Graham Heather Miłość i zbrodnia w Nowym Orleanie


HEATHER
GRAHAM
POZZESSERE



Miłość i zbrodnia

w

Nowym Orleanie

przekład
ANNA BARTKOWICZ






Rozdział pierwszy

Annie spodziewała się, że tego wieczora odwiedzi ją Jon.

Ale nie przypuszczała, że jego wizyta będzie wyglądała w ten sposób. Że Jon wejdzie potykając się. I że
będzie tak krwawił. I urywanym głosem wypowie te dziwne, prawie niezrozumiałe słowa.

Z początku nie usłyszała nawet głośnego pukania do drzwi Bo stała na balkonie, obserwując nocne życie
miasta. Dziwne, ale teraz, kiedy upłynęło już prawie pięć lat od ich rozwodu, była mu naprawdę szczerze za coś wdzięczna - wdzięczna za to miasto. Kochała Nowy Orlean cieszyła się bardzo, że Jon znalazł jej to mieszkanie w dzielnicy Francuskiej, i mogła właściwie powiedzieć pokochała ponownie swego byłego męża. Kiedyś nie sądziła, że to będzie możliwe. Ich piętnastoletnie
pożycie było tak burzliwe, tak pełne złości i nienawiści, takie... no, po prostu koszmarne. Ale burze ucichły. To, co on robił w sobotnie noce czy poranki, przestało być jej problemem. A fakt, że nie musi się już tym interesować, dawał jej upajające poczucie wolności. Nie obwiniała go już nawet zbytnio. Przeszła to wszystko i uznała, że to, co się między nimi zdarzyło, było nieuniknione, było kwestią losu.

Poznali się będąc jeszcze dziećmi, a on pozostał dużym dzieckiem na zawsze. Teraz też nim był, ale teraz
ona potrafiła radzić sobie z nim i kochać go w inny sposób.

Dziwne, ale tego wieczora powróciły do niej wspomnienia. Stała na balkonie z filiżanką kawy z cykorią
w dłoni, patrzyła na ulicę, słuchała swego ukochanego jazzu i... czuła się bardzo szczęśliwa. Przypomniała sobie, że początkowo była przerażona myślą o rozwodzie.
Trzymała się kurczowo tego małżeństwa na długo po tym, jak już nic nie zostało ze ślubów, które sobie złożyli.
Do chwili rozwodu nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo bała się zostać sama. Nie uświadamiała sobie, że trzyma się Jona nie ze względu na córkę, ale z obawy przed samotnością.

Do czasu rozwodu nigdy w życiu nie była sama. Była żoną Jona, matką Katie, a przedtem córką Jeffa
i Cheryl. Po ukończeniu szkoły średniej poszła od razu na studia. Studiowała sztuki wyzwolone, bo rodzice uważali, że z czystej sztuki przeciętna młoda kobieta taka jak ona nie będzie w stanie żyć. Na pierwszym roku poznała Jona Marcela. Oboje mieli wtedy po osiemnaście lat.
Od razu zaczęli umawiać się na randki, chodzili na zwariowane przyjęcia, kłócili się, robili sobie sceny zazdrości, rozstawali się. Ale wracali do siebie i byli ze sobą nadal, bez względu na to, jak burzliwe okazywały się ich kłótnie.


Oboje kontynuowali studia, a pobrali się dopiero po
ukończeniu dwudziestu jeden lat. W chwili kiedy należało się spodziewać, że są już dojrzałymi, odpowiedzialnymi, wykształconymi ludźmi.

Stojąc teraz na balkonie, Annie zastanawiała się, dlaczego wtedy spodziewała się, że w ich życiu dużo się
zmieni.

Tymczasem zmiana nie nastąpiła. Małżeństwo jej nie spowodowało. W dalszym ciągu odnosili się do siebie jak dzieci i kłócili się jak dzieci. Złościli się o byle co, obrażali, wyzywali. Z czasem wyzwiska stały się zbyt drastyczne, a kłótnie zbyt pełne jadu. Jon zaczął się izolować. Stał się milczący. Wracał do domu coraz później, a pewnego razu nie wrócił na noc. Ale wtedy to nie miało już znaczenia.
Annie nie miała nawet ochoty stanąć z nim twarzą w twarz i porozmawiać otwarcie. Kiedy sytuacja do tego dojrzała, spokojnie skontaktowała się ze swoim adwokatem i spokojnie wniosła sprawę o rozwód.
Jon z początku myślał, że blefuje. Prosił i groził.
Później płakał. Ona też płakała. I prawie się pogodzili. Ale tak zdarzało się już nieraz przedtem. Był to ich ustalony wzorzec zachowania. I Ann doszła do wniosku, że musi od tego wzorca odejść. Zwłaszcza że nie mogła już nawet udawać, że on jej nie zdradza, nie mogła się oszukiwać.
Trzeba było z tym skończyć. Więc rozwiedli się i stali się wrogami. Ale potem, po pewnym czasie, nagle okazało się, że potrafią się przyjaźnić. Stali się najlepszymi z przyjaciół. Będąc małżeństwem, mieszkali w Atlancie, a po rozwodzie on wyjechał do Nowego Orleanu, swego
rodzinnego miasta. I zachęcił ją, żeby przyjechała na Festiwal Jazzowy, a potem znalazł dla siebie mansardę nadającą się doskonale na pracownię i mieszkanie, a dla niej mieszkanie z pracownią tuż koło piekarni w Dzielnicy Francuskiej. Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze, a na parterze Ann otworzyła sklepik pocztówkami, grafikami i wyrobami miejscowego rzemiosła artystycznego. Znalazła kogoś, kto ten sklepik dobrze prowadził, a sama przez całe dnie, a nawet czasami noce, malowała. Uwielbiała malować. Lubiła też właściciela pobliskiej galerii, który sprzedawał jej obrazy. Te obrazy przedstawiały życie w Nowym Orleanie, rośliny, kwiaty i koronkowe metalowe balustrady, sta­rych rybaków, dzieci. Twarze.

Twarze były jej ulubionym tematem i najmocniejszą stroną. W pewnej recenzji ktoś napisał, że odbijają się w nich długie lata życia modeli i wszystkie możliwe emocje. Ann była świadoma własnego talentu i swojej miłości do sztuki, rozumiała ich istotę i dlatego - zarabia­jąc najwięcej na olejnych wizerunkach twarzy - zmieniała ciągle zarówno swoje zainteresowania, jak i styl. Jon był jej dobrym przyjacielem i krytykiem dostarczającym inspiracji. Miłość do sztuki i wzajemny szacunek dla tego, co tworzyli, były tym, co ich teraz łączyło.

Ann spojrzała na zegarek, marszcząc brwi. Jon powi­nien był się u niej pojawić już dawno. Ostatnio zajęty był malowaniem cyklu obrazów. W nowej galerii, otwartej przez ich starego przyjaciela przybyłego niedawno z San Francisco, odbywał się dzisiaj wernisaż wystawy przed­stawiającej pierwszą część tego cyklu i Jon miał przyjść po nią i zabrać ją na ten wernisaż. Cykl zatytułowany był „Damy z Dzielnicy Czerwonych Latarni". Ann z począt­ku odnosiła się do tej tematyki sceptycznie i niechętnie. Ale później, kiedy obejrzała kilka obrazów w pracowni, musiała przyznać, że były świetne. Były to najlepsze obrazy, jakie Jon w życiu namalował. Ją chwalono za twarze, a jego uznawano za mistrza w przedstawianiu kobiet z marginesu. Pierwszy z cyklu jego obrazów, zatytułowany „Słodka Scarlet", był niesamowity. Scarlet miała na sobie czerwoną suknię - strojną i podkreślającą jej zmysłowość, a w jej oczach czaiło się cierpienie. Obraz wyrażał tak wiele. Tandetna krzykliwość współistniała w nim z pięknem i smutkiem. Pozowała do niego



striptizerka z klubu, a Jonowi udało się uchwycić w nim piękno i nadzieję związane z jej młodością, a równocześ­nie gorzką mądrość, jaka przychodzi wraz z doświad­czeniem życiowym. Uchwycił obietnicę czającą się w płynnym tańcu i wdzięk, który dziewczyna zachowy­wała pomimo całej wulgarności związanej z obnażaniem się. Tego wieczora wiele „dam" Jona miało się znaleźć na wystawie, a Ann musiała przyznać, że bardzo chce zobaczyć je wszystkie w otoczeniu, jakie tworzyła galeria.

Napiła się kawy i spojrzała znowu na zegarek, zastanawiając się, co mogło zatrzymać Jona. Nie była zdenerwowana, rozkoszowała się pięknym wieczorem. Zmrok zapadł przed chwilą, a zanim to się stało, światło zachodzącego słońca pokryło koronkowe balustrady z kutego żelaza okalające balkony domów o pastelowych ścianach patyną czerwieni. Zamknąwszy oczy, Ann wsłu­chiwała się w głosy dolatujące z oddali, śmiech i gwar rozmów ludzi - turystów i miejscowych - spacerujących po ulicach. Słyszała też dźwięki jazzowej muzyki i czuła kuszące zapachy kawy oraz świeżych rogalików i pącz­ków.

I właśnie w tym momencie usłyszała, że ktoś głośno puka do drzwi.

Puka, a właściwie uderza w nie z furią ramieniem. Pomyślała, że to Jon, i na chwilę ogarnął ją gniew. Przecież nie są już małżeństwem! Więc dlaczego on zachowuje się tak jak przed rozwodem, kiedy to nieraz ją zirytował, uważając, że powinna mu otwierać natychmiast, choćby nie wiem co robiła, choćby ręce miała całe w mydlinach, farbie czy sosie pomidorowym.

- Jon, to ty?

Postawiła kawę na pomalowanym na biało żelaznym stoliku znajdującym się na balkonie. Weszła do miesz­kania i podeszła do frontowych drzwi. Odsunęła zasuw­kę i już miała wygarnąć Jonowi, co myśli o takim zachowaniu:

- Do diabła, Jon... - zaczęła i umilkła. Bo on stał za drzwiami blady.

A w chwilę później upadł.

Bezwładnie jak kłoda.

Runął w przód, prosto w jej ramiona.

Ann była tak zaskoczona, że straciła równowagę i znalazła się na podłodze przygnieciona całym ciężarem jego bezwładnego ciała.

- Jon...

Jego twarz, znajdująca się o kilka cali od jej twarzy, dotykała podłogi. Jego wargi poruszały się. Kiedy upadał, Ann bezwiednie chwyciła go obiema rękami. Ale później puściła go, zaskoczona tym, co się stało.

Jej ręce...

Jego usta...

Z jej palców kapała krew. A z jego ust wydobywały się ciche, rozpaczliwe słowa:

- Ja tego nie zrobiłem.

Na rękach, którymi go przed chwilą obejmowała, była krew.

- Boże!

Nie widział jej. I powtarzał z wysiłkiem:

- Ja tego nie zrobiłem. Ja tego nie zrobiłem. Ja tego nie zrobiłem...

Na wypolerowane deski podłogi sączyła się krew.

- O Boże! - zawołał Jon słabym głosem, a jego wzrok skupił się na Ann. - Ja tego nie zrobiłem!

Zamknął oczy.

A krew płynęła nadal.



Rozdział drugi


Kobiety. Żony. One zawsze dowiadują się ostatnie, pomyślał niecierpliwie Mark, kręcąc głową. Na miłość boską przecież ten facet zabił striptizerkę, z którą spał.

Striptizerkę? To bardzo delikatne określenie. Młoda kobieta mogła mieć dobre serce i jakąś osobowość, ale tak naprawdę ta biedna zaszlachtowana dziewczyna była po prostu dziwką. Jednak żonie tego faceta najwyraźniej nie sprawiało to różnicy. Nie miało to znaczenia dla tej jego małej kobietki o twarzy zalanej łzami, kobietki, która

właśnie rozmawiała z lekarzem i żądała, żeby uratował życie temu, który właśnie ukradł zszargane sny innej istocie ludzkiej.

Niezła, co? - szepnął Jimmy Deveaux, chudy jak tyczka, życzliwy facet o potarganych włosach i twarzy

psa gończego.

Mark był wyższy rangą, ale często pracowali razem. Jako partnerzy. Gdy na ulicach roiło się od noży i broni palnej, ranga nie miała znaczenia. Jimmy też pokręcił głową.

- Świetna. Ładna. Ładne włosy. I tyłeczek.

Były to uwagi typowe dla Jimmy'ego. Koledzy mó­wili, że cechuje go „wisielczy humor". Dzisiaj mieli do czynienia z morderstwem. Czyli z czymś najpoważniej­szym. Ale policjanci często bronią się żartem, bo inaczej nie poradziliby sobie z życiem, które wybrali.

Mark przeważnie żartował razem z Jimmym - nawet wtedy, kiedy jego żarty były niewybredne.

Ale dzisiaj...

- Słuchaj, Jimmy - powiedział - nie jesteśmy tu po to, żeby oceniać jej tyłek.

Jimmy jakby nie zauważył jego nastroju i komen­tował dalej:

- Cycki też ma niezłe.

- Nie jesteśmy tutaj po to, żeby mówić o jej tyłku i cyckach - powiedział Mark bardziej stanowczo.

- W porządku, nie jesteśmy tu po to, ale mimo to jej cycki i tyłek są wspaniałe. Co ten facet robił z prostytutką, skoro miał w domu taką babkę?

- Ależ stary, jesteś w tym interesie tak długo, że wiesz, że na świecie jest pełno wariatów. I że nawet tak zwani porządni ludzie zachowują się czasami jak wariaci.

- Ja bym nie mógł jej rzucić dla prostytutki - wes­tchnął Jimmy.

- Gina L'Aveau nie była taką zwykłą prostytutką - odrzekł niedbale Mark.

Jimmy popatrzył na przyjaciela uważnie, a potem zgodził się, wzruszając ramionami:

- Rzeczywiście, nie była.

Mark odwrócił wzrok od pytających oczu Jimmy'ego. Niecierpliwiło go już trochę przedłużające się oczekiwanie na rozmowę z lekarzem zajmującym się podejrzanym. Przyjrzał się żonie Jona Marcela, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów. Miała na imię Ann. Ann Marcel. Z początku pomyślał, że jest bardzo młoda. Niezwykle drobna, nie miała więcej niż pięć stóp i trzy cale wzrostu. Ale dzieckiem nie była. Po bliższym przyjrzeniu się dochodziło się do wniosku, że ma ze trzydzieści pięć lat. A może nawet trochę więcej. Była malutka i zwięzła i - tu musiał przyznać, że Jimmy ma dobry gust - bardzo zgrabna. Jej włosy sięgały ramion i były bardzo jasne, a oczy intensywnie zielone. Cerę miała jasną, a rysy lak delikatne jak śliczna lalka. Ubrana była w coś, co kiedyś musiało być elegancką wiosenną suknią z mięk­kiego materiału w kolorach ziemi i co teraz poplamione było krwią. A właściwie nią oblepione.

- Jon Marcel jest artystą - powiedział Jimmy, tak jakby to wyjaśniało wszystko.

Mark popatrzył na niego sceptycznie.

- To znaczy?

Jimmy wzruszył ramionami.

- Kto to wie? Słyszałem, że pewnemu artyście za­płacili, żeby w imię sztuki opakował całą wyspę w różo­wy papier. To znaczy, że artyści potrafią być trochę dziwni.

Jimmy, do czego ty u diabła zmierzasz? Ja... ja... Może oni dzielili się swoimi podbojami? Mark popatrzył na niego pytająco.

- Daj spokój, Mark, wiesz, co mam na myśli. Jimmy poczerwieniał. Potrafił robić komentarze

o kobietach, ale nie bardzo umiał rozmawiać, kiedy temat stawał trochę bardziej perwersyjny. Menage-a-trois?

-Coś w tym rodzaju.

Ona na taką nie wygląda.

A jaki wygląd mają „takie"? - spytał Jimmy. Nie wiem, ale ona go nie ma. Są rzeczy, które się po prostu wie.



Zresztą wszystko się niedługo wyjaśni. Jeżeli parę testów laboratoryjnych wypadnie pomyślnie, nie będzie wątpliwości, że Jon Marcel zostanie oskarżony o morder­stwo. Mark przełknął ślinę, zdecydowany nie zdradzić, jak bardzo wstrząsnęła nim ta sprawa. Nie chciał też, żeby ktoś wiedział, że od chwili gdy wezwano go z komendy na miejsce zbrodni, był w tę sprawę zaangażowany bardziej niż powinien. Jakaś turystka potknęła się o ciało i natychmiast wykonała histeryczny telefon na policję, a umundurowani policjanci przybyli na miejsce, kiedy zwłoki były jeszcze ciepłe. Kiedy on tam się pojawił, na chwilę przed przybyciem facetów z biura koronera, były już zimne. Leżała w kałuży krwi z otwartymi oczami, w których wciąż zdawały się odbijać jej marzenia. Była ładną kobie­tą. Nawet po śmierci. Gdyby nie kałuża krwi, można by było pomyśleć, że leży tak, czekając aż zaczną się spełniać jej marzenia o przyszłości.

- Panie poruczniku? - odezwał się jeden z munduro­wych.

Mark klęczał nad ciałem. Czuł, że zrobiło mu się zimno i że nie może złapać tchu. Wstał.

- Tak, Corby - powiedział. - Co tam macie? Mieli sporo informacji. Albo przynajmniej tak się

wydawało. Ślady krwi prowadziły z miejsca zbrodni do mieszkania Ann Marcel. Okazało się też, że pani Ann Marcel zadzwoniła pod 911 i że jej mąż, który był cały oblepiony krwią, przechodzi właśnie operację.

Mark przykląkł ponownie obok zwłok niegdyś pięk­nej, choć smutnej kobiety.

- A więc się broniłaś, kotku. To dobrze.

Laboranci pobierali właśnie próbki wszystkiego, cze­go się dało, a zwłaszcza krwi, której ślady prowadziły do mieszkania Ann Marcel.

- To dość jasna sprawa - odezwał się Henry Lapp, asystent koronera. - Została zraniona i broniła się.

A morderca zbiegł. Powinniśmy być w stanie go dogonić.

- Tak - odrzekł Mark. - Może facet od razu zacznie mówić. Jedziemy z Jimmym prosto do szpitala. Bądźcie z nami w kontakcie.

No i pojechali do szpitala. I nie wyszli z niego do tej pory. Czekali. Obserwowali drobną blondynkę. Kręcili głowami. Dziwili się, dlaczego kobiety tak często kochają nie właściwych mężczyzn.

- Mówiąc prawdę - powiedział Mark do siebie prawie na głos - nie wiem za wiele o tym facecie. Ani

o jego żonie.

Znowu pokręcił głową. Kobieta nie zachowywała się nieracjonalnie. Ani histerycznie. Jej oczy od czasu do czasu napełniały się łzami, które spływały po policzkach, kiedy z kimś rozmawiała. Mark ze zdziwieniem zauważył, że na jej widok serce mu się ściska. Nie bądź głupi, ostrzegł sam siebie niecierpliwie. Bywał przecież w tym szpitalu tyle razy w podobnych okolicznościach. Miał szacunek dla cierpienia bliskich osób poszkodowanych, ale zachowywał profesjonalny dystans i był gotów przesłuchiwać ich - grzecznie, ale, jeżeli to było konieczne, bezlitośnie. Nieraz siedział w tej poczekalni, patrząc na szlochającą kobietę. Ale nigdy nie czuł takiej dziwnej

ochoty, by tę kobietę pocieszyć.

Było to tym dziwniejsze, że uważał ją za idiotkę

płaczącą z powodu faceta, który na to nie zasłużył. Mark kochał Nowy Orlean. Miłością przypominającą miłość rodzica do dziecka. Wychował się tutaj. Znał ulice tego miasta, znal ludzi, znał niebezpieczeństwa i przyjem­ności. Nowy Orlean przyciągał ludzi wszelkiego pokroju. Niezbyt uczciwych polityków, podstarzałe piękności, muzyków, malarzy, pisarzy, koneserów kawy. Poboż­nych katolików i chuliganów z nożami i bronią palną, truciznami i magią voodoo. W Nowym Orleanie bywało niebezpiecznie. Nowy Orlean był miastem, w którym człowiek musiał się ciągle czujnie oglądać przez ramię i w którym setka ludzi różnego pochodzenia - białych, czarnych, Cajunów, Latynosów, południowców i ludzi z Północy - potrafiła jak zahipnotyzowana stać na jakimś placu i wsłuchiwać się w melodię wygrywaną przez jakiegoś smutnego staruszka. Rozlegał się tu uroczy gwar miejscowej francuszczyzny, pachniało pyszne pie­czywo, unosił się aromat kawy, kwitły kwiaty i wrzało życie na Mississippi. Dla wielu Nowy Orlean był krainą marzeń.

Jednak on nigdy nie lekceważył przemocy i niebez­pieczeństw panujących w tym mieście. I mimo tej prze­mocy i niebezpieczeństw kochał to miasto bardzo. Uświa­domił sobie teraz i poczuł bardzo wyraźnie, jak ogromnie pragnie pomóc tej kobiecie. A przecież nieraz przedtem był w takiej sytuacji, nieraz widział łzy żony czy kochanki nie mogącej zrozumieć, jak to się stało, że jej mężczyzna zszedł na złą drogę. Nie chodziło o to, że wtedy ten widok go nie wzruszał. Wzruszał go, bo zawsze trudno jest być świadkiem czyjegoś cierpienia. Chodziło o to, że przewa­żnie potrafił patrzeć z dystansu, jakiego wymagał jego zawód.

No cóż, może dzisiejszy wieczór miał być dla niego szczególnie trudny. Już w momencie gdy znalazł się na miejscu zbrodni, był nadmiernie poruszony.

Może powinien się wycofać. Może ktoś inny powi­nien zająć się tą sprawą.

Jednak nie, nie wycofa się. Wiedział, że nie potrafi tego zrobić. Więc stał w poczekalni razem z Jimmym i czekał.

Sprawa nie wyglądała na tajemniczą. Gina L'Aveau była striptizerką i spotykała się z wieloma mężczyznami. Między innymi z tym malarzem, który malował striptize­rki i prostytutki. I coś się między nimi popsuło, weszły w grę gwałtowne emocje. Malarz zranił Ginę nożem, a ona się broniła. I teraz ona nie żyła, a on był umierający.

Smutne, proste. Sprawa, którą można było szybko za­mknąć. Jednak dlaczego on, Mark, czuje się tak cholernie nieswojo? Przecież na tym polega jego praca.

Był zmęczony. Chciał się już czegoś dowiedzieć. Chciał wiedzieć, czy Jon Marcel przeżył operację i czy może już mówić. Czy może im opowiedzieć o swojej zbrodni.

W tym właśnie momencie lekarz uspokajają­cym gestem położył rękę na ramieniu Ann Marcel, a po chwili ruszył w ich stronę. Był to budzący zaufanie czterdziestoparoletni mężczyzna. Wyglądał na dobrego lekarza.

Przywitał się z Markiem i Jimmym, podając im rękę.

- Jest coś? - zapytał Mark. Lekarz pokręcił przecząco głową.

- Zszywaliśmy go przez dwie godziny. Stracił mnóstwo krwi. Odzyskuje przytomność i zaraz ją traci. Obawiam się, że zapadnie w śpiączkę.

- Więc nie możemy go przesłuchać? - zapytał Mark.

- Dziś to wykluczone. Walka o jego życie jeszcze trwa.

- A jakie on ma szanse na przeżycie? - zapytał Jimmy.

Mark zauważył, że patrzy równocześnie na Ann Marcel, do której podeszła właśnie pielęgniarka i która z wyrazem wdzięczności na twarzy kiwnęła głową. A potem ruszyła za pielęgniarką.

Holly, policjantka, ruszyła za nimi. Pielęgniarka zatrzymała ją.

Wyglądało na to, że nie pozwolą policji rozmawiać z Jonem Marcelem, ale mają zamiar wpuścić do niego żonę.

- Pozwoli pan pani Marcel zobaczyć się z nim? - zapytał uprzejmie Mark.

- Tak. Daję jej sześćdziesiąt sekund - odrzekł le­karz.



* * *

- Proszę pani?

Obok niej stała ta miła pielęgniarka, która zajęła się nią od pierwszej chwili po przyjeździe karetki do szpitala.

Pewnie ma zamiar mi powiedzieć, że gliny chcą ze mną mówić, pomyślała Ann.

Czuła obecność tych gliniarzy przez skórę. Od chwili, gdy pojawili się w poczekalni. Trzymali się uprzejmie z daleka, ale ona - mimo że nieprzytomna prawie z niepokoju - czuła, że są i że ją obserwują. Bardzo chciała się z nimi rozmówić, pragnęła im powiedzieć, żeby znaleźli tego kogoś, kto zaatakował Jona. Żeby nie stali tutaj bezczynnie i nie tracili czasu.

Oni tymczasem dziwnie na nią patrzyli. Obaj. Ten, który wyglądał jak smutny niedźwiedź. I ten drugi. Wysoki, z barami jak u boksera. Taki podstarzały, a może nawet stary Sokole Oko.

Chociaż nie, właściwie nie był stary. Ale nie był też młody. Miał tak pod czterdziestkę? A może po? Tak trudno jest określić wiek mężczyzny. Przyszło jej do głowy, że mężczyźni często z czasem stają się nawet bardziej przystojni niż za młodu.

No, w każdym razie, bez względu na to, ile miał lat, ten policjant wyglądał dobrze. Ann z przerażeniem uświadomiła sobie, że się zastanawia, czy bez spodni i marynarki wyglądałby tak samo atrakcyjnie. Pomyślała też, że ten policjant nie stara się zbytnio o dobry wygląd, bo przychodzi mu on bez wysiłku. Tak przynajmniej wnioskowała ze sposobu, w jaki stał.

Miał ładne ciało. I cała reszta była w nim równie atrakcyjna. I intrygująca.

Włosy miał kasztanowate, na skroniach przetykane siwizną, dość długie, spadające na kołnierz. I cudownie męską twarz, twarz w typie Clinta Eastwooda, jak z wes­ternu, o stanowczej szczęce i wysokich kościach poli­czkowych.

Wspaniała twarz do namalowania, pomyślała. Twarz z charakterem. Twarz człowieka inteligentnego, silnego, zdecydowanego. No tak. Być może trochę upartego. Obserwował ją bez przerwy. Była pewna, że najdok­ładniej przeanalizował to, co zobaczył, i że jest przenik­liwy. Może to i dobrze. Może dzięki swojej przenikliwości od kryje, co się przydarzyło Jonowi.

A może nie. Jego stalowe oczy przesunęły się po niej Z czymś w rodzaju pogardy. Spoglądał na nią i kręcił głową kilka razy. Było to denerwujące. Zwłaszcza że czuła na sobie ten jego wzrok i sama nie mogła się powstrzymać od patrzenia na niego. Raz, nagle, zrobiło jej się gorąco. Odwróciła się wtedy i zobaczyła, że na nią patrzy. Że mierzy ją wzrokiem od stóp do głów. Zapamię­tuje szczegóły. Zapamiętuje, jak ona wygląda. Co ma na sobie. I zastanawia się, dlaczego tutaj jest.

Jon...

Była tu z powodu Jona.

I nie chciała myśleć o gliniarzu, który ją obserwował.

Chociaż z drugiej strony może lepiej było myśleć o nim niż zamartwiać się o Jona. Może lepiej było, siedząc tu w poczekalni, myśleć o tym macho, którego praw­dopodobnie nie zobaczy więcej na oczy. Tak! Tak, będzie 0 nim myślała. Jest denerwujący, ale dzięki niemu ona, Ann, zapomina, jak bardzo boi się o Jona. Nie myśl 0 ranach Jona, nie myśl o jego szansach na przeżycie, myśl o tym facecie, powiedziała sobie.

O tym glinie-tajniaku. Ubranym w tweedową mary­narkę i dżinsy. Ktoś jej powiedział, że on jest gliną, kiedy wszedł z tym kolegą o podłużnej twarzy. Ale jej wcale nie trzeba było tego mówić. Wystarczyło, że zobaczyła jego oczy i już wiedziała, kim jest. Wiedziała też, że ją ocenia. Bardzo chciała już z nim porozmawiać o sprawie Jona, a równocześnie czuła się dziwnie nieswojo. Oczywiste było, że on ją pociąga. I że jest bardzo atrakcyjny. Ale równocześnie czuła, że powinna przyjąć postawę obronną.

Tylko dlaczego? Przecież gliniarze są po właściwej stronie. Po jej stronie.

- Jeżeli policjanci chcą... - zaczęła.

- Nie, nie, kotku. Teraz ma pani sekundę na zobacze­nie się z panem Marcelem - powiedziała pielęgniarka, biorąc ją pod rękę.

- Sekundę...?

- No, minutę, czy coś koło tego. Pan Marcel prze­szedł ciężką operację i teraz można go zobaczyć. Ale jeżeli ma z tego wyjść, potrzebny mu całkowity spokój i od­poczynek.

- Ale on z tego wyjdzie...

- Niech pani posłucha. Jest pani silna, a lekarz był z panią szczery, prawda?

- Tak - potwierdziła Ann. Jest silna. To prawda.

Jednak znalazłszy się w maleńkim pomieszczeniu, w którym leżał Jon, przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, że z trudem przychodzi jej patrzenie na niego. Jedynym pocieszeniem było to, że teraz mogła sobie pozwolić na słabość, mogła dopuścić do tego, żeby nogi się pod nią uginały - inaczej niż wtedy, kiedy on krwawił, a ona musiała być taka silna. Tak, wtedy musiała za­chować przytomność umysłu, zatamować krew, ogrzać go, uchronić przed szokiem.

A teraz była bezradna. Jonem zajęli się ludzie kom­petentni. Zoperowali go, założyli mu szwy. Różne rurki, do których jest podłączony, dostarczają mu życiodajnych płynów. Inne rurki umożliwiają mu oddychanie. A on z cerą w kolorze popiołu leży na szpitalnych prześcierad­łach. Ann starała się dotychczas być silna i zachować spokój. Ale teraz, patrząc na te wszystkie rurki i widząc jego bladą twarz, wydała z siebie urywany szloch. W tej chwili poczuła na ramieniu dłoń pielęgniarki.

- Przykro mi, pani Marcel. Proszę pamiętać, że mogę dać pani tylko minutę...

Minutę. Ann zdawała sobie sprawę, że nie może tego czasu zmarnować. Nie może stać bezczynnie jak idiotka.

Podeszła szybko do łóżka. Do głowy cisnęły jej się myśli. Nie chciała go stracić. Kochała go. Bardzo. Nie jako męża - bo nigdy nie byli sobie przeznaczeni jako mąż i żona - ale jako najlepszego z przyjaciół. Bo był jej najlepszym przyjacielem. I najsroższym krytykiem, który gdy popadała w depresję - pierwszy spieszył z pocieszeniem. A kiedy wszystko szło jej dobrze, cieszył się z całego serca razem z nią. Dotknęła jego dłoni, która podobnie jak twarz miała kolor popiołu. Jon wyglądał jak śmierć, ale ona czuła w nim ciepło życia. Pocieszyło ją to. Ścisnęła jego dłoń mocniej.

- Wszystko będzie dobrze. Naprawdę. Zapewniam cię. Dopilnuję tego. I obiecuję ci, że nie pozwolę, żeby ten, który ci to zrobił, uniknął kary. - Przyciągnęła jego ciepłą, suchą dłoń do swoich ust i pocałowała ją. - Jon, wszystko będzie dobrze. Przysięgam ci.

- On wciąż odczuwa skutki anestezji - powiedziała miła siwowłosa pielęgniarka. - I - dodała z żalem - wątpliwe jest, czy dzisiejszej nocy odzyska przytom­ność. Jednak podświadomość jest rzeczą cudowną. Moż­liwe, kochanie, że on panią słyszy. Nie wiemy tego tak do końca. Ale zawsze zachęcamy bliskich, żeby mówili do naszych pacjentów.

Ann kiwnęła głową i uśmiechnęła się z wysiłkiem.

- Jon...

Ku jej zdziwieniu, Jon otworzył oczy. Te oczy były zamglone, ale wydawało się, że pacjent patrzy przytom­nie.

Jego wargi poruszyły się. Jon odetchnął i coś szepnął. Ann pochyliła się nad nim.

- Jon, wszystko jest w porządku. Jesteś w szpitalu. Opiekują się tobą wspaniali ludzie. Doskonali lekarze i pielęgniarki.

Jon znowu poruszył wargami. Wyglądało na to, że robi rozpaczliwe wysiłki, żeby coś powiedzieć.

- Jon, nie powinieneś tak się wysilać. Potrzebny ci odpoczynek, musisz wyzdrowieć...

- Ann...

Wypowiedział jej imię.

- Jestem przy tobie, Jon. Poruszył głową. Nie.

- Jon, proszę cię...

Jego ręka pod jej dłonią napięła się. Ann pochyliła się niżej.

- Annabella. Zamknął nagle oczy. Jego ręka rozluźniła się.

Ann zrobiła głęboki wdech, czuła zawrót głowy. On umarł, o Boże, on nie żyje...

- On, on... - wyjąkała.

- W porządku, proszę pani, w porządku.

- Ale...

- Kochanie, on jest nieprzytomny - powiedziała łagodnie pielęgniarka, biorąc ją za ramię. - Proszę spoj­rzeć na te monitory. Tutaj widzi pani, jak bije serce, tu na tym ekranie. Wszystko jest w porządku. On żyje.

Ann kiwnęła głową.

- Jestem przekonana, że pani obecność bardzo mu pomogła - mówiła dalej pielęgniarka. - Co on chciał zrobić? Wyszeptać pani imię?

Ann popatrzyła na nią zaskoczona.

- On... - zaczęła i przerwała.

Nie. Oczywiście byłoby miło wiedzieć, że Jon ją poznał i wymówił jej imię. Ale... On powiedział Annabella.

Była to nazwa klubu, do którego chodził oglądać

striptizerki, swoje „Damy z Dzielnicy Czerwonych Latarni .

Jon był ciężko ranny. Być może umierający. I przy­szedł do niej, i upadł w jej ramiona.

I dotychczas powiedział tylko dwie rzeczy. Najpierw:

Ja tego nie zrobiłem. Boże. Ja tego nie zrobiłem. Ja tego nie zrobiłem. A teraz: Annabella.

Ann odwróciła się i spojrzała na niego, przygryzając dolną wargę. Modliła się za niego. I przeklinała go.

Czego nie zrobiłeś, Jon? Zobacz tylko, co cię spotkało i z czym mnie zostawiłeś. Czego u diabła nie zrobiłeś? i dlaczego, do cholery, patrząc na mnie, wyszeptałeś Annabella?


Rozdział trzeci


Jacąues Moret siedział przy stoliku w restauracji „Divinity's". Był nienagannie ubrany w lekki ciemno­szary garnitur, jedwabną koszulę, szkarłatną kamizelkę i krawat ze znakomitej firmy. Miał podłużną, szczupłą, arystokratyczną twarz, piwne oczy, gładkie ciemne włosy i pełne zmysłowe usta. Kiedy się uśmiechał, na policzkach robiły mu się dołki. Był przystojny i czarujący, mówił ze swadą, a jego z lekka południowy akcent dodawał mu jeszcze męskiego uroku. Kiedy szedł przez tłum, goniły go zawsze spojrzenia kobiet. I zawsze unosił się wokół niego subtelny, przyjemny zapach drogiego płynu po goleniu. Jacques kultywował swoją naturalną zdolność uwodzenia i od chwili gdy w wieku lat dwunastu odkrył siłę swego uroku, posługiwał się nią z beznamiętną

przyjemnością i rozbawieniem. Dziś jadł kolację ze zrów­noważoną przedstawicielką pewnej agencji turystycznej elegancko ubraną kobietą w wieku jakichś trzydziestu pięciu lat. Była to według niego osoba, która wydawała rozkazy z precyzją sierżanta musztrującego oddział. Jej doskonale ufarbowane włosy były modnie podwinięte na karku, a w swoim czerwonym kostiumie mogłaby z po-wodzeniem defilować po wybiegu podczas pokazu mody w Paryżu. Makijaż też miała bez zarzutu, podobnie jak

paznokcie. Była trzeźwo myślącą królewską pięknością ze współczesnego świata biznesu. Jedną z tych, które posyłają

mężczyzn na bruk i zmuszają ich do poszukiwania pracy, pomyślał z niechęcią Jacques.

Ale dzisiejszego wieczora znajdowała się w szam-

pańskim nastroju.

Zaczynała właśnie chichotać nad kolejnym kielisz­kiem wina - doskonałego chablis z doskonałego rocznika

i doskonałej winnicy. Jacques wcześnie nauczył się korzy­stać w biznesie z każdej okazji. Bez skrupułów upijał swoje klientki in spe i bez skrupułów je uwodził.

Pani Ellie Szefowa, jak ją nazywał w myślach, ig­norując jej prawdziwe nazwisko, miała stać się dzisiaj ofiarą jego podboju. Jego sekretarz dowiedział się, że jej podwładni uważają ją za zimną i niezdobytą jak forteca. Ona sama była natomiast ważną osobistością w jednej z największych kalifornijskich agencji turystycznych i mogła oddać nieocenione przysługi Jacquesowi, który był właścicielem statku na Mississippi i hotelu. Więc Jacques, ciekawy czy jej bielizna jest tak samo czerwona i elegancka jak jej nieskazitelny kostium i paznokcie, starał się jak mógł i miał nadzieję, że rano w jego rękach znajdzie się zarówno część jej firmy, jak i ona sama.

Podniósł kieliszek i zapytał z uśmiechem:

- Podoba się pani ten lokal?

- Le poisson est manifique! - odpowiedziała dobrą francuszczyzną, lepszą niż ta, którą zwykle demonstrują

Anglicy i Amerykanie, kalecząc ten piękny język niemiło­siernie.

Miała niebieskie oczy i doskonale uczesane platyno­we włosy. Jacques lubił blondynki. Lubił je uwodzić. Lubił uwodzić wszystkie kobiety. Ale blondynki...

Szybkie i łatwe uwiedzenie zasadniczo cnotliwej blondynki napawało go zawsze poczuciem tryumfu.

Dolał jej wina z butelki tkwiącej w wiaderku z lodem.

- Cieszę się, że pani, osobie przybyłej z daleka, podoba się w naszej słynnej restauracji.

- Czy chce pan przez to powiedzieć, że mieszkańcy Nowego Orleanu tu nie przychodzą?

Pokręcił głową, patrząc jej w oczy.

- Nowy Orlean słynie z restauracji i doskonałego jedzenia. Nowoorleańczycy przychodzą tutaj. Ale w mie­ście jest mnóstwo innych ciekawych miejsc. Miejsc, w któ­rych można posłuchać muzyki, potańczyć. Posłuchać jazzu. Wypić cafe au lait. Zjeść beignets.

- A gdzie najlepiej grają jazz? - zapytała.

Na jego twarzy pojawił się delikatny półuśmieszek.

- W pewnym dziwnym miejscu.

- Co pan chce przez to powiedzieć?

- Na Vieux Carre można wszędzie posłuchać jazzu. Ale najlepszy...

Mówił cicho, zmuszając ją, żeby pochyliła się nad stolikiem w jego stronę.

- Więc jeżeli chce pani posłuchać czegoś ekstra... Zmarszczyła brwi.

- Czy to... niebezpieczne miejsce? Pokręcił głową.

- Ze mną nigdzie nie będzie pani groziło niebez­pieczeństwo.

- A więc...

- Tam jest jazz... i się tańczy.

- Tańczy się... a co?

Domyśliła się. Jej niebieskie oczy były szeroko otwar­te, a wargi rozchylone. Pociągnęła łyk wina. Dobrze. Jeszcze parę łyków. A potem do klubu. I rozpali się babę do czerwoności.

Tańce egzotyczne. Jej usta ułożyły się, jakby chciała powiedzieć: „Ooo". Może zbyt egzotyczne jak dla pani. -A czy... czy przyzwoite... to jest takie zwykłe kobiety tam chodzą?

Jacques uśmiechnął się. Swoim najlepszym uśmiechem, takim, któremu nie można się było oprzeć.

- Nawet najcnotliwsze damy w Luizjanie chodzą tam czasami. Jednak dla pani może to być trochę szokujące.

- Czy ja wyglądam na taką cnotkę? - zapytała. Znowu się uśmiechnął. Jest pani piękną kobietą.

- Ale cnotką? Dolał jej wina.

-Jest pani piękna.

Chciałabym zobaczyć to miejsce. Jak ono się nazywa „Annabella".

Jego dłoń właśnie miała ująć jej dłoń, kiedy na sali pojawił się jego sekretarz, Ryan Martin, i zaczął zmierzać w stronę ich stolika. Był to poważny młody człowiek, piegowaty i rudy. W tej chwili miał zafrasowany wyraz twarzy.

Jacques zaklął w duchu, uśmiechając się równocześnie do pani Ellie Szefowej.

- Przepraszam, że przeszkadzam - zwrócił się do niego Ryan.

Pani Filie Szefowa cofnęła gwałtownie dłoń.

- Ryan... wiesz, że nie życzyłem sobie, żeby mi przeszkadzano - powiedział Jacques, starając się nie zdradzić tonem głosu, jak bardzo tego nie chciał.

- Ale to bardzo ważne.

- Ellie... wybaczy mi pani? Wstał. Blondynka także wstała.

- Właściwie to powinnam już wrócić do hotelu. Dziękuję panu bardzo. Kolacja była wspaniała.

- Ależ proszę zaczekać. Jest wcześnie...

- Merci, merci. Porozmawiamy jutro.

Ruszyła w stronę wyjścia. Jacques był tak wściekły, że miał ochotę uderzyć Ryana. Rzucił serwetę na stół i opadł na krzesło, pocierając sobie dłonią skroń.

- O co chodzi? - warknął. Ryan usiadł naprzeciwko niego.

- Dziś wieczorem znaleziono w ciemnej uliczce ciało Giny L'Aveau.

Ręka Jacquesa opadła. Jacques popatrzył na Ryana i już miał chwycić go przez stół za kołnierz, jednak się powstrzymał.

- Co... co...?

Cholera. O której się z nią rozstał?

- Kiedy? - zapytał.

- Zaraz po ósmej. Ja... ja nie chciałem panu prze­szkadzać. Ale to nasza krewna. Daleka, ale krewna. Ja... ja musiałem panu powiedzieć.

Jacques kiwnął głową.

- Tak. Tak. Oczywiście.

Wstał nagle, nie interesując się więcej Ryanem.

- Aresztowaliby od razu tego malarza, gdyby sam nie był pocięty nożem.

- Co takiego? - warknął Jacques.

- Ten malarz... Marcel... dotarł do mieszkania swojej byłej żony. Krwawił jak wieprzek, w którego wbito nóż. Gliny poszły tam za nim.

- O!

- Możliwe, że nie przeżyje nocy.

- No tak. - Jacques popatrzył na Ryana. - Dobrze zrobiłeś. Dobrze, że do mnie z tym przyszedłeś. Śledź rozwój wypadków. I zapłać mój rachunek. Daj duży napiwek.

Wyszedł z restauracji. Panna Ellie Szefowa na pewno złapała już taksówkę.

Okazało się jednak, że nie. Szła powoli ulicą. Obserwował ją przez chwilę.

Był hazardzistą. Na dodatek w nie najlepszym na-stroju. Przyspieszył kroku i dogonił ją. Chwycił ją za ramię i obrócił twarzą do siebie. Zanim zdążyła zaprotes­tować, pocałował ją namiętnie. Przyciągnął ją do siebie. Przycisnął. Jego ręce powędrowały na jej pośladki. Ze­sztywniała na chwilę, a potem zmiękła jak masło. Dobrze ją ocenił. Bardzo długo udowadniała, że nie można jej

tknąć, i wskutek tego teraz rozpaczliwie pragnęła mężczyzny.

W końcu zdołała oderwać usta od jego ust.

- Jacques, na miłość boską, jesteśmy na ulicy!

- Możemy zmienić miejsce.

Wezwał taksówkę. Kiedy dojeżdżali, wsunął jej rękę między uda. Miała na sobie pas do pończoch.

Prawdopodobnie czerwony. Jacques lubił pasy do pończoch, lubił też czerwony kolor. Ale teraz to się nie liczyło. Bo Gina nie żyła. Nie miało też już znaczenia, kim jest ta kobieta.

Bo Gina nie żyła.

I wyglądało na to, że karę za to poniesie ten malarz. Jeżeli przeżyje.

Jacques zaczął znowu namiętnie całować panią Szefową. Spodoba jej się to, co miał zamiar jej dać. Na pewno.


***


Lekarz był człowiekiem stanowczym. Rozumiał problemy policjantów, ale obstawał przy swoim.

- Nie martwcie się, panowie. Ann Marcel zobaczy się z panem Marcelem, ale będzie mogła

trzymać go za rękę. Zapewniam was, Marcel dziś w nocy nie będzie w stanie nic wam powiedzieć na temat tego kogoś, kto go zaatakował. Mark odchrząknął.

- Panie doktorze, pan był zajęty, więc pewnie pan nie słyszał: my podejrzewamy Marcela, że został ranny w momencie gdy mordował prostytutkę.

- Mówiła mi jedna z sióstr, że w tej samej okolicy została zamordowana jakaś prostytutka. I dobrze widzę, że w szpitalu jest pełno policji.

- My naprawdę bardzo chcielibyśmy wejść do niego na parę minut - powiedział Mark.

Lekarz westchnął.

- Słuchajcie, panowie, ja rozumiem, że macie trudną pracę, ale i wy musicie zrozumieć moje problemy. Przy­sięgałem, że będę ratował życie. W holu już jest kilku mundurowych, którzy pilnują waszego podejrzanego. Uwierzcie mi, on nie wstanie tej nocy i nie ucieknie.

- A w jakim jest stanie? - zapytał Mark.

- Został kilkakrotnie ugodzony nożem, ale żaden z ważnych organów nie jest nieodwracalnie uszkodzony. Pacjent stracił natomiast mnóstwo krwi.

- Musiała zawzięcie z nim walczyć - mruknął Jimmy.

- Ktoś musiał zawzięcie z nim walczyć - skomen­tował to lekarz.

Jimmy prychnął niecierpliwie.

- Panie doktorze, Jon Marcel pozostawił strużkę krwi prowadzącą z miejsca zbrodni do frontowych drzwi mieszkania pani Ann Marcel. Więc...

- Pan doktor ma rację - przerwał Jimmy'emu Mark tonem z lekka ironicznym. - Jesteśmy w Ameryce. A w Ameryce człowiek jest niewinny, dopóki mu się nie udowodni winy.

- Racja. Nawet jeżeli go się złapie z dymiącą bronią i trupem u nóg.

Lekarz uśmiechnął się.

- Panowie, wiem, że nie lubicie, kiedy wam się o tym przypomina, ale zastanówcie się: w przeszłości nieraz

wykonywano wyroki śmierci na różnych ludziach skaza­nych za zbrodnie, których nie popełnili. Nie można odkopać trupa i powiedzieć: „Hej, przepraszamy!". System prawny czasami szwankuje, ale, ogólnie biorąc, funkcjonuje lepiej niż można by się było spodziewać.

- Tak, panie doktorze, ma pan rację - zgodził się Mark. - No cóż, mieliśmy paskudny, długi wieczór. A poza tym nieustannie ryzykujemy życie, ścigając przestępców. Dobra. W każdym razie prokurator okręgowy

prawdopodobnie wyda nakaz aresztowania Marcela. Sądzę, że dostarczyliśmy mu wystarczającą ilość materia­łu. A potem Marcel będzie miał uczciwy proces. Jeżeli przeżyje, gdyż wygląda na to, że w tej chwili jego los jest w rękach Boga. Więc jeżeli przeżyje, o jego przyszłości zadecyduje ława przysięgłych złożona z równych mu obywateli.

- Wróciła - mruknął nagle Jimmy.

Mark natychmiast spojrzał w stronę, w którą patrzył kolega.

- Kto? - zapytał lekarz.

Mark wskazał Ann Marcel, która właśnie pojawiła się w poczekalni. Opadła na krzesło obok młodej policjantki, której zadaniem było uspokajać ją, zanim zaczną roz­mawiać z nią policjanci z dochodzeniówki.

- Boże drogi! - zirytował się lekarz. - Chyba nie uważacie, że...

- Nie, panie doktorze, nie uważamy, że jego żona miała z tym coś wspólnego - zapewnił go Mark.

- Dzięki Bogu! Ona jest wspaniałą kobietą - powie-dział lekarz. - Ale w dzisiejszych czasach nigdy nie wiadomo. Słyszałem, że mąż potrafi zastrzelić żonę, bo się pokłócili o to, który włączyć kanał w telewizji. No i na odwrót, oczywiście. Być może Brytyjczycy mają rację,

kiedy mówią, że nasze prawo zezwalające na posiadanie broni jest źródłem wielu naszych problemów. U nich jest inaczej. Policjanci w Londynie, poza wyjątkowymi przy­padkami, nie mają broni palnej.

Mark i Jimmy popatrzyli na siebie. Niezła myśl, nie ma co. Mark za nic nie wyszedłby na ulice Nowego Orleanu nie uzbrojony.

- Wie pan - zwrócił się Jimmy do lekarza - Jon Marcel został pchnięty nożem. Broń palna nie wchodzi tutaj w grę. Jak na razie wygląda na to, że w ciemnej uliczce poderżnął gardło prostytutce, a ona miała własną broń i się broniła.

- Jak daleko to było od mieszkania jego żony? - zapytał lekarz.

- Trzy przecznice - powiedział Mark. - Zna pan Dzielnicę Francuską. Tam jest wszędzie blisko. I porządne ulice sąsiadują z ciemnymi zaułkami.

- Zadziwiające - mruknął lekarz. - Krwawił przez całą drogę. I w końcu upadł w jej ramiona.

- Czy jest coś, co może nam pan powiedzieć o ra­nach, jakie odniósł Jon Marcel? - zapytał Mark.

- Zadano pięć ran w brzuch i klatkę piersiową. Ząbkowanym nożem, o czym świadczą poszarpane brze­gi. Ciosy były zadane z dużą siłą.

- Walczyła o życie - mruknął Mark. Jimmy patrzył na niego, mrużąc oczy.

- Jon Marcel ma pięćdziesiąt procent szans. Jak już mówiłem, żaden z ważnych organów nie został nie­odwracalnie uszkodzony. Obecnie walczymy ze skut­kami utraty krwi.

Mark wyciągnął wizytówkę.

- Panie doktorze, jeżeli będzie coś...

- To zadzwonię. Tak, panie poruczniku, obiecuję to panu. Jeżeli chcecie panowie porozmawiać z panią Mar­cel, to powinniście to zrobić zaraz. Ona dziś dużo przeszła. Utrzymywała męża przy życiu, dopóki nie

przyjechało pogotowie. Dobranoc, panowie. Zapewniam was, że ja też zrobię wszystko, żeby utrzymać Marcela przy życiu.

- Dziękuję, panie doktorze - odrzekł Mark, a potem obaj z Jimmym odprowadzili wzrokiem lekarza, który

zniknął za wahadłowymi drzwiami.

- Teraz żona - powiedział cicho Jimmy.

- Uhm - zgodził się Mark.

Podeszli do siedzących na krzesłach Ann i młodej policjantki. Ta ostatnia odetchnęła z ulgą i powiedziała do Ann:

- Porucznik LaCrosse i detektyw Deveaux chcą z panią porozmawiać. Zajmą się panią, ale jeżeli ja mogę w czymś pomóc...

Oczy Ann Marcel były zielone i miały czerwone

obwódki od łez, które ostatnio wylała. Ann położyła swoją małą dłoń z ładnie przyciętymi paznokciami na

dłoni policjantki.

- Dziękuję, Holly, bardzo mi pani pomogła. Nie potrzebuję niczyjej opieki. Chcę po prostu, żeby złapano tego, kto zaatakował Jona.

Mark i Jimmy popatrzyli ukradkiem na siebie. Jimmy wzruszył ramionami i stanął z tyłu, podczas gdy Mark przykucnął przed Ann.

- Pani Marcel, musi mi pani powiedzieć, co dokładnie zaszło dziś wieczorem.

Ann przełknęła ślinę i kiwnęła głową. Jej oczy znowu zaczęły się napełniać łzami. Zamrugała, żeby się pozbyć tych łez, a potem usiadła prosto, całkiem już opanowana.

- Czekałam... Przyznaję, że z początku nie odniosłam się pozytywnie do tego, że Jon maluje striptizerki. Ale mój Boże, jakie to były dobre obrazy! Przepraszam, nie chcę odbiegać od tematu, ale to jest ważne. Martwiłam się o niego, o to, z jakimi ludźmi się spotyka, dokąd chodzi, ale dziś wieczorem doszłam do wniosku, że skoro te obrazy są takie świetne, to Jon pewnie miał rację, spotykając się z tymi młodymi kobietami i starając się zrozumieć ich życie. Ale w trakcie swojej pracy musiał mieć kontakty z bardzo niewłaściwymi ludźmi. Dziś wieczorem czeka­łam na niego. Mieliśmy iść na wernisaż wystawy jego „Dam z Dzielnicy Czerwonych Latarni" . Pomyślałam, że Jon się spóźnia. I zaraz potem usłyszałam walenie do drzwi, a za chwilę on upadł zalany krwią... Mark odchrząknął.

- A więc była pani świadoma jego związków z... no, z kobietami z pewnego klubu.

Ann popatrzyła na niego przeciągle i uśmiechnęła się.

- Z kobietami z klubu, panie poruczniku? To znaczy ze striptizerkami, z prostytutkami? - Mark poczuł się idiotycznie, poczerwieniał. A Ann spuściła oczy i mówiła dalej. - Oczywiście, widziałam już niektóre obrazy. O Bo­że, mam nadzieję, że wiedząc gdzie bywał, z większą łatwością znajdziecie tego, kto go zaatakował. Jon musi wiedzieć, kto go tak strasznie poranił, ale... - Zrobiła głęboki wdech. Mark bał się, że znowu się rozpłacze, ale się opanowała. - Po pierwsze - powiedziała spokojnie - muszę się modlić, żeby przeżył.

- Czy on coś pani powiedział? Czy coś pani dał? Albo zostawił w pani mieszkaniu? - zapytał Mark.

- Czy mi coś dał? Co na przykład?

- Nic pani nie dał?

- Panie poruczniku, on osunął się na moje drzwi, a potem zwalił się na podłogę. Nie, niczego mi nie dał.

- A czy powiedział pani coś już tu, w szpitalu?

- dopytywał się Mark.

- Na jaki temat? - zapytała podejrzliwie, nie wie­dząc, dlaczego on ją o to pyta.

- Na temat dzisiejszego wieczoru. Czy powiedział coś o tym, co się stało?

Pokręciła głową, zwilżając językiem wargi. Kłamała, a nie potrafiła dobrze kłamać. Nie lubiła kłamać. Ale w tej chwili przypominała matkę-niedźwiedzicę broniącą swojego rannego małego. Miała zamiar chronić swojego mężczyznę.

- Na litość boską - wtrącił się nagle Jimmy - pani musi coś wiedzieć! Pani coś wie! A on musiał coś powiedzieć, kiedy dotarł do pani mieszkania, musiał coś upuścić!

- Na przykład co? - zapytała ostro.

- Jimmy! - ostrzegł kolegę Mark. Za późno.

- Na przykład narzędzie zbrodni - powiedział Jimmy.

- Narzędzie zbrodni? - powtórzyła Ann zdumiona. - Panowie, co z wami?! - Pokręciła z obrzydzeniem głową. - Panie oficerze - zaczęła z gniewem.

- Jestem detektywem - westchnął Jimmy.

- A więc proszę pana - powiedziała zjadliwie i niecierpliwie. - Kiedy Jon dotarł do moich drzwi, tryskała z niego krew. To jego zaatakowano. On nie miał przy sobie narzędzia zbrodni. Obaj nie widzicie najważniejszego. Zastanówcie się, zrozumcie! Jon został napadnięty. Omal go nie zabito. A teraz walczy o życie.

Jimmy już miał wybuchnąć, ale spojrzał na Marka i powstrzymał się. Machnął ręką i zostawił inicjatywę Markowi.

- Proszę pani, obawiam się, że nie orientuje się pani do końca w sytuacji.

Ann słuchała spięta, ostrożna.

- Jak to „do końca"?

Przyjrzał jej się uważnie, a po chwili mówił dalej:

- Otóż, proszę pani, pewna młoda kobieta, striptizerka, została zamordowana o kilka przecznic od pani domu. Strużka krwi pani męża prowadziła od zwłok zamordowanej prosto do pani drzwi.

Ann wstała nagle, omal go nie przewracając. Mark złapał jednak równowagę i też wstał.

- Wy cholerne łobuzy! - syknęła cicho. - Myślałam, że jesteście tutaj, żeby odszukać osobę, która to zrobiła Jonowi...

- Ależ...

- A wy chcecie pójść po linii najmniejszego oporu. Oskarżyć go o zbrodnię, której nie popełnił!

- Proszę pani - wtrącił Mark. - Musi pani zdawać sobie sprawę z faktów. Młoda kobieta nie żyje...

- A Jon jest półżywy!

- Zostawił ślady krwi...

- Tak! Swojej krwi! Jimmy odchrząknął.

- Krew trzeba poddać analizie, ale tak na oko wydaje się, że jest to krew pani męża pomieszana z krwią tej kobiety.

Piękna twarz Ann Marcel była biała jak kreda. Mark myślał, że Ann zaraz upadnie. Wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać. Ann odtrąciła ją.

- Jon nikogo nie zabił. Dla mnie jest jasne, że ktoś zabił tę młodą kobietę, a Jon próbował jej bronić i sam o mało nie został zabity!

- Ależ proszę pani... - powiedział uspokajająco Mark.

- On tego nie zrobił!

- Potrzebna jest nam pani pomoc... - usiłował doga­dać się z nią Mark.

- Żona zawsze dowiaduje się ostatnia - mruknął Jimmy cicho, ale tak, żeby go usłyszała.

- Niech pan nie plecie głupstw! - powiedziała ze złością Ann. - Więc co, nie macie zamiaru wziąć się porządnie do roboty? Pójdziecie po linii najmniejszego oporu?

Mark spojrzał na Jimmy'ego ostrzegawczo. Ta kobie­ta może złożyć skargę do prokuratora okręgowego. A on, Mark, chciał zrobić w tej sprawie wszystko zgodnie z obowiązującymi zasadami.

- Proszę pani, kiedy istnieją tak oczywiste dowody, nie mamy wyboru i musimy je uwzględnić. Nie mamy

powodu życzyć pani mężowi źle. Ale obawiam się, że w tej chwili dowody obciążają właśnie jego.

- Wy już go powiesiliście.

- W Luizjanie nie wiesza się ludzi. Skazańcy dostają zastrzyk - powiedział ze złością Jimmy.

Ann aż wstrzymała oddech.

- Jimmy - upomniał kolegę Mark. Ann zwróciła się do niego:

- On jest niewinny i to zostanie udowodnione. Ty... łobuzie!

- Zaraz, zaraz...

- No i co tu mówić o brutalności policji. To przecież pani jest dopiero brutalna! - odezwał się Jimmy.

- Cholera! - mruknął Mark.

Ale malutka blondynka wpatrywała się w niego, przyjąwszy wojowniczą postawę i stojąc sztywno z dum­nie podniesionym czołem.

- Jon jest niewinny. Powiedział mi to.

- Co takiego? - zapytał ostro Mark. - Więc pani wiedziała...

Pokręciła głową, rumieniąc się.

- Kiedy przyszedł do mnie do mieszkania, zanim stracił przytomność, powiedział: „Ja tego nie zrobiłem". Nie miałam pojęcia, o czym mówi. Teraz oczywiście wiem. Jon musiał wiedzieć, że leniwi policjanci natych­miast będą próbowali oskarżyć go o morderstwo. Ale ja wam mówię: ja znam Jona. On na pewno próbował uratować jej życie!

- A może by nas pani poinformowała, co jeszcze powiedział? - odezwał się Jimmy.

- Powiedziałam już wam. A nie, powiedział jeszcze: 'O Boże. Ja tego nie zrobiłem". I to wszystko. Czy chcecie i mnie aresztować? Ja też jestem pobrudzona krwią.

- Proszę pani... - zaczął Mark.

- Tak, mam krew na ubraniu! Czy nie jestem więc winna? - dopytywała się Ann.

- Proszę pani, jeżeli pani nie powie nam wszyst­kiego, co pani wie, może pani zostać oskarżona o współ­udział w morderstwie - wypalił nagle Mark. -i możemy panią aresztować, jeżeli...

- Mark!

Tym razem to Jimmy ostrzegł jego. Co mu się u diabła stało?

Ach, te kobiety!

Mark bywał na ulicy podczas rozruchów, kiedy ludzie na niego wrzeszczeli i pluli, i przyjmował wtedy wszystko ze stoickim spokojem. A ta kobieta, którą niedawno pragnął wziąć w ramiona i pocieszać, wy­prowadziła go z równowagi do tego stopnia, że miał ochotę ją spoliczkować.

Rozłożyła ręce.

- Proszę bardzo, poruczniku. Niech pan mnie aresz­tuje. Zakujcie mnie w kajdany. - Uśmiechnęła się zaczep­nie. - Mój obrońca wsadzi pana do więzienia, zanim pan zdąży mrugnąć.

- Naprawdę?

- On tego nie zrobił - powtórzyła z uporem. Mark przyjrzał się jej. Nawet pobrudzona krwią i ze śladami łez na twarzy wyglądała pociągająco.

Co za życie, co za świat! Mark musiał znaleźć mordercę. A mordercą najprawdopodobniej był jej mąż. Więc ona i Mark będą po przeciwnych stronach barykady.

Gina L'Aveau była striptizerką i prostytutką, ale tak jak inni ludzie zasługiwała na sprawiedliwość. I on jej tę sprawiedliwość zapewni.

- Czy Jon Marcel powiedział pani coś jeszcze? - za­pytał Mark. - Czy mówił coś tu, w szpitalu?

Popatrzyła mu prosto w oczy.

- Nie - powiedziała stanowczo. Kłamała. Dobrze wiedział, że kłamie.

Ale dziś nie udowodni jej kłamstwa. Możemy panią odprowadzić do domu? Nie, dziękuję.

- O tak późnej porze na ulicach może być niebezpiecznie.

- Czyżby? Przecież panowie je patrolują.

- Odprowadzimy panią do domu...

- Zamierzam spać tutaj. Mark wyjął z kieszeni wizytówkę.

- Jeżeli...

- Wiem. Jeżeli przypomnę sobie coś ważnego, za-dzwonię do pana.

Uśmiechnął się ponuro, nie przestając się jej przyglądać.

- Jeżeli coś się pani przypomni w ciągu następnych godzin, to znajdzie mnie pani pod telefonem w kostnicy.

Jak pani pamięta, została zabita pewna kobieta. Ann spuściła powieki. Policzki jej pobladły. Ale zaraz spojrzała mu w oczy.

- Jon Marcel nie jest winny, poruczniku. Jestem |przekonana, że znalazł się w szpitalu, bo jest porządnym człowiekiem i próbował uratować życie tej kobiecie.

- Pani wiara jest czymś bardzo chwalebnym. Ale wiara to za mało. Musimy znać wszystkie szczegóły. Jon Marcel nic więcej pani nie powiedział?

- Nie.

- Zupełnie nic?

- Już panu powiedziałam, co mówił.

- Ale nie mówił nic więcej?

- Nie.

Mark kiwnął głową. Miał wielką ochotę powiedzieć jej otwarcie, że kłamie. A także, że nie potrafi kłamać. Dotychczas prawdopodobnie mówiła w życiu tylko prawdę.

Jednak teraz przyjęła postawę obronną. I prawdę można byłoby z niej wycisnąć jedynie za pomocą średniowiecznych tortur. Chyba trzeba się będzie do nich uciec, pomyślał Mark ironicznie.

- Słuchaj, Jimmy, tutaj na razie skończyliśmy - zwró­cił się głośno do kolegi, patrząc przy tym na Ann Marcel. - Proszę pani, wydaje się oczywiste, że nie odpowiada pani nasze towarzystwo. Ale mimo to proszę nie robić głupstwa i nie iść do domu bez eskorty. Nasza koleżanka, Holly Severt, chętnie będzie pani towarzyszyła. Nie wiem, czy policja skończyła swoje czynności w pani mieszkaniu, ale Holly może z panią przenocować i za­opiekować się panią.

- Dziękuję, poruczniku. Nie sądzę, żeby potrzebna mi była opieka - odrzekła.

- Nie sądzi pani? - Mark założył ręce na piersi. -Jeżeli pani ma rację, jeżeli ktoś napadł na pani męża, jest pani w niebezpieczeństwie. Zwłaszcza jeżeli nie powie­działa nam pani wszystkiego, co pani wie, wszystkiego, co on powiedział.

Nie odpowiedziała. Pobladła tylko trochę, ale to wszystko.

- Dobranoc pani. Niech pani nie wraca do domu sama.

Tym razem nie sprzeciwiała mu się.

Stała z dumnie podniesioną głową, mimo że była pobrudzona krwią. Była drobna i delikatna, a miękkie jasne włosy okalały jej twarz.

Potrafi być twarda jak stal, pomyślał Mark.

Czuł, że między nimi jest mur.

Kłamała.

Marcel coś jej powiedział. Coś ważnego.

Mark był tego pewien. Podpowiedziała mu to jego intuicja.

Marcel powiedział jej coś, co mogłoby być kluczem do całej sprawy. Co to było do diabła?

I jak u diabła on, Mark, to z niej wydobędzie?



Rozdział czwarty


Życie w „Annabelli" wrzało już na dobre, kiedy dziewczęta zaczęły szeptać w przebieralni. W „rozbiera­lni ", jak nazywała ją Gina L'Aveau. Cindy McKenna ocierała łzy, nie wierząc wprost w to, co się wydarzyło.

Tamtego wieczora w klubie wszystko zaczęło się normalnie. A potem jakiś glina przyniósł wieść o śmierci Giny. Facet, który ją zabił, był w szpitalu, półżywy, a może nawet umierający. Tym facetem był ten malarz. Tak powiedział glina. Malarz - biały, przystojny nowoorleańczyk, którego najwyraźniej rozwścieczyło coś, co Gina mu powiedziała albo coś, czego dowiedział się o jej życiu. Równocześnie tego samego wieczora odbył się wernisaż wystawy tego malarza, wystawy, która się nazywała „Damy z Dzielnicy Czerwonych Latarni". Według tego gliny, który przyniósł wiadomość, obrazy szły jak woda.

Oczywiście, nie ma nic lepszego niż nieprzyzwoitość i makabra. Takie rzeczy sprzedają się świetnie, pomyślała Cindy.

Portret Giny nie został wystawiony. Jon Marcel nie skończył go malować. Jeszcze nie. Cindy widziała go jednak i uważała, że jest najlepszy ze wszystkich obrazów Jona. Widać na nim było całą urodę i dobroć Giny. Jon mówił, że nigdy tego portretu nie sprzeda.

