38 Pan Samochodzik i Przemytnicy Arkadiusz Niemirski

PS-38 ARKADIUSZ NIEMIRSKI







PAN SAMOCHODZIK


I...


PRZEMYTNICY















OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA



ROZDZIAŁ PIERWSZY


PROŚBA PRZYJACIELA * PANNA TATALKIEWICZ I UMOWA * ZLECENIE * WYJEŻDŻAM NAD BIEBRZĘ * MROŻĄCY KREW W ŻYŁACH EPIZOD * COCO CHANEL I MUPPETY * MALARSTWO ABSTRAKCYJNE, CZYLI POTYCZKA SŁOW­NA * PORZĄDKI * INCYDENT POD SKLEPEM * KTO MNIE PORATOWAŁ KOLACJĄ * IZABELA MEDYCEJSKA * KOLA­CJA Z MUPPETAMI * KIEROWCA CZARNEGO MERCEDESA


Czy życie może składać się z samych przypadków?

Z pewnością nie tylko one stanowią o treści naszego życia, niemniej jednak odgrywają wielką rolę. Raz nas mile zaskakują, innym razem wpędzają w tarapaty. Zawsze jednak wprowadzają do naszego życia ele­ment zmienności i ożywienia. Może być i tak, że jakaś historia rozpoczy­na się od dwóch niecodziennych zbiegów okoliczności, tak nieprawdo­podobnie ze sobą „sprzężonych”, iż wydaje nam się niemożliwe, aby mogły zaistnieć obok siebie. Mogą one uruchomić nawet lawinę mniej­szych przypadków zdolnych wykreować jakąś niezwykłą, niemożliwą zdawałoby się historię. Właśnie tego lata miałem przekonać się, że nigdy nie można powiedzieć, że „ta” czy „inna” przygoda jest niemożliwa.

***

Pod koniec czerwca na moim biurku w Departamencie Ochrony Zabyt­ków Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie wylądował telegram od przyjaciela muzyka, który dawno temu sprzedał swoje małe mieszkanie na Woli i za uzyskane pieniądze kupił niewielką posiadłość za Łomżą, usytuo­waną w okolicach ujścia rzeki Biebrzy do Narwi w miejscowości S.. Tam postawił drewniany domek, zagospodarował teren, zadomowił kilka zwie­rząt i na dobre osiedlił się w tych stronach, zapominając na zawsze o kajeciku nutowym i fortepianie. Jak się wyraził mój przyjaciel, niegdyś wybitny kompozytor Leonard Z., śpiew ptaków i kojący wpływ natury wyparły na dobre z jego życia - nieodłączny niegdyś fortepian i zeszyt nutowy.

Gościłem u niego dwa razy i te pobyty wspominałem z wielką no­stalgią.

Ów telegram wiązał się z wysłanym tydzień wcześniej listem zawierającym propozycję przyjazdu do S. i zaopiekowania się dobytkiem Leo przez dwa tygodnie. Tak się bowiem złożyło, że przyjaciel miał lada dzień wyjechać za ocean, gdzie nowojorska Akademia Muzyczna uhonoro­wała go prestiżową nagrodą i zorganizowała kilka oficjalnych spotkań z Polonią i młodzieżą uniwersytecką. Cóż z tego, skoro nie mogłem rzu­cić pracy i pojechać nad Biebrzę. Nie mogłem, wszak Paweł bawił na Mazurach pod żaglami, a ja z Moniką miałem mnóstwo papierkowej pra­cy. W takich chwilach myślałem nawet o zatrudnieniu nowego pracow­nika. I chociaż list kusił perspektywą spędzenia dwóch tygodni na odlu­dziu, z żalem musiałem zrezygnować z zaproszenia.


Nie będzie mnie pół lipca, Tomaszu - pisał przyjaciel w liście sprzed tygodnia. - Przyjedź zatem do S. pod koniec czerwca i czuj się jak u siebie w domu. Jeślibyś mnie już nie zastał, klucz i wszelkie instrukcje znajdziesz u sąsiada, pana Gapińskiego. Wiem, że kochasz naturę i nade wszystko spokój. Tutaj odpoczniesz od zgiełku wielkiego miasta i jego trującego powietrza. A ja, niestety, muszę odwiedzić Nowy Jork i zainkasować trochę grosza. Moja siostrzenica Halina (jedyna osoba z rodziny, z którą utrzymuję kontakt) nie może mi pomóc. Zachorował właśnie jej wnuk. Tylko Ty mi zostałeś! Ale jak wrócę, to razem wybierzemy się na podglądanie ptaszków albo powędkujemy. Łódka jest cały czas sprawna. Niech żyje natura! Nie odmawiaj staremu piernikowi! Aha, przejrzyj mój kajet znajdujący się w szafce. Dla twojego bezpieczeństwa. Leo.


Właśnie miałem odpisać przyjacielowi, gdy dwudziestego ósmego czerwca dostałem od niego telegram:


Kochany Tomaszu. Tragedia. Przyjedź natychmiast. Muszę być w NJ wcześniej. Pozdrawiam. L.


Oto cały mój przyjaciel! Ekscentryczny brodacz, nie liczący się zu­pełnie z realiami świata i z naszymi, mieszczuchów, problemami. Był przy tym człowiekiem iskrzącym pomysłami, żywiołowym i bardzo otwartym. Lubiłem go, ale jego prośba wydała mi się nieco zwariowana. I jeszcze ten pośpiech, jakbym zarządzał prywatną firmą i mógł w każdej chwili opuścić biuro. Nie byłem też do wyjazdu nad Biebrzę przygoto­wany i nic nie znaczyła pokusa wakacji na łonie natury wobec obowiąz­ków w ministerstwie.

I pewnie byłbym zmuszony mu z przykrością odmówić, gdyby nie to, że tego samego dnia w naszym departamencie panna Monika, nasza sekretarka, oznajmiła przez uchylone drzwi mojego gabinetu:

- Panie Tomaszu, przyszła pani w sprawie pracy.

- Jakiej pracy? - wyraziłem zdumienie.

- Mówi, że pisała do pana kilka razy, a raz nawet zadzwoniła - wyjaśniła sekretarka. - Twierdzi, że kazał jej pan przyjść.

Rzeczywiście, zdarzały się takie telefony i niejednokrotnie musia­łem kategorycznie odmawiać. Ministerstwo nie miało bowiem pieniędzy na nowy etat, chociaż, tak między nami, nowy pracownik bardzo by się przydał.

- Nie przypominam sobie tej osoby - mruknąłem.

- Dominika Tatalkiewicz! - wykrzyknęła młoda dziewczyna wtar­gnąwszy niespodziewanie do gabinetu obok zdezorientowanej Moniki. - Nie przypomina pan sobie?

Dziewczyna była w wieku mojego młodego kolegi Pawła, średniego wzrostu, ładna, z czupryną niesfornych blond włosów, a ubierała się no­wocześnie, to jest miała na sobie jakieś wąskie spodnie rozszerzające się przy nogawkach, tak zwane „dzwony”, i kusą bluzeczkę. Nie powiem, wyglądała nowocześnie i raczej przyzwoicie, ale, Bóg mi świadkiem, nie mogłem skojarzyć jej osoby z żadnym konkretnym telefonem ani podaniem. I jeszcze jedno, nosiła nazwisko znanej w polskiej kulturze osoby, ale pewnie był to zwykły zbieg okoliczności.

- Nie znam pani - odezwałem się wreszcie i wstałem od biurka poprawiwszy na nosie okulary. - Chciała pani u nas pracować?

- Tak, proszę pana, gdyż skończyłam historię sztuki. Co za czasy, że absolwenci naszego wydziału nie mogą znaleźć pracy w swoim zawodzie.

- Zawsze tak było - tłumaczyłem się. - Ani jeden mój kolega ze studiów nie pracuje w swoim zawodzie.

- No właśnie. Sam pan widzi, że to katastrofa - ożywiła się. - Wysłałam do państwa podanie pod koniec ubiegłego roku, a potem je­szcze dwa razy ofertę. Bez odzewu. Dzwoniłam w kwietniu i powiedział pan, żebym przyszła pod koniec czerwca, bo wtedy macie mniej pracy papierkowej.

- Kiedy właśnie teraz mamy jej najwięcej - jęczałem w tonie protestu.

- Czyli dobrze się stało, że przyszłam, prawda? - ucieszyła się. - Chociaż swoją drogą chciałabym zajmować się czymś atrakcyjniejszym niż przewalanie stosów papierów.

W tym czasie Monika znalazła gdzieś podanie panny Tatalkiewicz i położyła dyskretnie na moim biurku.

- Panie dyrektorze - mówiła dalej dziewczyna, gdy ja zerkałem na tę kartkę papieru - czy serce się panu nie kraje, kiedy widzi pan mło­dych ludzi po studiach bez pracy? Totalna katastrofa! Demoralizacja.

- A tak, i owszem - kiwałem głową i czytałem jej podanie. - Ale my nie mamy wolnego etatu. Napisała pani, że pochodzi z zamożnej ro­dziny, a zatem z głodu pani nie zginie...

- To dyskryminacja! - zaprotestowała demonstrując swój tupet zbyt obcesowo. - I to jest powód, dla którego mam nie pracować? Tyl­ko dlatego, że mój tata jest znanym literatem? Panie dyrektorze, ja jestem samodzielna. Ja nawet ojca nie widuję, bo on ciągle zamyka się w swoim gabinecie, do którego nikt nie ma wstępu. Poza tym mam własną kawalerkę w centrum i nie muszę dużo zarabiać. Ja mogę nawet i pół roku przepracować za darmo!

- Za darmo? - odjęło mi mowę. - Nie powiem, propozycja jest kusząca, ale doprawdy nie mogę pani pomóc. W ministerstwie nie przyj­mują do pracy za darmo.

- To koszmar - dziewczyna jęknęła. - Katastrofa.

I opadła załamana na fotel.

- Z pewnością znajdzie pani pracę gdzie indziej. Warszawa jest duża.

- Pan żartuje? - popatrzyła na mnie kpiąco. - Gdzie znajdę pra­cę? Chcę pracować w zawodzie i tak jak pan rozwiązywać zagadki histo­ryczne!

- A skąd pani wie, czym my się tutaj zajmujemy? - zdziwiłem się.

- W prasie o panu pisali - wyjaśniła zaraz. - I to niejednokrotnie. Na swój sposób jest pan popularny w pewnych kręgach.

Tak, panna Dominika Tatalkiewicz była przebojowa aż do bólu. Po­chodziła z rodziny znanego literata, a zatem nie była to osoba zahukana, o nadzwyczajnej skromności. Lubiła zdaje się nazywać rzeczy po imieniu, ale była przy tym, co udowodniła przed chwilą, osobą zaradną i rozsądną. Nie liczyła na pomoc bogatych rodziców, nic z tych rzeczy, a sama chciała dojść do czegoś w życiu. Zamiast rozbijać się luksusowymi samochodami po mieście, uczęszczać do dyskotek i salonów mody, ona pragnęła zostać pracownikiem naszej szacownej instytucji. Taka postawa mi zaimpono­wała, ale pomóc dziewczynie nie mogłem. Minister zredukował ostatnio liczbę pracowników i zapowiedział dalsze zwolnienia.

- Ale ja chcę pracować za darmo! - stawiała opór panna Tatalkie­wicz. - Jak powie pan to ministrowi, to ten na pewno się ucieszy. Spróbo­wać nie zawadzi.

- Chwileczkę, ale czy pani aby na pewno nadaje się do pracy w na­szym departamencie? - z kolei ja się postawiłem. - Codziennie trzeba tutaj przychodzić, a potem przez osiem godzin przerzucać papiery. Znu­dzi się pani szybciej niż się jej wydaje.

- Czuję, że wy tutaj się nie nudzicie - zachichotała.

- A wie pani przynajmniej, w którym roku Jan Ciągliński namalo­wał obraz zatytułowany „Krajobraz z wozem siana”? - zapytałem ostroż­nie.

- Ale „Krajobraz” namalował przecież Józef Pankiewicz w 1890 roku! - zaprotestowała zdumiona Dominika. - Czy pan mnie przypad­kiem nie sprawdza?

Dziewczyna popatrzyła na mnie zwężając swoje niebieskie oczy w szparki. Miała rację, w podstępny sposób chciałem sprawdzić stan jej wiedzy, gdyż sami przyznacie, że prośba Dominiki była doprawdy dzi­waczna! Ale trzeba przyznać, że dziewczę znowu mi zaimponowało.

- Panie dyrektorze - zaczęła mnie błagać. - Niech pan zadzwoni do ministra. Chyba nie chce pan, abym poprosiła mojego ojca o tę przy­sługę, co? Jeden jego telefon i już ma mnie pan na karku. Nie tak dawno rodzice załatwiali mi atrakcyjną pracę za granicą, ale odmówiłam. Ja tak nie chcę. Z tym, że zawsze mogę namówić ich na Departament Ochrony Zabytków! Co mi tam! Dlatego proszę, niech pan nie odmawia i zadzwo­ni do ministra z prośbą o nowe stanowisko pracy. Tylko proszę nie mówić kim jestem, bo nie znoszę taniej protekcji.

- To szantaż - westchnąłem i niechętnie sięgnąłem po telefon. Połączyłem się z sekretariatem ministra.

- Nie daję pani żadnych szans - rzekłem półgębkiem do panny Tatalkiewicz. - Minister dostaje szału, kiedy słyszy o nowych pracow­nikach.

Po chwili rozmawiałem już z samym ministrem. Nie miał czasu, więc szybko przedstawiłem mu sprawę.

- Nowy pracownik?! - krzyknął, a ja ze zdenerwowania zacisną­łem mocniej szczęki. - I chce pracować za darmo?

- No właśnie - bąknąłem przerażony jego tonem. - Też wydało mi się to dziwaczne i kłopotliwe...

- Panie Tomaszu! - ryknął. - Panie dyrektorze! I pan się jeszcze zastanawia?! Jak „za darmo”, to zmienia postać rzeczy! Ale lepiej zatru­dnić na zlecenie po najniższej stawce! I proszę o pośpiech, gdyż dzisiaj jestem jeszcze tylko godzinę. A dokumenty podpiszę od ręki!

Radość panny Tatalkiewicz była ogromna. Nawet Monika ucieszyła się, że będzie miała kogoś do pomocy.

Wprowadziłem zatem pannę Tatalkiewicz w papierkowe niuanse naszej pracy, wydałem odpowiednie dyspozycje i pognałem do ministra po podpisy. Jeden na umowie-zleceniu dla panny Dominiki, a drugi... na mojej prośbie o urlop.


***

Do położonego nad samą Biebrzą S. dojechałem następnego dnia w południe. Był gorący, cudowny dzień i od razu przypomniały mi się dawne wakacje spędzane gdzieś na polskiej prowincji i przygody, które zawsze mi wtedy towarzyszyły. Tym razem chciałem jednak od nich od­począć. Od kilku lat z moim młodszym pracownikiem Pawłem rozwiązywaliśmy zagadki historyczne, przemierzyliśmy naszym jeepem tysią­ce kilometrów po kraju i po świecie, przeżyliśmy wspaniałe i niebez­pieczne przygody. Nic dziwnego, że po raz pierwszy w życiu zapragną­łem poleniuchować w samotności, łowić ryby i popływać łódką.

Miejscowość S. to typowa polska wieś, ale odróżnia ją od wielu in­nych jedno, a mianowicie opada ona zboczem ku biebrzańskim rozle­wiskom na wschodzie i Bagnu Ławki bardziej na północ, dając jeden z najpiękniejszych widoków na naszej planecie. Nie jest to może przej­mujący grozą i pięknem widok w stylu Wielkiego Kanionu w Arizonie, ale tak swojskiego, nostalgicznego i polskiego pejzażu nie spotkacie nig­dzie. Ze szczytu zbocza wyłania się morze zielonych łąk, po którego dnie przepływa ta pokrętna rzeka. Tworzy ona zakola, odnogi, a głównym nurtem płynie bliżej zbocza i wpada do Narwi kilka kilometrów dalej na południe, za Wierciszewem, w Samborach. Wczesną wiosną, zanim roz­kwitną tutaj żółte „stada” kaczeńców, tworzą się niespotykane nigdzie indziej na świecie rozlewiska, które wkrótce stają się azylem dla rozma­itego ptactwa, a ludzkie oko cieszą swoją dziką, nieujarzmioną naturą. Nie sposób ich wtedy pokonać suchą nogą, a i życie można stracić utonąwszy w zdradzieckiej brei. Dopiero hen daleko na horyzoncie tej zie­lonej łąki majaczą wiejskie zagrody Giełczyna, a bliżej Narwi w kierun­ku zachodnim, niecały kilometr od głównej szosy na Białystok, dumnie sterczy nad okolicą Góra Strękowa.

Przyjaciel Leo mieszkał w S. od kilkunastu lat z Muppetami. Kiedy byłem u niego pięć lat temu, zastałem wtedy zwykłą, małą wiejską chatę zbudowaną z bali rozebranego wiejskiego kościółka, a teren jego gospo­darstwa ogrodzono świeżo ociosanymi i wbitymi w ziemię palikami. Sam teren był pięćdziesięciometrowej szerokości pasem zbocza opadającym pod samą rzekę, na szczycie którego znajdowała się owa chatka. Leo zamierzał wkrótce kupić większy dom, a całą posesję ogrodzić siatką; a zatem, gdy skręciłem z wąskiej, usłanej kocimi łbami szosy ginącej w północnym kierunku na Burzyn i Radziłów, zacząłem szukać nowego domu przyjaciela na szczycie skarpy ciągnącej się wzdłuż rzeki.

Wąską ubitą alejką, odbijającą od szerszej, ale wciąż piaszczystej wiejskiej drogi, dotarłem na sam skraj wioski, opadający, jak już wspo­mniałem, imponującym zboczem ku dolinie Biebrzy. Wysiadłem z jee­pa, zgarnąłem do płuc, ile się dało, wiejskiego powietrza i rozejrzałem się po okolicy. Jeden dom po lewej ręce na końcu ścieżyny, na której stałem, mógł być właśnie nowym domem przyjaciela - piętrowy, otyn­kowany i z dachem pokrytym czerwoną dachówką. Był jednak, co tu dużo gadać, trochę za banalny jak na gust mojego ekscentrycznego przy­jaciela. Po prawej zaś panowało królestwo chwastów i drzewek wysokich na dwa metry, wśród których dominowały dziki bez i jarzębina. Drzewka zdawały się przysłaniać jakąś znajomą mi ruderę, za którą cią­gnął się ku rzece lasek. Miejsce było atrakcyjne, to tutaj spędziłem z przy­jacielem kilka tygodni, ale chyba Leo już tutaj nie mieszkał, z pewnością wybudował ten nowy, biały dom.

Skierowałem się tam. Po chwili nawoływania pojawił się niski człowie­czek z czerwoną twarzą i gołym torsem. Miał na sobie robocze spodnie.

- Pan Leonard już wyjechał - poinformował mnie zapalając pa­pierosa. - Ja jestem Gapiński. Jak pan do niego, to niech pan, cholercia, idzie szybko do chatki i pomoże tej młodej osobie.

- Młodej osobie?

- Wynajmuję pokoje letnikom i pański przyjaciel poprosił ją o przy­sługę.

Ruszyłem chyżo w stronę samotnej chałupy. Z zielonej ściany pora­stającej posesję wyłowiłem fragment starego dachu z kominem. Zauwa­żyłem, że do chaty prowadziła wąziutka ścieżyna, ledwo wydeptana, ale żeby nią iść, należało przeciskać się przez bujnie rosnące ognichę i oset. Poznałem to miejsce - ukryte, odgrodzone od reszty wsi, jakby skazane na wieczną samotność. Wysoka na dwa metry furtka była otwarta, a gru­by łańcuch stanowiący jedyne zabezpieczenie luźno z niej zwisał. Dwa dębowe bale pomalowane farbą olejną na zielono stanowiły wrota do tego zaczarowanego miejsca. Należało jeszcze pójść krętą alejką, w dalszym ciągu zapuszczoną i zacienioną przez rosnące tam klony i wierzby.

A więc Leo dalej mieszkał w tej chatce! Wciąż był z niego dziwak nad dziwaki. Nic się nie zmienił. A może po prostu nie miał pieniędzy na postawienie nowego domu i dlatego przyjął nagrodę z Ameryki?

Koło domu spotkała mnie niespodzianka. Przed betonowym tarasem zwróconym na leniwą rzekę leżała w martwej pozycji ubrana w dżinsy i koszulkę kobieta. Nad nią zaś pochylała się koza z przechylonym nie­bezpiecznie łbem, gotowa zadać cios. Nie koniec na tym! Na grzbiecie zwierzaka siedział, a raczej szykował się do skoku średniej wielkości pręgowany kot. Nastroszył niebezpiecznie sierść, a z paszczy wydoby­wał złowieszcze syczenie adresowane do leżącej kobiety. Dopiero po chwili dostrzegłem wylegującego się na betonowym tarasie lenia, któremu było wszystko jedno i który nie brał udziału w tym pełnym grozy „przed­stawieniu”. Leżący w cieniu chałupy nawet nie zareagował na moje przy­bycie, a jedynie popatrzył na mnie ufnymi oczami i ziewnął rozkosznie. Rozpoznałem go. To był Sierota - pies kundel, najbardziej przyjazny otoczeniu zwierzak pod słońcem, a mówiąc wprost leń nad lenie, psi nieudacznik. Sierota nie pamiętał mnie widać, gdyż wcale nie zaszcze­kał, ale on przecież nie szczekał ani na obcych, ani na swoich.

Moja uwaga była teraz skoncentrowana wyłącznie na leżącej na zie­mi osobie i czworonożnych agresorach.

- Maggie! - krzyknąłem, zwracając tym samym uwagę zwierząt i leżącej na plecach ładnej, jak zauważyłem, kobiety.

Niewiasta nie poruszała się jednak, ale widziałem, jak zezowała w moją stronę, a jej ładną twarz okrasił promyk nadziei.

Zignorowałem piękny widok na monstrualną turzycową łąkę i opa­dające ku niej zbocze, które w zimie mogłoby służyć jako niezły stok narciarski, i zrobiłem krok do przodu.

- Maggie! - powtórzyłem ostrzej, na co koza zareagowała becze­niem.

Kot zeskoczył z jej grzbietu i podbiegł do mnie, łasząc się przymil­nie na pokaz. Pogłaskałem Huncwota, bo tak się nazywał. Na szczęście pamiętałem przezwiska, jakimi Leo ochrzcił kiedyś swoje Muppety.

- Co tu się dzieje? - zapytałem, śmiejąc się do rozpuku. - Boi się pani Muppetów?

To rzekłszy zwróciłem się do każdego zwierzaka z osobna:

- Huncwocie, nie zmieniłeś się ani trochę na lepsze. Ciekawe, czy sam byś napadł na biedną kobietę. Maggie, nie posądzałem cię o agre­sywne zapędy. Terrorystka. A ty, Sieroto, prześpisz kolejny piękny dzio­nek. Twoja sprawa.

W tym czasie niewiasta otrzepywała dżinsy z ziemi, łypiąc na mnie wrogo.

Była młodą brunetką o gęstych, pofalowanych włosach i ze zdumie­niem odnotowałem niezwykłe podobieństwo do francuskiej projektantki mody z pierwszej połowy XX wieku, tej, która wprowadziła na rynek znane na całym świecie perfumy „Chanel 5”. Natychmiast stanął mi przed oczami portret malarki Marie Laurencin zatytułowany „Mademoiselle Coco Chanel” z 1923 roku, jaki widziałem kiedyś w Paryżu. To była niemal ta sama kobieta, ale w przeciwieństwie do oryginalnej Coco, czy­niła wszystko, aby swoją urodę ukryć pod zwykłymi strojami, a kobie­cość stłumić nonszalanckim sposobem bycia. Strzepywała ziemię z po­plamionych dżinsów szybkimi, zamaszystymi ruchami, które niezbyt pasowały w moim mniemaniu do prawdziwej kobiety. Ale najbardziej denerwowała mnie wbita brutalnie w płatek jej prostego nosa niewielka perła, która w zasadzie szpeciła całkiem ładną twarz; nie zachwycił mnie także tatuaż na ramieniu przedstawiający jakiś kwiat.

- Poszła! - wrzasnęła Coco na zwierzę i łypnęła badawczo na mnie. - Kim pan jest? I nie jestem żadną „biedną kobietą”, proszę pana! Też mi!

Nie powiem, ale trochę mnie zirytowała jej postawa. Zamiast się śmiać z zabawnego epizodu, ta kobieta robiła sobie wrogów nie tylko ze mnie, ale i ze zwierząt.

- A pani? - odpowiedziałem pytaniem, chociaż wiedziałem od sąsiada, że na prośbę Leo przyszła do zwierząt. - Kim, do licha, pani jest?

- Dokarmiam zwierzęta pana Leonarda - rzekła niechętnie. - Prosił mnie przed wyjazdem. Marzena Czarska... artysta grafik, pracuję w reklamie... wynajmuję pokój u pana Gapińskiego po sąsiedzku.

A zatem moja Coco Chanel była artystką!

- Czy pan nie jest przypadkiem tym przyjacielem, który miał tutaj przyjechać? - popatrzyła na mnie uważniej. - Pewnie to o panu wspo­minał Leonard. Podobno lubi pan zwierzęta. Tylko że pan nie wygląda na dyrektora. A Leonard mówił, że przyjedzie dyrektor.

A to dobre” - pomyślałem z goryczą. „Leo był pewny, że nie odmówię i poleciał sobie do Stanów nie upewniwszy się, czy na pewno tutaj przyjadę”.

- Tak? - popatrzyłem na kobietę. - A na kogo wyglądam?

Malarka zmrużyła oczy, aby mnie lepiej ocenić i chwilę dumała.

- Czy ja wiem? - mruczała pod nosem. - Nic ciekawego. To znaczy, przepraszam pana, chciałam powiedzieć, że na mieszczucha i dzi­waka. Kocha pan zwierzęta i nie lubi sztuki nowoczesnej.

- I z czego to pani wszystko wyczytała? - zdumiałem się.

- Z fluidów, jakie pan roztacza wokół siebie - odparła Coco i wy­jęła z tylnej kieszonki jakieś zawiniątko, które okazało się tytoniem. - Poza tym widziałam, jak pan oswoił ten cały zwierzyniec.

- Lubię zwierzęta i one widać wyczuwają to i odwzajemniają się sympatią.

- Chce pan skręta? – zaproponowała nasypując do bibuły trochę tytoniu.

- Dziękuję, ale rzuciłem. To chyba nie narkotyk?

- Że „trawka”? Nie! Już dawno rzuciłam. Palę mocny tytoń.

Nie skomentowałem tego, ale pomyślałem sobie w duchu, że lepsze to od jego żucia.

- Wie pani co? Jestem dziwakiem i starym kawalerem. I tak się składa, że nie przepadam za abstrakcją. Nie zgadła pani jednak najważ­niejszego, a mianowicie tego, że jednak jestem dyrektorem. Tak, to ja jestem przyjacielem Leo. Na imię mam Tomasz.

-Ach, nareszcie! - uniosła rękę ku górze w geście zadowolenia. Wrę­czyła mi klucze do domu Leo, zaciągnęła się rozkosznie skrętem i popatrzy­ła na mnie niechętnie, ale była zadowolona. - Świetnie, już nie będę musia­ła tutaj przychodzić. Jak bardzo się cieszę! Pan mówił serio?

- O czym?

- Że nie lubi pan abstrakcji?

- Bardzo poważnie, ale chyba nie obraziła się pani za to?

- Nie, ale współczuję panu.

Coco Chanel była twardą sztuką. A może pozowała tylko na taką? Często artyści przybierali pewne sprzeczne ze swoją naturą postawy, wierząc święcie, że są kimś innym niż ich Pan Bóg stworzył. Tak było ciekawiej i przykuwało uwagę nas, maluczkich.

- Rozumiem - uśmiechnąłem się. - Na pewno pięknie maluje pani plamy, ale ja nie jestem sympatykiem brudzenia płócien...

- Ale ja tworzę sztukę multimedialną! - prychnęła mi prosto w twarz Coco Chanel. - Idę z duchem postępu! Konceptualizm, proszę pana! To lepsze od niekończącego się kopiowania natury, chociaż czasami, tak jak teraz, przyjeżdżam, aby szukać w dzikich stronach inspiracji dla wyższej sztuki. Ale pan tego nie zrozumie. Niech zgadnę, lubi pan obrazy z wiej­skimi pejzażykami i tłuste kobiety Rubensa?

A więc Coco Chanel traktowała przyrodę instrumentalnie. Jeśli tyl­ko meandry rzeki Biebrzy i dzikie torfowiska mogły jej pomóc w na­tchnieniu do skomponowania kolejnej abstrakcji albo telewizyjnej re­klamówki, dotąd akceptowała istnienie przyrody. I to wszystko.

- Uwielbiam „Wenus z Urbino” Tycjana - oświadczyłem.

Gdy tak rozmawialiśmy, kątem oka widziałem, jak Maggie podcho­dzi bliżej malarki i staje bezczelnie za jej plecami.

- Niech pani uważa! - krzyknąłem.

Ale było za późno. Maggie zamachnęła się i uderzyła kobietę w po­śladek. Ta przerażona krzyknęła i rzuciła się do ucieczki.

- Niech nas pani jeszcze kiedyś odwiedzi - krzyknąłem za nią.

Ale już pobiegła za róg starego domu i znikła w chaszczach posesji Leo. Skrzypnęła furtka, a ja ruszyłem po swoje rzeczy z zostawionego za ogrodzeniem Rosynanta.

Przez kilka następnych godzin miałem mnóstwo pracy.

W środku chaty zastałem bowiem taki nieporządek, że mój bałagan w kawalerce na Krakowskim Przedmieściu jawił się jako wzór czysto­ści i schludności. Nie przypuszczałem, że Leo był tak „wybitnym” ab­negatem.

Z tarasu wchodziło się przez skrzypiące drzwi do wąskiego przed­pokoju ciągnącego się wzdłuż całej fasady. Podłoga skrzypiała i miało się nieustannie wrażenie, że w każdej chwili może się zawalić pod na­szym ciężarem. Po lewej był salon, w środku kuchenka, dalej zamknię­ty na kłódkę magazynek, zaś kolejne drzwi prowadziły do sypialni. Wszędzie było pełno kurzu i pajęczyn. Trochę zaczynałem żałować mojej decyzji o spędzeniu w S. urlopu. Nie było tutaj prądu, więc nie można było nawet posłuchać radia! Mój przyjaciel był absolutnym outsiderem, samorodnym wygnańcem i używał jak nasi pradziadowie świe­czek albo starej lampy naftowej. Na szczęście w kuchni działała pełna butla gazowa.

Przyniosłem z jeepa latarkę, lornetkę i skrzynkę z narzędziami. Do wieczora naprawiałem okna, zawiasy u drzwi i pobieżnie posprzątałem „salon”.

Dopiero beczenie Maggie kazało mi odstawić szmaty i śrubokręt na bok i zająć się moimi czworonożnymi przyjaciółmi. Zauważyłem bo­wiem jedno, że gdy Maggie zaczynała specyficznie beczeć, wtedy pozo­stałe zwierzaki schodziły się pod taras jak nawiedzone. Nawet Sierota ożywał i ulegał obowiązującemu tutaj rytuałowi.

Cóż z tego, skoro w chatce nie było nawet suchego chleba, a ja nie zdążyłem zaopatrzyć się w artykuły spożywcze. Jedyne co mogłem dla nich teraz zrobić, to szybko napoić. Na szczęście studnia stała na granicy z posesją Gapińskiego.

Dochodziła dziewiętnasta, a więc zdążyłem przed zamknięciem sklepu położonego niedaleko szosy. Tłoku nie było, ale i zbytniego wyboru tak­że. Zaopatrzyłem się zatem w chleb, masło, trochę zleżałej już kiełbasy, musztardę i inne niezbędne artykuły.

Gdy wychodziłem ze sklepu z zakupami pod pachą, pod sklep zaje­chał czarny mercedes z białostocką rejestracją. Zakurzyło niemiłosiernie i z samochodu wyszedł facet w granatowych sztruksach i czarnej ko­szulce bez rękawów, w okularach przeciwsłonecznych na nosie. Był wy­soki, dobrze zbudowany, a włosy miał przylizane i zaczesane do tyłu.

Chmura pyłu powoli opadała na ziemię i po chwili odsłoniła po dru­giej stronie drogi trzech chłopców i dziewczynę. Jeden z nich zakasłał, inny uciekł przed gryzącymi drobinami piasku dalej. Ale nikt z tej czwórki nie odważył się podnieść głosu na kierowcę czarnego mercedesa.

Zrobiłem to za nich.

A stało się to wtedy, gdy młody mężczyzna w okularach przeciwsło­necznych przeszedł obok mnie w pośpiechu i wytrącił trzymane przeze mnie zakupy. I pewnie wszystko skończyłoby się na zwykłym westchnię­ciu, gdyby nie agresywna postawa młodego człowieka.

- Uważaj pan! - syknął i na chwilę popatrzył na mnie uważniej znad opuszczonych palcem okularów. - Czego się rozpychasz, czło­wieku?!

A kiedy zauważył, że ekspedient zamyka drzwi sklepu, włożył bez­czelnie nogę w szparę drzwi i popchnął je z taką siłą, że wdusił sklepowe­go w głąb korytarza. Rozległ się niezły rumor, a po nim jęk mężczyzny.

Nie pozbierałem zakupów.

- Jeśli nie zna pan popularnego słowa, którego używa się w podob­nych sytuacjach, to proszę łaskawie pomóc mi pozbierać zakupy - grzecznie poprosiłem buńczucznego i chamskiego młodzieńca. - Gwo­li ścisłości, to słowo brzmi „przepraszam”.

Młody człowiek podszedł do mnie i uśmiechnął się szyderczo pod nosem.

- Co tam bredzisz, staruszku?

Stanął obok mnie i nogą zaczął rozdeptywać zakupy. A kiedy skoń­czył, rzekł do mnie słodko:

- Przepraszam.

Wszedł zaraz do sklepu nic sobie nie robiąc z moich protestów.

- Niech pan lepiej zabiera się stąd - usłyszałem za swoimi pleca­mi przestraszony głos.

Odwróciłem się i ujrzałem ową dziewczynę z chłopcami.

- Niech pan z takim nie zadziera - szeptała. - Wygląda na łobuza.

Spojrzeliśmy na zakupy. Kierowca mercedesa wgniótł je w piasek wiejskiej drogi, nawet ze słoika musztardy zrobił mokrą plamę.

- I gdzie ja teraz kupię kolację dla nas czworga? - zawyłem. - Co za niewychowany człowiek.

Ale kobieta chwyciła mnie za rękę i odprowadziła od sklepu.

- Idziemy! - zawołała do chłopców. - Uczę ich angielskiego. Jesteśmy na obozie językowym. Mieszkamy na końcu wsi.

Ruszyła z chłopcami w kierunku przeciwnym od miejsca mojego noclegu. Poszedłem za nimi. Zaraz jednak zrównałem się z dziewczyną, a chłopcy szli za nami.

- Znajdziemy coś dla pana w naszej kuchni - oświadczyła. - Sław­ka jestem.

Obejrzałem się jeszcze za siebie.

Młody człowiek wyszedł ze sklepu, niosąc dwie butelki wódki, kilka butelek piwa i napoje gazowane. Nie popatrzył na nas wcale, wsadził zakupy na tylne siedzenie i odjechał nagłym zrywem w kierunku szosy. Zakurzyło się i chmura pyłu ponownie zasłoniła sklep.

Machnąłem na wszystko ręką i popatrzyłem na Sławkę.

Była to miła blondynka w subtelnym, rudawym odcieniu, w wieku dwudziestu ośmiu lat, która - podobnie jak Marzena Czarska - kogoś mi przypomniała.

Czyżbym dzisiaj przeżywał istne deja vu w dziedzinie malarstwa?” - pomyślałem. „Na dobrą sprawę, jakby się rozejrzeć po ludziach, to do każdego z nas można by dopasować jakiś znany portret”.

Kogo przypominała mi Sławka, nie wiedziałem, ale w tej dziewczy­nie o prostych i równo przyciętych włosach do wysokości brody było coś zdumiewająco łagodnego i szlachetnego. Na sobie miała schludną, skromną sukienkę z malowidłami słoneczników, która tylko pogłębiała wraże­nie zmysłowej niewinności. Zachowywała się zresztą naturalnie, była miła, chociaż nie należała do piękności zapierającej mężczyznom dech w piersiach.

- Tomasz - przedstawiłem się i na dobre zapomniałem, że w chat­ce Leo czeka na mnie wygłodniałe towarzystwo Muppetów. - Przyje­chałem do S. dzisiaj.

- Pewnie z całą rodziną? - zauważyła.

- A nie, skądże.

- Wspominał pan o czwórce głodomorów..

- Ach, Huncwot, Maggie i Sierota! To moi nowi przyjaciele. Po­chodzą z tych stron. Mieszkamy na końcu wsi, na szczycie zbocza koło lasku.

Obóz językowy dla niedużej grupy młodzieży szkolnej mieścił się pół kilometra za sklepem na skraju lasku, na terenie sporego gospodar­stwa zajmującego się agroturystyką.

Z kuchni Sławka przyniosła mi wielki słój grochówki, dwa bochny chleba, żółty ser i trochę rzodkiewek. Zostałem także zaproszony na wie­czorek zapoznawczy, ale musiałem odmówić ze względu na moje Muppety. Obiecałem jednak odwiedzić obóz i wziąć udział w jutrzejszym ognisku. I kiedy odwróciłem się plecami do Sławki, przed oczami stanął mi stary obraz florenckiego malarza Agnolo di Cosimo Bronzino z 1542 roku przedstawiający Izabelę Medycejską! Sławka przypominała trochę ową młodocianą księżniczkę.

- Już wiem! - krzyknąłem triumfalnie, jakbym odkrył rzecz nie­zwykłą, i popatrzyłem na zdumioną Sławkę. - Izabela Medycejska! Otóż to, Izabella Medycejska. Jak nic!

I mamrocząc poszedłem do chaty Leo w lepszym humorze.

Na miejscu rozdzieliłem prowiant według wieku, wagi i predyspozy­cji układu pokarmowego każdego zwierzaka. Zrobiłem sobie trochę ka­napek i odlałem część zupy. A potem na tarasie spokojnie zajadałem kolację wpatrzony w roztaczający się przede mną cudowny widok na dolinę Biebrzy. Zupełnie mi nie przeszkadzało, że Huncwot niezauważenie wyjadł z mojego talerza zupę, a Maggie podskubywała podstępnie kanapki.

Słońce szykowało się do drzemki, ale było jeszcze widno. Patrzyłem jak zauroczony na zwalniającą swój naturalny rytm przyrodę. Przystawi­łem lornetkę do oczu i obserwowałem bliżej rzeki perkozy i nieco dalej czaple. Nie wiedziałem, co to za odmiana ptaków, ale były prześliczne. Gdzieś bliżej mnie stary człowiek płynął łódką, a wędki leżące obok niego świadczyły o tym, że wraca z połowu.

Poprawiłem ostrość widzenia i w obiektywie ukazała mi się jakaś stodoła na skraju Giełczyna, w bliskim sąsiedztwie lasu. Obok niej zoba­czyłem dom i zielonego żuka wjeżdżającego do zagrody. Jacyś ludzie krzątali się po podwórzu, inni wynosili z pojazdu skrzynie.

Nie byłoby w tej krzątaninie nic nadzwyczajnego, gdyby nie jeden fakt. Otóż, pod dom zajechał czarny mercedes i wysiadł z niego młody człowiek w przeciwsłonecznych okularach, ten sam, który nie tak dawno pozbawił mnie i moich czworonożnych przyjaciół kolacji.


ROZDZIAŁ DRUGI


JAK SIĘ DOI KOZY * ŚNIADANIE PODANO, SIR * KPINY COCO * POZNAJĘ PODOPIECZNYCH SŁAWKI * I ZNOWU MAGGIE BODZIE * KRZĄTANINA * PIERWSZY REJS ŁÓDKĄ! * KONTEMPLUJĘ W ZAKOLU RZEKI * WERONIKA I CZAR­NY BOCIAN * GDZIE JEST HANS? * UCIEKAMY PRZED DE­SZCZEM * ZDJĘCIE Z RUDZIELCEM * CZY PODRYWAM MĘŻATKI? * W GONIĄDZU * PRZEMOC PO DRUGIEJ STRO­NIE TORFOWISKA * NA POLICJI W WIŹNIE * DZIWNE ZA­CHOWANIE RATAJCZAKA I JEGO SZWAGRA


Spałem jak suseł i obudziło mnie dopiero beczenie Maggie. Był piątek, mój pierwszy ranek w S.. Odsunąłem od siebie lekko zawilgocony koc, wsta­łem z łóżka otępiały - a było ono lichą, drewnianą konstrukcją zbitą z de­sek, zaś materac zastępowała gruba pierzyna - i wyszedłem na werandę. Ptaszki świergotały jak nakręcone, rzeka w dole leniwie zdążała do swego ujścia kilka kilometrów dalej na południe, zaś podmokła łąka towarzysząca jej biegowi suszyła się, a wszystko jak okiem sięgnąć pachniało zdrową zie­lenią i słońcem, i tylko koza psuła owo dziewicze wrażenie poranka, tłukąc bezczelnie łbem o balustradę. Sierota spał w kącie tarasu i ledwo spojrzał na mnie unosząc łeb nieznacznie ku górze; jedynie Huncwota gdzieś poniosło.

A nieznośna Maggie wciąż waliła łbem o dom.

- I czemu tak walisz? - przemówiłem do niej. - Chcesz, żeby chałupa się zawaliła? Już dobrze, dobrze... masz rację, Maggie, nikt cię wieczorem nie wydoił.

Czy doiliście kiedyś kozę?

Chcąc nie chcąc musiałem zrobić to pierwszy raz w życiu nie mając pod ręką żadnego przewodnika czy pomocy. Jeśli miałem tu spędzić dwa tygodnie, musiałem nauczyć się doić kozę.

Wziąłem z kuchni jakiś w miarę czysty garnek i wyszedłem przed taras. Cóż z tego, skoro nie dałem rady. Palce zesmykiwały się z ma­łych kozich cycków, innym znowu razem wydawało się, że wyrwę je z pę­katego i ciepłego wymienia.

Wtedy poczułem za swoimi plecami czyjąś obecność.

To była Sławka.

- Co pan robi? - przeraziła się.

- Ja? Nie widzi pani? Doję kozę.

- To jest dojenie? To jest wszystko, tylko nie dojenie. Pan chce wyrwać biednej kozie strzyka.

I odsunęła mnie zdecydowanym ruchem od Maggie, przykucnęła i zaczęła doić kozę z taką wprawą, jakby była najlepszym dojarzem w okolicy. Jej palce delikatnie naciskały strzyk, a ja nie wiedziałem, czy jest to zwykłe dojenie czy może patrzę na popis wirtuozerskiej gry piani­stki na konkursie chopinowskim? Jednak zamiast muzyki płynęły cien­kie białe strumienie mleka i dźwięcznie rozbijały się o dno garnka.

- Należy nacisnąć u nasady i przenieść ucisk sąsiednich palców ku dołowi - uczyła mnie Sławka. - Z wyczuciem. I uczuciem. O, widzi pan, jakie to proste? Dzieciaki! - krzyknęła nagle za siebie i już w jednej sekundzie na podwórku zaroiło się od poznanej wczoraj trójki chłop­ców. - Zobaczcie, jak wygląda dojenie!

- Nie jesteśmy dzieciakami - postawił się wysoki, chudy chło­pak z bujną czupryną blond włosów. Na nosie miał plaster, którego wczoraj nie zauważyłem, więc pewnie zrobił sobie ranę wieczorem albo dzisiaj rano. - I po co doić kozy albo krowy, jak gotowe mleko w karto­nach stoi w sklepie?

- Ale przedtem trzeba wydoić, co nie? - śmiał się śniady na twa­rzy stojący obok niego inny chłopak. - Patrz, Piotrek, jak kiedyś nasi przodkowie załatwiali sobie śniadanie.

- Otóż to, Grzegorzu - dodała Sławka i sprawnie przemieszczała mleko z wymienia do garnka. - I bądźcie cicho. Koza nie lubi hałasu.

Spojrzałem na chłopców, a następnie przeniosłem wzrok na tył domu.

- Furtka była otwarta - wyjaśniła zaraz Sławka. - Łatwo pana znaleźliśmy. Przy końcu wsi, nad zboczem koło lasku. Lepiej niech się pan zamyka na noc.

- Zapomniałem o łańcuchu. Ale skąd ta umiejętność? - zapytałem z uśmiechem. - Mowa o dojeniu.

- To proste. Pochodzę ze wsi.

Chłopcy pobiegli zaraz do wystraszonego zamieszaniem Sieroty i za­częli go głaskać i rozpieszczać słodkimi epitetami. Ale ten szybko prze­stał reagować na ich pieszczoty. Zignorował gości.

- Czy on jest chory? - pytali się.

- Nie, to tylko wrodzona melancholia.

- To pana? - zapytał mnie inny chłopak, krótko ostrzyżony szatyn \v okularach drucianych na nosie. - Ten jeep przed wejściem na działkę?

- Służbowy - odpowiedziałem lakonicznie. - Ale nikogo z was nie przewiozę. Nie ma mowy. Jestem na wakacjach. Koniec z samochodem! Na całe dwa tygodnie. Zapalę go dopiero przed samym wyjazdem stąd.

Jak bardzo się myliłem, miałem przekonać się niebawem, ale na ra­zie nastrój beztroski i sielanki trwał nadal.

- Z pana to doprawdy asceta - zaśmiał się Piotr. - A ma pan chociaż prąd?

- Nie mam. I tak mi dobrze. I tak niech pozostanie.

- Dziwny z pana człowiek - skwitował to inny chłopak. Sławka wstała z garnkiem do połowy wypełnionym kozim mlekiem.

- Śniadanie podano, sir - podała mi garnek z dziewczęcą gracją.

Wypiłem duszkiem mleko, ale w porę odstawiłem garnek. Nie mo­głem zapominać o moich czworonożnych przyjaciołach.

- To więc są pana przyjaciele? - zagaiła Sławka patrząc uważnie na zwierzęta. - A gdzie trzeci?

Nalałem trochę mleka do spodeczków na tarasie i zacząłem wołać:

- Kici kici! Huncwot! Kici kici!

Przywołując kocura rozbawiłem przy okazji chłopców. Być może widok mieszczucha zabawiającego się nazbyt groteskowo w wiejską gosposię był dla nich zabawny, aleja dzisiaj byłem w radosnym nastroju i nic nie mogło mnie wyprowadzić z równowagi.

- Kici kici! - wołali chłopcy. - Kici kici! Papu papu!

Wtem na podwórko wtargnęła niespodziewanie Coco. Była ubrana tak samo jak wczorajszego dnia, ale dzisiaj nie była sama. Towarzyszył jej młody, smukły mężczyzna z długimi włosami zawiązanymi z tyłu w koń­ski ogon, ubrany w luźne spodnie i długą lnianą koszulę sięgającą do kolan.

- Co tu się dzieje? - ogarnęła przerażonym wzrokiem zaludniony teren przed tarasem chałupy. - Przechodziliśmy ścieżką obok i usłysze­liśmy tyle ludzkich głosów na raz...

- A witam panią, Marzeno - posłałem jej czarujący uśmiech i ze­rknąłem na wysokiego młodzieńca, z którym przyszła.

- To Kuba! - przedstawiła go szybko. - Mój kolega. Odwiedził mnie.

- Pan też artysta? - zapytałem.

- Tak - burknął.

- Abstrakcja?

- Graffiti.

- A co to jest?

- Sztuka malowania w miejscach publicznych...

- Sztuka? - zdziwiłem się szczerze.

Huncwot wyskoczył skądś i podbiegł do spodeczka wypełnionego mlekiem.

- Sztuka nowoczesna - odpowiedziała Coco i zaczęła wyciągać z kieszeni tytoń i bibułki. - Ale skąd u pana tyle dzieci? Nie powie pan, że jest dyrektorem obozu młodzieżowego? Leo nic o tym nie wspominał.

- To obóz młodzieżowy mnie odwiedził - wyjaśniłem. -Ale tyl­ko na chwilę. Panna Sławka jest opiekunką tych chłopców.

Coco włożyła skręta do ust i przypaliła go, gdy, ku swojemu przera­żeniu, zauważyła szykującą się do ataku Maggie. Koza przybrała iście bojową postawę, a mianowicie obniżyła łeb i ruszyła na dziewczynę.

- Tytoń! - krzyknąłem ku przestrodze. - Maggie nie znosi tytoniu!

- Boże, ratuj! - darła się wniebogłosy Coco pomna wczorajszego incydentu i czym prędzej schowała się za Kubę, swojego przyjaciela.

Ale młody przyjaciel, jakby nie było duży chłop, okazał się wielkim tchórzem. Jak tylko spostrzegł nacierającą na nich kozę, sam rzucił się do ucieczki za dom.

- Poczekaj! - wołała za nim przestraszona Coco. - Nie zostawiaj mnie! Ra-tun-ku!

Coco i jej przyjaciel znikli w popłochu za rogiem chałupy i dopiero wtedy Maggie wyhamowała, aż zakurzyło się. A my wszyscy zgroma­dzeni przed domem wybuchliśmy gromkim śmiechem.

- Zdaje się, że Maggie bardziej od tytoniu nie znosi panny Marzeny - zauważyła Sławka.

***

Kiedy Sławka i jej podopieczni opuścili posiadłość Leo, ja zagoto­wałem wody, wypiłem herbatę i przekąsiłem coś na zimno. Przeżuwanie kanapek umilałem sobie oglądaniem przez lornetkę pięknej doliny rzeki. W pewnym momencie wiedziony niezdrową ciekawością skierowałem obiektyw na gospodarstwo, które wczoraj odwiedził mężczyzna jeżdżą­cy czarnym mercedesem. Ale dzisiaj było tam już pusto. Przed zamknię­tą stodołą stał jedynie traktor i nie kręcili się tam ludzie, nie licząc go­spodyni karmiącej gęsi. Spokojne życie nadbiebrzańskiej wsi toczyło się swoim trybem utrwalonym rytmem pór roku i powtarzalnością procesów przyrody; zdawało mi się, jakby czas cofnął się do okresu, w którym nie istniały samochody, fabryki i całe to cywilizacyjne zamieszanie zwane postępem. Dziękowałem w duchu przyjacielowi, że zaprosił mnie tutaj, abym w tych spartańskich warunkach odpoczął od miasta. Tutaj dopiero czułem, że żyję! Bez gazety, bez zwykłego tranzystorowego radia na ba­terie, bez prawdziwej łazienki, ba, nawet bez zwykłego łóżka. W takich warunkach łyk gorącej herbaty i pajda wiejskiego chleba nabierały inne­go znaczenia niż w gnijącym od nadmiaru towarów, pełnym zgiełku i smro­du mieście.

Po kąpieli w rzece zabrałem się do sprawdzenia stanu technicznego łódki, którą znalazłem z tyłu chałupy. Leżała odwrócona na ziemi obok drewnianej szopy i sprawiała wrażenie sprawnej.

Wpół do pierwszej udało mi się ściągnąć laminatową łupinę po zbo­czu nad sam brzeg rzeki, przymocowałem stary ster i silnik znaleziony w szopie (na szczęście znalazłem trochę paliwa w zardzewiałym kani­strze) i po trzech kwadransach popłynąłem w pierwszy rejs po Biebrzy. Wiosłowałem pod prąd, ale zmęczyłem się na najbliższym zakręcie. Nurt był tam bystrzejszy, więc odpaliłem silnik spalinowy. Otoczony brze­gową trzciną, szuwarami, podmokłą łąką, poczułem bliskość najwięk­szego w Polsce rezerwatu przyrody1. Biebrza, zwana niegdyś Bobra od zamieszkujących jej dolinę bobrów, choć nie jest rzeką długą (ma tylko 155 kilometrów długości), rozlewa się szerzej w środkowym biegu two­rząc rozlewiska, a poniżej Sztabina tworzy wiele malowniczych zakoli i odnóg, przepływa wreszcie przez rezerwaty w Osowcu i Czerwone Ba­gno, w którym można spotkać łosia i stanowiska lęgowe wielu gatunków ptaków wodno-błotnych i drapieżnych. Co istotne dla użytkownika kaja­ka czy łódki, na rzece tej nie ma przepraw ani tak zwanych „przenosek”, a zatem teoretycznie można przepłynąć rzekę od samych Wzgórz Sokol­skich na północy, gdzie rzeka nabiera rozpędu, aż do jej ujścia do Narwi w okolicach Wizny.

Na ostatnim odcinku swojej wędrówki Biebrza płynęła leniwym nur­tem i nie tworzyła tak rozlicznych i dziko porośniętych szuwarami me­andrów.

Dobiłem do dzikiego brzegu i zgasiłem silnik. Odnogę Biebrzy wtulo­ną w mokre łąki otaczały wysoka trzcina, szuwary i zarośla olsu. Patrzyłem na leniwie przepływające wody i cieszyłem się, że w tych stronach zanieczyszczenie środowiska nie zdewastowało w takim stopniu fauny i flory, jak chociażby na moich ukochanych Mazurach. Czuło się dosłow­nie każdą częścią ciała bliskość przyrody. Popiskiwały gdzieś ukryte w szu­warach ptaki, a jakiś większy, ciemny ptak (chyba bocian) sfrunął z nieba i ugrzązł w zaroślach, a ja oddychałem pełną piersią i patrzyłem jak dziec­ko na ten cud natury, jednocząc się w ten bierny sposób ze światem.

I gdy tak kontemplowałem otaczającą mnie przyrodę (a trwało to może kwadrans albo i dwa), skurczony w łódce przy brzegu, poczułem za sobą czyjąś obecność.

W pierwszej chwili pomyślałem, że ktoś celuje do mnie z karabinu, ale zaraz ujrzałem długi na pół metra i gruby jak noga obiektyw aparatu fotograficznego Nikon, a za nim kobiecą głowę w czapce w kolorze ciem­nej zieleni.

- Nie ruszać się - szeptała za mną kobieta niskim głosem z wyra­źnym niemieckim akcentem. - Nie oddychać. Absolutna cisza.

Znieruchomiałem. Obiektyw celował w zarośla na drugim brzegu. Teraz i ja dojrzałem ciemnego ptaka na długich nogach, ocierającego się o pędy trzciny. Bocian czarny.

Musiałem poruszyć się, łódź skrzypnęła i wtedy z szuwarów wy­strzelił on w górę z głośnym trzepotem skrzydeł.

- Pudło! - wrzasnęła kobieta, a obiektyw opadł w dół. Mówiła słabo po polsku, Polką nie była, ale posiadała pokaźny zasób słów, wy­starczający na wyrażenie swoich emocji. - Pudło! I wszystko przez cie­bie! Pół godziny polowałam na bociana czarnego!

Wyskoczyłem z łódki na kawałek łąki za trzcinami. Do wsi było tutaj z półtora kilometra, a można się było tam dostać tylko odnogą rzeki. Po podmokłej łące strach było chodzić, a nawet jeśli uszłoby się ze sto me­trów, omijając zarośla i kępy turzyc, to pojawiała się niespodziewanie kolejna odnoga albo szersze rozlewisko uniemożliwiające marsz.

- Tomasz jestem - przedstawiłem się. - Przepraszam. Zachowy­wałem się jednak przyzwoicie.

- Weronika - podała mi rękę i zaczęła odkręcać obiektyw. Spojrzała w górę i westchnęła. - Słońce przesłoniły chmury. Czy mi się wydaje, czy naprawdę zanosi się na deszcz?

Popatrzyłem na chmury. Tak bardzo byłem przejęty wyprawą po rze­ce, że nie spostrzegłem skrytego za chmurami słońca.

- Niewykluczone. Ale gdzie pani łódka?

- Podrzuci mnie pan? - zapytała i wskazała ręką za siebie w górę rzeki. - Tam dalej powinna być nasza łódź. Tylko zadzwonię do Hansa...

Sięgnęła po telefon, wyjęła go i zaraz westchnęła ciężko.

- Przynosi mi pan pecha - rzekła. - Telefon komórkowy się roz­ładował. Miałam zadzwonić po Hansa, aby podpłynął tu. Zostawił mnie trzy kwadranse temu i popłynął pół kilometra dalej w górę rzeki.

- Jest pani Niemką?

- Z Berlina Zachodniego. Dostałam zamówienie na album o ptakach zamieszkujących bagna. Dla młodzieży szkolnej. Hans jest fotografikiem amatorem i przyjechał mi pomóc. Dobrze zna te tereny. Ja z kolei mam krewnych z Polski i dlatego znam wasz język. Och, tutaj jest pięknie. Po­lujemy „bezkrwawo” na rzadkie okazy już kilka dni. Pan turysta?

- Jestem historykiem sztuki z Warszawy - wyjaśniłem. - Podzi­wiam piękno tej krainy. Przyjechałem odpocząć od papierkowej roboty, zagadek historycznych i humorów ministra, pracuję bowiem w Minister­stwie Kultury i Sztuki.

- Natura to dopiero dzieło sztuki.

Uśmiechnąłem się, co oznaczało aprobatę dla jej słów. Wsiedliśmy zaraz do łódki. Weronika usiadła z przodu, a ja zacząłem wiosłować. Była ładną, wysportowaną szatynką w wieku trzydziestu sied­miu lat i sprawiała wrażenie osoby pogodzonej ze światem, szczerej i ko­chającej naturę oraz zwierzęta. Była jednak przy tym pewną siebie ko­bietą. Nie używała makijażu, włosy miała krótko ścięte, ubierała się na sportowo, trochę jak myśliwy, a zmarszczki na czole i w kącikach ust uroczo kontrastowały z ogorzałą od słońca skórą twarzy. Musiała dużo podróżować i dlatego zamiast zwiewnej sukienczyny i falujących na wie­trze loków nosiła praktyczne spodnie w kolorze khaki i łatwą w utrzyma­niu fryzurę.

- Rozumiem pana - mówiła układając w dużej skórzanej torbie oprzyrządowanie aparatu. - Zaraz po powrocie do Berlina z jakiejś podróży wpadam w nostalgię. Ciągnie mnie do kolejnego wyjazdu. Co to będzie, jak wrócę znad Biebrzy?

- Pojedzie pani w inne urocze miejsce - odparłem.

Tak więc Weronika była mężatką i przyjechała tutaj ze swoim mę­żem Hansem. Nie zauważyłem wprawdzie na palcach kobiety obrącz­ki, ale czyż współczesne małżeństwa noszą je teraz z taką samą ochotą, o jakiej marzyły przed ślubem?

Płynęliśmy i płynęliśmy w górę rzeki - dyskretnie przemilczałem zmęczenie uciążliwym wiosłowaniem pod prąd - ale łódki Hansa, jak na złość, nigdzie nie było.

- O, tutaj! - wskazała palcem małą wysepkę pośrodku odnogi. - Poznaję to miejsce! Tutaj Hans „polował” na kaczki.

Ale nigdzie nie było śladu po mężu Niemki. Wokoło nas szemrały niespokojnie zielone zarośla, teraz poruszane przez mocniej wiejący wiatr. Jak na złość zaczęło kropić.

- I co ja teraz zrobię? - jęknęła Weronika. - Idzie deszcz. Hans!!!

Tym zawołaniem Weronika spłoszyła stado kaczek na brzegu, ale Hans się nie odezwał. Być może dopływał do tego miejsca, ale jeśli chciałem uchronić nas przed deszczem, musieliśmy stąd jak najszybciej uciekać. Bez słowa odpaliłem silnik.

- Gdzie nocujecie? - zapytałem.

- W Goniądzu - odpowiedziała. - W pensjonacie nad samą Biebrzą. Ale pojechaliśmy samochodem do Burzyna i tam wynajęliśmy łódkę.

- O, to i tak spory kawałek stąd. Do mnie jest zdecydowanie bliżej. Zapraszam panią do siebie. Przeczekamy deszcz, a później zawiozę pa­nią do Burzyna albo na kwaterę.

Nie było innej rady, trzeba było wracać. Deszcz zaczął mocniej kropić, później wodne bicze zaczęły nas dosłownie chłostać. Poszarzało, zarośla kłaniały nam się nisko z brzegu, a wiatr zmarszczył gniewnie wodę na rzece. Ale prawdziwa ulewa dopadła nas, gdy dobiliśmy do brzegu posesji Leo. Przemoczeni do suchej nitki wciągnęliśmy łódź na brzeg i biegiem ruszyli­śmy do chatki mojego przyjaciela.

Suchy kawałek izby przywitaliśmy z radością.

- Oryginalna posiadłość - odezwała się Niemka i zaczęła się roz­glądać. - Można u pana jakoś podładować baterię?

- Przykro mi - zaśmiałem się. - To dom mojego kolegi, muzyka, który wyjechał do Nowego Jorku. Panują tu iście spartańskie warunki. Mój przyjaciel Leo nie używa prądu. Goli się brzytwą, więc prąd mu niepotrzebny. Tym bardziej, że nie uznaje telewizji. Jedyne co mogę pani zaproponować, to kawałek suchego ręcznika i gorąca herbata.

- Z przyjemnością.

Niemka zauważyła wylegującego się na łóżku kota.

- O, co za miłe towarzystwo!

- Na zewnątrz jest także Maggie, ale ta pewnie poszła na tył chatki do szopy. Jest też Sierota, pies melancholik. Jak go znam, towarzyszy kozie i też chce przeczekać deszcz. Huncwot ma maniery arystokratyczne, lubi wygodę, poza tym on jedyny wie, jak dostać się do tego domu, gdy jest zamknięty.

- Jak?

- A tego to ja nie wiem.

Zaparzyłem herbatę i przez kolejny kwadrans Niemka opowiadała mi o swoich podróżach po Europie i o pracy w wydawnictwie. Wyjęła nawet ze skórzanej torby wywołane wczoraj zdjęcia, które zrobiła w tych stronach kilka dni temu. Obejrzałem je z przyjemnością, były zresztą wykonane profesjonalnie i przedstawiały ciekawe ujęcia gadożera i róż­nych kaczek.

- Jeszcze tylko brakuje mi do kolekcji bociana czarnego, bekasika i mewy białej - opowiadała z pasją. - Te dwa ostatnie ptaki są niespo­tykane nigdzie indziej w Europie.

Jedno zdjęcie oglądałem dłużej niż pozostałe. Patrzyłem na nie dłu­go i wydaje mi się, że wstrzymałem oddech. Szybko wyjąłem z torby lupę i zacząłem uważnie oglądać fotografię.

- Czy coś się stało? - zapytała ostrożnie.

- Bardzo piękne zdjęcie. Duże i wyraźne...

- Mam najlepszy sprzęt. Ale czy kaczki tak pana interesują? Mam jeszcze inne zdjęcia. Mogę zostawić je panu.

- Gdzie zrobiła pani to zdjęcie?

Weronika zastanawiała się chwilę.

- Niedaleko stąd, blisko jakiejś wsi...

- Giełczyn?

- Może i Giełczyn. Ale o co chodzi?

Za stadem kaczek można było dostrzec zarysy stodoły, domu i parku­jącego przy bramie czarnego mercedesa. Stał tam również inny samo­chód, chyba granatowy van chrysler. Jego kierowca, otyły jegomość o ru­dych włosach, był mi znany. Nie mogłem tylko przypomnieć sobie, skąd go znam. Powinienem był odłożyć to zdjęcie i nie przejmować się uwiecz­nionymi przypadkowo na tle stada kaczek osobnikami. Ale rudy męż­czyzna nie dawał mi spokoju.

- Czy chodzi o tych mężczyzn rozmawiających w tle? - zapytała Weronika.

- Tak, ale dajmy temu spokój - machnąłem ręką. - Przyjechałem odpocząć od spraw tego świata.

Wkrótce deszcz ustał odświeżając nadbiebrzańską atmosferę, a słoń­ce wyszło zza rzadkich chmur i pokazało pełną twarz.

Nie było innej rady jak zawieźć Weronikę do Goniądza, gdzie wy­najmowali z Hansem pokój w hotelu. Uruchomiłem zatem Rosynanta, łamiąc tym samym obietnicę nieużywania pojazdu podczas pobytu w S., ale jak niby miałem dostarczyć Niemkę do odległej miejscowości?

Tak się złożyło, że gdy wsiadaliśmy do jeepa, na ścieżce przechodzą­cej między dwiema posesjami pojawiła się z lewej strony Coco ze swo­im kolegą Kubą.

- Wycieczka? - zagaiła Coco.

- Odwożę panią Weronikę. Zgubiła męża...

- Dzień dobry pani - ukłonił się Kuba i zdaje się, że puścił do Coco „oko”.

- To nie przeszkadzamy - mruknęła dziewczyna i minęła mnie uśmiechając się pod nosem.

Kiedy młoda para odeszła, słyszałem jeszcze, jak Kuba mówił ściszo­nym głosem do dziewczyny: „Stary, a ciągle mu mężatki w głowie”. Roz­bawiło to mnie zamiast zezłościć.

Ruszyliśmy i po brukowanej szosie otoczonej ścianą drzew dotarli­śmy niebawem do Goniądza.

Zajechałem pod pensjonat ukryty na zboczu nadbiebrzańskiej skarpy, pośród piaszczystych alejek skrytych w cieniu lip i akacji, w sąsiedztwie innych domostw, ale przede wszystkim z cudownym widokiem na rzekę Biebrzę. Były tutaj korty tenisowe i miejsce do ujeżdżania koni. Sam pen­sjonat był olbrzymią chatą wykonaną na modłę nowoczesną, z wielkim dziedzińcem i efektowną fontanną przed głównym wejściem.

Zaparkowałem na dziedzińcu. Niemka wpadła szybko do recepcji, aby skorzystać z telefonu. Już po chwili wyszła i zakomunikowała, że Hans odebrał wiadomość. Znajdował się cały czas w Burzynie, gdzie wynajęli łódkę. Burza zastała go na rzece. Nie mógł odnaleźć właściwej odnogi i zabrać Weroniki. Był zły, przemoczony, ale ucieszył się, że Weronika się znalazła, gdyż miał już zawiadamiać policję.

- Hans zaprasza pana na żubrówkę z sokiem jabłkowym - uśmiech­nęła się do mnie Weronika. - Może być dzisiaj, może być jutro.

- A może przyjedziecie do S. na ognisko? - zaproponowałem. - Dzisiaj. Poznałem tam grupę przemiłych chłopców i ich opiekunkę.

- Dobrze, a zatem będziemy u was pod wieczór.

Wróciłem, aby dać Huncwotowi i Sierocie jeść. Musiałem też na­poić zwierzaki, gdyż po deszczu zrobił się upał, który zdawał się wysy­sać z ziemi każdą kroplę wody.

Po powrocie ze sklepu wrzuciłem do garnka trochę smalcu, mrożonkę kupioną w sklepie i postawiłem na gazie. Wyszedłem na taras. W oczeki­waniu na zupę oglądałem przez lornetkę nadbiebrzański pejzaż. Kilka mi­nut podziwiałem czaple wystawione na słońce w pobliżu niewielkiego roz­lewiska i potem skierowałem obiektyw na znaną mi już zagrodę.

Drgnąłem ujrzawszy czarnego mercedesa i dwóch osiłków znęcających się nad gospodarzem. Jeden z nich wyrżnął chłopa pięścią w plecy. Ten upadł na ziemię, ale zaraz wstał. Temu wszystkiemu przyglądał się stojący za mer­cedesem w cieniu drzewka ów młody mężczyzna, którego miałem już wąt­pliwy zaszczyt poznać. Ten człowiek był najwidoczniej gangsterem.

Ale oto ze stodoły wyszedł inny chłop i coś mówił do pozostałych. Zaraz potem wszyscy weszli do stodoły.

A jednak miałem do czynienia z czymś równie oburzającym, co nie­zgodnym z prawem. Pachniało tutaj kryminałem.

Nie namyślając się dłużej wyłączyłem gaz i pojechałem na posteru­nek policji.

- Mafia? - dziwił się i stękał sierżant Lenarczyk na skromnym po­sterunku w Wiźnie. - Może po prostu prawdziwi mężczyźni chcą wyja­śnić kilka spraw między sobą? Dlaczego od razu mafia? Niech pan wraca spokojnie do domu i odpoczywa. To pewnie kłusownicy.

- Kłusownicy nie jeżdżą czarnym mercedesem. Gdyby pan zoba­czył zdjęcie tego rudego osobnika jeżdżącego vanem, to...

Ale zamknięto przed moim nosem drzwi i tyle widziałem sierżanta.

Nie pojechałem do chatki Leo. Za Wizną skręciłem w prawo na wschód, kierując się mostem na drugi brzeg Narwi. Aby dostać się do Giełczyna, musiałem zjechać z drogi na Białystok na wysokości Strękowej Góry i klu­cząc wiejskimi dróżkami dotrzeć w okolicę, która w okresie drugiej wojny światowej zapisała się jako miejsce straceń. Tutaj bowiem, w lasach obok Giełczyna i Jeziorek, rozstrzelano w egzekucjach około dwunastu tysięcy partyzantów, ginęli tu też żołnierze. Wcześniej tereny te pamiętały kampa­nię wrześniową 1939 roku. Tu miała miejsce obrona Wizny prowadzona przez siedmiuset dwudziestu żołnierzy pod dowództwem kapitana Raginisa, którzy przez trzy dni powstrzymywali pochód czterdziestotrzytysięcznego korpusu pancernego generała Guderiana. Ten bój nazwano nawet „polski­mi Termopilami”. Na wysokim brzegu Narwi, na szczycie Góry Stręko­wej, po dziś dzień znajdują się ruiny schronu kapitana. To w tym betono­wych murach dzielny dowódca popełnił samobójstwo i został pochowany w prostym żołnierskim grobie przy szosie z Łomży do Białegostoku.

