JERZY SZUMSKI
PAN SAMOCHODZIK I...
ZŁOTO INKÓW
TOM I
CZORSZTYN
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
WSTĘP
Wykute z toledańskiej stali ostrze szpady Francisca Pizarra ze świstem przecięło piasek Wyspy Koguciej, rysując na nim głęboką linię na plaży Galio.
Kondotierzy patrzyli na swego dowódcę. Wsparty na szpadzie ocierał pot z wychudłej twarzy.
- Amigos - zgrzytliwie chrypiał jego głos - po jednej stronic bieda, głód i harówka, łzy i upokorzenia. A tu nadzieja na bogactwa. Stamtąd powraca się do Panamy, do nędzy. Stąd rusza się do Peru, ku jego kosztownościom!
Wśród zgromadzonych na plaży poruszenie, szepty:
- Jak się zwie to państwo? Phiru? Op-hiru? Piru? Peru?
- A diabeł z nim tańcował, jak je zwać! Byleby tam złota i kamuszków było po szyję!
- Taa... Ale po tamtej stronie wyciętej w piasku krechy niedaleko zakotwiczony stoi statek, który ma resztkę nas ocalonych zawieźć do Panamy. Tam choć medyk opatrzy rany, a tu? Złota jeszcze nie widać, tylko wciąż nowe rany i wrzody...
Tylko dwunastu stanęło po tej stronie wykreślonej na piasku linii, gdzie zimno uśmiechał się ich dowódca. Ale oczy płonęły mu odblaskiem dalekiego złota.
Tak powstał oddział nazwany przez historię “Trzynastką z Wyspy Koguciej”. Trzynastką, która odkryła Peru.
Był rok 1527. Niby taki sam dla wszystkich czas, ale dla Tawantinsuju - “państwa czterech stron świata”, czyli przyszłego Peru, zaczął on zatrważająco przyspieszać. W 1535 roku powrócił Pizarro. Towarzyszyło mu 63 jeźdźców i 200 piechurów; niektóre źródła wspominają o 62 jeźdźcach i 106 pieszych ( w tym było 30 kuszników i 3 muszkieterów). Prowadzili ze sobą trzy armatki strzelające kamieniami. Armatki wystrzeliły tylko raz, 16 listopada 1532 roku w Cajamarce, podczas ujęcia władcy Inków, Atahualpy.
Około dwustu ludzi przeciwko dziesięciomilionowemu narodowi dysponującemu trzystutysięczną armią? Kpiny? Bezlitosny żart z tych kilkuset Hiszpanów? Może nadmiar pychy, porwanie się z motyką na słońce?
Nic z tego! Wyborne, przemyślane działanie. Oparte na znajomości psychiki Indian. Wypróbowane już podczas podboju Meksyku przez Corteza: pochwycić władcę i nie dbać o resztę!
W dniu 16 listopada 1532 roku potężny władca Inków, Atahualpa, został ujęty przez garstkę napastników pośród swej wielotysięcznej świty.
Zwycięzcy jeszcze łudzili swego jeńca:
- Niech twoi poddani napełnią złotem tę komnatę o wymiarach 9x7 metrów tak wysoko, jak sięgniesz ręką, a te dwie mniejsze komnaty srebrem, to będziesz wolny.
Posłuszni rozkazom Inkowie gromadzili kosztowności...
Wreszcie 29 listopada 1533 roku Atahualpa został uduszony garotą, rodzajem metalowego pierścienia zaciskanego gwintem. W zamian za przejście na katolicyzm udało mu się unknąć spalenia na stosie. Umarł więc z nadzieją, że jego dusza nic straciła swego ciała, do którego będzie mogła w każdej chwili wrócić. Umarł ochrzczony jako Francisco... Czyżby jedyna udana kpina ze zwycięskiego Pizarra?...
*
Minęły ponad cztery stulecia... W odległej o tysiące kilometrów od Peru Polsce, w miasteczku Bochnia, młody człowiek pisał:
Sprawozdanie z prac przeprowadzonych na zamku w Niedzicy dnia 31 lipca 1946 roku.
Przeprowadzone dnia 31 lipca 1946 roku prace odkrywcze na zamku w Niedzicy były rezultatem odszukania w archiwum kościoła Świętego Krzyża w Krakowie dokumentu adopcji ostatniego potomka emigracyjnej linii Inkasów przez rodzinę Benesz-Berzeviczych. Dokument ten, spisany dnia 21 czerwca 1797 roku na zamku w Niedzicy, między innymi określa ściśle miejsce, w którym ukryto, celem zachowania go, najcenniejszy skarb sieroty, będący przynależnym mu spadkiem jako testament Inków.
Prace w Niedzicy rozpoczęto od formalnego zawiadomienia o tym i zaproszenia miejscowego sołtysa, przedstawicieli Strażnicy WOP-u oraz Leśnictwa Spiskiego.
Prace właściwe rozpoczęto o godz. 11.45. Prowadzili je pod moim kierunkiem szeregowcy WOP-u. Rozpoczęliśmy je od stwierdzenia, że ostatni stopień schodów pierwszej bramy górnego zamku, będący właściwie progiem tej bramy, jest jednolitym blokiem skalnym, w którym wykuto próg o profilach renesansowych, przechodzących w swej dolnej partii w płytę o surowym obrysie, stanowiącą część podłogi wnętrza wspomnianej bramy. Blok ten, wpuszczony na wapnie pomiędzy podstawy renesansowych odrzwi, był od stu co najmniej lat nie naruszony, wnioskując ze stanu skruszenia zaprawy wapiennej, którą boki były zalane. Po odkopaniu z ziemi i gruzu przystąpiono do podważania go w kierunku na zewnątrz bramy. Próg leżał na podkładzie z dzikiego kamienia i gruzu. Pierwszy przekop tego podłoża, rozpoczęty od lewej strony na przeciętnej głębokości 30 cm, nie dał rezultatów. Drugi, pogłębiający, rozpoczęty z przeciwnej strony, odsłonił nie zauważony w pierwszej chwili niewielki fragment ciemnego przedmiotu, przypominający kawałek zmurszałej gałęzi. Dopiero w chwili rozpoczęcia trzeciego pogłębienia zainteresowano się rzekomą gałęzią, która okazała się długą na 18 cm, a na 3,5 cm grubą tubą, jak później stwierdzono ołowianą, na końcach spłaszczoną, pozawijaną i zaklepaną, a następnie, jak świadczą o tym zakrzepłe krople metalu, jeszcze raz roztopionym metalem oblewaną. Po jej otwarciu (nożem odkrojono jeden z zaklepanych boków) ukazał się pęk zbutwiałych i jakby skwaśniałych rzemieni, powiązanych w różnorodne węzły. Rzemienie te na swych dwunastu końcówkach zaopatrzone były w sczerniałe blaszki. Późniejsza analiza wykazała, że było to trzynastokaratowe złoto. Ogólna waga tych blaszek wynosi około 8 g. Było to bez wątpienia pismo kipu. Trzy wyraźnie odznaczające się grupy blaszek odnoszą się do trzech części testamentu, o których wspomina akt adopcji. Dalsze poszukiwania pod progiem ni dały rezultatów. Prace zakończono założeniem progu na jego pierwotne miejsce, usunięciem śladów robót oraz spisaniem i podpisaniem protokołu przez cały czas obecnych dziesięciu świadków. Protokół uzupełniono pieczęciami Gminy i Strażnicy WOP-u. Prace zakończono o godz. 12.50.
Andrzej Benesz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ALEKSANDER KOBIATKO I ZWARIOWANY WYKRYWACZ METALI • CZY INKOWIE TRAFILI DO NIEDZICY • MARZENIA, LEGENDY I AUTORYTETY • CZYM JEST KIPU • MŁODE ZIEMNIAKI I NOWY TRABANT PANA SAMOCHODZIKA • NOCNE SPOTKANIE Z HISTORIĄ INKÓW
Wróciłem właśnie z Podlasia, gdzie usiłowałem rozwikłać tajemnice “znikającej Madonny” i rozpakowywałem się w mym mieszkaniu na Ursynowie, gdy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę.
- A, jesteś wreszcie! - zadudnił w niej głos pana Tomasza, mego przełożonego. - I jak poszło?
- Nieszczególnie - wzruszyłem ramionami, choć szef nie mógł dostrzec tego gestu.
- Nie przejmuj się - wydawało mi się, że słyszę cichy chichot. - Wkrótce będziesz miał okazję się zrehabilitować. Tylko bądź uprzejmy jutro pojawić się skoro świt w robocie...
Powitany przez wesoły uśmiech sekretarki, panny Moniki, wszedłem do gabinetu pana Tomasza.
Odziedziczone wraz ze stanowiskiem po dyrektorze Janie Marczaku ogromne biurko zawalone było książkami. “Gościnny” stolik zaścielały, jedna na drugiej, mapy. Książek nie brakowało także i na fotelach.
Szef nie wiedzieć dlaczego zatarł na mój widok ręce. Błyskawicznie uwolnił dwa fotele od balastu, odsłonił skrawek stolika. Wcisnął przycisk interkomu:
- Kawencja dla mnie i to zielone świństwo dla naszego juniora - zawołał, gdy zgłosiła się panna Monika.
“Kawencja, zielone świństwo (chodziło tu o mą ulubioną zieloną herbatę), junior...” - pan Tomasz w świetnym humorze!
- Junior! - dostosowałem się do jego nastroju. - Równie dobrze może nazywać mnie pan seniorem. Przecież po wyniesieniu pana na dyrektorski fotel nasza komórka ma znów tylko jednego pracownika, czyli mnie.
- Do czasu, Pawełku, do czasu! - zaśmiał się szef. - Bądź cierpliwy, a będziesz nagrodzony! Jak powiada...
- Kawa i herbata - wtrąciła od progu panna Monika.
Sięgnąłem po tytoń i fajkę, pan Tomasz po paczkę “Wiarusów”, którą odrzucił z udanym wstrętem. Od dwóch tygodni rzucał powiem palenie. Tym razem pomocne mu w tym miało być słonecznikowe ziarno, którego miseczkę postawił na stoliku i jął łuskać z wprawą godną wiewiórki.
Pykałem fajeczkę pełen szacunku dla przełożonego.
- Bogate są w skarby Pieniny - odezwał się po chwili szef i pogładził leżącą przed nim mapę.
Skinąłem głową:
- Ma pan na myśli bogactwa naturalne, świat zwierzęcy i roślinny czy też skarby ukryte w górach przez tych, którzy w nich zbójowali lub też przed zbójami i Tatarami uciekali?
- Mam na myśli coś większego - pan Tomasz uniósł w górę palec znaczącym gestem.
Popatrzyłem na ów palec z nagłym zainteresowaniem.
- Czyżby miał pan na myśli skarb Inków?
Pan Tomasz rozparł się w fotelu:
- A jeśli tak, to co?
Łyknąłem herbaty.
- Owszem, miło byłoby go odnaleźć. Jednak trzeba chyba go zapisać do legend, w które tak bogate są Pieniny. Najpoważniejsze autorytety w tej dziedzinie sądzą, że tę legendę wykorzystał na swój użytek młody jeszcze wtedy Andrzej Benesz, przyszły przewodniczący Stronnictwa Demokratycznego i wicepremier...
- Autorytety? - zakrztusił się słonecznikiem pan Tomasz. - Ile to razy działałem wbrew nim i to z jakim skutkiem! Myśl sobie co chcesz, ale dzwonił właśnie do mnie Aleksander Kobiatko...
- Aha, ten emerytowany nauczyciel historii i społeczny opiekun zabytków z Olkusza. Czyżby jego wykrywacz metali natknął się na coś ciekawego w Pieninach? - zaśmiałem się.
Szef pokręcił głową.
- Nie śmiej się z jego wykrywacza metali, bo ten “Penetrator” jest lepszy od twojego “Rambo”. A natknął się rzeczywiście. Kobiatko odwiedził Niedzicę i Czorsztyn, a przy okazji powędrował trochę po okolicy. I wyobraź sobie, że w jednym miejscu, na stoku nad zaporą czorsztyńską jego wykrywacz, jak mi powiedział, “zwariował”.
- No, no...
- Właśnie: “no, no”. Wokół była lita skała, a “Penetrator” silnym sygnałem dał znać, że metal jest tuż, tuż!
- Żyła rudy żelaza - mruknąłem.
- Daj spokój - ofuknął mnie szef. - Myślisz, że Kobiatko tego nie sprawdził?
Poprawiłem się w fotelu i przypaliłem zgasłą fajkę:
- Ale dlaczego akurat Inkowie? Nawet jeśli naprawdę byli w Niedzicy w XVIII wieku?
- To już sugestia pana Aleksandra - szef sięgnął po nową porcję Słonecznika. - Ponieważ inkascy inżynierowie słynęli z obróbki kamienia i przygotowywania w nim skrytek i kryjówek niedostępnych dla niepowołanych, dlatego Kobiatko myśli, że natknął się na jedną z nich. Inkowie...
- Może raczej Indianie - postanowiłem podroczyć się z szefem. - Inka to tytuł królewski, z czasem co prawda rozszerzony na całą rodzinę króla, arystokrację i najwyższych urzędników. Ale mówić o każdym mieszkańcu Peru Inka, to jakby każdego Polaka nazywać królem...
- Nie mędrkuj - uciął pan Tomasz. - Wśród uciekinierów z Peru, szukających schronienia w niedzickim zamku, była księżniczka Umina, żona Haumana, w którego żyłach płynęła królewska krew, Haumana Tupac Amaru. I jej syn, ostatni dziedzic rodu, Antonio. Że opiekunowie ich wywodzili się z inkaskiej arystokracji, to pewne. Tak więc spokojnie możemy nazywać tych przybyszy z Ameryki Południowej Inkami!
- Żartowałem tylko - uniosłem pojednawczym gestem ręce. - Czego możemy spodziewać się w tej zesłanej przez legendę kryjówce?
Pan Tomasz łypnął na mnie podejrzliwie, czy znów nie żartuję:
- Może to być srebrna trumna, w której złożono zamordowaną przez hiszpańskich siepaczy w Niedzicy księżniczkę Uminę, albo też “posag” Antonia, na który składały się ponoć trzy skrzynie złota. Do testamentu, wskazującego miejsce ukrycia skarbu, a ukrytego pod progiem niedzickiego zamku dotarł ponoć 1976 roku Andrzej Benesz, mianujący się spadkobiercy Antonia, ale nawet jeśli jego relacja jest prawdziwa, to nic nie wskazuje na to, by skarb odszukał. Złoto czeka więc może na odkrywcę. Ku twej przestrodze dodam, że strzeże go także klątwa inkaskich kapłanów.
- Niech sobie strzeże, bo przyznam, że choć znana mi jest, tyle że powierzchownie, opowieść o pienińskim skarbie Inków, to nie bardzo w nią wierzę. Ot, legenda!
- A ty w kółko: legenda i legenda! - pstryknął ze mnie ziarenkiem słonecznika pan Tomasz. - Heinrich Schliemann kierując się Iliadą odkrył skarb Troi!
- Troja z Iliady okazała się być głębiej ukrytą niż ta odkopana przez Schliemanna - mruknąłem.
- Ale Schliemann skarb odkrył czy nie?! - zawołał pan Tomasz.
- No tak - odpowiedziałem potulnie - ale nieco trudno jest wyobrazić sobie Inków nad Dunajcem. Gdzie Rzym, gdzie Krym...
- Wystarczy chcieć, a wszystko staje się proste - szef zapatrzył się w starą mapę. - Sebastian Berzeviczy trafia do Peru. Tam żeni się (z tego związku narodzi się Umina). Gdy wybucha powstanie Tupaca Amaru, oczywiście staje po stronie Inków. Powstanie upada, a Hiszpanie grożą wymordowaniem całej rodziny Tupaca Amaru. Sebastian postanawia więc ukryć Uminę z jej synem i mężem w Europie. Chce też dokonać zakupów broni, aby lepiej przygotować nowe powstanie. Mamy więc dwa motywy przewiezienia skarbu do Europy: pierwszy - zabezpieczenie bytu przyszłego władcy Inków, drugi - wspomniany już zakup możliwie dużej ilości różnorakiej broni. Trafia z rodziną i towarzyszami do Wenecji. Ale tu wpadają na ich ślad Hiszpanie, którzy mordują Haumana. Sebastian postanawia uciekać dalej. Poza zasięg nieubłaganych wrogów. Niedzica, rodowa siedziba Berzeviczych nadaje się na taką kryjówkę doskonale. I tak oto mamy Inków w Pieninach. Niestety Hiszpanie nie spuszczają z nich oka. Ginie Umina, a Antonio cudem uchodzi z życiem. Sebastian ukrywa go u swego brata, chrzci jako jedno z jego dzieci. Ale to już inna historia, jakby powiedział Kipling. Chciałeś mieć Inków w Pieninach, to masz! Istnieje zresztą wersja, że żaden Sebastian do Peru nie zawędrował, a dopiero ścigani przez Hiszpanów wysłannicy po zakup broni odkupili od podupadłego finansowo arystokraty niedzicki zamek, by tu się ukryć. Ale tak czy inaczej Synowie Słońca trafili w Pieniny! No więc jak, Pawełku, według ciebie jest ziarno prawdy w legendzie niedzickiego zamku?
Uśmiechnąłem się:
- Poszukać go zawsze można!
- Właśnie! - rozpogodził się ponownie pan Tomasz. - A ponieważ zachomikowałeś kilka dni urlopu, wspaniałomyślnie pozwalam ci wykorzystać je na wędrówkę w Pieniny w towarzystwie pana Kobiatko. Sprawdzisz, co tam pod skałą piszczy.
- A jeśli żal mi będzie urlopu?
Szef rozłożył ręce:
- W Archiwum Głównym Akt Dawnych widziałem właśnie kilka tomów akt z czasów Władysława IV, które aż proszą się, by ktoś się nimi zajął!
- To niech ktoś się zajmie.
- A ty nie masz ochoty?
- Nie mam czasu! Wyruszam z panem Aleksandrem nad Dunajec!
Roześmieliśmy się obaj.
- Gdzie spotkam pana Kobiatko? I po czym go poznam?
- Zarezerwowałem od jutra na jedną dobę dwa pokoje w Hotelu “Krakowiak”, jak sama nazwa wskazuje w Krakowie. A co do poznania, to spytasz w recepcji. Zresztą, jak zobaczysz starszego pana o długich siwych włosach, to na pewno będzie on.
- Dwa pokoje? A na cóż taka rozrzutność?
- Kobiatko przepraszał, ale nie przyjedzie sam. Chce zabrać ze sobą w Pieniny siostrzeńca...
Niechętnie wzruszyłem ramionami.
- Cóż, niech będzie i siostrzeniec. Spotkam się z nimi w “Krakowiaku”, pojadę w Pieniny... Ale w to kipu nie wierzę. Nawet jeśli Andrzej Benesz naprawdę odnalazł je pod progiem niedzickiego zamku. Przecież kipu, którego tajemnicy nie rozwiązano do dzisiaj, to nie było pismo ani nawet alfabet. To tylko sposób matematycznego zapisu, swego rodzaju liczydła! Tak uważają wszyscy fachowcy od inkaskiej historii.
- Nie powiedziałbym, że wszyscy - szef popatrzył na mnie spod oka, w którym błysnęła iskierka. - I uważaj, jak mówił bowiem Tupac Inka Yupanqui, jeden z najbardziej czczonych władców peruwiańskich: “Nauka nie została wynaleziona dla pospólstwa, ale ludzi szlachetnej krwi. Ludzi niskiego pochodzenia wbija ona tylko w pychę, czyniąc ich próżnymi i aroganckimi. Tacy zaś nie powinni zajmować się rządami, gdyż to mogłoby poddać wysokie urzędy w pogardę i narazić państwo szkody.”
Żachnąłem się:
- Rozumiem, że takim prostakiem- szkodnikiem mam być ja?
Pan Tomasz rozłożył szeroko ręce.
- Tyś powiedział.
- A poza tym - dodał po chwili - jedziesz w Pieniny nie zajmować się kipu, prawdziwym lub nie, a tylko pomóc wyjaśnić panu Kobiatko, dlaczego jego wykrywacz, metali “zwariował” na wapiennym zboczu. No, gdybyś coś tak przy okazji... to nie zabraniam, nie zabraniam! A ziemniaczki lubisz? - spytał ni stąd ni zowąd.
- Młodziutkie, z masełkiem i koperkiem? Pycha! - odpowiedziałem automatycznie. - Ale...
- No właśnie - zaśmiał się szef - a zawdzięczasz je Inkom, do których nie czujesz sympatii. Masz tu dwa złote...
- A na co mi one?
- Kupisz sobie za nie w ulicznym stoisku gotowaną kukurydzę. Pychota. I w dodatku też dar z dalekiego Peru!
Odtrąciłem ze złością monetę i wtedy zobaczyłem na nieskazitelnym mankiecie szefa smugę smaru.
- Jak tam trabant? - spróbowałem odgryźć się za ziemniaczki i kukurydzę.
(Jak wiadomo, pan Tomasz, wypożyczywszy im Rosynanta, zakupił leciwego i kapryśnego trabanta, zwanego za Odrą “ dorożką Honeckera”.)
- Znalazłem na niego kupca! - odparł z dumą mój przełożony.
- I jaki wóz teraz pan sobie kupi?
- Oczywiście, że trabanta - odpowiedział Pan Samochodzik - tylko nie 601, a tego z silnikiem volkswagena polo. Odbyłem już takim jednym, co go mam na oku, próbną jazdę. Wyciąga sto trzydzieści jak nic!
Cóż miałem powiedzieć na taki entuzjazm?
Pożegnałem się grzecznie i poprosiłem o wcześniejsze zwolnienie z pracy dzisiejszego dnia.
Szef wyraził zgodę, ale nie omieszkał spytać:
- A dokąd tak wcześnie? Jakaś randka, co?
Zaśmiałem się:
- Owszem, randka. Z dziełami bogatymi w wiedzę o Inkach!
- A widzisz!
Szef zasalutował szklanką po kawie.
I tak oto moje raczej ciasne mieszkanko opanował potężny naród Inków, który nie znając koła potrafił wznosić ogromne gmachy i świątynie tak dokładnie, że pomiędzy ich wielotonowe głazy ścian nie można dzisiaj wcisnąć nawet żyletki. Zawładnął mymi myślami i co tu ukrywać chyba sercem. Że wstąpił w moje ciasne progi tylko na papierze? Cóż z tego. Liczy się skutek!
Książki, książki: Dzieje Inków przez nich samych opisane, Podbój Peru Williama Prescotta, Państwo Inków Siegfreda Hubera, Inkowie naród słońca Carmen Bernard, Pod klątwą kapłanów Aleksandra Rowińskiego...
Uff! Na jedne popołudnie i noc stanowczo za dużo!
Ale im dłużej czytałem, przeskakując od książki do książki, tym większa brała mnie ochota, by rozwiązać tajemnicę ukrytego ponoć w Pieninach skarbu Inków. Groziła mi co prawda klątwa kapłanów, przed którą ostrzegał Rowiński, ale co tam!
Świt zastał mnie pogrążonego w lekturze i obłożonego stosami notatek...
ROZDZIAŁ DRUGI
ALEKSANDER KOBIATKO I JEGO SIOSTRZENIEC • TAJEMNICA JANUSZA • DOROŻKĄ PRZEZ STARY KRAKÓW • CZYŻBY INKOWIE • KTOŚ NAS ŚLEDZI • ODKRYCIE PANA ALEKSANDRA • “SPACER” JANUSZA • NOCNY GOŚĆ • CZY POZOSTAŁY JAKIEŚ ŚLADY WIZYTY
Do Krakowa dojechałem bez przeszkód. Po niedługimi błądzeniu odnalazłem interesujący mnie Hotel “Krakowiak”. Zaparkowałem przed nim Rosynanta i wysiadłem z wozu, gdy podszedł do mnie opalony starszy pan o długich białych włosach.
- Sądząc po superpojeździe mam przyjemność z panem Pawłem Dańcem - uśmiechnął się do mnie wyciągając dłoń. - Kobiatko jestem.
- Sądząc po superfryzurze nie może być pan nikim innym - odpowiedziałem żartem.
Na ławce opodal mignął mi błysk metalu. Zobaczyłem jak ciężko wspierając się na Szwedkach (tak nazywają się inwalidzkie kule) wstaje z ławki szczupły chłopak, szatyn lat około piętnastu, w okularach. Rozszerzone u dołu w tak zwane “dzwony” spodnie usiłowały ukryć ortopedyczne buty.
Lekko kołyszącym się krokiem chłopak podszedł do nas. Uwolnił rękę z uchwytu szwedki i wyciągnął ją ku mnie nieśmiałym ruchem:
- Jestem Janusz...
- To mój siostrzeniec, o którym wspominałem panu Tomaszowi - powiedział cicho Kobiatko, nerwowym ruchem poprawiając spadające mu na oczy włosy.
Uścisnąłem szczupłą dłoń o lekko przykurczony palcach, które mocno zacisnęły się na moich.
- Paweł Daniec. Miło mi, że będziemy razem tropić tajemnice Pienin - zaśmiałem się. - Niech drżą duchy inkaskich kapłanów, które strzegą złota Inków!
Usłyszałem westchnienie ulgi pana Aleksandra.
Zza grubych szkieł okularów Janusza błysnęła ni to wesoła, ni to ostra iskierka:
- To może siądziemy na ławce i powiem panu Pawłowi, co i jak ze mną.
- Ależ Januszku, pan prosto z drogi! Może potem, jak już się rozpakuje, umyje...
Ale ja ruszyłem w stronę ławki. Rozumiałem Janusza. Chciał to mieć już za sobą - moje nieufne spojrzenia, szepty z jego stryjem, nie wypowiedziane pytania.
Siedliśmy na ławce. Janusz milczał chwilę, wreszcie zaczął mówić spokojnym, silącym się nawet na pewne lekceważenie głosem:
- Jestem chory na “mpdz”. Mózgowe porażenie dziecięce. Po łacinie nazywa się to paralysis cerebralis infatum, po angielsku cerebral palsy. Moje przyjście na świat przeciągnęło się ponad miarę i stąd nastąpiło niedokrwienie mózgu. A gdy się już urodziłem, to leżałem “sztywnym bykiem” przez dwa lata. Gdyby nie szczególna troska rodziców, leżałbym pewnie do dziś, a może nawet do śmierci. No, ale przejdźmy do weselszych rzeczy: usiadłem mając dwa lata, mając trzy stanąłem opierając się o poręcz łóżeczka. Pierwszy krok zrobiłem mając lat pięć. W wieku lat siedmiu chodziłem już trzymając się balkonika. Teraz wystarczają mi one - stuknął Szwedkami. - Jeśli nie liczyć ich, ortopedycznych butów i szkieł w okularach, grubych jak szkła butelek, to jest ze mnie chłopak jak się patrzy! - zaśmiał się krótko.
Pan Aleksander odchrząknął.
Popatrzyłem na Janusza uważnie:
- Czemu kpisz z tego, coś osiągnął? Mało znaną mi jest twoja choroba, ale wiem, jak wielkiego wysiłku woli, cierpliwości i wiary wymaga, by okaleczony nią osiągnął to co ty. Może więc lepiej mówiłbyś: “patrzcie, chodzę” niż: “jak kiepsko chodzę”?
Chłopak wytrzymał moje spojrzenie. Uśmiechnął się:
- Skoro już jesteśmy przy chodzeniu, to może rzeczywiście pan Daniec pójdzie rozgościć się w hotelowym pokoju, a my tu zaczekamy.
Wstałem z ławki.
- Mam nadzieję, że nie zapomniał pan swego wykrywacza metali? - zatroszczył się nagle Kobiatko.
- Ależ skąd! - skinąłem uspokajająco ręką. - Ostatnio nigdzie się nie ruszam bez mego “Rambo”. Wziąłem oprócz niego parę drobiazgów, które pomogą nam w zmaganiach z tajemniczą skałą. No, ale o tym jutro. Co panowie planują na dzisiaj?
- Chciałbym... - pan Aleksander poprawił się na ławce. - Janusz jeszcze nigdy nie był w Krakowie... Chciałbym mu pokazać naszą dawną stolicę... I właśnie myślałem, jak to zrobić najlepiej...
- O, żeby zwiedzić dokładnie cały Kraków i tygodnia chyba by nie starczyło, a tam skarb w Pieninach czeka - zamyśliłem się. - Już wiem! Pojedziemy Rosynantem najdalej jak się da w stronę Głównego Rynku, a tam wynajmiemy dorożkę, która obwiezie nas po co ciekawszych zakątkach.
- Ależ to kosztuje! - żachnął się Kobiatko.
- Nie ma sprawy - uścisnąłem go za ramię - ja stawiam!
- Ależ!...
- Panie Aleksandrze, ja też mam ogromną ochotę przejechać się krakowską dorożką. A potem na obiadek do Restauracji “Pod Aniołami”! Mają tam ogródek i przepyszną staropolską kuchnię! Ulica Grodzka 35, zapamiętajcie! No, a teraz z lekka się ochędożę (mówiąc po staropolsku) i ruszamy.
Udało mi się zaparkować Rosynanta w pobliżu kościoła pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła, słynnego ze znajdującego się w podziemiach grobu kaznodziei jezuickiego Piotra Skargi (właściwe nazwisko: Powęski), którego kazania wstrząsały Polską na przełomie XVI i XVII wieku.
Ruszyliśmy powoli Grodzką w stronę Rynku odprowadzani muzyką młodocianych ulicznych akordeonistów, preferujących nie wiedzieć dlaczego repertuar znad Sekwany.
Wchodząc na Rynek zerknęliśmy na kamienicę Morsztynowską, gdzie kupiec i bankier krakowski Mikołaj Wierzynek podejmował w 1364 roku pięciu królów i dziewięciu książąt, gości Kazimierza Wielkiego. Obecnie mieści się tu najsłynniejsza w Polsce Restauracja “Pod Wierzynkiem”. Należałoby tam zajść, ale ceny! O rany! Skupiliśmy więc uwagę na kościele Świętego Wojciecha, wzniesionym w miejscu, gdzie według tradycji wygłaszał kazania patron świątyni.
Od wejścia do Sukiennic odstraszył nas tłok panujący między kramami, a do mieszczącej się na piętrze galerii malarstwa z obrazami Matejki, Siemiradzkiego, Chełmońskiego, Gierymskiego zabrakło właśnie biletów. Ruszyliśmy więc dalej, obok owiniętego w plastykowy kokon remontowanego właśnie pomnika Mickiewicza.
I oto już postój dorożek! A na nim dorożka numer 1, własność pana Wojciecha Ostrowskiego, zaprzęgnięta w pięknego kasztanka.
- To Wojtek Liliput, ma siedem lat - przedstawił nam swego rumaka dorożkarz i dziarsko wskoczył na kozioł.
Janusz powoli podszedł do przodu dorożki. Patrzył to na wysoki kozioł, to na szwedki.
- Śmiało, kawalerze! - zawołał pierwszy dorożkarz Krakowa. - Najpierw na cienką ośkę, potem na grubą i już!
Dostrzegłem, jak zadrgały plecy Janusza. Zatrzymał się i już chciał zawrócić. Położyłem mu rękę na ramieniu:
- No, wskakuj na kozioł!
- Co pan? - szarpnął się. - Nie dam rady.
- Dasz - uśmiechnąłem się do niego - tylko ci trochę pomogę.
- Ale ja nie potrzebuję!
- Jeszcze rok jakiś będziesz potrzebował, a potem wespniesz się nie tylko na kozioł dorożki, a na dowolnie wybrany szczyt Tatr.
Okulary zabłysły.
- A żeby pan wiedział!
“Ten chłopak rzeczywiście pokona chorobę! - pomyślałem, pomagając Januszowi wspiąć się na kozioł. Ostrowski przywitał go tam pełnym uznania skinieniem głowy.
Wsiedliśmy z panem Aleksandrem Kobiatko do dorożki. I już mieliśmy ruszyć, gdy dorożkarz machnął za siebie batem:
- Za nami kościół Mariacki, główna świątynia średniowiecznego Krakowa. Pierwotny romański kościół został zastąpiony w XIV wieku gotyckim. Wyższa, licząca 80 metrów wieża została w XV wieku nakryta strzelistym hełmem. To z niej co godzinę gra hejnał trębacz. Hejnał jest urywany na ostatniej nucie, na pamiątkę trębacza ugodzonego strzałą wroga. Znajdujący się wewnątrz kościoła słynny ołtarz dłuta Wita Stwosza jest obecnie w remoncie.
- Jedziemy!
Uwagę moją zwrócił stojący za Sukiennicami archaiczny niebieski tramwaj.
Dorożkarz wcisnął hamulec, w który, jak przystało na pojazd z końca XX wieku, wyposażona była dorożka.
- Po lewej mijamy tramwaj przerobiony na studio Telewizji TVN, skąd transmitowany jest program “Nocny tramwaj”.
Janusz skinął z uznaniem głową.
Ruszyliśmy dalej.
- Po lewej kościół Świętego Marka, a po prawej Polska Akademia Umiejętności - kontynuował Ostrowski. - Zieleń przed nami to nasze słynne Planty zasadzone na miejscu rozebranych przez Austriaków murów obronnych. Mijamy teraz kościół Franciszkanów-Reformatów słynny z tego, że specyficzny mikroklimat panujący w kryptach powoduje mumifikację złożonych w nich zwłok. Hetta! - ten okrzyk odnosił się już do Kajtka Liliputa.
Koń posłusznie skręcił w prawo.
- A co trzeba zawołać, by skręcił w lewo? - spytał Janusz.
- Wichta! - odpowiedział Ostrowski, o mało nie powodując wypadku, bo Kajtek na ten okrzyk spróbował skręcić w lewo. Ale pod dotknięciem bata wrócił do dawnego kierunku biegu.
Skręciliśmy w Pijarską.
- Słynny Hotel “Francuski” - wskazał ręką pan Wojciech...
A mnie dosłownie zamurowało! Zobaczyłem bowiem ich! Dwoje Inków w centrum Krakowa! On wysoki, lekko przygarbiony. W czarnej koszuli ozdobionej pod kołnierzem haftem. Starszy mężczyzna o ciemnej cerze odbijającej od bieli włosów i rysach, które przywykliśmy nazywać indiańskimi. Ona - młoda kobieta we wzorzystej sukni, kruczoczarne włosy spinała złota opaska. Napotkałem uważny wzrok lekko skośnych oczu.
“Może się zatrzymać. Podejść do nich” - pomyślałem.
Ale zanim zawołałem: “Stój”, tamtych dwoje zasłoniła rozgadana i rozgestykulowana wycieczka Niemców. Gdy przeszli, przed Hotelem “Francuskim” nie było już dwojga Inków...
Nasza dorożka toczyła się dalej, jej właściciel opowiadał właśnie o Muzeum Narodowym, do którego się zbliżaliśmy i jego najważniejszym eksponacie “Damie z łasiczką” pędzla Leonarda da Vinci.
A ja rozmyślałem o zdumiewającym spotkaniu pod hotelem: “Może to nie byli Inkowie, a podobni do nich urodą zwykli polscy górale? A nawet jeśli to przybysze z Peru, to nie mogą być zwykłymi turystami? Koniecznie muszą czyhać na niedzicki skarb?”
Zbliżyliśmy się do jedynego pozostawionego fragmentu krakowskich murów obronnych.
- Oto stare mury - machnął batem dorożkarz. - Zachowały się do dzisiaj trzy baszty: Pasamoników, Stolarska i Ciesielska oraz jedna brama, Brama Floriańska, która nazwę swoją wywodzi od patrona Krakowa, świętego Floriana. Od niej zaczyna się Droga Królewska. Jak popatrzymy przez nią, zobaczymy średniowieczną budowlę obronną, Barbakan, okrągły budynek o murach grubych na trzy metry. Powstał w końcu XV wieku. A tam, spójrzcie: na murze przylegającym do Bramy Floriańskiej wystawiają swoje prace różni malarze, najczęściej amatorzy i studenci Akademii Sztuk Pięknych.
Wjechaliśmy na plac Świętego Ducha mijając teatr imienia Juliusza Słowackiego, wzorowany na paryskiej Operze, i dom “Pod Krzyżem”, dawny, wzniesiony w XV wieku Szpital Świętego Rocha.
- Daleko stąd do skarbu Inków - mruknął Kobiatko - włóczymy pana po Krakowie, a tymczasem...
Uśmiechnąłem się:
- Może nie tak daleko, jak się panu wydaje!
Popatrzył na mnie zdziwiony, a ja obejrzałem się do tyłu, notując w pamięci posuwające się za nami pojazdy.
- ...nazwę ulica Szpitalna wzięła stąd, że dużo tu było w średniowieczu szpitali i lazaretów - dudnił głos Ostrowskiego, przekrzykujący uliczny hałas. - A teraz Mały Rynek. Na kamienicy Szoberowskiej tkwi tablica na pamiątkę wydrukowania tu w 1661 roku najstarszej polskiej gazety - “Merkuriusza Polskiego”.
- Można się zatrzymać na chwilę! - zawołałem. - Chciałbym popatrzeć sobie na ten piękny rynek!
Dorożkarz zerknął na mnie zdziwiony tym nagłym zainteresowaniem, ale posłusznie zatrzymał pojazd.
Mogłem więc spokojnie “popatrzeć sobie”. Na to, co zrobi jadąca od dłuższego czasu za nami dorożka zaprzężona w siwka. Tak! Zatrzymała się przy wjeździe na Rynek! Jej pasażerów interesowało więc nie tyle piękno Krakowa, co nasze skromne osoby!
“Co robić? Podbiec do niej, ktokolwiek nią jedzie?... Nie! Spłoszę go. Lepiej, żeby nie wiedział, że ja o nim wiem! - zaśmiałem się w duchu. - Jeśli naprawdę interesuje się nami, to znajdzie się okazja do bliższego poznania!”
- Jedziemy!
- Wio!
I dorożka potoczyła się Stolarską w stronę Grodzkiej.
Zerknąłem przez ramię. Siwek także ruszył.
- Po prawej stronie trzy konsulaty niemiecki, amerykański i francuski. Po lewej kościół Dominikanów. Jeszcze przed lokacją miasta znajdował się u romański, wokół którego zaczęto tworzyć miasto - podjął Ostrowski - W 1922 roku biskup Iwo Odrowąż przekazał świątynię sprowadzonym z Bolonii dominikanom.
Skręciliśmy w Dominikańską, a następnie w Grodzką, Drogą Królewską na zamek, między kościołami Świętego Andrzeja i Świętych Piotra i Pawła. W jego pobliżu dostrzegłem oczekującego nas Rosynanta. Jednak nie zakończyliśmy tu przejażdżki. Kajtek Liliput ciągnął dalej...
Za białym murem przesunął się po lewej klauzurowy, czyli ściśle zamknięty klasztor sióstr klarysek.
Otoczyły nas kościoły: na lewo ewangelicko-augsburski Świętego Marcina, naprzeciw dwudzwonnicowy kościół Bernardynów, po prawej gotycki kościółek Świętego Idziego z połowy XIV wieku. Najcenniejszym jego zabytkiem są stalle marmurowe, zmontowane z fragmentów nagrobka świętego Jacka.
- Przed kościółkiem - poinformował dorożkarz - znajduje się Krzyż Katyński, upamiętniający ofiary stalinizmu. Tu odbywają się manifestacje patriotyczne.
Obejrzałem się. Zaprzężona w siwka dorożka jechała za nami.
- No, a teraz Wawel! - zaśmiał się Ostrowski. - Ale tam to panowie powinni wybrać się specjalnie! Ja tyle powiem, co po drodze: po lewej stronie katedra wawelska, na której wieży zawieszony jest dzwon Zygmunt, największy w Polsce. Po prawej mamy wylot ulicy Kanoniczej. Jest to część Drogi Królewskiej, zamieszkała niegdyś głównie przez kanoników krakowskich; jednym z nich był Jan Długosz. Mieszkali tu Matejko, Wyspiański, a także Karol Wojtyła, gdy był jeszcze wykładowcą w Akademii Teologii. Tu od strony wjazdu na Wawel, naprzeciw Kanoniczej, na murze są cegiełki piaskowca - to cegiełki darczyńców. Było około 2000 sztuk, zostało 925 cegiełek. Kiedy Polska odzyskała niepodległość, nie było sponsorów. To prywatne osoby dawały datki na utrzymanie Wawelu.
Z Podzamcza skręciliśmy w prawo i pojechaliśmy wzdłuż Plantów mijając Papieską Akademię Teologiczną. Po lewej, w perspektywie ulicy Piłsudskiego, odsłonił się widok na Kopiec Piłsudskiego.
- A oto główny gmach Uniwersytetu Jagiellońskiego, Collegium Novum, wzniesiony pod koniec XIX wieku. Przed Collegium Physicum możecie zobaczyć pomnik Mikołaja Kopernika, dzieło Cypriana Godebskiego, z 1900 roku. Teraz zbliżamy się do najstarszego budynku uniwersyteckiego, Collegium Maius, wzniesionego w XIV-XV wieku. Część pomieszczeń jest wykorzystywana obecnie na cele reprezentacyjne, w pozostałej mieści się Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego - pan Ostrowski nieco już ochrypł. - A teraz wjeżdżamy pod kościół uniwersytecki Świętej Anny (jedno z najcenniejszych dzieł baroku w Polsce), konsekrowany w 1709 roku, ufundowany przez profesorów Uniwersytetu przy współudziale Jana III Sobieskiego. Naprzeciw kościoła położone jest Kolegium Nowodworskie - dawne Gimnazjum Świętej Anny, gmach wzniesiony w XVII wieku. Uczniem tej najstarszej polskiej szkoły średniej był między innymi Sobieski. Obecnie mieści się tu Collegium Medicum UJ...
Dorożka minęła odrestaurowaną po pożarze Filharmonię Krakowską.
- Czy to nie zbyt męczące dla konia, tak codziennie kilka razy obiegać Kraków? - zatroszczył się niespodziewanie Janusz.
- Ee tam! - zaśmiał się w odpowiedzi dorożkarz. - On tak biega tylko co drugi dzień. Na zmianę z Jurkiem Siwkiem, szpakiem siedmiolatkiem.
- Szpakiem? - zaśmiał się Janusz.
- Taka sama dobra maść konia jak inne! - obruszył się pan Wojciech.
Obejrzałem się dyskretnie. I w tej chwili w jadącej za nami, zaprzężonej w siwka dorożce coś błysnęło. Szkła lornetki? Nie! Raczej teleobiektyw aparatu fotograficznego. “Chcą utrwalić mój obraz w pamięci” - zaśmiałem się w duchu, poprawiając na siedzeniu dorożki.
- I tak to dojeżdżamy do Rynku - oznajmił dorożkarz. - Po lewej na rogu pałac “Pod Baranami”. To w nim mieści się słynny kabaret, prowadzony przez wiele lat przez zmarłego niedawno Piotra Skrzyneckiego. Owinięta w plastyk budowla przed nami to wieża ratuszowa, obecnie w remoncie, jedyna pozostałość po zbudowanym w wiekach XIII-XIV ratuszu. W pobliżu wieży wmurowano w nawierzchnię Rynku tablicę upamiętniającą miejsce, gdzie w 1794 roku złożył przysięgę Tadeusz Kościuszko.
- Skoro jesteśmy znów na Rynku, to podziękujemy panu - zwróciłem się do dorożkarza. Ten zatrzymał pojazd. Uiściłem należne pięćdziesiąt złotych i pożegnałem się z panem Ostrowskim serdecznym uściskiem dłoni.
Pomogłem zsiąść z kozła Januszowi i ruszyliśmy w stronę Grodzkiej, przynaglani przez rozbudzone długą przejażdżką apetyty.
Doszliśmy do Restauracji “Pod Aniołami” i skierowaliśmy się do jej ogródka. Modliłem się w duchu, żeby trafił się nam wolny stolik. W sezonie ta znakomita restauracja jest dosłownie oblężona i należy rezerwować miejsca telefonicznie. Na szczęście już od wejścia dostrzegłem zwalniający się stolik! Nagle zatrzymałem się. Twarz siedzącego przy stoliku po prawej od wejścia mężczyzny wydała mi się dziwnie znajoma... Ależ tak! To premier Tadeusz Mazowiecki! Idący za mną Kobiatko ukłonił się siedzącemu. Ten odkłonił się mu z uśmiechem.
Gdy zasiedliśmy już przy naszym stoliku, spytałem:
- To pan zna premiera?
Kobiatko pokręcił głową:
- Nie.
- Dlaczego więc pan mu się ukłonił?
- Sławnym i dobrym Polakom należy oddać cześć! - oznajmił stanowczo pan Aleksander sięgając po kartę dań.
Zamówiliśmy po porcji kołdunów i po schabie a la Radziwiłł. Niebo w gębie! Zaprawdę, restauracja zasługiwała na nazwę “Pod Aniołami”. Na deser wonna kawa dla pana Aleksandra i dla mnie oraz cola dla Janusza. Nabiłem krzepko fajkę i dopiero teraz, przypalając ją, zadałem pytanie zasadnicze dla naszego spotkania:
- Cóż to takiego wydarzyło się nad Dunajcem, że pański wykrywacz metali “zwariował”?
Kobiatko musiał wyczuć ironię w moim głosie, bo aż uderzył dłonią w stół:
- A żeby pan wiedział, że “zwariował”!
- Tak?
- Zobaczy pan sam, jak dojedziemy na miejsce. Zobaczy pan i sprawdzi swoim “Rambo”. Jak wrócimy do hotelu, to pokażę na mapie to zagadkowe miejsce!
- Jak pan tam trafił?
Kobiatko łyknął kawy:
- Ot, wybrałem się raz jeszcze, by popatrzeć na zamek w Czorsztynie i zamek w Niedzicy, zwany Dunajcem. Ciekawiło mnie zwłaszcza, jak wpłynął na piękno otoczenia wypełniony rok przedtem zbiornik Jeziora Czorsztyńskiego, spiętrzony przez tamę w Niedzicy. No, ale na szczęście wszystko było jeszcze piękniejsze niż przedtem. A turystów! Jeszcze tylu tam nie widziałem. Dyrektor Muzeum w Niedzicy, doktor Jerzy Baranowski, aż żalił mi się, że mu niedługo zamek zadepczą. Ponad dwa tysiące ludzi przechodzi codziennie jego komnatami i korytarzami! No, ale wróćmy do mego odkrycia. Szedłem sobie ścieżką po czorsztyńskim brzegu jeziora z Niedzicy do Czorsztyna myśląc, żeby odwiedzić po drodze jaskinię zwaną Zbójecką Dziurą, wydrążoną w Zbójeckich Skałkach opodal Czubatej Skały, zwanej także Czubatką. A nuż mój “Penetrator” wypenetruje w jaskini jakieś ciekawe pozostałości po zbójcach...
- Stryjkowi skarb się zamarzył! - roześmiał się Janusz.
- Nie przeszkadzaj, jak starsi mówią - machnął ręką pan Aleksander. - Z daleka już dostrzegłem wapienną skalicę Czubatki i kryjące się za drzewami Zbójeckie Skałki. Zerknąłem jeszcze na leżący akurat po drugiej stronie przewężki jeziora zamek w Niedzicy i polazłem w górę... Znalazłem Zbójecką Dziurę dość szybko, za to mój znakomity wykrywacz metali nic w niej nie znalazł. Wyszedłem jaskini i, chcąc odpocząć chwilę, odłożyłem na bok “Penetrator”, zapominając go wyłączyć... Ledwo czujnik dotknął nagiej w tym miejscu skały, jak ci nie usłyszę sygnał! Ech, pół dnia spędziłem próbując rozwiązać zagadkę ukrytą pod litym wapieniem. To tu próbowałem podważyć, to w tamtą szczelinę wbić klinik kamienny. Opukałem całą skałkę młotkiem i nic! A wykrywacz aż się sygnałem zanosił! Pomyślałem sobie wtedy o tym na poły legendarnym pobycie Inków w Niedzicy i o ich mistrzostwie w budowaniu kamiennych skrytek. I już chciałem wrócić po pomoc do Niedzicy, ale przypomniałem sobie, że tam nikt, oprócz starego oprowadzacza wycieczek, Franciszka Szydlaka, nie wierzy w Inków nad Dunajcem. No i przestraszyłem się śmieszności - Kobiatko w zakłopotaniu przygładził włosy. - Ale w tejże chwili przyszedł mi na myśl pański przełożony, pan Tomasz, którego miałem szczęście poznać latem ubiegłego roku w Rynie. Pan Samochodzik i kolejna tajemnica... A że słyszało się w naszej branży o pańskich zeszłorocznych sukcesach: no bo jak nie skarb Hasan-beja, to pokonani niemieccy złodzieje dzieł sztuki...
- Hm - odchrząknąłem zażenowany.
- ...może więc, jak nie pan Tomasz, to pan Paweł? - uśmiechnął się do mnie opiekun zabytków. - Z tą myślą zaznaczyłem na skale miejsce, gdzie “Penetrator” odzywał się najgłośniej i ruszyłem do Czorsztyna. Następnego dnia wróciłem do Olkusza i zadzwoniłem do pana Tomasza. I tak to jesteśmy tu razem. Nie widziałem tylko, że wyprawę po złoto Inków zaczniemy od przejażdżki krakowską dorożką - zerknął na siostrzeńca.
Dostrzegłem, że Januszowi robiło się przykro.
- Ależ, panie Aleksandrze! Wie pan od jak dawna marzyłem o takiej przejażdżce przez stary Kraków?! - położyłem dłoń na ręce Janusza. - Cieszę się, że wreszcie doczekałem się jej. I to w tak miłym towarzystwie!
Chłopak poweselał:
- Ja też bardzo chciałem zobaczyć Kraków! To wspaniałe miasto. Tylko że dotychczas... stuknął jedną szwedką o drugą - musiałem zajmować się czymś innym...
Nad naszym stolikiem zapadło milczenie.
- Jeszcze tu wrócimy - odezwałem się po chwili - ale na razie: po złoto Inków!
Oczy Janusza błysnęły za okularami:
- Pan więc w nie wierzy?!
Uśmiechnąłem się:
- Drogi mój, wykrywacze metali to raczej spokojne urządzenia i nie wariują. Zwłaszcza w tak doświadczonych rękach jak twego stryja. Czy czeka nas w Zbójeckich Skałkach złoto Inków, nie wiem, ale że coś nader interesującego, jestem pewien! Byle tylko umieć się do tego czegoś dostać!
Pomarzyliśmy jeszcze chwilę o tym, jakie to skarby czekają na nas w Pieninach i wyszliśmy z chłodu ogródka Restauracji “Pod Aniołami” w żar i gwar Grodzkiej. W powietrzu mieszały się dźwięki akordeonów i skrzypiec ulicznych grajków. Otoczył nas różnobarwny i różnojęzyczny tłum turystów, cieszących się rzadką tego lata piękną pogodą.
Na moment stanąłem, bo wydało mi się, że mignęła mi zapamiętana spod Hotelu “Francuskiego” suknia. Ale chyba tylko mi się tak wydawało... Postanowiłem więc nadal nie mówić nic o niej i o dorożce zaprzęgniętej w siwka, która jechała naszym śladem...
Wieczorem, po kolacji w hotelowym barze, Kobiatko zaproponował “wcześniejsze przyłożenie głowy do poduszki”, abyśmy następnego dnia z nowymi siłami zaatakowali Pieniny.
Ponieważ Janusz milczał, pomyślałem, że i on jest zmęczony. Powiedzieliśmy sobie “dobranoc” i ruszyliśmy do swoich pokoi.
Wszedłem do swego i od razu poczułem, jak czoło pokrywają mi kropelki potu. To rozprażone upalnym dniem mury promieniowały suchym i gorącym powietrzem. Nawet szeroko otwarte okno niewiele pomagało. Na dworze też wciąż jeszcze panował upał. Zerknąłem tylko jeszcze raz na mapę Pienin, by utrwalić w pamięci położenie Czubatej Skały i Zbójeckich Skałek, i poczułem ogromną ochotę na wyjście do przyhotelowego parku. Tam, na ławce, w towarzystwie wiernej fajeczki, miałem zamiar podumać nad tajemnicami Pienin, zamku Dunajec (Niedzica) i niespodziankami dzisiejszego dnia.
Z trudem udało mi się znaleźć wolną ławkę, gdyż wielu mieszkańców Hotelu “Krakowiak” wpadło na taki sam pomysł jak ja i wolało zaczekać na parkowych ławkach, aż z ich pokoi ustąpi żar lipcowego dnia.