Jon nie popełnił tego morderstwa. Cindy była tego pewna. Jonowi zależało na Ginie. Troszczył się o nią. Troszczył się o wszystkie dziewczęta. Był ciekawy ich życia. Tak ciekawy jak pisarz, który spisuje różne historie. Tylko że on ich nie spisywał, a malował. A więc gliniarze mieli w swoich rękach nie tego faceta, co trzeba.

To, że Jon Marcel był zbryzgany krwią Giny, nie świadczyło o niczym. Jon Marcel tego nie zrobił. To proste. Koniec sprawy. Cindy zaczęła się zastanawiać, czy go jeszcze zobaczy. Może pójdzie jutro do kościoła i się pomodli. Albo może pojedzie na mokradła do Mamy Lili Mae i poprosi o napój, który uratuje mu życie. A może spróbuje i modlitw i voodoo, żeby pomóc. Cindy McKenna przez cztery lata chodziła do dobrego college'u, ale cóż, prawda jest taka, że dziewczynę można zabrać z mokradeł, ale nie wyrwie jej się tych mokradeł z serca. Dobra katoliczka z mokradeł chodzi do kościoła.

I jeździ do Mamy Lili Mae.

- Cindy, zaraz wchodzisz - ostrzegła ją April Jagger.

April była wysoka, gibka, olśniewająco piękna. Skórę miała jak czarny jedwab. Każdy, kto na nią spojrzał, czuł pokusę, żeby dotknąć tej skóry. Ale nikt jej nie dotykał. April była mężatką. Tańczyła w klubie, ale to wszystko. Tańcem dobrze zarabiała. Miała roczną córeczkę i zamie­rzała za parę lat wyjechać z Luizjany. Nie kształciła się w college'u, ale była inteligentna. Jej ojciec – rybak pracujący na czyimś statku - zginął podczas sztormu, a jej matka samotnie wychowywała ośmioro dzieci. April wraz z mężem, Mar tym, który był jednym z czterech tancerzy w klubie, zainwestowała już dobrze swoje dochody.

- Cindy, zaraz wchodzisz! - powtórzyła April.

Harry Duval złościł się, kiedy dziewczęta się spóź­niały. Potrafił być srogim szefem. Podobnie jak większość dziewcząt, pochodził z biednej rodziny. Dzieciństwo

spędził na mokradłach i na ulicach. Ale wyrósł na interesującego mężczyznę. W jego żyłach płynęła krew białych i czarnych, miał skórę koloru miedzi, zielonkawo-złote oczy i ładne rysy. Był wysoki i silny. Nigdy nie uderzył żadnej dziewczyny, a w dzisiejszych czasach właściciele klubów często biją tancerki. Płacił dobrze, a kiedy dziewczyna „dotrzymywała towarzystwa" facetom, spodziewał się prowizji. Ale dziewczyny nie były

u niego do tego zmuszane. Praca u Harry'ego była czymś żałosnym - Cindy po latach nauki wiedziała o tym dobrze ale dawało się z niej żyć.

- Idę. Już idę - powiedziała do April. W normalnych warunkach pewnie by sobie zażartowały. Zrobiły jakieś głupie uwagi. Ale dziś nie miały na to ochoty. Obie były blade. Bo Gina została zamor­dowana.

- Dobrze się czujesz, kotku? - zapytała April.

- Tak.

April wzdrygnęła się.

- A ja nie. No bo zobacz, zdawało się, że dziewczyna spotkała porządnego faceta, a tu się okazuje, że... Czy myślisz, że on to zrobił?

- Masz na myśli Jona?

- Właśnie.

- Nie. Nie sądzę, że on to zrobił - powiedziała Cindy.

- Na świecie bywają rzeczy jeszcze dziwniejsze.

Tak, oczywiście. Ale...

- Ale co?

Cindy wzruszyła ramionami.

- Gina znała mnóstwo ludzi. Miała wielu przyjaciół. - Znowu się zawahała. - Gina była jak magnes. Ludzie ją uwielbiali, kochali. Czasami doprowadzała ich do szału. Doprowadzała do tego, że jej przyjaciele zmieniali się we wrogów.

- Bądź ostrożna - ostrzegła ją April. - Ja mam Marty'ego i nie wyjdę stąd sama, ale ty musisz uważać.

- Będę ostrożna. Bardzo ostrożna - obiecała Cindy, dygocząc.

- A teraz idź! - ponagliła ją April.

Cindy pobiegła za kulisy. Z trudem łapała oddech, słysząc głos konferansjera.

- Panie i panowie, oto ona, panna Delilah Delite!

Był to jej pseudonim. Niektóre z dziewcząt wy­stępowały pod własnymi nazwiskami, ale ona na est­radzie stawała się kim innym.

Światła przygasły i Cindy zajęła miejsce obok wyso­kiego, przypominającego fallus, tkwiącego w środku estrady słupa. Rozległy się powolne wibrujące dźwięki muzyki, a ona zaczęła wirować' w ich rytm. Jej grecka szata falowała przy tym zmysłowo.

Sala była dzisiaj pełna. Przy stolikach koło estrady wszystkie miejsca zostały zajęte. Wyłącznie przez męż­czyzn. Kobiety też przychodziły do klubu. Prawdę mó­wiąc, przychodziło ich sporo. Były wśród nich nowobo­gackie, turystki, a także nowoorleanki, które wiedziały, że w tym klubie można posłuchać doskonałego jazzu. Klub zatrudniał czterech tancerzy, mężczyzn o różnym kolorze skóry, z których każdy zbudowany był jak Adonis. Jednak kobiety zwykle siadywały przy stolikach w tylnej części sali, w mroku. Niektóre czuliły się do swoich partnerów, inne sączyły drinki. I czasami patrzyły na tańczące dziewczęta, a czasami nie.

Cindy znała swój fach. Taniec był dla niej czymś tak naturalnym jak oddychanie. Potrafiła tańczyć, myśląc

0 czymś innym.

Dziś myślała o Ginie.

Gina nie żyje. I Jon Marcel będzie oskarżony o mor­derstwo.

A prawdziwy morderca Giny pozostanie na wolności.

Tak... na wolności. Boże drogi, czy oni naprawdę oskarżą Jona? I czy każdy, kto miał jakieś powiązania Z Giną, będzie teraz zagrożony?

Cindy przerwała na chwilę te rozmyślania pod koniec numeru, kiedy dźwięk trąbki nagle zamarł. Ale pozostali muzycy szybko podchwycili rytm i melodię. Ktoś nie przyzwyczajony do perfekcyjności wykonania mógł nawet nie zauważyć tego potknięcia.

Cindy spojrzała na podwyższenie, na którym grali Dixie Boys.

Kołysząc biodrami w końcówce numeru, odrzuciła na plecy włosy, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Gregory Hanson. No tak, wiedziała. Kochała jego trąbkę, uwiel­biała jego talent i od razu zorientowała się, że to on przestał grać.

Wiadomość dotarła właśnie do członków zespołu. Wiadomość o śmierci Giny.

Gregory schodził z podwyższenia.

Był człowiekiem potężnie zbudowanym, umięśnio­nym jak mistrz w zapasach, czarnym jak heban, zwinnym jak pantera. Ogromnie męskim. Był wcieleniem siły. Cindy patrzyła, jak idzie przez salę.

I jak zatrzymuje go Harry Duval.

Obaj prawdopodobnie mówili podniesionymi głosa­mi, obaj byli spięci i ogromnie zdenerwowani. Wściekli. Kłócili się.

Jednak jakimś cudem nikt tego nie zauważył. Nikt tego nie zauważył, bo zespół grał dalej, a także dlatego, że męska publiczność entuzjastycznie oklaskiwała jej taniec.

I jej ostatnią pozę, tego była pewna.

Gregory otwartą dłonią uderzył Harry'ego Duvala w ramię. Oczy Harry'ego zwęziły się, ale Harry nie zareagował przemocą. Położył dłoń na ramieniu Grego­ry'ego, mówiąc coś cicho i szybko.

Obaj przeszli przez tłum i wyszli z klubu.

Cindy zastanawiała się, kiedy znaleziono Ginę i czy policja wie, kiedy ją zamordowano. Żaden z mężczyzn nie dotarł tego wieczora do klubu przed dziesiątą. Ona sama przyszła o dziewiątej, a mężczyźni później.

Oklaski trwały nadal.

Cindy wyprostowała się, uśmiechnęła, ukłoniła i po­machała ręką. Obróciła się i opuściła estradę. Tak szybko jak umiała.

I dopiero wtedy pozwoliła sobie na płacz. Po poli­czkach popłynęły jej łzy. Płakała z bólu po stracie przyja­ciółki. I... ze strachu.

O siebie.


* * *


Sekcję zwłok Giny L'Aveau miał przeprowadzić doktor Lee Minh, jeden z najlepszych specjalistów od tych spraw w mieście. On, Mark i Jimmy współpracowali tyle razy, że wytworzyła się między nimi silna zawodowa więź.

Po wyjściu ze szpitala Mark odesłał Jimmy'ego do domu, a sam pojechał do kostnicy. Lee przygotował ciało do sekcji i czekał na niego.

- Jesteś pewien, że chcesz mi asystować? - zapytał. - Przecież wiesz, że napiszę kompletny, szczegółowy raport.

Gina leżała na nierdzewnym stalowym wózku - naga, przygotowana pod nóż.

Powinienem pojechać do domu, pomyślał Mark. Nikt nie żąda mojej obecności podczas sekcji. Lee napisze szczegółowy raport. Niczego nie przeoczy.

Mark podszedł do wózka i popatrzył na Ginę. Martwa striptizerka była piękną dziewczyną. Życie, jakie prowa­dziła, nie zostawiło jeszcze śladów na jej ciele. Krew wypłynęła z niej przez rozpłatane gardło. Gina była blada jak kreda. Oczy miała zamknięte. Gdyby nie rana na szyi, wyglądałaby jak królewna Śnieżka śpiąca na poduszce ciemnymi włosami rozrzuconymi wokół pięknej, bladej twarzy.

Miał wobec niej dług wdzięczności.

- Jeżeli ci to nie przeszkadza, zostanę - powiedział do doktora Lee.

Lee kiwnął głową.

Zaczął pracę bez noża. Komentował każde zadrapa­nie, każdy siniak, każdą najmniejszą rankę na ciele Giny. Pracował powoli, metodycznie, dokładnie. Wraz z asystentem pobrał substancję spod paznokci. Pobrał też wymazy z otworów ciała. W ciągu dnia współżyła seksualnie, ale nic nie wskazywało na to, że ją do tego zmuszono. Sper­mę odda się do analizy, co ułatwi zidentyfikowanie mordercy.

Głos doktora Lee mówił dalej. Nic z tego, co odkrył, nie było zaskakujące.

Lee odnosił się do ciała Giny profesjonalnie i z szacunkiem, jednak Mark nie mógł się powstrzymać od myśli, że śmierć jest okropnie bezosobowa i upokarzająca.

Gina była martwa, a jej ciało krojone jak mięso.

Lee narysował linie na jej ciele. A potem otworzył klatkę piersiową. Pobrał płyny do analizy. Wyjął narządy do badania. Mark patrzył i słuchał. Wreszcie Lee zakończył słowami:

- Śmierć spowodowana znaczną utratą krwi po uszkodzeniu tętnicy szyjnej.

Nie ma w tym żadnej tajemnicy, pomyślał Mark. Nie trzeba było geniusza, żeby to stwierdzić.

Ja sam mógłbym to stwierdzić. Każdy głupi mógł to stwierdzić.

Wyszedł na korytarz i oparł się o ścianę. Był wykoń­czony. Ile takich scen widział w swoim życiu? Był przy­zwyczajony do kostnicy. Przy dzisiejszym stanie wiedzy laboranci potrafili rozwiązywać zagadki kryminalne, któ­rych kiedyś nie rozwiązałby najgenialniejszy detektyw. Sherlock Holmes nie miałby szans, rywalizując z nowo­czesną techniką.

Śmierć spowodowana upływem krwi po uszkodzeniu tętnicy szyjnej...

Jednak sekcja mogła wykazać więcej. A Lee Minh był geniuszem. W przeszłości przyczynił się do wyjaśnienia niejednej zagadki. Pewnego razu żołądek pełen na wpół strawionych frytek spowodował oskarżenie o morderstwo byłego męża pewnej kobiety. Mąż twierdził, że się z nią nie widział, tymczasem pracował w barze, w którym ona zjadła frytki. W obliczu faktów przyznał się do winy.

Więc Mark wierzył, że Lee, pracując powoli i dokład­nie, dostarczy w końcu czegoś, co jest im potrzebne.

Ktoś wcisnął mu do ręki kubek gorącej kawy. Mark podniósł wzrok wbity dotychczas w podłogę. Stał przed nim Lee, który zdjął już zielony roboczy fartuch.

- Wyglądasz okropnie - powiedział prosto z mostu.

- Dzięki za komplement.

- Jedź do domu. Dlaczego tu tkwisz?

- Sam nie wiem. Myślałem, że może odkryjesz coś więcej.

- Coś więcej? - Lee popatrzył na niego pytająco. - Jeżeli dobrze oceniam fakty, to wygląda to na morderst­wo. Ten, kto napadł na pannę L'Aveau, zostawił ślady krwi prowadzące aż do miejsca, w którym upadł. Nie musisz go łapać. Jest w szpitalu. Jeżeli umrze, państwo oszczędzi mnóstwo forsy na kosztach procesu, który się nie od­będzie. Taka jest smutna prawda.

- Tak - powiedział Mark.

- Myślisz, że to nie on to zrobił?

- Nie znaleźliśmy jeszcze narzędzia zbrodni.

- Do rana się znajdzie. Ale zaraz, cholera, już jest rano.

- Hm. Nic dziwnego, że okropnie wyglądam.

- Więc dlaczego nie idziesz spać? Przecież intuicja zawodowa mówi ci, że to on jest winien, prawda?

Mark zawahał się. Uświadomił sobie, że znowu ją sobie wyobraża. Tę żonę. Drobną, energiczną kobietkę niesamowitych oczach - szmaragdowych w czerwonych od łez obwódkach. On tego nie zrobił, upierała się. Była przekonana, że Marcel jest niewinny.

Marcel upadł przed frontowymi drzwiami jej miesz­kania.

Być może miał nóż. Być może ona ten nóż ukryła. W jaki sposób ugodzono Marcela? Czy zadano mu cios tym samym nożem? Mark nie chciał w to uwierzyć, ale może to Gina miała nóż? Może była z jakiegoś powodu w rozpaczy i zaatakowała pierwsza? Może Marcel zabił ją w obronie własnej, może... A może on, Mark, jest tak cholernie zmęczony, że nie potrafi jasno myśleć.

- Jedź do domu, przyjacielu - nalegał Lee.

- Tak, chyba już czas. Powiesz mi...

- Powiem ci wszystko, co będę wiedział.

- O każdej porze dnia czy nocy. Dzwoń. Dobrze?

- Jedź do domu. Musisz się przespać. Lee Minh uśmiechał się. Wykonywał tę ponurą pracę

przez całe swoje dorosłe życie i miał już czterdziestkę, jednak jego uśmiech przypominał uśmiech psocącego dziecka. Los pobłogosławił go błyszczącymi ciemnymi włosami, z których nie stracił dotąd ani jednego. Był drobnym, żylastym mężczyzną średniego wzrostu i mimo że uprawiał swój ponury zawód, uchodził za jednego z najbardziej pożądanych kawalerów w mieście. Z Mar­kiem spędzał niejeden ze swoich rzadkich wolnych wieczorów, słuchając dobrego jazzu.

- Idź już - powiedział.

Mark kiwnął głową, zarzucił marynarkę na ramię i ruszył do wyjścia.

Wsiadł do samochodu, zamierzając pojechać do do­mu.

Sam nie wiedział, kiedy zmienił decyzję. Ale zanim zdał sobie z tego sprawę, skręcał już w niewłaściwe ulice w Dzielnicy Francuskiej.

Wracając na miejsce zbrodni.


* * *

Ann stała pod prysznicem, dopóki woda nie zrobiła się zimna.

Była wykończona. I wcale nie chciało jej się spać. Zostałaby w szpitalu, gdyby nie to, że personel i tak nie pozwoliłby jej już tej nocy zobaczyć Jona.

Ta noc była straszna. Straszne były te godziny, pod­czas których z przerażeniem zastanawiała się, czy Jon umrze.

A teraz bała się, co będzie, jeżeli przeżyje.

To, że Jon regularnie oddychał i że jego organizm bronił się przed śmiercią, było pocieszające, natomiast przerażające było to, że tamta kobieta umarła.

Kobieta, którą Jon malował.

Kobieta, z którą sypiał.

Kobieta, którą...

Nie! Dosyć tego!

Gdzie do diabła podziała się jej wiara? Przecież zna Jona lepiej niż ktokolwiek na świecie. Jon nie jest mor­dercą.

Jednak nie znam okoliczności, przypomniała sobie.

Jon nie jest mordercą. Nie zabiłby. W żadnych okolicz­nościach. Wiedziała to i wierzyła w niego. Ale Jon chwycił ją za rękę. Myślała, że ma zamiar wyszeptać jej imię. Jednak on tego nie zrobił. On powiedział...

Annabella.

Dlaczego nie poinformowała o tym tego gliniarza? Bo gliniarz był przekonany o winie Jona, a ona uważała, że to nic nie pomoże?

Bo to mogło być wszystko, co miała i dzięki czemu mogła pomóc Jonowi?

Wzdrygnęła się.

Ten gliniarz wiedział, że kłamie. A ona spotka się z nim ponownie. I on znowu będzie ją wypytywał.

- Nie muszę mu nic mówić! - szepnęła.

A może musi. Nie znała prawa na tyle, żeby mieć co do tego pewność, ale wiedziała, że mogą ją obwinić o utrud­nianie śledztwa. To nie ma znaczenia. Nie powie nic nikomu. Dopóki nie dowie się czegoś więcej o stanie Jona. Dopóki Jon nie będzie mógł sam walczyć o siebie.

A jeżeli to nigdy nie nastąpi?

Jeżeli to nie nastąpi, ona będzie walczyła o niego.

Podjąwszy taką decyzję, wyszła wreszcie spod prysz­nica, drżąc na całym ciele. Owinęła się starym znoszonym szlafrokiem frotte i weszła do salonu. Po krótkim wahaniu zgasiła światło. Był ranek. Wczesny ranek. Zasłony w oknie balkonowym były rozsunięte, a drzwi od balkonu uchylo­ne. Zobaczyła wschodzące słońce - piękne, złotopomarańczowe, rzucające delikatny tęczowy blask na ozdobne balustrady z kutego żelaza. Kwiaty wylewały się z doni­czek, igrając ze światłem. Jak to możliwe, że w taki piękny dzień człowiek może tak cierpieć, zastanowiła się. Przeży­wać taką tragedię. Słońce wschodziło w glorii, mimo że jej mąż był bliski śmierci. I tyle było naokoło piękna, tak cudowne były barwy nocy zmieniającej się w dzień.

Poszła do kuchni, zatrzymując się po drodze przy balkonowych drzwiach. Policjanci zakończyli tu swoje czynności, zanim wróciła do domu. Pozwolono jej zmyć krew Jona i proszek do pobierania odcisków palców. Po powrocie posprzeczała się z policyjnymi laborantami, którzy byli jeszcze w mieszkaniu. Nie rozumiała, po co im próbki krwi Jona z jej drzwi, skoro Jon krwawił też w szpitalu. Nie wiedziała też, po co im jego odciski palców zostawione na jej drzwiach, skoro nikt nie zaprzeczał, że Jon u niej był.

- Taka jest procedura - odpowiedział jej sympatycz­ny, ale stanowczy oficer. - Musimy się jej trzymać, choćby to się wydawało nie wiadomo jak głupie.

- Ale skończyliście już panowie tutaj swoją robotę - upierała się.

- Tak.

Za drzwiami, na klatce schodowej, został jeden z poli­cjantów.

Dla jej „ochrony", jak powiedziano.

Świetnie. Nie mogła zaprzeczyć, że jest przestraszona. Bo ten Sokole Oko miał rację co do jednego: jeżeli Jon był niewinny - a niewinny był na pewno - to ktoś inny musiał napaść na niego i na tę biedną dziewczynę.

Annabella.

Jon wyszeptał to słowo. Tę nazwę. Nazwę klubu... spelunki, w której odbywał się striptiz... w której praco­wała Gina, a także większość jego „dam".

Ja tego nie zrobiłem. O Boże, ja tego nie zrobiłem...

Annabella...

- Ja tego nie zrobiłem. Annabella! - powiedziała Ann na głos. - Cholera, Jon! - zaklęła. - Dlaczego nie powiedzia­łeś więcej? Dlaczego nie wymieniłeś na przykład nazwiska osoby, która to zrobiła?!

Pociągnęła spory łyk wina, a potem, przez szkło kieliszka trzymanego w dłoni, zobaczyła samochód zapar­kowany po drugiej stronie ulicy. Jakiś mężczyzna stał oparty o niego i patrzył na nią.

Ale nie, to nie był jakiś mężczyzna.

To był ten mężczyzna.

Ten gliniarz. Ten Sokole Oko. Ten porucznik jakiś tam.

Jej ciało ogarnęła ostrzegawcza fala gorąca. Zabrakło jej tchu. On nie jest wrogiem, pomyślała. Nie muszę się go bać. Jest gliną. Porządnym facetem.

Bzdura. On chce aresztować Jona. Jest przekonany jego winie.

- Dzień dobry pani - zawołał mężczyzna.

- Dzień dobry, panie...

- Poruczniku - podpowiedział jej uprzejmie.

- Dzień dobry, panie poruczniku. Uśmiechnął się. Mimo że był wczesny ranek, szare

miał ukryte za szkłami słonecznych okularów. Pod-niósł rękę, wskazując kieliszek z winem, który trzymała.

- Ciekawy poranny napar. Ciekawy nawet jak na Nowy Orlean.

Nie była mu winna żadnych wyjaśnień. Mogła pić to, co chciała, rano czy nie rano. A mimo to poczuła, że się rumieni i , ku własnemu przerażeniu, zaczęła się tłumaczyć:

- Nie zmrużyłam jeszcze oka, poruczniku. A noc była ciężka.

- A więc zalewa się pani dla uspokojenia nerwów?

- Pan też mógłby wyświadczyć przysługę swoim podopiecznym czy podsądnym i napić się trochę. Jego wargi wygięły się w wymuszonym półuśmiechu, On jest bardzo przystojny, pomyślała Ann. I potrafi być

cholernie irytujący. A także strasznie niebezpieczny. Dla Jona.

Bo podejrzewa go. I nie kryje się z tym. Prawdopodobnie podejrzewa też, że i ona coś ukrywa. Zaparkował przecież przed jej domem i obserwuje ją.

- Wyświadczyłbym chętnie tę przysługę... - powie­dział, zadzierając głowę i przyglądając jej się. - Czy mnie pani zaprasza na drinka? - zapytał z szerokim uśmiechem. Nie odpowiedziała na jego pytanie, tylko sama zapytała:

- Panie poruczniku, co pan tam robi na dole? Dlaczego obserwuje pan mój dom?

Wzruszył ramionami.

- Upewniam się tylko, że wszystko jest w porządku.

- Rozumiem. Jest pan tam, żeby mnie chronić?

- Coś w tym rodzaju - odrzekł, spoglądając najpierw na wschodzące słońce, a potem na nią. - Ale nie, tak szczerze mówiąc, jestem tutaj, bo mój samochód przywiózł mnie tu sam. Po tym jak odwiedziłem zaułek, w którym znaleziono Ginę.

- Ginę?

- Pannę L'Aveau. Tę kobietę, którą zamordowano wczoraj wieczorem.

- Rozumiem - powiedziała Ann.

Przełknęła ślinę. Nie miała zbyt wiele czasu na za­stanowienie się nad tym wszystkim. Właściwie nie dotarło jeszcze do niej, że jakaś dziewczyna straciła życie. Gina L'Aveau. Znała to nazwisko. Jon nie skończył jeszcze malować jej portretu. Rozmawiał z nią kilka razy o tej Ginie.

Musisz ją poznać, Annie. To wspaniała dziewczyna. To znaczy... no wiesz, w normalnych warunkach nie miałybyście okazji się poznać. Ludzie się nawzajem osą­dzają. Tworzą takie małe kliki. Dobrzy unikają złych. Czyści - brudnych. Ale tak naprawdę, zasadniczo, wszys­cy jesteśmy podobni. Spotkasz się z nią, dobrze? Zrobisz to dla mnie? - zapytał, a ona oczywiście się zgodziła.

Teraz nigdy już Giny nie spotka.

Policjant wciąż się na nią gapił. Zza okularów. Za którymi - wiedziała to - czaiły się szare, wszystkowiedzą­ce, przenikliwe oczy. Cofnęła się.

- Wie pan, panie poruczniku, jestem bardzo zmęczo­na. Proszę mi wybaczyć, idę się przespać.

- Słusznie, niech pani to zrobi.

- A pan? Będzie pan tu stał? I gapił się na mój dom?

- Coś w tym rodzaju.

Ann ruszyła w głąb mieszkania, a potem zawróciła.

- Czy będzie pan tu do dziewiątej, a potem uda się do biura prokuratora okręgowego po nakaz przeszukania mojego mieszkania?

Uśmiechnął się.

- Czy pani nie sądzi, że miałbym do tego powód?

- Policja spędziła w moim mieszkaniu pół nocy. - To było konieczne.

Ann, zdenerwowana, zacisnęła zęby.

- Dobranoc, poruczniku - powiedziała.

- Miłych snów.

Była zmęczona. Tak bardzo, że to wino, które wypiła, rozgrzało całe jej ciało. To, co miała zamiar teraz zrobić, można było usprawiedliwić tylko w jeden sposób.

Poznaj swojego wroga. Stań z nim twarzą w twarz, pomyślała, przyglądając się policjantowi.

- Jeżeli chce pan zobaczyć moje mieszkanie, panie poruczniku, to proszę przyjść na górę. I napić się wina.

Spojrzał na nią pytająco.

- Naprawdę zaprasza mnie pani na górę?

To szaleństwo. On przecież był wrogiem. I praw­dopodobnie podejrzewał ją, że chowa narzędzie zbrodni pod szlafrokiem.

- Tak, panie poruczniku, zapraszam pana na górę. Idiotka! - pomyślała sama o sobie.

A on wahał się tylko przez sekundę, chowając oczy za ciemnymi szkłami. A potem wzruszył ramionami i uśmie­chnął się krzywo.

Ruszył w stronę drzwi.

Ann patrzyła na miejsce, w którym stał przed chwilą, i czuła, że ogarnia ją panika. Co ja u diabła robię? Stała dalej bez ruchu, a potem usłyszała, że on wchodzi przez główne drzwi na dole i idzie po schodach. Usłyszała jego głos - niski, trochę ochrypły - kiedy rozmawiał z policjantem dyżurującym na klatce schodowej.

A potem dało się słyszeć pukanie do drzwi jej mieszkania.

Co ja na miłość boską robię?

Popełniam wielki błąd. Zaraz, zaraz - powiedziała sobie - przecież wystarczy, żebym mu kazała odejść.

Żebym mu oświadczyła, że będę z nim rozmawiała tylko w obecności swojego adwokata.

No tak, świetny pomysł. Doskonały, nie ma co. Bo to przecież tylko wzbudzi podejrzenia. I skończy się na tym, że zostanę natychmiast aresztowana.

- Proszę pani? - rozległ się za drzwiami jego głos. Ann weszła szybko do mieszkania, a potem pobiegła

przez salon do frontowych drzwi. Otworzyła je ostrożnie. I już miała coś powiedzieć. Jednak słowa zamarły jej na wargach.



Rozdział piąty


- Ładnie tu - powiedział, rozglądając się.

Rzeczywiście mieszkanie było ładne. Część służąca jako salon i pracownia miała dwadzieścia stóp na czter­dzieści, w jednym jej końcu znajdowała się mała kuchnia, a na prawo od wejścia był balkon. Po stronie kuchni Ann ustawiła sztalugi pod świetlikiem, przez który właśnie wlewało się do wnętrza jasne poranne światło. Wnętrze robiło wrażenie przestronnego, a równocześnie było przy­tulne. W pobliżu drzwi balkonowych stała kanapa i stolik oraz sprzęt grający, a zaraz obok ładna, stylowa szafa. W mieszkaniu znajdowały się dwie sypialnie, do których wchodziło się z salonu. Jedna służyła Ann, a druga Katie, kiedy ta przebywała w domu. Jednak teraz Katie tu nie było. Dzięki Bogu znajdowała się w dziewiczej puszczy nad Amazonką, uczestnicząc w studenckiej wyprawie. Katie - studentka medycyny - zajmowała się pewną chorobą genetyczną przekazywaną z pokolenia na pokole­nie wśród członków pewnego nadamazońskiego plemie­nia.

Katie, pomyślała Ann i poczuła ukłucie w sercu. Muszę udowodnić, że Jon jest niewinny, jeżeli nie ze względu na nas dwoje, to ze względu na nią, bo Katie tak bardzo kocha ojca.

- Napije się pan kawy? - zapytała policjanta.

- Wolałbym ten napój, który pani piła - odrzekł. Ściągnęła usta i poszła do kuchni. Wyjęła wino

z lodówki, a z sosnowego kredensu kieliszek. Nie zdawała sobie sprawy, że on stoi tuż za nią, dopóki nie sięgnął do kredensu.

Po kubek na wodę. Wziął od niej wino i nalał sobie do kubka.

- Kiedy wszedłeś między wrony... - mruknął. - Zdro­wie!

Przełknął chablis, jakby to była woda.

- Czy pan powinien pić na służbie? - zapytała Ann.

- Nie jestem na służbie.

- Więc co pan tu robi? Szuka pan narzędzia zbrodni w moim mieszkaniu po godzinach pracy?

- Tak - odparł prosto z mostu.

Nalał sobie jeszcze wina, a potem podszedł do sztalug. Nie pytając o pozwolenie, odsłonił obraz znajdujący się na nich. Spojrzał i zagwizdał. Obraz był prawie skoń­czony. Był to portret starej Cajunki, kwiaciarki, u której Ann co rano kupowała kwiaty na Jackson Square. Kobieta uśmiechała się. Jej spojrzenie było ciepłe i serdeczne. Twarz miała tak pomarszczoną, że trudno się było zorientować, jakiej jest rasy, zresztą sama mogła tego nie wiedzieć. W Nowym Orleanie zdarzało się to ludziom często. Była stara, zmęczona życiem i miała piękną duszę. Obraz jest dobry, pomyślała Ann. To jeden z najlepszych moich obrazów. Był prawie skończony, trzeba było tylko domalować tło.

- Myślałem, że Jon Marcel malował „Damy z Dzielnicy Czerwonych Latarni" - powiedział porucznik.

- To prawda, malował je.

- Więc...

Wyrwała mu płachtę i przykryła nią sztalugi.

- To jest mój obraz.

- Pani?

- Tak.

Powinien był coś powiedzieć. Prosiło się o jakiś komplement. Ale on nie powiedział jej komplementu.

- Aha - mruknął tylko, sącząc powoli wino i chodząc o pokoju.

Pokręcił głową.

- Obszerne, ładne i takie kobiece - powiedział.

- No cóż, przepraszam.

- Nie musi pani przepraszać mnie. Ale co na to Jon? Nie ma nic przeciwko temu?

- Pokój nie jest pełen falbanek i Jon nie ma nic przeciwko jego wyglądowi. Dlaczego miałby mieć?

Wzruszył ramionami.

- No bo... no bo... to jest właściwie pani pokój - odrzekł. - Pachnie tu nawet pani perfumami.

- To zapach mydła. Przed chwilą brałam prysznic. Panu też by się przydał.

Spojrzał na nią pytająco.

- Czyżbym pachniał jak nie umyty samiec?

- Po prostu potrzebny panu prysznic.

- Czy to kolejne zaproszenie?

- Tak, do pana własnego domu, poruczniku. Niech się pan tam napije i umyje dla własnego dobra.

Uśmiechnął się znowu, rozglądając się po pokoju. Podszedł do kanapy.

- Chce pan zajrzeć pod poduszki i zobaczyć, czy nie ma tam noża?

- A powinienem to zrobić?

- Jak pan chce.

Uśmiechnął się szeroko i podniósł poduszkę. Ann, mrucząc coś, poszła do kuchni i nalała sobie jeszcze wina. Gdyby tego nie zrobiła, on wypiłby wszystko sam.

- Więc gdzie są prace mężusia? - zapytał.

- Słucham?

- Prace pani męża. Przecież nie wszystkie są w gale­rii? Czy malarze muszą mieć oddzielne pracownie? Bo mają inne wibracje?

Zmarszczyła brwi.

- Prace mężusia są w domu mężusia - powiedziała spokojnie.

Spojrzał na nią zaskoczony.

- Mieszkacie państwo oddzielnie?

- Tak.

Pokręcił głową.

- Muszę przyznać, że nic z tego nie rozumiem. Przecież pani nie jest starą czarownicą, tylko ładną kobietą.

- Bardzo pan miły, poruczniku.

- Nie mieszka pani z nim, nie ma pani nic przeciwko temu, żeby spotykał się z dziwkami, nie jest pani...

Przerwał nagle.

- Nie jestem jaka? Wzruszył ramionami.

- No... to nie z pani powodu on spotyka się z dziw­kami?

- Z mojego powodu? - powtórzyła.

A potem uświadomiła sobie, co on ma na myśli. Miała ochotę czymś w niego cisnąć. Ale nie zrobiła tego. Zdołała natomiast się uśmiechnąć. Podeszła do niego i zatrzymała się tuż przed nim.

- Jak pan śmie?

- Proszę pani, ja muszę brać pod uwagę wszelkie okoliczności. Ale ta myśl przyszła do głowy nie mnie, tylko mojemu koledze.

- Pański kolega jest idiotą. Jednak to pan siedzi rozwalony na kanapie u mnie w domu. Najwyższy czas, żeby pan wstał i stąd wyszedł.

Aha. Bez narzędzia zbrodni - powiedział i wstał. No cóż, proszę pani, dziękuję za gościnę.

- Proszę bardzo. Ruszył w stronę drzwi.

- Panie poruczniku.

Zatrzymał się i odwrócił, patrząc na nią pytająco.

- Tak?

- Wydaje się, że pan tak dużo wie.

- Naprawdę? Kiwnęła głową.

- Wydaje się, że pan wie, że Jon zabił tę kobietę. I że ukrył gdzieś tutaj narzędzie zbrodni. Wie pan, jakie rany Jon odniósł, wie pan, że zostawił ślady krwi i wie pan z pewnością, jak zmarła ta dziewczyna.

- Wiem.

- No, to jestem zdumiona, że pan nie wie, że my z Jonem jesteśmy rozwiedzieni. I to od dość dawna. Jon Marcel jest ojcem mojej córki i moim bardzo dobrym przyjacielem. Kocham go i zamierzam walczyć o niego, ponieważ on nie może walczyć o siebie. Ale to, z kim się spotyka, jest w moich oczach wyłącznie jego sprawą. A teraz niech pan będzie uprzejmy zniknąć z mojego mieszkania.

Spuścił oczy, a potem podniósł je na nią z ironicznym uśmieszkiem.

- Do widzenia pani. Proszę nie zapomnieć do mnie zadzwonić, jeżeli będzie pani miała coś ważnego do powiedzenia.

- Oczywiście, nie zapomnę.

- Przypuszczam, że później znajdę panią w razie czego w szpitalu?

- Panie poruczniku, wolno panu przypuszczać, co się panu żywnie podoba.

- Niech pani uważa, bo mogę panią wezwać do komisariatu na przesłuchanie.

- To pan niech uważa, bo ja mogę zadzwonić do adwokata i skończy się to tak, że... - przerwała, po­stanawiając się opanować.

A on jeszcze raz popatrzył na nią spod oka z uśmie­chem, który - musiała to przyznać wbrew własnej woli - czynił go atrakcyjnym.

- Słucham panią, proszę skończyć zdanie.

- Życzę panu dobrego dnia, poruczniku.

- Mam nadzieję, że taki będzie. - Wciąż się ociągał, nie spuszczając jej z oczu. - Nie jestem krytykiem sztuki, ale ten pani obraz... jest wspaniały, prawda?

Ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że musi się uśmiechnąć.

- Myślę, że to jeden z moich najlepszych obrazów. Sztuka jest zawsze czymś subiektywnym.

- A pani jest dobrą malarką.

- Zarabiam nieźle.

- A pani mąż? To znaczy były mąż - poprawił się.

- On też zarabia nieźle. Będzie mógł sobie pozwolić na najlepszych adwokatów.

- Cóż, będzie ich z pewnością potrzebował.

Ann poczuła, że przechodzi ją dreszcz. Ten człowiek był twardy, nieustępliwy i zdecydowany. Jeżeli przestępcy wymykali się sprawiedliwości, to z pewnością nie z powo­du zaniedbań z jego strony. A sytuacja Jona była okropna i bez takiego wroga.

- Czy nigdy panu nie przyszło do głowy, że może się pan mylić?

Spuścił na chwilę oczy. Ann uświadomiła sobie, że próbuje potraktować ją łagodnie, a ten fakt przeraził ją bardziej niż to, że przedtem mówił z nią prosto z mostu.

- Strużka krwi doprowadziła nas z miejsca zbrodni do pani mieszkania.

- Ale to ktoś trzeci mógł zaatakować ich oboje.

- Nic, o czym dotychczas wiemy, nie wskazuje, że taki scenariusz był prawdopodobny.

- Ale nie jest niemożliwy. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę.

- Jeżeli pani ma mi coś do powiedzenia, to z przyjem­nością rozpatrzę wszelkie możliwości. Ma mi pani coś do powiedzenia?

- Nie - odrzekła Ann. - Jeszcze nie.

- Jeszcze nie? - powtórzył, marszcząc brwi. - Proszę pani, niech pani nie wtyka nosa w sprawy, którymi zajmuje się policja.

- Mam pańską wizytówkę, panie poruczniku.

- Ostrzegam panią...

- A pan, poruczniku, niech nie wtyka nosa w moje sprawy.

Żachnął się gniewnie. Z początku nie odpowiedział. A potem zdołał się uśmiechnąć.

- Jeżeli to będzie konieczne, zobaczymy się w komisa­riacie.

Po tych słowach wyszedł wreszcie, zamykając za sobą drzwi z lekkim, lecz stanowczym trzaśnięciem.

Dygocząc na całym ciele, Ann podeszła do kanapy i opadła na nią. Ten porucznik był niebezpieczny. Zostało popełnione morderstwo, morderca musiał za to odpowie­dzieć. I wszystkim wydawało się oczywiste, że to Jon zabił tę kobietę.

A on tego nie zrobił.

Skąd wiesz? - zapytała sama siebie Ann. Jak dobrze człowiek może znać drugiego człowieka?

Jon nie zabił tej dziewczyny. Nie zabił jej. Bo nie był zdolny zabić nikogo. Ann go znała.

I wiedziała, że musi udowodnić, że ma rację.


***

Spał, ale męczyły go niespokojne, zagmatwane sny.

Twarz Giny.

Oczy Giny.

Nie znal jej zbyt długo, ale znał ją dobrze. Gina była inna. Nauczyła go, że każdy człowiek, nawet najmądrzej­szy, jest dzieckiem jakiejś matki, a to, że śmiała się w twarz wszystkim przeciwnościom losu, pomogło mu wtedy, kiedy pomoc była mu najbardziej potrzebna. Gina wierzy­ła. Wierzyła, że jej własne życie się zmieni, że miłość wypełni jej dni. Potrafiła tańczyć z taką zmysłowością, że na jej widok eunuch odzyskałby narządy płciowe, tak jak jaszczurka odzyskuje ogon, ale tak naprawdę tym, czego chciała od życia, były dwa koty w ogródku, drewniany płotek, dwójka dzieci i pies. Pragnęła też mieć męża, który wracałby do domu na noc. Bardzo lubiła gotować, szyć. Zamierzała kiedyś, w przyszłości, zwiedzić wszystkie wesołe miasteczka w Ameryce, przejechać się każdą kolej­ką górską i zjechać z każdej zjeżdżalni.

Ta przyszłość wydawała jej się bardzo bliska.

I przyniosła śmierć.

Koło jedenastej Mark doszedł do wniosku, że to na nic. Wiedział, że się nie wyśpi. Wstał i poszedł pod prysznic, modląc się, aby woda go ożywiła. Wyszorowany, ale wciąż czując się podle, wyszedł spod prysznica i sięgnął do szuflady. Powstrzymał się, widząc fotografię Maggie, i usiadł ciężko na łóżku.

Dziwne, ale przeważnie szedł przez życie, nie zapomi­nając o żonie i równocześnie zdając sobie sprawę, że życie toczy się dalej, że ma sensowną pracę i że nie jest sam. Miał szczęście. Maggie zostawiła mu dwóch chłopców - Micha­ela, który miał teraz dwadzieścia sześć lat i który pojawił się na świecie niespodziewanie jeszcze podczas ich stu­diów, oraz Seana, który miał teraz dwadzieścia dwa lata i studiował w szkole filmowej w Miami. Chłopcy cieszyli się dobrym zdrowiem, on też. Synowie byli najcenniejszym spadkiem, jaki zostawiła mu Maggie. Ich małżeństwo nie było idealne. Ale było dobre, a on kochał ją tak samo w dzień pogrzebu jak w dzień ślubu.

Przed tamtą jej wizytą u lekarza posprzeczali się. Maggie szła do lekarza, bo miała bóle głowy, które według niego spowodowane były rozklekotaniem jej samochodu. A przecież mówił jej, żeby oddała go do przeglądu. Nie spodziewał się niczego poważnego. Kiedy wyszła z gabi­netu, miał ochotę zażartować: - No co, wszystko z powodu braku seksu?

A potem zobaczył wyraz jej twarzy, udrękę i łzy w jej oczach. Przez całe życie była kobietą stojącą obiema nogami na ziemi. Dobrą żoną dla gliniarza. Przyzwyczaiła się do tego, że jemu wciąż grozi niebezpieczeństwo. Była bardzo silna.

Nie płakała. Ani wtedy, kiedy dowiedziała się o guzie, ani wtedy, kiedy on się załamał i wybuchnął płaczem. Tylko raz, jedyny raz, już pod koniec, w jej oczach pojawiły się łzy. Nie mogła się pogodzić z tym, że musi opuścić dorastających synów. Nie mogła znieść ich łez i łez Marka. Postanowili wykorzystać te dni, które im zostały. Dużo rozmawiali i Mark powiedział jej, że nie będzie zdolny do ponownej miłości. Ona przez chwilę w milczeniu gładziła go po włosach, a potem powiedziała:

- Musisz znowu pokochać. Każdy potrzebuje miłości. Nie zgodził się z nią, a ona uśmiechnęła się.

- Wybierz tylko porządną kobietę. Bo sam jesteś porządnym facetem. I zasługujesz na to, co najlepsze. Mark, jesteś człowiekiem. Kochałeś mnie. Kłóciliśmy się, ale było nam dobrze razem. Nie karaj siebie za to, że ty i ja się kochaliśmy!

A innym razem powiedziała mu:

- Nie żyj zbyt długo w samotności. Ja ciebie bardzo kocham. Ale nie żyj samotnie. Nie cierp z mojego powodu przez resztę życia. Tylko pamiętaj: nie sądź kobiet po pozorach.

Pod koniec cierpiała. Ale umarła spokojnie w jego ramionach. Po jej śmierci on i obaj synowie wspierali się wzajemnie. Umarła prawie siedem lat temu. A on ją wciąż kochał. Idąc za jej radą, nie sądził po pozorach i kiedy poznał Ginę, potrafił dostrzec w niej dobroć i to, że była kobietą pełną życia i gotową do miłości.

Gina umarła za swoje marzenia. Tak mu się wydawało.

Usłyszał jakiś hałas przy frontowych drzwiach i au­tomatycznie sięgnął po broń leżącą na krześle przy łóżku. A potem uświadomił sobie, że w zamku obrócił się klucz. Michael. Mark wstał szybko i włożył slipki i dżinsy. Usłyszał ciche pukanie w uchylone drzwi sypialni.

- Dziadku?

- Wejdź, kiciu - zawołał, otwierając drzwi. Sześcioletnia Brit, córka Michaela, wpatrywała się w niego wielkimi niebieskimi oczami swojej babki. Zmar­szczyła brwi. Mark uświadomił sobie, że po wyjściu spod prysznica ma potargane włosy. I pewnie w ogóle wygląda jak śmierć na urlopie.

- Tatuś myślał, że o tej porze nie będzie cię już w domu. Ale ja powiedziałam, że jesteś. Bo widziałam samochód.

- Sprytna z ciebie dziewuszka.

- Jak dorosnę, zostanę policjantką - oznajmiła z du­mą.

Popatrzył na nią z powątpiewaniem. Otworzył usta, aby jej powiedzieć, żeby sobie wybrała inny zawód, bo zawód policjanta jest niebezpieczny, a on nie chce, żeby jej się coś stało.

Zaraz jednak pomyślał, że nie ma prawa mówić jej takich rzeczy. Życie samo w sobie jest niebezpieczne, a on bez względu na okoliczności będzie się zawsze o nią niepokoił, ale ona ma prawo wyboru i może zrobić ze swoim życiem, co zechce. To on był policjantem, a rodzina straciła nie jego, lecz Maggie.

Pogładził ją po jasnych bujnych lokach i uśmiechnął

się.

- Zapamiętaj sobie, moja kochana: możesz zostać, kim chcesz. Bylebyś dobrze wykonywała swój zawód.

Uśmiechnęła się do niego, a potem znowu zmarsz­czyła brwi.

- Wiesz, dziadku, ty chyba jesteś zmęczony.

- Przed chwilą wstałem i wziąłem prysznic. Brit otworzyła szeroko oczy.

- To pewnie przez mydło. Potrzebny ci „Poranny Blask".

- Poranny blask?

Mark, zdziwiony, popatrzył na syna, który stał na środku salonu. Michael, który wyglądał kropka w kropkę tak jak on sam w młodości, wzruszył ramionami.

- Sądzę, że jej chodzi o mydło marki Coast. Mówi­łem Lucy, że mała ogląda za dużo reklam w telewizji.

- Hmm. - Mark spojrzał na Brit. - Wiesz, kotku, pójdę dziś do sklepu i kupię sobie takie mydło. A swoją drogą chciałbym, żeby to była wina mydła! - westch­nął, a potem pogładził wnuczkę po policzku i zwrócił się do syna: - Ale co wy tu robicie? Od kiedy to pracownicy agencji reklamowych mają wolne w ciągu tygodnia?

- W tym tygodniu przedszkole jest nieczynne, a Stephenie musiała pójść do lekarza, więc wziąłem wolny dzień. Przyjechaliśmy po kostium kąpielowy Brit i po jej zabawki pływające. Zostawiłem je tutaj dwa tygodnie temu.

- Wiesz, że jesteście tu zawsze mile widziani.

- Nie chciałem cię niepokoić. Ostatnio nie ma cię przeważnie w domu.

- Rzeczywiście.

- Dziadku, jadłeś już śniadanie? - zapytała Brit i zaraz dodała: - Mleko jest zdrowe.

- O rany - jęknął Mark.

- Brit, zapytaj dziadka, czy chce zjeść śniadanie w mieście. Weźmiemy dla niego kawę z mlekiem.

- Owszem, jeżeli załatwimy to szybko. Bardzo szyb­ko. Bo muszę lecieć do pracy...

- Tak, oczywiście - przerwał ojcu Michael i uśmiech­nął się. Był podobny do Marka, ale miał dołeczki jak matka. - Czytałem poranną gazetę. Na pierwszej stronie piszą o... - Zawahał się, patrząc na córkę. - O tej dziewczynie. Wymieniają kilka razy twoje nazwisko.

- Moje nazwisko - jęknął Mark.

- Przedstawiają cię jako superglinę. Który już roz­wiązał zagadkę. Włóż koszulę. Przeczytasz to przy kawie w parku.


* * *


Obudziła się bardziej zmęczona niż w chwili, kiedy w końcu zasnęła. Miała lekkiego kaca po winie i z ciężkim sercem uświadomiła sobie, że wydarzenia wczorajszego wieczora nie były snem.

A potem przeczytała gazetę. „Dziennikarz" piszący

0 wczorajszym morderstwie załatwił się ze wszystkim z nonszalancką pewnością siebie. Skazał Jona bez sądu

i przeprowadził makabryczne porównanie między jego obrazami i życiem, twierdząc, że uwielbiał kolory życia i śmierci - czerwienie i szkarłaty. Twierdził też, że wie z „pewnego" źródła, że Jon Marcel miał romans z Giną L'Aveau, podczas którego nieraz dochodziło między nimi do gwałtownych kłótni.

Ann z ulgą pomyślała, że na szczęście Katie znajduje się nad Amazonką. I z jeszcze większą ulgą, że Jonowi w szpitalu na pewno nie dadzą do czytania tej gazety.

Nawet jeżeli odzyska przytomność.

Nie odzyskał jej jednak, o czym się przekonała, kiedy dotarła do szpitala.

Okazało się, że zapadł w śpiączkę.

Wiadomość o tym przygnębiła ją okropnie, chociaż lekarz zapewnił, że Jon może wkrótce z niej się ocknąć. Lekarz rozmawiał z nią przez dwadzieścia, a może trzydzieści minut. Ann zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie postradała zmysłów, gdyż nic nie rozumiała z jego medycznego żargonu. Czytała kiedyś „Śpiączkę" Robina Cooka, który pisał, że od pacjentów znajdujących się w stanie śpiączki pobierano organy, więc w żaden sposób nie można jej było wytłumaczyć, że śpiączka to nic takiego strasznego.

Po południu siedziała przy Jonie, trzymając go za rękę i mówiąc do niego, bo pielęgniarki zapewniły ją, że to mu dobrze zrobi. W szpitalu znajdowali się policjanci na służbie - jeden tuż pod drzwiami Oddziału Intensywnej Opieki, a drugi w poczekalni. Pielęgniarki i gliniarze rozmawiali szeptem, tak że ona ich nie słyszała.

Było około szóstej, kiedy poczuła, że ktoś za nią stoi. Ten ktoś stał od pewnego czasu i obserwował ją. Czuła bardzo delikatny zapach płynu po goleniu.

Pasuje do niego, pomyślała. Jest leśny, nie za mocny.

Nie była wcale zdziwiona, kiedy, odwróciwszy się, zobaczyła porucznika.

Przeraziła się jednak, kiedy poczuła, że do oczu napływają jej łzy.

- Niech pani da spokój - powiedział porucznik tonem zaskakująco łagodnym. - Nie jest tak źle.

Przełknęła ślinę.

- Dla pana nie jest źle. Gazeta zgadza się z panem. Jon Marcel jest potworem.

- Ale mimo to może z tego wyjść.

- No tak, może z tego wyjść. Znajduje się w stanie śpiączki, a dziennikarze już go skazali.

- Może się ocknąć i bronić się.

- No tak - powtórzyła bez przekonania.

- A więc to tak? Czuje się pani pokonana? Odwróciła się i spojrzała mu w twarz. Na jego

wargach znowu igrał półuśmieszek.

- Doszedł pan do wniosku, że Jon jest niewinny?

- Nie. A pani doszła do wniosku, że jest winien?

- Nie!

Wzruszył ramionami.

- Więc będzie walka. Nie wygląda na to, że jest pani do niej gotowa.

Spojrzała na niego pytająco.

- Wygląda pani na zmęczoną. Wczoraj wieczorem myślałem, że ma pani trzydzieści lat. Dziś rano jest pani bliższa czterdziestki.

Ann popatrzyła na niego zdumiona.

- Panie poruczniku, co za niegrzeczna uwaga! Skrzywił się.

- Przepraszam - powiedział.

- A zresztą i pan wygląda okropnie.

- Wiem. Powiedziała mi to wnuczka.

- Pan ma wnuczkę?

Uśmiechnął się, kiwnął głową i podszedł do łóżka, na którym leżał Jon podłączony do wszystkich swoich rurek i urządzeń. Ann mimo woli zesztywniała.

- Niech... niech pan uważa - ostrzegła go.

- Proszę pani, zapewniam panią, że nie mam zamia­ru nic tu odłączyć. Może mi pani wierzyć albo nie, jednak zapewniam panią, że chcę, żeby ten człowiek żył.

Przyjrzał się Jonowi, a potem spojrzał na nią.

- On z tego wyjdzie.

- Naprawdę chce pan, żeby z tego wyszedł?

- Tak, naprawdę.

- Bo chce go pan oskarżyć i doprowadzić do skaza­nia.

- Jeżeli jest winien. Jeżeli nie jest, może coś wiedzieć.

- On... coś wie - powiedziała Ann.

- Musi wiedzieć. Zresztą już mówi.

- Jak to? - zapytała Ann podejrzliwym tonem. - Co mówi?

- Mówi, że pani powinna stąd na chwilę wyjść. Powinna pani przejść się po ulicy, odetchnąć, poczuć zapach kwiatów. Posiedzieć w kawiarnianym ogródku, napić się kawy z mlekiem, zjeść coś. Pokrzepić się na ciele i duchu.

- Nie mam nastroju do włóczenia się bez celu.

- Nie namawiam pani do tego. Proponuję, żebyśmy razem poszli na kawę.

Ann spojrzała na niego zdziwiona.

- A co powiedziałaby na to pańska żona? Byłaby zadowolona z tego, że idzie pan na kawę z byłą żoną domniemanego mordercy?

- Moja żona, Maggie, gdyby żyła, byłaby zdania, że powinna pani pójść coś zjeść. A więc jak, idziemy?

Nie mogła się pozbyć podejrzliwości i zdawała sobie sprawę, że to po niej widać. Ale on wyciągnął rękę, żeby jej pomóc wstać, a ona - aczkolwiek z wahaniem - przyję­ła ją.

Uścisk jego dłoni był silny. Zdecydowany. Wlewał w nią siłę. Miał rację. Potrzebna jej była kawa. I to nie taka szpitalna, z papierowego kubka. Potrzebna jej była praw­dziwa nowoorleańska kawa - gorąca z gorącym mlekiem.

Spojrzała na jego dłoń złączoną z jej własną dłonią - opaloną, z krótko przyciętymi, czystymi paznokciami.

- Ja...

- Tak?

- Sama nie wiem. Zna pan jakieś miejsce, gdzie jest spokojnie, ładnie i gdzie można wypić mocną kawę i zjeść coś niewiarygodnie słodkiego?

- Znam.

- Jest pan tego pewien?

- Proszę pani, ja znam miasto jak własną kieszeń.

- Urodził się pan tutaj?

- Oczywiście.

- W pobliżu szpitala nie ma żadnej takiej kawiarni.

- Jestem samochodem. Zawahała się znowu.

Mark westchnął niecierpliwie.

- Proszę pani, czy pani się mnie boi?

- Oczywiście, że nie. Ma pan jedną wadę: jest pan z pewnością gotów zrobić wszystko, żebym powiedziała coś, co obciąży Jona. Ale poza tym jest pan czarującym człowiekiem.

- Być może to prawda, ale...

- Ale co?

- Lubię, kiedy mój przeciwnik się broni. Jest pani zbyt zmęczona. Chwilowo ogłaszam zawieszenie broni, dam pani spokój. Idziemy?

Nie miała powodu mu ufać.

Ale on pociągnął ją za rękę tak, że musiała wstać. Jego ciepła dłoń wlewała w nią siłę.

- A nie musi pan iść do pracy? - zapytała. Zawahał się.

- Pracowałem przez całe popołudnie - odrzekł. - Pójdę do pracy później. Chodźmy.

Puścił jej rękę i przepuścił ją przodem. Ann obejrzała się, chcąc jeszcze raz spojrzeć na Jona.

Wyglądało na to, że Jon śpi spokojnie.

Ann wyszła z porucznikiem, czując wciąż dobro­czynną siłę emanującą z jego ręki, wyszła, mimo że nie do końca była przekonana, że nastąpiło między nimi zawie­szenie broni.


Rozdział szósty


Cindy przyszła do klubu wcześnie. Chciała naprawić swój biały kostium. A poza tym miała ochotę pobyć trochę sama.

Kiedy weszła, w klubie panowała cisza. April, która wolała pracować wcześniej za mniejsze pieniądze i dzięki temu wychodzić wcześniej, była sama na estradzie i tań­czyła do muzyki z płyt. Dixie Boys zaczynali grać dopiero o dziewiątej wieczorem. Publiczność stanowili yuppies, którzy wstąpili tu w drodze z pracy do domu. Byli to ludzie dobrze sytuowani i dobrze wychowani i chociaż od czasu do czasu któryś gwizdnął patrząc na April, przeważnie zachowywali się spokojnie i kulturalnie.

Gregory siedział przy barze i sączył drinka. Był on bardzo solidnym pracownikiem. Przychodził często wcześniej, żeby sprawdzić instrumenty, a czasami po­ćwiczyć w dawnej wozowni na tyłach klubu.

Rzadko siadywał przy barze z drinkiem. Przeważnie pił coca-colę.

Zobaczywszy go teraz siedzącego samotnie, Cindy podeszła i usiadła na stołku barowym obok niego.

- Gregory... - zagadnęła ostrożnie. Kiwnął głową.

- Cześć, mała.

- Czy u ciebie wszystko w porządku? Znowu kiwnął głową.

- Tak, a u ciebie?

- Ja jestem wstrząśnięta - przyznała Cindy.

- No tak. Ja właściwie też. - Spojrzał niewidzącymi oczami na estradę. - Brak mi jej. Już mi jej brak. Brak mi jej, bo ostatnio była tak cholernie szczęśliwa. Brak mi jej, bo ona... wierzyła.

Cindy wzięła jego dłoń w swoje i uścisnęła ją.

- Mnie też jej brakuje.

- Myślałem, że będzie taka szczęśliwa. Że będzie miała wszystko, czego pragnęła. Miała tylu przyja­ciół, tyle osób się o nią troszczyło. Cholera, miała wielu facetów, ale ten... Myślałem, że on jest inny. No wiesz, artysta. Myślałem, że on naprawdę ją kocha. Że ją doceni. Przypuszczałem, że się z nią ożeni i będzie przyzwoitym facetem i w ogóle. Uważałem, że on jest lepszy od tych śmieci, z którymi się nieraz zada­wała. Od tych facetów, którzy ją źle traktowali... On wydawał się porządny, wyglądało na to, że ją rozu­mie. - Przerwał, kręcąc głową z niedowierzaniem i obrzy­dzeniem. A potem jednym haustem wypił coś, co wy­glądało jak burbon z lodem. Wzdrygnął się. - I ten porządny facet ją zabił.

Cindy zawahała się.

- Może nie powinno się go tak szybko osądzać.

- Czytałaś gazety?

- Tak, ale ją mógł zabić ktoś inny. Wiem, że czasa­mi... No, właściwie nie wiem, co dokładnie się wydarzyło, ale ona od czasu do czasu spotykała się z Harrym Duvalem.

- Tak, spotykała się z Harrym. Harry to sukinsyn. Nigdy nie chciał wiązać się z Giną, ale też nie pozwalał jej odejść. - Gregory spojrzał na Cindy wzrokiem pełnym udręki. - Ja od razu pomyślałem, że to on. I powiedziałem mu, że go podejrzewam.

- I co?

- Przysiągł, że to nie on. I oskarżył mnie.

- Ciebie?

- Tak.

- O Boże, i co ty na to?

- Przysiągłem oczywiście, że tego nie zrobiłem.

- Założę się - powiedziała Cindy - że i Jon Marcel przysiągłby, że to nie on.

- Oczywiście - zgodził się posępnie Gregory.

Dał swoją szklankę barmanowi, który ją napełnił. Nalał Jacka Danielsa. Cindy zaczęła się zastanawiać, czy zdoła skłonić Gregory'ego, żeby trochę zwolnił.

Przygryzając wargę, patrzyła, jak pije. Gregory był przyjacielem Giny, nie sypiał z nią, ale naprawdę ją kochał.

- Wiesz, dziwne, ale...

- Ale co? - zapytała Cindy.

- Jadłem z nią kolację. Zanim to się stało. Kiedy się rozstaliśmy... słyszałem, że ktoś do niej przyszedł.

- Kto to był? - zapytała Cindy z niedowierzaniem. Gregory wzruszył ramionami.

- To musiał być Jon Marcel.

- To mógł być ktoś inny - upierała się Cindy. - To mógł być Harry.

- To prawda. Ale jeżeli niewłaściwi ludzie wie­dzą, że jadłem z nią kolację, to mogłem to być równie dobrze ja.

- Ten drań, przystojniaczek, ten jej kuzyn też od czasu do czasu do niej przychodził.

- Jacques?

- Jacques. - Widząc popłoch w oczach Gregory'ego, Cindy westchnęła. - Daj spokój, Gregory! Oni byli daleki­mi krewnymi. Bardzo dalekimi. Ona z nim spała. Miał coś na nią.

Gregory popatrzył na nią, wzruszył ramionami i wy­pił jeszcze trochę.

- To nie ma znaczenia.

- Dlaczego?

- Wszyscy twierdzą, że to zrobił Marcel, a Marcel jest teraz w stanie śpiączki.

- W stanie śpiączki? - szepnęła Cindy.

Gregory pokiwał smutno głową. Pociągnął następny łyk, a potem odwrócił się twarzą do Cindy.

- Czy chcemy w to wierzyć czy nie, wygląda na to, że wyrok został wydany.

- Udowodnili mu winę? Gregory wzruszył ramionami.

- Mniej więcej. Krąży mnóstwo plotek. Wiesz, nie ma dymu bez ognia. Cindy, więc ty nic nie słyszałaś?

- O czym?

Gregory opowiedział jej ostatnie wieści.


* * *

Biuro właściciela klubu znajdowało się na pierw­szym piętrze i przez duże okno z szybą umożliwiającą widoczność tylko w jedną stronę można było z niego obserwować estradę, bar i wejście. Biuro było obszerne; stało tu ogromne nowoczesne biurko, znajdowała się też wygodna, obita czarną skórą kanapa, a oprócz tego stały krzesła, lodówka, barek i sprzęt grający.

Było to ulubione miejsce Harry'ego Duvala. Różniło się tak bardzo od biednego otoczenia, w którym wyrósł, że Harry nieraz rozglądał się tutaj z niedowierzaniem, zachwycony tym, do czego w życiu doszedł. Nie miało dla niego znaczenia, co sądzą o nim snobi z wyższych sfer Luizjany. Niektórzy nazywali go alfonsem, ale nie opłaca­ło im się to, bo kończyło się dla nich niewesoło - pobiciem przez chuliganów w ciemnej uliczce. Lekkim pobiciem, bez ran kłutych czy ciętych, takim, po którym nie pozo­stawały zbyt wyraźne ślady i po którym - mimo podej­rzeń - nie dało się udowodnić, że to on maczał w nim palce.

No cóż, życie to nie bajka. Na świecie zdarzają się różne rzeczy.

I żyje się dalej... Ale teraz...

Teraz wydarzyła się ta historia z Giną.

Harry zmarszczył brwi patrząc przez okno i pokręcił głową. Gina. Najlepsza z dziewczyn. Gina, która potrafiła się tak śmiać. I tak uśmiechać. I która aż do śmierci była taką optymistką.

Która zbytnio angażowała się w swoje związki. I która była taka dobra, że nie potrafiła dostrzec, jakie namiętności miotają innymi ludźmi.

Gina, która nie chciała widzieć zła.

Na estradzie właśnie tańczyła April. Świetna dziew­czyna. Piękniejsza niż anioły i bardziej ponętna niż grzech. Dziewczyna, która pilnowała własnego interesu, chodziła własnymi drogami. No tak, April nie może stać się nic złego.

Harry podszedł do biurka i przesunął ręką po lśniącym drewnie. Wzruszył ramionami na myśl, że sam odbiega może trochę od normy.

Że jest nazbyt pobudliwy.

Nazbyt lubieżny.

Przypomniał sobie jedno z ostatnich swoich spotkań z Giną...

To było tutaj. Czuł wtedy pod sobą dotyk zagranicz­nej skóry, którą obita była kanapa, i patrzył, jak Gina porusza się na lśniącym blacie biurka. Przyłapała go tego dnia. Weszła, kiedy zdjął z siebie ubranie. Nie wiedział, że drzwi nie były zamknięte na klucz. A ona nie spodziewała się zastać go w takim stanie. Boże, co za cholerny dzień.

Podszedł do barku i nalał sobie burbona. Wypił i nalał sobie następną szklankę. Cholera, to była jedyna rzecz, jaką mógł zrobić. Mógł tylko pić. Kiedy w końcu umrze, nie będzie trzeba go balsamować, bo będzie tak zakonserwowany. Ale to nie ma znaczenia. Bo lubi swoje życie. Osiągnął rzeczy niewiarygodne. Mógł się rozwalać nago na tej kanapie i czuć gładkość skóry, którą była obita. Dziewczyny też należały do niego. Nie to, żeby był ich właścicielem. To nie było potrzebne. Bo one przychodziły do niego z własnej woli. Gdyż, podobnie jak on, lubiły obitą skórą kanapę. Miał wszystko - szampana, jedwabie, wszystko, co można było dostać za pieniądze. I, cholera, niektóre dziewczyny były lepsze niż faceci. Wiedziały, jak to robić. Miał dobre życie. Kiedy światła gasły, był gotowy. Nie spodziewał się miłosierdzia po śmierci, nie spodziewał się raju. I nie bał się piekła. Bo i raju, i piekła doświadczył na ziemi.

Wrócił do okna z drinkiem w jednej ręce, gotowy zdejmować powoli ubranie, patrząc na estradę.

Nagle zmarszczył brwi.

Gregory i Cindy siedzieli przy barze. Ciemna głowa Gregory'ego prawie dotykała bladej twarzy Cindy. Wy­glądali jak para starych dziwaków roniących łzy nad piwem.

Rozmawiali.

Harry pokręcił głową.

Cholera, co za idioci.

Gliny trzymają malarza. I być może mają dość materiału, żeby go oskarżyć. Ale Gina nie żyje. I rozmowy są niebezpieczne.

Para idiotów.

Ich rozmowa może sprowadzić nieszczęście... Harry zastanowił się, czy Gregory coś wie. Czy coś widział.

Zastanowił się, o czym Gregory mówi. I czy ma cokolwiek do powiedzenia...


* * *


Ann obawiała się, że ten glina zawiezie ją gdzieś, gdzie będą się rzucali w oczy. W kawiarniach w pobliżu domu dobrze ją znano, a ona chciała posiedzieć gdzieś, gdzie nikt nie będzie miał pojęcia, kim jest. Personel szpitalny był dla niej bardzo uprzejmy, ale jego człon­kowie litowali się nad nią. Wałczyli o życie Jona, jednak - podobnie jak całe miasto - byli przekonani o jego winie.

