także parsknąłem śmiechem.


Po chwili wtajemniczyliśmy Monikę w cel mojej misji. A po zaparzeniu gorącej herbaty, usiadłem przy komputerze i wysłałem wiadomość Mistykowi.

Jestem po rozwodzie. Niestety, straciłem mieszkanie i nie mam aktualnie gdzie mieszkać. Jak tylko znajdę sobie jakieś lokum, odezwę się. Chciałbym się koniecznie spotkać. Czasami mam wszystkiego dość. Pozdrawiam!

Dosłownie po półgodzinie Mistyk odpisał:

Jeśli jesteś w Warszawie, możemy się spotkać jak najszybciej, bo za kilka dni wyjeżdżam. Dla Twojego dobra, spotkajmy się. Z tonu Twojego meila wnioskuję, że czujesz się podle. Rozwód potrafi rozmontować psychikę najsilniejszego mężczyzny. Sam jestem po rozwodzie i wiem jak pomogła mi znajomość technik, o których wspominałem. Niech Ci nie przyjdzie do głowy żadne głupstwo. Pamiętaj, że naprawdę mogę i potrafię pomóc. Pomagałem ludziom w gorszym stanie. Przemyśl to. Odezwij się jak najszybciej.

Wystukałem na klawiaturze treść kolejnego meila.

Dzięki za pomoc. Dzisiaj raczej nie mogę, bo muszę zabrać swoje rzeczy z naszego mieszkania i gdzieś je ulokować. Ktoś z przyjaciół mi pomoże. W razie zmiany planów dam znać. Może uda mi się wieczorem wyrwać? Gdzie proponujesz spotkanie?

Po kwadransie odebrałem nową wiadomość, że czeka na mnie o dziewiętnastej w Górze

68

Kalwarii. Na wspomnienie o tym miasteczku żywiej zaczęła krążyć w moich żyłach krew. Mistyk napisał:

Kawiarnię znajdziesz przed stacją benzynową na głównej ulicy.

Podał jej nazwę i życzył zdrowia.

Zaraz zadzwoniłem na policję i streściłem Marcie treść korespondencji z Mistykiem.

- Świetnie! - ucieszyła się, chociaż jej głos nie brzmiał radośnie. - Ale to dopiero początek.
Najgorsze przed tobą. Naprawdę jesteś zdecydowany na udział w tej operacji? W każdej chwili
możesz się wycofać. Pamiętaj, że chcę mieć twoją zgodę na piśmie. Wpadnij do mnie do komendy.
Załatwimy formalności i omówimy wszystko raz jeszcze.

Przyjechałem niebawem i usiedliśmy w jej małym, skromnym gabinecie dzielonym z innym oficerem, chwilowo nieobecnym. Podpisałem oświadczenie, że udział w operacji „Świetlisty Wąż" - bo tak ją ochrzciliśmy - jest aktem mojej dobrowolnej decyzji i ponoszę wyłączną odpowiedzialność w razie jakiegoś nieszczęścia. Kiedy dopełniłem wszelkich formalności, pani podkomisarz zreferowała wyniki wizji lokalnej przeprowadzonej przez policję w Bytomiu.

- Ryszard Lenkiewicz naprawdę mieszka w Bytomiu od urodzenia - rzuciła na stół kopię
jakiegoś dokumentu przysłanego faksem, z niewyraźnym zdjęciem osobnika w rogu kartki. -
Poznajesz?

Przyjrzałem się czarno-białej fotografii i z trudem rozpoznałem poznanego w kawiarni „Marzenie" Ryszarda.


Nie bój się. Będziemy wszystko kontrolować. Zresztą w razie czego nadajnik ukryty w twoim bucie naprowadzi nas na właściwy trop.

Po wizycie na policji wracałem na Ursynów. We wstecznym lusterku ujrzałem znajomą sylwetkę opla. Podobnie jak podczas naszego pierwszego spotkania, nie potrafiłem dojrzeć twarzy kierowcy ani pasażera. Tym razem wewnątrz samochodu znajdowała się tylko jedna osoba. Z początku pomyślałem, że jestem pilnowany przez zwiadowców pani podkomisarz, lecz szybko

69

zmieniłem zdanie. Czemu Marta miałaby zataić ten fakt przede mną?

Od Ronda de Gaulle'a opel jechał za mną w pewnej bezpiecznej, jak mu się zdawało, odległości. Już za placem Trzech Krzyży oddzielało nas tylko volvo. I tak mijaliśmy kolejne skrzyżowania, aż wreszcie na Puławskiej wykonałem niespodziewany manewr. Na kufrze siedział mi ford, za nim zaś podążał opel. W pewnym momencie - widząc, że sąsiedni pas ruchu jest chwilowo wolny - skręciłem ostro kierownicę w lewo i zahamowałem. Przepuściłem forda, który mnie szybko minął, i zrównałem się z oplem. Dodałem trochę gazu i od tej pory jechaliśmy obok siebie niczym papużki nierozłączki. Zerknąłem szybko w prawo, ciekawy osoby prowadzącej samochód. Aż mnie zatkało. Kierowcą okazała się kobieta! Na głowie miała rudą perukę, a na jej nosie tkwiły przesadnie duże okulary przeciwsłoneczne. Dodajmy, że w to wczesne październikowe popołudnie słońce chowało się za zwałami stalowej barwy chmur, więc okulary pełniły wyłącznie rolę maskującą.

Przed nami zapaliło się czerwone światło. Sznur samochodów zwolnił, a po chwili znieruchomiał. Nie namyślając się dłużej, wyskoczyłem z wehikułu, okrążyłem go i stanąłem przy drzwiczkach opla. Kobieta w peruce natychmiast zablokowała je błyskawicznym naciśnięciem przycisku pod szybą. Pukałem w szybę i wyrywałem klamkę, ale ona nawet na mnie nie zerknęła.

- Kim jesteś?! - wrzeszczałem. - Dlaczego mnie śledzisz?!

Opel nagle cofnął się, uderzając w stojący za nim samochód. Rozległ się nieprzyjemny odgłos zderzenia. Metalicznie zazgrzytał oderwany zderzak i spadł z brzdękiem na asfalt. Nieuszkodzony opel natychmiast wykorzystał niewielką, wolną przestrzeń przed sobą, jaką zyskał po cofnięciu się, i wykręcił w prawo. Wjeżdżając na chodnik, zawadził jeszcze o zderzak samochodu stojącego przed nim.

Rzuciłem się za oplem, który zaczai jechać po chodniku, ku przerażeniu przechodniów. Ludzie uciekali w panice przed pojazdem, a kierowca opla trąbił na nich zawzięcie. Tamci krzyczeli i wygrażali pięściami, ale pojazd szybko skręcił w Rakowiecką. Dodał gazu i wyrwał do przodu z imponującym rykiem silnika. Nie zapamiętałem nawet numerów opla. Były zabłocone.

Nie mogłem nic więcej zrobić. Po pierwsze, nie dogoniłbym samochodu, po drugie, rozległy się za mną klaksony. Trąbiono na mój wehikuł. Mieliśmy zielone światło.

Po chwili jechałem już dalej Puławską. Wyjąłem telefon i połączyłem się z komendą policji. Miałem szczęście, że Marta siedziała w swoim gabinecie.

- Teraz żałuję, że nie wysłałam kogoś za tobą - westchnęła ciężko. - W tej sytuacji mam
wątpliwości, czy kontynuować operację.

Miała rację. Niebezpieczeństwo było duże.

70

przyczepić mu tę „pluskwę" do ubrania. Jest przezroczysta, więc nie zauważy jej.

Z artykułu Moniki Potrzebowskiej (tygodnik „Przyjaciółka") pod tytułem „Boję się zemsty, bo odeszłam z sekty" (o Kościele Zjednoczeniowym Moona), dostępnego w archiwum internetowym „Dominikańskiego Ośrodka Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach:

Dwa lata, które Justyna spędziła w sekcie, dziś wydają się jej koszmarnym snem. Dziewczynie udało się uciec, ale wciąż boi się zemsty ludzi, których uważała kiedyś za przyjaciół. [...] Członkowie jednej z najgroźniejszych sekt w Polsce, do której wcześniej należała, nieustannie ją nękali, grożąc porwaniem dziecka. [...] To było cztery lata temu. Justyna skończyła właśnie 20 lat i nie dostała się po raz kolejny na studia. Pomyślała, że Boga nie ma i że nie widzi przed sobą żadnych perspektyw. - Nie wiedziałam, z kim o tym porozmawiać - wspomina. - Wydawało mi się, że rodzice, wiecznie zajęci pracą, nie rozumieją mnie. Któregoś dnia, gdy siedziała zamyślona w parku na ławce, przysiadło się do niej dwoje młodych łudzi - chłopak i dziewczyna.

Zagadnęli ją i, sama nie wiedząc kiedy, opowiedziała im o swoich problemach. - Wzbudzali zaufanie. Byli tacy serdeczni, tacy dobrzy. Umówiliśmy się na następny dzień. Po kilku spotkaniach zaproponowali, żebym wybrała się z nimi w Bieszczady. Nie wahałam się ani chwili. Pani Maria przypomina sobie, że z tego wyjazdu Justyna wróciła zupełnie inna - milcząca i obojętna na wszystko. - Parę razy widziałam, jak płakała - mówi matka. - Nie chciała rozmawiać o pobycie w górach. Odtąd często znikała z domu na kilka godzin, nie tłumacząc, gdzie i po co wychodzi. Po tygodniu zaczęła się bez słowa pakować. Rodzice nie chcieli jej pozwolić na kolejną eskapadę. Pokłóciła się wtedy z nimi. Wykrzyczała, że kieruje nimi szatan i dlatego zabraniają jej spełniać „prawdziwe powołanie człowieka". W nocy uciekła z domu. Zadzwoniła po tygodniu; mówiła, że jest szczęśliwa. Nie chciała powiedzieć, gdzie jest. Rodzice próbowali to ustalić. Zwrócili się o pomoc do policji i znajomych. Bez skutku.

Dopiero po dziesięciu miesiącach poszukiwań ojciec dziewczyny spotkał ją w Częstochowie. Była w takim stanie, że go nie poznała! Płacząc, namawiał córkę do powrotu, ale była zimna i stanowcza. - Mąż strasznie to przeżył... - pani Maria nie może opanować łez. - Miesiąc później zmarł na zawał serca. Dziś Justyna twierdzi, że to guru zabronił jej kontaktować się z rodzicami i znajomymi. - Kazał żebrać na ulicy i zabierał wszystkie pieniądze - wspomina. Musiałam współżyć seksualnie z mężczyzną, którego mi wyznaczył. Nie wiem, jak by się to wszystko skończyło, gdybym... nie zaszła w ciążę.

Córkę urodziła w domu na wsi, w którym zamieszkiwała wraz z dwunastoma innymi osobami. Guru nie pozwolił zarejestrować dziecka. - Najgorzej było, gdy Martusia chorowała - mówi Justyna. - Na drobne przeziębienia wystarczały domowe sposoby. Ale gdy miała osiem miesięcy, dostała zapalenia oskrzeli. Nie mogłam patrzeć, jak się dusi i zaczyna sinieć. Zawinęłam małą w koc i skłamałam, że wychodzę z nią na spacer. Pojechałam do szpitala...

Zbliżała się godzina spotkania z Mistykiem w Górze Kalwarii. Wcześniej napisałem do niego, że muszę przesunąć nasze spotkanie na dwudziestą, w związku z nieoczekiwaną wizytą mojej byłej żony. Odpowiedział, że rozumie i będzie czekał w umówionym miejscu. Tak więc wszystko miało się odbyć według wcześniej ustalonego scenariusza.

Wehikuł zaparkowałem w głębi bocznej uliczki za pocztą w pobliżu targowiska miejskiego i

71

do kawiarni udałem się pieszo, brnąc przez kałuże deszczówki. Przyznam otwarcie, że szedłem tam z bijącym mocno sercem. Kiedy wszedłem do chłodnego wnętrza lokalu, zaschło mi już w gardle. Nigdy do tej pory w mojej karierze detektywa nie przyszło mi występować w charakteryzacji. Czułem się trochę nieswojo, a jednocześnie przebranie dawało mi poczucie pewnego bezpieczeństwa. No i czekało mnie ryzykowne zadanie podrzucenia Mistykowi „pluskwy" nowej generacji. Moja ręka w kieszeni kurtki trzymała kurczowo ten niewielki, okrągły przedmiot, zrobiony ni to z plastyku, ni to z gumy.

Minęła 20:03. Wewnątrz kawiarenki nie zauważyłem nikogo godnego choćby wyobrażenia o Mistyku. Kilka młodocianych osób, jeden starszy mężczyzna popijający piwo. „To nie on" -pomyślałem.

I zacząłem czekać z rosnącym zniecierpliwieniem. Po kwadransie straciłem już nadzieję na spotkanie z Mistykiem. Jednocześnie nabrałem pewności, że w oplu znajdowała się osoba nasłana przez sektę. Śledzono mnie od dłuższego czasu. A jeśli tak, to wiedzą o mojej współpracy z policją. Wystraszyli się pułapki i nie przyjdą już więcej na żadne spotkanie. O 20:45 byłem już niemal pewny, że całą operację diabli wzięli.

Wyszedłem zawiedziony na zewnątrz. Rozejrzałem się jeszcze na boki, ale nigdzie nie dostrzegłem podejrzanej osoby lub samochodu. Jeśli moje ruchy śledziła policja - czyniła to umiejętnie z ukrycia. Ruszyłem zatem w kierunku kościoła.

Nieprzyjemny, wilgotny wiatr chuchał mi prosto w twarz, zagłuszał moje własne kroki, więc co pewien czas oglądałem się nerwowo za siebie. Nikt za mną nie szedł. Wyjąłem komórkę i połączyłem się z panią podkomisarz.

Na wszelki wypadek skasowałem wykonane połączenie przed schowaniem komórki do kieszeni. Wreszcie ujrzałem wylot znajomej uliczki za kościołem. Przyspieszyłem. I wtedy za moimi plecami usłyszałem przebijający się przez skowyt wiatru odgłos kroków.

Za mną szło dwóch osobników płci męskiej. Odległe i skąpe światło ulicznych lamp nie potrafiło wydobyć z ciemności ich twarzy. Tylko same kontury sylwetek -jeden był niższy i krępy, drugi wyższy i szczuplejszy. Mimo wiatru nie mieli na głowach czapek lub kapturów, więc widziałem ich ogolone łby. Niższy utykał na lewą nogę.

Pułapka" - pomyślałem ze zgrozą. Bo jakże inaczej wytłumaczyć pojawienie się dwóch podejrzanych typków w ciemnej uliczce, w pobliżu miejsca spotkania z Mistykiem? I dlaczegóż on sam nie przyszedł na czas do kawiarni? Bo oni wiedzieli o moim śledztwie prowadzonym przeciwko nim. Mistyk od dawna znał moje plany. Pewnie widział mnie na Dworcu Centralnym lub o wszystkim doniósł mu, niedoceniany przez nas, blondasek. Albo Ryszard Lenkiewicz. Dziwne, że obaj wymienieni zniknęli ostatnio dość nagle. Mogło być i tak, że Mistykiem był na przykład blondasek, guru zaś ten drugi.

Szli na mnie miarowym krokiem. Pewnie. Nie podobało mi się to. W ręku niższego błysnęło ostrze noża, drugi nie wyjmował ręki z kieszeni kurtki. Lecz gdy zbliżyli się do mnie, w ręku wyższego także błysnęła złowróżbnie stal.

Nie namyślałem się długo i prawą nogą wyprowadziłem błyskawiczny cios, trafiając wyższego w brzuch. Nie zdążył nawet zareagować, więc poleciał do tyłu na odległość kilku metrów. Słyszałem jego jęk, gdy upadał na asfalt. W tym czasie niższy już szykował się do zadania podstępnego ciosu. Był szybki, szybszy niż się spodziewałem. Jedynie unik uratował mnie przed zeszpeceniem twarzy. Poczułem powiew zimnej i śmiercionośnej stali na policzku. Byłby odrąbał mi nos. Nie rezygnował, bo momentalnie ostrze zbliżyło się do mojej twarzy z drugiej strony - tym

72

razem ciął z „forehandu", czyli na „odwyrtkę", niczym wytrwały ping-pongista, tylko że zamiast rakietki facet używał noża. Aż świsnęło powietrze. Zrobiłem szybki przysiad i podciąłem nogi delikwenta. Zachwiał się, upadł, ale szybko się podniósł. Nawet nie stęknął. Za to jego kompan jęczał w ciemności, nie mogąc się pozbierać po moim ciosie nogą. I kiedy odparłem kolejny atak niższego osobnika, z tyłu posłyszałem kroki. Nie zdążyłem już zrobić uniku, bo chmura paraliżującego gazu z sykiem zaatakowała moje oczy i wdarła mi się do gardła. Zacząłem się dusić. Dwa potężne kopniaki powaliły mnie na chodnik. Nic już nie widziałem. Ból mnie zamroczył, a gaz powoli wyżerał płuca. Słyszałem tylko ich głosy, brzmiące jak z zaświatów.