Minąłem wieś Strąkową Górę i skierowałem się na zachód ku rzece. Moim oczom ukazała się wysoka skarpa nadbiebrzańska po drugiej stro­nie rzeki.

Ale nie miałem czasu na podziwianie pięknych skądinąd widoków. Minąłem las za osadą Budy i piaszczystą drogą dotarłem do Giełczyna w okolicach Poświętnego. Samotne gospodarstwo, które obserwowa­łem z chatki Leo, znajdowało się w zacisznej otulinie drzew. Poznałem zagrodę po czarnym mercedesie stojącym przed bramą.

Gdy podjeżdżałem pod zagrodę, ze stodoły wyszło dwóch osiłków. Kierowca mercedesa ukazał się po chwili z jednym z rolników i otwo­rzył drzwi ładowni żuka. Zatrzymałem się w pewnym oddaleniu i obser­wowałem w napięciu całe towarzystwo. Widziałem na bramie niewielką tabliczkę z napisem: „RATAJCZAK-SPRZEDAŻ-WIERZBA”, ale za­chowanie mężczyzn, pełne niezdrowego poruszenia, wskazywało, że zajmują się interesem mającym niewiele wspólnego z rolnictwem.

W pewnym momencie jeden z ostrzyżonych na jeżyka dryblasów ru­szył w moją stronę. Nie namyślając się dłużej wyszedłem z Rosynanta z mapą w ręku i uśmiechnąłem się do niego.

- Zgubił pan drogę? - zapytał podejrzliwie prężąc w słońcu muskuły. I nie czekał na moją odpowiedź. - To wal pan do tyłu i zmykaj stąd - warknął groźnie.

Rozmowa z nim była niebezpieczna. Posłusznie odjechałem i ukry­łem wóz przy oczku wodnym w małym lasku przy rozstaju dróg. Stam­tąd obserwowałem wyjazd z Giełczyna. Po chwili mercedes z trzema mężczyznami w środku pojawił się i pognał po bruku na Laskowiec. Zawróciłem i pojechałem do zagrody, którą nie tak dawno odwiedzili podejrzani osobnicy w mercedesie.

Na miejscu zastałem dwóch chłopów. Rozmawiali o czymś z przeję­ciem, stojąc obok żuka, i doprawdy byli mocno zdenerwowani.

- A pan kto? - zapytał ten z rozwalonym nosem.

- Turysta. Nic panu nie jest?

Drugi z nich ruszył na mnie z impetem.

- Czego pan chce? - krzyczał groźnie. - Zjeżdżaj pan stąd! I to już!

- Ale przecież widziałem tych w mercedesie - próbowałem wyja­śnić. - Musicie pójść na policję. Natychmiast.

Obaj spojrzeli na siebie w milczeniu i ten z rozwalonym nosem zaraz do mnie doskoczył. Złapał mnie za fraki i posadził brutalnie za kierowni­cą Rosynanta.


ROZDZIAŁ TRZECI


POWRÓT Z MAZUR * W BIURZE, CZYLI NOWY PRACOW­NIK * KOBIECY IDEAŁ PAWŁA DAŃCA * JAKA JEST PANNA TATALKIEWICZ? * TRZY KAWY W „FANTAZJI” * TELEFON OD DOMINIKI * AWANTURA W PIZZERII * NOCNY KO­SZMAR W STARYM DOMU * WIEŚCI ZNAD BIEBRZY * PRZE­MYTNICY?


Luxatio genus...”

Tak tajemniczo zaczynał się napis na doklejonej karteczce do prosto­kątnej, ciemnej kliszy rentgenowskiej. Brzmiało to może i tajemniczo, ale nie miało nic wspólnego z poszukiwaniami dzieł sztuki i zagadkami histo­rycznymi, jakie co roku przeżywaliśmy z panem Tomaszem. To była me­dyczna nazwa zwichnięcia stawu kolanowego. Ów dokuczliwy i bolesny uraz kazał zapomnieć o drogich sercu Mazurach i wracać do stolicy.

Pociąg ruszył z kolejnej pustej stacji, na którą ciepły wiatr zaglądał częściej niż pociągi.

Paweł Daniec włożył kliszę z powrotem do szarej koperty i odłożył ją na miejsce obok na fotelu w pustym przedziale pociągu osobowego drugiej klasy. Wyciągnął lewą nogę unieruchomioną przez giżyckiego lekarza za pomocą łupek i oparł głowę na zagłówku. Ale kiedy zamknął oczy, sen, jedyne lekarstwo na monotonię jazdy, nie chciał nadejść, pod­syłając w zamian niemiłe migawki z ostatniego rejsu. Był nieostrożny podczas wykonywania zwrotu przez burtę na jeziorze, ale jeszcze bar­dziej nieostrożny był wcześniej, wtedy, gdy nie schował dobrze kotwicy. To dlatego w czasie ostrego przechyłu dostał w nogę ramieniem drapaka. Jakie szczęście, że metalowy pazur nie przebił mu kończyny i nie uszko­dził tętnicy. Niestety, stracił równowagę i zwichnął staw kolanowy pod­czas ratowania się przed upadkiem.

Dotarł do domu pod wieczór w czwartek, a w piątek z samego rana zadzwonił do biura pewny, że znajdzie w nim dyrektora. W zasadzie mógł wrócić do pracy, ale szkoda mu było marnować urlopu. Okazało się jednak, że pan Tomasz, dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków, zwany zabawnie Panem Samochodzikiem - człowiek, który przez prawie trzydzieści lat uganiał się za przemytnikami dzieł sztuki i rozwiązał niejedną pasjonującą zagadkę historyczną wzbogacając polskie zbiory o wiele wspaniałych eksponatów - wyjechał do S. nad Biebrzą, położonego na południowym skraju Biebrzańskiego Parku Narodowego. Zdziwił się Paweł, gdyż w planach nie było żadnej Biebrzy. Ale po rozmowie z sekre­tarką Moniką dowiedział się, że szef wziął niespodziewany urlop i pilnuje chałupy dawnego kolegi muzyka.

- Szef na urlopie? - żartował później, gdy usiadł przy biurku Mo­niki w departamencie. - Pan Tomasz nie może mieć normalnych waka­cji, gdyż urlop równa się u niego kolejnej przygodzie (czytaj: zagadce historycznej). Jak go znam, wkrótce okaże się, że wpadł na jakiś trop. Tylko że w tych stronach nie ma nic interesującego dla historyka, z wy­jątkiem Twierdzy Osowiec. Gdyby jednak coś zwęszył, mogę być jego doktorem Watsonem2. Kulejącym.

- Panie Pawle - Monika powstrzymała jego zapędy ruchem ręki. - Pan Tomasz, tak samo jak i pan, nie cierpi tej papierkowej roboty, więc szuka byle pretekstu, by czmychnąć z Warszawy. A pan niech zapomni na razie o zagadkach. Zrobię naszej wspaniałej ministerialnej herbatki, napi­je się pan, wróci spokojnie do domciu i będzie sobie odpoczywał do końca tygodnia. Potem może się pan tutaj przydać, aby wyciągnąć mnie z tej sterty dokumentów. Na szczęście mam do pomocy pannę Tatalkiewicz...

I Monika opowiedziała Pawłowi o nowym pracowniku ich departa­mentu, nieznośnej Dominice Tatalkiewicz, córce znanego literata.

- Tej Tatalkiewicz? - jęknął.

- Tej.

- Jak na złość nie lubię jego prozy.

- A kto teraz czyta książki? O, przepraszam, pracujemy w szacow­nej komórce ministerialnej, w dodatku kulturalnej, a ja takie rzeczy wy­gaduję. Ważne, aby pan polubił jego córkę.

- Mam nadzieję, że dziewczyna jest bardziej przystępna od prozy jej ojca.

- O jejku, pan znowu marudzi w stylu pana Tomasza - Monika machnęła ręką poirytowana jego zrzędzeniem. - Ciągle pan jeździ w te­ren i nie ma czasu dla dziewczyn, to co pan może wiedzieć o tych spra­wach? Nie jest pan chyba uprzedzony do kobiet jak Pan Samochodzik? Inna sprawa, że panna Tatalkiewicz się spóźnia.

- Pan Tomasz uprzedzony? - przekomarzał się dalej Paweł. - On tylko twierdzi, że tak naprawdę nikt nie zna kobiet. Nawet one nie znają same siebie. I jak tu założyć rodzinę z kimś, kto nie zna siebie?

- Już dobrze, dobrze - żachnęła się. - Mam dość tego męskiego filozofowania. W życiu nie jest tak, jak pan sobie myśli. Nie ma czasu na nic. Nawet na dłuższe poznanie narzeczonego. Ja też ciągle odmawiam różnym ciekawym facetom. A kiedy chcę właśnie lepiej poznać które­goś, to pan Tomasz, ciach, idzie sobie na urlop albo coś innego wymyśli. To jak, chce pan tej herbaty?

- A pewnie.

Poprawił się na siedzeniu i przyglądał się z nudów zgrabnej Monice, stojącej przy stoliczku z czajnikiem i odwróconej teraz do niego pleca­mi. Zmusiła go do refleksji nad jego własnym życiem uczuciowym. Dla­czego właściwie nie miał dziewczyny? Do żeniaczki było mu wprawdzie daleko, ale od pewnego czasu dręczyła go myśl o poznaniu jakiejś wspa­niałej dziewczyny, o znajomości, która trwałaby dłużej niż dwa waka­cyjne tygodnie. Ciągłe wyjazdy w teren, przygoda goniąca przygodę, nieustanne wizyty szpitalne po wielu urazach, jakich doznawał w czasie pracy, nie służyły dłuższemu romansowi. Tylko jaka miałaby to być dziew­czyna? Z pewnością ładna, zgrabna i mądra. A najlepiej gdyby pracowa­ła razem z nim, bo wtedy miałby ją pod ręką. Monika? Nie. Była starsza od niego o trzy lata i miała gust zbyt praktyczny jak dla niego. On potrze­bował kobiety romantycznej. Może nie od razu takiej, która spogląda nieustannie ku niebu i wzdycha do księżyca, nie! Jej romantyzm polegał­by na oddaniu się jakiejś sprawie. Musiałaby być podobna do niego. Właśnie, kolor oczu i włosów nie był aż tak ważny jak ten krótki opis osobowości wyimaginowanej wybranki.

Ciekawe, jaka jest Dominika Tatalkiewicz?” - pomyślał przez chwi­lę uśmiechając się do swoich myśli. „Cóż, pewnie to zarozumiała snobka. Ale ją zmusiło do pracy w naszym skromnym departamencie? Córka bogatego literata na ministerialnej posadzie za marne pieniądze? Brzmi nieprawdopodobnie. Hm, a jeśli za tym kryje się coś więcej niż dziwac­two absolwentki historii sztuki?”.

Paweł przez dłuższą chwilę nie odzywał się. Pił w milczeniu herbatę i co pewien czas zerkał na Monikę, która układała segregatory. I wtedy weszła do biura Dominika.

- Przepraszam za spóźnienie! - krzyknęła od progu i zaraz zamilkła dojrzawszy Pawła z unieruchomioną nogą spoczywającą na drugim krześle.

- Paweł - bąknął speszony jej nagłym wtargnięciem i czuł, że opu­szcza go pewność siebie. - Witaj w naszym skromnym departamencie. A spóźnieniem się nie martw. Zostaniesz trochę dłużej po pracy.

- Dominika - wyciągnęła do niego ładną dłoń. - Jak mi pomo­żesz, to uwiniemy się do trzeciej i wcześniej wyjdziemy.

- Pan Paweł jest na zwolnieniu - oświadczyła oschle Monika i się­gnęła po jakieś teczki. - Teraz pójdzie do domu, a my, panno Dominiko, zabierzemy się do tych teczek z drugiej szafy. Niech pani weźmie te z biurka i zaniesie do pokoju pana Tomasza.

- Okay - rzekła smutno.

Wzięła na raz stos teczek, nieco za dużo, aby wszystkie przenieść, i dlatego akta wyleciały jej z rąk, spadając tekturowymi i plastykowymi kantami na chorą nogę Pawła.

- Aj! - podskoczył na krześle. - To boli!

- Przepraszam.

Zaczęła zbierać z dywanu porozrzucane teczki, a on patrzył na nią z większym zainteresowaniem.

- Skąd cię pan Tomasz wytrzasnął? - zaczął się droczyć. - Chy­ba nie chcesz mnie wygryźć z posady? Jak stracę nogę, to Pan Samocho­dzik mnie zwolni. Po co mu inwalida w terenie?

- Tak często jeździcie w teren? No tak, ten pseudonim! „Pan Samo­chodzik”. Musicie dużo jeździć samochodem po kraju...

W jednej chwili straciła zainteresowanie teczkami i stanęła przed siedzącym na krześle chłopakiem. Zaczęła go wypytywać.

- Jak się umówisz ze mną na kawę, to wszystko ci powiem - uśmiech­nął się do niej. - A teraz musisz zabrać się do roboty, gdyż w przeciwnym razie panna Monika będzie zmuszona zawiadomić niezwłocznie szefa o twojej zerowej przydatności w departamencie. Tak na marginesie, mam nadzieję, że pan Tomasz zabrał ze sobą telefon komórkowy.

- Przecież on i tak ciągle zapomina naładować baterię - weszła w słowo Monika i spojrzała na dziewczynę z udawanym oburzeniem. - Nie obijaj się, dziewczyno. Sama tego chciałaś.

Dominika westchnęła ciężko i ruszyła z teczkami w stronę gabinetu. Paweł zaś wykręcił numer telefonu pana Tomasza, ale zaraz usłyszał in­formację o czasowo niedostępnym abonencie.

- Ma pani rację - westchnął i wstał z krzesła. - Nie mamy z sze­fem kontaktu. Znowu to samo. Ten jego chorobliwy nawyk o mały włos nie spowodował mojej śmierci w Chorwacji3.

- Doprawdy? - wyrwało się podnieconej Dominice.

Ale już groźna Monika palcem wskazywała jej drzwi gabinetu pana Tomasza.

- O piątej w „Fantazji” na Ochocie! - zaproponował jeszcze Pa­weł przed opuszczeniem sekretariatu. - Tylko się nie spóźnij!

Niespodziewanie na korytarzu zaczęło go kłuć nieprzyjemnie w ko­lanie. Natychmiast sięgnął po tabletkę przeciwbólową. Ale w kieszeni znalazł puste opakowanie po lekarstwie. O dziwo, gdy znalazł się na Krakowskim Przedmieściu zapomniał już o tym, że potwornie boli go kolano. Przyłapał się bowiem na tym, że jego umysł zaprzątnięty był wyłącznie osobą Dominiki.

Do „Fantazji” na Ochocie przy ulicy Grójeckiej przybył kwadrans przed wyznaczonym spotkaniem i oczekiwał przyjścia Dominiki z nie­cierpliwością. Sam przed sobą nie chciał się przyznać, że zależało mu na tym spotkaniu i nie wiedział, dlaczego tak się dzieje.

Ale oto z wrażenia rozlał trochę kawy na spodnie, gdy w drzwiach przy szatni ujrzał średniego wzrostu blondynkę. Ale to nie była Domi­nika, a podobna do niej dziewczyna. Natychmiast poczuł złość, gdyż było już dwadzieścia pięć minut po siedemnastej, a Dominika wciąż się nie zjawiała. Dał jej jeszcze kwadrans, wiedział, że rano spóźniła się do biura, być może należała do tych niewiast, które notorycznie się spóźniają.

Ale Paweł nie doczekał się Dominiki nawet i o osiemnastej. Odłożył trzecią kawę po wiedeńsku i zły na cały świat opuścił z poczuciem żalu kawiarnię.

Do domu dotarł przed dziewiętnastą. Zdenerwowanie i gorycz symbo­lizująca pewien rodzaj upokorzenia nie opuszczały go, ale miało to i swoją dobrą stronę. Dzięki wzburzeniu nie musiał zażywać środka przeciwbólo­wego. Złość na dziewczynę rozpuszczała ból fizyczny. Ale gdy tylko legł na tapczanie w swojej kawalerce na Ursynowie, ostre kłucie powróciło ze zdwojoną siłą, a rana na nodze nieprzyjemnie dała o sobie znać. Załamany pokuśtykał do kuchni i zażył dwie tabletki. Jakież było jego szczęście, gdy męka minęła po dziesięciu minutach. Poczuł się wtedy szczęśliwy, zaś obraz żywotnej Dominiki, jaki utrwalił się w jego pamięci podczas porannej wi­zyty w departamencie, powoli odpływał ustępując miejsca poczuciu roz­kosznej obojętności.

Nieoczekiwanie zadzwonił telefon i wyrwał go z błogostanu.

- Paweł?! - usłyszał podniesiony głos panny Tatalkiewicz. - Prze­praszam, nie mogłam dotrzeć na Ochotę. Chciałam, chciałam, ale nie mogłam. Kiedyś ci to wytłumaczę.

Zamiast wygarnąć jej, co myśli o spóźnialskich dziewczynach, po­czuł mocniejsze bicie serca i rumieńce na twarzy.

- Kiedy się spotkamy? - wyrzucił z siebie zbyt szybko.

- Za pół godziny - szepnęła. - Tylko gdzie?

- Mieszkam na Ursynowie...

- Może w pizzerii obok Multikina?

- Pewnie.

Spotkali się po dwudziestu pięciu minutach. Dominika zamówiła kawę, a Paweł sok.

- Co się stało?- zapytał ostrożnie. - Czy zawsze się spóźniasz na randki?

- Nieważne - machnęła ręką i zaraz zerknęła na niego z udawa­nym oburzeniem. - I kto mówi o randce?

- Żartowałem.

- Może lepiej opowiedz o pracy w waszym departamencie? O przy­godach, jakie przeżyliście w Chorwacji razem z Panem Samochodzikiem. Wspominałeś, że otarłeś się tam nawet o śmierć.

- Nie tylko w Chorwacji.

I Paweł zaczął opowiadać. Wspomniał o kilku ostatnich wyprawach, zabawnych epizodach i mrożących krew w żyłach scenach. Dominika słu­chała z zapartym tchem, a on czuł, że mógłby tak mówić i mówić, i patrzeć na nią. Patrzeć i mówić.

- Chciałabym pracować z wami - westchnęła marzycielsko. - Jak myślisz, czy Pan Samochodzik przyjmie mnie po wakacjach na etat?

Paweł nie zdążył jej odpowiedzieć. Do lokalu wtargnął bowiem wyso­ki młodzieniec o czarnych włosach, ubrany w dżinsy i w koszulę z krót­kim rękawem. Był rówieśnikiem Pawła i Dominiki, typem przesadnie pewnym siebie, nieco aroganckim. Chociaż nie można było odmówić mu urody. Z pewnością był także bogaty, o czym świadczyły dobrej mar­ki zegarek i drogie buty. I jeszcze ten nieszczęsny kolczyk w uchu!

- Rafał? - wystraszyła się Dominika na jego widok.

- Wiedziałem - wycedził tamten z autentyczną złością. - Wie­działem. Oszukałaś mnie. Kim jest ten frajer?

Młody człowiek o imieniu Rafał wskazywał palcem na Pawła.

- Tylko nie „frajer”, kolego - upomniał go grzecznie Paweł.

- Cicho, frajerze! - syknął tamten.

- Rafał! - upomniała go blada ze strachu Dominika. - Uspokój się...

- Uspokój się? I kto to mówi? Chodzisz ze mną, a spotykasz się z innym?

- Nie jesteśmy razem!

- Nie?! A komu kupowałem kwiaty, płyty...

- Płyty mogę ci zwrócić - odparła speszona jego słowami Domi­nika. - A kwiaty kobiety dostają bez żadnych podtekstów.

- Co ty wygadujesz?! Jesteś ze mną od roku!

- To ty tak twierdzisz, a raczej chwalisz się przed kolegami.

Rafał złapał ją za rękę i zaczął ciągnąć w kierunku oszklonych drzwi, aż dziewczyna zaczęła wyrywać się i piszczeć. Osłupiali klienci pa­trzyli z wielką uwagą na scenę rozgrywającą się przed wejściem, ale nikt nie reagował.

- Puść mnie! - krzyczała Dominika. - Aj!

Nie namyślając się dłużej, Paweł wstał i ruszył za nimi, ale potworny ból kazał mu się zatrzymać. Po chwili znowu zaczął iść, ale widział, jak para oddala się szybciej, niż on był w stanie kuśtykać.

Po chwili dał spokój i zdegustowany skierował się w stronę domu.


***

Była noc i pełnia księżyca.

Stał na ulicy i obserwował stary, zniszczony dom, którego okna zabito deskami. Wokoło nie było żywej duszy i tylko parkujący na tyłach domu samochód zdradzał czyjąś obecność. Paweł wiedział, że w tym domu za­stanie Dominikę. Ale nie był pewny, z kim się spotkała w tym okropnym miejscu. Czy z Rafałem, tym aroganckim i zazdrosnym kolegą?

Drogę przebiegł mu czarny kot, ale Paweł ruszył w stronę domu, ignorując wszelkie przesądy świata. Bolała go noga, a on maszerował nie mrugnąwszy nawet powieką. Nagle minął go zataczający się od kra­wężnika do krawężnika młody człowiek. To był Rafał. Nie patrzył na niego, a wzrok miał dziwnie nieobecny. Paweł nie poszedł za nim. Skrę­cił szybko za róg domu. Zbliżał się do drzwi i słyszał dochodzące z wnę­trza budynku głosy. Rozmowa. Dominika mówiła do kogoś szeptem, ale ten szept był dziwnie głośny, dudnił jak upiorne echo. Drzwi były uchy­lone, więc wślizgnął się jak piskorz w ich szparę, bezszelestnie, nie doty­kając ich. Po lewej, w salonie paliły się świeczki, zaś długie, koszmarne, ale i groteskowe cienie poruszały się na zniszczonym marmurze holu, jakby tańczyły po nim pary przybyłe z zaświatów. Paweł nie mógł doli­czyć się, ile osób znajduje się w salonie. Nagle świeczki zgasły, jakby zdmuchnęły je niewidzialne usta. Na szczęście wziął ze sobą latarkę. Zapalił ją drżącymi rękami i poświecił po salonie, którego ściany i podło­gę wyściełano banknotami. Ujrzał śmiejącą się na całe gardło Domini­kę, a było w tym śmiechu coś chorego i nierealnego, aż nagle zza jej pleców wyłonił się ubrany na biało mężczyzna. Znał go. To Jerzy Batura. Przywitał go skinieniem głowy, opuścił Dominikę i podszedł do nie­go. Nieoczekiwanie kopnął go z całych sił w kolano...

Paweł obudził się zlany potem. Krzyknął raz, potem drugi i, gdy wzrok wyłowił skąpe światło ursynowskiego neonu za nieruchomą firanką, uspo­koił się.

To tylko sen” - pomyślał i z ulgą zapalił nocną lampkę. „Jestem w domu”.

I szybko sięgnął po tabletki. Spał cały dzień. Obudził go dopiero natrętnie dzwoniący telefon, ale nie odbierał go. Zażył o dwa proszki za dużo, więc czuł błogą pust­kę w chorej nodze kosztem obezwładniającej senności. A telefon dzwonił jeszcze dwa razy. Był święcie przekonany, że dzwoniła Dominika z wyja­śnieniami, ale dochodziła przecież trzecia w nocy! Z trudem sięgnął po słuchawkę.

- Pawle, żyjesz? - usłyszał zmęczony głos Pana Samochodzika.

- Chyba tak - rzekł cicho. - Wziąłem za dużo proszków, szefie. Ale co się stało? Gdzie pan jest?

- Nad Biebrzą. Dzwonię od sąsiada, pana Gapińskiego. Przed chwi­lą dzwoniłem do panny Moniki, więc wiem, że wróciłeś i masz kontu­zję kolana. Ale może mógłbyś sprawdzić to i owo. Oczywiście bez prze­sadnego zaangażowania. Uda się - to dobrze. Nie uda się - to trud­no.

- Mam do pana przyjechać, tak? Konkretnie dokąd?

- Nie do mnie, a do Łomży. Chodzi o firmę „Polcer” Jana Pociechy, która eksportuje płytki ceramiczne. Jak coś wywęszysz, zadzwoń do są­siada, pana Gapińskiego. Gdyby mnie nie było, zostaw zaszyfrowaną wiadomość.

- Ale po co to wszystko? - zdziwił się Paweł. - Jest pan przecież na urlopie. I skąd to zainteresowanie działalnością gospodarczą? Płytki ceramiczne?

- Pawle - przerwał mu pan Tomasz - gdyby chodziło tylko o płyt­ki, to bym nie dzwonił. Obawiam się jednak, że ktoś wysyła za granicę coś cenniejszego niż kafelki. W interes są zamieszani różni ludzie z zagrani­cy: Kanclerz, Imperator, a z naszych Policjant oraz Sęp. Paweł zdziwił się.

- Sęp? - myślał na głos. - A tak, był ktoś taki. Pojawił się w „bran­ży” na początku lat dziewięćdziesiątych, ale zdaje się, że trafił do wię­zienia. I chyba konkurował z Baturą, ale nasz Jerzy okazał się sprytniej­szy.

- Widziałem swego czasu fotografię tego „Sępa” w gazetach i kie­dy zobaczyłem go przypadkowo na pewnym zdjęciu zrobionym nad Biebrzą kilka dni temu, uznałem, że mam do czynienia z przemytem. Dlate­go zanim tutejszy posterunek policji nie odwiezie mnie do Warszawy za zakłócanie spokoju, proszę cię sprawdź to i owo. Niby zawiadomiłem policję, ale raczej nie byli mi wdzięczni. Poza tym, jeden z Przemytni­ków może być owym Policjantem.

Paweł przypomniał sobie sen. W tym śnie wystąpił nie tylko rudy mężczyzna, ale i Baturą, zaś czarny kot przebiegł mu drogę.

- Ale ja przecież nie wierzę w przesądy i w sny - mruknął do siebie.

- O czym ty mówisz, Pawle? - żachnął się pan Tomasz.

- Nie, nic. To kiedy mam pojechać do Łomży?


ROZDZIAŁ CZWARTY


DRUGA WIZYTA NA POSTERUNKU POLICJI * DZIWNE WY­NALAZKI LEO * ZAZDROSNA SŁAWKA? * POZNAJĘ HANSA, CZYLI PEWIEN FAKT Z ŻYCIA WERONIKI * WIECZOR­NY SZNAPS NA MOŚCIE * MERCEDES * MAGGIE DAJE PO­PALIĆ * ODSTRASZACZ NUMER JEDEN * NOCNA WYPRA­WA * CZY NIBY-TO-ZAKLĘCIA DZIAŁAJĄ? * TAJEMNICA STODOŁY RATAJCZAKA I „KONRAD WALLENROD” * ROZ­MOWA PRZEMYTNIKÓW * WYCOFUJĘ SIĘ * ŚLADY DRU­GIEJ WIZYTY PRZEMYTNIKÓW * ODSŁANIAM „WILCZY DÓŁ” * RARYTAS


Po wizycie w Giełczynie, podczas której przegoniono mnie z gospo­darstwa Ratajczaka dwukrotnie, udałem się na posterunek w Wiźnie, święcie przekonany, że w gospodarstwie za bagnem dzieją się dziwne rzeczy.

Niestety, podobnie jak poprzednim razem, przywitano mnie jak in­truza. Opowiedziałem pokrótce, co widziałem i jak zostałem potrakto­wany, chociaż nie naruszyłem niczyjej prywatności, ale sierżant Lenarczyk był bardzo niezadowolony z moich doniesień.

- Niech pan teraz pojedzie do S. - rzekł na koniec, popychając mnie ku wyjściu - i odpoczywa. Tutaj jest pięknie, nieprawdaż? A pan jest zmęczony i sfrustrowany życiem w wielkim mieście. Niech pan zo­stawi w spokoju tutejszych ludzi. Niech załatwią swoje sprawy po swo­jemu. Wie pan, czasami facet facetowi musi przyłożyć i to się nigdy nie zmieni. Może się nawet od tego polepszy. I proszę nie zawracać nam więcej głowy. Jak na razie, to pan zakłóca spokój tej okolicy.

Wypchnięto mnie na zewnątrz, a gdy zamknęły się za mną drzwi, słyszałem jeszcze dochodzące z budynku cierpkie uwagi pod moim adre­sem wypowiadane przez policjanta.

Zły wróciłem do S.

Długo obserwowałem przez lornetkę Giełczyn, oczywiście przywi­lejem tym obdarzyłem wyłącznie gospodarstwo Ratajczaka, ale po dru­giej stronie bagien uspokoiło się na dobre. Nie było już podejrzanych samochodów i nikt nie kręcił się po podwórzu. Dla odprężenia postano­wiłem porobić trochę porządków w salonie.

Przyjechałem tutaj odpocząć i nie powinno mnie interesować nic co nie dotyczy tego domu i jego rezydentów” - pomyślałem.

Robiłem zatem porządki w salonie, pozbawiłem ściany i podłogę grubej powłoki kurzu, a potem wziąłem się do reperacji starej rozkła­danej kanapy z kilkoma uszkodzonymi sprężynami oraz naprawiłem zwykły fotel, który do tej pory chwiał się niebezpiecznie na „chorych” nogach. Wreszcie wzmocniłem nogi szafki nocnej, która chyliła się ku upadkowi i postawienie na niej zapalonej lampy naftowej groziło po­żarem.

W pewnym momencie z szuflady szafki wyleciał stary, pożółkły zeszyt szkolny. Był to gruby stukartkowy kajet zapisany ręcznym pi­smem, wzbogacony dziwnymi rysunkami. Tak, teraz sobie przypomnia­łem o sugestii Leo. W liście do mnie wspominał o kajeciku znajdu­jącym się w szafce. To musiał być ten właśnie zeszyt. W pierwszej chwili pomyślałem, że Leo pisał pamiętnik albo prowadził coś w ro­dzaju dziennika, jednak po pobieżnej lekturze musiałem stwierdzić, iż mój przyjaciel muzyk podał w nim opisy wymyślonych przez siebie urzą­dzeń. Nie były to jednak instrumenty muzyczne. Nie mogłem z począt­ku pojąć, do czego miałyby służyć te dziwnie wyglądające urządzenia, ale po pewnym czasie zrozumiałem, że Leo wymyślał przeróżne pu­łapki i sposoby zabezpieczenia terenu przed wyimaginowanymi włamy­waczami. Jego opisy wyglądały jak ilustracje do książek dla młodzieży o Indianach zamieszkujących puszczę amazońską lub prerie Stanów Zjednoczonych. Przypomniały mi się stare książki, na których wycho­wywałem się, a były to przygody bohaterów Karola Maya, Jamesa Fenimore Coopera i innych świetnych autorów. Ale z takimi „wynalazka­mi”, jakie znalazłem na kartkach zeszytu Leo, nie zetknąłem się nigdy. Były tam schematy dziwnie rozpiętych linek tworzących wokół domu skomplikowany na pierwszy rzut oka układ, były jakieś śmieszne skrzyn­ki wyrzucające cienkie talerze przypominające płyty kompaktowe, zbior­niki z wodą umieszczone na dachu i wylewające swoją zawartość po otwarciu przez intruza furtki i wreszcie zapadnie oraz inne zwariowane rzeczy. Z początku rozbawiła mnie ta lektura, ale potem naszła smutna refleksja, czy aby Leo nie zdziecinniał na starość, a na koniec przerazi­łem się, czy nie zagrażało mi tutaj poważne niebezpieczeństwo, skoro Leo bał się tak bardzo!

Pewnie z nudów wymyśla różne pułapki” - pocieszałem się w my­ślach. „Mieszka sam i wyobraźnia działa. Poza tym to dziwak. A może odkrył w sobie niewinną, w gruncie rzeczy, pasję wymyślania dziwactw i postanowił dla zabicia czasu udokumentować jej owoce?”.

Kiedy wyszedłem na taras, stwierdziłem, że wzdłuż stropu biegły wbite w drewniany bal dziwne haczyki, a raczej metalowe pętle; znala­złem je też na bocznej ścianie domu. Te same „pętle” widziałem w ze­szycie Leo. Odkryłem je również na pniach niektórych drzew i zrozu­miałem, że są one tutaj istotnym elementem całego „systemu bezpie­czeństwa”.

Dochodziła godzina ogniska, więc odłożyłem zeszyt i wyszedłem z domku pożegnawszy się z Muppetami.

Na końcu wsi skręciłem w piaszczystą drogę zmierzającą ku rzece. Przy lasku, nieco na uboczu za rzędem innych gospodarstw, znajdował się obóz. Oprócz poznanych przeze mnie chłopców widziałem na jego terenie inne grupy szykujące się do ogniska. Ruch panował tutaj spo­ry, chociaż nie odczuwało się nerwowości. Chłopcy wyszli bliżej furt­ki i przywitali mnie gremialnym gwizdem wyrażającym niezadowole­nie. Z początku nie wiedziałem, o co im chodziło, ale zaraz wyjaśnił to Kacper, ów chłopiec w drucianych okularach na nosie.

- Liczyliśmy, że przyjedzie pan jeepem.

- Już mówiłem, że nie używam tutaj samochodu...

- Trele morele - rzekł śniady Grzegorz.

- Widzieliśmy dzisiaj pana jadącego w kierunku Goniądza - do­dał obrażonym tonem Piotrek.

Ach, to o to im chodziło.

Teraz zauważyłem, że i Sławka stała przede mną wielce zmieniona. Dałbym sobie uciąć głowę, że unikała mojego wzroku. Była na mnie zła, niepocieszona i zawiedziona. Musieli mnie widzieć, jak odwoziłem Wero­nikę do hotelu i zapewne Sławka pomyślała, że traktuję ją gorzej niż ko­bietę, którą widziała siedzącą w Rosynancie. Tak to mogło wyglądać! W końcu najpierw oświadczyłem przy świadkach, że nie używam samo­chodu, a w kilka godzin później zobaczyli mnie w samochodzie z niezna­jomą.

- Jutro przewiozę was po okolicy - westchnąłem.

- Ekstra! - zawołali chłopcy. Tylko Sławki to nie ucieszyło.

- Przyjechała pańska żona? - zapytała niby od niechcenia.

- Weronika nie jest moją żoną...

- Ach, rozumiem.

Trochę mnie rozbawiła jej reakcja. Gdybym był młodszy o dwadzie­ścia pięć lat, pewnie bym pomyślał z nadzieją, że Sławka była zazdro­sna, ale przecież dzieliła nas duża różnica wieku. Wiedziałem jednak, że kobiety potrafiły okazywać zazdrość z najróżniejszych powodów i cza­sami było to coś niebywale irracjonalnego; one miały wpisaną zazdrość w swój osobisty urok. I za to je właśnie lubiłem, za tę gamę nieujarzmionych emocji, te wschody i zachody gniewu przeplatające się z uśmie­chem dziecka, i doprawdy wolałem je takimi właśnie jakimi je Pan Bóg stworzył od zimnych, wyrachowanych i pozujących na mężczyzn wielu współczesnych niewiast.

- Śmieje się pan ze mnie? - Sławce zadrżał głos.

- Nie, nie - wyjaśniłem zaraz pospiesznie. - Gdzieżbym śmiał, tylko, widzisz, z tym odwiezieniem Weroniki to było tak...

Nie dokończyłem. Trąbienie samochodu przerwało moją wypowiedź i wszyscy zwróciliśmy głowy na teren za siatką odgradzającą zielony trawnik posesji od wiejskiej drogi. Zajechał tam biały peugeot z nie­mieckimi numerami rejestracyjnymi i wzbił w górę ogromną chmurę pia­sku.

Po chwili z samochodu wyszły dwie osoby. Jedną z nich znałem, była nią Weronika, drugą zaś musiał być jej mąż Hans.

- Ot i zajechała moja niedawna pasażerka - zaśmiałem się do Sław­ki. - To Niemka i bawi w tych stronach z mężem. Zaprosiłem ich bez twojej zgody.

- Ach, tak - kiwnęła główką, a ja chciałem widzieć w jej oczach ulgę. - Nic nie szkodzi. Miło nam będzie ich poznać.

- Pani Weroniko! - krzyczałem do Niemców, machając ręką. - Tutaj! Herr Hans!

Hans był to niski mężczyzna o łagodnym spojrzeniu niezwykle inte­ligentnych oczu. Białe ubranie, niezbyt stosowne na dzisiejszą okazję, dodatkowo podkreślało jego łagodne podejście do świata i musiałem przy­znać, ku swojemu żalowi, że pasowali do siebie z Weroniką. Miał też Hans czoło poprzecinane wąwozami podłużnych zmarszczek, jakby nieustannie się martwił.

Przywitaliśmy się uprzejmie i Sławka zaprosiła wszystkich na tył dużego domu, gdzie przygotowano ognisko i dostawiono grilla z koszem pełnym kiełbasek. Pojawiły się także dziewczęta z innej grupy językowej i atmosfera zrobiła się trochę jarmarczna, gdy chłopcy zajęli się kole­żankami. Potem piekliśmy kiełbaski, młodzież śpiewała piosenki, w czym pomagało jej dwoje pozostałych wychowawców, a w pewnym momen­cie ktoś zaczął opowiadać dowcipy.

- Uwielbiam ogniska - zwierzył mi się po jakimś czasie znudzony przebiegiem imprezy mąż Weroniki, a mówił nieźle po polsku.

- Ja też - dodałem.

- Jednak jaka szkoda, Herr Tomasz, że nie możemy wypić po jed­nym sznapsie - szepnął mi do ucha i wskazał małą butelkę wódki scho­waną w głębokiej kieszeni luźnej marynarki. - Te dzieci. Ale okazja nie ucieknie. Aha, przede wszystkim dziękuję za uratowanie Weroniki na rzece. Zgubiłem się na tych meandrach i nie odnalazłem na czas powrot­nej odnogi. Jak pan chce, to po ognisku wypijemy po jednym.

- Jeden jeszcze nikomu nie zaszkodził. Czemu nie. Zapraszam do siebie.

- Mieszka pan na szczycie zbocza przy lasku? - zagaił.

- Tak, cudowne miejsce.

- Tu wszędzie jest ślicznie.

- Podobno zna pan te tereny - rzekłem.

- A tak. To skutek częstych wyjazdów do Białegostoku. Interesy. Mój polski partner twierdzi, że tu jest najpiękniejszy zakątek na Ziemi.

- Trudno się z nim nie zgodzić.

- Byliśmy z Weroniką, razem bądź osobno, na kilku kontynentach - mówił ściszonym głosem, próbując przebić się przez grającą gitarę i kilka śpiewających głosów. -Widziałem gigantyczne kotliny tak głębokie jak­by wybrała je boska ręka, patrzyłem w bezkresną pustkę oceanów, stałem nad największym wodospadem świata Iguaçu4, ale zawsze z nostalgią wspominam biebrzańskie bagna.

Hans miał w sobie coś z romantyka.

- Czym pan się zajmuje? - zapytałem po chwili z ciekawości.

- Jestem prawnikiem.

Ach, to pewnie z tego powodu Hans był wiecznie zatroskany” - pomyślałem.

- A pan? - zrewanżował się.

- Historyk sztuki.

- O, to interesujące.

- Zgadza się - uśmiechnąłem się. - Czasami nawet niebezpieczne.

- Moja obecna narzeczona, Stefi, studiowała kiedyś historię sztuki - oświadczył nagle.

A ja poczułem się szczęśliwy, gdy to usłyszałem.

- Osobiście znam kilku absolwentów podobnych wydziałów w Niem­czech. To pana dziwi, Herr Tomasz?

- Nie, nie - dukałem, gdyż informacja, którą mnie poczęstował przed chwilą, zaskoczyła mnie. - Ja myślałem... że pan i Weronika... no, że jesteście...

- Byliśmy - uśmiechnął się pod nosem. - Byliśmy małżeństwem, Herr Tomasz. Przez dziesięć lat, ale, jak pan widzi, zostaliśmy przyja­ciółmi. To dlatego możemy razem tutaj przyjechać, a moja obecna na­rzeczona nie musi być zazdrosna. Zresztą ona teraz bawi w Grenoble.

Tak, słyszałem o takich ludziach, którzy nawet po rozwodzie utrzy­mywali ze swoimi byłymi partnerami bliskie stosunki, wyłącznie na sto­pie towarzyskiej czy przyjacielskiej.

Niedługo potem pożegnaliśmy młodzież i Sławkę, która zaczęła podejrzliwie łypać w moją stronę, jakby wyczuwała, że moje zaintereso­wanie Weroniką wkroczyło w nową fazę. Specjalnie unikałem patrzenia na Weronikę, aby Sławce nie robić przykrości, ale ta zdawała się wszyst­ko wyczuwać.

Umówiłem się ze Sławką i chłopcami na następny dzień i zaraz z Niem­cami opuściliśmy obóz. Była już noc, minęła dwudziesta druga.

- To co? - zagadnął Hans. - Po jednym?

- Zapraszam do mnie.

- Mam lepszy pomysł - poklepał mnie po plecach.

Pojechaliśmy na most na Narwi we wsi Witkowo (ten sam most, którym dzisiaj dostałem się na drugą stronę do Giełczyna), aby popa­trzeć na skąpane w księżycowej poświacie leniwe wody rzeki, niemal kładące się u naszych stóp migocącymi mirażami złotych ogników na ciemnym dywanie. Staliśmy przy barierce mostu, delektując się świe­żym powietrzem, kumkaniem żab i szelestem świerszczy. Te koncerty przeczyły senności pogrążonej w ciemności okolicy i przypominały, że przyroda nigdy nie zasypia.

Hans wyjął buteleczkę wódki i blaszane kieliszki.

- Żubrówka - wyjaśnił i nalał po jednym. - Za przyjaźń polsko-niemiecką.

- Prosit - wypowiedziałem grzecznościową formułkę i wypiłem razem z nim.

Postanowiliśmy mówić sobie po imieniu.

A mnie się zdawało, że rzeka pod nami i bagna hen przed nami także mówiły po swojemu, miały swój specyficzny język, którego trzeba się uczyć całe życie i nigdy nie można przestać poznawać.

- Gdzie jutro się wybierzemy, Hans? - odezwała się rozmarzona Weronika.

A muszę powiedzieć, że wyglądała powabnie, gdy księżyc z właści­wą sobie subtelnością oświetlał jej ładną i dojrzałą twarz.

- Może tym razem w górę rzeki - odpowiedział Hans. - Zoba­czysz liczne meandry wśród zarośniętych brzegów. Cudo. Setki ptaków. Może Orli Grąd z doskonałym punktem widokowym na całą okolicę? Zresztą tu wszędzie jest pięknie.

Mostem przejechał samochód, którego warkot i dudnienie kół o na­wierzchnię zakłóciły romantyczny nastrój. Nie patrzyłem na pojazd, zwrócony na bagna. Odwróciłem odruchowo głowę dopiero wtedy, gdy pojazd nas minął.

To był czarny mercedes.

- Czy coś się stało? - zapytał nagle Hans, widząc moje porusze­nie.

Nie chciałem burzyć miłego nastroju tego spotkania, więc nie wspo­minałem, kto jeździ czarnym mercedesem. „Zresztą niech sobie jeździ, gdzie mu się żywnie podoba” - pomyślałem.

- Niech pan powie - próbował zagadać mnie po chwili Hans nale­wając jednocześnie po jeszcze jednym naparstku wódki - a raczej po­wiedz, Tomasz, co robisz jako historyk sztuki? Gdzie pracujesz?

- Mówiłam ci, Hans - weszła w słowo Weronika. - W Muzeum Kultury i Sztuki w Warszawie.

- Niezupełnie - zaśmiałem się. -To Ministerstwo Kultury i Sztuki. A zajmuję się ochroną zabytków.

- Można z tego wyżyć?

- To raczej jest sposób na życie. Prosit!

- Na zdrowie - wzniósł toast Hans, kalecząc nieco język polski. Po drugim kieliszku żubrówki poczułem dziwny niepokój. Alkohol wprawdzie w małych ilościach uspokajał i dodawał pewności, ale nie da­wał mi spokoju mercedes, który przed chwilą nas minął. Tylko że za nic w świecie nie mogłem sobie wyjaśnić źródła mego niepokoju.

- Późno już - wyjaśniłem nagle. - Podrzucicie mnie do S.?

Byli rozczarowani, szczególnie Hans namawiał mnie na jeszcze je­den kieliszeczek, ale delikatnie acz stanowczo odmówiłem, tłumacząc się wczesnym wstawaniem.

- Hans - poparła mnie Weronika - daj spokój Tomaszowi. Spo­tkacie się jutro.

- A ty? - posłałem jej melancholijny uśmiech.

- Oczywiście też.

Weronika prowadziła; ja z Hansem usiadłem na tylnym siedzeniu samochodu.

Po kwadransie wracałem samotnie opustoszałą i tonącą w ciemności wiejską drogą do chaty, kierując się światłem księżyca przedostającego się przez prześwity między koronami drzew. Im bardziej się zbliżałem do szczytu zbocza, tym większy narastał we mnie niepokój. Nie wiedzia­łem tylko dlaczego?

Wnet miałem się przekonać.

Najpierw zapiszczał telefon komórkowy od strony chatki. Przy­spieszyłem z bijącym mocno sercem i w skąpym świetle księżyca ujrza­łem parkującego przed ogrodzeniem Rosynanta. Żadnego innego samo­chodu nie było. Podszedłem ostrożnie do furtki i stwierdziłem, że była zamknięta na gruby łańcuch. Ale to nie znaczyło wcale, że w środku nie było intruza. Ktoś tam był i pewnie przeskoczył przez ogrodzenie.

Ależ tak! Szedł pośpiesznie między drzewkami i krzakami. Wyrzu­cił nawet papierosa, gdyż czerwony punkcik oderwał się od ścieżki i łu­kiem poszybował w bok. Szybko schowałem się za jeepa i obserwowa­łem. Nagle ów osobnik głośno krzyknął, a był to jednocześnie krzyk bólu i przerażenia. Ale kiedy usłyszałem beczenie kozy, zrozumiałem, że rozsierdzona zapachem tytoniu Maggie postanowiła dać intruzowi nauczkę.

- Aj! - krzyknął tamten ponownie zaskoczony niespodziewanym atakiem.

Widziałem, jak intruz, a był to jeden z owych osiłków terroryzujących dzisiaj Ratajczaka, wspina się niezdarnie na siatkę i zeskakuje ciężko na ziemię obok samochodu. A potem, trzymając się za pośladek i jęcząc niemiłosiernie, pobiegł w stronę wsi. Zaraz też wyjechał skądś mercedes i zabrał intruza. Odjechali.

Już po chwili zamknąłem furtkę od wewnątrz i ruszyłem do chatki.

Sierota spał niewinnym snem na tarasie (pewnie intruz nawet go nie zauważył), dzielna Maggie chodziła za mną niczym wierny pies, a Huncwot nie pokazywał się.

Włamywacz wszedł do chatki otworzywszy wytrychem zamek w drzwiach. A zatem gangsterzy uwzięli się na mnie. Czy było to zwią­zane z moją wizytą u Ratajczaka? Pamiętam, że gdy gospodarz i jego szwagier kazali mi się wynosić, wygadałem się, że mieszkam po drugiej stronie bagna, na szczycie zbocza, naprzeciwko ich stodoły. Później dwóch rolników pojechało gdzieś maluchem! Czy nie po to, aby donieść na mnie jeżdżącym mercedesem gangsterom?

Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że buszujący tutaj intruz niczego nie ukradł. Czyżby moje nagłe pojawienie się przeszkodziło mu w realizacji zadania? Jego kompan w mercedesie mógł widzieć mnie wracającego od strony szosy i dać włamywaczowi sygnał do odwrotu. Przecież słyszałem telefon komórkowy w chatce! I zaraz po tym włamy­wacz opuścił posesję. Tylko czego tutaj szukał, skoro się włamał? Gdy­by chciał dać mi nauczkę za wścibianie nosa w cudze sprawy, to by się nie włamywał, a zaczekał na mnie, aby spuścić mi manto.

Podkręciłem knot lampy i usiadłem na zreperowanym dzisiaj fotelu. Zamyśliłem się.

Nie ulegało wątpliwości, że zostałem przypadkowo wciągnięty w nową przygodę. Ale nie wiedziałem, czego ona dotyczyła. Gdybym tylko po­trafił dociec, co było przedmiotem działalności Ratajczaka i gangsterów po drugiej stronie bagna, mógłbym dowieść sierżantowi Lenarczykowi, że nie miał racji ignorując moje doniesienia.

Nie mogłem zasnąć. I w pewnym momencie zdecydowałem, że po­płynę tam. Teraz! W nocy, gdy cała wioska była pogrążona we śnie.

Zanim to zrobiłem, zajrzałem jeszcze do zeszytu Leo, tego z „pułap­kami”. Szybko znalazłem rysunek pewnego prostego wynalazku zwane­go „odstraszaczem nr 1”. Pomysł polegał na przywiązaniu żyłki do pnia drzewka rosnącego z prawej strony alejki, a następnie przewleczeniu jej luźnego końca przez zawleczkę wbitą w pień drzewa rosnącego po jej drugiej stronie. Ten luźny koniec żyłki należało jeszcze przywiązać lu­źno do zaczepionego na końcu zwisającej nad środkiem alejki gałęzi-haka; najlepiej, aby ta gałąź wyrastała z drzewka, do którego uwiązali­śmy wcześniej żyłkę. Na haku zawieszamy jeszcze duże i ciężkie zawiniątko (na przykład siatkę z kamieniami!), a całość naciągamy i pozosta­wiamy w równowadze do czasu, gdy żyłka biegnąca od jednego pnia drzewa do drugiego zostanie naciągnięta przez nogę idącego alejką intruza. Szarpnięcie zerwie bowiem hak z końca gałęzi i ciężar spadnie na przechodzącego dołem osobnika. Koniecznie należało zamknąć zwie­rzęta na czas założenia „odstraszacza”. I to wszystko.

Leo doprawdy mnie zadziwiał! Na dodatek zaznaczył w zeszycie odpowiednie jabłonki z wbitymi już zawleczkami. W magazynku znaj­dowały się niezbędne akcesoria - żyłki, skrzynki, haki, kilkanaście par dziwnie wyglądających grabi i wiele innych przedmiotów, których nie miałem teraz czasu przejrzeć.

Niecałe dwa kwadranse zajęło mi przygotowanie „odstraszacza nr 1”. Musiałem jedynie nadpiłować nieco rozrośniętą gałąź zwisającą nad alej­ką, tak aby hak dobrze na niej siedział, ale i w każdej chwili mógł swobo­dnie z niej się zsunąć. I jeszcze jedno - zamiast kamieniami wypchałem siatkę starymi książkami. Jeszcze tylko pozamykałem Maggie i Sierotę w szopie. Huncwotowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo, gdyż żyłka biegła nad alejką pół metra nad ziemią, a więc niemożliwe było, aby kot o nią zahaczył.

Zabrałem kurtkę, schowałem do kieszeni latarkę i wyszedłem. Łód­ka leżała na brzegu nie wciągnięta przeze mnie do szopy z powodu zwy­kłego zapominalstwa. Jeden problem - transport po zboczu - miałem z głowy. Przyjemnie chlupnęła woda o kadłub rzuconej na rzekę łódki, która zaraz niebezpiecznie się zakołysała. Cudem uratowałem się przed kąpielą w chłodnym nurcie sennej rzeki. Zdawało się, że żaby recho­czą ze śmiechu na widok starszego pana zabawiającego się późną nocą w detektywa.

Z początku użyłem silnika, aby nadrobić kilka zakrętów, ale gdy wypłynąłem na otwartą przestrzeń, zacząłem wiosłować.

Jakie szczęście, że akurat była pełnia księżyca, więc widziałem nie tylko zarysy brzegu, ale również ogromne i ciemne połacie łąk chowają­ce się za nim. W niedługim czasie odnoga rzeki zbliżała się pod Giełczyn, a to był znak, że muszę tutaj wysiąść i dalej pójść pieszo.

Łódkę ukryłem w szuwarach przywiązawszy ją do jakiejś łodygi i po­szedłem mokrą łąką.

Było upalne lato, więc można było od biedy pokonać podmokłe tere­ny. Szedłem jednak wolno, gdyż co raz pojawiały się mokre doły, wy­brzuszenia ziemi, głazy, a wilgotny „dywan” niebezpiecznie uginał się miejscami pod moimi stopami. Wreszcie po kwadransie marszu, pod­czas którego musiałem nierzadko zataczać szerokie łuki, aby ominąć miejsca wyjątkowo podmokłe lub uciążliwe, a latarki używałem tylko na krótką chwilę, dotarłem na suchy ląd. Piach wiejskiej drogi pod mokry­mi butami przywitałem z radością i już wyłoniła się z ciemności lasu zagroda Ratajczaka. Nieruchoma i nie do zdobycia.

Obejrzałem się za siebie i utkwiłem wzrok na szczycie ciemniejsze­go od nocy masywu zbocza, na której stała chatka Leo. Musiałem wypo­wiedzieć jeszcze naprędce wymyślone niby-to-zaklęcie: „Maggie, Huncwot, Sierota otwierają każde wrota”.

Jeśli chciałem poznać tajemnicę Ratajczaka, musiałem pokonać dwie zasadnicze przeszkody - ujadającego psa na podwórzu i solidne wrota stodoły. Zaklęcie, które wypowiedziałem przed chwilą było oczywiście formą żartu i dodania sobie otuchy, ale zdaje się, że nie posiadało ono czarodziejskiej mocy.

Stałem przyczajony przy ogrodzeniu gospodarstwa i towarzyszył mi jedynie ujadający wściekle pies, który wyrywał się z grubego łańcucha, aż dudniły deski drewnianej budy.

Nagle otworzyły się drzwi domu znajdującego się na lewo od stodo­ły i wyszedł z niego mężczyzna z rozbitym nosem. Drgnąłem przyczajo­ny za krzakami. Ratajczak zapalił światło na podwórzu i ruszył wprost na psa. Podszedł do kudłatego czworonoga i skarcił go za hałasowanie.

Zaraz też futrynę drzwi przesłoniła tęga niewiasta w podomce.

- Zamknij go w stodole - krzyknęła kobieta. - Już drugą noc nie można spać.

- Cholerna cieczka - mamrotał Ratajczak. - Najgorzej z sukami.

Jego kobieta znikła w domu, a on odwiązawszy psa zaprowadził go pod stodołę. Kluczem wyjętym z zakamarka w szczelinie między dwoma cegłami we frontowej ścianie otworzył kłódkę i wprowadził sukę do środ­ka. Wyszedł po dwóch minutach i od razu rozejrzał się na wszystkie stro­ny, jakby obawiał się świadków. Podrapał się po głowie i zamknął wrota. Ale klucza nie ukrył w skrytce. Zabrał go do domu i w ten sposób utru­dnił mi dostanie się do stodoły. A pies wciąż ujadał i ujadał, chociaż te jego nieznośne popisy wokalne były wyciszone przez mury stodoły. Na wszelki wypadek Ratajczak nie zgasił światła na podwórzu, gdy zamknął za sobą drzwi domu.

Wciąż nie opuszczałem kryjówki w krzakach, gdyż nie miałem poję­cia, jak dostać się do stodoły z zamkniętą wewnątrz wściekłą suką.

Maggie, Huncwot, Sierota - jak otworzyć te wrota?” - powtarza­łem w myślach kolejne niby-to-zaklęcie.

Ogrodzenie za stodołą pokonałem niebawem i cichaczem szedłem wzdłuż jednej z jej ścian. Nie mogłem bowiem siedzieć bezczynnie w krzakach, musiałem coś robić. Skradałem się i mój wzrok natrafił na mały otwór tuż nad ziemią. To było małe zakratowane okienko służące do wentylacji. Na całe szczęście owa krata była solidnie obluzowana. A gdy mocniej szarp­nąłem, resztki tynku odpadły i całość wyszła ze ściany.

Wprost z okienka wpadłem do wilgotnego dołu pokrytego suchymi gałęziami. Wyjąłem latarkę i poświeciłem pod nogi i wokół siebie. Znaj­dowałem się w wykopanym fachowo dole, w którym przetrzymywano wierzbowe witki poukładane w stosy. Było tam też sporo skrzyń.

Zbliżyłem się dołem do środka stodoły i po drabince wlazłem na kle­pisko. Pies był uwiązany do zderzaka zielonego żuka, do którego nie tak dawno ładowano skrzynie. Suka zaszczekała na mnie kilka razy. Potem wyła i ujadała, a nawet zaczęła się tarzać na betonie, gdy świeciłem na nią. Przeciwległy sąsiek był załadowany starym sianem, którego aromat unosił się w całej stodole.

Mnie interesował w tej chwili wyłącznie samochód. Wlazłem do ła­downi i znalazłem w niej starannie poukładane skrzynie. A było ich dwa­naście. Niestety nie mogłem sprawdzić ich zawartości, gdyż wszystkie były zamknięte na solidne kłódki.

Odkrycia dokonałem dopiero, gdy wyszedłem z ładowni. Na skrzynkach za samochodem leżały piękne dywany, gobeliny i opra­wione kunsztownie albumy. Na kilku rozstawionych obok siebie pla­tonach na warzywa suszyły się jakieś pożółkłe kartki. Zamokłe stroni­ce z wytłoczonym drukiem były średnio wilgotne i przypominały stare szmaty. Ale na jednej wilgotnej stroniczce odczytałem wydrukowane li­nijki:


Tu tylko, w sercu, tu się ochroniło,

Co w mej ojczyźnie najlepszego było,

I te ubogie dawnych skarbów szczątki

Weźcie mi, Niemcy, weźcie mi pamiątki!


Serce załomotało mi mocno jak Dzwon Zygmunta. Toż to były wer­sety „Konrada Wallenroda” naszego wielkiego poety Adama Mickiewi­cza! Miałem przed sobą druk Pieśni IV, a konkretnie fragment poematu zatytułowany „Uczta”.

Dalej mogłem przeczytać:


Jak zwyciężony rycerz na igrzysku

Zachowa życie, ale cześć utracą;

I dni wzgardzone wlekąc w pośmiewisku,

Znowu do swego zwycięzcy powraca;

I raz ostatni wytężając ramię,

Broń swą pod jego stopami rozłamie...


Na innej skrzynce znalazłem grubą oprawę tego dzieła. Zadrżało mi serce, gdy wewnątrz na odwrocie pierwszej okładki odczytałem napisa­ną ręcznie, wprawnym i ozdobnym pismem, dedykację:


Na pamiątkę spotkania wiosny tysiąc osiemset trzydziestego - po­święca

Autor


W bladym świetle latarki trudno było mieć pewność, że była to oryginalna dedykacja Mickiewicza. I chociaż stroniczka z tym wpisem drżała pobudzana drgającą z podniecenia rękę - dałbym uciąć sobie głowę, że było to jednak pismo naszego wielkiego poety. Zauważyłem też adnotację, że dzieło wydano w Krakowie w drukarni braci Gruszowskich.

Skąd u Ratajczaka wzięło się to rzadkie wydanie „Konrada Wallen­roda”? Skąd wziął się tak cenny egzemplarz? Nie do pomyślenia wyda­wał się fakt, że taki rarytas suszył się w zwykłej stodole! I skąd, na Boga, wzięły się pozostałe cenne rzeczy? Tego nie wiedziałem, ale nie ulegało wątpliwości, że zostały one skradzione! Być może istotniejsze było teraz pytanie, co zamierzano z nimi zrobić?

Miałem rację twierdząc, że u Ratajczaka dzieją się dziwne rzeczy. Działy się, oj, działy! Ciekawe, co powiedziałby sierżant Lenarczyk, gdy­bym pokazał mu oprawę „Konrada Wallenroda” z własnoręczną dedyka­cją wieszcza?

I zaraz jakiś hałas zakłócił spokój na podwórzu. Usłyszałem warkot silnika samochodowego, trzaśniecie drzwiczek i męskie głosy. Porusze­nie. Jaka szkoda, że szczekanie psa zagłuszało głosy na zewnątrz.

Wskoczyłem przezornie do dołu, z którego wyszedłem.

Po kilku minutach do stodoły weszło czterech mężczyzn: Ratajczak, kierowca mercedesa i dwóch osiłków. Ratajczak zapalił słabe światło, wyprowadził sukę i uwiązał ją szybko gdzieś na zewnątrz. Trzech gangsterów stało w milczeniu i rozglądało się uważnie po wnętrzu stodoły, jakby prześwietlając każdy zakamarek. A ja podglądałem całe towarzy­stwo, nieśmiało wyglądając zza stosu wierzbowych witek.

- Wysuszyłeś druk? - warknął na powracającego Ratajczaka zna­ny mi kierowca mercedesa.

- Suszę - tłumaczył się rolnik. - Cały czas suszę, panie Miazga. Już mówiłem pańskim ludziom, że suszę.

- Prosiłem, nazywaj ich Legion 1 i Legion 2. Jasne?

- Tak jest, panie Miazga.

- Że też przyszło ci do tej kapuścianej głowy, aby stare zapiski trzy­mać w lepiance. Czego to wieśniacy nie wymyślą?

- Nie wiedziałem, że woda podsiąknie tak wysoko - jęczał Rataj­czak.

- Nie wiedziałeś? - parsknął Miazga, a jego kompani mu zawtóro­wali. - To teraz będziesz wiedział. Jak tylko spojrzysz w lustro i zoba­czysz swój garbaty nos. I kto to widział, żeby dzieła sztuki suszyć su­szarką?

- Nie znam się na tym. Hoduję wierzbę. Mój szwagier też się nie zna na sztuce.

- Słuchaj, Ratajczak. Muszę mieć tego Mickiewicza do rana - syk­nął Miazga. - Pociecha z Łomży musi to zapakować na wtorek do skrzyń. Rozumiesz mnie?

- O, to pewnie - ożywił się Legion 2, ten sam, który włamał się niedawno do chatki - przyjedzie sam Imperator?

- Tak. Podobno zjawi się też Kanclerz zza Odry. Winny jest pienią­dze za ostatnią przesyłkę.

- Spotkanie na szczycie - dodał Legion 1.

- Tak. A płytki ceramiczne pojadą we wtorek na Wschód, dlatego jak ten Mickiewicz nie wyjdzie do rana z kąpieli, to Sęp, mój szef znaczy się, rozszarpie mnie na kawałki. Jasne, Ratajczak?

- Tak jest - kłaniał się nisko Ratajczak. - Wszystko rozumiem. Ale Mickiewicz jest już prawie suchy.

Nagle zapanowała cisza. Miała w sobie coś niepokojącego.

- Gdzie jest oprawa?! - zdenerwował się Miazga. - Ratajczak! Ty chcesz nas okantować?!

No tak, już zauważyli brak oprawy druku dzieła Mickiewicza, którą odruchowo zabrałem. Skurczyłem się w sobie i zaniechałem dalszej ob­serwacji. Przeszedłem cichaczem do okienka.

- Ja? Ależ nie! - tłumaczył się tęgo Ratajczak, który bał się gang­sterów jak ognia. - Była tutaj! Naprawdę, panie Miazga!

- Legion 1! Przeszukaj stodołę!

- Może znajdziesz obraz van Gogha? - zażartował Legion 2 i za­śmiał się gardłowo.

Wdrapałem się po nierównej powierzchni fundamentów w górę i ja­koś udało mi się wydostać na zewnątrz przez okienko.

Pech chciał, że w stodole zgubiłem latarkę i musiałem iść na oślep prowadzony skąpym światłem księżyca. Do łodzi dotarłem z trudem. A kiedy płynąłem już rzeką, słyszałem odległy warkot silnika na moście. Niósł się długo i rozgłaszał po okolicy złe nowiny. Zakładałem, że był to mercedes. Miazga ze swoimi kompanami mogli bowiem znaleźć w sto­dole latarkę i skojarzyli ją ze zniknięciem oprawy. Kto w tej sytuacji był najlepszym kandydatem na „złodzieja”? Mogłem nim być tylko ja!

Gdy dotarłem do chatki, byłem solidnie zmęczony. Ale musiałem jeszcze wykrzesać z siebie resztkę energii. Jeśli ludzie Miazgi zaczaili się na mnie, mogłem być w porządnych opałach.

Jednak nikt na mnie nie czekał. Jedynie leżąca na alejce siatka z roz­walonymi książkami świadczyła, że ktoś niedawno mnie odwiedził. To musieli być Przemytnicy! Gdy ja płynąłem łódką, oni przyjechali tutaj. Ale szybko stąd uciekli spłoszeni spadającymi z drzewa książkami. Być może doszli do wniosku, że nie mieszkam w chatce sam.

Zdążyli jednak przebić oponę w Rosynancie, co odkryłem po chwili szukając śladów intruzów na ziemi za ogrodzeniem. Wyjazd na posteru­nek policji miałem utrudniony.

Ale zaraz przypomniałem sobie, że Miazga wspomniał o jakimś wy­ższym w hierarchii gangu przemytników osobniku, którego nazwał Poli­cjantem. Czy było to tylko przezwisko? A może ten człowiek naprawdę pracował w policji? Czy powinienem zatem zaufać sierżantowi Lenarczykowi? Tyle się ostatnio mówiło o korupcji wśród stróżów prawa, że człowiek na starość nie ufał już nikomu.

Zwyciężył we mnie obywatelski obowiązek i zaufanie do stróżów prawa. Pomimo moich podejrzeń, musiałem zawiadomić policję. Nie mogłem wszak działać w pojedynkę przeciwko groźnemu gangowi. Dzi­siaj uciekli, ale jutro mogą przyjść lepiej przygotowani.

Poszedłem do sąsiada zatelefonować na policję i do Moniki.

Po powrocie zabrałem się do studiowania zeszytu Leo. Tym razem wyszukałem inną pułapkę. Była nią zapadnia zwana „wilczym dołem”.

Ów zdradziecki dół znajdował przed furtką, ale był zabezpieczony kratą i płytą pilśniową.

Po odgarnięciu ziemi faktycznie znalazłem dyktę, a pod nią solidną kratę. Dół miał półtora metra głębokości, więc Leo musiał nieźle się na­pracował przy wykopie. Na samym dnie zauważyłem jeszcze wnyki, ja­kich używają kłusownicy do łapania zwierzyny. Co za kara dla intruza, który znajdzie się w tym dole! Zdjąłem kratę, nakryłem dół jedynie dyk­tą i przysypałem ją ziemią.

Jeszcze tylko zamknąłem Maggie i Sierotę w szopie i przed pójściem spać oglądałem w świetle lampy naftowej z wielkim nabożeństwem skórza­ną oprawę dzieła Mickiewicza w kolorze bordowym. Frontowa ścianka oprawy była ozdobiona złotą bordiurą oraz złotymi i ślepymi tłokami zwier­ciadła. Ale najbardziej cenna wydawała się dedykacja Adama Mickiewi­cza. Jednak, aby dobrze sprzedać ów rarytas, należało posiadać oprawę z dedykacją. Niektórzy kolekcjonerzy byli straszliwie wybredni i rezygno­wali z zakupu cennych druków, jeśli brakowało w nim kilku kart, oprawy bądź kartki z dedykacją.

Ale to było już zmartwienie złodziei. Ja cieszyłem się - choć moja radość była podszyta smutkiem - że wszedłem w posiadanie przedmio­tu cennego dla kultury narodowej. Zdaje się, że to dzieło było niezwykle ważne również dla Przemytników.

Tak łatwo nie dadzą mi spokoju” - myślałem leżąc na łóżku. „Na­wet jeśli odzyskajątę oprawę, to nadal będę dla nich niewygodnym świad­kiem”.

Widziałem przecież, jak bezlitośnie potraktowali Ratajczaka. I to za samo niedopatrzenie i niechlujstwo. Co zrobią osobie, która zagrażała ich interesom?

Obleciał mnie strach. Odłożyłem oprawę na fotel obok drzemiącego Huncwota i położyłem się spać.


ROZDZIAŁ PIĄTY


TELEFON OD PRZEMYTNIKÓW * POLICJA U RATAJCZAKA * TROCHĘ PORZĄDKÓW * PRZY ROSYNANCIE * WYKŁAD O STAREJ I NOWEJ SZTUCE * ZNOWU DZIWAK * KTO UKRADŁ ZDJĘCIA? * KAPRAL MNIE IGNORUJE * NA RYN­KU W WIŹNIE * Z LEGIONEM 1 W IZBIE PAMIĘCI NARODO­WEJ * SŁAWKA I CHŁOPCY MNIE ŚLEDZĄ * PROSZĘ Z KOMENDĄ GŁÓWNĄ POLICJI * GDZIE PODZIALI SIĘ COCO I KUBA? * KTO MNIE ŚLEDZIŁ W BEŻOWYM VOLKSWAGENIE? * W KRAINIE MOCZARÓW


Obudził mnie dźwięk telefonu komórkowego.