No tak, powiedziała sobie. Ktoś, kto nie zna Jona, może przypuszczać, że jest winien. To mogła zrozumieć. Ale równocześnie miała nadzieję, że policja dopuszcza możliwość, iż Jon został zaatakowany przez kogoś trze­ciego, a także że zostanie wzięty pod uwagę fakt, że nie znalazło się jeszcze narzędzie zbrodni. Oczywiście, ona jest podejrzana o to, że je ukryła. Jak dotąd, nie pojawił się nikt z nakazem rewizji, ale z drugiej strony, kiedy pojechała z Jonem do szpitala, zostawiła mieszkanie otwarte, a w domu było pełno policjantów.

Mark zaparkował na prywatnym parkingu tuż koło Vieux Carre czyli Starego Placu. Poprowadził ją boczną uliczką, której nie znała, do kawiarni z zacisznym ogro­dem.

Kelnerka miała na imię Helena. Znała Marka. Była ładną kobietą koło trzydziestki i powitała go pocałunkiem w policzek.

- Szukasz dzisiaj zacisznego miejsca? - zapytała, prowadząc ich do białego stolika z kutego żelaza stojące­go koło fontanny ozdobionej posągiem greckiej bogini Ateny z sową na ramieniu.

- Potrzeba nam trochę prywatności - odrzekł Mark-

- Rozumiem - powiedziała Helena, po czym popat­rzyła na Ann i z uśmiechem dodała: - Ciężki dzień, prawda? Proponuję kaczkę a l'Orange. A co mam podać do picia?

- Prosimy na początek dwie kawy z mlekiem i pysz­ne francuskie bułeczki. A potem spróbuję namówić panią na kaczkę.

Helena uśmiechnęła się i odeszła. Zniknęła w starym domu sąsiadującym z ogrodem.

- Czy ona mnie poznała? - spytała zaciekawiona Ann.

- Tak - odrzekł Mark bez ogródek. - Nie czytała pani dzisiejszej gazety?

- Czytałam - powiedziała Ann krótko.

- To musiała pani nie zauważyć swojej fotografii w dziale kulturalnym.

- Mojej fotografii...?

- Na pierwszej stronie pisano o Jonie Marcelu w związku z morderstwem. A w dziale kulturalnym o jego wystawie, która okazała się wielkim sukcesem. Krytyk, który napisał recenzję, pisze też o pani. Obok recenzji zamieszczono pani dużą fotografię.

- Więc dlatego Helena mnie rozpoznała.

- Chyba tak. Chyba że jest wytrawną znawczynią sztuki i zna panią skądinąd.

- Miejmy nadzieję, że w mieście nie ma zbyt wielu znawców sztuki - mruknęła Ann. - Nie chcę, żeby ludzie mnie rozpoznawali. Nie chcę, żeby się nade mną litowali albo szeptali za moimi plecami, że Jon jest mordercą, ja idiotką, bo go bronię.

- Hm. Co do mnie, to uważam, że pani jest idiotką.

- Przynajmniej mówi mi pan to w oczy. I nie obrazi się pan, kiedy panu na to odpowiem, że jest pan komplet­nym osłem.

Uśmiechnął się szeroko, patrząc w blat stołu. Nade­szła Helena, niosąc kawę i bułeczki.

- Zdecydowaliście się już na kaczkę? - zapytała.

- Musi pani zjeść coś porządnego - zwrócił się Mark do Ann.

- Ja... A zresztą dobrze, niech będzie kaczka - zgo­dziła się. - Ale każdy płaci za siebie - dodała, kiedy kelnerka odeszła.

- Nie, ja płacę.

- Pan albo pańscy pracodawcy, czyli podatnicy. Czy spodziewa się pan, że powiem coś, co obciąży Jona? Jeżeli tak, to oświadczam, że tego nie zrobię. Może pan sobie oszczędzić kosztów.

- Ja stawiam obiad. Nie dlatego, że spodziewam się, że powie pani coś obciążającego pani eksmęża. Gdybym próbował panią w ten sposób przekupić, postępował­bym wbrew prawu i pani adwokaci mogliby mnie znisz­czyć.

Ann ugryzła bułkę - chrupiącą i pyszną. Nie zdawała sobie dotychczas sprawy, jaka jest głodna. Kawa z mle­kiem też smakowała wybornie. Dodawała energii.

Mark miał rację. Potrzebne jej było oderwanie się od atmosfery szpitala.

- Czy policjanta stać na kaczkę? - zapytała. - Może to ja powinnam postawić panu, skoro nie jemy na koszt podatników?

- Zapewniam panią, że stać mnie na ten obiad.

- Ma pan wysoką pensję?

- Pracuję już długo. I dobrze inwestowałem swoje pieniądze.

- Aha.

Odłożyła nagle bułkę, bo uświadomiła sobie, że ten posiłek sprawia jej przyjemność.

A tymczasem Jon znajdował się w stanie śpiączki. Był umierający. A Katie była nad Amazonką i nie wiedziała, że być może traci właśnie ojca.

Ku własnemu zaskoczeniu Ann poczuła, że Mark bierze ją za rękę. Patrzył jej prosto w oczy.

- Nie straciła go pani. On najprawdopodobniej z te­go wyjdzie.

- On jest w stanie śpiączki.

- Ale jego stan ogólny jest stabilny, jego serce pompuje krew. Jego skóra ma prawidłowy kolor. Jego organizm doznał ogromnego wstrząsu. Bez pomocy leka­rskiej nie przeżyłby. Ale teraz nie umrze.

- Czy pan studiował medycynę, poruczniku? Cofnął dłoń i popatrzył na Ann uważnie, a jego oczy

zrobiły się stalowe.

- Widziałem bardzo wielu rannych leżących w szpi­talach. Są rzeczy, których policjant uczy się z praktyki. Kiedy uszkodzony jest mózg ofiary, nie ma prawie nadziei. Kiedy następuje śmierć mózgu, proszę pani, nie pozostaje nic innego jak się modlić. Jon Marcel zapadł w śpiączkę, ale jest w dobrym stanie. Wyjdzie z tego.

- A wtedy pan go aresztuje.

- Być może.

Ann zrobiła się wściekła. Dygotała z wściekłości. Nie miała pojęcia, dlaczego jego szczerość tak bardzo wy­prowadza ją z równowagi, bo przecież nie mówił niczego, czego by sama nie wiedziała. A jednak była na niego wściekła.

- Gliny! - syknęła. - Czy nie powinniście przypad­kiem zbadać sprawy? Uważa pan Jona za winnego, a przecież nie ma pan narzędzia zbrodni! Czy nie powinien pan znaleźć tego kogoś, kto poranił ich oboje?

Mark milczał przez dłuższą chwilę.

- Proszę pani - powiedział w końcu - mamy już wyniki pewnych testów laboratoryjnych.

- I co?

- Będą jeszcze przeprowadzone dokładniejsze bada­nia DNA, jednak z tego, co już mamy, wynika, że pani mąż miał stosunek z panną L'Aveau w dzień jej śmierci.

A poza tym na jego ciele i ubraniu była jej krew, a jego krew na jej ciele i ubraniu.

Znowu wpatrywał się w nią uważnie.

- Czy pan próbuje mnie zaszokować, poruczniku? Wyprowadzić mnie z równowagi?

- Próbuję przedstawić pani fakty.

- A więc niech pan przyjmie do wiadomości fakt następujący: nie jest zbrodnią, kiedy rozwiedziony męż­czyzna ma stosunek z kobietą, z którą się spotyka. Nawet żonaty mężczyzna może go mieć z kobietą, która nie jest jego żoną. To też nie jest zbrodnia. A poza tym...

Mark westchnął niecierpliwie.

- Pani też nie popełnia zbrodni, wciąż kochając tego człowieka. Ale musi pani zdawać sobie sprawę z faktów...

- To, czy kocham mojego byłego męża, czy nie, to moja sprawa, panie poruczniku. Jak dotąd, według mnie jedynym pewnym faktem jest to, że policja się leni. Macie dwie osoby, które zostały poranione nożem. I nie macie noża.

- Nóż się znajdzie.

- Aha. W moim mieszkaniu.

- Nie ma nakazu przeprowadzenia rewizji w pani mieszkaniu, proszę pani.

- A dlaczego miałby być taki nakaz? Zostawiłam mieszkanie otwarte i policjanci byli w środku.

- Nie dowierza pani policji.

- Nie mam w tej dziedzinie doświadczenia. Ale z tego, co widzę, mogę wywnioskować, że niektórzy policjanci są raczej ślepi.

- Są też ludzie nie będący policjantami, którzy ślepi nie są i którzy nie chcą widzieć - powiedział.

- Dlaczego pan mnie tu przywiózł? Czy po to, żeby mnie torturować? - zapytała Ann.

- Dlatego, że uważałem, że powinna pani coś zjeść.

- Czy pańska praca polega na karmieniu byłych żon morderców, których pan zamierza aresztować?

- Domniemanych morderców - poprawił ją. Miała ochotę odpowiedzieć mu ostro, ale się po­wstrzymała, bo Helena nadchodziła właśnie z sałatą.

- Przepraszam bardzo, zapomniałam zapytać - po­wiedziała - czy napiją się państwo wina?

- Nie, dziękuję - odrzekła Ann.

- Tak, prosimy - poprawił ją Mark.

- Ja nie piję wina - skłamała Ann. Mark uśmiechnął się na to.

- Akurat. Heleno, podaj pół karafki różowego. Pani Marcel napije się ze mną, jeżeli będzie miała ochotę.

Helena oddaliła się. Ann z wściekłością dziobała sałatę.

- Czy glinom wolno pić na służbie?

- Nie jestem na służbie.

- A, rzeczywiście. Ale ma pan zamiar wrócić później do pracy?

- Tak.

- Aha. Rozumiem.

- Co pani rozumie?

- Że będzie pan szukał narzędzia zbrodni w stanie upojenia alkoholowego.

- Czy to oznacza, że zaprasza mnie pani do swojego mieszkania?

- Co takiego?

- Gdybym miał dziś szukać narzędzia zbrodni, udał­bym się właśnie tam.

- Ale ja pana do siebie nie zapraszam. - Odłożyła widelec. - Jak pan śmie...

- Idzie Helena.

Rzeczywiście, nadchodziła Helena. Niosła karafkę i dwa kieliszki. Postawiła je szybko i odeszła.

Co mnie obchodzi, czy Helena usłyszy, co mówię do tego gliniarza? - zastanowiła się Ann.

Prawdę mówiąc, nie jestem tak całkiem pewien, czy ,uważam, że ukrywa pani narzędzie zbrodni - powiedział Mark lekkim tonem, kiedy Helena się oddaliła.

- Naprawdę? Trudno mi w to uwierzyć. Nalał wina do własnego kieliszka.

- Gdybym tak uważał, miałbym już dawno nakaz rewizji.

Wyrwała mu karafkę i nalała wina do swojego kieliszka.

- Nie mogę więcej z panem iść na obiad.

- Czy to przeze mnie pani pije? Może jednak winne są okoliczności?

Odstawiła karafkę, wzięła kieliszek i wypiła wino jednym haustem. Odstawiła kieliszek i zrobiła taki ruch, jakby miała wstać.

- Nie będę czekała na kaczkę, panie poruczniku. Przykro mi.

Wziął ją za rękę.

- Nazywam się Mark. Mark LaCrosse. Jeżeli zo­stawia mnie pani w środku obiadu, to powinniśmy przejść na „ty".

Usiłowała cofnąć rękę. Ale trzymał ją mocno. I przygważdżał ją wzrokiem. To śmieszne, pomyślała Ann, przecież nie muszę tutaj siedzieć.

- Jest kaczka! - zawołała Helena tonem pełnym entuzjazmu.

Towarzyszył jej pomocnik z wózkiem. Zbierał talerze po sałacie, podczas gdy Helena podawała główne danie.

Ann nie wstała z krzesła. Mark wciąż trzymał ją za rękę. Przykrywał jej dłoń swoją dłonią.

- Smacznego! - powiedziała Helena.

Po czym oddaliła się razem z pomocnikiem. Ann nagle wydało się, że ta restauracja znajduje się na końcu świata. Z pobliskich ulic nie docierały tu żadne hałasy. Roślinność pięknie rozplanowanego ogrodu skutecznie tłumiła wszelkie dźwięki.

Mark cofnął rękę i zaczął kroić kaczkę.

- Musi pani coś zjeść. Musi pani odpocząć i nabrać formy przed walką. - Podniósł na nią wzrok. – Przed walką ze mną. Bo przecież nie zamierza pani pozwolić mi zwyciężyć, prawda?

- Jest pan nieznośny, panie poruczniku.

- Być może, ale radzę pani zjeść kaczkę, napić się wina, pojechać do domu i wyspać się. To panią postawi na nogi. No dobrze, teraz proszę jeść, a ja obiecuję, że przez dwadzieścia minut nie będę nieznośny.

Ann ukroiła kawałek kaczki i zjadła go. Kaczka była pyszna. Zaczęła ją jeść z wielkim apetytem.

Zjadła całą porcję. I dopóki tego nie zrobiła, nie spojrzała na niego ani razu i nie odezwała się ani sło­wem.

Kiedy wreszcie skończyła i oparła się wygodnie, zobaczyła, że on patrzy na nią uważnie.

- A teraz zawiozę panią do domu - powiedział. Ann wstała.

- A czy nie musi pan najpierw zapłacić?

- Nie. Jestem tu stałym gościem. Zapiszą to na mój rachunek.

A więc dopiął swego: zjedli razem obiad. Ann odwróciła się i poczuła na plecach jego dłoń. Skierował ją delikatnie ku wyjściu. Chciała przyspieszyć kroku, uwol­nić się od jego dłoni. A równocześnie...

Czuła ciepło tej dłoni. Czuła jego siłę. I pomyślała, że na ramieniu takiego mężczyzny mogłaby się wypłakać.

I że on wysłuchałby jej z uwagą.

Byli już prawie na ulicy. Przy wyjściu żegnała ich serdecznym uśmiechem Helena.

- Smakowało państwu? - zapytała.

- Jedzenie było pyszne - odrzekła Ann.

- No, to się cieszę. A pani nie jest już taka blada - powiedziała Helena i sama się zarumieniła. - Prze­praszam, nie chciałam się spoufalać. Ale wie pani, gazety. Proszę się nie dziwić, kiedy ludzie będą się za panią oglądali. I proszę nie zwracać na nich uwagi. Z czasem wszystko się ułoży.

- Dziękuję. Zapamiętam to sobie - odrzekła Ann.

- Cześć, malutka - powiedział Mark LaCrosse do Heleny i pocałował ją w policzek.

- Panie poruczniku - zwróciła się do niego Ann. - Dziękuję za pyszny obiad. I za błyskotliwą konwersację. A teraz przepraszam, ale chcę pójść do domu sama. Mam niedaleko. Dobranoc.

I nie czekając na jego odpowiedź, wyszła szybko na ulicę. Szła coraz prędzej. Minąwszy jedną przecznicę, obejrzała się.

Mark nie szedł za nią.

Poczuła ulgę.

A równocześnie była trochę rozczarowana.

Zatrzymała się na chwilę. Naprawdę go nie było.

Znajdowała się o kilka przecznic od Jackson Square i poszła w jego kierunku. Po zmroku kluby ożywiały się. Przez otwarte drzwi dobiegały dźwięki jazzu, tworząc niepowtarzalną nowoorleańską atmosferę. Ann skręciła w Chartes Street, nie zwracając zbytniej uwagi na otocze­nie.

Wciąż czuła zmęczenie i napięcie. Powinnam wrócić do szpitala, pomyślała. Jednak spędziła już z Jonem długie godziny, przyglądając mu się i mówiąc do niego zgodnie z radami pielęgniarek.

Była też na obiedzie z porucznikiem Markiem LaC­rosse. I nie dała mu się.

Jednak to nie zmieniało sytuacji. Prawda była taka, że mieli martwą dziewczynę i krew Jona. I dowód na to, że Jon tego dnia spał z tą dziewczyną. Udowodnienie, że Jon jest niewinny, było prawie niemożliwe.

Chyba że zdołałaby udowodnić, że winny jest ktoś inny.

Nagle zdała sobie sprawę, że doszła już do Jackson Square i że patrzy na wspaniały pomnik prezydenta i wojownika.

Obejrzała się.

Zobaczyła Marka. Włosy miał z lekka potargane, tak jakby, chcąc ją dogonić, musiał iść bardzo szybko. Ale nie był zdyszany. Wysoki, wyprostowany, stał z rękami na biodrach i patrzył na pomnik.

- Podoba się panu Jackson? - zapytała Ann. Uśmiechnął się.

- Cóż, był wojskowym geniuszem.

- Miał talent i był człowiekiem zdecydowanym, ale nie zawsze cieszył się polityczną popularnością.

- To prawda. Ale zrobił tak wiele, że ten plac przemianowano z Place d'Armes na plac Jacksona.

- Czyżby? - zdziwiła się, zakładając ręce na pier­siach.

- Pani nie pochodzi z Nowego Orleanu?

- Nie.

- A skąd?

- Z Atlanty.

- To wspaniałe miasto.

- Nazbyt pan uprzejmy.

- Ale ja naprawdę tak myślę.

- Wspaniałe, ale nie tak wspaniałe jak Nowy Orlean, prawda?

- Po prostu inne. - Uśmiechnął się szeroko. - Żadne miasto nie dorównuje Nowemu Orleanowi. - Wskazując ręką plac, mówił dalej: - To był plac, na którym odbywały się parady wojskowe. Po zakupie Luizjany Francuzi i Hiszpanie niechętnie odnosili się do Amerykanów. Zmiany zachodziły powoli. I zachodzą do dziś. Na tym w dużym stopniu polega urok tego miejsca. Ale tym, którzy się tu nie urodzili, czasami trudno to wyjaśnić.

- A... - Ann odwróciła się gwałtownie i stanęła twarzą do katedry Świętego Ludwika. - A oto katedra! Nosząca imię francuskiego króla, który odbył dwie kruc­jaty! Najstarsza czynna katedra w Stanach Zjednoczo­nych. I posąg stojący przed nią, na którym widnieje napis: „Unia musi przetrwać i przetrwa!" To dewiza Jankesów, którą tu umieścili, kiedy zajęli miasto. A ten plac... tak, był miejscem parad. A także publicznych egzekucji, takich jak palenie na stosie, wieszanie na szubienicy, ścinanie głów i łamanie kołem. To ostatnie - najokrutniejsze i najstrasz­niejsze - to, jak pan się domyśla, moja ulubiona forma. Mogę jednak podziękować Bogu, że te wszystkie formy stosowano w przeszłości, a nie stosuje się ich teraz. Więc pan nie będzie mógł spalić Jona na stosie ani ściąć mu głowy.

Myślała, że Mark odpowie na to z gniewem równym jej gniewowi.

Jednak on patrzył tylko na nią, a oczy mu błyszczały w świetle księżyca, który - różowawy i prawie w pełni - wzeszedł właśnie nad jego głową.

I nie odpowiedział jej z gniewem. Przez dłuższą chwilę w ogóle nie odpowiadał. A potem wzruszył po prostu ramionami i zapytał:

- Cholera, naprawdę nie będę mógł go spalić na stosie?

Ann odwróciła się i ruszyła przed siebie.

- Proszę pani! Ann szła dalej.

- Cholera, Ann!

Przestraszyła się, kiedy chwycił ją za łokieć i obrócił twarzą do siebie.

- Odprowadzę panią do domu.

- Znam drogę.

- Odprowadzę panią.

- Sama trafię. Bez trudu.

- Pójdę z panią.

- Ale ja nie pójdę z panem.

- W porządku, więc pójdę za panią.

Ann ruszyła z miejsca. Minęła kilku znajomych malarzy, którzy malowali na placu. Uśmiechnęła się do nich wymuszonym uśmiechem. Szła coraz szybciej, zde­cydowana nie zatrzymywać się.

Ale on szedł tuż za nią.

- To niepotrzebne.

- Ja myślę inaczej.

- Panie poruczniku, ja tu mieszkam. Codziennie chodzę po tych ulicach. Nie boję się...

- Ale ja się boję.

Zatrzymała się i stanęła z nim twarzą w twarz. Był tak blisko, że omal się nie zderzyli.

Poczuła jego zapach. Zapach przyjemny. Cholernie przyjemny. Zbyt przyjemny. Poczuła zawrót głowy. Poło­żył jej ręce na ramionach i spojrzał prosto w oczy.

- Odprowadzę panią do domu - powiedział zdecy­dowanie. - I sprawdzę, czy w pani mieszkaniu jest wszystko w porządku.

- Panie poruczniku, ja już się z panem rozstałam.

- Ale ja panią dogoniłem.

- Odbywam teraz wieczorny spacer. I nie pragnę pańskiego towarzystwa.

- Ulica jest miejscem publicznym. Każdy może po niej chodzić. A ja mam zamiar dopilnować, żeby pani nic się nie stało.

- Mnie się nic złego nie dzieje.

- To taki środek ostrożności.

- Ja nie muszę...

- Ale ja muszę.

- Chwileczkę, nie wie pan nawet, co chciałam po­wiedzieć. Co pan musi?

- Muszę na panią uważać.

- Dlaczego?

Zacisnął zęby i westchnął niecierpliwie.

- Bo potrzebna mi pani żywa.

- Ale dlaczego?

- Dopilnowanie, żeby się pani nic nie stało, należy do moich obowiązków.

- Nikt mi nie groził.

- Ale sytuacja jest groźna.


- Nie potrzebuję...

- Potrzebuje pani!

- Dlaczego?

- Dlatego, że będę się panią opiekował, czy pani tego chce czy nie!

- Ale dlaczego? - zapytała z wściekłością.

- Ponieważ, droga pani, pani nie mówi mi prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Pani coś wie.

- Nic nie wiem.

- Wie pani coś. I powie mi to pani.

- Akurat.

- Aha. Więc przyznaje pani, że pani coś wie. Popatrzyła w jego szare przenikliwe oczy. Powiał

wiatr. Ciemny kosmyk opadł mu na czoło. Jego ramiona były szerokie i silne. Poczuła idiotyczną pokusę, żeby się na nim oprzeć.

Ale przecież on usiłował doprowadzić do skazania Jona.

Byłby pewnie zachwycony, gdyby Jona spalono na stosie.

Ann uśmiechnęła się słodko.

- Panie poruczniku... - powiedziała.

- Słucham.

- Proszę iść do diabła. Odwróciła się na pięcie. I odeszła. I nie obejrzała się już ani razu.

A jednak zdawała sobie sprawę, że...

Słyszy za plecami jego kroki. Doszła do domu. Weszła na piętro i otworzyła drzwi. Zanim zdążyła je zamknąć, on był już w środku.

Nie mówiąc ani słowa, sprawdził sypialnie i schowki na ubrania. I wyszedł.

Jednak ona wiedziała, że nawet wtedy kiedy za­mknęła drzwi na klucz, położyła się do łóżka i zgasiła światła...



Rozdział siódmy



April czuła, że jest obserwowana.

Że z ciemności patrzą na nią czyjeś oczy.

Dziwne, ale dotychczas nigdy nie bała się, wy­chodząc z klubu. Znała dzielnicę bardzo dobrze. Miesz­kali z Martym w pobliżu, a ona od trzech lat pracowała w klubie i wracała z pracy do domu pieszo. Nowy Orlean potrafił jednak być przerażający, wszyscy o tym wiedzieli. Jak każde inne wielkie miasto, jak Nowy Jork czy Los Angeles. W każdym takim mieście człowiek musiał znać teren, bo tylko wtedy był bezpieczny. April unikała ulic, które restauratorzy radzili omijać turystom. Chodziła tylko ulicami oświetlonymi. Nosiła przy sobie pojemniczek z gazem łzawiącym.

I przeważnie wychodziła z klubu z Martym.

Ale dzisiaj Marty pracował dłużej, a ona chciała iść do domu. Wiedziała, że Gregory ma wyjść wcześniej, i zaplanowała sobie, że pójdzie kawałek z nim. Ale Harry zatrzymał Gregory'ego, a ona się wahała. Kiedy Shelley, barmanka, powiedziała jej, że Gregory wyjdzie dopiero za jakieś dwadzieścia minut, musiała rozstrzygnąć, co w niej przeważa: strach czy ochota, by pójść do domu, do dziecka i zwolnić dyżurującą przy nim siostrę. Miały z siostrą dobry układ: ona pilnowała dziecka siostry w dzień, a siostra dyżurowała przy jej maleństwie wieczo­rami i nocą.

Jedyną wadą tego układu było to, że żadna z nich nie mogła się porządnie wyspać.

Nie ma przecież powodu, żeby bać się bardziej niż przedtem. Biedna Gina. To straszne, co jej się przytrafiło, ale Gina igrała z ogniem. Zakochała się w malarzu, trzymała na smyczy Harry'ego, drażniła się z Jacquesem Moretem, a czasami z nudów czy z głupoty spotykała się też z innymi.

Tak, igrała z ogniem. I spłonęła. Biedna, mała, zagubiona istota. Sama sprowadziła na siebie śmierć.

Nie, nie ma się czego bać...

A jednak nie powinnam iść do domu sama, pomyś­lała April. Była mgła. Było ciemno. Zawył jakiś pies. Mgła, wirując, podnosiła się z ziemi i otulała balkony z kutego żelaza, płoty i bramy. W powietrzu unosił się zapach gardenii. Ale do domu było niedaleko.

Ulice wydawały się niesamowicie ciche. Jazz przestał je wypełniać, nie słychać było trąbek ani saksofonów. April, dla dodania sobie otuchy, zaczęła śpiewać.

Melodia wirowała jej w głowie, a ulice wciąż były tajemnicze i ciche.

Czy zawsze o tej porze jest tak cicho? Zakręt... Była już na ulicy, przy której stał ich dom. Słyszała własny oddech i własne kroki. Gdzieś przed nią, we mgle, zaskrzypiała brama z kutego żelaza.

Brama jej domu była uchylona. April poczuła się jak na planie filmowym. Zdawało jej się, że mgła wydobywa się z bramy. Było jej coraz więcej. April pomyślała, że za chwilę wyłoni się z niej człowiek w czarnej pelerynie i cylindrze. I że wzejdzie księżyc, którego światło odbije się w stalowym ostrzu noża trzymanego przez tego człowieka.

- Weź się w garść, April! - powiedziała głośno.

Wsunęła rękę do torebki i zacisnęła dłoń na pojem­niku z gazem łzawiącym. Otwarta brama była przed nią. April zwolniła kroku i wstrzymała oddech.

- Miau!

April omal nie krzyknęła, kiedy jakiś kot nagle wyskoczył z ogrodu. Dygotała na całym ciele, ale poczuła ulgę. To kot. Przeklęty czarny kot. Wysiliła wzrok, patrząc w głąb ogrodu. W ogrodzie stała huśtawka i trzykołowy rowerek. Obok rowerka leżał pistolet na wodę. April odetchnęła, śmiejąc się ze swoich strachów.

A potem zamarła. Przeszedł ją zimny dreszcz, po­czuła się jak sparaliżowana.

Bo usłyszała kroki. Za plecami.

Odwróciła się gwałtownie. Nie zobaczyła nikogo.

Na ulicy panowała cisza. Stare domy stały okryte płachtą mgły.

Ruszyła szybko w stronę swojego domu.

I znowu usłyszała kroki.

Nie swoje, tylko czyjeś.

Ktoś skradał się za nią.

Ruszyła biegiem.

A za nią...

Biegł ktoś, kto ją ścigał.


* * *

Po południu Mark czuł się tak, jakby przez dwa dni bez przerwy przebywał w biurze. Był niewyspany.

I po prostu wykończony.

To ta sprawa tak go wykończyła.

Sprawa Giny.

I Ann Marcel.

Zastopuj, ostrzegał sam siebie, bo zaczynał mieć obsesję na punkcie tej kobiety. Gdyż ona kłamała. A on był przekonany, że Marcel coś jej powiedział.

Ale co?

Cholera, był zbyt zmęczony, żeby o tym myśleć. Być może Brit miała rację. Może to wszystko przez mydło.

Popatrzył na biurko. Piętrzyły się na nim papierzyska, raporty, które miał skończyć pisać przed odesłaniem do biura prokuratora okręgowego. Zaczął stukać ołów­kiem w blat, zamyślając się i patrząc na papiery niewidzącymi oczami.

Do pokoju wszedł Jimmy i przysiadł na brzegu biurka.

- Co z tobą, Mark? Mark podniósł na niego wzrok.

- Dociera do ciebie to, co mówię? - pytał dalej

Jimmy.

Mark kiwnął głową.

- Słyszałem, że Lee Minh przysłał kompletny raport.

- Tak. FBI udostępniło mu komputer i już są testy DNA.

- I co?

Mark wzruszył ramionami.

- Nie ma wątpliwości, że Jon Marcel był z Giną w dzień jej śmierci.

- Z Giną? - zapytał Jimmy. - Miał z nią stosunek?

- Tak. Miał z nią stosunek. Wiedzieliśmy o tym.

- Teraz mamy co do tego pewność. Sprawa wygląda na jasną. Musimy skończyć robotę papierkową, a potem prokurator okręgowy będzie mógł go oskarżyć - powie­dział Jimmy.

- Nie można oskarżyć człowieka, który znajduje się w stanie śpiączki - przypomniał mu Mark.

Ale można przygotować akt oskarżenia i wystąpić z nim, kiedy tylko ten człowiek odzyska przytomność. Mark zmarszczył brwi.

- Daj spokój, Mark - mówił dalej Jimmy. - Przecież ty też uważasz, że on jest winien. Był oblepiony jej krwią.

Mark wycelował w niego ołówek.

- Nie mamy narzędzia zbrodni - przypomniał mu.

- Powinniśmy załatwić nakaz rewizji i przeszukać mieszkanie jego żony.

Mark pokręcił głową.

- Nie.

- Cholera, Mark...

- Facet był umierający. Ann Marcel nie zdawała sobie sprawy, że może mieć coś do ukrycia. Policjanci natychmiast znaleźli się w salonie. Zapewniam cię, że nie ukryła noża, zanim wykręciła 911. Ona próbowała urato­wać mu życie, nie myślała o narzędziu zbrodni.

- Więc gdzie jest nóż?

- Nie wiem.

- Przeszukaliśmy mieszkanie dokładnie.

- No właśnie. A to znaczy...

- To znaczy, że Marcel był na tyle sprytny, żeby pozbyć się noża, ukryć go tak, żebyśmy go nigdy nie znaleźli.

- Przecież krwawił. Wykrwawił się prawie na śmierć - powiedział Mark.

Jimmy zmarszczył brwi.

- Słuchaj, Mark, nie zaczynasz chyba wierzyć, że Ann Marcel ma rację? Przecież Jon Marcel był zabrudzo­ny krwią Giny, a Gina jego krwią...

- Dobry adwokat jest mimo to w stanie go wybronić. Mówiąc szczerze, uważam, że Jon Marcel jest winien. Przypuszczam, że był zazdrosny, a może i Gina była zazdrosna. Może zaczęli sobie grozić i poniosło ich. Ale wszystko to są tylko domysły. Wiemy, że mogły stać się dwie rzeczy: albo Gina pchnęła nożem Marcela, a Marcel ją, albo był ktoś trzeci, kto poranił ich oboje. Jimmy pokręcił głową.

- Mark, oni byli tego dnia ze sobą. Świadkowie mówią, że przedtem nieraz strasznie się kłócili.

- Mówiłem ci już, Jimmy, jestem przekonany, że ten facet jest winien. Ale potrzeba nam więcej dowodów. Nie mamy noża, Jimmy. Nie mamy narzędzia zbrodni.

- Rzeczywiście, potrzebny nam ten nóż - powiedział ponuro Jimmy i pogroził Markowi palcem. - Uważaj na Ann Marcel. Jeżeli nie będziesz uważał, ona przekona cię, że Marcel jest nieskalany jak sam papież.

- Mnie się zdaje, że ona coś wie. W każdym razie jest naszym jedynym łącznikiem z Marcelem - powiedział Mark.

Jimmy prychnął.

Zadzwonił telefon. Mark podniósł słuchawkę, nie przestając patrzeć na Jimmy'ego. Dzwonił kapitan Evers.

- Właśnie miałem telefon od Tyrella. Są następne zwłoki.

- Gdzie?

- Znalazły je dzieci, które bawiły się nad rzeką. To zwłoki kobiety. Nurkowie już tam jadą. Chcę, żebyście z Jimmym zajęli się tym.

- Ale co się stało? Czy to jest też striptizerka?

- Na razie nie wiemy, kto to jest. Nie miała przy sobie niczego, ale chciałbym jak najszybciej dowiedzieć się, kto to taki. Jest naga, nie ma żadnego dowodu tożsamości.

- Podaj mi dokładniejsze dane o miejscu, w którym znaleziono. I już jedziemy - powiedział Mark i zapisał to, co powiedział mu Evers.

- Czy to następna striptizerka? - zapytał Jimmy.

- Następna martwa kobieta. To wszystko, co na razie wiadomo.

Mark ruszył do wyjścia. Jimmy podążył za nim.

- Boże - powiedział.

- O co chodzi? - zapytał Mark.

- Mam nadzieję, że tej nie znamy.

- Ja też.

- I jeszcze jedno, Mark.

- Co takiego?

- Jeżeli to następna striptizerka, to znaczy że facet, który wegetuje w szpitalu, jest niewinny.

Mark zawahał się.

- Tak, to mogłoby to oznaczać. Chodź, nie mamy czasu.

Jeżeli te dwa morderstwa mają ze sobą coś wspól­nego, to Jon Marcel może być niewinny. Oczywiście jeżeli ta druga kobieta też została zamordowana. Mark nic jeszcze nie wiedział i nie chciał spekulować.

Ale przypomniały mu się słowa Jimmy'ego: - Mam nadzieję, że tej nie znamy.





Rozdział ósmy



Wchodząc do klubu, Ann czuła się jak idiotka.

Przebierała się pięć razy, próbując wybrać nie rzuca­jący się w oczy strój, strój odpowiedni dla samotnej kobiety idącej do klubu, w którym występują striptizerki.

Właściwie to według niej taki strój nie istniał.

Wybrała w końcu prostą czarną suknię cocktailową, spokojną, elegancką i dodającą godności. Nie ryzykowną, w której wyglądałaby na kobietę oczekującą, że ją ktoś poderwie, a równocześnie nie przesadnie skromną, w której rzucałaby się w oczy jak ryba wyjęta z wody.

A jednak, pomyślała wchodząc do „Annabelli", jestem tu rybą wyjętą z wody.

Nie chodziło o to, że w klubie nie było innych kobiet. Bo były.

Ale w towarzystwie mężczyzn.

Siedziały przeważnie w pobliżu baru, sącząc drinki, rozmawiając i nie koncentrując przy tym uwagi na estradzie. Towarzyszący im mężczyźni też nie patrzyli na estradę. Byli bardziej zajęci swoimi partnerkami.

Wchodząc do środka, Ann poczuła, że ogarnia ją panika. Co ja tu robię? - pomyślała. Chyba zwariowałam. Zupełnie zwariowałam.

Ale co innego mogła zrobić?

Annabella.

To była nazwa, którą Jon wypowiedział szeptem. Zamiast jej imienia, w momencie gdy powinien był jej dziękować za uratowanie życia. Albo zamiast nazwiska osoby, która go zaatakowała. Bo przecież nie zaatakowała go Annabella. „Annabella" to był klub.

Biorąc to wszystko pod uwagę, Ann doszła do wniosku, że wypowiedział tę nazwę, bo w tym klubie było rozwiązanie zagadki. Tak, ono kryło się gdzieś tutaj.

Albo wiązało się z kimś związanym z tym klubem.

Ale przecież sam fakt, że tu przyszła, nie równał się znalezieniu tego rozwiązania.

Sam fakt, że tu przyszła i stała w drzwiach.

Bo właśnie to robiła: stała w drzwiach.

I czuła, że...

Ktoś ją obserwuje. Czuła to od pierwszej chwili, od chwili gdy przekroczyła próg klubu.

Nie było trudno zorientować się, kto to robi. Przy barze siedział bardzo przystojny czarnoskóry mężczyzna. I gapił się na nią bez żenady. Pary znajdujące się obok niego też zwróciły na nią uwagę i wydawały się roz­bawione i zaintrygowane jej obecnością. Dwaj potężnie zbudowani faceci stojący przy drzwiach - jak się domyś­lała, ochroniarze - również patrzyli na nią ze złością, spodziewając się pewnie, że będą z nią kłopoty.

No tak, tak długo wybierała sukienkę i takie są tego rezultaty. Ale nie, tu nie chodzi przecież o sukienkę. Tu chodzi o to, że wszyscy w klubie są odprężeni. A ona napięta jak struna w fortepianie. Poczuła, że jest śmieszna.

Nie chciała się zatrzymywać zaraz po wejściu do środka. Jednak musiała przystanąć, żeby zorientować się w sytuacji. Na lewo od niej znajdowało się podwyższenie, na którym grali muzycy. Dobrzy muzycy. W tej chwili było ich czterech, ale Ann była pewna, że na podwyż­szeniu zmieściłoby się ich więcej. Widocznie część grała, a część miała przerwę.

Przed nią, na wprost, była ciemna część sali. Stały tu stoliki. Siedząc przy nich, można było patrzeć na estradę. Bliżej estrady stał rząd krzeseł, a sam jej brzeg tworzył bar. Tam, przy tym barze, powinna siedzieć. Jednak, niestety, tam siedzieli sami mężczyźni.

Na estradzie znajdowało się w tej chwili czworo tancerzy, w różnych stadiach procesu rozbierania się. Dwoje z nich było czarnych, a dwoje białych. Wszyscy czworo mieli doskonałe figury i poruszali się w sposób mistrzowski. Wbrew temu, co zamierzała, Ann wciąż tkwiła w przejściu. I tkwiąc tam zrozumiała, dlaczego Jon tak bardzo pragnął uchwycić wdzięk i urodę tych „Dam z Dzielnicy Czerwonych Latarni". Nie zdecydował się jeszcze malować mężczyzn, ale ona wyobrażała sobie, że w przyszłości na pewno by to nastąpiło. To naturalne, że będąc zdrowym heteroseksualnym mężczyną, najpierw zwrócił uwagę na urodę kobiet. Ale ona go znała i wiedzia­ła, że skończywszy malować pierwszy cykl obrazów, przystąpiłby do malowania mężczyzn. Gdyż mężczyźni na estradzie, podobnie jak kobiety, poruszali się płynnie i z wdziękiem. I byli doskonale, pięknie, harmonijnie zbudowani.

Mogłabym mu pomóc w tej pracy, pomyślała, usiłując zanalizować pierwsze wrażenie, jakie zrobił na niej ten klub.

Nie był taki, jak się spodziewała, ale taki, jakim Jon przedstawiał go na swoich obrazach. Nie było tu nic taniego, nic tandetnego. W ruchu tancerzy wyrażała się raczej zmysłowość niż seksualność. Tancerze byli fas­cynujący; fascynowali erotyzmem i... romantyzmem. A choreografia była wspaniale pomyślana.

Jakiś ruch na sali odwrócił uwagę Ann od tancerzy. Znowu poczuła, że jest obserwowana.

Obserwowano ją, to oczywiste. Była tu nie na miej­scu i połowa obecnych gapiła się na nią. Rozejrzała się. I wydało jej się, że patrzą na nią wszyscy, nawet ściany.

- Przepraszam, kim pani jest i co pani tu robi? - zapytał ktoś, kto znajdował się za nią, głosem niskim i nieco schrypniętym.

Odwróciła się szybko i zobaczyła tego przystojnego czarnoskórego mężczyznę, który przedtem siedział przy barze.

- Jestem... ja...

- To nie jest miejsce dla pani - stwierdził mężczyzna rzeczowo.

- No wie pan, ten lokal jest miejscem publicz­nym i...

- Jest pani jego żoną.

Milczała, patrząc badawczo w twarz mężczyzny.

- Tak, jestem byłą żoną Jona Marcela - przyznała wreszcie. - A pan? Kim pan jest i dlaczego u diabła tak mi się pan przygląda?

Uśmiechnął się szeroko.

- Gregory Hanson - przedstawił się. - Przyjaciel pani męża. Byłego męża. Niezbyt bliski przyjaciel. Ale bliski przyjaciel Giny L'Aveau. Tej zamordowanej. Przez pani męża, jak mówią.

Ann z przyjemnością stwierdziła, że ten człowiek nie wydał wyroku na Jona i nie traktował tego, co pisały gazety, jako niezbitego dowodu jego winy.

- Jon jej nie zabił - powiedziała. Mężczyzna popatrzył na nią uważnie.

- Powiedział mi kiedyś, że państwo się bardzo przyjaźnicie. Trudno mi było w to uwierzyć, bo ludzie po rozwodzie rzadko są przyjaciółmi.

- My potrafiliśmy zapomnieć o wzajemnych ura­zach.

- W to jeszcze trudniej uwierzyć. Ann uśmiechnęła się.

- Ale to prawda. Może mamy szczęście. Mamy córkę. A poza tym zbliża nas do siebie sztuka. Nasze małżeństwo się nie udało. Ale ja znam Jona i wiem, że nie mógłby zabić nikogo.

- Nawet kobiety, którą kochał?

- A on ją kochał?

- Sądzę, że wielu ją kochało. - Mężczyzna wskazał bar. - Proszę usiąść koło mnie. Nie będzie pani wyglądała jak biała zakonnica w Harlemie.

Ann pozwoliła się zaprowadzić do baru.

- Czego się pani napije? - zapytał. - Musi pani coś wypić. Wie pani, kiedy weszła pani między wrony...

Spojrzała na niego z ukosa.

- A co kobiety zwykle piją w spelunkach ze striptizem?

- W spelunkach ze striptizem? Ależ proszę pani, to jest klub.

- Aha. A te kobiety nigdy się nie prostytuują. Są tylko damami do towarzystwa, tak?

- Tylko wtedy, kiedy chcą - odrzekł nieco ironicznie Gregory. - Więc czego się pani napije?

- Proszę o piwo. Nie miałam zamiaru nikogo obra­zić.

- Ja się nie obraziłem - odrzekł Gregory, dając znak barmance, żeby podała piwo.

- Czy pan jest... tancerzem? - zapytała Ann. Uśmiechnął się.

- Czy dżentelmenem do towarzystwa? Ann zarumieniła się.

Gregory wskazał podwyższenie.

- Gram na trąbce - oznajmił. - Jestem jednym z najlepszych muzyków w Nowym Orleanie. A może w kraju.

Nie przechwalał się i nie był fałszywie skromny. Po prostu stwierdzał fakt.

- A dlaczego teraz pan nie gra?

- Mam przerwę. A pani? Co pani tu robi?

- Jon znajduje się w stanie śpiączki.

- Tak?

- Nie może się bronić.

- Więc pani przyszła do spelunki ze striptizem, żeby go bronić?

- On nie zabił pana przyjaciółki.

- Może i nie. Czy to przypadkiem nie policja powin­na dociekać, kto to zrobił?

- Policja uważa, że Jon jest winien.

- Głupcy. Jon był z nią. Jej krew była na jego ciele i ubraniu, a jego krew na jej ciele i ubraniu. Kochali się tamtego dnia.

- Skąd pan to wszystko wie?

- Czytam gazety.

Młoda barmanka przyniosła piwo dla Ann. Miała na sobie białą przezroczystą bluzkę i nic pod spodem. Ann nie wiedziała, gdzie podziać oczy.

- Dziękuję - wyjąkała.

- Proszę bardzo - odrzekła barmanka, uśmiechnęła się do Gregory'ego i odeszła.

Gregory podniósł swoją szklankę.

- Zdrowie.

Ann także podniosła szklankę. Gregory postawił swoją.

- Kochałem ją - powiedział cicho.

- Ginę? - spytała Ann. Kiwnął głową.

- I zgadzam się z panią. Pani były mąż jej nie zabił.

- Dziękuję. Dobrze jest mieć kogoś po swojej stronie. - Zawahała się, spijając pianę z piwa. - Więc kto ją zabił?

Gregory wzruszył ramionami.

- Nie wiem. - Popatrzył na swoje dłonie, najpierw na ich grzbiety, a potem na wnętrza. Miał bardzo duże, silne dłonie. - Gina... Mam nadzieję, że dobrze to wyrażę. Gina czasami robiła sobie wrogów, bo tak bardzo lubiła ludzi.

Ann popatrzyła na niego pytająco.

- Lubiła ludzi, współczuła im. Jeżeli ktoś jej po­trzebował, uważała, że musi być przy nim, bez względu na to, czy powinna... Ona...

- Tak? Co takiego robiła?

- Ona spotykała się z wieloma mężczyznami. Prawie ze wszystkimi, których znała... z wyjątkiem mnie.

- Nie rozumiem.

- Ja kochałem Ginę. Ale to nie znaczy, że Gina kochała mnie. Myślę, że się zakochała w pani byłym mężu, ale nie potrafiła zerwać niektórych wcześniejszych związków. I nie jestem pewien, czy wierzyła, że porządny człowiek, taki jak Jon Marcel, może naprawdę się z nią ożenić i dać jej to, czego pragnęła.

- Z kim oprócz niego się widywała?

- Ach! - powiedział Gregory, opierając się o blat baru. - Lepiej niech pani spyta, z kim się nie widywała. Na tej drugiej liście jestem ja.

Ann uśmiechnęła się.

- Ale tak poważnie - powiedziała - powie mi pan, co pan wie?

Kiwnął głową.

- Jej rodzina pochodzi z mokradeł. Mama Lili Mae, miejscowa szamanka voodoo, była jej cioteczną babką, czy coś w tym rodzaju. Gina bardzo lubiła ją odwiedzać. Wyrosła na mokradłach, gdzie jest sporo domów. Wśród kuzynów, z którymi się wychowywała, był jej daleki kuzyn, Jacques Moret. Spotykała się z nim od czasu do czasu i miała z nim jakieś interesy. Te interesy były przeważnie czyste, ale równocześnie na tyle szemrane, że przynosiły mu niezły dochód. Niech się zastanowię, był pani mąż. I... - Spojrzał w górę, w stronę luster wiszących na ścianie. - No i był Harry Duval.

- Czyli...?

- Właściciel tego klubu. Gina przez dłuższy czas pozostawała z nim w erotycznym związku. - Zawahał się.

- Było też paru innych. Przyjaciół. Przyjaciół, którzy byli więcej niż przyjaciółmi. - Popatrzył uważnie na Ann swoimi ciemnymi oczami. - W dzień swojej śmierci Gina odwiedziła Mamę Lili Mae. Zdenerwowało ją coś, co ta czarownica powiedziała.

- Rozmawiał pan z nią? - zapytała Ann. Pokręcił głową.

- Ale...

- Do Mamy Lili Mae nie jeździ się w odwiedziny codziennie. Ona mieszka na wodzie, w zupełnej głuszy. Tam gdzie nie ma telefonu, światła, niczego.

- Chciałabym z nią porozmawiać.

- Naprawdę?

- Tak. Zawiózłby mnie pan do niej?

Przyjrzał się jej uważnie, a potem - wyraźnie zły

- pochylił się w jej stronę.

- Więc pani chce pojechać na mokradła? Tam, gdzie są aligatory i węże?

- Tak.

- Mokradła są okrutne dla obcych.

- Pojadę tam z panem.

Tym razem nie zdążył jej odpowiedzieć, bo pode­szła do niego szczupła brunetka o ogromnych szarych oczach.

- Hej, mam przerwę. Mogę się z tobą napić whisky? O! - zauważyła Ann siedzącą po drugiej stronie. - Witam! Przepraszam, nie chciałam przeszkadzać...

- Słuchaj, Cindy - przerwał jej Gregory. - To jest żona malarza.

- Była żona - poprawiła z uśmiechem Ann, podając tej ładnej kobiecie rękę. - Jestem Ann Marcel.

- A ja Cindy McKenna. Miło mi panią poznać. Pani były mąż to wspaniały facet. O Boże, to brzmi dziwnie, prawda? Jest wspaniały jak na domniemanego mordercę. To znaczy... o Boże. On jest pani byłym mężem, tak? Co pani tutaj robi? Ojej, nie to miałam na myśli. To za­brzmiało okropnie. Ale... niektórzy po prostu nie pasują do tego klubu... - Zamilkła. - Przepraszam - dodała po chwili.

- Niech pani nie przeprasza. Jon jest wspaniałym facetem. I nie zrobił tego... Jon nikogo nie zabił.

Cindy McKenna otworzyła szeroko czy.

- Czy już udowodnili, że jest niewinny? Czy on jest na wolności?

Ann pokręciła głową.

- Nie, nikt niczego nie udowodnił.

- Przykro mi.

Cindy wyglądała jak osoba, której jest przykro. Jej oczy pozostały duże i okrągłe. Patrząc na nią, Ann uświadomiła sobie, że już ją gdzieś widziała.

- Ach, pani jest jedną z tych tancerek, które przed chwilą były na estradzie! - powiedziała.

Cindy zarumieniła się i kiwnęła głową zmieszana.

- To daje dobre zarobki - powiedziała spokojnie, tonem takim, jakby się broniła.

- Byliście wszyscy... piękni - oznajmiła Ann. - Tacy pełni wdzięku. Ruchy mieliście takie płynne. Choreo­grafia była świetna.

Cindy popatrzyła na nią, a potem na Gregory'ego.

- Słyszałeś?

Ann zmarszczyła brwi.

- Powiedziałam to szczerze...

- To bardzo miłe z pani strony - stwierdziła Cindy. - Nie jestem przyzwyczajona do takich miłych komen­tarzy, bo przeważnie...

- Bo przeważnie - dokończył za nią Gregory - ko­mentarze odnoszą się do ce i de.

- Cycków i dupy - mruknęła Cindy, tak jakby Ann nie mogła się sama tego domyślić.

- No cóż - powiedziała Ann - ce i de też mogą stanowić zaletę.

Cindy roześmiała się.

- Jon zawsze mówił, że pani jest miła i że ma pani talent. A teraz... okazuje się też, że jest pani bardzo lojalna. Musi pani bardzo cierpieć. Żałuję, że nie możemy pani pomóc.

- Pomyślałem, że jutro zawiozę panią do Mamy Lili Mae - oznajmił Gregory.

- Do Mamy Lili Mae? - zdziwiła się Cindy.

- A dlaczego nie?

- No... po prostu dlatego... że niektórzy uważają to za głupstwa... To wróżenie z kości, ofiary z kur i kogutów i inne rzeczy...

Cindy uśmiechnęła się, ale uśmiech zaraz zniknął z jej twarzy. Zbladła, gdy jej wzrok powędrował gdzieś za plecy Ann. Ann odwróciła się szybko, żeby zobaczyć, co spowodowało taką reakcję.

Mężczyzna, który stał za nią, był wysoki, szczupły i muskularny. Ubrany był w elegancki ciemny garnitur i szarą koszulę. Cerę miał miedzianą, a oczy prawie złote. Był typem niezwykłym, egzotycznym. Uśmiechnął się, mierząc Ann wzrokiem.

- A, pani Marcel - powiedział modulowanym gło­sem. - Witam w „Annabelli".

- Pan zna moje nazwisko?

- Większość ludzi w mieście je zna. W gazecie była pani fotografia.

- Aha. A pan jest...

- To Ann Marcel. A to Harry Duval, właściciel „Annabelli" - przedstawił ich sobie Gregory.

- Wszyscy tutaj jesteśmy wstrząśnięci tym, co się stało.



Harry Duval wypowiedział te słowa z niebywałym wdziękiem, co sprawiło, że wydały się mniej banalne, niż były w istocie.

- No tak - odrzekła Ann. - Jeżeli pan wolałby, żeby mnie tu nie było...

- Przeciwnie, jesteśmy zachwyceni, że pani jest tutaj. Pani były mąż często o pani mówił, bardzo ciepło i z entuzjazmem. Jesteśmy wstrząśnięci, bo nie możemy się pogodzić z tym, co się stało. Wszyscy kochaliśmy Ginę. A teraz jej nie ma. Nie możemy uwierzyć w to, co się mówi o Jonie Marcelu, jednak...

- On tego nie zrobił - powiedziała Ann.

Duval popatrzył na nią z niedowierzaniem, podob­nie jak poprzednio Cindy.

- Czy policja stwierdziła coś nowego?

Czy się myliła, czy w jego głosie zabrzmiał nie­pokój? Czy on się bał, że Jon może być niewinny? Cindy też pytała o dowody jego niewinności. Może oni wszyscy, wbrew temu, co mówią, chcą, żeby Jon był winien?

Bo to by oznaczało, że morderca został złapany, że nikomu innemu nic nie grozi. I że nikt inny nie jest winien.

Ann pokręciła powoli głową, przyglądając się Har­ry'emu Duvalowi.

- Policja kieruje się tym, co zdołała ustalić, a ja kieruję się tym, co wiem o Jonie.

- Jon ma szczęście, że ma panią. To... rzadko się zdarza...

- Nie sądzę, żeby przyjaźń była czymś rzadkim.

- Po co pani tu przyszła? - zapytał prosto z mostu Duval.

- Ja... to z powodu obrazów - odpowiedziała po­spiesznie. - Chciałam zobaczyć, co wpłynęło na Jona. Co spowodowało, że namalował takie świetne obrazy. Teraz wiem, że tu pięknie tańczą.

- Tak. Mam tu najlepszych muzyków i najbardziej utalentowanych tancerzy. Niewielu ludzi rozumie, że tego rodzaju taniec, jak wszystko na świecie, może być dobry albo zły. - Roześmiał się nagle. - Nie udaję oczywiście, że nie chcemy być uwodzicielscy, że nie chcemy działać na zmysły, podniecać... Bo chcemy. Ale ciało ludzkie jest piękne i potrafi być pięknym narzę­dziem. Widzi pani, że siedzą tu różni ludzie. Zmysłowość to coś, co pociąga ludzi wszelkiego pokroju.

- Ten klub to niezwykłe miejsce - powiedziała Ann. Mrugnął do niej.

- A ja twierdzę - odrzekł - że pani jest niezwykłą kobietą, jeżeli zdecydowała się pani wejść do takiej jaskini dziwek i złodziei po to, żeby bronić przyjaciela! - Dał znak barmance. - Kolejka na koszt firmy, proszę! - Przyj­rzał się Ann z uśmiechem. - Żałuję, że nie przyszła tu pani w poszukiwaniu pracy. Myślę, że byłaby pani wspaniałą tancerką.

- To prawda - wtrąciła Cindy. Ann uśmiechnęła się, kręcąc głową.

- Jestem za stara, brak mi koordynacji ruchów i w ogóle nie nadaję się do tego.

- Myli się pani - zapewniła ją Cindy. - W dwie godziny mogę nauczyć panią tuzina podstawowych ru­chów. Chce pani kiedyś spróbować?

- Ja... ja...

- To dla pani zbyt egzotyczne? - zapytał Harry Duval, przysuwając się do niej i wpatrując się w nią swoimi złotymi oczami.

Poruszał się jak kot, zwinnie i z wielką pewnością. On na mnie czyha, pomyślała Ann.

- Proszę pana, sądzę, że nie jestem już w wieku, w którym można się nauczyć...

- Ależ droga pani Marcel, to, co erotyczne i stymulu­jące, nigdy nie przestaje nas intrygować. Tak jak nigdy nie tracimy zdolności kochania, nie przestajemy pragnąć miłości.

Cindy roześmiała się.

- On chyba usiłuje powiedzieć, że zawsze chcemy być seksowni. Większość kobiet pragnie pociągać co najmniej jednego mężczyznę.

- No dobrze, zobaczymy - mruknęła Ann.

- Mam nadzieję - powiedział Duval - że pani do nas wróci. Może jako malarka, z farbami. Jeżeli pani nie chce użyć swojego ciała jako narzędzia artystycznej ekspresji, to proszę do nas wrócić z farbami. I kontynuować pracę swojego byłego męża. Przepraszam - oznajmił nagle

- widzę przyjaciela, z którym muszę porozmawiać.

Patrzył na mężczyznę, który przed chwilą pojawił się w drzwiach i stał w nich, przyglądając się tancerzom. Był typem bardzo interesującym, zwłaszcza dla malarza. Miał na sobie garnitur od Versacego i nosił go z taką swobodną elegancją, jakby to była jego druga skóra. Był człowiekiem białym o lśniących włosach i twarzy europejskiego arys­tokraty. Był przystojny, jednak Ann, patrząc na niego, pomyślała „żigolo".

- To Jacques Moret - szepnął jej do ucha Gregory.

- Kochanek Giny...

Gregory przerwał, patrząc na kogoś, kto pojawił się za plecami Ann.

- Mark - powiedział, wyciągając rękę.

- Dobry wieczór Gregory, witam cię Cindy.

Ann odwróciła gwałtownie głowę. Porucznik Mark LaCrosse stał za nią.

Chyba nie wszedł przez frontowe drzwi, pomyślała Ann. Nie wiedziała, skąd się wziął. Wiedziała tylko, że nagle pojawił się u jej boku.

- Dobry wieczór pani - powitał ją.

Jego szare oczy patrzyły ostro, a ton zdradzał skry­wane zdenerwowanie. Ann nie powinna być tutaj. A w każdym razie on nie chciał, żeby tutaj była. A ona o tym wiedziała i poczuła się winna - jak dziecko, które coś przeskrobało.

Mam prawo chodzić, gdzie mi się podoba! - pomyś­lała. Przecież nie jestem oskarżona o morderstwo.

- Dobry wieczór - odpowiedziała tak spokojnie jak potrafiła.

Mark patrzył na nią swoimi sokolimi oczami. Przeni­kał ją wzrokiem. Pod jego spojrzeniem zaczęła dygotać. Sięgnął po jej piwo i wypił je jednym haustem.

- Co słychać, Mark? - zapytał Gregory. Gregory był z nim na ty, najwyraźniej dobrze się

znali. Mark znał też Cindy. Prawdopodobnie przesłuchi­wał ich tutaj.

I pewnie bywał tu jako klient.

I to często.

- Jakoś idzie - powiedział i spojrzał na Cindy. - A ty jak się masz?

- Dobrze.

- Uważaj na siebie - ostrzegł ją.

Wzruszyła ramionami, a potem zmieszana spojrzała na Ann.

- Przypuszczam, że według ciebie morderca jest pod kontrolą, w szpitalu.

- Być może tak jest, a być może pani Marcel, która przyszła tutaj, żeby wtykać nos w nie swoje sprawy, ma rację. Być może ktoś inny krąży w ciemności z długim nożem, gotowy zaatakować. Więc uważaj na siebie.

- Dziękuję za troskę - powiedziała Cindy. Jej słowa brzmiały szczerze.

- Nie pozwolę jej wyjść samej - obiecał Gregory.

- Pani Marcel? - zwrócił się Mark do Ann. Popatrzyła na niego. I znowu poczuła, że drży.

Jak dziecko przyłapane na łasowaniu. Poczuła, że się czerwieni, była zmieszana, tak jakby zrobiła coś złego.

A może przyczyna była inna. Bo w klubie oprócz tancerzy i tancerek znajdowali się też egzotyczni mężczy­źni: Gregory - podobny do hebanowego bożka, Duval - stanowiący zaskakującą mieszankę ras i Jacques Moret

- tak przystojny, że prawie piękny. A jednak wszyscy oni bledli w porównaniu z Markiem LaCrosse. Bo Mark miał w sobie coś twardego jak skała. Był męski i autentyczny. W jego postawie było coś fascynującego. Mark był przy­stojny, ale surowy. Jego twarz o wyrazistych rysach zdradzała silny charakter. A oczy miał takie, jakich nie miał nikt. Potrafił nimi mnóstwo wyrazić i patrzył tak, że przenikał człowieka wzrokiem, domagając się prawdy.

- Sądzę, proszę pani, że powinniśmy już iść - powie­dział.

Ann uśmiechnęła się na to i odrzekła słodkim gło­sem: - Nie przypominam sobie, żebyśmy tu przyszli razem, panie poruczniku.

- Być może nie przyszliśmy tu razem, ale powinniś­my razem wyjść - oznajmił.

- Robi się późno - wtrąciła Cindy. - Miło mi było panią poznać, pani Marcel. Gregory, trzymam cię za słowo. Liczę, że mnie odprowadzisz. Będę czekała w gar­derobie.

- Muszę teraz wrócić na estradę - powiedział Grego­ry.

Ann uświadomiła sobie, że oboje z Cindy robią wszystko, żeby zostawić ją na łasce porucznika LaCrosse.

- Proszę poczekać...

- Idziemy, pani Marcel?

Mark ujął ją za łokieć i, zanim się obejrzała, znalazła się przy drzwiach.

- Nie ma pan prawa tego robić.

- Czy pani chce się narazić na niebezpieczeństwo? - zapytał.

- Jak to możliwe, żeby groziło mi niebezpieczeńst­wo? Przecież ten, którego pan uważa za mordercę, czyli Jon, znajduje się w stanie śpiączki, więc nikomu nie zagraża.

- Przyszła pani tutaj, żeby dowieść, że nie mam racji?

- Oczywiście.

- Więc jest pani idiotką. Igra pani z ogniem. Jeżeli mordercą jest ktoś inny, naraża się pani na niebezpieczeń­stwo. A teraz chodźmy, chcę panią stąd wyprowadzić!

Ann zacisnęła zęby. Zdawała sobie sprawę, że musi albo z nim wyjść, albo zrobić dziką awanturę. Nie chciała się awanturować i zwracać na siebie uwagi.

Gregory! - pomyślała nagle. Obiecał zawieźć ją do Mamy Lili Mae. Bo ona musi się tam dostać i dowiedzieć się, o czym Gina L'Aveau rozmawiała z tą kobietą w dzień swojej śmierci.

- Proszę zaczekać...

- Wychodzimy! - powiedział stanowczo.

- Dobrze, dobrze, wyjdziemy. Chodzi o to, że Grego­ry postawił mi drinka. Chcę mu podziękować.

Zdołała mu się wyrwać i podbiec do Gregory'ego, który podchodził już do podwyższenia dla muzyków.

- Gregory! - zawołała.

Zatrzymał się, odwrócił się w jej stronę i przytrzymał ją silną ręką, kiedy omal na niego nie wpadła.

- Dziękuję za drinka. Kiedy i gdzie się spotkamy przed wyjazdem do Mamy Lili Mae? - zapytała pospiesz­nie.

Spojrzał przez ramię w stronę Marka.

- Nie powinienem...

- Ale ja pana proszę!

- Ale to mogłoby być dla pani niebezpieczne...

- Pan będzie ze mną.

- Ja...

- Gregory, niech mi pan pomoże. Niech pan pomoże Jonowi. Niech pan to zrobi dla Giny. Niech pan pomoże znaleźć prawdziwego mordercę. Błagam pana.

Jeszcze raz spojrzał przez ramię. Ann odwróciła szybko głowę. Mark szedł w jej stronę.

- Pogrzeb Giny jest jutro rano. Spotkajmy się po nim. Tutaj. Przed klubem. Jeżdżę czarnym buickiem.

- Dobrze, będę - obiecała szeptem Ann.

W tej samej chwili poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Dłoń silną i zdecydowaną.

- Idziemy. Dobranoc, Gregory.

- Dobranoc, Mark. Nie zapominaj, że zrobię, co będę mógł, żeby pomóc...

- Dzięki.

Gdyby to działo się przed paroma tysiącami lat, pomyślała Ann, on uderzyłby mnie w głowę i wywlókł za włosy. Jednak działo się to w dwudziestym wieku i Mark wyprowadził ją z klubu, trzymając za łokieć.

A potem poprowadził do swojego samochodu.

- A może ja chcę iść pieszo...

- Idiotka! - wybuchnął.

- Nazywa mnie pan idiotką dlatego, że tam po­szłam?

- Tak!

- Ale przecież i pan tam był.

- Ja jestem gliną! A pani naraża się na to, że ktoś poderżnie pani gardło.

Odwróciła się i stanęła z nim twarzą w twarz.

- Jak to możliwe, skoro morderca jest w szpitalu? Prawie wykrzyczała te słowa.

Stał spokojnie z rękami na biodrach i przyglądał się

jej-

- Popełniono drugie morderstwo - powiedział. Ann poczuła, że brakuje jej tchu.

- Czy... czy zamordowano striptizerkę? Czy to ozna­cza, że Jon jest niewinny?

Pokręcił głową.

- Ofiara jest niezidentyfikowana. Znaleziono ją nagą w Mississippi.

- Ale...

- Została uduszona.

- Więc...

- Więc prawdopodobnie między tymi morderstwa­mi nie ma związku. Cholera, chciałbym, żeby w Nowym Orleanie morderstwo nie było czymś codziennym. Nie wiemy, kim jest ta kobieta. Nie wiemy, czy była striptizer­ką. Ale nie mamy też pewności, że nią nie była.

- No to... no to dlaczego nagle mnie ma grozić niebezpieczeństwo?

Pokręcił głową, patrząc przez chwilę w ziemię.

- Dlaczego? - powtórzyła.

- Bo tak mi mówi intuicja policjanta.

- Co takiego? Pan nie może mną dyrygować z powo­du intuicji!

- Mogę.

- Nie...

- Jedźmy już, dobrze?

- Zaraz, proszę poczekać.

Ale on nie czekał. Wsadził ją do samochodu. I sam znalazł się obok niej. Zęby miał zaciśnięte. Patrzył na drogę. Ann była wściekła. Dygotała na całym ciele.

Irytował ją strasznie.

Pachniał przyjemnie leśnym płynem po goleniu. Miała ochotę go uderzyć, potrząsnąć nim.

Miała ochotę położyć dłoń na jego ramieniu, poczuć szorstkość jego marynarki.

I ciepło jego ciała.



Rozdział dziewiąty



Nie zapytała go, czy miałby ochotę wejść na górę. Wydawało się jednak, że to nie ma znaczenia. Jechali bardzo krótko, a kiedy zatrzymali się przed jej domem, Mark wysiadł szybko i otworzył drzwiczki po jej stronie. Znalazła się nagle przed domem, a potem pobiegła na górę.

- Dziękuję, panie poruczniku - powiedziała ze złoś­cią, wkładając klucz do dziurki. - Nie było to potrzebne, ale...

Drzwi były otwarte, została wprowadzona do środ­ka. A potem on znalazł się w środku i drzwi się zamknęły.

- Co panią upoważnia do wtykania nosa w tę sprawę? - zapytał.

- Nie potrzebuję upoważnienia, kiedy chcę pójść do klubu na drinka - odrzekła, z trudem opanowując gniew.

Rzuciła torebkę na krzesło i usiadła na kanapie. Był to błąd. Bo on stanął koło kanapy, patrząc na nią z góry.

- W Nowym, Orleanie jest mnóstwo klubów!

- Słyszałam, że w tym grają najlepszy jazz.

Już nie siedziała. Bo pociągnął ją za ręce i zmusił, żeby wstała.

Próbowała mu się wyrwać, ale na próżno. Patrzył jej w oczy, nie zwracając uwagi na jej wysiłki.

- Nie musi pan mnie pilnować...

- Ann, ja nie chcę, żeby pani dała się zabić!

- Nie mam takiego zamiaru...

Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Czy on już przedtem zwrócił się do niej po imieniu? Chyba nie. Aż śmieszne, jakie to zrobiło na niej wrażenie.

- Ja... nie dam się zabić - powiedziała i odchrząk­nęła. - Ja...