Zapadał zmrok.
Nie rozpaliłem jeszcze fajki jak należy, gdy na zakręcie alejki dostrzegłem znajomą mi już, wspartą na kulach, sylwetkę. Janusz!
Zauważyłem, jak bardzo idący ku mnie chłopak skupia całą swoją uwagę, wszystkie siły na tym, by jak najmniej korzystać z pomocy szwedek. Chwilami, przez kilka kroków, udawało mu się na nich nie opierać...
Nagle dostrzegł mnie i wyprostował się jeszcze bardziej.
- Dobry wieczór panu!
- Witaj, Janusz! Skąd bogi prowadzą?
Chłopak śmiechem zagłuszył ciężki oddech:
- W kółko prowadzą, panie Pawle! Jeszcze dwa okrążenia skwerku i będzie dosyć!
- Nie usiądziesz na chwilę?
- Dobrze. Ale za to dołożę sobie jeszcze jedno okrążenie... spaceru - parsknął ironicznie. Prawie nie było widać, z jaką ulgą siada na ławkę.
- Będę ci towarzyszył.
Odłożył szwedki i otarł czoło z potu. Wzruszył ramionami.
- Dzięki, ale nie trzeba. Ten spacer to sprawa moja i mej choroby...
Zrobiło mi się głupio.
- Rozumiem i przepraszam. Nic lubisz kibicowania...
Zamachał rękoma.
- Och nie, nie tak! Głupio im się powiedziało! Gdyby nie “kibicowanie” moich rodziców, lekarzy, terapeutów i przyjaciół, do dziś nie wstałbym z łóżka! To ja przepraszam! Wiem, że pan chciał jak najlepiej! Tylko czasem trudno... - sięgnął po szwedki. - Przepraszam. I już sobie pójdę... - podniósł się ławki jednym ruchem, jakby bez wysiłku. - Nie mówię “dobranoc”, bo jeszcze będę tędy trzy razy przechodził! - zaśmiał się i ruszył alejką.
Zasalutowałem mu ręką bez słowa.
“Ileż w tym drobnym, chorym chłopcu jest siły i woli. Ileż wiary i nadziei w tym, który mógłby nie wiedzieć, nie chcieć wiedzieć, że one w ogóle istnieją! Czy ja na jego miejscu byłbym tak samo silny?”
Długo po Januszu wróciłem do hotelu. W pokoju ciągle panowała duchota. Wziąłem zimny prysznic. Ale ten widać zbytnio mnie orzeźwił, bo gdy położyłem się tylko w spodenkach na zasłane łóżko, sen nie nadchodził. Mijał powoli czas jakichś porwanych myśli, marzeń. W oddali kościelny zegar wydzwonił godzinę drugą...
Coś zasyczało!
Podniosłem się powoli, niezbyt pewien, czy ten syk nie jest jeszcze jednym złudzeniem tej upalnej, plączącej myśli nocy. Ale nie!
Z szeroko otwartych drzwi do przedpokoju wypełzała w mym kierunku sycząc i połyskując w świetle księżyca plastykowa rurka.
Poderwałem się z łóżka aż jęknęły sprężyny!
Syk ustał.
Nabrałem w płuca powietrza, mając nadzieję jeszcze wolnego od gazu i skoczyłem do drzwi wejściowych. Chwila szamotania się z opornym zamkiem...
Wybiegłem na korytarz. Nikogo. Tylko ta przepchnięta szczeliną pod drzwiami rurka, podłączona do leżącego na wykładzinie zbiorniczka o jaskrawo pomarańczowej barwie, zapewne zawierającego gaz usypiający.
Nasłuchiwałem przez chwilę, czy gdzieś w ciszy śpiącego hotelu nie usłyszę czyichś kroków, czy nie zadudni ruszająca winda. Cisza.
Ale nagle wydało mi się, że słyszę lekkie kroki, zbiegające na dół. Popędziłem za nimi. Jedno piętro, drugie... Dobiegłem już do zakrętu na parter, gdy usłyszałem cichy stuk wejściowych drzwi do hotelu.
Bardziej już z obowiązku niż potrzeby nie zwalniając kroku wbiegłem do holu. Znalazłem się naprzeciw otwartych drzwi hotelowych i recepcjonistki próbującej spojrzeć na mnie groźnie zaspanymi oczami
- To pan wszedł teraz do hotelu? - stłumiła ziewnięcie. - Przecież drzwi były zamknięte na klucz!
- Ależ ja tu mieszkam. Proszę sprawdzić: Paweł Daniec, pokój 321... Ja tylko... zapalniczka mi nawaliła. A że pracowałem późno w noc...
- Pracowałem? - uśmiechnęła się ironicznie recepcjonistka. - I tak nago przybiegł pan szukać zapałek?
Poczułem, że się czerwienię. Faktycznie, jako jedyny strój miałem na sobie spodenki kąpielowe, których nie omieszkałem wskazać z udana nonszalancją:
- Nago? Przecież jestem ubrany. W sam raz na tak gorącą noc.
- Niech będzie, że jest pan ubrany - młoda kobieta pokręciła głową. - Ale że bosy, to już pan się z tego nie wykręci. Proszę, oto zapałki - przesunęła po kontuarze w moją stronę firmowe pudełko. - I niech pan z łaski swojej jeszcze zamknie drzwi, za którymi szukał pan “ognia”, i da mi klucz.
Zrobiłem jak mi kazała “władczyni” hotelu. Ale kładąc przed nią klucz nie omieszkałem dodać:
- Naprawdę tych drzwi nie otwierałem. Były już otwarte, gdy zbiegłem na dół. I wydaje mi się, że tuż przed moim uroczym spotkaniem z panią - teraz ja byłem ironiczny - ktoś przez nie uciekł.
- O Boże, złodziej! - poderwała się recepcjonistka. - I co ja teraz...
- Bez nerwów - ująłem ją za rękę - to nie złodziej. Raczej pewien pan, którego czułego pożegnania z panią z sąsiadującego z mym pokojem byłem słuchaczem. Wie pani, jakie cienkie są ściany w hotelu... Tak więc proszę nie przejmować się już swoją krótką drzemką... - sięgnąłem po zapałki - a na przyszłość wypić solidną kawę przed nocnym dyżurem. Dobranoc! - dumnie poczłapałem stopami po udającej marmur posadzce.
Tak więc uspokoiłem recepcjonistkę, ale mnie samemu daleko było do spokoju: “Kto i dlaczego chciał złożyć nocną wizytę u mnie bez mojej wiedzy? Czyżby chodziło tu o wskazówki, gdzie znajduje się intrygująca pana Aleksandra skała? Dlaczego nie szukano ich u niego? Skąd wiesz, że nie szukano?!” - pobiegłem do windy. Nieco drżącym palcem wcisnąłem przycisk trzeciego piętra. Ale zanim ten cud techniki dowlókł się na miejsce, ochłonąłem: “Nie szukano, bo ci, którymi interesują się na przykład owi Peruwiańczycy spod “Francuskiego”, uważają ciebie, Pawle, za szefa. Mając do wyboru starszego pana w towarzystwie niepełnosprawnego chłopca i gościa, który przyjechał z Warszawy jeepem i o którym może już wiedzą, gdzie pracuje, a może i coś więcej, wybrali ciebie! Może nie znalazłszy nic u ciebie zainteresowaliby się i panem Aleksandrem, ale że ty byłeś pierwszy, głowę daję sobie uciąć! Na wszelki wypadek sprawdź jeszcze, jak miewają się twoi towarzysze!”
Cichutko stanąłem pod drzwiami pokoju Kobiałko i jego siostrzeńca. Po chwili usłyszałem dobiegające zza nich donośne chrapanie. Ostrożnie zastukałem. Nic. Zastukałem głośniej.
- Co?... Co?... Kto tam?... - rozległ się zaspany głos pana Aleksandra.
- Ee... nic. Ee, pokoje mi się pomyliły! - zabełkotałem pijackim głosem. - Sorry... przepraszam...
Mogłem spokojnie wrócić do swego pokoju. Tajemniczy “usypiający” gość rzeczywiście postanowił zacząć ode mnie! A że już nie wróci mogłem być spokojny.
Pod drzwiami pokoju pochyliłem się nad pojemnikiem z gazem. Już miałem, wyładowawszy go przez otwarte okno, wyrzucić pojemnik wraz z rurką do kosza na śmieci... Nagle inna, chyba lepsza myśl przyszła mi do głowy. Ostrożnie, ujmując krawędź denka, włożyłem go do plastykowej torebki.
- Tak!
Nie od rzeczy było dowiedzieć się czegoś o odciskach palców, jakie mógł zostawić na pojemniku próbujący mnie uśpić. Jasne, że nie wiedziałem jeszcze, z czyimi odciskami je porównywać! Ale mogło się trafić, że należały do kogoś już notowanego w policyjnych kartotekach. A nawet jeśli i tu miałbym pecha, to może przydadzą się w przyszłości do zdemaskowania kogoś podejrzanego.
A jak miałem się dowiedzieć, jakie to odciski “ozdabiają” pojemnik? Tak się złożyło, że w krakowskiej policji pracował mój dobry znajomy. I to na dość wysokim stanowisku. Sądziłem, że gdy wyjaśnię mu sprawę pojemnika, zechce zainteresować nim, choć na chwilę, pracowników laboratorium i podległe mu komputery.
Pocieszony tą myślą zasnąłem szybko i głęboko.
ROZDZIAŁ TRZECI
OSTROŻNOŚĆ A PUBLICZNY ODCZYT PANA ALEKSANDRA • BRUDERSZAFT PRZY JAJECZNICY • NADKOMISARZ DZIDEK I POLICYJNA EKSPERTYZA • WIADOMOŚĆ O PRZYLOCIE PROFESORA UNIWERSYTETU W LIMIE I JEGO ASYSTENTKI • JAK TAM U NAS Z ANGIELSKIM • ZWIEDZANIE KOŚCIOŁA NA SKAŁCE
Pierwszą myślą, z którą się obudziłem, była: “Skąd to nasi peruwiańscy prześladowcy dowiedzieli się tak szybko o odkryciu Aleksandra Kobiatko, skoro ja sam wiem o nim dopiero trzeci dzień? Nawet gdyby pan Aleksander nie zachował należytej dyskrecji w swym Olkuszu, to gdzie Rzym, a gdzie Krym? Czyli gdzie Olkusz, a gdzie Peru?
Taki błyskawiczny przekaz informacji i równie szybka, o wiele trudniejsza do realizacji reakcja: przelot tamtych dwojga spod “Francuskiego” do Polski. I czemu właśnie do Krakowa, gdzie Kobiałko miał spotkać się ze mną, o czym sam jeszcze dwa dni temu nie wiedział?!”
Wyskoczyłem z łóżka, wykąpałem się, ogoliłem, ubrałem i zbiegłem do recepcji. Tam już za kontuarem siedziała zmienniczka mej znajomej z ostatniej nocy. Otrzymawszy żądany numer telefonu dodzwoniłem się do biura informacji Polskich Linii Lotniczych “LOT”, gdzie prawie równie szybko dowiedziałem się, że lotnicza podróż z Limy, stolicy Peru, jest bardzo łatwa do zrealizowania. Zajmuje tylko, z przesiadkami, półtorej doby. (Dla zainteresowanych: start w Limie 1.25, lądowanie w Krakowie 13.20 następnego dnia.)
- Tak więc - mruknąłem przechodząc do hotelowego baru - o odkryciu pana Aleksandra tamta dwójka wiedziała w Peru prędzej niż ja w Polsce. Nic, tylko starszy pan musiał się przed kimś wygadać!
“A może...?” - przemknęła mi myśl (nie tak znów nowa, o czym wiedzą czytelnicy mych poprzednich opowieści) o ewentualnym przecieku w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czyli urzędniku, który udając uczciwego pracownika mógł informować przestępców o co ciekawszych pracach firmy.
- Nie! - wzruszyłem ramionami. - To na pewno czcigodny opiekun zabytków mówił o swym odkryciu nie tam gdzie trzeba. A może w ogóle mówił zbyt dużo i zbyt często!
W barze zastałem już pochylonych nad pachnącą zachęcająco jajecznicą pana Aleksandra i Janusza.
- Dzień dobry! - pomachał mi na powitanie świeżo posmarowaną masłem bułeczką starszy pan. - Nie mogłem się do pana dopukać, ale usłyszałem szum prysznicu! Wiedziałem więc, że zaraz się będę mógł spodziewać pana w barze! Polecam jajeczniczkę. Pycha! Zupełnie jak w domu!
Przyznam się, że w zupełności wystarczyłaby mi czarna kawa, skoro nie mogłem liczyć na zieloną herbatę, ale cóż! A jajecznica pachniała naprawdę wybornie!
Zjadłem już połowę porcji, gdy zapytałem niby od niechcenia:
- Jak się panom spało dzisiaj?
- A dobrze, dobrze! - zaśmiał się Kobiatko. - Może było nieco gorąco, ale tak w ogóle, to wyśmienicie!
Janusz z uśmiechem skinął głową.
- A czy notatki i plan jak trafić do miejsca, gdzie pański “Penetrator” zwariował...
Oburzony Kobiatko aż poderwał się z krzesła:
- O co pan mnie posądza? O taką nieostrożność?! Czy nie widział pan, że plan dojścia do skarbu rysowałem z pamięci na bibułkowej serwetce, którą zaraz potem zniszczyłem? Nie mam żadnego wyrysowanego planu, bo wiem, że to łakomy kąsek, na który niejeden by się połasił! A tak, jest tylko moja pamięć i basta! - drżącymi ze zdenerwowania rękoma przygładził swe długie siwe włosy.
Spokojnie zjadłem kęs bułki z jajecznicą:
- Tak więc i nie rozmawiał pan w szerszym gronie o swym odkryciu? - spytałem na pozór od niechcenia.
Starszy pan poruszył się niespokojnie na krześle.
- Nnie... to znaczy... raz, miałem odczyt.
Janusz zachichotał.
Ja zaś spytałem spokojnie:
- W Olkuszu?
- Nie - pan Aleksander poczerwieniał nie wiedzieć czemu. - Tu w Krakowie, na zaproszenie Towarzystwa Opieki nad Zabytkami. Miałem mówić o dzisiejszym stanie zamków w Niedzicy i Czorsztynie, ale tak jakoś wyszło - poczerwieniał jeszcze bardziej - że wspomniałem o mym zwariowanym wykrywaczu...
- No i?... - zawiesiłem głos. - Pewno było dużo pytań? - dokończyłem nie kryjąc ironii.
- A tak, tak - ucieszył się Kobiatko dopiero teraz dostrzegając moją pułapkę. - Były pytania, dużo pytań... - dokończył smutnie.
- A nie przypomina pan sobie czegoś wyjątkowego, oryginalnego w twarzy lub postaci któregoś z pytających?
- Nie rozumiem? - oczy pana Aleksandra krąglały ze zdumienia.
- No może... - postanowiłem zagrać va banque - może rysy kogoś z nich kojarzyłyby się panu z... Indianami?!
- Inkowie wrócili po swój skarb! - szepnął Janusz.
Ale pan Aleksander pokręcił głową:
- Niestety, nie! - zamilkł na chwilę, po czym dodał już całkiem wesołym głosem: - Ale ktokolwiek był na moim odczycie i o cokolwiek pytał, to i tak niczego się nie dowiedział!
- Taak? - spytałem, ale i mnie udzielała się radość rozmówcy.
- A tak - odparł wesoło starszy pan. - Wszystkie informacje, te najbliższe położenia schowka, podawałem tak, jakby był on na ścianie Czubatej Skały. Na przykład zamiast “w prawo” mówiłem “w lewo”, zamiast “w górę”, “w dół”... Chyba dobrze zrobiłem, bo teraz ten pański atak... - popatrzył na mnie z wyrzutem.
- Przepraszam, panie Aleksandrze, ale... - zerknąłem w bok jakby wskazując, że nie chcę rozmawiać na ten temat przy Januszu. Dostrzegłem spochmurniałe nagle spojrzenie chłopaka, ale jego stryj śmiał się jakby gdyby nigdy nic:
- Nie przesadzajmy, drogi panie, z tymi tajemnicami! A Janusza, choć to gołowąs, to pewny jestem bardziej może niż siebie! A co do gołowąsów, to mów mi: Aleksander albo Olek, choć tego zdrobnienia raczej nie lubię. No, daj, Paweł, grabę! Przecież nie będziemy całować się przy tej jajecznicy!
- Paweł - uścisnąłem podaną mi rękę, choć nie byłem pewien, czy mam prawo do tego bruderszaftu. Natomiast Janusz absolutnie nie chciał przejść ze mną na “ty”, choć dzieliła nas mniejsza różnica wieku niż mnie i Aleksandra.
- Tak więc - podjął starszy pan po chwili - powiedz nam, mój drogi, co tu się szykuje?
Stchórzyłem w ostatniej chwili:
- Nie, nic takiego! Wolałem się tylko upewnić. Ostatecznie skarb Inków jest tylko jeden - zaśmiałem się - w naszych Pieninach, a chętnych do jego zdobycia na pewno by nie zabrakło! Ba, nie zliczyłbym ich, Aleksandrze!
Śmiałem się głośno, a myślałem przy tym: “Skoro Aleksander mówił o swym odkryciu, tutaj, w Krakowie... Stąd już bliżej niż krok, i to wbrew pozorom znaczny, do Peru. Tylko czemu tamci nie chcieli załatwić wszystkiego “polskimi rękoma”, dlaczego sami fatygowali się tutaj aż z Kraju Słońca? No nic, wyjaśnimy wszystko we właściwym czasie!”
- To kiedy wyruszymy na Zbójeckie Skałki po czekające na nas tam złoto Inków? - spytał poważnie Janusz.
- Zaraz! - odpowiedziałem odruchowo wciąż zamyślony, a po chwili poprawiłem się. - To znaczy za jakąś godzinkę. Muszę skoczyć Rosynantem i poszukać jakiejś stacji obsługi, gdzie robią jeepy... coś chyba nawala w skrzyni biegów.
Cóż mieli robić moi towarzysze, jak nie przystać na tę, niewielką zresztą, zwłokę? Oczywiście, zgodzili się.
Tylko gdy odchodziłem od stolika, okulary Janusza błysnęły za mną, jakby ich właściciel chciał zapytać ironicznie: “I po co pan kłamie, panie Pawle?”
Na moje szczęście nadkomisarz D. (dla przyjaciół: Dzidek) był tego dnia w komendzie. Pierwszy dzień w pracy, wprost z urlopu.
- Się masz, stary koniu! Jakie to siły cię tu przywlokły?!
Opowiedziałem, co mnie przywlokło do krakowskiej komendy i pokazałem torebkę z pojemnikiem.
Wziął ją za rożek i rzucił na stosy akt zalegających biurko.
- I pewno jeszcze chcesz, bym kazał zrobić tę ekspertyzę już, zaraz na jednej nodze?
(Dzidek udawaną arogancją i początkami łysiny pozował na detektywa Sipowicza, czołową postać “Nowojorskich gliniarzy”.)
- Jeśli będziesz tak uprzejmy - uśmiechnąłem się nieśmiało.
- Będę! - warknął. - A ty bądź tak uprzejmy i wynoś się stąd do bistra naprzeciwko. Jak będę coś wiedział, zajdę do ciebie. A teraz: pa! Widzisz, że mam roboty do cholery i ciut, ciut! - uderzył pięścią w akta.
Cóż było robić. Wyniosłem się z pokoju na paluszkach.
Na szczęście w bistro nie musiałem długo czekać. Dzidek wpadł, machnął mi ręką, zamówił u barmanki sok pomidorowy na lodzie i już ciskał swą mundurową czapkę na wolne krzesło przy moim stoliku. Sam ciężko klapnął na drugie.
- Co się stało? - spytałem.
- A to... - possał soku przez rurkę i stał się wcieleniem lodowatej uprzejmości - że albo przyjechałeś tu robić ze mnie balona, albo ten twój nocny gość, Indianin czy jaki tam...
- Nie Indianin, Inka - ośmieliłem się poprawić Dzidka.
Łyknął soku i zmroził mnie spojrzeniem jasnobłękitnych oczu:
- Niech będzie Inka, a może też Marago. Grunt, że ta rozpuszczalna kawa - zaśmiał się zimno - okazała się mądrzejsza niż myślał o niej czołowy polski detektyw, poskramiacz złodziei dzieł sztuki!
- Może byś przeszedł do konkretów? - powiedziałem najspokojniej jak umiałem.
- Zaraz przejdę, o ile w ogóle jest do czego przechodzić. - Zapalmalisz? - wyciągnął z kieszeni paczkę “Pall Malli”.
- Nie dziękuję. Ale służę ci ogniem...
- Aha, ty ciągle przy tym śmierdziuchu! Nie za młodyś na takie świństwo? (To było o mej ukochanej fajeczce!)
- A ty niewystarczająco stary i mądry, żeby rzucić te papierochy? - odciąłem się.
- No już dobrze! - pojednawczo skinął ręką. - Wracamy do sprawy, która cię sprowadziła w me objęcia...
Poruszyłem się niespokojnie na krześle.
- Otóż sprawy nie ma.
Żachnąłem się:
- Jak to?!
Dzidek zaciągnął się spokojnie papierosem wyraźnie rozkoszując się mym zdenerwowaniem.
- A tak to, że na pojemniczku z resztą gazu nie ma ani jednego odcisku palca. Tylko dwa szczątkowe, do niczego nieprzydatne, na krawędzi denka.
- To moje - mruknąłem zawstydzony - zostawiłem je pakując pojemnik do torebki.
- Ech, detektywie, detektywie! - zaśmiał się Dzidek.
- Nie jestem detektywem, tylko szeregowym pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki! - próbowałem się bronić, bez większego zresztą przekonania.
- Ale zachowujesz się lub przynajmniej próbujesz zachowywać jak detektyw całą gębą! - zostałem skarcony.
I co tu gadać, słusznie!
- Ten twój nocny gość wytarł starannie pojemnik przed robotą, a pracować musiał w miękkich rękawiczkach, bo też nie zostawiły śladów...
- No cóż, przepraszam, Dzidek, że cię fatygowałem. Widziałem na twym biurku, że czeka cię kupa spraw...
Dzidek wolno pokręcił głową:
- Tu nie skończy się na przeprosinach, że mnie fatygowałeś, tylko sam pofatygujesz się do mnie i złożysz, zgodnie z przepisami, powiadomienie o próbie popełnienia przestępstwa...
Obruszyłem się:
- Co ty? Mam zeznać, że przywidziało mi się dwoje Inków pod Hotelem “Francuskim”...
Przerwał mi machnięciem ręki.
- Jeśli do tego przywidzenia dodasz złudzenie, że śledziła was jakaś dorożka, z której cię fotografowano, a potem kobieta widziana pod hotelem mignęła ci w tłumie, gdy wychodziliście z Restauracji “Pod Aniołami”, no i na koniec, że wydało ci się, że ktoś w nocy w hotelu dba o twój głęboki sen? A jeśli zakończymy ten seans złudzeń jak najbardziej rzeczywistym pojemnikiem po gazie? Przyznasz sam, że to zaczyna mieć ręce i nogi. Wspomniałeś, że być może jesteście na tropie skarbu Inków ukrytego w Pieninach, a to przecież łakomy kąsek i jakieś ciemne typki mogą mieć na niego ochotę. Czy wmieszani są w to jacyś Peruwiańczycy, nie wiem...
- Może sprawdzić w Hotelu “Francuskim”...
Dzidek przymrużył oko.
- Za kogo mnie masz? Sprawdziłem. Nikt z Peru nie był ostatnio zameldowany w hotelu.
Rozzłościłem się:
- To dlaczego nic nie powiedziałeś!
- Nie chciałem cię denerwować przedwcześnie, bo inaczej sam przestałbyś wierzyć, że to, co przytrafiło ci się dziś w nocy, wydarzyło się naprawdę.
- Ja w to wierzę nadal. Ale żadnego doniesienia składać nie będę!
- I tak to społeczeństwo współpracuje z policją! - Dzidek pokiwał ze smutkiem głową. - Podaj przynajmniej namiary, gdzie cię szukać, zanim nie zakończycie zabawy w poszukiwaczy skarbów.
- A na co ci to? - wzruszyłem ramionami. - Ale proszę: Czorsztyn i Niedzica. Raczej Czorsztyn, bo tam zamierzam wynająć pokój w którymś z pensjonatów.
Skinął głową:
- Dobrze. Przynajmniej jak poinformują o jakichś niezidentyfikowanych zwłokach młodego mężczyzny znalezionych na tamtym terenie, będę wiedział o kogo chodzi.
Parsknąłem śmiechem:
- Nie przesadzasz? Ze zwykłych, niezbyt zdolnych, złodziejaszków nocnych robisz krwawych morderców?!
- Obym się mylił - pokiwał na mnie palcem. - Ale ty pamiętaj, że masz pod opieką starszego mężczyznę i niepełnosprawnego chłopca. Im będziecie bliżej skarbu, tym niebezpieczeństwo będzie większe.
Przyznaję, że przez chwilę milczałem. Ale postanowiłem nie rezygnować:
- Wiesz przecież że jestem rozsądnym człowiekiem. Jeśli tylko zorientuję się, że cos nam grozi...
- A jeśli nie zdążysz się zorientować?
- Daj spokój. Tak więc, jeśli się zorientuję, zwrócę się o pomoc do miejscowej policji. Ba, nawet (daję słowo!) zadzwonię do ciebie, o ile dostanę numer twego telefonu.
- Proszę - Dzidek wyjął wizytówkę i podał mi ją. - Obyś nie musiał z niego skorzystać. To znaczy skorzystaj, ale po pomyślnym zakończeniu całej sprawy!
Ledwo usiadłem do zaparkowanego na policyjnym parkingu Rosynanta, zabrzęczał komórkowiec (czy jak kto woli, “komórka”). Wyjąłem go z futerału nie wiedzieć czemu pewien, że to dzwoni pan Tomasz, aby dowiedzieć się, czy już aby nie wydobyliśmy złota Inków, a pewnie także ochrzanić mnie (co sprawiałoby mu chyba większą przyjemność) za opóźnienie w pracach odkrywczych.
Uśmiechnąłem się lekko wciskając włącznik telefonu, bo skąd miałem wiedzieć, że rozmowa przybierze taki obrót:
- Daniec, słucham.
- A, wreszcie cię dopadłem, Pawełku! Gdzie jesteście?
- Jeszcze w Krakowie. Rosynant nawalił - zełgałem, bo długo by było opowiadać o poczynaniach, dla których przedłożyłem wycieczkę krakowską dorożką nad wyprawę nad Dunajec. - Ale już jedziemy do Czorsztyna.
- A jak ci się widzi pan Kobiatko i jego siostrzeniec? - w głosie szefa usłyszałem niepewność.
- Pan Kobiatko, to znaczy Aleksander (bo już jesteśmy na ty) nie wydaje mi się człowiekiem, który myliłby się o ocenie pracy swego wykrywacza.
- Jesteście już na ty? - zaśmiał się cichutko pan Tomasz. - Widzę, że i ty jemu musiałeś przypaść do serca. A jak tam z Januszem? - w głosie szefa znów zadźwięczała troska. - Czy jego choroba... nie będzie przeszkodą?
- Ależ skąd! To wyjątkowy chłopak. Jego siłą i ambicją można by obdzielić dwóch zdrowych - stwierdziłem z przekonaniem.
- Cieszę się - odparł z wyraźną ulgą pan Tomasz - bo wasz skromny wypad staje się akcją o wymiarze międzynarodowym!
Przyznam się, że z lekka mnie zatkało:
- Jak to?!
- Otóż znajduje się teraz u mnie w biurze z wizytą profesor Miguel Jose de la Vega z uniwersytetu w stolicy Peru, Limie, znany powszechnie i ceniony historyk Narodu Słońca, Inków. Towarzyszy mu asystentka specjalizująca się próbach odczytania kipu, doktor Maria Ciera.
“Inkowie spod Hotelu «Francuskiego»!” - pomyślałem, ale spytałem w miarę spokojnie:
- A mógłbym wiedzieć, co sprowadza takie znakomitości do pana?
Szef obruszył się:
- No wiesz! Profesor przyleciał do Europy specjalnie, by poszukać śladów ewentualnej emigracji Inków...
- Przepraszam, że przerwę. Dzwoni pan od siebie z gabinetu?
- Skądże znowu! Przy gościach? Dzwonię od pani Moniki.
- Tak więc jeszcze raz zapytam...
- Rozumiem twoją podejrzliwość - przerwał mi szef. - Ale profesor służył mi paszportem, pismem z polskiej ambasady w Limie oraz listem od Andrzeja Wydrzyńskiego, nie mogącego doczekać się sławy w Polsce, a wielce poważanego w Peru malarza abstrakcjonisty, którego przyjacielem miałem przyjemność być i mam nadzieję, że nadal jestem. Charakter pisma, pomimo niewątpliwej skłonności do abstrakcji, poznałem. Co jeszcze? - uśmiechnął się pan Tomasz.
- To, że intryguje mnie, dlaczego właśnie teraz trafili do pana?! - zdenerwowałem się. - Przecież dopiero od kilku dni interesujemy się sprawą, i to nader wątpliwą, odkrycia Aleksandra!
- Już ci tłumaczę, ale szybko - w głosie szefa usłyszałem irytację - bo goście zapewne bardzo się niecierpliwią. Wiadomości o kipu z Niedzicy mają już od dawna, co ci wyjaśni doktor Ciera. W Polsce są od kilku dni, próbowali skontaktować się z wdową po Andrzeju Beneszu, ale bezskutecznie. Wreszcie ktoś (cudzoziemcy mają, jak wiesz, trudności w zapamiętywaniu polskich nazwisk) polecił im moją skromną osobę, jako specjalizującą się w dziwnych sprawach. Od kogoś innego usłyszeli, że odkryto nowe ślady Inków w Pieninach. No i tak profesor wraz z asystentką trafili tutaj. No więc jak, mam ich ci podesłać?
- Tak - odpowiedziałem po chwili wahania. - Tylko jak oni tu dotrą, gdzie mam ich oczekiwać?...
- Dotrą wypożyczonym samochodem, bo pani Maria ma ogromną ochotę zmierzyć się z polskimi drogami...
- I polskim mapami? - spytałem niewinnie. - A dotychczas samochodu nie wypożyczyli? Tak piechotką sobie przez Europę wędrują?
- Paweł! - w głosie szefa ponownie zabrzmiała irytacja. - Nie wiem, jak przez Europę, ale do Polski przylecieli samolotem z Paryża. Proste?
- Jak drut - mruknąłem.
- Cieszę się - burknął szef. - Tak więc bądź uprzejmy nie rozstawać się dziś wieczorem z komórkowcem, bo nie wiem jeszcze, w jakim krakowskim hotelu znajdziemy miejsce dla naszych gości...
- Na koszt firmy? - przerwałem najuprzejmiej jak potrafiłem.
-Nie! - nastroszył się szef. - Profesor de la Vega i doktor Cicra płacą sami za swój pobyt tutaj.
- Teraz ja się cieszę - odparłem.
- To dobrze. Czekaj na telefon od naszych gości. A propos, jak u ciebie z angielskim?
- Jako tako. Ale za Aleksandra i Janusza ręczyć nie mogę. Czy ma pan, szefie, jakieś dodatkowe fundusze dla tłumacza?
- Dodatkowe fundusze? - zadudniło w słuchawce. - Ja ci... Przepraszam, Paweł. A tym niespodziewanym zbiegiem okoliczności, że Peruwiańczycy trafiają akurat do mnie wtedy, gdy wysyłam cię w góry po skarb Inków, nie przejmuj się. Ostatecznie trafienie szóstki w toto-lotka jest mniej prawdopodobne niż to, że w ciągu roku zginiesz od uderzenia pioruna, a mimo to co tydzień słyszymy jak nie o jednym, to nawet o kilku szczęśliwcach. Natomiast o zabitych przez piorun dowiadujemy się raz na parę lat i to najczęściej z Afryki Południowej czy Australii. No, trzymaj się!
- Będę się trzymał!
Nie chciałem martwić szefa opowieścią o mych przywidzeniach (jak sam nazywałem je opowiadając o nich Dzidkowi), ani o wizycie “usypiacza”. Jeśli to wszystko jest zbiegiem okoliczności, to przecież nic nie stracę. Jeśli natomiast nie, to dowodzi, że Inkowie spod “Francuskiego” nie domyślają się, że ich podejrzewam. A ja będę mógł śledzić każdy ich krok. Czasem lepiej jest mieć przeciwnika w zasięgu ręki!
Zajechałem z fantazją pod “Krakowiaka”. Tam, na ławce przed hotelem, już czekali na mnie Aleksander i Janusz.
- Coś długo naprawiał pan Rosynanta - spojrzał na mnie znad okularów chłopak. - Nie sądziłem, że takie superauta tak łatwo się psują...
- Daj spokój - Aleksander machnął na siostrzeńca ręką. - Kiedy jedziemy? - zwrócił się do mnie ochoczo.
- Moglibyśmy już zaraz - odpowiedziałem z uśmiechem, ale wynikły pewne komplikacje...
Posmutnieli.
- Komplikacje, z których będziecie zadowoleni!
Popatrzyli na mnie, jakbym z księżyca spadł.
- No już nie patrzcie tak, nie patrzcie. Lepiej posłuchajcie.
I opowiedziałem o rozmowie z szefem.
Aleksander ucieszył się z niespodziewanej wizyty peruwiańskich gości, ale Janusz w zadumie przetarł okulary. Spróbowałem z nim ostro:
- Wstydzisz się swojej choroby?
Popatrzył na mnie uważnie i pokręcił głowa.
- Być chorym to żaden wstyd. Zastanawiam się tylko, dlaczego ten profesor z asystentką zjawiają się właśnie wtedy, gdy stryj ogłosił podczas odczytu w Krakowie o swym odkryciu, bo tak chyba można nazwać zaobserwowanie podejrzanego zachowania się wykrywacza metali na Zbójeckich Skałkach.
Chłopak dobrze myślał! Ale ja musiałem go uspokoić! Powiem mu o wszystkim we właściwym czasie! Na razie niech się nie denerwuje, bo naprawdę to wszystko może być zbiegiem okoliczności. I opowiedziałem o szansie na wylosowanie szóstki w totku i na trafienie przez piorun...
- A jak tam u was z angielskim? - spytałem wreszcie, by ich oderwać od ponurych rozmyślań i podejrzeń.
- Z angielskim? - Aleksander popatrzył na mnie zdumiony.
Uśmiechnąłem się:
- A znasz może hiszpański? Przecież jakoś będziemy musieli się z naszymi gośćmi porozumiewać. No, śmiało. Najwyżej będę robił za tłumacza.
- Ja po angielsku i owszem, owszem - poprawił się z dumą na ławce Kobiatko - nawet zastępowałem na lekcjach kolegę od angielskiego, jak był chory.
Spojrzałem na Janusza. Odpowiedział mi spojrzeniem, w którym wyczytałem łagodny wyrzut.
- Jak się spędza dużo czasu w łóżku czy na wózku, to można wiele się nauczyć, choćby angielskiego. Walka z chorobą to nie tylko ćwiczenie mięśni, ale i mózgu. Zresztą to mama mnie namówiła, bym zajął się obcymi językami. Tylko obawiam się, że moja angielszczyzna jest zbyt sztywna, taka szkolna i mogę mieć trudności ze zrozumieniem potocznej mowy...
Machnąłem ręką:
- Daj spokój z tymi trudnościami! Ostatecznie i dla profesora i dla jego asystentki angielski to nie ojczysty język!
- Co planujesz w takim razie, Pawle, na dzień dzisiejszy? - wtrącił Aleksander. - Piękną pogodę mamy!
Faktycznie z bezchmurnego nieba lał się lipcowy żar.
Zaśmiałem się:
- Oprócz nierozstawania się z komórkowcem, innych obowiązków nie mam. Zresztą peruwiańskich gości nie powinniśmy spodziewać się przed późnym popołudniem. Może więc odbędziemy jeszcze jedną wycieczkę po Krakowie? Należałoby chyba pokłonić się Wawelowi. Co wy na to? Potem zapraszam na obiad do “Balatonu” na Grodzką. Niedroga, a przy tym smaczna węgierska kuchnia.
Aleksander odruchowo pogładził się po brzuchu. Janusz milczał przez chwilę, aż wreszcie odezwał się ściszonym głosem.
- Przepraszam, jeśli można... Do wyboru miejsca na obiad się nie wtrącam, ale pomysł wycieczki po Krakowie... jeszcze jednej... I to w dodatku na Wawel... Jeszcze nie poukładałem sobie tego, co widziałem wczoraj. Tyle piękna, pamiątek naszej historii. Ale jednocześnie tyle gwaru wokół, trudno mi zebrać myśli - przetarł okulary - czy nie znalazłby pan jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym się skupić nad... Krakowem?
Powiedział: “nad Krakowem”, a ja byłem pewien, że chciał powiedzieć: “nad sobą”.
- Dobra, Janusz - odpowiedziałem po chwili namysłu - pojedziemy odwiedzić Kazimierz, który swą nazwę wywodzi od Kazimierza Wielkiego. Do 1800 roku, kiedy to Austriacy przyłączyli go do Krakowa, był samodzielnym miastem. Od końca XV wieku zaczęli tam osiedlać się Żydzi nadając miastu specyficzny charakter. Ale nie odwiedzimy dziś Bożnicy Remuh ani Bożnicy Tempel. Pojedziemy do kościoła Paulinów Na Skałce.
Chłopak popatrzył na mnie zdziwiony, ale jego stryj kiwnął głową:
- To dobry pomysł.
Wsiedliśmy do Rosynanta.
- Kościół Na Skałce? - zastanowił się Janusz. - Ma chyba coś wspólnego ze świętym Stanisławem...
Zaśmiałem się:
- Nawet dużo. Legenda głosi, że to w kościółku Na Skałce został zabity w XI wieku przez króla Bolesława Śmiałego biskup Stanisław ze Szczepanowa. Kanonizowano go w 1253 roku. Obecnie na pamiątkę tego wydarzenia wyrusza stąd co roku procesja na Wawel, prowadzona przez prymasa Polski. Dzieje się to w dniu świętego Stanisława lub w najbliższą niedzielę po tym święcie. Czy naprawdę biskup zginął Na Skałce? Najstarsze z odkopanych resztek kościołów pochodzą z XII wieku. W 1476 roku świątynię Na Skałce przejął zakon paulinów. Budowę obecnego kościoła, trójnawowej bazyliki, ukończono w 1751 roku. Prowadzili ją architekci Antoni Muntzer i Antoni Solari. W drugiej połowie XIX wieku w podziemiach kościoła urządzono Kryptę Zasłużonych - Panteon Narodowy. Spoczywają tu: słynny dziejopis Jan Długosz, pisarz Józef Ignacy Kraszewski, poeci Adam Asnyk i Teofil Lenartowicz, malarze Henryk Siemiradzki i Jacek Malczewski, wielki artysta Stanisław Wyspiański.
Pod kościół na Skałce podjechaliśmy ulicą Paulińską. Niedaleko udało mi się znaleźć miejsce, gdzie zaparkowałem Rosynanta. Ruszyliśmy w kierunku Wisły, przechodząc na drugą stronę ulicy. Ciężka, metalowa brama uchyliła się przed nami i weszliśmy do klasztornego ogrodu. Skręciliśmy w prawo, w stronę wejścia do Krypty Zasłużonych i wznoszących się po obu stronach schodów prowadzących do świątyni. Każdy ze stopni miał wyryte na pionowej ściance imię i nazwisko fundatora, bądź nazwę cechu, który do wybudowania schodów się przyczynił.
Janusz szedł przodem, jakby obawiając się, że będę próbował przyjść mu z pomocą przy wchodzeniu na strome, śliskie stopnie. Chwilę tylko pomodlił się w świątyni i już z niej wychodził...
Ruszyłem za nim, gdy poczułem na ramieniu rękę Aleksandra.
- Znasz tutejszy “Panteon”? - zwrócił się do mnie z uśmiechem.
- Tak. Byłem tu kilka razy - odpowiedziałem, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza.
- Ja też - skinął mi głową. - Może więc pozwolimy Januszowi, który jest tu po raz pierwszy, by sam na sam spotkał się z pochowanymi tu Wielkimi Polakami?
- Myślałem, że go oprowadzę po Krypcie - mruknąłem zmieszany, patrząc na schodzącą coraz niżej po schodach sylwetkę chłopca.
Aleksander zaśmiał się cicho:
- Nie ma takiej potrzeby. Coś mi się wydaje, że on wie, czego tu szuka. I że to znajdzie. My tymczasem pospacerujemy po ogrodzie wokół sadzawki. Czy nie uważasz, że jest urocza, a umieszczony nad nią w XVIII wieku barokowy posąg świętego Stanisława pełen jest życia?
Długo spacerowaliśmy i siedzieliśmy na ławce, nim wreszcie u wejścia do Krypty ukazał się Janusz. Mrużył oczy przed blaskiem słońca i jakby od niechcenia opierał się na Szwedkach.
“No, no!” - pomyślałem może niezbyt mądrze, ale za to z uznaniem.
Podeszliśmy do chłopca. Uśmiechnął się do nas nieśmiało:
- Dziękuję!
- Za co? - jego stryj udał zdziwienie.
- Za to, że mogłem tam być - skinął za siebie kulą. - Sam - dodał po chwili i roześmiał się głośniej.
- Cieszę się - odpowiedziałem równie wesołym głosem, że wychodzisz z “Panteonu Narodowego” zdrowszym!
Zatrzymał się i poprawił okulary, zza których błysnęło ku mnie odważne spojrzenie:
- Zdrowszym, chyba nie. Ale silniejszym na pewno!
Wyszliśmy z ogrodu klasztornego i wsiedliśmy do Rosynanta, który pod mym światłym i ostrożnym kierownictwem - jako że jezdnie zatłoczone były do niemożliwości autami - powiózł nas w stronę Grodzkiej. Najbliżej jak było można Restauracji “Balaton”, gdzie oczekiwał nas pyszny obiadek.
ROZDZIAŁ CZWARTY
“INDIAŃSKIE” PAMIĄTKI W TARNOWIE • SZACUNEK DLA POLEGŁYCH WROGÓW • PREMIER Z WIERZCHOSŁAWIC • ZAGADKA URZĘDU MIEJSKIEGO W BOCHNI • PROFESOR MIGUEL JOSE DE LA VEGA I DOKTOR MARIA CIERA • WIELICZKA ZAMIAST CZORSZTYNA
Siedzieliśmy w “Balatonie”, rozkoszując się miłym chłodem jego wnętrza i czekaliśmy aż kelner zrealizuje nasze zamówienie. Kobiatko przeglądał zakupione po drodze gazety. Nagle, zapominając o powadze swego wieku, gwizdnął przez zęby, aż siedzący przy innych stolikach odwrócili ku nam głowy.
- Co tam masz? - pochyliłem się nad gazetą.
Aleksander bez słowa zaznaczył paznokciem jedno z ogłoszeń i podsunął mi dziennik.
Ogłoszenie brzmiało: “Indiańskie pamiątki (oryginały) sprzedam. Tel. 0-602148516, Tarnów, Klikowska 46. Do 15.”
Podałem Januszowi gazetę i spojrzałem uważnie na Aleksandra.
- Myślisz, że to ogłoszenie może mieć coś wspólnego z twoim odkryciem? Bo z przyjazdem peruwiańskiego profesora chyba nie. Wątpię, czy on lub jego asystentka znają polski. Chyba że się z tą wiedzą ukrywają, bo dlaczegoż by inaczej pan Tomasz wypytywał o naszą znajomość angielskiego?
- Nie sądzę, by profesor Miguel Jose de la Vega czytywał polskie gazety - Kobiatko w zamyśleniu przygładził włosy. - Ale jeśli ma kontakty z polskim światkiem przestępczym, to całkiem możliwe, że jego polscy podwładni w ten właśnie sposób, który tu widzimy, przekazują sobie jakieś informacje - machnął ręka. - A resztą, może to najniewinniejsze ogłoszenie? Jakiś kolekcjoner wyzbywa się swoich zbiorów. Mimo to może byś tak skorzystał ze swej technicznej komórki, skoro szare komórki nas zawodzą i przedzwonił do Tarnowa?
Zerknąłem na zegarek:
- Jest już dwadzieścia po trzeciej...
- Niech pan spróbuje mimo to - poprosił Janusz.
Gdy dwóch prosi, trzeci... Trzeci mimo wszystko się zastanawia...
- Jeśli już dzwonić do Tarnowa, to wolałbym z automatu niż z mego komórkowca. Jeśli pod numerem 0-602148516 (a wszystko wskazuje na to, że jest to komórkowiec) czeka ktoś równie interesujący się nami jak my nim teraz, to być może zna mój numer telefonu. A ekran jego komórki wyświetli go natychmiast.
- Przepraszam - wtrącił Janusz. - A gdyby tak te “pamiątki indiańskie” znajdowały się tu w sąsiedztwie, na Grodzkiej? Nie poszedłby pan tam?
- Jasne.
- I nie bałby się pan, że ten ktoś “interesujący się nami” od razu pana rozpozna?
Daję słowo, zagiął mnie chłopak!
Pokornie wystukałem numer tarnowskiego telefonu...
- Alio, słucham - odezwał się piskliwy głos z silnie wschodnim akcentem.
- Przepraszam, dzwonię w sprawie ogłoszenia...
- A czy jest pan gotów zapłacić w dolarach? - zapiszczało w słuchawce.
- Oczywiście.
Ale musiało być coś dla tamtego niezbyt oczywistego w mym oświadczeniu, bo głosik stwardniał, na ile tylko mógł:
- A jaki rejon Ameryki pana interesuje?
- Ameryka Południowa. Peru... - poprawiłem się - Peru i Chile.
- Niestety posiadam tylko zbiory z Ameryki Środkowej. Do widzenia!
Trzask wyłącznika.
- Do diabła! - zakląłem. - Może trzeba było odpowiedzieć, że mogę płacić tylko w złotówkach albo w markach! Zresztą kto go wie, jaka powinna być prawidłowa odpowiedź na hasło zawarte w pytaniu o dolary! Bo że było w nim hasło, dałbym sobie zwędzić ukochaną fajkę!
- O co chodzi?
- Czego tamci chcieli? - dopytywali się moi towarzysze.
Przekazałem im treść rozmowy z piskliwym mieszkańcem Tarnowa.
- Szkoda, że musimy jutro jechać z naszymi peruwiańskimi gośćmi nad Dunajec. Chętnie skoczyłbym do Tarnowa. To nie aż tak daleko.
- A po drodze odkryłby pan właściwą odpowiedź na hasło? - uśmiechnął się lekko Janusz.
- Może - wzruszyłem ramionami - zresztą jedno już wiem. Facet wygadał się, że te jego niby zbiory dotyczą Ameryki Środkowej. Należałoby więc o ten rejon świata pytać. A poza tym miałbym ochotę zobaczyć go na własne oczy. Jeśli to nie zwyczajny kolekcjoner, to na pewno pionek w jakiejś szajce. Figury nie trudnią się odbieraniem telefonów. Ale przez tego pioneczka moglibyśmy dotrzeć i do nich...
- Przepraszam - odezwał się niewinnie Janusz - ale czy mógłby mi pan powiedzieć, po czym odróżnia się zwykłego kolekcjonera od mafijnego pionka?
Zamachnąłem się na niego menu, czym wywołałem wybuch śmiechu, a pośrednio wylanie zupy przynoszonej właśnie przez kelnera. Moje gorące przeprosiny poparłem na koniec uiszczeniem solidnego napiwku.
Mimo to nie mogłem wspominać pobytu w ,,Balatonie” jako zupełnie nieudanego, bo siedzieliśmy właśnie z Aleksandrem nad kawką, a Janusz wiercił pracowicie łyżeczką dziurę w kopiastej porcji lodów, gdy zadzwonił telefon.
Oczywiście spragnionym rozmowy ze mną był pan Tomasz.
- Hej, Paweł, słuchaj! Goście z Peru przyjadą dopiero jutro wieczorem. Dzisiaj ambasada zorganizowała im jakieś małe półprywatne przyjątko.
Nie mogłem sobie odmówić odrobiny złośliwości:
- A pana na nie nie zaproszono?
Szef żachnął się:
- Mówiłem ci, że to prywatne przyjęcie! Cześć!
- Do widzenia panu!
Stłumiłem w sobie ochotę do podzielenia się z panem Tomaszem odkryciem tajemniczego ogłoszenia. Szef był daleko. A tu... tu sam dam sobie radę! Grunt, że jak z nieba spada nam wolny dzień!
Wyruszyliśmy z hotelu skoro świt... No, prawie, bo tuż po siódmej. Osiemdziesiąt sześć kilometrów dzielących Kraków od Tarnowa minęło nam jak z bicza strzelił. Janusz domagał się, bym koniecznie zadzwonił do Tarnowa, Aleksander zamartwiał się, czy aby nie przyprawimy naszym najazdem o atak serca jakiegoś biednego staruszka kolekcjonera, ja obiecywałem, że obojętnie co nas spotka w Tarnowie, to w drodze powrotnej czeka atrakcji turystycznych co niemiara, na czele ze zwiedzaniem Królewskiej Kopalni Soli w Wieliczce! Zawsze wracałem do niej chętnie, a po wyjściu z niej na powierzchnię czułem się jakimś bardziej czystym.
Wjechawszy do Tarnowa Krakowską skręciliśmy w Krasińskiego, a z niej w Klikowską. Dobrą chwilę trwało nim znaleźliśmy podany w ogłoszeniu adres...
Tylko że nikt pod nim nie słyszał o “indiańskich pamiątkach” ani o telefonie z numerem podanym w ogłoszeniu.
Zresztą i sam telefon właściciela piskliwego głosiku milczał jak zaklęty pomimo moich kilkakrotnych prób dodzwonienia się lub też odpowiadał grzecznym głosem automatycznej telefonistki: “Przepraszamy bardzo, ale abonent znajduje się poza zasięgiem naszej sieci”. To, jak wiadomo, jest podstawowym sposobem ukrywania się właścicieli telefonów komórkowych przed rozmówcami, z którymi rozmawiać nie mają zamiaru. Widząc na ekraniku niemiły numer, wystarczy wcisnąć odpowiedni przycisk i już dzwoniący słyszy: “Przepraszamy bardzo...”
Widocznie musiał drań zapamiętać mój numer!
- Nie denerwuj się - klepnął mnie w ramię Aleksander - ostatecznie dzięki wyjazdowi do Tarnowa wiemy i tak dużo...
- Dużo?
- Oczywiście. Jeśli podczas naszej “odkrywczej” wyprawy pojawi się ktoś czy coś związane z Tarnowem (choćby w najmniejszym stopniu!) będziemy wiedzieć, że należy przed owym kimś lub czymś mieć się na baczności!
- Dobra i taka wiedza! - uśmiechnąłem się niewesoło.
- Ażebyś wiedział! - zaśmiał się. - Zresztą dosyć już o tym. Teraz część wyjazdu pod tytułem: “turystyczne atrakcje pana Pawła”. Z góry informuję skromnie, że tę część kraju znam raczej dobrze.
Pochyliłem z szacunkiem głowę.
- Ale nie zapominaj, że co dla ciebie atrakcją już nie jest, będzie nią dla Janusza, który jest w tych stronach po raz pierwszy.
- Pan Paweł ma rację - poparł mnie Janusz.
- Dobrze już, dobrze - zamachał rękoma Kobiałko. - Jaką atrakcję serwujesz, Pawle, na pierwsze danie?
Otworzyłem drzwi Rosynanta szarmanckim gestem.
- Najpierw wybierzemy się (skoro już jesteśmy na ulicy Klikowskiej) przez Klikową pod Żabno, gdzie będę starał się ukazać naszemu młodemu towarzyszowi, że nie tak dawno ludzie nie tylko umieli się bić, ale i szanować zabitego wroga na równi ze swymi poległymi.
- Pod Żabnem? - zastanowił się Kobiałko. - Ciekawe, ale nie słyszałem o żadnym takim miejscu...
Dojechaliśmy już prawie do Żabna, zbliżając się do Sioła Gródek, gdy po obu stronach szosy ukazały się pośród pól kępy wysokich drzew.