Zerwałem się z łóżka jak oparzony. Pierwsze, co przyszło mi do gło­wy, to obecność na terenie posesji Przemytników. Ale nikogo w pobliżu nie było. Dopiero w szopie znalazłem telefon.

Jakim cudem znalazł się tutaj telefon komórkowy?” - pomyśla­łem, gdy wszedłem do środka. „Pewnie wypadł Przemytnikom podczas ostatniej wizyty i Maggie przywlokła go tutaj”.

- Halo! - odezwałem się po dłuższej chwili.

- Wreszcie, staruszku - usłyszałem głos Miazgi. - Mam dla cie­bie ofertę.

- Niczego nie kupuję!

- To będzie wymiana - syknął zniecierpliwiony. - Komora, którą teraz trzymasz w ręku, za latarkę zostawioną w stodole. To jak?

- Nie wiem, o czym pan mówi?

- Czyżby? Zabrałeś coś jeszcze. Coś bardzo cennego.

Rozmawiając z nim poszedłem do domu po lornetkę.

- Halo, dlaczego pan nic nie mówi? - niecierpliwił się Miazga.

- Jestem, jestem.

To mówiąc, stanąłem na tarasie i przystawiłem lornetkę do oczu skie­rowawszy jej obiektyw na Giełczyn, a konkretnie na stodołę Ratajczaka.

Ku swojemu zaskoczeniu ujrzałem policyjny łazik i trzech policjan­tów, w tym znanego mi z moich wizyt na posterunku w Wiźnie sierżanta Lenarczyka. Policjanci szli podwórzem w stronę samochodu za ogrodzeniem i stało się dla mnie jasne, że wracali z inspekcji w stodole z niczym. Pożegnali Ratajczaka i zaraz odjechali. Jakim cudem niczego nie znale­źli?! Przecież ostatniej nocy widziałem w stodole suszące się kartki rę­kopisu wieszcza!

- Tak, tak, staruszku - szepnął Miazga. - Policja nic nie znalazła. Ratajczak to zwykły rolnik, a ty zażartowałeś sobie z policji, donosząc na niego. Ładnie to tak?

O Boże, oni mnie widzą!” - przeraziłem się. „I zdążyli przed wi­zytą policji ukryć zielonego żuka załadowanego dziełami sztuki”. Wszedłem do domku.

- Niegrzeczny z pana typ - rzekł Miazga. - Ale do rzeczy. Oddaj nam tę oprawę, staruszku!

- Nam? To znaczy komu?

- Możemy być twoimi przyjaciółmi. Jeśli tylko będziesz grzeczny. W przeciwnym razie zostanie z ciebie... miazga.

- Czy to groźba?

- Do południa chcę mieć oprawę. I komorę. Jasne? O dwunastej przed pomnikiem na rynku w Wiźnie.

I nie czekając na moje potwierdzenie, rozłączył się.

A zatem zorientowali się, że poznałem ich sekret. Najpierw - gdy umilałem sobie wieczór z Niemcami pogawędką na moście - wtargnął tu Legion 2, a potem w nocy - gdy przeprawiałem się przez rzekę - przy­szli drugi raz. Po co? Pewnie po telefon komórkowy, który wypadł osiłko­wi, gdy Maggie zaatakowała go za pierwszym razem. Ale któryś z nich oberwał w głowę siatką wypełnioną książkami i uciekli niepewni tego miejsca. Stąd ich ostrożność i gra na zwłokę.

Wpadłem przez latarkę, która wypadła mi podczas ucieczki ze sto­doły i przez oprawę, którą im zabrałem. Jednak jeśli współpracował z nimi sierżant Lenarczyk, to właściwie nie musieli się domyślać, że to ja. Prze­cież o wszystkim zawiadomiłem policję. A wizyta, którą złożyli policjanci Ratajczakowi mogła być jedynie formalnością.

Domyślałem się, że musieli odzyskać oprawę i dlatego zaproponowali mi układ. Niewykluczone, że przy okazji chcieli wybadać, kim jestem. A może zamierzali mnie porwać albo zrobić coś znacznie gorszego?

Dochodziło wpół do dziewiątej.

Pierzaste chmury spowiły niebo powodując nieznaczne zachmurze­nie, choć nadal było ciepło. Tego ranka nie miałem czasu na spokojne śniadanie na tarasie i podziwianie bajecznych widoków na rzekę i turzycowe łąki. Musiałem odłożyć wszelkie przyjemności związane z wypo­czynkiem.

Najpierw przeniosłem z tyłu chatki wysokie na metr dwadzieścia płot­ki i zagrodziłem nimi „wilczy dół”, aby nie powpadały do niego Muppety. Co innego Przemytnicy! Pomyślałem, że ci mogą w każdej chwili tutaj wtargnąć i nie miałem żadnej pewności, że doczekam do dwunastej w po­łudnie. Mogli wszak uśpić moją czujność, proponując spotkanie, i przyjść tutaj przed wyznaczoną godziną. Mogli mnie nawet zajść od strony lasku albo rzeki, a wtedy ta pułapka na niewiele by się zdała; ale dobre było i to.

Pół godziny zajęło mi wbicie w ziemię gotowych elementów płotka po obu stronach alejki. Ciągnął się on na długości pięciu metrów i zaczy­nał się od furtki, a jego koniec zamykała bramka na zawiasach, którą otwierało się i zamykało na zwykły haczyk. W ten sposób pewien nie­wielki odcinek alejki był niedostępny dla Maggie i leniwego Sieroty. Huncwot był za lekki, aby chroniąca otwór „wilczego dołu” dykta zała­mała się pod jego ciężarem. Musiałem też przyznać, że płotek stanowił pewien element dekoracyjny, przynajmniej takie wrażenie robił ogląda­ny z zewnątrz. To mogło nie wzbudzić niczyjej podejrzliwości, wszak wiele osób grodziło płotkami alejki.

Zadowolony z wykonanej roboty wypuściłem zwierzęta, nakarmi­łem je i wydoiłem kozę, a na koniec poszedłem zmienić koło w samo­chodzie.

Gdy odkręcałem je, ktoś podszedł do mnie z tyłu. Drgnąłem, ale oka­zało się, że byli to Coco z Kubą.

- Podobno w nocy dzwonił pan na policję od naszego gospodarza? - zaczęła rozmowę Coco.

- Tak wyszło - westchnąłem z ulgą. - Mam nadzieję, że nie obu­dziłem?

- Słyszałam hałas, ale nie wiedziałam, że to pan - rzekła z wyrzu­tem. - I to wszystko z powodu tego koła? - zapytała. - Ktoś panu zrobił kapcia, a pan robi z tego aferę? Dziwny z pana człowiek.

- Była kiedyś taka piosenka „Dziwny jest ten świat”.

- To starocie - wtrącił Kuba. - Teraz króluje hip-hop i rap!

- I disco polo - dodałem ponuro.

- Czy może mi pan powiedzieć, co się stało? - nie dawała za wy­graną Coco, ignorując tym samym „muzyczny” temat. - Zakłóca pan spokój sąsiadów, bo miejscowe dzieci zrobiły mu głupi dowcip?

- Czy pani wie - wstałem otarłszy ręką spocone czoło - że ten, kto przebił to koło, musiał się nielicho natrudzić? To specjalna opona. Nie tak łatwo zrobić z niej kapcia.

- Też mi sztuka.

- Sztuka? - uniosłem brwi ku górze. - A właśnie. Jak tam pani sztuka reklamy?

- Okay. Pracuję teraz nad reklamą pasty do zębów.

- Tylko żeby nie wyszedł z tego Picasso.

- Picasso? - mlasnęła niczym wytrawny znawca Coco. - Picasso nie znał komputerów i możliwości, jakie daje grafika komputerowa dla idealnego odwzorowania rzeczywistości.

- Ale zadaniem sztuki nie jest odwzorowywanie rzeczywistości - zaprotestowałem.

- A co? Mam jak Salvadore Dali - uniósł się chłopak - chlapać na ścianę wiadrami wypełnionymi farbą?

- Moi drodzy, Picasso czy Dali mogli sobie pozwolić na szczyptę ekscentryzmu, gdyż posiedli wiedzę o sztuce. Sam bunt i chęci to za mało, aby zrobić rewolucję w malarstwie, co najwyżej można popaść w konceptualizm, tę dzisiejszą zmorę sztuki. Sam widziałem podczas ja­kiejś wystawy, jak artysta zamontował w galerii, za przeproszeniem, pi­suar i nazwał swoje dzieło „Sztuka w służbie ludzkości”. Podobno nawet jakiś krytyk starej daty chciał skorzystać z tego pisuaru w przerwie. Zapa­miętajcie, że malarz powinien przede wszystkim malować, a nie wysta­wiać puste ramy i kazać widzom wyobrażać sobie obrazy. Ciekawe, czy ów konceptualista zadowoliłby się pustą kopertą jako honorarium? Wąt­pię. A przecież mógłby on sobie wyobrazić, że w środku znajduje się plik banknotów. Co to dla niego? Moim zdaniem, konceptualizm nie ma ze sztuką nic wspólnego. Poza tym wspomniani Picasso czy Dali są przede wszystkim niepowtarzalni. Jedyni!

- Ale graffiti każdy może obejrzeć, a „Monę Lizę” niestety nie każ­dy - postawił się Kuba.

- Bo dzieła sztuki się chroni - odparowałem. - A dlaczego? Bo są bezcenne. A graffiti? Czasami mam wrażenie, że jego wartość jest niższa od ceny tynku, który pokrywa ściany bloku.

- Pan się nie zna na nowoczesnej sztuce! - dziewczyna popatrzyła na mnie z politowaniem. - Pan nienawidzi wszystkiego, co nowe, co popularne.

- Przede wszystkim kocham dzieła sztuki. A w nowej sztuce, szcze­gólnie tej użytkowej, jest ich jak na lekarstwo. Puszka coca-coli Andy Warhola nie jest dla mnie sztuką. To początek konceptualizmu. I uwa­żam, że przyszłość kultury nic nie znaczy, gdy nie rozumie się, co tamte stare dzieła chcą nam powiedzieć. Gonitwa do przodu z nowymi technikami w ręku i młodzieżowymi sloganami na ustach (bez znajomości tego, co za nami) jest ruchem pozornym, dreptaniem w miejscu, gdyż brakuje jej orientacji i odniesienia, to jest głębi. Czy zauważyliście, że w historii ludzkości wszyscy barbarzyńcy i najeźdźcy niszczyli całe narody, palili pałace i miasta, ale dziełom sztuki pozwalali przetrwać? Dla mnie świat pozbawiony tych niemych świadków naszej historii i kultury, jest świa­tem pustym. A puste to inaczej martwe. Człowiek umiera, a dzieła przez niego stworzone zostają! wyznaczają przestrzeń dla rozwoju przyszłych cywilizacji. Dlatego tak bardzo lubię chodzić do muzeów i galerii, aby nacieszyć duszę widokiem starych płócien czy rzeźb. Oczywiście, póki nie pozwolimy złodziejom wykraść ostatniego eksponatu z ostatniego muzeum. To samo dotyczy rękopisów i starych druków!

To mówiąc popatrzyłem smętnym wzrokiem w stronę doliny Biebrzy, na giełczyńską stodołę ukrytą na skraju lasu, w której jeszcze wczoraj wieczorem suszyły się kartki rzadkiego druku.

- Ale ja swoimi graffiti wychodzę do zwykłych ludzi - upierał się Kuba. - Likwiduję w ten sposób szarzyznę naszych miast. Ja je upięk­szam!

- Mogłeś zostać architektem - rzekłem i dokręciłem ostatnią śru­bę przy kole.

- Pan jesteś nie z tego świata!

Uśmiechnąłem się i zapakowałem popsute koło na tył samochodu.

- Wybiera się pan gdzieś? - zapytała naburmuszona Coco. - Mogli­byśmy zabrać się z panem. Musimy kupić film do aparatu i trochę jedzenia.

- Jadę do Wizny - odpowiedziałem. - Jeśli chcecie „upiększyć” ściany kilku budynków, to nic z tego, nie zabiorę was. Chyba że przy­rzekniecie, że nie tkniecie żadnego parkanu.

- Dobra, przyrzekamy - westchnęła Coco.

- O jedenastej zbiórka.

Młodzi ludzie zamierzali odejść, gdy ich zatrzymałem.

- Zaraz, zaczekajcie!

- Co się stało?

- Znacie się na programach graficznych, prawda? Czy gdybym dał wam pewne zdjęcie, dalibyście radę zrobić dobre zbliżenie ludzkich twa­rzy w tle?

- A jednak ciężko się obejść bez komputerów, co? - westchnęła ironicznie Coco.

- Jeśli tylko są przydatne, to czemu nie.

- Pan pokaże to zdjęcie - rzucił z satysfakcją Kuba.

Ruszyłem do domu po zdjęcie biebrzańskiego krajobrazu, w tle które­go został przypadkowo uwieczniony Miazga rozmawiający z rudym osob­nikiem. Coco z Kubą chcieli pójść za mną, ale zdecydowanym ruchem ręki powstrzymałem ich. Nie chciałem bowiem przyznawać się do tego, że teren pełny jest zasadzek, a i nie chciałem, aby któreś z nich wpadło do „wilczego dołu”. Im mniej wiedzieli, tym lepiej dla nich.

- Maggie jest dzisiaj agresywna - skłamałem, co skutecznie po­wstrzymało Coco przed wtargnięciem.

- Postawił pan płotek? - zdziwiła się odprowadzając mnie wzrokiem. Uśmiechnąłem się i zamknąłem za sobą furtkę. Nie poszedłem alejką z uwagi na „wilczy dół”, a dałem nura w chaszcze. Kiedy zakryły mnie nieco drzewka, obejrzałem się za siebie dyskretnie. Coco i Kuba naśmie­wali się z mojego dziwactwa, bo za takowe trzeba było uznać mój nieco­dzienny sposób dotarcia do chatki.

W domku nigdzie nie mogłem znaleźć zdjęć, które dostałem od We­roniki. Byłem pewny, że wszystkie odłożyłem do szafki. Jednak nigdzie ich teraz nie było!

I wtedy pomyślałem o pierwszej wizycie Przemytników. Oni nie przyszli dać mi wycisk, jak zakładałem z początku, a chodziło im jedy­nie o zdjęcia! Dlatego Legion 2 dostał się do chatki, otwierając wytry­chem zamek.

Tylko skąd Przemytnicy wiedzieli o fotografiach? Nikomu się prze­cież nimi nie chwaliłem. Schowałem je do szafki przed odwiezieniem Weroniki do Goniądza i wtedy widziałem je po raz ostatni. Zaraz, zaraz! Zdaje się, że była jedna osoba, poza Weroniką i Pawłem, która wiedziała o zdjęciu z rudym osobnikiem - bo zdaje się, że o to zdjęcie chodziło Przemytnikom. Sierżant Lenarczyk! To jemu bąknąłem o zdjęciach podczas pierwszej wizyty na posterunku w Wiźnie. Czy zatem sierżant współpraco­wał z Przemytnikami i był owym Policjantem, wspomnianą przez gangste­rów ważną figurą w gangu? Pewnie dlatego Miazga słowem nie zrobił alu­zji do owego zdjęcia, chciał bowiem zachować incognito innej ważnej persony - Sępa. Tak właśnie mogło być!

Ugięły się pode mną nogi. W tej rozgrywce przeciwko Przemytnikom byłem bez szans i moja sytuacja przypominała owego dzielnego szeryfa z filmu „Rio Bravo”, który samotnie musiał stoczyć walkę z bezwzględną bandą. Czy jednak byłem tak samo odważny i sprytny jak John Wayne?

***

W Wiźnie byliśmy po jedenastej.

Przed spotkaniem z Przemytnikami wstąpiłem na krótko na posteru­nek położony na skraju miasteczka przy trasie Łomża-Białystok. Coco z Kubą zostali w samochodzie, a ja pogadałem kilka minut z niechętnie do mnie nastawionym kapralem. Dowiedziałem się, że poranna wizyta w go­spodarstwie Ratajczaków w Giełczynie skończyła się pełną kompromitacją stróżów prawa. W stodole nie znaleziono żadnych dzieł sztuki, a jedy­nie worki, skrzynki, pocięte kawałki wierzby i trochę siana. Żadnego śladu wskazującego na powiązania Ratajczaka z przemytem dzieł sztuki. Zre­sztą to śmieszne, aby rolnik miał jakiekolwiek pojęcie o sztuce, chyba że - jak powiedział kapral - chodziło o sztukę mięsa. A rozwalony nos Ratajczaka? Na wsi można ujrzeć wiele rozwalonych nosów, podobnie jak w mieście, a więc jest to zjawisko jak najbardziej normalne. Ogólnopol­skie. A tajemniczy ludzie go odwiedzający? Ratajczak produkuje spe­cjalny gatunek wierzby wykorzystywany w oczyszczalniach ścieków. Co może być dziwnego w fakcie, że jacyś krajowi kontrahenci odwiedzili go w interesach?

Taka to była rozmowa z kapralem na posterunku w Wiźnie. Niepocie­szony wróciłem do znajomych artystów czekających na mnie przy Rosynancie. Postanowiłem wykorzystać ich obecność i zaproponowałem spa­cer. Szliśmy nagrzanymi od słońca, zakurzonymi uliczkami, mijaliśmy murowane domy, ale także drewnianą dziewiętnastowieczną zabudowę, nierzadko o konstrukcji zrębowej, chatki, które przeżyły własną śmierć, omijaliśmy wylegujące się na dziurawych chodnikach psy i koty, rozma­wiając jednocześnie o malarstwie i jego związkach z przyrodą. Zapachnia­ło prowincją, jaką pamięta się wyłącznie z dzieciństwa, gdzie słońce i leni­wie biegnący czas wyznaczaj ą przestrzeń dla wspomnień.

- Ale ja nie mam stosunku emocjonalnego do przyrody - nadawa­ła Coco, gdy ja zerkałem na boki i do tyłu w poszukiwaniu Przemytni­ków. - Przyroda to jeden z aspektów, przejawów naszego bytu. Ja pa­trzę na to zimnym okiem artysty.

- Artysta powinien oddziaływać na emocje - broniłem starej szkoły.

- Ale emocje przeszkadzają we właściwym odbiorze całości. Tak jak człowiek zakochany nie dostrzega wad w ukochanym czy ukochanej. Ro­mantyzm to oszustwo! Nie bronię się zatem przed obserwowaniem zwierząt, kwiatów, łąk i mórz, ale nie muszę się z nimi bratać i do nich wzdychać.

- A szkoda - westchnąłem. - Kobieta wzdychająca do poranka i poprawiająca kwiaty w wazonie, a potem wpinająca we włosy spinkę... Ach, jakież to romantyczne.

Ale popatrzyli na mnie jak na dziwaka, który bredzi.

Zakład fotograficzny znaleźliśmy przy jednej z ulic opasującej prosto­kątny rynek. Na dwustumetrowej długości placu, zagospodarowanym alej­kami i porośniętym drzewami, nie zauważyłem nigdzie Przemytników. Weszliśmy zatem do zakładu, aby zrobić niecodzienne zdjęcie z polaroidu. Coco z Kubą nie kryli zdumienia, ale obiecałem im, że dzisiaj wszyst­ko im wyjaśnię. A kiedy kupili sobie film do aparatu, wręczyłem im cenną rzecz, którą zapakowałem jeszcze w chatce Leo w folię i torebkę papiero­wą. Kazałem im wracać do Rosynanta.

- O wpół do pierwszej przy samochodzie - rzekłem unosząc dłoń ku górze. - I pilnujcie pakunku jak oka w głowie. To rzecz bezcenna.

Kuba włożył pakunek za pasek do spodni i wypuścił na wierzch ko­szulkę, a następnie we dwoje oddalili się w dół miasteczka.

Po chwili opuściłem zakład fotograficzny. Do spotkania z Przemyt­nikami został jeszcze kwadrans, więc usiadłem na ławeczce w cieniu wysokich drzew, koło smukłej bryły pomnika. Postawiono go ku czci bohaterskiej załogi odcinka „Wizna” pod dowództwem kapitana Raginisa, tego samego, który w schronie na Górze Strękowej niedaleko Wizny popełnił samobójstwo po kilku dniach obrony przed hitlerowskim najeźdź­cą w pamiętnym wrześniu 1939 roku.

W swojej długiej i burzliwej historii Wizna5 zawsze odgrywała rolę strażnicy lub grodu pogranicznych terenów Korony i Litwy; między inny­mi do XV wieku strzegła pogranicza Mazowsza przed Jadźwingami, Li­twinami, Prusami i Krzyżakami, czego świadectwem są położone za cmen­tarzem w pobliżu Narwi pozostałości kasztelańskiego grodziska. Pomocny był wówczas także grodek w Samborach, leżący cztery kilometry w górę rzeki przy ujściu Biebrzy do Narwi. W XIX wieku znalazła się Wizna na skraj u. Imperium Rosyjskiego i wtedy to właśnie rzeka Biebrza - wpły­wająca do Narwi kilka kilometrów dalej na północ w Samborach - zaczęła odgrywać ogromną rolę strategiczną, przypieczętowaną budową twier­dzy w leżącym w najwęższym miejscu bagiennej doliny Osowcu.

Ocknąłem się z zamyślenia. Jeden z Przemytników czekał już na mnie po drugiej stronie placu, oparty o mur okalający rynek. Nie zauważyłem jego nadejścia, nie wiedziałem zatem, czy przybył tak jak ja pieszo, czy może wysiadł przed chwilą z jakiegoś samochodu.

To był Legion 1, tym razem bez Legiona 2. Szybko przeszedł alejkę i znalazł się obok mnie przy pomniku.

- Masz? - od razu przeszedł do rzeczy.

- Mam - odpowiedziałem.

I już zamierzałem mu oddać telefon komórkowy, gdy z autobusu, który zatrzymał się właśnie przy rynku wysiadła grupa kilkunastu mło­dych ludzi. Od razu rozpoznałem wśród nich Sławkę z młodymi podo­piecznymi. Grupa ruszyła prosto na nas, więc nie namyślając się dłużej odwróciłem się do nich plecami i dałem nura w boczną alejkę.

- Gdzie idziesz? - zawołał za mną Legion 1.

A że nie odpowiadałem, to zmusiłem go do pójścia za mną.

Młodzież ze swymi nauczycielami minęła pomnik i ruszyła ku pół­nocnej części rynku, tam gdzie mieszczą się Ośrodek Zdrowia, Straż Po­żarna, biblioteka i Urząd Gminy. Zdawało mi się, że Piotrek z Kacprem rozpoznali mnie, więc przyspieszyłem kroku i wnet znalazłem się na wschodniej części rynku, skąd było już blisko do pobliskiej szkoły usy­tuowanej na wysokiej skarpie.

Wewnątrz panował spokój i pachniało tak, jak pachną stare muzea, szkoły i urzędy; było niemal pusto, ale w następnej salce kilka osób chodziło po wypolerowanej podłodze w specjalnych papuciach na no­gach.

- Chcesz zwiedzać muzeum? - zdenerwował się, gdy nakazano nam założyć filcowe kapcie.

- Nie lubisz ich czy co? - zapytałem poważnym tonem. - Myśla­łem, że muzea to wasze Eldorado. Ale to nie muzeum, a Izba Pamięci Narodowej.

Ale Legion 1 nie zrozumiał tej delikatnej aluzji, która jednoznacznie wskazywała na ich „profesję”, to jest na okradanie polskich muzeów.

- O czym ty gadasz? - zdziwił się.

- A czego wy ode mnie chcecie? - zapytałem głośno, aby słyszeli mnie zwiedzający i pracowniczka szkoły ubrana w szary uniform.

- Ciszej - syknął. - Dawaj komorę i to, co zabrałeś ze stodoły.

- A co zabrałem? - zaryzykowałem pytanie, oddając mu telefon. Popatrzył na mnie groźnie.

- Nie zadzieraj z nami, panie historyk, bo wywieziemy cię na ba­gna. To miałem ci przekazać, jeśli nie oddasz nam oprawy.

- Grozicie mi?! - podniosłem głos.

- Cicho - syknął. - Po coś lazł do tej stodoły?

- Zaraz, panie kolego! Przecież policja nic nie znalazła u Ratajczaka. To czego się boicie?

Legion 1 westchnął jak dziecko i zacisnął mocniej pięści. Dałbym uciąć sobie głowę, że gdyby nie było na tej sali ludzi, ten osiłek zdzielił­by mnie pięścią bez mrugnięcia powieką.

- Czy oprócz zdjęć - zacząłem z innej beczki - zabrałeś z moje­go domku coś jeszcze?

- Nie.

I zaraz zamilkł, gdyż zdał sobie sprawę, że poniekąd przyznał się do kradzieży zdjęć.

- Zginęły mi zdjęcia ofiarowane przez znajomą - wyjaśniłem.

Legion 1 zbliżył swoją kanciastą twarz do mojej.

- Już po tobie.

Powiedział to cicho i bardzo wolno, z autentyczną wiarą w swoje słowa, a mnie przeszły ciarki.

- Chyba, że oddasz nam naszą własność i wrócisz grzecznie do War­szawy - zaproponował.

Już miałem zamiar coś powiedzieć, gdy w drzwiach prowadzących na salę ujrzałem Sławkę w towarzystwie chłopców. Odniosłem wraże­nie, że nie było to spotkanie przypadkowe, prawdopodobnie widzieli mnie na rynku i przyszli tutaj za mną z czystej ciekawości.

Schowałem się za Legiona 1 i wręczyłem mu wyjęte zza pazuchy zdjęcie, które zrobiłem u fotografa: moją „polisę” na życie.

- Co to jest? - zdziwił się.

Ale już po chwili mina mu zrzedła i zaczął drapać się po głowie.

- Przekaż Miazdze, aby dał mi spokój - powiedziałem i wymow­nie zerknąłem na zdjęcie. - Mam kilka takich fotografii i tylko czekają na wysłanie do kilku szacownych instytucji i znajomych redakcji. A ory­ginał jest dobrze ukryty.

Jak to się mówi, zabiłem mu ćwieka. Oto bowiem dostał zdjęcie, na którym pozowałem z cenną oprawą rzadkiego wydania „Konrada Wallenroda”, zabraną w nocy ze stodoły Ratajczaka. Stał z durnowatym wyrazem twarzy i nie wiedział, jaką podjąć decyzję. Ta sytuacja go przera­stała i musiał poradzić się szefa.

A ja kątem oka patrzyłem na Sławkę i chłopców, udających, że stu­diują eksponaty na przeciwległej ścianie, gdy tak naprawdę zezowali cały czas na mnie i na Legiona 1.

- Widzisz to? - zagaił Legion 1, wskazując ręką na jeden z ekspo­natów za gablotą.

- To granat - wyjaśniłem.

- Zostaną z ciebie strzępy - warknął.

Wierzyłem mu. Jak pragnę zdrowia, wierzyłem temu osiłkowi, że mówi prawdę.

Legion 1 ruszył do wyjścia. Wachlując się ostentacyjnie zdjęciem, które mu dałem, potrącił któregoś z chłopców i wreszcie opuścił salę.

Gdy tylko znikł, chłopcy i Sławka zbliżyli się do mnie zaciekawieni.

- O Boże - jęknęła przerażona Sławka. - Kto to był? Zadaje się pan z takimi typkami?

- Pasuje do niektórych eksponatów - zażartował Piotrek, wskazu­jąc esesmański mundur.

- Ja bym raczej dał mu kij baseballowy - zaśmiał się Grzegorz.

- To chyba gangster - skwitował Kacper.

- Ktoś w tym rodzaju - wyjaśniłem krótko. - Najlepiej zapo­mnijcie, że go w ogóle widzieliście.

Zaśmiali się pod nosem wymownie.

- A wy skąd się tutaj wzięliście? - zmieniłem szybko temat.

- Wybraliśmy się zwiedzić całą grupą Wiznę - wyjaśnili.

Pochodziłem z nimi trochę po izbie, a potem pożegnałem się.

- Na wycieczkę wybierzemy się jutro - rzekłem w pośpiechu. - Teraz muszę już iść, gdyż jestem umówiony.

Sławka i chłopcy czuli się trochę zawiedzeni, ale nie było innej rady. Do wyznaczonego spotkania z Coco i Kubą miałem kilka minut. Na uli­cy skorzystałem jeszcze z automatu. Zadzwoniłem do Komendy Głów­nej Policji w Warszawie i poprosiłem, aby połączono mnie z Wydziałem ds. Kradzieży Dzieł Sztuki. Szybko okazało się, że nadinspektor Swada poszedł na wcześniejszą emeryturę i całą sprawę musiałem referować jakiemuś młodemu oficerowi.

- Proszę się już więcej nie mieszać - usłyszałem na koniec jego słaby głos. - Jeśli mówi pan prawdę, to złodzieje mogą być groźni. Na pana miejscu wracałbym do Warszawy. Jak pan wróci, nikt panu nic nie zrobi, bo im zależy na dyskrecji. Ale mogą pana dalej obserwować. Jak będzie ich pan nękał, to rach-ciach i po panu. Ale tak między nami, pierwszy raz słyszymy o jakichś przemytnikach działających w tych stronach. Na pewno zadarł pan z kłusownikami.

- Ale zamiast zwierzyny widziałem w tej stodole cenne wydanie „Konrada Wallenroda”! - zaprotestowałem żywo. - I inne łupy.

- Przywidziało się panu, było ciemno...

- Ale ja mam oprawę tego dzieła!

- Proszę pana! - uciął szybko. - Niech pan odpuści i przestanie się bawić w detektywa. Zawiadomimy kogoś z Łomży i ten sprawdzi pańską wersję. Od dzisiaj proszę jednak trzymać się z dala od tej sprawy. Nie chce pan chyba, abyśmy posądzili pana o kradzież?

A to dobre sobie! Policjant był gotów oskarżyć mnie, że zabrałem zło­dziejom cenny dla polskiego narodu skarb. Ale i tak byłem spokojniejszy - spełniłem swój obowiązek zawiadomiwszy Komendę Główną. Nawet jeśli sierżant Lenarczyk współpracował z Przemytnikami, to o całej spra­wie wiedziała już góra.

Wracałem szybkim krokiem do Rosynanta. Idąc ulicą odniosłem wra­żenie, że jadący ulicą jasny volkswagen z przyciemnianymi szybami śle­dził mnie. Jechał niezwykle wolno, inne pojazdy, a nawet rowerzyści mi­jali go, a on utrzymywał prędkość mojego marszu. Gdy nagle zwolniłem, samochód zwolnił także, a kiedy się odwróciłem, ten dodał niespodziewa­nie gazu i przejechał obok mnie, by skręcić za najbliższymi pawilonami.

Albo to byli Legion 1 i Legion 2, albo byłem najzwyczajniej w świecie przewrażliwiony. W samochodzie mógł jechać przecież przyjezdny i szu­kać jakiejś ulicy.

Zaraz jednak spotkała mnie niespodzianka. Otóż przy Rosynancie nie zastałem ani Coco, ani Kuby. Czekałem na nich i czekałem, mijały minuty, słońce stawało się nie do zniesienia, a oni wciąż nie nadchodzili.

Po trzech kwadransach zrezygnowałem. Byłem poważnie zaniepo­kojony ich nieobecnością, wszak dałem im do przechowania cenną opra­wę zabraną Przemytnikom. Nie miałem pojęcia, gdzie mogli się podziać? Czyżby natrafili na Przemytników? To było możliwe. Legion 1 spotkał się ze mną na rynku, był sam, a w tym czasie Legion 2 mógł śledzić Coco i Kubę, a następnie porwać ich.

Zmartwiony ruszyłem z powrotem do S..

Wbrew wszystkiemu nie zamierzałem spasować. Pracowałem w de­partamencie zajmującym się ochroną dzieł sztuki i byłbym niegodnym stanowiska jego dyrektora, gdybym nagle przestał interesować się tą spra­wą. A że było to zajęcie niebezpieczne? Cóż, całe życie ocierałem się nie tylko o przygodę, ale i o niebezpieczeństwo. Wcześniej liczyłem na to, że zdjęcie oprawy dzieła Mickiewicza dane Legionowi 1 ostudzi ban­dyckie zapędy Przemytników wobec mojej skromnej osoby. Jeśli jednak Przemytnicy zabrali oprawę moim młodym znajomym, to bezpowrotnie straciłem atut w tej rozgrywce. Najgorsze w tym wszystkim było to, że bandyci mogli zrobić Coco i Kubie coś złego. A wtedy byłaby to wyłącznie moja wina, wszak to ja wmieszałem ich w tę sprawę.

Gdy tylko minąłem podnóże wzgórza, na którym stał neogotycki ko­ściół i skierowałem się w stronę drogi na Białystok, zauważyłem we wstecznym lusterku jasnego volkswagena. Wyłonił się za mną niespo­dziewanie z wyraźnym zamiarem śledzenia mnie, bo gdy tylko skręciłem w jakąś przecznicę - ten wykonał ten sam manewr. Zacząłem kluczyć. Jechał za mną, utrzymując odległość trzydziestu metrów. Zawróciłem na rynek. Tam wyprzedziłem nieoczekiwanie autobus PKS i przez chwilę byłem niewidoczny dla jadącego za mną volkswagena. Wtedy to zdecy­dowałem się na zmianę koloru nadwozia! Było ciemne, aż tu nagle zrobiło się białe! Zasłonięty całkowicie przez autobus skręciłem w najbliższą ulicz­kę w prawo na rogu rynku.

W ten oto sposób zgubiłem beżowego volkswagena, gdyż ten szyko­wał się do wyminięcia autobusu i dodatkowo był nastawiony na obser­wację ciemnego jeepa. Ale wcale nie zamierzałem przed nim czmych­nąć. O nie! Wykręciłem zaraz na wąskiej uliczce i zawróciłem z powro­tem na rynek. Po chwili widziałem jadącego przed autobusem volkswagena. Jechał wolno, a ja wytrwale podążałem za nim.

Zabawa skończyła się wkrótce.

Samochód zrobił małą rundkę i najdłuższą w Wiźnie ulicą Czarnieckiego pojechał na stację benzynową na końcu miasta przy głównej trasie wylotowej. Zaparkowałem na drugim końcu parkingu zmieniwszy kolor nadwozia i podszedłem do kompletnie zaskoczonego moim widokiem Hansa - byłego męża Weroniki. To on bowiem - ów sympatyczny Niemiec, którego poznałem wczoraj w S. - śledził mnie.

Nie zdążył zamknąć drzwiczek, gdyż jego ręka zawisła nieruchomo w powietrzu na mój widok.

- Co za miłe spotkanie - powitałem go.

Hans jednak szybko się opanował. Zaśmiał się pod nosem jak urwis i strzelił do mnie z palców.

- Myślałem, że to ja ciebie śledzę, a to ty śledzisz mnie. Dobry jesteś, Tomasz! Opowiem o tym Weronice!

- Ale czemu mnie śledziłeś? - zdziwiłem się. - I gdzie zostawi­łeś Weronikę?

Jego wyjaśnienie było następujące: przyjechał do Wizny sam, aby wywołać filmy. Weronika popłynęła łódką fotografować dalej Biebrzę. Hans dostrzegł mnie przypadkiem u podnóża wysokiej skarpy i jakiś wewnętrzny głos i reporterski instynkt kazały mu pojechać za mną.

- Nie obraź się, Tomasz - poklepał mnie po plecach. - To było głupie i niestosowne. Poza tym jestem za stary na takie zabawy. Ale nie mogłem się oprzeć. Jesteś trochę dziwnym człowiekiem i pachniesz awan­turą.

- Raczej przygodą.

- Och, źle się wyraziłem. Oczywiście, że przygodą. Weronika po­wiedziała mi nawet, że rozpoznałeś kogoś na fotografiach, które zrobiła nad Biebrzą kilka dni temu. To prawda?

- Sam nie wiem, Hans - odpowiedziałem wymijająco.

Na koniec Hans zaprosił mnie na wieczór do Goniądza.

I wtedy to się stało.

Ktoś napadł na nas znienacka od tyłu. Zajęci rozmową nie usłysze­liśmy kroków napastników ani samochodu, którym przyjechali za nami. Poczułem, że silne ramiona zgniatają mnie, wyrywają ręce i zaciskają szyję. Słyszałem krzyk Hansa. I widziałem twarz Legiona 2 obejmują­cego zapaśniczym chwytem Niemca. To wszystko trwało dwie, trzy sekundy.

Jeszcze tylko poczułem ukłucie w szyję i wnoszony do volkswagena zapadłem w sen.

Przebudzenie nie było miłe. Było chłodno, wilgotno i pachniało bło­tem oraz zgniłą trawą.

Leżałem na mokrej, mułowej łące otoczonej szuwarami, a moje uszy drażnił bezczelny krzyk bekasa, zaś gigantyczne kumkanie żab imitujące toczący się po torach pociąg przytłaczało swoim realizmem. Jak w hip­notycznym śnie patrzyłem na kępy łozy wyrastające znad szuwarów i ugi­nające się wraz z nimi. Obok mnie leżał nieprzytomny jeszcze Hans. Wokoło nas nie było żywej duszy, jedynie ciągnące się za naszymi pleca­mi brzeziny szemrały jakąś smętną kołysankę, a niepokojąco czerwona­wa poświata zachodzącego słońca, jakby zranionego niewidzialną strza­łą złoczyńców, rozpraszała się w wyrastających z bagien kikutach.

Zdałem sobie sprawę, że jestem pod działaniem jakiegoś leku, że wy­wieziono nas gdzieś pomiędzy bagnem a grzęzawiskiem nadrzecznym, gdzieś, gdzie nie spotkasz przypadkowych gapiów zdolnych ci pomóc, gdzie nie ma spacerowiczów; wiedziałem już, że pozostawiono nas sa­mych na niedostępnym dla ludzkiej stopy odludziu bez możliwości uciecz­ki. Kilkanaście metrów na północ płynęła leniwie cienka rzeczka albo kanał melioracyjny. A zatem przywieziono nas tutaj łódką i zostawiono swojemu losowi na samotnej wysepce. Szybko ustaliłem, że idąc brzezi­nami moglibyśmy utknąć na wieki w grzęzawisku (z tego słynęły te tere­ny), a przed nami ciągnęły się szuwary i trzcina. Ta kraina bagien to było istne bezludzie, na którym prędzej mogliśmy spotkać orła bielika lub łosia niż człowieka. To było mokre piekło, owszem, piękne i fascynujące za dnia, na łódce, w suchym ubraniu bądź oglądane z bezpiecznego szlaku, ale gdy znajdziesz się pomiędzy grzęzawiskiem a zdradliwymi łąkami, po­śród szuwarów ciągnących się kilometrami wzdłuż chłodnych wód me­andrów rzeki - opuszcza cię dobry nastrój i umysł zostaje zniewolony przez paniczny strach.

- Hans - próbowałem obudzić Niemca. - Żyjesz?

Głos miałem słaby, ale po chwili Hans poruszył powiekami i kilka razy zaświecił białkami oczu. A potem uniósł nieznacznie głowę ku górze.

- Gdzie my, do diabła, jesteśmy? - zapytał cicho po niemiecku i zaczął się trząść jak w ataku febry.

- W środku krainy moczarów - odpowiedziałem jak złe echo.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


DOMINIKA TATALKIEWICZ ONIEŚMIELA * IDOL HARRISON LORD * FIRMA „POLCER” * PIERWSI GOŚCIE * TAJEMNI­CZA GRANATOWA LANCIA * NIEPOKÓJ PRYSZCZATEGO, CZYLI JAK PAWEŁ POCAŁOWAŁ DOMINIKĘ * W MIEŚCIE * TROCHĘ O PRACY W DEPARTAMENCIE * NIGHT CLUB ZA MIASTEM * PIERWSZA MISJA DOMINIKI * PAWEŁ WKRA­CZA DO AKCJI * KĄPIEL * ROZMOWA IMPERATORA Z PRY­SZCZATYM * POWRÓT DO BASENU


Łomża o poranku była jak lekarstwo na zszargane nerwy - spokoj­na i rześka.

Paweł, mimo senności wywołanej przez proszki, nie mógł zasnąć w drodze z Warszawy do Łomży, a powodem tego była Dominika. Dziew­czyna bez mrugnięcia powieką zgodziła się na ten szaleńczy wyjazd; pół godziny po jego telefonie była już na Ursynowie i czekała w swoim seicento pod jego blokiem, a w trzy godziny później zbliżali się Aleją Legionów do placu Pocztowego w Łomży.

Dominika wyglądała czarująco w długim, bo sięgającym aż do ły­dek, czarnym skórzanym płaszczu, choć było w tym trochę wyzywającej pozy. Na głowę wcisnęła czapkę baseballową, spod której bujnie wysta­wała czupryna blond włosów. Nie miała makijażu, a jej palce błyskały srebrnymi obrączkami i pierścionkami. Gdy tajemniczy uśmieszek za­stygał na jej wąskich ustach, zaś niesforne oczy zwracały się w jego stro­nę, patrzył na nią jak na kogoś obcego i zarazem fascynującego, jakby była nieujarzmioną rzeką pełną niebezpiecznych zakrętów, ale przez to barwniejszą! piękniejszą.

Musiał to wreszcie przyznać przed sobą, że Dominika Tatalkiewicz nie była mu obojętna. Pierwszy raz odczuł to w pizzerii obok Multikina, a uczucie to przyszło nagle, bez zapowiedzi i wywołało w jego umyśle istną burzę.

- Powiedz coś więcej o tej firmie - odezwała się dziewczyna, gdy na końcu długiej alei pokazał się zielony skwer w centrum miasta, zaś bardziej na prawo stercząca nad dachami wieża kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. - „Polcer”? A co to może mieć wspólnego z zabytkami?

- Nic. Chyba że siedziba firmy mieści się w zabytkowym budynku - odpowiedział. - Prawdopodobnie mamy do czynienia ze szmuglem dzieł sztuki na Wschód.

Zatrzymali się na stacji benzynowej niedaleko dawnego Gimnazjum Męskiego. Dominika tankowała pojazd, zaś Paweł z automatu zadzwo­nił do biura numerów. Okazało się, że „Polcer” miał siedzibę we wscho­dniej części miasta i należało przejechać rynkiem do ulicy Woziwodzkiej i jechać nią wzdłuż Narwi.

Wsiedli i ruszyli w kierunku rzeki.

- To się nie trzyma kupy - kiwała główką Dominika, wprawiając pasma błyszczących włosów wystających spod czapki w nieustanny ta­niec. - Dzieła sztuki przemyca się na Zachód. To raczej ze Wschodu się je sprowadza, aby sprzedać z ogromnym zyskiem w antykwariatach czy w galeriach Europy Zachodniej.

- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Ta sprawa nie podoba mi się. Zawsze mieliśmy do czynienia z zagadkami historycznymi. Ale szmugiel to robota dla policji. Nie wiem, co dzieje się u szefa nad Biebrzą! Poza tym boli mnie kolano i wolałbym pójść z tobą do kina na jakiś dobry film.

- A ja nie! - kiwnęła zadziornie główką. - Ja wolę uczestniczyć w prawdziwej przygodzie niż przeżywać ją na ekranie.

Nie podjął tematu. Nie chciał tłumaczyć jej, że miał dosyć uganiania się po Polsce za złodziejami dzieł sztuki. Po prostu nie miał prywatnego życia. Gdyby nie ten pechowy wypadek na łajbie, nie myślałby teraz w ten sposób o swoim życiu i o swojej pracy.

- Uwielbiam Harrisona Lorda - oświadczyła niespodziewanie Do­minika, czym doszczętnie zburzyła jego spokój. - Jest męski, wyspor­towany i inteligentny. Wyzwala w kobietach poczucie bezpieczeństwa.

- A jednak chodzisz do kina - zaryzykował po chwili. - I to na filmy z aktorem, który mógłby być twoim dziadkiem.

- Chodzę na filmy tylko z nim! I mój idol wcale nie musi być mło­dy! Młokosów, swoją drogą, nie lubię. O czym z nimi gadać? Rafał wciąż rozprawia o hossie, bessie albo nowych modelach samochodów. Młodzi mężczyźni są gorsi od dziecka. Co za źle pojęta ambicja! Są zachłanni, myśląc, że ambitni. Nie potrafią rozmawiać z kobietami, chyba że znajdą taką, która ma pstro w głowie i bez mrugnięcia powieką zgodzi się pójść na dyskotekę. Taki chłopak w życiu nie może się równać z Harrisonem Lordem. Nawet nie dałby mu rady w walce wręcz! Przegrałby szybciej niż Gołota z Tysonem!

Minęli od północy zaludniany powoli kolorowy rynek i jechali teraz w dół szarą i zniszczoną ulicą Woziwodzką. Firma „Polcer” mieściła się na wąskiej uliczce biegnącej w dole wzdłuż Narwi. Wśród kilku domów jednorodzinnych zamieszkujących tę krótką i niepozorną ulicę znajdo­wała się posesja Jana Pociechy. Za typowym dwupiętrowym domem mieścił się widoczny częściowo z ulicy ciasny dziedziniec, za którym stał niski blaszany hangar i zbudowany z jasnych pustaków pawilon. To tutaj pakowano towar i wysyłano prawdopodobnie za Bug.

Na dziedzińcu posiadłości Pociechy stały dwa samochody, osobowy volvo i miniciężarówka, nikt się nie kręcił po dziedzińcu i nic nie zapo­wiadało przygotowań do czegokolwiek, co mogło usprawiedliwiać ich przyjazd tutaj.

Kilka razy na dziedzińcu zjawiła się kobieta w średnim wieku, praw­dopodobnie żona Pociechy, która polała konewką kwiaty porastające ogród przy siatce i znikła w murach domostwa. Około jedenastej wyto­czył się z domu Pociecha, grubszy jegomość z rzedniejącymi włosami, o bardzo szybkich ruchach.

O dwunastej państwo Pociechowie wyszli ubrani odświętnie i wyje­chali z posesji volvo.

Wrócili po dwunastej.

- Pewnie wracają z kościółka - odezwał się sennym głosem Paweł i zaraz z nadziej ą zmienił temat. - Nie jesteś głodna?

- Odchudzam się.

- Z czego? Z rozumu?

- Chciałam powiedzieć - popatrzyła mu głęboko w oczy - że nie mam w zwyczaju przejadać się. Każdy człowiek ma ograniczony poten­cjał energetyczny. Zjesz za dużo, więcej energii zmarnuje twój organizm na strawienie nadwyżki pokarmu.

- Może masz i rację. Gdybym teraz zjadł kotlecika z ziemniaczka­mi, to bym momentalnie zasnął.

I zaraz wykrzyknął z udawanym oburzeniem:

- Tylko że wcześniej mogę umrzeć z głodu!

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nastrój w seicento uległ całkowitej metamorfozie. Pod posesję Pociechów zajechały bowiem lśnią­ce w popołudniowym słońcu trzy samochody: van marki chrysler, fiat bravo i audi. Kiedy wyszli z nich milczący osobnicy i podeszli pod bra­mę - stało się jasne, że nie byli to zwykli goście.

- Małe spotkanie na szczycie - szepnął podniecony Paweł.

- Na handlowców nie wyglądają - zdziwiła się przestraszona Do­minika, aż Paweł odczuł lekką satysfakcję. - Raczej na bandziorów. Nie powinniśmy zawiadomić policji?

- Nie wiadomo, czy wśród nich nie ma właśnie kogoś z policji.

Patrzyli zatem uważnie na przybyłych gości. Vanem przyjechali: mło­dy osobnik (ubrany na czarno) i drugi, znacznie starszy jegomość z rudy­mi włosami, który wydawał się Pawłowi znany.

- To prawdopodobnie Sęp - odezwał się półgębkiem, tak jakby bał się, że ów człowiek może usłyszeć jego słowa - jeden z najgroźniej­szych szmuglerów w Polsce.

- A kto jest najgroźniejszy?

- Chyba Jerzy Batura. Ale jeśli Pan Samochodzik się nie myli, to ten właśnie ryżawy osobnik.

Audi przyjechał ubrany w jasny garnitur wysoki blondyn w okula­rach, o czujnym spojrzeniu i łagodnych ruchach, od którego wiało jed­nak przebiegłością; z fiata bravo wypełznął zaś utyty, mały człowie­czek w dżinsach i kolorowej koszuli w kwiatki, bez rękawów. Jako jedyny z tego grona zachowywał się bardziej na luzie, miał na twarzy dziwny uśmiech, jakby się stale uśmiechał, a kiedy na dziedzińcu poja­wił się Pociecha ubrany w ciemny garnitur, machał do niego i coś przy tym krzyczał w rubasznym tonie.

Pociecha otworzył bramę, przez którą wjechały na dziedziniec sa­mochody.

Nagle w głębi uliczki pojawił się opel limuzyna z białoruską reje­stracją. Podjechał pod dom Pociechy i również wjechał przez bramę na teren posesji Pociechy. Wysiadło z niego kolejnych dwóch gości: niski, szczupły starszy w zwykłej koszuli i młodszy, dobrze zbudowany, sprę­żysty gość o fizjonomii zawodowego żołnierza, w czarnej skórzanej kurt­ce. Miał kędzierzawe włosy i pryszczatą twarz.

Pociecha zaprosił wszystkich do domu, zamknął bramę, wypuścił przypalanego rotweilera i już po chwili Paweł z Dominika stracili całe towarzystwo z oczu.

- Pan Samochodzik ma rację - westchnął Paweł, zapominając o zmęczeniu i głodzie. - To są Przemytnicy. Jak wiele bym dał, aby teraz podsłuchać, o czym rozmawiają! Co robić?

- Wiem - klepnęła się w kolano Dominika. - To znaczy wiem, co by zrobił Harrison Lord! Przebrałby się za kogoś i odwiedził tę posia­dłość. Ale za kogo możemy się przebrać? W amerykańskich filmach za­wsze udają pogotowie gazowe. A może kupimy kilka pizz, przebiorę się za dostawcę i zadzwonię do nich?

- A oni cię wyrzucą na ulicę, jeśli wcześniej pies nie rozszarpie cię na kawałki albo w najlepszym wypadku nie porwie na strzępy twojego pięknego płaszcza - zaśmiał się kpiąco. - Pociecha zaprosił tutaj międzynarodowe towarzystwo i pewnie wszystkie trunki i dania są już dawno gotowe. Brama zamknięta. Pies wypuszczony.

- To co robimy?

- Czekamy. Część gości przyjechała z zagranicy, więc pewnie za­nocują w hotelu. Tam zaczaimy się na nich wieczorem.

Czekali niecałe dwie godziny.

Na krótko przed szesnastą u wylotu ulicy od strony rzeki pojawił się inny samochód - granatowa, sportowa lancia. Samochód stał pięćdzie­siąt metrów dalej. Przez przyciemniane szyby nie było widać, kto siedzi za jego kierownicą.

- Kto to, do licha, jest? - zaklął cicho Paweł.

- Robi się tutaj gorąco - dziewczynie zadrżał głos. - Może jed­nak pójść na policję?

- A oni powiedzą, że nie mają benzyny, aby sprawdzać każdy do­nos. Potraktują nas tak, jak policja w Wiźnie potraktowała pana Toma­sza, biorąc jego doniesienia za fantasmagorie starszego pana. Policja re­aguje wtedy, kiedy musi. A teraz nie musi. Po prostu do niejakiego Jana Pociechy zjechali się partnerzy od interesu i już!

- Ładni mi biznesmeni - pokręciła głową dziewczyna.

I nagle sportowa lancia z piskiem opon wykręciła na wąskiej ulicy i oddaliła się.

- Nie jedziemy za nim? - spytała Dominika. - Harrison Lord ruszyłby za nim, aż by się zakurzyło..

- Powiedz Harrisonowi Lordowi - rzekł spokojnie Paweł - że kie­rowca lancii przyjechał po to samo co my. Obserwować dom Pociechy. Ale zauważył nas. Nie zrezygnuje jednak z obserwowania siedziby firmy „Polcer”. Zrobi to później. Gdybyśmy teraz pojechali za lancią, to po pierwsze - sportowe auto zgubiłoby nas bez trudu, po drugie - przegapilibyśmy moment opuszczenia przez Przemytników domu Pociechy. I jak byśmy wtedy trafili za nimi do hotelu? Pociecha nam tego nie powie, prawda?

Po kilku minutach spotkanie u Pociechy skończyło się. Nastrój opu­szczających dom gości nie był dobry, a ów gruby jegomość w kolorowej koszuli, zachowujący się najbardziej na luzie, stał się dziwnie małomówny i jakby pobladł.

- Pokłócili się albo mają poważne problemy - skomentował Paweł.

Natomiast inny z gości zaczął się przesadnie interesować seicento.

Był nim młody Białorusin z pryszczatą twarzą i w czarnej skórzanej kurtce. Wyszedł zaniepokojony za bramę, stanął obok limuzyny, którą przyje­chał wraz ze starszym człowiekiem i obserwował stojące trzydzieści metrów dalej seicento.

Dominika natychmiast „skurczyła się” w sobie pod naporem spoj­rzenia nieznajomego. Paweł zaś poczuł nieprzyjemne mrowienie na ple­cach. A gdy Pryszczaty ruszył w ich stronę, Dominika zarzuciła Pawłowi ręce na szyję i mocniej wtuliła się w niego. Ten, obserwując jednym okiem zbliżającego się w ich kierunku Pryszczatego przycisnął dziew­czynę mocniej do siebie i złożył na jej ustach dłuższy pocałunek. Domi­nika w pierwszym odruchu chciała Pawła odsunąć, ale ten trzymał ją mocno i nie chciał puścić, a potem trwali tak niby para zakochanych przez kilkanaście sekund, do momentu, w którym Pryszczaty uspokojo­ny idyllicznym widokiem wrócił do swoich.

Po chwili samochody ruszyły w kierunku miasta. I dopiero wtedy Paweł i Dominika odsunęli się od siebie.

- Czy przypadkiem nie przesadziłeś z tym kamuflażem? - fuknęła na niego.

- A kto powiedział, że praca detektywa nie może być przyjemna?

- Jesteś okropny - wycedziła przez zęby zamknąwszy na moment oczy. - Ciekawe, co by powiedział na tę scenkę Rafał, gdyby to wi­dział?

- Przecież to nie jest twój chłopak - zdziwił się Paweł. - Sama mu to powiedziałaś w pizzerii.

- Widać blefowałam.

- A ja myślałem, że szalejesz za Harrisonem Lordem.

- No tak, ale Rafał jest czasami do niego podobny.

- Tak? Nie widać tego po nim. Ten kolczyk w uchu! Lord to całkiem inny typ. Ale nie przejmuj się, Dominiko, pocałowałem cię przed chwilą dla dobra sprawy. Tylko dlatego, że musiałem. Inaczej ten Pryszczaty by nas pozabijał. Normalnie bym cię nigdy nie pocałował. W życiu! Na te słowa Dominika zrobiła się na twarzy niemal sina ze złości.

Zapaliła silnik i chciała ruszać za samochodami, gdy Paweł powstrzymał ją ruchem ręki.

- Poczekaj. Nie możemy teraz za nimi pojechać, bo Pryszczaty tyl­ko czeka, abyśmy ruszyli za nimi.

- To jak ich wyśledzimy?

- Straciliśmy okazję, więc będziemy musieli sprawdzić wszystkie najważniejsze hotele w mieście. A potem tutaj wrócimy, aby sprawdzić, czy przypadkiem granatowa lancia nie obserwuje domu Pociechy.

Dominika przez chwilę nic nie mówiła.

- I jeszcze jedno - powiedział do niej poważnym tonem. - Gdy­bym był Rafałem, to nie pozwoliłbym ci się ruszać z Warszawy.

- Ciekawe, w jaki sposób byś to zrobił? - zaśmiała mu się w oczy.

- A choćby w taki, jak na ostatnim filmie uczynił to Harrison Lord.

- Co mianowicie? - wystraszyła się.

- Pocałował swoją partnerkę - szepnął i chciał ją cmoknąć w poli­czek.

Ale Dominika zwinnie się odchyliła i nerwowo zapaliła silnik.

- Ładna mi praca w Departamencie Ochrony Zabytków - bąknęła. - Tylko jedno wam w głowie.

- Wybacz, cóż w tym złego, że w obecności ładnych kobiet tracę głowę i zapominam o pracy? - droczył się.

- Mówisz poważnie? - zainteresowała się i zwęziła oczy, jakby mu nie wierzyła. - Jakbyś mówił prawdę, to byś nie pracował z Panem Samochodzikiem, a siedział z dziewczyną w domu.

Pojechali sprawdzić hotele.

Na tych poszukiwaniach zeszły im dwie godziny, wypatrywali samo­chodów, które widzieli przed domem Pociechy, to jest fiata bravo, audi, vana chryslera, opla limuzyny i granatowej lancii.

Niestety, samochody te rozproszyły się gdzieś po rozległym mieście albo ich kierowcy opuścili je na dobre. W tej sytuacji Paweł z Dominika wrócili pod dom Pociechy. Ale i tam nic godnego uwagi się nie wydarzy­ło. Nie pojawiła się także tajemnicza lancia, a jedynie Pociecha krzątał się po hangarze.

- Czuję unoszący się w pobliżu jego domu specyficzny fluid - rzekł Paweł. - Fluid wielkiego przemytu.

Odjechali po siedemnastej, by wrócić w to samo miejsce jeszcze dwa razy w odstępach półtoragodzinnych. Pod wieczór Pociecha szykował skrzynki i przyklejał na nie jakieś emblematy.

Po dwudziestej pierwszej spasowali i wrócili do miasta.

- Tak właśnie wygląda praca w naszym skromnym departamencie - odezwał się Paweł. - Czasami przerzucamy stosy papierów w mini­sterstwie, innym razem ścigamy kogoś samochodem, ale zdarza się, że śledzimy kogoś bez rezultatów. Jednak Pan Samochodzik wciąż powta­rza, że cierpliwość to największa cnota detektywa.

- A rozum? - sprzeciwiła się dziewczyna. - A zdolność deduk­cyjnego myślenia?

- To jest u nas normą. A cierpliwości zawsze mi brakowało.

- Ale dzisiaj na niewiele się ona zdała - westchnęła, gdy mijali klasztor i kościół Kapucynów niedaleko rynku.

- Mylisz się - pokiwał głową Paweł. -Widzieliśmy interesantów Pociechy. Wiemy, że jednym z nich jest Sęp, przemytnik, który kilka lat temu trafił za kratki, ale widać wyszedł za dobre sprawowanie i teraz kręci kolejny interes, w wyniku którego nasz kraj straci kolejne dzieła sztuki. Zresztą wszyscy obecni na spotkaniu goście nie wyglądali na pro­ducentów płytek ceramicznych. Wiemy, że ktoś ma ich na oku i ten ktoś jeździ granatową lancią. Proponuję udać się na spoczynek do taniego hotelu i rano przyjechać znowu pod dom Pociechy. Zapowiada się, że jutro przyjedzie do niego „towar”, a my ustalimy, co to jest. Moim zda­niem, wiemy bardzo dużo, panno Tatalkiewicz. Aj!

Zawył z bólu i złapał się za kolano, a potem bez słowa wyjął tabletkę i połknął ją, nie czekając na popicie.

Później Dominika kupiła prowiant w sklepie na rynku i usiedli na ła­weczce na szczycie skarpy przy ulicy Woziwodzkiej, z której roztaczał się piękny widok na dolinę Narwi, tonącą w czerwonej poświacie zachodzą­cego słońca. Był to niewielki trawnik, na którym ustawiono różnej wielko­ści kamienie i głazy. Można było tutaj odpocząć pod drzewem i podziwiać rzekę oraz zabudowę na jej drugim brzegu.

Dzisiaj Łomża lata świetności miała za sobą i można ją było uznać za prowincję. Ale czy większość przyjezdnych i obecnych mieszkań­ców tego miasta wiedziała, że w 1526 roku została stolicą ziemi łom­żyńskiej, jednym z największych miast Mazowsza? To z niej rozchodziły się ważne drogi handlowe, a obecność rzeki Narwi stymulowała dodatkowo rozwój (w tamtych czasach na rzece i jej rozlewiskach znaj­dowało się aż sześć mostów). Miasto miało już wtedy wodociągi, sły­nęło z rzemiosła. To wreszcie z tamtego okresu pochodziły okazały ratusz i katedra. Potem Łomżę spotkał podobny los jak wiele polskich miast - przyszedł potop szwedzki, a następnie rozbiory. Dopiero w XIX wieku nastąpiło ożywienie gospodarcze, gdy powstawały tutaj zakłady lniarskie i bawełniarskie, założono folusz i wybudowano sześć domów dla tkaczy, ale znowu wybuchły powstania, a potem wojny; druga woj­na światowa zniszczyła miasto w siedemdziesięciu procentach.

Na szczęście ocalała i katedra, i stojąca obok niej dzwonnica, pałac biskupi, kilka kościołów i klasztorów czy dawna Kasa Przemysłow­ców. Aby zapoznać się z dziejami tej ziemi i losami miasta, wystarczy­ło odwiedzić miejscowe Muzeum Okręgowe6 słynące między innymi z cen­nych eksponatów etnograficznych. Niestety, Paweł z Dominiką mieli do wykonania ważną misję, która wykluczała zwiedzanie miasta i mu­zeum.

Zatrzymali się w pensjonacie niedaleko zakola rzeki przy trasie na Augustów i Suwałki. Hotel ów należał do klubu ŁKS Łomża i był poło­żony w sąsiedztwie stadionu sportowego i kortów tenisowych. Po krót­kiej toalecie zamierzali wybrać się samochodem na rekonesans po cen­trum Łomży. I wtedy zupełnie przypadkowo, stojąc na parkingu, zauwa­żyli jadącą na północ limuzynę opel.

- Mamy go! - ucieszyła się Dominika i rzuciła się w kierunku seicento.

Niewiele było takich limuzyn w Łomży. Poza tym białoruska reje­stracja nie pozostawiała złudzeń, że mieli do czynienia z samochodem, którym starszy mężczyzna z Pryszczatym przyjechali za dnia pod dom Pociechy.

Wsiedli do samochodu i wyjechali przez otwartą jeszcze bramę na szosę, a następnie pomknęli za limuzyną. Samochód Białorusinów prze­jechał rzekę i w pobliskiej Piątnicy zatrzymał się dopiero przed eksklu­zywnym pensjonatem „Taranowski”. Na parkingu stało wiele kolorowych i drogich samochodów. Co pewien czas kilka z nich odjeżdżało z piskiem opon, a już następne przyjeżdżały w to miejsce z przeważnie głośno za­chowującymi się młodymi ludźmi.

- Night Club - rzekł Paweł.

- Och, jaka szkoda, że złamałeś nogę - zażartowała w swoim stylu dziewczyna, ale bardziej chciała dodać sobie odwagi. - Poszlibyśmy potańczyć.

- Nie tańczę. I nie mam złamanej nogi, a zwichnięty staw.

- Co za różnica, skoro i tak nie potańczymy?

Pryszczaty był sam.

Zostawił samochód naprzeciwko głównego wejścia mieszczącego się w południowym skrzydle rozłożystego budynku i minąwszy grupkę mło­dych, rozkrzyczanych ludzi wszedł do środka.

- Nasi Białorusini mieszkają tutaj.

- Co robimy?

- Idź za nim i zorientuj się, co jest grane - zaproponował chłopak. - W razie czego, mów, że przyszłaś na dyskotekę.

- Co to znaczy „w razie czego”?

- Gdyby ktoś cię pytał albo...

- Nikt mnie nie będzie pytał - rzekła i wysiadła z samochodu. - Co najwyżej faceci mogą mnie podrywać.

Paweł pokiwał głową, że pojął w czym rzecz, ale zaraz krzyknął za oddalającą się Dominika:

- Tylko nie zabaluj za długo!

Ale w odpowiedzi zatrzepotały poły jej długiego płaszcza, gdy szła do północnego skrzydła, w którym funkcjonował Night Club.

Po półgodzinie zaczął się wiercić na siedzeniu seicento, a po kolej­nym kwadransie dopadło go znużenie i zniecierpliwienie. Wysiadł z sa­mochodu, zamknął drzwiczki i poczłapał w kierunku hotelu.

Szedł kuśtykając wzdłuż żwirowego podjazdu i poprzez duże, oszklo­ne okna zauważył ich idących przez rozświetlony hol. To byli Dominika i Pryszczaty.

Ten widok doprowadził Pawła do szału. Wściekły jak rzadko kiedy patrzył na idącego pewnym krokiem Białorusina, który trzymał w dłoni szklankę z drinkiem, a za nim dreptała jak gdyby nigdy nic dziewczyna. Rozmawiali, nie patrząc na siebie. Zaraz skierowali się do lewego skrzy­dła rozłożystego budynku, to znaczy Pryszczaty skręcił w korytarz, ale Dominika zdążyła jeszcze zatrzymać się i zerknąć na parking. Zgięła nogi w kolanach, jakby chciała lepiej wypatrzyć tam Pawła, i zauwa­żywszy go szczęśliwie pokazała mu natychmiast dłoń z rozczapierzony­mi palcami. Raz, drugi, trzeci, czwarty i piąty! To był znak. Pięć razy pokazana dłoń mogła oznaczać „dwadzieścia pięć”.

Idą do pokoju numer 25” - odgadł w myślach.

I znowu zobaczył rozwiewające się poły płaszcza Dominiki, gdy zni­kła w głębi jakiegoś korytarza. Niezadowolony z odważnej gry Dominiki Paweł zaszedł na tył hotelu przełażąc z trudem przez drewnianą, zamkniętą o tej porze dnia, bramę.

Za hotelem znajdował się oświetlony basen w kształcie bajora i swo­im łukiem przylegał do ściany budynku, nad którym zwisał wąski taras na pierwszym piętrze. W basenie pluskała się jakaś para i w ogóle było tutaj spokojniej niż od frontu. Cały teren został urządzony w wiejskim stylu - żwirowe alejki, drewniane pomosty, specjalne szałasy i wykonane z drewna dekoracyjne elementy (koła, figurki i rzeźby). Słowem - miło, ładnie, ale i bogato.

Paweł schował się szybko za żywopłotem okalającym basen i obser­wował tył budynku. Solidne, marmurowe schodki prowadziły ze skrzy­dła na taras na pierwszym piętrze. Jeśli Pryszczaty wynajął pokój numer 25, to musiał on znajdować się właśnie tam - na piętrze.

I wtedy dostrzegł go w oknie balkonowym na piętrze. Stał, patrzył przez nie na zewnątrz i coś mówił. Jak na złość z wąskich drzwi obok schodków prowadzących na taras wyszedł masywny mężczyzna w dżin­sach i koszulce. Zbliżał się powoli z zamiarem obejścia basenu. Niedo­brze. Już z daleka było widać, że ten dryblas więcej czasu spędza na si­łowni niż w bibliotece, a jego czujny wzrok zdradzał osobę dbającą o spo­kój w hotelu. Goryl. Paweł położył się za żywopłotem i czekał. Mężczy­zna obszedł w tym czasie basen i zaraz gdzieś znikł w drzwiach w dru­gim skrzydle.

W oknie na pierwszym piętrze prawego skrzydła, w którym pojawił się Pryszczaty, światło nieco przybladło do intymnej tonacji. To rozw­ścieczyło Pawła do reszty. Musiał się dostać na piętro i zobaczyć, co działo się w pokoju numer 25.

Po dziesięciu minutach wpadł na pomysł, a pomogła mu w tym plu­skająca się w basenie para młodych ludzi. Wyszli z niego i - ociekając wodą oraz gaworząc zalotnie - dostali się po schodkach na taras i we­szli do któregoś z pokojów przez otwarty balkon. Paweł został sam. Roze­brał się szybko do slipek i kuśtykając podszedł do stoliczka pod paraso­lem, na którym suszył się pozostawiony przez kogoś ręcznik. W kąpielo­wym stroju nie powinien wzbudzić tutaj niczyjej podejrzliwości. Owinął się ręcznikiem, ale kiedy kątem oka dojrzał wyłażącego z jakiegoś zaka­marka goryla, nie wytrzymał i dla świętego spokoju wskoczył do wody. Zanurkował, przepłynął pod wodą kilkanaście metrów i wynurzył się. Goryl patrzył na niego tylko chwilę, po której skonstatował, że w basenie najwy­raźniej musi się pluskać gość hotelowy i znowu gdzieś zniknął.

Wtedy Paweł wylazł na kostkę otaczającą basen i zaciskając z bólu zęby zbliżył się do schodków. Bolało go kolano, chlor z basenu podrażnił ranę na nodze, ale on za wszelką cenę musiał dostać się na górny taras.

Zostawiając mokre ślady na bladym marmurze wszedł tam wolno i podszedł do balkonu Pryszczatego. Nie do końca zasłonięte i niedomknięte drzwi balkonowe umożliwiały obserwację i podsłuch. Ale oto zauważył Dominikę. Zdjęła płaszcz i siedziała w głębokim fotelu, a Pryszczaty nale­wał sobie drinka. Dziewczyna zdaje się piła sok. Rozmawiali. „Co za sielanka!” - pomyślał rozdrażniony.

Mężczyzna kaleczył język polski bez żadnych kompleksów, a dziew­czyna śmiała się. Rozmawiali o niczym. I zaraz Pryszczaty podszedł do niej i dotknął jej włosów, co oznaczało jedno - on ją podrywał!