Ten człowiek był nieznośny. Usiłował obciążyć Jona. Był uparty jak osioł i strasznie denerwujący. Był dominu­jącym brutalem. Powinna na niego złożyć skargę. Oskar­żyć go o brutalność.

A jednak nagle zabrakło jej słów. Chciała krzyknąć mu w twarz, że nie ma prawa być w jej domu i obejmować jej tak, jak ją obejmuje. Chciała, ale nie mogła, bo podobało jej się to. Podobało jej się, że on znajduje się w jej mieszkaniu i że ją obejmuje. Podobał jej się jego zapach i jego bliskość, jego ogolony policzek i sposób, w jaki na nią patrzył, ogrzewając ją i rozpalając. Jej usta zrobiły się nagle suche. Nie była w stanie przełknąć śliny ani myśleć. O Boże, on znowu sprawił, że czuje się jak dziecko. Jak mała dziewczynka, która próbuje bawić się z dużymi chłopcami. No i, Boże drogi, problem polegał na tym, że chciała się bawić. Prawie go nie znała, a pragnęła go dotykać i być przez niego dotykana. Nie był po prostu przystojnym mężczyzną, którego mogła oglądać okiem malarki. Chciała go dotykać. I czuć.

Wszystko przez ten klub. Duval miał rację. To, co się działo w klubie, burzyło krew, podniecało. Od czasu rozwodu jej życie było zbyt czyste. Umawiała się z kimś od czasu do czasu, nawiązywała przyjaźnie... ale nie doświadczała niczego takiego jak to, co czuła teraz. Nie czuła nigdy ochoty, aby zerwać ubranie z obcego męż­czyzny i poczuć jego ciało... poczuć jego ręce, jego gładko ogolone policzki na swojej skórze.

- Klub jest miejscem niebezpiecznym! Coś się może pani stać.

Patrzyła na jego wargi. Miał duże usta. Usta szczod­re. Zmysłowe. Jego ręce wciąż spoczywały na jej ramio­nach. Był tak blisko. Wdychała go z każdym oddechem i z każdym oddechem czuła się słabsza, bardziej roz­dygotana.

- Musi pan... wyjść - szepnęła.

- Pani mnie nie słucha.

- Słucham. Uważa pan, że klub to miejsce niebez­pieczne i że nie powinnam tam chodzić.

- Co pani tam robiła?

Kosmyk włosów opadł mu na czoło. Czuła, że jest wzburzony i że wskutek tego mięśnie jego ramion napi­nają się jak postronki.

- Obrazy Jona... - powiedziała.

- Obrazy? Cóż z pani za idiotka!

- To niemożliwe, żeby Jon był winien!

- Bez względu na to, czy jest winien czy nie, to nie jest miejsce dla pani, nie rozumie pani tego? Ann, na ulicach jest niebezpiecznie...

Przerwał i popatrzył na nią. Była coraz bliżej. Pat­rzyła na jego usta.

I nagle te usta złączyły się z jej ustami. A jego ręce... Poruszały się.

Poczuła jego gorący język na swoich wargach, a po­tem gdzieś głęboko. Tak głęboko, że zaczynało jej brakować sił, a w jej ciele rozszalał się ogień. Jego dłoń dotknęła jej policzka, palce gładziły szyję, a potem przez cienki materiał czarnej sukienki zaczęły pieścić piersi. Jego pocałunek... wniknął w nią jak błyskawica, przyprawiając ją o drżenie, sprawiając, że płonęła...

A potem wszystko skończyło się tak szybko jak się zaczęło. Jego usta oderwały się od jej ust.

- O Boże - jęknął.

Puścił ją. Po chwili siedziała już na kanapie. To on ją posadził, gdyż wydało mu się, że zaraz upadnie.

Wziął ją za ręce i umieścił te ręce na jej kolanach. Jego oczy wciąż płonęły namiętnością, w twarzy było napięcie, kasztanowate włosy były wzburzone. Wpatrywał się w nią.

- Cholera! - powiedział. - Cholera jasna! Podszedł do drzwi, przeczesując sobie włosy pal­cami.

- Niech się pani trzyma z daleka od klubu! - roz­kazał, wcelowując w nią palec wskazujący.

A potem wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.


* * *


Gregory odprowadził Cindy do jej małego miesz­kania.

- Ona będzie do nas wracała - powiedziała zmart­wiona Cindy.

- Tak. Uważa, że gliny podejrzewają niewinnego człowieka.

Cindy pokręciła głową.

- Boję się o nią. Boję się, że zacznie podejmować niewłaściwe kroki.

- Klub jest miejscem publicznym. Żyjemy w Amery­ce. Ona będzie przychodziła.

- Ale tak poważnie, czy naprawdę chcesz ją zawieźć do Mamy Lili Mae?

- Tak. Bo jeżeli tego nie zrobię, ona pojedzie tam sama.

- No tak, to możliwe - zgodziła się Cindy. - Chodzi tylko o to, że...

- Że co?

- Że to jest na mokradłach. Tam miejscami jest tylko woda, trawa i węże, i aligatory. A kiedy jest ciemno, to choć oko wykol. I kiedy jest burza, to tak jakby był koniec świata.

- Mokradła już takie są. Cindy zadrżała.

- Nikt nie może się dowiedzieć, że ona tam jedzie.

- A kto się o tym dowie? Wiemy o tym tylko my, ty i ja.

- Nikt nie słyszał, jak rozmawialiście?

Gregory zawahał się, rozglądając się naokoło. A po­tem spojrzał na Cindy.

- Nie, nie sądzę. Dlaczego tak się tym przejmu­jesz?

- Sama nie wiem. A właściwie to wiem: ze względu na Ann Marcel. Gina i Jon prawdopodobnie strasznie się pokłócili i być może byli tak wściekli, że... no, może on ją zabił.

- W takim wypadku Ann Marcel byłaby bezpieczna.

- Ale jeżeli tak nie było? - zastanawiała się Cindy. - Może wszyscy jesteśmy zagrożeni?

Gregory objął ją.

- W Biblii jest napisane: „Prawda was wyzwoli".* Słuchaj, Cindy, my nie powstrzymamy byłej żony Mar­cela.

- Więc będziemy musieli na nią uważać.

- Tak, to prawda. Ona wróci do klubu. Będzie tam wracała, dopóki nie dostanie tego, co chce.

- Może nauczę ją tańczyć.

* Jan VIII, 32: cytat wg „Biblii Tysiąclecia".



- I może ona namaluje jakieś obrazy. Gregory zatrzymał się.

- O czym my u diabła mówimy? Tak czy owak, ona będzie przychodziła do klubu.

Cindy wzdrygnęła się.

- Gregory, ja jutro pojadę z wami.

- Na mokradła? Kiwnęła głową.

- Im więcej osób, tym bezpieczniej - powiedziała stanowczo. - No bo co będzie, jeżeli ktoś słyszał waszą rozmowę?

- Cindy...

- Gregory, wszyscy nieraz jeździliśmy do Mamy Lili Mae. I nigdy się nie baliśmy. Uwierz mi, będzie lepiej, jeżeli będzie nas więcej.

Gregory westchnął.

- Dobrze. Jedź, jeżeli chcesz. - Objął ją ramieniem. - A teraz odprowadzę cię do domu. Czuję, że jutrzejszy dzień będzie bardzo długi.


* * *


Gina L'Aveau została pochowana w rodzinnym grobowcu.

Ann przyszła do kościoła na nabożeństwo żałobne, ale nie weszła do środka. Stała w drzwiach, obserwując, co się dzieje.

Trumnę Giny niosła interesująca czwórka mężczyzn: Gregory, Harry Duval, Jacques Moret - daleki krewny Giny i, co najciekawsze, porucznik Mark LaCrosse.

Ann poszła za konduktem aż na cmentarz. Była pewna, że nie została zauważona - przynajmniej przez Marka. Jego kolega - policjant o twarzy basseta - też uczestniczył w pogrzebie, ale, podobnie jak ona, trzymał się na uboczu. Ann była zdania, że znajduje się wystar­czająco daleko, by on jej nie zauważył. Na pogrzebie byli też inni gliniarze, których znała z widzenia, bo dyżurowa­li w szpitalu pod drzwiami Jona.

Wszystko, co się działo podczas pogrzebu, podziała­ło na Ann dziwnie. Nie znała Giny, ale zaczęło jej się wydawać, że ją znała.

Uwielbiała nowoorleańskie cmentarze, a na ten przy­chodziła w przeszłości bardzo często. Kiedy po raz pierw­szy przyszła tu sama, dozorca przy wejściu ostrzegł ją, że wchodząc naraża się na poważne niebezpieczeństwo. Bo poprzedniej nocy była tu strzelanina. Później zwiedzała cmentarz z wycieczkami, a także przychodziła tu praco­wać. Szkicowała grobowce i rzeźby. Uważała, że są fas­cynujące. Nie było tu aniołów, popiersi, wierszy, skrzydeł, Madonn i innych elementów, które można zobaczyć na cmentarzach w Nowej Anglii i w Europie, jednak naziem­ne grobowce budowane tutaj, ponieważ przy tak podmok­łym gruncie nie można było chować zmarłych w ziemi, były czymś niezmiernie interesującym. Strzegły ich skrzy­dlate gryfy i bramy z kutego żelaza, a winorośl, bluszcz, mchy i kwiaty, które zapuściły korzenie w szparach w cemencie, stanowiły dodatkową ozdobę.

Grobowiec rodzinny Giny pochodził z drugiej poło­wy osiemnastego wieku. Żeby wprowadzić trumnę do krypty, otwarto ogromną żelazną bramę. Grobowiec otaczał tłum żałobników stojących w uroczystym mil­czeniu. Od czasu do czasu dawało się tylko słyszeć ciche pociąganie nosami. Ann zobaczyła Cindy McKennę stoją­cą w grupie młodych kobiet, które cicho płakały. Jakaś bardzo stara kobieta nie chciała przyjąć ramienia żadnego z towarzyszących jej mężczyzn. Ann pomyślała, że nie może to być matka Giny. Była za stara i mimo że stała wysoka i wyprostowana, wyglądała na osobę po osiem­dziesiątce.

Ksiądz doprowadził kondukt do grobu. Powiedział coś o miłości, jaką Gina darzyła życie, i o tym, że miała czułe serce, a potem wyraził przekonanie, że Gina będzie spokojnie spoczywała w objęciach Boga, podczas gdy na ziemi stanie się zadość sprawiedliwości.

Kiedy skończył mówić, Ann szybko uciekła do swojego samochodu. Nie chciała, żeby ją zobaczył i za­trzymał porucznik LaCrosse. Bo wybierała się przecież na mokradła. Siadając za kierownicą, poczuła, że zalewa ją fala ciepła. To ciepło było jej już dobrze znane, bo towarzyszyło jej przez cały ranek. Nie mogła zapomnieć 0 tym, co wydarzyło się między nimi poprzedniego wieczora. Przypomniała sobie jego pocałunek. Zaczęła dygotać. Bo uświadomiła sobie, że pragnęła więcej.

A on się powstrzymał.

Co by zrobiła, gdyby posunął się dalej?

Nie miałaby wyboru. Okazałaby się łatwa. Bo tak bardzo go pragnęła. To śmieszne, pomyślała, pragnę go, bo przez tyle czasu nikogo nie miałam. I potrzebuję kogoś. To jedyny powód.

Chociaż chyba jednak nie jedyny, myślała dalej, bo przecież nigdy dotąd z nikim nie doznałam takiej pokusy. Nie czułam takiego pragnienia.

Spociły jej się dłonie. Cholera! Pragnęła go tak bardzo. Uwiódł ją jego zapach. Szorstkość jego policzków

i dłoni, siła jego rąk.

Ten glina chce obciążyć Jona - uświadomiła sobie nagle z wściekłością.

Zobaczyła go i zgarbiła się za kierownicą, mając nadzieję, że on nie rozpozna jej małej szarej mazdy. Stał niedaleko i rozmawiał z tym kolegą o twarzy basseta oraz z jakimś przystojnym facetem w typie orientalnym. Miał na sobie czarny garnitur, białą koszulę, czarną kamizelkę i krawat. Wyglądał bardzo godnie, był bardzo przystojny ze swoimi kasztanowatymi włosami przyprószonymi na skroniach siwizną. Był gładko ogolony i miał bardzo poważną minę. Ann znowu poczuła, że zalewa ją fala gorąca, zaczęła drżeć. Właściwie to go nie znała. A czuła się tak, jakby znała go zawsze. No i ten pocałunek...

A potem te przekleństwa. No cóż, jest gliną. I nie wolno mu uwodzić... kogo? Podejrzanej o współudział w morderstwie? A może prawdopodobnej ofiary albo świadka...?

Albo i podejrzanej o współudział, i ofiary, i świadka, zakpiła z siebie.

Szedł w jej stronę. Skuliła się jeszcze bardziej i wstrzymała oddech, jakby to mogło jej pomóc.

Jakimś cudem jej nie zauważył. Zbyt był zajęty tym, co mówił do niego ten facet w orientalnym typie.

- Ale co - pytał - nic jeszcze nie mamy?

- Wiemy, że nasza niezidentyfikowana denatka nie służyła nigdy w wojsku. I nie popełniła żadnego przestęp­stwa - ani w Stanach, ani w Kanadzie nie mają jej odcisków palców. Przekopujemy się przez dane dentys­tyczne i informacje o osobach zaginionych. Ale osoba samotna może zaginąć, a znajomi i rodzina odkrywają to dopiero po paru dniach.

- A co z klubem? - zapytał Mark.

- Harry Duval twierdzi, że nie wszystkie dziew­czyny przyszły do pracy, ale niektóre z nich nie pracują codziennie. Nie mogłem go za bardzo przyciskać przed pogrzebem, ale zawiozę go do kostnicy, żeby spojrzał na denatkę.

Mark włożył ręce do kieszeni niecierpliwym gestem i popatrzył na rozchodzący się tłum żałobników.

- Gdyby pracowała w klubie, to ja bym ją rozpo­znał.

- Znasz wszystkie tancerki?

- Nie - przyznał Mark.

- Ale co ty o tym myślisz? Czy to może być robota tego samego sprawcy?

- To niewykluczone.

- Każde z tych morderstw zostało popełnione w in­ny sposób.

- Wiem - powiedział Mark. - Ale co ty o tym sądzisz?

- No więc... - zaczął jego rozmówca. Przechodzili właśnie obok samochodu Ann. Ann

wytężyła słuch, żeby usłyszeć odpowiedź, ale nie usłysza­ła jej. Skulona za kierownicą, modliła się, żeby znalazło się coś, co przekona policję o niewinności Jona. Każde z morderstw zostało popełnione w inny sposób. Smutne, ale prawdziwe. Kobiety mordowano tak często, że z łat­wością mogło być dwóch morderców.

Wyprostowała się, szybko włączyła silnik i odjecha­ła. Postanowiła pojechać do „Annabelli". Jadąc zastana­wiała się, dlaczego Mark LaCrosse niósł trumnę Giny L'Aveau.


* * *


- Mamo Lili Mae, pozwól, że cię zaproszę na lunch - powiedział Jacques Moret do swojej ciotecznej prababki.

Spojrzał na nią z ukosa. Podczas pogrzebu zachowy­wała stoicki spokój. Teraz też patrzyła w milczeniu przed siebie. Nie płakała, ale on wiedział, że pogrążona jest w żałobie. Gina zawsze trochę okłamywała Mamę Lili Mae. Próbowała przedstawić swoje życie jako lepsze, niż było w rzeczywistości. Mama Liii Mae była cioteczną prababką tuzinów młodych ludzi pochodzących z mok­radeł i z rodziny L'Aveau.

Wszyscy oni przyznawali się do niej z entuzjazmem, zwłaszcza wtedy, kiedy telewizja chciała zrobić program o kobiecie, która skończyła sto dziesięć lat. Mama Lili Mae cieszyła się zachwycająco dobrym zdrowiem, zwykła słabość starości jej się nie imała. Mama Lili Mae odbywała codzienne przechadzki, nie potrzebując przy tym laski. Wzrok miała nadal świetny. Czasami tylko dokuczał jej trochę artretyzm.

- Mamo Lili Mae? - powtórzył Jacques. Pokręciła głową.

- Nie powinnaś od razu jechać do domu. Powinnaś zjeść coś w restauracji, spędzić trochę czasu w Nowym Orleanie.

Mama Lili Mae poszperała w torebce i wyjęła skręta. Zapaliła go.

Jacques nie lubił dymu w swoim białym mercedesie. Ale nie mógł jej tego powiedzieć.

- Nie powinnaś palić - stwierdził. - To szkodzi zdrowiu.

Spojrzała na niego ironicznie.

- Chcesz powiedzieć, że umrę młodo? Jacques westchnął.

- Świetnie. Pal. I dobrze, skoro się upierasz, odwiozę cię do domu. - Uśmiechnął się do niej czarująco. - Więk­szość kobiet bardzo by chciała pójść na lunch z Jacquesem Moretem - zażartował.

- Większość kobiet to idiotki - odrzekła, klepiąc go po ramieniu chudą, kościstą dłonią. - Jedź ze mną do mnie. Większość ludzi musi płacić, chcąc usłyszeć porady Mamy Lili Mae. A ja udzielę ci porady za darmo i na dodatek poczęstuję cię pysznymi rakami. Co ty na to, mon fils?

- Oczywiście, dobrze - westchnął.

Popatrzył na nią. Jej ciemne oczy wpatrywały się w niego uważnie i badawczo. Poczuł, że zalewa go pot. Mama Lili Mae miała dar jasnowidzenia. Wszyscy o tym wiedzieli. Potrafiła przenikać wzrokiem.

- Zawieź mnie prędko do domu - powiedziała.

- Dobrze, zawiozę cię, chociaż uważam, że powin­naś...

- Muszę być w domu - upierała się.

- Dlaczego?

- Bo ktoś przyjedzie, żeby się ze mną zobaczyć. Jacques znowu poczuł, że się poci.

- Ludzie powinni dać ci spokój...

- Gina została zamordowana.

- Policjanci rozmawiali z tobą. - Starał się mówić łagodnie. - Mają tego faceta...

- Bzdury! - powiedziała Mama Lili Mae i popatrzyła na niego srogo. - Nikt przecież nie mówi prawdy policji. Bo nigdy nie wiadomo, co się może obrócić przeciwko nam. Ale...

- Ale co?

- Ale ten, kto jest winien, musi ponieść karę. Bez względu na to, czy to krewny czy nie.

Co ona u diabła knuje? - zastanowił się Jacques. Powinien ją chyba utopić w zatoce, oszczędzić jej krew­nym wysiłku wiążącego się z byciem na jej usługi.

- Nie powinnaś w ogóle rozmawiać z ludźmi - po­wiedział. - A policja powinna zostawić cię w spokoju. Za bardzo się w to angażujesz. Za bardzo się tym przej­mujesz. - Zawahał się. - Zawsze kochałaś Ginę, kochałaś ją bardziej niż innych krewnych.

- Żyję już tak długo i tyle widziałam śmierci, że nie jestem w stanie za bardzo się przejmować - zapewniła go. - Ale ty, mon cher? Czy ta sprawa nie za bardzo cię dotyka? Czy nie przejmujesz się nią za bardzo? Czy nie będziesz się bał o siebie, rozmawiając z policją?

Na białe skórzane obicie spadło trochę popiołu. Mama Lili Mae z pewnością to zauważyła. I z pewnością wiedziała, jak bardzo go to irytuje.

Naprawdę miał ochotę ją udusić.

- Rozmawiałem już z policją - oznajmił.

- Kochałeś ją kiedyś. I to nie tak, jak się kocha daleką kuzynkę.

- Kochałem ją do końca. Ale ona nie kochała mnie.

- Czyżby namiętność rodziła nienawiść?

- Czy nauczyłaś się tej prawdy, składając ofiary z kur i kogutów?

Uśmiechnęła się, zadowolona z siebie. Nie bała się go. Nie bała się nikogo. Była stara i zmęczona, gotowa spotkać się ze Stwórcą, kiedy przyjdzie na to czas.

- Namiętność rodzi nienawiść, wściekłość i burzę.

- Oni mają tego człowieka! Mają człowieka, który był cały we krwi! Dlaczego wszyscy kwestionują to, co jest oczywiste? Jej morderca leży w szpitalu pogrążony w śpiączce.

- I dobrze by było, gdyby umarł! - zadrwiła Mama Lili Mae, spokojnie strzepując popiół ze spódnicy. - Za­wsze znajdzie się ktoś, kto będzie kwestionował to, co oczywiste, a z nią było tego wieczora tylu mężczyzn, że nie jest tak łatwo obciążyć tylko jednego. Co, mon cher?

Znowu poczuł, że oblewa go pot.

Skąd ona u diabła może wiedzieć, co robił tamtego wieczora? I co dokładnie wie ta stara czarownica? Zresz­tą, cokolwiek ona wie, on, Jacques, nie jest przecież winien temu, co się stało.

- Kto do ciebie przyjedzie? Dlaczego musisz się tak spieszyć? - zapytał. - Rozmawiałaś już z policją. Na cmentarzu było dziś pełno gliniarzy. No więc, kto przyje­dzie?

- Nie wiem dokładnie, kto. Ale wiem, dlaczego.

- Dlaczego?

- Dlatego, że nic na tej ziemi nie jest takie proste, jak się wydaje. A teraz jedź. Zawieź mnie na mokradła.

Jacques zacisnął zęby. I pojechał.

Mama Lili Mae rozsiadła się wygodnie. Była starą kobietą. Miała już niewiele przyjemności.

Jedną z nich było palenie w samochodzie Jacquesa i doprowadzanie go tym do szału.

Inną było ocenianie ludzi. Sprawdzanie własnej zdolności odgadywania, co się dzieje we wnętrzu tych, których spotykała.

Widziała dzisiaj tę kobietę. Kobieta przyglądała się jej, przyglądała się wszystkim. Szukała prawdy. Ta kobie­ta do niej przyjedzie. I to nie żadna magia, ani voodoo podpowiedziały jej, że tak będzie. To jedyny prawdziwy przyjaciel Giny, przystojny, młody Gregory Hanson po­wiedział jej, że kogoś przywiezie.

A intuicja podpowiadała jej, że to będzie ta drobna blondynka.

Instynkt podpowiadał jej, że dzisiaj będzie mówiła. Że będzie mówiła prawdę. Bo prawda, aby z niej można było skorzystać, musiała być nie tylko powiedziana.

Ale także wysłuchana.


* * *


Przed opuszczeniem cmentarza Mark umówił się z Harrym Duvalem w biurze koronera. Podczas nabożeń­stwa miał okazję zobaczyć większość osób, które były ważne w życiu Giny. Gdyby nie krew Giny na ciele i ubraniu Jona Marcela, Mark byłby zdania, że trumnę Giny niosło z nim trzech głównych podejrzanych: Harry Duval, Jacąues Moret i Gregory Hanson. Mama Lili Mae też była na pogrzebie. Wiedziała więcej, niż chciała powiedzieć. Będzie musiał spotkać się z nią w cztery oczy i przekonać się, czy mu powie coś istotnego. Dixie Boys również brali udział w uroczystości, podobnie jak więk­szość tancerek i tancerzy z klubu. Ginę kochano. Praw­dopodobnie kochał ją też jej morderca, pomyślał Mark, a potem przypomniał sobie, że teraz ma do czynienia z kolejnym morderstwem. I że szuka odpowiedzi na jedno z najważniejszych pytań dotyczących ofiary.

Duval zjawił się szybko. Obaj byli odpowiednio ubrani na wizytę u zmarłej, bo mieli na sobie czarne garnitury, w których byli na pogrzebie. Mark był pewien, że wyglądają jak dwa pingwiny.

Idąc korytarzem, rozmawiali. Duval spojrzał na Marka.

- Wiesz, Mark, ja ich nie zabiłem.

- Ja cię nie oskarżam.

- Znamy się dobrze. Masz niezwykłe oczy, przyja­cielu. Przenikają człowieka i szybko go obciążają.

Mark spojrzał na niego trochę ironicznie.

- Jestem policjantem z dochodzeniówki, Duval. Zbieram informacje dla prokuratury okręgowej. Nikogo nie obciążam.

Duval prychnął.

- Jeżeli policja zechce poszukać podejrzanego, któ­rym będzie ktoś inny niż Jon Marcel, z pewnością zwróci się w moją stronę. Jestem właścicielem klubu, w którym pracowała Gina L'Aveau. Charakter mojej pracy sprawia, że świętoszki uważają mnie za wcielonego diabła. Jeżeli okaże się, że między tymi dwoma morderstwami istnieje związek, Jon Marcel będzie uznany za niewinnego, chyba że wstanie z łóżka jako duch i popełni jakieś morderstwo siłą woli.

- Jeżeli między tymi dwiema sprawami istnieje związek, wtedy oczywiście sprawę Jona Marcela będzie można widzieć w innym świetle. Ile z twoich tancerek nie pojawiło się ostatnio?

- Judy nie była w pracy, ale przyszła na pogrzeb. Jak dotąd, nie pojawiła się April. Ona jest mężatką, a ja nie mam kontaktu także z jej mężem. Występ na estradzie mają oboje dopiero dziś po południu. Renee, Samantha, Ashley i Jean nie zgłosiły się do pracy i nie przyszły na pogrzeb. Ale za parę minut dowiemy się, czy to jedna z nich, prawda?

- Tak, za chwilę - zgodził się Mark, otwierając drzwi do kostnicy.

Lee Minh czekał na niego. Zwłoki leżały na wózku. Kobietę wyciągnięto z wody. Nie była taka piękna po śmierci jak Gina.

- Poznajesz ją? - zapytał Mark, kiedy Duval spojrzał na ciało.

Duval zacisnął zęby. Bo ją poznał.




Rozdział dziesiąty



Dobrze, że wyruszyli dość wcześnie.

Cindy McKenna czekała na nią wraz z Gregorym. Oboje przyjechali do klubu przed nią. Musieli opuścić cmentarz wtedy, kiedy ona starała się podsłuchać roz­mowę Marka z tamtym mężczyzną o orientalnym typie.

Ponieważ nie weszła do kościoła, tylko stała w drzwiach, nie przeszkadzało jej to, że ma na sobie czarne dżinsy, czarne reeboki i czarny sweter, w których mogła udać się na mokradła. Gregory i Cindy, którzy na pogrzeb ubrali się uroczyście, przebrali się w klubie i mieli teraz na sobie niebieskie dżinsy i trykotowe koszulki.

- Zgodzi się pani, żebyśmy pojechali pani samo­chodem, dobrze? - powiedział Gregory. - Nikt się nie zdziwi, widząc mój samochód na parkingu przed klubem; każdy pomyśli, że jestem gdzieś na terenie. A pani samochód rzucałby się tutaj w oczy, ktoś mógłby zacząć się zastanawiać, co pani knuje.

- Oczywiście - zgodziła się Ann.

Cindy wsunęła się na tylne siedzenie. Gregory usiadł obok niej. Ann poczuła niepokój. Gdyby zabłądziła na mokradłach...

Nikt by jej nie znalazł.

Cindy siedząca z tyłu ścisnęła ją za ramię. Ann spojrzała na Gregory'ego. Ile warta jest intuicja i instynkt? I jedno i drugie mówiło jej, że Gregory'emu można ufać. Od chwili, gdy go poznała.

Masz do wyboru, pomyślała, albo wyskoczysz teraz z krzykiem z samochodu, a wtedy możesz zapomnieć o spotkaniu z Mamą Lili Mae i zrezygnować z prób udowodnienia, że Jon jest niewinny, albo pojedziesz spokojnie na mokradła i dowiesz się czegoś.

Pojechali wzdłuż wody. Miasto zostało z tyłu. Kiedy mieli przed sobą zagajnik, Gregory kazał Ann zjechać z drogi i zaparkować pod drzewami. Wysiedli z samo­chodu. Ann, ku swemu zdziwieniu, zobaczyła kilka zacumowanych łódek.

- Chodźmy - powiedział Gregory i wskoczył do małej motorówki, a potem podał jej rękę.

- Czy to pana łódź?

- To była łódź Giny - powiedziała Cindy.

- Wiele rodzin trzyma tu swoje łodzie. Jeżeli ktoś chce którąś odwiedzić, bierze jej łódź.

- I nikt ich nie ukradnie?

Cindy pokręciła głową z uśmiechem.

- Tylko ludzie z mokradeł wiedzą, że one tu są. Z drogi ich nie widać. Teraz z drogi nie zobaczy pani nawet swojego samochodu.

Gregory wciąż stał z wyciągniętą ręką. No dobrze, jeżeli zostanie zamordowana - a w tych okolicznościach ta myśl nie była wcale wytworem paranoicznego sposobu myślenia - to będzie to jej własna wina.

A zresztą nie, nikt jej nie zamorduje. Była pewna, że Gregory jest niewinny, że nie zrobił Ginie nic złego. Nie był człowiekiem pełnym namiętności czy gniewu, był po prostu zraniony do żywego. A poza rym była z nimi Cindy. No i ona, Ann, widziała Mamę Lili Mae i była pewna, że staruszka patrzyła w pewnej chwili prosto na nią. Ta staruszka też nie zrobi jej nic złego.

Chwyciła się ręki Gregory'ego i weszła na łódkę. Usiadła. Cindy usiadła obok niej.

- Skąd możemy mieć pewność, że ona będzie w do­mu? - zapytała Ann, przekrzykując ryk motoru.

- Powiedziałem jej, że przyjedziemy - odkrzyknął Gregory. - Ona się nas spodziewa. I sądzę, że chce, żebyśmy przyjechali.

Ann kiwnęła głową.

- Proszę usiąść wygodnie i rozkoszować się przejaż­dżką! - powiedziała Cindy.

Ann odwróciła się i zobaczyła, że Cindy rozparła się wygodnie. Wiatr rozwiewał jej włosy. Wyglądała na bardziej zadowoloną i odprężoną niż kiedykolwiek przedtem. Te mokradła, pomyślała Ann, to rzeczywiście ojczyzna tych ludzi. To niebo, woda i bujna roślinność dobrze na nich działają.

Nie rozmawiali. Motor pracował głośno, więc trudno było rozmawiać. Przez pewien czas przemierzali otwarte przestrzenie. A potem Gregory wyłączył motor i wziął wiosło. Wpłynęli w wąski kanał, w którym woda była dość płytka. Korzenie wynurzały się ponad jej powierzch­nię, a brzegi zdawały się nieraz ginąć w półmroku. Na mokradłach panowała cisza. Tylko od czasu do czasu odzywał się jakiś ptak albo wiosło uderzało o wodę. Cindy poklepała Ann po ramieniu.

- Proszę spojrzeć - powiedziała cicho, wskazując brzeg.

Aligator mierzący dobre dziesięć stóp długości ze­ślizgnął się bezszelestnie do wody. Jego oczy wystawały ponad jej powierzchnię.

Zdawały się patrzeć na łódkę.

- Czy... czy to jest bezpieczne? - szepnęła Ann. Gregory roześmiał się cicho.

- Ten staruch łapie ptaki i szopy, i inne zwierzęta. Ludzi nie jada.

- Zdarzało się, że aligatory zabijały ludzi - powie­działa Cindy i spojrzała na Ann. - Ale niezbyt często. A poza tym one nie atakują łodzi. W każdym razie ja nigdy o czymś takim nie słyszałam.

- Jest pani bezpieczna - zapewnił ją Gregory. - Pły­wałem tu z Giną, tą właśnie łódką, bardzo wiele razy. Przyjeżdżałem też sam. Podobnie jak Cindy. I żaden aligator nigdy nic nam nie zrobił. Ich mięso jest smaczne, jeżeli się je dobrze przyrządzi.

- Ja jadłam mięso aligatora - powiedziała Ann, dziwiąc się, że mówi tonem osoby, która się broni.

- Więc pani zna bagna? Zna pani aligatory? - zapytał Gregory.

Pokręciła głową.

- Nie. Pochodzę z Atlanty. Przyjechałam stamtąd i osiedliłam się w Dzielnicy Francuskiej. Nie znam bagien ani aligatorów. Jestem mieszczuchem.

- Skoro tak, to rzeczywiście nie zna ich pani.

- Ale bagna podobają mi się. Są piękne. Chciałabym tu kiedyś przyjechać i malować.

- To by było cudownie! - powiedziała Cindy z en­tuzjazmem. - Jon zawsze mówił, że pani pejzaże są piękne. Mówił, że najbardziej lubi pani malować twarze, ale maluje pani też wspaniałe pejzaże.

- Był bardzo z pani dumny - powiedział cicho Gregory.

- On jeszcze żyje! - syknęła na niego Cindy. A potem spojrzała na Ann. - Prawda?

Ann pokiwała smutno głową. Przed pójściem na pogrzeb była w szpitalu. Jon nadal znajdował się w stanie śpiączki. Pielęgniarki znowu zapewniały, że to „dobra" śpiączka, co jej się wydawało bardzo dziwne. Jednak wdzięczna im była za każdą drobną przysługę. Nie rozmawiała jeszcze z córką, chociaż zadzwoniła na jej uczelnię, prosząc, żeby ktoś skontaktował się z Katie w terenie. Katie pracowała wśród plemion zamieszkują­cych bardzo odległe regiony i droga powrotna do Nowe­go Orleanu mogła jej zająć kilka dni. Ann nie chciała kłaść nacisku na to, że sytuacja jest groźna; modliła się o to, żeby mieć dla córki jakieś pomyślne wiadomości.

- Jon żyje. Powiedziano mi znowu, że jego organy wewnętrzne są w dobrym stanie, kolor skóry doskonały i że przypuszczalnie z tego wyjdzie. Oczywiście, możliwe jest, że tak mówią, żeby mnie uspokoić. Lekarz daje mu oficjalnie pięćdziesiąt procent szans.

- On z tego wyjdzie - powiedział Gregory, chcąc dodać Ann otuchy.

- Dzięki.

- Zatrzymamy się tutaj - oznajmił nagle Gregory. Ann spojrzała na miejsce, które wskazał. Nie różniło

się z pozoru niczym od wszystkich innych odcinków brzegu. Nagle zauważyła, że pod kępą drzew o sękatych korzeniach zacumowane są dwie łodzie. Musiało to z pewnością oznaczać, że w tym miejscu znajduje się coś w rodzaju osady na mokradłach.

Gregory pomógł Ann wyjść z łodzi.

- Proszę uważać na błoto - ostrzegł ją. - Woda wydaje się płytka, ale pod spodem jest grząsko. Dopiero wyżej jest bardziej twardo.

Czarne błoto chlupotało pod jej stopami. Zauwa­żyła, że przed nimi jest coś w rodzaju wydeptanego szlaku. Poszła nim, wyszła trochę wyżej i zatrzymała się, żeby poczekać na swoich towarzyszy. Wysoko nad jej głową skrzeczały ptaki. Lekki wietrzyk poruszał

liśćmi. Ann uświadomiła sobie, że bagna mają specy­ficzny zapach, zapach wody, wilgotnej ziemi, zapach zieleni.

Gregory objął ją ramieniem.

- Chodźmy. Mamy kawałek drogi. Dom jest tam, za zakrętem. Cindy, idziesz?

- Muszę porządnie zacumować łódź! - odkrzyknęła Cindy.

- Czy dom jest kawałek stąd? - zapytała Ann.

- Tak.

- I ta biedna staruszka musi iść pieszo za każdym razem, kiedy chce się dostać do miasta?

- Ta biedna staruszka jest prawdopodobnie w stanie przejść trasę dłuższą niż niejeden mistrz olimpijski - po­wiedział kpiąco Gregory.

- Ona musi mieć z osiemdziesiąt lat...

- Ona ma sto dziesięć lat.

- O Boże.

Gregory uśmiechnął się szeroko.

- Można dzięki temu uwierzyć w voodoo, co?

- W zabijanie kur i kogutów i wbijanie szpilek w lalki? - zapytała Ann sceptycznie.

Gregory roześmiał się.

- Voodoo to coś więcej. Było czymś więcej w daw­nych czasach i jest czymś więcej teraz. Mama Lili Mae jest dobrą praktykującą katoliczką, a równocześnie królową voodoo.

Ann popatrzyła na niego sceptycznie.

- W dawnych wiekach palono czarownice. Niektóre czarownice czczą ziemię. Są łagodne i dobre.

- Voodoo jest łagodne i dobre?

- Tak, ta forma voodoo, którą uprawia Mama Lili Mae, jest łagodna i dobra. Mama Lili Mae wróży z kości, udziela porad młodym ludziom. Posiada drugi wzrok. Być może kości tak naprawdę nic nie mówią, być może rzecz polega na tym, że ona żyje już tak długo, że wie, co

powiedzieć. Być może nie posiada też drugiego wzroku, tylko wgląd w ludzką naturę.

- Ale ona stosuje dawne praktyki.

- Dawne praktyki, które się zmieniły. Musi pani sobie uświadomić, gdzie to wszystko się zaczęło. Pro­szę sobie wyobrazić wszystkich tych niewolników przywożonych z Afryki na wyspy takie jak Marty­nika i Hispaniola, a potem przewożonych tutaj, do Nowego Orleanu. Czarnych mężczyzn i kobiety po­chodzących z różnych plemion Czarnego Kontynentu, mających różne wierzenia, pochodzących z różnych cy­wilizacji.

- A więc voodoo powstało na wyspach. Uśmiechnął się.

- I tak, i nie. Kolebką voodoo była Zachodnia Af­ryka, to, co kiedyś nazywało się Dahomej, a teraz nosi nazwę Ludowej Republiki Beninu, a także królestwo Jorubów leżące na terenie dzisiejszej Nigerii. Biali hand­larze niewolnikami myśleli, że czarne dzikusy nie mają żadnej religii, ale te dzikusy oddawały cześć swoim przodkom, bóstwom oraz siłom natury. Za pomocą muzyki i bębnów. Przywieźli swoją religię do Nowego Świata, gdzie ta religia uległa zmianom pod wpływem miejscowych kultur Indian oraz chrześcijaństwa. Dzisiaj voodoo, zwłaszcza to w wydaniu Mamy Lili Mae, to rodzaj duchowości. W Nowym Orleanie jest wiele Kościo­łów Duchowych. Ale proszę się cofnąć w przeszłość i wyobrazić sobie, co znaczyło być niewolnikiem. Być na łasce kaprysów właściciela, który może się okazać czło­wiekiem dobrym albo okrutnym. Proszę sobie wyobrazić te kobiety, które właściciel wykorzystywał stosownie do własnego kaprysu. Z tych związków rodzili się nowi ludzie, nowy typ niewolników. Bębny voodoo przerażały białych. Czasami te bębny były jedyną bronią niewol­ników w walce przeciwko ich właścicielom.

- Stosowali więc taktykę zastraszania?

- Oczywiście. W roku 1782 gubernator Luizjany tak bardzo bał się rebelii voodoo, że gnębił niewolników z Martyniki, bo uważał, że voodoo pochodzi właśnie z tej wyspy. Jednak było za późno, bo voodoo dotarło już do Nowego Orleanu. Ziemia była tu podmokła, powietrze w mieście wilgotne, bez przerwy wybuchały epidemie żółtej febry. Życie było zagrożone, bębny ciągle huczały i pojawiły się przepowiednie mówiące, co będzie, jeżeli dokona się właściwej ofiary i zapłaci właściwą cenę! Umysł był zawsze przyjacielem albo wrogiem człowieka. Silna wiara może czasami doprowadzić do tego, że to, w co się wierzy, zaistnieje naprawdę. Królowa voodoo, Marie Laveau, potrafiła kierować ludzkimi myślami. Słyszała pani o niej?

- Mieszkam w Nowym Orleanie. Oczywiście, że o niej słyszałam.

Gregory uśmiechnął się szeroko.

- Nie wyobraża pani sobie, ilu turystów odwiedza jej grób.

- Przyznaję, że ja sama też go odwiedziłam - stwier­dziła Ann.

Przerwała, ocierając sobie twarz wierzchem dłoni. Panował upał, w powietrzu czuło się wilgoć. Znajdowali się teraz w pewnej odległości od wody. Cindy posuwała się ciężkim krokiem za nimi. Niebo pokrywały chmury, a pod gęstymi liśćmi na dole panował półmrok, mimo że była dopiero godzina trzecia i do zmierzchu pozostało jeszcze sporo czasu. Gdybym zamknęła teraz oczy, pomy­ślała Ann, z łatwością mogłabym sobie wyobrazić, jak tu było kiedyś. Zobaczyłabym bagna i prześladowanych niewolników, którzy uciekli na nie w poszukiwaniu namiastki wolności i tańczyli przy dźwiękach bębna, podczas gdy krew kury czy koguta tryskała ponad rękami kapłana voodoo. Bogaci plantatorzy, słysząc dźwięki bębna, domyślaliby się, że rozwścieczeni niewolnicy odprawiają swoje rytuały. I baliby się.

- W żyłach Marie Laveau płynęła prawdopodobnie krew białych, czarnych i Indian. Marie czesała białe damy i uczyła je, jak szkodzić wrogom poprzez wbijanie szpilek w lalki przedstawiające tych wrogów. Sprzedawała też magiczny proszek „gris-gris", za pomocą którego można było rzucić czar albo ochronić się przed złem. Jej córka, która także miała na imię Marie, stała się później sławna z machinacji, jakich dokonywała, z władzy nad ludźmi, którą zdobyła, oraz... orgii seksualnych. W Nowym Orleanie nie odbywają się już publiczne obrzędy voodoo. Ale w pewnym sensie ludzie nadal wierzą w moc magicznych praktyk. Prawda, Cindy?

Cindy, która podeszła do nich z tyłu, zarumieniła się.

- No tak. Ja sama kiedyś prosiłam o napój miłosny. A w szkole miałam okropnego nauczyciela, więc zrobi­łam laleczkę ze słomy i wbijałam w nią szpilki.

- No i co się stało z tym nauczycielem? - zapytała Ann.

- Został kierownikiem szkoły - powiedziała Cindy, wzruszając ramionami.

Ann roześmiała się, Gregory prychnął. Bagna nie wydawały się już takie straszne. A jednak Ann rozejrzała się trwożliwie. Cieszyła się, że nie jest sama. Bo panował tu półmrok, przez liście sączyło się zielon­kawe światło, a niebo pokrywały chmury. Od czasu do czasu odzywał się jakiś ptak. Zapach zielonej ciemności wisiał w powietrzu. Prawie go widziała, jak wirował nad ziemią.

- Jednak czasami czary działają - mówiła dalej Cindy bardzo cicho, prawie szeptem. - Sama widziałam, jak działają czary Mamy Lili Mae.

- Na kogo? - zapytała Ann.

- Na mężczyzn - odrzekła Cindy.

- Może ci mężczyźni i tak by się zakochali - zasuge­rowała Ann.

Cindy uśmiechnęła się.

- Chodzi o to, że oni nie tylko zakochali się w tych dziewczynach, w których trzeba, ale także byli dla nich dobrzy. A zapewniam panią, że do tego z całą pewnością potrzebne są czary.

- Może ma pani rację - zgodziła się Ann ze śmie­chem. - Ich nazwiska są bardzo podobne, prawda?

- Czyje nazwiska? - zapytała Cindy.

- Giny i Mamy Lili Mae oraz Marie. Gina i Mama Lili Mae nazywają się L'Aveau. A sławna Marie - Laveau, prawda? Tylko pisownia jest inna.

- Ale prawdopodobnie nie ma między nimi żadnego pokrewieństwa. Połowa rodzin w tej okolicy nosi francus­kie nazwiska. Są tuziny takich, które podobnie się pisze i wymawia - wtrącił Gregory.

Cindy zachichotała.

- Zresztą może ich rodziny są spokrewnione. Prob­lem w tym, że Marie Laveau była zła. Znana z orgii. I nasze panie L'Aveau pewnie nie chciałyby mieć z nią nic wspólnego.

Gregory, który szedł pierwszy, zatrzymał się nagle. Sięgnął w górę i zdjął coś z drzewa.

- Co to jest?

- Złe czary - mruknął zakłopotany.

Odwrócił się do kobiet. Trzymał w ręce małą lalecz­kę, długą na jakieś trzy cale, zrobioną ze słomy. Laleczka była ubrana w czarną sukienkę, włosy miała z żółtej włóczki, a oczy z zielonych guzików. Tkwiły w niej szpilki.

Ann poczuła mdłości. Miała wrażenie, że lalka przedstawia ją samą.

- Myślałam, że Mama Lili Mae uprawia dobrą magię - mruknęła.

- Bo tak jest- powiedział stanowczo Gregory i wzru­szył ramionami. - W tej okolicy są inne domy. Mieszkają tu jej krewni, no i inne rodziny. Niezbyt to wyszukane towarzystwo, ale nie najgorsze. A tam, na zachód stąd, są tereny Cajunów. Mieszkają tam starzy rybacy. Jest też dużo dzieci, a dzieci lubią się bawić.

- Oj tak, dzieci potrafią być okropne - wtrąciła Cindy.

Ona i Gregory popatrzyli na siebie przez chwilę. Ann była przekonana, że oboje uważają, iż laleczka przedstawia ją właśnie.

- Chodźmy do Mamy Lili Mae - powiedział Grego­ry. - Jej domek jest przed nami. A ta lalka to bzdury!

Gregory rzucił lalkę na ziemię i ruszył naprzód.

Ann zatrzymała się i popatrzyła na jego szerokie plecy. Podniosła szybko lalkę i włożyła ją do kieszeni dżinsów. Chciała o niej porozmawiać z Mamą Lili Mae.

- Ann? - powiedział Gregory, oglądając się.

- Już idę - odrzekła i z uśmiechem pospieszyła za nim i za Cindy.

- Co pani sobie tam myśli? - zapytał Gregory. - Niech pani broń Boże nie bierze tej lalki poważnie.

- Pochodzę z Atlanty, nie pamięta pan? - odpowie­działa i minęła go szybko.

Oczywiście nie brała jej zbyt poważnie. A równocześnie zastanawiała się, czy bierze ją do­statecznie poważnie.


* * *


Mark zatrzymał się przed szpitalem, zdecydowany sprawdzić, jaki jest stan Jona Marcela. Niewiele się zmieniło, ale stan Marcela był wciąż stabilny. Marcel miał teraz trochę większe szanse na przeżycie i wyjście ze śpiączki.

Jego żony nie było w szpitalu.

Mark pojechał pod jej dom. Przez cały czas klął pod nosem. Bo przecież ryzykował utratę pracy. I zdrowych zmysłów.

Zresztą co do zdrowych zmysłów, to już je chyba postradał.

Zaparkował przed domem Ann i wszedł na piętro. Policjanci nie pilnowali już drzwi. Mark zadzwonił, zapukał, zawołał Ann po imieniu.

Czując dziwną pustkę i niepokój, zszedł na dół i wyszedł na ulicę. Spojrzał w górę. Zanosiło się na burzę. Chmury przesłaniały już niebo. Wyglądało na to, że w nocy rozpęta się piekło.

Co ona robi poza domem?

Bądź realistą, powiedział sobie stanowczo. Ona ma prawo wychodzić. Może chodzić, gdzie chce i kiedy chce.

Właśnie, że nie. Nie ma takiego prawa.

Zareagowała na niego pozytywnie. Pragnęła go. A on zachował się jak idiota, nie korzystając z tego. Nigdy nie zdarzyło mu się spotkać takiej kobiety jak ona. Były w jego życiu kobiety, ale...

Gdzie ona jest, do diabła? Co robi? Wczoraj wieczo­rem wyszedł, bo zbyt silną odczuwał pokusę. Ale pokonał tę pokusę i wyszedł. Więc dlaczego teraz wrócił? Dlacze­go się tak zadręcza?

Ta sprawa jest cholernie skomplikowana. Są w niej pułapki, jakich nie znał dotychczas. Może wszyscy po­winni przestać działać. Zaczekać. Modlić się o to, żeby Jon Marcel wyszedł z...

Ann, Ann, wracaj do domu! - pomyślał ze złością.

A potem po raz drugi powiedział sobie, że przecież ona ma prawo wychodzić. I przebywać, gdzie chce.

Klub.

Wsiadł do samochodu i włączył silnik. Nagle usły­szał sygnał wozu policyjnego. Podniósł wzrok. Koło jego samochodu zatrzymał się samochód Jimmy'ego.

- Nie ma jej w domu?

- Właśnie.

- Nie powiedziałeś jej o tej drugiej denatce?

- Powiedziałem, ale...

- Czy wiesz, że ona była na cmentarzu?

- Co takiego?

- Była dziś rano w kościele i na cmentarzu. Właściwie to nie weszła do kościoła. Stała z tyłu. Na cmentarzu też się trzymała na uboczu, stała między grobowcami przy wej­ściu. Wyglądało to tak, jakby przyszła na pogrzeb, bo czuła, że musi to zrobić, ale nie chciała przeszkadzać praw­dziwym żałobnikom. Chyba wiesz, co mam na myśli.

- Mniej więcej - powiedział Mark.

Cholera. Była w pobliżu, a on tego nie zauważył. Ależ z niego detektyw! No, ale cóż, niósł trumnę. A równocześ­nie myślał o tej drugiej denatce.

No i o tym, jak się zachował wczoraj wieczorem. Głupio. A może nie głupio. Może to uświadomiło jej, że on się o nią martwi? Wyglądało na to, że Jon Marcel jest winien. Dowody świadczyły przeciwko niemu. Ale ona powinna uważać. Nie rozumiała tego. On, Mark, był wściekły. A wściekłość to namiętność. A namiętność to pragnienie. Nie powinien był się do niej zbliżać, nie powinien był jej dotknąć.

Nie powinien był wyjść z jej mieszkania.

Teraz tkwił tu z pustymi rękami. I bardzo jej pragnął. Pragnął znowu czuć jej smak.

Cholera, ależ ona na mnie działa. Czyżbym się zakochał? Tak szybko? Może to tylko pożądanie. Działała na niego wszystkim. Dźwiękiem głosu. Uśmiechem. Po­dobała mu się. Podobały mu się jej talent, jej pewność siebie i skromność. Podziwiał ją, wielbił.

Jej wygląd też mu się podobał. Jej drobna postać, blond włosy. No tak. Pragnął jej. Myślał o niej. O jej piersiach. Nagich. O jej nagim ciele.

Jimmy wciąż mówił, krzywiąc się.

- Powinna uważać. Jest łakomym kąskiem dla ko­goś, kto to zrobił. - Zawahał się. - Obie zamordowane były piękne. Nie żeby to miało znaczenie... Ale ona się w tę sprawę zaangażowała. I naraża się na...

- Miałem właśnie sprawdzić, czy nie ma jej w klubie - powiedział Mark.

Jimmy pokręcił głową.

- Byłem tam przed chwilą. Przecież mnie tam po­słałeś, nie pamiętasz? Pokazywałem ludziom zdjęcie tej ostatniej denatki, próbowałem się czegoś dowiedzieć. Ann Marcel tam nie było. Ona...

Zamilkł nagle i popatrzył uważnie na Marka.

- O, cholera!

- O co chodzi? - zapytał Mark. - Do diabła, Jimmy, o co chodzi? - powtórzył gwałtownie.

Narastający niepokój sprawił, że nie mógł zachować zimnej krwi.

- Słyszałem, jak Gregory Hanson rozmawiał dzisiaj z Lili Mae L'Aveau.

- No i co?

- Miał zamiar dzisiaj do niej z kimś przyjechać.

- Cholera! - zaklął Mark. - Cholera jasna! - po­wtórzył i ruszył szybko przed siebie.




Rozdział jedenasty



Mama Lili Mae siedziała w bujanym fotelu na werandzie swojego starego drewnianego domu. Dom był ładny. Wchodziło się do niego po drewnianym mostku przerzuconym nad małym stawem, po którego powierz­chni pływały ogromne nenufary. Ann zdziwiła się, że rosną one tutaj, w środku bagien.

Wyglądało na to, że Mama Lili Mae na nich czekała. Paląc fajkę na długim cybuchu, spoglądała na ścieżkę i na mostek. Kiedy ich zobaczyła, kiwnęła na powitanie głową i od razu zwróciła się do Ann:

- A, pani Ann Marcel. Jak ma się dzisiaj nasz chłopiec? Lepiej?

- Wciąż znajduje się w stanie śpiączki - powiedziała Ann, podchodząc do staruszki i podając jej rękę.

Uścisk dłoni Mamy Lili Mae był zaskakująco zdecy­dowany. Czuło się w nim jej wielką siłę i Ann postanowiła nie dać się zwieść kruchemu wyglądowi staruszki. Ona przypomina starą jaszczurę, pomyślała, jaszczurę o bar­dzo grubej skórze. Mama Lili Mae miała także oczy starej jaszczury - żółtawe i starcze - patrzące uważnie i czujnie. Zawsze czujnie. A jej uśmiech był zadziwiający, rozświet­lał jej twarz tak, że stawała się piękna.

- Widziałam cię tam dzisiaj, moje dziecko, chociaż trzymałaś się na uboczu. Wiedziałam, że tu przyjedziesz.

- Naprawdę?

- Gregory, pomóż mi.

- Oczywiście, Mamo Lili Mae - powiedział po­spiesznie Gregory.

Podszedł do niej i pomógł jej wstać. Ann miała wrażenie, że tak naprawdę to pomoc nie była jej potrzeb­na. Mama Lili Mae zażądała jej, bo lubiła być w centrum uwagi i podobało jej się, że Gregory tak skwapliwie się nią zajął. Mrugnęła do Ann.

- Wejdź do środka, dziecko. Porozmawiamy w czte­ry oczy.

- Ale, Mamo Lili Mae... - zaprotestowała Cindy.

- Z tobą, moja droga, porozmawiam później - obie­cała staruszka. - I z tobą, synu - zwróciła się do Gregory'ego, dotykając jego policzka. - Ależ ty cierpisz, chłopcze. Patrząc na ciebie, ja też zaczynam cierpieć. Ona jest już w rękach Pana, pociesz się tym. Gina była piękna i nieokiełznana. Była jak płomień. I płonęła jaśniej niż fajerwerki w dzień czwartego lipca. Ale teraz jest bez­pieczna, nikt jej już nie skrzywdzi. Musisz się z tym pogodzić, chłopcze. Bóg mi świadkiem, że bardzo wiele razy widziałam śmierć. I wiem, że śmierć jest częścią życia. Świat już tak jest urządzony. A ty masz żyć dalej, słyszysz?

Gregory wziął starczą dłoń, która pieściła jego poli­czek, i uścisnął ją czule.

- Próbuję to robić, Mamo Lili Mae.

- To próbuj bardzo gorliwie!

Upomniawszy go w ten sposób, Mama Lili Mae weszła do domu. A oni poszli za nią.

Salon był bardzo oryginalny. Prostopadle do wejścia stały tu wygodne kanapy przykryte pięknymi narzutami, ręcznie zszywanymi z kawałków. Po przeciwnej stronie od wejścia znajdowała się wygodna kuchnia oddzielona od salonu ceglaną ladą. Wodę brało się z pompy. Pokój oświetlony był naftowymi lampami stojącymi na małych stolikach.

Z sufitu w kilku miejscach zwisały zrobione z kości gongi. Przez okno powiał wiatr i kości zaczęły uderzać o siebie, wygrywając niezwykłą melodię. Ich dźwięk był cichy i łagodny i - choć mogło się to wydawać dziwne

- uspokajający.

- Nie przestrasz się... To są kurze kości. Nigdy w życiu nie złożyłam ofiary z człowieka - zapewniła Ann Mama Lili Mae.

- Cindy, przynieś Ann i mnie po szklance lemonia­dy. A potem wynoście się razem z Gregorym.

- I co mamy robić? - zapytała Cindy.

- Idźcie na spacer. Pogadajcie ze Starym Billym. Nazrywajcie kwiatów. Skupcie się, wejdźcie w kontakt ze Stwórcą. Boże, dziecko, ja nie wiem, co macie ro­bić. Porozmawiajcie. Przecież jesteście przyjaciółmi, pra­wda?

- Poradzimy sobie - powiedział Gregory do Cindy.

- Oczywiście. Stary Billy to wielki aligator. Chcę z nim pogadać! - zgodziła się Cindy i poszła do kuchni nalać lemoniady.

- Jest nieszkodliwy - zapewniła Mama Lili Mae.

- Lubi ludzi, którzy do niego mówią. A teraz dawaj tę lemoniadę i zabierajcie się.

Cindy przyniosła szklanki z lemoniadą. Ann po­dziękowała jej z uśmiechem. Cindy skrzywiła się.

- My z Gregorym poradzimy sobie, Mamo Lili Mae. Ale co z panią Ann Marcel, która zostaje tutaj?

- Zapewniam cię, dziecko, że potrafię być o wiele groźniejsza niż aligator, ale założę się, że pani Marcel chce zaryzykować i porozmawiać ze mną. Bo inaczej po co by tutaj przyjeżdżała?

- Myślę, że nic mi się nie stanie - powiedziała Ann. Cindy mrugnęła do niej.

- Czy mam zrobić coś jeszcze, Mamo Lili Mae? - zapytała.

- Wynoś się!

- No to chodźmy.

Gregory przewrócił oczami, wziął Cindy za rękę i wyprowadził ją. Frontowe drzwi zatrzasnęły się za nimi.

- No więc-Mama Lili Mae rozparła się wygodnie na kanapie i zapaliła fajkę, patrząc na Ann. - Miło mi cię widzieć, dziecko. Rzadko się zdarza, żeby mężczyzna tak dobrze mówił o swojej byłej żonie. A ciebie chłopak bardzo chwalił.

- Jon był tutaj?

Mama Lili Mae potwierdziła skinieniem głowy.

- Był. Powiedział mi, że jesteś świetną malarką i że z pewnością chciałabyś namalować moją twarz.

- To prawda - uśmiechnęła się Ann. - Nigdy w życiu nie spotkałam nikogo o takiej cudownej twarzy, wyraża­jącej taką głęboką mądrość i świadczącej o takim charak­terze.

Mama Lili Mae przyjęła ten komplement jak coś, co jej się należało.

- No to przyjedziesz tu kiedyś i namalujesz mnie.

- Jeżeli pani na to pozwoli.

- Już pozwoliłam.

Ann znowu się uśmiechnęła. Rozumiała teraz, dla­czego ludzie pokonywali niełatwą drogę przez bagna, żeby znaleźć się tutaj i otrzymać rady oraz proszek „gris-gris".

Nagle staruszka pochyliła się w przód.

- Ale to będzie w przyszłości - powiedziała. - A te­raz musimy porozmawiać o Ginie.

- Wygląda na to, że między nią i Jonem istniał poważny związek.

- Wiedziałaś o tym?

Ann zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie. Ale wiedziałam o jego obrazach. Widziałam pierwszy z nich i kilka innych, w różnych fazach tworze­nia. Mówił mi, że jest zachwycony ludźmi, których spotkał w klubie. Dzięki niemu zobaczyłam ludzi tego rodzaju w innym świetle.

Mama Lili Mae kiwnęła głową z zadowoleniem.

- On chciał ożenić się z Giną, chociaż podchodził do tego ostrożnie. Czy te jego plany małżeńskie to dla ciebie coś szokującego?

Ann pokręciła głową.

- Nie. Jon i ja jesteśmy przyjaciółmi. Bardzo do­brymi przyjaciółmi. Ciągle słyszę od ludzi, że to nie­zwykłe. Może to i prawda, może to jest niezwykłe. Mamy córkę i oboje ją kochamy. Oboje kochamy też sztukę. Mamy bardzo wiele wspólnego, ale jako para przyja­ciół. Ja bardzo bym się cieszyła, gdyby Jon się zakochał i ożenił.

- Tak też mi powiedział.

- Więc co się właściwie stało? Jak to było? - zapytała Ann.

Mama Lili Mae pokręciła głową.

- Nie wiem. Wiem tylko, że ona się martwiła. Miała coś wspólnego z kimś innym... No, tak prawdę mówiąc, Ginę łączyły związki z wieloma ludźmi, ale ten okazał się dla niej zbyt poważny. W dzień swojej śmierci odwiedziła mnie. Pytała, czy powinna wyjść za Jona Marcela, czy po tylu latach takiego życia będzie go umiała kochać. Miała tylu mężczyzn.

- I co pani jej powiedziała, Mamo Lili Mae?

- Powiedziałam jej, że mężczyzna - żeby ją kochać - nie musi kochać jej przeszłości. Powiedziałam jej, że powinna za niego wyjść. Zerwać z przeszłością i wyjść za niego.

- I co dalej?

- Sądzę, że była zadowolona z mojej odpowiedzi. Bardzo. Ale wciąż niespokojna. Miała zamiar zerwać z tym drugim kochankiem. Nie wiem, kim on był. Nie pytałam o to, bo nie przeczuwałam, że grozi jej niebez­pieczeństwo. - Mama Lili Mae pokręciła znowu głową. Widać było, że bardzo żałuje, że tego nie przeczuła.

- Wgląd... intuicja. Są cudowne wtedy, kiedy działają. Mnie chyba zaślepiła nadzieja na jej szczęście.

- Ale jest pani pewna, podobnie jak ja, że Jon nie zabił Giny, mimo że był pobrudzony jej krwią.

- Jestem pewna, że on tego nie zrobił. Wiem także, że ty uważasz, że powinnaś dowieść jego niewinności. Nie powinnaś się tym zajmować. Policja rozwikła zagadkę.

- Policja jest zdania, że Jon jest winien. Mama Lili Mae wzruszyła ramionami.

- Prawda wyjdzie na jaw. Uważam, że ty narazisz się na niebezpieczeństwo, jeżeli się nie wycofasz. Siedź przy nim w szpitalu. Mów do niego. Przywołaj go do życia. Nie wstępuj na ścieżkę, na której grozi ci śmierć.

- Więc uważa pani, że grozi mi niebezpieczeństwo?

- Oczywiście. Jon nie jest winien. Ktoś inny jest mordercą.

- Ciekawe, czy to dlatego, idąc tutaj, znaleźliśmy lalkę.

Mama Lili Mae zmarszczyła brwi.

- Lalkę?

- Tak. Była na drzewie. - Ann wyciągnęła lalkę z kieszeni dżinsów. - To ta lalka. Czy ona przedstawia mnie?

Mama Lili Mae, wciąż marszcząc brwi, wzięła od niej lalkę.

- Czy ona przedstawia mnie? - powtórzyła pytanie Ann.

- Tak, prawdopodobnie tak.

- Skąd ona mogła się wziąć? Kto ją tam umieścił?

- Nie wiem.

- I co to znaczy?

- To jest ostrzeżenie. To...

Mama Lili Mae przerwała nagle i spojrzała w stronę drzwi. Przerażona. Niepostrzeżenie wsunęła lalkę do kieszeni spódnicy.

Przy drzwiach ktoś był.

Ktoś groźny.

Ann poczuła mrowienie na karku. Siedziała twarzą do Mamy Lili Mae i nie widziała drzwi. Zamarła na chwilę, czując się tak, jakby groziło jej wielkie niebez­pieczeństwo, jakby za chwilę ktoś miał jej wbić w plecy nóż.

A potem skoczyła na równe nogi i odwróciła się, gotowa zmierzyć się z każdym niebezpieczeństwem.

W drzwiach stał jakiś człowiek. Z początku nie widziała jego twarzy. Tylko sylwetkę. Sylwetkę mężczyz­ny wysokiego, silnego.

Mama Lili Mae odetchnęła chrapliwie.

A mężczyzna wszedł do pokoju.


* * *


Mark płynął motorówką najszybciej jak mógł i obser­wował równocześnie niebo. Letnie słońce powinno było świecić dłużej. Nadciągająca burza pełzła przez niebo falującą ciemnością. Zrywał się już wiatr.

Mark był niedaleko. Tak, był już teraz zupełnie blisko. Dostrzegał miejsce, w którym zaczynał się szlak. Widział też łodzie zacumowane przy brzegu.

Był tak zdenerwowany, że udusiłby Ann, gdyby miał ją teraz pod ręką. Co ją podkusiło, żeby tu przyjechać, nie opowiadając się policji?

Czyżby powodem takiego jej postępowania było to, że policjanci nie bardzo chcieli słuchać tego, co miała do powiedzenia o Jonie Marcelu?

Mark wciąż nie wiedział, jak było naprawdę. Znał półprawdy, wiedział o dziwnych zbiegach okoliczności, ale to było wszystko.

Jednak ona nie powinna była tu przyjeżdżać. Musi ją znaleźć. I zawieźć do domu. Naprawdę miał ochotę ją udusić...

Objąć ją znowu.

Brzeg był tuż przed nim...

Powinien był wcześniej wyłączyć silnik, a tak wplą-cze się między korzenie przy brzegu. Odczekał jednak i wyłączył go w ostatniej chwili. Łódka dobiła, a on wyskoczył w błoto i wyciągnął ją na brzeg. Gregory powinien był mieć więcej oleju w głowie, nie powinien był przywozić tutaj Ann.

Ale Gregory pewnie uważał, że potrafi ją ochronić. I że sam, dobrze znając bagna, jest na nich bezpieczny.

To się musi dobrze skończyć, pomyślał Mark, rusza­jąc przed siebie długimi krokami. Dom był niedaleko.


* * *


Gregory i Cindy siedzieli tuż nad wodą. Słońce zaczynało zachodzić. A deszczowe chmury zdawały się przytłaczać je do ziemi.

- To dziwne, prawda? - odezwała się Cindy. - Wy­gląda na to, że Mama Lili Mae chce powiedzieć jej coś, czego nie chce powiedzieć nam.

Gregory wzruszył ramionami i objął Cindy.

- Nie martw się - odrzekł. - Mama Lili Mae poroz­mawia i z tobą. I powie ci to, co powinnaś wiedzieć.

- Pewnie tak - mruknęła Cindy.

- Na pewno - stwierdził stanowczo Gregory. Cindy wstała i przeciągnęła się. Gregory ją obser­wował. A potem wziął płaski kamień i puścił kaczkę.

- Ja tu chyba oszaleję - powiedziała Cindy. Gregory puścił następną kaczkę.

- Jeżeli tak, to nie powinnaś była tu ze mną przyjeż­dżać. Nie obiecywałem ci rozrywek.

- Wiem. Ale jestem taka niespokojna. Znasz mnie. Lubię działać. Lubię się ruszać.

- No to udawaj, że tańczysz, a ryby są twoją publicz­nością.

- Gregory!

- Cindy, to nie potrwa długo.

- Chyba się trochę przejdę. Rozprostuję nogi. Tak, idę na spacer.

- Nie, Cindy, nie rób tego. Zostań tutaj.

W chwilę później uświadomił sobie, że mu nie odpowiedziała. Odwrócił się. Nie było jej. Zniknęła w zaroślach.

A naokoło zrobiło się szaro. Nadciągała burza.

- Cholera! - zaklął Gregory wstając. - Cindy, wracaj! Ale Cindy nie odpowiedziała.

- Cindy, ty... wariatko! - mruknął. - Cindy! Żadnej odpowiedzi.

Klnąc, Gregory ruszył na poszukiwanie.


* * *


Mężczyzna wszedł w krąg światła. Przez chwilę jego twarz, oświetlona naftową lampą, wydawała się być maską czystej złośliwości.

I zła.