Na przeciwległej stronie szosy stał jakiś biały samochód. Gdy podjechaliśmy bliżej, okazało się, że to audi 100 na warszawskich numerach. Zasygnalizowałem kierunkowskazem, że i ja mam zamiar zatrzymać się w pobliżu. I wtedy audi nagłym zrywem skoczyło do przodu prawie ocierając się o bok Rosynanta. Na tylnej szybie błyskawicznie nabierającego prędkości auta zdążyłem jeszcze dostrzec nalepkę wypożyczalni “Rent a car”. Kto prowadził audi, pozostało tajemnicą - samochód miał przyciemnione szyby.
- Ja bym tych piratów drogowych!... - sapnął ze złości Aleksander.
Wysiedliśmy z Rosynanta. Pachniało dojrzewające zboże. W błękicie nad nim rozdzwoniły się skowronki.
- Poniemieckie cmentarze - mruknął Janusz wpatrujący się spod przysłaniającej oczy dłoni w kępy drzew, pod którymi widać było niewysokie szare murki, a nad nimi gdzie niegdzie krzyże.
- Mylisz się - pokręciłem głową - idziemy do tego po naszej stronie...
Cmentarz odległy około 150 metrów od szosy był okrągły Na wzgórku, pośrodku wznosiły się trzy prawosławne krzyże odlane z betonu, a po obu ich stronach po dwie zbiorowe mogiły. Niemiecki napis na podstawie krzyża głosił: “Tu leżą nieznani rosyjscy żołnierze”.
Janusz ciężko oparł się na kulach:
Domyślam się, że na cmentarzu po prawej stronie drogi pochowani są żołnierze niemieccy...
- Austriaccy. Polegli w latach 1914-1915. Ale spójrz tutaj. Pomimo że minęło tyle lat od I wojny światowej, wciąż jeszcze ktoś o tych zabitych pamięta. Wypalone znicze, świeże kwiaty. Ten sam widok zobaczysz na tamtym cmentarzu. Dziwne, prawda? Ostatecznie, walczyły tu ze sobą dwie zaborcze armie... - zerkałem na chłopca spod oka. Ale nie dał się podpuścić!
- Czegóż pan chce - wzruszył ramionami - przecież w obu tych armiach walczyli także Polacy! Kto wie, ilu z nich leży tu w szczątkach mundurów austriackich i rosyjskich?
Cmentarz austriacki miał kształt prostokąta. Pomiędzy rzędami bezimiennych mogił wznosił się smukły obelisk zwieńczony krzyżem. Na podstawie obelisku wyryto niemiecki napis, który był bardzo starty i trudny do odczytania.
I tu leżały niedawno zerwane kwiaty.
- Zwykły polny bukiet, a przecież... - szepnął Janusz.
Popatrzyłem na niego z nagłym szacunkiem. Kobiatko skinął bratankowi głową;
Zawróciłem Rosynanta na szosie i ruszyliśmy z powrotem. Ale na najbliższej krzyżówce skręciłem w lewo. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i wjechaliśmy na most nad wysychającym zda się korytem rzeki.
- A cóż to za stróżka? - zaśmiał się Janusz.
- Nie lekceważ jej - pokręciłem głową - bo, gdy chce, potrafi być groźna. Zresztą przywitaj się z nią uprzejmie, bo jeszcze przyjdzie nam się z nią spotykać. Ba, może będziemy potrzebować jej pomocy; albo też narobi nam ona niepotrzebnych kłopotów. To Dunajec.
- Dunajec? - Janusz wyjrzał ze zdziwienia przez okno.
- Punkt dla ciebie, Pawle! - śmiał się Kobiatko.
Dojechaliśmy do tablicy z napisem: “Wierzchosławice”. Niedaleko za nią zatrzymałem Rosynanta przed starannie odrestaurowaną wiejską zagrodą.
- Co to? Skansen? - spytał Janusz. Jego stryj zachichotał radośnie:
- A nazwa Wierzchosławice nic ci nie mówi?
Chłopak wzruszył ramionami.
- Przykro mi, ale nie.
Pokiwałem pouczająco palcem:
- W tejże wsi, w tej chacie, 21 stycznia 1874 roku przyszedł na świat Wincenty Witos, wybitny działacz ruchu ludowego. W latach międzywojennych był trzykrotnie premierem, a co najważniejsze podczas wojny polsko-bolszewickiej. Po dojściu do władzy sanacji organizował strajki chłopskie. W nocy z 9 na 10 września 1930 roku został aresztowany i osadzony w twierdzy brzeskiej. Sąd skazał go na 1,5 roku więzienia. Uciekając przed wyrokiem wyemigrował do Czechosłowacji, skąd wrócił dopiero w 1939 roku. Po wkroczeniu Niemców aresztowano go. Przeżył jednak szczęśliwie okupację i doczekał się, że tuż przed śmiercią został wybrany przez Krajową Radę Narodową na jednego z wiceprezydentów.
- Zawsze podkreślał swoje chłopskie pochodzenie - wtrącił Kobiatko. - Nawet strojem. Nie nosił na przykład, nawet przy uroczystych okazjach, krawata. Zawsze też, bez w względu na zajmowane stanowisko państwowe, pozostawał wójtem Wierzchosławic.
Zwiedziliśmy w należytym skupieniu urządzone w obejściu Witosów muzeum. Potem obejrzeliśmy położony w centrum Wierzchosławic Dom Ludowy, wybudowany z inicjatywy Witosa
- Mogę iść tylko ramię w ramie z chłopami - odczytał Janusz z jednej z wmurowanych tablic słowa Reymonta.
- W chłopie żyje i odradza się naród - przeczytałem na drugiej słowa Witosa.
- Może i teraz warto by przypomnieć te słowa niejednemu z naszych speców od rolnictwa - mruknął Kobiałko.
Wzruszyłem na to ramionami
Na skrzyżowaniu krakowską szosą w Wojniczu musiałem zatrzymać Rosynanta, by przepuścić nadjeżdżającą od strony Tarnowa grupę samochodów. Może to przewrażliwienie, ale chyba jechało wśród nich znajome białe audi. Wtedy, pod Żabnem, nie zapamiętałem jego numeru, tylko początkowe litery WAK... To, które przemknęło przed nami miało numer rejestracyjny WAK 3487.
Zerknąłem na mych współtowarzyszy, ale Janusz wertował atlas samochodowy, a Aleksander z obojętną miną nucił jakąś melodię wybijając takt palcami na desce rozdzielczej.
Z trudem powstrzymywałem się, by nie na nadepnąć na gaz i nie pogonić za audi.
“Spokojnie, Paweł - zaśmiałem się w duchu. - Jeśli to audi jest naprawdę warte zainteresowania, to je jeszcze zobaczysz! A poza tym cóż to znaczy, że zobaczyłeś ten sam samochód dwukrotnie w ciągu jednego dnia? Ee, daj spokój!”
- A teraz kierunek Wieliczka? - spytał przeciągając się Kobiatko.
- Nie tak szybko - zaśmiałem się - najpierw Brzesko, potem wpadniemy do Bochni...
- Na Bochnię zgoda, ale co do Brzeska, to protestuję! - zamachał mi palcem przed nosem Aleksander. - Protestuję jako pedagog!
- A dlaczegóż to? - udałem zdziwienie.
- Bo wiem, co chcesz w Brzesku pokazać naszemu nieletniemu towarzyszowi! Browar Okocim!
- Stryjku! - zaśmiał się Janusz.
- A ty mi cicho! - grzmiał Aleksander. - Nie zgadzam się na zachęcanie młodzieży do picia piwa! Nawet pod pretekstem krajoznawczych wycieczek!
- A kto tam będzie pił piwo? - zerknąłem na rozzłoszczonego Aleksandra spod oka. - Chyba ty, bo ja piwa nie znoszę. Ot, po prostu chciałem pokazać Januszowi browar jako ciekawostkę. Ostatecznie piwo okocimskie znane jest na całym świecie, a najstarsza część browaru traktowana jest bodajże jako zabytek.
Janusz uniósł dwa palce jak do przysięgi.
- Obiecuję patrzeć na okocimski browar wyłącznie jako miejsce, gdzie produkuje się piwo bezalkoholowe!
Wybuchnęliśmy śmiechem. I już bez przeszkód ze strony Aleksandra skręciłem w Brzesku w ulicę, nomen omen, Browarną.
Browar ukazał nam się ogrodzony solennym murem, na którego narożniku wznosiła się charakterystyczna biało-brązowa baszta. Napis na budynku głównym, starannie wyremontowanym oznajmiał: “1845 Browar 1908”.
I tu znów podzieliły się nasze zdania.
Otóż pięknie odmalowany mur otaczający browar “zdobiły” na szczycie wpuszczone w cement i sterczące ostro ku niebu potłuczone butelki po piwie. Ja uważałem, że nie można tak zeszpecać bądź co bądź historycznego obiektu; natomiast Aleksander oświadczył, że należałoby oddzielić takimi ostrokolcymi murami cały świat od piwa i innych napojów alkoholowych.
Obejrzeliśmy jeszcze pomnik Jana Goetza, Austi iaku, który stworzył podwaliny pod budowę i potęgę okocimskiego browaru. Zamiast bowiem niszczyć konkurencję ożenił się z Polka, właścicielką drugiego browaru, i połączył oba w jeden, prosperujący znakomicie po dzień dzisiejszy.
Janusz zakupił w firmowym sklepie browaru mały kufelek, z którego przyobiecał stryjowi pijać wyłącznie wodę mineralną i mogliśmy jechać do Bochni.
Podjeżdżaliśmy do parkingu w centrum Bochni, gdy zobaczyłem z daleka odjeżdżający z niego biały samochód...
To zaczynało być ciekawe!
Odprowadziłem moich towarzyszy na uliczkę Satoris, nazywaną tak od pierwszego szybu, i pokazałem kopalniany wagonik wydobywczy, ustawiony na kawałkach szyn na miejscu, gdzie w 1330 roku wydrążono szyb Herman.
I nagle zatrzymałem się, jakby coś sobie przypominając.
- Pozwiedzajcie tu sobie, kopalnia jest o krok. Skoczcie do muzeum. Zresztą twój stryj, Januszu, będzie tu o wiele lepszym przewodnikiem ode mnie! Ja muszę zajrzeć do silnika, coś nie ciągnie jak trzeba...
Kobiatko popatrzył na mnie podejrzliwie:
- Coś chorobliwe to twoje cacko, Pawle. Co dzień jakaś usterka...
- Idziemy, stryju. Skoczymy sobie do muzeum - Janusz uderzył kulą o kulę. - Pan Paweł najwyraźniej chce być sam!
- Nieprawda! - udałem oburzenie. - Tylko zerknę pod maskę i już was doganiam!
Zawróciłem niby w stronę Rosynanta, ale, widząc, że Janusz ze stryjem zniknęli za zakrętem, szybkim krokiem ruszyłem dalej, gdzie przy Kazimierza Wielkiego 2 wznosiła się wieżyczka z zegarem i datą: “1882”. Poniżej niej mieścił się Urząd Miejski w Bochni, Rada Miejska oraz Urząd Stanu Cywilnego.
Wszedłem do środka i skierowałem się na chybił trafił do sekretariatu Urzędu Miejskiego.
- Przepraszam panią - spytałem, grzecznie się uśmiechając do sekretarki. - Szukam przyjaciół, którzy mi się zgubili. Wiem, że tu mieli przyjść. Dwoje obcokrajowców. Starszy pan i młoda kobieta, Peruwiańczycy...
- Owszem, byli tu państwo podobni do opisanych przez pana - szczupła blondynka poprawiła się za biurkiem.
- A czy nie wie pani o co...
- Proszę pana... - popatrzyła na mnie podejrzliwie. - Pan, jako ich przyjaciel, powinien chyba wiedzieć lepiej, co ich do nas sprowadziło.
- Oczywiście. Przepraszam. Do widzenia - cichutko zamknąłem drzwi za sobą.
Nieważne, czy i w jakim języku próbowali porozumieć się z urzędnikami profesor Miguel Jose de la Vega i doktor Maria Ciera! Najważniejsze, że byli w Bochni. A powód ich przyjazdu tutaj mógł być tylko jeden: szukali śladów po Andrzeju Beneszu!
Czego jednak szukali pod Żabnem, a potem w Tarnowie? W Tarnowie musieli być dłużej, bo zwiedzaliśmy cmentarze i muzeum w Wierzchosławicach, a spotkaliśmy ich na skrzyżowaniu w Wojniczu!
Siadłem na ławce opodal Rosynanta i zapaliłem fajkę.
Taak... Pierwsze spotkanie, przy cmentarzach, mogło być przypadkowe. Po prostu zatrzymali się z ciekawości nadjeżdżając od Kielc. Spłoszył ich widok mego, znanego im przecież z Krakowa samochodu. Niepotrzebnie tylko ruszyli z takim zrywem. Gdyby odjechali normalnie, nie zwróciłbym na ich samochód uwagi. Drugie spotkanie... Co ich tak długo zatrzymało w Tarnowie? A co ma coś wspólnego z Tarnowem, ma być dla nas podejrzane (jak ustaliliśmy z Aleksandrem). Tak, ale co to może być?!
Sięgnąłem do kieszeni kurtki i wyciągnąłem z niej komórkowiec. Wystukałem tarnowski numer.
- Halo?
Usłyszałem niski kobiecy głos.
- Przepraszam, ja w sprawie ogłoszenia...
- Jakiego?
- No tego o sprzedaży pamiątek indiańskich...
- Pamiątek indiańskich? To jakaś pomyłka!
- Przepraszam raz jeszcze, ale czy pani mieszka przy Klikowskiej 46?
- Gdzie mieszkam, tam mieszkam - w głosie kobiety zabrzmiało rozdrażnienie - ale na pewno żadnymi indiańskimi pamiątkami nie handluję... i - połączenie się urwało.
W zamyśleniu pykałem fajeczkę. Peruwiański profesor wraz ze swą asystentką coraz mniej mi się podobali. A tu szef kazał mi ich wieźć prosto na miejsce, gdzie być może Kobiatko naprawdę odkrył coś interesującego! Jeśli tamci mają jeszcze w dodatku jakichś wspólników w Polsce? To nie dość, że im nie przeszkadzam, a jeszcze ułatwiam robotę!
Wydmuchałem ze złością potężny kłąb dymu.
Spoko. Może nie jest aż tak źle! To, że Peruwiańczycy zajechali do Bochni, to przecież normalne. A że jechali przez Tarnów? Może po prostu chcieli zwiedzić kawałek Polski...
Ale jakoś nie mogłem się uspokoić. Postanowiłem sobie, że przynajmniej na razie będę odwlekał sprawdzenie powodu, dla jakiego wykrywacz Aleksandra “zwariował”. Może w tym czasie coś się wyjaśni albo przeciwnik popełni jakiś błąd.
- To nas gania się po muzeach, a samemu w domu fajeczkę kurzy! - usłyszałem nad uchem głos Aleksandra.
Poderwałem się z ławki.
- Przepraszam, ale chciałem trochę odpocząć po robocie.
- Delikatna to była robota - Janusz wiercił końcem kuli dziurę w trawniku - nawet rąk pan sobie nie pobrudził...
- Zdążyłem umyć - żachnąłem się. - A poza tym tyle razy zwiedzałem już Bochnię...
- W którym roku Bochnia otrzymała akt lokacji - niespodziewanie spytał chłopak.
-W 1255 - odpowiedziałem po chwili namysłu, która go wyraźnie ucieszyła.
- Jak nazywały się dwa pierwsze szyby kopalni?
- Satoris i Gazoris.
- Na jakie części dzieliła się do XVIII wieku kopalnia?
- Stare Góry i Nowe Góry.
- Jak nazywał się legendarny odkrywca bocheńskiej soli?
- Wierzbięta.
- W porządku - kula skinęła mi łaskawie - może i pan tu bywał.
Wyjechaliśmy z Bochni.
- No, to teraz czas na Wieliczkę - zatarł ręce Kobiatko.
- Hm - odchrząknąłem - miałbym do panów małą prośbę...
- Słuchamy!
- ...otóż chciałbym przełożyć zwiedzanie Kopalni Soli w Wieliczce do jutra. A najchętniej dokonać go wraz z naszymi peruwiańskimi gośćmi.
- Dlaczego? - zawołał Janusz.
- A moje odkrycie? - jęknął Aleksander.
- Zaraz wszystko wytłumaczę. Skręcimy tylko tu coś przekąsić, bo pora robi się obiadowa. Przy flaczkach czy fasolce po bretońsku przyjemniej będzie się rozmawiało.
Gdy już zamówione dania parowały apetycznie przed nami na stoliku, rozpocząłem tłumaczenie nagłej zmiany planów:
- Otóż pan profesor i jego asystentka odwiedzili dzisiaj być może Tarnów, a na pewno Urząd Miejski w Bochni, gdzie zapewne usiłowali dowiedzieć się czegoś o dziejach rodziny Beneszów albo, co pewniejsze, o samym Andrzeju Beneszu.
- Skąd pan to wie? - spytał rozgorączkowany mymi rewelacjami Janusz.
Opowiedziałem o mych podejrzeniach co do białego audi, które doprowadziły mnie do bocheńskiego Urzędu Miejskiego.
- Naiwne to może poszukiwania - oceniałem postępowanie peruwiańskich gości - bo raz - trudności językowe, a dwa - czego mogliby się dowiedzieć? Że Andrzej Benesz urodził się tutaj i żył czas jakiś. O tym wszystkim wiadomo. Ale rzecz w tym, że profesor i jego asystentka przejawiają, nie czekając na nas, pewną aktywność. A co ważniejsze, byli dziś i to dość długo, w Tarnowie. Co ich tam sprowadziło? Czyżby rzeczywiście posiadali polskich wspólników? Może to moje przewrażliwienie, ale pragnąłbym przyjrzeć się Peruwiańczykom nieco bliżej, zanim zaprowadzimy ich pod Zbójeckie Skałki.
- Masz rację - skinął mi głową Aleksander.
- Tak więc - ciągnąłem - jak tylko skontaktują się z nami, no i wreszcie się poznamy, spróbuję zagrać rolę gościnnego gospodarza, pragnącego ukazać gościom jak najwięcej z piękna naszej ziemi i namówię ich na zwiedzenie kopalni w Wieliczce. Ciekawe, czy odmówią
- A jeśli?... - błysnął okularami Janusz. - Tłumacząc się choćby brakiem czasu?
Skinąłem uspokajająco rękę.
- Postaram się odmalować im skarby Wieliczki jako coś wyjątkowego. Zresztą takimi są naprawdę. Poza tym sądzę, że pan profesor i towarzysząca mu dama będą chcieli pozostać z nami w jak najlepszych stosunkach i chętnie zgodzą się na tę małą, w dodatku tak interesującą, zwłokę w wyprawie nad Dunajec... No - dodałem po chwili - teraz pozostaje nam tylko czekać na telefon od profesora, który powinien odezwać się niebawem. Dojechał już pewno do Krakowa i zdążył rozgościć się w hotelu...
I rzeczywiście, ledwo wsiedliśmy do Rosynanta odezwał się brzęczyk mego komórkowca. Spojrzałem na ekranik. Widniał na nim nie znany mi, ale na pewno krakowski numer telefonu.
- Tak, słucham...
- Dzień dobry. Czy to pan Paweł Daniec? - miękką angielszczyzną zaszemrał w słuchawce matowy kobiecy głos.
- Do usług. Z kim mam przyjemność.
- Doktor Maria Ciera, asystentka profesora Miguela Jose de la Vegi. Dzwonię do pana, jak umówiliśmy się z panem Tomaszem. Jesteśmy już w Krakowie, zamieszkaliśmy w “Grand Hotelu”. Kiedy moglibyśmy się spotkać?
W miękkiej wymowie pani doktor dziwnie pobrzmiewał ton rozkazu. Nie spodobało mi się to.
- Jestem teraz na przejażdżce pod Krakowem z przyjaciółmi. Sądzę, że za dwie godziny możemy być do państwa dyspozycji.
- Ach, przyjaciele - zaszemrała słuchawka. - Słynny odkrywca pan Aleksander Kobiatko i jego, no ten chłopiec...
- Zgadła pani.
- Za dwie godziny więc. O czwartej. Nie sprawi to panom kłopotu, jeśli pofatygujecie się do naszego hotelu? Będziemy czekać w kawiarni.
- Zgoda. W kawiarni. Tylko po czym się poznamy?
Odpowiedział mi cichy śmiech:
- Zobaczy pan, że to nie będzie takie trudne. Do widzenia.
- O szesnastej więc - mruknął nasłuchujący rozmowy Aleksander. - Dobrze. Zdążymy oporządzić się jako tako po tym gnieceniu w samochodzie.
- Ja tam nigdzie nie idę - potrząsnął głową Janusz.
- Dlaczego? - spytałem.
- A co tam po mnie! - żachnął się.
- Może tak przestałbyś wstydzić się swej choroby? - postanowiłem być złośliwy.
- Wcale się jej nie wstydzę!
Zaśmiałem się:
- W porządku. W takim razie idziesz z nami!
“Dlaczego ta Peruwianka powiedziała, że poznanie się nie będzie trudne? Nie sądziłem, żeby była aż tak nierozsądna, by przyznać się w ten pośredni sposób, że już nas widziała. Tym bardziej nieprawdopodobne, by dawała mi znać, że wie, iż zauważyłem ich wtedy pod “Francuskim”. Nie! Po prostu musiała słys cć od pana Tomasza o chorobie Janusza i o tym, że chodzi on o kulach. Pozna więc nas po nich!”
Punkt czwarta stanęliśmy w drzwiach kawiarni “Grandu”...
Od stolika w głębi podniosło się dwoje ludzi. O omyłce nie mogło być mowy! Profesor Miguel Jose de la Vega i doktor Maria Ciera.
Biel włosów smukłego, ale przygarbionego już lekko mężczyzny kontrastowała z ciemną cerą twarzy i podkreślała jego ostre, “indiańskie” rysy. Ubrany był w brązowy garnitur z jakiegoś lekkiego materiału i białą koszulę spiętą pod szyją srebrną zapinką. Czarne, długie włosy jego towarzyszki spinała złota opaska. Młoda kobieta była wysoka, wyższa od swego towarzysza. Piękna jej twarzy na pewno długo nie zapomnę. Krwistoczerwoną bluzkę z krótkimi rękawami wypuściła na czarne sztruksy i przewiązała w pasie ozdobnym rzemieniem.
Doktor Maria Ciera i profesor Miguel Jose de la Vega. Dwoje Inków, których widziałem pod Hotelem “Francuskim”...
Aż chciałem krzyczeć: “Oszuści! Już ja was zaraz...”
Ale zmilczałem.
Wymieniliśmy grzeczne ukłony i uściski dłoni. Dokonaliśmy prezentacji. Dodam, że smukła dłoń pani doktor została obdarzona pełnymi szacunku i uznania dla urody jej właścicielki pocałunkami naszej trójki.
Wyraziliśmy wzajemne zadowolenie z tak znakomitego władania przez drugą stronę angielskim.
Goście zachwycali się Polską. My wyraziliśmy “zdalny” zachwyt nad urokami Peru. Zadumaliśmy się wspólnie nad historią, tak bezlitosną dla Peru i dla Polski. Wyraziliśmy nadzieje na lepszą przyszłość.
I tak to, popijając kawę i sącząc po kropelce koniak (Janusz stanowczo opowiedział się za herbatą) powoli zbliżaliśmy się do przyczyn naszego spotkania w Krakowie, gdy Janusz wszystko lekko zmieszał, ale i przyspieszył nieco nerwowym pytaniem
- Akurat trafiliście państwo do Polski teraz, gdy stryjek być może odkrył złoto Inków?
Maria (doktor Ciera zaproponowała mówienie sobie po imieniu) zasalutowała mu lampką koniaku:
- Słuszne podejrzenie! Brawo! Ale mam nadzieję, że choć trochę rozwiało je pismo z waszej ambasady w Limie i list pana Wydrzyńskiego, które przedstawiliśmy waszemu przyjacielowi w Warszawie. Zresztą jestem gotowa okazać je i wam. Ale żeby wyjaśnić rzecz do końca... Otóż, Polskę zamierzaliśmy odwiedzić już dawno, tropiąc “niedzickie” kipu.
- Więc jednak Andrzej Benesz wysłał jego kopię do Limy - mruknąłem.
Maria spojrzała na mnie uważnie.
- Nie wiem, czy pan Benesz wysyłał do Peru jakąś kopię kipu znalezionego przez siebie. Raczej w to wątpię. Moje zainteresowanie polskim tropem zaczęło się od znalezienia w starym roczniku pisma “Di” reportażu zamieszczonego przez naczelną redaktor Aleksandrę Bobrek, córkę Peruwianki i Polaka, Władysława Ławinskiego, która wyszła za mąż za profesora Bobrka z Trujillo. Reportaż był plonem jej urlopu spędzonego w Polsce. I w swoim czasie narobił sporo szumu w Peru. A że akurat wybieraliśmy się z profesorem do Paryża na konferencję, postanowiliśmy trochę przedłużyć wyjazd i odwiedzić wasz kraj, a przy okazji spróbować dowiedzieć się, jak to naprawdę z tym kipu pana Benesza było. I tak to trafiliśmy, za wskazówką waszego znakomitego malarza, do pana Tomasza. A on już skontaktował nas z wami... Kiedy ruszymy sprawdzić pańskie odkrycie? - zwróciła się do Aleksandra.
- Ju... - zaczął słynny obrońca zabytków.
Ale wpadłem mu w słowo:
- Jutro chciałbym zaproponować państwu zwiedzanie Kopalni Soli w Wieliczce. Skarb w Pieninach przez ten jeden dzień i tak się nie ulotni!
Peruwiańczycy popatrzyli na siebie zdziwieni:
- Kopalnia soli? Wieliczka - bąknęła Maria.
- Ależ tak - udałem entuzjazm. - Królewska Kopalnia Soli w Wieliczce! Wpisana na Pierwszą Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO! Najstarsza czynna do dziś kopalnia w Europie!
Goście z wymuszonymi uśmiechami zgodzili się na moją propozycję. Nie mieli zresztą wyboru!
- Tak więc jutro Wieliczka, a pojutrze złoto Inków nasze! - zawołałem przy rozstaniu. Chciałem zaproponować jeszcze wieczorny spacer po Krakowie, ale goście uchylili się grzecznie od niego, tłumacząc się zmęczeniem.
- Cóż, Kraków cudowne miasto - rozmarzyłem się, odprowadzając ich do windy - ale i inne małe miasteczka nie są brzydsze. Na przykład Bochnia...
- Bochnia... - zaczęła Maria jakby podejmując moją myśl, ale naraz urwała. W jej migdałowych oczach zalśniły złe ogniki. - Bochnia? Nie znam. To znaczy jechałam chyba tamtędy do Krakowa. Dlaczego właśnie o niej mówisz? Czy to coś tak wyjątkowego jak Wieliczka?
- Nie, skądże, choć posiada kopalnię soli jeszcze starszą. Tak tylko sobie powiedziałem, bo z Bochni pochodził Andrzej Benesz, o którym dziś mówiliśmy. A zresztą, rzeczywiście miasteczko nie najbrzydsze... Aha... - zatrzymałem się - przyjechaliście do Krakowa wypożyczonym wozem?
- Tak. Audi.
- Niepotrzebny wydatek. Mogłem skoczyć do Warszawy po was swoim samochodem.
- Nie, dzięki - zaśmiała się Maria - gnieść się w piątkę w jeepie...
“Skąd wie, jaki mam wóz?!”- pomyślałem.
- No cóż, może i masz rację - westchnąłem z udaną rezygnacją. - Ale jutro zapowiada się deszcz i twoje białe audi nieźle się upaćka.
- Dlaczego mówisz: “białe” - wydało mi się, że słyszę w jej głosie kpinę. - Moje audi jest czerwone
Zostałem pod drzwiami windy z niezbyt mądrą miną.
- Coś taki zmieszany? - przywitał mnie przed hotelem pan Kobiatko.
- Bo dzieje się tu coś, czego nie rozumiem - pokręciłem głową.
- Że nasi goście byli w Bochni, a i chyba w Tarnowie, potwierdziło się w mojej krótkiej rozmowie z Marią. Tylko że oni nie jeżdżą białym audi, a czerwonym!
Aleksander zaśmiał się:
- Nieważny kolor ich auta. Ważne, że z błędnych przesłanek doszedłeś do trafnych wniosków!
Późnym wieczorem ktoś zapukał do drzwi mego pokoju. Odłożyłem czytaną książkę Podbój Peru Prescotta.
- Proszę.
W drzwiach stanął Janusz.
- Co cię sprowadza?
Ciężko usiadł na krześle. Przez chwilę przekładał szwedki, przecierał chusteczką okulary.
- Nie jadę do Wieliczki! - wypalił wreszcie. - Jasne, że to wycieczka specjalnie dla mnie... ale, przepraszam, nie chcę tam jechać! Zresztą teraz są ci Peruwiańczycy, ma pan więc wystarczający powód do odwiedzenia kopalni!
- Co ci się stało? - popatrzyłem na niego zdziwiony.
Wiercił się niespokojnie na krześle.
- Stryjek, opowiadając mi o kopalni, wspominał, że tam się schodzi w głąb po schodach...
- Tak - zrozumiałem jego nagłą niechęć do kopalni. - Ponad 60 metrów na pierwszy poziom. Będzie tego około 350 stopni.
- Dokładnie 64 metry i 378 stopni w dół.
Skinąłem głową.
- Boisz się, że nie dasz rady?
Skrzywił się.
- Dać to chyba dam. Ale mogę nie nadążyć za innymi zwiedzającymi. I jeszcze mnie przewodnik ochrzani - zaśmiał się niewesoło.
- Nadążysz. Pamiętam, że widziałem rodziny z całkiem małymi dziećmi i składanymi wózkami.
- Nie.
- Niepotrzebnie się upierasz. Jeśli nie ufasz swoim siłom, to za niewiele wyższą opłatą zjedziemy na dół windą. Jest taka możliwość.
- Windą? - ożywił się nagle, ale znów posmutniał. - Jak to będzie wyglądało. Co sobie pomyśli o mnie...
- Maria Ciera - uśmiechnąłem się mimo woli.
- A choćby i ona - spochmurniał.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Wreszcie Janusz wstał z krzesła.
- Dobra. Jadę. Dobranoc.
I wyszedł z pokoju.
A ja sięgnąłem po telefon, aby upewnić się u państwa Plewów, właścicieli Pensjonatu “Widok” w Czorsztynie, czy są jeszcze wolne pokoje.
ROZDZIAŁ PIĄTY
PIERŚCIONEK KINGI • LEGENDA O DOBREJ WĘGIERSKIEJ KSIĘŻNICZCE • UROKI I TAJEMNICE KRÓLEWSKIEJ KOPALNI SOLI W WIELICZCE • STAROPOLSKI OBIAD • KTO WIERZY W ISTNIENIE “NIEDZICKIEGO” KIPU • DO KOGO NALEŻY ZŁOTO INKÓW
Kiedy w budynku kopalnianym, zwanym Szybem Daniłowicza, ustawiłem się w kolejce po bilety, podszedł do mnie Janusz.
- Tylko niech pan kupuje normalne, bez żadnego zjeżdżania windą - szepnął.
Popatrzyłem na niego z uznaniem.
- Nie nawalisz? Pamiętaj: 378 stopni!
- Nie mam prawa! - zaśmiał się i machnął dziarsko szwedką, po czym powędrował w kierunku sklepu z pamiątkami.
Wrócił, gdy czekaliśmy już na zebranie się anglojęzycznej grupy zwiedzających.
- Proszę - podał Marii maleńki przedmiot. - Na pamiątkę. Pierścionek Kingi.
Maria z zainteresowaniem obejrzała wtopiony w kryształ soli pierścionek.
- Kingi? - uśmiechnęła się. - Dzięki ci, ale kim była czy jest ta Kinga?
Pośpieszyłem z pomocą zmieszanemu Januszowi.
- Błogosławiona Kinga żyła w XIII wieku. Była Węgierką, córką króla Beli IV z dynastii Arpadów i Marii - córki cesarza Bizancjum. Wydana została za mąż za księcia krakowsko-sandomierskiego Bolesława Wstydliwego. Legenda mówi, że królewna Kinga, wyjeżdżając do Polski, zapragnęła wnieść w posagu coś, co by ucieszyło wszystkich jej poddanych. Dowiedziała się, że Polakom brakuje soli, w którą obfitował jej kraj. Ojciec dał jej więc szyb solny w Maramures. Wówczas Kinga - wiedziona natchnieniem pojechała doń i wrzuciła w otwór szybu swój zaręczynowy pierścień. Potem, gdy już odjeżdżała do Krakowa kazała kopać otwór w ziemi. Niebawem, na głębokości kilkudziesięciu łokci znaleziono bryłę soli, a w niej pierścień królewny. Stąd pierścionek Kingi i piękna legenda.
- Tak, piękna - Maria popatrzyła w zadumie na podarek Janusza.
Ruszyliśmy za przewodnikiem w głąb szybu po drewnianych schodach. Janusz - ku memu podziwowi - rzeczywiście dzielnie dawał sobie radę. Wreszcie zeszliśmy na pierwszy poziom. Przed nami otworzyła się komora imienia Mikołaja Kopernika, który odwiedził kopalnię w Wieliczce w 1493 roku, podczas studiów w Akademii Krakowskiej. Teraz w komorze stał jego wysoki na 4,5 metra posąg, wyrzeźbiony w soli w pięćsetną rocznicę urodzin wielkiego astronoma. Sama komora pochodziła z XVII wieku i miała kształt okrągły, pracował tu bowiem niegdyś kierat konny, którym wydobywano sól z niższych poziomów.
Następnie zwiedziliśmy kaplicę Świętego Antoniego, która powstała na użytek codzienny udających się do pracy górników. Pierwszą mszę odprawiono tu w 1698 roku. Najstarsze statuy zdobiące trzy ołtarze były już bardzo zniszczone przez wilgoć, sól jest bowiem higroskopijna.
Obecność soli w powietrzu tłumaczy lecznicze właściwości powietrza w kopalni. Od 1964 roku istnieje tu - na poziomie 211 metrów pod ziemią - sanatorium dla leczenia astmy oskrzelowej i uczuleniowej. Kuracjusze przebywają na dole po sześć godzin na dobę.
Przeszliśmy do komory Janowice, gdzie umieszczono kompozycję sześciu figur naturalnej wielkości, wykutych w soli, przedstawiających księżnę Kingę, rycerza polskiego, rycerza węgierskiego oraz trzech górników.
Przez komorę Spalone, nazwaną tak od pożaru kopalni w 1740 roku, przedostaliśmy się do komory imienia Kazimierza Wielkiego. Król ten w 1368 roku nadał krakowskim żupom solnym tzw. Statut, który obejmował prawa i zwyczaje w żupach, regulował wydobycie soli, a górnikom gwarantował “stanie kopackie”, czyli dziedziczne miejsce pracy w kopalni. Dzięki temu w kopalni nigdy nie zatrudniano więźniów ani jeńców.
W “Pieskowej Skale” czekały na nas dwa krasnoludki, wykute w wyjątkowo czystej soli. Jeden z nich krzywił się boleśnie po nieudanym kopnięciu solnej piłki. Drugi uśmiechał się życzliwie, ale i jego cofnięto dalej od trasy wycieczkowej. Jak wyjaśnił bowiem przewodnik, pocałunek złożony na brodzie krasnala gwarantował dziewczynom szybkie zamążpójście i krasnalowi groziło zacałowanie”.
W grocie krasnoludków wyrzeźbiono osiem gnomów, tak zwanych “Solilubków” - dobrych duszków kopalni, którym przewodziła Solna Pani - “Bieliczka”.
W kaplicy Świętego Krzyża znajdował się niewielki ołtarz, a nad nim duży drewniany krucyfiks nieznanego autora. Naprzeciw ołtarza, we wnęce solnej, umieszczono drewnianą figurę Matki Boskiej Zwycięskiej - według tradycji dar hetmana Stefana Czarnieckiego dla wielickich górników za ich zbrojny opór przeciw najazdowi Szwedów w 1655 roku.
Zauważyłem, że o ile Maria żywo interesowała się opowieścią przewodnika, to profesor rozglądał się po cudach solnego świata z miną raczej znudzoną.
Kaplica błogosławionej Kingi... Długa na 54 metry, szeroka na 17 i wysoka na 12 metrów komora powstała w połowic XIX wieku. W podziemną świątynię postanowiono przemienić ją w 1895 roku. Wszystko tu jest z soli: posadzka, schody, sufit, ściany boczne, trzy ołtarze, balustrada przed prezbiterium, a także ambona i dwie kaplice boczne. A wszystko to oświetlone światłem pięciu kandelabrów ozdobionych mnóstwem solnych kryształów. Na ołtarzu głównym jaśniała wyrzeźbiona w bloku prawie przezroczystej soli “szybikowej” postać błogosławionej Kingi.
- Jakie to piękne - szepnęła Maria.
- O tak, wspaniałe - raczył dodać profesor.
Zaszliśmy do kaplicy i podziwialiśmy ją powoli. Od najprostszych rzeźb, jak choćby “Rzeź Niewiniątek”, po te najpiękniejsze, najbardziej dojrzałe, jak “Ostatnia Wieczerza” i “Niewierny Tomasz”. Aż wierzyć się nie chciało, że te pełne życia i głębi płaskorzeźby są w rzeczywistości głębokie na zaledwie 20 cm!
- Przepraszam pana - zająknęła się Maria - czy tu... czy tu można wziąć ślub?
Przewodnik uśmiechnął się życzliwie:
- Ależ tak. Tylko ostrzegam, że kolejka oczekujących jest długa. Cóż, ślub w solnej świątyni ma swoje symboliczne znaczenie. Wszak od wieków sól jest znakiem lojalności i trwałości w uczuciach. Oprócz ślubów i zamówionych nabożeństw - ciągnął - odbywają się w kaplicy trzy msze święte w obecności wiernych: 24 lipca, 4 i 24 grudnia. Szczególnie Pasterka pozostawia niezatarte wrażenia. A w czasach komunizmu wszelki kult religijny był zabroniony. Miało powstać “muzeum sztuki górniczej”. Na szczęście przyszedł rok 1980...
Przeszliśmy nad jezioro imienia Erazma Barącza. Jego głębokość 9 metrów, a ściany komory nie rozpuszczają się w wodzie, ponieważ jest ona już nasycona solą. Nasycenie wynosi 320 g litr, to znaczy, że z 1m3 takiej solanki można uzyskać 320 kilogramów soli warzonej.
Tak trafiliśmy do komory imienia Józefa Piłsudskiego. To tu przez tunel łączący dwa jeziorka mały prom przewoził turystów. Ale po jego przewróceniu się w 1915 roku, kiedy to 7 żołnierzy austriackich straciło życie, przejazd zlikwidowano, a głębokość jeziorka zmniejszono do 1,5 metra. Obecnie trwają starania o przywrócenie zgody władz na tę podziemną żeglugę. Stojąca w wodzie postać to święty Jan Nepomucen, Czech, patron ludzi tonących.
Nad wejściem do komory Staszica widoczna jest gwiazda Dawida, upamiętniająca pracujących tu w zorganizowanej przez hitlerowców fabryce silników lotniczych więźniów żydowskich, wymordowanych po likwidacji zakładu.
W komorze Skarbnika rzeźba przedstawiała postać ducha-strażnika solnego skarbu. Wedle górników nie jest on złym duchem, ale jego pojawienie się w jakimś rejonie kopalni zwiastuje tam właśnie bliskie nieszczęście. Czasem też Skarbnik pokazuje się nie jako starzec w górniczej opończy, ale pod postacią polatującego jak motyl niebieskawego światełka.
Jeszcze tylko komory “Wisła” i “Warszawa”. Nazwa tej ostatniej pochodzi stąd, że wydobytą z niej sól oddawano na potrzeby Księstwa Warszawskiego. Obecnie sala pełni różnorakie funkcje. Od obchodów Barbórkowych po imprezy artystyczne i sportowe.
Niepostrzeżenie zeszliśmy na poziom III (główny) - na głębokość 135 metrów. Pod naszymi stopami znajdowało się jeszcze sześć kondygnacji, rozmieszczonych przeciętnie co 30 metrów.
Z małej komory “Izabela”, gdzie można było zobaczyć nader rzadko znajdowaną sól szybikową, mieliśmy do wyboru skierować się do szybu wyjazdowego albo do muzeum. Zachęcani gorąco przez Marię i Janusza wybraliśmy muzeum. Profesor Miguel Jose de la Vega zmarszczył ledwo dostrzegalnie brwi.
Gdy wychodziliśmy z szybu Daniłowicza i goście ruszyli przodem, Janusz zapytał szeptem:
- I co? Zauważył pan coś podejrzanego w ich zachowaniu?
Zaśmiałem się cicho:
- Raczej nie. Oprócz pewnej niechęci profesora do naszego solnego cudu. Ale mogło być ona spowodowana ukrywaną klaustrofobią, czyli lękiem przed przebywaniem w zamkniętym pomieszczeniu. Słyszałem o takich, którzy uciekali z kopalni dosłownie z krzykiem.
- Brr - odwróciła się do nas Maria - zmarzłam na dole.
- Cóż, panuje tam stała temperatura 15 stopni Celsjusza. Przepraszam, ale zapomniałem cię ostrzec, żebyś wzięła ze sobą jakiś sweterek.
- Trzeba było tylko powiedzieć - dołączył do mnie Janusz - dałbym pani swoją bluzę. Że nie pomyślałem o tym!
- Zaraz wszyscy się rozgrzejemy! - zawołał Kobiatko. - Zapraszam państwa na obiad do karczmy “Halit” pana Piotra Holika. Obiad zapowiadam: “specjalnie dla gości”, czyli przysmaki kuchni polskiej!
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i zagłębiliśmy się w przytulnym wnętrzu karczmy. A oto obiad, który zaserwował nam Aleksander, korzystając z pomocy kelnera, pana Piotra Piszczka: zupa grzybowa w chlebie, polędwica spod strzechy lub do wyboru przysmak karczmarza i jabłka w cieście. Profesorowi zaproponował kieliszek żubrówki, a nam wszystkim (rzeczywiście trochę podziębliśmy w kopalni) od razu po herbacie z podwójną cytryną.
Pyszności to był obiad! W pełni docenili to nasi goście. Profesor okazał nawet grzecznie zainteresowanie początkami historii wydobycia soli.
- Początki produkcji soli warzonej w regionie wielickim - wyjaśnił uprzejmie Kobiatko - sięgają 3500 lat przed naszą erą. Pierwsze natomiast ślady warzelnictwa soli znalezione w samej Wieliczce pochodzą z przełomu starożytności i naszej ery. Sól kamienną odkryto najpierw w Bochni (około 1250 roku). Było to odkrycie przypadkowe, podczas pogłębiania studni solankowej. W Wieliczce szukano soli już świadomie, a do jej eksploatacji przystąpiono w 1290 roku
Maria uśmiechnęła się do Aleksandra:
- Zwiedziliśmy już przepiękną kopalnię w Wieliczce, rozmawiamy teraz znów o soli. Czy nie czas zająć się “złotem Inków”? Jak to się stało, że dotarłeś do prawdopodobnego miejsca jego ukrycia?
Kobiatko napuszył się lekko z dumy i opowiedział swą historię wyprawy brzegiem Jeziora Czorsztyńskiego pod Czubatą Skałę.
Zauważyłem z szacunkiem, że nie wymienia ani nazwy góry, ani Zbójeckich Skałek czy Zbójeckiej Jaskini. Mówi po prostu “góra”, “jaskinia”. Ale czy to nie była spóźniona ostrożność po wygłoszonym w Krakowie referacie?
W każdym razie nasi goście słuchali z zainteresowaniem i nie zadawali kłopotliwych pytań. Jasne, przecież wiedzieli, że choćby teraz Aleksander coś przemilczał, to i tak zaprowadzi ich prosto do miejsca, gdzie skarb jest prawdopodobnie ukryty.
Zresztą obecność Peruwiańczyków tutaj świadczyła, że albo naprawdę nie mają złych zamiarów, albo nie zaangażowali polskich wspólników. Inaczej obyliby się bez nas. Tylko skąd to ogłoszenie o “indiańskich pamiątkach” w Tarnowie i dziwne zachowanie się właściciela tarnowskiego telefonu? Może rzeczywiście jakiś kolekcjoner sprzedawał swe zbiory za dolary, a potem bał się, że to złodzieje dybią na jego uzyskaną w ten sposób fortunkę?
- A jak panowie sądzą - odezwał się profesor - czy opowieść o pobycie naszych przodków nad Dunajcem jest prawdziwa?
- Jasne! Inaczej byśmy nie jechali do Czorsztyna - wyrwał się Janusz.
Aleksander zaśmiał się i przygładził włosy.
- W każdej legendzie, jak w pięknej otoczce, spoczywa ziarno prawdy. Przynajmniej ja tak uważam. Powróćmy jeszcze do soli wielickiej. Mamy trzynastowieczną legendę o pięknej i świątobliwej księżniczce Kindze, ale także i w XIII wieku zaczęto wydobywać tu sól.
Skinąłem głową.
- I ja szanuję legendy. Wiele z nich przyczyniło się do poważnych odkryć archeologicznych bądź pomogło rozwikłać historyczne zagadki.
Profesor z uśmiechem sięgnął po wonne cigarillo, ja nabiłem fajeczkę, na którą de la Vega spojrzał z uśmiechem.
- Dziwi mnie, że pan w tak jeszcze młodym, przepraszam, wieku pali fajkę. To kunszt, do którego trzeba, jeszcze raz przepraszam, dojrzeć.
Chyba zarumieniłem się, ale odpowiedziałem uprzejmie:
- Ta fajeczka jest pamiątką po moim ojcu. Poza tym ułatwia mi skupienie się...
- Polski Sherlock Holmes - zaśmiała się Maria.
- ...oraz chroni przed chęcią zapalenia papierosa.
- Od którego to nałogu jesteśmy wolni! - Aleksander objął z dumą Peruwiankę.
- A ja nigdy mu się nie poddam - dobił mnie i profesora Janusz.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
- Czy nie pomyśleliście kiedyś - odezwała się po chwili Maria - że całą tę legendę o kipu i niedzickim skarbie stworzył na swój użytek Andrzej Benesz?
- Nie sądzę - machnąłem fajką - tej pesymistycznej wersji przeczą już choćby wieloletnie badania prowadzone przez znanego polskiego autora reportaży, Aleksandra Rowińskiego. Weźmy choćby samo odkrycie kipu pod progiem niedzickiego zamku przez Benesza. Istnieje protokół z tego odkrycia. Możemy się z niego dowiedzieć, z jak wielkim trudem i przy użyciu jak wielkich sił podważono głaz progu. Co więcej, żywa historia zamku Dunajec, Franciszek Szydlak, wspomina, że rura ołowiana, w której schowano kipu, leżała na pościółce z rzecznego piasku. Gdyby Benesz chciał tylko ukryć pod progiem falsyfikat, to wygrzebałby jakąś dziurę i na tym poprzestał!
- Przeciwnicy niedzickiego kipu - wzruszył ramionami Aleksander - twierdzą, że w podobny sposób na oplecionych ze sobą rzemieniach górale obliczali swoje stada (ma być to zwyczaj popularny nawet w górach śląskich). Ale pomyślcie: po co taki górski pastuch miałby dostawać się ze swym “liczydłem” do niedzickiego zamku i tam chować je pod progiem? Zresztą zostawmy to. Dla nas najważniejsze jest, czy mój “Prospector” wykrył coś istotnego w skałach nad jeziorem.
- Ale przecież nie znalazłeś żadnych śladów ukrycia - spojrzała na niego Maria.
- I właśnie to jest dla mnie dowodem - zaśmiał się Kobiatko - wierzę w tajemnice i sztukę Inków.
- Czy naprawdę Inkowie byli aż tak wspaniałymi architektami? - spytał Janusz.
- O tak - ożywił się de la Vega. - Żebyście zobaczyli choćby Cuzco, naszą starożytną stolicę, jedno z najbardziej interesujących miejsc na świecie. W czasie zdobywania Peru przez Hiszpanów było to największe miasto Ameryki. Na wzgórzu nad nim znajduje się forteca. Północny mur tej fortecy jest chyba najbardziej niezwykłą konstrukcją ze wzniesionych przez człowieka na zachodniej półkuli. Jako osiągnięcie inżynieryjne nie ma sobie równych w starożytności amerykańskiej. Mniejsze bloki w murze ważą dziesięć lub dwadzieścia ton, większe są oceniane na dwieście, a kilka największych waży po trzysta ton! A jednak są one ściśle dopasowane do siebie bez żadnych klamer spinających. Przy budowie muru nie stosowano w ogóle zaprawy. Gigantyczne wieloboczne głazy przylegają do siebie tak ściśle, że nie można wetknąć między nie ostrza noża. Sprowadzono je z kamieniołomów odległych o ponad milę, gdzie były obciosywane kamiennymi narzędziami. Przesuwano je najprawdopodobniej po nachylonej powierzchni przy pomocy drągów. Nasi przodkowie nie znali żelaza czy stali, ale posiadali bardzo mocne łomy z brązu. Nie znali dźwigów, bloków ani koła, lecz dysponowali tysiącami robotników. Determinacja i wytrwałość inkaskich budowniczych pobudza wyobraźnię, młody człowieku!
- Taak - westchnął w zadumie Janusz. - To wielkie osiągnięcie zbudować taki mur. Cóż, faraonowie mieli swoje piramidy, Chińczycy chiński mur, nawet maleńka Wyspa Wielkanocna swoje ogromne tajemnicze posągi. Szkoda tylko, że pamiętając o tych cudach zapominamy o setkach tysięcy ludzi, których życie kosztowało wzniesienie tego wszystkiego.
- Piramida to był grobowiec dla jednego człowieka - obruszył się profesor - ale twierdza w Cusco broniła stolicy państwa, ba, można powiedzieć, że jego niezawisłości! Wolności “państwa czterech stron świata”, czyli Peru!
- Panowie, nie kłóćcie się! - Maria uniosła ręce do góry w geście komicznego przerażenia.
- My tylko dyskutujemy! - odpowiedzieli jednocześnie profesor i Janusz.
- Ostatecznie ta kopalnia to też coś wielkiego! - zaśmiała się.
- A żebyś wiedziała - odpowiedziałem ze śmiechem. - Chodniki wielickiej kopalni mają łączną długość przeszło 200 kilometrów, a 2040 komory poeksploatacyjne rozmieszczone są na dziewięciu poziomach i sięgają 327 metrów głębokości. Cała kopalnia rozciąga się pod miastem i sięga daleko poza jego granice. No, ale może już dosyć o soli?
- Dobrze - kiwnęła główką Maria. - Powiedzcie mi lepiej, co zrobicie ze skarbem, kiedy go już wreszcie odkryjemy?
Wskazałem fajką Aleksandra.
- To już jego zmartwienie, jak i jego odkrycie. Ja tu jestem tylko do pomocy.
- W dźwiganiu złota - mruknął Janusz budząc powszechną wesołość.
Kobiatko westchnął z udanym żalem:
- Skarb, o ile go w ogóle znajdziemy, będzie własnością państwa. Mnie tylko przysługuje przewidziana prawem nagroda, która, biorąc pod uwagę wyjątkowość odkrycia, może być całkiem ładną sumką.
- A czy Polska podzieli się skarbem z Peru? - znów zaśmiała się Maria.
- Wątpię - odpowiedziałem. - Gdyby to był skarb państwa peruwiańskiego, to chyba mógłby wchodzić w rachubę i całkowity jego zwrot. Ale, o ile wiemy, te kosztowności były prywatną własnością...
- Prywatną? - spojrzał na mnie z ukosa profesor. - Własnością prawowitych władców Peru! Jego dorobkiem kulturalnym i historycznym!
- Teraz ja proszę, byśmy się nie kłócili - uniosłem rękę w pokojowym geście. - Bo jeśli już mowa o prawowitych władcach Peru, to nie zapominajmy, że do ich potomków zaliczał się i Andrzej Benesz, a obecnie jego spadkobiercy. Może więc im należałoby oddać “złoto Inków”?
- Niech najpierw dowiodą swych praw! - niespodziewanie ostro odezwał się de la Vega.
- Tak hojną ręką rozdajecie panowie jeszcze nie znaleziony skarb - powiedziała cicho Maria. - Czy nic lepiej byłoby zachować go dla siebie. Nie informować o tym odkryciu władz?
Aleksander uśmiechnął się ironicznie:
- Nigdy coś takiego nie przyszłoby mi do głowy. Poza tym władze już o “złocie Inków” wiedzą. Pan Tomasz...
- Pana Tomasza też można przypuścić do spółki - powiedziała pół żartem, pół serio Peruwianka.
