JERZY SZUMSKI
PAN SAMOCHODZIK I...
KINDŻAŁ HASAN-BEJA
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
* * *
Chmury odpłynęły i nisko nad szczytami sosen rozjarzył się ogromny, jakby krwią
opity księżyc. Młoda noc pojaśniała, a gładką znieruchomiałą taflę ukrytego wśród lasu
jeziora przeciął czerwony szlak księżycowego blasku, sięgający dryfującej na podwodnych
prądach łódki. Siedzący w niej mężczyzna powoli wypuszczał za burtę sznur na węgorze,
którego wiele jeszcze zwoi leżało na dnie łodzi. Kłusownik nawlekał na haki rosówki i małe
żaby; pomrukiwał z zadowoleniem, myśląc, ile to zarobi na dzisiejszym wypadzie.
Od mrocznej ściany trzcin oderwały się dwa czarne punkty i bezgłośnie, zostawiając
za sobą maleńki odkos fali, zaczęły zbliżać się ku łodzi od strony, ku której siedzący w niej
człowiek odwrócony był plecami.
Przy przeciwległym brzegu obwołały się terkocącym zaśpiewem trzciniaki, pisnął
przelatujący nietoperz. Pasmo mgły, w które łódka powoli wsunęła się, zapachniało
tatarakiem...
I nagle łódź przechyliła się mocno, rzucając kłusownika plecami na ławkę. Padając
obejrzał się i zobaczył cztery kosmate łapy wpite pazurami w krawędź burty, przez którą z
szumem lała się woda. Krzyknął. Nad łapami uniósł się ociekający wodą podwojony czarny
łeb o czworgu zielono błyszczących ślepi. Pod nimi krwią czy księżycowym światłem
zabłysły potężne kły. Poderwał się, zachwiał i runął tuż obok potwora w wodę. Zachłysnął się.
Strach paraliżował ruchy, gumowy płaszcz oplątywał ręce, wysokie rybackie buty, wypełnione
wodą, niczym kotwice ciągnęły za nogi w dół, w zimną ciemność, grzęzły w mule. Poderwał
się resztką sił, resztką pozostałego w płucach powietrza - był przecież niezłym pływakiem.
Poczuł, że uderza głową w dno łodzi; szarpnął się w bok, chwycił ręką zbawczą burtę,
zacisnął na niej drugą dłoń (na szczęście wpółzatopiona łódź ledwo wystawała nad wodę),
wpełzł do środka i nie próbując nawet wyczerpać wody jak oszalały naparł na wiosła, byle
szybciej, byle bliżej ku zbawczemu brzegowi. Wokół nikogo, tylko ciemnoołowiana gładź.
Plusnęła ryba, znów odezwały się trzciniaki; od ławicy wodorostów niosła się słodkomdląca
woń...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
MAZURSKA NESSIE • NOWY WEHIKUŁ PANA TOMASZA •
NIESPODZIEWANY DAR • SAMOTNIK ZNAD JEZIORA LISUNIE •
TAJEMNICA KINDŻAŁU HASAN-BEJA • WYPRZEDZONY PRZEZ
ZŁODZIEI • POTWÓR Z LISUŃ RAZ JESZCZE
- Tak więc, drogi Pawle, Mazury pozazdrościły sławy Loch Ness i mają swego
potwora. Co prawda, nie przyciąga jeszcze turystów, a wręcz przeciwnie, przegania ich. Ale to
kwestia czasu... - kończył swą opowieść mój przyjaciel Zbyszek, który po powrocie znad
Wielkich Jezior odwiedził moje mieszkanko na Ursynowie. - A że mazurski potwór istnieje,
masz tu dowód... - podsunął mi zdjęcie. - Co prawda, jest nie najwyższej jakości, bo
fotografowano w nocy i marnym aparatem, ale wyraźnie dostrzec można dwa łby czy też
garby polskiej Nessie...
Przyjrzałem się fotce. Rzeczywiście: coś niby dwa czarne garby wystawało na środku
spokojnej wody zatoki.
- Jak nazywa się to jezioro? Lisu...?
- Lisunie. A co, chciałbyś się tam wybrać?
- Czemu nie? Jadę właśnie na jeziora, spotkać się z moim szefem, panem Tomaszem,
mógłbym więc choć jedną nockę popolować na potwora.
- To już ci pokazuję, jak tam dojechać! Dawaj mapę...
I pojechałem... Czym, zapytacie, skoro w pościgu za zbirami, udanym zresztą,
rozbiłem swą ukochaną syrenę?
A pojechałem... Nie, to trzeba dokładnie wyjaśnić!
Otóż również pozbawiony swego ulubionego i jedynego w swoim rodzaju samochodu
pan Tomasz, od niedawna mój przełożony, otrzymał od Polonii amerykańskiej list, w którym
obiecano mu wzruszający a drogi prezent: nowy, specjalnie wyposażony samochód. Godny,
jak napisano, tak znakomitego pogromcy złodziei dzieł sztuki, jakim jest Pan Samochodzik. I
nie minęło wiele czasu, a staliśmy wraz z mym szefem w porcie gdyńskim przed wielkim
błyszczącym kontenerem oklejonym mnóstwem napisów w rodzaju: “Ostrożnie”! “Szkło”!,
“Nie przewracać!”. Opieczętowanym i zaplombowanym.
Trzeba było widzieć miny celników, gdy wreszcie otwarto wrota pojemnika i wytoczył
się z nich całkiem zwyczajny kryty samochód terenowy, o z lekka zmatowiałym lakierze.
Wydawało mi się, że słyszę za plecami parsknięcia tłumionego śmiechu! My natomiast z
Panem Tomaszem pokiwaliśmy z uznaniem głowami. Ten wóz nie będzie się rzucał w oczy!
A już baliśmy się, że amerykanie, choć polonijni, to jednak Amerykanie, przysłali tu jakieś
lśniące chromem cacko. Resztę tajemnic wehikułu II kryła na razie przed nami gruba Księga
obsługi, którą pan Tomasz trzymał pod pachą.
Czym prędzej dokonaliśmy wszystkich formalności, przykręciliśmy próbne tablice,
zatankowaliśmy i ruszyliśmy gazem... na najbliższy parking, by tam zagłębić się we
wspomnianej księdze i porównywaniu jej z rzeczywistością jeepa. A oto, czego, wśród
pomruków aprobaty pana Tomasza i mych gwizdnięć zachwytu, dowiedzieliśmy się o
pojeździe.
Podwozie: przedłużone wzmocnione jeep grand cherokee.
Silnik: chrysler V-8, turbo-diesel, osiem cylindrów, po dwa gaźniki na cylinder, moc
180 KM.
Napęd na dwie lub jedną oś. W wodzie dwuśmigłowa śruba tunelowa.
Osiągi: 250 km/h, od 0 do 100 km/h - 7,5 sekundy.
Wyposażenie dodatkowe:
- chowany obrotowy reflektor szperacz - halogen dużej mocy,
- wyciągarka na wypadek ugrzęźnięcia,
- noktowizor,
- komputer do łączności z nawigacją satelitarną,
- możliwość zmiany koloru części nadwozia w czasie jazdy,
- wtrysk do kabiny gazu obezwładniającego ( na przykład przy próbie kradzieży),
- uzupełnianie (w czasie jazdy) powietrza w przebitym kole,
- tylne siedzenie błyskawicznie unieruchamiające niepożądanych pasażerów,
- dodatkowe uszczelnienie drzwi przy wykorzystaniu auta jako amfibii,
- ściemnione szyby,
- szyberdach,
- wytwornica zasłony dymnej,
- nadajnik wskazujący stale miejsce przebywania (na przykład skradzionego) auta, tak
zwany GPS,
- zdalna blokada pracy silnika i kierownicy.
- Uff! - westchnął szef, gdy dokończyliśmy przeglądu. - Ach, ci Amerykanie! To
rzeczywiście wóz dla Jamesa Bonda!
- Przecież nie musi pan tego wszystkiego używać! - zaśmiałem się. - Czasem jednak...
- Masz rację - kiwnął głową pan Tomasz. - Czyż Jerzy Batura nie zapowiedział, że
“gra” z nim to już zupełnie inne “klocki”? - milczał przez chwilę. - Dobrze, że główny ciężar
tej gry nie będzie już spoczywał na mnie...
- A na kim? - żachnąłem się.
Spojrzał mi w oczy:
- Na tobie - wyciągnął kluczyki ze stacyjki i podrzucił w moją stronę. - Łap. Są twoje.
- Ależ!... - krzyknąłem.
Położył mi rękę na ramieniu:
- Daj spokój, Pawle. Czy myślisz, że nie zdaję sobie sprawy z mego wieku? Owszem,
obiecuję czuwać nad tobą. I mam nadzieję, że jeszcze długo... Ale działać?... Bądź gotów sam
i to jak najszybciej! - wysiadł z samochodu i cicho zamknął za sobą drzwiczki. Patrzyłem, jak
lekko przygarbiony idzie wzdłuż trawnika. Zatrzymał się, przypalił papierosa i odwracając
twarz ku mnie podniósł kciuk w geście zwycięstwa...
Tak więc jechałem Rosynantem (bo tak ośmieliłem się nazwać na cześć rumaka don
Kichota z La Manczy podarowany mi czy tylko pożyczony samochód). Rosynant był
wierzchowcem ostatniego błędnego rycerza, a ja, co tu ukrywać, postanowiłem sobie być
rycerzem nie błędnym, ale bezbłędnym! Przez Olsztyn, który mignął mi skrawkiem jeziora
Skanda, aż weselej zrobiło mi się na duszy, choć warszawskiej, ale przecież kochającej wodę,
skierowałem się ku Szczytnu. A gdy za nim zbiegły się ku mnie w Starych Kiejkutach jeziora
Ochodzienik i Łęczek, poczułem się na swoim miejscu! Fakt, że takich “swoich miejsc” mam
kilka, a każde z nich jednakowo kocham!
Prawda, że droga, która wiodła mnie do Mikołajek, gdzie oczekiwał pan Tomasz wraz
z odremontowaną “Krasulą” - jak oryginalnie zwał się jego jacht - oraz znamienitą parką
siostrzeńców: Zosią i Jackiem, prowadziła nieco pokrętnie do celu. Ale jak tu się oprzeć
widokom tak rozmaitych jezior i jeziorek: jak nie zatrzymywać się nad rzeczułką w
towarzystwie bociana spoglądającego nieco z pogardą na mieszczucha? A gdy jeszcze dodać,
że tam, w dali, czeka w tajemnej głębi lisuńskiego jeziora mazurska Nessie?! Noga sama
zwalnia pedał gazu, by jak najszybciej smakować tę drogę, wzorem mijanych właśnie
harcerzy w pełnym włóczęgowskim rynsztunku, którym patronuje powiewający nad nimi
misternie wyhaftowany proporzec.
Ale cóż, minęły rozsiadłe na przecudnym szlaku Krutyni (kajakarz-turysta, który nim
nie przepłynął chociaż raz, może uważać się za uprawiającego kajakarstwo w domowej
wannie) Babięta, próbowały zatrzymać swym urokliwym jeziorem Nawiady; jeszcze Piecki i
już trzeba pytać, którędy do nadleśnictwa Strzałowo u zatoki jeziora Majcz; tamtędy wiedzie
bowiem prosta droda do jeziora Lisunie.
Lisunie...
Dojeżdżając, już po minięciu sympatycznej leśniczówki o tejże nazwie, dostrzegłem
chyba w lesie dach samotnej chatki. Ale... Wreszcie jezioro! Okolony trzciną i starodrzewiem
łuk dziwnej, jakby szmaragdowej barwy z maleńką wysepką trzcin u podstawy, rezerwat -
według mapy stanowisko kłoci wiechowatej. A po prawdzie, to sporo śladów, że nie wszyscy
szanują jego wyjątkowość.
Mieszkańcy dwu nadjeziornych zagród, państwo Abramek i Buwienko rozkładają
ręce:
- Cóż możemy zrobić?!
Skoro tak pouczam, to i sam powinienem biwakować poza granicami ostoi. Ale
powołując się na konieczność wyższego rzędu, jaką jest tropienie, a może i pochwycenie
jeziornego potwora, zaszyłem Rosynanta w gąszcz u podmokłej nadbrzeżnej polanki,
rozbiłem swój, może nie na miejscu, bo górski - ale za to stuprocentowo nieprzemakalny -
namiocik, wrzuciłem doń karimatę oraz śpiwór i... zastanowiłem się nad kolacją. Powody do
zastanowienia były dwa.
Pierwszy powód: jakiej wody użyć do przyrządzenia wieczornej herbatki? Przyznam
się ze wstydem, że wiozłem ze sobą dwa plastikowe kanistry z wodą. O nie, nie napełnione
warszawską trucizną, którą pijam na co dzień! Czerpałem do nich z wiejskiego wodociągu w
Zielonce, a ta woda ma smak wyborny! Powie ktoś: “Z wodą nad wodę?” A czy to ja jestem
winny, że do tego doprowadziliśmy skarb nasz, Wielkie Jeziora Mazurskie, że zanurzyć w
nich spragnione usta, to nabawić się - sorry - biegunki? Kanister więc czy zaufanie do
śródleśnego jeziorka? A niech tam! Zaufam, choć przegotuję dokładnie.
Drugi powód do zastanowienia: na czym gotować wodę?
Obszerny bagażnik Rosynanta niesie w swym wnętrzu i butlę z gazem, i kuchenkę -
dwupalnikową nawet... ale mieści też trzy długie gwoździe i ostrą siekierkę... zapałek też mi
nie brakuje, a tuż obok widzę dwie uschnięte brzózki... I słyszę głos ojca: “Wielki Manitou
dał swym dzieciom brzozę, by mogły się ogrzać, gdy inne drzewa mokre...”
Więc?
Gwoździe w ziemię. Gałązki, pnie brzózek pod siekierkę. Drobina suszu z jałowca na
rozpałkę... Od pierwszej zapałki... O, to już byłoby za dobrze! Od czwartej zapłonęło ognisko
w lesie...
Przydałby się pieniek, żeby przysiąść, bo nieco mokro, ale nie ma. Wywlokłem więc
karimatę, usiadłem, pokroiłem chleb i nadziałem pętko zwyczajnej na patyk, nasypałem do
kubka moją ulubioną zieloną herbatę i odrobinę cukru. Czajnik na gwoździach zaczął gadać.
Wyciągnąłem się wygodnie i zaczekałem, aż, rozzłoszczony, zagwizdał na mnie. Już. Zdjąłem
go z ognia, wlałem wrzątek w kubek, po brzegi, zapach herbaty cudownie połączył się z
zapachem lasu i jeziora. Opodal odezwał się spóźniony drozd - pieśń usypiającego lasu.
Poczekałem, w radości wielkiej, a może głupiej, aż pieśń się skończy. Dopiero wtedy
dorzuciłem drewek do ognia i wyciągnąłem nad nim patyk z kiełbaską.
Ach, zapomniałbym! Skok do samochodu po dwunastokrotną, rozjaśniającą lornetkę i
Exaktę z teleobiektywem. W aparacie czeka na potwora z Lisuń błona o najwyższej czułości.
Ale tafla jeziora jest pusta, spokojnie obracam więc mój “szaszłyk” nad jasnym
płomieniem brzozy...
- Dobry wieczór!
Tuż za moimi plecami! A przecież nie słyszałem ni szelestu!
Wysoki mężczyzna. Przy jego nodze wielki czarny pies. Chyba sznaucer, ale o dobre
dziesięć centymetrów wyższy niż największe, które widziałem.
“Leśniczy! Ten da mi »potwory« i biwaki w rezerwacie! Mandat jak drut! Ale nie ma
na sobie munduru leśnika...”
- Dobry wieczór, hm - odchrząknąłem - Proszę do ognia - przesunąłem się na
karimacie. - Herbaty czy może kęs zwyczajnej?
- Herbaty - mężczyzna usadowił się obok. Pies przypadł jego boku.
Postawiłem czajnik na gwoździe, a drugi kubek przed obcym.
- Wybaczy pan, pijam zieloną...
- Ależ oczywiście - uśmiechnął się spod dopiero teraz widocznego opadającego w dół
wąsika - tylko bez cukru.
- Bardzo proszę...
- Aleksander Azbijewicz - wyciągnął rękę.
- Paweł Daniec.
Milczeliśmy. Po chwili podsunąłem psu kęs kiełbasy. Wyszczerzył kły.
- Swój - powiedział mężczyzna, kładąc mi rękę na kolanie.
Może wydawało mi się, ale to kudłate czarne bydlę skinęło aprobująco łbem! W
każdym bądź razie łyknęło kiełbasę ze smakiem.
Czajnik znów się odezwał. Napełniłem kubek przybysza. Nie czekał aż ostygnie, tylko
podniósł go do ust. Dmuchał. Te wydęte wargi, wpół przysłonięte powiekami oczy, opadające
w dół wąsy... jakbym twarz już gdzieś widział... Gdzie? Kiedy? Starszy mężczyzna... Nie, nie
znam go...
- Co pana sprowadza w nasze zacisze? - sięgnął do kieszeni bluzy i wyciągnął z niej
zmiętoszoną paczkę popularnych i drewnianą lufkę. - Zapali pan?
- Nie, dziękuję. Ja tylko fajkę, czasem.
- Przy wyjątkowej okazji! - zaśmiał się cicho. - A potwór z Lisuń taką okazją nie
jest?...
- Skoro pan wie, że sprowadziła mnie tu plotka o mazurskiej Nessie, to czemu pan
pyta?
Spojrzał spod oka:
- Bo czasem warszawiści przyjeżdżają tu szukać czego innego. Na darmo
przyjeżdżają! - podniósł groźnie głowę.
Wzruszyłem ramionami. “Może by wreszcie sobie poszedł?” - pomyślałem.
Zapragnąłem być sam. Przy ledwo tlącym się ogieńku, naprzeciw zapadającego w noc
jeziora. Wyciągnąć się na karimacie twarzą ku gwiazdom. Potem, gdy ognisko zgaśnie,
rozebrać się, wejść w wodę i płynąć, płynąć... A tu trzeba było rozmawiać:
- A pan co sądzi, jako tubylec, o postrachu waszego jeziora?
- Coś w nim jest! - parsknął niespodziewanym śmiechem. - Ale chyba nie to, o czym
inni myślą.
- Więc?
Ziewnął:
- Ee, lepiej niech pan mi opowie, jak się żyje w stolicy. To też na swój sposób
potwór...
- Ależ...
I nie wiem, jak to się stało, że z opowieści o stołecznym życiu przeszedłem na
opowieść o sobie - kim jestem, co robię...
- Pracuje pan więc w Ministerstwie Kultury i Sztuki? - ożywił się nagle. - A jest tam u
was taki jeden... śmiesznie na niego mówią: Pan Samochodzik?
- To mój przełożony - odparłem z dumą. - Właśnie jadę do Mikołajek, żeby się z nim
spotkać.
- No, no... że też tak się dziwnie składa - zaciągnął się i cisnął papierosa w ledwo już
tlejący żar. Niespodziewanie lekko podniósł się z karimaty, obciągnął kurtę. Kosmaty pies
poderwał się i stanął przy jego lewej nodze. Gość wyciągnął rękę:
- Dobranoc panu. Życzę owocnego polowania na potwora. Choć coś mi się widzi, że
tej nocy pan go nie zobaczy.
Wstałem i uścisnąłem podaną mi dłoń. Oj, jakbym włożył rękę w imadło! Ale gość
zaraz zwolnił uścisk.
- Dobranoc - ruszyłem ścieżką obok przybysza.
Mijaliśmy właśnie Rosynanta, gdy gość zatrzymał się nagle:
- Czy... wybaczy mi pan, przepraszam... Czy mógłbym zobaczyć pańską legitymację...
jakiś papierek z ministerstwa?...
- Nie ma za co przepraszać! - otworzyłem drzwiczki auta i sięgnąłem do schowka. -
Proszę tutaj. W świetle dokładniej pan ją obejrzy - skłoniłem się złośliwie.
- Ależ nie, nie, już nie trzeba! - cofnął się. - Wierzę, naprawdę wierzę panu. Czasem
tylko... Proszę wybaczyć zdziwaczałemu samotnikowi... A jutro zapraszam do siebie. Ta
chałupka przed leśnictwem... Jak słońce dojdzie wieczorem do tamtej sosny... Może to dziwne
określenie czasu, ale przywykłem żyć tu bez zegarka... Proszę, to ważne dla mnie...
Nie drgnął listek, nie trzasnęła gałązka. Człowiek i pies bezgłośnie wtopili się w
ciemność.
Do świtu bezskutecznie oczekiwałem pojawienia się Nessie z mazurskiego jeziora.
Spałem po tym czuwaniu długo. prawie do południa. Gdy zmywałem z siebie resztki snu
przepłynięciem jeziora tam i z powrotem najbardziej nie lubianym przeze mnie stylem - krytą
żabką, wydało mi się, że słyszę od strony lasu, dwa głuche strzały. Ale może mi się tylko
wydawało.
Przez resztę dnia nad Lisunam panowała cisza. Dopiero pod wieczór po przeciwnej
stronie jeziora na łące opodal zagród zapłonęło ognisko i dały się słyszeć głośne śpiewy. Nie
zwracałem na nie uwagi. Pilnowałem, aby, gdy tylko “słońce dojdzie do tamtej sosny”, stanąć
na progu chatki samotnika. Oprócz ciekawości, dlaczego moja wizyta ma być ważna dla
niego, czułem też prawie pewność, że w sprawie Nessie wie on coś więcej!
Domek pana Azbijewicza przycupnął na skraju polany pod wiekową, zabłąkaną wśród
sosen lipą. Zbudowano go z tak zwanej papierówki, czyli grubych na półtorej dłoni bali, dach
kryły dranice. Aż pod okap wspinały się różnobarwne malwy i groszki, oplatające też płot z
nieokorowanej brzeziny. Ogrodzenie ku tyłowi domku stawało się coraz gęstsze i wyższe,
przechodząc w coś w rodzaju zagrody. Cztery ule, jak wartownicy, ustawiły się po obu
stronach furtki. Jednym słowem “sielsko i anielsko”! Ale gdy tylko wyciągnąłem rękę do
klamki, między białymi pniakami płotu mignął czarny cień i zadudnił głuchy warkot.
Cofnąłem się odruchowo.
- Śmiało, śmiało, proszę! - usłyszałem nieco rozbawiony głos gospodarza. - Azba nie
ruszy bez rozkazu!
Otworzyłem furtkę. Siedzący na wysypanej piaskiem ścieżce Azba popatrzył na mnie
przekrzywiając łeb. Popatrzył tak jakoś ze smakiem, jakbym był chodzącym połciem mięsa, w
którym z ochotą zatopiłby kły; ale skończyło się tylko na głośnym przełknięciu śliny, gdy go
mijałem. Pan Aleksander podniósł się z ławeczki pod lipą i uśmiechnął szeroko, choć w jego
lekko skośnych oczach dostrzegłem niepokój:
- Witam, witam! W tak piękny wieczór chętnie przyjąłbym pana pod mym ukochanym
drzewkiem, ale są sprawy, o których lepiej mówić w czterech ścianach... Proszę więc do
środka!
Ruszyłem przodem, ale w moim ruchu musiało być coś podejrzanego, bo choć Azba
leżał cicho usłyszałem podobny do jego głosu warkot od strony zagrody i coś ciężkiego
uderzyło o jej ścianę, aż zatrzeszczała.
Gospodarz uspokajająco machnął ręką:
- Ot, pieski tam trzymam różne. Raz większe, raz mniejsze. Układam je, jak to się
mówi, czyli tresuję. I z tego żyję. Sławne moje pieski! Jak myśliwy potrzebuje czy aportera na
ptactwo, czy ciętego dzikarza, albo posokowca takiego, by tropu postrzałka nie zgubił, to jak
w dym ze szczeniakiem do mnie! A i obrońcę, jak baranek dla niewinnych, a jak śmierć dla
napastnika, wyuczę. No, ale proszę w moje skromne progi!
Przez sionkę weszliśmy do niskiej obszernej izby. Na środku stół, nad którym
zwieszała się ozdobna lampa naftowa; dwa foteliki przy kominku z polnych kamieni, regał z
książkami, wąskie łóżko przykryte łowicką narzutą, nad nim kilim z wyhaftowanymi
wersetami pisma, tureckiego chyba. Niżej, na srebrnym łańcuszku, wschodni sztylet - kindżał.
Podłogę zaścielały dzicze skóry, a na kominku potrzaskiwał wesoło ogień. Wzorzysta zasłona
oddzielała izbę od kuchni.
Usadowiwszy mnie w foteliku pan Azbijewicz przyniósł niski stolik i rozstawił na nim
dwa srebrne pucharki i takiż brzuchaty dzbanek o długiej wąskiej szyjce oraz dwie czarki.
Pstryknął palcem w dzbanek:
- Prawda, że to piękna robota? Nie do trunków jednak, boć Allach zabrania. Ale my z
niego miodku się napijemy. Nie najgorszego, bo sam go syciłem z tego nektaru, co go moje
pszczółki nazbierały - lał w puchary złoty napój. - Herbaty, choć w czareczkach, to też się
napijemy tutejszej - zawiesił nad ogniem kominka kociołek. - Lubię, jak woda jałowcowym
dymkiem przejdzie...
Dostrzegł, że popatruję to na pucharki, to na kilim i uśmiechnął się:
- Bo widzi pan, polskim Tatarem jestem. Od Jana Kazimierza, od XVII wieku ród nasz
w Polsce osiadły. A początek dał jemu murza (co po tatarsku książę znaczy) Hasan. Zwany
też Hasan-bejem, jako że już w młodych latach w armii (wstyd przyznać) tureckiej służąc ten
zaszczytny tytuł otrzymał. Dlaczego Polsce swe służby ofiarował i wiernie nowej ojczyźnie
służył, nie wiem. Wiadomo mi tylko, że w 1651 roku w zwycięskiej dla Polaków bitwie pod
Beresteczkiem przeciw Bohdanowi Chmielnickiemu stawał w chorągwi Murzy
Bohdanowicza. I za swe męstwo wieś Rastowice w starostwie białocerkiewnym z rąk
królewskich otrzymał... Pozwoli pan, że zacytuję fragment dokumentu nadania. Nie
przetrwało to pismo do dziś, ale matka od małego mnie jego treści uczyła, żebym pamiętał
kim jestem... “My w osobliwej consideracjej Naszej Królewskiej mając wiarę i cnotę ludzi
narodu tatarskiego pod ten czas rebeliej kozackiej i buntów chłopskich Nam i
Rzeczypospolitej oświadczona, a nadto krwawe ich odwagi, które mężnie czynili chodząc na
podjazdy pod nieprzyjaciela, a w samej potrzebie pod Beresteczkiem w oczach naszych
stawając, umyśliliśmy im takie ich zasługi łuską Nasza nagrodzić...” - zadumał się pan
Azbijewicz, przetarł oczy i mówił dalej: - Gdy w 1654 roku trzy armie rosyjskie i jedna
kozacka wkroczyły do Rzeczypospolitej, drogę zagrodziła im jedynie szczupła armia pod
hetmanem wielkim Januszem Radziwiłłem. Hasan Azbijewicz był w jej szeregach, a gdy w
Hołowczynie do księcia Radziwiłła dołączył pułk hetmana polnego Wincentego
Gosiewskiego, chorągiew, w której Hasan-bej buńczuk nosił, została do niego
odkomenderowana. I dobrze, bo po klęsce pod Szepielewiczami 24 sierpnia jedynie
trzytysięczny pułk Gosiewskiego zdołał się wycofać w jak najlepszym porządku, I tak to już
Hasan-bej przy hetmanie polnym pozostał...
- Dlaczego tytułuje pan swego prapradziada wciąż bejem, a nazwiska Azbijewicz
jakby unika?
Gospodarz zaśmiał się:
- Ot, honoruję kaprys jego! Choć w polskim wojsku bił się, to lubił ponoć, by jego
dawną turecką rangę szanowano. Gdy nastał “potop”, to najprawdopodobniej jak jego
dowódca przeszedł - oj, wstyd mi - na stronę Szwedów. Wkrótce jednak Gosiewski
opowiedział się znów po stronie Jana Kazimierza. A po zdobyciu przez Polaków Warszawy
wyruszył ze swym korpusem na Prusy Książęce aby pokarać elektora pruskiego za jego
przyłączenie się do Szwedów. I Hasan-bej był z nim, a w zwycięskiej bitwie pod Prostkami, 8
października, pono należał do tych, co zdrajcę księcia Bogusława Radziwiłła ujęli. Właśnie
podczas wypadu na Prusy Książęce przodek mój skarb jakowyś zdobył. Ledwo małą część,
którą przywiózł, resztę ukrywszy, starczyła, by znaczną majętność, Mijale, w
Nowogrodczyźnie kupić i rodzinę w niej osadzić, bo Rastowice rebelia kozacka pochłonęła.
Ledwo rok się Mijalami cieszył, gdy dawne rany znów mu się otworzyły i w gorączce zmarł
12 lipca 1657 roku - gospodarz zamilkł i dopiero po chwili odezwał się:
- Choć na tym kilimie wypisane jest: “La illaha illa-I-Lahu wa Muhammad rasul-I-
Lahi” co się tłumaczy: “Nie ma Boga oprócz Allacha, a Muhammad jest wysłannikiem
Allacha”, to nie szczędziliśmy i łez, i potu, i krwi dla naszej nowej ojczyzny. Kości mego ojca
gdzieś w piaskach Tobruku; ja, chociaż maleńki wtedy, poznałem z matką, co to Sybir.
Wystrzępiony kilim i kindżał to wszystko, co zostało z mienia świetnego kiedyś rodu. No i ja
też już ostatni... - wstał, zdjął kindżał ze ściany i położył mi go na kolanach. - Niech pan jako
historyk obejrzy i jako człowiek uszanuje, bo stara, zacna to broń. Kindżał Hasan-beja...
Ze wzruszeniem ująłem hebanową rękojeść...
Zwieńczał ją rubin o złotej osadzie na kształt płatków lilii, otoczony niżej turkusami.
Obłe boki zdobiła intarsja z drzewa różanego, w którą wpleciono perły, powtarzające się w
misternie plecionej srebrnej siatce okuć pochwy z kości słoniowej. W połowie jej znów rubin
z turkusami wyobrażał słońce, a równy jemu wartością pochwę zakańczał.
Pan Azbijewicz zapalił lampę.
Wąska klinga zalśniła błękitnawo, pogłębiając cieniem wygrawerowane na niej
arabskie litery.
- Damasceńska stal.
Potomek Hasan-beja skinął głową:
- Szesnasty wiek. Wykonano go w Stambule, w warsztacie sławnego płatnerza Jusufa
ben Ibrahima. Tu, u nasady rękojeści jest jego znak: gwiazda wrysowana w półksiężyc.
- A co wypisano na klindze? Nie wie pan?
- Tutaj: “Tobie życie, wrogom śmierć!” A po drugiej stronie ostrza: “Jestem!” Proszę
też zwrócić uwagę na drobne literki inkrustowane wokół obsady rubinu. Mówią one:
“Jedynemu słońcu najostrzejszy promień”. Pewno darowała kindżał swemu ukochanemu
mężowi turecka żona. Ciekawe, jakie były jego losy, nim po stu latach trafił do rąk
czcigodnego przodka...
Pociągnąłem ostrzem po przegubie. Nic nie poczułem, a już na skórze zalśniła
kropelka krwi.
- Brzytwa!
Gospodarz zaśmiał się:
- Damasceńska stal! Ale do rzeczy!
Popatrzyłem zdumiony tym zawołaniem, tymczasem pan Aleksander ciągnął dalej:
- Rzecz nie jest powiem w samej urodzie, czy cenie tej zabytkowej broni, ale w
przekazie, po dziś dzień nie odczytanym, jaki w sobie ponoć zawiera: otóż jest w nim
wskazówka, gdzie szukać skarbu Hasan-beja, który zdobył on na Szwedach i gdzieś ukrył, ale
odzyskać, nie wiemy dlaczego, nie zdołał. Może to tylko rodzinna legenda, ale wiem, że od
czasu do czasu ktoś spośród nas próbował rozwiązać zagadkę kindżału. Bez skutku. Choć już
sama myśl o niej ratował życie. Tak, naprawdę uratowała moją matkę i mnie. Tuż przed
wywiezieniem na Sybir mama, jakby tknięta przeczuciem, dała na przechowanie kindżał i ten
kilim zaufanym przyjaciołom. Tam, na północy, przemarznięci, wygłodniali marzyliśmy, jak
to będzie cudowni, gdy wrócimy, gdy odnajdzie się ojciec i wspólnie rozwiążemy zagadkę
kindżału, odnajdziemy skarb i... Tak, myśl ta nas ogrzewała, syciła, koiła ból i strach... -
przerwał, widocznie wzruszony.
- I przez tyle lat próbuje pan rozszyfrować przesłanie Hasan-beja?...
Pokręcił głową:
- Dopiero teraz, na stare lata, pragnąc tego skarbu już nie dla siebie, ale dla innych...
Tylu jest potrzebujących - podniósł kindżał. - Ale on milczy. Choć zrobiłem wszystko, co
mogłem. Rozebrałem pochwę, rękojeść... O, wtedy myślałem, że znalazłem! Wzdłuż
trzpienia, na którym jest zmontowana, owinięta była ta jedwabna wstążeczka z ledwo
czytelnym napisem. Popędziłem di znawcy. Przetłumaczył: “Zrobił mnie Jusuf ben Ibrahim.
Chwała Allachowi!” Uznałem zagadkę kindżału za czcigodną rodzinną legendę, której tropem
przywędrowałem w te strony, gdzie wojował przed wiekami mój prapradziad. Choć nie dała
mi skarbu, mam dzięki niej schronienie na starość! A o kindżale zacząłem opowiadać,
pokazywać go ciekawym turystom. Któryś polecił mi pana Tomasza, zainteresował jego
sukcesami. Myślałem, czy nie napisać, nie pojechać do Warszawy, ale jakoś zeszło... I tu
nagle zjawia się jego następca!
Z zażenowaniem obróciłem w dłoniach pucharek:
- Nie wiem, czy będę mógł pomóc...
Pan Azbijewicz wbił kindżał w blat stolika.
- Od niedawna znów wierzę, że to nie bajka, lecz prawda! A od dzisiaj jestem pewien!
Musicie panowie wytężyć swoje umysły i śpieszyć się, bo skarb Hasan-beja trafi w obce recę.
Złe ręce!
Rozjarzyły się skośne oczy. Poczułem dreszczyk emocji:
- Skąd pan to wie?!
- Już mówię: zwykli turyści oglądali kindżał, podziwiali, fotografowali się z nim,
czasem próbowali kupić. Nawet pisali w tej sprawie, ale ich oferty nie przekraczały aukcyjnej
ceny podobnej mu broni, zresztą przypomnienie, że jest to rodzinna pamiątka i nie ma mowy
o sprzedaży, kończyło wszystko. Ostatnio jednak ten sam mężczyzna był u mnie aż trzy razy,
wciąż podnosząc cenę. I to znacznie. Musiał coś zauważyć w kindżale, czego nikt przed nim
nie odkrył!
- Przedstawił się? Zostawił numer telefonu, adres?
- Coś tam mruknął, nie zwróciłem uwagi. Nic nie zostawił, tylko mówił: “To ja mimo
wszystko jeszcze wpadnę”.
- Jak wyglądał?
- Blondyn, jakby w pana wieku. Ciemne okulary, opięta skórzana kurtka. Przyjeżdżał
czerwonym wozem. Rejestracja chyba warszawska. A dziś to!... - znów wbił w stolik
damasceńskie ostrze.
- Co się stało?! - próbowałem uspokoić mego rozmówcę. - Przecież trzyma pan
kindżał w ręku! Czyżby go ten gość podmienił?!
- Ależ skąd! Cwaniak wymyślił lepszy numer: był tu, kiedy pojechałem rowerem na
pocztę w Zełwągach. A zrobił to tak, że nikt by nie pomyślał, że ktoś tu się dostał!
- A pański Azba?
- O, moje pieski sławne! Azba nie da się podejść nikomu!
- Więc?
- Zaraz mówię. Tylko łyknijmy miodku. W pańskie ręce!
Umoczyłem wargi w miodzie.
Pan Aleksander mówił już spokojniej, ale widać było, że z trudem panuje nad sobą:
- Pojechałem, załatwiłem co trzeba, pogadałem ze znajomkami. Wracam. Cisza,
spokój. Wszystko na miejscu. Oprócz jednej rzeczy: patyczek, który wetknąłem za drzwi
wychodząc, leży na progu. Znak, że ktoś mnie odwiedził! Sprawdzam kindżał i te parę groszy,
co trzymam na czarną godzinę. Wszystko w porządku. No i Azba był na straży. A wejść
wtedy, to tylko po jego trupie! Przekupić się nie da, od obcego nic nie weźmie.
- A patyczek nie mógł sam wypaść?
- Proszę pana!
- Przepraszam.
- No nic. Myślę sobie: obejdę płotek dookoła... Patrzę, w jednym miejscu trawa
zgnieciona, jakby ktoś tu stał dłużej, i od niej wąziuteńki ślad do lasu. To mniej ważne na
razie, ale jak ten gość pieski, to znaczy Azbę, podszedł? Obejrzałem płot w tym miejscu - nic.
Nachylam się nad trawą... i proszę, co widzą moje oczy! - wzburzony sięgnął do kieszeni i
ustawił na stoliku dwie łuski.
Sięgnąłem po nie raczej przez grzeczność, bo już zrozumiałem, co wymyślił
tajemniczy gość:
- Agram. Od pistoletu gazowego. Uśpił Azbę. Tylko dlaczego dwa razy strzelał?
- A czort go wie - machnął ręką pan Azbijewicz. - Może pierwszy był niedobry? Albo
bydlak nie wycelował jak trzeba? Niech pan pomyśli raczej: po co złodziejowi tyle starań,
kiedy nic nie kradnie. Czemu tak zależy mu, żeby nikt nie wiedział o jego skoku?
- A ślad do lasu? Zamek w drzwiach?
- Puściłem Azbę po śladzie. Doprowadził, gdzie tamten wóz schował. Ale na suchym
igliwiu to tylko widać, że samochód wjechał. Myślałem, że na drodze ślad opony znajdę.
Gdzie tam, ciągniki z drewnem rozjeździły. A zamek? Drucikiem otworzysz. Jak się ma
takich obrońców jak Azba, to po co zamek?
Milczałem przez chwilę.
Gospodarz łypnął ironicznie okiem:
- To co? Mam podpowiedzieć, co się tu działo?
Teraz ja wzniosłem pucharek:
- Oby klisza się naświetliła temu, który obfotografował dokładnie kindżał Hasan-beja!
Pan Aleksander popatrzył na mnie z szacunkiem:
- Dobrego następcę wypatrzył sobie Pan Samochodzik!
Ukłoniłem się:
- Dziękuję. Ale dobry będę wtedy, gdy szybciej niż pański gość dotrę do skarbu.
Zresztą, powinno mi pójść łatwiej, bo i pan Tomasz pomocy nie odmówi. Proszę tylko zaufać
i pożyczyć tę cenną pamiątkę. Musimy ją dokładnie obejrzeć.
- Ale bierz, kochanieńki, bierz! - pan Azbijewicz odzyskiwał humor. - Tylko zwróć mi
i nie poniszcz przypadkiem. Do grobu zabrać go chciałbym, bo jakiż to ze mnie tatar byłby,
gdybym bez broni przed Allachem stanął? A i prapradziada Hasan-beja ucieszyć nim
chciałbym.
- Ciemno już. Ale co mi tam spakować namiocik. Jadę do Mikołajek! - jednym
haustem dopiłem herbatę i poderwałem się z fotelika.
Pan Azbijewicz zerknął z dołu:
- A co z tutejszą Nessie?
Strzepnąłem palcami:
- Nie czas na żarty! A jeśli istnieje naprawdę, niech poczeka. To ponoć długowieczne
stwory; jeszcze zdążę się z nią zobaczyć!
Gospodarz pokręcił głową:
- Kilka godzin pana nie zbawi. A coś mi się wydaje, że dziś Nessie może się pokazać -
wyjrzał przez okno na obniżający się nad las księżyc.
Pójdzie pan do siebie, spakuje manatki i posiedzi nad brzegiem z lornetką... Jak raz
może się udać. Na łące Buwienki ognisko się pali...
- Ognisko?... Nie rozumiem?
- Zrozumie pan... Wszystko we właściwym czasie... Latarkę pan ma?
Teraz ja pokręciłem głową:
- A po co?
Przygładził wąsa:
- Skoro latarka niepotrzebna, to i moja asysta także. A jak raz muszę pieski nakarmić.
Nie żegnam się, bo może przed odjazdem pana jeszcze się zobaczymy. Proszę tylko idąc nie
zgubić kindżału. A zresztą, gdyby nawet pan zgubił, to i tak Azba go znajdzie...
Niezbyt mile pożegnał mnie potomek Hasan-beja, ale niech tam! W samotności ludzie
dziwaczeją.
Poprawiłem zawieszony na łańcuszku przy pasku kindżał i żegnany przyjaznym, jak
mi się wydało, pomrukiem Azby wszedłem w las ścieżynką, którą upatrzyłem sobie już
wcześniej. Upalna noc zdawała się oklejać ciało gęstym zapachem żywicy, gorzkawą wonią
uschłego igliwia. Bezruch powietrza sprawiał, że poszczególne zapachy nie mieszały się ze
sobą w, jak to nazywałem, bukiet lasu. Idąc przecinało się jedną wonną smugę po drugiej.
Kwaśny, wróżący bliską niepogodę, zapach grzybni... O, teraz dusząca woń bagna... Czyżby w
sosnowym borze kryło się bagienko? Chyba tak, bo przecinający ścieżkę przesmyk wydeptany
przez zwierzynę ostro zapachniał dzikami, które musiały tędy iść. Na przesiece, w którą
skręciłem, załomotało przede mną w jeżynach; hałas oddalił się, ucichł i wtedy z jego strony
dobiegło ostre charakterystyczne poszczekiwanie - to kozioł sarny złościł się, że naruszyłem
jego rewir.
Wreszcie po coraz większej puszystości mchu pod stopami, po ledwo wyczuwalnej
domieszce wilgi w suchej woni boru poznałem bliskość jeziora. A nawet gdybym nie zwrócił
uwagi na te oznaki, to z dala dobiegły unoszone echem śpiewy.
- Ognisko, psia kość! - zakląłem.
Ale zaraz przypomniałem sobie, że pan Azbijewicz w jakiś sposób łączył to ognisko z
możliwością ujrzenia potwora. W zasadzie powinien obyczajem swego “rodu” szukać
spokoju, a on jakby właśnie hałasu szukał! Nawet ta odrobina niepokoju, jaką wznosiły w
ciszę nocnego jeziora wypady kłusowników wystarczała, by Nessie wypływała na
powierzchnię. Ciekawe...
Dotarłem do swego obozowiska, ale postanowiłem na razie nie zwijać go. Wolałem
siąść nad brzegiem z lornetką i wierną Exaktą w pogotowiu. Jeśli potwór pokaże się - byłem
gotów go przywitać. Jeśli nie... tajemnica kindżału aż prosiła się o jak najszybsze jej
przemyślenie! Świadomość, że ktoś już dostrzegł początek nici prowadzącej do skarbu Hasan-
beja zmuszała do pośpiechu.
Ledwo zająłem swój posterunek obserwacyjny, gdy od ogniska usłyszałem wrzaski:
- Zawody! Ja wam pokażę, kto tu pływak! Ty topielcu?! Mistrz po warszawsku,
brzuchem po piasku! Tak! Ściągaj dres, płyniemy! Właź, Zbyszek, w ponton i od brzegu! Ale
wzdłuż jeziora, będzie dalej! Jak staniesz, gwizdnij! Kto pierwszy opłynie Zbyszka i wróci
wygrywa szampana!
Spojrzałem przez lornetkę. Żółty ponton wypływał na jezioro. Zachwiał się, zatrzymał.
- Startujcie!
Na brzegu zachlupotało. I wtedy zobaczyłem, ze nie tylko “zawodnicy” płyną ku
pontonowi. Od zakola jeziora sunęły szybko dwa czarne punkty. Jeden tuż za drugim. Nie
zanurzały się wężowym ruchem; wciąż cięły gładką taflę, zostawiając za sobą podwójny
odkos fali. Poprawiłem ostrość. Nie, to nie były garby, a raczej dwa ostro cięte łby, niczym
głowy smoków z łodzi wikingów... Cóż to takiego? Szczęknęła migawka Exakty.
Sapiący głośno pływacy zbliżali się już z jednej strony do pontonu, z drugiej zaś
bezgłośny stwór. Krzyk:
- Zbyszek! Za tobą! Chodu! Potwór!
Ufający widocznie bardziej swym mięśniom niż powolnemu pontonowi Zbyszek
chlapnął w wodę, wyprzedził kumpli i na ich czele gnał ku brzegowi rozpryskując wodę tak
zwanym kozackim stylem.
- O Jezu! Pomocy! - stękali śpieszący za nim. Postrach Lisuń płynął jeszcze jakiś czas
za uciekającymi, a potem zawrócił ku porzuconemu pontonowi i znikł w jego cieniu. Żółty
“gumiak” zaczął powoli odpływać pod przeciwległy brzeg. Dryfował przez chwilę. Coś w nim
strzeliło, zasyczało... Przełamał się w pół, sflaczał i poszedł na dno. Dwa garby czy też łby
odpływały z opustoszałego miejsca. Znów sięgnąłem po aparat, ale gęsta chmura przysłoniła
w tej chwili księżyc, a ostry szkwał, pierwsza zapowiedź niepogody, zburzył taflę Lisuń
krótką falką. Mimo rozjaśniającej zeissowskiej lornetki ledwo dostrzegałem oddalającą się w
mrok mazurską Nessie...
Cóż, jak na jeden dzień i noc wrażeń wystarczająco! Teraz liczy się tylko kindżał. A
do ciebie, ślicznotko, jeszcze wrócę!
Zebrałem moje klamoty. Nie miałem oczywiście zamiaru budzić pana Tomasza po
nocy, ale chciałem dojechać do Mikołajek i tam, w porcie, oczekiwać bliskiego już świtu.
Lubię patrzeć, jak budzi się dzień nad jeziorem w strzępach różowiejących mgieł,
pokrzykiwaniu perkozów i “pik! pik!” maleńkich łysek. A jeśli do tego dodać kubek gorącej
herbaty wprost z maszynki, to już prawie pełnia szczęścia! I jak dobrze, jasno wtedy się myśli.
A właśnie tego potrzebowałem teraz najbardziej...
- No i jak tam potwór, pokazał się panu? - usłyszałem za plecami Pomimo, że
oczekiwałem tej wizyty, wzdrygnąłem się. Bez słowa pokazałem palcem w kierunku
wschodniego brzegu, skąd niosło się:
- Natychmiast! Ani chwili dłużej tutaj! Zwijaj ten namiot, niewiaro! Nie będę tu spała!
To bydlę jeszcze wylezie na brzeg!
Zawarczały silniki dwóch maluchów; cisza wróciła nad Lisunie.
- No i pojechali! - zaśmiał się cicho Azbijewicz.
- Po pijaku! - pokręciłem głową.
Niedaleko. Staną na kempingu w Inulcu - podrapał za uchem przytulonego do nogi
Azbę. - Grunt, że się wynieśli. Dla takich nie ma tu miejsca - głos stwardniał.
- Zgadzam się - przytaknąłem.
- To dobrze - skinął mi głową potomek Hasan-beja. - I dobrze, że pan zabiera się do
sprawy kindżału już teraz. Boję się tamtego od gazowych pistoletów. Zresztą jakiś sławny
sportowiec powiedział: “Gdy ty śpisz, twój przeciwnik trenuje”.
- To koszykarz Magie Johnson.
- No widzi pan. To nie jest zła myśl.
- I mnie się ona podoba - przytaknąłem.
- To dobrze - powtórzył. - Do widzenia. Czekam szybkich i dobrych wieści.
Mocny uścisk ręki, trącenie wilgotnym kufiastym nosem Azby i nierozłączna dwójka
zniknęła w ciemności.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że pies był mokry, jakby przed chwilą
wyszedł z wody! Azba i Nessie? Bzdura! Skąd wziąłby drugi łeb? A poza tym dobrze
nadmuchanego pontonu pies nie przegryzie, wyślizgnie mu się z zębów! No i ściganie,
zawracanie, holowanie pontonu czy też popychanie go... Przecież ktoś musiałby nim
kierować! Ee! W drogę!
ROZDZIAŁ DRUGI
CZTERY KONIE OD WARSZAWY • CAŁKIEM JAK W POTOPIE •
LIŚCIE DĘBU ZNAD ZATOKI ROMINEK • PŁYNIEMY NA RYŃSKIE!
• NIE KPIJ Z WIELKICH JEZIOR • “MACIEK” I ZENEK • Z
WYKRYWACZEM METALI PO SKARB • KTO NAS WYPRZEDZIŁ •
CZY KUCHNIA W “GOŁĘBIEWSKIM” UKOI NASZ SMUTEK
Przyjechawszy do Mikołajek zaparkowałem Rosynanta na parkingu Wioski
Żeglarskiej i ruszyłem aż na koniec nabrzeża, bo tam przy pomoście pana Józefa
Samarskiego, przed którym silniki łodzi nie mają tajemnic, zwykł cumować swą “Krasulę”
pan Tomasz. I rzeczywiście stała pogrążona we śnie jak dziesiątki innych jachtów. Cóż, była
dopiero piąta rano. Tylko gdzieniegdzie na kei samotny rybak garbił się nad wędkami w
nadziei na spotkanie z wędrującym stadkiem okoni lub zapóźnionym węgorzem, który nocą
buszował tu wśród wyrzucanych przez niechlujnych żeglarzy odpadków. Pooglądałem sobie
jachty, ale nic ciekawego oprócz kilku nowych plastikowych skorup, podrajcowanych
pseudoregatowo, nie zobaczyłem. Raz tylko westchnąłem z zazdrością przed starą znajomą,
“Biegnącą po Falach”. Według mnie to najpiękniejszy jacht Wielkich Jezior, brygantyna
godna mórz Południa!
Wyciągnąłem z bagażnika sprzęt “kawowo-herbaciany” i wróciłem na molo przy
“Krasuli”. Orzeł czy reszka? Reszka, więc pełen po brzegi półlitrowy kubek mocnej kawy.
Moment to ważny, wyruszałem bowiem w drogę ku skarbowi Hasan-beja. Najpierw wieść
miała mnie pokrętnymi szlakami inkrustacji wzorów misternie wyżłobionych na powierzchni
pochwy z kości słoniowej. Kawa stygła, a ja milimetr po milimetrze przeglądałem zawiłe
rysunki zżółkłej przez kilkaset lat powierzchni... Teraz przyszła kolej na rękojeść kindżału, na
jego damasceńską klingę. Jeszcze raz pochwa... I?! Spokojnie! Obejrzymy ją sobie z panem
Tomaszem... Poczekam.
A czekać przyszło mi jeszcze długo, bo dopiero około ósmej odsunęła się z cichym
zgrzytem suwklapa kabiny na “Krasuli” i ukazał się, smacznie ziewający, mój przełożony.
Ucieszyłem się, widząc Pawła na kei. Tym bardziej, że jego tajemniczo rozradowana
mina świadczyła, że przywozi rewelacje (miał tam sprawdzić cudowne rozmnożenie w
sklepach jubilerskich i antykwariatach siedemnastowiecznej szwedzkiej biżuterii).
Tymczasem Paweł zbył sprawę krótkim “Na wybrzeżu cisza”; na stoliku w kabinie położył
przepiękny kindżał i dodał do niego taką opowieść, że aż Zosia i Jacek zapiszczeli z
zachwytu. Niby legenda, a przecież ktoś znalazł w niej ziarnko prawdy! Mielibyśmy być
gorsi?!
Mycie, zaciąłem się przy goleniu, byle prędko i ośmioro oczu niczym osiem kindżałów
wbiło się w pamiątkę po przodku pana Azbijewicza...
Patrzymy, zgadujemy, wyrywamy sobie z rąk, aż tu Paweł mówi cicho:
- Azbijewicz szukał pomocy u ekspertów i nie znalazł. Byli to znawcy Wschodu,
Tatarszczyzny, obyczajów wyznawców Allacha. A gdyby tak spróbować z innej strony,
przeciwko ich prawom i zwyczajom?...
- No, no... - mruknąłem z uznaniem - ale od czego zacząć?
- Religia muzułmańska zabraniu przedstawiania w sztuce postaci ludzkich i
zwierzęcych. Powiedział bowiem Muhammad, czyli Mahomet: “Biada temu, kto namalował
istotę żywą!... Stąd pochwę bogato zdobią motywy roślinne, fantazyjnc ornamenty, czyli
arabeski.
- A ja tu widzę człowieczka! - krzyknęła Zosia. - Nawet dwóch ludzi!
Paweł zaśmiał się i skinął z uznaniem głową:
- Dobra jesteś!
Zmieniłem okulary na mocniejsze... Rzeczywiście! Między liśćmi akantu widać
dwóch ludzików: jeden stoi na drugim, leżącym. Zwycięzca trzyma w ręku chyba buńczuk
(odznakę tatarskich i tureckich dowódców), leżący ma na głowie kapelusz z szerokim rondem
(szwedzki?).
- Dobrze - mówię. - Hasan-bej upamiętnił tu jakieś zwycięstwo Tatarów nad
Szwedami. Ale które, gdzie?
- Azbijewicz, przypomnę - wtrącił Paweł - mówił, te Hasan-bej wielce zasłużył się
podczas wyprawy hetmana Gosiewskiego na Prusy Książęce. Może to więc zwycięstwo
odniesione wtedy?
- Prostki! W tej bitwie Tatarzy ujęli księcia Bogusława Radziwiłła! Tylko czy to na
pewno Prostki? Nie oznaczył tu Hasan-bej ukrycia skarbu. No i gdzie wskazówki, jak
poszukujący go ma trafić do tej mieściny lub wioski?...
- Nie wiem czy to wskazówka - szepnął Jacek - ale tu, u góry, na drugiej stronie jest
wyryta korona...
- Warszawa! Odbita wtedy Szwedom na krótko stolica Jana Kazimierza! Początek
drogi do skarbu! - krzyknął Paweł.
Pochwyciłem pochwę kindżału:
- Dwie połówki słońca, a między nimi trochę zatarty, ale to chyba koń... dalej drugi...
- Połówki słońca... koń... - mruknął Paweł - trzeba jechać na północ... Od korony dwie
faliste linie i ryba. Wisła!
- Tak więc wzdłuż Wisły! Jak długo? - podskoczył Jacek.
- Nie wzdłuż Wisły. Konik stoi na ukos między słońcem po prawej a Wisłą. Na
północny wschód...
- Konik chyba oznacza, jak daleko dojedzie się końmi przez dzień - ożywiłem się. -
Tatarzy byli szybcy, a ich konie wytrzymałe. Może tak około pięćdziesięciu kilometrów? Że
też nie mam na jachcie mapy Polski!
- Pięćdziesiąt? To niewiele więcej niż przejdzie piechur!
- Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że wyprawiający się po skarb nie mógł zwracać na
siebie podejrzeń. Czasem kluczyć, niespodziewanie przedłużać postoje...
- A tu znów ryba, w poprzek... i znów konik, a w zawijasach trzeci... o, dwa domki! -
zawołała Zosia.
- Mam mapę samochodową w Rosynancie! - Paweł wyskoczył na pokład.
“Rosynant?” - pomyślałem. - “Zdążył już nazwać nasz pojazd. Ech, don Kichot!”
Pochylaliśmy się nad mapą...
Czterdzieści, pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód, ryba w poprzek... -
monologowałem. - Zgadza, się! Jest rzeka. Bug!
- Hura! - krzyknęło rodzeństwo.
- A teraz dwa koniki i dwa domki...
- Łomża - sapnął radośnie Paweł. - Hasan-bej prowadzi jak po sznurku!
- Chyba raczej, skoro to Tatar, jak z bicza strzelił! - zaśmiałem się.
- A może na arkanie? Jak niewolników? Niewolników skarbu - odpowiedział
śmiechem podwładny. - Ale do koni! Prostki już blisko, byle na drugą stronę pochwy
kindżału. I zaczynamy znów od góry...
- Przecież wiemy, gdzie zaznaczono Prostki - wtrąciła Zosia..
- Nie zawadzi sprawdzić - uciszyłem siostrzenicę. - Taak, mamy! Konik i koński
ogonek między dwoma półsłoneczkami. Ruszamy więc na północ. Ten ogonek, to chyba pół
dnia drogi... i proszę: Prostki przed państwem! Hasan-bej wskazując kierunek pomylił się
zaledwie o parę kilometrów!
- Ale tu nic nie wskazuje na skarb - zmartwił się Jacek.
- Przegapiłeś w tych ozdobach, że koniki biegną dalej - odezwał się Paweł i
rodzeństwo rzuciło się wyszarpywać sobie pochwę kindżału.
- Półtora konika na zachód!
- Kreseczka i... chyba mała rybka!
- Rzeczka! W ogóle tych falistych kreseczek i rybek...
- Jeziora, kochani! - śmiał się Paweł. - Zapominacie, gdzie was koniki zaprowadziły!
- To ta kreseczka może być Krutynia! - triumfalnie oznajmił Jacek. - O, zamek nad
falistą linią...
- Wujku, to chyba Ryn! - zapiszczała Zosia.
- Aleś ty zdolna! - pokręciłem głową. - Tylko, choć Tatarzy posiłkujący hetmana
Gosiewskiego faktycznie miasteczko złupili, to zamku jednak nie zdobyli. Szukaj dalej!
- Ale, ale tu już nic nie ma... - odezwała się po chwili żałosnym głosem.
- Mieć już skarb w rączkach i nagle puff! Pusto! - zakpił z siostry Jacek, ale po jego
minie widać było, że też przeżywa niespodziewaną klęskę. Mnie samemu zrobiło się nijako,
bo nie przywykłem przegrywać. Spojrzałem na Pawła. Ten z dziwnym spokojem gapił się na
dwie wyszarpujące sobie rybę mewy nad jachtem. Ziewnął nawet. Tym doprawdy mnie
zirytował:
- A ty się tak zachowujesz, jakbyś skarb miał w kieszeni!
