PS-23 JERZY SZUMSKI
PAN SAMOCHODZIK
I...
FLORENY Z ZALEWA
Zbyszku, Drogi,
piszę
do Ciebie z tej Strony Świata, którą opuściłeś na niedługą
chwilę. Bo taką jest prawda, że niedługo wszyscy się spotkamy.
Nie martw się.
W
Naszym Świecie wszystko dzieje się nadal tak, jak byś tego
pragnął. Dziki buchtują w oparzeliskach, a Robin i Don oszczekują
zajęcze tropy na naszych ścieżkach. Wiatry Jezioraka nadal
sprzyjają odważnym żeglarzom.
Pan Tomasz już znalazł spokój po tym, jak ratując dzieciom życie stracił swój Samochodzik. Jest pana Tomasza następca, którego nie waham się nazwać jego uczniem: Paweł Daniec i jego niepokonany jeep Rosynant. Nie żyje już najgroźniejszy przeciwnik pana Tomasza Waldemar Batura, ale berło po nim przejął jego syn, Jerzy, bardziej niebezpieczny od swego ojca.
Nim jednak nie martw się, Zbyszku, bo jak słońce rzuca cień, tak i Pan Samochodzik ma swego przeciwnika, z którym musi się zmagać, wciąż licząc się z możliwością porażki.
Czuwaj, Zbyszku, z Odległych Stron nad działaniami tych, których Twój pisarski talent pomógł walczyć po stronie Dobra. Niech wytrwają i zwyciężają!
Na złe i dobre i Ty bądź z nimi!
Jerzy Szumski
Olsztyn, 2 listopada 1999 roku
ROZDZIAŁ PIERWSZY
FLOREN I KUSA MARYNARECZKA * UCIECZKA KLIENTA * O RODZAJACH FLORENÓW * AUTOSTOPOWICZ * ŚLEDZĘ BIAŁEGO MERCEDESA * RAPORTÓWKA NA SZOSIE * DNI TARGOWE W ZALEWIE * HOTEL “ANDERS” W STARYCH JABŁONKACH
- Ile to jest warte?
W głosie chełpliwość ginęła pod niepewnością i lekiem. Złota moneta zatoczyła po szkle krzywe koło i znieruchomiała przykryta spoconą dłonią.
W odpowiedzi antykwariusz lekko wzruszył ramionami.
- Musiałbym obejrzeć monetę...
- Ależ proszę, proszę!
Chudy mężczyzna o ptasich rysach twarzy, ubrany w kusą marynareczkę, podkoszulek, sprane dżinsy i tenisówki, nerwowo popchnął monetę, a gdy już prawie spadała z lady, skoczył za nią.
- Przepraszam pana!
- Nie szkodzi.
Właściciel sklepu sięgnął po lupę i oglądał monetę przez dłuższą chwilę.
- Musiałbym się jeszcze jej przyjrzeć dokładnie, ale sądzę, że ten floren wart jest około tysiąca złotych.
- Floren?!
Z większym zaciekawieniem spojrzałem przez szczelinę w kotarze.
Drobny klient potarł nerwowo brodę.
- A czy... Czy gdzie indziej dostałbym?...
Antykwariusz ponownie wzruszył ramionami.
- To niech pan idzie gdzie indziej. Choć wątpię, czy uda się panu dostać lepszą cenę.
- Ależ nie! - mężczyzna w marynareczce zamachał rękoma. - Ja tylko... Chciałem... Ufam panu. I mam tu jeszcze więcej florenów!
- Ma pan więcej florenów? - antykwariusz ożywił się. - Proszę, niech pan pokaże...
Przybysz już sięgał po raportówkę.
- Przepraszam, czy pan jest może z Zalewa? - spytał od niechcenia właściciel sklepu.
Reakcja przybyłego była na tyle gwałtowna, co dziwna: chwycił raportówkę i skoczył do drzwi.
- Ależ co pan?! - zawołał zaskoczony antykwariusz. - Niech pan zaczeka! Nie ma powodu... Pański floren!
W odpowiedzi tylko drzwi trzasnęły, aż zadygotały szyby. Przez wystawowe okno widać było właściciela florenów, jak biegnie, rozpychając się chudymi ramionami, przez tłum na Długim Targu.
Numizmatyk pokręcił głową i podrzucając floren w ręku wszedł na zaplecze, gdzie oczekiwałem na niego.
- I co o tym sądzisz, Pawle? - spytał siadając w fotelu i sięgając do lodówki po dzbanek z mrożoną herbatą. Upał tego lipcowego dnia dawał się we znaki nawet we wnętrzu gdańskiej kamieniczki. Byłem w gościnie u Andrzeja Moździerza, mego przyjaciela i znanego “Numizmatyka, właściciela sklepu numizmatycznego “Dukat”.
Pociągnąłem długi orzeźwiający łyk.
- Widzisz, Andrzeju, znana mi jest, choć przyznam, że powierzchownie, historia florenów z Zalewa, ale sądziłem, że ta sprawa należy już do numizmatycznej przeszłości. Tymczasem okazuje się, że nadal ktoś wykopuje w Zalewie floreny! Szkoda tylko, że ten gość okazał się taki nerwowy, chociaż wątpię, żeby naprawdę zechciał nas poinformować, gdzie znalazł swoje skarby...
Andrzej skinął potakująco głową.
- Historia zalewskiego skarbu nie jest jeszcze zakończona. Pamiętam, jak do środowiska numizmatycznego zaczęły napływać pierwsze wiadomości o odkryciu. Był to bodaj rok 1991. Na monety natrafiono podczas stawiania garaży w Zalewie (ówczesne województwo olsztyńskie) przy ulicy Żeromskiego, na łagodnym stoku powstałym po zsypaniu gruzów z wyżej położonego terenu przeznaczonego pod budowę bloków. Teren ten znajdował się od początku w obrębie starego miasta i był stale zabudowywany. Zapewne do wyjątków w jego historii należy okres po drugiej wojnie światowej, kiedy to ruiny przez ćwierćwiecze czekały na uprzątnięcie. To wraz z ich gruzami skarb najprawdopodobniej został przeniesiony na wysypisko i rozsypmy na długości 300 metrów. Tu także amatorzy, poszukiwacze skarbów znaleźli około stu monet, ale skarb z pewnością zawierał ich o wiele więcej. Profesjonalne badania archeologiczne prowadzone w tym miejscu nie dały rezultatów.
- Cały skarb zalewski to floreny?
- Innych monet nie zgłoszono. Na przykład w posiadaniu Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie znajduje się 39 florenów. Większość została wybita w mennicy florenckiej. Kilka naśladuje tę mennicę, a trzy należą do emisji z południa Francji, z Delfinatu Viennois.
- Wszystko to monety czternastowieczne?
- Tak. Z pierwszej połowy tego wieku. Najmłodsze datowane floreny pochodzą z lat 1332 i 1333.
Przyjrzał się przyniesionemu przez mężczyznę florenowi.
- Ten jest nieco wcześniejszy. Datowałbym go na koniec XIII wieku.
Schyliłem głowę, uznając kompetencje gospodarza, i sięgnąłem po monetę. Miała średnicę około 20 milimetrów. Na awersie widniał stylizowany kwiat lilii, w otoku napis: + FLOR - ENTIA. Rewers zdobiła postać patrona miasta Florencji, świętego Jana Chrzciciela, otoczona napisem: + IOHA - NNES, oraz znak mennicy listek koniczyny.
- Piękny skarb. Ciekawe, skąd się znalazł w takiej mieścinie jak Zalewo? Całe to miasto można było za niego wykupić. Porządna kamienica kosztowała wówczas 4,5 florena!
Andrzej zaśmiał się:
- Nie było Zalewo wtedy taką mieściną jak teraz! Od 1305 roku posiadało już prawa miejskie.
- Tak, wiem. W 1334 roku Zalewo uzyskało pełne przywileje miejskie na prawie chełmińskim. Jednak ponad 100 florenów to znaczna suma, żeby nie powiedzieć ogromna, w skali takiego miasta.
- Prawdopodobne jest, że stanowiła część, o ile nic całość, kolejnego świętopietrza, czyli daniny kościelnej przeznaczonej na utrzymanie Watykanu. Ten “grosz świętego Piotra” mógłby pochodzić z wzniesionego w Zalewie w 1480 roku klasztoru franciszkanów.
Pokręciłem przecząco głową.
- Nie bardzo mi to pasuje. Nie ma w skarbie monety starszej niż z roku 1332, a klasztor wzniesiono, jak sam powiadasz, półtora wieku później!
Andrzej rozłożył ręce.
- Może to przypadek, że wśród monet, które trafiły do Muzeum Warmii i Mazur nie ma nowszej?
Pstryknąłem we floren.
- Nie wierzę w takie przypadki. Szkoda tylko, że nigdy nie dojdziemy, kto był właścicielem zalewskiego skarbu, dlaczego go ukrył, a także dlaczego do niego już nie wrócił.
Gospodarz popatrzył na mnie spod oka.
- Tak więc nie zajmiesz się florenami? Żałuję. Myślałem, że z otwarciem przez jegomościa w kusej marynareczce nowego rozdziału w dziejach zalewskiego skarbu znajdziesz w nich coś ciekawego i dla siebie... ale cóż!
Parsknąłem śmiechem.
Wygrałeś! Spróbuję znaleźć coś ciekawego w nowej historii florenów, jak to szumnie określiłeś. Na razie postaram się odszukać gościa w kusym przyodziewku.
- Pojedziesz do Zalewa?
- Nie tak od razu. Nie chciałbym tam dotrzeć przed naszym klientem. Za jakieś trzy godziny spróbuję rozejrzeć się za nim na szosie warszawskiej. Może będę miał szczęście i natknę się na niego, kiedy będzie szukał okazji powrotu do domu stopem?
- A skąd te trzy godziny?
- Tyle czasu wyznaczam gościowi na ochłonięcie ze zdenerwowania wywołanego twym pytaniem, no i na rozejrzenie się po innych antykwariatach i sklepach numizmatycznych, bo sądzę, że skoro już przyjechał do Gdańska ze swym skarbem, to chyba tylko po to, żeby jak najszybciej wymienić go na szeleszczące papierki...
- I na alkohol - wtrącił gospodarz. - Bo do niego, sądząc po drżeniu rąk i zabarwieniu nosa, ma największe zamiłowanie!
Zmartwiłem się.
- To byłoby najgorsze zakończenie tej sprawy. Facet może pójść i tango już tutaj... Ale jest nadzieja, że swój wyjazd potraktował poważnie.
- A co ma mu przeszkodzić w poważnym upiciu się?
- Widziałeś, jak przytulał raportówkę? Sądzę, że ma w torbie jeszcze sporo florenów. Po co by ją taskał ze sobą?
- Może z przyzwyczajenia?
Zaśmiałem się z żartu Andrzeja, ale planów swoich nie zmieniłem. Tamtego dnia i tak miałem wyjechać z Gdańska. Właśnie szosą warszawską, tyle że nie do stolicy, a do miejscowości wypoczynkowej Stare Jabłonki położonej malowniczo nad jeziorem Szeląg Mały opodal Ostródy, gdzie czekał na mnie zarezerwowany pokój w gościnnym hotelu “Anders” Wandy i Andrzeja Dowgiałło. W bagażniku wiozłem pisma opata Bohdana ze Szczepkowa, chluby polskiego Odrodzenia, nad którymi chciałem popracować tropiąc skarb z Wiśnicza. Miałem wiec spędzić w Starych Jabłonkach kilka dni nieco pracując, ale więcej leniuchując. Jeśli w paradę moim szczytnym zamierzeniom wchodził skarb z Zalewa, nie miałem nic przeciwko temu, aby poświęcić mu dzień czy dwa tym bardziej, że skarb z Wiśnicza krył się za mgiełką niewiadomego, a floren z Zalewa leżał przede mną!
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Około pół do trzeciej po południu wyjeżdżałem z Gdańska szosą warszawską. Przyznam, że po przejechaniu niewielkiego odcinka zwątpiłem w powodzenie mej misji tropicielskiej. Na szosie ruch panował ogromny. Choć jechałem najwolniej, czyli czterdziestką, nie miałem możliwości skupienia się na stojących na poboczu autostopowiczach i dojrzenia pośród nich interesującego mnie mężczyzny z Zalewa.
Jednak cierpliwi będą wynagrodzeni! Zobaczyłem wreszcie na poboczu człowieka w szarej kusej marynarce, z przewieszoną przez ramię raportówką! Zwolniłem jeszcze bardziej i zachęcająco zjechałem do krawężnika, ale Rosynant nie wiedzieć dlaczego nie spodobał się mężczyźnie, nie wywołując u niego tak oczekiwanej przeze mnie reakcji, czyli machania ręką. Przejechałem obok stojącego obojętnie i właśnie zastanawiałem się rozpaczliwie co robić, gdy w lusterku wstecznym dostrzegłem, że mój klient ożywia się i podnosi rękę. Na ten znak z szeregu przejeżdżających aut wysunął się biały mercedes najnowszego modelu i uprzejmie zwolnił, zatrzymując się przed machającym dłonią. Otworzyły się tylne drzwiczki i Kusa Marynareczka znikł w tajemniczym wnętrzu za przyciemnionymi szybami auta. Samochód ruszył od razu ostro przyśpieszając. Już mnie wyprzedał. Dodałem gazu, aby go nie zgubić, zafrapowany tym co widziałem. Eleganckie limuzyny nie mają raczej w zwyczaju zatrzymywania się na życzenie byle autostopowicza, jakim był Kusa Marynareczka. Nie było też zwyczajowego w takich wypadkach pytania o cel podróży. Zupełnie jakby mercedes był umówiony z Kusym Może naprawdę jechał nim jakiś znajomy mego bohatera? Może. Ale właściciel florenów naprawdę nie wyglądał na posiadającego szerokie znajomości w świecie drogich samochodów!
No, ale nic! Zastanawiać się nad tym rzadkim w dziejach autostopu wydarzeniem będziemy potem! Trzeba jechać. I to jechać szybko, o ile nie chce się zgubić merca. Ten bowiem pruł równo dwieście. Tak więc i ja musiałem jechać tyle samo. Co największą przyjemność sprawiało Rosynantowi, o czym dawał znać cichutkim mruczeniem silnika.
- Jak się nie wpakujemy w jakąś kraksę, to skończymy przynajmniej mandatem! - odmruknąłem w odpowiedzi na radość wiernego wozu.
Zbliżaliśmy się do obwodnicy nowodworskiej, gdy jadąc po łuku zobaczyłem, że jedno z okienek bocznych białego mercedesa otworzyło się i wypadł przez nie jakiś przedmiot. Wirując w prądzie powietrza wzleciał w górę i spadł na szosę, wprost pod koła Rosynanta. Spodziewając się nie wiedzieć czemu zamachu na moją skromną osobę, mocniej uchwyciłem kierownicę i w tejże chwili zwolniłem uchwyt, rozpoznając w wyrzuconym z mercedesa przedmiocie raportówkę Kusej Marynareczki...
Rzut oka na śledzone auto...
Szyba już podniosła się i merc spokojnie jechał dalej. Tak więc wyrzucenie raportówki dokonało się za zgodą prowadzącego wóz i zapewne jego kumpli, którzy siedzieli w środku. Możliwość, by raportówkę wyrzucił sam Kusy z nadmiaru radości po dokonanych transakcjach numizmatycznych, odrzuciłem po krótkim wahaniu jako nieprawdopodobną.
Nasuwało to niemiłe przypuszczenie, czy aby właściciele mercedesa nie zechcą w ten sam sposób potraktować autostopowicza, jak postąpili z jego bagażem!
Odruchowo, jakbym w ten sposób mógł pomóc Kusemu, przyspieszyłem zbliżając się do mercedesa. Do kogo mógł należeć śledzony samochód i dlaczego tak potraktowano w nim Marynareczkę? Jeszcze raz spojrzałem na numer rejestracyjny mercedesa. Tyle mi ta obserwacja dała, że utwierdziłem się w przekonaniu, iż samochód zarejestrowano w województwie olsztyńskim (obecnie warmińsko-mazurskim). Mógł jechać do Zalewa. Tak czy inaczej postanowiłem jechać za nim do momentu, gdy zobaczę wysiadającego z niego o własnych siłach Kusego.
“Paweł - pomyślałem - a co zrobisz, gdy pośród wysiadających z merca nie będzie Kusej Marynareczki? Co wymyślisz, gdy merc skręci w jakąś polną czy leśną drogę? Lepiej zostań trochę z tyłu, bo prowadzący mercedesa zainteresuje się wreszcie, co to za jeep siedzi mu uparcie na ogonie!”
Ale zostając z tyłu mógłbym przegapić moment, w którym tamci będą zjeżdżać z szosy.
Zaśmiałem się do swego odbicia w lusterku wstecznym.
“Najwyżej się okaże, że Marynareczka spotkał znajomków z Zalewa. A raportówka wylądowała na szosie dla głupiego żartu...”
Coś groziło Kusemu, a ja nie wiedziałam, co ani jak temu zapobiec.
Na razie mercedes jechał nie budząc nowy podejrzeń. Spokojnie, choć szybko. A ja już zdążyłem sam siebie przekonać do tego, żeby, jak tylko merc zwolni, wyprzedzić go, zajechać mu drogę i zmusić do zatrzymania. Dalej miałem symulować awarię Rosynanta i prosić zatrzymanych o pomoc, a przy okazji zajrzeć do merca i przekonać się, co z Marynareczką.
Piękne to były plany, choć przyznam, że nieco fantazyjne. Ale na ich snuciu czas mijał szybko. Przemknęliśmy obok Elbląga, zostawiliśmy za sobą Pasłęk. Jadących tak szybko jak my samochodów było na szosie sporo, a ani jednej radarowej kontroli prędkości.
Zbliżaliśmy się do Małdyt, gdzie krzyżuje się z szosą warszawsko-gdańską szosa prowadząca z Olsztyna do Zalewa i dalej.
“Teraz zwolnij, Pawełku - nakazałem sobie w myślach. - Załóżmy, że Kusego tylko podwożą. Tu wysiądzie, aby szukać nowej okazji do Zalewa...”
A jeśli mercedes skręci do Zalewa, to mogłem dogonić go szybko na bocznej szosie.
Do Zalewa...
Rzeczywiście przed skrzyżowaniem mercedes zwolnił i dał znak kierunkowskazem, że skręca w prawo.
Odetchnąłem z ulgą. Dobrze! Grunt, że nie powieźli Marynareczki dalej na Warszawę czy nie skręcili z nim na Olsztyn. Nie wiem dlaczego, ale możliwość wyrządzenia poważniejszej krzywdy Kusemu przez współmieszkańców Zalewa wydała mi się mało prawdopodobna. Czy nie myliłem się, miałem się przekonać niebawem. Do Zalewa zostało 11 kilometrów...
Pozwoliłem, aby mercedes odjechał dalej do przodu. Tak, by majaczył tylko przede mną jako biała plamka w prześwitach między przydrożnymi drzewami. Zobaczymy, czy ciekawą okaże się w dalszym przebiegu “sprawa” florenów. Jak dotychczas, początek zapowiadał ją obiecująco!
Do Zalewa było już blisko. Biały mercedes jechał tu wolniej. Dużo wolniej niż na szosie warszawskiej, około stu czterdziestu, stu sześćdziesięciu. Wystarczająco jednak szybko na tę wąską, krętą szosę, bym musiał skupić się na prowadzeniu Rosynanta, odkładając troskę o Kusego na później. Zły los zdawał się zapomnieć zresztą o mym podopiecznym. Biały merc nie zwalniał, aby wyrzucić ze swego wnętrza zwłoki czy tylko nieprzytomnego...
I tak to trwało, aż zamajaczyły przed nami pierwsze domy Zalewa. I tu stanąłem przed wyborem, skoro los pozwolił mi doprowadzić Kusą Marynareczkę bezpiecznie z Gdańska do Zalewa. Czy miałem, narażając się na zbytnie zainteresowanie załogi wiozącego go mercedesa, jechać dalej za białym wozem? Czy też powinienem na razie zrezygnować, ufając, że szczęśliwy traf pozwoli mi zetknąć się z Kusą Marynareczką jeśli nie dziś, to jutro. Więcej czasu nie miałem zamiaru poświęcać florenom. Oczywiście było to tylko ograniczenie “na dzisiaj”. Na to, co o nowym etapie w odkryciu skarbu zalewskiego wiedziałem teraz, a nie wiedziałem specjalnie wiele.
Najprawdopodobniej, gdyby nie dziwne zachowanie jadących mercedesem - nader uprzejme zabranie autostopowicza (po to tylko, żeby prawie zaraz po tym wyrzucić jego raportówkę na szosę) - już dawno byłbym w okolicy Ostródy, może już zjeżdżałbym na olsztyńską szosę prowadzącą do Starych Jabłonek!
No, ale skoro już jesteśmy w Zalewie, to należałoby rozejrzeć się nieco po tej szacownej miejscowości, ponad miarę obdarzonej podczas wakacji turystami.
Biały mercedes już dawno zniknął mi sprzed oczu, gdy zajeżdżałem przed kawiarnię i restaurację “Ewingi” umieszczoną przez planistę i architekta w piętrowym budynku w centrum Zalewa, w szacownym towarzystwie PKS-u, naprzeciwko piekarni i cukierni.
Poczuwszy przypływ głodu, który przypomniał mi, że tego dnia nie miałem jeszcze nic w ustach oprócz mrożonej herbaty w sklepie “Dukat” Andrzeja Moździerza, skierowałem swe kroki do restauracji.
Pomimo obiadowej jeszcze pory bez większych kłopotów udało mi się znaleźć wolny stolik pomiędzy dojadającą deser rodziną, bodajże z Niemiec, a oczekującymi na realizacje zamówienia czterema w średnim wieku mieszkańcami Zalewa.
Zamówiłem TZT, a więc Typowy Zestaw Turystyczny, czyli smażoną wątróbkę z ziemniakami oraz surówkę i kefir. Zastanawiałem się głęboko nad sytuacją, w jakiej się znalazłem, a raczej w jakiej znalazł się Kusa Marynareczka.
Dogrzebał się do kolejnej porcji złota z zalewskiego skarbu. Do złotych florenów!... Aby sprzedać je najkorzystniej wybrał się do Gdańska. Nigdy jeszcze nie był w “Dukacie”, Andrzej by go pamiętał. Ktoś musiał nadać Marynareczce adres, że tam go nie oszukają... Ale Kusy nie wytrzymał napięcia, wystarczyło, że Moździerz zapytał, czy jest może z Zalewa, a już umknął! Czy jeszcze tego dnia próbował transakcji w innych sklepach numizmatycznych? Chyba tak. Andrzej swym pytaniem nie przestraszył go aż tak bardzo, by się wycofał z podjętej wyprawy na Wybrzeże. Tak więc załóżmy, że Marynareczka sprzedał floreny z godziwym zyskiem. Co dalej? Idzie na autostoop. Przypadkiem lub nie zatrzymuje się mercedes z Zalewa. Prowadzi go lub jedzie w nim ktoś, kto zna Kusego, inaczej nie zatrzymałby się tak łatwo. Marynareczka jest już zapakowany do wozu... Co dalej?
Wygadał się albo przyznał, po co był w Gdańsku. W raportówce mógł wieźć pieniądze uzyskane za sprzedane floreny. To dlatego, pusta już, wyfrunęła przez okno. Pokonawszy już opornego mam nadzieję, Marynareczkę i zabrawszy mu pieniądze, przywieziono go w pozornej zgodzie do Zalewa...
“Może floreny sprzedane już przez Kusego to tylko część i to drobna tych, które czekają na szczęśliwych znalazców w Zalewie. Kusy zna miejsce, gdzie ich szukać, tylko z jakichś powodów nie mógł do niego dotrzeć. O plan miejsca ukrycia wszystkich florenów chodzi właścicielowi mercedesa. Może też Marynareczka “wie za dużo”, należało go więc nastraszyć, żeby milczał...”
W zamyśleniu żułem kęs łykowatej wątróbki
Gdybym tylko mógł porozmawiać z Marynareczką! Ale... Żeby porozmawiać z nim, trzeba się z nim zobaczyć. A żeby się z nim zobaczyć, trzeba...
Odwróciłem się do przynoszącej rachunki kelnerki.
- Proszę pani, kiedy jest w Zalewie rynek?
- Słucham?
- Kiedy jest tutaj targ?
- A choćby jutro, w czwartek.
- Dziękuję pani.
Początkowy plan działania miałem ułożony... Ale najpierw do Starych Jabłonek, odpocząć pod gościnnym dachem “Andersa” i przemyśleć sobie wszystko raz jeszcze.
Jadąc w stronę Starych Jabłonek rozmyślałem, ileż to pracy i wysiłku musieli włożyć Dowgiałłowie, aby z podrzędnego ośrodka PTTK stworzyć trzygwiazdkowy hotel “Anders” oraz osadę warmińską “Anders” w Guzowym Piecu.
Obecnie zespół hotelu, usytuowany nad brzegiem jeziora Szeląg Mały, składa się z dwóch budynków: zabytkowego pałacu (19 pokoi, restauracja i bar), nowego hotelu z 60 pokojami i Fitness Centrum (kryty basen, siłownia, sauna, solarium, gabinet masażu) oraz kompleksu domków turystycznych o wysokim standardzie.
Bardzo mi się podobało, że hotel oprócz normalnych pokoi, w których mogło nocować 16 gości, posiada cztery pokoje przystosowane dla osób niepełnosprawnych. Dla bogatszych “Anders” ma dwa apartamenty, a dla spragnionych odosobnienia 20 miejsc w całorocznych bungalowach i 100 miejsc w domkach turystycznych.
“A kuchnia «Andersa»? - westchnąłem i odruchowo oblizałem się. - Kierowana przez Dariusza Strucińskiego (o którym jeszcze będzie potem) przyprawiała o rozkosze najwybredniejsze podniebienia!”
Kompleks hotelowy oferuje gościom kort do tenisa ziemnego i boisko do siatkówki plażowej, bilard, wypożyczalnię rowerów górskich oraz sprzętu pływającego, a także przejażdżki konno w siodle i bryczkami. Całość terenu hotelu jest chroniona przez profesjonalną firmę.
W miejscowości Guzowy Piec, dawnej osadzie warmińskiej, w przebudowanej byłej szkole mieści się pensjonat otoczony przez luksusowo wyposażone bungalowy, zwane tu “chatami”. Idealne miejsce dla kogoś, kto chce popracować w ciszy i skupieniu.
Aż żałowałem, że gościnni gospodarze “Andersa” zaprosili mnie do Starych Jabłonek, a nie do Guzowego Pieca!
Tymczasem podjeżdżałem już do wjazdu na hotelowy parking i znajomy parkingowy grzecznie uchyliwszy czapki podnosił szlaban.
Odetchnąłem głęboko powietrzem, w którym woń sosen mieszała się niepostrzeżenie z zapachem jeziora. Byłem więc w starych Jabłonkach, gdzie obiecywałem sobie odwalić solidny kawał mej historycznej pracy... Ale na razie cyt! Praca rozpocznie się dopiero jutro. Dziś jeszcze słodkie lenistwo i nic więcej. Nawet o florenach pomyślałem z pewną niechęcią.
Zaszedłem do biura hotelu, które mieściło się o dziwo w budyneczku nocnego klubu.
Andrzej Dowgiałło był akurat w Olsztynie. Jego żona Wanda powitała mnie nader uprzejmie obiecując lada chwila powrót męża.
- Co jak co, ale pieczony dzik cię, Pawle, dziś nie minie - zaśmiała się Wanda.
Musiałem widocznie drugi raz tego dnia oblizać się ukradkiem, bo zawołała:
- Ech ty, łasuchu, łasuchu! Kawałkiem pieczeni do piekła by cię przywiedli!
Wstałem i ukłoniłem się.
- Wypraszam sobie podobne insynuacje! Nie za kawałek pieczeni, ale za dzika i to pieczonego na wolnym ogniu w hotelu “Anders”.
Zaśmialiśmy się z mego może nienajzręczniejszego komplementu, ale szczerego komplementu.
Tymczasem nie tylko ja byłem tak wysokiego mniemania o kuchni i w ogóle usługach “Andersa”. Na jednym z wielu wiszących na ścianie dyplomów przeczytałem:
- Prezes Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki przyznaje pani Wandzie Dowgiałło dyplom za wybitne osiągnięcia w dziedzinie rozwoju turystyki. Jacek Dębski. Warszawa, 27 września 1998 roku.
Pogawędziliśmy jeszcze chwilę, ja zwierzyłem się z “tajemnicy florenów”, w którą zresztą Wanda nie bardzo wierzyła i, ponieważ Andrzej nie nadjeżdżał, poszedłem do przeznaczonego dla mnie pokoju obmyć się z trudów przebytej drogi i przebrać do kolacji, po której wiele sobie obiecywałem.
Ręka mistrza wzniosła się, błysnęło w promieniach zachodzącego słońca ostrze noża, który pewnym ciosem wbił się w dymiące mięsiwo. Trysnął wonny sok i zaskwierczał na żarze.
Pewny siebie, choć skromny głos oświadczył licznie zebranym, że dzik “już doszedł”. Odpowiedział mu pełen radości wielojęzyczny chór i szczęk sztućców.
Nadeszła chwila chwały pieczonego dzika, na którą czekał on tydzień kruszejąc w marynacie. Była to też chwila chwały kuchmistrza Dariusza Strucińskiego, którego wielki talent kulinarny, choć jeszcze nie znany Europie i światu (a był na najlepszej drodze, aby dać poznać się światowym smakoszom) odkryła marynarka wojenna, w której pan Dariusz pełniąc funkcję kucharza odsługiwał obowiązkowe trzy lata “woja”. Im dłużej służył, tym bardziej przygotowanie efektownych i smakowitych dań i posiłków dla coraz wyższych stopniami szarż mu powierzano. Aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy to wysoki rangą dowódca powiedział Strucińskiemu:
- Słuchajcie no, jak ten bankiet wypali, to pójdziecie wcześniej do cywila.
Wiele pracy i starań poświęcił nasz bohater, aby dogodzić admiralskim podniebieniom. A gdy bankiet zachwycił je wszystkie... Nie, sprawiedliwości na tym świecie nie ma!
- Zostaniecie do końca służby, Struciński - usłyszał twórca bankietu wśród wielu pochwał. - Zbyt wielką stratę poniosłaby polska marynarka wojenna, gdybyście teraz odeszli. Wyszkolicie przynajmniej następców!
Ja tu rozpisuję się o perypetiach kuchmistrza Strucińskiego, a Czytelnik zapewne ślinkę łyka: “Jakżesz to ten dzik smakował?”
I tu przyznam się do literackiej porażki. Nie opiszę. Cóż, nie każdy jest Mickiewiczem, który potrafił zwykłego bigosu oddać “woń cudną”. A gdzież potrawie z pospolitej kapusty do zapachu i smaku dzika pieczonego na żywym ogniu, skruszałego przez czas odpowiedni w marynacie?
Tak więc pozostaje Ci, drogi Czytelniku, tylko przy najbliższej okazji wybrać się do hotelu “Anders” w Starych Jabłonkach i tam zapachem i smakiem sprawdzić, czy moje zachwyty nie były przesadzone.
Tymczasem my z państwem Dowgiałło zasiedliśmy nad solennymi porcjami dziczyzny i zacną butelką węgierskiego czerwonego wina wytrawnego “Egri Bikaver”. Po pierwszych rozkoszach podniebienia pozwoliłem sobie wznieść toast za wszystkich poszukiwaczy skarbów.
Toast został spełniony w należytym skupieniu.
- Ty naprawdę wierzysz w te floreny? - uśmiechnęła się Wanda.
- Jakie floreny? - zaciekawił się Andrzej. - Nic o nich nie wiem. Opowiadaj, Pawle.
Odpowiedziałem wiec o perypetiach Kusej Marynareczki i o mych nadziejach z nimi związanych.
- Powodzenia! - wzniósł toast Andrzej.
Wychyliłem kieliszek w milczeniu.
- Nie dziękuje, bo to ponoć przynosi pecha. Ale zaraz... taka ze mnie gapa, to wszystko przez uroki pieczonego dzika! Przecież mam taki floren tu ze sobą, mogę go wam pokazać.
- Chce ci się fatygować do pokoju? - zdziwiła się Wanda.
- Ależ nie muszę fatygować się do pokoju – odpowiedziałem. - Mam go tu ze sobą, w kieszonce kurtki. O, zobaczcie...
I złota moneta potoczyła się po stole. Tak jak rankiem tego dnia po ladzie sklepu numizmatycznego “Dukat” na Długim Targu w Gdańsku.
Patrzyłem na nią jak urzeczony. Dokąd “potoczy się” zloty krążek. Czy zabierze mnie ze sobą?
ROZDZIAŁ DRUGI
POZNAJĘ ŁUKASZA ŁOBOCKIEGO * TARG W ZALEWIE * UCIECZKA JANA KOWALIKA * SZAJKA JÓZEFA BAZIAKA * NAD GROBEM ZBIGNIEWA NIENACKIEGO * DĘBY PISARZA I ICH TAJEMNICA
Wyruszyłem ze Starych Jabłonek po sutym śniadaniu przy stole “szwedzkim” nie za wcześnie, tak, żeby na targu w Zalewie zjawić się, że tak powiem, w pełnym jego rozkwicie, czyli około jedenastej.
Niestety tuż przed celem mej wyprawy, czyli Zalewem, tam gdzie przy boisku piłkarskim zbiegają się szosy z Ostródy i Susza Rosynant zaturkotał i ściągnął w prawo. Zakląłem z cicha pod nosem, jak to zwykli czynić samochodziarze w takich sytuacjach: złapałem gumę! Miałem nad innymi kierowcami tę przewagę, że mogłem posłużyć się urządzeniem do stałego uzupełniania powietrza w przebitej dętce, w jakie wyposażony był Rosynant. Ale wolałem, skoro nie było ku temu potrzeby, by wszystko zostało zrobione “po staremu”. To znaczy wymiana dziurawego koła na zapasowe, znalezienie warsztatu wulkanizacyjnego i oddanie dętki do załatania. Dzień targowy ożywił moją nadzieję, że znajdę w Zalewie przynajmniej jeden czynny warsztat. Ha, spodziewałem się sporej kolejki i długiego czekania na naprawę koła. Ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Ostatecznie nieważne, gdzie Rosynant miał czekać na mnie, podczas gdy będę szukał Kusej Marynareczki!
Zjechałem na pobocze, zaciągnąłem hamulec ręczny i wyskoczyłem z Rosynanta. Z bagażnika wyciągnąłem klucz do odkręcania śrub koła i podnośnik...
- Co, kicha poszła? - usłyszałem wypowiedziane życzliwym, pełnym troski głosem.
Obejrzałem się przez ramię.
Obok Rosynanta stał wsparty o górski rower nastolatek w pełnym kolarskim rynsztunku, na który oprócz kasku, kostiumu, ochraniaczy i rękawiczek składała się ogromna ilość reklamowych naklejek i naszywek, które przyozdabiały rower oraz barwny już i tak strój młodego cyklisty.
- Widzisz chyba! - odpowiedziałem opryskliwie. Ale którego to kierowcę stać na uprzejmość, podczas gdy czeka go rozprawienie się z brudnym kołem, a przypadkowy, zadowolony z siebie kibic zadaje mu głupie pytania.
- Może pomóc? - nie zraził się chłopak i już układał w rowie swego stalowego rumaka.
- Obejdzie się - odburknąłem, w gruncie rzeczy zadowolony z tej oferty.
- To i tak pomogę - uśmiechnął się chłopak.
Już bez komentarza zająłem się podnośnikiem.
Mój nieoczekiwany pomocnik chwycił za klucz, założył go na pierwszą ze śrub mocujących koło i stanął na nim. Śruba “puściła”. Ten sam manewr powtórzył jeszcze tylko trzy razy. Teraz, śruby odkręcały się już lekko.
Uniosłem, podnośnikiem bok Rosynanta w górę.
- Nazywam się Łukasz Łobocki - przedstawił mi się chłopak nie przestając odkręcania śrub.
- Miło mi. Paweł Daniec - sapnąłem wytaczając z bagażnika zapasowe koło.
Pomogłem Łukaszowi założyć je na miejsce przedziurawionego. Dokręciliśmy śruby i już Rosynant stanął na czterech kołach, a ja mogłem umyć ręce w wodzie z karnisterka, który zawsze wożę ze sobą. Znalazła się też w zbiorniczku benzyna, aby mój pomocnik mógł przemyć swe rękawiczki.
- Piękny górski rower - obejrzałem pojazd Łukasza - tymczasem gór jakoś tu nie widzę.
Chłopak żachnął się.
- Strome pagórki się znajdą, jak w sam raz na trudną jazdę. No i sama jazda po terenie nie jest łatwa.
- Po terenie? - udałem zdziwienie. - Toż tu szosa gładka jak stół!
Łukasz uśmiechnął się.
- Ćwiczyłem na niej szybkościówkę. Ale reszta treningu to polne drogi i leśne ścieżki.
Zapytałem go, choć odpowiedź mogła być tylko jedna:
- Jesteś z Zalewa?
- Tak.
- Uczysz się tutaj?
- Właśnie skończyłem drugą klasę gimnazjalną w Morągu. A pan to pewnie turysta, do Zalewa na targ po jakieś ciekawostki?
- To taki słynny targ, że zjeżdżają się na niego turyści?
Łukasz zdmuchnął jakiś pyłek z ramy swego roweru.
- Słynny nie słynny, ale ciekawe rzeczy się na nim trafiają. Popatrzyłem na niego spod oka.
- Na przykład floreny?
Machnął obojętnie ręką.
- Floreny i cały cyrk z nimi związany to już przeszłość. Tylko symbol. Ja sam trenuję do wyścigu “O Złoty Floren” i mam nadzieję wybrać go w kategorii juniorów młodszych.
Zaśmiałem się.
- To tylu kolarzy jest w Zalewie, że aż opłaca się urządzać dla nich wyścigi?
Szarpnął kierownicą swego roweru.
- O, zjedzie się tu nas cała kupa, dołączą wczasowicze. Będzie wyścig jak ta lala!
Nie mogłem oprzeć się drobnej złośliwości:
- Dla górskich kolarzy wyścig bez gór?
Łukasz obruszył się.
- I u nas da się wytyczyć trasy, na których niejeden zaryje nosem W ziemię! A “O Złoty Floren” zawsze warto powalczyć!
Udałem zakłopotanego:
- A na targu nie można go kupić?
Mój rozmówca roześmiał się:
- Jeszcze parę lat temu było to łatwe. Teraz to i ludzie ostrożniejsi, bo dobrze wiedzą, że taki handel florenami jest zabroniony. I co kto miał z florenów, to je po cichutku wyprzedał. Ale jeśli ma pan szczęście i sporo gotówki, to kto wie...
Westchnąłem.
- Szczęście to może i mam. Ale z forsą raczej u mnie krucho.
Łukasz popatrzył na Rosynanta podejrzliwie.
- Biedni nie jeżdżą takimi wozami. Pokręciłem głową.
- Bywa, że jeżdżą. To mój wierny Rosynant.
Coś kusiło mnie, aby zapytać chłopca o Kusą Marynareczkę, ale powstrzymałem się. Widać też było, że Łukasz powstrzymuje się od zadania mi jakiegoś, zapewne ważnego dla niego, pytania.
- To do zobaczenia w Zalewie - sięgnął po rower - a gdyby zechciał pan załatać dętkę, to najlepszy jest warsztat Sikorskiego na Łąkowej. Każdy w Zalewie pokaże, jak trafić.
Wsiadł na rower i skręcił na ścieżkę wśród zarośli.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie podziękowałem Łukaszowi Łobockiemu z Zalewa za tak nieoczekiwane wyręczenie mnie w niemiłej robocie.
Wgramoliłem się do Rosynanta i ruszyłem w strony miasteczka.
Targ w Zalewie nie różnił się niczym od podobnych w innych miasteczkach. Tam pokwikiwało prosię, ówdzie gdakała przerażona kura. Producenci odzieży, wielce kolorowej oczywiście, i obuwia, porozkładali swe skarby i porozwieszali je na zmyślnie skonstruowanych wieszakach. Wielu mieszkańców Zalewa, a i zapewne turystów, tłoczyło się przed straganami. Wśród sprzedających nic zabrakło też gości zza wschodniej granicy. Co raz słyszało się: “Cigarety!” albo “Wodku choczesz?”
Skierowałem się w ten rejon targowiska, gdzie bytują jego najbardziej “tajemniczy” sprzedawcy. Można tu kupić klucz nie pasujący do żadnego zamka, pękniętą fajkę, starą maszynkę do mięsa i zardzewiałe łożysko oraz wiele przedmiotów nie wiedzieć do czego służących. Czekają w ciszy aż nadejdzie ich dzień. I pewne jest, że taki dzień nadejdzie dla niewymiarowej uszczelki czy przekręconego kranu.
Nie musiałem długo szukać. Nad stertą rupieci, na której królował zegar o pękniętym cyferblacie i pozbawiony wskazówek, ujrzałem Kusą Marynareczkę.
Od niechcenia pogrzebałem w jego “skarbach”.
- Pan uważa? - ożywił się od razu.
- Szukam florenów. Najlepiej w dobrym stanie - popatrzyłem srogo na niego.
Cofnął się i nerwowo potarł przeguby wystające z przykrótkich rękawów.
- Też mi żarty! Skąd floreny?! Jeszcze parę lat temu może bym dla pana coś znalazł, ale dzisiaj?
Wyciągnąłem z kieszeni wiatrówki notes i długopis.
- Imię i nazwisko!
- Ale...
- Odpowiadajcie, póki grzecznie pytam.
Sprawdziłem wielokrotnie, że zwracanie się do kogoś przez “wy”, a nie per “pan” w dziwny sposób podporządkowuje nagabywanego pytającemu.
- Kowalik - Kusy nerwowo przełknął ślinę. - Kowalik Jan.
- Tak więc, Janie Kowaliku, nie zasuwajcie mi tu bajeczek, że floreny w Zalewie to już przeszłość. Nie dalej jak wczoraj próbowaliście sprzedać jeden w sklepie numizmatycznym “Dukat” na Długim Targu w Gdańsku. Istnieje podejrzenie, że złotych monet mieliście ze sobą więcej.
Podskoczył, jakbym go ukłuł.
- Ale ja tylko tego jednego miałem i jak go sprzedałem, to całą forsę stara wzięła. Jej spytajcie - płaczliwie siąknął nosem.
Udałem, że zaglądam do notesu.
- Znów kłamiecie, Kowalik. Jeden floren zostawiliście bez zapłaty w “Dukacie” uciekając ze sklepu. Teraz mówicie, że sprzedaliście i wasza żona to potwierdzi. To już będą dwa floreny. A coś mi się widzi, że było ich jeszcze więcej. No, mówcie, jak to było naprawdę z pozostałymi cennymi monetami... bo porozmawiamy sobie inaczej - uderzyłem długopisem w notes.
Kątem oka dostrzegłem, że opodal Łukasz Łobocki wsparty o swój pojazd przegląda zawartość straganu z częściami rowerowymi.
“Czyżby podsłuchiwał?” - pomyślałem.
Ale nie miałem czasu zajmować się nim, Kusa Marynareczka, czyli Jan Kowalik, zastosował bowiem swój ulubiony manewr i rzucił się do ucieczki.
Skoczyłem za nim nadziewając się na rower Łukasza i przewracając się z nim jak długi. Wokół rozległy się śmiechy. Poderwałem się więc szybko na równe nogi, jak gdyby nic się nie stało. Otrzepałem spodnie. Tymczasem Kusy zniknął w barwnym jarmarcznym tłumie.
- On zawsze tak - pokiwał głową jego sąsiad - narozrabia i pryska. Ale żeby uciekać przed władzą, no, no...
- Już ja go znajdę - godnym ruchem schowałem notes do kieszeni. - A wy przypilnujcie tymczasem jego rzeczy - zwróciłem się do podziwiającego odwagę Kusego jego sąsiada.
- Się robi, panie władzo - zasalutował do wytartej maciejówki.
- A ty chodź ze mną - kiwnąłem władczo palcem na Łukasza.
Skręciliśmy między stragany.
- Ciebie co tu nosi? - warknąłem. - Szpiegujesz, mnie?!
- Rynek jest dla wszystkich panie... panie władzo - odparł ze śmiechem chłopak i już wiedziałem, że ani przez chwilę nie wierzył w moją mistyfikację z policją. - A już może najmniej dla podszywających się pod policję.
Stłumiłem śmiech.
- Czy ja się podszywałem?
- A w jaki to sposób napędził pan tyle strachu Głupiemu Jasiowi?
- Dlaczego mówisz o Kowaliku “Głupi Jasio”?
- Bo wszyscy go tak nazywają. Ale swoją mądrość to on ma! Jeszcze przekonają się zalewiacy! I nie tylko oni.
Spojrzał na mnie z ukosa.
- A pan kim jest? Bo to, że nie policjantem dam sobie rękę uciąć. Dziennikarzem?
Teraz ja się roześmiałem.
- Ciepło, ale nie gorąco. Owszem, zdarza mi się pisywać do prasy, ale są to częściej specjalistyczne periodyki niż dzienniki Jestem historykiem sztuki.
Na twarzy chłopca odbiło się zmieszanie.
- To... Czy zna pan pana Tomasza?
Skinąłem głową.
- Tak.
Łukasz klasnął w dłonie.
- Jasne! Jaki ja byłem głupi! Ten przerobiony jeep. Zainteresowanie Głupim Jasiem. Pan tropi floreny z Zalewa! Czy pan Tomasz też tu przyjedzie?
Zaśmiałem się cicho.
- Nie. Pan Tomasz, mój przełożony, ma inne sprawy na głowie. Przyznam, że i ja florenami zainteresowałem się przy okazji. A ty skąd znasz pana Tomasza?
- Znać to nie znam. Raz pokazał mi go Marek tu w Zalewie. Pan Tomasz często przyjeżdżał do Jerzwałdu za życia mieszkającego tam pisarza Zbigniewa Nienackiego, z którym Marek był w wielkiej przyjaźni.
- Kto to jest Marek? I dlaczego mówisz o jego przyjaźni z pisarzem w czasie przeszłym? Pokłócili się?
Łukasz uśmiechnął się niewesoło.
- Marek to mój starszy brat. A dlatego mówię “był”, że obaj z pisarzem nie żyją. W miesiąc po śmierci pisarza Marek zabił się jadąc zbyt szybko swoją jawą. Nasze szosy są zdradliwe.
Milczeliśmy przez chwilę.
Wreszcie Łukasz odezwał się:
- Ja to tam byłem mały konus, ale z Marka pan Nienacki chciał zrobić pisarza. Swego następcę - mówił. - Ale mimo wielkiego szacunku, jaki ten miał do pisarza, stchórzył i zamiast studiować filologię, wybrał weterynarię na olsztyńskiej Akademii Rolniczo-Technicznej. Dziwne, bo nauki pisarza cenił mój brat wyżej niż nauczycieli w szkole. Ba, nawet bardziej cenił niż zdanie rodziców. Każdą chwilę, kiedy tylko mógł, przesiadywał w Jerzwałdzie. Pan Nienacki też bardzo lubił Marka i rozmowy z nim. Rozmawiali, jak Marek mówił, o ludzkich myślach, słowach i uczynkach. Ale dopiero na pogrzebie pisarza Marek dowiedział się od pana Tomasza, że Nienacki zamierzał zrobić z niego tęgiego pisarza. O rany! Ja tu gadam i gadam o Marku, a pan pewnie myśli o florenach!
Położyłem mu rękę na ramieniu.
- Nie przejmuj się. Zagadka odkrycia nowych florenów przez Jasia Kowalika to nie aż taka ważna sprawa.
Wyszliśmy z rynku.
Łukasz obejrzał się za przejeżdżającym białym mercedesem.
- Czasem szukając starych florenów można natknąć się na coś nowego i znacznie ciekawszego. Małe Zalewo też może mieć swoją wielką tajemnicę - powiedział zagadkowo.
Popatrzyłem na niego uważnie.
- No mów, co z tą tajemnicą.
Łukasz nabrał powietrza w płuca.
- Bo młody Baziak, Józek, wyprowadził się od starych i wynajął domek na Cichej od Andrzejewskich, co to wyjechali do Libii na staż. Gości w nim trzech kolesi. To jacyś obcy. Dziwne, że dziewczyn sobie nie sprowadzają na balangi. A że ich forsa pochodzi ze sprzedaży florenów, to chyba jasne, bo każdy z nich nosi florena na złotym łańcuszku. A każdy floren nacięty, tylko każdy w innym miejscu.
- Masz dobre oko.
- Jak się chce, to dużo można zauważyć. I jak tak patrzę, to myślę sobie, że dobrze byłoby nie szukać już nowych florenów, a zainteresować się tymi, co Baziak i spółka noszą na szyjach.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Bo myślę, że mogą one doprowadzić do jakiegoś szwindla, który Baziak szykuje.
Łypnął na mnie okiem.
- Pan Tomasz nie przepuściłby takiej okazji - powiedział cicho.
Trzepnąłem go lekko po kasku.
- Nie podpuszczaj!
- Ale ja!...
- Już dobrze, dobrze. Mianuję cię moim strażnikiem wszystkich tajemnic Zalewa, na czele z aferą Baziaka - podałem mu wizytówkę. - Masz tu mój numer telefonu komórkowego, pod który możesz dzwonić w dzień i w nocy!
- Pan żartuje, a ja naprawdę! - żachnął się chłopak.
Uśmiechnąłem się do niego i wyciągnąłem rękę.
- Ja też nie żartuję. Ale przyznasz chyba sam, że śledzenie kogoś tylko dlatego, że nosi numizmatyczne wisiorki, to lekka przesada. Dowiedz się czegoś bardziej konkretnego o przestępczych planach Baziaka, czy jak tam zwie się ten łotr, a na pewno będziesz mógł liczyć na moją pomoc. No, zgoda?
Zaśmiał się i mocno uścisnął podaną mu dłoń
- Dokąd się pan teraz wybiera, jeśli można wiedzieć?
- Do Starych Jabłonek, gdzie jeszcze kilka dni będę mieszkał w hotelu “Anders”. Ale najpierw zajadę do Jerzwałdu
- Na grób pana Nienackiego.
- Tak. Chciałbym złożyć kwiaty od pana Tomasz i od siebie oraz zapalić znicz.
- Czy mógłbym pojechać z panem?
- Mógłbyś. Ale chyba nie w tym stroju kolarza i z rowerem.
Wzruszył ramionami.
- Strój jak strój. A rower można zapakować na tylne siedzenie pańskiego, jak go pan zwie, Rosynanta i nie będzie pan musiał odwozić mnie z powrotem. Popedałuję sobie do Zalewa. Chyba, że boi się pan ubrudzić tapicerkę.