Zapadła cisza. Postanowiłem czym prędzej ją przerwać.
- No to wracamy do Krakowa, pakujemy walizki i w drogę do Czorsztyna! Pokoje w Pensjonacie “Widok” już na nas czekają. O Boże! - udałem, że dopiero teraz reflektuję się. - Przecież państwo... To znaczy ty, Mario, i pan profesor... A ja dla was zarezerwowałem jeden pokój! Tam nie ma jednoosobowych. Ale zaraz przedzwonię. Może coś mi się uda zdobyć. Jak nie w “Widoku”, to w innym pensjonacie!
- Ależ niech pan się trudzi - łaskawie skinął mi dłonią de la Vega. - Ostatecznie jedna czy dwie noce to nie wieczność. Jakoś się z Marią pomieścimy...
“Taak? Zaraz - pomyślałem - czy prawdziwy profesor nocowałby w jednym pokoju z asystentką? A może naprawdę jest tak uprzejmy i nie chce sprawiać mi kłopotu?”
- Ruszamy więc - Aleksander skinął na kelnera prosząc o rachunek.
Ale nasi goście jakby stracili zainteresowanie wizją jak najszybszego znalezienia się nad Jeziorem Czorsztyńskim.
- Nie mogliśmy pojechać tam jutro? - Maria spojrzała na mnie spod długich rzęs. - Paweł wczoraj zapraszał na spacer po wieczornym Krakowie. Może więc dzisiaj? Tak chciałabym poznać, choć odrobinę, to przeurocze miasto...
Cóż, ponoć światem rządzą mężczyźni, a mężczyznami kobiety. Zwłaszcza młode i piękne! Tak więc postanowiliśmy odłożyć wyjazd do Czorsztyna o jeden dzień.
A że profesor, Aleksander i Janusz pod różnymi pretekstami wymówili się od spaceru (Janusza przynajmniej rozumiałem: 378 stopni i dwukilometrowa wędrówka chodnikami kopalni musiały dać mu się we znaki), tak więc pozostaliśmy tylko Maria i ja. No to zresztą nie narzekałem.
Szliśmy z Marią pod rękę Plantami, rozjarzającymi się zielonkawo przez liście kasztanowców światłem latarń. Wśród siedzącej na ławce grupki młodych ludzi gitara wzbierała rytmem bluesa.
Nagle Maria zapytała:
- Jak wielki jest ten skarb, którego szukamy?
Spojrzałem na nią.
- Spory. Jedne źródła podają, że trzy skrzynie, inne, że sześć.
Odetchnęła głęboko.
- Co byś zrobił, gdyby tak choć jedna skrzynia była twoja?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem. Nawet jeśli złoto odnajdziemy, to nie należy ono do mnie. Przyznam ci się, że nie lubię takich myśli...
- Nie lubisz myśli o złocie...
Poczułem mocniejszy uścisk szczupłego ramienia Marii.
- ...a ja bym marzyła, marzyła...
“Mam nadzieję, że tylko na marzeniach się skończy” - pomyślałem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
“BOLAS” I JASIEK Z MYŚLENIC • KOŚCIÓŁEK NA OBIDOWEJ • CO ZNALAZŁEM W NESESERZE MARII • “EGZOTYCZNE” BOCIANY • TETMAJER I TISCHNER • ŚPIEWAJĄCY POMNIK • NARESZCIE PIENINY
Powstał problem, gdzie spotkamy się następnego dnia rano, by spokojnie ruszyć do Czorsztyna. Rozprawialiśmy nad tym przy wieczornej kawie:
- Nie ma co jeździć tam i z powrotem w tym ulicznym tłoku - skrzywił się de la Vega - może umówmy się gdzieś przy wylocie z miasta?
“Dziwna propozycja - pomyślałem - jak na Peruwiańczyka, który pierwszy raz w życiu jest w Krakowie”. Mimo to zaproponowałem spokojnie:
- Może więc na stacji benzynowej w Libertowie, gdzie krakowska obwodnica łączy się z szosą na Zakopane; pojedziemy do Nowego Targu i tam skręcimy na Czorsztyn. Obawiam się tylko, czy Maria (bo ona jest zapewne kierowcą waszego wozu) trafi na miejsce umówionego spotkania...
Prychnęła na mnie jak rozzłoszczona kotka:
- Pokaż mi tylko na mapie, gdzie jest ta stacja benzynowa, a już jakoś dam sobie radę. Nie po takich miastach jeździłam!
Roześmiałem się:
- Pokażę, tylko czy zapamiętasz. Bo co do mapy, to jak to się stało, że z Warszawy nie jechałaś prostą drogą, tylko przez Tarnów i Bochnię?
Wydało mi się, że ciemna karnacja mej rozmówczyni o ton ściemniała.
- Tarnów? - odrobinę zbyt długie milczenie. - Nie przypominam sobie. A Bochnia...
- Właśnie - wtrącił profesor. - Dlaczego pan już drugi raz pyta o to miasteczko? Wczoraj przy windzie i teraz...
- Bo tak się składa, że z Bochni, do której państwo zabłądzili, pochodzi Andrzej Benesz. Odkrywca “niedzickiego” kipu i, być może, prawowity spadkobierca inkaskich władców.
Uczony skinął głową.
- Taak, to ciekawe - przypalił cigarillo. - Ale cóż z tego, że z tamtego miasteczka pochodził tragicznie zmarły pan Benesz? Czy pan uważa, że szukaliśmy w Bochni jakichś przydatnych w tropieniu skarbu śladów?
“Może i szukaliście” - pomyślałem. Ale zaśmiałem się głośno:
- Skądże znowu! Tylko ośmielam się powątpiewać, czy traficie na stację benzynową w Libertowie...
Profesor odpowiedział wyrozumiałym uśmiechem:
- Od czegóż mamy języki, jak nie od tego, by w razie potrzeby pytać?
- Hm - odchrząknąłem zmieszany - ze znajomością angielskiego, że już o hiszpańskim nie wspomnę, nie jest najlepiej wśród moich rodaków.
- Obejdzie bez pytania - Maria potrząsnęła grzywą swych pięknych kruczoczarnych włosów - pokażesz mi tylko na mapie, gdzie to jest i dam sobie radę!
W pokoju Marii pokazałem jej, którędy jechać przez Kraków. Wskazałem też stację benzynową, gdzie mieliśmy się spotkać następnego dnia o dziewiątej rano.
Wracając do naszego hotelu przez wciąż jeszcze, mimo dość późnej pory, rozbawiony Kraków z żalem myślałem, że tak piękna kobieta jak Maria może okazać się przeciwnikiem w rozwiązaniu zagadki tajemniczego odkrycia Aleksandra Kobiatko.
W Libertowie nie czekaliśmy długo. Ot, dwa pomruki Aleksandra na temat zdolności pięknych Peruwianek w odczytywaniu map. I już z piskiem opon zahamowało przy Rosynancie czerwone audi, z którego wyskoczyła dumna z siebie Maria.
Wysiadłem z wozu.
- I co, trafiłam - uścisnęła z niespodziewaną siłą moją dłoń urocza asystentka profesora. - Tylko błagam w imieniu szefa i swoim: zatrzymajmy się gdzieś na kawę, bo ta hotelowa była jakaś słaba.
- Trzeba było poprosić o drugą.
Maria spojrzała na mnie przekornie.
- Bałam się spóźnić na nasze spotkanie. Jeszcze byś powiedział, że zabłądziłam.
Roześmieliśmy się.
- A co do kawy, to za niespełna trzydzieści kilometrów dojedziemy do Myślenic...
- Czym w dziejach kawoszoznawstwa wsławiła się ta miejscowość?
- Niczym szczególnym. Ale znam tam lokal, gdzie na obszernej werandzie można napić się naprawdę dobrej kawy. Już ja zadbam, by was nie skrzywdzono.
- Waas? - przeciągnęła głoskę Maria. - A ty się nie napijesz?
- Jedną już dziś piłem i na długo mi wystarczy. Przyznam się, że nie przepadam za kawą. Wolę herbatę... - zająknąłem się - i to najchętniej zieloną.
Spodziewałem się wybuchu śmiechu, ale Maria spojrzała na mnie uważnie.
- Fajka po ojcu, zielona herbata... Zaczynasz mnie zaciekawiać.
Zmieszany sięgnąłem do klamki drzwi Rosynanta.
- Miło mi. I nie powiem, abym nie był ciekaw twej osoby. Ale jedźmy już, póki nasi towarzysze nie usmażyli się jeszcze w autach.
Nie odjechaliśmy daleko, gdy usłyszałem klakson samochodu i zobaczyłem we wstecznym lusterku mruganie świateł audi Marii. Zjechałem na pobocze, wysiadłem z wozu i podszedłem do samochodu Peruwiańczyków.
- Co się stało?
Wychyliła się przez okienko.
- Nic takiego. Tylko ty strasznie się wleczesz. Może ja pojadę przodem, aby nadawać właściwe tempo. Przed tymi Myślenicami, czy jak im tam, zwolnię i wyprzedzisz mnie, by wskazać drogę do tak zachwalanego przez ciebie kawowego źródła.
Pogroziłem jej palcem.
- Wcale się nie wlokę, tylko jadę z maksymalną dopuszczalną prędkością, czyli dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nie mam zamiaru wydawać pieniędzy na mandaty. Poza tym chciałbym ci zwrócić uwagę, że jedziemy tak zwaną “Zakopianką”, jedną z najbardziej niebezpiecznych dróg w Polsce. Wiesz, ilu tu ludzi ginie co roku?
- Niebezpieczna droga? - parsknęła śmiechem Maria.- Żebyś ty zobaczył nasze, peruwiańskie! A ja tam uczyłam się jeździć!
- Nie wątpię w stopień trudności dróg andyjskich ani w to, że pobierający na nich nauki kierowca peruwiański, taki jak ty, góruje swymi umiejętnościami nad przeciętnym kierowcą polskim. Ale przecież nie chcę, aby taki niedouczony Polak wpakował się na twój wóz, zwłaszcza gdy prowadzi TIR-a. Będziesz jechać za moim jeepem z prędkością, którą uznam za stosowną.
Maria mruknęła coś pod nosem, a ja wróciłem do Rosynanta.
Wjechaliśmy do Myślenic. Przez most na Rabie przedostaliśmy się na Zarąbie, dzielnicę Myślenic położoną między Rabą a stokami najbliższych wzgórz Beskidu Makowskiego. Opodal wznosił się na stoku najdłuższy w Polsce wyciąg krzesełkowy, czy jak to wolą nazwać fachowcy kolej linowa.
Skorzystaliśmy z pustego parkingu przed hotelem o dumnej nazwie “Ambasador” i przeszliśmy przez ulicę Parkową w stronę szeroko otwartej bramy zajazdu “Panderoza”, bo tak nazywał się przybytek gastronomii, będący własnością państwa Żądłów. To tu czekać miała na moich gości wyborna kawa, na Janusza wyśmienite lody i cola, a na mnie... szklanka wrzątku, w którym miałem zamiar zaparzyć solenną szczyptę zielonej herbaty.
Raczyliśmy się smakiem wybranych przez siebie napojów, gdy Janusz zwrócił uwagę na zawieszoną na dwóch stalowych linach kładkę przeprowadzoną nad Rabą:
- Zupełnie jak w Peru!
Profesor uśmiechnął się:
- No, podobnie. Wszak Inkowie zasłynęli z konstruowania mostów linowych. Splatano je z niezliczonych włókien sznuropodobnej liany, często spotykanej w dorzeczu Amazonki. W razie potrzeby inżynierowie inkascy potrafili konstruować mosty o długości przekraczającej trzysta stóp. O rozpięte mosty dbano bardzo starannie i niektóre dotrwały do naszych czasów. Za zniszczenie mostu groziła kara śmierci. Jednak te cuda inkaskiej architektury przyczyniły się do zguby narodu swych budowniczych.
- Jak to? - zdziwił się Janusz.
Profesor ze smutkiem pochylił głowę.
- A tak, że umożliwił Hiszpanom szybkie wdarcie się w głąb Peru. Sądzę, że gdyby moi przodkowie zniszczyli wszystkie mosty w momencie wkroczenia konkwistadorów Pizarra na teren Andów Środkowych, to nie dość, że podbój Peru byłby prawie niemożliwy, a i najeźdźców spotkałby smutny koniec.
Popatrzył w zadumie na kładkę, po której ze śmiechem przebiegała gromadka dzieci.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, gdy nagle przerwało ją donośne rżenie konia.
- A niech to! - poderwał się z przestrachem Aleksander.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
- Przedstawiam państwu - wskazałem ręką zagrodę, w której skubała trawę bułana klacz - chlubę końskiego rodu, czyli Koalicję we własnej czteronogiej osobie.
- Szkoda, że nie osiodłana - westchnął Janusz - pojeździłby sobie człowiek... - i nagle urwał. Popatrzył na szwedki, na nas, znów na szwedki. Zaczerwienił się i chwycił kule jakby chcąc je schować pod stół. Wypadły mu z brzękiem z dłoni.
Zebrani przy stole zdawali się tego nie dostrzegać i nie słyszeć.
- Lubisz więc jeździć konno? - Maria nawiązała do słów chłopaka. - To świetnie. Jak już odnajdziemy skarb, to może starczy nam czasu i pieniędzy, żeby sobie pojeździć. Jeszcze nie siedziałam na polskim koniu.
- Ja też. I nie mam zamiaru! - burknął Aleksander.
- Wstyd! Przestraszył się stryjek rżenia tej Koalicji bardziej niż Inkowie koni Hiszpanów! - Janusz odzyskał dobry humor.
Gawędziliśmy chwilę o tym i owym, gdy Maria powiedziała:
- Sympatycznie tutaj. A czy są jakieś ciekawostki?
- To zależy - wystukałem popiół z fajki - jakich kto ciekawostek szuka. Dla narciarzy, zimą, będzie nią na pewno najdłuższy w Polsce wyciąg krzesełkowy. Dla nas, miłujących, że tak archaicznie powiem, historię, ciekawą będzie baszta mająca ponoć podziemne przejście do odległego o cztery kilometry zamku nad Jeziorem Dobczyckim. Nikt jeszcze tego tunelu nie odnalazł, może więc my poszukamy? A gdyby tam były jakieś ukryte skarby? Za jedną wyprawą trafiłyby się nam dwa odkrycia!
Ale jakoś nikt nie połakomił się na myślenickie skarby, co było zrozumiałe. Coraz bliższy blask złota Inków wabił magiczną siłą.
Wstaliśmy od stołu i wyszliśmy z gościnnej “Panderozy” żegnani rżeniem Koalicji.
Dochodziliśmy do parkingu, kiedy zobaczyłem przy drzwiczkach audi naszych peruwiańskich gości manipuluje jakiś nastolatek.
On także musiał nas dostrzec. Przerwał swą dłubaninę i poderwał się do biegu...
Nie zdążył jednak odbiec daleko, gdy coś świsneło mi nad głową i ze zdumieniem zobaczyłem, jak uciekający przewraca się, wstaje i znów pada...
Podbiegłem do niego. Nogi złodziejaszka oplątywał mocny sznur, na którego końcach zobaczyłem w plecionce spore kamienie.
- To ”bolas”- usłyszałem głos Marii, która stanęła przy mnie. - Starożytna broń Inków. Używana głównie do chwytania uciekających guanaco, zwanych też amerykańskimi wielbłądami. Schwytanie tych bojaźliwych szybkich zwierząt byłoby bez “bolas” niemożliwe. No, tylko trzeba tym cudem umieć miotać.
Popatrzyłem na nią z podziwem.
- Ty umiesz świetnie. Gdzie się tego nauczyłaś.
Uśmiechnęła się leciutko.
- Jak to: “gdzie”? U nas, w Peru, od braci z gór.
Już chciałem spytać, co to za bracia, gdy spętany opryszek jęknął:
- Ojej, moje nogi! Mogę je już rozplatać, co?
Popatrzyłem pytająco na Marię. Skinęła głowa.
Pozwoliłem łotrzykowi wyplątać się ze sznura i uchwyciłem mocno za kołnierz niezbyt czystej koszuli. Tymczasem Maria złożyła “bolas” starannie i z najniewinniejszą w świecie miną schowała do torebki.
- Zawsze nosisz je przy sobie? - spytałem.
Potrząsnęła włosami.
- Od czasu do czasu. Jak widzisz w Polsce też się przydają.
Nadszedł profesor z Aleksandrem i Januszem.
Kobiatko nie ukrywał swego podziwu czy wręcz oszołomienia:
- Żeby młoda dama i takie zabójcze narzędzie?...
Maria zerknęła na niego.
- Wątpi pan w młodą damę czy w narzędzie?
- Broń Boże, nie w to, że jest pani damą!
- Ten rzut to przypadek - mruknął Janusz.
- Tak? - oczy Marii zabłysły. - To wyobraźmy sobie, że tamto drzewko to guanaco.
Drzewko było odległe o dobre czterdzieści metrów.
Maria już sięgała do torebki... “Bolas” tylko warknęło w powietrzu i już oplatało pień drzewka, które aż zatrzęsło się od ciosu. Piękna Peruwianka ukłoniła się nie bez drwiny.
We czwórkę, nie wyłączając złodziejaszka, wyraziliśmy głośno swój aplauz.
Tylko profesor z obojętną miną schylił się i podniósł coś z piasku.
- To chyba należało do tego młodego dżentelmena?
Podał mi pęk kluczyków samochodowych i cienkich wytrychów.
- Ja to pierwszy raz w życiu widzę - szarpnął mi się w uścisku chłopak. - Jak mamę kocham, ja tylko chciałem sobie na audika popatrzeć!
Pociągnąłem go mocniej za koszulę.
- To czemu nawiewałeś?
Rozłożył ręce.
- Od maleńkości taki nerwowy jestem!
Z trudem powstrzymując się od śmiechu wytłumaczyłem naszym gościom, na jakiego to delikatnisia trafiliśmy.
- ...trzeba będzie teraz z tym gagatkiem na policję. Zeznania poszkodowanych i tak dalej - zakończyłem przyglądając się uważnie obojgu. Wydało mi się, że wymienili spojrzenia.
- A co tam będziemy dla jakiegoś gnojka czas tracić! - zdenerwował się profesor. - Niech mu pan da kopa i puści luzem.
- Kluczyki też mam mu zwrócić? - spytałem z ironią, myśląc przy tym: “Gnojek, dać kopa, puścić luzem - dziwne słownictwo jak na dystyngowanego naukowca...”
- No nie, nie przesadzaj - wtrąciła się Maria - kluczykami ja się zaopiekuję, a gdzieś po drodze wrzucimy je do rzeki czy jeziora...
Przy krawężniku zatrzymał się, ostro hamując, radiowóz policyjny, z którego wyskoczył policjant z radośnie rozwartymi ramionami.
- Jasiu, robaczku mój - zawołał - a tuś mi!
Złodziejaszek w mym ręku zadrżał i ponuro zwiesił głowę.
- Zaskoczyli go państwo, gdy próbował włamać się do samochodu? - raczej stwierdził niż zapytał wesoły funkcjonariusz.
- No tak...- zająknąłem się. - W zasadzie... Ale właściciele nie wnoszą skargi! - zakończyłem.
Janusz skończył tłumaczenie na angielski.
Profesor machnął ręką na znak, że rzeczywiście nie wnosi skargi co do podejrzanego zachowania się Jasia przy audi.
Policjant uprzejmie zasalutował.
- Jak państwo chcą. My i tak mamy do Jasia kilka pytań i od jego wyjaśnień zależy, na jak długo pożegna się on z wolnością. No, Jasiu, pozwól do wozu...
Jeszcze jedno tłumaczenie z polskiego na angielski. Maria śmiejąc się poszła uwolnić drzewko od “bolas” i mogliśmy wyjeżdżać z Myślenic.
- No i co, wyzbyłeś się swoich podejrzeń? - spytał Kobiatko oglądając się na jadące za nami audi.
Wzruszyłem ramionami.
- Jeszcze nie. A skoro już o naszych towarzyszach mowa, to mógłbyś, Januszu - zerknąłem przez ramię na chłopaka - powypytywać ich trochę o historię Inków, o to czym jest kipu. Jeśli to prawdziwy historycy, chętnie udzielą ci informacji. Nawet w nadmiarze.
- Dlaczego ja? - żachnął się Janusz. - Pan sam mógłby!
Zaśmiałem się.
- Dlatego ty, że przywilejem twojego wieku jest zadawanie wielu pytań. Korzystaj z tego. Przy okazji podciągniesz swój angielski.
- Panu to też by się przydało - mruknął półgłosem.
I gadaj tu z takim!
- Dobrze już, dobrze. Ale teraz już siedź cicho i nie przeszkadzaj mi myśleć nad pewnym interesującym problemem.
- Mianowicie? - ożywił się Aleksander.
- Jak tu, korzystając z kluczyków i wytrychów Jasia, zajrzeć do bagaży profesora i jego ślicznej asystentki.
- Toż to złodziejstwo! - załamał ręce czcigodny opiekun zabytków.
- Złodziejstwo? - zdumiałem się. - Boże mnie broń, jeśli z czerwonego audi zginie choć jedna nakrętka, że już o własności, najmniejszej nawet, Marii i de la Vegi nie wspomnę. Samo zerknięcie złodziejstwem nie jest, zwłaszcza gdy ma na celu dobro ogółu!
- Ja tam do tego ręki nie przyłożę! - oznajmił wyniośle Kobiatko.
- A jak niepowołane ręce przyłożą się do twego odkrycia? - spytałem z zadumą.
- A nich cię - rozzłościł się. - To co mamy robić?
Zaśmiałem się:
- Na razie jeszcze nic. Ale świta mi pewien pomysł...
Otworzyłem szerzej okno, bo nie lubię klimatyzacji, a na dworze robiło się coraz cieplej. Elektroniczne wskaźniki temperatury umieszczone co pewien odcinek drogi na poboczu wskazywały temperaturę 30 stopni w powietrzu i 45 asfaltu. Z wyciem syreny wyprzedziła nas karetka pogotowia. Niedługo zobaczyliśmy ją znowu. Stała przy zaparkowanym krzywo mercedesie. Lekarz i sanitariusz pochylali się nad kimś leżącym na noszach.
- Co się stało? - zaniepokoił się Kobiatko.
- Mam nadzieję, że nie atak serca - odparłem. - Przy tym upale bardziej prawdopodobny wydaje się udar cieplny. Samochody nagrzewają się błyskawicznie.
Na wzgórzu przed nami, po prawej stronie, ukazał się otoczony ogromnymi lipami drewniany kościółek. Zwolniłem i włączyłem kierunkowskaz. Objechaliśmy kościółek dokoła i zatrzymaliśmy auta na obszernym parkingu.
- Gdzie jesteśmy? - spytał Janusz.
- Nie słyszałeś nigdy o kościele w Charbówce na Obidowej? - spytałem uprzejmie.
- Wstyd mi za ciebie! - dołożył bratankowi Aleksander.
Gdy tylko wysiedliśmy z Rosynanta, podeszło do nas kilku małolatów “zbrojnych” w wiadra z wodą, szczotki i gąbki.
- Syby myjemy, aut pilnujemy - oświadczył najstarszy.
Sięgnąłem ręką do kieszeni.
- Za ile?
- Jak dla pana to po łosiem złotych łod wozu! - wyszczerzył zęby (z których jednego brakowało) przywódca ekipy.
- A dla innych?
- Tyz po łosiem! - rozdziawił się radośnie.
- A przed kim tu aut pilnować?
- Łoo! - spoważniał. - Różne sie włóczom. A to powietse z kół spuscom, a to, te najgorse, i łoponc psebijom!
- Jak ci na imię? - spytałem uśmiechając się.
- Józek, a bo co?
- Nazwisko?! - warknąłem groźnie, machając wydobytą z kieszeni legitymacją.
Chłopak aż się skulił.
- Ka... Kardaś, panie.
- No to słuchaj, Kardasiu Józefie: za umycie szyb dostaniecie po dwa złote, a wozów przypilnujecie z dobrego serca i żeby mi się żadnej oponie nic nie stało, bo jak nie, to już ja cię przypilnuję!
- Sie wie! - chłopak odzyskał dobry humor - Dla pana władzy usługa specjalne! Antek, Zenek, bierta sie za syby!
Janusz nie nadążył tłumaczyć Peruwiańczykom mej rozmowy z Józkiem. Ale i tak domyślili się jej przebiegu; śmiali się teraz serdecznie. Tylko Maria zapytała niby od niechcenia:
- Jaką legitymacje pokazałeś temu chłopcu?
- Stowarzyszenia Historyków Sztuki. O, proszę, zobacz...
- Nie trzeba, wierzę! Zresztą przecież nie znam polskiego.
Wydawało mi się, ze odetchnęła z ulgą.
- Czy można wiedzieć, co pana tu skierowało? - odezwał się profesor. - Czy ta świątynia ma jakieś szczególne znaczenie?
- Prawie każdemu w Polsce, a już zwłaszcza historykom sztuki, znany jest ten kościółek pod wezwaniem Świętego Krzyża, piękny przykład drewnianego podhalańskiego budownictwa. Przejeżdżającym tuż obok “Zakopianką” kojarzy się on z patronem kierowców i podróżnych, świętym Krzysztofem - poprowadziłem wszystkich w kierunku wejścia do kościółka. - Zbudowano go w 1757 roku. Spłonął w nocy 2 października 1994 roku w wyniku podpalenia. Była to słynna seria umyślnych podpaleń, którym uległy kościoły w Łękawicy, Niedźwiedziu i Olszówce. Dzisiaj, po niespełna czterech latach mogą państwo obejrzeć już kościół odbudowanym...
Zwiedziliśmy skromne wnętrze świątyni.
- A oto krótka legenda związana z powstaniem kościółka. Otóż podróżujący tędy kupiec został napadnięty prze zbójców i w ostatniej rozpaczy zawołał: “Krzyżu Święty, ratuj mnie!” Na odgłos tego wołania ukazał się nad borem krzyż otoczony świetlistymi promieniami, a cały las zaczął się kołysać. Zbójcy uciekli, a kupiec wzniósł tu w podzięce za opiekę ten kościół. Na miejscu tego cudu wytrysnęło także źródełko, zwane Pocieszną Wodą. Znajduje się ono dwieście metrów stąd, szosą w dół. Naprawdę kościółek ufundował Jan Wielopolski, wojewoda sandomierski. Świątynia została wybudowana z drzewa jodłowego. Gdy będziecie wracali do samochodów, obejrzyjcie na zewnętrznej wschodniej ścianie kościoła osiemnastowieczną kapliczkę z rzeźbą ludowego twórcy przedstawiającą Krzyż Święty w momencie dokonanego tu cudu. Poniżej klęczą Najświętsza Maria Panna, święty Jan i święta Magdalena.
- Jak to: “będziecie wracali”. A co ty masz zamiar robić?
- Mówię: “będziecie”, ponieważ Janusz koniecznie chciał się wybrać do źródełka i mam nadzieję, że będziecie mu towarzyszyć. Ja muszę zajrzeć do silnika... - odpowiedziałem z niewinną miną, modląc się w tylko w duchu, żeby Janusz nie zechciał prostować moich rewelacji o planowanej przez niego pielgrzymce do Pociesznej Wody. Mógł się zresztą wtrącić także Aleksander.
Ale na szczęście moi towarzysze okazali się godnymi zaufania, jakie w nich pokładałem. Ba, Aleksander nawet zalecał napicie się wody ze źródełka Marii i de la Vedze, jako że według miejscowych wierzeń “dobra jest na oczy i nogi”.
- Akurat będzie dobra dla mnie! - zaśmiał się Janusz i uprzejmie wskazał drogę Marii.
Ja wróciłem do samochodów, które już z dala lśniły wypucowanymi szybami.
- Piknie, sefie, ni? - przywitał mnie Józek.
- Piknie - zgodziłem się i nagrodziłem ciężką pracę banknotem dziesięciozłotowym, co zostało przyjęte pełnym uznania gwizdnięciem.
- A umiesz ty gwizdnąć głośniej? - spytałem.
Zamiast odpowiedzi chłopak wsadził dwa palce w usta i gwizdnął tak, że aż zaświdrowało w uszach!
- A tajemnicy dotrzymasz?
- Na mojo duse! - walnął się pięścią w piersi aż zadudniło.
Uśmiechnąłem się.
- To słuchaj, leć za kościół i wyglądaj, kiedy od źródełka będą wracali ci moi. Wtedy gwizdniesz. A poznasz ty ich chociaż?
- Cobych nie poznoł? - żachnął się - To ci z tym, co o kulach idzie, ni?
- Ano - odpowiedziałem bezwiednie - naśladując gwarę.
- A ten kulawy to tyz podejzany?
Z powagą skinąłem głową.
- No, śpiesz się. Nie mam czasu na gadki.
I Józek popędził za kościół.
Jasiek w Myślenicach musiał mieć pecha, bo już pod czwartym wytrychem zamek audi ustąpił. Maria zapomniała włączyć alarm! Zajrzałem do schowka w desce rozdzielczej: nic.
Nie przejąłem się pierwszą porażką. Trudno, żeby każdy podejrzany trzymał na wierzchu to, co go kompromituje! Otworzyłem bagażnik. Dwa eleganckie nesesery i dyplomatka z szyfrowym zamkiem wysokiej klasy. Z żalem odłożyłem ją na bok. Nie miałem czasu na delikatne manipulacje. Pozostawały nesesery. Wybrałem, sam nie wiem dlaczego, ten, który jak mi się wydawało należał do Marii i otworzyłem go... I w tym momencie o mało nie zamknąłem go z powrotem! No bo przecież nie wiedziałem, czego szukam! Jakiejś kartki, pewno notatek? Nawet gdybym je znalazł, to trudno, by Maria przez grzeczność dla mnie pisała je po angielsku. A po hiszpańsku przecież ja ani w ząb! Pozostawała mglista nadzieja na jakiś ślad współpracy z polskimi przestępcami. Ale nic z tego! W dodatku jak mogłem grzebać w neseserze Peruwianki, nie wprowadzając bałaganu w panujący w nim idealny porządek?!
Mimo to ostrożnie wkładałem dłonie między warstwy ubrań...
Wtem prawa poczuła chłód stali. Palce przesunęły się po kształcie pistoletu...
Powietrze prześwidrował gwizd Józka ostrzegającego mnie przed nadchodzącymi!
Nie miałem nawet czasu, by rzucić okiem na broń. Tylko zamknąłem neseser, zamknąłem audi i podniosłem maskę Rosynanta.
“A może to nie prawdziwy pistolet, tylko straszak? - myślałem przy tym. - Tak, ciekawe kto chowa straszaki pod bieliznę w neseserze. Poza tym, straszak nie straszak, nie przemyciliby go przecież przez kontrolę na lotnisku. Muszą mieć jakieś kontakty w Polsce!
- Smaczna woda w tym cudownym źródełku - pochwaliła Maria Pocieszną Wodę.
- Ale o samo źródełko mogliby ojcowie marianie, do których kościół należy, bardziej zadbać - narzekał Aleksander. - Tu krzyż, tu święci, a zamiast źródełka ordynarna żelazna pompa. Dobrze, że chociaż wokół piękne jesiony. Muszą już mieć i swój wiek.
- Tak jak i te drzewa tutaj - profesor wskazał otaczających nas dziewięć lip. - Toż chyba czterech ludzi trzeba, by objąć takiego kolosa!
- W porządku, sefie? - spytał Józek, gdy zamykałem maskę Rosynanta.
- W najzupełniejszym - skinąłem głową.
- A co to za akcja? - spytał.
- Tajemnica. Dowiesz się z gazet.
- Jasne!- zasalutował.
Odpowiedziałem poważnym uściskiem dłoni, który sprawił chłopakowi radość. Kumple popatrzyli na niego z szacunkiem.
Ledwo wsiadłem do wozu, gdy przyjaciele zaatakowali mnie zgodnym:
- I co? I co?
Przez moment zastanawiałem się, czy powiedzieć im o pistolecie Marii, ale zrezygnowałem z tego. Jeszcze, przestraszeni, popełniliby jakiś błąd. Już ja sobie poradzę z piękną asystentką, która nosi “bolas” w torebce, a pistolet w neseserze!
- Nic. Niczego ciekawego nie znalazłem. Zresztą, czasu było mało...
- A ja z siebie dałem robić wariata z tym łażeniem do źródełka - rozżalił się Janusz. - Ciekawe, co sobie o mnie Maria pomyśli?
- Dlaczego zaraz wariata? - zerknąłem na niego przez ramię. - Że chciałeś zobaczyć cieszącą się szacunkiem u górali Pocieszną Wodę? Maria też nie pomyśli nic złego. Była wyraźnie zadowolona, że zobaczyła jeszcze jedną tutejszą ciekawostkę. A co do naszych planów, to nadal nie śpieszmy się pod Zbójecką Jaskinię. Może nasi Peruwiańczycy się zdenerwują. Kiedy człowiek się denerwuje, łatwo może popełnić jakieś głupstwo...
“Ja, chociaż spokojny - pomyślałem - już popełniam chyba jedno, nie informując o pistolecie z neseseru ani pana Tomasza, ani Dzidka z krakowskiej komendy.”
W Nowym Targu pożegnaliśmy złej sławy “Zakopiankę” i skręciliśmy na szosę, którą mieliśmy dojechać bezpośrednio do Czorsztyna.
Przy wyjeździe z miasta usłyszałem nagle z tylu klakson i zobaczyłem, że audi Peruwiańczyków zatrzymuje się.
- A cóż to się stało?
Zły wyskoczyłem z Rosynanta. (Zły, bo wciąż jeszcze myślałem o pistolecie!)
Tymczasem powód zatrzymania auta przez Marię był jak najbardziej niewinny: bociany!
Na kalenicach i słupach jednej zagrody widać było trzy gniazda, na drugiej dwa, a kolejnej znów trzy. Wszystkie pełne podrosłych już bocianiąt, ku którym nadlatywali z pobliskich łąk rodzice z żabami zapewne w dziobach, witani donośnym klekotaniem.
- Co to? Co to za ptaki? - Maria już mierzyła do gniazd z aparatu fotograficznego. Nawet sam profesor raczył wysiąść z wozu!
Uzmysłowiłem sobie, że dla naszych południowoamerykańskich gości poczciwy bocian jest ptakiem tak samo egzotycznym, jak dla Polaka nadamazońska papuga ara. A tu bociany pojawiły się naraz w takiej ilości.
Roześmiałem się:
- To bociany. Bociany białe, bo są jeszcze i czarne.
- Czy te ptaki są w jakiś sposób udomowione? - spytał de la Vega.
- Tylko o tyle, że korzystają z gościnności ludzkiej, którą gardzi ich czarny kuzyn. U nas gnieżdżą się od wiosny do jesieni. Znoszą jaja i wychowują młode. Zimują w Afryce. Polska jest obecnie krajem o największej ilości bocianów w Europie.
- Nikt ich nie krzywdzi? Nie niszczy im gniazd? - zaciekawiła się Maria.
- Skądże znowu - oburzyłem się. - Bocian to u nas ptak prawnie chroniony, a powszechny jest ludowy pogląd, że gniazdo bocianie na dachu przynosi domowi szczęście. Dlatego nikt ich nie niszczy. A nawet przeciwnie, zachęca się ptaki do budowania gniazd na dachach wiejskich domów, wznosząc tam platformy z zaczątkami gniazd.
- To piękny zwyczaj - zamyśliła się Maria. - Żeby wszędzie ludzie tak dbali o ptaki... Widzę, że Polska jest chlubnym wyjątkiem.
- Robimy co możemy - odparłem skromnie. - Ale i tak coraz więcej ptaków ubywa z naszych pól i lasów. Tu chronione giną masowo podczas przelotów na zimowiska, łapane w sieci, sidła, strzelane. Czy wiesz, że sami Włosi posiadają więcej broni myśliwskiej niż pistoletów maszynowych mają całe europejskie siły NATO?
Skoro tylko wymówiłem: “pistoletów”, powrócił zły humor.
- No cóż, jedziemy. Pora obiadu coraz bliżej, a ja chciałem pokazać państwu po drodze do Czorsztyna jeszcze jedną ciekawostkę - zawróciłem do Rosynanta.
O Łopusznej, odległej o 7 kilometrów od Nowego Targu, znany myśliciel - Łopuszanin rodem, ksiądz Józef Tischner - napisał:
W Łopusznej jest cisza.
W takiej ciszy można usłyszeć najprostsze dźwięki: szum wody potoku,
trzask gałęzi w ognisku, a czasem także i to jak zaszczeka
w lesie jelonek, którego spłoszy nagłe spotkanie z człowiekiem.
Ciszą wszystkich cisz jest cisza kościółka.
Kto chce znaleźć Boga, musi wejść w ciszę.
Cisza jest tam tak głęboka, że potrafi uciszyć każdy hałas,
nawet ten, który niepoi serce człowieka.
Łopuszna chętnie przyswaja sobie ludzi.
Jeśli tu raz przyjedziecie i otworzycie się na jej mieszkańców,
będziecie “ich”.
Potem, gdy zdarzy się, wrócicie po latach, powiedzą o was:
“nasi przyjechali”...
Niestety, dla nas Łopuszna nie była tak łaskawa. Wjazd do dawnego folwarku Tetmajerów, gdzie urodził się słynny poeta Kazimierz Przerwa Tetmajer zamknięty był na imponujący łańcuch i jeszcze większą kłódkę.
Nici z pokazania gościom Muzeum Kultury Szlacheckiej organizowanego w tutejszym zespole dworskim. Przerwa w funkcjonowaniu muzeum, spowodowana ponoć remontem, zwyciężyła poetę Przerwę Tetmajera.
Nie wiedziałem, jak wytłumaczyć się przed naszymi gośćmi. Ale nie wydali się szczególnie zmartwieni faktem, że nie mogą zwiedzić miejsca narodzin poety.
Za to Aleksander bardzo żałował, bo chciał pokazać Januszowi ten zabytkowy folwark, którego początki sięgają XVI wieku, kiedy to Walerian Grzywa Poradowski otrzymał go od króla Stefana Batorego w uznaniu zasług, gdy jako rotmistrz piechoty wsławił się podczas obrony Krakowa w 1575 roku.
W początkach XIX wieku dziedzicami Łopusznej byli Leon Przerwa Tetmajer wraz z żoną Ludwiką z Lisickich. I tak tu pojawia się w dziejach dworku wątek poetycki, związany z rodem Tetmajerów.
Jeszcze starszy niż folwark jest kościółek w Łopusznej, który w pierwotnym kształcie wzniesiono prawdopodobnie w drugiej połowie XIV wieku. Obecny zbudowano pod koniec wieku XV pod wezwaniem Świętej Trójcy, Narodzenia Najświętszej Panny Marii i świętego Stanisława oraz świętego Antoniego Opata. Kościół w Łopusznej należy do czterech najcenniejszych zabytków sakralnych w Dolinie Dunajca, obok dębniackiego, harklowskiego i grywałdzkiego. Niestety i kościółek był zamknięty na cztery spusty!
Goście odchrząknęli uprzejmie, ale z ich ukradkowych spojrzeń zauważyłem, że setnie się bawią moją łopuszańską klęską jako przewodnika.
Zaszliśmy do sklepiku, aby kupić colę, Marii bowiem strasznie chciało się pić. Ku mej radości w sklepiku była mała, ale za to czynna lodówka i wszyscy mogliśmy przepłukać gardła chłodnym napojem.
Próbowałem opowiedzieć gościom, że w tej wiosce urodził się jeden z największych współczesnych myślicieli, ksiądz Józef Tischner. Słuchali grzecznie, ale bez większego zainteresowania.
O dziwo, na dźwięk nazwiska “Tischner” ożywił się stojący w kącie sklepiku góral:
- Tischner! My razem rośli z Józkiem! Bronek Czerwosz jestem. O, Józek to on od małego głowę miał. I gadać umiał. A potem to ja tu został, a un kstałcić się posed na ksiendza. I na profesora. Casem tylko, jak przyjedzie, to siądziem se i pogadomy jak za dawnego...
Podziękowałem grzecznie bacy za wspominki i opuściliśmy niezbyt gościnną tego dnia wioskę.
Nie odjechaliśmy daleko od Łopusznej, gdy Maria dała klaksonem znać, że się zatrzymuje i zjechała na parking. Posłusznie podjechałem obok. Nie dziwiłem się, że Peruwianka zatrzymuje swój wóz.
Ledwo tylko przejechaliśmy wiaduktem nad Kluszkowcami, a otworzył się po prawej stronie rozległy widok na Jezioro Czorsztyńskie zamknięty Pieninami Spiskimi i Tatrami. Po lewej, na tak zwanej Skałce wznosił się ogromny metalowy pomnik przedstawiający jakby rozwinięte wiatrem skrzydła.
- Co to za monument? - spytał profesor.
- To pomnik według projektu słynnego polskiego rzeźbiarza Władysława Hasiora. Liczy sobie 13 metrów wysokości. Wzniesiono go w 1966 roku. W ten sposób ówczesna komunistyczna władza chciała utrwalić swoje władanie Podhalem. Wespnijmy się pod pomnik tą ścieżką, a może usłyszymy jak “gra” na wietrze. O ile pamiętam, w konstrukcję wmontowano ogromne piszczałki. Ale starszym panom nie chciało się gramolić pod górę, Janusz zaś rozbrajającym gestem pokazał na swoje szwedki. Tak więc ruszyliśmy pod “śpiewający” - jak go nazywano z kpiną - pomnik tylko we dwójkę z Marią. Niestety, była to wspinaczka na próżno. Pomnik milczał jak zaklęty pomimo silnie tu wiejącego wiatru. Zapewne, jak to u nas bywa, pomnik wzniesiono, ale żeby ktoś konserwował piszczałki, o tym nie pomyślano. Może zresztą ktoś piszczałki wymontował? Pomnik nie cieszył się nigdy sympatią podhalan. Dowód tego widać było w pamiątkowym napisie, gdzie czyjaś ręka w słowie “utrwalenie” usunęła trzy początkowe litery i teraz wyglądało na to, że pomnik postawiono “poległym w walce o walenie władzy ludowej”.
Przetłumaczyłem tę “drobną” zmianę w napisie swej towarzyszce, czym bardzo ją rozbawiłem.
Zeszliśmy do naszych towarzyszy.
- Tłumaczę właśnie panu profesorowi - zwrócił się do nas Aleksander - że wjeżdżamy w Pieniny.
Skinąłem głową.
- Przed nami przełęcz Snozka, zwaną Krośnicką. Oddziela ona pasmo Lubania od Pienin Zachodnich, zwanych Czorsztyńskimi. Góra, którą widzicie po lewej, to Wżar, jeden z najlepszych pod Tatrami punktów widokowych. Obecnie upodobali sobie to miejsce paralotniarze. Stąd miał miejsce najdłuższy w Polsce przelot do odległego o 70 kilometrów Brzeska. Ale uważajcie - zaśmiałem się - według podań straszy tu w okolicy “duch nieczysty w postaci kobiety odzianej w płachtę”. Szczyty górskie, które odsłonią się zaraz na południowo-wschodnim horyzoncie, to w kolejności od lewej: bodajże najsłynniejsze w Pieninach Trzy Korony, Nowa Góra i Macelak.
W Krośnicy skręciliśmy w lewo, na wąską szosę do Czorsztyna, gdzie na nadzamczu czekał już na nas pensjonat “Widok”. A w nim (aż przełknąłem ślinkę) smakowity obiad. Dla ciekawości podam, że przejeżdżaliśmy przez jeszcze jedną przełęcz (no, raczej “przełęczkę”) Snozkę, zwaną tu Zamecką.
- Ojej, jak pomyślę, że to moje odkrycie już tak blisko - Aleksander aż złapał się za serce. - A może to nie mój wykrywacz, tylko ja się pomyliłem? I pod Zbójecką Dziurą nic na nas nie czeka? To znaczy mnie czeka pośmiewisko?
- Nie tragizuj - klepnąłem go w kolano.
- No, dobrze - odetchnął. - Ale, ale. Czy właścicielom pensjonatu mówiłeś, po co przyjeżdżamy?
- Nie. Powiedziałem tylko, że gości z Peru interesuje Niedzica i legenda o kipu i trumnie pięknej Uminy.
- Przynajmniej oni nie będą się ze mnie śmiali!
- Ja tam ze stryjka śmiać się nie mam zamiaru - wtrącił Janusz - obojętnie, co kryje się pod skałą.
- Ani ja - dopowiedziałem.
W pensjonacie przywitała nas tylko pani Cecylia. Jej mąż, Jerzy, wyjechał po zaopatrzenie. Syn państwa Plewów, Maciej, szkolił się na Jeziorze Czorsztyńskim w trudnej sztuce żeglowania. Dodam, że ranki poświęcał na kształcenie się na ratownika na basenie w Nowym Targu, jako że Pensjonat “Widok”, posiadający w sezonie zimowym wyciąg narciarski (pani Cecylia jest bodajże jedyną kobietą w Polsce posiadającą uprawnienia do kierowania takim urządzeniem), ma zamiar rozbudować się na okres letni o przystań i wypożyczalnię jachtów i łodzi.
Dokonano (przy mojej niewielkiej pomocy) wzajemnej prezentacji, a pani Cecylia wręczyła klucze do pokoi zapraszając za pół godziny na obiad.
Przyznam, że z jednakową przyjemnością patrzyłem na smagłą urodę Marii i na blond uroki pani Cecylii. To dobrze, że co kontynent - to inne piękno.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
PRAPOLSKIE OBOWIĄZKI GRZECZNOŚCI • CHOROBA ALEKSANDRA • TAJEMNICE KIPU • ODKRYCIE JANUSZA • CZY WZYWAĆ POLICJĘ • UROCZYSTA KOLACJA • CO MOŻE KRYĆ GLINIANY WAZON
Pensjonat “Widok” umiał zadbać o zgłodniałych gości! Ledwo uporaliśmy się z ukraińskim barszczem, gdy na stolikach pojawiły się wielkie płaskie talerze, na których rozpierały się schabowe kotlety z jajkiem sadzonym, większe niż talerz w niejednej restauracji. Wspierały je “obwałowania” z fasolki szparagowej i surówki z pomidorów oraz “Pieniny” młodych ziemniaczków posypanych suto koperkiem.
Szczuplutka Maria popatrzyła to na talerz, to na mnie z widocznym przerażeniem.
- Nie wiem, czy wiecie - odpowiedziałem z niewinną miną - ale polski zwyczaj nakazuje gościowi zjeść w całości poczęstunek, jakim go uraczono po raz pierwszy w gościnnym domu. Pozostawienie choć odrobiny na talerzu obraża śmiertelnie gospodarzy!
- Ale przecież my tu jesteśmy w pensjonacie, nie w gościnie - próbowała bronić się przed ogromnym kotletem Maria.
Przybrałem surowy wyraz twarzy.
- Państwo Plewowie, do których “Widok” należy, są moimi przyjaciółmi i przyjęli nas tu wszystkich jako przyjaciół!
Pognębiona Maria pochyliła się nad talerzem i... nie uwierzycie... zjadła obiad chyba najszybciej z naszej ekipy!
Przeszliśmy na taras. Ten z filiżanką kawy, ów herbaty. Przed nami roztoczył się rozległy widok na Jezioro Czorsztyńskie. Jego gładką taflę znaczyły żagle kilku jachtów. Daleko po południowo-wschodniej stronie przeciwległego brzegu jaśniały mury zamku Dunajec w Niedzicy. Panoramę przed nami zamykał widok na Pieniny Spiskie i wynurzające się zza nich Tatry Słowackie.
Janusz poszedł do pokoju po lornetkę.
Nabijałem właśnie fajkę, grzecznie dziękując profesorowi za poczęstunek cigarillo, gdy de la Vega spytał uprzejmie:
- Skoro już uporaliśmy się z tym pysznym obiadem, to może, po wypiciu kawy, zechce pan - skłonił się Kobiatce - zaprowadzić nas czy też może zawieźć do miejsca swego odkrycia?
Aleksander mrugnął do mnie i złapał się za serce.
- Och, jeśli państwo wybaczą, to może jutro. Moje stare serce źle znosi zmianę wysokości. Chciałbym dać mu trochę czasu, by się przyzwyczaiło. Łyknę sobie leki i jutro będę zdrów jak ryba!
- Leki? - uniosła się z fotelika Maria. - Zaraz przyniosę ziołowe tabletki “Allis”, nasz peruwiański specyfik dla źle znoszących wysokość. Chyba powinnam je mieć w apteczce. Choć kraj mój jest położony dużo, dużo wyżej niż te - machnęła ręką w kierunku górujących nad nami Tatr - pagórki, cierpię na dolegliwość podobną do pańskiej... - wyszła z tarasu.
Po chwili wróciła z fiolką leku. Za nią pojawił się Janusz. Chłopak, ku memu zdziwieniu, miał bardzo poważny wyraz twarzy.
- Panie Pawle - szepnął cichutko po polsku podając mi lornetkę - Maria ma broń!
- Cicho! - kopnąłem go pod stołem. - Mamy czas - powiedziałem głośno i już po angielsku - możemy podziwiać widoki. A ty możesz dowiedzieć się od Marii czegoś ciekawego o tym, o co mnie tak wypytywałeś...
- Ach tak, o kipu! - udał ożywienie Janusz.
Bystry z niego chłopak!
Maria splotła palce pod brodą.
- Kipu oznacza zawiązywać węzeł albo po prostu węzeł. Pojmują to słowo także jako rachunek - zapisał w Komentarzach królewskich w roku 1609 Inka Garcilaso de la Vega.
Spojrzeliśmy na profesora, który odpowiedział uśmiechem:
- Być może, panowie, być może był to mój przodek.
- W ślad za relacjami kronikarzy przetrwało przez stulecia mniemanie, że kipu spełniało w czasach Inków wyłącznie funkcję liczydeł. Dopiero w 1970 roku, na XXXIX Międzynarodowym Kongresie Amerykanistycznym w Limie Victoria de la Jara wystąpiła z hipotezą, że kipu to zaszyfrowane pismo.
- Szyfr? - zaciekawił się Janusz.
- Tak - zgodziła się Maria - mogło być kodem. Specjaliści twierdzą, że języka zakodować nie można, ale pismo tak. Już w starożytnej Mezopotamii słowo zastępowano cyfrą. Dzisiaj mamy kody pocztowe, numery telefonów. Dawni kronikarze inkascy, gdy wspominali o kipu, używali również określenia “quillca”, co w języku keczua oznacza pismo.
- A kto to pismo “pisał”?
- Przygotowywaniem i czytaniem kipu zajmowali się w państwie Inków specjalni funkcjonariusze - “quipucamayocs”. Do “quipucamayocs” przychodzili przedstawiciele miejscowych władz, “curacas”, jeśli chcieli dowiedzieć się czegoś o dziejach swej gminy, prawach, rytuałach i uroczystościach.
- Twierdzi się, że skórzane niedzickie kipu jest fałszywe - wtrącił Aleksander - już przez samo tworzywo, z jakiego je wykonano. Z czego więc wytwarzano oryginalne kipu?
Maria skinęła głową.
- Tak, skórzane kipu to rzecz podejrzana. Normalnie wytwarzano je z nitek rozmaitego koloru: jedne były tylko jednej barwy, inne o dwóch kolorach, a jeszcze inne o większej ich liczbie. Przedmioty nie mające odpowiedniego koloru rozmieszczano w szczególnym porządku, zaczynając od najwyższej jakości i znaczenia. Niektóre nitki miały jeszcze niteczki takiego samego koloru, jakby uzupełnienia lub wyjątki od ogólnych reguł. Węzły stawiano według porządku - jednostki, dziesiątki, setki, tysiące, dziesiątki tysięcy i bardzo rzadko (prawie nigdy) setki tysięcy.
Profesor sięgnął po nowe cigarillo i powiedział:
- Głównym elementem kipu był pojedynczy sznur, do którego “quipucamayo”, czyli “liczący rachunki” dołączał na różne sposoby inne sznurki, a do nich przywiązywał kolejne. Niektóre kipu, znajdujące się w kolekcjach najsłynniejszych muzeów świata, liczą sobie nawet kilka tysięcy sznurków przywiązanych jeden do drugiego. Dopiero gdy sznurki były ze sobą odpowiednio połączone i pomalowane na odpowiedni kolory (tu różnię się z Marią w ocenie sposobu przygotowania sznurków kipu), wiązano węzełki w ten sposób, że każdy sznurek posiadał grupy węzełków oddzielone od siebie wolną przestrzenią. W każdej grupie było od l do 9 węzełków.