Paweł zamknął z wściekłości oczy, ale zaraz je otworzył. Ktoś wszedł do środka, gdyż ostre światło z korytarza zburzyło intymny nastrój panujący w pokoju. Paweł ujrzał starszego mężczyznę, z którym Pryszczaty przyje­chał do Pociechy. Starszy człowiek burknął coś niezadowolony po rosyjsku, na co Pryszczaty złapał brutalnie Dominikę za rękę i wyrzucił bez namysłu na korytarz. Jeszcze tylko chwycił jej płaszcz i cisnął za dziewczyną.

Pryszczaty zerknął odruchowo w stronę drzwi balkonowych, więc Paweł natychmiast przylgnął do chropowatej, białej powierzchni ścia­ny i cały zamienił się w słuch. I modlił się w duchu, aby tamci zostali w pokoju.

Po chwili Białorusini zaczęli rozmawiać po rosyjsku.

- Kanclerz się nie odzywa - rzucił starszy jegomość. - Dzwoniła jego „papuga”, Dieter Stohl. Chce się z nami widzieć w hotelu „Groma­da” w Łomży. To niedaleko stąd, Igor.

- Może chce nam zapłacić?

- Igor! Nie bądź dzieckiem. Jeśli nie zapłacił u Pociechy, nie zapła­ci i teraz. Słyszałeś, co ten Stohl powiedział? Musi się znaleźć oprawa tego druku. „Konrad Wallenrod” z 1828 roku. Nie rozumiem go. Gdyby to był manuskrypt, to rozumiem. Ale druk? I do tego „piracki”?

- To co robimy? - zapytał Pryszczaty noszący imię Igor. - Może pogadać ze Stohlem jak Białorusin z... człowiekiem?

- Coś mi się zdaje, Igor, że Niemcy chcą być bardziej cwani od nas. Kanclerz nas lekceważy! Nie przyjechał do Pociechy i przysłał swojego człowieka. Spróbuj wycisnąć z niego, gdzie jest Kanclerz. Zapanowała cisza.

- Oni coś kombinują - odezwał się po chwili Pryszczaty. - Za­raz po spotkaniu u Pociechy ten Stohl gdzieś znikł. Jego białe audi wyparowało z hotelowego parkingu. Prawdopodobnie pojechał na spo­tkanie z Kanclerzem. Oni coś knują.

To dlatego Paweł z Dominika nie mogli natrafić na ślad Niemca w Łomży - ten po prostu opuścił miasto. Inni Przemytnicy mogli zaś mieszkać poza Łomżą albo w prywatnych domach.

- Jak wygląda ten Kanclerz? - zagadnął Pryszczaty. - Starszy gość?

- Nie mam pojęcia. Nie wiem nawet czy to facet, czy kobieta.

- Kobieta? - zaśmiał się Pryszczaty. - Może ładna?

- Ech, tobie tylko baby w głowie, Igor - westchnął starszy czło­wiek. - Ech, Igor. A co to za jedna? Ta, która tu była?

- Polka - odpowiedział niedbale. - Z Night Clubu. Szukała wra­żeń. Przeszkodziłeś mi, Imperatorze, w nawiązaniu sympatycznej roz­mowy.

- Białorusinki są lepsze. Polki zbyt wyniosłe.

W pokoju numer 25 znowu zapanowała cisza.

- Pojedź teraz do tego Stohla - odezwał się Imperator. - W po­niedziałek wieczorem ma przyjechać towar znad Biebrzy. Wiem już, jak oszukać nie tylko Polaków, ale i Niemców.

- To świetnie - ucieszył się Pryszczaty.

- Zrób mi tylko herbatę i podaj na tarasie.

Paweł dalej nie słuchał. Gdy tylko padło słowo „taras”, odsunął się od chropowatej ściany i oddalił się od drzwi balkonowych cudzoziem­ców. Przeszedł obok innych drzwi, ale gdy obejrzał się za siebie widział powiększający się cień na mozaice tarasu.

Imperator zamierzał wyjść na zewnątrz. A jeśli to Pryszczaty? Co będzie, jeśli rozpozna w Pawle osobnika z seicento? Nawet jeśli nie roz­pozna, to Paweł nie chciał ryzykować spotkania z nim w tym miejscu. Jak wytłumaczyłby się ze swojej obecności tutaj? Poza tym tacy ludzie byli przesadnie ostrożni i podejrzliwi; sam słyszał, co Pryszczaty zamierzał zrobić z Niemcem.

Zdobył się na heroiczny wysiłek, a mianowicie wspiął się na ba­rierkę tarasu, zdławił w sobie okrzyk bólu i skoczył z pierwszego piętra wprost do basenu na dole.

Na szczęście nikt w nim nie pływał.


ROZDZIAŁ SIÓDMY


ZAZDROSNY PAWEŁ * I ZNOWU PRYSZCZATY * HOTEL „GROMADA” * CZY TO DZIEŃ KOBIET? * ZASADZKA W TO­ALECIE HOTELOWEJ * CO ROBI TUTAJ BATURA? * UCIECZ­KA PRZEZ OKIENKO * NIECIERPLIWOŚĆ DOMINIKI * PĄK CZERWONEJ RÓŻY W DŁONI BLONDYNA * DZIEWCZYNA W OPAŁACH * W POKOJU DIETERA STOHLA * PRZESŁUCHA­NIE * BATURA GADA JAK PAN SAMOCHODZIK * KILKA SŁÓW O EGZEMPLARZU „KONRADA WALLENRODA”


Przepłynął basen wolno, a następnie z trudem wygramolił się z niego na chłodne kafelki. W wodzie nie odczuwał silnego bólu, ale kiedy tylko znalazł się na trawie, zachwiał się wyczerpany. I to miało być według Pana Samochodzika zadanie „bez przesadnego zaangażowania”?!

Imperator stał na tarasie odwrócony do basenu plecami i mówił coś do kogoś znajdującego się w głębi pokoju. Paweł wykorzystał ten mo­ment i podbiegł ku żywopłotowi, za którymi zostawił ubranie. Zataczał się przy tym jak pijany. I jeszcze jak na złość łupki na nodze przekrzywi­ły się nieco i musiał je poprawić, co zostało okupione potwornym bólem.

Szybko sięgnął po tabletkę z kieszonki kurtki. Połknął ją na sucho. Na chwilę położył się w samych slipkach obok ubrania, a potem długo ubierał się za żywopłotem leżąc na plecach i zerkając na palącego na tarasie fajkę Imperatora. Kiedy starszy mężczyzna otrzymał swoją fili­żankę gorącego napoju, Paweł ruszył ciężkim krokiem na parking.

Jeszcze tylko musiał przeleźć przez zamkniętą bramę.

- Gdzieś ty był? - powitała go w seicento podniecona Dominika.

- Zjeżdżamy stąd! - nakazał jej. - Lada moment zjawi się tutaj Pryszczaty i rozpozna twój samochód. Prędzej! Mogli się zorientować, że byli podsłuchiwani. Zostawiłem mokrą plamę na tarasie.

- Czyżbyś się zsiusiał ze strachu? - zachichotała i przyjrzała mu się uważniej. - Faktycznie, jesteś cały mokry.

- Pływałem w basenie - wyjaśnił i szturchnął ją. - Jedź, dziew­czyno!

Dominika wyjechała z parkingu na ciemną ulicę.

- I dokąd jedziemy?

- Hotel „Gromada”. To w centrum Łomży.

Ruszyli z powrotem do miasta przez rzekę, mijając po drodze ich hotel.

- Co robiłaś z Pryszczatym w jego pokoju? - zapytał Dominikę z wyrzutem.

- A jak niby miałam wybadać, co oni kombinują? - żachnęła się. - Tam kręci się wiele dziewcząt, więc niczym nie ryzykowałam.

- Jak to? - Paweł odwrócił się do niej twarzą. - A co by było, gdyby Pryszczaty cię rozpoznał! Widział cię w seicento przed domem Pociechy. Poza tym on dobierał się do ciebie.

- Żartujesz?

- Dotykał twoich włosów!

- Skąd wiesz? - zdziwiła się.

- Widziałem wszystko - westchnął. - Te drinki i gruchotanie ni­czym słodkie gołąbki...

- Paweł, ty jesteś zazdrosny? - zaśmiała się nerwowo.

- Ja? - obruszył się. - Czyś ty oszalała? Dlaczego miałbym być zazdrosny?

- To fakt. Nie masz powodów. Po prostu wykonywałam swoje za­danie. Igor zauważył mnie przy barku...

- Igor - zakpił pod nosem Paweł. - A może Igorek?

- ...więc uśmiechnęłam się do niego, a on podszedł do mnie i zapro­ponował drinka. I tak jakoś rozmowa sama się potoczyła.

- I od razu poszliście na górę?

- Nie od razu - odpowiedziała twardo. - Po kilku minutach.

Paweł nie wytrzymał i teatralnie westchnął powtarzając komicznie owo „po kilku minutach”.

- Poza tym wydałam stówę na wejście do tego Night Clubu! - zdenerwowała się dziewczyna. - Katastrofa!

- Rozrywka kosztuje - szepnął sadystycznie.

- Nie rozrywka, a zadanie służbowe! Sam mnie tam wysłałeś, zrzędo.

- I co? Ustaliłaś coś, panno Tatalkiewicz?

- Nic, gdyż zostałam wyrzucona z pokoju. I nie mów do mnie ciągle „panno Tatalkiewicz”. Skoro widziałeś wszystko, to czemu się pytasz?.

- Nie tylko widziałem, ale i słyszałem. Wiem, o czym Białorusini rozmawiali.

Dziewczyna nic nie powiedziała. Kątem oka zerknęła na Pawła, jak­by zaczynała go doceniać.

- A o czym gadali? - zapytała zaciekawiona.

Opowiedział jej o przebiegu rozmowy.

- Jeśli namierzymy tego Niemca Stohla, to może uda się zdemaskować Kanclerza? - myślała na głos, gdy Paweł skończył opowiadać. - Cieka­we, co miał na myśli Imperator, mówiąc, że wykiwa Polaków i Niemców?

- Złodzieje chcą okraść złodziei. To się często zdarza wśród łotrów.

- I kto by pomyślał, że uczestniczę w porachunkach gangów, gdy jeszcze w piątek przerzucałam stosy teczek w waszym departamencie.

- To też pożyteczna robota. Nie wiem, czy nie powinnaś wrócić jutro do Warszawy, aby pomóc pannie Monice w porządkowaniu doku­mentacji. Ja sam dokończę to dochodzenie.

- Że niby zawaliłam sprawę w motelu? - zdenerwowała się Domi­nika. - Tak?! O to ci chodzi, kuternogo?

- Patrz jak jedziesz! - zwrócił jej uwagę, gdy niebezpiecznie zje­chała na przeciwległy pas.

- Szło mi dobrze - broniła się. - Bałam się bardzo, przyznaję, ale gdyby nie ten starszy facet, to bym wszystkiego się dowiedziała od Igora.

- Prędzej Pryszczaty zaproponowałby ci kolejnego drinka, a potem nie wiem, co by było?

- Jak śmiesz! - krzyknęła. - Wykonywałam zadanie! Rozumiesz?!

- Widziałem. Umiesz łączyć przyjemne z pożytecznym.

Dominika zahamowała z piskiem opon na moście, aż rzuciło nimi do przodu. Przed rozwaleniem twarzy o szybę uratowały ich pasy.

- Wysiadaj! - rozkazała gniewnie dziewczyna, aż Paweł z wraże­nia zaniemówił. - Natychmiast wysiadaj! Mam cię dosyć, zrzędo! Ro­zumiesz?!

Paweł kolejny raz westchnął. Trochę dla hecy, a trochę z poczucia dumy otwierał wolno drzwiczki. Dominika nie patrzyła na niego. Bębni­ła palcami o kierownicę i zaciskała nerwowo szczęki.

Wtedy oślepił ich z tyłu jakiś pojazd. Zwolnił nieco i zbliżał się do nich wolno.

Paweł pomyślał o limuzynie opel.

Natychmiast zamknął drzwiczki i objął ramionami zaskoczoną Do­minikę. Ta wiedziona instynktem przestała się bronić, a Paweł zdjął czapkę z jej głowy i tulił ją do siebie; a gdy światła samochodu z tyłu przygasły na chwilę, ustalił, że oto nadjechał Pryszczaty.

- Cholera, niedobrze - szeptał jej do ucha. - Zauważył seicento.

Był zdenerwowany, tak jak ona, ale równocześnie z przyjemnością wdychał świeży i dziki zapach, który drzemał we włosach dziew­czyny.

- On nie może cię rozpoznać - mówił dalej. - Może nie skojarzy tego seicento z tamtym przed domem Pociechy.

- Nie posuwasz się w swoich czynnościach zawodowych za dale­ko? - szepnęła Dominika w tonie nagany, a Paweł czuł, jak cała drży ze strachu. - Poczynasz sobie śmiało, ale przed chwilą zarzucałeś mi coś podobnego.

- Ratuję nasze życie.

Paweł nie mylił się. Pryszczaty stanął obok nich i gapił się przez uchyloną szybę limuzyny na tulącą się w seicento parę. Był skupiony i podejrzliwy jak mało kto. Na szczęście nie rozpoznał w Dominice owej dziewczyny z Night Clubu, zaś seicento było popularną marką w Polsce.

Opel odjechał w kierunku centrum. Ale Paweł z Dominika jeszcze przez chwilę trwali w objęciach.

- Już pojechał - powiedziała cicho.

Mogli odetchnąć z ulgą. Paweł niechętnie puścił dziewczynę i roz­parł się wygodnie w swoim fotelu. Czuł, że poniósł klęskę jako detektyw - uświadomił sobie bowiem, że mógłby tak trwać w tym niemym zbli­żeniu z Dominika i trwać, ignorując sprawę Przemytników i wszelkie niebezpieczeństwo.

- Podwieź mnie tylko do naszego hotelu - rzekł głucho wpatrzony przed siebie w oświetlony hotel „Gromada” na szczycie nadnarwiańskiej skarpy. - Potem możemy się rozstać.

- Jak to? A Pryszczaty? A Dieter Stohl? Mieliśmy ich śledzić!

- Jak sama widzisz, nasza praca jest trudna. I niebezpieczna.

- No tak, ale to praca! A praca to nie małżeństwo.

- Znam małżeństwa gorsze od niejednej pracy.

- Już dobrze, dobrze. Po co ta filozofia? Powiedz lepiej, co robimy? Jedziemy za limuzyną Pryszczatego czy wracamy do Warszawy?

Paweł nic nie powiedział, udał obrażonego, w milczeniu przygryzał wargę, więc Dominika ruszyła w kierunku centrum.

Zaparkowali za rzędem innych samochodów na uliczce naprzeciwko atrium łączącego się z restauracją hotelową. Uliczka ta biegła od kla­sztoru Kapucynów, mijała restaurację i za rogiem hotelu skręcała w lewo, przylegając do dużego parkingu otoczonego betonowym murem.

Paweł z Dominiką widzieli, jak Pryszczaty przeszedł przez parking i znikł za rogiem piętrowego budynku. Hotel był zwykłą, szarą bryłą prostopadłościanu, ustawioną fasadą wprost na położony w dole plac Pocztowy i ulicę Zjazd, którą tutaj przyjechali.

- Zostań w samochodzie - rzekł do niej i otworzył drzwiczki.

- Chcesz tam iść? - zdziwiła się. - Masz złamaną nogę i oba­wiam się, że bez pomocnika nie dojdziesz.

- Ile razy mam ci przypominać, że mam zwichnięty staw.

- Przestań już!

- Nie możesz pójść za Pryszczatym, bo on cię zna - uśmiechnął się do niej. - On cię chyba nawet lubi. Sam widziałem, jakim wzrokiem patrzył na ciebie w „Taranowskim”.

Posłał jej „całusa”, gdyż dziewczyna napęczniała ze złości i lada chwi­la mogła wybuchnąć. Ale nie poszedł dalej. Zerwał jeszcze rosnącą na klombie przed blokiem mieszkalnym różę i wręczył j ą dziewczynie.

- Czy dzisiaj mamy Dzień Kobiet? - zakpiła.

- Kwiaty można wręczać bez specjalnej okazji.

- Nie lubię kwiatów.

Obrażony wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Jak nie - to nie”, ułamał pąk róży i w błazeńskim stylu włożył go do przedniej kieszonki kurtki. Oddalił się wreszcie w kierunku hotelu.

W holu Pryszczaty pytał o coś ładną recepcjonistkę przy kontuarze, podczas gdy Paweł dosiadł się do jakiejś rodziny siedzącej na rozłoży­stej zielonej kanapie. A potem Białorusin minąwszy sklep z antykami skierował się do jakiegoś korytarza przed schodami. Paweł poszedł za nim.

Niestety, w restauracji i kawiarni nie znalazł Pryszczatego, więc cofnął się i wlazł do toalety. Pusto. Z trudem przykucnął i ujrzał czyjeś buty pod drzwiami pierwszej kabiny. I to była ostatnia rzecz, jaką wi­dział wyraźnie.

Przed oczami ukazał mu się wybuch supernowej, a paraliżujący ból rozsadził głowę. Upadł na posadzkę zamroczony uderzeniem, ale wciąż był półprzytomny, więc widział jak we mgle czyjeś obute nogi. Pryszczaty. Tak, zorientował się, że jest śledzony i postanowił rozprawić się z Paw­łem w toalecie.

Białorusin z dziecinną łatwością podniósł go i zawlókł do wolnej kabi­ny, a następnie przymknął drzwi. Paweł udawał nieprzytomnego, zbierał siły. W pewnym sensie był całkowicie bezbronny. Odzyskał już częściowo siły, ale nie miał szans na walkę wręcz z byłym żołdakiem.

Z pomocą przyszedł mu ktoś trzeci. Oto bowiem do toalety wszedł jakiś osobnik i przeszedł całą długość sali. Nastała cisza przerywana chrząknięciami i pogwizdywaniem korzystającego z pisuaru mężczyzny. Pryszczaty podszedł do umywalki we wnęce i udawał, że myje ręce.

To była szansa. Paweł wspiąwszy po ściance kabiny przelazł przez krawędź ścianki na drugą stronę, aby dać znać facetowi w sąsiedniej kabinie. Całe szczęście, że korzystający z pisuaru nowo przybyły osob­nik spuszczał wodę, a Pryszczaty korzystał z umywalki, gdyż zagłuszało to hałas, jaki czynił Paweł.

Na sedesie w drugiej kabinie siedział nieprzytomny mężczyzna, praw­dopodobnie gość hotelowy. Zapewne znalazł się w toalecie przypadkowo i Pryszczaty przyłożył mu i zamknął tutaj.

Szum wody za kabinami ustał i zastąpił go stukot obcasów na po­sadzce.

I nagle w toalecie rozległ się zdławiony krzyk któregoś z mężczyzn. Pawłowi wydawało się, że jęknął Pryszczaty. A potem było słychać od­głos upadającego na posadzkę ciała. I jeszcze jeden głuchy dźwięk przy­pominający uderzenie i ponowny jęk. Paweł chciał odruchowo wyjrzeć przez drzwi, co się tam stało, ale zaraz usłyszał, jak ten, który bił próbuje ocucić tego, któremu przyłożył.

W tym czasie Paweł w pełnej wyczekiwania pozie, z bijącym ze stra­chu sercem, siedział na kolanach nieprzytomnego mężczyzny w szarym ubraniu i ręką przytrzymywał drzwi kabiny.

- Gdzie znajdę Sępa? - zapytał złowróżbny głos za drzwiami kabiny. Ten głos był Pawłowi dobrze znany.

To był Jerzy Batura! Ich odwieczny rywal, złodziej antyków i prze­mytnik dzieł sztuki. Jeśli tylko pojawiała się jakaś nowa sprawa, ten czło­wiek zjawiał się w najmniej oczekiwanym momencie. Był jak ów trójgłowy smok, któremu po odcięciu jednego łba wyrastały na jego miejsce trzy nowe. Tylko co robił Batura w Łomży?!

Po pełnej napięcia ciszy Batura powtórzył swoje pytanie zadane Pry­szczatemu, ale zadał je z większą agresją.

- Mów, gdzie jest „Konrad Wallenrod”. Słyszysz? Ten z 1828 roku?

Pryszczaty zamiast odpowiedzieć jęknął, więc Batura przyłożył mu ponownie. Jak na złość obudził się facet w szarym ubranku, wierzgnął kolanami, próbując zrzucić z siebie Pawła.

- Milcz, jeśli chcesz żyć - szepnął mu Paweł do ucha. - Mafia załatwia porachunki.

Mężczyzna natychmiast pozieleniał na twarzy i zaczął się trząść ze strachu. Paweł cały czas dawał mężczyźnie do zrozumienia, aby był ci­cho. Zresztą nie było to potrzebne - ów człowiek nie potrafił wydobyć z siebie głosu.

Za drzwiami kabiny powtórzył się dźwięk uderzenia i jęk Pryszczatego.

- Gdzie jest Sęp? Gdzie trzymacie towar? Gadaj! No już!

- Nie wiem - wymamrotał Pryszczaty. - U Ratajczaka...

- Kto organizuje przemyt? - Kto wystawia papiery?

- „Polcer”...

Batura zadał ostatni cios, którym ogłuszył cudzoziemca. Podniósł go i ulokował ciało w wolnej kabinie, w której tamten zamknął Pawła. „Co za ironia losu” - pomyślał Paweł.

Na posadzce leżał pąk ściętej róży, który wypadł Pawłowi z kieszonki. Batura go podniósł, a następnie wyszedł na hol obracając kwiat w palcach. Dopiero wtedy Paweł wyszedł z kabiny, zostawiając wciąż zszokowane­go człowieka w szarym garniturze. Wiedział, że nie może teraz wyjść na hol, gdyż Batura z pewnością by go zauważył. Zbliżył się zatem do okienka umieszczonego we wnęce za rzędem kabin i wąskim otworem przecisnął się jakoś, z trudem zeskakując na beton. Znalazł się w atrium, teraz na szczęście pustym. Nie poszedł oszklonymi drzwiami do restauracji i ho­telu. Minąwszy betonowe filary wyszedł na ulicę.

O dziwo, seicento było zamknięte, a w środku nie było nikogo. „Dokąd ona poszła?” - denerwował się.

Coś go tknęło, zmusiło do przejścia kawałka ulicy i zerknięcia na parkujące przy chodniku samochody ciągnące się aż po klasztor. I wre­szcie dojrzał granatową lancię z warszawską rejestracją, zaparkowaną w rzędzie innych aut, schowaną, prawie niewidoczną. Domyślał się, że był to samochód Batury.

Widocznie Batura był poza interesem, ale miał chrapkę na egzem­plarz „Konrada Wallenroda” z 1828 roku, będący w posiadaniu Przemyt­ników. Paweł dobrze wiedział o twardej rywalizacji Batury z Sępem, choć o tym drugim było ostatnio cicho. A zatem dwaj złodzieje wykopali to­pory wojenne i weszli na wojenną ścieżkę.

Paweł żałował, że nie było z nim Dominiki. Sam nie mógł pokazać się w hotelowym holu, gdyż Batura znał go świetnie i mógł tam teraz sie­dzieć. Tylko dziewczyna mogła się zbliżyć do Jerzego bez obaw o niepo­wodzenie ich misji.

Cofnijmy się w czasie do momentu, w którym Paweł poszedł do ho­telu zostawiwszy Dominikę samą w seicento.

Dziewczyna była zła na chłopaka, za jego docinki, drobne złośliwo­ści i nieuzasadnioną zazdrość, ale grzecznie siedziała w samochodzie, oczekując jego powrotu. Obserwowała atrium i restaurację i liczyła wcho­dzących oraz wychodzących gości. Jednak znudzona biernym czekaniem opuściła seicento i, spacerując chodnikiem, natrafiła niespodziewanie na granatową lancię parkującą kilkadziesiąt metrów za nimi.

Toż to był samochód tajemniczego obserwatora, który zjawił się dzi­siaj wczesnym popołudniem koło posesji Pociechy!

Dominika złamała zakaz Pawła ł poszła do hotelu.

W holu nie zastała ani chłopaka, ani Pryszczatego. Przysiadła grzecz­nie na zielonej kanapie przy wejściu, z którego był dobry widok na cały hotelowy parter. Z bijącym sercem obserwowała gości znajdujących się tu i próbowała zgadnąć, który z nich jest właścicielem granatowej lancii?

Nagle z wąskiego korytarza prowadzącego do toalet i restauracji wy­szedł przystojny blondyn ubrany w luźne, jasne spodnie i elegancką, ciem­ną koszulę zapiętą na ostatni guzik. Miał coś, co zwracało na niego uwagę. Nie były to oczywiście miękkie, skórzane mokasyny ani wysportowana sylwetka. Nie było to nawet lodowate spojrzenie jego błękitnych oczu. Tym czymś był świeżo zerwany pąk czerwonej róży.

Nie tak dawno Paweł chciał jej wręczyć purpurowy kwiat, ale, ponie­waż dąsała się, urwał pąk i włożył go sobie dla zgrywy do kieszonki. Teraz jakiś nieznany jej mężczyzna obracał ten sam, zdawało się, pąk w palcach. Czy można było mówić o przypadku? Nie, nie, nie! Tym bardziej, że róża nie pasowała do tego blondyna w ciemnej koszuli. Przez chwilę stał z lewą ręką w kieszeni i, wąchając kwiat, patrzył w kierunku toalet. Po kilku sekundach ruszył do wind.

Dominika wiedziała też, że póki znajduje się w hotelu, wśród ludzi, poty nic jej nie grozi. On, ten nieznajomy blondyn, na pewno zrobił coś złego Pawłowi. Ta róża była tego niezbitym dowodem, ale czuła intui­cyjnie, że spotkała kogoś nadzwyczaj groźnego i zarazem interesujące­go. Powinna była teraz odszukać Pawła, ale ciekawość amatora przygód wzięła górę. Poszła za nieznajomym do windy. Musiała sprawdzić, co tutaj się działo. Skoro Paweł nie mógł tego zrobić, jej wypadło to uczy­nić to za niego. A Pawła poszuka później.

Nagle w korytarzu prowadzącym do toalet pojawił się Pryszczaty, szedł lekko się zataczając i ocierał dłonią krew z twarzy. Dominika drgnęła na jego widok i skryła się w głębi windy. Znalazła się w niej wraz z dwoma pozostałymi pasażerami, wśród których był właśnie ów mężczyzna z różą. Winda ruszyła w górę.

- Które piętro? - zapytał ją nieoczekiwanie blondyn z uśmiechem, ale w jego oczach tliła się podejrzliwość.

- A pan? - sprytnie wybrnęła z właściwą sobie butą.

- Trzecie - odpowiedział.

- A ja na drugie.

- Proszę - przepuścił ją teatralnym gestem, gdyż winda zatrzyma­ła się właśnie na drugim piętrze.

Wyszła z windy pospiesznie i czuła świdrujące jej plecy spojrzenie nieznajomego. A gdy drzwi windy się zamknęły, Dominika rzuciła się biegiem w stronę schodów ewakuacyjnych. Znalazła je dwadzieścia metrów dalej za kącikiem zastawionym fotelami i palmami. Zanim do­tarła nimi na trzecie piętro, wiedziała już, że zgubiła nieznajomego.

Wyjrzała ostrożnie na wyłożony zielonym dywanem korytarz trze­ciego piętra. Nie myliła się. Szła nim jakaś para, ale nigdzie nie było blondyna.

Wtedy usłyszała jakiś szelest za swoimi plecami. Nawet nie zdążyła się odwrócić, gdy nieznajomy chwycił ją jedną ręką za tułów, a drugą zacisnął szyję.

Zmarnowany pąk czerwonej róży wypadł z jego ręki i wylądował na zielonym dywanie.

Po chwili Dominika znalazła się w jakimś hotelowym pokoju, we­pchnięta tam przez nieznajomego z windy. Jakież było jej zdumienie, przez które promieniował strach, gdy na tapczanie jednoosobowego apar­tamentu zauważyła poznanego dzisiaj przed domem Pociechy właścicie­la audi - postawnego blondyna o niemieckiej urodzie. Domyśliła się, że jest to Dieter Stohl, o którym wspominał Imperator.

Niemiec leżał związany i zakneblowany na łóżku. Miał na sobie spo­dnie i koszulę miejscami porozrywaną, a ten, który go tak urządził, łaska­wie nie stłukł jego okularów w platynowych oprawkach. Poza tym w po­koju panował nieporządek jak po małym trzęsieniu ziemi. Istna katastrofa!

Batura sprawnie związał Dominikę i popchnął ją na łóżko, aż znala­zła się obok Niemca.

- Nie próbuj krzyczeć - upomniał ją i wskazał na mężczyznę. - W przeciwnym razie będę zmuszony cię zakneblować.

Kiwnęła główką, że zrozumiała groźbę i nic nie mówiła. Patrzyła to na Stohla, to na Baturę wzrokiem pełnym trwogi.

Batura podszedł pod okno i uważnie oglądał ulicę i zaparkowane na niej samochody.

- Gdzie zatrzymał się Imperator? - zapytał ją. Powiedziała mu o pensjonacie za miastem.

- Kim jesteś? - zapytał nalewając sobie przy barku wody mineral­nej do szklanki. - Tylko nie kłam.

Przedstawiła się jako Dominika, pracownik Departamentu Ochrony Zabytków. Nie podała nazwiska.

- Co robiłaś pod domem Pociechy?

- Dostałam polecenie obserwowania tego domu - wyjaśniła drżą­cym głosem.

- Polecenie? Chcesz powiedzieć, że Pan Samochodzik wysłał cię z tajną misją do Łomży?

- A pan go zna?

- Znamy się bardzo dobrze. On „kolegował się” nawet z mojej świę­tej pamięci ojcem. Jesteśmy prawie rodziną. Ale mówmy o tobie. To mówisz, że pracujesz u Pana Samochodzika?

- Na zlecenie.

- Pan Tomasz feminizuje na stare lata swój departament. No, no. Nie przypuszczałem, że kiedyś do tego dojdzie. A dlaczego interesuje go Pociecha?

- Pewnie z tego samego powodu co pana.

- A gdzie Paweł? - zbliżył swoją twarz do jej przerażonej twa­rzyczki.

- Wyjechał z Panem Samochodzikiem - skłamała.

Ale zastanowiło ją to pytanie. Jeśli to blondyn załatwił Pawła, o czym świadczyła zabrana mu róża, to czemu pytał o niego? Coś tu nie grało. Czyżby ją sprawdzał?

- Nie próbuj mnie oszukiwać. Ten oto - tu wskazał głową Dietera Stohla - próbował mnie zmylić w kwestii znajomości języka polskiego. Udawał, że nie zna naszej nadwiślańskiej mowy. Przyłożyłem mu i facet w sekundę nauczył się mówić po polsku. Byłbym dobrym nauczycielem. To gdzie jest teraz Paweł?

- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Śledziłam pewnego Białorusi­na...

- Ha, ha, napsułaś mu krwi - nie dał jej dokończyć. - Białorusini mieli się właśnie spotkać z naszym Niemcem. I ja im przeszkodziłem, trochę żałuję, bo straciłem okazję usłyszenia, o czym chcieli pogadać. Ale nic straconego. Wywiozę gościa na odludzie i wycisnę z niego, co trzeba. Swoją drogą, ciekawe, dlaczego chcieli się spotkać w tajemnicy przed Polakami? I powiedz Panu Samochodzikowi, aby lepiej was szkolił.

- Nie rozumiem.

- Zaraz po przyjściu do „Gromady” Igor zadzwonił z toalety do Stohla i wygadał się, że śledzi go para młodych ludzi w seledynowym seicento. A ty jakim samochodem jeździsz?

Batura był sprytny. Od razu wyszło na jaw, że nie przyjechała pod hotel sama. Pryszczaty musiał już pod Night Clubem zauważyć, że go śledzą (a może już pod domem Pociechy?) i w hotelu „Gromada” zdążył o tym poinformować Niemca. Nie wiedział jednak, że ten był więźniem Batury.

Dominika postanowiła grać dalej. Miała do wykonania swoją misję, a opowieść Batury tylko ją zdopingowała. Wiedziała, że kryjąc Pawła może zyskać atut w tej rozgrywce, a tym samym uśpić czujność blondy­na. A wyglądał on na bezwzględnego typa. Wystarczyło popatrzeć na bezbronnego Stohla. A Pryszczaty, którego widziała na dole? Kto go tak urządził jak nie ten oto blondyn?

Tylko gdzie podział się Paweł?

- Nie pogrywaj ze mną - ostrzegł ją Batura i popchnął na łóżko. - To z kim, jak nie z Pawłem, przyjechałaś do Łomży?

- Z moim narzeczonym Rafałem - odpowiedziała natychmiast. - Jest zazdrosny, więc nie chciał mnie puścić samej.

Wytłumaczenie przekonało Baturę.

- Gdzie jest teraz? - zmiażdżył ją wzrokiem. - W seicento go nie ma.

- Może mnie szuka - wzruszyła ramionami.

-Nie wiem, jak wpadliście na trop naszych międzynarodowych prze­mytników, ale mnie interesuje tylko „pirackie” wydanie „Konrada Wallenroda”.

- „Pirackie” wydanie „Konrada Wallenroda”? - z wrażenia pod­skoczyła na tapczanie.

- Niezwykle cenna rzecz. Wydrukowana przez Darowskiego w 1828 roku. Gdy Mickiewicz się wkurzył na naszego pirata, ten w poczuciu winy ofiarował autorowi wiele egzemplarzy, a pozostałe wycofał ze sprzedaży.

- Nic nie wiem o żadnym „pirackim” Mickiewiczu - jęknęła. - Miałam tylko sprawdzić posiadłość Jana Pociechy w Łomży. Pan Tomasz wyjechał przecież na wieś na wakacje i nic więcej mi nie powiedział.

Batura dłużej zatrzymał na dziewczynie wzrok. Pokiwał zaraz głową i zbliżył się do Stohla.

- Co ci mówi nazwisko Ratajczak? - zapytał Niemca po polsku, ale zaraz powtórzył po niemiecku. - Czy tam Polacy trzymają towar?

Zdjął mu knebel i kazał mu odpowiadać.

- Jestem prawnikiem - powiedział tamten. - Pracuję dla firm rolniczych i ekologicznych... nie wiem nic o żadnej oprawie druku. Nie znam żadnego Mickiewicza. Nasz przedstawiciel handlowy jest zainte­resowany importem torfu i niektórych rzadkich odmian wierzby dla no­woczesnych oczyszczalni ścieków. Zwykły handel.

- Zwykły handel? - zaśmiał się szyderczo Batura i zajrzał do pa­szportu cudzoziemca. - Po co wam Białorusini, Herr Dieter Stohl? Dużo podróżujesz. Ze stempli celnych wynika, że lubisz odwiedzać Białoruś. Czuję jakiś wielki interes. Jeśli znasz Sępa, to znaczy, że nie chodzi tutaj o wierzbę ani o torf.

- Nie znam żadnego Sępa!

- Nie znasz go? To dziwne, bo spotkałeś go w domu Pociechy. To ten ryżawy osobnik jeżdżący vanem. Jego specjalność to dzieła sztuki. Mam zeznania pracownika jednego z polskich muzeów, który poświad­czy, że wyniósł dla Sępa z kilku polskich muzeów wiele cennych, niefigurujących w ewidencji obrazów i rzeźb. Piętnaście miesięcy temu pod­czas inwentaryzacji zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie stwier­dzono brak ponad stu płócien, między innymi autorstwa Michałowskiego, Makowskiego i Stanisławskiego. Wynoszono je z magazynów w spo­sób zorganizowany, powoli i systematycznie. Przez parę lat.

Obrabowano też Muzeum Sztuki w Łodzi z czternastu niezwykle cennych dzieł sztuki, a ze składnicy Muzeum Narodowego we Wrocła­wiu skradziono szesnaście obrazów. Zdarzają się kradzieże pojedynczych arcydzieł. Przykłady? Z Muzeum Narodowego w Gdańsku zniknął van Dyck i Breughel, zaś z Muzeum Narodowego w Poznaniu „Autoportret” Jacka Malczewskiego oraz „Plaża w Pourville” Moneta. Ten pierwszy ukradł mój świętej pamięci ojciec, Waldemar. Ta druga kradzież to „dzie­ło” jakiegoś amatora.

Zorganizowane grupy nie kradną w ten sposób. Sęp opłaca pracowni­ków muzeów, tak zwanych „informatorów”, ale także prawników i rzeczo­znawców. Zajmują się oni między innymi rewindykacją. Wiesz, co to jest, Herr Dieter? Wiesz. Bo sam jesteś prawnikiem. Otóż zaufani prawnicy wyszukują właścicieli lub osoby mogące być prawnymi dziedzicami cennych eksponatów i załatwiają im prawo własności. Pobierają jednak, ba­gatela, siedemdziesiąt pięć procent wartości rynkowej dzieła.

Kiedy Dominika spojrzała na Dietera Stohla, ten nie wydawał się rewelacjami Batury zaskoczony.

- Takiego haraczu wstydzi się nawet mafia - mówił dalej Batura w tonie pogawędki. - Nowego właściciela nie stać najczęściej na zapła­cenie rachunku za waszą usługę, więc płaci wam samym dziełem, a wy mu wypłacacie dwadzieścia pięć procent wartości rynkowej czekiem. A jak go stać, to wymyślicie inne prawne kruczki, nie wspominając, że zaniżacie wartość dzieł. W ten sposób „nabywacie” dzieła za czwartą część wartości rynkowej w Polsce, ale sprzedajecie je potem kolekcjo­nerom z Zachodu. Przebicie zatem jest dziesięciokrotne albo i większe. Niewiele na ten temat mówi się w naszym kraju, bo kogo interesują stare eksponaty zalegające piwniczki muzeów, które częściej odwiedzają grzyb i szczury niż pracownik inwentaryzacji? Jak zginie Matejko, Monet albo zwiną autograf Kopernika, wtedy dopiero podnosi się krzyk. Ale gdy giną dzieła mniej znane, pojawią się jeden lub dwa artykuliki w prasie i sprawa cichnie. A handelek kwitnie dalej. Z dnia na dzień ubywa z podziemi polskich muzeów wiele cennych obrazów, rzeźb, druków, map, a z kościołów znikają dzieła kultury sakralnej. Polacy nie przykładają wagi do dobrego ewidencjonowania posiadanych skarbów. Szwankuje inwentaryzacja i magazynowanie zbiorów. Nie umieją zadbać o swoją spuściznę, jak by powiedział Pan Samochodzik. Zresztą sam teraz mówię jak on. Jak tak dalej pójdzie, to w swoim ojczystym kraju nie będę miał już co ukraść, gdyż wszystko co cenne wywieziecie za granicę. Jakby wam było mało, uderzyliście w prywatnych kolekcjonerów. Nawet umiecie omijać nieza­wodne systemy alarmowe. Jak poradziliście sobie z moim alarmem, do dzisiaj nie wiem, ale prawdopodobnie zastosowaliście „blok radiowy”, to jest zagłuszyliście mocnymi falami radiowymi nadajnik współpra­cujący z moją centralką i telefonem. A może przekupiliście pracownika ochrony?

- Okradli pana? - wyrwało się Dominice.

- No tak, gwizdnęli mi „piracki” egzemplarz „Konrada Wallenroda”.

- A skąd pan go miał? - zainteresowała się.

- Jak to skąd? - uśmiechnął się. - Ukradłem go.


ROZDZIAŁ ÓSMY


W OCZEKIWANIU NA POMOC * SAMOLOT I UTRACONA NADZIEJA * O PODRÓŻOWANIU PALCEM PO MAPIE * BAGNA I HISTORIA * KTO NAS URATOWAŁ? * KOLACJA W GONIĄDZU * NASI WYBAWCY * PODEJRZENIA WERONIKI * NOC­NE ROZMYŚLANIA, CZYLI STAJĘ SIĘ PODEJRZLIWY * KTO ZŁAPAŁ SIĘ WE WNYKI? * OSTRZEŻENIE * ZOSTAJĘ KŁU­SOWNIKIEM * ZŁA WIADOMOŚĆ


Biebrzański Park Narodowy ciągnie się od ujścia Biebrzy i Narwi, a więc niedaleko miejsca, w którym wczasowałem, aż po granicę z Bia­łorusią. Wiedziałem, że jedno z przejść leżało na północy niedaleko dzie­więtnastowiecznej twierdzy w Osowcu. Na tym kończyła się moja wiedza o tych terenach. Widziałem też na mapie ciągnącą się z północy na południe przez środek Bagna Ławki bladą wstążeczkę drogi. Były tu liczne kanały i kanaliki, odnogi rzeczek, ginące bezpowrotnie w wo­dach Biebrzy albo w hektarach turzycowych łąk, w zagajnikach brzezi­ny i w brzozowych laskach. Cóż z tego, skoro zwykła wiedza topograficzna nie wystarczała do zorientowania się, gdzie zostawiono nas na pastwę losu, a właściwie na pożarcie przez wszechobecne i bezlitosne komary.

Słońce dotykało swoją dolną krawędzią zielonego horyzontu na za­chodzie. Za chwilę miał się rozpocząć zmierzch, a my z Hansem właśnie wróciliśmy rozgoryczeni z pierwszej, nieudanej próby odszukania po­wrotnej drogi. Nie znaleźliśmy jej, chociaż dwadzieścia metrów za wy­sepką odnaleźliśmy ślady bagiennego szlaku. Cóż z tego, skoro ginął on w podtopionych brzezinach, czekając na bardziej suche lato.

- Zaatakowali nas - zaczął stękać Hans, gdy wróciliśmy na swoją „wysepkę” - w biały dzień na stacji benzynowej i nikt nawet nie zarea­gował. Co za czasy?! I co my teraz zrobimy?

- Wtedy na parkingu było pusto - powiedziałem. - Byliśmy za­słonięci od ulicy przez budynek stacji, zbyt zajęci rozmową i nie słysze­liśmy ani nie zauważyliśmy porywaczy. Zresztą wsadzili nas błyskawicz­nie nieprzytomnych do twojego samochodu. Szybko i bez zbędnego za­mieszania.

Przez chwilę nic nie mówiliśmy.

- Hans - zagadnąłem - chwaliłeś się, że znasz te tereny.

- Masz rację - mruknął i nerwowo objął wzrokiem ponury pejzaż. - Niestety tak.

- Nie rozumiem.

- Dobrze powiedziałeś. Niestety, chwaliłem się.

- To znaczy, że wprowadziłeś mnie w błąd? - nie kryłem oburze­nia. - Inaczej mówiąc, oszukiwałeś?

- Chciałem zaimponować Weronice - westchnął i ze złością zabił komara na swojej brodzie. - A później, gdy już nie musiałem tego ro­bić, jakoś tak zostało, że jestem znawcą tych terenów. Kto by przypu­szczał, że to odegra jakąś rolę w moim życiu? A ty? Nigdy nie popisywa­łeś się przed kobietą?

- Popisywałem się - rzekłem. - Ale w dziedzinach, które dobrze znam.

- A ja myślałem, że może ty znasz te bagna. Owszem, pływałem często po Biebrzy, zakradałem się po mokradłach z aparatem, ale jak tu spamiętać tyle zakamarków. Tu wszystko takie podobne do siebie.

- Masz rację. Tylko miejscowy połapie się w tych bagnach i torfo­wiskach.

- I co teraz z nami będzie? -jęknął Hans.

Wzruszyłem ramionami. Robiło się powoli chłodno, a kumkanie żab i ptasie zrzędzenie nasilało się z każdym kwadransem. Nie znałem odpo­wiedzi na pytanie Hansa.

- Te przeklęte komary nas zjedzą - warknął. - I robi się zimno. A od tego kumkania można zwariować. Każdy by wolał ciepłą wannę i kieliszek brandy.

- Przestań - stęknąłem rozdrażniony przyjemną wizją. - Może dotrwamy jakoś do rana? Masz może zapałki? Rozpalimy ognisko z su­chych gałęzi i trawy. Odgonimy komary.

- Pomysł dobry, ale niektóre z nich dostają szału, gdy wyczują dym i wtedy gryzą jeszcze bardziej.

- Ale może będzie nam cieplej?

- Nie mam zapałek - zniszczył nastrój nadziei. - Ani zapalniczki.

- Nieważne - machnąłem zrezygnowany ręką. - I tak nie ma tu suchego drewna.

- Ale może znajdziemy inną drogę przez bagna?

- Nic z tego. Przywieźli nas łódką i zostawili na tej turzycowej wysepce. Moglibyśmy przepłynąć tą odnogą kilka kilometrów, ale nie wiem, czy dalibyśmy radę i nie wiemy, gdzie ona się kończy. Niewyklu­czone, że zmierza wprost do jakiegoś bagiennego zagajnika.

Siedzieliśmy z kwadrans - tłukąc się nieustannie po twarzy i całym ciele, jakbyśmy byli średniowiecznymi biczownikami - gdy nagle usły­szeliśmy odległy i cichy pomruk silników przechodzący stopniowo w czy­sty warkot.

Nasze spojrzenia powędrowały ku ciemniejącemu niebu.

- Samolot! - krzyknął Hans. - Hurra, jesteśmy uratowani!

To była prawda: samolot nadlatywał od zachodu niczym olbrzymi ko­mar i szybował dumnie nad doliną.

Krzyczeliśmy razem nie szczędząc gardeł, machaliśmy nie dbając o ręce i skakaliśmy do góry jak rozwydrzone dzieciaki. Ale niewielki sportowy dwupłatowiec odleciał tak szybko, jak przyleciał.

Nasze rozgoryczenie było olbrzymie. Kiedy zgaśnie w człowieku płomyk nadziei, boli go to bardziej niż jej brak. Wraz z zachodzącym słońcem - które dawało nurka za wzniesieniami mułowych łąk i brzezi­nami czyniąc świat smutnym, ponurym i rozpaczliwym - i w nas powo­li gasła wiara w ocalenie.

Pierwszy nie wytrzymał Hans. Ruszył na zachód w szuwary, ale za­raz pluskanie wody ustało i Niemiec wrócił z zamoczonymi do kolan spodniami.

- Niektóre lasy są tutaj zdradzieckie - powiedziałem. - Szcze­gólnie brzeziny są niezwykle grząskie. Nie dasz rady ich pokonać To samobójstwo, Hans.

- Ale coś musimy wymyślić!

Nie tylko Hans był załamany. Ja również straciłem nadzieję na to, że ktoś się tutaj zjawi i nas zauważy. A ten zabłąkany samolot zni­szczył w nas wszelką otuchę.

Jak łatwo literaccy i filmowi bohaterowie wymyślają cuda, aby rato­wać się z opresji. Znajdują setki sposobów na wyjście z każdego zagro­żenia. Jakże łatwo pomagają sobie czarodziejską różdżką, chełpiąc się swoją niezwykłością, gdy od nich samych nic nie zależy. Ale jakże inny ma posmak rzeczywiste niebezpieczeństwo. Dopiero w jego obliczu wi­dzimy, że całe to bajkowe misterium wykreowane dla fikcyjnych bohate­rów, to jeden wielki blamaż i fałsz, azyl dla fantastów i raj dla tchórzów. Tam, gdzie ciepło kominka nie dochodzi, a ciemność paraliżuje nasze zmysły, gdzie dookoła tętnią odgłosy wspaniałej, ale bezlitosnej przyrody - zanika wszelki układ rządzący światem wyimaginowanym. Do głosu dochodzą uczucia i odruchy wyrzucone niczym chwasty z ogródka lite­ratury. Zaczyna się prawdziwa męska przygoda.

W tym miejscu mógłbym wam napisać, że trzymałem się dzielnie, licząc każdą sekundę przybliżającą nas do świtu, rozważając możliwość dostania się przez szuwary na suchy ląd, przepłynięcie kanału albo zbu­dowanie szałasu z gałęzi i łozy. Ale tak nie napiszę. A to z tego powodu, że czułem się przygnębiony i przegrany. Jest to namiętne w swojej goryczy uczucie, które podcina człowiekowi skrzydła, po prostu obezwła­dnia. A kiedy jeszcze pomyślałem o Sierocie, Maggie i Huncwocie - serce zaczęło mi się mocniej i szybciej krajać. Co teraz porabiała Maggie, czy łbem próbuje rozwalić balustradę tarasu, aby przypomnieć o nakar­mieniu swoich czworonożnych towarzyszy?

Jeśli chciałem przeżyć, nie mogłem się rozczulać.

Ale jak niby mieliśmy przetrwać?

Bijąc nieustannie komary rozmawialiśmy, a w zasadzie krzyczeli­śmy przekrzykując żaby. I to pozwalało nam znieść niedolę przymuso­wej sypialni na łonie natury.

- Wszystko przez ciebie - mówił zgorzkniałym tonem Hans. - Porwano nas z twojego powodu.

- Dlaczego tak sądzisz?

- To zdjęcie, o którym mówiła Weronika, musi mieć jakiś związek z mafią. Widziałem kiedyś film pod tytułem „Powiększenie” znanego reżysera włoskiego Antonioniego. Otóż, pewien młody reporter fotogra­fując w plenerze faceta przypadkowo uwiecznił na zdjęciu jego mordercę czatującego w krzakach. Musiałeś, Tomasz, dokonać jakiegoś odkrycia oglądając zdjęcie Weroniki. Inaczej by nas nie porwali. Widziałeś tych drabów? Jakie mieli wielkie i ogolone łby?

- To gangsterzy - wyjaśniłem. - Ludzie niejakiego Miazgi.

- O rany! Z kim ty się zadajesz? Już nawet nie pytam, w co zosta­łem wrobiony. Z początku myślałem, że może porwano nas dla okupu, ale gdyby tak było, już dawno by się ktoś do nas zgłosił. O Boże, jakbym chciał, aby mnie porwano dla okupu!

Kilka minut milczeliśmy. Zrobiło się już szaro, księżyc dopiero wscho­dził, a chłód zrobił się nieprzyjemny.

- A jednak podróżowanie palcem po mapie ma swoje dobre strony - dalej nawijał Hans. Mówienie wyraźnie mu służyło, ale także mnie na słuchaniu go szybciej upływał czas. - Antarktyda w jednej sekundzie, a potem, proszę bardzo, Sahara dla odmiany. A może trochę błękit­nego oceanu na Seszelach? Czemu nie. Nie muszę się ubezpieczać i ni­czego bać, aby zwiedzić cały świat. W prawdziwej podróży zawsze jest inaczej. Znużenie podróżą, formalności celne, bariera językowa, obawa przed złodziejami. Ech! Zanim tu przyjechaliśmy, studiowaliśmy mapy tych terenów zwanych „zielonymi płucami Polski”. Wtedy wszystko tak uroczo wyglądało.

- Tak, pięknie tutaj, ale jak każdy medal, tak i ta kraina ma swoje dwie strony - dobrą i złą.

- Ano, niestety.

- Dawno temu, gdy kształtowała się polska państwowość, te błota były naturalną granicą terytorium Jadźwingów. Tutaj w XIV wieku była granica między Litwą a Mazowszem. Podczas powstania kościuszkow­skiego tędy przechodził szlak łączący ośrodki powstańcze w Warszawie i na Litwie. W początkach XIX wieku biegła też tu granica między Księ­stwem Warszawskim a Cesarstwem Rosyjskim, a opierała się częściowo na Biebrzy. Niedostępne hektary bagien były przytuliskiem polskich po­wstańców i partyzantów.

- Nie trzeba wojować, aby zginąć - zauważył refleksyjnie mój towarzysz niedoli. - Tak jak my. Jeśli nie zginiemy z głodu i chłodu, to wykończą nas te przeklęte komary!

Znowu milczeliśmy, ale zmęczenie, komary i wilgoć powodowały coraz większe rozdrażnienie. Robiło się coraz ciemniej i chłodniej, co miało swoją dobrą stronę, a mianowicie komary mniej ochoczo atako­wały nasze twarze i ręce.

- Może Weronika zawiadomi policję? - zastanawiał się Hans, ale szybko zwątpił. - Ale co z tego? Kto nas tu znajdzie?

A jednak znalazł się ktoś taki.

W tej wielkiej i ciemnej samotni, pośród nieprzyjaznych bagien, w głuchą noc, gdzie tylko zwierzyna zdaje się rezydować, a kumkanie żab doprowadza do szaleństwa - migoczące w oddali światełko i ledwo słyszalny warkot są jak błysk pioruna i jego grzmot. Pierwszy zauważy­łem światełko i natychmiast poderwałem się z mokrej trawy.

- Ktoś się zbliża. - szepnąłem do Hansa i czułem jak fala gorąca wypełnia moje skurczone wnętrzności. - Słyszysz?

Dałbym uciąć sobie głowę, że słyszałem warkot silnika i ludzkie głosy.

Patrzyliśmy i słuchaliśmy w milczeniu niecałą minutę, a gdy warkot silnika stał się już wyraźny, a snop światła rozproszył kawałek szuwa­rów, zaczęliśmy nawoływać w tamtą stronę.

Odpowiedziały nam głosy. Jeden z nich należał do kobiety, drugi do mężczyzny.

- Jesteś genialny, Tomasz! - klepał mnie po plecach Hans. - Sta­wiam kolację. Co tam kolację! Ja cię zapraszam na tydzień do Goniądza. Będziesz żył na mój rachunek w ekskluzywnym pensjonacie.

- Nie mogę. Jestem dozorcą chatki przyjaciela. Poza tym nie wie­my, kto do nas płynie. To mogą być nasi porywacze.

- Wszystko mi jedno - warknął. - Niech mnie tylko stąd jak najszybciej zabiorą.

Nieznajomi zbliżali się w naszą stronę rzeczną odnogą.

- Tutaj! Tutaj! - wrzeszczeliśmy w ich kierunku.

Oślepił nas potężny snop latarki.

Łódka podpłynęła do nas na odległość dziesięciu metrów, resztę musieliśmy przebyć brodząc w nieprzyjemnej brei, podczas gdy drogę oświetlano nam z łódki latarką. Zmoczone i pobrudzone mazią spodnie zupełnie nas nie zmartwiły. Byliśmy szczęśliwi jak dzieci, gdy wdrapali­śmy się za burtę na pokład zwykłej łodzi wiosłowej.

Naszych wybawców było troje.

- Ossowska - przedstawiła się wyniośle smukła kobieta, która mo­gła mieć czterdzieści kilka lat. - Jestem fotografem. A to mój syn Krzy­sztof.

- Jak nas znaleźliście? - spytałem.

- Pamiętacie ten samolot, który leciał przed nastaniem zmierzchu? - zaśmiał się Krzysztof. - To my robiliśmy z pokładu zdjęcia bagna. Widzieliśmy was. Nasz pilot...

- Miło mi - zamruczał w ciemności trzeci osobnik siedzący na rufie.

- ...zna te tereny, więc wiedział, jak tu trafić - wyjaśnił młody człowiek.

- Ale gdzie my właściwie jesteśmy?

- W Lisich Norach na Bagnie Podlaskim. Między Łojami a Gugnami.

Po chwili płynęliśmy powoli prostym jak drut kanałem ku Bie­brzy. Raz po raz wylatywał z gęstwiny wysokich traw jakiś większy ptak, a czasem całe stado zrywało się do szaleńczego odlotu. Krzysztof oświetlał kurs łódki latarką, a pani Ossowska wyjaśniła nam podczas żeglugi, że zaraz po namierzeniu nas z samolotu przyjechali samocho­dem w trójkę do Łojów i tam wynajęli łódkę z silnikiem; następnie rzeką Wissą wpłynęli do Biebrzy i zaraz odnaleźli lewy dopływ - kanał Kosódka przebiegający właśnie na bagnach przez teren zwany Lisimi Nora­mi. Potem pozostało im najgorsze zadanie - odnalezienie nas w tej podmokłej i bezludnej krainie.

W Łojach byliśmy już po dwudziestej trzeciej. Ale nie dało się ukryć, że ja i Hans byliśmy szczęśliwi, zaś zmęczenie niewiele nas obchodziło. Stamtąd zabrano nas polonezem do Goniądza. Okazało się, że pani Ossowska i jej syn Krzysztof również wynajęli pokój w tym samym pensjonacie, w którym mieszkali Hans i Weronika. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż Goniądz był w tych stronach największą miejscowością i bazą wypadową wielu turystów.

Pomijam moje wrażenia po ujrzeniu w lustrze swojej pociętej i ze­szpeconej dziesiątkami bąbli twarzy. Najważniejsze, że uratowano nas i byliśmy wśród ludzi. Najbardziej zdenerwowana i przejęta była We­ronika, z początku przeżyła istny szok po wysłuchaniu naszej ekscytu­jącej relacji z porwania i dramatu na bagnach (właściwie był to mono­log Hansa), ale szybko się opanowała. Spieszno mi było wprawdzie do moich Muppetów pozostawionych samym sobie, ale nie mogłem odmówić małej kolacji. Winny to byłem Hansowi, ale przede wszyst­kim dwójce naszych wybawców (ów trzeci mężczyzna, który był pilo­tem, opuścił nas przed hotelem). Ustaliłem, że zostanę z nimi pół go­dziny, a później Weronika odwiezie mnie do S.

Może kilka słów o naszych wybawcach.

Krzysztof był małomównym blondynem w wieku dwudziestu ośmiu lat. Jednak bystre, wręcz przenikliwe spojrzenie jego niebieskich oczu kłóciło się z chłopięcym uśmiechem promieniującym z jego różowej buzi. Był niepodobny do swojej matki, można by napisać, że był jej całkowi­tym przeciwieństwem. Pani Ossowska zaś miała na oko czterdzieści kil­ka lat, ale była wysoką, szczupłą i wysportowaną kobietą. Nie była pięk­nością, jej uroda była nawet przeciętna, ale miała w sobie jakiś arysto­kratyczny rys sprawiający, że zwracało się na nią uwagę, a czarne ni­czym węgiel włosy pogłębiały jeszcze wizerunek kobiety wyniosłej.

Jak oświadczyła w trakcie krótkiego spotkania w pokoju Hansa, była fotografem, którego specjalnością były ptaki. Dodam tylko, że rozma­wialiśmy i po niemiecku, i po polsku, gdyż pani Ossowska i Krzysztof znali ojczysty język Goethego.

- Poluję na Acrocephalus paludicula - rzekła pani fotograf. - To dlatego z samolotu szukaliśmy dużego torfowiska z turzycowymi kępami. Przelatywaliśmy nad wami zupełnie przypadkowo. Co za szczę­ście.

- Dziękujemy! - uśmiechnął się Hans. - W porę nas odnaleźli­ście.

- Nie ma sprawy - dodał Krzysztof. - Rach-ciach i po krzyku. Z Łojów do Lisich Nor jest kilka kilometrów. Na szczęście mieliśmy łódź z silniczkiem.

- Nie wiem, jak mam się wam odwdzięczyć.

- Chyba powinniśmy zawiadomić policję - wtrąciłem. - Mój sa­mochód został w Wiźnie, ale twój, Hans?

- Policja? - zdziwił się. - Volkswagena wypożyczyłem. Znajdzie się. Zresztą nie mam już sił na składanie zeznań. Cieszę się, że żyję. A ty, Tomasz, jutro wrócisz po swojego jeepa i już.

- Jak chcesz.

- Co do ptaków - zwrócił się do Ossowskiej - to Weronika ma setki różnych zdjęć z tych bagien, może na którymś znajdzie pani tę kaczkę.

- Wodniczka nie jest kaczką. To ptak z rodziny pokrzywkowatych.

- A tak, tak - pokiwała głową Weronika. - Taki, który na głowie ma dwie charakterystyczne szare pręgi.

- Żółtobiałe - poprawił ją Krzysztof. - I nie dwie, a trzy.

- Być może, aż tak dobrze nie znam się na ptakach, chociaż sama je fotografuję.

- Doprawdy? - zdziwiła się pani Ossowska. - To z przyjemno­ścią przejrzymy pani album. Ale zdjęcia chciałabym zrobić sama.

Hansowi wrócił humor i zaraz postawił na stole butelkę wódki obok prawie pustego już talerzyka z wcześniej przygotowanymi przez Weroni­kę kanapkami. Wypiłem dla rozgrzewki jeden kieliszek i nieśmiało po­prosiłem Niemkę o podwiezienie.

Na większą imprezę umówiliśmy się na następny dzień.

Podróż nocą przez puste i ciemne wioski i pola spowodowała, że w ciepłym wnętrzu peugeota poczułem senność. Ale zaraz ożyłem, gdy Weronika podzieliła się ze mną swoimi obserwacjami poczynionymi podczas spotkania w pokoju Hansa.

- Dziwne, Tomaszu, ale jak na specjalistę od fotografowania pta­ków pani Ossowska wykazuje pewne braki w wykształceniu - rzekła tajemniczo mijając wąski zakręt za jakąś wioską.

- O czym mówisz? - zerknąłem na nią uważniej.

- Wodniczka to z łaciny Acrocephalus paludicola, a nie Acrocephalus paludicula, jak powiedziała pani Ossowska.

- Może się przejęzyczyła? - wzruszyłem ramionami.

- Możliwe, ale to nie jedyny mankament jej wiedzy ornitologicz­nej. Nie ma rodziny pokrzywkowatych, jak wyraziła się ta kobieta. Wo­dniczka należy do rodziny pokrzewkowatych.

- A te pręgi? - zapytałem.

- Wodniczka ma trzy żółtoblade pręgi na głowie.

- Skoro wiedzą o trzech pręgach, to znaczy, że się znają.

- Krzysztof, owszem, zna się, ale pani Ossowska to zupełny amator.

- Być może - westchnąłem. - Nie trzeba być od razu superprofesjonalistą, aby fotografować ptaki.

- To fakt. Tak tylko zauważyłam.

Ale uwaga poczyniona przez Weronikę zburzyła mój spokój.

Zajechaliśmy wreszcie pod śpiące S., nad którym niepodzielnie pa­nował teraz księżyc, a świerszcze koncertowały mu do towarzystwa.

Zanim pożegnałem się z Weroniką i życzyłem jej dobrej nocy, po­prosiłem ją o pomoc w dostaniu się rankiem do Wizny w celu odzyska­nia jeepa, który zostawiłem za stacją benzynową w miejscu porwania.

- Jutro o dziewiątej - pomachała mi Weronika i wykręciła na wiej­skiej dróżce.

Pomachałem jej jeszcze i, gdy skręciła w brukowaną drogę na pół­noc, skierowałem się do chatki Leo.

Wilczy dół” był nienaruszony, więc ominąłem go przezornie, prze­skakując płotek alejki, ale zaraz nadziałem się na trójkę moich przyja­ciół, których mogłem ujrzeć w pełnym księżycowym świetle. Zwierzęta siedziały obok siebie na trawie między drzewkami i wzrokiem pełnym pretensji, ale i wielkiej troski, patrzyły na mnie. Dopiero po powitaniu ich przeze mnie poruszyły się i zaczęły mnie obskakiwać.

- Już dobrze, dobrze - głaskałem je po główkach i czule do nich przemawiałem. - Pan wrócił. I zaraz da swoim pociechom papu.

Niebawem zwierzęta zajęły się jedzeniem, a ja w tym czasie umy­łem się resztką wody w miednicy, wyszczotkowałem zęby i przebrałem się wreszcie w ciepłe i suche ubranie. Zrobiłem sobie jeszcze mocnej herbaty i owinąwszy się kocem usiadłem na tarasie obok moich wier­nych towarzyszy. Nie chciało mi się wcale spać.

Wtedy to pomyślałem, że zwierzęta muszą posiadać jakąś zdolność telepatycznego odczuwania tego wszystkiego, co dzieje się z ich opiekunem, choćby i niedawno poznanym. Wystarczyło na nie spojrzeć, aby dojść do podobnego wniosku. Martwiły się o mnie, jakby wyczuły, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Taki Sierota! Nie położył się w kącie, jak miał w zwyczaju, tyłkiem do całego świata, a wysunął łapy przed siebie i na nich ulokował swój łeb; miał mnie cały czas na oku. Huncwot, jak to Huncwot, bezczelnie rozsiadł się na moich kolanach i mruczał długo i namiętnie; Maggie zaś przeżuwała pokarm przy schodkach, ale czułem, że chciała być blisko mnie.

Czy potrzeba więcej człowiekowi do szczęścia?

W tak znakomitym towarzystwie przyszło mi popijać herbatę pod rozgwieżdżonym niebem; pomimo późnej pory chciałem zastanowić się przez chwilę nad całą sprawą.

Myślałem o oprawie rzadkiego wydania „Konrada Wallenroda” Mic­kiewicza, którą dałem do przechowania Coco i Kubie. Ta okładka była bardzo cenna z powodu własnoręcznej dedykacji autora. Sprzedaż książki bez oprawy zaniżała cenę na czarnym rynku, więc Przemytnicy za wszelką cenę chcieli odzyskać oprawę. Tylko że Coco i Kuba nie stawili się w umówio­nym miejscu w Wiźnie i nie wiedziałem, czy nadal mieli oprawę. U Gapińskich było już ciemno, a nie chciałem budzić sąsiada drugi raz.

Nie wiedzieć dlaczego czułem intuicyjnie, że sprawa owej oprawy nie­prędko się zakończy. Inaczej po cóż Przemytnicy porywaliby mnie na ba­gna? Z drugiej strony, czemu nie zamknęli nas w jakiejś piwnicy, a zadali sobie aż tyle trudu?

Co do rzadkiego wydania „Konrada Wallenroda”, które posiadali, to wyceniłbym je na sto tysięcy złotych; za granicą kolekcjoner dałby może dwa razy tyle albo i więcej. Zależało to od kolekcjonera, a właściwie od siły jego pasji i zasobności portfela. Dla mnie to dzieło nie miało ceny, ale pozbawione efektownej okładki traciło na wartości.

Wiedziałem też, że Przemytnicy dysponowali kradzionymi dzieła­mi sztuki (niniejsza o to, jak je zdobyli) i zamierzali je lada dzień wy­wieźć z kraju. Teraz najważniejszym zadaniem było powstrzymanie szmuglu! Już nie mogłem doczekać się wiadomości od Pawła na temat tego, co zdołali ustalić z panną Tatalkiewicz w Łomży. Od jego wizyty w domu niejakiego Jana Pociechy naprawdę wiele zależało. Wprawdzie liczyłem w duchu, że policja zajmie się tropem, który im naraiłem, ale wszystko wskazywało, że moje słowa potraktowano jak bajania starszego pana. A zatem musiałem rano sprawdzić raz jeszcze stodołę Ratajczaka po dru­giej stronie biebrzańskich bagien. Najlepszą porą wydawał się świt.

Musiałem też uważać na to, z kim się zadaję i co mówię. Podejrzliwość Weroniki w stosunku do pani Ossowskiej i jej syna nie wzięła się z niczego. Kim byli naprawdę - nie wiedziałem. To, że uratowali mnie i Hansa mogło być znakomitym pretekstem do zjednania sobie we mnie dłużnika. Kto wie, czy nie chodziło im właśnie o podstęp? Przemytnicy mogli mnie porwać, aby później uratowała mnie niby przypadkiem kobieta-fotograf i w ten spo­sób zbliżyła się do mnie. Celem była oczywiście oprawa.

Miałem też wiele innych pytań i wątpliwości. Dlaczego porwano ze mną Hansa? Czy wzięli go za mojego „wspólnika”, redaktora, któremu rzekomo miałem sprzedać informację o oprawie i przemycie dzieł sztu­ki? Moja podejrzliwość nie ominęła nawet osoby Weroniki. Pamiętałem jej zainteresowanie sposobem, w jaki Huncwot wchodził do zamkniętej chatki Leo. Czyjej ciekawość nie mogła mieć związku z aferą przemyt­niczą? Bzdura! To Weronika dała mi zdjęcie z Sępem, które później wy­kradli Przemytnicy.

Wtem moje rozważanie przerwał szelest za domkiem. Huncwot i na­wet Sierota natychmiast postawili uszy w tamtym kierunku. Pies leżał niewzruszony dalej na tarasie, ale Huncwot zerwał się i pobiegł za dom.

Przemytnicy! To jedno przyszło mi do głowy i nagle zrobiło mi się gorąco. Wstałem jednak i obszedłem dom z drugiej strony, ostrożnie, na paluszkach, wsłuchując się w każdy dźwięk dochodzący od furtki.

I nagle zgrzytnął głośno metal od strony alejki i po nim przeraźliwy ludzki krzyk przeszył nocną ciszę w S. Zdawało mi się, że na bagnach zatrzepotały setki kaczych skrzydeł. I zaraz krzyk zamienił się w pojęki­wania dochodzące od strony furtki. Ktoś musiał zakraść się tutaj i wpadł do „wilczego dołu”. Słyszałem też kroki za ogrodzeniem, zaś u Gapińskiego otworzyło się z hałasem okno.

Pobiegłem czym prędzej i zajrzałem do dołu. Ktoś tam był, przestał jęczeć zaalarmowany moim nadejściem, ale w ciemności widziałem ja­kąś zwalistą sylwetkę.

- Pomocy - jęknął osobnik, a ja rozpoznałem po głosie Legiona 2. - Poświeć pan.

- Już... zaraz... nie ruszaj się, człowieku!

Zawróciłem do chatki po lampę naftową, aby oświetlić dół i pomóc Legionowi 2 w wydostaniu się, nie zważając na charakter jego wizyty. Wiedziałem, że przyszedł po oprawę druku dzieła Mickiewicza, ale teraz ten osobnik potrzebował pomocy. Istniało ryzyko, że straci nogę, poza tym ból zatrzaśniętej we wnykach kończyny musiał być piekielny.