Światło zakołysało się. Nie, nie miał na sobie maski. W rzeczywistości był zaskakująco przystojnym mężczyz­ną.

A jednak...

Było w nim coś złowieszczego, otaczała go jakaś zła aura.

Ann go poznała.

Był to Jacques Moret, którego pokazano jej w klubie. Wszedł przez frontowe drzwi i teraz stał na środku salonu. Przyglądając się jej.

Nawet tutaj, na bagnach, był starannie ubrany. Miał na sobie popielaty lniany garnitur i ciemną jedwabną koszulę. Popatrzył na Mamę Lili Mae. A ona na niego.

A potem jego wzrok skupił się na Ann.

- Dzień dobry, pani Marcel, jestem Jacques Moret - powiedział swobodnie.

Podszedł do niej i wyciągnął rękę. Ann podała mu dłoń i natychmiast zapragnęła ją cofnąć. Był zbyt przystoj­ny i uśmiechał się fałszywie. Wyglądał jak z żurnala i czuło się, że potrafi uśmiechać się i czarować na zawołanie.

- Słyszałem o pani tak wiele i z tak wielu źródeł. To wielka przyjemność poznać panią.

- Pojawienie się Jacquesa to żadna niespodzianka, bo on wiedział, że pani tu przyjedzie - powiedziała Mama Lili Mae.

- Mama Lili Mae, co zadziwiające, jest moją ciotecz­ną prababką. Była też cioteczną prababką Giny.

- To rzeczywiście zadziwiające - zgodziła się Ann. Rzeczywiście! Bo to tak, jakby klacz arabka była

przodkiem kobry.

- Mama Lili Mae miała dzisiaj ciężki dzień. I bardzo długi. Była na pogrzebie. Oczywiście, stara się być dla pani gościnna, ale musi pani zrozumieć, że...

- No tak - mruknęła Ann.

- Żyję już tyle lat - odezwała się Mama Lili Mae ostrym tonem - jestem zahartowana.

Widać było jednak, że jest tak samo zmieszana na widok tego człowieka jak Ann.

- Musi pani już iść, proszę pani - powiedział prosto z mostu Moret.

- Jacques! - oburzyła się Mama Lili Mae. - To mój dom...

Jacques Moret jakby jej nie słyszał.

- Jest pani śliczną kobietą. Drobną, delikatną. Ma pani piękną szyję. A czasy są niebezpieczne. Nie powinna pani tu być.

- Ona jest moim gościem - powiedziała Mama Lili Mae.

- Jesteś zmęczona, wyczerpana! - zwrócił się do niej Jacques.

- Czuję się doskonale!

Ann popatrzyła na nią, udając, że się nie boi. Starusz­ka rzeczywiście wyglądała na zmęczoną... i wyczerpaną. Ann przypomniała sobie, jaka jest stara.

Mama Lili Mae powiedziała jej już wszystko, co miała do powiedzenia.

A ten Jacques Moret to podejrzany typ.

Ann zapragnęła być już z Cindy i Gregorym, poczuć się bezpieczna w ich towarzystwie. Miała ochotę przebiec szybko obok Jacquesa.

Mając równocześnie nadzieję, że on jej nie dotknie. Nie zatrzyma.

- A więc - powiedziała zdecydowanym tonem, udając, że się nie boi - Mamo Lili Mae, jest pani cudowną osobą, a ja bardzo się cieszę, że będę mogła panią malować. Ale teraz chyba już czas na mnie. Mimo że jestem pani gościem.

Podeszła do staruszki i uściskała ją. Poczuła się przy tym nieswojo, bo musiała stanąć plecami do Jacquesa Moreta.

Czy to on zabił Ginę? Czy był jej kochankiem, tym mężczyzną, który nie chciał się zgodzić na rozstanie, nie chciał się pogodzić z tym, że Gina zakochała się w kimś innym?

Wydawało się to całkiem możliwe. Ann potrafiła sobie wyobrazić, jak Jacques z morderczą furią atakuje Ginę w momencie gdy ta miała się spotkać z Jonem. I jak Jon, który zauważył, co się święci, próbuje pomóc Ginie. I sam zostaje zaatakowany.

I jak potem - wraz z mordercą - znika narzędzie zbrodni.

Być może ta wyprawa do Mamy Lili Mae to nie był dobry pomysł. Być może ona, Ann, powinna była powie­dzieć o niej glinom. Albo Markowi...

Ale Mark zacząłby na nią wrzeszczeć i kazałby jej nie wtykać nosa w sprawy policji.

No i oczywiście doprowadziłby ją do furii. Co by tylko pogorszyło sprawę.

Gdyż ona, nawet w złości, pragnęłaby go nadal. Pragnęłaby go, mimo że on zostawił ją jak trędowatą i odszedł, przeklinając... po tym jak ją pocałował.

O Boże. Wszystko to było wielką pomyłką. Po­trzebowała go teraz. Pragnęła, żeby był przy niej.

Bała się. Bardzo.

Potrzebna jej była jego siła. Pragnęła przytulić się do niego. I chciała poczuć na sobie jego gniewny wzrok. Gniewny, ale opiekuńczy. Wyjdź stąd szybko. Natychmiast. Już!

- Wiem, dziecko, że musisz już iść. Wszystko będzie dobrze. Gregory i Cindy są przed domem. Nie martw się. I wróć tutaj - szepnęła Mama Lili Mae.

Ann uścisnęła ją jeszcze raz.

- Na pewno wrócę. Na pewno.

Mama Lili Mae odpowiedziała uściskiem. Silnym uściskiem. Nie była tak krucha, na jaką wyglądała.

Ona nie boi się Jacquesa Moreta, pomyślała Ann.

Nie boi się go ze względu na siebie.

Ale boi się ze względu na mnie.

Ann uwolniła się z uścisku Mamy Lili Mae. Po czym wstała i znalazła się twarzą w twarz z mężczyzną stojącym w drzwiach.

i zagradzającym przejście. Wyprostowała się.

- Miło było pana poznać, panie Moret - powiedziała. I ruszyła naprzód, mijając go.


* * *


Dom Mamy Lili Mae znajdował się kawałek dalej. Mark wyszedł już z błota na twardy grunt. Przyspieszył kroku, przeklinając w duchu Ann.

Co za idiotka.

Nie powinna była tu przyjeżdżać. Albo, skoro już tak bardzo chciała odwiedzić Mamę Lili Mae, powinna była powiedzieć mu o tym.

Ale jest z Gregorym. Nic jej nie grozi.

Tylko czy na pewno?

Wyobraził sobie jej oczy. Takie zielone. Takie duże. Oczy osoby uczciwej i pełnej pasji. Zdecydowanej za wszelką cenę uratować Jona Marcela.

Za wszelką cenę.

Wyobraził sobie jej oczy.

A potem oczy martwej Giny.

Zaczął biec.

Był już blisko.

Prawie na miejscu.

Prawie.

Ale niezupełnie.

Nie widział jeszcze domu, kiedy usłyszał pierwszy przeraźliwy krzyk.

I kiedy zaczął padać deszcz.




Rozdział 12


- Cindy!

Gregory usłyszał krzyk w momencie, gdy lunął deszcz. W jednej chwili spadł na niego grad ogromnych ciężkich kropel. Ich bębnienie o ziemię i liście było ogłuszające.

Zrobiło się ciemno.

Zupełnie ciemno.

- Cindy! - zawołał jeszcze raz Gregory. - Cindy, gdzie jesteś, do cholery? Odezwij się!

Jego głos ginął w łoskocie burzy. Gregory przeklinał samego siebie. Powinien był tę burzę przewidzieć.

- Cindy!

Próbował krzyczeć. Zachrypł.

- Cindy!

Głos go zawodził.

Gregory tracił nadzieję.

Krzyknął jeszcze raz.

A potem, klnąc, zaczął brnąć przez błoto.

Zatrzymał się. Czy to Cindy krzyczała? Znał mokrad­ła, albo tak mu się przynajmniej zdawało. A jednak nie miał pojęcia, gdzie jest. Nie wiedział też, z której strony dobiegł krzyk.

- Cindy? Ann?

Przecierał zalane wodą oczy, próbował przeniknąć wzrokiem ciemności.

Przed nim... coś zamajaczyło. Czy to była jakaś postać? To coś w następnej chwili zniknęło.

Gregory poczuł się osaczony. Odwrócił się. Raz i drugi.

- Cindy? Ann? Gdzie wy do diabła jesteście? O Boże, odpowiedzcie mi.

Odpowiedział mu tylko deszcz. I wiatr szalejący w zaroślach.

Nie odpowiedziała mu żadna ludzka istota, jednak on wiedział...

Że ktoś go słyszał. Ktoś był... Za nim.

Uświadomił to sobie, a w sekundę później poczuł cios w głowę i okropny ból. I osunął się w ciemność... W nieświadomość.


* * *


Mark klął, na czym świat stoi. Krzyk dobiegł go jakiś czas temu, a on nie dotarł jeszcze do domu Mamy Lili Mae. A właściwie oddalał się od niego, odpychany przez wichurę i ulewę.

Podczas takiej ulewy mokradła natychmiast zalewa­ła woda. Domy, takie jak dom Mamy Lili Mae, nie ulegały zalaniu, bo zbudowane były na palach. Ale szlak znikał.

Mark usłyszał jakiś dźwięk. To ktoś drugi brnął przez błoto, ktoś, kto chyba przeszedł tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki.

Mark instynktownie zmienił kierunek marszu, zmierzając w stronę miejsca, gdzie zacumowane były łodzie.

Deszcz lał bez przerwy. Woda zalewała szlaki i ście­żki i zmywała wszelkie znaki, po których można się było orientować w przestrzeni.

Jednak Mark wiedział, że dotarł już do miejsca, gdzie były łodzie.

Ale łodzie zniknęły.


* * *


Moret...

O Boże! Ann dygotała, biegnąc przez mostek, a po­tem wzdłuż szlaku. Na myśl o tym człowieku skóra jej cierpła. Była pewna, że chciał ją chwycić za rękę. I za­trzymać.

Ale nie dotknął jej. Zdołała go ominąć, zachowując względny spokój i godność. Jednak kiedy znalazła się za drzwiami, ruszyła biegiem. I była pewna, że słyszy jego śmiech.

- Gregory, Cindy? - zawołała.

W pobliżu nie było nikogo. Czy to jest właściwy szlak? - pomyślała Ann. Czy ten, którym szłam poprzed­nio, był tak zarośnięty?

- Gregory? Cindy?

Teraz już nie wołała. Mówiła raczej, i to cicho.

- Gdzie oni są?

Spojrzała w górę. Niebo zdawało się przygniatać ziemię. Robiło się coraz ciemniej. Usłyszała kroki. Za sobą.

Odwróciła się gwałtownie. Nic. Nikogo. Poczuła, że z zarośli obserwują ją jakieś oczy.

Odchodziła od zmysłów.

- W lesie jest mnóstwo żywych stworzeń! - powie­działa głośno.

I tym stworzeniom wolno na nią patrzeć. Gdzieś w pobliżu znajdował się Stary Billy. Ten aligator.

- Nie ma sprawy - mruknęła do siebie. - Jeżeli go spotkam, to do niego zagadam. Będę mówiła szybko. Poproszę go, żeby mnie nie zjadł. Powiem, że pogoda jest ładna. Bo on pewnie taką lubi.

Znowu kroki!

Ktoś biegł. Była tego pewna. Ten ktoś był blisko.

- Gregory, Cindy!

Zmroziło jej krew w żyłach, kiedy usłyszała krzyk. Nie miała pojęcia, skąd ten krzyk dobiegł.

- Cindy? - zawołała.

Pierwsza ogromna kropla spadła na jej lewe oko z takim impetem, że Ann zachwiała się i zamrugała. A później otworzyło się niebo i lunęło jak z cebra. Po kilku sekundach Ann była przemoczona do suchej nitki.

W którą stronę iść? Skąd dobiegł krzyk? Czy powin­na iść w kierunku, z którego dobiegł, czy uciekać w prze­ciwnym?

Skulona, szczękając zębami, ruszyła w stronę domu Mamy Lili Mae. Albo przynajmniej tak jej się zdawało.

Ale szlak już nie istniał. Woda podniosła się. Ann brnęła w błocie. Woda na pewno będzie się nadal podnosiła, pomyślała.

I wkrótce będzie bardzo wysoka.

- Cholera! - zaklęła Ann. Nie może stać w miejscu.

- Cindy, do diabła, gdzie jesteś? Czy nic ci się nie stało? Gdzie jesteś?

Nie było odpowiedzi. Zresztą nie spodziewała się jej. Bo i tak by jej pewnie nie usłyszała. Ale zaraz...

Chyba coś słyszę.

Odwróciła się szybko. Po lewej stronie w zaroślach coś się chyba ruszało.

Kiedy spojrzała w lewo, z prawej dobiegł odgłos jakby ssania. Czy słyszała go naprawdę? Czy jej się tylko zdawało?

Czy coś jej grozi? Czy jest osaczona?

Nie miała pojęcia, z której strony nadciąga niebez­pieczeństwo, ale instynkt, intuicja ostrzegały ją, że nie jest sama.

I że ten, kto usiłuje ją znaleźć, to nie przyjaciel. Ogarnęła ją panika. Spróbowała głęboko odetchnąć i wciągnęła w płuca deszcz. Zacisnęła mocno zęby, usiłując zorientować się w przestrzeni. Gdzie jest dom? A gdzie łodzie? W którą stronę lepiej iść?

Gdzie jest szlak?

Ruszyła z miejsca, z początku ostrożnie. Na prawo od niej zarośla się poruszały. Tam coś może być, pomyś­lała. Jakieś zwierzę.

Wąż.

Ta myśl nie dodała jej otuchy. Bo w tej okolicy żyły jadowite węże.

To musi być duży wąż.

A na dodatek węże mają czasami ludzką postać.

Odwróciła się, pewna, że grozi jej wielkie niebez­pieczeństwo. Musi biec. Nie ma znaczenia, w którą stronę, byle biegła.

Rzuciła się przed siebie na oślep. Rozgarniała gałęzie, które biły ją po twarzy. Słyszała ciężkie stąpanie. Coraz bliżej. Ktoś był za nią. Zbliżał się.

Zboczyła z obranego kierunku.

W podmuchach wiatru słyszała własny oddech.

Wpadła na małą polankę. Przed nią znajdowała się woda. Nie był to zalany szlak, ale duża połać głębokiej wody. Zawróciła, czując się jak ktoś, kto znalazł się na skraju przepaści i cudem uniknął śmierci. Czy jeszcze coś słychać? Czy słychać to stąpanie?

Coś... trzasnęło w pobliżu. Wysiliła słuch. Cofnęła się w stronę wody.

Krzyknęła przeraźliwie, zderzając się z czyimś cia­łem. Twardym, nie ustępującym, muskularnym ciałem. Jakaś dłoń zakryła jej usta. Silne, bezwzględne ramiona zawróciły ją ze szlaku.


* * *


Mama Lili Mae stała na werandzie, nie zwracając uwagi na wiatr i zacinający deszcz.

Powinna była zmusić tę dziewczynę, żeby została. Bo przecież zanosiło się na deszcz. Łatwo to było zauwa­żyć.

Chociaż nie sposób było przewidzieć, że burza będzie tak gwałtowna. Mama Lili Mae od lat nie widziała takiej nawałnicy.

Pokręciła głową. Nic nie było widać. Na pewno nic się im nie stało. Mimo że słyszała ten krzyk. Oni dobrze znają tę okolicę. Cindy pewnie natknęła się na węża drzewnego i krzyknęła. Ale z pewnością wszystko jest dobrze. Nic się nie stało. Nikomu.

Jacques ich znajdzie. Wyszedł za Ann Marcel, kiedy zaczął padać deszcz. Mama Lili Mae kazała mu ją znaleźć, więc na pewno niedługo z nią wróci, chyba że cała trójka dotarła już do łodzi i odpłynęła. Powinni byli wrócić. Cindy i Gregory powinni byli wiedzieć, że należy wrócić.

I wrócą.

Pokręciła głową zmartwiona. A może nie wrócą.

Weszła do domu. Przeszła przez salon do sypialni. Zapaliła fioletowe świece przed ołtarzykiem stojącym w kącie. Uklękła i zaczęła się rytmicznie kołysać.

I śpiewać monotonnie.

Wyjęła z kieszeni małą laleczkę, którą dostała od Ann Marcel.

Wyjęła szpilki, które w niej tkwiły. Wszystkie po kolei...

Cały czas monotonnie śpiewając.


* * *


Człowiek, który ją chwycił, nie może jej zabić! Serce waliło jej jak oszalałe, mogło w każdej chwili stanąć. Nie mogła oddychać, nie była w stanie myśleć. Chyba ze­mdleje.

Nie, nie, nie umrze bez walki!

- Hej. Cicho. Ćśś.

Mówił do niej. Podkradł się, miał zamiar ją zabić i chciał, żeby była cicho. Kopnęła go tak mocno, jak umiała. Trafiła go w goleń. Zaklął i zwalił się w błoto.

Pociągając ją za sobą.

I wciąż zatykając jej usta. Starał się przy tym nie przygnieść jej swoim ciałem. Spojrzała w górę i poznała

- Bądź cicho na miłość boską. Ja chcę uratować ci życie, a ty mnie kopiesz. Typowo kobiece działanie.

Mark. Mark LaCrosse. Był tu przy niej. Odjął rękę od jej ust.

- Mark?

- Tak, to ja.

- Przeraziłeś mnie śmiertelnie. Skradałeś się tam, w lesie, a deszcz...

- Nie bądź idiotką. Nie skradałem się. Próbowałem rozpoznać, kim jesteś.

Wstał i pomógł wstać jej. Byli oboje pokryci błotem.

- Cholera z tobą... - zaczęła Ann.

- Ćśś!

Zamilkła, dygocząc. Oboje stali teraz bez ruchu i nasłuchiwali. Do ich uszu dobiegał tylko szum deszczu.

- Chodź - powiedział.

Wziął ją za rękę i ruszył z miejsca.

- Dokąd idziemy?

- Wracamy do Mamy Lili Mae.

- Gdzieś tutaj są Cindy i Gregory.

- Być może.

- Jak to „być może"?

- Nie ma ani jednej łodzi. Mogli już odpłynąć.

- Odpłynęliby beze mnie?

- Widziałaś ich gdzieś? Pokręciła głową.

- Ale słyszałam krzyk. Zatrzymał się nagle.

- Więc to nie ty krzyczałaś?

- Nie. Musiała krzyczeć Cindy. Kiwnął głową.

- W porządku. Będziemy szukać. Ale Cindy była z Gregorym, tak?

- Tak. Ja... Ja poszłam porozmawiać z Mamą Lili Mae. Mama Lili Mae chciała rozmawiać ze mną w cztery oczy, więc Cindy i Gregory poszli na spacer.

- Jeżeli są razem, to Cindy nic się nie stało. Gregory nigdy by jej nie opuścił. Ale będziemy się rozglądać.

Ruszył przed siebie, a ona szła za nim, chowając głowę w ramiona, jakby się chciała w ten sposób ochronić przed deszczem. On prowadził.

O Boże. On prowadzi. Co za ulga. Niedługo wydo­staną się z tego piekła. Ann nie mogła się doczekać, kiedy weźmie prysznic. Marzyła o gorącym prysznicu. Tak gorącym, żeby ledwie można było wytrzymać. I o tym, że umyje głowę, pozbywając się błota.

Mark zatrzymał się nagle, klnąc pod nosem. Ann wpadła na niego.

- Co...

- Cholera. Nie pójdziemy tędy.

- Dlaczego? - zapytała.

W tej samej chwili zobaczyła ogromne, wyrwane z korzeniami drzewa. Żeby tędy przejść, potrzebowaliby maczety do przecinania korzeni i splątanych gałęzi.

- Nie pójdziemy do Mamy Lili Mae - powiedział Mark.

- Czy jej się nic nie stało?

- Mamie Lili Mae? Ona wyszłaby w lepszym stanie niż ja z każdej walki - powiedział ironicznie. - Możliwe, że Gregory i Cindy dotarli do jej domu. Jednak będziemy się za nimi rozglądać. W każdym razie gdziekolwiek są, są razem.

- Czy wrócimy do miasta?

- Nie możemy wrócić.

- Dlaczego?

- Nie widziałaś, że nie ma łodzi?

- Czy... czy jesteś tego pewien? Może to było nie to miejsce?

- Miejsce było to. Ale nie było łodzi.

- Mój Boże, więc co...

- Musimy iść do mnie.

- Dokąd?

- Do chaty.

- Do jakiej chaty?! Mark, my musimy wydostać się z bagien!

- Wiem. Ale teraz...

Wyciągnął coś z kieszeni. Ann zorientowała się że to telefon komórkowy.

- Dzięki Bogu! Ktoś po nas przyjedzie.

- Nie wiem, czy się połączę. Nie wiem też, czy ktoś będzie mógł tutaj dotrzeć.

Drzewo, przy którym stała Ann, zaczęło się nagle ruszać. Ruszała się gałąź. A potem nagle opadła na Ann. Ann odskoczyła z krzykiem. I zderzyła się z Markiem. Mark zaklął. Gałąź odpełzła.

Telefon komórkowy wypadł z ręki Marka. I wpadł w błoto.

- Psiakrew! - wrzasnął Mark.

- To był wąż!

- To był nieszkodliwy mały wąż drzewny.

- Nie wrzeszcz na mnie i znajdź telefon.

- Przepraszam, ale to nie ja wpadłem w panikę na widok małego węża drzewnego.

- On nie był mały.

- Był malutki.

- Akurat. Szukaj telefonu!

Klnąc, zaczął go szukać. Ann uklękła obok niego. Macała naokoło, ale natrafiała tylko na błoto. Deszcz lał nadal. Ann wstała. Miała wrażenie, że się zapada.

Ale zaraz znalazła się w jego ramionach. Wyciągnął ją z grzęzawiska. Błoto wydało okropny odgłos jakby ssania.

Ann odetchnęła z ulgą, ocierając łzy przerażenia.

- Telefon przepadł - powiedział Mark. - Przepadł, rozumiesz?! Zresztą i tak by pewnie nie zadziałał.

- Może i tak.

- Chodź ze mną.

Ruszył przed siebie. Doszli do brzegu i weszli do wody. Brnęli tak, dopóki woda nie sięgnęła Ann do pasa.

- Mark!

Nie zareagował.

- Mark, cholera, dokąd idziemy? Co my robimy?

- Nie możemy iść inną drogą!

- Ale nie możemy też brnąć przez tę cholerną wodę.

- Musimy!

- Spróbujmy zawrócić. Przecież jesteś gliną. Zrób coś.

- Do diabła, Ann, nie przedrę się przecież przez te zwalone drzewa!

Ruszył przed siebie. A ona, przerażona, szła za nim. Zęby jej szczękały. Nie, nie mogę. Nie przejdę tędy. Zbliżyła się do niego, chwyciła go za barki, podciąg­nęła się i krzyknęła mu do ucha:

- Tu nie ma jadowitych węży, prawda?

Odwrócił się do niej.

- Nie bądź śmieszna. To są mokradła. Są tutaj jadowite węże.

- Cholera!

- Nie zaczepiaj ich, a one zostawią cię w spokoju.

- Oczywiście! Przecież doskonale widzę, po czym idę!

- A co według ciebie powinniśmy zrobić? Nie iść?! Stała przed nim, w ubraniu przylepionym do ciała,

drżąca, ociekająca wodą.

- Właź na barana - powiedział nagle. - Dzięki temu wyjmiesz przynajmniej nogi z błota.

Uśmiechnęła się, kręcąc głową.

- Nie, nie, nie trzeba. Idź przodem.

Poszedł, a ona za nim. Ann wydawało się, że idą tak całą wieczność. A tymczasem wszystko trwało zaledwie parę minut. Nagle błoto pod ich nogami stało się tak grząskie, że Ann straciła równowagę, upadła i znalazła się pod wodą.

Zanim zdążyła się podnieść, Mark objął ją i wyciąg­nął. Odruchowo objęła go za szyję. Mark ruszył przed siebie.

- Nie... nie musisz mnie nieść. W ten sposób nie zajdziemy daleko.

- Nie jesteś aż taka ciężka. A poza tym jesteśmy już blisko.

- Blisko czego?

- Sama zobaczysz. Jesteśmy już prawie na miejscu. Zagryzła dolną wargę. Czuła się okropnie. Była

przemoczona, zabłocona, martwiła się też o swoich no­wych przyjaciół. Ale Mark miał rację. Cindy i Gregory są razem. A Mama Lili Mae, tutaj, na bagnach, jest w swoim żywiole.

No i ona, Ann, już nie jest sama. Jest w jego ramionach. Mark, nawet przemoczony i zabłocony, wy­glądał dobrze. Jego szare oczy ogrzewały ją swoim spojrzeniem. Ogrzewały i rozgrzewały, przenikając na wskroś.

- Tam, przed nami - powiedział nagle. Postawił ją na ziemi. Panowały takie ciemności, że

przez chwilę Ann nie wiedziała, o czym on mówi. A potem zobaczyła, że przed nią, na małym wzniesieniu, stoi chata. Ze wszystkich stron otaczała ją woda, ale ona stała bezpieczna ponad mokradłami.

- Chodź.

Mark pociągnął Ann za rękę, ruszając biegiem w stro­nę chaty.

Puścił jej rękę, kiedy do niej dobiegli, kiedy byli już pod okapem i kiedy, opierając się o ścianę z bali, dyszał ciężko ze zmęczenia. Ann też starała się odzyskać oddech, patrząc na strugi deszczu lejącego na zewnątrz.

- Czas na drinka - powiedział Mark.

- Na drinka? - zdziwiła się.

Odwrócił się i otworzył drzwi. Ann weszła za nim do środka, poruszając się niepewnie. Wewnątrz było ciemno, choć oko wykol.

- Muszę zdjąć buty...

Usłyszała głuche stąpanie, a potem zabłysła zapałka. W chwilę później wnętrze zalało łagodne światło dużej lampy naftowej, którą zapalił Mark.

Ann nie wierzyła własnym oczom. Znajdowali się w pomieszczeniu, które było równocześnie sypialnią, salonem oraz kuchnią i jedynym pomieszczeniem w cha­cie. Stało tu podwójne łóżko przykryte staromodną kołd­rą, a także biurko i krzesło. W tej części, która była kuchnią, znajdował się okrągły stół, wokół którego stały cztery krzesła; były tu także szafki, lada, kuchenka gazowa i zlew. Podobnie jak u Mamy Lili Mae, zlew był staromodny, z pompą do wody. W drugim końcu pokoju Ann zobaczyła duży kominek, obok którego leżały pola­na.

- Rozpalę ogień - powiedział Mark.

Ann wciąż stała przy drzwiach, niepewna, co ma zrobić.

- Czyje... czyje to jest?

Odwrócił się i popatrzył na nią przeciągle.

- Moje.

- Twoje?

- Tak. Czy to takie dziwne?

- Ja... ja po prostu nie wiedziałam...

- Że ja pochodzę z bagien? No cóż, pani Marcel, rozmawia pani z prawdziwym...

- Cajunem - dokończyła.

Nie odpowiedział. Odwrócił się, żeby rozpalić ogień. Poszło mu to sprawnie, bo koło kominka leżało wszystko, czego w tym celu potrzebował. Po chwili ogień płonął równym płomieniem. Mark wstał, patrząc na Ann.

- Możesz robić, co chcesz. Prysznic jest na zewnątrz. Co do mnie, to zaraz zmyję z siebie to błoto.

- Prysznic... na zewnątrz?

- Tak.

Otworzył drzwi prowadzące do małej łazienki. Była tu toaleta i umywalka, a także szafka. Mark grzebał w niej przez chwilę i wyciągnął dwa białe ręczniki. Sięgnął do szafki jeszcze raz i rzucił jej coś. Była to ogromna flanelowa koszula.

- To chyba wszystko, co mogę zrobić. Rozgość się.

Przeszedł przez pokój ze swoim ręcznikiem i wy­szedł na zewnątrz. Ann patrzyła na niego zdumiona. Rozłożyła koszulę, którą jej dał.

Nie weźmie prysznica. Nie może. Pragnęła Marka i pragnie go nadal, ale to... To jest nie do wiary.

Co on tutaj robi? Ma tu chatę. Ale jak to się stało, że wpadł na nią na bagnach? Ann położyła flanelową koszulę na łóżku, a potem, nagle rozwścieczona, ruszyła w stronę drzwi, żeby zażądać wyjaśnień. Wyszła na zewnątrz i zobaczyła, że rzeczywiście jest tam prysznic

przyczepiony do ściany chaty. Mark pociągał właśnie za sznurek, pompując wodę, która spływała falami. Był nagi.

I taki, jak sobie wyobrażała. Miał szerokie bary i jędrne ciało. Spływały z niego błoto i woda. Muskuły jego ramienia napinały się, kiedy pompował wodę. Drugą ręką szorował się energicznie.

Włosy na jego piersi były bardzo mokre i bardzo ciemne. Przerzedzały się niżej w okolicach pasa, żeby jeszcze niżej utworzyć gęste, ciemne gniazdo. Ann wpat­rywała się w niego, zapomniawszy, co miała mu powie­dzieć.

O Boże, tak. Był taki, jak sobie wyobrażała. A ona gapiła się na niego.

Nagle odwróciła się na pięcie i uciekła do chaty. Porozmawia z nim, kiedy będzie ubrany. W parę minut później wszedł do wnętrza ubrany w szlafrok frotte, wycierając sobie włosy ręcznikiem.

- Prysznic jest wolny - oznajmił.

Ann już miała mu powiedzieć, że nie ma zamiaru z niego korzystać.

Ale co by to dało?

Marzyła o prysznicu, nawet lodowatym. Mark, wy­szorowany, wyglądał tak dobrze. A ją swędziała ob­lepiona błotem skóra. Nie, musi wziąć prysznic.

- Dzięki - mruknęła krótko, idąc w stronę drzwi z ręcznikiem i koszulą.

- Nie zapomniałaś o czymś?

- O czym?

- O mydle.

Rzucił jej kostkę mydła. Złapała ją.

- Dziękuję. Dziękuję bardzo - mruknęła i wyszła.

Kiedy znalazła się na werandzie, zawahała się. Zdej­mując ubranie, rozglądała się nerwowo. Ale kto mógłby ją podglądać w tej głuszy? Nikt.

Jednak był Mark

Nie wyszedł za nią. I nie wyjdzie, pomyślała. To przecież on odsunął się od niej zeszłego wieczora, klnąc. Jak przyjemnie było zdjąć ubranie. Czy są w nim pijawki? Czy na bagnach są pijawki? To prawdopodobne. W jej ubraniu mogło być wszystko.

Z wielkim pośpiechem zaczęła pompować wodę. Woda spływała jej po włosach. Płukała je wytrwale, dopóki nie wypłukała z nich całego błota. Zamknęła oczy. Woda była zimna, zimna jak lód. Ale ona nie zwracała na to uwagi. Drżąc i dygocząc, oblewała nią całe ciało - piersi, brzuch, nogi. Zamknęła oczy i oblała sobie twarz. A potem otworzyła oczy. Mark.

Stał tuż obok niej.

Na werandzie igrały cienie. Przez okno sączyło się światło lampy naftowej. Oczy Marka błyszczały, w jego twarzy było napięcie. Ta twarz...

Była męska. Tak męska, że aż groźna. Na jej widok Ann oblała fala gorąca. W gardle jej zaschło. Serce waliło jak oszalałe. Oddech stał się przyspieszony.

- Pomyślałem, że mógłbym ci pomóc umyć włosy zawołał Mark, przekrzykując wiatr i bębnienie deszczu.

Spojrzał jej prosto w oczy. A potem na jej piersi brzuch. I uda. Ann czuła, że jest jej coraz goręcej. Umyć włosy... Znowu spojrzał jej w oczy.

- Umyć włosy? - zapytała.

- Tak. Włosy.

- Gapisz się na mnie - powiedziała. Wzruszył ramionami. Uśmiechnął się.

- Ty też wyszłaś i gapiłaś się na mnie.

- Nie gapiłam się.

- Właśnie, że tak. Ale ja naprawdę chcę ci pomóc umyć włosy. Jesteś zbyt uparta, żeby poprosić o pomoc.

A trudno jest umyć głowę, pompując równocześnie wodę.

- Dałam sobie z tym radę.

- No to przepraszam. Nie chciałem... - zaczął. Ale zaraz przerwał.

- Gapisz się na mnie! - powtórzyła.

- To prawda. A ty gapiłaś się na mnie. Ustaliliśmy to.

- Nie gapiłam się tak długo.

- Ale gapiłaś się pierwsza.

- Przypadkiem.

- Akurat.

- No dobrze, dosyć.

- Mówiłem ci, że nie chciałem... A zresztą, rzeczywi­ście: dosyć! - zgodził się nagle.

I przyciągnął ją do siebie.



Rozdział trzynasty




Nie mówiąc ani słowa, otworzył kopniakiem drzwi do chaty, a potem zatrzasnął je za sobą. Trzymając ją w ramionach, podszedł do łóżka i padł z nią na nie, całując ją równocześnie. Jego dłoń pieściła jej policzek, potem zsunęła się na szyję i niżej, na pierś i biodra. A potem znowu ujęła jej pierś. Jego kciuk pieścił brodawkę, tarł, wywołując słodką, gwałtowną reakcję w jej ciele.

O Boże, czuła go...

Wszędzie. Jego namiętność wzbudziła w niej pożą­danie, jakiego się nie spodziewała w najśmielszych ma­rzeniach. Jego nagie ciało dotykało jej ciała, a ona czuła w sobie żar.

I nagle Mark znalazł się nad nią. Zawisnął nad nią, podpierając się dłońmi i patrząc jej prosto w oczy.

- Nie protestujesz? - zapytał schrypniętym głosem. Oddychał ciężko, na szyi pulsowała mu żyłka. Jego oczy błyszczały, a twarz w świetle naftowej lampy wydawała się złocista.

- Boże, Ann, jeżeli masz coś przeciwko temu, to wyrzuć mnie na deszcz.

Ann uśmiechnęła się. Powinna była mieć mnóstwo przeciwko temu.

Ale nie przychodził jej do głowy żaden powód, dla którego miałaby zaprotestować.

Po prostu nie przychodziło jej do głowy, co ma powiedzieć. Pokręciła głową.

- Jesteś pewna? Kiwnęła głową. Mark jęknął cicho.

Jego usta znowu złączyły się z jej ustami. A potem znalazł się na niej, całkiem nagi. I dotykał jej nagości płonącymi palcami.

Te palce powędrowały w dół po jej plecach na pośladki. Znowu ją całował. Jego usta znalazły się na jej piersi, język pieścił brodawkę, podczas gdy palce węd­rowały wciąż po plecach. Wygięła się, przylgnęła do niego, dyszała, jej palce znalazły się w jego włosach. Jego dotyk wędrował po niej słodkim płomieniem, szorstkie koniuszki jego palców pieściły i badały jej ciało...

Zawędrowały do środka. Poruszając się rytmicznie.

Krzyknęła, wbijając paznokcie w jego opalone ra­mię. Boże, o Boże, jak dawno nie czuła czegoś takiego... jak dawno nie czuła się tak dobrze i nie pragnęła tak bardzo...

Jego usta znowu znalazły jej pierś, jego język ją pieścił, podczas gdy kciuk pocierał to jedyne wilgotne miejsce, tam głęboko, w środku. A potem nagle Mark ukląkł przed nią, wziął ją pod kolana i podniósł jej nogi, rozdzielając je. A ona wpatrywała się w niego, zarumie­niona, rozgorączkowana, pragnąc go tak bardzo.

To było coś nowego. Czegoś takiego nie przeżyła nigdy dotąd. Ten człowiek podniecał ją w niewiarygodny sposób, wzniecał jej namiętność. Znów patrzył jej w oczy i domagał się tym spojrzeniem wszystkiego. Pomyślała, że ma zamiar w nią wejść. Był tak podniecony, był cały napięty. Ale nie wszedł w nią, tylko pochylił się nagle i szorstkim policzkiem dotknął jej brzucha, a potem zaczął delikatnie całować. Tam...

A wtedy...

O Boże, wtedy...

Ona poczuła najwyższą rozkosz. Deszcz bębnił 0 dach, zagłuszając krzyki, które wyrywały się z jej gardła, gdy - fala za falą - ogarniało ją jakieś nieziemskie uczucie. Protestowała, błagała go. Żądała, żeby przestał... a potem zapominała, co powiedziała i pogrążała się znowu w sło­dkich doznaniach. Wydawało jej się, że umarła, a zaraz potem, że nigdy nie żyła taką pełnią życia. Świat po­chłonęła ciemność, a w chwilę później zalało blade, złociste światło. I wtedy...

Wtedy on nagle zawisł nad nią. I wszedł w nią wreszcie. I wszystko zaczynało się od początku. O Boże, dłużej nie wytrzyma...

Zamknęła oczy. A potem je otworzyła. I napotkała jego wzrok. Jego szare oczy wpatrujące się w nią tak intensywnie. Czuła go przy tym w sobie, gorącego, poruszającego się rytmicznie.

Trwało to w nieskończoność. Było męką i ekstazą. A równocześnie trwało zbyt krótko. Deszcz bębnił o dach, wiatr atakował drewniane ściany, błyskawica rozdarła ciemności... a jej się zdawało, że to wszystko dzieje się w jej wnętrzu. A potem przyszedł szczyt. Jego ciało drżało z napięcia, a przez jej ciało przeszła ostatnia fala gorąca.

i to był koniec. Ann odpłynęła w kokonie spokoju i zadziwienia. Nie przypominała sobie, żeby w życiu zdarzyło jej się coś podobnego. Nie mogła pamiętać takich doznań, bo nigdy niczego takiego nie przeżyła. Jon był dobrym kochankiem, ale nigdy, nigdy nie był taki...

Uświadomiła sobie, że deszcz przestał wreszcie pa­dać. Oddychała głęboko, leżąc na plecach i czując, że serce wciąż jej wali. On też leżał teraz na wznak. Łokciem zasłaniał sobie oczy. Ann zaczęła mu się znowu przy­glądać.

Jego ciało było...

Piękne. I, Boże drogi, czego on potrafił tym ciałem dokonać...

Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Przyciągnął ją do siebie i objął.

- Boże - westchnął i pocałował ją w czoło. Jego ton sprawił, że to westchnienie okazało się... Jedną z najmilszych rzeczy, jakie w życiu słyszała.


* * *


Leżał pogrążony w bardzo ciemnym świecie, świecie pustki...

A w tej pustce pojawiały się koszmarne sny. Chodził w nich ciemnymi, krętymi uliczkami. Od czasu do czasu ciemność znikała, a on słyszał, jak ona woła go po imieniu. Wiedział, gdzie ona jest, widział jej twarz. Widział, że cierpi, że jest przerażona. Próbowała go ostrzec. Bo znajdowała się w ciemnościach.

I nie była tam sama.

Wołał ją po imieniu, próbował do niej dotrzeć. Ale im szybciej biegł, tym wolniej się poruszał. Jego głos był coraz niższy, zamierał jak głos odtwarzany z płyty na zwolnionych obrotach. A on sam poruszał się jak w zwol­nionym filmie. Słyszał muzykę, ukochaną muzykę swoje­go ukochanego miasta. Ta muzyka zagłuszyła jej rozpacz­liwe wołanie o pomoc.

- Gina!

Biegł.

Dobiegł do niej. I wtedy, o Boże, wtedy przeszył go nagły ból.

I pojawiła się krew, tyle krwi... I ta twarz. Twarz wynurzająca się z cienia. Przez ułamek sekundy widział tę twarz. Ale potem zniknęła. I nawet w snach...

Nie był pewien, czy będzie w stanie wydobyć ją z mroku.


* * *


Była drobna i mała. Zwięzła. Tak, tak to określił. Mimo że to słowo nie oddawało tego, co chciał wy­razić.

Była wspaniała. Nogi miała piękne, zgrabne. Piersi cudowne, nie za duże i nie za małe. W pasie była wąska. Była giętka, a łokcie miała wprost idealne. Kiedy na niego patrzyła, jej oczy przypominały szmaragdy. Kiedy się uśmiechała, jego serce wyrywało się z piersi. Widząc jej namiętność, czuł, że żyje z taką intensywnością, jakiej nie doświadczał od dawna i jakiej nie spodziewał się już doświadczyć.

Nie powinien był tego robić. Ale cóż, zrobił to i czuł się o wiele lepiej niż wtedy, kiedy się wycofał.

Obejmował ją teraz ciasno, a brodę opierał na jej głowie. Ann była kobietą niezwykłą. Taką lojalność, jaką demonstrowała wobec Jona Marcela, rzadko się spotyka, podobnie jak determinację, z którą, ryzykując wszystkim, dążyła do udowodnienia, że Jon jest niewinny. Opierała się przy tym na ślepej wierze. On, Mark, uprawiając swój zawód, nauczył się gardzić ślepą wiarą. Jednak ona potrafiła go do pewnego stopnia nią zarazić.

- Głodna? - zapytał.

- To znaczy? - odrzekła podejrzliwie.

- To znaczy czy chcesz coś zjeść?

- A masz jedzenia?

Roześmiał się i wstał. Poszedł po drewnianej pod­łodze do części kuchennej pomieszczenia.

- Menu nie jest obfite, ale zwykle mam parę butelek przyzwoitego wina... i puszki z krakersami, zupą i podob­nymi rzeczami. A poza tym jest zawsze... hm... Owiń się w coś. Idziemy na dwór.

- Na dwór?

- Chodź.

Nie zareagowała od razu. Patrzyła na niego jak na kogoś, kto postradał zmysły. Jej zielone oczy zrobiły się okrągłe, a blond włosy w nieładzie okalały twarz. Rzucił jej szlafrok, a sam włożył długą koszulę. Chwycił ją za rękę i wyciągnął z łóżka.

- Ukradniemy coś z sieci.

- Z sieci?

- Tak.

Wyciągnął ją na werandę, a potem za dom.

Chata należała do niego, podobnie jak teren, na którym stała. Ale sieci były własnością jego kuzynów, którzy także korzystali z chaty.

- Pomóż mi - powiedział do Ann.

Wciąż patrzyła na niego zdumiona, nie mając pojęcia, co robi, ale zamierzała mu pomóc. Bo jego też obdarzyła ślepą wiarą. Cholera, pomyślał, zaczynam się zakochiwać.

- Dobra, łap tę linę.

Wspólnymi siłami wyciągnęli sieć przytwierdzoną do pali z tyłu domu. Sieć była pełna raków. Ann aż wstrzymała oddech na ich widok.

- Są naprawdę dobre.

Mark wyciągnął jednego, złapał go mocno za łebek i wyssał mięso z ogona. Ann, patrząc na niego, zbladła.

- Nie martw się - pocieszył ją. - Jest tu kuchenka gazowa. Mogę je ugotować, jeżeli chcesz.

- Ja jadłam raki - powiedziała Ann ze złością. - W końcu mieszkam tutaj już parę lat. Tylko nie jadłam ich nigdy na surowo - dodała po chwili.

- Nie są takie okropne. Zwłaszcza gdy człowiek umiera z głodu.

- A ty umierasz z głodu?

- Po seksie chce się jeść. Zarumieniła się nagle.

Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.

- Robię świetne raki a la Mark LaCrosse.

- A ja jestem świetną pomocnicą kucharza. Bierzmy się do roboty.

Zabrali się. W szafce znalazło się sporo ostrych przypraw. Po paru minutach raki skwierczały na patelni, wino zostało odkorkowane, a puszka krakersów otwarta. Wkrótce zasiedli do stołu. Przez parę chwil jedli, nic nie mówiąc.

- Pyszne - powiedziała w końcu Ann.

- Dzięki - odrzekł Mark. - To wszystko byłoby lepsze ze świeżych produktów.

- Raki nie mogły być świeższe.

- Pomocnica kucharza była cudowna - pochwalił ją.

- No i oczywiście oboje umieraliśmy z głodu.

- To prawda. Prawdopodobnie najsławniejsi kucha­rze zdobywają sławę, karmiąc ludzi umierających z gło­du.

- To możliwe. - Wytarła palce, przyglądając mu się. - Jem kradzione raki z gliną.

Uśmiechnął się szeroko.

- Nie jest prawdopodobne, żebym zaaresztował sa­mego siebie. A poza tym, one nie są tak do końca ukradzione.

- Przecież nie możemy ich zwrócić.

Podniósł kieliszek, napił się wina, uśmiechnął się.

- Ja pochodzę z tych okolic. Mam tutaj krewnych. Więc wszystko zostało w rodzinie.

- Wiem, jesteś Cajunem.

- A ty nie masz żadnych uprzedzeń. - Znowu napił się wina i westchnął. - Nowy Orlean to wspaniałe miasto, ludzie są tu tolerancyjni. Ale kiedyś arystokracja kreolska gardziła Cajunami, którzy pochodzili od Akadyjczyków, uciekinierów z Nowej Szkocji. Jako dziecko mieszkałem na bagnach. Mój ojciec łowił raki. Mieliśmy klientów, którzy na cajuńskie dzieci mówili „bagienne gnidy".

- Ale wy się odegraliście - powiedziała Ann.

- Naprawdę? Kiwnęła głową.

- No tak. Bo wasza kuchnia stała się najpopularniej­szą kuchnią w kraju.

Mark uśmiechnął się szeroko.

- Nie masz chyba kompleksów? - zapytała.

- Nie. Zadowolony jestem, że jestem Cajunem.

- Ja też jestem z tego zadowolona - powiedziała. A potem zarumieniła się i wbiła zęby w kolejnego raka.

- Jest bardzo dobry, tylko ostry - powiedziała, wachlując sobie usta dłonią.

- Dobre cajuńskie jedzenie musi być ostre - oznaj­mił.

Podniosła na niego wzrok z uśmiechem. Była za­chwycająca ze wzburzonymi włosami, oczami zielonymi jak toń jeziora i swoją piękną twarzą. Nie była dzieckiem, ale Mark wciąż nie wiedział, ile może mieć lat. Wiedział jednak, że jest piękna pięknością osoby dojrzałej i żyjącej w zgodzie ze sobą. Miała ujmujący, pełen zadumy uśmiech. Tak, pomyślał Mark, zaczynam ją kochać, ale zanim pokocham na dobre, powinienem przestać jej tak strasznie pożądać.

- Dobre cajuńskie jedzenie powinno być ostre - po­wtórzyła. - A dobrzy cajuńscy mężczyźni?

Wypił łyk wina.

- Czy to jest... zaproszenie? - zapytał schrypniętym głosem. - Czy ty... mnie zachęcasz...?

- Chyba tak.

Wstał tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. Wyciągnął do niej rękę. Ann wahała się przez chwilę.

- To znaczy... jeżeli nie chcesz już jeść.

- Nie, nie, mam już dosyć raków. Ujęła jego dłoń. Kochali się. A potem spali. A potem znowu się kochali.

I za trzecim razem ona nie tylko go zachęcała, ale stała się wręcz agresywna.

Robiła rzeczy niewiarygodne.

Jej włosy spływały na jego nagą pierś. Całowała go, koniuszek jej języka wędrował po jego piersi i brzu­chu, drażniąc, podniecając, aż w końcu on musiał ją chwycić, przytulić, a potem, cały rozpalony, oddać się wspólnemu rytmowi, który się wzmagał i wzmagał, dążąc do szczytu i osiągając go po to, by później, kiedy oboje, chwilowo nasyceni, opadli na posłanie, ustać, zgasnąć...

Gładził jej włosy, wyczerpany. Chciał z nią spać, a równocześnie żal mu było tracić czas na... sen. - Jesteś wspaniała - powiedział spokojnie.

Dźwignęła się, oparła o jego pierś i zawisła nad nim, patrząc na niego z góry.

- Naprawdę? Jestem... w porządku? Uśmiechnął się szeroko, zdziwiony jej pytaniem.

- Czy jesteś w porządku? Jesteś piękna. Masz dosko­nałe rysy. Nie jestem malarzem, ale nawet ja to widzę.

- Ale wiesz... tyle się w człowieku zmienia...

- Zmienia się? Co masz na myśli?

- No wiesz, skóra nie jest już taka jak dwadzieścia lat temu.

Roześmiał się i przyjrzał jej się uważnie.

- Zmiany mają swoją dobrą stronę. Kształtują ducha.

- Mhm. - Popatrzyła na niego powątpiewająco. - I piersi. Także stają się obwisłe.

Pokręcił głową i znowu się roześmiał.

- Mnie podobają się twoje piersi. Są na swoim miejscu. Są świetne. Nawet Jimmy to stwierdził.

- Naprawdę?

Kiwnął głową, pieszcząc jedną z nich.

- Dostrzegł też zalety twojej pupy.

- No to zachował się jak zawodowiec. Mark wzruszył ramionami.

- Ocenił cię okiem artysty. A ja muszę przyznać, że cię nie doceniłem. Uważałem, że jesteś drobna.

- Bo jestem drobna.

- Ale dobre rzeczy są dobre w małych dawkach.

- Naprawdę tak uważasz?

- Naprawdę.

Przyjrzał jej się jeszcze raz, wzruszony tym, że jest taka niepewna siebie.

- Ile ty masz lat, Ann Marcel?

- Czterdzieści pięć.

- Aha.

- Czy to ma jakieś znaczenie? Pokręcił głową.

- Dla mnie żadnego. Chociaż nie. Nie chciałbym, żebyś była zbyt młoda.

- No to mi ulżyło.

- Ze mnie też nie jest młody kogucik.

- Tylko wspaniały kogut.

- Ostry Cajun? Kiwnęła uroczyście głową. Ujął jej twarz w obie dłonie.

- Bardzo mi się podobasz. Jesteś teraz piękną kobie­tą. Byłaś piękna dwadzieścia lat temu i będziesz piękna za dwadzieścia lat. Piękne jest twoje serce. Można to poznać po twoim stosunku do ludzi, twojej trosce o nich. Dowo­dzi tego twoja namiętność, twoja uprzejmość, twoja sztuka i sposób, w jaki się poruszasz. Nie czułem się z nikim tak dobrze od czasu, gdy...

Zwilżył językiem wargi.

- Od czasu, gdy zmarła twoja żona?

- Od czasu, gdy zachorowała. Bo widzisz, jej choroba trwała przez pewien okres. Wiedziałem, że ona umrze.

Jej ostatnie dni były dla mnie czymś wyjątkowym. Były także męką.

- Przykro mi.

- Ale ta męka była też czymś cennym. Ja ją kochałem. Ann kiwnęła głową ze zrozumieniem. W milczeniu.

Bo dalsze słowa nie były potrzebne.

Mark podłożył sobie ręce pod głowę i splótł palce, przyglądając jej się.

- Od tamtej pory miałem sporo kobiet - powie­dział.

- Mężczyźni już tacy są - odrzekła. - Jacy?

Uśmiechnęła się.

- Wiem to z telewizji. Mężczyzna, żeby zapragnąć kobiety, musi znaleźć się blisko niej. A kobieta, żeby zapragnąć mężczyzny, potrzebuje uczucia.

- Nie jestem pewien, czy to jest zawsze prawda.

- Czy to oznacza, że to, co było między nami, to więcej niż seks?

Pomyślał, że się z nim drażni. Ale z drugiej strony w tym pytaniu mogło kryć się coś głębszego.

- A z twojej strony co to było?

Usiadła na nim okrakiem, przyglądając się jego twarzy i zastanawiając się nad tym pytaniem.

- Jesteś atrakcyjnym, pociągającym mężczyzną. Przystojnym i dojrzałym. Masz szeroką, muskularną klatkę piersiową.

- Aha.

- I wspaniałe oczy. Ostre jak noże.

- Hm. To nie brzmi zbyt romantycznie.

- Masz rację. To nie wyszło tak jak trzeba. Masz zdolność przenikania wzrokiem. Potrafisz jakby obnażyć im tego, na kogo patrzysz. No i... no i to może być bardzo seksowne.

- Tak?

Kiwnęła głową.

- Mów dalej.

- Masz wspaniały głos. Niski, męski. Głos, który potrafi wzburzyć krew.

- Świetnie.

- A poza tym potrafisz całować.

- Tak?

Znowu kiwnęła głową.

- I tak przy okazji...

- Co takiego?

- Sam też masz wspaniałą pupę.

- Miło mi, że to dostrzegłaś. Uśmiechnęła się.

- Więc powiedz mi w końcu - zażądał - czy z twojej strony to tylko seks?

Oparła się o niego.

- Próbujesz obciążyć mojego bardzo dobrego przy­jaciela.

- Aha, twojego byłego męża. Kiwnęła głową.

- Nie powinno więc być nawet seksu - powiedziała, ściągając usta.

- Ale pożądanie było nie do odparcia?

- Coś w tym rodzaju - przyznała.

- Moja pupa była po prostu za dobra.

- Tak... no i... nie tylko pupa.

Mówiła szczerze. Niskim, schrypniętym głosem. Ten głos wzburzył w nim krew.

- Wydaje mi się, że chciałbym zmienić pozycję - powiedział nagle.

Ann była mała, drobna. Cudownie drobna. I lekka. Więc w chwilę później znalazła się pod nim. Naturalny zapach jej ciała mieszał się z zapachem mydła i ich miłości, a on całował ją, pieścił, dawał i brał...

Tym razem, kiedy skończyli, położył się na wznak, wpatrując się w sufit i dziwiąc się, że może być za każdym razem lepiej.

Przygarnął ją do siebie.

- No więc jak, czy był to tylko seks? - Ten seks był wspaniały.

- Ale czy to tylko seks?

- Czy nie powiedziałam ci, że kobieta potrzebuje uczucia?

- Powiedziałaś, że tak mówili w telewizji. Roześmiała się. A potem stwierdziła poważnie:

- Jesteś niemożliwy, Marku LaCrosse. Prawie przez cały czas żałuję, że nie jestem osiłkiem, który mógłby stłuc cię na kwaśne jabłko.

- Hm. To nie brzmi zbyt dobrze.

- Ale może i nie tak źle. Budzisz silne uczucia, bez względu na to, czy jest to gniew czy coś innego. I po­dziwiam cię. I lubię. Podoba mi się twoja uczciwość, a nawet twój upór. - Uśmiechnęła się. - Podoba mi się, że staczasz ze sobą walki. Podoba mi się twój stosunek do życia.

- Miło mi to słyszeć.

- Odkryłam przed tobą połowę swojego serca. A ty co mi powiesz?

- U mnie to był tylko seks.

- Co takiego? - zapytała ze złością.

- Tylko seks.

Roześmiał się. Zamierzyła się, żeby go uderzyć. Chwycił ją za rękę. Przyciągnął do siebie i, całując w usta, powiedział:

- Chciałbym, żeby to był tylko seks. Chciałbym, żeby to mnie tak nie wzięło. Chciałbym się o ciebie tak nie martwić.

Uśmiechnęła się, odsuwając się trochę.

- Nie masz powodu się o mnie martwić.

- No tak, ty biegasz po bagnach podczas burzy stulecia, a ja mam się o ciebie nie martwić.

- A co ty robiłeś na bagnach?

- Przyjechałem tu, żeby cię znaleźć.

- Dlaczego?

- Bo się martwiłem.

- Dlaczego?

- Nie wiem, dlaczego. Po prostu intuicja. - Zawahał się, przypominając sobie, że nie opowiedział jej jeszcze bardziej szczegółowo o tym drugim morderstwie. - Wiesz, że znaleziono drugą zamordowaną kobietę, prawda?

Kiwnęła głową, marszcząc brwi.

- Została uduszona?

- Nylonową pończochą.

- A czy jest jakiś związek między tymi dwoma moderstwami? Myślałam, że seryjni mordercy działają według jakiegoś wzoru. Że zabijają, bo sam sposób zabijania zaspokaja ich perwersyjne potrzeby?

- Tu nie musi chodzić o seryjne morderstwo - po­wiedział. - Widzisz, kiedy zaczynałem pracować w poli­cji, mordercy zabijali przeważnie, kierując się osobistymi motywami. Zabijali z zazdrości albo z chciwości. Ale świat się zmienił. Coraz częściej okazuje się, że różni zboczeńcy zabijają obcych sobie ludzi, chcąc zaspokoić te perwersyjne potrzeby, o których mówisz. Jednak ja jestem przekonany, że morderca Giny kierował się osobistym motywem.

- Znowu wracasz do Jona...

- Wcale nie.

- Więc doszedłeś do wniosku, że on jest niewinny?

- Nie. Po prostu nie jestem przekonany o jego winie do tego stopnia co przedtem.

- Dlaczego?

- Z powodu tego drugiego morderstwa.

- Wiesz już, kim była ta druga zamordowana?

- Wiemy, że wieczorem, przed swoją śmiercią, była w klubie.

- O Boże! Więc to też tancerka? - przeraziła się Ann.

- Nie. Ona nie pracowała w klubie. Przyszła tam jako klientka. Kilka osób z personelu ją widziało. Problem polega na tym, że nikt nie wie, czy przyszła sama czy z kimś. Nikt też nie wie, z kim wyszła.

- No to niezbyt wiele wiecie.

- Wkrótce będziemy wiedzieli, kim była. W dobie komputerów policja ustala niektóre rzeczy bardzo szyb­ko.

- Ale te sprawy mogą być ze sobą nie związane - zastanawiała się Ann.

- To możliwe. Jon Marcel mógł zabić Ginę, a jakiś wariat mógł wyjść z klubu za tą nieznajomą i...

- Może Jon wkrótce obudzi się ze śpiączki.

- Możliwe. A kiedy to się stanie, będziemy musieli się modlić, żeby mógł nam pomóc, nie pogrążając siebie.

- On musi coś wiedzieć.

- Miejmy nadzieję.

Ann zadrżała i przytuliła się do niego. Przygarnął ją do siebie.

- Mark?

- Tak?

Ann zawahała się.

- Wiesz, wtedy, w szpitalu, w tę noc po zabójstwie Giny, Jon powiedział mi coś, zanim stracił przytomność.

- Wiem o tym.

- Wiesz o tym?

- Jesteś straszną kłamczucha. Wiedziałem od razu, że on coś powiedział. Wiedziałem to w chwili, kiedy mi oświadczyłaś, że nie powiedział nic.

- Naprawdę?

- Tak. - Mark milczał przez chwilę. - No więc jak, chcesz teraz mi powiedzieć, co to było?

- Tak.

- Więc co on powiedział?

- Myślałam, że mnie poznaje. I że próbuje wypowie­dzieć moje imię.

- Ale powiedział coś innego? Poczuł, że Ann kiwa głową.

- Powiedział: „Annabella". Kiedy dotarł do mojego mieszkania, powtarzał, że tego nie zrobił. Mówiłam ci 0 tym. A tam, w szpitalu, wymienił nazwę klubu.

- Więc dlatego tam poszłaś?

- Morderca ma związek z klubem.

Mark zawahał się. Nie była to żadna szokująca rewelacja. Ale jeżeli Marcel jest niewinny...

No dobra, może rzeczywiście teraz bardziej wygląda na to, że Marcel tego nie zrobił.

Annabella.

Przyciągnął ją do siebie.

- Nie mieszaj się do tego wszystkiego. Rozumiesz? Nie odpowiedziała.

Pociągnął ją za włosy, tak że musiała odchylić głowę

i spojrzeć mu w oczy.

- Chcę, żebyś nie mieszała się do tej sprawy.

- Dobrze.

Kłamała. Nie miała zamiaru go posłuchać.

- To może stać się naprawdę bardzo niebezpieczne.

- Tak, rozumiem.

- Nic nie rozumiesz. Biegałaś tu po bagnach...

- Przyjechałam tu, żeby zobaczyć się z pewną starą kobietą i zadać jej parę pytań. Nie przyjechałam sama...

- Ale kiedy cię znalazłem, byłaś sama. Westchnęła.

- Ann, ja mówię poważnie. Nie mieszaj się do tej sprawy.

- Powiedziałam już: dobrze!

- Cholera!

Znowu go rozzłościła. A złość go podnieciła. Znów jej pragnął.

Teraz sprawy mogły się potoczyć dwojako. Albo wyjdą z tej chaty, a potem, w przyszłości, zaistnieje między nim prawdziwy, silny związek.

Albo wyjdą z tej chaty i świat ich rozdzieli.

- Ann, powtarzam ci jeszcze raz. Nie mieszaj się do tej sprawy!

Otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć. Ale on zamknął je pocałunkiem, nie chcąc, żeby jeszcze raz skłamała. Wkrótce miał nadejść świt.

A on miał zamiar jeszcze raz się z nią kochać, zanim zrobi się widno i zanim świat ponownie wciągnie ich w swoje sprawy.


* * *


Mark czuł, że jest coraz widniej i cieplej, i obudził się z poczuciem zagrożenia. Otworzył oczy. Ktoś... Był przed chatą.

Mark wstał, ostrożnie, cicho, sięgnął po flanelową koszulę, którą wczoraj wieczorem wyciągnął z szafy, i włożył ją na siebie. Podszedł tyłem do szafy, znalazł dżinsy i też je włożył.

Usłyszał kroki. Ciche. Powolne.

Zaszeleściły liście.

Przed pójściem pod prysznic umieścił swój rewolwer w szafie. Sięgnął po niego, nasłuchując, stąpając bez­szelestnie i słysząc każde stąpnięcie tamtego...

Słysząc każdy szelest najmniejszego nawet listka.

Przeszedł boso przez pokój.

Cisza...

Czekał.

Drzwi otworzyły się gwałtownie.

Skoczył naprzód z bronią gotową do strzału.

- Stać! - zawołał. - Stać, sukinsynu!





Rozdział czternasty



Było wcześnie. April przyszła do klubu tak wcześnie tylko dlatego, że Marty, który był choreografem wielu tanecznych numerów, musiał wypróbować pewne kroki na estradzie. W normalnych warunkach April zostałaby w domu z dzieckiem, ale dzisiaj poprosiła o pomoc siostrę, bo chciała być blisko Marty'ego.

Siedziała przy barze i piła kawę. Nie powiedziała Marty'emu, jak bardzo się bała, kiedy wracała wieczorem do domu, mając pewność, że ktoś idzie za nią. I czując, że ktoś na nią patrzy...

Że ją obserwuje.

Była wtedy zdenerwowana i jej mąż o tym wiedział. Teraz oczywiście też była zdenerwowana.

Bo ta kobieta, zanim została zamordowana, była tutaj, w klubie.

Najpierw została zamordowana Gina. A teraz ta nieznajoma.

Życie zrobiło się takie przerażające. A to, co pisały gazety, pogarszało jeszcze sprawę. Pojawiło się kilka artykułów, w których dawano do zrozumienia, że kobiety uczęszczające do klubów zasługują na to, żeby je mor­dować. April chciała napisać do redakcji i zapytać, czy trzeba też mordować studentki za to, że są młode i chodzą na plażę w bikini. Może to zrobi. Tak, zrobi to, napisze, już niedługo.

Ale nie teraz.

Teraz jest zbyt zdenerwowana. Denerwuje ją wszystko i wszyscy. Myślała, że Harry Duval to dobry szef. A teraz ma co do tego wątpliwości. Jej samej nic z nim nie łączyło, ale inne dziewczyny były z nim blisko. Harry Duval traktował je przyzwoicie, nigdy nie bił żadnej z dziewcząt, jednak...

Klientów uważała za porządnych i przyzwoitych ludzi. A teraz zaczęła wątpić w to, że są porządni i przyzwoici.

Przestraszyła ją Cindy, która nagle usiadła obok niej, sięgając po dzbanek z kawą.

- Cindy!

Cindy była blada jak ściana i wyglądała na wykoń­czoną.

- Co ty tu robisz o tej porze?

- Martwię się - odrzekła Cindy.

- Co się stało? Cindy pokręciła głową.

- Był... deszcz. Okropny. - napiła się kawy i spoj­rzała na April. W jej oczach pojawiły się łzy. - Pojechałam wczoraj na mokradła z Gregorym i byłą żoną Jona Marcela.

- Po co?

- Ann Marcel chciała się zobaczyć z Mamą Lili Mae. April pokręciła głową.

- Wydaje mi się, że powinniśmy uważać na tę kobietę. Ona jest w końcu jego byłą żoną.

Cindy zaprzeczyła ruchem głowy.

- Słuchaj, April, to bardzo miła osoba. Ona tylko próbuje się dowiedzieć, jak było.

- Dobrze, ale wskutek tego może zginąć ktoś następ­ny.

- Jednak jeżeli Jon nie zabił Giny, to...

- To zrobił to ktoś inny. Ktoś, kto chciał ją zabić. Cholera, Marcel jest półżywy, umierający, prawda? Gina nie żyje, a on jest umierający. Może powinniśmy przestać się zajmować tą sprawą. Może to jedyny spo­sób na to, żebyśmy byli wszyscy bezpieczni?! - April uświadomiła sobie, co powiedziała, i wzdrygnęła się. - Chcę, żeby sprawiedliwości stało się zadość... ale nie chcę ryzykować głową! - przyznała. - Cindy, ja się boję. Ale zaraz, nie dałam ci skończyć. Więc jak to było wczoraj?

- Ann Marcel była u Mamy Lili Mae. A my z Gregorym wyszliśmy na dwór i usiedliśmy nad wodą. Znasz mnie. Zaczęłam się kręcić, a potem poszłam się przejść. Stałam pod jakimś drzewem, kiedy ułamała się gałąź. Przeraziłam się. Wrzasnęłam jak wariatka i pobiegłam prosto na bagna - w chwili, gdy zaczęło padać. Zgubiłam drogę. Mój krzyk prawdopodobnie przeraził wszystkich śmiertelnie, a potem oni zaczęli mnie szukać i wszyscy zabłądzili. Zresztą sama nie wiem. W każdym razie nie spotkałam nikogo z nich. Dotarłam do łódek i postanowi­łam się rozejrzeć, zobaczyć, czy ktoś nie biegnie wzdłuż brzegu. Ale nikogo nie zobaczyłam. Próbowałam wrócić do Mamy Lili Mae, ale zwaliło się całe drzewo, więc musiałam zawrócić. Doszłam wtedy do wniosku, że Gregory i Ann Marcel na pewno schronili się przed burzą u Mamy Lili Mae. Ta burza była straszna. Mam szczęście, że nie utonęłam. Dobrnęłam jakoś do drogi, a tam pomógł mi pewien rybak. Zawiózł mnie do miasta. Dzwoniłam do Marka LaCrosse'a, ale on nie odbierał telefonu. W końcu skontaktowałam się z jego kolegą, Jimmym. Jimmy natychmiast pojechał na mokradła. Teraz czekam na wiadomości od niego.

- Gregory'emu i Ann Marcel na pewno nic się nie stało - powiedziała April. - Czasami wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach najbezpieczniej jest na mokradłach.

- No tak. Tylko że tam są aligatory i węże - powie-działa ironicznie Cindy.

April wahała się przez chwilę, a potem zapytała:

- Cindy, pamiętasz ten wieczór, kiedy została udu­szona ta kobieta, która była tu w klubie?

- Tak.

- Tego wieczora Marty pracował dłużej, a ja poszłam do domu. Miał mnie odprowadzić Gregory, ale nie mógł, więc poszłam sama.