- Czyli stosowano w obliczeniach dzisiejszy system dziesiątkowy - mruknął Aleksander.
De la Vega dmuchnął kłębem wonnego dymu.
- Ma pan rację. Na początku XX wieku amerykański archeolog Leland Locke opierając się na przekazaniach kronikarzy i własnych badaniach tak właśnie zinterpretował system stosowany w kipu. Inkowie stosowali trzy rodzaje węzełków na oznaczenie danej liczby. Tak zwany długi węzeł, posiadający dwie i więcej pętli, służył do zapisania jednostkowych pozycji w ten sposób, że dwie pętle to 2, a trzy pętle - 3, i tak do 9. Na oznaczenie jedynki był stosowany specjalny węzeł w postaci ósemki, zaś na wszystkich pozostałych pozycjach (10, 100, 1000) stosowano pojedynczy, prosty węzełek.
- Nie ma w zbiorach naszych muzeów oryginalnych kipu - wtrąciłem - ale nie brak u nas próbujących rozwiązać jego zagadkę. I przyznam, że dochodzą oni do ciekawych rezultatów, choć różnych od wyników Lelanda Locke’a. Na przykład Mirosław Grzybowski ze Szczecina po dwudziestu latach badań ustalił, że kipu opiera się na systemie piątkowym. Przy dziesiętnym po prostu za dużo musiałoby być węzełków. Na przykład trzeba ich aż trzydzieści sześć, by zapisać liczbę 9999. W systemie piątkowym zapisuje się ją kilkoma węzłami System piątkowy jest łatwy do opanowania przez małe dzieci, którym trudno pojąć “zero” i “dziesięć”. Według Grzybowskiego pięć palców w genialnej prostocie służy do rachunków - na jednej ręce można liczyć sztuki, na drugiej wielokrotność. Zmiana ułożenia ręki wzbogaca system. Wypróbowano ponoć ten sposób wielokrotnie, ucząc polskie dzieci z jak najlepszym rezultatem.
- No, ale cóż, póki nie odnaleziono klucza do kipu, musimy uznawać je za specjalny rodzaj liczydeł... - kończył naszą “kipulogiczną” dysputę de la Vega, gdy Janusz spytał:
- Mówicie tyle o sznurkach, z których zrobione było kipu. A ja słyszałem, że kipu odkryte przez Andrzeja Benesza miało przymocowane trzy złote blaszki z napisami: “Dunajecz”, “Titicaca” i “Vigo”. Co pan na to, profesorze?
De la Vega rozłożył ręce.
- Przykro mi, młody człowieku, ale nie mam dla ciebie dobrej wiadomości! Dunajecz, czyli zamek niedzicki - zgoda: miejsce ukrywania się uciekinierów i zakopania w jego okolicy przewożonych skarbów. Titicaca, legendarne miejsce narodzin przodków Inków, którymi są Manco Capac i Mama Ocllo; skarb zatopiony w nim ocenia się ponoć na 35 ton samego złota. Ale Vigo? Dlaczego ono? Niektórzy “badacze” uważają, że chodzi o zatopiony w bitwie pod Vigo u hiszpańskich wybrzeży Atlantyku statek wiozący część skarbu Inków. Ale bitwa - w której Anglicy i Holendrzy rozgromili eskortowaną przez Francuzów hiszpańską “srebrną flotę”, wiozącą złoto i srebro do Kadyksu - miała miejsce dopiero w 1702 roku, a więc długo po upadku powstania Tupaca Amaru II. W dodatku obładowane skarbami statki płynęły nie z Peru, ale z Meksyku! Tak więc istnienie złotych blaszek z tymi napisami jest raczej dowodem niezbyt udolnej próby fałszerstwa niż istnienia polskiego tropu “złota Inków”.
- Mimo to przyjechali państwo tutaj aż z tak daleka?! - zaperzył się chłopak.
De la Vega objął go żartobliwie.
- Mój drogi, uczony musi być nade wszystko tropicielem prawdy, a prawda bardzo często na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie nieprawdziwie, ba, wręcz nieprawdopodobnie! Dlatego tu jesteśmy, by, na miarę naszych możliwości, poznać jeden z intrygujących nurtów u jego źródła. Poza tym przyznam ci, chłopcze, że tak i ja, i doktor (po hiszpańsku: doctora) Ciera jesteśmy romantykami, a to już powinno ci dużo tłumaczyć!
Wstaliśmy od stolików.
W jadalni podszedł do mnie pan Plewa, szczupły brunet z krótko przystrzyżonym wąsikiem. Po serdecznym powitaniu, jako że nie widzieliśmy się już kawał czasu, zaproponował:
- Dzisiaj, z powodu przyjazdu tak egzotycznych gości zapraszam państwa na kolację na dół, do, jak pan to nazwał “Piekiełka”!
Zakrztusił się dymem palonego papierosa.
- Za zaproszenie serdeczne dzięki w przyjaciół i moim imieniu. Ale widzę, że pomimo tego, iż lekarze zabronili panu palić, kurzy pan papierosy nadal.
- Co tam lekarze. Żona to dopiero daje mi popalić! - zaśmiał się wesoło.
- A nie próbował pan przynajmniej fajki? - pokazałem mu swoją.
- A idźże pan, panie Pawle! - machnął ręką i wyciągnął kolejnego papierosa.
Poinformowałem Marie i de la Vegę o zaproszeniu naszych gospodarzy. Nie ukrywali, że sprawiło im ono wielką przyjemność.
Na razie rozeszliśmy się do pokoi na małą sjestę.
Ledwo przekroczyliśmy próg naszego pokoju (nie zdążyłem nawet zamknąć drzwi), gdy Janusz zawołał gromko:
- No i co pan...
Niezbyt elegancko, ale skutecznie uciszyłem go kładąc mu dłoń na ustach.
- Cicho - powiedziałem szeptem.
Popatrzył na mnie złym wzrokiem.
- Myśli pan, że oni umieją po polsku? - powiedział już ciszej.
Wskazałem balkon łączący nasze pokoje.
- Na pewno nie umieją, ale słowo “pistolet” brzmi w wielu językach bardzo podobnie.
Zaniknąłem starannie drzwi na balkon.
- A teraz mów. Tylko cicho.
- Jaki pistolet? O czym wy mówicie? - wyszeptał zaniepokojony nie na żarty Aleksander.
- Zaraz się dowiesz - odszepnąłem. - No, Janusz, to był pistolet czy rewolwer?
- No wie pan - oburzył się.
Wiem, że nawet autorom poczytnych kryminałów zdarza się mylić te dwa tak odmienne rodzaje broni. Tu bohater wyciąga pistolet z kabury, a za chwilę strzela z rewolweru.
- Pistolet posiada magazynek ukryty w kolbie. Magazynek rewolweru to obrotowy bęben, w którym osadzone są naboje. Stąd nazwa “rewolwer” od łacińskiego “revolvere” - obracać się. Najsłynniejszym rewolwerem jest amerykański Colt. Nie rozumiem, jak można pomylić rewolwer z pistoletem - Janusz popatrzył na mnie z urazą.
- No dobra, z wiedzy o broni szóstka - uśmiechnąłem się. - Teraz opisz, jak to się stało, że Maria zademonstrowała ci swoje “uzbrojenie”.
Janusz z zadowoloną miną rozłożył się na łóżku.
- Wychodziłem właśnie stąd z lornetką, gdy spotkałem Marię. Biegła po lekarstwo dla stryjka. Swoją drogą nic nie wiedziałem o tym, że stryjek ma słabe serce, które wysiada już sześćset metrów nad poziomem morza...
Aleksander cisnął w bratanka butem.
- Wszedłem za nią do ich pokoju - kontynuował spokojnie Janusz. - Ona grzebała w neseserze. Obok na łóżku leżała bluzka. Zwróciłem na nią uwagę, bo była ozdobiona oryginalnym haftem.
- A na hafcie leżał pistolet? - nie mogłem się powstrzymać do żartu.
- Nie na hafcie ani na bluzce, tylko pod nią. Wyraźnie dostrzegłem jego kształt.
Kobiatko poderwał się.
- Boże, mamy do czynienia z prawdziwymi przestępcami! Paweł, dzwoń na policję!
Posadziłem go z powrotem na fotel.
- Uspokój się, kochany! Nie będziemy się ośmieszać ściąganiem tu brygady antyterrorystycznej z powodu, być może, przewidzenia twego bratanka.
Odwróciłem się do Janusza:
- I co zrobiłeś dalej? Podszedłeś do tej bluzki kryjącej tak interesujący nas przedmiot?
Obruszył się:
- Co pan? Żeby Maria wiedziała, że ja wiem? Stałem grzecznie w progu, a nawet cofnąłem się na korytarz.
- Grzeczny chłopak - pochwaliłem go ze śmiechem.
- Teraz kolej na pana, grzeczny panie Pawle - odparł. - Co pan planuje?
- Na razie nic, dopóki nie uda mi się zapoznać z tym zabójczym cackiem. Może to po prostu straszak albo pistolet gazowy? Przecież Maria mogła zaopatrzyć się w niego przed wyprawą do dalekiego, egzotycznego dla niej kraju...
Janusz uniósł się na łokciu.
- Przed wyprawą? W takim razie, jakim cudem przemyciła go przez kontrole celne na lotniskach?
Chłopak rozumował prawidłowo! Ale na jego pytanie znalazłem odpowiedź, choć mnie samego niezbyt przekonywającą:
- Obecnie sporo krótkiej broni wykonuje się w całości z plastyku. Jeśli mamy tu do czynienia z pistoletem gazowym, wydaje się to jeszcze bardziej prawdopodobne.
Nadal nie chciałem denerwować towarzyszy wszystkimi moimi podejrzeniami.
- To nie zadzwonisz, Pawełku? - obraził się wciąż zaniepokojony Aleksander.
- Ależ zadzwonię, Aleksandrze - sięgnąłem po komórkowiec - tylko że nie na policję, a do pana Tomasza. On nagrał nam tych peruwiańskich uczonych, niech więc chociaż sprawdzi, czy słyszano o nich na uniwersytecie w Limie.
Wystukałem numer szefa. Na szczęście był w domu. Ale przywitał mnie ostro, nie dając dojść do słowa:
- Co wy się tam tak grzebiecie?! Ja już doczekać się nie mogę wiadomości o waszym sukcesie, a tu cisza!
Odchrząknąłem z zażenowaniem:
- Przepraszam, szefie, ale Aleksander, to znaczy pan Kobiatko, poczuł się nie najlepiej. No i z tymi Peruwiańczykami sprawa wydaje mi się niezbyt czysta. Czy mógłby pan sprawdzić...
Słuchawka zadudniła śmiechem pana Tomasza.
- A ty znów swoje! Ale uspokój się, sprawdziłem. Profesor Miguel Jose de la Vega jest cenionym wykładowcą uniwersytetu. A żeby cię jeszcze bardziej uspokoić, to przebywa aktualnie ze swoją asystentką doktor Marią Ciera w Europie. W planach miał także odwiedzenie naszego kraju... I jak ci teraz, niewierny Pawle? - zachichotał szef.
Uśmiechnąłem się.
- O wiele lepiej, panie Tomaszu. Jeszcze dzionek i ruszamy z pensjonatu na podbój Zbójeckich Skałek!
- Jeszcze dzionek? - zdenerwował się mój przełożony. - Co wy się tam wylegujecie po pensjonatach?! Chcę mieć wstępny meldunek już dziś wieczorem!
- Nie da się zrobić - odpowiedziałem najgrzeczniej jak umiałem. - Jak to: “nie da się zrobić”? - zagrzmiała słuchawka.
- Czyż nie wspomniałem panu, że Aleksander trochę niedomaga? Ale już jutro obiecuje być w pełni formy! - dokończyłem szybciutko, by uprzedzić nadciągającą burzę. - Do usłyszenia, szefie. Pozdrowienia od Aleksandra i jego bratanka!
I grzecznie, ale stanowczo wyłączyłem telefon.
Przez chwilę jeszcze (znając skłonność do irytacji pana Tomasza) czekałem, czy nie zadzwoni. Ale telefon milczał. Widocznie szef pogodził się z przejściową niedyspozycją Aleksandra.
- Widzisz - zwróciłem się do tego ostatniego - chciałeś wzywać policję na dwójkę czcigodnych peruwiańskich naukowców. I nie wstyd ci teraz?
Kobiatko wzruszył ramionami.
- Wolę żyć we wstydzie, ale i w spokoju.
Janusz popatrzył na mnie spod oka.
- Czcigodni naukowcy nie miotają “bolas”, czy jak nazywają się te kamienie ze sznurkiem...
- Może robią to w celach naukowych, badając kulturę starożytnych Inków - starałem się, by moja odpowiedź zabrzmiała niefrasobliwie.
Ten chłopak nosił głowę nie od parady!
- Akurat - podsumował moje starania. - I co teraz? Przestajemy odwlekać dostanie się do miejsca, gdzie wykrywacz stryjka “zwariował”?
- Strasznie nie lubię udawać chorego - wtrącił Kobiatko. - Poza tym naprawdę chciałbym się przekonać, czy dokonałem jakiegoś ważnego odkrycia...
Zastanowiłem się.
- Może jeszcze z tym odkryciem poczekamy ile się da.
Janusz stuknął szwedką na znak zgody, ale nie omieszkał zapytać:
- A co z pistoletem?
- Pozwolicie, że nim to już ja się zajmę.
Chłopiec ożywił się.
- Ukradnie go pan?
Pokręciłem głową.
- Ukraść to brzydkie słowo. Poza tym Maria zainteresowałaby się, gdzie podziała się jej broń. A że rozumu, tak jak i urody, nie sposób jej odmówić, to jasne, że pomyślałaby o nas. A wtedy “po ptakach”, jak to się mówi. Jeśli Peruwiańczycy mają jakieś niecne plany względem odkrycia Aleksandra, to już na pewno się nimi nie zdradzą. I stracimy szansę nakrycia ich na gorącym uczynku.
- No, ale gdyby ten pistolet im zabrać i wezwać policję? - nie ustawał Kobiatko.
Westchnąłem:
- Ech, przecież Maria może posiadać pistolet całkiem legalnie. Albo ta broń jest tylko na naboje gazowe?
Aleksander uderzył pięścią w stolik.
- A ja jestem pewien, że to naprawdę groźna broń i jak najbardziej nielegalna!
- To wzywaj policję. Maria rozpłacze się (a coś mi się wydaje, że i to potrafi robić na zawołanie) i przyzna, że rzeczywiście zaopatrzyła się w broń przed wyjazdem do dalekiej i, jak słyszała, niebezpiecznej Polski. Czy myślisz, że za nielegalne posiadanie broni ukarzą cudzoziemkę i to w dodatku cenionego naukowca?
- Ale przynajmniej nie będziemy już znosić towarzystwa jej i tego de la Vegi! - prawie krzyknął Kobiatko.
Teraz ja uderzyłem dłonią w stolik.
- Ale na tym towarzystwie mi bardzo zależy!
Janusz i Aleksander popatrzyli na mnie jak na wariata.
Podniosłem uspokajająco rękę.
- Już tłumaczę. Jeśli profesor i jego asystentka są naprawdę przestępcami, lub, co wydaje mi się bardziej prawdopodobne, zostali w przestępstwo zamieszani czy do niego w jakiś sposób zmuszeni, to musimy sprawę z ich udziałem doprowadzić do końca. Niech trafią za kratki jako złodzieje dzieł sztuki! Poza tym...
- Poza tym - wszedł mi w słowo Janusz - może się okazać, ze są niewinni. A trzeba dać im czas do okazania tej niewinności.
Spojrzałem na niego zdumiony.
- Czyżbyś zmienił zdanie?
- Nie - potrząsnął głową - ale faktycznie nie odpowiada mi ściąganie policji na głowy tych dwojga dla głupiego pistoletu.
- Głupiego?! - żachnął się Kobiatko. - A czemu to tak próbowałeś krzyczeć o nim, aż Paweł musiał ci zatkać buzię?!
Janusz uśmiechnął się rozbrajająco.
- Przepraszam. To z emocji. Teraz już mi przeszło. Zresztą, pistoletem obiecał zająć się pan Paweł, tak więc chyba nie będzie już groźny dla nas?
Podniosłem kciuk w górę:
- Według rozkazu. Ma pozostać na miejscu, ale być już zupełnie niegroźnym.
- A co ze mną? - rozzłościł się nagle nie wiedzieć dlaczego Kobiatko. - Mam dalej symulować? Przecież oni zorientują się, że coś tu nie gra. Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby zobaczyć, że od brzegu jeziora do Zbójnickich Skałek tylko kawałek drogi...
Zaśmiałem się.
- Tak, wystarczy spojrzeć. Ale nasi peruwiańscy goście mapy, o ile wiem, nie mają. Tylko atlas samochodowy, a w nim twoje słynne Zbójeckie Skałki nie figurują.
- To zapytają kogoś!
- Po jakiemu? Po polsku?
Kobiatko odwrócił się do mnie plecami zapatrzony w panoramę Tatr za oknem.
Zbliżała się pora kolacji.
- Tylko obiecajcie być mili dla naszych gości! - napomniałem surowo towarzyszy.
Odpowiedziało mi zgodnie, ale i pogodne mruknięcie.
W “Piekiełku” pięknie po góralsku wystylizowanym palił się ogień w kominku. Gospodarze już prowadzili do suto zastawionego stołu. Wzniesiono pierwszy toast za gości i potoczyła się ożywiona, choć częściowo tłumaczona, rozmowa.
Popłynęły opowieści z Pienin i Podhala, za które goście odwdzięczyli się opowieściami z Andów (mam nadzieję, że nie traciły one wiele ze swego uroku tłumaczone z hiszpańskiego na angielski, a potem na polski).
Wreszcie wjechały na stół półmiski z pstrągami pieczonymi na ruszcie, “po flisacku”...
I w tym momencie opanował mnie przemożny atak kichania. Ledwo zdążyłem wykrztusić między jednym kichnięciem a drugim:
- Przepraszam, zapomniałem chusteczki...
I wybiegłem z “Piekiełka”.
Popędziłem na górę. Kichanie zniknęło, jak ręką odjął...
Do pokoju... na balkon... Jak się spodziewałem, drzwi prowadzące na balkon Peruwiańczyków były otwarte. Odetchnąłem z ulgą.
Wszedłem śmiało do pokoju powoli pogrążającego się w półmroku.
Gdzie szukać? W neseserze Marii czy de la Vegi?
Nic.
Dyplomatka na stole! Ale cóż, otwarta! W niej jakieś notatki i maszynopisy, notes z numerami telefonów... Może i znalazłbym coś ciekawego, ale czas, czas gonił!
W każdej chwili profesor albo Maria mogli się zorientować, czemu tak długo szukam chusteczki w pokoju... Musiałem się śpieszyć! Przesunąłem ręką po wierzchu szafy. Nic, tylko obłoczek kurzu. Zajrzałem pod poduszki i materace łóżek. Ulubione, jak wiadomo z kryminalnych seriali miejsce chowania broni przez przestępców. Nic nie znalazłem.
Gdzie u diabła?... Może w torebce Marii wiszącej na krześle? Pudło! Co u licha?! Nie chciało mi się wierzyć, że zostawili pistolet w zaparkowanym przed pensjonatem audi.
I nagle dostrzegłem to, co powinienem dostrzec od początku mej rewizji w pokoju drogich gości: wielki gliniany wazon na stole!
Jednym skokiem byłem przy nim i zanurzyłem rękę w jego przepaścistej głębi...
Zaszeleściło pod palcami. Delikatnie uchwyciłem plastykową torebkę i zacząłem wyciągać ją z wazonu. Była ciężka jak na plastykowy woreczek!
ROZDZIAŁ ÓSMY
“CZARNA WDOWA” • MGŁA NAD JEZIOREM CZORSZTYŃSKIM • ZAMEK DUNAJEC I FRANCISZEK SZYDLAK • DZIEJE NIEDZICKIEGO KIPU • “ŁOWIECKA Z DŁUGO SYJKO” • ZNÓW BIAŁE AUDI
Tak, torebka “miała prawo” być ciężka, zawierała bowiem pistolet. Ostrożnie wyciągnąłem go. Był to “Tai-phan” produkowany w Hongkongu. Zwano go “czarną wdową”, jako że mimo swych niewielkich rozmiarów miał kaliber 9 milimetrów i był bardzo celny.
Jak go unieszkodliwić?
Gdybym miał czas i odpowiednie narzędzia, wyjąłbym z pistoletu iglicę. Ale tak? Pozostawało mi tylko wyjęcie naboi z magazynka i nadzieja, że Maria nie zorientuje się, że broń stała się nagle lżejsza.
Wyjąłem magazynek, a z niego sześć naboi. Sprawdziłem, czy nie pozostał jeden w lufie. Włożyłem magazynek z powrotem, a pistolet do torebki i na dno wazonu...
Szybko wyszedłem na balkon i stąd przez nasz pokój wróciłem do “Piekiełka”. Udając, że nie dostrzegam pytających spojrzeń Aleksandra i Janusza, wziąłem się za pałaszowanie pstrągów podgrzanych dla mnie przez troskliwą panią Cecylię.
- A jak tam katar, przeszedł? - spytała Maria uprzejmie.
Jednak wydało mi się, że słyszę w jej głosie drwinę. Mimo to odpowiedziałem równie uprzejmym uśmiechem.
- Tak. Zastosowałem starą metodę przepłukania nosa zimną wodą.
- Brr - wstrząsnęła się Maria - to straszliwa metoda!
- Ale za to jaka skuteczna!
I rozpoczęła się ogólna rozmowa o sposobach walki z uciążliwym atakiem kichania.
Kolacja potoczyła się dalej...
Gdy wróciliśmy do pokoju, nakazałem towarzyszom gestem ręki milczenie i ustawiłem na stole jeden za drugim sześć naboi.
Aleksander wzniósł ręce do góry gestem grozy. Janusz cichutko gwizdnął.
- Spoko - odpowiedziałem półgłosem. - Nie zapominajmy, że Maria może posiadać broń legalnie.
- Co to za spluwa? - spytał Janusz.
- “Tai-phan”, robota Chińczyków z Hongkongu. Szkoda, że Maria wybrała tak rzadko spotykaną broń.
- Jest czego żałować - żachnął się Aleksander.
Wzruszyłem ramionami.
- A jest. Myślałem, że typ broni wskaże mi, czy przypadkiem nasi goście nie mają polskich wspólników, ale teraz musimy pozostać przy domysłach.
- Jakich domysłach?
- O czym mówisz?
Przyjaciele byli wyraźnie zaniepokojeni.
Cóż, gdy w grę wchodzą ostre naboje, zbytek tajemnic może okazać się czymś niebezpiecznym! Opowiedziałem więc o próbie uśpienia mnie w krakowskim hotelu i o śledzącej nas dorożce, a także o tym, że kiedy de la Vega i Maria powinni być jeszcze poza granicami naszego kraju widziałem ich pod Hotelem “Francuskim”; tu zastrzegłem się, że mogłem wziąć za nich jakąś bardzo podobną dwójkę zupełnie niewinnych turystów. Nie omieszkałem też wspomnieć o wizycie u Dzidka i o tym, że potraktował on poważnie moje przygody.
Aleksander podniósł palec do góry znaczącym gestem.
- A widzisz! Śmiałeś się ze mnie, że domagam się zawiadomienia policji, a tymczasem dowiaduję się, że sam już zwracałeś się do niej o pomoc. I w dodatku zostałeś potraktowany poważnie!
- Co było a nie jest nie pisze się w rejestr - popisałem się ludową mądrością. - Maria została rozbrojona.
- A profesor? - Janusz położył nacisk na ostatnią sylabę.
- Co: “profesor”? - rzuciłem w niego nabojem, który nader zręcznie złapał.
- Czy rozbroił pan też profesora?
Zaśmiałem się.
- Przeszukałem cały pokój w poszukiwaniu pistoletu Marii. Innego nie znalazłem.
- A jeśli de la Vega miał go przy sobie?
Rzuciłem drugim nabojem, który również został złapany w locie.
- Przestań robić z tych poczciwych Peruwiańczyków chodzące arsenały!
- Poczciwi Peruwiańczycy? - poderwał się Kobiatko. - Toż to przestępcy!
Machnąłem ręką.
- Tak mi się powiedziało. Zresztą poczciwi czy nie, mam zamiar sam sobie z nimi poradzić. Przy waszej pomocy wydaje mi się to całkiem łatwe.
Aleksander sapnął aprobująco, a Janusz aż poczerwieniał z dumy. Zebrałem naboje i wrzuciłem je do kieszeni torby.
- Co ma pan zamiar z nimi zrobić? - spytał Janusz. - Wyrzucić do jeziora wraz z kluczykami złodziejaszka z Myślenic?
- Nie. Zachowam je na wszelki wypadek. Może będziemy zmuszeni skorzystać z pistoletu Marii, a wtedy będą jak znalazł.
- My? Z pistoletem? - obruszył się Aleksander.
- Cel uświęca środki - popatrzyłem na niego spod oka. - A ten pistolecik może być całkiem skutecznym środkiem. Nazywają go “czarną wdową”...
- Czarną?... tfu! - zadrżał Kobiatko. - Ja tam go do ręki nie wezmę!
Postanowiłem się z nim podrażnić:
- Weźmiesz, weźmiesz. Jak będzie trzeba!
- Nie będzie, gdy zawiadomimy policję! - Aleksander powrócił do ulubionego tematu.
- Nie zawiadomimy! - ja też się uparłem.
- A niech cię!
I Kobiatko ostentacyjnie odpukał w niemalowane drewno.
- Niech stryjek splunie także przez ramię - doradził życzliwie Janusz. - I to koniecznie przez lewe.
- Co ja się mam z wami - jęknął Aleksander, ale już jakby się uspokoił. - Aha, jeszcze jedno: jutro mam robić za chorego czy dobieramy się do złota Inków? Co, Pawle?
Zastanowiłem się przez chwilę.
- Sądzę, że możemy potrzymać naszych przyjaciół w niepewności jeszcze dzień lub dwa. To może być bardzo ciekawa kuracja dla ich systemów nerwowych. Indianie słyną ponoć ze swej odporności psychicznej. Zobaczymy, jak to będzie z Marią i profesorem.
Aleksander skinął mi z uznaniem głową, a Janusz wydał stłumiony okrzyk naśladujący wojenne wycie Siuksów.
Obudziłem się wcześnie rano i zerknąłem na zegarek. Dochodziła szósta. Moi towarzysze spali w najlepsze. Aleksander nawet leciutko pochrapywał. Wstałem z łóżka i podszedłem do drzwi na balkon. Znieruchomiałem. Byłem przygotowany na piękno słonecznego poranka, ale widok, który roztoczył się przede mną był naprawdę wyjątkowy!
Różowe i białe kłęby mgły prześwietlone słońcem wypełniały całą dolinę Jeziora Czorsztyńskiego. Leciutkie podmuchy wiatru kołysały nimi, odrywały złotawe obłoczki i unosiły je w górę. Pienin Spiskich na przeciwległym brzegu nie było widać i pod mgłą zniknął zamek niedzicki. Tylko Tatry wznosiły swe szczyty wysoko lśniąc w słońcu, połyskując śniegiem zalegającym żleby, tak bliskie w przeczystym powietrzu ranka, że wydawało się, iż są tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki.
Sięgnąłem po fajkę, woreczek z tytoniem i zapałki i przysiadłem na balkonowym krześle.
Choć przez jakiś czas chciałem nie myśleć o złocie Inków i grożących mu przestępcach. Skąpany w porannym słońcu widok puszystego morza mgieł przede mną rozjaśniał złe myśli.
Cicho skrzypnęły drzwi pokoju obok i na balkon wyszła Maria. Wyglądała prześlicznie w harmonizującym z jej ciemną cerą i kruczoczarnymi włosami purpurowym szlafroczku.
Widząc mnie zawahała się, ale bez słowa przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim opierając smukłe nogi o poręcz balkonu.
Siedzieliśmy w ciszy zapatrzeni w misterium mgieł, słońca i wyniosłych gór przed nami.
Aż nadeszła chwila, w której poczułem, że coś dobrego zaczyna mnie z Marią łączyć. Już chciałem przerwać milczenie i powiedzieć: “Słuchaj, Mario, jak to jest z tym pistoletem, z waszym czyhaniem na odkrycie Aleksandra? Wyjaśnijmy to wszystko i rozjedźmy się w spokoju.”
Ale właśnie wtedy Maria bez słowa wstała z krzesła i wróciła do swego pokoju...
Przy śniadaniu Aleksander, jak to ustaliliśmy wcześniej, uskarżał się nadal na serce. Profesor wyraził zdziwienie, że lekarstwo Marii nie pomogło.
- Ależ pomogło, pomogło - tłumaczył się Aleksander. - Ale jeszcze odrobinę nie jestem w formie. A tam trzeba będzie się trochę wspinać. Nie chciałbym wam w razie czego przysporzyć kłopotu.
- To do miejsca pańskiego odkrycia trzeba się wspinać? - w czarnych oczach Marii błysnęło zainteresowanie. - Gdzie to jest?
- Kawałeczek - plątał się Kobiatko. - Ja wszystko pokażę. Ale może jutro...
Postanowiłem przyjść biedakowi z pomocą.
- Może, skoro Aleksander nie czuje się najlepiej, ograniczymy się dzisiaj do zwiedzenia niedzickiego zamku? Przy okazji zobaczą państwo słynny próg, pod którym Andrzej Benesz odkrył tajemnicze kipu. Jeśli będziemy mieli szczęście, to historię o nim opowie nam przewodnik i gawędziarz, Franciszek Szydlak.
- Przecież nie rozumiemy po polsku - uśmiechnął się ironicznie de la Vega.
Odpowiedziałem podobnym uśmiechem.
- Postaram się przetłumaczyć słowa pana Szydlaka jak najdokładniej.
Nie zatrzymując się przy zaporze zajechaliśmy prosto na parking pod zamkiem. Nie spodziewałem się tu takiego ruchu! Autokary i samochody osobowe. Wycieczki i turyści indywidualni. Na pana Szydlaka musieliśmy zaczekać, bo właśnie oprowadzał po zamku kolejną grupę zwiedzających. Chciałem podjąć się roli przewodnika, ale wyręczył mnie w tym Aleksander, który zapomniał o swej udawanej chorobie.
Najpierw pokazał nam na placu przed zamkiem odziomek “dębu Palocsayów”, liczącego za życia 6 metrów obwodu. Jak głosi legenda, zasadzić go miała Cyganka za życia Gyórgyego Horvatha w XVI wieku twierdząc, że jak długo dąb będzie zielony i zdrowy, tak długo będzie trwał ród Horvathów. Przepowiednia spełniła się. Dąb zaczął usychać za życia ostatniego męskiego potomka rodu (około 1845 roku).
- Pierwsza wzmianka o zamku - opowiadał Aleksander - pochodzi z 1325 roku. W testamencie z 1330 roku mowa jest o “novum castrum de Dunajecz”. W umowie z 1412 roku zamek wymieniono jako miejsce zwrotu sum pożyczonych przez Węgry od Władysława Jagiełły pod zastaw trzynastu miast spiskich. W 1528 roku zamek i ziemie do niego należące darował król węgierski Jan Zapolya swemu dyplomacie, Polakowi Hieronimowi Łaskiemu. Syn Hieronima, Olbracht, sprzedał w 1589 roku zamek Gyórgiemu Horvathowi z Palocsy, który zamek rozbudował i przekształcił w renesansową rezydencję. Od około 1670 do 1775 roku zamkiem władał ród baronów Giovanellich; po ich wymarciu powrócił do Horvathów. Zniszczony obiekt odnowił w 1817 roku Andreas Horvath. Z nim właśnie wiążą się pierwsze turystyczne spływy Dunajcem. Drogą dziedziczenia po kądzieli przeszła Niedzica w 1858 roku w ręce rodu Salamonów, który dzierżył ją do 1945 roku.
Zobaczyłem, że Maria dyskretnie ziewnęła.
Na szczęście nadchodził już Franciszek Szydlak. Przywitał nas serdecznie (pamiętał mnie, a z Aleksandrem znal się od dawna) i wyraził żal, że z naszymi gośćmi będzie mógł porozumieć się tylko przez tłumacza. Ale po zamku solennie oprowadził i opowiedział przede wszystkim historię kipu i Inków na niedzickim zamku.
Siedzieliśmy na ławce opodal słynnego progu, kryjącego przez wieki tajemnicę złota Inków... Oczywiście naszym gościom tłumaczyłem opowieść pana Franciszka na angielski, ale tu postaram się przedstawić ją w oryginale. A rzecz zaczęła się od stroju, w jaki słynny gawędziarz był ubrany, bo zainteresowało to de la Vegę:
- My spiscy gorole mamy motyw madziarski w stroju, ale ja mam może taki więcej zamkowy strój. Zamek mi go uszył jako może hajduka albo strażnika. Ja nie mam portek suknianych jak nasi gorole, tylko zielone, z białym obszyciem. A lejbik, kamizelę, czerwony ze złotymi haftami i czterema zapinkami też złotymi. Na to brązowa cucha, peleryna jakbyście ją nazwali. Do tego czarny kapelusz z czerwoną wstążką podwinięty po bokach... Ale co ja tam będę o stroju gadał, jak wy o tym kipu chcecie słuchać. To posłuchajcie... Zacznę trochę inaczej: w 1947 roku przyjechał tutaj Geza Salamon, z tych, co do nich Niedzica należała. Nie zwiedzał zamku, bo to mu na serce... że to już utracone. Siostra tylko jego zwiedzała ze mną. No i ona mi mówi: “Wisz, Franek, brat tu mój jest ze mną, ale tam stoi pod dębem, powiedział, że nie może tu iść patrzeć na to”. No i ja poszedłem ku niemu, kłaniam się, witam z nim. A on goda po słowacku tak: “Pan Franek, nie wercie o tyn testament. To je neni prawda. To je bujda na risorach. U nas toho nie było w zamku, w kronikach. Żadny testament. No a jak wy wericie w tu legendu, to możecie si tu werić. Ale toho tu ne było. Ten próg nigdy nie był rusany. Jak go wstawili w sedemnastym storociu, tak nikt go nie ruszał” - pan Franciszek popatrzył na nas nieufnie. - Ale wy wierzycie?
Potwierdziliśmy swą wiarę gorliwie i różnojęzycznie.
Nasz przewodnik skinął z uznaniem głową.
- No to słuchajcie dalej: Andrzej Benesz przyjechał w 1946 roku do zamku, 31 lipca o godzinie dwunastej w południe, autem ze swoją żoną i z kolegami dwoma. No a ja byłem prawie jako opiekun społeczny. No i on mi mówi: “Panie, pan idzie na obiad?” Ja mówię: Tak, chciałem zamknąć...”. On na to: “Niech pan nie zamyka, bo ja chciałem tu... mam tu do wykopania jedną rzecz. Gdzie jest tu u was milicja?” To ja godom: “W Niedzicy”. “A sołtys jest?” “Jest, Bukański”. “A na placówce WOP-u jest ktoś?” “Jest”. No i pojechał. Przywiózł milicję, z placówki kapitana Dąbrowskiego, porucznika Wiśniowskiego, trzech żołnierzy z kilofami i łopatami. No i tu przyjechał. On tak patrzył na mnie: “Pan jest tu opiekunem?” “Tak”. “To niech się pan nie boi, nie będziemy walać zamku, tylko ja sobie odkryję testament”. No i tuśmy przyszli. On pierwszy z żołnierzami. Podkładał, wicie, lewarek z auta, ale potem żołnierze z kilofami pomogli mu to odkryć. I w tym miejscu. Tam jest taki żółty piasek jak z rzeki, specjalnie przywieziony czy co. W prawym rogu. Tam pogrzebał i wyjął tę rurkę ołowianą. Osiemnastocentymetrowa była, na końcach zaklepana. Z jednego końca rozkrajał tę rurkę i wyciągnął dwanaście niby rzemieni, niby sznurków, no i pokazał to władzom. Kapitan Dąbrowski, pod siwym wąsem, mówi: “Ale, panie, niech pan to wytłumaczy, co to ma znaczyć?” A on mówi: “To jest sprawa testamentu mojego ojca...”
Pan Franciszek spojrzał na nas uważnie.
- A teraz opowiem, wierzcie czy nie, historię, jak to rzemykowe pismo trafiło pod próg zamku: Sebastian Berzeviczy kupił majątek na Wołyniu i z Wołynia, od swego ojca, powędrował do Peru, taka była jego chęć. Zanim zaszedł do Peru, po drodze trudnił się korsarstwem. Napadał na galeony. W każdej walce brał udział, coś z tego skorzystał. Przyszedł do Peru ze wszystkim, czego się po drodze dorobił. Zżył się z Indianami, poślubił młodą Inkaskę z królewskiej rodziny. Na tych Indian napadli Hiszpanie. Więc oni przed tą pogonią Hiszpanów wszystko co mogli chowali, topili. On wziął piękny posag za żoną, swój dorobek też miał niewąski, tak że miał złota i brylantów cały okręt. A żeby mu go Hiszpanie nie zabrali, tak on go zatopił w Ameryce Południowej, w jeziorze Titicaca w Andach. To jest jezioro 1800 metrów głębokie. Tam nawet żaden nurek nie był. Zrobił testament, oddał go swojej córce, Uminie, którą miał dorosłą. Córka wyszła za mąż za Inkasa Tupaca Amaru z królewskiej rodziny. To już było całe pokrewieństwo z tymi Inkami. Więc Sebastian Berzeviczy ze swoim zięciem poszedł na wojnę z Hiszpanami, bo tam straszne ataki były. Ale nie mogli przebić tego ataku, więc trzeba im było uciekać przed tą pogonią, szukać schronienia z powrotem w Polsce... Jego żona zmarła, pochował ją w Peru, co miał robić, był wdowcem. Zabrał córkę, zięcia, radę emisariuszy Inków i wnuka... miała synka. No i przez Wenecję uciekali... Na ulicy w Wenecji tajny wywiad hiszpański wytropił... zięcia zasztyletowali na ulicy weneckiej... zrobili mu pogrzeb tam jak mogli. Dalej ojciec ze swą córką, z wnukiem, z radą emisariuszy uciekł. Przez Węgry uciekał do Niedzicy i tu się schronili u Horvatów z Palocsy. Więc nie wpisywali się do kroniki, bo to było tajne, prawda? Tylko córka, Umina, schowała testament pod bramą żelazną, pod tym progiem. Zrobiła cały plan tej bramy i tego progu. Schowała go potem w Krakowie, w kościele Świętego Krzyża, za ołtarzem. Tam jest stary kościół na placu Świętego Ducha. Wszystko pięknie już było zachowane... Rada emisariuszy Inków... że jej zostawili trzy skrzynie złota... Ale czy to prawda, to ja nie wiem... Ona schowała to złoto nad Dunajcem, pod skałami. No więc, nie dała ani krechy na kamieniu, ani nic, śladu nie było... No i tak. Zemsta hiszpańska doścignęła ją. Sześciu drabów wdarło się do Niedzicy i tu ją złapali. Powiedzieli jej, żeby oddała testament, bo oni muszą to zabrać. Ona na to, że nie ma żadnego testamentu, żeby się odczepili. Ojciec też bronił ją. Nie dał rady. Wyprowadzili ją na dziedziniec zamkowy. Tam, gdzie jest ten łęk i tam jest krzyż. Pod tym łękiem ją zasztyletowali, rozpruto jej brzuch na krzyż sztyletem. Zostawili zwłoki. Uciekali. Straż zamkowa ich goniła. Ale nie złapali. Ojciec zrobił pogrzeb tymczasowy, w trumnie srebrnej pod kaplicą. Ale potem podobno ją po trzech tygodniach przewiózł do Cervenego Klostora, teraz po słowackiej stronie. Tam leżała miesiąc czasu. Z Cervenego Klostora ją przewiózł do Krumlova na Morawy, bo tam mieli majątek Berzevicze. Tam jest pałac, tam jest kaplica... No i tak... A ojciec Uminy dał wnuka jako... Przyjechał tutaj Wacław z Krumlova. Na Morawy wziął tego wnuka, Antonia. Sebastian dał swego wnuka bratankowi, którego odnalazł właśnie w Krumlovie. Wacław przyjechał tu, adoptował synka na testament w kaplicy Świętego Andrzeja, tutaj na dole. Adopcję dołożył do planu matki w kościele Świętego Krzyża i zabrał go na Morawy. Synek Antonio Berzeviczy wyrósł na Morawach na uroczego mężczyznę. Ożenił się z Polką, Rubinowską, córką kapitana napoleońskiego. Z niego ostatnia linia wywiodła się... No i tak, to już wszystko było potem pięknie zakopane. A potem Andrzeja Benesza ojciec po wojnie był strasznie chory i przekazał to synowi, ten cały testament. Ale mu powiedział: “Nie szukaj, nie dotykaj, czekaj na dalsze poselstwo, które przyjedzie do ciebie z Peru. Bo na tym duże klątwy ciążą. Żeby cię co nie spotkało”. Ale Andrzej nie słuchał nic. Po pogrzebie ojca pojechał prosto do kościoła Świętego Krzyża w Krakowie. Z księdzem za ołtarzem znaleźli, ale ksiądz mu mówi: “Andrzejku, jak ojciec mówił, ja jestem krewniak wasz...”, ale co to dało... “Ja ci dam tylko odpis, oryginału ja ci nie mogę dać”. Dał mu odpis, no i on z tym odpisem tu. Potem tutaj protokół milicja podpisała, no i on zabrał to kipu i wyjechał. Raz tylko wrócił. W 1949 roku. To było w poniedziałek, mnie nie było. Benesz poszedł do dyrektora, a był nim inżynier Szmidt i jemu powiedział: “Niech pan powie panu Frankowi, żeby już nie gadał o tym testamencie, bo mi ludzie nie dają spokoju. Drzwi się nie zamykają. Przychodzą i proszą. Piszą. Ja nie chcę już tego...” No i tak...
- Piękna legenda - szepnęła Maria, gdy już pożegnaliśmy się z panem Franciszkiem.
De la Vega wzruszył lekko ramionami.
- Szkoda, że tylko legenda.
Zdenerwowałem się:
- Jeśli tylko Benesz znalazł pod progiem prawdziwe kipu, to legenda staje się prawdą. A naszą rzeczą jest spróbować dotrzeć do jej źródła. Sam pan mówił o tym Januszowi, tłumacząc powołanie prawdziwego uczonego. Zresztą ślad, na który naprowadza nas pan Kobiatko, być może pozwoli nam to źródło odkryć!
Profesor skinął głową:
- I ja na to liczę.
Zeszliśmy na parking, na którego obrzeżach rozkładali się sprzedawcy pamiątek.
Od dziecka lubiłem przyglądać się zawartości ich kramików, skręciłem więc ku nim odruchowo. Za mną ruszył Janusz.
- Widzę, że chcesz obdarować Marię nową pamiątką - zażartowałem.
- A ja widzę, że będę miał w tym pomyśle konkurenta w pańskiej osobie - odciął się chłopak.
Nagle zatrzymałem się. Dosłownie wstrzymując oddech wyciągnąłem rękę ku pękowi wisiorków na rzemykach, które sprzedawała tęga gaździna. Były tu krzyżyki i figurki rozmaitych zwierząt wypalanych w glinie...
Kilka z nich... Nie, nie mogłem się mylić! Kilka z nich przedstawiało lamę czy też guanaco!
“Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, to ostrożnie, pomalutku, Pawle!” - pomyślałem.
- Po ile te zwierzaczki u pani? - spytałem udając obojętność.
Gaździna nawet na mnie nie spojrzała, zajęta sprzedażą większej partii oscypków wycieczce.
Odczekałem, aż dokończy targu i jeszcze raz spytałem:
- A ile za te cudaczki?
Dopiero teraz odwróciła się do mnie.
- A będo po łosiem.
Wysupłałem z pęku taki z lamą.
- Wezmę jeden. Dla miłej.
- Niech scęśliwie nosi! - uśmiechnęła się kobieta.
- O rany, lama - szepnął za mną Janusz i już wołał:
- Mario! Mario!
- To pewnie dla tej piknej pani - skinęła domyślnie głową gaździna na widok podchodzącej do nas Marii. - Pewno ona nie stąd.
- Ano! - uśmiechnąłem się. - Proszę, Mario, coś dla ciebie.
Aż zatrzymała w powietrzu wyciągniętą rękę. Spoważniała.
- Skąd to masz?
- Ta pani mi ją sprzedała. Tylko spokojnie - mówiłem po angielsku. - Może dowiem się, gdzie takie gliniane lamy się pasą. Kiwnęła głową i zaczęła przeglądać inne pamiątki. Odwróciłem się do właścicielki kramiku.
- A jak to pani wymyśliła tego zwierzaczka?
Spojrzała na mnie nieufnie:
- Ii... to łowiecke z długo syjko? A to syn mój robi.
- A nie wiecie, skąd ona u niego?
- Ni.
Wyjąłem z portfela banknot, dając jednocześnie Januszowi znak głową, by zatrzymał nadchodzących Aleksandra i profesora.
- Widzi pani te pieniądze? To pięćdziesiąt złotych. Nie osiem a pięćdziesiąt zapłacę, jak mi pani powie, skąd ta łowiecka z długo syjko.
- I tam - sceptycznie wzruszyła ramionami. - Com pedziała, tom pedziała.
- Droga pani - zamachałem kusząco banknotem - moja przyjaciółka z daleka przyjechała, nawet po naszemu nie umie. Jest z kraju, gdzie te owieczki żyją. Lama na nie mówią. Bardzo by kobietę ciekawiło, skąd taka lama u was...
Nadal patrzyła na mnie podejrzliwie, ale w jej małych oczkach już zapalił się błysk pożądliwości na widok banknotu.
- E, panie... Jesce mi zabieze...
- A co ma zabrać. Kupiłem jej przecież. Ciekawe tylko jej opowiedzieć, skąd u pani syna takie pomysły z dalekiego kraju.
- Iii...
- Gaździno, my nie z żadnego urzędu. Krzywdy pani nie chcemy. Tylko dowiedzieć się, żeby tam daleko, w Peru, ludzie się dziwili. Niedzica sławna będzie.
- A co mnie tam Niedzica - nachmurzyła się. - Ja ze Sromowców Wyżnych - odparła nie bez dumy - z Zawrocia.
- Piękna wieś - pochwaliłem. - Ale to już mi pani o tej owieczce opowie...
Jeszcze raz obejrzała mnie od stóp do głów.
- A niech ta. Dobze panu z ocu patrzy.
Chwyciła banknot, obejrzała pod słońce i schowała do woreczka przy pasku.
- No to ślimy z moim starym do Józka, synka, co to mieska w Sromowcach Średnich. Ale, prawdę panu powiem, nie za dobry z niego synek, ni...
- Jeszcze się poprawi - starałem się grzecznie przyśpieszyć opowiadanie.
- Niech mu będzie na zdrowie, że mu pan tak życy - uśmiechnęła się gaździna.
- Ale co z łowiecko?! - jęknąłem.
- Już pedam. No to śli my z moim starym. A tu mi się zachciało na kamieniu przysiąść i na Dunajec popatrzeć, jak woda opada. Bo to było akuratnie jak w byłym roku ta strasna powódź była...
- Oj była, wszyscy wiemy!
- Mówię, że była, bo ta panna z dalekiego kraju pewnie nie wie.
- Zaraz jej powiem. Ale co dalej.
- Co dalej? Chciał pan słuchać, to niechaj słucha.
- Ależ ja słucham!
- To i dobze. Siadłam ja ze starym, akurat pod Murdułowym Gronikiem to było, pogadujemy sobie, popatrujemy. Patrzę ja, a tu cosik między kamuskami błyscy. Skiełko nie skiełko - myślę. “Stary, co tam tak błyskoce? - pytam. - Skło?” “Ni - stary na to - może jaki paciorek, dobro jakie”. A że wartki z niego jesce chłop, to skocył i zaraz zawołał, żem cudaka nasła, któren chyba ze złota będzie!
- E, tam - nie wytrzymałem - wartki chłop, a gliny od złota nie odróżnił. I jak to z nią było, że błyszczała. Zwodzicie mnie, gaździno!
Zaśmiała się.
- Bo to nie z tych, co tu wisą. Ja ją na scęście nosę. Jak z niej tylko Józek foremkę zrobił... - zdjęła z głowy złoty łańcuszek.
I już ukazała się złota figurka lamy.
Wyciągnąłem po nią rękę, ale Maria była szybsza. Chwyciła posążek.
- A mówił pan, że nie będziecie zabierać - oburzyła się gaździna.
- To tylko tak z ciekawości - uspokoiłem ją - zaraz pani łowieckę oddamy.
W ręku Marii błysnęło szkło powiększające.
- Tak - wymruczała - oryginalna inkaska robota. Podobne spotkałbyś w Muzeum Złota w Bogocie. Rysunek na powierzchni zatarty. Musiała ją długo woda przetaczać między kamieniami.
Uśmiechnąłem się.
- Ale chyba nie od końca XVIII wieku, czyli od czasu, kiedy tu byli twoi przodkowie.
- Nie. Przez ten czas niewiele by z figurki zostało - z żalem oddała figurkę góralce, która szybko schowała ją do kieszeni fartucha. - Żal ją oddawać, bo to przecież dowód, że legenda o tutejszym złocie Inków opiera się na prawdzie.
Zastanowiłem się przez chwilę.
- Wiesz, chyba możemy traktować tę “łowieckę” tak nadal. Ta pani opowiedziała, że znalazła ją wśród kamieni po ustępującej wielkiej powodzi zeszłego roku. Może figurka przeleżała spokojnie w ukryciu dwa wieki i dopiero teraz woda ją wypłukała, przetarła wśród otoczaków, aż błysnęła?
- Można odkupić ją od właścicielki?
- Zażąda wysokiej ceny. Górale znają wartość złota. Ale spróbuję poprosić pana Tomasza o dodatkowe fundusze. Chociaż obawiam się, że przeciwnicy niedzickiej legendy będą twierdzić, że kupiliśmy zgubiony przez jakiegoś zagranicznego turystę, czy raczej turystkę, wisiorek. Złoto co prawda, ale bez historycznej wartości. U was, w Peru, można zapewne kupić coś podobnego w antykwariatach.
- Tak - zaśmiała się Maria - ale nawet u nas nikt nie zaprzeczy tej figurce historycznej wartości!
- Jakby nie było, zawsze zdążymy. Gaździna przychodzi na pewno pod zamek codziennie.
- Tylko teraz, przestraszona naszym zainteresowaniem, może zostawiać figurkę w domu.
- Tym się nie martw. Jak tylko wymienię odpowiednią sumę, przyniesie lamę i to biegiem!
Podeszliśmy do czekającej na nas przy autach pozostałej trójki. Spośród niej wyróżniał się zaczerwienionymi z emocji uszami Janusz. Podjąłem się trudnego (tak po polsku, jak i po angielsku wyjaśnienia historii “łowiecki z długo syjko”).
Wysłuchawszy moich rewelacji de la Vega spojrzał na mnie z politowaniem. Odwrócił się w stronę Janusza.
- Może będziesz łaskaw, młody człowieku, zaprowadzić mnie do tej kobiety, która posiada figurkę lamy?
Przyznam, że lekko mnie ubodło pominięcie mej roli odkrywcy tak ważnego posążka. Być może jedynego dowodu, że Inkowie przebywali, choć krótko, w Niedzicy za Sebastiana Berzeviczego.
Ale już Janusz prowadził de la Vegę do gaździny...
“Żeby chociaż zapytał mnie o pozwolenie, łotr!” - pomyślałem.
Dobijanie targu trwało długo. Wreszcie profesor wrócił z dumną miną, wymachując złotym łańcuszkiem.
Wydało mi się, że wszyscy wokół wpatrują się w tenże łańcuszek w nabożnym skupieniu...
- Chciałbym, żeby to dziełko inkaskiego rzemieślnika - profesor ujął w dwa palce figurkę lamy - przyozdobiło tego, który prowadzi nas ku złotu Inków oraz żeby przyniosło mu, a co za tym idzie i nam wszystkim, szczęście w poszukiwaniach.
Przymknąłem oczy i przybrałem poważny wyraz twarzy, jaki przystoi dekorowanemu.
Rozległ się cichy śmiech Janusza, który widocznie dostrzegł moją mimikę i zrozumiał jej powód.
Lama na łańcuszku ozdobiła koszulę Aleksandra, a on sam wymieniał z de la Vega uścisk dłoni.