Obudziły mnie dziwne dźwięki. Chłód panujący w jakimś mrocznym pomieszczeniu ożywił mnie na tyle, że poczułem unoszący się w powietrzu zapach mdłego kadzidła. Moja głowa była ciężka jak ołowiana kula, wszystkie członki ważyły po sto kilogramów każdy. Mózg rejestrował to wszystko z obojętnością maszyny pomiarowej. Kadzidło... chłód... mrok... i to nieznośne odrętwienie. Leżałem na podłodze, od której oddzielała mnie jedyna cienka warstwa karimaty. Nie miałem na sobie mojego ubrania, a coś w rodzaju pidżamy lub kimona. „Co ze mną jest?" -myślałem. „Gdzie jestem? Dlaczego pieką mnie tak potwornie nadgarstki?" Bolały mnie, jakby włożono mi ręce w imadło lub zakuto w kajdanki. Na głowie miałem solidnego guza, a w okolicach żeber pojawił się obszerny, podskórny wylew.

Za ścianą niósł się śpiew. Śpiewano przy akompaniamencie monotonnej melodii wystukiwanej na klawiszach. Nie podobała mi się ta pieśń, choć anielskie głosy brzmiały miło dla ucha, jakby chciały uwieść, ponieść człowieka ku nieznanej stronie życia. „Umarłem" - przyszło mi do głowy. „Jestem już po drugiej stronie".

Wreszcie, zwrotka powtarzana niczym mantra zaczęła mnie denerwować:

Wzrok, dotyk nigdy nie zawodzi,

ponieważ wierzymy twemu widokowi.

Wierzę, że jest tutaj anioł wygnany

Nie ma nic prawdziwszego od prawdy tego widoku!

I nagle przypomniałem sobie epizod, który rozegrał się w ciemnej uliczce w Górze Kalwarii. Zaatakowali mnie nożem, potem obezwładnili gazem i poprawili solidnymi kopniakami. Bili mocno, bez litości. Tylko jak to się stało, że nie czułem specjalnego bólu? „Tylko nieboszczyk nic już nie czuje" - przeraziłem się. „A jeśli jednak żyję?"

Zmusiłem się do myślenia. Czyżby to ludzie Mistyka zastawili na mnie pułapkę? A któżby inny? W końcu Mistyk nie był głupcem i spodziewał się policji w Górze Kalwarii. Dlatego nie zjawił się w wyznaczonym miejscu. Cierpliwie czekał, aż opuszczę kawiarnię. Niepotrzebnie odwołałem akcję, idąc do wehikułu, a kiedy znalazłem się w zaciemnionym miejscu - pobili mnie i w końcu porwali.

Coś jeszcze zaprzątało moją głowę - mini-nadajnik ukryty w podeszwie buta i „biopluskwa" trzymana w kieszeni kurtki. Te urządzenia były moim atutem, jedynym ratunkiem. Tylko że na nogach nie miałem butów, a moje ubranie zastąpił dziwny strój. Ten fakt nie podobał mi się jeszcze bardziej niż pieśń o aniele. Mogłem liczyć jedynie na to, że nie wyrzucono moich ciuchów. Może trzymająje gdzieś pod tym dachem i wkrótce to miejsca stanie się obiektem policyjnego nalotu. Bo byłem pewny, że znajdowałem się w siedzibie „Oazy Świetlistego Węża". Trafiłem wreszcie tutaj, tyle że w niezbyt radosnych okolicznościach. Nie tak miała rozpocząć się operacja wymierzona przeciwko sekcie Achamota. „Wpadłem w ich sidła" - rozmyślałem. „Trafiłem do przysłowiowej

73

paszczy lwa. Którą właściwie mamy godzinę? Dlaczego nie ma tu jeszcze policji?"

W mig się zorientowałem, że nie mam nawet zegarka. Nie zostawili choćby jednej rzeczy należącej do mnie. Spróbowałem się podnieść, ale uleciała ze mnie wszelka energia. I te piekące nadgarstki! A mimo to nie poddawałem się. Ostatnim wysiłkiem woli zdołałem chwycić się parapetu i unieść w górę.

Nic z tego. Upadłem na podłogę i leżałem na plecach bez ruchu. Zacząłem się śmiać i sam już nie wiem, czy był to śmiech pochodzący z gardła, rzeczywisty, czy wyśniony, który nigdy nie opuszcza głowy, a jedynie łaskocze bebechy. Moje przyzwyczajone do mroku oczy wbiły się w ciemny sufit, a tam, niczym na nieboskłonie, błyszczał szczerym złotem wizerunek węża, zbudowany z bezmiaru pulsujących gwiazd. Chór przerwał pieśń. Wydawało mi się, że słyszę skrzypnięcie drzwi i wnet panujący wokół mrok rozproszyły płomienie kilku świeczek.

Ktoś stał nade mną i przyglądał mi się z góry. Czynił to dłuższą chwilę w niepokojącym milczeniu. W ręku trzymał potężny świecznik z dwoma zapalonymi świeczkami.

W pewnym momencie osobnik odłożył go na podłogę i chwycił mnie za pachy. Wciągnął szybko na karimatę i rzucił jakiś koc. Świecznik zaś uniósł się ponad metr nad podłogę i spoczął w rękach tajemniczego przybysza. Chyba to on go podniósł.

- Możesz mówić? - dobiegł mnie jego głos. - Jak się czujesz?

Chciałem odpowiedzieć, ale nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Wtedy gość przykucnął obok mnie, świecznik postawił na podłodze i kilka razy uderzył mnie w twarz z otwartej dłoni. Nawet nie zabolało, ale wyrwałem się z odrętwienia.

Z pewnością przeszukali moje rzeczy i sprawdzili fałszywe prawo jazdy. Liczyłem w duchu, że nabiorą się na ten numer. W coś musiałem wierzyć.

Migotliwe światło świeczek padało na twarz mężczyzny pochylonego nade mną. Z przerażeniem stwierdziłem, że to nijakie oblicze nie jest mi całkiem obce i pasowało do portretu pamięciowego sporządzonego przez policyjnego rysownika na podstawie zeznań blondaska. Miałem przed sobą nijaką i przeciętną aż do bólu twarz, której jedynym znakiem szczególnym były oczy. Patrzył na mnie przepełniony nienawiścią człowiek, szaleniec. Jego oczy dosłownie pluły jadem. Czyż nie ten osobnik odwiedził antykwariat w Górze Kalwarii? To on chciał sprzedać mapę Sansona! Takim właśnie zapamiętał go antykwariusz. To on wreszcie wynajął blondaska przed dworcem! Mistyk we własnej osobie! Blondyn z krostami na twarzy nie mógł zatem należeć do sekty, gdyż w przeciwnym razie opisałby Mistyka całkiem inaczej. Blondasek nie miał z sektą nic wspólnego! Wszyscy uznaliśmy portret pamięciowy Mistyka za niewypał! Nic z tych rzeczy!

Zaraz jednak ochłonąłem. Przecież, na Boga, widziano blondaska w sklepie ze zdrową żywnością w towarzystwie Magdy! Jeśli chłopak nie należał do sekty, to kim był? Jaką rolę grał w tej historii? Już nic nie rozumiałem.

Obecność Mistyka wprowadziła mnie w kiepski nastrój. Strach ścisnął moje gardło. Starałem się nie patrzeć mu w oczy. Tylko tyle mogłem teraz zrobić. Widziałem jedynie zarys łysej głowy, jakby wyrastającej z tułowia, bo szyję miał krótką.

Czerwone na tle białego materiału.

74

chuliganów w Górze Kalwarii. Na szczęście byłem w pobliżu. Zjawiłem się na czas. Inaczej zatłukliby cię na śmierć.

Wziął głęboki oddech. Przez ułamek sekundy zerknąłem mu w oczy. Kryło się w nich coś więcej niż zwykłe niebezpieczeństwo. Znalazłem w nich odbicie piekła. Natychmiast spuściłem wzrok.


Serce zabiło mi mocniej. Zdaje się, że drgnąłem na brzmienie znajomej nazwy, bo moje internetowe śledztwo okazało się strzałem w dziesiątkę.

- Nie zdawało ci się. To element terapii.
-1 czuję zapach kadzidła.

75

- Tak, ale inaczej niż sądzisz.

W końcu zapytałem o rzeczy osobiste, a on odpowiedział, że moje ubranie spalono. Moje szczere zdziwienie zmusiło go wyjaśnienia, że tak postępują z każdym pacjentem przybywającym do „Atlantydy". W akcie spalenia dopatrywali się bowiem pewnej symboliki oczyszczenia duszy i ciała, będącego początkiem ostatecznego „uzdrowienia" i wkroczenia na nowy etap człowieczego rozwoju. Poczułem się jednak zagubiony, przegrany. Jeśli zniszczyli moją garderobę, to jednocześnie szlag trafił miniaturowy sprzęt elektroniczny ukryty w bucie i kurtce. Miałem tylko nadzieję, że aktu spalenia dokonali na terenie „Atlantydy" i ekipa policyjna odebrała wcześniej nadawany sygnał. Oby! Tak więc w niedługim czasie mogłem spodziewać się tutaj nalotu ekipy podkomisarz Sobczak. Ta świadomość dodała mi sił, choć wciąż czułem bezsilność.

Potem przyniósł mi jedzenie - sałatkę warzywną, melona i herbatę zieloną. Rzucił koc i wyszedł, życząc spokojnej nocy. Zanotowałem jeden istotny szczegół, a mianowicie - Mistyk utykał na j edną nogę. Podobnie j ak j eden z dwóch napastników w Górze Kalwarii.

Zostałem sam na sam z mrokiem panującym w chłodnym pokoju. Leżąc na karimacie, nie mogłem szybko zasnąć. Czułem jednak, że Mistyk stoi pod drzwiami i obserwuje mnie przez „oko" wydrążone w drzwiach.

76

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

WĄŻ NA KRZYŻU • TROCHĘ O „WIERNYCH" I ATLANTYDZIE • WEJŚCIE

ACHAMOTA, CZYLI ZOSTAJĘ „TAU 13" • RĘKA TERAPEUTY • GUBIĘ SOCZEWKĘ •

ALFA 6 MNIE PRZYCISKA • POMAGAM W PIWNICY • SZCZERA ROZMOWA Z

ALFĄ 6 »MAGDA TU BYŁA! • POCAŁUNEK • WYKŁAD O POCHODZENIU

CZŁOWIEKA NA ZIEMI • WALENTYNIANIZM, ADONAJ I DWUPŁCIOWOŚĆ

NATURY • JEDENASTE: „NIE KŁAM" • HYDROMANCJA, CZYLI JAK STĄD UCIEC?

W dużym salonie - z oknami wychodzącymi na taras, za którym rozlewał się aż po las zadbany ogród - nie było prawie mebli. Białe ściany tchnęły czystością, drewniana podłoga dosłownie błyszczała niczym tafla idealnie równego lodowiska. Pod ścianą ustawiono stylizowany, dość cenny fotel, pełniący funkcję tronu. Przypuszczałem, że kiedyś należał on do rodziny któregoś z „wiernych" i został wyniesiony ukradkiem jako dar dla tutejszego guru. Mistyk stał obok mebla ze wzrokiem utkwionym w drzwi prowadzące do pozostałych pomieszczeń. Moją uwagę zwróciło jednak duże malowidło nad wejściem, przedstawiające węża oplatającego krzyż w kształcie litery „tau". Na poprzecznej belce krzyża widniał napis: „INRI".

Dobrze wiedziałem, co oznacza ów historyczny skrót. „INRI" dla chrześcijan znaczyło: „Iesus Nazarenus Rex Iudeorum". Jednakże zamiast ukrzyżowanego Chrystusa znajdował się tutaj wąż. Kształt krzyża także dawał wiele do myślenia. Na takim bowiem krzyżu ikonografia chrześcijańska zwykła umieszczać łotrów, ukrzyżowanych wraz z Chrystusem, albowiem zmarł on na krzyżu o tradycyjnym kształcie. Nad jego głową znajdował się wspomniany wyżej napis: „Jezus Nazarejczyk Król Żydowski". Jednakże krzyż w kształcie litery „T" miał zawsze postać „gnostycką" lub „masońską". Najczęściej wtedy postać występująca na krzyżu nie posiadała zarostu (symbol „człowieka") lub pod krzyżem znajdowała się niewiasta (święta Magdalena), co kłóci się z przebiegiem Męki Pańskiej. Wiedziałem też, że niektóre loże interpretowały skrót „INRI" jako „Igne Renovatur Natura Integra", co znaczy: „Ogniem Cała Natura Będzie Odnowiona". No, ale w przypadku tego domu - wąż umieszczony na krzyżu stanowił czyste bluźnierstwo. Zakrawało to na ponury żart, gdyby nie powaga, z jaką wszyscy zgromadzeni traktowali ten symbol.

W salonie naliczyłem piętnaście osób, łącznie ze mną. Siedem kobiet i ośmiu mężczyzn. Ich wiek oscylował w granicach 18-25 lat. Należałem do jednych z najstarszych wiekowo „wiernych". Wszyscy ubrani byliśmy w biały strój, który początkowo wziąłem za pidżamę czy kimono. W rzeczywistości były to płócienne spodnie i koszule sięgające do kolan. Idealna biel naszych uniformów zlewała się z takim samym kolorem ścian.

Pozostali rezydenci przywitali mnie chłodno, ale nikt nie okazał cienia niechęci. Patrząc na nich, odnosiło się wrażenie, że są zbyt słabi, aby eksponować emocje, w zasadzie byli jakby pozbawieni „życia", z ich oczu zaś wyczytałem, że proces „prania mózgów" dokonał już „aborcji" w ich głowach. Poruszali się jak zjawy, z bladymi jak śnieg twarzami. Ktoś miał sine usta, inny -zielony odcień cery. Cóż za kolorystyczne urozmaicenie wśród wszechobecnej pod tym dachem bieli! Dziwne były też nasze pseudonimy - zbudowane z liter greckiego alfabetu. Ja zostałem „przechrzczony" na „Tau 13" i jak mi później wyjaśniono, nowemu „wiernemu" przydzielano literę, na jaką zaczynało się jego prawdziwe imię i dodawano do niej liczbę porządkową - według kolejności przybycia do Oazy. Mężczyźni posiadali liczbę nieparzystą, kobiety - parzystą. Byli tu zatem Alfa 11, Omega 4, Gamma 7 lub Sigma 8 i tak dalej.

Pobudka w Oazie następowała o piątej rano. Przed toaletą odprawiano coś w rodzaju rytualnego śpiewu, którego próbkę słyszałem już wieczorem. Te „oratoria" trwały godzinę i

77

zastępowały tradycyjną modlitwę. Po śniadaniu - na które składały się płatki owsiane, mleko, chleb, dżem i kawałek melona - przystępowano do zajęć. Tak więc o godzinie siódmej miał miejsce apel, a następnie „kapłan" wygłaszał krótką mowę. Aha, i jeszcze coś! We wszystkich drzwiach w Oazie wmontowano „judasza", stylizowanego na ludzkie oko - dla mnie był to symbol jawnie okultystyczny (nasuwały się skojarzenia z tak zwanym „okiem Horusa"). Wniosek był jeden: życie intymne pod tym dachem było praktycznie niemożliwe. Kontrolowano każdy ruch „wiernych". Mistyk i jego ludzie w każdej chwili mogli podejrzeć każdego z nas w dowolnym pomieszczeniu, z wyjątkiem ubikacji. Nie można było się tutaj ukryć dosłownie przed nikim!

W tej chwili zgromadzeni w salonie ludzie oczekiwali wizyty guru. Dziwnie ociężały klęczałem wraz z pozostałymi „Atlantydami" i wciąż nie odczuwałem bólu. Sądziłem, że wstrzyknięto mi lub dodano do napoju jakiś narkotyk.

Wreszcie otworzyły się drzwi. Oczy wszystkich „wiernych" skierowały się na wchodzącą do salonu postać ubraną w białe szaty, z kapturem na głowie. Długi płaszcz sięgający prawie do kostek był pokryty dziesiątkami małych haftów przedstawiających logo .Atlantydy" - krzyż w kształcie „tau" i oplatającego go węża. Niezbyt wysoki mężczyzna, guru, nasz pan, nie miał odwagi pokazać swojej twarzy nam, „niewolnikom". Czy miał coś na sumieniu? Wiedziałem o jego przestępstwach, w tym o jednym zabójstwie, tylko reszta „wiernych" była tego nieświadoma.

Usiadł na tronie i przez dwie wąskie szpary wycięte w kapturze obserwował klęczących przed nim „wiernych". Lecz zdawało mi się, że patrzy on wyłącznie na mnie, wzrokiem tyleż badawczym, co nieufnym. Złożyłem to na karb mojego przewrażliwienia lub przewidzenia wywołanego środkami farmakologicznymi. Mimo tego przeszły mnie ciarki po plecach.

Mistyk poprosił o ciszę, choć było to niepotrzebne. Wszyscy milczeliśmy jak głazy. Nie oddychaliśmy. Wreszcie Achamot zaczął mówić - cicho i niezbyt wyraźnie, sztucznie bełkotał, jakby włożył do ust jakiś przedmiot zniekształcający głos.

- Witajcie, mieszkańcy „Atlantydy" - przemawiał ze swego tronu. - Nie będę zabierał wam
cennego czasu, bo macie dzisiaj dużo pracy. Od razu przejdę do rzeczy. Nasze progi przekroczył
nowy brat, Tau 13.