- O Boże, April!

- Nikt z nas nie może już być sam! - powiedziała stanowczo April.

- A co się stało tamtego wieczora?

- No wiesz, nic. Właściwie nic poza tym, że byłam przekonana, że ktoś mnie obserwuje. A potem byłam pewna, że ktoś za mną idzie. Biegłam prawie przez całą drogę, mając pewność, że ściga mnie jakaś ciemna postać. A potem...

- Co potem?

- Potem, kiedy dobiegłam do domu, nie było za mną nikogo. Poszłam na górę i zamknęłam się w mieszkaniu. To wszystko. Czułam się jak jakaś paranoiczka, która ma urojenia.

Cindy skrzywiła się. Spojrzała w górę, na okno, przez które z biura można było obserwować salę.

- Popatrzmy na to rozsądnie. Gina została zamor­dowana, więc miałaś prawo zareagować jak paranoiczka. Byłabyś głupia, gdybyś nie była ostrożna. A co do obserwowania, to wszyscy wiemy, że Harry Duval ciągle nas obserwuje. Więc to naturalne, że mamy uczucie, iż ktoś na nas patrzy.

- No tak - zgodziła się April, po czym spojrzała na okno i wzdrygnęła się. Popatrzyła na Cindy. - Czy ty spałaś kiedyś z Duvalem? - zapytała.

Cindy zaczerwieniła się.

- No więc jak, spałaś?

- Tak - przyznała Cindy. April znowu się wzdrygnęła.

- Dzięki Bogu, że mam Marty'ego. Od nas Duval chce tylko, żebyśmy tańczyli, nic poza tym. Niedługo będziemy mieli tyle pieniędzy, że będziemy mogli stąd wyjechać. Chciałabym, żebyśmy mogli to zrobić już teraz... - Popatrzyła w okno. - A jaki był Duval?

- April!

- Oj, daj spokój, Cindy. Przecież ja się znam na tych rzeczach.

- April, jesteś mężatką, masz dziecko.

- To prawda. Jestem zadowolona z życia i żyję spokojnie kosztem twoim i innych dziewczyn.

- Ale Duval...

- Duval czasami mnie przeraża. Ostatnio jestem taka nerwowa. Czy on jest straszny?

Cindy zastanowiła się głęboko nad tym pytaniem.

- Lubi chodzić nago i patrzeć na siebie, a poza tym...

- Poza tym co?

- Sama nie wiem. Ma w sobie coś diabelskiego. Ale to sprawia, że jest sexy. Bierze, co chce. Nie waha się. Potrafi podniecić. Lubi to robić z dwiema kobietami naraz. Podnieca się, kiedy patrzy na innych. Uwielbiał patrzeć na Ginę, kiedy...

- Kiedy co? - dopytywała się April.

- Kiedy ona... no... coś robiła - powiedziała Cindy. - On... lubi kobiety. Tak w ogóle. Lubi seks. Z mnóstwem kobiet. Pojedynczo, parami, trójkami. Podnieca się, kiedy

patrzy, ale ma też taką dziwną moc. Zniewala kochanki. Zresztą... no, nie wiem, co chcesz usłyszeć. April zawahała się.

- Czy on się podnieca, zadając ból...? Cindy znowu się zastanowiła.

- Ja...

- Hej tam, dziewczyny - zawołał Marty. Obydwie drgnęły.

- Skoro już tu jesteście, to popracujcie ze mną. Pomóżcie mi opracować ten układ.

Uśmiechnął się serdecznie do żony. April odpowie­działa mu uśmiechem. Oboje się bali. I Marty nie chciał tracić April z oczu. April miała szczęście. Marty był wysoki i zbudowany jak hebanowy Adonis. Był najbar­dziej utalentowanym i najmilszym facetem, jakiego w ży­ciu spotkała. Kochała go bardzo.

Być może powinni teraz odejść. Wyjechać stąd, zanim komuś coś się stanie.

Zarobili już dużo pieniędzy. Wkrótce będą mogli zacząć nowe życie gdzie indziej. Będą mieli więcej dzieci.

Dzieci, do których będzie należał świat.

- No, zobaczmy, co przygotowałeś - odezwał się jakiś inny męski głos.

Obie kobiety znowu drgnęły.

Na sali znajdował się Harry Duval. Szedł w stronę Marty'ego. Chciał zobaczyć nowy układ choreograficzny. Spojrzał na dziewczęta.

- No, moje panie? - powiedział. Obie wstały.

April przeszła obok niego.

I poczuła, że jest obserwowana.

Przeszedł ją dreszcz. Zrobiło jej się gorąco.

Spojrzała na Duvala. Na jego miedzianą twarz, błyszczące oczy, ciemne włosy i pełne, zmysłowe usta. Duval przyglądał się jej. Tak jakby coś o niej wiedział. Tak jakby wiedział o niej więcej niż ona sama.

Ten człowiek to diabeł.

- Marty, gdzie mam stanąć? - zapytała, idąc w stro­nę męża.


* * *


Ann, budząc się, wzdrygnęła się. Słyszała jakiś ruch.

- Mark! - szepnęła, badając dłonią łóżko, żeby sprawdzić, czy Mark jest przy niej.

Ale Marka nie było.

Znajdowała się na mokradłach, w chacie - sama. Zupełnie sama.

A gdzieś tam, na dworze, był Stary Billy. I może nie tylko on.

Gdzie do diabła jest Mark i co to za ruch słyszała? Wstała, bojąc się, że drzwi mogą otworzyć się w każ­dej chwili.

Morderca mógł ją wyśledzić. A jeżeli nie morderca...

To kuzynowie Marka mogliby ją tu znaleźć - nagą. Oczywiście, byłoby lepiej, gdyby zjawili się oni, a nie morderca, ale nawet w takim wypadku czułaby się okropnie.

Na podłodze leżała koszula, którą dał jej Mark. Podniosła ją i szybko włożyła na siebie. Dzięki Bogu, koszula była obszerna. Mogła jej posłużyć prawie za sukienkę. Ann zapięła guziki i zawinęła rękawy. A potem ostrożnie podeszła do okna.

Deszcz już nie padał. Dzień był piękny.

Na dworze coś się poruszyło. Ann usłyszała kroki zbliżające się do drzwi.

Przytuliła się do ściany i zaraz doszła do wniosku, że zostając tam, gdzie jest, będzie doskonałym celem dla strzelającego.

Pobiegła do kuchni, chwyciła jakiś rondel i weszła pod łóżko.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Zobaczyła bose stopy i łydki w dżinsach. Czy to są nogi Marka? Nie wiedziała.

Mężczyzna zaklął i przeszedł przez pokój. Kroki ucichły.

Zobaczył ją.

Krzyknęła, kiedy złapał ją za nogi i wyciągnął spod łóżka. Broniła się zawzięcie, wywijając rondlem. Trafiła go. W skroń.

Drzwi znowu otworzyły się gwałtownie.

- Co tu się do cholery dzieje? To był głos Marka.

- To ty mi powiedz, co się dzieje! Ann wstrzymała oddech. Ten drugi facet to był Jimmy, kolega Marka z twarzą basseta. Mark patrzył

zdumiony na niego i na swoją półnagą kochankę. Ann skoczyła na równe nogi, obciągając koszulę.

- Przepraszam. - Popatrzyła na obu mężczyzn. Mark, ciebie nie było, a ja usłyszałam kroki i zaraz, nagle otworzyły się drzwi. Mam nadzieję, że nie uderzyłam pana zbyt mocno, panie Deveaux.

- Boli mnie jak cholera! - powiedział Jimmy. Mark, wsparłszy się pod boki, obserwował ich oboje.

Westchnął ciężko.

- Dlaczego pan mnie w ten sposób wyciągnął spod łóżka? - zapytała Ann.

- Bo myślałem, że do chaty mojego przyjaciela wtargnął złodziej!

- Wiedziałeś, że Ann jest na bagnach - powiedział Mark.

- Ale nie przypuszczałem, że będzie się chowała pod twoim łóżkiem - odrzekł Jimmy. - A ty sam gdzie byłeś, do cholery?

- U Mamy Lili Mae był Jacques Moret. To oznacza poważne kłopoty.

- To wy spowodowaliście poważne kłopoty. Dziś rano zadzwoniła do mnie przerażona Cindy McKenna i powiedziała, że zgubiła na bagnach Gregory'ego Hansona i panią Marcel. Ciebie nie zastała. Wiedzia­łem, gdzie jesteś, i pomyślałem, że może potrzebujesz pomocy.

- Zjawiłeś się tu w samą porę. Potrzebna nam pomoc. Mam nadzieję, że masz przy sobie telefon. Wycią­gnąłem właśnie Gregory'ego spod zwalonego drzewa. Jest w ciężkim stanie. Ma wstrząs mózgu, a poza tym był wystawiony na działanie deszczu i wiatru. Wydaje mi się, że jest w szoku. Mama Lili Mae i Jacques ogrzali go już, ale musimy go jak najszybciej przewieźć do szpitala.

Ann stała przerażona i patrzyła, jak Jimmy łączy się z pogotowiem policyjnym za pomocą telefonu komór­kowego. Podał konieczne informacje szybko i zwięźle. A potem złożył telefon i włożył go do kieszeni marynarki.

- Chodźmy.

Wybiegli szybko z chaty. Ann popatrzyła na swoje zabłocone ubranie. Nie nadawało się już do niczego. Nie mogła go włożyć, nie mogła także przejmować się tym, że jest tak dziwacznie ubrana we flanelową koszulę Marka.

Bo Gregory mógł być umierający.

Jimmy przypłynął sporą motorówką. Gregory sie­dział już w niej, owinięty w kilka koców. Podtrzymywał go Jacques Moret. Jacques kiwnął głową na widok Ann. Widać było, że przygląda się jej ubiorowi. Ann obciągnęła koszulę i usiadła. Dotknęła policzka Gregory'ego. Był bardzo zimny.

Zauważyła, że Gregory ma oczy szeroko otwarte i utkwione w przestrzeń przed sobą.

- O Boże! - szepnęła. - On jest...

- W szoku - powiedział Mark.

- Jego serce bije mocno - odezwał się Jacques. - On jest silny. Bardzo silny.

Ann kiwnęła głową.

- Jest też porządnym człowiekiem. Gdzie pan go znalazł?

- O niecałe sto stóp od domu - odrzekł Jacques. Możliwe, że wołał o pomoc, ale szalała burza... nie słyszeliśmy go. Dziś rano Mama Lili Mae miała prze-czucie. Kierując się jej intuicją, znaleźliśmy go, ale nie mogliśmy podnieść drzewa. Mama Lili Mae powiedziała, że Mark musi być na bagnach, bo na pewno przyjechał za panią. - Jacques wzruszył ramionami, uśmiechając się. Miała rację, Mark się znalazł. Podnieśliśmy drzewo przynieśliśmy Gregory'ego tutaj. Mark powiedział, że niedługo na pewno pojawi się Jimmy. No cóż, intuicja policjanta...

Ann kiwnęła głową, wciąż przyglądając się Gregoryemu. Gregory miał twarz koloru popiołu. Ann żałowała, że nie jest pielęgniarką. Motor ryczał. Mark siedział przy sterze. Ann chwyci­ła się ławki i zaczęła się modlić o to, by nie nadziali się na korzeń.

Jednak Mark znał mokradła.

Oczywiście, że znał. Mokradła były jego małą oj­czyzną.

Posuwali się z ogromną prędkością. Kiedy dobili do brzegu, zobaczyli helikopter. Błyskawicznie zjawili się sanitariusze i zabrali Gregory'ego.

Ann, Mark, Jimmy i Jacques patrzyli, jak helikopter unosi się w powietrze i odlatuje.

- Wsiadaj do swojego samochodu - zwrócił się Mark do Ann. - Jedź do domu. Ja pojadę za tobą. Mam tutaj swój samochód.

Ann kiwnęła głową. Podeszła do swojego samo­chodu.

To moja wina, pomyślała. Gdybym nie chciała zoba­czyć się z Mamą Lili Mae...

Uderzyło go drzewo. To zrządzenie boże. Ale czy na pewno?

Usiadła za kierownicą. Zaczęła się w nią wpatrywać. Mark podszedł do samochodu i stanął za oknem.

- O co chodzi?

- Kluczyki - powiedziała. Zaklął.

- Posuń się - rozkazał.

Zrobiła to, a on wsiadł i zaczął majstrować pod deską rozdzielczą.

Bardzo szybko uruchomił samochód. Ann patrzyła na niego zdumiona.

- Kiedy człowiek ma do czynienia ze złoczyńcami, uczy się od nich - powiedział i pogładził ją po policzku. - On z tego wyjdzie - zapewnił ją.

Kiwnęła głową i przełknęła ślinę.

- Tak. On i Jon z tego wyjdą. A dwie kobiety nie żyją.

- Jedź do domu. Kiwnęła głową. Wysiadł z samochodu.

- Będę za tobą, dopóki nie zobaczę, że jesteś już w mieszkaniu.

Znowu kiwnęła głową.

Ruszyła, machając ręką pozostałym.

- Jedź do domu - przypomniał jej Mark.

Stał na poboczu, boso, w obcisłych dżinsach, przy­stojny w swojej czerwonej koszuli w kratę.

Ann bardzo tęskniła za domem. Za prysznicem. Chciała już włożyć normalne ubranie. I buty. Łatwo jej będzie spełnić polecenie Marka.

- I nie ruszaj się z mieszkania - krzyknął Mark rozkazującym tonem.

Nie ruszać się z mieszkania!

W tej sytuacji trudno będzie spełnić ten rozkaz.




Rozdział piętnasty




Ann wzięła prysznic, wypiła trzy filiżanki kawy i zaczęła chodzić po mieszkaniu.

Przeciągnęła się, usiadła w fotelu, zwinęła się w kłębek i zaczęła na nowo przeżywać ostatnią noc.

Wszystko zakończyło się tak nagle. Może tak musiało być. Może na razie nie można oczekiwać niczego więcej. Tymczasem bardzo pragnęła czegoś więcej. Nie chcąc poddać się uczuciom, zaczęła znowu chodzić po mieszkaniu. Wreszcie doszła do wniosku, że to idiotyczne. Powinnam popracować, pomyślała. Oparła szkicownik na sztalugach i szkicowała przez chwilę. Doszła do wniosku, że powinna zrobić parę zdjęć. Kiedy okoliczności nie pozwalały jej szkicować modela z natury, lubiła mieć jego zdjęcie. Chciała namalować Cindy i potrzebne jej były zdjęcia z polaroida. Cindy pewnie nie będzie miała nic przeciwko temu.

Ann pracowała przez dwie godziny, całkowicie po­chłonięta tym, co robi.

O dwunastej udała się do szpitala. Usiłowała się dowiedzieć, jak się czuje Gregory. Powiedziano jej, że jego stan jest krytyczny, ale stabilny.

Poszła do kaplicy i siedziała tam przez pewien czas. Próbowała się modlić, patrzyła na kwiaty na ołtarzu. Czuła się oszołomiona i bezradna.

Wyszła z kaplicy i poszła na Oddział Intensywnej Opieki, do Jona. Siedziała z nim i mówiła do niego.

Pielęgniarki zapewniły ją, że stan pacjenta nie jest zły, i wyszły. Została sama z Jonem.

Nie tylko do niego mówiła. Krzyczała na niego.

- Jon - wołała - zastanów się, co ty robisz. Masz przecież córkę, która niedługo zadzwoni. I co ja jej na miłość boską powiem? „Nie martw się, kochanie. Jak tatuś odzyska przytomność, aresztują go za morderstwo"? To mam jej powiedzieć? Jon, ty musisz wyzdrowieć i roz­wiązać tę przeklętą zagadkę!

Czuła ogromny niepokój. Zadzwoniła do domu, żeby sprawdzić, kto do niej telefonował. Ale od Marka nie było wiadomości.

W końcu poczuła, że dłużej nie wytrzyma. Wyszła ze szpitala, złapała taksówkę i pojechała do klubu.

Było wczesne popołudnie. W klubie panował spokój. Disc jockey puszczał płyty.

Cindy znajdowała się na estradzie.

Szczupła barmanka poznała Ann i uśmiechnęła się do niej. Ann zamówiła kieliszek wina i, popijając je, patrzyła na Cindy.

Cindy była po prostu piękna. I bardzo zgrabna. Tańczyła pod pseudonimem „Delilah Delite". Umalowa­na była oszczędnie: na usta położyła różową szminkę, a na powieki ciemne cienie. Wirowała i wiła się wokół przypominającego fallus słupa. Jej jasne włosy falowały wokół twarzy. Po pewnym czasie przyłączył się do niej tancerz - przystojny mężczyzna ze wspaniałymi mus­kularni. Wyglądali razem doskonale - Cindy bardzo jasna, a on bardzo ciemny i oboje tak giętcy i zgrabni. Ich taniec był pełen erotyzmu. Ann poczuła, że ten taniec podnieca ją bardziej niż te, które widziała poprzednio.

To dlatego - pomyślała - że odkryłam ponownie seks.

Nagle obok niej usiadła młoda, czarnoskóra, bardzo ładna kobieta.

- Pani jest Ann Marcel.

Ann kiwnęła głową, przyglądając się kobiecie. Była ona jedną z tancerek, które Ann widziała poprzednio na estradzie.

A ja jestem April Jagger - przedstawiła się. - Z Cindy tańczy mój mąż, Marty.

- O! - powiedziała Ann zaskoczona, próbując się uśmiechnąć.

April roześmiała się.

- Niech się pani nie martwi. Taki taniec jest nie­szkodliwy.

Ann zarumieniła się.

- Jest taki...

- To prawda.

Ale jest piękny. Naprawdę.

- Mam nadzieję. Marty jest dobrym choreografem. Nakręcił parę kaset wideo. I my oczywiście tańczyłyśmy w tych filmach.

- Jesteście wszyscy bardzo utalentowani. April roześmiała się.

- To nie jest takie trudne. Możemy panią nauczyć tańczyć. No, już prawie kończą. Cindy ucieszy się, kiedy panią zobaczy. Bardzo się o panią martwiła.

- Wiedziałam, że wróciła. Powinnam była do niej zadzwonić.

- Policja się z nami skontaktowała. Wiedziałyśmy, że pani nic się nie stało. Wiemy też, co się stało Gregoryemu.

- Byłam w szpitalu. Powiedzieli mi, że jest w stanie krytycznym, ale stabilnym. Musiał dostać bardzo mocno w głowę.

- Ta burza była okropna. Gorsza niż cyklon. A dzi­siaj rano było już tak pięknie. Jakby burza wcale wczoraj nie szalała. Cindy i Gregory powinni byli przewidzieć, że pogoda będzie taka okropna. I wiedzieć, że podczas burzy nie należy kręcić się po mokradłach. No dobrze, proszę za kulisy. Niech pani weźmie ze sobą wino.

Ann wzięła kieliszek i poszła z April. Przeszły przez salę i wyszły na długi korytarz, po którego obu stronach znajdowały się rzędy drzwi. April otworzyła drzwi do jednej z garderób i powiedziała:

- Z tej garderoby korzysta nas kilka. Puściła Ann przodem. Ann weszła.

W garderobie znajdowała się hoża brunetka z pióra­mi na głowie. Te pióra sięgały sufitu. Kostium brunetki stanowiły też pióra. Było ich zaledwie kilka, ale za to odpowiednio rozmieszczonych. Niektóre pozostaną na miejscu - domyśliła się Ann - a niektóre odpadną.

Dziewczyna kończyła szminkować usta.

- Jennifer - zwróciła się do niej April - to jest Ann Marcel. Żona Jona.

- Cześć, przyjemnie mi panią poznać. Jon był bardzo miły. To znaczy jest bardzo miły. On jeszcze żyje, prawda? Przepraszam. Okropnie to zabrzmiało. Jestem jak zwykle spóźniona. Naprawdę, przyjemnie było panią poznać...

- Dziękuję - powiedziała Ann. - Mnie też było przyjemnie.

- Chce pani tu pracować, kotku? Słyszałam, że jest pani artystką.

- Tak. Ale nie szukam pracy. April roześmiała się.

- Czekamy na Cindy. Damy pani parę lekcji krę­cenia biodrami i zobaczymy, czy da się ją skusić na tę pracę.

- To świetny pomysł, dziewczyny. No, to na razie. Jennifer wyfrunęła z szumem piór.

- Proszę usiąść - zapraszała April. - Ja też muszę się ubrać.

Wskazała ręką wygodną kanapę stojącą obok wiesza­ka na kostiumy. Naprzeciwko kanapy były cztery lustra i cztery stanowiska do charakteryzacji. Na prawo znaj­dował się parawan. April wybrała skąpy kostium tyg­rysicy i schowała się za parawanem.

- Słyszałam, że ta uduszona kobieta, którą znalazła policja, była tamtego wieczoru w klubie - powiedziała Ann.

- Tak. Widziałam ją tutaj - odrzekła April. - Zanim wyszłam do domu.

- Naprawdę?

April wyjrzała zza parawanu i kiwnęła głową.

- Siedziała przy barze.

- Może przyszła sama.

- Na miejscu obok niej stał kieliszek.

- Ktoś musiał go zamówić.

- Ale nie u barmana.

- Więc w jaki sposób...

- Ktoś musiał go zamówić u jednej z kelnerek, co oznacza, że ten kieliszek mógł należeć do setki klientów. Jakie to dziwne. Nikt w klubie nie ma pojęcia, z kim ona przyszła.

- To przerażające, prawda?

- Tak. Okropne.

W tej chwili do garderoby wpadła Cindy. To, co zostało na niej z kostiumu, przykrywał szlafrok frotte.

- Ann!

Cindy podeszła do kanapy i uściskała Ann ser­decznie.

- Tak się cieszę, że nic się pani nie stało. Okropnie się o panią martwiłam. Mam teraz trochę czasu. Pojadę chyba do szpitala i zobaczę, co z Gregorym. To wszystko moja wina.

- Jak to pani wina? Przecież jego przygniotło drzewo.

- Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Oddaliłam się. A Gregory chciał zobaczyć, czy nic mi się nie stało. Oboje postąpiliśmy głupio. Pani nie zna bagien. Ale my powin­niśmy byli wiedzieć, że trzeba zostać w domu Mamy Lili Mae, bo przecież zanosiło się na burzę. Gdybyśmy zostali w domu, nic by się nikomu nie stało. I Gregory...

- Przerwała, a w oczach stanęły jej łzy. - Gregory nie byłby w szpitalu.

- Ale trzeba dziękować Bogu, że pani Ann nic się nie stało - przypomniała jej April.

- No tak, nią zaopiekował się detektyw roku

- uśmiechnęła się Cindy i westchnęła. - Co nie miało miejsca w przypadku Giny.

- Giny nie łączył z nim żaden wyjątkowy związek - powiedziała April.

Cindy popatrzyła na Ann.

- Nie wiedziałam, że panią i jego łączy wyjątkowy związek. Nie miałam pojęcia, że w ogóle coś was łączy. To znaczy Jimmy Deveaux powiedział mi, że Mark LaCrosse pojechał na mokradła, ale...

- Mark przyjechał na mokradła i mnie znalazł, ale nie łączy nas „wyjątkowy związek" - powiedziała Ann, zaczynając czuć się nieswojo. - Nie wiedziałam, że jego i Ginę... coś łączyło.

- Właściwie to nie. To znaczy od czasu do czasu się spotykali.

- Wie pani, oni się znali od bardzo dawna - dodała April.

Cindy westchnęła.

- Mark jest potomkiem pewnej ciotki Mamy Lili Mae, która wyszła za LaCrosse'a. On i Gina byli spokrewnieni. Mark jest też dalekim krewnym Jacquesa. A co do Giny, to...

- Mieli romans w jakiś czas po śmierci żony Marka. Potem się od siebie oddalili. A potem do siebie wrócili. A później się przyjaźnili, a później...

- Więc Mark mógł z nią spać wtedy... tego dnia, kiedy... zginęła?

- Ona tak naprawdę kochała Jona. Ja przynajmniej tak myślę - powiedziała April.

- Tak - potwierdziła cicho Cindy. - Ale to jej nie przeszkadzało spotykać się czasami z innymi.

- Tamtego wieczora, zanim zginęła, spędziła sporo czasu w biurze Duvala.

- A Jacques Moret? - zapytała Ann.

- Właściwie to nie wiem dokładnie, co ich łączyło powiedziała April. - Spotykali się. Ale to nigdy nie była

miłość. Może widywali się czasami, wtedy kiedy jedno z nich poczuło się samotne.

Moim zdaniem - wtrąciła Cindy - widywali się wtedy, kiedy Jacques miał na to ochotę. Ale to nie miało znaczenia. Bo Ginie zależało tylko na Jonie. Moim zdaniem ich związek byłby udany - po-wiedziała April i wyszła zza parawanu, już w kostiumie.

- No to jesteś gotowa - stwierdziła Cindy.

- Mam jeszcze parę minut - odrzekła April. - Ann, nauczymy panią, na czym polega nasz taniec.

- Nie, nie. Nie mogę. Mam czterdzieści pięć lat. Nie jestem...

Ależ wiek nie ma znaczenia. Każdy może to robić. Proszę stanąć między nami i spróbować. Dzięki temu będzie pani łatwiej nas malować. Jeżeli się pani na to zdecyduje.

- To prawda - potwierdziła Cindy.

Zanim się zorientowała, Ann miała na sobie

kostium. Wyzywający ubiór kobiety z haremu w kolorze fuksji.

Coś się w niej załamało. Jej życie było chaosem, ale noc przeżyła cudowną. I czuła go ciągle w sobie, był z nią w każdym oddechu, zakochała się w nim...

Mimo że próbował obciążyć Jona i na dodatek sypiał z Giną.

- Ruszać się, ruszać biodrami - komenderowała April. - Trzeba sobie uświadomić, gdzie są wszystkie części ciała.

- Ruszam się przecież - roześmiała się Ann.

- Proszę się rozluźnić - powiedziała Cindy. - Biodra idą za kolanami. Jest pani wężem. Tak. Tak. Dobrze. Bardzo dobrze.

- Jest cholernie dobra! - zawołała z uznaniem April. Do garderoby weszła Jennifer.

- April, teraz twój numer. Musisz już iść. Co? Wy uczycie panią tańczyć? Fajnie. Pokażcie jej ruchy ramion. Dobrze. Wie pani, połowa z nas uczyła się tańczyć od małego. A panią w dzieciństwie posyłano na lekcje baletu?

- Przez dziesięć lat - roześmiała się Ann.

- No to nic dziwnego, że pani tak dobrze idzie. To wszystko się przypomina. Ciało pamięta to, czego się nauczyło.

- April, musisz iść - przypomniała Cindy.

- Dobrze, już idę. Ann, proszę nas jeszcze odwie­dzić.

- Dobrze, dzięki za zaproszenie.

Ann wycofała się w stronę drzwi. Czuła, że dłużej nie zachowa spokoju. Myśl o tym, że to Marka, a nie Jimmy'ego, powinna była zdzielić po głowie rondlem, wyprowadzała ją z równowagi.

Przebrała się we własne ubranie i powiedziała:

- Cindy, chciałam się upewnić, że z panią wszystko w porządku. Teraz pójdę do domu i porządnie się wyśpię. Proszę do mnie zadzwonić, gdyby były jakieś wiadomo­ści. Ja też zadzwonię, jeżeli się dowiem czegoś nowego.

- Dobrze.

- Aha. Czy mogę jutro panią sfotografować? Lubię malować z fotografii.

- Chce mnie pani namalować? Cindy wyglądała na zadowoloną.

- Jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu.

- Nie, nie mam. Będę zachwycona. To świetnie.

Tak, świetnie. Zobaczymy się jutro. I mówię pani, zatańczy pani jeszcze na estradzie. Nigdy, pomyślała Ann. Ale uśmiechnęła się.

- Podobała mi się lekcja. To na razie. Wyszła z garderoby i przeszła przez salę. To dziwne. Ale poczuła... Że ktoś ją obserwuje.

Wszyscy mnie obserwują, przypomniała sobie. Wszyscy na nią patrzyli, bo nie pasowała do tego miejsca. I była eksżoną Jona Marcela. A Jon Marcel... Wydawało się, że wszyscy oni lubią Jona. A jednak niektórzy uważali, że jest winien. A inni dobrze wiedzieli, że nie jest. Bardzo dobrze to wiedzieli.


* * *


Mark siedział w biurze Lee Minha i czytał sprawo­zdanie z sekcji zwłok tej niezidentyfikowanej kobiety. Lee Minh siedział obok.

- Przyczyna śmierci... uduszenie. - Odłożył papiery. Znaleziono ją w wodzie.

Z nylonową pończochą na szyi - dokończył Lee. Przecież to oczywiste.

- No dobra, więc...

- W płucach nie było wody. Ta kobieta była martwa, kiedy ją wrzucono do rzeki.

- I naga.

- Tak.

- I miała stosunek z mężczyzną o grupie krwi O Rh+.

- Tak. Taką grupę ma połowa mężczyzn na świecie.

- A więc stosunek, a potem uduszenie. Nasz mor­derca jest mężczyzną.

- Chyba że miała stosunek, a potem spotkała kogoś, kto miał do niej jakieś pretensje.

- Kogoś silnego?

Lee wzruszył ramionami.

- Z całą pewnością nie było to słabe dziecko. Ale z drugiej strony, jeżeli zarzuci się człowiekowi gotową pętlę na szyję...

- Rozumiem: wtedy morderca nie musi być taki silny.

- Nie musi, ale może. Mark westchnął.

- No to nie doszliśmy do niczego.

- Może i nie. Analizuję teraz zawartość żołądka. Wiemy, gdzie piła Bloody Mary. Nie wiemy jednak, z kim. Może dowiemy się, gdzie jadła kolację.

- I czy jadła w towarzystwie - zgodził się Mark. - Rozesłałem już do miejscowych restauracji jej zdjęcia i portrety przedstawiające jej przypuszczalny wygląd przed śmiercią. Miejmy nadzieję, że wkrótce coś będzie­my mieli.

- Na pewno - powiedział Lee.

- Oby to nastąpiło szybko - westchnął Mark. Podziękował Lee Minhowi, a potem zadzwonił do szpitala i zapytał, w jakim stanie są Gregory i Jon Marcel. Stan obydwu poprawił się trochę. Gregory nie był już w stanie „krytycznym", tylko w „poważnym". Mark poczuł ulgę. Gregory był człowiekiem bardzo życzliwym i przyjaznym. Zasługiwał w życiu na to, co najlepsze. Bóg powinien się nim opiekować.

Marcel wyglądał już bardzo dobrze, ale nie obudził się ze śpiączki. No i oczywiście nic nie mówił. Mimo to lekarze byli nastawieni optymistycznie. Mark wyszedł z biura Lee Minha. I skierował się do domu Ann Marcel.


* * *


Siedziała z podkurczonymi nogami na kanapie i piła gorącą czekoladę, próbując przekonać samą siebie, że nie musi zwracać się do lekarza o środki uspokajające, które pozwolą jej jakoś przetrwać to wszystko. Rozległo się pukanie do drzwi. Zesztywniała.

- Ann!

Nie odpowiedziała. Może Mark pomyśli, że jej nie ma, i odejdzie.

- Ann! - wołał Mark i dalej pukał. Ann odstawiła czekoladę, czując się tak, jakby od

gorącego płynu zagrzała jej się w żyłach krew. Podeszła cicho do drzwi, nasłuchując.

Mark ciągle pukał. Skąd on u diabła wie, że jestem domu?

- Ann, co się dzieje? Otwórz! To ja, Mark. Oparła się o drzwi.

- Cholera jasna, wiem, że to ty - zapewniła go. Zapadła na chwilę cisza.

- Więc... Więc dlaczego mnie nie wpuszczasz?

- Bo jesteś draniem!

- Co ty mówisz?!

- Czepiłeś się niewinnego człowieka. Chcesz go wpakować do mamra. A tymczasem jesteś tak samo podejrzany jak on!

- O czym ty do cholery...

- No tak, o czym ja do cholery mówię. Ty też z nią spałeś, ty draniu!

- No to co?

- Więc jesteś podejrzany.

- Nie byłem zbryzgany jej krwią!

- I nikt ci nie zadał ciosu nożem i nie jesteś w stanie śpiączki!

- Ann, wpuść mnie...

- Idź do diabła.

- W ten sposób tego nie rozwiążemy.

- Nie rozwiążemy? Czego? Ty jesteś gliną. A ja byłą żoną Jona. Jeżeli Jon przeżyje, spotkam się z tobą w są­dzie.

- Cholera, Ann...

- Idź do diabła. Odejdź, mówię ci!

- Nie.

- No to wezwę policję.

- Ja jestem policjantem.

- Są na świecie inni policjanci.

- Ann, wpuść mnie.

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

- Nie pytałaś mnie o to.

- A tobie nie przyszło do głowy, że to może mieć znaczenie?

- Przecież mój romans z Giną to nie był romans stulecia. A poza tym nie spaliśmy ze sobą na krótko przed jej śmiercią.

- O! Czy łączył cię z nią tylko seks?

- Ann, nie mam zamiaru rozmawiać z tobą przez zamknięte drzwi!

- No to odejdź!

Wściekła odeszła od drzwi. Podeszła do sztalug, wzięła ołówek i zaczęła pracować nad portretem Cindy.

Mark nie zapukał ponownie. I nie powiedział już ani słowa.

Ann zastanowiła się. A potem podeszła do drzwi i znowu zaczęła nasłuchiwać. Nie usłyszała niczego.

Odwróciła się od drzwi i wstrzymała oddech. Bo Mark stał na środku salonu i przyglądał się jej ironicznie.

- Niech cię cholera weźmie! - krzyknęła Ann, rzucając się w stronę sypialni.

Mark ruszył za nią.

- Ann!

Próbowała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Przytrzymał je ramieniem. Drzwi zadrżały na zawiasach. I otworzyły się szeroko.

A ona, cofając się, nie wiedziała, czy jest bardziej wściekła...

Czy zadowolona z tego, że on jest taki uparty.





Rozdział szesnasty




Może powinienem był jej o tym powiedzieć, pomyś­lał Mark, widząc, jak bardzo Ann jest wzburzona. Wcale nie zamierzał ukrywać przed nią prawdy... tylko po prostu nie zgadało się o tym.

A teraz...

Ubrana była w miękki welurowy szlafrok, ciemno­zielony jak jej oczy. Włosy miała świeżo umyte, puszyste. Zapragnął podejść do niej, wziąć ją w ramiona i znaleźć to, co znalazł zeszłej nocy. Poddać się uczuciom.

- Uważam, że można to uznać za przypadek brutal­ności policjanta - poinformowała go.

- Przecież nawet cię nie dotknąłem.

- Ale zniszczyłeś mi drzwi sypialni.

- Dlaczego do cholery nie chcesz ze mną rozma­wiać?

- Miałeś z nią romans.

- Tak. Ale dlaczego się tak złościsz? Nie znałem cię wtedy...

- No tak. A spałeś z nią wtedy, kiedy zginęła? Zacisnął zęby.

- O ile wiem, nikt nie spał z nią wtedy, kiedy zginęła.

- Wiesz, co mam na myśli.

- Nie, nie wiem.

Ann milczała. Mark założył ręce na piersi.

- Czy to oznacza, że uważasz, że kłamię?

- Nie wiem. Dlaczego mi o niej nie powiedziałeś?

- Zastanówmy się. Kiedy cię poznałem, mój romans z Giną naprawdę nie był twoją sprawą.

- Kiedy mnie poznałeś, chodziło ci o informacje na temat mojego męża.

- Twojego byłego męża.

- Sprawa była jasna. On z nią spał. Więc był winien.

- Był cały ubrudzony jej krwią. Jak to się dzieje, że zapominasz o tym drobiazgu?

- Wcale nie zapominam. Ale to można wyjaśnić.

- Jak mianowicie?

- On próbował jej pomóc.

- O! Może myślał, że lepiej jej będzie, kiedy umrze?

- Wyjdź! - krzyknęła.

Mark zrobił głęboki wdech, walcząc ze sobą. Bardzo chciał podejść do niej i wziąć ją w ramiona. Jednak nie tak miała się zakończyć ta kłótnia.

Jego duma została głęboko urażona. Nie mógł się pogodzić z myślą, że został z taką łatwością odrzucony z powodu czegoś, co miało miejsce w przeszłości.

Popatrzył na Ann uważnie i z wielką irytacją uświadomił sobie, skąd mogła się dowiedzieć o jego romansie Giną.

- Dziś rano, kiedy się z tobą rozstawałem, kazałem ci jechać do domu.

- Otóż, panie poruczniku, ja przyjechałam do domu. Ale oczywiście nie dlatego, że pan mi może coś kazać. Jestem dorosła.

- Kazałem ci jechać do domu i nie wychodzić.

- Nie masz prawa wydawać mi rozkazów.

- Powinienem cię aresztować.

- Za co?

- Za narażanie na niebezpieczeństwo.

- Kogo?

- Wszystkich naokoło. Klub to miejsce niebezpiecz­ne. Jeszcze to do ciebie nie dotarło?

- Klub to miejsce niebezpieczne jedynie pod warun­kiem, że Jon jest niewinny.

Nie mógł się powstrzymać - podszedł do niej. Zacisnął pięści i schował je za plecami, żeby jej nie dotknąć.

Widział, że na szyi pulsuje jej żyłka. Ann zwilżyła wargi koniuszkiem języka. Ale nie cofnęła się.

Wyglądała świetnie w swoim welurowym szlafroku rozchylonym pod szyją. Mężczyzna, żeby zapragnąć kobiety, musi znaleźć się blisko niej. Tak mu powiedziała.

A kobieta, żeby zapragnąć mężczyzny, potrzebuje uczucia.

Tak, potrzebuje uczucia, żeby zapragnąć kochać się z mężczyzną. I żeby chcieć go zabić.

- Powiedziałem ci już, że ten twój ukochany Jon jest być może niewinny. Mimo że był skąpany we krwi. Jeżeli rzeczywiście jest niewinny, to ty jesteś idiotką, kręcąc się w klubie. Przecież druga kobieta, kobieta, która spędziła trochę czasu w tym klubie, została zamordowana. Pod­czas gdy Jon Marcel znajdował się w stanie śpiączki. Z czego wniosek, że to ktoś inny ją zamordował. Czy ty też chcesz zostać zamordowana?

- Nie! - powiedziała, stukając go palcem w pierś. - Chcę cię wyrzucić ze swojego mieszkania.

- Ale byłaś w klubie?

- Idź już do domu.

- I ktoś powiedział ci tam o mnie i o Ginie.

- Masz swój dom, prawda?

- Gina była ze mną, kiedy cierpiałem. Możesz to zrozumieć? A poznałem ją tak samo jak twój były mąż...

- No tak, oczywiście.

- Ona była wyjątkowa.

- Słyszałam o tym.

- A potem zostaliśmy przyjaciółmi. Dobrymi przyjaciółmi. Jej zależało na stałym związku. A ja szukałem tylko pomocy. Więc zostaliśmy przyjaciółmi, a potem ona zakochała się w Jonie. Z wzajemnością. Cholera, czy to właśnie tego nie możesz mi wybaczyć?

- Ukrywałeś przede mną prawdę.

- Ale nie celowo.

- Ścigałeś Jona jak pies gończy! Gdybyś mógł, powiesiłbyś go natychmiast.

- Od tego jest sąd i ława przysięgłych. Ja nigdy nie próbowałem ich zastąpić. A ty...

- A ja chcę zostać dzisiaj sama. Więc wyjdź! -powie-działa ze złością.

Wciąż była za blisko. Uderzyła go otwartą dłonią pierś, usiłując wyrzucić z mieszkania. Cofnął się, podnosząc obie ręce.

- Chcesz być sama. Więc jesteś idiotką. Czy nie przyszło ci do głowy, że jesteś w niebezpieczeństwie?

- W swoim domu jestem bezpieczna. Co mi się tutaj może stać? - zapytała, podnosząc wysoko głowę.

Popatrzył na nią kpiąco.

- Ale ja się tu jakoś znalazłem.

- Bo zostawiłam otwarty balkon. Miałam zamiar go zamknąć przed pójściem spać.

A gdybym był mordercą, czym byś się przede mną obroniła? Pędzlem?

- Czy możesz stąd wyjść?

Oczywiście, mógł. Miał już tego dosyć.

Chciał wziąć zimny prysznic. Taki sam jak tam, w chacie na mokradłach. Prysznic, który ochłodziłby jego ciało.

Ale... czy mógł ją zostawić? - No dobrze, posłuchaj, jesteś bardzo zła. Tak? Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

- Panie poruczniku, jaki doskonały z pana detektyw! Jaki pan spostrzegawczy!

- Będę spał na kanapie.

- Co takiego?

- Jako ochrona policyjna.

Pchnęła go mocniej. I próbowała wyminąć. A on walczył ze sobą. I zwyciężył. Ale zaraz potem przegrał.

Chwycił ją za łokieć i odwrócił twarzą do siebie.

- Cholera, Ann, chcesz wszystko zmarnować? Objął ją i przyciągnął do siebie, szukając jej ust.

A ona zesztywniała. Próbowała go odepchnąć, zacis­kając usta.

Ale tylko przez chwilę.

Bo zaraz potem jej wargi rozchyliły się. A ciało zmiękło.

Jego dłonie znalazły się na jej pośladkach i powęd­rowały w górę, wzdłuż kręgosłupa. A potem w dół. Jej rozchylone wargi ustępowały. Pachniała czekoladą, ciep­łem. Kiedy się wreszcie poddała, jej usta były słodkie, jej język pieścił jego język. A jej ciało poruszało się zgodnie z rytmem jego rąk.

Odsunął się i popatrzył jej w oczy. Drżała. Czuł to.

- Do diabła z tobą, Mark...

- Dobrze! Niech będzie, jak chcesz.

Puścił ją i odwrócił się, zamierzając wyjść z sypialni. Idąc zdjął marynarkę, a potem odpiął rewolwer i położył go na stoliku do kawy. Usiadł i zdjął buty.

Ann stała teraz w drzwiach sypialni i, zaskoczona, przykrywała sobie dłonią wilgotne, opuchnięte wargi.


- Ty... ty tu nie zostaniesz! Ja jestem bezpieczna.

- Akurat. Połóż się. Ja cię nie dotknę. Jesteś dorosła. I sama decydujesz, czego chcesz.

Ann cofnęła się do sypialni i chciała zatrzasnąć drzwi. Ale uszkodzone drzwi nie zamknęły się do końca. Jednak ona udawała, że tak jest. I nie wyszła więcej.


* * *


Początkowo czas dłużył mu się w nieskończoność. Mark rzucał się na kanapie, przewracał z boku na bok i klął w duchu, bo kanapa była strasznie niewygodna.

O północy, kiedy zaczynał na dobre zasypiać, obudził go jakiś dźwięk. Mark otworzył oczy. Czekał. Tak, za oknem ktoś był.

Mark wstał szybko i cicho, w samych skarpetkach, podszedł do otwartych drzwi balkonowych. Po niebie przepływały chmury, zasłaniając i odsłaniając księżyc. Na ulicy paliły się latarnie, jednak mimo to wszędzie czaiły się cienie. Jeden z nich...

Przesuwał się po balustradzie balkonu. Zatrzymał się, jakby wyczuwając obecność Marka. A potem odwrócił się i zeskoczył na ulicę. Mark zaklął i zeskoczył za nim. Być może cień był trochę młodszy od niego. Nie wiadomo. W każdym razie zeskoczył na chodnik lżej od Marka. Jednak Mark, znalazłszy się na chodniku, natych­miast poderwał się do biegu.

Ale cień zniknął. Mark wiedział, że go nie znajdzie. Bo zbyt wiele było w okolicy zakamarków i zbyt wiele otwartych klubów.

Mark zawrócił, wszedł do mieszkania Ann przez balkon i zapukał do jej sypialni. Ann nie zareagowała.

Mark otworzył drzwi. Ann siedziała w łóżku.

- Był tu jakiś intruz - oznajmił Mark. - Przyszedłem ci powiedzieć, że mam zamiar o tym zameldować.

- Intruz?

- Tak, był na balkonie.

- Złodziej?

- A może morderca - powiedział z przekąsem. Zamknął drzwi od sypialni i zadzwonił na policję.

Policja nie mogła zrobić zbyt wiele, ale poprosił kolegów, żeby zbadali odciski palców.

Przyjechali natychmiast. Ann w letniej sukience bez rękawów przyglądała się ich pracy w milczeniu. A potem zaproponowała kawę. Pijąc ją, Ralph Fellowes oświad­czył:

- Zdjęliśmy odciski, ale one należą do pana, panie poruczniku, i do pani Marcel. Ten cień był w rękawicz­kach.

A potem, po krótkim wahaniu, dodał:

- Jest pan pewien, że pan go widział? Nie zdawało się panu? Ze strachu?

- Czy mnie się kiedyś zdarzyło widzieć coś ze strachu? - odparł Mark ze złością.

- Przepraszam, przepraszam pana bardzo! To mu­siał być wytrawny złodziej. W Nowym Orleanie jest ich pełno. Facet, który pracuje w rękawiczkach, wie, co robi. Sprawdzimy te odciski, które zdjęliśmy. Może pani Marcel teraz się prześpi. Mamy zostawić kogoś na poste­runku pod drzwiami?

- Nie, nie trzeba. Ja tu zostanę.

- Oczywiście. No tak...

Policjanci wypili kawę, podziękowali i wyszli. Ann popatrzyła uważnie na Marka.

- Czy ty wymyśliłeś ten cień, żeby mi udowodnić, że jestem idiotką, bo zostawiam balkon otwarty i że gdyby nie ty, to groziłoby mi Bóg wie co? - zapytała.

Mark zaklął.

- Wiesz dobrze, że w Nowym Orleanie jest mnóstwo przestępców. A ja robię, co w mojej mocy, żeby nie odrywać policji od jej obowiązków. Usiadł na kanapie, odwracając się do niej tyłem. A jednak...

Był pewien, że ona stoi tam, gdzie stała, przypatrując mu się.

I że może nawet chce coś powiedzieć. Sam nie odezwał się już słowem. Bo próbował już dziś do niej mówić. A ona uraziła jego dumę. Czy to nie dosyć? Wyczuł, kiedy się odwróciła i poszła do sypialni.


* * *


Spał do późna. Słońce wlewało się przez szyby zamkniętych drzwi balkonowych. Wciąż czuł się niewyspany. Zastanowił się, co go obudziło. Telefon. Dzwonił telefon. Z sypialni wybiegła Ann, jakby zapominając, że on tu jest. Zauważyła go. I zawahała się, patrząc to na niego, to na aparat.

- To twój telefon - powiedział Mark.

- Jak to dobrze, że łaskawie to zauważyłeś.

- No więc?

- Włączona jest sekretarka - powiedziała i zaraz zmarszczyła brwi.

No tak, sekretarka jest włączona. Jeżeli nie podniesie słuchawki, to on usłyszy, co ten ktoś, kto do niej dzwoni, ma do powiedzenia.

Ann rzuciła się niezdarnie w stronę aparatu umieszczonego obok kuchennej lady. Ale było za późno. Sekretarka już się włączyła.

- Cześć, tu Ann. Nie mogę w tej chwili odebrać telefonu. Proszę podać swoje nazwisko i numer i zostawić wiadomość, a ja oddzwonię. Dzięki.

Ann otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale ten, kto dzwonił, ją uprzedził.

- Mówi Roana Jenkins. Jestem pielęgniarką z Od­działu Intensywnej Opieki. Opiekuję się panem Jonem Marcelem. Chciałam panią zawiadomić, że pan Marcel obudził się ze śpiączki. Oczywiście lekarz natychmiast zawiadomił policję, ale ja chciałam powiedzieć pani o tym jak najszybciej. Może będzie tu pani przed nimi. To znaczy naturalnie... Wiem, co pani do niego czuje. Była pani taka lojalna i oddana...

Naturalnie! - pomyślał Mark ze złością. Dzięki Bogu lekarz najpierw zawiadomił policję. Gdyby to było parę dni temu, zanim mój telefon komórkowy wylądował w bagnie, wiedziałbym już o tym.

Podszedł do Ann i wyrwał jej z rąk słuchawkę, zanim ona zdążyła coś powiedzieć. Spojrzała na niego z wściek­łością. Udał, że nie zwraca na to uwagi.

- Mówi porucznik LaCrosse. Pani Marcel i ja już jedziemy - powiedział i dodał ze złośliwym uśmiechem:

- Jedziemy razem.


* * *


Rozdzwonił się telefon stojący na biurku Jacquesa Moreta. Jacques podniósł słuchawkę z roztargnieniem.

- Halo?

- Ach, jak dobrze, że pana złapałam w biurze - po­wiedział podniecony kobiecy głos. - Dzwoniłam do domu, ale pani Trainor zawsze twierdziła, że jest pan bardzo pracowity i zawsze wraca pan do domu nad ranem! Mówi Sherie, sekretarka pani Trainor. Tutaj w biurze wszyscy się trochę denerwujemy. Pani Trainor miała wrócić do pracy. Ale wczoraj jej nie było. A dzisiaj nie zastaliśmy jej w domu. Mamy nadzieję, że została dłużej w Nowym Orleanie. Może pan wie, gdzie jej szukać? - Sherie odchrząknęła.

- No bo wie pan, po prostu się niepokoimy.

- Oczywiście.

Jacques popatrzył na słuchawkę. Cholera, cholera jasna, zaklął w duchu. A potem powiedział uprzejmie:

- Sądzę, że nie powinni się państwo martwić. Sam nic nie wiem, bo rozstaliśmy się zgodnie z tym, co było zaplanowane. Ale pani Trainor mówiła, że chce zostać jeszcze z parę dni i zrobić sobie wycieczkę na plantacje.

- O! Ale ona zawsze w takich wypadkach do nas telefonuje.

- Jednak to ona jest szefem, prawda? Nie musi się wam spowiadać.

- Tak, tak, oczywiście. Może zrobiła sobie trochę dłuższe wakacje. Zaj­muje się przecież organizowaniem wakacji dla innych, a sama tak rzadko odpoczywa.

- To prawda. Nie chcę wcale powiedzieć, że nie powinna odpocząć. Pobyć gdzieś tak długo jak chce... Tylko... my się o nią niepokoimy.

- Jestem pewien, że okaże się, że wszystko jest w porządku.

- No tak, oczywiście. Pani Trainor na pewno nie­długo zadzwoni. Dziękuję panu bardzo.

- Zobaczę, czy będę mógł się czegoś dowiedzieć.

- Jeszcze raz bardzo dziękuję.

- Nie ma za co.

Rozłączyła się. A on został ze słuchawką w dłoni i patrzył na nią przerażony.

A potem, bardzo powoli, odłożył ją. Był spocony jak ruda mysz.


* * *


Ann i Mark szli bardzo szybko. Wyglądali jak dwoje dzieci bawiących się w wyścigi.

Kiedy doszli do szpitala, Mark wysunął się naprzód.

- To ja jestem krewną - zaprotestowała Ann.

- Jesteś byłą żoną.

- To się liczy.

- Oczywiście. Powiedz to facetowi, który płaci ali­menty.

Kiedy zbliżali się do pokoju Jona na Oddziale Inten­sywnej Opieki, wyszedł im naprzeciw młody, ciemno­włosy lekarz.

- Pan porucznik! - powiedział rozpromieniony.

- Jak dobrze, że pana widzę.

- Ja też się cieszę, Michael. Jak się ma pacjent?

- Wygrzebie się z tego.

- Ala jak on się czuje? - zapytała Ann.

- Nabiera sił. Sądzę, że będzie pani zadowolona, kiedy go pani zobaczy. Jest wykąpany. Jadł już coś. Pani jest byłą żoną?

- Tak - powiedziała Ann, patrząc za złością na Marka.

- Nikt jeszcze z nim nie rozmawiał, panie porucz­niku. Jeżeli chce pan być z nim sam na sam...

- Chyba rodzina powinna mieć pierwszeństwo?

- zapytała Ann.

- Pani jest byłą żoną, tak?

- Ja jestem osobą, która go tu przywiozła! Mark ścisnął ją za ramię.

- Wejdziemy razem.

- Piętnaście minut. Jutro będzie silniejszy.

- Dzięki - powiedział Mark. Ruszyli równocześnie w stronę drzwi.

- Więc znasz doktora Michaela? - burknęła Ann.

- Był stażystą, kiedy chorowała moja żona. I przyja­źni się z moim młodszym synem.

- Aha - mruknęła Ann.

Przy drzwiach Mark wysunął się naprzód. Ale Ann go wyprzedziła i zatrzymała się w nogach łóżka, nie wierząc własnym oczom.

Jon siedział. Jego oczy - duże, niebieskie oczy - były otwarte. Był wychudzony i wyglądał na słabego. Zobaczył Ann. I uśmiechnął się.

A potem zobaczył Marka i zmarszczył brwi.

- Jon!

Ann rzuciła się do niego, ignorując Marka. Chciała go objąć, ale powstrzymała się, przypominając sobie, jaki musi być słaby.

- Możesz mnie uściskać. Ja to wytrzymam! - szepnął obejmując ją za szyję.

Ann odsunęła się i przyjrzała się uważnie jego twarzy.

- Jon! Wyszedłeś z tego!

- Katie? - zapytał z niepokojem.

- Ona jeszcze nic nie wie. Dzwoniłam na uczelnię. Mają ją poprosić, żeby się ze mną skontaktowała. Ale nie

powiedziałam im, o co chodzi. Byłeś w stanie śpiączki.

- Dobrze zrobiłaś. Kiedy Katie zadzwoni, będę mógł rozmawiać. - Spojrzał na Marka. - Ale pewnie z celi więziennej. Dzień dobry, poruczniku.

Ann spojrzała na Marka.

- To wy się znacie?

- Spotkaliśmy się - powiedział Jon. W klubie - dodał Mark.

- Czy jestem aresztowany? - zapytał Jon.

- Jeszcze nie wiem. Czy pamiętasz przebieg zdarzenia?

- Jon, wiesz, jaka to poważna... - wtrąciła Ann. -Gina nie żyje, to wiem. Ale ja tego nie zrobiłem.

- Powiedziałeś mi to - oznajmiła Ann. - Tamtego wieczora, zaraz po fakcie. Ja wiem, że ty tego nie zrobiłeś. Ale modlimy się, żebyś był w stanie dostarczyć policji informacji o prawdziwym przebiegu zdarzeń. Musiałeś coś widzieć.

Jon pokręcił głową i skrzywił się.

- Czy coś cię boli? - zapytała zaniepokojona Ann.

- Słuchaj, Marcel, jeżeli coś wiesz... - zaczął Mark.

- Cienie.

- Co? - zapytał ostro Mark. - Cienie?

- Nie wiem dokładnie, co widziałem. Coś było, tego jestem pewien. Leżąc tu, śniłem o tym, co się wtedy zdarzyło. Było coś... Może widziałem twarz tego cienia... widziałem coś... przez ułamek sekundy. A potem to znikło. I widziałem już tylko cienie.

- Nie wiesz, kto cię zaatakował? - zapytała przera­żona Ann.

Jon pokręcił głową i popatrzył na Marka.

- LaCrosse, ja wiem, jak to wygląda. Wiedziałem to od początku. Wtedy, wieczorem, byłem umierający... ale wiedziałem, że muszę dotrzeć do Ann, bo ona uwierzy, że jestem niewinny. Miałem się spotkać z Giną niedaleko mieszkania Ann, w szwajcarskiej piekarni, obok tej dłu­giej uliczki...

- W której znaleziono Ginę - powiedział Mark.

- Tak. Kiedy tam przyszedłem, usłyszałem jej krzyk. Wbiegłem w uliczkę. Ktoś... jakiś cień... ubrany na czar­no... zaatakował ją. Próbowałem go odciągnąć. Chcia­łem... Wiedziałem... - Pokręcił głową i zaczął od początku: - Chciałem zasłonić Ginę. Gina upadła w moje ramiona. Wiedziałem, że nie żyje. Podniosłem ręce, próbując się bronić, ale nóż już mnie dosięgnął. Zobaczyłem...

- Co zobaczyłeś? - dopytywała się Ann.

- Coś, co zniknęło. Przez ułamek sekundy widzia­łem coś... Kogoś. - Popatrzył na Marka. - Więc zostanę oskarżony?

- Prokurator okręgowy ma dość materiału, żeby cię oskarżyć. Byłeś pobrudzony jej krwią.

- Więc jestem aresztowany? - zapytał Jon.

- Dopiero co wyszedłeś ze stanu śpiączki. Pilnuje cię policjant. Nie, nie aresztuję cię w tej chwili.

- Ja tego nie zrobiłem - powtórzył Jon i spojrzał na Ann. - Ja... ja ją kochałem. Ann, tamtego wieczora chciałem ci ją przedstawić. Chciałem się z nią ożenić, ale nie chciałem, żeby to była niespodzianka dla ciebie czy Katie. Więc pomyślałem, że ją przyprowadzę do ciebie i przedstawię was sobie, a potem pójdziemy we troje na wernisaż. Boże, Ann, w naszym małżeństwie różnie bywało, ale czy przypominasz sobie, żebym kiedyś stosował przemoc?

- Nie - powiedziała Ann, biorąc go za rękę i piorunując Marka wzrokiem.

- Kochałem ją - powtórzył Jon. Wyglądał na zagubionego, wyglądał na człowieka,

dla którego nie ma znaczenia, czy go oskarżą czy nie. Bo Gina nie żyje. I nic jej nie wskrzesi. Mark usiadł w nogach łóżka.

- Było drugie morderstwo. Jon spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.

- I co? Zginęła następna dziewczyna z klubu? Mark pokręcił głową.

- Nie wiemy jeszcze, kim ona była. Uduszono ją pończochą.

Jon wyglądał tak, jakby nie pojmował związku.

- Ona była w klubie, jako klientka, tego wieczoru, którego została zabita. Wiele osób ją widziało. Tylko nie wiadomo, z kim była.

- A więc następna zabita - powiedział z goryczą Jon. Jednak... to jest z korzyścią dla naszej sprawy.

Tak. Niestety, trzeba było do tego aż trupa - powie-dział Mark.

Ale jeżeli ktoś zabija dziewczyny z klubu... to... to czy taki ktoś nie zabija w ten sam sposób? Seryjni mordercy mają skłonność do stosowania tej samej metody, to prawda. Ale moim zdaniem tutaj nie mamy do czynienia z seryjnym morderstwem.

Jon uśmiechnął się. -Ty właściwie wątpisz w moją winę, prawda?

- Masz wielu przyjaciół - odrzekł Mark. - Wszyscy twierdzą, że nie mogłeś tego zrobić.

- Więc uważasz, że jestem niewinny...

- Nie, nie uważam, że jesteś niewinny. - Mark popatrzył twardo na Ann. - Po prostu dopuszczam taką możliwość.

Jon popatrzył na niego dziwnie.

- Wiesz, LaCrosse, Gina zawsze mówiła, że lubisz, jak się mówi wyraźnie to, co się ma do powiedzenia. Więc ja ci oświadczam: nie zabiłem jej. Zrobił to ktoś inny. Naprawdę.

Ann usłyszała, że ktoś za jej plecami odchrząknął. Był to lekarz, który wrócił do pokoju Jona.

- On musi odzyskać siły - przypomniał im. - Czas kończyć tę rozmowę.

- Jutro będę chciał przysłać tu kogoś, przed kim pan Marcel złoży zeznanie - powiedział Mark.

- Dobrze. Jutro nie będzie już leżał na Oddziale Intensywnej Opieki.

- Czy mogę z nim posiedzieć, jeżeli obiecam, że nic nie będę mówiła? - zapytała Ann.

Bała się odejść od Jona. Bała się, że jeżeli odejdzie, to on znowu zapadnie w śpiączkę. Chciała z nim posiedzieć i upewnić się, że naprawdę wraca do zdrowia.

Mark spiorunował ją wzrokiem.

- To nie jest wskazane - odrzekł lekarz.

- Ann jest moją najbliższą krewną - powiedział Jon. - Chciałbym, żeby przy mnie pobyła. To znaczy... jeżeli policja nie ma nic przeciwko temu.

- Myślałem, że jest pana byłą żoną - odrzekł przy­stojny doktor Michael. - Ściśle biorąc, nie jest z panem wcale spokrewniona.

- Naszej córki nie ma w kraju. A Jon nie ma żadnej innej rodziny. Ja jestem w tej sytuacji najbliższą mu osobą.

- Co ty na to, poruczniku? - zwrócił się Jon do Marka.

Mark jeszcze raz spiorunował Ann wzrokiem.

- No dobrze, zostań z nim. I nie wychodź stąd.

- Jon dopiero co obudził się ze śpiączki, więc z nim zostanę - obiecała spokojnie Ann.

- Przy drzwiach będzie czuwał policjant - powie­dział Mark.

- Policjant czuwa przy drzwiach od samego początku - stwierdziła Ann.

- Czy to jest areszt domowy... czy może... on ma mnie chronić? - zapytał Jon.

- I jedno, i drugie - odrzekł Mark. Odwrócił się i wyszedł. Lekarz poszedł za nim. Ann

zauważyła, że Jon patrzy na nią pytająco.

- O co tu u diabła chodzi? Co się dzieje?

- Właściwie nic.

- On nie martwił się, że ja mogę stąd wyjść. Martwił się o ciebie.

- Ja myślę, że martwił się o nas oboje. Słuchaj, Jon, oboje wiemy, że jesteś niewinny. A to oznacza, że na wolności znajduje się morderca, który chciałby, żebyś był

martwy, zanim udowodnisz swoją niewinność.

- On się martwił o ciebie. Cienie, pomyślała Ann.

Nie powiedziała mu, że jakiś cień omal nie wszedł przez balkon do jej mieszkania. I że uratował ją przed nim Mark LaCrosse, który spał na kanapie.

Spał tam, bo ona - dowiedziawszy się, że sypiał z Giną - postanowiła nie wpuszczać go do łóżka. -Ann? - w głosie Jona było zmęczenie i niepokój.

- Słuchaj, Jon, obiecałam, że nie będę nic do ciebie mówiła, jeżeli pozwolą mi tu zostać. To dziwne, ale przedtem kazali mi do ciebie mówić. A teraz mam być cicho. Bo uważają, że ty musisz odpocząć. Ja też tak uważam. Musisz wyzdrowieć i wyjść ze szpitala.

- Ann, ona nie żyje - powiedział Jon spokojnie, jednak w jego głosie brzmiała rozpacz.

- Słuchaj, Jon, masz córkę. Nie waż się teraz rezygnować z życia. Masz córkę, sztukę i mnie.

- Życie jest dziwne, prawda? Ta cholerna wystawa była dla mnie taka ważna... A teraz wcale się nie liczy.

Widziałaś ją?

Ann pokręciła głową. Uśmiechnęła się.

- Dużo czasu spędzałam tutaj, w szpitalu. A poza tym...

- Poza tym co?

- No wiesz, byłam zajęta. Porozmawiamy o tym później. Jon, musisz odpocząć. Musisz odzyskać siły. Będziesz ich potrzebował. Jeżeli nie dla mnie, to dla Katie. A jeżeli nie dla niej, to dla Giny. Nie możesz dopuścić do tego, żeby jej zabójca żył na wolności.

- To prawda - zgodził się.

Oczy mu się zamknęły. Ann myślała, że zasnął, ale on nagle ścisnął ją za rękę.

- Annie... ja to jakoś udowodnię. Znajdę mordercę, przysięgam.

- Wiem, Jon, wiem - powiedziała Ann.

W końcu zasnął. A ona siedziała, trzymając go za rękę. I myślała o tym, co powiedział. Cienie...

Widział jakąś twarz, która potem zniknęła.

Pomyślała, że Jon - chcąc znaleźć mordercę - nie będzie musiał daleko szukać.

Morderca był zamknięty w jego głowie.

Najważniejsze było to, żeby Jon uświadomił sobie, że wie już to, czego chce się dowiedzieć.

A więc...

A więc trzeba mieć nadzieję, że prawda wyjdzie na jaw, zanim morderca zda sobie sprawę, że Jon widział... Jakąś twarz. Twarz śmierci.

- Będziesz ze mną - wymamrotał nagle. No tak, pomyślała.

Gdybyż wiedział, do jakiego stopnia jest z nim przez cały czas!

Nie był jeszcze dość silny, by usłyszeć prawdę. Jednak wkrótce dowie się o wszystkim, co się wydarzyło.




Rozdział siedemnasty



Mark powiedział umundurowanemu policjantowi pilnującemu drzwi Jona, żeby go zawiadomił, jeżeli Ann ruszy się choćby na krok ze szpitala. A potem wyszedł. Chciał spotkać się z Jimmym, a później porozmawiać ze swoim szefem, Charliem Harrisem, który groził, że odej­dzie na emeryturę i zmusi go do przejęcia swoich obowiązków. Chciał zarówno Jimmy'emu jak i Charliemu powiedzieć, co teraz myśli o sprawie, a potem udać się do prokuratury okręgowej.

Sytuacja wyglądała w tej chwili następująco: Jon Marcel odzyskał przytomność, więc on, Mark, mógł go zatrzymać na dwadzieścia cztery godziny jako podej­rzanego o morderstwo - do czasu aż prokuratura okręgo­wa przygotuje akt oskarżenia.

Jednak nie uważał, że Jon powinien zostać zatrzyma­ny. Sądził natomiast, że każdy jego krok po wyjściu ze szpitala powinien być śledzony.

Przed wyjściem ze szpitala Marka zatrzymał umun­durowany policjant.

- Panie poruczniku!

Był to Billings, który nadbiegł zadyszany.

- Czy coś się stało z Marcelem? - zapytał Mark. Billings pokręcił głową.

- Chodzi o Gregory'ego Hansona.

- O Boże, Gregory...

- Nie, nie, nie stało się nic złego. Jego stan się poprawił. Gregory słyszał, że pan tu jest, i chce się z panem zobaczyć.

Mark uśmiechnął się z ulgą.

- Dzięki Bogu! Gregory żyje i jest przytomny. Dzięki, Billings!

Znał numer pokoju Gregory'ego, tyle razy przecież o niego pytał. Poszedł tam szybko. Zatrzymał się w drzwiach, przypatrując się Gregory'emu.

Gregory miał zabandażowaną głowę, co upodob­niało go do mumii, a jego cera była wciąż raczej szara niż czarna. Siedziała przy nim pielęgniarka i mierzyła mu ciśnienie.

Gregory siedział oparty o poduszkę i patrzył na Marka przenikliwym wzrokiem.

- Hej, przyjacielu! - powiedział Mark wchodząc. - Wyglądasz dobrze! A baliśmy się o ciebie jak cholera.

- Ja też myślałem, że już po mnie - zgodził się Gregory.

Popatrzył na pielęgniarkę, a Mark zorientował się, że chce zacząć mówić dopiero po jej wyjściu.

- To była straszna burza - powiedział Mark.

- I ty się znalazłeś w jej środku.

- Przyjechałem za Ann - oznajmił Mark szczerze. Gregory spojrzał na niego spod oka.





- No, wiesz. Ona... umie sprawiać kłopoty. Gregory uśmiechnął się szeroko.