Maria zaśmiała się głośno i ucałowała Aleksandra mocno w oba policzki. My z Januszem uścisnęliśmy dłoń z należnym odkrywcy szacunkiem.
Po obiedzie Aleksander nie musiał symulować choroby. Naprawdę poczuł się źle. Do tego stopnia, że chciałem wieźć go do lekarza. Ale ofuknął mnie:
- Wszystkie leki, których potrzebuję, mam ze sobą. To ten czort mnie zauroczył - pstryknął lamę w nosek. - Albo ten profesor to jakiś peruwiański znachor i działa na mnie przez to cudactwo - zdjął lamę i cisnął ją na dno torby.
Zaśmiałem się:
- Ależ Aleksandrze! Nie twierdzę, że profesor koniecznie musi nas kochać, ale teraz w jego interesie jest, byś czuł się jak najlepiej i tak szybko, jak tylko możesz, doprowadził go do “złota Inków”!
- Niech ci będzie - odburknął i ze zbolałą miną położył się na swym tapczaniku.
Wyszedłem z gazetą na balkon, by nie przeszkadzać Aleksandrowi. Janusz poszedł przejść się po Czorsztynie.
W jakiś czas po jego wyjściu usłyszałem, jak otwierają się i zamykają drzwi pokoju Peruwiańczyków. Po krokach poznałem, że to Maria wychodzi z pensjonatu.
Zapadła cisza.
Musiałem zdrzemnąć się nad gazetą, bo poczułem nagle, że ktoś mnie szarpie za nogawkę spodni.
Nade mną stal Janusz i gorączkowymi gestami dawał mi do zrozumienia, że mam zachowywać się cicho i wejść za nim do pokoju.
Zrobiłem jak kazał, na dodatek starannie zamykając za sobą drzwi.
- Panie Pawle - wyszeptał donośnie Janusz, budząc Aleksandra - znalazło się białe audi!
- Białe audi? Jakie białe audi? - jeszcze byłem zaspany.
Chłopak aż jęknął nad moją głupotą.
- No to białe audi, które widzieliśmy pod Tarnowem, a potem w Bochni! To, o którym pan myślał, że jeżdżą nim profesor i Maria.
Ożywiłem się.
- Białe audi? Ale skąd wiesz, że to akurat tamto? Skąd się tu wzięło?
Janusz wzruszył ramionami.
- Może to rzeczywiście nie ten samochód? Wiem tylko jedno: Maria rozmawiała z kimś siedzącym w białym audi na polskich numerach rejestracyjnych. Jakich, przez te moje szkła nie widziałem, a nie mogłem podejść bliżej.
Teraz ja wzruszyłem ramionami.
- Może ten z audi zapytał ją o drogę?
- Po polsku?
- Spytał po polsku, Maria odpowiedziała po angielsku, bo raczej nie po hiszpańsku, i w tym języku potoczyła się rozmowa.
- I Maria wskazała przyjezdnemu drogę? - Janusz pokręcił głową. - Dokąd? Przecież jest tutaj pierwszy raz w życiu, panie Pawle drogi!
- A nie mówiłem, że trzeba na policję? - wymruczał ze swego łoża boleści Aleksander.
- Czyli - sięgnąłem po fajkę - nasi goście zaczynają się niecierpliwić. Albo pogania ich jakiś nieznany nam szef.
- To by pasowało! - wtrącił Janusz. - Maria po rozmowie z tym z audi szła bardzo ponura.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
UROKI I NIEBEZPIECZEŃSTWA SPŁYWU DUNAJCEM • PRAWDA O JANOSIKU • PRZEZ DOLINĘ HARCZYGRUND • CZYŻBY KOBIATKO ZABŁĄDZIŁ • CO ZNALEŹLIŚMY KOŁO ZBÓJECKIEJ DZIURY
Cóż robić, gdy wiadomo, że przeciwnik zbiera siły i przygotowuje się do ostatecznego, zwycięskiego dlań ataku?! Co prawda Maria i profesor zachowywali się podczas kolacji i po niej grzecznie i cicho, ale trudno od nich wymagać, by oświadczali wszem i wobec: “Przygotowujemy się do ostatecznej rozgrywki!”
Owszem, należałoby zauważyć z całym szacunkiem i sympatią, że nasi goście zechcieli uszanować zły stan zdrowia towarzysza. Ten zaś popatrzył na nich i na mnie, po czym obwieścił, gromkim jak na chorego, głosem:
- Jutro zapraszam wszystkich na spływ Dunajcem! Schowek ze “złotem Inków” może poczekać jeszcze dzień, przez który ja nabiorę siły i potem poprowadzę was prościutko do miejsca, gdzie mój wykrywacz zupełnie “zwariował”.
Profesor zmarszczył brwi.
- Spływ Dunajcem? Co to takiego? Nie rozumiem...
Kobiatko ożywił się.
- Cudowny spływ tratwami przez jedne z najpiękniejszych gór polskich, Pieniny, w których obecnie się znajdujemy! Tradycja spływu flisackiego Dunajcem jest bardzo stara. Mistrz Jakub Korab de Nowy Targ już w 1589 roku wymalował patrona flisaków, świętego Mikołaja, na ścianie kościoła w Krościenku. Istnieją przekazy, że początkowo spływy miały charakter towarzyskich spotkań dla właścicieli zamków w Niedzicy i Czorsztynie. Ale też legenda flisacka uważa za prekursora spływów króla Władysława Jagiełłę, pogromcę zakonu krzyżackiego spod Grunwaldu: “Siedział na Cisowcu - mawiają górale - upytał se kapelantów i puścił się wodą w dół, do Isowic...” Flisacy słowaccy mają innego bohatera. W 1708 roku spłynął Dunajcem do Wisły Daniel Krman z Trenczyna, śpiesząc jako posłaniec kuruców do króla Szwecji Karola XII... - Aleksander uśmiechnął się - ale dla państwa to tak egzotyczne opowieści, jak dla nas z historii Inków i Peru...
Goście zaprzeczyli uprzejmie, ale widać było, że odłożenie wyprawy do miejsca odkrycia Aleksandra jest im nie w smak...
Trudno. Nie chcąc budzić podejrzeń musieli się zgodzić z zaproszeniem na spływ przez naszego seniora. Tym bardziej, że już wcześniej wspominali, iż im się nie śpieszy i chętnie pobędą w Pieninach jeden lub dwa dni dłużej.
Dostrzegłem tylko, że Maria popatrzyła na profesora znacząco i uspokajająco zarazem.
“Więc jednak musieli dogadać się z polskimi wspólnikami” - pomyślałem.
Mała orkiestra cygańska zagrała czardasza i nasze tratewki złożone z pięciu połączonych ze sobą łódek ruszyły w dół Dunajca. Na dziobie każdej z nich, przystrojonej jedliną “od chlapania”, stał mistrz, a na rufie pomocnik. Obaj byli uzbrojeni w długie żerdzie do kierowania tratwą, tak zwane “spryszki”.
- Piękne mają stroje - zachwyciła się Maria.
- Flisacy są obowiązani nosić stroje regionalne - wyjaśnił Aleksander. - Szerokie portki z samodziałowego sukna zdobione suto, zwłaszcza przy kieszeniach, zwane są parzenicami. Lokalną odrębnością Pienin i Spisza są barwne kamizelki z gładkiego sukna, równie obficie zdobione haftem, czyli “cyfrowane”, zwykle błękitne lub czarne. Niegdyś zwano je lejbikami...
- Tak jak pan Szydlak mówił - wtrącił Janusz.
- ...kolory lejbików - ciągnął Aleksander - świadczyły o miejscu zamieszkania flisaków. Jak widzicie, nakryciem głowy jest tłoczony z filcu kapelusz, otoczony “kostkami”, czyli kamykami z Dunajca bądź muszelkami...
Pierwszy, sześciokilometrowy etap spływu prowadził nas płaską doliną Dunajca, wyżłobioną wzdłuż południowych podnóży Pienin.
Przepływaliśmy właśnie obok wypiętrzającej się po polskim brzegu Macelowej Góry, gdy de la Vega ziewnął i sięgnął po cigarillo.
- Całkiem niedzielna wycieczka. Że też chciało się panom fatygować...
Spokojnie sięgnąłem po fajkę. Dopiero nabiwszy ją i zapaliwszy odpowiedziałem:
- Nie zawsze i nie dla każdego spływ Dunajcem był niedzielną wycieczką. Widzi pan tę urwistą skalę po lewej? Nazywa się ona Białą Skałą... Ale nie o jej nazwie chciałem mówić... Otóż, tutaj w pobliżu, na wysokości Białej Skały zdarzyła się tragiczna w skutkach katastrofa. Przy nadmiernie wysokim stanie wody czterej flisacy z Kątów (a więc miejscowości, z której wypłynęliśmy) zabrali na własną rękę wycieczkę 43 uczniów z Nowej Huty. Poza terenem przystani zmontowali oni łódki nie w przepisowe “piątki”, ale w “szóstki”, na które wtłoczyli po 23-24 osoby. Na bystrzynie silna fala chlusnęła na siedzących. Przestraszeni, rzucili się na przeciwną stronę, co spowodowało przechylenie się przeciążonej tratwy i zsunięcie się wszystkich do wody. W spienionych nurtach śmierć poniosło 16 uczniów, nauczycielka i jeden z flisaków. Po tej katastrofie skorygowano łożysko Dunajca pod Białą Skałą, zaś sąd skazał pozostałych przy życiu flisaków na karę do 5 lat więzienia...
W milczeniu, bo i pozostali pasażerowie tratewki wsłuchali się w moją opowieść, popłynęliśmy dalej.
Tylko flisacy popatrzyli na mnie dziwnie. Ale co tam!
Skręciliśmy teraz na południe. Za nami zostały Pieniny Czorsztyńskie z Cisowcem, Zamczyskiem, Rabsztynem i Macelakiem. Na polskim brzegu minęliśmy Sromowce Średnie. Dunajec tworzył tu silny prąd, rozdwajał się i wykonywał skręt w lewo, na wschód. Płynął teraz prosto 1,5 kilometra, podmywając stoki Obłaźnej Góry, znanej między innymi z tego, że na jej terasie odkryto szczątki osady ze schyłku paleolitu, obfitującej w narzędzia z miejscowego kamienia.
Ponieważ granica państwa przechodzi na lewe rozwidlenie rzeki, a płynęliśmy prawym, czas jakiś znajdowaliśmy się na terytorium Słowacji.
Na polskim brzegu rozciągała się teraz duża wieś Sromowce Niżne. Powstała w XIV wieku, obecnie jest siedzibą Polskiego Stowarzyszenia Flisaków Pienińskich. W kierunku północnym ukazał się znany z pocztówek widok: Nowa Góra, Podskalnia Góra, Trzy Korony i Łysica. Na słowackim brzegu krył się wysokiej klasy zabytek Czerwony Klasztor (Cerveny Klostor), który powstał w XIV wieku.
- To o nim wspomniał ten gawędziarz w Niedzicy, że tu przez miesiąc znajdowała się trumna ze zwłokami Uminy? - spytała Maria.
- Tak - skinąłem jej głową - szkoda tylko, że srebrna trumna zaginęła potem bez śladu.
- Ale jest jeszcze jedna ciekawostka dotycząca klasztoru - poprawił się na ławce Aleksander. - W końcu XVIII wieku, a więc w czasach Uminie współczesnych, działał tu brat Cyprian, słynny zielarz i cyrulik. Podobno skonstruował on skrzydła, na których przeleciał z Trzech Koron aż do Tatr, bądź co bądź przeszło 20 kilometrów...
Kilometr za Sromowcami Dunajec wpłynął w skalne wrota właściwego Przełomu Pienińskiego, przecinając ukosem całe pasmo gór. Na dystansie trzech kilometrów w linii prostej rzeka utworzyła tu siedem pętli, przedłużając bieg do ośmiu kilometrów. Jej spadek wynosi tu 20 metrów, nie jest jednak równomierny: wartkie bystrzyny - “prądy” - przeplatają się ze spokojnymi toniami - “plosami”. Przełom zwęża się miejscami do 50-100 metrów, a jego skaliste zbocza wznoszą się na 200-300 metrów.
Podziwialiśmy w milczeniu piękno przyrody. W miejscu zwanym Na Głębokie “ploso” przechodziło w wartki nurt ostro zwężający się między skałami.
- Dwanaście metrów szeroko, dwanaście metrów głęboko - poinformował nas nieco krasomówczo mistrz.
Przepływaliśmy przez miejsce zwane Zbójecki Skok albo też Janosikowy Skok, jako że tutaj miał przeskoczyć Dunajec Janosik uciekając przed węgierskimi żandarmami. Na lewobrzeżnym cyplu flisacy pokazali nam ślady Janosikowych kierpców w miejscu, gdzie Janosik zsunął się do wody, by uniknąć żandarmskich kul.
Całą opowieść przetłumaczyłem naszym gościom, pomijając - nieistotny przecież dla legendy - fakt, że Jura (Jerzy) Janosik, postać jak najbardziej autentyczna, zbójował po południowej stronie Tatr i nigdy w Pieninach nie był. Ale cóż, fantazja i legenda wybiera kogo chce na swego bohatera!
Rzeka płynęła teraz na południe wzdłuż lesistego cypla Klejowej Góry. W jej stoku sterczała Świnia Skała z otworem Lisiej Jamy. W czasach gdy flisacy sami holowali łodzie w górę Dunajca (a czynili to jeszcze w latach sześćdziesiątych) tu napotykali największe trudności - od “świńskiego miejsca” mogła pójść nazwa turni.
Dalej, za Czarną Górą i Borsztygą, uchodziła od wschodu dolina Bochna ze sławnym Małżeńskim Źródłem. Para młodych, która napije się wody ze źródła, ma pobrać się w ciągu roku!
Przed nami ukazały się południowe ściany Golicy, których skalne żebra układają się w sylwetki Siedmiu Mnichów.
Flisacy zabawiali się wypytywaniem nas o to, między które skały skręci rzeka, a Dunajec nabierał pędu i tak wpadł w ciemny, ponury wąwóz. Drogę zastąpiło nam trójkątne urwisko Facimiechu. Nasi przewoźnicy pokazali na nim postać zakonnicy, a także “orła polskiego”. W wielkiej nyży u stóp urwiska uczestnicy spływów przeczekują niekiedy letnie ulewy i burze. W przybrzeżnych skałach wiry wydrążyły kotły “eworsyjne” o średnicy ponad dwóch metrów.
Pod Facimiechem Dunajec tworzy najgwałtowniejszy ze swoich zakrętów. Tratewki zarzucają w prawo, przemykając wśród głazów i bryzgów piany. To najbardziej emocjonujący moment na całej trasie spływu. Dalej spieniony nurt przechodzi w podobne do śródgórskiego jeziora “ploso”, zwane Leniwym. Legenda mówi, że stał tu niegdyś klasztor i kościół. Pono czasem dają się słyszeć dzwony pogrążonej w wodzie świątyni.
Profesor opowiadał podobne historie zasłyszane w Peru. Płynęliśmy dalej aż do Stuletniego Źródła, które niegdyś nosiło nazwę Studzinek. “Kto stąd wodę pije, sto lat wyżyje” - mawiali górale i często zatrzymywali łodzie, by goście mogli skosztować wyjątkowo zimnej wody, niekiedy podawanej w kubkach przez Cyganięta.
Przed nami wyrosła odosobniona skała, zwana Samą Jedną, a często żartobliwie Starą Panną. U jej podnóża Dunajec spienił się i wzburzył zmieniając kierunek o 180 stopni. Miejsce to zwane jest Na Loch, a rzeka osiąga tu podobno największą głębokość na całym przełomie -10 metrów.
Z prawej ukazała się stroma ściana, od charakterystycznych wymyć nazywana Wylizaną. Do Dunajca wpadał od wschodu Leśny Potok, końcowa przystań słowackich spływów rzeką. Na brzegu pojawiło się coraz więcej ludzi.
Maria przeciągnęła się.
- Widzę, że nasza wyprawa dobiega końca. Przyznam się, że spodziewałam się po niej czegoś bardziej dramatycznego.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie lekceważ tej rzeki. Pamiętasz, jak na początku naszego spływu opowiadałem o katastrofie tratw ze szkolną wycieczką?
- Tak. Ale sam mówiłeś, że były one przeładowane i powiązane niezgodnie z przepisami. W dodatku płynęły nimi dzieci, a nie dorośli, silni mężczyźni - zerknęła na mnie z kpiną.
- Mówisz: “dorośli i silni”? - odpowiedziałem podobnym spojrzeniem. - Może jeszcze dodasz: wyszkoleni?
- Mogę dodać.
- To dowiedz się, że gdzieś akurat na tym odcinku rzeki, który teraz przepływamy, w 1970 roku utonął uczestnik Międzynarodowego Spływu Kajakowego. Był to doświadczony kajakarz, startujący w tym spływie po raz dwudziesty pierwszy...
- Też mi - żachnęła się Maria, ale widać było, że moja opowieść wywarła na niej wrażenie. - Częstujesz nas straszliwymi historiami na początku spływu, nie szczędzisz ich też na zakończenie!
- Ale w środku, pomyśl, ile napatrzyłaś się piękna! - próbowałem się zaśmiać, ale sam byłem z siebie niezadowolony.
Jeszcze tylko jedna bystrzyna pod Hukową Skałą i spokojne, głębokie na 5 metrów “ploso”...
I tak oto w niewesołych nastrojach zakończyliśmy nasz spływ w przystani na osiedlu Ląd w Szczawnicy.
Mieliśmy jeszcze płynąć do Krościenka, dokąd od zeszłego roku znów dopływają tratwy z wycieczkowiczami, ale widząc skwaszone miny towarzyszy i słysząc, że Aleksander znów narzeka na serce, postanowiłem (czego innym nie polecam) zakończyć nasz spływ w Szczawnicy.
Z ponurymi minami poszliśmy na parking, by autobusem czy też często tu kursującymi mikrobusami pojechać z powrotem do Kątów, skąd wyruszyliśmy, a gdzie teraz czekały nasze samochody.
Nastrój w naszej ekipie zmienił się jednak diametralnie, gdy powróciwszy do pensjonatu, zasiedliśmy do poobiedniej kawy. Otóż ozdrowiały ni stąd ni zowąd Kobiatko oświadczył, że jutro ruszamy na podbój Zbójeckiej Dziury! Aleksander po raz pierwszy wymienił przy Peruwiańczykach tę nazwę terenową. Musiał więc poczuć się nie tylko dobrze, ale i pewnie.
Wszystkim wrócił dobry humor. Maria, słysząc nazwę “Zbójecka Dziura”, spytała:
- Czy to w niej ukrywał się może ten sławny Janosik? Odpowiedziałem ze śmiechem:
- Już wam mówiłem, że Jerzy Janosik (dość pośledni zresztą zbójca) nigdy nie zbójował po tej stronie Tatr. Urodził się we wsi Terchova na Słowacji 25 stycznia 1688 roku. Jego działalność trwała od września 1711 do marca 1713 roku, kiedy to ujęto go w Klenovcu, wsi położonej w środkowej Słowacji w rejonie Weporskich Wierchów. Wyrok - powieszenie na haku za żebro - wykonano 17 lub 18 marca tegoż roku w Liptovskim Mikulaśu. Z procesu Janosika zachowały się do dzisiaj zapisy jego zeznań.
- Szkoda chłopaka - posmutniała na moment Maria.
Ale już profesor opowiadał o sławnych zbójach peruwiańskich o imionach Iguera i Alvarado. Wysłuchaliśmy go z należytą uwagą. Tylko Janusz stwierdził, że teraz łatwiej o zbójcę na ulicach spokojnych miast niż w leśnych gąszczach, jaskiniach i kryjówkach.
Ale gdy Aleksander, na dobrą wróżbę, poprosił panią Cecylię, by na kolację przyrządziła pstrąga “jak to tylko ona umie”, radość w naszym gronie zapanowała powszechna.
Rano przy śniadaniu Maria zadziwiła nas nowym strojem. Była to tunika bez rękawów pokryta dziwnym wzorem, na który składały się dziesiątki kwadratów z wpisanymi w nie różnymi znakami i symbolami.
- Moja tunika - wyjaśniła nam Maria - to “unku”, a pokrywające ją kwadraty i znaki zwane są przez Inków “tocapus”. W latach trzydziestych archeolog Rafael Larco Hoyle poddał myśl, że “tocapus” to pismo. Obecnie prowadzi nad nim badania Victoria de la Jara i jej uczniowie. Nakładam moją “unku” rzadko, bo to zabytek, ale dziś mamy dzień wyjątkowy.
- Może jednak lepiej będzie przebrać się w dres, o ile taki pani posiada. Do Zbójeckiej Dziury droga jest taka, że jak to tutaj mówią, można się na niej “i psetocyć, i psemocyć” - zwrócił się do Marii Aleksander. - A szkoda by było tej pięknej tuniki.
- Przebiorę się więc w dres, skoro pan tak radzi - zaśmiała się w odpowiedzi.
Zszedłem do Rosynanta i przygotowałem plecak, do którego, oprócz mego wykrywacza metali “Rambo” i sondy ultradźwiękowej do wykrywania pustych przestrzeni, włożyłem solidny młotek i przecinak, oraz zwój cienkiej, ale bardzo wytrzymałej linki, a także latarkę.
Aleksander też był gotów do wyjścia, a nawet Janusz dźwigał plecak wyładowany “wiktuałami i napitkami”, jak wyjaśnił Kobiatko.
Nasi towarzysze ukazali się nam rzeczywiście strojni w dresy i adidasy, oraz zbrojni w imponujących rozmiarów aparaty fotograficzne - “Nikona” i “Minoltę”. W torbie de la Vegi domyślałem się kamery video.
“Mam nadzieję, że «czarną wdowę» zostawili w pensjonacie” - pomyślałem z niepokojem.
- No, to ruszamy! - zakomenderował Aleksander.
- Jak to? - zrobiła wielkie oczy Maria. - To nie podjedziemy tam samochodem?
- Kobieto, ty byś chciała zwiedzać tylko z okien samochodu?!
- Poza tym tam się nie dojedzie samochodem!
- Nawet takim jak Pawła? - zerknęła ku mnie.
- Nawet! - kategorycznie machnął ręką Aleksander. - Owszem, jest tam kilka dróg, ale żadna i tak nie dochodzi do Zbójeckich Skałek.
- Zbójecka Dziura, Zbójeckie Skałki - zaśmiał się profesor - w ponure okolice nas pan prowadzi!
- Wcale nie ponure, tylko niezwykle piękne - odciął się zaatakowany. - No, idziemy!
Ruszyliśmy jego śladem obok nowego kościółka i bogacącego się już w nowe groby cmentarza, który zastąpił zalany przez jezioro.
- Schodzimy teraz w dolinę Harczygrund. Nazwa ta pochodzi od niemieckiego, popularnego tu i na Spiszu słowa Grund - dolina. Teraz niektóre przewodniki spolszczają nazwę na Harczygrunt, moim zdaniem nieprawidłowo - Kobiatko zdawał się wyśmienicie bawić naszym zdenerwowaniem i pośpiechem.
Droga zagłębiła się w las.
- Tak - ciągnął nasz przewodnik - niech państwo rozkoszują oczy i serca tymi drzewami. To najładniejsze w Pieninach jodły i świerki.
- Ciekawe, pod korzeniami którego z tych olbrzymów krasnoludki inkaskie pilnują złota Inków... - zaczął Janusz, ale umilkł skarcony srogim spojrzeniem stryja.
- W lesie należy zachować ciszę - wyszeptał Kobiatko.
Po chwili mówił już normalnym głosem:
- A oto okazja do przemoczenia. Jak państwo widzą, to brzeg jeziora i wpadający do niego strumyk Harczygrund. Całkiem sporawy strumyczek, bo długi na dwa kilometry. Przejdziemy do niego nieco wyżej po kamieniach. Tu zaś radzę jeszcze popatrzeć w prawo. Widać tam skalny czubik Wapiennik. Zanim powstało jezioro, u jego stóp leżał całkiem zaciszny przysiółek czorsztyński, oczywiście zwany Harczygrund. Teraz wraz z częścią doliny znajduje się pod wodą.
Przeszliśmy strumień i dostrzegłem biegnącą wzdłuż niego drogę w dość dobrym stanie. Zwróciłem na nią uwagę Aleksandrowi:
- Przecież mówiłeś, że tu nie ma żadnej drogi.
- Ii, co to za droga! - machnął ręką. - Mamy jeszcze do przejścia kawałek leśną ścieżką.
- Tak, kawałek - z niepokojem popatrzyłem na Janusza, który ukradkiem ocierał pot z czoła. - Ale tego kawałka, który przeszliśmy, mogliśmy Januszowi zaoszczędzić.
Chłopak usłyszał, że o nim mowa. Wyprostował się i wsparł na kulach.
- Janusz jakoś daje sobie radę - zaśmiał się kpiąco. - Lepiej niech pan pomoże Marii, bo już, nie licząc strumienia, potyka się po raz trzeci. Albo stryjkowi, bo też czasem ryje nosem w paprociach!
Roześmieliśmy się wszyscy i ruszyliśmy dalej przez bór. Skalne ściany nad nami zaczęły się wypiętrzać coraz wyżej.
- Przed nami Czubata Skała, zwana też Czubatką. Liczy sobie 673 metry ponad poziom morza - podjął przewodnicki wysiłek Kobiatko. - Ściany, które widzicie, mają wysokość około 70 metrów. Wejście jest więc możliwe tylko stumetrową granią od wschodu.
Przeszliśmy kawałek w milczeniu, aż odsłonił się przed nami widok na skałki sterczące ponad drzewami na stoku.
Aleksander zatarł ręce.
- Prezentuję państwu Zbójeckie Skałki, a za chwilę zobaczycie słynną Zbójecką Dziurę! Hurra! Jesteśmy na miejscu!
Nastrój podniecenia udzielił się i nam. Zobaczyłem, że Marii drżą ręce. Janusz już wcale się nie krępując ocierał okulary i czoło wielką kraciastą chustką. De la Vega nerwowo przypalił cigarillo i zaciągnął się głęboko. Sięgnął też po kamerę, a Maria już pstrykała swym “Nikonem”. Ja odczułem naglącą potrzebę zapalenia fajki.
Wspięliśmy się pod Zbójeckie Skałki. Zacząłem wypakowywać sprzęt, a tymczasem Aleksander przeszedł od jednej skalnej rówienki do drugiej, potem do trzeciej... Wydawało mi się nawet, że przy jednej zatrzymał się dłużej, ale on na koniec wybrał inne miejsce. Uderzył o skałę dłonią i zakrzyknął triumfalnie:
- Tutaj!
Rzeczywiście do Zbójeckiej Dziury było niedaleko. Kobiatko podbiegł montować swego “Penetratora”. Ja uzbrojony w “Rambo” podszedłem do miejsca, które wyznaczył uprzednio przyjaciel. Ale nic. W słuchawkach cisza, tylko zwyczajny szmer pracującego urządzenia. Zatoczyłem jeden krąg, drugi... Nadal cisza. Podszedłem do plecaka, odłożyłem wykrywacz i sięgnąłem po sondę. Wróciłem z nią na miejsce wyznaczone przez odkrywcę i centymetr po centymetrze przeszukałem całą powierzchnię skały. Znów nic. Wapień nie krył pod sobą żadnego schowka!
- Pawełku, na pomoc! - wołał biegający od jednej skałki do drugiej Aleksander, wymachując przy tym czujnikiem swego “Penetratora”. - To musi być gdzieś tutaj. Zostaw tę sondę i bierz się za wykrywacz! Ostatecznie ja nie odkryłem tu pustki, tylko złoto Inków!
- No, no - ziewnął Janusz wygodnie rozciągnięty na nasłonecznionej skale. - W takim razie czeka stryjka wiekopomna sława.
- A ty czego?! - warknął Kobiatko.
- Tego - ciągnął niewzruszenie jego siostrzeniec - że stryjek pierwszy odkrył przejście metalu w stan ciekły, bez zmiany temperatury, albo też zamianę złota w wapień. Teraz tylko to ogłosić i sława gotowa.
- Ach ty - zamierzył się czujnikiem wykrywacza napastowany, ale jego siostrzeniec tylko odturlał się ze śmiechem. - Zabierz stąd swoje szwedki, bo mi jeszcze odczyt zepsują!
Janusz był wzorem uprzejmości:
- Ależ proszę, stryjku. Jeśli ta odrobina aluminium parę metrów od pola waszych poszukiwań... przeszkadza... to proszę, już moje kule zabieram. Hi, hi!
- Ale tu przecież mój wykrywacz “zwariował”, a teraz nic!
- Widocznie wróciły mu zdrowe zmysły - nie ustępował w ataku Janusz - i doszedł do wniosku, że dosyć już wygłupów. Przypadkiem stryj nie ma podobnych myśli?
Ale stryj miał teraz inne zmartwienie!
Sprawdziliśmy kilka ponętnie wyglądających skalizn, ale na wszystkich wykrywacze i sonda odpowiadały zgodnie: “Nie!”
Kobiatko dosłownie rwał swe bujne siwe włosy z głowy.
- Jak ja mogłem nie zapamiętać?! Jak ja mogę teraz aż tak się mylić?!
Wzruszyłem ramionami i skierowałem się na zbocze na wschód od Zbójeckiej Dziury.
Kobiatko gwałtownie zamachał ręką.
- Ależ nie tam! Nie tam. Dobrze pamiętam, że tam w ogóle nie wchodziłem. To było tu, w dole!
Tymczasem uspokojeni już de la Vega i Janusz rozłożyli na równiejszej skałce obrusik, a na nim tacki z wędliną, masełkiem i pomidorami oraz obranymi ze skórki ogórkami. Wyjęli też wielką butlę pepsi i termos oraz plastykowe talerzyki, sztućce i kubeczki. Przepastna była torba profesora, skoro oprócz kamery video mieściło się w niej tyle smakołyków.
Profesor powiedział coś uprzejmym tonem po hiszpańsku, zapraszając nas jednocześnie gestem do stołu.
Popatrzyłem pytająco na Marię, na której spoczywał zazwyczaj ciężar naszych rozmów po angielsku.
Uśmiechnęła się.
- Pan profesor zacytował stare kastylijskie przysłowie: “Głodny osioł, to zły osioł”.
Popatrzyliśmy na siebie z Aleksandrem z niesmakiem. Coś nam się wydawało, że mówiąc o ośle profesor nie tylko zwierzaka z przysłowia miał na myśli!
Ale cóż, trzeba było robić dobrą minę do złej gry. Zasiedliśmy więc wokół obrusika. Choć nie powiem, żeby apetyt specjalnie nam dopisywał, zwłaszcza że ten bandyta Janusz od czasu do czasu porykiwał, udatnie naśladując kłapoucha.
Dopijaliśmy kawę, gdy Maria sięgnęła po mego “Rambo”. Zdziwiłem się najpierw, że nie prosi o pomoc w obsłudze, ale zdałem sobie sprawę, że prowadząc prace badawcze w Peru musiała mieć z takim lub podobnym sprzętem do czynienia. Uśmiechając się przepraszająco skierowała się w stronę skałek, gdzie nie dopuścił mnie Kobiatko.
Tym razem mój przyjaciel zachował się skandalicznie. Poderwał się z miejsca, o mało nie dławiąc się kęsem ogórka i pobiegł za Marią. A że się poślizgnął, część drogi przebył ku uciesze Janusza na czworakach. Zapomniał z podniecenia o swej angielszczyźnie i zawołał po polsku:
- Nie! Nie tam! Tam niebezpiecznie! Głazy mogę lecieć! Tam nic nie ma!
Dopiero gdy Maria zatrzymała się tuż za wylotem Zbójeckiej Dziury Aleksander opanował się. Podniósł się z czworaków i jął przepraszać Marię po angielsku.
Zaśmiała się, odgarniając włosy spod słuchawek.
- Ależ nie ma pan za co przepraszać. Jestem wdzięczna, że ostrzegł mnie pan przed grożącym niebezpieczeństwem. A wykrywacz Pawła wypróbuję tu niżej. W miejscu, które pan zapamiętał. Może będę miała więcej szczęścia od panów.
Posłusznie wróciła na miejsce naszej penetracji. Ale wydawało mi się, że mimo wszystko popatrzyła na Aleksandra jakoś dziwnie.
Zapaliłem fajkę, a de la Vega kolejne cigarillo. Aleksander uspokoił się już zupełnie i pogrążyliśmy się w rozmowie o różnych sławnych wyprawach i “pewnych” odkryciach, które kończyły się fiaskiem. Wydawało mi się że ta rozmowa, porównująca Aleksandra z Wielkimi Nieudacznikami i Pechowcami, wyraźnie podnosi chlubę olkuskich historyków na duchu.
No, ale cóż, trzeba było się zbierać!
Podniosłem odłożony przez Marię wykrywacz i ot tak, dla świętego spokoju, postanowiłem zbadać jeszcze jedną skałkę.
Ledwo skierowałem czujnik w jej stronę, usłyszałem w słuchawkach cichutki sygnał! Jakiś metalowy przedmiot krył się tuż pod powierzchnią albo w trawie.
Zbliżyłem czujnik do kępy trawy skąd dobiegał najsilniejszy sygnał. Odłożyłem “Rambo” i przyklęknąłem rozgarniając źdźbła... Szybko poderwałem się i schowałem znalezisko do kieszeni.
Ale niezbyt szybko dla bystrych, choć za szkłami, oczu Janusza.
- Pan Paweł coś znalazł! Co pan tam chowa?
I już wszyscy byli przy mnie.
Powoli wyciągnąłem rękę z kieszeni i rozprostowałem dłoń...
Takiego znaleziska nam właśnie brakowało! Na mej dłoni leżał metalowy, pośniedziały, ale zawsze... guzik!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
POWRÓT Z NIEUDANEJ WYPRAWY • OSZUSTWO ALEKSANDRA • PLAN ZOSTAWIONY W DOMU WYJŚCIEM Z SYTUACJI • UROKI ZAMKU W CZORSZTYNIE • ZAMACH MARII NA ALEKSANDRA? • LODZIARZ POLIGLOTA I WYZNACZONY TERMIN • PROFESOR POŻYCZA TELEFON KOMÓRKOWY
...Śnieg drobnymi kryształkami ciął od północy mieciony ostrym wichrem w odrętwiałe od mrozu twarze. Karabiny wysuwały się z zamarzających dłoni i zapadały w śnieżnobłotną breję...
Co ja tu piszę? Toż to obraz odwrotu Wielkiej Armii cesarza Napoleona Bonapartego spod Moskwy!
A ja chciałem tylko o naszym powrocie spod Zbójeckich Skałek! W słońcu i upale, łagodzonym przez cień świerków i jodeł, dokuczliwym tylko przez napaści gzów i komarów.
Niby drobiazg, nie ma o czym mówić... Jednak nasz przywódca, Aleksander Kobiatko, zachowywał się jak przystało na Wielkiego Męża w obliczu zesłanej nań przez los klęski: pogwizdywał z cicha. A nawet podrzucał od czasu do czasu ów nieszczęsny guzik.
W tyle szeptali coś do siebie po hiszpańsku Maria z de la Vega, jakby się o coś spierali (w tym sporze Maria wydawała się być górą).
Janusz pomrukiwał coś na temat, jak długo trzeba się uczyć posługiwania wykrywaczem metali, by zamiast złota znaleźć guzik, ale zmilczałem te podłe insynuacje.
Schodziliśmy ku Harczemu potokowi, by spokojnie przejść na jego drugą stronę...
Raptem Aleksander postarał się o urozmaicenie naszej ponurej wędrówki. Podrzucał sobie pamiętny guzik przeskakując z kamienia na kamień przez strumień, gdy nagle poślizgnął się i upadł na siedzenie pod wcale wdzięczną siklawką, która czym prędzej jęła wlewać mu za “portki” (po góralsku mówiąc) sowite porcje wody.
Poderwał się nasz nieszczęśnik szybciutko na równe nogi, ale czekała go jeszcze jedna wywrotka na omszałych od glonów otoczakach, nim dobrnął do brzegu.
Tyle zyskał, że nas rozbawił. Tyle stracił... co ośmieszający jego i mnie guzik, który zniknął gdzieś w rwącym nurcie potoku.
Wróciliśmy zmęczeni wędrówką po skałach i żwirowiskach...
Pensjonat “Widok” czekał na utrudzonych gości z pucharkami napełnionymi dobrze schłodzonym sokiem porzeczkowym. Ale nawet ten miły dla naszych spragnionych gardeł fakt nie wpłynął na poprawę humorów. Aleksander nawet ofuknął Janusza:
- Nie pij, bo mi się tu jeszcze przeziębisz.
Chłopak wzruszył ramionami i spokojnie dokończył pucharek.
Bez słowa rozeszliśmy się do swych pokoi.
Kładłem właśnie plecak na łóżko (w trosce o delikatny sprzęt, choć najchętniej to bym go cisnął w najdalszy kąt pokoju), gdy znieruchomiałem ze zdumienia...
Szacowny Aleksander Kobiatko, emerytowany pedagog, zabrał się bowiem do ściągania dresów przemoczonych podczas kąpieli w strumyku. Rozdziewał się przy tym w radosnym choć bezgłośnym śmiechu, a całe jego ciało tańczyło to kozaka, to fragmenty z “Jeziora Łabędziego”. A nad wszystkim powiewały siwe długie włosy. Zaiste, widok był to czarowny! Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
- Wierzę, że wykrywacze metali “wariują” w niesprawnych rękach, ale nigdy nie myślałem, że ta choroba przenosi się na ich właścicieli.
- Ale ja wcale nie zwariowałem! - dziarsko zawołał mój towarzysz i wyciął nader skomplikowanego hołubca.
- Ciszej, stryjku - uśmiechnięty Janusz wskazał ścianę dzielącą nas od Peruwiańczyków - ściany mają uszy.
- Te uszy, których się lękasz - odparł Aleksander klapiąc na łóżko - nie rozumieją po polsku. Poza tym to chyba naturalne, że podniesionymi głosami kłócimy się po nieudanej wyprawie. A im donośniej się pokłócimy, a wy okażecie mi większą pogardę, tym szybciej oni się od nas odczepią i... - tu czcigodny mokropupiec zamarł ze znacząco uniesionym w górę palcem.
Zaintrygował mnie ten sterczący paluch.
- Co: “i”?
- I my wtedy wrócimy sobie spokojniutko pod Zbójeckie Skałki i wydobędziemy skarb Uminy. Ech, jak sobie pomyślę - trzy skrzynie złota! To będzie akurat po jednej dla każdego.
- Zanim państwo położy na nich łapę - mruknął Janusz, ale oczy mu się zaświeciły.
- Oszukiwałeś więc nas cały czas, stary łotrze! - klasnąłem w ręce. - Właściwe miejsce “wariacji” twego “Penetratora” leży tam, gdzie z takim nakładem sił nie dopuszczałeś ani mnie, ani Marii. A niech cię!
- Do usług - skłonił się Kobiatko.
- Rozumiem wprowadzenie w błąd naszych drogich gości - Janusz poprawił okulary - ale nam stryjek mógł powiedzieć prawdę. Na pewno byśmy się nie zdradzili.
- Ale nie odegralibyście swych ról tak naturalnie - Aleksander wciągnął suche spodnie. - Aż Peruwiańczyków bystre sztuki, połapaliby się od razu co i jak.
Pokręciłem głową.
- Obawiam się, że i tak mogli się połapać, że coś tu nie gra. Ze zbyt wielkim przejęciem odganiałeś Marię od tamtych skałek. Poza tym, czy to nie dziwne, że tak nagle nie mogłeś trafić na miejsce, gdzie byłeś niedawno? Że nie zaznaczyłeś sobie w jakiś sposób tego miejsca?
- A niech sobie myślą co chcą, byleby zostawili nas w spokoju - machnął ręką “spadkobierca” Uminy.
- Ale nici z twoich planów - położyłem mu dłoń na ramieniu.
- A to dlaczego? - żachnął się.
Nie bardzo wiedziałem, jak mu to powiedzieć.
- Bo... widzisz... Jesteśmy tu w podwójnej roli. Po pierwsze jako odkrywcy złota Inków, o ile rzeczywiście tam, gdzie jutro nam wskażesz, ono się znajduje. Po drugie musimy schwytać złodziei dzieł sztuki na gorącym uczynku. Chyba nie w smak ci, że wodzili nas przez ten czas za nosy?
- No, tak jakby... - mruknął Aleksander.
- W porządku - odetchnąłem z ulgą. - Pójdziemy teraz i zaprosisz ich na jutrzejszą wyprawę pod Zbójeckie Skałki. Wymyśl teraz jakąś bajeczkę o odnalezionym w kieszeni plecaka planie, o którym na śmierć zapomniałeś, czy coś w tym rodzaju.
Kobiatko ożywił się.
- Pojedziemy jutro na pocztę w Niedzicy. Przedzwonię do domu i poproszę, by mi przefaksowano plan, który rzeczywiście mam w notatkach. Jak go Peruwiańczycy zobaczą, to nie będą mieli żadnych wątpliwości, że tylko skleroza była przyczyną mojej dzisiejszej klęski. No, pójdę do naszych gości i poproszę najuprzejmiej o dzień zwłoki.
- A nie można dzisiaj dzwonić i faksować? - spytał ostrożnie Janusz.
Jego stryj zastanowił się.
- Nie. Nikogo nie będzie w domu. Trzeba jutro z samego rana. A potem niech się dzieje wola Pawła, ruszamy pod Zbójeckie Skałki!
Odstawiłem plecak w kąt.
- Nie nabijaj się ze mnie, Aleksandrze. Zobaczysz, że miałem rację...
Nic nie odpowiedział, tylko odmaszerował do pokoju obok. Po chwili radosna wrzawa przekonała mnie i Janusza, że propozycja Aleksandra ponowienia wyprawy po złoto Inków spotkała się z jak najbardziej przychylnym przyjęciem ze strony de la Vegi i Marii.
Postanowiłem przyłączyć się do ogólnej radości i już po chwili pukałem do drzwi pokoju obok.
- Prosimy bardzo! - zachęcił mnie do wejścia zgodny trójgłos.
Wszedłem więc, jak to się mówi, “z uśmiechem na ustach”.
- Drodzy państwo, aczkolwiek niezbyt udało nam się przedpołudnie, ale to nie powód, żebyśmy cały dzień spisali na straty! Proponuję wycieczkę do czorsztyńskiego zamku. Wszystkiego kilkaset metrów. A że nie jest to zbyt daleko, proponuję, żebyśmy wszyscy pojechali mym Rosynantem. Na takiej trasie wytrzymamy jakoś niewygodę i ciasnotę! Ponieważ spoczywa na mnie odpowiedzialny obowiązek kierowania pojazdem, historię zamku opowie wam Aleksander, przed którym nie ma tajemnic na południu Polski!
Moja propozycja została przyjęta z należytym entuzjazmem. Zwłaszcza ze strony Aleksandra, który, zanim jeszcze zdołaliśmy usadzić się wygodnie w Rosynancie, zaczął opowiadać:
- Pięknym zamkiem, choć dziś już w ruinie, jest Czorsztyn! Według przypuszczeń, do XIV wieku był tu grodek ziemnowałowy, zwany Wroninem. Zamek murowany postawił Kazimierz Wielki. W połowie XVII wieku odrestaurował go “kosztem swoim niemałym” starosta Jan Baranowski, który również “dwie nowe baszcie funditis postawił”. Warownia stanowiła siedzibę starostów czorsztyńskich. Kilka razy bawił tu Kazimierz Wielki. W latach 1410-1414 historycy notują kilka wizyt Władysława Jagiełły - starostą był wówczas Zawisza Czarny (Janusz opowie później państwu, jakiego to znaczenia w ówczesnej Europie był to rycerz). W latach 1433-1434 szukali w nim schronienia husyci. W 1440 roku tutaj żegnał się z matką nasz nieszczęsny król Władysław Warneńczyk, wyruszając na swą zakończoną śmiercią wyprawę. W 1598 roku Czorsztyn zdobył i ograbił Olbracht Łaski - znany warchoł i awanturnik. Następnym epizodem w dziejach zamku jest jego zdobycie i następująca po nim obrona przez mego imiennika Aleksandra Kostkę Napierskiego - ale o nim opowie może nie tyle szerzej, co z w większym uczuciem nasz romantyk, Paweł...
Myślałem, że kopnę drania! Ale ten z niewzruszoną miną ciągnął dalej, nie przejmując się nawet tym, że zaraz będziemy musieli wysiadać z samochodu.
- Kończ! - syknąłem. - Już wjeżdżamy na parking!
- Solidna wiedza powinna opierać się na solidnych podstawach - odparł Aleksander niewzruszenie. - Poza tym idziemy podziwiać nie zmienność chmur, tylko wielowiekową trwałość zamku! - przeszedł na angielski, w którym, trzeba mu to przyznać, był dobry. - W Czorsztynie, którego resztki tu widzicie, schronił się w 1655 roku w ucieczce przed Szwedami król Jan Kazimierz. W latach 1734-1736 kwaterowali tu plądrujący okolicę Kozacy. Następnie zamek przysłużył się dobrze Polsce, gdyż udzielił schronienia w 1769 roku konfederatom barskim. Niestety, już w 1795 roku spłonął od uderzenia pioruna. W 1811 roku został przejęty przez rząd austriacki, który sprzedał go Janowi Drohojowskiemu. Zamek był już tylko plądrowaną przez chłopstwo ruiną. Ale następny właściciel Czorsztyna, Stanisław Drohojowski, założył w okolicach ruin prywatny rezerwat przyrody, który dał początek istniejącemu dzisiaj...
- Może wreszcie wysiądziemy z Rosynanta - przerwałem mówcy merdając mu przed oczyma kluczykami od auta.
- Ależ proszę, proszę! - poderwał się. - Doprawdy nie rozumiem, na co czekacie?
- Aż się wygadasz, historyku - zaśmiałem się. - Teraz trzeba będzie dwa razy tyle czasu, ile zajęła twa mowa, aby wprowadzić naszych gości, choć powierzchownie, w tajniki historii Polski. Czy myślisz, że termin “konfederaci barscy” coś im mówi?
- Niemądryś! - Aleksander z dumną miną wysiadł z Rosynanta. - Przyjdzie czas, to wszystko się wyjaśni. Poza tym, drodzy goście mogą pytać o to, czego nie rozumieją. Tego im nikt nie broni. A nawet, co więcej, służymy przecież fachową odpowiedzią? No nie, mój młody przyjacielu? - podreptał w stronę stoiska z kartami wstępu na czorsztyński zamek. A ja zastanowiłem się, jak to jest, że czasem ogarnia nas chęć poduczenia, choć leciutkiego i nie robiącego przykrości, kogoś z zacnych i sympatycznych znajomych?...
Opuściliśmy stoiska z pamiątkami, lodami, napojami, oscypkami i podobnymi przedmiotami niezbędnymi dla szanującego się turysty, i ruszyliśmy żwirową drogą w dół przez będący rezerwatem park.
Do zamku nie było daleko. Ot, ze dwa dowcipy o straszących w ruinach zamczysk i starych lochach zjawach i duchach. No, dodajmy jeszcze do tego wymianę myśli na temat możliwości ukrycia w ruinach zamku skarbów. Zresztą należałoby sprawdzić, czy w czasie ukrywania się Inków w Niedzicy warownia czorsztyńska była zamieszkała, czy już wcześniej spłonęła od uderzenia pioruna.
Wspięliśmy się na mur obwodowy i ruszyliśmy nim nad zamkiem dolnym w kierunku międzymurza, skąd metalowe schody prowadziły na zamek górny. Jego monumentalne ruiny zajmowały szczyt urwistej Góry Zamkowej, wznosząc się jeszcze dziś 53 metry ponad lustro jeziora. Północną stronę ruin tworzy mur tarczowy długości 32 metrów i wysokości 12 metrów, oraz masywna czworoboczna wieża, zachowana do podstawy trzeciej kondygnacji. Dawny budynek mieszkalny miał również trzy kondygnacje i wznosił się jeszcze od strony południowej, wprost nad doliną Dunajca. Jeszcze w początku XIX wieku nosił zachowaną renesansową attykę.
Zapatrzyliśmy się z tarasu widokowego w dół, przez urwisko, aż ku modrzejącej pod wschodnim wiatrem tafli jeziora.
- Hm - chrząknął Aleksander - patrzycie tak państwo w dal, a nie domyślacie się, że u waszych stóp, to znaczy na murawie pod ścianami zamku, rośnie rzadkość nad rzadkościami...
- Goście zagraniczni są usprawiedliwieni - wtrącił się Janusz - ale na przykład ja - zerknął na mnie z naganą niczym nauczyciel na tępego ucznia - wiem, że u stóp Góry Zamkowej rośnie pszonak pieniński, po łacinie Erysium pieninicum (Endemit pieniński), roślina, która nigdzie poza Pieninami nie występuje.
Profesor skinął głową z aprobatą, Maria zaklaskała, a my z Aleksandrem “stuliliśmy uszy po sobie”. Czcigodny nauczyciel z Olkusza nawet poczerwieniał na tę nauczkę daną mi przez jego bratanka.
- A ty skąd to wiesz? - spytał po chwili.
- Uczy się człowiek - odparł skromnie chłopak. - A jak się uczy, to bywa, że się czegoś nauczy.
Tę lekcję przyrodoznawstwa Aleksander, nie chcąc być gorszym, uzupełnił o wiadomości na temat drugiego endemitu pienińskiego, jakim jest znany z Okrąglicy mniszek pieniński. Jego jedyne obserwowane stanowisko uległo zniszczeniu, ale być może jeszcze zachował się w urwiskach Trzech Koron.
Bogaty jest świat roślinny Pienin. A już zwłaszcza różnorodna jest flora roślin zarodnikowych. Do tej pory zebrano około 400 gatunków glonów, 250 gatunków mchów, 550 gatunków grzybów kapeluszowych i przeszło 400 gatunków porostów.
- Mówicie tyle o roślinach, a zwierzęta? - zaciekawiła się Maria spoglądając to na Janusza, to na Aleksandra.
Zrobiło mi się przykro, że jestem tak pomijany.
- Z dużych zwierząt na pewno warto odnotować obecność licznych drapieżników, rysi. Jelenie i dziki pominę. Liczne też nory ryją tutaj borsuki. Stąd na przykład nazwa Borsuczyny. Z małych, ale ciekawych zwierzątek proponuję państwu nietoperza - podkasańca małego, rzadkiego w Europie - oraz mysz małooką, poza Pieninami spotykaną tylko w okolicach Wrocławia...
Na słowo “mysz” Maria, jak przystało na kobietę, żachnęła się, ale widać było w jej zachowaniu dużą dawkę kokieterii: “Chcecie mieć kobietę, więc ją macie!”
Janusz popatrzył na nią spod oka.
- Sądzę, że tutaj, na tych wyniosłych murach, myszy, zwłaszcza małookiej, obawiać się nie musimy.
- Dlaczego: “zwłaszcza małookiej”? - zaciekawiłem się.
Spojrzał na mnie z lekką ironią.
- Tak mi się powiedziało. Mówią, ze strach ma wielkie oczy, to ja sobie wybrałem do postraszenia mysz małooką. Zresztą nie wiem, czego to maleństwo szukałoby w tych ogromnych murach.
- Maleństwo, no nie wiem - wtrącił Kobiatko - ale ja mam zamiar zafundować sobie odrobinę mocnych wrażeń! - i niczym niesforny uczniak wdrapał się na występ przepaścistej południowej ściany zamku.
- Przecież jako opiekun zabytków powinieneś wiedzieć, że to zabronione! - zawołałem ze śmiechem.
- Wiem! - odkrzyknął - ale czasem zakazany owoc smakuje najlepiej - i odwrócił twarz ku wiatrowi, który rozwiał jego siwe włosy, gdy tak kołysał się nad przepaścią.
I wtedy zobaczyłem dłoń Marii powoli acz zdecydowanie przesuwającą się skrajem muru ku butom Aleksandera!
“Ona chce go zepchnąć w przepaść. Upozorować wypadek!” - przemknęło mi przez myśl.
Błyskawicznie wyciągnąłem rękę przed siebie. Poczułem na dłoni mocne uderzenie szczupłych palców. Zacisnąłem je w pięści.
Chciałem krzyknąć: “Mario, co ty zamierzałaś?!”
- Och, Pawle - wyprzedziła mnie. - Chciałam tylko uprzątnąć z muru ten kamyk. Jeszcze by Aleksander potknął się o niego i nieszczęście gotowe.
Rzeczywiście, tuż koło nogi Aleksandra leżał spory kamień.