Ponieważ nie miałem takich obaw, powędrowaliśmy do warsztatu pana Sikorskiego, gdzie czekało już na nas załatane koło. Kupiwszy po drodze znicze i kwiaty ruszyliśmy w niedaleką bo liczącą 11 kilometrów drogę do Jerzwałdu.
Cmentarz znajduje się po prawej stronie szosy, u skraju wsi. Do grobu Zbigniewa Nienackiego idzie się prostą alejką od wejścia aż w cień wysokich lip. Na prostej płycie z brązowego granitu wyryto krzyż i napis:
śp.
Zbigniew Nowicki-Nienacki
1929-1994
Pisarz
Złożyłem bukiet róż i zapaliłem znicze. W ciszy i skupieniu pomodliliśmy się za zmarłego. Wychodziliśmy już z cmentarza, gdy zapytałem idącego z pochyloną głową Łukasza:
- Czy mógłbyś mi pokazać dom, gdzie mieszkał Zbigniew Nienacki. Wiem, że były plany urządzenia tam muzeum poświęconego twórczości pisarza, ale w ostateczności kupił go ktoś na letni wypoczynek...
- Ależ chętnie - ożywił się chłopak - podjedziemy. To kawałeczek, na skraju wsi.
Rzeczywiście dom Nienackiego był ostatnim domem w Jerzwałdzie. Mały, zbudowany z czerwonej cegły i kryty dachówką. Werandę oplatały pnące się róże. Za małym podwórkiem stała szopa - garaż na dwa samochody i rozciągał się widok na Jezioro Płaskie, odnogę Jezioraka. Łąka po prawej prowadziła do kanału, gdzie, jak wiem, w swoim czasie cumowała żaglówka “Pan Samochodzik”. Teraz było tam pusto. Na murze domu przy wejściu widniała tabliczka z napisem:
W tym domu w latach 1967-1994
żył i pracował pisarz Zbigniew Nienacki
Wciąż w milczeniu, jakby czując obecność ducha pisarza wśród nas, zawróciliśmy do Rosynanta.
Wreszcie zdecydowałem się przerwać milczenie i zapytałem Łukasza:
- Czytałeś książki pana Zbigniewa?
Popatrzył na mnie zdumiony, że pytam o rzecz tak oczywistą.
- Ależ tak. Całą serię przygód Pana Samochodzika i to po kilka razy. Urządzaliśmy konkursy, kto lepiej znał ich treść. A pan? Pan nie czytał “Samochodzików”?
- W dzieciństwie i wczesnej młodości zaczytywałem się nimi. A i potem, w chwilach, gdy obrzydł mi świat dorosłych, chętnie sięgałem po przygody pana Tomasza. Aż los sprawił, ze zostałem jego współpracownikiem.
Chłopak aż podskoczył.
- To przygody Pana Samochodzika są prawdziwe?
Skinąłem mu z uśmiechem głową.
- Oczywiście. Ale nie możesz zapomnieć, że do stopnia, od jakiego zaczyna się swobodna wyobraźnia pisarska pana Nienackiego. To co, pożegnamy się chyba. Do zobaczenia na tropie szajki Baziaka?
Chłopiec stał wpatrzony w ziemię. Wreszcie odezwał się powoli, jakby przełamując wewnętrzny opór:
- Jeszcze nie. Skoro jest pan przyjacielem pana Tomasza i tak wysoko ceni twórczość pana Nienackiego, to muszę pokazać panu jedną z tutejszych tajemnic, w którą wprowadził mnie mój brat już po śmierci pisarza. Chyba, że nie jest jej pan ciekawy?
- Być nieciekawym tajemnicy? Za nisko mnie cenisz brachu. Dawaj mi ją, gdziekolwiek ona jest!
Łukasz roześmiał się.
- Zaraz ją pan zobaczy. Musimy tylko kawałek przejechać się samochodem, choć pieszo właściwiej by było do niej iść, ale czasu szkoda.
- Dokąd mamy jechać?
- Najpierw prosto szosą za kanał, a potem obok leśniczówki drogą przez las.
Pojechaliśmy według wskazówek Łukasza. Wreszcie otworzyła się przed nimi polana porośnięta młodnikiem. Chłopiec poprosił żebym zatrzymał Rosynanta.
Wyłączyłem silnik.
- Pora teraz na twoją tajemnicę.
Chłopiec wpatrywał się przed siebie skupiony.
- Nie moją. Ja tylko będę starał się być jej wart. A ma ją pan przed sobą.
Spojrzałem przez przednią szybę. Las jak las. Tyle, że na krawędzi rosły cztery dorodne dęby.
Łukasz wysiadł z samochodu. Wysiadłem i ja.
- O te dęby ci chodzi? - spytałem.
Z powagą skinął głową.
- Tak. To dęby pisarza. Tutaj przychodził pan Nienacki szukać natchnienia. Ja byłem tutaj tylko raz. Już po śmierci pisarza przywiózł mnie tu Marek. Opowiedział mi o rozmowach prowadzonych tu z panem Zbigniewem i o tajemnicy, która jest w tych drzewach ukryta. Obiecywał wprowadzić mnie w nią, gdy będę już dorosły. Nauczył mnie pierwszych słów jej zaklęcia czy też wprowadzenia.
- I jak one brzmiały? - zainteresowałem się.
Popatrzył na dęby, a potem wyrecytował ściszonym głosem:
- Masz dużo, dołóż i zostaw, aż przyjdzie inny... To tylko tyle - Łukasz w zakłopotaniu zatarł ręce. - Więcej mi już Marek nie powie. Ale zostały pamiętniki. Na pewno notował w nich swoje rozmowy z pisarzem. Były przecież dla niego takie ważne. Dotychczas nie zaglądałem do nich, bo, może pan się zaśmieje, to taka nasza rodzinna świętość. Nawet tutaj nie przyjeżdżałem. Ale teraz, po spotkaniu z panem, zmieniłem zdanie. Przeczytam pamiętniki brata. Na pewno znajdę w nich dalszy ciąg zaklęcia czterech dębów.
Podeszliśmy do drzew, w których cieniu i szumie pisarz szukał natchnienia, a może znalazł coś jeszcze, bo przecież powiedział swemu uczniowi tutaj: “Masz dużo, dołóż i zostaw, aż przyjdzie inny...”. Co też dały, na jakie tory skierowały myśli pisarza cztery dęby? Łukasz oparł się o jeden z nich i zapatrzył w jego koronę. Po chwili, jakby zawstydzony oderwał się od pnia i spojrzał na mnie.
- To... to już chyba będziemy wracać.
Teraz ja oparłem się o chropawą, nagrzaną słońcem korę drzewa i dopiero po chwili odpowiedziałem równie jak Łukasz ściszonym głosem:
- Możemy. Żegnajcie, dęby pisarza. Kto wie, czyim natchnieniem jeszcze będziecie, komu wyjawicie swoją tajemnicę?
Rozstaliśmy się z Łukaszem na skrzyżowaniu szos. Chłopak wracał do Zalewa, ja jechałem przez Iławę i Ostródę do Starych Jabłonek.
Odjeżdżałem, a Łukasz wciąż jeszcze stał wsparty o rower i machał mi na pożegnanie. Coś mi mówiło, że tylko czeka, bym zniknął za zakrętem, a on sam zawróci i pojedzie do czterech dębów. Nie miałem zamiaru mu w tym przeszkadzać. Dobrze jest czasem w życiu kierować się marzeniami. A co do spraw “służbowych”, to umówiliśmy się, że jak tylko Łukasz zwietrzy coś podejrzanego w zachowaniu Baziaka i jego szajki, od razu zatelefonuje do mnie.
ROZDZIAŁ TRZECI
SZTORM NA JEZIORZE PŁASKIM * CHRISTINE WITTECK - KRYSTYNA WITEK * PRACA W HOTELU “ANDERS”
Jechałem nie spiesząc się szosą na Iławę przez las nad brzegiem Jeziora Płaskiego, odnogi Jezioraka, najdłuższego jeziora w Polsce. A w głowie miałem, tak ktoś kiedyś ten stan umysłu trafnie nazwał, “jak w Pikutkowie”, czyli niezbyt szlachetną plątaninę myśli. Od raportówki Głupiego Jasia począwszy na dębach pisarza i ich tajemnice skończywszy.
Nic więc dziwnego, że gdy tylko zobaczyłem po lewej przesiekę prowadzącą nad jeziorną polanę, skręciłem w nią natychmiast, aby nad brzegiem jeziora, przy fajeczce, uporządkować myśli.
Wysiadłem z Rosynanta. Po jego klimatyzowanym wnętrzu upał lipcowego dnia zdawał się być jeszcze większy niż w rzeczywistości. Zbierało się na burzę.
Nad jeziorem wypiętrzyła się ogromna, sinofioletowa chmura w kształcie kowadła; wysoki na kilkanaście kilometrów cumulonimbus. Nadciągał od północy, od strony Likszan. Tafli jeziora, z której, zrzuciwszy żagle, ile sił w pagajach i silnikach umykały jachty, nie zakłócał żaden podmuch wiatru. Tylko słońce zdawało się prażyć jeszcze mocniej, a niosąca grozę chmura była coraz bliżej. Gdzieś w jej wnętrzu przewalały się z hurkotem grzmoty.
Perkozy, łyski i kaczki ukryły się w trzcinach. Czasem tylko przemknęła samotna mewa, ale i w jej krzyku dawało się wyczuć strach.
Usiadłem w cieniu olchy, na jej korzeniu, gotów przy pierwszych kroplach deszczu schronić się do kabiny Rosynanta i nabijałem fajkę. Ale zamiast zająć się porządkowaniem myśli, zacząłem obserwować pustoszejącą taflę jeziora. Zainteresował mnie na niej samotny kajak, który pomimo coraz sroższych odgłosów nadciągającej burzy nie śpieszył się z ucieczką ku brzegom jeziora, a płynął sobie leniwie, jakby jego wioślarz rozkoszował się gorącymi promieniami słońca.
Przyniosłem z samochodu lornetkę i jeszcze raz przyjrzałem się samotnemu kajakarzowi. Dopiero teraz dostrzegłem, że jest nim kobieta. Kajak był jednoosobowym składakiem. Nie zdziwiłbym się, gdyby wyprodukowano go w słynnej niemieckiej firmie Keplera. Wiosło, którym posługiwała się kajakarka, miało kształt wyczynowy. Tym bardziej się zdziwiłem: taki fachowy sprzęt i jednocześnie takie lekceważenie zjawisk atmosferycznych, które zwiastowały zbliżanie się wielkiego dla wątłego kajaka niebezpieczeństwa! Co prawda zauważyłem też, że płynąca kajakiem kobieta zapięła fartuch, który łączył ją z łódką w szczelną całość, pozwalając w razie wywrotki na tak zwaną “eskimoskę”, czyli ponowne przywrócenie kajaka do właściwej pozycji jednym mocnym pociągnięciem wiosła. Nie byłem jednak pewien, czy kajakarce starczy sił na podniesienie kajaka, gdy wywróci go mierzenie burzy.
Wszystko zszarzało, chmura pochłonęła już bowiem słońce. Piorun uderzył w nadbrzeżną topolę rozszczepiając ją na pół. Skośnie od strony jeziora zobaczyłem zbliżającą się ścianę deszczu i gradu. Porywając gałęzie i łamiąc konary olch uderzył wicher. Daleko na środku jeziornej szerzy zobaczyłem jeszcze przewracający się kajak, który zniknął zaraz za miecioną wiatrem ulewą.
Wskoczyłem do Rosynanta, błogosławiąc w duchu twórców jego “amfibijnych” zdolności. Zapaliłem silnik i wjechałem w jezioro przełączając napęd wodny. Pomimo zapalonych reflektorów i włączonych wycieraczek nie widziałem dalej jak na kilkanaście metrów. W poszukiwaniu kajaka musiałem zdać się na wyczucie, biorąc też pod uwagę kierunek, w którym wiatr niósł go po tafli jeziora, gdzie nie podniosła się jeszcze fala, tak nagłe było uderzenie wichury.
Płynąłem po omacku, bojąc się, że minę kajak. Log Rosynanta wskazywał, że musiałem już minąć środek jeziora. Niedługo zamajaczył przede mną północny brzeg Jeziora Płaskiego. Zawróciłem i sterując bardziej z wiatrem popłynąłem z powrotem przez jezioro, bacznie się rozglądając. Tym razem miałem szczęście!
Nieco w prawo od kursu zamajaczył w strugach siekącej wodą ulewy jasnoszary kadłub przewróconego kajaka, któremu wyporniki nie pozwoliły na szczęście zatonąć. Przy nim ciemniała głowa jego lekkomyślnej właścicielki.
Podpłynąłem tak, żeby osłonić ich od wiatru i otworzyłem górną połowę prawych drzwiczek, przystosowanych, tak jak i pozostałe, do posługiwania się nimi podczas wodnych przepraw Rosynanta.
- Niech pani wsiada.
Podciągnęła się zgrabnie na rękach i wskoczyła do środka.
- Ojej! Zamoczę tu panu wszystko!
Uśmiechnąłem się:
- Wyschnie. No to ruszamy.
- A kajak?
- Odnajdziemy go po burzy!
Chciałem sprawdzić, jak niefortunna wodniaczka dba o swój sprzęt.
- Nigdy!
I już była z powrotem w wodzie.
Po chwili wgramoliła się znów do Rosynanta. Tym razem z linką w ręku.
- No, teraz mam kajak na cumce. Możemy holować - rozejrzała się po kabinie i zatrzasnęła drzwiczki. - Ale wóz to ma pan pierwsza klasa! Aha, dziękuję panu.
Ukłoniłem się uprzejmie.
- Dziękuję w imieniu mojego wozu za pochwałę. A mnie pani dziękować nie ma za co.
Zerknąłem na nią spod oka. Była ładna i chyba mniej więcej w moim wieku. Smukłe ciało opinał jednoczęściowy kostium kąpielowy.
Roześmiała się:
- Faktycznie nie ma za co. Ocalił mnie pan przed nieco dłuższą kąpielą. A woda teraz ciepła. Chyba, że groziłby mi grad albo uderzenie pioruna... Zresztą, niech pan spojrzy, burza już przechodzi...
Miała rację. Wiatr ucichł, grad zniknął i tylko ulewny deszcz bębnił o powierzchnię wody. Niedługo chyba jeszcze, bo gdzieś zza chmur już przebłyskiwało słońce...
Ale choć odrobina wdzięczności by mi się należała!
Naburmuszyłem się:
- Niech pani będzie przynajmniej wdzięczna za to, że jak dopłyniemy do brzegu, to nie przełożę pani przez kolano i nie wlepię kilku klapsów.
- Ciekawa jestem za co? - zmarszczyła śmiesznie nos.
- Choćby za to, że pływa pani sobie po wielkim jeziorze na tym luksusowym kajaczku jak po małym stawie. Burza jak szafa wyłazi na niebo, a pani tapla się spokojniutko na środku jeziora - uderzyłem ręką po kierownicy.
Moja pasażerka w skupieniu wiązała jakiś węzeł na cumce szarpanej przez kajak wlokący się za Rosynantem.
- Przepraszam - podniosła na mnie oczy urocza kajakarka - ale taka już jestem. Póki czego sama nie wypróbuję... Na tyle znam się na meteorologii, żeby wiedzieć, czym grozi cumulonimbus. Ale wydawało mi się, że zawsze zdążę ustawić się rufą do wiatru, a wtedy nic mi nie grozi oprócz walnięcia kajakiem o brzeg albo zapędzenia w trzciny, a wtedy już bym sobie poradziła. Jestem spod znaku Byka, a Byki są, jak wiesz, uparte - wyciągnęła do mnie rękę - Krystyna.
Odwzajemniłem uścisk.
- Paweł. Spod znaku Skorpiona. Równie upartego znaku.
Roześmieliśmy się.
Jakby dostosowując się do naszych nastrojów deszcz przestał padać, a nad jeziorem rozpięła się przepiękna tęcza.
Dopłynęliśmy do brzegu. Wyjechałem przednimi kołami na piasek i zatrzymałem Rosynanta tak, by Krystyna mogła zająć się kajakiem.
- Jest! - dobiegł mnie jej wesoły okrzyk.
- Co? - wyjrzałem z samochodu.
Krystyna wymachiwała wiosłem.
- Już nieważne, że sporo kosztowało, bo to Mayer, ale jakbym się dostała do Jerzwałdu. Jak tylko zauważyłam, że nie dam sobie rady z kajakiem, to włożyłam wiosło głęboko w dziób i zobacz, nie wypadło podczas holowania Pucha...
- Czego holowania?
- No, Pucha. Tak nazwałam swój kajak.
- W takim razie przedstawiam wam Rosynanta - skinąłem w stronę samochodu.
Prezentacji stało się zadość. Mogłem spokojnie zdjąć spodnie i wejść do wody, by pomóc Krystynie osuszyć kajak.
- Jesteś kajakarką-samotniczką - zaśmiałem się. - Składaki jedynki rzadko się spotyka.
Krystyna odpowiedziała mi uśmiechem.
- Czy jestem samotniczką? Można to i tak nazwać. Ale po prostu uważam, że niewcześnie dobrane towarzystwo może tak samo zepsuć spływ kajakowy, jak i całe życie. Nieprawda?
Skinąłem potakująco głową.
- Spędzasz więc urlop w Jerzwałdzie? - zmieniłem temat. - Nie wygodniej byłoby w Siemianach?
Krystyna powoli odłożyła wiosło do kajaka.
- Widzisz, moi rodzice pochodzą z Jerzwałdu...
- I przyjechałaś do nich na wakacje?
- Nie do nich, ale do ich wspomnień. I nie na wakacje, ale dosłownie na jeden dzień, drugi podarowałam sobie. A teraz ruszę dalej... Może jak najdalej od Jerzwałdu.
Popatrzyłem na nią ze zdumieniem.
- Jak najdalej od Jerzwałdu? Dlaczego?
- Moi rodzice pochodzą stąd. Są Mazurami, Ale tu nazywano ich Niemcami i robiono wszystko, żeby stąd wyjechali do Niemiec na stałe. Wreszcie cała rodzina wyjechała. Ja już przyszłam na świat w Bonn. Tam ukończyłam studia i pracuję jako informatyk... I jestem Niemką.
Zrobiło mi się głupio.
- Jesteś Niemką czy Mazurką mieszkającą w Niemczech? Mówisz świetnie po polsku, że nigdy bym nie pomyślał.
Pokręciła głową.
- Powiedzmy: Niemką mówiącą dobrze po polsku.
- A kim się czujesz?
Uśmiechnęła się niewesoło.
- Rozczaruję cię. Czuję się Niemką mówiącą dobrze po polsku.
- Jednak tu przyjeżdżasz.
Spojrzała na mnie spod oka.
- Jak do wielu krajów w Europie. Macie przepiękne trasy kajakowe. Kiedy tylko mogę, wyrywam się do Polski na Krutynię. Trzy razy brałam też udział w spływie Dunajcem.
- I zawsze na wiernym Puchu?
Zaśmiała się:
- Nie. Wypożyczam najczęściej kajak na miejscu. Teraz wzięłam swój, bo w tej okolicy, nad Jeziorakiem jestem pierwszy raz.
Popatrzyłem na nią zdziwiony.
- Pierwszy raz? Mówiłaś, że stąd pochodzi twoja rodzina. Nie ciągnęło cię nigdy w rodzinne strony.
- Nie. Właściwie dlaczego, że rodzinne, nie chciałam tu przyjeżdżać. Dopiero w tym roku uległam prośbie dziadka i zajechałam do Jerzwałdu, żeby nakręcić na wideo ich starą zagrodę. Ale staruszek się rozczaruje, bo jego dom przerobiono od fundamentów po dach. To w zasadzie nowy dom. Tylko obora, stajnia i stodoła zostały takimi, jakimi wspominał je dziadek. I chyba gniazdo bocianie na kalenicy stodoły jest jak w jego opowiadaniach.
- A nie mógł dziadek sam przyjechać do Jerzwałdu?
Krystyna popatrzyła na mnie uważnie.
- Mówi, że to ponad jego siły. Oczywiście, nie w sensie fizycznym. I ja mu wierzę.
Skinąłem ze zrozumieniem głową.
Upalny letni dzień zdawał się już nie pamiętać o dramacie burzy. Z charakterystycznym poświstem swych mocarnych skrzydeł przeleciał nad zatoką łabędź. Gdzieś znad lasu nawoływał chrapliwie orzeł bielik. Tylko ukryta w koronie sosny zięba przypominała swym dzwoniącym głosikiem, że poprawa pogody nie będzie trwała.
Coś zaszeleściło w kępie nadbrzeżnej trawy.
- Żmija! - zawołała z przestrachem Krystyna i zamachnęła się wiosłem.
Ze śmiechem powstrzymałem ją za rękę.
- Bez obaw! To tylko niegroźny zaskroniec. Wąż wodny, którego bać się powinny tylko żaby!
Zaskroniec zsunął się do wody i popłynął między grążele wysoko unosząc łepek.
- Brr - otrząsnęła się Krystyna - niech tam sobie będzie niegroźny i nie jadowity, ale wolę oglądać go na odległość wiosła - odwróciła się do mnie. - Ale może powiedziałbyś coś o sobie. Tyle już o mnie.
Rozłożyłem ręce.
- Wcale nie tak wiele. Tyle, że mieszkasz w Bonn i pracujesz jako informatyk. No i że twoich przodków zmuszono do emigracji z Jerzwałdu do Niemiec. Aha, jeszcze to, że twoim hobby jest turystyka kajakowa... Ja zaś nazywam się Paweł Daniec i jestem skromnym pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki...
- Nie takim skromnym, sądząc po samochodzie - przerwała mi Krystyna.
- Powiedzmy, że jest to wóz służbowy - odparłem spokojnie.
- I pozwalają ci korzystać z niego podczas urlopu? Bo chyba wypoczywasz tu nad Jeziorakiem.
- Miałem tu małą sprawę służbową do załatwienia. (Ani mi na myśl nie przyszło opowiadać o florenach.) Teraz jadę do Starych Jabłonek koło Ostródy, do hotelu “Anders”, gdzie dzięki uprzejmości jego właścicieli, państwa Dowgiałło, będę mógł popracować kilka dni w ciszy i spokoju nad pewnym starodrukiem.
- Stare Jabłonki, hotel “Anders”? - zaciekawiła się Krystyna. - Czy jest tam jakieś jezioro?
Ożywiłem się. - Ależ tak, Szeląg Mały, o pięknie zalesionych wysokich brzegach. To strefa ciszy. Możesz dopłynąć stamtąd do Ostródy, no a z Ostródy to już, jakbyś chciała, do Elbląga i Zalewu Wiślanego.
- Trudno tam dojechać? Może i ja wpadłabym na parę dni..
- Z Jerzwałdu pojedziesz na Iławę i Ostródę. A potem kawałek szosą na Olsztyn. Samochód, jak się domyślam, masz?
- Tak, golfa. Zaparkowałam go u obecnych gospodarzy obejścia dziadka.
- No to do zobaczenia w “Andersie”. Gdyby nam jednak poplątało drogi, proszę, tu masz mój adres i telefon - wyjąłem z Rosynanta wizytówkę. Ale, zaraz - stropiłem się przecież ona ci rozmoknie.
- Nie będzie tak źle - zaśmiała się Krystyna. - Mój Puch ma wodoszczelną kieszeń. Nie mam co prawda swej wizytówki, bo nie spodziewałam się tak miłego spotkania, ale zapisz mój adres. Może kiedyś trafisz do Bonn.
- Miło mi będzie - sięgnąłem po notatnik.
- Christine Witteck - dyktowała powoli - przez dwa “t” i “ck” na końcu.
- Nie ładniej byłoby Krystyna Witek? - zerknąłem na nią spod oka.
Wzruszyła ramionami.
- Może. Ale jest jak jest.
Już bez dalszych komentarzy zapisałem boński adres Krystyny.
Podała mi smukłą, mocno opaloną dłoń, nad którą pochyliłem się i ucałowałem ją ze staroświecką galanterią.
Krystyna zepchnęła kajak na wodę, wsiadła do niego i pomachawszy mi ręką popłynęła w kierunku wyjścia z zatoki. Popatrzyłem za nią z przyjemnością, rzadko się spotyka bowiem takie połączenie urody z umiejętnościami rasowej kajakarki. Nawet to zlekceważenie burzy dodawało jej teraz uroku. Czyż cechą wielkich podróżników i odkrywców nie jest właśnie ta chęć zmierzenia się z nieznanym zamiast trwożnej przed nim ucieczki. Kapitan w opowiadaniu “Tajfun” Conrada nie chciał ominąć tajfunu, którego siły nie znał. Gdy kajak Krystyny zniknął za trzcinami zawróciłem Rosynanta. Włożyłem spodnie i adidasy rozmyślając, jakie to dziwne koleje losu doprowadziły mnie do spotkania z piękną Niemką.
I tak to odbyło się moje porządkowanie myśli na Jeziorem Płaskiem. Ale nie byłem zmartwiony. Ostatecznie to, jak potoczy się sprawa florenów nie zależało ode mnie, a od Łukasza. Od tego, czy będzie miał z czym zadzwonić do mnie. Jeśli nie zadzwoni, obiecywałem dać sobie spokój ze złotymi numizmatami z Zalewa. Ostatecznie fakt, że ktoś wykopał jedną czy dwie monety więcej, nie był aż taki ważny. Z góry cieszyłem się za to, że będę mógł opowiedzieć panu Tomaszowi o dębach jego przyjaciela i o ich tajemnicy, którą, miałem nadzieję, Łukasz wyjaśni korzystając z pomocy pamiętnika swego brata.
ROZDZIAŁ CZWARTY
KRYSTYNA W HOTELU “ANDERS” * SPŁYW DO OSTRÓDY * TELEFON “NIE NA TELEFON” * POZNAJĘ ANDRZEJA BIENIA * NACIĘCIA NA FLORENACH GANGU BAZIAKA * WYZNANIA KOWALIKA * KRYJÓWKA W GARAŻU
Siedziałem w swym pokoju hotelowym pogrążony w pismach opata Bohdana ze Szczepkowa, gdy ktoś zastukał do drzwi.
- Proszę - odpowiedziałem.
Drzwi otworzyły się. Stała w nich radośnie uśmiechnięta Krystyna.
- No i jestem - powiedziała wręczając mi bukiecik polnych kwiatów.
Ucieszyłem się, że dotrzymała obietnicy. Wstawiłem kwiatki do wazonika i poszliśmy do recepcji dowiedzieć się, czy jest wolny pokój. Na szczęście ktoś odwołał rezerwację i mogłem zaprowadzić Krystynę do jej pokoju. Zapomniałem dodać, że w recepcji zaopatrzyła się w przewodniki po Kanale Elbląskim i okolicy.
Rozstaliśmy się do wieczora, abym mógł dokończyć studiowanie renesansowych pism; w tym czasie Krystyna miała zrobić drobną przepierkę. Umówiliśmy się w hotelowe restauracji.
Tam okazało się, że Krystyna mniej zajmowała się praniem, a bardziej studiowaniem przewodników. Przy kolacji mało jadła, więcej zaś mówiła. Głównie wprawił ją w podziw Kanał Elbląski.
- Czy wiesz, jakie to wspaniałe dzieło?! - zakrzyknęła, budząc zainteresowanie przy sąsiednich stolikach.
Uprzejmie skinąłem głową.
Krystyna opowiadała kiwając widelcem
- Projekt wyrównania poziomu jezior z okolicy rody z poziomem leżącego w okolicy Iławy i Ostródy z poziomem Elbląga jeziora Drużno zaprojektował w 1825 roku inżynier Jerzy Steenke, który różnicę poziomu wód wynoszącą na odcinku 9,6 kilometrów około 104 metry zamierzał pokonać za pomocą pochylni. Akceptację króla Prus zdobył nie przy pomocy argumentów gospodarczych, ale stwierdzeniem, że nikt na świecie takiej budowli nie posiada.
- I chyba w tym stwierdzeniu poczciwy inżynier się nie mylił.
- Nie przeszkadzaj - skarciła mnie Krystyna - tylko słuchaj. Do prac przystąpiono w październiku 1848 roku. Kopano połączenia między poszczególnymi jeziorami, sypano wały, budowano pochylnie i obniżano lustra wody wielu jezior na trasie do poziomu 99,5 metra. Pierwszy statek popłynął z Iławy przez Miłomłyn do Elbląga 28 października 1860 roku. Trasę łączącą Miłomłyn z Ostródą ukończono w 1872 roku, zaś odcinek między Starymi Jabłonkami a Ostródą oddano do użytku w 1876 roku.
- Nielicha budowla, jeśli można ją tak nazwać - stwierdziłem zgodnie.
Ale Krystyna zaperzyła się.
- A żebyś wiedział! Składa się z trzech odcinków zasadniczych: Ostróda-Elbląg, Ostróda-Stare Jabłonki-Staszkowo i Miłomłyn-Iława z odgałęzieniem do Zalewa. Łączna długość szlaków zasadniczych wynosi 147,2 kilometra, a wraz z odgałęzieniami bocznymi 187,2 kilometrów.
- No, no, naczytałaś się.
Uśmiechnęła się.
- Zawsze to lepsze niż pranie. Mam dla ciebie jeszcze jedną informację. Otóż jutro płyniemy kajakiem do Ostródy.
Nie powiem, żebym się nie zdziwił.
- Twoim jednoosobowym Puchem?
Roześmiała się.
- Nie żartuj. Wypożyczę zwykły dwuosobowy kajak tu, na miejscu.
Tak więc miałem jeszcze zostać spływowiczem. Ale wystarczyło spojrzeć na Krystynę, aby zrozumieć, że żadne odmowy nie wchodzą w grę.
Na szlak długości 14 kilometrów wypłynęliśmy wcześnie rano, biorąc pod uwagę, że będziemy musieli nim powrócić. Na wszelki wypadek, myśląc o wiadomości od Łukasza, wziąłem ze sobą telefon komórkowy, budząc tym żarty Krystyny, czy nie spodziewam się nagłego wezwania do pracy.
Popłynęliśmy jeziorem Szeląg Mały pięknie otoczonym wysokimi zalesionymi brzegami. Następnie kanałem pod nasypem, którym biegły tory kolejowe i szosa do Olsztyna, wypłynęliśmy na jezioro Szeląg Wielki, wzdłuż którego brzegów rozciąga się kompleks Lasów Jabłonowskich i Lasów Taborskich. Tu rosną słynne sosny używane na maszty okrętów, tak zwane taborskie. Rzeczka Szelążnica doprowadziła nas do pierwszej śluzy komorowej Ruś Mała. Aha zapomniałbym! Cały szlak jest strefą ciszy, dostępną tylko dla kajaków, łodzi żaglowych.
Przed nami otworzyło się Jezioro Pauzeńskie, zamknięte u przeciwległego końca śluzą Ostróda. Pokonaliśmy w niej różnicę poziomów wynoszącą 1,6 metra i wypłynęliśmy na Jezioro Drwęckie. Przed nami otworzyła się panorama Ostródy.
Krystyna była zachwycona spływem.
Zaśmiałem się.
- To dziwne, że ciebie, znawczynię kajakowych szlaków tak cieszy ta nasza skromna wyprawa.
Odwróciła ku mnie buńczucznie głowę.
- Masz coś przeciwko mojej radości?
- Ależ skąd! Też się cieszę.
Zacumowaliśmy kajak pod czujnym okiem przystaniowego na przystani Żeglugi Ostródzko-Elbląskiej i ruszyliśmy zwiedzać miasto.
- Nie spodziewaj się tu pięknych zabytków - ostrzegałem Krystynę.- Miasto nie miało szczęścia do historii. Już choćby Rosjanie zniszczyli je w 1945 roku w 60 procentach.
Krystyna ujęła mnie pod ramię.
- Rzeczywiście, miasteczko jak wiele innych. Ale co, według ciebie parającego się przecież historią, miałabym stąd zapamiętać?
Zastanowiłem się. Moja towarzyszka pociągnęła mnie za rękaw.
- Nie marudź, tylko mów. Szybko i krótko, bo zabytków to wiele tu nie zobaczę.
- Interesują więc cię ciekawostki?
- Jakbyś zgadł!
- I tych będzie niewiele. Ale spróbuje... Na rozkaz Władysława Jagiełły złożono na tutejszym zamku zwłoki wielkiego mistrza krzyżackiego i komtura ostródzkiego przewożone spod Grunwaldu do Malborka. Chorążym ostródzkim był przywódca związku Pruskiego, pierwszy gubernator Prus Królewskich Jan Bażynski. Urodził się tu Fryderyk Hoffman, który był w 1794 roku lekarzem wojsk Tadeusza Kościuszki, a następnie Legionów Polskich we Włoszech Na pewno zaciekawi cię, że opracował on projekt łodzi podwodnej oraz pasa ratunkowego... Od 21 lutego do l kwietnia 1807 roku na zamku ostródzkim mieściła się kwatera główna Napoleona. zajmował on pokój na pierwszym piętrze północnego skrzydła zamku (czwarte i piąte okno od obecnej ulicy Mickiewicza), które mam zamiar ci pokazać. W latach 1835-1848 działał w Ostródzie Gustaw Gizewiusz. Był on polskim kaznodzieją parafii ewangelickiej w Ostródzie, gorącym obrońcą praw i kultury Mazurów. Wspólnie z Krzysztofem Celestynem Mrongowiuszem opracował memoriał przeciwko wynaradawianiu Mazurów, który przedstawił królowi pruskiemu. Został w 1848 roku wybrany na posła parlamentu pruskiego, ale zmarł przed objęciem mandatu...
- Tylko tyle? - Krystyna spojrzała na mnie spod oka.
Wzruszyłem ramionami.
- Może nie “tylko”, ale “aż”. Nie zapominaj, że Ostróda była małym miasteczkiem. Po pożarze w 1788 roku liczyła zaledwie 400 mieszkańców. Jej rozwój datuje się dopiero od budowy Kanału Elbląskiego, a później linii kolejowych.
Powałęsaliśmy się po mieście, zjedliśmy obiad w restauracji hotelu Falcon” i wróciliśmy do oczekującego nas kajaku, którym powiosłowaliśmy dzielnie z powrotem do Starych Jabłonek.
Wieczorem Krystyna wprawiła mnie w lekkie zdumienie oświadczając:
- Wiesz, urządzę sobie bazę wypadową w “Andersie”. Mam zamiar popływać po okolicznych jeziorach i dalej Kanałem Elbląskim.
Nieco zdziwiło mnie, że ktoś zakłada bazę wypadową tam, gdzie szlak kajakowy się kończy. Choć jeśli ten ktoś posiada, jak Krystyna, składany kajak i sprawny samochód, w każdej chwili może przenieść się na dowolne jezioro. Pomysł pochwaliłem więc nie bez lekkiej ironii Krystyna udała, że jej nie dostrzega.
Stosunki między nami jednak się ochłodziły i kiedy następnego dnia Krystyna wyruszyła na pierwszą ze swych wypraw, ostentacyjnie zbyła milczeniem moje pytanie, dokąd się wybiera.
Wzruszyłem ramionami, co może nie było zbyt grzeczne i wróciłem do mej pracy. Miałem też nadzieję, że Łukasz wreszcie zadzwoni, bo może to dziwne, ale chętniej zająłbym się niecnymi sprawkami niejakiego Baziaka niż dziełami czcigodnego opata.
Późnym popołudniem wróciła Krystyna. Była w kiepskim humorze. Opowiadała, jak o mały włos nie przedziurawiła Pucha na karczu zatopionym w jednym z leśnych jeziorek. Siedzieliśmy u mnie w pokoju, gdy zadzwonił telefon.
Podniosłem go ze stolika.
- Daniec. Słucham.
- Tu Łukasz, panie Pawle. Łobocki. Dzwonię, jak się umówiliśmy.
W tej chwili wolałbym oczywiście być sam w pokoju, ale Krystyna nie zdradzała ochoty, aby wyjść. Z drugiej strony sprawiała wrażenie, że moja rozmowa całkowicie jej nie interesuje. Zajęła się przeglądaniem listów opata Bohdana.
Odruchowo ściszyłem głos.
- No, co tam słychać, Łukasz?
- To jest telefon “nie nie telefon” - tajemniczo zastrzegł się chłopak.
Roześmiałem się.
- To po co dzwonisz?
Nie dał się zbić z tropu.
- Po to, żeby zechciał pan się ruszyć i przyjechać do Zalewa. Mamy rewelację jak się patrzy!
Zdenerwowałem się.
- Co za “my”? Jaką rewelację?
- Wszystko wyjaśni się na miejscu - oznajmił tajemniczo Łukasz. - O której może pan być w Zalewie?
- Już mi rozkazujesz? Ale niech ci będzie. Policzymy się na miejscu. Będę za godzinę.
Łukasz zaśmiał się.
- Wyjdę z tego rozliczenia obronną ręką. Grunt, że pan przyjedzie. Lepiej późno niż wcale. Będziemy czekać tam, gdzie złapał pan gumę. Tylko niech pan nie nawali!
- A niech cię!
- Kto to był? - spytała Krystyna od niechcenia.
- A taki jeden poznany na trasie.
Coś powstrzymało mnie od powiedzenia prawdy o Łukaszu.
- Czego chciał od ciebie? - nie ustawała urocza kajakarka.
- Przypomniał o umówionym spotkaniu - odparłem na odczepnego, przestraszony, że zechce jechać ze mną.
Ale na szczęście życzyła mi tylko miłego spotkania i wyszła z pokoju.
Uporządkowałem swoje notatki na stoliku, nabiłem fajkę i zapaliłem. Wyszedłem z hotelu, wsiadłem do Rosynanta i ruszyłem do Zalewa. Przyznam, że niezbyt zadowolony z siebie, że tak ganiam na każde wezwanie byle nastolatka. Ale tak po prawdzie, Łukasz nie wydał mi się “byle” nastolatkiem.
W czasie jazdy, aby skrócić jej czas przypominałem sobie, co wiem o Zalewie. Nie było tego wiele.
“Miasto założono na przełomie XIII i XIV wieku na północno-wschodnim brzegu jeziora Ewingi. Prawa miejskie uzyskało w 1305 roku. W 1408 roku gród otoczono ceglanymi murami na kamiennej podmurówce, z licznymi basztami i dwiema bramami wjazdowymi. Było kilkakrotnie niszczone przez pożary i wojny. W czasie epidemii dżumy w 1710 roku zostało w Zalewie tylko 7 rodzin. Od 1554 roku istniał tu kościół polski, nabożeństwa w języku polskim odprawiano do 1770 roku. Zdobyte przez Rosjan w 1945 roku miasto zostało zniszczone w 75%, w wyniku czego utraciło prawa miejskie, które odzyskało dopiero 1 stycznia 1988 roku. Z zabytków architektonicznych pozostał kościół parafialny wzniesiony w latach 1320-1351 z wieżą z 1407, przebudowany w 1879 roku. Ocalał też fragment murów miejskich wraz z basztą z XIV wieku. Po wzniesionym tu ponoć w 1484 loku klasztorze franciszkanów, skąd mają pochodzić odkopywane floreny, nie ma już śladu...” - powtarzałem w myślach wiadomości o mieście, do którego zmierzałem.
W umówionym miejscu już na mnie czekało dwóch kolarzy: Łukasz i nie znany mi chłopak.
- A, to na jego cześć było to “my” w telefonie - mruknąłem zły, że Łukasz nie dotrzymuje tajemnicy.
Łukasz uścisnął mi na powitanie rękę.
- Andrzej Bień - przedstawił swego kolegę.
Ten, widząc moją ponurą minę, uśmiechnął się rozbrajająco.
- Miło poznać sławnego Pana Samochodzika!
- Nie Pana Samochodzika, tylko jego ucznia! - odpowiedziałem ze śmiechem.
I atmosfera naszego spotkania od razu stała się milsza. Chłopcy oparli rowery o Rosynanta i przysiedli na zwalonej opodal szosy brzozie.
- Przepraszam, że dołączyłem do naszego zespołu Andrzeja - tłumaczył się Łukasz - ale to mój serdeczny przyjaciel, przed którym nie mam tajemnic. Poza tym, we dwójkę zawsze raźniej. Ma jeszcze te zaletę, że mieszka w najbliższym sąsiedztwie domku wynajętego przez Baziaka. Ich garaże stykają się ze sobą tylnymi ścianami. Daje to możliwość podsłuchiwania, o czym szajka Józka gada, bo często coś dłubią w garażu albo przesiadują pod parasolem rozpiętym nad stolikiem na trawniku obok garażu. W jego pobliże łatwo się podkraść za żywopłotem.
- I coście tam podsłuchali? - spytałem nie bez ironii.
Ale chłopcy się nie stropili.
- Na razie niewiele - odparł Łukasz. - Jest ich tam czterech: Józek Baziak, Antek, Waldek i Rysiek. Ci trzej to obcy, ale nie wiadomo skąd. Czasem przyjeżdżają swymi wozami. Mają dwa passaty i beemkę, wszystkie na gdańskich numerach Ale najczęściej to jeżdżą białym mercem Baziaka...
- Śmieszne - wtrącił Andrzej - że nie mówią do siebie po imieniu, tylko numerami. Baziak jest Jedynką, a pozostali to Dwójka, Trójka i Czwórka. Jak się który zapomni i powie do drugiego po imieniu, to reszta go ochrzanią aż miło. Też mi dziecinada - zaśmiał się z wyższością piętnastolatek.
- Może nie taka znów dziecinada - odparłem. - Być może zależy im, by w jakimś ważnym momencie nie zdradzić nawet własnych imion.
- A widzi pan! - ucieszył się Łukasz. - Sam pan przyznaje, że w sprawie Baziaka może się kryć coś ważnego!
- Ale dlaczego noszą ponacinane floreny na łańcuszkach? - zastanawiał się Andrzej. - Czy po to, aby ich numery bardziej utkwiły im w pamięci? - zażartował.
- Ponacinane, mówisz? - teraz ja się zaciekawiłem.
- Tak. Każdy w innym miejscu. Jesteśmy tego pewni, bo specjalnie łaziliśmy za nimi i przyglądaliśmy się.
- Aż nas Baziak pogonił.
Wyjąłem z kieszeni notes i długopis.
- Mówicie, że jest ich czterech. Nacięcia powinny wiec ułożyć się w ten sposób:
Ale, skoro Baziak jest Jedynką, to chyba tak:
Chłopcy przyjrzeli się rysunkom i pokręcili głowami.
- Jakby te nacięcia na ich florenach układały się częściej...
- I z jednej strony monet ich brakowało!
Zastanowiłem się.
- Odrzucając przypadkowość nacięć, to mogą one stanowić część wzoru: Ale w takim razie brak nam jeszcze Piątki i Szóstki.
- O, to, to! - ożywił się Łukasz. - Raz słyszałem, jak jeden mówił do drugiego, że czekają jeszcze na speca!
Uśmiechnąłem się.
- Spec to byłaby, dajmy na to, Piątka. Ciekawe, kto jest Szóstką i czy nie ma więcej liczb we florenowym szyfrze.
- Tak czy inaczej szykują jakiś grubszy numer - oświadczył zdecydowanie Łukasz.
- Skąd ta pewność? - spytałem.
Chłopcy zachichotali.
- Podsłuchaliśmy Kowalika - powiedział wreszcie Andrzej - jak trzeźwiał w rowie i wyrzekał na niesprawiedliwość świata, czyli młodego Baziaka.
Nieoczekiwanie dla samego siebie zirytowałem się:
- Czy nie moglibyście opuszczać przymiotnika “młody”, kiedy mówicie o Baziaku.
- Nijak nie możemy - pokręcił głową Andrzej, a iskierki śmiechu błysnęły w jego oczach. - Żyje przecież stary Baziak i Baziak najmłodszy, Antek, któremu dołożymy podczas wyścigu “O Złoty Floren”. Gdybyśmy nie mówili “młody”, wtedy pan nie wiedziałby, o którego Baziaka chodzi.
- A niech was! - zaśmiałem się. - Ale gadajcie, co tam od Głupiego Jasia usłyszeliście!
- Ale z tym Antkiem - westchnął niespodziewanie Łukasz - to też poważna sprawa. Trudno będzie z nim wygrać, bo młody Baziak, przepraszam, Józek ma sprawić swemu bratu taki sprzęt, że mucha nie siada, bo nie zdąży.
Machnąłem ręką.
- Dajże ty spokój, przynajmniej na razie, z Antkiem i wyścigiem “O Złoty Floren”! Będziesz miał czas myśleć o nich podczas treningu. Wracamy do wyznań Jana Kowalika zwanego przeze mnie Kusą Marynareczką.
- Kusa Marynareczką! Hi, hi! - chłopakom wyraźnie spodobało się wymyślone przeze mnie przezwisko. - Faktycznie, rękawy to mu ledwo za łokcie sięgają. A poły, to nawet łat na tyłku nie zakryją!
Zniecierpliwiłem się.
- Może dowiem się wreszcie, co usłyszeliście od trzeźwiejącego w rowie Kowalika?!
Łukasz zatarł ręce.
- Już mówimy.
- Tylko sam pan przeszkodził z tą Kusą Marynareczką - zastrzegł się Andrzej. Ale po wymierzonym celnie przez przyjaciela kuksańcu umilkł.
- No to teraz będzie relacja Jana Kowalika, zwanego Głupim Jasiem albo też Kusą Marynareczką, oj! - zawrzasnął, bo tym razem on otrzymał kuksańca i to solidnego ode mnie i spadł z pnia brzozy.
- Się wie, się mówi - gramolił się z powrotem na swoje miejsce pocierając stłuczony bok i łypiąc ponuro.
- Tak więc Jasio rzeczywiście dokopał się do florenów, ale nawet w żalu i w rowie nie zdradził, gdzie je znalazł. Wystękał tylko, że kilka z nich powiózł do Gdańska na sprzedaż. Przyznał nawet, że pierwszy stracił, kiedy go “cykor obleciał”, jak sprzedawca spytał, czy jest z Zalewa. “Od maleńkości nerwowy byłem” - tak skarżył się w rowie. Gdy po skończonych transakcjach w innych sklepach chciał wrócić do domu, jak raz podjechał do niego Baziak swym białym mercem, w którym jechało jeszcze dwóch jego kumpli, i zaproponowali podwiezienie. Kowalikowi wydało się, że tamten dobrze wie, po co jeździł do Gdańska. Był więc zadowolony, że uzyskane za floreny pieniądze schował za podszewkę marynarki, bo z takimi jak Baziak to nigdy nic nie wiadomo.
- Rzeczywiście Jasio nie jest taki głupi - mruknąłem.
- Ale młody Baziak - ciągnął Łukasz - tylko uprzejmie wypytał, czy ktoś nie dokopał się znów do florenów na skarpie za garażami. I mówił, że floreny owszem, sporo grosza przyniosą, ale on ma pomysł, który ten zarobek by zwielokrotnił. Na to Jasio, oczywiście, że jak się tylko o nowych florenach dowie, to zgłosi się do Józka. Na to zdenerwowali się kumple Baziak i powiedzieli, że sami florenów poszukają, że zaczną od raportówki Kowalika.
- To było głupie, nie? - wtrącił Andrzej. - Bo gdzieżby Jasio woził floreny z Gdańska do Zalewa?
- Jasne, że głupie - przytaknął Łukasz. - Ale co wykombinowali, to już ich sprawa. Grunt, że wyrwali Kowalikowi raportówkę, a kiedy zobaczyli, że jest pusta, wyrzucili ją przez okno mercedesa. Co miał się biedny Jasio szarpać z dwoma byczkami. Stulił więc uszy po sobie i udawał, że go utrata torby mało obeszła. Zresztą cieszył się, że pieniądze za floreny są bezpieczne, przynajmniej na razie, pod podszewką marynarki. Jakby w nagrodę Baziak oświadczył, że mu się taki spokój podoba i że Kowalik w pełni zasługuje na przyjęcie do paczki. A z tego przyjęcia to spodziewać się może tylko zysków i to dużych. I tym złapał Głupiego Jasia, bo ten wyjął spod podszewki pieniądze i dał je Baziakowi, za co otrzymał nową porcję pochwał. Grzecznie już Kowalika do Zalewa zawieźli. Tylko nie pod sam dom, na jaki honor Jasio liczył. Ale wytłumaczyli mu, że lepiej, żeby go jak najrzadziej ludzie z nimi widzieli, bo to wszystko wielka tajemnica. Niech tylko Jasio co wie o nowych florenach im doniesie, albo pokaże miejsce, gdzie je znaleźć najłatwiej. Następnego dnia wybrał Kowalik miejsce za garażami ani lepsze, ani gorsze, gdzie florenów można się doszukać i z meldunkiem pobiegł do Baziaka. Ale ten uwierzył mu tyle co ja i pognał jak burego kota. O żadnej spółce nie było już mowy. I jedyne, co Jasio usłyszał, było to, że niech się pijaczyna wynosi, a wszystko co gada o jakichś pieniądzach i współpracy musiało mu się po pijanemu przyśnić. I niech lepiej uważa, żeby ten sen w trwalszy się nie zmienił.
- Całkiem realna groźba - zastanowiłem się.
Łukasz skinął głową.
- Ale Kowalik ją lekceważy. Siedział w rowie, podpity rzeczywiście i chwalił się, że prawdziwe miejsce z florenami to on zna dobrze, a Baziaka chciał tylko wypróbować. O swoje pieniądze też jest spokojny, bo mu je Józek przyniesie w zębach. Tyle już wie o planach Baziaka, że wystarczy, żeby zameldował policji, a Baziak zgnije w wiezieniu. Tak to ujął trzeźwiejący w rowie Jan Kowalik - zakończył Łukasz.
- Brednie rozżalonego po stracie raportówki pijaczka - podsumowałem ten długi raport.
Łukasz się obruszył.
- To jak?! Wszystko brednie? A ta Jedynka, Dwójka i inne numery, o których podsłuchaliśmy!?
Specjalnie, żeby go rozzłościć, wzruszyłem ramionami.
- Ot, nadali sobie ksywki. To przecież było i jest w modzie. A że numery? Równie dobre jak każde inne określenia.
- To co teraz? - spytał Andrzej. - Uważa pan, ze Baziak niczego nie knuje? Mamy przestać śledzić jego szajkę?
Pokręciłem głową.
- Tego nie powiedziałem. Skoro macie takie znakomite miejsce podsłuchu bandy, to go kontynuujcie. Postarajcie się tylko zebrać jak najwięcej faktów i zadzwońcie do mnie. Jeszcze kilka dni pobędę w Starych Jabłonkach. W razie czego podskoczy do Zalewa. A teraz, jak to się mówi, to by było na tyle. Wy wracajcie na swój posterunek, ja jadę do hotelu “Anders”.