- Tak dobrze to nie jest - odparł powoli. - Ale może jeszcze raz obejrzymy to dzieło
sztuki płatnerskiej i snycerskiej? Może kryje się na nim jeszcze jeden znak, o którym nie
pomyślałby mistrz Jusuf w dalekim Stambule?...
Przetarłem okulary i podniosłem pochwę kindżału ku światłu, uważnie lustrując jej
zawiła a delikatną ornamentykę.
- Szpakamiś karmiony! - mruknąłem po chwili odkładając cacko na stolik.
Mój pracownik ukłonił się z galanterią.
- Co to znaczy: “Szpakami...”? - zaczęła Zosia.
- W tym wypadku, że widzi to, czego inni nie widzą! - przerwał jej brat i schwycił
pochwę. Przyglądał się jej długo.
- Poddaję się - oświadczył ze wstydem.
Po nim poddała się i Zosia.
- Widzicie, tam, u skówki kończącej pochwę? - Paweł był uosobieniem grzeczności. -
Dwa listki wyrastające z jednej łodyżki. Listki, o ile mnie wzrok nie myli, dębu. Ten motyw
nie powtarza się w żadnym z ornamentów. Pozwalam sobie więc sądzić, że to świętej pamięci
Hasan-bej w ten sposób zwraca uwagę na rozdwojony lub też dwupienny dąb. Ciekawe, czy
drzewko to dotrwało do naszych czasów...
- Dotrwało? - ożywiła się Zosia. - Ale gdzie?
Spójrzcie, że tuż pod listkami cieniutka linia zatacza ostry łuk, rysując coś w rodzaju
długiej kiszki. W niej pluszcze się, o ile w kiszce można się pluskać, rybka; a na lewym
brzegu zachodzi słoneczko. Ni śladu konika przy niej, tak więc sądzę, że nie jest to miejsce
odległe od ostatniego spotkania ze wskazówkami czcigodnego Tatara, tylko bardziej ukryte.
Połączcie więc zdolności kulinarne z geograficznymi i znajdźcie mi kiszkę nafaszerowaną
rybką w pobliżu Rynu...
Jak nie zaszeleści mapa w niecierpliwych rękach moich pomocników! Jak nie
zawrzasną:
- Jest! Jest kiszka! To ta zatoka!
Tak to Hasan-bej, w trzysta lat po swym chwalebnym żywocie, doprowadził
niewiernych do zatoki Rominek w głębi Jeziora Ryńskiego...
Jednak mimo przepełniającej kabinę “Krasuli” radości popatrzyliśmy z Pawłem na
siebie z uwagą: “Czy nie doprowadził też tam przodek Azbijewicza gościa od usypiających
naboi?”
- Na co czekamy? Płyńmy! - gorączkowała się nie zwracając uwagi na nasze
spojrzenia Zosia.
- Po co się wlec jachtem? - wtórował jej brat. - Samochodem pana Pawła będziemy w
pół godziny!
Paweł klepnął go w ramię:
A ty myślisz, że podwójny dąb czeka wytrwale nad zatoką? Nie zrąbano go, nie
spalono, nie zalało go jezioro... Od czasów Hasan-beja poziom jezior mazurskich kilkakroć to
opadał to podnosił się. Choćby te jeziora, które obecnie składają się na tak zwane mamry
Wielkie, jeszcze w ubiegłym wieku były połączone ze sobą wąziutkimi przesmykami. Jeśli
tak podniosła się woda w Ryńskim, to nie mamy szans na odszukanie skarbu Hasan-beja!
Nawet płetwonurkowie nie pomogą... Pomyśl, jak gruba warstwa mułu nagromadziła się
przez stulecia na dnie...
- Proszę pana odezwała się Zosia nieśmiało - ja tu, poniżej tego podwojonego liścia
widzę jakby łódeczki... Jedna... dwie... dziesięć.
Paweł nieoczekiwanie roześmiał sie.
- Brawo! Wlałaś mi otuchę w serce, dziewczyno! To nie łódeczki, a pantofle na
wschodnią modę! Albo oznaczają, że dęby rosły dziesięć stóp od wody; albo, co wydaje się
bardziej prawdopodobne, jako że dąb nie lubi nadmiaru wilgoci, że dzieli je dziesięć kroków!
- Ostatni tatarski paputek celuje noskiem w sam koniec zatoki. Łatwo będzie trafić! -
ucieszył się Jacek.
- Ee... - machnęła ręką Zosia patrząc na mapę. - To prawie przy samej szosie... I biwak
obok.
- A ty myślisz, że podczas najazdu Tatarów były tu szosa i biwak? - ofuknął ją brat.
- Wtedy nie, ale teraz akurat na miejscu, gdzie Hasan-bej zakopał skarb może stać
jakiś namiot - nie dawała za wygraną dziwczyna.
- Tfu, tfu! - odpukałem na wszelki wypadek.
- Tak czy inaczej, o ile dąb już wyzionął zielonego ducha - wtrącił Paweł - to czeka
nas przeszukanie stu, stu pięćdziesięciu metrów brzegu. I to tak na pięćdziesiąt metrów.
- Toż to będzie kopalnia odkrywkowa! - złośliwie ucieszyła się Zośka.
- A kto ci każe kopać? Czy taka kształcona niewiasta nie wie, że istnieją wykrywacze
metali? - odciął się Paweł.
- Tylko gdzie szukać takiego wykrywacza w Mikołajkach? - spytałem. - I to szukać
szybko, bo tamten niesympatyczny blondynek działa! Zresztą, jak zaczniemy wypytywać o ów
przyrząd, to kogoś może zainteresować, po co on nam. I przybędzie konkurentów do skarbu
Hasan-beja...
- Spoko - mruknął Paweł - Znam jednego gościa w Mrągowie, który ma podobne
cudeńka, bo tropi Bursztynową Komnatę. W wolnych od jej poszukiwań chwilach pilnuje
plaży i amfiteatru. Zbliża się Piknik Country, to pewnie przygotowuje amfiteatr, a więc będzie
na miejscu. Jadę!
- Jedź - wyjrzałem z kabiny na niebo. - A my ruszamy na Ryńskie “Krasulą”.
Rozdmuchuje się ładnie od południowego wschodu (rzadkość na Wielkich Jeziorach), to
polecimy sobie baksztagiem i pełnym. Przed wieczorną flautą będziemy na miejscu. Paweł do
Rosynanta, a my do kładzenia masztu!
- Teraz mówi się “pałki” - zauważył Jacek, żeglarz od miesiąca, kiedy to pobierał
nauki na obozie żeglarskim w Kiekrzu, skąd przywiózł stosowny “Patent na stopień żeglarza”
i jeszcze większą pewność siebie.
- Znów szarpać się z tym żelastwem?! - jęknęła Zosia.
- A jak chcesz przepłynąć pod mostami, które zagradzają drogę do skarbu? -
zaśmiałem się.
- To może ja z panem Pawłem, samochodem?
- O nie, kochana, przypisana jesteś do jachtu!
- Ech... - westchnęła z żalem siostrzenica, patrząc za odchodzącym nabrzeżem
Pawłem.
Ale co tu wzdychać? Jako że często pływałem “Krasulą” sam, przystosowałem jej,
zresztą nienajcięższy, maszt do kładzenia i stawiania dosłownie “jedną ręką”. Tak więc
“żelastwo” czy “pałka” po chwili spokojnie oparło się o koziołek. I tylko Zosia masowała
sobie nos, ale wiadomo, że nie ma miejsca, gdzie by kobieta go nie wetknęła...
Nagle spokojna raczej o tej porze Wioska Żeglarska rozbrzmiała chórem głosów:
- Rób zwrot! Szmaty, rzuć szmaty! (chodziło o żagle). Kotwicy nie masz?! Gdzie
leziesz?!
Wyskoczyłem na pokład.
Od pełnego jeziora, skośnie ku brzegowi, pędził wielki, żółty jak cytryna chora na
żółtaczkę, jacht pod pełnymi żaglami, z których grot i szyty był z niebieskich i czerwonych
pasów, fok natomiast z różowych i zielonych. W innym wypadku rozbolałyby mnie zęby od
tej przecudnej gry kolorów, ale teraz nie było na to czasu; dziób jachtu wyraźnie celował w
bezbronną rufę “Krasuli”!
- Spróbuj chociaż wyostrzyć! Ster od siebie! - wrzasnąłem w kierunku miotającej się
po pokładzie “kanarka” załogi. Dowódca jej - poznałem jego wysoką rangę po kapitańskiej
czapce, którą stracił w tejże chwili, gdy jacht z własnej woli wykonał wdzięczny zwrot przez
rufę, a przelatujący nad pokładem bom z cichym stukiem zawadził o czoło “wodza”, strącając
jego nakrycie głowy do wody wisiał uczepiony fału grota i targał nim rozpaczliwie, zawodząc:
- Mocniej! Mooocniej!
- Mocniej! W drugą stronę! - odkrzykiwało mu dwoje młodych ludzi pociągających to
za tę, to za ową linę. Jedyną nieruchomą postacią była godna, obfitych kształtów niewiasta,
trzymająca oburącz rumpel, czyli ster. Znieruchomiała z przerażenia lub też z rezygnacją
postanowiła poddać się nieubłaganemu losowi, który pchał jacht ku katastrofie?
Na szczęście wiatr, odbijający od brzegu, sam sprawił, że podległy jego mocy jacht
zmienił kurs i gnał teraz wzdłuż kei. Jednak wciąż coraz bliżej zacumowanych jachtów,
których załogi nie zaprzestając krzyków zbroiły się w bosaki, borny, kapoki i odbijacze, by
uchronić swe jednostki od ciosu dziobu “Victory”. Taką nazwę dostrzegłem, gdy żółtek
przelatywał tuż za wystającym za naszą rufę leżącym masztem. Już myślałem, że go złamie,
ale skończyło się na szczęście tylko na zerwaniu z jego topu wimpelka, czyli chorągiewki z
przeciwwagą, wskazującej kierunek wiatru.
Niektórzy jachtmeni, widać właściciele cumujących w Wiosce łodzi, łapali się za
serca, inni za głowy. Jeden z całych sił szarpał za cumę swej Vegi, jakby miał zamiar wywlec
jacht na brzeg i uchronić przed gnaną wiatrem żółtą grozą.
- Uff! - odetchnąłem, gdy “Victory” z szumem pomknęła dalej, choć kapitanowie
innych jachtów mieli o wiele mniej szczęścia ode mnie...
Rozległ się jeden trzask, drugi... głuchy stuk... łomot! Żagle “Victory” zatrzepotały i
opadły.
- Wyrżnął w pomost! - z zachwytem szepnął Jacek.
- Szczęściem, że nie w czyjąś łódź. Ale co po drodze narozrabiał!... - pokręciłem
głową.
- Mógł rąbnąć czarnego Nefryta - mruknęła Zosia.
- A czemu tak źle temu Nefrytowi życzysz? - spytałem.
Nie odpowiedziała. Za to Jacek odezwał się pełnym głosem:
- Bo w jego załodze jest laska...
- Laska w załodze? Nie rozumiem... - przerwałem.
- No, laska, dziewczyna, za którą ciągle łazi jeden spec od wyczynowych
katamaranów, za którym z kolei łaziłaby chętnie Zośka.
- Świnia! - krzyknęła siostra, ale Jacek był znów myślami przy kapitanie “Victory”.
- Ile to go będzie kosztować?! Godzina pracy szkutnika kosztuje tu dwadzieścia pięć
złotych! Widziałem cennik.
- Jego strata - wzruszyłem ramionami... - A my tymczasem tracimy czas! Odcumować
i za pagaje!
Ale nie dane było nam ruszyć, nabrzeżem pędził bowiem w naszą stronę mąż w sile
wieku i rozwianej czerwonej koszuli oraz niebieskich bermudach... Na czole guz, w ręku coś,
co wyglądało na wypchany portfel. Czyżbym widział go przed chwilą na pokładzie tragicznej
“Victory”?
- No, no Nelson się zbliża! - potwierdziła moje przypuszczenia Zosia.
- Przepraszam, przepraszam! - krzyczał już z daleka “Nelson”. Nazywam się January
Grzelak! “Victory”! Nieszczęście! Wszystko się zacięło! Superpatenty! Gwarantowane! Pana
łódź pierwszą... Ile jestem winien?! - już stał na pokładzie, już ściskał mi dłoń drżącą ręką, już
sięgał do portfela...
- Ależ to drobiazg! - zdobyłem się na uśmiech. - Sam naprawię.
- Drogi panie! Żeby tak inni! Stopy wody! Do zobaczenia na szlaku! Żeby tak inni!.. - i
już pędził ku “innym”, których szybko rosnący na kei tłumek i miny świadczyły dobitnie, że
portfel pana Grzelaka szybko schudnie...
No cóż, ja też życzyłem “Victory” stopy wody pod kilem i pomyślnych wiatrów, ale co
do spotkania na szlaku, to może nie...
Odcumowaliśmy.
- Pamiętasz ten barek, gdzie do pizzy to tyle ketchupu, ile dusza zapragnie?...
- Albo te fryty “U Kuby”... Złoty pięćdziesiąt, jak za darmo...
Moja załoga tęsknie poszeptywała wiosłując pod mostami.
- Śniadanie? - przerwałem tłumiąc śmiech. - Jak tylko postawimy maszt i żagle, to
Jacek do steru, a Zosia do kambuza. Ketchupu możesz wziąć, ile dusza zapragnie! -
zakończyłem niewinnie.
Jacek naprężył mięśnie, Zosia spuściła głowę. Wpływaliśmy na Tałty, które wraz z
Jeziorem Ryńskim wypełniają część polodowcowej rynny mikołajskiej; powierzchnia 1160
ha, długość 12,7 km, szerokość 1,8 km, głębokość 44 m; niebezpieczne przy wiatrach
północnych i południowych.
Maszt stanął. Kilka ruchów pagajami, by nabrać prędkości, o stawiając jacht dziobem
do wiatru zakomenderowałem:
- Grot staw!
Tylko załopotało.
- Fok staw!
Tylko furknęło
- Nieźle - mruknąłem półgębkiem, żeby zbytnio nie rozpieścić załogi.
Już łódź, ledwo odpadłszy od wiatru, zaczęła nabierać prędkości. Zachlupotała
rozcinana dziobem woda. Odepchnąłem lekko rumpel i poluzowałem szoty. Przeszliśmy na
pełny wiatr. Jeszcze tylko “klar” czyli po lądowemu porządek na pokładzie i oddałem ster
Jackowi. Z kabiny mieszczącej kambuz dolatywały nas gniewne pomruki Zosi zmagającej się
z blachą konserw.
- A może zerknąłbyś na mapę - spytałem Jacka.
- Podebrać foka! - odpowiedział nasz sternik. Jako szotman, czyli po prostu ten gorszy,
tylko od obsługi żagli wedle sternikowego rozkazu, odpowiedziałem potulnie:
- Tak jest. Wybrać foka.
- Wystarczy - skinął łaskawie głową dowódca i dodał uprzejmie: - Iii z mapą! Toż tą
rynną... - splunął za burtę...
Oj nie lubię, jak ktoś tak pogardliwie traktuje Wielkie Jeziora! Zwłaszcza, gdy jest na
nich pierwszy raz! “No, poczekaj!” - pomyślałem.
- Tym korytem dopłyniemy jak po sznurku! - ciągnął nasz nieustraszony sternik,
pewnie dlatego taki odważny, bo wiała zaledwie mocna dwójka w skali Beauforta (dla
żeglarzy to tyle, co kichnięcie zasmarkanego kotka).
- Na sznurku można też wisieć - szepnąłem.
- Co wujek mówi?
- Nic, nic. Pytam tylko Zosię kiedy śniadanie...
I tak płynęliśmy sobie leniwie.
Żeby nie rozleniwić się do końca poprosiłem Zośkę:
- Może zajrzałabyś do przewodnika po Wielkich Jeziorach i odczytała nam co
ciekawsze fragmenty z historii Rynu? Wypadałoby wiedzieć choć trochę o miasteczku, które
dało nazwę jezioru co przed nami? Poza tym martwi mnie myśl, że czcigodny przodek pana
Azbijewicza był jednym z jego łupieżców. Może szczypta wiedzy o biednej mieścinie uspokoi
mnie?
Cichy jęk świadczył, że Zośka nie podziela mego zdania. Ale po chwili już słyszałem:
- Miasteczko mazurskie Ryn sięga początkami swych dziejów okresu najbardziej
zaciętych walk między Krzyżakami a Litwinami, czasów, gdy Zakon przeżywał pod rządami
Winricha von Kniprodego chwile najwyższej potęgi. Budowę zamku w Rynie rozpoczęto w
1376 roku. W rok później gościli tu Krzyżacy księżnę Annę, żonę księcia Witolda, który
zbiegł do Zakonu, bojąc się, że skończy tragicznie, jak jego ojciec, Kiejstut...
- Witold pod rękę z wielkim mistrzem! - zawrzasnął od steru Jacek.
Pogroziłem mu pięścią, na co niewzruszenie odparł:
- Czyż nie można podziwiać naszej historii?
- To ja może tylko co ciekawsze... bo tu piszą, że Ryn stracił na znaczeniu?... -
błagalnie spojrzała na mnie Zosia.
- Niech będzie - zaśmiałem się łaskawie.
- W latach 1412-1420 była tu huta żelaza, a młyn zamkowy, równy mu wiekiem,
zasilał kanał długości 175 metrów, częściowo obmurowany i ukryty pod ziemią - istne cacko
inżynierii. Przy drodze do Orła wzniesiono sztuczny pagórek, wysoki na 5 metrów, 90 metrów
obwodu u podstawy, 41 metrów na szczycie. Widać zeń 12 jezior: Wersminę, Iławki, Guber,
Orło, Ołów, Ławki, Jagodne, Ryńskie, Szymon, Kotek, Tałtowisko i Śniardwy...
- Zlituj się! - pisnął Jacek.
- Już się lituję, tym bardziej że dalej nic ciekawego... A tu co mamy? Rok 1656 i
Tatarów! I jest nawet fragment pieśni O wtargnięciu tatarskim do Prus roku 1656 niejakiego
Tomasza Molitora. Już śpiewam:
Naród nieznajomy jak orzeł przyleciał
Z pogańskich krainów, wszystko pozrzeć zechciał.
W niewinne granice niespodzianie wkroczył,
Bystrym koniem na nie gromnie przyskoczył.
Tam wsie, domy, zboża i gumna palili,
Poniekąd kościoły w popiół obrócili,
Szaty, konie i pieniądze zbiwszy
Tylko szczerą nędzę w Prusiech zostawiwszy.
Okrutnie natenczas Tatar postępował...
- Zlituj się! - teraz ja zapiszczałem.
Zośka obraziła się i milczała aż do informacji dotyczącej 1817 roku, kiedy to Ryn
odwiedził Julian Ursyn Niemcewicz, który zanotował: “Lud mówi po polsku, dokładnie
bardzo...” Następnie wrzasneła:
- Jacek, ty wodniaku za dychę! Tu, gdzie się puszysz, sterniczyno, już w 1379 roku
pływał wielki mistrz Winrich von Kniprode! Ty “Krasulo”, też słuchaj: “W 1850 roku Ryn
stał się portem macierzystym statku »Masovia«, pierwszego paroca na Wielkich Jeziorach.
Pod dowództwem - to coś dla wujka - kapitana Jankowskiego. 18 czerwca 1854 roku
“Masovia” dostąpiła zaszczytu przewiezienia króla Prus, Fryderyka Wilhelma IV, z Rynu
przez Mikołajki do Guzianki pod Rucianem.” A tu coś dla wszystkich: »Masovia« rozbiła się
w 1856 roku pod Rynem, zastąpił ją mniejszy stateczek o wdzięcznej nazwie »Guzianka«”.
- Ale przede wszystkim chodzi o to, żebyście uważali, gdzie i jak płyniecie! - w
hałasie kłótni utonęła reszta historii mazurskiego miasteczka.
Gdy po prawej burcie został za nami wylot kanału Tałckiego, ku któremu i z którego
płynęła i wypływała większość jachtów, jezioro jakby zrobiło się pustsze i szersze...
Kształcony na jeziorku Kiekrz sternik rodem z Łodzi chrząknął:
- Hm, jeszcze tylko do tamtego cypelka i jesteśmy na Ryńskim.
- Cypelka? - zainteresowałem się życzliwie. - Mówisz o półwyspie Pazdur, po lewej
od kursu?
- Jak go zwał, tak go zwał - powtórnie splunął za burtę Jacek. - Odpadnę od wiatru
nieco, żeby przejść jak najbliżej niego. Po co nadkładać drogi... Może spróbujemy na motylka,
wujku? (Znaczyło to, że chce, abym posługując się pagajem jako namiastką spinaker-bomu
wystawił fok na wiatr po przeciwnej burcie niż grot. W ten sposób wykorzystalibyśmy przy
kursie z wiatrem całą powierzchnię ożaglowania, co prawie podwoiłoby naszą prędkość.)
Ochoczo pośpieszyłem wykonać rożka?. Tym radośniej że, jak to po południu przy
ustalonej pogodzie, wiatr osłabł nieco. Dlaczego radośniej? Zaraz się dowiecie...
Weszliśmy na trawers, czyli mijaliśmy półwysep. Przed dziobem, już blisko, zwężało
się przejście na Jezioro Ryńskie. Tymczasem spod dna “Krasuli” dobiegło mnie ciche
szurgnięcie. Spojrzałem na Jacka. O, ten był już myślami co najmniej w połowic Ryńskiego,
którego powierzchnia 672 ha, długość 7,3 km, szerokość 1,3 km, głębokość 50,8 m. Są tam
ciekawe wyspy, na które jednak - jak na wszystkie wyspy Wielkich Jezior - wstęp
wzbroniony.
Drugie szurgnięcie. Nagle “Krasula” zadrżała i zatrzymała się, jakby dziobem
natrafiwszy na miękką, lecz nieustępliwą przeszkodę...
- Co jest? Wujku! - zakrzyknął rozpaczliwie Jacek, mocując się z szotami i sterem.
- Mielizna - odpowiedziałem puszczając szot foka, by sobie połopotał na postrach
dzielnemu sternikowi.
- Mielizna?! - krzyczał ów ku mej, przyznaję, niecnej radości, pobladłszy nieco. - Tak
daleko od brzegu?
- A nie mówiłem, żebyś przejrzał mapę? - starałem się zluzować fał foka. - Zrzucaj
grot. A potem... Ty też, Zosiu. Wszyscy do wody! Musimy zepchnąć krypę z piaseczku, w
który nas Jacek zapchał...
- Wujek specjalnie! - krzyczał siostrzeniec posłusznie napierając na dziób “Krasuli”,
która powoli wycofywała się z pułapki.
- Specjalnie? - chichotałem. - Ech, żeglarzu, nie chcesz czy nie umiesz czytać mapy?!
Siostra żeglarza też pchała dzielnie. I nic nie mówiła, tylko zanosiła się triumfalnym
śmiechem. Raz tylko zapytała:
- Jak nazywał się statek, który zatonął na Ryńskim?
Jacek nie odpowiedział, tylko tak naparł na kadłub, że wyrwał go i z piasku, i z
naszych rąk. Byliśmy “uratowani”!
Jasne chyba jest teraz, dlaczego cieszył mnie słabnący wiatr; gdyby zapędził nas na
łachę porządny szkwał, to żeby nas uwolnić potrzebna byłaby pomoc. A i może nie obyłoby
się bez uszkodzeń niewinnej “Krasuli”. Tak ucierpiał tylko honor Jacka, a takie cierpienie
czasem się w życiu przydaje...
Sprawę wykrywacza załatwiłem szybciutko. A że mój znajomek Zyga należy do tego
cudownego rodzaju ludzi, którzy, gdy zwróci się do nich o pomoc, nie pytają “dlaczego” ani
“po co”, uniknąłem zbędnych tłumaczeń i stawiłem się nad Rominkiem długo przed czasem,
w jakim najszybszy jacht dotarłby na miejsce. Postanowiłem więc wyskoczyć do Rynu na
dobrą herbatę.
A co do kempingu, to zacząłem podzielać obawę Zosi, czy nasz skarb nie tkwi
głęboko pod jednym z namiotów lub przyczep. Ale cóż robić?
Ruszyłem więc. Kilka mimu i byłem w Rynie, to znaczy nadal w Rosynancie,
zastanawiając się, który z lokali i lokalików tego szlachetnego grodu wybrać. Staranie
sprawdziłem zamknięcie bagażnika, w którym spoczywał wykrywacz metali “Prospector”,
peofesjonalne cudo firmy Armand z Pruszkowa, oczko w głowie mego przyjaciela. Piwa
wszędzie reklamują, ale kawa?... Może w tawernie jachtowego portu? Cóż, zobaczymy!
Przynajmniej odetchnę zapachem wody, bo samochód... Wybacz, Rosynancie!
W tawernie tłok, przysiadłem więc sobie ma nadbrzeżnej ławce i patrzyłem, kogo
ciekawego przyniesie Jezioro Ryńskie...
Od Zatoki Jorskiej sunął baksztagiem maleńki żagielek. Szarawy taki, jakże inny od
bieli i jaskrawych kolorów pyszniących się na jachtach dakronowych żagli! “Szmata”, czyli z
bawełnianego płótna. Oj, rzadkość teraz! Zbliżał się. Toż to kajak żaglowy! I to nie nowinka
firmy “Kepler” przywieziona na dachu przyczepy kempingowej czy w bagażniku mercedesa
przez sąsiadów zza Odry. Pod lugrowym żaglem zobaczyłem kadłub, choć długi, ale szeroki,
zdolny zmierzyć się z Wielkimi Jeziorami. Znam go z opisów, starych książek. Tylko raz
miałem przyjemność żeglugi na takim weteranie!
I teraz tu, na Ryńskim...
A na przecięciu jego kursu piękny jacht w barwach jednej z wielkich a drogich
wypożyczalni. Kajak płynął już pełnym wiatrem, prawym halsem, czyli miał podwójne
pierwszeństwo... Jacht był coraz bliżej...
- Prawy! - usłyszałem okrzyk z kajaka.
- A wsadź se prawy w... trawę! - odpowiedział mu chóralny wrzask.
Kajak, próbując uniknąć zderzenia, ostrzył, kładł się na burtę, ale przy długim
kadłubie i braku miecza niechętnie słuchał sternika! Zobaczyłem, że ten próbował dopomóc
sobie błyskawicznie wyciągniętym z kokpitu wiosłem... Trzask. Radosny rechot z
odpływającego jachtu. Przy wypożyczeniu sprawdza się tylko patent sternika i liczy pieniądze.
Kto sprawdzałby kulturę żeglarską?
Kajak przez chwilę kołysał się bezwładnie z łopoczącym żagielkiem, ale już płótno
wypełnił wiatr i łódka pomknęła ku portowi. Czy nie za szybko? Nie. Naprzeciw mnie
płynący zrzucił żagiel. Ku swemu zdumieniu ujrzałem, że to nie staruszek, jakiego
spodziewałbym się po archaicznym kajaku, ale chłopak, jakieś góra piętnaście lat.
Rozpoznałem kajak. To “Maciek”! Konstrukcja Plucińskiego, zwanego ojcem polskich
szkutników i konstruktorów. “Maciek”. Co najmniej trzy razy starszy od swego sternika...
Podszedłem do nabrzeża, by uchronić kajak przed zderzeniem. Niepotrzebnie. Miękko
niesiony falą zatrzymał się o centymetry przed keją. Chłopak wyskoczył z kokpitu na brzeg,
oplótł pachołek węzłem cumowniczym.
- Dzięki za chęć pomocy - uśmiechnął się do mnie. - A tamtym - pogroził pięścią w
kierunku dalekiego już przeciwnika - nie podaruję! Znajdę ich. Wypłynęli teraz, to jak drut
będą nocować w Mikołajkach!
Przyjrzałem mu się spod oka. Opalony, prawie czarny. Podkoszulek i wystrzępione
dżinsy do kolan. Choć bardziej czternasto- niż piętnastolatek, to muskuły, że daj Boże! I ten
błysk w oczach! Załoga tamtej łajby może mieć z nim kłopoty!
- Patrzy pan - wyciągnął z kajaka strzaskane wiosło - tak mnie urządzili! Przecież nie
będę halsował kajakiem! A dziś muszę wrócić do Mikołajek!
Fakt. Kajak bez miecza nie popłynie nawet półwiatrem, a co dopiero pod wiatr?
Pozostaję tylko wiosło...
- Ii... - machnął ręką chłopak - nie ma co się rozczulać. Pożyczę jakieś od kumpli w
Rynie. Acha, Zenek jestem - wyciągnął rękę.
- Paweł - uścisnąłem małą twardą dłoń. - Tak więc Zenek i “Maciek”?
Aż cofnął się:
- Pan wie, czym pływam?
- Tak się złożyło - zaśmiałem się. - A że ciekawi mnie, skąd masz to cudo... mówię
bez żartów! - zawołałem widząc, jak mrocznieją oczy chłopaka - to zanim wykombinujesz
drugie wiosło, zapraszam do tawerny. Może opowiesz o swoim kajaku.
- Dobra! - rozjaśnił się. - Możemy iść.
- A nie boisz się zostawić kajak bez opieki?
- Mojego “Maćka” nikt w Rynie nie ruszy - odparł spokojnie.
Akurat zwolnił się kąt przy stole w tawernie.
- Co powiesz na szaszłyk, podwójne frytki i colę?
- Woda daje apetyt - skinął głową.
Gdy po zjedzeniu ostatniej frytki zaproponowałem kawę, młody gość roześmiał się
bez drwiny:
- Za młody jestem. Jeszcze raz cola.
- No to cóż - zagadnąłem po chwili - wakacje teraz?
Zaśmiał się znów:
- Dla kogo wakacje, dla tego wakacje. Dla mnie urlop.
- Przepraszam, że obraziłem klasę pracującą! - spróbowałem dostosować się do jego
śmiechu. - Ciężko pracującą!
- Ciężko? - zawiesił głos. - A bywa, że ciężko popatrzył na swe dłonie. - Rybaczę.
- Kłusujesz? - wyrwało mi się mimo woli.
- Haruję - odpowiedział spokojnie, bez obrazy.
- Długo już, młody człowieku? - starałem się być wesoły.
- Drugi rok. Rok przy starym, przy ojcu - poprawił się z nagłym wzruszeniem. - A
teraz to już u Mietka. “Krótkim” go nazywają.
- Chyba nie pokłóciłeś się z ojcem, skoro pływasz jego kajakiem?
- Pływam, bo ojciec już nie popłynie - spojrzał ku jezioru. - Nie żyje.
- A co się stało?
- Dajże pan Spokój - żachnął się, opadł na ławę. - Przepraszam... Utonął. Poszli w
dwie łodzie, jak to zwykle z niewodem - głos spowolniał. - Na Śniardwisko. W październiku,
Tamci byli świeżutcy jak szczypiorek. Z jakiegoś bajora pod Piszem. No i nagle przyduło, jak
już byli za Pajęczą. Taka wyspa. Jak przyduło? Panie, starzy fachmani nie wiedzą, co mnie
tłumaczyć! A na Śniardwichu kwadrans dują i fala o pół metra w górę. Od zawietrznej mieli
głazowisko. Ojciec ciął sieć, żeby pryskać póki co, ale tamci się zaplątali. Śruba w liny i silnik
nie dał rady, zgasł. Oni w krzyk i stary, głupi, zaczął do nich zawracać. Jedną linę przeciął i
jeszcze... Ale źle być burtą do fali, jak od drugiej do kamieni tylko splunąć. A jeszcze gorzej,
kiedy krypa tonie, spróbować płynąć w tym całym rybackim uniformie. Jak kotwica ciągnie to
na dno! No i pociągnęło staruszka. A tamci boczkiem, chyłkiem, po uszy w wodzie, ale jakoś
dodryfowali do brzegu. Matce renta się została, śmieszny grosz, a mnie “Maciek”. Ojciec go
lubił. Nawet jak nie rybaczył, to chciał być blisko wody. Pamiętam, jak tak mówił.
Milczałem.
- No, to tyle - Zenek wstał. Otrząsnął się, jakby z tej wody, której wciąż tak blisko
chciał być jego ojciec. - Gdybym był panu do czego potrzebny, to niech pan pyta w
rybaczówce “Nad Szybą” albo zostawi kartkę “Pod Złamanym Pagajem”. Może zdarzy się
okazja odwdzięczyć za poczęstunek.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Każdy ruszył w swoją stronę. On do “Maćka”, ja do
Rosynanta.
Gdy dojechałem nad zatokę Rominek “Krasula” właśnie rzucała kotwicę. Przywitałem
jej załogę tylko uniesieniem ręki, wciąż jeszcze przytłoczony grozą Śniardwiska w jesiennym
sztormie. A i oni nie byli zbyt gadatliwi. Uszy Jacka płonęły podejrzaną jak na jego wiek
czerwienią. Ale nie chciało mi się dochodzić, co zaszło. Rozpakowałem wykrywacz metali,
przyjęty życzliwie, choć - co dziwne - bez entuzjazmu. I wyruszyliśmy... A dąb? - zapytacie.
Wystarczyło się rozejrzeć, by stwierdzić, że w zasięgu wzroku, a więc i planu Hasan-beja, nie
rósł żaden pretendujący do tak poważnego wieku. Cóż, dębina rzecz łakoma. Dziwne by było,
gdyby ostała się przez trzy stulecia siekierom i piłom. Tak więc wyruszyliśmy poprzedzani
przez trzymany przeze mnie wykrywacz oraz wskazówki pana Tomasza. Jacek niósł łopatę... I
znaleźliśmy!
Za pierwszym razem kupę puszek po konserwach, zakopanych przez szanujących
przyrodę turystów.
Za drugim razem, tu już Jacek musiał napocić się nad łopatą, niemiecki hełm z drugiej
wojny światowej.
Jak oświadczyła z kamienną twarzą Zosia odkrycia te świadczyły, że posuwamy się
nie tylko w głąb ziemi, ale i w głąb wieków. Jeszcze, jak sądziła, piętnaście kopań i
osiągniemy wiek siedemnasty, czasy Hasan-beja.
Jacek cisnął swym narzędziem, pan Tomasz nazwał Zosię przemądrzałą dzieciną, ja
gwizdnąłem przez zęby i... cała nasza czwórka ruszyła dalej, nasłuchując popiskiwań
wykrywacza i wpatrując się we wskaźnik.
Chodzilibyśmy tak zapewne długo, gdyby nie stanął na naszej drodze pan z
brzuszkiem i cygarem w ustach:
- Przepraszam - sapnął przez kłęby wonnego dymu. - Czy nie grozi nam tu jakieś
niebezpieczeństwo?
- Niebezpieczeństwo? - zdumiał się pan Tomasz.
- No, na przykład bomba - brzuchacz wyjął cygaro z ust. - Bo, widzą państwo, ja tu
mieszkam - wskazał elegancką przyczepę kempingową przytroczoną do nowiutkiego volvo. -
A dziś już widzę drugi taki aparat - strząsnął popiół na mój wykrywacz.
- A kto miał pierwszy?! - wrzasnął Jacek, aż cenne cygaro wypadło z przerażonej dłoni
turysty.
- Pierwszy?... Taki młody pan... młody jak ten oskarżycielsko wskazał mnie pulchnym
palcem. - Ale...
- Proszę się nie niepokoić - usłyszałem zdumiewająco o łagodny głos pana Tomasza,
gdy tymczasem jego oczy miotały zza szkieł gniewne błyski - to na pewno wyprzedził nas
przyjaciel. Bawimy się w poszukiwaczy skarbów. Widzę, że tym razem - głos mego szefa
zazgrzytał jak żelazo po szkle - rzeczywiście nas pokonał... A nie przypomina pan sobie, jak
wyglądał?
- Też mi gra, naszym kosztem! - syknął ze złością grubas odwracając się. - Szukajcie
w tamtych krzakach swego blondasa, bo w nie mi prysnął, kiedy tylko chciałem zapytać,
czego szuka. Ale widocznie znalazł, bo coś taszczył pod pachą do wozu; a saperkę, całkiem
nowiutką, to mi pod nogi rzucił!
Sekunda i byliśmy we wskazanych przez tłuściocha krzakach.
- No tak - powiedział wolno pan Tomasz przecierając zapocone szkła okularów i
odwracając się od świeżo wykopanego dołu. Rodzeństwo westchnęło na dwa wyjątkowo
zgodne głosy.
Nie chciałem się tak poddać! Poza tym nie była to sprawa tylko moja, ale i poczciwego
pana Azbijewicza, który w swej chatce marzył o tym, że poprzez skarb Hasan-beja da radość
innym. Pobiegłem za właścicielem cygara, który tymczasem zdążył zapalić już drugie,
rozparty wygodnie na leżaku przed przyczepą.
Wiedząc, że ludzie tej postury co on szybko i gwałtownie wybuchają, ale i prędko
odzyskują spokój, ukłoniłem się najuprzejmiej, jak mogłem:
- Serdecznie pana przepraszam, ale chciałbym się zwrócić z jeszcze jednym pytaniem,
na które odpowiedź pomoże nam, przegranym - sama prawda przemawiała przeze mnie w tym
słowie - Czy przypadkiem nie wie pan, dokąd udał się nasz przyjaciel?
Cygaro pyknęło raz i drugi, przez co zrozumiałem, że jegomość jest już
ustosunkowany do nas przychylniej, a ponadto coś wie!
- Nno, dokąd pojechał swym czerwonym wozem nie wiem... Ale żona słyszała, że
przed odjazdem rozmawiał przez telefon z jakimś Gołębiewskim.
- Dziękuję panu serdecznie. Już wiem, gdzie szukać naszego druha!
Jeszcze jeden ukłon i, pogwizdując z cicha, wróciłem do wciąż stojących nad pustym
dołem towarzyszy, którzy mieli takie miny, jakby ich miano tam zakopać.
- A cóż tak poweselałeś, Pawle? - spytał szef. - Czyżby blondyn zgubił skarb po
drodze, a tyś go znalazł?
- To już byłby nadmiar szczęścia. Znalazłem tylko dwie informacje. Pierwsza, niezbyt
ważna, że to ten sam gość co u Azbijewicza; chyba że mnożą się na naszej drodze blondyni w
czerwonych wozach. Druga to fakt, że rozmawiał przez komórkowiec z “Gołębiewskim”...
- A co? Zna pan tego Gołębiewskiego? - zaciekawiła się Zosia.
- Że też Pan Bóg pokarał mnie taką siostrą! - jęknął Jacek.
Pan Tomasz natomiast ojcowskim ruchem przytulił stropioną dziewczynę:
- Zapomniałaś, drogie dziecko, że “Gołębiewski” to nazwa luksusowego hotelu w
Mikołajkach. Blondyn nie wie, że ktoś go śledzi, może więc dłużej będzie tam świętował
odnalezienie skarbu Hasan-beja. Czy go spotkamy, czy nie, gwarantuję wam smakowity
obiadek w tej słynącej z wybornej kuchni firmie!
“No, no - pomyślałem - szef naprawdę jest w dobrym humorze, skoro, tak zawsze
oszczędny, ma zamiar sypnąć groszem!”
Do “Gołębiewskiego” więc!
ROZDZIAŁ TRZECI
O RANY, “VICTORY”! • OBIADEK W “GOŁĘBIEWSKIM” • CZY
JEST SUCHY CHLEB DLA KONIA? • BATURA! • JUNAKI I JUNACY •
PAN TOMASZ I AUSTRIACCY ZNAJOMI BATURY • A TY CZUWAJ,
BIEDNY PODWŁADNY • NOC TO WRÓG SAMOTNYCH • NA
RATUNEK • TYM RAZEM MANDATU NIE BĘDZIE • NIE ZAPOMNĘ
TEGO DO KOŃCA ŻYCIA! • BRUDERSZAFT Z WROGIEM
Następnego dnia przyjaciele wodą, a ja lądem, pospieszyliśmy do Mikołajek.
Zauważyłem, że nikt nie miał apetytu przy śniadaniu. Ostrzyliśmy ząbki na przyrzeczony
przez mego szefa obiadek w “Gołębiewskim”.
Zrzuciliśmy żagle, położyliśmy, omijając obolała głowę Zośki, maszt i
popagajowaliśmy pod mostami, słuchając monologu Jacka o wyższości silnika przyczepnego
nad wiosłem. Czymże jednak była ta cicha napaść na mnie wobec faktu, że im bliżej byliśmy
naszego ulubionego pomostu, tym bardziej żółcił się on w naszych oczach!
- “Victory”... - jęknąłem.
- Jakim prawem tu dobili, wujku?! - pieklił się Jacek
- Postawny maszt, póki jeszcze mamy siły - zwiesiłem głowę.
Postawiliśmy. “Victory” była tuż, tuż... Dobrze, że chociaż nie zaanektowała naszej
bójki. Powitalno-przepraszalne okrzyki kapitana Januarego szybko wyjaśniły powód najścia
jego jachtu na nasz cichy zakątek. Otóż, podczas pamiętnego dobijania do nabrzeża, które
kosztowało “Krasulę” wimpel, pośród osprzętu “Victory”, który odmówił posłuszeństwa, był
też i niezawodny zazwyczaj silnik firmy Yamaha. A że najlepszym specem od silników jest
pan Józef Samarski, stąd obecność “Victory” przy jego pomoście. Poznaliśmy też żonę pana
Grzelaka, imieniem Eleonora, oraz dwoje ich szesnastoletnich pociech: Jamesa (jak sam
podkreślił: od Bonda) i Bell, którą zapytałem, czy imię jej wywodzi się od piękności czy
dzwoneczka.
- A jak pan sądzi? - przeciągnęła się w skąpym bikini.
Zaczęliśmy przygotowywać się do “występu” w ekskluzywnym hotelu. Zośka od razu
zażądała dodatkowych funduszy na “podwójny” prysznic (10 minut - 5 złotych). Już to
wróżyło mej kieszeni nie najlepiej, ale trudno...
Grunt, że byliśmy gotowi, gdy na kei pokazał się Paweł, który miał zawieźć nas
Rosynantem na ucztę.
Byli gotowi?... Byli odpaleniu do granic dobrego żeglarskiego smaku!
Jacek i Zośka włożyli pasiaste biało-niebieskie podkoszulki, a na szyjach zawiązali w
niedbałe węzły krawaty (nie, nie te lądowe, tylko kawałki linki). Krawat dziewczyny zdobiła
maleńka niklowana szekla, a jej brata takaż kausza. Do tego fantazyjnie postrzępione i sprane
do białości dżinsy po kolana. Pan Tomasz przywdział kurtkę z cieniutkiego żaglowego płótna,
z wyhaftowaną na kieszonce kotwicą, i granatowe spodnie. Cała trójka miała na nogach
śnieżnobiałe tenisówki York na przeciwślizgowej podeszwie. Gdy tak szli keją, dreptałem o
krok z tyłu, by nie psuć swym wyglądem piękna widoku...
Tak samo cicho wsunąłem się za nimi do “zielonej” sali restauracyjnej hotelu. Sale
“czerwoną” i “różową” Zosia zlekceważyła, twierdząc, że w zielonym jest jej szczególnie do
twarzy.
- Fakt - mruknął Jacek - zwłaszcza, jak zieleniejesz na jeziorze, gdy przywieje...
- Dzień dobry państwu! - bezszelestny elegancki kelner był szybciej przy stoliku niż
my. - Najuprzejmiej proszę - podał, zaczynając od Zosi, menu. Gustowne oprawy jakby
chciały uspokoić nasze oczy przed widokiem czekających wewnątrz cen.
Otworzyliśmy karty...
Rodzeństwo łypnęło na siebie porozumiewawczo. Pan Tomasz zdawał się blednąc w
miarę jak zagłębiał się w spis dań.
- No cóż... - uśmiechnęła się jego siostrzenica.
Kelner już czekał. Zosia zachowywała się jak dama:
- Na początek przekąsimy coś zimnego. Mam ochotę na koktajl z krewetek. A ty,
Jacku?
- Kawior?... - wymamrotał jej brat. - No nie. Wystarczy wędzony łosoś!
Skromnie wybrałem tatara. Podobnie pan Tomasz, choć jego mina świadczyła, że
najchętniej, niczym Jarema Stępowski w telewizyjnym serialu Wojna domowa, poprosiłby o
“suchy chleb dla konia”. Ciekawe, czy jest on w menu, “Gołębiewski” posiada bowiem także i
stajnie.
Potem przyszła kolej na zupki... Drobiazg. Wszyscy zgodziliśmy się na bunbollaise
(francuska, cebulowa) i... wydało mi się, że stolik zadrżał ze strony mego szefa, kiedy wciąż
uroczo uśmiechnięta Zośka podniosła na kelnera pytające oczęta i rzekła uroczyście:
- A co ze specjalności poleciłby nam pan na danie główne?
Opatrznościowy mąż zdołał już widocznie, szóstym zmysłem kelnerów, zorientować
się w naszych możliwościach płatniczych, nie polecił bowiem pieczonego prosięcia ani indyka
po królewsku czy zapiekanego homara.
- Dziś w karcie mamy przepyszną polędwicę a la tropical! Sekret szefa naszej kuchni!
Za przykładem dziewczyny aprobująco skinęliśmy głowami. Pan Tomasz zerknął do
menu ku cenom i odetchnął z widoczną ulgą. Nie wzruszyło go już nawet zaordynowane na
deser szaleństwo lodowo-koktajlowe. Zadbał nawet o to, by kawa była najprzedniejszego
gatunku, a także zaproponował mi lampkę ,,Napoleona”. Grzecznie odmówiłem, ponieważ
jeszcze dziś czekała mnie jazda Rosynantem.
Tak to Hotel “Gołebiewski” schwytał nas w swe kulinarne sieci i mocno zacisnął je na
kieszeni pana Tomasza!
Właśnie podnosiłem filiżankę z kawą do ust, gdy usłyszałem lodowaty głos szefa:
- Paweł!
W ułamku sekundy układanka: skarb Hasan-beja, nie kradnący włamywacz, blondyn
w moim wieku, złożyła się w jedno.
- Batura!
- Tylko spokojnie. Nie dostrzegł nas. Szedł w stronę hotelowego sklepu. Zośka!
Tamten blondyn w czarnej koszuli!
- Widzę!
- To zostaw te lody i idź za nim! Nie zna ciebie. Spróbuj się dowiedzieć, czy tu
mieszka, numer pokoju i w ogóle, co się da... My, jak tylko Batura wyjdzie z holu, do
Rosynanta! No, nie oblizuj łyżeczki, tylko leć!
- Robi się, wujciu! - Zośka wstała, obciągnęła podkoszulek, poprawiła włosy i lekko
kołysząc biodrami “poleciała”.
- Podrywaczka! - parsknął Jacek.
- Cicho! - syknął pan Tomasz. - Masz tu pieniądze, bo my z panem Pawłem musimy
znikać; a te wszystkie ceregiele z rachunkami, napiwkami... Tylko nie przepłać, bo sprawdzę i
uszy poobrywam!
Cały szef! Tu wróg, ucieczka, śledzenie, a on grosika nie daruje!
Zdążył jednak zapłacić sam, bo Batura nie miał zamiaru wynieść się z holu. Zośka jak
cień snuła się za nim. Nam pozostało tylko czekać i modlić się, by nie wpadło mu do głowy
zajrzeć do restauracji.
Wreszcie zniknął na dłużej. Zośka nie wracała.
- Idziemy! - zakomenderował pan Tomasz.
- Uff!! - odetchnęliśmy z ulgą, zatrzaskując za sobą drzwiczki Rosynanta.
Błogosławiony, kto wymyślił przyćmione szyby! O tym, że Pan Samochodzik dysponował
wehikułem II, nasz przeciwnik nie mógł wiedzieć! Mogliśmy w spokoju czekać na Zosię.
Wróciła po dobrej półgodzinie, potargana, w towarzystwie odzianego w skórę
młodzieńca. Skinęła mu ręką, ale ten rozsiadł się wygodnie na ławce opodal.
- Zosia!... - krzyknął pan Tomasz.
- Ech te junaki - odpowiedziała ni w pięć ni w dziewięć.
- Junak? Ten, co ci włosy potargał?!
- Wujku! - wtrącił się Jacek. - Ona mówi o motocyklu marki Junak. Właśnie jest zjazd
tych staroci i skórzasty pewno ją przewiózł.
- To tak ma wyglądać śledzenie Batury! - wykrzyknął szef z pretensją w głosie.
- A tak! - przekornie uśmiechnęła się Zośka. - Dowiedzieć się, czy tutaj i w którym
pokoju mieszka ten gość, to pestka. Pokój 491. Sprawa się trochę skomplikowała, kiedy
wujka znajomy wyszedł na parking i wsiadł do czerwonej alfy romeo. Na szczęście
zobaczyłam Wojtka przy motocyklu...
- To ten wciąż czekający! - mruknął wskazując ławkę brat. - Wierny!
- ...starczyło grzecznie poprosić - przygładziła włosy - i już gnaliśmy za blondynkiem.
Na szczęście nie miał zamiaru jechać na koniec świata, a tylko do najbliższego telefonu na
karty. Ciekawe, dlaczego nie dzwonił z pokoju ani z aparatów w holu? Nieważne. Rozmawiał
krótko i z powrotem do hotelu. A wy nawet nie zauważyliście, jak zajechał! No, ale kiedy
wasz blondynek ruszył spod budki, to ja do niej. Nacisnęłam co trzeba i aparacik wyświetlił
mi numer, pod który dzwonił Batura. Proszę!
- Zosiu! Jesteś wspaniała! - zawołałem.
- Nie ja, tylko Wojtek. Miał długopis i notes! - odpowiedziała z niekłamanym
entuzjazmem. - Tylko teraz trzeba będzie coś z nim zrobić - posmutniała. - Powiedział, że się
nie odczepi.
- Zaraz... - podniosłem się z fotela.
- Tak, zaraz, Pawle - wszedł mi w słowo szef. - Znam ten numer telefonu... Austria,
Wiedeń, sklep jubilerski Artura Stockhausena...
Opadłem na siedzenie:
- Tak więc skarb Hasan-beja istnieje! I jest gdzieś tutaj! Tylko dlaczego Batura siedzi
z nim w Mikołajkach? Wiedeń odpada, bo istnieje ewentualność wpadki na granicy. Ale nie
zamelinować go choćby w Warszawie?
Pan Tomasz wzruszył ramionami:
- Mikołajki równie dobre miejsce na transakcje, a może nawet lepsze niż stolica. Tam
jest paru ludzi, a może nawet więcej niż paru, którym nazwisko wiedeńskiego jubilera nie jest
obce i na pewno zainteresowaliby się, co go też sprowadza do dusznej Warszawy w taki upał.
A tutaj woda, las - raj dla przemęczonego jubilerskiego oka... Tylko co nam pozostaje robić?
Uśmiechnąłem się:
- Na początek poproszę pana Wojtka, żeby zapomniał o Zosi, bo na cóż nam taki
hałaśliwy “ogon”. Oczywiście, oczywiście, ma mnóstwo innych zalet! - zawołałem, widząc,
że dziewczyna wydyma gniewnie usta.
- A jeśli Wojtuś nie posłucha? - zerknał na mnie Jacek.
- Paweł ma silny dar perswazji - ziewnął szef.
Faktycznie, skórzasty z początku nie miał zamiaru słuchać dobrej rady! Nie
słyszeliśmy argumentów Pawła, ale musiały być nie do odparcia, skoro Wojtek - choć z
pewnym ociąganiem - podniósł się z ławki i, pomachawszy Zosi ręką, dosiadł swojej
maszyny. I tyle go widzieliśmy...
- Faktycznie, ma pan silny dar przekonywania! - przywitał mnie Jacek w aucie udając,
że sprawdza moje muskuły.
- Co dalej proponujesz, Pawle? - spytał pan Tomasz.
- Cóż, noc zsyła dobre rady. Nawet przez sen. Wracajcie więc na “Krasulę”, a ja
odjadę kawałeczek i przez wieczór i noc zabawię się w Anioła Stróża Jerzego Batury. Może
go kto odwiedzi? Może sam jeszcze wybierze się na przejażdżkę? Już widzę, jak wyciąga z
ukrycia skarb Hasan-beja i pieści go w świetle księżyca!
- Na policję z nim! - zakrzyknęła Zosia gromko.
- A o co go oskarżysz, dziecko? - odpowiedział cichutko jej wuj. - Przecież nawet na
to, że dzwonił do wiedeńskiego pasera nie masz dowodów!
Zdążyłem zauważyć, że nic tak nie złości naszej przemiłej szesnastolatki, jak
nazwanie jej dzieckiem lub maleńką. Tak więc dzisiejszy wieczór na pokładzie “Krasuli”
zapowiadał się interesująco! Chwała Bogu, że mnie tam nie będzie!
Cofnąłem Rosynanta w ustronne miejsce parkingu, gdzie nie traciłem jednak z oczu
czerwonej alfy romeo i pogrążyłem się w snuciu planów przeciwko Baturze.
Ciemniało powoli. Od Tałt i Mikołajskiego podniosła się mgła. Jeszcze godzina i
północ... Nagle rozbłysły czerwienią charakterystyczne światła pozycyjne alfy. Psia kość! Nie
zauważyłem, kiedy Batura do niej podszedł. Wóz ruszył i powoli objechał fontannę pośrodku
parkingu, po czym skręcił ku miasteczku. Odczekałem chwilę i ruszyłem za nim. Nadal jechał
wolno. Tym trudniej było śledzić go na pustoszejącej ulicy Mrągowskiej.
Dojeżdżaliśmy do mostu. Przy barierze od strony Tałt zobaczyłem samotną kobietę.
Że też chce się jej tu sterczeć. Zła pogoda i zła pora dla samotnych. Pora złych myśli!
Zobaczyłem jeszcze smukłą figurkę na barierze i... nagle znikła. W przedzie światła alfy...
Gaz, hamulec! Wyskoczyłem z wozu w miejscu, gdzie kobietę pochłonęła mgła. Spojrzałem
w dół, na wodę. Rozchodzące się kręgi znaczyły miejsce, w którym uderzyło o nią ciało.
Jednym kopnięciem zrzuciłem buty i skoczyłem... Żadną tam piękną jaskółką, jak na filmach,
tylko na nogi! Dzięki temu mogłem (gdy tylko uderzyłem o powierzchnię) rozrzucając
ramiona i robiąc wykrok wyhamować prędkość upadku, nie pójść głęboko pod wodę. Tu szło
o życie ludzkie, tu liczyły się ułamki sekund! Wynurzyłem się. W którym miejscu spadła
samobójczyni? Chyba tam, z pięć metrów od filaru... Za mną rozległ się ciężki plusk. Jeszcze
ktoś skoczył z mostu na pomoc. Dobrze! Nabrałem w płuca powietrza i popłynąłem płytko
pod wodą w kierunku wyznaczonego miejsca. Zatoczyłem koło. Nic. Wynurzyłem się. Przy
drugim filarze czerniała na powierzchni głowa. To ten, co skoczył za mną.
- Próbujmy bardziej w prawo! - zawołał. - Tu prąd wody znosi!
Posłuchałem go, nurkując głębiej niż poprzednim razem. Już brakło mi powietrza, a
ciemność przed oczami przecięły czerwone błyski, oznaki głodu tlenowego, gdy palce
wyciągniętej ręki namacały coś miękkiego. Zacisnąłem je kurczowo. I zacząłem to coś
holować w górę. Gdy tylko wynurzyłem usta, zawołałem
- Pomóż!
Tamten już był przy mnie. Chwycił kobietę w pasie, ja podtrzymywałem jej głowę nad
wodą. Płynęliśmy co sił ku platforemce przy filarze. Za wysoko. Skierowaliśmy się więc do
brzegu.
- Serce pracuje.
- Sztuczne oddychanie.
- Najpierw wylać wodę z płuc.
- Tylko ostrożnie, mogła sobie coś uszkodzić, waląc o wodę z takiej wysokości...
Przełożyłem kobietę przez kolano. Tamten lekko nacisnął parę razy jej plecy. Z ust
pociekła wąska strużka
- Spróbuję oddychania. W tej sytuacji najlepiej “usta-usta”.
- Jasne, że najlepiej tą metodą, dziewczyna ładna...
Odchyliłem głowę samobójczyni w tył, zacisnąłem jej nos i zacząłem powoli
wdmuchiwać powietrze w rozwarte usta. Jeden oddech... drugi... trzeci...
- No, dawaj pan - niecierpliwił się mój towarzysz. - Musi się udać! Nie była długo w
wodzie...
- Ale szok. I samo uderzenie... - sapnąłem. - Teraz niech pan próbuje...
Przyjrzałem się cuconej. Jakieś dwadzieścia lat, długie włosy, dżinsy, na bosaka. Jeśli
wyżyje, może powie o sobie więcej. Jeśli wyżyje?... Chyba jej ręka drgnęła!
- Długi wdech! Teraz leciutko nacisnąć na klatkę, żeby wydech... Zaczekajmy
sekundę...
Drobne piersi pod mokrą bluzka uniosły się!
- Będzie żyć!
Drugi oddech.
Dziewczyna zakrztusiła się. Oddychała płytko, ale coraz równiej. Niech tylko jeszcze
odzyska przytomność!
- Wszystko będzie w porządku. Nie topiła się nawet pół minuty. W mózgu więc nie
powinno być trwałych uszkodzeń z powodu niedotlenienia.
- Fachowiec z pana - mruknął z niechętnym, nie wiedzieć czemu, podziwem mój
pomocnik. W ciemności pod mostem nie mogłem dostrzec jego twarzy.
- Niech pan lepiej pomyśli, jak najszybciej sprowadzić tu lekarza.
- A co tu się wyrabia?! - zagrzmiało z góry i zalało nas ostre światło reflektora.
- Batura!
- Malutki Pan Samochodzik!
Zakrzyknęliśmy równocześnie. I w tejże chwili pokazaliśmy sobie dłońmi znak
milczenia na wiadomy temat.
- Dziewczyna się topiła, wpierw dla hecy, a potem naprawdę!
- Dobra! Tylko z tą hecą coś nie pasuje, bo tu leży niemiecki paszport i chyba list...
Wzruszyłem ramionami: “Trudno, nie dało się ukryć próby samobójstwa, to nie!”
Podczas gdy lekarze z wezwanej karetki reanimowali niedoszłą samobójczynię,
starszy sierżant zajął się nami:
Tak więc panowie: Batura i Daniec - spisał personalia. - Tym razem nie będzie
mandatu za parkowanie na moście! Ukłoniliśmy się z wdzięcznością.
- A wiecie chociaż, kogo uratowaliście?