- Mama Lili Mae z miejsca ją polubiła. Mark spuścił oczy i kiwnął głową.

- Tak. Mama Lili Mae zna się na ludziach. Ale ty... dlaczego wywiozłeś ją na bagna?

Gregory wzruszył ramionami.

- Ona jest wścibska. Wydawało mi się, że ze mną będzie bezpieczniejsza. Że jej się przydam. No i rzeczywiście przydałem się!

- No, wiesz... nikt nie potrafi przeciwstawić się zrządzeniu bożemu.

- Proszę nie denerwować pacjenta - odezwała się pielęgniarka, zabierając aparat do mierzenia ciśnienia.

- Oczywiście - obiecał Mark. Pielęgniarka wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

- Zrządzenie boże, akurat! - powiedział Gregory.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Gregory pokręcił głową.

- Nie mogę się w tym wszystkim połapać. No bo tak: siedzimy razem z Cindy i nagle ona zaczyna się kręcić, nie może usiedzieć na miejscu. Znasz Cindy. No więc ona wstaje i odchodzi. Nie mogła być daleko, kiedy usłyszałem jej krzyk. Pomyślałem, że coś jej się stało, i pobiegłem za nią. Zacząłem jej szukać. Rozpętała się burza... i i wtedy ktoś podszedł i walnął mnie w głowę.

- Kto to był?

- Nie mam zielonego pojęcia! - powiedział Gregory. Ale wiem, że to był ktoś, jakiś człowiek.

- Jesteś pewien? Przecież kiedy cię znaleźliśmy, byłeś przywalony przez drzewo.

- Jestem pewien, najzupełniej pewien. Znasz mnie od dawna i wiesz, że nie jestem głupi. Ktoś do mnie szybko podszedł i walnął mnie porządnie w łeb. Straciłem przytomność, zanim zwaliło się na mnie to cholerne drzewo.

Mark westchnął.

- Niech to szlag.

- Zgadzam się.

- I nic nie widziałeś?

Gregory, zgnębiony, pokręcił zabandażowaną gło­wą.

Jakiś ruch. Jakiś cień. I nic więcej. No tak, jakiś cień. Cholerny cień. Cień, który zabił dwa razy i próbował zamordować Gregory'ego. Cień...

Ten sam przeklęty cień, który usiłował wejść do mieszkania Ann Marcel.

- Nie mówiłem o tym nikomu - odezwał się Grego­ry. - Kiedy odzyskałem przytomność, od razu się zorien­towałem, że wszyscy są zdania, iż przywaliło mnie drzewo. Zachowałem prawdę dla siebie. Powiedziałem ją dopiero tobie. Ale zaraz, słyszałem, że Marcel się obudził. To świetnie. Tylko czy on coś widział?

- Tak.

- Co?

- Cień - odrzekł Mark. - Przeklęty, cholerny cień.


* * *


Ann spędziła prawie cały dzień w szpitalu, siedząc przy łóżku Jona. Pielęgniarki były bardzo miłe, przynosi­ły jej kawę i pisma ilustrowane. Jon był wciąż podłączony do kroplówki dostarczającej płynów, glukozy i minera­łów, ale w południe nakarmiono go po raz drugi w nor­malny sposób. Zjadł zupę, krakersy i galaretkę.

Po posiłku znowu zasnął, a Ann postanowiła wyjść i zjeść gdzieś w pobliżu kanapkę, a może też zajrzeć do sklepu i kupić sobie szkicownik.

Kiedy wychodziła z pokoju, zatrzymał ją spokojny młody policjant.

Proszę pani! - zagadnął.

- Słucham.

- Dokąd pani idzie? Ann spojrzała na niego zdziwiona.

- Na lunch.

- Będzie pani jadła w szpitalu? Zmarszczyła brwi.

- Może w szpitalu, a może gdzie indziej. Dlaczego pan pyta?

- No, ja...

- Nie jestem przecież aresztowana... ani podejrzana?

- Nie, nie, oczywiście, że nie.

- No to proszę się nie interesować, dokąd idę wiedziała z uśmiechem. To sprawka Marka.

Ale Mark nie będzie jej dyktował, gdzie ma być. Poszła szybko korytarzem, przypominając sobie, że Mark próbuje ją ochronić. Jedyny problem polegał na tym, że Mark nie podzielał w stu procentach jej przekonania o niewinności Jona.

Zjadła lunch w szpitalnej kafeterii, a w sklepie z prezentami znalazła mały szkicownik i postanowiła, że musi jej on wystarczyć na to popołudnie.

Była trochę przestraszona, a poza tym obiecała, że nie odejdzie od Jona. Wróciła więc do jego pokoju. Kiedy stanęła w drzwiach, zobaczyła, ku swemu zaskoczeniu, kolegę Marka, Jimmy'ego Deveaux, który stał pod ścianą przyglądał się śpiącemu Jonowi. Na ten widok poczuła się bardzo nieswojo.

- Panie Deveaux - powiedziała spokojnie - co pan tu robi? Policja miała już dzisiaj nie niepokoić Jona. Mark już tu był...

- Wiem.

- Jon ma złożyć zeznanie jutro.

- Wiem. - Jimmy Deveaux uśmiechnął się do niej smutno. - Przyszedłem sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Potrzebuje pani czegoś?

- Nie, nie... U mnie wszystko w porządku - powie­działa Ann.

Jimmy kiwnął głową.

- Wie pani doskonale, że to nieprawda.

- Słucham?

- Dziś w nocy coś się działo w pani mieszkaniu.

- Ktoś... wspiął się na balkon.

- No właśnie. Dzięki Bogu był tam Mark.

- Tak, oczywiście.

- Nie może pani chodzić do klubu. To jest dla pani niebezpieczne.

- To znaczy - powiedziała cicho Ann - że zgadza się pan ze mną, że Jon jest niewinny?

- Wcale nie - odrzekł.

- Jeżeli nie, to nic mi nie grozi. I dziękuję panu za troskę. Lekarz powiedział, że Jon nie będzie dzisiaj przesłuchiwany, więc proszę, żeby pan zostawił go w spokoju.

- Oczywiście, oczywiście. Przyszedłem, żeby ewen­tualnie pomóc pani. W zastępstwie Marka.

Uśmiechnął się jakoś dziwnie. Ann znowu poczuła się nieswojo.

- Ja nie potrzebuję pomocy.

- No to do zobaczenia, pani Marcel - powiedział Jimmy.

I wyszedł.

Ann przysiadła na łóżku Jona. Jon zdawał się spać spokojnie.

Przyłożyła ucho do jego piersi, żeby się upewnić, że oddycha i że jego serce bije.

Nie było wątpliwości: Jon żył. Deveaux nie przyszedł tu, żeby go we śnie udusić.

Więc po co przyszedł?


* * *


Mark i Charlie Harris siedzieli przy małym stoliku w jednej z kafejek w okolicy Burbon Street. Zamówili raki i linguini. Sos pomidorowy był co prawda łagodny i nie przypominał tego, który Mark przygotował dla siebie i Ann, jednak ten posiłek przywodził mu na myśl niedawną ucztę w chacie. I Ann. Ann w chacie.

Nagą.

Mark odłożył widelec. Ann myliła się mówiąc, że mężczyźnie - aby poczuł pożądanie - potrzebna jest bliskość kobiety.

Bo jemu ona nie była potrzebna. Wystarczało mu wspomnienie.

Nie powinien był teraz o niej myśleć. Zacisnął zęby. Marcel jest przytomny - przypomniał sobie. I garnie się do niej. A ona siedzi przy nim. Jest przy nim. Jest jego najlepszym przyjacielem. Jego kumplem. Jego rodziną.

Marcel kochał Ginę. Ale Gina nie żyje. Więc Mar-celowi została tylko żona. Była żona, która gotowa jest ryzykować własne życie, żeby go ocalić.

- Moim zdaniem wszystko wciąż wskazuje na to, że Marcel jest głównym podejrzanym - powiedział Charlie Harris.

Charlie powinien był zostać gubernatorem. Był mężczyzną słusznego wzrostu, o śnieżnobiałych włosach, czerstwej cerze i niebieskich oczach. Chętnie się uśmiechał. W jego obecności ludzie czuli się bezpiecznie, co było nieco mylące, bo potrafił być twardy jak skała. To prawda - przyznał Mark - jeżeli zważymy, że był cały zbryzgany krwią ofiary.

- Wygląda na to, że to istotny fakt - zgodził się Charlie i rozsiadł się wygodniej, popijając gorącą kawę. Ale mówiłeś, że nie chcesz go zatrzymać zaraz po wypisaniu ze szpitala?

- Kiedy był w szpitalu, miało miejsce drugie morderstwo.

- Morderstwo innego rodzaju.

- Ale te dwa morderstwa mają jakiś związek ze sobą. Jestem tego pewny.

Charlie wzruszył ramionami, grożąc Markowi pal­cem.

- Prokurator okręgowy ma materiały świadczące przeciw Marcelowi. Jeżeli zdecyduje się wystąpić z oskar­żeniem, policja nie będzie się sprzeciwiała. Jednak... czy ta druga denatka została już zidentyfikowana?

- Nie, ale Lee Minh jest przekonany, że zostanie zidentyfikowana w ciągu najbliższych dwudziestu czte­rech godzin. Mamy w komputerze listy osób zaginionych. Wystarczy je przeszukać. Problem w tym, że to mogła być przyjezdna. A w takim wypadku może upłynąć sporo czasu, zanim rodzina i znajomi się zorientują, że zaginęła.

- No tak, to prawda. Nie jestem jednak pewny, czy te dwa zabójstwa mają ze sobą coś wspólnego. Czy można tak przypuszczać jedynie dlatego, że jedna z ofiar praco­wała w klubie, a drugą tam widziano?

- Nie wiem, czy można tak przypuszczać, jednak to jest wszystko, co na razie mamy.

- Słuchaj, Mark, ubolewam, że tak jest, ale w Nowym Orleanie zdarza się dużo morderstw.

- Wiem o tym.

- A co o tym wszystkim sądzi Jimmy?

- Nie wiem. Nie rozmawiałem z nim dzisiaj. Miał przejść się po lokalach ze zdjęciem tej drugiej denatki.

Harris zawahał się przez chwilę, bębniąc palcami o blat stołu.

- Słuchaj, Mark, jesteś dobrym detektywem.

- Dziękuję. Mam nadzieję, że masz rację. Praco­wałem ciężko na taką opinię.

- Znasz procedurę, wiesz, jak zbierać dowody. Ni­gdy jeszcze sąd nie oddalił sprawy z tego powodu, że ty popełniłeś jakieś uchybienie w tym zakresie. Ale nie z tego powodu jesteś dobrym detektywem.

-Az jakiego?

- Z powodu twojej intuicji. Która bierze się stąd, że długie lata spędziłeś na ulicach i że znasz się na ludziach. Potrafisz ich przejrzeć na wylot. Zostawiam tę sprawę

tobie.

Mark odetchnął. Życie jest dziwne, pomyślał. Do niedawna gotów był przysiąc, że Jon Marcel nie może być niewinny. A teraz nie był o tym przekonany.

I wiedział, że jedynym sposobem na rozwikłanie zagadki śmierci Giny jest wypuszczenie Marcela na wolność i doprowadzenie do tego, żeby inni mężczyźni, którzy z nią kręcili, zaczęli się bać.

- Ta sprawa jest twoja - powtórzył stanowczo Charlie Harris. - A poza tym wiesz dobrze, że gdybyś zgodził się

objąć moje stanowisko, poszedłbym od razu na emeryturę. Mark uśmiechnął się.

- Nie jestem jeszcze gotów porzucić pracy na ulicach. Wciąż jeszcze mogę tu coś zdziałać. Chociaż...

- Chociaż co?

- Sam nie wiem. Ostatnio zacząłem... bardziej cieszyć się życiem. Ale nie planuj jeszcze luksusowych wycieczek po Nilu.

- Dobrze, ale musisz się zdecydować, zanim zupełnie się zestarzeję.

Mark uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową.

- Postaram się - powiedział i zaraz spoważniał. Chcę, żeby Marcela śledzono, kiedy wyjdzie ze szpitala.

- Możecie to robić obaj z Jimmym.

- Potrzebuję więcej ludzi. Mówiłem ci: ktoś próbo-wał się dostać do mieszkania jego byłej żony.

- Ale ty tam byłeś.

Mark wahał się przez chwilę. Charlie Harris przyglądał mu się uważnie.

- Nie mogę być wszędzie naraz. Harris popatrzył na niego pytająco.

- Nie mam zamiaru pytać cię, czy wiesz, co robisz. Jesteś dorosły. I inteligentny. Mam nadzieję, że nie popełnisz błędu, oceniając cudze intencje. Popełniono dwa morderstwa. Nikt nie jest niewinny, dopóki prawda nie wyjdzie na jaw.

- Wiem.

- Nie zacznij przypadkiem myśleć penisem.

- Wiesz, że to do mnie niepodobne.

Harris przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę.

- Na noc przydzielę ci Lanthama i Hinkeya. Nic więcej nie mogę zrobić. Wiesz, że mamy w tym mieście dużo roboty.

- Dobrze. Lantham i Hinkey wystarczą. Dziękuję.


* * *


W pokojach na Oddziale Intensywnej Opieki nie było telefonów. Jednak w dyżurce pielęgniarek znajdował się aparat z wtyczką, który można było przynieść i umieścić przy łóżku pacjenta. Koło szóstej drobna, ciemnowłosa pielęgniarka przyniosła go do pokoju Jona, mówiąc, że ktoś dzwoni do Ann.

Dzwonił Mark.

- Jak on się czuje?

- Dobrze. Przespał prawie cały dzień.

- Przyjadę i zabiorę cię na obiad.

Ann zawahała się, wpatrując się w słuchawkę i przy­gryzając wargę. Już sam głos Marka podziałał na nią tak, że zapragnęła zapomnieć o wszystkim, co jej się w jego postępowaniu nie podobało. Poczuła, że zalewa ją fala gorąca.

I natychmiast zabrakło jej tchu.

- Powinnam zostać tutaj...

- Przy drzwiach jest glina. Będzie go pilnował.

- No tak. Gliny są wszędzie.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Po południu był tu twój partner.

- Jimmy?

- A masz innego partnera?

- Nie. Po prostu nie wiedziałem, że miał tam być.

- Sądzę, że nie powinnam opuszczać Jona. - Ależ Ann, Jimmy nie miał zamiaru wyrządzić krzywdy twojemu wspaniałemu eksmałżonkowi.

- Skąd masz co do tego pewność? Mark westchnął.

- Jesteśmy policjantami. A policjanci to porządni ludzie.

- Bywają też policjanci-przestępcy.

- Ale to nie oznacza, że każdy gliniarz jest przestępcą.

- Niektórzy jednak kłamią.

- Nigdy cię nie okłamałem.

- Nigdy mi nie powiedziałeś, że spałeś z Giną. Usłyszała zniecierpliwione westchnienie.

- Nie przyszło ci do głowy, żeby mnie poinformować, że jesteś spokrewniony z Jacquesem Moretem. Mamą Lili Mae.

-Nie miałem pojęcia, że chcesz poznać Mamę Lili Mae, więc nie przyszło mi do głowy, żeby ci powiedzieć, że jest ona moją daleką krewną!

Czy mówi prawdę? - zastanowiła się. A Jacques...

- Jacques to gnojek. Czy nikt cię nigdy nie poinformował, że człowiek nie wybiera sobie krewnych?

Sprawa Jacquesa nie była dla niej taka ważna. Musiała przyznać, że chodzi jej przede wszystkim o to spanie z Giną. Boże drogi, czy jestem zazdrosna o tę biedną ofiarę morderstwa? - pomyślała. I zaraz przypomniała sobie: Jon kochał Ginę. Gina była piękna. I Mark też miał z nią romans...

- Przyjadę po ciebie - odezwał się Mark.

- Nie... - zaczęła Ann.

Ale spóźniła się, bo on już się rozłączył. Ann przez chwilę wpatrywała się w słuchawkę. No dobrze. Obiad. Niech będzie. Ale ona i tak zastanowi się, co będzie ich w przyszłości łączyło.

Zastanowi się nad tym dobrze. Porozmawia z nim. Zmusi go, żeby ją zrozumiał, żeby wiedział, co czuje.

Odłożyła słuchawkę i już miała wyciągnąć wtyczkę i odnieść aparat do dyżurki. Jednak powstrzymała się i wykręciła numer klubu. Poprosiła do telefonu Cindy.

Cindy nie było w klubie. Jednak dziewczyna, która odebrała telefon, nie zdążyła odłożyć słuchawki, bo inna osoba wyrwała ją jej i zaczęła mówić.

- Ann? To pani? Jak się ma Jon? Słyszałam, że się obudził i czuje się dobrze.

- Jon czuje się bardzo dobrze.

- Cieszę się bardzo. Wszyscy się ucieszą.

- Mam nadzieję. Dzwonię... żeby się dowiedzieć, czy w klubie wszystko w porządku.

- Tak. U nas wszystko dobrze. Ale słyszała pani? Gregory odzyskał przytomność.

- Nie, nie słyszałam! Bardzo się cieszę. Będę musiała zakraść się do jego pokoju i zobaczyć się z nim.

- Wszystko zaczyna wyglądać trochę lepiej, praw­da? Problem w tym, że teraz mogą aresztować Jona.

- Tak. To możliwe.

- Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Tylko... tylko że jeżeli Jon wyjdzie na wolność, to będzie mu groziło niebezpieczeństwo. Tak jak nam wszystkim.

- Może i tak. April zawahała się.

- Nie wiem, czy powinnam to pani powiedzieć, ale.. .

- Na litość boską, April. Niech pani mówi albo nie, ale proszę mnie nie dręczyć.

- To nie jest na telefon. Niech pani tu jutro przyje­dzie, to porozmawiamy.

Rozłączyła się. Ann zaklęła, patrząc na słuchawkę. Spojrzała na Jona.

Wciąż spał spokojnie.

Ann wyszła z pokoju. Nie znała policjanta, który stał teraz przy drzwiach. Uśmiechnęła się do niego.

- Idę się zobaczyć z innym pacjentem, który leży tu w szpitalu. Proszę to powiedzieć porucznikowi LaCrosse, kiedy się tutaj zjawi.

Nie czekając na odpowiedź, poszła do dyżurki, oddała aparat, zapytała o numer pokoju Gregory'ego i pospieszyła do niego.

W nogach łóżka Gregory'ego siedziała Cindy. Uśmiechnęła się na widok Ann, zerwała się i uściskała ją. Ann przyjęła uścisk, patrząc na Gregory'ego.

- Zaczyna pan dobrze wyglądać! - zwróciła się do niego.

Wyzwoliła się z uścisku Cindy i podeszła do łóżka.

- Jak na mumię, wyglądam świetnie - skrzywił się Gregory.

Ann pocałowała go w policzek. Cudownie, że pan jest cały i prawie zdrowy powiedziała. - Ta burza była okropna.

Kiwnął głową, patrząc na nią poważnie. Tak, burza była okropna. - Pokręcił głową. - Ale teraz też zanosi się na coś okropnego. Mówiłem już o tym Cindy. I pani powtarzam to samo: niech pani uważa!

- Obiecuję, że będę uważała.

- Jon nic nie wie? - zapytała z niepokojem Cindy.

- Chciałam go odwiedzić. Ale mnie nie wpuścili.

- Jon nic nie widział - powiedziała Ann. Gregory pokręcił głową sfrustrowany, a potem

skrzywił się.

- Mówię wam jeszcze raz: uważajcie!

- Będziemy uważać - obiecała Cindy.

- Wszyscy mnie ostrzegają, żebym nie chodziła do klubu - mruknęła Ann.

- Ja nie mogę sobie pozwolić na unikanie klubu - powiedziała Cindy. - Ale w klubie nic się nie może stać. Niebezpieczna jest droga z i do klubu.

- To racja - zgodziła się Ann i zamilkła, nie chcąc niepokoić Gregory'ego. Pogładziła go po policzku. - Tak się cieszę, że pan z tego wyszedł! No, muszę już iść, bo pan, tak jak Jon, musi odpocząć.

Pocałowała go ostrożnie w policzek.

- Cindy, idzie pani?

- Och, tak. Gregory musi odpocząć. A ja muszę iść do pracy.

Wstała i wraz z Ann wyszła z pokoju.

- Wie pani, April chciała mi coś powiedzieć przez telefon, a potem zmieniła zdanie i poprosiła, żebym przyszła do klubu. Nie wie pani, co miała na myśli?

- Przykro mi, ale nie wiem.

- A co do klubu, to chyba ma pani rację, że w środku nic nikomu nie grozi, bo zawsze są tam ludzie. Niebez­pieczeństwo czyha, kiedy się tam idzie albo stamtąd wychodzi. Proszę powiedzieć April...

- Tak?

- Proszę jej powiedzieć, że zobaczę się z nią jutro. Cindy kiwnęła głową. A potem chrząknęła, dając

Ann znak oczami, że powinna uważać na kogoś, kto właśnie się zbliża.

Ann odwróciła się szybko i zobaczyła Marka.

Cindy uśmiechnęła się do niego.

- Cześć. Czy to nie cudowne? Gregory czuje się dobrze... i Jon Marcel odzyskał przytomność!

- No tak, jest świetnie - odrzekł Mark. - Odwiedza­łyście Gregory'ego?

Cindy kiwnęła głową.

- Ann uważa, że powinien odpocząć.

- Pewnie ma rację.

- A ja muszę iść do pracy.

- Zajrzę na chwilę do Gregory'ego, a potem cię podwiozę.

- Świetnie - powiedziała Cindy. Mark wszedł do pokoju Gregory'ego.

Wiem, że on się wścieka na panią za to, że pani chodzi do klubu - szepnęła Cindy. - Czy powinna pani...? — Nie jestem aresztowana. On nie może mi dyktować, co mam robić. - No tak. Chyba tak. Ja...

Przerwała. Mark już wyszedł od Gregory'ego. - No to jak, moje panie, pojedziemy? Poszły za nim sterylnie czystymi szpitalnymi korytarzami.

Otworzył im drzwiczki samochodu. Ann usiadła z przodu, a Cindy na tylnym siedzeniu. Pojechali do klubu, wymieniając uwagi na temat wyglądu Grego­ry'ego i stanu Jona. Kiedy dojechali na miejsce, Mark zaparkował przed wejściem.

- Idź, Cindy. Nie odjadę, dopóki nie otworzysz drzwi i nam nie pomachasz.

- Dobrze. Dziękuję, Mark.

- Nie ma o czym mówić. Idź. Cindy podeszła do drzwi, otworzyła je, zajrzała do środka, a potem obejrzała się, machając ręką z uśmiechem.

Kiedy zniknęła, Mark zwrócił się do Ann, grożąc jej palcem.

Trzymaj się z daleka od klubu. Ann odepchnęła jego palec.

- A ty przestań się zachowywać jak gestapowiec. - Czyżbyś pragnęła śmierci?

- Nie powiedziałam, że mam zamiar tu przyjść.

- Nie powiedziałaś też, że nie masz takiego zamiaru.

- Ale powiedziałam, że nie masz prawa mi niczego zabraniać ani rozkazywać.

- Ja próbuję cię tylko ochronić. Nie chcę, żeby ktoś cię zranił nożem, udusił albo....

- Albo co?

Zaklął, włączając się w ruch uliczny. Ann nie miała pojęcia, dokąd jadą, dopóki nie wjechali do budynku wyglądającego jak stara wozownia. Mark wysiadł za­trzaskując drzwiczki i pomógł wysiąść Ann. A potem otworzył bagażnik i wyjął z niego jakieś torby. Ann poczuła wspaniały zapach i uświadomiła sobie, że jest bardzo głodna.

- Co to jest? - zapytała.

- Coś cajuńsko chińskiego. Zaczęła się śmiać.

- Naprawdę - zapewnił ją.

Wyszli z wozowni zamienionej na garaż, przeszli przez ogród otoczony murem i płotem z kutego żelaza, minęli fontannę i znaleźli się na werandzie. A potem weszli do bardzo ładnego starego domu, liczącego sobie pewnie ze dwieście lat. Pod ścianami w salonie stały półki z książkami, a przed kominkiem wygodne, obite skórą kanapy.

Wnętrze było piękne i wygodne. Przechodząc z sa­lonu do jadalni, Ann usłyszała, że Mark krząta się już w kuchni. Weszła tam. Kuchnia była duża, z belek sufitu zwisały miedziane rondle, a w kącie urządzo­na była wygodna nisza śniadaniowa. Mark nalewał właśnie mrożoną herbatę i rozstawiał talerze na stole w niszy.

- Domyślam się, że to jest twój dom.

- Tak. Usiądź.

- Czy to rozkaz?

- To zaproszenie.

Usiadła. Mark otworzył pojemniki z jedzeniem. Był tam kurczak w ostrym sosie, ryż, czerwona fasola, lo mein, wołowina, fasola mung i brokuły. Wszystko to stanowiło ucztę złożoną z różnych smaków i pochodziło z Cajunsko-Chińskiej Restauracji Wonga Sartesa, której nazwa widniała na torbie.

- Przyjaźnię się z Wongiem - powiedział Mark. - Jest świetnym kucharzem. Zresztą sama zobaczysz. Jego ojciec to Cajun z mokradeł, a matka jest Chinką.

Ann poczuła, że musi się uśmiechnąć. - Czy ty znasz osobiście wszystkich restauratorów

w Nowym Orleanie? - Znam wielu. Wyglądało na to, że i Mark jest bardzo głodny. Nałożył sobie kopiasty talerz i jadł z apetytem, obser­wując Ann, która najpierw spróbowała wszystkiego po trochu, a potem zaczęła też jeść z zapałem.

Skoro już tu jestem, pomyślała, to zrobię sobie przyjemność. Kuchnia Wonga Sartesa jest zdecydowanie lepsza niż kuchnia szpitalna.

- Więc jakie masz plany? - zapytał Mark.

- Plany?

- No tak, plany na ten wieczór.

- Chcesz przez to powiedzieć, że... wolno mi stąd wyjść? Myślałam, że jestem zakładniczką. Skoro znalaz­łam się u ciebie, a ty masz skłonność mi rozkazywać.

- Gdybym ci kazał tu zostać, zostałabyś?

- No wiesz... nie sądzę, że jest właściwa pora na to, żebym wplątywała się w związek z tobą.

- Naprawdę? Więc gdybym cię poprosił, żebyś została nie poskutkowałoby to?

- Powiedziałam ci...

- A co, gdybym próbował cię zatrzymać dla twojego własnego dobra? Czy wiesz, że Gregory nie został ogłu­szony przez upadające drzewo?

- Wszystko to jest wciąż jedną wielką niewiadomą. A ty w każdej chwili możesz aresztować Jona.

Mark odłożył widelec i wypił herbatę. A potem wstał, wyciągnął ręce, zmusił ją, żeby i ona wstała, i przyciągnął ją do siebie.

Więc nie wplątuj się w nic ze mną.

- Ale... ale ty mnie obejmujesz.

O Boże, tak, obejmował ją. A ona czuła się tak, jakby materiał jej sukienki rozpłynął się w powietrzu. Czuła ciepło jego ciała, czuła, jak bardzo on jej pragnie. Jego palce błądziły w jej włosach. Odchylił jej głowę. Jego usta zbliżały się do jej ust.

- Nie wplątuj się ze mną w nic oprócz seksu - powie­dział.

- Nie chcę...

Jego usta. Spotkały się z jej ustami. Otwarte, zniewa­lające. Jego język wniknął głęboko, poruszał się, jego dłonie...

Ann poczuła nagle, że nie stoi już na podłodze. Poczuła, że się unosi i zmienia miejsce. A potem nagle znalazła się w czymś miękkim i przytulnym. W jego łóżku. Nie była w stanie się poruszyć. Wpatrywała się w niego bez słowa. Jej spódnica powędrowała w górę. Niewyraźnie uświadomiła sobie, że słyszy, jak on zdej­muje pas.

A potem jego palce rozdarły jej jedwabne majteczki. Otworzyła usta, żeby zaprotestować. Ale nie udało jej się to.

Nie mogła się doczekać. Płynny żar przeniknął jej ciało i skupił się między jej udami. Płonąc i pulsując.

Wstrzymała oddech, kiedy jej dotknął, pocierając kciukiem i palcem wskazującym. A potem wszedł w nią. Krzyknęła, chwytając go za ramiona, wpijając się w nie, drżąc na całym ciele i dostosowując się do gorączkowego, dzikiego rytmu jego ruchów. Jej głód był tak wielki jak jego głód, a ogień, który ją wypełnił, tak samo gorący. Wygięła się, przylgnęła do niego i nie czuła już nic oprócz słodkiego, rozkosznego pulsowania.

Krzyknęła jeszcze raz i drżąc uświadomiła sobie, że wziął ją prawie ubraną, że ją uwiódł w ciągu paru sekund.

No tak, to tak wyglądało jej zastanawianie się, co będzie ich w przyszłości łączyło.

I rozmawianie z nim na ten temat.

Mark po prostu sprawił, że ziemia zadrżała.

Ann wracała powoli do równowagi. Ale jego to nie powstrzymało. Jego usta znalazły się na jej ustach. Jego dłonie. Jego wargi. Jego pocałunek. I jej bezbronność, jej

wilgotna otwartość...

Uniósł się nad nią i szepnął: - Nie odchodź. Nie musisz chcieć związku ze mną. Pragnij tylko seksu. Cholernie dobrego seksu. - A niech cię diabli! - wyszeptała. - Nie odchodź.

Nie odpowiedziała.

Ale nie zdołała się też podnieść.

Ani wyjść z jego domu.




Rozdział osiemnasty



Ann budziła się bardzo powoli.

Dziwne, ale kiedy w końcu zasnęła, spała snem kamiennym, całkiem odprężona, bezpieczna.

On był obok niej. A ona miała pewność, że nie może jej się stać nic złego.

Spała tak głęboko, że trudno jej się było obudzić. Czuła jednak, że powinna. Otworzyła oczy.

I omal nie krzyknęła.

Ktoś ją obserwował.

Ktoś mały.

O mój Boże.

Przykryła się szybko i zdała sobie sprawę, że to dziewczynka. Mała dziewczynka, bardzo mała, pewnie czteroletnia. Dziewczynka trzymała misia i przypatrywa­ła jej się uważnie.

Potrzebny ci „Poranny blask" - powiedziała z poważną miną.

Ann przełknęła ślinę, okrywając się szczelniej i starając się siedzieć z godnością.

- Brit!

Do pokoju wpadł nagle Mark - bez koszuli, boso, ale przyzwoicie ubrany w dżinsy. Zatrzymał się w odległości pięciu stóp od łóżka i spoglądał to na dziecko, to na Ann.

- Brit! - powtórzył zmieszany. Dziewczynka skrzywiła się. Wiedziała, że wpadając do sypialni, zrobiła coś bardzo złego. Nie była jednak pewna, co.

Cześć, Brit - odezwała się Ann, próbując spojrzeć groźnie na Marka.

Kochanie - powiedział Mark spokojnie - czy możesz wyjść z mojego pokoju i pozwolić pani Marcel obudzić się samodzielnie?

Brit kiwnęła poważnie głową, ale znowu zaczęła przyglądać się Ann. Uśmiechnęła się niepewnie i zapytała:

- A kto to jest? To jest bardzo miła pani, która musiała spać tutaj, bo w domu groziło jej niebezpieczeństwo.

O - powiedziała Brit, tak jakby to wyjaśnienie ją przekonało. - Cześć - zwróciła się do Ann już mniej niepewnie.

Ann uśmiechnęła się.

- Dziadek trzyma „Poranny blask" w kabinie z pry­sznicem. „Poranny blask" na pewno ci się przyda.

- Dziękuję - odrzekła Ann. - Jestem przekonana, że tak.

- „Poranny blask" to mydło marki Coast - poinfor­mował ją pospiesznie Mark, kładąc ręce na ramionach Brit i wyprowadzając ją z pokoju.

Drzwi zamknęły się za nimi.

Ann umyła się pod prysznicem, używając mydła Coast.

Dziecko było rozkoszne. Mark wcale nie wyglądał na dziadka, jednak wydawało się, że bardzo odpowiada mu ta rola, a dziewczynka najwyraźniej go uwielbiała.

Ann zacisnęła zęby. To, że był dziadkiem i że wnuczka czuła się u niego tak dobrze, powodowało, że wydawał się jeszcze sympatyczniejszy.

A ona dzisiaj nie chciała, żeby jej się wydawał sympatyczny.

Bo za bardzo go pragnęła zeszłej nocy.

Nie ma wyboru - musi ubrać się w to, co miała na sobie poprzedniego dnia. A potem dopiero odważy się wystawić nos z sypialni. Jak postanowiła, tak zrobiła. Kiedy weszła do salonu, zobaczyła Marka siedzącego w kuchni, tyłem do niej. A naprzeciwko Marka, przodem do niej siedział przystojny ciemnowłosy młody człowiek w trykotowej koszulce i dżinsach. Mała Brit klęczała obok tego młodego człowieka, który musiał być synem Marka i który był bardzo do niego podobny.

Brit jadła pączka i mówiła z pełnymi ustami:

- Biedna pani! Ona chyba wie, że przy tobie, dziad­ku, jest bezpieczna? Ale wiesz...

- Co takiego, Króliczku? - zapytał Mark, rozburzając jej włosy.

- Powinniśmy być dla niej dobrzy. Powinniśmy pójść do sklepu i kupić jej nocną koszulkę. Wtedy nie będzie musiała spać bez niczego.

Ann nigdy w życiu nie była taka czerwona jak w tej chwili. Syn Marka podniósł wzrok i zobaczył ją. Wstał natychmiast, a Mark zrobił to samo.

- Ann - powiedział Mark, niezmiernie zmieszany - Ann, chodź do nas. To jest mój syn, Michael. A moją wnuczkę, Brit, już poznałaś.

- Przepraszam, że byłam taka niegrzeczna - ode­zwała się Brit. - Nie wiedziałam, że u dziadka ktoś śpi.

- Nic się nie stało - powiedziała Ann. Obudziłam cię.

Był już najwyższy czas, żebym się obudziła. Kawy? - zapytał Mark.

Chętnie. - Usiadła na jego miejscu i uśmiechnęła się do Brit. - Umyłam się „Porannym blaskiem". Jest świetny.

Brit uśmiechnęła się uszczęśliwiona.

- Witam panią - powiedział uprzejmie Michael LaCrosse. Miał zabójczy uśmiech, tak jak Mark. - Pracuję w reklamie, a Brit traktuje reklamę chyba zbyt poważnie. Miło mi panią poznać. Jak rozumiem, jest pani wmieszana w jedną z najbardziej sensacyjnych spraw w Nowym Orleanie.

Jego szczerość była rozbrajająca. Uważał chyba, że aby wybrnąć z niezręcznej sytuacji, należy się z nią natychmiast zmierzyć.

- Na to wygląda - odrzekła Ann. - Mnie też jest miło pana poznać. A pańska córka jest rozkoszna. No i Coast to doskonałe mydło.

Wie pani - powiedział Michael bez ogródek - jest pani wspaniała. Ładniejsza niż na tym zdjęciu w gazecie.

- Dziękuję - odparła Ann. Mark jęknął, wręczając Ann filiżankę kawy.

- No tak, praw jej komplementy. Wtedy jeszcze trudniej będzie nią kierować.

- Kierować? - Michael uśmiechnął się kpiąco. - Ty panią kierujesz, tato?

- Ujmę to inaczej - powiedział Mark. - Usiłuję z całych sił utrzymać panią Marcel przy życiu i ochronić ją przed niebezpieczeństwem.

- A... - powiedział Michael.

- A tak przy okazji, synu - dodał Mark - czy nie masz przypadkiem przed sobą ciężkiego dnia?

- Zdecydowanie tak - zgodził się Michael. - Wie pani, śledzę tę sprawę uważnie. Czy pani naprawdę wierzy, że pani były mąż jest niewinny? Mimo ob­ciążających dowodów?

- Ja jestem pewna, że on jest niewinny - odrzekła Ann.

- Słuchaj, Michael... - zaczął Mark.

- W takim razie - powiedział Michael, rozsiada­jąc się wygodnie - mój ojciec ma rację, gdy rozumuje tak: pani uważa, że Jon jest niewinny, w takim razie winien jest ktoś inny. A dla tego kogoś pani jest za­grożeniem, bo popiera pani Marcela. Musi pani bardzo uważać. Jest pani naprawdę narażona na wielkie niebez­pieczeństwo.

- Słuchaj, Michael, napijesz się jeszcze kawy? - zapy­tał Mark.

Ann uśmiechnęła się, wpatrując się we własną fili­żankę. A potem, kiedy jej wzrok spotkał się z błysz­czącymi oczami Michaela, poczuła do niego ogromną sympatię.

I bardzo serdecznie i z ogromnym współczuciem pomyślała o Marku. Najwyraźniej razem z żoną stworzyli fantastyczną rodzinę. Wychowali przecież takiego uro­czego i inteligentnego syna. Między nim i ojcem istniała jakaś wyjątkowa więź, która dobrze świadczyła o nich obu.

- Wiem, że muszę bardzo uważać - zapewniła Michaela.

- To dobrze - odrzekł Michael. - Tak, tato, proszę o jeszcze trochę kawy. A później Brit i ja będziemy musieli iść. Mamy zawieźć mamę do dentysty, a zaraz potem jedziemy na obóz.

- Obóz pływacki - dodała zachwycona Brit.

- Ooo, to świetnie - powiedziała Ann.

- A ty lubisz pływać?

- Uwielbiam.

- No to kupimy jej też kostium kąpielowy - zakon­kludowała Brit.

I poczuła, że znowu robi się czerwona.

- Ja... ja mam kostium kąpielowy. Ale dziękuję ci, Brit, że się o mnie tak troszczysz. - Dopiła kawę i wstała. - Właściwie to ja też już muszę iść.

Daj mi chociaż minutę - poprosił Mark.

- Mogę zadzwonić po taksówkę...

- Chwileczkę, minutę możesz poczekać - powiedział Mark stanowczo.

- No dobrze - zgodziła się.

Michael i Brit wstali. Mark poszedł do sypialni, żeby ubrać.

- On stara się panią ochronić - odezwał się Michael.

- Mnie się zdaje, że on wciąż uważa Jona za winnego odrzekła Ann.

- Musi jednak ufać pani ocenie, bo bardzo się o panią martwi. Człowiekowi, który jest policjantem, trudno jest działać wbrew dowodom. Ale on się stara. Marcela jeszcze nie oskarżą.

Ann spojrzała na niego pytająco.

- Czy to pewne? Michael kiwnął głową.

- Jak na razie. - Zawahał się. - Jeżeli pani ma rację, to musi pani bardzo uważać. I musi pani przekonać Jona Marcela, żeby też uważał.

- Dobrze, przekonam go. Dziękuję panu bardzo. Michael uśmiechnął się, a potem zawołał:

- Cześć, tato! Brit i ja już idziemy!

Ale w tej samej chwili ukazał się Mark w koszuli z krótkimi rękawami wpuszczonej w dżinsy i w adida­sach.

- Najpierw moja malutka musi mnie uściskać - po­wiedział, biorąc na ręce Brit. Dziewczynka roześmiała się zachwycona i uściskała mocno dziadka. Mark postawił ją na podłodze. - Uściskaj ode mnie mamę. I powiedz jej, że w przyszłym tygodniu zjemy razem kolację.

- Dobrze, dziadku.

Brit po chwili wahania objęła Ann i przytuliła się do niej. Ann, która ukucnęła, żeby być na tym samym co ona poziomie, uściskała ją serdecznie.

- Bardzo mi było miło poznać panią, panno Brit LaCrosse.

- I pójdziemy razem pływać?

- Oczywiście.

- Kiedy?

- Kiedy? - powtórzyła Ann.

Brit patrzyła na nią zatroskanymi, szeroko otwar­tymi, błękitnymi oczami. Ann zapomniała, jak konkretne i dokładne potrafią być małe dzieci.

- Brit... - zaczął Michael.

- Nie, nie, w porządku - powiedziała pospiesznie Ann. - Wiesz, Brit, ja jeszcze dokładnie nie wiem, kiedy to będzie. Ale mam nadzieję, że niedługo.

- Nie zapomnisz?

- Nie zapomnę. Obiecuję ci. Jesteśmy umówione. Naprawdę.

Brit wyglądała na zadowoloną. Ann wstała. Wyszli z domu wszyscy razem. Mark zamknął drzwi na klucz. Michael i Brit odjechali solidnym srebrnym volvo. Mark pomógł Ann wsiąść do swojego samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce.

- Dokąd? - zapytał.

- Muszę pojechać do domu - odrzekła. Zawiózł ją do domu. Była zdziwiona, kiedy za­trzymał samochód, ale nie wyłączył silnika.

- Nie wejdziesz na górę? Pokręcił głową.

- Muszę jechać do szpitala, spisać zeznanie Jona. Jestem tam umówiony z protokolantem. Poczekam tutaj, dopóki nie wejdziesz. Wyjdź na balkon i pomachaj mi na znak, że jesteś bezpieczna i że w schowkach na ubrania nie ma nikogo. A potem zamknij balkon i nie wpuszczaj nikogo, chyba że będziesz pewna, że osobie, która chce wejść, możesz na sto procent zaufać.

- To znaczy, że mam nie wpuszczać nikogo oprócz ciebie? - droczyła się z nim Ann.

Kiwnął głową, trochę rozbawiony. Właśnie - potwierdził.

- Po południu będę pewnie w szpitalu - powiedziała Ann. I muszę pojechać po nowe kluczyki do samochodu.

- Na razie możesz jeździć taksówkami. Poślę dzisiaj kogoś po rzeczy które zostawiłaś w chacie. Więc dostaniesz swoje kluczyki. A tak przy okazji, jak dostałaś się do mieszkania po powrocie z mokradeł?

- Zapasowy klucz był pod wycieraczką - przyznała. Mark jęknął.

- Zamknij się na wszystkie zamki, dobrze?

- Dobrze.

- Zajmę się wymianą zamków, jak tylko będę mógł.

- Ale nikt przecież nie ruszał klucza...

- Skąd wiesz? Skąd wiesz, że klucz leżał w tym miejscu, w którym go zostawiłaś?

- A ty skąd wiesz, że ktoś zaglądał pod wycieraczkę? co ktoś miałby się zakradać do mojego mieszkania?

Nic mi nie zginęło. Wszystko było na swoim miejscu. Skąd masz taką pewność? Przecież przedwczoraj w nocy ktoś próbował wejść. Ann westchnęła ciężko.

- Może nikt nie zaglądał pod wycieraczkę, bo tylko niewiarygodny idiota mógł zostawić tam klucz.

- Niewiarygodny idiota?

- A co, nie?

Ann już miała wysiąść z samochodu i trzasnąć drzwiami, kiedy Mark przytrzymał ją za rękę.

- No co, nie mam racji?

- Masz wprost niewiarygodny sposób wyrażania się, LaCrosse - powiedziała Ann.

- Sprawdź dobrze schowki i wszystkie zakamarki. Ja mówię poważnie.

- Dobrze, już dobrze!

Ann poszła na górę. Sprawdziła dokładnie całe mieszkanie, a potem wyszła na balkon i pomachała Markowi. On też jej pomachał i odjechał.

Ann już miała wejść do mieszkania, kiedy zauważyła mężczyznę opartego o kolumnę przed kawiarnią po drugiej stronie ulicy i czytającego gazetę. Na głowie miał czapkę baseballową głęboko nasuniętą na czoło.

Ale ona go poznała. Był to Jimmy Deveaux. Czy Mark prosił go, żeby obserwował jej mieszkanie? Jeżeli tak, to dlaczego jej o tym nie powiedział? A może Deveaux był tu z własnej inicjatywy? Uważając, że ma po temu własne powody?

Ann wzdrygnęła się, weszła do środka i zamknęła dokładnie drzwi od balkonu. Podeszła szybko do telefo­nu i wykręciła numer Oddziału Intensywnej Opieki. Chciała poprosić pielęgniarkę, żeby przeniosła aparat do pokoju Jona.

Okazało się, że Jon późnym wieczorem został prze­niesiony na normalny oddział. W końcu dodzwoniła się do niego.

- Słuchaj, Jon, mówi Ann. Mark LaCrosse już do ciebie jedzie, żeby spisać twoje zeznanie. Chcesz, żebym przyjechała? Mam przyjechać i...

- Pilnować mnie? - zapytał Jon. - Nie, Ann, dam sobie radę. A ty nie ruszaj się z domu, dopóki do ciebie nie zadzwonię, dobrze?

- Dobrze. Jeżeli na pewno mnie nie potrzebujesz...

- Nie podczas zeznania. Mam zamiar powiedzieć prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Chcę współpraco­wać z policją pod każdym względem. Ann, miałaś rację. Muszę dowieść prawdy ze względu na wszystkich. Ze względu na Ginę i na Katie. I na ciebie, i na siebie. Dam sobie radę. A ty siedź w domu, tak jak cię prosiłem, dobrze?

- Oczywiście.

Odłożyła słuchawkę, zmieniła ubranie i zaczęła chodzić po mieszkaniu. W końcu podeszła do sztalug i zaczęła pracować nad portretem Cindy.

Po pewnym czasie odłożyła go. Nie zrobiła jeszcze zdjęć. Nie była gotowa do tej pracy.

Wzięła nowy szkicownik, a potem też go odłożyła. Zaczęła szkicować bezpośrednio na płótnie. Jej umysł i palce pracowały z zadziwiającą łatwością. Czas zaczął biec szybko. Upłynęło parę godzin, a ona nie przerwała pracy ani razu - ani żeby się czegoś napić, ani żeby pójść do łazienki.

Kiedy zadzwonił telefon, była zaskoczona, że jest już późne popołudnie. Nie zauważyła, że przez świetlik w suficie nie dociera już prawie światło słońca. Annie. Dzwonił Jon.

- Cześć! Jak poszło?

- Świetnie. Słuchaj, już do ciebie jadę. Zostałem wypuszczony.

- Co? - Ann ze zdumienia aż zabrakło tchu. - Jon, przecież ty miałeś operację! Nie możesz...

- Ann - powiedział Jon, wzdychając niecierpliwie. Zapominasz, na jakim świecie żyjemy, zapominasz o osiągnięciach techniki i medycyny. Nie bój się, zszyli mnie dobrze. A poza tym powiedzieli mi, jak mam postępować. I wypuścili.

- Przecież dopiero co obudziłeś się ze śpiączki!

- No tak... obudziłem się.

- Nie mogę w to uwierzyć...

- Ann, ja już do ciebie jadę. Muszę się z tobą zobaczyć. Musimy porozmawiać, musimy jakoś to wszystko uporządkować.

Jimmy Deveaux najprawdopodobniej wciąż obserwował ją z dołu. Drzwi sypialni były zniszczone. I w każdej chwili mógł się tu pojawić Mark.

A ona prawie zapomniała, że April ma jej coś do powiedzenia.

- Jon, nie przyjeżdżaj tu.

- Dlaczego?

- Nie mogę ci teraz tego wyjaśnić. Spotkajmy się w klubie.

- W „Annabelli"? - zapytał zaskoczony.

- Tak. Spotkajmy się tam za pół godziny.

- Dobrze. Będę tam.

Ann odłożyła słuchawkę. Zauważyła, że światełko na sekretarce automatycznej mruga, i uświadomiła sobie, że nie sprawdzała jej zawartości od chwili, gdy wyszła do szpitala po telefonie dotyczącym stanu Jona.

Nacisnęła guzik. Wiadomość numer jeden to było oddychanie.

Wiadomość numer dwa - też oddychanie, tylko głośniejsze.

Ktoś się bawi. Ktoś próbuje mnie przestraszyć, po­myślała, kiedy się okazało, że wiadomość numer trzy to bardzo głośne oddychanie.

Już miała wyłączyć maszynę, nie słuchając wiadomo­ści numer cztery. Zawahała się jednak i usłyszała głos córki.

- Mamo? Mówi Katie. Dostałam wiadomość, że mam zadzwonić do domu. Jesteś tam? - Rozległ się jakiś chrobot i ciche przekleństwo. - Mamo? Powiedziano mi, że mówiłaś, że to nic poważnego. Ale odbierz telefon jak najszybciej, dobrze? Dziś wieczorem wracam do obozu, więc błagam cię mamo, odbierz telefon. Czy dobrze się czujesz? A tata? Mamo? No dobrze, spróbuję zadzwonić jutro wieczorem, o dziesiątej waszego czasu. Bądź w do­mu, bo umieram ze strachu. Kocham cię. Pozdrów tatę. Bądź w domu, dobrze? To okropne nie wiedzieć, gdzie są rodzice.

Ann opadła na krzesło stojące przy telefonie.

- Och, Katie! - powiedziała głośno. Sprawdziła datę i godzinę - Katie dzwoniła dziś

rano, na dziesięć minut przed jej powrotem do domu.

Dobrze jednak, że teraz nie będzie musiała jej powiedzieć, że ojciec jest w szpitalu.

Musi jej tylko powiedzieć, że jeżeli nic się wkrótce nie zmieni, to Jon zostanie oskarżony o morderstwo.

Jęknęła głośno na tę myśl, a potem przypomniała sobie, że musi się spotkać z Jonem. Wstała i uświadomiła sobie, że Jimmy o twarzy basseta obserwuje ją dołu.

Zawahała się i zaczęła się zastanawiać, jak wymknąć się z domu niepostrzeżenie.


* * *


Cindy była zdania, że dzisiaj tańczyła wyjątkowo dobrze.

Do małej torebki, którą zawiesiła sobie u pasa, nazbierała sporo pieniędzy.

Schodząc z estrady, gratulowała sobie tego zarobku. W połowie drogi do garderoby zatrzymał ją jeden z ochro­niarzy - potężny rudzielec nazywany Jednookim Jac­kiem. Stracił oko w jakiejś bójce, jeszcze jako nastolatek. Obecnie był dobrym ochroniarzem. Traktował klientów uprzejmie, dopóki nie zaczęli się awanturować. W takim wypadku z łatwością wyrzucał ich z lokalu.

- Cindy?

- Tak?

- Szef chce cię widzieć.

- Co?

- Przysyła ci to.

Podniósł dłoń. Między jego palcami tkwiły dwa nowiutkie banknoty studolarowe. Cindy wyrwała mu pieniądze.

- Jesteś taka dobra, czy on jest w takiej potrzebie?

- Dlaczego nie zapytasz o to jego? - zapytała Cindy.

- Bo chcę nadal pracować - odrzekł. Cindy pokręciła głową i minęła go.

- Zasługujesz na to, żebym mu doniosła, co powie­działeś.

- Nie zrobisz tego, bo dobra z ciebie dziewczyna.

- No tak, oczywiście - mruknęła i ruszyła w stronę schodów prowadzących do biura, czując lekkie mdło­ści.

Nie chciała widzieć się z Duvalem. Ale cóż, to jej własna wina. Bo była dzisiaj chciwa. Duval obserwował ją z góry i widział jej numer z torebką. To było coś nowego... coś, czym zwróciła znowu na siebie jego uwagę.

Płacił dobrze, przypomniała sobie.

A jednak dłonie miała wilgotne i zimne. Nie chciała iść do niego.

Zapukała do drzwi biura.

- Kto to?

- Cindy.

- Wejdź, czekam.

Rzeczywiście, czekał. Kiedy otworzyła drzwi, stał przy oknie - nagi - i przyglądał się April tańczącej z Martym. Był wysoki, potężnie zbudowany.

Cindy poczuła ściskanie w żołądku.

Odwrócił się. Zobaczył jej twarz. Uśmiechnął się, a potem zaczął się śmiać.

- Cindy... Cindy, wyglądałaś dzisiaj tak cholernie dobrze... Nie będzie już tak samo jak dawniej, co? Giny już nie ma, a ty jesteś najlepsza.

- Tak. Giny już nie ma - powtórzyła. Próbowała przełknąć ślinę, ale nie mogła. Przysłał jej

dwieście dolarów. Nie miała zamiaru mu ich zwrócić. Bez względu na to, czego chciał.

- No to chodź, malutka. Zapłaciłem ci już. Chodź tutaj. - Przerwał i przyjrzał jej się. - I zrób to jak trzeba. Z zapałem. Czy Gina jest czy jej nie ma, chcę, żeby było jak trzeba. Żeby było dobrze. A właściwie jeszcze lepiej.


* * *

Przy drzwiach stał facet z zasłoniętym okiem. Uśmiechnął się szeroko na widok Ann. Przyzwyczaił się już do tego, że widzi ją w klubie.

Kiedy Ann znalazła się w środku, zobaczyła, że na estradzie tańczą April i Marty. A więc będzie musiała trochę poczekać na rozmowę z April. Ruszyła w stronę baru i zauważyła, że Jon już tam

siedzi. W towarzystwie wielu nie znanych jej dziewcząt oraz Jennifer. Wszystkie były zachwycone, że go widzą.

- Kotku, my wiemy, że jesteś niewinny - zapewniła go Jennifer.

- Mam zamiar to udowodnić. Dziękuję wam za to, że tak we mnie wierzycie. Skoro wy mi wierzycie, to policja także będzie musiała przejrzeć na oczy.

- Chyba że teraz, po twoim wyjściu ze szpitala, okaże się, że ktoś następny został zabity - powiedziała wysoka, długonoga blondynka.

Ann odchrząknęła.

- Ann! A więc i pani tu jest! - zawołała Jennifer. - Proszę spojrzeć, to Jon!

- Tak, to Jon - powiedziała Ann, rozbawiona na widok miny Jona.

Jon zaczerwienił się. A ona z uśmiechem pokręciła głową.

- Annie! - zawołał Jon, wstając i ściskając ją na powitanie.

- Oni chyba muszą porozmawiać - mruknęła Jen­nifer.

- Jeżeli nie macie nic przeciwko temu – powiedział Jon.

Dziewczęta oddaliły się.

- Przepraszam - zwrócił się Jon do Ann, czerwieniąc się znowu.

- No cóż? Nie możesz nic poradzić na to, że jesteś taki czarujący.

- Ja się z nimi po prostu przyjaźnię.

- Wiem. Kochałeś tylko Ginę. Ale malowałeś także te dziewczyny.

Potwierdził ruchem głowy.

- Kiedy tu przyszłam i popatrzyłam na nie, za­częłam cię rozumieć.

- Ile razy tu byłaś? - zapytał surowo Jon.

- Kilka.

- Nie powinnaś była tu przychodzić. Spojrzała na niego pytająco.

- Ale przecież ty tu przychodziłeś. A poza tym wtedy, kiedy uratowałam ci życie, myślałam, że mi dziękujesz, wymawiając moje imię. Tymczasem ty powie­działeś „Annabella".

- Naprawdę?

- Naprawdę.

- Musiałem chcieć dać ci coś przez to do zrozumie­nia.- Tak przypuszczałam.

- Ale niczego się tutaj nie dowiedziałaś?

- Słyszałeś już o tym, że ta niezidentyfikowana ofiara drugiego morderstwa była tu przed śmiercią.

- Tak, słyszałem. Oboje to wiemy. Ale nie dowie­działaś się niczego, co pomogłoby znaleźć mordercę?

Ann pokręciła głową.

- Jest coś, co powinienem rozumieć - powiedział Jon, zły na siebie - coś, co już miałem, coś, co widziałem, coś, co powinienem wiedzieć... ale to mi umknęło! Przy­pominam sobie tylko cienie. Okropnie mnie to frustruje.

- Ale to coś może ci się przypomnieć. Może nagle wrócić.

- Tak. Tylko kiedy?

- Nie wiem. Ja...

Ann przerwała. Zbliżał się Harry Duval. Był eleganc­ko ubrany w jedwabną koszulę i cienkie bawełniane spodnie. Uśmiechając się szeroko, podał rękę Jonowi.

- Marcel! Wspaniale jest cię widzieć. Jeszcze niedawno byłeś nieprzytomny, wegetowałeś jak jarzyna. I mieli cię

zamknąć do mamra. A dzisiaj proszę: wyglądasz świetnie i na dodatek jesteś wolny jak ptak.

- No tak, miałem szczęście.

Duval przysiadł na stołku barowym obok Jona, uśmiechając się do Ann.

- Przeżyliśmy tu ciężkie chwile. Gina odeszła. Lu-dzie cierpieli. Policja właziła wszędzie. Takie rzeczy nie

przysparzają klientów. Ale wiele osób wierzy w ciebie. I cieszymy się, że cię widzimy.

- Dzięki - powiedział Jon. - Jestem pewien, że idąc tutaj, zgubiłem policję.

- Ktoś cię śledził? - zapytała Ann. Jon poważnie kiwnął głową.

- Na pewno.

- To był Mark? Jon pokręcił głową.

- LaCrosse odszedł zaraz po spisaniu mojego ze­znania. A ja zostałem wypisany za jakąś godzinę i wy­szedłem tylnymi drzwiami, przez kafeterię.

- Wiesz - powiedział Duval - cieszymy się, że cię tu widzimy. Dziewczyny szaleją za tobą. Ale... nie jesteś ani w połowie tak ładny jak twoja była żona.

- Oj, uważaj - ostrzegł go Jon. - Annie jest... matką studentki.

Był zły. Ann nie mogła się zdecydować: czy jej pochlebia, próbując ją ochronić, czy ją drażni, nie dopusz­czając myśli, że tutaj, wśród tylu kobiet, mogłaby się komuś wydać atrakcyjna.

- Proponowałem jej posadę - powiedział Duval i mrugnął do Ann.

Ann poczuła się nieswojo. Duval wywoływał w niej dziwne emocje. Wprawiał ją w zmieszanie, a równocześ­nie miał w sobie jakąś zmysłowość.

Ann nie potrzebuje posady. Jest artystką! - odrzekł Jon. - Jest... jest...

- Nadałaby się tutaj doskonale - zauważył Duval. Ann poczuła, że Jon przygląda jej się dziwnym wzrokiem.

- Słuchaj, Duval, ona jest moją byłą żoną, a nie tancerką.

- Jest bardzo seksowną byłą żoną! - drażnił się z nim Duval.

- Posłuchaj...- zaczął Jon.

Ann zerwała się nagle na równe nogi. April nie tańczyła już na estradzie. Stała w zaciemnionym miejscu na lewo od podwyższenia i kiwała na nią. I Ann dopiero teraz ją zauważyła.

- Przepraszam - zwróciła się do mężczyzn i uśmie­chnęła się, kiedy obaj na nią spojrzeli. - Muszę uściskać przyjaciółkę - wyjaśniła, oddalając się.

April już zniknęła. Ann przeszła przez zaciemnioną część sali. Była pewna, że April poszła do garderoby. Poszła za nią korytarzem.

Zapukała do drzwi, a potem je otworzyła. Światła w garderobie były zgaszone. Wszędzie czaiły się cienie.

- April?

Ann weszła do garderoby. Nagle drzwi zamknęły się za nią. I w garderobie zrobiło się całkiem ciemno. Ann chciała krzyknąć, ale usta zatkała jej nagle jakaś dłoń.

- Cśśś - syknął ktoś w ciemności.




Rozdział dziewiętnasty



Mark siedział w biurze Lee Minha i czytał raport dotyczący ofiary drugiego morderstwa. Przypuszczalnie ofiarą tą była pani Ellie Trainor z Los Angeles, lat trzydzieści osiem, prezeska firmy turystycznej Time Travel, specjalizującej się w przygotowywaniu tras dla osób, które mają bardzo mało czasu. Mieszkała sama, żyła pracą, dorobiła się niewielkiego majątku, nie miała dzieci ani eksmężów; jej rodzice zmarli, a jej pracownicy ją uwielbiali.

- Musimy to jeszcze zweryfikować - powiedział Lee - ale wygląda na to, że to ona. Nie wróciła z Nowego Orleanu. Liczby się zgadzają: pięć stóp i siedem cali wzrostu i sto trzydzieści funtów wagi. Zgadza się też to, że była blondynką. Czekamy na odpowiedź dentysty, ale założę się o własną reputację, że zidentyfikowaliśmy ją prawidłowo.

Mark kiwnął głową, spoglądając na zdjęcie przed­stawiające kobietę jeszcze za życia. Była bardzo ładna, elegancka, wyrafinowana.

- Na kolację jadła rybę - oznajmił Lee. Mark popatrzył na niego z zainteresowaniem.

- Przygotowaną w sposób charakterystyczny tylko dla dwóch restauracji w mieście.

- Których?

- „Divinity's" na Chartres Street i „Abelone" przy Burbon.

- Zaraz się tym zajmę. Mogę zadzwonić?

- Oczywiście.

- Firma pani Trainor została powiadomiona, tak? Lee kiwnął głową.

Mark, wpatrując się w raport, wybrał numer. Spoj­rzał na zegarek.

- W Los Angeles jest teraz popołudnie, tak?

- Tak.

Telefon odebrała jakaś dziewczyna. Mark przed­stawił się, powiedział, że mu bardzo przykro, a potem poprosił dziewczynę o pomoc.

- Czy może mi pani powiedzieć, co ona robiła w Nowym Orleanie? Z kim się miała spotkać?

- No, był zwłaszcza taki jeden pan. Uroczy. Powie­dział mi, żebym się nie martwiła, kiedy Ellie... kiedy się zorientowaliśmy, że Ellie zniknęła.

- Kto to był?

- Firma dość często robiła z nim interesy na odleg­łość. Ale tym razem Ellie chciała wysłać do niego sporo osób...

- Może mi pani powiedzieć, jak on się nazywa?

- Jacques Moret.

Mark popatrzył na Lee, podziękował dziewczynie i rozłączył się.


* * *

Harry Duval i Jon Marcel przez kilka chwil patrzyli na siebie w milczeniu.

- Nie patrz tak na mnie. Ja tego nie zrobiłem! - powiedział Harry.

- Ja też nie - stwierdził stanowczo Jon. - Kochałem ją. Wiesz o tym dobrze.

- A ja zarabiałem dzięki niej mnóstwo forsy - powiedział Duval.

- To by się skończyło, gdybym się z nią ożenił.

- Powtarzam ci jeszcze raz: ja tego nie zrobiłem - oznajmił Harry. - Bardzo wiele świadczy przeciwko tobie. Ona była kobietą z bujną przeszłością. Przecież nie byłeś na tyle naiwny, żeby sądzić, że zerwała ze wszyst­kimi, kiedy cię poznała?

- Nie byłem wcale naiwny. Zakochałem się w niej pomimo wszystko. I założę się, że została zamordowana dlatego, że miała rozpocząć ze mną nowe życie. Ktoś nie chciał jej na to pozwolić.

Harry Duval pokręcił głową, wpatrując się w kieli­szek campari. Podniósł kieliszek i przełknął płyn, krzy­wiąc się i patrząc na estradę. Jon też tam spojrzał. Tańczyła Jennifer. Nie była tak doskonałą tancerką jak inne dziewczęta, ale męskiej publiczności najwyraźniej to nie przeszkadzało.

- Ja jej nie zabiłem. Ty jej nie zabiłeś. Więc kto? Jacques? - Harry znowu pokręcił głową. - Nie sądzę. Moim zdaniem Jacques nie jest mordercą. On woli wyko­rzystywać ludzi. Raczej by ją szantażował, ale zabić... nie, to do niego niepodobne. Myślę, że Gina widywała się z kimś jeszcze. Z kimś, o kim nikt z nas nie wiedział.

- Z tym gliną? - zapytał Jon. - Z Markiem LaCrosse? Harry popatrzył na niego z dziwnym uśmieszkiem.

- Lubiła tego glinę. Bardzo go lubiła. Powiedziała mi raz, że był najlepszy ze wszystkich, których miała. A mia­ła wielu.

Jon uświadomił sobie, że Duval drażni się z nim dla zabawy. Postanowił nie dać się wyprowadzić z równo­wagi. Duval westchnął.

- Sam nie wiem. Kiedyś... Kiedyś wyszła stąd z in­nym gliniarzem - powiedział.

- Z którym?

- Z partnerem LaCrosse'a. Jimmym Deveaux.

- Ile osób o tym wiedziało? Duval wzruszył ramionami.

- Ja o tym wiedziałem. Myślę, że z nim wyszła, bo on odkrył, że...

- Że co?

Duval znowu się uśmiechnął.

- To była głupia gra. Gina pragnęła porad ducho­wych nie tylko od Mamy Lili Mae. Lubiła czary i zaklęcia. Na cmentarzu odbywały się obrzędy i najwyraźniej Deveaux chciał ją pociągnąć do odpowiedzialności za zniszczenie mienia publicznego.

Jon wstał.

- Na jakim cmentarzu? - zapytał.


* * *


- To ja, to ja, to ja! - szepnął ktoś.

Dłoń odsunęła się. Ann odetchnęła głęboko.

- April! Cholera jasna! Tak mnie pani przestraszyła!

- Staram się zachować ostrożność.

- Serce omal przestało mi bić.

- Przepraszam, przepraszam. Nie chciałam, żeby ktoś widział, że rozmawiamy. Boję się. Duval wezwał dzisiaj Cindy do siebie, do biura... i ona od tamtej pory się nie pojawiła. To wszystko jest takie okropne. Od czasu, kiedy wypuścili Jona, wszyscy patrzą na siebie tak dziwnie. I jest coś, o czym pani nie powiedziałam. Nie wiem, czy to zaszkodzi, czy pomoże, ale wiem chyba coś, co wie niewielu.

- Co to takiego?! Proszę mówić! Wciąż stały w ciemności. April otworzyła drzwi i wyjrzała. A potem przymknęła drzwi i zaczęła szeptać, obserwując korytarz.

- Gina po kryjomu z kimś korespondowała. Ten ktoś uprawiał nielegalną formę voodoo. Była związana z pewnym

kultem. Oni odbywali swoje obrzędy na cmentarzu. Zniżyła jeszcze bardziej głos. - Wyznawcy tego kultu nie dają się złapać. Gina uwielbiała ten cholerny cmentarz. Była gotowa zrobić wiele, żeby ochronić swoich współwyznawców, którzy się tam spotykali. Pewnego razu powiedziała mi: Jeżeli będziesz kiedyś potrzebowała mocy, to pomoże ci „Manning".

- Dlaczego nie powiedziała mi pani o tym wcześniej? Dlaczego nie powiedziała pani o tym policji?

April pokręciła głową.

- Sama nie wiem. Myślałam, że to nie ma znaczenia. Z początku uważałam, że to taka głupota. No bo kto w dzisiejszych czasach brałby poważnie ludzi, którzy zabijają kury i koguty na cmentarzu? Nie chciałam zaszkodzić przyjaciołom Giny. A może chciałam, żeby Jon okazał się mordercą? Bo wtedy wszyscy byliby bezpieczni?

Nagle usłyszały jęk.

Obie zamarły w bezruchu, wpatrując się w ciemność. Ann zapaliła światło.

Na kanapie leżała Cindy, skulona w pozycji płodu. Była taka mała - przypominała rannego wróbelka.

- Cindy! - krzyknęła Ann. Podbiegła do młodej kobiety i uklękła przy niej. Cindy miała na sobie ciemne dżinsy i dżinsową bluzkę koszulową, której rękawy były zawinięte. Na jednej jej ręce widniały siniaki.