Żartowałem sobie z młodych przyjaciół, ale w głębi mej duszy odezwał się alarmowy dzwonek, który już kilka razy mnie nie zawiódł. Czyżby i tym razem było podobnie? Czyżby poszukiwania nowych miejsc ukrycia florenów miało doprowadzić do znalezisk o zawartości jak najbardziej współczesnej i równie jak one cennej?
W każdym razie, możecie się śmiać ze mnie, wszystko stało się od tej chwili w mych oczach podejrzane. Nawet Krystyna i jej niewinne pytanie, gdzie to wędrowałem.
Zadzwonił znów telefon. Łukasz. Tym razem sprawa wyglądała na poważniejszą niż poprzednia relacja na temat skarg w rowie pijanego Kowalika.
Podsłuchując w garażu chłopcy usłyszeli, że tamci mówią coś o jakiejś wystawie, która ma się niedługo rozpocząć. Więcej nie powiedzieli, ale mądrej głowie dość dwie słowie. Chłopcy zajrzeli do “Gazety Olsztyńskiej” i wyczytali, że w Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie ma być wystawiona sztuka sakralna ze zbiorów Muzeum Narodowego, część wystawy zorganizowanej na przyjazd papieża do Polski.
Łukasz zaprosił mnie do Zalewa. Według niego mieliśmy niepowtarzalną szansę schwytania szajki Baziaka na przygotowaniach się do skoku na wystawę i oddania łotrów w ręce policji.
Zamieszkać miałem, a raczej ukryć się w gościnnym domu państwa Bieniów, którzy wybrali się z dłuższą wizytą do rodziny, zostawiając dom pod opieką syna.
- A co będzie Rosynantem? - zaniepokoiłem się o ukochany wóz. - Przecież tak łatwo go rozpoznać! Co się mam ukrywać w domu Bieniów, kiedy pod domem będzie moja wizytówka, którą baziakowcy nie omieszkają się zainteresować.
- Rozumiem - odparł Łukasz - ma pan zamiar wykorzystać jeszcze Rosynanta w akcji.
- Jakbyś zgadł - odpowiedziałem.
W słuchawce słychać było szepty. Pewnie Łukasz naradzał się z Andrzejem. Wreszcie usłyszałem, jak sapnął z ulgą.
- Wie pan co, panie Pawle...
- Nie. Nie wiem.
- Ojej, pan żartuje, a ja poważnie!
- No już dobrze, przepraszam. Mów.
- Z Rosynantem to zrobimy tak: jak szajka Baziaka wyniesie się gdzieś z Zalewa (co jej się często zdarza) pan przyjedzie i ukryjemy Rosynanta w pustym garażu Bieniów.
Zaśmiałem się.
- Jeśli dom państwa Bieniów nie ma połączenia z garażem, to będę musiał zamieszkać w garażu, bo inaczej mógłbym nie zauważony przez tamtych podsłuchiwać ich rozmowy. Ale dobra, dajcie mi znać, kiedy mam przyjechać do Zalewa.
- To fajnie! - ucieszył się Łukasz i nagle głos jego spoważniał. - Pamięta pan, co mówiłem o tajemnicy dębów pisarza i o tym, że będę jej szukał w pamiętniku Marka? Wydaje mi się, że znalazłem dalszy ciąg zaklęcia: “Z pierwszego patrz na trzeci...”
Zasępiłem się.
- Tylko tyle?
- Tylko - odpowiedział ze smutkiem Łukasz - ale mam nadzieję znaleźć dalszy ciąg bądź wyjaśnienie tego, co już mamy. To do zobaczenia. Zadzwonimy, jak tylko przejazd będzie wolny.
- Czekam waszego telefonu z utęsknieniem. Cześć!
Wreszcie Łukasz zadzwonił. Mogłem spokojnie przyjeżdżać do Zalewa. Młodszy Baziak starannie zamknął dom i zatankowawszy swego mercedesa do pełna zniknął gdzieś w sinej dali. A jego kompani wraz z nim.
Pożegnałem się z Krystyną pod pretekstem nagłego wezwania z ministerstwa. Wyraziła żal i nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Gdy jechałem do Zalewa wydawało mi się, że w lusterku wstecznym widzę daleko w tyle za Rosynantem samochód przypominający golfa Krystyny. Ale jaki miałaby powód, aby mnie śledzić? Dodałem lekko gazu i domniemany “prześladowca” zniknął z pola widzenia.
Chłopcy czekali na mnie w poprzednim miejscu, abym niepotrzebnie nie kręcił się po Zalewie. Kierowany przez. nich dojechałem bez przeszkód do domu Bieniów i umieściłem Rosynanta w garażu. Rozłożyłem siedzenia w Rosynancie i miałem gdzie spać. Ponadto ku mojej radości garaż był wyposażony komfortowo w małą łazienkę.
Rzuciło mi się też w oczy, że w szczytowej, stykającej się z garażem Baziaka ścianie, wystaje jedna luźna cegła. Spytałem o nią Andrzeja.
Podszedł do ściany.
- Tędy planowano przeprowadzić przejście łączące dwa garaże, ale potem stosunki moich starych z sąsiadami popsuły się i przejście zamurowano.
Ucieszyłem się.
- Czyli bez większej szkody dla konstrukcji, a z pożytkiem dla naszego słuchu możemy kilka cegieł wydłubać, tak ze zostanie tylko cienka ściana od strony Baziaka.
Dwa razy nie trzeba było tego chłopcom powtarzać. W mig znaleźli łom i młot, a już po chwili w rogu garażu piętrzył się stosik cegieł. Trzeba było już tylko czekać, aż wróci szajka Baziaka i sprawdzić, czy naprawdę słyszalność poprawiła się.
ROZDZIAŁ PIĄTY
SPORY WŚRÓD BAZIAKOWCÓW * PLAN NAPADU NA KANTOR * WIZYTA W KOMENDZIE POLICJI W MORĄGU * KOMENDANT KMITA I JEGO HISTORYCZNE HOBBY * “NA GORĄCYM UCZYNECZKU”
Gdyby baziakowcy nie rozmawiali w garażu, a tylko pod rozstawionym na trawniku parasolem, sprawa byłaby jeszcze łatwiejsza, bo wystarczyło otworzyć szeroko drzwi do garażu Bieniów, które przylegały do żywopłotu, i nasłuchiwać za nimi.
Oczywiście nie mogliśmy słyszeć, o czym Baziak i spółka rozmawiają w domu. Ale liczyłem na to, że podczas upalnych dni będą woleli spędzać więcej czasu pod parasolem na świeżym powietrzu.
Wrócili wreszcie i rozparli się na leżakach w cieniu parasola.
- Trójka, skocz do lodówki po piwo - zakomenderował, jak się domyślałem, Baziak.
I Antek, czyli Trójka, posłusznie poczłapał do domu.
Ostrożnie podkradłem się pod osłoną szeroko otwartych drzwi garażu i przycupnąłem za żywopłotem.
Długo musiałem wysłuchiwać byle gadaniny, aż przyniesione przez Trójkę dobrze schłodzone piwo rozwiązało języki.
- Ciekawe, czy ten spec od urządzeń alarmowych z Warszawy - zaczął ten, którego już w myślach nazywałem Czwórką, czyli chyba Rysiek, piegowaty drobny blondyn o rozbieganych oczach - jest naprawdę taki dobry?
- I ta cała tajemniczość, którą się otacza - wtrącił kręcąc głową rudawy chyba Waldek, Dwójka.
- Komu się nie podoba, niech się wynosi - spokojnie odpowiedział znad oszronionej szklanki blondyn. - No nie, Trójka? - skinął szklanką na niedźwiedziowato zbudowanego osiłka.
- To Józek Baziak - usłyszałem szept za sobą. Łukasz i Andrzej przycupnęli tuż za mną.
- Jasne, szefie! Za uszy takiego i won, hę, hę! - zaniósł się rechotliwym śmiechem Trójka, czyli Antek.
Dwójka i Czwórka nic nie odpowiedzieli.
“Tak więc w tej małej bandzie jest podział - pomyślałem. - Baziak i Antek kontra Waldek i Rysiek. To może się przydać”.
Po raz ostatni nazwałem w myśli członków gangu po imieniu. Odtąd byli dla mnie tylko numerami. No, może z wyjątkiem szefa bandy, Józka Baziaka.
- Bo coś mi się wydaje, że ten osławiony spec - ciągnął Czwórka - nie jest zbytnio nam potrzebny. Fanty z wystawy wyłożone jak na tacy, to po co jeszcze jedna kieszeń do podziału?
Baziak ziewnął.
- Przestań marudzić. Zwłaszcza, że tyle znasz się na urządzeniach alarmowych, co ja na pielęgnowaniu pomidorów.
- Hę, hę! - przypochlebnie zarechotał Trójka.
- Tak więc, chłopcy - głos Jedynki złagodniał - spec przyjedzie. Poznamy go po florenie piątce. Bez speca nie dalibyśmy sobie rady, wpadlibyśmy jak śliwka w kompot.
- O Piątce cokolwiek wiemy - sięgnął po piwo Dwójka - ale ciekawi mnie, kim jest Szóstka.
Słysząc o Piątce i Szóstce Łukasz u mego boku nie wytrzymał i poruszył się niespokojnie. Trzasnęła gałązka.
Siedzący przy stoliku jak na komendę odwrócili się w naszą stronę.
- Co to? - odstawił szklankę Józek. - Sprawdź, Trójka, co tam łazi po krzakach.
- Ee tam - zlekceważył polecenie szefa niedźwiedziowaty Trójka, któremu bardziej niż innym dokuczał upał - koty. Starzy Bieniowie wyjechali, młodemu nie chce się ich doglądać, to łażą głodne po całym ogrodzie, żeby jakiego ptaka upolować albo mysz. Widziałem przed chwilą jednego kocura. O, tam właśnie - skłamał wskazując w naszą stronę. Tak bardzo nie chciało mu się ruszać z miłego cienia parasola!
- No to co z tą Szóstką? - nie ustawał Dwójka.
Baziak zaśmiał się.
- Dowiesz się we właściwym czasie. Na razie niech ci wystarczy, że ja wiem.
- A ty to niby taki ważny?! - żachnął się Dwójka.
Józek zaśmiał się.
- Szef, dziecino, szef. I to też powinno ci wystarczyć - sięgnął spokojnie po piwo, ale w jego głosie brzmiała ostra nuta.
Pod parasolem zapanowała cisza.
- Wieczór blisko, a my głodni - odezwał się wreszcie polubownym głosem Dwójka. - Niech Trójka zrobi jakieś szamańsko, bo w brzuchu piszczy.
- Faktycznie, wypadałoby coś przetrącić - Baziak wstał od stolika, a za nim reszta i ruszyli do domu.
Wycofaliśmy się do garażu.
- Łaj - masował obolałe mięśnie Łukasz - ale mi nogi ścierpły.
Zaśmiałem się.
- To po co pchasz się, gdzie cię nie proszą? W dodatku o mały włos zostalibyśmy przez ciebie odkryci. Ciekawe, jak byś się tłumaczył, gdyby Trójka nie był taki leniwy?!
Chłopak ponuro zwiesił głowę.
- No, najważniejsze, że nas nie odkryto! - pocieszyłem go. - A jeśli nasi przyjaciele zza żywopłotu nie zapomnieli o Piątce i Szóstce, a nie wspomnieli o na przykład Siódemce, tak znak, że schemat, według którego zrobione są nacięcia na florenach przedstawia się jak myślałem!
- I co z tego? - zapytał Andrzej.
- Dobrze wiedzieć - odparłem.
- Dlaczego? - spytał Łukasz.
Roześmiałem się.
- Bo może przyjdzie mi udawać Piątkę lub Szóstkę.
- Pan naprawdę myśli... - zawołał Andrzej.
Położyłem mu uspokajająco rękę na ramieniu.
- Tak. Myślę. Ale tylko myślę. A od myśli do czynu jeszcze droga daleka...
Następnego dnia dyżurowałem właśnie sam w garażu, bo Łukasz z Andrzejem pojechali na trening przed coraz bliższym wyścigiem “O Złoty Floren”. Siedziałem tak sobie, nudziłem się, aż tu usłyszałem, że otwierają się drzwi garażu Baziaka.
Przyskoczyłem do miejsca, gdzie wyjęliśmy cegły ze ściany i przyłożyłem ucho do nadwątlonego muru.
Najpierw usłyszałem szczęk narzędzi, a potem, oprócz niego, taką oto rozmowę przeprowadzoną, jak się zorientowałem, przez Dwójkę i Czwórkę:
- Że też Józek akurat teraz wpadł na ten pomysł z kantorem - Dwójka był wyraźnie zły.
- Nie Józek, tylko Jedynka - poprawił mówiącego Czwórka. - Od przybytku forsy głowa nie zaboli.
- Ale teraz? Kiedy czeka nas tyle szmalu za fanty z olsztyńskiego zamku?
Szczęknęły jakieś narzędzia.
- Żeby zdobyć dużą forsę w Olsztynie, musimy najpierw dorwać sporą w Morągu. Józek, przepraszam, Jedynka mówił, że jego pieniądze są na wykończeniu, a tu potrzeba i to nie byle grosza na zaliczkę dla speca z Warszawy. Ponoć on bez niej nawet palcem nie kiwnie.
- Przecież będzie miał swoją działkę, do licha! - znów rozzłościł się Dwójka.
- Działka działką, ale taki ma zwyczaj, że bez zaliczki i to sporej do roboty się nie weźmie. Widocznie musiał go ktoś kiedyś porządnie wyrolować. Ale co tu kombinować. W piątek punkt o dwunastej składamy wizytę w kantorze w Morągu.
- Dlaczego właśnie w piątek? Pechowy dzień.
- Ech, głupi jak but z lewej nogi. Piątek pechowy dla kmiotków i ciułaczy. Ale przed niedzielą obroty w kantorze największe.
- O obrotach gadasz? To nie można zrobić skoku w takim powiedzmy Olsztynie? Tam w każdym kantorze forsy pewnie więcej niż w całym Morągu.
- Ale i zabezpieczenie lepsze. Zresztą nie nasza w tym głowa - Morąg czy Olsztyn. Szef mówił, że ma dokładnie namierzony Morąg. Niech więc będzie ta mieścina. Prawie pod bokiem, a jednocześnie na tyle daleko, że policja nie zacznie od razu za nami węszyć.
- Kombinujesz, że nam się uda?
- Pewne jak w szwajcarskim banku. Józek, sorry, Jedynka nie takie numery wykręcał, jak obróbka kantoru na prowincji.
- Jak taki kozak, to dlaczego stulił uszy w swym rodzinnym Zalewie?
- Głupiś. Właśnie dlatego, że z niego taki kozak, to zaczęło być mu gorąco. Policaje węszyli tuż, tuż. No więc dlatego przyczaił się w Zalewie. Ale główką pracować nie przestał. No i dlatego jesteśmy tutaj. A słuchać się go należy, bo raz, że łeb ma nic od parady i dwa, że nie posłuchać go, jak się już zaczęło robotę, może okazać się niezdrowo. Bardzo niezdrowo dla nieposłusznego... - złowrogo zawiesił głos.
- A dlaczego w ogóle ma policja za nami węszyć? Trzeba to przyznać, że Jedynka starannie robotę przygotowuje. Na beemce zmieni się numery i przebije te na silniku, do tego dowodzik rejestracyjny nie za stary, nie za nowy, żadna kontrola drogowa niegroźna! Pojedzie się też wolniutko, dziewięćdziesiątką, żeby nie prowokować drogówki do zatrzymania, które mogłoby być dla nas bardzo szkodliwe przy zbytniej dociekliwości władzy. A tak tylko jechać i pieniążki z kantoru brać, wybierać!
Dalsza rozmowa Dwójki i Czwórki dotyczyła uroków i zalet pewnej Oli. Ale to już nie temat naszej opowieści.
Gdy Łukasz i Andrzej wrócili z treningu odczekałem w swej garażo-kryjówce. (Nie mogłem swobodnie w dzień chodzić do domu Bieniów, bo baziakowcy zwróciliby na mnie uwagę albo po prostu zapamiętali, a tego chciałem uniknąć). Tak więc odczekałem spokojnie, aż Łukasz pojedzie do domu umyć się i przebrać, i wróci, a Andrzej także doprowadzi się do porządku. Dopiero wtedy, gdy zgromadziliśmy się w garażu, opowiedziałem chłopakom usłyszane rewelacje na temat groźby zawisłej nad kantorem w Morągu.
Ponieważ - jak mówią - gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania (a nas było trzech), Andrzej chciał telefonować do właściciela kantoru, by go ostrzec; Łukasz proponował, abyśmy już teraz “uderzyli” na szajkę Baziaka. A potem obaj zaproponowali zorganizowanie zasadzki na ponumerowanych bandytów podczas ich napadu na kantor.
Bardzo się zdziwili, kiedy ja zarządziłem zawiadomienie morąskiej policji.
- Boi się pan, że nie damy Baziakowi rady? - westchnął Łukasz.
- A ich jest tylko czterech! - z pogardą skrzywił się Andrzej.
Skinąłem głową.
- Tak, czterech. Czterech zbirów, na dodatek z okazji skoku na kantor na pewno uzbrojonych. A ja mam...
- Dwóch szczeniaków? - mruknął Łukasz.
Uśmiechnąłem się zgodnie.
- Nie formułowałbym tego aż tak ostro... Ale w zasadzie zgadzam się. Mam do pomocy dwóch nastolatków, którzy rwą się do walki, a w razie czego uciekną z płaczem do mamusi...
- Do mamusi?! My?! Nigdy! Jak pan może?! - zawrzeli oburzeniem chłopcy.
Roześmiałem się.
- No już dobrze. Przepraszam. Żartowałem. W potrzebie będziecie walczyć jak Ryszard Lwie Serce. Tylko rzecz w tym, żeby do tej potrzeby nie dopuszczać. Ale moja w tym głowa.
Wstałem i podszedłem do motocykla pod ścianą.
- Ta jawa jeszcze na chodzie?
- Ależ oczywiście - poderwał się Andrzej - ojciec bardzo lubi od czasu do czasu przejechać się na niej. No i ja przygotowuję się do zrobienia prawa jazdy.
Rzeczywiście. Od trzeciego, jak to się mówi, kopnięcia motor zaskoczył. Napełnił garaż kłębami spalin, ale wydawał się być w porządku. Ryczał - że powtórzę za Szekspirem - jak “z bólu ryczy ranny łoś”.
- A nie ma przypadkiem twój tata jakiegoś kombinezonu motocyklowego? Taki, wiesz: od dołu po górę cały w skórę?
- Tata ma i to nie przypadkiem - z dumą odparł Andrzej. - W naszej rodzinie przypadki eliminujemy!
Roześmieliśmy się.
- Chce pan wyjść z garażu? - pokręcił głową z niezadowoleniem Łukasz. - Baziakowcy zobaczą pana.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie zobaczą mnie konkretnie ani nikogo, kogo mogliby zapamiętać. Zauważą tylko kombinezon i kask. A w pogawędki z nimi wdawać się nie mam zamiaru. Gdyby moja skromna postać zainteresowała gang, w co wątpię, to zawsze Andrzej może opowiedzieć im o kuzynie, który wpadł z odwiedzinami, a nic zastawszy państwa Bieniów zadowolił się przejażdżką jawą. No, Andrzeju, przynoś kombinezon. Powinienem dojechać do Morąga przed czternastą, a więc jeszcze w pełni urzędowania naszej dzielnej policji. Jedziesz ze mną?
- A dlaczego on, nie ja? - zaperzył się Łukasz.
Poklepałem go po ramieniu.
- Dlatego Andrzej, że dziwnie by wyglądało, gdybyś to ty wybrał się na przejażdżkę z jego kuzynem, a on pozostał w domu. Siedź tu i uważaj na naszych ponumerowanych przyjaciół. Coś mi się zdaje, że przygotowują na morąską akcję jakieś skradzione BMW. Ale wolałbym być tego pewien. Musisz dowiedzieć się czegoś wcześniej o kolorze auta oraz jego nowych numerach. Jasne?
- Jasne! - rozpogodził się Łukasz.
Andrzej poszedł do domu i po niedługim czasie wrócił przebrany już w kombinezon. W rękach trzymał drugi i dwa kaski. Obawiałem się, czy przypadkiem kombinezon ojca Andrzeja nie będzie na mnie za mały, ale okazał się nawet zbyt luźny. Pan Bień to kawał chłopa!
Wyciągnąłem jawę z garażu. Andrzej pobiegł i otworzył bramę.
Zapaliłem motor i wsiadłem na niego. Ruszyłem. Andrzej w biegu wskoczył na siodełko. Od strony siedziby gangu Baziaka nie zauważyłem żadnego ruchu. Nikt też nie wyglądał przez żadne z okien. Nie niepokojeni wyjechaliśmy na Żeromskiego i dalej w kierunku szosy na Małdyty i Morąg.
Na szosie wypróbowałem “talenty” jawy. Musiano o nią rzeczywiście dbać, bez wysiłku wyciągała bowiem 140 na godzinę.
Niewiele - zauważycie - w porównaniu do możliwości BMW, które miało grać główną rolę w napadzie na kantor. Ale cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma! Rosynanta chciałem zachować na poważniejsze okazje.
Zajechaliśmy pod Komendę Miejską Policji w Morągu. Zaparkowałem jawę i weszliśmy do budynku. Dyżurny policjant nie miał nic przeciwko temu, aby zameldować nas komendantowi. Radził jednak poczekać - komendant był zajęty.
Usiedliśmy na krzesełkach pod ścianą i czekaliśmy w nabożnym skupieniu, w jakie wprawia cywila wizyta w siedzibie policji. Wreszcie trzasnęły gdzieś otwierane drzwi i tubalny głos zawołał:
- Tak trzeba! Na gorącym uczyneczku!
Korytarzem, w towarzystwie dwóch policjantów przeszedł skuty osobnik, dla którego dokładniejszego określenia słowo “oprych” byłoby komplementem.
Za nim zobaczyliśmy oficera policji w mundurze z dystynkcjami komisarza. Oficera o postaci wysokiej i chudej, jako żywo przypominającej pana Longinusa Podbipiętę. Komisarz w radosnym nastroju zacierał ręce powtarzając:
- Na gorącym uczyneczku!
Tak oto poznaliśmy dowódcę morąskiej policji, komisarza Jana Kmitę.
- Aa, panowie rockersi do mnie? - odebrał meldunek od wyprężonego jak struna (dbano tu o dyscyplinę!) dyżurnego.
- Tak jest! - wyprężyliśmy się odruchowo.
- Niech żyją polskie motory! - zasalutował ze śmiechem komisarz. - Proszę bardzo.
W swoim gabinecie już po kilku moich stówach spoważniał. Wstał zza biurka i podszedł do okna.
- Kantor. Tak więc przyszła kolej na kantor w Morągu - odwrócił się ku nam. - Przepraszam, że tak to sobie powtarzam, ale właśnie niedawno sporządziłem listę najbardziej narażonych na napad obiektów w Morągu. Kantor umieściłem na niej, jak panowie się domyślają, na wysokim miejscu.
(Andrzejowi strasznie imponowało zwracanie się do niego przez “pan”, ale nie dał tego poznać po sobie, jeśli nic wspomnieć lekkiego zaczerwienienia policzków, w które nabrał powietrza.)
- Co, według panów, powinien zrobić w takiej sytuacji komendant ubogiej morąskiej policji?
Popatrzyłem na Andrzeja.
- Sądzę, że zasadzkę... - bąknął nieśmiało i poczerwieniał jeszcze bardziej.
- O, to, to! - zatarł ręce komisarz. - To lubię najbardziej! Schwytać na gorącym uczyneczku!
Zerknął wesoło przez okno, jakby już tam widział doprowadzających do komendy członków szajki.
- A wiedzą panowie, jakie przeszkody wodne broniły w średniowieczu dostępu do Morąga?
Przyznam, że jeśli chodzi o zaskoczenie czymś niespodziewanym, to w pełni się komisarzowi udało. Przypadkiem jednak wiedziałem:
- Jezioro Morąskie, potok zwany Młyńskim, staw Młyński, a dodatkowo od wschodu dwa wypełnione wodą rowy.
Kmita spojrzał na mnie przyjaźnie.
- O, to się nazywa rozpoznanie terenu przed akcją! Ale, wracając do niej... Zasadzkę... powiada pan, młody panie. Ale gdzie? Wewnątrz kantoru czy na zewnątrz? Wewnątrz raczej nie. Wchodzący przestępcy od razu zorientowaliby się, że w kantorze pracuje coś za dużo kasjerów. Zaatakujemy skubańców w momencie, gdy będą przekonani, że cały plan im się powiódł! Kiedy będą wsiadać do czekającego na nich samochodu!
- A czy nie można wcześniej? - spytałem nieśmiało.
- Wcześniej? - komendant popatrzył na mnie nieufnie.
- To znaczy już teraz. Aresztować przestępców w ich melinie.
- Jeśli ujmiemy ich już teraz, to za co będą odpowiadać? Za kradzież samochodu. Może jeszcze za nielegalne posiadanie broni. O ile ją u nich dzisiaj znajdziemy. I nie minie wiele czasu, a bujać będą na wolności! Co innego napad z bronią w ręku. Tu i najlepszy adwokat im nie pomoże. Dostaną wyroki jak się patrzy!
Grzecznie skłoniłem się komendantowi. Zrozumiałem, że mam przed sobą człowieka czynu.
Ten chwilę milczał, jakby w oczekiwaniu na niedopuszczalny sprzeciw, wreszcie sapnął i mówił dalej:
- Wystarczy jeden nasz samochód, oczywiście “cywilny”, by w razie próby ucieczki zablokować drogę samochodowi opryszków. Do tego kilku funkcjonariuszy po cywilnemu, którzy będą stali opodal i włączą się we właściwym momencie do akcji. I mamy ptaszki w garści!
Ośmieliłem się wtrącić.
- Chce pan użyć do akcji miejscowych funkcjonariuszy? Nie wiem jak pozostała trójka, bo są tu ponoć obcymi, ale Baziak może znać któregoś z pańskich chłopców.
Komisarz skinął głową.
- Co do tego, to się zgodzę. Dlatego poproszę o pomoc kolegów z Olsztyna - zerknął na Andrzeja. - Kto i kiedy ukrył się w Morągu przed niespodziewanym atakiem Prusaków w sianie?
Ku memu i chyba też komendanta zdumieniu Andrzej odpowiedział cicho, ale spokojnie.
- Marszałek napoleoński Jean Baptiste Bernadotte, późniejszy król Szwecji, założyciel dynastii, która do dzisiaj tam panuje.
- Zuch chłopiec! - klasnął w dłonie komisarz. - A mówią, że nasza młodzież do niczego!
Popatrzyliśmy z dumą na Andrzeja, który w tym momencie pod wpływem barwy policzków mógł już rywalizować z burakiem. Komisarz odwrócił się w moją stronę.
- Mówi więc pan, że rozmowę bandytów podsłuchaliście przypadkiem?... - zawiesił pytająco głos, co mogło oznaczać: “Gadaj zdrów. Ani ociupinę nie wierzę w takie przypadki”.
Uderzyłem się pięścią w pierś jednocześnie kopiąc Andrzeja pod krzesłem w kostkę, bo coś mi się zdawało, że ten ma ogromną ochotę pochwalić się przed komisarzem z rozszyfrowania dalszych tajemnic ponumerowanego gangu. Ja zaś miałem inne plany.
- Daję słowo, panie komendancie, że podsłuchaliśmy bandziorów zupełnie przypadkowo, wypoczywając nad jeziorem Ewingi. Równie przypadkowe i może mylne jest skojarzenie rozmawiających w nadjeziornych zaroślach z sąsiadem Andrzeja, niejakim Józefem Baziakiem. Dlatego też będę prosił o wyłączenie nas z dalszego śledztwa. Dla dobra chłopca - pogłaskałem Andrzeja po głowie, na co on odpowiedział wściekłym spojrzeniem. - Obawia się zemsty wzmiankowanego Józefa Baziaka lub jego kumpli. Nasze doniesienie proszę potraktować jako anonimowe.
Komisarz popatrzył na mnie z niechęcią.
- Anonimowe, powiada pan? A może w ogóle w strachu przed zemstą chce pan wycofać doniesienie? Ale niestety już na to za późno! - wybuchnął ironicznym śmiechem. - Ja wycofać się nie mam zamiaru. I Baziak, czy jak mu tam, będzie już pojutrze o tej porze za kratkami. Do widzenia panom. Miło było poznać i pogawędzić o historii Morąga. Szkoda, że nieco różniły się nasze zdania co do rozwiązywania dzisiejszych problemów. Jeszcze raz do widzenia panom!...
Ze zwieszonymi głowami wyszliśmy z gabinetu.
- Co, przepytywał was stary z historii Morąga? - przywitał nas dyżurny policjant.
- Troszeczkę - uśmiechnąłem się wymuszenie.
- Tak - pokiwał głową policjant - to jego hobby... Jeśli nie liczyć służby.
Wyszliśmy z budynku.
Jak się spodziewałem, Andrzej zaatakował mnie. Gromkim głosem zaprotestował przeciwko potraktowaniu go jak dziecko oraz wyraził zdumienie, że nie poinformowałem komisarza o innych, odkrytych przez nas sekretach gangu Baziaka, głównie o tym, że chce zagrozić wystawie w olsztyńskim muzeum.
Uśmiechnąłem się.
- Jeśli odniosłeś wrażenie, że cię traktuję jak dziecko, to przepraszam. Ale nigdy nie miałem nawet takiego zamiaru.
- A to kopanie pod krzesłem? - nie ustawał Andrzej.
- Wybacz, ale w tamtej sytuacji kopnąłbym nawet dorosłego. Dyskrecja przede wszystkim.
- Uważa więc pan, że nie należy informować policji o planowanym przez złodziei włamie do olsztyńskiego zamku?
- Ależ należy! Tylko uważam, że informacja taka musi opierać się na konkretnych faktach. Tak jak nasza dzisiejsza: “W piątek o godzinie dwunastej ci i ci planują dokonanie napadu na kantor w Morągu”. Natomiast uważam informowanie policji tylko o zamiarze dokonania włamania za przedwczesne, zwłaszcza gdy informator znajduje się w sytuacji umożliwiającej uzyskanie dodatkowych cennych informacji. A my w takiej się znajdujemy. Musimy zebrać tylko jeszcze nieco faktów, aby zatrzymany przez policję Baziak na oskarżenie: “Słyszeliśmy, że ma pan zamiar włamać się do olsztyńskiego zamku” nie roześmiał się oskarżającym w nos. “Słyszeliśmy, że ma pan zamiar...” Drogi chłopcze, gdyby na podstawie tylko takich oskarżeń aresztowano ludzi, w przepełnionych więzieniach zabrakłoby miejsca dla prawdziwych przestępców! Poza tym, jak udowodnić winę komuś, o kim tylko się słyszało, że ma zamiar dokonać włamania?
Wsiedliśmy na jawę i ruszyliśmy z powrotem do Zalewa.
Łukasz przywitał nas z ponurą miną.
- Coście narozrabiali w Morągu?
Zdziwiłem się.
- Nic. A co można narozrabiać w komendzie policji nie narażając się na aresztowanie?
Chłopiec pokręcił głową.
- To w takim razie Baziak jest jasnowidzem!
Popatrzyłem na niego ze wzrastającym zdziwieniem.
- Dlaczego tak sądzisz?
Łukasz przeciągnął się z satysfakcją.
- Już mówię. Jeśli Baziak nie jest jasnowidzem, to ktoś musiał was widzieć wchodzących do komendy i doniósł o tym Józkowi. Może zresztą on sam był wtedy w Morągu, gdy zajechaliście na policję. Nieważne. Grunt, że gdy minęła jakaś godzina od waszego wyjazdu, a Dwójka, Trójka i Czwórka raczyli się piwkiem pod parasolem wpadł Jedynka, czyli po naszemu mówiąc młody Baziak, kazał natychmiast zabierać BMW z garażu i wynosić się z nim w diabły. Do akcji na kantor mają użyć, jak to sam nazwał, “podłapanego” w ostatniej chwili samochodu, którego numery podmienia. Dopiero tamci podnieśli krzyk, że beemka wyszykowana, a numery ma już nowe i nawet dowód rejestracyjny. Ale Jedynka nie ustąpił. Coś im tylko burknął o przeczuciu i o tym, że przeczucie w robocie rzecz ważna. Na to oni, że skoro już tak nalega, to rzeczywiście do napadu można użyć innego wozu, ale beemki żal porzucić. Można ją przetrzymać do niedzieli i opchnąć na giełdzie. A za taki wóz sporo grosza wpadnie. Na to Baziak, że jeśli wóz jest trefny, to nie ma o czym gadać, tylko trzeba pozbyć się go. Kazał Trójce zabierać BMW z garażu i porzucić gdzieś, ale tak, żeby nikt nie widział, że to on prowadzi beemkę. No i Trójka pojechał, a Dwójka i Czwórka ciągle narzekali, że szkoda takiego wozu, bo jak trzeba będzie uciekać, to trudno morąskiej policji znaleźć szybszy do pościgu. Wreszcie Baziak zdenerwował się i wrzasnął na nich, żeby stulili dzioby. No i na tym skończyła się przyjacielska pogwarka naszych sąsiadów - skończył Łukasz.
- Co pan na to? - spytał Andrzej. - Ktoś widział nas w Morągu?
Pokręciłem głową.
- Raczej nie. Gdyby Baziak wiedział, że ktoś ma jego szajkę na oku, to po pierwsze, w ogóle zrezygnowałby z napadu na kantor, a po drugie, przestałby myśleć o skoku na olsztyńską wystawę, tylko wysłał swoje numerowe towarzystwo do domu, tak jak pozbył się BMW. Może rzeczywiście kieruje nim przeczucie albo jakiś złodziejski przesąd. Grunt, że z napadu na kantor nie zrezygnował!
- Co pan zamierza? - spytał Andrzej.
- Po pierwsze, wyrazić ubolewanie, że tak zajęła nas kłótnia w Morągu, iż zapomnieliśmy obejrzeć dokładnie kantor. A nawet nie wiem, gdzie on jest. Po drugie, zadzwonię do komendanta Kmity i powiem mu, że BMW jest już nieaktualne i złodzieje podjadą pod kantor sami jeszcze nie wiedzą jakim samochodem. A reszta rozstrzygnie się w piątek.
- W samo południe... - zaśpiewał Łukasz song z westernu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
AKCJA “KANTOR” * POLICJA NA POSTERUNKU * NIEOCZEKIWANA UCIECZKA OPLA * TAJEMNICZY PAKUNEK * LOT NA JAWIE * PRZESZUKANIE U BAZIAKA * TRZY P-64 * ROZPOZNANY POLICJANT
Nadszedł piątek. Baziakowcy z samego rana zapakowali się do mercedesa i odjechali “w siną dal”. Aż nabrałem ochoty - wiedząc, że nie wrócą prędzej aż po udanym lub nie skoku na kantor - włamać się do ich siedziby i rozejrzeć. Być może trafiłoby się coś ciekawszego. Ale zrezygnowałem z pomysłu. Na razie sprawa kantoru była najważniejsza! Owszem, w pełni ufałem morąskiej policji, ale chciałem przyjrzeć się, jak poradzi sobie ona z gangiem Baziaka.
Przejrzałem jeszcze raz jawę i zatankowałem do pełna.
- Wybiera się pan do Morąga - stwierdzili moi pomocnicy, nie wiedzieć czemu z ponurymi minami.
- Tak - uśmiechnąłem się. - Powiadają, że pańskie oko konia tuczy.
- To teraz ja pojadę z panem - kategorycznie oświadczył Łukasz.
- A dlaczego właśnie ty?! - zaperzył się Andrzej.
- Bo moja kolej. Ty jeździłeś na policję. A ktoś musi panu Pawłowi pokazać, gdzie kantor, no i najlepsze drogi dojazdu do niego, a także miejsce, w którym można zaczaić się na bandytów.
Andrzej machnął ze złością ręką.
- Baziak cię rozpozna i zrezygnuje ze skoku!
Łukasz wzruszył ramionami.
- W kombinezonie i kasku nie rozpozna mnie ani ciebie, gdybyś pojechał do Morąga!
W skupieniu myłem ręce po oględzinach motoru i dawałem wygadać się chłopcom, którzy wreszcie zawołali jednym głosem:
- Panie Pawle!
- Słucham?
Łukasz pociągnął mnie za rękaw.
- No to który z nas jedzie z panem?
Andrzej miał inny pomysł:
- Dlaczego szykuje pan ten gruchot - kopnął jawę - a nie chce wziąć Rosynanta? Pan Samochodzik bez swego samochodu? Przecież tam może zdarzyć się okazja do pościgu za bandytami!
Wytarłem ręce.
- Po kolei! Po pierwsze, nie zamierzam zabrać ze sobą żadnego z was...
- Ale dlaczego?!
- Panie Pawle!
- Nie zasłużyliśmy?
- Przecież tropimy od początku szajkę Baziaka!
Skinąłem głową.
- Nikt nie podważa waszych zasług. Tylko tam może dojść do strzelaniny, a ja nie chcę narażać was bez potrzeby.
Chłopcy spochmurnieli. Łukasz aż walnął pięścią w mur.
- No tak! Szpiegować Baziaka to jesteśmy dobrzy, ale do schwytania go na gorącym uczynku, to już nie!
Położyłem mu rękę na ramieniu.
- I ja nie będę go chwytał. Od tego jest policja. Ja tylko jadę przyjrzeć się całej akcji. A z waszego, jak to nazywasz, “szpiegowania” nie kpij, bo gdyby nie ono, Jedynka działałby sobie bezkarnie, a tak wpadnie już na swym pierwszym “numerze” w Morągu. A jeśli uda mu się ujść z zasadzki policji pod kantorem, będziemy musieli przecież starać się zapobiec skokowi na wystawę w olsztyńskim zamku. Roboty będzie po uszy, ręczę wam. Zresztą wierzę, że wszystko skończy się pod kantorem. I przyznaję się, że jadę tam z czystej ciekawości. Na pewno komendant Kmita i jego chłopcy poradzą sobie z ponumerowaną czwórką.
- A czemu nie jedzie pan Rosynantem? - upierał się Andrzej.
Zastanowiłem się.
- Widzisz. Zawsze istnieje (odpukać) cień szansy, że mój wóz będzie jeszcze potrzebny. Dlatego nie chciałbym zdradzać jego istnienia i jego możliwości przed czasem. Niech lepiej nikt z gangu nie wie, że Rosynant garażuje tuż pod ich meliną.
Łukasz popatrzył na mnie.
- Bierze więc pan pod uwagę, że “numerowcy” uciekną policji?
- Nie. Jestem pewien, że wszyscy biorący udział w skoku na kantor wpadną. Ale może nie wszyscy wezmą w nim bezpośredni udział i któryś z nich uniknie aresztowania. Może będzie próbował odbudować bandę? Nigdy nic nie wiadomo. Pamiętajmy, że jeszcze pozostały “floreny” Pięć i Sześć! Nie zapominajmy, że wystawa w Muzeum Warmii i Mazur wciąż jeszcze będzie kusić. Mam dziwne przeczucie, drodzy moi - objąłem chłopaków - że nasza rola w tej sprawie jeszcze się nie skończyła! A teraz wytłumaczcie mi, gdzie w Morągu znajdę kantor i gdzie w pobliżu niego będę mógł spokojnie i nie rzucając się w oczy zaparkować jawę...
Za dwadzieścia dwunasta zajechałem pod kantor. Rozejrzałem się. Na ulicy panował wzmożony ruch, jak to w targowy dzień. Samochody jechały jeden za drugim, a na chodnikach grupki pieszych potrącały się prawie spychając na jezdnię. Aż dziwiło to w tak niewielkim mieście jak Morąg.
Może to przeczulenie, ale spomiędzy zaparkowanych samochodów od razu wybrałem policyjny “cywilny” polonez. Może dlatego, że był jedynym samochodem, w którym siedzieli pasażerowie - czterej mężczyźni, niby zajęci lekturą gazet. Poza tym polonez stał prawie naprzeciw wejścia do kantoru, pozostawiając za sobą akurat tyle miejsca, ile trzeba na zaparkowanie jednego samochodu. Miałem nadzieję, że miejsca przewidzianego dla Baziaka nie zajmie inny wóz.
- Mam nadzieję, że ten polonez ma podrasowany silnik, bo nie sądzę, żeby Baziak ukradł na skok byle grata i w razie pościgu policja może mieć duże kłopoty - zamruczałem pod nosem.
Nie zdejmowałem kasku. Kombinezon tylko rozpiąłem. Było mi gorąco jak diabli.
“Po co ja tu przyjechałem?” - pomyślałem. “Złożyłem doniesienie na policji i niech ona teraz się martwi o bezpieczeństwo kantoru!”
Oczywiście chciałem, żeby podwładni Kmity schwytali bandytów podczas napadu. Ale, wybaczcie, chciałem też schwytać “na gorącym uczyneczku”, jakby powiedział Kmita, ten sam gang Baziaka podczas ich włamu do olsztyńskiego zamku. Oczywiście wiedziałem, że takie “podwojenie” bandy jest niemożliwe, choć cóż, czy tylko dzieci mają prawo do marzeń?
Popatrzyłem w kierunku wejścia do kantoru.
Opodal niego stało trzech mężczyzn pogrążonych w leniwej pogawędce. Byli dobrze zbudowani i wyglądali na szybkich w razie czego.
“Gliny - pomyślałem nie bez sympatii. - Tak więc Kmita rzeczywiście dba o zabezpieczenie akcji.”
Pozostało więc tylko czekać na głównych aktorów naszego dramatu: Baziaka i jego “numery”.
“Ciekawe - zastanawiałem się - może podjadą mercedesem Baziaka? Coś ty, Jedynka nie jest taki głupi, żeby zostawiać ślad, używając swego samochodu, zapewne znanego w Morągu. Owszem, gdzieś na trasie może, a nawet na pewno, mają przygotowaną przesiadkę z trefnego, użytego do skoku wozu, do mercedesa, ale żeby ryzykować jego bezpośredni udział w skoku, o tym nic może być mowy!”
Obejrzałem się wkoło...
Ulicą wolno nadjeżdżał kremowy opel o przyciemnionych, tak ulubionych przez wszelkiej maści przestępców, szybach. Jechał wolno. Jakby wahając się, jakby szukając miejsca do zaparkowania. To nadjeżdżał gang Baziaka!
Zbliżała się dwunasta.
Zaraz samochód zatrzyma się i wysiądą z niego bandyci.
Trójka stojąca pod kantorem mężczyzn poruszyła się leniwie. Ale mnie wydawało się, że widzę, jak napinają się ich mięśnie. Czwórka w polonezie złożyła gazety.
Opel jeszcze zwolnił, jakby się przymierzał do wolnego miejsca przy krawężniku za polonezem, ale potem leciutko przyśpieszył i potoczył się ulicą dalej niknąc za pierwszym skrzyżowaniem. Policjanci pod kantorem gestykulowali i sprzeczali się. Załoga poloneza rozglądała się zdumiona. Chcieli wycofać wóz, ale akurat wjazd został zatarasowany przez olbrzymiego pontiaca.
Kopnąłem rozrusznik i wrzuciłem jedynkę. Jawa skoczyła do przodu.
- Za nimi! - krzyknąłem w głąb poloneza podnosząc szybę kasku.
Kierowca policyjnego wozu bezradnie rozłożył ręce. Z tyłu miał nie ustępującego przejazdu pontiaca. Z przodu drzewa uniemożliwiające wyjazd przez trawnik.
Nie miałem czasu. Za zakrętem dostrzegłem wóz Baziaka gwałtownie przyśpieszający na wąskich ulicach. Nie znalem trasy, ale byłem pewien, że kierują się w stronę wyjazdu z Morąga na szosę do Małdyt i dalej najprawdopodobniej do Zalewa... Wypadliśmy z miasta.
Daleko przede mną był kremowy tył opla. Białego mercedesa nigdzie nie było widać. Ale spokojnie. Pokaże się we właściwym momencie! Na razie miałem kłopot z utrzymywaniem się jawą za oplem. Na szczęście dla mnie bandyci przestrzegali danego sobie słowa i jechali w miarę wolno, aby nie prowokować drogówki. Ale i tak na szybkościomierzu było 140.
Nagle zobaczyłem na poboczu znajomą sylwetkę z rowerem. Łukasz! Zahamowałem odruchowo.
- Wiedziałem, że będzie pan tędy przejeżdżał - sapnął chłopak.
- Pakuj się z tym rowerem na motor.
Łukasz posłusznie przełożył rower przez ramię i wskoczył na siodełko.
- Gazu! - zawołał, a po chwili krzyknął: - Uwaga!
Zobaczyłem, że przez okno opla wypadł jakiś pakunek i zniknął w przydrożnym rowie.
- Łukasz! Z motoru! I znajdź mi to, co wyrzucili.
Sam nie mam czasu na poszukiwania, opel bowiem przyśpieszył i ja spróbowałem wydusić jeszcze trochę z jawy. Miałem już sto pięćdziesiąt na liczniku, ale opel odjeżdżał mi spokojnie.
Przede mną znalazł się traktor z przyczepami załadowanymi deskami. Szykowałem się do wyprzedzenia i wtedy... Wtedy burta jednej z przyczep otworzyła się i deski poleciały na asfalt. Nawet nie miałem co marzyć o hamowaniu! Nadziałbym się na deski jak amen w pacierzu. Ucieczkę w rów utrudniały gęsto rosnące drzewa...
I wtedy zobaczyłem drogę ucieczki!
Jedna z desek oparła się końcem o szosę, drugim celując w niebo... Wąska to i niebezpieczna trampolina, ale trudno! Dodałem jeszcze gazu i wjechałem na deskę mocno ujmując kierownicę. Gdzieś z boku mignęła przerażona twarz kierowcy traktora. Ścisnąłem kolanami zbiornik paliwa i uniosłem się na siodełku. Jawę i mnie wystrzeliło na jakieś dwa metry w powietrze. Nie wiem, jak długo lecieliśmy. Wreszcie motor przechylił się do tyłu i spadł. Nabrałem powietrza w płuca. Uderzenie tylnego koła o asfalt w jęku szprych i zgrzycie dobitych do końca amortyzatorów wtłoczyło mnie w siodełko, podnóżki uderzyły o stopy. Już i przednie koło opadło na szosę: kierownica wyrywała się z rąk. Ale jakimś cudem opanowałem motor, który z wyciem silnika wyprostował się z głębokiego wychylenia na lewą stronę. Tylko po oplu ani śladu.
Całe szczęście, że jechałem bez Łukasza!
Przyśpieszyłem ile mocy w silniku. Nic musiałem śpieszyć się: po prawej stronie szosy, elegancko zaparkowany, stał poszukiwany przeze mnie opel. Zsiadłem z motocykla i podszedłem do auta. Wszystko w porządku. Nawet kluczyki w stacyjce. O dranie! Tutaj musieli przesiąść się do mercedesa...
Wsiadłem na jawę i odjechałem w samą porę, widać już było bowiem nadjeżdżający polonez policyjny. Chyba musiał mieć rzeczywiście podrasowany silnik, że tak się uwinął! Nie miałem teraz ochoty na pogawędki z policjantami o ich nieudanej akcji. Oni zresztą chyba też.
Pojechałem do Zalewa. Do swej kryjówki, która, sądząc po fiasku policyjnej akcji pod kantorem, jeszcze się przyda. Swoją drogą ciekawe, co spłoszyło bandytów. Wątpię, żeby moja skromna osoba. Chyba, że Baziak pamiętał numer rejestracyjny jawy. Ale nie. Mnie minęli spokojnie, szukali miejsca do parkowania. Dopiero, gdy minęli wejście do kantoru... Ale Kmita obiecał użyć do akcji policjantów z Olsztyna, których Baziak nie mógł znać!
Zajechałem pod gościnny dom państwa Bieniów. Andrzej wybiegł mi naprzeciw.
- No i co? Baziakowcy przyjechali przed kwadransem.
- Co z tego? - rozzłościłem się.
- Ale ja tylko pytam... - stropił się chłopak. - Jak to jest, że policja ich aresztowała, a oni chodzą sobie swobodnie i to w świetnych humorach.
Opanowałem się.
- Drogi Andrzeju, policja nikogo nie aresztowała, a cała akcja to klapa.
- Jak to?
- Nie było żadnego skoku na kantor. Komendant Kmita pewnie zmyje mi głowę.
- To co było? - chłopak ze zdziwienia aż siadł na kupie starych szmat.
- Kradzież, a w zasadzie wypożyczenie sobie na przejażdżkę kremowego opla, który już się odnalazł. Wątpię czy uczynni sąsiedzi pozostawili w nim odcisk choć jednego palca... odcisk... odcisk... Hura, Andrzeju! Jeszcze nie wszystko stracone!
- Ma pan nadzieję?! - poderwał się chłopak.
- Tak! Jak najbardziej!
I opowiedziałem o spotkaniu Łukasza oraz o tym, jak go zostawiłem w rowie w poszukiwaniu tajemniczego pakunku. Andrzej pokręcił głową, ale widać było, że się cieszy.
- Ech, ten Łukasz. Nie mógł to pojechać ze mną?
- Na tylnym siodełku jawy nie zmieścilibyście się ze swymi rowerami - oświadczyłem. - I kto by teraz szukał w rowie paczki.
- A dlaczego tak cieszy pana ten wyrzucony z auta pakunek? - spytał Andrzej.
- Dlatego, że w pośpiechu wyrzuca się rzeczy nie bardzo dbając, czy są na nich odciski palców. Taka paczuszka mogłaby być niezłym dowodem rzeczowym. A swoją drogą ciekawe, czego pozbyto się tak gwałtownie po skoku, do którego nie doszło! No pomyśl, Andrzeju.
- Sądzę, że sprzętu - nieśmiało odpowiedział chłopak - który nie jest już potrzebny...
- I który - podsunąłem - może dostarczyć...
- Kłopotów! - roześmiał się chłopak.
- Jasne!
Zapaliłem fajkę.
- A teraz pomyśl, kiedy to najprędzej będziemy chcieli pozbyć się trefnych rzeczy? No, mądra głowo!
- Wtedy, gdy pogoń jest blisko! - szybciutko odpowiedział zadowolony z pochwały chłopak.
Puściłem ozdobne kółko z dymu.
- Taak! Nasi przeciwnicy czuli, że pogoń jest już blisko. Dlatego pakunek wylądował w rowie. Nie na tyle jednak obawiali się ścigającej ich policji, by po prostu pryskać z ukradzionego samochodu. Liczyli, że zdążą dojechać na miejsce, gdzie mieli przesiąść się do mercedesa. A teraz, ponieważ nie mam tu mej ulubionej zielonej herbaty, bądź uprzejmy Andrzeju i zaparz mi kawy.