Popatrzyłem w oczy Marii. Spojrzała na mnie z łagodnym wyrzutem.
Kobiatko już schodził z muru, de la Vega zapatrzony w daleką Niedzicę ćmił cigarillo, a Janusz przecierał okulary. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Oprócz moich podejrzeń. Ale jaki sens miałaby dla Marii śmierć Aleksandra? Czyżby liczyła na to, że jeszcze nie zdążył odszukać właściwego miejsca i sama miała zamiar tam dotrzeć? Może przy pomocy polskich wspólników. Owszem, kamyk leżał na murze. Ale nie wydawało mi się, że to on był celem wyciągającej się nad ścianą dłoni Marii. Po prostu złapana przeze mnie “na gorącym uczynku”, z wrodzonym sobie refleksem wybrnęła z sytuacji.
Tymczasem Maria jakby nigdy nic ujęła mnie pod ramię.
- Może opowiesz mi coś o tym Kostce Napierskim, o którym wspominał Aleksander? Czy to był tutejszy sławny rozbójnik?
“A niech to! Ma tupet kobieta” - pomyślałem.
Ale odpowiedziałem spokojnie.
- Nazywać go rozbójnikiem byłoby dla niego niezasłużoną obelgą. Aleksander Leon Kostka Napierski był oficerem wojsk królewskich. Żył w latach 1620-1652. Podawał się za syna królewskiego. Udało mu się zorganizować antyfeudalne powstanie chłopów podhalańskich. Powstańcy 14 czerwca 1651 roku zajęli Czorsztyn. Po desperackiej obronie w dniach 22-24 czerwca zamek został zdobyty, a Kostka Napierski wpadł w ręce dragonii biskupa krakowskiego. Torturowany, został zabity pod Krakowem.
Maria westchnęła z prawdziwym lub udawanym żalem.
Wzruszyłem ramionami:
- Tak. Historia to na pewno romantyczna. Zresztą ilekroć jestem w Czorsztynie, myślę o nieszczęsnym Napierskim. Sądzę, że jego dzieje nie doczekały się jeszcze dość dobrego opisania. Gdyby trafiły pod pióro Aleksandra Dumasa...
Nie chciałem dzielić się z Aleksandrem i Januszem podejrzeniami co do dziwnego i niebezpiecznego zachowania się Marii na murze górnego zamku. Zresztą, mogłem się mylić. Obiecałem sobie tylko zwrócić baczniejszą uwagę na piękną asystentkę profesora de la Vegi...
Zwiedziliśmy skromną ekspozycję muzealną otwartą w pomieszczeniach zamku górnego i zawróciliśmy w kierunku parkingu, gdzie oczekiwał na nas Rosynant. Rozglądając się po placu dostrzegłem kilka białych audi najnowszego modelu. “No nie, to już obsesja!” - pomyślałem.
Dochodziliśmy do samochodu, gdy Maria nagle zatrzymała się.
- Mam straszną ochotę na loda - oznajmiła nam z radosnym uśmiechem. - Wsiadajcie, panowie, do samochodu, a ja zaraz do was dołączę - pobiegła w stronę kiosku z lodami.
Spojrzałem na Janusza i wskazałem mu Peruwiankę ruchem głowy.
Skinął, że rozumie i ruszył jak mógł najszybciej ku białemu kioskowi.
- Ja też mam straszliwą ochotę na loda! - wykrzykiwał już z daleka.
“Ciekawe, jak Maria będzie kupować lody, skoro nie zna polskiego. Zresztą co to za przeszkoda?! O wiele poważniejsze transakcje zawarto w historii na migi!” - pomyślałem.
Po pewnym czasie nasi smakosze lodów wrócili do auta. O ile Janusz w pełni zadowolony z siebie oblizywał rożek, o tyle twarz Marii była pochmurna.
- Nie zauważyłeś czegoś podejrzanego? - spytałem po polsku Janusza wykręcając z parkingu.
- Nie - odpowiedział również w ojczystym języku Janusz.
Kobiatko popatrzył na bratanka i na mnie zdumiony, ale nic nie powiedział. I chwała Bogu! Jeszcze tym nagłym wypytywaniem, gdy nic ważnego się przecież nie stało, mógł wzbudzić podejrzenia Marii czy de la Vegi, którzy choć po polsku nie rozumieli, to kojarzyć ze sobą fakty umieli znakomicie.
- Naprawdę nic ciekawego? - spytałem raz jeszcze Janusza.
Ze smakiem liznął loda.
- No, może jest trochę dziwne, że taki lodziarz umie doskonale po angielsku. Ale ostatecznie przybywa nam ludzi wykształconych.
Uderzyłem pięścią w kierownicę.
- Zamiast głupio dowcipkować, racz sobie przypomnieć ich rozmowę.
- Co tu do przypominania? - ziewnął. - Ona zapytała... nie, może pan mieć rację, raczej stwierdziła i to tonem dość rozkazującym: “Dziś lodów pistacjowych nie ma.” Na to on: “Szalenie, naprawdę szalenie mi przykro.” I widząc, że jestem już blisko, zakrył jeden z pojemników, w którym, jak mamę kocham, były lody pistacjowe!
- No, co dalej! Mów!
- Raczej niech mówi przeze mnie ona...
- Janusz!
- Już mówię. Tak więc ona i cały czas tak twierdząco: “Może będą jutro?”. Na to on, ale jakoś zbyt ostro jak do grzecznej klientki: “Niestety, jutro niemożliwe”. Maria uśmiechnęła się, ale widać było, że jej to oświadczenie lodziarza nie w smak: “Kiedy więc?” “Pojutrze” - on na to zimno. I już zabrał się do obsługiwania mej skromnej osoby. “Jakie więc pan poleci dzisiaj?” - widać było, że Maria próbowała ratować sytuację. “Brzoskwiniowe z rodzynkami” - odburknął lodziarz i już pakował nam po pokaźnej porcji, którą teraz ze smakiem zajadam.
- O co... - szepnął po polsku Aleksander.
Ale ja już przeszedłem na angielski:
- Jak smakują lody, Mario? Janusz nie może się ich nachwalić.
- I ja też - odpowiedziała cicho, zapatrzona w okno.
“Maria poinformowała swego wspólnika, udającego lodziarza, że jakiś plan nie doszedł do skutku - myślałem. - Najprawdopodobniej chodziło o nieudaną wyprawę pod Zbójeckie Skałki. Raczej nie wchodzi tu w rachubę nieudany zamach na życie Aleksandra, bo takiej korzystnej okazji nie mogła z góry przewidzieć. Zaproponowała zrealizowanie planu następnego dnia, ale na to «lodziarz» się nie zgodził i wyznaczył termin o jeden dzień dłuższy. Cóż, trzeba będzie się pilnować!”
Zajechaliśmy pod pensjonat i rozeszliśmy się do naszych pokoi, aby przygotować się do kolacji.
Ledwo zdążyłem wytłumaczyć Aleksandrowi, jakiego to niebezpieczeństwa uniknął, jak też, pospołu z Januszem, opowiedzieć historię o pistacjowych lodach, gdy delikatnie zapukano do drzwi.
- Polic... - właśnie podnosił głos oburzony zamachem na jego życie Aleksander. Ale udało mi się przydusić go, bez szacunku dla jego wieku, poduszką. I tak to znane we wszystkich bodajże językach słowo ucichło nagle. Jeszcze tego brakowało, by dostało się do uszu szczególnie uczulonych na nie naszych peruwiańskich gości.
- Proszę! - zawołałem gromko, zagłuszając resztki oburzonego bulgotu niedoszłej ofiary i ciskając poduszkę na łóżko.
W drzwiach stanął profesor de la Vega. Nader uprzejmymi słowy zwrócił się do mnie z prośbą, czy nie mógłbym użyczyć mu swego telefonu komórkowego. Chciał zadzwonić w bardzo ważnej sprawie do ambasady Peru w Warszawie. Oczywiście obiecał pokryć wszelkie koszta tej rozmowy, która zapowiadała się na długą.
- Nie mówmy o kosztach! - zawołałem. - Cała przyjemność po mojej stronie, jeśli będę mógł pomóc naszym drogim gościom.
Wręczyłem profesorowi aparat.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
“CHOLERRA” I “LA PISTOLA” • DO KOGO NALEŻY TELEFON “W AMBASADZIE” • CHOROBA MARII • TELEFON OD PANA TOMASZA • ZAPORA CZORSZTYŃSKA I JEJ SCHODY • NARESZCIE MAMY PLAN • PIĘKNO DĘBNA
Szeptem nakazałem absolutną ciszę w pokoju i na palcach podkradłem się do uchylonych na balkon drzwi...
Owszem, rozmowę słyszałem, ale odbywała się po hiszpańsku. I byłbym skłonny wierzyć, że profesor rozmawia z kimś z pracowników ambasady (do rozmowy włączała się zresztą także Maria) gdyby nie jedno słowo... Wielce bowiem prawdopodobnym jest, że pistolet w różnych językach wymawia się podobnie. I tu usłyszałem, powtórzone zresztą kilkakrotnie, “la pistola”. Aha, byłbym zapomniał, było jeszcze drugie słowo. Otóż, raptem usłyszałem wymówione przez Marię z dziwnym akcentem i podwójnym “r” jakże znane uchu każdego Polaka i Polki słowo “cholerra”. Czyżby Maria umiała po polsku, a tylko kryła się z tym? Nie. Raczej sądziłem, że był to przypadkowy “nabytek”, choćby od któregoś z polskich wspólników.
Ledwo nakazałem gestem ciszę swym współtowarzyszom, gdy znów rozległo się pukanie do drzwi i zobaczyliśmy w nich profesora de la Vegę. Zachowywał pełen godności uprzejmy spokój, ale po błysku w jego zawsze lekko przymkniętych oczach poznałem, że rozmowa z “ambasadą” nie była przyjemna.
Niedbale położyłem przyniesiony telefon i pożegnałem uprzejmie peruwiańskiego naukowca.
Ledwo zamknęły się za nim drzwi, już byłem przy stole. Chwyciłem aparat i przycisnąłem przycisk “redial”. Na ekraniku wyświetlił się numer, pod który de la Vega dzwonił (nie podaję go ze względów, o których później) i zapomniał skasować. Cóż, naukowcom wolno być roztargnionymi, a my z tego skorzystamy!
- Aa! - ucieszył się Kobiałko, widząc manipulację z telefonem.
Uśmiechnąłem się.
- Bądź łaskaw cieszyć się nieco ciszej, bo znów użyję poduszki. Zapisałem wyświetlony numer i wystukałem go ponownie.
- Digame? - usłyszałem po chwili.
- Digame?! - już ostrzej, ze zniecierpliwieniem.
- Halo - odezwałem się najuprzejmiej jak umiałem.
W słuchawce ktoś zapewne zaklął po hiszpańsku i połączenie zostało przerwane.
- I co? Co usłyszałeś? - podskoczyli do mnie Janusz i Aleksander.
- Usłyszałem: “digame” - odpowiedziałem spokojnie - jeśli nie liczyć niezrozumiałych przekleństw.
- A “digame” pan zrozumiał? - spytał nie bez ironii Janusz.
Pokręciłem głową.
- Nie. Bo dobrze wiesz, że nie znam hiszpańskiego. Ale domyślam się, że był to odpowiednik zwykłego polskiego “halo” czy też “słucham”. Zwróćcie raczej uwagę na to, że telefon odebrał ktoś mówiący po hiszpańsku, a numer telefonu jest jak najbardziej polski. Czyżby więc de la Vega dzwonił naprawdę do ambasady?
- Wątpię - odezwał się po chwili Aleksander.
- I ja tak myślę - odparłem. - A jak trwoga, to do szefa! Niech pan Tomasz sprawdzi, do kogo należy ten numer.
Zadzwoniłem do szefa.
Po powitaniu i odczekaniu chwili, by pan Tomasz mógł sobie ponarzekać na to, że złoto Inków wciąż jeszcze przebywa w ukryciu pod pienińskimi skałami, poprosiłem o pomoc w wyjaśnieniu, do kogo należy interesujący nas numer telefonu. Pan Tomasz pomruczał, że go wykorzystujemy do brudnej roboty, ale pomocy nie odmówił.
Ambasada Peru odpadła po prostym sprawdzeniu w książce telefonicznej. Żeby sprawdzić do kogo należy telefon, szef musiał użyć swych rozlicznych a tajemniczych znajomości. Od tego zresztą pan Tomasz się nie odżegnywał, ale wiadomość obiecał dopiero na wieczór. Umówiliśmy się, że przedzwonię do niego o dziewiątej.
- No, nareszcie możemy pogadać o tym, coś usłyszał przez drzwi balkonowe - sapnął Kobiatko.
- Niewiele. Rozmawiali po hiszpańsku. Po tonie głosu profesora i wtrąconych zdaniach Marii wyglądało na to, że się spierali.
- To rzeczywiście niewiele - zmartwił się Janusz.
Zaśmiałem się.
- Usłyszałem też bardzo przekręconą nazwę Zbójeckie Skałki i wymienione kilkakrotnie słowo “la pistola”, którego znaczenia nie muszę chyba tłumaczyć.
- La pistola, pistolet - poderwał się z krzesła Aleksander. - A nie mówiłem żeby... policję - dokończył szeptem, widząc, że sięgam po poduszkę.
- Spoko, stryjku - uspokajał wzburzonego Janusz. - Przecież o tej “la pistoli” wiemy już od dawna. A skoro oni mówili “la pistola”, to używali liczby pojedynczej, tak więc drugi pistolet nam nie grozi, a ten pan Paweł unieszkodliwił.
- Brawo, Januszku! - zawołałem. - Nieźle główkujesz! Aha - przypomniałem sobie jeszcze o jednym być może ważnym elemencie podsłuchanej rozmowy. O “cholerrze” Marii. - Jest jeszcze drobiazg: Maria raz zaklęła “cholera”. Zabrzmiało to raczej “cholerra” i może nauczyła się tego przekleństwa od polskich wspólników, ale kto wie, czy nie zna więcej słów polskich. Ciekawym by było, gdyby rozumiała doskonale, co mówimy o niej i jej sprawach...
Moi towarzysze popatrzyli na siebie w niespokojnym zdumieniu.
- A jeśli ona... rzeczywiście... po polsku?
- Nie zamartwiajmy się bez potrzeby! - machnąłem ręką. - Wierzę, że to przekleństwo jest przypadkowe. To normalne, że podświadomie chce się samemu sobie zaimponować znajomością obcego języka. Najłatwiej zrobić to najprostszymi słowami, przekleństwami.
- Jeśli będziemy rozmawiać o istotnych dla nas sprawach po polsku, oni natychmiast się o nich dowiedzą. Jeśli będziemy milczeć, wyda to się im podejrzane... - zafrasował się Aleksander.
Zastanowiłem się.
- Nie, Maria nie umie po polsku. Rozmawialiśmy przy niej o sprawach, które ją żywo obchodzą. Jak choćby relacja Janusza o “kupnie” lodów, a ona ani drgnęła.
- O, Indianie umieją doskonale maskować swe uczucia! - znacząco pokiwał palcem Aleksander.
A niech go!
- Przy kolacji, jak sądzę, przekonamy się, czy nasi przyjaciele nie wiedzą o nas więcej, niż wiedzieć powinni.
- W jaki sposób? - zaciekawił się Janusz.
- W prosty - odparłem. - O ile zasygnalizują chęć przeniesienia o jeden dzień wyprawy pod Zbójeckie Skałki. Będzie to znaczyło, że nie domyślają się naszych podejrzeń.
- A jeśli się nie domyślają? - spytał Aleksander.
Wzruszyłem ramionami.
- Wtedy pojutrze grzecznie wyruszymy wraz z nimi odkrywać przyczynę “wariactwa” twego wykrywacza. Sądzę, że wtedy w sposób jakiego się domyślam nasi milusińscy będą chcieli przy pomocy “la pistoli” zawładnąć skarbem.
- Jaki to sposób? - Janusz aż poczerwieniał z emocji.
Uśmiechnąłem się.
- Dowiesz się we właściwym czasie. A teraz zbierajcie się. Goście schodzą już na kolację.
- A pan?
- Dołączę zaraz do was. Muszę tylko sprawdzić, czy “la pistola” leży bezpiecznie na dnie wazonu.
Leżała.
I rzeczywiście, podczas kolacji dało się zauważyć, że z jutrzejszej wyprawy nici: Maria skarżyła się na złe samopoczucie, prawie nie tknęła smakowitości rozłożonych na półmiskach.
Rano było jeszcze gorzej. Jej twarz o ciemnej karnacji zdawała się być szarą. Maria z wyraźną niechęcią mieszała łyżką w talerzu przygotowanego przez zapobiegliwą panią Cecylię kleiku.
Jak dowiedzieliśmy się, kłopoty żołądkowe nie dały biedaczce spać całą noc.
- Musiałam zatruć się wczoraj lodami - tłumaczyła.
- To dziwne - zachichotał Janusz - ja tam nic nie czuję. I jeszcze mam zamiar dołożyć sobie szyneczki...
Maria zmierzyła go zimnym spojrzeniem.
- Dobrze się czujesz? Do czasu... - powiedziała z nieokreśloną groźbą w głosie. I uśmiech przemknął po jej kształtnych wargach.
- Na policję z nim! - wykrzyczał swą ulubioną groźbę Kobiatko, ale tym razem tyczyła ona lodziarza.
- Nic mi nie będzie. Podleczę się tylko i będę chodzić jak szwajcarski zegarek. Mam tylko ogromną prośbę, żebyście przełożyli wypad po złoto na jutro, aż nabiorę siły... - Maria uśmiechnęła się.
- Życzenie damy jest dla nas rozkazem - skłonił się z galanterią Aleksander. - Ale może trzeba przywieźć jakieś lekarstwa?
Maria pokręciła głową.
- Dziękuję. Mam tu zapasik swoich leków. Pomagają mi, bo już czuję się lepiej. Gdyby tylko nie to osłabienie...
- Zapasik? Też mi siostra miłosierdzia - szepnąłem po polsku.
- Raczej niemiłosierdzia - odszepnął Janusz, uśmiechając się jednocześnie promiennie do Marii.
I tak sobie mile gawędziliśmy. Stanęło na tym, że Maria wróci do łóżka i swych leków, natomiast profesor i nasza trójka pojedziemy jutro na pocztę w Niedzicy, gdzie spodziewaliśmy się zastać faks, a następnie...
- A następnie skoczymy do Dębna, gdzie jest kościółek wciągnięty na listę zabytków UNESCO, który powinien mego czcigodnego kolegę zainteresować - oświadczył Kobiatko.
Jego czcigodny kolega skinął z uznaniem głową, choć wydawało mi się, że dostrzegam w jego oczach znudzenie. Ożywił się za to dziwnie, gdy zaproponowałem, że po drodze możemy zwiedzić zaporę czorsztyńską.
Punktualnie, jak to się umówiliśmy, zadzwoniłem do pana Tomasza.
- Co ty sobie wyobrażasz, pieniński Sherlocku Holmesie? - zgromił mnie szef. - Że będziesz uganiał się za współczesnymi Janosikami i to pochodzącymi z Peru?!
- Janosik nigdy nie zbójował w Pieninach - nie omieszkałem popisać się wiedzą.
W słuchawce zabulgotało z wściekłości:
- Janosik nie Janosik. Z jakimiś zbójami i to peruwiańskimi najprawdopodobniej masz do czynienia!
- Oo - zdziwiłem się uprzejmie - czyżby jakieś zarzuty pod adresem profesora de la Vegi i doktor Ciera? Przecież sam pan mi ich polecił. Sam sprawdzał ich tożsamość...
- No tak - pan Tomasz ochłonął ze złości. - Może to rzeczywiście Bogu ducha winni naukowcy. Ale zdenerwowałeś mnie tym żądaniem sprawdzenia numeru telefonu. Numer, który sprawdzałem, należy bowiem do czcigodnej staruszki, właścicielki niewielkiej willi w Aninie pod Warszawą. Ale przecież może wynajmować willę jakiemuś Peruwiańczykowi. No nie?
Szef potrzebował pocieszenia.
- Ależ oczywiście, panie Tomaszu?
- No to na razie tyle. Jakby co, to skontaktuj się z miejscową policją. Mają tam ponoć zdolnych chłopaków.
- Jak szef każe!
- No to trzymaj się i pozdrów Kobiatkę, Janusza, profesora i panią doktor Ciera.
- Już pozdrawiam.
Pan Tomasz nie byłby sobą, gdyby jedyną zaszczyconą w pozdrowieniach imieniem i nazwiskiem wraz z tytułem naukowym nie była piękna i młoda kobieta. W ten sposób składał hołd jej urodzie... A co do policji, to jeszcze jeden, pamiętając o Aleksandrze, który zaleca mi współpracę z nią.
O, na razie guzik z tych zaleceń, Pawełku! Spróbujemy dać sobie radę sami. Ciekawe, jak szef zareagowałby na wiadomość o “czarnej wdowie” w wazonie. Na pewno zbytnio by się nie przestraszył. To twardy gość!
Wyruszyliśmy we czwórkę Rosynantem. Przeprosiłem profesora za lekki bałagan panujący w wozie, co on zbył skinieniem głowy. Ba, naukowiec, był ponad to! Wykazał tylko dziwne jak na historyka zainteresowanie wyposażeniem samochodu. Ale ja daleki byłem od zdradzania tajemnic ukochanego auta i zbyłem gościa powiedzeniem:
- Ot, takie tam bawidełka. Poprzedni właściciel miał hyzia na punkcie ulepszania swego wozu. Teraz większość z tych “urządzeń” już nie działa.
Nie wiem, czy de la Vega mi uwierzył czy nie, ale nie dał tego poznać po sobie.
Zajechaliśmy na parking u podnóża zapory, skąd na jej koronę wiodły strome schody. Ruszyliśmy prosto w kierunku wody wypływającej spod turbin, podczas gdy Aleksander wyjaśniał:
- Budowę tej zapory, u wylotu Przełomu Czorsztyńskiego zakończono w 1997 roku. Ma ona długość 404 metrów i wysokość 56 metrów. Usadowiono ją na skale. Konstrukcję ziemną uszczelnia szeroki rdzeń z gliny. Skalny osad uszczelnia do głębokości 50 metrów kurtyna cementacyjna. Skarpę opadającą do jeziora pokrywają płyty betonowe, skarpę zewnętrzną - płaszcz zieleni. U stóp zapory stoi elektrownia wodna: dwa turbozespoły mają moc 90 MW, a ich średnia produkcja wynosi 200 milionów kWh (w tym 130 milionów z pompowania). Zastosowanie turbin odwracalnych pozwala na nocne przepompowywanie wody z Jeziora Sromowickiego, by ją zrzucić ponownie w godzinach szczytu energetycznego... zgadza się, Januszu? A gdzie on polazł?
Dopiero teraz zobaczyłem, że Janusza nie ma przy nas. Rozejrzałem się... Chłopak wspinał się na betonowe schody łączące podnóże zapory z jej koroną. Był to niezły wyczyn i dla zdrowego chłopaka w jego wieku, tymczasem Janusz z jego chorobą, opierając na kulach... Nie dość, że mógł nie dojść na górę, to w każdej chwili groził mu upadek i stoczenie się w dół.
- Co robisz, wariacie?! - zawołałem.
- A idę sobie! - odkrzyknął z góralska. - Lepsze to niż słuchanie o pompach i zaporach!
- No, no. Już prawie jedną trzecią schodów ma za sobą. Dzielny chłopak - de la Vega wyciągnął kolejne cigarillo.
- Żeby tylko Janusz nie spadł - biadolił Kobiatko.
- Bez obaw - dmuchnął dymem profesor - ten chłopak nie należy do takich, którzy spadają... Lepiej niech mi pan opowie coś o jeziorze, które ta piękna zapora spiętrza.
- Jezioro Czorsztyńskie - zaczął Kobiatko nie przestając zerkać ku schodom, po których mozolnie, ale coraz wyżej, piął się jego bratanek - ma długość 9 kilometrów i szerokość 1-1,25 kilometra. Maksymalna jego wysokość nad poziom morza to 534,5 metra. Powierzchnia przy spiętrzeniu normalnym 1051 ha, przy maksymalnym 1226 ha. Pojemność całkowita 231,9 milionów metrów3. Spiętrzanie jeziora skończono w 1997 roku. Obecnie trwa turystyczne zagospodarowanie jego brzegów. Ma tu na przykład siedzibę Zakopiański Yacht-Klub.
- Może trochę za dużo tych liczb - uśmiechnął się de la Vega. - Jednak przyznaję, że położenie jeziora jest urocze. A co za raj dla turystów! Zimą wyciągi narciarskie, latem możność wypożyczenia jachtu czy choćby kajaka!
- Nasi gospodarze z Pensjonatu “Widok” pomyśleli już o tym - wtrąciłem. - Mają tu wyciąg narciarski, a na lato szykują przystań i wypożyczalnię łodzi.
- To im się chwali - skinął głową profesor. - W ten sposób mają zapewnionych gości przez cały rok. Sam chętnie wybudowałbym tutaj pensjonat - westchnął - ale raz, praca na dalekim uniwersytecie w Limie, a dwa, obawiam się, czy starczyłoby mi funduszy!
- O tak - zawtórował mu westchnieniem Aleksander - taki pensjonat, mówię oczywiście o kosztach jego budowy, to nie dla nas, naukowców!
Po raz pierwszy usłyszałem, że nazwał siebie naukowcem. No i dobrze! Na pewno zasługiwał na to miano!
Wsiedliśmy do Rosynanta i pojechaliśmy na koronę zapory, oczekiwać tam Janusza.
Długo trwało, zanim pojawił się u szczytu schodów. Twarz miał zaczerwienioną z wysiłku i pokrytą potem. Przepocona była także jego koszulka z napisem “Par avion”, ledwo widocznym w ciemnej plamie potu. Zatrzymał się przy nas i wyjął z kieszeni spodni chustkę, by otrzeć twarz. Zachwiał się. Widać było, jak wielkiego wysiłku wymagało od niego wspięcie się bez zatrzymywania na strome wysokie schody.
Zresztą, co ja będę je opisywał! Jeśli będziecie kiedykolwiek w Niedzicy, spróbujcie wspiąć się bez odpoczynku na schody zapory, a zobaczycie, jaki to wysiłek!
Objąłem chłopaka.
- Wiesz chociaż, na ile stopni się wspiąłeś?
Janusz odsapnął i jeszcze raz przetarł twarz chusteczką.
- Na 272 i jeszcze na 15 na tej skarpie. O ile dobrze liczyłem.
Kobiatko wymierzył bratankowi żartobliwego klapsa.
- Skaranie boskie z tym chłopakiem! W Wieliczce nie chce zjechać windą do kopalni, tutaj gramoli się na te schody!
Innego zdania był de la Vega:
- Dzielny chłopak - poklepał Janusza po przepoconej koszulce - chciałbym mieć takiego wnuka.
- A widzi stryjek - zaśmiał się “dzielny chłopak”. - Poza tym muszę ćwiczyć, by mieć siły gramolić się pod Zbójeckie Skałki. Ostatni spacer szlakiem stryjka dał mi nieźle w kość - zerknął na mnie.
Odpowiedziałem aprobującym uśmiechem.
- Fakt, że dzielny nad miarę - powiedziałem głośno po angielsku i dodałem szeptem po polsku:
- Tylko lepiej nie pokazuj stryjkowi tych bąbli.
- Jakich bąbli? - żachnął się chłopak.
- Tych, które porobiły ci się na dłoniach od uchwytów szwedek.
- O czym tak szepczecie? - zaciekawił się Aleksander.
- O męstwie wykazanym ponad zwykłą miarę - odpowiedziałem znaną dewizą wojskową.
Janusz zaczerwienił się ponownie. Tym razem z dumy.
Chciałem już jechać na pocztę, ale Kobiatko uparł się, że pokaże de la Vedze cmentarzyk ostatnich panów na Niedzicy, baronów Salamonów. I tak trafiliśmy pod skałę zwaną Groby, gdzie spoczywają: następca Horvathów na Niedzicy, zmarły w 1919 roku Geza Salamon, jego córka Ilona zmarła w 1964 i wnuk Istvan zmarły w 1974 roku. Ilona i Istvan zmarli na Węgrzech, a ich prochy zostały przeniesione do Niedzicy w 1977 roku. Dalej jeszcze obejrzeliśmy stylowy budynek dawnej celnicy, przeniesiony tu po korekcji Jeziora Sromowickiego w 1986 roku i zabytkowy spichlerz (sypaniec) z końca XVIII wieku, który należał niegdyś do folwarku dworskiego.
Nareszcie mogliśmy jechać na pocztę. Tu na szczęście nie było dużej kolejki i już po kilku minutach Aleksander z dumną miną wymachiwał przefaksowanym planem jego odkrycia pod Zbójeckimi Skałkami.
De la Vega obejrzał plan, ale nie było widać, czy zrobił on na nim jakieś wrażenie.
- Teraz kierunek Dębno! - dziarsko zawołał Kobiatko wsiadając do Rosynanta.
- Na Dębno! - odkrzyknęliśmy z Januszem. Profesor grzecznie, ale bez słowa, wsiadł do samochodu. Jechaliśmy przez Falsztyn, którego nazwa wywodzi się od niemieckiego “Falkenstein” - Sokola Skała.
- Hej, nima tyz nima, jako na Falśtynie, wyńdem na skałecke, widzem pociesynie! - zaśpiewał Aleksander pełnym głosem, budząc niejaki przestrach naszego gościa. Widząc to zwrócił się do Janusza:
- Nie widzisz, schodołazie, że pan profesor się denerwuje. Tłumacz mu tu zaraz, co zaśpiewałem!
Janusz skrzywił się:
- Jako tako tę angielszczyznę opanowałem, ale nie na tyle, żeby oddać uroki gwary podhalańskiej czy też podtatrzańskiej.
Wziął się tedy za tłumaczenie swego zaśpiewu sam Aleksander. Jak mu wyszło? Niełatwo mi to było ocenić.
Przed nami ukazało się Dębno, starodawna wieś podhalańska. Przywilej lokacyjny nadany w 1335 roku zawierał już wzmiankę o kościółku. Panuje tu gwara wschodniopodhalańska, w stroju mieszkańców zaznaczają się wpływy Spiszą.
We wschodniej części wsi zatrzymaliśmy się przed pięknym drewnianym kościołem pod wezwaniem świętego Michała Archanioła, zbudowanym pod koniec XV wieku. Od czasu budowy zachował się on wraz z wystrojem i wyposażeniem w niemal nie zmienionym stanie. Wieżę dostawiono w 1601 lub 1607 roku. Wnętrze zdobi oryginalna dekoracja malarska z około 1500 roku.
- To jest wspaniałe! - zachwycił się pięknem kościółka de la Vega.
- Dlatego tu pana przywiozłem - skłonił się dumny Kobiatko, jakby to on sam był budowniczym kościółka.
Podziwialiśmy jeszcze krucyfiks na belce tęczy pochodzący z 1380 roku oraz piękny gotycki tryptyk w głównym ołtarzu z XVI wieku. W barokowych bocznych ołtarzach Aleksander zwrócił naszą uwagę na figurki Madonny i “świętych dam” z około 1440 roku oraz o dwadzieścia lat młodszą rzeźbę patrona kościoła.
Przeszliśmy się trochę po wsi, jako że, jak twierdził Aleksander, każdy budynek gospodarczy tutaj to zabytek.
Ciekawość naszego gościa wzbudził też wysoki na 4,5 metra wał ziemny oddzielający wieś od jeziora. Powstał on, ponieważ ta miejscowość znajduje się w tak zwanej “cofce” i należało ochronić zabytkową wieś przed zalaniem podczas spiętrzania jeziora. Ale i tak około trzydziestu budynków trzeba było przenieść wyżej.
Wreszcie wsiedliśmy do Rosynanta i wyjechaliśmy na znaną nam już nowotarską szosę, która poprowadziła z powrotem “do domu”.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
GORĄCA MASKA AUDI I GAŁĄZKA JEŻYNY • KTO BYŁ W NASZYM POKOJU • DZIEJE INKÓW I KŁAMSTWA ALEKSANDRA • NADE WSZYSTKO KAWA PO PERUWIAŃSKU • LEKARSTWO CZY TRUCIZNA
Zaparkowałem Rosynanta za audi Marii. Wysiadłem z samochodu i dopiero teraz zwróciłem uwagę na delikatną warstwę kurzu pokrywającą auto Peruwianki. Pozwoliłem, aby moi towarzysze (zwłaszcza de la Vega) ruszyli przodem i oparłem rękę o maskę czerwonego wozu. Blacha okazała się bardziej gorąca niż reszta karoserii wystawionej na żar promieni słonecznych! Znak, że niedawno jeszcze silnik samochodu pracował i to w trudnych warunkach, czyli w terenie, gdzie nie mógł być dobrze chłodzony z powodu małej prędkości. Wrócić musiało audi niedawno, bo inaczej temperatura maski i reszty karoserii już by się wyrównała. Ale dokąd Maria jeździła? Może mimo wszystko po lekarstwa, ale ich przecież nie szukałaby na terenowych drogach! Obejrzałem samochód dokładniej.
Dostrzegłem strzępek zieleni wbity pod zderzak audi. Schyliłem się szybko i wyrwałem go. Była to gałązka jeżyny. Tak więc Maria jeździła do lasu! A jedynym interesującym ją i nas miejscem w tutejszym lesie były Zbójeckie Skałki z miejscem odkrycia Kobiatki!
Ciekawe, czy penetrując tam skorzystała z naszego sprzętu? Na szczęście zastosowałem prosty sposób dowiedzenia się, czy ktoś odwiedzał nasz pokój podczas naszej nieobecności. Nauczył mnie go polski Tatar, pan Aleksander Azbijewicz: wystarczy zamykając drzwi za sobą włożyć między nie a framugę maleńki patyczek. Jeśli drzwi były otwierane, patyczek będzie leżał na progu. Ja użyłem do tego celu kawałka zapałki.
Teraz pośpieszyłem, aby wyprzedzić towarzyszy i pierwszy stanąć przy drzwiach naszego pokoju.
Ułomek zapałki leżał na progu! Maria skorzystała więc z któregoś z naszych wykrywaczy, a może i z sondy!
Spyta ktoś, dlaczego byłem tak pewny swego “testu” z zapałką?
Maria mogła wejść przecież do pokoju przez okno czy drzwi balkonowe. Otóż nie! Wyjeżdżając zamknąłem je szczelnie, narażając się nawet na kpiny Janusza i narzekania Aleksandra, że po powrocie będzie w pokoju duszno nie do wytrzymania. Ale zamknięte okno, o ile łatwo jest otworzyć, to prawie niemożliwe zamknąć za sobą nie pozostawiając śladu. Co innego drzwi zamknięte na zamek udający patentowy. Wystarczy trochę umiejętności w posługiwaniu się agrafką lub spinką do włosów, a tych Marii, jak się przekonałem, nie brakowało.
Weszliśmy do pokoju. Zamknąłem drzwi i oświadczyłem:
- Podczas naszej wyprawy do Dębna Maria wyprawiła się pod Zbójeckie Skałki. I tam przeprowadziła poszukiwania na własną rękę, ale korzystając z naszego sprzętu. Ciekawe, czy miała więcej szczęścia niż my wszyscy ostatnim razem? Tylko mi bez żadnej policji! - chwyciłem z groźną miną za poduszkę, bo Aleksander już unosił ręce pełnym grozy gestem.
- Skąd pan to wie? - spytał Janusz.
- Stąd, że jej samochód jest zakurzony, a jego silnik pracował jeszcze niedawno, gdzieś w lesie. O czym świadczy ta gałązka jeżyny znaleziona za jego zderzakiem. Poza tym mam pewność, że ktoś odwiedzał nasz pokój, podczas gdy my byliśmy daleko stąd. A kto i czego mógł tu szukać, gdy złota jeszcze nie przenieśliśmy spod Zbójeckich Skałek? Marii potrzebny był nasz sprzęt. A że pożyczyła go sobie bez naszej wiedzy? Nie mam zamiaru czynić jej o to pretensji. Zwłaszcza, że spójrzcie, wszystko wróciło na swoje miejsce.
- To skąd ta pewność, że brała wykrywacze, skoro wszystko leży tak jak leżało, a okna i drzwi balkonowe są zamknięte? - nie ustępował chłopak.
Opowiedziałem o historii z zapałką. Zostało to przyjęte z uwagą i szacunkiem dla mej przemyślności. Ale przecież chwała należy się panu Azbijewiczowi, nie mnie! Ja tylko zastosowałem jego pomysł we właściwym momencie!
- Ta Maria - pokiwał głową Aleksander. - Trzeba na nią uważać!
Wzruszyłem ramionami.
- A co robimy cały czas?
- Ale jutro, podczas naszej, mam nadzieję, uwieńczonej sukcesem wyprawy, będziemy musieli tę uwagę zdwoić - upierał się Aleksander.
Skinąłem głową.
- Z tym zgadzam się w zupełności.
Janusz popatrzył na nas w zastanowieniu.
- Cały czas mówicie tylko o Marii. Zresztą tak jest od naszego spotkania z Peruwiańczykami. Tymczasem ten cichy profesor de la Vega... Jakbyście go lekceważyli! A może to prawdziwie cicha woda? Może wkroczy do akcji dopiero w jej kulminacyjnym momencie? Przecież Maria nie ciągałaby go tu jedynie dla jego profesorskiego tytułu. Jej doktorat wraz z ewentualnym pismem polecającym od profesora w zupełności by wystarczył, aby była teraz z nami. On musi być jej szefem i w dodatku niezbyt ufać swej asystentce, skoro pofatygował się osobiście przypilnować przebiegu akcji...
- Brawo! - klepnąłem Janusza po ramieniu. - Myślenie jak najbardziej logiczne! Ale powiedz, co mieliśmy sądzić o profesorze? Był dotąd rzeczywiście jakby w cieniu Marii. Nie rzucał “bolas”, nie chował pistoletu w neseserze ani nie próbował zepchnąć w przepaść twego stryjka. Nawet to nie on symulował chorobę, by próbować dostać się do skrytki Aleksandra! Podejrzane było tylko zbyt małe jak na historyka zainteresowanie historią naszego kraju. Ale może ma dosyć historii na co dzień i chciał od niej odpocząć? Zresztą dzisiaj zwiedzał Dębno z nieukrywanym entuzjazmem...
- Jednak chłopak może mieć rację - Aleksander był bardzo dumny z przenikliwości bratanka.
- Dlatego powtarzam: brawo. Choć z drugiej strony lepiej by było, gdyby się mylił. Jak zresztą my wszyscy. Aha, drogi Aleksandrze, mówiłeś, że pod Zbójeckie Skałki nie można podjechać samochodem. Po co więc brała swe audi Maria?
- No... pod same nie można... - zająknął się Kobiatko.
Pogroziłem mu palcem.
- Dawaj mapę. Zobaczymy, jak to wygląda.
Ociągając się wydobył z kieszeni plecaka mapę Pienin.
I co się okazało? Że od szosy Czorsztyn-Sromowce Wyżnę za przełęczą Osice można zjechać w prawo i dotrzeć na mniej niż kilometr od Zbójeckich Skałek! O ile oczywiście ta stara droga jest przejezdna dla tak delikatnego wozu jak audi. Ale że zjechać nią ku Zbójeckim Skałkom Maria próbowała, to pewne!
Oddałem Aleksandrowi mapę.
- A tyś nas ganiał taki kawał piechotą przez kamienie, strumienie i chaszcze!
Podrapał się w zakłopotaniu po nosie.
- Ja oczywiście wiedziałem o tej drodze. Tylko, widzisz, to Park Narodowy. Jeśli przejechałbyś ty, to twoim śladem inny samochód, a potem jeszcze następny. I jak to by wyglądało potem?
- No dobrze, ale cośmy się namęczyli... - odruchowo spojrzałem na kule Janusza.
Ten poderwał się z krzesła:
- Ja tam nie zgłaszam zastrzeżeń do przedwczorajszego spacerku! - aż poczerwieniał ze złości.
Zrobiło mi się głupio.
- Przepraszam, Janusz. Ale nie o ciebie mi tylko chodziło. Mnie samemu ten “spacerek” dał w kość. A sądzę, że pozostałej trójce także!
- Pozostałej trójce? - Aleksander podniósł się z krzesła. - Ja czuję się świetnie, profesor także nie narzekał, pozostaje tylko Maria. Ale jej kłopoty są raczej natury żołądkowej. A propos: czy traktujemy ją jako wroga czy przyjaciela, to należałoby ją odwiedzić na łożu boleści. Wszak Pismo Święte powiada: “chorych nawiedzać”!
Wzruszyłem ramionami.
- Też mi choroba. Symulacja, nic więcej.
Kobiatko popatrzył na mnie spod oka.
- Symulacja czy nie, kobiecie należą się specjalne względy.
Wydobył nie wiedzieć skąd nie znaną mi jeszcze apaszkę i fantazyjnie przewiązał nią szyję; zdobył sobie tym nasz aplauz. Potem wziął faks planu i złożył go misternie, mając zamiar włożyć go niczym chusteczkę do kieszonki koszuli.
- Co to, to nie! - zaprotestowałem.
- A to czemu? - zdziwił się.
- Do zachodu jeszcze dużo czasu. Nie chciałbym, żeby Maria zdążyła wysłać kogoś na miejsce twego odkrycia. Profesor nie zwrócił szczególnej uwagi na plan lub tylko tak udawał, ale długiego czasu przyglądać się mu nie miał okazji. Co innego Maria. Gdy raz dostanie plan w rączki, to ręczę, że go nie wypuści tak długo, aż sobie utrwali w pamięci. A potem odrysuje i dostarczy pod byle pretekstem choćby temu “lodziarzowi”.
Kobiatko pokręcił głową.
- Nie sądzę. Coś mi się wydaje, że oni sobie wzajemnie zbytnio nie ufają. Ale faktycznie masz rację. Plan przed czasem jutrzejszej wyprawy trzeba starać się pokazać Peruwiańczykom jak najpóźniej.
Przyczesał swe długie włosy i już go nie było. Chciałem zawołać, by zerwał w ogródku choć jedną różę dla Marii, ale on już pukał do drzwi sąsiedniego pokoju...
Wrócił o wiele szybciej, niż się go spodziewaliśmy. Od drzwi zażenowany odchrząknął:
- Hm, nieładnie jest kłamstwem odpowiadać pięknej kobiecie, gdy pyta.
- A cóż to za straszliwe kłamstwo popełniłeś? - spytałem.
- Otóż zapytany o faks planu, powiedziałem, że dotarł do mnie szczęśliwie...
- I gdzież tu kłamstwo?
- ...ale, gdy ona poprosiła o plan, bo tak chciałaby go zobaczyć, skłamałem, że zapomniałem go w kieszeni samochodu, no a potem już do tego nie wracaliśmy.
Przeciągnąłem się leniwie na łóżku:
- Jeden stąd wniosek, że Maria wie już, że skłamałeś.
Aleksander złapał się za głowę.
- Nic to. Przechowywanie swych planów i notatek najdłużej jak to można w tajemnicy to, jak się przekonałem, zwykła praktyka poszukiwaczy skarbów nie przynosząca ukrywającemu plan żadnej ujmy. Zresztą przecież jutro sam ją tam zawieziesz...
- Zaprowadzisz! - sprostował nieugięty strażnik pienińskiej przyrody.
- Ale z tą jej wycieczką do lasu, to miałeś rację - dodał po chwili. - Zobaczyłem zadrapania na jej rękach, a kiedy spytałem o nie, zastanowiła się chwilę, potem powiedziała, że poczuła się lepiej, wsiadła do samochodu i przejechała się kawałek szosą na Niedzicę. W miejscu, które się jej szczególnie spodobało, zaparkowała, posiedziała chwilę na słońcu i nazbierała bukiet kwiatów, które miałem okazję podziwiać w wazonie.
Poderwałem się.
- W wazonie. Niedobrze!
- A dlaczegóż to? - zdziwił się Kobiatko.
- Czyżbyś zapomniał, że w wazonie trzymała ukryty pistolet? Liczyłem na to, że sięgnie po niego dopiero przed akcją, nie tak na spokojnie. Ale teraz...
- Co: “teraz”? - spytał mój niedomyślny wspólnik.
- Teraz miała czas “pobawić się” nim. Może na przykład chciała go przetrzeć naoliwioną szmatką. Nie wiemy też, gdzie pistolet znajduje się obecnie. A to może mieć wielkie znaczenie.
- Ależ skąd! Gdyby coś odkryła, poznałbym to po niej. A tak zachowywała się przecież uprzejmie, wręcz serdecznie.
Przeturlałem się po łóżku ze śmiechu.
- Ech, Aleksandrze! Dlaczego tak nie doceniasz Marii, a siebie przeceniasz?!
Kobiatko obruszył się.
- Ty za to znasz się na botanice tyle, co kura na pieprzu. Otóż Marię zainteresowały wysokie krzewy z porastającymi je dorodnymi jagodami. Nie znała ich, ale nazrywała kilka takich gałązek, choć ją podrapały (pokazała mi zadrapania na dłoniach i przegubach), by spytać o nie panią Cecylię lub nas, gdybyśmy już wrócili. W pensjonacie był tylko pan Jerzy, który wyjaśnił Marii, że znalezione przez nią jagody są jadalne i bardzo smaczne, a nazywają się maliny. Maliny, drogi Pawle, a ty mi tu wyjeżdżasz z gałązką jeżyny, jak ją nazwałeś!
Poturlałem się po łóżku z powrotem.
- Nie powiedziałem, co Maria nazbierała w lesie, tylko pokazałem gałązkę krzewu, o który zaczepiło audi. A nie będziesz chyba wymagał od najelegantszego nawet samochodu, by znał się na botanice. Maliny i jeżyny należą do jednej rodziny różowatych. A skąd biedny audik mógł wiedzieć, że maliny już dojrzały, a na jeżyny jeszcze czas. Zresztą auto zaczepiło o to, co rosło na drodze. Równie dobrze mogłaby to być pokrzywa!
- Świetnie - zaśmiał się Janusz. - Nie dał się pan stryjkowi!
Aleksander sposępniał.
- Jak myślicie: znalazła Maria dostęp do złota Inków?
- A ty, Aleksandrze, jak sądzisz? - spytałem.
Pokręcił głową.
- Raczej nie. Spójrz na plan, gdzie zaznaczone jest miejsce “utraty zmysłów” przez mego poczciwego “Penetratora”. To mała płachetka skalna otoczona z trzech stron jałowcami. Maria miała mało czasu i sądzę, że szukała w miejscu bardziej dostępnym. Zresztą gdyby znalazła cokolwiek podejrzanego, na pewno próbowałaby dostać się tam sama...
- Ma, jak mówiłeś, podrapane ręce.
- Ale całe i piękne zresztą paznokcie, które miałem radość podziwiać całując przez chwilę urocze rączki naszej przeciwniczki. Przy takich pracach jak wydłubywanie szczelin w skale paznokcie zniszczyłyby się pierwsze.
- Jasne, Aleksandrze. Masz oko i zmysł detektywa!
Aleksander odchrząknął z dumą.
- Tak więc, jeśli coś znalazła, to pojechałaby tam teraz pod byle pretekstem w towarzystwie profesora albo dała znać temu “lodziarzowi”. Tymczasem siedzi cichutko, zadowolona, że ją już przestał brzuszek boleć. Ba, zaprasza nas po obiedzie na kawę po peruwiańsku, co ma być znakomitością w swoim rodzaju.
Obiad, wspaniały jak zawsze z kuchni pani Cecylii, upłynął w równie dobrej atmosferze. Wymienialiśmy grzeczności z innymi mieszkańcami pensjonatu, którzy próbowali swego angielskiego w rozmowach z naszymi gośćmi. Trafił się nawet jeden starszy pan, emerytowany inżynier hutnictwa, Jan Truchanowski, który nieco władał hiszpańskim. Ale jego, o dziwo, profesor i Maria omijali. A gdy rozmawiali ze sobą po hiszpańsku, oglądali się, czy inżyniera nie ma w pobliżu...
Ale co tam obiad!
Aleksander i ja, a także, ku memu zdziwieniu, Janusz oczekiwaliśmy z pełnym nadziei utęsknieniem kawy po peruwiańsku. Miała ją przyrządzić Maria, ale profesor “odsunął” ją od obrządku, tłumacząc, że jest jeszcze zbyt młoda na tak ważną ceremonię.
Ruszyliśmy na taras. Do parzenia kawy posłużył profesorowi komplet do kawy po turecku, własność państwa Plewów. De la Vega rozpalił spirytusowy palniczek pod dzbanuszkiem z wodą. Przyznam się, że przeraziłem się nieco, widząc, jaką ilość kawy sypie gospodarz do dzbanuszka, ale zaraz uspokoiłem się, ponieważ czareczki, z których mieliśmy pić napój, niewiele przekraczały rozmiarami naparstki.
Wreszcie w powietrzu rozszedł się miły dla nozdrzy każdego kawiarza zapach. Profesor zdjął dzbanuszek z palnika, a wrzątek, podobnie jak to czynią w krajach Azji, skropił kilkoma kroplami zimnej wody, by strącić fusy na dno. Potem wlał do czareczek smolistą, gęstą ciecz. Przy czym do każdej z czarek wrzucił po maleńkiej bryłeczce. Peruwiańskich ziół, nie narkotyków, jak zapewnił z tajemniczym uśmiechem, ale jakich, nie chciał powiedzieć.
- A nie jest to coca, czyli roślina, z której produkuje się kokainę? - zaniepokoił się Aleksander.
Profesor położył dłoń na sercu.
- Daję uroczyste słowo, że nie jest to coca, czyli jak u nas w Peru nazywają cucą. W przedhiszpańskich czasach prawo do zażywania czyli żucia cuci mieli tylko ludzie stanu szlacheckiego i biegacze przenoszący pocztę. Dopiero po wkroczeniu Hiszpanów używanie tej rośliny tak rozpowszechniło się na całym świecie, że artykuł ten stanowił najważniejszą pozycję w dochodach kolonialnych Hiszpanii. Ale wy możecie pić moją kawę bez obaw; kokainy w niej nie ma.
- I pomyśleć, że krzew kokainowy spokrewniony jest z naszym poczciwym lnem - Aleksander sięgnął po czarkę. My poszliśmy jego śladem, dodając tylko na czubku łyżeczki po odrobinie cukru, na co niechętnie zgodził się profesor.
W powietrzu unosił się zapach ni to kadzidła, ni to prażonych orzechów, a przede wszystkim nagrzanych słońcem górskich hal.
Podniosłem czarkę do ust i ostrożnie pociągnąłem pierwszy łyczek. Różne już kawy pijałem w życiu, ale taką po raz pierwszy! Nie można było odróżnić, czy smak jej jest słodki czy gorzkawy. Był balsamicznie łagodny, a jednocześnie w swych niektórych kroplach mocny. Czasem smakiem przypominał smółkę wyciekającą z pni wiśni, którą żuliśmy w dzieciństwie. A nad wszystkim górował cudownie skomponowany ze smakiem kawy posmak nieznanych ziół.
- Kawa peruwiańska jest jak nasz naród - uśmiechnął się profesor - wrząca pod spokojem i pełna tajemnic w klarownej głębi.
Skinęliśmy zgodnie głowami, czekając z niecierpliwością, aż zaparzy się nowa porcja kawy.
Nie wiem, czy w kawie profesora były jakieś narkotyki, czy też nie, ale na mnie podziałała ona rozmarzająco. Wyciągnąłem się wygodnie w fotelu i zapatrzyłem w dalekie wierchy Tatr. Powoli nabijałem fajeczkę. Inni też rozluźnili się i na moment wydawało się, że stanowimy zgraną paczkę przyjaciół, kiedy naraz Maria spytała:
- Pawełku, tyle słyszałam o nadesłanym faksem planie, a jeszcze nie miałam szczęścia go zobaczyć. Aleksander zapewniał, że zostawił go w kieszeni samochodowych drzwi. Czy byłbyś łaskaw go przynieść?
Cóż mogłem poradzić na tak uprzejmą prośbę? Powiedzieć, że przerobiłem plan na latawiec i buja on teraz gdzieś nad Pieninami?
Musiałem być “łaskaw”! Ale postanowiłem nie poddawać się tak łatwo. Szepnąłem po polsku do Janusza:
- Spróbuj ją zagadać, może zapomni o planie!
Janusz skinął lekko głową i przeciągnął się w fotelu.