Rozłożyliśmy ramiona.
- Pannę Annę von Linndorf. Hrabiankę - z namaszczeniem smakował tytuł
dziewczyny. - Jeśli rodzina pomyśli o nagrodzie...
- Pański udział w ratowaniu życia hrabianki też nie jest bez znaczenia. Gdyby nie tak
szybko wezwana pomoc... - chciałem nastawić go jak najżyczliwiej, korciło mnie bowiem, by
zajrzeć do listu pozostawionego na moście. - Szkoda dziewczyny! Cóż to mogło popchnąć ją
do tak tragicznego kroku, panie aspirancie? - specjalnie awansowałem policjanta.
- Hm - mruknął zsuwając czapkę na tył głowy. - Tam chyba jest w liście... Ale...
- Nikomu ani słowa! Przyrzekamy!
- Ostatecznie, gdyby nie panowie!... Czytajcie, tylko szybko!
W kopercie były dwie kartki. Jedna z wytłoczonym w górnym lewym narożniku
herbem. Wiecznym piórem napisano na niej:
Anno, między nami wszystko skończone.
Henryk
Na nie podpisanej kartce wyrwanej z notesu widniało:
Więc i ja kończę.
Patrzyłem na Baturę. Wzruszył ramionami
- Widywałem ją w “Gołębiewskim”.
Oddawałem list funkcjonariuszowi, gdy w drzwiach radiowozu ukazał się sanitariusz:
- Odzyskała przytomność. Prosi panów
Znad noszy uniosła się szczupła pobladła twarz o wielkich czarnych oczach:
- Panowie... ja... - usłyszałem ciche, o dziwo polskie słowa. - Serdecznie wam...
- Serdeczności to już specjalnie dla tego pana - wskazałem Baturę. - Ja tylko
pomagałem - cofnąłem się.
Uroda urodą, ale nie lubię egzaltowany panienek!
- Do końca życia tego panu nie zapomnę! - usłyszałem jeszcze, gdy bohater dzisiejszej
nocy ściskał uniesioną ku niemu dłoń.
- Jak hrabianka będzie tak szafować życiem, to niedługo będzie pan cieszył się jej
pamięcią! - zaśmiałem się, patrząc za odjeżdżającą karetką.
- Ale co się nacieszę, to moje! - odpowiedział śmiechem. - No, a teraz podjedźmy
kawałek. Znam tu sympatyczne miejsce, gdzie przygarną takie zmoknięte szczury, nawet o tej
porze. Podsuszymy ciuchy i... pogadamy chyba, co?
Nie byłem od tego, żeby odrzucić propozycję wroga.
Pensjonat “Tabu” uchylił swych gościnnych podwoi i już przebrani w suche dresy
oczekiwaliśmy w jego kawiarence “ Pod Rybką” na osuszenie naszych ubrań i, co tu ukrywać,
nie bardzo wiedząc, od czego zacząć “pogawędkę”...
- W Trójmieście więc spokój? - mruknął wreszcie mój towarzysz.
“Wie, że tam byłem!” - pomyślałem.
- A spokój - odpowiedziałem pociągając łyk aromatycznej kawy. - Zanim więc na
Wybrzeżu znów coś zacznie się dziać, postanowiliśmy odwiedzić kochane Mazury.
- Postanowiliśmy? Pan... i kto? - na mgnienie jasne oczy Batury zbielały.
Nie było sensu ukrywać.
- Pan Tomasz oraz dwoje siostrzeńców szefa: Zośka i Jacek. Młodzi jeszcze, ale
dziwne szybko łapią w czym rzecz! - sam zaśmiałem się z tej uwagi. - To pojeździmy jeepem,
to pożeglujemy... - powstrzymałem się, żeby nie wspominać o postrachu Lisuń.
- Żeglujecie?
- Świętej pamięci ojciec pański nie wspomniał, że mój przełożony posiada jacht,
nazwany przezeń “Krasulę”?
- Nic nie mówił. Ale miło będzie spotkać się na wodzie. Ja też trochę pływam. Nic tak
nie koi nerwów na Śniardwach jak dobra siódemka (chodziło mu o sztorm w skali Beauforta).
Uniosłem palec:
- O ile wiem, przy tej sile wiatru żegluga na Śniardwach jest zabroniona.
Zaśmiał się:
- Słabi rzeczywiście nie powinni wypływać - spojrzał mi w oczy.
Ziewnąłem:
- Ja pływam.
Uprzejma pani dała znać, że ubrania już wyschły. Batura podniósł się od stolika:
- Więc może tak małe regaty?
Również wstałem:
- Z chęcią! Sądzę, że i pan Tomasz nie będzie miał nic przeciwko nim.
- Pan Tomasz... Pan... - zawahał się Batura. - A może my, rówieśnicy, choć, jak to się
mówi, “po przeciwnej stronie”, przejdziemy na ty?
- Paweł.
- Jerzy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
BATURA WYZYWA NA REGATY • JAK PODOSTRZYĆ KOPYTA
“KRASULI” • BOSMAN ELIGIUSZ SIELAWA • DIABELSKA TRASA
BATURY • URATOWAĆ “VICTORY” • JAK POSKROMIĆ “TROLLA”
• START • “VICTORY” BEZPIECZNA, “TROLL” BEZRADNY • JEDEN
SZKWAŁ, TRZY WYWROTKI • PUŁAPKA ZENKA • BŁĄD
KAPITANA BATURY • LICZY SIĘ UDZIAŁ, NIE ZWYCIĘSTWO
Ledwo Paweł zdążył mi opowiedzieć przeżycia minionej nocy, gdy usłyszeliśmy
obwołanie z kei:
- Ahoj, na “Krasuli”!
Wyjrzałem z kabiny. Z nabrzeża uśmiechał się do mnie Jerzy Batura i uczepiona jego
ramienia młoda dama, w której, po bladej cerze i podkrążonych oczach, domyśliłem się
hrabianki-topielicy. Fakt, że nie odrywała oczu od swego wybawcy, świadczył najlepiej, że
już wróciła do siebie.
- Dzień dobry, panie Tomaszu. Jak już umówiłem się z Pawłem, przyszedłem wyzwać
was - ukłonił się z drwiącym uśmiechem - na żeglarski pojedynek. Pozwoli pan, że go
przedstawię pannie Annie von Linndorf.
- Miło mi panią poznać. I cieszę się, że już wróciła pani do zdrowia. A co do regat...
Służę! - odwzajemniłem ukłon. - Kiedy i na jakiej trasie?
- Choćby jutro. A kto wyznaczy trasę, tego wskaże moneta - sięgnął do kieszeni. -
Orzeł czy reszka?
- Orzeł - kiwnąłem głową. Było jasne, że obojętnie co bym wybrał, to los i tak wskaże
mego przeciwnika. I tak się stało.
Hrabianka pisnęła radośnie.
- Reszka! - oznajmił Batura. - Pójdę teraz zastanowić się nad trasą - błysnęło lodowate
spojrzenie - którą pan, mam nadzieję, zaakceptuje. A jutro...
- Nie jutro, Jerzy, tylko za trzy dni - wygramolił się z kabiny Paweł.
- A dlaczego aż za trzy? - zawołała panna Anna.
Paweł przeciągnął się:
- Pogadałem sobie dziś rankiem z tym i owym. I wiem, że najszybszym jachtem na
Wielkich Jeziorach jest jednostka Zbigniewa Kani, byłego mistrza świata w Cadetach. Jest to
ponoć łódź prototypowa, wywodząca się ze Sportin. Ale ktoś mi powiedział, że cumujący za
zakrętem jacht “Troll”, z pozoru cichy i niepozorny, jest zamaskowanym bliźniakiem
“Sportowego Jeziora”. Zaś jego właścicielem czy wynajmującym jest warszawiak, pan Jerzy
Batura... Powiedz mi, Jerzy, czy wygrana twojej “maszyny regatowej” nad poczciwym
Neshem, którym jest “Krasula”, usatysfakcjonuje cię w pełni?
Batura przygryzł wargi:
- Tak ułożę trasę, by wygrał lepszy żeglarz, nie jacht!
- Tak, tak! Oczywiście... - powiedział z przekąsem Paweł.
- Nie startujecie więc? Panie Tomaszu!!
- Ja wystartuję - odpowiedziałem spokojnie.
- Ale dopiero za trzy dni - równie spokojnie dodał Paweł.
- Albo, Jerzy, dasz mi ten czas, albo całe Mikołajki - z Hotelem “Gołębiewski” na
czele - dowiedzą się, jak to twardziel Batura kocha bić słabszych!
- Idziemy! - Batura odwrócił się, pociągając Annę za sobą.
- Za trzy dni, punkt dziesiąta, start. Ni sekundy później! - warknął przez ramię. -
Polecimy na Śniardwy.
- A gdzie miałeś zamiar? - zachichotał Paweł. - Na Kotek Wielki?
- Jezu, regaty! Na Śniardwach! - usłyszeliśmy nabożny szept obok. To pan January aż
wisiał przewieszony przez reling swej “Victory”. - Czy mógłbym?! Wiem, że przegram, ale...
- Pływał pan dużo po Śniardwach? - uśmiechnął się życzliwie Paweł.
- Jeszcze nie... - zająknął się dzielny kapitan - to mój pierwszy sezon na Wielkich
Jeziorach... Ale byłem trzecim żeglarzem okręgu bielsko-bialskiego!
- W jakiej klasie? - zainteresował się życzliwie mój podwładny.
- ...Optymist!
Odwróciłem się, aby stłumić śmiech. Optymist to łódka dla najmłodszych żeglarzy,
dziesięciolatków.
- Tak więc zapraszam pana w imieniu załogi “Krasuli” do udziału w regatach! -
oznajmił Paweł.
- Co ty wyprawiasz?! - syknąłem, gdy weszliśmy do kabiny.
- Przecież oni się potopią albo w najlepszym wypadku pogruchoczą jacht.
Paweł zaśmiał się:
- Nic im nie będzie, tak wezmą bowiem udział, że go nie wezmą - oznajmił
tajemniczo. I nagle spoważniał: - A teraz chciałbym poprosić, by... - przerwał. - Sam pan
mówił po ostatniej naprawie “Krasuli”, że plastikowy jacht można sobie dowolnie przerobić,
a jak się nie uda, przywrócić mu kształt pierwotny bez większego kłopotu i śladów?
- Przecież o tym wie każdy.
- Skoro tak - głęboko odetchnął Paweł - to proszę o “Krasulę” na czas do regat. Dla
pana i podopiecznych już wynająłem pokoik w pensjonacie pani Róży.
- Co kombinujesz?
- Mam zamiar podostrzyć kopyta “Knisuli” i sypnąć jej soli pod ogon.
- Jeśli ci się tylko uda... Bierz jacht.
Jasne, że wziąłem! Ucałowałem pana Tomasza. Wyładowałem załogę razem z
bambetlami i popłynąłem do maleńkiej, lecz znakomicie wyposażonej przystani pana
Zbigniewa Chojnowskiego. Tam rzuciłem się w wir szkutniczej pracy... Później, później
opowiem, czego dokonałem! Przerywałem robotę tylko na czas poszukiwań Zenka. “Pod
Rybką” barmanka wręczyła mi kartkę:
Będę o dziewiątej przed startem.
Z.
- Wiecie co? - powiedziałem do Zośki i Jacka, gdy patrzyliśmy za odpływającą
“Krasulą”. - Co mam siedzieć w pensjonacie pani Róży? Zabieram was na wycieczkę
Rosynantem!
- Ot tak sobie czy gdzieś szczególnie? - ziewnęła siostrzenica.
Siostrzeniec nie zainteresował się w ogóle.
- Chciałbym was powieźć na spotkanie ze Złem i Dobrem.
- Ou! - odezwali się chórem. - Ciekawe!
- Dokąd pojedziemy? - spytała Zośka.
- Jasne, że ty do Zła, a ja do Dobra! - napuszył się jej brat.
Zaśmiałem się:
- Gdzie jest owo Zło i Dobro dowiecie się we właściwym czasie. Ładujcie bagaże do
Rosynanta. Okulary słoneczne macie?
- Oczywizda! - gwizdnął Jacek. - Ale pytanie o tak podstawową w lipcowe dni rzecz
budzi moje podejrzenie... Co wujek kombinuje?
- Zobaczysz. Jedziemy!
Wyjechaliśmy z Mikołajek dobrze znaną Jackowi i Zośce mrągowską szosą.
- To Dobro, to pewno od tego, że dobrze znamy tę drogę - zaśmiał się Jacek.
Przed Probarkiem skręciłem aż zapiszczały opony, siostrzeniec zaczął gorączkowo
przeszukiwać swoją torbę.
- Nie szukaj, czego znaleźć nie możesz - zaśmiałem się.
Próbował odpowiedzieć śmiechem:
- Gdzie mapa?! Wujcio zagląda do naszych toreb!
- W koniecznych przypadkach nie omieszkam!
- Czy to jest przypadek właściwy? - zainteresowała się Zośka.
- Jak najbardziej! - odparłem, przyspieszając bieg Rosynanta po rzadko uczęszczanej
drodze.
- Urażki, Notyst, Mierzejewo... - odczytywał nazwy mijanych miejscowości Jacek. -
Gdzie my jesteśmy?
- Na drodze ku Złu - uśmiechnąłem się zimno.
Odpowiedziało mi milczenie.
Gdy minęliśmy Nakomiady i szosa zmieniła się w drogę leśną, wydało mi się, że w
Rosynancie zrobiło się jeszcze ciszej.
Zatrzymałem wóz na mostku nad ledwo cieknącą strugą.
- Mam teraz do was prośbę. Szczególną, ale tylko jedną w czasie naszej wędrówki...
- Słuchamy, wujku! - odpowiedziały niepewne głosy.
- Obiecajcie mi, że od tej chwili będziecie mieli zamknięte oczy.
- Jak długo? - zaciekawił się Jacek.
- Aż powiem, byście je otworzyli - odpowiedziałem poważnie.
- Zgoda! - kiwnęła głową Zośka.
- Słowo! - uderzył się w piersi Jacek. Jeśli wujek nie wierzy, to zakleję je sobie
plastrem! Zośka, dawaj apteczkę!
- Nie wygłupiaj się! - pstryknąłem go w ucho. - Wierzę ci!
- Bo czemu wujek miałby nie wierzyć? - wzruszył ramionami. - Z tym zamknięciem
oczu to podróż nasza nabiera uroku!
Rosynant pomknął dalej...
Zatrzymałem go wreszcie po dłuższym czasie i poprosiłem, aby zaczekali na mnie,
nadal nie otwierając oczu.
Wróciłem po chwili:
- Idziemy.
- Ale jak będziemy wyglądali z zamkniętymi oczyma? - żachnęła się Zośka. - Słyszę
ludzi. I to wiele osób!
- Właśnie dlatego pytałem, czy macie okulary słoneczne. Włóżcie je. Wyjdźcie z
Rosynanta, wujka pod ręce i naprzód!
- Niech skonam! - mruknął Jacek. - Nikt mi w budzie nie uwierzy, jak opowiem o tym
spacerku...
- Uwierzą, spokojna głowa.
- Chyba idziemy przez las - odezwała się po chwili Zośka - szeleszczą liście i tak
pachnie... Daleko jeszcze?
- Tylko parę kroków... A teraz ostrożnie, nie potknijcie się... Stańcie. Otwórzcie oczy!
- Rany! - krzyknął Jacek, cofając się przed wydającą się spadać mu na głowę ogromną
bryłą strzaskanego betonu, pozieleniałego od mchu i zda się rozsadzanego przez wyrastające
ze szczelin drzewa.
- Gdzie my jesteśmy? - szepnęła Zośka, zdzierając okulary z twarzy.
- Przed bunkrem Hitlera. W Wilczym Szańcu. Jednej z dwóch głównych kwater wodza
III Rzeszy - Mówiłem powoli. - Obejrzyjcie te ruiny. To o tym bunkrze pisał Albert Speer: :...
z zewnątrz podobny do staroegipskiego grobowca, był właściwie wielkim klocem
betonowym, bez okien, bez bezpośredniego dopływu powietrza, budowlą, której ściany
betonowe były wielokrotnie większe od powierzchni użytkowej. W tym grobowcu on żył,
pracował i spał. Wydawało się, że te ośmiometrowej grubości żelbetowe ściany oddzielały go
od świata zewnętrznego i zaślepiały w jego urojeniach”
- Straszne - Zośka wzdrygnęła się.
- Tak - skinąłem głową. - Straszy po dziś dzień.
- Pokazuje nam to wujek jako ciekawostkę? - cicho zapytał Jacek.
- Nie. Chciałbym, abyście tak jak i inni wasi rówieśnicy, którzy tu przyjeżdżają,
przyjęli Wolfschanze jako przestrogę. I żeby wasz młody świat, gdy dostrzeże, że ktoś próbuje
wznosić podobną budowlę wspomniał na grozę drugiej wojny światowej i zapobiegł trzeciej.
- I to wszystko wybudowano dla ochrony tylko jednego człowieka... - powiedziała
Zosia po chwili.
- Nie tylko jednego - pokręciłem głową - ale całego “mózgu” walczącej na Wschodzie
hitlerowskiej machiny wojennej. Zresztą Wilczy Szaniec miał służyć tylko przez kilka
miesięcy. Podczas błyskawicznej i - jak planowano - oczywiście zwycięskiej wojny ze
Związkiem Radzieckim. Tymczasem przyszło tu mieszkać Hitlerowi przeszło 800 dni.
Przybył tu po raz pierwszy 24 czerwca 1942 roku, a 20 listopada 1944 roku opuścił
Wolfschanze na zawsze.
- A to cóż za grobowiec? - wskazał Jacek wyłaniające się zza drzew bryły betonu.
- Pokazałem wam schron wodza Trzeciej Rzeszy; pora byście zobaczyli, że
wyznaczony na jego następcę równie troskliwie dbał o swoje życie. Przed wami schron
Martina Bormanna, a za bunkrem szczątki jego domu. Taak, Martin Bormann. Jedyny z
przywódców hitlerowskich, który ocalał. Może żyje po dziś dzień, gdzieś w głębi Brazylii czy
Paragwaju?
- Żeby żył, ja bym go dostał! - zaperzył się chłopak.
- I co byś zrobił staruszkowi? - zaśmiałem się. - Pomyśl, ile lat liczyłby dziś sobie
Bormann, gdyby żył!
- Ee, wujek zawsze załagadza! Nawet Hitler zarobiłby u wujka ze trzy lata
poprawczaka!
Roześmieliśmy się.
- Ale idźmy dalej przez to upiorne miasteczko - ruszyłem przodem. - Na obszarze
1050 hektarów mieszkało tu ponad dwa tysiące osób. Znajdowały tu się dwa lotniska, dwie
centrale dalekopisowe, wodociągi, ciepłownie, dworzec kolejowy i elektrownia.
- Bunkry Hitlera i Bormanna to chyba największe budowle? - spytał Jacek.
- Wyobraźcie sobie, że nie. Największym bunkrem był schron “ogólnego użytku”,
mieszczący się po drugiej stronie szosy, opodal cmentarza. Ale spójrzcie teraz na te resztki
niezbyt imponującego z pozoru budynku. Przeznaczony był dla stenografów. Moim zdaniem
jest jeszcze jednym z dowodów chorobliwej podejrzliwości i lęków wodza. Do tego stopnia
nie ufał swym najbliższym współpracownikom, dowódcom walczących pod jego sztandarami
wojsk, że gdy pokłócił się z szefem sztabu generalnego wermachtu, generałem Jodlem, o
przebieg jednej z narad, nakazał zorganizowanie w swej kwaterze specjalnej służby
stenograficznej. By informacje stąd nie mogły przeniknąć dalej, stenografów otoczono
specjalną opieką. Mieszkali w tym budynku, za drutami kolczastymi i siatką. Okna zamknięto
metalowymi okiennicami, a gęsto rozstawione straże pilnowały, by nikt nie podszedł do tego
domu na taką odległość, że mógłby usłyszeć, o czym się w nim mówi.
- Stenografem to ja tu nie chciałbym być za Chiny! - mruknął Jacek.
- Ja również - odparłem. - Teraz mijamy jeden z największych schronów Wilczego
Szańca - bunkier przeznaczony dla jego gości. Ale pomimo ogromu niczym nie zapisał się on
w historii, gdzie na zawsze trafił natomiast ceglano-betonowy budyneczek, którego ruiny
zarastają, o tam, trawą i dzikim bzem...
- A co to takiego? - wyprzedziła mnie Zosia.
- Tablica pamiątkowa.
- A niech to! Tablica pamiątkowa!- roześmiał się Jacek. - Ku czci Bormanna, Goringa
czy samego Hitlera?
- Czytaj, Zośka - powiedziałem.
- W tym miejscu stał barak, w którym 20 lipca 1944 roku Claus Schenk hrabia von
Stauffenberg dokonał zamachu na Hitlera. Zarówno on, jak i wielu innych, którzy stawiali
opór dyktaturze hitlerowskiej, zapłaciło za to życiem.
Odeszliśmy od tablicy w milczeniu. Przerwałem je dopiero przed restauracją:
- Mam nadzieję, że pomimo tych okropności nie straciliście apetytu?
Popatrzyli na mnie dziwnie. Dopiero po chwili Jacek mruknął:
- Owszem, przekąsiłoby się to i owo...
Na przekąskę złożyły się: węgorz, “wilcza” potrawka i kotlet piastowski.
- Przepyszny węgorzyk - mlasnął Jacek.
Zosia z pewną obawą patrzyła na ślady szalunku widoczne pod farbą sufitu.
- Możesz jeść spokojnie - zaśmiałem się. - Tutaj nie mieszkał żaden zbrodniarz
hitlerowski. Mieściły się tu garaże. Zresztą jesteśmy poza pierwszą, najtajniejszą strefą
Wilczego Szańca.
- Całkiem sympatyczny lokal - stwierdził Jacek. - A kelnerki!
- Już ci któraś wpadła w oko?
- Pani Anna Tankielun!
- To przez nią tak długo bawiłeś przy bufecie! - mrugnęła Zośka.
- A co? Musiałem odreagować żywym pięknem na martwotę betonu!
- Beton... - zamyśliłem się. - Pomyślcie, ile go tu zgromadził Hitler dla ochrony swego
cennego życia, a przecież to on miał go zabić. I zrobiłby to, gdyby nie przypadek.
- Beton? Zabić Hitlera? - zdumiała się Zosia. - Nie pojmuję.
- Gdyby narada, na którą przemycił bombę w teczce pułkownik Claus Schenk hrabia
von Stauffenberg w dniu 20 lipca 1944 roku, odbyła się w bunkrze, fala uderzeniowa
zmiażdżyłaby, odbijając się od potężnych ścian, wszystkich obecnych w tym pomieszczeniu.
Ponieważ jednak przeprowadzono ją w lekkim baraku, wybuch odrzucił na boki uczestników
narady wraz ze ścianami budyneczku.
- No no! - pokiwał głową Jacek. - Czasem i nadmiar troski o siebie może być
szkodliwy...
Po obiedzie wynajęliśmy pokój w hoteliku, który znajduje się w drugim skrzydle
budynku restauracyjnego. Wręczyłem moim podopiecznym fundusze na zakup przewodników
i planów. I wysłałem na dalsze zwiedzanie Wolfschanze.
- A wujek? - spytała Zosia.
- Wujek był tu już tyle razy i prywatnie, i służbowo...
- Zostawia nas wuj sam na sam z duchami przeszłości!
- Pod opieką Jacka nic ci nie grozi.
- Czy to znaczy, że jestem beton? - uprzejmie zapytał siostrzeniec.
Delikatnie wypchnąłem go na korytarz i zamknąłem drzwi.
- Muszę odpocząć - powiedział Jacek.
- To sobie siedź! - zaśmiała się Zośka. - Ja jeszcze pójdę dokładnie obejrzeć makietę
kwatery. Jak się tak chodzi ścieżkami, to trochę trudno się zorientować, jak to w całości
wyglądało...
Wróciła szybciej, niż myślałem.
- Wujku, Batura!
- Tutaj?! - poderwałem się z krzesła.
- Tak! I ta jego hrabianka też! Ale już pojechali! - jęknęła dziewczyna.
- To co mi głowę zawracasz?! - zawołałem - Nie mogłaś wcześniej dać znać?
- Miałam do wyboru: albo ich śledzić, albo lecieć po wujka. Wybrałam to pierwsze. I
chyba dobrze zrobiłam. Bo nawet gdyby wujek był ze mną, to niczego więcej by się nie
dowiedział!
- No to mów, czego się dowiedziałaś!
- Może nie tyle dowiedziałam się, co zobaczyłam.
- Skaranie boskie z tą dziewczyną! Gadaj!
- No więc zobaczyłam ich, jak idą od parkingu. A ja za drzewa. A od autokarów duża
wycieczka i strasznie głośno po niemiecku gadali... Batura z hrabianką dołączyli do nich.
Śmiać mi się zachciało, że taki bogaty facet chce na przewodniku oszczędzić. Ale nic, patrzę
sobie dalej, a tu jeden z wycieczki lekko skinął głową Baturze i on jakby mu się odkłonił. Po
chwili coś hrabiance powiedział, pewno, że musi do toalety i zawrócił, a ona poszła dalej z
wycieczką, od której odłączył też tamten drugi. Stanęli za kioskiem z pamiątkami. Krótka
rozmowa. Batura dał coś bardzo małego tamtemu. Rączka, rączka i rozeszli się. Każdy inną
ścieżką dogonił wycieczkę. Batura zaraz hrabiankę pod ramię i zawrócił do swojej alfy romeo.
Pokazywał na głowę, widocznie udawał, że go rozbolała, grunt że zaraz odjechali. A ta
wycieczka, to była wie wujek skąd? Z Wiednia!
Zamyśliłem się:
- Wygląda na to, że wiedeński jubiler, pan Stockhausen, przysłał tu kogoś po próbkę
skarbu Hasan-beja. Batura przekazał mu jeden z klejnotów “do wglądu”. Ponieważ wierzę, że
był to naprawdę drogi kamień, a nie falsyfikat, wkrótce możemy się spodziewać wizyty pana
Stockhausena w Polsce. Już moja w głowa, by czekał go właściwie przyjęcie!
- Ale dlaczego ten goniec przyjechał do Gierłoży, a nie do Mikołajek? - zaciekawił się
Jacek.
- Chciał ukryć się najlepiej jak mógł. Wycieczkowicz mniej interesuje służby
graniczne niż indywidualny turysta...
- Uff - westchnęła Zosia, gdy następnego dnia rano przejeżdżaliśmy przez Kętrzyn. -
Dosyć Zła, ciekawe jakie Dobro wujek przygotował na dzisiaj...
Milczałem prowadząc Rosynanta, podobnie jak wczoraj, bocznymi drogami.
Jacek narzekał, że znów nie zna miejscowości, przez które przejeżdżamy: Biedaszki,
Pudwągi, Jurtkowo, Klewno...
- O, tę nazwę chyba gdzieś słyszałem! - ucieszył się, patrząc na tablicę z napisem
“Reszel”. A widząc drogowskaz zakrzyknął:
- Tym razem wujkowi się nie uda! Wiem, dokąd jedziemy! Do Świętej Lipki!
- Czy naprawdę tamtejszy kościół jest taki piękny? - spytała Zośka.
Pomimo powtarzanych pytań milczałem, aż wreszcie mogłem powiedzieć:
- Patrz!
Biało-złota bazylika wznosiła ku niebu swe dwie smukłe wieże z zegarami. Lewy
wybijał godziny, a prawy kwadranse. Wsparta na kolumnach fasada stanowiła jak gdyby
ołtarz, poświęcony Matce Boskiej, której kamienną postać wyrzeźbił Maciej Pórtzel z
Królewca. Całość zaś fasady wykonał Jerzy Ertli z Tyrolu.
Zatrzymałem samochód na wzgórzu, aby Zosia i Jacek mogli się dłużej przyjrzeć
kościołowi, o którym poetka Maria Zientara-Malewska pisała:
W klamrę jeziornych turkusów ujęty
Brylant baroku słońcem szlifowany...
- Jakaż ta bazylika piękna! - szepnęła Zośka. - Co sprawiło, że wzniesiono tak
wspaniały kościół z dala od wielkich miast?
Uśmiechnąłem się:
- To prawdziwa perła baroku. A znalazła się tu, gdyż jak głosi czcigodna legenda,
zapisana w 1626 roku przez Michała Claritiusa: pewnemu skazańcowi, a było to w XV wieku,
objawiła się Matka Boska i poprosiła o wyrzeźbienie Jej postaci z Dzieciątkiem. Oczekując na
egzekucję i modląc się wyrzeźbił w nocy w kawałku drewna Jej figurkę. Rano opowiedział
sędziom o swym widzeniu i pokazał rzeźbę. Była tak piękna, że zdumieni doszli do wniosku,
iż jest to znak Bożej łaskawości i zwrócili skazańcowi wolność. A że Matka Boska prosiła,
aby skazaniec ustawił jej figurkę na drzewie lipy, ten zaczął szukać odpowiednio pięknego
drzewa. I znalazł je tutaj... W krótkim czasie miejsce to zasłynęło cudami. W 1685 roku
rozpoczęto przygotowanie terenu pod budowę kościoła. Ponieważ teren był bagnisty,
fundamenty ułożono na olchowych palach...
Włączyłem silnik i zajechaliśmy na parking przed bazyliką.
- Idziemy, wujku! - wołała Zosia
- Tak, już - odpowiedziałem. - Tylko przed wejściem do kościoła rozdzielimy się.
Dobrze?
Popatrzyli na mnie ze zdziwieniem:
- Jak wujek chce. Ale dlaczego?...
- Obiecałem zabrać was na wycieczkę do Zła i Dobra. Uświadomiłem sobie jednak, że
taką drogę można odbyć wspólnie tylko do pewnego miejsca... Dalej każdy powinien iść sam.
I mi wybierać między Złem a Dobrem...
Gdy odchodziliśmy żegnały nas ostatnie takty poloneza Michała Kleofasa Ogińskiego
Pożegnanie ojczyzny, granego na sławnych świętolipskich organach.
Już znikały za drzewami wieże bazyliki, gdy Zosia, obejrzawszy się raz jeszcze,
szepnęła:
- Tak. Tu widziałam Dobro.
Jacek przytakując skłonił głowę.
Tak ulubione przeze mnie boczne drogi i dróżki poprowadziły nas przez Pilec,
Lembruk, Szestno, Wyszembork do Rynu.
- Zatrzymajmy się tu i spłuczmy zimną colą przykre wspomnienia o niedalekim
miejscu porażki. Jeszcze skarb Hasan-beja będzie nasz!
- Allach jest wielki! - zaintonował Jacek.
Weszliśmy w miły chłód restauracji “Podzamcze”. Sala była pustawa. Moją uwagę
zwrócił starszy pan przy stoliku pod oknem. Długie białe włosy kontrastowały z mocną
opalenizną. Obok niego stał oparty o krzesło załadowany “z czubem” plecak ze stelażem i
okuta laska. Z miłym zdziwieniem dostrzegłem leżące ma stoliku “Wiadomości
Archeologiczne”, w których lekturze zaraz się pogrążył.
Rozmawiając z Zośką i Jackiem o wrażeniach z ich pierwszych w życiu odwiedzin
Gierłoży i Świętej Lipki nie mogłem się powstrzymać, by od czasu do czasu nie zerknąć w
stronę starszego pana, ten dostrzegł to widocznie, bo uśmiechnął się, złożył periodyk i
podszedł do naszego stolika.
- Przepraszam najmocniej, ale usłyszałem, że mówią państwo o siedzibie Hitlera i
przepięknym świętolipskim kościele. Nie byłbym historykiem, gdybym nie spróbował
dołączyć do tak zajmującej, bo jakby dwubiegunowej, rozmowy. Państwo pozwolą:
Aleksander Kobiatko, emerytowany nauczyciel historii z Olkusza... Czy mógłbym się
przysiąść?
Oczywiście zaprosiliśmy pana Kobiatko. Bez widocznego wysiłku dźwignął ciężki
plecak i już siedział przy nas. Dowiedzieliśmy się, że od lat działa jako społeczny opiekun
zabytków na swoim terenie. Jeden zaś miesiąc w roku poświęca na wędrówkę po wybranym
regionie kraju:
- Żeby sprawdzić, jak się tam mają zabytki. Gdy zobaczę coś podejrzanego dla oka
historyka, piszę natychmiast raport do Ministerstwa Kultury i Sztuki. Czyli jestem swego
rodzaju donosicielem. I wiedzą państwo? Ministerstwo bardzo rzadko prześle dwuzdaniowe
podziękowanie. Ani słowa o tym, czy rzeczywiście zainteresowało się przyczyną mego alarmu
i czy podjęło jakieś działania!
Schyliłem głowę, ciesząc się w duchu, że przy prezentacji nie podałem miejsca pracy.
Ale też obiecałem sobie pogadać z Marczakiem na temat traktowania społecznych opiekunów
zabytków. Niech on z kolei natrze uszu dyrektorom stosownych departamentów.
- W tym roku przyszła kolej na Mazury - ciągnął dalej Kobiatko - i muszę przyznać, że
gdyby nie troska o popadający w coraz większą ruinę pałac w Sztynorcie... Coś nie wyszło
ponoć z tym Austriakiem, który miał go kupić i odremontować.
- Sztynort... - powtórzyła w zamyśleniu Zośka - piękna nazwa.
- I jeszcze piękniejszy pałac - Kobiatko z ożywieniem założył włosy za uszy. -
Siedziba rodu Lehndorfów (niegdyś Mgowskich). Ostatni właściciel Sztynortu został zabity za
udział w spisku na życie Hitlera.
- Popłyniemy tam, gdy tylko skończymy naszą sprawę - wtrąciłem. - Chętnie
pospaceruję po sztynorckim parku. Gdy myślę, że drzewa, które mijam - dęby, buki - sadzono
około 1600 roku, kiedy budowano pałac, to tak jakby czas się zatrzymał! Pomyślcie: rok
1600. Za pięćdziesiąt sześć lat spalą Sztynort Tatarzy Gosiewskiego. Może jednym z nich był
Hasan-bej?
- O? - zainteresował się białowłosy opiekun zabytków. - Ciekawi państwa najazd
Tatarów na Prusy Książęce?
- Ot - dałem znak moim, by milczeli - szukamy prawdy o pana Kmicicowych Tatarach.
- Rozumiem - uśmiechnął się Kobiatko. - też tą drogą próbowałem dojść do umysłów i
serc moich uczniów... Przez fikcję do prawdy!
- Proszę pana - Jacek wskazał podłużny wąski przedmiot wystający z plecaka
emerytowanego nauczyciela. - Jest pan tylko historykiem - zaśmiał się - czy też i
poszukiwaczem skarbów? To chyba wykrywacz metali?
- Zgadłeś chłopcze! - uśmiechnął się również Kobiatko. - To Penetrator firmy
“Armand” z Pruszkowa. W pełni zautomatyzowany, posiada także eliminator drobnych
przedmiotów metalowych o powierzchni mniejszej od kapsla. Noszę go ze sobą, by tu i tam ,,
zajrzeć” pod ziemię. A nuż coś znajdę? Wzbogacę jakieś muzeum? Przecież w porównaniu z
muzeami innych krajów Europy nasze są takie biedne...
- A czy mógłbym?... - zapytał nieśmiało chłopak. - Chciałem poprosić pana Pawła, ale
tak jakoś zeszło... - spojrzał w moją stronę. - Zresztą wykrywacz, który pożyczył panu
Pawłowi jego znajomy, nazywa się jakoś inaczej, choć jest tej samej firmy, co sprzęt pana
Kobiatko, tylko bardziej skomplikowany.
- Masz zapewne na myśli Prospektor. O to cacko dla profesjonalistów! Posiada
“dyskryminator” eliminujący metalowe sieci. Monetę wykrywa pod ziemią na głębokości 25
centymetrów, a coś większego, na przykład hełm, na poziomie 70 centymetrów. Proszę,
skorzystaj chociaż z mojego przyrządu!
Zadowolony Jacek wybiegł z restauracji z wykrywaczem pod pachą.
Nie zdążyliśmy pogrążyć się z panem Aleksandrem na dobre w rozmowie o dwunastu
naturalnej wielkości apostołach ze złota, ukrytych ponoć przez Radziwiłłów w Nieświeżu oraz
planowanym na koniec sierpnia zlocie poszukiwaczy skarbów w Górowie Iławeckim, gdy mój
siostrzeniec był już z powrotem z rozwichrzonym włosem:
- Wujku, kluczyki!
- Wykryłeś tym aparatem Rosynanta?
- Bez żartów, wujku! Potrzebuję saperki! Mam coś! Dziesięć kroków na południe od
zachodniej wieży!
- Dlaczego zamiast “coś” nie powiesz po prostu “puszka po szprotach”? - nie chciało
mi się wychodzić na słoneczny żar z chłodnej restauracji.
Natomiast pan Kobiatko poderwał się z młodzieńczą werwą:
- Idziemy! Jasne, że to może być puszka, ale nie możemy zlekceważyć sygnału. Jak
był silny?
- Ostro dawał! - entuzjazmował się Jacek.
- No to pod zamek!
- Łap, Jacek, kluczyki i leć po łopatkę! - dałem się ponieść emocjom.
W miejscu zaznaczonym przez Jacka patykiem rzeczywiście sygnał wykrywacza
odezwał się z mocą. Jednak dopiero około pół metra pod ziemią łopatka natrafiła na coś
twardego. Jacek zaczął grzebać w piasku rękoma i już po chwili trzymał w nich długie,
wąziutkie, pokryte skorupą rdzy ostrze.
- Hi! - zawołał z rozczarowaniem. - Sam wiem, co to takiego: ruski bagnet na karabin!
Kobiatko skinął głową, ale jeszcze raz przesunął nad wykopem czujnikiem
wykrywacza:
- Sygnał wciąż jest. Kop. Tylko trochę w prawo. Trzy sztychy saperką...
- Jest! - krzyknął triumfalnie Jacek wyrywając z piasku nieforemną bryłę.
- Co robisz?! - krzyknął pan Aleksander. - Przepraszam... - ciężko oparł się o drzewo -
ale jak ty, chłopcze, postępujesz z domniemanym skarbem? Przecież to równie dobrze
mogłaby być mina czy pocisk...
- To ja przepraszam - skonfudował się Jacek. - Rzeczywiście zachowałem się głupio!
Ale skoro już to trzymam, to będzie chyba menażka... - ożywił się. - Ciężka jakaś!
- Pokaż! - bez skrupułów skorzystałem z prawa starszeństwa i fachowości.
Podał mi bryłę niechętnie.
Odłupałem rdzawą skorupę. Zaczep przytrzymujący wieczko nie chciał ustąpić.
Kobiatko wyciągnął wielkich rozmiarów scyzoryk:
- Tylko ostrożnie! Możemy uszkodzić coś cennego!
Zaatakowana ostrzem scyzoryka i kantem saperki menażka poddała się wreszcie!
- Ech! - westchnął ze smutkiem pan Aleksander. - Wilgoć była tu już wcześniej!
- Zaraz - włożyłem palce w zbutwiałe szmaty - coś tu musi być. Nie słyszałem jeszcze
o takiej armii, której żołnierze żywiliby się szmatami...
Namacałem ostrą, gładką krawędź. Uchwyciłem ją ostrożnie i wyciągnąłem płytkę z
menażki...
- Ale cudo! - jęknęła Zośka.
W cieniutko zeszlifowanym bursztynie, w samym centrum płytki, znieruchomiała na
milionlecia ważka z rozpostartymi skrzydłami.
W milczeniu syciliśmy się złocistym pięknem bursztynu. Wreszcie pan Aleksander
szepnął:
- Cudo. Czyżby cząstka Bursztynowej Komnaty? Ale front przechodził tędy przed
zdobyciem Królewca przez Rosjan, a menażka, tak jak i bagnet, jest rosyjska...
- Może tu się dowiemy, co i jak - mniej podatny na piękno Jacek wyciągnął z dna
menażki pokryty zieloną pleśnią notes. Podał mi go z eleganckim ukłonem. Wypominał w ten
sposób zabranie mu menażki.
- Pamiętnik rosyjskiego żołnierza? - zdziwił się czcigodny olkuski historyk. - Stalin
zabronił swoim “bojcom” pisania pamiętników pod karą śmierci.
Przesunąłem ostrzem noża po skórzanej okładce:
- Jo... hann W... olf.
Gotyckie, tłoczone litery zachowały jeszcze drobiny złocenia.
- Johann Wolf. Rosjanin zdobył go na Niemcu. Może, skoro był odważny w walce, to
nie bał się i rozkazu Stalina? Zresztą płytka bursztynu świadczy, że był to już 1945 rok,
zbliżał się koniec wojny i inny duch panował w zwycięskiej armii.
- A może tam są notatki tego Wolfa? - przysunęła się Zosia.
Ostrożnie wsunąłem scyzoryk między kartki
- Obawiam się, że prawie nic z tych zapisków nie odczytamy... Ale od czasu do czasu
widać rosyjskie litery. Wolf nie pisałby cyrylicą!
- Drodzy państwo! - zatarł ręce pan Aleksander. - Zanim przekażemy zdobycz pana
Jacka kompetentnym osobom, usiądźmy sobie na chwilę w miłym chłodku “Podzamcza” i
wspomagając się pamiętnikiem owego, powiedzmy Iwana Iwanowicza, zastanówmy się, skąd
cząstka Bursztynowej Komnaty trafiła do menażki rosyjskiego żołnierza jeszcze przed
zdobyciem Królewca przez Rosjan, no i w sporej od niego odległości? Wygląda wprost na to,
że Bursztynowa Komnata wybrała się naprzeciw sowieckim wojskom!
Wybuchnęliśmy śmiechem i ruszyliśmy za białowłosym przewodnikiem ku rynkowi.
Upał tego dnia był taki wielki, że nic innego oprócz dobrze schłodzonej coli nie
mogliśmy zamówić!
Poczynając od ostatniej nie zapisanej strony notesu, jako że tędy wydawała mi się
prowadzić najbliższa droga do odkrycia tajemnicy menażki, ostrożnie podważyłem ostrzem
noża zbutwiały, wilgotny papier:
- Nie... żeby to odczytać potrzebna będzie superczuła aparatura... Ale... zaraz!
Cztery głowy aż stuknęły się nad stolikiem ku radości kelnerek.
- Widzicie... mocne pismo... duże litery: “Kie... rg wziat!” Kienigsberg wziat!
Królewiec zdobyty!
- Dalej, wujku, dalej! - wołał Jacek.
- Patrz na te kartki... kopiowy ołówek zupełnie się rozmył...
- A może tu, bo też większe litery: “Na odinu?!”
- Na rodinu. Do ojczyzny - wymruczał pan Aleksander. - Ale ten znak zapytania...
Cóż, zdobycie Królewca to nie wzięcie Berlina! Do końca wojny daleko. Nasz Iwan
Iwanowicz musiał dostać lub spodziewał się jakiegoś zadania, dzięki któremu wróciłby na
łono ukochanego kraju! Tu mogła się pojawić nasza przecudna ważka. Jakimś trafem, choć
uwięziona w bursztynie, przeleciała do menażki zwykłego krasnoarmiejca! Nie odczyta pan
czegoś tam jeszcze?
Przetarłem okulary:
- Już tylko cztery kartki... Psia kość, nieczytelne... Chociaż... o tu... Jacek, masz lepsze
oczy!
- Ale słabszy ruski. No nic, spróbuję... tu jedno słowo nasz drogi Iwan podkreślił.
Nawet dwa razy: Ba... r... t... e... n.
- Barten. Obecnie Barciany. Ciekawa miejscowość, a raczej jej zamek. Główny gród
obronny pruskiego plemienia Bartów. W 1240 roku zdobyty przez Krzyżaków - zauważyłem.
- Jedną z pamiątek po nich jest - pan Aleksander łypnął na Zośkę - wymurowana w
podziemiach wieży... - zawiesił głos - cela tortur! - krzyknął.
Zośka podskoczyła, jak zresztą przewidział olkuski znawca historii pruskiej ziemi,
który spokojnie już kontynuował:
- A teraz my wzbogacimy być może historię tego czcigodnego grodu. Ech, gdyby w
nim odnalazła się Bursztynowa Komnata! Żal oddawać i ważkę, i notatnik Iwana Iwanowicza
w bardziej wykwalifikowane ręce!
- Przecież wujek!... - zawołała Zośka.
Cóż, trzeba było się przyznać, że pewne kwalifikacje posiadam - bo jestem
pracownikiem resortu, który lekceważy sobie pracę społecznych opiekunów zabytków.
Zbliżał się wtorkowy wieczór... Jutro regaty, a Pawła z podrasowaną “Krasulą” ani
widać! Dreptałem tu i tam po nabrzeżu wypatrując naszego jachtu. Nic. Przez moment tylko
zatrzymałem wzrok na zgrabnym keczu z czerwonym bezanem i kliwrem, który płynął
beidewindem; pięknie pochylony, szybki...
- Wujciu! Toć to “Krasula”! - Jacek wrzasnął mi nad uchem na całe gardło.
O rany! Na ten okrzyk, rodem z pastwiska, pół Wioski Żeglarskiej legło pokotem ze
śmiechu. Już miałem dać w ucho ukochanemu siostrzeńcowi, ale nie było czasu, “Krasula”
bowiem, która okazała się być tym pięknym keczem, szykowała się do dobicia.
- Cożeś ty wykombinował! - zaśmiałem się do uśmiechniętej gęby Pawła.
- O tym potem! Teraz szybko na pokład i odpływamy. Trzeba potrenować i sprawdzić
wszystko, póki jeszcze jako tako wieje!
Normalnie “Krasulą” jest jachtem turystycznym sześcioosobowym, typu Nesh,
mieczowo-balastowym. Na jednym maszcie niesie fok i grot, czyli ożaglowana jest jako słup
o powierzchni żagli 19 m2; długość jej wynosi 6,2 m. A oto, czym stała się przez dwa dni
mych działań:
Po pierwsze przybył jej drugi maszt, bezan, niosący bezanżagiel. Na dziobie
zainstalowałem drzewce - bukszpryt, dzięki któremu przybył jeszcze jeden żagiel, rozpięty na
dodatkowym sztagu przed fokiem - kliwer. Tak więc powierzchnia ożaglowania wzrosła do
27 m2, nie licząc spinakera, pożyczonego z regatowej “420”. Aby łatwiej przebalastowywać
tak zwiększony napór na żagle umocowałem pod salingami linki trapezu, czyli pasa, na
którym załogant wywiesza się całym ciałem za burtę nawietrzną. Dla reszty załogi
przymocowałem pasy balastowe.
Wreszcie pan Tomasz oddał ster Jackowi, poklepał mnie po ramieniu i raczył się
uśmiechnąć:
- Ale żeś wycudował! Radzę ci, załóż stocznię jachtową, a dorobisz się fortuny! Twoje
dzieło może tylko zbytnio dryfuje na ostrym i półpemym... Zwiększyłeś powierzchnię żagli, a
nie powiększyłeś miecza... - pan Tomasz nie byłby sobą, żeby nie zakończył pochwały
“konstruktywną krytyką”.
- Może kapinę dryfuje, ale za to o ile jest szybsza! - nie dałem zbić się z tropu.
- I za to cię chwalę! - zaśmiał się szef. Przypalił papierosa i popatrzył na mnie przez
kłąb dymu:
- Poprowadzisz jutro “Krasulę”.
- Ależ?! - zatkało mnie.
- Myślisz, że się boję? Że kiepski ze mnie żeglarz? - skrzywił usta. - No, śmiało,
powiedz mi to w oczy!
- Skądże znowu! Nie pływałem dotychczas z panem, ale z tego, co widziałem przed
chwilą, jasne jest dla mnie, że sztukę żeglarską ma pan w małym palcu. Odwaga? Tej Panu
Samochodzikowi nie może zabraknąć! Śniardwy zna pan jak mało który z żeglarzy, no może
poza tymi rodem z Mikołajek... Dlaczego więc?
- A może, jak Zagłoba za plecy Wołodyjowskiego, mam ochotę schować się za mym,
powiedzmy, uczniem?
- Batura pomyśli, że pan się go boi!
Wzruszył ramionami:
- A niech myśli! Ważne jest, żeby przy okazji tej zabawy, jaką są jego regaty, zaczął
bać się ciebie.
Głos pana Tomasza stwardniał:
- I żeby przekonał się, że jesteś od niego lepszy.
Milczałem.
Po chwili okulary szefa zabłysły:
- A może to dzięki wygranym regatom zbliżymy się do skarbu Hasan-beja?
- Kto wie? - ożywiłem się. - Może jakimś trafem...
Pan Tomasz oparł się wygodnie o ściankę kabiny:
- A wiesz, że kiedy przemeblowywałeś “Krasulę” inni też nie spali? Kapitan “Victory”
(której kształt, tak nawiasem mówiąc, wskazuje na to, że budowano ją raczej z myślą o
opływaniu przylądka Horn rufą do przodu niż o regatach) zaprosił mnie dziś po południu,
abym zechciał poznać jego “asa atutowego”. Okazał się on mężem raczej starszawym, ale
potężnej jeszcze budowy. Łysoniem o nosie, którego barwa wskazuje, że z napojów nie tylko
woda nie jest mu obca. Sądząc po tatuażach odwiedził podczas swej żeglarskiej kariery
wszystkie porty świata. No, może z wyjątkiem Węgorzewa. Tak to poznałem bosmana
Eligiusza Sielawę. Zapytany o prognozy na jutro pogromca wód i wichrów mruknął: “Nie
widzi mi się”. Pan January podreptał czym prędzej do baru... Bosman wychylił kufel jednym
haustem, otarł wąs i powiódł po nas nieco jaśniejszym wzrokiem: “Widzi mi się... Nie, też mi
się nie widzi!” Oj, nabiegał się pan January, zanim jego “as atutowy” wreszcie zobaczył...
Oczywiście triumf “Victory”! Niestety, jestem odmiennego zdania. Co więcej, zaczynam się
bać o całość naszego żółtego konkurenta. A nawet o życie jego załogi. Jutro zapowiada się
solidny wiatr. Próbowałem coś napomknąć o pogarszającej się pogodzie i ryzyku byłemu
mistrzowi Optymistów. I tyle zyskałem, że ten zapatrzony w swoje kanarkowe cudo i
fioletowonosego “asa atutowego” obraził się. Ale nie wycofał z regat swej łodzi.
- Ee, tam! - machnąłem ręką. - Znajdzie się sposób, żeby ani “Victory”, ani jej załodze
nie stała się krzywda!
Wieczorem zajrzałem do tawerny i pubów, gdzie zbiera się brać żeglarska. O Baturze i
jego jachcie dowiedziałem się tylko tego, że Jerzy bardzo jest przywiązany do miejsca, gdzie
“Troll” cumuje. Kiedy są na wodzie, pilnuje go przed zajęciem przez inną łódź dobrze
opłacany strażnik - młodzian piegowaty jak indycze jajo (pokazano mi go), może o twarzy nie
tryskającej intelektem, ale o muskułach, że daj mi takie, Panie Boże!
Ciekawe, dlaczego Jerzemu tak zależy właśnie na tamtym - ani lepszym, ani gorszym
od innych - kawałku nabrzeża?!
Wróciłem na jacht.
- Zosiu - powiedziałem jak umiałem najdelikatniej - bardzo mi przykro, ale nie
popłyniesz z nami.
- Ale dlaczego, dlaczego?! - głos dziewczyny zadrżał od łez.
- Bo prawdziwe żeglarstwo to nie stolarstwo Nie potrzebne nam takie stołowe nogi jak
ty! - zaśmiał się pogardliwie jej brat.
- Wujku! Wujku! - jęknęła Zośka, prawie klękając.
- Jachtem w regatach dowodzi pan Paweł - odpowiedział spokojnie szef, choć w jego
wzroku skierowanym ku mnie dostrzegłem błysk pytania.
- Zośka! - wyciągnąłem do dziewczyny rękę. - Chodź pogadamy. Jeszcze zobaczysz,
że przy twojej robocie Jackowe ciąganie za sznurki na rozkaz to naprawdę pestka! A jeśli
zrezygnujesz z regat, by w inny sposób pomóc mi w walce z Baturą, to wkrótce zaproszę cię
na poszukiwanie skarbów, w którym wezmę udział.
- Skarby? Jakie skarby? - podskoczył do niej Jacek.
Z lekka pogardliwie machnęła nań ręką.
Uśmiechnęliśmy się na to z panem Tomaszem, który zwrócił się do mnie:
- Posłuchaj, co nam przydarzyło się w Gierłoży i Rynie - powiedział do mnie szef.
Słuchałem, a obok Jacek aż czerwieniał z dumy błyskawicznie zapominając o
skarbach.
- Baturą w Gierłoży? A niech go!
Wreszcie pan Tomasz wyjął z torby cieniutki pakiecik. Odwinął papier. Burtsztyn
zalśnił głębokim złotem w świetle lampy.
- Jakież to piękne! - szepnąłem i spojrzałem na szefa. - Czyżbyśmy byli blisko
Bursztynowej Komnaty?
- Na pewno bliżej niż większość jej poszukiwaczy - uśmiechnął się pan Tomasz.
- Teraz jednak przede wszystkim musimy zdobyć skarb Hasan-beja - mruknąłem.
- Tak - zatarł ręce przełożony - i wtedy zabierzemy się za Bursztynową Komnatę!
Minęła północ. Załoga “Krasuli” posapywała w swych kojach, pogrążona w (jak to
nazywali starożytni Grecy) “dającym spokój duszy” śnie, a ja ciągle nie mogłem zasnąć...
- Jak pokonać jutro “Trolla”?
Poklepałem burtę naszej łajby:
- Jesteś znakomita, kochanie! Ale zbudowano cię do swobodnej włóczęgi, a celem
tamtego jest tylko nagroda na mecie... No nic, pokombinujmy raz jeszcze, jak mu ją odebrać!
Sięgnąłem po fajkę, tytoń i cichutko wypełzłem ze śpiwora. Wyszedłem z kabiny i
rozparłem się w kokpicie, tyłem do latarń nabrzeża, próbując w mrocznej dali Jeziora
Mikołajskiego i samotności znaleźć rozwiązanie męczącego problemu.
Jednak zdołałem tylko kilka razy pyknąć z fajeczki, gdy za plecami usłyszałem szelest:
- Nie śpi pan? - szepnął Jacek.
- Jak widzisz - odburknąłem.
Ale chłopak nie cofnął się do kabiny, tylko przycupnął obok mnie na burcie:
- Te Śniardwy... - powiedział po chwili milczenia. - Pan je zna dobrze?...
“Czyżbyś bał się, młody żeglarzu?” pomyślałem. Ale w tejże chwili przypomniałem
sobie swoje własne rozterki z pierwszych rejsów. Nie przespaną noc przed pierwszymi
regułami na mym Finnie PZ-303.
- Tak, znam. Jako tako. Ale nie przejmuj się. Damy im radę!
- To fajnie!
Widać nie było mu tak zupełnie fajnie, bo zapytał:
- Jakie one są?
- Są największym polskim jeziorem o powierzchni 18,9 km2, długim na 11,4 km,
szerokim na 2,2 km. Choć ich największa głębokość wynosi 31,8 m, to w sumie są jeziorem
bardzo płytkim, co jest przyczyną jednego z jego największych niebezpieczeństw:
błyskawicznie powstającej wysokiej fali.
Jacek strzepnął palcami:
- Proszę pana!...
“Dobrze, że nie kozaczysz” - pomyślałem z sympatią o łodzianinie. - “Jeśli nie
wstydzisz się, nie boisz pytać o nieznane, to i nie przestraszysz się go łatwo!”
- Nie pływałeś po nich?
- A kiedy? - odpowiedział spokojnie.- Przecież to mój pierwszy raz na Wielkich
Jeziorach.
- Jakie są Śniardwy?... - ogrzałem dłoń cybuszkiem fajki. - Powiem ci jak mężczyzna
mężczyźnie...
Zapominając o niepokoju chrząknął z dumą, gdy tak poważnie nazwałem go
mężczyzną.
- Wydają mi się podobne do kobiety. Kuszą pięknem, obiecują swobodę i dalekie
cele... A potem chwila, kaprys. I już musisz walczyć, czasem o życie... Im są spokojniejsze,
tym mniej im możesz zawierzyć. Nagle jeden, drugi szkwał i już fala pod dwa metry.
Zapomnisz się na niby bezpiecznym kursie, a tu jacht wali o głazy. Nie ufam Mazurskiemu
Morzu.
- Ale przecież pan po nim pływa!
- Rzekłem ci bowiem - przybrałem ton biblijnego mędrca - iż jest ono jak kobieta! A
czymże jest życie męża bez niewiasty?!
- Je! - zaśmiał się Jacek. - I to pan, kawaler, mówi?
- Jeszcze kawaler! - odpowiedziałem również ze śmiechem.
- Ale wracając do jutrzejszych regat. Załodze, a więc i tobie, ufam. Zresztą dołączy do
nas pewien spec...
- Spec od Śniardw? - zaciekawił się.
Postanowiłem, dla jego dobra, zagrać na jego ambicji:
- Tak. W dodatku, co może wydać ci się dziwne, młodszy od ciebie.
- Młodszy? - dał się złapać na zniewagę. - To ja go!...
- Czy nie powiedziałem, że ci ufam? - przypaliłem zgasłą fajkę.
- A teraz, chlubo “Krasuli”, idź spać. Ja jeszcze trochę podumam.
- Aha, o Śniardwach! - mruknął złośliwie już z kabiny.
“Skoro się złości, to się nie boi” - pomyślałem z ulgą.
- Nie o Śniardwach, tylko o Baturze! - zawołałem w ślad za nim. - Dobranoc. Jutro
pobudka wcześnie. Musimy przejrzeć cały osprzęt.
- Po co? - wyjrzał ze zejściówki. - Dziś było wszystko o’key!
- Pewien statek zatonął, bo pudełko zapałek nie leżało na swoim miejscu -
dmuchnąłem dymem w jego stronę.
- Nie rozumiem, a psik! - kichnął.
- To staraj się zrozumieć przed snem. Nie ja wymyśliłem owo powiedzenie, tylko
brytyjscy marynarze. A skoro opanowali wszystkie morza świata, to i na Śniardwach mieliby
coś niecoś do powiedzenia...
- Aj, aj, sir! - odpowiedział jak należy, niczym pełen szacunku angielski majtek.