Andrzej podreptał spełnić me życzenie, a ja pogrążyłem się w spekulacjach:
“Czego chciał pozbyć się Baziak z kremowego opla? Broni, masek i tym podobnego sprzętu.” Nic innego nie przychodziło mi do głowy.
- Kawa dla pana! - oznajmił Andrzej i sam przycupnął na stercie starych opon z parującym kubkiem w dłoni.
- A ty co tam masz? - zainteresowałem się.
- Kawę, jak i pan - odpowiedział buńczucznie.
- Ja ci dam kawę, małolacie! - krzyknąłem tłumiąc śmiech. - Będę musiał wypić dwie.
- Ale...
- Żadne “ale”!
- A teraz możesz iść i zrobić sobie herbaty - zgodziłem się łaskawie i Andrzej poczłapał do domu.
Piliśmy “każdy swoje”, gdy od drzwi garażu rozległo się triumfalne:
- A kuku!
Poderwaliśmy się z miejsc. Łukasz oparł rower o ścianę i merdał reklamówką.
- No, co jest? - spytałem ostro.
Ale chłopak umiał się postawić.
- Nie tak się wita zwiastunów wielkich wydarzeń!
Roześmiałem się.
- A jakie to wydarzenia nam wieścisz?
Odpowiedział triumfalnym śmiechem.
- Takie, że lada chwila Baziak i jego kompani trafią za kratki.
- Skąd ta pewność?
Chłopak nadął się. - Z powodu trzech par kajdanek, czterech kominiarek i, nade wszystko, trzech pistoletów P-64.
- O rany - jęknąłem - a ty wszystko brałeś do ręki?!
- Boi się pan, że się pobrudziłem?
- Zgłupiałeś! Chodzi mi o to, czyś nie zatarł odcisków palców któregoś z nich.
- Za kogo mnie pan ma - wydął wargi Łukasz - patyczkiem tylko pogrzebałem. A tu proszę, cała torba nie ruszona. Niech pan zaciera ślady...
Tymczasem u baziakowców panowała przyjemna atmosfera. Tak przyjemna, że piwo zastąpił szampan. Pojawiły się też dziewczyny z Zalewa, którym imponowało zaproszenie na to popołudniowe party. Zadzwoniłem do Kmity. Po wysłuchaniu, co on ma do powiedzenia na temat nie sprawdzonych doniesień, nic omieszkałem powiedzieć, co ja sądzę o organizowaniu pułapek widocznych dla całego miasta.
- Ale to byli ludzie z Olsztyna - jęknął Kmita. - Najlepsi, jakich mogłem dostać. Sam diabeł nie wie...
- Ktoś jednak wiedział - przerwałem biadolenie. - Ścigałem tych z opla swoją jawą. Dogonić nie dogoniłem, ale mam tu dla pana ciekawostkę. I opisałem zawartość reklamówki.
- Królu złoty! - ucieszył się komisarz. - To ja zaraz przysyłam do pana ludzi. A przy okazji od razu z nakazem przeszukania domu tego Baziaka czy jak mu tam.
- O nie - nie zgodziłem się - obiecana tajemnica przede wszystkim. Torbę z bronią i resztą przekaże policjantom chłopak stojący przed wjazdem do Zalewa. Potem może pan robić co chce. Ale nas proszę trzymać od tego z daleka. Zresztą więcej niż panu powiedzieliśmy nie wiemy i wiedzieć nie chcemy.
- I to się nazywa obywatelska postawa - mruknął Kmita, ale, jak sądzę, odłożył słuchawkę dość zadowolony.
- No, Łukasz, ruszaj na rogatki - klepnąłem chłopca.
- Eee - skrzywił się.
- Nie “eee”, tylko ty znalazłeś torbę, tobie więc przypada zaszczyt przekazania jej policji. Chłopak z ponurą miną wsiadł na rower i pojechał.
Party u Baziaka rozkręcało się na dobre, gdy pod dom podjechał radiowóz i cywilny samochód, z których wysiadło kilku mężczyzn. Baziak wybiegł ich witać, krzycząc:
- Gość w dom, Bóg w dom!
Nie przejął się nawet okazywanymi mu jakimiś papierami. Szerokimi gestami zapraszał wszystkich do środka, tytułując każdego komisarzem, a nawet nadkomisarzem.
Przyznam, że przyglądaliśmy się temu zza żywopłotu dość bezczelnie.
Dziewczyny, którym wizyta policji jeszcze bardziej imponowała niż zwykłe party, zostały po spisaniu personaliów odesłane do domu. Policjanci zajęli się natomiast przeszukaniem. Trzech policjantów wpakowało baziakowców do radiowozu, zostawiając tylko Baziaka, i odwiozło ich gdzieś w dal, zapewne do Morąga.
- Dlaczego Baziak został? - zdziwił się Andrzej.
- Dlatego, że w jego domu odbywa się przeszukanie, czyli rewizja. Skończą z tym, to wywiozą stąd i naszego przyjaciela.
- A dokąd tamtych powieźli? - spytał Łukasz.
- Najprawdopodobniej zdjąć odciski palców. Sfotografować jak należy do policyjnej kartoteki, o ile jeszcze w niej nie figurują. Sprawdzić, czy nie są podejrzani o udział w jakich przestępstwach. No i spisać życiorysy, wierząc, że są w miarę prawdziwe.
- No, a co będzie potem z nimi?
- Jeśli nie będzie o co się zaczepić, to nasze “numery” znajdą się na wolności wcześniej niż wam się wydaje. Bójcie się.
- Nie boimy się - poważnie odpowiedzieli chłopcy.
Westchnąłem z ulgą. - To dobrze. Bo ja odczuwam pewien niepokój. Pamiętajcie, że wyszedłszy na wolność Baziak zacznie zastanawiać się, komu to zawdzięcza fiasko napadu na kantor i szybko zainteresuje się tą osobą.
Ale przynajmniej jedna wątpliwość zaraz się wyjaśniła. Podczas gdy policja przeszukała garaż, Baziak stał przy żywopłocie. Usłyszałem, jak mruczy do siebie:
- A co byłoby, gdybym nie wyczuł tego menta? Strach pomyśleć. A tak powęszą, powęszą i pójdą stąd, burki zatracone...
Odsunąłem się od żywopłotu.
- Co on gadał? - spytał Łukasz.
Roześmiałem się. - Tajemnica klęski przed kantorem wyjaśniona. Baziak rozpoznał w jednym ze stojących przed kantorem wywiadowcę, z którym miał już do czynienia. I zwinął majdan.
- Ale przecież do akcji mieli być użyci policjanci z Olsztyna - nie ustawali chłopcy.
Parsknąłem śmiechem.
- A wy myślicie, że taki Baziak to nosa poza Zalewo nie wychylił? Musi mieć na pieńku i z olsztyńską policją.
- Rozpoznał policjanta - ucieszył się Andrzej - to my już nie musimy niczego się obawiać!
Pokręciłem głową.
- Mam dziwne przeczucie, że nasze kłopoty jeszcze się nie skończyły. Baziak policjanta rozpoznał, ale to rozpoznanie nie wytłumaczyło, dlaczego policjant znalazł się pod kantorem. Ręczę, że Baziak nie przestanie sobie łamać głowy próbując doszukać się, kto to przyczynił się do jego porażki. Niewykluczone, że podejrzewa, iż wsypał któryś z kumpli. Byłoby to nam na rękę. Banda, w której jeden podejrzewa drugiego nie może już działać tak sprawnie, jak ta, w której wszyscy mają do siebie zaufanie.
- Sprawnie działać? - zdziwił się Łukasz. - To policja nie aresztuje Baziaka i jego koleżków?
Uśmiechnąłem się niewesoło.
- Obawiam się, że nie. Bo jeśli któryś z ponumerowanych nie zostawił odcisków palców w oplu albo na pistoletach, to nie ma dowodów na to, że gang szykował napad na kantor.
- Ale przecież pan słyszał, jak się umawiali.
Wzruszyłem ramionami.
- To prawda, ale gdzie znajdę świadka tego mego “słyszenia”. Dwójka i Czwórka zaprą się, że o niczym takim nie rozmawiali. Zakpią, że w ogóle z sobą nie rozmawiają, a co dopiero o czymś takim jak skok, którego przecież nie było.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Z WIZYTĄ U KOMENDANTA KMITY * PODEJRZENIA I PLANY GANGU * CZY FLORENY KOWALIKA PODREPERUJĄ FINANSE PRZESTĘPCÓW
Następnego dnia, choć była to sobota, zadzwonił z rana komendant Kmita i uprzejmie zaprosił na, jak to się wyraził, pogawędkę. Mówił grzecznie, ale głos drgał mu od powstrzymanego gniewu.
- Czy moi młodzi przyjaciele mogą przyjechać ze mną? - spytałem jak najuprzejmiej.
- Ależ proszę, proszę - Kmita był uosobieniem grzeczności. - Gdyby miał pan także jakieś dowody planowanego przez złodziei nowego skoku na dowolnie wybrany kantor, to proszę się nie krępować i przywieźć je ze sobą. Tak ze dwa worki... - odłożył słuchawkę.
Korzystając z tego, że cały gang siedzi w areszcie wyjechałem Rosynantem z garażu i pomknęliśmy do Morąga.
W gabinecie komendanta Kimity panowała cisza jak przed burzą. Siedzieliśmy potulnie na krzesłach, a komendant stał przy oknie i wyglądał na zewnątrz sapiąc ciężko. Minęła minuta owego sapania, gdy komisarz odwrócił się ku nam. Przez chwilę wodził po naszych twarzach ponurym wzrokiem, wreszcie wybuchnął śmiechem i wyciągnął w moją stronę kościsty palec.
- W co mnie pan wpakował?
- Ja? - udałem zdumienie.
- A kto? - oskarżycielski palec nie cofnął się ani o milimetr.
- Ale... - poruszyłem się na krześle niespokojnie.
Komendant opadł ciężko na fotel za biurkiem.
- Żadne “ale”. Przychodzi pan tutaj z rewelacyjną wiadomością o planowanym napadzie na kantor. Ja, głupi, wierzę panu na słowo. Angażuję poważne siły, aby przestępców schwytać na gorącym uczyneczku (nie mógł się powstrzymać przed użyciem swego ulubionego zwrotu, a to już świadczyło, że burza w sercu komendanta mija). I co się okazuje, proszę pana? Że żadnego napadu nic ma, a podejrzani są niewinni jak szczypiorek na grządce! Aresztowaliśmy ich i owszem, ale teraz trzeba będzie wypuścić. Mam nadzieję, że nie zażądają uroczystych przeprosin, co ja bym na ich miejscu zrobił!
Wyprostowałem się.
- Panie komendancie, śledzimy gang wraz z Łukaszem i Andrzejem już od dłuższego czasu - powiedziałem z pewną przesadą. - Sam słyszałem, jak jego członkowie omawiali skok na kantor, z którego pieniądze miały im służyć do rozwoju przestępczej działalności. Uważam, że spełniłem obywatelski obowiązek donosząc o planie napadu na kantor. Że do niego nie doszło, to już nie nasza wina.
- A czyja?! - poderwał się komendant. - Przecież nawet posiłki z Olsztyna ściągnąłem!
- I w tym sęk. Szef gangu rozpoznał jednego z policjantów, co po cywilnemu ubrani stali przed wejściem do kantoru.
- Skąd pan wie?
- Słyszałem, jak mówił.
- No i?
- Przestraszył się i zrezygnował z napadu. To chyba proste. Kto napada na kantor obstawiony policją?
Komendant zasępił się.
- Tak. To co pan mówi ma ręce i nogi. Ostatecznie Olsztyn nie leży tak daleko od Morąga i Zalewa - rozłożył ręce - ale zrobiłem co mogłem, aby akcja się udała. Nie mogłem przecież ścigać posiłków z Nowego Targu. A i stamtąd mógł się trafić jakiś, którego by bandziory rozpoznały. Cóż, klapa!
- Ale ma pan samochód, ten ukradziony opel. Czy policja nie widziała, kto... - nieśmiało odezwał się Łukasz.
- Policja nie widziała, bo dranie użyli wozu z przyciemnionymi szybami. To ich zwykły numer - Kmita westchnął ciężko.
- A odciski palców?
Komendant uśmiechnął się mimo woli na taką dociekliwość.
- W wozie nie ma odcisków żadnego z czwórki. Musieli pracować w rękawiczkach.
- Ale jest jeszcze broń, którą znalazłem w torbie w rowie - już śmielej odezwał się Łukasz.
Komendant westchnął ponownie.
- Gratuluję odnalezienia broni. Pistolety zostaną zbadane, czy zostały użyte podczas jakiegoś napadu.
Oczy Łukasza rozszerzyły się.
- Tylko tyle? Przecież to broń Baziaka i spółki! Chyba już tylko za jej posiadanie powinni dranie posiedzieć!
Komendant przesunął ręką po włosach i odezwał się z tłumioną złością:
- A masz, chłopcze, dowód, że to broń Baziaka? Bo ja nie. Brak odcisków palców. Znowu. Ot, mówiąc szczerze, znalazłeś w rowie torbę z pistoletami. A do kogo należą? Do Baziaka? Spróbuj to udowodnić w sądzie!
Łukasz poderwał się z krzesła.
- Ale ja widziałem, jak pakunek, tę reklamówkę, wyrzucili z pędzącego opla. Pan Paweł potwierdzi!
Skinąłem głową.
- Zgadza się. Chłopiec ma rację.
Nadeszła pora kolejnego westchnienia komendanta.
- Przykro mi, panowie. Ale żeby rzecz ująć najprościej: widzieliście, jak pozbywają się trefnego ładunku niezidentyfikowani osobnicy jadący oplem. Czy któryś z was widział w oplu jednego choćby z naszych podejrzanych?
Spuściliśmy głowy.
- Ale informować, że bandyci zamierzają wykorzystać w napadzie niezidentyfikowany jeszcze, kradziony samochód to potrafiliście! - nie ustawał komendant.
Poderwałem się do obrony.
- Właśnie! Wystarczyło zatrzymać opla pod kantorem!
Komendant zaśmiał się ironicznie.
- Taak? A skąd mogliśmy wiedzieć, że o tego opla chodzi? Gdybyśmy zatrzymywali każdy samochód jadący ulicą, powstałby korek na cały Morąg! Poza tym zatrzymywać, ale pod jakim pretekstem? Opel jechał w zgodzie z przepisami! Tak więc, drodzy panowie, śledztwo utknęło w martwym punkcie. Bo pomyślcie, co mamy: skradziony przez niewiadomych sprawców samochód, który miał służyć sprawcom napadu, samochód zresztą już odzyskany, ale nikomu nie możemy udowodnić kradzieży. Nawet pan Daniec, który nas poinformował o przygotowaniach do napadu, nie wiedział, o jaki samochód będzie chodziło. Mamy trzy pistolety, również nie wiadomo do kogo należące, bo i na nich brak odcisków palców. Przeszukanie w miejscu zamieszkania domniemanego szefa gangu Józefa Baziaka też nie przyniosło żadnych rezultatów. I co panowie na to?
Milczeliśmy ze spuszczonymi głowami.
- Ale mamy przecież - zaśmiał się zgryźliwie komendant - wiele podsłuchanych przez panów rozmów szajki! Tylko że na podstawie takich “dowodów winy” żaden prokurator nie wyda nakazu aresztowania. I wasi przyjaciele znajdą się na wolności szybciej niż wam się wydaje - milczał przez chwilę. Wreszcie odezwał się spokojnym już tonem. - A jak się nazywał wielki przyjaciel Polaków, niemiecki pisarz i filozof pochodzący z Morąga?
Łukasz popatrzył na komendanta oszołomiony, ale Andrzej odpowiedział spokojnie:
- Johann Gottried Herder.
- Urodzony w 1744, a zmarły w 1803 roku - wszedł w słowo przyjacielowi Łukasz.
Nie musiałem wstydzić się za chłopaków!
Swoją drogą to dobry znak, że komisarz wrócił do swego hobby historycznego. Widocznie burza w jego sercu już mijała.
- Tak więc - komendant podniósł się zza biurka - miło było mi was poznać. Żywię nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Tylko proszę, zanim zgłosicie się na policję z doniesieniem o domniemywanym przestępstwie, zbierzcie trochę więcej informacji o nim, najlepiej faktów, a nie tylko podsłuchiwanie rozmów, których w dodatku żaden świadek potwierdzić nie może. Do widzenia panom.
Poczerwieniałem i poderwałem się z krzesła. Nie cierpię, gdy ktoś robi ze mnie durnia.
- A panu, komendancie, życzę lepszego doboru współpracowników. Nie takich, żeby znało ich całe województwo. Może wtedy uda się zakończyć panu jakąś akcję sukcesem. Bo to, że nie wypaliła wczorajsza, to nie nasza wina, tylko rozpoznania przez przestępcę policjanta! O czym wie pan równie dobrze jak i my. Gdyby bandyci przeprowadzili napad na kantor, zostaliby obezwładnieni przez policję i wtedy żaden “brak odcisków” by im nie pomógł!
- Jasne! - potwierdzili chłopcy.
Komendant nie rozzłościł się na moją replikę, a nawet, ku memu zdumieniu, uśmiechnął się.
- Ot, takich jak wy trzeba w policji. Myślących i nie bojących się powiedzieć w oczy szarży tego, co myślą. Nie ma pan czasem ochoty wstąpić do policji? - zapytał mnie.
Ukłoniłem się grzecznie.
- Pozwoli pan, że pozostanę przy swoim zawodzie.
Kmita odpowiedział ukłonem.
- Jak pan woli. Choć i w policji znalazłoby się sporo roboty dla historyka sztuki. I to ciekawszej niż w Ministerstwie Kultury i Sztuki.
Przyznam, że komendant trafił w sedno. Zaraz po studiach nosiłem się z myślą wstąpienia do policji, ale wtedy jeszcze nazywała się ona milicją. A to już zupełnie inna historia, jakby powiedział Kipling. Teraz byłem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki i dobrze mi z tym, choć niebogato, było.
- Ale na was, panowie, będę mógł chyba w przyszłości liczyć? - zwrócił się komendant do chłopców.
Łukasz i Andrzej poderwali się z krzeseł, poczerwieniawszy jak ja przed chwilą.
- Niewykluczone, panie komendancie.
- To się zobaczy, proszę pana!
Gdyby mogli, wstąpiliby już dzisiaj do policji! Tak podziałało na nich nazwanie “panami” i powaga w głosie komendanta.
Kmita odprowadził nas aż do wyjścia z gmachu komendy. Uścisnęliśmy sobie dłonie; komendant zapewnił, że jakby co, to do niego możemy jak w dym. Wsiedliśmy do Rosynanta i żegnaj, Morągu!
Impreza zorganizowana u Baziaka z okazji powrotu z krótkotrwałego pobytu w areszcie przebiegała hucznie, choć bez przesady. Owszem, strzelały korki od szampana i kręciły się znane mi już z widzenia panienki, ale coś się nie kleiło. Widać to było po spojrzeniach, jakimi obrzucali się od czasu do czasu członkowie gangu: “Ty wsypałeś?”
Choć inni próbowali nawet tańczyć z panienkami, szef siedział pod parasolem samotnie. Panienkę, która mu się pchała na kolana, odtrącił sycząc: “Poszszła!”
Co chwila podchodzili do niego członkowie gangu z (jak to usłyszałem za żywopłotem) wiernopoddańczymi deklaracjami i donosami na kumpli. A on zachowywał się tak, jakby tego nie słyszał. Sączył tylko żywca i milczał zapatrzony gdzieś nad dachy domów.
Na próżno jego podwładni wznosili co raz zdrowie ukochanego szefuńcia, bez którego gniliby teraz za kratkami.
Wreszcie Baziak poderwał się ze swego fotelika:
- Dziewczyny, do domu! A wy wszyscy siadać tu!
Dopijając w biegu szampana nadbiegli wierni podwładni. Szef rozsiadł się, kładąc nogi na stolik. Oczywiście nikt z pozostałych nie ośmielił się powtórzyć tego gestu.
- Nie muszę gadać - mówił Baziak - że ktoś nas wsypał, bo dobrze o tym wiecie. Rzecz w tym, gdzie uwiła sobie gniazdeczko owa ptaszyna, co tak ochotnie śpiewa mundurowym. Czy wśród nas?
- Ależ skąd!
- Nigdy!
Szef skinął głową.
- I ja tak myślę. Bo albo zapuszkowaliby nas już dawno, albo czekaliby, aż zabierzemy się za robotę w zamku. Czyli kapuś jest z zewnątrz. Ciekawe, gdzie tu w okolicy zalągł się szpicel albo ktoś zbyt ciekawski. Ale jeden i drugi nie dowiedziałby się niczego, gdybyście nie kłapali dziobami bez potrzeby! - zakrzyknął Baziak, a cała trójka struchlała.
Przyznam się, że i ja lekko się przestraszyłem. Odkrycie mojej kryjówki to naprawdę nic trudnego. Właśnie o jej okolicach mówił Baziak:
- Starzy Bieniowie wyjechali, został młody, ale on po całych dniach nie zsiada z roweru trenując z tym Łobockim do wyścigu “O Złoty Floren”.
- Ponoć mają się ścigać z twoim braciachą? - zagadnął, chcąc rozchmurzyć szefa, Czwórka.
Ściągnięte rysy twarzy Baziaka rozluźniły się.
- A niech chłopak wygra. Dałem mu forsę na sprzęt taki, że zawodowcy nie mają. Musi wygrać, bo jak nie, to ma u mnie przechlapane. Ale do rzeczy...
- Mały też może dokapować - mruknął Dwójka myśląc o Andrzeju, ale na szczęście Baziak lekceważąco machnął ręką.
- Od tej chwili panowie będą łaskawi mieć gęby zamknięte na kłódkę, a uszy i oczy dookoła głowy.
- Hę, hę! - zaśmiali się w odpowiedzi.
Ale Baziak pogroził im palcem i śmiech ucichł jak ucięty nożem.
- Jak co podejrzanego, to meldować!
Czwórka odchrząknął nieśmiało.
- Ale my, szefie, sami tu najbardziej podejrzani, bo obcy.
Baziak przygryzł wargi.
- Masz rację. Ale jakby kto coś dostrzegł, to zaraz dać mi znać.
Przeciągnął się.
- Kantor to był szczeniak. Kiepsko tylko, że straciliśmy na tym niby skoku trzy gnaty. Teraz trzeba będzie kupić nowe. A wiecie dobrze, ile byle spluwa stoi na giełdzie. Mówiłem, by nie wyrzucać pistoletów z opla, ale wyście tak się spietrali, że mało brakowało, a sami byście wyskoczyli! Hi, hi! No, ale nic. Nie przejmować się chłopaki, uszy do góry i od jutra do roboty. Wystawa w Olsztynie nie będzie trwać wiecznie. Ja mam większe zmartwienie, bo w kasie puchy, a tu trzeba na zaliczkę dla speca z Warszawy. Poradźcie, co robić?
- Hm - odchrząknął Trójka - to może podpuścimy tego Kowalika od florenów, że przyjmiemy go do paczki. Może nam pokaże, gdzie wtedy tych florenów się dokopał?
Baziak roześmiał się.
- A mówią, że lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć. Ale kto wie? Dwójka, podpijesz jutro Kowalika. Ale nie zanadto, żeby kontaktował. Resztę się zobaczy.
Dwójka ziewnął.
- Forsa, szefie.
- A na co ci ona?
- Na jutrzejsze picie z Kowalikiem.
- Ech, płać człowieku, ciągle płać - wystękał Baziak, ale sięgnął do kieszeni i grubszy banknot zmienił właściciela.
- No, bawmy się! - Baziak niespodziewanie klasnął w dłonie.
- Szampan wypity, dziewczyny rozegnane.
- E tam, nie marudźcie! Masz tu forsę, Trójka. Na kilka win ci wystarczy. A z dziewczynami jeszcze sobie odbijecie. Zobaczycie. Niech tylko uda się skok na olsztyński zamek!
Dwójka pokręcił się niespokojnie.
- Jak tu skakać, skoro nas dopiero co puszczono z aresztu, a domu jeszcze nikt nie sprzątnął po rewizji?
Baziak wzruszył ramionami.
- Byli tu i nic nie znaleźli. Prędko nie wrócą. Rutynowa rewizja. Teraz policaje myślą, że tak nas nastraszyli, że miesiącami nosa nie wyściubimy z domu. Ale najciemniej jest pod latarnią i zanim się obejrzą, zginie ślad po nas w szerokim świecie, jak powiedział poeta.
Ostrożnie wycofałem się z mej kryjówki za żywopłotem, aby rozprostować nogi. Bo po powrocie Trójki czekał mnie długi, ale ciekawy dyżur w zaroślach.
Trójka wrócił z dwiema torbami wina i zaczęła się libacja.
- Szefie, Jedynko ty nasza kochana - Dwójka udał bardziej pijanego niż był w istocie - bez ciebie zginęlibyśmy marnie! Ale i teraz śmierć głodowa zagląda nam w oczy. Czy nie masz na oku podobnego skoku na kantor w Morągu? Gdzie zresztą twoja bystrość ocaliła nas od krat więziennych. Wymyśl coś, bo chyba sam przyznasz, że uganianie się za Głupim Jasiem po skarpie i dłubanie w ziemi, gdzie najprawdopodobniej nie ma już florenów, to niezbyt poważne zajęcie.
Baziak zmarszczył czoło.
- Co powiedziałem, to powiedziałem. Ty, Dwójka, masz jutro podpić Kowalika. Możesz go nawet ściągnąć tutaj. Potraktujemy go poważnie, a zobaczycie, że pokaże nam miejsce, gdzie dokopał się florenów.
- A może zrobilibyśmy jakiś skok na wariata. Bez przygotowania. Sklep elektrotechniczny albo komis. Fanty by się upłynniło i forsa by była!
Baziak pokręcił przecząco głową.
- Żadnych numerów na wariata. Z jednego - i to dobrze przygotowanego - ledwo się wywinęliśmy. Gdyby nie moje rozpoznanie gliniarza i przeczucie, które nakazało mi pozbyć się BMW, marnie byśmy teraz wyglądali.
Trójka smętnie kiwnął szklanką.
- To skąd teraz forsa na zaliczkę dla tego warszawskiego speca?
Baziak wzruszył ramionami z rezygnacją.
- Spróbuję się z nim skontaktować. Może w drodze wyjątku odstąpi od swych zwyczajów. Taki skok nie trafia się codziennie.
- A co będzie, jeśli ten warszawista się nie zgodzi? - spytał Czwórka.
Baziak ścisnął szklankę w dłoniach, aż się rozprysła.
- To wtedy będziemy robić włam sami!
- Hura! - zakrzyknęli jednogłośnie jego podwładni.
Baziak uśmiechnął się oglądając pokaleczoną dłoń.
- Przynieś mi, Trójka, jakiś plaster. A wy nie cieszcie się tak na robotę bez pomocy specjalisty. Bo ja, przyznaję, z prostą aparaturą zabezpieczającą sobie poradzę, ale zamku i zwłaszcza wystawy na pewno nie chroni byle badziewie. A wy znacie się na takim sprzęcie wysokiej klasy?
Odpowiedziało mu milczenie.
- Musi się udać - bąknął wreszcie Czwórka. - Wyłączymy przecież prąd w całym zamku.
Baziak popatrzył na niego.
- A jeśli zabezpieczenie będzie miało własne źródło zasilania?
I znów milczenie.
Trójka przyniósł plaster i zebrał resztki potłuczonej szklanki. Baziak opatrzył sobie dłoń.
- Kto nie ryzykuje, ten w kozie nie siedzi! - machnął opatrzoną ręką.
- Racja! - z entuzjazmem odpowiedzieli mu podwładni.
Baziak spoważniał.
- Ale od tej chwili nie kłapcie dziobami o skoku na zamek. Ten, który doniósł policji o skoku na kantor...
- O niczym nie wie - mocował się z korkiem od butelki Czwórka - inaczej by nas tak łatwo nie wypuścili, a i przesłuchaliby dokładnie, nie tak po łebkach.
- Wie czy nie wie - Baziak łyknął wina - a jeśli to pułapka glin? Jeśli chcą dorwać nas dopiero na włamie do zamku, żebyśmy zahaczyli solidne wyroki? Uważajcie, bo może gdzieś w pobliżu kręci się szpicel.
- Coś mi się wydaje, że ty i nam nie ufasz - zauważył Dwójka.
Baziak uśmiechnął się krzywo.
- Wam? Których sam wybrałem?
Odpowiedział mu śmiech. Ale niezbyt szczery. Atmosfera balangi wyraźnie się popsuła.
Pewien, że tego dnia nie dowiem się już niczego istotnego, odczołgałem się do garażu, gdzie czekali już na mnie Łukasz z Andrzejem i, zdawszy im raport ułożyłem się do snu w Rosynancie.
Następnego dnia skacowana banda ponuro snuła się wokół domku i wylegiwała pod parasolem. Aż wreszcie Baziak pogonił Dwójkę na poszukiwanie Kowalika.
Łukasz z Andrzejem pojechali na trening, a ja zostałem w garażu, oczekując, tak jak i baziakowcy, powrotu Dwójki z Kowalikiem.
Co do powrotu i sukcesu finansowego, jaki miał po nim nastąpić, to zdania były podzielone. Trójka uznał, że to genialny pomysł i już przeliczał floreny na złotówki. Natomiast Czwórka uważał za dziecinadę kopanie na zalewskiej skarpie. A już na pewno nie wierzył, że uda się wykopać taką solidną ilość florenów, która wystarczyłaby na zapłacenie zaliczki specowi z Warszawy.
Baziak milczał.
Minęło dużo czasu, zanim radosne okrzyki dobiegające zza żywopłotu dały mi znać, że oto nadchodzą Dwójka i jego ofiara. Prędko zająłem miejsce w swym punkcie obserwacyjnym w żywopłocie.
Rzeczywiście alejką wzdłuż domu szli pod rękę Dwójka z Kowalikiem. Ale to on miał spić lub przynajmniej podpić Głupiego Jasia! Tymczasem sam sprawiał wrażenie zdrowo podciętego i wieszał się na ramieniu Kowalika.
- Szefie, jest Kowalik - wybełkotał i padł na fotelik, na którym zresztą zaraz zasnął.
- Janku, witaj! - poderwał się Baziak.
Kowalik lekko się ociągając uścisnął wyciągające się do niego dłonie.
- Mam nadzieję, że zapomniałeś nam te wygłupy w drodze z Gdańska - Baziak już otwierał piwo.
- Wygłupy? - parsknął Kowalik i rozparł się w foteliku. - Sporo mnie one kosztowały! - siorbnął piwa.
- Ale były konieczne - łgał Baziak ani mrugnąwszy okiem - żeby sprawdzić, czy nie jesteś kapusiem. Pieniądze, które wtedy nam dałeś, są w każdej chwili do odzyskania - to mówiąc klepnął się po (jak wiedziałem) pustej kieszeni.
- Aha! - mruknął Kowalik nie wiadomo, zgadzając się czy przecząc.
- Tak więc, drogi Janku - Baziak “kadził” Kowalikowi - postanowiliśmy przyjąć cię do naszej paczki. Takiego jak ty nam trzeba. Odważnego, pomysłowego...
- To niby ja mam być? - nie dowierzał Kowalik.
- Właśnie, Janku - nie ustawał Baziak. - A że każdy nowy członek paczki musi się wkupić...
- Już się wkupowałem w drodze z Gdańska - mruknął Kowalik.
- Tamto też się liczy - Baziak był wcieleniem łagodności - ale, widzisz, nasza paczka znalazła się w przejściowych kłopotach finansowych. I pomyślałem sobie, że taki jak ty specjalista od florenów pomoże nam w trudnościach, które są teraz i jego trudnościami.
- Na floreny macie chrapkę! - odezwał się Kowalik nad podziw trzeźwym głosem, ale zaraz zapadł znów w pijackie rozczulenie. - Kochani! Od razu trzeba było mówić: “Jasiu, dawaj floreny”. Życia bym wam nie żałował, a co dopiero kilku monet. Ale nie mam, nie mam żadnej...
- To co teraz, szefie będzie? - rozzłościł się Czwórka. - Po co było tu taskać tego durnia?
- Tylko nie durnia - żachnął się półsennie Kowalik. - Jestem takim samym członkiem paczki jak ty!
- Jasiu, nie masz już florenów? - Baziak nie tracił cierpliwości. - Nie wiesz, gdzie one są?
- Mieć to nie mam, przysięgam! - uderzył się Kowalik w chudą pierś. - Ale gdzie ich szukać, to Janek Kowalik wie dobrze!
Poczwórne westchnienie ulgi dobyło się z piersi baziakowców.
- Janek wie i swych przyjaciół zaprowadzi - monologował Kowalik. - Niech tylko przygotują łopaty i worki.
- A kiedy pójdziemy po floreny? - niecierpliwił się Trójka.
Kowalik kiwnął się na foteliku.
- Dziś w nocy. Najlepiej koło północka, jak wszyscy będą spać.
- O północy? - skrzywił się Trójka. - Dlaczego tak późno?
- A co, chciałbyś mieć całe Zalewo na głowie - trzepnął w ucho Baziak swego najwierniejszego druha.
- A tak, tak. Trzeba po cichutku - stęknął Kowalik.
- Ale na co te worki? - teraz wątpliwości ogarnęły Czwórkę.
Jasio popatrzył na niego krzywo.
- Ziemię będziemy w nie ładować. Nie będziesz chyba grzebał w niej po ciemku za florenami. Trzeba wszystko przenieść w jakieś widne miejsce. Jak raz wasza piwnica mi się widzi.
- To całą skarpę będziemy tu targać? - oburzył się Trójka.
Kowalik ziewnął i dopił swoje piwo.
- Nie całą, tylko ziemię z tego miejsca, gdzie są floreny. Na sztych łopaty głęboko. Będzie tego ze cztery worki.
(Nie wiem dlaczego, ale znów odniosłem wrażenie, że Kowalik nie jest aż tak bardzo pijany, na jakiego wyglądał).
Tymczasem wstał podtrzymując się stolika i wymruczał:
- No to do północy.
Chwiejnym krokiem wymaszerował na ulicę podtrzymując się ściany domku.
- No i co teraz, szefie? - spytał niepewnie Trójka.
ROZDZIAŁ ÓSMY
WORKI Z TAJEMNICZYM ŁUPEM * ZEMSTA KOWALIKA * WYJAZD DO OLSZTYNA * DZIEJE OLSZTYŃSKIEGO ZAMKU
Baziak popatrzył po swojej ekipie. Oj, niewesołe to było spojrzenie.
- Dwójka i Czwórka do piwnicy. Przygotować łopaty i znaleźć jakieś worki.
- A jeżeli to wszystko na nic? - wymruczał Czwórka próbujący dobudzić śpiącego Dwójkę. W końcu to mu się udało i klnąc pod nosem powlekli się do piwnicy.
- A ty, Trójka, zrobiłbyś coś do jedzenia. Która to już godzina, a my bez obiadu.
Nie było mowy, żeby udać się tropem baziakowców bez udziału Andrzeja i Łukasza. Andrzej nie musiał tłumaczyć się przed nikim ze swej nocnej wyprawy, Łukasz natomiast zełgał rodzicom, że nocuje u Andrzeja.
Tuż po północy nadszedł Kowalik i objuczona workami i łopatami grupa ruszyła w stronę cmentarza. Tam, na skarpie pod garażami znajdowano floreny. My cichutko ruszyliśmy za nimi. Cichutko? Raptem nie wiadomo kto kopnął pustą puszkę, która z hałasem potoczyła się ulicą. Przycupnęliśmy za narożnikiem ogrodzenia, ale nie na wiele by się nam to zdało, gdyby nie:
- Miauu! - zamiauczał Łukasz i uspokojeni bandyci ruszyli dalej.
- Ty masz talent - ścisnąłem rękę Łukasza.
- Każdy stara się jak umie - odszepnął skromnie. - W końcu miało się koty...
Doszliśmy do skarpy i schowaliśmy się w cieniu garaży.
Kowalik zachowywał się jak szaman lub pomylony radiesteta. Krążył w kółko. Dreptał to w jedną, to w drugą stronę. Wreszcie odezwał się głucho brzmiącym w ciszy nocnej głosem:
- To tutaj! Kopcie.
Niewierny Dwójka chciał rozkruszyć ziemie w świetle latarki, ale łagodna perswazja w postaci kopnięcia przez szefa zagnała go do łopaty. Kilka chwil i cztery worki stały po brzegi wypełnione ziemią.
Czwórką baziakowców zarzuciła je sobie stękając na ramiona i podreptała między garaże.
Nie przeszli nawet kilku kroków, gdy zapaliły się reflektory i gromki głos zawołał:
- Stać! Ręce do góry! Policja!
Nie trzeba chyba dodawać, że cała piątka prysnęła w ciemność. Za nimi zatupotały buty ścigających.
- Nawiali na cmentarz, panie aspirancie - usłyszeliśmy meldunek - bez porządnych latarek ciężko ich będzie ścigać. Zobaczymy, co oni tu nakradli, bo wory pełne aż po brzegi.
- Znalazły się worki, znajdą się ich właściciele.
- O rany, szefie, toż to ziemia!
- Gdzie?
- W workach.
Coś zaszeleściło w cmentarnych zaroślach.
- Stój, bo strzelam! - rozległ się ostry głos policjanta.
- Ale po co kochanej władzuni od razu strzelać? Jak się strzela, to można jeszcze kogoś niechcący zabić! A to ja, Kowalik. I jest ze mną jeszcze młody Baziak i jego koledzy. Nieładnie strzelać do takich porządnych ludzi... - zza cmentarnego płotu wygramolił się Kowalik, a zaraz za nim Baziak i spółka. Wszyscy trzymali profilaktycznie ręce podniesione do góry.
- Twarzami do muru. Ręce oprzeć o mur. Nogi rozstawić szeroko. O, tak dobrze - zabrzmiała ostra policyjna komenda.
- Melduję, szefie, że zatrzymani nie posiadają przy sobie broni. Albo w ogóle nie mieli, albo ukryli w czasie ucieczki na cmentarzu! - usłyszeliśmy meldunek policjanta.
- Broń? A na cóż nam takie śmiercionośne narzędzie?! - prawie rozpłakał się Kowalik, budząc radość Łukasza i Andrzeja. - My jesteśmy tylko hobbyści. Niewinni hobbyści, panie władzo!
- No to dajcie zajrzeć w swoje oblicza, hobbyści - zachichotał policjant. - Kogo my tu widzimy. Oprócz Jana Kowalika i Józefa Baziaka, zwanym młodszym, widzę tu trójkę nie znanych mi młodzieńców. Mam nadzieję, że przysporzą nam ciekawych informacji.
- Niestety, obawiam się, że ciekawość pana nie będzie zaspokojona. Moi przyjaciele to zwykli hobbyści, których tak jak mnie i pana Kowalika ściągnęła tutaj o nocnej porze chęć znalezienia jak największej ilości florenów. A że przystąpiliśmy do poszukiwań nocą, to łatwo daje się wytłumaczyć niechęcią wobec konkurencji, która czeka tylko, żeby ktoś zaczął szukać florenów - tłumaczył Baziak.
Policjant zastanawiał się długo, a nas, przycupniętych za murkiem, ogarnął lęk.
Wreszcie dowódca policyjnego patrolu odezwał się, nie bez wahania w głosie:
- No cóż, Kowalik i Baziak. Nie powiem, że się cieszę. Ale dobrze mieć was obu na oku. I resztę kolegów, którzy, mam nadzieję, będą uprzejmi się wylegitymować.
- Nie mamy dowodów przy sobie - jęknął Dwójka. - Tylko wyskoczyliśmy po te floreny czy jak je zwał. Dowody zostawiliśmy u Baziaka. No nie, chłopcy?
- Ma się rozumieć - odparli Trójka i Czwórka.
- Ja za nich gwarantuję! To moi przyjaciele - wtrącił się Baziak.
- No, skoro ty za nich gwarantujesz - zaśmiał się policjant - to nie będę się czepiał twoich przyjaciół. Ale tak nawiasem mówiąc, co robi Kowalik w waszym towarzystwie?
- To moi serdeczni przyjaciele - gromko oznajmił Kowalik. Policjanci roześmieli się i nadmieniwszy, że wszystkie znalezione podczas poszukiwań drogocenności należą do skarbu państwa, odjechali.
Baziak krzyknął:
- Worki chwyć!
I postękując czwórka podrzuciła sobie worki na plecy i uginając się pod ich ciężarem ruszyła w stronę Cichej.
Pomrukując i klnąc pod nosem poszukiwacze dotarli wreszcie do swojej siedziby. Tam, w świetle żarówki nad drzwiami pozbyli się swego ciężaru. Kowalik był wesoły jak szczygiełek. Zresztą, gdyby nie fakt, że baziakowcy byli dobrze zbudowani (no, może z wyjątkiem Dwójki) i niejedną godzinę spędzili na siłowni, musieliśmy kursować z ziemią po kilkakroć. Aż zastałby ich podczas wędrówki z workami wczesny świt.
- No to dotarliśmy - sapnął Trójka. - Dalej nie idę, choć skarz mnie chiński bóg!
- Przychylam się do zdania kolegi - Czwórka otarł pot z czoła.
- Czyście powariowali - żachnął się Baziak - tyle roboty na nic. Chcecie tutaj przed domem rozbebeszać te worki?!
- To co z nimi zrobimy? - potulnie odezwał się Trójka.
- Do garażu z nimi i to szybko!
- Ale po co tyle pośpiechu - odezwał się Dwójka, któremu dźwiganie wora dało się najbardziej w kość.
- Musowo, musowo do garażu - poderwał się Kowalik - inaczej podpatrzą i ukraść floreny mogą.
Baziakowcy chwycili worki i podźwigali je w stronę garażu, w którym zaraz rozbłysło światło. Szajka zabrała się do łowów na floreny.
Przycisnąłem ucho do nadwątlonej ściany i zamarłem w bezruchu, nie bacząc, że Łukasz z Andrzejem próbują wcisnąć mi się pod pachy i kopią po kostkach.
Rozmowy słychać było wyraźnie.
- I co będzie z tą ziemią z worków? - zatroszczył się Dwójka. - Przecież nie zostawimy jej w garażu.
Baziak ziewnął.
- Taczką wysypie się ją na grządki. Ale dość już gadania. Czas zabrać się za floreny. Tu macie ogrodnicze sito i ostrożnie, pomalutku przesiewamy ziemię.
- Hi, hi! - zaśmiał się Kowalik.
- A ty czego rechoczesz? - ofuknął go Baziak.
- Ja tylko tak - potulnie odezwał się Kowalik. - Cieszę się na znalezione floreny.
- No już dobrze, dobrze - uspokoił się szef. - Zaczynamy od tego worka.
Rozległ się szmer przesypywanej ziemi.
Jakże było moje zdumienie, gdy nagle usłyszałem głos Czwórki.
- Jest, szefie! Jeden floreny czy inna moneta, ale to chyba floren!
Czyżby Kowalik rzeczywiście znał miejsce, gdzie floreny występują w dużej ilości i chciał się swą tajemnicą podzielić z Baziakiem i spółką? Zwłaszcza po tym, jak potraktowano go w drodze z Gdańska, wyłudzając pieniądze zarobione za floreny? Nie, to nie wydawało mi się prawdopodobne. Ale floren znaleziono już na pierwszym sicie! I bądź tu mądry!
Baziakowcy podnieśli radosny krzyk i, sądząc po szuraniu, wzięli się. do intensywnego poszukiwania florenów. Przeszukali drugi worek, trzeci. Florenów nie było. Gdy kończył się czwarty, Baziak odezwał się przez zaciśnięte zęby tłumiąc pasję:
- Kowalik, w coś ty nas wrobił? Jak cię zamaluję w tę parszywą gębę, to cię rodzona matka nie pozna!
- I my dołożymy swoje - dopowiedzieli zdyszani baziakowcy.
- Ale ja naprawdę jestem niewinny - płaczliwie powiedział Kowalik - zaprowadziłem was tam, gdzie znajdowałem floreny.
- Nie wierzę - krzyknął Baziak.
I nagle głos Kowalika się zmienił, stwardniał:
- A dlaczego obrabowaliście mnie z pieniędzy, wyłudziliście je ode mnie, gdy wracaliśmy z Gdańska? Miałem należeć do waszej paczki i co z tego? Jeszcze wczoraj wysłaliście jednego z was, by mnie podpił. Myśleliście, że wygadam się, gdzie są zakopane floreny. Teraz więc wam mówię, że zaprowadziłem was w byle jakie miejsce. Znajcie Głupiego Jasia czy jak mnie nazywacie!
Trzasnęły drzwi od garażu.
- No i co z takim draniem zrobić? - krzyknął Trójka. - Bić i patrzeć czy żyje!
Ale Baziak wybuchnął śmiechem.
- Zostawcie go. Ma chłopak charakter, kto by to przewidział. Rzeczywiście, wracając z Gdańska potraktowaliśmy go podle. Nic dziwnego, że teraz chciał się zemścić. Co mu się zresztą udało. Ale charakter charakterem... Wy się do Kowalika macie nie wtrącać. A już ja się postaram, że Głupi Jasio zgłupieje do reszty.
Wielka cisza zapanowała w garażu państwa Bieniów. Ostatecznie zwycięstwo Kowalika nad Baziakiem i spółką było też i naszym zwycięstwem!
- Pamiętajcie tylko ostrzec Kowalika - szepnąłem do chłopców - że Baziak ma na niego oko. I choć zapewniał, że to tylko jego sprawa, do której podwładni nie mogą się wtrącać, zabrzmiało to groźnie. Baziak udawał przed swymi ludźmi, że Kowalik mało go obchodzi, ale założę się, że tak nie jest i Baziak będzie starał się zemścić na Kowaliku.
- To co mamy robić? - równie szeptem zapytał Łukasz.
- Jesteśmy bezradni - westchnąłem. - Baziak dopadnie Kowalika kiedy i gdzie będzie chciał. Ale sądzę, że nie nastąpi to przed włamaniem do olsztyńskiego zamku. A potem, o ile skok się uda, Baziak pryśnie za granicę i nie będzie mu w głowie zemsta na Kowaliku.
- To sądzi pan, że skok się uda? - spytał szeptem Andrzej.
- Nie.
- To dlaczego nas pan denerwuje.
Zaśmiałem się cicho.
- Ot tak, żebyście nie byli zbytnio pewni siebie.
- To jak będzie z tym włamaniem do olsztyńskiego zamku?
- Nie uda się.
Łukasz popatrzył niespokojnie.
Położyłem mu rękę na ramieniu.
- Nie uda się, bo my tu jesteśmy.
Chłopcy sapnęli z dumą.
Tymczasem w sąsiednim garażu wrzała, przerywana przekleństwami, praca. To ekipa Baziaka wywoziła na taczkach tak pracowicie przydźwiganą ze skarpy pod garażami ziemię i rozsypywała ją po grządkach ogródka. Wydawało mi się, że w ten sposób Baziak chce zatrzeć wspomnienie klęski poniesionej za przyczyną Kowalika do czasu, gdy będzie mógł zemścić się na nim. W końcu baziakowcy wynieśli się z garażu i poszli spać do domu.
I my poszliśmy spać. Chłopcy do domu, ja na siedzenia Rosynanta.
Ciekawiło mnie, czy tajemniczy spec z Warszawy zechce choć raz odstąpić od swego zwyczaju i wziąć udział w skoku bez uprzedniej zaliczki. Nie miałem pojęcia, jakich form perswazji użyje Baziak, wiedziałem jednak, że jego kasa jest pusta. I nawet jeśliby dołożyli się do niej wspólnicy, to nie sądzę, że uzyskano sumę zadowalającą wybitnego specjalistę od urządzeń alarmowych. Mogliby sprzedać mercedesa, ale jak tu przeprowadzać napad bez niezawodnego samochodu.
- No chłopaki! Pakuję się do merca i nawiewam - obudził mnie z rana zza ściany garażu dziarski głos Baziaka.
- To jak to będzie? - pociągnął nosem Trójka. - Zostawisz nas z glinami na karku, a sam pryskasz?!
- Co będzie z włamem do muzeum? - zatroszczył się Dwójka. - Oj głupi, głupi! - zaśmiał się Baziak. - Nawiewam tylko do Warszawy, żeby przez pośrednika złapać kontakt na speca. Może da się namówić na robotę bez zaliczki. I nie bójcie się, wrócę ze stolicy do Zalewa jak najszybciej będę mógł, aby cieszyć oko widokiem waszych twarzyczek.
- A nie moglibyśmy pojechać z tobą? - podejrzliwie zapytał Dwójka.
Baziak znów wybuchnął śmiechem.
- A co ty, dzidziusiu, smoczka jeszcze ssać nie przestałeś? To nie wiesz, że takie rozmowy odbywam bez świadków. Chcecie jechać do Warszawy ze mną, proszę bardzo. Ale tam się rozstaniemy i spotkamy się dopiero o wyznaczonej godzinie. Najlepiej niech to będzie czwarta, przy wejściu na Cmentarz Bródnowski. Tam będę miał blisko.
- Jedynko ty nasza droga - nie ustawał Dwójka - ale może przyda ci się obstawa. Strach strachem, ale tamten może nabrać większego szacunku do ciebie, jak cię zobaczy z naszą trójką. Może wtedy obniży cenę.
Baziak zachichotał.
- Ile razy mam wam powtarzać, że nie jadę na spotkanie ze specem, tylko z pośrednikiem, który moją uprzejmą prośbę przekaże albo też nie przekaże naszemu wybitnemu specjaliście?
- A jeśli nie przekaże - zatroszczył się Trójka - albo tamten nie zechce pracować bez zaliczki? To co wtedy?
- To wtedy - głos Baziak stwardniał - tak jak już mówiłem: sami bierzemy się do roboty.
Korzystając z tego, że banda Baziaka udała się do Warszawy, postanowiłem wyjechać z Łukaszem i Andrzejem do Olsztyna, aby zobaczyć wystawę w Muzeum Warmii i Mazur, a także przestrzec kogo trzeba o niebezpieczeństwie, które zagroziło zbiorom.
Chłopcy przyjęli zaproszenie na wycieczkę z radością.
Minęliśmy już Ostródę, gdy spytałem:
- A nie wiecie może, skąd wywodzi się nazwa Olsztyn?
- Nie bardzo - odpowiedział Andrzej. Przybrałem poważny, godny historyka wyraz twarzy.
- Otóż nazwa ta pochodzi od pruskiej nazwy Łyny (Alna, Alina) i kamienia (po niemiecku Stein): niemiecka nazwa Allenstein - Łyński Kamień. Nazwa polska Olsztyn jest więc spolszczeniem na poły staropruskiej i na poły niemieckiej nazwy miasta. Długosz nazywał Olsztyn Holstenem, a Kopernik Olstynem.