- Wy tylko w kółko: plan i plan. Jutro się okaże, co on jest warty. Dzisiaj mogłabyś, Mario, opowiedzieć nam coś o historii Inków. Ja na przykład zupełnie się w niej nie orientuję.
Maria spojrzała na niego i przysiągłbym, że w jej spojrzeniu błysnęła iskierka złośliwości.
- Ależ proszę - i zaczęła recytować jak uczennica w szkole dobrze przygotowaną lekcję: - My, Inkowie, jesteśmy ludem andyjskim, który w okresie prekolumbijskim stworzył Tawantinsuyu, “państwo czterech stron świata”, ze stolicą w Cuzco. Według tradycji pierwszym władcą Inków był Manco Capac. Za panowania Pachacutiego, prawdopodobnie około połowy XV wieku, rozpoczęła się szybka ekspansja terytorialna tego państwa. Na początku XVI wieku imperium inkaskie sięgało od Pasto (obecnie północna Kolumbia) na północy po rzekę Maule w Chile na południu i obejmowało góry i płaskowyże śródandyjskie między Pacyfikiem a Andami. Na czele wielonarodowościowego państwa stał absolutny władca zwany Inka. O dziedziczeniu tronu decydowały najpotężniejsze rody arystokratyczne oraz kapłani - uśmiechnęła się. - Czy starczy na początek?
- Jeśli taki był początek imperium Inków, to jaki był jego koniec? - nie poddawał się Janusz.
Maria lekko ziewnęła.
- Imperium zostało w XVI wieku podbite przez Hiszpanów. W 1532 roku Francisco Pizarro pojmał w Cajamarce i wkrótce stracił Atahualpę, który wcześniej pokonał w walce i zabił swego brata i rywala do tronu, Huascara. W 1533 roku Hiszpanie zajęli Cuzco. Koronowany przez nich Manco Inca po nieudanej próbie powstania schronił się w 1537 roku w górach Vilcabamby. W 1572 roku wicekról hiszpański Ferdinando de Toledo podbił Vilcabambę i kazał stracić jej ostatniego władcę Tupaca Amaru...
- Może już dosyć - wtrącił się Kobiatko - widzę, że ten temat jest pani niemiły.
- O tak - wtrącił de la Vega - Maria zawsze bardzo przeżywa opowiadanie o klęskach naszego narodu.
“Dziwne - pomyślałem - ale tego nie zauważyłem”.
Ale cóż było robić? Trzeba było iść po plan. Co był on naprawdę wart, miał pokazać kolejny dzień...
Wyszliśmy rankiem, po wczesnym śniadaniu. Pani Cecylii powiedziałem, że idziemy na wędrówkę aż do Niedzicy.
Pogoda była piękna, tylko gdzieniegdzie płynęły po błękicie znad Tatr małe obłoczki. Szliśmy zdobną w różnobarwne kwiaty i kwiatki łąką, odcinającą się od żółknącej już lekko zieleni łanów owsa, nad które wspinała się ciemna zieleń sosen i świerków przepleciona gdzieniegdzie jaśniejszą plamą buka. Wysoko nad drzewami złociły się i połyskiwały w słońcu ściany pienińskich szczytów, tylko niekiedy ostrym cieniem żlebu przypominające, jak mogą być groźne dla niedoświadczonego turysty.
Od poprzedniej wyprawy droga różniła się tylko tym, że już idąc pod Zbójeckie Skałki czcigodny Aleksander Kobiatko wylądował na siedzeniu w potoku Harczygrund. Tym się zresztą nie przejął, jako że dzień zapowiadał się upalnie i wróżył szybkie wysuszenie zmoczonych spodni.
Podziwiałem Janusza. Schody na zaporę, owszem, ale tutaj w terenie pełnym kamieni, nierówności i korzeni drzew oraz rozpadlin chłopak dawał sobie świetnie radę! Czasem wydawało się nawet, że szwedki nie służą mu do pomocy, a wręcz przeszkadzają.
Zauważyłem, że nasi peruwiańscy przyjaciele nie wzięli tym razem swego imponującego sprzętu fotograficznego i video. Poinformował mnie o tym zresztą de la Vega. Albo więc zupełnie nie wierzyli w powodzenie dzisiejszej wyprawy (co po wczorajszych “podchodach” wydało mi się nieprawdopodobne), albo... odpukałem w pień mijanej sosny - liczyli na to, że znalezione złoto Inków trafi w ich ręce...
Po moim trupie!
Powoli wdrapywaliśmy się pod Zbójeckie Skałki, miejsce naszej przedwczorajszej klęski. Jeszcze widać było wygniecione przez nas maliny i paprocie.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
DOLINA HARCZYGRUND • JEST! • CZY TO PRAWDA? • OTO SKARB INKÓW! • PRAWDZIWI “NAUKOWCY” - SILVIA I EMILIO • ZNÓW “BOLAS” • UCZCIWI ZŁODZIEJE • ILE SĄ WARTE TRZY SKRZYNKI KLEJNOTÓW I ZŁOTA
Wyszliśmy rankiem, po wczesnym śniadaniu. Pani Cecylii powiedziałem, że idziemy na wędrówkę aż do Niedzicy.
Kobiatko przepraszał za swe niedawne roztargnienie, które nie pozwoliło mu zapamiętać skałki “co jak wół”. “Jak wół” to ta płachetka skalna nie była, ale owszem - znacznych rozmiarów. Lekko skośna, nachylona ku południowi. Z trzech stron otaczały ją stare jałowce. Jasne, że kiedy byliśmy tu poprzednio, gdyby nie Kobiatko, to albo ja, albo Maria trafilibyśmy tutaj! Ale co było, to nie jest!
Zdjąłem plecak i sięgnąłem po “Rambo”. Aleksander zajął się montowaniem swego wykrywacza. Profesor przysiadł na głazie, a Maria i Janusz ułożyli się wygodnie w jagodnikach.
Skierowałem czujnik ku krawędzi płyty, w jej miejscu najbardziej poziomym. Skałka przypominała bowiem literę “L”. Jej pionowa ścianka przechodziła łagodnym łukiem w lekko pochyloną poziomą równienkę.
- Nie tu! - zawołał zaplątany w przewody Kobiatko. - Wal od razu na środek, gdzie pion jest najrówniejszy.
Rzeczywiście skała była tutaj równa. Co więcej, wydawało się wręcz, że wygładziły ją ludzkie ręce. Ale to mogło być tylko złudzenie. O ile rzeczywiście trafiliśmy na schowek czy kryjówkę Inków, to zbyt doświadczonymi konstruktorami takich ukryć byli, aby pozostawiać na zewnątrz ślady swej pracy, które mówiłyby, ba, wołałyby do każdego: “Tutaj szukaj! Tutaj coś ukryto!”
Mimo to posłusznie skierowałem czujnik ku środkowi skały, wybierając tylko jej pionowe ramię... Zatoczyłem szeroki krąg. Cisza w słuchawkach. Już chciałem powiedzieć Aleksandrowi coś na temat konieczności naprawy jego sprzętu... Ale jeszcze raz na środek, pod pion głazu...
I “Rambo” się odezwał!
W słuchawkach zadźwięczał mocny sygnał! Jakby tuż pod cienką kamienną powłoką ktoś ukrył skład złomu. Albo, ładniej powiedziawszy, srebrną trumnę ze zwłokami biednej Uminy.
- Mam to! - zawołałem do Aleksandra, który posapując już gramolił się do mnie.
Już i jego “Penetrator” odezwał się silnym sygnałem.
- A nie mówiłem?! - wysapał z dumą jego posiadacz.
- Mówił stryjek tylko tyle, że wykrywacz “zwariował” - zaśmiał się będący już przy nas Janusz. Za nim tłoczyli się Maria i profesor. Każdy chciał posłuchać tajemniczego a niosącego tyle nadziei dźwięku.
Odzywał się on raz silniej, raz słabiej na przestrzeni jakiegoś metra kwadratowego. Przestrzeń tę obrysowałem ułomkiem skały. Podałem “Rambo” Marii, by mogła nasłuchać się do woli i zszedłem do plecaka po sondę.
Ta wykazała, że za oznaczonym przeze mnie miejscem kryje się pod skałą pusta przestrzeń. Wokół lita skała.
- I co teraz? - spytał Janusz.
Prześcigając się w wysiłkach oczyściliśmy skałę w wyznaczonym przeze mnie miejscu z mchów i porostów oraz trawek, które zapuściły gdzieniegdzie korzonki w pęknięcia kamienia. Nawet Maria nie żałowała swych wypielęgnowanych paznokci.
Ale ta praca nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Owszem, to tu, to tam dostrzegliśmy wąziutką szczelinkę, ale krętą i nie łączącą się z innymi. Poza tym szczeliny te były płytkie; zawzięty Aleksander sondował je drutem. Tak to bywa z wapieniem wystawionym na działanie wiatrów i deszczów oraz śniegu i lodu. Podczas gdy reszta odpoczywała przy wielkiej butli coli, by nabrać sił przed nowym atakiem na nieustępliwą skałę, Janusz nie ustawał w starannym jej badaniu.
- Najlepiej to byłoby potraktować ją dynamitem - uskarżał się, ale nie ustępował w mrówczej pracy. Każdy występik skały próbował poruszyć, obrócić, przesunąć. Co raz musiał przerwać badania, by przetrzeć chusteczką zapocone okulary. Ale nie ustawał i centymetr po centymetrze przesuwał się na klęczkach wzdłuż ścianki.
Nagle usłyszeliśmy jego triumfalny gwizd. W wysoko uniesionej ręce trzymał wapienną “igłę”.
- Co tak gwiżdżesz? - wzruszył ramionami zniechęcony przez ostatnie minuty nieudanych poszukiwań jego stryj. - Pełno tego tutaj.
- Może i pełno - Janusz spokojnie usiadł pod skałą - tylko nie za każdą kryje się okrągły, jakby wywiercony świdrem otwór...
Już byliśmy przy nim!
Rzeczywiście. Tutaj powyżej wyrytej przeze mnie krechy, nad jej lewym narożnikiem, we wgłębieniu wapienia widać było gruby na kciuk otwór.
- Moja szkoła - poklepał Janusza Kobiatko, zapominając o wyrażonych przed chwilą wątpliwościach. Włożył do otworu drut.
- Ale coś płytka ta dziura. Nie sięga głębiej niż 10 centymetrów. Może to pozostałość po jakichś pracach górniczych? - znów ogarnęły go wątpliwości.
Żachnąłem się.
- Daj spokój. Zaraz przyniosę cienki przecinak i młotek. Przekonamy się, co tu się ukrywa.
- Byle tylko nie jakaś pułapka. Może wezwać jakiegoś fachowca? Na przykład...
Janusz zaśmiał się.
- Na przykład z policji?
Dostrzegłem, że profesor i Maria popatrzyli na siebie z niepokojeni.
- Daj spokój. Nie drażnij stryjka - powiedziałem mu ze śmiechem. - Damy sobie radę. Już przynoszę przecinak.
Wyciągałem z plecaka potrzebny sprzęt, gdy usłyszałem gdzieś daleko w lesie warkot silnika pracującego na wysokich obrotach.
“To chyba nie leśniczy ani nikt z ochrony Parku Narodowego” - pomyślałem wracając pod skałę.
W pełnej napięcia ciszy włożyłem przecinak do otworu. Obracał się w nim swobodnie. Próbowałem nacisnąć. Nic.
- Odsuńcie się.
Wziąłem krótki zamach młotkiem i uderzyłem w przecinak.
Rozległ się zgrzyt kamienia o kamień i w ścianie ukazała się wąziutka szczelina, zataczająca poziomy prostokąt o zaokrąglonych rogach tuż poniżej wyrytej przeze mnie kreski w ścianie. Miał wymiary mniej więcej metr na półtora.
Wyjąłem przecinak z otworu i podważyłem obrysowany szczeliną głaz. Poddał mi się nadspodziewanie gładko i prawie bezszelestnie odchylił się na zewnątrz. Powiało zimnym wilgotnym powietrzem. Para nietoperzy przeleciała popiskując nad głowami i znikła w lesie.
Obejrzałem kamienny zamek.
- Od środka nie da się otworzyć - mruknąłem.
- Co ty gadasz o zamku? - rozzłościł się Aleksander. - Lepiej zobacz, co my tu mamy. Na złoto Inków to nie wygląda!
W wąskim korytarzu leżało kilkanaście szabel i rapierów. Obok nich powiązane ze sobą strzelby skałkowe. Wszystko było pokryte rdzą.
- To one dały echo w słuchawkach wykrywaczy. Bez nich nigdy byś na ten schowek nie trafił - trąciłem łokciem Aleksandra. - Złoto też jeszcze może tu znajdziemy. Nie widzisz, że korytarz prowadzi do jakiejś większej jaskini? Wyciągnijmy tylko teraz to żelastwo, by nie przeszkadzało nam wpełznąć do środka. Zaraz przyniosę latarkę.
Poszedłem po swój halogenowy reflektor, ale okazało się, że profesor miał w plecaku nie gorszy, o ile nie lepszy od mojego. Dodając do nich latarkę Aleksandra byliśmy wyposażeni w źródła światła jak się patrzy!
Aleksander grzecznie ustąpił pierwszeństwa Marii i jej śladem popełznęliśmy oczyszczonym z pordzewiałego żelastwa korytarzykiem. Niedaleko, jakieś dwa metry, i odsłoniła się przed nami wielka komora skalna, której strop ginął w mroku. Gdzieś kapała woda, popiskiwały zaniepokojone naszym wtargnięciem nietoperze.
Nagle poczułem, że ręka Aleksandra zaciska się na mojej...
Pośrodku jaskini stały na podwyższeniu usypanym z kamieni trzy skrzynki. Obciągnięte skórą i okute przerdzewiałymi sztabami. Każda z nich zaopatrzona była w wielkich rozmiarów kłódkę.
- Jakby nie dość im było tych tajemnych zamków - zaśmiał się Janusz wskazując na kłódki. - I jak się do tych skrzynek dostaniemy?
- Może obędzie się bez dynamitu. Żelazo przerdzewiało, to przecinak i młotek wystarczą... - wyciągnąłem zza paska narzędzia.
- Trzy skrzynki - wyszeptała Maria. - Czyżby to te trzy skrzynie złota Inków, o których opowiada legenda?
- Zaraz się przekonamy!
Ukręciłem pierwszą kłódkę. Niepotrzebnie, bo nawet nie była zamknięta! I podniosłem wieko skrzynki...
W świetle latarki zalśniły drogie kamienie.
Odruchowo zaczerpnąłem ich pełną garść i przesypałem palcami niczym drogocenne skry.
Maria, Aleksander i Janusz wydali pełne zachwytu westchnienia.
Tylko profesor zachował spokój.
- Zajrzyjmy, co kryją następne skrzynki.
Kłódki ich też nie były zamknięte. W pośpiechu podnieśliśmy z Aleksandrem wieka...
W drugiej skrzynce zabłysły złote i srebrne monety. Wziąłem jedną do ręki. Był to hiszpański pistol, wart pięć srebrnych talarów, które leżały pod nim.
Ale czymże były znalezione przeze mnie monety w porównaniu z tym co kryła skrzynka Aleksandra!
Poukładane w niej równiutko lśniły matowym blaskiem złote figurki i posążki bóstw, zwierząt, ludzi. Migotały ku nam oczyma z drogich kamieni.
- Złoto Inków - szepnęła Maria.
- W każdej legendzie jest ziarno prawdy, jak pouczał mnie kiedyś stary nauczyciel - odpowiadałem. - Ale tym razem, przyznam się, wątpiłem.
Tymczasem Kobiatko porównywał swą “łowiecke z długo syjko” z posążkami ze skrzynki.
- Ta sama szkoła, popatrzcie - zachwycał się - czyli tamta musiała przeleżeć wśród kamieni nad Dunajcem dwa stulecia, zanim ją góralka znalazła...
- I być może zgubiła ją sama Umina - dodał Janusz, wspierając się na Szwedkach, które przyciągnął za sobą do jaskini.
Profesor podał Marii latarkę i sięgnął po cigarillo.
- Co panowie zamierzają zrobić z tym w tak zdumiewający sposób odzyskanym złotem Inków? - przypalił cygaretkę.
- Co pan robi? - zakrzyknął Aleksander. - Udusi nas pan w tej dziurze!
De la Vega wzruszył ramionami, ale cigarillo posłusznie zgasił.
- A co do skarbu - zastanowił się udobruchany Kobiatko - to chyba najlepiej będzie, jeśli Paweł przejdzie się do pensjonatu, weźmie Rosynanta i przejedzie się na policję. Potem wróci tu z funkcjonariuszami, spisze się protokół, a policjanci pomogą dźwigać to całe dobro, bo przecież i ta zabytkowa broń znaleziona w przejściu ma swoją wartość.
- Chcesz, stryjku, żeby dźwigali to wszystko do Czorsztyna? - zaśmiał się Janusz.
- Głupiś - odpowiedział mu ze śmiechem Kobiatko - zapomniałeś o starej drodze od przełęczy Osice. Przecież ona kończy się kilkaset metrów stąd.
Uderzyłem pięścią w kant skrzynki.
- Psia kość. Że też zapomniałem wziąć na wszelki wypadek komórkowiec. Wezwałoby się ich telefonicznie.
- Myślisz, że przyjechaliby, gdyby ktoś zawiadomił ich, że znalazł złoto Inków? - życzliwie zainteresowała się Maria.
Popatrzyłem na nią równie życzliwie.
- Do złota nie ruszyliby się na pewno. Ale gdyby telefonujący powiedział, że znalazł skrytkę ze sporą ilością jak najbardziej nowoczesnej broni? Przylecieliby tu jak brat Cyprian, wynalazca skrzydeł z Czerwonego Klasztoru!
Odpowiedział mi zgodny śmiech. Zgodny, a więc przyznający mi rację!
- A dla siebie nie zostawią panowie ani kamyczka, ani pieniążka, ani figurki? - głos profesora de la Vegi nabrzmiewał sympatią.
Kobiatko potrząsnął głową.
- Nic. Oprócz nagrody wyznaczonej nam przez państwo. Ale do niej daleko... Zresztą, nie jej tu szukaliśmy!
Wraz z Januszem skinęliśmy poważnie głowami. Kobiatko popatrzył na oświetlone światłem latarek twarze Peruwiańczyków, potomków Inków.
- Hm - odchrząknął - rozumiem, że ciężko wam przyglądać się, jak skarb waszych przodków, będący być może resztką ich bogactw nie zrabowanych przez najeźdźców, trafia w ręce Polaków. Ale takie jest prawo. Jedyne, co mogę zrobić, to nie widzieć przez chwilę, że coś z niego ubywa. Zresztą pocieszam się, że ta chwila ubogaci Muzeum Złota w Bogocie. Już nie patrzę... Niech pan postępuje jak dyktuje panu sumienie, profesorze...
- Profesorze?... - parsknęła śmiechem Maria.
- Zamknij buzie - usłyszałem zimny, nie znany mi dotychczas głos de la Vegi. - A co do waszych planów, panowie (pozwolicie, że uronię łzę wzruszenia nad waszymi dobrymi sercami i troską o kulturowe dziedzictwo Peru), to obawiam się, że będziecie zmuszeni z nich zrezygnować...
- Zrezygnować? - Aleksander zasłonił sobą skrzynki. - Nie rozumiem!
W ręku de la Vegi błysnął wydobyty z tyłu zza paska pistolet.
- Jeśli nie chce pan posłuchać mego głosu, to może dojdzie do pana głos tego martwego metalu?
- Pistolet? - zaniósł się śmiechem Janusz. - Przecież... panie Pawle!
Ale ja milczałem. Wiedziałem już, że przeciwnik wie. Profesor pokręcił głową słuchając śmiechu Janusza i zasalutował mi lufą “czarnej wdowy”.
- Nigdy nie śmiej się przed czasem, młody człowieku - to było do Janusza - zaś panu gratuluję zimnej krwi na widok klęski - a to było do mnie. - Jednak chciałbym zwrócić uwagę, że potraktował nas pan nieco lekceważąco. Wyjąć naboje i tylko tyle? Przecież każda wyćwiczona ręka rozpozna, że ciężar broni uległ nagłemu a tajemniczemu zmniejszeniu! Panie Pawle!
- Nie miałem czasu na bardziej skryte a skuteczne działanie - mruknąłem ze złością.
- Cóż, rozumiem! - znów salut pistoletem. - Czasem sytuacja zmusza do pośpiechu, do którego w innym układzie czasu i sił nie bylibyśmy skłonni...
Odwróciłem się do świecącego mi w oczy reflektora. Zostało to skwitowane pełnym pogardy śmiechem Marii.
Wzruszyłem ramionami. Ten gest - nie wiedzieć dlaczego - został przyjęty z uznaniem przez de la Vegę.
- Brawo, panie Pawle!
Ukłoniłem się uprzejmie.
“Czarna wdowa” niebezpiecznie skierowała swą krótką, ale jakże śmiercionośną lufę w stronę serca zasłużonego opiekuna zabytków. Zasłoniłem sobą Aleksandra.
- Ależ panowie! W pełni rozumiem waszą przewagę! Mój przyjaciel jest, jak to u nas mówią, w gorącej wodzie kąpany, z czego może wyniknąć niemiłe dla nas zdarzenie, od którego chciałbym uchronić obie strony!
- Co pan proponuje? - lufa przesunęła się powoli w moją stronę, a za nią światło reflektora trzymanego przez Marię.
- Zgaście latarki - krzyknąłem ku swoim. Nasi przeciwnicy wybuchnęli śmiechem, bo ostatecznie oni posiadali najsilniejsze źródło światła, czyli reflektor w rękach Marii!
- Jeśli dodamy do tego światło płynące z otworu, to całkiem, całkiem... - zauważył de la Vega. - Ale zawsze mogą panowie liczyć na łut szczęścia...
- Bandyto! - jęknął Aleksander.
- Wypraszam sobie - lufa pistoletu zatoczyła taki łuk, że można by posądzić właściciela broni o chęci samobójcze - wypraszam sobie nazywanie mnie bandytą - profesor sięgnął po nowe cigarillo i zapalił z wyraźną rozkoszą. Jak udało mu się to zrobić nie gubiąc pistoletu z ręki, a mnie z celownika (inaczej: muszki), pozostanie jego tajemnicą.
Maria przesunęła się nerwowo w jego stronę, ale uspokoił ją ruchem ręki.
- Spokojnie, maleńka. Tak więc panowie uważają nas za bandytów. Smutne, smutne - cmoknął.
- Profesorze... - zacząłem.
Przerwał mi machnięciem cygaretką.
- Jaki tam ze mnie profesor. Już prędzej na tytuły zasługuje Silvia.
- Silvia?
- No, Maria. A ja mam na imię Emilio.
- Miło mi, że choć tak późno, to jednak poznaję wasze prawdziwe imiona. Dobre i to.
Emilio zaśmiał się.
- Na resztę będziesz musiał poczekać, aż wasze władze skontaktują się z naszymi przez Interpol.
Skinąłem głową.
- Mówisz więc, że daleko ci do profesora. To dlatego byłeś cały czas taki milczący. Bałeś się, że popełnisz jakiś błąd i zawalisz akcję budząc nasze podejrzenia.
- Zgadłeś - Emilio zaciągnął się cygaretką aż się rozkaszlał. - Zresztą od czego miałem Silvię, moją doktor Ciera.
- A gdzie jest prawdziwy profesor i jego asystentka?
- Na razie niech ci wystarczy wiadomość, że żyją.
Odchrząknąłem z powątpiewaniem.
Żachnął się.
- Jesteśmy uczciwymi, hę, hę, złodziejami, a nie bandytami, jak nazwał nas Aleksander. Gdyby było inaczej, to myślisz, że jeszcze byście żyli?
Uśmiechnąłem się mimo woli.
- Rozumowanie nie pozbawione racji. Silvia postawiła reflektor na skalnym występie. Powoli zrobiłem krok w stronę Emilia. Teraz!
Rzuciłem się do przodu i jednocześnie rozległ się znajomy mi świt. Poczułem na łydkach oplatające je sznury i uderzenie kamieni... “Bolas”! Upadłem ledwo unikając uderzenia głową o róg skrzynki z klejnotami.
Gdzie Silvia miała schowane “bolas” i kiedy zdołała je wyjąć?
- Oj, niegrzeczny chłopiec - Emilio zakrztusił się dymem ze śmiechu - a tak przyjemnie nam się gawędziło! Już chciałem cię poprosić o pomoc w wyniesieniu skrzynek na zewnątrz, a tu taki numer. No, poleż sobie, poleż, robaczku, i nie rozplątuj się, bo przez swą nadgorliwość jeszcze zmusisz mnie do użycia broni. A słowo honoru, że nie mam na to ochoty. Za ciebie pomoże wyciągnąć skrzynki czcigodny Aleksander. No, Aleksandrze, ruszaj się. Tylko pamiętaj, żadnych numerów na zewnątrz. Silvia, oprócz wiedzy historycznej, dobrze opanowała kilka szkół walki wręcz. Gdyby ci tego było mało, to patrz, na co narażasz swych towarzyszy.
Huknął strzał. Lewa szwedka wypadła z ręki Janusza.
- A jednak bandyta - powiedziałem głośno.
- Ja wcelowałem, ty znów pudłujesz - Emilio obrócił pistolet w dłoni. - Chłopiec jest cały, a i jego kula nie poniosła zbytniego szwanku, bo celowałem w jej stopkę. Będzie tylko o parę centymetrów krótsza. Zgadza się, chłopcze?
Janusz podniósł szwedkę.
- Tak, w porządku - powiedział drżącym głosem - pocisk trafił tuż nad ochraniaczem. Ma pan oko - próbował uśmiechnąć się do Emilia.
- Zgadza się - ten skinął głową. - Ale nie lubię nadużywać jego celności. Wybacz mi tę demonstrację, ale zmusił mnie do niej nasz obwiązany “bolas” przyjaciel. Zresztą, niech będzie Silvii wdzięczny za ten rzut, bo inaczej musiałbym strzelać nie do aluminiowych rurek, a do niego, chociaż we własnej obronie.
- Ja bym... ja bym... - zacisnął pięści Aleksander.
- Ty się pofatygujesz z Silvią. Bierzcie się za skrzynki.
“Naprawdę więc to jest szef” - pomyślałem widząc z jak potulną miną mocuje się Silvia z ciężką skrzynką.
- Przyjdzie tu zaraz nasz znajomy, silny chłopak - tłumaczył się Emilio - ale on nie życzy sobie, byście widzieli jego twarz.
- Mógłby włożyć kominiarkę albo pończochę na twarz - skrzywiłem się.
- A rzeczywiście - zgodził się Emilio - nie pomyśleliśmy o tym. Zresztą cała nasza akcja jest nieco improwizowana. Ostatecznie nie wiedzieliśmy, jak zresztą i wy, co tu znajdziemy.
- Jak się domyślam, nie będziecie targać tych skrzynek i starej broni przez las do Czorsztyna.
- Nie. Tylko kilkaset metrów do samochodu. Aleksander miał rację mówiąc o starej drodze. Jest przejezdna. Silvia ją wczoraj wypróbowała.
Skinąłem głową.
- Domyślałem się tego.
Emilio popatrzył na mnie ze zdumieniem.
- Skoro wiedzieliście tyle o nas, a nawet więcej, bo miałem okazję się o tym przekonać (jak choćby to wyjęcie naboi z pistoletu), to czemu nie zawiadomiłeś policji?
Roześmiałem się.
- Bo takie mam hobby: do wszystkiego chcę dojść sam.
- Teraz też pozostaniesz samotnym myśliwym?
- Teraz to już inna gra. Już choćby naszych lotnisk i przejść granicznych sam nie obstawię, a mam dziwne przeczucie, że złoto Inków nie zabawi długo w Polsce.
Emilio skinął potakująco lufą pistoletu, ale powiedział:
- Wybacz, ale tu ci nie mogę służyć szczegółowymi informacjami.
Popatrzyłem na niego starając się zobaczyć jego oczy spoza światła reflektora.
- Cóż, przyjemnie było cię poznać. I nie traktuj mych słów jako mowy kogoś przestraszonego pistoletem. Po prostu rywalizując z tobą nauczyłem się paru pożytecznych rzeczy, które mogą mi się przydać w walce z takimi jak ty.
- Fiuu! - gwizdnął z udanym podziwem.
Szarpnąłem się w krępującym mnie sznurze.
- Nie gwiżdż, tylko bądź uprzejmy wyjaśnić mi kilka niejasnych faktów z naszej krótkiej znajomości: śledzenie naszej dorożki w Krakowie; próba uśpienia mnie w hotelu; białe audi na trasie z Tarnowa i w Bochni; dziwne ogłoszenie w gazecie o sprzedaży indiańskich pamiątek w Tarnowie, o których potem nikt pod podanym telefonem i adresem nie słyszał; próba zamachu na życia Aleksandra ze strony Marii czy też, jak wolisz, Sivii...
Emilio roześmiał się:
- Dosyć! Dosyć! Obawiam się, że nie będę mógł odpowiedzieć na twoje pytania. Cóż, tajemnica zawodowa. Poza tym odpowiedzi na niektóre z twoich pytań mogłyby niemile dla nas wpłynąć na werdykt sądu w wypadku, gdybyśmy (co wykluczam) wpadli w jego ręce. A jak wiadomo, sprawiedliwość ma ręce raczej długie i bezlitosne. Tak więc nurtujących cię odpowiedzi dochodź sam, tak jak sam próbowałeś walczyć z nami.
- Wcale nie sam - oburzył się Janusz. - A nas ze stryjkiem to ma pan za nic?
Emilio zasalutował pistoletem.
- Gdzieżbym śmiał, młody człowieku! Ale sam przyznasz, że głównym motorem waszego działania był Paweł. Twój stryjek przyczynił się raczej źle sprawie, rozgłaszając wszem i wobec o anomalii w odczycie swego wykrywacza metali. Powinien po cichutku sam jeszcze raz sprawdzić teren. A tak echo jego nieopatrznych słów dotarło aż do nas i oto jesteśmy!
- W jaki sposób? - udałem zaciekawienie.
- W prosty - nie dał się złapać na przynętę Emilio. - Śledzenie czcigodnego profesora wraz z jego asystentką i podmiana ich już w Warszawie. Tak, drogi mój - zaśmiał się - jeśli się podróżuje w ważnej, pachnącej złotem sprawie (swoją drogą ciekawe, czy ten metal ma charakterystyczny zapach), nie należy wsiadać do pierwszej z brzegu taksówki, a dopiero do drugiej czy trzeciej. Zresztą, co ja cię będę pouczał! Takich informacji udzieli ci ABC początkującego detektywa!
Skinąłem głową.
- Zgadza się. Ale czcigodny profesor de la Vega to nie detektyw ani szpieg. Na myśl mu nie przyszło, że jest “namierzony”.
- Ale był! Hi, hi! - Emilio klepnął się z radością po udzie.
- Zostawmy już w spokoju profesora limańskiego uniwersytetu - sprawdziłem więzy na nogach trzymały jednak mocno. - Powiedz lepiej, co z nami teraz zamierzasz zrobić. Jak wytłumaczysz przed właścicielami pensjonatu naszą nieobecność? Bo jestem pewien, że wasz nagły wyjazd wytłumaczysz telefonem, który wzywa cię do Warszawy, a może i dalej!
- Jakbyś zgadł, amigo! - przeciągnął się leniwie. - A co do waszej nieobecności, to przecież sam uprzedziłeś właścicielkę pensjonatu, że oczekują nas przyjaciele w Niedzicy. Powiem więc, że zatrzymali was na noc. Oczywiście moje kłamstwo po upływie doby się wyjaśni, ale do tego czasu my już będziemy daleko, a złoto Inków właściwie zabezpieczone...
“To ważna wiadomość: “właściwie zabezpieczone”, czyli nie zamierzają wywieźć skarbu z sobą do Peru” - pomyślałem i poczułem się, jakbym nie leżał w jaskini ze spętanymi nogami, a tylko wędrował przez pienińskie murawy ze skrzynką inkaskiego złota na ramieniu...
- Rzeczywiście, dobrze pomyślane - kiwnąłem głową.
Emilio machnął mi niedbale pistoletem, ale widać było, że jest dumny z siebie.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
WALKA NA SŁOWA Z EMILIEM • CZY NAPRAWDĘ BĘDZIEMY UWIĘZIENI W JASKINI DO ŚMIERCI • KOMIN ZBAWIENNY, ALE ZA WĄSKI • JANUSZ OSWOBODZICIELEM • A MOŻE TAK POŚCIG?
Postanowiłem kontynuować walkę na słowa z fałszywym profesorem, licząc na zdobycie tą drogą informacji, które mógłbym wykorzystać przeciwko przestępcom.
- Może przy okazji dowiem się, gdzieś to ukrył czy też uwięził prawdziwego de la Vegę oraz jego asystentkę? - próbowałem jak dalece duma uśpiła czujność Emilia, ale na próżno.
W odpowiedzi na moje pytanie zaśmiał się tylko:
- Dowiesz się we właściwym czasie!
Cóż, trzeba będzie czekać. Ale skoro darowano nam życie, to nie sądziłem, aby de la Vedze i prawdziwej Marii groziło niebezpieczeństwo.
Tymczasem Silvia z Aleksandrem zakończyli wynoszenie skrzynek, co, biorąc pod uwagę ich ciężar oraz wąskość tunelu, nie było łatwym zadaniem.
- No, świetnie - Emilio klepnął Aleksandra w plecy aż zadudniło. - Czyli powoli możemy się zbierać. A was, panowie, niestety będziemy zmuszeni zamknąć. Jeszcze raz dziękuję ci, Pawle, za wykazanie, że zamek włazu nie otwiera się od środka. Inaczej, któż to wie, może i polałaby się krew...
- Powiedziałem przecież, że to bandyci - mruknął Aleksander po polsku, ale słowo “bandyta” jest znane, niestety, we wszystkich językach cywilizowanego świata. Zrozumiał je więc też Emilio, wyraźnie bowiem się obraził.
- Nie bandyci, tylko zmuszeni przez okoliczności!
Zaśmiałem się.
- Niech i tak będzie, Emilio! A swoją drogą, ciekawe skąd tak dobrze znasz angielski? Wspomniałeś przecież, że do profesora ci daleko.
Rozłożył szerokim ruchem ręce. Tak szeroko, że pożałowałem, iż mam związane nogi. Jeden, dwa susy i... ech, co tu gadać!
- Cóż, życie jest wielką szkołą, a ja przeszedłem w niej niejedną klasę! - Emilio westchnął wspominając koleje swego losu. - Ale my tu gadu, gadu, a tam może nasz znajomy już przyjechał...
Kiwnąłem głową.
- Przyjechał. Słyszałem w lesie silnik samochodu.
Emilio zerknął na Silvię.
- Słyszałaś? Dlaczego nic mi nie mówisz?
Wzruszyła ramionami.
- Słyszałam. Ale myślałam, że mi się wydaje.
Tu Emilio wybuchnął potokiem hiszpańskich słów, w których domyśliłem się przekleństw.
- No dobrze - zakończył po angielsku - latarki wam zostawimy, bo przykro jest siedzieć tyle czasu po ciemku. Ale młotkiem i przecinakiem to już Silvia się zaopiekuje, bo jeszcze wyjdziecie stąd przed wyznaczonym czasem, a sami rozumiecie, jak by to nam skomplikowało życie...
- Podusicie nas - jęknął Aleksander.
- Cicho! - szepnąłem po polsku. - Skoro są tu nietoperze, to musi być i jakieś wyjście!
- O czym tam gadacie? - zaniepokoił się Emilio.
- O niczym! - ziewnąłem, udając znudzenie. - Uspokajałem Aleksandra, że w tak dużej jaskini powietrza nam nie zabraknie. Już bardziej martwi nas to, że nie będzie czym ugasić pragnienia.
- No, te dwa, trzy dni jakoś wytrzymacie. Zresztą - znów na chwilę przeszedł na hiszpański kierując jakiś rozkaz do Silvii, która wyczołgała się z jaskini - wysłałem Silvię po butlę z colą, będziecie mieli jej przeszło litr - uśmiechnął się z tego nieoczekiwanego podarunku losu. - No teraz pozostaje wam siedzieć tu i modlić się, żeby coś złego nam się nie przytrafiło i żebyśmy zawiadomili władze o tym, gdzie was zamknęliśmy. W przeciwnym razie obawiam się, że czeka was smutny koniec. Nasi polscy wspólnicy nie będą skłonni was stąd wypuszczać.
- Dzięki, że chociaż wy jesteście na tyle uprzejmi, że się z taką skłonnością deklarujecie.
- I ja dziękuję za uprzejmość. W zamian za nią zostawimy pod wejściem do jaskini te całą starą broń. Choć jest pordzewiała, to może, jako historycy, docenicie ten gest.
Wsparty na łokciu ukłoniłem się.
- Dziękuję po raz drugi.
Silvia podeszła do mnie.
- Och, Pawle, gdyby w innych okolicznościach...
Emilio zaśmiał się:
- Daj spokój! Przecież to fanatyk, tak jak i jego towarzysze.
Janusz żachnął się:
- Wypraszam sobie! Nie jestem żadnym fanatykiem!
Emilio wzruszył ramionami.
- Ale fanatyzmu twego stryjka, no i waszego współpracownika wystarczy, by ściągnąć na nasze biedne głowy policję chyba nie tylko waszego kraju, ale i całego świata. A zresztą... Żegnajcie. Nie mówię “do widzenia”, bo coś mi się wydaje, że ponownie spotkanie przyniosłoby nowe kłopoty! Tak więc żegnajcie i nie myślcie o nas źle, w końcu darowaliśmy wam życie!
- Ciekawe, co bym wolał: zastrzelenie czy śmierć głodową w tej jaskini - wymruczałem. Bo przecież wszystko łączyło się w prostą, choć straszliwą dla nas układankę: Emilio nie musi strzelać, może zresztą naprawdę tego nie lubi. Wystarczy, że uśpi naszą czujność, abyśmy przywiedzeni rozpaczą do ostateczności nie próbowali już choćby rzucić się na niego. Wtedy szybko zamknie właz i jeszcze szybciej zapomni, że jakakolwiek jaskinia obok Zbójeckiej Dziury istnieje!
Ale co miałem teraz zrobić? Dałem się przecież związać jak prosię wiezione na targ. Kazać Aleksandrowi i Januszowi walczyć z uzbrojonym w pistolet Emiliem i wytrenowaną w walkach Wschodu Silvią? Nie. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Okazja przyjdzie. Musi przyjść! Na razie trzeba grać na zwłokę.
- Emilio, mówiłeś, że daleko ci do profesora, tymczasem po angielsku mówisz znakomicie, jakbyś skończył naprawdę dobrą szkołę... - postanowiłem jeszcze raz połechtać dumę Peruwiańczyka.
Emilio skłonił się:
- Wrodzony talent. Poza tym powiem jeszcze raz: życie jest wielką szkołą. A ja zaliczyłem w niej niejedną klasę. No, Silvia, zbieraj narzędzia Pawła. A was proszę, stańcie przy Pawle. O tak, bliziutko, żebym was widział jak najdłużej. Oszczędzi to mi kłopotów, a wam zdrowia. Bo po cóż któryś ma się ścigać z pistoletowym pociskiem? Tu macie colę, tu latarki. Oszczędzajcie jedno i drugie, ale bądźcie dobrej myśli. Za dwa, trzy dni wyciągną was z tej jamy...
Właz zamknął się ze zgrzytem.
Rozplatałem krępujące mnie “bolas” i... zgasiłem latarki.
- Co robisz?! - żachnął się Aleksander.
Zaśmiałem się.
- Wprowadzam w życie zalecenie Emilia o oszczędności.
- To kiedy będziemy szukać stąd wyjścia?
- Ależ będziemy, będziemy. Niech tylko Emilio, Silvia i ten trzeci, w którym domyślam się “lodziarza”, zabiorą się stąd razem ze skrzynkami. Lubię pająki i owszem, ale bardzo nie chciałbym natknąć się przy wychodzeniu z jaskini na “czarną wdowę” w ręku Emilia.
- Jak długo myślisz czekać? - spytał uspokojony już Aleksander, moszcząc się w ciemności na kamieniach.
- Jakąś godzinę. Nasze oczy przyzwyczają się przez ten czas do ciemności i może dojrzymy jakąś szczelinę lub choćby tylko poświatę, która doprowadzi nas do otworu.
- Jest pan pewien, że wyjdziemy? - zaniepokoił się Janusz.
Cóż miałem powiedzieć, żeby utrzymać morale naszej ekipy?
- Jasne. Zwróć uwagę na nietoperze. Przecież którędyś musiały dostać się do jaskini, nie? Skoro trafiły tu te twoje podkasańce małe (nawiasem mówiąc bardzo sympatyczna nazwa), to i my spróbujemy jakoś się stąd wygramolić.
Nagle usłyszałem, że Aleksander poruszył się niecierpliwie.
- Patrzcie, tam w rogu wyraźnie jaśnieje! Dawaj, Paweł, latarkę.
- Jeszcze czego - zaśmiałem się, ale przyznaję, że tym razem z ulgą. - Jak zapalisz latarkę, to stracisz z oczu jasność, którą się kierujesz. Niech lepiej ona prowadzi nas niczym Gwiazda Betlejemska Trzech Króli!
I zaprowadziła nas do wąskiego komina, który otwierał się w rogu stropu jaskini, dlatego nikt dotychczas nie zwrócił nań uwagi.
- Już raz w kadyńskim lochu szczury wskazały mi drogę do nadziei, może więc teraz wskażą ją nietoperze. Oby tylko można było tędy przejść - wziąłem latarkę i wróciłem do komina.
Zacząłem się wspinać, ale szybko musiałem przestać. Komin okazał się zbyt wąski. Poświeciłem w górę latarką. Widać było, że komin uchodzi do jakiejś jaskini, która powinna (na zdrowy rozsądek) prowadzić na zewnątrz.
- Cicho! - poprosiłem.
Tak. Od góry dobiegały głosy leśnych ptaków. Tak więc ta druga jaskinia musiała mieć kontakt ze światem zewnętrznym. Byle tylko nie okazało się, że jej otwór wychodzi na zewnątrz w połowie pionowego zbocza. Ale o tym potem! Teraz zadanie numer jeden, to prześlizgnięcie się przez komin. Gdybym miał przecinak i młotek, poszerzyłbym go raz dwa, ale tak?...
Nagle poczułem pociągniecie za nogawkę i usłyszałem głos Janusza:
- Za wąsko tam, panie Pawle?
- A żebyś wiedział. O dobrą dłoń, albo i więcej.
- To może ja spróbuję?
- Ty? - w moim głosie było tyle szczerego zdumienia, że Janusz nawet się nie obraził. Zaśmiał się tylko:
- Gdzie diabeł nie może, tam chorego pośle! Poza tym naprawdę jestem drobny i jeśli tylko mnie pan podsadzi, powinienem przeleźć przez komin. Szwedki podacie mi potem.
- Chłopaku, ty się zabijesz! - jęknął Aleksander.
Zastanowiłem się.
- Tak źle to chyba nie będzie. Dokoła będą Janusza chroniły ściany komina, od dołu ja. Byle tylko dał sobie radę potem. Bo muszę wam powiedzieć, że martwi mnie to, że nikt z grotołazów pienińskich nie penetrował górnej jaskini. Gdyby ją zbadał, natknąłby się na komin, a co za tym idzie i na złoto Inków. Czyżby nie było można się do niej dostać?
- Martwić o to będziemy się później - wymruczał Janusz - jak przeleżę przez ten diabelski komin. No, panie Pawle, niech pan mnie podsadzi.
Dopiero podnosząc Janusza zdałem sobie sprawę, jak lekki jest on i szczupły. Niegdyś kominiarze specjalnie zatrudniali chłopców tak drobnej budowy, bo mogli się dostać do wnętrza każdego komina.
No, zobaczymy jak pójdzie naszemu!
- Dawaj nogę, kominiarczyku!
- Już się robi, mistrzu! Powolutku się gramolę. Żeby jeszcze stryjek nie świecił mi w oczy...
- Już gaszę latarkę, gaszę! Masz może jeszcze jakieś życzenia? Może łyk coli?
- Jak się napiję, to mogę spęcznieć i nie przejdę przez komin!
- Tymczasem, póki możesz, to gramol się w górę, bo cię jeszcze ze śmiechu upuszczę nam na głowy - wtrąciłem się w wymianę rodzinnych grzeczności.
- Już się robi - dziarsko zawołał Janusz - tylko nie patrzcie w górę, bo sypią się kamyki i jeszcze któremuś z was oko wybiją.
Kamyki nie były takie drobne, bo po chwili, gdym miał wolne ręce, rozcierałbym solidnego guza na czubku głowy. Aleksander też jęknął dwa czy trzy razy. Ale on był sam sobie winien, bo niepotrzebnie stał tuż pod wylotem komina, którym mozolnie wspinał się podsadzany przeze mnie Janusz.
- Przecisnąłem się przez najwęższe miejsce - meldował adept sztuki kominiarskiej. - Nic dziwnego, że tej jaskini nikt nie zwiedzał. To bardziej pozioma szczelina w skale niż jaskinia! Ale powinienem wyturlać się z niej na zewnątrz!
Przestraszyłem się.
- Tylko uważaj z tym turlaniem się, żebyś nie poleciał w przepaść!
- Spoko! - Janusz mościł się już w szczelinie nade mną. - Niech pan będzie uprzejmy i poda mi Szwedki. O tak, dziękuję. Podpełznę teraz i zobaczę, dokąd prowadzi wylot szczeliny... Dobra nasza! - dobiegło stłumione wołanie. - Widzę stok. Kamienisty i stromy, ale da się zejść przy pomocy szwedek. W najtrudniejszym miejscu mam zamiar zjechać na siedzeniu.
- Nie przesadzaj z tym zjeżdżaniem, bo byle głupstwo, byle zwichnięcie nogi, a umrzemy tu wszyscy z pragnienia!
- Dobra, będę uważał z moją czcigodną osobą jak z jajkiem! - odkrzyknął Janusz. - A teraz uzbrójcie się w cierpliwość, bo zajmie mi to sporo czasu, zanim dowlokę się do Czorsztyna, no a potem zanim zorganizuję pomoc i dotrę z nią tutaj. No, trzymajcie się!
- Będziemy się trzymać - odpowiedzieliśmy zgodnie.
Usiedliśmy pod ścianą. Żałowałem, że moja ulubiona fajka pozostała w plecaku u podnóża jaskini, ale co było robić? Postanowiliśmy zabawiać się wzajemnie opowieściami o niesamowitych przygodach poszukiwaczy i obrońców skarbów naszej kultury. Ale gdzie mi tam było równać się z Kobiatką, który tyle już lat wędrował szlakiem polskich zabytków...
Nagle zgrzytnęło coś i właz do jaskini otworzył się szeroko ukazując radośnie uśmiechniętą twarz Janusza.
- A ty skąd? - zakrzyknął Aleksander gromko.
- Czyżbyś miał do bratanka pretensje, że przerwał ci opowiadanie w najciekawszym momencie? - spytałem życzliwie.
- Jeszcze nie zgłupiałem! - obruszył się Kobiatko. - Cieszę się tylko podwójnie: raz, że chłopak bez żadnej krzywdy zlazł ze skały; dwa, że jesteśmy wolni i możemy zabrać się za ściganie tego fałszywego profesora i jego damy! Od razu wydali mi się podejrzani. I żeby nie nadmiar uprzejmości Pawła, siedzieliby już dawno za kratkami!
- Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina - uderzyłem się pięścią w piersi po trzykroć. - A ty, Januszu, czym otworzyłeś zamek?
- Tak jak poprzednio pan: przecinakiem i młotkiem. Tamci zostawili tu pod skałą cały sprzęt, łącznie z wykrywaczami (co mnie zresztą dziwi, bo to kosztuje trochę grosza) i plecakami. Podchodzę, patrzę: przecinak i młotek grzecznie sobie leżą...
Zwróciłem się do Aleksandra:
- Czyli jednak nie chcieli nas zabić. Mieli zamiar naprawdę dać znak komuś, że tu jesteśmy. Inaczej nie zostawiliby naszego sprzętu na wierzchu, gdzie w każdej chwili mógł go dostrzec przypadkowy turysta.
- Jeszcze chwila, a uwierzę, że to anioł celował do mnie z pistoletu, a potem zamknął w jaskini! - Kobiatko pokręcił z niedowierzaniem głową. - Ja tam w ich dobre intencje nie wierzę. Absolutnie! Co teraz planujesz?
Wzruszyłem ramionami.
- Trzeba tę dawną broń schować do jaskini. W wolnej chwili przyjedziemy po nią, bo rzeczywiście przedstawia sporą wartość. Potem wrócimy do Czorsztyna i nastąpi najmilsza dla ciebie, Aleksandrze, chwila, czyli będziemy mogli skontaktować się z policją.
Kobiatko spojrzał na mnie spod oka.
- A może byśmy spróbowali naszych milusińskich dogonić jeszcze tu, w lesie? Z tymi skrzynkami nie mogli odejść daleko...
- Na pewno już zdążyli dojść do samochodu, w którym podejrzewam białe audi, i odjechać. A nawet gdyby nie zdążyli, to nie zapomnij, że oni mają przynajmniej jeden pistolet, a my tylko dobre chęci.
- Może jednak, panie Pawle... - Janusz grzecznie, ale z uporem wpatrywał się mi w oczy.
- A niech was! - machnąłem ręką na poły rozzłoszczony, na poły rozbawiony. - Ciekawe, czego chcecie bezbronni dokonać? Nawet twoja szwedka, Januszu, ma odstrzeloną końcówkę.
- Ale może choć zobaczymy numer rejestracyjny tego audi. Poznamy twarz tego, jak go pan nazywa, “lodziarza”. Proszę - nie ustawał w swych prośbach Janusz. - Może zresztą Silvia i Emilio są sami. Tamten mógł nie przyjechać.
- Akurat - zaśmiałem się - samochód przyjechał tu sam! Zresztą przyjrzyjmy się śladom, jakie idąc zostawili nasi wrogowie. O tu, na tym kawałku wilgotnej ziemi widać je wyraźnie. Patrzcie: miękkie ślady adidasów Emilia i dużo mniejsze od nich także adidasów Silvii. A tu... O, tutaj widać wyraźnie. Ślady podeszwy zwanej niegdyś protektorowaną, później wibramem i traktorem. Dziś obowiązuje nazwa “but z demobilu”, bo to stylizacja na obuwie wojskowe...
- O, tu Emilio się poślizgnął - zawołał Janusz.
- Tak, wszystkie ślady wrywają się głęboko w ziemię, bo ich właściciele obciążeni byli skrzynkami.
- Spójrzcie - ożywił się Aleksander - tu ślady podwajają się. Nie dali rady przenieść złota Inków za jednym razem!
- Dobrze. Jeśli tak chcecie, to idziemy za nimi. Skoro obracali ze skrzynkami dwa razy, to rzeczywiście mogą być niedaleko. Tylko dajcie mi słowo, że będziecie się trzymać dobre dwadzieścia metrów za mną. Na mój znak ruszacie do przodu i na mój znak padacie. Jasne?
Oczywiście, że było to jasne dla spragnionych zemsty!
Ruszyliśmy naprzód, jak to się w wojsku mówi, “skokami”. Od drzewa do drzewa. Od głazu do głazu.
Ale na próżno.
Gdy dostrzegliśmy przesiekę drogi, usłyszeliśmy jednocześnie warkot silnika samochodowego. Przypadliśmy do ziemi. W dali, kołysząc się na wybojach, przetoczyło się białe audi.
ZAKOŃCZENIE
Z ponurymi minami wróciliśmy do pozostawionych pod jaskinią plecaków. Teraz trzeba było się śpieszyć do Czorsztyna. Należało wsiąść do Rosynanta i jechać na policję, która na pewno nie będzie chciała uwierzyć w złoto Inków.
Zły sięgnąłem po fajeczkę i tytoń, by choć w ten sposób spróbować się uspokoić. I nagle coś błysnęło w kieszeni plecaka!
Fajkę oplatał złoty łańcuszek z zawieszoną na nim figurką lamy.
- Łowiecka z długo syjko! - zaśmiał się Janusz.
- Taka jak moja - szepnął Aleksander.
- Tylko że moja nie ma już długiej szyjki - wyciągnąłem ku nim dłoń z posążkiem. Cięcie przecinaka ucięło szyję lamy w połowie.
- Faktycznie - potwierdzili moi druhowie. Zaśmiałem się niewesoło.
- Chyba nie muszę wam tłumaczyć, co to znaczy...