Nie za dobrze spało mi się przez resztę nocy. Wstałem przed siódmą i wyszedłem na
keję. O rany, tajna broń już czekała!
- Dzień dobry panu.
- Cześć Zenek!
- A co takiego ma pan dla mnie na dzisiaj?
- Funkcję załoganta albo, powiedzmy tak po “morsku”, oficera na jachcie, który pod
moim dowództwem wystartuje w regatach na Śniardwach.
- Noo... Mógłbym spróbować... Ale która to łajba?
- Co głupio pytasz? Przecież przed nią stoisz.
Długo przyglądał się “Krasuli”. Wiedziałem, że w ten sposób dodaje sobie powagi.
- Noo, ciekawie ktoś tego Nesha przerobił. Pan?
- Do usług.
- Będzie kapkę dryfował na ostrym, a i wybalastować tak łatwo się nie da.
Klepnąłem chłopaka w plecy:
- Dobra! O dryfie to sam wiem. A od balastowania to zasadniczo będziesz ty.
Przygotowałem trapez. Żagle obsłużymy tak: kliwer - Jacek, bezan - pan Tomasz. Poznasz
ich, jak się obudzą. Ty fok, ja grot.
Skinął głową.
- Teraz chodźmy do kapitanatu, zobaczyć co z pogodą...
Poszliśmy.
Niesympatycznie się zapowiadało. Barometr stał niziutko. Wiaterek obiecywał się, że
niech go! Ale co tam! Wiedziałem, że Batura prędzej zje “Trolla”, niż wycofa się z regat!
zresztą i ja nie miałem takiego zamiaru!
- Pożiwiom, uwidim! Tak mówią Rosjanie - zauważyłem.
- No! - przytaknęła moja tajna broń.
Byliśmy już gotowi, nawet załoga “Victory” skończyła przedstartową krzątaninę, gdy
na nabrzeżu zobaczyłem Jerzego i hrabiankę. Nieco zdziwiło mnie, że towarzyszy im grupka
ogorzałych mężczyzn w różnym wieku.
- Dzień dobry. Przepraszam za minutę spóźnienia - Batura błysnął złotym rollexem. - I
od razu drugie przeprosiny, a raczej prośba... Otóż chciałbym prosić o dopuszczenie do naszej
zabawy kilku przyjaciół... Sądzę, że cztery dodatkowe jachty mogą przyjemnie urozmaicić
nasze ściganie...
Pan Tomasz skinął głową:
- Prosimy. Tylko że nie cztery dodatkowe łodzie, a pięć. Pan Grzelak na “Victory”
również pragnąłby wziąć udział w regatach.
Podczas tej krótkiej wymiany zdań spostrzegłem, że oczy Jerzego dokonują
błyskawicznej oceny przeobrażonej “Krasuli”. Widocznie nie przestraszyło go to co zobaczył,
bo lekko skrzywił wąskie wargi:
- Z takim jachtem rywalizować to prawdziwa przyjemność!
- A mnie będzie miło prowadzić go przeciw “Trollowi”.
- Ty, nie pan Tomasz? - białe oczy zabłysły, ale zaraz skryły się pod powiekami.
Nastąpiła prezentacja kapitanów. Nazywali się: Jankowski, Musiał, Zielonka i
Muraszko. Przyznam, że nie bardzo zwracałem uwagę na nazwiska ich i załogantów.
Najważniejsze, jakiego typu jachty staną w szranki! Tak więc, oprócz “Trolla”, “Krasuli” i
“Victory”, której typu sam nie umiałbym określić, miały płynąć dwie Sportiny 808 “Goń
Mnie” i “Fortuna”, Mak 858 “Szkwał” i Skrzat 620 “Moby Dick”. Biorąc pod uwagę samą
wartość regatową jachtów powinniśmy więc być drudzy... od końca!
Zenek odwołał mnie na bok:
- Wycofujemy się! Przecież to wszystko “maszyny regatowe”! Naszpikowane
elektroniką, żagle im sprawdzali w tunelu aerodynamicznym! Widziałem je w zeszłym
Pucharze Mikołajek. A ten “Troll” to będzie...
- Nie będzie, a jest drugim jachtem na Wielkich Jeziorach - spróbowałem zaśmiać się.
- Tym bardziej wystartujemy! Oni stawiają na elektronikę i inne nowinki, my postawimy na
nosa i znajomość jeziora, zwłaszcza twoją.
- Hm - odchrząknął Zenek z dumą - nie powiem, żebym był taki ostatni. Tamci to z
Warszawki. Popływają tu parę dni i wracają dopiero za rok. Załoganci pana Batury to nieco
inna sprawa. Oni tutejsi. Tylko że ganiają regatowo, na “470”, między bojkami.
Najważniejszy problem w czym innym - ściszył głos. - Na “Trollu” zamontowano ponoć takie
świństwo, które przeszkody na kursie chyba z pięćdziesiąt metrów, albo i więcej, wcześniej
wykrywa. Ten pański kumpel już dwie duże nagrody zahaczył, płynąc tędy, którędy nikt się
nie odważył. Sprawdzała jakaś komisja. Ponoć jacht jest czysty. Ale jeśli nie, to wszystkie
głazowiska Śniardw dla pana Batury tyle co pestki z wiśni!
- Czyżby naprawdę miał sonar? - zastanowiłem się. - Jakiś nowy model?
- Tyle tego teraz wymyślają. Byle było czym zapłacić i jedziesz! - splunął Zenek.
- No dobra! - z trudem powstrzymałem się, by nie powtórzyć gestu Zenka. - Sonar nie
sonar, moja rzecz się nim zająć. Ty masz co innego do roboty. Musisz zaopiekować się
“Victory”...
- Tą łajbą?! Przecież na Śniardwichu tylko przyduje i oni...
- Właśnie dlatego. Posłuchaj...
- Załatwi się - kiwnął głową wysłuchawszy mej prośby. - Może jeszcze odpalą jakiś
grosz za opiekę. Sądząc po krypie, dziany gość. Tamtym grosza też nie brakuje. Jankowski i
Musiał mają hurtownie owoców cytrusowych, Zielonka fermę lisów, a Muraszko kilka
kantorów - sapnął nad moim uchem Zenek. Przynajmniej tak mówią o nich w Mikołajkach.
- Cóż - szepnąłem w odpowiedzi - żeglarstwo to sport raczej drogi.
- Ale żeglarze z nich... ee tam!
- No i o tym mów!
- Co nam pomoże mówienie? Zna pan ich maszynki, jachciczki?
- Wielkie mi cuda: dwie Sportiny 808, Mak 858 i Sasanka, czyli Skrzat 620.
- Hardyś pan! - w głosie Zenka usłyszałem mimowolne uznanie.
- Daj spokój! Jak sądzisz, znają supersonar Batury?
Pokręcił głową:
- Nie. Inaczej nie daliby mu wygrywać. A parę razy im dołożył. Głośno było o tym, bo
choć regatki prywatne, to rzecz szła o ciężkie pieniądze!
- Czyli pocieszasz mnie po raz drugi. Będą się bali głazowisk jak my.
- Nie jak ja.
Kątem oka dostrzegłem, że zaciska pieści
Tymczasem wszyscy (dołączył nawet, choć się tego nie spodziewałem, bosman
Sielawa) otoczyli Baturę, który wręczał elegancko zatopione w folii, by nie zamokły, mapy
Śniardw z wytyczoną przez niego trasą wyścigu.
- Nie widzi mi się - usłyszałem sapnięcie Eligiusza Sielawy.
Zerknąłem tylko na mapę i schyliłem się po kamyk, który, uśmiechając się uprzejmie,
wręczyłem Jerzemu.
- O co ci chodzi? - żachnął się.
- O to, że tylko jego brakuje ci chyba do kompletu. Przez wszystkie inne głazy,
kamienie i kamuszki twoja trasa już prowadzi! To ma być żeglarstwo czy taternictwo?
- Boisz się? Nawet Anna nie lęka się płynąć ze mną... Zresztą... - zaśmiał się
pogardliwie - głazowiska są zaznaczone na mapie wystarczająco wyraźnie. Kto chce, może je
ominąć lub... - zawiesił głos - wycofać się. Przecież trasa jest dla wszystkich jednakowa.
Więc? - białe oczy zalśniły triumfalnie. Załoganci “Trolla” chichotali przypochlebnie.
“Z tym sonarem musi być prawda!” - pomyślałem. - “VX-4 ma zasięg stu dwudziestu
metrów”.
- Niech pan ich wszystkich zatrzyma tu na jakiś czas - szepnąłem do pana Tomasza. -
Inaczej przegraliśmy już teraz!
- Panie Batura - rozległ się spokojny głos szefa - czy nie mógłby pan i pańska
doświadczona załoga opowiedzieć więcej o trasie wyścigu. Wie pan, ten wiatr...
Batura spojrzał na Pana Samochodzika ze zdziwieniem, ale twarz właściciela
“Krasuli” pozostawała niewzruszona.
- No cóż... - zaczął Jerzy.
Nie słuchałem dalej. Cofnąłem się, niby oburzony prośbą pana Tomasza. Za drzewami
skręciłem i pobiegłem w kierunku “Trolla”.
- Żeby tylko nikt go nie pilnował!
Po swojej stronie miałem tylko ostrą jak brzytwa finkę, schowaną pod wypuszczoną na
spodnie koszulą. Schowaną, bo nie chciałem uchodzić za szpanera. Ale uważam, że dobry
ostry nóż powinien być pod ręką na każdym odbijającym od brzegu jachcie! Czasem tylko
raptowne przecięcie zawęźlonej linki może uratować jacht przed rozbiciem czy wywrotką.
Czasem może uratować czyjeś życie.
Opodal jachtu Batury zwolniłem, zmuszając się do swobodnego, luźnego kroku. Nikt
mi się nie przyglądał. Lekki skok na pokład. Uff, kabina otwarta! Jeszcze tylko...
I już pogwizdując wyskakiwałem na nabrzeże. Odchodziłem powoli, rozglądając się
ze znudzeniem. Strużki potu ciekły mi po plecach...
No, zdążyłem na koniec wykładu Jerzego. Zenek dawał mi znak, że już zaopiekował
się “Victory”. Czyli wszystko grało!
Z radością w sercu rzuciłem się pomagać rodzinie pana Grzelaka w poszukiwaniu
bosmana Sielawy. “Nie widziało” mu się do tego stopnia płynięcie “Victory”, że odkryliśmy
go dopiero w ostatniej kabinie toalety schroniska.
- To nie można się już nawet wysiusiać?! - wołał. Ale popychany łagodnie przez panią
Eleonorę i jej dzieci oraz wabiony szeptem pana Januarego, z którego rozumiałem tylko słowo
“Żywiec”, trafił wreszcie na pokład naszego sąsiada.
Batura wyraził po dżentelmeńsku żal, że Zosia zostaje na brzegu, na co ona
zatrzepotała rzęsami:
- Bo ja się tak boję fali!
Wręczył jej więc sędziowski gwizdek, aby punktualnie o dziesiątej dała sygnał do
startu. Znaki kursowe, czyli miejsca, do których byliśmy zmuszeni dopłynąć, zobowiązaliśmy
się żeglarskim słowem opływać jak najbliżej. Zresztą innego sposobu, by kontrolować
przebieg regat nie było - tylko wzajemne zaufanie!
- Teraz, proszę państwa - Jerzy rozejrzał się leniwie - chciałem wyjaśnić, jako
organizator naszych regat, jeszcze jedną kwestię. Otóż, jak zapewne niektórzy z was
zauważyli, nie zaproponowałem ani nie ośmieliłem się wyznaczyć nagrody dla zwycięzcy.
Stało się tak, ponieważ uważam, że w tak doborowym gronie żeglarskiej braci (oklaski)
zwycięstwo będzie wystarczającą nagrodą.
- Nno... - szepnął pan January, któremu widocznie marzył się puchar podobny do tego,
jaki ufundowała brytyjska królowa Wiktoria zwycięzcy najsławniejszych po dziś dzień regat,
znanych pod nazwą Pucharu Ameryki, jako że “America” zwał się ich pierwszy triumfator,
amerykański szkuner.
Pozostali kapitanowie oraz ich załogi przyjęli decyzję dowódcy “Trolla” z pełną
aprobatą, wyrażoną drugą porcją oklasków.
- Jesteście cudowni! - zawołała hrabianka Anna ze łzami w swych przepastnych
czarnych oczach. - Jakiż sportowy duch płonie w waszych sercach!
Wydawało mi się, że ukryty za mną Zenek zgrzytnął zębami.
- Spoko! - syknąłem.
- Jednak pozwólcie mi - ciągnęła panna von Linndorf - nie znającej się na tajnikach
sztuki żeglarskiej, choć szczerze żagle kochającej, że ufunduję symboliczną nagrodę... uniosła
smukłą dłoń w górę - ten oto skromny pierścionek! - zerknęła na Baturę. - Niech zwycięży
najlepszy!
Nie muszę dodawać, że oklaski zabrzmiały po raz trzeci.
Pan Tomasz zapytał niby od niechcenia:
- A o co to chodziło z tym robieniem ze mnie balona przed Baturą?
Ułożyłem moją zasłużoną finkę pod ręka w kokpicie.
- Drogi panie Tomaszu - powiedziałem pojednawczo - nie było innego wyjścia. Gdyby
nie pańskie poświęcenie dobrego żeglarskiego imienia, ten łotrzyk dopiero zrobiłby balona z
pana i z nas wszystkich! Nie muszę przecież tłumaczyć, sam pan widzi. Wykombinowana
przez niego trasa leci po samych głazowiskach! My byśmy je okrążali, a on prułby prosto!
- Jak to?
- Batura ma sonar VX-4 za tysiąc dolców! To znaczy, mam nadzieję, że miał.
Spróbowałem zajrzeć do aparaciku.
Pan Tomasz uśmiechnął się, ale zaraz posmutniał:
- Przecież on to zaraz wykryje!
- Możliwie - skinąłem ponuro głową. - Ale tak szybko go nie naprawi. Musiałby się
przyznać, że ma to cudo.
- Poprosi o przełożenie startu z innego powodu. Nie po żeglarsku będzie odmówić.
- Widzi pan - podrapałem się za uchem, co ponoć znakomicie ułatwia myślenie -
myślę, że całą swoją elektroniką nie będzie się bawił zaraz po starcie. Żaden z niej pożytek w
tym tłoku na Mikołajskim. Poza tym to ambitna sztuka! Najpierw spróbuje się z nami “na
czysto”. Łódka przeciw łódce. On przeciw nam. Zresztą “Troll” na jednym kursie da sobie
radę z nawet tak podrasowaną “Krasulą”. Dopiero na Śniardwach, jak porządnie przywieje i
jeden błąd będzie mógł oznaczać koniec wyścigu lub coś jeszcze gorszego, włączy aparaturę.
Ale już za późno będzie na przerywanie regat! Także psychika Batury przemawia za tym, że
dopiero z poważnych powodów włączy sonar. On ani myśli tak szybko odskoczyć od nas.
Będzie się chciał pobawić. Jak kot z myszą!
Siedem jachtów podpłynęło pod zieloną boję i stanęło dziobami pod wiatr w łopocie
żagli...
Zośka gwizdnęła i zaczęło się...
Zaterkotały kabestany! Sześć jachtów skoczyło naprzód, gdy tylko złapały wiatr w
żagle. Tylko “Victory” próbowała od razu dokonać zwrotu i teraz dryfowała bezwładnie.
- Ech, postawiłoby się spikaner! - westchnął Jacek. Podobnie myśleli i nasi rywale, ale
na Mikołajskim ruch był jak na Marszałkowskiej; tak więc ten dodający jachtowi lotności a
trudny w obsłudze żagiel więcej by przeszkadzał, niż pomagał.
- Przy takim kierunku wiatru, to cala prawie trasa będzie jak nie na pełnym, to na
baksztagu - ziewnął Jacek. - Nie mógł ten Batura wymyśleć ciekawszej?
- Poczekaj - zaśmiał się Zenek sprawdzając, czy linki trapezu nie zaplątały się w
wanty. - Na Śniardwisku wiatr odejdzie i będziesz miał ostrego tyle, ile zechcesz. Albo i
więcej. Batura wiedział, co robi!
W przesmyk zwany Przeczką, prowadzący na Śniardwy, wpłynęliśmy w następującej
kolejności: “Moby Dick”, “Fortuna”, “Goń Mnie”, “Troll”, “Krasula”, “Szkwał” i “Victory”.
Pod osłoną brzegu przyflauciło nieco i lekkie “maszyny” odskoczyły. Spadliśmy na
przedostatnią pozycję. Zresztą i “Victory” łapiąc “prywatny wiatr” była tuż, tuż za rufą.
Odpadłem aż prawie pod trzciny po zawietrznej.
- Byle wreszcie przeskoczyć Dybowski Róg! Przecież na Płaszczami musi zawiać.
- Spoko. Zawieje - mruknął Zenek patrząc przez lornetkę. - Tam duje jak trza.
I przyduło - nagle, ostro, jak to na Mazurskim Morzu. Wiatr, jak przepowiedział
Zenek, odszedł ku wschodowi do półpełnego. Stroma fala uderzyła o burtę mocząc bryzgami
twarze. “Krasula” pochyliła się i przyspieszyła, aż po raz pierwszy tego dnu poczułem
wibrację steru w ręku. Na grzbietach fal pokazywały się gdzieniegdzie grzywacze.
- Dobra czwórka! - kiwnął głową Zenek i zapiawszy karabińczyk trapezu przykucnął
na burcie.
Przyostrzyłem tylko i gnaliśmy w szumie rozcinanej dziobnicą wody i graniu
naprężonych want, wywieszeni na pasach i trapezie za burtę tak daleko jak tylko się dało! Ale,
do diabła konkurenci byli szybsi!
- Zenek! - krzyknąłem. - Zaraz Popielno! I za zatoczką już brzeg w kamieniach! A
January płynie nadal! Jak się rozbiją albo potopią, to...
Nie dokończyłem. Przez świst wiatru dobiegł rozpaczliwy okrzyk. “Victory” odpadła
od wiatru i na pełnym popędziła ku pobliskiemu brzegowi, gdzie głęboko i miękko zaryła się
w trzcinowisku.
- Jak obiecałem! - zachichotał Zenek. - Poszły im wanty lewej burty. Grunt to ostra
piłka i wyczucie w ręku!
- Dobra! - odkrzyknąłem. - Zaraz się przekonamy, jak tam na “Trollu”!
Zbliżaliśmy się do rozległego kamieniska przed półwyspem Zielesy. Tu głazy sięgały
prawie środka przejścia między brzegiem a Wyspą Pajęczą, która zresztą wysuwała ku nim
swoje kamieniste pułapki. Głazowisko Zielesy, chcąc dopłynąć naszym kursem do
Rybaczówki, należało wziąć obszernym łukiem, nadkładając drogi. Jest wąski przesmyk u
jego podstawy, ale płynąć tamtędy przy takim wietrze może tylko wytrawny znawca jeziora
lub ktoś, kto ma jacht wyposażony w taki sonar jak Batura.
- Batura idzie na skrót - cicho zauważył pan Tomasz. - Chyba więc VX-4 działa.
- Po prostu go nie włączył, bo na razie nie ma potrzeby. Właśnie na to liczę. Gdyby
Batura nas nie lekceważył, sprawdziłby sprzęt przed startem. Teraz już za późno! Z sonarem
czy bez, musi płynąć!
- Hura! - wrzasnął Jacek. - “Troll” robi zwrot! Sonar nie działa!
- No to zmierzymy się z Batura na normalnej trasie... - zaśmiał się szef.
- A ja bym poszedł przez Zielesy - popatrzył na mnie Zenek.
Uśmiechnąłem się.
- Naprawdę możesz być naszym pilotem?
- Klnę się na pamięć mojego staruszka. Jasne, że może coś wyskoczyć... Śniardwisko
to Śniardwisko. Ale...
- Już dobrze! - przerwał chłopakowi pan Tomasz. - Życiem nie ryzykujemy. A jacht
jest mój. Prowadź!
- Jacek, zmień mnie na trapezie! - radośnie krzyknął Zenek i skoczył z lornetką na
dziób. Jacek nieco mniej radośnie zapiął pas trapezu i ostrożnie wychylił się za burtę,
balastując.
- Ostrzej, ostrzej, odpadać! Tak trzymać! Odpadać! Przyznam się, że sterowałem z
przymkniętymi oczyma, wsłuchany w głos Zenka i szum wody pod kadłubem. Spięty, gotowy
przy najcichszym zgrzycie do zwrotu i ucieczki z powrotem.
- Przeszliśmy! - wrzasnął Zenek.
Och, dawno nie słyszałem tak pięknego okrzyku!
Tuż przy nabrzeżu Rybaczówki zrobiliśmy zwrot i popędziliśmy ostro na wiatr ku
Księżowskiemu Rogowi, hen, na przeciwległym brzegu.
“Troll” i jego czterej towarzysze dopiero nadpływali...
Twarz Jerzego, gdy nasze jachty mijały się na przeciwległych kursach, wydała mi się
bielsza niż jego oczy, ale zasalutował nam elegancko.
A tymczasem Śniardwicho rozdmuchiwało się
“Krasula” nurzała się w pianie pod pełnym, wybranym na deskę, ożaglowaniem. Raz i
drugi zaryliśmy nadburciem w wodzie, kilkakroć ledwo zdążyłem wyostrzyć przed
uderzeniem szkwału, ale zwolnić nie mogliśmy! Z tyłu rosło powoli w oczach pięć żagli...
- No, to już zaczyna dmuchać piąteczka - pokręcił głową Zenek.
Zobaczyłem nadlatującą od nawietrznej ścianę deszczu. Odepchnąłem ster kierując
dziób na wiatr...
- Szoty luz! - krzyknąłem, sam luzując szoty grota.
Ale siekący deszczem wiatr pokręcił w miarę jak ostrzyłem i uderzył z taką siłą, że
jacht położył się na burtę.
- Leżymy! - wrzasnął Jacek.
- Na miecz! Nie dać “Krasuli” przewrócić się do góry brzuchem! - wołałem.
Każdy wiedział, co robić!
Zenek skoczył wraz ze mną. Szef z Jackiem, zanurzeni w wodzie, uwiesili się miecza
całym ciężarem. Jacht dryfował gnany szkwałem na burcie, ale postawić go przeciw
uderzeniom wiatru nie było siły!
- Tam się już przejaśnia! - zawołał wreszcie Zenek. Zaraz duj odpuści!
Postawiliśmy z trudem “Krasulę” i rozejrzeliśmy się za przeciwnikami:
- Niedobrze!
Żagle “Trolla” i “Goń Mnie” lśniły bielą w przebłysku słońca daleko w przedzie.
“Moby Dick” i “Fortuna” otrząsały się po wywrotkach opodal nas. Widocznie szkwał, jak to
bywa na Wielkich Jeziorach, przeleciał wąskim pasem, omijając jacht Jerzego i “Goń Mnie”.
Pozostałe dwa... Aha, a gdzie “Szkwał”? Daleko po zawietrznej, refował grot.
- Tego przynajmniej mamy z głowy! - zaklaskał Jacek.
Ale “Moby Dick” i “Fortuna” ruszyły ostro do przodu. I co gorsza, szły na wiatr
ostrzej od nas!
Spojrzałem na Zenka.
Chłopak spróbował się uśmiechnąć:
- Byle dużo nie stracić do Księżowskiego Rogu. Jak zawrócimy, to będzie takie jedno
ciekawe miejsce...
Udało nam się zrobić zwrot tuż przed goniącą nas dwójką. Przeszliśmy na baksztag. I,
było nie było, rozkazałem postawić spinaker. Wanty i achtersztag aż jęknęły, ale jacht mknął,
prześcigał fale pod spinakerem w czujnych i doświadczonych rękach pana Tomasza.
- Podniósłbym miecz do połowy - spojrzał na mnie Zenek.
- Będzie mniejszy opór i zyskamy kapinę.
- A niech cię, kaskaderze! Podnoś!
- Teraz dowiążę do liny kotwicznej zapasową cumę... I niech wszyscy będą gotowi
puścić, powtarzam, puścić szoty, gdy krzyknę - Zenek przykucnął na dziobie z kotwicą w
ręku, zapatrzony przed siebie. “Moby Dick” i “Fortuna” dopędziły nas, już zaczynały
wyprzedzać... Nie widziałem, kiedy kotwica znikła z pokładu...
- Szoty puść! - krzyknął Zenek. Rywale ze śmiechem przemknęli obok...
“Krasula” aż zadygotała od stępki po top masztu zatrzymana szarpnięciem kotwicy.
- Ster na wiatr! Wybrać szoty! Tempo!
Tuż na naszym dotychczasowym kursie łomot kadłubów o głazy. Wrzaski!
“Krasula” na bezpiecznym halsie odpłynęła od głazowiska...
- Nic im nie będzie! - śmiał się Zenek. - Ale nam już nie zaszkodzą!
Śmialiśmy się. Czy jednak manewr Zenka był do końca sportowy? Podobne myśli
nurtowały widocznie i szefa, bo usłyszałem, jak mruknął:
- Nikt im nie kazał płynąć naszym kilwaterem. Wiedzieli o Zenku i chcieli
wykorzystać jego wiedzę. Tymczasem on ich załatwił. Głazowisko jest wyraźnie oznaczone
na mapie...
Do Szerokiego Ostrowu nawet trochę zbliżyliśmy się do liderów.
Na rundce wokół Wyspy Pajęczej zyskaliśmy sporo dzięki talentom mojej załogi i, co
tu ukrywać, szczęściu, co “podsuwało” nam korzystne podmuchy.
Teraz halsówka przez całą szerokość Śniardw, które raczyły ustatkować się na
“piątce”, do Pieczyska i już baksztagiem do domu. Po klęskę.
- Batura nas podpuszcza - wykrzywił się z niechęcią Jacek.
- Chyba, że pójdą złym halsem... - wycedził powoli Zenek.
Poderwałem się, omal nie wypuszczając steru z rąk:
- Złotko ty moje! Gadaj, o co chodzi!
- Te kamyki na kursie, czyli Miałką Górkę, można mijać lewym albo prawym halsem.
To proste, nie? Jak się płynie do Pieczyska, to prawy jest na oko dużo krótszy. Ale przy takiej
wiei jak dzisiaj: ni to północ, ni wschód, łeb sobie daję uciąć, że jak kto popłynie prawym, to
mu wiatr odkręci! Bo musi, jak Śniardwicho Śniardwichem, przyduć od Zatoki Łuknajskiej i
Łuknajna. A ma się gdzie rozpędzić! No i tamci, zanim się opamiętają, dostaną wiatr w twarz!
A po prawej głazowisko, na pół szerzy! Co zostaje? Ze dwadzieścia halsików zamiast jednego
i jeszcze ich potem brzeg przykryje. A my tymczasem pełnym jeziorkiem. Halsem może
dłuższym, ale bez niespodzianek! Oby tylko tamci zechcieli!
I “Troll” i “Goń Mnie” zechciały!
Pan Tomasz pogwizdywał, Jacek tupał i klaskał, ja wyciągnąłem fajkę, choć nie
miałem kiedy jej nabić. Zenek, jak przystało na wielkiego męża, siedział cichy i sztywny. O,
przepraszam, wisiał na trapezie, bo balastować nadal było trzeba. Jachty Batuty i jego kumpla
to naprawdę śmigłe jednostki! A i wiatrowi mogło się “odwidzieć”.
Ale nic takiego się nie stało. Mijaliśmy się z “Trollem” i “Goń Mnie” w połowie
drogi. To znaczy myśmy mieli pół szlaku z Pieczyska do Przeczki, a tamte jachty miały
jeszcze pół drogi do Pieczyska. W dodatku przedłużonej o co najmniej dwa halsy.
Jeszcze grały napięte jak struny wanty, jeszcze wibrował w dłoni ster pędzącego w
syku rozcinanej mieczem wody jachtu... Jeszcze ciemnozielone grzywacze próbowały
wedrzeć się na burtę, a spod niskich chmur wypadały kąśliwe szkwały, siekąc deszczem i
próbując nas położyć... Ale wielkie posępne jezioro było już za nami Wyraźnie widziałem
gardziel przesmyku pośród trzcinowisk, w której gasł wiatr i zamierała fala Swobodnej Wody.
Dlatego więc, gdy tylko przysłonił nas Dybowski Róg, powiedziałem cicho, ale
wyraźnie:
- Przygotować się do zwrotu! Przygotować się do rzucenia kotwicy!
- Zwrot!
Jacht posłusznie zawrócił i stanął dziobem do wiatru.
- Kotwicę rzuć!
Nikt z załogi nie zaprotestował. Nie pytał czemu przerywam regaty! W milczeniu
patrzyliśmy na omgloną szerzę Śniardw.
- Ważniejsze niż regaty było samo spotkanie z nimi - Jacek strawestował słowa twórcy
nowożytnej olimpiady, barona Pierre’a de Coubertin, i zasalutował Śniardwom.
Nadpłynął na pełnej prędkości “Troll”. Ech, jak pięknie wyglądał mknąc pod pełnymi
żaglami, prawie do połowy wynurzony z wody! Tuż przy nas zawrócił przez sztag. Nie gonił
do mety!
- Co się stało? - zawołał Jerzy wstając od steru.
- Nie, nic! - odkrzyknąłem, nie bardzo wiedząc, jak wytłumaczyć nasze zakotwiczenie.
Zrobiłem tylko szeroki łuk ręką wskazując na mroczniejące za nami jezioro.
- Rozumiem! - Batura pomachał nam dłonią. - Ech, romantycy! Ale i tak uważam
regaty za zakończone! Wygraliście!
- Umie się gość znaleźć! - Zenek pokiwał głową z uznaniem.
Z dala witały nas gratulacyjne krzyki załogi “Victory” i “Goń Mnie”, a spłaceni przez
Baturę załoganci “Trolla” gdzieś się zmyli. On sam raczył własnoręcznie zacumować
“Krasulę”. W głębi oczu hrabianki Anny podającej mi dłoń dostrzegłem błyski prawdziwego
podziwu.
- Ha! - wołał pan January. - Gratuluję! Byliście wspaniali! Gdyby nie nasz pech,
dopiero powalczylibyśmy!
- Oczywiście! - skinąłem głową. - Bardzo obawiałem się “Victory”.
Jej właściciel pęczniał z dumy:
- Tak, to dopiero maszyna regatowa! Ech, gdyby nie te wanty! Zza półwyspu wypadł
jakiś straszliwy szkwał, dobra jedenastka w skali Beauforta. Nie dałem położyć jachtu, ale
wanty po nawietrznej nie wytrzymały. I to, proszę pana, ze szwedzkiej stali!
- Straszliwie musiało panu dołożyć! - pochyliłem głowę. - Że też nie dał się pan...
Pan Grzelak pokraśniał skromnie:
- Ot, nie ma o czym mówić. Regaty to regaty.
- Taa... ach! - z kabiny “Victory” wynurzyło się zaspane oblicze bosmana Sielawy. -
Regaty to grunt! Pamiętam, kiedy mnie siłą wcielili Niemcy do Kriegsmarine, a pływałem na
takich małych dwuosobowych U-bootach - “Biber”, czyli “Bóbr” się nazywały - to dowódca
flotylli zarządził regaty...
- Regaty? Na U-bootach? - nie mogliśmy opanować śmiechu.
- A jak? - poważnie odpowiedział stary wilk morski. - Porozstawiali boje dźwiękowe
w paru miejscach i my na czas między nimi. Pod wodą rzecz jasna. Tylko na kompas i asdic.
To takie urządzenie, co wskazuje każdy hałas pod wodą. Wynurzyć można było się tylko przy
bojach, żeby numer odnotowali...
Nie zauważyłem, że wokół nas gromadzi się zasłuchany tłumek.
- No i tak płyniemy do czwartej chyba boi, a tu słuchamy: boja płynie, posuwa aż miło.
Dowódca więc, porucznik Kriiger, na peryskopową. Tylko spojrzał i już torpeda! Tak to
przykarauliliśmy ruski niszczyciel, co się pod Pilawę skradał. O co nikt do mnie dzisiaj
pretensji mieć nie może, bo właściwe sądy mnie uniewinniły, jako że siłą mnie do
Kriegsmarine wzięli!
- No taak! - powiedziała jakaś pani.
Ale pozostali słuchacze z trudem tłumili śmiech.
- Nie ma co się śmiać! - pogroził sękatym palcem bosman Eligiusz. - Niemcy za ten
trawler medal dać mi chcieli!
- Zdecyduj się pan! - zawołał jakiś ostrzyżony na punka. - Niszczyciel czy rybacką
łajbę zatopiliście?!
Sielawa spojrzał na niego z pogardą:
- Trawler trawlerem. Ale niszczył... jak choina!
Znikł w kabinie, żegnany gromkim śmiechem zebranych na kei.
Tylko mnie i chyba Zenkowi nie było zbytnio do śmiechu, bo stateczek WOPR-u
podholował do portu “Moby Dicka” i “Fortunę”.
Chwila i właściciele obu jachtów już biegli ku nam...
Wybaczcie, ale nie powtórzę tego, co wołali W każdym razie okrzyk:
- Bandycka robota! - był jednym z najłagodniejszych.
Oj, długo musiałem przepraszać, zapewniać, że w specyfice Śniardw słabo się
orientuję, a nieszczęsne głazowisko po prostu przegapiłem i sam bym się na nie władował,
gdyby nie bystre oko i lornetka tego poczciwego chłopca - tu poklepałem Zenka, który stał
obok z wielce skruszoną miną - które uratowały nas w ostatnim momencie. A że nagle
przestraszony nie krzyknąłem do nich, by też robili zwrot... proszę o wybaczenie...
Batura stał za plecami “rozbitków” i śmiał się bezgłośnie, jednocześnie patrząc mi
zimno w oczy.
- Drodzy panowie! - zawołał wreszcie. - Znam dobrze Pawła i wierzę, że jest niewinny
- zerknął ku Zenkowi. - Poza tym jeszcze raz przypomnę, choć może nie trzeba, bo wystarczy
spojrzeć na mapę jeziora, że wszystkie głazowiska, w pobliżu których wiodła przygotowana
przeze mnie trasa, są wyraźnie zaznaczone. Każdy miał czas i miejsce ominąć je w
bezpiecznej odległości.
Kapitanowie pokiereszowanych i przegranych jachtów odchrząknęli z zakłopotaniem i
- ku mej uldze - wyciągnęli ręce:
- Sorry! Przechytrzyliśmy!
- Zgoda! To lubię! - zaśmiał się Batura. - Teraz już spokojnie mogę, jako organizator
naszego nieco ryzykownego wyścigu, zaprosić wszystkie załogi na dansing do
“Gołębiewskiego”!
- Tak! - westchnęła Zosia, aż załopotały żagle pobliskich jachtów. - Regatowcy będą
się bawili, a ja?...
Jerzy z galanterią ucałował dłoń dziewczyny:
- Panią zapraszam szczególnie!
I wrócił do hrabianki.
- Ciekawe w czym pójdę na ten dansing? - zakłopotał się Zenek.
- Dansing? Proszony? - nad kabiną “Victory” ukazała się łysina bosmana Sielawy. - To
lubię! Pamiętam, jak na dansingu w kwaterze Hitlera w Gierłoży...
- Niech pan daruje! - zatoczył się ze śmiechu kapitan “Goń Mnie”. - To w
Kriegsmarine pana siłą trzymali czy w wermachcie?!
- Hitlerowski sługus! - zawołał facet z kajaka.
- Niczyim sługusem nie byłem, tylko ofiarą przemocy! - pogroził mu pięścią pan
Eligiusz. - A dansing tośmy urządzili z Ruskimi, jak Wilczy Szaniec zdobyli... Ale daliśmy
czadu!...
Reszta opowieści o bohaterskich a zagmatwanych losach dzielnego bosmana utonęła
w totalnym śmiechu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
DANSING W “GOŁĘBIEWSKIM” • DEKORACJA ZWYCIĘZCY
REGAT • ZNÓW POSTRACH LISUŃ • NIEOSTROŻNY JACEK •
TAJEMNICZA KARTKA • NOCNY SPACER JERZEGO I... ZOŚKI •
UPOJNE TANGO Z HRABIANKĄ VON LINNDORF • POUCZAJĄCA
ROZMOWA Z PORTIEREM • BOSMAN SIELAWA I “OCZY
CZORNYJE” • JAK ZŁAMAĆ SZYFR ZŁODZIEI • BLOND WENUS Z
POCZTY W MIKOŁAJKACH • NIECH ŻYJE KLAN ZĄBIKÓW! • ZA
PIĘĆ TRZECIA W PORCIE “DALBA”
Było kilka minut po dziewiętnastej, gdy weszliśmy do Hotelu “Gołębiewski”. U
szklanych drzwi sali “zielonej” czekał już Jerzy Batura z Anną hrabianką von Linndorf.
- Jeśli i inne panie będą w takich kreacjach - szepnął Jacek do siostry na widok stroju
panny Anny - to pozieleniejesz tak, że cię nikt od ściany sali nie odróżni!
Zośka dyskretnie kopnęła go w kostkę.
- Za wysokie progi... - mruknął Zenek, który dołączył do nas przed hotelem. Ścisnąłem
go za łokieć i popchnąłem lekko.
Tak to, ku radości pana Tomasza wymieniając szturchańce i popchnięcia,
wkroczyliśmy na salę dansingową...
- Chłopcy z obcych mórz, tylu ich dziś przyszło tu... - zaśpiewała, jakby specjalnie na
nasze powitanie, rudowłosa solistka zespołu muzycznego.
Na głównym miejscu sali wabił nieskazitelną bielą obrusów i połyskiem nakryć stół,
nad którego środkiem wznosiły się chorągiewki: biało-czerwona i czarno-żółto-czerwona. Ku
niemu skierował nas Jerzy. Pośród siedzących za stołem rozpoznaliśmy kapitanów nie tak
dawno rywalizujących z nami jachtów i ich małżonki. A także bosmana Sielawę!
- Hurra, bosman! - cicho zawołał niepoprawny Jacek. - Tylko co robi na stole
chorągiewka niemiecka?
- Głupiś! - odgryzła się siostra za wyszydzanie jej kreacji. - Zapomniałeś o hrabiance!
- Fakt! - kiwnął głową Jacek. - Ale tylko na chwilkę o jej narodowości, nigdy o
urodzie, do której twojej... jej!
Chyba bucik siostry znów spotkał się z jego kostką...
Gdy tylko zajęliśmy miejsca, na estradzie ukazał się konferansjer w smokingu
najnowszego kroju i, uśmiechając się w kierunku naszego stołu, zawołał radośnie:
- Dobry wieczór państwu! Szczególnie dobry dla naszego hotelu, jako że ma on dziś
szczęście gościć chluby polskiego żeglarstwa! - tu wykonał dłonią okrągły gest w naszą
stronę, a zespół odegrał tusz. Spojrzenia całej sali skierowały się ku nam. Wyprostowaliśmy
się więc godnie i tylko Zenek schował ręce z poobgryzanymi paznokciami pod obrus.
- Dziś jest wielki dzień dla braci spod znaku żagla! - radosne i jednocześnie pełne
uznania spojrzenie wyraźnie wskazywało na to, że wszystkich obecnych na sali konferansjer
uważa co najmniej za jachtowych kapitanów żeglugi bałtyckiej. - Otóż na jeziorze Śniardwy
odbyły się dzisiaj regaty “O Pierścień Anny”, których uczestnicy, a przede wszystkim
zwycięzcy, są tutaj!!
Znów gest ku nam. Brawa sali. Tusz zespołu. Szept Zenka:
- Też wykombinowali nazwę! Git!
- Poproszę teraz fundatorkę pierścienia, hrabiankę Annę von Linndorf, tu na podium -
konferansjer nie ustawał w uśmiechach, zwłaszcza gdy całował dłoń Anny. - A teraz poznacie
państwo zwycięzców regat! “Pierścień Anny” zdobył jacht “Krasula”...
Lekki śmiech na sali i natychmiastowa riposta konferansjera obytego z trudnościami
swego fachu:
- Pan się śmieje? - przeszył wzrokiem blondyna w głębi sali, który aż skulił się w
swym krześle nagle poważniejąc. - No to proponuję, aby nazwał pan swój jacht “Cutty Sark”.
Pod jednym warunkiem, że pokona pan Mazurskie Morze przy wietrze o sile siedmiu stopni w
skali Beauforta.
- Przecież on w ogóle nie ma jachtu! - zawołał ktoś z głębi sali.
- Jeśli tak, to czemuż wtrąca się do naszych żeglarskich spraw? - konferansjer rozłożył
ręce szeroko, gestem pełnym politowania.
Blondynka nie było prawie widać zza stołu.
- Ale, wracając do bohaterów! - cieszył się znów prowadzący. - Regaty “O Pierścień
Anny” wygrał jacht “Krasula” z załogą pod dowództwem kapitana Pawła Dańca! Prosimy
pana do nas!
Gromki tusz i jeszcze głośniejsze brawa.
- Jestem tylko sternikiem morskim, nie kapitanem usiłowałem wyjaśnić, ale bystry
konferansjer zasłonił mikrofon, wołając po chwili:
- A teraz najbardziej wzruszający moment: fundatorka nagrody wręczy ją zwycięzcy.
Widząc, że pierścień zawieszony jest na złotym łańcuszku przyklęknąłem, a panna
Anna zawiesiła mi go na szyi i ucałowała mnie w policzki, może tylko trochę mniej
serdecznie, niż mógłbym się tego spodziewać.
Zespół zaczął grać “Sto lat”; wszyscy wstali z miejsc i zaśpiewali ten nasz drugi hymn.
Nie wiem, czy pieśń ta była akurat na miejscu, ale naprawdę poczułem się wzruszony.
Jeszcze bukiet róż od dyrekcji hotelu i już mogłem zająć swoje miejsce spocony z
emocji. I może ta emocja sprawiła, że odebrawszy gratulacje od niedawnych rywali
zadzwoniłem nożem w kieliszek prosząc o ciszę. A gdy zapadła, powiedziałem:
- Każdy mechanizm czy organizm, maszyna i etatowa czy jej załoga, jest tyle wart, ile
jego najsłabsza część - powoli odpinałem łańcuszek od pierścienia. - Dlatego chciałbym
przekazać zdobytą przez nasz jacht nagrodę komuś, kto z pozoru w ogóle nie przyczynił się
do jej zdobycia... Zosiu, pozwól, że założę pierścień na twój paluszek...
Dziewczyna poczerwieniała, chciała cofnąć rękę...
Ale już brzmiały oklaski! Choć na wszystkich twarzach malowało się zdumienie. Na
wszystkich oprócz dwóch: pana Tomasza i Jerzego. Pierwszy uśmiechał się radośnie, twarz
drugiego przez chwilę wyrażała głębokie zastanowienie.
Ten wyraz twarzy Batury potwierdzał moje niejasne, ba wręcz fantastyczne,
podejrzenia!
A tymczasem trzeba było mi ruszać w pierwszą parę z panną von Linndorf do
pierwszego tańca. Ostatecznie byłem bohaterem wieczoru! Pierwszy nasz taniec przeszedł w
drugi, drugi w trzeci...
Szkoda, że nie mogłem przetańczyć z piękną fundatorką nagrody całego wieczoru.
Zwłaszcza od momentu, gdy - oburzona nieco z początku takim potraktowaniem jej
pierścienia - przyjęła z uśmiechem me zapewnienie, że łańcuszek, który zawiesiła na mej szyi,
nosić będę po kres dni. A gdy coś przykrego ją spotka, to niech przypomni sobie o nim i o
mnie, a nie rzuca się od jeziora
Powróciliśmy do stołu, skąd porwał mą partnerkę do argetyńskiego tanga właściciel
“Fortuny”. Tu właśnie trwała ożywiona rozmowa o duchach i innych niesamowitych
stworach:
- Nie uwierzą państwo - odezwała się pani Janina z “Moby Dicka”, ale i na naszych
jeziorach nie brak niesamowitości. Otóż przeczytałam w gazecie, przepraszam, zapomniałam
tytułu, że w jednym z mazurskich jezior pojawił się potwór. Coś jakby sobowtór tego z Loch
Ness. Nawet zamieścili zdjęcie, co prawda niezbyt wyraźne... Takie jakieś dwa garby nad
wodą!... To jezioro nazywa się Lisek?...
- Lisunie! - krzyknął Jacek.
- O, więc i pan zna jezioro z potworem... - oczy Jerzego wbiły się jak dwa białe ostrza
w pobladłą nagle twarz chłopaka. - Był tam pan może?
- Nie, ale chyba się wybierzemy - rozległ się spokojny głos mego szefa. - Obiecałem
Zosi i Jackowi, że pokażę im co ciekawsze rezerwaty. Niech odetchną nieskażoną przyrodą za
cały rok w zatrutej Łodzi. Na Lisuniach znajduje się unikatowe stanowisko kłoci wiechowatej,
Claudium mariscus, jednej z najpiękniejszych turzyc. Zwłaszcza urocze są jej kwiaty, zebrane
w fantazyjne kłosy z żółtobrunatną przysadką. Ech, Lisunie! Jachtem się tam nie dopłynie, ale
teraz, gdy mamy do dyspozycji samochód Pawła...
- Taak. Kłoć wiechowata... - oczy Jerzego przygasły. Wydało mi się nawet, że stłumił
śmiech politowania.
- Za tych, co na morzu! - zagrzmiał tubalny głos bosmana Sielawy powstającego z
kieliszkiem w dłoni. Podnieśliśmy się wszyscy przyłączając się do tego nieodzownego w
żeglarskim towarzystwie toastu.
Chyba tylko ja zauważyłem, jak do Batury podszedł kelner i podał mu jakąś karteczkę.
Jerzy dopił spokojnie swój kieliszek, usiadł i dopiero wtedy rozłożył trzymany na
kolanie papierek. Nie musiało być na nim wiele napisane, bo zaraz podniósł wzrok. Ale
musiała też być to wiadomość bardzo nieprzyjemna, bo zobaczyłem, że nasz gospodarz złożył
kartkę ze złością na połowę; potem jeszcze raz i jeszcze raz. Aż stała się małą kostką, którą
wdusił palcem w serwetkę.
Patrzył nieruchomo przed siebie. Wreszcie uśmiechnął się, szepnął coś do swej
towarzyszki i wstał od stołu, kierując się ku wyjściu.
- Zośka, idź się przejść! - szepnąłem.
Spojrzała zdziwiona.
Lekkim ruchem głowy wskazałem wychodzącego. Wystarczyło! Zośka to naprawdę
fest dziewczyna! Zerwała się z krzesła!
Gdyby tak jeszcze udało się zajrzeć do kartki!
- Bo do tanga trzeba dwojga! - usłyszałem głos refrenistki. Poderwałem się,
obciągnąłem marynarkę i pochyliłem się przed hrabianką:
- Pani pozwoli?
Z obojętnym uśmiechem skinęła głową.
O, mój uśmiech był dużo szczerszy! Papierowa kosteczka, sam nie wiem, jak to się
stało, ha, ha, wpadła mi do kieszeni!
Ale gdy odprowadziłem partnerkę po tańcu, mina nieco mi zrzedła. Czy zdążę położyć
karteczkę na miejsce, zanim wróci jej właściciel? Jak to zrobię, nie budząc podejrzeń?
Właśnie zespół skończył grać tak zwaną “trójkę” - czyli trzy tańce pod rząd - i odłożył
instrumenty. Nie było więc nadziei, że ktoś poprosi Annę do tańca! Nie ruszy się z miejsca,
obok którego powinna leżeć na serwetce “kostka” Jerzego!
I nagle... Co za ulga! Wykorzystując przerwę w produkcjach muzycznych kelnerzy
przystąpili do zmiany nakryć... Byłem uratowany!
I rzeczywiście, gdy Jerzy wrócił, zobaczyłem, jak sięgnął po serwetkę, nawet zajrzał
pod nią, spytał Annę, ona coś powiedziała (mam nadzieję, że o kelnerach). Tak! Batura
spokojnie rzucił serwetkę na obrus...
Czekałem na Zośkę. Z jakimi wiadomościami wróci?!
Weszła na salę dopiero po pewnym czasie. Dobrze! Jerzy mógłby zwrócić uwagę, że
wychodzi i wraca razem z nim, a więc najprawdopodobniej z jego powodu.
Bosman podjął opowieść o sztormie na leżącym na północnym wschodzie jeziorze
Jędzelek, do którego można dopłynąć kanalikiem z jeziora Jagodnego. Mogłem więc
spokojnie spytać Zosię:
- I co?
- Mało - udawała zainteresowanie przeżyciami Eligiusza Sielawy. - Dzwonił. Numeru
nie udało się ustalić, bo jakiś Murzyn wepchnął się przede mnie. Wiem tyle, że numer długi.
Batura trzymał w pogotowiu jeszcze ze trzy karty, więc chyba rozmowa zapowiadała się na
kosztowną i długą.
- A jaka była?
- Krótka. Bo o czym można gadać z automatyczną sekretarką?
- A po czym poznałaś jego rozmówczynię? - spytałem z przekąsem.
Zośka popatrzyła na mnie z politowaniem:
- Nie domyśla się pan? Przecież to proste. Wystukał numer i długo czekał. Tam nikt
nie odbierał. Wreszcie odebrał, bo zobaczyłam, że Batura przycisnął słuchawkę do ucha. Ale
nie odebrał ten, o kogo chodziło, bo pański przyjemniaczek walnął pięścią w aparat i
milczał... To ważne: milczał! Jakby musiał odczekać to: “Po usłyszeniu długiego sygnału
proszę zostawić wiadomość”. A jak się odezwał, to mówił króciutko. W sam raz tyle, ile
rozmawia się z automatem.
- No, Zośka! - prawie zaśpiewałem w rytm oklasków kwitujących opowieść pana
Eligiusza.
- Czy zmazałem plamę, że nic nie wypatrzyłem podczas waszego ganiania po
jeziorach?
- Po pierwsze, żadnej plamy nie dałaś, bo może nie było nic do wypatrzenia. Po
drugie, jednak twoja relacja ma dwa słabe punkty: Batura mógł czekać długo, bo tamten miał
daleko do telefonu lub był czymś zajęty. Rozmawiał krótko, bo tyle było trzeba.
- Stawiam życie przeciwko złotówce, że gadał z automatyczną sekretarką! -
nachmurzyła się dziewczyna.
- I ja tak myślę - uśmiechnąłem się do niej. - Ale musimy brać pod uwagę każdą
możliwość.
- Żebyśmy wiedzieli coś więcej o... - prawie krzyknęła, aż sąsiedzi odwrócili ku niej
głowy. Na szczęście bardziej niezawodny przy stoliku niż na wodzie bosman znów zabrał
głos:
- Tym razem mieliśmy okrążać Przylądek Dobrej Nadziei...
- Może się czegoś dowiemy! - wstałem. - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem...
Zośka i, ku memu zdziwieniu, pan Tomasz ze zrozumieniem skinęli głowami.
Kupiłem camele i wyszedłem przed hotel. Otworzyłem pudełko i wyciągnąłem je
uprzejmym gestem w stronę portiera:
- Zapali pan?
Ukłonił się lekko:
- Przepraszani. Pracuję.
- To ja przepraszam - schowałem niepotrzebne już papierosy do kieszeni. - Rzadko
kto, zwłaszcza z młodych, szanuje dziś pracę...
Spojrzał spod oka.
“Fakt. Narzekam na młodych, a sam mam te dwadzieścia parę lat. To musi brzmieć
podejrzanie!”
- ...sam zresztą czasem nawalę. Nie rzetelność się liczy, a pieniądze! - wydało mi się,
że wpadłem na dobry pomysł. - Byle chłystek to myśli teraz, że za forsę będzie miał wszystko!
Aż zamarłem w oczekiwaniu: trafiłem czy nie?! Ku mej radości portier ożywił się:
- Żeby pan wiedział! Przyjechał tu taki, jakieś dziesięć minut temu, motor pod nim od
niklu cały błyszczy, kawasaki czy jaki? A on kasku nawet nie zdejmuje, tylko prosto do
hotelu. To ja pytam go uprzejmie, czy tu mieszka. Na to on banknot grubszy mi w rękę i
mówi, że wiadomość jednemu panu musi dostarczyć, a cały czas przez tę szybę w kasku, że
ledwo słychać. Mówię, że wiadomość się dostarczy, tylko niech powie komu. Może zresztą
gościa nie ma w hotelu. Mówi nazwisko, imię i łypie na mnie badawczo. Ja więc, że jest. I
zaraz mu się list poda. Facet z kieszeni kartkę złożoną w pół wyciąga. “Tylko szybko!” -
rzuca. “Honorem ręczę!” - ja na to. A ten przez szybkę kasku: “Od teraz to nie honorem, a
życiem ręczysz!” Wskoczył na motor i tyle go widziałem...
- Kartkę pan oddał?
- Nie sam, ale zadbałem, żeby do gościa doszła. Bo życie mi miłe!
Wróciłem na salę nie zaglądając do kartki.
“Nie może tam być numer telefonu wiedeńskiego pasera, bo Jerzy go zna. Nie może
być wskazówka dotycząca miejsca ukrycia skarbu Hasan-beja, bo to wie Batura jeszcze lepiej.
Jeśli jakieś polecenie, to nie musi być wykonane natychmiast, nasz wróg ciągle pełni bowiem
funkcję gospodarza przyjęcia. Jeśli zapisano na tym papierku numer telefonu lub jakąś
informację o kimś ze złodziejskiej branży, to jest nadzieja, że pan Tomasz ją rozszyfruje albo
będzie wiedział, do kogo się o to zwrócić”.
Na pytające spojrzenie szefa skinąłem głową i wskazałem drzwi.
- Wybaczcie państwo - pan Tomasz podniósł się z krzesła - ale będziemy zmuszeni już
was opuścić. Nic czuję się najlepiej, a i pora późna.
Bez większego przekonania próbowano nas zatrzymać. Tylko Jerzy z panną Anną
odprowadzili nas aż do wyjścia.
Zespół grał “Oczy czornyje”.
Na opustoszałym parkiecie bosman Sielawa tańczył z niezwykle atrakcyjną panią ze
“Szkwała”. Ach, jak tańczył! Żeby choć w połowie umiał tak żeglować!
- Ja ci dam Lisunie! - zakrzyknął szef, gdy tylko zajęliśmy miejsca w Rosynancie. -
Szczęście, że akurat przypomniałem sobie o tej kłoci!
Biedny Jacek skulił się jak mysz pod miotłą.
- Kretyna mam, nie brata! - dołożyła biedakowi Zośka.
Ze śmiechu nie mogłem wcelować kluczykiem w stacyjkę.
- A co jest na tej kartce? - burknął po chwili pan Tomasz.
- Jeszcze nie wiem - odpowiedziałem niewinnie.
- Nie wiesz?! - tym razem burza rozpętała się nad moją głową.
- Chciałem, żebyśmy razem, gdzie nie będzie nam nikt przeszkadzał ani
podsłuchiwał... - próbowałem się tłumaczyć.
- To gazu na “Krasulę”! - zakomenderował już spokojniej szef.
Pan Tomasz zapalił naftową lampę i w skupieniu pochyliliśmy się nad kartką.
Napisano na niej niewiele: “042292 czekam 51” Popatrzyłem na towarzyszy:
- Jeśli to nie zaszyfrowane wytyczne, to numer telefonu, sądząc po ilości cyfr,
polskiego. Ale numer też można zaszyfrować! Chyba leżymy.
- Nie zaszyfrowany odpada - cicho odezwał się ciągle jeszcze speszony Jacek - 0-42 to
numer kierunkowy Ozorkowa pod Łodzią...
- A skąd to wiesz? - aż podskoczyła Zośka.
- A stąd, hm - odchrząknął jej brat - że kiedyś miałem tam miłość mego życia -
powstrzymał nasz śmiech gestem ręki. - Oczywiście jest możliwe, że Batura ma jakieś
interesy w tym czcigodnym grodzie, ale nie wydaje mi się...
I nam się nie wydawało. Pozostało więc spróbować złamać szyfr.
- To musi być wskazówka dotycząca czegoś w pobliżu... - mruknął już nieco głośniej
Jacek.
- Jeśliś trafił, to odkułeś się za Lisunie! - krzyknąłem.
- Taak?! - ucieszył się.
- Patrzcie. Jeśli ukryto numer telefonu, który znajduje się gdzieś w pobliżu, to mamy
go jak w banku: 29-22-40. Pasuje jak drut, bo telefony w tym rejonie zaczynają się na 28 lub
29! Tajemnicze 51 staje się wtedy 15, czyli godziną piętnastą. I to jutro, bo inaczej podano by
datę.
- Cóż! - zatarł ręce pan Tomasz - przyjmujemy tę wersję.
- Śledzenie Batury nic nie da, bo najwyżej dowiemy się, że o piętnastej gdzieś
telefonuje. Można by podsłuchać... ale obawiam się, że zadba o to, by nikogo podczas tej
rozmowy nie było w pobliżu, a już zwłaszcza nikogo z nas. Dobrze by było zatem być po
tamtej stronie linii. Ale jak to zrobić? Żeby choć wiedzieć, gdzie jest zainstalowany ten
telefon?!
- To może da się zrobić! - ostentacyjnie przygładziłem włosy.
- Panienki na poczcie wiedzą czasem o rzeczach, o których nie śniło się filozofem -
powiedziałem z przekonaniem.
- Zawsze twierdziłam, że jest pan uroczy - błysnęła ku mnie oczyma ozdoba Łodzi.
- Byleby zdążył roztoczyć urok przed piętnastą - kiwnął palcem szef.
- Muszę zdążyć wcześniej. Ten telefon może być daleko.
- A w dodatku dostać się do niego może być trudniej niż podsłuchać Baturę... -
westchnął Jacek.
Śliczniutka niczym pączek blondyneczka - gwiazdka poczty w Mikołajkach otarła
ostrożnie, by nie rozmazać tuszu, łzy z błękitnych ocząt.
- Naprawdę, nie zasługuje pan na to! Już ja ją znajdę!
- Oby! - westchnąłem zapatrzony w numer 29-22-40, ponoć jedyne, co mi pozostało
po niewiernej narzeczonej.
- Mam ją! - zakrzyknęła blond Wenus. - To znaczy miejsce, gdzie jej szukać! To jest
numer automatu telefonicznego w porcie jachtowym “Dalba” w Giżycku. Gdyby jednak pan
nie znalazł narzeczonej... - skromnie spuściła oczęta, przy których błękicie włoskie niebo
musiałoby oddać się do przefarbowania, aby im dorównać.