Mistyk dał ręką znak, żebym wstał. Uczyniłem to posłusznie.

- Pozdrówmy go serdecznie - kontynuował guru.

Achamot, niczym faraon, uniósł wyżej rękę i zaraz wszyscy „bracia" i „siostry" powstali. Zaczęli podchodzić do mnie krokiem zjaw cierpiących na hemoroidy. Każde z nich kładło rękę na moim ramieniu i powtarzało: „Witaj na »Atlantydzie«, Tau 13".

Po powitaniu zajęli poprzednie miejsca i guru mówił dalej.

- Potrzebujemy większego domu - wyjaśnił i wśród zgromadzonych rozległ się szmer
zdziwienia. - Rośnie liczba czcicieli Świetlistego Węża. Dlatego dzisiaj mamy w planie dużo
ciężkich robót związanych z pakowaniem się. W południe zaś widzimy się tutaj na obowiązkowej
nauce. Jak w każdy piątek. Aha, czy komuś coś dolega?

Pewna osiemnastolatka podeszła z opuszczoną głową do Achamota i uklękła przed jego tronem.

- Boli mnie głowa - powiedziała cichym głosem. - Od dwóch dni.

Guru wyciągnął rękę i położył wypielęgnowaną dłoń na głowie dziewczyny. Przytrzymał ją kilka sekund i cofnął szybko, jakby się oparzył. Dziewczyna z trudem powstała i chwiała się na nogach.

- Dziękuję ci, Achamocie - bełkotała, śmiejąc się do siebie. - Już mi lepiej.

Ta niecodzienna scena uzmysłowiła mi, że facet w kapturze posiadał zdolności terapeutyczne. Leczył dotykiem. Jak wielu przywódców rożnych podejrzanych sekt, miał specjalny dar

78

uzdrawiania, bo na moich oczach smutną dziewczynę zamienił w szczęśliwą istotę.

Nieoczekiwanie Achamot wstał i opuścił salę. Zostaliśmy więc sami pod czujnym okiem Mistyka, który natychmiast wydał odpowiednie rozkazy związane z dzisiejszych planem prac.

Do południa pakowaliśmy do skrzyń i pudełek różne przedmioty znajdujące się w domu i magazynowaliśmy je w garażu na dole. Praca nie była wyczerpująca, ale wciąż odczuwałem dziwną ociężałość, jakby mój umysł zamieszkał w innym, słabym ciele. Ciężko myślałem. Najbardziej dołujące było zachowanie mieszkańców „Atlantydy". Wykonywali wszelkie czynności z nabożnym posłuszeństwem, w nieznośnym milczeniu, tylko niekiedy coś burknęli w rodzaju: „podaj to" lub „czy możesz mnie przepuścić". Roboty. Przeklęte roboty!

Mistyk zdawał się kontrolować każdy nasz ruch. Jego złe oczy świdrowały „wiernych" niczym aparatura do prześwietlenia. Do pomocy miał jeszcze jednego osobnika, którego zwano tutaj „Leo". Tak samo ponury jak tamten, ale nieco wyższy i szczuplejszy. Być może to sprawa przewrażliwienia, ale zdawało mi się, że szczególnie badawczo przyglądali się mojej skromnej osobie. Łazili za mną na zmianę. Zastanawiałem się też, czy to nie oni zjawili się w Górze Kalwarii w ciemnej uliczce. Niższy utykał na nogę i posturą przypominał Mistyka, wyższy zaś wyglądał jak Leo. Jako że nie mogli poradzić sobie ze mną, do akcji wkroczył ktoś trzeci i z tyłu zaatakował mnie gazem. Czy był nim Achamot?

Dlaczego wybrali właśnie taki sposób wprowadzenia mnie na »Atlanty-dę«?" -zastanawiałem się. „Z mojej skąpej wiedzy o działalności sekty wynika, że nie można dostać się tu za pierwszym razem. Gdzie rozmowy agitujące? Gdzie ulotki, którymi musieli zasypywać przyszłych adeptów? Nawet nie poproszono mnie o dary dla Achamota. Czy nie za szybko tu trafiłem?"

Męczyło mnie pragnienie. W kuchni ugasiłem je szybko kranówą, żeby nie czekać na wrzątek w czajniku. Będąc tam, zauważyłem przy okazji dziwną rzecz. Dostępu do dużej lodówki i szafek z pozostałą żywnością strzegły solidne łańcuchy z kłódkami. Tylko woda i zielona herbata były dostępne bez ograniczeń. Żywność ściśle tutaj racjonowano.

Dla odświeżenia twarzy opłukałem ją w zlewie zimną wodą i udałem się do łazienki za potrzebą. Potem pomagałem dwom anemicznym gościom przenieść szafkę z wbudowanym lustrem. Przypadkowo przyjrzałem się swojej podobiźnie - ledwo poznałem siebie! Bladość twarzy i worki pod oczami nie najlepiej świadczyły o mojej kondycji. Zauważyłem jednak coś znacznie gorszego. Moje oczy! Jedno z nich było niebieskie, drugie zaś brązowe.

Jezu, zgubiłem soczewkę!" - przeraziłem się.

Pojąłem wreszcie, że odkleiła się jedna z soczewek kontaktowych i stało się to w kuchni, kiedy przemywałem twarz zimną wodą. A bez soczewki nie mogłem paradować na „Atlantydzie"! Zostawiłem więc Epsilona 7 i Lambdę 3, obiecawszy wrócić do nich jak najszybciej.

W progu kuchni stanąłem jak wryty. Przy szafce z filiżankami krzątała się dziewczyna. Blondynka ostrzyżona - jak wszyscy tutaj - najeża. Miała szare oczy. Zmęczone, trochę wystraszone, choć w tej chwili ożywiał je dziwny błysk.

Przeszedłem obok niej, nie patrząc jej dłużej w twarz. Kątem oka oglądałem zlew i kuchenną ladę w poszukiwaniu soczewki. Nigdzie jej nie było. Napiłem się wody prosto z kranu, Wciąż szukając wzrokiem zguby. Dziewczyna nalewała z czajnika wrzątek do filiżanki.

79

Zbliżyła się do mnie. Położyła mi rękę na ramieniu. Wytarłem ręką usta i modliłem się, żeby już sobie poszła. Nigdzie nie było tej cholernej soczewki!

Odwróciłem się, a ona wyciągnęła ku mnie rękę. W jej dłoni spoczywała soczewka kontaktowa. Ta przeklęta Alfa 6 ją znalazła! Byłem w opałach! Stanąłem do niej bokiem, nie wiedząc jak się zachować.

- Pokaż mi swoje oczy, Tau 13 - poprosiła grzecznie, choć z wyraźnym naciskiem.

Nie mogłem dłużej udawać, że nic się nie stało. Musiałem zachowywać się naturalnie, żeby ta wścibska baba nie wszczęła awantury. Afera nie była mi potrzebna. Należało coś wymyślić. Szybko!

Nie odwróciłem się do niej, tak jak sobie życzyła.


Odwróciła się i ruszyła dziarsko ku wyjściu.

- Dokąd idziesz?! - zawołałem za nią.

Ale nie zareagowała na moje wołanie. Stanąłem obok zlewu i mocniej chwyciłem się jego krawędzi. Przez głupie soczewki kontaktowe znalazłem się w poważnych tarapatach. „Ta przeklęta Alfa 6 zamierza na mnie donieść" - myślałem gorączkowo. „Rozpowie o brązowych soczewkach, a Mistyk przyjdzie do mnie po wyjaśnienia. A wtedy na nic zdadzą się bajeczki o nieistniejącym bracie z wadą wzroku".

Włożyłem soczewkę do oka. Jeszcze na dobre nie ochłonąłem, a w drzwiach kuchennych pojawiła się czyjaś głowa. Mistyk we własnej osobie! Przyglądał mi się badawczo, jakby mnie o coś podejrzewał. Ścierpła mi skóra, gdy tak na mnie patrzył.

I szybko zniknął. Odetchnąłem z ulgą. Odczekałem trochę i wyszedłem z kuchni chwiejnym krokiem. „Musieli mnie czymś naszprycować" - zmartwiłem się. bo zła kondycja uniemożliwiała nie tylko wykonanie misji, ale nawet ucieczkę z tego miejsca. Zastanawiałem się jednocześnie, dokąd poszła Alfa 6? Dlaczego nie doniosła o wszystkim Mistykowi? Czyżby w willi przebywał Achamot i dziewczyna udała się do niego na skargę?

80

Moją uwagę zwróciły schody prowadzące na piętro, miejsce niedostępne dla „wiernych". Na górze znajdowały się podobno sypialnie i gabinet Achamota i bez zezwolenia nie można było tam wchodzić.

Wśród pracujących na parterze ludzi nie dostrzegłem nigdzie Alfy 6. Inni harowali w garażu i postanowiłem tam zajrzeć, choć byłem dziwnie przekonany, że dziewczyna polazła na górę.

Musiałem odejść od schodów, bo Leo zaczął mi się przyglądać z zainteresowaniem. Zszedłem więc na dół, gdzie panowała niezgorsza krzątanina. Przesuwano ciężkie skrzynie, pakowano do nich przeróżne przedmioty i podsuwano pod ścianę meble. Pot dosłownie skapywał ludziom z czoła. Przeprowadzka pełną gębą. Tylko że nigdzie nie było Alfy 6. Kiedy tak się rozglądałem, ktoś szturchnął mnie w plecy, wyrywając z zamyślenia. Drgnąłem i odwróciłem się za siebie.

- Pomóż nam - szepnął jeden z „Atlantydów".

Przez kwadrans pracowałem z nimi ciężko, walcząc z dreszczami i osłabieniem. W pewnym momencie poczułem nawet mdłości, ale wziąłem się w garść. Rządzący sektą oszuści stosowali narkotyki i inne środki farmakologiczne do sterowania „wiernymi". Wychodziło na to, że Acham ot uszczęśliwiał nas zarówno słowem, jak i chemią.

Niespodziewanie ujrzałem ją stojącą nieruchomo na pierwszych stopniach schodów. Alfa 6 patrzyła na mnie kamiennym wzrokiem, a kiedy odwzajemniłem spojrzenie, zgięła wskazujący palec, i poruszając nim, kazała podejść do siebie.

Tak się akurat złożyło, że ogłoszono dziesięć minut przerwy. Czas wolny od pracy i wrednych spojrzeń „strażników", Mistyk i Leo zniknęli bowiem w zakamarkach wielkiego domu. Część „Atlantydów" rozsiadła się w jadalni za kuchnią, pijąc herbatę, a ja i Alfa 6 zostaliśmy w holu obok zej ścia do garażu.

Postawiła mnie w niezręcznej sytuacji. Śledztwo w sprawie soczewek rozpętałoby aferę, rządzący „Atlantydą" wzięliby mnie w krzyżowy ogień pytań. Kto wie, czy nie naszprycowano by mnie narkotykami, żebym wszystko wyśpiewał. Co miałem robić? Z jakiegoś powodu dziewczyna żądała ode mnie prawdy o soczewkach. Nie doniosła na mnie, więc istniał jakiś ważny powód jej milczenia. Bo pewnie pozostali „Atlantydzi" nie zawahaliby się przed zakapowaniem mnie. Czy warto było uczynić z Alfy 6 powiernika mojej tajemnicy? Jej podkrążone oczy, blada twarz świadczyły o cierpieniu, jakie targały jej biedną duszą, więc wyciągnąłem wniosek, że dziewczyna ma dość terapii i w ogóle pobytu w tym ponurym miejscu.

Zaryzykowałem. W kilku zdaniach opowiedziałem jej o Magdzie i Kamili, o tym, że walczą one o życie, a sprawcami ich sytuacji są Achamot i jego zaufani. Przyznałem się też do współpracy z policją.

81

- Tutaj nikt nie zna prawdziwych imion. Magda to jakaś Mi...
Opisałem jej córkę Kamińskich.

Czy tajemnicze imię wypowiedziane przez Magdę w szpitalu nie dotyczyło tamtej zaginionej koleżanki, Elki - zwanej tutaj Epsilonem 8? Gdzie więc podziewała się kolejna ofiara bezwzględnego guru?

- Wiesz, kim on jest? - zapytałem. - Ten Achamot.

Nie doczekałem się odpowiedzi. Alfa 6 objęła mnie szybko za szyję, wtuliła się we mnie jak dziecko i złożyła na moich ustach śmiały pocałunek. Zaskoczony, nie reagowałem. Całowała mnie namiętnie, aż posłyszałem za swoimi plecami czyjeś kroki. Ktoś stał za nami. Przystanął i obserwował nas. Całowaliśmy się do momentu, kiedy nie odszedł. Dopiero wtedy Alfa 6 puściła mnie i wytarła dłonią swoje usta.

W jej oczach dostrzegłem błysk zainteresowania moją osobą.

Koniec przerwy. Mistyk i Leo zapędzili nas do roboty. I tak zleciał nam czas do południa.

82

Atlantydów" zebrano w salonie kwadrans po dwunastej i do sali wkroczył Achamot ubrany w swój biały strój do kostek. Na głowie guru tkwił, jak zwykle, spiczasty kaptur. Zaczął się wykład, którego treść postaram się streścić, żeby lepiej przybliżyć skalę kłamstwa i bluźnierstwa, jakimi większość sekt zatruwa swoje ofiary. Achamot był wybitnym oratorem, potrafił omamić maluczkich i zagubionych, ale nigdy w życiu nie słyszałem podobnych bredni.

- Dawno temu wylądował na Ziemi pojazd z kosmosu zawierający niecodzienny ładunek -opowiadał bełkotliwym, zmienionym głosem. - Prawdopodobnie był to statek kosmiczny, czego dowodem są pozostałości w niektórych rejonach kuli ziemskiej po lądowiskach dla przybyszów z innych zakątków wszechświata. Miało to miejsce 166 tysięcy lat temu i była to druga wizyta nieznajomych. Poprzednia, pierwsza wizyta nastąpiła dużo wcześniej, ponad miliard lat temu, kiedy zapłodniono Ziemię zarodnikami życia - bakteryjnym, roślinnym RNA i zwierzęcym DNA. Jednakże w tym zaplanowanym procesie ewolucji nie było miejsca dla rasy człowieczej. Homo sapiens nie powstał tedy z małpy, jak twierdził wielki oszust Darwin. Goryl czy szympans nie są naszymi potomkami, a jedynie ostatnimi ogniwami zwierzęcej ewolucji. Istnienie Królestwa Zwierząt i Roślin to efekt eksperymentu, który miał pokazać, że Ziemia jest dobrym miejscem dla ewolucji form życia. Jednakże w warunkach naszego ziemskiego akwarium świadomość nie mogła wyłonić się w drodze rozwoju niższych form zwierzęcych ku wyższym. O tym wiedział dobrze Wielki Konstruktor, wysyłając na Ziemię kolejny ładunek, zawierający dwie pary praczłowiecze, coś w rodzaju Adama i Ewy, tylko że w wersji zdublowanej. To one dały początek rozwojowi homo sapiens na planecie Ziemia. Powtórzę: miało to miejsce 166 tysięcy lat temu.

Dwie pary ludzkie od początku pobytu na Ziemi nie współpracowały ze sobą. Taki był zamiar naszego Stworzyciela. Ludzie rozmnażali się tylko w obrębie własnej grupy, a następnie powoli zaludniali kontynenty. Uwieńczeniem rozwoju pierwszej grupy ludzi była Atlantyda - państwo demokratyczne, mlekiem i miodem płynące, matecznik ludów indoeuropejskich Druga gałąź, nazwijmy ją semicką, osiedliła się częściowo w Azji i Afryce, Pierwsi byli dobrzy, drudzy źli. Po zatopieniu Atlantydy na Ziemi zaczęli przeważać źli Semici. To oni zaczęli dominować na świecie. Resztki ocalałych z potopu dobrych Atlantydów zasiedliły jednak Europę i Azję, dając początek wielu tamtejszym ludom pogańskim, w tym Słowianom. Żydowskie mniemanie o swojej wyjątkowości, czego wyrazem jest wiara w siebie jako „naród wybrany", sprowokowało Najwyższy Byt do interwencji. Na Ziemi pojawił się „Syn Boży", zwany Jezusem Chrystusem. Do tego czasu zdołały się już wyłonić dwa systemy religijne na Ziemi. Żydzi wierzyli w swojego Jahwe, Boga Izraela, który „ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia", potomkowie Atlantydów zaś, czyści i niewinni duchowo poganie, czcili bóstwa przyrody. Jednym z mitów Słowian był przecież pojedynek Peruna, boga burzy, z Wołosem, kojarzonym ze sferą wód, ziemi, wegetacji i rozmnażania. Mit ten jest niczym innym jak metaforą kreacji przez połączenie przeciwieństw. To odbicie dwoistości występującej w naturze odnajdziemy w wielu wierzeniach i mitach. Ta dychotomia towarzyszy nam na każdym kroku. Odczuwamy ją wręcz intuicyjnie. Istnieje wszak pierwiastek męski i żeński, plus i minus, wschód i zachód słońca, „0" i „1" zawarte w kodzie dwójkowym. Bifurkacja owa odzwierciedla bowiem dwoistość idei równowagi bogów: Ozyrys-Izyda, Bóg-Szatan, Adonaj-Lucyfer, „kosmici" Ogo-Nommo. To dlatego Wielki Konstruktor, inaczej Demiurg, sprowadził na Ziemię dwie przeciwstawne sobie, choć na pierwszy rzut oka podobne do siebie, ludzkie rodziny. Jak ogień i wodę. Życie i śmierć. Tezę i antytezę. Dobro i zło. Wielki Wtajemniczony Mani uważał zło za wynik pierwotnego konfliktu kosmicznego pomiędzy światłością a ciemnością. Siły dobra i zła mają bowiem w sobie tyle samo mocy co słabości i żadna ze stron nie może pokonać drugiej. Ten stan trwa po dzień dzisiejszy i jest wyrazem dwupłciowej natury Niewypowiedzianej Istoty! Ale o tym później przy

83

okazji refleksji o Jezusie.