Minęliśmy słynące cudami sanktuarium Maryjne w Gietrzwałdzie, gdy Łukasz zwrócił uwagę na wiele krzyży ustawionych przy szosie.
- To pamiątki pielgrzymek? - spytał.
Roześmiałem się.
- Nie. To miejscowy wójt odstrasza w ten sposób kierowców od zbyt szybkiej jazdy, bo szosa tu rzeczywiście kręta i wypadków na niej dużo. Wypowiedział wiec wojnę psychologiczną wypadkom. Widząc krzyże od razu kierowca zdejmuje nogę z gazu.
- I to pomaga? - spytał Andrzej.
- Nie wiem. Ale chyba tak. Zresztą nikt tego nie badał.
Szeroką obwodnicą wjechaliśmy do Olsztyna, podjechaliśmy na parking pod Wysoką Bramę i dalej ruszyliśmy pieszo.
Choć historię zamku olsztyńskiego moi młodzi przyjaciele znali, postanowiłem poprowadzić ich ulubioną przez siebie trasą, zanim osiągniemy bryłę zamku.
Schodząc w dół ku dolinie Łyny doszliśmy do wyspy, gdzie znajdował się budynek młyna, rozebrany w latach pięćdziesiątych.
- E tam, stare młyniszcze, w dodatku już nie istniejące - skrzywił się Andrzej.
Popatrzyłem na niego z uwagą.
- Niejednokrotnie wielki skarb pozostawał ukryty przez wieki w najskromniejszym ukryciu.
Wystarczyło moje zdanie, a już chłopcy zaczęli rozglądać się po okolicy, jakby tutaj, tuż spod ziemi miały się ukazać skarby. Tymczasem to co widzieli było jak najbardziej prozaiczne.
Zeszliśmy ku Łynie, mijając po prawej pałacyk, w którym przed wojną mieściła się loża masońska, a obecnie jest hotelik. Stąd widoczne były mury obwodowy i kurtynowy, spinające północne skrzydło zamku z jego wieżą.
- Tego Kopernika to już znamy! - oświadczył na widok pomnika słynnego astronoma Andrzej.
A Łukasz wyrecytował:
- Obrońcy grodu olsztyńskiego przed najeźdźcą krzyżackim, wielkiemu Polakowi Mikołajowi Kopernikowi, wdzięczni rodacy.
- Czy wiesz, jaki fakt ten pomnik upamiętnia? - spytałem. Łukasz wzruszył ramionami.
- Jasne! To na pamiątkę przygotowania zamku do obrony podczas wojny polsko-krzyżackiej w latach 1519-1521.
Weszliśmy na wąski most spinający wysokie brzegi Łyny. W tym miejscu znajdował się dawniej most zwodzony, jedyny wjazd do zamku. Za mostem, u podnóża czterdziestometrowej wieży zamkowej, ujrzeliśmy mury obwodowe i budynek dawnej kuchni zamkowej zaadaptowany na siedzibę Związku Polskich Artystów z galerią wystawową. Dalej w lewo widać było północną, zewnętrzną ścianę skrzydła zamku ze średniowiecznymi urządzeniami, zwanymi hurdycjami.
Moi towarzysze zaczęli delikatnie ziewać. Uspokoiłem ich gestem ręki.
- Jeszcze tylko kilka słów o wznoszącym się nad nami zamku. Budowę najstarszego skrzydła rozpoczęto około 1346 roku. W latach następnych podwyższono budynek o jedną kondygnację, a w XV wieku dobudowano skrzydło południowe i górną część wieży. Skrzydło wschodnie zbudowano w latach 1756-1758, a przedłużono w latach 1909-1911. Najstarsze, północne, składało się dawniej z dwóch komnat i kaplicy, którą później przeniesiono do skrzydła południowego. Obie sale o pięknych kryształowych sklepieniach (kaplica posiada sklepienie gwiaździste) stanowiące mieszkanie i kancelarię administratorów kapitulnych, połączono w czasie przebudowy w 1909 roku. Noszą nazwę Sal Kopernikowskich. Tu mieszkał i pracował wielki astronom podczas pobytu w Olsztynie. Do dziś można dostrzec nad wejściem do komnaty zachowany fragment tablicy astronomicznej, sporządzonej w 1517 roku przez Kopernika i służącej mu do badania zrównania dnia z nocą.
- Nareszcie coś o Koperniku, a nie tylko mury i mury - sarknął Andrzej.
Uśmiechnąłem się.
- Mikołaj Kopernik był nie tylko wielkim astronomem, ale i administratorem Olsztyna. Przyczynił się do zagospodarowania podległych mu komornictw olsztyńskiego i pieniężnieńskiego.
- Był też niezłym lekarzem - wtrącił Łukasz.
- A teraz zwróćcie uwagę na fragment ściany dawniej rozdzielającej dwie komnaty. Zobaczycie na niej tablicę z fragmentem listu Mikołaja Kopernika do króla Zygmunta Starego. List pisany był po łacinie, tu zobaczymy jego polskie tłumaczenie. Czytaj, Andrzeju.
Chłopiec zaczął czytać wolno, z namaszczeniem:
- Pragniemy czynić, co przystoi ludziom szlachetnym i uczciwym oraz bez reszty oddanym Waszemu Majestatowi, nawet jeśliby przyszło nam zginąć, pod Tegoż Majestatu opiekę się uciekając całość naszego mienia i nas samych polecamy i powierzamy...
- Piękny list - westchnął Łukasz.
Uśmiechnąłem się niewesoło.
- List ten odnaleziono w Niemczech. W imieniu kapituły Kopernik prosił w nim o pomoc w czasie ostatniej wojny Zakonu z Polską. List ten do króla nie dotarł, ponieważ przejęli go Krzyżacy.
- A szkoda - mruknął Andrzej.
- Nie przejmuj się - pocieszałem zmartwionego chłopca - wojna i tak zakończyła się zwycięstwem Polski.
Chłopcy popatrzyli na mnie.
- I co teraz?
- Teraz pozwiedzacie sobie Muzeum Warmii i Mazur, ja zaś pójdę do jego dyrektora. Może mnie przyjmie. Chcę ostrzec go przed grożącym włamaniem.
- A my? Pójdzie pan bez nas? - chłopcy posmutnieli.
Uśmiechnąłem się.
- Nikt nie zabierze wam zaszczytu w tropieniu szajki Baziaka. Ale musicie zrozumieć, że gdy znajdę się w gabinecie dyrektora w towarzystwie, nie gniewajcie, nastolatków i w dodatku powołam się na ich opowieści, to dyrektor może to zlekceważyć. A tego nie chcielibyście, no nie?
Łukasz z Andrzejem popatrzyli na siebie.
- No chyba nie...
- Tylko będę miał jeszcze małą prośbę - odezwał się Łukasz.
- O co chodzi? - spytałem.
- O parę groszy na bilet do muzeum.
- Ależ służę uprzejmie - wyciągnąłem z kieszeni garść bilonu.
- Tyle wystarczy?
- Aż nadto - ucieszył się Łukasz - będziemy mogli kupić sobie jeszcze przewodniki.
- Może one pomogą nam odkryć, którędy chce włamać się szajka Baziaka - ucieszył się Andrzej.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
SPOTKANIE Z DYREKTOREM CYGAŃSKIM * PODEJRZANI LITWINI * KOWALIK W OLSZTYNIE * KOMENDA WOJEWÓDZKA POLICJI I NADKOMISARZ SUŚWIŁŁO * NA CZYJĄ POMOC MOŻEMY LICZYĆ
Szatniarz w muzeum wskazał mi drogę na pierwsze piętro i zaanonsował telefonicznie sekretarce dyrektora, który akurat miał chwilę wolnego czasu. Tak trafiłem do gabinetu Janusza Cygańskiego, dyrektora Muzeum Warmii i Mazur.
Zostałem przyjęty uprzejmie, ale chłodno. To, że pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki, wcale nie ociepliło atmosfery. Cygański, szczupły, szpakowaty mężczyzna o przenikliwych oczach, spoglądał na mnie uważnie, jakby chciał wysondować, co też tu mnie przyniosło.
Poczułem się nieswojo, jakbym zakradł się nieproszony na czyjś prywatny teren. Nie wiedząc co robić powołałem się na pana Tomasza i pracę pod jego kierownictwem.
Dopiero wtedy smagła twarz Cygańskiego rozjaśniła się. Ależ tak! Znał pana Tomasza. Spotykał się z nim na wielu konferencjach i sympozjach. Słyszał o jego przygodach i podziwiał za skuteczność działania. Tak więc, nie po raz pierwszy zresztą, imię pana Tomasza otworzyło mi drogę do ludzkiego serca.
- Co pana, ucznia tak sławnego mistrza - dyrektor spojrzał na mnie spod oka - sprowadza do Olsztyna? Czyżbyśmy mieli spodziewać się odkrycia nowych skarbów? - uśmiechnął się.
Choć odpowiedziałem uśmiechem, to przecząco pokręciłem głową.
Dostrzegłem, że mięśnie Cygańskiego napięły się pod nienagannie skrojonym garniturem. Mimo to spytał spokojnie i uprzejmie:
- Kawa czy herbata? A może coś zimnego?
- Herbata, jeśli można.
Odczekałem, aż stosowne dyspozycje zostaną wydane sekretarce, zapatrzony w zieleń wiekowych drzew za oknami narożnego gabinetu i dopiero wtedy odpowiedziałem dyrektorowi siląc się na uśmiech:
- Sprowadza mnie do grodu nad Łyną troska o powierzone pańskiej pieczy zbiory. Szczególnie chodzi tu o wystawę sztuki sakralnej.
Dyrektor bawił się w zamyśleniu linijką.
- Taak... Na wystawie jest wiele bardzo cennych przedmiotów, które mogłyby skusić włamywaczy. Ale niech pan nie obawia się o nasze zbiory! Są dobrze chronione!
- Ikony... - mruknąłem.
Cygański żachnął się. Widać sprawa zuchwałej kradzieży zbioru ikon, przechowywanych w Muzeum Warmii i Mazur, pomimo upływu czasu pozostała nie zabliźnioną raną na dyrektorskim sercu.
- Od tego czasu unowocześniliśmy nasz system alarmowy oraz częściowo wymieniliśmy na lepszy!
Tu dyrektor poderwał się z fotela.
- A panu skąd wiadomo o groźbie kradzieży, która zawisła nad wystawą?
Powoli łyknąłem herbaty.
- Otóż, doprowadziły mnie do niej floreny...
Cygański z ulgą machnął ręką i opadł z powrotem na fotel.
- Aa, jeśli to floreny... Zalewo... Już myślałem, że to dawno skończona sprawa...
Znów łyknąłem herbaty.
- Może sprawa jest już nieaktualna w sensie poszukiwań skarbu. Ma jednak i to wiele nader aktualnych aspektów...
- Co więc pan radzi - dyrektor z trudem zachowywał spokój. - Zawiadomić policję?
- Właśnie wybieram się na komendę - odpowiedziałem dyrektorowi.
Uśmiechnął się, aż pojaśniało zastawione antykami wnętrze gabinetu.
- Taak. Niech i policja przyłączy się do naszej pracy i naszych zmartwień. Ale cóż to? Wydaje się pan wątpić w pomoc policji? Ostatecznie to jej święty obowiązek!
Obruszyłem się.
- Ależ skąd! Wysoko cenię pracę policji. Wolałbym tylko móc przedstawić jej więcej faktów, a nie tylko same, tak jak tu panu, przypuszczenia.
- Ale ja panu uwierzyłem!
Skłoniłem głowę.
- I za to jestem panu dyrektorowi wdzięczny. Ale czy policja mi uwierzy, to już inna sprawa.
- Mnie wystarczy i tych przypuszczeń, by uważać sprawę za nader ważną. Jeszcze dziś wezwę fachowca z Warszawy, niech jak najszybciej przyjedzie i sprawdzi aparaturę alarmową naszego zamku...
“Fachowiec z Warszawy wzywany przez Cygańskiego i «spec», dla którego pieniądze zbiera Baziak. Źle by było, gdyby okazało się, że to jedna i ta sama osoba!” - pomyślałem.
Podzieliłem się swymi złymi myślami z Cygańskim. Zasępił się.
- Wie pan, to może wyglądać na prawdopodobne. Facet jako specjalista poważnej firmy zakłada w różnych miejscach, gdzie go wyślą, aparaturę alarmową, a potem wchodzi tam jak do swojego domu, doskonale orientuje się bowiem, gdzie i jak wyłączyć aparaturę antywłamaniową!
- I nikt go nie podejrzewa - dodałem. - Może jeszcze wzywa się go jako eksperta, gdy włamanie jest rozszyfrowywane przez policję.
Popatrzyliśmy na siebie z dyrektorem i wybuchnęliśmy śmiechem. Niewesołym, ale zawsze...
Pokręciłem głową.
- Nie. To byłby prawie nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
Dyrektor uderzył linijką w biurko.
- A jeśli? Na wszelki wypadek, dzwoniąc do Warszawy, poproszę, by przysłano tutaj naprawdę sprawdzonego pracownika.
- Na nie wiele się to przyda. Jeśli to jest aż taki wielki spec, jak mówi o nim Baziak, nie tak łatwo będzie go wykryć.
- A więc?
- Cóż, niech go tam sprawdzą w Warszawie. Ale przydałoby się, by także rzuciła na niego okiem policja. I warszawska, i może wasza, olsztyńska.
Odstawiłem filiżankę i wstałem od stolika.
- W każdym razie, gdy tylko dowiem się czegoś nowego w tej sprawie natychmiast dam panu dyrektorowi znać.
Cygański uścisnął podaną mu rękę.
- Będę panu szczerze zobowiązany.
Pożegnałem się z dyrektorem i wyszedłem na dziedziniec zamku, gdzie na ławce czekali już na mnie Łukasz i Andrzej.
- I co? I co? - pytali zaniepokojeni.
- Dyrektor muzeum został przeze mnie zawiadomiony - odpowiedziałem. - Zresztą i bez mojego ostrzeżenia zrobił już wszystko, co było w jego mocy, by wystawa, tak jak i reszta zbiorów muzealnych otrzymała odpowiednią ochronę. Ba, na czas trwania wystawy środki ostrożności podwojono.
Uspokojeni chłopcy pogrążyli się w zachwycie nad wystawą, co uzmysłowiło mi, że sam jej jeszcze nie widziałem.
- Poczekajcie tu na mnie.
- Dlaczego? - spytał Andrzej.
- Pójdę do muzeum i obejrzę wystawę. Przy okazji podziwiania piękna jej eksponatów może wpadnę na pomysł, którędy to do zamku ma zamiar dostać się Baziak i spółka.
- Idziemy z panem! - poderwali się z ławki chłopcy. - Nie co dzień zdarza nam się zobaczyć coś tak pięknego.
Zawróciliśmy do muzeum.
W Salach Kopernikowskich, gdzie rozmieszczono eksponaty wystawy, nie dostrzegałem niczego podejrzanego, oprócz tego, że, jak w każdym muzeum, włamywacze, o ile uporaliby się z aparaturą alarmową i strażnikami, mieli kilka możliwości dotarcia do skarbów. Gdzie spojrzeć, złoto i drogie kamienie. Monstrancje, kielichy mszalne, pateny, trybularze, mszały w drogocennych oprawach, ornaty i szaty liturgiczne...
Nic dziwnego, że wystawa kusiła włamywaczy. Może nawet nie tylko tych z Zalewa. Zgromadzono tu tak wiele sakralnych drogocenności z różnych wieków tysiąclecia chrześcijaństwa na polskich ziemiach. Były jedynym pozostałym, często anonimowym, śladem po ich twórcach. Świątynie, dla których je wykonano, czas i wojny niejednokrotnie obróciły w ruinę, a one trwały “Ad maiorem Dei gloriam” (“Na większą chwałę Boga”).
Rozejrzałem się wśród zwiedzających. Moją uwagę zwrócili dwaj jasnowłosi młodzi mężczyźni bardziej, jak mi się wydało, zainteresowani oknami niż wyłożonymi w gablotach eksponatami. Ściszonymi głosami wymieniali między sobą jakieś uwagi. Powoli podszedłem w ich stronę. Ku memu rozczarowaniu nic nie mogłem zrozumieć z ich rozmowy.
- Po jakiemu oni mówią? - szeptem zapytał Andrzej.
- Po litewsku - odpowiedziałem również szeptem.
Mężczyźni, jakby spłoszeni naszym widokiem wyszli szybko z sali.
- Ej, chłopaki - przywołałem moją dwójkę (nie mylić z Dwójką od Baziaka) - idźcie za tymi dwoma!
- Obaj? - Łukasz wyraźnie nie chciał rozstać się z wystawą.
Pstryknąłem go w ucho.
- Obaj. Bo tamci mogą się rozdzielić. Jakby wsiadali do jakiegoś samochodu czy też dwóch, to zapiszcie ich numery.
Andrzej wzruszył ramionami.
- Nie mamy czym pisać.
- To zapamiętajcie.
- Ale...
- Żadne “ale”. Biegiem. Tamci już wychodzą z muzeum!
Po obejrzeniu wszystkich eksponatów wyszedłem z muzeum i usiadłem na ławce pod wiekową lipą zadając sobie pytanie, dlaczego to podejrzewam tamtych dwóch i co może mi dać znajomość numeru ich samochodu w czasach, gdy o fałszywy numer rejestracyjny jest bodajże łatwiej niż o autentyczny. Zresztą, równie dobrze Litwini mogli przyjść do zamku pieszo. Poza tym, co to za podejrzenie: że rozglądali się po salach i oknach? Ostatecznie każdy ma prawo patrzeć tam, gdzie ma ochotę. Może akurat podziwiali architekturę zamku?
- A ty byś już ich widział za kratkami! - mruknąłem niezbyt zadowolony z siebie.
Wrócili moi wysłańcy, również z ponurymi minami. Łukasz relacjonował:
- Tamte dwa blondasy wsiadły do łady na litewskich numerach rejestracyjnych i spokojnie odjechały. Proszę, to numer rejestracyjny tego samochodu - podał mi kartkę.
- Jednak mieliście czym pisać - nie mogłem powstrzymać się od drobnej uszczypliwości.
- Pożyczyłem kartkę i ołówek od jakiejś wycieczki - spokojnie odparł Łukasz. - Ale wątpię, czy na coś się panu ten numer przyda.
- I ja wątpię - odpowiedziałem, ale kartkę starannie złożyłem i schowałem do portfela. Nigdy nic nie wiadomo, może się jeszcze przydać. Przez chwilę myślałem nawet, czy nie powiedzieć Cygańskiemu o podejrzanych gościach z Litwy, ale postanowiłem zmilczeć. Trudno, żeby dyrektor muzeum sprawdzał numer każdego samochodu, który podjedzie pod zamek! To już sprawa policji, moja i moich przyjaciół.
Uśmiechnąłem się w duchu: “Tylko jak będę aż w Zalewie czuwał nad bezpieczeństwem wystawy? Owszem, przed szajką Baziaka jako tako mogę ją chronić, ale przed każdym, komu zamarzy się włamanie do zamku? Nie ma mowy!”
- I co pan planuje teraz? - spytał po chwili milczenia Andrzej.
Przeciągnąłem się na niezbyt wygodnej ławce.
- Teraz planuję małą przejażdżkę do Wojewódzkiej Komendy Policji.
- Mam nadzieję, że tam nas pan zabierze - mruknął Łukasz. - Nie damy się spławić jak przed rozmową z dyrektorem muzeum.
Andrzej nadął się:
- Jesteśmy świadkami. Bardzo ważnymi świadkami.
Wstałem z ławki.
- Już dobrze, ważniacy. Idziemy do Rosynanta.
- A potem razem na policję? - nie ruszył się ze swego miejsca Łukasz.
Zaśmiałem się.
- Oczywiście, że razem.
- Słowo?
- Słowo.
Zatrzymaliśmy się przed pasami na skrzyżowaniu pod ratuszem, gdy nagle Łukasz szarpnął mnie za rękaw.
- Kowalik!
- Gdzie?
- Tam, właśnie schodzi z pasów na chodnik. Idzie w stronę ratusza.
- Ech, porozmawiałbym z nim chwilę - uderzyłem ręką w kierownicę - a tu nie ma gdzie zaparkować!
Andrzej ożywił się.
- Za ratuszem jest parking. Trzeba tylko zrobić małą rundkę wokół tego szacownego budynku. Serio, na Ratuszowej jest parking.
- A w tym czasie Kowalik... - powątpiewałem.
Chłopaki wzruszyli ramionami.
- Jeśli Głupi Jasio idzie w inną stronę, to trudno, ale jeśli w ulicę 1 Maja, to będzie miał go pan jak na widelcu!
Z lekka nadwyrężając przepisy drogowe okrążyliśmy ratusz i zaparkowaliśmy Rosynanta na wysypanym żwirem placyku, szumnie nazwanym parkingiem strzeżonym.
- No i gdzie Kowalik? - spytałem ze złością.
- Nie ma co się pieklić - odparł z flegmą Łukasz. - Tam idzie.
- A, rzeczywiście, jest! No to zostańcie w wozie...
W Rosynancie wybuchła burza:
- Żadnego zostawania! - krzyczał Łukasz.
- A dane słowo?! - wtórował mu Andrzej. Zatkałem dłońmi uszy.
- Spoko! Spoko! Kowalik to nie komenda, więc dane przeze mnie słowo nie liczy się! To po pierwsze. Po drugie, Kowalik na targu w Zalewie wziął mnie za policjanta i chciałbym go w tym mniemaniu utwierdzić. Jakby zobaczył mnie z wami, nici z mego udawania. Rozumiecie?
Na szczęście zrozumieli i mogłem już bez przeszkód pobiec śladem Kowalika, który tymczasem dotarł do przystanku autobusowego pod pomnikiem Stefana Jaracza.
Dogoniłem go i położyłem rękę na ramieniu.
- A dokąd to wędrujecie, Kowalik?
Ten obejrzał się na mnie kurcząc ze strachu.
Pamiętając o jego “talencie” do ucieczek, mocniej zacisnąłem palce.
- Poznajecie mnie, Kowalik?
- A tak, tak, panie władzo - gorliwie pokiwał głową, która aż się zatrzęsła na chudej szyjce. - Ale co do wędrowania, to chyba każdemu wolno chodzić, gdzie mu się żywnie podoba?! - próbował unieść się honorem.
Zacisnąłem jeszcze mocniej palce na jego kościstym ramieniu.
- Chodzić każdemu wolno, ale handlować monetami, które stanowią własność państwa, to już nie. A wyście - zaryzykowałem - przyjechali do Olsztyna sprzedać kolejną partię florenów ze skarbu odkrytego przez was w Zalewie!
Głupi Jasio próbował wzruszyć ramionami.
- Jaki skarb? Te kilka pieniążków, które człowiek grzebiąc na skarpie od czasu do czasu znajdzie?
- Ile teraz przywieźliście do Olsztyna?
- Ee tam - machnął ręką - wszystkiego dwie sztuki.
- Macie je tutaj?
- A nie, panie władzo! Sprzedałem. Takiemu jednemu na targu pod OZOS-em. Zdarł ze mnie skórę, że lepiej i w sklepach nie potrafią. Dał po 80 złotych. O tu, proszę. Może pan władza... - zerknął na mnie przymilnie i chytrze.
- Co wam, Kowalik?! - podniosłem głos. - Nie wiecie, co grozi za próbę przekupienia funkcjonariusza?!
Głupi Jasio skulił się jeszcze bardziej.
- To co teraz będzie, panie władzo, ze mną? Na komendę?
Nasrożyłem się.
- No, wasze szczęście, że nie mam dziś czasu zajmować się dłużej takimi płotkami jak wy. Ale opowiecie mi, co tam słychać w Zalewie.
- Opowiedzieć? Ja? - Kowalik odzyskiwał rezon. - Ależ chętnie, bardzo chętnie. Tu za rogiem, na Mrongowiusza jest piwiarnia. Może by pan władza piwko pozwolił?
- Ja ci dam piwko - pogroziłem mu palcem. - Uważaj, bo wylądujesz na 48 godzin w pace. Tu siadaj - popchnąłem go w kierunku ławki za pomnikiem wielkiego aktora - i opowiadaj. Tylko nie próbuj uciekać - dodałem, widząc, że oczka Kowalika zabłysły.
- Ależ skąd, panie władzo, ja miałbym uciekać?
- To dobrze. Powiesz swoje i jesteś wolny. Na razie - znów pogroziłem mu palcem.
- A co by pan władza chciał wiedzieć?
Udałem zastanowienie.
- Słyszałem, że narobiliście sobie wrogów w Zalewie. Niejaki Baziak...
Kowalik aż podskoczył na ławce. - To pan władza wie?
- Policja wie wszystko - odparłem z głębokim przekonaniem.
- Musiałem się odgryźć za swoje - mruknął poważniejąc Kowalik.
- Czyli podaliście mu fałszywe miejsce wykopywania florenów. Bo o tym, że znacie takie miejsce, świadczy fakt, iż przywieźliście kilka monet dzisiaj do Olsztyna.
Kowalik aż złożył dłonie jak do modlitwy.
- Panie władzo, jak Bozię kocham, nie znam żadnego takiego specjalnego miejsca. Naprawdę grzebię sobie to tu, to tam i czasem się trafi jaki floren. Wtedy co mnie Baziak obrobił z forsy jak wracałem z Gdańska, to akurat największy fart miałem. Taki się już nie powtórzy - westchnął ze smutkiem.
- I to wszystko, co macie mi do powiedzenia, Kowalik? - popatrzyłem na niego groźnie. - Co wiecie o młodym Baziaku?
- O, młody Baziak - Kowalik podniósł znaczącym ruchem palec w górę. - Wy tu w Olsztynie uważajcie na niego i jego ponumerowanych drani!
- A dlaczego przestrzegasz akurat nas, z Olsztyna?
- Zośka, jedna z dziewczyn co z baziakowcami czasem baluje, mówiła mi, tylko w sekrecie, panie władzo, że raz Waldek, czyli Trójka, polał im wszystkim po kielichu i powiedział, że to będzie toast za olsztyńskie fanty. Baziak go sklął jak diabli, że gębę po próżnicy rozdziawia i że zaraz mu ją zamknie. Trójka się spietrał, że o rany, ale co powiedział, to powiedział. I to będzie wszystko, co ciekawego mam do powiedzenia, a czego by policja nie wiedziała - mrugnął na mnie chytrze.
Wstałem z ławki i wyciągnąłem rękę do Kowalika, który podrywając się ujął ją z nabożną czcią.
- No, Kowalik, sprawdzimy wasze doniesienie - powiedziałem najbardziej ponurym głosem, na jaki było mnie stać, krztusiłem się bowiem ze śmiechu. - I módlcie się, żeby nie mijało się z prawdą, bo wtedy pogadamy o waszych florenowych skarbach. A jak się orientujecie, na zdrowie to wam nie wyjdzie!
Kowalik uwiesił się mej dłoni.
- To ja jeszcze, jeszcze coś sobie przypomniałem. To nie będzie złe, że dopiero teraz? Co, panie władzo?
- Nie - z trudem powstrzymywałem śmiech. - Mówcie.
- No więc, panie władzo, oni czekają na kogoś ważnego z Warszawy. Złoszczą się, że nie przyjeżdża, ale i martwią, bo nie mają forsy na zaliczkę dla niego czy coś w tym rodzaju. Ale póki jego nie ma, to olsztyńskiego skoku nie zrobią.
- A to wszystko skąd wiesz? Wymyśliłeś sobie, draniu! Żeby zaskarbić łaski policji! Już ja to sprawdzę! Niech no się tylko okaże, że łżesz! Pożałujesz dnia, w którym się narodziłeś!
- Panie władzo... ja... panie władzo... ja... - bełkotał Kowalik ściskając moją rękę w spoconych chudych dłoniach.
- No dobrze już, Kowalik. Wierzę wam - oswobodziłem rękę. - To znaczy uwierzę, jak mi powiecie, skąd macie te wiadomości o jakimś ważnym dla Baziaka facecie, na którego przyjazd oni czekają, a jednocześnie boją się, że nie będzie ich stać na zapłacenie temu gościowi honorarium. Przecież skok w Olsztynie... Jaki skok? Gadajcie mi tu zaraz! - podniosłem głos do krzyku, aż obejrzeli się przechodzący alejką spacerowicze.
- Ale ja naprawdę - wystękał Kowalik ze swej udręczonej i przerażonej duszy - ja naprawdę, panie władzo, nie wiem!
Jasne, że nie wiedział! Zgodziłem się, ale jedną jeszcze sprawę musiałem wyjaśnić.
- Dobrze. Wierze wam, że o skoku nic nie wiecie. Ale skąd te wiadomości o tym facecie. Pytam po raz drugi i klnę się na mój mundur (tak mogłem się zakląć, bo żadnego munduru nie mam!), że po raz ostatni!
Kowalik spuścił głowę.
- Zośka powiedziała.
- Ta, co baluje z szajką Baziaka?
- Tak.
- A co ona tak wam o wszystkim mówi? Córka wasza czy może przyjaciółka?
Kowalik żachnął się.
- Bratanica, co mi po zmarłym bracie została i u rodziny swej matki się chowa. Aż mi dziwno, że Baziak pozwala jej balować na tych bankietach...
Ponownie wstałem z ławki, poderwał się i Kowalik.
- To co ze mną będzie, panie władzo?
Poklepałem go po ramieniu.
- No to wędrujcie dalej, Kowalik, do swoich zmartwień w Zalewie. Coś mi się wydaje, że niedługo to nie policja was, a wy będziecie szukać jej ochrony. Baziak tak łatwo wam nie przepuści.
Kowalik westchnął ciężko i rozłożył ręce.
- Cóż robić, panie władzo. Nazywają mnie Głupim Jasiem, ale nawet Głupi Jaś ma swój honor i podarować, jak go ktoś sponiewiera, nie może. Do widzenia panu, ludzki z pana człowiek.
Głupio mi się zrobiło na tę nieoczekiwaną pochwałę, udzieloną mnie, podszywającemu się pod policjanta. Stałem tak na środku alejki patrząc za Kowalikiem, który skręcił za róg.
- Nie taki głupiec z ciebie, Głupi Jasiu - mruknąłem - ale to za mało, żeby zrobić z ciebie wspólnika w tak poważnej sprawie.
Wróciłem do Rosynanta, gdzie oczywiście musiałem zdać sprawę z rozmowy z Kowalikiem.
O dziwo, chłopcy też wysoko cenili Głupiego Jasia.
- Gdyby tylko mniej pił... - powiedział w zamyśleniu Łukasz.
- ...byliby z niego ludzie - dokończył Andrzej.
Zapłaciłem za parking i pojechaliśmy do Komendy Wojewódzkiej Policji.
- Niech no tylko pan nie zostawi nas “przypadkiem” w samochodzie - przypomniał Łukasz.
- Gdyby nie my, siedziałby pan sobie teraz spokojnie w Starych Jabłonkach albo w Warszawie, a Baziak... - pouczył mnie Andrzej.
- Może robiłby podkop pod murem olsztyńskiego zamku? - wtrąciłem.
- Kto go tam wie - kiwnęli zgodnie głowami i wybuchnęli śmiechem, do którego dołączyłem.
Ale do gmachu Komendy Wojewódzkiej, gdzie najbliższą trasą skierowali mnie moi towarzysze, zgodnie wkroczyliśmy we trójkę. Wylegitymowano nas, po czym szybko i sprawnie skontaktowano z nadkomisarzem Suświłło, czyli oficerem kompetentnym w sprawach podobnych do naszej.
Nadkomisarz Suświłło był fizycznym przeciwieństwem komisarza Kmity z Morąga. Niewysokiego wzrostu, z początkami brzuszka i łysiny. Wyrażał się krótko i takich wymagał odpowiedzi na stawiane przez siebie pytania. Gdy tylko dowiedział się, co i skąd nas sprowadza, przeprosił nas na moment i wyszedł z pokoju. Rzeczywiście już po chwili był z powrotem trzymając w ręku teczkę z aktami.
- Pan i pańscy młodzi przyjaciele twierdzicie więc... - zawiesił głos.
Starając się mówić krótko, popędzany bębnieniem palców nadkomisarza o biurko, wyjaśniłem, co twierdzimy.
Nadkomisarz zajrzał do akt.
- To pan poinformował policję morąską o mającym nastąpić napadzie na kantor...
- Tak, ja. Wraz z obecnym tu kolegą.
- ...napadzie na kantor, który nigdy nie nastąpił - wzrok nadkomisarza daleki był od życzliwości.
Ale postanowiłem nie poddawać się tak łatwo.
- Nie nastąpił. Tłumaczyłem to już policji morąskiej. Że stało się tak dlatego, bo jeden z waszych funkcjonariuszy został rozpoznany przez bandytów tuż przed napadem.
Nadkomisarz uśmiechnął się krzywo.
- Znam całą tę historię, aż po znalezienie samochodu i broni bez i odcisków palców, że o przeszukaniu rzekomej meliny nie wspomnę.
- Ale...
- Chwileczkę - nadkomisarz uniósł w górę teczkę z aktami. - Teraz przychodzi pan do nas z doniesieniem, że ta sama banda, która miała napaść na kantor szykuje skok na Wystawę Sztuki Sakralnej. Niech się pan przyzna, podpadł panu w czymś ten, jak mu tam, Baziak czy co?
Obruszyłem się.
- Jako pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki domagam się poważnego traktowania! Na zamku olsztyńskim zagrożone są skarby nieoszacowanej wartości historycznej, nie mówiąc już o ich wycenie materialnej!
Nadkomisarz poczerwieniał z lekka.
- Ależ tu nikt inaczej nie traktuje pana, jak tylko poważnie. Przyzna pan jednak...
- My możemy poświadczyć, że pan Paweł ma rację - poderwał się Łukasz.
Nadkomisarz uspokoił go gestem ręki.
- O właśnie. Większość pana relacji opiera się na informacjach zdobytych od pańskich młodych przyjaciół. A chyba nie będzie nic obraźliwego, jeśli zauważę, że w pewnym wieku widzi się prawdę nieco inaczej niż wygląda ona w rzeczywistości.
Zmilczeliśmy tę zniewagę. Tymczasem nadkomisarz kontynuował:
- Nie uważa pan, że za mało tu faktów, które moglibyśmy sprawdzić. Wątpię, czy znalazłby się prokurator, który zechciałby wnieść oskarżenie na tak kruchej podstawie. No cóż. Wypada mi podziękować za wasz trud i troskę o zabytki - wstał zza biurka.
Podnieśliśmy się z krzeseł. Nie mogłem sobie darować.
- Czyli wypada nam teraz czekać, aż nastąpi włamanie do olsztyńskiego zamku?
Nadkomisarz udał uśmiech.
- Mam nadzieję, że nastąpi ono tak, jak napad na kantor w Morągu, który pan przewidział...
Łukasz mruknął coś pod nosem.
Nadkomisarz skinął mu teczką z aktami.
- Bez obaw, młody człowieku. Naprawdę potraktujemy wasze doniesienie poważnie. Z całą powagą, na jaką stać tak pogardzaną w tej chwili przez ciebie policję. Chociaż przyznać musisz, że historia o ponumerowanym gangu brzmi nieco fantastycznie.
- I co teraz? - zapytał Andrzej, gdy wychodziliśmy z komendy.
Wzruszyłem ramionami.
- Ano nic. Policja swoją drogą, my swoją. Musimy liczyć na siebie, chłopcy!
- Hura! - odpowiedział mi zgodny okrzyk.
- Czy to znaczy, że na policję nie mamy co liczyć? - zatroszczył się Andrzej.
- Przecież to skandal - zawtórował mu Łukasz. - Tam na zamku zagrożone skarby sztuki, a tu policjant ma pretensje, że tylko się słyszało o planach włamywaczy. Nawet gdybyśmy przydźwigali komplet wytrychów, to wydziwiano by, że nie ma na nich wyraźnych odcisków palców.
Roześmiałem się.
- Tak źle z naszą policją nie jest. Wydaje mi się, że nadkomisarz w pełni poważnie (jak sam powiedział) potraktował naszą informację. Tyle że w stosunku do nas, jako do cywili, próbował zastosować manewr odstraszania.
- Manewr czego? Odstraszania? - zdziwili się chłopcy.
- Po prostu nie chce, żeby cywile plątali mu się pod nogami i przeszkadzali w śledztwie.
- Ale my będziemy się plątać? - Łukasz uchwycił mnie za rękę.
- I to jeszcze jak! - odpowiedziałem ze śmiechem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
BATURA I RUDOWŁOSA PIĘKNOŚĆ * WĄSACZ I DWIE IDENTYCZNE DYPLOMATKI W HOTELU “PARK” * ŁUKASZ WYNOSI WALIZECZKĘ Z PIENIĘDZMI * MUSIMY ODDAĆ DYPLOMATKĘ * UCZTA NA KOSZT BATURY * WRACAMY DO ZALEWA * ROWERY GÓRSKIE I TERENOWE * PREZENT DLA ANTKA BAZIAKA * CZYJ ROWER JEST NAJLEPSZY * STRATEGIA WYŚCIGU “O ZŁOTY FLOREN”
Jak niepyszni odjechaliśmy spod Komendy Wojewódzkiej Policji. Na skrzyżowaniu ulic Kętrzyńskiego i Kościuszki - jak dowiedziałem się od Łukasza - doszło do małego karambolu kilku samochodów. Więcej przy tym było biegania i wygrażania sobie wzajemnie niż rzeczywistych strat. Musieliśmy jednak zaczekać, aż zawezwana policja zaprowadzi porządek na skrzyżowaniu.
Z nudów przyglądałem się stojącym przed nami samochodom, gdy nagle poczułem, jakby przeszył mnie prąd elektryczny. W białym oplu kabriolecie, kilka samochodów przed nami, siedział Batura, obejmując jedną ręką rudego kociaka. Dziewczyna wdzięczyła się do niego. Tak więc znów skrzyżowały się nasze ścieżki z Jerzym Baturą.
Któż to taki Baturą?
Ci, którzy czytali o przygodach pana Tomasza wiedzą, że Waldemar Baturą, były kolega ze studiów Pana Samochodzika, stał się z czasem jego wrogiem numer jeden. Gdy zginął ja “odziedziczyłem w spadku” jego syna, przeciwnika równie groźnego jak jego ojciec. Znaliśmy się krótko, a już kilkakroć o mało nie pokrzyżował mi planów. Działał tak sprytnie, że nie mogłem przedstawić organom ścigania żadnego dowodu przeciw niemu.
Pierwszą moją myślą było, że to Batura jest specem oczekiwanym przez bandę Baziaka. Ale zaraz odrzuciłem ten pomysł ze śmiechem.
Przecież Batura jest w Olsztynie, a Baziak pojechał układać się z pośrednikiem speca do Warszawy. Poza tym nie słyszałem nigdy, by Jerzy żądał zaliczki za pracę, którą miał wykonać. Nic mi też nie było wiadomo o tym, że wśród licznych talentów Baturą posiadał wyjątkowe zdolności unieszkodliwienia aparatury alarmowej. Chociaż, kto wie, mógł się nauczyć.
Przypomniałem sobie jednak, jak to z dyrektorem Cygańskim już, już podejrzewaliśmy fachowca od aparatury alarmowej i wybuchnąłem śmiechem.
- Z czego pan się śmieje? - spytał Andrzej.
- Z tego, że właśnie przed nami widzę swego wroga numer jeden.
- I to napawa pana tak dobrym humorem - zdziwił się Łukasz.
- Spójrzcie, opel kabriolet, o tam, przed nami, widzicie? Z czule objętą parką w środku?
- Widzimy! - odpowiedzieli chórem chłopcy.
- Otóż, mężczyzna w tym wozie to Jerzy Batura, mój wróg nad wrogami. Kobiety nie znam.
- Myśli pan, że on ma coś wspólnego z Baziakiem? - spytał Łukasz.
Skinąłem z uznaniem głową. Chłopak myślał zupełnie tak samo jak ja przed chwilą. Niestety musiałem pozbawić go złudzeń.
- Batura to łotr, jakich mało. Choć trzeba przyznać, że elegancki i nie pozbawiony poczucia humoru. Do Baziaka jednak nie pasuje.
Tu wyjaśniłem chłopcom, dlaczego nie należy łączyć Jerzego z Baziakiem.
- Jerzy? - zdziwił się Łukasz. - To jest pan ze swoim wrogiem po imieniu?
Kiwnąłem głową.
- Co nie przeszkadza nam walczyć przy każdej okazji, jakby się to powiedziało, na śmierć i życie. A jestem na ty z Jerzym, los kilkakrotnie bowiem nas połączył i pomagaliśmy jeden drugiemu.
Tu pokrótce opowiedziałem historię moich zmagań z Baturą.
- I co, wypuści go pan teraz? - zdenerwował się Łukasz.
- Nie mam kompetencji ani powodów, żeby go zatrzymywać. Chyba że chcecie, abym naraził się na śmieszność. Ale przejedźmy się kawałek za nim, może zobaczymy, gdzie kwateruje.
Tymczasem policji udało się rozładować karambol i mogliśmy jechać dalej.
Batura skręcił w ulicę Kościuszki. Przepuściłem kilka samochodów przed siebie, tak żeby zakryły Rosynanta z jego charakterystyczną sylwetką przed Baturą. Ja za to dobrze widziałem biały kabriolet.
Batura przejechał całą Kościuszki i skręcił w prawo, w Niepodległości. Przed skrzyżowaniem na placu Roosevelta zjechał na lewy pas, kierujący go ku Warszawie. Zatrzymałem się za oddzielającym nas TIR-em.
- Coś mi się wydaje, że nasze śledzenie na nic - mruknąłem. - Jerzy wraca do Warszawy.
- To co, zostawimy go? - spytał ze smutkiem Andrzej.
Roześmiałem się:
- Nie tak od razu! Odprowadzimy mego przyjaciela do granic Olsztyna. Może będzie chciał się gdzieś zatrzymać.
Światła zmieniły się i skręciliśmy w lewo. Przejechaliśmy obok jednostki wojskowej, bodajże Wojskowej Szkoły Uzbrojenia, i następnie zostawiliśmy po prawej wjazd do pięknie położonej Akademii Rolniczo-Technicznej, trzonu nowo powstałego Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.
Nie wydawało się, że Batura jedzie do Warszawy. Jechał wolno, wciąż obejmując rudowłosą piękność. Wreszcie dał znak kierunkowskazem i zjechał na lewy pas. Odczekał, aż droga będzie wolna i wjechał na zjazd.
Przed nim była srebrzystoszara sylwetka hotelu “Park”. Batura wjechał na parking i z gracją pomógł wysiąść z opla swej towarzyszce. Z tylnego siedzenia wziął jeszcze dyplomatkę. I prowadząc rudą damę pod rękę wszedł do restauracyjnej części hotelu.
Patrzyłem na to z drugiej strony szosy przez lornetkę, co pozwoliło mi zorientować mi się, że do hotelu i do restauracji jest jedno wejście.
Co dalej?
Nie mogliśmy pozostać tak na szosie. Nie dowiedzielibyśmy się niczego nowego o poczynaniach Batury.
Cóż było robić! Zajechałem na parking hotelowy, przezornie kryjąc Rosynanta w cieniu turystycznego mercedesa.
Weszliśmy do hotelu. Pierwsze kroki skierowałem do recepcji.
- Który pokój zajmuje pan Batura?
Recepcjonista zdziwił się.
- Pan Batura... owszem znam, ale tym razem nie zaszczycił nas swoją obecnością... To znaczy, spożywa teraz obiad w naszej restauracji “Panorama”...
- W towarzystwie rudowłosej piękności... - przerwałem recepcjoniście.
- Nie tylko - podniósł znacząco palec ku górze. - Pan Batura obiaduje w towarzystwie pięknej damy oraz pewnego biznesmena. Zajmują, jak to zwykle, kiedy pan Batura przyjeżdża, stolik przy północnym rogu.
Podziękowałem recepcjoniście i wróciłem do chłopców. Obsługa hotelu ubrana w wiśniowo-czarne uniformy przypatrywała się im zza szklanych drzwi wejściowych otwieranych za pomocą fotokomórki.
Pokrótce wyjaśniłem partnerom, jakie są trudności z dotarciem do Batury. O dziwo, nie zmieszało to moich przyjaciół.
- Wszystko da się zrobić, panie Pawle - uspokajająco uścisnął mi rękę Łukasz.
Niby od niechcenia, żeby nie budzić podejrzenia czujnej służby hotelowej, podeszliśmy do oddzielającej restaurację “Panorama” od holu misternie wykonanej w drewnie i połączonej z donicami palm i agaw bariery. Nie chcąc być rozpoznanym przez Baturę, jako swoje “oko” wysłałem Łukasza. Wrócił dosłownie po kilku sekundach.
- Dżentelmen nazywany przez pana Batura rzeczywiście zajmuje północno-zachodni stolik. Siedzi przy nim oczywiście ruda piękność. Ale właśnie w tym momencie przysiadł się do nich jakiś wąsaty. Na odległość wyczułem od niego grubą forsę - zaśmiał się.
- Jak ci się to udało?
- Tak mi się wydało. Bo przydźwigał do stolika dyplomatkę, nad którą, jak zdążyłem zauważyć, roztaczał szczególną pieczę. Nie muszę chyba dodawać, że obie dyplomatki, wąsacza i Batury, są do siebie podobne jak dwie krople wody! - zakończył triumfalnie.
- Uwaga - odezwał się ściszonym głosem Andrzej, który, nie bacząc na nasze przekomarzanie się z Łukaszem, śledził stolik Batury - wąsacz wstaje od stolika, żegna się wylewnie z Batura i jego towarzyszką, podnosi dyplomatkę i odchodzi. O, rany!
Wzruszyłem ramionami.
- Cóż w tym dziwnego, że po dokonanej transakcji jeden z jej uczestników odchodzi od stołu obrad?
- Tak - szepnął dość głośno Andrzej - ale on odchodzi z dyplomatką Batury!
Łukasz machnął lekceważąco ręką:
- Pomyłka!
Andrzej szarpnął się ku niemu.
- Spoko, panowie. Spoko i cicho, bo już personel hotelu zaczyna nam się przyglądać. Andrzej, skąd wiesz, że wąsacz (akurat mijał nas pogwizdując) wziął teczkę Batury?
- Dyplomatka wąsacza stała po lewej stronie stolika, Batury po prawej. Widziałem też, jak obaj zaglądali sobie wzajemnie do teczek. Potem zamknęli je i wyraźnie zadowoleni z siebie odstawili na miejsca. Uścisnęli też sobie ręce.
- Znaczy to, że transakcja przebiegła po myśli obu - powiedziałem w zamyśleniu. - A numer z zmianą bagaży jest chyba tak stary jak świat. Nie uważacie, że warto byłoby zajrzeć do teczki Batury, to znaczy do tej, którą odziedziczył po wąsaczu.
- Jasne, że warto by było, ale jak się do niej dostać? - zmartwił się Andrzej.
- Spokój - uśmiechnął się Łukasz. - Niech no tylko podadzą im danie.
Rzeczywiście po spałaszowaniu zupy Jerzy i jego rudowłosa towarzyszka przeszli do barku sałatkowego nabrać sobie na talerzyki sałatek do drugiego dania.
Tę chwilę wykorzystał Łukasz. Błyskawicznie znalazł się przy stoliku Batury, podniósł z podłogi dyplomatkę i jak gdyby nigdy nic wyszedł z restauracji i hotelu.
Pośpieszyliśmy za nim.
Chłopak stał oparty o Rosynanta i ciężko dyszał. Na czole perliły mu się krople potu. Przed nim na asfalcie stała dyplomatka.
Otworzyłem drzwi samochodu. Weszliśmy pośpiesznie do środka i (mój błąd) zamiast zmiatać gdzie pieprz rośnie, zaczęliśmy manipulować przy zamku dyplomatki. Wreszcie poddał się. Uchyliliśmy wieka. Wewnątrz były starannie poukładane pliki stuzłotowych banknotów.
- Fiu! - gwizdnął Łukasz. - Ciekawe, za co Batura dostał tyle szmalu.
- Dla ciebie, młody człowieku, nie Batura, ale pan Batura.
Przed Rosynantem stał Batura we własnej, nieco zdyszanej osobie. Sięgnął po dyplomatkę.
- Skoro już się napatrzyliście, to pozwólcie, że odbiorę swoją własność.
- A ty tu skąd? - zadałem głupie pytanie.
Jerzy ukłonił się z uśmiechem. Ale jego jasne oczy rzucały złe błyski.
- To raczej ja powinienem zapytać, skąd ty się tu wziąłeś. Muszę powiedzieć, że bardzo zmartwiła mnie utrata dyplomatki zawierającą honorarium za pewną transakcję, o której już nie ma co wspominać. Gdy tylko dowiedziałem się od służby hotelowej, że widziano wychodzącego z nią młodego człowieka, od razu pomyślałem, że będzie to ktoś z twej szajki, przepraszam, paczki, Pawle. Wybiegłem na parking, nie bardzo wierząc, że cię tu jeszcze zastanę. Tymczasem patrzę, a tu Rosynant w całej okazałości, no i wy w środku. Ale co tam, między przyjaciółmi zdarzają się nieporozumienia, a co dopiero między przeciwnikami. Było, minęło! Zapraszam na obiad.
Żachnąłem się.
- Myślisz, że będziemy jedli obiad za twoje złodziejskie pieniądze?!
Batura z żalem rozłożył ręce.
- Od razu złodziejskie! Zapraszam za pieniądze jak najbardziej uczciwie zarobione. Słowo. I bardzo proszę, nie odrzucajcie mego zaproszenia.
Uśmiechnąłem się mimo woli. Jerzy, jeśli chciał potrafił być ujmujący.
Popatrzyłem na moich towarzyszy. Widać było, że zaproszenie przez tak groźnego przeciwnika wyraźnie im imponuje.
Skinąłem głową.
- No dobrze. Prowadź do restauracji. Chociaż wydaje mi się, że jesteś już ze swoją towarzyszką po obiedzie.
Jerzy zaśmiał się.
- Ależ skąd, przerwałeś go nam przed drugim daniem. Ruszyliśmy w stronę hotelu. Zdążyłem jeszcze szepnąć swoim:
- Ani słowa o Baziaku.
I już wchodziliśmy do restauracji, gdzie zostaliśmy przedstawieni rudowłosej piękności. Na imię miała Kinga. Przenieśliśmy się do większego stolika i kelner w wiśniowej kamizelce podawał karty menu.
- Tylko proszę nie oszczędzajcie. Czym chata bogata! - Batura poklepał czule dyplomatkę.