- O tak, przy pani mógłbym zapomnieć! - szepnąłem gorąco i wybiegłem z poczty.
Zwyczajne draństwo! Ale z drugiej strony obowiązek ścigania przestępcy! Aby więc
wynagrodzić blondyneczce zawód, obiecałem jej w duszy wielki bukiet róż.
Zegarek wskazywał czternastą trzydzieści. Trąbiąc jak głupi i kręcąc slalom między
pojazdami i pieszymi wypadłem na szosę ełcką. Gazu! Silnik zamruczał radośnie, ciesząc się,
że może wreszcie wykazać się swymi możliwościami. Niech mi święty Krzysztof, patron
kierowców, wybaczy i dopomoże! Błagałem w myśli, wstydząc się spojrzeć na
prędkościomierz. Z trudem zmusiłem się, by zmniejszyć prędkość przy przejeżdżaniu przez
Woźnice. Na skrzyżowaniu za kościołem z piskiem opon skręciłem na Szymonki. Zegnaj
szoso ełcka, tu już mi lotna...
Tu już mi lotna dawała znak znad radaru i poloneza ukrytego w krzakach. Zwolniłem,
zahamowałem, cofnąłem. Pomimo zaciśniętych ze złości zębów twarz moja uśmiechała się ze
skruchą. Wysiadłem z Rosynanta wymachując prawem jazdy i dowodem rejestracyjnym, co,
jak wiadomo, przychylnie usposabia funkcjonariuszy.
Sierżant, na oko mój rówieśnik, zasalutował, po czym zdjął czapkę i otarł pot z czoła:
- Panie kierowco, mnie się na radarze skala skończyła!
W jego głosie dała się słyszeć radość, jaką czuje każdy policjant po schwytaniu
rasowego przestępcy.
“Będzie kolegium!” - pomyślałem. - “Byle tylko pozwolił mi jechać dalej!”
- Wiem! Przyznaję się! - kruszałem w oczach. - Ale naprawdę mi się śpieszy! -
wyciągnąłem z portfela legitymację służbową. - Otóż ścigam...
- Pan, panie... - zerknął do prawa jazdy lekceważąc legitymację - Daniec śpieszy się, a
ja, sierżant Ząbik...
Nagle zabłysło w mózgu radosne światełko! Ależ tak!
- Przepraszam! - krzyknąłem, aż policjant się cofnął. - Pan ma krewnych w
Wąwolnicy?!
- A jeśli?... - zdumiał się policjant.
- Jeden z nich też jest policjantem i też sierżantem?
- Tak, Tomek. Mój brat. Skąd go pan zna? - zdziwiony policjant zsunął czapkę na tył
głowy.
- Stąd, że pomógł mojemu szefowi w walce z rabusiami okradającymi sanktuaria
maryjne. W szczególności chodziło o kradzież diademu z posążka Matki Boskiej Kębelskiej
w Wąwolnicy!
- Taak - skinął głową mój rozmówca. - Tomcio opowiadał. Nagrodę wtedy dostał... -
Czyli pan - głos mu stwardniał - chciałby tak... po znajomości?...
Zrobiło mi się głupio:
- Nie... A w zasadzie tak! Bo gonię teraz w sprawie, która jest może od tamtej
ważniejsza!
- Gonić, to nie znaczy pozabijać ludzi na szosie! - sierżant wcisnął mi w dłoń
dokumenty. - Pojedziemy jak należy! Tylko nieco wolniej. Sto czterdzieści musi wystarczyć.
Dokąd?
- Do Giżycka. Port jachtowy “Dalba”!
- To będzie po prawej Kanału Giżyckiego. Nad Niegocinem. Janek! - zawołał w stronę
kolegi wygrzewającego się na masce poloneza. - Zwijaj majdan. Musimy odwieźć pana z
honorami!
No i powieźli! To znaczy popędzili na długich światłach, z włączoną syreną, do której
i ja dołożyłem głos Rosynanta. Ostra to była jazda! Przyznam, że za niektóre zakręciki
sierżant Ząbik dostałby licencję rajdową!
Wreszcie Wilkasy i obwodnica Giżycka. Ostry skręt w prawo, jeszcze raz, teraz w
lewo, wbiliśmy się w zator samochodów na szosie olsztyńskiej, przed obrotowym mostem nad
kanałem musiały przepuścić, choćby miały uciekać na chodniki! Hamowanie. Syrena ucichła.
Za pięć trzecia!
Uśmiechnięty sierżant Ząbik podszedł do Rosynanta.
- I co, zdążył pan?
- Zdążyłem! - wyskoczyłem z wozu. - Nie wiem, jak panu...
- Napisz pan na komendę w Mikołajkach, o co szło i jak wyszło.
- Napiszę! Ale nie wiem nawet, jak panu na imię!
- Zwyczajnie: Józef. No to na razie! - zasalutował. - Port ma pan przed sobą!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
PORT “DALBA” • MAFIOZO W CZARNYM GARNITURZE • DOBRE
SERCE NOBLIWEGO PANA • CZYŻBY PASER Z WIEDNIA? •
“NIMFA” • KOBIETA - ZWŁASZCZA MŁODA - ZMIENNĄ JEST •
KAPITAN KUROWICKI OSTRZEGA • ZABYTEK SZTUKI
SZKUTNICZEJ • DYREKTORZE MARCZAK, RATUJ! • SPRAWA
GROZI ŚMIERCIĄ • BATURA I “TROLL” NOCĄ
Jachtowy port “Dalba” prezentował się miło dla oka. W dziewiętnastowiecznym
dworku mieścił hotelik i siedzibę giżyckich płetwonurków. Obok, w nowoczesnym budynku
urządzono kapitanat, warsztaty, hangary, toalety, prysznice i sklep. W cieniu starych klonów
wznoszono małą tawernę. Przy kejach tłoczyły się jachty, co najlepiej świadczyło, że ten port
ulokowany przy wejściu do Kanału Giżyckiego, przez który prowadzi szlak “w górę”, czyli ku
Mamrom, cieszy się zasłużonym powodzeniem.
Mnie cieszył widok automatu telefonicznego, umieszczonego na ścianie, przy wejściu
do kapitanatu. Czekało przed nim w kolejce kilkoro ludzi i było mało prawdopodobne, że
Batura zadzwoni punktualnie o trzeciej, ale sądziłem, że taką przeszkodę i on, i jego
zleceniodawca wzięli pod uwagę. Opóźnienie było mi na rękę. Mogłem uspokoić nerwy po
karkołomnej jeździe śladem sierżanta Ząbika i wytypować spośród oczekujących na dostęp do
aparatu najbardziej podejrzane osoby. Nie mogłem przecież podbiegać do każdego
podnoszącego słuchawkę!
Przysiadłem na schodkach klubu płetwonurków. Dwie młode “szpetne Szwedki” (jak
zaśpiewałby o nich Rosiewicz) odpadły od razu. Chłopak w amerykańskim polowym
mundurze wydawał mi się za młody na wydawanie rozkazów Jerzemu. Dziwnie ubrany, jak
na to miejsce, facet: czarny garnitur, biała koszula i krawat. Gęba ponura... No, no! Potem pan
w okularach o kręconych siwych włosach, ubrany w żółte bermudy i wypuszczoną na nie
czerwoną koszulkę. Co prawda ściskał w garści gruby notes, ale pucułowata, spieczona na
raka twarz wydała mi się taka poczciwa... Rozwrzeszczana rodzinka. Jakiś kajakarz (oparł o
ścianę wiosło)... Czyżby tego lub tej od kartki jeszcze nie było? Za minutę trzecia! Tak więc
jest to ktoś z kolejki. Postanowiłem skupić uwagę na czarnym ponuraku. Ostatecznie nasi
przestępcy lubią, gdy się ich nazywa mafią tą czy ową. Może i ten chciał się choć strojem
upodobnić do sycylijskiego “dona”, jakiego oglądał na filmach. Zobaczymy!
Wreszcie przyszła kolej na niego. Powoli wstałem i podszedłem do kolejki. Czujnie
nadstawiłem ucha. Ale czarny nie czekał, aż zadzwoni telefon. Sam wystukał numer:
- Zakład pogrzebowy “Charon”? - usłyszałem.
Żebyście widzieli moją minę!
Tymczasem gość skończył rozmowę, ukłonił się nie wiedzieć komu i dystyngowanym
krokiem odszedł od telefonu.
Jego miejsce zajął krętowłosy siwy pan. Ależ niezdara! To wypadł mu notes z ręki, to
na chodnik wysypały się karty telefoniczne. Wreszcie zaczął z namaszczeniem wycierać
okulary...
“Paweł, aleś ty durny!” - pomyślałem z wyrzutem. - “Przecież on nie ma zamiaru
dzwonić. Blokuje tylko dostęp do aparatu! Po co? Żeby wreszcie Batura mógł się
dodzwonić!”
Ledwo zakończyłem walnięciem pięścią w kolano wyjaśnianie tego, co o sobie myślę,
gdy odezwał się brzęczyk telefonu. Nagle zniknęła niezdarność pana w bermudach.
Pucułowata twarz przybrała zimny wyraz. Sięgnął stanowczym ruchem po słuchawkę.
Przysunąłem się bliżej. Jeśli dotychczas nie zwrócił na mnie uwagi, to nie wie, kim
jestem...
- Tak, słucham... - nie starał się mówić cicho.
Dość długo milczał słuchając. Kiwał głową, jakby przytakując, ale uśmiechał się przy
tym ironicznie. Wreszcie odezwał się:
- Jak powiedziałem trzy, to trzy.
Słuchał jeszcze przez chwilę, aż zaśmiał się cichym, złym śmiechem:
- Znaj moje serce! Daję ci jeszcze dzień.
Odwiesił słuchawkę i podreptał, klapiąc japonkami, w stronę nabrzeża. Dobroduszny,
nobliwy pan. Coś zagadał do mijanych dwóch dziewcząt w mini-bikini. Odpowiedziały
kpiącym śmiechem.
Poszedłem za nim, myśląc: “Dałeś Jerzemu cztery dni... Może chodzi o spłatę długu?”
Pan zatrzymał się przed zacumowanym pięknym motorowym jachtem. Muskularny
mężczyzna przywitał go z szacunkiem, podtrzymał trap. Pan obejrzał się za siebie.
Przestraszyłem się, że wykrył, iż go śledzę. Ale oczy pana błysnęły zza złotych okularów ku
dwom mijanym przed chwilą dziewczętom. Chichocząc weszły za nim na pokład jachtu. W
swych skąpych strojach kąpielowych opalone na ciemny brąz wyglądały prześlicznie. Jacht,
co było wypisane złotymi literami na rufie, nazywał się “Nimfa”. Pan z młodzieńcem zdjęli
cumy z pachołków i “Nimfa” z cichuteńkim pomrukiem silnika - co zdradzało jego potężną
moc - wypłynęła na Niegocin.
Zawróciłem do Rosynanta i połączyłem się komórkowcem z panem Tomaszem:
- Rozmawiał starszy gość. Przy dużej forsie. Jacht motorowy “Nimfa” z obstawą.
Spróbuję się o nim czegoś dowiedzieć. Wyznaczył naszemu przyjacielowi termin
czterodniowy. Nie wiem na co.
- Taak - mruknął szef. - Przyjaciel dzwonił z Wioski Żeglarskiej. Nie dało się podejść
bliżej. Ale przez lornetkę widziałem jego minę, z jaką odkładał słuchawkę. Oj, biedny on!
- A czy ten gość nie może być znajomym z Austrii?
- Paweł! - zaśmiał się przełożony. - Tamtego sam nasz druh zapraszał w wiadomej
sprawie! A tu chodzi o coś, czego dać mu nie chce lub nie może.
- I ja tak myślę. Zapytałem dla porządku. Powęszę trochę tutaj. Może czegoś się
dowiem.
- Pomyślnego węszenia, mój ty gończy! - zachichotał pan Tomasz na do widzenia.
Tak, popytać tu i ówdzie o “Nimfę” trzeba. Ale nie zawadzi też jutro skontaktować się
z Marczakiem. Niech przez swoje dojścia sprawdzi pana Stockhausena. Może jest w Polsce?
A właśnie! Ciekawe, od jak dawna nobliwy pan pływa tu na “Nimfie”. Jerzy rozmawiał z
Wiedniem przed trzema dniami. Może gość, zamiast zapłacić za skarb Hasan-beja, chce go
Baturze wyrwać?
Zamknąłem Rosynanta, włączyłem alarm i ruszyłem na wędrówkę po porcie. W
kapitanacie nie zastałem nikogo. W warsztacie obok jakiś chłopak dłubał przy rozbebeszonym
silniku motorówki.
- Przepraszam - zawołałem od progu - gdzie mógłbym zastać bosmana portu?
Mechanik potarł usmoloną ręką nos:
- Pan Kurowicki. Pan kapitan - zaakcentował to słowo - Kurowicki powinien być na
nabrzeżu.
- Kapitan? - zdziwiłem się uprzejmie.
- Kapitan żeglugi bałtyckiej - chłopak spojrzał na mnie z politowaniem. - Pierwszy
oficer na “Zawiszy Czarnym”...
- Tak więc pan Kurowicki...
- Słucham pana? - ktoś odezwał się za mymi plecami.
Odwróciłem się. Średniego wzrostu blondyn po czterdziestce. Wokół jasnoniebieskich
oczu dostrzegłem na opalonej skórze drobniutkie zmarszczki, charakterystyczne dla żeglarzy,
spowodowane wpatrywaniem się pod słońce i wiatr.
- Pozwoli pan, że się najpierw przedstawię: Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i
Sztuki.
- Jan Kurowicki, dzierżawca “Dalby”. Czym mogę pomóc kulturze i sztuce? -
uśmiechnął się.
- To... trochę dłuższa sprawa... Może usiądziemy w tawernie?
- Chodźmy!
Długo mieszałem kawę, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć.
- Pracuje więc pan w Ministerstwie Kultury... - spojrzał na mnie spod oka. - Dobrze
wam tam płacą. Nie każdego stać na taki wóz jak pański!
- Och, to podarek od serdecznych przyjaciół! - machnąłem lekceważąco ręką. -
Chciałbym pana zapytać o jacht “Nimfa”, motorowe cacko.
- Że cacko, zgadza się - łyknął kawy - ale czy nie prościej będzie zapytać o nią
właściciela?
- Właśnie! Nawet nie wiem, kto nim jest!
- Pan Janusz Nowicki. Biznesmen z Warszawy.
- A czy pański port jest portem macierzystym... to znaczy, czy “Nimfa” często tu
cumuje?
- Proszę pana - głos kapitana stwardniał - mnie cumujące tu jachty i ich załogi
interesują o tyle, o ile w terminie regulują opłaty, nie rozbijają się, nie śmiecą. Sądzę, że taki
zakres wiedzy o gościach powinien być wystarczający dla każdego właściciela portu!
Widząc moją zawstydzoną minę uśmiechnął się znowu:
- W zakres pańskiej wiedzy wchodzą, o ile wiem, antyki... Mam coś takiego dla pana,
o ile jest pan też trochę żeglarzem...
- Sternik morski - bąknąłem.
- Świetnie! Przy najbliższej kei zacumowałem nie jakieś tam cuchnące spalinami
plastikowe pływadło, jak “Nimfa”, ale Omegę rocznik 1964. Mogłaby być prawie pańską
mamusią, a wszystko na niej oryginalne! Chodźmy nacieszyć oko... - podniósł się z ławy.
- Chętnie, tylko może trochę później. Najpierw muszę...
“Naprawdę chciałem obejrzeć tę Omegę!”
Położył ciężką rękę na mojej:
- Najpierw musi się pan zastanowić. Rozglądanie się za “Nimfą”, a już na pewno tak
nierozważnie wypytywane o nią i jej kapitana, może pana drogo kosztować. Więcej nie
powiem, ale to powinno panu wystarczyć! - popatrzył na mnie z troską. - Lepiej niech się pan
przyjrzy czcigodnej Omedze, a potem odjedzie tym łatwym do zapamiętania wozem...
Miał rację. Lecz obiecałem sobie wrócić do portu “Dalba”!
- No a teraz z powrotem do Mikołajek! - westchnąłem.
Z pustymi rękoma. Bo wiadomość, że Batura ma cztery dni na wykonanie czegoś, a
biznesmen Janusz Nowicki jest właścicielem “Nimfy”, to żadna zdobycz!
W Giżycku nie miałem już czego szukać! Oprócz guza. Zrozumiałem to dostrzegłszy
ostry błysk zza wpół opuszczonej szyby fiata 125p zaparkowanego opodal Rosynanta. Tak
błyszczy promień słońca odbity w soczewce lornetki lub aparatu fotograficznego. Lornetka?
Nie, auto stało blisko. Więc aparat! Tak, pan Nowicki będzie dysponować moją podobizną!
Most na Olsztyńskiej był otwarty dla ruchu kołowego, więc przejechałem nim z
radością, patrząc na miny uwięzionych w kanale załóg jachtów.
- Za wszystko się płaci! Za wielkość i komfort łajby czasem też. Gdybyście pozostali
wierni Omegom, nie stalibyście teraz przed mostem, bo położylibyście maszty niziutko i
moglibyście przepłynąć bez kłopotu. A tak? Czekajcie jeszcze pół godziny!
Zniechęcony wynikami wyprawy zwolniłem do sześćdziesiątki i tak wlokłem się aż do
grodu Króla Sielaw (nie mylić z bosmanem Sielawą). “Krasula” telepała się na zbyt długiej
cumie. I podobnie “telepał się” duch jej załogi. Sam wódz napomknął, witając mnie, że trzeba
zdemontować to “badziewie”, czyli moje udoskonalenia. Czyżby zapomniał, że przyczyniły
się do zdobycia “Pierścienia Anny”? “Łaska pańska na pstrym koniu jeździ” - słusznie głosi
przysłowie. Od Jacka dowiedziałem się, że obserwowano wzmożone ruchy nieprzyjaciela, co
z wojskowego żargonu na cywilny tłumaczy się, że Batura lata po Mikołajkach jak kot z
pęcherzem. Przeżycia obu ostatnich dni dały znać o sobie, dlatego obmyłem się jako tako i
ułożyłem do snu w niezbyt wygodnej, ale zacisznej kabinie Rosynanta.
Spałem bardzo niespokojnie. Obudziłem się z bólem głowy, gdy słońce stało już
wysoko. Otrząsnąłem się:
W pół do dziewiątej. Najwyższy czas zadzwonić do Marczaka!
Wystukałem na komórkowcu numer i ku swej radości usłyszałem groźny głos:
- Dyrektor Marczak. Słucham.
Odchrząknąłem:
- Hm, tu Daniec...
- To ja pana, młody człowieku, zwalniam na dwa dni, abyś uzgodnił sprawę
Trójmiasta z panem Tomaszem - zagrzmiała słuchawka - a tu który już dzień nie widzę pana
w ministerstwie?!
- Przepraszana, panie dyrektorze. Wynikła sprawa dużego kalibru!
- Proszę dokładniej...
- Batura! - jęknąłem rozpaczliwie.
- Batura junior? - głos dyrektora niespodziewanie zmiękł. - A cóż on tam?...
- To nie rozmowa na telefon, zwłaszcza komórkowy. Proszę, prosimy z panem
Tomaszem, o jeszcze trochę czasu... Teraz miałbym do pana dyrektora prośbę: czy mógłby
pan dowiedzieć się, co słychać u niejakiego Stockhausena z Wiednia.
- Znam drania! - burknęło w słuchawce.
- I druga prośba... - poczułem się pewniej. - Chodzi o informacje, możliwie
najpełniejsze, o Januszu Nowickim. Wiem o nim tylko tyle, że podaje się za biznesmena z
Warszawy.
- Nowicki? Nie znam. Zresztą może być wielu facetów o takim nazwisku...
- Przy kontaktach pana dyrektora! - słodszy od mego głosu trudno byłoby znaleźć.
- Niech pan zadzwoni za godzinę. Albo lepiej za dwie - sapnęło w słuchawce.
Spokojnie więc dokonałem porannej toalety, zjadłem śniadanko. Przez moment
myślałem nawet, czy nie odwiedzić “Krasuli”. Poobserwowałem sobie, jak rybakom nie biorą
okonie i w pół do jedenastej wystukałem numer Marczaka...
- A jest pan! - zawołał nie pytając nawet, kto dzwoni. - Sprawa pierwsza. Stockhausen
odpada. Od wczoraj ma on większe kłopoty na głowie. A sprawę Batury kończcie! Chcę
widzieć pana w Warszawie!
Przez chwilę jeszcze słyszałem dyrektorskie sapanie, aż wreszcie zabrzmiał
nadzwyczaj poważny głos:
- O drugiej sprawie proszę zapomnieć.
- Dlaczego?! - jęknąłem.
- Nie nasza branża - sucho uciął Marczak.
- Nnie?...
- Właśnie. Nie. Nie lubię przemawiać na pogrzebach pracowników.
Trzasnęła odkładana słuchawka.
- Fiuu! - gwizdnąłem. - W jakie to bagno wpycha nas kindżał Hasan-beja?!
To już nie żarty! Popędziłem na “Krasulę” i zdałem panu Tomaszowi relację z
rozmów z Marczakiem. Myślałem, że go przestraszę, ale ze zdumieniem spostrzegłem, że
rysy szefa twardnieją. Spokojnie przetarł okulary:
- No, no? Kto by pomyślał, że będziemy ratować młodego Baturę? Jak to zrobić?
Przecież nie pójdziesz do niego i nie powiesz: dawaj skarb, a my ci damy życie. Bo chyba o
życie teraz walczy... Trzeba pomyśleć...
Zośka i Jacek milczeli, wyraźnie strwożeni tym obiecanym mi przez Marczaka
pogrzebem.
- Nie z naszej branży i grozi śmiercią - zamruczał szef, jakby odczytując hasło w
krzyżówce.
Wzruszyłem ramionami:
- Morderstwa, przemyt na dużą skalę, może ikony?
O dziwo pan Tomasz żachnął się:
- Nic z tego nie pasuje mi do Batury!
- Do Waldemara Batury - zgodziłem się łaskawie. - Dziś mamy do czynienia z Jerzym
Batura. Teraz ja przypomnę, że sam powiedział, iż gra z nim to zupełnie inne “klocki”.
- Mimo wszystko! - szef nie dawał się przekonać.
- Dlaczego pan tak uważa? - zapytałem cicho.
- Bo żyję na tym świecie dłużej niż ty!
- Więc?
- Myślę, że wplątał się albo go wplątano w coś, co go przerosło.
- A co wydaje się panu najprawdopodobniejsze?
Pan Tomasz zastanowił się:
- Coś z ikonami? Wpadka? Może nie chodzi o życie Batury, a po prostu o zwrot
poważnego długu. Skoro Batura prosił o zwłokę, nie ma w tej chwili pieniędzy na spłatę
należności. Będzie więc zmuszony sięgnąć do skarbu Hasan-beja, który ukrył gdzieś w
pobliżu. Wystarczy tylko nie spuszczać go z oka, a...
- A skarb Hasan-beja będzie nasz! - zawołał Jacek.
Śledzić Baturę... Spojrzeliśmy na siebie z Zośką.
- Nadal nic - szepnęła.
- Spoko! - uśmiechnąłem się do niej. - To musi być to!
Pilnować Batury! Nocą i dniem! Najbliższą noc zarezerwowałem dla siebie...
Wydawało mi się, że dopiero zasnąłem, gdy obudziło mnie pukanie w szybę
Rosynanta. To dobijała się Zosia:
- Proszę pana, Batura pół nocy przesiedział na “Trollu”.
Poderwałem się:
- Zauważyłaś coś jeszcze?
- Nic - posmutniała.
- Nie przejmuj się! Najważniejsze, że jesteśmy na dobrej drodze do skarbu Hasan-
beja!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZMOWA Z HRABIANKĄ ANNĄ • PIERŚCIONEK ZE
SZMARAGDEM • OBSERWACJA BATURY • ODDAJ WYKRYWACZ
METALI! • ŚLADEM BURSZTYNOWEJ KOMNATY • PIĘĆ DO ZERA
W MIKOŁAJKACH • BATURA I NIECIERPLIWY WIERZYCIEL •
POŻAR ALFY ROMEO
Szedłem powoli ulicą 3 Maja równie rozprażoną słońcem, co zatłoczoną turystami.
Łokcie trącały mnie, stopy deptały po moich stopach, w ten sposób uświadamiając mi, że
kroczę “deptakiem” stolicy Wielkich Jezior. Ale nie zwracałem uwagi na nic, pochłonięty
myślą, co też Jerzy robił w nocy na swym jachcie? A długo przecież siedział na “Trollu”! I to
sam! Gdyby towarzyszyła mu Anna, mógłbym uwierzyć w romantyczno-żeglarską randkę, ale
tak? Studiował mapy, by układać trasy kolejnych regat? Bez żartów! No więc co? Napawał się
ukrytym gdzieś w zakamarkach kabiny skarbem Hasan-beja? Wart wiele tysięcy złotych jacht
w niejednym już złodzieju musiał wzbudzić pytanie: “Ile jest warte to, co w środku?”. Nie tej,
to którejś z następnych nocy ktoś spróbuje sprawdzić. Ee, nie ma skarbu na “Trollu”! Zresztą
wynajęty przez Baturę piegowaty strażnik czuwa nad miejscem cumowania jachtu wtedy, gdy
jest ono puste, nie gdy drzemie w nim “maszyna regatowa” z oleckiej stoczni!
“Oj, coś za trudna to dla mnie zagadka!” - pomyślałem.
- Cieszę się, że nie zaniedbuje pan mego łańcuszka! - dziewczęcy paluszek dotknął
wycięcia w mojej koszuli...
Panna Anna hrabianka von Linndorf!
- Dzień dobry pani! Jakżebym śmiał lekce sobie ważyć nagrodę otrzymaną z pani
uroczych rączek!
- Pierścionek jednak oddał pan załogantce - tym razem piękny paluszek pogroził. Ale
ogromne oczy patrzyły z tajemniczym błyskiem. - Sam łańcuszek też pięknie wygląda na
pańskiej opaleniźnie... Złoto... i złoto...
“A żeby! Niech się hrabianka zdecyduje: Batura czy Daniec!”
Uśmiechnąłem się w miarę grzecznie, w miarę obojętnie:
- A gdzież to Jerzy?
Śliczna Niemka wzruszyła ramionami:
- Gania na tym swoim “Trollu”.
- Bez pani?
- Właściciel “Fortuny” wyzwał go na regaty samotników.
Zaniepokoiłem się:
“A jeśli to nie żadne regaty, tylko spotkanie z Nowickim?”
Ale zaraz odzyskałem spokój: “Spotkanie odpada! Kapitan »Nimfy« to za gruba ryba,
by ganiać tu na »randkę« z Baturą. Ten lekceważący ton, z jakim ofiarował przez telefon
jeszcze jeden dzień! Gdy przyjdzie czas, Jerzy poniesie mu co trzeba do Giżycka!”
- Och, człowiek bez serca! - próbowałem zagadać zbyt długą przerwę w rozmowie. -
Pozostawić taką kobietę samotną!
Hrabianka serdecznym uśmiechem przyjęła “taką kobietę”. Wyciągnęła do mnie
smukłą dłoń:
- Podarował mi tylko ten drobiazg, bym łatwiej zniosła samotność... - błysnęła złotym
pierścionkiem ze szmaragdem.
Rzut oka wystarczył, by ocenić jakość dzieła dawnego jubilera. Dawnego jubilera!
Sprzed stu, dwustu lat, a może...?!
Teraz ja przybrałem uwodzicielski wyraz oczu:
- Przepraszam, czy nie znalazłaby pani chwili, by wpaść ze mną na kawę lub
orzeźwiający koktajl? Może w “Caffe” znajdzie się wolny stolik?
- Chętnie, zwycięski żeglarzu!
“Niech będzie »zwycięski żeglarz«! Bylebym tylko mógł dokładniej przyjrzeć się
podarunkowi Jerzego!”
Kameralne wnętrze “Caffe” przyjęło nas miłym, po upalnej ulicy, chłodem.
- Poproszę dżin z tonikiem i dużo lodu - odgarnęła włosy z czoła moja towarzyszka. -
Kawę małą, ale mocną.
- Dla mnie pepsi z takąż ilością lodu. I kawę!
- Jaki ten los jest dziwny - obróciłem w palcach oszronioną szklaneczkę. - Już drugi
raz spotykamy się z okazji pierścionków. Czyżby przeznaczenie dawało znak? - popatrzyłem
w czarne jak onyks oczy.
- Mooże... - przeciągnęła cicho Anna.
“No, dosyć zalotów!”
- Ale ten pierścionek nie jest ode mnie. Mógłbym choć zerknąć na niego, aby może w
przyszłości mój miał szansę mu dorównać?...
- Ależ proszę! - hrabianka zsunęła pierścionek z palca.
Podniosłem go ku oczom, czując, że ogarnia mnie dreszczyk emocji...
“Spokojnie, Pawełku! Wygląda na szwedzką szkołę, XVI, może XVII wiek... ale to za
mało!”
Przekręciłem pierścionek i wtedy... omal nie wypadł mi z dłoni!
Dostrzegłem bowiem wygrawerowane: “AM. - W.K. - 1620 - Ad mor tum”.
Pierścionek mógł należeć do skarbu Hasan-beja!
- Coś się stało? - jak przez mgłę usłyszałem miękki głos panny von Linndorf. - Tak się
pan zmienił na twarzy!
- Ach nie! - uśmiechnąłem się. - Wzruszyłem się tylko. Proszę spojrzeć na ten napis...
A.M. przyrzekał, że będzie kochał W.K. “ad mortum”... do śmierci. Przysięgał to w 1620
roku... Śmierć trzy wieki temu zabrała oboje, a pamiątka ich miłości wciąż “żyje”. Wystarczy
tylko zmienić A.M. na J.B., a W.K. na A.L. i datę...
- Jerzy i miłość “do śmierci” - wydało mi się, że głos kobiety zadrżał lekko, ale nie
zwróciłem na to uwagi, interesowało mnie co innego:
- Piękny klejnot. Czy mogę zapytać, gdzie Jerzy go kupił? Może i ja znajdę tam coś
interesującego dla swej wybranki?
Powoli wsunęła pierścionek na palec, wciąż wpatrzona w wygrawerowane literki:
- Proszę pana... Jaką kobietę interesuje, gdzie mężczyzna kupił pierścionek, który jej
nałożył na palec? Nie wiem.
Cóż, może nieładnie postąpiłem, ale postarałem się jak najszybciej zakończyć tak mile
zaczętą rozmowę i pożegnać Annę. Zresztą mogła potraktować moje zachowanie jako objaw
zazdrości!
Chciałem jak najszybciej sprawdzić, czy pierścionka ze szmaragdem nie sprzedał
któryś z miejscowych jubilerów. Okazało się, że nie. Otrzymałem więc jeszcze jeden dowód,
że trzymałem w ręku cząstkę skarbu Hasan-beja! Jerzy musiał wydobyć go z ukrycia! Sięgnął
po kosztowności przodka Azbijewicza, by spłacić dług wobec Nowickiego. A przy okazji -
może naprawdę to był odruch miłości - ten pierścionek podarował Annie...
Pan Tomasz zgodził się z moim rozumowaniem. Ale podzielił też obawę, że skarb w
każdej chwili może zmienić posiadacza, a my nie jesteśmy w stanie nic zrobić, aby powrócił
do prawowitego właściciela! Mogliśmy tylko podwoić obserwację Batury. A (u, jak na złość,
Zenek, który tak by się przydał, wypłynął na jeziora swym “Maćkiem”!
Tymczasem zachowanie Jerzego zaczęło mnie dziwić. Nawet pomyślałem, czy nie
uregulował już swoich rachunków z Nowickim i teraz odpoczywa zadowolony, bo choć
utracił skarb, to jednak zachował życie. To próbował uczyć Annę jazdy na nartach wodnych,
to znów urządzał slalomy skuterów wodnych i oczywiście wygrywał. Godzinami wysłuchiwał
w tawernie “Pod Złamanym Pagajem” opowieści bosmana Sielawy zarykując się śmiechem...
Wyznaczony przez Nowickiego termin był coraz bliżej, a Jerzy szalał! Jakby czekał na coś
bardzo ważnego i chciał zagłuszyć prześladujący go niepokój.
Starałem się być blisko niego, oczywiście nie na tyle, by wzbudzić podejrzenia.
Zresztą Batura, nawet gdy mnie widział, zdawał się nie zwracać na mnie uwagi! Aż tu
zadzwonił Zyga, przyjaciel z Mrągowa, od którego pożyczyłem wykrywacz metali i do tej
pory nie oddałem:
- Przywieź aparat z powrotem! I to zaraz, bo inni mnie wyprzedzają! Mam
Bursztynową Komnatę!
- Skoro masz, to po co ci wykrywacz?
“Gdzie mi do Mrągowa, kiedy muszę pilnować Batury?!” - pomyślałem.
- Aj, mam, mam!... - pieklił się. - Ślad murowany, pewny! Sam bym przyjechał, ale
maluch mi siadł!
- Dobra! - westchnąłem. - Za pół godziny jestem.
Ostatecznie szansa, że akurat wydarzy się z Jerzym coś ważnego podczas mego
wyskoku do Mrągowa była nikła. A gdy jeszcze Jacek zameldował, że śledzony odstawił alfę
do warsztatu, by wymienili olej i coś tam jeszcze poprawili (wpadnie po nią jutro po trzeciej),
uspokoiłem się. Na tyle nawet, że, co prawda nie rozstając się z komórkowcem, postanowiłem
sobie urządzić króciutki odpoczynek.
Najpierw ruszyłem z Zygą “murowanym” śladem Bursztynowej Komnaty. Ale, co
było zresztą do przewidzenia, skończyło się na wydeptaniu hektara żyta i spiesznej ucieczce
przed jego rozwścieczonym właścicielem. Następnie zanurzyliśmy się w jedyną w swoim
rodzaju atmosferę przeniesionego na Mazury Dzikiego Zachodu, czyli w uroki
przeżywającego Piknik Country Mrągowa. Szerokoskrzydłe kapelusze, kowbojskie buty,
nabijane ćwiekami kamizelki i pasy! Na szczęście nie dostrzegłem coltów. I muzyka country!
Zewsząd! Niczym ogłuszająca rzeka płynęła promenadą nad jeziorem Czos, na którą
zeszliśmy od ulicy Roosevelta, i dalej obok smutnych resztek kortów tenisowych. Wojtek
wciąż mówił i mówił o Bursztynowej Komnacie, aż wreszcie, przy plaży miejskiej, udało mi
się go pożegnać, wymawiając się randką z pewną piękną blondynką.
- Widzimy się pod koniec sierpnia w Górowie Iławeckim na zlocie poszukiwaczy
skarbów!
- Jasne! - potwierdziłem.
Naprawdę chodziło mi jednak o możliwość posłuchania country music w dobrym
wykonaniu.
Pokręciłem się pod amfiteatrem i już usłyszałem zachrypły szept:
- Bilecik, gościulu?
Zapłaciłem nie targując się i już barczyści bramkarze otwierali przede mną podwoje
rozkołysanego amfiteatru. Dopchałem się, gdzie mogłem, bo co tu gadać o znalezieniu
przynależnego mi zgodnie z biletem miejsca, i rozpoczął się koncert...
Do Mikołajek wróciłem, gdy Wioska Żeglarska już spała. Tylko od jednego z jachtów
niosły się smętne akordy gitary.
Zaparkowałem Rosynanta i nawet rozłożyłem siedzenie, gdy pomyślałem, czy nie
zajrzeć w okolice “Trolla”. Może i tej nocy Jerzy ma coś na nim do roboty, a ja podejrzę co...
Zszedłem na keję... W ostatniej chwili udało mi się uskoczyć za pień kasztana: nadchodził
mój przeciwnik!
Szedł wolno, z ponuro zwieszoną głową. Jakże inny od szalejącego za dnia Batury.
Minął moje drzewo i skręcił w mrok podejścia między domami ku ulicy.
Ruszyłem za nim nie kryjąc się. Byłem pewien, że nie odwróci głowy. Zresztą, w tejże
chwili zrozumiałem, że będzie miał ją zajętą kimś innym. Mrok przed nim zgęstniał w dwie
rosłe, bryłowate sylwetki...
Za mną też musiało się dziać coś podobnego, bo z tyłu owionął mnie smród alkoholu.
- A mówiłem - krzyknąłem radośnie wykonując błyskawiczny pad - nie pijcie przed
weselem!
Krzepki byczek przewalił się przeze mnie, usiłując uwolnić ręce od mającego mnie
zdławić cienkiego drutu. Odbiłem się od ziemi i całym ciężarem spadłem mu kolanami na
plecy. Chrupnęło. Jedno... nie, sądząc po jęku, trzasnęło więcej żeber! Poderwałem się na
nogi. W samą porę, by zobaczyć spadającą mi na głowę gazrurkę. Odskoczyłem na tyle, że jej
koniec tylko rozorał mi skroń i spadł na lewe ramię. Ból! Ręka zwisła bezwładnie. Spec od
rurek zarechotał triumfalnie. Za wcześnie! Czyżby nie pamiętał, że człowiek oprócz rąk
posiada i dwie nogi? Żeby poprawić mu pamięć przyłożyłem się solidnie do tego kopa w
podbrzusze! Zakwilił jak kanarek i padł jak kawka. Tyle ornitologii, bo już miałem
następnego klienta, a ramię... niech to diabli! O, ten chciał potraktować mnie z szacunkiem.
Rzucił pałkę baseballową i coś niemile błysnęło mu w rączce. Sprężynowiec. Ale jeszcze
kawałek ode mnie i jego właścicielowi niezbyt się śpieszyło... Szybko sięgnąłem zdrową ręką
ku ziemi.
- Kamyka szukasz? Tu tylko piaseczek! - ucieszył się nożownik i skoczył do przodu.
- Właśnie! - cisnąłem pełną garść w błyszczące radością oczka.
- O Jezu! - złapał się ręką za twarz. Druga na oślep machnęła nożem. Cóż, miękkie
mam serce i nie lubię, jak ktoś się tak męczy. A że dobrze wymierzony cios w podbródek
znakomicie uśmierza inne bóle i usypia, uderzyłem.
Trzy zero. A jak na boisku Jerzego?
Śmiał się oparty o mur nad dwoma nieruchomymi kształtami:
- Nie ma sprawiedliwości na świecie! Musiałeś napracować się z trzema, a ja tylko z
dwoma! Rowerzyści, psiakrew! - kopnął leżące przed nim łańcuchy rowerowe, broń
powalonych przez niego, której jednak nie radziłbym nikomu lekceważyć. - Jak ręka?
Skrzywiłem się, obmacując bark i próbując poruszyć palcami:
- Do wesela się zagoi.
- Przepraszam cię - podszedł do mnie.
- Za co?
- Tych pięciu czekało na mnie.
- Co masz zamiar z nimi zrobić?
- Nic - trącił obojętnie butem najbliżej leżącego. - To najemnicy. Mieli bić, nie zabić.
- Może więc poprosimy ich uprzejmie, by powiedzieli, kto im nadał robotę? Tamtego,
co ciągle kwiczy, chyba nie musielibyśmy długo prosić...
- Nie trzeba. Wiem.
Ja się tylko domyślałem: Nowicki delikatnie chciał zwrócić uwagę, że termin mija...
- O, do diabła! - zaklął Jerzy. - Zaczepił mnie drań tym żelastwem!
Dopiero teraz dostrzegłem, że jego prawa dłoń pociemniała od krwi.
- Chodź. Tu obok mam wóz z przyzwoitą apteczką. Podleczymy się. Bo i mnie coś
cieknie spod włosów.
- Prowadź!
Po kilku krokach zaśmiał się nagle:
- Słuchaj, a coś ty krzyczał o piciu przed weselem?
I ja się zaśmiałem:
- Krzyczałem, bo nie było czasu śpiewać. A ostrzegł mnie piwny chuch pierwszego
osiłka...
Doszliśmy do Rosynanta.
Batura obejrzał go uważnie z zewnątrz, a potem, gdy rozpakowywałem apteczkę, od
środka.
- Tak więc wygląda wehikuł II?
- Ano...
- Jakie tajemnice ukrywa, pewno się nie dowiem?...
- Obyś nie musiał.
Nasze głosy nagle spoważniały. Próbowałem rozładować napięcie:
- Wiesz, jestem ciekaw, kto nasłał na ciebie tych bandziorów?
- Wiele ze swej ciekawości już zdołałeś zaspokoić! - oczy Jerzego błysnęły zimną
bielą.
Pomagaliśmy sobie w milczeniu nawzajem opatrzyć skaleczenia. Aż niespodziewanie
usłyszałem śmiech:
- Ratujemy tonące, tłuczemy opryszków! Niezła byłaby z nas spółka!
- Niestety! - nie, nie udawałem. Żałowałem naprawdę.
- Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną... - zanucił Jerzy otwierając
drzwiczki Rosynanta. - Mimo to mam ochotę opowiedzieć ci pewną historię. Tylko wyjdźmy
z twojego cud-auta. Mój głos brzydko brzmi na taśmach...
- Podejrzewasz mnie? - żachnąłem się.
Podniósł palec znaczącym gestem:
- Doceniam!
Zeszliśmy na keję i przysiedliśmy na ławce. Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko:
- Pewien dość młody i dobrze zapowiadający się w swej branży człowiek stanął przed
szansą zdobycia ogromnego majątku. Ale przysłowie powiada, że iżby coś zyskać, trzeba
najpierw zainwestować. A w ten interes trzeba było włożyć dużo. Och, ze dwa razy i jeszcze
trochę więcej niż suma, jaką mógłby dysponować ów kandydat na milionera. Znalazł się
jednak opatrznościowy mąż, który był gotów poratować naszego bohatera groszem. Na prostej
zasadzie: gdy sprawa się zakończy - podział zysków po połowie. Do tego czasu towar, choć
zajmuje się nim młodzieniec, jest własnością tego, kto operację sfinansował.
- Towar, mówisz?! - uniosłem się z ławki. - Narkotyki!
- Nie! Siadaj i słuchaj... Ten towar to, powiedzmy, dzieła sztuki, które w sposób może
niezbyt zgodny z prawem miały przewędrować z pewnego kraju na Wschodzie, przez naszą
ojczyznę, do kraju na Zachodzie. I tam zamienić się w mile szeleszczące papierki.
Tymczasem za Poznaniem wiozący towar TIR zatrzymała policja... Gdy kierowca i konwojent
odzyskali przytomność, nie było już przy nich ani jednego mundurowego, a w ciężarówce
towaru.
- Dziecinny numer! - parsknąłem.
- Jasne! - Jerzy cisnął niedopałek w wodę. - Tylko że odcinek szosy był pewny, dzień
biały, a... mnie zachciało się oszczędności na ochronie!
Aż wstrzymałem oddech:
- Mówisz ,Ja”, a przecież to jest opowieść o...
Żachnął się:
- “Ja” czy “kto”? Nie ma świadków mojej opowieści. A zresztą nawet torturami nie
wydobędą ze mnie, gdzie towar, bo wiem tyle co ty! Masz przed sobą durnia! Co chciał
zaoszczędzić marne grosze, a stracił miliony... Oby się tylko na nich skończyło! Fundator
zorganizowanej przeze mnie podróży Wschód-Zachód pragnąłby bowiem obecnie odzyskać
poniesione koszta. A przypomnę ci, że na trasie towar miał być własnością tego pana. Czyli
zwrócić muszę nie tylko jego wkład, ale także tyle, na ile oceniali “fanty” rzeczoznawcy.
- Nie sądzisz, że to on sam zorganizował przejęcie towaru?
- Nie. Był dobrym znajomym mego ojca. Zresztą miał i tak zapewnioną połowę zysku,
a wycinając mi ten numer ryzykował, w razie najmniejszego błędu, że jego wytnie cała
branża. No i że będę chciał z nim porozmawiać w cztery oczy. A takie rozmowy ze mną... -
zaświeciły zęby w iście wilczym uśmiechu.
Mimo opanowania poczułem zimny dreszcz. Ze złością zaliczyłem to jako punkt dla
Jerzego. Ten mówił spokojnie dalej:
- Czas dany mi na spłatę długu już się kończy. Sam się o tym boleśnie przekonałeś. A
ja potrzebuję jeszcze dwóch dni. Mam pewną szansę dorwania tych od skoku na mego TIR-a.
A i “fundator” obiecał się nimi zająć specjalnie...
- Pewno nie powiesz mi, jaka to szansa?
- Proszę bardzo. Mój kierowca twierdzi, że widział na ręku jednego z “policjantów”
bliznę w kształcie “X”. Popytałem, popłaciłem i znam już takiego z podobną ozdóbką. W
dodatku gość ten zniknął z oczu bliskich akurat w dniu, kiedy zwinięto mi towar. Popytałem
więc znów, popłaciłem i mają mi podać klienta “na patelni”. Wiem, że kręcił z Ruskimi.
Pewne więc, że to oni dali mu cynk o moim transporcie. Może nawet sami się o niego
zatroszczyli. To już byłoby gorzej. Ale “fundator” ma znajomych i po tamtej stronie. W razie
czego pomogą odzyskać “fanty” i ukarać kogo trzeba... - zaśmiał się drapieżnie. - I to byłoby
na tyle!
Następnego dnia w południe pogryzaliśmy frytki na tarasie “Pod Złamanym Pagajem”,
gdy nagle tuż opodal zawyła syrena strażackiego wozu.
- Samochód pali się na parkingu! - zawołała przebiegająca dziewczynka.
Pomyślałem o zbirach, którym przyłożyłem nocą:
- Jacek, wyjrzyj, czy ktoś nie napalił się na Rosynanta? - poprosiłem uprzejmie.
Po chwili był z powrotem. Oczy błyszczały mu radośnie:
- Pali się alfa Batury!
- A co z nim? - zaniepokoił się szczerze pan Tomasz.
- Zdrów jak rydz - westchnął chłopak. - Stoi i się przygląda...
Podniosłem się z ławy.
- Czy mam podać gaśnicę?! - zawołał za mną siostrzeniec szefa.
Jerzy stał przy aucie dogorywającym pod strumieniami piany ze strażackich gaśnic i
spokojnie palił papierosa.
- Cześć. Znowu “fundator”? - spytałem.
- Nudzi mnie - ziewnął. - W jaki jeszcze sposób ma zamiar prosić, bym się pośpieszył
ze zwrotem długu? Da mi w łeb? W ten sposób nie odzyska ani grosza. Żywemu zaszkodzi
zresztą najwięcej, gdy będzie mi mieszał w interesach. A łapy ma długie i kumpli wszędzie! I
tak go spłacę, bo wyboru nie mam!
- A ten, którego mieli ci podać “na patelni”?
- Nawiał z niej jak żywy węgorz! - Jerzy zaśmiał się drwiąco. - Od wczoraj jest poza
moim zasięgiem. W Australii czy na Tasmanii?! Wyobrażasz sobie, jakiego musiał mieć
pietra, że prysnął tak daleko?! Ile forsy wybulił?! I to w strachu przed kolesiami, bo jak tamci
się dowiedzieli, a dowiedzieli się na pewno, że mam na niego oko, to uciszyliby go w trymiga
na amen! - Jerzy śmiał. Śmiał się coraz głośniej, aż stojąca obok zażywna pani powiedziała do
swej równie pulchnej towarzyszki:
- Biedny ten pan. Z żalu po samochodzie to mu się rozum pomieszał...
Długo czekałem,, aż ucichnie śmiech Batury i spojrzy on na mnie przytomnie.
Popatrzył wreszcie, ale w jego wzroku dojrzałem nagłą niechęć:
- A ty ciągle jesteś gdzieś blisko... - powiedział wolno.
- Rzeczywiście pożar alfy przewrócił ci w głowie - odparłem równie spokojnie. -
Jestem blisko, bo trudno być w tej mieścinie daleko. Ty załatwiasz swoje sprawy, ja swoje.
- Jakie? - zmrużył jasne oczy.
Parsknąłem śmiechem:
- Jeszcze mi sprzątniesz gratkę sprzed nosa!
- Może inną gratkę przy innej okazji! - powróciła mu wesołość. - Teraz pierwszym
celem jest dług!
- O, gdybyś mnie wyprzedził, miałbyś na parę takich długów.
Błysk zainteresowania:
- Taak?
Ściszyłem głos do szeptu:
- Powiem ci, co to za gratka. Dam informację za darmo, bo i tak nic ci po niej: jestem
na tropie Bursztynowej Komnaty!
- Co?! - wybuch śmiechu mego przeciwnika sprawił, że dwie tłuste panie odbiegły od
nas rozkołysanym truchcikiem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
NOCNY MAREK Z “TROLLA” • JERZY, ANNA I... TWIERDZA
BOYEN • W STROJU ŻEGLARZA Z “VICTORY” • SPOTKANIE
BATURY Z NOWICKIM • ELEGANCJA-FRANCJA, DYSKRECJA-
SZWECJA • “TRZECI” JUBILEREM! • POJEDYNEK EKSPERTÓW
Obudziłem się... chciałem zaśpiewać jak kiedyś w harcerstwie “...wczesnym
rankiem!”, ale nieubłagany zegarek wskazywał dziewiątą. I dzień musiał obudzić się późno z
wyraźną niechęcią, nie wygrzebał się bowiem jeszcze całkiem z szarej pościeli chmur i
rozwłóczonych nad wodą mgieł. Mewy latały nisko, jakby z niechęcią machały skrzydłami i
skrzeczały ochryple, odrabiając swą “pańszczyznę” wobec turystów. Ilość kłótni w Wiosce
Żeglarskiej wzrosła dwukrotnie w porównaniu ze średnią. Jedynym pozytywem było
stwierdzenie przy goleniu, że szrama na skroni dobrze się goi i mogę zdjąć upodobniający
mnie do Beduina opatrunek. W lewej ręce czułem już tylko lekkie mrowienie.
W okienku Rosynanta ukazała się tajemniczo uśmiechnięta twarz Zośki:
- Panie Pawle - moja agentka do specjalnych poruczeń wskoczyła do auta - Batura
znów był dziś w nocy na “Trollu”! Jak z niego wracał, miał przez ramię przewieszony worek
żeglarski!
- Duży worek? Może wór? - mimo wagi informacji dobry humor wciąż był ode mnie
daleko.
- No nie. Raczej mały... - stropiła się dziewczyna.
Hm, Jerzy coś wyniósł ukradkiem ze swego jachtu. Dziś też miał odebrać samochód z
warsztatu... Mamy więc (to znaczy jedno z nas widziało jego opakowanie przez chwilę) skarb.
I ewentualny wyjazd z nim Batury w celu spłacenia długu! Nie, nie mogłem uwierzyć w skarb
w zamkniętym na tani zamek jachcie!
Postanowiłem podzielić się swymi wątpliwościami z panem Tomaszem. Musiałem
więc też przyznać się, że poprosiłem jego siostrzenicę, by miała oko na “Trolla” i jego miejsce
przy kei.
- Co do jachtu, to zgadzam się: kiepski z niego sejf. A co do Zosi - szef łypnął na mnie
znad okularów - to myślisz, że nie zauważyłem, jak wymyka się nocą z “Krasuli”? W zasadzie
powinienem porządnie natrzeć ci uszu.
I tak chyba lekko poczerwieniały!
- Noc nie jest dobrą porą na spacery młodych dziewcząt! - pogroził mi palec
przełożonego. - Ale zamiast zabronić jej nocnych wypraw wybrałem czuwanie nad nią, gdy
ona czuwała nad Baturą! - zaśmiał się ku mej uldze pan Tomasz.
Nad Jeziorem Mikołajskim wreszcie zaświeciło słońce! Dzień zapowiadał się
ciekawiej niż rano. Ale czy miłą ciekawostką była perspektywa ostatecznego już utracenia
skarbu Hasan-beja? Bo czy z “Trolla”, czy nie z “Trolla” dziś wpadnie w łapy Nowickiego! I
nie było szans, żeby temu zapobiec! Nawet gdyby znalazł się przyjazny nam policjant -
pomyślałem o sierżancie Ząbiku z Mikołajek - i zechciał zatrzymać Jerzego jadącego do
Giżycka wozem Anny (głowę daję, że nim pojedzie po spaleniu alfy), skąd wezmę nakaz
rewizji?! Prokurator wyśmieje nas albo, co najwyżej, pokiwa z żalem głową. Posiadanie
dowolnej ilości klejnotów nie jest w Polsce karalne! A ja nie mam żadnego dowodu, że
pochodzą z kradzieży! O rany, co ja plotę! Odszyfrowanie znaków na pochwie kindżału
prapradziadka Aleksandra Azbijewicza i wykopanie wskazanego przez nie skarbu nie jest w
żadnym wypadku kradzieżą!
Spróbujemy śledzić złote NSU, a co potem to się zobaczy! Mamy jeszcze czas. Swój
wóz planował odebrać Jerzy o trzeciej, tak więc umówiony jest z Nowickim około czwartej...
Powiedzmy, że od pół do trzeciej zaczaję się przy wyjeździe na Giżycko... Potrzebuję tylko
innego wozu niż Rosynant, który Baturą zna dobrze. No i przydałoby się jakieś przebranko.
Może to wszystko na nic, ale...
W godzinę później przechodnie na Kościuszki z radosną ciekawością przyglądali się,
jak facet ubrany we fioletowe bermudy i złoto-zieloną koszulkę z wielkimi napisami
reklamującymi “Seven up”, próbuje z pomocą dzieciarni zapalić na pych odrapanego
poloneza. Klapał przy tym uciesznie czerwonymi japonkami, a ze spoconej głowy spadała mu
co i raz długodaszka czapeczka rodem z Wimbledonu. Jeśli dodamy do tego wielkie lustrzane
okulary słoneczne... to sam bym siebie nie poznał w tym stroju wypożyczonym od załogi
“Victory”!
A w zapasie miałem jeszcze ogromnych rozmiarów przewodnik (do zasłaniania
twarzy) oraz aparat fotograficzny i lornetkę w eleganckich futerałach.
No, wreszcie uparciuch zapalił! Mogłem jechać na upatrzone miejsce za magazynem
przed skrzyżowaniem dróg na Giżycko i Pisz. Jeszcze tylko sprawdziłem przez komórkowiec,
czy Jerzy jest w hotelu. Był!
Skręciłem za ponure gmaszysko z czerwonej cegły i ustawiłem poloneza na
zarośniętym trawą podjeździe tak, by widzieć możliwie szeroki odcinek ulicy.
Batuia nie nadjeżdżał. Spojrzałem na zegarek. No, jeszcze chyba trochę przyjdzie
poczekać! Spróbowałem uruchomić silnik. Palił!
Żebym się tylko nie mylił, że pojedzie do Giżycka!
Z krzaków opodal dobiegały wrzaski, świadczące o tym, że gromadka małolatów
przybyłych do Mikołajek na wakacje oddaje się pasjonującej grze w “oko”:
- Oko!
- Osiemnaście!
- A ja dwadzieścia!
- Fura!
- Uaa! - krzyk triumfu.
- Uaa! - jęk rozpaczy.
“Cóż, ktoś musi przegrać, aby wygrać mógł ktoś!” - pomyślałem prawie samodzielnie,
nie licząc małego wsparcia Szekspira.
Zza rogu magazynu dał się słyszeć coraz głośniejszy gwizd...
Spojrzałem w tamtą stronę:
- Zenek!
Wyskoczyłem z poloneza.
Mój niedawny załogant wrył się w ziemię na szeroko rozstawionych nogach. Ręce
wciskał głęboko w kieszenie.
- Gdzie ty się podziewasz?
- A, to pan - niechętnie wzruszył ramionami. - To już spacerować nie wolno?
- Ja co dam spacer! W karcięta idziesz rżnąć! I to w dodatku, sądząc po twoim
nędznym wyglądzie, żeby znów przegrać! Ech, jakbym ci przyłożył!
- A co to, pan mój stary?! - cofnął się, bo już wyciągałem rękę. - Poza tym nie
przyszedłem grać, tylko plac sprzątnąć. Grosz mi za to leci. W karty czasem tylko... jak mnie
namówią warszawiści...
- Myślisz, że jak w “oko” pograsz, to równiacha, byczycho jesteś. A nie byczycho,
tylko cielę jesteś, co samo pcha się do rzeźni! Wiesz?!
- Co mam nie wiedzieć! - ponuro zwiesił głowę.
- A ja myślałem, że mój załogant gdzieś po jeziorach na swym “Maćku” szaleje...
Przygryzł wargi. Coś mnie tknęło:
- Gadaj, gdzie kajak!
- U takiego jednego - sapnął - dałem w zastaw.
Spoważniałem:
- Ile jesteś tamtemu winien?
- Wiszę na dwie bańki...
- Fiuu... - gwizdnąłem.
- Oddam przy wypłacie! “Maciek” jest mój!
“Nie jest więc do końca tak źle z chłopakiem!” - pomyślałem, ale powiedziałem
złośliwie:
- Akurat! Sądziłem, że z ciebie już teraz kawał żeglarza, a będziesz jeszcze lepszy...
Tymczasem tak po prawdzie...
- To ja panu powiem tę prawdę! - oczy Zenka zabłysły. - Sam pan mówisz: małolat, a
haruję, że i niejeden stary by nie dał rady! Szkoła? Też bym do szkółki pochodził, w ławeczce
posiedział. Ostatni bym nie był, bo nie tępak ze mnie. Ale w domu jest nas trójka. Jeszcze
dwie dziewuszki. Ot, takie... - pokazał ręką nisko nad ziemią. Po starym renta... a, to już w
Rynie panu mówiłem. A matkę reumatyzm pokręcił czy co. Forsa na doktorów, lekarstwa.
Ciągle forsa! Zeniuś więc do roboty! Czysta Konopnicka, nie? - pokazał, że w szkole ostatnim
by nie był. - Dobra, pracuje się! Ale jak czasem popatrzę na gówniarzy takich jak ja
porozpieranych u boku tatuńciów i mamusiek na jachtach, po knajpach, w ekstra
samochodach, to!...
- To myślisz, że z kart będziesz miał i na leki dla matki, i na jachcik?...
- Kiepsko mnie pan ceni!
Odwrócił się na pięcie i zniknął za rogiem tak nagle, jak się pojawił. Chciałem gonić
za nim, ale przecież!... Skoczyłem po komórkowiec:
- Czy pan Batura jest u siebie?
- Przed sekundą dosłownie wyszedł. Może jeszcze...