Tak więc znaleźliśmy się w historycznym punkcie konfliktu dwóch ludzkich rodzin. Wreszcie na Ziemi pojawia się Jezus, choć już wcześniej mieliśmy innych proroków, między innymi: Buddę i króla Asiokę. Spisek żydowski doprowadza do unicestwienia prawdziwego Jezusa, a poprzez mistyfikację związaną z jego zmartwychwstaniem utrwala mit o odkupieniu win, w konsekwencji czego zapoczątkowuje rozwój chrześcijaństwa, najgorszej choroby ludzkości. Nawet Watykan jest rządzony rękami Semitów. Bóg Jahwe ma się dobrze i żyje po dziś dzień w micie o Bogu w trzech osobach. Nie na darmo wskazuje się na wspólne korzenie judaizmu i chrześcijaństwa. To spisek! Chrzest Polski był jego częścią, istotą. Potem walczono z poganami i muzułmanami mieczem przez wieki, palono na stosie najwybitniejsze, oświecone jednostki, jak chociażby Giordana Bruna.

Ale wróćmy do Jezusa. Kim był tak naprawdę? Prawdziwy, a nie ten, który skończył żywot na krzyżu? Ażeby na to odpowiedzieć, musimy się znowu cofnąć do rozważań o Bycie Pierwszym, owym dwupłciowym Bytosie, z którego wyłoniły się w wyniku rodzenia byty dalsze: męskie i żeńskie. Nazwijmy je za gnostykami - eonami. Otóż nasz świat materialny, który znamy, stworzył Wielki Konstruktor, inaczej: Demiurg lub Jahwe. To byt ujemny. Kiedy tworzył w kosmosie człowieka z materii, inny eon natychmiast tchnął w niego swego ducha, w efekcie czego każdy z nas nosi w sobie pierwiastek dobra i zła. Kiedy więc wąż kusi Ewę, tak naprawdę chce nas oświecić, obłaskawić poznaniem prawdy. Ta sztuka mu się nie udała, ale wąż nie traci nadziei, że o własnych siłach zdobędziemy wkrótce wiedzę i nieśmiertelność. Skoro nie ma grzechu pierworodnego, co przed chwilą pokazałem, nie ma też odkupienia. Czy zatem Jezus poniósł na krzyżu mękę za ludzi? Nie poniósł. Nie mógł ponieść. Czy istnieje zbawienie przez akt żalu za grzechy z miłości do Boga? Nie istnieje. Na krzyżu zmarł bowiem sobowtór Jezusa.

Zbawienie przynosi bowiem poznanie akosmicznego Bóstwa i jego światła, rozpoznanie w sobie boskiego pierwiastka, co jest możliwe do osiągnięcia dzięki objawieniu, którym Zbawiciel chciał się podzielić z ludzkością, lecz słudzy Adonaja, w osobach fałszywego Jezusa i apostołów, sfałszowali prawdę o prawdziwym Zbawicielu, o naukach, które tamten głosił. Wypaczono całą prawdę w ewangeliach. Sterował tym tajnie Sanhedryn.

Syn Boży - Eon zwany Jezusem - był duchem, nie mógł więc narodzić się cieleśnie, doznawać fizycznych cierpień i umrzeć na krzyżu, bo ciało jest tylko materią. A materia jest przejawem zła i grzechu. Duch Święty zagościł w ciele Jezusa, lecz opuścił je przy śmierci. Kiedy? Prawdziwego podstępnie zabili Żydzi, a w kilka tygodni później ukrzyżowali sobowtóra w celu wskrzeszenia mitu. Potem wykradziono z grobu ciało sobowtóra i ogłoszono jego zmartwychwstanie. Bajeczką tą karmią nas od dwóch tysięcy lat ludzie Kościoła sterowani przez Sanhedryn, a znana światu wzajemna wrogość chrześcijan i Żydów jest kreowana w celu ogłupieniu mas. Zapamiętajcie: w apokryficznych „Dziejach Jana" Jezus objawił się Janowi na Górze Oliwnej, podczas gdy po drugiej stronie doliny na krzyżu wisiał jego sobowtór. To cała prawda o Jezusie. Tym fałszywym. Prawdziwy bowiem Zbawiciel był wysłannikiem światłości dla prowadzenia walki ze złem. Prawdziwy Jezus czcił węża i światło, którym chciał zalać ludzkość. Był tak dobry w tym co robił, że postanowiono go zabić i wypaczyć sens jego nauk. Chrystus, powtórzę to raz jeszcze, nie umarł na krzyżu. Został zastąpiony przez inną osobę. W naszej ziemskiej historii światłość boska wcieliła się wielokrotnie w człowieka, tak jak zamieszkała w ciele Chrystusa. Ostatni raz ukaże się, kiedy nastąpi koniec świata. Prawdopodobnie w 2016 roku. Ten rok będzie zresztą wyjątkowy, ale o tym później.

Koniec pierwszego wykładu. Cisza. Żadnych pytań, choć na usta cisnęły się ich tysiące. Nie zadałem ani jednego, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Znowu odniosłem niepokojące wrażenie, że oczy Ac ha mota tkwiące w wyciętych otworach w kapturze zerkały na mnie badawczo, wysyłając

84

w moim kierunku wrogie iskierki. Na domiar złego te oczy wydały mi się znajome. „Kim jesteś, szaleńcze?" - wymyślałem gorączkowo.

Kolejny pseudowykład. I kolejna dawka bzdur. W innych okolicznościach uśmiałbym się z tych „mądrości" pozostających zlepkiem gnozy, manicheizmu, buddyzmu, teorii spiskowej dziejów, antysemityzmu i poglądów Danikena, a także starych legend o Atlantydzie. Psudofilozoficzne science fiction dla ubogich. Pewnie śmiałbym się do rozpuku z tego fałszywego proroka ukrywającego swoje oblicze przed „wiernymi", gdyby nie skupione, wręcz grobowe miny „Atlantydów". Kim byli zanim tu trafili? Nieszczęśnikami, zagubionymi owieczkami, ludźmi bez nadziei? Kątem oka dostrzegłem obłęd w oczach Alfy 6, kiedy ufnym wzrokiem patrzyła na swojego guru. Nie pozostało mi nic innego jak skupić uwagę na siedzącym na tronie osobniku w kapturze i wysłuchać do końca jego „rewelacji".

- Wierzenia naszych przodków, Prasłowian - zaczął jeden z wątków - można by dziś określić
jako panenteizm. To pogląd stawiający tezę, że przyroda istnieje w Bogu, jest jego częścią. To
samo spojrzenie występuje w hinduizmie, szczególnie w braminizmie. Nic dziwnego, przecież
Słowianie i Hindusi pochodzą z dobrej pary pierwszych ludzi, szukających w sobie i w przyrodzie
istnienia Boga i jego siły. Zaliczam do nich też Babilończyków i starożytnych Egipcjan. Kapitalnie
rzecz została ujęta w świętych pismach hinduizmu - wędach, zawierających prawdę objawioną o
świecie. Nawet słowo „węda", wzięte z sanskrytu, oznacza „wiedzę" i brzmi podobnie do polskiej
formy, co wynika z indoeuropejskiego pochodzenia obu tych języków.

W innym wątku mogliśmy usłyszeć:

- W jaki sposób człowiek może osiągnąć wybawienie od zła? Przede wszystkim musimy
wiedzieć, że życie ludzkie jest ciągłym wyzwalaniem się od zła. Jednakże natura ludzka składa się z
trzech pierwiastków: ducha, psyche i materii. Mamy zatem trzy rodzaje jednostek ludzkich. Jedni
rodzą się dobrymi i są już wyzwoleni, drudzy znajdują się dopiero na drodze samowyzwolenia,
trzeci zaś pogrążeni w „złej" materii nie będą zbawieni. Ich przeznaczeniem jest zagłada.

Ten podział znałem z pobieżnej lektury o naukach głoszonych przez sekty gnostyczne, szczególnie przez Walentyniana. Walentynianizm dzielił bowiem ludzi na trzy klasy: pneumatyków (wyzwolonych ludzi ducha), psychików (zdolnych do zbawienia) i „materialnych" hylików, których przeznaczeniem jest zwierzęca śmierć. Przypomnę, że w porównaniu z tym heretyckim poglądem, w chrześcijaństwie każdy człowiek składa się z nieśmiertelnej duszy i ciała. Każdy z nas może być zatem zbawiony. Zło zaś jest traktowane w chrześcijaństwie jako brak dobra.

Acham ot kontynuował:

- Jeden z najwyższych eonów, wspomniany Demiurg, najczęściej utożsamiany z
chrześcijańskim Bogiem i starotestamentowym Jahwe, zbuntował się przeciw Najwyższemu,
uważając się za równego mu. Wyrzucony ze świata duchowego dał początek światu materialnemu,
naznaczonemu grzechem, słowem - złemu. Ten Bóg to Adonaj. Biblia uczy was o upadłym aniele,
Świetlistym Wężu, zwanym Lucyferem. W rzeczywistości było inaczej. Świetlisty Wąż był dobrym
Bogiem i nigdy nie spadł na Ziemię. Jezus zjawił się wśród nas w jego imieniu. Powtarzam: ten
prawdziwy Jezus! Bo chrześcijanie odwrócili kota ogonem. Ich Adonaj to bóg zła, okrutnik, który
zmusza ludzi do poddawania się uciążliwym nakazom, próbuje trzymać człowieka z dala od
wiedzy, samopoznania. Jak będąc pod tyranią nakazów i ograniczeń, można poznać prawdę? Już w
Rajskim Ogrodzie wąż chciał zbawić Adama i Ewę, ale maluczkim wmówiono, że miał tam miejsce
grzech pierworodny! To „kuszenie" było w rzeczywistości „oświeceniem", bo dzięki spożyciu
owocu z „drzewa wiadomości dobrego i złego" mógł człowiek poznać, tak jak Bóg, dobro i zło.
Sama wiedza to jednak za mało. Zbawienie i pełne wyzwolenie się od zła jest możliwe tylko w

85

przebłysku intuicji i zrozumienia, w natchnieniu mistycznym, iluminacji. Poznanie siebie samego, ujrzenia boskiego światła w sobie dojrzewa poprzez kolejne wtajemniczenia. Owo natchnienie mistyczne można wywołać na różne sposoby, które chrześcijanie nazwą grzesznymi lub pogańskimi. Nie słuchajcie ich. Wprowadzą was one w stan paranormalny, konieczny jednak do przejścia na stronę ducha. A są to: medytacja, składanie ofiar rytualnych, praktykowanie rytuałów seksualnych, jak w jodze tantrycznej, transowe tańce i bicie w bębny, zażywanie niektórych środków pobudzających. Musimy zrozumieć, że nasze ludzkie ciało jest więzieniem, z którego dusza może się uwolnić, jeśli tylko światło mądrości złoży w niej swoje nasienie. Jeszcze o dwupłciowej naturze Bytu Najwyższego:

- We fragmentach ewangelii apokryficznych znajdziecie: „Rzekli uczniowie do Jezusa:
»Powiedz nam, w jaki sposób nastanie nasz koniec?« Odrzekł Jezus: »Odkryliście już początek, aby
poszukać końca; tam bowiem, gdzie jest początek, tam będzie i koniec (...)«". Chodzi tu najpewniej
o androgynicznego człowieka - osobnika dwupłciowego, przedstawiciela trzeciej, boskiej płci, która
jest doskonałym zespoleniem i zjednoczeniem. Tak więc wszystko na nim się skończy, bo od niego
się wszystko zaczęło. Jedność była na początku i jedność będzie na końcu. Zacytuję inny fragment.
„Rzekł Jezus: »Gdy macie zwyczaj czynić dwoje jednością staniecie się synami człowieczymi i
powiecie „Góro przesuń się", ona się przesunie«". Niestety, Kościół tępi większość apokryfów,
gdyż ukazują one prawdę. Nawet w „Uczcie" Platona znajdziemy istoty nazwane „zlepkami", czyli
przedstawicieli „trzeciej płci".

I teraz perełka:

- Znacie dziesięć przykazań boskich, których uczą maluczkich na lekcjach religii? Mowa o
tak zwanym Dekalogu. W rzeczywistości było ich dwanaście, a nie dziesięć, na legendarnej
Atlantydzie, i w czasach dawnych Słowian, ludzie żyli bowiem zgodzie z dwunastoma
uniwersalnymi prawami kosmicznymi. Tych pierwszych dziesięć znamy jako Dekalog, lecz Kościół
ukrył dwa pozostałe. Strzegą je pilnie Watykan i Żydzi, ale niewielu wie, że jedenaste przykazanie
zostało wykradzione przez pewną sektę i przekazane mnie, Achamotowi, podczas natchnienia
mistycznego. Brzmi ono: „NIE KŁAM". Tego przykazania Kościół nie odważył się nigdy ujawnić.
W końcu żyje on z kłamstwa, prawda? Dwunaste przykazanie zaś nie jest znane nikomu, lecz
zostanie odtajnione wraz z przyjściem na Ziemię Świetlistego Węża, posłannika Najwyższego
Bytu, Ostatniego Proroka. Nastąpi to w 2016 roku, o czym zostałem powiadomiony podczas
jednego z seansów mistycznych. My, tutaj na „Atlantydzie", musimy się dobrze przygotować na
przyjście Węża. Zabierze on nas w daleką podróż przez galaktyki.

Po wykładzie Achamot wyszedł, a następnie wkroczył do salonu Leo z garnkiem glinianym wypełnionym jakimś parującym napojem. Po nim wszedł Mistyk z tacą, na której znajdowało się kilkanaście czarek. Jeden z nich nalewał miksturę za pomocą chochli do owych naczyń, „Atlantydzi" zaś powstali i kolejno podchodzili po swój napar. Nie wiem, co to było za świństwo i nie śmiałem nikogo o to zapytać, lecz smakowało jak ohydne zioło. Po wypiciu poczułem się lżejszy i dziwnie odprężony. Mój wzrok się nieco rozmył i nogi zrobiły się jak z waty. Chyba podobnie działo się z innymi, bo chodzili wolno i mieli głupi wyraz twarzy. „To jakiś narkotyk" -pomyślałem. „W ten sposób doznajemy natchnienia mistycznego" - kpiłem dalej w duchu.

Przez następne pół godziny „wierni" recytowali na głos niczym mantrę wersety:

Kim byliśmy, kim się staliśmy, gdzie byliśmy, dokąd nas wrzucono, dokąd spieszymy, od czego będziemy zbawieni, czym są narodziny, a czym odrodzenie. 86

Po kwadransie wszystkich wyproszono z domu i pozostawiono nad sadzawką, gdzie mieliśmy się gapić w lustro wody. Jak mi wyjaśniła Alfa 6, było to ćwiczenie „spoglądania poprzez czas i przestrzeń". Mnie przypominało to starą metodę, zwaną hydromancją. Praktykowano ją w Grecji, Galii i Wenecji do przepowiadania przyszłości i dociekania prawdy za pomocą wody. Nie znałem się na czarach i nie miałem pojęcia, co można ujrzeć na dnie zbiornika, więc w odróżnieniu od pozostałych „Atlantydów" lustrowałem dyskretnie teren posiadłości. Za wysokim ogrodzeniem z siatki (podobno pod napięciem) zaczynał się szumiący cicho las. Otaczał ze wszystkim stron wybudowany na polanie dom - dużą, piętrową willę pomalowaną na żółto. Niewielki dziedziniec usypany z rozdrobnionej i ubitej cegły łączył się alejką z marną drogą ginącą w sosnowym borze. Przypomniały mi się wyniki laboratoryjne badania butów Magdy Kamińskiej. Zawarta w rowkach na jej podeszwach mączka ceglana, najczęściej używana do budowy kortów, na „Atlantydzie" znalazła zastosowanie do wypełnienia rozległego dziedzińca i alejki wjazdowej. Miałem kolejny dowód na to, że w tym miejscu przebywała córka Kamiński eh.

Żeby obwieścić o tym światu, musiałem stąd zwiać. Nie było to możliwe bez odnalezienia pomieszczenia na generator. Ucieczka z tego miejsca była bowiem kwestią czasu. Tak optymistycznie to zakładałem.