Ale kiedy przydreptałem do alejki z lampą naftową, w dole ujrzałem jedynie rozwarte wnyki. Osiłka już w nim nie było. Jęknęła za to siatka w pobliżu furtki, więc ostrożnie podreptałem tam. Widziałem w ciemno­ściach zwalistą sylwetkę łobuza przełażącego przez siatkę. Z trudem zna­lazł się po drugiej stronie i kuśtykając, złorzecząc przy tym potwornie, szedł w kierunku wsi.

Wtedy wyjechał zza skrzyżowania dróg mercedes, by zabrać kontu­zjowanego osiłka. Zanim jednak Legion 2 wsiadł do samochodu, od­wrócił się jeszcze w moją stronę, wiedząc, że stoję gdzieś w chaszczach za siatką, gdyż zdradzało mnie światło lampy.

- Oddaj oprawę, a zostawimy cię w spokoju - krzyknął.

- Wsiadaj! - warknął na niego Miazga. - Nie gadaj z nim. Zała­twimy go inaczej!

Mercedes wykręcił sprawnie na piachu i pognał do głównej drogi.

Nie zdążyłem ochłonąć, gdy z boku usłyszałem odgłos czyichś kro­ków. Zgasiłem lampę i wytężyłem wzrok. Granicą między posesjami szły dwie osoby, a raczej skradały się; już po chwili poznałem po głosie Coco.

Wyszedłem im naprzeciw, podchodząc pod samą furtkę.

- O Jezu! - wystraszyła się, gdy nagle wyrosłem za ogrodzeniem z lampą przystawioną do piersi.

Jej światło padało na twarz pod ostrym kątem, rzucając na nią upior­ne cienie.

- To... to pan? - wydukał Kuba.

- Co pan wyprawia najlepszego? - fuknęła na mnie dziewczyna. - I jaką ma pan okropną twarz. Zaciął się pan przy goleniu?

- Nie trzeba się zaraz golić, żeby podrapać sobie buzię - odpar­łem. - To bąble.

- Co tu się działo? - zaskrzeczała. - Rozrabia pan na całą okolicę.

Otworzyłem im furtkę, ale trwało to dwie minuty z uwagi na skom­plikowany układ solidnych łańcuchów oplatających potężny dębowy bal.

- Obawia się pan czegoś? - zapytał Kuba widząc, jak męczę się z łańcuchami.

- A nie miałem przed chwilą ku temu powodów?

Kuba miał na sobie jedynie dół od pidżamy, zaś Coco długi do kolan sweterek. Wyglądali na wyrwanych z błogiego snu.

- Co to było?

- Raczej kto, moi drodzy - sapnąłem. - Proszę do środka.

Weszli niechętnie, ale widać było, że przygnała ich tutaj ciekawość.

Jak na złość alejką prowadzącą do sąsiada szedł oświetlając sobie drogę latarką sam Gapiński ubrany jedynie w robocze spodnie. On także pra­gnął zaspokoić głód ciekawości.

Sąsiad, nie wypowiedziawszy nawet jednego słowa, od razu poświecił w dół i zajrzał do niego. Na widok rozwartych wnyków, zasępił się, podra­pał po głowie, chrząknął i łypnął na mnie spode łba.

- Kłusuje pan, cholercia?

- Ależ nie...

- To niebezpieczna zabawa - nie zważał na moje słowa i cały czas gapił się na pozostawione w dole wnyki. - Słyszałem jakiś ryk.

- Pan Tomasz upolował zwierza, ale ten mu uciekł - rzekła Coco.

- To był Legion 2 - wyjaśniłem.

- Nie słyszałem, aby w tych stronach żyły legiony - pokręcił gło­wą sąsiad. - Bataliony, to i owszem. Ich toki można zaobserwować na turzycowiskach. Ale o legionach pierwszy raz słyszę.

- Jak to był legion drugi, to znaczy, ze wcześniej złapał pan pierw­szego? - zapytał naiwnie Kuba.

- Nie, nie, nie - opadły mi ręce. - To byli ludzie.

- Ludzie? - przeraził się Gapiński.

- Chyba chcą mnie zakatrupić...

- To trzeba zawiadomić policję - zaproponował szorstko. - Ale czego oni chcą od pana? Ukradli panu samochód czy jak? Nie ma go przed posesją?

- To skomplikowana sprawa - chrząknąłem. - Ale ma pan rację. Rano pojadę na posterunek i wszystko zgłoszę policji.

- Niech pan uważa na siebie - rzekł na pożegnanie sąsiad i ruszył do domu. - A taka spokojna tu była okolica.

Pan Gapiński oddalił się na dobre mrucząc coś w dalszym ciągu pod nosem.

A ja patrzyłem na Coco i Kubę, którzy stali przede mną, przebierając ze zdenerwowania nogami.

- A wy co? Nie idziecie do łóżek? Nie zamierzacie chyba trzymać warty pod moimi drzwiami?

- Nie wiemy, jak to panu powiedzieć... - zaczęła nieśmiało Coco. - Ta ładna oprawa, którą nam pan dał do przechowania - jąkała się - ta od Mickiewicza...

- Mów wreszcie, dziewczyno, co się stało?!

- Okradli nas.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


KTO UKRADŁ OPRAWĘ? * DZIWNY HAŁAS W NOCY * MAR­TWE PTAKI * PO WODĘ DO GAPIŃSKIEGO * WIZYTA SŁAW­KI I CHŁOPCÓW * WERONIKA CHCE SIĘ ZE MNĄ UMÓWIĆ * MINUTA CISZY * SZYKUJEMY MIOTACZ PŁYT * KOLEJ­NE KŁAMSTWO COCO I KUBY * O SZYFRZE CEZARA * PA­WEŁ DONOSI * PO ROSYNANTA DO WIZNY * OPOWIADAM O REGIONIE * W LESIE * MIOTACZ PŁYT, UCIECZKA PRZE­MYTNIKÓW I DZIELNY KACPER


Zaprosiłem Coco i Kubę do chatki. Odmówili herbaty i szybko prze­szli do rzeczy.

- W Wiźnie, zaraz po pańskim odjeździe - opowiadała Coco - napadnięto na nas.

Opisałem im ludzi Miazgi.

- Opis się zgadza - skinęli głowami. - To ci sami.

- Ale jak to się stało? - nie dowierzałem.

To było bardzo dziwne. Kuba i Coco albo pomylili złodziei oprawy z Przemytnikami, albo kłamali. Bo jeśli Przemytnicy ukradli im oprawę rzadkiego wydania „Konrada Wallenroda”, to po co przychodzili w środku nocy, skoro już mieli oprawę? I po co porwali mnie i Hansa na bagna? Dla zabawy? Przecież Legion 2 wyraźnie dał mi do zrozumienia, abym zwrócił im ją. Wynikało z tego, że Przemytnicy nie mieli oprawy. Ci, którzy ukradli ją Coco i Kubie, nie byli więc Przemytnikami.

- Dlaczego nie było was przy jeepie? - zmieniłem temat.

- Wsadzili nas do samochodu i zostawili na drugim końcu miasta.

To było nie tylko bardzo dziwne, ale i niemożliwe. Przecież kiedy po trzech kwadransach oczekiwania na nich odjechałem do S., wnet zosta­łem porwany. A to sugeruje, że Przemytnicy cały czas śledzili mnie od wyjścia z Izby Pamięci Narodowej. Gdyby wywieźli Coco z Kubą na drugi koniec miasta, to jak by potem trafili na mój ślad?

Na wszelki wypadek wolałem udawać, że wierzę w ich wersję. Ale w głębi ducha zastanawiałem się, dlaczego, u licha, kręcili? Czy może mieli jakiś szczególny powód, aby taić przede mną prawdę?

- No dobra, niewiele to teraz zmieni - westchnąłem i ruszyłem w stronę drzwi na taras. - Idźcie spać, jutro pojedziemy na policję.

- Po co zaraz na policję? - wystraszyła się Coco. - Żeby ciągali mnie po sądach. Nie zgadzam się.

- Czy wiesz, co ukradziono wam w Wiźnie? - zbliżyłem swoją twarz do jej wystraszonej buzi. - Oprawę nieznanego, „pirackiego” wydania „Konrada Wallenroda” z dedykacją samego Mickiewicza.

- Wiemy, wiemy, przepraszamy.

Zastanowiłem się chwilkę.

- Ale może macie rację - rzekłem na zakończenie. - Policja nie za bardzo interesuje się tą sprawą.

- No i widzi pan - Kuba puścił do mnie „oko”. - Tak będzie lepiej.

Poszli spać. Nie chciało mi się wierzyć w wersję kradzieży oprawy przez Przemytników. Nawet gdyby taka kradzież miała miejsce, to po­winni byli pójść na policję. Poza tym w kwadrans przeszliby całe miasto i stawili się w miejscu postoju Rosynanta. A czekałem na nich prawie godzinę! Coś tutaj nie grało.

Niedługo opadły mnie siły, więc położyłem się na łóżku i zasną­łem.

Około trzeciej w nocy obudziły mnie czyjeś kroki na zewnątrz. Zbu­dziłem się i zerwałem na nogi, a następnie przystawiłem nos do brudnej szyby. W świetle księżyca widziałem szarość zbliżającego się dnia, jednak nie udało mi się nikogo wypatrzyć. Żałowałem, że nie zastawiłem na intru­zów żadnej pułapki, ale w środku nocy po odejściu Coco i Kuby nie mia­łem już sił. Gdy ujrzałem Maggie spacerującą po podwórku, położyłem się uspokojony, obiecując sobie wstać o czwartej.

Wstałem przed ósmą. Zaspałem i na wypad na drugą stronę bagien do Giełczyna było za późno. Przemytnicy, jeśli tylko byli jeszcze po dru­giej stronie, od razu by mnie zauważyli za dnia.

Otworzyłem drzwi, wpuszczając do środka chłodne i rześkie powie­trze pachnące rzeką i zielenią. Och, jak dobrze było odpoczywać z dala od miasta i codziennie mieć zaszczyt otwierania drzwi nowemu poran­kowi. Ale w S. nie dane mi było odpocząć.

Wyszedłem na zewnątrz. Słońce szykowało się do odlotu ze wscho­dniej części niebieściutkiego nieba na jego południową stronę, a ptaszki śpiewały zalotnie, chcąc przekonać mnie, że świat jest dobry i piękny. Zanosiło się na upał, chociaż od Narwi wiał mocny wiaterek.

Ten mój błogi nastrój prysnął szybko, gdy wyszedłem na taras. Zdumiony ujrzałem pod rzędem jarzębiny wyrastającym zza prawego rogu domu ciała martwych ptaków. Nie jedno, nie dwa, ale cztery, a potem już sześć, siedem, osiem... Leżały w niepokojąco nieruchomej pozie i zda­wały się przeczyć wszechobecnemu życiu, jakie dookoła mnie dokony­wało pełnej afirmacji. Wyglądało tak, jakby dotarła pod progi mego domu niewidoczna i podstępna zaraza.

- Maggie! - krzyknąłem na moich czworonożnych towarzyszy, pełen strachu o ich życie. - Huncwot! Sierota!

Coś musiało być w moim zawołaniu niepokojącego, że zwierzęta posłusznie zjawiły się jak jeden mąż przed tarasem, przypominając zdy­scyplinowanych harcerzy, którzy błyskawicznie reagują na komendę.

Przywarłem do ciepłego ciała Maggie. Głaskałem czule po głowie Sie­rotę i Huncwota, a zwierzęta patrzyły na mnie z nadzieją związaną z ry­chłym śniadaniem. Odetchnąłem z ulgą.

Ale skąd, u licha, wzięły się te martwe ptaki? Nie był to przypadkiem jakiś znak od Przemytników? Coś w rodzaju zdechłej ryby, jaką włoska mafia zostawiała na miejscu zbrodni jako ostrzeżenie dla wrogów? Być może chciano dać mi do zrozumienia, że moje życie było od tej chwili zagrożone.

Obejrzałem ptaki. Leżały bezwładnie na trawie, dziwnie wykrzywio­ne, tak jakby zdechły w konwulsjach. Nie mogła to być śmierć naturalna. Te ptaki zostały otrute.

Huncwot obwąchał martwe wróble i zrobił krok do tyłu.

- Tak, tak, Huncwocie - mówiłem do niego w zamyśleniu. - O trzeciej nad ranem wydawało mi się, że ktoś nas odwiedził. Myślałem, że to Maggie, ale to nie byłaś ty, Maggie. Prawda? To przyszedł truciciel. Kiedy poszedł sobie, ty zaniepokojona jego krokami wyszłaś z szopy. Wtedy cię zauważyłem.

Huncwot oddalił się. A ja zastanawiałem się, w jaki sposób i po co ktoś miałby otruć biedne ptaki? Gdyby chciano dać mi do zrozumienia, abym opuścił S. i wyjechał do Warszawy, wystarczyło podrzucić pod drzwi chatki karteczkę z ostrzeżeniem: „Wyjedź stąd natychmiast, ina­czej pożegnaj się z życiem, staruszku”. Mogli mnie też złapać i spuścić manto. Mogli ponownie wywieźć na bagna albo i utopić!

Przeszukałem trawę w pobliżu chatki i znalazłem jeszcze kilka in­nych martwych ptaków. Pozbierałem je wszystkie i położyłem na trawie przed chatką.

Maggie podreptała z powiększonym wymieniem ku poidłu, które leżało na trawie kilka metrów za tarasem. Już zamierzała chlipnąć z niego trochę wody, gdy doznałem olśnienia. Zrozumiałem!

- Maggie! - krzyknąłem. - Nie pij wody!!!

Maggie nic sobie nie robiła z moich pokrzykiwań. Zbliżyła pysk do wody, a ja rzuciłem się pędem w jej stronę. W ostatniej chwili zdążyłem kopnąć w koryto i przewrócić je. Przestraszona moim zachowaniem koza odskoczyła na bok, ale ja patrzyłem z ulgą na wsiąkającą w trawę wodę z opróżnionego poidła.

Zrozumiałem bowiem, że nocny intruz zatruł wodę. Prawdopodob­nie chciał otruć zwierzęta, aby zastraszyć mnie i w ten sposób zmusić do wyjazdu stąd.

Zerknąłem na studnię pod drzewkiem po lewej stronie. Niewyklu­czone, że i studnia była zatruta, a zatem nie mogłem na razie korzystać z wodnych zasobów Leo.

- Zaraz wracam - rzuciłem do Muppetów i wziąłem do ręki puste wiadro oparte o betonową podmurówkę.

Poszedłem do sąsiada Gapińskiego po wodę. Stał oparty o białą ścia­nę swojego piętrowego domu i palił papierosa.

- Dzień dobry - przywitał mnie oschle. - Co to? Studnia wy­schła?

- Obawiam się, że w nocy ktoś zatruł wodę - wyjaśniłem ponuro. - W trawie znalazłem martwe ptaki. Musiały napić się z poidła dla zwie­rząt i zdechły w konwulsjach. Okropne.

Pan Gapiński popatrzył na mnie spode łba, gdy nabierałem do kubła wody ze studni.

- Nie słyszałem o żadnym trucicielu w tych stronach.

- Ktoś chciał otruć zwierzęta Leo. To jest prawdopodobnie ostrze­żenie dla mnie.

Pokiwał tylko głową, jakby zgadzał się ze mną i ciężko westchnął trawestując znaną szekspirowską mądrość:

- Ktoś musi zdechnąć, aby żyć mógł ktoś.

Zawróciłem do furtki.

- Pańscy letnicy jeszcze śpią? - zapytałem go przez ramię o Coco i Kubę.

- Wyszli pół godziny temu na spacer - wyjaśnił i znikł za rogiem domu.

Po powrocie do chatki zastałem przed tarasem pochylonych nad mar­twymi ptakami chłopców i Sławkę.

- Dzień dobry, panie Tomaszu - powitali mnie chłopcy. - Furtka była otwarta, więc weszliśmy.

- Obawiam się, że nie można dzisiejszego dzionka nazwać „do­brym” - odpowiedziałem.

- Co tu się stało? - zapytała zdenerwowana Sławka.

- Żebym to ja wiedział - wzruszyłem ramionami.

Sławka posłała mi pełne potępienia spojrzenie, jakbym to ja był spraw­cą ptasiego kataklizmu, i zaraz zamilkła, widząc mnie nie mniej zdener­wowanego od niej samej.

- Czy możesz być taka dobra i wydoić Maggie? - poprosiłem.

Piotrek, Grzesiek i Kacper nie odzywali się. Oglądali ptaki z przeję­ciem, przebierając patykami w martwych ciałach.

- Wyglądają na otrute - oświadczył Kacper. - Ale jak to się stało?

Opowiedziałem im moją wersję wydarzeń. W tym czasie Sławka doiła pełną wdzięczności Maggie.

- Czy to może sprawka tego, z którym widzieliśmy pana w mu­zeum? - zapytał Grzegorz.

- Tak sądzę. Nie wiem nawet, czy powinniście tutaj zachodzić. Nie­wykluczone, że bandyci nas obserwują w tej chwili.

Rozejrzeli się z zainteresowaniem dookoła.

- Tak ich nie znajdziecie - rzekłem i poszedłem po lornetkę. Wręczyłem chłopcom lornetkę i podszedłem do Sławki.

- Dziwne rzeczy się tutaj dzieją - westchnęła Sławka, gdy zbliży­łem się do niej.

- Lepiej trzymajcie się ode mnie z daleka - rzekłem smutno. - Sam już nie wiem, czy nie wyjechać do Warszawy.

Sławka w milczeniu kończyła udój. Klepnęła Maggie w kark i wstała z garnuszkiem wypełnionym mlekiem. Podałem mleko Sierocie i Huncwotowi.

- Panie Tomaszu! - krzyknęli chłopcy. - Ma pan gościa. Tam!

Przez lornetkę obserwowali jakąś łódkę przybijającą do brzegu. To nie byli Przemytnicy.

- Kobieta, panie Tomaszu! - mówił podniecony Piotrek. - Ładna!

- Pokaż! - zainteresował się Kacper i po chwili, gdy popatrzył w dół na rzekę, dodał: - Aha. Idzie do pana Tomasza. To ta Niemka.

To była Weronika z aparatem fotograficznym przewieszonym przez szyję i dyndającym na jej piersi. Zacumowała łódkę do pala i zeskoczyła zgrabnie na brzeg. Popatrzyła w górę i pomachała w naszym kierunku ręką.

Odpowiedziałem jej tym samym. Nawet chłopcy przyłączyli się do pozdrowień. Tylko Sławka nie podzielała entuzjazmu naszej męskiej czwórki.

Zanim Weronika dotarła do nas na sam szczyt skarpy, chłopcy po­czynili już pierwsze przygotowania do pogrzebu otrutych ptaków. Zna­leźli łopatę i wykopali płytki dół z boku chałupy, blisko dróżki prowa­dzącej do ustępu.

- Co to za pogański obrządek? - zdziwiła się nowo przybyła ko­bieta, poprawiając falujące na wietrze włosy.

- Pan Tomasz zadaje się z dziwnymi osobnikami - odpowiedziała Sławka. - Chcieli go w nocy otruć.

- Otruć? - przeraziła się Weronika. - Wczoraj porwali Tomasza na bagna, a teraz chcieli otruć?

- To pana zdążył już ktoś porwać? - przeraziła się Sławka.

- Dzięki Bogu znaleziono nas, dlatego jestem teraz z wami, ale jeśli chodzi o otrucie, to ktoś dosypał trucizny do poidła - wyjaśniłem po­ważnym tonem. - Po prostu chciano otruć w nocy zwierzęta. Na szczę­ście Muppety nie zdążyły napić się wody. Nie wiadomo też, czy nie za­truto studni? Nawet wodę musiałem dźwigać od sąsiada.

Weronika pokiwała ze zdumieniem głową i trawiła w milczeniu sen­sacyjne nowości, jakie jej zaserwowaliśmy.

- Należy przebadać wodę ze studni - zaproponowała Sławka. - W Wiźnie jest punkt sanitarny.

- Ale pan Tomasz zgubił samochód - zauważył Grzegorz. - Jak pojedzie?

Wreszcie odezwała się Weronika.

- Ja właśnie w sprawie twojego samochodu - zwróciła się do mnie. - Niestety, Hans wziął peugeota i pojechał na policję w sprawie volkswagena. Podrzucił mnie do Burzyna, gdzie wynajęłam przy miejscowym bi­waku łódkę i przypłynęłam do ciebie. Przy okazji porobiłam trochę zdjęć. Tak mi przykro.

- Szkoda, że Hans nie wziął mnie ze sobą - burknąłem obrażony.

- Ma jeszcze jakieś formalności do załatwienia - broniła go Wero­nika. - Jego wspólnik ma dzisiaj przyjechać do Białegostoku.

- Nie ma sprawy - bąknąłem. - Pojadę PKS-em.

- Pojedziemy z panem - ucieszyli się chłopcy.

- Kiedy my właśnie mamy dzisiaj wycieczkę do Burzyna z innymi grupami - zaprotestowała Sławka.

- Ale to dopiero o dwunastej! Zdążymy wrócić z panem Tomaszem.

- Nie wiem, czy zgodzi się na to wasza opiekunka - zaśmiałem się patrząc na Sławkę.

- Czemu nie? Ale musimy wrócić na czas.

- A ty, Weroniko? - spytałem Niemki.

- Popływam trochę. Porobię zdjęcia - odmówiła.

Ale jeszcze nie odchodziła. Chciała mi coś powiedzieć, a ja nagle wyczułem, że była strapiona.

- Chciałam się z tobą dzisiaj spotkać, Tomaszu - zaczęła nieśmia­ło i posłała mi blady uśmiech. - Może pod wieczór?

- Zgoda.

- Tylko gdzie moglibyśmy się spotkać?

- Mogą się państwo spotkać u nas na ognisku - weszła w słowo Sławka. - Po dwudziestej.

Tak też uzgodniliśmy i pożegnaliśmy się.

Weronika poszła zboczem do rzeki. Ale coś ją trapiło i miałem wra­żenie, że chciała mi się zwierzyć.

Śmierć wróbli uczciliśmy minutą ciszy. Tylko tyle byliśmy w stanie zrobić dla biednych ptaszków. Chłopcy sprawnie zasypali dół i uformo­wali z ziemi niewielki kopczyk.

Potem rzuciłem coś na półmisek Sierocie i Huncwotowi, sam prze­kąsiłem coś naprędce, a następnie zajrzałem do kajecika Leo.

- Muszę jeszcze zabezpieczyć teren przed ewentualną wizytą intru­zów - poinformowałem gości. - Boję się o Muppety. A z nimi prze­cież nie pojadę do Wizny i nie będę do tego mieszał sąsiadów. I tak już narzekają na mnie. Pomożecie mi?

- Pomożemy!

Przerzucaliśmy kolejne kartki kajecika, przyglądając się z uwagą róż­nym zapadniom, skrzynkom i układom linek broniących dostępu do chatki.

- Panie Tomaszu - jeden z chłopców zatrzymał palec na rysunku dziwnego pudełeczka. - Tu jest napisane, że to mechaniczny wyrzutnik krążków, inaczej Miotacz Płyt.

Z opisu wynikało, że drewniane pudełko wielkości małego telewizo­ra wyrzucało ze swojego wnętrza płyty CD. Mianowicie mechanizm tkwiący w środku owej skrzynki za pomocą skomplikowanego układu sprężyn wypychał płyty na odległość dwudziestu i więcej metrów.

Po chwili znaleźliśmy w komórce, wśród innych rupieci, ową taje­mniczą broń wykonaną z drewna, nieco zamaskowaną grubą warstwą pajęczyny i kurzu. W komórce znajdowała się także amunicja do Miota­cza Płyt, to znaczy setki płyt kompaktowych, przeważnie rodzimych twór­ców muzyki, których Leo był niegdyś zbieraczem. Odkąd jednak zrezy­gnował z dobrodziejstw cywilizacji, miał dosyć życia w mieście i stał się odludkiem oddanym wyłącznie naturze, dorobek nadwiślańskich arty­stów był mu całkowicie obojętny. Mógł jedynie służyć jako amunicja do niezwykle oryginalnej broni. W specjalną kieszeń Miotacza Płyt wystar­czyło włożyć trzydzieści płyt CD, nakręcić mechanizm sprężynowy i zatrzasnąć zapadkę. Teraz do końca owej zapadki należało podwiązać ko­niec żyłki ciągnącej się wzdłuż jakiegoś boku ogrodzenia. Idea urządze­nia była prosta. Gdy nieproszony gość zajdzie na teren posiadłości i nie­świadomy niczego zawadzi nogą żyłkę, jej pociągnięcie odblokuje za­padkę, uwalniając mechanizm sprężynowy. I wtedy drewniana skrzynka zacznie pluć w nieprzyjaciela gradem płyt wylatujących z jej „brzucha” specjalną „gardzielą”.

Nie miałem wyboru. Jeśli chciałem opuścić chatkę na kilka godzin, musiałem zaryzykować i zaufać Leo, a właściwie jego wynalazkowi zwanemu Miotaczem Płyt. Zamknąłem w szopie Sierotę i Maggie.

- Ustawcie Miotacz Płyt za rogiem domu i skierujcie na lasek - podpowiedziałem chłopcom. - Trzeba też naoliwić mechanizm wewnątrz skrzyni.

- A jak przyjdą od strony wioski, przez furtkę?

- Po tym, co wydarzyło się w nocy, zajdą mnie od innej strony.

- A co się stało w nocy?

- Nieważne - machnąłem ręką.

Jeszcze tylko przetestowaliśmy urządzenie. Działało! Sławka, której zbierało się na chichoty, pokręciła tylko głową i sko­mentowała całą naszą akcję słowami:

- A jednak mężczyźni, niezależnie od wieku, zawsze są chłopcami.

Opuszczaliśmy posesję, gdy natknęliśmy się na powracających ze wsi Coco i Kubę.

- Znowu pan gdzieś wyjeżdża? - zawołała Coco.

- Do Wizny - odparłem. - A wy co tak rano wstaliście?

- Byliśmy w sklepie.

Na te słowa chłopcy dziwnie się poruszyli.

- Panie Tomaszu - podeszła do mnie Coco, ignorując zupełnie Sławkę - mamy dla pana wiadomość. Przysłał ją niejaki Paweł, pański współpracownik. Dzwonił w nocy.

- Teraz mi to mówicie?!

- Była noc. Jak mieliśmy to panu powiedzieć? Nie było wtedy pana. A kiedy zbudziliśmy się w nocy, po tych okropnych krzykach uwięzio­nego w dole człowieka, zapomnieliśmy panu o tym powiedzieć.

- To jakiś szyfr - powiedział Kuba wręczając mi karteczkę. - Nic z tego nie rozumiem. Ten Paweł podawał mi przez telefon litery, a ja je zapisywałem.

Miał rację. Uzgodniliśmy bowiem, że do przekazywania wiadomo­ści przez osoby postronne - tak jak w tym wypadku - będziemy uży­wać szyfru.

- Co to za hieroglify? - dziwili się chłopcy.

- Właśnie, co ten Paweł napisał? - dopytywała się Coco.

- Sam nie wiem - skłamałem, pomny tego, że artystka i jej przyja­ciel nie byli ze mną do końca szczerzy.

Pożegnałem ich uniesieniem ręki i poszliśmy prosto na przystanek PKS-u. Gdy tylko Coco z Kubą znikli nam z oczu, chłopcy okazali duże poruszenie.

- To nieprawda, panie Tomaszu - mówili podnieceni.

- Ale co?

- Oni nie byli w sklepie - rzekł Kacper wskazując kciukiem na dom sąsiada Gapińskiego. - Widzieliśmy ich na drodze.

- Tak było - poparła go Sławka. - Widzieliśmy tych dwoje na szo­sie. Zatrzymał się jakiś polonez, oni wsiedli i pojechali na Sambory. Ale samochód skręcił zaraz w boczną, polną drogę i stał przez pewien czas.

- Jakby się naradzali.

- Widzieliście, kto prowadził poloneza?

- Niestety, nie.

- A jakiego koloru był samochód?

- Biały.

Wróciłem pamięcią do ostatniej nocy, gdy moi wybawcy z bagien, to jest pani Ossowska z synem, zawieźli nas do Goniądza właśnie polone­zem, nie mogłem jednak przypomnieć sobie jego koloru. Domysły, jaki­mi mnie zbombardowała wczorajszej nocy Weronika, kazały być podejrz­liwym.

Nie wiedziałem, co tu się działo? Przemytnicy chcieli dokonać dużego szmuglu dzieł sztuki. Spieszyli się. Wszedłem im w paradę, zabierając oprawę cennego wydania „Konrada Wallenroda”. Byli dobrze poinformo­wani, wiedzieli na przykład, że jestem historykiem. Jednak to nie oni ukradli w Wiźnie oprawę. Oni myśleli, że ja ją mam. Sprawą szmuglu intere­sował się ktoś jeszcze. Ten, kto miał oprawę!

- Miejcie Coco i Kubę na oku - rzekłem do chłopców. - Oczywi­ście róbcie to poza zajęciami.

Przede wszystkim musiałem odczytać zaszyfrowany list od Pawła. Czekając na autobus wprowadziłem chłopców i Sławkę w arkana naszej pracy detektywów.

Zaszyfrowane znaki układały się w następujący ciąg liter i cyfr:


Wyejsdacjcauyjp8hbieuenjshdhmhfcdpncfhwurfpuc7

tfwftzpnsajyjtnjienfrfpfthrjye4pugnjaf3gfabyf


Sporządziłem na kartce moją „ściągę” ułatwiającą odczytanie zaszyfrowanej wiadomości, a mianowicie tabelkę, w której górny wiersz za­wierał litery tekstu jawnego, a dolny - odpowiadające im litery tekstu tajnego. Alfabet tekstu tajnego był przesunięty wobec pierwszego o pięć liter (tak uzgodniliśmy z Pawłem), które to litery wpisywało się w pierw­sze miejsca z prawej. Zatem literze „a” tekstu jawnego odpowiadała lite­ra „f” tekstu tajnego, zaś literze „z” tekstu jawnego - litera „a” tekstu tajnego. Proste. Nasz alfabet składał się tylko z 23 liter. Nie zawierał liter „q”, „v”, „x” oraz tak zwanych znaków diakretycznych, zaś dowolne cyfry zastępowały wykrzykniki.

- To najprostszy szyfr, który wymyślił nie kto inny, jak rzymski wódz Juliusz Cezar - wyjaśniałem stawiając na kartce kulfony liter. - Czy wiecie, że amerykański urząd zajmujący się problemami szyfrów, National Security Agency (NSA), ma w swoim godle tarczę kodującą wzorowaną na pomyśle Cezara? Ale dla każdego początkującego deszyfranta ten rodzaj szyfru to dzisiaj dziecinna zabawka. Niemniej jednak czasami się przydaje.

- Kiedy nic nie można z tego odczytać! - protestowali.

- Spróbujcie odczytać szyfr przy pomocy mojej ściągi.

Patrzyli krótką chwilę i zaraz uśmiech zadowolenia zagościł na ich twarzach.

Chłopcy zabrali się do odczytania wiadomości, a po chwili podali mi z dumą gotowy tekst.

- Przemyt we wtorek! Cudzoziemcy chcą wykiwać Polaków! Na pańskim terenie działa Kanclerz! Kobieta! Batura! - odczytałem na głos. - Ciekawe, bardzo ciekawe.

- Batura? - zdziwiła się Sławka. - Znowu jakaś kobieta?

- To nie jest kobieta - wyjaśniłem zmartwiony wiadomością. - Batura to groźny złodziej dzieł sztuki.

- A Kanclerz?

- To jest właśnie kobieta - mruknąłem, zastanawiając się jedno­cześnie, czy miałem już okazję zetknąć się tutaj nad Biebrzą z Kancle­rzem. - Przynajmniej tak twierdzi mój współpracownik.

I wtedy ujrzałem oczami wyobraźni łagodną i sympatyczną Weroni­kę. To ona mogła być szefem niemieckich Przemytników. Była wszak Niemką, ale przede wszystkim kobietą. Pod zmysłową urodą i profesją reportera mógł ukrywać się groźny przemytnik, Mata Hari tego nadbiebrzańskiego szmuglu. To ona mogła donosić Przemytnikom o mnie, mię­dzy innymi, że jestem historykiem. To ona wreszcie mogła sterować moim porwaniem na bagna. Nie oszczędziła widać nawet swojego byłego męża i był to zarazem niezły kamuflaż. Któż bowiem podejrzewałby ją o pory­wanie człowieka, z którym tutaj przyjechała. Współczułem Hansowi roli oszukiwanego mężczyzny, ale i sam czułem się podle wiedząc, że po raz kolejny w mojej karierze ładna kobieta nie grała ze mną fair.

Ale czemu Weronika pokazała mi zdjęcie, na którym został uwiecz­niony Sęp? Ten fakt nie pasował do mojej układanki. I jeszcze na horyzon­cie pojawił się nasz stary znajomy - Batura! Same zagadki i niewiadome.

***

Upał spowodował, że przedpołudnie w Wiźnie było nie do zniesienia i tylko rześki wiatr z południa pozwalał ludziom swobodnie wylec na ulice. Sławkę z chłopcami zostawiłem na rynku, a sam udałem się pieszo na posterunek policji.

Tam spotkała mnie miła niespodzianka. Już z daleka widziałem za­parkowanego z tyłu policyjnego budynku Rosynanta. W środku spocony sierżant Lenarczyk, który źle znosił upał i co kilka sekund sapał z wysiłku, oświadczył, że samochód chciano zabrać na parking strzeżony w Łomży i zdążyłem w ostatniej chwili.

Sierżant sprawdził w aktach wszystkie dane w tej sprawie.

- Zaparkował pan w miejscu niedozwolonym na stacji benzynowej - mówił z wyraźnym trudem z powodu gorąca. - Przed aparatem do mierzenia ciśnienia i pompką automatyczną. Pracownicy zgłosili nam ten fakt. To mówi pan, że został porwany?

- Tak, razem z Hansem... - zamyśliłem się, gdyż nie znałem jego nazwiska. - To Niemiec. Pewnie był u was dzisiaj w sprawie volkswagena.

- Nikogo takiego nie było.

- Może pojechał do Łomży?

- Może i pojechał. Ale kto pana porwał?

- Ci sami, którzy w stodole Ratajczaka zrobili sobie magazyn dzieł sztuki.

- Znowu pan zaczyna? - jęknął. - Proszę zabierać swój samochód i wynosić się z tego miasta.

Czy tak zachowuje się policjant, któremu składa się zeznania? Wola­łem nie zadzierać z nim, aby nie wzbudzić podejrzeń, że wiem coś na temat możliwości jego udziału w przemycie. Wyszedłem na zewnątrz i pojechałem jeepem na rynek po Sławkę i chłopców.

- Na szczęście wszystko skończyło się dobrze - poinformowałem ich, gdy zajechałem na umówione miejsce. - Samochód jest w stanie nienaruszonym. Wszystko działa i jest na swoim miejscu. A to droga zabawka. Teraz mogę was już śmiało przewieźć.

Ale rozczarowanie chłopców i Sławki sięgnęło zenitu, gdy na drodze z Wizny do S. jechałem wolno, zaś wskazówka szybkościomierza nie przekraczała sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

- Co się stało, pani Tomaszu? - martwili się moi pasażerowie. - Jeep jest uszkodzony? To pewnie sprawka tych Przemytników! Mówił pan, że wszystko działa.

- Nie, nie - uspokoiłem ich. - To moja sprawka. Nie lubię bo­wiem pędzić na złamanie karku.

Nie lubiłem szybkiej jazdy, a dodatkowo szosa była wąska i jeździło po niej wiele innych samochodów. Jadąc wolno mogłem do woli podzi­wiać krajobraz tego regionu i oddać się refleksji. Znudzeni chłopcy zo­stali odpylani przez Sławkę na temat wrażeń z pobytu w Wiźnie. Oczywi­ście rozmawiali po angielsku. Potem ja opowiedziałem im w języku Szekspira o mijanych wsiach nadnarwiańskiego regionu, w których domino­wała zabudowa rozproszona wśród pól i lasków. Dawne miasta zakła­dane niegdyś na ważnych szlakach handlowych lub na ich skrzyżowa­niu, z reguły nad rzekami, po latach wojen skurczyły się do małych miej­scowości, zbiedniały i zmieniły charakter; te większe, jak Wizna, Wą­sosz, Radziłów, Nur, Śniadowo, Rutki czy Osowiec, zostały lokalnymi ośrodkami życia społeczno-gospodarczego, gminami. Przestrzeń pomię­dzy nimi wypełniały bagna i rzeki, lasy i pola, wsie, które utraciły daw­ny, tradycyjny układ przestrzenny, ale wciąż posiadały zwartą zabudo­wę, najczęściej w typie ulicówki i wielodrożnicy. Zagrody wiejskie budowało się tutaj tak jak kiedyś na planie kwadratu lub prostokąta, z cha­łupami stawianymi szczytem do drogi i stodołą usytuowaną w poprzek zagrody. Ale współczesne domy budowano już z cegły i pustaków, a nie jak kiedyś z drewna drzew iglastych, zaś dawne płoty z żerdzi zastąpio­no zwykłym ogrodzeniem z drutu bądź cegły. Na szczęście w każdej wsi, najczęściej na jej krańcach lub przy rozstajach dróg, wciąż urozmaicały ich pejzaż urocze kapliczki i artystycznie wykute z żelaza krzyże. I tak jak niegdyś były one otoczone pachnącym i świeżym bzem.

Do S. zajechaliśmy przed dwunastą. Nie od razu zajechałem pod chat­kę Leo. Moim podróżnikom zaproponowałem objazd przez wieś.

- Z lasku zobaczymy, czy ktoś podejrzany nie kręci się w pobliżu chat­ki - wyjaśniłem. - Dla ostrożności nie będziemy wychodzić z jeepa.

Ucieszyli się, choć była to niebezpieczna misja.

Minęliśmy sklep, jadąc przez wieś wolno, aby nie rozjechać czła­piących pociesznie w kurzu białych niczym wykrochmalona pościel gęsi. Za sklepem skręciliśmy w piaszczystą dróżkę biegnącą między gospodar­stwami, która zaraz zamieniła się w opadający leniwie i mocno wyżłobio­ny od kół i racic jar; nim podążaliśmy w dół rzeki nic sobie nie robiąc z nierówności terenu. Było pusto jak na kiczowatym obrazie pejzażysty.

Lasek zaczął się niebawem. Skręciliśmy w pierwszą wąską ścieżynę i dalej przedzieraliśmy się na północ, w kierunku chatki Leo. Mijaliśmy pnie drzew, pokonywaliśmy doły i miękką ściółkę, ale nikogo po drodze nie spotkaliśmy. Po kilku minutach znaleźliśmy się na skraju lasu, który zrobił się niższy, ale za to bardziej mięsisty i wilgotny. W sam raz dla takich podglądaczy jak my. Zgasiłem silnik.

I oto, schowani za zieloną kurtyną leszczyny, ujrzeliśmy idących wol­no pod górę dwóch osobników. Bez trudu rozpoznałem w nich Miazgę i Legiona 1. Drugi z nich utykał jeszcze nieznacznie po ciosie zadanym przez Maggie, pierwszy był sprawny. Nieobecność Legiona 2 musiała być spowodowana poważniejszą kontuzją, jakiej doznał dziś w nocy.

- Nie ma pan lornetki, panie Tomaszu? - zapytali.

- Jak na złość nie wziąłem jej z chatki - bąknąłem.

Przemytnicy szli wolno, ale zdecydowanie. Ich sylwetki zdradzały, że nie przychodzili z dobrym słowem.

Bałem się o życie Muppetów! Ale walka wręcz z tymi bandziorami równała się samobójstwu. Tym bardziej było to wykluczone, że odpo­wiadałem za życie chłopców i Sławki. Spojrzałem na nią kątem oka. Drżała ze strachu. Chłopcy trzymali fason, ale też z trudem przyszło im ukrywać emocje. A byli w równym stopni podnieceni co przerażeni.

- Nie przyszli od strony lasku - wyszeptał zawiedziony Piotrek. - Cały plan na nic.

Miał rację. Spodziewałem się, że wyjdą z lasku. A kiedy pokonaliby drewniany płotek, ich nogi naciągnęłyby napiętą żyłkę, odblokowując tym samym zapadkę Miotacza Płyt. Poza tym urządzenie wyrzucające płyty kompaktowe miało ustawiony wylot „gardzieli” w stronę lasku. A ci dwaj szli sobie zboczem i byli poza zasięgiem rażenia Miotacza Płyt. Nasze przewidywania okazały się błędne.

- Przypłynęli łódką - rzekł Grzegorz zerkając w dół na rzekę. - Biała z motorkiem. Zacumowali obok pańskiej.

Ale to było nieistotne. W tej chwili należało coś wymyślić, koniecz­nie musiałem przeszkodzić Przemytnikom w dostaniu się do chatki.

- Jak tylko dranie odkryją, że mnie nie ma, zrobią krzywdę Muppetom. Zupełnie nie wiem, jak im przeszkodzić?

Zrobił to za mnie Kacper. Wyskoczył z jeepa, zanim zdążyłem zapro­testować, i na ugiętych nogach podbiegł na sam skraj lasku.

- Co on najlepszego robi? - zdenerwowałem się.

Sławka podskoczyła z wrażenia na siedzeniu i blada patrzyła na Kac­pra, który położył się już na brzuchu i zaczął czołgać się w kierunku drewnianego płotka. Nie ruszałem się z miejsca. Gdybym teraz wysko­czył za chłopakiem i wdał się z nim w słowną utarczkę, to z pewnością Przemytnicy usłyszeliby nas.

- Kacper chce pociągnąć za żyłkę - uderzył się dłonią w czoło Piotrek.

- Racja! - podniósł głos Grzegorz. - Pociągnie, a wtedy Miotacz Płyt zadziała.

- Spryciarz z niego.

- Spryciarz to mało powiedziane - rzekłem ponuro. - To wielki spryciarz. Ale cały jego plan na nic, chłopcy. Płyty kompaktowe zaata­kują nas, a nie Przemytników. Sami ustawiliśmy Miotacz Płyt na lasek.

Posmutniało wewnątrz jeepa.

Ale Kacper zbliżał się już do ogrodzenia przyssany do ziemi. Miał ułatwione zadanie, gdyż trawa sięgała wokół posesji do kolan, teren opa­dał i był nierówny, więc co jakiś czas mógł chłopak znaleźć większy dół i ukryć się w nim przed czujnym wzrokiem Przemytników. Ale ci wcale nie patrzyli w stronę lasku. Szli wprost na chałupę. A mnie zdawało się, że słyszę nawet odgłos stawianych przez nich stóp.

Kacper ukrył się szczęśliwie w wysokiej trawie. Dodatkowo znajdo­wał się w cieniu, jaki rzucał na wąski pas zbocza skraj lasku.

Kiedy dzieliło Przemytników jakieś trzydzieści metrów od chat­ki i próbowali oni pokonać stojący w poprzek płotek, Kacper pociągnął za żyłkę biegnącą równolegle do ogrodzenia.

I stało się.

Z wnętrza drewnianej skrzynki stojącej na rogu chatki wyleciały pierwsze iskrzące w słońcu srebrem talerze. Ich szybkość była ogromna, ale zamiast kierować się w dół na Przemytników, owe krążki zmierzały wprost na nas. Ale po chwili okazało się, że Kacper wiedział, co robił. To było niesamowite! Południowy wiatr, który dzisiaj ożywiał upalny dzionek, dostawał na szczycie wzniesienia wzmocnienia, korygując tor lotu płyt kompaktowych bardziej na wschód.

Z ogromną radością patrzyliśmy na pierwszą płytę, która roztrzaskała się o belkę płotka pokonywanego już przez Przemytników. Trzeba było widzieć ich zdziwienie, gdy kolejne srebrne talerze leciały w ich kierunku.

- Trafiony! - krzyknęła Sławka, zgniatając odruchowo palcami moje przedramię.

Legion 1 został bowiem trafiony jedną płytą w klatkę piersiową, a już następne nadlatywały niczym inwazja marsjańskich talerzy prosto na nich. Był to widok zdumiewający i zarazem komiczny.

Przemytnicy długo się nie zastanawiali. Dali drapaka w dół rzeki, a zbiegali po zboczu dziesięć razy szybciej niż szli na szczyt. Ryknęli­śmy śmiechem, gdy Legion 1 przewrócił się poplątawszy nogi. Wstał jednak szybko. Zwiewali, aż się kurzyło, mimo że Miotacz Płyt przestał już wyrzucać krążki. Kolejne urządzenie odstraszające wymyślone przez zwariowanego Leo okazało się skuteczne.

Przemytnicy wskoczyli wreszcie do białej łódki i odpłynęli.

- Pewnie myślą, że ktoś czuwa cały czas w chatce i strzela srebrny­mi krążkami - śmiałem się szczęśliwy z pokonania intruzów.

- Ale zwiewali!

Gdy wrócił Kacper, pozostali chłopcy poklepali go z uznaniem po plecach, a ich oczy tryskały zazdrością

- Brawo, Kacper - pochwaliłem go. - Ale na drugi raz uzgadniaj ze mną każdy krok.

- I ze mną - wkroczyła Sławka. - To ja odpowiadam za ciebie. Te dranie mogli cię zauważyć.

Kacper nie zważał na nasze słowa; cały promieniał dumą.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


KTO WYSZEDŁ Z HOTELU? * RAFAŁ I CO Z TEGO WYNI­KŁO * DOMINIKA WYBIERA BATURĘ! * ROZMOWA Z RA­FAŁEM * GDZIE PODZIAŁA SIĘ LANCIA? * WIZYTA PODEJ­RZANYCH OSIŁKÓW * UCIECZKA PO RYNNIE * W POKOJU DIETERA STOHLA * MAPA * PAN GAPIŃSKI WIDZI LATAJĄ­CE TALERZE * UROCZE SZAFRANKI * ZIELONY ŻUK, JEGO ESKORTA I BMW


Kiedy Pan Samochodzik wraz z chłopcami i Sławką dzielnie poradzili sobie z Przemytnikami, Paweł Daniec przebywał w całkiem innym miejscu.

Ale przedtem cofnijmy się wstecz o jeden dzień, do wieczora, kie­dy to Paweł z Dominika zajechali pod hotel „Gromada” w Łomży. Jak już wiemy, po ucieczce przez okno toalety na ulicę młody współpracow­nik Pana Samochodzika zdziwił się nie zastawszy w seicento panny Tatalkiewicz. Nie wiedział, że w tym czasie Dominika przebywała w poko­ju Dietera Stohla, schwytana przez Baturę.

Wiedział już, że Batura zawitał do Łomży w celu zdobycia informa­cji o dziewiętnastowiecznej edycji „Konrada Wallenroda”. Pusta lancia wciąż stała zaparkowana na ulicy i lada chwila Jerzy mógł się tutaj zjawić. Paweł podszedł ostrożnie do lancii i z dwóch kół spuścił powietrze. A potem ukrył się w krzakach i obserwował hotel.

Najpierw zobaczył Pryszczatego, który zataczając się wsiadł do li­muzyny i odjechał. Dopiero po trzech kwadransach w głębi atrium poja­wiły się trzy osoby. Przodem szła Dominika z blondynem, który pod dom Pociechy przyjechał audi, a pochód zamykał ich zły duch - Batura. Musiał ukrywać coś pod gazetą, prawdopodobnie pistolet, gdyż dwój­ka z przodu pokornie szła w kierunku ulicy. Batura bąknął coś do blon­dyna i zaraz przecięli uliczkę i udali się na parking. Stanęli przed audi Niemca. Dieter Stohl, bo to on był owym blondynem, wyglądał nieświe­żo, miał porozrywaną koszulę, ale widać Jerzy uznał, że może prowa­dzić. Dominika zerknęła rozpaczliwie w głąb uliczki, na której stał fiat seicento, jakby szukała pomocy. Kto wie, może liczyła, że Paweł jest w pobliżu i przyjdzie jej z odsieczą. Ale jak mógł ją odbić? Z chorą nogą? Sam przeciw uzbrojonemu Baturze? I jeszcze jak na złość nie miał kluczyków do seicento, więc nie mógł pojechać za nimi.

Zanosiło się na to, że ta trójka wsiądzie zaraz do samochodu i odje­dzie, a Paweł zostanie sam.

Jakież było zdziwienie Pawła, ale i całej trójki na parkingu, gdy zza audi wyskoczył niespodziewanie Rafał! Ten sam młody człowiek z kol­czykiem w uchu, którego poznał w warszawskiej pizzerii, ów zazdro­sny o Dominikę chłopak! Z pistoletem trzymanym w drżącej ręce zbli­żył się do Batury i kopniakiem próbował go zaatakować. Paweł wi­dział, jak gazeta Jerzego wzbiła w górę i jakiś ciemny przedmiot ukryty w niej upadł w bok.

- Rafał?! - krzyknęła kompletnie zaskoczona Dominika.

Jednak Rafał nie był Harrisonem Lordem i szybki cios Batury wy­starczył, aby powalić chłopaka na ziemię.

Ten moment szamotaniny i zaskoczenia wykorzystał Dieter Stohl i wskoczył szybko do swojego audi. Natychmiast zapalił silnik, ruszając z dzikim zrywem do tyłu przez trawnik i o mało nie wjechał na inny samochód parkujący na uliczce. Wykręcił zaraz i zostawiwszy osłupiałe towarzystwo na parkingu pognał ulicą Zjazd na północ. Batura zapa­trzył się na znikające audi i wtedy ambitny Rafał znowu stanął przed Baturą z wycelowanym w niego pistoletem.

- Stój! - mówił podniesionym, drżącym głosem Rafał. - Kim jesteś? O co tu chodzi? Co wy robicie?

- Rafał! - upomniała go dziewczyna. - Nie mieszaj się do tej sprawy!

- Twoja dziewczyna dobrze mówi - rzekł ostrożnie Batura.

- Z kim ty się zadajesz, Dominika? - warczał Rafał. - Już w War­szawie wiedziałem, że coś kręcisz z tym młodym kulasem. Ale co tutaj się dzieje? Obserwuję was pół dnia.

- Rafał! Uspokój się!

Ale Rafał mierzył z pistoletu w Baturę i nie zamierzał spasować. Tutaj, na otwartej przestrzeni, trzydzieści metrów od głównego wejścia do hotelu - w miejscu jak najbardziej publicznym - rozgrywała się scena niczym z taniego kryminału.

- Czy wiesz, co ci grozi za zastrzelenie mnie? - grał na zwłokę Batura, próbując zmiękczyć chłopaka. - Zastrzelisz mnie i pójdziesz do więzienia.

- Jak się nazywasz? - spytał Rafał.

Batura nie odpowiedział. Zaśmiał się, a potem udał, że za chłopa­kiem ktoś stoi i rzekł do wyimaginowanej postaci:

- Chłopaki, zajmijcie się nim. Powiedzcie mu, jak się nazywam.

Zdezorientowany Rafał odwrócił się odruchowo za siebie, co natych­miast wykorzystał Batura. Rzucił się na niego i staranował nogami. Upa­dli, a towarzyszył temu krzyk Dominiki. Z drzwi hotelowych wyskoczy­ło dwóch mężczyzn w liberii gotowych do pomocy lub interwencji. Je­rzy podniósł się szybko i rzucił się do ucieczki, minął wejście przez atrium do restauracji, przeleciał koło kryjówki Pawła, ale nie zatrzymał się obok granatowej lancii. Pobiegł dalej.

- Stój! - krzyczał za nim Rafał wymachując pistoletem. - Stój!

Ale Batura miał w nosie jego wołanie. Stanął obok ciemnego BMW i szybko wsiadł do środka. A zatem to nie on był właścicielem lancii. BMW wydał z siebie sportowy warkot i wyjechał z szeregu zaparkowa­nych aut. W tym czasie Rafał biegł z Dominika tą samą uliczką, by po kilku sekundach zatrzymać się przy lancii.

- Wsiadaj! - krzyknął. - Do środka! Pożyczyłem od kumpla! Wsiadasz?! Dogonimy go!

Wsiadł, otworzył dziewczynie drzwiczki i zapalił silnik. Ale Dominika zauważyła, że ktoś spuścił z kół lancii powietrze. I teraz nastąpiło coś dziw­nego. Dominika zawahała się, popatrzyła na oddalające się w głąb uliczki BMW i nagle powzięła najbardziej zaskakującą decyzję. Rzuciła się bie­giem w stronę oddalającego się BMW. Biegła szybko, machając i pokrzyku­jąc na Baturę. Ten w mig zorientował się, w czym rzecz i ostro wyhamo­wawszy zawrócił na wstecznym biegu kilkanaście metrów do tyłu. Nie tylko Rafał był zaskoczony i nie tylko Paweł gapił się zdumiony na tę scenę, ale pewnie i sam Batura zachodził w głowę, co dziewczyna kombinowała.

Paweł nie miał czasu. Szybko wylazł z krzaków i o mało nie upadł zawa­dziwszy butem o krawężnik. Cudem jednak zachował równowagę i doskoczył do gotowej do odjazdu lancii. Otworzył drzwiczki. Zaskoczył zupeł­nie Rafała, który na chwilę zapomniał o oddalającym się już BMW.

- A ty czego? - warknął. - Wynocha!

Paweł nie zajął miejsca, na którym miała siedzieć Dominika.

- Niestety, stary, przykro mi! - krzyknął do niego przez otwarte drzwi. - Nigdzie nie pojedziesz!

Nieświadomy niczego Rafał ruszył z dwoma „flakami” do przodu. Samochód parł z trudem do przodu, szorując felgami o asfalt, ale zaraz stanął zaparkowawszy na wolnym miejscu po BMW.

Chłopak uderzył jeszcze ze złością w kierownicę, a następnie wyle­ciał z samochodu obejrzeć koła.

- Co tu się dzieje?! - zwrócił się agresywnie do kuśtykającego w jego kierunku Pawła. - Kim jesteś? A ten Niemiec, a ten blondyn w BMW? To jakiś mafioso?!

- Ty też nie jesteś lepszy. Z pistoletem napadasz na ludzi.

- To pistolet na gaz!

I zaraz wpadł w dramatyczny ton.

- Nienawidzę jej! Koniec z Dominiką.

Dwaj starsi mężczyźni w liberii stanęli zasapani przed nimi.

- Co się tutaj dzieje, panowie?! Dzwonię na policję!

- Nie, nie! - sprzeciwił się Rafał. -To tylko sprzeczka. Prywatna sprawa.

Jeden z mężczyzn wzruszył ramionami i pociągnął kolegę za rękaw.

- Wracamy. A co nas to obchodzi? Znowu leją się o babę.

Mężczyźni w liberii wrócili do hotelu.

- Kim ty jesteś? - zapytał Pawła Rafał.

- Pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków. Nazywam się Pa­weł Daniec. Dominika od niedawna pracuje z nami. Nie mówiła ci?

- Nie!

- To dziwne. Ten osobnik w BMW to groźny złodziej dzieł sztuki, Jerzy Batura. Dlaczego ona z nim uciekła? I co wydarzyło się w hotelu?

- A skąd ja mogę wiedzieć? Fakt, śledziłem was od samej Warsza­wy, później w Łomży, a wy nawet tego nie zauważyliście.

Rafał miał rację. Paweł był tak zajęty osobą Dominiki, że zapomniał o bożym świecie.

- Może zauważyła, że lancia jest niezdolna dojazdy i postanowiła zostać z Baturą? - myślał na głos Paweł. - Może Dominika chce roz­wiązać sprawę przemytu sama.

- Jakiego przemytu?

- Dzieł sztuki, człowieku - nie wytrzymał dłużej marudnego tonu chłopaka Paweł. - Najgorsze, że nie ma nas kto zaprowadzić do Kanclerza. To szef niemieckich Przemytników. A Dieter Stohl uciekł. To ja spuściłem powietrze z kół lancii. Myślałem, że to bryka Batury. Jak pech, to pech.

- I co teraz będzie? - warknął Rafał, otwierając bagażnik. - Dominice zagraża niebezpieczeństwo, a kumpel nie wozi ze sobą pompki. A zresztą, co mnie to obchodzi. Dominika sama wybrała towarzystwo tego blondasa w BMW! Jej sprawa! Chyba, że ktoś ją do tego zmusił?

Daremnie szukał pompki w bagażniku. Szybko jednak zapomniał, co wygadywał przed chwilą na temat dziewczyny, nawet puścił w niepa­mięć to, że skończy z nią znajomość.

- Ten blondas w BMW to naprawdę groźny bandzior? - zawiesił na Pawle wzrok.

- Sam widziałeś, jak cię załatwił. Miałeś pistolet, a jednak sobie poradził.

- Trzeba było samemu walczyć - burknął Rafał.

- Noga - popatrzył Paweł na chorą nogę. - Noga mnie boli i mam dość tej sprawy. Nie mam nawet kluczyków do seicento.

Rafał wyjął jakieś kluczyki z kieszonki i potrząsnął nimi.

- Ale ja mam. Zapasowe. Dominika sama mi je dała. Ale co to teraz zmieni? Seicento jest za słabe na BMW. Zresztą straciliśmy okazję już na starcie. To znaczy, ty wszystko zawaliłeś.

Paweł ciężko westchnął.

- Dobra, musimy zawiadomić policję.

- Żeby mnie zamknęli za posiadanie broni? - zdenerwował się Rafał. - Czyś ty zwariował? Zwiewajmy stąd, bo ci w liberii zawiado­mią w końcu policję. Albo zwali nam się na głowę jakaś mafia.

- Już zadarłeś z Przemytnikami - rzekł Paweł.

Najpierw pojechali do wynajętego przez Pawła i Dominikę hotelu leżącego przy lewym brzegu rzeki koło boisk i obiektów sportowych. Hotel nie był imponujący: brudnożółty dwupiętrowy budynek z jedno­stronnym spadzistym dachem. Miał jednak dobre położenie. Stamtąd był znakomity widok na wyżej położone miasto i łatwo można było oddalić się na Suwałki, Augustów lub Łomżę.

Rafał wezwał pomoc drogową i natychmiast udał się pieszo do cen­trum po zostawioną lancię. Podczas oczekiwania na jego powrót, Paweł zostawił wiadomość dla pana Tomasza młodym letnikom mieszkającym u niejakiego Gapińskiego w S..

Po godzinie Rafał wrócił lancą i odwiedził Pawła w sąsiednim pokoju.

- I co robimy? - zapytał.

- Nie wiemy, dokąd pojechali Dieter Stohl i Batura z Dominika. Muszę się zdrzemnąć - odparł Paweł.

- A ten dom, w którym spotkali się dzisiaj Przemytnicy? - zapytał Rafał. - Ten, który obserwowaliście z Dominika? Jego właściciel po­winien coś wiedzieć.

- Pociecha? Pewnie tak. Ale sam nam tego nie powie. Jest jednym z nich. Gdyby go jednak podejść i zajrzeć do hangaru albo do pawilonu, to może wpadlibyśmy na jakiś trop. Ale domu pilnuje rotweiler. Jest noc i nie wiem nawet, co zdołał ustalić mój szef. Nie mam z nim kon­taktu, a ludzie z sąsiedztwa twierdzą, że koło chatki nie ma jeepa.

Rafał wybrał pokój Dominiki i po chwili każdy z nich zaniknął się u siebie.

Paweł przed zaśnięciem przywołał w pamięci obraz Dominiki. Ocza­mi wyobraźni widział ją siedzącą u boku Batury, rozmawiającą z nim, śmiejącą się. Dręczyło go, co mogli razem robić Batura i dziewczyna? Dlaczego Dominika zrezygnowała z pościgu za Baturą? Czemu nie sta­rała się zaczekać na Pawła? Może z jakichś powodów pomyślała, że stało mu się coś złego, a potem zauważyła zdechłe opony lancii i dlate­go zdecydowała się być bliżej Batury. Dla dobra śledztwa! Aby konty­nuować pościg za audi. Miał taką nadzieją. Ale żal pozostał. Paweł poczuł się zdradzony i oszukany. Nie mógł zasnąć. Wziął prysznic, oczyścił ranę, poprawił łupki i połknął tabletkę przeciwbólową. Dopie­ro po niej zasnął.

Obudził się zmęczony i wewnętrznie upokorzony. W lustrze przeraził się niezdrową bladością swojej twarzy. Wyjrzał przez okno wychodzące na mały parking usytuowany za hotelem obok kortów, popatrzył na boisko piłkarskie i wreszcie na Narew prześwitującą przez drzewa za boiskiem. Odruchowo zerknął w dół i nagle z wrażenia znieruchomiał. Nie było lan­cii Rafała. Znikła. A przecież wieczorem zaparkowali samochody na ty­łach hotelu. Czyżby Rafał oszukał go i postanowił - wzorem Dominiki - prowadzić swoją prywatną grę?

Ubrał się pospiesznie: nałożył kurtkę i wyszedł na mroczny, skrzy­piący korytarz. Zapukał do drzwi pokoju Rafała po drugiej stronie ko­rytarza, ale nikt mu nie odpowiedział. Zapukał kolejny raz. Cisza. Wy­jął z kieszeni kurtki specjalny klucz-wytrych, z którym się nie rozstawał, i z łatwością otworzył prosty zamek.

Pokój numer 20 był pusty. Nawet łóżko było nietknięte, a więc Rafał opuścił hotel jeszcze w nocy. Na szafce nocnej pod lampką ujrzał jedy­nie kluczyki do seicento. A zatem chłopak wyszedł stąd z zamiarem po­wrotu do hotelu! Prawdopodobnie postanowił zakraść się w nocy pod dom Pociechy, być może coś tam zwęszył, być może był już na tropie Przemytników albo nawet znalazł sposób na odszukanie dziewczyny. Nie­wykluczone, że został jednak złapany przez Pociechę na terenie jego posiadłości. A może rotweiler rozszarpał mu tyłek?

Pawła znowu dopadło uczucie zawodu i zwątpienia. I jeszcze ból w kolanie uzupełniał tę gamę porannych nieszczęść. Wszyscy dookoła prowadzili nieczystą grę. Wszystko było skażone podstępem i kłam­stwem. I oto w rodzący się świt za oknem wtargnęła znajoma „alarmo­wa” nutka. Niebezpieczeństwo. Z okna wychodzącego na położone wyżej miasto dojrzał zbliżającego się w kierunku hotelu ciemnego mer­cedesa. Samochód zjechał z ulicy Zjazd na parking pod oknami. Wyszli z niego ubrany na czarno młody mężczyzna z czarnymi włosami i soli­dnie zbudowany osiłek. Szli wprost do hotelu, a Paweł poczuł strach, który ścisnął mu żołądek.

Obcy szybko znaleźli się na schodach prowadzących na korytarz na piętrze. Nikt ich nie zatrzymywał albo najzwyczajniej w świecie bał się zaprotestować. Szli szybko. Paweł nie zdążył dojść do swego pokoju i dlatego skrył się w sąsiedniej łazience.

Przez drzwi słyszał ich rozmowę prowadzoną nieudolnym szeptem.

- Który to? - szeptał jeden z nich. - Dwadzieścia?

- Dwadzieścia jeden.

A zatem szli po niego. Wiedzieli o jego obecności tutaj. Kroki na korytarzu ustały i Paweł zrozumiał, że zamierzają wejść do jego pokoju.

- Dobra, otwieraj, a ja zejdę na hol.

- Po co, Miazga?

- W razie czego. Żeby zamknąć drogę ucieczki. Słyszałeś, co mówił ten z kolczykiem w uchu? Że ten tutaj spod „dwadzieścia jeden” to jakiś detek­tyw ministerialny. To może być człowiek naszego historyka.

Jeden z nich poszedł korytarzem w kierunku schodów. Ten drugi męczył się z zamkiem pokoju numer 21. Paweł nie miał złudzeń. Rafał wpadł w łapy Przemytników u Pociechy i torturowany zdradził miejsce ich noclegu. Wiedzieli nawet to, że pracował z panem Tomaszem.

Nie wiedział, co robić. Jeśli tylko Przemytnicy odkryją, że nie ma go w pokoju, zaczną przeszukiwać cały hotel. Musiał zatem uciekać. Ale jak, skoro ten ważniejszy czatował na niego na dole? Paweł podrzucił na dłoni kluczyki do seicento, które odruchowo zabrał z pokoju Rafała.

Czy schodziliście kiedyś z pierwszego piętra po rynnie z nogą sztywną i chorą? Nie radzę wam tego robić, jeśli nawet będziecie w pełni sił i zdro­wia. Ale Paweł musiał. Musiał zacisnąć szczęki, porzucić lęk i zdrowy roz­sądek, aby dostać się do parkującego na tyłach hotelu seicento. Samochód stał w zacisznej niszy za hotelem, obok wysokiego ogrodzenia kortów teni­sowych. Teraz pozostawało już Pawłowi modlić się, aby któryś z intruzów nie wyszedł niespodziewanie przed hotel, gdy on będzie wyjeżdżał na ulicę.

Szczęście mu dopisało. Minął budynek, mercedesa na parkingu przed hotelem i przez bramę wyjechał na ulicę. Odjechał stąd zostawiając po sobie ciemną, spalinową mgiełkę snującą się smętnie nad ulicą w pierw­szych promieniach słońca.

Prowadzenie samochodu z chorą nogą było istną męką, każde naci­śnięcie pedału sprzęgła wzmagało bowiem ból. Ale Paweł nie miał nic do stracenia.

Zajechał pod hotel „Gromada” i chwilę odpoczywał wewnątrz sei­cento. Po pięciu minutach wyszedł i zmęczonym krokiem skierował się przez atrium do bocznego wejścia obok restauracji. Jeszcze wczoraj prze­żywał w tym miejscu wielkie emocje, a dzisiaj ponownie był tutaj. Po­stanowił bowiem przeszukać pokój Dietera Stohla. Był pewien, że znaj­dzie w nim jakiś ślad mogący zaprowadzić go na właściwy trop.

Zaszedł do recepcji i uśmiechnął się promiennie do recepcjonistki.

- Do pana Stohla.

Kobieta popatrzyła za siebie na półkę z kluczami.

- Jest na górze - odwzajemniła uśmiech i sięgnęła po telefon. - Klucza do pokoju 32 nie ma.

- Proszę go nie zawiadamiać - poprosił. - To mój kumpel. Ra­zem służyliśmy w wojskach ONZ. Zrobię mu pobudkę.

Odłożyła słuchawkę. Podziękował i ruszył do windy.

Nie miał stuprocentowej pewności, czy Niemiec nie wrócił przypad­kiem w nocy do swojego pokoju. Uciekł spod hotelu, ale mógł nieba­wem wrócić upewniwszy się, że Batura ulotnił się na dobre.

Postanowił najpierw zapukać do drzwi. Gdyby nikt nie odpowiedział, chciał dostać się do środka za pomocą wytrycha, którym nie tak dawno otworzył drzwi pokoju Rafała.

Zapukał. I nagle ktoś znajdujący się wewnątrz otworzył drzwi. Stohl? Nie, to nie był Dieter Stohl. To nie był nawet mężczyzna. W drzwiach pokoju stała sprzątaczka z groźnym wyrazem twarzy.

- O co chodzi? - warknęła. Paweł oniemiał.

- Ja do Herr Stohla z wiadomością - szybko zareagował.

- Nikogo nie ma - wyjaśniła podejrzliwie. - Właśnie miałam dzwonić do recepcji. Przed chwilą weszłam, bo drzwi były otwarte i niech pan patrzy, co za pobojowisko.

W pokoju panował nieporządek, lampa leżała na dywanie obok łóżka, porozrywana jasna marynarka obok lampy, a pościel była pomięta. Domyślił się, że to sprawka Batury. To tutaj musiał rozprawić się z Niem­cem i z Dominiką.

- Faktycznie - bąknął Paweł.

Zauważył leżącą na stole mapę. Zrobił dwa kroki dalej i popatrzył na nią uważnie. Od razu rzuciło mu się w oczy czerwone kółko zrobione flamastrem. Ktoś, prawdopodobnie Stohl, zaznaczył w ten sposób jakieś szczególne miejsce. Ale Paweł stał zbyt daleko, aby odczytać nazwę miej­scowości.

- Wie pani co? - próbował zagadać sprzątaczkę i wszedł dalej. - Trzeba zawiadomić policję.

- Policję, po co? - zdziwiła się. - A mówiłeś pan, że przyszedłeś do niego z wiadomością.

- Przepraszam panią, ale... - zająknął się nie wiedząc, co odpo­wiedzieć kobiecie - ale jestem zazdrosny o swoją dziewczynę. Miałem podejrzenie, że ona, wie pani... z tym Niemcem...

- Rozumiem - pokiwała głową. - Zazdrosny, co?

- Właśnie - udał speszonego. - Może pani zerknąć przez okno i powiedzieć mi, czy na ulicy stoi czerwona toyota? Bardzo panią proszę. To może być ważne. Będę już pewny, że dziewczyna jest okay.

Sprzątaczka z ogromną ciekawością obserwowała przez okno uli­cę. I wtedy Paweł szybkim ruchem zabrał ze stołu mapę i schował za siebie.

- Nie znam się na autach - powiedziała dobrodusznie sprzątaczka. - Ale żadnego czerwonego samochodu nie ma.