- Ależ nie, dziękuję! Do widzenia.
Z ulgą opadłem na siedzenie poloneza.
Nie minęło wiele czasu, gdy przemknął ulicą złoty kabriolet. Pęd powietrza rozwiewał
długie włosy siedzącej obok Batury panny von Linndorf.
- Ciekawe, gdzie ją podziejesz, gdy przyjdzie do interesów? - mruknąłem wyjeżdżając
z placu. - I nie pędź tak, kochany, bo tym gratem za tobą nie nadążę!
O dziwo polonez dosyć szybko uporał się z przekroczeniem setki i w przodzie
ujrzałem złotą plamkę.
- Taak, zakochani mają czas! - poklepałem z radością kierownicę.
Mieli go nawet dużo więcej, niż sądziłem. Zamiast jechać do portu “Dalba”, gdzie
zapewne było umówione spotkanie z Nowickim, Jerzy skręcił bowiem do twierdzy Boyen.
Czule obejmując Annę dołączył do grupy oprowadzanej przez malutką ciałem, ale potężną
głosem, przewodniczkę. Dzięki jej znakomitym walorem głosowym mogłem, choć wlokłem
się na szarym końcu wycieczki, wchłonąć sporą porcję pożytecznych wiadomości o tej
pruskiej fortecy:
- Wybudowali ją Niemcy w latach 1844-1848 i nazwali imieniem pruskiego ministra
wojny, generała Hermana von Boyena. Podczas pierwszej wojny światowej Rosjanie
bezskutecznie oblegali twierdzę. Gdy dobiegała końca druga wojna światowa, twierdza
nazywana przez hitlerowską propagandę “niezdobytą” w styczniu 1945 roku poddała się
wojskom sowieckim bez walki.
Spostrzegłem, że Jerzy wprost troił się! Obejmował i od czasu do czasu całował Annę;
skinieniami głowy potwierdzał ważność informacji przewodniczki; oglądał się ukradkiem za
siebie na pozostałych zwiedzających.
- Sprawdza, czy nie przyczepił się do niego “ogon” - szepnąłem chowając twarz za
otwarty szeroko przewodnik. Kiedy po chwili opuściłem go, Jerzego i Anny nie było przede
mną!
Nie próbując ich odnaleźć pognałem na parking ile sił w nogach i spadających ze stóp
zbyt dużych japonkach.
NSU już wyjeżdżało na szosę.
- Święty Krzysztofie! - jęknąłem błagalnie przekręcając kluczyk w stacyjce poloneza...
Jakże cudną melodią dla mych uszu był rzężący dźwięk czterech cylindrów!
Wjechawszy do miasta Batura zatrzymał kabriolet przed kawiarnią “As”. Weszli z
Anną do środka. Po chwili Jerzy wyszedł sam i już prosto poprowadził mnie do portu
“Dalba”.
Z zaparkowanego w pełnej szacunku odległości poloneza dostrzegłem, że wysiadający
z NSU Jerzy ma przewieszoną przez ramię torbę z żaglowego płótna (Zośka przesadziła
nazywając ją workiem!).
- O skarbie Hasan-beja! - jęknąłem obwieszając się aparatem i lornetką. - Tylko
podbiec, chwycić... i już jesteś mój! Niech wtedy Batura udowadnia, że to ja jestem
złodziejem!
- I udowodniłby! - uszczypnąłem się ze złością, aby ostudzić nadmierną chęć
odzyskania skarbu. - Ludzie idący brzegiem kanału potwierdzą, że mu wyrwałeś torbę! A
sierżant Ząbik cię zapuszkuje!
- To nie jego rewir! - odburknąłem sam sobie, ale już potulnie mlaskałem japonkami w
ślad za przemierzającym nabrzeże Batura.
Zobaczyłem “Nimfę”! A jej marynarz i strażnik zobaczył Jerzego. Poderwał się,
wybiegł na keję i wykonał wokół przybyłego skomplikowaną wiązankę gestów, będącą ni to
pełnym szacunku i serdeczności powitaniem, ni to sprawdzeniem, czy gość nie ma gdzieś
ukrytej broni.
A oto i pan Janusz Nowicki z szeroko rozwartymi ramionami i radosnym uśmiechem,
jakby witał powrót marnotrawnego syna!
Jednym słowem scenka jak z kiepskiego filmu o mafii! Gdyby nie zawartość torby
Jerzego!
Myślałem, że panowie zejdą do kabiny, ale pozostali pod rozpiętym nad kokpitem
tentem, który osłaniał ich przed gorącymi promieniami słońca. Tylko marynarz-strażnik
wszedł do wnętrza, by po chwili wyłonić się zeń, już jako steward, niosący na tacce wysokie
szklaneczki drinków, zimnych zapewne!
Otarłem pot z czoła:
- A ty siedź, Pawełku, na tym skwarze, ubrany jak pajac i udawaj, że przez lornetkę
podziwiasz piękno Niegocina! Po co to wszystko? Nie lepiej skłamać przed panem
Azbijewiczem, że na pochwie kindżału nie ma żadnego szyfru? Tak, skłamać, bo po co ranić
poczciwe serce prawdą, że skarb był tak blisko, tylko Paweł Daniec dał się wyprzedzić byle
oszustowi? No, czego tu sterczysz? Może myślisz, że wybuchnie nagle pożar na “Nimfie” i
uda ci się w zamieszaniu capnąć torbę? Może kombinujesz, czy nie uda ci się w nocy
wyborować kilku dziur w dnie jachtu i, gdy będzie tonął, zawładnąć skarbem?
Nie ma co ukrywać: tak właśnie myślałem.
Tymczasem Batura i Nowicki zdawali się w ogóle nie mieć pojęcia, że jakaś żeglarska
torba leży obok nich na miękko wyścielonym fotelu! Ni spojrzenia ku niej, ni gestu. A może
mówili o niej? Tego nie mogłem sprawdzić.
Dżentelmeni wymieniali od czasu do czasu jakieś, sądząc po wyrazie ich twarzy, mało
istotne uwagi; pociągali po łyczku ze szklanek, zerkali na przechodzące molem panienki, ale
było coś w ich zachowaniu... Tak, jakieś usztywnienie!
Czekają na coś czy na kogoś?
Czyżby na trzeciego do podziału? Nie! Gdyby istniał, Jerzy opowiedziałby mi
wczorajszej nocy o nim. Tak samo “bez nazwiska”, jak nie wspomniał żadnego szczegółu,
który mógłby naprowadzić na ślad Nowickiego. “Fundator” i koniec! Tak samo ten
oczekiwany mógłby być nazwany “Trzecim”.
Wreszcie go zobaczyłem!
Nie będę się chwalił szóstym zmysłem! Choć “Trzeci” był ubrany w koszulkę z
krótkim rękawem i jasne spodnie, jak wielu innych na kei, to wyróżniały go w tłumie dwa
szczegóły: maleńka czarna dyplomatka w ręku i biel skóry - bez śladu opalenizny!
Poza tym nic szczególnego. Starszy, dystyngowany turysta. Elegancja-Francja,
dyskrecja-Szwecja - jak nazwałby go Jacek.
Dostrzeżono go na “Nimfie”, bo marynarz popędził na spotkanie. Gość niezbyt
orientował się, na który z pomostów ma skręcić. Dopiero teraz zauważyłem grube szkła jego
okularów. Gdy nieco niepewnym krokiem wchodził na pokład jachtu, Batura i Nowicki
wstali.
Przywarłem do lornetki.
Powitanie było krótkie. Osądziłem, że “Trzeci” wita się z Nowickim nieco dłużej niż z
Batura. Zachowywał się w stosunku do nich z odrobinę większym szacunkiem niż oni go
traktowali. Tak więc nie predendent do części skarbu polskiego Tatara!
Marynarza, tym razem chyba w funkcji strażnika, wyprawiono na keję, gdzie smętnie
usiadł na składanym krzesełku. O ważnych sprawach będzie mowa, skoro nie zaufano mu na
tyle, by pozostał na pokładzie! Trzej panowie weszli do kabiny. Batura oczywiście wziął
swoją torbę, a Nowicki zamknął starannie drzwi...
Mogłem odłożyć lornetkę. I to chyba na dłuższy czas! Podsumujmy...
“Trzeci” zna lepiej Nowickiego niż Baturę. Jest podwładnym... Obu? Bzdura!
Podwładnym Nowickiego... Że Nowickiego, zgoda! Ale podwładnym? Facet rangi właściciela
“Nimfy” nie witałby się tak z podwładnym! Kimś więc wezwanym? Też nie! Zaproszonym!
A kogo zaprasza się, gdy dochodzi do spłaty długu nie pieniędzmi, a klejnotami?
Jubilera!
Dobrze. Mamy jubilera zaangażowanego przez fundatora nieudanej akcji Batury. A
gdzie jest rzeczoznawca, który broniłby interesów Jerzego? Przecież człowiek Nowickiego
będzie obniżał wartość klejnotów jak tylko się da! Jak poradzi sobie z nim biedny Jerzy?
Biedny Jerzy?... A kto chwalił się wiosną, nad grobem swego ojca, że jest dobrze
przygotowany do zawodu?
Aż tak dobrze? No, no! Nie doceniłem cię, kolego! Ale już wiem, skąd twoje samotne
noce w kabinie “Trolla”! Szacowałeś podczas nich, klejnot po klejnocie, skarb Hasan-beja.
Dlaczego tylko ukrywałeś go w tak niepewnym schowku? Czyżby w myśl zasady, że
najciemniej jest pod latarnią! Cóż, punkt dla ciebie.
Bo nie wiem, czy gdybym domyślał się ukrycia skarbu na “Trollu”, to nie przyszłaby
mi do głowy brzydka myśl o włamaniu się do kabiny tej maszyny regatowej! No nic! Było,
minęło!
Tymczasem spotkanie na “Nimfie” przeciągało się. Nic zresztą dziwnego.
Oszacowanie, choćby jak najbardziej pobieżne, cennej zawartości skromnej torby to nie
przeliczenie garści drobniaków! Jeśli dodamy czas konieczny na ustalenie wartości, która
urządzałaby obie strony...
Postanowiłem przebrać się w swoje zwykłe ciuchy, tym bardziej że zachmurzyło się i
zacząłem w swym “upalnym” stroju zwracać na siebie uwagę. Zresztą i przy polonezie nie
traciłem z oczu wyjścia z portu. Przebrałem się i wpadłem na pomysł, żeby rozejrzeć się po
parkingu. Jubilerzy, którzy by dokonali szybkiej i trafnej wyceny tylu klejnotów nie rodzą się
na kamieniu. Tak więc “Trzeci” przyjechał tu spoza Giżycka. Najprawdopodobniej z
Warszawy. Czyli warszawska rejestracja i elegancki samochód. Obejrzałem, co też
zaparkowano przed “Dalbą” i wytypowałem cztery samochody: dwa mercedesy, BMW i
volvo, choć wszystkie nie najnowszych modeli. Człowiek o ustalonej renomie, jubiler tej
klasy, nie będzie zmieniał samochodu co roku, aby się popisać! Zresztą, jeśli się pomyliłem,
to jest jeszcze szansa naprawienia błędu, gdy “Trzeci” będzie odjeżdżał!
Wróciłem na swój punkt obserwacyjny. Minęła szósta, siódma. Nawet strażnik
“Nimfy” nie mógł wytrzymać na swym krzesełku i zaczął wędrować po molo od końca do
końca. Pomyślałem o czekającej w “Asie” Annie. Jeśli Jerzy nie zaplanował ciekawie
wieczoru, to sytuacja zaczynała grozić poważną kłótnią tej uroczej pary!
Minęła ósma, dziewiąta. Zapaliły się portowe latarnie, a ja poczułem głód. Ale teraz
było już za późno na przerwanie obserwacji. Przetargi na “Nimfie” mogły się skończyć lada
chwila!
No, jeszcze godzina i otworzyły się drzwiczki kabiny jachtu Nowickiego! Dochodziła
północ. Przycisnąłem lornetkę do oczu, ale niepotrzebnie. Trzej dżentelmeni zeszli na
nabrzeże i ruszyli w kierunku wyjścia z portu. Sługus człapał za nimi. Poderwałem się ze
swego miejsca i pobiegłem ukryć się za stertą desek, wzdłuż których mieli przechodzić. Tutaj
przez chwilę miałem ich tuż, tuż. No i mogłem usłyszeć choć fragmencik rozmowy!
Zerknąłem przez szczelinę między deskami. Nadchodzili! Nawet zatrzymali się na
chwilę opodal!
Spojrzałem na Jerzego. Twarz miał jeszcze ściągniętą złym grymasem, jak
przedwczoraj w nocy, gdy obiecywał zemstę. Ale w oczach, jeśli nie zmyliło mnie światło
rtęciówki, dostrzegłem wesoły błysk.
- No cóż, panie Jerzy - sapnął Nowicki - gratuluję. Jeszcze trochę takich targów, a
zamiast odzyskać dług byłbym winien panu sporą sumkę.
- O tak! - zaszemrał “Trzeci”. - I ja nie spodziewałem się, że w tak młodym człowieku
spotkam tak trudnego przeciwnika, czym z myślą o przyszłości się martwię, i znakomitego
fachowca, z czego, jako członek naszego cechu i miłośnik szlachetnych kamieni, bardzo się
cieszę! - “Trzeci” lekko skłonił głowę.
- Dziękuję panom! - Jerzy uśmiechnął się zimno. - Panu, panie...
- Cy, cy! - cmoknął “Trzeci”. - Bez nazwisk, jeśli łaska. Jestem tu incognito.
- ... tak więc dziękuję panu, panie rzeczoznawco, za tę pouczającą lekcję wiedzy o
klejnotach i ukazanie mi, jak należy je kochać.
- Nie gadaj tyle, twardzielu! - wtrącił rechocząc Nowicki. - Tyś niby pobierał lekcje, a
ja za nie zapłaciłem stratą na twoim długu!
- Panu, panie Januszu - choć Jerzy nadal się uśmiechał, dostrzegłem, jak zwężają się
jego i tak wąskie wargi - winien jestem wdzięczność za przedłużenie terminu spłaty
należności o kilka dni...
Nowicki parsknął śmiechem, ale zreflektował się i przybrał nobliwy wyraz twarzy.
- Mam nadzieję - Batura zniżył głos jakby do groźby - że to ostatnie nieporozumienie
między nami. Zresztą będę nadal starał się wyjaśnić wszystko do końca. Ze swej strony
gwarantuję...
O, Boże, jaki zły może być spokojny głos człowieka!
- ...że jest to nieporozumienie ostatnie!
- Hm, hm, hm... - zachrząknął Nowicki, jakby coś zacisnęło mu się na gardle.
“Trzeci”, odwrócony lekko w stronę latarni, przyglądał się swoim paznokciom.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
SPÓŹNIONE ŻALE • CZY MAM USUNĄĆ “BADZIEWIE” Z JACHTU
SZEFA • POPIELNO NA KURSIE “KRASULI” • A JUTRO
WARSZAWA NA MOIM • ŻEGNAJ, “VICTORY” • BIEDNY KUCYK
MAESTRO ANTONIA • BATURA PRZYJACIELEM ZWIERZĄT •
CUDA POPIELNA • PAN TOMASZ RATUJE “MAĆKA” •
TAJEMNICZE DREWIENKO PŁYWA NADAL
Kolejny dzień w stolicy Wielkich Jezior zaczął się podobnie ponuro jak poprzedni -
Zośka uraczyła nas na śniadanie płatkami kukurydzianymi. Nie cierpię! Odwzajemniłem się
obszerną a smutną opowieścią, jak to skarb Hasan-beja zmienił właściciela, co popsuło humor
pozostałym członkom ekipy.
- Po raz pierwszy Pan Samochodzik dostał w... bagażnik! - zaśmiał się smętnie pan
Tomasz.
- Po tylu sukcesach jedna wpadka niewiele znaczy - wzruszyłem ramionami. - Co
innego ze mną. Zaczynam swą robotę od klęski!
- A my od niej zaczynamy dorosłość! - zakpił Jacek.
Tylko Zośka “wiosłowała” płatki aż miło:
- Może jeszcze nie wszystko stracone... - oblizała łyżkę.
- Zachowuj się przy stole! - zgromił ją brat.
- ...a może tylko mi się wydaje - dokończyła cichutko, kładąc grzecznie łyżkę obok
talerza.
Szef zamyślił się:
- Sądzę, drogi Pawle, że mimo wszystko zbytnio się obwiniamy. Odczytaliśmy szyfr
Hasan-beja, nad którym bezskutecznie łamało sobie głowy wielu mądrych ludzi...
- Ale nie ten jeden. Batura! - zgrzytnąłem zębami.
Wódz poklepał mnie po ramieniu:
- Dostał do ręki pochwę kindżału wcześniej niż my. I tylko o tyle nas wyprzedził!
- Na mecie nie liczy się, czy ktoś wygrał o sekundę, czy o godzinę. Złoty medal jest
tylko jeden!
- Marudzisz! - pan Tomasz odzyskiwał pogodę ducha. - Nie mógłbyś zmienić tematu?
- Ależ proszę! - zaśmiałem się.
I podzieliłem się z przyjaciółmi troską o Zenka, którego bezskutecznie poszukiwałem
od pewnego czasu.
- No cóż... - szef ziewnął, wcale dobrze udając obojętność. - Tymczasem, droga Zosiu
i miły Jacku, popłyniemy sobie dzisiaj do Popielna... Dawno to wam obiecywałem...
Spojrzałem na pana Tomasza spod oka. “Obok Popielna jest rybaczówka, w której
pracuje Zenek!” - pomyślałem. Ale pan Tomasz zachował kamienny wyraz twarzy. Spytał
tylko:
- A ty co planujesz, Pawle?
- Chciałem przed wyjazdem zdemontować to “badziewie”, jak pan określił mój
osprzęt na “Krasuli”. Ale skoro płyniecie...
Kapitan i właściciel “Krasuli” uśmiechnął się łaskawie:
- Niech “badziewie” pozostanie. Przynajmniej dopóki mam załogę do jego obsługi.
“Krasula” twego pomysłu jest naprawdę pięknym jachtem!
Aż mnie zatkało na ten niespodziewany komplement!
“Krasula” wzięła kurs na południe, a ja ku niedalekiemu centrum Mikołajek. Jednak
nie było mi dane szybko rozstać się tego dnia z Wioską Żeglarską, na mojej drodze stanął
bowiem pan Grzelak. Na głowie miał czapkę kapitańską, a w oczach niepokój:
- Drogi panie Pawle!...
- Cóż się stało? A tak przy okazji jeszcze raz chciałem podziękować za wypożyczenie
ubrania. Zwróciłem je Jamesowi.
- Drobiazg, drobiazg. Najważniejsze jest to, że dziś wypływam! - rzekł tonem
Magellana wyruszającego w podróż dookoła Ziemi.
- Och! - przybrałem równie poważny wyraz twarzy. - Dokąd?
- Na północ! - tym razem pan Grzelak wyobrażał odkrywcę podbiegunowego
“Północnego Przejścia”.
- Aż tak daleko? - westchnąłem z podziwem.
- Tak! - tupnął z determinacją nogą. Do Sztynortu! I dalej. Na Mamry!...
Czy mi się wydawało, że zadygotał lekko wymawiając tę złowrogą nazwę?
- ...do Węgorzewa! I, jeśli się uda...
Zrozumiałem, że powodzenie tej szaleńczej wyprawy zależy od wyjątkowo
pomyślnego zbiegu okoliczności i łaskawości losu. - ...aż do Mamerek, gdzie rozpoczyna się
Kanał Mazurski.
- Czyż nie wystarczy panu żeglugi tutaj: Tałty, Mikołajskie, Bełdany, Nidzkie? -
usiłowałem odwieść kapitana “Victory” od szaleńczej decyzji.
- Żona chce zobaczyć Kanał Mazurski! - odpowiedział tonem udającego się w ostatnią
podróż. Zasalutował i odszedł. Ku swemu jachtowi i przeznaczeniu...
Biedny pan Grzelak!
Opodal miniaturowego Wesołego Miasteczka zobaczyłem zafascynowany tłumek, do
którego dołączali wciąż nowi gapie. Czyż miałem być gorszy od nich?
Rozpięty na dwóch drążkach brudnawy afisz oznajmiał:
Tylko dziś w Waszym mieście!
Chluba najświetniejszego cyrku świata, cyrku “Salto”! Paolo, który umie wszystko!
Kucyk, co nie mówi tylko dlatego, że nie chce! Wraz z nim, Przyjaciel i Treser,
Maestro Antonio de Sicca! Oplaty za ich niezwykły program według uznania Państwa! Po
programie możliwość sfotografowania się na grzbiecie Paolo! Zdjęcie, tę cenną pamiątkę
obcowania ze Sztuką, wywołujemy natychmiast!
Biało-brązowy kucyk w czapraku - cyrkowym rzędzie połyskującym od szkiełek jako
klejnoty i mosiężnych okuć jako złoto - kłusował wkoło, zamiatając piach brudnożółtym
ogonem. Nad nisko zwieszonym łebkiem chwiał się wystrzępiony pióropusz. Maestro
Antonio de Sicca - przyodziany w złotą kamizelę, czerwoną bufiastą koszulę, bryczesy i buty
do konnej jazdy, z cylindrem na głowie - przypominał kucykowi chlaśnięciami strojnego w
pompony bicza, aby nie zaniedbywał się w obowiązkach.
Gdy chluba cyrku “Salto” przebiegała obok mnie, spojrzałem jej w oczy...
“Dwoje jest smutnych rzeczy na świecie. Dwoje oczu wielbłądzich” - pisał człowiek
wielkiego pióra i jeszcze większego serca, Kornel Makuszyński.
Nie widział starego kucyka, smaganego batem, by biegł, biegł w koło. I stawał na
tylnych nogach. I przyklęknął. W piachu i upale.
Chciałem, musiałem stąd odejść, gdy usłyszałem znajomy smutny głos:
- Niech on nie męczy tego zwierzaczka!
Odwróciłem się.
Ze mną stali Anna i Jerzy. W oczach hrabianki zobaczyłem łzy. Ukłoniłem się i
chciałem ich minąć, gdy złodziej skarbu Hasan-beja zagrodził mi drogę ręką:
- A ty co sądzisz, Pawle?
Odtrąciłem jego rękę:
- A ty?
Białe oczy ściemniały:
- Zobaczysz.
Na rozkaz swego pana kucyk zaczął podskakiwać w górę, wyrzucając jednocześnie
przednie nóżki do przodu, a tylnymi wierzgając, co bardzo rozśmieszało widzów.
Zmierzwiona sierść ciemniała od potu.
- E, maestro! - zawołał Jerzy.
Trzymał w ręku plik banknotów.
- Szanowna publiczności! - zawołał Antonio de Sicca, bystrym okiem dostrzegając ten
obiecujący widok. - Teraz w występie cudownego Paolo nastąpi krótka przerwa spowodowana
nadmiernym upałem! Sądzę, że wszyscy miłośnicy zwierząt, do których państwo należą,
zrozumieją tę konieczność! Paolo odpocznie krzynkę i wtedy... da z siebie wszystko! Nie
rozchodźcie się, państwo! Co najtrudniejsze w kunsztownej sztuce tresury koni jest jeszcze
przed wami!
Tłumek widocznie nie zrozumiał “konieczności”, bo zamruczał niechętnie i rozlazł się
po deptaku.
- Czym mogę służyć państwu? - zapytał słynny treser nie odrywając oczu od pieniędzy
trzymanych przez Baturę.
Ten spokojnie schował je do kieszeni:
- Słuchaj no, Antek...
Maestro cofnął się:
- Ja sobie wypraszam!
Jerzy podrapał kucyka, który podszedł do nas, za uchem:
- A wypraszaj, wypraszaj, bo zaraz będziesz może prosił...
Chwycił zdumionego cyrkowca za łokieć i odciągnął na bok.
Co mówił Jerzy, nie wiem. Co Antonio vel Antek, odczytałem z jego gestykulacji.
Ręce wzniesione ku górze: “Jestem oburzony!”. Ręce szeroko na boki: “Nie ma takiej
możliwości!”. Prawa zgięta w łokciu: “Nie dam się zastraszyć!”.
Chyba w tym momencie doleciało mnie ze strony Jerzego: “Złamana noga”. I maestro
mówił dalej. Bezradne opuszczenie rąk: “Ustępuję przed przemocą!”. Podniesienie ich w górę
i na boki: “Ale ile ja tracę!”.
Sięgnięcie Batury do portfela i połączenie dłoni rozmówców zakończyło pogawędkę.
Zapewne mimo wszystko miłą, Antonio de Sicca odchodząc gwizdał bowiem wesoło, a po
drodze celnym kopnięciem przewrócił sławiący go afisz. Na kucyka nawet nie spojrzał.
Jerzy też uśmiechnięty odwrócił się do nas. Podszedł i sięgnął po wodze kucyka,
podając je Annie, która tymczasem skoczyła do sklepiku po ogromną torbę cukierków i już co
najmniej połowę z nich wetknęła w zachłanny pyszczek konika.
- Jest twój! - zaśmiał się pogromca maestro Antonia.
- Kochany! - Anna rzuciła się mu na szyję.
Kucyk łypnął ku mnie rozumnym i poweselałym nagle okiem: “Oj, będzie mi u tej
pani dobrze!”
Odmrugnąłem mu: “Jasne!”
Anna przytuliła mocno kosmaty łebek Paola. Jerzy spojrzał na mnie:
- No to co? Chyba dorobiłem się jakiegoś jasnego punktu na mapie mej duszy?
- Tylko dlatego to zrobiłeś? O, przepraszam - zgromiłem sam siebie widząc jego
drgnienie ramion. - Swoją drogą, ciężko było chyba przekonać maestro, by tak w połowie
sezonu wyrzekł się źródła nienajgorszych i lekkich zarobków?
Batura wykrzywił usta z obrzydzeniem:
- Każdy ma swoją cenę. Nawet zwierzęta. A skoro jesteśmy przy nich, to czy nie
przypominał ci, Pawle, ten kucyk, gnający w kółko pod dyktando bata, nas samych? Różne
kropią nas bicze, po różnych kółkach biegamy, ale chyba na jedno to wychodzi...
Skinąłem głową.
- Och, Jerzy! - zawołała Anna, faszerując kucyka kolejnym cukierkiem. - Koniecznie
musimy zdjąć z niego ten ciężar! - szarpnęła czaprak.
- Zdjąć?... Uprząż?...
Zdziwiło mnie nagłe zawahanie w głosie Batury.
- Wiesz co, niech na razie tak zostanie. W hotelowej stajni oczyszczą wszystko,
naprawią. Będziesz miała swego Paolo, swojego cyrkowego kucyka, chlubę cyrku “Salto”.
- Jak chcesz, kochanie - odpowiedziała niezbyt przekonana. Ale wraz z Jerzym ujęła
za uzdę swego nowego ulubieńca i ruszyli w stronę “Gołębiewskiego”. Dobrze, że chociaż
rzucili mi:
- Cześć!
Kucyk zamachał ogonem, ale raczej z myślą o przyszłych cukierkach niż o mnie.
“Krasula” przybiła do pomostu wieczorem, żeglując na resztkach wiatru.
Zosia była zachwycona Popielnem, ale wydawała się też myśleć o czymś innym. Pan
Tomasz palił w milczeniu papierosa. Tylko Jacek wydawał się być w zwykłej formie, bo zaraz
podjął próbę zademonstrowania mi wilczego wycia, której to sztuki nauczył go ponoć jeden z
pracowników rezerwatu w Popielnie. Nie wiem, czy wilki, wysłuchawszy Jackowego pienia,
rozpoznałyby w nim swego kuzyna, ale pawiany na pewno!
- Och, Popielno! - westchnęła Zośka. - Nigdy nie myślałem, że o krok od cywilizacji
znajdę dziewiczą przyrodę. Widziałam gniazdo orła bielika i ślady gronostaja. A te dzikie
koniki, tarpany! Żeby pan je widział galopujące przez las!... Ale ja tu się rozgadałam, a mam
ważną rzecz do sprawdzenia. Zaraz wracam i sklarujemy jacht! - pobiegła nabrzeżem.
- “Victory” odpłynęła. Docelowo na Mamry... - powiedziałem, siadając obok szefa.
- Neptunie, miej w opiece pana Grzelaka i jego potomstwo! - westchnął Jacek. Pan
Tomasz milczał.
Zdenerwowało mnie to. Zapytałem więc wprost:
- I co, kierownik da premię Zenkowi?
Postrach złodziei dzieł sztuki zdumiał się wielce tym pytaniem:
- A skąd niby mam wiedzieć? Dlaczego ty...
Zachciało mi się śmiać:
- A dlatego, że zdążyłem już poznać swego szefa!
Pan Tomasz naburmuszył się:
- Nie rozumiem...
Roześmiałem się jeszcze głośniej:
- Nie zechce mi pan chyba wmawiać, że przypadkiem nie zahaczyliście, zwiedzając
Popielno, o rybaczówkę, w której pracuje Zenek?
- Jasne, że tam byliśmy! - wrzasnął Jacek, choć po minie jego wujka widać było, że
mimo wszystko ma on ochotę zaprzeczyć. - Wujowi zachciało się świeżych ryb. A kto będzie
skrobał teraz te okonie? Biedny Jacek, bo Zosieńka paluszki o płetwy pokłuje!
Szef uśmiechnął się mimo woli:
- No cóż, byliśmy.
Pokiwałem głową:
- Czyli Zenka czeka premia, o którą pańska kieszeń będzie uboższa. Zresztą innego
postępowania nie mogłem się po panu spodziewać! Proszę, oto dwieście nowych złotych.
- Daj mi spokój! - żachnął się pan Tomasz.
- Uratował pan Zenkowego “Maćka”, a to moja sprawa!
- Nieistotne czyja. Grunt, żeby pomóc Zenkowi wyleźć z błota, w które się pakuje.
Biedny chłopak. A jego matka...
- Ale może jak ukochany kajak do niego wróci, to coś się w nim zmieni?
Szef rozdzielił banknoty:
- Chyba tak. No, niech będzie. Składamy się po połowie “na Zenka”. Za rok
przypłyniemy zobaczyć, czy nie wyrzuciliśmy pieniędzy za burtę...
- Ruszmy się! Jacek, sklarujmy jacht, bo coś twojej siostrzyczki nie widać! - wstałem z
burty. - A potem za okonie! I nie krzyw się, pomogę ci. W dwa noże pójdzie szybciej! No, już
mi ślinka leci na samą myśl o chrupiącej skórce okonia!
Ledwo zdążyliśmy uporać się z grotem, gdy nadbiegła Zośka:
- Panie Pawle, panie Pawle! - wołała z daleka. - Niech pan pozwoli na chwilę!
Uśmiechnąłem się:
- Możesz mówić tutaj. Pan Samochodzik nie byłby sobą, gdyby już dawno nie
rozszyfrował naszej tajemnicy! Podziękuj wujkowi, bo nie wahał się narazić na katar,
towarzysząc ci w nocnych czuwaniach nad “Trollem” i jego cierpiącym na bezsenność
kapitanem!
- A psik! - kichnął przytakując mi szef.
- Ojejku! Też mi! - Zośka z rozpędu łomotnęła o podłogę kokpitu. - Starsi panowie
sobie żartują, a tu sprawa tak się ma, że chyba nie na darmo ślęczałem nad legowiskiem
“Trolla” zamiast rozejrzeć się za jakimś sympatycznym żeglarzem...
- Zwłaszcza dobrze zbudowanym, opalonym na Murzyna i ganiającym na katamaranie
Tornado - Jacek nie omieszkał wykazać się dobrą orientacją w skrytych marzeniach siostry.
Tylko pogroziła mu pięścią.
- Daj spokój! I słuchajcie uważnie...
- Słuchamy! - zawołaliśmy zgodnie.
- Gdy tak czuwałam, zwłaszcza wtedy, jak zalecił mi pan Paweł, gdy jacht wypływał,
zwróciłam uwagą... to znaczy po pewnym czasie... na dziwne drewienko. Tu jest wzdłuż
nabrzeża lekki prąd i wszystkie śmiecie, co brudasy wyrzucą z jachtów, płyną sobie
powolutku. A to drewienko stało w miejscu...
Złapałem się za głowę, a potem uchwyciłem, nie bardzo wiedząc co robię, dziewczynę
za ręce:
- Zośka! Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej o tym drewienku?
Pan Tomasz westchnął głęboko i zrobił ruch, jakby się łapał za serce:
- Jedyna córko mej jedynej siostry!...
Jacek patrzył to na jednego, to na drugiego ze zdumieniem, a na Zośkę, na wszelki
wypadek, z politowaniem.
- Nie rozumiem...
Machnąłem ręką:
- Co tu rozumieć? Jeśli zwykłe śmiecie spływają z prądem, a tylko jedno drewienko
nie, to znaczy, że jest - zacząłem sylabizować - nie-zwy-kłe! A co mogło być nie-zwy-kłe-go
na “Trollu”?
- Sonar! - odciął się Jacek, ale było widać, że już łapie, o co chodzi i, tak jak pana
Tomasza i mnie, ogarnia go rozpacz. - Skarb Hasan-beja! Ech, Zośka!...
Dziewczynie aż łzy pokazały się w oczach, gdy tak ją zaatakowano z trzech stron:
- Chciałam się upewnić - wybąkała. - Raz mi się wydawało, że to inne drewienko, raz
była duża fala...
- Kęsim, kęsim! - zawołał Jacek. - To chyba jest stosowny tatarski okrzyk na podobne
okazje. I muzułmańskie niebo pewno teraz aż drży od takiego zawołania Hasan-beja i jego
potomków!
- Przestań się wygłupiać! - krzyknął pan Tomasz, ale zaraz się poprawił: - Albo nie
przestawaj! Lepsze wygłupy niż biadolenia! Możesz też zawyć jak wilk z Popielna, a kto wie,
czy ci nie zawtórujemy!
- Ułła... - zaczął chłopak, ale zośka położyła mu dłoń na ustach:
- Spoko. Rozpętałam tę aferę, wkurzyłam was, a to może nie jest drewienko “od
skarbu”.
- Myślisz? - zaciekawiłem się. - A dlaczego?
Zośka poprawiła włosy:
- Myślę tak, bo skarb czcigodnego Hasan-beja płynie gdzieś teraz na podłej “Nimfie”,
a drewienko nadal nie chce popłynąć. Przed chwilą sprawdzałam. Nie może wskazywać
miejsca ukrycia skarbu, skoro go tam nie ma!
- A jeśli Batura polubił jego towarzystwo? - zaśmiał się Jacek. - Nie posądzam go co
prawda o sentymentalizm, ale to maleństwo było przez jakiś czas strażnikiem jego łupu.
- Piegus też był - mruknąłem.
I nagle poczułem zimny dreszcz przebiegający plecy:
- Skarbu nie ma. A drewienko i piegowaty nadal go pilnują... Zosiu, za to, że dziś
poszłaś sprawdzić, czy drewienko jest na swoim miejscu, cofam cokolwiek złego
powiedziałem przed chwilą o tobie! A poszukiwanie skarbów z Dzikowa masz u mnie jak w
banku! Widziałem piegusa na posterunku, gdy Batura gdzieś zabrał się dziś z rana “Trollem” i
ten “nakrapiany” nie dał mi do myślenia! Choć według naszej wiedzy chłopak nie miał czego
pilnować! Po co więc sterczał na nabrzeżu?!
- A co nasza wiedza stanowi na temat straży nad wspomnieniem o skarbie teraz? -
żywo zainteresował się moją przemową Jacek.
Zza okularów błysnęło zaciekawione spojrzenie szefa. Zośka wstrzymała oddech.
- To - uderzyłem pięścią w pokład - że straż ma sens tylko w jednym wypadku!
- Jakim? - chórem szepnęło rodzeństwo.
- Że na dnie Mikołajskiego wciąż jeszcze spoczywa część skarbu Hasan-beja!
- Brawo, Pawełku! - klasnął w dłonie szef.
- Ale przecież dług... - zaczęła Zosia i uderzyła się dłonią w czoło. - Boże, jaka ja
niemądra. Widocznie wystarczyła część ukrytych przez przodka Azbijewicza klejnotów, by go
spłacić!
- Hurra! - krzyknął Jacek. - Co zostało z Tatarzyna, będzie nasze! Czy mogę zawyć?
- Uułłaaa!... - nie czekał nawet na pozwolenie. Radość ogarnęła “Krasulę”, a lęk
pobliskie jachty.
- Zasuwamy na “Trolla”! - chłopak już był na kei.
- A Batura na policję - powiedział cicho pan Tomasz i Jacek był z powrotem.
- No tak. A więc jak?
- Zostaw to mnie! - uśmiechnąłem się tajemniczo. - I zabierz się wreszcie za okonie,
bo mi tak kiszki marsza grają, że zagłuszają myśli! - podniosłem głos. - Ze swej strony za
dobrze oskrobane ryby obiecuję ci, że jeśli Batura nie pośpieszy się, to drewienko już jutro
niczego nie będzie wskazywać...
- Od czego pan zacznie robotę? - zatarł ręce chłopak.
- Od wyjęcia finki z pochwy.
- Aż tak ostro pan idzie? - posłyszałem niepokój w jego głosie.
- Przecież miałem ci pomóc skrobać okonie....
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
PODWODNE SPOTKANIE ZE SKARBEM HASAN-BEJA • W ŚWIETLE
REFLEKTORA • SKARB CZY SPADEK PO OJCU • KTO JEST
ZŁODZIEJEM • CZYŻBY OSTATECZNA KLĘSKA? • SKARB ZNÓW
ZNIKA • PRZESYŁKA OD WSPÓLNIKA • SPRAWIEDLIWOŚĆ PO
NASZEJ STRONIE
Nabrałem pełne płuca powietrza i, starając się nawet nie plusnąć płetwą, zanurzyłem
się pod wodę. Ciemność. Światło nabrzeżnych latarń nie przenikało mętnej toni. Zresztą
maskę włożyłem tylko po to, by osłonić oczy i nozdrza przed brudną wodą Jeziora
Mikołajskiego. Z wyciągniętymi przed siebie rękoma płynąłem wolno w wyznaczonym przed
zanurzeniem kierunku. Jeszcze jeden ruch płetw i poczułem na prawej dłoni delikatne
muśnięcie. Zacisnąłem palce. Cieniutka żyłka. Przesunąłem rękę wzdłuż niej, w dół.
Namacałem koniec linki. Spłynąłem na dno i zanurzyłem dłonie w mule... Skrzynka owinięta
w folię i przewiązana na krzyż linką... Mimo chłodu wody poczułem opływającą ciało falę
gorąca. Skarb Hasan-beja!
Sięgnąłem do pochwy przymocowanej, zwyczajem płetwonurków, na łydce, by
wyciągnąć nóż i przeciąć węzeł...
W tym momencie linka wyrwała mi się z ręki i pomknęła ku powierzchni, ciągnąc za
sobą drogocenną skrzynkę. Jednocześnie światło reflektora przebiło mrok zmętniałej wody.
Byłem widoczny jak na dłoni! Ostry skręt w prawo, ku głębinie! Reflektor nie wypuszczał
mnie z wiązki światła. Mogłem mu uciec. Miałem jeszcze w płucach wystarczający zapas
powietrza, by dalekim łukiem schować się gdzieś między zacumowane jachty. Ale dosyć!
Wiedziałem, kto bawi się w straszenie mnie reflektorem, a on wiedział, że to ja jestem pod
wodą i dlaczego wybrałem tak dziwną porę i cuchnącą wodę na nurkowanie!
Wypłynąłem na powierzchnię.
Oślepiające światło kłuło w oczy, a w uszy triumfalny śmiech:
- No proszę! Malutki Pan Samochodzik, uczeń pana Tomasza, złodziejem! Pawełku,
zawiodłem się na tobie!
Halogenowe światło zgasło. Mogłem zobaczyć wygodnie rozpartego na burcie
“Trolla” Jerzego Baturę. Czule głaskał ociekający wodą pakunek.
Wdrapałem się na pomost i ściągając po drodze maskę ruszyłem w jego stronę.
Głośniejszy śmiech przeciwnika uświadomił mi, jak śmiesznie wyglądam: pognębiony,
ociekający brudną wodą i na dodatek człapiący płetwami. Z wściekłością dwoma kopnięciami
zrzuciłem je w wodę.
- Bez nerwów, drogi Pawle! Złość piękności szkodzi! A może ręcznik? Jeszcze się
przeziębisz... - zakpił Jerzy, ale na wszelki wypadek zsunął skrzynkę w głąb kokpitu, poza
zasięg mego skoku.
Śmiać się jednak nie przestawał! Ileż on ma tych uśmiechów na każdą okazję! W
południe uśmiech przyjaciela zwierząt, cieszącego się z uwolnienia biednego kucyka; w nocy
śmiech sympatyka, o ile nie kuzyna, rekinów czy orek.
Nagle teatralnym gestem chwycił się za głowę:
- My tu się witamy, witamy, a tam naszych przyjaciół zżerają żywcem komary! Panno
Zosiu, panie Tomaszu i panie Jacku! Prosimy do nas!
Skierował światło reflektora na pobliskie krzaki.
Zatrzeszczały gałęzie i z zarośli wygramolili się Zośka z Jackiem. Miny, trzeba
przyznać, mieli nie najmądrzejsze. Za to pan Tomasz podniósł się z kryjówki pełnym
godności ruchem, niczym z fotela w ekskluzywnym klubie. Strzepnął pyłek z nogawki i
miłym głosem zwrócił się do zadowolonego z siebie Batury:
- Może raczej pan pozwoli do nas. Mamy tu wygodną ławkę, a nie chciałby pan chyba,
byśmy sterczeli na nabrzeżu przy jachcie?
Batura odchrząknął i zeskoczył na keję. Zerknął na mnie i wsunął skarb Hasan-beja w
jakiś zakamarek “Trolla”:
- Już idę! - wskazał mi drogę ręką. - Jako mój gość idź pierwszy...
Mimo wszystko bał się zamachu na swoją zdobycz!
Zasiedliśmy na ławce: pan Tomasz pośrodku, Jerzy, jak przystało na złego łotra, po
lewicy, ja po prawej. Zośka i Jacek przycupnęli na krańcach.
Szef uprzejmym gestem poczęstował łotra papierosem i podał mu ogień. “Tego muszę
się jeszcze nauczyć: umieć z taką godnością przegrywać jak mój szef” - pomyślałem.
- Gratuluję obrony - zagaił pan Tomasz, lekko skłaniając głowę ku Jerzemu. - I ciekaw
jestem, jak pan wpadł na to, że interesujemy się pańskimi działaniami?
- Ależ ja wcale nie wpadłem na to! - drań aż uderzył się w pierś.
- Przypadek, zwykły przypadek! Do dzisiaj sądziłem, że sprowadza tu państwa miłość
do żagli... Dopiero dziś wieczorem, gdy wybrałem się na spacer, by przy okazji zobaczyć, jak
się czują moje, hm, oszczędności, patrzę... a tu ktoś się do nich dobiera! Zaniepokoiłem się.
Ba, gdybym wiedział, że to ty, Pawle, nie denerwowałbym się tak bardzo. Ale cóż, reflektor,
wyrywanie szkatułki... trudno!
Zmilczałem, szef uśmiechnął się lekko, ale Zośka nie wytrzymała:
- Pańskie oszczędności?! Od kiedy to skarb Hasan-beja jest pańską własnością?!
- Skarb? - zainteresował się życzliwie Jerzy. - Czyżby państwo polowali na skarb?
Musi mi pani, choć może niestety innym razem, opowiedzieć o tym koniecznie! Pasjami lubię
opowieści o skarbach! Tak, skarb to jest to! Bo muszę przyznać, że w opowieści Pawła, iż
jesteście na tropie Bursztynowej Komnaty - prychnął ironicznie - nie bardzo wierzyłem.
- Znam takich, co poświęcili jej poszukiwaniom całe życie - burknąłem zły, bo
faktycznie miałem zamiar kiedyś zmierzyć się z tą tajemnicą.
Jerzy skinął zgodnie głową:
- I ja znam takich. Jeden kontynuuje poszukiwania w Zakładzie dla Umysłowo
Chorych w Tworkach.
Szarpnąłem się...
- Panowie! - uniósł ręce gestem pokoju pan Tomasz.
Batura zerknął na niego:
- A czy mógłby mi pan powiedzieć, co składa się na ów skarb Hasan-beja?
- Akurat! - parsknęła Zośka. - Przecież jego resztki leżą na pańskim jachcie!
- Na jachcie? I ja o tym nic nie wiem?
- Niech pan nie struga wariata słodziutko odezwała się dziewczyna. - Co ma pan w
tamtym plastikowym worku?
- Aa, w worku! - uśmiechnął się do niej Batura. - Cóż, w tak miłym towarzystwie nie
będę nic ukrywał! Otóż worek zawiera szkatułkę, a szkatułka spadek po moim świętej pamięci
tatusiu, który odziedziczył go po swym ojcu...
- I trzyma pan spadek w wodzie, na dnie Mikołajskiego? - podskoczył na ławce Jacek.
Batura odczekał, aż opadnie na siedzenie:
- Młody człowieku, dzisiejsze niezwykle złe czasy wymagają niezwykłych kryjówek,
aby posiadacz choć niewielkiej sumki mógł spać spokojnie.
Po raz drugi usłyszałem ciche parsknięcie pana Tomasza, niby zapatrzonego w
gwiazdy.
- Pan kłamie! - znów poderwała się Zośka. - Był pan u Azbijewicza! Jakimś cudem
wpadł pan na trop szyfru na pochwie kindżału. Gdy się nie udało go kupić, dokładnie
sfotografował pan pochwę kindżału podczas nieobecności w domu pana Aleksandra, bo udało
się panu uśpić psa! Wszystko to zrobił pan tak, by nie został ani ślad po włamaniu, potem
odczytał pan - moje gratulacje - wskazówki Hasan-beja i wykopał skarb dosłownie na kilka
godzin przed tym, jak znaleźliśmy się w zatoce Kominek! Azbijewicz pana rozpozna!
- Oddaje pan ukradziony skarb czy nie?! - krzyknął Jacek.
Batura zatkał uszy ze śmiechem, ale w jego oczach dostrzegłem chyba błysk uznania:
- Zaraz! Po kolei. Nie taję i nigdy nie miałem takiego zamiaru, że kilkakrotnie
odwiedziłem pana Azbijewicza, proponując mu kupno kindżału. Nic w tym dziwnego ani
podejrzanego, broń odziedziczona po Hasan-beju to bowiem cenny wyrób warsztatu
płatnerskiego mistrza Jusufa ben Ibraima. Chciałem ją nabyć i korzystnie sprzedać, to
wszystko! Gdy Azbijewicz kategorycznie odmówił, wycofałem się. A co do posądzenia mnie
o kradzież, młodzieńcze, to zanim po raz drugi nazwiesz mnie, choć pośrednio, złodziejem,
może wpierw poradzisz się wujka lub jego współpracownika, czy wykopanie skarbu sprzed
trzystu z górą lat jest kradzieżą. Mówię to - głos zabrzmiał o ton ostrzej - bo nie lubię, jak mi
się ubliża.
- A nie tłumaczyłem ci, Jacku? - mruknął pan Tomasz.
- Przepraszam! - burknął wcale nie przekonany chłopak.
- Drobiazg! - skinął ręką nasz pogromca, ziewnął i... błyskawicznie, na ułamek
sekundy, napiął mięśnie. Białe oczy zabłysły. - Dowody! - głos stwardniał. - Dowody! Wy
mówicie: skarb Hasan-beja; ja: spadek po ojcu. Ale słowa bez poparcia dowodów są niczym.
Nazywacie mnie złodziejem? Pomijając obrazę, to też tylko słowa, bo gdzie dowody mego
przestępstwa? Ja mógłbym nazwać Pawła złodziejem i gdybym uprzedził policję albo
krzykiem zaalarmował załogi cumujących obok jachtów, to jakbyś, Pawełku, wyglądał
schwytany na gorącym uczynku?
Oj, miał drań rację!
- Ale ja tak nie gram. Omawiajmy sprawę: skarb Hasan-beja kontra spadek Waldemara
Batury. Bierzemy worek, tak jak leży, i jedziemy z nim na policję. Ja opisuję szkatułkę i wy.
Komisyjnie otwieramy worek i porównujemy opisy... Jaki będzie wynik porównania? A teraz
opisujemy zawartość...
- Dosyć, panie Jerzy! - w głosie szefa wciąż wpatrzonego w nocne niebo dało się
słyszeć leciutkie drżenie z trudem powstrzymywanej bezsilnej wściekłości. - Wystarczająco
nas pan poniżył!
Pan Tomasz wstał i, mimo wszystko, wyciągnął do Batury rękę:
- Dobranoc panu.
Jerzy poderwał się, jakby zaskoczony tym gestem, niezręcznie uścisnął podaną mu
dłoń:
- Dobranoc.
Skinął nam głową, odwrócił się i ruszył w kierunku “Trolla”.
Patrzyliśmy za nim w milczeniu.
Wreszcie Jacek szepnął ze złością:
- A to kanalia!
Jego wujek położył mu dłoń na ramieniu i zobaczyłem, że mocno ją zacisnął:
- Pamiętaj, żebyś nigdy nie potępiał przeciwnika za swoje błędy! - Ale przecież wujek
mówił, że nie popełniliśmy błędu!
- Kłamałem. Żeby was nie denerwować. Bo błąd był rzeczywiście tak mały, że go
prawie nie było! Ale czy nie cząstki milimetra, o które przesunie się skalpel chirurga, czy nie
setne sekundy, o które spóźni reakcję pilot, decydują o ludzkim życiu? Odczytaliśmy szyfr
Hasan-beja i w tejże chwili powinniśmy wyruszać odkopywać skarb! Tym bardziej że
wiedzieliśmy, iż ktoś inny jest też na jego tropie!
Milczeliśmy.
- No, idziemy! - pan Tomasz popchnął Jacka lekko do przodu.
Ale nie ruszyliśmy się z miejsca...
Od “Trolla” wracał Jerzy...
O, dobrze znałem ten krok! Ileż razy go trenowałem. Drobne, powolne kroczki, które
w ułamku sekundy mogą zmienić się w piekło błyskawicznych ciosów!
Wysunąłem się przed towarzyszy. Na lekko ugiętych nogach, sprawdzając napięcie
każdego mięśnia. Nawet pomyślałem o fince w pochwie przy prawej łydce...
Ale on zdołał zapanować nad sobą! Rozluźnił się, wyprostował lekko przygięte dłonie.
Białe iskry oczu przygasły. Na wąskie usta wrócił zimny uśmieszek:
- Siądźmy jeszcze na chwilę! - to zabrzmiało prawie jak rozkaz. Ale że pan Tomasz
rozsiadł się wygodnie na ławce i przyjął podsuwanego mu przez Baturę papierosa, czy miałem
być gorszy?
Jerzy dmuchnął dymem wysoko w górę:
- Jednak zwinęliście skarb!
Zośka pisnęła. Jacek kwiknął, ja o mało nie spadłem z ławki.
- O? - zdziwił się uprzejmie pan Tomasz. - Naprawdę?
- Podeszliście mnie jak dzieciaka... Tu gadka, a tam wspólnik odpływa ze szkatułką!
Jerzy Batura nie ma już skarbu Hasan-beja! Rodzeństwo z Łodzi rodem już pędziło pomostem
ku “Trollowi”.
- Faktycznie, pusto! - zabrzmiał radosny dwugłos.
Popatrzyliśmy z zewnętrznym współczuciem a wewnętrzną radością na nagle
zubożałego Baturę.
- Ale że się tak zabezpieczyliście?... No, no... Nie pomniejszając twej roli, Pawle, lecz
to chyba pomysł pana Tomasza... Nie na darmo ojciec mnie przed panem ostrzegał! Jak
przystało na dobrego szachistę przewidział pan o jeden ruch dalej niż ja!
Szef wypuścił z ust zgrabne kółeczko dymu:
- Dziękuję za uznanie dla mych talentów, ale w szachy grywam tylko od czasu do
czasu. To domena Pawła. A co do skarbu, to daję panu słowo honoru, że ani Pan
Samochodzik, ani Malutki Pan Samochodzik jak nazwał pan mego przyjaciela - nie mają nic
wspólnego z jego zniknięciem z pokładu “Trolla”. A, skoro mówimy o skarbie, to chciałbym
panu złożyć wyrazy uznania za tak błyskawiczne odczytanie szyfru Hasan-beja. Przecież
musiał pan dostrzec przynajmniej jego początek już podczas pierwszej wizyty u Azbijewicza,
bo inaczej by pan nie wracał!
- Cóż! - zaśmiał się ironicznie Jerzy, ale widać było, że słowa szefa sprawiły mu
przyjemność - przynajmniej został mi pański komplement!
- Nie mów! - wtrąciłem ze śmiechem - Częścią skarbu zacnego Hasan-beja spłaciłeś
Nowickiego.
- No niech to! - Jerzy zamarkował ukłon. - Mój szacunek do wiedzy panów o mnie
rośnie niepomiernie. Ale też sugeruje na przyszłość większą dyskrecję w prowadzeniu
interesów! - pstryknął palcami. - Lecz jeśli nie wy, to w takim razie kto podprowadził mi
szkatułę?!
- Może ktoś od właściciela “Nimfy”? - zasugerowałem ostrożnie.
Jerzy pokręcił głową:
- Nie wiedział nic o skarbie. Nawet nie próbował pytać, skąd kamyki, którymi płacę.
- Jego ludzie chodzili za tobą - upierałem się. - Napad, spalenie samochodu...
- Tacy tam ludzie! - parsknął śmiechem. - Dzisiejszy numer za mądry na nich!
Jeszcze jedna możliwość nasuwała się sama, ale przykro mi się zrobiło, gdy
powiedziałem:
- Pierścionek ze skarbu dałeś Annie.
Pan Tomasz westchnął, Jerzy milczał długo.
- Anna? - powtórzył głuchym głosem.
- A jeśli oprócz tego, że jest hrabianką wielkiej urody i znakomitego nazwiska,
stanowi też cząstkę jakiejś organizacji z tej branży? Nie mówiłeś z nikim o tajemnicy
kindżału?
Potrząsnął głową:
- Moje plany są tylko dla mnie!
- A więc przypadek! Jasne! Gdy chciała popełnić lub udawała samobójstwo, twój
samochód już był w przodzie. To ja podjeżdżałem. Skąd mogła przypuszczać, że cofniesz
wóz?
- Anna...
Ciężko podniósł się z ławki.
- Późno już. Dobranoc państwu. Choć jeszcze nie wieczór...
Nie zwróciłem uwagi na tę ukrytą w dawnym powiedzeniu groźbę.
- Żal mi go! - westchnęła Zośka.
- O, tak. Nic tak nie wzrusza mej siostry jak złamane serce, oczywiście czyjeś. Gdyby
spotkała nieszczęśliwie zakochanego grzechotnika, też by go przytuliła do piersi! - zaśmiał się
Jacek. - Łaj! Wujku, ona kopie!
- Pozwól jeszcze na jacht, Pawle! - skinął na mnie szef. - Chyba, że chce ci się spać.
Ale sądzę, że powinniśmy zastanowić się jak najszybciej, kto przechwycił skarb Hasan-beja i
spróbować go odzyskać. Twoje podejrzenia co do Anny mogą nie być bezpodstawne. Rano
zadzwonię do Marczaka. Niech sprawdzi, jak to jest naprawdę z hrabiowskim tytułem pięknej
panny.
Zeskoczyliśmy do kokpitu “Krasuli”, szef zapalił wyciągniętą z achterpiku naftową
lampę, jedyne oświetlenie na jego jachcie i wszedł do kabiny...
Wpadłem na niego, bo zablokował wejście, a na mnie wpadła Zośka, z którą zderzył
się Jacek...
Na stoliku leżała paczka owinięta w plastikowy worek, z którego skapywała woda.
Przed nią kindżał Hasan-beja przybijał do blatu kartkę papieru.
Sięgnąłem po nią pod ramieniem pana Tomasza.
Kulfoniaste pismo głosiło:
Z pozdrowieniami od wspólnika
Z.
- Zenek! - zaśmiał się szef. - Szczęście, że Batura na tyle pogrążył się w
rozpamiętywaniu uczucia do Anny, że nie wpadł na pomysł odprowadzenia nas na “Krasulę”!
Mielibyśmy już całą policję Mikołajek na karku!
- Wyszliśmy więc na złodziei! - zachichotał Jacek.
- Cóż - westchnąłem - czasem sprawiedliwość mija się z prawem.
- Pozornie! - stwierdził z przekonaniem praworządny pan Tomasz.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
PROSTO W NASZĄ SIEĆ • DWA ZŁOTE KRZYŻE • NIE ISTNIEJĄCY
SKARB • KŁAMANIE PRAWDĄ • OPOWIEŚĆ BATURY • TRAGEDIA
“VICTORY” • SPRYTNY JAMES • WZRUSZONY PRZEŁOŻONY
- Prosto w naszą sieć idzie sobie śledź!... - górował nad rozradowaną “Krasulą” i jej
równie wesołą załogą głos pana Tomasza, śpiewającego nieco fałszywie, ale za to całym
sercem, starą rybacką pieśń.
- Tam jest też mowa o butelce rumu - zauważył od niechcenia Jacek.
- O butelce rumu mogą śpiewać tylko starzy rybacy - nic nie było w stanie zakłócić
radosnego nastroju jego wujka. - A ty, dziecino, masz tu parę groszy i kup sobie colę...
- I dla mnie! - zawołała Zosia znad lusterka, przed którym stroiła miny przymierzając
diamentową kolię.
- Tak, nie zapomnij o siostrzyczce! - upomniał siostrzeńca szef. Skarb Hasan-beja
złocił się tajemniczo i rozbłyskiwał skrami drogich kamieni w półcieniu kabiny. Zżartą rdzą
szkatułę z resztkami wyściełającej ją skóry czyjaś niecierpliwa ręka cisnęła w kąt.
- Dwa złote krzyże, dziesięć na pięć centymetrów, wysadzane rubinami... - mruczałem
spisując klejnot po klejnocie. - Złoty sygnet z herbem Jastrzębiec... Zośka, zostaw te diamenty
i rzuć mi kawałek kiełbasy... Naszyjnik z pereł...
- Ech, jakbym poszła tak ustrojona na dyskotekę... - westchnęła dziewczyna znad pęta
zwyczajnej.