Na przekąskę zaordynowałem łososia ze szparagami, co spotkało się z uznaniem Jerzego. Potem była zupa morska i polędwica Wellington w sosie Beamaise. Obiad starsi zakończyli kawą i kieliszkiem Napoleona, a młodzi pucharem lodów Venezia.
Batura był czarującym gospodarzem. Między jednym kęsem a drugim sypał dykteryjkami i opowieściami z życia poszukiwaczy skarbów. Nie wstydził się nawet przyznać do porażek, także tych, które poniósł w walce ze mną. Gdy przerwał, Kinga raczyła na opowieściami ze świata mody, jako że była modelką. Moim przyjaciołom z wrażenia czerwieniały uszy i zapominali nawet o jedzeniu.
Ale i najprzyjemniejszy i najsmakowitszy obiad ma swój koniec.
Wyszliśmy przed hotel na parking. Uścisnęliśmy rękę Baturze dziękując za królewskie przyjęcie i ucałowaliśmy rączkę Kingi.
- A ty teraz dokąd? - spytałem Jerzego, gdy wsiadał do swego kabrioletu.
Roześmiał się szeroko.
- Nad Jeziorak, bracie! Nie masz pojęcia, jak tam pięknie!
Wskoczył do auta, przekręcił kluczyk w stacyjce i dał gazu, ostro ruszając z parkingu. Kinga pomachała nam ręką. Wyjechali na szosę i pomknęli w stronę Olsztynka. W nim pewnie zamierzali skręcić na Ostródę i dalej na Iławę, nad Jeziorak.
- Myśli pan, że to przypadek? - spytał Łukasz. - Wszystkich ciągnie nad Jeziorak. Może gdybyśmy spytali go o floreny... Może wtedy by się wygadał? Mówił tyle...
Poklepałem go po ramieniu.
- Dobrze, że nie wygadaliście się o florenach. Dobrze, że nie wspomnieliście nawet, że jesteście z Zalewa. Jerzy mówił to, co chciał powiedzieć. Wierzcie mi, że nie wymknęło mu się żadne zbyteczne słowo. Przecież oprócz was ja słuchałem jego opowieści! A przede mną musiał się mieć na baczności. Wyjazd nad Jeziorak to przypadek. Ostatecznie mamy piękne lato, każdy może je spędzać tam, gdzie ma ochotę. Batura jest zbyt przebiegły i ostrożny, żeby prowokować nas do tropienia go nad Jeziorakiem, gdyby naprawdę miał tam coś ważnego do załatwienia. Sądzę, że po prostu zajmie się opróżnianiem dyplomatki z pieniędzy, w czym panna Kinga wielce mu będzie pomocna. A może wcale nie pojechał nad Jeziorak, tylko skręcił na Bartąg i tamtędy wrócił do Olsztyna.
- A my co? - spytał Andrzej.
- My pojedziemy sobie spokojnie do Zalewa i znów będę musiał kryć się w garażu. Baziakowcy mogą lada chwila wrócić z Warszawy i jak wtedy dostanę się do kryjówki? Poza tym dobrze wam zrobi, jak choć na moment przestaniecie myśleć o włamaniach i zajmiecie się przygotowaniem do wyścigu “O Złoty Floren”. Chętnie dowiedziałbym się, jaka jest różnica między rowerem górskim a rowerem terenowym, bo chyba nie byłbym w stanie ich odróżnić.
- Się robi! - ucieszył się Andrzej, ale zaraz spoważniał. - To znaczy nie teraz, a w garażu. Pokażemy panu różnicę na przykładzie rowerów mojego i Łukasza...
Baziak i jego kompani nie wrócili jeszcze z Warszawy, mogliśmy więc spokojnie wprowadzić Rosynanta do garażu i oddać się (po przyjeździe Andrzeja na jego rowerze z domu, gdzie musiał się zameldować) rozważaniom na temat rowerów górskich i terenowych.
- Rowery terenowe, crossowe - rzekł Andrzej - stworzono specjalnie po to, by zapełnić lukę między rowerem wyścigowym i górskim, łącząc ich największe zalety. Duże koła i gładkie opony zmniejszają opór toczenia, dzięki czemu rower crossowy sunie lekko po asfalcie. Jeśli tylko skręci się na wyboiste drogi wymagające ostrzejszej jazdy, rower ten odkrywa swą drugą, ryzykancką i awanturniczą naturę. I ja właśnie mam taki rower Cross Giant X-9800. Jak pan widzi, przód i tył roweru są amortyzowane. Ramę wykonano z aluminium. Przerzutki dwudziestosiedmiobiegowe, przerzutka tylna SRAM ESP 7.0, przerzutka przednia Alivio. Hamulce i piasty - nowy model Alivio, hamulce typu V. Obręcze Rigida Zac-19 ze ściankami frezowanymi CNC.
- Rzeczywiście wybitny to rower - odpowiedziałem z uśmiechem, bo już mi się kręciło w głowie od tych terminów. Ale czekałem na mnie jeszcze rower Łukasza i jego przytupujący ze zniecierpliwienia właściciel, który aż się palił, że zademonstrować swoje cacko.
Łukasz przetarł i tak błyszczącą ramę roweru.
- Mój rower jest produktem firmy Wheeler Worldwide. Nosi kolejny numer 1880 ZX. Przedni widelec amortyzator Wheeler o skoku 60 mm. Przerzutki liczą 21 biegów. Tył Shimano Mega Rangę MR40, przód Shimano Altus CT92. Obręcze i piasty typ Alloy. Hamulce ProMax Ally V-brake. Kierownica Steel profilowana, wspornik kierownicy Acor Alloy, wspornik siodła Acor Alloy, amortyzowany, siodełko Wheeler. Mój rower jest rowerem górskim, ale na szosie niewiele ustępuje Giantowi Andrzeja. Za to w terenie!...
Jeszcze raz przyjrzałem się rowerom.
- To muszą być bardzo drogie maszyny!
Zaśmieli się.
- Zgadł pan. Ale jak się na wszystkim oszczędza... No i rodzice pomogą!
Tymczasem z rykiem silnika i piskiem hamulców zajechał przed wynajmowany przez siebie dom Baziak.
Łukasz z Andrzejem wyjrzeli przez szczeliny w żywopłocie i nagle usłyszałem ich chóralny jęk.
Co się mogło stać?!
I ja podskoczyłem do żywopłotu kuląc się przy ziemi, aby mnie nie zauważono.
Nawet takiemu laikowi w sprawach kolarskich jak ja wystarczyło spojrzeć na tył mercedesa, by zauważyć, że spod klapy wystaje rower, zapewne górski, jak mogłem stwierdzić po niedawnej lekcji.
- Psia kość! - zaklął Andrzej.
- A żeby to! - zawtórował mu Łukasz.
- Co się stało? - zawołałem, ściągając jednocześnie obydwu pod bezpieczną osłonę garażowych drzwi.
- A to, że Józek kupił Antkowi jakąś superwyczynową maszynę.
- I to wtedy, gdy twierdzi, że nie stać go na zaliczkę dla speca! Niezła to musi być zaliczka!
- Jaki Józek? Jaki Antek? - próbowałem zorientować się w zagmatwanych zalewskich sprawach.
Tymczasem chłopcy ochłonęli. Choć przyznam, że bardzo zgrzytali zębami.
Pierwszy uspokoił się Łukasz:
- Rzecz w tym, panie Pawle, że Józek, czyli młodszy, ale nie najmłodszy z Baziaków, przywiózł najmłodszemu z rodziny, czyli Antkowi, jakiś superaśny rower górski. W Warszawie jest kilkanaście sklepów, gdzie można je dostać, a już ze trzy to firmowe, licencjonowane. A jasne jest, że Józek, młodszy Baziak czyli Jedynka, jak kto woli, nie woziłby dla swego brata badziewia z bazaru. Zwłaszcza, że zbliża się najważniejszy dla nas tu wszystkich wyścig.
Zastanowiłem się. Żal mi było Andrzeja i Łukasza.
- Myślicie, że dzięki tej “maszynie” Antek Baziak będzie nie do pokonania. Przecież trenowaliście tyle. Macie rowery, że pozazdrościć. Może więc po prostu jesteście słabi?
- My? Słabi?! - ryknęli Łukasz z Andrzejem.
- My tu każdego, oczywiście juniora młodszego, przejedziemy pociągiem.
- Przejedziecie pociągiem? - zdziwiłem się. - Co to znaczy?
- To znaczy, że będzie mógł nam tylko nagwizdać - roześmiał się Andrzej.
Zatroskałem się.
- Ale co będzie, jak przyjadą tu kolarze z innych stron? Przecież nie znacie ich siły.
Łukasz machnął ręką.
- Przecież wyścig jest dla nie zrzeszonych. A teraz kto tylko ma parę w nogach, już zasuwa do klubu.
Pozwoliłem sobie na uszczypliwość:
- Czyli wy, skoro nie należycie do żadnego klubu, pary w nogach nie macie?
Wielce oburzyli się na mnie.
- Jasne, że mamy. Tylko klubiki tu takie mizerne. A dojeżdżać do Morąga czy Iławy na trening to chyba bezsens?!
Musiałem przyznać im rację, ale...
- Ale... tylko przyznajcie mi się z ręką na serce... jak wygląda sprawa z Antkiem Baziakiem. Trenował?
Łukasz niechętnie odgarnął włosy z czoła. - Trenował.
- Może więcej od was?
- Tego nie da się sprawdzić - wtrącił sprawiedliwy Andrzej - ale że się przykładał do pedałów, to niejeden raz widzieliśmy, no nie, Łukasz?
- Widziało się go nie raz i nie dwa na trasie - niechętnie przyznał Łukasz.
- Tak więc trenuje jak każdy z was. Może, przepraszam, jest od was lepszy? Pojutrze wyścig. Co planujecie?
Łukasz podrapał się w głowę. - Najważniejsze to zobaczyć, co za rower ma Antek.
Zakpiłem z niego.
- Czy od patrzenia na czyjś rower przybyło siły kolarzowi? A może szuka on tylko wykrętu, dlaczego przegrał?
Andrzej i Łukasz obruszyli się na mnie:
- Jak pan może?!
- Mogę. Bo widzę tu wyposażonych we wspaniały sprzęt młodych kolarzy, którzy tylko na widok wystającego z bagażnika roweru konkurenta najchętniej już by się poddali.
- My i poddanie się?!
- Nigdy!
- Nigdy! To rozumiem.
Uścisnąłem ich spocone dłonie.
- Ale z drugiej strony - zafrasował się Łukasz, dobrze byłoby wiedzieć, jaką niespodziankę szykuje klan Baziaków.
Andrzej popatrzył na niego.
- Naprawdę myślisz, że dzięki rowerowi Antek będzie nie do pokonania?
Łukasz skrzywił się.
- Że nie do pokonania... nie powiem. Ale że da mu to pewną przewagę nad nami, rym większą, o ile lepszego typu jest rower, to pewne.
Przysłuchiwałem się “fachowemu” sporowi z nabożnym, jak przystało na laika, skupieniem. Wreszcie ośmieliłem się zabrać głos:
- Od kilku dni już słyszę o treningu siłowym i wytrzymałościowym młodego kolarza. Dzisiaj zostałem wprowadzony w tajniki skomplikowanej maszyny, na której on się porusza, zwanej rowerem. Nawiasem mówiąc, pozwolę sobie zauważyć, że rower nazywany jest tak tylko w Polsce. Na całym świecie ma on bardziej lub mniej pokrewne nazwy z bicyklem. Polska nazwa “rower” wzięła się stąd, że angielska firma produkująca rowery na tyle nasyciła nasz rynek, aż przyjęła się nazwa bicykla - rower. Do dziś zresztą firma Rover produkuje w Anglii cieszące się dobrą sławą samochody Rover i nie wiem, czy ktoś w jej zarządzie orientuje się, że w Polsce jeździ się na zupełnie innych rowerach...
Moi słuchacze odchrząknęli niecierpliwie.
- Tyle zatem mojej dygresji czy bardziej dywagacji - kontynuowałem. - Chciałem mówić bowiem o tym, że nie słyszałem z waszych ust ni słowa na temat taktyki czy strategii wyścigu. Ba, nie wiem nawet, którędy przebiegać będzie jego trasa!
Chłopcy popatrzyli na siebie stropieni.
Wreszcie odezwał się Łukasz:
- Trasa to nic skomplikowanego. Dla naszej kategorii wiekowej, czyli juniorów młodszych, przewidziano sześciokrotne okrążenie jeziora Ewingi. A co do taktyki i strategii, to może ty, Andrzeju... - zwrócił się w stronę przyjaciela.
Ten w zakłopotaniu podrapał się za uchem.
- Noo... mieliśmy jechać w grupie do piątego okrążenia, a potem zaatakować.
- Wszystko to piękne, ale czy przesadą byłoby, gdybym na waszym miejscu rozrysował sobie trasę? Zaznaczył na niej najtrudniejsze miejsca, podjazdy, zjazdy, przeszkody terenowe? A narysowawszy już trasę, wkułbym ją na pamięć?
Chłopcy milczeli stropieni.
Wreszcie odezwał się Andrzej z pretensją w głosie:
- Pan tu nam zawraca głowę jakimś wyścigiem, a tymczasem Baziak szykuje się do włamania do olsztyńskiego zamku, żeby zgarnąć co się da z Wystawy Sztuki Sakralnej!
- Jakimś wyścigiem nazywasz wyścig “O Złoty Floren”? To wy zawracacie mi nim i treningami do niego głowę, nie pozwalając się skupić na robocie Józka Baziaka w Olsztynie! - obruszyłem się
Odpowiedziało mi milczenie.
Dopiero po dłuższej chwili Andrzej podniósł się z siodełka swego Gianta opartego o jawę.
- Pan Paweł ma rację. Sami już nie wiedzieć jak zaplątaliśmy się to w tropienie szajki Baziaka, to w przygotowania do wyścigu “O Złoty Floren”.
- Pan Paweł ma też jeszcze jedną rację - skrzywił wargi Łukasz - czysto kolarską. Faktycznie, Andrzeju, trenowaliśmy do upadłego, a na myśl nam nie przyszło rozpracowanie trasy.
- Już dobrze - mruknął Andrzej - jutro na ostatnim treningu pospisujemy sobie co trudniejsze odcinki trasy.
- Jasne - zgodził się Łukasz.
Andrzej wyjrzał z garażu przez żywopłot.
- Przyszedł Antek Baziak i ściska starszego brata za szyję. Ja się nie dziwię. Za taką maszynę sam bym uścisnął Józka.
- Co to za rower? - zaciekawiłem się.
Andrzej patrzył przez żywopłot dłuższą chwilę.
- Nie mogę poznać. Ale wygląda na jakiś z najnowszych Giantów górskich. Wiecie co? Niech pan Paweł tu zostanie, a ty, Łukasz, chodź ze mną podziwiać to cudo.
- A jak was Baziak pogoni? Jeszcze może solidnie po uszach przetrzepać - zaniepokoiłem się.
Łukasz zmrużył oko.
- Antek dostał od brata nowy rower, na którym ma nam zamiar dołożyć w jutrzejszym wyścigu. Jak nas teraz zobaczy, na pewno, jak znam Antka, będzie chciał się pochwalić prezentem. Wie przecież, że podobnych maszyn nie zdążymy sprowadzić. Nawet gdybyśmy mieli forsę na takie cacka.
Chłopcy wyszli, by okrężną ścieżką dostać się na ulicę Cichą, gdzie Antek Baziak popisywał się wypróbowując nowy rower, który nawet z tej odległości i przez szparę w żywopłocie prezentował się znakomicie. Pomalowany był na żółto i czerwono. Pod ramą widać było amortyzator, tylne zawieszenie pomalowane było na ciemnoniebiesko. A na nim i na żółtej ramie pysznił się napis: GIANT.
Łukasz dobrze znał psychikę nowobogackich, Baziakowie bowiem ani nie schowali roweru, ani nie pogonili Łukasza i Andrzeja. Owszem zdawali się pysznić nowym nabytkiem. Rozpoczęło się oglądanie roweru, cmokanie nad nim i próbne jazdy, choć po płaskiej uliczce górski rower nie mógł wykazać wszystkich swoich zalet.
- A niech to! - burknął wprowadzający mercedesa do garażu Dwójka. - Nie ma forsy na zaliczkę dla speca, a Józek, przepraszam Jedynka, funduje swemu braciakowi wyczynowy rower. I to za taką forsę!
- Daj spokój - próbował uspokoić kumpla Czwórka - znajdzie się forsa i dla speca. Słyszałeś, co mówił Jedynka, tamten może zgodzić się pracować bez zaliczki. Z czystej sympatii dla nas, jak ponoć powiedział pośrednikowi. Niech no tylko wróci z zagranicy.
- I oby mu ta sympatia do nas nie wywietrzała z łba po drodze - zaśmiał się Czwórka.
Tymczasem pokaz roweru przed domem młodszego Baziaka dobiegał końca i najmłodszy Baziak, Antek, odjechał na nim z dumną miną pochwalić się prezentem rodzicom.
Łukasz i Andrzej wrócili do naszego garażu. O dziwo, w dużo lepszych humorach, niż stąd wyszli.
- A cóż to się stało? - spytałem równie wesoło. - Czyżby Giant okazał się przerobioną damką?
- Ależ nie - zaśmieli się obydwaj.
- To Giant najnowocześniejszego typu - Łukasz nie wiedzieć czemu zatarł ręce.
- Nie rozumiem w takim razie waszej radości - żachnąłem się.- Jutro przyjdzie wam zmierzyć się z groźnym przeciwnikiem, wyposażonym na dodatek w wyśmienity sprzęt.
- Właśnie ten sprzęt! - chłopcy wybuchnęli śmiechem.
Andrzej klepnął swój rower po siodełku.
- Otóż Józek Baziak przedobrzył! Nie dość, że kupił swemu bratu rower górski nie najlepszy na naszym terenie, to jeszcze w wersji zjazdowej.
Zdziwiłem się:
- To jest i wersja zjazdowa rowerów górskich?
- A jakże! Zjazd to ciężka dyscyplina. Wymaga stalowych nerwów i mięśni oraz maszyn na najwyższym poziomie. Znakomitym przykładem jest tu rower ATH-ONE Team, na którym jeździ sam Rob Werner. Oczywiście jest to rower firmy Giant. O jego doskonałości w zjazdach świadczy słynna rama ATX-One CU-92 z wahaczem typu DX Rocker Arm, pełna amortyzacja RockShox, a wszystko to zaprojektowane z myślą o Pucharze Świata.
- Jednak rower zjazdowy jest cięższy i wolniejszy od typowego górskiego - wtrącił Łukasz.
Zdziwiłem się.
- Dlaczego więc Józek kupił Antkowi rower zjazdowy? Czy nie pozbawił go w ten sposób szans na zwycięstwo.
Andrzej zaśmiał się.
- Tak źle to nie będzie. Antek to silny i szybki kolarz. A rower, który kupił Józek, to naprawdę klasa maszyna. Może tylko odrobinę za ciężka na nasze ścieżki.
Zirytowałem się.
- Dowiem się wreszcie, jaki rower kupił Józek Antkowi?
- Już mówię - wtrącił Łukasz. - Józek kupił Gianta ATX-ONE DH. Rama ze słynnego aluminium z wahaczem typu DH Rocker Arm. Amortyzator tylny RockShox Deluxe. Widelec RockShow Boxxer. Przerzutka ośmiobiegowa (to najsłabszy punkt roweru) Sram ESP 9.0. Hamulce hydrauliczne tarczowe Formuła. Pedały WPD, zatrzaskowe.
- Co to znaczy zatrzaskowe? - spytałem.
Łukasz popatrzył na mnie z politowaniem, że nie wiem takiej oczywistej rzeczy.
- To znaczy, że trzeba używać specjalnych butów SPD, które wpinają się w specjalne uchwyty.
- Ale to niebezpieczne w razie upadku. Można sobie nogi połamać albo, w najlepszym razie, skręcić.
- Tak źle nie będzie. Przy najmniejszym skręceniu nogi w dowolną stronę buty automatycznie wypinają się - rzekł Łukasz.
Odetchnąłem z ulgą.
Andrzej zaśmiał się ironicznie:
- Coś mi się widzi, że pan Paweł bardziej się troszczy o Baziaka niż o nas. Kiedy pokazywaliśmy mu nasze rowery, nawet nie zainteresował się, dlaczego mają takie dziwne uchwyty przy pedałach. A przecież też mogłyby zagrozić nam w czasie upadku buty, których nie moglibyśmy wypiąć.
Uniosłem ręce do góry.
- Zgoda. Przepraszam. Po prostu nie zwróciłem uwagi na charakterystyczny kształt pedałów. Teraz już będę wiedział i, jak chcecie, dokonam dokładnego przeglądu waszego sprzętu. Obawiam się tylko, że zanudzę was pytaniami.
Na szczęście chłopcy uznali, że w “rowerowej” materii jestem już wystarczająco podszkolony. Przysiedliśmy w Rosynancie.
- No, pora chyba, o ile już nie za późno, pogadać o jutrzejszym wyścigu, który chciałbym zobaczyć.
Łukasz żachnął się.
- Jak to? Ukrywa się pan tyle dni w garażu przed Baziakami, a tu nagle chce się pan zdekonspirować?
- O mojej obserwacji potem, a wracając do wyścigu sądzę, że rano przed startem musicie przejechać całą trasę i starać się zapamiętać nie tylko miejsca niebezpieczne, ale i te, które będą nadawały się do ataku.
- My też tak sądzimy - odpowiedzieli chórem.
- Poza tym objedziemy trasę dwukrotnie - odezwał się Łukasz.
Andrzej zawtórował mu:
- Wezmę nawet notes, aby narysować sobie co ciekawsze miejsca, choć przyznam, panie Pawle, że cała trasę znamy jak własną kieszeń!
Łukasz poruszył się na siedzeniu.
- Martwi mnie tylko, że baziakowcy zapamiętają pana, jak będzie pan obserwował wraz z publicznością przebieg wyścigu.
- A skąd wyścig startuje i gdzie jest jego meta? - spytałem zaciekawiony.
Chłopcy popatrzyli na siebie rozbawieni nie wiedzieć czym.
Łukasz odchrząknął:
- Uroczysty start wyścigu “O Złoty Floren” odbędzie się w miejscu, które nazywamy amfiteatrem, tam znajduje się bowiem zadaszona estrada. Meta też będzie tam.
- A jaki będzie początek wyścigu? - spytałem, jako że często już pierwsze kilometry, zwłaszcza w wyścigach terenowych, potrafią przesądzić o końcowym wyniku.
Andrzej zastanowił się.
- Początek wyścigu będzie prowadził uliczkami miasta, a potem peleton zjedzie na polne drogi i bezdroża i tak dookoła jeziora Ewingi.
- A jak przejedziecie kanał Ewingi-Jeziorak? - zaciekawiłem się.
Chłopak zaśmiał się.
- Zwyczajnie, przez mostek. Tam będzie kawałek szosówki. I wtedy zaatakujemy. Baziak będzie dość wolny na swoim rowerze.
Pyknąłem z fajeczki.
- Mówicie tylko o Baziaku. A inni konkurenci?
- Zalewiacy to mała pestka dla nas.
Pyknąłem po raz drugi.
- Ale, jak słyszałem, spodziewacie się tu wielu przybyszów. Nie bierzecie ich pod uwagę. Co będzie, jak jakiś obcy okaże się lepszy od was?
Spochmurnieli. Wreszcie odezwał się Łukasz.
- To trudno. Wszystkiego nie da się przewidzieć. Jedyna nadzieja w tym, że wyścig jest dla nie zrzeszonych. Gdyby startowali klubowicze, moglibyśmy być bez szans.
Andrzej potargał swoją czuprynę.
- Nie ma co rozpaczać przed czasem. Grunt, żebyśmy dołożyli Antkowi.
- I wygrali wyścigi “O Złoty Floren” - uśmiechnąłem się do zawziętych chłopaków.
Podobali mi się w tej swej zaciekłości.
- A jak pan się ukryje? - ponowił pytanie Łukasz.
Zaśmiałem się.
- Skorzystam z kombinezonu taty Andrzeja, kasku i jawy. Oczywiście nie będę tak ubrany kręcił się wśród odświętnie zapewne wystrojonej publiczności na starcie i mecie. Ale pojadę sobie na trasę. Mostek, o którym wspomnieliście wydaje mi się dobrym punktem obserwacyjnym.
- Jasne - zgodzili się ze mną chłopcy - będzie pan widział kawałek szosy i potem zjazd na łąki. Zobaczy pan, jak dołożymy Antkowi!
ROZDZIAŁ JEDENASTY
START DO WYŚCIGU * SPOTKANIE NA TRASIE Z KRYSTYNĄ * KOLCZASTY DRUT ROZSTRZYGA WYŚCIG * PRZYJĘCIE NA CZEŚĆ ZWYCIĘZCY * BAL W RESTAURACJI “EWINGI” * PODSŁUCHUJĘ ROZMOWĘ KRYSTYNY I JERZEGO * PANOWIE ZERO I PIĄTKA * ZAKLĘCIE DĘBÓW PISARZA
Nadszedł wreszcie oczekiwany dzień wyścigu! Ekipa Baziaka już od rana wyjechała na trasę, aby sprawdzić ją raz jeszcze.
- Widzicie - powiedziałem do chłopców - nie tylko wy objeżdżacie trasę... Wsiadać mi na rowery i jazda!
- A pan?
- Zaraz przebieram się w tę skórzaną zbroję, wdziewam kask i jadę przyjrzeć się odświętnemu Zalewu.
Jeszcze raz spytałem Andrzeja o drogę do mostku. Okazała się ona szosą na Susz, którędy już jeździłem na grób Zbigniewa Nienackiego. Wysłałem chłopców na trasę sprawdzając, czy moje dwa asy mają pełne napojów bidony i torby z kanapkami.
Spakowałem na wszelki wypadek apteczkę, przebrałem się w kombinezon i wyprowadziłem jawę z garażu. W cichym miasteczku dawała się odczuć świąteczna atmosfera. Z daleka dobiegały dźwięki orkiestry strażackiej, a na wielu domach widniały flagi narodowe i w innych barwach - zapewne mieszkali tam ci kolarze, których barwy widniały na flagach.
Miasto udekorowano, oprócz flag, różnorodnymi plakatami. Trasę przejazdu kolarzy wytyczały biało-czerwone taśmy. Porządku pilnowali policjanci w galowych mundurach, również dodatkowe siły z Morąga i Iławy. A wszyscy, jak należy, w białych rękawiczkach.
Na znak policjantki zatrzymałem się i przepuściłem kawalkadę eleganckich samochodów. Na jej czele jechał kabriolet, a w nim stał promiennie uśmiechnięty Stanisław Szozda, honorowy starter i jednocześnie przewodniczący jury wyścigu. Pozdrawiał on licznie zgromadzonych mieszkańców Zalewa i turystów na lewo i prawo.
Przejechałem obok amfiteatru, na którym zawieszono ogromny napis w złoto-czarnych barwach: “Niech żyje zwycięzca Antek Baziak!”
- Trochę przedwczesna radość - mruknąłem. - A poza tym Antek startuje, jak i moi, w kategorii juniorów młodszych. A najważniejszy będzie tu zwycięzca kategorii seniorów.
Widocznym jednak było, że rodzina Baziaków cieszy się poważaniem zwłaszcza wśród młodszych mieszkańców Zalewa, najczęstsze w tłumie były bowiem chorągiewki w złoto-czarnych barwach i coraz to piskliwe głosy wznosiły okrzyki sławiące Antka Baziaka.
Uśmiechnąłem się.
- Cóż w tym złego, że dzieciaki z miejscowego gimnazjum dopingują swojego!
Ale zaraz uświadomiłem sobie, że nigdzie nie widać chorągiewek w zielonej barwie Łukasza i czerwonej Andrzeja. No, w jednym miejscu było ich trochę, ale zapewne stała tam rodzina państwa Łobockich.
Widząc, że już dygnitarze przygotowują się do przemówień, a młodzicy do startu, zrobiłem jeszcze jedną rundkę wokół amfiteatru i wyjechałem z Zalewa kierując się na Susz. Mostek nad kanałem znalazłem szybko, nie był zresztą położony daleko od miasta.
Oparłem jawę na podpórku, a sam przysiadłem na betonowej balustradzie mostku nabijając i zapalając moją ulubioną fajeczkę.
Ze smutkiem patrzyłem na zaniedbany kanał Ewingi-Jeziorak. Oczyma duszy widziałem tu spływy kajakowe i wolno sunące na silnikach bądź holowane jachty.
Z marzeń wyrwała mnie zbliżająca się od strony Zalewa wrzawa, nieomylny znak, że młodzicy są już na trasie i zbliżają się ile sił w nogach.
Najpierw nadjechał na hondzie policjant i zamknął ruch na i tak pustej szosie, przy czym kazał mi przetoczyć jawę dalej, co też uczyniłem. Nie zdejmowałem jeszcze kasku, choć było mi w nim niewygodnie palić fajkę, udawało mi się to tylko dzięki podnoszonej szybce.
Gwar narastał. Wreszcie dał się widzieć peleton, na którego czele dzielnie pedałowali dwaj kolarze w biało-czerwonych trykotach. Jeden aż wysunął język z wysiłku, nie bacząc, że na wybojach może go sobie przygryźć. Takich wysuniętych języków naliczyłem w około dwudziestoosobowej grupie jeszcze sporo. Widocznie wśród najmłodszych kolarzy panuje przekonanie, że wysunięcie języka znakomicie przyczynia się do uzyskanie większej prędkości.
Młodzicy zahamowali z fasonem przed wskazującym im drogę policjantem i zjechali na łąki pnące się łagodnie wzdłuż brzegu kanału. Część z nich pojechała ścieżką, a część próbowała objechać konkurentów na przełaj, po łące. Ci ostatni zagrzebali się w miękkim po deszczu gruncie i tylko z rozpaczą patrzyli, jak oddala się od nich czołówka, której przewodzili dwaj biało-czerwoni kolarze. Policjant wskoczył na hondę i popędził śladem maruderów z zamiarem wyprzedzenia peletoniku i pilotowania młodzików dalej.
Kilka samochodów, którymi przyjechały rodziny dopingujące kolarzy i działacze, zawróciło do Zalewa.
Mogłem spokojne zdjąć kask. Białego mercedesa Józka nie dostrzegłem. A po Kowaliku trudno wymagać, żeby okazał się aż takim miłośnikiem kolarstwa i fatygował się kawałek drogi za Zalewo.
Miałem dużo czasu, zanim nadjadą juniorzy młodsi.
Zamyśliłem się.
Niegdyś nie było rowerów górskich. Na takich trasach jak ta królowało kolarstwo przełajowe charakteryzujące się tym, że rower znaczną część trasy przebywał na plecach kolarzy. Przyznam, że nie darzyłem tego sportu zbytnią sympatią. Ostatecznie rower jest od tego, żeby na nim jeździć. Ale wszystko się zmieniło z chwilą wynalezienia rowerów górskich i terenowych. Zapewne niebawem rowery górskie trafią jako pełnoprawna dyscyplina na olimpiadę.
Nadjeżdżali wreszcie, pilotowani przez policję, juniorzy młodsi. Włożyłem z powrotem kask, bo już teraz na pewno mogłem się spodziewać mercedesa Józka Baziaka. Dostrzegłem zieloną koszulkę Łukasza i czerwony trykot Andrzeja. Trzymali się na czele około dwudziestoosobowego peletonu. Mieli nawet czas pomachać mi rękoma. Antek w złotym trykocie prowadził grupę. A gdy zjechali z mostku na ścieżkę oznaczoną czerwono-białą taśmą nacisnął mocniej na pedały i odskoczył od reszty. Ale ku chwale moich chłopców trzeba zaznaczyć, że nie tracili do niego dystansu. I w takim porządku zniknęli za wzniesieniem, wyprzedzając peleton o kilkanaście długości roweru.
Dalsze okrążenia jeziora Ewingi nie przyniosły zasadniczych zmian wśród jadących. Tylko Baziak w złotym trykocie wyprzedził bardziej peleton, w którym dostrzegłem, mniej więcej pośrodku Andrzeja i Łukasza.
“Zbierają siły przed ostatecznym atakiem” - pomyślałem.
I wtedy wśród kolarzy nastąpiła kraksa. Dwaj, jadący z tyłu peletonu, chcieli jak najwężej objechać mostek i jeden z nich wpadł na betonową barierę. Mimo ochronnego kasku uderzył skronią w beton i upadł.
Z jadących za kolarzami samochodów wybiegli ludzie. Ale ja z zabraną z bagażnika jawy apteczką byłem szybszy.
Tyle że nie bacząc już na ewentualny przyjazd Baziaka zdjąłem kask. I już pochylałem się nad leżącym.
Od strony Susza usłyszałem pisk hamulców i kątem oka zobaczyłem hamującego golfa, ale nie zwróciłem na niego uwagi, zaabsorbowany leżącym nieruchomo chłopakiem.
Przyklęknąłem i położyłem sobie głowę leżącego na kolanie.
W powietrzu krzyżowały się różne “dobre rady”.
- Trzeba mu odpiąć kask, tylko ostrożnie - usłyszałem znajomy kobiecy głos. Odwróciłem się.
- Krystyna!
- Paweł!
- Co ty tu robisz?
- O tym potem. Teraz zajmijmy się rannym - Krystyna pochyliła się nad chłopcem. Ale na szczęście odzyskiwał on już przytomność i aż rwał się na trasę.
Sprawdziłem wypróbowanym w podobnych przypadkach sposobem, czy powrót przytomności u młodego kolarza nie jest pozorny.
- Jak się nazywasz?
- Jan Kozłowski.
- W jakim wyścigu startujesz?
- “O Złoty Floren”. W grupie juniorów młodszych.
- W porządku!
Nie było sensu zatrzymywać dłużej chłopaka, choć przybyli samochodziarze twierdzili inaczej. Jedynym śladem po wypadku był guz na skroni młodego kolarza, który poprawił kask i wskoczył na rower, by pognać za peletonem, który zniknął już za wzgórzem.
Samochody z kibicami zawróciły.
Mieliśmy z Krystyną czas dla siebie.
- Co ty, dziewczyno, tu robisz?
- Wybrałam się na wycieczkę po okolicznych szosach. Nie wiedziałam, że trafię na tak dramatyczny wyścig. Ale ja jestem na urlopie, za to ty, Pawle, powinieneś, jak mi mówiłeś przy pożegnaniu, siedzieć teraz w ministerstwie w Warszawie! Co ty tu robisz?
- Widzisz - zająknąłem się - też dostałem kilka dni urlopu i postanowiłem zwiedzić te piękne tereny.
- Ale skąd taki strój - wybuchnęła śmiechem Krystyna - i gdzie twój sławny Rosynant?
Odpowiedziałem jej śmiechem.
- Mój sławny, jak go nazywasz, wierzchowiec rozchorował się i leczy się teraz w warsztacie u dobrego mechanika. Ja zaś pożyczyłem od znajomego motor i ten, budzący śmiech, kombinezon i kontynuuję wycieczkę. Jechałem dalej, do Susza, ale zatrzymałem się, aby popatrzeć na wyścig. Ostatecznie wyścig rowerów górskich na nizinach to rzadkość.
- Chętnie zostałabym z tobą dłużej, ale się spieszę - Krystyna podała mi dłoń wsiadając do golfa. - Do zobaczenia na szlaku.
- Do widzenia! Odjechała.
Oparłem się o poręcz mostku.
- A więc jeszcze jedna, oprócz Batury, podejrzana - mruknąłem.
Zostawiłem ją w “Andersie” w Starych Jabłonkach, a tymczasem pojawia się pod Zalewem, kawał drogi od hotelu. I, co zauważyłem, w golfie nie było worka z jej ukochanym kajakiem Puchem.
Czyżby coś ją łączyło z Baziakiem?
W zaznaczonych florenach nie rozszyfrowaliśmy jeszcze Szóstki (o ile spec z Warszawy jest Piątką). Ale nigdy nie widziałem, by Krystyna nosiła na szyi złotą monetę na łańcuszku.
Tymczasem nadjeżdżali kolarze. Złoty trykot Antka Baziak oczywiście na czele!
Ale Łukasz i Andrzej tylko niedaleko z tyłu. W ścisłej czołówce peletonu, który podzielił się już na kilka grupek.
Niedobrze!
Moi chłopcy ruszyli w pościg za Antkiem, ale dołączył do nich jakiś w czarnym trykocie z czerwonymi lampasami. Miał parę w nogach! W kilkanaście sekund dociągnął z końca peletonu do czołówki.
Tymczasem na podjeździe, gdzie zawsze uciekał rywalom, Antek jakby zwolnił. Obejrzał się raz i drugi za siebie. Andrzej z Łukaszem siedzieli mu na kole! Czarno-czerwony znów został w tyle!
Nagle Andrzej, a potem Łukasz zwolnili... Wreszcie zsiedli z rowerów. Impulsywny Andrzej cisnął swoim o trawę. Za nimi w peletonie też zapanowało zamieszanie. Andrzej podniósł swój rower z ziemi i razem z Łukaszem zawrócili w stronę mostku.
Wybiegłem im naprzeciw.
- Co się stało?! Przecież już dochodziliście Antka.
Chłopcy byli wściekli.
Łukasz wyciągnął ku mnie dłoń.
- A to się stało! Antek nas załatwił.
Na dłoni chłopca leżały równo pocięte kawałki kolczastego drutu. Andrzej kopnął koło swego roweru, w którego oponie faktycznie nie było powietrza.
- Bez powietrza nie pojedziesz!
- Może to nie Antek? - próbowałem załagodzić sprawę.
Łukasz zaperzył się.
- Nie Antek? To dlaczego spokojnie przejechał, a cała reszta się skotłowała. Teraz będą musieli przed następnymi wyścigami oczyścić trasę. Bo nie nazywam się Łukasz, jak nie zostanie złożony protest. Ja zresztą nie będę się do tego mieszał, ale że to sprawka Antka, to rzecz pewna. Kiedy go dochodziliśmy, to widziałem, jak sięgnął do kieszeni koszulki. Wtedy musiał wyjąć te parszywe druty i rozrzucić je na ścieżce.
Oburzyłem się.
- To teraz z tymi pociętymi drutami do jury. I zgłoście, że widzieliście, jak Antek wysypywał druty na ścieżkę!
Chłopcy popatrzyli jeden na drugiego.
- Widzieć jak sypie, to po prawdzie nie widzieliśmy. Ja widziałem tylko, jak sięga do kieszonki i coś wyjmuje. Ale co, nie wiem.
Andrzej podrapał się w głowę.
- Ja nawet dokładnie nie widziałem, czy coś wyjmuje z kieszonki. Wiadomo, trasa nierówna i trzeba patrzeć pod koła.
Nie wytrzymałem:
- Ale, do diabła, tam więcej kolarzy poprzebijało opony.
Łukasz rozłożył ręce.
- Trudno się mówi.
- Ale Antek przejechał?! - Widocznie miał szczęście.
- A wy nie?
- My nie.
Andrzej zauważył:
- Może te druty dzieci porozrzucały, aby się cieszyć naszymi kłopotami. Antek jest na tyle dobrym kolarzem i to w dodatku wyposażonym w świetną maszynę, by nie musiał uciekać się do numerów z, drutami. Ja tam świadczyć przeciwko niemu nie będę.
- Ani ja! - poparł przyjaciela Łukasz.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie rozumiem was.
Popatrzyli po sobie.
- Nie rozumie pan?
- Powiedziałem już, że nie.
Łukasz z zawstydzeniem zatarł dłonie:
- Bo widzi pan, my chcemy wygrać z Antkiem na trasie. A nie, jak to dorośli mówią, przy zielonym stoliku.
Andrzej poruszył się niespokojnie.
- Za rok znów będzie wyścig “O Złoty Floren”. Przygotujemy się do niego lepiej niż do tegorocznego.
Zaśmiałem się.
- A jeśli Antek przygotuje jeszcze ciekawszy numer niż dzisiejsze pocięte druty?
Łukasz machnął rękę.
- Żaden podstęp nic mu nie da. Urwiemy się mu zaraz po starcie.
Słowo daję, zaimponowali mi chłopcy!
Wsiadłem na jawę, Andrzej na tylne siodełko z rowerem przewieszonym przez ramię. Odwiozłem chłopaka do domu i wróciłem po Łukasza. Może to wydać się dziwne, ale dalsze wyścigi kolarskie tego dnia już nas nie obchodziły. Nie interesowaliśmy się też, jak organizatorzy poradzą sobie z drutami rozsypanymi na wzgórzu.
Tymczasem na posesji wynajętej przez Józka Baziaka, zwanego “młodszym” i Jedynką, wrzało huczne obchodzenie zwycięstwa najmłodszego Baziaka. Wystawiono stoły do ogrodu, a co na nich ciastek, ciasteczek, cukierków. Tuż obok piętrzyły się skrzynki z colą i innymi napojami (oczywiście bezalkoholowymi). Poczesne miejsce przy głównym stole zajęli rodzice Antka, państwo Władysław i Anna Baziakowie. Obok nich siedział dumny jak paw Antek, wciąż w złocistym trykocie i przepasującej go biało-zielonej wstędze.
Od czasu do czasu jednak wstawał i wchodził między bawiących się doskonale i bez niego dotychczasowych rywali. Rzekłbyś: “Król brata się z pospólstwem!” Dostrzegł przez żywopłot głowy Andrzeja i Łukasza i podszedł do nich (ja, na szczęście, zdołałem się ukryć).
- Dlaczego nie przyszliście na moje małe przyjątko? - spytał uśmiechając się do nich.
Andrzej podrzucił w górę i złapał kawałek kolczastego drutu.
- Już ty, Antek, wiesz dlaczego - powiedział Łukasz. - Za rok będzie znów wyścig i zabawimy się po nim, ale wątpię, czy wtedy będzie ci się chciało bawić...
Antek zwiesił głowę i miętosząc w ręku biało-zieloną szarfę zawrócił na swoje miejsce za stołem, na którym stał puchar, a z niego zwieszał się na złotym łańcuszku floren tak wypolerowany, że blask bił z niego w oczy.
“Trójce” Józka Baziaka przypadła rola kelnerów, z której nie byli zbyt zadowoleni. Sam Józek rozparł się wygodnie w foteliku i dłubał wykałaczką w zębach. Tymczasem na przyjęciu musiały być i mocniejsze trunki dla dorosłych, Józek wstał bowiem nieco chwiejnie z fotelika i objąwszy brata za szyję podszedł z nim do żywopłotu akurat naprzeciw naszej kryjówki.
- Wiesz, Antek - pochylił się nad bratem - gdybyś z tym wyścigiem poczekał jeszcze parę dni, to taką nagrodę bym ci ufundował, że niech się schowa ten pucharek i floren. Floren powiesiłbym na dwa razy grubszym łańcuszku. Co ja mówię? Na łańcuchu ze szczerego złota, hę, hę - zaniósł się pijackim śmiechem.
- I tak jestem najlepszy - żachnął się Antek.
- Owszem, najlepszy przy małej pomocy brata - zmrużył oko Józek i wsparty na ramieniu Antka pomaszerował za dom.
Obudziły mnie płynące z oddali dźwięki tanecznego zespołu. Solistka nieco tylko fałszująca przekonywała, że jak już kogoś pokocha, to na zawsze. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła północ.
- W sam raz pora na nocną duchów przechadzkę - przetarłem oczy i wyskoczyłem ze śpiwora. Ubrałem się i błogosławiąc zawiasy garażu, że nie skrzypią, wyszedłem na dwór. Przez chwilę podziwiałem rozgwieżdżone niebo, a potem przeskakując furtkę ruszyłem w stronę restauracji “Ewingi”, gdzie odbywał się bal kończący wyścig “O Złoty Floren”. Byłem pewien, że Baziaka i jego kompanię najprędzej zastanę właśnie tam. Chyba żeby szef im tego zabronił. I tak było w istocie! Ani Józka Baziaka, ani jego podwładnych nie było na sali, co sprawdziłem zaglądając przez okno.
Jakież jednak było moje zdumienie, gdy w jednej z par snujących się w rytm tanga po parkiecie rozpoznałem Krystynę i Jerzego. Witteck i Batura? No, no!
Przywarłem w cieniu do szyby, ale nie zobaczyłem nic ciekawego. Taniec skończył się. Jerzy z galanterią odprowadził Krystynę do stolika, gdzie oczekiwała go rudowłosa Kinga.
Nagle poczułem na ramieniu ciężką łapę.
- Co ty tu myszkujesz, koleś?
Nie chciałem wdawać się w bójkę, która mogła zaalarmować Krystynę albo Jerzego. Przybrałem płaczliwy ton:
- Nie myszkuję, tylko... widzi pan ten stolik? Wskazałem facetowi stolik z Kingą i Jerzym. Tam moja żona... Pan, jako bramkarz tego lokalu orientuje się w takich sprawach...
- Się wie! - zaśmiał się grubas. - To co, może wywołać gościa i mu delikatnie... - potrząsnął pięścią - wytłumaczyć, że podrywanie cudzych żon nie kalkuluje się.
Udałem przerażonego.
- Ależ nie, nie trzeba. Ona wtedy by mnie naprawdę rzuciła!
- Jak pan uważa - mruknął bramkarz, ale słyszałem jak odchodząc sapnął: - Ciapciak!
Tymczasem zagrano nową “trójkę”, czyli wiązankę trzech tańców, po której zespół robi przerwę. Jakiś facet poprosił Kingę do tańca, na co Jerzy zgodził się i sam też wstał od stolika, że niby się chce przewietrzyć. Krystyna też wstała ze swego krzesła i tak razem oddzielnie wyszli przed restaurację.
Pstryknęła zapalniczka Jerzego.
- Ja dziękuję, nie palę - odezwała się Krystyna. Powoli podeszła do krzewów, w których się kryłem.
- Uspokój się, Krystyno - łagodnym głosem, którym tak umiał czarować, odezwał się Jerzy - wyskoczę tylko na trzy dni i wracam. Wtedy zabierzemy się za tę wystawę i będziesz mogła wywieźć fanty do Berlina i dalej, do Bonn.
- Wiesz, mam przeczucie, że wpadnę tym razem na granicy.
- Ależ skąd takie przeczucia - Jerzy otoczył ją ramieniem - kto będzie podejrzewał zasłużoną turystkę i grzebał w worku z jej ukochanym kajakiem! A poza tym, wszyscy ryzykujemy wpadką. Już ja chyba najbardziej pracując z tymi “geniuszami” z Zalewa! Wyobraź sobie, że w uznaniu zasług ich szef przyznał mi numer Zero i nie muszę nosić, jak wy wszyscy, florena na łańcuszku.
- Ja też go nie noszę!
- Harda dziewczyna!
- A żebyś pan wiedział, panie Zero.
- Przyznasz, że ładnie to brzmi: pan Zero. Obawiam się tylko, że ściągnęli to z jakiegoś kryminału. Pan Zero... niech i tak będzie. Spodziewałem się, że ponumerują mnie jako Siódemkę.
- A co z Piątką? Bez niego akcja może się nie powieść!
- Speca nie ma chwilowo w kraju. Ale chyba już wrócił.
- Spec? Też mi ksywa.
- Równie dobra, jak każda inna. Poza tym znać, że facet się ceni.
Krystyna roześmiała się.
- Tak się ceni, że żąda zaliczek za robotę?
Jerzy odpowiedział jej śmiechem.
- Zaliczki to już mój pomysł. W ogóle przyznam ci w tajemnicy, że Piątkę i Zero dużo łączy.
- Ejże, zaczynam się domyślać.
- Nadmiar domyślności jest szkodliwy dla zdrowia. Weź przykład z Baziaka. Ten za dużo się nie domyśla i żyje sobie szczęśliwie. A ty co teraz porabiasz?
- Siedzę sobie w Starych Jabłonkach w hotelu “Anders” obsługiwana po królewsku, opływam wszystkie okoliczne jeziora moim Puchem i czekam na telefon od Baziaka? A ty?
- Ja założyłem kwaterę główną w Olsztynie w hotelu “Park”. Musiałem, co prawda, przed jednym gościem udawać, że tam nie mieszkam, ale to stara historia, niewarta wspomnienia.
Struchlałem w swym ukryciu, pewien, że zaraz dogadają się co do mojej osoby. Ale nie nastąpiło nic takiego. Zespół przestał grać i Jerzy musiał wracać do swej partnerki. Zdążył tylko powiedzieć:
- A ja tu patrzę, jak spisują się Baziak i spółka.
- Nie rozpoznają cię?
- Na balu ich nie ma, co się chłopakom chwali. Zresztą odrobina charakteryzacji jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Trzymaj się! - i wbiegł do restauracji. Krystyna powoli poszła za nim.
Goliłem się rano w garażu czekając, aż Andrzej przyniesie w koszyku śniadanie, gdy wpadł rozgorączkowany Łukasz machając plikiem kartek.
- Znalazłem! Znalazłem! - wołał. - Niech pan patrzy, co znalazłem w notatkach, które zostały po Marku!
Zaśmiałem się.
- Zaraz z największą chęcią obejrzę twoje znalezisko, tylko proszę cię, daj mi się ogolić!
Elegancko ogolony zasiadłem z przyjaciółmi - bo doszedł już i Andrzej - nad notatkami świętej pamięci brata Łukasza. Zawierały się one na kilku kartkach zapisanych równym pismem.
Ponieważ nie są długie, a mają związek z florenami, pozwolę sobie ową notatkę czy też szkic przytoczyć w całości:
“Tak oto w wojennej gwarze dobiegał kresu jeszcze jeden rok XV wieku. Jeszcze jeden krwawy rok dla Zalewa nad jeziorem Ewingi. Najniższe piętro podziemi klasztoru braci mniejszych rozświetlał w jednym miejscu nikły blask łojowego kaganka, płoszący szczury i odstraszający nietoperze. Kaganek trzymał stary zakonnik przypatrujący się, jak drugi franciszkanin, młody braciszek z nowicjatu, wmurowuje w ścianę sporych rozmiarów kamień, na którym wyryty był krzyż widoczny tylko dla wtajemniczonego oka. Jeszcze kilka ruchów kielnią i kamień nie dawał się odróżnić od otaczających go w wilgotnej ścianie. Chłopiec podniósł wzrok na starca.
- Czy tak dobrze, ojcze Janie?
- Dobrze, bracie Benedykcie.
- Ale czy my dobrze czynimy nie wysyłając świętopietrza do Rzymu, a zamurowując je tutaj?
Stary pokręcił głową.
- Bierz kubeł i kielnię i chodźmy stąd. Wierz mi, że nie inaczej postąpiłby ojciec nasz, święty Franciszek.
Ruszyli schodami w górę. Gdzieś nad nimi rozległ się huk i aż tutaj dobiegła stłumiona wrzawa.