Paweł podziękował uprzejmie i opuścił pokój. W windzie szybko odczytał nazwę miejscowości zaznaczonej na mapie flamastrem. Szafranki. Miał wreszcie jakiś trop. Wieś leżała blisko Goniądza, a zatem jeśli chciał dotrzeć tam w miarę szybko, to musiał wybrać drogę przez Jedwabne, Radziłów i Osowiec Twierdzę.

Jazda z chorą nogą była doprawdy ciężka. Każde naciśnięcie pedału gazu lub sprzęgła było okupione bólem kolana, toteż Paweł często przy­stawał. W Radziłowie musiał jeszcze tylko zatankować i kupić prowiant; przede wszystkim jednak chciał się napić kawy i połknąć tabletkę prze­ciwbólową; wreszcie po krótkim odpoczynku, mniej więcej około dwu­nastej, zadzwonił do sąsiada pana Tomasza - Gapińskiego, aby zosta­wić dla szefa zaszyfrowaną wiadomość. Odebrał sam Gapiński.

- Dzień dobry, panu. Nazywam się Paweł Daniec - przedstawił się szybko. - Chciałbym zostawić wiadomość dla pana Tomasza.

- To ja go może zawołam - zaproponował tamten.

- Jeśli tylko jest, to bardzo proszę! - ucieszył się Paweł.

Nastała cisza, ale już po chwili pan Gapiński zaczął mówić podeks­cytowanym głosem:

- Cholercia! Tam się coś dzieje w ogrodzie...

- Gdzie?!

- Panie! Widzę dwóch uciekających łobuzów w stronę rzeki! Ale gnają!

- Halo, proszę pana! - zaniepokoił się Paweł. - O czym pan mówi?

- I w powietrzu coś lata! Jakieś talerze, cholercia, czy co?!

- Latające talerze?

- W ogrodzie pana Leonarda...

- A pan Tomasz? Jest tam? Widzi go pan?

- Pan poczeka, bo z okna nie widzę chałupy...

I znowu musiał Paweł poczekać kilka minut, po których pan Gapiń­ski oznajmił tak samo podekscytowanym głosem, że przed chatką nie ma jeepa. Znaczyło to, że pana Tomasz gdzieś wyjechał. A dwóch uciekają­cych osobników wsiadło już do łódki - informował go Gapiński.

- Tutaj dzieją się dziwne rzeczy, panie - zawyrokował Gapiński. - W nocy jakieś wrzaski, wycie samochodów, kłusownictwo, sam wi­działem, cholercia, wnyki, i w ogóle kręci się tutaj wielu ludzi. A teraz jeszcze te talerze! A pan kim jesteś? I kim jest ten starszy jegomość w oku­larach, co jeździ jeepem? Pan Leonard mówił, że to porządny gość.

- Miał rację - westchnął Paweł. - Ale czy mogę zostawić dla niego wiadomość.

- Oczywiście.

- Proszę zapisać...

I Paweł podał mu szyfr złożony z liter, których prawdziwe znaczenie mógł odczytać tylko pan Tomasz. Ale dla Gapińskiego był to jedynie bełkot.

- Że jak? - zdenerwował się. - Panie, to jakiś żart?

- Nie, to szyfr.

- Mnie pan do tych spraw nie mieszaj. Ja tam się nie znam. I pan Gapiński rozłączył się.

Szkoda. Próba przekazania wiadomości dla pana Tomasza nie po­wiodła się, a musiał już ruszać w dalszą podróż do Szafranek. Skoro pana Tomasza nie było w chatce, nie mógł nawet pojechać do S. i poro­zmawiać z nim w cztery oczy. Nie miał wyboru. Musiał jechać dalej.

Dochodziła trzynasta. Paweł mijał ciągnący się na kilometr tabor kole­jowy niedaleko jednostki wojskowej w Osowcu Twierdzy.

Przejechał szerokie skrzyżowanie dróg z rozjazdem kolejowym, a na­stępnie skierował się na północ w kierunku Goniądza.

Był już bardzo zmęczony, ale trzymał się dzielnie.

Kręta droga prowadziła przez las. I oto za rzedniejącymi po lewej stro­nie sosnowymi zagajnikami zamajaczyły wiejskie zabudowania, a stru­myczek płynący pod drogą zmierzał swoim nurtem przez łany pszenicy na sam skraj wsi. Na wprost pokazał się oddalony o trzy kilometry Goniądz z wieżami kościoła oraz kaplicą wieńczącą wysoki wzgórek domi­nujący nad płaską okolicą.

Piaszczysta droga odbijająca od asfaltu zaprowadziła go wzdłuż nie­wielkiego lasku na skraj wsi Szafranki. Zatrzymał się na chwilę. Panował tutaj subtelny spokój, wręcz narkotyczna cisza zakłócona śpiewem ptaków. Uważnie jednak obserwował pobliskie domy w poszukiwaniu audi Dietera Stohla albo BMW Batury. Skoro Jerzy był w pokoju Niemca, on także mógł zauważyć zaznaczoną czerwonym kółkiem wieś. Mógł mieć tutaj melinę i sam Kanclerz, bo Białorusini nic nie wspominali o Szafrankach. Widział ludzi kręcących się przed zapuszczonym sklepem, kilka ciągników, stary samochód i biegające w poczuciu wolności psy, ale żadnego podejrza­nego auta i groźnie wyglądających osobników nie zauważył.

Cofnął się na główną szosę i zaszył się w lasku po drugiej stronie trak­tu na Goniądz. Miał stąd dobry widok na jadące do tego miasta i skręcają­ce na Szafranki pojazdy. Musiał też odpocząć i przeczekać.

Zjadł coś pospiesznie, odsunął siedzenie maksymalnie do tyłu, a na­stępnie zniżył oparcie i położył się. Zapragnął chwili relaksu, aż wre­szcie śpiew ptaków ukoił go do snu.

***

Nie wiedział, dlaczego się zbudził. Ocknął się jak z letargu, nerwo­wo, instynktownie i szybko zerknął na zegarek. Minęła czternasta. Spał niecałą godzinę.

Przez łagodnie pochylone gałęzie drzew widział szosę, po której nad­jeżdżał od strony Osowca zielony żuk. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że za nim sunął równie wolno - z dostojeństwem karawa­nu - opel limuzyna. Igor! Ów Białorusin, którego śledzili z Dominika w Łomży, jeden z Przemytników.

Wygląda mi to na eskortę” - pomyślał podekscytowany Paweł i z wra­żenia rozpłaszczył nos na przedniej szybie seicento.

Zabiło mu mocniej serce, gdy pojazdy skręciły nagle na Szafranki. To jednak tutaj! W Szafrankach znajdowała się kryjówka cudzoziem­ców! Ale to było dopiero preludium jego podniecenia. Zaraz bowiem zobaczył BMW Batury! Samochód jechał wolno i stało się jasne, że Je­rzy śledził Przemytników.

Najbardziej jednak bolesnym odkryciem była obecność na siedzeniu obok kierowcy Dominiki. I jeszcze dziewczyna gaworzyła sobie z Je­rzym, jakby znała go od dawien dawna.

Przesadziłaś, panno Tatalkiewicz” - pomyślał z goryczą Paweł, zapalając silnik. W jego oczach zapaliła się iskierka gniewu.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


PAN GAPIŃSKI RELACJONUJE * DZIWNE ZACHOWANIE COCO I KUBY * ROZMYŚLANIA PO SPOŻYCIU PULPETÓW W SOSIE WŁASNYM * PROSZĘ SĄSIADA O POMOC * ZADA­NIE DLA MŁODYCH ARTYSTÓW, CZYLI KTO POMALUJE SIATKĘ? * Z WIZYTĄ U PANA SŁOMIANKI * „CARSKA DRO­GA” * JESTEŚMY W GUGNACH * ŚLADY OPON W LESIE * KRYJÓWKA NA KOŃCU ŚWIATA * PODSŁUCHUJĘ * KOGO PRZETRZYMYWANO W CHLEWIE? * W OPRESJI


Po zwycięstwie nad Miazgą i jego kompanem Legionem 1 - których wraz z chłopcami i Sławką wykurzyliśmy z posesji Leo Miotaczem Płyt - wyjechaliśmy Rosynantem z lasku i wróciliśmy do wsi. Sławkę i jej podopiecznych zawiozłem na kwaterę, skąd mieli udać się całą grupą na wycieczkę do Burzyna.

- Niech pan nie zapomni o ognisku - wołali za mną chłopcy.

- O dwudziestej - dodała Sławka.

Wróciłem do chatki. Była dwunasta. Przed furtką czekał na mnie są­siad Gapiński.

- Wie pan, cholercia, co tu się działo? - zapytał z przejęciem.

- Co takiego? - uniosłem wyżej brwi.

- Dwa łobuzy zasuwały po zboczu, jakby gonił ich sam diabeł - opowiadał z przejęciem.

Zdałem sobie sprawę, że jakimś cudem Gapiński widział uciekają­cych Przemytników, ale nie chciałem mu zdradzać szczegółów.

- A po ogrodzie fruwały jakieś małe talerze!

- Doprawdy? Chce pan powiedzieć, że był pan świadkiem inwazji Marsjan? Hm, w UFO nie wierzę.

- Ja też, ale dwóch łobuzów widziałem, jak teraz pana. Zasuwali, jak się patrzy. Co tu się dzieje, cholercia?

Nie udzieliłem odpowiedzi, gdyż od strony wsi nadeszli Coco z Kubą. Śmiali się, ale gdy tylko zauważyli mnie rozmawiającego przed furtką z sąsiadem, natychmiast spoważnieli. Unikając mojego wzroku podeszli niechętnie z wyraźnym zamiarem ominięcia nas i udania się do domu.

- Czołem! - zagadnął Kuba.

- Cześć - odezwałem się.

- Czy coś się stało? - zainteresowała się jednak Coco.

I sąsiad opowiedział, co widział w ogrodzie. Na wzmiankę o latają­cych talerzach młodzi ludzie popatrzyli na siebie tajemniczo, ale nie podjęli wątku. A było to dziwne, gdyż normalny człowiek na wzmian­kę o latających talerzach powinien przynajmniej okazać zdziwienie albo zadać kilka pytań.

- A co u was? Jak reklama pasty do zębów?

- Marzena nie ma natchnienia - palnął Kuba.

Coco z Kubą ruszyli do domu.

- Aha! - klepnął się w czoło pan Gapiński i popatrzył na mnie. - Dzwonił do pana jakiś młodzieniec. Paweł jakiś tam...

- Daniec!

- Zdaje się. To pana znajomy?

Coco z Kubą zwolnili kroku. Już nie było im spieszno do domu, bo byli ciekawi relacji pana Gapińskiego.

- To mój znajomy - odpowiedziałem sąsiadowi. - Czy coś chciał mi przekazać?

- Chciał, ale gadał szyfrem. Myślałem, że to żarty.

- Wielka szkoda, panie Gapiński. Następnym razem proszę to dla mnie zrobić i zapisać szyfr. Hej, droga młodzieży!

Zawołałem w stronę Coco i Kuby. Zatrzymali się, chociaż w tej chwili raczej dreptali w miejscu niż szli. Odwrócili się w moją stronę.

- Jak zadzwoni mój młody kolega Paweł, proszę zapiszcie wiado­mość, którą chce mi przekazać - poprosiłem ich. - To może być bar­dzo ważne.

- Okay.

- Panie, kim pan jest? - zapytał poważnie Gapiński. - I co „może być bardzo ważne”?

- Widzi pan, zamiast oddychać pełną piersią, odpoczywać na łódce, zadarłem z Przemytnikami. Jestem historykiem sztuki i...

- Takim, co to siedzi w muzeum?

- To kustosz, a ja pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków.

- Aha - pokiwał z uznaniem pan Gapiński. - Ale u nas w S. nie ma zabytków.

- Bo ja jestem na urlopie.

Kątem oka zauważyłem, że Coco z Kubą ruszyli dziarsko do domu.

I znowu wydało mi się to dziwne. Powinni byli zareagować na moje oświadczenie, że jestem historykiem sztuki. Sami byli związani ze śro­dowiskiem artystycznym, więc moje wyznanie powinno było zrobić na nich wrażenie. Ale nie, oni czmychnęli.

Po chwili zostałem sam. Zdemontowałem „wilczy dół”, to znaczy z powrotem nakryłem go kratą i dyktą, chociaż płotek pozostawiłem jako element dekoracyjny. Wypuściłem zwierzęta z szopy i nakarmiłem. Szyb­ko przyrządziłem sobie obiadzik podgrzewając zawartość słoika z pul­petami, a potem zajadając na tarasie obserwowałem przez lornetkę ba­gna. Na terenie gospodarstwa Ratajczaka nic się nie działo. Nie ulegało wątpliwości, że Przemytnicy wywieźli „towar” w inne miejsce. Rodziło się zatem pytanie, dokąd? Jak informował wcześniej Paweł, przemyt dzieł sztuki miał nastąpić jutro. Prawdopodobnie więc dzieła sztuki trafiły już do domu Pociechy i załadowane na jakiś samochód czekały na sygnał do wywiezienia za wschodnią granicę. Powinienem pojechać chyba do Łom­ży i sam sprawdzić te przypuszczenia, ale po pierwsze - Paweł z panną Tatalkiewicz nad wszystkim czuwali (a przynajmniej taką miałem nadzie­ję), po drugie - bałem się zostawiać Muppety na dłużej same. Przyjecha­łem tutaj pilnować chatki Leo i jego inwentarza. Byłem tu „stróżem”, zaś sprawa Przemytników pojawiła się zupełnie przypadkowo.

Pewne było tylko to, że Przemytnikom do pełni szczęścia brakowało oprawy wydania „Konrada Wallenroda” z 1828 roku. Tę oprawę jeszcze nie tak dawno trzymałem w rękach, ale młodzi ludzie z sąsiedztwa stra­cili ją. Czułem jednak, że mieli coś na sumieniu. Zachowywali się bo­wiem tak, jakby nic się nie wydarzyło. Przecież gdyby Przemytnicy naprawdę ukradli im oprawę, nie nękaliby mnie dłużej swoimi wizyta­mi. A ja wciąż byłem narażony na ich ataki. Ot, choćby nie tak dawno szturmowali chatkę od strony rzeki! A zatem oprawę musiał mieć ktoś inny i Coco z Kubą znali go. Tym kimś był z pewnością kierowca białe­go poloneza. I to jemu pewnie młodzi artyści przekazali zaszyfrowaną wiadomość od Pawła, a ten ktoś kazał im mieć mnie na oku. Od pewnego czasu co chwila ich spotykałem przed chatką i nasze konwersacje ogra­niczały się do rutynowego „cześć” i „czołem”.

A miały być leniwe wakacje” - pomyślałem z nutką żalu głaszcząc kota, który wskoczył mi na kolana. „Wędka, łódeczka i spacery”.

W pewnym momencie przyszło mi coś do głowy.

Pamiętacie moją nocną eskapadę do stodoły Ratajczaka? Wykradłem wtedy oprawę i o wszystkim zawiadomiłem policję. A po kilku godzinach zjawili się tam ludzie sierżanta Lenarczyka. Gdyby sierżant z posterunku w Wiźnie współpracował z Przemytnikami - jak to zakładałem - to na. cóż byłaby ta wizyta? Skoro policja jednak pojechała do Ratajczaka, to musiała poważnie potraktować mój donos. A to by znaczyło, że Lenarczyk nie był Policjantem. Co więcej, w stodole Ratajczaka niczego podejrzane­go nie znaleziono. Moim zdaniem, zielony żuk opuścił stodołę Ratajczaka jeszcze przed poranną wizytą policjantów. Po prostu dzieła sztuki wywie­ziono w inne miejsce. Przemytnicy musieli liczyć się z tym, że człowiek, który poznał ich tajemnicę (to znaczy ja) doniesie o wszystkim policji i będą zmuszeni zmienić kryjówkę.

Ale gdzie ona mogła się znajdować? Mieli tylko kilka godzin na „ewa­kuację”, a więc musieli się spieszyć i nie mieli wyboru. Czyż w tej sytu­acji nie mogli wywieźć dzieł sztuki do szwagra Ratajczaka?

Zerwałem się z krzesełka, czym spłoszyłem Huncwota, i pobiegłem do Gapińskiego.

Sąsiad malował właśnie siatkę na tyłach swojego domu. Rozebrany do pasa, z zabawną czapeczką zrobioną ze starej gazety, i z tlącym się papierosem w kąciku ust, wydawał się szczerze przejęty pracą. Ruchy miał spokojne, ale kładł farbę olejną specjalnym pędzlem precyzyjnie, niemal z nabożeństwem.

- Panie Gapiński! - zacząłem bez ogródek. - Czy może mi pan pomóc?

- Mam robotę - stęknął, a jego oczy zerknęły na mnie groźnie spod gazetowego kapelusza. - Już tydzień zabieram się do tej siatki, cholercia.

- Ale mnie chodzi o pomoc, że tak się wyrażę, merytoryczną.

- Jaką?

- Zna pan dobrze Giełczyn?

- Co mam nie znać?

- A Ratajczaka po drugiej stronie bagien, pan zna? Ma on stodołę, jeździ maluchem, jego żona ma taką jasną podomkę...

- Że co? - rozdziawił ze zdumienia usta, aż papieros wypadł mu na ziemię.

No tak, przesadziłem. Plotłem w podnieceniu trzy po trzy, zdra­dzając jakiś nieistotny szczegół zapamiętany z ostatniej nocnej wizy­ty w gospodarstwie Ratajczaka.

- A skąd ja mogę wiedzieć, jaką podomkę ma Ratajczakowa?

- Tak tylko powiedziałem. Nie może pan wiedzieć. Chodzi mi o to, czy zna pan kogoś z rodziny Ratajczaka? Na przykład jego szwa­gra?

- Wątpię - odstawił puszkę farby i pędzel na bok, a następnie sięgnął po kolejnego papierosa. - Ratajczak to co innego, ma duże go­spodarstwo. Sprzedaje witki wierzbowe. Ale kto by tam znał wszystkich w okolicy.

- Niedobrze - zasmuciłem się.

- A po co on panu? Mówi pan, że jest historykiem, a podgląda cu­dze żony i zadaje się z dziwnymi ludźmi. Wspominał pan nawet o ja­kichś przemytnikach.

- Wie pan - ująłem go za szyję jak starego znajomego - jestem wprawdzie na urlopie, ale odkryłem coś bardzo ważnego w stodole Ra­tajczaka i byłem nawet na policji. Podejrzewam, że zielony żuk, który jeszcze nie tak dawno znajdował się w jego stodole, znalazł schronie­nie w innej stodole. Niewykluczone, że w stodole szwagra Ratajczaka. Otóż, panie Gapiński, po drugiej stronie bagien ma miejsce przestęp­czy proceder.

- Nie kłusownictwo?

- Można tak powiedzieć - westchnąłem. - Pewna zorganizowana grupa ludzi kłusuje, ale obiektem ich działań nie są zwierzęta, a dzieła sztuki.

- Cholercia - podrapał się po policzku zostawiając na nim niebie­ski ślad po farbie olejnej. - I ja mam niby panu pomóc?

- Przecież nie wie pan, gdzie mieszka szwagier Ratajczaka - smutno pokiwałem głową. - A zresztą „towar" może być już w Łomży.

- Zaraz, zaraz - zdjął z głowy czapeczkę z gazety i popatrzył na mnie bystro. - Znam w Giełczynie kogoś, kto wie wszystko, to znaczy obeznaje się w rodzinnych powiązaniach.

Wtedy to intuicja kazała mi spojrzeć do góry. W oknie na pierwszym piętrze ktoś był, podsłuchiwał, ale gdy tylko zerknąłem w tamtym kie­runku, natychmiast znikł. To musieli być Coco albo Kuba. Podsłuchiwa­no naszą rozmowę i niewykluczone, że jej treść zostanie niebawem prze­kazana kierowcy białego poloneza.

- Panie Gapiński - ściszyłem głos. - Czy pojedzie pan ze mną do tego kogoś, który zna miejscowe koligacje rodzinne?

- Ależ ja muszę kończyć malować siatkę - jęknął niezadowolony.

Pomyślałem chwilę i zaraz spojrzałem w górę na okno na pierwszym piętrze.

- Czy pan wie, że wynajmuje pokój malarzom? - zagadnąłem.

- Tych dwoje młodych?

- A tak. Ów młodzieniec Kuba uwielbia malować, co prawda płoty i ściany, ale siatka może stanowić dla niego twórcze wyzwanie.

- No, ale...

- Hej! - krzyknąłem unosząc głowę ku górze. - Droga młodzieży!

W oknie pojawiła się zaraz zaciekawiona Coco.

- Pan do nas?

- Zejdźcie tu, moi drodzy - poprosiłem. - Mamy sprawę do was.

- Kiedy Kuba śpi - broniła się.

- Obudź go, dziewczyno. Mam dla was propozycję nie do odrzucenia.

Nie była zadowolona, ale znikła w oknie. Słyszałem, jak budzi chło­paka, a jedno wypowiedziane przez nią zdanie dochodzące z głębi domu zaintrygowało mnie.

- Wstawaj, Kuba, no szybko, rach-ciach!

W mojej głowie zapaliło się „alarmowe światełko". Już słyszałem gdzieś owo „rach-ciach". Kiedy?

Po chwili zeszli na dół Coco z zaspanym Kubą.

Podszedłem do chłopaka z puszką farby i pędzlem. Wręczyłem mu je.

- My z panem Gapińskim musimy opuścić was na godzinkę, może dwie - powiedziałem. - Bądź tak dobry, mistrzu, i machnij ten płot, jak tylko potrafisz najlepiej.

- Ja? - protestował Kuba. - Przecież to zwykła siatka!

- Co za różnica? Ważne, że masz w dłoni pędzel. Nie możesz wyjść z wprawy. A przy okazji zrobisz dobry uczynek.

Stał oniemiały i nie wiedział, co powiedzieć.

- Jakby nie było, to wam ukradziono „moją" oprawę - dodałem. - Pora na rewanż.

Zwróciłem się do Coco.

- A ty, moja droga, bądź taka wspaniała i z okna swojego pokoju pilnuj mojej posiadłości. Jak tylko zauważysz coś niedobrego, albo, nie daj Boże, nieproszonych gości, na przykład tych osiłków, którzy ukradli wam oprawę, dzwoń na policję.

Stali oniemiali i nie mogli wykrztusić z siebie słowa. W takim też stanie ich zostawiliśmy i czym prędzej znaleźliśmy się przed Rosynantem. Zamknąłem jeszcze prowizorycznie furtkę i zaprosiłem Gapińskiego, aby zajął miejsce w samochodzie.

Już miałem zapalić silnik, gdy coś szalonego przyszło mi do głowy.

- Nie jedziemy? - zdziwił się Gapiński.

Nie odpowiedziałem. Sięgnąłem szybko po notes i długopis. Po chwili namysłu szybko nabazgrałem dziwny tekst:


Cfetjzwuapftnjczwyfcnjwyejsdab6ienzu19:15puzhnur5cnetf


- Niech pan chwilkę zaczeka - przeprosiłem sąsiada i wyszedłem z samochodu.

Podszedłem do Coco i Kuby, którzy stali w ogrodzie i szeptali coś do siebie w konspiracyjnym uniesieniu.

- Droga młodzieży! - pomachałem do nich karteczką. - Gdyby przypadkiem dzwonił mój młody kolega Paweł, odczytajcie mu tę wia­domość. Dobrze?

- Okay.

- Dziękuję. No, kolego Kubo, do pędzla! Rach-ciach i będzie po robocie!

Odchodząc czułem, że odprowadzają mnie ich wściekłe spojrzenia. Po kilku minutach znaleźliśmy się już z panem Gapińskim na brukowa­nej szosie na Sambory.

Kiedy mijaliśmy piaszczysty zjazd na Górę Strękową, popatrzyłem melancholijnie na wysoki szczyt skarpy z ruinami schronu kapitana Raginisa. Przyszło mi bowiem do głowy dziwne i nieco ponure porównanie do jego bohaterskiej postawy. Tak jak on z garstką swoich dzielnych żołnierzy odpierał atak kilkudziesięciotysięcznego korpusu Guderiana, tak ja - z pomocą garstki ludzi - próbowałem przeciwstawić się licz­nej grupie Przemytników. Miałem jednak nadzieję, że nie podzielę losu Raginisa i w przeciwieństwie do niego uda mi się pokonać bandytów i przede wszystkim wyjść cało z tej opresji.

Szybko odszukaliśmy po drugiej stronie Biebrzy - gdzieś pomiędzy Giełczynem a Brzezinami - dom pana Wasyla Słomianki. Stał on na ka­wałku płaskiej przestrzeni, w pewnej odległości od wsi i dopiero niecałe osiemset metrów dalej zaczynał się lasek graniczący z bagiennymi łąkami.

Mieliśmy szczęście, że zastaliśmy pana Słomiankę. Był na tyłach sta­rego drewnianego domu i rąbał zardzewiałą siekierą drzewo. Robił to zre­sztą sprawnie. Rach-ciach i już kolejny pieniek czekał na swoją egzekucję. Dom prezentował się jak wyjęty z ilustracji do książek z XIX wieku - kryty słomą, zapuszczony, z trojgiem okien, ale wciąż żywy i z obowiąz­kową podkową przybitą do progu jako szczęśliwa wróżba.

Gospodarz był człowiekiem niskiego wzrostu i sprawiał wrażenie małomównego, ale - jak twierdził Gapiński - był obdarzony fenome­nalną pamięcią dotyczącą mieszkańców okolicznych wsi.

- Znasz Ratajczaka, Wasylu? - zagadnął Gapiński.

- A kto go nie zna? - mruknął Słomianko, oglądając z zaintereso­waniem Rosynanta parkującego przy drodze. - Wszystkich znam.

- Chodzi nam o jego szwagra...

- Kazek Ratajczak, a tak, pożenił się w lutym 1981 roku z Heleną Durczyk - szybko zaczął mówić pan Słomianko. Okazało się, że małomówność nie jest jego cnotą. - W lutym albo w styczniu. Nie! Dobrze... w lutym było weselisko jak się patrzy! W remizie strażackiej w Wiźnie. Nie byłem, ale wiem od Romcia Skowrońskiego, że dwóch naszych po­biło się z jakimiś z Laskowca.

Pan Słomianko zrobił pauzę niczym wytrawny aktor teatralny.

Uśmiechnąłem się do niego uprzejmie i choć odczuwałem sympatię do tego niskiego człowieczka, a jego opowieść była nader ciekawa, to jednak w tej chwili bardzo zależało mi na czasie.

- Ale z kim się ochajtnął Ratajczak? - zniecierpliwił się Gapiński.

- Z Heleną Durczyk. Już mówiłem, że w styczniu 1981 roku był ślub.

- W lutym - poprawił go mój sąsiad.

Pan Słomianko zastanawiał się chwilę i wreszcie odezwał się:

- A tak, w lutym. Na pewno w lutym.

- A skąd ta Helena Durczyk pochodzi?

- A to ona jest z tych Durczyków z Gugien, bo są jeszcze inni z Trzciannych i z Milewa. Ale Helena, ta co wyszła za Kazka, pochodzi z Gugien. Jej ojciec to już chyba nie żyje...

- To znaczy - wtrąciłem swoje trzy grosze - że szwagier Rataj­czaka...

- Kazka.

- ...a więc szwagier Kazka Ratajczaka mieszka w Gugnach?

- Tak. Mieczysław ma na imię. Przejął gospodarstwo po ojcu. Ale co to za gospodarstwo na skraju bagna?

Opisałem mu mężczyznę, który towarzyszył Ratajczakowi podczas operacji ładowania dzieł sztuki na zielonego żuka, gdy przegoniono mnie po raz pierwszy spod jego gospodarstwa.

- Ten sam - kiwał głową pan Słomianko. - Mietek Durczyk, oże­niony z Anną Rek w 1977 roku. Jakoś mu się żyje. Ma trójkę dzieci: Irkę, Leszka i Wiolę, ale wszyscy żyją w mieście. Durczyk mieszka sam po śmierci żony...

Ale dalej nie słuchaliśmy pana Słomianki. Podziękowaliśmy mu go­rąco i szybko wpakowaliśmy się do jeepa. Na pożegnanie pomachałem gospodarzowi ręką. Ruszyłem ostro, ale zaraz zatrzymałem pojazd. Pan Słomianko biegł za nami z siekierą, jakby ta pomagała mu odgonić wszechobecny kurz, i coś krzyczał w naszą stronę. Zrozumiałem, że chce, abyśmy się zatrzymali.

- Źle! - sapał zmęczony krótkim biegiem. - Źle, panie! Wesele Durczykowej z Kazkiem było w marcu. Nie w lutym, a w marcu! Durczyk mieszka za Gugnami, jakiś kilometr, a potem trzeba wam skręcić w lewo, w dróżkę przy dwóch czarnych krzyżach.

Po chwili odjechaliśmy kierując się tak zwaną „carską drogą” na Gugny. Minęliśmy jeszcze zabudowania Laskowca i znaleźliśmy się na asfaltowej szosie, wstążeczce biegnącej środkiem przez bagno. Pan Gapiński wyraził szczerą chęć uczestniczenia w mojej wyprawie i choć uprzedziłem go, że może być niebezpiecznie, machnął na to ręką.

Ta wąska droga wrzynająca się w Bagno Ławki i Bagno Podlaskie biegła z południa na północ, aż po sam Osowiec, a została zbudowana przez carskich więźniów. Umocniono ją w związku z budową na północy twierdzy w Osowcu, która pełniła rolę strategiczną. Na jej krańcach stoją po dziś dzień zabudowania dróżników, którzy jeszcze w czasach carskich mieli dbać o jej utrzymanie. Jechaliśmy zdawałoby się w absolutnej ciszy pachnącej melancholią, nie za szybko, odgrodzeni początkowo od świa­ta z obu stron ścianą milczącego lasu porastającego trzęsawiska.

- Jak miło znaleźć się w takim odludnym miejscu - westchnąłem. - Tutaj człowiek odczuwa, że żyje. Cisza i spokój, jedynie wiatr hula od czasu do czasu, a ptasi świergot ustaje dopiero na zimę. To jest praw­dziwe życie. Tutaj człowiek może cokolwiek powiedzieć o życiu, o ludz­kich sprawach, o świecie, o sobie. Mieszczuch w wielkim mieście ma przed sobą telewizor i widzi to, co mu pokazują. Nazywam to konsump­cją cudzych myśli. Tutaj człowiek jest nieskażony. Musi sam dokony­wać wyborów...

- A pan gdzie mieszka? - zapytał Gapiński.

- W Warszawie - odparłem zawstydzony.

Las ustąpił miejsca otwartej bagiennej przestrzeni. To było Bagno Ławki w całej swojej okazałości. Widok, jaki z tej drogi nam się objawił, urzekał swoim naturalizmem i surowością. Było też w tym obrazie tro­chę niemej grozy, gdzieniegdzie tylko tę monotonię burzyła wysepka szuwarów czy niewielki zagajnik brzeziny.

Od drogi odchodziły w głąb bagien groble. Jak wyjaśnił mi pan Ga­piński, były to tak zwane „zimowe drogi” służące niegdyś do zwożenia zimą saniami skoszonego na rozlewiskach i suszonego na stogach siana.

- Kosiło się go brodząc w wodzie - tłumaczył mój towarzysz podróży. - W lecie nie było mowy o zwiezieniu siana. Trzeba było, cholercia, czekać do zimy, gdy bagno zamarza.

Carska droga” znowu wbiła się w gęsty las. Pojawiły się też pierw­sze osady, które na mnie sprawiły wrażenie umierających wsi. Pustka, cisza i melancholia niespotykane nigdzie indziej w takim natężeniu.

- Gdy więźniowie carscy zbudowali już tę drogę - wtrącił w pew­nym momencie Gapiński - mogli pójść sobie wolno. Ciężką robotą mogli kupić wolność. Pozwolono im odejść. Car był wspaniałomyślny. No i poszli prosto na bagna. Wszyscy się potopili na grzęzawiskach.

To była smutna opowieść. Rzecz o trudzie, śmierci i ludzkiej perfidii.

Jechaliśmy dalej i pan Gapiński zapytał mnie, co właściwie wyda­rzyło się u Ratajczaka w stodole? Opowiedziałem mu co nieco o całej sprawie.

- Jest pan kimś w rodzaju detektywa? - zdumiał się i popatrzył na mnie z zainteresowaniem. - Coś jak ten Sherlock Holmes?

- Tak o mnie czasami mówią - uśmiechnąłem się. - Ale przede wszystkim jestem historykiem sztuki. Kiedyś przeżywałem wiele podob­nych przygód, które do dziś wspominam z sentymentem. Wtedy mieliśmy inne czasy, było bardziej romantycznie, a sposób mojej pracy i metody stosowane przez złodziei dzieł sztuki były o wiele bardziej subtelne od dzisiejszych. Czasy się nam jednak zmieniły. Coraz trudniej pojedyncze­mu człowiekowi walczyć ze zorganizowanymi grupami przestępców. Tym bardziej, że policja często nie potrafi zaradzić bandytyzmowi. Czasami nawet współpracuje z przestępcami. Kiedyś było to nie do pomyślenia.

- Okropne czasy - skomentował gorzko. - Cholercia.

Zbliżaliśmy się do Gugien. Musieliśmy odszukać gospodarstwo Durczyka, szwagra Ratajczaka, więc należało zachować ostrożność.

Zastanawiałem się już wcześniej, czemu Przemytnicy zadali sobie tyle trudu i wywieźli mnie z Hansem na bagna? Musieli znać kogoś miejsco­wego, kto dysponował łódką i był dobrym przewodnikiem. To mógł być właśnie Durczyk. Dopiero teraz skonstatowałem, że wywieziono nas i pozostawiono w Lisich Norach, które znajdowały się przecież na wysokości Gugien. Pani Ossowska i Krzysztof nadpłynęli wprawdzie z za­chodu, ale Przemytnicy mogli wywieźć nas właśnie od wschodu, z Gugien. Wtedy nie przewidziałem takiej ewentualności, ale teraz, gdy pan Słomianko zdradził nam, że szwagier Ratajczaka mieszka w Gugnach, wszystko wydało się zrozumiałe.

Wreszcie zauważyliśmy dwa czarne krzyże przy drodze na skraju lasu. Obok nich biegła w kierunku bagna wyjeżdżona, piaszczysta dro­ga, dyskretnie zaznaczona, która w porze deszczowej musiała zamieniać się w istne bajoro.

- Pański znajomy, pan Słomianko, mówił, że za krzyżami trzeba skręcić - rzekłem do Gapińskiego.

- Ano, mówił - mruknął.

Zerknąłem na niego. Był podniecony wyprawą, ale zarazem nieźle wystraszony. Nic dziwnego, pewnie nigdy w życiu nie brał udziału w de­tektywistycznej misji.

Koła jeepa z łatwością pokonały piaszczysty trakt. Minęliśmy kilka zapuszczonych gospodarstw otoczonych drewnianym płotem. Były tam stare żurawie, ale nie widziałem ani jednego człowieka, żadnego samo­chodu. Gdy tylko minęliśmy tych kilka zagród, skręciłem w las.

- Ukryjemy samochód tutaj - wyjaśniłem zaskoczonemu sąsiadowi - i dalej pójdziemy na zwiady pieszo. Samochód rzuca się w oczy, a nie chcemy, aby nas rozpoznano. Zresztą proponuję, aby pan został w jee­pie, a ja pójdę dalej sam.

Pan Gapiński zgodził się na to. Obiecał pilnować Rosynanta. I jak tylko się oddaliłem, natychmiast zamknął się wewnątrz pojazdu i przez szybę obserwował las.

Ruszyłem w kierunku zachodnim po miękkiej i wilgotnej ściółce.

Po dziesięciu minutach uciążliwego marszu zatrzymałem się. Oto bowiem przeciąłem ścieżkę biegnącą prostopadle do piaszczystej dro­gi, na której odbijały się wyraźnie świeże ślady opon. Samochód, który tu wjechał, zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej w lesie (podobnie jak i ja). Świadczyły o tym głębokie ślady pozostawione na zielonym dywanie mchu. Ktoś tutaj wjechał, wykręcił i ukrył pojazd gotów do powrotnej drogi. Na mchu, obok śladów opon, znalazłem odciski bu­tów prowadzące w kierunku zachodnim. A zatem nieznani ludzie wy­siedli z samochodu i poszli w las na bagna. To mogli być grzybiarze, ale mój instynkt podpowiadał mi co innego.

Po chwili zagadka wyjaśniła się.

Za drzewami ukazała się niewielka polana wychodząca na bagienną łąkę, na której stała chałupa z dwoma budynkami gospodarczymi. Piaszczysty trakt prowadził od samej „carskiej drogi” aż po to ukryte w lesie gospodarstwo. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że zagroda jest opu­szczona. Żadnego ruchu. Gdy się jednak lepiej przyjrzałem, zauważy­łem, że drewniana chałupa była odnowiona, a dach pokryto blachą. Duża szopa znajdująca się od strony bagien miała otwarte wrota, ale nikogo wewnątrz nie było. Stał tam jednak pojazd, z którym wiązały się niemiłe dla mnie wspomnienia - beżowy volkswagen Hansa. Tak więc auto byłego męża Weroniki stało sobie spokojnie w zapuszczonej szopie na kompletnym odludziu! Nie ulegało wątpliwości, że to właśnie tutaj była kryjówka Przemytników! To tutaj nas przywieziono i nieprzytomnych przeniesiono na łódkę.

Kamienny budynek naprzeciwko domu po drugiej stronie piaszczy­stej drogi stanowił rodzaj chlewu albo obory. Drzwi do niego były jed­nak zamknięte na skobel, w który wetknięto gruby patyk.

Zbliżyłem się do starego, przekrzywionego płotu, chowając się za krza­kami. Wreszcie szczeknął pies za zachodnim rogiem domu. Ale w dal­szym ciągu żaden człowiek nie pokazał się na niewielkim dziedzińcu.

Już zamierzałem przejść na drugą stronę lasu za piaszczystą drogę, gdy usłyszałem dochodzący od strony „carskiej drogi” odgłos pracujące­go silnika. W kierunku gospodarstwa nadjeżdżał jakiś samochód. I wre­szcie ujrzałem go. To był czarny mercedes. Jechał w miarę szybko zwa­żywszy na nierówną nawierzchnię i zostawiał za sobą gęstą chmurę pia­sku. Zajechał pod chałupę, zgasł silnik i z auta wyszli Miazga z Legio­nem 1. Pies szczekał zajadle na nowo przybyłych, ale nic nie mógł wię­cej wskórać.

Przemytnicy byli zdenerwowani i czymś poruszeni. Ruszyli do cha­łupy, ale w jej drzwiach stanął nagle obolały Legion 2 z bandażem na głowie i na nodze.

Przykucnąłem niżej i nadstawiłem uszu.

- Białorusini się odezwali? - zapytał Legion 2 swoich kompanów.

- Nie odezwali się - uciął krótko Miazga i zaraz zerknął dookoła. - A tu nie było nikogo?

- Cisza i spokój - odpowiedział Legion 2.

- Wywieźli towar, dranie - gderał Legion 1. - Nie znajdziemy ich. Mówiłem, żeby lepiej pilnować tej kryjówki.

- Kto wiedział, że ją znajdą? - Legion 2 zaczął masować obanda­żowaną głowę. - Z tą nogą nie dałem Białorusinowi rady. Ale to wina Ratajczaka. Igor go przycisnął i ten wszystko wyśpiewał.

- I tak Kanclerz nie chce płacić - zdenerwował się Miazga. - Wszystko przez tę oprawę „Konrada Wallenroda”. Musimy znaleźć kry­jówkę Białorusinów i odebrać nasz towar. Imperator i Igor muszą nam zapłacić za to. Sęp im nie daruje.

- Ty, Miazga - stęknął Legion 2 - a nie sądzisz, że Imperator dogadał się z Kanclerzem? Może oni chcą nas wyrolować?

- Może i chcą. Ale w takim razie, po kiego Kanclerz postawił waru­nek: albo oprawa się znajdzie, albo zrywamy umowę?!

- Może blefuje?

- Nie wydaje mi się. Gdyby ten historyk z S. nie zabrał tej oprawy, to nasz towar byłby już w tirze z płytkami Pociechy, a Kanclerz wypła­ciłby nam dolę.

- To musi być jakaś cenna oprawa, skoro Niemcom tak bardzo na niej zależy.

- Musimy ją odzyskać. Już wiemy, kim jest ten historyk. Zwą go Panem Samochodzikiem. Detektyw amator, ale działa z urzędu. Podob­no wsadził za kratki wielu złodziei.

- Ten piernik? - zaśmiał się szyderczo Legion 2.

- Piernik? - powtórzył Miazga. - Dobre sobie! I ty nazywasz go piernikiem? Jeśli to piernik, to czemu nie potrafiliście go podejść? Takie z was duże chłopy, a nie daliście rady piernikowi!

- Ty też, Miazga - postawił się Legion 2. - Ty też wróciłeś dzi­siaj z niczym!

Legion 1 zaczął masować swoją pierś, miejsce, w które dostał szybu­jącą płytą kompaktową wystrzeloną z Miotacza Płyt.

- On, kurczę, zabezpieczył się - zaczął mówić. - To chyba fachowiec. Już raz dostałem w łeb, ty - zwrócił się do Legiona 2 - o mało nie straciłeś nogi, a jeszcze te talerze dzisiaj...

- Może w tej chatce w S. jest ich więcej? - zgadywał Legion 2.

- Nie wiem - machnął na wszystko ręką Miazga. - Prawdopo­dobnie współpracuje z nim facet, po którego poszliśmy rano do hotelu. Ale jakimś cudem wyparował. Nikt nie widział, żeby opuszczał hotel. Nie podoba mi się ta cała sprawa. Ten historyk przynosi nam pecha.

Oświadczenie Miazgi poruszyło mnie. Czyżby Przemytnicy rozma­wiali o Pawle? Jeśli tak, to mogłem odetchnąć z ulgą, gdyż z tego wyni­kało, że Paweł im uciekł. Jeśli dzwonił do Gapińskiego w południe, zna­czyło, że był cały i zdrów. I to było najważniejsze.

- Dzisiaj przypuścimy ostatni szturm na tę przeklętą chatkę - wy­rwał mnie z zamyślenia głos Miazgi. - Ale żadnych krzyków, żadnej krwi, żadnej mokrej roboty. Facetowi nie może spaść włos z głowy. Po­licjant nie życzy sobie problemów. A i Sęp obedrze nas ze skóry, jak staruszkowi coś się stanie. Zapamiętajcie: o dwudziestej trzeciej. Schwy­tamy staruszka i wywieziemy na bagna, że nie znajdzie go nawet sam diabeł. Ty, Legion 2, też z nami pójdziesz!

- Kiedy mnie rana ropieje - protestował tamten, wskazując na zabandażowaną nogę.

- Trudno. Idziesz z nami! I bez gadania! Zajdziemy tego Samochodzika z kilku stron. Musimy znaleźć tę oprawę! Rozumiesz? Musimy.

Poszli do chałupy, krzątali się w niej jakiś czas, słyszałem nawet ich stłumione głosy, widziałem, jak cała chałupa się trzęsie od nerwowego łażenia dryblasów, a potem Miazga z Legionem 1 wyszli i wsiedli do mercedesa. A pies znowu zaczął wściekle ujadać.

- Tylko pilnuj dobrze tych w chlewie! - krzyknął przez uchyloną szybę Miazga do Legiona 2. -Wyduś z nich coś, frajerze! Być może nie przypadkowo się tutaj znaleźli.

- Tylko nie „frajerze” dobrze? - stawiał się osiłek z chorą nogą. - Gdyby coś wiedzieli, to by już wyśpiewali. Oni nic nie wiedzą.

Miazga machnął jednak ręką na gadkę kompana i zapalił silnik. Po chwili mercedes zatoczył na dziedzińcu kółko i odjechał.

Wiedziałem już, że wśród Przemytników doszło do poważnego roz­łamu. Miałem rację przypuszczając, że właśnie w Gugnach, u szwagra Ratajczaka, przetrzymywano zielonego żuka z dziełami sztuki. Tak samo przewidujący byli widać Białorusini, partnerzy w szmuglu. Wydusili z Ratajczaka miejsce nowej kryjówki i zjawili się tutaj po „towar” (ślady opon w lesie musiał zostawić ich samochód). Pozostawiony w roli stróża Legion 2 nie dał im rady, oberwał jeszcze po głowie, i cudzoziemcy wy­jechali załadowanym dziełami sztuki żukiem w nieznane.

Okazało się też, że Przemytnicy nie mieli oprawy druku „Konrada Wallenroda”. To nie oni ukradli ją Coco i Kubie. A przecież młodzi lu­dzie zaklinali się, że złodziejami byli właśnie Przemytnicy. Kłamali. Nie dość na tym. Oprawa stanowiła dla Kanclerza, szefa niemieckich Prze­mytników, rzecz niezwykle cenną, od której zależał los całej operacji. Ciekawe, dlaczego? I pomyśleć, że miałem ją w ręku!

Nie wdając się w szczegóły, zrozumiałem, że w tym interesie każdy chciał oszukać każdego. Kanclerz nie płacił, Polacy ukryli towar przed pozostałymi, ale Białorusini postanowili go siłą przejąć, zaś Kanclerz domagał się owej oprawy mickiewiczowskiego „Konrada Wallenroda”.

Zagadkowa była to postać z tego Kanclerza. Nie ujawnił do tej pory swojej tożsamości. Prowadził jakąś grę i wszystko wskazywało, że bardzo mu zależało na oprawie. Paweł sugerował w liście do mnie, że Kanclerzem była kobieta.

Na szczęście uzyskałem również cenną wiadomość o szykowanym „szturmie” na chatkę Leo. Dziś w nocy o dwudziestej trzeciej mogłem spodziewać się kolejnej wizyty Przemytników.

Ale najpierw powinienem był ustalić, kogo przetrzymywali Przemyt­nicy w chlewie.

Schowany za drzewami długo zastanawiałem się, jak się do tego za­brać. Przede wszystkim powinienem utrudnić życie Legionowi 2. Mój wzrok spoczął na zwisającym luźno z framugi drzwi skoblu.

Gdyby tak założyć skobel i zatknąć weń patyk?” - pomyślałem.

Pokonałem płot i wszedłem na teren posiadłości. Pies zaczął szczekać za chałupą, co świadczyło, że wyczuł intruza. Ale oto w drzwiach pojawił się niespodziewanie osiłek i bacznym wzrokiem powiódł po dziedzińcu. Schowałem się natychmiast za róg chałupy i czekałem w napięciu na roz­wój wypadków.

Szybko się jednak wycofałem i lasem zatoczyłem łuk, przecinając piaszczysty trakt. Nie chciałem ryzykować wpadki. Legion 2 może i był niesprawny, ale gdyby tylko mnie dorwał, z łatwością pogruchotałby mi kości.

Zaszedłem chlew od tyłu. Na szczęście na wysokości głowy znajdo­wało się tam małe okienko, częściowo pozbawione szyb.

- Hej, jest tam kto? - zawołałem ściszonym głosem. - Halo!

- Kto tam? - odpowiedział znany mi głos. - Proszę nas stąd wy­puścić. Kim pan jest?

Poznałem po głosie Krzysztofa, syna pani Ossowskiej, która urato­wała mnie i Hansa na bagnach. Nie było jednak czasu na zadawanie py­tań. Należało działać i to szybko.

- To ja, Tomasz.

Ruszyłem wzdłuż bocznej ściany chlewu i szybko stanąłem pod drzwiami. Wyciągnąłem patyk i zwolniłem skobel. Wszedłem do środ­ka. Moje nozdrza zaatakował specyficzny zapach fermentującej ściółki, a gdy oczy przyzwyczaiły się do panujących w pomieszczeniu ciemno­ści, dostrzegłem kilka sztuk tuczników w kojcu po prawej stronie, zaś naprzeciwko nich siedzieli uwiązani do drewnianego pala dwaj mężczy­źni: Krzysztof i nieznany mi młody człowiek z kolczykiem w uchu.

- Kim jesteś? - zapytałem go.

- Rafał - zadrżał mu z przerażenia głos.

- Niech pan odwiąże sznur - ponaglił mnie Krzysztof. - Ale tu śmierdzi!

Sięgnąłem do opasujących ich nadgarstki sznurów, słysząc na ze­wnątrz szczekanie psa. Na szczęście mężczyzn nie związano mocno. Pew­nie nie spodziewano się, że ktoś pomoże im stąd uciec.

Po chwili obaj mężczyźni stanęli obok mnie i cichaczem zakradli­śmy się pod same drzwi. Uchyliłem je odrobinę i wyjrzałem.

Jak na złość w naszym kierunku zmierzał Legion 2 (to dlatego za­szczekał pies). W ręku niósł tacę z chlebem i jakieś kubki, pewnie chciał nakarmić więźniów, ale patrzył uważnie pod nogi, więc na razie nie wi­dział jeszcze uchylonych drzwi chlewu. Byliśmy jednak w poważnych tarapatach.

- Co się stało? - zapytał szeptem Krzysztof.

- Idzie tu jeden z nich - odpowiedziałem. - Niedobrze, koledzy.

- Siadajcie.

Krzysztof kazał nam usiąść w takiej samej pozycji, w jakiej ich zna­lazłem. Usiadłem pokornie, gdyż z tonu jego głosu i spojrzenia biła siła przekonywania. Usiedliśmy, a on przylgnął do muru obok drzwi.

Widzieliśmy cień Legiona 2 w szparze pod drzwiami. Stał przed nimi i prawdopodobnie dziwił się zniknięciu patyka blokującego skobel. Mo­dliłem się wtedy, aby nie założył skobla i nie poszedł sobie z powrotem do domu. Ale tak się nie stało. Zwyciężyła ciekawość. To była ludzka rzecz sprawdzić, jakimże to sposobem zniknął patyk i co się działo za drzwiami. Chyba każdy by tak postąpił na miejscu tego osiłka.

Słyszeliśmy, jak kładzie tacę z prowiantem na ziemi, a potem otwo­rzyły się drzwi, w których pojawiła się jego zwalista sylwetka. Patrzył na nas, ale nieprzyzwyczajone do ciemności oczy nie potrafiły wyłowić szczegółów. Widział dwóch mężczyzn siedzących przy kojcu dla war­chlaków, to znaczy mnie i owego Rafała, ale zanim zorientował się, że jeden z nich nie jest tym, którego tutaj uwiązał, Krzysztof już doskoczył do niego i jednym szarpnięciem wciągnął do środka. Zerwaliśmy się na równe nogi z Rafałem i przebiegliśmy obok leżącego i jęczącego z bólu Legiona 2. W tym czasie znaleźliśmy się już na zewnątrz chlewu, a Krzy­sztof zamknął z impetem drzwi, założył skobel i wetknął weń patyk.

Byliśmy wolni.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


WIĘŹNIOWIE OPOWIADAJĄ * STARY ZRZĘDA TO JA! * ZNIK­NIĘCIE KRZYSZTOFA * CZY RAFAŁ UMIE DOIĆ KOZY? * HOT-DOG ZAMIAST PĘDZLA I TAJEMNICA ZAWODOWA * NIKON ZNALEZIONY W BURZYNIE * STRACH NA WRÓBLE I PRZYGOTOWANIA DO ODPARCIA ATAKU * JAK ZDEMA­SKOWAĆ KIEROWCĘ BIAŁEGO POLONEZA? * W KOŚCIE­LE W WIŹNIE * CHŁOPAK Z KARTECZKĄ * NA BRZEGU NA­RWI * KTO SIEDZIAŁ W POLONEZIE? * WYJAŚNIENIA I ZDRA­DLIWE „RACH-CIACH” * KTO NAS PODSŁUCHIWAŁ? * WE­RONIKA PORWANA? * KOLEJNA ZŁA WIADOMOŚĆ


Z cuchnącymi gnojówką młodzieńcami, Krzysztofem i nieznanym mi Rafałem, szliśmy żwawo przez las w kierunku Rosynanta. Nie było pewności, czy osiłek zamknięty w chlewie nie wyważy jakimś sposobem drzwi i nie pojedzie za nami volkswagenem.

- Jakim cudem pan się tutaj znalazł? - zapytałem Krzysztofa.

- Fotografowałem w tych stronach - wyjaśnił. - Przypadkiem natrafiłem na tę zagrodę. No i wpadłem. Napadli mnie. Rach-ciach i już byłem w chlewie.

Rach-ciach?” - pomyślałem. „Akurat. Bujać to my, nie nas”.

- A ty, młodzieńcze? - zwróciłem się do Rafała.

- A co to pana obchodzi? - zaczął opryskliwie.

- Uratowałem cię. Chyba należą mi się wyjaśnienia. Dziękować nie musisz, ale chciałbym wiedzieć, kogo uratowałem?

- Okay. Przyjechałem z Warszawy za dziewczyną. Ona zatrudniła się w departamencie w ministerstwie, u jakiegoś starego zrzędy, który ściga złodziei dzieł sztuki. Ale skończyłem z nią, bo zaczęła zadawać się z takim jednym Pawłem...

- Masz na myśli Pawła Dańca?! - nie wierzyłem własnym uszom. - Gdzie on jest, kolego?

- Zna go pan? - zdziwił się. - Czy w tych stronach wszyscy się znają? Niestety, nie wiem, gdzie jest Paweł! Kiedy Dominika uciekła z blondynem o nazwisku Batura, pojechaliśmy do hotelu. Ale w nocy czmychnąłem stamtąd i zakradłem się pod dom producenta płytek cera­micznych...

- Jana Pociechy - dokończyłem za niego.

- Tak - zdziwił się, jakbym był jasnowidzem.

- Paweł twierdził, że tam spotkali się Przemytnicy. Sądziłem, że uda mi się coś tam wywę­szyć i dzięki temu wpadnę na trop Dominiki. Niestety, dopadł mnie rotweiler - tu Rafał pokazał postrzępione ubranie. - Zostałem schwyta­ny. Później przyjechali tacy podobni do tego osiłka zamkniętego w chle­wie, mercedesem łobuzy jeżdżą, i mnie tu przywieźli. Ale kim pan jest, że pyta o wszystko?

- Ja? - zerknąłem na niego groźnie. - Jestem tym starym zrzędą, u którego zatrudniła się panna Tatalkiewicz. Dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków.

- O rany! - złapał się zawstydzony za głowę. - Przepraszam, ja nie chciałem; wie pan, jak to jest, nawet rodziców nazywa się zgreda­mi.

- Jak to dobrze, że nie mam dzieci - rzekłem w tonie żartobliwym. - Nie chciałbym, aby zwracały się do mnie per „zgredzie”.

- Ale tego nie mówi się przy nich.

- Dobre i to.

Krzysztof przeprosił nas na chwilkę i znikł za krzakami - jak wyja­śnił - za potrzebą. Szliśmy wolno z Rafałem i ten opowiedział mi wszy­stko to, co zdarzyło się poprzedniego dnia w Łomży. O wydarzeniach w hotelu, Baturze, Dieterze Stohlu, Dominice i Pawle. To wszystko brzmiało nieprawdopodobnie, zupełnie jakby ktoś streszczał mi filmową fabułę. Chłopak wydał mi się szczerze przejęty losem dziewczyny i wszy­stkim tym, czego doświadczył. Słuchałem uważnie i całkowicie zapo­mniałem o Krzysztofie. I kiedy ujrzałem w oddali Rosynanta, nagle przy­pomniałem sobie o synu Ossowskiej.

- Halo! - krzyknąłem za siebie. - Panie Krzysztofie! Jest tam pan?!

Wołaliśmy na zmianę. Dołączył do nas nawet pan Gapiński zwabio­ny naszą obecnością.

- A to kto? - wskazał palcem na młodziana.

- Niech pan sobie wyobrazi, drogi sąsiedzie, że odnalazłem narze­czonego mojego pracownika - odpowiedziałem zdumionemu Gapińskiemu.

W końcu znaleźliśmy się w miejscu, w którym zostawiliśmy Krzysztofa. W pobliżu go nie było, choć wytężaliśmy wzrok, aby przebić leśną gęstwinę. Ale Krzysztof wsiąkł jak kamfora.

- Gdzie on się podział? - dziwił się Rafał.

- Pewnie uciekł - wyjaśniłem.

- Uciekł? Ale po co? Przed kim?

- Nie wiem - westchnąłem i rzekłem tajemniczo: - Ale sądzę, że niebawem się spotkamy.

Jechaliśmy z powrotem „carską drogą” do S.. Rafał wciąż opowiadał o wydarzeniach minionej nocy, pan Gapiński słuchał go uważnie, ale co pewien czas brzydki grymas wykrzywiał jego twarz, co było spowodo­wane nieprzyjemnym zapachem, jakim przesiąkło ubranie Rafała.

Okazało się, że noc przeleżał związany w hangarze Pociechy, a rano przywieźli go mercedesem do Gugien.

- W hangarze widziałem stosy płytek i specjalne skrzynie - opo­wiadał. - Ale żadnych dzieł sztuki nie było.

- Bo one, mój drogi, nie dotarły do Łomży - rzuciłem. - Ktoś sprzątnął Polakom cenną przesyłkę i wywiózł w nieznane miejsce. To partnerzy od interesu, Białorusini. Powiedz mi lepiej, kiedy dołączył do ciebie w charakterze więźnia Krzysztof?

- Niedługo po mnie. Nie pamiętam już.

- Czy mówił coś o sobie?

- Nie. Raczej zadawał pytania. Twierdził, że uwiecznia na kliszy piękno przyrody.

- Pewnie kilka zdjęć udało mu się zrobić. Co było potem?

- Około jedenastej słyszeliśmy krzyki, trwało jakieś zamieszanie, ale wszystko zaraz ucichło. Zapalono silnik jakiegoś samochodu, ale nie osobowego, to raczej był większy samochód...

- Żuk.

- Tego nie wiem. W każdym razie pojazd zaraz odjechał. I dosłow­nie po półgodzinie zjawił się inny samochód. Krzyczeli coś, klęli dobrze po polsku. Zdaje się, że ten, który był tutaj w charakterze strażnika...

- Legion 2.

- ... solidnie oberwał. I chyba porwali też gospodarza.

- To Durczyk. Szwagier Ratajczaka. Prawdopodobnie został zmu­szony do kierowania żukiem.

Przez chwilę nic nie mówiliśmy.

- Panie Gapiński - zwróciłem się do sąsiada - bardzo nam pan pomógł. Bez pana nie trafilibyśmy do kryjówki Przemytników.

- A ja myślałem, że pan działasz z kłusownikami. Głupio myśla­łem, cholercia, bo nie wygląda pan na kłusownika. Kto by pomyślał, że tutaj na bagnach dzieją się takie rzeczy.

- Dziś w nocy czekają nas kolejne emocje. Przemytnicy zaatakują bowiem chatkę Leo. Szkoda tylko, że Rafał nie wie, dokąd pojechał Pa­weł i co chciał mi przekazać przez telefon.

- Przepraszam - speszył się Gapiński. - Myślałem, że to jakieś wygłupy. Nie wiedziałem, że gra idzie o wielką stawkę.

- Uważam, drogi sąsiedzie, że gra rzeczywiście toczy się o fortunę. A ty, Rafale - zwróciłem się do chłopaka - możesz zamieszkać u mnie.

- Zgoda!

- A umiesz ty wydoić kozę? - zapytałem z nadzieją.

- Że co???

Zrobił tak przezabawnie zdziwioną minę, że zamiast wyjaśnienia uśmiechnąłem się tylko pod nosem i machnąłem ręką.

Pod chatkę Leo zajechaliśmy w porze podwieczorku. Już z samocho­du widziałem wyglądającą przez okno Coco, a gdy podeszliśmy kawałek w stronę domu Gapińskiego, moje oko ucieszył widok malującego siatkę Kubę. Niestety, nałożył on farbę niedokładnie i było widać nierówne po­ciągnięcia pędzlem, mnóstwo zacieków i w oczy kłuły prześwity gołej siatki.

- Dziękuję - zwróciłem się do Coco. - Jesteś wolna.

- Zawsze jestem wolna! - rzekła wyniośle.

Coco szybko zbiegła na dół. Popatrzyła na mnie i na Rafała. Dokona­łem prezentacji. W tym czasie pan Gapiński doskoczył do Kuby i zaczął mu wypominać fuszerkę.

- Synu, idź i kup sobie coca-colę albo hot-doga, tylko zostaw, na Boga, ten pędzel w spokoju - mamrotał gospodarz i wyrwał mu narzę­dzie pracy. - I jeszcze się pobrudziłeś, cholercia. Idź się umyć i odpo­czywaj albo gap się w te swoje komputery. Robotę zostaw starym zgre­dom. I błagam cię, nie używaj nigdy pędzla. A do golenia kup sobie maszynkę na prąd. Mówię ci to ja, Gapiński.

Kuba trochę się zawstydził i podszedł do nas.

- Dzwonił może mój kolega Paweł? - zapytałem Coco.

- Przykro mi - odpowiedziała szczerze. - Nie było żadnych tele­fonów. A co u pana?

- To tajemnica zawodowa.

To rzekłszy ruszyłem do chatki Leo, dając Rafałowi znak, aby po­szedł za mną.

- Zaparz herbaty, Rafale - poprosiłem chłopaka, gdy otworzyłem drzwi chatki.

- Ale tu bałagan! - krzyknął chłopak, gdy zajrzał do wnętrza chatki.

Wzruszyłem ramionami i poszedłem wypuścić z szopy zwierzęta. Sierota, jak tylko zjadł połowę zawartości puszki, położył się tradycyj­nie w kącie tarasu i wypiął na nas swój szeroki zad. Wydoiłem zaraz kozę, gdyż wieczorem mogło nie być na to czasu, a Rafał zrobił małe pranie. Dałem mu jakieś robocze ciuchy Leo, w których chłopak wyglą­dał jak strach na wróble.

- Gdyby cię teraz zobaczyła Dominika... - zażartowałem.

- To co? - zaperzył się. -A niech sobie patrzy. Ja z nią skończy­łem na dobre!

- Nie jestem tego taki pewien.

Zdenerwowały go moje słowa, ale nic więcej nie mówił. Potem wy­jąłem zeszyt Leo i przez trzy kwadranse studiowaliśmy go z chłopakiem, popijając herbatę. Należało bowiem zabezpieczyć się przed planowa­nym atakiem Przemytników.

- Chce pan walczyć z tymi bandziorami za pomocą sznurków, żyłki i starych pudełek? - przestraszył się. - Oni nas pozabijają! Ja tam wracam do Warszawy. Mam dość tego wszystkiego.

Opowiedziałem mu, jak Przemytnicy zwiewali stąd przed atakiem płyt kompaktowych.

- Widziałeś Legiona 2? - przekonywałem chłopaka. - To tutaj dostał baty. A dzisiaj, kolego, damy im jeszcze bardziej popalić!

Rafał nie był do końca przekonany do mojego pomysłu, ale posłusznie wykonywał wszystkie polecenia. Powyciągaliśmy zatem z komody wszy­stkie rekwizyty, jakie zgromadził tam Leo, i zajęliśmy się ich montażem.

Niespodziewanie przeszkodziła nam wizyta Sławki i chłopców.

- Panie Tomaszu! Panie Tomaszu! - wołali zza ogrodzenia.

- Co się stało? - podszedłem do siatki, nie wpuszczając ich jednak na teren posesji.

- Znaleźliśmy go w Burzynie - wyjęli z plecaka aparat fotogra­ficzny. - Leżał w krzakach za wypożyczalnią kajaków.

- Idźcie z tym na policję.

- To aparat pańskiej znajomej, pani Weroniki - wtrąciła z przeką­sem Sławka. - I dlaczego rozmawiamy przez siatkę? Czemu pan nas nie wpuści?

Sławka kątem oka dostrzegła podglądającego nas zza rogu domu Rafała.

- A to kto? - zapytała zaciekawiona. - Eksponat z muzeum etno­graficznego czy strach na wróble?

- Znajomy.

- Jakiś dzikus czy co?

Chłopcy zaczęli się śmiać, a zawstydzony Rafał znikł nam z oczu.

Odebrałem przez siatkę aparat i przyjrzałem mu się uważnie. To był profesjonalny Nikon. Droga rzecz. Teraz sobie przypomniałem, że We­ronika faktycznie używała podobnego aparatu.

- Co mam o tym sądzić? - zapytałem ich.

- Może pani Weronika została porwana? - rzucił Grzesiek.

- Wieczorem może tu być naprawdę gorąco. Sławko - zwróciłem się do dziewczyny - pilnuj chłopców. Proszę cię o to. Jutro was odwie­dzę. Obiecuję.

Wygnałem ich z powrotem do obozu i podrzucając w dłoni aparat Nikon, wróciłem do chatki. Rafał stał oparty o taras i nerwowo uderzał podeszwą buta o podmurówkę.

- Strach na wróble? - pieklił się. - Eksponat muzealny? Ładne rzeczy. Robi mi pan obciach przy dziewczynach czy co?

- Co robię?

- Nieważne - machnął ręką. - Co to za jedna? Ta blondyneczka z dzieciakami?

- Sławka. Miła osóbka. Bardzo ładna i inteligentna.

Rafał bąknął coś pod nosem i zaczął rozplątywać kłęby żyłki i prze­ciągać je przez metalowe pętle wbite w bale chatki. Usiadłem zmęczony na krześle i w zadumie oglądałem aparat. Być może Weronika została porwana, tak samo jak wcześniej porwano mnie i Hansa! Ale nie mo­głem teraz pojechać do Goniądza i sprawdzić domysłów chłopców i Sław­ki. Dochodziła bowiem godzina osiemnasta i musiałem przygotować się do innego wyjazdu. W Wiźnie czekała na mnie bowiem specjalna misja.

- Muszę zostawić cię samego. Pracuj tutaj dalej nad tymi żyłkami, a ja muszę pojechać w pewne miejsce. Dopuściłem się pewnego podstę­pu - rzekłem, przecierając fragmentem koszuli szkła okularów. - Uło­żyłem zaszyfrowaną wiadomość dla Pawła. Ale to był blef.

- Nie rozumiem. Jakiś pokrętny z pana człowiek.

- Mam powody przypuszczać, że ci młodzi ludzie z sąsiedztwa, Coco i Kuba, nie są ze mną do końca szczerzy.

Jeśli Rafał miał mi pomóc, musiałem grać z nim w otwarte karty.

- Dlaczego pan tak sądzi? - zdziwił się.

- Niewykluczone, że współpracują z kierowcą białego poloneza. Śmiem przypuszczać, że to z ich powodu znikła oprawa cennego druku. Napisałem zatem dzisiaj zaszyfrowaną wiadomość do Pawła i poprosi­łem ich, aby przekazali ją mojemu pracownikowi, gdyby ten zadzwonił do Gapińskiego. Tylko że ta wiadomość to był lep na muchy.

- Lep na muchy? Nie rozumiem.

Zacząłem się przebierać i w tym czasie kontynuowałem wątek.

- Jeśli Coco z Kubą rzeczywiście przekazują komuś informacje, to z pewnością przekazali również i tę. Posłużyłem się fałszywą informacją w celu zwabienia kierowcy białego poloneza i zdemaskowania go.

- O rany! - wyrwało się Rafałowi. - Czy pan nie naczytał się aby za dużo powieści szpiegowskich?

- Nie czytam ich wcale - uśmiechnąłem się. - Uwierz mi. Życie potrafi być ciekawsze niż tuzin najlepszych powieści sensacyjnych.

- I gdzie pan zastawił tę pułapkę?

- W kościele parafialnym w Wiźnie.

***

Dochodziła dziewiętnasta, gdy zbliżałem się do Wizny. Tak, to była prawda! Napisałem rzekomą informację dla Pawła i da­łem ją Kubie.

Po rozszyfrowaniu brzmiała ona następująco:


Ważne spotkanie w sprawie przemytu! Dziś 19:15. Kościół! Wizna.


Zakładałem, że kierowca białego poloneza poradzi sobie z tym pro­stym skądinąd szyfrem. Miałem też nadzieję, że zaszyfrowaną wiado­mość brzmiała wiarygodnie, a kierowca poloneza nie oprze się pokusie sprawdzenia, co takiego łączy mnie z Przemytnikami? Musiałem wie­dzieć, kto pociąga za sznurki.

Gdy minąłem znajomą stację benzynową i wjechałem w jakąś bocz­ną uliczkę, myślałem o Kanclerzu, o Weronice i o Krzysztofie.

I oto wjechałem w pnącą się w górę uliczkę zmierzającą na szczyt skarpy, na której stał kościół, ale zaraz zacząłem kluczyć na peryferiach rynku, z pozoru bezsensownie, ale tak naprawdę chciałem sprawdzić, czy ktoś za mną nie jedzie. Wydawało mi się, że nikt mnie nie śledził, a przy­najmniej upewniłem się, że nie jechał za mną biały polonez.

Muszę się przyznać, że nie miałem żadnego pomysłu na zdemasko­wanie kierowcy poloneza. O ile w ogóle zjawi się on w kościele, gdyż nie było stuprocentowej pewności, że Coco z Kubą przekazali mu fał­szywą wiadomość dla Pawła. A nawet jeśli się zjawi i zorientuje się, że nie ma tutaj Przemytników, pewnie nigdy się nie ujawni.