- Toby pomyśleli, żeś zgłupiała. Bo kto się tak stroi w sztuczną biżuterię! Że jest
prawdziwa, nikt by się nie domyślił - zaśmiałem się. - Dziękuję, ale mogłaś odkroić więcej...
- Mężczyźni są zachłanni! - pochwyciła garść pierścionków i zaczęła je wkładać na
palce. - Ale pan Azhijewicz to ponoć wyjątkowy człowiek...
- Jakbym cię nie znał! - Jacek powrócił z butlą coli. - Już kombinujesz, jak wyłudzić
od biednego samotnika choć pierścioneczek!
- Nie kombinuję! - prychnęła Zośka. - Zresztą... - dodała patrząc z rozmarzeniem na
klejnoty - pan Azbijewicz nie jest już biedny. Spójrz na to wszystko!
- Porsche bym sobie kupił - Jacek zdradził się, że też na dnie jego duszy plączą się
myśli o skarbie.
- A po morskim dnie idą płocie dwie! - zaśpiewał głośniej i radośniej pan Tomasz,
podrzucając rubin, który zaspokoiłby znaczną część marzeń siostrzeńca. - Już sam widok
złota i klejnotów przewraca ludziom w głowach! Nawet takim dzieciom!
- I butelka rumu - próbował odciąć się Jacek.
- I guzik! - zachichotał jego wuj. - Zamiast porsche i kolii na dyskoteki! Znaleziony na
terenie kraju skarb jest własnością państwa! Znalazcy należy się tylko nagroda. Zresztą w
kodeksie nie ma słowa “skarb”, a tylko termin “znaleziska i wykopaliska archeologiczne”.
- A pan Azbijewicz?! - jęknęła Zosia. - Przecież to jego spadek! Po prapradziadzie
Hasan-beju! Chyba nie zamierzacie go okraść?!
- Po południu pojedziemy do pana Aleksandra ze szkatułą i wszystkim, co w niej
znaleźliśmy - burknąłem znad bransolety z szafirów. Niestety też i z informacją, że, jako
znalazcy...
- On znalazcą? - zdumiał się Jacek. - Przecież to my!
- No, chyba, że ty z siostrą. Ja wypełniałem tylko obowiązki służbowe. Pan Tomasz...
- Ja gimnastykowałem swój rozleniwiony zbyt długim nieróbstwem umysł! - tym
razem szef podrzucił sygnet z Jastrzębcem.
- Ewentualnie zgłoszę pretensje do samej szkatuły. Mam zamiar dać ją odrdzewić i
przechowywać w niej miłosne listy!
Zaśmiał się:
- Ale kontynuując sprawę Azbijewicza. Jako znalazcy przysługuje mu 10% wartości
skarbu. To też wyjdzie nielicha sumka! Chyba, że udowodni, iż naprawdę zawartość szkatuły
należy do niego prawem spadku po zmarłym przed trzema wiekami przodku. Nie sądzę
jednak, żeby w świetle obowiązującego w Rzeczypospolitej prawa kindżał wraz z pochwą i
wyrytymi na niej wskazówkami Hasan-beja wystarczał do uznania samotnika znad Lisuń za
spadkobiercy, ba, choćby tylko za potomka wojowniczego a zapobiegliwego Tatara w służbie
Jana Kazimierza. Przypomnę, że sam Azbijewuz żalił się, iż nie udało mu się zachować
żadnych dokumentów związanych z historią rodziny.
Zośka westchnęła z żalem nad upadkiem rodu Azbijewiczów i utratą nadziei na
pierścionek.
Oczy jej brata zabłysły jednak:
- Jasne, że nie będziemy się wcinać w prawa Azbijewicza! Ale może z nim wspólnie?
Przecież ten skarb formalnie nie istnieje! Nie ma go w żadnych wykazach, dokumentach. Nie
ma... i nie będzie!
- Ale co ja powiem dyrektorowi Marczakowi? Przecież on wie, że jestem na tropie
poważnej sprawy... - zacząłem niewinnie.
- Powie mu pan, że tropił pan, tropił... - chłopak zaczynał się gorączkować - i nic nie
wytropił! Że przegrał pan. Przecież to zresztą prawda! To Zenek wyrwał skarb Hasan-beja
Baturze! Nie pan!
- Doroślejesz! -mruknąłem.
Nadął się z dumą.
- Doroślejesz - powtórzyłem. - Umiesz już kłamać prawdą.
- Jak to?!...
Przerwał mu posmutniały nagle śmiech pana Tomasza:
- Przemyśl sobie: “jak to”. Tylko na zewnątrz, bo patrzeć na ciebie nie mogę!
Młodociany złodzieju! Już mi z kabiny! A ty, Zośka, też nie wyślepiaj tu oczu! Lepiej
wykombinuj coś na obiad!
Podopiecznych szefa wymiotło z jachtu.
Starałem się pracować jak najciszej.
Dopiero po dłuższym czasie mój przełożony sapnął:
- Ech! Pięknie wieje dzisiaj. Szkoda, że nie można dopłynąć na te twoje Lisunie
jachtem! Taak. Myślisz, że za tym potworem, tą mazurską Nessie, kryje się coś ciekawego?
Chętnie bym pobył u Azbijewicza do nocy, może stwór się znów pokaże?
Odetchnąłem. Dobry humor powrócił na “Krasulę”! Popracowałem jeszcze trochę.
Wreszcie podniosłem głowę znad klejnotów i notesu. Ziewnąłem, odkładając długopis:
- Koniec, szefie! Możemy jechać do Azbijewicza.
Zacząłem układać klejnoty w szkatule. Pan Tomasz przyglądał mi się z uwagą:
- A tobie nie żal, Pawełku, rozstawać się z tymi błyskotkami?
Wzruszyłem ramionami:
- Nie takie to błyskotki. Byłbym podwójnym głupcem nie umiejąc dostrzec ich piękna
i wartości. Albo kłamcą. Także podwójnym. Przed panem i przed sobą. Ale nadmiar żalu za
nimi doprowadziłby mnie szybko do połączenia się z Jerzym Baturą i porzucenia pańskiego
towarzystwa, które tak sobie cenię!
- Prawie jak złoto i klejnoty?
- Prawie!
Zaśmialiśmy się.
Jednak pan Tomasz miał jeszcze pewne wątpliwości.
- Czy dobrze robimy, jadąc ze skarbem do Azbijewicza? Tak pokazać ziszczone
marzenia i zabrać? Czy to nic okrutne? Pamiętasz, co opowiadał o tym, jak myśli o skarbie
Hasan-beja ratowały jemu i jego matce życie na Syberii? Co zrobimy, gdy nie zechce rozstać
się ze szkatułą?
- Panie Tomaszu!
- Widzę, że bardzo cenisz polskich Tatarów - uśmiechnął się szef. - Tymczasem
spojrzyj na brzeg, gdzie to tułają się Zośka z Jackiem.
Chyba zanadto ich przestraszyłem...
Wyjrzałem z kabiny.
Łodziaków (prywatny skrót od: łodzianin i młodziak) nie było w pobliżu, natomiast
keją nadchodziła czule objęta para...
- No, no! - szepnąłem. - A jednak uczucie jest silniejsze od podejrzeń!
Parę stanowili bowiem Jerzy i hrabianka Anna.
- Pozdrowienia! - mój przeciwnik wyciągnął rękę.
Wyskoczyłem z jachtu i uścisnąłem jego dłoń. Gdybym nie poznał już ponurych
tajemnic uśmiechu Batury, w życiu nie uwierzyłbym, że dziś w nocy stracił skarb!
- Panie Pawle - zaszczebiotała piękna Niemka. - Tak bardzo chciałabym, i to zaraz,
naprawić mój błąd! Przecież pomagał pan Jerzemu ratować mi życie! A ja... a ja nawet nie
zaproponowałam panu, żebyśmy mówili sobie po imieniu! Ale może pan nie chce?...
Ukłoniłem się:
- Będę zaszczycony.
- Anna...
- Paweł...
Wymieniliśmy pocałunki. Anna pachniała perfumami “Chanel 5”. Stojący obok Jerzy
uśmiechał się zimno. Pachniał wodą kolońską “Old Spice”.
Nie wpadłbyś z nami do “Pagaja”?
- Zgoda, mam ochotę na dobrą kawę. Spędziłem pracowity ranek.
- A nad czym tak pracowałeś?
W oczach Jerzego dostrzegłem krótki błysk zainteresowania. Ciekawe!
- Ot, porządkowałem wycinki prasowe i notatki na temat Bursztynowej Komnaty -
odpowiedziałem obojętnie. - Szefie! - zawołałem w głąb kabiny “Krasuli”. Idy na kawę do
tawerny. Pan Batura zaprasza.
- Marną kawę tam dają! - usłyszałem stłumiony głos. - Ale skoro pan Batura zaprasza!
Pozdrów go ode mnie!
- Pan Tomasz przesyła pozdrowienia - uśmiechnąłem się lekko.
O dziwo, Jerzy odpowiedział wcale nie najzimniejszym uśmiechem ze swego
repertuaru.
W głuchej puszczy przed chatą leśnika,
Rota strzelców stanęła zielona...
Usłyszałem donośną recytację w wykonaniu... No, właśnie! Zza stojącego na brzegu w
tak zwanej “kołysce” jachtu wyłonili się Zośka i Jacek. Zamilkli widząc moich towarzyszy.
- A wam co? - zaśmiałem się.
- Nam nic! - dygnęła Zośka. - Cieszymy się na dzisiejszą radość w puszczy...
Wydało mi się, że oczy Jerzego znów się roziskrzyły. Ale on dołączył do mego
śmiechu:
- Radość? Przecież dalej wieszcz mówi o śmierci pułkownika...
- Dalszego ciągu więc nie recytujemy! - dygnęła Zośka i przeskoczyła na pokład
“Krasuli”.
Gdy w tawernie Anna zostawiła nas na chwilę samych, zapytałem Jerzego:
- Nie podejrzewasz jej już? Czy tylko maskujesz swoje poczynania?
Przeciągnął się leniwie:
- O taak, poczynania... Ale zupełnie nie w związku z Anną!
- Skoro uzgodniliśmy już prawdę o “spadku” po twoim świętej pamięci tatusiu, to czy
mógłbyś zaspokoić moją ciekawość: w jaki sposób doszedłeś do tego, że cię śledzimy?
Bawił się przez chwilę zapalniczką:
- Nie chciałbym być nieskromnym, ale głównie zawdzięczam to intuicji czy, jak kto
woli, szóstemu zmysłowi. On to zadał mej sennej duszy pytanie: dlaczegóż to Pan
Samochodzik, zapalony żeglarz, nie żegluje po jeziorach, a tkwi przy kei Wioski Żeglarskiej?
W dodatku to “unieruchomienie” miało związek z przyjazdem jego nader uzdolnionego
ucznia.
- Dziękuje.
- Nie ma za co. Stwierdzam fakt. Pozwoliłem sobie powiązać obecność w Mikołajkach
dwóch tak wielkiej klasy specjalistów z mej branży z moją tu bytnością. Spowodował ją
skarb. Ale skąd wy moglibyście o tym wiedzieć? Podskoczyłem do tego, jak mu tam,
Azbijewicza. Za płot nie wpuścił i straszył psem. Jasne było, że wie o mojej, hm,
pozaprogramowej wizycie. A że przysłowie mówi: “wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi”,
zatrzymałem się w drodze powrotnej w Zewłągach, gdzie paru panów raczyło się piwkiem.
Nie byłem od tego, żeby nie postawić im jeszcze po jednym. I już wiedziałem, ze stary
Azbijewicz komuś kindżał sprzedał, bo nie wisi u niego nad łóżkiem - gajowy to zauważył.
Oczywiście, że nie uwierzyłem w gadkę o sprzedaży! Zwłaszcza po odrzuceniu przez Tatara
mojej oferty, która dwukrotnie przewyższała tę, jaką mógłby przedstawić nawet najbardziej
rozkochany w białej broni kolekcjoner czy handlarz dziełami sztuki. Kindżał dostał w ręce
ktoś, kto może ewentualnie odczytać szyfr Hasan-beja. A takiego nie trzeba było daleko
szukać; wystarczyło zajrzeć na pokład “Krasuli” bądź do kabiny jeepa grand cherokee.
- Miło mi.
- Mnie było nieco mniej, gdy już ustaliłem, po co tu sterczycie! Przepraszam. Zresztą
uspokoiłem się szybko, jako że kryjówka skarbu wydawała mi się pewna. Do wczoraj! Do
chwili, kiedy ten piegowaty bałwan raczył się pochwalić, jak to wpadł w oko “laleczce z tego
jachtu, co panu dołożył”. O mało ja mu nie dołożyłem! Ale przynajmniej już wiedziałem, że
wiecie! A gdy indycze jajo poinformowało mnie, że “w laleczkę diabeł wlazł, bo tylko
przyleciała i poleciała z powrotem”, byłem pewien, że dzisiejsza noc może być dla mnie, jako
posiadacza skarbu, nocą ostatnią. Byłem pewien, że w dzień nie przybędziecie po fant, bo
prawna strona takiej akcji oczywiście musiała być wam wiadoma. Tak więc w nocy! I ja, jak
ostatni idiota, zamiast na oczach całych Mikołajek i waszych wyciągnąć szkatułę spod wody,
postanowiłem ośmieszyć was tak, żeby na długo na sam dźwięk mojego nazwiska robiło wam
się słabo! Resztę już znasz.
- Och, przepraszam, że tak długo mnie nie było, ale znajoma poprosiła, abym pomogła
jej w wyborze naszyjnika z bursztynów... Naprawdę okazja! Wybaczcie, kochani! - Anna
uśmiechnęła się rozbrajająco. Dla Jerzego 99% uśmiechu, 1% dla mnie.
Tymczasem, gdy ku mej radości Anna zaczynała się czuć w moim towarzystwie coraz
lepiej, Jerzy coraz częściej spoglądał na zegarek... Przypisałem to zazdrości. I zadowolony
(ostatecznie Jerzy to naprawdę przystojny mężczyzna) raczyłem roześmianą Annę coraz to
bardziej wyszukanymi komplementami na przemian z dowcipami.
- Obiad podano! - ozwał się ponury głos nad mym uchem.
Sądząc po złym spojrzeniu Zośka w pełni doceniała urodę Anny, a może i wrażenie,
jakie wywarłem na uroczej hrabiance.
- Jaki obiad, gdzie? - machnąłem ręką.
- Na jachcie pana przełożonego - nie omieszkało podkreślić mej niskiej rangi łódzkie
diablę.
- Zaraz!
Ale Jerzy już poderwał się z krzesła, wręcz ciągnąc za sobą przedmiot mych
westchnień i pewnych nadziei:
- Chyba nie chcesz, żeby pan Tomasz jadł przez ciebie zimną zupę? Trzymaj się,
Pawełku!
- Do widzenia, Pawle! - Anna uścisnęła moją dłoń odrobinę mocniej niż wypadało!
“A niech szef je sobie zupę mrożoną!” - chciałem krzyczeć, ale cóż... Z pamięcią
uścisku Anny podreptałem za zerkającą spod oka Zośką:
- Niech się pan pocieszy - uraczyła mnie zjadliwym uśmiechem. - Dziś jest
grochówka. Taka, jaką pan lubi. Specjalnie też dla pana wdrobiłam dużo czosnku... Tylko,
przepraszam, nie pomyślałam, że całować się po czosnku...
- A kto ma się z kim całować? - usiłowałem zachować spokój.
- Nie wiem - Zośka popatrzyła z dziwnym uśmiechem za Anną odchodzącą z Jerzym
pod rękę.
Zatrzymałem się jak wryty:
- Wiesz, Zosiu, marzy mi się żona!
Popatrzyła na mnie ze zrozumieniem
- Anna?
- Nie. Ty!
Tym razem Zośka wrosła w ziemię:
- Ja?! Dla... dlaczego?
- Bo... - przytuliłem zdumioną - bo mógłbym wtedy porządnie zlać ci pupę! - puściłem
ją z lekkim klapsem.
Naburmuszyła się:
- Po pierwsze: żon się nie bije. Po drugie: za co?
- Po pierwsze: parę klapsów to jeszcze nie bicie. Po drugie: za Annę.
Zośka skrzywiła się niechętnie:
- No tak. Jak jest hrabianką, to już nie można nic o niej...
Roześmiałem się:
- Niech już będzie, proletariuszko: o niej i o mnie! Jasne?
- Jasne! Jak bezalkoholowe piwo z tej reklamy wskazała mijany plakat, na którym
pienił się kufel Okocimia.
Przeszliśmy kilka kroków w godnym milczeniu, gdy przez gwar z zacumowanych i
płynących wzdłuż nabrzeża jachtów doleciał nas znajomy głos:
- Ahoj, przyjaciele!
To wołał z pomykającej dziarsko na silniku “Victory” jej kapitan. Przyjrzałem się
jachtowi, który skręcał na swe dawne miejsce przy pomoście “Krasuli” i jęknąłem ze
współczuciem.
Nad kabiną żółtej chluby pana Grzelaka sterczał kikut złamanego masztu!
Jeszcze “Victory” nie zacumowała, a już byłem przy niej:
- Dopadł was biały szkwał? - aż sam zadrżałem wymawiając tę straszliwą dla żeglarzy
nazwę. - Gdzie to się stało?
- Biały szkwał? - w głosie pana Januarego usłyszałem pewne zakłopotanie. - Owszem,
zdarzało się być w takich opresjach... I wyjść z nich obronną ręką! Ale tym razem, panie
Pawle, byłem bez szans! Nie zawiódł żeglarz - tu uderzył wskazującym palcem w swe piersi,
abym nie miał wątpliwości, o kogo chodzi. Zawiodła po raz wtóry technika!
- Maszt nie wytrzymał naporu żagli przy silnym wietrze? - dołączył swe zatroskanie
pan Tomasz.
- Nie! - machnął ręką kapitan “Victory”. - Tym razem... Ale po kolei! Postanowiłem
właśnie pokazać pseudożeglarzom, od których roją się jeziora, prawdziwy kunszt i przepłynąć
pod mostem za Jagodnem nie kładąc całkowicie masztu, a tylko odchylając lekko do tyłu...
- Co tu było pokazywać? - mruknął James rozkładając się do opalania na dziobie
“Victory”. - Przecież szliśmy na silniku!
- Na czym szliśmy, na tym szliśmy! - krzyknął jego ojciec. - Rzecz w tym, że fał się
zaciął i przy pełnej prędkości uderzyliśmy masztem w przęsło! Co za cios!
- Dla taty kieszeni! - doleciało nas od dziobu okaleczonego jachtu.
- A ty się nie wtrącaj, profanie! - zawołał nieszczęsny kapitan. - Tak, panowie -
zwrócił się do nas - wy, żeglarze, zrozumiecie, jak to boli, gdy umiejętność musi ustąpić przed
złośliwością rzeczy martwych!
Skinęliśmy głowami z należyta powagą.
- A teraz pędzę! Na pewno gdzieś w Mikołajkach dostanę nowy maszt! - i pan January
ruszył nabrzeżem nad podziw dziarsko.
Gdy patrzyliśmy za nim ze współczuciem, James zeskoczył ze swego legowiska i
stanął przy nas.
- Bez zbytniego żalu, proszę panów! Tato jest w gruncie rzeczy zadowolony. Ma,
czego chciał. Bardziej bał się wysokości fal na Mamrach niż wysokości cen w żeglarskich
sklepach...
- Młody człowieku uniósł palec znaczącym gestem pan Tomasz - pański ojciec!...
James uśmiechnął się. Ale tak jakoś ciepło:
- Panowie, przepraszam, to macie albo wielkiego fioła...
Żachnąłem się.
- ...albo jeszcze większe serca - odchrząknął z zażenowaniem chłopak. - Te wanty,
które poszły nam podczas regat? Czy jestem ślepy, żeby nie dostrzec, że podpiłowano je do
połowy? Nie wiem, kiedy i jak to zrobiliście, ale tego, że to wasza robota, jestem pewien! Tak
jak i tego, że załatwiliście nas nie po to, by ubył jeden konkurent. Ojciec nie był w stanie wam
zagrozić! Nie daliście mu wypłynąć na Śniardwy, bo baliście się o nas. Dziękuję.
Spuściliśmy głowy.
- Chłopcze... - odezwał się dopiero po jakimś czasie szef - gdybyś kiedykolwiek
zechciał, to “Krasula”...
James uśmiechnął się jeszcze serdeczniej:
- I za to dzięki. Ale będę pływał z tatą. Przecież ktoś musi zrobić z niego żeglarza! - co
powiedziawszy skłonił się lekko i powrócił do zajmującej czynności opalania.
- Niezły chłopak - szepnął pan Tomasz, i zakrzyknął gromko: - Zośka, jeśli w tej
chwili nie odgrzejesz grochówki, to szukaj sobie innego jachtu i innego wujka!
Cóż, różne są sposoby ukrycia wzruszenia!
ROZDZIAŁ DWUNASTY
CO AZBIJEWICZ ZROBI ZE SKARBEM • MARZENIA ZOŚKI •
ZASADZKA W CIENIU KLONÓW • POŚCIG JAK PRZEZ SEN •
BATURA POZBYWA SIĘ WSPÓLNICZKI • ACH, BEZWSTYDNICY •
CZY SIERŻANT ZĄBIK POMOŻE • NIK MA SPOSOBU NA BATURĘ •
UŁASKAWIENIE MAGDY • JESZCZE POWALCZYMY
Zjedliśmy wreszcie dwa razy odgrzewaną przez Zośkę grochówkę. Pan Tomasz włożył
do swego aparatu wysokoczuły film - z myślą oczywiście o spotkaniu z mazurską Nessie. Na
to Jacek zaczął ostrzyć widelec, twierdząc, że o ile wujek ma zamiar uwiecznić potwora, to on
go upoluje, każe wypchać i ofiaruje wybranemu przez wuja muzeum.
- Potwory chyba są pod ochroną - zaśmiałem się.
- Ee! - Jacek dowiązywał do widelco-harpuna sznurek.
- Są! - wsparła mnie Zośka. - Wujek nie pozwolił mi wczoraj podrzucić pinezek do
twojej koi!
Ogólna wesołość zapanowała na “Krasuli”.
- No, załoga! - zawołał roześmiany pan Tomasz. - Za szkatułę i do Rosynanta! Czas
najwyższy, by ostatni z Azbijewiczów zobaczył skarb Hasan-beja!
Powierzyliśmy jacht czujnej opiece “Victory” i wyruszyliśmy w niedaleką drogę do
Lisuń, rozważając, jak się zachowa potomek Hasan-beja na widok swych nagle
zmaterializowanych marzeń.
Pan Tomasz sądził, że bardzo go ucieszy świadomość, iż tysiące ludzi będą teraz
podziwiać w muzeum ukryte przez wieki klejnoty. Wyraził też nieśmiałą nadzieję, że
Azbijewicz zechce dołączyć do skarbu przodka także kindżał:
- Wyobrażacie sobie, ilu turystów ściągnie umiejętnie zredagowana w przewodniku
notka o tej pełnej tajemnic romantycznej historii?
Jacek zasugerował, że Tatar każe nas zagryźć swemu straszliwemu psu albo wynajmie
do tego potwora z Lisuń, z którym wydaje się być w dobrej komitywie. Po czym już w
spokoju będzie spieniężał spadek po prapradziadzie.
Zosia oświadczyła nieco drżącym ze wzruszenia głosem, że wzbogacony nawet tylko o
prawnie przysługującą mu nagrodę samotny pan Azbijewicz ożeni się z jakąś porządna, choć
ubogą dziewczyną.
- Egoistka! - Jacek szturchnął siostrę tulącą na kolanach szkatułę.
- Egoistka? Nie rozumiem!
- Egoistka, bo myślisz oczywiście o sobie: porządna, choć uboga... Łaj! - krzyknął
szarpnięty za włosy. - A gadałaś, że potwory są pod ochroną!
Ze śmiechu o mało nie wpakowałem Rosynanta na latarnię. Lecz o Azbijewiczu
wyraziłem jak najbardziej poważną opinię, że skoro wspominał o wsparciu potrzebujących, to
słowa dotrzyma.
- Oj, mądry człowiek! ucieszył się niespodziewanie Jacek. - Mówiąc o potrzebujących
już przewidział, że mnie spotka!
Tak to przekomarzając się dojechaliśmy do Zewłąg. Skręciłem w lewo, na Uktę. Bruk
załomotał pod kołami. Na szczęście skończył się przy ostatnich domach wioski i opony
zaszemrały miękko po ubitej piaszczystej drodze. Tak gładkiej, że daj Boże wszystkim
polskim asfaltom! Wjechaliśmy w las.
- Jakie piękne drzewa! - zachwycała się Zosia, gdy wóz sunął cienistym szpalerem.
- Piękne! - przytaknął jej wujek. - Rzadko się spotyka tak stare klony.
- A tam przed nami pewno równie stary maluch! - zawołał sokolooki Jacek. -
Rozkraczył się biedulek, bo jakaś kobiecina macha ręką, żebyśmy się zatrzymali...
Przyhamowałem i zjechałem na pobocze.
Ładna mi kobiecina! Dziewczyna w kusym mini i obcisłej bluzeczce biegła do nas
wymachując mapą:
- Przepraszam! - wołała - Przepraszam, ale chyba zabłądziłam! Powiedzieli, że tędy
dojadę do Ukty, a tu taka dziwna droga i las... Ale zaznaczono przecież... - już wpychała mapę
przez okno Rosynanta.
Coś błysnęło spod papieru! Rozległ się syk, poczułem słodkawy smak w ustach! Gaz!
Różnobarwne koła przed oczyma! Zapadałem przez nie w ciemność!
Szarpnąłem za klamkę i wytoczyłem się na piasek. Podpierałem się rękoma i znów
padałem. Gdzieś nade mną dziewczyna wskoczyła do Rosynanta i już biegła z powrotem do
malucha. Głęboko wdychałem ożywcze powietrze. Przez słodką mgłę wracała świadomość.
Podciągnąłem się na drzwiach auta i opadłem na fotel.
- Szybciej... szybciej, Paweł... Wywietrz wóz
Obok przetoczył się maluch jazgocząc silnikiem na wysokich obrotach.
- Jedź... jedź, Pawełku... Kochany, jedź!...
Nogi spadały mi z pedałów, kierownica uciekała z rąk. Zamiast dwójki wlazł mi
wsteczny bieg; wciąż miałem przed oczyma ze trzy drogi do wyboru! A maluchów do pościgu
całe stado!
Wybrałem najbardziej prawdopodobny z nich i gnałem! Choć próbujący pełznąć po
mym śladzie wąż z pewnością złamałby kręgosłup!
Maluch, pomimo wysiłków Batury (bo któż inny mógłby siedzieć za jego
kierownicą?!) był coraz bliżej...
Jeszcze jeden rozpaczliwy zryw. Odskoczył kilka metrów, nagle zahamował!
Otworzyły się prawe drzwiczki i bezwładnie wypadła z nich dziewczyna.
Maluch ryknął triumfalnie silniczkiem i popędził ile sił w jego 24 koniach
mechanicznych.
Specjalistka od usypiania leżała skulona na piasku.
Musiałem się zatrzymać! Chwiejnie wysiadłem z Rosynanta. Słodkawa, mdląca
ciemność znów zaczęła podpełzać pod oczy...
Jeden krok, drugi... Nachyliłem się nad leżącą... Ciemność zamknęła się nade mną...
- Cośta się tak popili?! - ktoś wołał z półmroku. Z ogromnym wysiłkiem udało mi się
unieść powieki!
Wsparty na bacie sumiastowąsy chłopina patrzył na mnie surowo. Z góry parskał,
chyba też na mnie, siwy konik.
- Gdzie?... - krzyknąłem odruchowo, wyciągając rękę.
- A jest twoja, jest... - zachichotał wąsaty. - Ale wstydu to wy nie mata! Żeby na
drodze, w biały dzień!
- Macie rację, dziadku! - próbowałem się uśmiechnąć. Nie żebym kpił z poczciwiny,
ale z radości, że moja ręka natknęła się na kobiecą dłoń.
I nagle przeszył mnie zimny dreszcz ,,To niemożliwe, ale jeśli ten drań przyparty do
muru!...”
Poderwałem się ku leżącej. Co za ulga! Oddychała! Równo, głęboko. Pogrążona we
śnie. Czym ją Jerzy potraktował, nieważne! Grunt że żyje, obudzi się i będzie zeznawać!
Po kilku powodujących wielką radość chłopa upadkach i kicnięciach wstałem na nieco
miękkie nogi:
- Pomoże mi pan zanieść żonę do wozu? - spytałem właściciela imponującego
biczyska.
Spojrzał na swój “oręż” jakby z chęcią przylania mi nim:
- Co bym nie miał pomóc? Jak baba upadnie, to zawsze jest tak, że chłop jej nogę
podłożył!
Dźwignęliśmy śpiącą do Rosynanta.
- O święci pańscy! - zawrzasnął chłopina, widząc pogrążoną w lubym śnie resztę
towarzystwa. A owi, to co? Tyż nabrane?
- A dyć! - dostroiłem się do tonu ratownika. - No, wciskaj pan kobitę głębiej!
- Skaranie z wami! - sapnął, upychając naszą nową pasażerkę. - To kto oni będą?
- Ten będzie - wskazałem pana Tomasza - jej ojciec. Teść mój znaczy. A tu dzieci
nasze.
- Dzieciska? - popatrzył podejrzliwie. - Coś mi za dorosło wyglądają jak na takiego
ojca... - łypnął na mnie - i taką młodą matkę. Chocia tera, kto to wie! - machnął ręką, w którą
zdążyłem wcisnąć dziesięciozłotowy banknot, i podreptał do swego wozu.
Sięgnąłem do schowka po buteleczkę z amoniakiem.
Po co ją woziłem? A właśnie na takie i podobne okazje! Na przykład, gdy oberwę od
kogoś porządnie, a muszę szybko otrzeźwieć po ciosie. Podsunąłem otwartą buteleczkę pod
nos i zrobiłem głęboki wdech. Aż mi łupnęło pod czaszką, ale resztki senności znikły!
Podobnie potraktowałem wspólniczkę Jerzego. Z nią było trochę gorzej, ale już po drugim
wdechu zaczęła krzyczeć:
- Ra!...
Położyłem jej rękę na ustach
- Stul buzię, bo cię tak urządzę!... - podniosłem rękę. - I ani mi się rusz!
Po błysku oczu poznałem, że zrozumiała. Spokojnie zapaliłem więc silnik i pewną już
dłonią poprowadziłem Rosynanta ku Mikołajkom.
Posapujących przez sen szefa i jego podopiecznych postanowiłem nie budzić. Pomóc i
tak nie mogli. Niech śpią i nie zamartwiają się bez potrzeby.
Zajechaliśmy pod komisariat.
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że spieszno mi było do spotkania z wodzem
czcigodnej placówki stróżów ładu i porządku! Legitymowanie się, tłumaczenie, zapewne
sprawdzanie w Warszawie, a tymczasem Jerzy umyka w siną dal ze skarbem!
Jedyna nadzieja w sierżancie Ząbiku! Już raz pomógł wierząc mi na słowo. Jeśli
naprawdę podobny jest duchem do swego brata z Wąwolnicy, to pomoże po raz drugi! Żebym
tylko go zastał!
- A ty mi siedź! - odwróciłem się i pstryknąłem w uroczy skądinąd nosek mojej branki.
- Ruszysz się, to nie będziesz się mogła ruszać przez rok!
Skinęła pośpiesznie głową na znak, że perspektywa dłuższego unieruchomienia
zupełnie ją nie interesuje. Ale miała w oczach coś takiego...
- Nie. Wyłaź z wozu. Idziemy!
Ująłem ją pod ramię uprzejmie, lecz mocno, i weszliśmy do budynku:
- Dzień dobry, czy zastałem... - zwróciłem się do siedzącego tuż przy wejściu
plutonowego.
- Ach witam pana, szaleńczy kierowco! - usłyszałem ku swej radości głos sierżanta
Ząbika wchodzącego właśnie do pokoju z sąsiedniego pomieszczenia. - Już po akcji?
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
- Akcja w toku - szepnąłem. - Właśnie chciałem z panem porozmawiać...
- Że w toku, to się domyślam widząc pańską towarzyszkę - Ząbik uśmiechnął się z
lekką ironią. - Serwus, Magda! Wybacz, że nie przywitałem się z tobą pierwszą.
- Dzień dobry, panie sierżancie - odpowiedziała podobnym uśmiechem wspólniczka
Batury.
- To państwo się znają?...
Sierżant przerwał mi ruchem ręki:
- Tak. Mamy tę przyjemność, a raczej nieprzyjemność. Ale o tym potem. Pańska
sprawa pierwsza! Proszę do pokoju.
Weszliśmy.
- A teraz słucham z niecierpliwością.
- Tak więc...
To był skrót! Mistrz zwięzłej prozy, Ernest Hemingway, byłby zachwycony mą
opowieścią o perypetiach ze skarbem Hasan-beja!
Sierżant tylko raz mi przerwał, gdy w opowieści pojawił się Jerzy Batura. Przeprosił,
wyszedł z pokoju.
- Nie mamy w kartotekach - oznajmił po powrocie. - Jest tylko Waldemar Batura, stare
sprawy.
Nieobecność Jerzego w policyjnych aktach nie zdziwiła mnie.
- Waldemar to ojciec. Nie żyje od wiosny.
- Bawmy się więc dalej z synem! - oczy sierżanta zabłysły radośnie. Magda skuliła się
w krześle widząc ten błysk.
- Czyli jesteśmy dzisiaj, przed jakimiś dwiema godzinami, na bocznej drodze do Ukty.
Co się stało, wiemy. Teraz ty, Magda, gadaj, jak tam trafiłaś! Jeden szczegół punkt dla ciebie.
Jedno “zapomnienie” - uważaj!...
Dziewczyna przełknęła nerwowo ślinę:
- Siedzę sobie dzisiaj na skwerku...
- Siedzisz sobie na parkingu przed “Gołębiewskim”, bo dalej to cię za Chiny nie
wpuszczą. I tak cud, że tam dotarłaś... - machnął pobłażliwie ręką Ząbik i nagle ryknął: -
Skłam mi jeszcze raz! To Marycha się dowie, kto ją podkablował! A jak będziesz miała u niej
przechlapane, to jeszcze tu przylecisz prosić, żebym cię przymknął!
Dziewczyna pozieleniała:
- To ja już wszystko, panie sierżancie, jak mamę kocham, jak na świętej spowiedzi!
- No to nawijaj, święta.
“Dziewczyna jest więc z tych, co się kręcą przy obcokrajowcach i przy okazji ich
okradają” - pomyślałem.
Tymczasem Magda, już z nieudawanym przejęciem, opowiadała, jak to zaczepił ją
jeden gość i poprosił o przysługę:
- Powiedział, że jego dzieci przynęciła taka sekta. Zgrywnie się nazwała “Strażnicy
skarbu Husajna”... czy jakoś tak!
- Jak to się nazywał ten pański Tatar z XVII wieku? - Ząbik z uwagą przyglądał się
harcującym po parapecie wróblom.
Niech szlag trafi Baturę z jego dowcipami!
- No i że te bachory podpuszczone przez sektę - ciągnęła Magda - zwinęły dziś cały
jego majątek. On wie, że będą jechać z tym fantem (to miała być taka skrzynka) jedną leśną
drogą, bo ci strażnicy to też się boją glin... o przepraszam, panie sierżancie!
- Drobiazg, Suń dalej.
- I ten facet ma pomysł, jak na nich naskoczyć i odebrać co swoje. Czyli majątek i
dzieciaki. Ryzyk żadny, bo, jak mówił, sekciarze prędzej do tego swojego Husajna ze skargą
pójdą niż na gli... policję. Tylko pomocnik mu potrzebny, czyli ja. Przyglądał mi się długo
(tak gadał) i inteligentnie mu wyglądam. No bo nie?
Spojrzała na mnie z wyzwaniem.
Gdzieżbym śmiał zaprzeczyć! Nawet sierżant wolał znów zająć się wróblami.
- No a resztę panowie znają - pokręciła się nerwowo na krześle. - Jak bonie-dydy!
Wszystko powiedziałam, żebym tak trupem padła!
- Nie padaj, bo na razie jesteś nam żywa potrzebna. I możesz być potrzebna jeszcze
dłuuugo! - zaśmiał się złowrogo sierżant.
Dziewczyna zamarła.
Byłem przekonany, że już popędzimy na sygnale chwycić Baturę!
- Ile ci dał? - spytał Ząbik od niechcenia turlając ołówek po biurku.
- Dziesięć baniek.
- Tak od razu?
- Na tak głupiego to on mi, panie władzo, nie wyglądał! - pokręciła głową Magda.
- Po robocie?
- I ja też nie durna! - zachichotała.
- Kiedy więc?
- Jak wysiadałam z malucha, żeby zatrzymać wóz tego pana.
- Gdzie forsa?
- Nie mam, przysięgam. Pewno wypadła, jak się turlałam po drodze!
- Magda!
- O rany, zapomniałam z tych nerwów! Tu ją mam - sięgnęła za bluzkę i wyciągnęła
zwitek banknotów - Wszystkie dziesięć, ech! - westchnęła z żalem.
Teraz zatrzeszczało krzesło pode mną.
- Zaraz przejdziemy do spraw zasadniczych - uśmiechnął się uspokajająco sierżant -
tylko dwa pytanka techniczne! Jak poradziłeś sobie z gazem, którego pełen był jeep?
- O, tu był problem największy! - ożywiła się Magda. - Miałam sztachnąć się
powietrzem na zewnątrz, skoczyć do wozu, łap za skrzynkę, co na kolanach dziewczyny, i
chodu! Chwila, moment i po strachu!
“Skrzynkę, co na kolanach dziewczyny!!” - pomyślałem. - “Jerzy widział, jak
wsiadaliśmy czy taki z niego dobry psycholog?!”
- Fant zwinęłaś, a o dzieci to cię już głowa nie bolała? - sierżant stuknął ołówkiem o
kant biurka.
Wzruszyła ramionami:
- Gość miał mnie odwieźć do szosy i wrócić po nie. Co mi tam!
- Jasne, że co ci... ech! - niebieskie oczy policjanta ściemniały ze złości. - A teraz
gadaj: poznasz tego, co nadał robotę?
- Miałabym nie poznać? Toć go pamiętam jak tatuńcia z tego dnia, kiedy wrócił
trzeźwy po wypłacie! Miałam wtedy...
Zaśmiałem się, ale sierżant wciąż był poważny:
- Nie bredź! Jak wyglądał?
Sapnąłem z satysfakcja: “No, Jerzy, teraz z tobą koniec”.
- Wyglądał?... - podrapała się po nosie na znak wielkiego skupienia dziewczyna. - Na
jakaś pięćdziesiątkę...
Myślałem, że się przesłyszałem!
- Czarny... Wąsy to miał jak Wałęsa...
Poderwałem się:
- Przekupił cię! Gadaj, ile wzięłaś, żeby tu nam kit wciskać?!
- Panie Pawle! - sierżant Ząbik położył mi opiekuńczo rękę na ramieniu. - Bez
nerwów. Mała mówi prawdę. Przecież nie ma żadnego powodu, by kryć tego, jak mu tam,
Baturę. A za okazaną nam pomoc może okazać jej wdzięczność sąd.
Szarpnąłem się:
- Jeśli nie przekupiona, to się go boi!
- Nie musi chyba. Jest z Wrocławia. On z Warszawy i to od niedawna, jak słyszałem
od pana, w kraju. Dlaczego nie chce pan uwierzyć, że gość po prostu znakomicie się
ucharakteryzował?
Nie chciałem, bo byłby to jeszcze jeden przejaw uznania dla talentów Batury!
Odetchnąłem głęboko:
- Słuchaj, Magda, czy jak ci tam, a oczy? Widziałaś jego oczy?!
- Co miałam nie widzieć? bawiło ją moje zdenerwowanie. - Czarne miał czy piwne.
Jak normalnie ci z czarnymi włosami...
- Szkła kontaktowe - syknąłem. - Barwione!
- Aha! - poprawiła się w krześle Magda. - I jeszcze kulał na lewą nogę!
- Ja ci pokuleję! - teraz wiedziałem, że zmyśla, żeby mnie bardziej rozzłościć.
- No może tylko trochę utykał... - przestraszona moim wybuchem spuściła z tonu.
- A może pamiętasz numer rejestracyjny malucha? - próbowałem już bez nadziei na
sukces.
Dziewczyna wyprostowała się i spojrzała na mnie z politowaniem:
- Takie rzeczy nie tylko dobrze jest zapamiętać, ale i zapisać sobie. Fakt, że torebka
odjechała z tym bandytą, co mnie tak potraktował, w siną dal, ale przynajmniej część numeru
pamiętam: WAS 58... tyle!
Ciekawe, że właśnie dziś skradziono w Mikołajkach malucha o numerach WAS 58-60
- sierżant Ząbik był wcieleniem obojętności.
- Nie unoś się, kiedy robią z ciebie balona! - szepnąłem cichutko i w ten sposób moje
dobre stosunki z mikołajską policją nie uległy pogorszeniu.
Tymczasem sierżant wyciągał jakieś formularze z biurka:
- No cóż, Magda. Przyjdzie, jak wy to mówicie, garować. Współudział w napadzie...
Ciekawe, czy to popsikanie gazem sąd zakwalifikuje jako napad z bronią w ręku? No, ale to
się zobaczy... Na razie mamy poszkodowanych, znany jest powód napadu... A w poniedziałek
ostrzegałem cię, że źle skończysz, pamiętasz?
Dziewczyna skuliła się dygocąc i rozszlochała w głos.
- Przepraszam, panie sierżancie - wstałem z krzesła - czy można na chwilkę?
- Proszę!
Nie wyglądał na zdziwionego moją prośbą.
Wyszliśmy na korytarz.
- Proszę pana... - nie bardzo wiedziałem od czego zacząć - Batura znów wygrał, a...
- A panu jest bardzo żal biednej dziewczyny! - przerwał mi domyślnie Ząbik.
- Bo czyż nie powiedziano: “Ty rękę karaj, a nie ślepy miecz!” - próbowałem osłonić
zażenowanie żartem
- Rozumiem - skinął ręką policjant. - Rozumiem, ale nie podzielam pańskiego
stanowiska. Ta Magda wcale nie jest tak ślepa, jak miecz z pańskiego cytatu! Może,
przepraszam, wpadła panu w oko, ale ja na oku mam ją od dwóch miesięcy Niczego jeszcze
nie mogę jej udowodnić, ale nawet jeśli wyjdzie stąd dzisiaj, to prędko tu wróci.
- Nie przeze mnie! Batury chcę, nie jakiejś Magdy!
- Panie Pawle, może tak zamiast tropieniem złodziei dzieł sztuki zająłby się pan
reedukacją upadłych dziewcząt? Zresztą, czy schwytanych przez siebie przestępców też ma
pan zamiar obdarowywać w nagrodę wolnością?
“Zagiął mnie!” - pomyślałem.
- Dobrze! - powiedział po chwili, uśmiechając się dziwnie zimno, prawie jak Batura. --
Puszczę ją. Ale nie dlatego, że podzielam pański pogląd, iż dzisiaj okazana łaskawość zmieni
ją! Puszczę dlatego, że jestem pewien jej tu powrotu! A za zło, które ona komuś do tego czasu
wyrządzi, może się pan czuć odpowiedzialny, dobroczyńco!
Z trzaskiem otworzył drzwi do pokoju:
- Wstawaj, Magda. Pan skargi nie wnosi. Ja o niczym nie słyszałem. Jesteś wolna.
Wiesz, o której odchodzi autobus do Warszawy?
Dziewczyna poderwała się. Jeszcze płacząc i już się śmiejąc:
- Tak, panie sierżancie.
- Dobrze. Jeśli w minutę choćby po jego odejściu zobaczę cię w Mikołajkach, to...
Straszną groźbę musiał mieć w sobie wzrok policjanta, bo Magda zbladła jak ściana, o
którą się oparła.
Jeszcze tylko parafka na formularzu przepustki i pechowa wspólniczka Batury
zniknęła.
- Zadowolony pan? - sarknął sierżant.
Wzruszyłem ramionami:
- Czas pokaże.
Pożegnaliśmy się, pomimo mojego uprzejmego zaproszenia na pokład “Krasuli”,
raczej chłodno.
Szkoda, bo sierżant Ząbik to znakomity fachowiec i człowiek wielkiego serca!
Pasażerowie zaparkowanego przed komisariatem Rosynanta już się obudzili. Na
szczęście nie do tego jeszcze stopnia, by przejawić nadmierne zainteresowanie przebiegiem
ostatnich wydarzeń i wnikać w niemiłe dla mnie szczegóły. Ale i tak musiałem opowiadać.
Od uśpienia pod Lisuniami do uścisku dłoni dzielnego sierżanta.
- Ja tego Baturę! Ot tak! - pan Tomasz zmiażdżył do połowy spalony papieros.
W pełni podzielałem zdanie mego szefa!
- A wujek mówił, żeby nie przenosić na przeciwnika złości za swoje błędy - Jacek
wyraźnie wracał do formy.
I dobrze! Mieliśmy na kogo “przenieść złość”!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
BATURA NIE UCIEKA • ZENEK I “MACIEK” • UJAWNIONA
DOBROCZYNNOŚĆ • MAŁOLETNI WYWIADOWCY • UPRZĄŻ I
PRZYCZEPKA • PREZES KÓKULSKI PRZEZ “O” Z KRESKĄ •
POLICZEK OD PIĘKNEJ ANNY
Paskudna była świadomość, że Batura po raz trzeci zrobił nas na szaro! Jeśli dodać do
tego, że bardzo mi było żal biednego pana Azbijewicza, który tak nam zaufał, to wystarczy, by
nie zasnąć i szwendać się z kąta w kąt Wioski Żeglarskiej. Od czasu do czasu powtarzałem na
głos powiedzenie, którego zwykł używać tata, gdy zawalił ważną sprawę:
- Ręce opadły i polały się łzy, ach, ohydny ty!
Ludzie oglądali się za mną i znacząco pukali w czoło.
- Zasłużyłeś na to! - mruczałem. - Drepczesz tu i drepczesz, a tam, czort wie gdzie,
twój wróg turla się z radością po odzyskanych klejnotach; turla się ze śmiechu nad twoją
głupotą!
Wreszcie, mimo przekonania, że Batura jest teraz “czort wie gdzie” skręciłem do
Rosynanta i wystukałem na komórkowcu numer...
- Tak, słucham?
Aż mnie odrzuciło od słuchawki:
- Batura!..
Głośniczek parsknął śmiechem:
- Mów mi Jerzy!
- Już ja ci powiem, przydrożny bandyto!
- Ojojoj! Cóż za zły humor! Czyżbyś się nie wyspał? Ponoć powietrze w lisuńskim
lesie sprawia, że spisz jak zabity! A sny tam!... Tylko pozazdrościć temu, kto ich zaznał!
Mimo woli zaśmiałem się. Lubię poczucie humoru nawet u drani.
- O, widzisz, już lepiej! - ucieszyła się słuchawka. - A pomyślałem nawet, czy nie
wstąpiłeś do jakiejś sekty. Poznałem ostatnio jedną, ale z niej to raczej doradzałbym wystąpić
niż się do niej zapisywać. Ci ludzie błądzą!
- Słuchaj no, Jerzy! Dopadniemy cię. Skarb wróci do tego, czyją jest własnością.
Zyskałeś tyle, ile dałeś z niego Nowickiemu. I koniec! Aha, zapomniałbym! Możesz przecież
odebrać pierścionek Annie. Coś ci więc zostanie ze skarbu Hasan-beja, złodzieju!
- Oou? Czyżbyś chciał się ze mną przekomarzać?...
Wyłączyłem telefon.
Batura! Pewny siebie łotr! Nawet nie ma zamiaru pryskać z Mikołajek. Dlaczego?
Ech, gdyby nie mój błąd!
Bo chyba najwyższy czas przyznać się, że przyczyną naszej klęski nad Lisuniami
byłem ja sam! Gdy w nocy po utracie skarbu Jerzy odchodził, powiedział przecież: “Jeszcze
nie wieczór”. To przysłowie, którym oznajmiał, że nie rezygnuje z walki, odebrałem jako
pogróżkę pod adresem Anny. Tymczasem Jerzy myślał o nas! Powinienem wziąć tę
możliwość pod uwagę! Zakradł się za nami na pokład “Krasuli”, zobaczył skarb, podsłuchał
rozmowę. W dodatku następnego dnia Zośka i Jacek wrzeszczeli przy nim o “radości w
puszczy”! Błyskawicznie wszystko skojarzył i jeszcze zdążył zorganizować zasadzkę! A
wszystko zaczęło się ode mnie.
- Ach, ohydny ty! Nie ma co żałować rozlanego mleka! Na razie Batura jest pod ręką!
A i skarb pewno też!
Z tą niosącą nadzieję wiadomością pobiegłem przez zasypiające nabrzeże do pana
Tomasza. Niech przestanie się zamartwiać. Teraz my możemy mówić: “Jeszcze nie wieczór”.
Z daleka dostrzegłem w kokpicie “Krasuli” ognik papierosa. I szefowi nie dawała spać
myśl o dzisiejszej porażce!
- A, to ty? - mruknął niechętnie.
Przysiadłem obok niego na burcie:
- Uszy do góry, panie Tomaszu!
- Z powodu? - powtórne mruknięcie.
- Batura jest w Mikołajkach!
- Co z tego? - mruknięcie trzecie.
- A to - odmruczałem - że ktoś obiecywał go zgnieść jak niedopałek. Jeśli “zgniatacz”
rezygnuje, to sam przycisnę drania tak, że na słowo “skarb” będzie dostawał czkawki!
- Na myśl mi nie przyszło rezygnować! Właśnie starałem się ułożyć w miarę sensowny
plan. Że Batura jest tutaj, to dobra wiadomość. Tylko jak dojść, do czego to siedzenie w
Mikołajkach jest mu potrzebne?! Śledzenie odpada. Mimo sezonowego harmidru to małe
miasteczko. Węszenie w hotelu? Nic z tego. O ile wiem, “Gołębiewski” zatrudnia
detektywów hotelowych, którzy od razu zainteresowaliby się takim węszycielem. Chyba żeby
poprosić ich o pomoc? - szef sypnął wątpliwościami.
- Ii! - skrzywiłem się. - Na to trzeba zgody właściciela hotelu, telefonów, teleksów z i
do Warszawy. A w gruncie rzeczy Jerzy Batura jest szanowanym gościem hotelowym. Cóż
mamy przeciwko niemu? Kilka rozmów bez świadków! Nocna afera ze skarbem? Wróci do
opowieści o spadku po tatusiu. Dosyć dostarczania mu powodów do kpin!
- Taak... - kręcił głową pan Tomasz. - Ech, idźmy spać. Może ranek przyniesie jakieś
rozwiązanie... W każdym bądź razie dopóki młody Batura tutaj, to i stary Pan Samochodzik
stąd się nie ruszy!
Głos szefa zabrzmiał tak twardo, że gdyby Jerzy go słyszał, nie spałby spokojnie tej
nocy!
Rozsiedliśmy się w kokpicie “Krasuli” pogryzając bułki, kiełbasę i pomidory, Zośka
odmówiła bowiem stanowczo przygotowania bardziej wymyślnego śniadania. Tłumaczyła się
wczorajszym zatruciem gazem.
Ziewnąłem i spojrzałem na jezioro. Oo! Zza przepływającego opodal Wielkiego
Trenera wysunął się charakterystyczny żagielek!
- “Maciek”!
- Nie znam! - burknął Jacek.
- “Maciek”, czyli Zenek! - zaśmiałem się.
- Tego z kolei nie rozumiem - mruknęła chluba żeglarskiej Łodzi.
Tymczasem Zenek opuścił żagiel i dobił do burty “Krasuli” z szacunkiem ochraniając
ją przed uderzeniami kajaka misternie wykonanym odbijaczem z plastikowej butelki.
Dostrzegł niechętne spojrzenie Jacka, bo zatrzymał się przed wejściem na pokład jachtu.
Ale pan Tomasz już uśmiechał się do niego szeroko, już wyciągał rękę:
- Witam! Cześć ci i chwała, znakomity żeglarzu i nasz tajemniczy wspólniku!
- Dzień dobry państwu! - Zenek uśmiechnął się i przeskoczył na “Krasulę”. - A z tym
wspólnikiem... Przepraszam, wygłupiłem się pisząc tamtą kartkę. Ale chciałem, żeby pan
Paweł wiedział, że skapowałem, co mi klarował. I że już... ee... - machnął ręką. - Nie chciałem
pokazywać się wam na oczy, ale że wpadła mi premia i mogłem wyrwać mojego “Maćka”, to
pomyślałem, że może pan Paweł będzie miał radochę, jak zobaczy mnie znów na wodzie...
- Zeniu! - klepnąłem wyciągniętą ku mnie dłoń. - Jasne, że się cieszę!
- To klawo! - oczy Zenka zabłysły. - Zmywam się, nie będą przeszkadzał!
- Chwileczkę, Zenek! - zawołał szef. - Uczcijmy uratowanie “Maćka” i skarbu, który
co prawda ponownie straciliśmy, ale o tym potem. Zośka, gdzie są najlepsze lody?
Cudownie odtruta słowem “lody” dziewczyna wyprysnęła z kabiny i ochoczo podjęła
się zaprowadzenia profanów tam, gdzie “niebo w gębie”.
- A ten skarb to naprawdę znów podwędzili? - spytał Zenek znad kopiastej porcji
lodów, do której śmiały się jego oczy.
- Tak! - powiedział pan Tomasz podnosząc ostrożnie łyżeczkę lodów do ust. - Znów! I
znów będziesz, o ile zechcesz, mógł nam pomóc go odzyskać.
Oczy Zenka jeszcze bardziej niż do lodów zaśmiały się do pomocy w walce o skarb
Hasan-beja.
- Kto jest złodziejem, to wiesz?
- Się wie!
- Muszę wiedzieć o każdym jego kroku - z naciskiem powiedział szef. - I jego
przyjaciółki. Znasz, przynajmniej tak mi się wydaje, całe Mikołajki. Batura i panna von
Linndorf widzieli ciebie krótko i nie mieli powodu, żeby cię zapamiętać... Jak sądzę, nie
czeka cię trudna robota.
Zenek przytaknął pogardliwym dla Jerzego i Anny gwizdnięciem.
Pan Tomasz uśmiechnął się z aprobatą:
- To zapisz sobie: Jerzy Batura...
Nasz nowy agent prychnął lodami
- Co po nazwiskach? Namierzę na nich paru zdolniejszych małolatów i fertig! Proszę
tylko siedzieć na łajbie, bo raporciki mogą być w każdej chwili. Aha, koszta będą, niestety... -
spojrzał niepewnie na mnie i pana Tomasza. - Ale malutkie w sumie. Na pepsi czy chipsy dla
pracowników. Panowie nie mają pojęcia, jakie te małolaty pazerne!
Wybuchnęliśmy śmiechem słysząc taką uwagę z ust czternastolatka.
Ten obraził się, ale chyba tylko dlatego, by podreperować mu humor kolejną porcją
lodów. Te małolaty...
Zasiedliśmy na “Krasuli” gotowi do podjęcia natychmiastowej akcji, o ile wezwą nas
do niej agenci Zenka. Ale raporty, które napływały, uspokoiły nas:
Pierwszy raport: tłuściutki dziewięciolatek - porcja chipsów:
- Państwo odwiedzili weterynarza.
- Kombinują paszport dla kucyka! - zaśmiał się Jacek.
Długo nic.
Drugi raport: młodzian tylko w slipki odzian - duże lody:
- Pani bawi się z kucykiem na łące przy “Gołębiewskim”. Zwierzak przybiega do niej
nawet z daleka, gdy go zawoła. A tak, to złośliwa bestia. O, tu kopnął.
Ślad kopnięcia nieprzekonujący. Potraktowano to jako próbę wyłudzenia jeszcze
jednych lodów; załatwiono odmownie.
Trzeci raport: sympatyczna młoda dama bez jednego zęba - cola i lizak:
- Gość szuka zakładu rymarskiego.
- Naprawia uprząż dla tej wariatki, to znaczy dla jej kuca - poprawiła się Zośka.
Oj, długo nic!
Raport czwarty: sam Zenek - cola i lody:
- Musiałem sam. Rowerem. Bo klient pojechał do warsztatu volkswagena i długo
gadał z szefem. Pokazywał mu jakąś kartkę. Dogadali się, bo zawrócił do miasta, kupił dwa
koła od malucha i zawiózł do warsztatu. Po kiego?
- Nie po, a do - Jacek nie omieszkał okazać swej wyższości nad Zenkiem, która wielce
ucierpiała podczas pamiętnych regat. - Do przyczepki, którą zmontują w warsztacie, by kucyk
wygodnie sobie podróżował.
Raport piąty: mój wzrok - koszta zero:
- Jerzy przechodzi nabrzeżem i skręca ku rynkowi.
Znudziło mnie już to siedzenie na jachcie. Ruszyłem za nim.
Wyglądał na równie znudzonego jak ja. Czasem przystawał przed wystawami
jubilerów, którzy zadziwiająco rozmnożyli się w miasteczku ubogim przez dziesięć miesięcy
w roku. Czy Jerzego zatrzymuje przed tymi sklepami zawodowy nawyk, czy chęć sprawienia
Annie jakiejś błyskotki?
“Bzdura! Po co mu jubilerzy, skoro ma skarb Hasan-beja w ręku?!” - pomyślałem.
Nagle Jerzy odwrócił się i ostrym krokiem ruszył mi naprzeciw. Nie było sensu się
ukrywać!
- Depczesz mi po piętach!
Zdziwiła mnie złość w jego zwykle opanowanym głosie. I ten błysk oczu! To ja mam
powody do wściekłości, a on skarb. Czyżby zmęczył się walką z nami, którą tylekroć
wyśmiewał? A może zbliża się decydujący dla niego moment?
- No to zabieraj się z Mikołajek i będzie spokój! - odciąłem z równą złością.
Odwrócił się bez słowa.
Wzruszyłem ramionami i wróciłem na jacht.
Pan Tomasz przywitał mnie smętnie zadumany:
- Wiesz, Paweł, zastanawiam się, czy wykorzystaliśmy wszystkie możliwości...
Przemyślałem sobie wszystkie dni bojów o skarb Hasan-beja, wszystkie
niezrealizowane plany i odrzucone pomysły.