87

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

OBYCZAJE MANICHEJCZYKÓW • ODWIEDZA MNIE GURU, CZYLI HERBATKA I

DOTYK UZDROWICIELA • LEGENDA O ATLANTYDZIE • NOCNA AKCJA W

GABINECIE ACHAMOTA • ILE DNI PRZEBYWAM W SIEDZIBIE SEKTY? • „KSIĘGA

PRAW" CROWLEYA • KORDZIK • W GARAŻU, CZYLI JAK ZOSTAŁEM WROBIONY

PROWOKUJĘ • O ZAKLĘTYCH NASTOLATKACH • ŚWIETLISTY WAŻ

LUCYFEREM • SPISKOWA TEORIA DZIEJÓW WEDŁUG SZALEŃCA • WĘDRÓWKA

LUDÓW • KONIEC ŚWIATA NASTĄPI W 2016 ROKU

Po lekkiej kolacji - na którą złożyło się główne danie z ryżu w sosie pieczarkowym, sałatka z ogórków i deser w postaci kawałków melona - wciąż odczuwałem głód. Przypomniała mi się treść dzieła świętego Augustyna „Obyczaje manichejczyków" o diecie ich wyznawców. Wierzyli oni bowiem - zgodnie ze swoim gnostycznym światopoglądem - że ziemia to pomieszanie elementów zła i dobra, które zostały uwięzione w tych pierwszych i wydobywają się z ziemi wyłącznie za pośrednictwem roślin (manichejczycy nadzwyczaj cenili ogórki i melony!). Warunkiem ich wędrówki ku niebu było ich spożycie przez „czystego" manichejczyka. Tylko w ciele tak pobożnym pierwiastki duchowe potrafiły się uwolnić i wzlecieć ku niebu. Zjedzone przez kogoś zwykłego wchodziły w dziwne powiązania z materią z powodu jego nieczystej duszy. Manichejczycy nie uznawali spożywania mięsa, dla nich bowiem zawierało ono „paskudztwo". Stosowali wegetarianizm „nie dla trudu wstrzemięźliwości, lecz z pogardy dla stworzenia Bożego". Święty Augustyn zauważał ironicznie, że gnój ze zwierząt - a więc paskudztwo nad paskudztwami, bo w końcu pochodzące z ciała zwierząt - dobrze jednak wpływał na wzrost roślin, czyli wydobywanie z ziemi pierwiastków dobra. Dogmaty manichejczyków zakazywały im karmienia ludzi duchowo nieczystych, gdyż wplątywałoby to zawarte w tym jedzeniu pierwiastki dobra w dalszą „niewolę". Pisał o nich: „Nie podzieli się bułką z żebrakiem, ponieważ w niej będzie płakała cząstka Boga. Zatem żebrak niech umiera z głodu! Fałszywa litość w stosunku do bułki sprawia, żeś prawdziwym zabójcą człowieka!" Ich strach przed wpływem złych czynników był tak wielki, że potępiali nawet małżeństwo i prokreację. Rodzenia dzieci powodowało bowiem wchodzenie dusz w niewolę ciała. Ci sami manichejczycy odrzucali naukę zawartą w ewangeliach i Starym Testamencie, gdyż Chrystus nie umarł na krzyżu, a Jahwe był dla nich Bogiem ciemności. Człowiek zaś to istota boska i „świetlista", lecz jego dusza jest uwięziona w ciele i przez to niedostępna dla światła, słowem - człowiek skłania się ku złu. Wiele z tych manichejskich poglądów znalazłem w „doktrynie" Achamota, nie byłem tylko pewien, czy tutejszy guru wzorem wyznawców Maniego stosuje wszystkie rygorystyczne zasady życia.

Pod wieczór pozwolono mi się położyć w pokoju. Byłem sam. Zbierałem siły przed nocną akcją. Traciłem bowiem siły. Znowu wróciły podejrzenia, że podstępnie podano mi w pokarmie jakiś środek narkotyczny.

Ledwo udało mi się zasnąć, a otworzyły się drzwi i do środka wszedł Leo. Za nim dostrzegłem postać w kapturze. To Achamot! Uniosłem się niezdarnie na łokciach, a oni weszli do mojej komnaty bezszelestnie. Stali nade mną w milczeniu. A ja nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

88

Leo położył obok mnie filiżankę z parującą zieloną herbatą, której wcześniej nie zauważyłem.

- Herbata doda ci sił - powiedział.

Jasne" - drwiłem w duchu. „Po wypiciu naparu przeleżę dwa dni otępiały, majacząc i bredząc jak jakiś świr. Tak, wszystko jasne... chcecie mnie uzależnić od narkotyków, żeby mną lepiej sterować... żebym nie miał sił od was uciec".

Przed wyjściem Achamot przykucnął jeszcze obok mnie i położył wypielęgnowaną dłoń na moim czole. Drgnąłem poruszony jego reakcją i przez chwilę nasze spojrzenia się skrzyżowały. Po raz kolejny odniosłem wrażenie, że widziałem już te bystre oczy tkwiące złowieszczo w wyciętych otworach spiczastego kaptura.

Nagle fala ciepła wypełniła moją czaszkę, po niej eksplodował w głowie żar, dziwna i przyjemna energia rozlała się po moim organizmie falą uderzeniową. Achamot miał dar w rękach. Piętnując szarlatanów zawiązujących sekty dla zysku lub z powodu chorych przekonań, trzeba jednak przyznać, że wielu z nich posiadało autentyczny dar uzdrawiania.

Wyszli zostawiając mnie samego.

Leżałem bez ruchu. Było mi dobrze. Nawet bardzo dobrze. Ale wysiłkiem woli starałem się nie poddawać błogostanowi i zmusić do myślenia szare komórki. Ciągle zaprzątała moją głowę osoba Achamota. Czy jest nim ktoś mi znany? Ryszard Lenkiewicz? Jeśli to on, byłem w potrzasku. Tylko co chciał on osiągnąć, trzymając mnie wśród obłąkańców i nieszczęśników?

Uzależnić od narkotyków? W jakim celu? Po co ta cała gra? Jednego byłem pewny - nie mieli zamiaru trzymać mnie w charakterze „wiernego". Bo wówczas wytatuowaliby mi na przedramieniu „węża". „No chyba, że ten rytuał odbywa się w dalszym etapie wtajemniczenia" - pomyślałem.

Dokąd wreszcie przeprowadzała się społeczność „Atlantydy"? Czy groził jej „potop", tak jak zmiótł dawno temu z powierzchni Ziemi mityczną krainę? Czy w starej legendzie o Atlantydzie można było dopatrzyć się jakichkolwiek analogii do sytuacji podwarszawskiej sekty? Zagrożenie? Strach przed zdemaskowaniem?

Co w ogóle wiedziałem o tamtej starej Atlantydzie? Niektórzy badacze podważali jednak jej istnienie, inni zaś wskazywali, że nie był to tylko mit. Dziewiętnastowieczny autorytet w tej dziedzinie Ignatius Donnelly uważał, że biblijny potop był tożsamy ze zniknięciem z powierzchni ziemi Atlantydy. W książce „Atlantis: The Antediluvian World" pisał:

Potop w oczywisty sposób odnosi się do zagłady Atlantydy, a jego wizja w wielu ważnych szczegółach zgadza się z opowieścią podaną przez Platona. W obu wypadkach ulegli zagładzie łuckie stanowiący dawną rasę, która stworzyła cywilizację; byli oni poprzednio szczęśliwi i bezgrzeszni; stali się potężni i niegodziwi; zostali zniszczeni za grzechy -ostali zniszczeni przez wodę.

Czyż w ćwiczeniach tutejszych „Atlantydów" - zmuszonych do wpatrywania się w sadzawkę - nie zawarto pewnego mistycznego kontekstu, nawiązującego metaforycznie, poprzez symbolikę „wody", do bezpośredniej przyczyny katastrofy starej cywilizacji, notabene wyprzedzającej powstanie greckiej o całe dziesięć tysięcy lat? Jak to ujęła Alfa 6? „Spoglądanie poprzez czas i przestrzeń". A jednocześnie cierpliwe oczekiwanie na przybycie Świetlistego Węża. Już wiedziałem, że był on tutaj utożsamiany z Lucyferem, dobrym Bogiem, Aniołem Światła, przeciwnikiem Adonaja lub, jak kto woli, Jahwe. Czyżby tamta dawna wspólnota ludzkości na Atlantydzie była metaforą dyktatury Antychrysta?

Jeśli wierzyć platońskiemu dialogowi „Krytiasz", opowieść ustną o Atlantydzie usłyszał grecki filozof Solon 595 lat p.n.e., gdy pobierał nauki u egipskich kapłanów ze świątyni Izydy.

89

Kapłani mieli pokazać mu w podziemnej odnodze Nilu dwie kolumny z niezniszczalnego metalu oryszalku, jedynej pozostałości po dawnych Atlantydach. Kolumny były pokryte tajemniczymi inskrypcjami - zapisem praw, pozostawionych dla kierowania przyszłą, równie wspaniałą cywilizacją na wzór tamtej sprzed dwunastu tysięcy lat. Nigdzie jednak żadne źródła nie wspominały, żeby na Atlantydzie żyli potomkowie dobrej rasy ludzi (między innymi protoplaści Słowian), której wrogiem była gorsza rasa Żydów, torpedująca spiskami powstanie Nowego Świata. Wkrótce zasnąłem. Obudziło mnie lekkie potrząsanie za rękę.

- Wstawaj - szeptała mi do ucha Alfa 6. - Słyszysz? Tau 13, obudź się!

W wielkim domu panowała nieznośna cisza. Tym razem nikt nie śpiewał. Mrok wypełniał każdy kąt willi, więc z początku poruszaliśmy się z przesadną ostrożnością. Pokonaliśmy hol i przy schodach przystanęliśmy na chwilę, nasłuchując. Cisza. Tylko wiatr zamiatał ogród.

- Mistyk i Leo są w swoich pokojach na górze - powiedziała ledwo słyszalnym szeptem
dziewczyna. - Inni śpią na parterze. Musimy dostać się na piętro i znaleźć pokój Achamota.

Schody kilka razy zaskrzypiały, a wtedy wstrzymywaliśmy oddechy i zamienialiśmy się w marmurowe posągi. Mimo tego szczęśliwie dotarliśmy na górną kondygnację. Teraz szliśmy po omacku. Jak mnie poinformowała Alfa 6, gabinet guru znajdował się na końcu korytarza po lewej stronie. Musieliśmy zatem przejść całą jego długość, przechodząc obok sypialni Mistyka i Lea.

Ku naszemu zaskoczeniu drzwi pokoju nie były zamknięte na klucz, co odebraliśmy z radością. Weszliśmy. Mocniej zabiły nam serca, gdy głośno skrzypnęły zawiasy, niosąc nieprzyjemny dźwięk po całym piętrze. Jakby tego było mało, drewniana klepka jęknęła pod nami. Przekroczyliśmy próg gabinetu i znaleźliśmy się w ciemnym pomieszczeniu. Gdyby nie działanie środków odurzających, które nam zaaplikowano, nie wiem, czy zdecydowałbym się na przeprowadzenie akcji tej nocy. Ryzykowaliśmy wiele i działaliśmy bez przygotowania. Ale nie mieliśmy nic do stracenia.

Teraz należało przeszukać ów gabinet i zdobyć dowody przestępczej działalności Achamota. Na koniec zaś uciec z tego domu i udać się na policję.

- Zostań przy drzwiach i nasłuchuj - szepnąłem do Alfy 6.

Po omacku dotarłem bliżej okna i nadziałem się na duże biurko. Twardy niczym stal kant blatu wbił mi się w biodro, ale, o dziwo, wcale nie czułem silnego bólu. To Achamot „znieczulił" mnie swoim „boskim" dotykiem. Na szczęście przezornie nie wypiłem podanej mi wieczorem herbaty. Gdybym ugasił nią pragnienie, w tej chwili chodziłbym na czworakach lub wycierał podłogę brzuchem.

Przeszukałem po omacku pierwszą lepszą szufladę biurka i moja ręka natrafiła na znajomy przedmiot. Latarka. Potem nastąpiła cała seria nieoczekiwanych odkryć. Zanim do tego doszło, spotkał mnie prawdziwy szok. Otóż snop światła wyłowił z ciemności stojący na biurku kalendarz z datą: „24 października". O ile pamiętałem, na spotkanie z Mistykiem w Górze Kalwarii wybrałem się dwudziestego pierwszego, i według mojej oceny było to wczoraj. Jeśli zatem dzisiaj mieliśmy dwudziesty czwarty dzień października, to na „Atlantydzie" przebywałem całe trzy dni!

Nikt, oprócz Achamota" - pomyślałem zdenerwowany. Trzy dni to dużo i świadczyło o jednym, a mianowicie - policja nie była w stanie zlokalizować siedziby sekty. Tkwiłem w paszczy

90

lwa, zdany wyłącznie na siebie i wyczerpaną przez strach oraz głód dziewczynę.

Zacząłem przeszukiwać biurko. Na jego blacie leżała, obok kilku szpargałów, cenna księga oprawiona w skórę chroniącą pożółkłe ze starości stronice. Wydanie w języku angielskim pochodziło z 1938 roku. Jej tytuł mnie nie zdziwił, ale na plecach poczułem delikatne mrowienie. Wydawca także wydał mi się znajomy: „OTO, London PB/HB, 1938". „OTO" to skrót od „Ordo Templi Orientis" - inaczej Zakonu Świątyni Wschodu, paramasońskiej organizacji uznającej tak zwane prawo Thelemy" autorstwa Aleistera Crowleya.

Oto pełny zapis strony tytułowej londyńskiej „Księgi Praw" Crowleya:

THE BOOK OF THE LA W

Liber AL vel Legis

sub figura CCXX

as delivered by

XCIII = 418

to

DCLXVI

A:. A:. Publication in Class A

OTO, London PB/HB, 1938

Na odwrocie okładki widniał niecodzienny rysunek ze stylizowanym na pismo ręczne podpisem: „Baphomet". Zniszczona przez czas litografia przedstawiała owal o spiczasto zakończonych wierzchołkach. W jego wnętrzu tkwił u góry trójkąt z okiem Horusa, promieniujący we wszystkich kierunkach, tuż pod nim wizerunek feniksa i na samym dole puchar z płonącym krzyżem.

Otworzyłem ją w miejscu wetknięcia zakładki - na rozdziale III. Czyjaś ręka -prawdopodobnie samego Achamota zakreśliła fioletowym mazakiem ustęp pierwszy:

Abrahadabra; the Reward o/Ra Hoor Khut

A obok tej linijki na marginesie nabazgrano:

Abrahadabra; Nagroda Ra Hoor Khut!

Przeszły mnie ciarki. Zabrałem się do dalszego przeszukiwania rzeczy Achamota, żeby wyrwać się z magicznej mocy owego „zaklęcia". Nie potrafiłem otworzyć środkowej szuflady, więc ze spinacza, znalezionego w innej, uformowałem prymitywny wytrych. Poszło dość sprawnie, gdyż fabryczne zamki w szufladach biurek mają prostą konstrukcję.

Światło latarki wydobyło z wnętrza szuflady niecodzienny przedmiot. Miał długość ponad trzydziestu centymetrów i był pozłacany. Na odwrocie ostrza cennego kordzika widniały oryginalne runy SS, a na rękojeści znajdował się symbol trupiej czaszki. Była to wspaniała robota płatnerska! Stan kordzika był idealny, jego ostrze błyszczało szczerym złotem w świetle latarki. Tak oto znalazłem cenny przedmiot należący do państwa Kamińskich. Wszedłem w posiadanie dowodu rzeczowego przestępczej działalności Achamota, jego udziału w porwaniu Magdy i zamachu na jej życie.

Nagle Alfa 6 syknęła, dając mi znak, że na korytarzu coś się dzieje. Natychmiast zgasiłem latarkę. Wstrzymałem oddech i nasłuchiwałem. Ktoś szedł korytarzem, a następnie skrzypnęły

91

jakieś drzwi. Nie odzywaliśmy się do siebie przez mniej więcej minutę, aż zaszumiała spuszczona z rezerwuaru woda. Po chwili usłyszeliśmy kroki i skrzypnięcie zamykanych drzwi.

- Możesz już zapalić latarkę - odezwała się szeptem Alfa 6. - Któryś z nich korzystał z
ubikacji. Mistyk albo Leo.

Zanim zaświeciłem, włożyłem szybko kordzik z tyłu za spodnie. Postanowiłem bowiem zabrać bezcenny dla sprawy dowód rzeczowy i dostarczyć go policji.

- Znalazłeś coś? - zapytała mnie dziewczyna.

Już miałem odpowiedzieć, gdy naszą uwagę przykuł odległy warkot samochodu dochodzący z zewnątrz. Zamieniliśmy się w słupy soli.

Opuściliśmy w pośpiechu gabinet i nawet nie pamiętam, czy zamknąłem za sobą drzwi. Przebiegliśmy korytarz na paluszkach, a następnie zbiegliśmy po schodach. W tym czasie zgasł na dziedzińcu silnik pojazdu i trzasnęły jego drzwiczki. Kroki. Ktoś szedł do wejścia, szurając podeszwami o ceglaną nawierzchnię dziedzińca.