Objechałem jeszcze rynek, a następnie zatrzymałem się na chodniku i na wyrwanej z notesu karteczce napisałem kolejną wiadomość. Mój wzrok zatrzymał się na miejscowym wyrostku. Uchyliłem szybę i grzecz­nie przywołałem chłopca do siebie. Przybiegł gnany ciekawością, a ja spokojnie wyjaśniłem mu moją prośbę, obiecując duże lody. Gdy znikł w jednej z uliczek, zadzwoniłem z automatu do pensjonatu w Goniądzu. Zostawiłem informację w recepcji, że nasze spotkanie jest niemożliwe i zaproponowałem następny dzień.

Skierowałem się ku późnogotyckiemu kościołowi Świętego Jana Chrzciciela z początku XVI wieku. Mieścił się on niedaleko rynku, w pół­nocnej części miasteczka, na szczycie nadnarwiańskiej skarpy.

Zaparkowałem na brukowanej uliczce za stacją wodociągów i pieszo udałem się do zabytkowej, zbudowanej z solidnej cegły świątyni, której fa­sadę zdobiły białe blendy. Był to imponujący, masywny i otoczony kamien­nym murem halowy kościół z barokową dzwonnicą przy bramie wjazdowej.

Było dziesięć po dziewiętnastej.

Wewnątrz kościoła zastałem kilkunastu wiernych. Było już po wie­czornej mszy, ale kościół wciąż był otwarty i wierni mogli przyjść na indywidualną modlitwę. Rozejrzałem się dyskretnie po ławkach wypeł­niających nawę główną, ale nie rozpoznałem wśród obecnych nikogo znajomego. Zdawałem sobie sprawę, że osoba, która współpracowała z Coco i z Kubą, mogła być kimś nowym w tej historii i wcale nie musiałem jej znać. Ale osoby zajmujące ławki nie wyglądały podejrzanie. Ot, kilku miejscowych staruszków, otyła kobiecina z dzieckiem, skurczona od ża­łoby kobieta z ciemną woalką zasłaniającą jej twarz, czwórka dzieci, dwoje młodych ludzi wyglądających na małżeństwo i ubrany w porząd­ną marynarkę łysiejący człowiek w wieku czterdziestu kilku lat. No, po­wiedzmy, że on wydał mi się trochę podejrzany, a to z powodu okularów przeciwsłonecznych na nosie. Był jak zahipnotyzowany.

Usiadłem w ostatnim rzędzie, mając wszystkich na oku, i dalej obserwowałem ludzi przebywających w kościele.

Kwadrans po dziewiętnastej przesiadłem się do pierwszego rzędu ławek.

Dopiero wpół do ósmej zjawił się ów chłopiec z rynku z karteczką.

- Czy zwą pana Panem Samochodzikiem? - zapytał według wcze­śniej ustalonego scenariusza. - To dla pana.

I wręczył mi karteczkę z zapisaną przeze mnie wiadomością, a na­stępnie czmychnął na zewnątrz bocznymi drzwiami. Przez chwilę uda­wałem, że czytam. Po chwili wstałem i ruszyłem środkiem do głównego wyjścia. Wtedy to owa karteczka wypadła mi z ręki, a właściwie to po­zwoliłem jej sfrunąć na posadzkę kościoła i chciałem, aby wyglądało to na przypadek.

Wyszedłem poza kościelne mury.

Nie zauważyłem nikogo podejrzanego; łysiejący mężczyzna w ciem­nych okularach znikł, ale z kościoła nikt za mną nie wyszedł. Dopiero po wyjściu poza mur okalający kościół, ujrzałem mężczyznę z kościoła. Szedł wolno i kierował się wysuniętą przed siebie białą laską. Odetchnąłem z ulgą. Był ślepcem.

Ruszyłem zatem brukowaną uliczką w dół nad sam brzeg rzeki. Po­szedłem tam zgodnie z treścią fałszywej wiadomości zapisanej na kar­teczce wręczonej mi przez miejscowego chłopaka. A brzmiała ona na­stępująco:


Zmiana planów. Przyjdź nad rzekę za kościołem.


Zaraz pojawiły się zapuszczone gospodarstwa, a im bliżej koryta rzeki, bruk powoli zaczął ustępować błotu.

Stanąłem nad samą rzeką i popatrzyłem na zdradziecki nurt Narwi i dzikie zarośla porastające jej drugi brzeg. Tam z pewnością nie krył się przeciwnik, jeśli był gdzieś w pobliżu, to mógł się pojawić jedynie od strony miasta.

Przeszedłem kawałek brzegiem rzeki i schowałem się w gęstych krza­kach. Z ukrycia miałem dobry widok na cały brzeg i fragment drogi pro­wadzącej na szczyt skarpy, a sam nie byłem widoczny. Czekałem.

Po kwadransie ujrzałem ją. Kobieta z kościoła. Ta w czarnej woalce zasłaniającej całą twarz i w dużym kapeluszu zakrywającym włosy. Była wysoka i szczupła, szła nerwowo, często rozglądając się na boki, ale ruchy miała żwawe. Była zbyt dobrze ubrana, aby sądzić, że była miej­scową kobietą pogrążoną w żałobie. Niewiasta stanęła nad samym brze­giem rzeki i przez chwilę rozglądała się uważnie dookoła. Na wszelki wypadek przykucnąłem w krzakach, aby mnie nie wypatrzyła, ale moje obawy były niepotrzebne. Tajemnicza niewiasta uderzyła dłonią w udo, w geście wyrażającym niezadowolenie, i natychmiast ruszyła z powro­tem w górę. Jej żałoba była jedynie mistyfikacją.

Odczekałem trzy minuty i opuściłem kryjówkę.

Już na najbliższym skrzyżowaniu brukowanych uliczek zbiegających się u podnóża kościelnego muru zauważyłem białego poloneza. Niewia­sta z czarną woalką stała oparta o samochód i mówiła coś do kierowcy. Po chwili wsiadła do poloneza i samochód skręcił w boczną uliczkę. Pobiegłem czym prędzej do Rosynanta i ruszyłem za polonezem.

Wypatrzyłem go na nieco pochyłej i równoległej do rynku uliczce, po jego południowej stronie opadającej stromo ku rzece. Kierowca polo­neza i pasażerka chcieli pewnie w ten sposób wypatrzyć mnie na brzegu.

Zatrzymałem się obok nich. Gra była skończona.

Byłem już przy drzwiach i dopiero wtedy ujrzałem twarz kobiety, już bez woalki, wpatrzoną we mnie z nieukrywanym, autentycznym zasko­czeniem.

- A jednak Komenda Główna zainteresowała się przemytem dzieł sztuki - uśmiechnąłem się smutno do pani Ossowskiej i popatrzyłem w jej ciemne oczy. A potem pozdrowiłem Krzysztofa uniesieniem ręki: - Witam, inspektorze.

- Pan tutaj? - westchnął głęboko. - A gdzie Przemytnicy?

- Nie było żadnych Przemytników. To była niewinna pułapka. Pan­na Marzena z Kubą przekazali wam fałszywą wiadomość. Sprawnie mi poszło. Rach-ciach i po bólu.

Pół godziny później siedzieliśmy w czwórkę na tarasie chatki Leo, racząc się gorącą herbatą. Chciałem zaprosić na nasze spotkanie również Coco z Kubą, ale zawstydzeni młodzi artyści taktownie odmówili. Inspek­tor Ossowska i podinspektor Krzysztof W. z Komendy Głównej Policji nie mieli wiele czasu, ale przyjęli moje zaproszenie na rozmowę przy fili­żance herbaty. Ten aromatyczny napój piliśmy jednak w tak zwanych „musztardówkach”, gdyż Leo nie posiadał ani jednej filiżanki.

Przede wszystkim dowiedziałem się, że sierżant Lenarczyk z Wizny wcale nie współpracował z Przemytnikami. Po jednej z moich wizyt na posterunku porozumiał się z Łomżą, a tamtejsza komenda natychmiast zawiadomiła Wydział ds. Kradzieży Dzieł Sztuki Komendy Głównej. „Góra” kazała mu odsunąć mnie od tej sprawy. Inspektor Ossowska nie lubiła detektywów amatorów. Pamiętacie moją telefoniczną rozmowę z młodym podinspektorem, którą odbyłem po spotkaniu z Legionem 1 w Wiźnie? Otóż rozmawiałem wtedy właśnie z podinspektorem Krzysztofem. Dopiero dzisiaj nabrałem podejrzeń, że jest on policjantem, a zdra­dziło go niewinne powiedzonko: to „rach-ciach”. Podinspektor z Ko­mendy Głównej też go używał. Dziwne, że podczas kolacji w pokoju Hansa, po tym jak uratowano nas na bagnach, nie rozpoznałem po głosie oficera. Ale telefon czasami zniekształca głos. Teraz przypomniałem so­bie, że podinspektor wypowiedział wtedy także owo „rach-ciach”! To prawda, nie byłem wtedy zbyt bystry. Z kolei dzisiaj wypowiedziane przez Krzysztofa w Gugnach i przez Coco „rach-ciach” zwróciło wreszcie moją uwagę. Już wiedziałem, że Coco współpracuje z Krzysztofem i że to on jest kierowcą białego poloneza. Jakże często ludzie w kontaktach z inny­mi przejmują ich ulubione powiedzonka. Coco odruchowo powtórzyła przy mnie podświadomie zapamiętane „rach-ciach”, którego Krzysztof użył w jej obecności.

Jak się łatwo domyślić, podinspektor Krzysztof W. nie był synem pani Ossowskiej. Weronika miała „zastrzeżenia” do tej pary już podczas pierwszego spotkania w pensjonacie w Goniądzu. Trochę mnie to mar­twiło, gdyż wykluczało Ossowską z grona podejrzanych o bycie Kanc­lerzem i wskazywało raczej na Weronikę.

A zatem policja zainteresowała się moim donosem dotyczącym prze­mytu dzieł sztuki i dyskretnie obserwowała dom Pociechy w Łomży. Za­danie to powierzono trzeciemu policjantowi, sierżantowi, owemu mało­mównemu, rzekomemu pilotowi i sternikowi łódki, którą zabrano nas z bagien. Jak mnie poinformowano, dzisiaj w nocy Rafał zakradł się pod dom Pociechy i został tam schwytany. Ale o tym wiedziałem już od samego Rafała. A kiedy Przemytnicy zawieźli go do Gugien, sierżant podążył ich śladem i wyśledził kryjówkę w Gugnach. Dalej obserwację gospodarstwa w Gugnach przejął podinspektor, a sierżant z powrotem wrócił do Łomży. Pech chciał, że Krzysztof wpadł w zastawioną przez Miazgę pułapkę i dlatego zamknięto go w chlewie razem z Rafałem. Oczywiście nie przyznał się, że jest policjantem, udawał fotografa, ale Przemytnicy i tak nie mogli go wypuścić. Na szczęście zjawiłem się w porę i uwolniłem ich.

Na tarasie zrobiło się chłodniej, więc weszliśmy do salonu. Tam, do­pijając herbatę, prowadziliśmy dalej rozmowę.

- Śledziliśmy pana w Wiźnie - opowiadała inspektor Ossowska. - Kiedy poszedł pan na spotkanie z jednym z Przemytników, zaraz po wizycie u fotografa, zatrzymaliśmy tych dwoje młodych ludzi, z którymi pan przyjechał i którym przekazał oprawę druku.

Miała na myśli Coco i Kubę.

Słuchałem dalej z zapartym tchem.

- Zaproponowałam im „współpracę”. Trochę, rzecz jasna, nastra­szyłam. Od tej pory mieli mieć pana na oku i donosić o wszystkich pań­skich poczynaniach.

- Rozumiem - mruknąłem. - Między innymi przekazali pani wia­domość od mojego kolegi Pawła Dańca. Spotkaliście się wtedy przy dro­dze w S.. Ale widzieli was chłopcy z obozu lingwistycznego. Teraz wiem, czemu Coco i Kuba ostatnio mnie unikali.

- Mniemam, pani inspektor, że owymi „bandziorami”, którzy za­brali im w Wiźnie oprawę, była właśnie pani i pan Krzysztof? Przemyt­nicy nie mogli ukraść im oprawy, gdyż wciąż chcą mi ją odebrać. Ale wyjaśnienie Coco było bardzo prawdopodobne.

- Mam tę oprawę. Trzymam ją w pokoju w pensjonacie w Gonią­dzu w specjalnym neseserze. Nawet nie było czasu, aby ją zawieźć do Warszawy.

Westchnąłem ciężko. Byłem manipulowany, ale przynajmniej wie­działem, że oprawa jest w posiadaniu policji.

- A jak nas znaleźliście na bagnach? - zapytałem.

- Zauważył was pilot sportowego samolotu - odpowiedział podin­spektor. - Przypadek. Dwóch osobników przebywających na bagnie zwróci uwagę każdego. Zawiadomił więc posterunek, a sierżant Lenarczyk powiadomił z kolei nas, gdyż opis podany przez pilota pasował do pańskiego wizerunku. Szczupły, starszy mężczyzna w dużych okularach. Jakoś tak mu się skojarzyło z panem, bo wciąż pan go nachodził na po­sterunku. Potem zostało nam tylko wynająć łódkę w Łojach i dotrzeć do was. Jesteśmy kwita, Panie Samochodzik, gdyż pan uratował mnie w Gugnach.

Nagle naszą rozmowę przerwało szczekanie Sieroty. Jeśli ten pies otwierał pysk, to tylko wtedy, gdy był głodny. Ale skoro szczekał, to znaczyło, że na zewnątrz działo się coś niezwykłego. I rzeczywiście usły­szeliśmy jakiś stukot na zewnątrz, po którym rozległy się ludzkie kroki.

- Przemytnicy? - wystraszył się Rafał.

Wybiegłem z salonu na taras i o mało się nie przewróciłem o psa. Siedział na zadzie i gapił się w stronę alejki.

- Co się stało? - usłyszałem za sobą głos inspektor Ossowskiej. Wyszliśmy przed taras. Przed alejką ujrzeliśmy leżącego na ziemi Hansa. Podbiegliśmy do niego i pomogliśmy mu wstać.

- Jakiś łobuz mnie staranował... - jęczał.

- Był tu ktoś jeszcze? - zdziwiłem się i popatrzyłem w kierunku otwartej furtki, ale nikogo za nią nie zauważyłem.

Za ogrodzeniem stał jedynie peugeot Niemca i biały polonez poli­cjantów.

- Uciekł drań - złościł się Hans. - Właśnie szedłem do ciebie, Tomasz, kiedy ten wyskoczył z tarasu prosto na mnie.

- Podsłuchiwał czy co? - wtrącił się Rafał.

Podinspektor z Rafałem poszli alejką w kierunku furtki, której nie zamknąłem uśpiony obecnością pod moim dachem policjantów.

- Wystraszyłem drania - nadawał Hans. - I dlatego uciekł.

- Jak on wyglądał? - zapytała inspektor Ossowska.

- Taki wyrośnięty typ z łbem ogolonym na jeżyka, zdaje się, że ten sam, który porwał nas na bagna, ale nie miałem czasu dobrze mu się przyjrzeć.

- Legion 2? - zdziwiłem się.

Osiłek Miazgi miał chorą nogę! Jakim cudem zdołał tak szybko uciec? I dlaczego zjawił się o tak wczesnej porze sam, skoro Przemytnicy pla­nowali szturm na chatkę Leo na dwudziestą trzecią?

- Wleciał na mnie jak parowóz - dodał Hans. - O mało nie poła­mał mi żeber.

Wrócił podinspektor z Rafałem.

- Ani śladu gościa - zwrócił się do Ossowskiej. - Przepadł. Ale jak? Czyżby przyszedł tu na piechotę? Samochodem nie mógł przyje­chać, gdyż powinniśmy słyszeć warkot odjeżdżającego auta.

- Mojego przyjazdu też nie słyszeliście - zauważył Hans. - Ale faktycznie nie słyszałem, aby ten facet odjechał samochodem. Biegł alejką i potem gdzieś przepadł. Może to ktoś z sąsiedztwa?

- Pani inspektor, lepiej przeczeszę teren - zaproponował Krzy­sztof. - Może facet gdzieś się zaszył i obserwuje nas z ukrycia?

- Dobrze - odparła Ossowska - ale niedługo musimy wracać. Pięć minut.

Popatrzyłem uważniej na Hansa. Był dziwnie poruszony, z pewno­ścią zdenerwowany i nieco speszony obecnością tylu ludzi pod tym dachem. Był czymś tak bardzo zaaferowany, że nawet nie zdziwiło go to, że Krzysztof zwrócił się do Ossowskiej per „pani inspektor”.

- Czy coś się stało, Hans? - zapytałem.

- Weronika została porwana - odpowiedział natychmiast i zrobił bolesną minę.

- Porwana? Kiedy? Gdzie? - pytałem z niedowierzaniem, choć byłem już na taką ewentualność przygotowany. Przecież chłopcy znale­źli w Burzynie aparat Weroniki.

- Po prostu jej nie ma - jęknął. - A to do niej niepodobne. Zostawi­łem ją rankiem w Burzynie, gdyż chciała wynająć łódkę, a ja pojechałem peugeotem załatwiać swoje interesy. Niestety, Weronika do tej pory się nie zjawiła. Byłem nawet w tym Burzynie! Właściciel łódki zauważył jej łupinę porzuconą kilkadziesiąt metrów za biwakiem, ale Weroniki nie widział.

- Zajmiemy się tym - bąknęła Ossowska. - Jestem oficerem po­licji i musi pan złożyć zeznania w tej sprawie.

- Droga pani - ukłonił się nisko Hans - zgoda, ale nie dzisiaj. Rano. Powinienem teraz szybko pojechać do Goniądza. Weronika może się w każdej chwili zjawić.

- Niech będzie jutro. Znajdę pana w pensjonacie.

- To ja państwu nie przeszkadzam - ukłonił się Hans i ruszył do wyjścia. - Dobranoc, Tomasz. Co za czasy.

I mamrocząc tak pod nosem opuścił nasze towarzystwo. Współczu­łem mu bardzo, ale jeden diabeł wiedział, co kryło się za zniknięciem Weroniki. Jeśli to ona była Kanclerzem, to kto ją porwał?

Z tego wszystkiego zapomniałem oddać Hansowi aparat Weroniki. I w ogóle zapomniałem o nim wspomnieć pani inspektor. Zresztą wrócili zaraz Krzysztof i Rafał i zaczęliśmy głośno rozmawiać, próbując wyja­śnić, kto zakradł się pod dom i podsłuchiwał.

Chciałem jeszcze powiadomić Ossowską o planowanym przez Prze­mytników ataku na chatkę Leo.

Uzgodniliśmy, że ze mną i z Rafałem zostanie jednak na noc podin­spektor.

- Naprawdę Paweł nic ci nie mówił o planach na dzisiejszy dzień? - zapytałem Rafała.

- Nic a nic. Kiedy Dominika uciekła z tym Baturą, Paweł był tak samo wstrząśnięty jak ja. A ostatni raz widziałem go w hotelu klubu ŁKS Łomża.

- Paweł Daniec przepadł - poinformował nas podinspektor. - Wiemy, że hotel w godzinach porannych odwiedzili podejrzani osobni­cy. Z opisu pasują do pańskich Przemytników. Przyszli rano.

- To oni torturowali mnie u tego Pociechy - jęknął Rafał. - Zdra­dziłem miejsce naszego noclegu, więc poszli tam. Co miałem zrobić? Dać się zarąbać? Na szczęście Paweł uciekł.

- Na to wygląda. Przecież dzwonił w południe do pana Gapińskiego.

- Pokój Dietera Stohla w hotelu „Gromada” jest pod dyskretną ob­serwacją łomżyńskiej policji - oświadczyła jeszcze inspektor Ossowska. - Jak tylko Niemiec się tam pojawi, wpadnie w nasze ręce. Sprzą­taczka z pokoju Stohla twierdziła, że niespełna trzydziestoletni mężczy­zna, zazdrosny o jakąś dziewczynę, odwiedził z rana pokój Niemca i dora­dzał zawiadomienie policji. Może to był pański Daniec?

- Tak, to pewnie on.

- Ale o kogo miałby być zazdrosny? - zaniepokoił się nagle Rafał. Około dwudziestej drugiej inspektor Ossowska opuściła nas.

Za zgodą pana Gapińskiego przeprowadziłem Muppety na teren jego posesji, a potem w skupieniu zakończyliśmy z Rafałem przygotowanie pozostałych pułapek. Przyglądał się temu z ironicznym uśmieszkiem podinspektor.

- Jest pan wielkim dziwakiem, Panie Samochodzik - drwił. - Ale proszę się uspokoić. Mam pistolet. Poza tym od strony wsi będzie czuwał sierżant Lenarczyk. Te pańskie pułapki to dziecinada.

- Ale te wynalazki są naprawdę skuteczne.

Nie wierzył mi.

Przed dwudziestą trzecią zadzwonił telefon komórkowy podinspek­tora. Ten przyłożył telefon do ucha i słuchał uważnie.

- W Łomży w hotelu „Gromada” złapano Dietera Stohla - poin­formował po zakończeniu rozmowy. - Próbował zabrać swoje rzeczy z pokoju. Przede wszystkim - paszport. Poza tym nieznany nieznany sprawca zakradł się do pokoju inspektor Ossowskiej w pensjonacie w Goniądzu i ukradł neseser z oprawą „Konrada Wallenroda”.

Odebrało nam mowę.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


PROBLEMY Z ATRAKCYJNYMI KOBIETAMI * PAWEŁ LO­KALIZUJE KRYJÓWKĘ * JĘKI W STODOLE * STOHL ROZ­MAWIA Z KANCLERZEM * UPARTY NIEMIEC I PRZEBIE­GŁY BIAŁORUSIN * SKRZYNIE Z FARBĄ OLEJNĄ? * DANIEC POZNAJE WERONIKĘ * WALKA Z PRYSZCZATYM * I ZNO­WU BATURA * PODSTĘPNA DOMINIKA * ŁOŚ, CZYLI SA­MOCHÓD W GRZĘZAWISKU * JAK PAWEŁ ZOSTAŁ PAWEŁKIEM * KOMU BATURA UKRADŁ „KONRADA WALLENRO­DA”? * ZAGROŻONE SKRZYNIE * CZARNY MERCEDES


Paweł jechał za BMW Batury w bezpiecznej odległości. Już dawno nie był tak wściekły na dziewczynę.

Dominika wykiwała nie tylko jego, ale i Rafała. Albo zabawiała się w prywatnego detektywa, albo pomylili się z Panem Samochodzikiem co do jej osoby. W ich dotychczasowej współpracy zdarzało się, że Batura przysyłał w ich szeregi „szpiegów”, zazwyczaj w postaci atrakcyj­nych kobiet. To była ulubiona zagrywka Jerzego z uwagi na to, że ogól­nie znana była słabość pana Tomasza do atrakcyjnych niewiast, szcze­gólnie do blondynek. Paweł często przestrzegał szefa przed takimi nie­wiastami, ale teraz sam wpadł w sidła owej słabości. Tak, tak. Dominika Tatalkiewicz była jego słabością, ale nie chciał w to jeszcze wierzyć.

Zielony żuk i limuzyna skręciły w boczną dróżkę wrzynającą się w las. BMW Batury przystanęło na skraju lasu, a następnie się wycofało. Jerzy wiedział, że nie może jechać za Przemytnikami, gdyż zostałby na­tychmiast przez nich zauważony. Paweł także o tym wiedział. Przejechał całą wieś i na jej końcu skręcił w inną boczną dróżkę ginącą w lasku. Ujechał kawałek, może sto metrów i zaraz ukrył seicento w najbliższym zagajniku, by dalej udać się pieszo.

Skierował się na wschód. Gdzieś tam na drugim końcu wsi, a właści­wie na jej obrzeżach mieściła się kryjówka Białorusinów.

Szedł mimo bólu, ale bardziej martwiło go to, że las niebawem ustą­pił, a on znalazł się na otwartym terenie. Minął kilka samotnych gospo­darstw i po chwili ujrzał rzeczkę przepływającą pod szosą na Goniądz.

Kilkanaście metrów za nią ciągnął się pas lasu. Po wąskiej kładce przedo­stał się na drugi brzeg i wszedł w pachnące sosny. Dość łatwo znalazł nierówną, piaszczystą drogę, w zasadzie szeroką ścieżkę, i ustalił, że była to ta sama droga, którą pojechały żuk i limuzyna, gdyż wiele było na niej śladów opon. Niestety, las szybko się skończył, a droga biegła teraz na otwartym terenie i zmierzała wzdłuż rzeczki wprost do samotne­go gospodarstwa leżącego w pobliżu szerokiego zakola Biebrzy. Przy­stanął i oparł się zmęczony o pachnący żywicą pień sosny. Widział jak na dłoni podwórze i kręcących się po nim ludzi. Stały tam także żuk, opel limuzyna i audi Dietera Stohla.

A jednak Niemcy współpracują z Białorusinami!” - pomyślał pod­ekscytowany odkryciem. „Sprzątnęli Polakom towar i ukryli go tutaj. Tylko jak zamierzają go wywieźć?”

Właśnie! Przecież Polacy byli potrzebni cudzoziemcom do wywozu dzieł sztuki przez granicę i za to odpowiedzialny był Policjant.

Wyczuwał, że Jerzy znajduje się w pobliżu i obserwuje teren, a jak na złość gospodarstwo otaczały pastwiska. Paweł zastanawiał się, jak dostać się niezauważonym do zagrody na tak płaskim terenie? Była tylko jedna możliwość, a mianowicie popłynąć rzeczką, która zmierzała w kie­runku Biebrzy i łączyła się z nią półtora kilometra dalej.

Zanim się rozebrał, wszedł w las i przygotował z gałęzi coś, co przy­pominało ptasie gniazdo, takie dziwne rusztowanie zdolne zamaskować go w wodzie. Jeśli Batura z Dominiką przyczaili się gdzieś w pobliżu, to z pewnością mogli go wypatrzyć i w rzeczce. Mniej obawiał się Prze­mytników, gdyż ci czuli się na tym odludziu bezpiecznie i nie spodzie­wali się gości.

Kępami skręconych źdźbeł trawy połączył gałęzie na kształt gniazda z pustym środkiem; całość przyprószył jeszcze suchą ściółką. Zwinięte w kłębek ubranie wcisnął w szczelinę tego rusztowania, następnie zwo­dował „gniazdo” w rzeczce i sam zanurzył się w chłodnej wodzie. Gło­wę ukrył w środku konstrukcji. Odpychając się tylko jedną nogą i szorując brzuchem o muliste dno powoli zbliżał się do stodoły. Kąpiel miała jedną niezaprzeczalną zaletę - w wodzie nie bolało go kolano. Zresztą szybko przyzwyczaił się do mętnej i chłodnej wody; z każdym pokona­nym metrem wzrastały emocje. Po dziesięciu minutach ukazał się nad krawędzią rowu dach ceglanej stodoły, a potem jej ściana z licznymi przewiewami w murze. Ukrywszy się za stertą starego siana, stojącą mię­dzy stodołą a rzeczką, założył na mokre ciało suche ubranie. I wtedy zdawało mu się, że słyszy pojękiwania dochodzące z głębi stodoły. Był pewny, że słyszał głos kobiety, ale zaraz jęki ucichły.

Był gotowy do działania, ale teraz stanęło przed nim najgorsze zada­nie - musiał się zakraść niepostrzeżenie na teren dziedzińca. Było to ryzykowne i niebezpieczne, ale jak się niebawem okazało niezbyt trudne do wykonania. Oto bowiem za rogiem stodoły znalazł kupę złomu pod­pierającą boczną ścianę obory; dalej, w głębi podwórza stał budynek gospodarczy i dom z czerwonej cegły. Dziedziniec zapełniały samo­chody, które wcześniej widział z pobliskiego lasu, i dostawczy ford na­leżący prawdopodobnie do gospodarza.

Drzwi zielonego żuka były otwarte, ale nie widział wnętrza ładowni.

Cudzoziemcy debatowali z gospodarzem w domu, gdyż słyszał mę­skie głosy dochodzące stamtąd. Po chwili dopisało mu szczęście. Męż­czyźni wyszli na dziedziniec. Oprócz Igora i Imperatora byli z nimi Dieter Stohl (w wymiętej i porwanej koszuli) oraz gospodarz i jakiś miej­scowy, nieznany mu osobnik (prawdopodobnie kierowca żuka). Niemiec wyszedł na zewnątrz i kręcąc się między samochodami rozmawiał z kimś po niemiecku przez telefon komórkowy. Czuł się pewnie, wiedząc, że nikt z pozostałych osobników nie zna jego języka, ale dla świętego spo­koju oddalił się i stanął niedaleko kupy złomu.

- Tak, tak - mówił cicho. - Była tam... niedaleko wypożyczalni łódek i kajaków. Mam ją i nie ucieknie. Nie, nikt mnie nie rozpoznał... ale musiałem jej przyłożyć, bo się stawiała. Audi zaparkowałem przed kościołem. Oczywiście... towar przyjechał przed chwilą... wszystko idzie zgodnie z planem.

Stohl rozmawiał prawdopodobnie z Kanclerzem! Z tej rozmowy ja­sno wynikało, że wykiwanie Polaków był od dawna zaplanowaną akcją. Paweł nie rozumiał tylko, kogo to Stohl porwał. Najprawdopodobniej jakąś kobietę, którą trzymano w stodole.

- Uważaj na siebie - mówił dalej Stohl. - Co? Ja też... wiem, wiem. Na szczęście wyrwałem się temu blondynowi w „Gromadzie”. To podobno niebezpieczny gangster, który niedawno wyszedł na wolność. Nazywa się Batura czy jakoś tak. W hotelu była też dziewczyna. Współ­pracuje z tym Samochodzikiem. Ale co z tą oprawą? Aha, rozumiem. Jak chcesz. Bez oprawy nie układamy się z nikim. Na razie.

Niemiec skończył rozmowę i dołączył do pozostałych.

- Czekamy, panowie - rzekł do nich po polsku - aż znajdzie się ta oprawa.

- Powiedz mi, chłopie, co to za oprawa? - zapytał rozdrażniony Imperator po polsku i zaczął ubijać fajeczkę. - Czy jest aż tak ważna? Ważniejsza od całego towaru, który mamy w tym żuku? Mój człowiek na granicy nie może dłużej czekać. Ma dzisiaj wieczorem dyżur i opłacił dwóch innych celników. To jedyna szansa. Potem może się już nie udać, bo Policjant będzie czujny. Wie, że sprzątnęliśmy Sępowi towar i da cynk swoim ludziom na innych punktach granicznych. Tylko dzisiaj możemy te dzieła sztuki przewieźć na Białoruś.

- Zbyt ryzykowne. Nic z tego, panowie - rzucił krótko Stohl. - Czekamy. Niech pan nie zapomina, że chcieliście wykiwać nie tylko Sępa, ale i Kanclerza. Nieładnie.

- Przecież działamy razem - prychnął Pryszczaty. - Czego chcesz? Wy też kłamiecie. Nie daliście nam złamanego grosza u Pociechy.

- Ile razy mam powtarzać, że bez oprawy „Konrada Wallenroda” nie ma interesu - zagrzmiał Dieter Stohl. - Poza tym teraz działamy razem. Gdyby nie moje groźby, że naślę na was Policjanta z Sępem, pew­nie towar byłby już na jakimś przejściu granicznym. Zapamiętajcie, że jesteśmy zdani na siebie. Ale Kanclerz musi mieć oprawę. Inaczej z ni­kim się nie dogada, a jeszcze naślemy na was Polaków. Jasne?

Pryszczaty tylko splunął, ale nic więcej nie powiedział.

- Ale po co? - postawił się Imperator i pyknął z fajeczki. - Sami przeszmuglujemy towar, bez Polaków, a potem dostarczymy go wam z materiałami budowlanymi. Wszystko będzie tak jak zawsze, ale z pominięciem Polaków. Dzięki temu więcej zarobimy.

- Powiedziałem, czekamy!

Nie było dyskusji z Niemcem.

- Jadę do Łomży po swoje rzeczy - rzekł Stohl wsiadając do audi, ale jeszcze wskazał palcem na stodołę. - I opiekujcie się nią dobrze. Nie może spaść jej włos z głowy, ale nie może wam też uciec.

Po chwili audi odjechało piaszczystą drogą i znikło w lesie. Paweł wiedział już, że Przemytnicy nie ufali sobie nawzajem. Zrozumiał, że dzięki operatywności polskiego przemytnika o pseudonimie Policjant, a przede wszystkim dzięki jego możliwościom, jakie dawało stanowisko celnika, dzieła sztuki mogły ominąć kontrolę celną. Potem ten sam towar zostałby wysłany do Niemiec z materiałami budowlanymi. To było spryt­ne, ostatnio przemyt dzieł sztuk z Polski na Zachód był bowiem sku­tecznie kontrolowany. O wiele lepiej było wysłać je na Wschód i dopie­ro stamtąd na Zachód. Przypomniał też sobie owego Policjanta jeżdżącego fiatem bravo, który pod dom Pociechy zajechał w wybornym humo­rze, a wyszedł zły. Powodem był z pewnością fakt, że Kanclerz, którego interesy reprezentował Stohl, odmówił wspólnikom z Polski i Białorusi wypłaty pieniędzy, zanim nie znajdzie się oprawa „Konrada Wallenro­da”. Kim był Kanclerz?

Imperator patrzył za znikającym w lesie audi, pyknął kilka razy z fa­jeczki i popatrzył zamyślony na Pryszczatego.

- Ten Stohl uważa się za nie wiadomo kogo - rzekł po rosyjsku. - Nie ma za grosz szacunku dla starszych. A powiedz mi, Igor, ile ja mam lat?

- Sześćdziesiąt dwa.

- Właśnie. I kim jestem?

- Imperatorem.

- Ale kim jestem z zawodu?

- Nie wiem - speszył się Pryszczaty.

- Nie mówiłem ci nigdy - poklepał go po plecach starszy mężczy­zna. - Nie możesz wiedzieć. Zresztą czy to ważne, kim jestem? Inży­nierem, magistrem filologii czy nauczycielem? To wszystko nieważne, skoro w obecnych czasach nie można wyżyć z porządnych zawodów?

- Nie można.

- Właśnie - uśmiechnął się Imperator. - Co innego handel dzie­łami sztuki. Sam powiedz, Igor, ile to cennych przedmiotów uratowali­śmy przed zniszczeniem w muzealnych magazynach i w piwnicach róż­nych bibliotek? Robimy pożyteczną robotę i jeszcze narażamy się na ryzyko wpadki i odsiadki. Dlatego należy się nam wysoka prowizja...

Imperator nie różnił się od innych złodziei w tej branży. Każdy z nich z biegiem lat dorabiał ideologię do swojego przestępczego fachu.

- Co robimy, Imperatorze? - zapytał Pryszczaty.

- Przenieście te skrzynie na forda i ruszaj na Kukuryki. Zanim Kanc­lerz się zorientuje w czym rzecz i zanim wróci ten Stohl, ty będziesz daleko stąd. Być może przekroczysz już granicę.

Imperator wyjął jakąś kopertę i wręczył ją Pryszczatemu.

- Tu masz wszystkie kwity przewozowe i namiary na właściwego celnika. Pilnuj tego jak oka w głowie. Podasz mu hasło i jesteś już na Białorusi. Wcześniej weź te naklejki z bagażnika limuzyny i oblep nimi skrzynki. Oficjalnie przewozisz farbę olejną. Aha, ja przekroczę granicę w Terespolu.

- A kobieta? - wtrącił nieoczekiwanie zdenerwowany gospodarz i wskazał ręką na wrota prowadzące do stodoły. - I co ja powiem tym Niemcom?

- Co powiesz? - zamyślił się Imperator. - Igor! Zwiąż ich i do stodo­ły. Niech zwalą wszystko na nas. A kobietę zabierz ze sobą. Ukryj ją w jakiejś dziurze. Ale najpierw niech ci pomogą przenieść skrzynie na forda.

Kierowca żuka i gospodarz próbowali protestować, ale po chwili dali się przekonać. Nie mieli wyjścia, jeśli chcieli uratować skórę. Ze skrzy­niami uporali się w trójkę w kwadrans. Potem Pryszczaty związał ich fachowo, a umiał obchodzić się ze sznurem jak mało kto. Ulokował „więźniów” w stodole i wyszedł niosąc na rękach jakąś kobietę. Była ładna i w średnim wieku, ubrana w strój myśliwski. Wyglądała na turyst­kę. Porywacze zakneblowali ją, więc niewiasta jedynie mamrotała coś niezrozumiałego pod nosem albo jęczała, a z jej oczu wyzierał strach.

Pryszczaty wrzucił ją bez ceregieli do ładowni nie zamykając jeszcze drzwi. Podszedł do Imperatora i jeszcze przez chwilę gadali, a na koniec weszli do domu po prowiant. Pryszczatego czekała bowiem długa podróż i nie mógł się zatrzymywać.

Paweł wykorzystał ich chwilową nieobecność, wylazł z kryjówki i wskoczył do ładowni.

***

Jechali po wertepach, gdyż samochodem rzucało, ale już po chwili trzęsienie ustało i Paweł zrozumiał, że suną asfaltem. Nie miał za wiele czasu. Z rozmowy Białorusinów wynikało jasno, że Pryszczaty miał po drodze wysadzić kobietę. Mogło to nastąpić już wkrótce, chociaż nie mógł wykluczyć, że zrobi to znacznie później, bliżej granicy z Białorusią.

Paweł zbliżył się do przerażonej kobiety i zdjął knebel z jej ust.

- Weronika F. - przedstawiła się krzycząc mu prawie do ucha. - Niech mnie pan uwolni. Kim pan jest?

- Paweł Daniec - zrewanżował się. - Ale nie mogę pani uwolnić. Mam pewien plan. Spokojnie. Musimy opóźnić przybycie Pryszczatego na granicę.

Kobieta kiwnęła głową, że zdaje się na niego. Była przerażona, ale z ulgą i nadzieją patrzyła na Pawła.

- Jest pani Niemką? - zapytał.

- Tak. Przyjechałam w te strony fotografować ptaki. Ale tu dzieją się dziwne rzeczy. Musimy jak najszybciej zawiadomić niejakiego To­masza N.N., który bawi w tych stronach. Tylko do niego mam zaufanie.

Zdumiony tym oświadczeniem Paweł zaśmiał się pod nosem.

- Z czego pan się śmieje? - zdenerwowała się.

- Mnie też może pani ufać. Jestem jego współpracownikiem, nazy­wa mnie nawet swoim młodszym kolegą.

- Doprawdy? Wzbudza pan zaufanie, ale nigdy nic nie wiadomo.

- Inaczej co bym tutaj z panią robił? Pan Tomasz zwany Panem Samochodzikiem wyjechał do S. służbowym jeepem i przypadkowo stał się świadkiem przemytu dzieł sztuki. On działał tutaj na bagnach, ja, z jego polecenia, prowadziłem śledztwo w Łomży. Przemytnicy nie są wobec siebie lojalni, każdy działa na własną rękę, ale zdaje się, że Niemcy i Polacy nie docenili Białorusinów.

- Co oni chcą z nami zrobić?

- Raczej z panią - poprawił ją. - O mnie przecież nie wiedzą. A właściwie, nie wie Pryszczaty, ten Białorusin.

- Okropny typ - wzdrygnęła się.

- Niech się pani nie boi. Dostał rozkaz wywiezienia pani w niezna­ne miejsce do czasu, aż załatwią swoje sprawy.

Paweł poklepał wieko jednej ze skrzyń.

- Przemyt dzieł sztuki? - zapytała.

- Właśnie. Sama pani widzi, że dużo wie i dlatego stanowi zagroże­nie dla ich interesów. Nie wiemy, ile te skrzynie są warte, ale zdaje się, że cenią je bardziej od ludzkiego życia. Ale jak pani w ogóle dostała się w ich łapy? I kim jest Kanclerz? Pani rodak, niejaki Dieter Stohl rozma­wiał z nim niedawno przez telefon. To on kazał panią porwać. Według moich ustaleń Kanclerzem jest kobieta. Ale po rozmowie Stohla, nie są­dzę, aby to była kobieta.

- Powiem panu tylko tyle, że Kanclerzem jest kobieta. Odkryłam to dzisiaj rano. To niesamowite. Prawdopodobnie dlatego mnie porwano.

Chcieli porozmawiać dłużej, wyjaśnić to i owo, ale samochodem znowu zaczęło trząść i nagle zatrzymali się. Słyszeli jadący niedaleko pociąg, a po drugiej stronie samochód. A zatem znajdowali się między szosą a torami kolejowymi, co wskazywało, że Pryszczaty zamierzał pozbyć się kobiety gdzieś w pobliżu Twierdzy Osowiec, gdyż w tych stronach przebiegał trakt kolejowy ciągnący się skrajem lasu na odcinku kilku kilometrów. A potem cudzoziemiec odjedzie szosą na Białystok, a stamtąd na południe do Białej Podlaskiej, skąd był już tylko krok do przejścia granicznego w Kukurykach.

Zgasł silnik i trzasnęły drzwiczki kabiny kierowcy. Pryszczaty po­gwizdując szedł na tył ładowni i zaraz otworzył drzwi.

Paweł był już ukryty za rzędem ostatnich skrzyń w głębi ładowni, więc cudzoziemiec nie mógł go zauważyć. Zresztą jego uwaga była teraz pochłonięta kobietą. Wziął ja na ręce niczym lalkę i, idąc zachwaszczo­nym torowiskiem, zaniósł do jednego z krytych wagonów towarowych. Paweł pamiętał te zardzewiałe wagony, gdy jechał do Szafranek. Ich kilometrowy sznur ciągnął się od żółtego budynku stacji aż po skrzyżowa­nie.

Pryszczaty wspiął się z Weroniką na poziom jednego z wagonów, znikł w jego ciemnym wnętrzu i po chwili wyszedł zasuwając za sobą drzwi. Jeszcze tylko przesunął zasuwę i szybko wrócił do samochodu.

Zamierzał zaniknąć drzwi ładowni forda, gdy Paweł pchnął je przed siebie z całej siły. Metalowe drzwi uderzyły przeciwnika w głowę, ten upadł na trawę jak ścięty i jęcząc leżał w niej półprzytomny.

Paweł zeskoczył z trudem na trawę i przymknął drzwi ładowni. Przed uwolnieniem z wagonu Weroniki F. sprawdził, czy kluczyki są w stacyj­ce. Nie było ich. Pryszczaty zabrał je ze sobą. Podszedł do niego i zaczął przeszukiwać mu kieszenie. Kluczyki były w prawej kieszeni skórzanej marynarki. Zabrał je i skierował się w stronę wagonu. I wtedy poczuł, że czyjaś ręka chwyta go za kostkę lewej nogi. Padł na trawę, gdyż szarp­nięcie było silne, a zarazem poczuł ostry ból w kolanie. Białorusin do­szedł już do siebie, był silny i wytrzymały jak skała. Otrząsnął się. Zbli­żył się do Pawła z zamiarem przyłożenia mu w zęby. Ale Paweł skutecz­nie bronił się przed pięściami cudzoziemca, blokował jego szybkie cio­sy, a ten wciąż wyprowadzał nowe. Trwali tak w tym przedziwnym poje­dynku przez kilkanaście sekund. Mogło to wyglądać na niewinną zaba­wę dobrych kumpli. Wreszcie Pryszczaty zadał mu cios w splot słonecz­ny, po którym Pawłowi pociemniało w oczach i nie mógł złapać odde­chu. Białorusin był górą.

Ale jego zwycięstwo było połowiczne.

Wiedziony instynktem odwrócił się i ujrzał stojącego przy ładowni forda Baturę z wycelowanym w niego pistoletem. Na poboczu, za fordem, dostrzegł BMW, którego przyjazdu nie słyszał podczas szamotaniny z Paw­łem. Wewnątrz sportowego samochodu siedziała dziewczyna, którą pode­rwał w Night Clubie w Łomży. To ona śledziła ich limuzynę.

- Kluczyki! - warknął Batura. - Szybko, bo nacisnę spust! Nie żartuję. Spytaj tego, który leży w trawie, że nie umiem żartować.

- Nie mogę go zapytać, bo mi nie odpowie - grał na zwłokę Pry­szczaty. - Załatwiłem go na cacy. Kim jesteś? Wiesz, z kim zadarłeś?

- Koledzy ze Wschodu okradają nasz kraj wespół z naszymi roda­kami. A ja nie lubię konkurencji, koleś. Śledziłem was już od Osowca, potem w Szafrankach, aż wreszcie spotykamy się tutaj. Dokąd się tak śpieszysz z tym towarem?

Batura kątem oka zerknął do wnętrza ładowni i cmokając wyraził swój podziw dla operatywności Przemytników.

- Kluczyki! - krzyknął. - Szybko.

Pryszczaty znalazł kluczyki w trawie i rzucił Baturze. Ten złapał je sprawnie i zawołał Dominikę. Dziewczyna wyszła bojaźliwie z BMW i podeszła bliżej Batury.

- Masz! - rzucił jej kluczyki, a pistoletem ponaglił Pryszczatego do odwrotu. - A ty do wagonu. No, ruszaj się!

Paweł jak przez mgłę widział Dominikę i mężczyzn. Ból i zamrocze­nie utrudniały działanie, nie miał szans ani z Pryszczatym, ani z Baturą. Przegrał. Widział przechodzącego obok niego Pryszczatego, a za nim Jerzego, który pozdrowił go słodkim: „Cześć, Pawełku”. Szli po zrośnię­tym torowisku. Pryszczaty otworzył drzwi wagonu, wlazł do niego, a po­tem Batura poszedł w jego ślady. Nie wychodził przez pewien czas.

Paweł zaczął przywoływać Dominikę, najpierw niezgrabnym ruchem ręki, a następnie załamującym się głosem. Ale dziewczyna wcale nie patrzyła na niego. Nie słuchała go. Na klęczkach majstrowała coś przy BMW, zdaje się, że zasyczało spuszczane z koła powietrze i dziewczyna wsiadła za kierownicę forda. Ona chciała porwać cały ładunek!

Z wagonu wyszedł w końcu Batura i zamknął drzwi na zasuwę. Gdy tylko posłyszał pracujący silnik forda, natychmiast rzucił się bie­giem w stronę pojazdu. Wtedy Paweł zdobył się na heroiczny czyn. Wstał i w kilka sekund pokonał krótki dystans dzielący go od ładowni forda. Kiedy ford ruszył, Paweł uczepił się otwartych drzwi i przez kilka sekund sunął butami po trawie. Wreszcie odbił się od ziemi pra­wą nogą i wtoczył się cudem do wnętrza ładowni. Samochód sięgnął już przednimi kołami asfaltu i szybko wykręcał w lewo. Paweł widział wsiadającego w pośpiechu do BMW Baturę, który majstrował nerwo­wo przy stacyjce, aż wreszcie wyskoczył na zewnątrz, kipiąc cały ze złości.

- Zabrała kluczyki! - krzyczał wygrażając pięścią w stronę odda­lającego się forda. - Ja ci pokażę! I jeszcze spuściła powietrze z kół.

Nie wiedzieć dlaczego Paweł zaczął się śmiać. Już nie słyszał, co wykrzykiwał wściekły Batura. Ford prowadzony przez Dominikę skręcił bowiem na południe, w „carską drogę”. Zamknął drzwi ładowni i czekał na dalszy rozwój wypadków.

Po kwadransie szaleńczej jazdy - podczas której rzucało Pawłem po całej ładowni, a kolano doprowadzało go do rozpaczy z powodu bólu - nastąpiło coś wyjątkowego.

Wpierw zapiszczały koła samochodu, Paweł poleciał do przodu i ude­rzył głową w blachę przegrody dzielącej ładownię od kabiny, potem po­jazd przechyli się na bok jak łajba na rozszalałym jeziorze i nastąpił silny wstrząs. Uderzyli w coś. A potem trwała cisza. Jedna ze skrzyń o mało nie zmiażdżyła Pawłowi lewej nogi, ale w porę ją cofnął przezornie wskoczywszy na skrzynię. Ford znajdował się na poboczu, przechylony niebez­piecznie na lewy bok. Wreszcie usłyszał chrobot dochodzący z kabiny, dźwięk otwieranych drzwi i jęk dziewczyny. Wygramolił się z głębi ła­downi i podczołgał do drzwi; jedną ręką otworzył je i wyjrzał na zewnątrz.

Szosa biegła na wysokości jego głowy, może nieco wyżej; była pusta, a za nią ciągnął się podmokły las. W tyle, dwadzieścia metrów od niego, widział kuśtykającego i wystraszonego łosia, który zaraz znikł w lesie po drugiej stronie asfaltu.

Dopiero gdy wyszedł z kabiny, stwierdził, że Dominika zjechała z dro­gi na pobocze. Ale nie było to zwykłe pobocze. Ugrzęźli w podmokłym, bagiennym borze przesłaniającym cały widok po lewej, wschodniej stro­nie wąskiej szosy. Podwozie pojazdu powoli grzęzło w szarym, podmo­kłym dywanie.

Dominika opuszczała kabinę i aby dostać się na szosę, musiała przejść po grząskim podłożu podtapiającym hektarami nieruchome i nieczułe na ludzkie dramaty skupiska brzeziny i wierzby. Paweł musiał pomóc dziewczynie, gdyż ta lekkomyślnie weszła w bagno po kolana i nie mogła się z niego wydostać. Trzymała się kurczowo klamki drzwi pojazdu, ale ten przecież powoli opadał w dół.

- Ratunku! - krzyczała przerażona Dominika. - Pawełku! Ratuj!

- Poczekaj! - zawołał. - Pomogę ci! Tylko spokojnie.

Pokuśtykał - jak ów łoś, którego widział przed chwilą - na drugą stronę szosy i zanurzył się w lesie. Ułamał tam jakąś sporą gałąź, a gdy wrócił do Dominiki, ta była już solidnie przerażona. Bagno wciągało ją bezlitośnie. Powoli, ale skutecznie.

Podał jej gałąź i przez chwilę nic szczególnego się nie działo. Dopie­ro po chwili Paweł - ciągnąc cały czas wytrwale gałąź w swoją stronę - wyciągnął umorusaną dziewczynę na szosę.

Wycieńczeni usiedzieli na asfalcie i patrzyli na forda załadowanego dziełami sztuki, którego wsysało żarłoczne bagno.

- Nie mam siły - westchnął rozpaczliwie Paweł. - Nie mam siły, aby wyciągnąć skrzynie.

- Dziękuję - mamrotała zszokowana Dominika. - Dziękuję, Pa­wełku.

- Przynajmniej na coś się przydałem i awansowałem na Pawełka.

Cała się trzęsła, ale zdobyła się na pieszczotliwy gest i pogłaskała go po czuprynie.

- Co się stało? - zapytał nieco stremowany jej zachowaniem.

- Łoś - odparła. - Stanął mi na drodze... katastrofa! Zahamowa­łam... no i resztę już znasz. A ty skąd się tutaj wziąłeś?

- Co tam ja? To ty powiedz, co najlepszego zrobiłaś? Chciałaś uwieść Baturę czy go wykiwać?

- Znowu zaczynasz? - żachnęła się. - Ani to, ani tamto, zrzędo. Po prostu chciałam odzyskać cenną rzecz, którą ten drań ukradł mojemu ojcu. Batura to złodziej!

- Nie rozumiem - popatrzył na nią tępym wzrokiem, ale zaraz się ożywił. - Mów jaśniej. O jakiej cennej rzeczy mówisz? Co takiego Ba­tura ukradł twojemu ojcu?

- Druk „Konrada Wallenroda” - odpowiedziała głucho. - Mój ojciec zdobył go dwa lata temu od prywatnego właściciela, zupełnie przypadkowo, ale to odrębna historia. Odkupił go za duże pieniądze, ale i tak nie przepłacił. Zanim zgłosił zakup w Towarzystwie Antykwarycznym i dopełnił formalności, ktoś ukradł mu ten druk. Mieliśmy wła­manie w domu siedem miesięcy temu, zginęło też kilka innych rzeczy. Kto wie, może część z nich znajduje się w tych skrzyniach? Ale nic nie może równać się egzemplarzowi „Konrada Wallenroda”. To „pirackie” wydanie Darowskiego! Niezwykle cenne.

- Batura ukradł twojemu ojcu „pirackiego” Mickiewicza? - za­śmiał się nerwowo Paweł.

- Przecież mówię. A potem niejaki Sęp ukradł go Baturze. Co za zbieg okoliczności i perfidia losu. To dlatego ten blondas w BMW poja­wił się w Łomży. Rozumiesz, Pawełku? On szuka „swojego” druku. Jak się o tym dowiedziałam w pokoju hotelowym Stohla, to dosłownie zbaraniałam. Przypadkowo znalazłam złodzieja, który okradł mojego ojca! Rozumiesz teraz o czym mówię, zrzędo?

- Rozumiem. I zapragnęłaś zostać Indianą Jonesem?

- A nie zdobyłam ciężarówki? Jestem tak samo dobra jak Harrison Lord, który chciał zdobyć „Zaginioną Arkę”.

Patrzyli ze zgrozą na pogrążający się w bagnie samochód.

- Może zdążymy jeszcze coś z niego wyciągnąć? - zapropono­wał Paweł i wstał z zamiarem uratowania dzieł sztuki. - Choćby jed­ną skrzynkę!

Ożywili się nagle i przystąpili do ratowania skrzyń. Tył ładowni nie był jeszcze zanurzony w bagnie i znajdował się blisko szosy. Pawłowi udało się wejść do środka - i choć czuł jak samochód grzęźnie doładowany jego ciężarem - chwycił jedną ze skrzyń i pociągnął ku so­bie. Z trudem wywlekli ją w dwójkę na zewnątrz.

- Farba olejna? - zdziwiła się Dominika zdrapując ze skrzyni nie­dawno przylepioną etykietę.

I oto od południa nadjechał jakiś samochód. Był to czarny mercedes, którym przyjechano po niego dziś rano pod hotel. Samochód stanął przed nimi z piskiem opon i wnet wyskoczyli z niego dwaj znani mu osobnicy. To byli Miazga i Legion 2. Uzbrojeni, czujni i zdesperowani. Ten waż­niejszy, w ciemnych okularach i ze świecącymi od brylantyny włosami, zawiesił wzrok na skrzyni.

- I mamy swoją zgubę - zarechotał.

Paweł i Dominika wpadli jak śliwka w kompot. Nie dość, że Prze­mytnicy odzyskali swój „towar”, to jeszcze mieli ich.

***

Wylądowali w jakiejś zagrodzie otoczonej zewsząd lasem. Zamknię­to ich w chlewie. I na nic zdały się protesty Pawła, że pracuje w ministe­rialnej komórce ścigającej złodziei dzieł sztuki; na nic zdały się jego perswazje, aby się poddali. Przemytnicy mieli całkiem inne plany i jego gadanie skwitowali drwiącym śmiechem.

Potem usłyszeli, że na podwórzu Przemytnicy naradzali się, jak wy­grzebać z bagna załadowanego skrzyniami forda.


ROZDZIAŁ CZTERNASTY


ODPIERAMY SZTURM * KLĘSKA * KTO PRZYSZEDŁ NAS URATOWAĆ * LEO OGŁASZA SIĘ KANCLERZEM! * KTO SIĘ LUBI, TEN SIĘ CZUBI * RANNY PTASZEK LEO * WIZY­TA W PENSJONACIE * KTO UKRADŁ OPRAWĘ? * RAPORT PANI INSPEKTOR * CZY JESTEM MYŚLIWYM? * ROZMO­WA Z WERONIKĄ * PO PORADĘ DO HANSA * ZOSTAJĘ ZŁO­DZIEJEM * RĘKOPIS GOETHEGO I MÓJ PORTRET * OGNI­SKO * ZŁODZIEJ * UCIECZKA BIEBRZĄ * NA BRZEGU W BURZYNIE * ZATRZYMUJEMY PEUGEOTA I ZŁODZIEI * KIM JEST NAPRAWDĘ KANCLERZ? * O KUPCU Z LONDYNU * WYPOWIADAM PRACĘ DOMINICE


Noc była tak gęsta, że nawet żółty księżyc nie potrafił jej rozrzedzić.

Przemytnicy przyszli punktualnie o dwudziestej trzeciej od strony lasu. Poinformowały nam o tym dzwoneczki zawieszone nad werandą chatki, które poruszyły się w dźwięcznym, ale nierównym takcie.

Pierwszy krzyk jednego z Przemytników dochodzący od strony lasu odebraliśmy z wielką radością.

- To „grabki” Leo - szepnąłem do podinspektora.

Na ziemi wzdłuż płotu graniczącego z lasem rozłożyliśmy kilka spe­cjalnej konstrukcji „grabi” z nadzwyczaj szerokimi „grzebieniami”. Ich nadepnięcie groziło oberwaniem trzonkiem w głowę. Ucichło. Potem ktoś uparcie skradał się dalej, aby po chwili znowu nadziać się na „grabie”, gdyż rozległ się kolejny jęk mężczyzny.

Gdy inna para dzwoneczków się poruszyła, wiedzieliśmy, że oto nadchodzi drugi z napastników. Przemytnicy atakowali nas przynaj­mniej z dwóch flanek, ale nie mogłem zapominać, że miało ich być trzech. Dlatego na wszelki wypadek na tyłach chatki czuwał Rafał ukryty w szopie.

Teraz podinspektor pociągnął żyłkę zwalniającą blokadę Miotacza Płyt. W stronę lasu wystrzeliły płyty kompaktowe, frunęły niczym lśniący w księżycowym świetle podstępny oddział husarii. I znowu ten sam osob­nik krzyknął trafiony jednym z krążków, po czym zaczął wycofywać się.

- Wracaj, ośle! - ten drugi upomniał go. - To tylko płyty kom­paktowe.

Uparcie zbliżali się do tarasu. Nie powiem, bałem się, pomimo obe­cności policjanta.

Miazga - którego poznałem po głosie - miał więcej szczęścia od swojego kompana, gdyż szczęśliwie ominął kilka rozłożonych po tamtej stronie posesji „grabek” Leo. Nie wiedział jednak, że bliżej chatki czekała kolejna niespodzianka. Było tutaj kilka innych przebiegających nad zie­mią żyłek. Jeden ich koniec prowadził do wbitych w bale chatki blaszek utrzymujących zaczep stalowych witek. Witki przytwierdzone do specjal­nie wbitych w ziemie pali zostały mocno przez nas naciągnięte między pal a ścianę chatki. Zwolnienie zaczepu - które następowało z chwilą, gdy noga intruza naciągnęła żyłkę - powodowało, że stalowa witka siłą swo­jej sprężystości powracała do swojej normalnej pozycji, wymierzając po drodze solidnego bata każdemu, kto znalazł się w jej z zasięgu.

Miazga szedł prosto na nas. Ale cwaniak niespodziewanie zapalił latarkę i poświecił przed siebie.

- Uważaj na żyłki - ostrzegł szeptem kompana, który skradał się już w kierunku przeciwległego rogu chatki.

- Nie ma sprawy... - odparł Legion 1.

Ale zaraz zaniemówił i krzyknął oberwawszy w tyłek stalową witką.

- Ty ofermo! - skarcił go Miazga.

Nie było nam do śmiechu, ale pojękiwania osiłka wydały się nader komiczne. Gdy dwójka Przemytników zbliżyła się do tarasu, do działa­nia przeszedł Rafał zachęcony przeciągłym gwizdem podinspektora.

W jednej chwili zapaliły się cztery latarki umieszczone w różnych miejscach posesji, przeważnie na drzewkach, a reflektory skierowaliśmy na kawałek terenu przed tarasem. Połączyliśmy je jednym kablem szere­gowo. Wystarczyło tylko przytknąć jeden koniec kabla do drugiego bie­guna baterii, aby latarki zaświeciły jednocześnie, dając wrażenie obe­cności tutaj grupy ludzi. To zadanie należało do Rafała.

Gdy tylko latarki zaświeciły, zza rogu chatki wyskoczył podinspek­tor Krzysztof z pistoletem w jednej ręce i z latarką w drugiej.

- Policja! Jesteście okrążeni! Poddajcie się!

Miazga i Legion 1 stanęli jak wryci. Zrozumieli, że wpadli w pułapkę.

Podinspektor zbliżył się do nich na bezpieczną odległość i krótko poświecił na swoją policyjną odznakę przyczepioną do paska do spodni.

- Macie broń? - zapytał Przemytników. - Połóżcie ją na ziemi.

Okazało się, że wzięli ze sobą jedynie pałki, które zaraz rzucili przed siebie.

- Ręce na kark - rozkazał podinspektor i rzucił Miazdze kajdanki. - I nie radzę żadnych sztuczek. Załóż pan te ładne obrączki swojemu kompanowi, panie Miazga.

Złoczyńca bez protestów wykonał polecenie, a następnie sam został skuty przez podinspektora.

- Nabraliśmy was - odezwał się podinspektor wesołym tonem. - Te świecące z boku latarki to tylko dekoracja. Nie ma tu żadnego oddzia­łu policji. Jestem tylko ja i pan Tomasz...

Wyszedłem zza pleców podinspektora.

- Witajcie, panowie - rzekłem. - Jak widzę, uwzięliście się na mnie. Czyżby oprawa „Konrada Wallenroda” nie odnalazła się? A już myślałem, że to wy ją ukradliście pani Ossowskiej...

- Komu? - wyrwało się Miazdze, gdyż nie miał pojęcia, o kim mówię.

- Nieważne - uciął krótko podinspektor. - Opowiemy wam wszy­stko na komendzie.

Jakiś dźwięk dobiegł nas od strony chatki, a potem usłyszeliśmy za swoimi plecami kroki. Myśląc, że to Rafał, zignorowaliśmy je. I zaraz bełkotliwy głos zmroził moją krew.

- Nie ruszajcie się! - rzucił w naszą stronę zdyszany Legion 2, świe­cąc na nas latarką. Słyszałem odbezpieczaną broń. - To pułapka, Miazga! Dobrze, że cię nie posłuchałem i wziąłem pistolet. Chcieli nas nabrać, łobu­zy! Załatwiłem trzeciego na tyłach domu. Ej ty, rzuć ten pistolet! - zwrócił się do podinspektora i poświecił mu w twarz. - O, mamy drugiego ucieki­niera z naszego chlewika. Zguby się znalazły.

Podinspektor skapitulował. Zaskoczyli nas. Okazali się lepsi. Zasta­nawiało mnie, jakim cudem kontuzjowany Legion 2 dostał się na teren chatki, ale osiłek jakby czytał w moich myślach, bo zaraz wyjaśnił:

- Zrobiłem w siatce dziurę przecinakiem. Widziałem jak ten mło­kos, którego trzymaliśmy w chlewie, bawił się bateryjką. A to cwaniaki.

- Co mu zrobiłeś? - zmartwiłem się o Rafała.

- Dostał w łeb przecinakiem. Nic mu nie będzie, ale nieprędko wstanie.

- Zdejmuj te kajdanki, panie policjancie - zwrócił się Miazga do podinspektora lekceważącym tonem.

- Miazga, to jest policjant - głos Legiona 1 zdradzał wahanie. - Może lepiej stąd idźmy.

Dobrze mówi - poparł go Krzysztof.

- Ja tu rządzę - syknął Miazga. - Kajdanki!

Krzysztof wykonał polecenie. Specjalnym kluczykiem uwolnił nad­garstki Przemytników, a potem Legion 1 założył nam stalowe obrączki. W tym czasie Miazga zdążył podnieść z trawy pałki i pistolet podinspektora.

- Wiecie, co wam grozi za napaść na policjanta? - podinspektor próbował ostatniej szansy.

- Nie masz munduru - zakpił Miazga. - Jest noc. Dla mnie jesteś przebierańcem. Taką odznakę, która ci dynda u paska do spodni, każdy dzieciak kupi na bazarze. Gdzie oprawa? - syknął zwracając się do mnie.

- Nie wiem - odpowiedziałem. - Naprawdę. Już dawno jej nie mam.

- Została skradziona - wtrącił podinspektor.

- O czym wy mówicie? - zdenerwował się.

- Kanclerz was wykiwał - rzekł podinspektor. - On ma oprawę.

Nastała cisza. Nie wiadomo skąd pojawił się Huncwot. Otarł się o moje nogi, zamiauczał i popatrzył mi ufnie w oczy. Nagle stracił mną zaintere­sowanie. Nastroszył sierść i postawił uszy skierowawszy te owłosione radary na tył domku (pomyślałem, że to może Rafał się ocknął i kot go posłyszał). Huncwot nie namyślając się dłużej pognał na tył chatki. Dziw­ne zachowanie kota nie uszło uwagi Miazgi, który kazał sprawdzić Le­gionowi 1, czy nie zagraża im jakieś niebezpieczeństwo. Legion 1 wrócił po chwili.

- Nikogo nie ma - oświadczył. - To kocur poluje na myszy.

Miazga zerknął na nas groźnie.

- Ale mówiliśmy o Kanclerzu. Kim on jest?

- A skąd ja mogę wiedzieć? - odpowiedział podinspektor. - Ale skoro oprawa znikła z pensjonatu w Goniądzu, to znaczy, że to robota Kanclerza, który postanowił wykiwać wszystkich. Dlaczego nie zjawił się na spotkaniu u Pociechy i przysłał swojego człowieka? Bo jemu zale­żało jedynie na oprawie. To dlatego nie zapłacił wam za pozostałe dzieła sztuki. Liczyła się dla niego jedynie oprawa. Ale teraz już ją ma, więc wypiął się na was.

- Ale mamy za to cały transport! - gniewnie rzucił Miazga.

- Przecież Białorusini przejęli wasz towar - wtrąciłem.

- O, dużo wiesz, jak widzę, panie historyk.

- I policja dużo wie - dodał podinspektor. - Nie tylko gospo­darstwo Durczyka w Gugnach jest obserwowane, ale i dom Pociechy w Łomży. Jesteście skończeni.

- Mamy chłopaka i dziewczynę - rzekł Miazga, a ja poczułem ścisk w okolicy żołądka. - Paweł Daniec zatrudniony w Departamencie Ochrony Zabytków. Tak ma napisane w dowodzie.

- Macie Pawła? - przeraziłem się.

Przemytnicy zaśmiali się. W tej chwili nie martwiłem się już o sie­bie, ale o Pawła i o pannę Tatalkiewicz, bo chyba ona była tą złapaną przez nich dziewczyną.

- Co robimy, Miazga? - zapytał Legion 1.

- Zamkniemy ich z tamtymi do czasu, aż wydobędziemy z bagna pozostałe skrzynie. A jak będziemy mieć towar, to uciekniemy za grani­cę i tyle nas znajdą. Ruszajcie się! - krzyknął na nas i spojrzał na kom­pana. - Gdzie mercedes?

- Przy drodze do sklepu - odpowiedział Legion 2.

Ruszyliśmy ponaglani przez Przemytników. Legion 1 wziął na ręce nieprzytomnego Rafała i pierwszy przelazł przez dziurę zrobioną w siatce ogrodzenia. Następnie przelazł Legion 2, ja z podinspektorem, a na końcu Miazga. Ominęliśmy Rosynanta i gęsiego skierowaliśmy się do wsi. Sły­szałem, jak skryty za jeepem Huncwot miauczał i miauczał i było w jego głosie wiele radości i ciepła. Nic z tego nie rozumiałem.

Gdy nasz pochód ruszył w kierunku skrzyżowania wiejskich dróg i światło lampy umieszczonej na słupie objęło nas swoim bladożółtym wachlarzem, nagle zatrzymał nas czyjś głos.

- Halt! - padła za naszymi plecami ostra komenda. - Rzućcie te pistolety i ręce do góry!

Znałem ten głos. Wydawało mi się, że śnię, ale posłusznie odwróci­liśmy się do tyłu. Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem skąpane­go w mroku mojego przyjaciela Leo! Stał z wycelowanym w nas lśnią­cym wielostrzałowym winchesterem. Małe oczka przyjaciela groźnie na nas zerkały znad bujnej brody porastającej prawie całą twarz.

- Kim jesteś? - zapytał zaskoczony Miazga i rzucił posłusznie pistolet na ziemię.

- To ja jestem Kanclerzem - zachichotał przechodząc na język polski. - I wcale nie jestem Niemcem. To była zmyłka. Mam was w gar­ści, moje ptaszki. Pozabijam wszystkich.

- Leo! - wykrztusiłem to z siebie z trudem. - Ty... ty jesteś za­mieszany w to wszystko?

- A co ty myślałeś, mój biedny Tomaszu? - zaśmiał się gardło­wym głosem, aż wydawało się, że stado kaczek poderwało się z bagien do lotu. - Myślałeś, że dam radę wyżyć z muzyki? Ludzie kultury nie mogą wyżyć ze sztuki? Teraz rządzi pieniądz i karabin. Ty, wielki ośle! - zwrócił się do Legiona 1, który próbował odbezpieczyć pistolet. - Rzuć tę pukawkę na ziemię. Natychmiast. Nie chcesz chyba, abym po­częstował cię kulą dum-dum, którymi załadowałem ten wielostrzałowy karabin?

Wystraszony osiłek pozbył się natychmiast pistoletu, a ja ze smut­kiem patrzyłem na Leo i łaszącego się do jego stóp Huncwota.

- Ty nigdzie nie pojechałeś - mówiłem do niego załamanym gło­sem. - Wykorzystałeś mnie. Ale po co?

- Abyś ukradł oprawę.

- Masz ją? To ty ją ukradłeś inspektor Ossowskiej?