Ojciec Jan położył rękę na ramieniu braciszka.
- Słyszysz? Nieprzyjaciel w mieście, a pewnie już i w klasztorze. Chciałbyś, żeby jemu przypadł ten mozolnie zbierany grosz świętego Piotra? Te floreny, na których zda się błyszczą krople potu ubogich darczyńców?
Chłopiec milczał.
Nad nimi trzasnęły wyważone drzwi i schody zadudniły pod ciężkimi krokami. Knechci w półpancerzach i kolczugach zbryzganych krwią zbiegali w głąb piwnic wymachując pochodniami i ciężkimi mieczami. Przewodzący im potężny chłop widząc przed sobą starca i chłopca zatrzymał się ciężko dysząc.
- Złoto! Gdzie schowaliście złoto?!
Ojciec Jan rozłożył ręce.
- Ubodzy jesteśmy.
- Znajdę i bez ciebie, mnichu! - wrzasnął knecht i pchnął mieczem. Jednym ciosem przebił zakonnika i próbującego zasłonić go swym ciałem chłopca. Przeskoczył upadających i popędził w głąb piwnic. Jego kompani pohukując biegli za nim depcząc po konających.
Starzec ostatkiem sił podniósł głowę i wtedy dostrzegł w świetle przewróconego kaganka zaciągające się mgłą cierpienia i śmierci, ale wciąż jeszcze przytomne, spojrzenie nowicjusza. Zmusił wargi do uśmiechu i szeptu:
- Dobrze, chłopcze. Dobrze. Pan nasz i Bóg nasz...”
Poniżej tekstu Marka widniał dopisek cudzą ręką:
Tylko tak trzymaj, a reszta przyjdzie sama. Z.N.
- To musiał dopisać pan Nienacki, prawda? - spytał Andrzej.
Spojrzałem na kartkę.
- Nie znam charakteru pisma pana Nienackiego, ale nie sądzę, że to sam Marek sporządził ów dopisek, aby podnieść w sobie literackiego ducha.
- To tylko taka wprawka literacka twego brata - Andrzej machnął kartkami przed nosem Łukasza, który już podrywał się do bójki w obronie honoru zmarłego brata.
- Co ty możesz wiedzieć o literaturze, jak trzy minus to najwyższy stopień, jaki z wypracowania dostałeś!
- Spoko, panowie, spoko - uchwyciłem ich za ręce. - Bić się możecie później, choćby po to, by przysporzyć radości Baziakowi, ale na razie pokażcie mi te kartki.
Najbardziej interesowała mnie ostatnia. Wyszedłem przed garaż i podniosłem ją ku słońcu...
Delikatne nakłucia igły czy też szpilki układały się w napis:
Potrzebujesz - weź. Masz dużo - dołóż. I zostaw, aż przyjdzie inny. Z pierwszego patrz na trzeci. Pamiętaj, coś ślubował.
Odczytałem go i zapanowała cisza.
Wreszcie odezwał się Łukasz:
- Zaklęcie dębów pisarza.
Andrzej wtrącił się:
- Nie bardzo je rozumiem.
Podrapałem się w brodę.
- Tyle zrozumiałem z tego zaklęcia, że istnieje miejsce bogate, skąd potrzebujący, ale tylko on, może zaczerpnąć bogactwa. Człowiek bogaty, o ile tam trafi, jest zobowiązany do znalezionego bogactwa dołożyć coś od siebie, aby pomnożone dobro czekało na potrzebującego. Nie wiem, gdzie się znajduje to miejsce, ale wskazówką, gdzie go szukać, jest zapewne wers: “Z pierwszego patrz na trzeci”. Być może chodzi tu o dęby pisarza.
- Nigdy tam nie trafimy - zmartwił się Łukasz.
- Na pewno będziemy próbowali - starałem się go pocieszyć. - Ostatecznie dużo nie mamy, posiadamy więc pełne prawa zaczerpnąć ze skarbca Marka i pana Nienackiego.
Andrzej zaśmiał się.
- Baziak też uważa się za jednego z tych potrzebujących. Gdyby trafiła mu w łapy kartka z tym tajemniczym zaklęciem czy zaleceniem, to głowę sobie daję uciąć, że wykarczowałby pół lasu, żeby się tylko do bogactwa dokopać!
Pokręciłem głową.
- Z tym bogactwem u pana Nienackiego to też może być różnie. To był naprawdę niezwykły człowiek. Może rozumiał bogactwo w sensie symbolicznym, jako na przykład dobro lub mądrość?
- W takim razie musisz lecieć w te pędy pod dęby pisarza i się ubogacić, bo mądrości raczej ci brakuje - przyciął Andrzejowi Łukasz.
- Niech się pan schowa - pociągnął mnie za rękę Andrzej. - Właśnie wyszedł na taras Baziak i bacznie się rozgląda po okolicy. Zdziwiłby się bardzo widząc, jakiego to sublokatora goszczę w naszym garażu.
Cofnąłem się do garażu.
- Dzięki ci, Andrzeju, za ostrzeżenie w porę. Ale, swoją drogą, co zwojujemy ukrywając się w garażu i podsłuchując rozmowy opryszków? - zastanawiałem się na głos.
- Nawet wyścig “O Złoty Floren” przegraliśmy - powiedział smutnym głosem Łukasz.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
WALKA DWÓCH DUCHÓW * SPOTKANIE ZE SPECEM * UWIĘZIENIE I CHARAKTERYZACJA * W GOŚCINIE U BAZIAKA * ROZKAZ PANA ZERO * HOTEL “POD ZAMKIEM” * “ZWIEDZANIE” ZAMKU * “STYPEDIUM” BAZIAKA
Nocą nie dawały mi spokojnie spać dwa duchy. Jednym z nich był anioł Paweł, zapewne z któregoś z ważnych chórów niebiańskich, ubrany w białą szatę, której krój i fason znamionowały rękę świetnego krawca. Drugi, diabeł Pawlucha, okopcony był i usmolony. Nawet ogonek miał przypieczony na końcu, na który to koniec od czasu do czasu dmuchał z wielką troską. Biały chciał, żebym zostawił chłopców w spokoju i nie narażał ich życia, a o zamierzonym przestępstwie jeszcze raz powiadomił policję. Czarny - przeciwnie: widział w strzelaninie z udziałem bezbronnych nastolatków pyszną zabawę. Mnie zaś zalecał tylko działanie na dwie strony. Najlepiej ukrycie dla siebie skarbów, a wydanie w ręce policji moich wspólników. Taka to diabla natura! Gdyby mógł, wsadziłby także mnie za kratki. Nie dlatego, bym poniósł zasłużoną karę, a tylko dlatego, żeby zrobić mi na złość. Na razie jednak walcząc z Pawłem o mą duszę, Pawlucha bił na alarm, że może włamanie powiedzie się przestępcom i jeszcze jedna zbrodnia pozostanie bez kary.
Namieszały w mojej głowie duszki co niemiara i zasnąłem dopiero nad ranem. Byłem zmęczony, ale przynajmniej wiedziałem, jak mam postąpić!
Rankiem, gdy chłopcy pojechali na trening, spakowałem manatki i wyjechałem z garażu. Miałem zamiar ponownie dotrzeć do Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie i przynaglić nadkomisarza Suświłło do energiczniejszego działania w sprawie “Baziak kontra zamek”. Chłopcom zostawiłem kartkę następującej treści:
Z pozdrowieniami!
Walka z bandytami to nie zajęcie dla nastolatków i historyków sztuki. Doszedłszy do takiego wniosku wycofuję się z akcji “Floren” i wam nakazuję zrobić to samo. Jeszcze dziś będę na policji i spróbuję namówić ją, aby czujniej zajęła się Baziakiem. Sądzę, że mi się to uda. Gdybym poniósł klęskę w gmachu organów ścigania, wtedy pomyślimy, co robić dalej.
Bądźcie cierpliwi
Paweł
Liczyłem na to, ba, byłem przekonany, że jeśli jeszcze raz i to dokładnie zreferuję nadkomisarzowi sprawę Baziaka, dni tego łotra będą policzone!
Wyjeżdżałem już z Zalewa, gdy zobaczyłem, że stojący obok toyoty corolli na warszawskich numerach rejestracyjnych młody mężczyzna z bródką daje mi rozpaczliwe znaki, aby się zatrzymał.
Stanąłem.
Gość podbiegał i już z daleka krzyczał:
- Jak to miło spotkać warszawiaka!
(Zdradziły mnie numery rejestracyjne).
- Tu nikt nie chce udzielić najprostszej informacji! Uwzięli się na nas czy co?
Wysiadłem z Rosynanta.
- Czym mogę panu służyć? Też jestem tu obcy, ale może...
- Szukam ulicy Cichej numer 14 - brodaty spojrzał na kartkę trzymaną w ręku.
Nagła myśl przemknęła mi przez głowę: “Masz przed sobą Piątkę, speca!”
Gdzieś tam aniołek Pawełek załamywał ręce, a diabełek Pawlucha z radości wymachiwał ogonkiem. “Nieważne. Do dzieła, Pawle.”
- Może zechce pan zerknąć tutaj. Mam plan miasteczka - uczyniłem zapraszający gest ręką w stronę Rosynanta.
Rozejrzałem się wokół. Pusto!
Facet zareagował tak jak zareagowałoby dziewięciu na dziesięciu na jego miejscu: zajrzał do Rosynanta...
Gdy się pochylał włączyłem przycisk z gazem paraliżującym. Padł, tak to się kiedyś mówiło, “jak kawka”.
- Mała dawka ci nie zaszkodzi - wymruczałem - a przedwczesne przebudzenie może przynieść dużo kłopotów i nam, i tobie.
Stanąłem na zewnątrz samochodu i potraktowałem rzeczywiście małą dawką gazu Piątkę. Zostawiłem z szeroko otwartymi drzwiami Rosynanta i poszedłem do corolli. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Wyjąłem je i zamknąłem samochód.
- Jeszcze się przydasz, o ile cię nie ukradną lub nie obrobią dokładnie - skończyłem znając chorobliwą wręcz miłość naszego narodu do samochodów i motocykli, szczególnie cudzych.
Wróciłem do Rosynanta. Ostrożnie powąchałem powietrze w jego wnętrzu, ale nie wyczułem zapachu gazu. Piątka spał za to spokojnie jak niemowlę. Przepchnąłem bezwładnego na siedzenie obok i ruszyłem modląc się, żeby w maleńkim Zalewie pech nie zesłał mi patrolu drogówki, który mógłby się zainteresować mężczyzną leżącym na siedzeniu jeepa.
Na szczęście pech tego dnia zdawał się być daleko. Spokojnie zajechałem pod dom państwa Bienów.
Wybiegli z niego Andrzej i Łukasz.
- To tak się pan nas pozbywa? - wymachiwał kartką, zapewne moim listem.
- Dlaczego pan jeździ tak jawnie po mieście, chce pan, żeby go rozpoznali? - zatroszczył się Łukasz.
- A myśmy już myśleli, że pana porwali! - nie dał się wyprzedzić w trosce o mnie Andrzej.
Zaśmiałem się.
- Przepraszam, później wszystko wytłumaczę. Na razie niech wam wystarczy, że nie mnie porwali, tylko ja porwałem!
- Pan?
- Kogo?
- Piątkę, czyli speca.
- A niech to! - chłopcy nie mogli wyjść z podziwu.
- Dobrze już, dobrze! - przerwałem zachwyty. - Andrzej, jest w waszym domu jakaś pusta piwnica?
- Jasne. Nawet dwie, póki jeszcze nie sezon na ziemniaki.
- No to chodźcie tutaj. Pomóżcie mi drania zataskać do piwnicy.
- Tylko nie wiem... - zająknął się Andrzej.
Rozzłościłem się.
- Czego nie wiesz?!
- Czy rodzice będą zadowoleni, że w naszej piwnicy bandyta...
Zmierzwiłem mu włosy.
- Ech, ty! Akurat rodzice mu w głowie. Nie martw się. Kiedy wrócą, po specu już tu śladu nie będzie. Najwyżej dostaną od władz nagrodę za obywatelską postawę!
- Chyba, że tak.
- Żadne chyba, tylko na pewno. No, bierzcie się chłopaki za klienta, póki ulica pusta. Niczego tak nam nie potrzeba, jak świadków!
Chwyciłem speca pod ramiona, chłopcy za nogi i raz, dwa wnieśliśmy go na werandę domku.
- No, to teraz, korzystając, że baziakowców nigdzie nie widać, wstawiamy Rosynanta do garażu, a przy okazji poszukamy kilka łańcuchów i kłódek.
- A na co one panu?
- Posłużą nam do skonstruowania czegoś w rodzaju kajdan, które utrzymają speca w miejscu, jakie dla niego wyznaczyliśmy.
Jak postanowiłem, tak zrobiliśmy: Rosynant skrył się w garażu, a spec w chłodnej, suchej piwnicy, gdzie przykuliśmy go za nogę do rury wodociągowej systemem przemyślnych kajdan. Cóż, nie było to może najprzyjemniejsze miejsce na świecie, ale każdy czasem ma to, na co zasługuje. A coś mi się wydaje, że spec zasługiwał na pobyt w miejscu znacznie mniej miłym niż piwnica państwa Bieniów.
Tymczasem spec spał słodko na przywleczonym przez Andrzeja materacu, a ja miałem inne zajęcie niż troskę o jego sen.
W kieszeni speca znalazłem portfel z jego dokumentami: dowód osobisty, prawo jazdy. Nie interesowało mnie w tej chwili, czy są to dokumenty prawdziwe czy fałszywe. Interesowały mnie przyklejone do nich zdjęcia.
Wysłałem Andrzeja do garażu, aby przyniósł mi walizeczkę, którą znajdzie pod tylnym siedzeniem. Chwila i chłopak był już z powrotem.
- Proszę. Oto walizka, o którą pan prosił - powiedział z dumą stawiając walizkę na stole.
Otworzyłem ją.
- O rany - wyrwał się jednoczesny okrzyk z ust chłopców.
Walizeczka zawierała bowiem komplet akcesoriów charakteryzatora: sztuczne wąsy, włosy, brwi i brody oraz barwne szkła kontaktowe, szminki, konturówki, pudry i tusze, a także farby do włosów.
Zszedłem do piwnicy (trudno, czasem trzeba być okrutnym) i uciąłem nożyczkami pukiel włosów naszego śpiącego podopiecznego. Ufarbowałem sobie włosy na podobny kolor (niektóre barwniki i kleje były wodoodporne), po czym przymierzyłem i przykleiłem otaczającą podbródek i policzki wąską bródkę, zwaną podwodniacką.
Na koniec “wyposażyłem” oczy w szkła kontaktowe o ciemnobrązowych tęczówkach.
Teraz porównałem swoją podobiznę z lusterka z kolorowymi zdjęciami z dokumentów. Podobieństwo było ogromne. Po czym zszedłem z chłopcami do piwnicy, gdzie spał jeszcze pan Witold Tyński (zapomniałem powiedzieć, że wedle dokumentów tak nazywał się spec). I lustro, i wrażenie, jakie wywarłem na chłopcach, potwierdziły, że moja praca nie poszła na darmo. Mogłem zabrać się do następnego etapu. Zanim jednak on nastąpił ostrzegłem chłopców:
- Widzicie, dokąd sięga leżący i przykuty do rury spec. Zaznaczcie to miejsce na ścianie... No, dodajcie jeszcze 20 centymetrów. Dotąd wolno wam się zbliżać najdalej do Tyńskiego czy, jak kto woli, Piątki. Jedzenie dalej przysuwajcie mu na desce i też bądźcie gotowi odskoczyć w każdej chwili. Nie dajcie się podpuścić na żadne nagłe choroby czy ataki. Odkręcimy ten zawór. Tu będzie mógł sobie zrobić siusiu i co tam chce. Mówcie mu zawsze, że ktoś dorosły jest na górze, tylko nie chce mu się fatygować na dół. I że jeszcze z nim pogada, i to ostro. Zrozumieliście?
- Tak - niezbyt pewnie odpowiedział Andrzej.
- Pewnie! - szarpnął głową Łukasz.
- No to trzymajcie się! Pilnowanie tego klienta nie potrwa długo. Najwyżej dzień, dwa.
- A pan? - spytał Andrzej.
- Dokąd pan się... - zaczął Łukasz i przerwał ze śmiechem. - Po co ja głupi pytam? Przecież po całej tej maskaradzie to jasne jak słońce! Wybiera się pan w gościnę do Baziaka jako ten, jak mu tam, Tyński, spec.
Roześmiałem się.
- Tylko dziwi mnie, dlaczego zrezygnował pan z Rosynanta - ciągnął Łukasz - przecież taki wyjątkowy samochód bardzo by się panu mógł przydać?
- Rezygnuję właśnie dlatego, że jest taki wyjątkowy. Ja się zmieniłem dzięki tej charakteryzacji, ale samochód pozostał taki sam, a już niektórzy mówią o mnie “uczeń Pana Samochodzika”. Zresztą dziedziczę po specu wcale niezły samochód - toyotę corollę. Spakuję teraz trochę swoich rzeczy (fajkę i puszkę z zieloną herbatą zostawiam pod szczególną waszą opieką) i ruszam do toyoty, aby zajechać nią z fasonem pod dom Baziaka. Chociaż z tym fasonem to może nie wyjść, bo naszych przyjaciół gdzieś poniosło. Wyjrzyj, Andrzej, przed dom, czy ulica pusta. Nie powinien nikt zwracać na mnie uwagi, ostatecznie niczym się nie wyróżniam, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.
- Ulica pusta - wrócił z meldunkiem Andrzej.
- No to cześć - uścisnąłem ręce chłopców. - Pamiętajcie w razie czego, że telefon mam ze sobą.
- Tak - nieśmiało odezwał się Andrzej - tylko, że swój telefon zostawił pan w Rosynancie, a numeru telefonu speca nie znamy...
Uderzyłem się pięścią w czoło, aż zadudniło! Faktycznie! Jeszcze raz sięgnąłem do portfela odziedziczonego po specu. Na szczęście była tam i wizytówka.
- No, macie numer: 0 601644245.
- A hasło? Przecież może się zdarzyć, że wpadnie im pan w łapy, że pana rozszyfrują i co wtedy. Pod lufą pistoletu będzie pan mówił, co mu każą - zaniepokoił się Łukasz.
Uśmiechnąłem się.
- Dobrze. Niech będzie hasło: “Głupek”.
- Jak? - oburzyli się chłopcy.
- “Głupek”.
- Też mi hasło?!
- Lepsze niż inne! - teraz ja się oburzyłem. - Im słowo mniej znaczące, tym bezpieczniej go używać. Przeciwnik nie domyśli się, że hasło zostało już przekazane dzwoniącemu lub odbierającemu telefon.
- Ma pan rację - zgodził się Andrzej.
- Zgoda - uścisnąłem jego rękę - czasem mam.
- Niech się pan trzyma i nie wstydzi dzwonić o pomoc - podał mi dłoń Łukasz.
- Obiecuję, że nie będę się wstydził - odpowiedziałem patrząc mu poważnie w oczy.
Chciałem coś jeszcze powiedzieć do Andrzeja, gdy dostrzegłem, że ten wpatruje się w drzwi prowadzące w głąb domu, jakby miał ukazać się w nich Potwór z Siedmiu Wysp.
Rozśmieszył mnie.
- Co tak stoisz?
Chłopak wzdrygnął się.
- Usłyszałem brzęk łańcuchów z piwnicy.
- No i co z tego?
Chłopak zdenerwował się.
- A to, że spec się obudził!
Wzruszyłem ramionami.
- Jeszcze raz powtarzam: co z tego? Broni gość nie ma, bo go obszukałem. Zresztą nie w zwyczaju tego typu fachowców chodzić ze spluwą. Poza tym to on jest przykuty do rury, nie my. Fakt, że trzeba gościa odwiedzić przed moim zniknięciem. Andrzej, dawaj kominiarki!
- Ja? Kominiarki?
- Tylko nie udawaj, że ich nie masz w domu! No, dawaj, nie będę cię oskarżał o chuligaństwo na spokojnych ulicach Zalewa.
Kominiarki się znalazły, ale tylko dwie.
- Łukasz, zostaniesz tutaj. Masz “odpędzać” nieproszonych gości.
- Znów ja zostaję - jęknął chłopak.
- Trudno. Kominiarki są tylko dwie - klepnąłem Andrzeja po ramieniu. - Ani słowa do speca. Choćby ubliżał, błagał lub obiecywał złote góry. Ani słowa i cały czas w kominiarkach. Będziesz wyglądał na starszego, a poza tym taki wygląd “opiekunów” napędzi mu stracha. Tak więc schodzić do piwnicy zawsze we dwójkę, ten drugi ma mieć klucze od kłódek, nie odzywać się ani do siebie wzajemnie, ani do speca. No, Andrzej, kominiarka na głowę i schodzimy.
Spec siedział na materacu i już próbował kawałkiem drucika otworzyć kłódkę. Nasze pojawienie się wywołało u więźnia wybuch wściekłości:
- Ech wy, ciecie prowincjonalne! Nawet nie wiecie, na kogo się porywacie. Macie przechlapane. Da się Ruskim parę groszy, przyjadą i was sprzątną!
- Nie dokablujesz im na nas - powiedziałem obojętnie.
- A to niby dlaczego? - oburzył się spec. - Ty mi zabronisz.
Skinąłem głową.
- Zabronię i pochowam cię do tego czasu.
Podszedłem i wyrwałem ze znieruchomiałej dłoni speca drucik. Machnąłem ręką na Andrzeja.
- Widzisz, do czego doprowadza dobre serce. Bierz mi ten materac i dokładnie przeszukaj, czy nie ma w nim jeszcze jakiś drutów. Dopiero wtedy daj temu biedaczkowi - kopnąłem speca niezbyt mocno, ale dotkliwie w chudy tyłek.
- Łoj! - potwierdził celność kopnięcia.
- Ty mi tu nie jęcz - powiedziałem - tylko siedź cicho, bo jak na górze usłyszę, że coś kombinujesz, to biedny będziesz. Żarło będzie ci przynosić ten małolat i jeszcze jeden. Im możesz się skarżyć.
Obejrzałem jeszcze łańcuch i kłódkę.
- No. Nie powinieneś tak łatwo z tych kajdan wyleźć, choć to prowizorka. Dla twej pamięci podaję, że na górze zawsze ktoś będzie czuwał ze spluwą - kiwnąłem na Andrzeja. - Idziemy!
W holu jeszcze raz zwróciłem uwagę, żeby materac był dokładnie przejrzany, zanim podrzucą go specowi.
- Tak. Macie go podrzucić, a nie podejść i położyć. Pamiętajcie o odległości, na jaką do pana Tyńskiego możecie się zbliżyć.
Podjechałem pod dom Baziaka. Białego mercedesa nigdzie nie mogłem dostrzec. Wysiadłem z toyoty i podszedłem do furtki. Okazała się zamkniętą. Na wciskanie guzika dzwonka też nikt w domu nie reagował. Wróciłem do toyoty i rozsiadłem się wygodnie pogrążając się w literaturze sportowych gazet, których spory plik wiózł w samochodzie pan Witold Tyński. Szczególnie interesowały go te, które podawały wyniki totalizatorów, od totka i piłkarskich poczynając, a na końskich wyścigach kończąc.
Wreszcie odłożyłem gazety czując miły dreszczyk emocji przebiegający mi wzdłuż kręgosłupa. W uliczkę wjechał biały mercedes. Podjechał blisko i zatrzymał się maska w maskę z toyotą.
Zza kierownicy przybyłego wozu wyskoczył Baziak i ruszył w moją stronę. Wysiadłem i ja z samochodu przeciągając się lekko, jakbym długo czekał na upragnionego znajomego.
Baziak wyciągnął rękę, którą serdecznie uścisnąłem.
- Pan tu na kogoś czeka?
Sięgnąłem bez słowa za kołnierzyk koszuli i wydobyłem złoty łańcuszek ze zwieszającym się florenem, przełożyłem go przez głowę i podałem, wciąż milcząc, Baziakowi.
Ten chwycił łańcuszek i podniósł floren do oczu.
“Sprawdza nacięcia” - pomyślałem. Wreszcie rozpromieniony, machnął ręką na swoich, którzy wysypali się z mercedesa i podbiegli ku nam.
- Niech pan pozwoli - głos Baziaka nabrzmiał patosem - że mu przedstawię...
- Dwójkę, Trójkę i Czwórkę - przerwałem mu ku jego zmieszaniu. - Pan zapewne jest Jedynką - uścisnąłem raz jeszcze rękę Baziaka. - Ja natomiast jestem spec, czyli Piątka - i już wymieniałem uściski dłoni: smukłej Dwójki, twardej Czwórki i prawie zgniatającej moją Trójki.
Zaproponowałem, abyśmy przeszli na “ty”, co zostało przyjęte z entuzjazmem. Mercedes schowano w garażu, a toyota stanęła na podjeździe przed domem.
Z okazji mego przyjazdu Baziak chciał zorganizować małą balangę, ale ja, pamiętając o Zośce, która wszystko donosiła Kowalikowi, stanowczo się sprzeciwiłem.
- Dziewczyny mają za długie języki!
Trójka podrapał się zmartwiony w głowę.
- To może chociaż po małym kieliszeczku za szczęśliwy przebieg akcji?
Skrzywiłem się.
- Podczas pracy nie piję.
Teraz posmutnieli wszyscy.
- Ale wy, jeśli macie ochotę, proszę bardzo! - uśmiechnąłem się do otaczających mnie ponurych twarzy.
Jasne, że mieli ochotę! I to jaką! Od razu urządzono zrzutkę, podczas której Baziak chcąc pokazać, kto jest tu szefem, rzucił na stół znaczny banknot, któremu mój nie ustąpił wartością. Spowodowało to, że jak dotychczas mnie szanowano, to teraz pokochano prawie, jako swego chłopaka, który co prawda podczas roboty nie pije, co jest godne szacunku, ale od zrzutki się nie uchyla, czyli jest człowiekiem jak należy. A ja po prostu kombinowałem, że podpici wygadają się czymś, czego po trzeźwemu nigdy by nie powiedzieli.
Trójka chwycił torby i popędził do sklepu. Dwójka zaczął rozstawiać na stole kieliszki i talerzyki, jako że jednym z zakupionych artykułów miała być świeżutka kaszanka.
Baziakowcy okazywali mi tyle szacunku, że rozmowa się nie kleiła. Wreszcie Trójka wrócił z zapasem wódki, napoju Hoop i jeszcze ciepłą kaszanką.
- Kaszaneczką nie pogardzisz? - spytał mnie Baziak. - Takiej to i w Warszawie nie dostaniesz!
Oburzyłem się.
- Ależ skąd miałbym gardzić takimi pysznościami. Od dzieciństwa przepadam za świeżą kaszanką!
To oświadczenie wywołało kolejny wybuch entuzjazmu baziakowców i dało pretekst do wypicia pierwszego toastu: “Za równych chłopaków z Warszawy”. Dalej nastąpił toast za udaną robotę.
Doszedłem do wniosku, że sytuacja dojrzała do zabrania głosu.
- Rozmawiamy tu tyle o akcji w olsztyńskim zamku, pozwólcie, że odpukam w niemalowane drewno - sięgnąłem pod stół - może więc Jedynka jako szef przypomni nam jeszcze raz jej przebieg, dając tym samym okazję do jeszcze jednego toastu...
Baziak popatrzył na mnie i przyznam się, że się nieco przestraszyłem. Jego oczy nie były wcale tak pijane, jakbym chciał! Ale popatrzył tylko przez chwilę, po czym sięgnął do szuflady, skąd wyjął odręczny plan zamku w Olsztynie. Wypił jeszcze kieliszek i dopiero wtedy zaczął mówić:
- Do skoku użyjemy samochodu pogotowia energetycznego z drabinami. Zwinięcie upatrzonego wozu bierzemy z Trójką na siebie. Ja też wyłączę oświetlenie zamku. O pierwszej w nocy podjeżdżamy pod zamek od północnej strony, gdzie czeka na nas Dwójka, Czwórka i ty, Piątko. Dwójka i Czwórka uzbrojeni w P-64, które udało nam się zdobyć w miejsce straconych w akcji w Morągu, mają nie dopuścić, żeby się ktoś tam pętał.
- Będziecie strzelać? - przerwałem niby w trosce o powodzenie akcji. - Jeszcze ktoś usłyszy...
Baziak machnął ręką.
- Nie. Wystarczy, jak się klienta ogłuszy.
- To niech dobiorą sobie miotacze gazu - doradziłem.
- Niezła myśl - poparł mnie Dwójka.
Baziak skinął głową i mówił dalej:
- Ustawimy drabiny. Najpierw wchodzi Piątka na pierwszy mur, potem dalej i unieszkodliwia alarm w oknie. Otwiera je i załatwia instalację alarmową w salach. Wchodzę z Trójką i pakujemy fanty, co cenniejsze i drobniejsze do worków. Znosimy je na dół. Podjeżdża Szóstka i do jej wozu ładujemy towar.
- A strażnicy w zamku? - udałem zaniepokojenie.
- Nie ma strachu. Obchodzą zamek co pół godziny. Jeśli będziemy punktualni, czasu mamy aż nadto. Spod zamku odjeżdżamy mercem, Szóstka swoim golfem.
Skrzywiłem się.
- Samochód pogotowia, merc, golf i moja toyota. Toż to będzie parking pod zamkiem. Byle przejeżdżający patrol zwróci na niego uwagę.
Baziak się żachnął.
- A co ma tam robić twoja toyota?
Łyknąłem Hoopu:
- Czekać na mnie, bo ja też mam ochotę pryskać spod zamku jak najszybciej.
- Pojedziesz z nami mercem do Zalewa, a tam sobie weźmiesz corollę i żegnaj!
- Nie uśmiecha mi się jazda z wami do Zalewa, kiedy wszystkie drogi będą już obstawione z powodu alarmu, jaki spowoduje wykrycie włamania do zamku. Wolę uchodzić za turystę z Warszawy niż za kumpla podejrzanych z Zalewa. Albo będę miał swój wóz pod zamkiem, albo się wycofuję z roboty!
Zapadła cisza.
Wreszcie odezwał się Baziak: - Ostatecznie... Opodal północnej strony zamku są parkingi. Jeden nawet ponoć strzeżony, ale ten nie będzie cię interesował. Za to na innych możesz postawić wóz i nikogo nie będzie dziwił.
- Ale ktoś może mi go gwizdnąć, gdy my będziemy przy robocie.
- Ja się ustawię tak, że będę miał na oku i parking, i podejście pod zamek - zaofiarował się Dwójka budząc swą decyzją radość kompanów.
- No widzisz - objął mnie Baziak - z nami wszystko można, byle z cicha i ostrożna.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Konflikt został zażegnany.
Ale wiedziałem, co może mi grozić, gdy okaże się, że nie umiem rozbroić alarmu i swą nieudolną dłubaniną spowoduję jego pobudzenie i prawie natychmiastowy przyjazd policji.
- Święty Pawle, miej mnie w opiece - westchnąłem cichutko.
- Ale słuchaj, Piątka, dlaczego ty tak bez zaliczki? My tu już na głowie stawali, za florenami ryli w ziemi jak krety (no, dorwę jeszcze ja tego, co nas w te floreny wrobił), na kantor chcieli napaść, z roboty zrezygnować albo samym, bez specjalisty jej spróbować, a tu nagle ty przyjeżdżasz i tak bez forsy się do roboty zgłaszasz. Dziwne to, nie? Nie powiem, że dla glin robisz, ale może na swój albo kolesiów rachunek. My się naharujemy, a jak już będzie po wszystkim, to ktoś zajedzie Szóstce drogę i powie: “Dawaj fanty”. No, gadaj, jak to jest? Bo inaczej poprosimy...
Wszyscy jakby nagle otrzeźwieli. Wstali z krzeseł i rozstawili się tak, bym nie miał drogi ucieczki.
Na takich był tylko jeden sposób: siła na siłę. Poderwałem się z krzesła.
- A wam co?! Szajba odbiła?! Siadać mi tu na tyłki i to grzecznie, bo wam pokaże, jak się takich u nas załatwia, chociaż was czterech kozaków, a ja jeden. A ty tam nie sięgaj po kosę (to było do Czwórki) bo ci tak łapę przetrącę, że po nic nią w życiu nie sięgniesz!
Poskutkowało.
Usiedli na krzesłach grzecznie. A Baziak nawet z aprobatą pokiwał głową.
- Tak z wami trzeba. Ale ja się jeszcze nauczę - powiedział.
Wyciągnął do mnie rękę.
- Daj grabę, stary, przepraszam, ale wiesz, że jak swego nie upilnujesz, to obcy ci o to nie zadba.
Wymieniliśmy nie wiem już które tego dnia uściski dłoni z Baziakiem i całą resztą. Wreszcie wzniosłem szklankę z napojem Hoop.
- No to, bracia, za jutrzejszą robotę!
Naraz zadzwonił telefon komórkowy Baziaka. Ten obojętnym i lekceważącym ruchem sięgnął po niego i nagle zesztywniał. Ba, prawie poderwał się z fotela.
- Tak. Jest, proszę pana. Oczywiście, nie zapomnimy. Tak, o dzień później. Nie ma sprawy. Dla pana wszystko. Zawsze może pan na mnie liczyć. Do widzenia...
Ocierając pot z czoła jedną ręką, drugą odłożył telefon na szafkę.
Wokół panowało milczenie.
Przerwał je dopiero sam Baziak mówiąc: - Dzwonił pan Zero.
Podobnie musiało wyglądać mrowisko, gdy ktoś wetknie w nie kij: bezładna bieganina tu ubogacona o równie bezładne okrzyki. Wreszcie cisza i bezruch.
Pierwszy odezwał się drżącym głosem Trójka:
- Czego chciał pan Zero? Baziak usiłował się uśmiechnąć.
- Niczego szczególnego. Po prostu przesunął termin akcji o jeden dzień. Tak więc startujemy nie jutro w nocy, ale pojutrze. Aha - odwrócił się do mnie - ciebie szczególnie przeprasza za zwłokę. Na razie życzy połamania gnatów nam wszystkim.
- Hura! - odpowiedzieliśmy zgodnie i sięgnęliśmy kto po kieliszek, kto po szklankę z napojem Hoop.
- Aha, jeszcze jedno - przetarł zachodzące już pijacką mgłą oczy Baziak - pan Zero chce, żebyśmy jutro odwiedzili olsztyński zamek. Mamy jeszcze raz przyjrzeć się, którędy nawiewać w razie czego, a Piątka sprawdzi aparaturę alarmową, czy nie sprawi mu zbytniego kłopotu. A teraz wszyscy... - tu potoczył zdumionym okiem po kolesiach, którzy już rozparci w rozmaitych pozach spali pochrapując z lekka na stole - spać - dokończył i padł nosem w szczególnie urodziwe pęto kaszanki. Po chwili salon zatrząsł się od chrapania Baziaka.
Spokojnie zadzwoniłem do niepokojących się o mój los chłopców. Uspokoiłem ich i zdałem krótką relację z popijawy baziakowców. Ostrzegłem też, że akcja włamania do olsztyńskiego zamku przesuwa się o dzień. Tak więc i dzień później mają zawiadomić policję, gdybym się nie zgłosił i wtedy dopiero przekazać władzy speca. No i zaleciłem, żeby się nie denerwowali, na co Łukasz odpowiedział:
- Zdenerwować się, ale nie ma czym? Niech lepiej pan doradzi, jak uspokoić speca, bo on ciągle błaga nas o łaskę i darowanie mu życia. Inna sprawa, że Andrzej co raz schodzi do niego i złożonymi jak pistolet palcami celuje w niego.
- A żeby was! Skończcie z tymi głupimi żartami z człowieka, który myśli, że jego życie jest w ciągłym zagrożeniu!
- Będziemy już grzeczni - odpowiedział Andrzej.
- Trzymajcie się. Na razie.
- Do zobaczenia, szefie. Ale Andrzej już idzie, żeby dręczyć speca!
- A róbcie co chcecie! - wyłączyłem telefon.
Moi wspólnicy spali nadal. Przez chwilę przemknął mi przez głowę charytatywna myśl, żeby ich poukładać na kanapach, ale zaraz ją odrzuciłem kierując się inną myślą: “Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz!”
Znalazłem łazienkę z rzadka tylko używaną wanną i zakosztowałem kąpieli, jakże różnej od prysznicu w garażu! Po wyszukaniu pokoju z w miarę czystą pościelą poczułem się jak król i pogrążyłem w słodkim śnie.
- Wstawaj, wstawaj - ktoś jęczał mi nad uchem i jednocześnie szarpał za rękę.
Otworzyłem oczy. Szarpiącym okazał się Baziak, którego bladoziemista cera i przekrwione oczy były najlepszym dowodem, że pić wódki nie należy, a zwłaszcza w większych ilościach. Udałem nieświadomego i spytałem:
- Co jest?
Baziak z trudem oblizał spierzchnięte wargi.
- Jest kac. A poza tym musimy jechać do Olsztyna, do tego parszywego zamku. Oj! -jęknął łapiąc się za głowę. - Ale łupie. Że też mi się zachciało wczoraj tego picia. To przez ciebie - skierował ku mnie oskarżycielski, ale drżący palec.
- Przeze mnie? - rześko jak skowronek wyskoczyłem z łóżka i wykonałem kilka przysiadów. - Już się ubieram - zaświergotałem. - Możesz zaczekać na mnie na dole?
Baziak zszedł po schodach krokiem, w porównaniu z którym krok słonia jest tańcem baletnicy.
Zszedłem zaraz za nim nucąc:
- A mówiłem, nie pijcie przed weselem, a prosiłem, przynajmniej nie za wiele.
Przywitały mnie cztery pary przekrwionych ponurych oczu i rozliczne kartoniki i pudełeczka z kefirem i jogurtem.
- Oj za późno na te leki, za późno - pogroziłem baziakowcom palcem. - No nic - postanowiłem nie przeciągać struny - jedziemy? Kto prowadzi u panów?
- Ja - ponuro odezwał się Baziak. - Ale co to znaczy: “u panów”? Zostajesz?
Wzruszyłem ramionami.
- Ależ skąd. Jadę. Tylko nie z takimi szoferakiem jak ty. Jedzie od ciebie wódą na dwa metry. Po pierwsze, cenię swoje zdrowie, a ty coś mi nie wyglądasz teraz na kierowcę zdolnego bezpiecznie prowadzić wóz; po drugie, w razie kontroli drogówki od razu wzbudzisz jej zainteresowanie. Nie, dziękuję! Jadę sam. Oczywiście tuż za wami.
Po oczach Dwójki i Czwórki poznałem, że i oni woleliby jechać ze mną, ale cóż, szef to szef. Wsiedli do mercedesa.
Dojechawszy, na szczęście, bez przeszkód do Olsztyna zaparkowaliśmy samochody na strzeżonym parkingu przy Nowowiejskiego i ruszyliśmy do zamku. Po drodze zwrócił moją uwagę stylowy budynek, niedawno widać otynkowany na beżowo, prezentujący czystą secesję.
- Co tu się mieści? - spytałem Baziaka.
- Hotel “Pod Zamkiem”. Niedawno otworzyli.
Uśmiechnąłem się triumfalnie.
- Sprawdzimy więc, czy są w nim wolne miejsca.
- Ale... - jęknął Baziak.
Spojrzałem mu w przekrwione oczy.
- A moja zaliczka?
Spuścił wzrok.
- No tak...
Okazało się, że w hoteliku jest jeszcze jeden wolny pokój, co prawda dwuosobowy, ale może go wynająć także jedna osoba już za 140 złotych razem ze śniadaniem.
- Oczywiście biorę. Na trzy dni - popatrzyłem znacząco na Baziaka. Ten stęknął, ale sięgnął do portfela. Tak więc miałem kwaterę o kilkaset metrów od miejsca włamania. I to miejsce...
- Przepraszam, czy jest tu parking?
- Niewielki, ale jest - uśmiechnęła się recepcjonistka.
To mnie urządzało!
Zapytałem jeszcze:
- Ten hotelik prezentuje się uroczo. Czy pani nie wie, co mieściło się tutaj wcześniej?
- Po wojnie szkoła muzyczna, a przed wojną, to źródła różnie podają. Według jednych był tu klub myśliwski, według innych loża masońska...
Chętnie pogawędziłbym dłużej z młodą panienką o przeszłości hoteliku. Ale nie chciałem wzbudzać podejrzenia wśród mych towarzyszy nagłym zainteresowaniem historią sztuki. Mnie miała interesować najnowsza aparatura alarmowa i elektronika w ogóle.
Przestawiłem toyotę na parking hotelowy i ruszyliśmy do zamku - siedziby Muzeum Warmii i Mazur.
Odstawszy grzecznie w kolejce kupiliśmy bilety i oto Muzeum Warmii i Mazur wraz z jego najcenniejszą perłą - Wystawą Sztuki Sakralnej - stało przed nami otworem.
Bóg jeden wie, ile kosztowało mnie, by nie zakrzyknąć:
- Złodzieje! W zamku są złodzieje! Chwytajcie ich!
“Wiem, co cię powstrzymało, Pawełku. To, co tak kocha komisarz Kmita z Morąga - chęć złapania przestępcy «na gorącym uczyneczku». Poza tym, boli cię niechęć okazana dla amatora w Komendzie Wojewódzkiej Policji, niezbyt pewny jesteś tego, czego pewne są władze muzealne - elektronicznych zabezpieczeń i straży. Chcesz wszystkim pokazać, że racja jest po twojej stronie i ty zwyciężysz!
Dlatego chodź teraz po komnatach, jakbyś je wymierzał krokami. Częściej niż na eksponaty patrz na przewody aparatury alarmowej, zerkaj od czasu do czasu na jej czujniki, sprawiaj wrażenie, jakbyś chciał sprawdzić skuteczność zabezpieczenia okien...
Niech twoi nowi przyjaciele nie wątpią ani chwili, że zaangażowali zawodowca. Oni muszą być pewni, że pracuje z nimi fachowiec nad fachowcami!”
Wreszcie przyjaciele stwierdzili, że musimy jeszcze dokładnie przejrzeć podzamcze. Cóż było robić? Zamiast w ciszy i spokoju zwiedzać wystawę, musiałem gramolić się wraz ze złodziejami po stoku przyzamkowego wzgórza.
Udzieliłem kilka mniej lub bardziej sensownych rad. Zostały one wysłuchane z szacunkiem. Co prawda jedna z nich prowadziła przyszłych uciekinierów wprost do wytrysku ścieku. Ale skoro oni nie widzieli błędu w mej wskazówce, ja miałem się nad nimi litować?
Nadeszła pora mojego rozstania z baziakowcami, aż do chwili gdy wezwą mnie przez telefon. Hasło, bo o nim nie zapomniano, godne było tej wspaniałej akcji: “Rubin na szafirze”. Co prawda kusiło mnie zapytać, czemu jeszcze nie dodano podnóżka z pereł, ale zmilczałem.
Wyciągnąłem natomiast rękę leniwym gestem.
- No, Jedynka, forsa, forsa...
- Ależ... - zajakał się Baziak - przecież hotel, a ty mówiłeś, że żadnej zaliczki...
- Posłuchaj, Baziak - odezwałem się pełnym wstrętu głosem - ja nie mówię o pieniądzach. Mówię o głupich trzech, czterech bańkach, które pomogą mi przeżyć dwa dni w tym pięknym mieście.
- Ależ... - stęknął Baziak.
- Zmilcz, człowieku - starannie wytarłem nos w chustkę - podjąłem się pracy bez zaliczki, bo czasem kolega jest w potrzebie, co może spotkać i mnie. Ale wybacz, dla żebraja pracować nie będę.
- Ależ... - stęknął po raz drugi Baziak.
- Ty... słuchaj, co do ciebie mądrzejszy mówi - syknęli, ku memu zdumieniu, baziakowcy.
Nie zdążyłem nawet zauważyć kiedy, a już w lewej ręce trzymałem cztery stuzłotowe banknoty.
Jeszcze kilka uścisków dłoni, zapewnień o czuwaniu przy telefonie i... byłem wolny! To znaczy wolny do czasu, gdy mnie wezwie przez telefon Baziak albo tajemniczy pan Zero, w którym domyślałem się... Tak, ale mogłem się tylko domyślać.
Wróciłem do hotelu “Pod Zamkiem”, gdzie przez długie chwile cieszyłem się kąpielą. A potem udałem się przez ulicę do Yu-Grill-Boro - restauracji, która pod dachem, a o tej porze roku najczęściej pod gołym niebem, podejmuje gości pysznościami jugosłowiańskiej kuchni. Ja zamówiłem korzystając ze “stypendium” Baziaka jako główne danie obiadowe gurmańską pljeskavicę i wierzcie mi, że po dodaniu do tego na deser parzonej po turecku kawy ze śmietanką, wyszedłem z restauracji czując się jak młody bóg!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
WYPAD NAD JEZIORO KRZYWE * MAKSI JEGO “DZIEWIĄTA FALA” * WYWROTKA KINGI * RATUJĘ NARZECZONĄ PRZECIWNIKA * NAGŁE ZEBRANIE BAZIAKOWCÓW W ZALEWIE * KRYSTYNA OKAZUJE SIĘ SZÓSTKĄ * GANG WYRUSZA NA ROBOTĘ * KOWALIK I CHŁOPCY UWALNIAJĄ MNIE
Rankiem po orzeźwiającej kąpieli dziękowałem opatrzności za tak piękny lipcowy dzień, który zapowiadał się upalnie i bezwietrznie.
Następnie składałem dzięki: panu Zero, że odłożył o jeden dzień włamanie do zamku, obdarowując mnie w ten sposób jeszcze jednym dniem bez trosk; Baziakowi, że wydobyte od jego bandy czterysta złotych nie pozwolą mi się nudzić; specowi, że dzięki niemu mam sprawny i szybki samochód, który nikomu nie rzuca się w oczy.
Zszedłem do recepcji, gdzie spotkałem tę samą co wczoraj dziewczynę.
- Dzień dobry pani.
- Dzień dobry panu.
- Byłbym pani wdzięczny za radę, gdzie najprzyjemniej mógłbym tu spędzić dzień nad wodą lub na wodzie.
Dziewczyna, Alina Roztocka, co wyczytałem z jej identyfikatora, popatrzyła na mnie z uśmiechem.
- Jezior u nas dużo. Sam Olsztyn otacza siedem. A pan bardziej do wody czy do ludzi? - zerknęła przekornie.
- I do tego, i do tego.
- W takim razie radzę panu wyjechać nad Krzywe, zwane też Ukiel. To największe olsztyńskie jezioro. Mieści się nad nim plaża miejska i przystanie klubów, z przystanią Yacht-Klubu na czele...
Skinąłem głową na takie wyróżnienie tej przystani, sam bowiem byłem członkiem Yacht-Klubu.
- ...ludzi to tam pan znajdzie aż zbyt wielu, ale za to będzie pan mógł wypożyczyć sobie jakąś żaglówkę czy choćby kajak.
“Wypożyczyć łódź! Boże, cały dzień pod żaglem!”
Z radości uniosłem ręce i zaraz je opuściłem.
Nie wypożyczę żadnej łajby, choć stać mnie na to. Moje dokumenty, wśród nich patent sternika, leżały teraz spokojnie w schowku Rosynanta w Zalewie. Jedyne, co obecnie mogłem wypożyczyć, to kajak lub rower wodny. Nie dla mnie żagle.
Ale nad Krzywe postanowiłem jechać. Panna Alina wyrysowała mi mapkę, którędy mam jechać, i wyruszyłem w drogę.
Najpierw jechałem ulicą Nowowiejskiego przez most nad pięknie tu spiętrzoną Łyną, a potem w górę obok neogotyckiego kościoła garnizonowego. Następnie obok dworca kolejowego Olsztyn Zachodni i do skrzyżowania obok targowiska, gdzie skręciłem pod tunel na prawo w ulicę Bałtycką i nią aż do świateł, gdzie skręciłem w wysadzaną przystrzyżonymi klonami uliczkę Jeziorną prowadzącą przez przejazd kolejowy nad jezioro.
Zaparkowałem toyotę na płatnym parkingu i poszedłem na pomost Yacht-Klubu.
Choć wiatru nie było prawie wcale, na całej przystani wrzał ruch. Szykowano jachty do zbliżających się regat “O Błękitną Wstęgę Jeziora Krzywego”.
Stałem tak dumając, gdy podszedł do mnie staruszek odziany w wypłowiałe do bieli dżinsy i opalony na ciemny mahoń.
- Co, popływałoby się?
- Ano popływałoby się.
- To czego stoi?
Opowiedziałem na pół zmyśloną historię o delegacji służbowej, która skierowała mnie do Olsztyna i nagle dała dzień wolnego, a ja nie wziąłem patentu sternika z domu.
Staruszek wyciągnął do mnie rękę:
- No to, bracie żeglarzu, Kącki jestem. Mów mi Maks.
- Daniec. Mów mi Paweł.
- Mówisz więc, Paweł, żebyś popływał? Ale tu wiatru ani za grosz!
- Ech, byle tylko znaleźć się na wodzie! - westchnąłem.
Stary zerknął na mnie spod oka.
- Jak takiś na wodę zawzięty, to chodź!
I ruszył przodem.
Między rzędami zacumowanych nowoczesnych plastykowych jachtów przycupnęła stareńka omega, o poszyciu słomkowym z cieniutkich listewek. Żagle miała bawełniane odbijające swym żółtawym kolorem od bieli dakronowych żagli innych jachtów.
Wiedziałem, że mam przed sobą jacht zabytek. Gdy podszedłem bliżej i zobaczyłem, w jakim idealnym stanie łódź jest utrzymana, zaświeciły mi się oczy.
- No i jak ci się widzi stareńka? - Maks zatarł ręce.
- Cudo! - zamknąłem cały zachwyt w tych dwóch głoskach.
- No to ładuj się na to cudo (nawiasem mówiąc “Dziewiąta Fala” się nazywa) i płyń.
Radość i zażenowanie zakłębiły się we mnie.
- Ale jak to? Dajesz obcemu swą ukochaną łódź nie wziąwszy nawet dowodu osobistego w zastaw.
- Jak dają, to bierz, a jak biją, to uciekaj! Więc nie gadaj wiele, tylko płyń, bo coś jakby wiaterek się ożywił. A papiery? One mi na wodzie niepotrzebne. Raz spojrzę na człowieka i swoje wiem. Co do zapłaty, to daję ci łódź za darmo. Chyba że, jak sobie popływasz, i bardzo ci się moja staruszka spodoba, dorzucisz jakiś grosz na jej utrzymanie, bo kosztuje sporo. Ale to, powtarzam, zrobisz z własnej woli i dasz tyle, na ile cię stać. A teraz idź do steru. Łap za rogatnicę i szoty, ja cię wypchnę na wiatr.