Bez namysłu rzuciliśmy się w stronę drzwi prowadzących do piwnicy. Tam bowiem, na dole, zamierzaliśmy ukryć się przed ludźmi Achamota. A jeśli dopisze nam szczęście, wymkniemy się z garażu na zewnątrz i uciekniemy do lasu. Ale najpierw należało znaleźć generator i odłączyć od niego ogrodzenie. Tylko że pojawienie się nocnego gościa uniemożliwiało naszą ucieczkę lub przynajmniej ją opóźniało. Istniała jeszcze inna droga opuszczenia posesji - brama wjazdowa, przez którą dostał się na teren posiadłości samochód. Prawdopodobnie jednak kierowca dysponował pilotem otwierającym i zamykającym bramę.

Na dole w garażu spotkała nas przykra niespodzianka. Najpierw krzyknęła Alfa 6, dopiero potem rozbłysło górne światło w pomieszczeniu. I zaraz, obok załadowanych skrzyń i pudełek, ujrzałem w objęciach Mistyka dziewczynę. Drań trzymał w jednej ręce nóż i przykładał ostrze do jej gardła. Leo zaś stał pod ścianą z ręką przy włączniku światła i uśmiechał się do mnie szyderczo. Nie śniłem. To działo się naprawdę. Tylko skąd oni tutaj się wzięli? Ci ludzie powinni teraz spać w swoich sypialniach, a nie czekać na nas w garażu, jakby doskonale znali nasze plany. Czyżby posiadali dar jasnowidzenia?

Byliśmy w pułapce. Nie mogłem nic zrobić z powodu sytuacji Alfy 6.

- Jeden nieodpowiedzialny ruch - warknął do mnie Mistyk - i poderżnę jej gardło.

Jego ziejące jadem oczy nie oszukiwały. Przestraszyłem się. Straciłem nadzieję i opadłem z sił. Nie mieliśmy szans. Skończyły się marzenia o ucieczce.

Mistyk trzymał cały czas dziewczynę, Leo zaś w tym czasie sprawnie mnie związał. Gdy już spętał mi ręce i nogi, zostawił mnie pod ścianą. Oparty plecami o mur miałem ręce założone z tyłu za siebie.

I wtedy wydarzyły się dwie zaskakujące rzeczy. Po pierwsze, w garażu pojawił się zakapturzony Achamot. Po drugie, Mistyk puścił Alfę 6. Stało się jasne, że samochodem przyjechał w środku nocy sam guru, zawiadomiony przez swoich ludzi o próbie ucieczki dwojga z jego trzódki „wiernych". Tak więc od dawna znali nasze plany. Kto mnie zdradził? - zapytacie.

Alfa 6 podeszła swobodnie do Achamota, a ten pogładził ją ręką po głowie niczym ukochane dziecko. Pozostali towarzysze ryknęli gardłowym, triumfalnym śmiechem i dopiero uniesiona dostojnie ręka Achamota przywróciła ciszę w pomieszczeniu. Byłem dosłownie zdruzgotany świadomością, że dziewczyna od początku o wszystkim im donosiła. Ta zdradziecka żmija oszukała mnie, udawała przyjaciela.

- Ciszej - zabełkotał Achamot w tonie karcącym. - Nie chcę, żeby któreś z „Atlantydów" się

92

obudziło i zaczęło zadawać pytania w środku nocy. I zwrócił się do dziewczyny.

Alfa 6 zniknęła grzecznie za drzwiami prowadzącymi na parter. Zostaliśmy w czwórkę. Ja przeciwko trzem szefom Atlantydy. Dzisiaj wieczorem pozwolili mi zabawić się w uciekiniera, nacieszyć nadzieją lecz zrozumiałem, że zabawa już się skończyła.

- Co chcecie ze mną zrobić? - zapytałem. - Naszprycujecie mnie heroiną i porzucicie w
jakimś odludnym miejscu? Licząc, że tym razem nikt nie znajdzie nieprzytomnego, odurzonego
narkotykami osobnika? Tak jak zrobiliście to z Magdą Kamińska. I z innymi.

Wypowiadając te oskarżenia wobec Achamota, patrzyłem w dwie dziurki wycięte w kapturze, przez które zerkały na mnie jego oczy. Kolejny raz przeszły po moich plecach ciarki, gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały.

Acham ot podszedł bliżej i bez zastanowienia uderzył mnie w twarz na odlew. Moja głowa odskoczyła do tyłu i wyrżnąłem w ścianę. Tym razem poczułem ból.

Cisza. Żaden z nich nie odpowiedział.

Nie podobała mi się ta gadka.

93

dziewczynę? Czemu? Przecież Magda nie mogła ci oddać. Nawet nie mogła mówić. Mistyk skrzywił się na tę niepochlebną uwagę o sobie.

Postanowiłem grać na zwłokę. Musiałem ich jakoś zagadać, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy.

Musiałem zmienić temat.

- Co zrobiłeś Magdzie Kamińskiej? A Kamila? Czy przypadkiem nie zabiłeś... sorry, nie
zabiliście we trzech... Piotra Lenkiewicza?

Wypowiadając to ostatnie nazwisko, patrzyłem uważnie w jego oczy tkwiące w szparkach kaptura. Błyskały niezdrową energią.

- Nie znam żadnego Lenkiewicza - odpowiedział.

Jednakże reakcja Mistyka i Leo świadczyła, że łgał. Dwaj pomagierzy natychmiast rzucili zaskoczone spojrzenia na swojego guru i zaraz sztuczna obojętność spłynęła na ich twarze.

- Są pod wpływem hipnotycznego zaklęcia. Tylko ja potrafię wyrwać je z tego stanu.
Rozumiesz? Trzeba znać odpowiednie antyzaklęcie.

- Jesteś szurnięty. Ale czego dobrego można się spodziewać po sataniście?

Achamot podszedł bliżej mnie, uspokoiwszy ruchem ręki niecierpliwiących się już naszą rozmową pomocników. Bałem się, jak diabli, ale nic innego poza mówieniem nie mogłem zrobić.

- Miałem na myśli Sumerów, lud nieznanego pochodzenia, który mówił jedną z odmian
języka aglutynacyjnego - warknął, do żywego dotknięty oskarżeniem. Koniecznie chciał udowodnić
swoją znajomość rzeczy. - Ten język należy zaś do rodziny języków indoeuropejskich, strukturą
jest zbliżony do tureckiego. Prawdopodobnie Sumerowie przybyli z Kaukazu, gdzie schronili się
potomkowie dawnej cywilizacji Atlantydy i tam ją chcieli odbudować. Potem zasiedlili Europę,
Indie, część Azji. To te tak zwane ludy indoeuropejskie stworzyły w końcu politeizm, religię wielu
bogów, a co najważniejsze przekonanie, że człowiek nosi w sobie boskie pierwiastki. W

94

przeciwieństwie do religii ludów semickich, islamu, judaizmu i chrześcijaństwa, monoteistycznych, z ich wiarą we wszechmocnego, jednego Boga. A co do tych Babilończyków, to była wersja dla ubogich. Skrót myślowy. Wiesz, w literaturze fachowej ciągle operuje się zwrotami niezbyt precyzyjnymi. Babilończycy, według znawców, „wykształcili się jako lud semicki". Nie wiadomo, co to właściwie znaczy. „Wykształcili się"! Ale z czego?! Sumerowie byli pierwsi, Babilończycy za sprawą Hammurabiego ich pobili. Wymieszali się, lecz kulturowo ci drudzy pozostali pod wpływem kultury Sumerów, najstarszej kultury Bliskiego Wschodu, kontynuacji dawnej cywilizacji Atlantydy. I to jest najważniejsze dla sprawy. Przyjęli bowiem ich religie i mity. W tym kontekście pozostali spadkobiercami Sumerów, a pośrednio - Atlantydy. Wielkimi osiągnięciami Nabuchodonozora II są „niewola babilońska" Żydów, wcześniejsze podbicie królestwa Judy i zniszczenie Jerozolimy. Tylko w tym kontekście widzę Babilończyków jako lud powiązany kulturowo z Sumerami i wrogo nastawiony do Żydów. Kto wie, kim właściwie byli Babilończycy.

95

Nagle Achamot pstryknął palcami na Mistyka, a ten posłusznie opuścił garaż. Wrócił zaraz, przynosząc ze sobą torbę lekarską

- Co chcecie ze mną zrobić? - zapytałem przerażony.

Achamot uklęknął przede mną otworzył torbę i wyjął nieużywaną strzykawkę oraz flakonik z jakimś medykamentem. Powoli, za pomocą igły, napełniał plastykowy cylinder. W tym czasie Leo przytrzymał mnie, Mistyk zaś zacisnął na moim ramieniu gumową opaskę.

-Nie!

Było za późno. Wprowadzili do mojego krwioobiegu jakiś mocniejszy narkotyk. Zanim świat zaczął skakać przed moimi oczami podzielony na kawałki, jak w kalejdoskopie, zanotowałem też, że robienie zastrzyków nie było dla Achamota pierwszyzną.

- Nie, słuchajcie mnie - szeptałem tylko. - Zanim mnie wykończycie... pomóżcie im! Magdzie
i Kamili! Oszczędźcie te biedne dziewczyny. Błagam. Kim ty, na Boga, jesteś?

96

ROZDZIAŁ JEDENASTY

HALUCYNACJE POD NATRYSKIEM • CO ZROBIŁEM Z KORDZIKIEM? •

PODESZWA MISTYKA I WALKA NA ŚMIERĆ I ŻYCIE • ACHAMOT SIĘ EWAKUUJE

GONIĘ FIATA BRAVO • DEMASKUJĘ RYSZARDA LENKIEWICZA • KRWAWY

RYTUAŁ • W SZPITALU, CZYLI KIM NAPRAWDĘ JEST RYSZARD? • MAGDA MA

TRAFIĆ DO TWOREK • WIEM, KIM JEST GURU • ŚLEDZIMY ACHAMOTA • NA

STACJI BENZYNOWEJ I DALEJ W LAS • POŚCIG • WEHIKUŁ JAKO AMFIBIA •

SZANTAŻ, CZYLI MAREK I SABINA W NIEBEZPIECZEŃSTWIE • RYSZARD W

AKCJI • „ELKA" • TRZY PACJENTKI I ZAKLĘCIE

Zostawili mnie związanego w garażu, w oddzielnym pomieszczeniu pod natryskiem. Majaczyłem, bredziłem i śmiałem się na przemian. Widziałem różne dziwne rzeczy - ściana pęczniała i zapadała się co pewien czas, kafelki zamieniały się wtedy w złociste ptaki z kopytami, a krople spadające z prysznica stawały się lżejszymi od powietrza bańkami wielkości ludzkiej głowy, w których wnętrzu nagie dziewczyny bawiły się z wężami.

Pierwsza fala halucynacji minęła przed świtem. Słyszałem za ścianą hałasujących ludzi, motor dużego samochodu, szuranie przesuwanych skrzyń. Kiedy nieco oprzytomniałem, zdałem sobie sprawę, gdzie jestem. Jeszcze nie wiedziałem, co, dranie, zamierzają ze mną zrobić, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że stanowiłem dla nich poważne zagrożenie. Wprawdzie nie widziałem twarzy Achamota i nie znałem jego tożsamości, to jednak zbyt wiele widziałem i słyszałem. Jednego mogłem być pewny - w najlepszym razie spotka mnie los Magdy. Wyląduję ostatecznie na szpitalnym łożu z oczami utkwionymi w sufit. Może od czasu do czasu będę wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe dla nikogo słowa. I nigdy się nie obudzę z tego odrętwienia, bo tylko Achamot będzie znał antyzaklęcie.

Pomyślałem tak: jeśli uda mi się uwolnić od krępujących moje członki więzów, wskoczę niepostrzeżenie do ciężarówki w garażu i odjadę stąd jak najdalej. Pojazd, na który pakowano właśnie skrzynie i paczki, był moim jedynym ratunkiem.

Dlaczego wcześniej nie pomyślałem o kordziku, który zabrałem z gabinetu Achamota? Głupie pytanie! Byłem pod działaniem narkotyku. Teraz dotarło do mnie, że dysponowałem ostrym przedmiotem. Włożyłem go za pasek swych płóciennych spodni. Czułem jak metalowy przedmiot wrzyna mi się w krzyż. Poczułem powiew nadziei.

Wyciągnięcie zza pleców kordzika z zawiązanymi rękami nie było łatwe dla człowieka oszołomionego narkotykami. Kiedy udało mi się już go wyjąć, walczyłem z prawidłowym ułożeniem przedmiotu w ręku. Chwyciłem go tak, żeby ostrze zwrócić ku górze i ustawić między sznurem a moim nadgarstkiem. Ta sztuka udała mi się dopiero za którymś razem. Pot zrosił niemiłosiernie moje czoło i zalewał oczy. Można rzec: pracowałem w pocie czoła. Powoli nadcinałem sznur. Szło mamie, lecz nie ustawałem w swoich poczynaniach.

Nagle otworzyły się drzwi natrysku i do środka wpadł Mistyk. Znieruchomiałem. Stanął przede mną i groźnie mi się przyglądał. Jego oczy były pozbawione ludzkich uczuć. Kryła się w nich gadzia obojętność, więc błaganie o litość nic by nie dało.

Mistyk uniósł wyżej nogę i na wysokości mojej głowy skierował podeszwę w moją stronę. Zanim mnie kopnął, zdołałem dostrzec na niej poprzecznie biegnące rowki - idealne odwzorowanie

97

odcisku buta w miejscu znalezienia Magdy Kamiński ej.

Mistyk przewrócił mnie, zadając butem cios w głowę. Nie za mocny, w sam raz, żebym upadł na bok. Chciał mnie przeszukać. Leżałem więc na boku już z uwolnionymi od sznura rękami i kiedy facet uklęknął przede mną, wyprowadziłem ręką cios. Trafiłem go rękojeścią kordzika prosto w czoło. Nie wiem, czy uderzenie było szybkie i dość mocne, z pewnością jednak bolesne, bo Mistyk rozpaczliwie jęknął. Upadł zaraz na drewniany pomost.

Nie miałem czasu na odcięcie sznura na nogach, więc za wszelką cenę musiałem utrzymać przewagę nad zamroczonym oprawcą. Związanymi nogami uderzyłem go w nerki i dopiero wtedy przeciąłem sznur oplatający nogi. Wykorzystał to Mistyk i rzucił się na mnie z wściekłością głodnej bestii. Dwa ciosy odparowałem i zadałem jeden tuż nad jego uchem. Stracił ochotę do dalszej walki - ogłuszony leżał na deskach i mamrotał coś pod nosem. Wybiegłem z natrysku i ujrzałem wyjeżdżający z garażu na dziedziniec samochód. Był to stary żuk.

- Do diabła! - przekląłem.

Pojazd oddalał się od willi, zmierzając ku bramie. Nikt nie pofatygował się, aby zamknąć drzwi garażu, a to z tego prostego powodu, że już nikogo tutaj nie było. Na zewnątrz budził się do życia nowy dzień, lecz nigdzie żywego ducha. Żuk terkotał i zbliżał się alejką do otwartej bramy, oddalonej od willi o około siedemdziesięciu metrów. Kilkanaście sekund dzieliło mnie od wolności.

Jednakże moją uwagę zwrócił parkujący przed domem niebieski fiat bravo z bytomską rejestracją. Pomyślałem, że nim to przyjechał w nocy Achamot. Dzięki numerom będzie można łatwo ustalić nazwisko właściciela samochodu. Tylko że ja już je znałem.

Jak na zawołanie, jakby ściągnięty telepatycznie, w drzwiach willi pojawił się Achamot. Ubrany w ten swój długi płaszcz stanął jak wryty na mój widok. Na jego głowie wciąż tkwił nieodłączny kaptur. W tej chwili całkowicie zbędny, bo dobrze wiedziałem, z kim mam do czynienia. Dziwne, ale ten jego strój wcale nie przeszkadzał mu w bieganiu, bo guru pędził już do parkującego opodal fiata w zadziwiającym tempie. Był w dobrej kondycji - w przeciwieństwie do swoich „wiernych".

Rzuciłem się za nim, jednak facet miał nade mną przewagę. Fiat parkował blisko głównego portalu. Poza tym narkotyk robił swoje, lecz mimo tego nie odpuszczałem. Achamot zatrzaskiwał drzwiczki, kiedy znalazłem się dosłownie na wyciągnięcie ręki za bagażnikiem. Zaryczał silnik fiata, a ja w desperackiej próbie zatrzymania go rzuciłem się do przodu i wbiłem kordzik w tylną oponę. Fiat wyrwał z piskiem opon, a ja upadłem na mokrą nawierzchnię dziedzińca. Natychmiast wstałem i biegłem za nim. Z początku samochód jechał szybko i prosto. Dopiero po minięciu bramy zaczęło nim rzucać, jednak fiat oddalał się ode mnie w szybkim tempie. Kiedy zrównałem się z bramą, straciłem go z oczu. Wchłonął go las.

Przystanąłem zziajany. Radość z odzyskania wolności mieszała się teraz z uczuciem zawodu. Za wszelką cenę pragnąłem bowiem dorwać Achamota. Mistyk leżał zamroczony pod prysznicem w piwnicy i lada chwila mógł się ocknąć. Nie mogłem tak tu stać.