- Chyba już próbowaliśmy wszystkiego - odpowiedziałem po dłuższej chwili. - Może
tylko Nowicki i “Trzeci”? Ale z Nowickiego sam dyrektor kazał zrezygnować, a “Trzeciego”
odrzucił, że niby tylko na ten jeden raz go zaangażowano.
- “Trzeci”, mówisz? - pokręcił głową szef. - Nic o nim nie wiemy... A może
właśnie?... Masz jeszcze w notesie numery samochodów, które spisałeś na parkingu w
Giżycku?
- Powinny być.
- To dawaj! - pan Tomasz ożywił się. - Zadzwonimy do Marczaka. Niech je sprawdzi!
- Jest sens?
- Na bezrybiu i rak ryba! A tobie nie chce się leźć w ten upał do Rosynanta?
Oj, nie chciało mi się! Ale cóż, wola szefa to rzecz święta!
Wróciłem ocierając pot z czoła
- Proszę, oto te numery. Może pan dzwonić.
- Ja? - szczerze zdumiał się - pan Tomasz. - Ja jestem na urlopie! Dzwoń, kochany! Na
mój koszt! Aparat leży gdzie zwykle...
- Halo! - głos Marczaka nakazywał daleko posuniętą ostrożność.
- Dzień dobry, panie dyrektorze. Mówi Daniec...
- Aa, witam serdecznie! Nie za zimno wam w Mikołajkach, nie za mokro? Bo tu u nas
upał aż miło! - wściekłe sapnięcie.
- U nas też. Ale nie bardzo mam czas zwracać uwagę na pogodę, bo robota...
- Od kiedy to pływanie z panem Tomaszem jego jachtem w towarzystwie pięknych
panienek nazywa się robotą?!
- Pan Tomasz jest tu prywatnie. I w dodatku z rodziną - położyłem na ostatnim słowie
lekki nacisk.
- No tak... - zmitygował się Marczak. - To czego panu potrzeba? Bo nie dzwoni pan
chyba z samej życzliwości dla mnie.
- Z życzliwości także bym zadzwonił... Ale mam prośbę: czy byłby pan łaskaw
sprawdzić, kto jest posiadaczem następujących samochodów: LDA 54-97, GAN 87-94, WAZ
32-74 i WzK 43-67. To może bardzo nam pomóc...
- Niech pan zadzwoni za godzinę.
- Jakiż zbawienny wpływ masz na dyrektora! - zaśmiał się pan Tomasz i przeciągnął
radośnie. - Mnie udałoby się zmusić Marczaka do wysiłku w ten upał chyba za trzecim razem!
Wolałem przyjąć odżywkę przełożonego jako zasłużony komplement niż jako kpinę.
Odczekałem mniej więcej godzinę i sięgnąłem po komórkowiec:
- Zgodnie z umową kłaniam się panu dyrektorowi po raz drugi!
- I ja się kłaniam. A teraz proszę notować: mercedes WZK 43-67, właściciel Jan
Kókulski, przez “o” z kreską. Jubiler, członek tylu komisji i stowarzyszeń, że panu kartka się
skończy, nim je wszystkie podam. Wymienię choćby bardzo ekskluzywne, nawet jak na tę
branżę, “Koło Miłośników Szmaragdu”. Absolutnie poza podejrzeniami!
- Nie moimi! - mruknąłem.
- Coś pan mówił? - zapytał Marczak
- Nic takiego. Cieszę się, że pan Kókulski przez “o” z kreską jest godnym synem
naszej ojczyzny! Ale może nie właściciele innych zapisanych przeze mnie samochodów?... -
zapytałem na odczepnego.
- Odpadają. Emerytowany tancerz. Prokurator i... szewc! Tym ostatnim może pan się
zajmie, zanim wróci do prawdziwej pracy! Żegnam! - trzask odkładanej słuchawki.
- Co, nie kazał wracać zaraz? - zainteresował się szef.
- Nie.
- O, to masz szczęście! Za miesiąc zlot poszukiwaczy skarbów w Górowie Iławeckim,
a to dla Marczaka jakby już jutro. A co z listą podejrzanych?
- Jest jeden. Ale wygląda na to, że mieliśmy rację, zakładając, że zaproszono go tylko
na jeden występ. Jubiler, szycha wśród swoich, Kókulski przez “o” z kreską - zaśmiałem się.
Ale szef smutno pokręcił głową:
- Znam to nazwisko. I nawet nie przypuszczałem, że współpracuje z takimi jak
Nowicki. Trzeba będzie kiedyś przyjrzeć mu się dokładniej! Zapamiętaj to. Ale na dzisiaj
gość jest poza naszym zasięgiem!
- Tak. I chyba nic go nie łączy ze skarbem Hasan-beja. Gdyby Batura jemu właśnie
chciał go sprzedać, już byłoby po transakcji...
Od agentów Zenka napłynął jeden komunikat: znana już dama z ubytkiem w uzębieniu
- duże chipsy:
- Balują w “Gołębiewskim”. Za trudno podejść!
- O, tak! - użaliłem się nad ciężką dolą agenta i osłodziłem ją dwoma lizakami.
Tak więc pierwszy dzień batalii o odzyskanie skarbu Hasan-beja nie przyniósł
sukcesów. Ale nie przyniósł też i strat, a to już jest coś! Przykro było tylko myśleć, że dni,
które nam zostały na ostateczne rozprawienie się z Batura, jest coraz mniej...
Postanowiłem więc jąć się sposobu, który, co tu ukrywać, budził we mnie lęk. Ale
gdybym zwyciężył?! Serce zabiło mi mocniej. I to nie serce szeregowego pracownika
Ministerstwa Kultury i Sztuki, ale serce młodego mężczyzny! Odbyłem więc poufną rozmowę
z Zenkiem, podczas której zleciłem, by jego agenci następnego dnia zwrócili szczególną
uwagę na Annę i meldowali natychmiast, gdy zobaczą ją w mieście samą.
Godzina jedenasta. Komunikat: młodzian tym razem nie w slipach, ale w bermudach -
podwójne fryty i cola:
- Ona siedzi w kawiarni pod parasolem i coś tam pije. Będzie pewno długo sama, bo
on idzie z jakimiś facetami na jacht. O, tam idą! Cześć!
Spryciarz! Wyłudził opłatę za komunikat, a wiedział, że za chwilę sam zobaczę Baturę
bez Anny!
Gdy tylko Jerzy z dwójką nie znanych mi mężczyzn minął nasz pomost, wybiegłem na
nabrzeże. I w górę do miasta!
Anna siedziała zamyślona nad szklaneczką soku pomarańczowego. Powoli obracała na
palcu pierścionek od Jerzego.
“Niedługo ciśniesz mu go w twarz!” - pomyślałem.
- Anna! Co za niespodzianka! Ty, sama?
- Paweł! - po rozjaśnieniu oczu poznałem, że cieszy się na mój widok. - Siedzę sama,
bo - uśmiechnęła się figlarnie - to całe żeglarstwo już mi bokiem wychodzi. Widocznie jestem
stwór lądowy.
- Lądowy? Znam takich, co dla tak pięknego “stworu” wyrzekliby się wody do końca
życia! - ucałowałem smukłą dłoń.
- Ech, ci Polacy! Nikt na świecie nie umie tak prawić komplementów jak wy!
Siądziesz?
- Nie śmiałbym odmówić! - utrzymywałem zalotno-żartobliwy ton, aby ukryć drżenie
głosu. - Tylko wezmę coś do picia...
Patrzyłem, jak kostki lodu powoli wirują w toniku, a szklanka pokrywa się rosą:
- Anno, czy Jerzy powiedział ci, skąd się znamy?
Popatrzyła zaciekawiona:
- Nie. To jakaś tajemnica?
- Może? Zresztą ja również najchętniej milczałbym o tym. I o powodach, dla których
się tu wciąż spotykamy.
Zaniepokojona powagą moich słów próbowała zasłonić się przed nimi śmiechem:
- Oj, chyba coś usłyszę o regatach! A przecież mówiłam, że jestem stworzenie
naziemne, nie nawodne!
Teraz ja uśmiechnąłem się z zakłopotaniem.
- Widzisz, Anno...
Miałem przed sobą dwie drogi. Jedna omijała każdą przeszkodę i trudności, które
tylko ominąć się dawały, druga pędziła prosto jak strzelił. Obie musiały się spotkać u celu,
którym była prawda o Jerzym i o mnie!
Wybrałem drugą. Na złe czy dobre!
- Ojciec Jerzego był wielkiej klasy złodziejem dzieł sztuki. Wieloletnim
przeciwnikiem pana Tomasza. Zginął tej wiosny. Jego dzieło podjął syn.
- Jerzy złodziejem? - oczy Anny ogromniały.
Skinąłem głową:
- Podczas pierwszego spotkania z panem Tomaszem i ze mną sam się przedstawił jako
kontynuator pracy ojca.
- Nie uwierzę, dopóki...
- Dopóki sam ci tego nie powie?! - wtrąciłem. - Wątpię. Chociaż niektóre jego
zachowania świadczą, że może, może...
- A wy kim jesteście? Policjantami?!
- Pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki.
- To czemu go śledzicie? Jakim prawem?
- Cóż, dbamy o to, by w Polsce nie ginęły skarby jej kultury. A co do prawa? Mamy
stosowne legitymacje. Zresztą tu, w Mikołajkach, nie śledzimy Jerzego, a tylko z nim
rywalizujemy w walce o skarb, do którego prawo ma on równie dobre jak my -
opowiedziałem historię skarbu Hasan-beja.
- Nie rozumiem - potrząsnęła włosami. - Nie możecie ustąpić?
- Nie. Bo oprócz prawa karnego czy cywilnego uznajemy za obowiązujące każdego
człowieka prawo moralne. I chcemy, aby skarb Hasan-beja trafił do rąk Aleksandra
Azbijewicza, któremu się według prawa moralnego należy.
Czerń oczu Anny zdawała się pogłębiać:
- Jak się domyślam, zaproponujesz mi teraz, abym dopomogła wam wykraść Jerzemu
kosztowności, których on, nazywany przez ciebie złodziejem, nikomu nie ukradł?
Powoli skinąłem głową.
Patrzyliśmy sobie przez chwilę w milczeniu w oczy. Wreszcie Anna odezwała się
stłumionym głosem:
- Mam okraść tego, któremu nie możesz udowodnić żadnej kradzieży. Mam go
zdradzić, bo uważasz go za złego człowieka, a on jest aż tak zły, że lituje się nad losem
zamęczanego kucyka... Odpłacić za to, że ryzykując swoje uratował moje życie!
- To ja cię wyłowiłem! - krzyknąłem odruchowo i zaraz tego pożałowałem.
Anna wybuchnęła ironicznym śmiechem:
- Co jeszcze wymyślisz, mały urzędniczyno?!
Odwróciłem wzrok.
Powoli wstała:
- Nie wspomnę Jerzemu o naszej rozmowie. Ale za to, co mi powiedziałeś o nim,
zasługujesz w zupełności na to... - i uderzyła mnie w twarz.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
TAJEMNICA GARAŻU W PRAWDOWIE • NURKOWANIE NA SUCHO
• MEDALION DLA ANNY • OBCY NA “TROLLU” • ODSZCZEKASZ,
PAWEŁ • PRZYKRE PRZEPROSINY • UWIĘZIONA WAŻKA • GDZIE
OCZEKUJĘ NA BATURĘ
Z raportów złożonych przez służbę wywiadowczą Zenka dowiedziałem się, że kucyk
oswaja się z przyczepką, która mu się jednak, ku zmartwieniu jego pani, bardzo nie podoba
(nic dziwnego, przypominała zwierzakowi podróże z maestro Antoniem i jego bat!). Jerzy
wziął NSU Anny i odjechał szosą mrągowską. Zaniepokoiłem się. Nie na długo na szczęście,
bo zasapana pomocnica barmanki z tawerny “Pod Złamanym Pagajem”. Wielkim głosem
wezwała mnie do telefonu.
Pobiegłem.
- Daniec. Słucham?
- Da?... - zająknął się głos Zenka.
- Paweł! No, co się stało?!
- Klient wynajął garaż w Prawdowie. Rżnie Niemca, któremu nawalił wóz na trasie.
Wjechał i drzwi zamknął. Co robi, nie wiem, tyle, że to cicha robota. Posłuchałem chwilkę,
ale jak chciałem zajrzeć, to kundel właściciela się przypętał i ledwo nawiałem z całym
tyłkiem. A tamten to pewno faszeruje kabriolecik skarbem!
- Dobrze główkujesz! - pochwaliłem chłopaka, choć taki sposób ukrycia skarbu
Hasan-beja wydał mi się zbyt prostacki jak na Jerzego. Jednak to wynajęcie garażu...
- Co robić? - denerwował się Zenek.
- Masz dobrą pamięć, to zapamiętaj... - podałem numer swego komórkowca. -
Powtórz.
Powtórzył.
- Dobra. Siedź w Prawdowie i filuj na naszego przyjaciela. Telefon masz pod ręką?
- Tak. W takim jakby barku.
- No to jak się Batura ruszy, od razu dzwoń do mnie. Tyle na razie.
- Filuję. Dzwonię. Byle nie siedział do nocy, bo wtedy zostanie mi do dzwonienia
dzwonek rowerowy.
Zaśmiałem się:
- Bez obaw. Wieczorem doskoczę do ciebie. Cześć.
Zabrałem z Rosynanta telefon i wróciłem na “Krasulę”. Tam od razu znalazłem się w
centrum wielkiego sporu - kto jest lepszym płetwonurkiem: nasz Jacek czy James z
“Victory”?
Zatkałem uszy:
- Po co tyle wrzasku? Za maski, płetwy, i do jeziora. Kto pod wodą dopłynie do tamtej
bójki i z powrotem jest lepszy!
Popatrzyli z obrzydzeniem za burtę:
- Pod wodą do bójki? Zgoda! - zaśmiał się Jacek. - Ale czy to tam co pluszcze jest
wodą, niech się najpierw wypowie Sanepid!
James zgadzał się ze swym przeciwnikiem w zupełności.
- No to będziecie walczyć na sucho! - oświadczyłem.
- Czyli na bezdechu pełznąć po nabrzeżu w maskach! - ucieszył się James.
Ubawił mnie setnie.
- Chętnie bym to zobaczył, ale ograniczymy zawody do siedzenia na bezdechu na
brzegu. Tu, obok mnie. Który dłużej wytrzyma nie oddychając, wygrywa. Ku pamięci
potomnych będę mierzył czas. Chyba, że dopuścicie mnie do rywalizacji!
- Nie przewidujemy kategorii oldbojów! - wyniośle oświadczył Jacek.
- Trudno. Przewentylujcie teraz płuca. Minuta i zaczynam odliczać od dziesięciu. Na
zero start.
- W porządku - obaj rywale byli zgodni.
- ...Zero! - krzyknąłem.
- Uułłaaachch! - odpowiedzieli zawodnicy i zatkali nosy palcami.
Sekundy płynęły. Rywale łypali na siebie podejrzliwie znad ściśniętych nosów.
Nasłuchiwałem, czy któryś nie dopomaga sobie łyczkiem świeżego powietrza. Dobiegała
minuta, gdy twarze rywalizujących zaczęły lekko czerwienieć, policzki wydymać się, a z
gardeł dobiegały ni to stęknięcia, ni to bulgoty...
Wtem z kabiny “Victory” wynurzyła się Bell w skąpym bikini. Przeciągnęła się
leniwie, jakby przypominając światu, że jej imię pochodzi od urody, a nie od dzwonka.
Jacek poruszył się niespokojnie.
- Czy ktoś mógłby nasmarować mi plecy olejkiem? - szepnęła dziewczyna,
przesuwając powolutku dłonią po krągłym ramionku...
- Uech! - sapnął jak ranny wieloryb Jacek i zachłysnął się powietrzem. - Przegrałem!
Ale to się nie liczy! Oni zastosowali broń psychologiczną!
Śmiech złączył “Krasulę” i “Victory”. Tylko Bell rozglądała się ze zdumieniem. Ech,
te kobiety!
Biedny Jacek! Nie dość, że przegrał do Jamesa podwójną porcję lina z cebulką, to
jeszcze nie dany był mu bliższy kontakt z opalenizną diablicy z “Victory”, namaszczenia jej
podjął się bowiem ze stosownym namaszczeniem jego wuj!
- Wszystko jest tu lepsze ode mnie - mamrotał chłopak gapiąc się w wodę - żeglarze,
wywiadowcy, nurkowie... Ale ja jeszcze wam pokażę! - walnął pięścią o pokład, wstał i
tyleśmy go tego dnia widzieli.
Była już prawie ósma, gdy zadzwonił Zenek:
- Gość pożegnał się z garażem. Wraca do Mikołajek. Co dalej?
- Też wracaj. Dalsze śledzenie normalnie. Aha, nie przedstawiał się przy w
pożyczaniu?
Parsknięcie śmiechu:
- Z tego co wiem, a byłem blisko, za krzaczkiem, to tylko płacił! Dobrze?
- Jak najlepiej. Jeśli masz jakiś grosz, to funduj sobie porządną kolację. Firma zwróci
wydatki.
- Merci!
- Czekaj! Gdzie ten garaż?!
- Prawdowo. Szosa na Mrągowo. Dom za zakrętem, różowiutki jak świnka. Trzy
krasnale i bocian z gipsu na trawniku.
- Merci!
Zajechałem pod różowiutki jak świnka domek z wielkim warkotem i jeszcze
większym biadoleniem:
- Proszę pana! - wołałem do gospodarza, który wybiegł z domu zwabiony czy
przestraszony hałasem. - Z prośbą wielką. Mój przyjaciel, pan Grossvater, naprawiał u pana
wóz! I najprawdopodobniej zostawił w garażu pamiątkowy breloczek! Nie zawrócił po niego,
bo interesy go wzywały, ale telefonował do mnie! Czy nie byłby pan uprzejmy?...
- Ależ proszę! - zaśmiał się mężczyzna. - Zajrzyjmy, może gdzieś leży...
Niestety, pamiątkowego breloczka nie było! Obok imadła dostrzegłam skrawek
wyprawionej na zamsz skórki. Wziąłem go. Żeby nie wracać z pustymi rękoma.
Właściciel garażu był lekko zdziwiony moim dobrym humorem. Przecież nie
odnalazłem zguby przyjaciela!
Pierwszy raport następnego dnia (ku chwale Zenka, skoro świt): tłuścioszek - dwa
złote, bo lodziarze jeszcze śpią:
- Oni śpią spokojnie w hotelu.
Drugi raport: sam Zenek - zwrot kosztów wczorajszej kolacji:
- Zamówił wygrawerowanie inicjałów swoich i ukochanej. Odbiór jutro. O, na tym
cacku ma być to zrobione.
Rozpoznałem jeden z drobiazgów ze skarbu Hasan-beja.
- A ty skąd to masz? Udało ci się zwinąć?
Uśmiechnął się:
- Czasem wystarczy znać syna złotnika!
- Przepraszam. Idziemy na lody czy co tam wybierzesz...
- Idziemy! - rozpogodził się. - A po drodze odniosę Kazikowi ten drobiazg...
Nie dane nam było jednak w spokoju udelektować się lodami, gdy tylko wyszliśmy
bowiem na 1 Maja, ostro zahamowało przed nami złote NSU.
- Wsiadaj! - pchnął drzwiczki Jerzy.
- Masz tu, Zenek, forsę i sam się poczęstuj... - wsiadłem do wozu. - Resztę przekaż
panu Tomaszowi! - zawołałem, gdy już samochód wyrwał do przodu.
Zenek pomachał ręką na znak, że rozumie, o jaką resztę chodzi.
- Są granice... - Jerzy nawet nie spojrzał na mnie.
- Inne dla ciebie, nieszczęsny ojcze porwanych przez sektę dzieci, inne dla mnie...
- Odszczekasz, Paweł.
- Powiedziała ci więc? - starałem się, by głos brzmiał obojętnie. - Spodziewałem się.
- No więc? - zatrzymał wóz.
- Im wyżej się wzniesiesz, tym niżej i boleśniej upadniesz - zapatrzyłem się w niebo.
- Daj spokój z przysłowiami! - uderzył dłońmi w kierownicę. - Anna nie ma nic
wspólnego z moimi sprawami! I ja, dzięki temu, że ją poznałem, chciałem zerwać z tym
wszystkim! Przemeblować życie...
- Oddaj więc skarb.
Nie zdołał powstrzymać swego złego uśmiechu:
- Nie myl uczuć z interesami. Poza tym muszę coś mieć na dobry początek, czy też,
jak wolisz, początek dobra.
- No to próbuj od niego zaczynać to przemeblowane życie! Zobaczymy, czy ci się uda
- mój uśmiech nie był chyba lepszy od jego. - A teraz wieź do Anny. Mam dosyć twojego
skamlenia!
Ruszył bez słowa.
W milczeniu dojechaliśmy do “Gołębiewskiego”, w milczeniu weszliśmy na piętro do
kawiarni nad rosarium. W milczeniu ukłoniłem się przestraszonej Annie i wyrecytowałem:
- To co mówiłam o Jerzym, było podyktowane zazdrością o ciebie. Jego ojciec tylko
niekiedy postępował niezbyt zgodnie z prawem. Przed śmiercią pogodził się z panem
Tomaszem, nazwał go swym przyjacielem. Byliśmy na jego pogrzebie i szef złożył kwiaty na
grobie. Nie mam żadnego dowodu na to, żeby nazywać Jerzego złodziejem. O skarb Hasan-
beja rywalizujemy na równych prawach. Jeszcze raz przepraszam. Pamiątka od ciebie -
dotknąłem policzka - w pełni mi się należała.
Oczy Jerzego rozjaśniły się dumą i radością.
Ukłoniłem się i odszedłem od stolika, równie wesoły jak mój rywal.
Włożyłem rękę do kieszeni i zacisnąłem palce na skrawku zamszu.
- Tak. Jeszcze przez jakiś czas Jerzy będzie traktował Annę poważnie!
- Co tam się stało? - wróciwszy do portu wskazałem ucichłą i zamkniętą na cztery
spusty “Victory”.
- Nasz dzielny kapitan otrzymał ważny telefon. Spakował rodzinę i pomknął swym
mercem do stolicy. Wyciągnięcie jachtu z wody i zabezpieczenie na zimę zlecił panu
Samarskiemu.
- Ważny telefon... Ciekawe w jakiej branży działa pan January?
Szef uśmiechnął się:
- Może niezbyt typowej dla wilka morskiego, ale dochodowej: ma wytwórnię
konfekcji damskiej.
Parsknąłem śmiechem:
- To stąd te zdumiewające barwy żagli jego jachtu!
Pośmialiśmy się jeszcze chwilę, po czym pan Tomasz z wrodzoną sobie delikatnością
przywrócił mnie służbowej rzeczywistości:
- A ty gdzieś się włóczył przez pół dnia? Batura mógł...
- Nie mógł - przerwałem równie uprzejmie. - Był w moim towarzystwie...
- No dobrze - mruknął szef, wysłuchawszy relacji. - Z tym grawerowaniem i terminem
odbioru, to rzeczywiście może być podpucha, żebyśmy byli pewni, że jeszcze mamy czas.
Dobrze, że nie dałeś się nabrać. I słusznie zrobiłeś markując przeprosiny hrabianki... Ale -
głos szefa zagrzmiał - dlaczego dopiero od Zenka dowiaduję się o jakichś wynajętych przez
Baturę garażach?!
Potulnie wyjaśniłem sprawę garażu pod trzema krasnalami i bocianem oraz
zademonstrowałem zdobycz.
- Świetnie! - zatarł ręce pan Tomasz. - Jeszcze nie ma trzeciej, możesz więc spokojnie
dzwonić do Marczaka. Niech zadba o przejścia graniczne do Niemiec i przekaże, na kogo
mają tam uważać, czego i gdzie szukać...
Tym razem nie ociągałem się z telefonem do srogiego dyrektora. Nie meldowałem się
przecież z pustymi rękoma!
Marczak poburczał, ale obiecał spełnić żądania.
Komunikaty informowały (koszty: dwie cole i dwie porcje frytek): “Ona pieści się z
tym kucem i wyścieła przyczepkę”; “On gra w karty z jakimiś dwoma na hotelowej plaży i
wychwala swój jacht. Chce go sprzedać czy co?”
Komunikaty potwierdzały to, czego się spodziewaliśmy: “ptaszki” szykowały się do
odlotu!
Obudziło mnie dudnienie bosej pięty o drzwi Rosynanta.
- Co tam? - wysunąłem przez okno rozczochraną głowę.
- Oni uciekli! - podskakiwała na jednej nodze szczerbata piękność.
Ziewnąłem serdecznie:
- Dawno?
- O szóstej. To będzie, proszę pana dwie godziny temu. A dla mnie na colę i chipsy...
Opłaciłem agentkę i ziewnąłem:
- Dwie godziny... Ile na godzinę mogą jechać z przyczepką, biorąc pod uwagę, że
Anna tak kocha swojego faworyta? Sześćdziesiąt? Zawyżmy do siedemdziesięciu na
godzinę... Daleko jeszcze nie ujechali. Telefonu od Marczaka można spodziewać się dopiero
za jakieś cztery do pięciu godzin. A przecież biedne zwierzątko musi się jeszcze po drodze
popaść, pobrykać. Jerzy nie będzie ponaglał, bo nie na szybkość stawia w dojeździe do
granicy. Zresztą wzbudziłby podejrzenia Anny... Mamy czas!
Ogoliłem się i wziąłem prysznic w schronisku żeglarskim. Ruszyłem do portu
przywitać się z załogą “Krasuli” i wonną, mocną kawą jej kapitana.
Na pokładzie “Trolla” zobaczyłem dwóch obcych.
- Ahoj na “Trollu”! - zawołałem. - Czy to panowie nabyli jacht od mego przyjaciela?
Spojrzeli podejrzliwie, lecz twarze zaraz pojaśniały:
- Witamy sternika “Krasuli”! Ponoć na Śniardwach jest pan nie do pobicia?!
- Przesada. Panowie, mając tak wspaniały jacht...
- Jaki on nasz? Dzierżawimy “Trolla” podobnie jak Batura.
“Jerzy dzierżawił »Trolla«, czyli mógł go dostać już z zamontowanym sonarem. A ja
podejrzewałem, że to jego pomysł! Co tam, najwyżej uroczyście go przeproszę, w której to
czynności ostatnio nabieram wprawy!” - pomyślałem.
- Batura nawiał! - zakrzyknąłem podchodząc do “Krasuli”. Ale okazało się, że już o
tym wiedzą. Mądre, choć poszkodowane na uzębieniu dziewczę od Zenka zaliczyło dwa
honoraria za jeden komunikat! Jednak bardziej od nieobecności Batury denerwowała pana
Tomasza i Zosię absencja - i to całonocna - Jacka.
Moją uwagę, że dumny chłopak musi odreagować w sposób właściwy swemu wiekowi
klęski, które na niego spadły, uciszył krzyk szefa:
- Inaczej byś mówił, gdybyś sam miał dzieci!
Zamilkłem zdumiony, bo jako żywo nie słyszałem, by takowe posiadał mój
przełożony.
Pan Tomasz sam widocznie zorientował się, że w opiekuńczej trosce o siostrzeńca
nieco się zagalopował, po chwili odezwał się bowiem, a właściwie zanucił pogodnym tonem:
- Prosto w naszą sieć idzie sobie śledź...
Zrozumiałem, że od tej chwili, jak przystało na cierpliwych rybaków, pogrążamy się w
oczekiwaniu, aż śledź, przepraszam, Batura, zaplącze się w sieć, a jej pływak, przepraszam,
dyrektor Marczak, nas o tym zawiadomi.
- Zosieńko - zanuciłem na melodię “śledzia” - kaweńkę nam daj!
- Przy tak wyjątkowej okazji może znajdzie się i szczypta zielonej herbaty? -
uśmiechnęło się przeurocze dziewczę.
I tak zostałem otulony wonnym woalem zielonej herbaty. Pan Tomasz z równą
rozkoszą wtulał nos w parującą filiżankę kawy. Zosia bulgotała przez słomkę w szklaneczce
coli... Sielanka!
Tymczasem ktoś przepychał się przez tłum żeglarzy i wczasowiczów na nabrzeżu.
Spojrzeliśmy w tę stronę z niesmakiem, który szybko ustąpił zaniepokojeniu.
Roztrącającym ludzi był bowiem Jacek! Jakieś źdźbła we włosach i wygniecione, poplamione
dżinsy źle świadczyły o sposobie, w jaki spędził noc.
Zatupotał na pomoście, poślizgnął i wyładował przed “Krasulą” w pozycji, którą
przewidział poeta pisząc: ,,Przybieżał goniec i padł przed nim czołem!”
- Gonimy!... Bo już po skarbie... Batura!...
- Halali! - zakrzyknął pan Tomasz głosem myśliwego mknącego na koniu za jeleniem,
gdy psy gończe osaczą zwierza.
- Habet! - mruknąłem i skinąłem w dół kciukiem, niczym rzymski cezar skazujący
rannego gladiatora na dobicie.
W ten sposób okazaliśmy rozległość naszej wiedzy i lekceważenie dla naszego rywala.
- Co im? - zdumiony Jacek podciągnął się na wancie.
- Sukces trochę - zatoczyła Zośka palcem kółeczko na skroni - oszołomił.
- Jaki sukces? - jej brat szarpnął ze złością linkę. - Przecież Batura pryska ze skarbem
Hasan-beja!
- A dyć wimy, panocku! - swobodna myśl szefa uniosła się znad Mikołajek ku
szczytom Tatr.
- Wita i nic nie robita?... - wrzasnął juhas Jacek z rozpaczą.
- Bo co tu robić? Gonić i nie mieć prawa go zatrzymać - odkrzyknąłem. - Zastanów
się, chłopie. A tam gdzie on jedzie...
- Jedzie, Batura, jedzie! Konika wiezie, wiezie... - zabulgotał radośnie znad kawy głos
szefa.
- Już na niego czekają właściwi ludzie na wszystkich przejściach...
- Jakich przejściach? - Jacek spoważniał.
Ja cieszyłem się nadal:
- Nie mówię o przejściach jako o przeżyciach. Chodzi o przejścia graniczne. Polsko-
niemieckie konkretnie.
Chłopcem aż rzuciło o wanty:
- O rany! Przecież on nawiewa do Szwecji!
Teraz rzuciło nami:
- Co takiego?!
- Skąd wiesz?!
Jacek westchnął z politowaniem:
- Promem. Wiem, bo powiedział do tej hrabianki: “Nie denerwuj się. Jeszcze kucyk
się wybryka, zanim go załadujemy na prom.” Rozmawiali po niemiecku. Na stacji
benzynowej, kiedy tankowali.
- Na której stacji? - spytał pan Tomasz.
- A da wujek spokój! - poniosło chłopaka. - Na właściwej!
Miał rację! Liczy się tylko sens zdobytej informacji. Masa nieistotnych dla sprawy
szczegółów, których wymagał w relacjach szef i mnie już parę razy zdenerwowała. Nie
zapytałem dlatego, jak chłopak dowiedział się o “wypasaniu kucyka” i promie, skoro nie zna
niemieckiego, a na sam jego widok Batura zamilkłby na amen, nie zaś zdradzał plany
ucieczki.
Ośmieszył nas Batura po raz kolejny, ale to już naprawdę ostatni!
- Brawo, Jacek! Dawaj mapę!
- Po co ci mapa? - zdziwił się szef. - Nawet gdybyś wycisnął ostatni dech z Rosynanta,
to nie dogonisz ich przed portem. Łap za komórkowiec. Marczak przez telefon cię nie pożre, a
dopomoże tym chętniej, że pasjami lubi, jak jego podwładni popełniają błędy, które może
łaskawie naprawić. Batura nie odpłynie promem!
Podniosłem głowę znad mapy:
- Bo do niego nie dojedzie! Teraz powinien być gdzieś przed Elblągiem. Jeszcze
mamy czas!
- Na co? - zaciekawił się życzliwie pan Tomasz. - Pomachamy skrzydełkami i
polecimy? Mówię ci, dzwoń!
Zaśmiałem się:
- Jeszcze zdążę dać szansę dyrektorskiej łasce! Na początek rzeczywiście spróbujemy
lotu. W “Gołębiewskim” jest śmigłowiec.
- Koszta! - jęknął szef.
- Panie Tomaszu! Jeśli odzyskamy skarb o takiej wartości, to sądzę, że nasze
ministerstwo nie pożałuje grosza. A jeśli nie, to upomnę się o znaleźne i spłacę lot!
- Nie dostaniesz znaleźnego. Skarb odkryłeś podczas pełnienia obowiązków
służbowych... - rzekł przełożony.
Machnąłem ręką:
- Czy byłby pan uprzejmy poprosić pana Zygmunta Zugaja, pilota śmigłowca, żeby
zechciał odbyć ten jeden przelot na kredyt? Znając pański dar przekonywania...
Po tym komplemencie nie pozostawało panu Tomaszowi nic innego jak tylko
aprobująco skinąć głową.
- No to podrzucę was do “Gołębiewskiego”, a sam skoczę po jeszcze jednego
pasażera. Bez niego rzeczywiście nie zatrzymamy Batury - powiedziałem.
- O kim pan mówi? - spytała Zosia.
- O sierżancie Ząbiku.
Dziewczyna rozpromieniła się na dźwięk tego nazwiska.
Sierżanta wyrwałem z głębokiego snu w przytulnym domku nad Taftami.
- Przepraszam, sierżancie, ale...
Machnął ręką i przetarł oczy:
- Józek jestem. Popanujemy sobie potem. Czuję, że sprawa ważna... Batura znów
górą?
- Po raz ostatni! - walnąłem pięścią w szafę, jako że Batury nie było pod ręką. Ale bez
ciebie nie dam rady się zemścić! Słuchaj...
- Dobra! - ucieszył się, gdy przedstawiłem mu swój plan. - Tylko też wskakuj w
mundur. Masz mój polowy, nie będą na to zwracali uwagi. Byle było dwóch mundurowych.
Zajedziemy na komisariat, wezmę krótkofalówkę. Może się przydać, jakby próbowali
“dyskusji”...
Nie wiem, co było większe: talent przekonywania szefa czy uprzejmość pana Zugaja,
pilota Mi-6, grunt, że śmigłowiec z nami wszystkimi na pokładzie wzniósł się w powietrze i
obrał kurs na zachód.
- Odkąd sprawdzamy szosę? - spytał pan Zugaj przekrzykując huk silników i
dudnienie wirnika.
- Chyba od Pasłęka!
- Dobrze byłoby szybko ich znaleźć, bo lecimy pod front niżowy. Niski pułap chmur i
deszcz. Kiepska widoczność. Ale jakoś damy sobie rade!
Krople uderzyły o szyby. Pomimo włączonych wycieraczek niewiele mogłem dostrzec
przez lornetkę, wstrząsaną wibracją kadłuba. W dodatku szosę coraz to przesłaniały drzewa.
- Psia kość!
- Nie denerwuj się! - klepnął mnie po ramieniu sierżant Ząbik.
- Byle do szosy Warszawa-Gdańsk. Tam już żadnego drzewa.
Fakt. Ale nerwy mają swoje dziwne prawa. Żeby je uspokoić zacząłem sobie
wyobrażać minę Marczaka, gdy zobaczy rachunek za ten lot!
Minęliśmy Pasłęk... Elbląg...
- Tam! - zakrzyknął radośnie Jacek.
Złoty kabriolet z podniesionym dachem, ciągnący wąską przyczepkę...
- No to bierzemy się do pracy! - uniósł się z fotela Józek.
- Niech pan będzie uprzejmy okrążyć ich dużym łukiem, by nie rozpoznali maszyny,
wyprzedzić spory kawałek i wylądować blisko szosy, tylko tak, żeby śmigłowiec stał tyłem do
nadjeżdżających. Niech myślą, że to policja...
Wylądowaliśmy na rżysku koło Nowego Dworu Gdańskiego.
- Paweł, lecimy na szosę! - zawołał Józek nakładając białą czapkę drogówki.
Pochyleni pod wciąż jeszcze obracającymi się łopatkami wirnika pobiegliśmy...
- Stanę trochę za tobą - założyłem słoneczne okulary, chyba nieco zbyt podejrzane
przy mżawce.
Józek zaśmiał się, ale nic nie powiedział, tylko wyszedł parę kroków przede mnie.
Poprawił raportówkę i radiostację, wyciągnął “lizak”.
Przejeżdżający TIR uraczył nas błotnistym prysznicem.
Daleko w szarej perspektywie szosy pokazała się błyszcząca plamka.
Wyciągnąłem z mej raportówki wielki notatnik i udałem pogrążonego w zapiskach...
“Paweł! Deszcz pada, a ty w okularach słonecznych, coś piszesz na mokrym
papierze?... Bój się Boga!” - pomyślałem. Ale co było robić.
Rosnący dźwięk silnika przycichł i umilkł.
- Dzień dobry państwu, kontrola dokumentów! - usłyszałem głos Józka.
- A teraz światełka... Kierunkowskazy... W porządku. Przepraszam, ale chciałbym
jeszcze obejrzeć państwa bagaże...
- Co? - krzyknął Jerzy. - O co jesteśmy podejrzani?
- Wybaczy pan - głos Józka był na tyle uprzejmy, na tyle zakłopotany i na tyle
stanowczy co trzeba. - Ale to pani jest kierowcą i właścicielką tego pięknego wozu. Zwracam
się więc do niej, nie do pana.
- Jurku! - Anna wyszła z auta. - Przecież to tylko formalność. Nie utrudniajmy panu
pracy.
- Owszem, samochód jest twój. Ale żeby w moich walizkach!...
Uderzenie o blachę. Zerknąłem spod oka.
Jerzy, w jakiejś dziwnej czapce na głowie i skórzanej kurtce, walił pięścią w maskę
NSU.
- A żeby! - krzyknął nagle z wściekłością. - To Paweł! Urządzili zasadzkę!
Zdjąłem okulary i podszedłem do nich:
- Dzień dobry, Anno. Witam, Jerzy. Nie spodziewaliście się mnie tutaj? Przyznam, że
też nie tutaj zaplanowałem serdeczne powitanie was, ale cóż!...
- I tego faceta też widywałem w Mikołajkach...
- Sierżant Józef Ząbik, do usług! - zasalutował Józek.
- Ale nic z tego, panowie! - zaśmiał się zimno Jerzy. - Pan, sierżancie, nie działa tu na
swoim terenie, a ciebie, Paweł, w ogóle nie mogę traktować jako urzędową osobę! A
podstawa do zatrzymania? Nie mamy z Anną nic do ukrycia! A nawet jeśli wiózłbym ze sobą
nie tylko skarb Hasan-beja, to wolno mi wozić w kółko po całym kraju tyle kosztowności, ile
mi się zamarzy! Przypomnę też, że określenie “skarb Hasan-beja” pochodzi od was! Ja byłem
tylko, szkoda że tak krótko, szczęśliwym posiadaczem spadku po moim ojcu. Przecież, drogi
Pawle, nie masz pojęcia, co się nań składało! Jak możesz więc chcieć mi odebrać coś, czego
na oczy nie widziałeś?
Przyszła kolej na mój śmiech:
- I ty popełniasz błędy, Jerzy! Zapomniałeś, że widziałem skarb Hasan-beja i
trzymałem go w ręku. Zdążyłem nawet zrobić dokładny spis wszystkich kosztowności. Tak
więc nie nazywaj już nigdy skarbu Hasan-beja spadkiem po ojcu!
Dłoń Jerzego powoli zwinęła się w pięść:
- Powtarzam, że nie ukrywam w bagażu żadnych skarbów! Ale bez nakazu rewizji nie
pozwolę.
- Szanowny panie! - Józek pstryknął przełącznikiem krótkofalówki. - Jeśli tak
koniecznie pan się upiera, to poprosimy moich kolegów z Gdańska. Przyjadą tu i zaproszą
państwa do siebie. Nadmienię, że ze stratą dla biednego kucyka. W stołówce policyjnej chyba
nie dostaniemy siana, a i pobrykać na podwórku komendy nie ma gdzie... Państwo poczekają
sobie przy kawie na stosowny dokument, zerkniemy w zgodzie do waszych bagaży,
przeprosimy i pojedziecie, przepraszam, popłyniecie. Ale już którymś z następnych promów,
bo na ten niestety nie zdążycie.
- Przepraszam pana za narzeczonego - uśmiechnęła się Anna, choć widziałem w jej
oczach smutek. - Skoro twierdzi, że niczego tu nie ukrywa, to proszę... Niech pan, sierżancie,
obejrzy wóz i przyczepkę... uwolnijmy się nareszcie od tego koszmaru!
- Gorąco tego pani życzę - usłyszałem za plecami głos pana Tomasza. Jacek i Zosia
trzymali się przezornie z daleka.
- Pozwolisz, Józku, że ci pomogę? - spytałem.
- Niestety, taka pomoc jest niezgodna z prawem. Ale jeśli ktoś w pobliżu
dokonującego przeszukania wypowie coś głośno, to trudno, żeby funkcjonariusz tego nie
słyszał - zaśmiał się Ząbik.
Patrzyliśmy sobie z Jerzym w oczy. Lodowaty blask mówił mi: “Przegrałem, ale będę
walczyć do końca!”
- Przyczepka. Uprząż. Siodło - powiedziałem powoli. Z radością spostrzegłem, że
każde moje słowo trafia w przeciwnika.
- Jerzy!... - szepnęła Anna.
Nie drgnął nawet.
I nie poruszył się nikt. Nawet wtedy, gdy sierżant wrócił od przyczepki, niosąc uprząż
kucyka i siodło.
- Proszę pani... Nie znam się zupełnie na cyrkowym sprzęcie... - radość ze zwycięstwa
przeplatała się w jego głosie ze świadomością krzywdy, którą, mimo woli, wyrządza w tej
chwili pięknej dziewczynie. - Jednak wydaje mi się, że przyozdabianie rzędu,
najgenialniejszego nawet kucyka, rubinami i złotem nie jest powszechnie stosowane... -
spojrzał krzywo na Baturę. - Do wnętrza siodła nie zaglądałem, ale sądząc po ciężarze i tam
czekałyby nas niespodzianki.
- Każdy ma prawo przewozić swoje klejnoty w sposób dowolnie przez siebie wybrany!
Raczy pan zwrócić ten cyrkowy sprzęt w moje ręce...
- W twoje?! - zachłysnęła się Anna okrutnym śmiechem. - A z jakiego powodu? Jakim
prawem?! Mój jest samochód, przyczepka, kucyk, jego uprząż! Na wszystko mam papiery! I
służę nimi panu sierżantowi! A ty? A twoje? Tylko dwie walizki! Zabieraj je z bagażnika w
tej chwili!
- Słuchaj, Anno... - Jerzy wyciągnął rękę, która zawisła w powietrzu.
- A panowie - widać było, że dziewczyna z trudem panuje nad nerwami - niech wezmą
ze sobą skarb Hasan-beja. Uprzęży ani siodła już mi nie zwracajcie. Kucyki muszą być wolne!
Przeproście tylko tamtego pana, co w leśnej chatce wciąż czeka...
- Anno! Co robisz? Mamy takie samo prawo do skarbu jak oni! - nie wytrzymał
Batura. - Wytłumaczę ci!
- Już nic mi nie wytłumaczysz. I nie będziesz mówił o prawie do skarbu. Kto skłamał
raz, skłamie i drugi, a skłamawszy dwa razy, będzie kłamał zawsze. Okłamałeś mnie dwa
razy. Dosyć! A nawet za wiele. Kiedy Paweł mówił mi o prawie moralnym, śmiałam się. A
przecież to nasz filozof Immanuel Kant powiedział: “Niebo gwiaździste nade mną, prawo
moralne we mnie”!
- Te klejnoty są moje!
Anna parsknęła mu w twarz:
- Udowodnij!
Jerzy zacisnął wargi. Ruszył ku bagażnikowi NSU. Wyjął z niego walizki. Postawił na
brzegu szosy. Sam został przy nich.
- Do widzenia panom - spróbowała się uśmiechnąć Anna. - Lekcja, której mi
udzieliliście, przyda mi się w życiu. Jestem za nią wdzięczna. Jednego tylko żałuję - spojrzała
w moją stronę - że uderzyłem niewinnego człowieka...
Wzbiliśmy się nad szosę, gdy zerknąłem w dół, gdzie nad walizkami stał Jerzy.
- Proszę pana! - zawołałem do pilota. - Czy byłby pan łaskaw jedną rundkę nad tym
dżentelmenem? Tylko niziutko.
- Z przyjemnością!
Mi-6 z łoskotem zatoczył krąg nad głową Batury.
- O tak, świetnie! - zawołałem, widząc jak Jerzy goni za toczącą się w rów czapką.
- Czy mogę wiedzieć, o co ci chodziło? - zaciekawił się Józek.
- O to, że nie lubię, kiedy szubrawiec stoi przed porządnymi ludźmi w czapce na
głowie!
- Zgadzam się! - zaśmiał się Ząbik. - A pani, Zofio?
Wzrok pięknej siostrzenicy szefa wyrażał tak wielkie zasłuchanie w głos dzielnego
sierżanta, że aż wuj odchrząknął:
- Hm! Wy tu flirtujecie. A nie cały przecież skarb Hasan-beja odbiliśmy Baturze!
- Jak to?! - krzyknąłem.
Pan Zugaj położył śmigłowiec w ciasny zakręt, gotów zawracać nad głowę Jerzego.
- A tak to - gromił nas pan Tomasz - że zniknęła bez śladu szkatułka! I w czym ja będę
przechowywać listy od wielbicielek?!
No i pracuj tu serio z takim szefem!
ZAKOŃCZENIE
Bursztynowe światło lampy naftowej ubogacało się odblaskiem złota, krzesało
wielobarwne iskry z drogich kamieni i wzbudzało do życia różowosrebrny sen pereł.
Patrzyliśmy w skupionym milczeniu, jak sękate dłonie Azbijewicza unoszą delikatnie
klejnot po klejnocie i odkładają ostrożnie z powrotem na stół.
Od chwili otworzenia pudła ze skarbem Hasan-beja pan Aleksander także nie odezwał
się ani słowem.
Co usłyszymy w jego głosie, gdy się wreszcie odezwie? Zachwyt, radość, chciwość?...
- Dziękuję - powiedział spokojnie. - Choć już powiedzieliście, że to na krótko dla
mnie... - uśmiechnął się z ironią - prawo ma swoje racje - uniósł misternie kuty kolczyk. -
Może i dobrze, że zabierzecie. Krew czuję, dużo krwi. Nie mógłbym spać spokojnie, bo
więcej jej niż drogocenności w skarbie prapradziada. Zresztą jak bez niej trafiłyby te klejnoty
w łapy biednego Tatara? - zaśmiał się niewesoło.
Milczeliśmy.
Przesunął dłonią po czole:
- Taak. Minęły przeszło trzy wieki i skarb murzy Hasana, zwanego Hasan-bejem,
wrócił do jego rodu. Allach jest wielki! Żal tylko, że nie ma już więcej Azbijewiczów, by się
tym cieszyli, by chwalili prapradziada, że nie kłamał! Cóż, daliście mi nacieszyć oko skarbem,
ale i zmartwiliście serce, że nie będą mógł wspomóc nim innych. Bo mnie samemu już nic po
złocie i tych kamykach.
- Proszę pana. Chcieliśmy, żeby uznano pana za znalazcę skarbu pańskiego przodka.
Ale... - zająknąłem się.
- Mój młody kolega - odezwał się łagodnie pan Tomasz - w zapale pościgu za
złodziejem, który już, już umykał bezkarnie, uruchomił całą machinę: celników, policjantów,
straż graniczną. Zresztą i ja bym tak postąpił. Niestety, skoro owa “machina” raz dowiedziała
się o istnieniu skarbu i zapisała go w swych papierach jako “przedmiot ukryty i poszukiwany”
lub też “znalezisko”, to nie da się tego odkręcić! Na skarb natrafił pracownik Ministerstwa
Kultury i Sztuki, Paweł Daniec. Właściwi fachowcy zakwalifikowali pański współudział w
odkryciu skarbu Hasan-beja jako pomoc. To w najlepszym wypadku kwalifikuje się do
dyplomu uznania. Jednak pewien uznany prawnik...
- Nie, nie! - zamachał rękoma Azbijewicz. - Ja się o swoje prawować nie będę!
Państwowe, mówią? Niech będzie państwowe! Mnie wystarczy, że ten kindżał będę mógł
zabrać ze sobą przed tron Allacha.
- Państwowe, czyli nas wszystkich - próbował załagodzić pan Tomasz. - Pana przodek
trafi do dzieł o historii sztuki! Tysiące zwiedzających będą podziwiać jego... skarb!
- Jego łup, chciał pan powiedzieć! - zaśmiał się ironicznie gospodarz. - Murzą, czyli
księciem tatarskim był, bo ponoć od samego Dżingis-chana pochodził. Ale rangę beja
otrzymał, bo bił dzielnie i łupił! Jak na Tatara przystało! - ostre zęby błysnęły spod obwisłych
wąsów.
Jak podobnym do Azji Tuhaj-bejowicza wydał mi się pan Aleksander! Jednak po
chwili znów był uprzejmy i łagodny, może tylko nieco smutny:
- Tysiące będą patrzeć... Panie Tomaszu, patrzeniem się jeszcze nikt nie nakarmił, z
najpiękniejszego widoku domu nie zbudował...
Szef milczał i ja nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Na szczęście wtrąciła się
Zośka:
- My tu tyle i nie najweselej o skarbie, a ja chciałabym się dowiedzieć czegoś o Nessie
z Lisuń!
Pan Aleksander pogładził wąsiki. Wyjrzał przez okienko:
- Księżycowa nocka dzisiaj. Dowie się panienka o tej, jak jej tam, Nessie. Chyba
nawet panienka ją zobaczy. Tylko cierpliwości, młoda damo. Wyście mi, trudów nie
szczędząc i na przykrości się narażając, tajemnicę skarbu prapradziada odsłonili. Postaram się
więc zapoznać was z tajemnicą Lisuń.
Zośka ledwo mogła usiedzieć, choć nie zapomniała zapytać Jacka, czy wziął ze sobą
ów naostrzony widelec na sznurku.
- A ty trzymaj język za zębami, bo ci go potwór wyrwie z korzeniami! - odciął się
braciszek i pstryknął latarką.
Pan Tomasz sprawdzał migawkę aparatu i rozważał, który obiektyw wybrać. Ja
przecierałem szkła lornetki, gospodarz uśmiechał się pod wąsem.
Wreszcie dał znak do wymarszu. Wyszliśmy przed chatkę. Księżyc w pełni osrebrzał
drzewa zostawiając tylko nietkniętą czerń najgłębszych cieni. Spod furtki przywitał nas w
miarę przyjazny głuchy warkot Azby.
- Pójdziecie państwo przodem. Pan Paweł zna drogę. Zaraz was dogonię. Tylko
zadbam o pieski...
Zagłębiliśmy się w srebrno-czarny las. Dzięki księżycowi nawet pojękująca cichutko
ze strachu Zośka mogła widzieć ścieżkę. Powietrze było zimne, czyste i bezwonne.
Przedwczesna zapowiedź nocy jesiennej, ale bez jej grzybnego zapachu, z każdym oddechem
ulatywał z ust obłoczek pary.
- Pojedziemy na łów, na łów... - próbował nucić Jacek, ale umilkł jakby w lęku przed
zimną ciszą dokoła.
Doszliśmy już do nadjeziornego gąszczu, gdy dogonił nas Azbijewicz:
- Tą ścieżynką w dół, tylko uwaga na pokrzywy...
Ostro zapachniała mokra ziemia i butwiejące liście. Stanęliśmy na błotnistym brzegu
wąskiej zatoczki pomiędzy dwoma trzcinowiskami znieruchomiałymi w bezwietrzu. Gdzieś
opodal kwaknęła przebudzona kaczka. Chlupnęły ukleje na płyciźnie. Przed nami otwierał się
widok na srebrną gładź jeziora zamkniętą czarną ścianą przeciwległego brzegu. Daleko po
lewej migotało światełko w najbliższej zagrodzie.
- To tu?... - szepnęła prawie bezgłośnie Zosia.
Pan Aleksander z powagą skinął głową.
- Kiedy? - zaszemrała trwożnie dziewczyna.
Znawca obyczajów potwora rozłożył ręce:
- Cierpliwości!
Sporo jej trzeba było, nim usłyszeliśmy głos Azbijewicza:
- Tam - wyciągnięte ramie wskazywało ku północy.
Po srebrnoołowianej tafli sunęły dwa czarne punkty, zostawiając po sobie odkosy
drobniutkiej fali.
- Potwór! - jęknęła Zośka.
- Cip, cip... - próbował swych sztuczek Jacek, ale głos mu się załamał. Migawka
aparatu pana Tomasza trzaskała raz po raz.
Na środku jeziora potwór powoli zatoczył krąg szukając łupu. Co pewien czas dwa
jego garby zanurzały się na chwilę pod wodę i znów wypływały na powierzchnię.
Poprawiłem ostrość lornetki: “Czyżby to były naprawdę łby, a nie garby?”
- Czas poznać się z postrachem Lisuń bliżej - powiedział Azbijewicz i w tejże chwili
mazurska Nessie zawróciła w naszą stronę. Płynęła bezszelestnie, tylko czasem dobiegało do
nas coś jakby sapnięcie.
Poczułem, że Zośka chowa się za mnie. Jacek też cofnął się od brzegu. Woda
zachlupotała. Potwór był coraz bliżej. Brodził przez płyciznę. I nagle tylny grab, nie, już na
pewno łeb, skręcił w lewo i zrównał się z pierwszym.
Błysnęła latarka Jacka:
- Ależ to!...
Resztę zagłuszył śmiech gospodarza, pana Tomasza i mój.
Do brzegu człapały przez zielsko dwa ogromne sznaucery.
- Azbę już znacie - chichotał Azbijewicz. - A to Baza, jego brat! Bez strachu! On też
szanuje moich gości.
- Jak to pan zrobił? - gorączkował się Jacek, gdy po chłodach i emocjach
ogrzewaliśmy się w chatce lipową herbatą.
- Pan Paweł nie opowiadał, że zajmuję się układaniem psów? To mój od wielu lat
zawód, wspomagany, co tu ukrywać, przez pewien talent. Tatarzy zawsze umieli dogadać się
ze zwierzętami.
- Opowiadałem! - zaśmiałem się. - Ale zmylił mnie ten drugi garb! Nie wiedziałem
przecież, że ma pan drugiego, równego Azbie zdolnościami i ogromem psa.
- Przepraszam - sumitował się gospodarz - ale nikt tu o Bazie nie wie. Taki
“rozdwajający się” pies bywa czasem bardzo pożyteczny!
- Mnie ciekawi - łyknął herbatki pan Tomasz - skąd ten pomysł z Nessie? Z nudów?
- Proszę pana - musnął wąsik pan Azby i Bazy - czy w lesie można się nudzić?
Wykombinowałem sobie potwora, żeby wystraszyć stąd kłusowników i turystów-szkodników.
Tacy wyniszczyli prawie całe Mazury. Lisunie to jedno z ostatnich, jak ja to nazywam,
“czystych” miejsc. Zaczyna się tu zresztą i rezerwat Lisunie, ale kto by na to zważał!
Postarałem się więc o potwora i muszę przyznać, że spisuje się całkiem nieźle. Różne typki
wieją stąd jak zające!
- Ale że te psy tak zgodnie i mądrze współdziałają - zainteresował się Jacek.
- To nic trudnego. Kieruję nimi gwizdkiem ultradźwiękowym, niesłyszalnym dla
ludzkiego ucha. Nic odkrywczego. Stosują go policjanci i niektórzy myśliwi... No, to jeszcze
po czareczce herbatki za czystość Lisuń!
- I za ich postrach! - dodała Zosia.
Spełniłem czarkę wonnego napoju z przyjemnością.
Azba i Baza łypały spod kominka też wydawało się życzliwie. Pozostawała mi tylko
jedna rzecz do zrobienia...
- O rany! - zawołałem, gdy po serdecznym pożegnaniu przez Azbijewicza mościliśmy
się w Rosynancie. - Zapomniałem fajki.
- Dziwiłbym się, gdybyś nie zapomniał - mruknął szef.
Spojrzałem na niego badawczo. Ale pan Tomasz z obojętną miną wpatrywał się w
księżyc.
Następnego dnia, gdy przy kawie żegnaliśmy się na pokładzie “Krasuli”, szef zapytał
poziewując:
- Aa... tych naszyjników to skarb Hasan-beja liczy cztery czy pięć? Jakoś nie mogę
sobie przypomnieć...
Skwapliwie pociągnąłem łyk kawy.
- Mógłbyś sprawdzić w twoim spisie, Pawełku?
- W spisie? Zaraz skoczę do Rosynanta... ale czy nie został ten spis w raportówce, gdy
ganialiśmy śmigłowcem za Baturą?...
Szef uśmiechnął się dobrotliwie:
- Później sprawdzisz. Gdyby się nie znalazł, sporządzisz nowy... A co do naszyjników,
to coś mi się pokićkało! Teraz przypomniałem sobie, że były cztery!
Wyprostowałem się:
- Jak zawsze ma pan rację, szefie. Cztery.
- Pawełku - odezwał się po chwili pan Tomasz - jak myślisz, czy taki naszyjnik
zapewni mieszkania wielu bezdomnym?
- To zależy. Ale o jakim naszyjniku pan mówi? Cztery ze skarbu Hasan-beja leżą w
tym pudle.
- Cztery, które ujęte będą w podpisanym przeze mnie - nacisk na ostatnie słowa - jako
świadku spisie.
Łyknął ze smakiem kawy i uśmiechnął się łagodnie.
- Nie rób ze mnie głupca, Pawełku. Ty i ja myślimy o piątym naszyjniku, który
zostawiłeś, pod pretekstem powrotu po fajkę, panu Aleksandrowi Azbijewiczowi.
- Przecież gdyby nie mój błąd w ustaleniach z Warszawą... Sam pan twierdził, że
ostatni potomek Hasan-beja ma moralne prawo przynajmniej do części skarbu!
- Nie tłumacz się. Twierdzę tak nadal. I wiesz, co ci jeszcze powiem: cieszę się, że
chociaż ten naszyjnik trafił do rąk pana Azbijewicza! Jak już uraduje nim oczy, to z
pewnością dotrzyma słowa i wspomoże potrzebujących!
- I ja tak myślę, szefie!
KONIEC