- Jestem gotów.
- No to ruszaj! Stopy wody pod kilem i pomyślnych wiatrów!
Ja odpychałem się od burty oriona po prawej, Maks pchając za wanty “Dziewiątej Fali” szedł po pokładzie sportiny zacumowanej po lewej i tak wypchnęliśmy omegę na wolną wodę basenu, gdzie jej żagle złapały już lekki podmuch wiatru i łódź ruszyła do przodu.
Wielki tego dnia był ruch na jeziorze: kajaki, jachty, motorówki, windsurfery, skutery wodne i statek “Cyranka” opływający z pasażerami jezioro. To wszystko co porusza wiatr prawie stało w miejscu, za to silnikowcy i posługujący się siłą swych mięśni szaleli.
Tak słabo wiało, że puściłem szoty, a rogatnicę przytrzymywałem stopą, cały oddając się kąpieli słonecznej.
Nagle z hałasu (bo i głośniki grały na plażach, i dzieci wrzeszczały, i wiele silników pracowało na wodzie) wyodrębniłem jeden, szybko zbliżający się do mnie. Spojrzałem w jego stronę i błyskawicznie dałem nura na dno łodzi, chowając się za burtą...
Oto na skuterze wodnym Yamaha GP 1200 do burty “Dziewiątej Fali” zbliżał się bowiem całym pędem Jerzy Batura ubrany w piankowy kombinezon. Za nim widoczna była przytulona do niego również ubrana w piankę kobieta, sądząc po jej rozwianych pędem powietrza rudych włosach zapewne Kinga.
Przemknęli tuż obok oblewając bryzgami wody mój jacht. Śmiech ich było słychać mimo warkotu silnika.
Ostrożnie wyjrzałem znad burty. Skuter Jerzego położył się w łagodnym skręcie i pomknął do przystani - tu spojrzałem na plan wyrysowany przez recepcjonistkę - aha, ku przystani LOK-u, skąd zapewne wypłynęli.
Wziąłem kurs na przystań Klubu Sportowego MOS i pozwoliłem się nieść podmuchom wiatru. Niewielkie fale pochodziły od motorówek i skuterów wodnych.
Przyglądałem się jednemu, który wyczyniał teraz rozmaite ewolucje polegające głównie na jak najbliższym opływaniu innych skuterów i zalewaniu wodą co mniejszych łódek, rowerów wodnych i kajaków.
Z przystani LOK-u wypłynął tymczasem drugi skuter prowadzony wyraźnie niewprawną ręką. Choć był jeszcze daleko, poznałem po rudym błysku w promieniach słońca, że skuter prowadziła Kinga. Płynęła sama. Zobaczyłem, że dziób jej skutera unosi się, a po jej bokach wykwitają białe wąsy piany. Kinga wyraźnie przyśpieszała.
Ku swemu przerażeniu zauważyłem, że kursy obu skuterów mogą się przeciąć. Jeden z nich powinien skręcić, o ile prowadzący go chciał uniknąć zderzenia. Kinga skręciła. Na szczęście schodziła tamtemu z drogi. Ale ten z plaży uznał widocznie manewr Kingi za objaw tchórzliwości czy słabości i pognał za nią całą mocą silnika. Przeleciał blisko mnie, połyskując w skręcie czerwienią dna i wznosząc stromą falę. Gnał na przecięcie kursu skutera Kingi.
Kinga widząc czy może tylko przeczuwając, że jest ścigana, zatoczyła łuk w moją stronę. Niewiele to pomogło. Ścigający wciąż szedł pozornie na zderzenie lub chciał wymusić na Kindze uderzenie w moją łajbę. Już, już uderzał w skuter Kingi, gdy nagle wykonał ostry zwrot ginąc za pióropuszem wzburzonej jego manewrem wody.
Kinga też skręciła ostro, ale tak nieudanie, że jej skuter zarył dziobem w wodę, a ona sama wyleciała w powietrze i koziołkując upadła płasko na fale, twarzą do wody. Leżała tak nieruchomo na falach, a jej skuter opodal. Jego silnik zgasł. Spowodowała to tak zwana zrywka, czyli linka łącząca manetkę gazu z ręką kierowcy. W momencie, gdy prowadzący oddalił rękę zbyt daleko od kierownicy, jak na przykład Kinga spadając ze skutera, automatycznie silnik gasł.
Rozejrzałem się. Żadnej łódki w pobliżu. I to na tak zatłoczonym jeziorze! Nie namyślając się długo zdarłem tylko przyklejoną brodę i skoczyłem płaskim łukiem do jeziora pozostawiając “Dziewiątą Falę” na łasce bardzo łaskawego tego dnia wietrzyka.
Podpłynąłem do Kingi tak szybko, na ile starczyło mi sił. Odwróciłem ją twarzą do góry i podłożyłem swoje ramię pod jej głowę. Zakrztusiła się, ale na szczęście złapała oddech. Tylko wciąż nie odzyskiwała przytomności! Co robić? Postanowiłem doholować nieprzytomną do “Dziewiątej Fali”, która dryfowała na bezwietrzu. Ale wtedy usłyszałem silnik idący na pełnych obrotach. Nie, nie był to sprawca wypadku, który zniknął gdzieś między łodziami snującymi się po jeziorze. To nadpływała motorówka WOPR-u. Z ulgą przekazałem Kingę fachowym ratownikom.
W chwili podnoszenia z wody i układania w motorówce Kinga otworzyła oczy i spojrzała na mnie.
- Ja pana skądś znam - powiedziała półprzytomnie.
- Na pewno mnie pani z kimś myli - stwierdziłem i odepchnąłem się od motorówki. - Życzę zdrowia i szczęśliwszej jazdy!
Nie słuchając podziękowań i gratulacji ratowników popłynąłem do swej omegi znów ile sił. Tym razem dlatego, że od przystani LOK-u usłyszałem zbliżający się gang skuterowego silnika, a domyślałem się, kto nim płynął. Możecie zgadywać, ale powiem od razu: Jerzy Batura. Zobaczył wypadek swej ukochanej i teraz płynął z pomocą. Na pewno ratownicy wskażą mu tego, który pierwszy znalazł się przy kontuzjowanej, a on przypłynie do omegi podziękować jej sternikowi. Zrobi to tym szybciej, im wcześniej Kinga powie, że skądś zna swego ratownika.
I rzeczywiście. Ledwo zdołałem wgramolić się do omegi (dogoniwszy ją wpierw, bo mimo leciutkiego wiaterku dość żwawo posuwała się z wiatrem), a już przy burcie zawarczał silnik skutera. Dobrze chociaż, że zdążyłem wyjąć z oczu szkła kontaktowe o brązowych tęczówkach. Liczyłem, że na przyciemnienie moich włosów Jerzy nie zwróci uwagi albo weźmie je za przelotny kaprys. Ukrywanie się nie miało sensu. Usiadłem więc wygodnie na burcie.
Przyznam, że Jerzy dobrze umiał maskować zdziwienie.
- Ach, to ty. Cóż, jestem ci wiele winien. Ta dziewczyna...
- Cóż - przerwałem mu - z tego co o tobie wiem i co opowiadają inni, gdybyś się chciał odwdzięczać za każdą dziewczynę, z którą kręciłeś...
Popatrzył na mnie długo.
- Ja z nią nie kręcę. Ja się z nią żenię.
Dodał gazu i odpłynął zostawiając mnie, jak to się mówi nieładnie, ale słusznie: “z rozdziawioną gębą”.
Oddając “Dziewiątą Falę” nie omieszkałem wręczyć jej właścicielowi banknotu o najwyższym nominale na konserwację tak cudownie utrzymanego jachtu. I zaprosiłem się już z góry na żeglowanie nim przy silniejszym wietrze.
- Masz rację - powiedział Maks chowając banknot. - Poznasz wtedy całe nasze Krzywe. Od Zatoki Miłej przez Zatokę Grunwaldzką aż po Cieśninę Lwiej Paszczy, Pacyfik i Łabędzią Szyję. A potem Jezioro Gutkowskie z Zatoką Kopernika.
Wracałem już do hotelu, gdy odezwał się telefon komórkowy. Dzwonił Baziak.
- Pan Zero wzywa wszystkich dziś do Zalewa. Mamy rozpatrzyć plan akcji. Wynikły jakieś nowe przeszkody. Przyjeżdżaj koniecznie. Początek spotkania o siódmej - mówił poważnym, zdenerwowanym nawet głosem.
Co było robić? Pojechałem.
W salonie willi wynajętej przez Baziaka ciemno było od dymu. Wszyscy palili zawzięcie. Żałując, że nie mam swojej fajki usiadłem na fotelu pod ścianą obok kominka.
Baziak podszedł do mnie. Jednocześnie pozostała trójka ustawiła się przy drzwiach i oknach.
- Gdzie jest pan Zero? - spytałem.
Baziak zaśmiał się.
- A Szóstki nie chciałbyś poznać? Piękna dziewczyna.
Było coś takiego w jego głosie...
Wcisnął ze złością do połowy spalony papieros do popielniczki.
Powiodłem odruchowo wzrokiem za jego ręką i nagle wszystko zrozumiałem: w popielniczce leżały zgaszone niedopałki o znajomym mi wąskim kształcie i pomarańczowej barwie.
Poprawiłem się wygodnie w fotelu. Baziakowcy poruszyli się niespokojnie. Dwójka i Czwórka włożyli ręce do kieszeni.
Ale ja tylko ziewnąłem.
- No, wychodź, Krystyna, nie czaj się! Rozumiem, że twoje wyprawy kajakowe mają łączyć przyjemne z pożytecznym!
Otworzyły się drzwi i stanęła w nich Krystyna.
- Skąd... - zaczęła i spojrzała do popielniczki - ach prawda, jesteś bystrym człowiekiem.
- Ale mimo całej swej bystrości nie rozumiem, dlaczego ty udawałaś potomkinię mieszkańców Jerzwałdu. W Jerzwałdzie nigdy nie mieszkała rodzina o nazwisku Witek czy Witteck - strzeliłem.
Popatrzyła na mnie ze złością. Strzał był celny, choć oddany na oślep.
- Cóż, cieszy mnie, że nie przyznajesz się do polskości, byłby to wątpliwy zaszczyt dla naszego narodu. Ale odwagi ci nie brak, przyznaję. To lekceważenie burzy na jeziorze. No, no. Zresztą i udział we włamaniu do zamku też wymaga odwagi.
Zaśmiała się z ironią.
- Nic mi nie grozi od chwili, w której się tu znalazłeś.
- Masz więc zamiar mnie zabić?
- To się zobaczy - powiedziała cicho, ale stanowczo. - Jest jeszcze mały pomocnik. Jeden albo dwóch: Łukasz i Andrzej.
- Skąd wiesz?
- Z twoich podsłuchanych rozmów telefonicznych.
- To dlaczego nie kazałaś mnie zwinąć tym bandziorom wtedy?
- Tak było weselej. Wiesz, lubię ryzyko.
- O mały włos nie przesadziłaś. Ciekawe, co byś zrobiła, gdyby twoi wpadli przy napadzie na kantor.
- Nic im nie groziło.
- Tak? Miałem ich na widelcu. Tylko przypadek ich uratował.
Baziak podrapał się w zamyśleniu w głowę.
- Łukasz i Andrzej... To mi wygląda na małego Bienia i jego kumpla Łobockiego. Ostatnio faktycznie coś tu zanadto się kręcili, aż ich przegoniłem.
Czwórka wyszarpnął z kieszeni dłoń, w której trzymał P-64. Skierował jego lufę w moją stronę.
- Niech już będzie po nim, jak jest po nas. Zakapują nas gówniarze, o ile już tego nie zrobili!
Krystyna podbiła lufę pistoletu.
- Spoko. Gdyby było jak myślisz, już by was i mnie zwinęli. Coś w tym musi być. No, Paweł?
Udałem, że staczam wewnętrzną walkę: powiedzieć czy nie? Krystyna wyjęła pistolet z rak Czwórki.
- Albo powiesz, co jest grane, albo zaraz będzie po tobie, a za parę minut i po tych gówniarzach.
- Mają speca. Coś nie troszczycie się o niego?
Krystyna i Baziak zaśmieli się, ale w ich śmiechu dało się wyczuć napięcie.
- Jeszcze zdążymy - powiedział Baziak. - Na razie zatroszczymy się o nas i o ciebie, kochanieńki!
- Czego chcecie?
Krystyna zakręciła młynka pistoletem.
- Żebyś powiedział, co za numer kryje się za tym, że jeszcze nie garujemy.
- Po prostu miałem taki pomysł, żeby samemu was załatwić. Wolność swą zawdzięczacie temu, że pogardzani przez was gówniarze (z którymi każdy z was zamieniając się na rozum tylko by zyskał) mają w swych rękach speca, a poza tym wezwą policję, jeśli jeszcze przez dzień się nie zgłoszę telefonicznie lub sam do nich nie przyjdę.
- Odbijemy speca, a gnojom łby poukręcamy - krzyknął Trójka.
- Nie pójdzie wam z tym tak łatwo. Cały czas jeden z nich siedzi z ręką na bezpieczniku, aby, jak tylko się coś złego zacznie dziać, dać znać drugiemu, który ze spętanym specem siedzi w piwnicy, a drzwi do niej tak łatwo nie ustąpią. A ma przy sobie telefon komórkowy i w każdej chwili wezwie policję. Jeśli nawet uciekniecie, to gliny w całej Polsce będą wiedziały kogo szukać.
- I co zrobimy z tym fantem? - Baziak popatrzył pytająco na Krystynę.
Ta wzruszyła ramionami.
- Co pękasz? Nie słuchałeś, jak Paweł mówił? Mamy jeszcze dzisiejszą noc i jutrzejszy dzień dla siebie, zanim te małolaty zawiadomią gliny. Tej nocy skok, a potem chodu do Berlina. Papiery przecież macie w porządku. A w Berlinie dostaniecie nowe. Jeszcze lepsze. Z którymi cały świat przed wami otworem, bo będą na nowe nazwiska.
- A nie lepiej temu tu dać w łeb i potem spróbować załatwić tych małych? - upierał się Baziak.
- Jeśli tak kombinujesz, to ja wysiadam - Krystyna odłożyła pistolet na stół. - Co innego być pod sądem za włam do muzeum, a co innego za potrójne zabójstwo, w tym dwóch małoletnich. Sorry.
- Ona ma rację - odezwał się milczący dotychczas Dwójka i położył swój pistolet obok broni Krystyny. - Godziłem się na włam i o nim cały czas szła gadka, a tu wychodzi mokra robota. Beze mnie!
- Ale tracimy taką fuchę! - biadolił Baziak.
- Nie tracicie, jak zrobicie według mego planu - odezwała się Krystyna. - Dziś włam i chodu do Niemiec. A potem niech sobie gnojki zawiadamiają kogo chcą!
- Ale co będzie ze specem? - zatroskał się Baziak.
Krystyna zapaliła papierosa z obojętną miną.
- Cóż, przy każdej robocie jest ryzyko. Poza tym, co to za spec, który dal się zaskoczyć amatorowi - dmuchnęła w moją stronę dymem. - No więc jak?
- A nie uzgodnicie tego planu z panem Zero? - wtrąciłem, bo coś mi w ich rozmowie nie pasowało.
Krótkie spojrzenie, które wymienili Krystyna z Baziakiem potwierdziły moje przypuszczenia. Domniemany szef nie wiedział nic o wpadce jego szajki, którą była afera ze mną i moimi przyjaciółmi.
- Ach tak - usiłowałem ich rozzłościć - kombinujecie wszystko bez wiedzy szefa.
Baziak się wściekł.
- Zatkać mu gębę, a jak się będzie bronił, strzelać!
Jasne, że pod lufami dwóch P-64 nie miałem zamiaru stawiać oporu poza granice przyzwoitości. Po chwili byłem skuty i przykuty kajdankami do poręczy, a w usta wepchnięto mi jakiś niezbyt mile pachnący szalik.
- Za godzinę ruszamy - powiedziała Krystyna.
- Ale jak sobie poradzimy z wyłączeniem alarmu? - spytał nerwowo Baziak.
- To ja biorę na siebie - nie traciła spokoju Krystyna.
- Przecież jesteś informatyczką - powątpiewał Dwójka.
- Elektronik bardziej byłby tu na miejscu, ale przy zbieraniu informacji też dobrze jest wiedzieć, jak do nich dotrzeć najpewniej - Krystyny nic nie mogło wyprowadzić z równowagi.
- Kto zawiadomił pana Zero? - spytał drżącym głosem Baziak.
Zapadło milczenie. Krystyna zmięła kolejny papieros. Ale odezwała się pierwsza, zdecydowanym głosem.
- Teraz już jest za późno konsultować się z szefem czy zasięgać jego rady. Po prostu zawiadomimy go, że przystępujemy do akcji! Potem wyjaśni mu się resztę.
- A jeśli będzie nalegał? - Baziak nadal bał się.
Krystyna była bez litości.
- To jeszcze masz godzinę na wytłumaczenie, o co chodzi. Tylko tłumacz mądrze, bo na pewno cię nie pobłogosławi za numer z Pawłem.
- A ciebie, któraś najwcześniej wiedziała, że on jest trefny?
Zapadła cisza. Nikt nie miał odwagi zadzwonić do szefa. Wreszcie Baziak jęknął, wziął telefon komórkowy i krokiem skazańca wyszedł z salonu.
Znów cisza.
Wreszcie Baziak wrócił czerwony po czubki uszu.
- Powiedział, że można robić - burknął.
Na żadne pytania nie chciał odpowiedzieć.
Zresztą nikt się nie palił do ich zadawania. Baziakowcy stali się dziwnie milczący. Krystyna nuciła jakąś tęskną melodię. Jak twierdziła, bawarską. Baziak co kilka minut patrzył na zegarek.
Wreszcie wstał, wyciągnął z kieszeni P-64 i milcząc zarepetował pistolet. To samo zrobili ze swoimi Dwójka i Czwórka. Dla Trójki widocznie nie udało się zdobyć broni.
Baziak podszedł do mnie.
- A ty dziękuj Bogu i Krystynie, że z tego z życiem wychodzisz. Bo ja inaczej bym z tobą pogadał. A tu masz kluczyki - rzucił kluczyki od kajdanek na stół. - Możesz sobie skracać czas próbując je dosięgnąć. No, rebiata - odwrócił się do pozostałych - jedziemy!
Zostałem sam.
Dla zabawy raczej niż wierząc w powodzenie próby, spróbowałem wyłamać z konstrukcji pręt schodów, do którego byłem przykuty.
Nic z tego!
Siedziałem rozmyślając nad niesprawiedliwością losu, który tak mi odpłacił za ratowanie Krystyny na Jeziorze Płaskim, gdy usłyszałem, że ktoś próbuje dostać się do domu. Zamek w drzwiach wejściowych zgrzytnął raz i drugi.
Wreszcie zaskrzypiały drzwi. Obojętnie kto wdarł się do domu, nie mógł to być wróg, bo wróg miałby klucze od Baziaka.
Jakież było moje zdziwienie, gdy w drzwiach salonu zobaczyłem Łukasza, za nim Andrzeja, a na końcu... nie, ja chyba śnię!... na końcu Jasia Kowalika chwiejnie, ale z godnością opartego o framugę.
Niewdzięcznicy zamiast przystąpić od razu do uwalniania mnie, musieli swoje odeśmiać, tak ich bawił mój widok, jak czule obejmowałem wspornik poręczy.
Wreszcie Łukasz chwycił klucze ze stołu i byłem wolny.
- Jakim cudem domyśliliście się, że tu siedzę? - zawołałem po wyjęciu szalika z nut.
Łukasz spojrzał na Andrzeja, Andrzej na Łukasza. Tylko Kowalik na nikogo nie patrzył zajęty penetrowaniem barku.
- Nakazał nam pan “ciszę w eterze”, ale nie zabronił śledzić Baziaka. No i dziś, akurat był mój dyżur, patrzę, zajechał niebieski golf, z którego wysiadła zgrabna blondynka i od razu do Baziaka, który stał przed domem. Gadka była krótka, bo Baziak szybko wstawił golfa do garażu; jego merc został przed domem. Patrzy później Andrzej, bo to był już jego dyżur, a tu pan podjeżdża toyotą. W porządku. Ale czekamy, co będzie dalej. Było już późno, po dziesiątej patrzymy, towarzystwo wychodzi. Wychodzi - w porządku, ale czekamy, kiedy pan wyjdzie z nimi, a tymczasem pana nie widać. Tamci wsiadają do merca i do golfa i odjeżdżają. Pana toyota zostaje. No więc, tylko sprawdziliśmy, czy spec nie rozrabia, ale spał spokojnie, jak do niego zaglądaliśmy, no i my tutaj. Ale drzwi domu zamknięte. Już Andrzej się szykował, jak tu najciszej wybić szybę, ale w każdym oknie alarmy pozakładane. No więc kombinujemy, a tu patrzymy kogo bogi niosą? Samego Jasia Kowalika we własnej, lekko zawianej osobie.
- Coś mnie tknęło - wtrącił Andrzej - żeby Jasia zapytać, czy drzwi by nie otworzył.
- Na to ja, że zależy jaki zamek - odezwał się Kowalik znad barku, gdzie zlewał resztki z butelek - jak zwykły patentowy, to dam radę. Jak jeszcze chłopaki powiedzieli, że pana władzę, dobroczyńcę mojego, te dranie tu więżą, to od razu się wziąłem do roboty. A że od dzieciństwa talent w rękach mam, to raz, dwa i drzwi były otwarte. Ale się te bandyty od Baziaka zdziwią, jak pana tu nie znajdą, hi, hi!
- No dobrze, dziękuję wam Kowalik - nie wychodziłem z roli “pana władzy”. - Tym razem daruje się wam to włamanie, bo było zrobione w celach wyższych, ale teraz chodźmy stąd. A wy, Kowalik, zamknijcie drzwi tak jak je otworzyliście. Niech żaden złodziej z waszej pracy nie skorzysta.
Wyszliśmy z willi. Jaś zamknął drzwi, pożegnał się z nami serdecznie i ruszył dalej lekko zygzakując i śpiewając im dalej od nas, tym głośniej - o dzieweczce, co szła do laseczka, do zielonego.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
WALKA POD OLSZTYŃSKIM ZAMKIEM * BATURA W ROLI WYBAWCY * ZAGROŻENIE ŻYCIA * POGODZENIE Z BATURA * GONITWA SAMOCHODÓW PO STARYM MIEŚCIE * ŚLEPA ULICZKA * BAZIAKOWI BRAKUJE AMUNICJI * WKROCZENIE POLICJI
- Co teraz? - spytał Andrzej.
- Wsiadam do Rosynanta i gnam do Olsztyna. Jest dwunasta, to zdążę akurat na czas. Włam mieli zacząć o pierwszej.
- A my? - jęknął Łukasz.
- Znów nas pan zostawia - dodał ponurym głosem Andrzej.
- Przecież ktoś musi pilnować speca - odparłem bez przekonania.
- Tak go pan przykuł, że za Chiny nie uwolni się. Zresztą, będzie myślał, że czuwamy na górze. Nie wiedział, że wyszliśmy. Spał.
- No dobrze - odpowiedziałem po krótkim wahaniu, co chłopcy uczcili krótkim tańcem wojennym.
Poszliśmy do garażu po Rosynanta. Przy okazji zgromadziliśmy sporo mocnych sznurów i linek oraz szmat do kneblowania.
Wyjechaliśmy z Zalewa.
Po drodze odebrałem jeszcze od chłopców solenną przysięgę, że będą robić tylko to, co im każę lub to, na co im pozwolę. Za pięć pierwsza byliśmy już w Olsztynie. Dojechałem ulicą Bałtycką do skrzyżowania z Konopnickiej.
I tu złamałem przepisy o ruchu drogowym skręcając pod prąd w jednokierunkową ulicę. Ale na swoje usprawiedliwienie podam, że musiałem tak zrobić. Tędy prowadziła najkrótsza droga pod zamek, jednocześnie wartością jej było to, że wiodła z góry, co pozwalało podjechać pod zamek na wyłączonym silniku, a więc bezszelestnie. No i właśnie ze względu na jednokierunkowość ta stroma ulica, skąd mieliśmy nadjechać, była mniej pilnowana.
Wyłączyłem silnik i na luzie, cichutko potoczyliśmy się w dół. Przejechałem most na Łynie. Wjechałem na chodnik, by skorzystać z osłony krzaków.
Światło mające oświetlać zamek było wyłączone. Baziak działał.
Zatrzymałem Rosynanta i włączyłem noktowizor w szperaczu. Na ekranie zobaczyłem merca i golfa, które były podobnie jak Rosynant schowane w krzakach. Blisko murów obronnych stał żuk pogotowia energetycznego, z którego dwóch mężczyzn, zapewne Baziak i Trójka, zdejmowało drabiny. Ktoś jeszcze, zapewne Krystyna, stał z boku. Przesunąłem pokrętłem szperacz bardziej w prawo i zobaczyłem kryjącego się za drzewem Czwórkę. Dwójki nie musiałem szukać, bo z powtarzania planu akcji u Baziaka wiedziałem, gdzie się czai.
- Brać sznurki i idziemy - powiedziałem do chłopców.
Wziąłem ze schowka miotacz gazu i ruszyliśmy nisko kuląc się w cieniu krzaków. Noc była ciemna, ale rozświetlona w okolicy zamku latarniami. Z rosnącej na dziedzińcu zamkowym lipy nawoływała sowa pójdźka.
Wezwałem chłopców do siebie.
- Teraz się rozdzielimy. Andrzej idzie dziesięć metrów za mną, Łukasz dziesięć metrów za Andrzejem. Masz tu, Łukasz, telefon komórkowy. Jak zobaczysz, że wpadłem, wzywaj policję. Jasne?
- Jasne - odpowiedzieli chłopcy.
Nadal pod osłoną krzaków wolno ruszyłem do przodu. Wreszcie usłyszałem przed sobą szelest. Tam stał Czwórka. Podniosłem z ziemi spory kamień i rzuciłem przed siebie. Upadł z łoskotem w krzaki. Usłyszałem, że Czwórka idzie w tamtą stronę. Wyskoczyłem z kryjówki i podbiegłem do niego. Ledwo się odwrócił, a już potraktowałem go gazem. Padł na ziemię bez jednego słowa. Machnięciem ręki przywołałem chłopców. - Skrępować i zakneblować - rozkazałem szeptem.
Chłopcy uporali się błyskawicznie z tym zadaniem.
Zabrałem broń bandyty.
Ruszyliśmy dalej w stronę, gdzie oczekiwałem Dwójki. Siedział na wtulonej w krzewy ławce. Rzuciłem kamieniem raz i drugi. Nie zareagował. Widocznie przysnął na posterunku!
Powoli, starając się iść bezszelestnie, podszedłem do niego.
Gdy stanąłem przed ławką zawołałem cicho:
- Dwójka!
Poderwał się. Akurat pod pięść. Trafiony podbródkowym opadł na ławkę. Związanego i zakneblowanego odciągnęliśmy w krzaki.
“No - pomyślałem sobie - dobrze idzie. Dwóch już mamy z głowy.”
Zachowując uprzedni szyk ruszyliśmy w stronę zamku.
Wspiąłem się na drabinę opartą o mur obronny zamku i ostrożnie wyjrzałem znad wierzchołka muru. Obok mnie druga drabina prowadziła na dziedziniec między murem a zamkiem. Trzecia była wsparta o mur tuż pod jednym z okien. Na jej szczycie stała Krystyna i dłubała we framudze jakimś narzędziem. Wreszcie okno otworzyło się z cichym zgrzytem. Jednocześnie rozległ się dźwięk brzęczyków aparatury alarmowej napełniając ciszę hałasem. Wnętrze zamku rozbłysło światłem.
- Chodu! - krzyknął Trójka.
- Spaprałaś robotę! - dodał Baziak podrywając się do ucieczki.
- To ty schrzaniłeś - odcięła się Krystyna. - Mieli dodatkowe zasilanie!
I już cała trójka przepychając się biegła w stronę drabiny prowadzącej na mur.
Zeskoczyłem ze swojej i przyczaiłem się w krzakach. Przepuściłem Trójkę i Krystynę biegnących w stronę samochodów, a gdy na drabinie ukazał się Baziak rzuciłem się na niego, chcąc go powalić jednym ciosem. Ale nie doceniłem przeciwnika. Błyskawicznie zeskoczył z drabiny i padając na ziemię przeturlał się w bok. W jego ręku błysnął ciemną oksydacją pistolet. Celnym kopnięciem wytrąciłem mu broń z ręki.
- O żesz ty! - syknął i rzucił się do ucieczki.
Chciałem biec za nim, ale z cienia za mną ktoś wyskoczył. Uchyliłem się przed pierwszym ciosem, ale drugi trafił mnie w szczękę. Przed oczyma rozbłysły setki gwiazd i ogarnęła mnie ciemność.
Obudził mnie ból szczęki i szum w głowie.
Choć związany, siedziałem na miękkim, najprawdopodobniej samochodowym fotelu.
- Nie wygłupiajcie się, tylko pryskajcie stąd póki czas! Gliny zaraz tu będą!
Ku swemu zdumieniu usłyszałem głos Batury. Otworzyłem oczy.
Siedziałem na fotelu obok kierowcy w Rosynancie. Przed autem stali baziakowcy i facet w kominiarce, który nie mógł być nikim innym jak tylko Jerzym Baturą.
- Pan tu rozkazuje, panie Zero - odezwał się Baziak. - Chłopaki, zmywamy się.
Baziakowcy niezgrabnie uścisnęli dłoń Jerzego i podreptali do stojącego opodal merca. Po chwili odjechali.
Jerzy wsiadł do Rosynanta na miejsce kierowcy i zdjął kominiarkę. Popatrzył na mnie. Nasze spojrzenia się spotkały.
- Ty draniu - powiedziałem z całym spokojem, na jaki w tej sytuacji było mnie stać.
Jerzy wzruszył ramionami i spokojnie zapalił papierosa.
- Oj, co ja robię - zmartwił się - jeszcze wylecimy w powietrze. Nachlapałem tu i tam trochę benzyny.
- Pociągnąłem nosem. Rzeczywiście czuć było benzynę.
- Ty podły draniu - warknąłem.
- To tak nazywasz swego zbawcę? Przed chwilą uratowałem tobie i to po raz drugi tej nocy, życie.
- Gdzie są chłopcy? - szarpnąłem się w więzach. - Co z nimi zrobiłeś?!
- Są w Rosynancie. Leżą cicho na tylnym siedzeniu. Zakneblowałem ich. Teraz to niepotrzebne, ale w przyzamkowym parku mogli narobić wrzasku, który mógłby ściągnąć nam kogoś na głowy, na przykład patrol.
- A tamtych łotrów wypuściłeś z bronią!
Ziewnął.
- Został im tylko jeden P-64. Dwa, które znalazłem przy tobie, zaraz ci wręczę, a przy okazji uwolnię z więzów. Dogadywaliśmy się już nie raz, dogadamy się i tym razem. Ten sierpowy, którym cię zwaliłem, wybacz, ale nie było czasu na dyskusje. Teraz możemy porozmawiać.
- Porozmawiać? Przecież policja...
- Czyś ty naprawdę tak zgłupiał, że myślisz, iż serio wzywałbym policję? A propos, masz tu telefon komórkowy, który znalazłem przy jednym z twoich muszkieterów. Zaraz...
Błysnął sprężynowym nożem i poczułem, jak spadają ze mnie krępujące mnie sznury.
- Uwolnij i chłopców.
- Pod jednym warunkiem, że nie będą wrzeszczeć!
Odwróciłem się. Chłopcy już odzyskali przytomność, o czym dali znać gwałtownym szamotaniem.
- Będziecie cicho?
Pokiwali głowami.
- Możesz ich uwolnić - powiedziałem do Jerzego.
Raz jeszcze błysnął sprężynowiec i chłopcy już byli wolni.
- Proszę pana - zaczął Łukasz - nie dało się. Od tyłu nas zachodził. Po kolei.
- Inaczej bym się nie dał - dodał Andrzej.
Zaśmiałem się.
- Przegrać na pięści z Baturą, to żaden wstyd. Spójrzcie, czy ja wyglądam na zawstydzonego?
- No nie, ale...
- Dość. Żadnych “ale”. Macie siedzieć cicho. Sądzę, że nasz poskromiciel i wybawca w jednej osobie ma nam dużo do powiedzenia. Musiały się tu dziać rzeczy ciekawe, podczas gdy my leżeliśmy nieprzytomni. Interesuje mnie na przykład, jak to się stało, że oto trzymam dwa pistolety bandytów. Czyżby Baziak oddał je z dobrej woli?
- Skądże - zaśmiał się Jerzy - po prostu powiedziałem mu, gdy o nie pytał, że leżą już na dnie Łyny, gdzie ty je wyrzuciłeś, zanim cię “uspokoiłem”. Jesteście tu cali i żywi dlatego, że w pewnym momencie ingerencja Pawła w zaplanowaną przeze mnie akcję “Wystawa” doprowadziła do tego, że moi - wstyd tak powiedzieć, ale trudno - podwładni postanowili was zabić, co mnie zmusiło do działania na waszą rzecz. Niech cię, Pawle, nie zmyli obrona twojej osoby przez Krystynę. Nie wiem, dlaczego cię broniła, ale kto zrozumie kobietę. Tutaj z kolei ona była najgorętszą zwolenniczką zlikwidowania ciebie i tych młodych ludzi. Motywowała to zagrożeniem nas wszystkich i koniecznością uwolnienia speca. Nie dziwne to, Pawle? Bo u Baziaka pogodziła się ponoć z wpadką speca, czyli Witolda (choć jakie jest jego prawdziwe imię, nikt nie wie).
- Skończyło się jego szczęście - mruknąłem.
- Wątpię. Na zbyt długo zostawiliście go samego bez opieki. A to zdolny człowiek - zaśmiał się Jerzy cicho - bardzo zdolny... Ale wracając do tematu. Wierz mi, Pawle, że dopiero dzisiaj dowiedziałem się od Baziaka, że jesteś zamieszany w naszą akcję. A że za uratowanie Kindze życia byłem ci winien wiele, słysząc o zagrożeniu życia twojego i chłopców, postanowiłem was ratować. Ale ratując was skazywałem jednocześnie siebie na utratę wolności. Jedynym wyjściem było odwołanie włamania do zamku. Dopiero wtedy uratowanie was niczym nie groziło, a i to jeszcze zależało od waszej dobrej woli. Tak, tylko wy stanowiliście dla mnie zagrożenie. Bo nikt z baziakowców ani Krystyna nie zna mego prawdziwego nazwiska ani adresu. Jedynie Krystyna widziała mnie jako tako “prawdziwego”. Na przykład dzisiaj wystąpiłem w kominiarce, co zresztą zwiększyło szacunek bandy do mnie. Cóż, akcję trzeba było odwołać... Zajeżdżałem właśnie pod zamek, gdy z daleka zobaczyłem charakterystyczny kształt Rosynanta. Zrozumiałem, że jakimś sposobem udało ci się uwolnić. Jesteś tu i działasz. Powolutku i nie rzucając się w oczy wędrowałem pod zamek, gdy natknąłem się na ostatniego z twych przyjaciół. Po ojcowsku skarciłem dłonią, aby swym zachowaniem nie zepsuł mi pracy.
- Patałach - stęknął Andrzej kiwając palcem na Łukasza.
- A ty niby lepszy? - żachnął się Łukasz. - Kto dostał w łeb następny?
- Cicho! - nakazałem. - Ja też dostałem, a nie wrzeszczę.
- Potem udało mi się uciszyć drugiego młodzieńca - ciągnął Jerzy. - A na koniec, rzekłbym na deser - zaśmiał się - trafiłem na samego mistrza zeskakującego z drabiny. I dobrze, że go załatwiłem jednym ciosem, bo pewnie czekałaby mnie ciężka walka.
- Jakbyś zgadł - mruknąłem - ale gadaj dalej.
Jerzy skłonił się uprzejmie.
- Już mówię. Uciszywszy ciebie ruszyłem nie kryjąc się zbytnio w kierunku, dokąd uciekli Józek z Trójką. Gdy mnie zobaczyli, to tylko wrodzonej tępocie Baziaka zawdzięczam, że mnie od razu nie zastrzelił. Zdążyłem wykrzyknąć hasło. Przyznam, że z wielką uwagą Baziak i Trójka przyjęli wiadomość o twoim uwolnieniu się z kajdanek w Zalewie. Tylko Szóstka zachowała spokój i powiedziawszy: “To ja żegnam!” szykowała się do odejścia do swego golfa. Pocieszałem ich, że jesteście już uciszeni i związani. “A gdzie Dwójka i Czwórka?” - krzyknął Baziak. “Zapewne Paweł uciszył ich po drodze - odparłem. - Niech Trójka idzie na miejsce, gdzie mieli czuwać i poszuka. Ręczę, że coś znajdzie”. Poczekaliśmy. Trójka wrócił z dwoma pozostałymi numerami lekko się jeszcze zataczającymi od zamroczenia. Wstałem z ławki: “Teraz, kiedy jesteście już w kupie - powiedziałem - dowiedzcie się najważniejszego. Trzeba zwijać interes. Za dziesięć minut będą tu gliny.”
“To ja żegnam” - powtórzyła Krystyna i ruszyła do swego wozu. “A my, co mamy robić?” - spytał zrozpaczony Baziak. “Też się zmywać i to szybko” - doradziłem. “Ale przecież ten Paweł i gówniarze nas wsypią” - jęknął. “Nie wsypią - odparłem - bo nie będą już żyli. Spalę ich w samochodzie, którym przyjechali. Upozoruję zwarcie.”
- Kiepski pomysł - powiedziałem. - Rosynant to ropniak.
Jerzy skinął głową.
- Zapewne trzeba być Baziakiem, aby w to wszystko uwierzyć. Mieli co prawda pewne wątpliwości, ale kiedy kazałem przenieść was do Rosynanta, wątpliwości znikły. Jeszcze tylko drobne ponaglenie i baziakowcy odjechali narzekając, że taka fucha przepadła.
- A co będzie z tobą? - spytałem niepewnie.
Jerzy popatrzył na mnie spod oka.
- No cóż. Zdałem się na twoją dobrą wolę. Jeśli zechcesz wziąć pod uwagę, że uratowałem wam życie...
- Ale tamci, którym darować nie zamierzam? W razie wpadki tak samo nie darują tobie.
Jerzy spokojnie przypalił kolejny papieros.
- List gończy sporządzony na podstawie ich zeznań będę mógł sobie powiesić na drzwiach swego mieszkania.
- A Szóstka, czyli Krystyna? Nie obawiasz się jej?
- Musiałby znaleźć się ktoś, kto by jej podał moje dane. Tak może służyć policji tylko mym dość mglistym opisem, bo nawet wąsów, jak widzisz, już nie noszę. Tak więc moje - bo to ja je wymyśliłem - dziecinne numery i ponarzynane floreny nie były tak zupełnie bez sensu.
- Twierdzisz więc, że mogę spokojnie napuszczać policję na całą resztę gangu, a tobie nic nie grozi.
Kiwnął głową.
- A jeśli... jeśli ci daruję, to co zamierzasz?
Udał zdziwionego.
- Czy nie mówiłem ci na jeziorze? Żenię się z Kingą.
- No to życzę wam szczęścia - wyciągnąłem do mego przeciwnika dłoń.
Uścisnął ją serdecznie. Przyjął jeszcze jakby wymuszone gratulacje i życzenia od Andrzeja i Łukasza. I już go nie było. Opodal zawarczał silnik opla, błysnęły światła...
- Pan rzeczywiście mu daruje? - spytał ze zdziwieniem Łukasz, który wietrzył w moim zachowaniu podstęp.
Oburzyłem się.
- A co ty myślisz?! Przecież gdyby nie on, już byśmy nie żyli!
Chłopcy pokręcili głowami.
- Przecież on najpierw nas pokonał - odezwał się Andrzej - a dopiero potem darował życie.
- Tak - dodał Łukasz. - Gdyby nie on, pokonałby pan Baziaka, Trójkę, że o Krystynie nie wspomnę. I nikt nie musiałby darować nam życia, bo cała szajka siedziałaby już za kratkami.
- Głupio gadasz - obruszyłem się. - Jerzy bronił swojej wolności, a zrobił to w sposób, na który stać byłoby niewielu: uratował nam życie. Czegóż chcieć więcej?
- No niby tak - mruknął Łukasz.
- Cieszę się, że zgadzacie się ze mną - odpowiedziałem ironicznie i sięgnąłem po telefon komórkowy. - Pora zająć się resztą szajki. Ponieważ damy mają pierwszeństwo, zaczniemy od Krystyny, czyli Szóstki.
Wystukałem numer szefa. Chwilę trwało, zanim rozległ się w aparacie zaspany głos:
- Słucham...
- To ja, panie Tomaszu, Paweł.
- Czy wiesz, Pawełku, która godzina? - wysapał szef.
- Wiem. I dlatego dzwonię. Proszę, żeby pan uczulił straż graniczną i policję na Krystynę, przepraszam, Christine Witteck, podającą jako miejsce zamieszkania Bonn, Kóniginstrasse 6z4. Samochód: błękitny golf rocznik 1997 na niemieckich numerach BN SB 907.
- I o co mam oskarżyć tę Christine, alarmując po nocy wysokie władze tych zacnych służb?
Zatkało mnie.
W rzeczywistości oskarżenie moje było kruche: udział w uwięzieniu mnie, próba włamania do zamku. No i wreszcie, też tylko zamierzony, przemyt skradzionych dzieł sztuki.
- Niech ją zatrzymają za próbę włamania do olsztyńskiego zamku.
- Takiś pewny tej próby? - szef, jeszcze nie rozbudzony, był w złym humorze.
- Tak. I proszę podać moje dane jako świadka. - A my?
- I proszę dodać jeszcze dwóch świadków: Łukasza Łobockiego i Andrzeja Bienia.
- I kogo jeszcze?
- Czterech członków gangu, z których tylko jednego znam z nazwiska: Józef Baziak. Ale wszyscy potwierdzą po schwytaniu udział Witteck w próbie włamania, no i udział w uwięzieniu mnie...
- Niech ci będzie - sapnął szef - ale jak mi jeszcze raz zginiesz na tydzień bez śladu, a potem będziesz mnie budził po nocy... - nie dokończył, tylko odłożył słuchawkę.
Byłem mu wdzięczny za tę delikatność.
- A baziakowcy? - poderwał się Łukasz. - Wezwie pan teraz policję na nich?
Uśmiechnąłem się.
- Spoko. Odjechali stąd kilkanaście minut temu. Nie będą jechać szybko, bo nie chcą narazić się drogówce. Ruszymy za nimi!
- Jak długo będziemy ich gonić? - spytał Andrzej.
- Aż do samego Zalewa. Jeśli nie dogonimy ich po drodze, to w Zalewie wezwiemy policję. Nie wcześniej!
- A co zrobimy, jak ich dogonimy? - spytał nieco drżącym głosem Łukasz.
Faktycznie, nie pomyślałem o tym, bardziej licząc na swoje umiejętności walki wręcz niż na broń palną, a bandyci mieli jeden pistolet. Myśmy mieli dwa, ale czy można narażać chłopców na udział w strzelaninie?
Mimo to postanowiłem zaryzykować.
- Słuchajcie - odwróciłem się do chłopców - jeden pistolet będzie dla mnie. Drugi dla ochotnika. Jest zarepetowany, a tu jest bezpiecznik. Wystarczy go przesunąć i broń jest gotowa do strzału. No, który bierze pistolet?
Łukasz pierwszy wyciągnął rękę.
- Brawo - podałem mu P-64. - Tylko ostrożnie, żebyś się nie postrzelił albo nie trafił któregoś z nas.
- A co mam robić, jak już dogonimy Baziaka.
- Jeśli się zatrzymamy, wyskoczysz i przyklękniesz za otwartymi drzwiami. Najgłośniej jak możesz krzykniesz: “Ręce do góry, bo strzelam!”
- A jeżeli oni nie posłuchają?
- Jeśli zaczną uciekać, wtedy nic nie rób. Jeśli spróbują zaatakować, wtedy musisz już strzelać. Celuj nisko, najlepiej w nogi...
Przesiadłem się na miejsce kierowcy. Łukasz zajął moje.
- A teraz w drogę!
Zawróciłem ostro i popędziliśmy w górę ulicą Nowowiejskiego, a potem Konopnickiej i skręciliśmy pod wiadukt na Bałtyckiej. Byliśmy już na prostej drodze do Morąga i dalej do Zalewa.
Wyjeżdżaliśmy z Olsztyna... Już w Gutkowie zobaczyłem biały mercedes ruszający z pętli MPK. Zatrzymał się, aby nas przepuścić...
- To Baziak! Poznaję numer! - wrzasnął Łukasz.
Wcisnąłem hamulec.
Mercedes wyskoczył z pętli i pomknął w stronę Olsztyna.
- Za nim! - krzyknął Andrzej.
Cofnąłem Rosynanta do pętli i zawróciłem w ślad za mercem. Pełen gaz i już po chwili mieliśmy światła uciekających przed sobą...
Baziak nie dawał się wyprzedzić. Cały czas jechał środkiem szosy.
Nagle przez otwarte okno usłyszałem z przodu głuchy trzask i jęk rykoszetującego na karoserii pocisku.
- Strzelają do nas - powiedziałem do chłopców.
- A jak trafią - zaniepokoił się Andrzej.
- Nie martw się. Rosynant jest kuloodporny. Przynajmniej jeśli chodzi o pociski tego kalibru.
Naliczyłem dziewięć strzałów. Baziakowcy byli więc bezbronni, bo raczej nieprawdopodobne było, żeby na taką spokojną robotę jak włamanie do zamku brali zapasowe magazynki. Dwójka i Czwórka, których obszukałem zabierając im pistolety, nie mieli dodatkowej amunicji.
- Bałtycka, Grunwaldzka - Łukasz monotonnie wyliczał ulice, którymi pędziliśmy. - Uwaga!
Baziak łamiąc wszelkie przepisy przeciął ulicę, którą jechał i pognał w górę Prostej, przeznaczonej dla pieszych.
Co było robić? Pojechałem za nim.
Baziak wodził nas po Starym Mieście, które kilkanaście razy objechaliśmy w kółko, aż wreszcie z tyłu dala się słyszeć syrena radiowozu. Baziak wyprysnął ze Starego Miasta zablokowaną dla ruchu Staromiejską (widocznie ktoś odsunął blokujące przejazd betonowe donice z kwiatami). Skręcił pod prąd z ulicy 11 Listopada w Curie-Skłodowskiej. Odskoczył od nas kawałek i pewnie myślał, że już go nie widzimy, bo skręcił w lewo, w wąską uliczkę.
- To ulica Karola i Roberta Małłków - zawołał Łukasz. - Ona jest ślepa. Nie wyjadą z niej!
Rzeczywiście merc Baziaka miotał się po placyku, próbując znaleźć wyjazd. Wreszcie ruszył w naszą stronę. Zajechałem mu drogę.
- Łukasz i Andrzej - krzyknąłem - zablokujcie drzwi ze swej strony! - i wyskoczyłem z Rosynanta. Baziak i jego kompani tak samo szybko wyskoczyli z merca. Już podbiegali...
- Stać, bo strzelam! - skierowałem w ich stronę mój P-64.
Zatrzymali się.
- Odłóż tego gnata - warknął Baziak grożąc swoim pistoletem - jeśli chcesz być żywy.
- To strzelaj - odpowiedziałem spokojnie.
W ciszy, która zapadła, wyraźnie dał się słyszeć szczęk spustu pistoletu Baziaka. Strzał nie padł. Zabrakło amunicji.
- Ciekawe, czy ty strzelisz? Lepiej odłóż broń, pókim dobry - Baziak postąpił krok naprzód.
Wycelowałem w trzymany przez niego pistolet i nacisnąłem spust. Padł strzał. Pocisk zrykoszetował od broni Baziaka i płyty chodnikowej. Broń wypadła z ręki bandyty na chodnik z głośnym stukiem.
Baziak cofnął się odruchowo.
- No, dalej - zawołałem. - Wszyscy ręce do góry. I nie próbować ucieczki, bo i tak wiadomo, gdzie was szukać. Stanąć tu przed mercedesem...
Niechętnie, ale posłuchali.
U wylotu uliczki już było słychać syrenę policyjnego radiowozu. Chwila i otaczali nas policjanci.
- A mówił pan, że ja też będę strzelał - z pretensją w głosie odezwał się Łukasz, podczas gdy policjanci nas rewidowali i czekaliśmy na drugi pojemniejszy radiowóz, do którego miano nas zapakować.
- Dziękuj Bogu, że tak się skończyło. I módl się, abyś nigdy nie musiał strzelać do człowieka, a nawet do zwierzęcia.
Tejże nocy ujęto w Zalewie speca, jak, mimo tego, że skuty łańcuchem, próbował otworzyć swoją toyotę corollę. Nad ranem na przejściu w Kołbaskowie straż graniczna zatrzymała Szóstkę, czyli Krystynę.
Tylko po panu Zero wszelki ślad zaginął...
ZAKOŃCZENIE
Pewnego lipcowego wieczora siedzieliśmy z Łukaszem w jerzwałdzkim lesie pod dębami pisarza. Zachodzące słońce barwiło złotem i czerwienią otaczające nas drzewa. Gdzieś zastukał dzięcioł. Na niedalekiej porębie zaszczekał sarni koziołek.
W zamyśleniu rozważaliśmy słowa: “Potrzebujesz - weź. Masz dużo - dołóż i zaczekaj aż przyjdzie inny. Z pierwszego patrz na trzeci...”
- Może tu chodzi o kolejność dębów? - zastanowił się Łukasz.
Podszedł do pierwszego dębu i wpatrzył się w trzeci.
- Tak ze cztery metry nad ziemią, powyżej gałęzi, widzę dziuplę.
Stanąłem obok niego.
Rzeczywiście w szarosrebrnym pniu widniał ciemny otwór.
Przeszliśmy pod trzeci dąb. Podsadziłem Łukasza. Wgramolił się na gałąź i sięgnął dziupli.
- Mam! - sapnął. W ręku trzymał jakieś zawiniątko.
Opuścił się po pniu na ziemię.
- Niech pan zobaczy.
Wziąłem do ręki wilgotny skórzany woreczek. Taki kapciuch używany przez fajczarzy na tytoń. Ostrożnie rozsupłałem zawiązujący go rzemień. Kapciuch był ciężki jak na swoje rozmiary. Rozszerzyłem jego otwór i przechyliłem nad dłonią...
Posypały się złote pieniążki.
- Floreny - szepnął Łukasz. - Floreny z Zalewa.
KONIEC
®Darkman