Alejka biegnąca od willi przez las zakręcała za ogrodzeniem szerokim łukiem w prawo. Las zaczynał się trzydzieści metrów przede mną. Założyłem, że Achamot długo nie ujedzie z uszkodzonym kołem. Sto, dwieście metrów. Gdyby jeszcze miał pod kołami asfalt, potrafiłby pokonać kilometr i spokojnie porzucić auto. W tej sytuacji nie mógł daleko odjechać. Lada chwila zostawi fiata na leśnej drodze i ucieknie. Rzuciłem się w kierunku ściany zielonych drzew, gdyż pogoń drogą wydała mi się stratą czasu. Biegnąc przez las, skracałem znacznie dystans.

Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, co było spowodowane zatruciem narkotykami. Lecz biegłem wytrwale, kalecząc się co pewien czas gałązkami krzewów i nisko rosnącymi gałęziami drzew.

98

Wreszcie ujrzałem fiata. Stał opuszczony niecałe osiemdziesiąt metrów dalej na kolejnym zakręcie. Otwarte drzwiczki od strony kierowcy sugerowały, że Achamot dał drapaka w las. Spieszyło mu się bardzo, bo nie zdążył wyłączyć silnika.

Zamiast pobiec drogą, odbiłem w lewo i kontynuowałem bieg przez las, w kierunku domniemanej ucieczki Achamota. Po pokonaniu dwustu metrów straciłem już siły i nadzieję na schwytanie guru, gdy oto ukazała mi się sylwetka biegnącego przede mną mężczyzny. Zasłonięty częściowo przez drzewa i krzaki, kierował się nieco skośnie do kierunku mojego biegu. Ubrany był w kurtkę i spodnie. Na głowie nie miał kaptura, więc bez problemu rozpoznałem w nim Ryszarda Lenkiewicza. Uciekał, pozbywszy się swojego stroju.

Zmusiłem się do ostatniego wysiłku. Przyspieszyłem. Na szczęście odgłos kroków uciekającego Lenki ewi cza zagłuszał moje własne, więc ten nie słyszał mnie.

Dopadłem go przed niezbyt głębokim wgłębieniem terenu. Pokonywał go właśnie i pechowo ześlizgnął się na mokrej ściółce. Straciwszy równowagę, upadł. Rzuciłem się ostatkiem sił na potwora i zadałem ogłuszający cios nad uchem. Miałem go.

Wtedy to posłyszałem za sobą czyjeś kroki. Tuż za mną. Bardzo blisko. Za blisko. Byłem przekonany, że mam na karku Mistyka, który pospieszył swojemu szefowi z odsieczą. I nie myliłem się. Odwróciłem się tylko po to, żeby na ułamek sekundy ujrzeć znaną mi sylwetkę Mistyka, a potem chmura gazu buchnęła z sykiem w moje oczy. Zakasłałem i zamknąłem odruchowo oczy. A wtedy on uderzył mnie kolanem w splot słoneczny.

Wprowadzono mnie, słaniającego się na nogach, do znajomego salonu. Naszemu wejściu towarzyszyło nagranie mozartowskiej części mszy „Kyrie" z jego sławnego „Requiem". Muzyka dolatywała z kilku małych głośniczków umieszczonych w rogach sali. Dym z kadzidła snuł się po parkiecie niczym poranna mgła wyścielająca powierzchnię martwego jeziora, a zebrani w krąg „wierni" tupali nogami w rytmie jednostajnym, z twarzami wyrażającymi nieziemską obojętność. Szedłem jak na ścięcie. Na rękach zauważyłem kajdanki i ktoś z tyłu delikatnie mnie popychał w kierunku utworzonego przez „Atlantydów" kręgu.

W samym środku stał ociosany pień drzewa, na nim zaś leżał topór. Dopiero po chwili Leo zjawił się z żywym kogutem trzymanym fachowo pod pachą. Ptaka na wszelki wypadek związano sznurkiem, żeby nie uciekł, ale i tak wyczuwając śmierć próbował się uwolnić z ludzkich rak. Nadaremnie.

Potem położono koguta na pieńku i podano mi topór.

- Nasz brat, Tau 13, złoży teraz ofiarę Świetlistemu Wężowi - przemówił za moimi plecami
Achamot. - Ten czyn uwolni go z krępujących duszę zakazów. Da mu wolność.

Wsadzono mi w ręce topór i ustawiono przed pieńkiem z leżącym nań kogutem. Nie wytrzymałem dłużej. Topór wypadł mi ze skutych kajdankami rąk i upadł na posadzkę. Wymiotowałem obok. Jęk zbiorowego zawodu rozległ się w salonie jak bicie żałobnego dzwonu. Krwawy finał rytuału odwlekał się.

Kątem oka zauważyłem rękę Achamota sięgającą po narzędzie kata. A potem topór uniósł się w górę i z furią odrąbał łeb ptaszysku. Trysnęła krew. Dwie czerwone krople kapnęły na mój biały jak śnieg ubiór.

Obudziłem się zbolały, powoli otwierając oczy. Biały, sterylny pokój pachniał szpitalem. Nade mną zwisał pojemnik z bezbarwną cieczą, podłączony plastykową rurką do kroplówki. Obok mojej lewej ręki, w której tkwił wenflon, siedziała kobieta. Znałem ją.

- Nareszcie - westchnęła z ulgą Marta.

99

Myślami wróciłem do miejsca, w którym spędziłem ostatnie dni. Dziwne, że podczas pobytu w willi mój umysł wymazał z pamięci egzekucję koguta - ofiarę złożoną Lucyferowi. Zanotowałem jedynie piekące nadgarstki i dwie krople krwi na ubraniu. Dopiero w szpitalu pamięć o tamtym, rzeczywistym wydarzeniu powróciła w formie koszmarnego snu. I nijak nie potrafiłem tego zrozumieć. Może taki był skutek działania narkotyku?

Wreszcie przypomniałem sobie ostatnie chwile na „Atlantydzie". Uciekając stamtąd, goniłem jednocześnie Achamota. Przeszkodził mi w tym Mistyk, który odzyskawszy przytomność, ruszył za mną i zjawił się w porę w lesie.

Czyjeś chrząknięcie z prawej strony przerwało moją bełkotliwą mowę. Odwróciłem w tamtym kierunku głowę i ujrzałem Lenkiewicza we własnej osobie. Stał ze świeżym opatrunkiem nad uchem i patrzył na mnie przerażonym wzrokiem. Odruchowo skurczyłem się w sobie i napiąłem mięśnie, ale zaraz wkroczyła do akcji policjantka.

-1 co było na tej stacji?

- Po pierwsze, pan Ryszard przestraszył się policji - weszła w słowo Marta. - Sam mu
powiedziałeś, że współpracujesz z organami ścigania, a on nie przepada za nami...

100

lub dziennikarkę śledzony. Wiedział, że możesz dotrzeć do sekty, a wtedy on osiągnąłby swój cel. Dorwałby Achamota i jego wspólników. Na szczęście, kiedy zjawił się pod willą sekty, wreszcie oprzytomniał, i dał nam znać.

W południe następnego dnia wyszedłem ze szpitala. Zanim się wypisałem, odwiedziliśmy jeszcze w trójkę Magdę Kamińska, cały czas przebywającą na oddziale intensywnej terapii. Jej stan ciągle nie ulegał poprawie. Dziewczyna była już zdrowa fizycznie, lecz psychika pozostawała w stanie „uśpienia" spowodowanym hipnotycznym zaklęciem Achamota. Opowiedziałem im o zdolnościach tego hochsztaplera, który za pomocą jednego dotyku potrafił obezwładnić silną i zdrową osobę, zmusić ją do posłuszeństwa, a nawet spowodować letarg i amnezję.

Lekarka oświadczyła nam, że jutro przenoszą Magdę do zakładu psychiatrycznego w Tworkach. Bo żadnego ratunku dla niej nie widzą.

Najpierw podwieźli mnie do Góry Kalwarii po parkujący obok targu miejskiego wehikuł. Za dnia miasto prezentowało się inaczej niż owej pamiętnej nocy, kiedy napadnięto na mnie i porwano. Deszcz dzisiaj nie padał, tylko wiatr smętnie zawodził. Wehikuł zaś zrobił na mnie wrażenie poplamionej puszki po konserwach - był cały w błocie.

Postanowiliśmy naradzić się, co dalej robić. Wskazałem na ten sam lokal, w którym kilka dni temu byłem umówiony z Mistykiem. Było to zresztą niedaleko stacji benzynowej, na której Ryszard zauważył jednego z „Atlantydów", tankującego paliwo do żuka. Z jego opisu wynikało, że był nim Leo.

Zaczęliśmy rozmowę przy filiżance kawy, próbując przekrzyczeć głośno grający telewizor, a konkretnie rozmowę prowadzoną w ramach popularnego talk-show.

Wyjęła jakieś zdjęcie z twarzą mężczyzny i pokazała mi je.

101

Zwróciłem się teraz do Ryszarda i opowiedziałem o pewnym epizodzie w willi .Atlantydów". Był taki moment podczas mojego pobytu tam, kiedy zapytałem Achamota o Piotra Lenkiewicza. Jednakże guru w sposób niezbyt przekonujący zaprzeczył, że znał taką osobę.

Ryszard nie krył swojego zawodu, lecz oto moją uwagę przykuł pewien, zdawałoby się, nieistotny szczegół. Zerknąłem bowiem na telewizor, na prowadzącego talk-show prezentera, który pstryknięciem palców dał znak małej orkiestrze do zagrania pewnego utworu muzycznego. Zaniemówiłem z wrażenia. Gapiłem się w szklany ekran i gapiłem, aż zaniepokojona Marta dźgnęła mnie łokciem w bok.

Ruch na Świętokrzyskiej nasilił się wraz z końcem pory lunchu. Nadchodził jesienny zmierzch. Jednakże naszą uwagę przykuł mały sklepik z szyldem: „Ludwik Kalicki. EKOLOGICZNA ŻYWNOŚĆ". Odwiedziłem to miejsce kilka dni temu w poszukiwaniu informacji dotyczących osoby Magdy. Teraz wróciłem tu. Lecz druga wizyta miała już inny charakter.

Podkomisarz Sobczak siedziała w parkującym na chodniku fordzie, za nim stał mój wehikuł, ze mną i Ryszardem w środku.

Już wiecie, kim był Achamot? Nigdy m nie przypuszczał, że guru niebezpiecznej sekty będzie zadbanym i powszechnie szanowanym sklepikarzem, osobnikiem sprawiającym wrażenie przyzwoitego człowieka. Zdradził go jeden niewinny gest - pstryknięcie palcami. Jak dziś żywo pamiętam owo „pstryknięcie" podczas wizyty w sklepie, potem powtórzone przez Achamota w obecności swoich wiernych na „Atlantydzie". Wtedy nie skojarzyłem tych dwóch osób ze sobą, gdyż umknął mojej zamroczonej narkotykami świadomości ten charakterystyczny gest. Nie miałem pojęcia, że Kalicki prowadzi podwójne życie i chyba nikt z jego najbliższych nie zdawał sobie z tego sprawy. Jeśli taki człowiek miał w ogóle znajomych i przyjaciół. Czy istniała łatwa do wyjaśnienia przyczyna jego choroby? Czy w ten sposób - zwodząc dziesiątki naiwniaków - pragnął zaleczyć swoje kompleksy z dzieciństwa? Kto wyrządził w jego czterdziestoletnim życiu tyle krzywd, że on sam był zmuszony mścić się na zbłąkanych owieczkach, wciskając im do głowy największy kit świata, zaczerpnięty po trosze z gnostycyzmu, buddyzmu i innych teorii.

Po dwudziestu minutach biernego czekania czyjaś ręka wywiesiła od wewnątrz tabliczkę w drzwiach. Obserwowałem sklepik przez lornetkę, więc z łatwością odczytałem jej treść: „ZAMKNIĘTE. PRZEPRASZAMY". Brunet z wypielęgnowaną bródką wyszedł na zewnątrz i zamknął pospiesznie drzwi. Tak, to z nim rozmawiałem na temat Magdy. To Ludwik Kalicki.

102

Najwyraźniej spieszyło mu się, bo szybko przeszedł trawnik i wsiadł do nowego golfa, zaparkowanego trzydzieści metrów przed nami w sznurku pojazdów zajmujących chodnik.

Jechaliśmy za nim dwoma samochodami. Na wszelki wypadek trzymaliśmy się od niego na odległość dwóch, trzech samochodów i w razie potrzeby porozumiewaliśmy się z Martą telefonicznie.

Puławska zaprowadziła nas aż do samego Piaseczna. Tam, na pierwszej stacji benzynowej brunet z bródką zakupił kilka kanapek i trzy herbaty na wynos.

- Dokąd on jedzie? - zdziwił się Ryszard. - Chyba nie zamierza odwiedzić willi pod
Wilczynkiem?

- Kupił jedzenie dla trzech osób. Zamierza z kimś zjeść podwieczorek?
-1 z tego powodu zamknął sklep? Nie! Tu chodzi o coś innego.

Otóż to! Zachowanie Kalickiego było wielce zagadkowe. Zdawał on sobie doskonale sprawę, że „oaza" była spalona, więc z pewnością nie wybierał się do Wilczynka. Za Baniochą wszystko się wyjaśniło, gdy golf odbił cienkim asfaltem w gęsty las w lewo - mniej więcej na wysokości Wilczynka, tyle że po przeciwnej stronie. Nasza obecność za jego plecami stawała się już zbyt oczywista.

Naradzaliśmy się krótko pochyleni nad mapą, z latarką w ręku. - Jest! - Marta wskazała palcem ową drogę na mapie, którą pojechał golf. - Prowadzi do jakiejś małej osady, ale są tu liczne dróżki leśne. Prawdopodobnie Kalicki ma tu jakąś kryjówkę. Może wybudował domek letniskowy w środku puszczy? Bo jest zameldowany w centrum Warszawy. To rozwodnik. Bezdzietny. Nie notowany. Przyzwoity facet. Kiedyś kandydował nawet na radnego.

Nie dokończyła, przerwałem jej bowiem brutalnie, widząc powracający z lasu volkswagen Kalickiego.

I już po chwili jechaliśmy za volkswagenem szosą na Piaseczno. Po ujechaniu kilometra samochód Kalickiego zawrócił na najbliższym skrzyżowaniu. W jego ślady natychmiast poszła Marta. Wehikuł dopiero zbliżał się do wysepki, żeby wykręcić i nasze pojazdy, oddzielone pasem trawnika, minęły się, a nasze spojrzenia skrzyżowały się na sekundę. Moje i Kalickiego. Dałbym uciąć sobie głowę, że patrzyły na mnie oczy Achamota, choć przecież panował już mrok. Poszukiwany przez policję guru zauważył nas...

Volkswagen ruszył z impetem w stronę Góry Kalwarii. Za nim pognał ford i po chwili do pościgu dołączył wehikuł. W kilka minut dogoniliśmy forda policjantki, jadącego z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Dla wehikułu taka szybkość była jazdą rozrywkową, lecz z uwagi na ograniczenia szybkości, słabą widoczność i stan nawierzchni drogi, nie mogłem pozwolić na wykorzystanie wszystkich mocy drzemiących pod maską mojego pojazdu. A znajdował się tam nie byle jaki silnik, bo 345-konny V8 astona martina. Na takim samym silniku jeździł słynny agent James Bond, tylko że w oryginalnym opakowaniu. Wehikuł był bowiem konstrukcją zbudowaną przez szalonego majsterkowicza, który połączył ów potężny silnik z karoserią rozbitej terenówki rajdowej. Później wyklepał ją niezbyt dokładnie i latami łączył przeróżne elementy w jedną spójną całość. Efektem jego pracy był pokraczny z wyglądu pojazd, motoryzacyjne dziwadło, jednak

103

diabelnie szybkie i wytrzymałe podczas jazdy w terenie. Na polskich drogach udało mi się kiedyś przekroczyć szybkość ponad dwustu trzydziestu kilometrów na godzinę, ale miało to miejsce na autostradzie pod Wrześnią. Tutaj, na drodze między Piasecznem a Górą Kalwarią prędkość „150" była już czystym szaleństwem.

Zaraz nasze pojazdy zwolniły z powodu jadącej z przodu cysterny. I tak oto dojechaliśmy do Góry Kalwarii w niezmienionym porządku.

Na ostatnich światłach za ratuszem golf nie czekając na zielone światło, zaryzykował i przejechał na czerwonym. Wtedy to Marta przyczepiła do dachu swojego auta „koguta" i ford ruszył z piskiem opon za golfem, czyniąc na skrzyżowaniu istny zamęt. Pisk hamulców i zawodzące klaksony innych pojazdów towarzyszyły całemu zajściu. Jako że czuliśmy się w pewnym sensie częścią ekipy policyjnej, ruszyliśmy w ślad za nimi, puszczając mimo uszu rzucane pod naszym adresem przekleństwa kierowców.

Golf najwyraźniej zamierzał przekroczyć Wisłę i zaczął zjeżdżać w dół ku mostowi. W ostatniej chwili zmienił zamiar i skręcił w wąską, stromą uliczkę biegnącą ku rzece dołem skarpy. Towarzyszyliśmy mu aż do samej rzeki, gdzie niespodziewanie droga się urwała. Z boku porastały alejkę gęste chaszcze, lecz przed nami sunęła leniwym nurtem królowa polskich rzek.