- Cindy! - krzyknęła jeszcze raz Ann.

- Och... - Cindy usiadła, zamrugała i popatrzyła na Ann i April.

- O Boże, co on ci zrobił? - zawołała April. Ann spojrzała na nią przerażona.

- Duval? - zapytała ostro.

- Nie, nie... - zaprzeczyła Cindy, próbując się uśmie­chnąć. - Harry nie ma z tym nic wspólnego.

- A kto ma?

- Krewetka.

- Co takiego?

- Chyba zjadłam nieświeżą krewetkę.

- I stąd masz siniaka na ręce? - zapytała Ann.

- Zrobiło mi się niedobrze i upadłam. Naprawdę. Muszę tylko jeszcze trochę poleżeć. Już wzięłam proszek. Czuję się lepiej. Przysięgam. Spałam, a potem usłyszałam wasze głosy.

- O Boże, Cindy - jęknęła April.

- Cindy, ja muszę znać prawdę! Bo ktoś następny może stracić życie.

- Ja mówię prawdę - upierała się Cindy. - Musi mi pani uwierzyć.

Ann zawahała się.

- Pójdę i powiem mu, co o nim myślę.

- Nie, nie - prosiła Cindy. - To nie ma sensu... Ale Ann wybiegła już z garderoby. Kiedy znalazła się przy barze, wyglądało na to, że Jon ma właśnie zamiar odejść.

Ann stanęła między nim a Duvalem, twarzą do tego ostatniego.

- Zrobił pan krzywdę tej dziewczynie? - zapytała z wściekłością.

- Co?

- Zrobił pan krzywdę Cindy?

Wyglądało na to, że Duval jest szczerze zaniepokojo­ny. Ann zaczęła wątpić, czy rzeczywiście Cindy kłamała, żeby go kryć.

- Ona... jest chora - powiedziała.

- Mówiłem jej, żeby nie jadła tych cholernych krewe­tek. Za każdym razem po nich choruje. Mam nadzieję, że będzie dziś mogła pracować. A pani? Nie da się pani namówić na pracę u mnie?

- Nie, nie, Ann i ja musimy już iść - powiedział Jon. - Musimy parę rzeczy załatwić, zanim policja mnie znajdzie i zacznie łaskawie śledzić. Na razie, Duval.

- Tak, do widzenia - dodała Ann i dała się wy­prowadzić z klubu.

Facet z klapką na oku wciąż stał przy drzwiach. Uśmiechnął się szeroko i pomachał im na pożegnanie.

- Potrzebna nam taksówka - powiedział Jon. - I to szybko. Gliniarze na pewno się zorientowali, że wyszed­łem już ze szpitala. I zaraz tu będą. Spojrzał uważnie na Ann. - Czy ciebie śledzili?

Pokręciła głową.

- Nie wierzę. Muszą cię śledzić.

- Myślę, że mnie śledzą.

- Tak myślisz?

- Dzisiaj robił to partner Marka.

- Partner Marka?

- Deveaux.

- Nie mam do niego zaufania... Zresztą LaCrosse'owi też raczej nie ufam. Wiedziałem, że LaCrosse sypiał z Giną. A przed chwilą dowiedziałem się, że Gina spędziła jeden wieczór z tym Deveaux.

- Naprawdę? - Ann wzdrygnęła się. - On obser­wował moje mieszkanie, ale ja wyszłam przez sklep, tylnym wyjściem.

- Dobrze zrobiłaś. Ale musimy się spieszyć.

- Poczekaj! Ja coś wiem. Musimy pojechać...

- Duval mówił o...

- Nie rozumiesz! April mówiła, że Gina zostawiała listy...

- Odbywały się praktyki voodoo...

- Na cmentarzu - zakończyli równocześnie. Jon popatrzył na Ann.

- Nie powinnaś iść na cmentarz - powiedział.

- Będę przecież z tobą. Nic nam się nie stanie. Nie pozwolę ci iść samemu. O, jest taksówka. Zatrzymaj ją, prędko!

Jon zatrzymał taksówkę w ostatniej chwili. Kierowca nie mógł uwierzyć, że chcą jechać na cmentarz.

- Ludzie, dziś jest pełnia. Tam będzie mnóstwo czubków.

- W porządku - zapewnił go Jon.

- W nocy cmentarze są zamknięte! - powiedział stanowczo taksówkarz.

- My chcemy tam sobie tylko pochodzić - oznajmiła Ann.

- Od takiego chodzenia można dostać kulę w łeb.

- Będziemy uważać - zapewnił Jon.

- Chcą państwo, żebym na nich poczekał? - zapytał taksówkarz.

- Nie! - odrzekła Ann i spojrzała na Jona. - Nas... po nas przyjadą znajomi.

Taksówka zatrzymała się. Jon dał taksówkarzowi sowity napiwek. Ale on i tak mruczał pod nosem:

- Znajomi, tak. Pewnie martwi. - Roześmiał się. - Cholera, jest pełnia, a oni pchają się na cmentarz. Co za ludzie!

W końcu odjechał.

Ann i Jon popatrzyli na mury i ogrodzenia.

- Podsadzę cię - powiedział Jon.

- Ale przecież ty masz szwy! Ja ciebie podsadzę.

- To ja jestem mężczyzną.

- Ale ja jestem w lepszej formie.

- Ann...

- Ćśś - syknęła. - Słuchaj! Było coś słychać.

Jakieś recytacje, śpiewy.

- Podsadź mnie - powiedział Jon. Podskoczył, a Ann go podsadziła. Znalazł się na

murze i podał jej rękę. Ann wspięła się na mur, a potem oboje zeskoczyli z niego cicho na drugą stronę. Nasłuchiwali.

-Te odgłosy dobiegają z tylnej części cmentarza.

- Jon, ja się boję. Może powinniśmy poczekać na policję.

- Jeżeli będziemy na nich czekać, niczego się nie dowiemy. Ci ludzie przerwą obrzęd i uciekną, kiedy zorientują się, że jest policja.

Wziął ją za rękę.

- Chodź. Musimy się trzymać razem. Zaczęli iść przez cmentarz.

Cmentarz był przerażający. Grobowce nadgryzione zębem czasu wyglądały dziwacznie. Obtłuczone cherubiny tańczące gdzieniegdzie na ich szczytach zdawały się patrzeć na Ann z dziwnym, złośliwym wyrazem twarzy. Księżyc oświetlał posągi, które rzucały niesamowite cienie.

Odgłosy monotonnego recytowania stały się głoś­niejsze. Słychać było, że te śpiewne zaklęcia wypowiada­ne są w miejscowej francuszczyźnie.

- Jesteśmy bliżej - szepnął Jon.

Nagle Ann się potknęła. Omal nie krzyknęła, ale Jon zasłonił jej usta dłonią. Usiadła na jakimś kamieniu, masując stłuczoną goleń.

- Omal nie upadłam przez ten połamany krzyż - syknęła.

Jon nie zwracał na nią uwagi. Patrzył przed siebie, w głąb cmentarza.

- Są tam! - szepnął i ruszył naprzód. - Możesz iść, Annie?

Z początku nie odpowiedziała, wciąż masując nogę. Kiedy podniosła wzrok, zauważyła nagle rodzinny gro­bowiec, na którym wyraźnie wypisane było nazwisko:

MANNING.

Odetchnęła głęboko i wstała. Kierując się odruchem, ruszyła w stronę grobowca. Weszła na zarośniętą ścieżkę prowadzącą do niego i szła dalej.




Brama grobowca, z kutego żelaza, wisiała na nad­łamanych zawiasach. Jej dolna część wryła się w ziemię. Tuż przed grobowcem Ann zawahała się.

Kiedy wejdzie do środka, znajdzie się w ciemności, bo do wnętrza nie dociera światło księżyca.

- Jon? - powiedziała i odwróciła się.

Jona nie było. Zapominając o wszystkim, oddaliła się od niego. I teraz... Była sama.

- Jon, gdzie jesteś, do cholery? - szepnęła ze złością. Nikt jej nie odpowiedział.

MANNING.

W tym otwartym grobowcu mogła znaleźć rozwiąza­nie zagadki. Zawahała się, a potem podeszła jeszcze bliżej. Zajrzała do wnętrza.

- Co za idiotka ze mnie. Trzeba było wziąć latarkę

- mruknęła. - Ale z drugiej strony, wychodząc z domu, nie wiedziałam, że wieczorem znajdę się na cmentarzu. Bo przecież nigdy nie miałam zwyczaju włóczyć się po cmentarzach. No tak, ale nie miałam też zwyczaju od­wiedzać lokali ze striptizem ani uprawiać seksu...

Przecież ja mówię do siebie, pomyślała i zatrzymała się na progu grobowca.

Muszę mówić, bo inaczej usłyszę głosy zmarłych.

Cienki promień księżycowego światła wpadał do wnętrza grobowca. Pomieszczenie było kwadratowe - dziesięć stóp na dziesięć. Na półkach, warstwami, jakby w szufladach, spoczywali zmarli Manningowie.

Niektóre z tych szuflad były rozbite. Ann dostrzegała znajdujące się w nich trumny.

Na najniższym poziomie znajdowała się wyrwa

- w tym miejscu i ściana, i trumna były zniszczone. Światło księżyca odbijało się od czegoś białego.

Czy to papier? Czy to tutaj Gina zostawiała swoje listy? Do tajemniczego kochanka?

Ann zrobiła krok naprzód. Nagle ten jasny przed­miot - papier czy cokolwiek to było - zniknął. Ann zrobiła kolejny krok.

W tej chwili poczuła, że ktoś jest za nią i że ten ktoś się rusza. Odwróciła się gwałtownie. Coś zwaliło się z hu­kiem. O parę cali od jej głowy. Ann skuliła się z krzykiem i wybiegła z grobowca, unikając uderzenia pałką.

Księżyc skrył się za chmurami.

Naokoło zapanowała okropna ciemność.

Ann biegła krzycząc. Potknęła się i upadła. Na niski rozbity grobowiec. Poczuła, że dotyka czegoś policzkiem. Pomacała ręką i ogarnęło ją przerażenie.

To była kość. Ludzka kość. Chyba udowa.

Ann wstała i, nie zastanawiając się nad tym, czy jest ranna czy potłuczona, pobiegła jakąś ścieżką. Nie miała pojęcia, dokąd biegnie. Chmury odpłynęły, księżyc zaczął wyłaniać się zza ich zasłony.

Ann zatrzymała się nagle. Tuż przed nią wyrosła postać w czarnej pelerynie i w kapturze. Postać miała spuszczoną głowę, więc Ann z początku nie rozpoznała jej rysów.

Ale w chwilę później postać podniosła głowę. Ann miała przed sobą Jacquesa Moreta. Wydała okrzyk przerażenia.

- Nie, nie... proszę! - szepnął Jacques.

O co on mnie prosi? Ann, przerażona, odwróciła się na pięcie i wpadła na kogoś drugiego. Znowu krzyknęła.

- Ann!

To głos Jona. Jon ją woła, biegnie do niej. Skoro tak, to...

Podniosła wzrok i zobaczyła twarz tej drugiej potęż­nej postaci, na którą wpadła.

- Ann! To ja, Mark. Uspokój się.

- Mark? - wyszeptała.

Ze wszystkich stron biegli do niej ludzie. A ona stała w objęciach Marka.

Znalazł się Jon. I Harry Duval. I Jimmy Deveaux.

Wszyscy zatrzymali się jak wryci i spoglądali na siebie zmieszani.

- Co tu się dzieje do cholery? - zapytał Mark. Ann usiłowała uwolnić się z jego ramion.

- Co... co ty tu robisz? - zapytała podejrzliwie. Spoglądając ponad jego ramieniem, zobaczyła Jimmy'ego Deveaux. Nie ufała temu człowiekowi.

- Jak to, co ja tu robię?

Mark zwrócił się do Jimmy'ego.

- Czy ktoś złapał Jacquesa?

- Musieli go złapać nasi chłopcy. Pójdę sprawdzić - odrzekł Jimmy.

- Jacquesa? - zapytał Jon, patrząc na Marka. - Przy­jechałeś tutaj... bo wiedziałeś, że Jacques tu będzie?

- Musimy przesłuchać Jacquesa w związku ze spra­wą morderstwa Ellie Trainor, to znaczy tej do niedawna niezidentyfikowanej drugiej ofiary - wyjaśnił Mark. - Se­kretarka Jacquesa powiedziała nam, gdzie go można znaleźć podczas pełni księżyca - dodał. - A ty, Jon, wymknąłeś się policjantom, którzy cię pilnowali.

- To mnie ktoś pilnował? - zdziwił się Jon z niewin­ną miną.

- No, a ty - powiedział Mark, obejmując Ann - ty nie masz w głowie krzty oleju.

- Zaraz, zaraz - ujął się za byłą żoną Jon.

- Co wyście tu robili do cholery?

- Usiłowaliśmy rozwiązać zagadkę morderstwa. Po­nieważ policja sobie z nią nie radzi! - poinformowała Marka Ann.

- Chodźcie - powiedział Mark. - Zabieramy się stąd. Okazało się więc, że rzeczywiście Ann i Mark nie potrzebują taksówki.

Opuścili cmentarz w samochodach policyjnych.

Pojechali wszyscy do komisariatu.

Jacques Moret, który przyznał się, że brał udział w obrzędach voodoo na cmentarzu i twierdził, że nic nie wie na temat morderstwa Ellie Trainor, został zatrzymany w areszcie do czasu przygotowania aktu oskarżenia przez prokuratora okręgowego. Jon, Harry Duval i Ann siedzieli w pomieszczeniu, w którym nie było nic prócz stołu i paru krzeseł, i pili kawę, dopóki nie pojawił się Mark.

Mark oparł się o drzwi z założonymi na piersi rękami.

- Ty pierwszy, Duval. Co robiłeś na cmentarzu? Harry wzruszył ramionami.

- Słyszałem o tych obrzędach. Powiedziałem o nich dzisiaj Jonowi. Uważałem, że Jon, jako główny podej­rzany o zamordowanie Giny, powinien o nich wiedzieć. A potem zacząłem się martwić. Pomyślałem, że on pojedzie na cmentarz. I w dodatku z żoną. Pojechałem za nimi. Żeby w razie czego pomóc.

- A ty, Jon, co masz do powiedzenia?

- Słyszałeś, co powiedział Harry. Ja jestem w roz­paczliwej sytuacji. Staram się znaleźć coś, co cię po­wstrzyma od zamknięcia mnie w mamrze. Muszę to robić, chyba że już jesteś przekonany, że to Jacques Moret zabił obie kobiety. No więc jak, czy wciąż chcesz mnie aresztować?

- Nie mamy jeszcze wystarczających dowodów przeciwko nikomu - odrzekł Mark. - Twoja krew na ciele Giny świadczy jednak przeciwko tobie.

- No to kapituluję.

- Wciągnąłeś Ann w bardzo niebezpieczną sytuację. Powinienem zamknąć was wszystkich za to, że wdarliście się na cmentarz.

- Nie sądzisz, że w ten sposób zmarnowałbyś pie­niądze podatników? - zapytał Harry.

Mark zdawał się go nie słyszeć. Patrzył na Ann.

- Dla ciebie więzienie byłoby najbezpieczniejszym miejscem - powiedział do niej.

Ann popatrzyła na niego w milczeniu. Jak dotąd, nie powiedziała nikomu, że ktoś ją zaatakował w grobowcu Manningów.

- Czy Jacques Moret... został zatrzymany w związku ze sprawą morderstwa? - zapytała.

- Tak - odrzekł Mark. - Na razie. Ale wiem tylko tyle, że zjadł kolację z Ellie Trainor i że był ostatnią osobą, która ją widziała żywą.

Czy Jacques był w tym grobowcu? Czy szukał tam korespondencji od Giny?

Czy śledził ją dziś wieczorem?

Czy czekał na nią, zamierzając zadać jej cios pałką?

Taki, jaki zadano Gregory'emu podczas burzy?

To musiał być Jacques Moret! - pomyślała. O Boże, tak, to on. Na szczęście teraz siedzi w areszcie. Oby udało się zgromadzić przeciwko niemu dowody, oby udało się dowieść, że jest winien dwóch morderstw oraz usiłowa­nia morderstwa na niej i na Gregorym.

- Skoro nie jestem oskarżony, to czy mogę już iść? - zwrócił się Harry do Marka.

- Tak, tak, możesz iść - odrzekł Mark. Harry wyszedł pospiesznie.

- A my z Ann, czy też jesteśmy wolni? - zapytał Jon z nadzieją w głosie.

- Ja was odwiozę - powiedział Mark.

Jon poszedł przodem, Ann za nim. A za nią Mark. Mark pomógł Ann zająć miejsce na przednim siedze­niu samochodu. Jon usiadł z tyłu.

- Marcel, najpierw podrzucę ciebie do twojego mie­szkania - powiedział Mark.

- Nie, nie trzeba. Zawieź mnie do Annie. Uważam, że nie powinna być sama.

- Ale ty jesteś jej byłym mężem.

- Prześpię się w pokoju Katie, jeżeli już musisz wiedzieć. Ann nie powinna być sama.

- Nie będzie sama - oznajmił Mark.

- Co takiego? - zapytał ostro Jon.

- Ja będę spał na kanapie.

- Naprawdę? Czy to nie jest zbytnia gorliwość?

- Może przestalibyście rozmawiać o mnie tak, jakby mnie tu nie było! - zażądała Ann z wściekłością.

- O Boże! - zawołał Jon, a Ann poczuła, że ściska ją ramiona. - Ty z nim śpisz!

- Słuchaj, Jon, mogę robić, co...

- Jesteś jej byłym mężem. Nie sypiasz już z nią. Kochałeś Ginę. Miałeś się z nią ożenić, pamiętasz? – odezwał się Mark sarkastycznie.

- No tak. Ale były mąż to coś więcej niż nowo poznany przygodny kochanek - odciął się Jon.

- Przestańcie! - zawołała Ann. - Przestańcie natychmiast. Przysięgam, że żadnego z was nie wpuszczę.

- No dobra, ty w pokoju Katie? - zapytał Mark.

- A ty na kanapie? - powiedział Jon.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Mark.

- Tak, i idę na górę sama - stwierdziła Ann.

- Akurat - zakpił Mark.

- Już cię widzę - zawtórował mu Jon. Ann, wściekła, ruszyła na górę, a oni obydwaj poszli krok w krok za nią.





Rozdział dwudziesty




Ann zamknęła się w kuchni, nalała sobie kieliszek wina, a potem przeszła do sypialni i trzasnęła drzwiami.

Drzwi zatrzasnęły się, tylko nie można ich było zamknąć na klucz.

Ale to nie miało wielkiego znaczenia, bo przecież w mieszkaniu byli Mark i Jon.

- Może i my napilibyśmy się wina - mruknął Jon i wszedł do kuchni po kieliszki. - Jesteś na służbie czy już po? Nie masz nic przeciwko temu, że sobie naleję? Powiedz mi, jak daleko to zaszło? Po raz pierwszy spałeś z nią na służbie czy po służbie?

- Słuchaj, Marcel - odrzekł Mark ze złością - to nie twój interes. Ale skoro chcesz wiedzieć, to ci powiem: to się zdarzyło, kiedy pojechałem za nią na bagna, na które





ona udała się, ryzykując życie dla ciebie, bo chciała udowodnić, że to ktoś inny zamordował Ginę. Marcel nic na to nie odpowiedział. - Wina? - zaproponował w końcu. - Oficjalnie jesteś przecież po służbie?

- A co jest oprócz wina? - zapytał Mark. - Bo wolałbym whisky z lodem.

Marcel uśmiechnął się szeroko.

- Już się robi.

Nalał drinka i wręczył go Markowi, a zaraz potem zauważył sztalugi. Podszedł do nich i odsłonił szkic, nad którym pracowała Ann.

Zagwizdał cicho.

- Nikt, dosłownie nikt nie potrafi malować twarzy tak jak moja Annie. - Podniósł wzrok na Marka. - Chodź tutaj i zobacz.

Mark podszedł i przyjrzał się szkicowi.

Były tam trzy twarze, jedna obok drugiej, jak na portrecie rodzinnym.

Twarz Marka, twarz jego syna i twarz Brit.

Ann uchwyciła wszystkie podobieństwa między ni­mi i wszystkie różnice. Uchwyciła rozmarzony wyraz oczu Brit, stanowczość w twarzy Michaela i mądrość w jego własnej. Szkic, choć nie ukończony, był świetny. Mistrzowsko oddawał emocje, dało się z niego odczytać wszystkie serdeczne uczucia łączące tę trójkę. Był hołdem złożonym teraźniejszości, a równocześnie obietnicą cudo­wnej przyszłości.

- No tak, z tego wynika, że może nie jesteś takim przygodnym kochankiem - powiedział Marcel.

Spojrzał na szkicownik, który Ann odłożyła. Wziął go i umieścił na drugich sztalugach.

- Cindy. Też dobrze zaczęła. Jest w tym piękno ruchu i smutek potencjalnej degradacji... - Przerwał, patrząc na Marka. - Ja nie zabiłem Giny. Przysięgam. Nie zrobiłem tego. Powiedz mi tak szczerze: czy to Jacques ją zabił?

- Tak szczerze: nie wiem. Jutro przesłuchamy go dokładnie. Tak samo jak przesłuchaliśmy ciebie. Jeżeli nie będę miał nic dodatkowego, nie będę mógł go długo trzymać pod kluczem. Ty byłeś zbryzgany krwią, a jednak cię wypuściłem.

- No tak. Ale jeżeli to nie Jacques ją zabił, to kto do diabła?

- Jest jeszcze Harry Duval.

- I Jimmy Deveaux - powiedział Jon.

- Jimmy? - zapytał Mark, zaskoczony. Jon uśmiechnął się.

- Dowiedziałem się czegoś o nim. Od Duvala. Jimmy Deveaux dowiedział się o tych spotkaniach na cmentarzu. Wygląda na to, że chciał, żeby Gina się z nim przespała za pieniądze.

- Nie wierzę w to.

- Dlaczego? Dlatego, że on jest gliną?

- Dlatego... że to porządny człowiek.

- Ja też jestem porządnym człowiekiem, chociaż może ty w to nie wierzysz. A jednak pragnąłem Giny.

- Mówisz o szantażu i o czymś o wiele ohydniejszym niż pragnienie kogoś.

- Daj spokój, LaCrosse! Chciałem się z Giną ożenić, ale znałem prawdę o niej. Gina była prostytutką. Gliniarze są ludźmi. Oni też płacą prostytutkom. No dobra, ty jej nie płaciłeś. Ale ja... za pierwszym razem... zapłaciłem jej. Dopiero później połączyło nas coś więcej. Może Deveaux po prostu sypiał z nią i jej płacił.

Mark wypił swoją whisky. Bolała go głowa. Cholera z tym Jimmym. Dlaczego nic mu nigdy nie powiedział?

- Jimmy... Jimmy jej nie zabił - powiedział.

- Moim zdaniem, LaCrosse, ty jesteś tak samo podej­rzany jak wszyscy inni.

- To nie ja byłem zbryzgany jej krwią. Jon zrobił uspokajający gest, krzywiąc się.

- No dobra. Nie powinienem był tego mówić. Nie uważam, że jesteś winien. Ja... ja po prostu nie wiem.





Wiem tylko, że coś widziałem. Gdybym sobie przypo­mniał co to było, to może zagadka byłaby rozwiązana. Ale ja zapomniałem, co to było!

- Chcesz, żebym ci załatwił seans hipnotyczny?

- Seans hipnotyczny? Mark kiwnął głową.

- Tak. Przekonałem się nieraz, że hipnoza pomaga. Ludzie przypominają sobie w hipnozie o rzeczach, o których nie pamięta ich świadomy umysł.

- Chcę spróbować wszystkiego, co może przyczynić się do wyjaśnienia tej sprawy - oznajmił Jon.

- W porządku. Wezwiemy jutro hipnotyzera.

- Dobrze.

- Jeżeli wyjdę stąd rano, nie ruszaj się z mieszkania, dopóki nie wrócę.

- Zgoda - powiedział Jon, patrząc na Marka pyta­jąco.

Mark nie miał obowiązku nic mu wyjaśniać. Ale postanowił to zrobić.

- Chcę porozmawiać z Jimmym.

- Aha. Dobrze, nie ruszę się stąd i nie zostawię Ann samej. Dobranoc. - Skrzywił się, wskazując drzwi za sypialnią Ann. - Pokój Katie.

Mark kiwnął głową i powiedział:

- Kanapa.

- No tak.

Jon ruszył w stronę drzwi pokoju Katie, a potem wrócił się.

- Wiesz, ja śpię jak zabity. A ty... ty jesteś bardzo przyzwoitym człowiekiem. Poznaję to po szkicu Annie. Właściwie to nie powinno mnie tutaj być.

- Dobranoc - powiedział Mark.

- Dobranoc.

Jon zniknął w pokoju Katie. Mark usiadł na kanapie. Jacques.

Cholera z nim.

Ta druga denatka to Ellie Trainor. Prowadziła z nim interesy i jadła z nim kolację tamtego wieczora. Z dal­szych testów wyniknie pewnie, że po kolacji poszli razem do łóżka.

Ale czego to będzie dowodziło?

Kto jeszcze, kto oprócz Jacquesa Moreta, miał do czynienia z Ellie Trainor?

Odpowiedź była prosta i przerażająca.

Mógł to być każdy, kto znajdował się w klubie wieczorem w dzień zabójstwa.

Mark przeczesał sobie włosy palcami. Cholera, prze­cież muszę to rozwiązać, pomyślał. Tak okropnie się przestraszył, kiedy usłyszał krzyk Annie na cmentarzu. Wyobraził sobie - choć to było absurdalne - że Annie leży w jakimś grobowcu, a szaman voodoo chce jej poderżnąć nożem gardło jak kogutowi.

Popatrzył na drzwi.

Pokręcił głową. Nie, nie wytrzyma dłużej. Za bardzo jest w to zaangażowany.

Za bardzo... ją kocha.

Nie powinno go tutaj być w tej chwili.

Wstał i niepewnie podszedł do jej drzwi. Pchnij je, działaj stanowczo! - powiedział sobie.

Pchnij je, a one się rozlecą. A potem Jon i Ann wybiegną ze swoich pokojów i zaczną się na niego gapić jak na idiotę.

No więc otwórz je, po prostu otwórz. Powiedz jej, że kiedy się o nią boisz, tracisz głowę i działasz jak idiota.

Otworzył drzwi. Spokojnie, ostrożnie.

Ann nie leżała w łóżku. Siedziała w wiklinowym fotelu, ubrana w cienką koszulę nocną bez rękawów, z kieliszkiem wina w dłoni, i patrzyła przez okno na mały ogródek za domem. Światło ulicznej latarni padało na krzew gardenii, hamak i małą fontannę z amorkiem. Był to ładny, pełen spokoju widok.

Mark nie miał wątpliwości, że Ann słyszała, jak wchodzi. Ale Ann nie odwróciła się. Ani nie zaprotestowała.

Mark podszedł do niej. Zawahał się. Zanurzył palce w jej włosach i zaczął całować jej ramiona, kark i szyję. Ann wciąż milczała.

Mark wyjął jej z ręki kieliszek i postawił go na parapecie. Ich oczy się spotkały.

Przyciągnął ją do siebie, całując w usta. Odpowiedziała pocałunkiem.

Wsunął palce pod cienkie ramiączka koszuli. Koszula opadła na podłogę. Przesunął dłońmi po jej plecach i pośladkach.

Całował jej usta, piersi i poczuł, że ona zaczyna dygotać.

Już miała krzyknąć, ale ją uprzedził. Podniósł ją i zamknął jej usta pocałunkiem. A potem położył ją na łóżku.

Łóżko było o wiele wygodniejsze niż kanapa.


* * *


Rano Ann usłyszała, że dzwoni telefon.

Jej nogi i ręce były splątane z nogami i rękami Marka, jednak wyplątała się błyskawicznie, zarzuciła na siebie szlafrok i w mgnieniu oka znalazła się przy telefonie.

- Halo?

Na linii były zakłócenia. A potem usłyszała jakiś zdenerwowany kobiecy głos. Nareszcie.

Tak, głos był chyba kobiecy.

- Ann?

- Tak!

Znowu zakłócenia.

- Mama Lili Mae chce panią widzieć. Mówi, że nie powinna pani ufać nikomu z tych, którzy są blisko pani, nikomu z tych, którzy wydają się godni zaufania. Słyszy pani?

- Ja... tak... ale... Kto mówi? April? Cindy?

- O Boże. Nie mogę długo rozmawiać. Ktoś może mnie usłyszeć. Nie ufaj nikomu, przyjedź do Mamy Lili Mae. Jak najszybciej. Wynajmij łódź. Przyjedź na mokrad­ła. O Boże, nawet nie wiesz...

Połączenie zostało przerwane.

Ann zawahała się, a potem odłożyła słuchawkę. Powinna powiedzieć Markowi. Albo Jonowi.

Nie ufaj nikomu. Nikomu z tych, którzy wydają się godni zaufania.

Jon był w szpitalu w chwili, gdy Ellie Trainor została zabita!

Tego morderstwa nie musiał popełnić ten sam czło­wiek!

Mark także spotykał się z Giną. Nie, to nie Mark. Nie on! A jego partner? Ten basset?

Co będzie, jeżeli winien jest ktoś z policji? I jeżeli Mark, nie uwierzywszy w to, narazi ją na niebezpieczeńst­wo, upierając się przy tym, żeby ten ktoś jej „pilnował"?

- Kto dzwonił? - zapytał Mark.

- To... to z pralni! - zawołała Ann. - Moje kostiumy są gotowe.

- Cholera jasna, a to co? - zdziwił się Mark.

Ann pobiegła do sypialni. Mark, wciąż jeszcze nagi, leżał na brzuchu, przewieszony przez krawędź łóżka, i wpatrywał się w coś, co leżało na podłodze.

Ann zrobiła krok w jego stronę. Mark podniósł gwałtownie głowę i spojrzał na nią.

- O co chodzi? - zapytała.

- Przynieś mi torebkę plastikową.

- Po co?

- Nie pytaj po co, tylko przynieś!

- Nie jestem twoją służącą ani lokajem...

- Cholera, Ann, proszę cię, przynieś mi torebkę! Mrucząc coś wściekle, Ann wróciła do kuchni po

torebkę. Przyniosła mu ją, a kiedy się zorientowała, co znalazł, po prostu zabrakło jej tchu. Bo był to zakrwawiony nóż.

Miał co najmniej dziesięć cali długości, a krew zaschnięta - tworzyła na nim gdzieniegdzie grudki. Mark owinął rękojeść w plastik i podniósł nóż ostrożnie, a potem zawinął i ostrze. Ann patrzyła przerażona.

- Ja go tu nie położyłam. Mark milczał.

- Mark, do cholery, ja go tu nie położyłam! Ani Jon. Mark wstał, sięgając automatycznie po ubranie.

Ubrał się, wciąż w milczeniu. Ann poczuła, że zrobiło jej się zimno.

- Mark, on tego nie zrobił. Każdy mógł podrzucić ten nóż. Byli tu gliniarze, zaglądali wszędzie tamtego wieczora, kiedy zginęła Gina. A potem... ja wychodziłam! Jedną noc spędziłam na bagnach, a drugą u ciebie. Każdy mógł tu wejść.

- No proszę, jakie to dobre wytłumaczenie.

- Ty draniu! Jak śmiesz?!

- Zawołaj Jona.

- Słuchaj no, nie prowadzisz tu musztry, a ja nie jestem twoim podwładnym.

- Ann, proszę cię, zawołaj swojego byłego męża. Nie mam zamiaru go powiesić. Muszę z nim porozmawiać!

Słysząc ten wybuch, Ann postanowiła zrobić, co jej kazał. Przygryzając wargę i dygocząc na całym ciele, pobiegła do pokoju Katie i zapukała.

- Jon?

Nie odpowiedział.

- Jon!

Zapukała ponownie.

Ale on wciąż nie odpowiadał.

- Jon, do cholery!

Pchnęła drzwi, które się otworzyły.

Okno wychodzące na ogród było otwarte.

A w pokoju nie było śladu Jona.

Ann odetchnęła głęboko, dygocząc na całym ciele.

O Boże, czyżby się myliła? Czyżby Jon był mordercą? Nie, to niemożliwe.

A Mark? - pomyślała zgnębiona. Znalazł nóż, kiedy jej nie było w pokoju.

- Ann! - zawołał ostro Mark. Ann wróciła do sypialni.

- Gdzie jest Jon?

- Jego...

- Co „jego"?

- Jego nie ma - powiedziała Ann.

- Sukinsyn! - zawołał Mark. Wycelował w nią palec wskazujący. - Nie opowiadaj mi więcej bzdur! Tym razem, kiedy go złapię, natychmiast wsadzę za kratki!

I mam nadzieję, że zostanie oskarżony i osądzony z całą surowością prawa!

Wybiegł z pokoju. Ann pobiegła za nim. Złapała go za ramię.

- Poczekaj! Nic jeszcze nie wiesz...

- Wiem, że go nie ma.

- Ale...

- Muszę o tym zameldować!

- Proszę cię, to jest...

- Cholera, Ann, ja jestem gliną!

- To jest podstęp.

- Tak. I dlatego Jon Marcel uciekł.

- Pewnie usłyszał, jak się wściekasz, i dlatego uciekł.

- Zostawił cię.

- Zostawił mnie z tobą. Mark pokręcił głową.

- Muszę iść.

- Proszę cię, nie melduj jeszcze o tym nożu. To się musi wyjaśnić...

- Ann, ja muszę iść. A ty stąd nie wychodź, rozu­miesz? Mówię poważnie.

Nie zapytał, czy może zadzwonić z jej telefonu. Miał nowy telefon komórkowy. Wyciągnął go z kieszeni i wy­brał numer.

- Tu Mark LaCrosse. Przyślijcie kogoś do mieszkania Ann Marcel. Niech ten ktoś stanie pod jej drzwiami, bo wczoraj udało jej się wymknąć. Natychmiast, dobrze? Najlepiej przyślijcie Jimmy'ego!

- Nie! - zawołała Ann. - Nie Jimmy'ego! Ja się go boję.

- Jimmy nie zabił Giny, ani nikogo innego.

- Nie możesz tak twierdzić...

- Ty twierdzisz, że Jon jej nie zabił. A ja twierdzę, że nie zrobił tego Jimmy! - Mark ruszył do drzwi, a potem zatrzymał się. - Nie wychodź stąd, słyszysz?

- Idź do diabła!

- Powiem Jimmy'emu czy komuś innemu, żeby cię aresztował, jeżeli ruszysz się na krok z mieszka­nia!

Ann stała nieruchomo. Patrzyła na niego z wściekłoś­cią zmrużonymi oczami. On też na nią spojrzał.

- Ann, przykro mi.

- Idź do diabła.

- Ann...

Zawrócił, ruszył w jej stronę.

- Idź do diabła! I nie waż się mnie dotknąć, rozu­miesz?

Zatrzymał się. W jego szarych oczach na chwilę pojawiło się cierpienie.

A potem te oczy zrobiły się zimne.

- Nie ruszaj się stąd. Bo cię aresztuję. Mogę cię oskarżyć o różne rzeczy.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł. W tej samej chwili Ann pobiegła do sypialni i błys­kawicznie się ubrała. Muszę wyjść, zanim Jimmy Deveaux stanie na posterunku pod moimi drzwiami, pomyś­lała.

Ubrała się odpowiednio na wyprawę na mokradła.


* * *


- Hej, Mark! Dokąd idziesz?

Ku swemu zdumieniu, Mark zobaczył Jona Marcela, który wyszedł z kawiarni po drugiej stronie ulicy i zmie­rzał w jego stronę. Niósł torbę z ciastkami i tacę z kubkami z kawą.

Mark patrzył na niego zdumiony.

- Myślałem - powiedział Jon - że ktoś powinien być przez cały czas z Ann. Jesteś gliną. Przed wyjściem powinieneś był sprawdzić, czy ja jestem w mieszkaniu.

To powiedziawszy, uświadomił sobie, że Mark pat­rzy na niego dziwnym wzrokiem.

- O co chodzi?

Mark pokazał mu torebkę plastikową.

- O Boże - jęknął Jon.

- Był pod łóżkiem Ann.

- Nie uważasz chyba, że Ann go tam położyła.

- Pewnie nie.

- Ależ człowieku, daj spokój! Nie myślisz chyba, że to ja? Czy, gdybym to zrobił, pozwoliłbym ci tam spać z moją byłą żoną?

- Może o to właśnie chodziło. Może właśnie chodzi­ło o to, żeby go schować w miejscu najbardziej niepraw­dopodobnym.

- No tak, zrobiłem to, a potem poszedłem po kawę - powiedział Jon oburzony. - Świetnie. Cholernie dobrze. Więc mnie aresztuj. Ja nie zabiłem Giny, a ty, jeżeli mnie aresztujesz, wypuścisz prawdziwego mordercę.

Mark popatrzył na niego. Intuicja mówiła mu: Jon Marcel tego nie zrobił. Nie zabił Giny, nie podrzucił noża. Dlaczego się tak złoszczę o ten nóż?


Jednak jestem gliną - myślał dalej - muszę ujawnić dowód.

A może to oszustwo? Może ta krew na nożu okaże się krwią koguta? Pokręcił głową zniechęcony.

- Kiedy odzyskałeś na chwilę przytomność - zwrócił się do Jona - powiedziałeś...

Powiedziałem „Annabella". Gdybym mógł prze­niknąć wzrokiem... te cienie. Cholera, musiałem widzieć mordercę.

- Chodźmy na górę. Porozmawiamy o tym spokojnie - powiedział Mark. - Może nic się nie stanie, jeżeli

najpierw załatwię hipnotyzera, a dopiero później zamel­duję o nożu.

- No właśnie. Dziękuję ci. Wypijemy przynajmniej kawę. Jest dobra.

Poszli na górę i weszli do mieszkania. Jon położył torbę i postawił tacę.

- Ann! - zawołał Mark. Ann nie odpowiedziała.

- Pewnie się przebiera - powiedział Jon.

- Ann?!

Ann wciąż nie odpowiadała.

Mark zmarszczył brwi i podszedł do drzwi. Pchnął je nagle. Zawiasy puściły i zepsute drzwi runęły z hukiem na podłogę, omal nie przytłukując Markowi stopy.

Mark prawie tego nie zauważył. Poczuł mdłości. Ann nie było w pokoju.

I było pewne, że znajduje się w prawdziwym niebez­pieczeństwie.

- Gdzie jej szukać? - zapytał Mark ochryple.

- Nie wiem - powiedział Jon i nagle olśniło go. - Może w klubie?

- Może tam. Spróbujmy.

Wybiegli z domu. Mark, już z samochodu, zadzwo­nił na policję, meldując, że Ann Marcel nie ma w domu i że mimo to chce, żeby pod jej drzwiami ktoś dyżuro­wał.

- Złapaliście Jimmy'ego? - zapytał.

- Jeszcze nie, niestety.

- Kiedy go złapiecie, powiedzcie, że ma się z nami spotkać w „Annabelli".

Okazało się jednak, że Ann nie ma w klubie. Jednooki ochroniarz powitał ich przy wejściu.

- Szef jest na zapleczu, ale nie widziałem pani mala­rki. Nie ma jej tutaj. Jestem tego pewien, ale mogę jeszcze sprawdzić. Nikogo jeszcze nie ma. Ani Jen, ani April, ani Marty'ego. Im się chyba zdaje, że to święto narodowe.

- Sprawdź, czy Ann nie ma w garderobie, dobrze? - błagał Jon.

- Dobrze, zaraz tam kogoś poślę.

Weszli do środka. Mark oparł się o stołek baro­wy. Tuż obok był telefon, a obok telefonu bloczek do notatek.

Mark spojrzał na bloczek. Na pierwszej stronie nabazgrany był numer Ann.

Kiedy Mark przyglądał się bloczkowi, pojawił się Harry Duval.

- Panowie! Wcześnie dziś przychodzicie.

Mark nadal patrzył na bloczek. Numer Ann był tam zapisany nie raz, ale wiele razy.

- Duval! - powiedział Mark ostro. Jon i Harry podeszli do niego.

- Czyje to pismo? Poznajecie?

- Nie jestem pewien. Właściwie go nie rozpoznaję...

- zaczął Jon.

Duval zagwizdał.

- Ale ja je znam - powiedział.

- O Boże, ja też! - zawołał Mark. - Cholera, tak, poznaję!

- Ona dziś rano została wywabiona! - powiedział Jon. - Dokąd byście wywabili kobietę, gdybyście chcieli...

- Ją zabić? - dokończył Mark, czując, że mu niedobrze.

Popatrzył na Jona.

- Na bagna - stwierdził Jon.

- Zaczekajcie! - powiedział Harry Duval. - Jest chyba coś, co powinniście wiedzieć.

- Co takiego? - spytał Mark.

- Myślałem, że to nie ma znaczenia, ale jest tak. Mark i Jon wysłuchali go. A potem wszyscy trzej wstali. Jednooki Jack wrócił, żeby im powiedzieć, że w garderobie nikogo nie ma. Ale nie zastał już nikogo. Nawet swojego szefa.





Rozdział dwudziesty pierwszy



Ann chciała wynająć przewoźnika, który zawiózłby ją na mokradła, ale zaczęła się zastanawiać, czy to nie zabierze jej zbyt wiele czasu i czy nie będzie zbyt skomplikowane.

Po zastanowieniu pojechała sama w to miejsce, w którym trzymano łodzie, i wybrała najlepszą. Obawiała się, że nie będzie umiała uruchomić silnika, ale wystar­czyły trzy lekkie pociągnięcia i silnik zaczął chodzić.

Płynęła długo, na otwartej przestrzeni. Dość długo, żeby sobie uświadomić, że postępuje idiotycznie. Bo nie powinna przecież być tutaj sama.

A z kim powinna być?

Wydało jej się, że jest tylko jedna osoba godna zaufania. Jedyna, która nie miała romansu z Giną. I która kochała ją czule.

Tą osobą była Mama Lili Mae.

A Mama Lili Mae ostrzegła ją, żeby nie ufała ludziom, którzy są blisko niej. Ludziom, którym, jak się zdawało, powinna ufać.

Jestem idiotką, pomyślała. Znam Jona i znam Marka. Marka niedługo, ale dobrze.

Chociaż, czy rzeczywiście?

Ogarnęły ją wątpliwości. Płynęła jednak dalej z wielką determinacją, spoglądając od czasu do czasu w niebo. Nagle zaklęła.

Bo nadciągała kolejna burza. Niebo robiło się już szare.

Musi się spieszyć.

Jednak nie mogła płynąć szybciej, bo otwarta prze­strzeń już się skończyła. Musiała teraz pokonywać gąszcz na mokradłach. Była tu tylko raz. Dzięki Bogu Gregory płynął wtedy prostą drogą, a jej udało się teraz przynaj­mniej pokonać bez kłopotu otwartą przestrzeń.

A potem oczywiście musiała wyłączyć silnik i mieć nadzieję, że trafi do Mamy Lili Mae.

Skręciła w pierwszy kanał i okazało się, że to nie ten. Musiała zawrócić. A potem jeszcze dwa razy skręcała nie w ten kanał, co trzeba.

Minęła chatę Marka i ucieszyła się, że wreszcie wie, gdzie jest. Wzięła następny zakręt i była na miejscu.

Przed domem znajdowały się trzy zacumowane łodzie. Ann podpłynęła do nich.

Zadrżała. Zbliżał się deszcz. Dzień był ciemny.

Dom Mamy Lili Mae stał przy końcu ścieżki. Jacquesa Moreta na pewno tu nie ma - pomyślała Ann - bo Jacques jest w więzieniu.

Więc jestem bezpieczna.

Wyszła z łodzi i, brodząc w płytkiej wodzie, przycią­gnęła ją do brzegu. Ruszyła ścieżką, którą szła już raz z Gregorym i Cindy.

Uszedłszy kilka stóp, zatrzymała się.

Ktoś szedł za nią.

Ann ruszyła biegiem, a potem znowu się zatrzymała. Bała się bardzo, ruszyła znowu przed siebie i wpadła na jakiś krzak.

Szła w niewłaściwym kierunku.

Zatrzymaj się, zorientuj się w terenie, powiedziała sobie. O Boże, jest tak blisko! Znajdź właściwą ścieżkę i idź szybko.

- Ann!

Ktoś wyszeptał jej imię gdzieś bardzo blisko. Głos był chyba kobiecy.

- Ann!

Znowu cichy, kobiecy głos.

A potem jakiś głos powiedział głośniej:

- Ann! O Boże, Ann! Jesteś tam?

To Jon. Jon Marcel. Jej były mąż. Który był zbryzgany krwią Giny.

Ann skuliła się za krzakami. O Boże. Naokoło, wśród liści, słychać było szelesty.

Zbierały się burzowe chmury.

Ann usłyszała, że ktoś przeklina. Skuliła się jeszcze bardziej i wyjrzała zza gałęzi.

Wstrzymała oddech. Obok przechodził jakiś męż­czyzna. Nie widziała go dobrze. Czy to Jon?

Czy ktoś inny?

Znowu usłyszała przekleństwo.

Jimmy...? Jimmy Deveaux? Gliniarz, któremu nie ufa?

- Ann!

Odwróciła się i wpadła prosto na Cindy McKennę.

- Cindy!

- Ann!

Cindy położyła palec na ustach, a potem kiwnęła na nią.

- To Jimmy! - ostrzegła ją.

- Jimmy Deveaux? - zapytała szeptem Ann.

Cindy kiwnęła głową.

- Chodźmy, wyprowadzę panią.

- Trafi pani do Mamy Lili Mae?

- Tak, ale najpierw musimy pozbyć się Jimmy'ego. Musimy być cicho. Czy pani wiedziała, że on spał z Giną?

Szantażował ją. On... mnie się zdaje, że on ją zabił. Ann poczuła się tak, jakby spadł jej na piersi ogromny ciężar. Zabrakło jej tchu.

- Chodźmy! - powiedziała Cindy.

Ruszyły przed siebie. Słyszały, jak Jimmy brnie przez zarośla.

- Pani Marcel? Pani Marcel! To ja, detektyw Deveaux. Słyszy mnie pani? Przyjechaliśmy, żeby pani pomóc. My...

- Niech pani nie słucha! - powiedziała Cindy, ciągnąc Ann za bluzkę. - Chodźmy, uciekajmy, biegiem!

Ann pobiegła za nią, okrążając zarośla, w których szukał jej Jimmy.

- Skąd pani ma pewność, że to Jimmy? - zapytała nerwowym szeptem.

- Ja... nie mam pewności. Ale to nie ma znaczenia. Oni są wszędzie! O Boże, jeden z nich jest mordercą.

- Kto oni? Kto jest wszędzie?

- Ci dwaj gliniarze. Mark i Jimmy. Obaj z nią spali. I Jon. Jon też tu jest. On sypiał z nią najczęściej. Chodźmy, musimy się stąd wydostać. Ktoś próbuje panią zabić.

Cindy chwyciła Ann za rękę i pociągnęła ją wzdłuż ścieżki. Biegły coraz szybciej. Ann zaczynało brakować tchu.

- Cindy, proszę zaczekać! Musimy się na chwilę zatrzymać. To szaleństwo. Przecież oni nie chcą zrobić tego razem. A jednemu człowiekowi trudno byłoby zabić nas obie. Może żaden z nich tego nie zrobił. Może zrobił to Harry Duval!

- Harry po prostu lubi seks - odrzekła Cindy.

- Mężczyźni lubią seks - powiedziała Ann.

Czuła kłucie w boku. Zmusiła Cindy, żeby się zatrzymała.

- Kobiety też! - odburknęła gniewnie Cindy. Ann schyliła się, żeby pokonać ból w boku. Podniosła wzrok na swoją towarzyszkę. Ładna twarz Cindy była wykrzywiona, stanowiła dziwną maskę.

- Cindy, musimy zawrócić. Nie mogą mnie zabić, jeżeli są razem. Pójdziemy do Mamy Lili Mae i za­stanowimy się nad tym wszystkim.

- Każdy z nich uważał, że Gina lubi seks właśnie z nim. Na przykład Harry. On myślał, że Gina go nie może zostawić, bo taki z niego ogier. Zmuszał nas, żebyśmy do niego przychodziły razem, bo bardzo się podniecał, kiedy patrzył.

Coś w sposobie mówienia Cindy sprawiło, że Ann poczuła się bardzo nieswojo.

- Cindy, nie musi pani o tym mówić...

- W porządku. Pani mi trochę przypomina Ginę. Tylko oczywiście pani jest osobą porządną. Ale Gina mogła być kimś lepszym... To oni ją w to wciągnęli. Miałyśmy się z tego razem wyrwać.

- Przyjaźniłyście się - powiedziała Ann ostrożnie.

- Ale później Gina zakochała się w Jonie.

- To było coś więcej niż przyjaźń - oznajmiła Cindy.

- Ja naprawdę nie chciałam, żeby Jon został oskarżony o to morderstwo. To przyzwoity facet. A faceci przeważ­nie nie są przyzwoici. Ale z drugiej strony, to on był temu winien i najlepiej by było, gdyby umarł. To ja zabiłam tamtą idiotkę, bo mi powiedzieli, że Jon przeżył. Chcia­łam, żeby wyglądało na to, że ktoś zabija striptizerki albo dziewczyny, które chodzą do klubu. Skąd miałam wiedzieć, że ta idiotka była w klubie po raz pierwszy w życiu?

- Cindy, to chyba nie znaczy, że...

- Tak, tak. To właśnie to znaczy! Nie chciałam zabić Giny. Ale ona nie chciała mnie słuchać. Miała zamiar mnie zostawić i wyjść za Jona. Chciała tak po prostu odejść! A ja miałam tylko ją. Znienawidziłyśmy razem mężczyzn. Na zawsze. Ona też ich niena­widziła, chociaż z niektórymi spała. A spała z nimi, bo miała na to ochotę. Najdłużej myślała o tym glinie. Opowiadała mi o nim, kiedy się kochałyśmy. A potem, kiedy zaczęła się spotykać z Jonem, też mi o nim opowiadała. Ale później przestała. A potem wdała się w to idiotyczne voodoo, razem z Jacquesem Moretem... - Cindy przerwała, uśmiechając się szeroko. Wczoraj wieczorem to ja próbowałam panią zabić. Oskarżyliby o to Jacquesa Moreta, bo biegał po cmen­tarzu w tych szatach. Na pewno by go oskarżyli. I wszystko byłoby dobrze. Ale i tak będzie dobrze. Niedługo znajdą nóż w pani pokoju. A Jon Marcel będzie tutaj. Więc kiedy panią znajdą, będzie wielka tragedia. Bo okaże się, że była żona, która tak bardzo chciała udowodnić niewinność byłego męża, jest sama jego ofiarą. Nie za dobrze to wyjdzie. Chciałam, żeby zapłacił ktoś oprócz Jona. Ale będzie musiało być tak jak będzie.

Ann wpatrywała się w Cindy, bojąc się odetchnąć. To było nie do wiary.

Bała się Duvala, Jacquesa Moreta. Miała wątpliwości co do Jimmy'ego Deveaux, co do własnego byłego męża, nawet co do samego Marka.

A tymczasem teraz stała oko w oko z Cindy, która opowiadała jej o romansie, jakiego ona, Ann, nigdy by sobie nie wyobraziła.

I stwierdzała, że zabiła dwie kobiety.

- A Gregory? - zapytała Ann i pomyślała: co ja mam teraz robić? Rozmawiać z nią? Mieć nadzieję, że ktoś nadejdzie? No i jak bardzo się oddaliłyśmy?

- Próbowałam go zabić - odrzekła Cindy. - Tamtego wieczora on widział się z Giną tuż przed morderstwem. Bałam się, że coś widział.

- Niczego nie widział. Ale Jon tak. I to mu się niedługo przypomni.

- A kto mu uwierzy? Przecież będzie siedział za morderstwo.

- To nie będzie takie proste.

- Żeby go skazać, potrzebne im było narzędzie zbrodni. Teraz je mają.

- Mimo to nie będzie to takie proste! Bo jeżeli teraz Jon jest tutaj, na mokradłach, to razem z Markiem. Mark będzie wiedział, że Jon mnie nie zabił. Cindy, nie można uciekać w nieskończoność. Nie można zabijać następnych ofiar po to, żeby nie być złapaną!

Cindy roześmiała się.

- Kotku, niech pani nie będzie taka pewna, że wymiar sprawiedliwości jest naprawdę sprawiedliwy!

Sięgnęła do kieszeni. Ann usiłowała przekonać samą siebie, że jest silna, chociaż drobna.

Dasz jej radę! - powiedziała sobie.

W tej chwili Cindy wyjęła rękę z kieszeni. Ann usłyszała szczęknięcie i świst.

I zobaczyła nóż sprężynowy.

Równocześnie podjęła decyzję.

Musi uciekać. Schyliła się, błyskawicznie nabrała w rękę piasku i cisnęła nim w oczy Cindy, a potem ruszyła biegiem.

Krzycząc głośno.


* * *


- Słyszę ją! - zawołał Jon.

- Gdzie? - zapytał Duval.

Mark już biegł, przedzierając się przez zarośla i zapa­dając w błoto.

- Cholera! - zaklął, bo zaczął padać deszcz. Deszcz lał. A on szedł dalej.

Ann biegła przed siebie. Mokre włosy opadły jej na oczy.

Zatrzymała się, chwytając się jakiejś gałęzi i odgar­niając włosy.

Zrobiła głęboki wdech. Zamknęła oczy, a potem je otworzyła. Pojawiła się Cindy. Rzuciła się w stronę Ann. Ann krzyknęła, robiąc unik. Nóż sprężynowy utkwił drzewie. Ann skoczyła w stronę Cindy. Nóż odpadł od drzewa w chwili, gdy obie upadły na ziemię. Cindy podniosła go i uniosła nad głową Ann. Ann spięła się i kopnęła ją mocno, odrzucając daleko od siebie.

Łapiąc gwałtownie oddech, zerwała się na równe nogi, cisnęła w Cindy błotem i zaczęła znowu biec.


* * *


- Ann! - krzyknął Mark. Wiatr poniósł jego głos.

Cholera z tym Duvalem! Nigdy mu nie powiedział, że te dwie dziewczyny łączyło coś takiego. A on sam - że też sobie z tego nie zdawał sprawy! Powinien był pamię­tać, w jaki sposób Gina mówiła o Cindy, jak bardzo starała się nie zranić jej uczuć.

Powietrze rozdarł kolejny krzyk.

- Ann! - zawołał znowu Mark.

Biegł przez zarośla w oślepiającej ulewie.

Ann potknęła się o korzeń i upadła w błoto. Od­dychając ciężko, próbowała wstać. Ale błoto ją wsysało.

Pojawiła się Cindy. Nie zwracała uwagi na wiatr i zacinający deszcz. Uśmiechała się, podchodząc do Ann walczącej rozpaczliwie z wsysającym ją błotem.

- A, jesteś! - zawołała uszczęśliwiona.

- Cindy!

Cindy odwróciła się szybko. Ann zobaczyła Marka, który, całkiem przemoczony, walcząc z wiatrem i desz­czem, podszedł do Cindy.

- Mark! Mark! Uważaj, ona ma nóż! - zawołała.

Nadludzkim wysiłkiem dźwignęła się z błota i rzuci­ła w stronę Cindy, która trzymała nóż za plecami. I czekała.

- Nie! - krzyknęła Ann prawie nad jej uchem. Cindy odwróciła się, a ostrze poszło w górę. Ann krzyknęła i odskoczyła w bok.

Cindy straciła równowagę i upadła w błoto. Palce Marka zaciskały się na jej nadgarstku. Nóż wypadł jej z dłoni. Rozległo się chlupnięcie.

Błoto wessało nóż. Cindy szlochała z twarzą w błocie. Deszcz padał nadal. Ann patrzyła na Cindy. A potem spojrzała na Marka.

- Czy ty naprawdę nie możesz siedzieć w domu, kiedy cię o to proszę? - zapytał Mark zmęczonym głosem.

Bardzo, bardzo powoli na twarzy Ann pojawił się uśmiech. Woda deszczowa spływała po przystojnej twarzy Marka. Jego szare oczy patrzyły twardo, poja­wił się w nich lekki srebrzysty błysk. Ann nie miała pojęcia, jak to się stało, że on się tu znalazł. Wiedziała tylko, że jest.


* * *


Na polanę weszli Jon, Jimmy i Duval. Zobaczyli Ann i Marka. I Cindy szlochającą w błocie.

- Pomogę Cindy wstać - powiedział Duval. - Jim­my, pomożesz mi?

Wyciągnęli Cindy z błota. Jon patrzył na Ann i Marka.

- Hej, ludzie, pada deszcz!

- Idź się schować, Jon - powiedziała Ann. Jon mruknął coś i oddalił się.

Mark podszedł do Ann. Objął ją i wziął pod brodę.

- Czy ty nigdy nie możesz być posłuszna? - zapytał.

- Ożeń się ze mną - powiedziała. - Potrafię być dobrą żoną. Jon może zaświadczyć.

- Ale dlaczego nie wierzę, że po ślubie będziesz bardziej posłuszna?

- No tak, pewnie nie będę. Ale lubię dyskutować. I chcę korzystać z rad. Przeważnie.

- Czy to jest zaproszenie? - zapytał.

- To jest zachęta do tego, żebyś się oświadczył. Uśmiechnął się, spuszczając wzrok. A potem wziął ją w ramiona i podniósł nad ziemię.

- Dobrze ci? - zapytał niecierpliwie.

- Tak - powiedziała, ale zaczęła dygotać. - O Boże, Mark! Wiedziałam, że Jon jest niewinny, ale dzisiaj bałam się nawet jego. No i oczywiście bałam się twojego biednego partnera.

- Mój biedny partner jest całkiem niewinny. Roz­mawiałem z nim długo. Nie szantażował Giny ani z nią nie sypiał. Próbował ją przekonać, żeby przestała chodzić na cmentarz i brać udział w obrzędach voodoo, zanim wpadnie w prawdziwe tarapaty.

- Czuję się winna. Myślałam, że jest draniem.

- A on wyrażał się o tobie naprawdę dobrze.

- Będę musiała go przeprosić.

- Niekoniecznie. Nikt mu chyba nie powiedział, że uważałaś go za drania. Po prostu w przyszłości bądź dla niego miła.

- Oczywiście. Ale ty musisz przeprosić Jona.

- Przeproszę go.

Uśmiechnęła się, a potem spoważniała.

- A wiesz, przez pewien czas bałam się nawet ciebie. Ale oczywiście bardzo krótko.

- Oczywiście.

- Jednak ty miałeś czelność myśleć, że to ja ukryłam ten nóż.

- Wiedziałem, że tego nie zrobiłaś. Ann prychnęła.

- No dobrze, byłem tego pewien.

- Mój Boże, Mark. Ja bym nigdy nie podejrzewała Cindy.

- Nikt z nas jej nie podejrzewał. Uważaliśmy, że to zbrodnia popełniona z miłości.

- To była zbrodnia popełniona z miłości. Ona kocha­ła Ginę. Myślę, że nie chciała jej zabić, ale skoro już to zrobiła, pociągnęło to za sobą następne wypadki. - Ann wzdrygnęła się. - Zabiła tę biedną panią Trainor, żeby rzucić podejrzenie! O Boże, nikt o tym nie wiedział! Mark, ona nie jest normalna.

- To prawda.

- Co się z nią stanie?

- Przypuszczam, że uznają ją za niepoczytalną. I zo­stanie zamknięta w zakładzie.

- To straszne, co zrobiła. Ale...

- Ale to smutne, że jest w takim stanie.

- Właśnie. Nie spełniły się jej marzenia. To ją wpę­dziło w ten stan. I kosztowało to życie Giny i tej biednej pani Trainor. A Jona i Jacquesa mogło kosztować wolność albo życie.

- Ale to już minęło. Prawda prowadzi do sprawied­liwości, a ty odkryłaś prawdę. Walczyłaś o Jona i dowiod­łaś, że jest niewinny. I omal nie przypłaciłaś tego życiem!

- No cóż, nie chciałeś mnie słuchać.

- Słuchałem cię! Przecież Jon nie poszedł do więzie­nia. I przyjechał ze mną tu, na bagna.

- Wiem - powiedziała.

I uświadomiła sobie, że nie stoją w miejscu. Mark niósł ją przez bagna. Deszcz wciąż padał.

A oni nie szli w stronę domu Mamy Lili Mae.

- Dokąd idziemy? - zapytała, ale zaraz zorientowała się, dokąd idą. - Ale przecież ty masz mnóstwo roboty papierkowej.

- Robota poczeka, aż skończy się burza.

- Ale...

- Chłopcy zaprowadzą Cindy do Mamy Lili Mae i tam przeczekają burzę. A jeżeli wypogodzi się przed naszym powrotem, Jimmy zajmie się wszystkim.

- Jesteś pewien, że...

- Przestań mówić, dobrze? Żeby się oświadczyć, potrzebuję odpowiedniej atmosfery.

Ann zamilkła.

Spojrzał na nią pytająco.

- Dobrze się czujesz? Kiwnęła głową i pocałowała go.

- Ann...

Przecież kazałeś mi przestać mówić.

- Tak, ale nie wierzyłem, że mnie posłuchasz. Uśmiechnęła się i przytuliła do niego. Wkrótce

dotarli do chaty.

Ann została na werandzie i wzięła prysznic, a Mark rozpalił ogień.

A potem, kiedy on brał prysznic, ona nalała wina. Gdy wszedł, wyszła na jego spotkanie, gubiąc ręcz­nik, w który była owinięta.

- Czy to zaproszenie? - zapytał.

- Oczywiście - odrzekła.

- Wyjdziesz za mnie? - zapytał.

- Oczywiście - powtórzyła. Roześmiał się i wziął ją na ręce. A za oknami wciąż padał deszcz i wiał wiatr. Tymczasem w środku...

Płonęły namiętności. I małe iskierki odzyskanego zaufania wzniecały ogień miłości.


* * *


Wrócili do mieszkania Ann parę minut przed dzie­siątą.

W chwili gdy weszli, rozdzwonił się telefon. Równo­cześnie w drzwiach pojawił się Jon.

- To Katie! - zawołała Ann i rzuciła się w stronę aparatu.

Ale Jon ją wyprzedził.

- Katie, kochanie! Tu tatuś. Jak się masz?

Ann słyszała, że Katie mówi coś długo, podnie­cona.

- Mieliśmy tu trochę zamieszania, ale teraz już wszystko jest w porządku. Co mówisz? Tak, mam się dobrze. - Jon uśmiechnął się. - Mama też czuje się dobrze. Jest tu koło mnie. To długa historia, ale zapewniam cię: czujemy się oboje świetnie. Nie martw się. To znaczy..'. Wkrótce wracasz, tak? No wiesz, będziesz musiała. Mama wychodzi za mąż. Tak, dobrze mnie usłyszałaś. Twoja mama wychodzi za mąż. I wiesz co? - Mrugnął do Marka.

- Nie uwierzysz: wychodzi za gliniarza! Już ci ją daję.

- Katie, kotku, u ciebie wszystko w porządku?

- powiedziała Ann do słuchawki.

- Tak, mamo, u mnie wszystko świetnie. Ale okro­pnie mnie przestraszyłaś. Zadzwoniłaś, a potem cię nie było. A potem usłyszałam tutaj jakieś plotki i prze­czytałam taką notatkę w „New York Timesie"... Mamo, czy naprawdę wszystko jest w porządku? Poczekaj, czy ty naprawdę wychodzisz za mąż? Za glinę? Nie bardzo mieści mi się to w głowie.

- Tak, Katie, wychodzę za gliniarza. On jest wspa­niały... Polubisz go na pewno. Nawet tata go bardzo lubi. Daję ci go. Powiedz mu „cześć".

Oddała słuchawkę Markowi.

- Cześć, Katie.

- Cześć. - Katie zamilkła na chwilę. - Czy... Czy pan ma jakieś nazwisko i imię? - zapytała uprzejmym tonem.

Mark roześmiał się.

- Mam na imię Mark. A nazywam się LaCrosse. I bardzo chcę cię poznać.

- Oczywiście... Jesteście tam wszyscy troje z mamą i tatą?





- Tak. Ale twój tata zaraz wychodzi. Niech on ci wszystko wyjaśni dokładniej. Oddaję mu słuchawkę.

Jon wziął słuchawkę. Mark pocałował Ann.

Jon westchnął i odwrócił się do nich plecami.

- O co chodzi, Katie? Tak, kotku, to facet całkiem w porządku, naprawdę. No wiesz, chyba muszę go lubić. On ma dobry gust, jeżeli chodzi o kobiety. W porządku, kochanie. Spróbuję zacząć od początku...

Mark odchrząknął i odebrał mu słuchawkę.

- Twój tata chce wiedzieć, czy możesz zadzwonić do jego mieszkania za pół godziny.

Kiwnął głową, uśmiechnął się i odłożył słuchawkę.

- Co powiedziała? - zapytał Jon.

- Nie zadzwoni. Jedzie natychmiast na lotnisko. Wraca do domu. Mówi, że nie może zostawić was dłużej samych.

- O - powiedział Jon.

Mark odprowadził go do drzwi.

- Idź do domu, Jon.

- No tak. Pójdę. - Uśmiechnął się do nich. - Dziękuję wam.

Ann kiwnęła głową. Podeszła do niego i pocałowała go serdecznie w policzek.

- To ja ci dziękuję - powiedziała schrypniętym głosem.

Jon uśmiechnął się i kiwnął głową. A potem ją uściskał.

Mark chwycił ją za ramię i odciągnął od Jona.

- Ann, to jest twój były mąż.

Jon wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

- A ja jestem twoim nowym kochankiem - mówił dalej Mark.

Ann kiwnęła głową. Pocałowała go... Wcale nie w policzek.






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Graham Heather Miłość i zbrodnia w Nowym Orleanie
Graham Heather Tajemnice Nowego Orleanu (Miłość i zbrodnia w Nowym Orleanie)
Graham Heather Miłość pod choinkę
036 Graham Heather Inne imie milosci
Graham Heather Inne imię miłości (inny tytuł Noce nad Florydą)
064 Graham Heather Noce nad Florydą (inny tytuł Inne imię miłości)
Graham Heather (Drake Shannon) Miłość pod choinkę
Graham Heather Harlequin Orchidea 36 Noce nad Florydą (Inne imię miłości)
Graham Heather Inne imię miłości (Noce nad Florydą)
Graham Heather Inne imie milosci (Noce nad Florydą)
Graham Heather Inne imie milosci
36 Graham Heather Inne imię miłości
Między Sodomą a Nowym Orleanem, Poszukiwanie szczęścia, Powszechne szaleństwo
Maisey Yates Gala w Nowym Orleanie
Graham Heather Noc kosa
Graham Heather Noce nad Floryda
Graham Heather Noc kosa
72 Graham Heather Barwy nocy
Graham Heather Harlequin Kolekcja 72 Barwy nocy

więcej podobnych podstron