- Jakżeby inaczej. Ha, ha, ha.

- To ty podsłuchiwałeś moją rozmowę z panią inspektor w chatce? - myślałem na głos. - To ciebie widział Hans, kiedy tu zaszedł. Ale nie rozpoznał cię, gdyż staranowałeś go i uciekłeś.

- Właśnie.

- Dorwiemy cię - szepnął wściekły Miazga. - Poza tym mamy towar.

- Nie czas na rozmowy - uciął krótko Leo i wycelował w Miazgę.

- Zdejmij im kajdanki. Szybko!

Miazga zdjął nam kajdanki.

- Idź, Tomaszu, do chatki i przynieś kawałek sznura - rzekł do mnie Leo. -Wiem, że mi nie uciekniesz. Dorwałbym cię. Czasami sam siebie uważam za potwora.

Słowa wypowiadane przez Leo zrobiły na nas wszystkich duże wra­żenie. Nie znałem go takim, jakim był teraz, ale w końcu nie widziałem go kilka lat.

Gdy wróciłem z kawałkiem sznura, Miazga z Legionem 2 byli już skuci kajdankami. Leo rozkazał podinspektorowi związać jeszcze trze­ciego z Przemytników.

- A oni? - zapytał rozdrażniony Miazga wskazując brodą na mnie i na policjanta. - Kto ich zwiąże?

Wtedy Leo rzucił mi ów winchester i zaśmiał się na cały głos, a wła­ściwie to rżał głośno niczym głodna kobyła. Złapałem karabin i ku swo­jemu szczeremu zdumieniu musiałem stwierdzić, że był on wykonany z plastyku. To była zabawka. To nie był prawdziwy karabin, a doskonała imitacja prawdziwej broni.

Podinspektor szybko zorientował się w mistyfikacji, jaką zafundo­wał nam Leo i pozbierał pistolety z ziemi, a następnie zadzwonił z tele­fonu komórkowego po pomoc. A mój przyjaciel wciąż nie przestawał rechotać na całą okolicę i tylko Huncwot radośnie miauczał wtórując mu w tych dzikich odgłosach.

Kiedy Leo złapał oddech i na chwilę cała wieś pogrążyła się w ciszy, nie wytrzymałem i ja z kolei parsknąłem śmiechem. Zrozumiałem, że Leo wrócił niespodziewanie do S. i przypadkowo stał się świadkiem potyczki z Przemytnikami. Wlazł przez dziurę w siatce i podsłuchał nas. A że był z niego oryginał i człowiek z charakterem, postanowił ura­tować nas posłużywszy się zmyślnym fortelem.

Tak bardzo się śmiałem, że w końcu ocknął się Rafał; a ja śmiałem się jeszcze i śmiałem. Jedynie twarze Przemytników zrobiły się blade i złe.

- Co to za karabin? - spytałem po chwili Leo.

- To prezent dla wnuka Haliny, mojej siostrzenicy - wyjaśnił. - Obiecałem smarkaczowi jakąś zabawkę. Przydała się. Ale powiedzcie mi lepiej, kim jest ten cholerny Kanclerz?

Zanim cokolwiek powiedziałem, na ścieżce obok Rosynanta poja­wili się Coco z Kubą. Obudziły ich nasze śmiechy i głosy. Najbardziej zabawna była Coco, wpatrzona z niedowierzaniem we mnie, a raczej w karabin, który trzymałem w ręku. Widok skutych w kajdanki osobni­ków przeraził ją.

- Co tu się dzieje? - wyjąkała. - Pan Leo? Wrócił pan?

- Nie dla mnie ten cały amerykański blichtr - stęknął i schylił się po plecak ukryty za jeepem. - Zainkasowałem nagrodę i wróciłem pierw­szym lepszym samolotem.

Od strony wsi pokazał się policyjny łazik kierowany przez sierżanta Lenarczyka.

Leo wszedł na teren swojej posesji przez dziurę w siatce, więc po­szliśmy za nim. Byliśmy rozgadani i przejęci zwycięstwem nad Przemyt­nikami i na śmierć zapomniałem o niektórych zastawionych pułapkach. Pech chciał, że to właśnie Coco szła po mojej lewej ręce i to ona zaha­czyła o jedną z napiętych żyłek. Usłyszałem tylko szelest stalowej witki, która przecięła powietrze niczym lancet, i wyrżnęła dziewczynę w po­śladek.

Coco krzyknęła i zamarła.

- O - ucieszył się Leo wpatrzony w swoje urządzenie. - Widzę, Tomaszu, że nie próżnowałeś. Przydał się mój kajecik, co?

Nie odpowiedziałem, przejęty złorzeczeniem Coco.

- Nienawidzę tego domu - mówiła przez łzy. - Nienawidzę tego miejsca. Jutro stąd wyjeżdżam! Kategorycznie.

- A twoja reklama pasty do zębów? - zapytałem z głupia frant.

Machnęła tylko ręką i nie odzywała się do nas.

Wkrótce policyjny łazik zabrał Przemytników i dopiero wtedy mo­gliśmy pojechać Rosynantem do Gugien. Ja, podinspektor i Rafał. Leo został w chatce z Coco i Kubą oraz swoimi Muppetami, które wcześniej zabrał z posesji sąsiada.

Pawła i Dominikę znaleźliśmy w tym samym chlewie, w którym Prze­mytnicy przetrzymywali wcześniej Rafała z podinspektorem. Na szczę­ście nic im nie zrobiono, chociaż wyglądali okropnie. Beżowy volkswa­gen wypożyczony przez Hansa w dalszym ciągu stał w szopie, ale nig­dzie nie było właściciela gospodarstwa Mieczysława Durczyka.

- Widziałem go w Szafrankach - poinformował Paweł.

I opowiedział o wszystkim, co tam się wydarzyło, o przygodzie w Osowcu i wypadku na „carskiej drodze”. Na wieść o uwięzionych w wagonie towarowym Weronice i Białorusinie, podinspektor wydał przez telefon odpowiednie dyspozycje grupie patrolowej.

- Może lepiej, szefie, aby to pan uwolnił Niemkę - zaproponował Paweł. - Ta Weronika wygadała się, że tylko do pana ma zaufanie.

Niestety, musieliśmy pojechać na posterunek w Wiźnie, aby złożyć zeznania. A Weronika miała zostać natychmiast przewieziona na poste­runek do Goniądza i dopiero potem odwieziona do pensjonatu. Także poturbowany dzisiaj przez bandytów Rafał musiał niezwłocznie złożyć zeznania dotyczące znalezionej w Łomży lancii, ale niechętnie się z nami żegnał. Zrozumiałem, że powodem jego nastroju była Dominika, a ra­czej zazdrość o Pawła.

Tego dnia aż do świtu przesiedzieliśmy na tarasie chatki Leo i rozma­wialiśmy o Przemytnikach, gra jeszcze się bowiem nie skończyła i oprawa „Konrada Wallenroda” była w rękach tajemniczego złodzieja. Prawdo­podobnie był nim Kanclerz. Jak twierdził Paweł, Weronika odkryła praw­dę o Kanclerzu; według niej była nim kobieta. Aleja miałem w tej kwe­stii całkowicie odmienne zdanie.

- Co z tego? - grymasiła panna Tatalkiewicz. - Mnie interesuje druk Mickiewicza. Swoją drogą ciekawe, jak Batura uruchomił BMW?

- Martwisz się o Jerzego? - zadrwił Paweł. -To duży chłopczyk. Poradził sobie.

- Znowu zaczynasz, zrzędo? Niech mu pan coś powie, Panie Samo­chodzik. Wciąż mi dogryza.

- Kto się lubi, ten się czubi - odpowiedziała za mnie Coco.

Ale panna Tatalkiewicz wyszła ostentacyjnie z tarasu i znikła w chatce.

Ustaliliśmy plan działania na najbliższe godziny, pożegnaliśmy Coco i Kubę i poszliśmy się zdrzemnąć. Mężczyźni - to znaczy ja, Leo i Paweł - w salonie; Dominika - w małej izbie.

Następnego dnia wstałem po ósmej. Ale Leo był już na nogach, zu­pełnie jakby nie odczuwał potrzeby snu, a przy tym promieniował natural­ną radością i świeżością. Widziałem przez brudną szybę, jak doi z nabo­żeństwem Maggie i poczułem do niego wielką sympatię. Ten rubaszny, ekscentryczny człowiek uratował nam wczoraj życie, a zawdzięczaliśmy to jego specyficznemu poczuciu wolności i niechęci do oficjalnych spo­tkań. Leo po prostu zdezerterował z Nowego Jorku zainkasowawszy na­grodę przyznaną mu przez Akademię Muzyczną i wrócił w te pędy nad swoją ukochaną Biebrzę. Nasze ocalenie zawdzięczaliśmy też jego mę­stwu, wczorajszy spektakl, jaki nam zafundował, wymagał bowiem nie­lichej odwagi.

Najpierw pojechaliśmy pod Szafranki, aby odszukać pozostawione przez Pawła seicento. Potem odwiedziliśmy Goniądz.

Pensjonat położony u podnóża skarpy wydał się przesadnie senny, jak­by konkurował z wolno toczącą swoje wody rzeką. Na terenie pensjonatu byli już inspektor Ossowska i podinspektor. Ich biały polonez stał na wy­sprzątanym dziedzińcu.

Spotkaliśmy ich w okazałym, stylizowanym na modłę staropolską, holu. Obok nich stał Hans.

- Dzień dobry, Tomasz - rzekł Hans z uśmiechem i podszedł do mnie. - Weronika się znalazła. Jak to dobrze. Jest niezmiernie wdzięcz­na twojemu młodszemu koledze, Herr Dańcowi, który przyczynił się do jej odnalezienia - Hans szarmancko ukłonił się Pawłowi. - Teraz od­poczywa, gdyż porywacz poturbował ją trochę. Ale jak tylko poczuje się lepiej, wyjedziemy stąd. Dziękujemy wam wszystkim.

- Herr Hans widział tutaj pewnego osiłka, który pasuje wyglą­dem do jednego z ludzi Miazgi - wtrąciła pani inspektor. - Jeśli to jeden z Przemytników, to znaczy, że to oni ukradli oprawę z mojego pokoju. Ale żaden z nich nie chce się do tego przyznać, mimo że mamy wiele dowodów na ich udział w przemycie: volkswagen Herr Han­sa w stodole Durczyka (do tej pory nie pozbyli się go), skrzynie z dziełami sztuki zabrane z dostawczego samochodu na bagnach i zeznania wielu osób.

- Złodziejom nie można ufać - dodał Hans. - Ale to był jeden z porywaczy, którzy wywieźli mnie i Tomasza na bagna. Na szczęście widział go wczoraj także stajenny. Duży ogolony łeb z bandycką gębą. Spytajcie stajennego.

- Zrobimy to - przyrzekła pani inspektor.

- Ale skąd Przemytnicy wiedzieli, że neseser z oprawą znajduje się w pani pokoju? - zwrócił się Paweł do policjantów.

- Przecież Herr Hans spłoszył jednego z ludzi Miazgi przed chatką w S. - wyjaśnił szybko podinspektor. - Przemytnik podsłuchał frag­ment naszej rozmowy, to proste.

- A Dieter Stohl? - zapytała Dominika zmieniając temat. - Nic nie zeznał?

- Milczy jak grób. Nie można go zmusić do mówienia. Żąda adwo­kata i kogoś z niemieckiego konsulatu.

- Szkoda - westchnęła. - A co ze skrzyniami w fordzie?

- Przemytnicy wydobyli pięć z nich - wyjaśnił podinspektor. - Jest w nich druk „Konrada Wallenroda”, oczywiście bez oprawy. Reszta tkwi zanurzona częściowo w bagnie, ale jeszcze dzisiaj specjalny dźwig wydobędzie pojazd. Eksponatom nic nie grozi. A jest tam wiele cennych rzeczy: dywany, obrazy, puchary i monety. Część z nich ukradziono z pol­skich muzeów, niektóre prywatnym kolekcjonerom. Tak jak ten druk.

- To dobrze, to dobrze - zacierała ręce z radości panna Tatalkiewicz. - Mój ojciec z pewnością ucieszy się na wieść, że jego „Konrad Wallenrod” się odnalazł. Niestety, do szczęścia brakuje tej oprawy.

- Wielka szkoda, że nie udało się zdemaskować Kanclerza - wes­tchnąłem. - Na szczęście przemyt został udaremniony.

- Dziękujemy państwu, chociaż przysporzyliście nam wielu kłopo­tów - wtrąciła pani inspektor posyłając mi cierpki uśmiech. - Impera­tora złapano na przejściu granicznym w Terespolu. Mamy też Dietera Stohla, który wcześniej czy później zacznie mówić. W areszcie przeby­wa również Igor G., prawa ręka Imperatora. W nocy policja zrobiła nalot w domach Sępa i Policjanta. Sęp kradł dzieła sztuki z muzeów i z domów prywatnych kolekcjonerów. Ten drugi jest celnikiem i to za jego sprawą transport płytek ceramicznych z firmy Pociechy „Polcer” trafiał bez kon­troli celnej za wschodnią granicę. Nikt nie wiedział, że w skrzyniach przemycano dzieła sztuki, które później trafiały z Białorusi do Niemiec wraz z materiałami budowlanymi albo z partią futer. W ten sposób Prze­mytnicy omijali bezpośrednio uszczelnioną przed przemytem dzieł sztu­ki zachodnią granicę Polski. Sprytne. Kogo jeszcze mamy? W areszcie siedzą także Pociecha (w jego domu znaleziono między innymi pistolet gazowy pana Rafała), Ratajczak, jego szwagier Durczyk z Gugien oraz gospodarz z Szafranek, który okazał się wtyczką Białorusinów. Ten na wpół zatopiony na bagnie ford należy do niego. Polscy Przemytnicy nie wiedzieli nawet o istnieniu tego człowieka.

- Na wolności został jedynie Kanclerz - smutno skwitowałem. - I nie wiemy, co stało się z oprawą.

Pani inspektor Ossowska zwróciła się oficjalnie do Hansa.

- Herr Hans - rzekła - muszę pana i panią Weronikę zmartwić. Nie możecie dzisiaj wyjechać. Czekają was zeznania na policji. Na po­sterunku w Goniądzu przygotowaliśmy mały pokoik, aby nie trudzić was do Łomży.

Zawiedziony Hans rozłożył ręce w geście bezradności i zgodził się bez słowa pojechać zaraz na posterunek.

- Dziwnie pan wygląda, szefie - odezwała się Dominika, gdy po­licyjny polonez wiozący Hansa znikł za zakrętem wąskiej, piaszczystej drogi pnącej się między zabudowaniami.

- Co masz na myśli, dziewczyno?

- Przypomina pan myśliwego, który szukuje się do zadania zwie­rzynie ostatniego ciosu.

- A twoje miejsce jest w departamencie - upomniałem ją. - Miałaś pomagać pannie Monice w porządkowaniu dokumentacji, a nie Pawłowi.

- Przecież to inwalida. Nie poradziłby sobie sam.

Paweł chciał się odciąć, ale Dominika uprzedziła go.

- Chciałam powiedzieć, że historia z drukiem Mickiewicza pojawi­ła się całkowicie przypadkowo - oświadczyła poważnym tonem. - Skąd mogłam wiedzieć, że pojedzie pan na urlop, wpadnie tam na trop prze­mytu, a nawet odnajdzie Mickiewicza należącego do mojego ojca? To był przypadek! Podwójny! Co za ironia losu, że w hotelu „Gromada” natknęłam się na złodzieja rodzinnego druku. Czy pan wie, co czułam, gdy ten Batura wspomniał o „pirackim” Mickiewiczu?

- Rozumiem - mruknąłem. - Ale na drugi raz nie działaj na wła­sną rękę, moja panno. Cudem udało ci się uśpić czujność Batury, a czło­wiek to podstępny i nigdy przedtem nie dał się wykiwać żadnej kobiecie.

- Nie cudem mi się udało, a dzięki przebiegłości i rozumowi - uśmiechnęła się triumfalnie, ale zaraz popatrzyła uważnie na pana Toma­sza. - To znaczy, że będzie „drugi raz”? O rany! Przyjmuje mnie pan na stałe?

Zanim opuściliśmy pensjonat, zatrzymała nas Weronika. Wybiegł­szy z holu zawołała za mną. Była czymś żywo poruszona, więc podsze­dłem do niej szybko i próbowałem ją uspokoić. Twarz kobiety szpecił duży siniak - pamiątka po porywaczu - jednak wydała mi się ona tak samo piękna jak zawsze, a ów siniak kontrastujący ostro z gładką cerą wyzwolił we mnie współczucie.

Ale kiedy wręczyła mi ową „rzecz”, oprzytomniałem nagle i ulotnił się ze mnie ten sentymentalizm. Pożegnałem ją jednak ciepło.

Po powrocie do S. odbyłem ważną rozmowę z Coco i z Kubą związa­ną z niecodziennym eksperymentem artystycznym oraz złożyłem wizytę Sławce i jej młodym podopiecznym.

- Ognisko? - zdziwiła się dziewczyna nieco obrażonym tonem. Ostatnio nie miałem dla niej i jej chłopców wiele czasu.

- Panno Sławko - jęknęli Piotrek, Kacper i Grzesiek. - Nazbie­ramy chrustu i kupimy trochę kiełbasek.

Ale Sławka tylko droczyła się, gdyż jej oczy wyrażały aprobatę dla tego pomysłu. W końcu zgodziła się.

Późnym popołudniem pojechałem sam do Goniądza. Z recepcji pen­sjonatu zadzwoniłem do pokoju Hansa. Miałem szczęście, gdyż go za­stałem. Już po chwili zszedł na dół nie zadawszy wcześniej żadnego py­tania, a zatem przeszedłem do rzeczy, ciągnąc go konspiracyjnie na ze­wnątrz.

- Chciałbym z tobą porozmawiać o Weronice - zacząłem niemrawo.

- Nie rozumiem - zdziwił się. - Nie podoba mi się twój ton, Tomasz. Co się stało?

- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, Hans - dukałem i ciężko wes­tchnąłem. - Ale uważam, że Weronika jest Kanclerzem.

- Tomasz, ty oszalałeś! - krzyknął zaskoczony.

- Ciszej. Ruszyliśmy Rosynantem pod górę i wnet znaleźliśmy się na szczy­cie skarpy. Zaparkowałem na środku prostokątnego rynku i bez trudu znaleźliśmy wolne miejsce na tarasie kawiarni, z którego roztaczał się cudowny widok na wijącą się w dole Biebrzę, a dalej na równą jak stół powierzchnię bagna. To tam w najbardziej wysuniętej północnej czę­ści tej kotliny leżało słynne Czerwone Bagno, w którego sosnowych zagajnikach żyły łosie i orzeł bielik. Ale w tej chwili musiałem zapo­mnieć o wspaniałych widokach. Sprawa, która przygnała mnie do Go­niądza, była delikatna, ale zarazem niezmiernie ważna.

- Nie mogę uwierzyć, Tomasz - westchnął ciężko Hans i upił nie­co piwa z kufla. - Weronika przemytnikiem? Nie, nie, to niemożliwe. I sądzisz, że ona ma oprawę dzieła Mickiewicza?

- Jeśli w waszym pensjonacie zjawił się któryś z osiłków Miazgi (wszak widziałeś go ze stajennym) i ukradł oprawę z pokoju inspektor Ossowskiej, to Weronika nie może mieć oprawy. Ale to nie zmienia fak­tu, że po to przyjechała w te strony. Po prostu Miazga ją uprzedził.

- Nadal w to nie wierzę, Tomasz.

- Przypomnij sobie, jak nas wywieziono na bagna.

- Ale to przecież robota Miazgi i jego ludzi.

- Tak, ale Kanclerz mógł sterować tą akcją za pośrednictwem Stohla. Niedługo Przemytnicy zaczną śpiewać i wszystkiego się dowiemy.

- Wybacz, Tomasz, ale Weronika nie jest Kanclerzem - wstał od stołu gotów opuścić moje towarzystwo. - Znam ją dobrze. Owszem, roz­wiodłem się z nią, ale za jej uczciwość mogę ręczyć. Jutro wyjeżdżamy.

- Zaczekaj! - podniosłem głos, aż usiadł z powrotem na krzeseł­ku. - To nie wszystko. Nie powiedziałem ci najważniejszej rzeczy.

- Zamieniam się w słuch - rzekł patrząc na mnie bacznie.

- Nie wiesz jeszcze, co zawierała ta oprawa - powiedziałem cicho.

- Nie rozumiem. A co niby miała zawierać?

- Nieznany wiersz Goethego7.

Hans zaniemówił. Patrzył na mnie długo niedowierzającymi oczami, łyknął piwa i zawołał kelnerkę, aby podała mu następny kufel. Ja odmówi­łem zadowalając się herbatą.

- Goethe? - dziwił się. - A skąd niby to wiesz?

- Przecież to ja zabrałem oprawę ze stodoły Ratajczaka. No i przy­padkowo odkryłem, że w środku ukryto nieznany rękopis wiersza Goe­thego. Ten wiersz prawdopodobnie ofiarował wasz Goethe naszemu Mickiewiczowi w 1830 roku, a więc podczas ich spotkania w Weimarze. Nasz wieszcz ukrył go w owej oprawie, a następnie w tym samym roku, z nieznanych nam powodów, ofiarował owo „pirackie” wydanie „Konra­da Wallenroda” nieznanej nam osobie. Kanclerz musiał jakimś cudem wiedzieć, że ten właśnie egzemplarz „pirackiego” wydania Mickiewi­cza, ten z dedykacją złożoną w 1830 roku, zawiera ukryty w oprawie wiersz Goethego. To dlatego Kanclerzowi tak bardzo zależało na opra­wie. Bardziej niż na całym szmuglu.

Hans wypił duszkiem połowę kufla i patrzył na mnie jak na waria­ta. Ale był jednocześnie czujny i nad czymś intensywnie się zastana­wiał.

- Wprawdzie panna Marzena i Kuba oddali oprawę inspektor Ossowskiej - mówiłem dalej - ale wcześniej wyjąłem z niej ten wiersz. Ina­czej nie powierzyłbym im cennej oprawy.

- Jesteś złodziejem? - zganił mnie wzrokiem Hans. - Myślałem, że to ty ścigasz złodziei.

- Nie jestem złodziejem - odparowałem zarzuty. - Wiersz trzy­mam w chatce w S. pod łóżkiem. Nie zapominaj, że zwędziłem go zło­dziejom. I z pewnością wiersz Goethego trafi na posterunek policji...

- Ale nie trafił - zauważył sarkastycznie Hans.

- Właśnie. I to jest główny powód, dla którego się teraz spotykamy. Weronika. O nią mi teraz chodzi. Polubiłem ją, ale zarazem podejrze­wam, że jest Kanclerzem. Nie wiem, co robić i chciałbym się ciebie po­radzić, zanim o wszystkim opowiem policji. Szkoda mi Weroniki i chciał­bym się mylić, ale jeśli ona jest złodziejem...

- Tomasz, być może Weronika jest Kanclerzem, ale to nie ona ukra­dła oprawę. Mieli ją Przemytnicy, potem ty, następnie ci młodzi ludzie z sąsiedztwa, aż wreszcie trafiła ona do inspektor Ossowskiej. Ale wy­kradli ją Przemytnicy. Z kolei wiersz Goethego, o którego toczy się cała gra, posiadasz ty. Czy w tej sytuacji Weronika jest czemukolwiek win­na? Nawet jeśli to ona jest Kanclerzem? Po stokroć: nie!

- Masz rację. Zamiar kradzieży nie podpada pod paragraf. Dzię­kuję jednak za rozmowę, gdyż zupełnie nie wiedziałem, jak postąpić. Jutro oddam wiersz Goethego inspektor Ossowskiej i słowem nie wspomnę o Weronice.

- Niech spokojnie opuści wasz kraj. Tak będzie najlepiej.

- Niech tak będzie - wstałem od stołu. - A teraz wracaj, aby nie nabrała podejrzeń.

- I tak leży w łóżku po wczorajszych przeżyciach. Nie opuszcza swojego pokoju. Ale masz rację, pójdę już sobie. Może wypijemy wie­czorem po jednym sznapsie?

- Nie mogę, Hans. Jesteśmy zaproszeni na dwudziestą pierwszą na ognisko do tych chłopców z obozu językowego. Wszyscy: ja, Leo, Pa­weł z Dominika i panna Marzena z Kubą.

- Być może spotkamy się jeszcze kiedyś.

- Mam taką nadzieję. Pozdrów ode mnie Weronikę.

Uściskaliśmy się serdecznie i rozstaliśmy jak starzy przyjaciele. Wróciłem do S., gdzie czekał na mnie i na moich towarzyszy skromny obiad przygotowany przez Dominikę. Spałaszowaliśmy go na tarasie z ape­tytem. Nie było jedynie Leo, który pojechał autobusem do Białegostoku do swojej siostrzenicy, ale obiecał wrócić pod wieczór. Potem odwiedzili nas Coco i Kuba z blokiem rysunkowym i tekturową teczką pod pachą.

- To dla pana - rzekł cicho chłopak i wręczył mi jakiś karton. - Jako rekompensata za brak lojalności z naszej strony.

Był to namalowany węglem mój portret. Byłem przedstawiony na nim nieco karykaturalnie, ale duże oprawki okularów, przesadna chudość mo­jej fizjonomii i spore podobieństwo twarzy nie pozostawiały złudzeń, że to ja. Dodatkowo zostałem uwieczniony w pozycji dość oryginalnej, a mianowicie podczas dojenia kozy, na grzbiecie której wylegiwał się kot.

- Brawo, chłopcze - podziękowałem. - Poznaję. Poznaję. To Maggie i Huncwot.

- A to pan.

- A faktycznie - udawałem, ze dopiero teraz dostrzegam podo­bieństwo. - Chyba ja. Cóż, powieszę go w mojej kawalerce. Masz ta­lent. Szkoda go marnować dla malowania po ścianach.

- To dzieło Marzeny - oświadczył.

Coco nieco się speszyła, ale popatrzyła mi w oczy z tą swoją zadziornością.

- Chciałabym obejrzeć wreszcie ten wiersz Goethego - zagadnęła Dominika. - To mnie bardziej interesuje niż portret Pana Samochodzika. Szefa to ja mam na co dzień w pracy.

- Jeszcze cię nie przyjąłem na stałe - pogroziłem jej palcem.

A potem oglądaliśmy pożółkły kawałek papieru z kilkunastoma ciem­nymi, nieco wyblakłymi, atramentowymi wersami zapisanymi w języku niemieckim.

- „Przemijanie” - przetłumaczyła Dominika na polski jego tytuł.

- Goethe! Jak nic wielki Goethe! - skomentował z uznaniem Pa­weł posiadany przez nas wiersz.

- I pomyśleć, że mój ojciec nie wiedział, co zawiera „pirackie” wy­danie „Konrada Wallenroda”.

- Wiersz Goethego wart jest pięć razy więcej niż „Konrad Wallenrod” - dodałem. - Być może znajdzie się w Niemczech zapaleniec gotów zapłacić za niego fortunę. Rozumiecie? To nieznane dzieło nie­mieckiego poety, sensacja naukowa, do tego rękopis!

Schowałem pożółkłą kartkę do jakiejś książki i wsunąłem głęboko pod łóżko.

Wieczorem ustaliwszy z sąsiadem Gapińskim drobny szczegół, uda­liśmy się na ognisko na koniec wsi. Pojechaliśmy Rosynantem: ja, Coco, Dominika, Kuba, Paweł i Leo, który zdążył już wrócić z Białegostoku. Chatka została pusta, nie licząc Muppetów.

Przy ognisku piekliśmy kiełbaski, a gitara dźwięcznie podawała nam akompaniament do znanych i popularnych piosenek. Zrobiło się wesoło, gwarnie i wakacyjnie. Niestety, moje myśli błąkały się wokół sprawy Przemytników, a konkretnie osoby Kanclerza.

- Czy pana coś trapi? - zapytała w pewnym momencie Sławka, widząc mnie zamyślonego, jakby nieobecnego.

- Ależ nie - zaprotestowałem niezgodnie z prawdą. - Jednak ostat­nio wiele się wydarzyło, poza tym nie mam tak dobrego głosu, w przeci­wieństwie do ciebie, Sławko.

Ale nie tylko ja byłem dzisiejszego wieczora nieobecny duchem, także Paweł z Dominika sprawiali podobne wrażenie. O ile ja myśla­łem głównie o wierszu Goethego spoczywającym pod łóżkiem w chat­ce Leo, o tyle młodzi zajęci byli sobą. Zaczynałem nawet podejrzewać, czy aby mój młodszy współpracownik nie podkochuje się przypadkiem w pannie Tatalkiewicz?! Ale czyż mogłem go za to winić? Dominika była ładną, inteligentną dziewczyną z charakterkiem. Często się z Paw­łem kłóciła, droczyła, ale miało to raczej posmak gry, zwanej bardziej uroczo flirtem.

Im szybciej zapadała noc, tym bardziej zdradzałem oznaki zniecier­pliwienia. Wreszcie nastrój wyczekiwania przerwał po dwudziestej dru­giej dźwięk telefonu komórkowego Pawła. Dzwonił pan Gapiński z in­formacją, na którą czekaliśmy.

- Już, szefie - szepnął mi do ucha Paweł. Nie uszło to uwadze Sławki.

- Już nas opuszczacie? - zapytała gniewnie.

- Wrócimy - rzekłem.

Odprowadzani przez zazdrosne spojrzenia chłopców i Sławki opu­ściliśmy w trójkę ognisko: ja, Paweł i Dominika. Jedynie Leo był zadowolony, że nigdzie nie musi leźć i dłużej zabawi w towarzystwie mło­dzieży i jej uroczej opiekunki.

Paweł z Dominiką pojechali jeepem w kierunku brukowanej drogi na Burzyn, a ja zszedłem w dół do rzeki. Z początku maszerowałem wzdłuż jej brzegu skąpo oświetlonego przez nagi księżyc, ale potem dałem nura w las, który graniczył z posesją Leo. Gdy znalazłem się na jego skraju, a z ciemności wyłonił się zarys chatki na szczycie skarpy, za moimi plecami pękła gałązka.

- To ja, panie Tomaszu - doleciał do mych uszu szept podinspekto­ra Krzysztofa i policjant zbliżył się do mnie, patrząc w napięciu na chatkę. - Intruz wszedł już do chatki. Przypłynął łódką z Burzyna. Pod tamtej­szym kościołem zaparkował samochód i przesiadł się do ukrytej w krza­kach łódki z silnikiem. W Burzynie na czatach został sierżant Lenarczyk. A tutaj w S., za laskiem, mamy zacumowaną własną łódeczkę z silnikiem.

- A inspektor Ossowska? - zapytałem wpatrując się w chatkę Leo.

- Ukryła się za drzewkami obok chatki.

Jak na zawołanie odezwała się krótkofalówka. Inspektor prosiła podin­spektora, aby ten zbliżył się do chatki. Moment schwytania osobnika miał nastąpić niebawem.

- Niech pan tutaj zaczeka - rozkazał podinspektor. - Zbliżę się do domku i złapiemy Kanclerza na gorącym uczynku, jak wycho­dzi z chatki z wierszem Goethego w ręku.

Podinspektor przelazł przez płotek i zaczął się skradać w stronę chatki. Po chwili widziałem jak legł na brzuchu w wysokich chwastach, słysza­łem jego krótki jęk, ale pomyślałem wtedy, że przewrócił się niechcąco albo skręcił kostkę u nogi. Czekałem. Po chwili ktoś wyszedł z chatki. Stał na tarasie sekundę, może dwie, aż wreszcie ruszył zdecydowanie w kie­runku rzeki. Jeszcze nie mogłem rozpoznać osobnika, ale gdy od strony sąsiedniej posesji Gapińskiego zapaliła się latarka i owiała go swoim żół­tym snopem, ujrzałem nieznanego mi człowieka. Ubrany w ciemny spo­rtowy strój stanął jak wryty i zasłonił dłonią oczy. Jednak identyfikację uniemożliwiała nasmarowana węglem twarz i czapka. Osobnik był soli­dnie wystraszony, ale jego wahanie nie trwało długo, gdyż rzucił się zaraz do ucieczki w dół rzeki. Za nim biegła ile tchu w piersiach pani inspektor Ossowska i dopiero później zauważyłem, jak z trawy podnosi się podin­spektor. Dziwne było to, że nie zapalał latarki. Biegł za złodziejem i za pokrzykującą za nim Ossowską, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, że to nie był wcale podinspektor.

Przelazłem przez płotek i zbliżyłem się do miejsca, w którym policjant położył się w trawie. Znalazłem go tam półprzytomnego, jęczał, bełkotał coś, aż zrozumiałem, że dostał w głowę od kogoś przyczajonego w tym miejscu. Obok znalazłem latarkę. Zabrałem ją i pobiegłem w dół rzeki zostawiwszy podinspektora samego sobie. Nic mu bowiem nie groziło, a za wszelką cenę pragnąłem mieć swój udział w schwytaniu Kanclerza. Na brzegu wydarzyło się coś złego. Usłyszałem czyjś krzyk, plusk wody, ale ja biegłem w kierunku zacumowanej za laskiem przy rzece łódki, o której wspominał podinspektor. Wskoczyłem do niej szybko, zapaliłem silnik i zacząłem płynąć pod prąd za uciekającymi łódkami. Minąłem posesję Leo i dopiero potem odważyłem się zapalić latarkę podinspektora. W łódce ścigającej złodzieja siedział Batura. To on przy­czaił się w trawie przed chatką i - podobnie jak policja - polował na Kanclerza. Udało mu się obezwładnić podinspektora, a następnie napadł na inspektor Ossowską na brzegu. A to znaczyło, że w tym pościgu nie brała już udziału policja. Był tylko Kanclerz, Batura i ja. Na całe szczę­ście w Burzynie - bo tam chyba zmierzał Kanclerz - czuwał sierżant Lenarczyk oraz Paweł z panną Tatalkiewicz. Tylko skąd, u licha, Batura wiedział o naszej pułapce zastawionej na Kanclerza?

Warkot silników zagłuszał noc, niósł się po bagnie monotonnie, bu­rząc świętość tej okolicy. Łódka Batury znajdowała się dwadzieścia me­trów przede mną, a trzydzieści metrów przed Jerzym rozpruwała leniwe wody Biebrzy łódka złodzieja, który z pewnością miał przy sobie wiersz Goethego, bo po cóż innego przychodziłby do chatki Leo?.

Płynęliśmy i płynęliśmy. I nic z tego nie wynikało. Nikt nikogo nie wyprzedził, nie dopadł i nie wyrzucił za burtę. Płynęliśmy na najwyż­szych obrotach silników utrzymując w miarę stały dystans między sobą. Po półgodzinie ukazały się po lewej stronie światła wśród zabudowań. Poznałem oświetloną wieżę kościoła w Burzynie na szczycie wyniosłej skarpy. Łódki złodzieja i Batura minęły wypożyczalnię łódek i kajaków i zaraz pierwsza z nich przybiła do brzegu. Złodziej wyskoczył nerwowo na brzeg, aż z głowy spadła mu czapka ukazując blond włosy opadające do ramion. Znikł w krzakach. Kiedy to samo uczynił Batura, dziób mojej łupiny wcisnął się głuchym uderzeniem w kadłuby pozostawionych łódek. Już po chwili gnałem pod górę wąską alejką, ale zatrzymał mnie nieco­dzienny widok. Ujrzałem bowiem w krzakach po prawej stronie alejki obute i poruszające się niemrawo nogi.

To był sierżant Lenarczyk. Dostał solidnie w głowę, ale na szczęście żył.

- Kanclerz - mamrotał. - To on mnie tak załatwił.

Pobiegłem dalej w górę i choć brakowało mi tchu, a nogi zrobiły się jak z waty, to nie przestawałem biec.

Wydostałem się na szczyt skarpy i opuściłem porastające chaszcza­mi zbocze. Widziałem biegnącego wzdłuż kościelnego muru Baturę, gdy nagle stanęła przed nim Dominika Tatalkiewicz! Wyskoczyła zza rogu i zagrodziła mu drogę.

Batura zwolnił i chwycił jaw ramiona.

- Gdzie masz samochód? - krzyczał do niej, potrząsając energicz­nie. - Co tu robisz, dziewczyno? Kazałem ci czekać w samochodzie...

Nie dokończył. Dominika przystawiła do jego ciała jakiś wydłużony przedmiot, z którego posypały się niebieskie iskry. To musiał być tak zwany paralizator elektryczny, gdyż Jerzy jęknął i padł na ziemię rażony prądem.

- To za mojego tatę - wrzasnęła z furią na Baturę. Zamachnęła się jeszcze ręką na niego: - A to za mnie!

Już zamierzała zadać Baturze cios, gdy złapałem ją za rękaw skórza­nego płaszcza.

- Zostaw! - upomniałem ją. - Nie bije się bezbronnych. Zresztą nie było czasu na porachunki. Złodziej z rozwianymi blond włosami zbliżał się bowiem biegiem do parkujących na rozległym placu samochodów. Pobiegliśmy za nim.

Z rzędu innych samochodów wyjechał niespodziewanie biały peugeot. Stanął zaraz i otworzyły się drzwiczki od strony pasażera. Wydawało mi się, że rozpoznaję kierowcę. Ale oto złodziej w ciemnym ubraniu wsko­czył już do środka i peugeot ruszył z impetem w kierunku Radziłowa. I zaraz zatrzymał się z piskiem opon na kawałku asfaltowej szosy. Oto bowiem przed jego maską wyrósł bok naszego Rosynanta tarasując ucie­kinierowi drogę. Jednak kierowca peugeota nie uniknął błędu i odruchowo skręcił kierownicę w bok. Uderzył maską w mur opasujący teren plebanii, a nieprzyjemny, metaliczny dźwięk i sypiące się szkło wyprzedziły trwają­cą krótko ciszę. Zgasły też reflektory. Widzieliśmy jeszcze, jak z białego auta wyskakuje Hans i ubrany na ciemno osobnik. I kiedy chcieli dać dra­paka, spokój wioski zmącił wystrzał z pistoletu dochodzący zza naszych pleców. Drgnąłem przerażony. Ale wnet się okazało, że to sierżant Lenar­czyk użył broni, czym skutecznie podciął uciekinierom skrzydła.

- Stać, policja! - krzyknął drżącym głosem. - Stać, bo strzelam!

Hans w pierwszej chwili chciał uciekać, ale gdy zorientował się, że został rozpoznany, a całe zajście było przez nas przygotowane, skapitulował. Popatrzył na mnie ze wstydem, a potem wściekle przekrzywił gło­wę, gdy sierżant zakładał mu kajdanki.

- Zostanie pan oskarżony o napaść na policjanta - zgromił go wzro­kiem sierżant.

- Skąd pan wie, że to ja panu przyłożyłem? - mruknął Hans.

- Widziałem pana, panie Kanclerz!

- Przyłożyłeś też inspektor Ossowskiej na brzegu w S. - dodałem. - To ja widziałem.

- Panowie, co wy? Jaki znowu Kanclerz? - śmiał się nerwowo Niemiec. - A to dobre sobie. Nie jestem żadnym Kanclerzem!

Złodziej wiersza natychmiast wyjął zza pazuchy wiersz Goethego i oddał go policjantowi.

- On mi kazał - dukał wystraszony i oskarżycielsko wskazywał palcem na Hansa. - To jego sprawka! Jestem tylko stajennym w pensjo­nacie w Goniądzu. To on mi kazał ukraść ten wiersz. Jestem niewinny!

- Mogłeś się nie zgodzić - skwitował to sierżant.

- Swoją drogą - uśmiechnąłem się - ten wiersz jest bez wartości. To kopia sporządzona przez pannę Marzenę i Kubę. Otóż, moi artyści z sąsiedztwa podrobili pismo Goethego, a potem kartkę papieru włożyli do piekarnika. Prawdziwy wiersz Goethego znajduje się w policyjnym laboratorium.

Hans popatrzył na mnie ze złością.

- To była pułapka, Herr Hans - dodał Paweł. - Już dawno Pan Samochodzik podejrzewał pana, że jest Kanclerzem. Pani Weronika jest czysta jak łza.

- Ale ja nie jestem żadnym Kanclerzem, ha, ha! - śmiał się zło­wrogo. - Zresztą nie macie dowodów.

- Ten oto stajenny - sierżant mówił zakładając kajdanki chłopako­wi - został przez pana przekupiony, aby złożył fałszywe zeznania. Żaden z Przemytników nie ukradł oprawy z pokoju inspektor Ossowskiej.

- Tak jest! - dodał stajenny. - Zapłacił mi w markach.

- Ludzie Miazgi przebywali wtedy w Gugnach i szukali dzieł sztu­ki, które sprzątnęli im Białorusini. Mieli dość swoich problemów. To pan, Herr Hans, ukradł oprawę z pokoju pani inspektor. I to pan zaaran­żował kradzież rękopisu z chatki Leonarda.

- I co z tego, skoro twierdzicie, że to bezwartościowy falsyfikat? A nawet gdybym osobiście ukradł oryginalny rękopis, to nie jest to ża­den dowód, że jestem Kanclerzem. Ot, po prostu, wczoraj Tomasz zwierzył mi się, że przechowuje w chatce cenny rękopis i ja go zapragnąłem mieć. Ale na tej podstawie nie możecie wsadzić mnie za kratki. Powta­rzam, nie macie na mnie nic.

- Być może - westchnąłem. - Zobaczymy jednak, czy zdjęcia, które Weronika zrobiła w Goniądzu, wyjaśnią nam, jaką rolę odegrałeś w tej sprawie.

- Jakie zdjęcia? - przestraszył się.

- Weronika powiedziała mi, że przypadkowo widziała cię rozmawiają­cego ze Stohlem w Goniądzu w pobliżu pensjonatu, gdzie spotkałeś się z nim po jego ucieczce z Łomży. Usłyszała tyle, aby zorientować się, że jesteś zamieszany w przemyt dzieł sztuki i interesuje cię oprawa druku Mic­kiewicza. To dlatego Weronika chciała się ze mną spotkać. Chodziło o cie­bie. Ona cię zdemaskowała. Na szczęście pstryknęła kilka zdjęć z ukrycia. Rozmawiasz na nich ze Stohlem. A kiedy domyśliłeś się, że ona może wiedzieć o twojej roli w przemycie, zleciłeś Stohlowi porwanie Weroniki. Tak na wszelki wypadek. W trakcie szamotaniny na brzegu w Burzynie wypadł jej jednak aparat marki Nikon z kompromitującymi ciebie i Stohla zdjęciami. Na szczęście znaleźli go moi zaprzyjaźnieni lingwiści z S.. Dali mi ten aparat, a ja oddałem go policji. Poczekamy na zdjęcia. Pewnie Dieter Stohl, jak tylko zobaczy siebie na nich rozmawiającego z tobą, zacznie mówić.

Hans wydał się kompletnie załamany.

- Ale to nie ja jestem Kanclerzem - spuścił niżej głowę. - To kobieta.

- Kobieta? - wyrwało się Pawłowi, ale wszyscy byliśmy zmiaż­dżeni niezwykłością tego oświadczenia

- To Stefi. Moja obecna narzeczona. Ona studiowała historię sztu­ki, tak jak Tomasz, więc otworzyła antykwariat i zaczęła handlować dzie­łami sztuki. Handel szedł jej tak dobrze, że musiała przerwać studia. Ja przyjechałem do Polski w jej zastępstwie, gdyż Stefi ma inny, ważniej­szy jej zdaniem, kontrakt w Grenoble. Bo my ze Stohlem jesteśmy pra­wnikami i załatwiamy dla niej to i owo. W Polsce miałem przypilnować Sępa i ewentualnie ułożyć się z Białorusinami. Tylko że wcześniej do­wiedziałem się od Sępa, że ma on „pirackie” wydanie „Konrada Wallenroda” Mickiewicza z jego dedykacją z 1830 roku. Stefi nie wiedziała, że tego samego egzemplarza szuka od wielu lat pewien Niemiec mieszkają­cy w Londynie. To bogaty klient. Poznałem go przypadkowo. Ja nawet nie wiem, skąd on wiedział o tym Mickiewiczu. Wspominał jedynie o rodzinnym liście zawierającym wzmiankę o wierszu Goethego ukrytym w mickiewiczowskim druku z 1828 roku. Ale mnie to wcale nie obchodziło. Klient chciał mi zapłacić dwieście pięćdziesiąt tysięcy fun­tów za ten druk! Z oprawą, rzecz jasna!

- A mój ojciec dał za tego „Konrada Wallenroda” sto tysięcy zło­tych - weszła w słowo poirytowana Dominika. - Odkupił go od pew­nego człowieka, który nie zdawał sobie sprawy, że przez tyle lat miał to dzieło u siebie w starej komodzie. Wiele takich skarbów znajduje się w rękach prywatnych. Gdyby tylko mój tata wiedział, co zawiera „Konrad Wallenrod”!

- Nie mógł wiedzieć - skrzywił się Hans. - Tylko mój klient to wiedział. I dlatego postawił warunek, a mianowicie oprawa nie mogła być zniszczona. A właściwie to mówił tylko o oprawie, jakby sam druk mniej go interesował. Jak tylko Dieter Stohl usłyszał o tym rękopisie, zapropo­nował sprzedanie wiersza Goethego innemu kolekcjonerowi z RPA. Za pół miliona dolarów!

- A zatem Stohl nie powiedział Baturze wszystkiego - oświadczy­ła Dominika. - Chciał wykiwać swoją pracodawczynię Stefi i lojalnie nie wydał swojego wspólnika Hansa. Drań wiedział o oprawie, bo wspo­mniał o niej przy Baturze, ale kto to wtedy wiedział, co ma na myśli. A przy okazji wprowadził wszystkich w błąd, mówiąc o Kanclerzu praw­dę, a mianowicie, że jest kobietą.

- Dobrze mówisz, panno Tatalkiewicz - popatrzyłem na nią z wy­rzutem. - Jesteś inteligentna i sprytna i wielce nam pomogłaś. Ale nie mogę tolerować układania się z gangsterami za moimi plecami. To ty poinformowałaś Baturę o naszej pułapce na Hansa, prawda? Muszę zre­zygnować z twoich usług, młoda damo. Wypowiadam ci pracę!

- Ależ, szefie! - jęknęła przygnębiona i zdaje się, że jej niebieskie oczy zaszkliły się. - Nawet jej nie dostałam! A wszystko co zrobiłam, robiłam wyłącznie dla dobra sprawy. No nie, katastrofa! Przecież musia­łam jakoś zwabić tego Baturę, bo pan by się nie zgodził. I jak byśmy go ujęli? Nie rozumie pan? Byłam jak ten szpieg, jak sam Konrad Wallen­rod! Przecież Batura mi uwierzył! Ile razy mam panu powtarzać, że ten drań ukradł mojej rodzinie cenny druk, za który teraz ktoś dałby pół mi­liona dolarów!

- W sumie dobrze się stało - stanął w jej obronie Paweł.

Ale kiedy cofnęliśmy się pod kościelne mury, już nie zastaliśmy tam Batury, zaś na brzegu brakowało jednej łódki. Jerzy uciekł. Na szczęście zwiał bez łupu.


ZAKOŃCZENIE


Siedzieliśmy na tarasie chatki Leo, delektując się zachodem słońca.

Trwały przygotowania do ogniska. Chłopcy zbierali chrust, układali go w imponujących rozmiarów stos i nieźle przy tym hałasowali. Leo pa­troszył płocie i okonie, których nałapał za dnia w rzece. Coco ze Sławką myły naczynia w miednicy, Kuba kroił chleb, a my z Pawłem odbywaliśmy ostatnią rozmowę z sympatyczną Weroniką; Niemka miała z samego rana odlecieć do Berlina. Obok nas siedział jeszcze wściekły na cały świat Ra­fał, który zjawił się nagle w S. i ku swemu rozczarowaniu nie zastał z nami Dominiki. Pewnie dlatego i Paweł był dzisiaj smutny.

Zapytacie, co stało się z panną Tatalkiewicz? Dziewczyna pojechała do ojca w sprawie odzyskanego druku „Konrada Wallenroda” i lada dzień miała pojawić się w naszym departamencie na Krakowskim Przedmie­ściu.

W pewnym momencie podeszli do mnie chłopcy i wyjęli z torby ja­kąś starą lampę naftową pokrytą patyną pajęczych nici.

- Panie Tomaszu - zaczął odważnie Piotr - znaleźliśmy to na strychu gospodarza, u którego mieszkamy.

Patrzyli na mnie jak na wyrocznię.

- Zaszczepił pan to w nas - dodał Kacper.

- Co?

- Smykałkę do poszukiwania skarbów - wyjaśnił Grześ.

- Smykałki nie można zaszczepić - rzekłem zdmuchując z lampy kurz i pajęczynę. - Smykałkę się ma. Zaszczepić można zainteresowa­nie. Ale wydaje mi się, że macie smykałkę, chłopcy.

- Naprawdę? - ucieszyli się.

- Też zaczynałem od strychów i starych domów. Może ta lampa nie jest najcenniejszym zabytkiem, ale liczy się pasja. Bez niej żaden skarb nie jest ważny.

Weronika zaśmiała się subtelnie i położyła na stole album fotogra­ficzny, który do niedawna leżał w jej torbie.

Wewnątrz grubego albumu znajdowała się jeszcze nie tak dawno oprawa druku Mickiewicza. Jak już zostało wyjaśnione, to Hans ukradł z pokoju inspektor Ossowskiej oprawę i postanowił przewieźć ją przez granicę w rzeczach osobistych Weroniki, a konkretnie w jej albumie na zdjęcia. Szyki pokrzyżowała mu podsłuchująca jego rozmowę ze Stohlem sama Weronika i dlatego została porwana. Na szczęście po jej po­wrocie do pensjonatu uśpiła podejrzliwość Hansa i obróciła niedawny epizod w zdarzenie nie mające z Hansem nic wspólnego. Twierdziła, że porwano ją dla okupu. Kobiety potrafią być przekonujące i robią to za­zwyczaj lepiej niż mężczyźni. Weronika nie opuszczała zatem swojego pokoju, lecząc rany i odpoczywając po porwaniu. Niebawem dokona­ła sensacyjnego odkrycia w swojej torbie. W albumie na zdjęcia znala­zła oprawę druku „Konrada Wallenroda”, ale skórzana okładka zawiera­ła coś jeszcze, a mianowicie rękopis Goethego! Hans już wcześniej spraw­dził, czy wiersz tkwi w oprawie, i dlatego rozpruł nieco skórę oprawy. To zwróciło uwagę Weroniki, która rękopis natychmiast zabrała i następnie przekazała mi go w holu pensjonatu, po tym jak Hans pojechał na prze­słuchanie policyjnym polonezem. Oczywiście o wszystkim poinformowałem inspektor Ossowską i to ona wyraziła zgodę na użycie podstępu wobec Hansa.

Podczas mojej rozmowy z Hansem w kawiarni w Goniądzu, Coco z Kubą mieli pełne roboty ręce. Ich zadanie polegało na sfałszowaniu rękopisu. Coco wzorem cystersów podrobiła nie do poznania charak­ter pisma niemieckiego poety, a później Kuba „przypiekł” jeszcze ko­pię w piekarniku dla lepszego efektu. Na koniec podłożyłem ją jako przy­nętę dla Hansa pod łóżkiem w chacie przyjaciela.

Gdyby zatem Weronika nie znalazła owej oprawy, nie zastawiliby­śmy pułapki na Hansa i nigdy nie poznalibyśmy prawdy.

- Dopiero niedawno zrozumiałam, dlaczego Hans zaproponował mi wyjazd nad Biebrzę - rzekła Weronika. - Byłam mu potrzebna jako „przyzwoitka”. To ja miałam przemycić dla niego album z ukrytą wewnątrz cenną oprawą. Nie do wiary, za kogo wyszłam kiedyś za mąż. Wykorzystał mnie!

- Para fotografów nie wzbudza podejrzeń - odezwał się Paweł. - Idealna przykrywka w tych stronach dla „szpiega”. Herr Hans chciał upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Wykiwać Polaków i ułożyć się z Białorusinami. I specjalnie zamieszkał w Goniądzu, gdyż stamtąd miał blisko do Szafranek, a w wolnych chwilach mógł obserwować dom Ratajczaka z Bagna Ławki.

- Przede wszystkim chciał zdobyć oprawę - wtrąciłem swoje trzy grosze. - Oszukiwał także swoją obecną narzeczoną Stefi.

- Od kiedy pan go podejrzewał? - zapytała Coco.

- Gdy Hans zjawił się tutaj i rzekomo został staranowany przez podsłuchującego osiłka Miazgi. Ale tam nie było żadnego osiłka. To Hans podsłuchiwał. Cwaniak zaaranżował małe przedstawienie, zresztą inspek­tor przeczesał z Rafałem teren i nie znaleźli żadnego śladu Przemytni­ków. Mnie zdziwiło najbardziej to, że Hans wcale nie zareagował na wieść, że pani Ossowska jest inspektorem policji. Powinien był oka­zać zdziwienie, prawda? On przeszedł nad tym do porządku dzienne­go, a dlatego, gdyż wiedział o tym już wcześniej. Podsłuchał naszą roz­mowę i zdobył potrzebne informacje, w tym tę najważniejszą, a miano­wicie, gdzie znajduje się oprawa. Oczywiście w błąd wprowadziła nas wiadomość, że Kanclerzem jest kobieta, chociaż, paradoksalnie, faktycz­nie tak było.

- Jeszcze wcześniej moje podejrzenia uśpiło porwanie nas obydwu na bagna - kontynuowałem wątek. - Po prostu ludzie Miazgi porywa­jąc mnie dla zastraszenia, porwali przy okazji i Hansa, nie wiedząc na­prawdę, kim on jest. W imieniu strony niemieckiej oficjalnie występo­wał jedynie Stohl, tak jak chciała tego Kanclerz, a Hans mógł prowadzić swoją grę działając w cieniu.

- Teraz już wiem, kim był ten tajemniczy wspólnik od interesów, z którym Hans miał się rzekomo spotkać w Białymstoku i w Łomży - dodała Weronika. - To Dieter Stohl.

- Hans jadąc na niedzielne spotkanie ze Stohlem w Łomży przy­padkowo natknął się na mnie w Wiźnie. Kto to wiedział, że spędzimy wtedy kilka dramatycznych godzin na bagnach. Wtedy pewne wypowie­dzi Hansa też go zdradziły. Ale uszło to mej uwadze. Oświadczył na przykład, że w Wiźnie dojrzał mnie przypadkiem pod skarpą, na której szczycie stoi kościół. A była to nieprawda, gdyż już wcześniej śledził mnie volkswagenem na rynku. Ale wróćmy do porwania. Ten epizod oddalił na długo podejrzenia co do osoby Hansa. Były i takie chwile, że ciebie podejrzewałem, Weroniko, o bycie Kanclerzem. Ale Hans nie omieszkał wcześniej, za pośrednictwem Stohla, poinformować Miazgi o mojej osobie. To ty, Weroniko, powiedziałaś Hansowi, kim jestem. To było zaraz po naszym pierwszym spotkaniu na rzece. Pamiętasz, jakie wrażenie zrobiło na mnie zdjęcie, na którym przypadkowo uwieczniłaś Sępa na tle zagrody Ratajczaka? Hans zrozumiał, że mogę utrudnić przede wszystkim jego interesy nad Biebrzą i szybko zawiadomił Stohla. Ten zadzwonił do Miazgi i tak zaczęły się wizyty Przemytników. Najpierw chodziło im o zdjęcia (Hans wyciągnął mnie na sznapsa, którego piliśmy z dala od chatki na moście w Witkowie), później szukali oprawy. Pamię­tam też, jak Legion 1 zwrócił się do mnie w Wiźnie per „panie historyk”. Nie miał prawa wiedzieć, kim jestem. Oliwy do ognia dolała moja wizy­ta w stodole Ratajczaka i zabranie stamtąd oprawy.

Chłopcy na dobre rozpalili ognisko, więc zaczęliśmy piec nad nim złowione przez Leo ryby.

- Na szczęście Stohl zaczął sypać, gdy tylko inspektor Ossowska pokazała mu twoje zdjęcia, Weroniko, na których to rozmawia on z Hansem - powróciłem niebawem do sprawy. - Wszystko wyśpiewał. Wy­dobyto też wszystkie skrzynie z dostawczego forda na bagnach. Mamy wreszcie brakującą oprawę druku Mickiewicza, a wiersz Goethego cze­kają solidne badania naukowe. To sensacja! Nieznany wiersz napisany ręką wielkiego poety. Niesamowite.

- O czym jest ten wiersz? - zapytała Sławka.

- A właśnie! - ożywiła się Coco. - Bo ja podrobiłam go jak umia­łam najlepiej (zdaje się, że byłabym niezłym fałszerzem), ale nie znam ani w ząb niemieckiego.

- Dziękujemy ci za piękną fałszerską robotę - ukłoniłem się Coco. - Masz, dziewczyno, talent. Marnujesz go w reklamie.

- Ale o czym jest wiersz, proszę pana? - uparcie powtórzyła pyta­nie Sławka.

- O przemijaniu, które jest sensem samym w sobie - uderzyłem w melancholijny ton. - W przemijaniu jest wszystko: dobro i zło, nie­nawiść i miłość, narodziny i śmierć. Przemijanie jest jak zegar, którego wahadło wciąż pracuje w tym samym rytmie. Gdybyśmy próbowali go zatrzymać, aby ukraść dla siebie chwilę, na cóż wtedy potrzebny byłby nam zegar? Zegar, który nie chodzi, jest jedynie martwą dekoracją.

- Może ktoś przetłumaczy kiedyś na polski ten wiersz? - rozma­rzyła się Sławka.

- Miejmy nadzieję.

- Ja znam trochę niemiecki - bąknął Rafał i usiadł bliżej Sławki.

- Ale tu potrzeba znajomości doskonałej - odezwał się Paweł. - Poza tym tłumaczami poezji są zazwyczaj poeci.

- Kiedyś napisałem wiersz dla Dominiki - bronił się Rafał, ale my ryknęliśmy śmiechem.

Po chwili przypomniałem sobie pewien liryk Johanna Wolfganga Goethego. Patrząc na subtelną twarz Weroniki, właśnie tych kilka wer­setów przyszło mi na myśl, choć, Bóg mi świadkiem, nie było w tym żadnych podtekstów. Wyrecytowałem je wolno, delektując się każdym słowem:


Co trudno ukryć? Ogień, wierzę,

Bowiem za dnia go zdradzi dym,

A w nocy płomień, dzikie zwierzę.

Lecz trudno ukryć na równi z nim Miłość.

Najgłębiej choć ukryta,

Każdy ją z oczu wyczyta.


- Och, jaki piękny wiersz - zarumieniła się nie wiedzieć czemu Sławka, chociaż patrzyłem na Weronikę.

- „Wyznanie” Goethego - wyjaśniła Weronika i popatrzyła na mnie ze smutkiem.

- Smutny - dodał Rafał i przysunął się do Sławki.

Późno w nocy odwiozłem Weronikę do Goniądza. Rozstaliśmy się w przyjaźni i chociaż nigdy więcej jej nie spotka­łem, zawsze miło wspominam tę uroczą Niemkę.

Weronika nie dała się namówić na dłuższy pobyt. Za to ja uległem namowom Leo i przez kilka dni łowiłem z nim ryby w rzece, pływałem, doiłem Maggie i pieściłem Huncwota i Sierotę. Młodzi artyści z sąsiedz­twa także zostali jeszcze kilka dni, aby przygotować wreszcie pomysł reklamy pasty do zębów.

I właśnie w sobotnie popołudnie siedziałem sobie na brzegu Biebrzy z wędką w ręku, gdy podeszła do mnie niespodziewanie Coco.

- Biorą? - zapytała.

- Nic a nic - odparłem pogodzony z losem. - Spławik ani drgnie.

Do brzegu zbliżał się łódką od strony Narwi Leo powracający z dłuż­szej wyprawy. Uzbrojony w kilka wędek z daleka pokazywał nam dłu­giego na półtora metra szczupaka. Pomachaliśmy mu na powitanie.

- Może ryby zżarły już pańskiego robaka? - zagadnęła mnie Coco.

- Ale ja nie łowię na robaka.

- Nie? A na co?

Podniosłem wędzisko ku górze i wyciągnąłem z wody spławik, a po nim goły haczyk pobłyskujący teraz w złotym słońcu, podobnie jak perła wkłuta w płatek jej nosa.

- Nie łowię ani na robaka, ani na tak zwaną masę - rzekłem pogo­dnie. - Właściwie to ja nie łowię. Rozmyślam, a wędka służy mi jako rekwizyt. Wiesz, moja droga, wystarczy, że czasami w mojej pracy zawo­dowej stosuję przynętę. Tak, jak to zrobiliśmy ostatnio z Hansem.

Do brzegu przybił już Leo. Patrzył z ironicznym wyrazem twarzy na mnie i na haczyk.

- Tomasz uprawia wędkarstwo ekologiczne! - zaryczał ubawiony swoim dowcipem. - Ale patrzcie, jakiego drania wyłowiłem!

- Leo. Jak ty to robisz?

- Zakładam na haczyk robaka albo małą rybkę.

Wtem Coco podskoczyła radośnie do góry i klasnęła w dłonie.

- Mam! Mam! - wrzeszczała triumfalnie. - Mam pomysł na re­klamę! Posłuchajcie. A jakby tak wędkarz zaczepił na haczyk tubkę pa­sty do zębów zamiast robaka?

- Nie rozumiem - mruknąłem i zerknąłem na zdegustowanego po­mysłem Leo.

- Że niby ryby też myją zęby! - podniecała się Coco. - Rozumie­cie?

- Nie za bardzo - skrzywił się Leo. - To śmieszne. Nigdy nie słyszałem, aby ryby myły zęby.

- Nie słyszał pan, bo ryby nie mają głosu.

- A gdzie szczoteczka? - zapytałem jeszcze.

- Muszę nad tym jeszcze popracować - zadumała się. - Na pew­no coś wymyślę. Zaczął mnie pan ostatnio inspirować.

- Ja? - udałem zdziwionego. - Cieszę się niezmiernie. Ale czy zdążysz przed moim wyjazdem? Opuszczam S. w niedzielę.

- Może wymyślimy coś razem przy dzisiejszej kolacji. - ryknął Leo. - Usmażymy rybę i zastanowimy się nad tą szczoteczką.

- Może być - dodałem i popatrzyłem na dziewczynę. - I nie za­pomnij dać mi swojego autografu na moim portrecie, moja droga Coco.

- Że co? - rozdziawiła usta zaskoczona usłyszanym przezwiskiem, do którego zdążyłem już przywyknąć, a które przecież skwapliwie przed nią skrywałem. - Powiedział pan „Coco”? Nie rozumiem. Że ja niby jestem tą Coco?

- To bardzo ładny pseudonim - poratował mnie Leo. - Brzmi nie gorzej od Maggie.

- No wie pan co? - oburzyła się dziewczyna i sięgnęła po skręta. - Porównuje mnie pan z tą nieznośną kozą?!

Śmialiśmy się, droczyliśmy i tak zeszły nam ostatnie dni w S..

Ostatecznie widziałem tę reklamę pasty do zębów w telewizji pół roku później. Coco wykorzystała w tym celu postacie Goethego i Mic­kiewicza, ale wybaczcie, że nie zdradzę szczegółów. Spotkałem ją je­szcze na jakimś wernisażu w stolicy, wiem też, że rychło przestała praco­wać w reklamie i zajęła się portretami artystycznymi. A ten mój wykona­ny węglem naprawdę powiesiłem w swojej kawalerce.

Wiersz Goethego doczekał się niebawem tłumaczenia i stał się praw­dziwą sensacją w Europie. Do tej pory nie ustalono, jakim cudem znalazł się on w oprawie „Konrada Wallenroda” i komu Mickiewicz ofiarował „piracki” egzemplarz z dedykacją. Jedyna osoba, która mogła coś wie­dzieć na ten temat, ów londyński znajomy Hansa, wsiąkł jak kamfora. Niemniej jednak „Przemijanie” przyćmiło tę naszą historię i nikt już nie mówił o Przemytnikach i naszym udziale w udaremnieniu szmuglu.

Napisała jednak do mnie Sławka, która od naszej przygody z Prze­mytnikami na nowo odkryła Goethego, chociaż była miłośniczką prozy angielskiej. Ale to nie była jej jedyna zmiana w życiu. Po pół roku dosta­łem zaproszenie na ślub Sławki z... Rafałem! Jakoś mi ta para nie paso­wała do siebie, ale wiedziałem, że prawdziwe życie kpi sobie z naszych opinii.

A co u panny Tatalkiewicz?

Ta krnąbrna pannica przepracowała w naszym departamencie jeszcze dwa tygodnie i pod koniec wakacji wyjechała niespodziewanie do An­glii na stypendium załatwione przez jej sławnego ojca. „Pirackie” wyda­nie „Konrada Wallenroda” trafiło z powrotem do prywatnej biblioteki Tatalkiewicza, a na nasz departament spadło nawet kilka gorących po­chwał. Dziewczyna nie była zadowolona z tego stypendium, a jeszcze bardziej nie był zadowolony z jej wyjazdu Paweł. Być może nie jestem ekspertem w sprawach sercowych, ale pewnego dnia doszedłem do wnio­sku, że Paweł chyba się podkochiwał w pannie Tatalkiewicz. Po powro­cie znad Biebrzy umówił się z nią nawet do kina i z tej okazji kupił bilety na nowy film z Harrisonem Lordem. Okazało się, że Dominika tak na­prawdę nie lubiła amerykańskich filmów i samego Lorda. Po prostu dro­czyła się z Pawłem, chcąc wzbudzić w nim zazdrość. Nie na darmo przy­słowie mówi: „Kto się lubi, ten się czubi”. Czasami podejrzewałem tak­że i Dominikę o to, że Paweł nie był jej obojętny. Ale jak to często w życiu bywa, ich losy rozminęły się wkrótce, zostawiając jedynie miłe sercu wspomnienia.



KONIEC

®Darkman

1 Biebrzański Park Narodowy powstał dla ochrony Bagien Biebrzańskich w 1993 r. Zajmuje powierzchnię 59 233 ha, a pod ścisłą ochroną znajduje się 2 569 ha. Jego teren obejmuje podmo­kłe łąki, szuwary, wierzbowe zarośla, zróżnicowane lasy (m..in malownicze bory bagienne i olsy). Występuje w nim ponad 900 gatunków roślin, około 270 gatunków ptaków (180 gatunków odby­wa nad Biebrza. lęgi) i 48 gatunków ssaków (m.in. łosie).

2 Doktor Watson - postać fikcyjna, przyjaciel słynnego detektywa Sherlocka Holmesa; bohater powieści autorstwa sir Artura Conan Doyle'a.

3 Przygody Pana Tomasza i Pawła Dańca w Chorwacji opisane zostały w tomie Europejska przygoda.

4 Za największy wodospad świata uznaje się Niagarę w USA. Jest on jednak niższy i węższy (cz. wschodnia - wys. 51 m, szer. 300 m; część zachodnia - wys. 48 m, szer. 900 m) od wodo­spadu Iguaçu (wys. 72 m, szer. 2500 m) na rzece Parana w Ameryce Południowej.

5 Wiznę założono w latach 1335-1379, a prawa miejskie otrzymała w 1435 r. od księcia wiskiego Władysława. Była stolicą ziemi wiskiej, siedzibą starostwa grodowego i sądów oraz miejscem sejmików. W 1870 r. utraciła prawa miejskie i stała się lokalnym ośrodkiem obsługi rolnictwa, a także rzemiosła i handlu. W 1933 r. liczba ludności wzrosła do około 3,8 tyś. osób. Obecnie gmina w województwie podlaskim (1,5 tyś. mieszkańców).

6 Muzeum Okręgowe w Łomży powołano do życia w 1948 r. Obecnie w zbiorach dominują rzeźby ludowe z XVIII, XIX i XX w., duży zbiór tkanin i strojów kurpiowskich, oryginalna ceramika, plecionki z korzeni jałowcowych i sosnowych, instrumenty ludowe, wycinanki twór­czyń kurpiowskich (R. Polak, A. Kordeckiej, rodziny Konopków) czy zbiór 300 koronek kloc­kowych z przełomu XIX i XX w.


7 Johann Wolfgang von Goethe (1749-1832) - najwybitniejszy niemiecki poeta doby romantyzmu, myśliciel i uczony, mąż stanu. Autor m.in. powieści epistolarnej Cierpienia młode­go Wertera, ballady Król Olch, dramatu Egmont i poematu filozoficznego Faust.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
45 Pan Samochodzik i Fałszerze Arkadiusz Niemirski
82 Pan Samochodzik i Atlantyda Arkadiusz Niemirski
57 Pan Samochodzik i Zloty Bafomet Niemirski Arkadiusz
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet Arkadiusz Niemirski
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 54 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Stara Księga
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1
PS 57 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
48 Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu Arkadiusz Niemirski
25 Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1 Arkadiusz Niemirski
30 Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1 Arkadiusz Niemirski
54 Pan Samochodzik i Stara Księga Arkadiusz Niemirski
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1
PS 51 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński
PS 71 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Włamywacze
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2
PS 45 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Fałszerze
34 Pan Samochodzik i Amerykańska Przygoda Arkadiusz Niemirski

więcej podobnych podstron