- Co on robi?! - krzyknął Ryszard.

Volkswagen niespodziewanie się zatrzymał. Za nim hamował ford i wehikuł. Kalicki wybiegł z samochodu oświetlany przez reflektory naszych pojazdów. Poruszał się szybko i w biegu zdejmował z siebie kurtkę. Wyrzucił ją za siebie. Kiedy znalazł się na brzegu Wisły, nie namyślając się ani chwili dłużej, wskoczył do wody.

Wehikuł ruszył ku rzece. Kiedy zrównałem się z goniącą Kalickiego policjantką, zatrąbiłem na nią kilkakrotnie.

Kiedy zatrzasnęła drzwiczki wehikułu, Kalickiego porwał już na dobre nurt rzeki. Płynął na południe, wierząc, że gdzieś dalej zgubi nas z łatwością i bezpiecznie wyjdzie na brzeg. Widzieliśmy w świetle reflektora, jak sprawnie machał rękami i trzeba przyznać, że tak samo dobrze pływał, co i biegał. Jego wytrenowany organizm - nie zrujnowany przez narkotyki, które tak chętnie podawał swoim „wiernym" - był w szczytowej formie.

Wehikuł pokonał wysoki brzeg i zarył maską w ścianę wody. Chlupnęło głośno i zakołysało nami niebezpiecznie, prawie jak podczas silnego wiatru na jeziorze. Szybko zmieniłem bieg i skręciłem kierownicę w lewo, niczym koło sterowe. Nie wspomniałem wcześniej, ale mój pojazd miał zamontowaną z tyłu pod podwoziem śrubę, umożliwiającą pływanie po wodzie. Konstruktor tego niezwykłego pojazdu miał wielką fantazję i umiejętności, a niezwykłe właściwości wehikułu już wielokrotnie w przeszłości wykorzystałem z dużym powodzeniem.

104

Lecz nie odpowiedziałem im. W świetle reflektora szukałem Kalickiego. Nadaremnie. Pewnie zorientował się, że mój pojazd potrafi pływać i zanurkował, żeby nas zdezorientować. Marta natychmiast wyjęła z kieszeni kurtki latarkę i oświetlała nią wodę z boku.

- Jest! - krzyknęła.

Nakierowałem wehikuł na właściwy kurs - niewielką mierzeję dwieście metrów przed nami. Zmęczony Kalicki wyszedł z rzeki w ubraniu, przemoknięty do suchej nitki i słaniając się na nogach ruszył dalej. Jeszcze nie zamierzał się poddawać. Widzieliśmy go człapiącego po piaszczystym placku porośniętym dziko krzakami.

Niespodziewanie odwrócił się do nas i zaczął krzyczeć:

- Przerwijcie pościg! - darł się wniebogłosy. - Natychmiast! Bo inaczej nigdy ich nie
znajdziecie!

Zredukowałem bieg. Teraz dryfowaliśmy ku samotnej mierzei, na której stał ociekający wodą i wyczerpany Kalicki. Silnik pracował na wolnych obrotach, więc dobrze słyszeliśmy, co mówi.

wielokrotnie udowodnił; że potrafi posunąć się nawet do zbrodni.

- Ty diabelski pomiocie! - zawarczał wściekle Ryszard. - Blefujesz! Zapłacisz za śmierć
mojego brata! Morderco! Zaraz cię dorwę!

Lecz Kalicki nic sobie nie robił z jego słów. Z kieszeni koszuli wyjął jakieś mokre fotografie.

Skierowałem wolno wehikuł w stronę mierzei. W tym czasie uciekinier oddalił się na bezpieczną odległość, skrywszy się za krzakami pięćdziesiąt metrów dalej. Słyszałem nawet jak szczęka zębami z zimna.

W świetle latarki obejrzeliśmy dwie zamoknięte fotografie pozostawione przez szaleńca. Uwieczniono na nich Marka i Sabinę, przerażonych, zmęczonych i bladych. Dziewczyna trzymała w ręku dzisiejsze wydanie popularnego dziennika. Tak więc nie mogło być mowy o blefie. Kalicki przetrzymywał dwoje licealistów, prawdopodobnie gdzieś w okolicach Baniochy. Drań już wcześniej przygotował wszystko na wypadek tarapatów. Był typem diabelnie przebiegłym. Udowodnił to umiejętnie ukrywając swoją tożsamość przed rezydentami „Atlantydy". Tylko Mistyk mógł wiedzieć, kim jest guru.

- Już mi wierzycie?! - wrzeszczał do nas. - Odjedźcie tą cholerną amfibią, a nic im nie zrobię!
Już! Natychmiast!

- Co robimy? - zwróciłem się do policjantki.
-Rezygnujemy.

I wtedy do akcji wkroczył Ryszard. Z rykiem na ustach zaczął biec w stronę ukrywającego się w krzakach Kalickiego. Krzyczeliśmy za nim, próbując go powstrzymać, ale on nie zważał na nic. Biegł z zaciśniętymi pięściami, z wyrytą na twarzy wściekłością i wyrzucając spod stóp fontanny

105

piasku. Nigdy nie wiedziałem w życiu kogoś tak zdeterminowanego. Kalicki już zdążył się zorientować, że został obiektem szaleńczego ataku, więc rzucił się do ucieczki. Był jednak solidnie zmęczony kąpielą w zimnej Wiśle i Ryszard dopadł go szybko.

Kiedy dotarliśmy na miejsce z latarkami w ręku, ujrzeliśmy w krzakach bijących się mężczyzn, a raczej Ryszarda okładającego pięściami sklepikarza. Wziął go w obroty. W tej chwili on - człowiek od wielu miesięcy tropiący mordercę brata - przypominał szaleńca. Bił gdzie popadnie, a leżący na plecach bezbronny Kalicki jedynie cicho stękał. Guru nie miał już sił nawet krzyczeć. A my nie mieliśmy ochoty stanąć w jego obronie.

- Gdzie ukryłeś dzieciaki?! - darł się Ryszard. - Mów!

Ryszard wyciągnął z kieszeni kurtki mały nóż sprężynowy. Błysnęło w świetle latarki jego ostrze, posyłając śmiertelne ostrzeżenie.

- To za śmierć Piotrka - rzekł z grobową miną. - Pamiętasz go? Porzuciliście go
naszprycowanego heroiną pod Bytomiem. Teraz odpowiesz za to...

Ręka ściskająca nóż uniosła się powoli w górę, gotowa do zadania śmiertelnego ciosu.

- Nie! - krzyknął Kalicki. - Ratunku!

Kalicki trafił do aresztu, a oddział policji jeszcze tego samego dnia odnalazł w lesie niedaleko Baniochy parę nastolatków z żoliborskiego liceum. W zasadzie w starej chatce natrafiono na troje ludzi, gdyż w charakterze strażnika przebywał tam... Mistyk. Na szczęście obyło się bez rozlewu krwi i dramatycznych wydarzeń, asystent Achamota bowiem po związaniu dzieciaków zażył trochę opium i w momencie wkroczenia policjantów był w stanie narkotycznego uniesienia.

Wracałem szczęśliwy, że uratowaliśmy tych dwoje smarkaczy, którzy zignorowali moje ostrzeżenie i na własną rękę prowadzili śledztwo. A było tak, że trafili pod sklep ze zdrową żywnością i zauważyli właściciela sklepu rozmawiającego z osobnikiem, który idealnie pasował do portretu pamięciowego Mistyka. Pojechali za nim aż pod sam Wilczynek, odnajdując miejsce pobytu sekty, lecz przebiegły Mistyk szybko zorientował się, że jest śledzony. Złapał ich i na rozkaz Achamota ukrył w starej chatce niedaleko Baniochy.

Odnalazł się także blondyn o twarzy pokrytej krostami - złapała go miejscowa policja w Grodzisku Mazowieckim podczas próby włamania do apteki. Ten chłopak nie miał nic wspólnego z sektą, a przebiegły Kalicki rzucił na niego podejrzenie. W pewnym sensie sam mu to podsunąłem.

Kiedy Marek z Sabiną składali zeznania, inni oficerowie próbowali zmiękczyć milczących solidarnie przywódców sekty. Dowiedziałem się od Marty, że przedwczoraj odnaleziono zaginioną kilka miesięcy temu dziewczynę. Szesnastoletnia Elżbieta W. obudziła się w lesie w okolicach Olszynki Grochowskiej. Znaleźli ją jacyś wykolejeńcy, dali jeść, napoili, ale uciekła im po kilku dniach. Jakimś cudem jej organizm wytrzymał kilkumiesięczną katorgę, bo dosłownie słaniała się na nogach z wycieńczenia. Na rękach miała też liczne ukłucia. Złapano ją na warszawskim dworcu z innymi włóczęgami. Dziewczyna niczego nie pamiętała, ledwo mówiła i sprawiała wrażenie istoty chorej umysłowo. Jednakże szybko ustalono jej tożsamość, a to dzięki odciskom palców. Elżbieta była bowiem wcześniej notowana za kradzież. Aha, na przedramieniu miała bliznę. Podobnie jak Magda i Kamila. Ślad po tatuażu.

106

- To Elka! - powiedziałem, stojąc w korytarzu komendy. - Koleżanka Magdy z ,Atlantydy", o której wspominała Alfa 6! Kolejna ofiara Acham ota. To o nią chodziło Magdzie. Metalowa Elka nie ma z tą sprawą nic wspólnego.

Mieliśmy zatem trzy odnalezione nastolatki, ofiary tej samej sekty. Wszystkie były okaleczone psychicznie. Wprawdzie Elżbieta W. funkcjonowała jakoś fizycznie, lecz zdaniem lekarzy nie wiedziała nawet, co się z nią dzieje.

Wszystkie trzy istoty były zaklęte przez Achamota.

107

ZAKOŃCZENIE

Mistyk, Leo i Achamot nie przyznali się do żadnej zbrodni z przeszłości. Szli „w zaparte", bezczelnie łgali, twierdząc, że nie znali żadnego Piotrka, Magdy, Kamili oraz Elki. Jako że dziewczyny nie potrafiły rozpoznać swoich oprawców, a chłopak już nie żył, trójka „dżentelmenów" miała być sądzona z innych paragrafów (posiadanie narkotyków, namawianie do kradzieży, nielegalna działalność „religijna", porwanie Marka i Sabiny i tak dalej). A to oznaczało -mniejszy wyrok. Jedynie zeznania ofiar mogły ich całkowicie pogrążyć, choć pewnie nie obyłoby się bez procesu poszlakowego. Niestety, trzy nastolatki przebywały od pewnego czasu w zakładzie psychiatrycznym w Tworkach. Dwie leżały bez ruchu, trzecia potrafiła chodzić o własnych siłach. „Atlantydzi" spod Wilczynka nie zdradzili swojego guru, a to z tego prostego powodu, że wiedzieli zbyt mało o jego zbrodniczej działalności. Od pewnego bowiem czasu Achamot pozbył się wszystkich niewygodnych osób z sekty (na przykład nieletnich). Stał się ostrożny po wpadce pod Bytomiem. Jedynie Alfa 6 wiedziała sporo, ale i ona milczała, zmuszona do tego przez swojego „pana". Władza Achamota wychodziła poza areszt. Zaklęty krąg jego „wiernych" milczał niczym megality w Stonehenge.

Przy okazji wyszło na jaw, że Mistyk w przeszłości był karany za rozboje. Już w okresie szkolnym spędził dwa lata w poprawczaku, skąd wyciągnął go Kalicki i sprowadził na „dobrą drogę". Odtąd stał się on jego człowiekiem od brudnej roboty; odpowiednio przeszkolony kaperował później ludzi do sekty w sieci internetowej.

A jednak po tygodniu uśmiechnęło się do mnie szczęście i rozwiązałem ostatnie ogniwo tej sprawy. Na tę okoliczność zaprosiłem kilka osób, żeby w większej grupie przeżyć triumf. Byłem jak owi detektywi z powieści Artura Conan Doyle'a lub Agaty Christie, którzy na końcu każdej przygody potrzebują świadków swojego sukcesu. Wtedy to padają demaskatorskie salwy i ostatnie wyjaśnienia. Mój sukces polegał na tym, że znalazłem sposób na „odczarowanie" biednych nastolatek.

Wychodząc z sali, w której leżała Magda, nikt z nas nie krył radości. Wszyscy z nas -państwo Kamińscy, Marek z Sabiną Ryszard oraz Marta - byli pod wrażeniem mojej „magicznej sztuczki", a uśmiech nie schodził z naszych twarzy. Zostałem bohaterem! Magda zaczęła mówić! Po raz pierwszy od pamiętnego znalezienia jej nad brzegiem Wisły, dziewczyna spojrzała na swoich rodziców przytomnym wzrokiem. I szepnęła do nich, robiąc zdziwioną minę: „Mama? Tata? Gdzie ja jestem?"

No, może Ryszard był nieco smutny, bo on najbardziej z nas ucierpiał - stracił brata na zawsze. Swoją drogą właśnie on, jako pierwszy, pogratulował mi sukcesu. Potem nie mogłem się opędzić od szczęśliwych rodziców. Pani Stenia wisiała na mojej szyi przez kilka minut.

- Czas odwiedzić pozostałe dziewczyny - odezwałem się, wskazując drzwi. - Kamila i Elżbieta czekają.

Jak widzicie, wszystko zakończyło się dobrze. Ofiary przestępczej działalności sekty pod nazwą ..Atlantyda: Oaza Świetlistego Węża" odzyskały ostatecznie zdrowie. Wprawdzie upłynie jeszcze sporo czasu, zanim na dobre wrócą do równowagi psychicznej, niemniej jednak mój „zabieg" stanowił przełom w ich leczeniu. Nie mniej zadowolona była Marta, która liczyła na zeznania nastolatek, pogrążające do reszty Achamota i spółkę. Aha, jeszcze coś! Dzisiaj byliśmy umówieni z panią podkomisarz na obiad w pewnej uroczej warszawskiej knajpce. Wydawało mi się, że między nami coś zaiskrzyło, więc pod pretekstem omówienia spraw służbowych chciałem bliżej ją poznać.

Przedtem pragnąłem tylko jednej rzeczy, nie związanej z naszą randką. I tu, pomogła mi,

108

oczywiście, Marta. Odwiedziliśmy areszt, w którym przebywał Achamot i jego ludzie. Na moje życzenie zostawiono nas samych w sali widzeń. Ludwik Kalicki nie krył zdziwienia moją wizytą. Z niesmakiem stwierdziłem, że ten łotr nawet przebywając za kratkami, pielęgnował swoją bródkę i ciało. Jego cera była niemal tak samo zdrowa jak wtedy, kiedy widziałem go po raz pierwszy w sklepie na Świętokrzyskiej. Oczy zaś - teraz dokładnie mogłem się im przyjrzeć - chowały jakąś niezdefiniowaną tajemnicę. Chłodne, inteligentne spojrzenie zawierało iskierkę bezczelnej pewności siebie. Ten potwór szydził z takich jak ja. Z całego świata! Był uzdrowicielem nienawidzącym ludzi.

-1 znowu się spotykamy - odezwałem się.

Teraz ja chciałem być tajemniczy, więc posłałem mu uśmiech pokerzysty. Z satysfakcją odnotowałem, że drań się zaniepokoił, lecz zaraz odzyskał właściwy sobie rezon.

-1 wzorem Jezusa postanowiłeś uzdrawiać ludzi na własną rękę?

- Tak jakby, ale tacy jak ty, ignoranci, mi przeszkadzają.

- Ciekawe, ile istnień pozbawiłeś życia? - ciągnąłem. - Pod Bytomiem wykonywałeś
nielegalne zabiegi aborcji. Masz na sumieniu wielu ludzi.

Kalicki poczerwieniał na twarzy. Wstał gwałtownie i spojrzał mi wrogo w oczy.

Wstałem wolno za jego przykładem i oświadczyłem z triumfalnym uśmiechem:

- Uzdrowiłem te dziewczyny.

Pobladł i zamilkł. Jedynie kropelki potu zrosiły jego czoło.

109

- Bzdury - prychnął mi szyderczo w nos. - Nie znasz antyzaklęcia! To nie twoja dziedzina,
ignorancie.

Zbliżyłem swoją twarz do jego spoconego oblicza.

- Twój gabinet - szepnąłem. - Byłem tam, pamiętasz? Znalazłem to w „Księdze Prawa".

110


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
45 Pan Samochodzik i Fałszerze Arkadiusz Niemirski
38 Pan Samochodzik i Przemytnicy Arkadiusz Niemirski
57 Pan Samochodzik i Zloty Bafomet Niemirski Arkadiusz
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet Arkadiusz Niemirski
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 54 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Stara Księga
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1
PS 57 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
48 Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu Arkadiusz Niemirski
25 Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1 Arkadiusz Niemirski
30 Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1 Arkadiusz Niemirski
54 Pan Samochodzik i Stara Księga Arkadiusz Niemirski
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1
PS 51 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński
PS 71 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Włamywacze
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2
PS 45 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Fałszerze
34 Pan Samochodzik i Amerykańska Przygoda Arkadiusz Niemirski

więcej podobnych podstron